Huskowski Jan W PŁOMIENISKU NOWELE I POEZJE PROZĄ

JAN HUSKOWSKI

W PŁOMIENISKU

NOWELE I POEZYE PROZĄ

W piomienisku.

Młodzieniaszkiem byłem wonczas naiwnym.

Młody chór nasz pod batutą nauczyciela, sta­rego wygi o twarzy obłudnika i zawsze oślinio­nych wargach, śpiewał:

Hej, te góry, twarde mury —

To potężna moc!

Dumne i spokojne,

Groźbą śmierci zbrojne,

Na strażnicy swej ziemicy Stoją, stoją dzień i noc!“...

Płoche i niedoświadczone młokosy, rozentu- zyazmowane treścią słów powyższych, śpiewaliśmy piękńą zresztą melodyę z tem większym zapałem i ochotą. Wydawało się nam, iż na cześć wznio­słej śpiewaliśmy potęgi, co treścią jest najistot­niejszą ideału.

Dziś, kiedy przypominam sobie słowa owej pieśni, przenika mnie dreszcz grozy, krucza zaś myśl przeczuwanej — zda się — jakiejś tajemnicy

łopoce mi czarnemi skrzydły nad czaszką i wy­pędza z wnętrza mego spokój.

Dla jakiej to właściwie mocy wpajał w dusze nasze ów stary wyga kult uwielbienia ?

Stałaż ona na strażnicy?

Rozwłóczą się na dalekich widnokręgach kon­tury gór olbrzymich, żyją także w niezdrowych majaczeniach naszej wyobraźni.

Takie ze sfałszowanej rzeczywistości wyrosły w nas poczucia i nadzieja i łudzą istnieniem negatywnego konkretu, który śmierć niesie życiu.

Zmarłych cienie, cienie sercu blizkie i drogie, twe żywe myślące czoło zcałowują z trosk...

Albowiem prawda w niem żyje.

Chyba, że góry one w szale rozrodu twór­czego wyrzucone zostały na ziemicy powierzchnię z łona dobrych, czuwających mocy?

Chyba na szczytach ich blask się oparł słone­czny i wszerz i wzdłuż snopy rozsypuje świateł po niwach, łąkach, lasach i rzekach ?

Chyba w łonie ich cud się dokonywa boży, aby ziemie martwe w kształty przyoblec żywe?

Na rządzie-ż się oparły dusz ?

Rozumna myśl chłodem skali przeszywa mózgu siedlisko.

Tyle lat minęło bezpłodnie, tyle napięć i wy­buchów na śmierć przed narodzinami skazanych runęło, jak podminowane mosty, w otchłań klęski, nad której grobem obojętne będą przelatywały wieki z chyżością ptaków nieskończoności.

Świeciły one góry, świeciły srebrem zatknię­tego na szczytach śniegu.

Jeśli w wyobraźni żyły milionów, to ponurem bluźnierstwem wystrzelały z nas przeciw na­turze.

Wielkie to szczęście, iż w biegu ku niebu, w wietrze, niby fale, skamieniały ich szczyty!

Ku tronom ledwo ziemskim sięgają głowami.

Ale kornie sięgają!

O, bo gościłaby chyba pośród nas prawda żywa, niezgaszona.

Spójrzcie, jakim posępnym blaskiem fałszywym świecą w ruch serc naszych...

Rośnie na kamieniu kamień, a na tym kamie­niu jeszcze jeden kamień.

Ale ów kamień na spodzie bezpośredni z ziemi brał początek. Krew ziemi w nim płynie. Owe u góry wyrastają zeń pasożytniczo, blaskiem wierzchnich życia władz rozpieszczane.

Zaprawdę bogatym dolny kamień jest, jako że

sklepień nowe tworzywa kamienne formują się na jego korze niezmiennej.

I wyrosły góry, ale kiedy fundamentalny się usunie kamień, biada im !

Rozsypią się w gruzy, z pod których płodo- nośnej prawdy wypiętrzy się ku słońcu roślina.

Żywię w nich śmierć nieuchronna, albowiem jasna prawda nie może być podłożem złej mocy mrokoburczej.

Hej, te góry, twarde mury —

To potężna moc!

Dumne i spokojne Groźbą śmierci zbrojne Na strażnicy swej ziemicy Stoją, stoją dzień i noc...

WIĘZIEŃ.

Jak Widmo wsunął się ktoś bez szelestu do pokoju i stanął u wejścia nieruchomy.

Zatopiony w myślach, wcale ich nie przerwa­łem ; to, że ktoś wszedł, odczułem raczej mocą wyczulonych nerwów, uplastyczniając sobie ró­wnocześnie całą tę sytuacyę na krótkie okamgnie­nie w wyobraźni. Dopiero, gdy tknęło mnie na­głe poczucie czegoś konkretnego, ocknąłem się z zamyślenia. Nawskróś czułem się przeniknięty bezświetlnymi promieńmi jakiegoś istnienia.

Spojrzałem.

Para żarzących się przejmująco oczu oparła mi się na twarzy z wyrazem ciekawej badaw- czości.

Patrzał na mnie człowiek o niezmiernie bladej wychudłej twarzy, w skromnem szarem odzieniu. Od jego cienkiej, przygarbionej nieco postaci krzywy cień padał na ścianę.

Na chwilę zlały się spojrzenia nasze, sondując

się wzajemnie w bezwiednem, jak gdyby siłą na- rzuconem milczeniu.

Wykrztusiłem wreszcie:

Nie wiem kto pan jesteś i co tu robisz u mnie.

Jakby z przeciwległego końca pokoju odezwał się głos'nabrzmiały smutkiem, lecz pełen utajo­nej jakiejś twardej mocy :

Nigdyś mnie nie znał, chociaż... Dawne czasy. Istotnie, mnie, jakim jestem obecnie, nie znałeś nigdy, to znaczy nie znasz mnie od lat wielu, od początku istnienia mego j a.

Tajemniczy gość mnie zaciekawił i nawet roz­śmieszył nieco.

Rzeczywiście, nie znam i nie rozumiem pana. Skąd przybywasz i z czem ?

Zaświecił mu się wzrok blaskiem próchna.

-- Przybywam z daleka, z kraju wrogiego. Co przynoszę ? Siebie i wieść o sobie przyjaciołom.

Kto jesteś ? — zawołałem wielkim głosem, wyotchłaniając z chaosu wspomnień jedno odległe, już martwe wspomnienie.

Przybysz, jak ten co pod kule nadstawia pierś, postąpił kilka kroków naprzód i stanął tuż prze­de mną, topiąc swe siwe źrenice w mych oczach.

Nie poznajesz ? — szepnął.

Wszelki duch Pana Boga chwali! Myślałem żeś zginął. Tyżeś to Jakóbie ?

Przybysz jakby z przestrzeni, a nie z domu przyszedł, osunął się bezwładnie na krzesło i west­chnął ciężko.

Ja we własnej osobie.

Podaliśmy sobie dłonie.

Opowiadano, że nie żyjesz.

To się równało śmierci. Ale ja żyłem.

O ! I jak żyłem !

Dobrze, czy źle?

Życie moje nie da się w żadnem zamknąć określeniu, było to bowiem życie samotnicze więźnia.

Jakto ? siedziałeś w więzieniu ?

Siedziałem. Internowano mnie w S., w tem najstraszniejszem ze wszystkich zakładów wię­ziennych. W jednej i tej samej celi przeżyłem z górą lat 28. Nie zmieniono mi przez cały ten czas ani jednego sprzętu. Cela obita cała grubym wojłokiem, od sufitu i ścian, do podłogi. Nie sły­szy się własnego stąpania. A jeśli przedrzeć chcesz ponurą ciszę, i pozwolisz sobie krzyknąć z pełnej piersi, to głos twój grzęźnie w tych miękkich

ścianach, przepada w nich tak momentalnie, iż stajesz osłupiały, nie wiedząc, czy naprawdę go wydobyłeś z swej piersi. Ze świata także nie do­chodził najmniejszy odgłos. Nawet do celi nikt nigdy nie wchodził. Przez 28 lat nie widziałem twarzy ludzkiej, ani zwierciadła, aby się przyjrzeć własnemu obliczu, jadło zaś, jakby je duch przy­nosił. Bez szelestu otwiera się w suficie klapa i na łańcuszku spuszczone z jadłem naczynie staje nagle przed tobą w różnych zgoła porach dnia. Nie podawano regularnie. Starałem się nie­jednokrotnie dojrzeć kogoś, gdy otwierała się owa klapa, lecz był to daremny wysiłek. Otwór był ciemny i nigdy nie zbadałem tajemnicy, co kryła się poza nim.

Straszne! — szepnąłem, głębokiem świdru­jąc go spojrzeniem.

W jego twarzy nie drgnął ani jeden muskuł.

■— Był jednak i moment rozweselający. Oto przez cały czas trwania kaźni t. j. przez !at 28 regularnie co godzina dniem i nocą pode drzwiami kazamaty wygrywała katarynka jednę i tę samą melodyę. Ani razu nie pominięto, ani razu grać nie zapomniano tej nudnej, złowieszczo brzmiącej nuty. Było w końcu tak, że ze zbyt­

niego osłuchania się owej melodyi, nie słyszałem jej już wcale i zapominałem tak, jak gdybym jej nigdy nie słyszał, chociaż dla eksperymentu nucić ją czasem miałem ochotę.

A teraz ją pamiętasz?

jakćb począł śpiewać grobowym głosem.

Wzdrygnąłem się.

Nie umiałbym inaczej nazwać tej melodyi, jak melodyą śmierci — zauważyłem ponuro na­strojony.

Uśmiechnął się. Zimny stalowy blask padł z jego źrenic.

A jednak żyję i nie zmieniłem się wcale.

Istotnie — potwierdziłem, zauważywszy dopiero teraz, iż po 28 latach Jakćb nie zmie­nił się nic. Chudy, blady i przygarbiony był zawsze.

Komu tak grano nie mógł się zmienić i nie powinien.

Można było oszaleć.

Wytrwałem — rzekł dziwnie szybko i wparł we mnie wzrok straszny od potężnych skupień woli, tajemniczy wiedzą, którą wabił ku sobie, ciągnął nieprzeparcie.

Wydało mi się, że oddala się w przestrzeń

i że ja postępuję za nim wchłonięty w głębinę jego potężnych oczu.

Kiedy ocknąłem się — w pokoju nie było nikogo.

ZWYCIĘSTWO.

Na szczycie skały, podmytej niebezpiecznie przez podrywające fale morskie, — wznosił się

o smukłych wieżycach zamek z białego kamienia.

Otchłanna noc chłonęła zarysy skał i groźne zamku kontury, nadając wszem rzeczom kształt potworny, bryłowaty.

W fundamenta granitowych kolosów z siłą biły dźwigane przez wiatr północny fale. Drżała w po­sadach skała, silne nawet drżenia wstrząsały mu- rem i sklepieniami starodawnej budowli.

W snop reflektorycznych jakby promieni oświe­tlonych rzęsiście okien, wpadał — prócz innych mniejszych — olbrzymi cień spokojnego, od dawna już wygasłego wulkanu.

Czarnym kadłubem bezkształtnego cielska wy­nosił się martwy gigant w nieb przestrzenie, niby olbrzym, czatujący na pograniczu wód i stałego lądu.

W stosunku doń jakże malutką była dla oka odosobniona z zamkiem skała ! Ot, coś lilipuciego, kupka piasku dziecięcia ręką niezdarną usypana; źdźbło sterczące koło dużego głazu...

W komnatach zamkowych możnego władyki mnóstwo sproszonych na ucztę gości. Pod cię­żarem mięsiw i wyszukanych napojów uginają się drogocenne stoły. Jedzą, bez miary piją, hucznie, wesoło zabawiają się wszyscy, radość płonie we wnętrzach rozochoconych jestestw, jak gdyby szczęście i rozkosz tchnieniem wiecznego trwania było owiane.

Sam władyka, mąż barczysty, turzej budowy ciała, o lwiej, ogromnej twarzy, chodzi, by król prawdziwy; potęgą hojnej gościnności bogaci grono zebrane wielomożnie. A lico mu promienieje, jako że wie, iż na żer rzucone połacie dóbr jego rozpłyną się w atomy w tej masie ludzkiej, co stoły obsiadła biesiadne — płodonośny w niej wytworzą ciężar ciepła, tudzież sytej, tęgiej, roz- krzewiającej się beztroskliwie pogody ducha.

Nagle jakieś wieści niepokojące przyniosła panu swemu służba.

Zatchnęło się powietrze jakby ciszą śmiertelną, życie mózgów zdmuchnęły na mgnienie oka wi­

chry lecącej na czarnych skrzydłach katastrofy; w piersiach zakołatało gwałtownie przerażeniem.

Wulkan rozpoczął życie!

Zajechały karoce; w najwyższym popłochu po­rozjeżdżali się do swych siedzib goście.

Kazał sobie tedy władyka smolne zaświecić łuczywo i wraz z pachołkiem wyszedł z opusto­szałych komnat, aby ze szczytu najwyższej ba­szty zamkowej naocznie się przekonać o grze ślepego żywiołu.

już posadami zamku wstrząsał głośny huk podziemny, trzęsło i kotłowało się wszystko do­koła, masy zbełkotanych wód waliły z wściekło­ścią w podnóża skał, gęste zaś dymy rozsnuwały się po całej okolicy, nad którą panowała noc.

Gorzał szczyt wulkanu, niby rozżagwiona po­chodnia.

Na wierzchołek baszty zamkowej wstępowało się po krętych schodach kamiennych.

Z świecącego się krateru wyskakiwały języki ognia, dobywał się z niezmierną szybkością mały dymek, ot taki, jak z komina kurnej chatyny, niewinny obłoczek przeklęcie czarnego dymu. Odrywał się od krateru gęstymi obłokami i kłę­bami strzelał w górę w ciemną przestrzeń po­

wietrzną, prześwietloną jakby blaskiem łuny po­żarnej.

Kiedy się patrzało na to, nieruchomiał z prze­rażenia wzrok, a pierś zadławiało nieme poczucie bezsilności.

Władyka odprawił pachołka.

Został sam.

Potęga roztaczającej się grozy, spodziewany wybuch nieokiełznanych żywiołów, entuzyazmem, jak dynamitem, nabiły jego wnętrze.

Widzieć świat wzburzony od podstaw, ryczący orkanem tytanicznych obłędów, w których chao­sie rodzi się prawda, jedna wielka wstrząsająca prawda tragizmu żywiołu, rozpętanego w ostateczność wysileń od krańca do krańca wszechmożności oto rozkosz jedni pier­wotnej, zamieszkującej żywy twór człowieczy, co piersi swej nigdy nie rozbraja z buntu, słod­kiego, jak wiatr I

Spotęgowały się dudnienia podziemne, twardem drgnieniem paroksyzmu dokonywającej się wewnątrz klęski zafalowała pierś ziemi, nacentkowany bły­skami skier syczących wraz z ognistą fontanną lawy buchnął dym z czeluści wulkanu, morze zaś, przebite — zda się — w pośrodku słupem świata,

rzygnęło wścieklizną piany, rycząc i szumiąc — jakby się tu zleciały wszystkie wichry przestworu. 1 podniosła się masa wód w górę i murem nie- zwalonym szła ku granitowym lądom, aby strza­skać to, co rozlać się nie pozwala morzu na obszar globu ziemskiego.

Gdzieś w chaosie dymów i bryzgów wybłysnął rogaty księżyc. Małem czerwonem okiem wmigo- tał się złowrogo w ruch rozszalałej przestrzeni.

Posępnych uniesień wichr grał w piersiach władyki.

Tam groził straszliwym wybuchem szatański pląs rozhukanych wód, ognia i lawy. Zdawało się, iż ów chaos rozprężeń wystrzeli w górę ku przełamaniu kopuły niebieskiej, okutej gwiazdami i strąci niebo, by w śmiertelnych z niem zapa­sach stoczyć się gdzieś aż na dno nieskończono­ści z rumowiskiem strzaskanego świata...

Biczami straszliwego rozpętania smagała prze­strzeń, w wietrze kolebało się coś pozorem nieo­garnionego niebezpieczeństwa, chwiały się jakieś budowy odwieczne, wyniesione — zda się — na wywracający się ode dna kosmos. ,

Gruchotliwem echem stęknęła skała i legła wskos szczytem, którego głową był — zamek.

Oburącz chwycił się chwiejącej krzywej ściany władyka, by nie paść pierwej, zanim odmęty pochłoną gmach.

O ratunku nie myślał, jeno o potędze. I teraz chciał władyczą swą okazać moc. Przeprzeć ży- *

wioł, przeprzeć śmierć!

Na gruzach świata ostatnim ledz trupem!

Morze przypuściło szturm na granitowe lądy, ognista lawa potokiem płomieni rozlała się do­koła, rozpoczął się taniec zniszczenia.

Pod władyką jął się usuwać grunt zrazu nie­znacznie , potem szybciej, coraz szybciej, jak gdyby ziemia jęła rozpadać się już w szczątki.

W tym właśnie momencie człowiek sprężystym w wyż skokiem oderwał się od padającego w głąb

organizmu budowy i runął ostatni na grób

jakby świata, w otchłań dokonanej pod nim klęski.

Na wierzch padł, a przeto własny go ubił ciężar.

Tako się, zamknięte na wieczność w człowieku, wydobyło zeń zwycięstwo.

t

ŚWIATŁO.

Nad okolicą noc panowała wszechwładna, jeno na pola, jak sięgnąć okiem, biało usypane śniegiem, świecił jasnemi oknami dwór pana Krzegi. Daleka ich perspektywa przepadała gdzieś w otchłani mro­źnej pomroki. Stojące w pobliżu domu drzewa ogro­dowe opływał czerwony blask, skośnemi padający smugami na nie od okien. Sterczały ich suche pi­szczele w mdłem świetle, jak gdyby krwią zlane, mi­gotały kryształami lodowych sopli, przymarzłych do ogołoconych, grających przeraźliwą muzyką skrzypienia, konarów. Z ciemnej przestrzeni wyska­kiwał przyczajony wiatr i niby olbrzym zadzie­rżysty, ciskał z rozmachem cyklopa bryłami lodu i śniegu w ściany domu.

Gardzieli wilczej głos wyjący — niby pieśń okrutnych, dzikich tęsknot — w pewnych odstę­pach czasu zawodził na pól obszarach, poszu- mnym wichrem gnany w dal.

W ogromnej izbie, zaklętej w murach odosob­nionego dworu, siedział samotny Krzega. W staro­świeckim zagłębiony fotelu, nawpoły dumał, na- wpoły spoczywał, podniecając tliwo w cybuchu tureckiej fajki lekkiemi pociągnięciami.

Na kominku płonął żywo stos drewek. W głąb izby wsączała się purpura ogniowego odblasku.

Krzega olbrzymi miał wzrost, bary niedźwiedzie, wypukłą, niby w zbroicę pancerną okutą, pierś, muskulaturę całego organizmu atletyczną, głowę kształtną na tęgim osadzoną karku, zlewającym się w prostą linię z niewysuniętym tyłem czaszki. Długa broda kwadratowa spadała mu aż na pierś.

Rozrost członków i mięśni jego wzorem był matematycznej proporcyi.

Promienie oczu, głęboko pod czoło wciśniętych, mrok — zda się — przebijały. Biły cię nimi, tłoczyły, kiedy wyrosło przed tobą niespodzianie wysokie, potężne sklepione, czoło Krzegi.

We wzburzeniu zaś głos jego miał w sobie coś z huku dział i szumu stepowej wichury.

Widzieć było męża tego w letni cząs skwarny, kiedy pioruny grały na dworze! Wszystkie wówczas okna w domu na wiatr były otworzone, a on sam, stojąc w jednem z nich, tlił spokojnie fajkę,

wsłuchując się z rozkoszą w gruchot piorunów i okiem śledząc zachwyconem bieg krzywych łańcuchów błyskawicowych.

A kiedy piorun rozdarł pień jednego z poblizkich drzew i osmalił mu wierzchołek, postać Krzegi rozprężała się w oknie, rosła, prostowała wspa­niale, niby szczyt piorunnym postrzałom niedo­stępny.

Dziś Krzega siedział długo w noc i na coś czekał niechybnie. Od czasu do do czasu nastawiał ucha i przysłuchiwał sie głuchym jękom kobiecym, przenikającym doń poprzez ścianę i zamknięte drzwi izby przyległej.

Chwila świętego przełomu była blizka.

Zapytają: Gdzie twoja czułość małżonka ? Odrzeknę, iż w obecnych przy chorej osobach lekarza i akuszerki objawia się mechanicznie. Któż inny z żyjących na tej ziemi zdołałby w biegu powstrzymać śmierć żony mojej ?

Błysnęły z pod krzaczastych brwi stalowe oczy i w ironicznem zmartwiały zamyśleniu.

Począł się przechadzać po izbie, włócząc za sobą po ścianach kontur bezkształtnego cienia swej postaci, majaczącej niezdarnym bezkształtem bryły.

Poczucie, że musi się dokonać w jego życiu zmiana, rozsiadło się wielmożnie w jego duszy i wyważać jęło gwałtownie wszelkie ustalone już uczucia z dotychczasowego ich łożyska. Zadowolenie, jakiem był nasycony, chwiało się, kolebane nie* * znanym podmuchem głuchych zwiastowań przy­szłości.

Oto objawić się mu nowa ma treść, nowy wi­dnokrąg dokonywań stanąć ma wpoprzek jego woli czynu i oczekiwać na sprężenie się jej ku działaniu!

Dziecię!

Azaliż ma być ono garścią świeżych bogactw, dorzuconych do bezmiaru bogactw jego j a ?

Maż prysnąć norma wypełnionych granic życia jego wnętrza ?

Paroksyzm głodu wszelakiego własną wyżywiał mocą istności.

Nie było ziaren, któreby z zewnątrz padać weń mogły płododajnie!

Sam był sobie ziaren siewem i korzeniem, z którego wyrastał, biorąc początek!

Nie trzeba mu dzieciąt i ludzi. Bezpośredni z nimi kontakt zakaża krew, ducha i myśl, zała­muje proste linie wyobrażeń o człowieku prawdzi-

wym. Do poziomu zaś pojęć swych nikogo po­dnieść niepodobna, i wstyd jest, wstyd upodabniać kogoś do siebie, widzieć siebie w kimś, tworzyć go na wymiar własnej dostojności człowieczej.

Nie masz i nie winno być dwóch jednakich, podobnych sobie bliźniaczo, żywych istot na ziemi.

Unicestwiają się wzajem wplątane w siebie dwie doskonałości z odrębnych tworzyw indywi­dualności złożone!

. . . Jeślibym syna mego wolę pobudzać jął w kierunku spacznym wszystkiemu, co złem, głupiem zwę w naturze — cóż począłbym — gdyby ku mnie błysnął kłami? Tylko na lejcach żądz i swych instynktów zwierzęcych prowadzić da się twór człowieczy, drapieżny twór. Obetnij mu pazur — pokaże ci sto innych. Wskaż dobro, by łup je pochwyci, do kryjówki poniesie i pożre sam, aby się utuczywszy, silniejszym stać się w drapaniu. Rozkaż: posłucha, ale wyciągnie wnet po zapłatę dłoń. Umiłujesz i krwią mu własną bryźniesz, zmiesza ją ze swoją i powie, że to już jego krew taka bogata. Powiedziesz za rękę do celu, przed którym ostać się winien, położy nie zauważony przez nikogo palec na kropce celownika,

rozglądać się pocznie wokoło i w zadziwieniu udanem zawoła :

Gdzież to ów cel ? —

... O, dziecię, gdy się w tęgoramiennego prze­mienisz młodzieńca, po stokroć mi biada ! Wonczas * nie pójdziesz za mną — jeno — krnąbrnym krzy­wiąc twarz dąsem, wybierzesz drogę, obcym bie­gnącą mi śladem! Czasem uśmiech na twych wargach rozkwitnie, miłośnie ku mnie strzeli wzrok, czasem we wnętrza twego prochowisko padnie żagwią płonącą me słowo — — jednako spływać na się wzajem nie będą łaski nasze.

A kiedy ode mnie pójdziesz precz, azaliż śladem twoim biegnąca myśl moja zdoła w istotę twoją wszczepić się kierownictwem, którem władnę niepodzielnie ? Nie ródź się, dziecię, albowiem z łona twego ślepy przeciw mnie wypadnie pio­run: nieubłagana wola twej odrębności jedynej. Przyszłe wskazania moje, byłyby jeno mostem, po którym łacno przeszedłbyś poza mnie. Już widzę pługiem rozczarowań przeorane serce ojca i człowieka. Już widzę krew syna pulsującą ryt­mami przeciwieństw. Już widzę człowieka, któ­remu, spojrzawszy w oczy, zadam pytanie:

Ktoś ty? — Zabrzmi odpowiedź: — Syn! — A to

będzie nieprawda! Zgaśnij raczej w matki łonie i nowej oszczędź światu nieprawdy, nowego po­wtórzenia błędów, powtórzonych przez życie mi­lionów, co wierzyły w cud, który się nie zrodził nigdy! Mamże do grona łaknących cudu należeć, aby ślepym stać się zaprzańcem ? O, lepiejby mi było na sztuki się poćwiartować i dzikim bestyom rzucić na pożarcie! A może ty, dziecię, pierwsze w świecie dziecię, obarczysz mnie cudem ? Nie wierzę. Wonczas już na światby chyba miejsca nie stało, a Bóg — ów świata cud jedyny — z posad tronu swego zostałby wyważony!

Krzegi wzrok spotkał się w oknie z trzęsącym szkieletem drzewa.

... Przeklęta bądź, chwilo, kiedy szałem krwi uwiedziony, zachwiałem świątynią życia mego i pod jej sklepienia potężne murów wprowa­dziłem niewdzięczne, gnuśne dzieło chuci, aby słupem klęski wyrosło ponad moją szczęsną głową! Raczej szczeznąć, niźli podobnego sobie stworzyć człowieka, raczej klątwą być obarczonym wieczną, niźliby z płodu tego miał powstać czło­wiek podobien twym wymiarom najistotniejszym.

...Wszystko, co żyje i wszystko, co się na­rodzi, zwróci się odwiecznym wszechrzeczy po­

rządkiem ostrzem swego istnienia przeciw jemu podobnym. Jeśli, synu mój, istnienie twoje zgo­dnie z mojem popłynie, to po to, by oszczepem przeciwieństwa wszczepić się we wnętrze moje, karm treści strawić mojej i w gnój ją obracać na użyźnienie pagórków własnego intelektu.

... Precz !

...Nie zakazisz mnie sobą, nie będziesz mnie pożerał, żarłoku, nie wpełzniesz we mnie, robaku !

... Rzekł młodzieńcowi napotkany starzec :

Oto jabłko w sadzie mym zerwane, podzielę się niem z tobą. Patrz, jakie rumiane. Dałbyż ci kto piękniejsze ? — Młodzian nienapoczęte z rąk starca wziął jabłko i zajadać go począł ze smakiem. Kiedy zen została połowa, sędziwy wyciągnął dłoń i rzekł: — Oddaj mi resztę. — Zaśmiał się przekornie młodzian i do szczętu schrupał owoc soczysty. Zasmucił się tedy starzec i, tknięty krzywdą, skurczył się tak, iż stał się pożałowania godny, — młodzian zaś poszedł między ludzi i przechwalał się jabłkiem we własnym rzekomo zerwanem sadzie, które pięknością i smakiem przewyższało jabłka sąsiadów...

Zamigotały pogardą oczy Krzegi, zalśniły białą kłów błyskawicą usta.

...Biada stopie i pięści, godzącej w opokę, którą jestem niezachwianie!

Ale oto znowu sen myśli wytężonej:

...Z otchłani mroku świetlny się wyłania punkcik. Zbliża się, rośnie, pęka wreszcie, by łu­pina, i dziecięca drobniuchna z niej patrzy twa­rzyczka, majacząca słodyczy plamką na twarzy jasnej kuli. Uśmiech, mały w buzi dołeczek i zdziwionych oczu dziecięcych niczem nie zmącona krynica. Dwie zaś z powikłanymi niezdarnie palusz­kami piąsteczki trzęsą się zabawnie koło twa­rzyczki...

Rośnie w duszy Krzegi ekstatyczne uwielbienie dóbr życiowych.

Atomiczne rozpływanie się w szczęściu.

Oto młode przed nim istnienie. Ale odrębne jest, stoi poza nim. Więc przeszczepi je na grunt swej jaźni, opieści tchem swym potężnym.

Nażywiają go ekspresyami najwyższych napięć ducha dobre moce ojcowstwa.

Pręży się ku dobru przyszłemu Krzega. Jego bezmiernie mądry wzrok spoczywa na twarzy dziecięcia.

Oto dziecię!

Woda, las i słońce i mleko piersi matczynej.

W płomienisku.

- 33 —

3

Młode ciałko — to drogocenne, nie skażone rysą naczynie, w którem przelewa się krew czysta, jak źródeł woda przezrocza.

Mieszka w ciele myśl rozumna i ochrania je mądrze, i prowadzi bezpiecznie w życie, aby w czystości i zdrowiu zachowało się to święte ducha siedlisko.

Aby się ciężarem nie stało duchowi.

Aby niewypaczone służyło mu wiernie.

Aby chore nie było i okaleczałe.

Albowiem klęska wonczas wspaniałemu myśli ptakowi, co piękne i mocne zamieszkuje ciało! 1 modlił się Krzega ku wnętrzu swemu, aby syn jego piękne i mocne miał ciało.

1 modlił się ku wielbionym przestrzeniom wszech- życia, aby w syna wstąpił duch woli jego, albo duch przeciwieństw wrogich.

I modlił się ku górze, aby syn pod znakiem jego idei rozpętał bicz swej jaźni.

Skoro już na świat przyjść ma nieuchronnie!

...A niebo ołowiane z czarną martwotą wyłu- pionem z słońca okiem patrzy w padół ziemski.

...Syn już dużym jest chłopcem!

...Trzyma w ręku ptaka i z dłoni swej na wiatr lekkie wypuszcza piórka.

...Leci piórko za piórkiem, gonią się swawolnie w wietrze, stykają, to w strony się rozlatują, wreszcie nikną chyłkiem przez wiatr porwane.

...Trzyma w ręku chłopiec okrwawione pisklę i wyrywa mu z ciała pióra. Na wargach jego błąka się uporczywy uśmiech zadowolenia i nie- przełamanej zaciętości, pomazane krwią palce ociera o majteczki.

...Chłopiec zląkł się wielkiej postaci podcho­dzącego Krzegi.

...Pisklę wypadło mu z rąk, jak grudka ziemi potoczyło się na trawę.

Ptakowi pióra wyrywał I

Klęski człowieczej symbol najdobitniejszy.

Krzega z omdlenia wizyjnego otworzył oczy.

I stanął straszny, olbrzymi, buntu mocą napęcz- niały i wzniósł do góry pięść, jakby grożąc w kierunku, skąd spodziewał się najścia.

I cały świat — zda się — podniósł bunt, złe potęgi w kłąb się zbiły brunatny i zawirowały chmurami ponad pięścią wzniesioną, co wijąc się w konwulsyach potężnego gniewu, migotała w po­środku przeraźliwą białością swoją, niby stura- mienna błyskawica w rozruchu błysków i załamań, siekąca mroków kłębowiska.

Buchał żółtym słupem ku górze ogień na ko­minie i, trzepocąc się, jak wstęga na wietrze, ło­potał hałaśliwie stłoczonymi w jedno płomieńmi, by jadowity język wściekłością dyszącego potworu. Czasem się ów język krzywił straszliwie, zwijał w ognisty o zwojach tysiącznych pręt, wyprosto­wywał szybko w smukłą włócznię, łamał w kąty zygzakowatej błyskawicy, rozwijał w długą chorą­giew, jakby na kształt dzikiego tryumfu, tlił się zniczem pogańskiego „ognia świętego“.

Krzega nań cmokał, by na rumaka, którego się popędza dobrotliwie.

...Oto ty, który trawisz wszystko, sam niestra- wiony. Tobie moc dana zdobywcza. Co uszczkniesz

w popiół ku swej potędze przemienisz, gdzie zapłoniesz — nikną istnienia wszelkie i czemś być przestają ku dobru twemu, — zwinny, piękny, szlachetny ogniu! Nie masz płomienia, coby cię zetlił. Jedyny jesteś w sobie i nad sobą i sobą sycisz się wiecznie!

...Jesteś jedyny!

...Rodzisz, jak ty sam, równie zwycięski ogień!

...Bracie płomieniu, daleki mój bracie!

Na kominku ogień zagasł, mroki rozpełzły się gęsto po kątach izby ogromnej, okna zajrzały

białemi szyb plamami do wnętrza domu, niby widmowe ogromne jakieś oczy.

W głębi staroświeckiego fotela spoczywał Krzega.

Świt wstał jasny i przez zmarzłych szyb krysz­tały spłynął na twarz jego złota strumieniem.

Drzwi skrzypnęły i w progu stanęła jakaś ko­bieta, pokłoniwszy się nizko ku ziemi.

Dokonało się dzieło natury.

Krzega zrozumiał.

Podążył śladem odchodzącej.

Wszedł do izby przestronnej, tak czystej i świ­towego pełnej słońca, iż przymrużyć trzeba było oczy.

Niewiasta wymownym gestem wskazała łoże chorej.

Mała, czerwona, pomarszczona dziwnie zama­jaczyła twarzyczka.

Na śnieżnej bieli łoża.

Jak w śnie.

Z twarzy matki przeniósł się promyk słoneczny na dziecię i padł prosto w głąb duszy Krzegi.

Rozwielmożniła się w sobie ta postać, roz­siadła jakby teraz dopiero na pniu swej pełni istotnej.

Pełnia jawy blaskiem szczytowym kwitnąca!

Na twarzy dziecięcia spoczywa bezmiernie mą­dry teraz wzrok.

Jak w śnie.

Małżonki wiotka dłoń wiecznych przymierzy pieczęcią na ramieniu spoczęła Krzegi. Z białych pieluszek słabe się dobywało kwilenie.

Po izbie zaś śnieżne się jakby rozsypały pióra.

Czy ptak się jawił wśród jasnych ścian owych ?

Duch Krzegi przed wnętrzem własnem przysiągł milcząco na projekt czynów w niem utajonych.

POŁYKACZ SZPAD

Zgoła nie budził zainteresowania widok czło­wieka w kawiarni, przed którym postawiono na tacy piramidę pomarańcz, sięgającą wzrostu jednego człowieka.

Człowiek ów miał wygląd co najmniej połykacza szpad, klowna, atlety.

Ekscentryczność gestów jego świadczyła o ekscentrycznośCi jego zajęcia.

Wszelako niebezpieczeństwa, co równocześnie z nim weszło pomiędzy tłum, z goszczących w sali, nie spostrzegł nikt.

Każdy był zbytnio zajęty sobą.

Stalowe oczy przybysza — najwyraźniej kug­larza — latały natrętnie po twarzach zebranych, a czaiły się w nich... wyraz czarowniczy poły­kacza szpad, filuterny klowna sprycik, turza moc zachwyconego atlety.

Nagle zerwał się z siedzenia, wskoczył na

stół ze zręcznością linoskoka i, stanąwszy na jednej nodze, zawołał głosem Skrzeczącym, suchym, jak trzask zapalanych zapałek:

Szanowna publiczności I Dotychczas afektyś swe zwracała ku mnie, jako że słynnym byłem szpad połykaczem, klownem, atletą. Jakoż teraz za wsze uprzednie afekty wasze skrą wdzięczności rozgorzało przekłóte szpadą serce moje i pragnie wam afekt swój odpłatnie rzucić pod stopy! O, mnogostopa publiczności, spójrz — proszę — oto przede mną wznosi się piramida kulistych owoców pomarańczy. Sięga ona wysokością wzrostu ludzkiego.

A tyle w niej kul, ilu was przybyłych z miasta na igraszki kawiarniane. Panowie i panie! zwartym szeregiem głów ustawcie się vis à vis mnie pod ścianami. Za cel afektów służcie godnie połyka- czowi szpad, co jeszcze afektów nie wytrząsł z prze- prótego serca swego, zaklętego w symbol owej piramidy owoców. Bowiem nie mam już serca. Afekty, afekty rozrzucać będę hojnie! Jeno stójcie martwicą uwielbień skowani. Nagrodę hojną otrzy­ma, kto przeze mnie afektu mego pociskiem pomarańczowym z tej oto piramidy zostanie tra­fiony w czoło !

Podniósł się rejwach okropnie bełkotliwy i od­bił echem o ściany kawiarni.

Jakąż to waszeć wyznacza nagrodę ?!

Każdemu worek pomarańcz na plecy!

Wówczas, jak na jakiś rozkaz tajemny, w sztywne

i nieruchome postaci popod ścianami zaskrzepła publiczność.

Połykacz szpad uszczknął z piramidy jednę pomarańczą, obrócił ją w dłoni i krzyknął:

Pomarańcz pierwsza!

Ręka jego wykonała błyskawiczny ruch w po­wietrzu.

W najodleglejszym kącie sali zapiszczała jakaś da­ma.

Jej kapelusz strzaskany na głowie pociskiem pomarańczowym, niby ptak postrzelony, rozsypał swe po całej sali pióra.

Pomarańcz druga I

Zabrzęczały rozpryśnięte na czyimś nosie okulary.

Pomarańcz trzecia!

W szeroko rozwarte usta jednego z jegomościów wpadła z całą mocą kula pomarańczowa, kne­blując je doskonale.

I tak w każdego po kolei trafiał połykacz szpad strzałą afektów swoich.

Cała zaś czereda z piskiem entuzyazmu przyj­mowała zadawane jej pomarańczami ciosy, jako źe nie były zbyt bolesne, a ekscentryczność całego wypadku, jakkolwiek śliczne rumieńce wy­wołując na lica, zacierała ślad wszelki zadanych policzków.

Połykacz szpad wparł w głębinę swych oczu dwie ostre szpady i, obchodząc salę dokoła, kłół niemi z blizka każdego i konstatował niezachwianie, że ma przed sobą żarłocznych połykaczy... pomarańcz...

WYWIAD U LITERATA

Kiedy dziennikarz zapukał do drzwi znanego literata, odsunęła się zasuwka i w progu stanęła roznegliżowana nieco postać podłysiałego jegomo­ści. Z bladej twarzy spojrzała nań para bystrych, patrzących przenikliwie oczu.

Czy pan powieściopisarz? — z wdzięcznym ukłonem począł dziennikarz.

Tak — odparła figura z progu, — uprze­dzam jednak, jeśli pan istotnie jesteś jedną z po­staci mych powieści lub dramatu — nie przyj­muję!

Stropił się wielce dziennikarz, aliści oprzytomniał rychło i zdołał odeprzeć ze stanowczością, godną lepszej sprawy:

Panie! Być jednym z bohaterów genial­nych pańskich utworów — to szczyt marzeń wielu ludzi! Jednakże w imię postulatów etycznych przedstawiać się za kogo innego nie miałbym

odwagi. Jestem dziennikarzem, przychodzę do pana w sprawie wiadomego mu interwiewu, kwalifikacyi przeto na figurę z pańskiej powieści nie posiadam najmniejszych.

Literat spoważniał i zaprosił dziennikarza do środka, rzekł przytem:

Muszę jeszcze wdziać anglez, albowiem po wywiadzie publiczność mogłaby łatwo stracić zaufanie do megc talentu.

Literat wszedł do pokoju pierwszy, dopiero za nim onieśmielony wsunął się dziennikarz. Literat jął się ubierać w anglez, dziennikarz zaś na nos zakładać binokle.

Wreszcie literat siadł na swem łóżku, dziennikarz na krześle. Literat patrzał w sufit, dziennikarz w punkt, w którym obuta stopa styka się z podłogą.

Dziennikarz:

Czy pisząc książki treści niepokojącej, których bohaterami są ludzie burzliwi, tragiczni, często nawet awanturnicy i waryaci, nie miał pan na względzie niebezpieczeństwa publicznego?

Literat:

Owszem. Zamknąłem ich w klatce. Tą klatką jest książka.

Dziennikarz:

Ta papierowa klatka okazuje się jednak zbyt słabą. Od chwili, kiedy im krytyka literacka przewróciła w głowie, musieli się niezawodnie zbuntować, rozbić ściany klatki, albowiem tłumnie wałęsają się po ulicach miast w kraju. Niebez­pieczeństwo jest tem większe, iż ludzi owi nie utracili nic ze swych psychik. Są takimi, jakimi ich pan stworzył: kułakują się z publicznością, piją na umór, kradną, uwodzą kobiety, bełkocą o jakichś tam ideałach, wdrapują się także na miejskie kolumny i pomniki, i stamtąd wygłaszają do tłumów opętańcze mowy moralizatorskie, lub podżegają do gwałtów. A już tymi ideałami tak mają wy­pchane usta i kieszenie, że aż słuchać przykro.

Literat:

Panie, to są łajdaki! Że społeczeństwu nie dają spokoju — to jeszcze nic, ale że przez nich spokoju ja zaznać nie mogę — to rzecz prawie straszna. Włażą ustawicznie do mego gabinetu, jak widma snują się po nim i bez przerwy opo­wiadają mi historyę swego życia, komu, ale mnie samemu znaną chyba najlepiej. Proszę wyobrazić sobie, że jest to rój much, a głowa moja — plaster miodu. Tak mi ją obsiadują, tak brzęczą mi nad uszami! Nie dosyć na tem, zabierają mi wszystko,

W Płomlenisku.

49 —

4

co posiadam: pieniądze, garderobę, bieliznę.

Często mnie także kompromitują, używając przed światem za maskę rysów twarzy mojej i mej psy­chiki. Toż to najprawdziwsza w świecie mistyfi- kacya! 1 jak kruki żywią się mym mózgiem!...

Dziennikarz:

Ale jako człowiek wyższy, nie powinien pan rozżalać się nad własną dolą, ale raczej nad pokrzywdzonem przez pańskich bohaterów społe­czeństwem.

Literat:

To niemożliwe, panie dziennikarzu, aby tak było. Społeczeństwo rozporządza policyą, ja zaś nie mam żadnej policyi. Mogą bohaterów moich zamykać w więzieniach na długie lata, topić, gilotynować — ja ich mogę tylko opisać. Ale ludzkość, niestety, zro­zumie to dopiero po mej śmierci.

Dziennikarz:

Czy zadusił pan kiedykolwiek którego ze swoich bohaterów ?

Literat:

Najdoskonalszego. Po prostu spaliłem go w piecu, rzuciwszy do ognia.

To zbrodnia! Dlaczego pan to uczynił?

Ponieważ był to czystej krwi idealista,

»

człowiek niepospolity, święty, prawie wielki czło­wiek.

Dziennikarz:

Społeczeństwo takich właśnie potrzebuje ludzi, a pan ich rzucasz do pieca! To oburza każde idealne serce!

Literat:

Tak, zgubiłem najdoskonalszego bohatera mego i człowieka. Obawiałem się oń po prostu. Ten, gdyby był wyszedł na ulicę, skończyłby niechybnie natychmiast kary erę swoją.

Twarz literata stężała w ponurem skupieniu.

Dziennikarz objaśnił, że w pojętnym zazwyczaj umyśle jego powstał znak zapytania.

Literat uważał za stosowne mówić dalej:

Takiego zamyślonego, w gwiazdy wpatrzo­nego idealistę, mógł każdy przechodzień, nibyto niechcący, łatwo strącić do rynsztoka. Łokcie są daleko silniejsze od jemu podobnych. Leżeć przy- tem w rynsztoku jest bardzo niewygodnie. Tak, tak... Ludzie, włóczący się po ulicy, ludzie z łok­ciami, oniby go... no! Niebezpieczny był przytem. Blaskiem swym nie trudno mu było zaćmić światło niejednej latarni... To zaś rozgniewać mogło któ­regoś z latarników... Latarnicy, panie, to ludzie,

co długie noszą kije... To są ludzie z kijami przeciwświetlnymi... Zapalają, a potem gaszą...

Na tych słowach literat nagle utknął, głowa mu się kiwnęła i ku wielkiemu zdumieniu dzien­nikarza usnął momentalnie.

I rzeczy dziwne dziać się poczęły w tym po­koju : naprzód stoczyła się z biurka na łóżko rączka z piórem i na swym końcu spiczastym jęła wykonywać okrężny taniec wokół uśpionej postaci literata. Potem zaszeleściły tajemniczo ściany i zstąpiły z nich jakieś cienie widmowe. Wzięły się za ręce i automatycznie jęły podry­giwać przed śpiącym. Lampa czarnym słupem kopciła ku górze. Upiorny ów taniec trwał czas jakiś. Wreszcie najpiękniejsze z widm — z jasną u czoła aureolą — odłączyło się od innych i promienną swą głowę pochyliło nad łóżkiem.

Dziennikarz usłyszał szept, podopny do skrzy­pienia pióra po papierze:

Dzięki ci, mistrzu! Spaliłeś mnie w odpo­wiednią porę. Nie żyłbym zapewne nigdy w wy­obraźni ludzkiej...

BIAŁA DZIEWCZYNA.

Kiedym ujrzał zjawę onej białej dziewczyny, uśmiechnęła się ku niej oczami zdumiona dusza moja, a na ustach zamarło ciche słowo rado­snego pozdrowienia.

Albowiem nie miało ono skrzydeł, by paść u jej stdp grzmiącym grotem i rozdźwięczyć się w mu­zykę uwielbień, — dusza zaś moja z nadmiaru szczęścia uśmiechnięta była jeno sama sobie i —

o biada! — uśmiech lic jej nie opromieniał widomie!

I błyskawica złych przeczuć przedarła wnętrze moje, jako źe uświadomiłem sobie, iż białej dziew­czyny zjawisko przejdzie koło mnie nieznane.

Był to pierwszy kamień, godzący w niezachwianą młodość moją.

A naonczas świat się mym oczom przedstawiał olbrzymi, ja zaś sam sobie ciasny i drobny, cho­

ciaż dla niej zapragnęło ramię moje czynu, wzrok przestrzeni, mózg myśli, a duch dostojności.

Zajmowałem malutki krążek ziemi, ogrodzony wysoką palisadą.

Cóż zwać się mogło wtedy czynem?

Chyba rozbicie pięścią ściany ogrodzenia.

Cóż zwać się mogło przestrzenią?

Chyba mała odległość na rozmach ręki.

Cóż zwać się mogło niebem?

Chyba nieznaczny skrawek firmamentu, jak pa­rasol ponad głową moją rozpostarty.

Poza wysoką palisadą stali dzicy ludzie i mio­tali przekleństwa, a ilekroć z klatki swej wy­stąpić próbowałem, groziły mi dziryty i maczugi

i krzyk się podnosił złorzeczeń.

Stałem przeto spokoju pełen, nie chcąc być przez dzicz poćwiartowanym i całokształt swój zachować pragnąc w ofierze dla białej dziewczyny.

Ale ona bez słowa przeszła koło mnie i zniknęła w mgłach.

Jako człowiek wstydziłem się modlić o skrzydła...

W SŁOŃCU.

Skwar.

W obłokach gościńcowego kurzu unosił wierzcho­wiec pana Macieja, który go niecierpliwie łechtał ostrogą.

Opodal stał czarny mur lasu. Jeszcze kawałek gościńca, potem kilkadziesiąt metrów pastwiska na wyrębie, w bok od drogi — i chłodne gąszcza pochłoną rozgrzany od spiekoty organizm.

Wreszcie pan Maciej dopadł mało zadrzewionego brzegu lasu i wraz z koniem — zdyszany i ku­rzem okryty — zaszył się w gąszcza. Teraz wystarczyło znaleźć tylko ulubioną polankę, miejsce, w którem zwykł był spędzać po kilka godzin dziennie.

Był zapewne marzycielem, a może tylko ob­myślał w cieniu drzew doskonałe kalkulacye finan­sowe, lub tworzył pomysły z dziedziny ulepszeń gospodarki rolnej.

Niebawem uwiązał konia do pnia sękatej sosny, sam zaś otrzepał się z pyłu, obtarł spocony kark

i czoło chusteczką do nosa, potem rozpiął się ze wszystkich guzików i rozebrał do połowy.

Legł pod rozłożystą jodłą, gdzie najwięcej za­chowało się cienia i chłodu.

Powoli ogarnęła go senność. Przymknął oczy. Komary dokuczały. Czerwona zazula z przylegają­cego źdźbła trawy przeniosła się na kołnierzyk pana Macieja, wędruje po nim wzdłuż, jak po moście, potem zbacza z drogi, zsuwa się na gołą szyję i znika pod rozpiętym białym gorsem ko­szuli. Aż tu komar siadł na tłustym nosie jego

i — niby kowal młotem — uderzył żądełkiem w sam koniuszek jego z rozmachem. Pan Maciej wzdrygnął się i począł trzeć gwałtownie nos, jak po zażyciu tabaki, wreszcie — zniecierpliwiony — zapalił dla ochrony przed nieznośnymi owadąmi cygaro i otoczył się puklerzem z dymu. Wytrą­cony ze snu, oddał się marzeniom.

Błogostan.

W trawie brzęczą owady, tu i ówdzie majaczą różnobarwne skrzydełka motyli, niby porozrzucane skrawki kolorowej bibuły, czasem echem dalekiem ozwie się krzyk jakiegoś ptaka i leśną zamąci ci­

szę. Słońce dusznem ciepłem przenika zarośla, pachną zioła, wydzielają skwierczącą żywicę pory drzew, — jak łzy ciekną wzdłuż pni gęste, żółte krople aromatycznego wycieku.

Nagle w głębi lasu daleko rozległ się suchy trzask i szelest rozsuwanych krzaków, jak gdyby ktoś się przedzierał gwałtownie przez gąszcza.

...Oho, złodziej! — przewinął się sprytny domysł przez mózg pana Macieja. Przykucnął i rysim wzrokiem wpił się w zarośla.

Coraz wyraźniejszy stawał się szelest, a kiedy przycichał, słychać było trzask jakby umyślnie ła­manych gałęzi.

Pan Maciej zaklął z cicha, gruby kark mu ze wzruszenia napęczniał krwią, oczy jęły błyszczeć, jak u zwierza, nozdrza drgać niespokojnie.

Będzie gratka — mruknął.

Teraz już można było rozróżnić czyjeś po trawie stąpania i ocieranie się ciałem o krzewy.

Pan Maciej jął gorączkowo porządkować odzież.

...Złodziej! niechybnie dostanie się w moje ręce! — zatarł radośnie dłonie pan Maciej. — Odechce mu się na drugi raz urządzać wyprawy do lasu...

Zaledwie pomyśleć to zdołał, kiedy tuż przed

nim zakołysała się młoda leszczyna i z tła jej zie­leni wystąpiło czerwono pstre zjawisko wiejskiej dziewczyny. Szła wprost na niego, pochylona od ciężaru unoszonego na plecach chrustu i nałamanych gałęzi.

Zaskoczony poruszyć się nawet zapomniął.

Dziewczyna machinalnie spojrzała przed siebie. Jej chabrowe oczy pociemniały z przerażenia, w martwe zakrzepły punkty. Stanęła, jak wryta, z ust jej padł tylko tępy, krótki okrzyk:

O, la Boga!

Musiała się bardzo przelęknąć, gdyż oba końce płachty z chrustem wysunęły się jej z rąk i cała wiązka zsunęła się z ramion na trawę.

Zanim jednak pan Maciej przejść zdołał do pozycyi stojącej, by ją przytrzymać, dziewczyna zgięła się we dwoje i, uderzywszy głową w zie­loną ścianę zarośli, zniknęła, jal* widziadło senne.

Pan Maciej, tak jak stał, dosiadł wierzchowca. Rozpoczęła się gonitwa. Giętkie pręty wysokiej leszczyny biły go po twarzy, gałęzie drzew szar­pały ubranie, koń co chwila odskakiwał w bok, ale na żadne przeszkody nie był czuły pan Maciej, kiedy zwąchał złodzieja. To też uciekającej co tchu dziewce deptał niebawem po piętach.

Stój — ryknął, — bo szpicrutą!

Dziewczyna, wykonawszy jeszcze kilka bezrad­nych w tę, to w tamtę stronę obrotów ciałem, sta­nęła bez ruchu, odwrócona do grożącego jeźdźca tyłem. Wtuliła tylko głowę w ramiona, podawszy się wprzód, przygotowana — zda się — do chłosty obiecanej.

Kilkakrotnie ją dookoła objechał, sapiąc z gniewu i zmęczenia, obrzucając biednę ofiarę piorunami swych krwią nabiegłych oczu.

Jeno nie bijcie mnie, panie lasowy! — wy­jąkała, nie wiedząc z kim ma do czynienia.

Z której jesteś wsi?

Z Zalesia.

To ode mnie więcej, niż mila. To ty nie mo­żesz kraść w zaleskim, tylko moim lesie? Zdejmuj zaraz przyodziewek!

Ojej, dyć nową mam spódnicę!

Zrzucaj!

Kiej więcej warta kiecka, niż te kilka gałą­zek, com nałamała.

Wszystko jedno. Roedziewaj się, co żywo. Jutro we dworze, albo dziś jeszcze zapłacisz karę, to ci karbowy wyda rzeczy.

Ano, kiej takie prawo, niech ta!

Z płaczem jęła zdejmować z siebie kaftan. Ci­snęła go panu Maciejowi pod stopy.

Będzie dość. Spódnicy nie dam, bo do niej przyszyta koszula.

Nic mi po twoim kaftanie. Stary i podarty. Dawaj spódnicę!

Jakoż to ja bez koszuliny pójdę do dom?

Uparty pan Maciej nie ustąpił. Krótka do pasa

koszula wraz z przyszytą do niej spódnicą stały się jego zdobyczą. Zwinął wszystko starannie i to­bołek zarzucił na kark swego podjezdka.

Teraz wracaj do wsi i nie pokazuj mi się więcej w lesie, bo cię solą postrzelę...

Dziewka wiła się po trawie, lamentując okropnie.

...To prawda — zadał sobie pytanie — jak ona pójdzie do domu. Chyba w nocy. Oddać?

Na tę ostatnią myśl stwardniała mu dusza. Rzucił okiem na młodą, jędrną dziewczynę i wkrótce spoj­rzenia jego stały się uporczywe, ciekawe bezwsty­dnie. Lubieżny gad się w nim poruszył i w krwi zapalił płomienie.

Najechał niemal z koniem na nią, kręcąc zama­szyście wąsa.

Zabierz sobie z powrotem ten twój przy­odziewek i niech cię kaczki podepcą...

Wzięliście, to trzymajcie. Poskarżcie dziedzi­cowi. Ouwa! Trza, to zapłacę.

Z siodła pochylił się nad nią i szepnął coś do ucha.

► — Bezbożnik!

W biały kłębek skurczyła się na trawie.

Pan Maciej zeskoczył z konia i powlókł opie­rającą się za sobą.

Rozsuwane gąszcza zaszumiały, pokłoniła się aż do ziemi młoda przed nimi leszczyna, zatrzęsło się z szelestem mnogie listowie, poczem nastała chwila ciszy.

Wtem echem stukrotnem rozległ się w zaroślach chrapliwy, gniewny jakiś okrzyk z piersi pana Ma­cieja, bezpośrednio zaś potem nastąpił odgłos za­danego jakby uderzenia w policzek.

Cisza.

Rozdarł ją skomlący, pokorny i nieśmiały szept dziewki:

To wy może sam dziedzic ?

Żebyś wiedziała.

f Po tej odpowiedzi nastąpiło ciężkie westchnienie, jakby komuś kamień spadł z serca.

Kiedy pan Maciej wyszedł z głębi gąszczów na polanę, słońce już było nizko i różowym blaskiem

przedzachodu malowało drzew korony. Ociężały wydrapał się na siodło swego wierzchowca, mru­cząc pod nosem:

I nie wzięła... Taka uparta...

Uderzył konia ostrogą i dotarł do gościńca. Tobołek z białą koszulą, czerwoną spódnicą i kaftanem kołysał się w słońcu na karku koń­skim, niby jaka oznaka sportowa...

CIEŃ.

Była to niedziela, dzień niewytwomych nudów. Banalny, jałowy nastrój omotywał całą mą istotę ' wysysał z niej wszystko, co było upojeniem, ra­dością życia. Cztery szare ściany patrzyły na mnie monotonnie, z bezbarwnym spokojem anemii i znu­żenia. Z pod spuszczonej story wymykał się pro­myk słoneczny i na przedmiotach, porozstawianych na stole, migotał szczerem złotem. Leżąc na oto­manie, zapadać jąłem w stan sennego znieczulenia, snując w myśli cichą baśń czarodziejską, której wątek poddał mi właśnie ów promyk słońca.

Ale z owładającej mną martwoty sennej wyrwała mnie ona. Weszła, a raczej wbiegła do mego po­koju roześmiana i trzpiotowatej pełna płochliwości. Pierwsze jej słowa:

Dzień taki piękny, a pan śpi!

Podniosła w górę małą błękitną parasoleczkę, pogroziła mi, a potem dotknęła nią koniuszka mego nosa.

Pochwyciłem w ramiona moją młodziutką na­rzeczoną, grożąc jej także, ale tem, iż ją nie prędko z swych objęć wypuszczę.

Trzepotała się w mych rękach, jak trwoźny ptak usidlony.

Jeśli jednak gościła w jej sercu jakakolwiek trwoga, to bezprzedmiotowa, albowiem nie wątpi­łem ani na chwilę, iż tulę do piersi wonny kwiat świeży, kwiat nie zerwany.

Błąkający się dotychczas po stole promyk sło­neczny przeskoczył nagle na ścianę, ze ściany na szafę, a potem ześlizgnął się z niej i oboje nas okolił złotą obrączką, jak na wieczne zaślubiny.

Spójrz — szepnąłem — co za cudowny promień słońca. Aż ze stołu do nas przywędrował, aby owiązać nas nitką swego szczerego blasku. To prawdziwy przyjaciel. Zapewne nigdy rozstać się nam z sobą nie pozwoli.

Te słowa ją — zda się — spłoszyły, gdyż wstała i przeszła się po pokoju, jakby wywikłać się chcąc z uwięzi, której granice zakreślił promyk. Na jej czole dostrzegłem chmurkę posępnego zamyślenia,

na wargach coś w rodzaju posępnego grymasu. Po chwili przywarła badawczo oczyma do moich oczu, jakby czemś zaniepokojona.

Z tego jej patrzenia wyłowiłem coś, co i mnie zaniepokoiło. Wyczytałem w niem niewiarę, dozę pewnej niechęci i jakby lęk przed mojemi szcze- remi słowy. Następnie to, że z wymownym ge­stem obronnym wyrwała się z rąk moich, prze­konało mnie, że kieruje się ona jeszcze mimo- wiednym instynktem samozachowawczym, albo sprycikiem, czuwającym nad jej wolnością samo­dzielną.

Odkrycie to napełniło mnie przykrością tem większą, iż zauważony przeze mnie jej stan we­wnętrzny wykluczał możliwość istnienia w jej du­szy prawdziwego dla mnie uczucia.

Spojrzałem na nią wzrokiem obcego.

Zrozumiała. Odeszła na drugi koniec pokoju, udając, że się czemuś przygląda z uwagą.

Jąłem patrzeć w okno tępo i bezmyślnie. Ulicą snuły się hałaśliwe tłumy.

Dotknęła niespodzianie mego ramienia. Wydało mi się, że dotknięcie to było pełne milczącej, bez- wymownej jakiejś prośby.

Spojrzałem na nią z tkliwem zaciekawieniem.

Na wargach jej igrał słaby, nieokreślony uśmie­szek jakiejś skruchy, czy małej drwinki.

Nie gniewaj się — rzekła z rozbrajającą pro­stotą, — nigdy nie bywam tą, jaką chciałoby się mnie widzieć.

Zdumiony sprytem, z jakim ta osóbka usiłowała się przede mną usprawiedliwić, udobruchany przy- tem jej szczerym tonem głosu i skruszoną posta­wą, ogarnąłem ją ramieniem — i zapomnieliśmy

o naszym chwilowym rozdźwięku. Dopiero dźwięk tłukącej się lampy, którą przypadkiem strąciliśmy ze stołu, przywiódł nas do przytomności.

Ze śmiechem popatrzyliśmy na podłogę, gdzie spoczywały szczątki światłodajnego przedmiotu. Nieznośny zapach nafty wypędzał z pokoju.

Wyszliśmy na ulicę. Tupotem tysiącznych stóp ludzkich hałasowały trotuary. Cały świat był wy­pełniony upalnem słońcem.

Pójdźmy do lasu, tu gorąco — rzekła.

Pójdziemy choćby na kraniec świata, jeśli tylko ma on jaki kraniec.

O, ma go z pewnością! Kędy spojrzeć... Tu kamienica, tam mur, tam aleja drzew — wi­dnokrąg ze wszech stron zamknięty. To kraniec...

Szliśmy, przeplatając czas drogi rozmową pu­

stą i wesołą. Niebawem ocuciliśmy się w szcze- rem polu, przeciętem na horyzoncie ciemną linią lasu.

Na uboczu stała budka strażnika. Moja narze­czona weszła do niej, wysunęła główkę — i nuże stamtąd stroić do mnie minki ucieszne, figlarne.

Z zachwytem patrzyłem w zjawisko rozbawio­nej dziewczyny.

Potem w wielkiem skupieniu jęła z powagą zrywać kłosy i kwiecie polne. Gorące promienie słoneczne obejmowały ją całą snopem swych bla­sków, pieszcząc potęgą żaru jej młode, gibkie ciało. Snać słońce i ona były to dwa nie obce so­bie żywioły, skoro się wzajem znosiły.

Ująwszy w dłonie jej bujne warkocze, przyło­żyłem je do warg.

Odskoczyła w bok i — zdawało się — niena­wistnym błysnęła ku mnie zezem.

Czy pan jest w pokoju?

Grymasem niechęci i urazy wydęła usteczka.

Jesteś przecież moją narzeczoną...

Jakaś mroczna fala uczuć, niby skrzydło czarnego ptaka, prześlizgnęła się po jej twarzy.

Milczałem, dławiąc w sobie zimny ból i żądzę koniecznego odwetu.

Jak gdyby pomiędzy nami nic nie zaszło, z obo* jętnością flegmatyczną zbierała dalej kwiaty.

Dość kwiatów. Mam już cały bukiet — rzekła, powstrzymując z trudem ziewanie. Nudno.

Wracaj do miasta! — syknąłem mściwie przez zęby.

Jakto — sama? A las... Aha, już rozu­miem !

1 poczęła jak najnaturalniej w świecie:

Więc ty tu zostaniesz?

Pójdę do lasu.

Sam?

Sam.

Ach, Boże, — westchnęła — w budce po­mięłam sukienkę. A więc „pal“ — i wyciągnęła na pożegnanie rękę sztywnie i prosto, jakby to był kij.

Do widzenia — rzekłem cierpko, patrząc gdzieś poza nią.

Wykręciła się na pięcie i poczęła iść ku miastu, a za nią powlókł się duży, bezkształtny cień, pa­dający na ziemię od jej postaci.

Wyraz „głupia“ cisnął mi się gwałtem na usta.

Odchodziła krokiem miarowym i elastycznym, jak żołnierz.

...Szkoda, że brak jej karabina — zauważy­łem złośliwie w niejasnem poczuciu, że — bądź co bądź — od tej przygody padł cień na jasną chwilę mego dnia...

DYALOG.

Z pod brwi jej strzelił posępny płomień woli.

Należę do kobiet nie zmieniających swych postanowień. Ustawiczna napastliwa podejrzliwość ze strony pana rozśmiesza mnie tylko!

Mężczyzna, zanim zdobył się na odpowiedź, wy­dął uraźliwie wargi i głosem od wewnętrznego wzburzenia tłumionym odparł:

Nie trzeba się tak unosić.

Chcąc jednak ów stan swój natychmiast ukryć, zamaskować, chrząknął kilkakrotnie znacząco, z pe­wną nibyto dobrotliwością. A że po jej tak wy­niosłej, wzgardliwej nawet odpowiedzi należało się raczej jawnie rozsierdzić i dać czynnie wyraz swemu oburzeniu, wepchnął w głąb swej duszy kłąb gniewnych uczuć, aby w milczeniu i udanym

spokoju zgryźć gorzką, wyplutą z ust narzeczonej pigułkę.

Musiał on być niechybnie w afektach swych nader wytrwały i umiejący bezwzględnie łamać ostrza swej dumy i godności męskiej, gdyż rychło twarz szczęśliwym rozpromienił uśmiechem i z wy­szukaną słodyczą w głosie rzekł:

Lękam się panią utracić, dlatego tak czę­stych żądam od niej zapewnień, czy... czy...

Czy nie rozmyślę się i pójdę z panem do ołtarza?

Tak.

Może pan być, raz jeszcze powtarzam, o to zupełnie spokojny.

Dziękuję...

Słowo „dziękuję“ wypłynęło z ust jego dyszą­cym płomieniem ukojenia.

1 nie zraża pana, że go nie kocham?

Bynajmniej. Zraziłaby mnie raczej zbyt wielka miłość. Mieć cię, pani, przy sobie, patrzeć na cię, odczuwać najmniejsze drgnienie twej duszy — za­stąpi mi brak miłości z twej strony. Będę cię usta­wicznie przenosił we wnętrze moje, będę cię ko­chał w sobie, jeśli nie zechcesz, nie dotknę cię nawet wargami. Kiedy odejdziesz, plastyczny twój

obraz na zawsze uwięziony zostanie w sieci mej wyobraźni. Nie uwolnisz się nigdy ode mnie. Po­stawiłem kwestyę stosunku mego do pani jasno, żądam tego teraz od niej.

O, ja jej wcale nie stąwiam. Jestem uparcie despotyczna i okrutna. W stanie małżeńskim bę­dziesz mnie musiał poskramiać, w pewnych nawet chwilach łamać, obezwładniać, jako niebezpieczną, przeciwstawiającą się wszelkiemu porządkowi rze­czy. Ach, wyobrażam już sobie, jak powrozami do łoża mnie przywiążesz i...! Ha-ha-ha! — za­śmiała się zimno, nozdrza jej rozdęte latać po­częły, oczy zabłysły, niby dwie szpady i wparły się w jego zachwycone, pewną obawą przyćmione nieco źrenice.

Perspektywa niewesoła — mruknął. — Jed­nakże, spodziewam się, walka doda uroku tej na­szej przyszłej awanturze małżeńskiej.

Odpowiedział mu śmiech, jak stal dźwięczący w uszach.

Powstał z miejsca podniecony. Ta kobieta prze­poiła go całego rozkoszną grozą jakiegoś spodzie­wanego szaleństwa, które ledwo dostępne zdawało się jego odczuwaniom, tak było potężne; sza­leństwa, co wysilało wszystkie wyobrażenia i na­

pinało z mocą cięciwę przeczuć, wpalało się kulą ognistą w mroczną głąb jego istoty.

Wparł w nią swe szare źrenice i zapytał:

Dlaczego pani przyjęła moje oświadczyny?

Pociągnął mnie kontrast. Gdyby miłość moja była wzajemna, odrzuciłabym pana z pew­nością.

Uderzyła go oczami z taką siłą, że się aż za­chwiał, lecz pociągnięty magnetycznie, nie mógł od niej oderwać wzroku.

Tak, pociąga mnie kontrast. Jestem złotą blondyną, pan śniadym brunetem. Naturę mam żywotną, nieco brutalną, silnie zmysłową, pan zaś miękką, prawie subtelną. Nie brak ci przytem także nieśmiałości. Jednakże — tu od stóp do głowy objęła go smagającem spojrzeniem — masz, zdaje się, także lwie pazury, ale je chować umiesz. Kto wie, czy nie należysz do tych, którzy ćwi­czyć potrafią harapem...

Błysnął ku niej zdumionym wzrokiem.

Zaśmiała się po cichu, blado niebieskie jej, mgła- we oczy ślizgać się jęły po całym jego organiz­mie, przenikać na wskroś. .

Muskulatura twego ciała musi być potężna, wspaniała. Nie brak też panu innych zalet. Głowę

masz nadzwyczajnie kształtną i pysznie osadzoną na karku. Takie głowy i takie karki musieli najmęż­niejsi posiadać rycerze, zabijający bez trwogi i li­tości. Musi pan mieć wielką siłę fizyczną. Oczy barwy szaro stalowej są niewątpliwie straszne w gniewie. Patrzą wprost przed siebie z pod pro­stych łuków brwi; czoło wysokie, w tył cofnięte, z kątami wszywającymi się silnie w głąb czaszki, świadczy o nieprzełamanej energii; prosty nos równą z czołem tworzy linię, kiedy mówisz, ko­niuszek jego nieznacznie drga, ściąga się ku do­łowi. Pierś wypukła i szeroka, biodra wystające, uda wydatne...

Jak można nie kochać tego, którego się tak pochlebnie charakteryzuje?

Znaczy to tylko, iż się przed nikim nie za­rumienię, skoro mu takiego, jak pan, pokażę męża.

A, więc może miłość do rasy...

Trafnie pan zauważył. Rasowość lubię i ce­nię. W tej mierze niemałą przykładam do siebie wartość.

Słusznie!

Wzrok mu rozjaśniał potężnym migotem, olśnie­wającej białości zęby błysnęły z pod wąsów.

Wie pan, jakkolwiek się nie kochamy wza­

jemnie, to, co nas łączy, jest czemś więcej, niż miłością.

Zadrżał i błogosławiące zwrócił na nią spoj­rzenie.

Jesteśmy oboje piękni!

Kochamy w sobie piękno i siłę.

Jesteśmy piękni!

Kochamy w sobie ogień, kióry w nas ży­wi e!

Jesteśmy piękni!

Naznaczmy dzień ślubu...

LIST.

Najdroższa!

Tyś gwiazdą złotą na błękitnym ekranie senty­mentalnych marzeń moich.

Twa pierś — ucieleśnieniem mych płomiennych

o niej wyobrażeń.

Twe oczy — dwa jeziora, w których toną pro­mienie oczu moich, jako promienie słońca, w ich głębinnej przestrzeni.

Kochanko moja!

Twe usta, oczy, szyję, włosy, suknię, kapelusz, buciki i dekoltaż pożerają wzrokiem wszyscy.

Każdego przechodnia mimowolną jesteś ko­chanką.

Idzie artysta. Spojrzał — i już wchłonął cię we wnętrze swoje, twój obraz, odczucie twego „ja“. Padłaś weń siewem, co się w mnogoga-

łęźny rozrośnie krzew o kwiatach, z których mno- goparzyste, tajemnicze spojrzenia siać będzie w świat ulenniona istota twoja.

Spotkał cię mól biurowy. Blade policzki spło­nęły mu ceglastym rumieńcem, z płuc wybuchnął kaszel, tęsknym obrazem twego widoku zawlokły mu się oczy — — i poszedł samotny ludną ulicą w dal, by cię nie ujrzeć więcej.

A kiedy pierwszorzędny krawiec obejmie mi­strzowskim wzrokiem kroczącą trotuarem wytworną postać twoją, wnet wyobraźnię jego wypełni liczba twej miary i poszum przewidywanej nowej sukni jedwabnej.

Twe usta, kochanko moja, są pełne słów pu­stych i wykrętnych, szczerych, niedobrych i pięk­nych. Aliści są czerwone, jak dojrzałych malin grona.

Na śnieżno białej, okrągłej szyi twojej skrzy się broszka i czerwienią korale.

O, czemu nie jesteś murzynką! Na czarnej skó­rze twojej ruchliwe połyskiwałyby zwierciadełka, — blaszane kółka, szklane paciorki, złote półksię­życe i duże obrączki mosiężne.

Lubię wyobrażać sobie twą szyję bez głowy i ozdób, albowiem przypomina mi szyje figurek gipsowych.

Kapelusz masz szeroki, jak skrzydło kondora. Za wstążką tkwi pióro, co gnie się i chwieje na wietrze. Nie mniej jest piękne, jak prężący się na morzu żagiel. Wielki twój kapelusz podobien jest myśli mojej, co okapturza mi głowę.

Buciki twe są małe i lakierowane. Kiedy tupot ich rozbrzmiewa na trotuarze — zdaje się, — że słychać klekot bocianów. Są dobrze uszyte i stać- by mogły na wystawie. Były drogie, ale nie za­sępiło się tem czoło moje.

Zalotną masz cherubina twarzyczkę i rękawiczki ze skóry drogocennej.

Natura mnóstwo posiada różu i bielideł, aby prawdziwe malować obrazki.

Masz bujne, krucze włosy. Pachną perfumą. Kiedy są rozpuszczone, można sobie nimi owinąć głowę.

Cóż jeszcze?

Byłbym zapomniał.

Dusza ?

Tak, masz duszę. Aleś mi nigdy nie zaprzątała nią głowy.

Była to mądrość twej nieświadomości.

Gdyż byłbym do cię nie napisał o tem ani słowa.

A

ŻART.

Po śniadaniu, kiedy już sprzątnięto filiżanki, moja piękna, ukochana żona, z głośnym stukotem postawiła nagle łokcie na stole i, wsparłszy na pią­stkach swą drobniuchną twarzyczkę, posłała mi spojrzenie poważne, takie, jak gdybym był co naj­mniej prezydentem republiki.

To mi pochlebiło. Chrząknąłem i poruszyłem się znacząco w siedzeniu, oczekując czegoś nie­zwykłego.

Musisz mi dać dzisiaj koniecznie pienię­dzy — poczęła (wyjątkowo altem). — Mam ku­pić sobie nowy kapelusz i zapłacić dług w maga­zynie mód.

Za kilka dni — odparłem — dam ci chęt­nie. Dziś nie mam.

Ja chcę dziśl — zakrzyknęła ze spazma­

tycznym grymasikiem, ściągając w krzywy szpon haczykowato ostry koniuszek nosa.

Zżymnęła też piąstki w zamiarze stłuczenia mi na nosie monokla, który z wielką wprawą zarzu­cam sobie do oka.

Nie gniewaj się, duszko, — jąłem perswa­dować słodko. — Wiesz dobrze, iż przed tygod­niem zapłaciłem za ciebie długi, kilkanaście ty­sięcy wynoszące. 1 w dodatku nie zapłaciłaś kraw­cowej! Musisz przeto poczekać. Chwilowo jest ze mną tak źle, iż tańsze nawet palę cygara.

No to idź sobie, brzydki i nie zbliżaj się do mnie!

Rzecz była powiedziana, nibyto z dąsem ko­kieteryjnego grymasu*, kto cieszyłby się jednak roz­winiętym zmysłem spostrzegawczym, pochwyciłby w jej chabrowych oczętach stalowo zimny błysk i bezprzykładnej niechęci gest w ruchu jej całej postaci. A groźna, malutka bruzda pomiędzy brwiami przekonała mnie ostatecznie, iż niema co żartować z tą ubóstwianą, lecz despotyczną osóbką.

Dosadnem trapiony konstatowaniem, że nie ko­cha mnie własna żona, wyszedłem z domu, który mi się wydawał tak pusty, jak gdyby pierzchnął zeń na zawsze anioł spokoju i niezbędnych zadowoleń.

Idąc ulicą, myślałem nad tern, coby uczynić, żeby ją na dobrą wprowadzić drogę i rozdmuchać jeszcze w jej sercu dla mnie iskrę miłości, co jakby już umarła. A może lepiej upokorzyć ją trochę, przekonać, jak przyziemne są jej porywy. Tak, trzeba nauczyć rozumu to gęsiątko...

Pewna mi wreszcie myśl zaświtała w mózgu. Niebawem — dzięki jej — znalazłem się w mie­szkaniu serdecznego przyjaciela.

Zauważył, że wyglądam źle i że muszę być czemś zmartwiony.

Istotnie — potwierdziłem. — Ty jednak mo­żesz temu wszystkiemu zaradzić.

Zdziwił się.

Pożycz mi na jedną godzinę pieniędzy, dużo pieniędzy, wiele tylko możesz.

Dobrze — odparł.

Zgrzytnął klucz w zamku kasy ogniotrwałej.

W kwadrans potem wróciłem do domu z kie­szeniami wypchanemi banknotami.

Żona moja udała, że nie dostrzega mego po­wrotu.

Coś mi przyniósł? — zapytała wreszcie, ujrzawszy ułożony przeze mnie na stole szereg peł­nych kopert.

Nic nadzwyczajnego — mruknąłem, — przy­niosłem ci trochę pieniędzy.

Elżbieta pełnym niewiary wzrokiem ogarnęła stół i, dotknąwszy ostrożnie koniuszkiem palców jednej z kopert, zajrzała do środka.

Pieniądze — rzekła dźwięcznie, lecz ani jeden muskuł nie drgnął w jej twarzy.

Zaglądała kolejno do wszystkich kopert i po­wtarzała wciąż automatycznie jednym i tym samym dźwięcznym tonem głosu:

Pieniądze!

Wreszcie podeszła do mnie i, na wskróś mnie przeszywszy badawczym wzrokiem, szepnęła z siłą:

To już wszystko? Gdzie masz resztę?

Wydało mi się zrazu, żem winowajcą i że istot­nie kryję gdzieś tę resztę.

To mało? — zdołałem wykrztusić. — Toż w tych banknotach jest z ćwierć miliona...

Tak, ale... lękam się, byś nie wydał za wiele...

Delikatnie, szpiegowskim ruchem rąk przesu­nęła po mej piersi — niby to pieszczotliwie, — badając, czy nie mam jeszcze ukrytych w kiesze­niach pieniędzy, potem stanęła nieruchomo na

środku pokoju i zamyśliła się jakoś dziwnie po­sępnie.

1 stała tak dość długą chwilę.

Jej zachowanie się wprawiło mnie w przykre zdumienie. Ani na chwilę nie spuściłem oka z jej jakby zafrasowanej twarzy, z ciemną chmurą sku­pienia u czoła.

Nagle z dzikim okrzykiem podbiegła do stołu. Było coś w ruchu jej postaci z indyanina, co z to­mahawkiem rzuca się na wroga.

W mgnieniu oka wszystkie koperty zostały po­rozrywane i w kąt rzucone, pieniądze zaś zgar­nęła w jeden wielki bezładny stos, w którym z gorączkową chciwością nurzały się jej śliczne długie palce. Stos ów rozgartywany znikał co chwila, aby znowu garbem wyrosnąć na po­wierzchni stołu. Twarz mojej żony straciła swą naturalną barwę, zarumieniła się silnie, chabrowe zaś oczy zaszły mgłą, jakby nieziemską ujarzmio­ne rozkoszą, cała jej postać gięła się to w prawo, to w lewo, kołysała się w takt przewalających się w piersi uczuć. Potem zauważyłem, jak w spo­sób przykry palce jej w jakimś skurczu nerwo­wym jęły drgać i zakrzywiać się w brzydkie, dra­pieżne szpony.

Odwróciłem się i utonąłem wzrokiem w oknie. Z framugi po nitce pajęczyny spuścił się pająk i zatrzymał się na szybie nawprost moich oczu. Ulica była brudna, wyglądała, jak śmietnik. Żebrak wyciągał krzywą, sparaliżowaną rękę do przechod­niów. Ulicznik gwizdał coś wesołego.

Ktoś dotknął mego ramienia. To była ona. Spojrzałem na nią wzrokiem obcym, którym się patrzy na przedmioty.

No, widzisz, jesteśmy teraz naprawdę bo­gaci — rzekła. A powiedziała to tak, jakby to jej dziełem były przyniesione przeze mnie pienią­dze. Dziwiło mnie przytem niezmiernie, iż nie py­tała o źródło pochodzenia tych pieniędzy.

Tak, jesteśmy bogaci — potwierdziłem szorstko.

I co będziemy teraz robili?

Nic. Kupisz sobie kapelusz.

I pojedziemy do Paryża... prawda?! — wy­krzyknęła, z całkowitem oddaniem się padając mi na pierś.

Chciałem ją zrazu odepchnąć, ale kiedym na nią spojrzał, znalazłem w jej oczach i twarzyczce tyle promieni naiwnej dziecinnej niemal radości, iż nie uczyniłem tego.

Kochasz, kochasz ty mnie? — usłyszałem szept gorący, płynący z dna jej istoty. Domagała się w nim teraz miłości, domagała się uznania. Ale nie mogłem dać jej odpowiedzi, gdyż każde poruszenie mych warg pieczętowane było palącym pocałunkiem.

Jakże mam cię teraz nie kochać? — szep­nęła w kompletnem zapamiętaniu.

Były to słowa straszne. Jak nóż werżnęły się w serce moje, dojmując bólem przenikliwym.

Skoro dałeś mi tyle“... mimo woli dośpiewa-

łem sobie w duszy.

Niechętnie odsunąłem ją od siebie.

Już muszę iść — rzekłem. W oczach mych — czułem — jarzyły się złe błyski. Odwróciłem się.

Pusty stół świecił deseniem obrusa.

Gdzie są pieniądze? — rzuciłem pytanie.

Schowałam je.

Muszę je odnieść temu, od kogo je poży­czyłem.

Utkwiła we mnie wzrok mętny, nie rozumiejący.

Oddaj. To są pieniądze nie nasze. Ja tylko żartowałem.

Cofnęła się pod ścianę odepchnięta temi słowy i z niedowierzaniem spojrzała na mnie z pode łba.

To był żart — powtórzyłem. — Oddaj pieniądze. Muszę je odnieść przyjacielowi, od któ­rego pożyczyłem, aby cię nimi doświadczyć.

Wyprostowała się nieugięcie, pierś podała na­przód, jak bohater pod kulami, krzyżując ręce na plecach.

Przepieraliśmy się wzajem wzrokiem.

Patrzałem ostrym, przenikliwie silnym wzrokiem pogromcy. Była w nim miażdżąca moc jej sła­bostek kobieco naiwnych.

Zarumieniona spuściła wreszcie oczy i automa­tycznie poruszyła się z miejsca. Otworzyła cicho komodę i oddała mi w pakiecie pieniądze, sze­pnąwszy ku memu wielkiemu zdumieniu ciepłe, cichutkie „przepraszam“...

Gdyby mi wówczas była spojrzała w oczy, wy­łowiłaby z nich promień miękkiej, rzewnej tkli­wości, ale ona, jak automat, odstąpiła ode mnie, błądząc wzrokiem gdzieś około spinek moich mankietów.

Nie uległem jednak chwilowemu uczuciu.

Kochasz mnie teraz? — zapytałem głośno, bardzo głośno.

Nieznaczny potakujący ruch zrobiła głową i ode­szła w głąb mieszkania.

Wyszedłem na miasto. Trzeba było zwrócić po­życzone pieniądze.

A po powrocie do domu? Po powrocie do domu — nie do uwierzenia! — zastałem ją w po­koju sypialnym leżącą na mojem łóżku nieruchomo. Obok na podłodze leżał wystrzelony rewolwer.

Przypadłem do niej, lecz odtrąciła mnie od sie­bie odpychającym szklanym wzrokiem trupa...

HISTORYA ŻAŁOSNA.

Znudzony bezcelowem wałęsaniem się po ulicy wszedłem do małej, schludnej cukierni, w której nigdy nie było nikogo.

Tym razem jednak zastałem kilka osób. Uwa­gę moją pochłonęły wyłącznie dwie panie, sie­dzące cichutko w kąciku pod ścianą. Zajęte spo­żywaniem słodkich ciast i cukrów, nie zauważyły mego — co prawda nader dyskretnego — wejścia.

Dlaczego przykuły do siebie uwagę moją, wy­jaśnić tego nie umiem.

Obie pożerałem oczyma.

A nawet, żeby mi je łatwiej i wygodniej było pożerać, oparłem się plecami o futrynę drzwi z sentymentem rąk splecionych na piersi.

Gdyby zauważyły to szczególne zainteresowa­

nie się moje ich osobami, niewątpliwie skarciłyby mnie wyniosłemi spojrzeniami, tudzież ironicznem warg skrzywieniem, nibyto z jakiegoś tam nader ważnego innego powodu.

Dwie kobiety, blondynka i bruneta. Jednej cera biała, drugiej śniada. Profile: jeden o liniach tak miękkich, iż niemal rozpływających się w powie­trzu, regularny, na wskrćś niewieści, — drugi ostry, zesztywniały, tu i owdzie przełamany zygzakiem przekwitu, wrzyna się w przestrzeń otaczającą go ponurym skrzepem linii. Twarze: jedna młoda, rysy ma napojone słodyczą i wdziękiem, nieco w niej smutku serdecznych utrapień, — druga żółta („śniada!“), pełna bruzd i zmarszczek, wy­schnięta i plamami wątrobianemi pokryta. Pierw­sza włosy miała złociste, w uczesaniu kok for­mujące tak olbrzymi, iż filigranowo malutką w sto­sunku do niego wydawała się jej dziecinna jakby główka.

Śniada jej towarzyszka, która mi się stanowczo nie podobała, choć może od blondynki „piękniejszą miała duszę“, szczycićby się jednak mogła swym

0 smolnym połysku włosem, wypomadowanym snać

1 płasko rozczesanym, tak, iż gdzieniegdzie wo- skowo-żółta prześwitywała gładź skóry.

Blondynka, jakkolwiek drobna i szczupła, była budowy nader kształtnej i zręcznej. Bruneta zaś, płaska, bez zarysu piersi i w łopatkach pałąko­wato wygięta, przypominała swą postacią krzy­wą rączkę od parasola.

...O, nędzna cukierenko, w której progi tak fas­cynujące zstępują zjawiska!

Siedzący opodal przy innym stole znajomy mój, krytyk literacki, jako człowiek, co trzyma usta­wicznie rękę na pulsie duszy współczesnej, za­pewne usłyszeć, czy też odczuć musiał ten mój okrzyk wewnętrzny, gdyż nagle podszedł do mnie i szepnął mi tajemniczo do ucha:

Dusza współczesna kocha się w kolekcyach wszelkiego typu kobiet. Ma coś w sobie z polipa. Pożąda zdobyczy mnogiej, jednej za drugą. Którą z rzędu ofiarą zdobyczną będzie owa blondynka, w której tkwią żądne promienie oczu pańskich?

Było mi niewymownie przykro, że tak brutalnie wtargnięto do przybytku tajemnic mego wnętrza, przeto:

Nie wiem ! — odburknąłem szorstko, za­pominając chwilowo, że jest to krytyk, z którym liczyćby się wypadało choćby tylko ze względów praktycznych.

Pan nie wie? — zapytał z drgnieniem pe­wnej litości w głosie.

Czułem spojrzeniem obchwycił moją także szyb­ko łysiejącą czaszką.

Nie dziwię się, że pan nie wie — dodał. — Straci z pamięci liczbę każdy, kto ma taką ły­sinę...

Niedługo do karku wyłysieje mi głowa — szepnąłem zgnębiony na wspomnienie łysiny.

Krytyk współczujące spojrzenie zawiesił na mej twarzy.

Przerwałem panu nastrój sentymentalny. Siądźmy zatem przy stole i obserwujmy ruchy tych dwóch sarenek.

Sarenek?! — omal nie upadłem ze zdzi­wienia.

Nieinaczej — odparł stanowczo.

Więc czemże jesteśmy my, mężczyźni? Je­leniami?

Myśliwcami — poprawił szybko i dwa jego spojrzenia zażartego myśliwca pobiegły w kąt pod ścianę.

Mieć w domu taką sarnę musi być przy­jemna rzecz — dodał, mrużąc filuternie oczy.

Zapewne — przytaknąłem z pośpiechem,

zerknąwszy podejrzliwie w stroną dam w obawie, czy nie doszły ich uszu głośne uwagi mego to­warzysza.

W kącie zaszemrała przyciszona rozmowa. Wy­tężyłem słuch. Rozmowa toczyła się w języku francuskim. W skromnym pokoju podrzędnej cu­kierni dźwięczał wyborny akcent paryskich bulwa­rów, sprawiając dziwny w stosunku do otoczenia dysonans. Byłem przekonany, że są rodowitemi paryżankami, cieszyła mnie przeto myśl, iż z kry­tykiem będę mógł swobodnie i głośno toczyć roz­mowę po polsku, obrawszy za przedmiot jej owe właśnie nieznajome damy.

...Wyznam jej nawet głośno miłość moją z tego tu miejsca — pomyślałem o uroczej blondynce — i nawet się uczuć moich nie do­myśli !

Rozkoszne drżenie objęło organizm mój, jak gdyby na klawiaturze jego nerwów miłosne ktoś położył palce.

1 poczułem nagle jakąś niemoc serdeczną, roz- tkliwienie, słodycz ogromnej nieszczęśliwości.

Panie, — szepnąłem drżącym do krytyka głosem — jest mi bardzo źle na świecie. — Głos mi się załamał i ugrzązł w gardle.

Niech pan się powiesi — zabrzmiała z ła­godną modulacyą odpowiedź krytyka.

Wolałbym przeciąć sobie żyły w wannie i, konając powoli, patrzeć w twarz ukochanej — odparłem kołysany romantycznym czarem sen­tymentu.

Lepiej patrzeć w twarz ukochanej z wyso­kości gałęzi.

To rzecz niewygodna i zresztą mało poe­tyczna.

Nie wiem z jakiego powodu dwie kobiety wybuchnęły nagle spazmatycznym niemal śmie­chem.

To mnie bardzo podnieciło. Wypiłem kieli­szek absyntu. Kiedy zaś jąłem gorączkowo kre­ślić ołówkiem rozmaite znaki i figurki na marmu­rowym blacie stolika, chabrowe oczy blondyny nieznacznie prześlizgnęły się po mej twarzy. Spoj­rzałem także, lecz pochwyciłem tylko cofający się wzrok jej, w którym zdążyłem jeszcze wyczytać odrobinę ciekawości dla mej osoby.

Panie, — zagabnąłem chytrze krytyka, — który był krótkowidzem — zauważyłeś tę bru­netę? Prześliczna?!

Blondynka poruszyła się na krześle niespokojnie,

krytyk zaś dobył z kieszonki monokl i oszklonem spojrzeniem wtargnął pomiędzy damy i zatrzymał je wkońcu na niepowabnej brunecie.

Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, nie zwracająca dotychczas na nic i na nikogo uwagi czarna dama, odwróciła się nagle ku memu to­warzyszowi twarzą i posłała mu gorące spojrze­nie, wykrzywiając wargi pełnym litości uśmiechem, który miał oznaczać zalotność. Zauważyłem jedno­cześnie, iż od rumieńca spąsowiał krytykowi kark, gdy na jego twarzy zgoła żadne nie odbiło się wzruszenie.

Widocznie tylko na karku rumienią się krytycy literaccy — pomyślałem i spoglądać nań jąłem sympatyczniej, konstatując, iż nie będę w nim miał rywala, choćby nawet dla­tego, że kobiety wolą rumieńce twarzy, niż karków.

Blondyna siedziała teraz bez ruchu, cichutka i jakby posmutniała.

Owiała mnie nieokreślonej tęsknoty melancho- Iiczność.

Utknąłem parą smętnie rozmarzonych oczu w twarzyczce mej Beatrycze. Pod jej szero- koskrzydły kapelusz z umiejętnością władania

głosem jąłem posyłać strofy pieściwej dekla- macyi:

Złocistych włosów twych kaskada Na lilię szyi białej spada,

Twarzyczka twoja smutna, blada,

A dusza twoja — zda się — biada.

Jeśli się pragnie mieć igrzysko,

To wszelkie szczęście człeka blizko.

Szał trzeba wcześnie rodzić w sobie,

Aby spokojnie leżeć w grobie.

Młodzian, dziewczyna siebie blizko,

On zapatrzony w jej zjawisko;

Coś muszą, muszą wyznać sobie.

Czego nie będzie potem w grobie...

Po wyłkaniu tego wiersza umilkłem przejęty głębokim wstydem.

I stała się rzecz dziwna, niepojęta!

Blondynka runęła piersią na blat marmurowy, wichrem spazmatycznego łkania porwana.

Jak gdyby kto makiem zasiał powstała cisza. Siedziałem spiorunowany w miejscu, tylko powieki mi drgały nerwowo z wysiłku, gdyż wzrok mój z niebywałą mocą magnetyczną przywarł do po­

staci łkającej, wrósł w nią z energią, tak, iż — zdawało się — wszystkie me intelektualne i fi­zyczne siły wypłyną z łożysk mej istoty przez orbity oczu i po promieniach patrzenia ściekną w głąb tamtej istności.

Krytyk jakkolwiek nie literackie obserwował zjawisko, był wniebowzięty i przez monokl pio­runujące jął teraz ciskać spojrzenia na brunetę pochyloną ze słowami pociechy nad spazmującą towarzyszką.

Nagle rozełkana, słodka moja Beatrycze, zer­wała się z miejsca, wyprostowując swą wiotką figurkę i w ekstatycznem jakby uniesieniu, prze- giąwszy się wdzięcznie, podała pierś naprzód, rzu­ciła w tył główką i ramionami, przebiegła przez salkę i sama padła mi w objęcia, zwisając na mej piersi całym ciężarem ciała swego, jak owoc so­czysty, dojrzały.

Zatrzęsła mną radość gwałtowna, iż życie prze­cież w cudowne jeszcze obfituje wypadki.

Odurzył mnie zapachem silnego narkotyku żar wilgotny jej pocałunku.

Nieznajome kobiety rzucają się publicznie męż­czyznom na szyję!

Nie, to zbyt wielkie szczęście!

Zemdlałem.

Kiedy mnie ocucono ujrzałem w drzwiach rą­bek niebieskiej sukni znikającej szybko blondyny, na środku zaś pokoju jakby pod sam sufit rzu­coną wysoko zafrasowaną srodze twarz właści­ciela cukierni. Wszystko to zaobserwowałem z ja­kiejś niepojętej dla mnie niziny. Jakoż rychła oryentacya uświadomiła mnie, iż leżę na podłodze.

Czy panu dobrodziejowi już lepiej? — za­pytał cukiernik.

Zerwałem się na równe nogi.

Ta panna nie zemdlała?

Jak pan dobrodziej przychodził do siebie, to ona zaraz uciekła. Pewnie się zawstydziła.

A gdzie mój kolega?

Wyszedł bocznemi drzwiami zaraz po uciecz­ce tych pań.

Wybiegłem pędem na ulicę. To w tę to w tamtę stronę z wahaniem zrobiłem kilkanaś­cie kroków, wreszcie w jednym rozpędziłem się kierunku, zauważywszy przy świetle latarni w głę­bi ulicy plamy trzech postaci: dwóch kobiet i kry­tyka literackiego.

Sytuacya tak się przedstawiała:

Bruneta, raz jeszcze powtarzam bruneta

stała w oczekiwaniu opodal sama, blondynkę zaś uśmiechniętą i szczęśliwą trzymał za rękę kry­tyk literacki, niby się z nią żegnając, i pytał:

Więc pani jutro napewno będzie w par­ku?...

WIATR.

Czyż to nie klęska w ciasnych ramach sielanki małżeńskiej zamknąć swe życie, które winno się rozlewać szeroko, błyszczeć, drgać żywem sre­brem, pienić się i musować, rozprzestrzeniać ży­wiołowo na drgnienia wszechwoli?...

A jeśliś twórcą, pionierem idei rozlicznych — zgiń raczej od własnej ręki zamachu, — niźli- byś miał kark ugiąć przed kobietą w napięciu sentymentów miłosnych.

Przed kobietą boga-szatana...

Pierwsza wiosenna burza miłosna (»miesiące miodowe*) przewali się rychło przez pierś twoją, wyczerpie twe żyły, straci swój piękny kształt żywiołu, wcielając się w poczwarę mdłych, gnuś- nych przyzwyczajeń. Ubóstwiana zaś postać ko­

bieca stanie się dla cię autoplagiatem z tych ongi dobrych czasów minionych.

1, jak na plagiat rzeczywisty, niejednokrotnie zerkniesz na nią okiem nieufnem i rzetelnej peł- nem niechęci.

I już do końca będzie ona dla cię miernem na­śladownictwem niezapomnianego pierwowzoru.

A potem widnokręgi świata ujrzeć zmniejszone, przeszarzałe, bezduszne?

Lepiej, niźli na konkretach przeżyć, oprzeć swe jestestwo na rozkiełznanym wyobraźni rumaku i gnać naoślep w nieskończoność obszarów wła­snego j a, kierując popędliwy bieg swój ku nie­śmiertelnym źródłom rzeczy niedźwiganych!

Nie uczynisz z siebie napoju, który spragnio­nym się poddaje wargom, ni pokarmu dla cudze­go łaknącego wnętrza.

Niechaj otruje się ona haszyszem zawrotnych

o tobie wyobrażeń, niechaj we wnętrzu swem po­czuje cię wszechwładnym panem bez rozkazują­cego skinienia twej woli, niechaj potęga twego zimnego istnienia wystrzeli ku niej wiecznem prze­kleństwem.

Niechaj potęga władcza dopisze ci, rozprze­strzeniając się w takt twych własnych wskazań,

niech sama przez się toczy się lawiną nieprzepar­cie naprzód na tryumf rozrastającego się króle­stwa twego...

tomski był wzburzony. W głębi jego istoty kotłowało coś wrzącym ogniem, huczało grzmo­tem protestu, aż błysnęło łamańcem oślepiającej błyskawicy, niby klingą szpady, godzącej nagle w nagromadzone przeciwieństwa. Byłto odruch wewnętrzny, gwałtownie przeciwstawiający się ja­kimkolwiek hamulcom woli.

Rysy twarzy jego stężyły się, jakby wyostrzyły, nabierając silnej i stałej wyrazistości. Każde po­ruszenie ciała było nacechowane dumną energią

i nieugiętą wolą indywidualną.

Zadrżał.

Poruszał się i wyjrzał z mroku jego wnętrza drugi człowiek, którego dotąd nie znał, a który wzrok swój stalowy topił w jego oczach i tak go wchłaniał w siebie, jakgdyby wyłuskać go chciał z jakiejś martwej powłoki, w którą dotychczas był, niby we formę, wtłoczony.

Kocham, ale żoną moją nie będzie — syknął.

Wybiegł do ogrodu i długo zamyślony kręcił się po ciemnych alejach, nie wiedząc gdzie jest

i co robi.

Kiedy się ocknął był już późny wieczór. Prze­strzeń nieba wyiskrzona była gwiazdami, księżyc świecił spokojnie, na ścieżkach leżało mnóstwo blasków.

Poszedł do stajni i kazał osiodłać konia. Nie­bawem konno omijał gumno i zabudowania dwor­skie, a po chwili, co koń wyskoczy na przełaj cwałował polami.

Rumak przesadzał lekko płoty, rowy i miedze, pruł co chwila piersią łany żyta i pszenicy, biegł drobnym truchtem przez pastwiska, łąki i zagaj­niki, a śledziona mu grała pod takt tententu kopyt.

Rychło rozpostarł się widok na małe miasteczko w kotlinie. Zaledwie kilka świateł jarzących się na całej przestrzeni, znamionowało, iż ogół miesz­kańców spoczywa już w śnie.

Jeździec ostrogą dodał bodźca koniowi i wpadł do miasta jak burza.

Przed domkiem, tonącym w zieleni, owianym wonią rezed i jaśminu, tomski zsiadł z konia i cu­glami przywiązał go do parkanu, który trzeba było przeskoczyć, aby dostać się pod domostwo.

Po trzykrotnem zapukaniu do jednej z okiennic, zabłysło we wnętrzu światło, odsunęły się rygle

i cienki głos dziewczęcy zapytał:

Kto tam?

Ja, Bohdan.

Hanka wyszła do niego. Była drżąca i nieśmiała. Niespokojny wzrok utkwiła w jego twarzy.

Porwał ją za ręce i, choć się broniła, począł gorącymi pocałunkami okrywać jej małe, białe dłonie.

Przez pierś Hanki przewaliła się burza upaja­jącej słodyczy.

Potem żelazną obręczą swego ramienia otoczył kibić dziewczyny, przytulił drżącą do piersi i na jej wargach wycisnął pocałunek palący. A było w nim tyle burzliwej namiętności, drżenia gorącz­kowego i jakiegoś niepokoju, iż Hanka z objęć mu się wyrwała, złem tknięta przeczuciem.

Tobie coś jest, Bohdanie...

Zdaje ci się...

Osłupiałam poprostu. Nigdyś mnie tak nie całował. Tkwiło w tern zupełnie coś roz­paczliwego. Gorączką tchnie od ciebie. Możeś chory ?

Tak, chorym bez ratunku.

Bożel

Pocałuj mnie, Hanuś, w czoło, głowa mi pęka — szepnął.

Dziewczę dotknęło nieśmiało wargami jego roz­palonego czoła.

Porwał ją znowu w ramiona w spazmie tak bezmiernej tkliwości miłosnej, iż z nadmiaru uczuć gwałtownych omal mu coś piersi nie rozsadziło.

Puścił nagle odurzoną dziewczynę.

Teraz żegnam cię, Hanko, żegnam na zawsze!

Ostatnie słowo ugrzęzło mu w gardle, nasią­kłem łzami, jak gąbka.

Hanka zachwiała się niby pod uderzeniem to­pora, wyciągnęła ręce przed siebie, niby dla utrzy­mania równowagi, wreszcie z okrzykiem rozpaczy zarzuciła mu je na szyję i przywarła doń silnie ciałem, dygocąc febrycznie.

Czuł, że go te wątłe ramiona pragną dla sie­bie, że usiłują jakby ochronić przed czemś, wro­snąć mu w pierś, w serce.

W tej chwili niepojęta zła przekorność włożyła mu w usta słowa:

Ja ciebie nigdy nie kochałem... Co in­nego kochałem, coś, co wyklucza wszelką inną miłość...

Ramiona Hanki raptem opadły bezwładnie, głó­wka stoczyła się z ramion na pierś, cała postać przełamała, by wątła trzcina. Zamilkła w sobie

tragicznie i stała tak przed nim beznadziejna, ma­lutka i jakaś bardzo, bardzo biedna.

Dopiero po chwili zdołała przemówić, ale sło­wa wyrywały się z gardła jej przemocą, ton głosu był nienaturalnie ostry i wysoki, dźwięczący auto­matycznie nutą fałszywą:

Rozumiem. Wcześniej czy później byłbyś mnie opuścił. Jesteś przynajmniej szczery — to dobrze, bardzo dobrze. Jednakże mogłeś mi to już dawno powiedzieć.

Zawiesił na jej twarzy dwa żarzące się spoj­rzenia i począł chropowatym twardym głosem:

Przedemną rozwarła się przepaść i muszę czynić wszystko, coby tę przepaść pogłębiało

i czyniło mi ją przystępniejszą. Świat już stracił dla mnie swój urok tak, jak gdybym nigdy nie odczuwał jego uroku. Poczucie mego własnego istnienia stało mi się nieznośnie ciężkie. To, co widzę, napawa mnie wstrętem, — to, co czuję, sprawia mi niesłychane tortury; radbym prze­mienić się w pień drzewa i świecić próchnem martwoty. Chcę zresztą żyć wyłącznie dla siebie. Nic i nikogo nie kocham. A ty, Hanko, z tą swoją zafrasowaną miną zawiedzionej zakochanej wyglądasz śmiesznie i nie rozczula mnie wcale

ten twój, ani mój dramat... Zresztą to nie to... Ani w jednem mem słowie nie było prawdy... Nie dowiesz się nigdy... Zbyt wielkie są to dla ciebie rzeczy...

Pod koniec głos Bohdana zniżył się, przyczaił, niby ogień, wodą zalewany.

Z urwanym jękiem potoczyła się Hanka w tył, jakgdyby pchnięta sztyletem prosto w serce.

Z pod przeraźliwie białego czoła w twarz drę­czyciela spojrzały przepaściste z bolu oczy.

Bohdanowi w nagłym paroksyzmie nienatural­nego śmiechu błysnęły złowrogo z pod wąsa dwa rzędy olśniewającej białości zębów. Jastrzębi wy­raz twarzy i wzrok, w którym błyskały pioruny

bolu i uniesień wszystko to świadczyło

o dojrzewającym w nim zarodzie szaleństwa. Jesz­cze raz zaśmiał się głośno i ordynarnie — zda się — z wyrazem tryumfującego szyderstwa i zni­knął w ciemnościach.

Hanka została sama, przyparta ciężką prawicą losu do ziemi.

tomski gnał już, jak wicher.

Uciekał przed samym sobą.

Duch zniszczenia i zwycięstwa nad samym sobą wszechwładnie się w nim rozpierał, wył na try­

umf dokonanego przed chwilą czynu, jeden tylko ból łamał rozpaczliwie dłonie i wołał we wnę­trzu jego głosem upamiętania, głosem krzywdy własnej i krzywdy zdeptanego dziewczęcia.

Już może do końca życia nie odzyska ona swej świeżej, radosnej młodości. Złamana egzystencya powlecze się w życie, patrząc okiem zranionej ptaszyny...

Fala łez podpłynęła mu niespodzianie do piersi, łagodząc dzikość burzy wewnętrznej, ale rozkrwa- wiając serce.

...Hanuś, przebacz... Jam niechcący... Zapytaj Boga, żalim winien... Módl się, Bóg odsłoni ci tajemnicę duszy mojej... O, jak boli świadomość,

ii poweźmiesz błędne o mnie mniemanie... Zło­rzeczysz mi... Ja chyba nigdy nie przeżyję wido­ku twych oczu bolesnych... — szeptało mu w duszy.

Wierzchowiec strzygł uszami i rżał łagodnie, a bieg jego niewiadomo czemu stawał się zwolna miękki, kołyszący.

... Schwytałem oto małą jaskółeczkę i nuż wy­rywać jej piórko za piórkiem... Patrzę... a tu broczy krew... Wtedy jaskółce wykłółem igłą oko... Potem odłamałem jej jedno skrzydło, dru­

gie... Otworzyłem powalane krwią palce... Fruń sobie teraz mała jaskółeczko! Ptaszyna upadła bezwładnie na ziemię, jęła trzepotać się i mieszać krew swą z piaskiem... A oczka jej tak dziwnie świeciły... No, fruń sobie!...

Pijany grozą własnego tragizmu rwał poprzez ciemne pola w mdłem świetle księżyca wciąż na­przód i naprzód.

Nie zauważył nawet, iż krążył ustawicznie po polach podmiejskich, nie oddalając się wcale od miasta.

Czuł się w całej pełni rozhukanym żywiołem, kombinacyą organizmów końskiego i ludzkiego, natuczonych krwią gorącą i pulsem niepożytej energii.

Od bodzenia ostrogami koń miał boki pokrwa­wione, dyszał i sapał ciężko, coraz częściej się potykając. Nagle zniżył łeb i runął na przednie nogi, zarywszy się pyskiem w ziemię.

Wyważony z siodła jeździec upadł opodal. Był niemal bez czucia. Leżał na wznak, oślepiony zim­nym gwiazd migotem, odurzony wilgotnym wyzie­wem ziemi. Było mu wszystko jedno. Zaledwie zdawał sobie sprawę z tragedyi swego wierzchow­ca, który jeszcze zastękał głośno, jak człowiek

i, uderzywszy kopytami w próżnię, zwalił się na bok sztywny i nieruchomy. Najchętniej krzyczał­by teraz w niebogłosy, byle tylko wyrzucić z sie­bie kłęby pobudzonych nadmiernie uczuć.

Wtem poczuł, że ktoś się nad nim pochylił

i dotknął jego czofó.

Z cichym okrzykiem zerwał się z ziemi.

Kto tu?

To ja, Hanka. Wybiegłam za tobą w pole, przeczuwając coś złego.

Głos białej postaci drżał od tłumionego spa­zmu cierpienia. Wionęło od niej dobrą tkliwą słodyczą.

To ty, to ty?! — wyjąkał nie wiedzieć cze­mu jakimś strasznym głosem.

Przebacz mi, Bohdanie. Ja tylko z ratun­kiem dla ciebie... Myślałam, że...

Powiało odeń zimną odpychającą grozą. Wszyst­ka krew mu zbiegła z twarzy na myśl, iż ta dziew­czyna stała się świadkiem jego szaleństwa, jego rozpaczy, co cisnęła nim o ziemię, jego upadku, poniżenia godności męzkiej.

Cała jego istota, niby olbrzym ponury, wtło­czyła się do mdzgu i pioruny mu zaświeciła w oczach.

Kto śmiał być przy nim, kiedy w prochu legła jego duma?

Poprzednie uczucia bolu, miłości i żalu strwo­żone wtuliły się w sam zakątek duszy, obraz bolesnej złamanej Hanki zmartwiał i wtłoczył się w ramki maleńkiej jakby miniatury o połysku zimnego piękna i wdzięku romantycznego.

Szpicruta w ręku tomskiego zwinęła się gwał­townie i linią wężową wybiegła w powietrze.

Hanka wydała syczący okrzyk bolu. Twarz osłoniła rękami. W oczach jej stanęły czerwone plamy, policzek zapiekł straszliwie — zda się — na dwoje rozcięty.

Teraz już szpicruta, jak żmija, owijała się wokół jej ramion i głowy. Pod gradem uderzeń ugięła się, zakrywając rękami biedną głowę przed bijącą przestrzenią, aż całym ciężarem ciała padła bez zmysłów na ziemię.

Nad nią potęga rozprzęgniętego żywiołu zma­gała się z uczuciem litości ludzkiej.

Trwało to okamgnienie.

Wypadł z przestrzeni stalowej wiatr, w swa­wolnym pląsie zatoczył krąg i dmuchnął z mocą w twarz mściciela, wrzeźbioną silnymi skrótami

profilu jakby na wieczność w powietrzną ziemi perspektywę.

Stężały w nadmiarze poczucia potęgi samopo- konywania się, odszedł w stronę przeciwną na wiatr, co jakby z zamkniętej dłoni jego w nie­wielkiej dopiero cząstce wyrwał się na świat...

NA POCHWAŁĘ MIASTA.

Wieżyce wielkiego miasta są jako słupy łączne pomiędzy światem ludzi, a niebem, — są jako wystrzały entuzyazmów życia na dumę, radość i uwielbienie jego, są górą ducha, prężącego grzbiet swój potężny mież gwiazd łańcuchy, ja- rzmiące poddane Bogu.

W domach wielkiego miasta dzieją się rzeczy piękne i cudowne.

Tam przędą się dusz ludzkich nici marzeń, tam rodzą się kiełki zwiastowań miłosnych i rozkwita rozrodczem owiane tchnieniem potężne drzewo rodów.

Tam geniusze i mali, starcy i młodzi, mężowie i ślubne niewiasty, anielskie dziewice i dziewki nierządne, płomienni młodzianie i płoche podlotki,

wybrańcy losów i nieszczęśnicy złej i dobrej kon- duity — wszyscy — kto jeno żyw — do kie­ratu życia społem zaciągnięci, poruszają wspól- nemi siły obłąkany rozmachem, wielki motor świata.

Jęczy od wysiłku duch napięty na cięciwę woli, dmą się miechy serc, od bicia powrotnych fal krwi gorącej, w stalowe węzły kurczą się pra­cujące mięśnie.

W domach wielkiego miasta dzieją się rzeczy cudowne i piękne.

Czasem z samotnej izby na poddaszu wytryśnie płomień bujnej fantazyi jakiegoś samotnego fan- tasty-marzyciela, — płomień w świętych natchnień dobie poczęty dla siebie i dla nikogo. I płomień ów, jako błyskawica, tnąc światłem przestrzenie, jęczy dumą oderwanego życia, jęczy tęsknotą Bo­ga, Jemu tylko miłościwie poddany, jęczy wszech- jedności przeczuciem...

Czasem, niby piorun, wystrzeli słodka myśl buntownicza i groźnem echem uniesień zagrzmi w tysiącznych mózgach, powołanych do burzenia zmurszałych podwalin świata...

Czasem zawrotna ekstaza miłosna na ekran móz­gu rzuci plastyczny obraz treści romantycznej, —

obraz wiotkiej, białej dziewczyny smukłemu ko­chankowi usta swe podającej...

I obraz <5w się z ciebie wyotchłania, spływa ku górze na sfery powietrzne — coraz wyżej i wyżej, — wznosisz dłonie wielbiące i klękasz przed własnej wyobraźni majakiem...

Majakiem on dla cię, albowiem nie uchwycisz tego, co staje się już własnością Boga...

Czasem dziecięcej imaginacyi okręt po sinem przemknie morzu, co melancholijnie wody swe rozlewa w bezkreśną widnokręgów perspekty­wę, — — i zaświeci w słońcu białym żaglem tęsknoty...

Czasem z czyjejś piersi młodej rozegnie się jasna klinga ideału — i, by grot rzucony, padnie u stóp celu złamana, lub gwożdżąca go zwycięzko.

O, ideale, najdoskonalsza szpado świata!

' Czasem warkotem dzid bezkształtnych odezwie się głos złoczynny i ze stukotem złowrogim w pali­sad ugodzi puklerze obronne.,.

Czasem jakaś krzywa ręka łamańcem czarnej błyskawicy rozedrze tło przestrzeni, nasyconej zło­tym pyłem słońca...

W domach wielkiego miasta dzieją się rzeczy cudowne i piękne.

Latarnie wielkiego miasta są jakoby płomienie pochodni tryumfalnych.

Latarnia — to znak, że życie żyje i pamięta. Albowiem nocą, gdy świecą latarnie, nie ujrzysz nigdy na ulicach orszaków pogrzebowych...

Miasto — to życie wieczne w kamieniu.

Miasto — to mały planeta na innym osadzony planecie, — jako że nie jest zbytnio gigantycz­nych rozmiarów.

Miasto — to wszelakiej dziewiczości cynicznie odśmiechnięty mędrzec.

Parki wielkiego miasta — to jakby hamaki dla wszystkich i dla nikogo. W dzień się kołyszą pod niebem pogodnem gwoli uciesze tłumów, nocą poddają się zachciankom gwiazd i pieszczotom lekkomyślnego księżyca.

O, parki miejskie, kołyski polipów-tłumów ludz­kich, — o, parki, — rozstawione sieci na płoche gwiazdy i swawolne księżyce!

Miasto szumi... Przestrzenią przewala się jego głos tubalny w otchłań bezkresu... Spazm śpie­wny gardziela potworu...

To śpiewa wielki słowik ziemi!

Ulice wielkiego miasta to jakby pogmatwane roje wężów, co w skurczach pragnień, żądz

i chuci wiją się, wiją się zajadle po ziem po­wierzchni...

O, kiedyż skręty waszych cielsk olbrzymich — gwarne ulice, — formując pierścienie, wypiętrzą się zwolna ku górze i na gwiezdnej kanwie nieba wymalują czarodziejskie nowych miast widoki?...

W DOBĘ ZMIERZCHU.

Zmierzchu przestrzenne niebezpieczeństwo po­czyna mnogiemi mackami polipa obchwytywać wieżyce i domy olbrzymie. Wszelki kształt wchła­nia w swe czarne, upajające wnątrze. Świat oczu umiera, z nieznaczną szybkością dokonuje się ka­tastrofa cicha nieubłaganie.

Z nie ostudzonych po spiekocie kamieni ulicz­nych podnoszą się tumany kurzu. Z podwórzo­wych misek śmietników i rynsztoków dymi za­duch wielkiego miasta i smrodliwemi falami bije w łożyska ulic, pomiędzy ruchliwe masy tłumów.

Te zwarte masy ludzkie kierowane są jakąś we­wnętrzną logiką, niby jaka machina, co nie roz- sprzęgą się, jeno składnie i celowo porusza cząstka­mi swego olbrzymiego organizmu. Każda czą­stka — to człowiek, każdy człowiek — to trybik, puszczony w ruch zgodnie z prawami bosko- ludzkiemi. A miliony owych trybików składają

się na ów mnogotysięczny tłum ludzki, potwór miejski, pulsujący krwią żywą i z tak różnora­kich bijącą źródeł!

1 oto ów tłum, stłoczony w jedność społeczną i ustosunkowany mechanicznie, nie rozpierzcha się w bezładzie, nie zrywa sztucznych i naturalnych konstrukcyi życiowych, ni samowolnego się nie pozbawia przymusu, nie grzmi krzykiem chaotycz­nego rozpasania na wędzidła ujętych instynktów.

Szatańskiej przekorności spazm wydziera z gar­dła wezwanie:

Załkajcie spazmem uniesień, gnuśne bryły or­ganiczne, pulsujące krwią gorącą! Niechaj stanie się coś, co zaprzeczy wszelkiemu unormowaniu, wszelkiej racyi! Niechaj groźna moc szaleństwa ludzkiego żywiołu rozegra się w orkan kosmicz­nego obłędu! Niechaj święci się czyn wysilonych żądz i instynktów, czyn, z kurzawy krwi wy- otchłaniony!“

Zalany wieczornym mrokiem umysł podżega dzikość spętanych instynktów człowieczych w imię nadmiaru mocy fizycznej.

Na rogu ulicy, czyjąś niewidzialną ręką zapa­lona, zabłysła latarnia, za nią druga, trzecia, aż dwa czerwono-żółte sznury świateł znaczą w prze­

strzeni dwie świetliste linie, które w głębi widno- krężnej perspektywy przecinają się wzajem, formu­jąc długi, ostry kąt geometryczny.

Wydaje się, iż tam, w mrocznej przestworu otchłani czyjaś ręka olbrzymia trzyma w palcach dwa zetknięte z sobą końce nici płomiennych, wyciągniętych w dal — Bóg wie — jak daleko i poco!

Lejce szatańskie!

Czyimż-to i jakimż kierują pojazdem?

Kędy kres podróży owej?

Kędy pędzisz, miasto, gigantyczny wozie odła­mu ludzkości?

Do lejc onych zaprzężone, rwiesz naprzód w pę­dzie nieokiełznanym!

Słychać trzask, huk i łomot drogi wyboistej, po której — do celu...

O, miasto, wielki wozie świata!

Nigdy jeszcze nie przedsiębrałem podróży na tak ogromnym pojeidzie !

Meteor, niby bat ognisty, przeciął niebo.

Pędź, mój wozie!

O gwiazdy strzaskaj, miasto, swą kamienną bu­dowę!

Oddalony poryk gromu.

Wzrok patrzy przytomnie.

Szalone myśli, wylęgłe z łożyska podnieceń, krępujesz powrozami woli i powiązane, niby sno­py, ciskasz w głąb własnej świadomości, gdzie w zakątkach się czają jeszcze inne żywe i potę­żne moce, lecz nieznane.

Bełkotliwe tłumy toczą się uparcie naprzód w żółtym blasku świateł, buchających z czeluści wystaw sklepowych i promieniejących od jedno­nogich latarń wesołych, co zezem wnikają nawet do wnętrza mieszkań kawalerskich.

PRZESTROGA NIEJEDNEMU.

Mieszkańcze wielkich, milionowych miast, dzi­wny twój, zaiste, wielkomiejski los!

Dziwny, albowiem miasto dzieło dziwne jest: onego na innym globie wszechświata — krom ziemi — twój nie dosięże wzrok.

Takoż los twój, mieszkańcze zaludnionych miast, krewniaczem się echem nie odezwie z gwiazd.

Kupca bogatego los — to on.

Izba targownicy twej z kamienia jest.

Wewnątrz z dębu przedniego drogocenny stół.

Towar: na stole peruk wielorakich stos.

Aktorowie, trefnisie, starcy z łysinami, próżne niewiasty kupują żądnie towar ów.

Kupcze 1

Kamieniem cisnął człowiek zły na targownicy twojej mur.

Nie odpadł nawet tynk.

Kamieniem cisnął człowiek zły i trafił w ów dębowy stół.

Jęknął pod ciosem cenny sprzęt.

Kamieniem cisnął człowiek zły na peruk no­wych wielki stos.

Rozsypał się peruczy stos.

Jednakże weźmiesz pieniądz swój, bowiem nie zepsuł żadnej cios.

Jeden tylko peruczy odpadł włos.

Lecz się tąrgować nie będzie nikt, gdyż szkody wzrok nie dojrzy w mrok.

Kamieniem cisnął człowiek zły i trafił, kupcze, w głowę twą.

Na włosach krew, z pękniętej czaszki płynie mózg.

Kupcze!

Kamieniem cisnął człowiek zły, a sklep twój trwa.

Kupcze!

Kamieniem cisnął człowiek zły, odciął peru­kom jeden włos.

Kupcze!

Kamieniem trafił w głowę twą: tyś trup!

O, jak nie dobrze kupcem być, skoro mu kamyk niesie śmierć!

Nie lepiejż przeto sklepem być?

Wstyd, kupcze, wstyd, iżeś tak głupi wybrał los. Handlarzem bań mydlanych bądź pod nagim stropem jasnych nieb!

KOŃ.

Widuję cię co dzień, lecz nigdy mi tak żywo nie utkwiłeś w pamięci, jak dzisiaj, cichy, dobry koniu.

Ciągnąłeś wóz ciężki, naładowany mnogiem że- laztwem.

Każdy twój wysiłek napawał mnie lękiem, że popękają ci żyły, oczy wytrysną z orbit, a w płu­cach coś się przerwie, tak, iż strumień krwi buchnie ci z łagodnego pyska, jeśli tylko party chęcią zadowolenia pędzących cię ludzi, pociągniesz ciężar.

Biedna, tępa egzystencyo!

Szlachetny koniu! Odkąd mądre, a drapieżne oko ludzkie spoczęło na twym muskularnym tuło­wiu, na nogach giętkich, jak stal, na pięknej gło­wie i dobrodusznych chrapach twoich — nazna-

czon zostałeś niewolnikiem: podobałeś się czło­wiekowi.

Od onego czasu krew stygnie w żyłach two­ich, schną mięśnie twej potężnej muskulatury, tę­pieją łzawe oczy, chudnie głowa, a niegdyś wy­gięta dumnie szyja twoja sztywnieje, wyprosto­wuje się, staje się coraz bardziej cienka i długa, a na niej kołysze się twój łeb wątły i zwiesza ku ziemi, niby zwiędły owoc na umierającej ło­dydze.

Więc czemu, biedny koniu, kiedy cię woźnica smagał batem, nie odgryzłeś mu ucha?!

IV.

9*

J

KU PAMIĘCI SŁOWO ZAPISANE.

Wszelkieć istnienie w zasadzie święte jest i win­no być nietykalne, nie wyważane z form bytowa­nia swego, niezbeżkształcane przez ucisk ludzi, albo rzeczy sztucznie postawionych.

Wszelkie czcij życie, jakiem’ć ono jest, jakiem’ć się objawia żywym oczom twoim.

Pouczaj istnienia wszelkie o istnienia sposobie.

Pouczaj, że istnienia zlewać się winny harmo­nijnie w jedność żywą, gwoli uczczenia wielkiego święta bytowania, w którem nic próżno nie ginie, nie umiera, chyba wonczas, kiedy wnętrze istnie­nia zapłodni posiew śmierci naturalnej, co zrodzi się od woli jego niezależnie, niby wrzód choro­bliwy w trzewiach organizmu.

Jeśli, pomimo pouczeń wielokrotnych, istnienie czyjeś godzi morderczo w istnienie bratnie, czy

obce mu, winno ono uledz karze wymuszonej, albo śmierci zadanej rozmyślnie gwoli istnienia tego niepożytkowi.

Także istnienia, czerpiące korzyść wszelką z krzyw­dą istnień pokrewnych, winny być tępione rozle­gle, jako że same nie zostały w błogosławień­stwie tej mocy poczęte, aby na wysokościach do­stojnego życia samoistnie eksploatowały z siebie bogactwa i rządzić się mogły niemi.

Dostojnyś w swem istnieniu — czyń dostojnych.

Kiedy zaś plugawiec istnienie twoje zachwiać się waży na życiu, albo w jego ważności, zepchnij go z drogi swej, by ów kamień, co legł ci za­wadą na pochyłości, w dół — ku przepaściom.

Jakoż, dostojni życiowcy, świat czyśćcie z owych istnień nieczystych, aby wam było szeroko i swo­bodnie żyć, abyście wysokie istnienia swoje życio­dajnie pielęgnując, mogli potężnieć na duchu i ciele, tudzież w szale rozrodu przeistaczać się w rasę zdrowych olbrzymów.

TOWARZYSZOWI NA BRZEG

PRZECIWNY WĘDRUJĄCEMU.

Marzycielem zwiesz mnie, towarzyszu.

Marzycielem.

Czyżby dlatego, że idąc ulicą miasta, pragniesz, aby szlakiem bez końca winęła się jej droga?

Na końcu jej mieszkasz ty sam.

Jakże krótka być musi!

Czyżby dlatego, iż, płacząc nad zepsutym cza­somierzem twoim, biadasz: »Oto ostatniego stra­ciłem przyjaciela!«

Pozyskasz-li przyjaźń najwyższą: przyjaźń twe­go ducha?

Ty, przyjacielu, biadasz, przeto nie obdarzy cię duch twój przyjaźnią.

Czyżby dlatego, iż noc pędząc bezsennie, tulisz

głowę skołataną do ściany zimnej i łudzisz się boleśnie, że to pierś być musi twej dawno umar­łej kochanki?

Pierś kochanki żarem tchnie, niby pierś słońca w upalny czas południa!

Czyżby dlatego, iż patrząc w niezmącone grze­chem źrenice dziecięcia, wspominasz najdroższe ci oczy: oczy własne, w których stało ongi życie młode i piękne, jako świt dzisiejszego rana?

We wspomnieniu tkwi jeno poczucie zgasłej dawno prawdy: wspomnieniem zagrobny daje znak

o minionem istnieniu swojem.

Gdzież prawda twoja?

Czyżby dlatego, iż skupiwszy w jedno wsze tę­sknoty lat minionych, rozsądzasz: »Starczyłoby na sto piersi człowieczych !<

Rachmistrzu tęsknot! Nie jesteś-li przypadkiem ich handlarzem?

Czyżby dlatego, iż potknąwszy się w pogoni za ideałem upartej, straciłeś nogę i teraz o jednej nodze sztucznej pogoń swą przedłużasz?

Zbyt mało jeszcze wytrawny jesteś w biega­niu: powściągliwość jednę ci w zdrowiu zacho­wała nogę.

Marzycielem zwiesz mnie, towarzyszu.

Marzycielem.

A może uczniem, poetą, co pisać nie umie?

...Albowiem sądzisz, iż na ekranie życia ruchy twe i działania naśladować należy.

Trafne zaiste o błaźnie posiadasz wyobrażenie!

Napuszonej postaci tej obraz mózg ci wydyma.

...Albowiem sądzisz, iż na obszarze przejawień dusze nasze są siostrzycami i podobnemi ku so­bie świecą twarzami.

Ach, może ty śnisz twój wielki sen!

Marzenie wyświeca ci oczy dumą i kładzie na nie bielmo mgły.

Marzycielem zwiesz mnie, towarzyszu.

Marzycielem.

Ale ja, ulicą miasta idąc, widzę, jak linią nieskończoną biegnie w dal jej droga istotnie.

W samotnej mej komnacie nigdy nie straciłem przyjaciela.

Przyjaciel ?

Ach, to tylko echo!

Milczący duch mój jest: przyjacielem pragnie być samemu sobie.

W bezsenne noce tuląc głowę do ściany, by lód zimnej, wiem, że to nie pierś kochanki

i — trwam w przekonaniu, — iż łbem roztłuc należy wrogą tę od świata przegrodę.

Patrząc w niezmącone oczy dziecięce, wierzę, iż moje są bardziej przeźrocze i bezgrzeszne, choćby piekło grzechu wyżarło mi źrenice: oto prawda moja!

Rachować życia tęsknot nie ważyłbym się lek­komyślnie.

Rzecz to handlarza wiedzieć, ile ziaren w miarce.

Wspomnień nie budzę. Umarłe niech śpią praw­dy na pożytek śmierci. Zagrobny ich znak nie czyni mi wspak, — albowiem prawda żywa żyje we mnie.

W pogoni za ideałem upartej trwam nieokieł­znany.

Wytrawny był mój bieg i niepowściągliwy od początku objawień, przeto niosą mnie teraz w dal dwie zebrane nogi moje.

Potknięcie jest mi tylko przypadkiem złośliwym.

Potknięcie zaś klęską temu, kto na jednej no­dze swojej, jednej sztucznej pęd bierze.

Gromkie to wyznanie moje nie cieszy mnie, towarzyszu.

Hałas: echo czyni.

jeszcze się nabawię echa!

t

A duch mój pragnie być przyjacielem samemu sobie.

Marzycielem jesteś, towarzyszu. Marzycielem.

TĘSKNOTA PODRÓŻY.

W kopule widnokręgów świata toczy melan­cholijnie swe mnogojęzyczne fale morze.

Dymami białych obłoków zasnuty dyszy błękit żarem kuli słonecznej, sypiącej w dół reflekto- ryczne snopy światła.

Oślepiająco jasno! Bania przestrzeni lśni, jak gdyby rozgorzał w niej płomień samego Boga.

By giętkie klingi szpad, wślizgują się w siną pierś morza promienie, drżą w niej i połyskują srebrem wężowych zygzaków pod ruchomą po­wierzchnią wód pomarszczonych.

Otoś — pyłek — rzucony na morza przestwo­ry rozparte od krańca do krańca widnokręgów.

Przestwór niebieski zaś mierzy swą nieskoń­czoność okiem wieczności.

Przestrzeń pod tobą, w głębinę morską zaklęta,

sięga może jądra świata. Tajemnicę osłania woda, zazdrośnie ją kryje w swem łonie.

Samotny i oderwany w powietrzu słychać krzyk mewy.

Może to krzyk morza lub przestrzeni, własnym przerażonych ogromem?

Żywioły gigantyzmem swego istnienia przera­żone ! Zachłysnął się od trwogi śmiertelnej żywioł i trwa cichy, płaszczący się przed potęgą własnej boskości.

Przyjdź — burzo — a wnet oszaleje i rozwiel- możni się on obłędem nakazanej mocy, kosmicz­ną wichurą wstrząśniętego organizmu świat za­mącając!

Widzieliście kiedy na rozsłonecznionem morzu olbrzymi cień, wyrosły z przestworu, kroczący jakby we wszechświatów perspektywiczność nie­skończoną?

Przechodzi, by człek ogromny i znika, wsiąka w bezkresy.

Na przypomnienie tego widzenia zadrżysz. Nie- ogarnionemi ci się wydadzą jego władza, moc, poczucie.

Idąc światem, cień olbrzymi cząsteczką swej postaci przeniknął przez cię i wnętrze twej istoty

na mgnienie oka zamroczył tragizmem swego ciemna. I w onem właśnie mgnieniu przekonał, że istnieje Wielki Ktoś, przenikający świat i drobne istot jego makowie...

Kiedy wyrósł kadłub owej zjawy niepojętej, morze powstrzymało bieg fal swoich, zmartwiało przytrwożone, zaś słońce stało się nagle okiem bezpowiecznem, otwartem szeroko, trupio...

Morze!

Oto białe żagle korabiów, wędrujących w kra­iny egzotyczne. Fantastyczny ich majestat wy­krzyknikiem dziwactwa wcina się w otwartą pa­noramę świata.

Biały żagiel woła tęsknotą wiatru, biały żagiel modli się przestrzeni, biały żagiel przemija na dali, zatchniony spazmem nostalgii z napiętym aż do niemożliwości wydania tęsknot gestem egzal- tacyi...

Jakże rozkosznie musi być słyszeć, siedząc na pokładzie statku, łopot białego żagla!

Niby skrzydło ptaka, schwytanego w sidła, trzepoce się o tykę wysokiego masztu.

Od łopotu tego płynie wilgotny świeży wiew. Zdrowa pierś, tęga pięść i głowa silnie osadzona na karku.

Błogosławiona dali morska, jakżebym chciał przeniknąć niezmierzoność twą — wyolbrzymiałą na­gle wśród tych bezmiarów postacią moją!

Jak ów cień, jak ów cień!

Kolebiąca się piersi morza, oto ja — czło­wiek — padam na cię piersią i całą cię sobą pokrywam, rozprzestrzeniony miłośnie na kraniec wód twoich!

Słone są wymiona piersi morza.

Oto sól-zdrowie krysztali się na mych wargach.

Od tej mocarnej piersi szeptem miłosnym idzie do mnie głębia i zwierza mi pomrukiem rozhuś­tanych fal tajemnicę swego żywiołu.

Rozpięty na piersi morza, czekam, rychło-li mnie zerwie potęga burz i — wpartego stopy w dno jego — rzuci czołem w szaleństwo czar­nych chmur, poza któremi wysoko złote jeden

o drugi tłuką się czerepy gwiazd!

Jakże cię pragnę, morze, dla obłędu marzeń moich! Jakże cię pragnę dla płomieniska mych uniesień! Jakże cię pragnę dla niepożytego żywiołu mej młodości podchmurnej!

Przetocz swe słone wody przez obszar piersi mojej i labiryntową mózgu ciemnicę!

Niechaj kształt mój napęcznieje wody morzem

i niech spazmem rozkoszy żywiołu zatchnięty stoczy się gdzieś w świata dziewiczą ostateczność!

Patrz, żeglarzu!

Oto niebosiężnej skały słup wybucha z mrocz­nych głębin wód i piętrzy, piętrzy się w górę, jak gdyby to był On.

Mknie wierzchem, mknie nawała chmur i białą pierś swą rozbija o szczytowisko.

Niechaj twój korabl ostrzy dziób, żeglarzu!

Przed tobą granitowej rafy zwał, jak nieskru- szony niczem mur, zawadą wieczną trwa.

Podróż skończona.

Ale ty, żeglarzu, pociskiem wielkich tęsknot swych przestrzelisz wszelki świata mur!

Więc szykuj pierś, więc szykuj pierś!

Patrz, żeglarzu!

Tam stały już majaczy ląd.

Dziewicza puszcza szumi w świat, palm jedno­nogie sterczą pnie, twarde kokosy wiszą nam,

banany słodki budzą smak... i olbrzymi

biały myśliwiec pod drzewem stoi rosłem, a w ręku długą ma rusznicę. U pasa błyska mu kordelas, tomahawk, z krzywem ostrzem broń, ładownica pełna prochu i naboi. W skórzanej manierce wody zdrój na odwilżenie spiekłych warg.

Myśliwiec czuwa, patrzy w dal. Tam, hen, pam- pasy w słońcu lśnią. Może się ozwie zwierza mruk, może czerwonoskćry krzyknie wojownik:

HughL.

Myśliwca wzrok przenika puszcz dziewiczych mrok, przenika żółtą stepów dal i Missisipi czar­ną głąb.

Myśliwiec czuwa, marszczy brew: wigwamu doj­rzał w dali dach. Wojenny słychać krzyk. Dyable lica, mnóstwo piór, czerwony skóry bronz... i wy­tężony chytry bieg...

Rusznicę chwyta biała dłoń.

Odbijmy, żeglarzu ! Bierz, korabiu, pęd! To stały ląd, to stały ląd!

To stały, twardy, martwy ląd!

Na morze! Dmij, wietrze, w żagle, dmij!

Tam wyspa jest, samotna wyspa pośród wód.

Robinsonem trzeba być.

Na wyspie, gdzie niema nikogo!

JA.

Oto, w bezlicznych atomów rozpylony chaotycz- ność, drgam na przestrzeniach wszechżycia wi- domie.

Z onych przestrzeni ku sobie idę powrotnie rozliczny a zmienny, — karzeł lub olbrzym — zły, dobry, lub gnuśny, przydławiony małości po­czwarą, piętrzącą się falą wnętrznych uniesień wynaszany na ducha podgwiezdne szczytowiska — zawsze jeden, — gmach świata jaźniowego

o przestworzu łyskającym tajnią bezmiaru.

Jaźń się po widnokręgach świata rozsypała, — po tysiąckroć niby odbita w zwierciedle, — wtór­nie się na zewnętrzu jego przejawiając!

Oto, drożyną polną ku sobie idę powrotnie ja snowłosem dziecięciem, gubiącem błękity swych patrzących oczu wśród kwiecia chabru, co rozsiał

mnogie gwiazdki swych główek niebieskich na zło­tym obszarze łanów pszenicznych.

Oto, z lazurowej przestrzeni ku sobie idę po­wrotnie — młodzian chrobroramienny, — a lica mam pałające od blasku różanopalcej jutrzenki.

Oto, z przestrzeni wszechżycia ku sobie idę po­wrotnie cieniem olbrzymim męża, co gigantyczny kształt swój kolebie w żółtej lawie słońca.

Wszelka myśl moja, drzewiej stworzona, w po­staci widomej kształt się przyobleka i poza mną w perspektywie obszarów staje, by wid tragiczny upomnień.

Ktoś ty?

...Jam twoja myśl dziecięca. Pomnisz, nocą jam cię przywołała do oglądania boskiej świętości. Oczy twe i dusza były nie zmąconą krynicą. W i- działy. Teraz zlatuję ku tobie na skrzydłach przypomnień, albowiem nie widzą twe oczy, i dusza twa się nie nurza w ekstazie światłości. Wielekroć upadłeś od onego czasu. Niechaj za mną pójdą łańcuchem nieprzerwanym wsze tę­sknoty twoje, — a pierwsza wyrośnie góra czy­nu twego.

Pójdę za tobą!

Ktoś ty?

...Jam twoja myś! młodzieńcza. Pomnisz gwiazdę nocną, co przeniknęła promieniem swym w twe łoże młodzieńcze? Na wskroś cię przeszyła ostrzem swego złota. A pomnisz ów potem czarodziejski magnes gwiazdy, co rozbudzone twe oczy chło­nęła w siebie? Spazmem świętej rozkoszy zadrża­łeś i stworzyłeś mnie. Odeszłam i teraz jestem sama, nie powtórzona przez nikogo, wierząca; jes­tem — dla ciebie.

Wracasz do mnie?

...Albowiem z ciebie wyszło dużo sióstr moich. Najdoskonalszą z pomiędzy nich byłam ja. Jam twoja myśl stworzona, a nie dokonana. Stworzyłeś mnie, w czyn nie wcielając. Jestem przeto jeno duchem bez ciała. Sobowtórów mych legion wy­rosło na podobieństwo nicości mego istnienia. Przychodzę, aby cię przywołać ku twemu prze­znaczeniu.

Więc żądasz... czego?

...Do kuźni mnie zaprowadź Czynu.

Ktoś ty?

...Jam twoja myśl dojrzała. Kadłub mej postaci majaczeje cieniem olbrzymim w żółtej lawie słoń­ca — i oto, pod twoje się przytacza stopy. Zdepcz mnie, albowiem silniejszyś ode mnie. Pod istność twoją podkopałam się chytrze. Już cię nie przerazi na zewnętrzu objawiony wid mój, w ma­skę sumienia obłudnie przebrany. Wywołana poza tobą, — wpadnę w łono twej istności, ujarzmiona niewolnica, aby napoić się wnętrza twego potęgą rozrodczą i w niem przepaść. Przyjmiesz?

Wnijdźcie do wnętrza, wszystkie myśli moje, albowiem ten jestem, który powrotnie wiecznie szedł ku sobie.

Nieustającej pomocy było przyczyną:

Ja!"

WEZWANIE.

Zjawiona mi nocą gwiazda przestrzenią świata obłąkała rozłogi wnętrza mego: powiały wiatry, zapłonęło słońce, glob wtoczył się trójobrotem na obszary woli ducha.

Śmiejący wstał wiatr i las owiał strzelistych szczytów moich.

Wszechpotężny duch świata łysnął w o k u w i e I-

kiem świata i milion oczu przyziemnych

otwarło się na istnienie moje.

Glob szałem rozrodu zadrżał, wszechjaźni tchnie­niem wieczystem objęty i w bezustannych się jej przelśniewa odbiciach.

A kiedy świszczę wiatr, na skrzydłach jego leci mój w przestrzenie śmiech, jako że dostojnych mocy rozmach — to żywioł społem nieokiełznany.

A kiedy białe słońce praży, leci mój w nie­

L

bieskie przestwory wzrok i po złotej ślizga się ziemi, z której się łona dobywa otchłani czarnej pomruk.

Na jaśniejącą łuskę słońca smolisty ktoś roz­sypał włos.

Z zygzaków jakby cały świat.

Poranne słońce na jutrzni promieniach szcze­biocący anielskich dzieciątek zsyła głos.

A kiedy w bezkresie ducha obszarem kulistym zamajaczeje glob, — gigantyzmem własnym osza­lały, — wystrzelasz go z łona swego na podbój wszechrzeczy, co przeciw rosną kształtem opor­nym; wystrzelasz go na tryumf wiktoryi woli swej trójramiennej.

Szumi wiatr, nabrzmiewa słuch głosami zmar­łych, stalowe głębie jezior, wód, wołają głosem wielkich złud, wołają smętnie po imieniu.

Świeci słońce, świergocą w gałęziach ptaki, po­pod drzewami, na trawnikach ćwierkają kurczęta, słodka ich mowa w daleki leci świat.

Na ekranie białej od żaru słonecznego prze­strzeni odbija się cieniem obszaru cienistego mi­raż globu.

Od globu-ż pada cień na słoneczny, cichy dzień ?

To jeno wid olbrzymi wyobraźni, co na mus­tangu świata bezmiar przelata.

O, nieśmiertelna pierwsza gwiazdo moja, w głę binę mych oczu młodych padłaś wieczności promie­niem — — i zachwycone już zostaną po wsze czasy!

O, nieśmiertelna pierwsza gwiazdo moja, oto w słodycz zdrowia zaczarowałaś posąg ducha mego!

O, nieśmiertelna pierwsza gwiazdo moja, która się ponad ziemią moją odmieniłaś trzykrotnie, świecąc pięknem idealistycznego szczęścia!

Nie oderwiesz się od sokodajnych korzeni ist- ności twej, — niewzruszone będą mury, z któ rych kwitnącą wyrosłeś gałęzią i samemu sobie w sen się zmieniłeś, niewzruszone będą imię, sła­wa i wola twoja!

Czerp z siebie przeznaczenie, człowieku, albo­wiem obca stoi poza tobą wola.

Nie z prochuś powstał — jeno z odległej wie­ków przybyłeś perspektywy.

Nie w proch się obrócisz — jeno we Wolę.

Pod naporem rozhukanych bałwanów nie pę­knie wiosło twoje, albowiem ono kierowniczem wyrasta z ducha twego ramieniem.

L

Ponad tobą czuwa blaskiem opłynięte, piękne czoło ducha, któremu — gdy był jeszcze czło­wiekiem — wierność krwi i ducha przypieczęto­wałeś przysięgą w serduszku synka, kiedyś już umiał składać w trąbkę swe niezdarne paluszki i nady­mać powietrzem buziaczek, by uciesznie przez piąstki trąbić w uszko maleńkiemu w kołysce braciszkowi swemu.

Ach, ta twarz, twarz, twarz ducha!...

Tyś to, Wielki Przewodniku, pierwszą mi w łoże młodzieńcze wpalił gwiazdę?!

Nieśmiertelności! wświeć się promieńmi w szary proch ziemi mojej i atom za atomem przemień w skry woli powstającej!

PRZECIW ŚMIERCI.

Zaprzańcami i życia grabarzami człowiek silny winien zwać mędrków, którzy nieproszeni ustalają prawdę o t. zw. nieodwołalnym skonie, haszyszując się myślą ponurą o pozagrobowym niebycie.

Ustalanie takiej antyżyciowej prawdy jest po­niekąd morderstwem dokonywanem z nożem w rę­ku na pełni życia.

Widno, nie krew płynie w żyłach owych mędr­ków złowieszczych, widno, czerw trupi toczy ich serca, widno, wnętrz ich granica — w ciasnych or­ganizmu ścianach.

Skoro możność innych łatwo posiadać wyo brażeń.

Skoro w złej, czy dobrej dobie życiu, a nie śmierci, podaje się instynktownie dłoń.

Skoro pełnię życia odczuwać potrafimy najdo­skonalej wówczas, kiedy jej nie uszczuplamy za­przaństwem, tudzież zwierzęcą, smętną myślą

o skonie.

Skoro grą naszej wyobraźni poza sferę fizycz­nego się możemy przesuwać życia i trwać w niej bezprzerwnie w odmiennych formach wyobraże­niowych.

Dużo już w tej przeciwśmiertnej możności naszej samoistnej tkwi potęgi, wiary i dumy nieśmier­telnego już jakoby jestestwa.

A przeto mędrkom owym życzyć należy zdro­wia i wszelkiej pomyślności, albowiem tonącego dobrze jest ratować choćby brzytwą...

O TRAWIENIU.

O pożywieniu nowoczesnego człowieka mówi Fryderyk Nietzsche: „...Zdoien trawić wiele, omal wszystko — atoli stałby wyżej, gdyby zdolności tej wcale nie posiadał...“

Aforyzmu przytoczonego część dalsza z treścią powyższą nie posiada związku.

Spostrzeżenie zaiste trafne, na konkretnej pod­stawie oparte: usta żują, gardło i przewód po­karmowy przełykują, żołądek zaś trawi, przeważ­nie nawet trawi smacznie. Zresztą małoż to w obec­nych czasach wyszukanych i różnorodnych na każdym, kroku potraw..

Nieprawdaż, smakosze? Ale czy stać was na śmiałość twierdzenia, że zdrowsze macie teraz żołądki i że trawią one lepiej, niźli żołądki wa­szych — o przysłowiowem zdrowiu—przodków ? Za­

pewne nie tak rychło zdobędziecie się na tego ro­dzaju twierdzenie. — Równałoby się to może oczer­nianiu wieków minionych, które któż z nowocze­snych odważyłby się nazwać niezdrowymi! A tra- wicież wy istotnie wszystko? Naturalnie! W przy­padku zaś dolegliwości używacie oleum ricini.

Oto, mniej więcej, podstawa, na której oparł Nie­tzsche swe trafne spostrzeżenie.

Czy nie możnaby jednak przypuścić, iż sam był on złym anatomem, skoro z rozbrajającą do tyła łatwością umiejscowił mózg na miejscu żo­łądka, żołądek zaś na miejscu mózgu, przypisu­jąc w dodatku zdolności trawienia jakieś ujemne znaczenie?

Mózg bezwzględnie winien trawić wszystko, być „wszechżernym“ i w dowolnych formach przetwory owe wyrzucać z siebie. Byłaby to jego funkcya normalna, naturalna.

W powyższem jednak przemienieniu go w żo­łądek mózg traci stanowczo pełnię swej nieosza cowanej wartości.

LUDZIE INTERESU“.

Wasz interes“ — powiada Nietzsche ludziom interesu — „to wasz największy przesąd, przyku­wa on was do waszego miejsca, waszego towa rzystwa i skłonności waszych. W „interesie“ pil­ni — ale w duchu leniwi, ze swej nędzoty zado woleni i zadowolenie to płaszczykiem obowiązku pokrywający: oto, czem jest życie wasze i czego pragniecie dla swych dzieci!“

Pocćż utyskiwać na ludzi, którzy, zacząwszy swą, dajmy na to, karyerę od czyszczenia butów, kończą ją rychło założeniem solidnego, rentowne­go interesu?

Któżby był zresztą czyścił buty filozofów? Któżby na nich zresztą, jak na dziwa, patrzał i śmiał się z ich kieszeni ?

Któżby zresztą, nie znając braci filozoficznej

dzieł, wymawiał z namaszczeniem lub odrazą jej nazwiska?

Któżby zresztą młodości samoiotnej obrywał skrzydła ?

Jest w co mierzyć!

Gdyby jednak nie istnieli ludzie interesu, nie stra- ciłożby życie nieco na swej dynamiczności?

Popierajmyż skwapliwie ludzi owych w imię zresztą naszego umysłowego interesu. Niech żyją w zdrowiu. Im więcej różnic, tem więcej starć, tem więcej treści i prężenia się myśli.

Do dzieła przeto, ludzie interesów!

I do takiego, oto, doszło „społem“.

Nie należy nigdy wilka wywoływać z lasu. Wilk zawsze zeń wyjść gotów i, czy złe go przyzwie warczenie, czy dobrotliwe cmokanie — zawsze ugryzie.

O KONSEKWENCYI.

Dość często Nietzsche używa określenia kon­sekwentny, a, e, stosując ją do tego lub owe­go podmiotu.

Czy niema w tern jakiego błędu?

Istnieje wola w danych wypadkach spaczna na­potykanym zjawiskom życiowym, lub wola przez nie suggestyonowana, ślepo im posłuszna, dalej wola świadoma, albo nieświadoma, także odrucho­wa, pozostająca pod naciskiem nieodpornego przy­musu wewnętrznego.

Jeśli ktoś, przypuśćmy, konsekwentnie prowadzi daną akcyę, to należałoby się domyślać, iż działa z wolą świadomą, albo też nieświadom podlega mechanicznie logicznemu napływowi zjawisk ze­wnętrznych, — odruchowo, a jednak jakby świado­mie spełniając to, co należy. Dużą w tem rolę

odgrywa także intuicya, mimowiedne szczęśliwe natchnienie, czasem nawet t. zw. „szczęście“.

Konsekwentnym jednak w swem wielorakiem działaniu nikt być nie może, człowiek bowiem już jako istota żywa, choćby nawet nie był przy zdrowych zmysłach, sam przez się konsekwent­nym jest aż do granic ostatecznych. Nie może być przeto konsekwencyi w konsekwencyi. Jedna jedyna prawdziwa konsekwencya nie może i nie powinna stać się podłożem dla różnego rodzaju konsekwencyi, tkwiących rzekomo w całym szeregu wypadeczków i oddzielnych czynów tego lub owe go osobnika.

Obszar życia i wszelka treść żywa z góry już skazane zostały na konsekwencyę. Objawiające się zaś pozory niekonsekwencyi w splocie wszechży- cia polegają na złudzeniu czysto optycznem. Po­wierzchnia tylko bywa rzekomo niekonsekwentna, wszelaka zaś całość wnętrza na matematycznej wprost polega konsekwencyi. Drobnostkowych przeto ruchów na ekranie owego wnętrza nie po winno się zamykać w określeniach: „konsekwentny“, „niekonsekwentny“. Chyba dla porozumienia się łatwiejszego.

Przyroda jest konsekwentna, człowiek zaś jako

jej cząstka jest także w tworzywie swem konsek­wentny. Jedna olbrzymia ciągłość konsekwencyi przenika ludzkość, świat zwierzęcy i wszechświat. Jest wszechobejmująca. Rozcząstkowywać jej, jak solitera, niepodobna. Niepodobna też tracić z oczu jej miary olbrzymiej, określając kogoś, dajmy na to, w przypadkowym małoznacznym nawet czynie jako konsekwentnego. Byłoby to ponie­kąd przyłożeniem ściany do ziarnka grochu...

Nigdzie wpośrodku, ni na oznaczonem chętnie miejscu nie zmieści się owa konsekwencyi miara, nigdy jej w dłoń swą nie pochwycimy, raczej na wargach wieść o niej dźwięczeć nam będzie fra­zesem określenia...

GDZIE NASZ PRZYJACIEL?

Niejednokrotnie zjawiska psychiczne zaobserwo­wane na tłumie przekonują nas o nizkości i bru­talności człowieka. Zbiorowe, ujednostkowione niejako oblicze tłumu wydaje się nam wówczas wstrętne i zgorszeni, ze świętoszkowskiem oburze­niem odwracamy odeń oczy.

Jednakże tłum z perspektywy oddalenia kry­tycznie oglądany w swych uzewnętrzniających się przejawach — konstatujemy z przykrością i uczu­ciem upokorzenia — uderza podobieństwem toż­samości do każdej z osobna wziętej jednostki psychicznej, ujawniającej się w swych różnorod­nych formach na obszarze życia, z nieprzymuszoną naturalnością, lub też tak, aby jej negliż zbytni

przez niczyje szpiegujące oko nie był podpa­trzony.

Rumieniec wstydu powleka nam lica.

Albowiem, jako ów tłum, niewolnikami się wi dzimy naszych nizkich żądz i instynktów, jedno­cześnie, gdy zbudzone uczucia dumy i godności zmuszają nas do szczelnego okrywania w zasłony „sromnych“ części naszej psyche i do zapomi­nania o jej nieestetycznej funkcyi, którą prze­jawianiem się wkorzenionego w nas zła nazwać można z łatwością.

Skąd ów jednak krytycyzm objektywny jasnego na rzeczy patrzenia, skąd ów samoochronny wstyd, skąd uleganie napadom własnego ostro- widztwa ?

Skąd w nas godność, duma, poczucie u- pokorzeń i umiejętność zapominania zła doko­nanego ?

Stanowczo, iż w nas, w niewolnikach szar­panych kłami instynktów, żyje ktoś wyż­szy, co nas obdarza temi wszystkiemi zaletami, dając często znak ostrzeżenia budzącą się wzgar­dą i wstrętem do własnych istnień, gdy paczeją.

Ten ktoś bez wątpienia żałuje nas i nasze wnę­trza przed rozkładem — i winniśmy go

szanować w sobie jako prawdziwego przyjaciela nie tylko nas samych, lecz i naszego społeczeń­stwa.

I nie wstyd - że wam, którzy w utyskiwaniach całe życie uganiając się za przyjacielem, odnaleźć go nie możecie?...

ODZIENIE.

W nowem i z drogocennej materyi chodzisz odzieniu, — innym zgoła stajesz się człowiekiem. Wytworne masz ruchy, uważające gesty, potoczy­ste, gładkie słowa z ust twych płyną samym mio­dem i mądrością.

Wytworne nąwet wokół siebie stwarzasz oto­czenie i czcigodną dostojnością napełnia się wnę­trze twoje, albowiem wypraną na ciele czujesz bieliznę, a na niej nowe, z drogocennej materyi odzienie. I wszystko zgoła w kształt się przyo­bleka wytworny. Coraz częściej przytem rozkosz­ne się rodzą w tobie przypuszczenia, czyś nie z królewskiego rodu. I wreszcie wierzysz w to, wierzysz nieprzeparcie! O, bo tyle szlachetnych dodatków do krwi się twej przetoczyło, jakby z no­wego i z drogocennej materyi odzienia!

O, wytwornoruchy dżentelmenie, mnogim twój tryumf!

Ileż to bowiem razy, widząc cię w stroju błysz­czącym, powiedziano o tobie, żeś piękny, wznio­sły i szlachetny...

W ubraniu przez użycie zniszczonem światu się nie pokazuj, a nawet rzadko miej odwagę poka­zywać się w niem samemu sobie: łatwo utracić możesz to, czem niedawno nowe i z drogocen­nej materyi obdarzyło cię odzienie. Od zużytego, zbrukanego bowiem odzienia przykre padają sug- gestye, które słabą twą głowę w mgłę przyoblec mogą zdradliwą. Miast wytwornych — łatwo zwy­czajnych, niedbałych nabierzesz manier, mniej wy­mownym stanie się język twój, nadto wydawać ci się będzie, iż nieumyte zawsze, brudne masz ręce i niechlujstwem wysmarowane wnętrze.

O, istoto ludzka, wiele masz z ćmy, co lgnie do byle płomyka, wiele masz z koguta, którego byle wietrzyk, gdy mu w ogon zadmie, obraca głową do ogona i naodwrót!

A gdybyś, wytwornoruchy dżentelmenie, zdjął z siebie nowe i z drogocennej materyi odzienie?

A gdybyś, szpetnoruchy kramarzu, zdjął z siebie brudne i przez użycie zniszczone odzienie?

Gdybyście nago chodzić poczęli, własną skórę za najlepsze mając odzienie?

Zapewne żaden z was nie byłby owym „innym człowiekiem“, ni ćmą, ni kogutem. Stracilibyście na swem znaczeniu.

Byłabyś czemś pośredniem niechybnie, czemś, co jest i czego niema, beznadziejnie utopiona w odzieniu, słaba istoto ludzka!

OMEN.

Oto poza tobą wola obca chłoszcze przestrzenie życia twego, dobro i bogactwa twoje.

Jeno pięść zżymasz kurczowo, jeno pierś swą ogniem rozsadzasz buntu, jeno rozgorzałego wnę trza grozisz lawinnym wybuchem żywiołu w tobie utajonego.

I nie zna granic przewrotności obca wola. Ką­pie się w rozwartej czeluści zbrodni, wężowymi przegibami cielska polipiego ku tobie sterując. W ślad za nią rozżarte, wściekłe podąża stado instynktów sojuszniczych.

Sądom wieków grożącej ci klęski nie przeka­żesz, jako że obecność dnem będzie mętnem przepaści w czasach, które nadejdą, — w przy­szłości.

Z owego dna prócz oblicz poczwarnie obmier­

złych, oblicz aniołów w maskach, pod któremi potworów tężą się rysy, — prócz plugawego żmij syku, — prócz samojedczego rozkiełznania dzikiej hordy minionych — — zagrzebana po wieki żadna prawda cudownem swem okiem nie błyśnie światu, aby zaprzeczyć sfałszowanemu bie­gowi wszechrzeczy.

Sfałszowana zaś ludzkość w onym czasie przy­szłości nie odnajdzie w sobie jasnego wstecz pa trzenia.

Albowiem będzie sfałszowana, wykarmiona mi­jających wieków tworzoną z uporem szaleńskim nieprawdą nieprawdy, zmyślnego kłamstwa i obłudy.

Stań wpoprzek nieprawdzie teraźniejszości, zabrzęknie trzos i kradzionym blaskiem zaświeci ci popod oczy.

Stań wpoprzek nieprawdzie teraźniejszości, milion samozwańczo ukrewnionych apostołów o- krzyknie się tobą i, myśl twoją łykając, rozato- mizuje ją na szerokość wielkomiejskich rynsztoków.

Na skołatanej ojczyzny nawie do własnych kie­szeni i kieszonek podróż przedsiębiorą apostoło- łowie. Ku tronom chylą się ich łby gadzinne

i dłonie wyprężają dziadowskie.

...Okręt, okręt sprzedajemy 1 Tani, bo strzaska­

ny! Kto da więcej? Na waszych chętniej powę- drujem okrętach...

Patrzą na korablik tonący władcy świata

i uśmiechają się z politowaniem, albowiem dobrze od onych żeglarzy krzykliwych, czasem w naj­głębszej coś szepcących tajemnicy, wiedzą, co zacz ów okręt, dokąd i po co płynie...

Na zegarze dziejowym biły godziny i z hukiem przewalały się straszliwym po pokładzie statku samotnego, wieszcząc tryumfu czas zwycięzkil Ale w apostołów, samozwańczych sterników okrętu, biły te dźwięki grzmotem klęski ostatecz­nej, a przeto lisia przezorność odgadujących pa­robków brzucha stugębnym alarmem zawsze przed uderzeniem wybuchała godziny.

Drżało i korzyło się wokół wszystko, albowiem zapałów to niby moc się wyotchłaniałal

I złota odparć płynęła rzeka...

A na dziejowym zegarze choć wybiła godzina, głuche jej echo grzęzło, by tępy grot, w chwie­jącej się nawie korabiu i na nim umierało powoli...

Stań wpoprzek nieprawdzie teraźniejszości, a prosty parobek brzucha prawdę do użytku wła­snym ci kałem wypisze na murze...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Huskowski Jan SPOJRZENIA NOWELE
Huskowski Jan GESTY
Jan od Krzyza Poezje
ŻYWY PŁOMIEŃ MIŁOŚCI, HTML, A) ŚW.JAN OD KRZYŻA
ZNAKI UFNOŚCI POEZJE Ks Jan Twardowski
Kasprowicz Jan Zycia plomienny stroz
Sw Jan od Krzyza Zywy plomien milosci docx(1)
nowele konopnicka EFTG77H33VZH Nieznany
nowele(3)
Współczesna polska proza kobieca, polonistyka, 5 rok

więcej podobnych podstron