JAN HUSKOWSKI
1
Wojtuś znał wszystkich rówieśników w swojej dzielnicy. Nie lada urwisz był z niego. Gonił za nim syk przekleństw lokatorów, stróżów kamie- nicznych, przekupek, handlarzy starzyzną, dozorców miejskich ogrodów...
Dzisiaj rodzice postanowili ukrócić jego samowolę, zakazując ruszenia się z domu pod rygorem egzekucji, zwanej w nieurzędowym języku lakonicznie i dobitnie „biciem w skórę“.
Wojtuś smutny i obrażony śmiertelnie siedział w stołowym pokoju, milcząc zapamiętale.
Wiosenny, ciepły dzień uśmiechał się doń przez okno, jak dobry przyjaciel. Wyletnione tłumy ciągnęły długim sznurem do parków i okolic podmiejskich: panie, panowie, starzy i młodzi, nawet dzieci... wszyscy jacyś weseli i pięknie ubrani, szli, jechali dorożkami i tramwajami, ciesząc się słońcem i swobodą.
— Dobrze tym starym na świecie — pomyślał Wojtuś, — robią wszystko co im się żywnie podoba. Gdyby zechcieli wywracać kozły na ulicy, niktby im tego z pewnością nie zabronił...
Wykrzywił się złośliwie.
— A mnie niczego nie wolno! — krzyknął w głębi duszy i na złość całemu światu uczuł chęć rzucenia się na bruk z okna drugiego piętra.
— Gdyby oni wiedzieli, jak ja cierpię, puściliby mnie na dwór bez chwili namysłu...
— Ech, oni wiedzą! — przemknęło mu przez głowę. — Umyślnie się znęcają nademną...
Owładnęła nim gorączkowa przekorność. Za wszelką cenę postanowił wymknąć się z domu.
— Muszę być dzisiaj na ulicy. Gotów jestem za to nie wyjść z domu ani jutro, ani pojutrze, nawet nigdy, byle tylko dzisiaj...
Zerknął z podełba na rodziców, i jakieś straszliwe myśli, którychby nawet na spowiedzi nie wyjawił, mózg mu opętały. Tymczasem należało działać: albo wyrwać się z domu przemocą, albo wyskoczyć przez okno, albo... Z przerażeniem zdławił w zarodku ostatnią myśl, tak była szalona.
Chwyciła go wkońcu spazmatyczna rozpacz bezsilności. Rzuciłby się chętnie na ziemię i rwałby garściami włosy, tłukłby głową o podłogę i takby się rozkrzyczał, aż pierś by mu pękła!
Przekonaliby się wtedy, że jak on czego zapragnie, zakazywać mu tego niewolno!
Ohydne przekleństwa, zasłyszane od uliczników, cisnęły się Wojtusiowi na usta.
Nareszcie!
Ojciec położył się na kanapie i niebawem począł chrapać, matka zaś wyszła do drugiego pokoju.
Jedyna sposobność do ucieczki.
Jednym susem Wojtuś znalazł się w przedpokoju.
Zdejmuje z wieszadeł kapelusz, stojący w kącie we- locyped zarzuca na plecy, przymyka cicho drzwi, zsuwa się błyskawicznie po poręczy schodów...
Ulica...
Co za tryumf! Pogardliwym wzrokiem mierzy dom rodzicielski, w piersi wre buta, rozkoszny dreszcz na myśl o wolności biegnie od tyłu głowy, aż do pięt, szalone uniesienie radości przepełnia mu duszę.
Bawić się, bawić, aż do szału!
— Niech pękają ze złości! — mruknął pod adresem domu.
1 na żelaznym swym rumaku popędził wzdłuż chodnika, zatłoczonego ludźmi. Niebawem skręcił do po- blizkiego parku i wpadł pomiędzy cieniste aleje, na- centkowane barwami strojów spacerujących.
Ktoś go z tyłu szarpnął za kurtkę. Wojtuś omal się z welocypedem nie wywrócił.
Winowajczynią była dziewczynka w jego wieku.
Zmierzył ją roziskrzonym wzrokiem.
— Nie zaczepiaj! — syknął.
Dziewczynka wyprostowała się poważnie, twarzyczka drgnęła jej przykrym skurczem, poczem z dy- stynkcyą poważnej osoby odsunęła się od niego, rzuciwszy mu smutne, zawiedzione spojrzenie.
Wojtusia zdjął nagle żal okropny.
— Niegrzeczny, z brudnemi rękami, chłopaku! Uczy- niła-ż ci ona co złego, żeś tak szorstko się do niej odezwał? — wyrzucał sobie z przykrością.
Czarne, duże oczy dziewczynki, jak oczy spłoszonej sarenki, wciąż zanim goniły; tkwił w nich jakiś wyrzut bolesny.
Wojtuś stał i patrzał w nią zahypnotyzowany, w serce padła mu łza rzewnej tkliwości.
Dziewczynka nagle, jakby czemś tknięta, podeszła bliżej i wyciągnęła ku niemu dłoń z kwiatkiem.
— Mnie nie trzeba... wyjąkał Wojtuś, zarumie- niwszy się po uszy.
— To nic, ja go chłopczykowi daję — rzekła i jakiś błysk wilgotny zamigotał w jej oczach.
— Po co?
— Na pamiątkę...
— A nie gniewasz się na mnie?
— Ja się wcale nie gniewałam...
— Tobie ten kwiatek niepotrzebny?
— Nie... Bo ja... ja... niedługo... umrę... — odparła cichutko, zwiesiwszy smutnie główkę.
Wojtuś zadrżał. Coś go kolnęło w serce.
— To być nie może! Ty nie umrzesz! — wykrzyknął z bolesnym skurczem twarzy i zacisnął piąstki, jak do walki.
— Umrę, nawet wiedzieć nie będziesz...
— Nie powiesz mi?
Z ust jej wyrwało się stanowcze i krótkie „Nie“, grzebiąc raz na zawsze jakąś łzawą tajemnicę młodej duszyczki.
Wojtusia przeniknął ból rozkoszny.
Szli w milczeniu aleją, kradnąc sobie od czasu do czasu urywkowe spojrzenia, pełne naiwnych zapytań, wstydliwej trwogi i niepokojącej nieświadomości czegoś, co słodkim ciężarem przytłoczyło ich małe jestestwa.
Słońce sypało złotem po trawnikach, drzewa zlekka szemrały, a im się zdawało, że słońce żałobnym kirem powleczone, że drzewa płaczą...
— Znasz tę piosenkę? — zapytała^
„Ja pójdą górą, ja pójdę górą“...
Wojtuś skinął potakująco głową...
1, nie patrząc już teraz zgoła na siebie, ani się spostrzegli, kiedy razem nucić poczęli:
»Ja pójdę górą, ja pójdę górą,
„A ty doliną
„Ja zakwitnę różą, ja zakwitnę różą,
„A ty kaliną...
Ogarnął ich nagły wstyd przed sobą. Głosy im poczęły niepewnieć, chropowacieć, drżeć, zanikać, aż z piskiem komicznym zaparły się w gardłach. Umilkli skonfudowani z wypiekami na twarzach.
Ziemia kołysała się pod stopami.
Po przez gałęzie błyskało słońce, niby czarodziejskie ognisko, rozniecone na cześć życia przez jakieś wzniosłe potęgi.
Różnorodne, najsprzeczniejsze z sobą uczucia powikłały się w ich duszach i wytworzyły stan przykry, nie odpowiadający w zupełności nastrojowi przyrody.
Z zaciętym, rozpaczliwym uporem powtarzał Wojtuś w myślach ostatnie zwrotki zaczętej śpiewki:
„A gdy pomrzemy, a gdy pomrzemy,
„Każemy sobie „Złote litery, złote litery „Wyryć na grobie...
Po każdem słowie Wojtuś słyszał jakby łomot wieka trumiennego...
Gdzieś z miasta dochodził turkot dorożek.
Nie śmieli odezwać się do siebie.
Pamięć śpiewanej piosnki żyła między nimi i na usta kładła pieczęć milczenia.
Wreszcie Wojtuś zapytał:
— Jak tobie na imię?
— Wandzia.
— Masz ładne imię, bardzo ładne!
Przypomniała mu się królewna Wanda z grodu
Wawelskiego.
— Wandzia niechybnie utopi się na wzór tej królewny — pomyślał. — Jakie to okropne!
Przykro mu, że dziewczynka nosi to tragiczne imię. Pomiędzy niem, a słowami Wandzi, że wkrótce umrze, czuje jakiś tajemniczy związek, który go pozbawia spokoju.
— A ty jak się nazywasz? — spytała Wandzia.
— Wojtuś — szepnął nieśmiało. — Ot, takie głupie imię...
— Nie głupie — odparła poważnie, — tylko nieprzyzwoite. Wojtuś! Ha-ha-ha! — i z uciechą klasnęła w dłonie.
— Myślisz, że to źle się tak nazywać? — zapytał mocno urażony.
— Nasz chłopiec stajenny też się Wojtuś nazywa, tylko ty jesteś ładniejszy od niego.
— Wandziu ! — zabrzmiał czyjś głos w pobliżu. — A to co takiego? Szukam cię po całym parku... Ładnie!
Wojtuś odsunął się przerażony, Wandzia drgnęła i zwróciła się ku nadchodzącej pani. szepnąwszy mimochodem Wojtusiowi:
— To guwernantka — nie bój się... Przyjdź kiedy na nasze podwórko — o, patrz — tam — my w tym czerwonym domu - —
— Co Wandzia tu robi? — pytała pani.
— Nic. Bawiłam się grzecznie. Niech pani spojrzy — rzekła, wskazując palcem na Wojtusia — ten chłopczyk nazywa się Wojtuś!
— Chodźmy, a z Wojtkami się nie wdawaj, bo powiem mamusi — zagroziła guwernantka i pociągnęła za rękę Wandzię, która podążyła za nią ochoczo, nie oglądnąwszy się nawet na Wojtusia.
Chłopak słyszał wszystko i stał w miejscu spio- runowany.
PRZED BALEM
Molski otrzymał pierwsze w życiu zaproszenie na bal. Po raz dziesiąty może z rzędu odczytywał:
„Mon cher!
„Jutro bal u nas. Racz przyjąć zaproszenie. Jest
ktoś, co pragnie cię poznać...
Albin Róyski".
Odczytując, drżał. Był spragniony widoku kobiet, jak źródła na pustyni.
„Pragnie cię ktoś poznać“... — powtarzał w myśli.
Co za słodka tajemnica kryje się w tych słowach!
Wieczorem, podniecony lekko zapowiedzią dnia następnego, chodził do późna krokiem pewnym i sprężystym po pokoju, niby człowiek, obmyślający z powodzeniem bardzo poważne plany na przyszłość. W wyobraźni jego przesuwały się barwne obrazy dalekiego jutra, jak w najbardziej ulepszonym kinematografie.
Z uczuciem nieokreślonej nadziei położył się do snu, przekonany głęboko, iż nie będzie mu zbywało na śmiałości i popisze się umiejętnością towarzyskiego
obcowania wśród licznego grona osób, zebranych na balu jutrzejszym.
Nocy tej jednak miał sen przykry, pełen złowróżbnych przeczuć i okropności wizyjnej.
...Stał pośrodku olbrzymiego salonu, przytłoczony błyszczącą ciżbą balowców. Strojna, jak w bajce, zgraja okrążała go pstrym wieńcem i chichotała złośliwie, trzęsąc się, niby kleista, mozajkowata galareta: śmiali szykowni gołowąsi, śmiały się wytworne damy w prze- żroczych koronkach, rechotali opaśli starcy, świecący łysinami, kwiliły słodkie dzieci-amorety w kolorowych sukienkach.
Molski chciał uciekać. Ale nogi plątały mu się w jakiejś grubej, obrzydliwej płachcie i nie mógł ruszyć się z miejsca. Począł skakać, tupać, kopać i runął wreszcie na wywoskowaną posadzkę wśród grzmotów tak szyderczego śmiechu, iż czołgał i wił się po niej ze wstydu i wściekłości. Sto wysuniętych drapieżnie rąk chwyciło go za kark, niby skórę zajęczą, i postawiło na nogi. 1 znowu huczała salwa grubiańskiego, obelżywego śmiechu. Wtedy zauważył, że jest całkiem nagi, zaś ubiór jego składa się jedynie z... worka... brutalnie ordynarnego worka od mąki. Stał w tym nędznym worku zanurzony po szyję i niepodobna mu było bez panicznego strachu myśleć o jakimkolwiek ruchu, aby worek zeń nie opadł i nie obnażył jego sromotnej nagości...
Co za męka!
W spoconej, nabiegłej krwią twarzy jego tkwiło sto obcych, kłójących, jak sztylety, spojrzeń, a z kąta sali majaczyły odbite w zwierciedle duże, wlepione weń głupkowato oczy Róyskiego.
Tłum kołysał się, niby olbrzymi krzew różnobarwny.
W głębi wykwitła jakaś twarz kobieca nieziemskiej piękności o wargach koloru wiśni. Wydała mu się znajomą z dalekiego snu. Niby ciepły promień słoneczny, wniknęło weń przenikliwe uczucie szczęścia, prześwietlając blaskiem łagodnym wnętrze całej istoty. Oczarowany utonął spojrzeniem w jej blado-błękitnych oczach, zawstydzających go szczerością wyrazu. Palił się w nich migotliwie słodki płomień pożądania, kwitnący nieuga- szoną tęsknotą kobiecości.
Molski doznawał najsłodszej rozkoszy.
Owionął go żar palący, świadomość prysła, jak bańka, i pogrążył się w ciepłej mgle rozpylonego w atomy szczęścia. Potem stracił przytomność.
...Zagrzmiało raz... drugi... trzeci... świat zadrżał w posadach, przerażenie drutem stalowym krtań mu ścisnęło — i otworzył oczy.
Śmiech złowrogi huczał nad nim, setki wyostrzonych spojrzeń nurzały się w jego twarzy.
Najsroższą ironią prażyły oczy kobiet.
Ocknął się.
Leżał nagi na posadzce w nader nieprzyzwoitej po- zycyi. Jął szukać rozpaczliwie worka. Ryk nieludzki pierś mu rozdzierał, padł twarzą na podłogę i, drąc ją konwulsyjnie palcami, w napróżnym wysiłku próbował wymknąć się napastującej hałastrze balowców.
Nagle waryącki tłum jął podrzucać do góry jakiś przedmiot, wrzeszcząc z wielkiej opętanej uciechy. Spojrzał ukradkiem: był to worek. Wywracając w powietrzu karkołomne koziołki, spadał co chwila na wyprężone ręce tłumu, by znowu podskoczyć gdzieś pod sam sufit.
Łotry!!!
O, worku, worku!
Jak zgięta do rzutu sprężyna, skoczył w sam środek błazeńskiego tłumu i wyrwał swój worek. Jeden skok — i w rozporze jego pogrążył się znowu po szyję.
W jednej chwili, jak na komendę, otoczyła go bełkocąca zgraja ludzi jednym nierozerwalnym pierścieniem i w samą twarz mu rzygnęła swym zajadłym śmiechem. Setki dokuczliwych spojrzeń ponownie się wbiły w jego twarz rozpalonymi do czerwoności drutami.
Przykucnął do samej ziemi, chcąc ukryć się przed tą wściekłą natarczywością; ale wraz z nim obniżył się także worek i głowa jego sterczała ustawicznie na wierzchu.
Stał tak nieruchomo ze spuszczonym wzrokiem, pod pręgierzem krwiożerczych, drapieżnych spojrzeń i grubiańskiego śmiechu, a po twarzy łzy mu ciurkiem płynęły, wrzące, niby ukrop.
Wystrojony tłum kłębił się, jak barwista chmura, z której grzmiał spazmatycznie śmiech urągliwy: śmiali się eleganccy młokosi w monoklach, śmiały się szeleszczące jedwabiem damy, otyli starcy z łysinami i urocze cherubinki z loczkami o niezmąconem spojrzeniu aniołków...
11.
Nazajutrz wstał wcześniej, niż zwykle. Czuł się wyjątkowo zdrów i rzeźki, przykry sen zatarł się niemal w pamięci.
Za oknem złocił się poranek letni. Ogrodowe gąszcza śpiewały, rozkoszne poczucie życia i jego
piękna przeniknęło go nawskróś chłodnym, upajającym dreszczem.
— Wspaniałe jest życie! — huknął z całej piersi w okno radośnie i szczerze, aż gromkie echo odbiło się we wszystkich zakątkach ogrodu i przepadło w zaroślach, niby, umykający co tchu, psotnik.
Na głos jego wpadł zaspany jeszcze służący. Stropiony niespodziewanem jego zapytaniem, Molski nie wiedział na razie, jakie mu dać zlecenie i, ratując się wracającą nagle przytomnością umysłu, cisnął mu błyskawicznym ruchem wygrzebaną z kieszeni złotówkę.
— Masz przyjacielu! Bądź choć raz w życiu szalony! — wypalił doń prosto z mostu.
Kontent niezmiernie z tego zajścia, ryknął zardzewiałym tenorem jakąś skoczną melodyjkę taneczną.
Przy śpiewaniu napłynęły mu gwałtownie łzy do oczu. Wysnuł z tego wniosek, iż jest posiadaczem niezwykle czułego serca i nawskróś poetycznej, subtelnej natury. Wątpił, żeby którykolwiek z najsłynniejszych śpiewaków wtórował płaczem własnemu śpiewowi. Tak rozczulające objawy trafiają się chyba nader rzadko.
— Ach, Boże! — westchnął — mógłbym być aktorem. Przeżyłbym cały szereg idealnych wzruszeń i burzliwych uniesień. Cóżby to było za szczęście.
Czy nie godny zazdrości los dzielnego Rinalda, człowieka, przeżywającego tyle chwil, pełnych tragizmu okropnego, lub niebiańskiego wprost szczęścia? Albo straszna dola nieszczęsnej roznosicielki Chleba, rzuconej na bruk olbrzymiego Paryża, znajdującej w końcu cudownym zbiegiem okoliczności zabezpieczenie przed katastrofami życia w objęciach odnalezionego po latach wielu syna? Ileż uroku posiada choćby żywot
«Spojrzenia“.
— 17 —
2
szulera, tłukącego się po tajemniczych norach gry, żywot, pełen hańby i piekielnych wyrzutów sumienia, zgryzot i bezbrzeżnych rozpaczy, miłości i zbrodniczych instynktów, kończący się wreszcie bohaterskiem samobójstwem tego niepowszedniego człowieka?
Któż z żyjących mierzyć się może z bohaterami tych cudownych opowieści i dramatów. Jakaż kobieta siłą uczucia miłosnego dorówna Dianorze, najsłodszej kochance nieustraszonego Rinalda!
— O, Dianoro, gdybyś żyła i przyszła do mnie, zamiast do owego bandyty, i mnie, nie jemu położyła białe dłonie na osamotnionem sercu, rozśpiewałabyś duszę moją w spazm ekstatycznego szczęścia, budząc do uniesień, na jakie nie zdobyłby się nigdy awanturniczy Włoch, Rinaldo!
— O, Dianoro, bezwzajemna kochanko, wyobraźni mej i uczuć!
Drzwi lekko skrzypnęły i ktoś wszedł do pokoju. Molski, odurzony marzeniem, w nawpół leżącej po- zycyi gonił dalej myślą ułudne majaki wyobraźni.
Ktoś chrząknął nieznacznie.
Molski zerwał się przerażony.
— Ach, to ty?! — szepnął, ujrzawszy służącego.
— Już obiad czeka...
— Obiad? Tak prędko?! •
Molskiemu świat w oczach zawirował. Wyrwany gwałtownie z kręgu marzeń kołyszących, daremnie silił się na stłumienie wzrastającego w nim porywu spazmatycznego gniewu. Resztka jednak tkwiącej w mózgu świadomości i taktu wskazała na niewłaściwość wybuchu, to też nagłe i nienaturalne powstrzymanie się od niego, musiało znaleźć ujście w słowach, które się mimowoli wyrwały z ust Molskiego:
— Kto ci tu wejść pozwolił? Ja teraz właśnie marzyłem...
Palnąwszy głupstwo tak kapitalne, rzekł, udając nagle udobruchanego, by łatwiej ukryć wstyd i przykre pomieszanie, nad którem ledwo mógł zapanować.
— Bo widzisz, kotku... ja... Nie dziw się temu tak bardzo... Otóż ja... tego... myślałem wiele o... o... no! o... o mi... łości... Rozumiesz, kochanku: o miłości...
I w przypływie ogromnie słodkiego roztkliwienia, zanim famulus zdołał się opamiętać, cmoknął go odruchowo w zaślinione obrzydliwie wargi. Służący zmieszał się, spojrzał z pewnym przestrachem, potem głupkowato się uśmiechnął i, jakby zawstydzony, chciał wysunąć się dyskretnie z pokoju. Z uczuciem strasznego upokorzenia i tępości w mózgu Molski rzucił się za nim i, ująwszy go za kark, automatycznym ręki rozmachem wymierzył mu policzek z wprawą wyćwiczonego feldfebla.
W powietrzu klasnęło. Podobny głos wydaje świński pęcherz, pękając zgnieciony.
Spoliczkowanemu wykwitła czerwona plama na lewym policzku, świeża, niby rumieniec. Jakiś czas, stojąc nieruchomo, patrzył na swego pana bezwładnym wzrokiem i poruszał bezgłośnie wargami, jak gdyby coś rzec chciał, — poczem wysunął się z pokoju chyłkiem cichy, pokorny, milczący.
Molski złamany runął na otomanę z głęboką rozpaczą w sercu, pomszczony krzywdą niewinnego człowieka za wybryk własnej, ośmieszającej głupoty...
Rozpaczliwy stan jego trwał do wieczora.
Wzburzony tarzał się po otomanie, gryzł do krwi palce, kładł się na brzuchu, a przywarłszy twarzą do szorstkiego sukna kanapy, ryczał, niby niezaspokojony w żądaniach swych, rozpasany bachor...
Cała brutalność tego postępku stała mu wyraźnie przed oczyma, jak wyrzut sumienia za popełnienie jakiejś strasznej zbrodni. Czyjaś dłoń niewidzialna wpychała mu do gardła brudną, plugawą szmatę ohydy. Dławił się. W piersi jego rozlała się szarą mazią kałuża lepkiego błota. Olbrzymi, lodowato-zimny ciężar na mózg się zwalił i na miazgę rozgniatał wszelką myśl, co instynktownie chwytała się jakiegokolwiek, byle tylko obojętnego przedmiotu.
— Nigdy już chyba nie zapomnę twarzy tego człowieka w chwili, kiedy wychodził z pokoju po tej wstrętnej egzekucyi. Ach, ten rumieniec druzgocącego upokorzenia i tępy wyraz oczu!
Wydało mu się, że za jednym zamachem zniszczył jemu i sobie życie.
Stało się coś tak stwierdzonego i nieodwołalnego jak śmierć.
Doznawał męki zbrodniarza, co za wszelką cenę pragnie przywrócić życie swej ofierze.
Żyć z uczuciem niepowetowanej krzywdy i wstrętu do siebie?
Nie mogę!
— Porusz się, największy filozofie świata, i rzeknij słowo, zmazujące to, co się stało, wykreśl ten okropny
fakt z mego życia, daj przynajmniej radę, jak ludzie ci nadal żyć z sobą mają, by zniknęła między nimi rozdzielająca ich przepaść!
— Nie potrafisz?
— Oddam skrzywdzonemu bez wahania życie, lecz wiem, że to nie wypełni otchłani, jaka między nami powstała.
— Ależ to fagas! — przeszło mu nagle przez głowę. — Fagas, który się jeszcze obliże, jeśli mu tylko za to sowitą obiecać nagrodę.
Wstąpiło wen pewne ożywienie z domieszką czegoś, co mógłby nazwać wstydem z powodu zbytniej nad służącym litości. Początkowo kontent był nawet, że umie się tak litować, świadczyło to bowiem o nadzwyczajnej dobroci jego serca. Ale jakże marnie przedstawiało mu się teraz uczucie litości! Że żałował swego postępku, to dzięki egoizmowi, który zląkł się, iż odważono się zachwiać jego spokojem.
Jakże można było tak nierozważnie uderzyć kogoś w twarz?! Za co? A odwet? Zresztą sam czyn był wysoce nietaktowny i nieestetyczny, a to już wystarczy, żeby wypaść z równowagi. Molski więcej żałował siebie, że mu się tak przykry wydarzył przypadek, niż famulusa. Było to właściwie ubolewanie nad sobą, przelane w części na spoliczkowanego, aby mniej się czuł obrażony i był skłonniejszy do wybaczeń. Komedya.
W gruncie rzeczy nic a nic go nie obchodziło, że kogoś bolał policzek, i że ów ktoś doznał rzekomo uszczerbku na „honorze“, uderzyła go tylko zewnętrzna strona faktu i to, że był weń wmieszany głównie podziałało drażniąco.
Uspokoił się prawie zupełnie.
— Dam mu setkę — rozumował — dam nawet więcej i będzie wszystko dobrze! Poprosi o jeden jeszcze policzek? Dam mu i drugi chętnie, byle tylko nie miał do mnie pretensyi.
Wydało mu się, jakoby z bardzo przykrego snu otworzył oczy. W pokoju było zupełnie ciemno.
Usłyszał nagle pukanie do drzwi. Było ono tak lekkie, iż wydało mu się, iż pochodzi raczej z imagi- nacyi, niż ze świata zewnętrznego. Nawpół wierząc temu, iż ujrzy kogokolwiek za drzwiami, przekręcił klucz w zamku i odemknął drzwi szeroko.
W progu stanął wysoki, czarny pan w cylindrze; postać jego zlewała się z ciemnem tłem wieczornego mroku, tylko kontur twarzy odrysował się wyraźnie. Molski patrzał oniemiały. Nagle postać nieznajomego olbrzymieć poczęła i wyrosła głową gdzieś aż pod sam sufit, rozlewając się w ogromną, bezkształtną plamę, zasłaniającą całe drzwi i ścianę.
Struchlał.
Dreszcz niepohamowanej trwogi zmroził go do szpiku kości, przed oczami latać jęły białe płomienie. w dołku pod klatką piersiową zrobiło mu się dziwnie słabo, w gardle oddech ugrzązł zatamowany, jak gdyby obwiązał je kto cienkim drutem, ściąganym nieznacznie, z wyrafinowanem okrucieństwem.
W mózgu objawiło się Molskiemu na mgnienie oka dalekie wspomnienie widzianego w jakimś teatrze bohatera scenicznego, który przy wejściu widma na scenę stał w podobnej zupełnie, jak on teraz, pozycyi. Maleńka zaś, pierzchliwa myśl resztek krytycyzmu przemknęła ukradkiem przez głowę, wydrwiwając na pożegnanie cały ten epizodzik, odbywający się w tej chwili w wyobraźni jego. Następnie opadły go wspomnienia
tragicznych wypadków życiowych, przeczytanych powieści, nowel i t. d. Niewiara bowiem Molskiego w nadzwyczajności została zachwiana, dzięki nadprzyrodzonemu zapewne zjawisku, co stało przed nim. Począł więc doszukiwać się podobieństwa między tym faktem, a równoległemi zdarzeniami z życia, lub wy- czytanemi z książek.
Ne miał już teraz najmniejszej wątpliwości, że ten pan, to — sumienie.
Iluż to bohaterom różnych nowel i powieści ukazywało się ono w postaci widma! A on nie wierzył i śmiał sę z tego! Widocznie za karę spotyka go to samo przez tego durnia, służącego!
I myśl Holskiego uciążliwie jęła pracować nad sposobem zadośćuczynienia sumieniu jego, przygotowując podkłac pod uczucia skruchy i pokory, kreśląc szybko przebiegły plan obrony przed niepożądanym napastnikiem.
Cała ta opnracya myślowa trwała może parę sekund zaledwie.
Nagie ’
— Dobry whczór panu! — usłyszał Molski i, o ile go słuch nie mylii, powitanie to zostało wypowiedziane grobowym, płynącym z wnętrza ziemi, basem.
— Dobry wieaór, dobry wieczór! — a jakże! — zawołał słodziutko uniżonym tonem głosu, szurnąwszy nóżkami z nade-, grzecznym pośpiechem w przewidywaniu, iź do takej osobistości przezorniej odnosić się z całym respeitem.
Duch-sumienie wycńgnął rękę do powitalnego z Mol- skim uścisku.
— Dobry wieczór!! — jęknął przerażony. — Ależ już dobrze, dobrze, nawe bardzo dobrze... — bełkotał
możliwie najgrzeczniej, cofając się w tył z ręką odwiniętą przezornie na plecy.
— Wcale nie dobrze! — zahuczało z gęstego mroku obrzydliwe widmo. Nie podałeś mi pan jeszcze ręki.
— Ależ, ja tego żadną miarą uczynić nie mogę — wyseplenił drżącemi wargi i choć nigdy nie był nabożny i nie modlił się wcale, paść chciał na kolana i do Boga o ratunek westchnąć gorąco...
Nagie...
Jakby mu ktoś chustką przetarł oczy... Zarpiast napastującej mary, widzi uśmiechniętą i elegancki postać Róyskiego, który zaprosił go na wieczór dzisejszy do siebie.
— Ach, więc to on! a mnie się zdawało...
— Właśnie spodziewałem się, że pan tu dziś zawita — wyjąkał zmieszany, patrząc gdzieś po za Róyskiego. — Tęskniłem nawet za panem...
— Pan tęsknił? Spodziewał się mnii? — zapytał gość. — Raczej ja spodziewałem się pińskiego przybycia, żona moja i goście. A skoro nfe doczekaliśmy się, przychodzę... Dlaczego pan taki imieszany? Czy pan mnie zrazu nie poznał?
— Poznałem odrazu! — wypaił bez namysłu.
— A więc?! Nie podałeś mi pa« ręki...
— Ach, prawda! — wykrzyknął — To tylko tak... Przepraszam bardzo — ja już niidy... Jeśli pan pozwoli, to mu ją teraz podam... A:h, Boże, co ja też plotę! To tylko przez roztargnieiie... Pan wszedł tak nagle... Zwykle służący zawiadamia...
— Nie było go w przedpokoju — odparł, zajrzawszy Molskiemu ciekawie w ftzy. — Co panu jest? Ale ja tu gadam, a tam czeiają. Ubieraj się prędko i jazda!
— Zaraz, tylko zapalę lampę — wybełkotał drżącym głosem.
— Nie trzeba. No, śpiesz się pan! — napierał Albin Róyski.
— Dokąd? — zapytał płaczliwie Molski, ocierając rękawem spocone czoło.
— Do mnie. Wszak to już po 10-ej, a pan być miałeś o 9-ej.
— Ach, prawda! — zawołał powtórnie. — O, przepraszam bardzo... Niecli pan tylko nie myśli, że ja zapomniałem o zaproszeniu. O, nie! Tylko ja mam dziś, proszę pana, interesa, takie specyalnie interesa... wie pan... które... takie specyalne... — bełkotał beznadziejnie.
— Hm... specyalne interesa... Więc?
— Więc ja niby tego... Wyjdę na miasto i potem przyjdę, słowo honoru, że przyjdę do państwa....
Tu zamilkł w okropnej złości na siebie, że kłamał. Gorący rumieniec wystąpił mu na policzki i drżał w niepojętem zdenerwowaniu, jak w febrze.
— Trudno, — zakonkludował Róyski — będziemy zatem czekali na pana. Żegnam.
Słowa te zabrzmiały dla Molskiego, jak wyrok śmierci. Powstrzymał Róyskiego za rękaw, zdobywszy się na ostatni wysiłek śmiałości.
— Panie Róyski — szepnął. — Na miłość boską, nie gniewaj się na mnie...
— Ja? Cóż za przypuszczenie!
— Zachowuję się wobec pana tak dziwnie... Ale niech pan na to nie zważa... Jak gdyby nigdy nic... Musiałem się bardzo wobec pana ośmieszyć...
— Przywidzenie!
Ogarnął go okropny wstyd przed nim i przed sa
mym sobą, że na podobne tory skierował rozmowę. Chcąc zaś usprawiedliwić się nieco, począł z obrzydliwą szczerością, podlaną sosem głupiego wzruszenia, którego wstydził się jeszcze bardziej:
— Jestem poprostu nieszczęśliwy, bardzo nieszczęśliwy i dlatego tak...
Urwał i, zwiesiwszy dramatycznie głowę, czuł, że krew mu wzbiera w żyłach i zalewa całe ciało jednym strumieniem ukropu.
Róyski stał i milczał z pogardą.
Co za męka!
— Pocóż się obnażam przed tym obcym człowiekiem?! Co jego to obchodzi? Czy rzeczywiście jestem nieszczęśliwy? A choćby tak nawet było, czyż on wiedzieć o tem powinien? — myślał rozpaczliwie.
Ale Róyski wyciągnął rękę i szepnął, dodając mu otuchy, z dyskretną jakąś delikatnością:
— Już odchodzę. Niechże pan przyjdzie... Niech pan przyjdzie... Bardzo proszę...
W poczuciu, że ziemia rozsuwa się pod stopami, Molski złapał go powtórnie za rękaw.
— Proszę pana, — rzekł — jeszcze co do pańskiego listu chciałem się poro... Przyznaję, zakonczenie było nader dowcipne...
— Istnieje pewna piękna panna, która przed kilku laty poznała pana i pragnie go teraz widzieć.
— To nie prawda — odburknął szorstko — nie znałem w życiu swem żadnej panny.
— Co?! Nie znałeś pan hrabianki Orzelskiej?! — huknął Róyski.
— To nie panna — chciał odeprzeć, lecz w nagłem osłupieniu nie mógł słowa z siebie wydobyć. Był olśniony. Tak, znał ją!
Należała ona do najtajniejszych wspomnień, co śpią w duszy, wyłączone z kategoryi wspomnień, dzielonych z ludźmi. Teraz wiedział, dlaczego nie była dlań panną, ani kobietą. Wspomnienie o niej było mu tak święte, iż w myślach swoich nie nadawał mu nigdy erotycznego piętna. Z całą przeto pewnością dał Róyskiemu, co do znajomości z pannami, odpowiedź przeczącą.
Słodka tęsknota wniknęła Molskiemu w serce.
— Więc ona tu jest? — pytał raz za razem, zatapiając w twarzy Albina spojrzenie czułe, przesiąknięte bezmierną sympatyą.
— Jest, jest! — powtarzał tamten z filuternym uśmiechem.
— Dziękuję panu!!! — huknął Molski i uścisnął mu prawicę, jak na wieczny sojusz braterstwa.
— Tylko nie tak gorąco — powstrzymywał żartobliwie Róyski. — Więc za godzinę. Adieu!
Odszedł. Molski pozostał sam, zły, że sprawę po- kpił. Wszak mógł był pójść z nim razem, nic nie stało na przeszkodzie. Co go skusiło do głupiego wykrętu?
— Już nie zobaczę jej nigdy, nigdy! — i chwycił się desperacko za głowę, jak bohater kinematograficzny. Jak można było być takim głupcem! Jaki ten Róyski zacny! Nie dość, że pisał, przyszedł sam i prosił. Złote serce. Gdyby teraz stanął przed Molskim, rzuciłby się mu na szyję, ściskał ją i całował ze łzami wdzięczności i miłości, jak szyję kochanki...
— Orzelska musi być smutna — przemknęło mu przez głowę.
I wyobraził ją sobie w białych szatach, z rozpuszczonymi na plecy warkoczami, stojącą samotnie o za
chodzie słońca na olbrzymiej terrasie starego zamku, wspartą łokciem o potężny filar, z białą dłonią na za- dumanem czole...
Czarowne zjawisko na tle szarych murów zamczyska !
Przenikliwa tęsknota za pięknem miłosnem na- wskróś go przeszyła.
Odurzony marzeniem, sam nie wiedząc kiedy, machinalnie stroić się począł w garnitur balowy, perswadując sobie, że niema czego rozpaczać, skoro nie dał odmownej odpowiedzi. Zresztą ponad wszystkiem górowała niepowstrzymana żądza ujrzenia jej, doznawał silnego złudzenia, że ona, hrabianka, kocha go i wzywa, aby przyszedł na bal.
W pięć minut potem siedział w dorożce i co koń wyskoczy wieźć się kazał do domu Róyskich. Rozparty wygodnie w siedzeniu, pogrążył się w upajających myślach.
...Tańczą... Cała sala drga w automatycznym pląsie ciał. Ekstatycznie płoną oczy, piersi dyszą pragnieniem, a biały anioł tęsknoty składa pieszczotliwie dłonie na rozpalonych czołach i na myśl marzenie o szczęściu nawodzi...
Silne uderzenie plecami o miękkie oparcie karetki, ocknęło go z półsnu rozkosznego. Stanęli przed oświetlonym pałacykiem Róyskich. Słychać było przyciszone dźwięki walca, w otwartych wszędzie oknach migały tańczące pary.
Molski stanął w karecie i całą piersią wchłaniał upajającą atmosferę balu.
Nagle... O, Boże! jakże mu serce zabiło... Jakaś postać kobieca wychodzi na balkon, wspiera się na poręczy i zadumany wzrok śle ku przeciwległej kamienicy.
Z za chmur wypłynął właśnie księżyc i zatopił ją w złotej powodzi światła... To ona! Ona!
O, najidealniejsze ze zjawisk na świecie!
Jął wodzić gorączkowo po klapach smokinga.
— Nie mam! Nie mam!
— Ach, Boże, mieć kwiat, jeden maleńki kwiatuszek! Głupiego nawet brak mi listka! —szeptał, drżąc febrycznie.
— Oddałbym życie za kwiat!
Już ściągnął jedną rękawiczkę... Jak biały gołąb, furknęła w powietrzu i upadła na balkon...
— Jedź!!! — wrzasnął przerażony na fiakra.
Otchłań uczuł pod sobą, otchłań nad sobą.
Potoczyli się piorunem po bruku. Odwrócił się
i zawisł wzrokiem na balkonie: ciemności zakryły ją na zawsze.
Stała zapewne na balkonie w rozkosznem zdumieniu i do ust z czułością tuliła jego białą rękawiczkę, on zaś, wracając do domu, ocierał rękawem mokre, jak po nocnej rosie, policzki...
Już nigdy!
W godzinę potem, Molski zaprosił w domu do suto nakrytego stołu spoliczkowanego w południe lokaja i kazał mu usiąść obok siebie. Po pieczystem famulus się rozpromienił i wdzięcznym wzrokiem pieścił swego pana, łykając szampana tak głośno, że demokratycznemu altruiście niedobrze się robiło.
DZIEŃ EWY
Dopokąd była mała dziewczynką, rodzice traktowali ją jeszcze jako tako. W suterenach mieszkała razem z nimi jakaś obca jeszcze rodzina. Ewce więc ciepło było i na jedzeniu rzadko kiedy nie zbywało. Co dnia wprawdzie od ojca pijaczyny, albo od rozhukanej matki dostawała lanie za byle co, lecz tak przywykła do tych częstych operacyi, iż z czasem uważała je za nieodzowną funkcyę w życiu. Wiedziała zresztą dobrze, jak skulić się należało w czasie bicia, które miejsca pod razy nadstawiać, że nie trzeba stać w miejscu spokojnie, jeno szamotać się, wykręcać i drzeć z całej piersi. Najgorzej było, gdy ją kto znienacka lunął w twarz, gdyż z nóg się leciało na ziemię, a gęba puchła, jak bania. Zresztą po całych dniach włóczyła się swobodnie z obcemi dziećmi po miejskich skwerach i podwórzach kamienicznych całego miasta.
Kiedy już dobrze podrosła rzekła jej matka:
— Duża jesteś, trza coś zarabiać. Idż-że zaraz do tego ładnego pasażu... wiesz? tam, gdzie gazeta wy- klejona na ścianie... Idź i powiedz, że chcesz sprzedawać na ulicy gazety...
Ewka ucieszyła się. Oddawna zazdrościła kolporterom płci obojej tak honorowej czynności.
«Spojrzenia“.
— 33 —
3
Pobiegła czemprędzej do pasażu i cała drżąca, otworzyła nieśmiało drzwi określane jej przez matkę.
— Czego chcesz? — zapytał ostro jakiś wysoki, poważny pan w okularach, z brzuchem tak wielkim, jak pierzyna jej matki.
— Sprzedawać gazety, bo mi mama kazała — odparła chmurnie, dygocąc ze strachu.
— A kaucyę masz?
— Ta niby na co?
— Jakto na co? — oburzył się pan. — A jak mi gazety ukradniesz i nie wrócisz?
— To ja powiem mamie...
— Przynieś rubla, całego rubla... rozumiesz?
— Rozumiem.
— Idź już. Aha! Jak się nazywasz?
— Ewka Świńczak.
— Bardzo pięknie. No, ruszaj i przynieś rubla.
Ewka rozczarowana wróciła do matki.
— No co?
— On, mamu, chce rubla; inaczej nie.
— Widzicie go, psia wiara, jaki to mi. A ty głupia jesteś! Jakbyś beła mądra, to on by ci dał rubla, nie ty jemu...
— A jak?
— To jest tak. Jakbyś beła mężczyzną, to niktby ci rubla nie dał, a że jesteś dziewuchą i to niczego- watą, więc łatwo go dostać, tylko trza chcieć...
— Przecie on, mamu, sam chciał odemnie rubla...
Matka zbliżyła się do niej i poufale położyła jej
rękę na ramieniu. Spojrzenie starej było przenikliwie uparte, głos nabrzmiały serdecznością, z jaką zwykła była odnosić się jedynie do zaufanych kumoszek.
— Posłuchaj mnie, Ewciu, uważnie. To tak trzeba.
Idź znowu do niego, stan blizko i patrz mu ciągle w oczy, a jak cię pogłaszcze po twarzy, to ty nic, jeno się uśmiechnij. Pewnikiem weźmie cie na kolana; wtedy gnieć mu się, co się zmieści na spodniach i kamizelce i nic... A nic go się nie bój... Potem poproś, żeby ci dał rubla...
— A jak mnie wyrżnie?
— Nie wyrżnie, jeno rób tak, dziewuszko, jak ci radzę. Masz już latek czternaście, w sam czas...
Ewka pocałowała matkę w rękę, taka się jej dobra wydała i poszła powoli w stronę pasażu. Zastanowiły ją słowa matki. Domyślała się o co chodziło, ale domysły jej były trwożne, niepewne. Przecież to był grzech wielki, jakżeżby matka... Może Ewa źle ją zrozumiała?
Szła z lękiem niewytłumaczonym, ale chęć sprzedawania gazet i żądza posiadania rubla pociągnęły ją za sobą. Zresztą nie wierzyła dość silnie w trafność swego domysłu i spędziła winę na siebie, że musi być bardzo zła, skoro tak brzydkie opętały ją myśli.
Zastała tego samego pana, nikogo więcej. Siedział przy biórku i pisał. Stanęła pode drzwiami i czekała.
Po chwili odwrócił twarz do niej.
— Kto to taki? Ach, to ty, znowu? Masz pieniądze?
— Nie, ale ja... — wyjąkała i przezwyciężywszy lęk, podeszła blizko i poczęła uporczywie patrzeć mu prosto w oczy.
Poważny pan to spostrzegł i uśmiechnął się przebiegle.
— Ewka ci na imię — tak? Musisz przynieść rubla, gdyż nie pozwolę ci sprzedawać...
— Oj, proszę pana, ja takbym chciała sprzeda
t
wać! — wykrzyknęła żałośnie, przerażona, że mogłoby się nie urzeczywistnić jej gorące marzenie.
— Nie ma co, możesz iść do domu...
Zrozpaczona Ewka poczęła go całować po rękach.
— A będziesz dla mnie grzeczna?
— Będę — wyłkała.
Pogłaskał ją po głowie, poklepał po ramieniu i zauważył:
— Tęga już z ciebie dziewczyna.
Przyjrzał się jej od stóp do głowy okiem znawcy i smakosza.
— Wiele masz lat?
— Czternaście.
— Ho, ho! kurczę, a jakie to już jędrne! — zaśmiał się z ukontentowaniem do siebie.
— Matka ci pewnie rubla nie dała, dlatego, że nie chce, byś gazety sprzedawała?
— Mama kazała mi przyjść do pana i prosić...
— 1 prosić?! Cóż to ja — ksiądz?! Nic więcej ci matka nie mówiła?
— Mówiła, żebym się nie bała...
— A ty się mnie boisz?
— Boję się, ale...
Pan wstał, zamknął drzwi na klucz i sięgnął po jakąś torebkę papierową. Dał jej kilka cukierków.
Olśniona Ewka pocałowała go w rękę.
— 1 nic więcej matka ci nie mówiła?
— Mówiła, żebym się nie bała, jak pan mnie po- głaszcze, albo...
— Albo?
Ewka milczała. Zdjął ją nagły lęk. Cofnęła się instynktownie pode drzwi.
— Nie bój się, masz, to wszystko twoje — rzekł
pan i wysypał jej całą zawartość torby do fartuszka.
— Moja mama chce także rubla — szepnęła, straciwszy zupełnie głowę, na widok tylu cukierków.
— Dostaniesz, kiedy będziesz odchodzić.
Pan otworzył szafę, wyjął z niej butelkę i dwa kieliszki. Napełnił je po brzegi różowym płynem i jeden z nich przytknął Ewce do ust.
— Pij, to słodkie...
SKRZYDŁA STALOWE
Pewien młody, podobno wielce obiecujący literat, wydał książkę pod tytułem: „Skrzydła stalowe“. Przed pojawieniem się jej słyszałem o niej wiele uwag i zdań pochlebnych. Oczywiście, to mnie odrazu do autora i „Skrzydeł stalowych“ usposobić musiało przychylnie. Jeśli o niewydanem jeszcze dziele kursowały już sądy entuzyastyczne, co będzie, gdy książka ukaże się na półkach księgarskich! Jeden ogólny ryk zachwytu i tysiąc zapłodnień zawartemi w niej myślami !
Naszpikowany obcymi frazesami o autorze tak znakomitej książki, czułem, jak w duszy mej dokonywało się szybkie przejście ze stanu obojętności do poważnego względem jej autora szacunku. Człowiek to, z którym liczyć się teraz należy. Jakże mu wdzięczny jestem, że go znam osobiście. Zaszczyt to nie byle jaki. Uczucie tkliwego pobłażania dla przedmiotu wdzięczności wypełniło serce me po brzegi.
Tak usposobiony, w dniu, kiedy właśnie książka jego patrzała wyzywająco z wystaw księgarskich drukiem swego tytułu: „Skrzydła stalowe“, — spotkałem go przypadkowo na ulicy.
Już z pewnej odległości na mgnienie oka stropiłem się, krok mi zniepewniał. Było to jakby ogólne zają
knięcie się całej mej istoty fizycznej i umysłowej. W mózgu powstał znak zapytania, w taki sam znak zapytania załamała się linia mego ciała.
Jak się zachować?
Twarz nadchodzącego zawiesiła dwa żarzące się spojrzenia na mojej.
Baczność!
Jak gdyby na dany sygnał, poruszył się motor woli, rozpierzchłe myśli zbiegły posłusznie w jeden punkt, skupiły się karnie, wyprężyły w sens logiczny i powstała błyskawicznie świadomość działania.
Dość giętki ukłon. Błogi uśmieszek pewnej tajemniczości. Wyjątkowo zaciekawione spojrzenie.
Podałem mu rękę, rezerwując w uścisku dłoni, tudzież w całem ułożeniu postaci mniejszą połowę szacunku i sympatyi dla siebie.
— Witam pana! — rzekłem słodko. — Podobno wyszła już książka...
— Dziś właśnie — objaśnił życzliwie.
— Niezwykle ciekaw jestem, niezwykle! Mam do pana wielką prośbę. Ponieważ „Skrzydeł stalowych“ na razie kupić nie mogę, proszę o pożyczenie mi jednego egzemplarza.
— Ach, panie... Doprawdy, że... że w kłopocie jestem. Mam, wprawdzie, kilkanaście... Ale pan rozumie? Krytycy, przyjaciele, mnóstwo krewnych... Nie mogę panu ofiarować...
— Ależ! Chodzi mi tylko o pożyczenie. Radbym jaknajwcześniej przeczytać. Może jaką recenzyjkę... Wogóle... Bardzo ciekaw jestem treści pańskiej książki, która, jak słychać, robi furorę...
— O, bynajmniej! Zresztą mogę służyć panu przeznaczonym dla kogoś egzemplarzem, jeśli łaska, to...
— Doskonale.
— Pożyczę go panu. Kartki można porozcinać, ale proszę zwrócić mi „Skrzydła stalowe“ bez plam i uszkodzeń.
— Naturalnie, naturalnie. Więc kiedy?
— Przyniosę panu jutro książkę do kawiarni.
— Dobrze. Dziękuję. Moje uszanowanie!
— Sługa uniżony!
Skokietowawszy się najsłodszemi spojrzeniami i ust miłym uśmiechem, podaliśmy sobie z gracyą dłonie — i każdy poszedł w swoją stronę.
Kiedy autor, odchodząc, pokazał mi plecy, poczułem się nagle zgaszony, jak świeca. Ożywienie ustąpiło miejsca jakiemuś niesmakowi upokorzenia. Chciałem zawołać głośno „dureń!" zwymyślać się sam nie wiem za co. Zdezoryentowany tern, co zaszło w psychice mojej, wlokłem się ociężale po chodniku, a cały świat mi się wydał ohydny.
Rozbierając potem w pamięci wszystkie szczegóły naszego spotkania, rumieniłem się ze wstydu po uszy.
Trzeba raczej było pomyśleć o kupieniu sobie książki, autora zaś nie należało nagabywać. Co za nietakt z mej strony,
Wstydź się teraz, bratku, wstydź!
Mimochodem znalazłem się przed wystawą jakiejś księgarni.
„Skrzydła stalowe“ — odczytywałem po raz nie- wiem który.
Nawinęło mi się, że mam przy sobie pieniądze, ale nie swoje. Bezwarunkowo nie wolno ich wydać.
Coś mnie jednak korciło.
Jakby nie z własnej woli, automatycznie i pod
przymusem wszedłem do księgarni i, nie zwlekając, wyplułem jednym tchem nazwisko autora i tytuł książki. Wargi mi drżały i w przerażeniu wodziłem po ladzie sklepowej wzrokiem tępym i bezmyślnym.
Stało się: kupiłem mimowoli „Skrzydła stalowe“.
W osłupieniu wyszedłem z księgarni. Pieniądze przepadły. Czułem się, jak człowiek pod obuchem nieszczęścia.
Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek szedł prędzej, niż obecnie. Potrącani przechodnie oglądali się za mną, jak za waryatem. Ale ja pędziłem coraz prędzej przed siebie, nie zważając, że krew, co mi podpłynęła do głowy, wzrok mi mąci i jakąś mgłą przesłania.
Z całym impetem wpadłem na latarnię.
Rozbiłem sobie nos i czoło i to mnie oprzyto- mniło. Rozglądnąłem się uważnie dokoła.
— Skąd się wziąłem na tej nieznanej ulicy? Dlaczego tak prędko biegłem?
Ogarnęła mnie niepowstrzymana ochota widzenia się z autorem. Gdybym go spotkał, rzekłbym:
— Panie, oto kupiłem pańskie „Skrzydła stalowe“. Proszę się nie fatygować i nie przynosić mi swej książki do kawiarni. Bardzo przepraszam, iż ośmieliłem się obligować pana o nią. Byłto z mej strony nietakt, gruby nietakt. Raczy pan łaskawie zapomnieć
o wszystkiem, wymazując fakt ów z dziejów rzeczywistości. O, panie! Jesteś nader sympatycznym człowiekiem, a „Skrzydła stalowe“ są dziełem genial- nem! — i patrzałbym mu w oczy wzrokiem skrzywdzonego niewinnie anioła, głos by mi drżał błagalnie
o wybaczenie jakiejś winy nieokreślonej, przytem dowiedziałby się z ust moich niesmacznie szczerych
szczegółów tej obrzydliwie banalnej historyi kupienia jego książki.
Niepocieszony, idąc do domu, łudziłem się jedynie nadzieją, że po przeczytaniu książki owej, za doznane upokorzenie, za kilka wydanych mimowolnie jednostek monetarnych, tudzież w nagrodę za nos rozbity fatalnie, pozyskam może naprawdę skrzydła stalowe.
BEZ PIENIĘDZY
Po chodniku wzdłuż odrapanych ruder, zwanych hotelami, wałęsała się tam i napowrót nędznie odziana dziewczyna, w chustce nasuniętej na czoło. Policzki wyżarte, niby ściana wapienna, którą octem polano, oczy nieruchome o połysku szklanym, niby sztucznie wprawione, wargi blade, nieco obwisłe, zaskrzepłe w bezruchu, robią wrażenie woskowych. Piersi zapewne anemiczne, wydłużone nadmiernie, nieżywe, jakby z gutaperki, biodra zmęczone, niewrażliwe, nogi wiotkie, słabe. Musiała przeziębnąć, gdyż tępy stukot zębów o zęby tłukł się echem po czaszce, jak gdyby po pustce bezbrzeżnej. Chodziła tym znanym dobrze przez nocnych drapichrustów krokiem, co napędzał im tak często łatwe, a lubieżne obrazy do mózgu.
Zmierzch wtłaczał się pomiędzy brudne zaułki uliczne. Mgła zimna kłębiła się w powietrzu, niby para, wypuszczona z kotłów fabrycznych. Chłodno było i wilgotno.
Dziewczyna uliczna. Wyobraźcie sobie automat, do którego każdy ma prawo podejść. W zamian za drobną monetę dostaje to, czego żądał i odchodzi, zapominając natychmiast o twarzy automatu.
Zakrztusiła się kaszlem, chrypiąc okropnie, jak gdyby wypierało z niej wszystkie wnętrzności. Walnęła
.Spojrzenia*. — 49 — 4
/
się pięścią w kark i to jej widocznie pomogło, gdyż z ulgą zaklęła:
— A to psiakrew dopiero! No, — przecie!...
Spojrzała w ciemny skręt uliczek — nie nadchodził. Coś złego zamigotało wściekłym błyskiem na dnie jej istoty, jakby jakaś żmija tam się poruszyła i spojrzała jej oczami.
— Czekaj, draniu! — syknęła.
I poczuła nagle tak straszną po raz pierwszy w życiu nienawiść, że aż jej w oczach pociemniało od krwi, co gwałtowną falą mózg zalała. Przed oczyma jej zarysował się plastycznie straszliwy obraz zemsty nad tym, który ją zawodził. Oto stoi pochylona nad nim z nożem w ręku i wodzi ostrzem z lubością po ciele jego, doszedłszy zaś do gardła suwa po niem z nadzwyczajną delikatnością, jak smyczkiem po strunie, byle tylko nie za prędko przeciąć nić żywota swej ofiary. Nóż jest ostry, jak brzytew, i nieznacznie wgłębia się w ciało. Krew nie tryska, tylko czerwonem, denkiem pasemkiem sączy się powoli. On zaś rzęży głucho, wywraca oczami i ciska w przestrzeń głupkowate spojrzenia konającego. A jej rozkosznie, groźnie jest na duszy...
Wzdrygnęła się, poczuwszy nagle ostry chłód, przenikający do szpiku kości jej skostniałe członki, pomimo, że twarz i czoło miała rozpalone. Zwilżyła także wargi językiem, gdyż suche były i pokryte jakimś niesmacznym osadem.
Ni stąd ni zowąd ogarnęło ją nagle bardzo tkliwe uczucie dla facecika, który — jak sobie tłumaczyła — nic jej przecież złego nie zrobił, by się aż tak irytować na niego. Przeciwnie, grzeczny, wstydliwy i hojny był dla niej, choć czasem nie miał wcale przy sobie
pieniędzy. Obchodził się z nią poprostu, jak z jaką „porządną". Nie przychodził jeno od dłuższego czasu, jakby o niej zapomniał — i w tern cała jego wina.
— Wszystkie mężczyzny złe — pomyślała, — ale on dobry. Aż się człowiekowi jaśniej na duszy robiło, gdy przyszło to niebożę...
— A kiedy przyjdzies niedobly? — szepnęła pieszczotliwie. — Ti... ti... synusiu mój... dzieciątko słodkie! — i cmoknęła jaknajwymowniej wargami.
A później szeptem nawoływała:
— Synuś! Draniuś! Synuś! Dra... dra... niu... u... śś...
I pogrążyła się w mgłę roztkliwiającego marzenia.
Nagle ocknęła się — — i, aż skuliła w kłębek
z nawpół uświadomionego obrzydzenia do rzeczywistości. I znowu myśl jej, niby pies wierny, pobiegła za panem swych marzeń.
— I czemu nie nadchodzi? Może brak mu pieniędzy... Ona mu przecie powiedziała, że i bez pieniędzy... On wie dobrze. Oho! ona nikomuby tak...
— Brr... A to ci dopiero zimno! — jęknęła, tupiąc nogami o chodnik. W dodatku jeść się chce i siły nie dopisują, jak dawniej.
Jak on ślicznie mówił: „panienko“. A potem: „Zo- cha, Zośka“... Achjej!
— No i widzisz go, cholera nie przychodzi!
Teraz ze złością wykręciła się na pięcie, trzepnęła
w zniecierpliwieniu rękami po spódnicy i wsparła się wreszcie plecami o ścianę jakiejś kamienicy. Postać jej rozlała się w mroku w czarną niekształtną bryłę. Można ją było wziąć za wsklęsłość, albo wyłom w murze.
Jakiś przechodzień przesunął się koło niej i szarpnął za chustkę. Po chwili, jak cień, zjawił się drugi
się pięścią w kark i to jej widocznie pomogło, gdyż z ulgą zaklęła:
— A to psiakrew dopiero! No, — przecie!...
Spojrzała w ciemny skręt uliczek — nie nadchodził. Coś złego zamigotało wściekłym błyskiem na dnie jej istoty, jakby jakaś żmija tam się poruszyła i spojrzała jej oczami.
— Czekaj, draniu! — syknęła.
1 poczuła nagle tak straszną po raz pierwszy w życiu nienawiść, że aż jej w oczach pociemniało od krwi, co gwałtowną falą mózg zalała. Przed oczyma jej zarysował się plastycznie straszliwy obraz zemsty nad tym, który ją zawodził. Oto stoi pochylona nad nim z nożem w ręku i wodzi ostrzem z lubością po ciele jego, doszedłszy zaś do gardła suwa po niem z nadzwyczajną delikatnością, jak smyczkiem po strunie, byle tylko nie za prędko przeciąć nić żywota swej ofiary. Nóż jest ostry, jak brzytew, i nieznacznie wgłębia się w ciało. Krew nie tryska, tylko czerwonem, cienkiem pasemkiem sączy się powoli. On zaś rzęży głucho, wywraca oczami i ciska w przestrzeń głupkowate spojrzenia konającego. A jej rozkosznie, groźnie jest na duszy...
Wzdrygnęła się, poczuwszy nagle ostry chłód, przenikający do szpiku kości jej skostniałe członki, pomimo, że twarz i czoło miała rozpalone. Zwilżyła także wargi językiem, gdyż suche były i pokryte jakimś niesmacznym osadem.
Ni stąd ni zowąd ogarnęło ją nagle bardzo tkliwe uczucie dla facecika, który — jak sobie tłumaczyła — nic jej przecież złego nie zrobił, by się aż tak irytować na niego. Przeciwnie, grzeczny, wstydliwy i hojny był dla niej, choć czasem nie miał wcale przy sobie
pieniędzy. Obchodził się z nią poprostu, jak z jaką „porządną". Nie przychodził jeno od dłuższego czasu, jakby o niej zapomniał — i w tern cała jego wina.
— Wszystkie mężczyzny złe — pomyślała, — ale on dobry. Aż się człowiekowi jaśniej na duszy robiło,
ą gdy przyszło to niebożę...
— A kiedy przyjdzies niedobly? — szepnęła pieszczotliwie. — Ti... ti... synusiu mój... dzieciątko słodkie! — i cmoknęła jaknajwymowniej wargami.
A później szeptem nawoływała:
— Synuś! Draniuś! Synuś! Dra... dra... niu... u... śś...
I pogrążyła się w mgłę roztkliwiającego marzenia.
Nagle ocknęła się — — i, aż skuliła w kłębek
z nawpół uświadomionego obrzydzenia do rzeczywistości. I znowu myśl jej, niby pies wierny, pobiegła za panem swych marzeń.
— I czemu nie nadchodzi? Może brak mu pieniędzy... Ona mu przecie powiedziała, że i bez pienię-
« dzy... On wie dobrze. Oho! ona nikomuby tak...
— Brr... A to ci dopiero zimno! — jęknęła, tupiąc nogami o chodnik. W dodatku jeść się chce i siły nie dopisują, jak dawniej.
Jak on ślicznie mówił: „panienko“. A potem: „Zo- cha, Zośka“... Achjej!
— No i widzisz go, cholera nie przychodzi!
Teraz ze złością wykręciła się na pięcie, trzepnęła
w zniecierpliwieniu rękami po spódnicy i wsparła się wreszcie plecami o ścianę jakiejś kamienicy. Postać jej rozlała się w mroku w czarną niekształtną bryłę. Można ją było wziąć za wsklęsłość, albo wyłom w murze.
Jakiś przechodzień przesunął się koło niej i szarpnął za chustkę. Po chwili, jak cień, zjawił się drugi
w twardym kapeluszu i z nastawionym od palta kołnierzem. Usłyszała stłumiony, drżący, tak dobrze jej znany bełkot:
— Chodź!
Drgnęła. Wydało się jej, że to on. Lecz nagły poryw radości w samym zarodku zduszony został przez paroksyzm wściekłości z rozczarowania i dzikiej nienawiści, kiedy ujrzała przed sobą twarz jednego z nocnych drapieżników.
— Idź, ty! — wrzasnęła, aż ślina jej zrosiła oblicze mężczyzny, który się skwapliwie otarł zaraz rękawem. Chciała cisnąć mu jakąś obelgę, lecz słowa ugrzęzły jej w gardle ze zbytniego wzburzenia, uczyniła tylko obrończy ruch ręką, gotowa na wszystko, gdyby ten zechciał ją poskromić.
— Och, ty małpo jedna! — usłyszała oburzony głos odchodzącego.
— Trupa se weź, nie mnie! — dorzuciła za nim.
Teraz już co chwila ktoś ją zaczepiał. Latarnie posępnie błyskały, z pryncypalnych ulic grzmiał daleki dzwonek tramwajów.
Tak postępując, od dwóch tygodni nie zarobiła już ani grosza. Rzadko kiedy z kim idzie, chyba wtedy, gdy przez dobę nic w ustach, nie miała. Te „starsze“ nie chcą pożyczać pieniędzy, no i nie dziwota, skoro każda niemal ma na karku alfonsa, któremu wódkę fundować, a żarcie dawać trzeba, bo nie, to zaraz dźgnie — i kwita. Czasem alfons ukradnie, to i po- hulają oboje, ale co z tego, kiedy taki drań tak za łeb kochanicę trzyma, że ani grosza jej nie przepuści. Tyle z niego, co w bójce obroni, albo przed policyą ostrzeże i schowa. Ścierwy te alfonsy! A na nią złe, gdyż nie chce żadnego. Ho! ho! niechby się tylko
dała któremu, to i po niej: za włosyby włóczył, a z kieszeni grajcary wyłuskiwał, że aż ha!
— Nie, ten podlec nie przyjdzie! — skonstatowała z rozpaczą. I ogarnęła ją znowu taka łzawa złość, gorsza chyba od wścieklizny, że poszarpałaby na sobie w kawałeczki ubranie, a jego, gdyby nadszedł, wyprałaby tak po gębie, że nie dorachowałby się zębów.
W głębi ulicy rozległy się szybkie kroki. Badaw- czem spojrzeniem ogarnęła kontur sylwetki nadchodzącego i, jak szalona, rzuciła się na jego spotkanie. W dołku, pod klatką piersiową zrobiło się jej dziwnie gorąco i słabo. Wpadła nań z impetem, aż się w tył potoczył i, zdyszana, uwiesiwszy się mu u ramienia całym ciężarem ciała, poczęła bezładnie w usiłowaniu jednorazowego wypowiedzenia się:
— Ach, jaki to pan!... Gołąbeczek. Tak długo czekałam. Przecie mówiłam — pieniędzy nie trza. Co wieczór wyglądam, czy nie przyjdzie, mało ślepia nie wyliżą. I wczoraj i przedwczoraj i ciągle... Stój i stój na bruku... — sepleniła załamanym z rozżalenia głosem. — Myślałam, że już zdechnę, jak ta suka. Dwa tygodnie! A niech to choroba! Gdzie pan się podzie- wał? Zresztą... dziewczyn nie brak...
— Nie mogłem przyjść — odparł.
— Nie mogłem! A ja tu zdycham! Aby inna szmata, to i dobrze...
Gniewny pod koniec głos jej nabrzmiał łzami tłumionego spazmu, oczy zwilgotniały i źle jarzyć się poczęły, niby dwa rozżarzone węgle.
— A ja sterczę i sterczę na ulicy i co komu to... 1 kaszlu dostałam... krwią pluję — o! — tu splunęła charkotliwie na dłoń i podsunęła mu ją z krwawą śliną
pod same oczy. — Zdechnę, jak mi Bóg miły, i to przez ciebie.
— Nie miałem czasu, uspokój się...
— Co tu dużo gadać? Pan myśli, że ja byle jaka
i zaraz pieniądze... Masz!!! — i w ukłonie ironicznym przykucnęła na nogach i przedrzeźniająco wywiesiła język. — Patrzcie go! Człowiek byłby ducha wyzionął... Ścierwo, nie rozumiał, co to znaczy! Ach, ty... y!...— skoczyła doń nagle z pięściami.
— Cóż za awantura? — zawołał niespokojny. — Czego chcesz odemnie?
Odepchnął ją, lecz straciła panowanie nad sobą. Z furyą ryczała nieludzkim głosem:
— Idź, draniu, skądeś przylazł! I... idź! Ubiłabym cię, jak psa! Pieniędzy przez ciebie natraciłam! No, zapłać mi teraz, ty, żebraku! Zapłać, bo inaczej... Kto mi to wszystko? Kto mi to wszystko?... — bełkotała beznadziejnie zaśliniona, coraz bardziej sepleniącym, piskliwym głosem.
Zawrócił w stronę przeciwną. Dopędziła go i biegła obok niego z podniesioną do góry pięścią. Pokurczona w spazmie wściekłości ręka wiła się kon- wulsyjnie groźną, krzywą linią ponad jej głową, szalała, jak moc rozpętanych przekleństw.
— Chcesz może bez pieniędzy?! — wrzeszczała — Ja cię nauczę, psi synu!
Za nimi szła hucząca śmiechem gromada.
Nagle przystanęła, zachłysnąwszy się aż z nadmiaru cisnących się na usta obelg. Ciało jej wyprężyło się, przybrało dumną, królewską postawę. Błędne oczy latać w orbitach poczęły, siekąc złowrogimi błyski twarze otaczających. Pierś rzężała głucho, ręce kon- wulsyjnie targały bluzkę na piersi. Przygotowywała
się do groźniejszego jeszcze wybuchu. Wkońcu z okropnym wysiłkiem, jak gdyby jej wnętrzności podpłynęły do gardła, wy charkała chrapliwie:
— Zbóju, złodzieju! Zapłać! Ou, — zimno! — głos jej ugrzązł gdzieś w brzuchu, bulkocąc, jak woda, co w nadmiernej dostanie się tam ilości.
I nagle, tknięta paroksyzmem szału, spódnicę w garście zebrała i, zadarłszy ją wysoko, prędko biedź poczęła, hibocąc się obrzydliwie na szerokich, jakby po- róztrącanych biodrach, wydając słabe, cieniuchne, do kwilenia dziecka podobne, przeciągłe:
—A—a—a—a— a !
Widział zdała jej rozwianą chustkę, plączącą się
w biegu halkę, gołe, tłuste łydki i słyszał tępe
człapanie obuwia po chodniku, które — jak teraz dopiero zauważył — było na jej stopy za duże.
Tłum gapiów pomknął za nią, wszczął się ruch, jak zwykle, w czasie awantury. Szedł za wszystkimi, jak lunatyk, coś go tam ciągnęło.
Cała ta wrzaskliwa karawana z biegnącą na czele kobietą sunęła szybko przez mrok uliczny, migając dziesiątkami głów przy wymijaniu latarń gazowych
o mdłych, żółtych płomieniach, rzuconych, jak kule ogniste, w mgłę i ciemność nocy.
Dobiegano do jakiejś przecznicy; stamtąd grzmiał właśnie urywany, jakby przerażony, gwałtowny klekot dzwonka tramwaju elektrycznego. Błyszczący światłami wagon, jak błyskawica, wypadł z mroku i wtoczył się na połyskujące złowrogo dwie linie szyn, przecięte w tym momencie ciemną plamą postaci kobiecej. Sto twarzy utkwiło zmartwiały w grozie oczekiwania wzrok nizko, tuż przy samej ziemi, tam, gdzie koła szyn dotykają...
Z narożnej kawiarni sączyło się złote, pogodne światło.
Z stu piersi wyrywał się okrzyk, dławiony przez ogrom grożącej katastrofy. Wóz minął fatalne miejsce
i z hukiem i dudnieniem przepadł gdzieś w głębi miasta.
Tłum poruszył się lekko, ostrożnie, zakołysał się nieznacznie, jak fala, muśnięta przez wietrzyk, zakotłował wreszcie i zahuczał odrazu gorączkowym, wzburzonym, niezrozumiałym bełkotem, niby chmura przekupek, mamrocząca o czemś niezwykłem.
A po drugiej stronie ulicy stoi ona żywa i zdrowa zupełnie. Wypięła brzuch i trzyma się za boki, pękając od przekornego śmiechu, w którym drży poczucie zwycięstwa, czy zaspokojonej zemsty.
Latarnie kopciły żółtymi płomieńmi, z poblizkiego szynku dobywał się klekot rozstrojonego pianina, z czarnej perspektywy zaułków ulicznych toczyły się kłęby ohydy, szły duszne wyziewy olbrzymiego miasta, po- tworu, rzuconego na spoczynek w otchłań gnuśnej pomroki.
Rozprażone zmysły, porażone były dziwną tępotą, przytłoczone ciężkim balastem otaczającej rzeczywistości. Daremnie starały się przeniknąć jej tajemnicę, daremnie siliły na stworzenie trzeźwych sądów o zjawisku, co przeszło im drogę. Działo się coś groźnego, coś niedostępnego dla ludzkiego umysłu, jakiś plugawy żywioł rozpostarł się dokoła, osnuł mózgi niebezpieczną wikłaniną dziwacznych, nieprawdopodobnych przypuszczeń o ohydnych tajemnicach życia...
O zahypnotyzowany słuch się obijał grzmiący urągliwie w mroku śródkamienicznym obelżywy śmiech ulicznicy...
DZIWNY AUTOR
Pewien magnat hodował orangutanga. Sprytny zwierz lubiał go we wszystkiem naśladować, a już bawił się najlepiej, gdy magnat pisał cośkolwiek: stał z boku i z zajęciem śledził każdy ruch jego.
Razu pewnego, kiedy magnat wyjechał z domu, orangutang, znudzony długą samotnością, siadł przy biórku swego pana, rozłożył przed sobą plik czystego papieru i począł zapisywać kartkę za kartką.
Przez dni kilka służba pałacowa widziała go piszącego bez przerwy, lecz nikt nie ośmielił się mu przerwać tej czynności, gdyż bił i gryzł każdego, kto się do niego zbliżył.
Kiedy magnat powrócił z podróży i oznajmiono mu o tem, zaciekawiony, zajrzał do swego gabinetu. Orangutang spał na kanapie snem kamiennym, zmęczony — widocznie — długą pracą. Na biurku leżało mnóstwo papieru, zapisanego pięknem i wyrażnem pismem. Zdumienie ogarnęło magnata, gdy jął odczytywać kartki tego niezwykłego manuskryptu : orangutang w ludzkim języku opisał dzieje swego życia. Treść była tak wzruszająca i w pięknej formie oddana, iż magnat własnym kosztem rękopis ów ogłosił drukiem p. t.: „Dz i ejeżyc i aorangutanga“,napisał „Orangutang“.
Książka wywarła głębokie wrażenie. Zaliczono ją do arcydzieł.
— Kto jest autorem tej książki? — pytano z bezwstydną natarczywością.
— Orangutang. małpa! — brzmiała odpowiedź pogłosek.
— Prawdziwy orangutang? — szeptano z niedowierzaniem i podziwem dla niezwykłego wybryku natury. — Więc to nie pseudonim?
Biedny orangutang stał się odtąd przedmiotem debat i ciekawości ludzkiej, a książka jego poszła w zapomnienie.
PRZED BITWĄ
FRAGMENT
Nad wyciągniętymi, jak struny, szeregami wojska wisiała upalna cisza złotego południa.
Staliśmy w oczekiwaniu bitwy.
Serca trzepotały się w klatkach piersiowych na kształt ptaków, schwytanych w matnię. Chwilami owe ptaki-serca, jak gdyby wyczerpane lękliwem dygotaniem, słabły i nieruchomiały, leciuchnem, ledwo do- strzegalnem pulsowaniem znać dając, że żyją. Wtedy czuło się na piersi dławiący ciężar niemego przerażenia. W dołku pod klatką piersiową robiło się dziwnie mdło, po członkach rozlewał się przenikliwy bezwład osłabienia, źrenice mroczniały, rozszerzając się gwałtownie, w krtani poczynało coś piec i dławić, jak gdyby w otwór gardlany wepchnął ktoś gruby, nieociosany kołek.
Z twarzy i dziwnych odruchów, jakie czynili moi towarzysze, wyczytałem, że próżno usiłują oprzytomnieć i wyswobodzić mózg swój z błędnego koła przerażeń i złowieszczych myśli, co cieniem śmierci padły im na dusze. Przestępowali niespokojnie z nogi na nogę, chrząkali głośno bez potrzeby, przesuwali nieświadomie palcami po twarzach, potrząsali głowami — zda się — w usiłowaniu zrzucenia z nich jakiegoś niepotrzebnego, trzymającego się silnie ciężaru,
mrugali szybko oczami. Usta ich wyrzucały często zdania bez związku z tern, co się naokół działo. Niektórzy stali zupełnie spokojnie, tylko po policzkach spływały im ciurkiem łzy, których wcale nie ocierali.
Obojętny widz przypatrywałby się tym ludziom z ciekawo-ironicznym uśmieszkiem, z jakim szczęśliwy posiadacz nieskażonego niczem mózgu, przygląda się obłąkańczym wybrykom waryatów.
Jednakże zupełnie zdrowe były ich mózgi, jeno oplątane zdradziecką siecią myśli o przeczuwanych nieszczęściach duszy w chwili, gdy ją nawiedza śmierć.
Było to niebezpieczeństwo, jakiego za wszelką cenę uniknąć należało: bowiem ze świadomością staćby się mogło coś strasznego... coś pękłoby w mózgu, pogrążając myśli w okropnym bezładzie...
Na samą myśl o tem podpływała do czaszki kłębiąca się fala krwawego mroku, a myśl, niby kościstą ręką śmierci zdławiona, drgała konwulsyjnie — i czuło się w piersi moc niemego struchlenia, jakiego doświadcza człowiek, spadadający na ziemię z wysokości.
Chcąc odgonić te przeklęte cienie, każdy z nich, jak mógł, oszukiwał samego siebie. Przekonywał się, że żyje, że okrąża go zwarta masa ludzi, niby mur obronny, że wojna i wogóle śmierć to coś niezisz- czalnie bajecznego. 1 figlarnie niby mrugając oczami, z niewymownie przyjaznym uśmiechem na ustach, zwracał się do towarzysza i coś mu mówił, coś ogromnie dowcipnego, a w piersi coś drżało, ręce dygotały. Była to niedołężna ucieczka przed duszącą zmorą.
Strach pomyśleć, ile cierpień zdolna pomieścić w sobie ta mała pierś ludzka.
Tak na pozór wątła, a tak silna!
Przyszedł mi na myśl mój własny los i omal że nie rozpłakałem się nad sobą.
Oto wyrwano mnie, jak drzewo, z łona mej ziemi i rzucono gdzieś na kraniec świata. Jakże niegodziwie wyrwano to drzewo, gdyż korzeń pozostał tam... w ziemi... Wrósł w nią tak głęboko, że zdołano odłamać tylko pień, ociekający w miejscu przełamania żywotnym sokiem swego łona, tą krwią życiodajną.
Rozłączenie opłakuję serdecznie, więdnąc, jak to drzewo bezkorzenne.
Ze swego świata łez spojrzałem na ludzi, niby z ogromnej odległości.
Wszyscy oni znajdują się tu jakby nie z ludzkiej, lecz jakichś złych demonów woli.
Nie mogło mi się w głowie pomieścić, żeby za chwilę poczęli zabijać innych na rozkaz wodzów.
Jednakże na ich to rozkaz i ja przywędrowałem aż tutaj i już... za... bi... jąłem!...
Czy wy, niewtajemniczeni, wiecie, że nagła świadomość tego, co znaczy zabić pomieszałaby wam zmysły, uderzeniem gromu przecięłaby życie wasze? Znacie grozę rzeczy dokonanych? Słyszeliście kiedy trzask pękającej czaszki pod niezachwianem uderzeniem młota? Przypuśćmy, iż to stało się już dawno, bardzo dawno, a jeszcze słyszyszycie tępe, krótkie, jak błyskawica uderzenie, w którego echo z lubością się wschłuchujecie, powtarzając wielokrotnie z okrutnym uporem przypomnienia: „Taki głos wydała pod ciosem strzaskana czaszka ludzka, w której momentalnie nastąpiła śmierć“...
I nie dajecie wiary samym sobie, iż byliście świadkami tego faktu, jednakowoż świadomość każe wam wierzyć, iż to stało się napewno! — W upajającym
dreszczu grozy wnikacie w najdrobniejsze szczegóły tego wypadku, poświęcacie mu cały wysiłek swego umysłu — staracie się odgadnąć: śmierć. I wszystkie myśli wasze zlatują się i wirują wokół tego jednego punktu, niby zwabione kulą światła ćmy, co patrzą weń oślepłe i lgną, jak do czarodziejskiego wabika...
Na przeciwległym krańcu szeregów naszych zahuczała nagle burza tonów orkiestry wojskowej. Grano jakąś unoszącą, wstrząsającą do głębi melodyę. Dreszcz przebiegł po organizmach ludzkich. Echo muzyki rozlało się falami w powietrzu.
Marsz bojowy.
Różnorodne tony orkiestry zlały się w głos jednolity, grzmiący z surową powagą, to znów delikatny, pieściwy, jak lekkie tchnienie zefiru, nagle potężniejący i ponurą grozą huczeń tentniący w powietrzu — — i gnie się, napręża, jęczy żałośnie, szlocha łkaniem jakiejś olbrzymiej piersi, wpada w ryk mórz, grzmi echem gromów, idącem przez góry, wyje przekleństwem, szumi, jak puszcza, przechodzi w dziecięce kwilenie.
Posępna kaskada tonów przytłacza, napełnia groźną potęgą bojowego szaleństwa, przepaja mózgi trucizną obłędnych podnieceń.
Ogromna pierś orkiestry huczeć nagle przestaje, jak gdyby ugrzązł w niej niespodzianie śmiercionośny grot.
W zapadłym spokoju tkwi potęga uroczystości pogrzebowej. Zda się, lada chwila wyłoni się z przestrzeni kołysząca się na barach zgarbionych trumna gigantycznych rozmiarów, w której spoczywać będą zwłoki jakiegoś olbrzyma dziejowego, co śmiercią swą wstrząsnął ludzkość do głębi.
Przeważnie grube, proste rysy twarzy moich towa
rzyszów wyszlachetniła dziwna bladość i wyraz jakiejś podniosłej grozy: było w nich coś z piękności szatana. Rozdymali drgające nozdrza, zaciskali szczęki, ściągali brwi, czoła zorane głęboką bruzdą chmurzyły się groźnym smutkiem, oczy przepaściste w spojrzeniu, stawały się niemal czarne od potężnych skupień wewnętrznych. Twarze ich były czworokątne, stężałe w skurczu naprężeń, o skamieniałej, jakby rzeźbionej powierzchni swej muskulatury, przez co profile miały skrót energiczny, w załamaniach gwałtowny, skończony, przerażający siłą zakrągień, lub wyostrzeń.
Duże krople potu perliły się na czołach i gotowały w południowem słońcu.
Marsz bojowy zagrzmiał ponownie, bijąc nas ela- stycznem echem po piersiach.
Zdawało mi się, że zamiast ramion wyrosły mi potężne konary o silnych spoidłach. Nogi wrosły w ziemię, jak nieskruszone stalowe słupy. Nadmierny przypływ sił rozprzestrzeniał się po całym organizmie ożywczemi falami. W piersi kotłowało się morze unoszących szaleństw.
Słyszałem już gromowe huczenie strzałów, jęk konających, tentent przerażonych rumaków, złowrogi turkot armat; wąchałem odurzający zapach krwi i prochu; widziałem kłębiącą się w zajadłych splotach ruchliwą masę ciał ludzkich, bluzgocącą fontannami krwi czerwonej, gorącej, jak ogień, — oczy wyiskrzone śmiertelną nienawiścią, wypadłe z orbit, ziejące śmiercią i śmierć w swej głębi noszące, — wykrzywione krogulczo palce purpurowych od krwi rąk, wyciągniętych konwulsyjnie przed siebie w strasznem pożądaniu zemsty i bezpiecznego mordu, — niezbadane oczy trupów, zwrócone w mrok nieskończoności.
F
Muzykę przygłuszył nagły łoskot bębnów, wzywających do ataku. Wokół zakłębiły się czarne chmury, których wnętrze rozerwał błysk łun krwawych i huk, jakby się niebo waliło.
Lawina ciał ludzkich potoczyła się naprzód gwałtownie, pijana muzyką i słońcem...
MIŁOŚĆ
Samobójca leżał na dywanie, niby danser, skamieniały w rytmie jakiegoś bohaterskiego tańca. Piękna głowa, gwałtownie w tył odrzucona, walała się w złocie powichrzonych loków; pod ich delikatną siateczką lśniła dumnie biała płaszczyzna czoła, skupiającego niezłomność jakichś nadludzkich postanowień; łuki, ściągniętych groźnie brwi, nadawały wywróconym w głąb czaszki oczom wyraz tragiczny: czarna ekstaza śmierci, ostatni wysiłek woli utrzymania się przy życiu. Pogięta konwulsyjnie linia prawej ręki, odwiniętej w bok od tułowia, jak jedno z ramion krzyża, przecinała ciemne tło dywanu, błyszcząc złowrogo lufą ukrytego w zaskrzepłej dłoni rewolweru, — lewa, jakby delikatniejsza od tamtej, spoczywała rozpięta boleśnie na piersi nieboszczyka, nie wiedzieć czemu, podanej mężnie naprzód.
W nieruchomą twarz jego patrzała dzikim, nawpóJ obłąkanym wzrokiem jakaś piękna dama. Z pewnej odległości wziąć ją można było za osobę, przyglądającą się bacznie „czemuś“ przez ręczne pince-nez.
Rzuca martwemu młodzieńcowi ostatnie przenikliwe spojrzenie, szyderczym uśmieszkiem, skierowanym jakby do swych własnych wyobrażeń, wykrzywia usta
i odchodzi, a za nią wlecze się lodowaty chłód śmierci.
„Gdybym go była kochała, jakżebym go teraz kochała!“
W salonie czeka na nią młodzieniec, piękniejszy od tego, bo żywy, cały miłością gorejący. Patrzy jej w oczy oczami, z których przelewa się w nią jego młode życie; drży, omdlewa, umiera ze szczęścia, a jeśli żyje jeszcze, to chyba tylko z grzeczności dla niej.
Młodzieniec zadrżał, gdy podniosła nań dwie otchłanie swych ciemnych oczu: tchnęły wzgardą a żmija ukrytego szyderstwa przepełzła po jej krwistych wargach.
— Nie kocham cię tak, jakbym mogła i powinna — rzekła skrzypiącym twardo głosem. — I prosty nos jej zwinął się haczykowato w drapieżny szpon orła, w kątach ust osiadł tragiczny cień postanowionego okrucieństwa.
— Najdroższa, wszystko dla ciebie uczynię! — szepnął pobladły z uczuciem, jakby zdruzgotana nagle młodość jego runęła u stóp damy.
— Wszystko?! — i uśmiechnęła się, pąsowiejąc gwałtownie.
— Wszystko! — potwierdził.
— Słuchaj! — tu przywarta doń kocim rzutem ciała, oplotła wężami swych ramion i, sypiąc wzrokiem iskry dyabelskie, poczęła w nieokiełznanem pragnieniu:
— Zabij się... zaraz się zabij... Cóż warta miłość moja wobec tej... potem...
Cienkie mięśnie warg jej zwarły się krzepko, wydłużyły w ryjek pożądliwy z różową pieczątką na
końcu. Pożerczy pocałunek wessał się mu w usta i chmurę ciemnej krwi przypędził do mózgu.
Jak odurzający pięknością swoją kwiat bagna, wykwitło w nim słodkie, ułudnie podstępne pragnienie pozbawienia się życia...
OSZUST
Dwóch panów grało w bilard. Obaj milczeli. Jeden z nich był chudy, drugi otyły. Ciszę przerywał łoskot kijów i wark toczących się kul po suknie. Gra obu na oko była harmonijna, rozważna. Nagle gracz chudy odłożył kij i rzekł:
— Skończyłem.
Gracz otyły się zarumienił, ale tylko na karku i, przykro zdumiony, spojrzał na chudego:
— Już? Tak prędko?
— Zacznijmy nową partyę, panie tłusty.
— Nową? Dobrze.
Więc grali dalej.
Gracz otyły jął teraz podejrzliwem okiem śledzić ruchy chudego. Po chwili uczuł się mocno zdenerwowany. Musiał zauważyć jakąś niedokładność w grze przeciwnika. Ten jednak grał z niezmąconym spokojem.
Pan otyły niebawem się spocił i rzucał z ukosa nienawistne spojrzenia w stronę partnera.
Gracz chudy go niewątpliwie oszukiwał.
Tłuścioch milczał i tylko sapał, tylko pot z czoła ocierał.
Przeciwnik rzekł znowu:
— Skończyłem.
— Oszukiwałeś mnie! — ryknął gracz otyły i skoczył doń z pięściami.
— I ty mi to dopiero teraz mówisz? — zauważył, uśmiechając się litościwie, gracz chudy.
— Oszukiwałeś mnie!!! — ryczał wciąż tłuścioch.
— Masz oszuście! — syknął nagle chudy i wymierzył otyłemu policzek.
— Ależ to pomyłka! — jęknął zdezoryentowany zupełnie tłuścioch.
— To nie pomyłka. Jesteś oszustem! — zakonkludował, marszcząc brwi dumnie, gracz chudy. — Przez cały ciąg gry udawałeś, że nic nie wiesz o mych ma- nipulacyach na twoją niekorzyść, dopiero teraz... Nie jest-że to oszustwo?
Z MOMENTÓW JEDNEJ DOBY
(GROTESKA)
Pan Franciszek Gocki, właściciel olbrzymiej fabryki, zgarniający w prostocie ducha jej grube dywidendy do kas wertheimowskich, w spokoju wiódł żywot uczciwy od nieprzerwanie długiego lat szeregu. Zbytek i bogactwo były dlań chlebem powszednim. Pożyteczny ów człowiek świecił dobrym przykładem nie tylko krajowi i koronie, lecz i najbliższemu otoczeniu swemu. A już bogobojną małżonkę swą, Amalię, w ryzach rygoru i statecznej skromności trzymać umiał zawzięcie.
Lata upływały, a życie pana Franciszka jakby stało w miejscu; linia przeszłości jego wybiegała z jasnej perspektywy dni minionych równa, bez śladu zwichnięć i załamań, — znak, iż toczył się po niej żywot człowieka niepomiernie szczęśliwego. Takim też do chwili ostatniej czuł się pan Gocki, czcigodny obywatel, bogacz i małżonek.
Aż dnia pewnego, u schyłku czwartego lat dziesiątka, pan Franciszek po raz pierwszy w życiu zmartwił się serdecznie. Zauważył, że łysieje i że włosy na głowie ma tak wiotkie i słabe, iż wierzyć w ich trwa-
łość karygodną wydało mu się lekkomyślnością. Pod grubą powłoką zgryzoty zrodziło się rychło niezrozumiałe dlań zrazu uczucie: głód wrażeń. Pierwszy objaw tej choroby wystąpił w postaci głębokiej nudy i monotonii. Już w pierwszej połowie dnia uczuł się niezdolny do życia. Urocza pani Amalia nie mogła się dość nadziwić gwałtownej zmianie, zaszłej w usposobieniu małżonka. A kiedy pan Gocki pod wieczór ożywił się nagle tak, iż, rozkraczywszy się szeroko na nogach, jął podrygiwać, jak pajac, spytała:
— Ożywiłeś się nareszcie, drogi mężu?
— Postanowiłem zmienić tryb życia. Monotonia mnie zabija. Zmienić wszystko, wywrócić do góry nogami!
1 jakby dla zadokumentowania swych postanowień wywrócił kozła w powietrzu i stanął przed żoną dumny, pełen chęci gorącej.
— Rumienić się muszę ze wstydu — odparła z wyraźną przykrością Amalia — słowa twe nie są godne ust zrównoważonego obywatela kraju, jakim ty jesteś...
Gockiemu dziko oczy zabłysły.
— Prawdziwy obywatel nigdy pragnieniom swym głów nie urywa, nie rozkazuje im i nie więzi ich tchórzliwie, jak to czyni właściciel menażeryi ze zwierzętami. Obywatel winien żyć poczuciem wolności, obywatel nie jest czyścicielem, aby samemu sobie stryk na szyję zarzucał.
— Z ubolewaniem przekonuję się, Franciszku, że solidne poczucie umiarkowania zanika w tobie...
— Dość mam niewoli. Przeklinam dotychczasową równowagę w przestrzeganiu form życiowych. Teraz żyć pocznę według upodobań!
— Zginiesz marnie, mężu. Nazwą cię wyrodkiem.
— Wszystko mi jedno — wycedził twardo. — Dziś piszę listy sam...
— Sam? O, zgrozo! Od czego sekretarz?
— Sam będę pisał listy i kwita!
— Powalasz sobie palce atramentem i zmęczysz rękę; jeszcze się rozchorujesz. Do kogóż to chcesz pisać listy, kochanku?
— Do pewnego przyjaciela, który jest mi nie tyle zrozumiały, ile blizki. Treść ich będzie zdumiewająca! Prawdziwa sensacya! Pragnę wyrwać druha mego z monotonii i wstrząsnąć nim do głębi. Marnuje się biedaczysko. Listy moje spadną nań, jako prawdziwe dobrodziejstwo, ponieważ celem ich będzie wprawić go w osłupienie i szał dezoryentacyjny.
Wykonał kilka tanecznych obrotów.
— Dopiero się ożywi, gdy listy otrzyma!
Twarz mu zajaśniała nadzieją, w głowie kotłowały fantastyczne pomysły listów.
— Spełnię dobry uczynek — dodał i jął gorączkowo spacerować po pokoju, co zgoła z jego zwykłą powolnością nie licowało.
Amalia wzdychała.
Wykonał jeszcze z pietyzmem kilka kozłów w powietrzu i zasiadł poważnie do pisania listów, a pięknej niewieście się zdawało, iż głowę jej małżonka objął jakiś dziwny płomień.
Sensacyjne listy tego samego wieczoru odeszły do miejsca przeznaczenia.
Nazajutrz Gocki wstał wcześniej, niż zwykle, z umysłem podnieconym szczególną wesołością, jak gdyby wypił butelkę doskonałego szampana. Przyjemny zawrót głowy i lekkie oszołomienie zmieniły mu świat w oczach. Otoczenie ożywiło się, przybrało inny, świąteczny wygląd. Uśmiechnięty wkroczył żwawo do gabinetu. Na biurku czekała już poczta. Dziś szczególnie zelektryzowany przystąpił do odczytywania listów.
Były nader dziwacznej i zawiłej treści; charakter pisma miały niewyraźny i brzydki. Zwykłym patykiem możnaby pisać staranniej.
Najpierw wziął do rąk list, pochodzący od jakiegoś nieznanego mu zupełnie przyjaciela i wielce się zadziwił. Nigdy w życiu nie miał przyjaciela i żaden przyjaciel nie odważyłby się doń wysłać listu tej treści:
„Drogi przyjacielu!
Zmień światopogląd i tryb życia, raczej pozbądź się zupełnie światopoglądu. Traktujemy zbyt poważnie myśli nasze i życie. Gdzież pewność, że to, co stworzymy, zabezpieczone będzie na wieczność? Wystarczy, żeby z nieba gwiazda spadła, a ludzkość istnieć przestanie. Niech się przeto rozbujają żądze i pragnienia gwoli ich naturalnym właściwościom. Precz z przymusem i niewolą! Precz z kręceniem bicza z woli na swoją własną skórę! Nie masz form ustalonych — jest tylko chaos i rozprężenie. Życie to jedynie środek do przejścia w stan martwoty. Ziemia?! Ależ grozi jej nieuchronna możliwość zatraty!
Oby ci te rady moje przysporzyły chwil pomyślnych.
Twój przyjaciel
Franciszek Gocki“.
— Jest to niechybnie bardzo twórczy umysł — pomyślał z ukontentowaniem małżonek Amalii. — Poglądy tego nieznajomego pana, mieniącego się być moim przyjacielem, są mi nader pokrewne.
— Ha... więc zgoda! — To rzekłszy, pan Franci- ciszek podszedł do zwierciadła i silnym ciosem pięści roztłukł bez namysłu kosztowne szkło na kawałki.
- Oto moje poglądy! — syknął przez zęby.
Rozerwał kopertę następnego listu.
„Panie!
Bank nasz zawiesił wypłaty. Zbankrutowaliśmy z powodu nieszczęśliwych operacyi na giełdzie. Obowia.zkiem naszym zawiadomić pana. że ulokowane u nas jego kapitały — stracone.
Generalny dyrektor, Franciszek Gocki“.
List powyższy przeczytał kilkanaście razy. Owładnęły nim właściwie dwie rozpacze: jedna z powodu ruiny majątkowej, druga, że rozpacza. Chciał być rzetelnym w stosunku do swych poglądów i nie rozpaczać wcale, lecz zbyt trudne było to zadanie. Kroplisty pot mu wystąpił na czoło i dygotał, jak w febrze.
Był zrujnowany!
— To chyba jakaś niegodna rpistyfikacya! — jęknął.
Chodził długi czas po pokoju, by gniewny lew, zamknięty w klatce, potem wpadł w głęboką zadumę.
Na tle chaosu, jaki czuł w mózgu, rysowały się boleśnie myśli o straconym majątku.
Różnorodność wrażeń załamała wytyczną jego psychiki.
III.
Gocki widocznie coś sobie przypomniał, gdyż puknął się w czoło i zadzwonił na służącego. Czuł szum w uszach i lekki zawrót głowy, otoczenie jęło przybierać w oczach jego inne, nieznane dotąd kształty. Mnóstwo barw i krzywych linii. W zdumieniu rozglądał się po gabinecie swoim. Ściany uciekały w głąb, sufit podnosił się w górę, fotele, kanapy, krzesła, szafy i inne przedmioty rosły rozmiarami i powyginały się w dziwnie piękne, duże meble stylowe. Komnata stała się przestronna, wysoka, przerażająca ogromem zawartej w niej przestrzeni.
Z dalekiej perspektywy gabinetu wyłoniła się malutka, barwna postać. Przybliżała się z niezmierną szybkością, kształty jej stopniowo olbrzymiały, tak, iż Gockiemu zdawało się, że stanął przed nim wielkolud, a nie jego własny służący.
Zmierzył go od stóp do głowy pióru nującem spojrzeniem. Famulus ubrany był w jego uroczysty strój szambelański. Nadęty, jak indyk, zapytał z gestem wielkiego arystokraty.
— Co pan sobie życzy?
Pan Franciszek, uszom własnym nie wierząc, wstał z fotela i kilkakroć obszedł go dookoła, poczem oddalił się w skupieniu w najodleglejszy kąt pokoju i zawołał:
— Łotrze, jak ty się ubrałeś?!
Famulus rzucił okiem na końce swych spodni, wzruszył ramionami i wyprostował się dumnie.
— Co znaczy ta bezczelność?
Lokaj rozpostarł bezradnie ręce, znowu wzruszył ramionami i Gocki usłyszał głos przytłumiony:
— Z dniem dzisiejszym nastały inne czasy. Lokaje zostają tem, czem są ich panowie i naodwrót. Gdzie następują tak gwałtowne przewroty, niechybną to oznaką, że kończy się przymus i niewola. Dlatego ubrałem się w strój pana...
Gocki się zaperzył.
— Co pleciesz? Jak śmiałeś...
I znowu odezwał się matowy, monotonny głos bez intonacyi:
— Proszę się nie oburzać. To niesprawiedliwość. Śmiałość — zaleta szlachetnych. Posiadać zaś lokaja, który jest szlachetny, zaszczyt to nie byle jaki.
Gocki z zabobonnym lękiem wsłuchiwał się w treść słów tych i porównywał ją z umysłowością służącego. Nie widział proporcyi. Doznał złudzenia, że zdań powyższych nie wypowiedział stojący przed nim człowiek, tylko, że przywiane zostały do słuchu jego przez jakiś szczególny powiew. Zatrząsł się w nagłem przerażeniu :
— Ty chyba zwaryowałeś!
— Być może — brzmiała odpowiedź. — Zaręczam jednak panu, iż nader drobna to przeszkoda w życiu, aby nadawać jej jakiekolwiek znaczenie. Przewodnią ideą mą — dezoryentacya...
— Boś waryat!
— Brak panu zupełnie umiarkowania. Krzyczysz, miotasz się, jakby cię ze skóry obdzierano, uzewnętrz
niasz swe wzruszenia w sposób niesłychanie brutalny, jak człowiek z gminu...
Twarz służącego stężała w zjadliwym uśmiechu, małe oczka wierciły się niespokojnie.
Pana Franciszka mróz przeszedł po kościach.
— Precz!
— Posiada pan, widzę, słabo rozwinięty umysł, skoro słowa moje niczego go nie nauczyły — brzmiał głos, który odrywał się jakby ze ściany.
Gocki zarumienił się, zwiesił głowę pod obuchem tych zarzutów i wyszeptał skonfudowany:
— Masz racyę. Poproś moją żonę.
Szambelan (tak się przynajmniej zdawało Gockiemu) wykręcił się na pięcie w iście impertynencki sposób i sztywny, napuszony wyszedł.
Panu Franciszkowi padła jakaś mgła na oczy. Zauważył przytem, że patrzy zezem.
Szambelan po chwili stanął znowu we drzwiach.
— Pani prosiła o zakomunikowanie, że chwilowo zajęta jest swoim kochankiem.
— Co?! — Panu Franciszkowi zdawało się, że połknął szpadę.
— Widziałem...
— Co?!! — chwycił służącego za gardło.
— Słowo honoru, że prawda! — krzyczał szambelan, a kiedy go pan puścił, rzekł, dotknąwszy poufale jego ramienia:
— Mon cher. zobacz sam...
Gocki zatoczył się pod ścianę. Olbrzymie sklepienie jakiejś budowli waliło mu się na głowę. Spazm rozpaczy wszarpywał się szponem krogulczym do wnętrza i darł je w kawały. W mózgu utkwiła krwawa błyskawica. Chwycił ją w dłonie, jak sztabę żelaza
i okropnym wysiłkiem wyrywać ją sobie począł z głowy. Czaszka trzeszczała na kształt łupiny orzechowej. Krzyczał i darł włosy na głowie.
Szambelan ujął go za rękę i rozpłakanego poprowadził przez szereg pokoi. Zatrzymali się przed jakie- miś drzwiami.
— W tym pokoju jest pani — rzekł służący i wepchnął pana Franciszka do środka.
Amalia leżała na otomanie. Obok niej bieliła się odłożona książka do czytania.
Gocki utkwił ponury wzrok w jej twarzy.
Rzekła bez najmniejszego rozdrażnienia:
— Zawiadomiłam cię przecież, że nie trzeba mi teraz przeszkadzać.
Postąpił krok naprzód w milczeniu. Gróźb chmura wisiała mu na czole.
— Co to znaczy, Franciszku?
Nie odrywał od niej oczu.
— Podła! — syknął.
— Ach! — spojrzała nań z przestrachem.
— Podła!!! — ryknął i przyskoczył do niej z pięściami.
Pani Amalia, jak na grzbiet przewrócona kocica,
przybrała obronną postawę.
— Nie rób skandalu! Czego chcesz?!
— Zdradzasz mnie!
— Cóż to szkodzi? Nie myślę kręcić z woli bicza powściągliwości na swoją własną skórę.
Gocki potrząsnął głową, gdyż zdawało mu się, że niewyjęta błyskawica w niej tkwi.
— Co tobie, mężu?
Ogarnął wzrokiem przestrzeń komnaty i zatrzymał go na jakimś niewiadomym przedmiocie. Uporczywość patrzenia wzrastała.
Nagle wydał piekielny okrzyk tryumfu i dał susa na środek pokoju.
— Mam cię! — zawołał, chwytając rękami powietrze.
Stanął w pozycyi, jak gdyby trzymał za kark jakiegoś mężczyznę.
— Panie! — mówił z wściekłością do kogoś. — Uwiodłeś mą żonę, krwią mi za to zapłacisz, nikczemny!
Na to X:
— Miałżebyś sumienie zabić mnie za to, że kochałem i pragnę być kochanym?
— Waryacie! — ryknął Gocki.
X. w serdecznem zadziwieniu:
— Ja? Ha-ha-ha! To dobre!
— To dobre! — zadźwięczała z boku Amalia.
X. wyrwał się Gockiemu i legł na otomanie obok Amalii.
Na oburzające zachowanie nieznajomego niegodna kobieta wcale nie reagowała. To też mąż usiłował ją zepchnąć z kanapy.
— Co czynisz?! — jęczała ofiara.
— Nie życzę sobie, abyś z nim razem...
— Żyję według upodobań...
— Amalio, bezczelność twoja miarę przebiera.
— Zawezwę ratunku, jeśli nie przestaniesz mnie napastować.
Pan Franciszek za wszelką cenę pragnąc wyrwać ją z potwornych objęć pana X., zawołał żałośnie:
— Droga żono, straciliśmy cały majątek!
— Nie przypominam sobie, abyśmy kiedykolwiek coś podobnego posiadali — odparła z zadziwiającą flegmą.
Pan Franciszek zamilkł, dotknięty głęboko krótką pamięcią żony. Chodził długo w zamyśleniu po pokoju, wreszcie zawiesił druzgocące spojrzenie na panu X.
— Proszę natychmiast opuścić mój dom!
X. milczał ponuro, Amalia patrzała na męża przerażona.
— Nie rozłączaj mnie z nim, małżonku! — szepnęła błagalnie.
— Nędznico! — zakrzyknął Gocki.
Pan X. rzucił mu porozumiewawcze spojrzenie i powtórzył:
— Nędznico!
Gocki popatrzył nań, jak na waryata.
— Pan także?!
X.:
— Ja także — i przypiął się do ramienia pana Franciszka i wyprowadził go z mieszkania.
IV.
Na ulicy Gocki przyjrzał się uważnie nikłej postaci pana X.
— Jesteś zupełnie nagi.
— To nic.
I drobnym kroczkiem X. podreptał za małżonkiem Amalii, obrzucając go od czasu do czasu niechętnemi spojrzeniami, jak gdyby srodze urażony.
Minąwszy kilkanaście ulic, stanęli niespodzianie przed fabryką. Gocki, jako właściciel, wszedł pierwszy, za nim wsunął się dyskretnie goluteńki pan X. z minką skromnego nabożnisia. Gocki podejrzliwym zezem obserwował każdy ruch jego.
— Oho, zapewne jakiś nowy dyrektor! — zama- mrotali robotnicy, zoczywszy obcego przybysza, ukrywającego się za plecyma właściciela.
Po kilku sekundach cała sala fabryczna zahuczała jednogłośnym krzykiem oburzenia.
Gocki przystanął i począł wymyślać robotnikom, pan X. zaś ukląkł na podłodze i usiłował wsadzić głowę w maleńką szparę pomiędzy deskami.
Przy motorach stały czarne postacie i błyskały gniewnie białkami oczu, zgrzytały zębami, pluły z obrzydzeniem przed siebie. Od warsztatów szedł głuchy wark przekleństw i charkot rzucanych obelg. Podnosiły się nad głowami pięści, drągi, koła, puszki od smarowideł. Stłumiony ryk ludzki mieszał się z jedwabnym szelestem motorów i monotonnym sapaniem machin.
— Zamilcz menażeryo! — rozkazał pan Franciszek Gocki.
— Dam ja ci menażeryę! — ryknął groźnie drab jakiś i począł iść ku właścicielowi. Pan Franciszek zasłonił się nogą. Robotnik podniósł z ziemi za kark (wszyscy widzieli) pana X., ujął go niedźwiedzią łapą za prawą szczękę, a drugą uderzył w lewy policzek.
— To za moją żonę! — syknął Gocki, patrząc zadowolony na całą tę operacyę.
Pan X. kichnął i rzekł:
— Otrzymany policzek spadał na mnie zawsze jako szczególne losu dobrodziejstwo: poprawia złą cyrkulacyę krwi, przypomina, że się przecież istnieje, pobudza mimowoli do głębokich rozmyślań nad problematem policzka, nadto zaostrza w człowieku znakomicie poczucie rzeczywistości. Wdzięczność moja dla pana, który mnie wypoliczkował z swej nadmiernej jakby dla mnie życzliwości, nie ma poprostu gra
nic. Wzbogacił istotę moją przynajmniej o jakie dziesięć wzruszeń, co niewątpliwie zbawiennie oddziała w przyszłem życiu mojem.
— Daj ci, Boże! — życzył pan Franciszek, nie wiedząc co odpowiedzieć na wygłoszone sentencye.
— Jako życzliwy ci człowiek, radzę i tobie zważyć na owego środka skuteczność. Gdybyś się zbytnio krępował, albo, gdybyś nie mógł znaleźć dostatecznie sprytnego człowieka, któryby powierzony sobie obowiązek sumiennie wykonał, poproś mnie, a przysięgam, iż z wdzięcznością uściśniesz policzkującą cię dłoń moją.
— Zapominasz, komu stawiasz tę nietaktowną pro- pozycyę — odparł z godnością pan Franciszek.
X. umilkł, zasmucony widocznie brakiem zaufania. Poszli dalej, mijając salę za salą.
Koło głównego kotła stała gromada żywo gesty« kulujących robotników.
— Zaraz pęknie! Zaraz pęknie! — wołały zewsząd podniecone głosy, a w brzmieniu ich drgała spazmatyczna nuta radosnej nadziei, jak gdyby spodziewano się cudownego objawienia.
— Co pęknie? — zapytał podejrzliwie Gocki.
— Kocioł, główny kocioł!
— I wy się z tego cieszycie?
— Jakże się nie mamy cieszyć, kiedy...
— Zrujnujecie mnie, bałwany! Wszakże to mój kocioł!
— Nie zrujnujemy, panie właścicielu — zaprzeczono. — Ludzkość będzie cię błogosławiła, jeśli nam nie przeszkodzisz. Pomyśl tylko, jaką to ongi radością płonęły serca starożytnego Krakowa, gdy w jaskini, na górze zamkowej zabito olbrzymiego smoka, có po
żerał ludzi. Nie czyniż z nami tego samego ów kocioł? Czy przed kilku dniami nie ugotował się w nim jeden z naszych kolegów? Kocioł pański jest przytem niebezpiecznie wielkich rozmiarów. Groźna bestya. Jeśli pan właściciel nie wierzy, możemy go przekonać. Wlezie nas dwustu do kotła i za kilka minut na śmierć się wszyscy ugotujemy. Nie dostatecznyż to powód, by w gruzach legła fabryczna jaskinia, gdzie tak wygodnie ukrywa się ten potwor straszliwy? Wstrzyknęliśmy mu odpowiednią dawkę pary, z pewnością nie wytrzyma.
— Czyście poszaleli? — rozpaczał Gocki, uszom własnym nie wierząc.
Robotnicy znacząco po sobie spojrzeli.
— Fabryki istnieją po to, żeby kocioł pękł — zauważył któryś gburowato.
— Słyszałeś? — zwrócił się bezradnie właściciel do swego towarzysza.
— Słyszałem — zapiszczał głośno tamten.
— No i co?
— Drogi Franciszku — odparł blady, jak ściana, pan X. — ludzie mają racyę. Alboż kocioł nie jest czemś, co pęknąć nie może? Nie. Więc po co irytować się i trapić daremnie...
— Nie pleć głupstw!
— Uspokój się, przyjacielu. Pęknięcie nawet wszystkich kotłów na ziemi nie odegrałoby we wszechświe- cie najmniejszej roli. N!e zaszkodziłoby to ani ziemi, ani słońcu, ani księżycowi. Jeno ludzie nieco by się przestraszyli. Nie warto o tem rozprawiać. Wystrzegaj się na przyszłość podobnie lekkomyślnych przed wsta- wiań, gdyż słowem się do cię nie odezwę.
Pan Franciszek, nie zważając na potok płynnej wymowy X., zawołał:
— Wypuścić z kotła parę!
— Ani mi się ważcie! — przeszkodził nadbiegający właśnie dyrektor fabryki. — Godzina 1, sekund 39 kocioł musi pęknąć. Zapobiegłem strasznej katastrofie.
— Daję panu dymisyę — oznajmił dyrektorowi wzburzony pan Franciszek.
— Żeby tylko kocioł pękł na czas! — jęknął dyrektor.
Pan X. szarpnął Gockiego za rękaw.
— Nie rób awantur, uciekajmy stąd... Mam ochotę do Amalii...
— Do Amalii?!
Gocki jął zmiatać co tchu do domu. Pan X. puścił się za nim w pogoń. Pędzili przez podwórza fabryczne, furtki, bramy, budki, aż wypadli na ulicę. Pan X., jako bezcielesny niemal człowieczek, rychło przegonił go i zniknął w labiryncie uliczek.
Gocki, klnąc na czem świat stoi, powlókł się ociężale do domu.
Sensacyjne listy, żona, kochanek, fabryka, lokaj, wszystko to zlało się w chaotyczny bezład, przemieniło w jedno potworne widowisko bez sensu w mózgu pana Franciszka. Przesuwały się strzępy niezrozumiałych obrazów, łachmany dziwacznych wrażeń, psychiki ludzkie o wspacznych popędach działania, śmiały się pełne zawiłego dowcipu dyalogi, błyskały przewrotne myśli, kłębił się cały rój obrzydliwych komiz- mów, — a ponad wszystkiem górował wrzask napowietrznej jakby karawany upiorów: „Hu! Ha! Hu! Ha!u Wrzask hulaszczy, opętany brutalną wesołością, staczający się w ostatecznem rozpętaniu na dno głębi zaprzepaszczenia.
Gockiemu śmiać się chciało, śmiać straszliwie, bez
opamiętania, śmiać tak, aby z tym śmiechem wypłynęły zeń wnętrzności w spazmie morderczego rozhukania wesołości.
W domu rzucił się na kanapę roześmiany. Przeciągły śmiech jego przeszedł w skurcz konwulsyjny całego organizmu, a łzy nadmiernego wysiłku strumieniem buchnęły mu z oczu. Nieutulony spazm dawał męczarnie konania: Gocki prężył się, wywracał oczami i charkotliwie wciągał do płuc powietrze duszne i rozpalone. Uratował go dopiero sen, jak śmierć, głęboki.
V.
Kiedy otworzył oczy, zerwał się z kanapy w przewidywaniu, że tuż koło niego rozgrywa się jakaś humorystyczna scena. Spojrzał z ożywieniem. Cicho było. Pod zwierciadłem siedziała w nieruchomej pozycyi Amalia. Głowę miała zwieszoną, na jej twarzy malował się wyraz boleśnie tępej rezygnacyi. Podszedł do niej i rzekł nieśmiało:
— Amalio, czy wiesz...
— Tak — odparła mechanicznie, bezdźwięcznie.
— Fabryka wyleci prawdopodobnie w powietrze — ciągnął słodziutko. — Pójdę zaraz po wojsko i poli- cyę, aby rozpędziły nieżyczliwych robotników. Może uda się jeszcze zapobiedz katastrofie.
Amalia milczała, jak grób.
Pan Franciszek stropiony i jeszcze bardziej onieśmielony, kręcił się niezgrabnie jakiś czas po pokoju, w końcu ze smutkiem i słodyczą w głosie zapytał:
— Nie masz co do zjedzenia?
Amalia drgnęła i zarumieniła się gwałtownie.
— Dziwię się, jak można bez obsłonek mówić
0 czemś, co należy do najsekretniejszych funkcyi organizmu ludzkiego. Nawet wobec żony powinno się zachować miarę przyzwoitości.
Gocki wpadł w pasyę.
— Po uszy mam tych waryackich nonsensów! — zawołał, a chcąc dopiec żonie za jej tajemnicze jakieś krętactwo, zapytał z pozorem błogiej naiwności:
— Czy nie ma tu przypadkiem tego łotra, kochanka?
— Mój Boże, gdzieżby się znajdował, jeśli nie tutaj? Przyszedł znacznie wcześniej od ciebie zziajany, mówił, że cię robotnicy obili...
— Kłamał. To jego obili. Uszy mu poobrywam, zabiję w pojedynku! — krzyczał rozwścieczony i zaczął meble przewracać.
— Tu go niema. Zaraz po przyjściu schował się pod łożko — objaśniła życzliwie.
— Pozwoliłaś na to?
Pani Amalia uśmiechnęła się pobłażliwie.
— Drogi mężu, — odparła — jakkolwiek czasy się zmieniły, nie mniej jednak kochankowie nie wyrzekli się uświęconego tradycyą zwyczaju przebywania pod łóżkiem.
— Pod czyje łóżko się schował? — dopytywał się zaperzony.
— Postawiłeś nader naiwne pytanie. Pod czyjeżby? Pod twoje! Kochankowie bywają zwykle sprytni...
— Wydobędę go stamtąd! — jęknął Gocki i poszedł do sypialni. Wpełzł na czworakach pod łóżko
1 wyciągnął opierającego się pana X. za oba uszy.
— Będziesz się pojedynkował ze mną na rewolwery?
— Stanowczo będą, tylko...
Stanowczość p.X. zmroziła Gockiemu krew w żyłach.
— Zastrzelisz mnie — ciągnął pan X. — Skutki będą straszne. Stawszy się duchem, z łatwościa rozwinę szkodliwą przeciw tobie działalność. Nie dość na tem, człowiek owładnięty za życia przez jakiegoś ducha nawet po śmierci duszy swej od wieczystych prześladowań nie uchroni. Lepiej poniechajmy myśli o pojedynku. Jako żywy człowiek, szkodzić ci będę zaledwie lat kilka, kilkanaście. Przypuśćmy teraz, że ja ciebie zabiję. Wówczas na całą wieczność zostaniesz zastrzelonym Franciszkiem Goc- k i m. Zgodziłżebyś się na noszenie podobnego piętna przez nieskończoność wieczności? Byłaby to lekkomyślność do niedarowania. Rzuć mi się na szyję i podziękuj za przyjaźń, którą cię tak bezinteresownie obdarzam!
Kochanek z Franciszkiem w objęcia sobie padli i dziękowali Bogu, że ich obu życzliwie od niechybnej śmierci uratował.
A kiedy się już dostatecznie wyściskali i wycałowali, Gocki pociągnął pana X. za rękaw i poprowadził do pokoju Amalii.
Pan X. natychmiast ją objął i pocałował.
Oburzony małżonek strzaskał linię na jego głowie. Amalia chwyciła się z bólu za głowę i jęła gorzko płakać, kochanek zaś ukłonił się pięknie i rzekł:
— Dziękuję ci, Franciszku. Zepsułeś linię. Świat jest w posiadaniu jednego mniej przedmiotu, którymby mnie bić można po głowie.
Gocki sposępniał. Najsilniejsze jego argumenty rozbijały się o twardą duszę tego człowieka.
Wyszedł na miasto.
Dyrektor policyi przyjął p. Franciszka nader uprzejmie. Poczęstował cygarem, posadził na kanapie i nieszczę- dził mu, jako milionerowi, pochlebstw wielostronnych.
— Co pana do mnie sprowadza? — zapytał uniżenie, ale badawczo.
Gocki zmieszał się bardzo.
Dyrektor spojrzał nań przebiegle i rozbrajająco się uśmiechnął, właściwie stał się jednym, pociągającym niezmiernie uśmiechem.
Pan Franciszek także się rozpromienił i dał wyraz żalowi swemu w słowach:
— W mojej fabryce zbuntowali się robotnicy. Pobili mego przyjaciela, tudzież rozsadzić chcą główny kocioł, przemienić gmach w rumowisko gruzów i trupów. Powaryowali. Mój kocioł nazywają niebezpiecznym smokiem. Chwilę katastrofy oznaczono na godzinę 1, sekund 39.
Dyrektor skoczył do telefonu.
— Halo! Halo! W fabryce Gockiego zaburzenia. Wysłać pluton żołnierzy, otoczyć gmach, aresztować przywódców.
— A pana nie pobili przypadkiem robotnicy?
— Nie ośmieliliby się...
— Pan ma spuchnięte policzki... Musiała to być silna ręka — zauważył podstępnie dyrektor.
— Pobito tylko mego przyjaciela, pana X. — odparł groźnie Gocki.
Dyrektor spojrzał nań drwiąco i szepnął:
— Pan kłamie...
Gocki czerwony, jak rak, zerwał się z siedzenia.
— Ten dyrektor ma też bzika! — pomyślał z goryczą.
Dyrektor w milczeniu gładził wąsa, wreszcie chrząknął i przenikliwe, jak promień, spojrzenie zatopił w przeskakujących z przedmiotu na przedmiot oczach fabrykanta.
Gocki skurczył się, łypnął nieufnie lewem okiem i zmieszał się okropnie, jak człowiek o nieczystem sumieniu.
Wzrok dyrektora świdrował go coraz głębiej, przeszywał nawskróś zimnem ostrzem stalowej klingi. Gorący pot go oblał i począł dygotać febrycznie, przypłaszczać się ku ziemi.
— Proszę mówić! — warknął dyrektor, jak gdyby rozkazywał rocie wojska.
Gocki zatrząsł się ze wstrętu i pogardy. Ale opamiętał się i ze spokojem wyjął z bocznej kieszeni surduta paczkę papierów.
— Otrzymałem parę listów szczególnej treści. Warto, aby się policya nimi zajęła. Oto są... proszę...
Dyrektor przebiegł po nich szybko okiem i położył obojętnie na stole.
— Jestem zrujnowany! — zajęczał pan Franciszek.
— Od kogo pan te listy otrzymał?
— Nie wiem... z poczty przyszły. Dyrektorze, czy jest w nich odrobina prawdy?
— Nie ma przyczyn, aby działy się nieprawdopo- bieństwa — odparł w poważnem skupieniu dyrektor policyi. — Rzetelna ludzkość nasza tworzy prawdy i tylko im podlega. Pan silnie wierzy w prawdziwość treści tych listów?
— Listy z poczty...
— Panie Gocki, jesteśzatem naprawdęzrujnowany!
— Bodaj to wszystko dyabli... Taka niesprawiedliwość! Jako przedstawiciel porządku społecznego, powinieneś...
— Panie Gocki, odgrywasz komedyę!
Pan Franciszek klęknął na podłodze i usiłował wsadzić głowę w maleńką szparkę pomiędzy deskami.
— Pan do siebie pisałeś listy! — zahuczał złowieszczo dyrektor.
Gocki wstał i począł wykonywać ruchy, jak przy szwedzkiej gimnastyce.
Przedstawiciel sprawiedliwości poszedł w kąt i uzbroił się w szpicrutę, poczem ujął fabrykanta za rękę i pociągnął w stronę drzwi, które z impetem otworzył.
— Do widzenia!
Szpicruta ze świstem przecięła powietrze, a pan Franciszek wyskoczył na korytarz, jak z procy.
Na skinienie dyrektora powlokło się w ślad za nim kilku ludzi.
VII.
Zmierzchało się, tu i ówdzie zabłysły latarnie. Gocki ziewnął przeciągle. Po długiej włóczędze po mieście zachciało mu się spać.
Wszedł do jakiegoś hotelu skurczony we dwoje i pokornym głosikiem poprosił o pokój.
Ciż sami ludzie skupili się na ulicy u wejścia i coś między sobą tajemniczo szeptali.
Runął na łóżko.
Kiedy przymknął oczy, w czaszce rozżagwił się czerwony płomień i przenikliwym migotem wpalił w najskrytsze zakątki mózgu. Na tle tego blasku miał
tuż przed oczami duszy całe wnętrze swoje, wirowa- tość swych myśli, plastycznych wyobrażeń i poczucie tego, czem był.
Spojrzał w ciemność.
Na krańcach mdłej pomroki wykwita świetlna kula
0 mdławem promieniowaniu. Jak gdyby się jakieś słońce rodziło w czarnej mgle nocy, a poród jego był ciężki, gnuśny. Świetlna kula, zakopcona przez resztki pierzchających mroków, wyotchłania się z gęstej ćmy, niby złota bania o zwierciadlanym połysku. Można się w niej przeglądać. Jest jasna, gładka, powierzchnia jej gra odbiciami.
Gocki widzi pękatą twarz, olbrzymi łuk ust, horyzontalne, długie linie oczu, olbrzymie uszy, chwiejące się na kształt liści łopuchu. W środku tej twarzy sterczy potężny nos, rozlany szeroko, o dwóch czarnych otworach na końcu, przypominających wyloty u lufy dubeltówkowej.
— To ja — mruczy i ogarnia go pusta wesołość.
1 wpada w wir jej na ślepo, przejmuje się coraz głębiej, aż do zaparcia samego siebie. Coś złowrogiego tkwi w tej wesołości, przeraża. Zamyka oczy, wszystko znika, leci w jakąś otchłań.
Bezwład.
Ocknąłsię... Jakiś ruch wkoło niego, szmery, szepty... Głowa spoczywa w ogniu... Czy się gdzie blizko pali...?
Myśli, niby wyostrzone noże, wszywają się w najtajniejsze komórki jego istoty. Uwadze nie uchodzi najniklejszy ból, drganie drobnego włókienka, nieznaczne swędzenie skóry.
Gocki odnajduje w sobie tysiączne życie drobnych bólów fizycznych: jak mrówki, rozchodzą się po całym organizmie, prześlizgują po mięśniach, niby zwinne
żmije, szarpią ostrymi kłami, albo zadają szpilkowate ukłócia.
Chwyta je pełnemi garściami.
Orgia męczarń i krzyku.
Czyjaś ręka przemazuje resztę świadomości i na jej miejsce wpycha kłębiącą się chmurę szaleństwa i ohydy. Polip bólu owija mackami ciało. Władze umysłowe z szybkością błyskawic zbiegają się w jeden ośrodek mózgowy, w jeden punkt promieniowania i rzucają przestrzeniom mózgu oślepiające światło na katastrofę organizmu.
Dzikie przerażenie skacze Gockiemu do gardła i, dławiąc je, aż do zatamowania tchu, wali, niby olbrzymim taranem w czaszkę, osadza na miejscu: ani drgnąć!
Głos mu grzęźnie w gardle, głowa leci w zawrotną, czarną otchłań, wiruje w przestrzeni, jak mały punkcik, i z szaloną szybkością opada miękko w dół coraz niżej i niżej...
Ach, ta twarz pękata!
Zapada w miękką mgłę bezczucia.
Zrywa się nagle zimnym potem zroszony, siada na pościeli i poczyna gwałtownie rozcierać dłonią czoło.
Coś w głowie pękło, załamało się...
Ranek.
Gocki siedzi na krawędzi łóżka bez ruchu i gdzieś patrzy.
Z kąta wyszczerza ku niemu zęby śmiejąca się twarz...
Na ulicy pan Franciszek ożywił się nagle. Szedł krokiem lekkim i elastycznym, kołysząc się z wdziękiem na zesztywniałych nogach. Wydało mu się, że jest młodym i zdrowym mężczyzną. Nasunął cylinder na czoło, ożywił wzrok filuternem przymrużaniem powiek. Na kobiety patrzał z wyzywającą kokieteryą młodzieńca. Młodość tętniła mu w żyłach, młodość zasłała komórki jego próchniejącego mózgu. Czuł, jak od przypływu sił rozrodczych pęcznieją mu biodra, jak rosną, rozkwitają...
Podskoczył do góry, co miało oznaczać, że jest naprawdę młody. Jakiś pan wpadł potrącony do rynsztoka. Nie zważał. Ale ów jegomość przystąpił doń z pretensyami i złym wzrokiem ugodził w poczucie harmonijnej pogody duszy Gockiego.
Pan Franciszek spąsowiał.
Jegomość cisnął obelgę:
— Waryat!
Wówczas pan Franciszek wyjął sterczącą w głowie błyskawicę i zabił nią jegomościa.
Poszedł dalej, w umyśle majaczyło mu zaledwie słabe poczucie młodości z przed chwili.
Począł ją sobie zasuggerowywać.
— Jestem młody — pomyślał — muszę mieć kwiat.
Ale kwiatów nigdzie nie było.
Targnęła nim rozpacz. Wypadało mieć przecież kwiat...
Nagle... zoczył cały bukiet kwiatów... Porwał je łapczywie. Podniósł się krzyk na ulicy. Jakaś czarująca dama jęła mu wydzierać z rąk bukiet.
— Odbierzcie mu mój kapelusz! — jęczała, jak opętana.
Gocki cisnął z pogardą damski kapelusz z kwiatami na ziemię i oddalił się spokojnie.
Ktoś go szarpnął za ramię.
— Aresztuję pana!
Gocki wyciągnął powtórnie sterczącą w mózgu błyskawicę i zabił nią policyanta.
Wiatr mu zaświszczał w uszach i znalazł się w najruchliwszej dzielnicy miasta.
Ulice przetłoczone były ludźmi.
Przechodnie, wozy, karety, tramwaje, samochody, przybrały — rzecz dziwna — w oczach pana Franciszka automatyczne ruchy teatru maryonetek. Były to migotania i podrygi, iak gdyby wewnątrz działały ukryte maszynerye. Zlilipuciałe otoczenie (takiem je widział Gocki) mieniło mu się w oczach, niby groteskowy obraz czarodziejski.
Aż do bólu jęło coś łaskotać nerw zachwytu pana Franciszka.
Nagle, niewiadomo skąd, wyłonił się jakiś blask oślepiający i w purpurze świateł bengalskich zatopił miasto i niebo. Co chwila grały inne barwy, zmieniające się z mechaniczną szybkością — zda się — pod działaniem jakichś tajemniczych reflektorów.
Gocki szedł oczarowany, wniebowzięty, bez kapelusza, który gdzieś przepadł.
Ludzie ze czcią ustępowali z drogi człowiekowi, co wpadł w ekstazę i widział rzeczy rozkoszne.
...To ja jestem twórcą tego pięknego świata. Bijcie pokłony!
...Tak, panie Franciszku, bo ty go tylko widzisz.
...Któż stworzy podobny jemu? Nie masz dwóch
jednakich rzeczy we wszechświecie. Dzieło me jedyne. O, ludzie, podziwiajcie mnie, którym jest pośród was jedyny!
...Podziwiamy, panie Franciszku, podziwiamy!
Powietrzem wiał szmer dziękczynnych zachwytów, skowyt podziwu przeleciał nad ziemią.
...Na początku był głód wrażeń i szarość rzeczywistości. Na sprężenie mej woli wyostrzyły się kontury rzeczy, wpłynęła w nie lawa życia i rozpoczął się ruch dezoryentacyjny na ekranie monotonii, aby zachwycić i przerazić wnętrze moje...
...Oto z życia wywołałem życie nieznane istotom bratnim, stworzonym na wzór i podobieństwo moje...
...Z nicości wywiodłem znikomą postać pana X. i dziwowałem się kozłom, wywracanym przez nią na giętkim trapezie rzeczywistości...
...Wyobraźnią przyodziałem nędzne kształty mego famulusa w strój szambelański...
...Przyglądałem się małżonce mojej, dygocącej w objęciach człowieka, co z kraju mej wyobraźni, przeniósł się w rzeczywistość...
...Wywróciłem logikę fabrycznej systematyczności...
...Dyrektowi policyi rozkazałem grać komedyę...
...Jam widz!
...Profańska ludzkości! ukazuję twym oczom zdumionym plecy i odchodzę na krańce psychiki mojej...
...Otwórzcie się widnokręgi!
...Jam król!!!
Zadowolenie Gockiego rozlało się w przestrzeni. Zaspokojona ambicya dymiła dziwnie i obłocznymi kłębami unosiła się w górne słoje atmosfery. Poczucie jego „ja“ rozbłysło na firmamencie czerwonym znakiem krzyża.
Sapał wzruszony.
Rozkrzyżował ręce i stanął, jak słup, nieruchomo na środku ulicy.
W mózgu rozpaliła się błyskawica przypomnień i wyobrażeń. Jak przed śmiercią, w ten jeden moment wtłoczył się ogrom całego życia od kolebki aż do chwili obecnej. Najdrobniejsze szczegóły odtworzyły się z szatańską iście wyrazistością i prawdą wstrząsającą. Parę sekund zaledwie, a niczego brak nie było.
Gocki przeszyty został błyskawicą, zrodzoną z chmury, którą był on sam.
Uczuł się bez końca i początku.
Przeszłość odgrodziła się nieprzepartym murem zapomnienia, poczucie przyszłości istnieć przestało.
Rozpostarte wszerz ręce wrosły w dwa przeciwległe sobie widnokręgi, nogi wydłużyły się w szczudlar- skie tyczki niebosiężne, głowa odskoczyła od tułowia i legła w miękkiej mgle bezkresu.
Stał się widmem przejrzystem, rozprzestrzenionem na krańce świata.
Gwałtowne dźwignięcie się w nim chuci płomienistej rzuciło nim, jak kamyczkiem, w głąb miasta.
Pędził ogromny, niezmierzony, jak przestrzeń, gniotąc we wnętrzu słońce chuci piekielnej...
HEK I AGON, UPARCI
W ponurem zamyśleniu siedział Hek od paru godzin już nad brzegiem rzeki. Nie wiedział, co począć. Agon, przyjaciel jego, chciał koniecznie dziś jeszcze odbyć dość daleką podróż łódką do osady rybackiej, położonej nad rzeką. Miał on tam dziewczynę, słynną z urody w całej okolicy. Daremnie Hek odradzał, błagał. Agon uparł się i nie można go było odwieść od postanowienia. Łódź stała już u brzegu naprawiona i wyczyszczona, przygotowana do odjazdu. Agon przywdziewał jeszcze w chacie suknie świąteczne.
Hek, dumając, doszedł do stanowczych postanowień: Agon nie wyruszy w drogę, gdyż on, Hek, nie dopuści do tego, choćby nawet miał użyć chytrego przeciw druhowi podstępu.
Wiatr dął coraz silniejszy, wzdęte fale rozwianemi grzywy biły o skały, monotonny plusk wody kołysał melancholijnie.
Patrząc w jednostajnie ołowiane niebo, Hek rozmyślał nad fortelem, któryby pokrzyżował plany Agona. Im dłużej się zastanawiał, tem większy ogarniał go niepokój. Chwila stanowcza się zbliżała. Coraz trudniej było mu zdobyć się na jakiś dobry pomysł. Odrzucał jeden po drugim, jako chybione.
— Co począć? — szeptał rozpaczliwie.
— Uprzedź Agona, powiedz mu, dlaczego przeciwny jesteś wyjazdowi jego. Zapobiegniesz wszystkiemu — korciło Heka.
Nie, tego nie uczyni. Oddawał ludziom różne przysługi, ale nie jawne. Wolałby raczej, żeby Agon za wroga go swego uważał, niźliby się miał zniżyć do roli człowieka, ofiarującego mu wyraźnie życzliwość swoją.
Od dawna, niejednokrotnie na Agona spadały dobrodziejstwa. Nie domyślał się jednak, komu należało być za nie wdzięcznym. Skryty i zimno obojętny Hek daleki był jego podejrzeniom.
Ot, Bóg zesłał, przeznaczenie...
Wreszcie Hekowi zaświtała jakaś myśl w mózgu. Spuścił się w dół po urwistym brzegu ku rzece i skoczył do łódki. Naprzód wyrzucił z niej na piasek zwój lin, potem wyjął z za pasa toporek i rąbnął nim w dno kilkakrotnie. Uformowała się mała, prawie niewidoczna dziura. Po dokonaniu tej operacyi wy- drapał się z powrotem na skałę, usiadł i czekał.
Niebawem Agon wyszedł z chaty i zmierzał ku rzece z wiosłami na ramieniu.
Hek wstał zakłopotany nieco i zdaleka śledził przyjaciela, który, idąc, pogwizdywał beztroskliwie jakąś wesołą aryjkę. Ręka lewa wsparta na boku, głowa junacko zadarta do góry, wzrok zimny, zuchwały. Nowe obcisłe ubranie uwydatniało kształty jego pięknej, męzkiej budowy ciała.
— A co, Hek? Burzy nie będzie? — zawołał z odległości kilkunastu kroków.
— O, będzie! Radzę ci nie jechać, Agonie.
Agon spojrzał na niebo.
— Ech! Takie chmury próżno straszą...
— Posłuchaj mnie...
— Wiem, co powiesz — rzekł chmurnie Agon. — Od rana namawiasz, żebym nie jechał.
— Tak. I teraz...
— Bądź ostrożny. Gotów cię jestem posądzić
o jakieś złe względem mnie zamiary.
— Wszystko mi jedno! — odparł posępnie Hek, czując rosnącą w głębi duszy zaciętość do uporu. — Pojedziesz jutro, ale nie dziś...
— To dobre: Hek nie pozwala! — zaśmiał się rubasznie Agon. — Słuchaj no, chłopcze, co tobie na tem zależy?
— To moja rzecz.
— Tem mniej cię słuchać trzeba — i zwrócił się w stronę łódki.
■— Nie pojedziesz! — huknął Hek.
— Już jadę! — zaśmiał się Agon, usadowiwszy się na tylnem siedzeniu łódki.
— Pojedziesz, na dno!... — mruknął Hek, zerknąwszy z ukosa na rzekę.
— Co? — Agon jął dno oglądać. — Tam do dyabła... łódka dziurawa...
— A widzisz! — przekomarzył się przyjaciel.
— Świeże ślady... To twoja robota... Pójdę pieszo.
— ? —
Agon na brzeg wyskoczył.
— Bydlę! — syknął przez zęby i, rzuciwszy He- kowi nienawistne spojrzenie, odwrócił się do niego tyłem i ruszył prosto przed siebie śladem ścieżki.
Osłupiały zrazu Hek patrzał za oddalającym się, szukając daremnie konceptu do nawrócenia go z drogi. Trzeba jednak było koniecznie coś natychmiast posta
nowić. Podjął z ziemi porzuconą obok łodzi linę i ważył ją przez chwilę w ręku, namyślając się, co zrobić. Wreszcie rozmotał ją i skręcił z niej coś na kształt arkana. Począł teraz co tchu biedź za Agonem. Przestrzeń między nimi coraz bardziej się kurczyła. Dla łatwiejszego rzutu jął wymachiwać rozkręconą liną w powietrzu; po kilku sekundach spadła na Agona, mimo, że, jak zając, umykał, — ściągnęła go w pasie i zatrzymała w miejscu: był ujęty. Napróżno się szarpał; Hek trzymał mocno koniec liny w ręku.
— Hek, jesteś łotrem! Ja ci tego nie daruję! — gniewny głos jego zmiął się, nabrzmiał spazmem żalu, jadowitszego od wściekłości.
— Błagam, nie idź tam, Agonie! — mamrotał Hek, jakby zawstydzony. Przykro mu było, że przyjaciel mógł go naprawdę o coś złego posądzić.
— Nie wyprowadzaj mnie z równowagi. Puść!
— Nie puszczę. Zwiążę, jak koguta, i rzucę w chałupie na słomę. Chcesz-że zerwać ze mną przyjaźń?
— Przyjaźń? Heku, myślę, żeś mi wróg największy. Puścisz, czy nie?!
Zamiast odpowiedzieć, ściągnął Hek silniej Agona w pasie, aż zawył z bólu, i począł go krępować.
W wolnej dłoni Agona błysnął nóż: lina osunęła się na trawę, rozcięta na kilka części.
— Oto twój upór! — syknął pogardliwie i, nie spojrzawszy nawet na Heka, począł biedź w stronę osady.
Hek spazmatycznie skulił się w sobie, oczy zamigotały mu błyskiem stalowym i przyczajonym, sprężystym rzutem pantery skoczył za Agonem. Dopadł go znienacka z tyłu, chwycił oburącz za kark, szarpnął i zwalił na ziemię. Agon kopał, gryzł, bił, lecz
Hek przygniótł go swem ciałem i nie puszczał z pod siebie.
— Będę cię tak trzymał do jutra, potem puszczę swobodnie — szeptał Hek, pełen żelaznego uporu.
— Nie dasz rady, zbóju! — ryczał Agon.
Hek poczuł się obrażony tym epitetem, lecz rzekł tylko:
— Jakżebyś żałował tej obelgi, gdybyś wiedział wszystko!
Rozpoczęła się zażarta walka. Hek, silniejszy, trzymał się ustawicznie na wierzchu. Słychać było wtedy tylko zdyszane oddechy obu przyjaciół. Hek siadł na nim okrakiem, jak na koniu, i stalowym uściskiem nóg i ramion obezwładnił go kompletnie. W takiej właśnie chwili, Agon, leżący spokojnie na wznak pod Hekiem, plunął mu nagle prosto w twarz. Rozjuszony tem Hek wymierzył mu tęgi policzek.
Jednocześnie zrobiło mu się serdecznie żal przyjaciela, lecz nie było już czasu na czułości. Agon począł się teraz wyrywać z olbrzymią wprost siłą. Mimo to, nic nie wskórał. Żelazne uściski Heka, nie tracąc nic z swej mocy, stawały się tylko dziwnie miękkie, ostrożne, prawie pieszczotliwe, tak, jak gdyby przebłagać chciały za wyrządzoną mu krzywdę.
Nagle Agon błysnął białkami oczu, wykręcił się, jak wąż, pod Hekiem i legł na brzuchu; po krótkiem szamotaniu się stanął na czworakach i niewidocznym ruchem wyjął z zanadrza nóż i wpuścił go do połowy w rękaw surduta. Hek, przygniatający mu plecy piersiami, operacyi tej nie zauważył.
W tej pozycyi przetrwali kilka sekund. Agon osunął się nagle na brzuch, wykręcił zwinnie twarzą do Heka i szybkim, niespodzianym ruchem pchnął go nożem.
Hek, bijąc rękami powietrze, padł na ziemię. Struga krwi sączyła mu się z piersi.
Agon wstał z ziemi ponury, zimny, jak głaz, i z flegmą założył ręce. Przemocą wtłoczył w głąb swej istoty wyrywającą się zeń siłę szaleńczego rozpętania, uwięził ją w kleszczach spotężniałej woli. Czuł pełną dosadę jakiejś sytości.
Stał nieruchomy, podawszy twarz smaganiom wiatru. Jak skrzydła dużego ptaka, chwiały się szerokie ronda kapelusza, rozwiane loki trzepotały się niespokojnie koło uszu.
Zaskrzepł w żywioł tryumfującej grozy.
Po chwili zdjął go lęk okropny i jakby kropla roztopionego ołowiu padła w punkt koncentracyjny jego istoty.
— Hek, czy ty żyjesz?!
Nie było odpowiedzi.
— Odezwij się! — szarpnął go za ramię.
Dygocąc, jak w febrze, skoczył do rzeki i przyniósł w kapeluszu wody. Zbryzgał twarz Heka.
Ranny otworzył błędne oczy i poruszył się niespokojnie, sycząc z bólu.
— Nie pójdziesz do osady — szepnął lekko, a cieniutka niteczka krwi trysnęła mu z ust na brodę.
Agon poznał miarę dokonanego przez siebie zniszczenia. Przypadł do rannego zrozpaczony.
— Czy mi przebaczysz? O, Heku, jakże żałuję! Jakże chciałbym cię widzieć zdrowym!
Podniósł nań oczy spokojne, prawie szczęśliwe, pogodny uśmiech wystąpił mu na usta.
— Słuchaj — szepnął — do osady dziś nie... jutro chyba... Przez cały dzień dzisiejszy w połowie drogi czyha na cię zasadzka... Uzbrojeni ludzie... Jakiś
zazdrośnik chce cię zabić... odebrać dziewczynę... Dlatego puścić cię do niej nie chciałem... Bądź odtąd ostrożny...
Agon spochmurniał. Uczuł się tem wyznaniem upokorzony. Jakiem prawem ten człowiek roztoczył nad nim pieczę? Jakich sposobów używał! Alboż to mu nie dorównywał odwagą i męzkością charakteru ? W niejednem go nawet przewyższał. Ładny przyjaciel, co go poniżał w myślach swoich, uważając za przedmiot, którego całości strzedz należało...
Precz z taką przyjaźnią!
Czuł stanowczo wyższość swoją nad Hekiem. Ale poczucie jej nie było czyste, spoczywała na niem plama: piętno woli tamtego.
Stan ów wydał mu się do nie zniesienia. To też twarz mu skurczyła się spazmem nienawistnej urazy, kiedy zapytał:
— Heku, jak śmiałeś... jak śmiałeś ze mną tak igrać? Dlaczego mi wcześniej o tem nie powiedziałeś?
— Nie chcę mieć dłużników, wolę dawać, niż brać — zaseplenił twardo Hek, a na międzybrewnej płaszczyźnie czoła wystąpiła mu głęboka bruzda pionowa.
Agon wpatrzył się weń z odrazą. Szaleńcza myśl człowieka, który dławi się śmiertelnie rzuconą mu w twarz obelgą, zaświtała w mózgu jego, przywołując wszystkie instynkty zemsty i nienawiści do pomocy.
Milczał ponuro, upijał się grozą i ohydą własnego milczenia.
Z jamy szarego przestworu wysunęła się powoli olbrzymia, kosmata ręka czyjaś niezdarnym ruchem gigantycznej bryły...
Zaparło mu oddech.
Czarna ręka zapadła się błyskawicznie w dół...
Agona przeszedł dreszcz, odbierający przytomność.
Jego władze umysłowe zbiegły w czeluść obracanego z niezmierną szybkością lejka z białym, jakby mgłą przesłoniętym otworkiem na końcu, — w którym, — ściekająca po spadzistych ścianach lejka świadomość, skupiać się jęła zrazu wolno, coraz prędzej, aż, przybrawszy maszynowy pęd rozkręconego błyskawicznie motoru, zaskrzepła w tym jednym punkcie, cisnąwszy w głąb mózgu reflektoryczny snop światła.
Cała istota Agona skłębiła się w jednolity słup żelaznej woli, ostrzem wymierzonej w przedmiot swych pobudzeń.
Jak gdyby w ruch puszczony automat, przystąpił do Heka i zadał mu cios śmiertelny niezachwianem uderzeniem noża.
TRAGEDYA NA WIEŻY
W okno moje wpadał widok wieży. Ilekroć byłem głębiej wzruszony na niej spoczywał wzrok mój i to mnie uspakajało. Ta wieża
i wydzwaniane na jej szczycie przez strażnika godziny tak zrosły z mem życiem, iż — zda się — zakończyłbym je, gdyby runęła.
Pamiętała ona czasy przedwieczne. Była tak wysoka, iż chmury, płynące głębiną nieba, o jej szczyt wyniosły rozpruwały swe czarne podbrzusza. Umieszczony na wieży zegar był błogosławieństwem dla nędzarzy, pozbawionych możności mierzenia czasu. Nie jeden samotnik, mieszkający gdzieś na zaśmieconem przedmieściu, odludek, co nawet i w czasomierzu nie miał przyjaciela, gdy usłyszał bicie olbrzymiego zegara, otwierał brudne okienko na swem nędznem poddaszu, aby choć przez chwilę pożyć z poważnym dźwiękiem machiny, tak bezinteresownie rozdzielonym pomiędzy wszystkich. Pewnego wieczoru do późna siedziałem bez ruchu w oknie, nie odrywając oczu od smukłego kształtu mojej drogiej wieży. Widziałem, jak przez długi czas pławiła się w purpurze zachodzącego słońca, jak błyszczała tryumfalnie tęczami barw, posępniała razem z ciemniejącem tłem nieba, aż czarną,
grubą linią przecięła jaśniejszy od siebie widnokrąg
i zakrzepła w niewyraźny cień bryłowaty.
I kiedy z jej wierzchołka, pogrążonego zupełnie w ciemności, spłynął monotonny jęk godziny dziesiątej, położyłem się do snu.
Zachowany żywo w pamięci obraz wieży, jak czujna piastunka, do snu mnie kołysał. Niewymowny spokój i słodycz coraz silniej mną owładały. Leżałem pogrążony w przejrzystej rozkoszy własnego istnienia. Niezmącona cisza późnego wieczoru uplastyczniała mi do zbytku poczucie mego stanu. Zauważyłem, iż cały mój organizm drżał śpiewnym rytmem głębokiej tkliwości. Było to jakby drżenie, przechodzące po słupie telegraficznym. Wyobrażenie wieży prężyło się w mózgu, rozrastało, wsiąkało w krew, rozpylało całej istocie, aż słodka miękkość bezwładu sennego poczęła na- wskróś mnie przenikać.
Ocknąłem się nagle z półsnu czemś zaniepokojony. Nawinęło mi się niejasne poczucie, że stanie się, lub stało się coś ważnego. Napróżno szukałem w mózgu wyjaśnienia. Czułem tylko, że pozamną, w otaczającej mnie rzeczywistości zaszło coś niewłaściwego, coś, co miejsca mieć nie powinno.
— Tępo się zamyśliłem.
Błyskawica nagłego zrozumienia sytuacyi przywiodła mnie do istotnego uświadomienia sobie stanu rzeczy.
Na wieży powinna była wybić już godzina jedenasta. Ale bez dźwięku i echa minęła jej pora. Ze snu mnie wyrwała moc zachwianych niespodzianie przyzwyczajeń do równomiernych, niezawodnych uderzeń zegara.
Począłem się zastanawiać, czy nie było w tem mojej pomyłki.
Zliczyłem czas, ubiegły od chwili położenia się do łóżka i, skonstatowałem, że już stanowczo po jedenastej, że w momencie ocknięcia się mego z półsnu powinien ją był wybić zegar na wieży. Tymczasem dzwon milczał, mogę przysiądz, że milczał. W dziejach starego zegara był to niezwykły wypadek.
Cisza. Otchłań mroku. Słyszę niemal bulgotanie krwi w żyłach. Głębokie wzruszenie ani na chwilę mnie nie opuszcza. Mózg tłoczą pytania i dziwaczne przypuszczenia.
Co też zaszło na mrocznym szczycie wieży? Dlaczego zegar nie wybił należnej godziny? Może już nigdy nie usłyszę drogich, poważnych dźwięków jego... Może w mrokach nocy rozegrała się na wieży jaka wstrząsająca tragedya? Może strażnikowi, w chwili, kiedy miał szarpnąć za linkę, by wydzwonić godzinę, przywarła do ust w palącym pocałunku lubieżna mara nocy i, poczuwszy nagłą niemoc, stoczył się na dno jakiejś piekielnej rozkoszy? A może ugodził go w serce sztylet dłoni skrytobójczej? Pomnę, czytałem opowieść o gorylu, mordującym w sposób okrutny i tajemniczy...
A może to tylko wróżba, że niebawem spotka mnie śmierć wczesna i nagła?
Przerażająca cisza nocna chłonie mnie w swój lejek i w obłędny wir porywa. Serce bije niepokojem, pulsa tętnią młotem, żar, gorączka... Co za noc milcząca! Czas leci, jak błyskawica, a zegar milczy!
Skoczyłem ku oknu: zionęła na mnie otchłań mroku...
Żeby choć jedno małe światełko...
Całe miasto niechybnie zapadło się pod mojemi stopami w głąb ziemi, a ja o tem nie wiem! Ono
wraz z wieżą było li-tylko snem mej wyobraźni! Może nawet nigdy nie istniało?
A ja żyję, czy śnię?
Szatańsko wykrzywiona twarz zagadki topi we mnie swe wieczne spojrzenie, w którem stoi wygięty łuko wato czarny znak zapytania.
Oto nocy tej dopełniła się straszna tajemnica: olbrzymie miasto w zmowie z siłami nieznanej potęgi zczezło z powierzchni ziemi, aby mnie przerazić.
Wydało mi się nagle, iż pokój mój pod dymnikiem oderwał się z okropnym łoskotem od organizmu domu i runął w przestwór, jak kula armatnia. Czułem, jak ściany mej izby przewalały się z maszynowym rozpędem podemną i nademną w gwałtownej rytmice błyskawicowej szybkości. Zawieszony w powietrznej przestrzeni lecącego sześciościanu, zapadałem zwolna w znieczulający stan oszołomienia.
Wtem, jakby pod powiewem wiatru, pokój mój wykonywać począł kołyszące ruchy łódki, rzuconej na tale.
Ogarnął mnie chłód przyjemny.
Początkowo ruchy te były nierówne, gwałtowne, podobne do szarpnięć, stopniowo miękły, stawały się pieszczotliwymi w miarę zmniejszającego się kołysania. Ocuciło mnie nagłe wstrząśnienie. Spojrzałem szeroko rozwartemi oczyma: iiderzyła mnie niespodziana martwota wszystkiego. Tępy bezruch rzeczy przejął mnie lękiem śmiertelnym. Przyczaiłem się w sobie i czekałem.
Dokoła słała się złowrogim szelestem cisza. Każdy mój nerw był naprężony i łechtany przez nią drażniąco. Czarno było wokrąg, czarno było we mnie. Sam dla siebie stałem się paszczą bezdennej otchłani.
w którą spadałem głową w dół coraz niżej i niżej... Czułem się rozprzestrzeniony na krańce otaczającej mnie pomroki. Tkwiło w tern coś groźniejszego, niż w sekundzie skonu.
Nie masz straszliwszego upiora nad tego, jakim się sam stajesz.
Czekałem dalej, ale już nie wybicia następnej godziny i nie świtu, jeno ciosu śmiertelnego z przestrzeni tej wszechobejmującej ciszy.
Nagle!!!
Rozlega się pierwsze, niepewne, zająknięte jakby uderzenie z wieży... pierwsze... drugie... trzecie... czwarte...
W niemej ekstazie słucham.
Uderzenia w noc idą, trwożne wielce, chwiejne, zrazu słabe, potem głośne, huczące burzliwie, brzemienne strasznym jakimś niepokojem. Uczucie lęku wzmaga się, wkońcu, jak wąż, owija szyję i, dusząc, żądłem piersi dopada...
A zegar bije nierówno, gorączkowo...
Woła bez ratunku, gnie się w błaganiu, niby przed grożących nieszczęść wichurą, jęczy żałośnie, huczy złowieszczo, grozi buntowniczo...
Wybił dwanaście.
Ostatnie uderzenie padło tępe, krótsze od innych, przedwcześnie urwane, jakby zdławione paroksyzmem nagłego przerażenia.
Echa nie było.
Ze spazmatycznym uporem umysł mój, nie mając oparcia, począł odtwarzać zapamiętane dźwięki, pieścić się nimi, lubować. Była to jedyna dlań teraz ostoja, jedyna nić, łącząca go z wyraźnem poczuciem rzeczywistości. Wiedziałem teraz dobrze, że nie spotkało
mnie nic tragicznego. I powoli z grozy, jaką byłem owiany, rodziła się silna i świadoma pewność siebie, jak u żeglarza, który po burzy dotknął wreszcie stopą lądu stałego.
Wtuliłem się wygodnie w poduszki i w ciemności uśmiechnąłem do siebie na myśl o rozkoszy dalszego spokojnego istnienia. Z ust mi się chciało wyrwać koniecznie jakieś dobre słowo.
Zasypiając, daremnie łamałem sobie głowę nad pytaniem, czy zaszło co na ciemnym szczycie wieży, czy też wszystko było mojem przywidzeniem...
PRÓBA MIŁOŚCI
Włóczyłem się po świecie, gnany tęsknotą za jakąś nadzwyczajną przygodą miłosną. Zwiedziłem lądy i morza, wyspy i oazy, zdeptałem niebosiężne gór szczyty, lecz nadzwyczajna przygoda miłosna nie przytrafiła mi się ani razu w życiu. Przeżyłem ich wprawdzie wiele w wyobraźni; nie zliczyłbym nawet całego szeregu utworów, napisanych pod wpływem głębokich pobudzeń wewnętrznych; jednakże nie zdołało to zaspokoić mej nieugaszonej tęsknoty. Wyobraźnia moja pod względem swej fanta- styczności przewyższała stanowczo zrównoważoność życia. Włóczęga moja ciągnęła się całymi tygodniami, miesiącami, latami. Rosła we mnie tak silna żądza przekucia marzeń w rzeczywistość, iż — zdawało się — umrę raczej, niźli zrezygnuję z awanturniczych przedsięwzięć w poszukiwaniu kształtu realnego dla mych gorących wyobrażeń.
W czasie tych wędrówek po dalekich krainach chłostały mnie burze i wichry, kłóły szpilki losu, targały za uszy ideały, jako chłystka, nie umiejącego ich wówczas jeszcze przechowywać w chusteczce do nosa. Mój Boże! He łez wylałem, ile nie przespałem nocy, ile niedołężnych utworów w mozole stworzyłem! A sroga rzeczywistość niczem mnie zachwycić nie
chciała, czy też nie mogła. Widocznie nader rzadko rodziły się w niej nadzwyczajne przygody.
Patrząc na piękne kobiety, pewien często byłem, że już, że... Kończyło się jednak zwykle głupio i niesmacznie, w czem także nigdy nic nadzwyczajnego nie tkwiło. Szalenie pociągały mnie różne nieznajome kobiety, ale z żadną nie postawił mnie błogosławiony przypadek w tern szczęśliwem położeniu, bym odważył się powiedzieć: „Nadeszła wreszcie chwila“... Czy wtedy czułbym się jednak naprawdę zadowolony? Wszak i w owych jedynych chwilach podoba się nam najczęściej nie tyle kobieta, ile okoliczności, co ją na pastwę rąk naszych wydały. I niesprawiedliwie wzbogacamy ją niepodzielną miłością naszą, jakby nie wiedząc, iż powinna być przelana na kobietę i okoliczności jednocześnie, w równej, lub nierównej mierze.
Kobiety są zresztą mało szalone. Gdzie zaś brak szaleństwa, tam brak także niezwykłych okoliczności i wypadków. Niektóre z nich podnieca bardzo dźwięk złota, ale to innego rodzaju wywołuje u nich szaleństwo. Jeśli zaś która jest choć trochę szalona, to chyba dzięki wygodnym i dyskretnym warunkom. Podobne usposobienie i sposób pojmowania życia przez te nie dość czarujące istoty oddziaływały na mnie prawie zawsze mrożąco. A przecież szaleństwo stać się winno naczelną dewizą życia wbrew nieumiarko- wanemu przesądowi umiarkowania.
Ale kobietom obce są te poglądy.
Przyszedł wreszcie czas, kiedy wyzbyłem się raz na zawsze mrzonek o konkretnej przygodzie miłosnej. Prawdopodobnie musiałem już wtedy patrzeć na świat nieco poważniej i posiadać więcej skłonności do zawiązywania ideałów w chusteczce do nosa.
W pamięci utkwił mi jeden wypadek, który mógłbym zaliczyć do rodzaju niezwykłych, jakkolwiek nic się na pozór nie stało; przeżyłem go tylko serdecznie i głęboko i może dlatego pamięć o nim przechowuję wiernie. Był to, pomnę, ostatni w mem życiu odruch tęsknot za pogwałceniem rzeczywistości. Potem już nigdy nie szukałem tego rodzaju przygód.
Ciepta i pogodna właśnie nastała wtedy jesień. Park miejski błyszczał złotem liści i w bujnem świetle sło- necznem ogrzewał korony drzew więdniejących. Pomimo nadmiaru cisnącej się zewsząd jasności i pełni łagodnego ciepła czuć było melancholię dogasającego życia. Usposobieniu memu odpowiadał w zupełności ów nastrój przyrody i leczył niejako jątrzące się bezustannie rany. Błądziłem alejami, trapiony nieodstępnie towarzyszącą mi tęsknotą za konkretem. Już miałem zamiar wyjść z parku, jak zwykle, niepocieszony, kiedy na jednej z ocienionych ławek ujrzałem samotną kobietę. Zapiekło mnie pod sercem. Zawróciłem. Na odgłos kroków nie raczyła oderwać oczu od książki, jak gdyby ów zadrukowany papier był bardziej interesujący od niej samej, a nawet odemnie. Przeszedłem koło niej — ja — tęsknotą palony, gorący, jak płomień, z piorunem szczęścia we wnętrzu, szczęścia takiego, co jedynie przez kobietę nazwane być może szczęściem. Czego więcej żądać? Ani spojrzała. Nie przeczuła, zaczytana w naiwem o sobie zapomnieniu, że człowiek, co przeszedł w odległości kilku kroków od niej, niósł szczęście. Była piękna — i piękność nie pomogła jej nic przeczuć, pozwoliła zapomnieć
o sobie samej! I nie wie, że przyszła tu może tylko po to, by ją spotkało coś niepośledniego, by i nią wstrząsnęło coś do szpiku kości....
Nieświadoma nadzieja! Tchórzliwa awanturniczość marzenia! Więzi bez celu pod gorsetem pragnienia i lęka się żyć niemi!
Zawracam znowu, przyglądam się jej życzliwie, chrzą- kam znacząco, wreszcie upuszczam na żwir laskę. Daremno: głucha na wszystko, patrzy w książkę parą oczu, stworzonych na patrzenie w głąb oczu kochanka.
— Bodaj cię...
Siadam na przeciwległej ławce i wlepiam w nią świdrujące spojrzenie, a serce bije mi tętnami krwi, pierś rozwiera się, jak kwiat, na przyjęcie rosy, ogarnia mnie słodycz nadziei, że może teraz właśnie stanie się coś, co przewyższy me wszystkie rojenia.
Spojrzała, niby czemś zdumiona, i znowu oczy błyszczące pogrążyła w książce.
— Bodaj cię...
— Jasna moja! — szepcę w myśli. — Podejdę do ciebie, przytulę się ramieniem do twego ramionka i zapytam, czy dobrze ci siedzieć samotnej... Czy nie tęsknisz, nie smucisz się, czy miałabyś odwagę odbyć fantastycznie niebezpieczną wycieczkę do krainy wolności i tęsknot niezmierzonych, czy ważnym dla cię problematem „nie wypada“, czy umiesz poskramiać siebie i innych, czy chętnie pozwalasz ugniatać się trybom machiny społecznej, czy nie brak ci przypadkiem entuzyazmu, czy... czy potrafisz być szaloną, a co najważniejsze, czy zdołasz zgnieść we mnie poczucie mego osamotnienia? Cokolwiek w to wątpię. A jeśli?!... Rozwiej wątpliwość moją, a bez wahania oddam ci to szczęście, co żyje we mnie, jedynie dla kobiety stworzone...
Nie patrzy. Już chyba nigdy na mnie nie spojrzy.
W końcu obojętne zachowanie się jej nazywam
poprostu wstrętnie idyotycznem. Jestem zirytowany i mam zamiar odejść niebawem.
Spojrzała.
Byłem wniębowzięty.
— Gdybym cię jednak zaczepił, narobiłabyś z pewnością krzyku i za ten czyn zgoła niekarygodny po- cięgniętoby mnie niewątpliwie przed kraty sądowe.
— Więc sama podejdź do mnie — sama — wiedziona tkliwą pełnią przeczuć i ślepej ufności. W milczeniu padnij mi w ramiona, wyłkaj swą młodość pragnącą na piersi mojej, oskarż przedemną życie, które ciebie — żywą istotę — pochwyciło w szpony i do innych celów nagina, niż czujesz się stworzoną. Nazwę cię żywą i obdarowaną! Obdarowaną tak, iż wysilone marzenia moje w proch padną przed tobą, jako przed swem żywem ucieleśnieniem! Otoczę cię słod- kiem i mądrem bogactwem swego „ja“, jakiego może nigdy przeczuć, ani zrozumieć, nie byłabyś w mocy!
Spostrzegła nieustępujący wzrok mój i dumnie sposępniała.
— Przystąp! Cóż, żem nieznajomy? Gdybym nawet nie był sobą, jeno jakimś pogardy godnym nikczemnikiem, czyn twój nicby z mocy swej nie utracił. Kto wie, czy w onej chwili ów godzien pogardy człowiek nie stałby się uwielbienia godny? Spłynęłaby nań rozkosz zdumienia, a z suchej piersi jego wytrysnąłby zdrój mocy ożywczych, mocy nieznanych i nieprze- czutych. Czyż dobre wzruszenie nie odjęłoby mu mowy? Czyż nie zrodziłaby się w nim błyskawica radosnych zadziwień ? Czyż zachwyt uniesień nie wstrząsnąłby do głębi jego sponiewieraną duszą? Czyż nie byłby to dzień jego narodzin?
— Lecz ty nie przystąpisz... Nie odczuwasz donio
słości tego kroku... Powinnaś usłuchać gorących wezwań duszy mojej... Milczysz nieruchoma... — Jakże mam wprowadzić do wnętrza twego wolę czynu, jeśli po za tobą stoi czyn twój, niebaczna! Tracisz, nie wiedząc, co tracisz... Ratować cię idę...
Postąpiłem krok ku niej.
Spojrzała oburzona i żachnęła się niecierpliwie.
— O, jak bardzo rzeczywistość przeczy fantazyi! — westchnąłem, czując mur, odddzielający mnie od tej kobiety.
— Słodka wyobraźni moja, bądź nadal żywicielką mego łaknącego wnętrza! I powiedź mnie znowu za rękę w krainę przygód i zadziwień, jakich nie zna zbyt mało jeszcze żywe życie! A jeśli kiedy strącisz mnie z łanów twej krainy czarodziejskiej na zimne, zwyczajne niziny, — niechaj rozgorze w piersi mej płomień tęsknoty tak potężnej, abym ze wszystkich ludzi stał się najbardziej tęskniący i utulenia w konkretnych wypadkach rzeczywistości zewnętrznej abym nie znalazł!
— Nie lękaj się już przeto, siedząca na ławce, damo! Nie przystąpię do ciebie, nie zaniepokoję twej duszy płochliwej rozkoszą wzruszeń niepojętych, nie oddam cię w ręce sprawiedliwej, dobrej mocy, o której marzysz może, jako o czemś niedoścignionem, jako
o utopii...
— Niech będzie ona dla cię zawsze niedościgniona, marz sobie lekkomyślnie o tajemnicy, co nią być przestała, odkąd ja istnieć począłem. 1 sądzisz, że nie spotkała mnie nadzwyczajna przygoda miłosna z tobą po za tobą? Tylko ty o niej nie wiesz... Podążę w świat, „niedościgniona utopio“ moja, w postaci pięknej panny na ławce majacząca, — i nigdy już nie westchnę za tobą!
Odejdę nieznany, a ciebie znający tak dobrze. Czyż nie nadzwyczajny to przypadek? Po cóż mi ty sama, skoro z zawartej z tobą po za tobą znajomości dobyłem wszystko, co najlepsze... Chociaż odchodzę nie lękaj się obmowy: w drodze życia mego nie nazwę cię nigdy kokietką, która ujarzmić mnie zdołała. Żegnaj! Wiedz tylko o tem, nie dość czarująca nieznajomo, iż przed tobą, tu, na piasku wypisałem końcem laski tragedyę, której, przeoczoną niebacznie, treść, gdybyś poznała — ręczę, — iż nocy tej świeciłabyś w twym schludnym pokoiku lampkę dłużej o minut kilkadziesiąt...
RZUTY DYSKIEM
BAJKA.
Była góra wysoka, na szczycie gniazdo ptaka. Głucha wieść niosła, iż, kto onego ptaka pojmie i zje, otrzyma niesłychaną moc tworzenia wszechdobra i stanie się wśród ludzkości jedynym.
I było wielu, co wspinało się na szczyt góry i docierało do gniazda.
Wówczas ptak porzucał je i przepadał w zatłaczających niebo obłokach.
A oni przypadali tłumnie do gniazda — i po wnętrzu jego żarłoczne ślizgały się spojrzenia.
Znajdywano w niem mnóstwo piskląt. Jedne były dość już opierzone i zdolne do lotu, inne chore lub ułomne, a nawet i gołe, świeżo na świat wykłóte, obrzydliwe pisklątka; spód dna zaś bielił się od setek jaj niewysiedzonych.
Chrupano pisklęta, połykano jaja.
Po zejściu na znane niziny ziemi, łupieżcy owi przezwali się idealistami.
Ujrzawszy tych, co na połowie wraz z nimi nie byli, idealiści mówili:
— To są świnie!
I rozbrzmiewała pieśń ich słowami:
„Trud nasz wielki tryumf święci:
Schodzim z wyżyn, wniebowzięci.
Ideały propagować,
O ideał się targować...“
— Byliśmy oto na górzeprawili.
— Słuchajcie płynnej wymowy naszej. Poznacie ideały, które są jedyne...
— Nie słuchajcie ich! — wybijał się ponad wszystkie czyjś piskliwy głosik. — Tylko ja was mogę czegoś nauczyć...
— To jest oszust i samochwalca! — wrzeszczał inny, jak opętany. — Jego ideały są trucizną, moje działają, jak leki cudowne.
— Nie wierzcie im! — wołało naraz trzech innych. — Oni nam ukradli nasze ideały i podają za swoje! Posłuchajcie, co my wam mamy do powiedzenia...
— Cicho, smarkacze! — huczał jakiś bas potężny. — Najedli się jaj i chcą iść ze mną w zawody. Obywatele! zgłoście się do mnie wskażę wam drogę jedyną...
— Ja nikomu nic nie powiem — puszył się któryś. — Skarbów ducha mego nie myślę roztrwaniać, jeśli jednak chcecie koniecznie, to wam w tajemnicy coś opowiem...
— Precz stąd! — pienił się jakiś zapaleniec. — Taki wrzask czynicie, że nikt mnie nie słyszy...
I rozswarzeni rzucali się wzajem na siebie i jedni drugim wyżerali wnętrzności.
A wielki ptak łopotał olbrzymiemi skrzydły w powietrzu i z niebosiężnych wyżyn spoglądał na ziemię, rad niepomiernie tej ludzkiej zabawie...
PRZYPADEK MISTRZA.
Byliśmy w gaju oliwnym.
Ognista kula słońca oparła się już o szczyty gór widnokrężnych, gdy w udręczone umysły nasze jął wsączać się lek nauki mistrza, słodki, jak słodycz tego wieczoru.
Niezmącona harmonia panowała pomiędzy nim, a nami, łaknącą rzeszą uczniów.
Serca biły rozkoszą życia, dusze płonęły przeczuciem treści wyższej.
Dzisiaj głos mistrza brzmiał szczególną siłą natchnienia.
Słuchaliśmy wdzięczni, czci zbożnej pełni.
1 długo nauczał, aż zamilkł i spoczął wyczerpany na wonnej murawie.
Oddaliśmy się wtedy swawolnym igraszkom młodości. Przewodziła nam młoda dziewczyna. Wraz z nami słuchała nauk i przypowieści mędrca, skwapliwie ku nim skłaniając swój sprytny, pojętny umysł. Lubiano ją też w gronie uczniów za żywość usposobienia.
Kiedy spostrzegła, że mistrzowi sen już skleił powieki, zerwała z krzewu czerwoną jagodę, podeszła cichaczem i wodzić mu nią jęła ostrożnie po twarzy. Na górnej wardze śpiącego zapąsowiły się wąsy od
ucha do ucha, dookoła jam ocznych powstały szkarłatne obwódki, na obu policzkach wykwitły rumieńce błazeńskie. Potem nasadziła mu na głowę czapkę z oślemi uszami, którą mistrz zwykł był karać nas za ospałość myśli.
Przeraził nas ów czyn świętokradczy, lecz kiedy przyjrzeliśmy się zblizka ukochanemu mistrzowi, porwał nas śmiech niepohamowany. Wijąc się w męczarniach gwałtownego spazmu, przeklinaliśmy płochość dziewczyny.
A ona, okrutna, zbliżywszy się znowu ukradkiem do pogrążonego w martwocie snu mistrza, odwinęła mu szaty nieprzystojnie.
Postanowiliśmy ukarać niegodną. Ale w tej chwili ugodził w nas głos mistrza:
— Nie czyńcie jej nic złego!
I stanął przed nami: na głowie ośla czapka, twarz umazana komicznie ponsem.
Ryknęliśmy ponownie śmiechem chóralnym. Bezpowrotnie owładnęła nami ta złowroga przemoc.
— I cóż w tem śmiesznego, najmilsi? Dziewczyna nadała masce mej, wprawdzie, wygląd śmieszny i nienaturalny, ale czyż gorzej was przez to będę nauczał?
Mówiąc, jeszcze bardziej śmiesznym się wydał: czerwone wąsy się poruszały, czapka trzęsła uszami, oczy spozierały dziko z poza purpury obwódek.
I znowu śmiech zatrząsł nami, niby wiatr drzew szeregiem, wtargnął w nas, jak burza, chwycił za trzewia pięścią wielkoluda, usiłującą wyszarpać je z wnętrza organizmu, rozprzestrzeniając po całej powierzchni jego faliste drżenia, włóczył z szamotaniem po ziemi, — aż grzmiącym słupem wytrysnął z młodych płuc naszych, rwał się w kawały, skłębiał w małe
kule, pędzące wartko jedna za drugą w przeźrocze słoje powietrza, aby eksplodować hucznem echem u podnóży skał w zakątkach ciemni gajowej.
Pomiędzy nim, a nami przepaść rosła.
Nie mogąc stłumić uporczywego śmiechu, płakaliśmy jednocześnie z przykrości i trwogi, a rozpacz ostrym klinem rozszczepiała nam dusze na krwawe połacie.
W zaroślach kłębiła się przekornem echem powrotna fala przeklętego śmiechu.
Nagle, jakby w nas piorun uderzył, rozpierzchliśmy się w popłochu i rozsypce.
Była to ucieczka przed czemś, czego umysł ludzki przetrzymać nie był zdolen.
Przyciskając dłońmi rozbolałe, trzęsące się brzuchy, pędziliśmy naoślep w płomiennej łunie słońca, przerażeni sobą i własnym śmiechem, przed nami zaś w lekkich podskokach biegła, pląsając, dziewczyna.
DWIE POTĘGI.
W stolicy panował ruch niebywały. Przejeżdżać miał ulicami miasta król sędziwy i mądry, ale despota, wydający rozkazy okrutne z ciszy swego pałacu.
Nienawidzili samowładcy obywatele, nienawidził naród cały i krwawą mu zemstę poprzysięgał.
Na twarzach oczekujących tłumów wisiała groźba i niepokój. Za chwilę miały spojrzeć sobie w oczy dwie potęgi, czujne wobec siebie, dwa odrębne światy znane sobie i tak jednocześnie obce: król i naród.
Rozkołysały się olbrzymie dzwony, zahuczały działa z okopów fortecznych.
Król opuścił mury swej siedziby.
Tysiączne tłumy wezbrały, jak fale, skamieniały w trwożnej ciszy oczekiwania.
Dano znak. Powóz pędem nadjeżdżał.
Zwierz krwiożerczy błysnął 'kłami z duszy tłumu i nagle... łeb irwożnie cofnął, skulił się i Czekał...
Zalśniło złoto szyszaków, zamajaczyły pióropusze.
Bladość śmiertelna rozlała się po maskach, pod któremi zwierz dygotał febrycznie.
Mignęła czerwień purpury, oślepiający blask wdarł się przez oczy do mózgu.
Król wjechał w ciżbę.
Jak po uderzeniu piorunu, pochwyciło tłum omdlenie spazmatyczne, na serca spadła cisza łechcąca. Zmartwiałym wzrokiem gonił czerwone widmo potęgi.
I wtedy, wtedy to właśnie stała się rzecz straszna: mały jakiś człeczyna wyskoczył z głębi ciżby, przypiął się, niby pijawka, do królewskiej karocy i błyskawicznym ruchem węża wbił po rękojeść kindżał w pierś znienawidzonego despoty.
Zniewaga potęgi!!!
Taki widok obraża cześć dla mocy!
Tłum zawył dziko, zakotłował, poruszył swem cielskiem olbrzymiem, rozerwał się na pierścienie, podzielił na drobne cząsteczki, drgające konwulsyjnie...
W porażone katastrofą mózgi wtargnęła nieubłagana żądza zagłady tego, co było poprzednio ich treścią żywą. Pod chłostą jej bicza pędziły ludzkie stada, jednobrzmiącym związane okrzykiem:
„Krwi!“
Lawina ciał toczyła się naprzód nieprzeparcie, straszna, zwierzęca, w jeden punkt skupiona...
Dwie wrogie potęgi podały sobie ręce.
Bruk stolicy spływał krwią śmiałka-królobójcy.
KRUK.
Nadleciał kruk i zawisł nieruchomo w powietrzu, kracząc złowróżbnie.
„Zapewne gdzieś leży padlina“ — pomyślał
człowiek.
Jakież było przerażenie jego, gdy w miejscu, nad którem kruk szybował, natknął się na trupa.
Nieboszczyk szklanym wzrokiem patrzał w niebo.
„Więc on ma być żerem twym, kruku!“ — szepnął i pochylił się nad martwym.
Zadrżał.
Obok zwłok rozsypało się mnóstwo dukatów. Jedna moneta wyglądała do połowy z zaciśniętych ust trupa, błyszcząc na tle warg zczerniałych; kilka innych ściskał w pokurczonych palcach; dwie, wtłoczone w skórę gardzieli, wystającymi brzeżkami migotały z pod gąszcza czarnej, sterczącej w powietrzu brody.
Człowiek wysunął grabieżnie ręce, jak szpony, i pogiętymi konwulsyjnie palcami jął zbierać złote sztuki. Wyłuskiwał je z zastygłych dłoni, z ust nieboszczyka.
I kiedy dźwignął się, ciężarem skarbu objuczony, wytrysnął zeń ognisty słup tryumfu skowytem dzikiej chwalby i nieokiełznanem szaleństwem upojenia.
A kruk czarnemi skrzydły łopotał w powietrzu, kracząc:
„Czuję żer! Czuję żer!"
...i spadł na ścierwo.
GŁOS NA PUSZCZY.
Gdzież wy, którzybyście w natchnień dobie, szla- chętną naukę o życiu stworzywszy, byli nią sami w sobie, a nie władali jej treścią dostojną jedynie jako przedmiotem wiedzy umysłu swego?
Łupieżcy ducha!
Nie godniej-ż milczeć, niźli treścią oną, niby pałką obronną wymachiwać przed nosami innych, wołając: „Patrzcie, jacy wielcy jesteśmy, jaki to brzuch wyrósł naszemu intelektowi“!
Błaźni!
Zaprawdę, brzuchaty wasz intelekt, podobien opasłemu piwoszowi, rzuca się i krzyczy, nie znając miary w tłuczeniu pięśćmi o stół karczemny.
Aroganci!
Rozmiażdżcie łeb pysze waszej tłokiem dumnej woli,
przewiążcie brzuchy gorsetem skromnej prostoty
i niech nie będzie w was wiedzy, jeno treść, a treścią bądźcie wy sami jako ludzie, nie jako twórcy.
Baczność życiowcy, żołdaki, rekiny!
PUHAR WHISKY.
Po dniach uniesień i wysilonego napięcia energii, kiedy oślepiony blaskiem ideału, pełen niezachwianej wiary w moc i promienność jutra, gorzałeś krwi szaleństwem, a myślą, niby oskardem, kułeś w bezkształtnej bryle objawień, nastaje dzień
upokarzającego pognębienia i robaczej słabości.
Stęchła myśl pada bezwładnie w bagno rozkładu, tępa, przesiąkła poczuciem niemocy. Plugawą żmiją bolu przypina się ból do piersi i krew z niej, nikczemny, wysysa; czerw zwątpienia wgryza się w pień istoty; w duszy jakiś zwierz, obudzony ze snu głuchego, podnosi trwożnie łeb i węszy czujnie, tocząc krwawem ślepiem dokoła. I on, zda się, porażony jest paroksyzmem tej klęski.
Wyschnięte źródło treści dnem spękanem od spiekoty, niby jamą wyłupionego oka, patrzy w milczącej grozie własnej tragedyi.
Dumne czoło zalewa gorący wstydu rumieniec za upośledzenie człowiecze.
I czego trzeba ci teraz, głupcze zwątpiały i zrozpaczony, abyś czuł się, jak przedtem, szczęśliwy?
„Powróćcie mi poprzednią moc moją: w dwójnasób będę szczęśliwy!
„Chodź przeto, towarzyszu drogi, do szynku przydrożnego, — płomiennym trunkiem pokrzepimy siły nadwątlone“.
Wołasz po zwilżeniu warg w puharze:
„Błogosławiony bądź, cudotwórczy płynie! Myśli moje, niby rącze gazelie, uwijają się po wyschniętym stepie. Niedaleko oaza z krynicą".
Kiedy z szynkowej wyszliśmy nory, chwialiśmy się na nogach, jak maszty okrętowe, słysząc rozkoszny szum krwi w żyłach.
Spoglądasz dumnie w otchłań bezkresu.
Z ołowianej przestrzeni wali tabun rozpętanych chmur, a na ich grzbiecie jeździec szalony — wichr — huczy burzliwą pieśń o mocy.
GŁOWA SPISKUJĄCA.
Jakie są twe zamiary, głowo? Na kogo padł twój wyrok śmierci, cichy — jak błyskawica, miażdżący — jak piorun, tajemniczy — niby morska głębina?
Na kogo?
Czemu szatańsko-zbrodnicza myśl wylęgła się w tobie?
Niedawno płonęłaś ogniem świętych myśli, a potężny bicz surowej woli spełniał swą rolę kapłańską...
Głowo, byłaś ponad wszystkie głowy!
Mówisz, głowo, że to nic? Bo nikt twej treści nie odgadnie?
O, spiskująca, tajemnicza głowo!
Powiadasz: „To przymiot wszystkich głów“...
Ukryć cię! Ale jak, gdzie?! Zabić!
„Azaliż zbrodnią jest sama myśl moja“?
Jest nią, głowo!
„Podobnam do sióstr moich — nie zabijaj“.
O, głowo! miejsce, w którem cię po śmierci zakopią, będzie niechybnie przeklęte!
ZEMSTA.
Spokój twój zachwiany przez niepohamowaną żądzę zemsty. Odzyskasz go, gdy śmiercionośne narzędzie, co błyska w twej dłoni, utopisz w piersi wroga.
Zemstę nasycisz, jeśii nie rozprzęgnie ci się wola shańbionego krzywdą zwierzęcia.
Przetrzyj oczy, migocące krwawym zemsty płomieniem, czoło, przecięte groźnie zmarszczką postanowień spryskaj wodą z ruczaju, wargi spiekłe gorączką zwilż winem, a miecz odrzuć od swego boku, — poniechaj ciosu.
YV pierś własną ugodzisz ostrzem gniewu swego, a wrogowi braterskie dasz uściśnienie.
I oto szykuje się mu zemsta stokroć groźniejsza, jakkolwiek nie dosiężę go cios twój: połknie go i strawi wnętrze twoje, niby paszcza smoka.
NARODZINY.
Oto wybranka ciała i umysłu twego.
Pieszczotliwie składa ci dłoń na czole i rzecze:
— „Jakże wielbię mądrość i siłę twą, wybrańcze! Błyskawica świeżych wzruszeń przeszywa wnętrze moje, gdy pomyślę, że i ja mogłabym być współtwórczynią dzieła twego. Nie byłożby ono dziełem większem? Roz- tłucz taranem twej woli skorupę, pod którą gnuśnieją kolosy uczuć i myśli mojej. Wnijdż czynem we mnie!“
Baczność! Dziwnie potężnych i młodych rzeczy dokonasz, jeśli uczcisz jej moc bierną i wtargniesz do wnętrza jej duszy wyostrzonym rdzeniem twej istoty!
Stworzysz ją, a w niej i siebie zarazem. Będzie ci wtórą macierzą, a ty boskim jej synem i wiernym rodzicem.
W dostojnem z nią połączeniu poczujesz tchnienie twórczej energii olbrzyma, o którym sen miałeś potężny.
Jeno przed czynem osiągnij prawo rzec o sobie podstawnie i sprawiedliwie: „Otom jedyny!“
Jeśli spotkasz człowieka, co życiu bluźni i urąga, wielbiąc śmierci zatratę, niechaj czoło twe nie zasępia się chmurą smutku, lecz niechaj zajaśnieje ogniem zapału i rycerska niech wstąpi w pierś twoją ochota.
Wróg stanął przed tobą!
Bojowa grzmij pobudko!
Wróg!
Niechaj poniesie klęskę z twej ręki sprawiedliwej.
Rozkaz: „Zabij w nim śmierć!“
Przejdziesz po trupie jego w twórczą światłość, w której się słania olbrzymi kadłub czynu.
PRZYPOWIEŚĆ O TWÓRCY ZAPRZEDAJNYM.
Był twórca niebezpieczny. Tworzył to, co tworzyć należało. „Jedynym“ go zwano.
I żył, jako wszyscy ludzie, żył w imię lego, co stworzono, nie co sam stworzył.
Podpatrzył w nim tę słabość nieufny przyjaciel jego i rzekł z przekąsem:
— Zaprawdę, zaprzedajesz się wrogości i wrogom twoim gwoli twym organicznym i sztucznie nabytym właściwościom.
Twórca obraził się po ludzku i porzucił swego przyjaciela.
I ten, który mu sprzyjał i sam nigdy o tworzeniu nie myślał, okazawszy mu nieufność, stał się twórcą prawdziwym i poprzednika swego przewyższył, bowiem przeznaczenie twórcy zrozumiał.
O KARYERZE WYJĄTKOWEJ.
Narodziło się dziecię o oczkach bezwinnych i duszyczce jagnięcej.
Wszelkie-ć stworzenie nigdy innem w dniu swych narodzin nie bywa.
Narodziło się dziecię pod niebem chmurnem, sło- necznem, albo piorunnem.
Ale ono z wewnątrz na świat przyszło, przeto chmury, słońce i pioruny ziębiły, grzały i płonęły na zewnątrz i w ramie jedynie ich malowniczej dzień narodzin dziecięcych powstawał.
Narodziło się dziecię z matki nierządnej, zbrodniarki, lub świętej.
Jednako oczka miało bezwinne, jednako chmury, słońce, albo pioruny ziębiły, grzały i płonęły, jednako w ramie ich malowniczej dzień narodzin dziecięcych powstawał.
Trzy drogi, niby trzy nici, w dal się winęły przed wzrokiem młodzieńców naiwnym.
Trzy drogi dalekie, trzy drogi nieznane.
Trzech młodzieńców, trzech braci, synów ziemit przy drogach stanęło, jednem pragnieniem żywych zespolonych.
U początku drogi pierwszej ieżał drobny kamyczek, u początku drugiej kamień średnich rozmiarów, iecz znacznie już cięższy, u początku zaś trzeciej głaz olbrzymi spoczywał.
Na ślepo weszli młodzieńcy owi na drogi spotkane i każdy swój kamień daleko w bok odrzucił, aby ścieżynę krokom swym wolną uczynić.
Poszli tedy każdy swoją drogą.
I bez podejrzeń były ich dusze, aczkolwiek nierównej wielkości kamienie dźwigali, a drogi ich w rozbieżne się strony świata rozeszły.
111.
U stóp skały, lecącej w błękit igłą szczytu, trzy drogi się zbiegły.
Tam się spotkali trzej rośli mężowie.
Zapał wojowniczy na licach się płonił, a żądza zaborcza zżymała im pięście kosmate: w duchu zwycięzcą chełpliwie każdy się już przed samym sobą mianował.
Trzy drogi, na szczyt prowadząc, w jedno pasemko ścieżynne się zbiegły.
Ścież.yna jedyna, a rosłych mężów trzech było.
Przeto, że ciasno im było społem się naprzód w wyże posuwać, wszczęli walkę zażartą o to, kto się pierwszy wybije na czoło.
Kiedy dwóch z nich już padło, jeden z raną śmiertelną na czole, drugi lekko dzirytem draśnięty,
trzeci wydał okrzyk tryumfu i ważkie pasemko ście- żynne stopą mocną nadeptał i na szczytowisko pod- chmurne chyżo wspinać się począł.
Który z nich padł zabity, który ranny, a który śród trzech onych zwycięzcą się ostał prawdziwym?
Trzech ich było rówieśnych i trzy kamienie, zawady, na drogach...
LUDZIE, O KTÓRYCH MARZYĆ SIĘ NIE POWINNO.
Błogą ci nieświadomość działań twych, człowieku, istoto roślinna ziemi.
Obce ci są wskazania woli, którą się tworzy światy mocą wnętrzną, krewniaku krwi, szumiącej życiodajnie w żyłach twoich.
Jakże błogo, jak dostojnie błogo czuć się musi ten, kto przyrodzonym instynktom swym się nie sprzeniewierza, kto żyje, aby żyć, bowiem życie żyć każe!
Podobien ślepcom, ramię swe czuciom powierza, budując tyle, ile się przygodnie zbuduje, burząc to, co zburzyć dla utrzymania czystości linii swego życia musi, lecz nie przez pęd rozkiełznanej własnowolnie woli, lecz przez ciężar własnego istnienia.
O, jakże pogodnym ślepcem jest wówczas! Królicza niewinność stygmatyzuje mu czoło piętnem jego przeznaczeń. A wesoła prostota i strach dziecięcy przed tem wyrazem psiej pokory i przyobiecaniem wierności wyzierają mu z pięknych oczu stworzenia.
Ziemia jest łąką, morze wodą, człowiek człowiekiem w tej atmosferze życie dochowującym we fauniej popędliwości i głodzie kiszek trzewiowych.
A ponad łąką i wodą świeci słońce, ponad słońcem świeci Bóg niewidoczny i ślepy strach przepełnia serca i rzuca człowieka na kolana, by wielbił słońce, świecące ponad siońcem. słońce, o którem żaden jeszcze nie słyszał astronom.
1 kolana tratują kwiatki na łące i dołki w ziemi wygniatają...
POD ŁAPĄ LWA.
Nad okolicą zawisła groźna chmura lwiej woli.
W jej takt przemocny wszelkie-ć się roz- drgało życie i prądem ślepym przez łożysko wskazane popłynęło.
Poczciwa myszka, zabywszy wyższej woli rozkazań, wykradła się z swej nory na pole i harce pod nosem potęgi czuwającej wyprawiać jęła ucieszne.
Spojrzał lew zdumiony na te pląsy swawolne i, dobrotliwie się uśmiechnąwszy, wzniósł łapę olbrzymią do góry i opuścił ją na małe stworzonko.
I pod łapą przytrzymał, jak w klatce.
Podeszwa lwiej stopy była myszce pułapem, pazury w ziemię wszczepione prętami, jakby z grubych pni drzewa.
I, swawolnica, dość się nadziwić nie mogła, że ciężka lwia łapa na miazgę jej, małej, nie zgniotła.
A kiedy lew łapę oderwał od ziemi, do nory swej myszka uciekła płochliwie, jako że wdzięcznych uwielbień czułość dla mocy mniejsza w niej była, niźli nieufność...
PRETENSYE PAJĄKÓW.
Złoczyńców szczwany ród wśród ludzkich trzód się pasie i ku zdobyczom życiodajnym krogul- czym sięga szponem.
Kto słab, a poczciw jest, zdobycznych łupów nie poniesie, bowiem złoczynna mu je wydrze dłoń.
Dobędzie przeciw miecz obronny, miecz się ku niemu ostrzem zwróci.
Kto głupcem jest, jeśli z złoczyńcą zawarł mir, głupszy się stanie, niźli był.
Wysili umysł na obronę, od płodu swej mądrości zginie.
Kto czysty, a stoczył już zwycięzki bój, oszczerczy weń ugodzi grot.
Zechce w zwierciedle przejrzeć się, kałużną mu pokażą głąb.
I nędzny ów złoczyńców ród w fałszywym blasku żywot wiedzie i wnętrza swych ułomnych dusz giermkami kłamstwa strzeże.
I nie masz w nim potęgi twórczej, co wyotchłania z mroku nowy świat.
Słabości stygmat i zatraty bezczolną mu piętnuje kość, aliści kolan tęgich szczyci się rozrostem i sowim szponem u spękanych rąk.
I nie masz sprężeń woli ku czynowi w nim, jeno do rzemiosł skłonność cną.
Pająka postać przybrał na się i czarną siecią pajęczyny osnuwa jasny ziemi glob.
Patrzcie! trądem pokryte cielsko jego: zakażon jest żłopaną krwią.
Karzeł świata.
Olbrzymem ten, kto własnej dość ma krwi, by od niej nie zginąć.
Olbrzymem ten, kto gardzi rzemiosłem.
Olbrzymem ten, kto własną krwią truje złoczynnych.
Który z pośród olbrzymów odznaczy się najtęższym czynem?
Musiałby rzec:
„Siecz, pal i ssij, złoczynna zgrajo, w ogniu twych przypiekań stracę krostę na pięcie.“
PIEŚŃ O ŻYCIU.
Jest życie, co żyje, jak drzewo, rozrasta, jak drzewo, się w błogiej niewiedzy, napawa słodyczą istnienia. Jest życie, co szumi, jak drzewo, gdy wiatr je opadnie, wiatr, co wypręża konary, gałązki, a liśćmi szeleści w takt pełnej swej mocy.
Jest życie, co pęka, jak drzewo, gdy orkan szalony niem miota, co pęka bezwładnie, by krucha drzewina, za opór jedynie pnia grubość stawiąca.
To życie ludzi bezbronnych.
Podziwiam to życie, bo głębią perspektyw przepływa, jako obraz uczony w panoram zakładzie bezpłatnym.
Jest życie, co płynie, jak wicher, i drzewa po drodze łamie, co fale morskie chwyta za grzywy i gna je na brzegi skaliste.
Jest życie, co lotem chmur groźnych, by wicher, steruje i gna je w przestrzenie, gna niebezpiecznie, gdzie wojsko bogów zgnuśniałych spiskuje.
Jest życie, co krańce ziemi, by wicher przelata,
i, z globu śmietników słup kurzaw podniósłszy, w bańkę mydlaną okrągłych lazurów uderza..
To życie ludzi gotowych...
Podziwiam to życie i krew się w czerepie mózgowym bałwani, tak życie to nęci, zachwyca, porywa, —
i tylko żal mi, że głębią perspektyw nie płynie, jako ów obraz w panoram zakładzie bezpłatnym.
RZUTY DYSKIEM.
„Zabijaj nieszlachetnych mieczem myśli twojej“.
„A szlachetnych?“
„Na tych przygotuj tylko pięści“.
*
Nie noś się zbyt długo z jedną i tą samą myślą, gdyż wyda ci się, że ludzie już ją poznali, choćbyś się nawet przed nikim nie zdradził.
*
4
Zaiste, trzeba umieć głęboko sobą pogardzać, aby uledz zazdrości!
*
Szczęście dla tych, którzy go osiągnąć nie umieją, jest urojonym, bezplastycznym przedmiotem myślenia.
*
Kto pamięta, że dobrego miał ojca, ten o połowę mniej ma sobie do zawdzięczenia.
*
To, o czem myśli panna, gdy jej się kawaler oświadcza, nazywa się także szczęściem.
*
Marzysz? Marzę. Czy nie o powrozie?
*
„Na szczęście nie byłem nigdy szczęśliwy" — rzekł piesek Trezor do suczki Srokatki i począł ją obwąchiwać.
*
Szkoda, że nie istnieją sposoby, któreby nie pozwoliły rodzić się pewnym wrażeniom, lleżbyśmy energii oszczędzili!
*
SŁÓWKO O KOBIECIE. Kobieta zazwyczaj gestykuluje i mówi tyle, że wypowiada się do gruntu ze wszystkiego. Trzeba tylko umieć podpatrywać jej słowa ze strony przeciwnej.
*
NORMOWANIE SIĘ ETYKI ŻYCIOWEJ. Nie jeden z was popełniłby łatwy, jaskrawy, t. z. ..czyn potworny“ dla przysporzenia sobie korzyści, gdyby nie nadzieja, że w przyszłości osiągnie może równe tamtym korzyści tylko w sposób bardziej dyskretny.
*
OSTROŻNOŚĆ NIE ZAWADZI. Ktoś, co nazwie drugiego, dajmy na to, „świnią“, piastuje niewątpliwie w wyobrażeniach swych plastyczny obraz tego nader smutnego zwierzęcia. A jeśli ów, przeciw komu obelga była wymierzona, nosi w myśli wyobrażenie Iwa?
*
SKUTEK BŁAHYCH POWIEDZEŃ. „Nie podoba mi się ten człowiek!“ — powiadasz, porwany wraże
niem, o człowieku, którego nie znasz i widzisz po raz pierwszy w życiu.
Co z tego wynika?
Jakkolwiek nie miałeś wcale złych zamiarów względem owego poczciwca, godzisz weń ciosem twych uprzedzeń, zwalczasz go lekkomyślnie — nieświadom, — iż nieznajomy posiada może właśnie potężną żądzę podobania się...
*
COŚ NIE COŚ O DYSPROPORCY1. Ogromna dysproporcya istnieje pomiędzy naturalną możnością niektórych ludzi, a spotęgowanemi ich uczuciami i marzeniem. Wątpię, żeby ktokolwiek, prócz samobójców, odważył się skoczyć do piekła lub nieba, gdyby te w rzeczywistości istniały. Więc ułatwiają sobie to zadanie owi pewni ludzie w sposób uczuciowo-wyobra- żeniowy. Nazywa się to u nich „wzlotem“ albo „natchnieniem“, albo nawet „dążeniem do ideału", albo... Jakiż wówczas brak miary i związku pomiędzy wnętrzem ich głów, a istotną rzeczywistością! Chyba matematyka wyleczyłaby ich z tych samobójczych praktyk.
*
ŻEBRAK. Nie ten jest żebrakiem, który bierze jałmużnę, lecz ów, który, mijając go, uświadamia sobie nagle, że przecież i on nie jest dość zamożnym człowiekiem.
*
O ZAPALONYCH. Doniosłym warunkiem istnienia jest zapał, ale jakże mało wart zapaleniec, który jednocześnie zdoła pomyśleć: „Kiedy ostygnę, przekonam się, że skutki zapału mego są żadne i nie mogą
być nigdy większe, gdyż nie byłbym chyba człowiekiem...“
*
CIEKAWOŚĆ ZBYTECZNA. Słysząc o czemś, zapytujecie innych: „Jak to się stało? Co za pobudki rządziły tym lub owym człowiekiem? Co on właściwie miał na myśli?“ 1 nie kwapicie się spojrzeć w siebie, nie wiedząc jakby, że na dnie istot waszych czekają oddawna wyjaśnienia i odpowiedzi na wszystko, tylko, zmiłujcie się, większe samym sobie winno się nadawać znaczenie!
■*
UTOPIJNY ENTUZYASTA. Nie lada entuzyastą byłby ten, któryby, tonąc na pustym bezkresie oceanu, zawołał: „Co za potężne wrażenie!“
*
DEWIZA PRACY: pracować dla zachwycenia innych.
*
Myśl, która wydaje ci się dobrą, rzuć jaknajrychlej pomiędzy ludzi dla samoobrony przed tajemnicami.
*
PRZYJAŹŃ. O uczuciu przyjaźni mogę tylko tyle powiedzieć, że, będąc dzieckiem, bawiłem się z pewnym chłopcem w konie.
*
KTO KOGO RODZI: Słabość rodzi przyjaźń.
*
GENTLBMAŃSKOŚĆ. Rzucać ludziom najpożywniejsze połacie z wiarą, że się ich zawsze pod tym względem przewyższy — oto, co stać się powinno dewizą człowieka, usposobionego po gentlemańsku dla ludzkości, człowieka o woli pogromcy i odwadze żywiciela.
*
KTO SIĘ GUBI. Gubią się sami w sobie ci, którzy pozwolili sobie na blizkość bezpośrednią. Jeden drugiemu trzyma poufale ręce w brzuchu. Nastąpiła poniekąd nieświadoma wymiana indywidualności. Stąd krok do błazeństwa, gorączkowy niesmak na języku
i choroba wzajemnego zakażenia.
■*
W połączeniu dwóch płci odrębnych błazeństwo, niesmak i choroba zakażenia udzielają się w większej mierze niewieście.
•*
MASZ POWIERNIKA: zwalczasz w nim samego siebie.
*
BACZNOŚĆ! Uległ ci człowiek milczący. Kto wie, czy nie postawił on stopy na karku twoim.
*
NOWA MYŚL: a jak ci zupełnie spowszedniała!
*
AMB1CYA: uznaj samego siebie. Lecz jak niefortunne czasem bywają ambicye...
*
POWAŻANIE DLA PRACY. Dobrze, jeśli przystępujesz do pracy z wstydliwą nieśmiałością i czcią, nie ufając zbytnio swym siłom. Obyś w tern usposobieniu wytrwał do końca! Ale czy zdołasz, poczciwcze, ustrzedz się później nawyknienia do niej i traktowania jej z góry jako coś spowszedniałego? Nie trwa nazbyt długo poważanie dla jednej i tej samej rzeczy. Jest to oznaka, że postępujemy naprzód. Jednakże w tym jednym wypadku grzeszymy przeciw rozwojowi.
*
KAŻDY ŚLEPIEC to dobry materyał na odkrywcę.
*
Można się przesycić własną mądrością, ale nigdy dość zobojętnieć dla własnej głupoty.
*
Czyjeś błagania są tylko prośbą o uznanie jego słabości.
*
WIARA W ROZWÓJ. Oto prawda już ustalona. Wywrócić się nie daje. Ktoś patrzy na nią jednak podejrzliwie i ma odwagę przewidywać możliwość jej obalenia. Tu się kończy na razie granica naszej potęgi, lecz zaczyna się wiara w przyszłość pomyślnego rozwoju.
*
KŁAMCA: człowiek, nie uznający w gruncie rzeczy samego siebie — i całkiem słusznie!
*
ZACHĘTA DO KŁAMSTWA. Kłamiesz: nic nie szkodzi, ale kłam prawdami.
*
Kłamcy istnieją jakby po to, by więcej prawd na wierzch wydobywano. Czyż można wobec tego powiedzieć, że popełniają zbrodnię przeciw rozwojowi?
*
W OBRONIE PRAW KOBIECYCH. Jeśli na określenie „prawdy“ użyto rzeczownika rodzaju żeńskiego, to dla niewiast na określenie jej powinien stanowczo istnieć rzeczownik rodzaju męzkiego. Dopiero wtedy powstałaby może jakowaś zgodność w „prawd“ odkrywaniu. Jeśli istnieje prawda męzka, dlaczegóż nie ma być prawdy żeńskiej? Po cóż wykluczać olbrzymią część społeczności ludzkiej z grona uprzywilejowanych odkrywców'? Kto wie, czy nie dlatego właśnie kobieta tak małe na tern polu położyła zasługi...
*
BACZNOŚĆ, KOBIETY! Rozwój postępuje, ale wy dopiero po nim naprzód postępujecie...
*
DWIE ODMIANY PRZERAŻENIA. Posiadasz nazbyt wiele ciekawości — i to cię wcale nie przeraża. Ja zaś twierdzę, że jesteś salonowym pieskiem „francuskim“, albo główką od mojej laski, albo bawidam- kiem, albo plotkarzem — i też się nie przerażam.
*
CZEGO SZUKAĆ NALEŻY. Szukaj we wszystkiem pomyłki, błędu zasadniczego; jeśli go nie znajdziesz, toś kiep.
*
O PEWNEGO RODZAJU TWÓRCACH. Twórca, który nie oderwał się od siebie, który, dajmy na to, nie umie z rozpaczy swej ukuć strasznych grotów przeciw warstwom mroku, zalegającym mózgi bliźnie
i jego własny — nie jest twórcą prawdziwym, gdyż niczego on nie przekształca, nie tworzy swem dziełem, prócz obojętnie skończonego pomnika dla swych przeżyć bolesnych. Są to łzy w innej odmianie. A czyż łza może być dziełem czynu?
*
EKONOMICZNY SPOSÓB POZNANIA. Jeśli pytasz się o coś, aby zaspokoić ciekaw;ość,swą „na razie“ choćby tylko pobieżną wiadomością, znaczy się, że istotnie jesteś ciekawy i że trud swój już umniejszyłeś o bezpośrednie, sprawiedliwe poznanie tego, o co się pytałeś.
*
Jest pewien bóg, co ma w dyable oprawcę dla ludzkości.
♦
OBAWA UTRATY PRZYWILEJÓW. Jeśli ktoś czuje w sobie potęgę, to lęka się być świadomie potężnym, jak gdyby nie wiedział, że stąd krok tylko ku władczej potędze. Waha się, bo może wie, że krok ów postawić należy jedynie po to, by przejść po własnym trupie.
NIEŚWIADOMOŚĆ W UZNANIU. Kobieta nawet rozwojowi patrzy w twarz, jak jakiemuś mężczyźnie.
*
NIESZCZĘŚCIE, KTÓREBY MOGŁO BYĆ NAZWANE NAJWIĘKSZEM. „Stójcie! Przychwytałem Boga. Trzymam w ręku jądro wszechrzeczy, klucz do tajemnic, znanych tylko Jemu!“ — woła ktoś, dajmy na to, nieoględnie wzruszony; nagle oczy stają mu słupem i patrzy przerażony: „Zapomniałem!“ — jęczy. — „Ulotnił się dym boskiej mądrości jasnowidzenia! Tajemnice pozostaną tajemnicami, ja zaś nie stanę się już sam tajemnicą. Bo cóż zwyciężyć mogło tajemnice, jeśli nie większa od nich tajemnica? Zapomniałem! Utraciłem moc odkrywczą! Czyż nie spotkało mnie nieszczęście największe, jakie kiedykolwiek spotkać mogło człowieka?“
Miałby on niewątpliwie prawo do tego rodzaju rozpaczy.
*
NAJNIEBEZPIECZNIEJSZE POJĘCIE — to pojęcie boga, jako czegoś skończonego w sobie, doskonałego, rozwiniętego do granic dla człowieka wprost absurdalnych. Po cóż bóg, który się już nie może doskonalić? Po co ludzkość, która, wzniósłszy się na poziom równy jego poziomowi, zaskrzepłaby w swym rozwoju? Nie byłbyż to koniec świata? Czyż w dążeniu do ustalenia się w skończonej doskonałości nie tkwi nieświadoma, starcza myśl samobójcza? Wzdry- gamy się na myśl o śmierci, a nie wzdrygamy się na tego rodzaju zakończenie sprawy naszego bytowania. Myśl o śmierci ubrała się w inną formę i łudzi nas rozkosznie. Ulegamy jej na ślepo. Zbyt mało w nas
ostrości umysłu, energii, dumy i odwagi, by wierzyć, iż trud nasz nieprzerwanym zdarzeń łańcuchem wyciągać się powinien w mrok nieskończoności, dopo- kąd ostatni człowiek świata nie stopi się w otchłaniach śmierci...
*
MOŻLIWOŚĆ GROŻĄCEGO NIEBEZPIECZEŃSTWA. Stała właściwość starczego niedołężnienia u człowieka, tudzież jego krótkotrwałość istnieją jakby w tym celu, aby niszczyć nas i nasz rozwój. Czy ktoś „wyższy“ nie uważa nas przypadkiem za coś niebezpiecznego dla siebie???
PĘD ZACHWIANY.
Pełen jesteś ożywczej nadziei. Głębina przeczuwanej treści wyższej rozwarła się przed tobą. Tężyzna przepaja całą twą istotę. Wiesz napewno, iż czeka cię życie zdobywcy, życie twórcy. Czujesz zbliżający się rozrost władz umysłowych; mówią ci
o tem stalowe mięśnie twego ciała, jędrność i pełnia zdrowia, przelewającego się skróś żył, głowa, co hardo trzyma się na karku. Odczuwasz fizycznie istnienie czoła, a pod jego sklepieniem kościanem tętniące życie masy organicznej, ześrodkowującej niepożyte moce twej istoty. Tam — łożysko krwi życiodajnej, tam — kryjówka Iwa-woli, oczekującej bodźca, aby mózg w potężną machinę przemienić, w machinę, co dźwiga twór człowieczy do bezmiernej pracy nad dziełem wybranem.
Mózg: ognisko życia myśli, motor świata!
Na dnie twej istoty spoczywają, jak martwe kolosy, miny potężne, moce utajone, których treści nie znasz, lecz przeznaczenie rozumiesz.
Fale dumnej krwi podpływają do głowy i budzą na policzkach gorące rumieńce przeczuwanego szczęścia na myśl o dźwignięciu się do trudu Syzyfa i dokonaniu czegoś, co leży w mocy żywiołu.
W otchłani stalowego wieczoru leży gnuśne, ospałe miasto, migocące głupkowato milionem światełek, niby
łagodny potwór o tysiącznych oczach zapatrzony dobrotliwie w bezpieczną przestrzeń bezkresu.
Posuwasz się mrokiem ulic nieugięty, sztywny
i ważki, jak sztaba żelaza. Gdyby na głowę twoją dom miał runąć, szedłbyś niezachwianie dalej w błogiem poczuciu potężnienia władz wszystkich i rozrastania się wszerz ramion, niby konarów dębu.
Ustąpcie — moc idzie!
Wyrwałbyś chętnie z bruku latarnię i zgarniałbyś nią czerń ludzką, zalewającą trotuary.
Za co?
Za bierność...
Kłamstwo. Mnóstwo jest twórców. Wszyscy są twórcami. Był Chrystus i tworzył...
...aby było co przechowywać w pamięci...
Nie drwij!
Łotrami jesteście! Podpalić miasto!!!
A ludzie?
Spalą się komórki pamięci...
?!
Dobyć miecza myśli: ostry, jak brzytew, giętki, jak trzcina, ugodzi w kupę gnoju...
Jeśli miecz twój jest słomką, zeń wystającą?
Wściekłość, niby zwierz drapieżny, skacze na pierś
i wpija w nią pazury.
Zobaczymy!
Ziemia kołysze się pod stop&mi, krew bałwani w żyłach, mózg rośnie w górę, niby skała, rozwiel- mażnia się, rozsiada w kątach czaszki, wspiera się całą mocą na tej nieskruszonej opoce i rozpętuje bicze ogniste: straszliwe myśli tytana.
Świat szaleje.
Jak tur rozjuszony, rwiesz naprzód!
Otwórzcie się przestwory świata ramionom czynu
mego! zczeźnij kopuło niebieska nie masz boga
ponad twór człowieczy!
Otwierają się widnokręgi z trzaskiem rozpada się kopuła niebieska.
Nagłe zaćmienie w głowie...
Wyplułeś ząb... oblepiony krwawą śliną potoczył się do stóp twoich...
Przed tobą stoi ta, co batem płomiennym siecze twe żyły i woła:
„Zdradzasz mnie!“
Rozglądasz się dokoła, badając, nie spadłeś-li na ziem z gwiaździstej wysokości.
Nie: jeden ząb tylko...
Stoisz osłupiały i nie rozumiesz świata: ani tego co żył w tobie, ani tego, co się twym oczom objawił.
Nie spadłżeś istotnie z gwiezdnej wyży?
Syczysz w bezsile:
„Świat mój zabity przez jeden ząb tylko!“
Na szczęście zębów masz trzydzieści...
SEN.
Śniłem, iż stoję na niezmierzonej równinie pustynnej i patrzę w groźnie ołowianą przestrzeń. Ciemne niebo olbrzymim chmur kłębem wisiało ciężko nademną, siekane błyskami stalowej jasności.
Powietrze, nasycone jednostajną szarością, było, mimo to, tak przeźroczyste, iż dojrzałbym najmniej dostrzegalny ruch jakiegokolwiek ciała w przestworzu.
Z bezbrzeżną pustką w duszy patrzałem tam, gdzie niebo łączy się z ziemią.
W palcach trzymałem początek nici z rozwleczonego kłębka, który, nie wiem, gdzie się zapodział. Owa nić winęła się po ziemi bez końca. Począłem ją nawijać na rękę, chcąc przyciągnąć do siebie kłębek.
Trud był długi i męczący. Pot kroplisty wystąpił mi na czoło, oddech stał się szybki i gorący, jak ogień. Jednakże kłębka widać nie było, a; nici wcale nie ubywało.
Doznałem wrażenia, iż kłębek ów stoczył się po kulistej powierzchni ziemi gdzieś, aż na dno świata.
Lęk mnie ogarnął, że może nigdy już nici tej nie domotam i straconego nie odzyskam kłębka.
Szybkimi, jak myśl, ruchami, zataczałem ręką coraz większe koła w powietrzu. Stała się podobna do ciężkiego, toczonego wałka, tak była nicią obwiązana.
W strasznem sił natężeniu wymachiwałem potworną mą ręką, obmotując ją coraz bardziej nieskończoną nicią.
Niedługo rozmachane ramię moje wyglądało, jak olbrzymia maczuga, lub głowa wielkoluda.
Oddech wdławił mi się w głąb piersi, wydymając ją na kształt balonu; oczy wypłynęły z pod czaszki; mózg zalał krwi ukrop; żyły stały się grube, jak postronki, twarde, niby liny stalowe.
Bezustanku kreśliłem w powietrzu rozpętane, wściekłe koła, dysząc bezprzytomnie opętańczą żądzą ukończenia tej Syzyfowej, przechodzącej siły szatana, pracy.
A nici końca nie było...
Nieruchome, stalowe niebo urągało wysiłkom moim. Wśród ciszy niezmiernej słyszałem chlupot własnej krwi w żyłach i głuche w piersi rzężenie, przechodzące w ryk dzikiego szaleństwa.
Była to, tłocząca ciężarem piekieł, praca.
...Na ołowianem tle spokojnej przestrzeni zamajaczyła mała, szara plamka ruchliwa.
Utkwiłem w niej wzrok.
Drobna plamka szybko rosła, przemieniała się stopniowo w dużą, potem coraz większą kulę.
Zbliżała się do mnie...
To był mój kłębek.
Rozhukanem, owiniętem potwornie przez nić ramieniem, zataczałem teraz z rozmachem tytana błyskawiczne koła w powietrzu.
Chwila... a kłębek do stóp się moich przytoczy.
Prędzej, prędzej, prędzej! Padnę bez życia na ziemię — i trud mój będzie daremny!
Począłem lękać się mojego kłębka.
Oto zasłonił sobą cały widnokrąg: była to jedna ruchliwa, szara masa, której rozmiarów, ani szybkości zbliżania się nie mogłem już określić.
Oślepiająca myśl o niemożliwości ratunku przed gigantyczną bryłą zaświtała mi w mózgu. Krew w żyłach zlodowaciała, włosy, jak szpilki, najeżyły się na głowie, oczy latały w orbitach, by ślepe.
Straciłem z nich przestrzeń: padła na nie blizka szarość lecącego globu.
Zewsząd ziało grozą śmierci.
Straszliwa, dławiąca szarość wpełzła mi przez oczy do mózgu i gęstą ćmą go zasłała.
1 moje rozhukane jakąś niepojętą siłą ramię zderzyło się z wyrastającą gdzieś w otchłanie nieb, milionowym ciężarem walącą się na mnie, masą...