Huskowski Jan GESTY

JAN HUSKOWSK1

GESTY

POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA

Roch Tynski urodził się w dniu, kiedy świat pro­mieniał wiosną i cały drżał rozrodem pierwszych roz­kwitów. Błękitna kopuła niebios zalana była słoń­cem, szło życiodajne ciepło i wsiąkało porami w wil­gotne łono ziemi, objętej rodczem kiełkowaniem. Lśniły szeroko rozlane tonie wód rzecznych, zieleniła się dziewicza ruń łąk i pól, pachnących oddechem czarnoziemu.

W tern, że ktoś urodził się na wiosnę, nic chyba nie tkwiło szczególnego. Iluż to zresztą ludzi w pię­kne dni wiosenne wydają na świat łona matczyne. Innego atoli zdania był pan Ryszard Tyński, ojciec niemowlęcia, któremu się przecież zdawało, iż dowód to niezwykłej łaski Opatrzności, że syn mu przyszedł na świat w dniu wiosennym, w dniu, który wydawał mu się najpiękniejszym ze wszystkich dni wszystkich wiosen, jakie w swem dość długiem życiu widział i przeżył. Był pewien trafności swego spostrzeżenia, tern bardziej, że nikt mu go nie podszepnął, że po-

GESTY 1

wstało w nim prawie bez współudziału świadomo­ści , niby dobre natchnienie, płynące bezpośrednio ł* wprost z głębi duszy, napiętej w tej chwili, nie wia­domo dlaczego, na wysoki ton poetyczny. Czuł pe­wne odświeżenie całej swej przygniecionej życiem istoty i całe zewnętrze objawiało mu się w barwach nierównie pogodniejszych, niż zazwyczaj. Z tego po­wodu opanowała go szczera radość, z którą skryłby się chętnie w najodludniejszy jakiś zakątek, byle tylko nie został przez kogo podpatrzony. Zdawało mu się bowiem, iż wtedy prysłaby radość jego i wiara w wy­jątkowość dnia dzisiejszego.

Każdy człowiek w ciągu swego żywota spodziewa się zaznać t. z. szczęścia, o którem niejednokrotnie śni gorączkowo, tak samo pan Ryszard, popatrzyw­szy wstecz w perspektywę przeżytych lat — i widząc } wysilane dotychczas w tym kierunku bezpłodnie tę­sknoty i przeczucia, jak gdyby zrozumiał, iż dziś wła­śnie nadeszła chwila, przez los mu jako ono szczę­ście dobroczynne zesłana.

W pierwszym momencie jako człowiek wierzący, chciał uklęknąć i podziękować Bogu modlitwą za ła­skę, którą go opatrzył, jednakże poprzestał tylko na na gorącem westchnieniu i wdzięcznej myśli o do­broci Wszechmocnego, wierny zasadzie, iż wierzącemu 1 szczerze, wolno modlić się we własnem wnętrzu bez t jakichkolwiek zewnętrznych oznak pokory chrześci­jańskiej. ^

Słonce wciskało przez okno mnóstwo światła do

^ mieszkania, szał wiosny drżał w powietrzu, niebo

było tak błękitne, tak wesoło błękitne, odśmiechnięte życzliwie ziemi, jak nigdy.

Pan Ryszard wziął laskę i kapelusz i wyszedł z domu z cygarem w ustach, które palił z zachowa- i niem sytej, pogodnej powagi. Rychło minął zabudo-

> wania, które należały do jego gospodarstwa—i zna­

lazł się w polu. Szedł wolno miedzą, mając w du­szy na wszelkie dochodzące go głosy i odruchy ży­cia dobrotliwą współczującą wyrozumiałość.

Niechaj wszystko żyje, niech wszystko kwitnie, odmładza się i osiada na pniu pełnej szczęśliwości!

Błogosławił.

Wzruszało go istnienie każdego źdźbła, wystają­cego z ziemi, każdego krzewu, drzewa, kwiatu...

^ Az całej przestrzeni szły ku niemu wdzięczne

odzewy, obejmowała go pieszczota wietrznych prze­wiewów, kłaniały się idącemu kiwające główkami kwiaty, przyjmowały go szmerem wielojęzycznym na­potykane drzewa, trzęsące zabawnie listkami, jak gdyby chciały mu coś zwierzyć, lub za coś niewiadomego podziękować — i szedł, otaczany dźwięcznym szcze­biotem ptasząt, muskających go w przelocie piórami t swych skrzydełek, a nawet pasące się tu i ówdzie

zwierzęta pozdrawiały go łagodnem mruczeniem i tkli- 1 wą mową oczu.

f Idąc, sprzyjał wszystkiemu.

Dziwny zaiste dzień, ten dzień, który wydawał mu się najpiękniejszym z dni wszystkiego żywota.

1*

A może to tylko złudzenie?

Nie, to nie jest złudzenie. Słońce dziś świeci ina­czej, niż kiedykolwiek, ziemia jest weselszą i ciepłym tchnie wonnym oddechem, cała przyroda, ludzie i zwie­rzęta są jakby napojeni zdrową słodyczą szczęścia, które z wnętrza jego dzisiaj odśmiecha się radośnie wszechżyciu.

Przystanął na miedzy; zaczerpnął pełną piersią powietrza i oddał się dojrzałemu, rozkwitłemu w nim ukojeniu.

Wybiegł w lśniącą przestrzeń promieniejący wzrok, całą swoją wypukłością poddała się pierś naprzód, rozprężyły kiście dojrzałych męskich ramion i jak gdyby świat objąć chciały, otworzyły się miłośnie i garnęły ku sobie nieogarnione widnokręgi ziemi, z których w ekstatycznem rozmarzeniu płynęło młode życie.

Zobrazowało się w postaci przecudnego mło­dzieńca, który z odrzuconą w tył ekstatyczną głową, płomienił oczy swe szczęściem, twarz boskością na­tchnienia, a w świątyni swej piersi niósł entuzyazm, miłość i braterstwo ziemi, braterstwo wszem dobrym i sprawiedliwym. Złoto-płowe kosy włosów okalały mu twarz burzą jasnych błysków i szaleństwem pię­kna rozwichrzonej czupryny. Jedna dłoń pieczęcią wiecznych z ziemią przymierzy spoczywała na jędrnej muskulaturze piersi, druga zaś wznosiła się ponad ziemią, siejąc ziarno nieustającej młodości i rozkwitu.

Śpiewała przestrzeń hymn harmonii wszechżycia

na cześć, radość i dostojność jego, płodne bogactwo natchnień przepływało piersią pana Ryszarda, a echa onego hymnu rozprzestrzeniały się miłośnie po roz­łogach, rozfalowując w modlitwę uwielbień niwy, łąki i lasy.

Objęła go nagle zapobiegliwa myśl o domu. Po­wiało nań przedziwnym urokiem rzeczy drogich, cie­płych, niezapomnianych i w oczach stanął mu żywo plastyczny obraz dworku, który zamieszkiwał.

Parterowy obszerny budynek o wapienno-białych ścianach i dużych płaskich pokrywach gontowego dachu, pod którego sklepieniem mieścił się duży, pe­łen strachów strych z poprzeciąganymi wpoprzek sznu­rami do wieszania bielizny, zawalony móstwem nie­użytecznych gratów i rupieci. Z tyłu otoczony nizkim płotem był ogród warzywny, skąd roztaczał się roz­legły widok na pola i wsi okoliczne, z frontu dom zaopatrzony był zgrabnym ganeczkiem, obrośniętym bujnemi kiściami dzikiego winogradu.

Stąd aż do gościńca, biegnącego szerokim pasem przez pola, ciągnął się ogród, wysokim ogrodzony parkanem. W lecie cała ta ogromna połać ziemi była deseniami różnorakich klombów, które aż pstrzyły się od barw kwietnej braci: rosły tu goździki, bratki, rezeda, olbrzymie pelargonie, róże, astry, nieśmiertel­niki... Im dalej było iść ogrodem paseczkami czy­ściutko utrzymanych ścieżyn, tem wspanialszymi pre­zentował się klombami, koło których troskliwie i ze zdolnością pielęgniarską chodził sam pan Ryszard.

Były też inspekta, lśniące w słońcu swemi szybami, z podniesioną do połowy wierzchnią pokrywą, aby operującemu słońcu pozwolić na pojenie życiodajnem ciepłem cieplarnianem istot roślinnych, zbyt wątłych i delikatnych na samodzielne rozwijanie się pod go- łem niebem. Dużych cienistych drzew rosło tu nie­wiele; dopiero po obejrzeniu całego kwiatowego ogrodu, wchodziło się pod baldachim masy drzew owocowych, stanowiących sad, ogromnie gęsty i za­rośnięty bujną, sięgającą kolan trawą. Pomiędzy temi drzewami na tle ciemno-zielonych ścian sadu maja­czyły porozrzucane tu i ówdzie ścianki ułów pszcze­lich, formujących całą pasiekę. Opodal na skraju tego ogrodu owocowego stał długi, przyziemny budynek

o szpiczastym dachu gontowym, ciągnący się wzdłuż całego ogrodu aż do samego domu. Niziutkie jego ściany fundamentami głęboko sięgały ziemi. Była to przeznaczona do użytku domowego piwnica. Obok stały stajnie i obozy, wznosiły się zabudowania gu- mienne, poza niemi dymiły małymi kominami kryte słomą czworaki, zamieszkane przez służbę folwarczną.

A tam w domu, w pokojach, które przez tyle lat były świadkami jego życia, stał się cud...

Cały ten obraz, z którym był tak zżyty, ciągnął go ku sobie nieprzeparcie dziwnym urokiem wizyj­nym. Tchnęło zeń umiłowaniem i wyjątkowo silną swojskością, jakiej dotąd nigdy jeszcze nie odczuwał.

Tak oto z oddali człowiek przyzywa miłośnie samego siebie za pomocą wyobrażeń blizkich mu

przedmiotów, z którymi się zżył i które na zawsze uwięziły cząstkę jego własnej istoty.

Pan Ryszard uczuł konieczność przerwania spa­ceru i wrócenia do domu, który go bezustannie wzy­wał głosem tęsknoty i jakiejś nagłej nieodzownej potrzeby jego obecności.

Zawrócił nieco zaniepokojony.

Czy tain się co stało? Czy żona zachorowała? Wszakże zostawiłem ją, wychodząc, w kompletnem zdrowiu... Poród był przecie tak lekki...

Idąc z pośpiechem ku domowi, uczuł pewien żal do siebie, że tak mało myśli poświęcił dziecku. Ze zdziwieniem, nieco nawet przykrem, przekonał się, że w czasie całego spaceru nie pomyślał o niem wcale.

Usprawiedliwiać się jął przed samym sobą.

- Toż to maleństwo, zaledwie przyszło na świat, przedmiotu zainteresowania dla mnie jeszcze nie może stanowić. Właściwie cieszyłem się dzisiaj więcej z sa­mego siebie i z przewidywanej przyszłości... Co bę­dzie, gdy syn mój dorośnie...

Niebawem przeraźliwą białością wapna zalśniły ściany dworu, błysnęły uwięzionym w szkle blaskiem słonecznym szyby okien, zamajaczył spokojną szaro­ścią duży dach gontowy, pod którym pomnożyło się dziś życie więcej o jedno istnienie.

U drzwi wchodowych stał wysoki, jak tyka, chudy żebrak, który jakby czekał na kogoś. Miał krzywy, sępi profil twarzy, krzaczaste brwi wisiały mu strzę­pami ponad oczodołami, w których jarzyły się złe,

wciśnięte głęboko pod czaszkę, oczy. W wejrzeniu miał coś ostrego i fałszywego, zarazem był lo wzrok niemal dotykalny, niszczący wszystko, na czcm spo­czął. Tyle się zen wyotchłaniało dzikiej drapieżności, iż pan Ryszard czuł się po prostu obdzieranym z cze­goś, co było jego własnein życiem, przez ten stra­szliwy ohydny wzrok plugawej postaci w łachmanach.

Chwyciło go pewne lekkie osłabienie, najwyra­źniej żebrak mu coś ujął, pomniejszył go o pewną cząstkę jego własnej istoty, którą, zda się, wchłonął w żarłoczną głębię swych rysich oczu.

Na twarzy pana Ryszarda osiadł wyraz niepoha­mowanej odrazy.

Jakby go tu kto umyślnie przysłał, wpoiwszy wen uprzednio przekonanie, że odziedziczyłem jakiś olbrzymi majątek, albo, że wygrałem wysoki los na loteryi; — pomyślał z domieszką pewnej żółciowej niechęci do starego wygi, którego postać złowieszczym cienieni padła na świetlaną chwilę jego życia i za­mąciła pogodę duszy.

Byłby go chętnie wziął za bary i wypchnął precz ze swych obejść, gdyby nie magnetyczny wzrok dziada, którym przykuty był do miejsca. Wytworny pan z po­sępnym obdartusem mierzyli się jakiś czas wzrokiem, przepierali się wzajem, lecz daremnie, żaden nie ustą­pił, obaj w równych czuli się do czegoś prawach. Pierwszy zapewne do względnego szczęścia, które miał w sobie i wokół siebie, drugi do mściwej nie­nawiści do szczęścia, którego najwidoczniej nie po­

siadał, a zazdrościł innym. Pierwszy jako napadnięty bronił się, drugi nastawał, wyrywał, miażdżył. Przy­czajony, zgięty w kabłąk, z kudłatym łbem, zwieszo­nym dychawicznie na cienkiej łodydze zwiędłej szyi, łypał małemi, nabiegłemi krwią oczkami, w których tkwiło mnóstwo jakiejś złej przewrotnej woli, prze- błyskającej w jego wzroku nieodpartem ostrzem stali.

Pan Ryszard rzucił mu wreszcie Sztukę złotą, którą ów pochwycił skwapliwie w szpony krogulcze po­krzywionych palców — sam zaś wpadł czemprędzej do mieszkania, z impetem zatrzaskując drzwi za sobą. Było to coś nakształt ucieczki przed widmem okro­pnego nieszczęścia.

Tu go coś jeszcze skłoniło do wyjrzenia przez okno.

Dziad odchodził powoli z uśmiechem ohydnego tryumfu na wargach, kolebiąc swój krzywy tułów na poroztrącanych, jakby luźno się trzymających biodrach, ostry zaś, złowrogi kontur jego chudej, pochylonej wprzód postaci o głowie z profilem drapieżnego ptaka, odcinał się wyraźnie na tle słonecznego krajobrazu. Za nim wlókł się po ziemi jego własny olbrzymi cień, ogromnie ruchliwy i co chwila zmieniający swój kształt w miarę, jakie ruchy wykonywał jego żywy sobowtór. Czasem niknął, czasem stawał się krótki a pękaty, czasem znów wydłużał się nadmiernie i z drogi wystrzelał aż na polne zagony, po których skakał żywo, albo pełzał z niezdarnością potwora.

Pan Ryszard patrzał jeszcze długo z uczuciem

niewytłomaczonego lęku i złowróżbnych przewidy­wań. Kiedy żebrak zniknął mu już zupełnie z oczu, zaniknął się w swym gabinecie i zasiadł do pisania listów. Nic mógł jednakże skupić myśli, przekreślał zdanie za zdaniem, wszystkie były jakieś sztuczne, wymuszone. Zniechęcony wreszcie rzucił pisanie i ka­zał zawołać kuzynkę, znajdującą się przy boku cho­rej żony. Dowiedziawszy się od niej, że chora ma się dobrze i że niemowlęciu lekarze wróżą zdrowie i utrzymanie się przy życiu, podziękował jej i znowu zo­stał sam. W usposobieniu, w jakie niechcący popadł, nie chciał odwiedzać żony. Wniósłby z sobą pewne nie­zdrowe, którego się nagle nabawił, i kto wie, jakieby to miało następstwa. Do tyła starał się być nawet ostrożnym, że przestał siłą woli myśleć o żonie i dzie­cku, oderwał się od nich i pchnął swe myśli w kie­runku jak najmniej dla kogokolwiek szkodliwym, zwłaszcza, iż nic mógł się pozbyć poczucia, że obla- zło go coś plugawego.

Słońce zniżać się jęło ku zachodowi i świecić krwawemi dłońmi na szybach, a równocześnie roz- czyniał się zmierzch, którego pierwsze cienie snuły się już po gabinecie tańcem szarych pajęczyn.

Pan Ryszard wzdrygnął się nagle. Oto błysnęła mu w mózgu wizya ponurej postaci dziada, kroczą­cego słonecznym gościńcem, postaci, przypominającej łopocące się skrzydło czarnego olbrzymiego ptaka.

Zerwał się z fotela, na którym oddawał się my­ślom, i wparł się całą postacią w ramy okna, usiłu­

jąc zgonić z oczu przeklętą wizyę zaczerpnięciem w nie innego widoku.

Purpurowe płachty blasków wisiały w gałęziach, postrzępione i poprzedzierane tu i ówdzie konarami drzew, skąd zlewały się plamami na ścieżki i traw­niki, zapylane rosnącym urokiem, który wszystkie per­spektywy alei ogrodowych poprzemazywał swymi cie­mnymi palcami, budując ścianę nocy. Gdzieś daleko tubalnym głosem piał dziwnie zachrypnięty kogut.

Pomyślał z goryczą:

1 to był najpiękniejszy z dni mojego życia!

Roch był dzieckiem ładnem, rozwijał się zdrowo i rósł, jak na drożdżach.

Miał oczy podobne do bławatków, buzię rumianą

0 wyrazie słodkiego dziecięctwa, okoloną pękami zło­towłosych loków. Śliczna ta mała istotka wypełniała dźwięcznym szczebiotem pustkę komnat, niby pta­szyna wezwana do wielbienia śpiewem wszechżycia.

Malec najbardziej lubił przesiadywać w odoso­bnionym, pustym zazwyczaj salonie i tam też bawił się nieraz całemi godzinami. Bo zresztą dla Rocha (takie otrzymał imię) nie było pustki chociażby w naj­bardziej opustoszałych komnatach. Wszystko bowiem dlań w jego wyobraźni żyło i przemawiało doń we właściwy sobie sposób. Przywiązywał się np. łatwo do jakiegoś sprzętu czy mebla, jak do żywej istoty

1 w ciągu dłuższego czasu musiał doń niejednokro­tnie powracać, niby do swego dobrego, znającego swe życie przyjaciela.

Na zdobnym, stylowym stole stał kwadratowy«

spełzły, o wyblakłych złoceniach duży zegar z ku­kułką. Jego cyferblat napełniony był mnóstwem du­żych i małych wskazówek i wskazóweczek; był to bowiem nietylko czasomierz, lecz zarazem kalendarz i miernik pogody. Cudowny ów antyczny przedmiot stanowił dla Rocha początkowo największy przed­miot zainteresowania. Potrafił nieraz spędzać po kilka godzin w salonie i przypatrywać się zegarowi, który z powagą wytakiwał miarowe kroki czasu. A kiedy zachrzęścił swą maszyneryą i puścił w ruch spręży­nową kukułkę, wywołującą na cały głos godziny, Roch klaskał z uciechy w dłonie i tańczył dookoła stołu.

Chwilami zdawało mu się, że zegar ten żyje. Wtedy znosił mu okruchy niedojedzonych ciastek, pierników, czy chleba z powidłami, rozsypywał je po stole i czekał, rychło-li obudzi się w starym instru­mencie łakomstwo, skłaniające go do spożycia dzie­cinnych darów. Ale chociaż chłopczyk czasami bar­dzo się niecierpliwił, dostojny zegar nie poruszył na­wet językiem, bez ustanku wystukując miarowo swoje łagodne tik-tak-tik-tak«, jak gdyby mruczał jakieś niby to podziękowanie, czy wyrazy uznania dla grze­cznego, dobrego Rocha, który ochrzcił go wreszcie z tego powodu mianem »Mruczka«.

No, jedz, Mruczku, proszę cię, jeśli usłuchasz, przyniosę ci jeszcze cukierków i czekolady — mówił, składając błagalnie rączki przed głuchym cyferblatem.

»Tik-tak-tik-tak...

Ty sobie mrucz, co ci się podoba. Bo cóż mi z tego, że objawiasz mi swą wdzięczność, kiedy jeść nie chcesz.

Tik-tak-tik-tak...

Jeden raz, Mruczku, tylko jeden raz posłu­chaj mnie...

Tik-tak-tik-tak...

Zniecierpliwiony chłopczyk zaprasza mamę do salonu.

Pokazuje rączką zegar.

Mamusiu, Mruczek nie chce jeść, ja go pro­szę, a on n>c, tylko mruczy...

Cóż ty mu dałeś?

Ciastek i pierników... Jeśli sam nie chce, to niech przynajmniej da swojej kukułce. Ona biedna tyle musi krzyczeć...

Stara pani z uśmiechem popatrzała na osypany okruchami stół i rzekła:

Gdybyś, synku, dał te okruchy wróbelkom, których tyle fruwa w ogrodzie, to co innego. Żywe stworzonka zjadłyby z apetytem.

Odtąd Roch począł karmić wróble, a chociaż po dawnemu bawił się w salonie, mniej już poświęcał uwagi zegarowi, który go zawiódł. Razu pewnego, przypomniawszy sobie, jak to Mruczek nie chciał jeść ofiarowanych mu ciasteczek, wydął pogardliwie usteczka i huknął z całej piersi pomiędzy wskazówki:

Głupi Mruczek!

Nie dość na tem, trzymanym w ręku pręcikiem

wyciął Mruczka w sam cyferblat, aż coś w nim dźwię- J Ho głucho, potem raz i drugi w mosiężny błysz­

czący kant.

Mruczek stęknął i zaczął nagle iść ciszej i cykać coraz słabiej, jak gdyby smutniejąc, wreszcie ucichł zupełnie. Tak. jakby mu serce bić przestało.

Chłopczyk przestraszył się zrazu, większy byl je­dnakże od strachu jego żal. Zalał się rzewneini łzami, objął zimny organizm Mruczka rączkami i począł miękko, pieszczotliwie:

Przepraszam cię, Mruczku, ja kocham Mru­czka, stukaj sobie dalej, dlaczego przestałeś?

Ale nie odzywał się Mruczek.

Boleśnie coś targnęło Rochem.

Pobladły, drżący ze wzruszenia, jakby utracił coś drogiego, poszedł do ojca, położył mu główkę na kolanach i wybuchnął nieutulonym płaczem.

Tatusiu, Mruczkowi coś się stało, zabiłem Mruczka — wyjąkał głosem, nabrzmiałym rozpaczą.

Zaraz, pójdziemy do salonu i przekonamy się, czy Mruczek żyje, czy też nie.

Pan Ryszard pomajstrował coś koło zegara, który niebawem począł wypukiwać swoje tik-tak«, przy­wrócony z powrotem do życia. Rozrzewniony Roch Pocałował ojca w rękę. Pan Ryszard popatrzał mu 1 tkliwie w oczy i pocałował go w białe czółko w nie­bem zrozumieniu uczuć, które miotały chłopcem, Poczem po cichutku wyszedł z salonu z zachowa-

niem dyskretnej wobec malca delikatności, tak, jakby miał do czynienia z osobą dorosłą.

Roch z sercem wezbranem radością okrążył try­umfalnie stół, strojąc do Mruczka filuterne minki, a potem zawołał:

Jakże się cieszę, Mruczku, żeś wyzdrowiał! Już ci więcej nigdy nic złego nie zrobię!

Siadł na obszernej kanapie, wtulił się w jej mięk­kie oparcie i dłubiąc palcem w nosku, jął przyglądać się porozwieszanym na ścianach portretom, oddawna go już interesującym swem niepodobieństwem do lu­dzi, jakich wokół siebie widział. Były to postacie kobiet i mężów, w staroświeckich strojach, prawdo­podobnie przodków rodu Tyńskich. Dzieciak przy­patrywał się z niemem zdziwieniem tym malowanym dużym oczom, patrzącym nań ze ścian ze złudnie żywym wyrazem. Wydało mu się nawet, że jeden ze starców mrugnął nań znacząco okiem i że jedna z portretowanych dam najwyraźniej otworzyła usta i powiedziała coś głośno, ale co, nie wiedział. A kiedy wreszcie jedna z postaci z cichym szelestem spły­nęła ze ściany i pochyliła się nad Mruczkiem, który za dotknięciem jej ręki począł nagle niby iść szybko i cykać tak głośno, jak gdyby młot dźwięczał w ku­źni , Roch zerwał się z kanapy i uciekł z salonu, zdjęty przerażeniem.

Sam nie wiedział, śnił-Ii, czy wszystko było jawą. Z przygody tej jednak nie zwierzył się nikomu, po dawnemu zachodził do salonu, przestępując tylko

próg jego z pewnem już onieśmieleniem i odrobiną podejrzliwej bojaźni w obawie, żeby go znów nie zaskoczyła jakaś nadzwyczajność.

Razu pewnego z powodu restaurowania mieszka­nia, pani Tyńska wyjechała na ten czas gdzieś w są­siedztwo do krewnych, pan Ryszard zaś i Roch, któ­rzy sami zostali teraz w domu, urządzili sobie sy­pialnię w tym samym salonie, który był miejscem ulubionych rozrywek malca.

Była późna noc, kiedy Roch, śpiący na kanapie, obudził się nagle, tknięty poczuciem, że coś się koło niego dzieje. W zaspane oczy wpadł mu oślepiający blask palącej się jeszcze na stole lampy i początkowo niczego nie mógł rozróżnić. Dopiero po chwili doj­rzał ojca, przed którym leżała rozłożona do czytania książka. Siedział zwrócony twarzą ku drzwiom, które wiodły do bardzo obszernego przedpokoju, były je­dnak w tej chwili zamknięte. Na twarzy pana Ry­szarda znać było ślady pewnego wzruszenia. Wido­cznie musiał przed chwilą przerwać czytanie i zapa­lił papierosa, którego ćmił gorączkowo, nie spuszcza­jąc wzroku z drzwi, które wydały się nagłe Rochowi jakimś tajemniczym Sezamem. Wyglądało to tak, jak gdyby pan Ryszard w niezmiernem zdenerwowaniu spodziewał się czyjegoś wejścia. Chłopiec wtulony trwożnie w poduszki, przykryty szczelnie kołdrą, zo­stawił sobie tylko maleńką szparkę, przez którą sta­rał się wszystko obserwować. Szczególnym lękiem przejmowało go zachowanie się Ralfa, dużego doga,

GESTY 2

który miotał się po salonie ze zjeżoną sierścią, wy- konywując całym organizmem szybkie, gibkie pół­obroty. Z ogonem podwiniętym pod siebie węszył coś koło drzwi, czasem obskakiwał, nastawiał się znowu, warcząc, lub z cichem skomleniem przypadał do stóp swego pana, liżąc mu stopy. Raz, kiedy do drzwi ktoś przypuścił gwałtowny szturm, jakby się chciał przemocą wedrzeć przez nie do salonu i kiedy zało­motała klamka, targana czyjąś niewidzialną dłonią, Ralf rzucił się wprzód, oparł się o drzwi łapami i straszliwie sierść jeżąc, jął groźnie warczeć i bły­skać zajadle kłami. Pan Ryszard, któremu ani jeden muskuł nie zadrgał w twarzy, odsunął spokojnie szu­fladę w stole, wyjął z niej rewolwer, osadził go krze­pko w dłoni i krokiem drobnym, powolnym skiero­wał się ku drzwiom, przekręcił klucz w zaniku, po­cisnął klamkę i zniknął za drzwiami. Struchlały Roch słyszał tylko kroki ojca po pustym przedpokoju i szybki oddech zdyszanego doga, który z wywie­szonym językiem podążył śladem stóp swego pana. Następnie doleciał uszu malca suchy trzask odsuwa­nych rygli i skrzypienie zawiasów od drzwi, wiodą­cych na ganek — poczem nastała cisza. Chłopiec przymknął powieki i trwał w niemem oczekiwaniu powrotu ojca, bojąc się najmniejszego poruszenia. Po upływie kilku minut pan Ryszard powrócił, po­zamykawszy jedne i drugie drzwi, zanim wpadł uspo­kojony już dog, radośnie machający ogonem, a Ro­chowi się zdawało, że nieobecność ojca trwało kilka

godzin. Pan Ryszard twarz miał zupełnie spokojną i kilka razy, rozbierając się, rzucił okiem na Rocha, ale ten w tej chwili mrużył oczy i udawał, że śpi. Wkrótce też zagasła zdmuchnięta lampa i chłopca, mimo, że głowę miał nabitą najbardziej fantastycz- nemi myślami, ogarnęła słodka senność.

Stopniowo Roch przeniósł teren swych zabaw na dwór, a wybrał sobie do tego ogród, w którym tyle pięknych rosło kwiatów. Ich pełne różnobarwne główki, złożone z tak misternie pozwijanych listków, zachwy- cały go tak, że tylko pieszczotą wzroku i delikatnem głaskaniem kwiatów jednym paluszkiem dawał ujście swemu zachwytowi. Nigdy nie przyszła mu do gło­wy psotna myśl, aby zernać którąkolwiek z tych cu­dnych roślinek. Tkwiło w tym malcu tyle nieświa­domego jeszcze poczucia etycznego, że podobny akt Woli uważałby za niesłychany gwałt, równoznaczny Popełnionemu na żywej istocie. Przeto ojciec, któ­rego dumą i tworem był ogród, nie obawiał się go doń puszczać samego, bez opieki, wiedząc, że klą- bów nie podepce i kwiatów nie naruszy.

Wyjątek pod tym względem stanowiła tylko pani Tyńska, która codziennie musiała mieć bukiet w swoim Pokoju. Zrywano jednak kwiaty bez wiedzy Rocha, gdyż zrobiłoby mu to przykrość. Pewnego dnia na­tknął się na pokojówkę, która pochylona nad jednym z klombów, zrywała co najpiękniejsze i kładła je do <oszyczka, napełnionego już do połowy trupkami tych niewinnych roślinek. Na ten widok rozpłakał

2*

się i chciał ją nawet osmagać trzcinową szpicrutą w porywie nagłego gniewu, spowodowanego głow­nie teni, że nie chciała ustąpić i mimo napomnień z jego strony, jak na złość zrywała je c°łemi gar­ściami wraz z korzonkami. Ale kiedy podniósł rękę, odszedł go nagle gniew i tylko głosikiem, nabrzmia­łym od łez, zdołał wyjąkać:

Nie pozwalam ci rwać kwiatów!

Ależ, paniczu, to dla mamy—tłumaczyła się dziewczyna.

To niech mama kupi już zerwane... a świe­żych nie trzeba rwać !...

Pani się będzie gniewała i na mnie i na panicza.

Już ja to mamusi wytłumaczę. 1 nie żal ci to? — zapytał z boleśnie spazmatycznem skrzywie­niem ustek.

A czego?

A gdyby tak ciebie wziął kto i przeciął na wpół...

Żywy człowiek co innego, a kwiat co innego...

Gdyby kwiat nie był żywym czło... nie żył, toby nie rósł...

Co też panicz chciał powiedzieć. Ha, ha, ha! - zaśmiała się dziewczyna. — Źe kwiat jest żywym człowiekiem! Ha, ha, ha! — i, śmiejąc się, odeszła w stronę domu.

Roch zasmucony, że zlekceważono sobie jego fi­lozofię, błąkał się długo po ogrodzie, aż do zachodu słońca.

Jesienią, kiedy pożółkłe liście z drzew opadały, a kwiaty naokół więdły, zanikając, Roch chodził alejami zapłakany i żegnał się z umierającem kwie­ciem, jak gdyby na zawsze.

Kwiaty chore są... — pomyślał smutnie i serce w nim zapłakało w rytm rozszeptanej jesieni.

^ Pan Ryszard, spacerujący po ogrodzie, zauważył

kryjącego się za krzewem róż Rocha, zalanego przy- tem łzami. Podszedł, pogłaskał go po głowie i za­pytał:

A ty czemu płaczesz?

Zaskoczony chłopczyna zawstydził się, że został przyłapany na gorącym uczynku i jeszcze większym wybuchnął płaczem.

Uspokój się, mężczyzna nie powinien nigdy płakać.

Ten argument zdołał go przekonać o tyle, iż wyjąkał głosem przerywanym od łkania:

No, bo coś stało się kwiatom... Ich już nie będzie. Każdego dnia, odkąd więdną, chodzę po ogrodzie i chcę, żeby im było lepiej, cóż kiedy nic nie pomaga. Niech tatuś coś zrobi, żeby kwiatki wy­zdrowiały, tatuś gdyby tylko zechciał...

Popatrzał na ojca z nfnością, jak na Pana Boga, który wszystko może i z przymileniem, nadając ca- i łej swej malutkiej osóbce wyraz niemej prośby.

Pan Ryszard uśmiechnął się pod wąsem, w oczach zamigotał mu promień nieuzewnętrzniającego się uczu­cia i rzekł z udaną pewnością siebie:

Dobrze, synu. Za niespełna rok będziesz miał na tem samem miejscu jeszcze piękniejsze kwiaty, je­szcze bardziej obfitą zieloność drzew. Twój płacz przemieni się znowu w radość, tak, jak było z po­czątkiem lata. Wszystko, co teraz — jak okiem się­gnąć — umiera, pocznie żyć na nowo.

Roszek uważnem spojrzeniem przebiegł po twa­rzy ojca, otarł łezki i zapytał:

Dobrze, tatku. Ale one muszą chyba bardzo cierpieć, skoro więdną...

One tak samo cierpią, jak ty w chwili, kiedy zasypiasz...

A czy one będą miały sen?

Niema wątpliwości, mój malcze. Przedewszyst- kiem będą śniły o tobie.

Dlaczego ?

Z wdzięczności dla ciebie, za miłość, którą im okazujesz. Popatrz tylko, Rochu, ze wszystkich kląbów wychylają się ku tobie więdnące kwiaty i przy­słuchują się naszej rozmowie i biciu naszych serc. Patrz, uśmiechają się nawet do ciebie i kiwają ci przyjaźnie główkami...

Roch rozglądnął się dokoła w niemem zdumie­niu i zdawało mu się, że wszystkie kwiaty podnio­sły się ze swych grządek, podniosły barwne oczęta i kielichy swych warg barwistych i ślą mu nietylko uśmiechy, lecz słowa miękkiej pieszczoty.

Roch zaśmiał się swobodnie i szczerze.

Ja wiedziałem, że kwiaty są dobre i grzeczne, ale teraz wiem o tern napewno.

Pochylił się nad klombem, koło którego stali, i pogłaskał rączką listki jednego z najbliżej rosną­cych kwiatków.

I ładne są dodał ojciec dlatego muszą być dobre i grzeczne. Taki np. oset, to też kwiat, ale jest brzydki i ma kolce, przeto nie lubią go ludzie.

Chłopiec wyprostował się, założył rączki w tył i rzekł z powagą:

Kiedy, tatusiu, róże są przecie ładne, a też nie brak im kolców...

Pan Ryszard zaskoczony tą niesłychanie roztropną odpowiedzią syna, połknął prędko ślinę i utkwił w jego twarzy wzrok pełen skupienia i radosnych na przy­szłość przewidywań.

To prawda. Wszelako wiedz o tem, że by­wają z wyglądu i bardzo piękni ludzie, a jednak są częstokroć niedobrymi, tak, jakby mieli kolce. Nie wszystko, co ładne, bywa dobre, dlatego należy być ostrożnym. Zresztą na zrozumienie tego jesteś jeszcze za mały.

A powiedz mi tatusiu, czy ja jestem też ładny?

Po co?

Chcę być również dobrym i grzecznym.

No, to ci powiem prawdę, jesteś naprawdę

ładnym chłopczykiem.

Roch z radości aż pokraśniał.

Ja tatusia naprawdę bardzo, ale to bardzo kocham.

Roześmiał się pan Ryszard z zadowoleniem, wziął go za podbródek i zapytał napoły seryo, napoły żartobliwie:

Powiedz mi, dlaczego?

Bo kochać... to jest ładnie...

Powiedz mi, za co mnie kochasz?

Bo tatuś jest też ładny.

Czy wczoraj kochałeś mnie tak samo, jak mnie kochasz dzisiaj?

Kochałem, tylko trochę inaczej, nie tak może ładnie, jak dziś...

Wyciągnął do ojca ramionka i uniesiony prze­zeń w górę, owinął je około jego szyi i przylgnął miłośnie twarzyczką do twarzy ojcowskiej, w której błysnęło czułe rozrzewnienie, rozprzestrzenił się na tej szerokiej męskiej piersi tętniącej zdrową, nieusta­jącą miłością.

Zaszeleściały złotymi liśćmi drzewa, zamigotało słonce słodyczą swych blasków, z łona ziemi wyszło jakieś tchnienie ożywcze i szepnęło — zda się więdniejącej braci roślinnej o ziszczalnej nadziei złud,

o wielkości jakiegoś niesłychanego szczęścia na święcie.

A pan Ryszard, niby najczulsza piastunka, z dro­gim na swej piersi ciężarem,, szedł aleją, przyodzianą w piękno poczętej jesieni i śnił o mocy najdosko­nalszych odczuwań...

Przez majątek Tyńskich w odległości jednej wior­sty od domu, przepływała duża, spławna rzeka. Kiedy Roch już dobrze podrósł i bez niczyjej opieki mógł używać swobody poza obrębem domowych obejść, rzecz oczywista, iż całe dnie włóczył się sam, rza­dziej z jakimś przygodnym współtowarzyszem, nie- tylko po okolicznych lasach, lecz i nad urwistymi brzegami Rosy, która na swych falach niosła latem całe masy tratew, wędrujących gdzieś aż poza gra­nice kraju. Wieczorem o zmierzchu, kiedy zatrzymane w biegu tratwy stały na rzece, pocentkowane rozpa- lonemi na nich ogniskami, przy których biało odziani flisacy piekli ziemniaki i gotowali sobie strawę, Roch siadał nad brzegiem i całemi godzinami wpatrywał się w ten piękny obraz i marzył o tem, jakby to do­brze było zostać flisakiem. Z białych, pozczepianych z sobą pni tratewnych, padały krwawe refleksy w czarną toń rzeki i na jej pomarszczonej tafli rysowały ogni­ste, pełne fantastycznych dziwactw desenie. Tu i ów­

dzie majaczyły płócienne rubachy krzątających się fli­saków. Gdzieś z dali z dopływających tratew, leciały tubalne głosy hamujących: A śrykuj tam jałowego, a nie utop!<. Na tę komendę podnosiły się w górę ostro zakończone hamulce w kształcie słupów, które wypuszczano sztorcem w wycięte umyślnie szczeliny w pokładzie tratwy i wpuszczano w wodę. A gdy już hamulec swym ostrym końcem oparł się o dno, wbijano go w nie młotem, sporządzonym do tego z kawałka ciężkiego pnia, osadzonym zazwyczaj na tęgim dębinowym drążku. W ten sposób za pomocą palików powbijanych w dno, zatrzymywano spła­wiane drzewo na postój nocny.

Brzegi Rosy formowały niezmiernie rozległe bujne łąki, osłonięte dookoła dość wyniosłemi wzgórzami, tu i ówdzie nawet pokrytemi leszczynowymi zagaj­nikami. Dla Rocha w początkacli jego wycieczek były to już co się zowie góry. Wzrok, biegnący równiną łąk aż na drugi brzeg rzeki, zatrzymywał się na powydymanycli na wdzięczne linie płasko- wzgórzacli i oddzielnych wzniesieniach. Na szczycie tych ostatnich, w przedwstępnem obramieniu olszy­nowego lasku, a dalej w zieleni odwiecznego paiku, majaczyły, białemi łatami ruiny starożytnego zamku, przy którym, niby gigantyczni rycerze, dzierżyły straż smukłopienne stare topole. Zwaliska otaczała szczera polska wieś, oblepiająca je dookoła całą chmurą sło­mianych strzech, z których każda miała na swym szczycie jedno lub dwa gniazda bocianie. Było ich

takie mnóstwo, iż zdawało się, że przynajmniej po­łowa bocianiego rodu tu znalazła przytułek. Widok ten narzucał się fantazyi z siłą suggestywną i każdy, kto w tamtą stronę wzrok swój zwrócił, musiał uledz niememu zachwytowi. Urocza ta miejscowość zwała się Ongi. Dawniejsza siedziba hetmanów i królów polskich, była obecnie majątkiem jakiegoś szlachcica, który raz nawet ważył się na rozbiórkę starych ruin i niechybnie dokonałby tego ohydnego historycznego mordu, gdyby nie pięgierz opinii okolicznego oby­watelstwa. Nadwątlił je tylko, w części zniósł i po- rujnował szczątki jakiej takiej całości.

Roch pierwszą wycieczkę odbył tam pieszo, ale nie łąkami, lecz gościńcem, poprzecinanym w wielu miejscach nadstawnymi mostami, które za dawnych czasów musiały być zwodzonymi i na dużej prze­strzeni broniły wtedy dostępu do zamku. Były to stawy małe, o żółtej, przeźroczystej wodzie, gęsto zarybionej, odznaczające się ogromną wprost głębo­kością. Do połowy gładką powierzchnię tych jezio­rek pokrywały szerokie liście i kwiat białych grążeli,

o długich, giętkich, mocnych, powikłanych ze sobą łodygach z korzeniami, tkwiącymi w zamulonem dnie.

Minąwszy wieś, od której wionęło słodkim uro­kiem swojskości, przez szczątki starożytnej bramy wjazdowej Roch wszedł w ogromny podwórzec zam­kowy, dziwnie wesoły, zadrzewiony przytem i za- kwieciony, mimo, że po bokach czerniły się zabudo­wania gumienne. W jednym nawet kąciku, wtulony

w zieleń pysznych lip, stał śliczny o wybitnie staro­polskim typie dwór, zamieszkały przez właściciela, a może tylko dzierżawcę dóbr Ongi. Naprzeciw jego okien wznosiły się tylko ściany zwalisk, poszarpane i poobłupywane z tynku, około nich zaś na ziemi pstrzyła się cała kupa gruzów, na które składały się kawałki ogniotrwałych cegieł i skamieniałego cementu, a wszystko to pochodziło z części porozbieranych murów. Najlepiej stosunkowo przedstawiały się je­szcze strzeliste baszty, które zbyt wielkiemu nie ule­gły zniszczeniu. Na każdej znajdowało się gniazdo bocianie, co też zgruchotanej przez pochód czasu budowli przysparzało niemało widoku. Minąwszy stosy gruzów, rozsypanych po ziemnych nasypach, na których wznosiły się mury zamczyska, tu i ow­dzie przeświecające poczynionymi w nich wyłomami i zrujnowanem wnętrzem sal i opustoszałych komnat, otworzył ciężką, skrzypiącą żelastwem furtę i znalazł się w parku, niemal ciemnym od cienia rozłożystych starych drzew. Na samym wstępie, z dachem, gubią­cym się w splotach potężnych konarów, stała nie­wielka murowana kapliczka. Ażurowe drzwi ze sta­lowych prętów zaparte były, niemniej jednak, zaglą­dnąwszy do wnętrza, widać było ołtarzyk z wize­runkiem Męki pańskiej, wcielonej w misterne ramy artystycznej roboty.

Na długim złotym łańcuszku, spuszczającym się od środka sufitu, wisiała przed ołtarzykiem świecąca się lampka oliwna. Roch przeżegnał się, przepędził

w skupieniu kilka chwil koło kaplicy, poczem nie- ciekaw nawet zobaczyć wprzód z blizka zamku, który był frontem wsunięty w głąb parku, powędrował aleją prosto przed siebie, oczarowany pięknem tej roślinnej świątyni. Po obu stronach starannie gra­bionych ścieżek chwiały się kędzierzawe korony stu­letnich lip, jak gdyby witające przechodnia muzy­cznym szelestem miriadów liści i upojonym, miodnym zapachem swego białego kwiecia zalewały płuca. Chwilami zdawało mu się, iż stamtąd, skąd wystrzela ku niemu biały, wąziutki paseczek poczynającej się w dali alei, kroczą olbrzymi w stal zakuci mężowie, w szyszakach zdobnych w barwiste pióropusze, że słychać już chrzęst ich zbroić i proporców, i że wi­dać połysk stalnych mieczów. A czasem, to jakby gdzieś w wietrze ponad głową zjawiały się, kole­biące się w gęstwie, kształty nacierającego rycerza, któremu z ramion tryskały płomienie szumiących skrzy­deł — i słychać było szczęk srebrzystych szablic i trzask skruszonych kopii...

Park kończył się gwałtownym urwistym stokiem w dół, porosłym gęstymi krzewami, przez które prze- błyskiwało srebro płynącej u podnóża Rosy, skąd już ciągnęły się płaskie obszary jednostajnie zielo­nych łąk ze srebrzącym się łamańcem tejże samej rzeki.

W drodze ku zamkowi zauważył jeszcze lipę objętości pnia dwudziestu ludzi w snop związanych. Konary jej były jak stuletnie drzewa, olbrzymy, za­

wieszone gdzieś w górze, poplątane przytem z sobą i pospajane Żelaznem i sztabami, gdyż mogłaby się stara lipa rozpaść od własnego ciężaru. Wokół tej gigantycznej drzewiny urządzone było siedzenie z kil­kunastu połączonych z sobą robotą stolarską ławek. Roch, oglądając to niezwykłe zjawisko natury, po­myślał sobie, jak w przeczytanych opisach podróży po egzotycznych krainach i dziewiczych puszczach Ameryki, iż możnaby na tej lipie wybudować dom i zamieszkać w nim całkiem wygodnie na kształt bo­haterów fantastycznych powieści.

Unosząc z parku niezatarte niczem wrażenie, do­tarł do frontu ruin, skąd wspaniały roztaczał się wi­dok na okolicę.

W pomiędzy wyobnażone szczątki murów, ster­czących, niby piszczele olbrzymiego szkieletu, zlewały się strumienie słonecznego blasku, od którego jaskra­wiały wszelkie odcienie barw poniszczonych ścian z resztkami malarskich fresk i deseni, pościeranych i zbrudzonych. Przez mnóstwo jam, szczelin i wyło­mów w murach, z których oblatywała cegła i ce­ment, widać było czworokątne puste przestrzenie, przypominające dawne komnaty, zasypane do połowy stertami kamieni i odłamków wszelakiego rodzaju z odkruszynami rzeźbień i sztukateryi, a zburzone su­fity i dachy zastępowała teraz goła płachta nieba. Niektóre baszty i narożniki ponadwerężane tu i ów­dzie armatnimi pociskami wroga, zachowały się je­

szcze jako tako i zdaleka nadawały zwaliskom wy­raz pewnej malowniczej całości.

Roch przyglądał się wszystkiemu z uwagą i zbo- żnein jakiemś skupieniem, lecz, nie znając historyi zamku, daremnie łamał sobie głowę nad przeniknię­ciem tej tajemnicy i nad losem rycerzy, którzy tu niegdyś biwakowali.

Siadł na ławeczce, stojącej u krawędzi przepaści, w której migotały szeroko rozlane fale Rosy i zadu­mał się głęboko, śledząc machinalnie wzrokiem lot przelatującego ptactwa, słuchając szumu oddalonego młyna, który grzbietem swym i ścianami koloru my­siej sierści majaczył z dołu. Dopiero kiedy zacho­dzące słońce poczęło wpalać krwawe refleksy w toń rzeki i rozrzucać je po zwaliskach, Roch wstał w za­miarze dowiedzenia się jeszcze czegokolwiek o zamku od odźwiernego.

W małem, obwiedzionem dokoła murem pod­wórku, załomotał do okutych żelaznemi sztabami drzwi, które po chwili otwarły się, zgrzytając prze­raźliwie rdzą starych zawiasów i zasuwek. Wyjrzał z nich siwy, jak gołąbeczek, staruszek o posępnym wyglądzie i podejrzliwym, niewzbudzającym zaufania wyrazie twarzy.

Czego ty tu chcesz? — zapytał skrzypiącym, opryskliwym głosem.

Roch poczerwieniał z oburzenia, gdyż w ten spo­sób nikt się nigdy doń nie zwracał.

Jestem Roch Tyński z Tyńcz — podparł się

przedstawieniem własnej osoby wobec starego od- . . » zwiernego.

Nie wiedziałem, przepraszam — zamamrotał i w uniżonym uśmiechu wyobnażył bezzębne dzią­sła, obleczone w skórę wklęśniętych warg.

Słuchajcie, co to za zamek?

Pamięta on stare czasy, paniczu. Jedni mó­wią, że go zbudowano za czasów króla Jagiełły, inni, że ponoć jest jeszcze starszy. A widzi mi się, że nikt naprawdę nie wie...

To szkoda — szepnął Roch, zdumiony taje­mniczością, jaką osłaniano historyę tego zamczyska. Zapytywał niejednokrotnie już ojca, to matki, lecz zawsze zbywano go nic nieznaczącymi ogólnikami.

Nawet z okolicznych obywateli żaden się nie przy­znawał, że cośkolwiek wie o tej sprawie. Otrzymaw­szy taką odpowiedź od odźwiernego, pokręcił się w miejscu, zdjęty niepewnością, lecz przed odejściem zagadnął go jeszcze:

A są tu jakie lochy?

Są, ale nie można ich zwiedzać.

Dlaczego?

Bo to już tak jest, że nie można. Świeca, a nawet łuczywo gaśnie, gdy się wejdzie w podzie­mia. Zresztą powietrze jest tam trujące.

Czy bardzo to obszerne lochy? *

Gadają ludziska, że siedm mil wzdłuż i tyleż wszerz. Jakby tam panicz poszedł, toby go nietylko

powietrze, ale pierwszy lepszy nietoperz stamtąd wy­płoszył...

Nie boję się nietoperzy.

To tak się mówi, ale jak się taka mysz wkręci we włosy, to potem nie wiada, co robić. A sowy, puhacze? Wszelakiego stworzenia i robactwa tam pełno. Żmij pewnie też nie brak i węży.

Roch się wzdrygnął.

I co one tam robią?

A nic, żyją se i strzegą skarbów.

Skarbów?!

Skarbów, dobrze mówię. Dukatów złotych, to w nich ponoć tyle, co gwiazd na niebie, albo liści na drzewach w stumorgowyni lesie.

Niejeden poszedł tam za tymi skarbami i jak po­szedł, to i więcej nie wrócił. Raz wybrało się do tycli lochów kilku młodych parobczaków, co przed ożenkiem chcieli się trochę wzbogacić, aby mieć na grunt i chałupę. Z łuczywami i siekierami weszli w podziemia, a jeden z nich miał nawet dubeltówkę. Z początku nic. Minęli jedną, drugą pieczarę, aż w następnej, jak coś na nich nie ryknie głosem stra­szliwym, aż się wszystko wokół zatrzęsło, niby po uderzeniu piorunu, nasze chłopy dalej nogi za pas i z powrotem. Kiedy stamtąd wyszli, to się pokotem pokładli na ziemi i dysząc, jak miechy kowalskie, tylko Boga wzywali na pomoc.

To dopiero! dziwił się Roch. — A nie mogli strzelać?

IS1Y 3

Gdzie zaś, paniczu. Ten, co miał ze sobą fn- zyę, pierwszy ją rzucił ze strachu na ziemię i po­czął uciekać, za nim inni. Wszystkie narzędzia pozo­stawiali w lochach.

Gdyby kto inny, mądrzejszy od nich tam po­szedł, możeby mu się nic nie stało.

Stary odźwierny potrząsł przecząco głową i dzi­wnie popatrzał na Rocha.

Nikt chyba, paniczu, nie jest mądrzejszy oil księdza, a przecie i pewien ksiądz, który tam wleźć się odważył, już więcej nie wrócił. Z początku szedł i wszystko dobrze; nic go nie zaczepiało i latarka mu nie gasła, bo się modlił, a choć się przecie mo­dlił, strach go nie odlatywał i szedł blady jak płó­tno. Potem nietoperz mu się przyczepił do włosów on nic, szczur go ugryzł, on nic, sowa podrapała mu twarz, on nic, wreszcie jak coś nie klaśnie zę­bami — i po księdzu. Smok go jakiś pożarł razem z latarką. Niedobrze, paniczu, zapuszczać się w te podziemia.

A gdyby z tysiąc ludzi zebrać? — zapytał Roch 7 ogniem w oczach.

Broń Boże! — zaszeplenił stary.

Roch westchnął.

I tyle skarbów przepadnie na marne!

-— Zły duch trzyma w garści i skąpi każdemu.

Roch, wracając do Tylicz, rozmyślał przez całą drogę nad tem, jakby to 011 się zabrał do dzieła: rozkopałby przestrzeli w promieniu siedmiu mil, w ten

sposób zdjąłby całą pokrywę ziemi, osłaniającą przed światem owe lochy, do których przedostałyby się pro­mienie słoneczne i skarby stałyby się wówczas własnością ludzi.

Wogóle rozrywki Rocha polegały na kompletnem samooddaniu się danym momentom z wyczerpywa­niem zawartej w nich treści. Nadewszystko lubiał niepodlegającą żadnej kontroli wolność, zwłaszcza, że z wszystkich niemal stron życia jego dobry charak­ter nakazywał mu wyczerpywać dla się jeno treść dodatnią. Miał tyle krytycyzmu, iż oceniał samego siebie, jak również stosunek starszych do niego, z po­czuciem pełnej, choć może jeszcze nieświadomej, spra­wiedliwości. Co złe, wiedział i skrzętnie go unikał. Podlegał jednakże dość często instynktownym popę­dom i po niewczasie dopiero opamiętywał się i ża­łował szczerze. Najwięcej cierpiał z powodu eroty­cznych pobudzeń i gdyby nie wrodzona wstydliwość, byłby niechybnie dojrzał przedwcześnie.

Raz się zakochał w pewnej dorosłej pannie, którą widział na balu, wydanym w Tyńczach z powodu imienin ojca.

Z pierwszego wejrzenia tak się zakochał w pan­nie Adeli, że w jednej chwili stracił zupełnie głowę i miarę, jak się powinno zachowywać w domu w cza­sie większego zjazdu gości.

Paradoksalne! A jednak mały Roch zakochał się w pannie, która była odeń dwa razy wyższa. Dosta­wał jej bowiem głową zaledwie do klamry paska,

3*

którym ouśnięty był jej stanik. Z początku siedział w kąciku salonu i stamtąd zachwyconym wzrokiem śledził każdy ruch dwa razy wyższej od niego panny Adeli. Podziwiał ją, jak tańczyła, jak zmęczona tań­cem wachlowała się, jak pierś jej pod staniczkiem zwolna opadała, to podnosiła się...

Ale kręcił się koło niej dwa razy, a może nawet trzy razy wyższy od niego pan we fraku, drągal, jak go pogardliwie w swych myślach nazwał, z sumia­stymi wąsanii i wzrokiem drapieżnego ptaka, którym obchwytywał śliczną postać panny Adeli, a całą swą ogromną postacią, jak na złość, zasłaniał Rochowi jej obraz. To go bardzo irytowało. A już nie posia­dał się ze złości, gdy prawie wszyscy, nie wyłącza­jąc pana drągala, a nawet panny Adeli, zauważyli zajęcie się Rocha jej osobą. Drągal wydawał się na­wet oburzony i raz za razem wściekle zezował w stronę malca, który zaciskał krzepko piąstki i zemstę przy­sięgał swemu rywalowi. Inni, słyszał i czuł, że sobie zeń żartują, jedna tylko panna Adela nie zraniła go niczem, a nawet od czasu do czasu spoglądała nań przyjaźnie i raz mn kiwnęła głową. To mu dodało otuchy i odwagi. Aż zaszedł w salonie następujący wypadek. Po odtańczeniu walca drągal posadził pannę na miejscu i rozpoczął rozmowę. Pannie Adeli w trak­cie rozmowy upadła na podłogę chusteczka do nosa. Nikt tego nie zauważył, prócz Rocha. Podszedł śmiało, podniósł chusteczkę i z szarmanckim ukłonem wrę­czył ją pannie Adeli. Rochowi wszystka krew zbiegła

z twarzy, gdy panna Adela rzuciła mu dziękczynne spojrzenie i szepnęła cichutko:

Dziękuję panu...

Wyniesiony tym tytułem pan , mały Roch uczuł się wniebowziętym i wparł nieruchomy, zachwycony wzrok swój w toń chabrowych oczu panny Adeli; w tej chwili jednak został niby to niechcący, potrą­cony przez drągala, który chciał rozdzielić ich swą osobą, skutkiem czego Roch poślizgnął się i runął na wyfroterowaną posadzkę.

Pod Rochem jak gdyby zapadło się całe jego szczęście wraz z panną Adelą. Podniósł się z łomotem wszystkich pulsów z podłogi i, niczego przed sobą nie widząc, jak pijany, wyszedł z salonu do nastę­pnego pokoju. Pierwej zanim ochłonął, zgryzł się, zbiedził, zalewał żółcią. Porażka, jakiej doznał, była dlań ciosem tragicznym, dającym się nieprędko prze­boleć i zapomnieć. Był to jednakże dostateczny po­wód, żeby Roch wyrugował wkrótce ze swego serca zupełnie obraz panny Adeli. Nie mógł się przecie kochać w pannie, która wtedy, gdy się niechcący przewrócił, zanosiła się od śmiechu; zresztą nie od­pędziła od swego boku brutalnego drągala, który głównie przyczynił się do jego konipromitacyi.

Drugą jego miłością była mała dziewczynka, ró­wieśnica pod względem wieku. Tym razem Roch wzrostem swym przerastał swój nowy ideał.. Zoba- czył ją razu pewnego w kościele w czasie nabożeń­stwa i zakochał się w niej na zabój. Długo parnię-

tał utkwione w jego twarzy z tęsknym wyrazem oczy wychodzącej z kościoła dziewczynki, której już potem nie ujrzał więcej nigdy w życiu*. Przez kilka miesięcy, ilekroć w samotności pomyślał o niej, o jej smętnej twarzyczce, o dużych tęsknych oczach, łamał ręce w gorączce rozpaczy i sentymentem najgorętszych uczuć modlił się ku niej miłośnie. Tęsknił, mizer­niał, wzdychał po kątach, łudził się nadzieją co go­dzina, że ją może spotka samotną i szukającą go wszędzie, z wyobrażeniem jej postaci prowadził roz­mowy, ale nikt mu nie odpowiadał i na żadnem spo- dziewanem miejscu nigdy jej nie spotkał. Wreszcie uczucie poczęło w nim wygasać i zastąpiła go cią­głość bezustannej, spokojnej i zrezygnowanej nadziei, że przecież kiedyś błogosławiony przypadek, czy zbieg okoliczności, zetknie ich z sobą na drodze życia.

Nieco zaś starszego Rocha jęły opadać niejedno­krotnie t. zw. grzeszne myśli, do których nawet przed samym sobą przyznawał się z pewną trwogą.

Pewnego razu zoczył śpieszące do kąpieli dziew­czyny. Była pomiędzy niemi słynna z urody na całe Tyńce dziewczyna, imieniem Klara; ta oddawna wpa­dła Rochowi w oko, lecz cóż, kiedy był zanadto nieśmiały i trzymał się z daleka od służby dworskiej, a zwłaszcza od dziewczyn.

Tym razem coś go jednak ciągnęło. Niezauwa­żony powlókł się w ślad za dziewczętami. A kiedy zbliżano się do celu, Roch w pewnej odległości od nich usiadł nad brzegiem Rosy, by chwilę poczekać.

Po zmiarkowaniu, że dziewczyny zamknęły się w ła­zience, nie mogąc oprzeć się pokusie, podkradł się cichaczem pod jej drewniane ścianki i przez szpary w deskach jął podglądać zachowujące się swobodnie dziewczęta. Wszelako rychło został odkryty. Miano­wicie piękna Klara, jakby instynktem wiedziona, cała naga, siedząc na ławeczce tuż koło szpary, przez którą Roch patrzał, obejrzała się nagle i utkwiła czujny wzrok w szczelinie, spotkawszy się oko w oko z wzrokiem chłopca. Przerażony cofnął się i chciał w najwyższem zawstydzeniu odejść, gdy tymczasem powstrzymał go szept rozebranej za ścianą Klaty:

Paniczu, proszę się nie bać. Ja im nic nie powiem...

Przypadł znowu do szpary i spotkał się z śmie­jącą twarzą Klaty, pokazującej dwa rzędy olśniewa­jącej białości zębów i jędrną, młodą, obnażoną pierś. Wcale się nie wstydziła. Będąc, sama jedna z pośród trzech panią młodzieńczej tajemnicy, nie krępowała się, i Roch miał sposobność po raz pierwszy w ży­ciu przyjrzeć się w całości nagiemu ciału kobiecemu. Zdjął go jednakże wstyd niepohamowany, silniejszy od podglądania i cofnął się, szepnąwszy uprzednio do Klary, dygocąc cały, jak w febrze:

Będę na łące...

To rzekłszy, opuścił pomost, łączący łazienkę z brzegiem i zboczył czemprędzej w stronę rosnących opodal krzaków.

Położył się na trawie zgorączkowany, niespokojny do najwyższego stopnia.

Co teraz będzie! Co ja narobiłem! Komu tylko popatrzę teraz w oczy, będę czerwony, jak ta­peta w gabinecie ojca. Może poprostu uciec stąd, schować się w domu i zapomnieć o całej tej awan­turze.

Czuł, że stoi na przełomie. Poniekąd zaś awan­tura owa napawała go dumą. Wszakże on, taki umiarkowany, unikający wszystkiego i wszystkich pra­wie, zdobył się na pewien akt woli, podległ tak samo, jak inni, prawu natury, prawu budzącej się w nim męskości.

Iść więc do domu, czy tu na nią czekać?

Pokusa zwyciężyła. Wygniótł w krzaku otwór

i obserwował łazienkę. Chwile oczekiwania wlokły się ciężko, a tu słońce grzało, krew ciepłym stru­mieniem burzyła się w żyłach. Wreszcie na ścieżce wykwitły trzy barwne postacie dziewczyn. Ostatnia szła Klara i podwiązując chusteczkę na szyi, rozglą­dała się wokół; najwidoczniej szukała Rocha. Wi­dząc to wszystko i czując w jej ruchach ślepą goto­wość, chłopiec stężył się w sobie i całym wysiłkiem woli przymusił się do wstania w chwili, kiedy dwie pozostałe były twarzami odwrócone w inną stronę, aby dać jej znak i znowu przykucnął za krzakiem. Klara dojrzała go, gdyż nieznacznie skinęła mu głową, rzekła coś do swych koleżanek, na co się niewątpliwie zgodziły, ponieważ odłączyła się od nich i powoli,

nic spiesząc się, dla odwróceni«! od siebie uwagi, rwąc kwiaty, poczęła iść w kierunku kryjówki Ro­cha. Chłopiec przypadł do ziemi i trwał w nieru- chomeni stężeniu oczekiwania. Niebawem zaszeleściły rozsuwane gałęzie krzaków i przed leżącym Rochem zjawiła się, niby to wykwitem dziwnego przypadku, Klara, z udaną grą zamyślenia na twarzy.

Wstał, otrzepał ubranie z trawy. W oczach paliły mu się skry, a na twarzy płonęły rumieńce.

Klara dopiero teraz udała, że go spostrzega. Przy­stanęła i leniwym, powolnym głosem, zapytała:

Co panicz tu robi?

I zwróciła ku niemu zalotną twarz o czarnych, dużych, płomiennych oczach, o cerze zdrowej, hożej, odświeżonej przytem kąpielą.

Błysnął ku niej spojrzeniem i zamiast odpowie­dzi, zauważył:

Ładna jesteś, Klaro!

Potrząsła głową tak, żeby poprawić zsuwającą się na oczy chustkę i odparła z lekkim porywającym śmiechem:

Są ładniejsze...

Tyś najładniejsza — odparł znowu Roch.

Kolebiąc w rękach zwitek bielizny, Klara rzekła:

A panicz to jest naprawdę najładniejszy ze wszystkich paniczów, jakich widziałam.

Zdaje ci się, Klaro! — machnął wzgardliwie ręką.

Śliczny, jak obrazeczek, aż tęskność chwyta za serce...

Stała wyprostowana, wpatrzona weń, jak w tęczę.

Słońce wpuszczało pomiędzy liście promyki i zło- temi plamami dziurawiło cień, oblegający trawę.

Czerwona chustka dziewczyny krwawiła się w bla­sku, jak zorza.

Sam nie wiedział kiedy, przystąpił i objął ją w' pół. Przegięła mu się delikatnie przez ramię i ły­pnęła napoły zamglonemi źrenicami, odchylając w mi- mowiednym uśmiechu zdrowe ząbki. Dwa różowe paski warg nabrały barwy silnego pąsu i do nich to przywarł pragnącemi usty, przypierając w pierw- szem zapamiętaniu pierś swą do piersi dziewczyny, która omdlała, wciąż słaniała mu się w ramionach, zwisała mu już ciężkim soczystym owocem, co wa­żył ku ziemi, ku bujnej, zaprażonej słoneczkiem mu­rawie.

Puścił ją nagle z swych objęć, zdjęty niespodzie­wanym lękiem, wstydem, Bóg wie zresztą czem i od­szedł spiesznie, a raczej uciekł w milczeniu, nie oglą­dnąwszy się nawet poza siebie. Odpędzał go jakby z tego miejsca ktoś silniejszy od niego, ktoś, co jest upiorem, tłumiącym, mordującym jasne chwile jego życia, jego szału, czy entuzyazmu. Spadła gromem jakaś moc tajemna, odłączyła od dobra, które mu przyniosło w darze życie, odepchnęła na drogę wy­rzeczenia się tego daru. Uciekał chyłkiem, jak zło­dziej, pełen lęku i przerażenia, przemazując w pa­mięci rzeczywistość przeżytego przed minutą faktu, tak, jak gdyby nie istniał. W ślad za nim biegło —

zda się — zjawisko dziewczyny, upominającej się

o chwilę swej radości, o chwilę swej rozkoszy, z któ­rej ją tak sromotnie odarto.

...Wszakże ci byłam przypochlebną, wszakże ci byłam przypoddaną...

Łomotały mu w uszach, nie wiadomo skąd lecące, ^ te słowa, biły nad jego głową skrzydłami zranionego

ptaka, rozpływały się w powietrzu łkaniem spazma­tycznego żalu, płakały.

...Wszakże ci byłam...

I łaskotało coś w dołku pod klatką piersiową, drążyło boleni pierś, krzyczało w sercu głosem bez­nadziei, głosem łez i krwawej niemocy powrotu.

Dopadł jakiegoś cichego zakątka pośród wikliny nadbrzeżnej i tam siadł zmożony rozpaczliwem zde­nerwowaniem, trzęsącem nim, niby wątłem drzewem. Wyrzuty, jakie sobie czynił, opadały go, niby roje os brzęczących, dokuczliwych, wstyd zaś przed sa­mym sobą przeszywał go pługiem nieukojonego cier­pienia. Na plastyczne uprzytomnienie sobie tego faktu, fala krwi buchała mu do głowy, a coraz dosadniej uprzytomniane sobie podstawy, na których opierał się opanowujący go wstyd, doprowadziły go wreszcie do stanu, który, określeniem jednego ze znakomitszych pisarzy, możnaby nazwać samopoprawką.. To zna- t czy, że Roch pragnąłby na nowo przeżyć wiadomy

wypadek z dziewczyną, aby od niej nie uciec tak, jak to przedtem uczynił i doprowadzić zaczątek swych

erotycznych zapragnień do spointowania w natural- nein, niewynniszonem ukojeniu.

Co ona sobie o mnie pomyśli? zadał so­bie wreszcie pytanie.

...Nic zapewne zdrożnego — odpowiedział mu jakiś głos wewnętrzny.

Już zapóźno iść za nią. Nie zastałbym jej chyba tam. Coś innie jednak ciągnie.

...Spotkanie jej teraz przyniosłoby ci jeszcze większy ból zabrzmiał ostrzegawczo ten sam głos.

Musi być zła — przewinęła mu się przez głowę machinalna myśl.

...Przykro jej tylko, że doznała zawodu, albowiem uszczupliłeś jej życie o jeden szczęśliwy moment.

Wszakże ja tego nie chciałem uczynić.

...Nie było w twej mocy, chłopcze, zapanować nad sobą.

I dlatego skrzywdziłem ją.

...Skrzywdziłeś.

Gdyby się ona nagle zjawiła przedennią — biadał chłopiec — naprawiłbym wszystko!

...Ty jeszcze nie wiesz, a ona ci już zapłaciła pięknem za nadobne.

Mimo to zdawało mu się, że lada chwila krzewy zaszeleszczą i przyjdzie Klara. Nie tracił nadziei.

Potrząsane wietrzykiem liście lekko szeleściły, rzeka warczała cichym prądem, lśniąc srebrem popod blask słoneczny, a dziewczyny nie było.

Pomęczywszy się jeszcze trochę, oszołomiony

nieco samowstydem, niepewny siebie, jak gdyby miał na sumieniu jakąś nieczystą sprawkę, Roch powrócił do domu, gdzie go przyjęto nazbyt ciekawym wzro­kiem i z zadziwionemi »linami, w których jakby czy­tał pewnego rodzaju ostrzeżenie: Będziesz się miał z pysznił, skoro ty już tak potrafisz . W czasie obiadu z krótkich, powściągliwych rozmów i nieznacznych docinków wywnioskował, że wszyscy domyślają się czegoś, ale jakoś inaczej. Czuł, że padła tu jakaś plotka. W końcu zmartwił się i nie wiedział, co z tym fantem począć, gdyż wcale niedwuznacznie dano imi do poznania, że wiedzą o jego rzekomo blizkim stosunku z Klarą, której miał sprawić nawet fartu­szek i korale.

Więc to tak! - pomyślał w nagłem rozgo­ryczeniu. To wszystko nieprawda, a mimo to bę­dzie uchodziło za prawdę!

Posmutniał, gdyż na tem i jego dobra opinia w domu ucierpiała.

Od życia padł pierwszy cień.

Po południu tego dnia, wychodząc z domu, czuł potrzebę rozerwania się, gdyż niepokój, który go ogarnął, w posępne labirynty zapędzał jego myśli. Na ścieżce, koło ogrodu spotkał się oko w oko z Klarą, która z najobojętniejszą w świeeie miną prze- t szła minio niego, zwróciwszy tylko twarz w innym

kierunku. Minął ją nieco zażenowany, dziwiąc się w duchu, iż tak nikłe wrażenie wywarło na nim to spotkanie.

Nie zdawał sobie zapewne sprawy z tego, iż na to wpłynęła owa plotka, która odarła Klarę z całego poprzedniego uroku. Pod naporem niekorzystnych wrażeń, jakie przyniosła mu pora obiadowa, rozpry­sło się czarujące zjawisko dziewczyny, zwłaszcza, że przypisywał jej winę puszczenia plotki w obieg. A przeto czuł nawet pewne zadowolenie, że w sta­nowczej chwili uciekł i że niczem jej zgoła nie ob­darzył, gdyż brakby mu było tej moralnej podstawy do patrzenia wszystkim prosto w oczy.

Idąc połogiemi stokami nadbrzeżnych wzgórz, dotarł wkrótce do położonej nad rzeką uroczej miej­scowości, zwanej Pszonką. Stał tu ogromny młyn pa­rowy, od młyna zaś ciągnęła się szeroka przejezdna grobla wszerz rzeki aż do śluzowego mostu z ogro­mnym spadkiem wód, który groblę przerywał i łą­czył z drugim brzegiem Rosy. W tem miejscu rzeka, zatrzymana o groblę, a zlewająca się dopiero w pa­szczę otwartej śluzy, była bardzo szeroka, tak, że lu­dzie z przeciwnego brzegu, wydawali się dziećmi. Koło młyna Roch spotkał kolegę, syna zawiadowcy, do którego właśnie przyszedł z wizytą. Niebawem obaj młodzieńcy, wsiadłszy do obszernej łódki, od­bijali od brzegu, wiosłując popod prąd rzeczny. Był to sport, któremu Roch lubiał się oddawać z całem zamiłowaniem. Po kilkugodzinnej żegludze około brzegów, niejednokrotnie stromych i formujących dzi­kie urwistości, tli i ówdzie pokrytych laskiem lesz­czynowym, tu i ówdzie piasczystemi wydmami, po

Zołnlcrsk)

- 47 -

ożywczej kąpieli, gdzieś w nadbrzeżnej wiklinie w dzi- 4r kiej uroczej okolicy, wracali z powrotem, wiosłując zgodnie i z całem ochotnein naprężeniem swych młodych mięśni. Przed nimi, na przestrzeni wiorsty, otwarły się dalekie wrota śluzy, wchłaniające prąd wody, biegnący długą linią wartkich fal środkiem rzeki, który co chwila porywał z sobą łodź i bystro 4 niósł ją po tej prostej, wyciągniętej jak struna linii,

ku chłonącej paszczy śluzy. To też musieli często sterować ku brzegowi i płynąć odeń w oległości kilku kroków, aby nie dać się porwać prądom. Minio to obaj, fascynowani siłą wrażenia, niejednokrotnie umyślnie puszczali łódkę w ów prąd, aby potem w popłochu i z wytężeniem wszystkich sił wyrywać mu łódkę, a razem z nią i samych siebie. Przy tej zabawie w niebezpieczeństwo i ratunek ani się spo­strzegli młodzi chłopcy, kiedy ów prąd wziął ich łódź wreszcie w taką uwięź, że nie zdołał im już pomódz żaden wysiłek rąk, zbrojnych we wiosła. Ani w prawo, ani w lewo. Łódź, jak strzała, mknęła grzbietem fal, dziobem na biały otwor śluzy, przez który widać było zieleń niżej położonych łąk. I nie było sposobu zwrócić ją ku brzegowi w bok. We­wnętrzne napięcie z zarodkiem niemego przerażenia

i wyprężone mięśnie, beznadziejność szamocących się wioseł, pozbawiały ich reszty sił i nadziei ratunku. Pierwszą ich myślą było ledz na dnie łódki, wycią­gnąć się wzdłuż dla łatwiejszego utrzymania równo­wagi i zdać się na los Opatrzności. Aliści gorącz-

kowa krzątanina ludzi na brzegu rzeki i na moście przywróciła im nadzieję o możliwości ratunku. Za­majaczyły już w powietrzu wzniesione drążki długich bosaków, rozległ się głos czyjejś komendy, na który bosaki opadły z mostu w dół i wyciągnęły się po­nad powierzchnią rzeki, niby przygotowane do chwytu ramiona. Majaczyły w słońcu przeraźliwą białością rubachy i słomkowe kapelusze bosych, w płóciennych Sorokach wieśniaków. Szedł od uich jakiś uśmiech pogody i dobrej ożywczej nadziei.

Flisacy nas ratują! - wykrzyknął Roch.

Jakoż w samej rzeczy byli to przeprawieni z tra­twami przez śluzę flisacy. Gdy łódka z młodzieńcami przybrała wysilony błyskawiczny rozpęd, który miał ją za kilka sekund wtrącić w ruch rozszalałych w spadku wód, uderzyły w nią nastawione bosaki, wpiły się krzywymi hakami w jej drewniane burty, osadziły na miejscu i wyciągnęły poza obręb prądu, który szedł pochyło lawiną wody w jamę śluzową, poczem już bezpiecznie obaj młodzi wioślarze siłą drżących w rękach wioseł mogli skierować dziób swej łodzi ku grobli, łączącej się w tem miejscu z mostem.

Pierwszy wyskoczył na brzeg Roch i odrazu bez słowa, tak jak stał, runął w objęcia pierwszego z brzegu flisaka, których zebrana grupka z uśmiechem zado­wolenia oczekiwała wylądowania obu młodzieńców. Flisak przyjął objaw uczucia wdzięczności ze strony Rocha z wstydliwem zażenowaniem. Nie wiedział

biedaczysko, jak się ma zachować i co na to odpo­wiedzieć. Roch do każdego z osobna podchodził

i ściskał ręce twarde, spracowane, z połupaną od wody

i nagniotków skorą. Jego towarzysz poszedł za jego przykładem. Ci prości ludzie, od których tchnęło słońcem, wiatrem, wodą i ziemią, byli tern podzię­kowaniem onieśmieleni i jakby rozczarowani. Może w ich mniemaniu powinno się inaczej dziękować, albo wcale nie.

Wszakże uratowanie komuś życia jest czemś tak prosteni, naturalnem...

Może niejednemu przemknęła przez głowę nie­winna zresztą myśl: Kto wie, gdybym ja na ten przykład tonął, czy uratowałby mnie który z nich, skoro aż tak dziękowali...

Wróg-li tonie, czy przyjaciel uratuj mu życie.

Wróg cię uratował, czy przyjaciel — nie dzię­kuj mu.

Dlaczego ?

Stało się bowiem coś, co stać się powinno.

Roch wraz ze swym kolegą znaleźli się na mo­ście, aby przyjrzeć się ujętemu w karby konstrukcyj­nej budowy z desek i pni sztucznemu wodospadowi, który omal, że nie stał się ich grobem.

Na kilkadziesiąt łokci szerokim pasie wody zle­wała się pod most rzeka w gardziel śluzy, spadając w doł z ogłuszającym hukiem, zbełkotana, chlusta­jąca w górę spienionemi falami, niby warzący się w kotle ukrop, falami, które konwulsyjnem drganiem

GESTY 4

swych splotow wężowych, szamotaniem, tarmoszeniem się w ciasnem sklepieniu, robiły wrażenie prężącego się organizmu jakiegoś oślizgłego potwora w szale zajadłej wściekłości. Z pod owego mostu wyskakiwały pogmatwane, rzygające pianą, fontanny skłębionych wód, które, przelewając się spodem, zrazu ciężko ¡po­woli , potężnymi zwałami i krągłemi stłoczenianii rozpryskiwały się w pląs drobnych, podskakujących wesoło fal, biegnących wartko, szereg za szeregiem hen, daleko, aż do zakrętu, gdzie załamywała się

i niknęła szeroka wstęga Rosy, tli i ówdzie pozna­czona drzewnemi plamami przeprawionych tratew.

Wzburzenie stalowych wód ryczących, miotają­cych się jakby w uwięzi, przykuwało do się całko­wicie uwagę Rocha, wspartego piersią na poręczy mostu i wpatrzonego w szumiącą głębinę.

Wydawała mu się ta woda żywiołem silnym, nie­okiełznanym, którego niczyja nie zdołała ujarzmić wola.

A jednak...

Niedługo potem w początkach września Roch zo­stał odwieziony przez ojca do jednego z miast pro- wincyonalnych, gdzie miał zdawać egzamin do śre­dniego zakładu naukowego. Z pierwszych dni pobytu w mieście był nader zadowolony, lecz zaraz po zda­niu egzaminów, kiedy ojciec odjechał i zostawił go samego na stancyi, uczuł nagłą koło siebie pustkę

i żal go serdeczny opanował za domem. Wałęsał się z kąta w kąt smutny i roztęskniony, pozbawiony blasku dawnego życia; dopiero, gdy zaczął uczęsz­czać regularnie do szkoły, jął zwolna odzyskiwać spokój i zżywać się z nieznanem mu dotychczas oto­czeniem. Gra w palanta, zabawa w słynnego zbójcę, Rinaldiniego, igraszki atletyczne, wycieczki z kolegami do pozamiejskich okolic i lasów, stanowiły obecnie tło rozrywek Rocha, który współżył z kolegami tak, jak wszyscy, zachowując jednak pewną miarę i re­zerwę, zabezpieczającą go przed zbytnią poufałością. Lubiano go i otaczano przyjaźnią. Naogół było mu

4*

dobrze. Tylko czasami na drodze swego życia spo­tykał się ze zjawiskami, które niepokoiły go, a jako że nie były dian zrozumiałem i, nie zabierały mu zbyt wiele czasu do głębszego zastanawiania się nad ich przyczyną. Przeto zapominał o nich prędko i nie zbaczał z linii wytkniętych przez teraźniejszy bieg rzeczy. Były to najczęściej zjawiska, napotykane na ulicy. Jacyś nieznani ludzie zatrzymali się na jego widok, wabili go ku sobie wzrokiem lub gestami, narzucali mu wolę spełnienia czegoś, czego się na­wet nie domyślał. Zdarzało się nawet, iż dzięki owym kręcącym się koło niego tajemniczym osobistościom, niejednokrotnie winę któregoś z kolegów przypisy­wano jemu, jednakowoż rzekomo tego rodzaju wy­padki nie dawały mu się we znaki do tego stopnia, żeby czuł się dotkniętym jakąś krzywdą. Czasem stwarzano mu w ten sposób zgryźliwą, denerwującą atmosferę, z którą nie czuł bezpośredniej styczności. Ważyły się nad jego głową jakieś niebezpieczeństwa, padały ja­kieś godzące weń ciosy, ześlizgujące się zeń, jak z gładkiej osłaniającej go tarczy, nie przyczyniając mu z pozoru żadnej szkody.

Wśród nowego otoczenia przestał tęsknić za do­mem. Dopiero, gdy (nadeszły święta Bożego Naro­dzenia, a wraz z niemi wyjazd do Tyńczy, skąd po trzydniowym urlopie nastąpił powrót do miasta, od­żyły w nim na nowo wszystkie tęsknoty i gryźć go jęły bolesnem nieukojeniem. Natychmiast po odjeź- dzie ojca, który go i tym razem odwiózł, piekące

łzy mu zdławiły gardło i rozpaczał po cichu, mając w wyobraźni plastyczny obraz swej wsi rodzinnej, obraz pełen uroku i niezapomnianej tkliwej migotli- wości. Wiatrem powiała tęsknota, uczucie zaniepo­kojenia targnęło wnętrzem i żalem zapłakało serce. A ponieważ Roch wstydził się łkań, wyrywających mu się z piersi, wyszedł z mieszkania w kurtce, je­dynie tylko w czapce na głowie pod jakimś pozo­rem na podwórze. Tu dał całkiem swobodnie ujście łzom, co roztkliwiło go jeszcze bardziej i szarpało spazmem nieukojeri. Zziębnięty, miotał się po pod­wórzu, przywalonem warstwą śniegu, nie wiedząc, co uczynić, bv przyjść do równowagi i wrócić do pokoju, gdzie musiano zauważyć dość długą jego nieobecność. Wreszcie zaczęło dojrzewać w nim jakieś mocne postanowienie. W pierwszej chwili prze­raził się tej myśli, potem wydała mu się całkiem naturalną, a nawet zbawienną ze względu na uczu­ciową podnietę, która go z taką opanowała siłą. Była to mianowicie myśl o ucieczce do Tyńczy.

Ale jak ją w czyn wprowadzić?

Najlepiej wyjść za miasto na szosę i prosto drogą...

Zmarznę w drodze, trzy mile pieszo w taki mróz w jednej bluzce...

Wrócę na stacyę i wezmę chyba palto. Nie, tego nie uczynię. Spostrzegą moje łzy, których nie mogę powstrzymać, zresztą zaraz będzie obiad i prze­szkodzą memu planowi.

t

A więc, czapkę nacisnąć na uszy, ręce do kieszeni, skulić się w kłębek i marsz prosto przed siebie...

Brak mi odwagi — zmarznę.

A jeśli zostanę — zaduszą mnie łzy. Zdaje mi się zresztą, że nie przeżyję do wieczora, jeśli nie wykonam swego planu. W ucieczce — jedyny ra­tunek.

Wyszła pogoń.

Niech wysyłają, nie dopędzą mnie prze­biegł go dreszcz uniesienia na myśl o awanturniczo- ści przedsięwzięcia.

Poczuł nagle siłę i odwagę. Coś błyskiem oży­wienia i nadziei trysnęło z jego wnętrza.

Co powiedzą w domu?

Roch jął powracać do równowagi.

» Niech mówią, co chcą!

Duch słodkiej buntowniczości przeniknął nawskróś jego istotę.

Ale to nieładnie i niewdzięcznie — powstała refleksya.

Spotka mnie pewnie nagana. Ale wygrana będzie po mojej stronie. Wszakże nie będzie w teni nic złego, jeśli ucieknę do domu. Gnają mnie tani tylko tęsknota i miłość, które są silniejsze nad chęć zapanowania nad niemi. Jeślibym za to miał być ukarany, to chyba nie byłoby sprawiedliwości na świecie.

Wniknęła wen tęgość i jakaś pewność siebie.

Naciągnął czapeczkę na uszy, ręce wtłoczył do kieszonek i nie oglądnąwszy się nawet poza siebie, mszył z miejsca tak jak stał, krokiem szybkim i zde­cydowanym. Minął jedną, drugą, trzecią ulicę, po­czerń zapuścił się w labirynt drobnych zaułków, bru­dnych i krętych, aż znalazł się za miastem na szo­sie, wiodącej w pustkę ośnieżonych pól.

Nie myśląc o niczem zgoła, z wytężoną w jed­nym kierunku wolą, szedł wciąż prosto przed siebie, nieco pochylony, jak gdyby wlókł za sobą jakiś cię­żar. A był to właściwie tylko ciężar samego siebie, przenikniętego obezwładniającem zimnem. To spra­wiało, że wędrówka ta w dwójnasób naprężyła jego siły.

Robiło się szarawe popołudnie, śnieg przeraźli­wie skrzypiał pod stopami, uszy piekł mróz, piekł niby rozpalonymi do białości drutami. Był sam w szczerem polu na zawalonym śniegiem gościńcu, który jedynie po słupach telegraficznych można było rozpoznać, objęty stalowym połyskiem szaro-białej przestrzeni, dymiącej pierwszym mrokiem, a wśród ogólnej przejmującej ciszy tylko ciemne skrzydła ta­jonego lęku potrzaskiwały mu ponad głową.

Pustka pól stawała się coraz bardziej głuchą, od­ludną; na przestrzennych widnokręgach rozpływały się zarysy dalekich wsi, zbliżał się wieczór i nizko ponad ziemią rozprzestrzeniał płachty zmierzchów, które z mroczną uległością słały się pod stopy. Wkrótce na rozstajnych drogach Roch musiał się roz­

stać ze słupami telegraficznymi, doskonałymi w nnoku wskaźnikami. Słupy pobiegły drogą w bok i Roch mu­siał posuwać się gościńcem, zrównanym niemal z po­lem, niewyraźnym, tu i ówdzie na skrętach gubiącym się niemal zupełnie. Mimo to, wiedziony dobrym in­stynktem i wolą uporu, choć zapadał się niejedno­krotnie w zaspy śnieżne po pas i co chwila gubił ślady swej drogi, szedł naprzód wytrwale i zawsze zwycięsko wyrywał się przypadkowym uwięzieniom śnieżnym i na pewnym gruncie stawiał stopę. Minął niemy las, odarty z listowia, majaczący czarnymi pi­szczelami konarów i gałęzi z pod lodowej, białej powłoki, robiący wrażenie szklanej struktury, którą możnaby roztłuc jednym zamachem ręki. Przecho­dząc tędy, doznał pewnego zabobonnego strachu, jak przy wymijaniu jakiegoś opuszczonego cmentarzyska. To też chciał iść prędko, aby pozbyć się przykrego wrażenia, lecz daremny to był wysiłek: cały orga­nizm, zbryłowaciały, jakby przy każdym wysiłku za­taczał się w bok, jak organizm upitego człowieka, ciężył ogromnie i koniecznie chciało się upaść na śnieg i ledz na nim bez ruchu. Zimno prawie nie dokuczało, nietylko pragnęło się wygody, nietylko w mózgu majaczyły dobre obrazy ogrzanych domów, z czyściutkiem wnętrzem i uśmiechnięte twarze ży­czliwych jakoby ludzi. Ale było w teni tyle złudnej przesady, iż chciało się paść na śnieg, zamknąć oczy i przyjąć gorączkowe te marzenia za rzeczywistość, której słodko i dobrze byłoby się oddać. Ale nie

uległ temn omrokowi, jakimś czujnym instynktem z dna swej istoty dając znać resztkom swej przysłoniętej świadomości, że poddanie się w obecnej chwili temn czarowi imaginacyi — to niebezpieczna rzecz.

Na skraju lasu, na ściętym niemal przy samej ziemi pniu siedziała wiejska dziewczyna i jadła chleb. Nadchodzący Roch, widząc na swej drodze przeszkodę, stanął, nie mogąc żadną miarą rozpoznać, co to jest. W oczach latały mu jakieś ciepłe, jaskrawe płomyki, a nawet cała przestrzeń, jaką obejmował wzrokiem, drgała od mnóstwa tych płomyków; patrzał — i raz mu się zdawało, że to duży pień drzewa, potem, że to pies, wreszcie, że krowa, w końcu, że stara, obrzy­dliwa czarownica, o twarzy pomarszczonej w ohydne kłębowisko zmarszczek, o krwawych, małych, taje­mniczo mrugających oczkach. Wpijały się weń dra­pieżnie i coś zeń piły, piły

Przeżegnał się w myśli.

Wszelki duch Pana Boga chwali! — zawołała wreszcie dziewczyna, zrywając się z pniaka na równe nogi z zamiarem ucieczki. — Również się przestra­szyła.

Dopiero teraz do wnętrza Rocha przedarło się poczucie rzeczywistości.

Proszę nie uciekać, to ja... — wyszeptał le­dwie poruszającemi się wargami, jednocześnie zdu­miony tern, że nie może z siebie wydobyć natural- nego głosu.

Dziewczyna oddaliła się już była o kilkanaście

kroków, spluwając wciąż z obrzydzeniem, jak na coś nieczystego.

- Ratunku! — wyrwało inn się z piersi; zakrzy- czane śmiesznie cienkim, piskliwym głosikiem, jakby pomimowoli, siłą automatycznego rzutu, tak jednak suggestywnie, że dziewka przystanęła i obróciła się twarzą ku wlokącemu się z trudem Rochowi.

Stanął przed nią zawstydzony ze swej jakby sła- Dości i zdołał wyjąkać:

Musiałem bardzo zmarznąć...

Obejrzała go od stóp do głowy i zauważyła głośno:

O jej, toż to jakiś panicz z miasta!

Idę do Tyńcz, nie wiem, czy dojdę...

Stał w miejscu z poczuciem, że martwieje, jakaś bezczuła tęgość krępowała mu członki.

A niech-no panicz zacznie machać rękami.

O tak — o!

Poczęła bić rękami przez pierś, aż się hołup"e rozległy w powietrzu.

Stężałe jednak stawy w ramionach nie pozwoliły mu na wykonanie ani jednego ruchu. Ręce wisiały wzdłuż organizmu, poruszane jedynie wahadłowo, jak wiszące kłody, ruchem całego organizmu.

Oj, rety, toż do najbliższej wsi ze trzy wior­sty będzie!

Ogarniała go coraz większa senność, powieki cię­żyły ołowiem i zamykały się z nieprzemożoną siłą, słodkie kołowanie owładało mózgiem, z nóg się le-

icało gdzieś w bok, w ciepły jakiś mrok ukojony, pełen snu i snującej się majaki...

Grad uderzeń posypał się na Rocha. Szły ude­rzenia po plecach, karku, ramionach, wzdłuż bioder, po bokach i rękach, czuł tylko jakieś popychania, nic więcej. Ale tych uderzeń, potarć, kłepari przyby­wało coraz więcej, a po każdem uderzeniu zapalały się jakieś skry w skórze, szedł po niej jakiś wrzątek ukropu, czy piekących dreszczów, to tu, to tam od­żył kawałek ciała, jakby kto weń nagle krwi napu­ścił, już i ręką ruszyć można było i świat się już od snu odróżniać zaczęło, a dziewczyna wciąż w pracy nie ustając, klepała, to masowała, to wprost całą dło­nią waliła po piersiach, po grzbiecie, ramionach...

Kiedy Roch coraz przytomniejszy, w niemem zdu­mieniu poddawał się tej cudownej operacyi, dziew­czyna zaprzestała nagle tych czynności i rzekła:

A teraz niechże panicz gębę i ręce wytrze śniegiem, jeno mocno.

Roch usłuchał, bez trudu już teraz pochylił się, nabrał w dłonie śniegu i począł się nacierać.

Niebawem twarz, której nie czuł zupełnie, zapie­kła go od gorąca, tak samo i ręce.

A tera w drogę...

Biegł koło niej, jak zaufany dzieciak, pewien już siebie, bo rozgrzany i odratowany przez nią samą. W pierwszem poczuciu swej radości, zapomniał na­wet podziękować swej wybawicielce.

Horyzont zagasł, zasłał się zupełnie gęstą ćmą

T

co -

mroku, który nakształt nieprzepartej lawiny toczył się z obszarów świata.

Szli, jak dwa cicnic. Aby skrócić sobie drogę, maszerowali na przełaj polami, zapadając się co chwila w zaspy śnieżne. Zwolna jął się podnosić wiatr i podrywać usypane wysoko kopce śniegu, które rozpryskiwał w tumany i mieszał je z padają­cymi płatami zaczynającej się zadymki, czyli zamieci. Górą szedł wicher i zawodził żałośnie, kręcił na wszystkie strony wirowatymi lejkami śniegu, zasypy­wał twarz, zalepiał oczy. Iść było ciężko, coraz cię­żej. Uszli jeszcze z wiorstę, aż w kurzawie śnieżnej zabłysły jakieś światełka we wsi, do której się zbli­żali. Tkwiło coś w tym widoku wzruszającego i ko­jącego zarazem. Była to niby ostoja, niby oaza wśród pustyni, zaciągniętej wichurą.

To są Płody, ja do tej wsi, paniczu — rzekła dziewczyna, zwróciwszy się don twarzą, z której tchnęło dziwnym sytym spokojem i pewnością sie­bie, co można było odczuć nawet wśród mroku.

Roch stanął, jak wryty, tknięty przykro tern, że trzeba się będzie, całkiem zresztą niespodzianie, roz­stać z towarzyszką podróży.

Do Tyńcz będzie jeszcze ze trzy wiorsty — dodała niby dla uspokojenia przewidująca dziewczyna.

Drgnął.

Dziwna rzecz — przebiegła mu nagła myśl przez głowę nie wiem nawet, jak ta dziewczyna wygląda. Przez cały czas było ciennio.

Nie wiedział jednak skąd i dlaczego zjawiła się w nim ta myśl. Czuł tylko niezbędną potrzebę uj­rzenia jej twarzy. Wyjął szybko z kieszeni małą elek­tryczną latarkę i udając że inu coś upadło na zie­mię, zaświecił ją i przy tej sposobności miał sposo­bność zerknięcia w twarz nachylonej razem z nim dziewczyny.

Była to co się zowie ładna dziewczyna. Modro- oka blondyna, o ciemnem ubrewieniu, twarzy o ce­rze świeżej, zdrowej, pełnej kobiecego wdzięku. W chwili, kiedy Roch błysnął światłem latarki, przyj­rzała mu się z równie natarczywą ciekawością.

Na mgnienie oka zbiegły się ich spojrzenia i sta­nął pomiędzy nimi jakiś tajemniczy znak zapytania, pełen trwożnych niedomówień i źle ukrywanej wsty- dliwości. W tym momencie od Rocha wszystko za­leżało; wiedział o teni, gdyż czuł w niej niemą chęć uległości.

- Gdyby mnie była nie uratowała od zamar­znięcia, kto wie, czy nie byłbym wobec niej teraz trochę śmielszy — pomyślał.

Jednocześnie nawinęła mu się chętka odwdzię­czenia się jej w jakikolwiek sposób. Napróżno szu­kał w głowie konceptu na formę wdzięczności, a po­nieważ namysł trwał zbyt długo i przytem czuł, że potrzeba cośkolwiek powiedzieć, aby kłopotliwego uniknąć milczenia, rzekł z poczuciem, iż popełnia nietylko niezręczność, lecz na dobitek wszystkiego krzywdzi uczciwą i dobrą swą wybawczynię:

Żałuję, że nic mam przy sobie pieniędzy, gdyż wynagrodziłbym cię za przywrócenie innie do przytomności...

To rzekłszy, zaczerwienił się po uszy i choć mrok panował gęsty, tak, że go widać nie było, od­ruchowo zwrócił twarz w inną stronę, gdyż uświa­domił sobie nagle, że tego nie powinien był czynić.

Mnie tam za to pieniędzy nie trzeba dawać odparła sucho, wykręciwszy się na pięcie, jak gdyby iniała zamiar odejść bez słowa pożegnania.

Bo widzisz... — zająknął się zmieszany do najwyższego stopnia, cieniując łagodną modulacyą każdy wyraz — bo widzisz... to już tak jest na świe- cie... Jeśli kto koniu dobrze zrobi, to tamten powi­nien mu się odwzajemnić... A w jakiż sposób ja ci się odwzajemnię? — rzucił w końcu z rozpaczliwym akcentem pytanie.

Dziewczyna wydawała się być zupełnie zawie­dzioną w jakichś swych niewiadomych dla Rocha nadziejach. Niechętnie machnęła ręką i rzekła:

Ja tam nawet nie wiedziałam, że za takie rze­czy nagradzają.

Możebyś kiedy przyszła do nas do Tyricz, do dworu... dodał nieśmiało.

Jak się zdarzy, to przyjdę, jak się nie zdarzy, to nie przyjdę. Ostańcie z Bogiem, paniczu i idźcie swoją drogą, albo może gdzie na wsi u nas prze­nocujcie.

Podszedł do odchodzącej zwolna krok za kro-

kieni dziewczyny, chwycił ją za szorstką, spracowaną dłori i uścisnął krzepko.

Dziękuję ci tymczasem w ten sposób. Bądź co bądź, uratowałaś mnie!

Owładnęło nim jakieś niepojęte wzruszenie, od­szedł przeto czemprędzej drogą ku Tyliczom wio­dącą, skinąwszy jej tylko ręką na pożegnanie.

Został sani wśród wichury i śnieżnych pól, mar­znąc na nowo, umiał się już jednak odratowywać, a więc śmiałym puścił się krokiem w trzywiorstową przestrzeń, dzielącą go od domu.

Szedł, a właściwie biegł pędem, nie myśląc o ni- czem więcej, jak tyłko o przebyciu tej żmudnej drogi. Zawiejka dymiła kurzawą śniegu prosto w twarz, utrudniając oddech, wstrzymując pośpiech kroków. Przepierał tę ścianę wiatru, nabitą tumanami sypią­cego śniegu i zwycięsko zdobywał piędź za piędzią. Było coraz bliżej. Powiało czemś cieplejszein, spo- kojniejszem, przestrzeli rozpostarta przed nim stawać się jęła coraz mniej odpychającą, a więcej gościnną, przyjmowała go z dobrotliwą jakąś pobłażliwością, lin bliżej jednak było domu, tem większy Rochem owładał mimo wszystko niepokój, prócz tego dziwne opanowało nim uczucie. Odnajdywać jął więcej uczu­ciowych związków z samemi Tyriczami i ich oko­licą, niż z domem, w którym mieszkali jego rodzice i w którym się wychował i urodził. Z tego jednego punktu przyciągającego go obszaru stron rodzinnych tchnęło pewnym chłodem, jakąś sztuczną wymnszo-

ilością. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że przyby­wał wszakże nie w porę, będąc jedynie ofiarą wła­snego wybryku i pragnienia, którego nie okiełznał, a nad którem powinien był zapanować wysiłkiem woli, gdyż popchnęło go coś w kierunku nadwerę­żenia równowagi zwykłego trybu rzeczy. Było już jednak zapóźno na cofnięcie się i zapobieżenie prze­widywanym przykrościom. Jedyna rada: powrót do miasta, na stancyę i powrotne wkolejenie się w po­przednie warunki, pogodzenie się z losem. Widział jednak całą niewykonalność tego czynu. Byłby to zbyt wielki wysiłek. Z powrotem do miasta?! I tak już dobywał resztek sił, aby dotrzeć do miejsca prze­znaczenia. Nogi mu ciężyły, jak kłody, i drżały z nad­miernego wysiłku.

Buchnęło ciepło rozpartych w pobliżu domostw, zatchnęły się płuca ciężkim zapachem obór i stajni, błysnęły dość liczne światełka we dworze i czwo­rakach.

Roch przeciągnął się rozkosznie na myśl o spo­czynku, która w samym zarodku zmrożona została przez nagłe plastyczne odczucie tego, co będzie, gdy go zobaczą w domu. Przeniknął Rocha mimowolny dreszcz i przez chwilę namyślał się nawet nad tem, czy nie zostać pośród zabudowań dworskich i tam się przy pomocy służby jakiś czas ukrywać przed wzrokiem rodziców, którzy, aczkolwiek zawsze wzglę­dni i łagodni, napawali go teraz dziwną trwogą. Bądź co bądź i to by go zadowoliło, uśmierzyło tę­

sknotę; wszakże byłby u siebie w domu, a nie w pa- skudnem mieście, do którego poprostu czuł jeszcze niepohamowany wstręt. Był to wszakże zbyt fanta­styczny pomysł i ryzykowny. Nieubłaganą konieczno­ścią było zapukanie do drzwi domu i ukazanie się wszystkim w całej nagości swego postępku.

Znalazł się wreszcie na ganku, śnieg do desek przymarznięty zaskrzypiał głośno pod stopami, serce załopotało niespokojnie w klatce piersiowej. Ze wstrzy­manym oddechem zapukał, a że nikt mu otworzyć nie wyszedł, postał chwilę, namyślając się, czy wejść, czy zostać na dworze i wykonać swój poprzedni za­miar. Wreszcie pchnął z nagłą energią drzwi, wszedł odważnie do przedpokoju, skąd powiało nań uro­kiem dobrze znanego kąta, powiesił swą uczniowską, oblepioną śniegiem czapeczkę na wieszadle i niedo- mkniętemi drzwiami wsunął się cicho, lecz śmiało do pokoju, w którym w tej chwili zastał wszystkich zgromadzonych przy kolacyi. Stanął w miejscu, jak wryty, oślepiony nieco blaskiem jarzących się lamp, oszołomiony przyjemnem ciepłem, idącem ku niemu ze wszystkich kątów pokoju, jak przez mgłę, widząc twarze rodziców, owinięte delikatnym obłoczkiem pary, buchającej z łagodnie syczącego samowaru, tudzież zarysy białym obrusem nakrytego stołu z poustawia- nem na nim naczyniem i potrawami. Była to swoj­ska, wygodna atmosfera, na której widok i odczucie można było nabawić się nieukojonej nostalgicznej zazdrości.

uE8rr

5

Na zjawionego, jak z pod ziemi Rocha, zwróciły się zwolna oczy domowników, jakby od niechcenia, oczy ludzi, którzy, jak gdyby w tej chwili zapo­mnieli o całym świecie, zajęci sobą i kolacyą; oparły się na jego postaci te oczy z mętniejącym wyrazem jakiegoś coraz bardziej przykrego zdumienia, aż wre­szcie przybrały wyraz ostrej, badawczej przenikliwo­ści, bardzo niemiłej dla przedmiotu ich obserwacyi.

Roch tutaj!

Powstał mimowolny, pełen zdziwienia, jakiegoś zawodu i gniewnego uczucia okrzyk. Jakby się coś załamało, jakby się coś złego stało wraz z tem nie- spodzianem zjawieniem się chłopca.

Roch!!

Przytłaczał, gniótł go ten okrzyk, a brzmienie jego przyprawiało o spazm rozpaczy.

- Roch!!!

Powstali wszyscy z siedzeń, wpatrzyli się weń niemal przerażonym wzrokiem.

Pierwszy wybuchnął ojciec, którego twarz spur- purowiała od uniesienia:

Roch, skąd ty się tutaj wziąłeś?!

Było coś w tym głosie, co szarpało nerwami i przyprawiało o żal, o ból nieznośny, prawie tra­giczny.

Chłopiec, jak gdyby ziemia mu się z pod stóp usuwała, chciał w pierwszej chwili podejść do ojca, rzucić mu w oczy spojrzenie pełne miłości, mówiące: Tęskniłem, krwawiło mi się serce z tęsknoty

za wami, wolę śmierć, niźli być zdała od was, od ciebie, ojcze.

Przebacz, oto przypadam do stóp twoich z od daniem synowskiem. Każda kropla krwi mojej do ciebie należy...

Ale Roch tych słow nie wyrzekł, pomyślał je tylko, przeżył je głęboko w swem wnętrzu, nie ru­szył się nawet z miejsca, .jeno twarz mu się stężyła, wargi ściągnęły z bolesną powściągliwością i rzekł, jak echo:

Przyszedłem pieszo.

Trzy mile pieszo w taką zawieruchę! I może bez palta?

Bez palta, tak jak stoję...

Uciekłeś poprostu! Na to cię po świętach odwiozłem do szkół, żebyś znowu wracał?!

Ależ to okropne, co ten chłopak przyczynia nam zmartwienia. — Załamała ręce pani Tyńska.

Onieśmielony nieco Roch, stał w miejscu, nie patrząc w oczy ani ojcu, ani matce. Było mu trochę wstyd i żałował swej ucieczki. To przyjęcie oblało go zimną wodą, jednocześnie poddało mu świado­mość, że padł ofiarą własnej egzaltacyi.

Stało się... szepnął chmurnie.

Tyle zmartwienia. A opowiedziałeś się przy­najmniej na stancyi, dokąd się udajesz?

Nikomu nie mówiłem...

W głębi duszy uznał, /<• był to największy błąd, jaki uczynił.

Tam muszą być przekonani, żeś zginął, albo że cię kto porwał. Z pewnością szuka cię nawet po- licya...

Roch zwiesił głowę w niemem poczuciu własnej winy. Rozgoryczony i zawiedziony usunął się w cie­mny kąt pokoju, dokąd nie dochodziło światło lampy i siadł na krześle ociężały, rozebrany ciepłem, z na­głą obojętnością na wszystko, co się dokoła niego działo. Ogarnęło go kompletne znużenie, z miękka nieczułością na wszystko, a nawet senność. Słyszał, że coś mówią o nim, naradzają się, lecz zapamiętał jedno tylko zdanie, wypowiedziane bardzo głośno i wyraźnie, albo mu się zdawało, że tak było wy­powiedziane, zdanie, które, nie wiedzieć czemu, wstrząsnęło nim do szpiku kości, ugodziło weń, jak sztylet, a wyrzekł je ojciec:

Odwiozę go jutro do miasta...

Zdawało mu się bowiem, że cała ta zawierucha domowa przejdzie, przyniesie mu zaś potem dom, nieco dobra, spoczynku, że go przygarnie na jakiś czas, opieści swem tchnieniem.

Ale w zamian za co? powstała refleksya. Wszakże nie wyłuszczył istotnej przyczyny swego przybycia i chciałby być nagrodzony? Z pewnością, gdyby od­gadnięto, co się w jego duszy dzieje, nie jednoby go spotkało ustępstwo, nie jedna względność i od­wzajemnienie uczuć.

Uronił kilka ciężkich, bolesnych łez. Tyle nagro­madzonego w piersi uczucia — i nadaremno! Nie

znalazło podstaw, ni ujścia. Tem dotkliwiej cierpiał. Zawinił nieco, to prawda, lecz co czuł w sercu, po­winno wszelką przemazywać winę jako, że wyższe było ponad przeciętną miarę.

Odwiozę go jutro do miasta! — zabrzmiało mu w uszach ponuro, jak podźwięk dzwonu po­grzebowego. Powiało bezlitosnym chłodem.

Roch nie opuszczał swego kącika. Ktoby tam zaglądnął, ujrzałby zalanego łzami chłopca, z głową i ramionami opuszczonemi bezradnie w dół, z wy­razem w całej swej postaci nieszczęsnej bezsilności. Widok ten przyprawiłby go niechybnie o współczu­cie dla małej osoby rozdąsanego ucznia.

Tymczasem w domu krzątano się, rozmawiano spokojnie o najobojętniejszych rzeczach, bez zwraca­nia nań jakiejkolwiek uwagi, tak, jakby go wcale nie było.

Przygotowywano się już do snu, ścielono łóżka, kiedy usłyszał dźwięk dzwonków podjeżdżających pod dom sanek.

Rozległ się odosobniony głos pana Ryszarda:

To pewnie ktoś przyjechał po Rocha...

Roch drgnął. Było mu tak, jak gdyby włożono mu sopel lodowy pod klatkę piersiową Chwycił się oburącz za głowę i zamarł w niemej rozpaczy.

Zrobił się w domu gorączkowy rwetes, wcho­dzenie i wybieganie, wreszcie wprowadzono kogoś ubranego w futro z postawionym kołnierzem. Ów pan wszedł w pełnym rynsztunku podróżnym, sta-

nął na środku pokoju, a twarz miał dziwnie bladą, p

w której świeciły się niespokojnym blaskiem oczy i zapytał głosem targanym jakiemś wewnętrznem wzbu­rzeniem :

Czy Roch jest tutaj?

Otrzymawszy potwierdzającą odpowiedź, ów pan odetchnął ciężko, osunął się tak jak stał na krzesło (

i rzucił z ulgą:

Chwała Bogu!

Był to pan, u którego Roch stał na stancyi, sko- r

ligacony z Tyńskimi.

Przewidziałem, że Roch musiał czmychnąć do Tyńcz, dlategom przyjechał. Zniknął, jak kamfora przed samym obiadem, ubrany w jedną bluzkę. My­ślimy sobie, utopił się, porwał go kto, poruszyłem * całe miasto — niema. W trzy godziny po jego zniknięciu biorę konie i walę do Tyńcz. Myślałem, że go dopędzę, ale gdzietam! Gdzież Roch?

- Wstydzi się, więc schował się do kąta. Po­kaźno się kawalerze!

Rad nie rad, Roch musiał wyjść ze swej kry­jówki i stanąć pod pręgierzem drogich mu oczu, w których błąkały się już teraz jakieś uśmiechy po­błażania i przebaczenia.

Uśmiechnął się przez łzy.

Usłyszał jeszcze jedno kazanie od pana, który ^

przyjechał, ale łagodne, pełne wyrozumiałości dla I

jego wybryku dziecinnego, poczem kazano mn się

pożegnać z rodzicami, otulono w futra i koce i wsa­dzono do sanek.

Śnieg przestał padać, noc była pogodna i jasna, krewny, z nim jadący, zapalił spokojnie cygaro i pu­szczając kłęby dymu, patrzał gdzieś w białą prze­strzeń ponad łby końskie, w Rocha zaś zwolna w miękki takt kołyszących się sani, wpływała dobra radość i cichem światełkiem ukojenia płonęła na dnie jego wnętrza.

Niedługo potem, gdyż w lecie, przed wakacyami, przydarzył się Rochowi drugi podobny wypadek.

Mieszkało z nim na stancyi dwóch innych je­szcze chłopców. W chwilach wolnych od nauki chłopcy zbierali się przed domem w ogrodzie i z lu­bością oddawali się wspólnemu, głośnemu czytaniu książek, przeładowanych opisami przygód podróżników w dziewiczych puszczach podzwrotnikowych krain. Walki białych z czerwonoskórymi Indyanami, życie osadników, połączone z groźnemi niebezpieczeństwami pustyni i stepów, nieustraszoność białych myśliwców, polujących na lwy, słonie i bawoły, chwytanie las­sem dzikich, nieokiełznanych mustangów przez dziel­nych Meksykańczyków, okrutne czyny ludożerców i innych szczepów indyjskich, wzruszająca szlache­tność i porywające męstwo różnych »Jeleni Wrzą­cych-, »Długich rusznic«, »Prawych serc», podstęp i chytrość wodzów, jak »Tygrys zębaty«, »Trupia czaszka , lub »Długi nóż«, szalone wysiłki żeglarzy,

przepierających potęgę morskich burz, tragedye prze­żywane na bezludnych wyspach przez rozbitków, z których wybrani zostawali Robinsonami —wszyst­kie te przygody, czyny, walki nieznanych ludzi, rzu­conych przedziwnym zbiegiem okoliczności na drugą półkulę, wpajały się w wyobraźnię trzech młodzień­ców, podniecając ją w kierunku unoszącej fantasty- czności.

Zwłaszcza Roch, po przeczytaniu każdej takiej książki, był jak pijany. Głowa nabita obrazami niezwy­kłych przygód, nie doznawała spokoju. Nie sypiał często po nocach, marząc gorączkowo o tem, jakby to dobrze było być takim np. Robinsonem, mieszkać na bezludnej wyspie i przeżywać groźne niebezpie­czeństwa puszcz i pampasów. Lecz cóż! Do Ame­ryki było zbyt daleko, sam zaś był zbyt młodym, aby mógł owe marzenia urzeczywistnić. To też poprze­stawano na zabawach w białych i czerwonoskórych koło domu w ogrodzie. Grupka nielicznych drzew, pozbawionych wyziewami miasta swej świeżej zielo­ności, poobdzieranych tu i ówdzie z kory, drzew wątłych i anemicznych, w ich wyobraźni przemie­niała się w dziewicze puszcze, nietknięte jeszcze stopą ludzką. Każdy kamień, wyrastający z ziemi był skałą, psy były żubrami, płoty i parkany palisadami, ota- czającemi wigwamy, czerwonych wojowników, lub farmy białych osadników, zwykłe drewniane fuzye, nabijane korkami, stawały się w ich ręku ruszni­cami.

I wzrok stawał się przenikającym wnętrza rzeko- f

mych puszcz, budziła się w duszach czujność na rzekome niebezpieczeństwa, wszczepiała się w nie chytrość ludzi stepów i nieprzebytych kniei, przebie­głość wężów i wojowniczość, podsycana zapałem młodości.

Pewnego dnia Roch obudził się w dziwnie »in- ^

dyjskiem« usposobieniu. Na dworze było słonecznie, ale tak »po indyjsku« słonecznie. W powietrzu uno­sił się jakby zapach stepów, łyskało gdzieś olśnie­wającym blaskiem, szeroko rozlaną wstęgą wód łono jeziora Ontario, przekradali się preryami jacyś biali ludzie olbrzymiego wzrostu, uzbrojeni od stóp do głowy, ze wzrokiem wpatrzonym przenikliwie w prze­strzeń, skąd zda się — nadejść miało niebezpie­czeństwo. Pięknem stali lśniły ostrza kordelasów i luf pistoletowych, nęciły ożywczo manierki, napełnione wodą, migotały w blasku krzywe tomahawki indyj­skie, obmazane krwią... i pierś się podnosiła od tchnienia szeroko rozwartych horyzontów i tęga męz- kości odwaga rodziła się we wnętrzu, entuzyazm zaś młodości poił ją egzotyzmem niebywałej fantasty- czności.

O dalekie, niezmierzone równiny stepów, obję­tych pożarem! O czerwonoskóre twarze indyjskich wojowników! O rogi bawole! O żubrów kosmate ^ włosiwo! O Kordylierów nieprzerwane łańcuchy gór­skie, wierzchołkami swymi wskazujące gwiazdy pod­zwrotnikowych krain! O szczerozłota Kalifornio!

1

/ O czarne łona wód Mississipi, Missouri i innych rzek,

pędzących swe fale w paszczę słonych obszarów ocea­nicznych !

O, jakaż tęsknota powiewun wiatrów stepowych przechodzi świątynią marzącego wnętrza!

Roch czuł się kompletnie odurzony obrazami { własnej wyobraźni. Całą duszą był tam w egzo­

tycznych krainach, których wyobrażany widok koły­sał go marzeniem. Chodził z kąta w kąt i całe naj­bliższe otoczenie wydawało mu się odarte z wszel­kiego uroku, nudne, a nawet beztreściwe.

W południe, kiedy słońce bardzo silnie jęło do­grzewać, tęsknota jego wzmogła się i spazmem nie- ukojeń darła mu duszę. Dziwnie szalona, śmiała, awanturnicza myśl zaświtała mu w głowie. Przyjął ją z rozkoszą i nową potęgą marzenia rozkołysał swą duszę. Aż uśmiechnął się do samego siebie i marzenie dało mu odczuć słodycz własnego istnienia.

Poprostu rzucić wszystko i pójść przed siebie i iść tak nieprzeparcie naprzód, przemódz każdy znój, każdy trud, zwalczyć najsilniejszą choćby przeszkodę i ostać się... gdzie?... W tych właśnie marzonych, do­stępnych jedynie dla wyobraźni krainach.

Przypadkowo namacał jakąś monetę w kieszeni, i Była to czterdziestówka. Momentalnie obliczył, iż

podróż jego trwałaby dni czterdzieści, czyli, że ku­piwszy czterdzieści bułek, mógłby śmiało puścić się w tę daleką podróż.

*

Zaledwie to pomyślał, gnany jakimś wichrem wewnętrznego uniesienia, znalazł się na ulicy. W pie­karni nabył czterdzieści bułek, które powpuszczał do dziurawych kieszeni paltota za podszewkę i zarumie­niony, czemprędzej wyszedł ze sklepu, gdyż zdawało mu się, że wszyscy wiedzą o tem, co zamierza uczy­nić. Na ulicy obejrzawszy stę, czy go kto przypad­kiem nie ściga i nie dostrzega, chyłkiem zboczył w jakąś uliczkę i przepadł w wielkomiejskich zauł­kach.

W godzinę potem Roch wdrapywał się na dość wysokie, puste wzgórza poza miastem, otoczony sło­necznym, wiejskim krajobrazem odkrywających się przed wzrokiem jego pól i lasów. Przeniknął go dreszcz rozkoszny od stóp do głowy na widok tych otwartych przestrzeni, dających mu przedsmak dzie­wiczej wolności oddalonych krajów amerykańskich.

Zdrożony nieco, siadł pod jakiemś samotnem drzewem na trawie i zjadł z ogromnym apetytem jedną bułkę. Rumiana była i świeża, schrupał ją ze smakiem, wyobrażając sobie, że to banan, czy inny owoc egzotyczny.

Pokrzepiwszy się nieco bułką i nastrojem, wstał i w dalszą pośpieszył drogę. Szedł żwawo, ochoczo, dziwnie lekko mu było na sercu i niczego, ale to niczego zgoła nie żałował, a nawet nie pamiętał, że cokolwiek drogiego poza sobą zostawił.

Był to chwilowy egoizm młodzieniaszka, dają­

cego się unosić skrzydłami własnej, wybujałej nieco wyobraźni.

Majaczyły mu się rzeki o nieznanych nazwach, z brzegami zarośniętymi trzciną i szuwarami, na któ­rych nie postała jeszcze stopa ludzka, majaczyło mu się czółno siłą własnych rąk zbudowane, majaczyła mu się chata, wzniesiona z pni buków, własnym toporem ścinanych i ciosanych, chata, osłonięta od świata i ludzi tajemnicą egzotycznej miejscowości, w głąb której nie przedarła się jeszcze żadna istota ludzka.

O pierwszym zmierzchu opadły nieco Rochowi skrzydła fantazyi; ogarnął go przytem pewien niepo­kój, połączony z ostrym krytycyzmem, odnoszącym się do jego postępku.

Za czterdzieści groszy chcę się dostać do Ameryki? Co też mi do głowy strzeliło? Pieszo mo­żna zajść dość daleko, ale nie do Ameryki... Trzeba przecie podróż tam odbywać morzem, która dużo kosztuje...

Zarumienił się po uszy. Jak można było zapo­mnieć o tem, że, aby się dostać do Ameryki, trzeba odbyć czternastodniową podróż morzem.

Przystanął skofundowany, zimnym oblany potem. Więc wszystko na nic? Cóż teraz będzie? Dręczony strapieniem, szedł machinalnie dalej, popychany jakąś inercyjną siłą.

Czarodziejskie obrazy wyobraźni znikają powoli, a choć nęcą nieprzepartym urokiem, z powodu na­

głego oprzytomnienia, nie budzą już w duszy takiej gwatownej tęsknoty. Zresztą i entuzyazm jest już mniejszy i mało chęci do wykonania przedsięwzięcia, tylko czegoś żal, tylko czegoś wstyd...

Zmierzch począł szybko zapadać i zastał Rocha w szczerem polu.

Dlaczego nie wracam?

A nie wracał w samej rzeczy dlatego, żeby prze­trwać pierwej burzę zawodu, jaki sam sobie zgo­tował.

Rocha o padniętego zapadającym z dziwną szyb­kością pierwszym zmierzchem, nader przytem gęstym i ciemnym, ogarnęło zarazem jakieś niesamowite uczucie pewnego lęku. Chciało mu się stąd czem- dzej uciekać, dostać się do miasta i spocząć w swym schludnym jasnym pokoiku.

Zdawało się, że sama natura zmuszała go do po­wrotu, tak, że gdyby nawet miał zamiar wędro­wać dalej, niechybnie zawróciłby z drogi i ponie­chałby swej awanturniczej wycieczki. Natura sama miałaby zań rozum i instynkt samozachowawczy, który w pewnych chwilach zawodzi najdojrzalszych nawet ludzi.

Byłby wrócił.

I teraz wracał w jaknajgorszym humorze, zły na siebie, że dał się samemu sobie wziąć na kawał«, /ły na świat za to, że Ameryka od Europy oddzie­lona jest oceanem.

W parę godzin potem wchcfd/ił do miasta. Ogólną

uwagę zwracał na się kieszeniami wypchanemi buł­kami, które wypychając podszewkę i wierzchnią ma- teryę, nadawały postaci jego kształt niezgrabny. Końce zresztą jego uczniowskiego szynela, niby dwa wi­szące worki kolebały się u kolan i wplątywały po­między nogi, wskutek czego potknął się nawet kilka razy.

Co tu zrobić z temi bułkami?

Zafrasował się naprawdę. Zjeść ich za jednem posiedzeniem niepodobna, przyjść z niemi do domu, gdzież je podzieje? Zresztą mogłoby się wszystko wydać — i co wtedy?

Może je odnieść z powrotem do piekarni?

Stanął przed drzwiami tej samej piekarni niezde­cydowany. Zajrzał przez okno do środka. Jakże tam wejść, kiedy wewnątrz tyle ludzi? Jeszcze go wy­śmieją, a on się zawstydzi okropnie i będzie mu wtedy gorzej niż najnieszczęśliwszemu człowiekowi na świecie.

Powlókł się ulicą dalej, obmyślając wciąż spo­soby pozbycia się nieznośnych bułek!

Wpadł mu w oko mały sklepik żydowski z ar­tykułami spożywczymi. Przed sklepem siedzi na schodkach stara żydówka, przed nią stoi wysunięty aż na trotuar stragan z towarami. Roch podchodzi i cichym drżącym głosem proponuje jej nieśmiało odsprzedaż bułek.

A wiele ich jcsi?

Roch czerwony ze wstydu wyciąga bułki z kie­

szeni jednę za drugą. Naliczono trzydzieści dzie­więć. Zdaje mu się, że żydówka źle poracho­wała, nagle przypomina sobie, że jedną z nich zjadł w drodze.

Wiele chcesz za to? — pyta żydówka, pa­trząc mu przenikliwie w oczy.

Nie miem, wiele dacie...

A możeś ty ukradł te bułki?

Roch staje cały w płomieniach gniewnego obu­rzenia. Zdaje mu się, że wszystko na dźwięk tego brutalnego, prostego pytania, wali mu się pod sto­pami. Ma ochotę odejść dumnie, bez jednego słowa, nie biorąc za bułki pieniędzy.

Żydówka popatrzyła na chłopca nieco łagodniej i rzekła:

Na, masz 18 groszy, więcej nie...

Roch późno wraca do siebie na stancyę. Na zadawane mu pytania nie odpowiada wcale, albo poprzestaje na jednem: tak' lub =nie . Jest smu­tny, przygnębiony, doznaje wrażenia, że go coś nie­czystego oblazło. Choć liczyć się ma wiele na jutro, do książki żadnej nie zagląda, kładzie się do łóżka, okrywa się szczelnie kołdrą, tak, żeby uczący się jeszcze przy stole lekcyi koledzy nie dostrzegli jego miny i stara się usnąć, a przynajmniej o niczem nie myśleć.

A możeś ty ukradł? — brzmi wciąż sy­czący podejrzliwie głos starej żydówki, który targa

jego wnętrzem i podrywa w niem struny dziewi­cze duszy, jeszcze nietknięte, jeszcze nieporażone trą­dem zła.

Zalewa się łzami.

Padł nań pierwszy mroczny cień z głębi życio­wego padołu.

i

GESTY 6

t

W klasie 7 ej Roch Tynski wszedł w poważniej­sze stosunki koleżeńskie. Byli między kolegami jego młodzieńcy różnych przekonań, oczywiście polity­cznych, Roch jednakże, jakkolwiek współczuł pewnym objawom życia politycznego i żywe mu objawiał zainteresowanie, trzymał się odeń daleko i z kole­gami, którzy w niem czynnie działali, współżył w gra­nicach najbardziej odpowiadających jego indywidual­ności. Tam więc, gdzie chodziło o kwestye intelek­tualnej lub artystycznej natury, stykał się z nimi i dla każdego z nich, bez różnicy, choćby najskraj­niejszych byli przekonań, miał słowa uznania i syni- patyi.

Powiązana w kółka i stowarzyszenia młodzież, czy to polityczno-społeczne, czy też naukowe, niezu­pełnie odpowiadała jego upodobaniom. Roślina sama najlepiej wie, gdzie ma rosnąć. To też stał na uboczu i w luźnych jedynie stał związkach z najbardziej sympatycznymi mu kolegami.

Dopiero, gdy do gimnazyum, do którego uczę­szczał, przeniosło się z innych miast kilkunastn gi- mnazyalistów, między którymi znajdował się Tolski, znakomity mówca i wielbiciel sztuki, nasz Roch od­żył. Stało się to, o czem marzył i myślał. Powstało mianowicie w łonie młodzieży niezależnie od innych organizacyi tak zw. Koło miłośników sztuki«, do którego przystąpił Tyński, zachęcony tem, że obiął urząd przewodniczącego tej miary umysł, co Tolski. Cały zaś urząd ten polegał jedynie na przewodnictwie moralnem. Nie bawiono się w żadne czynności or­ganizacyjne, miał głos każdy, kto chciał, wszyscy jednakże, a było ich kilku zaledwie, w Tolskiego pa­trzyli jak w tęczę i podlegali mu w zupełności. Ponieważ nie było w tem żadnego przymusu, a po­siedzenia Koła« odbywały się bez urzędowej szty­wności, nikt się nie czuł skrępowany i każdy miał dla rozwoju swej indywidualności atmosferę jak naj­bardziej sprzyjającą. To też węzły koleżeństwa zacie­śniały się coraz bardziej w nierozerwalne ogniwa, umysł zaś Tolskiego sączył coraz więcej światłej po­gody i entuzyazmu w dusze swych kolegów. Wybie­rano lekturę poważną, o czysto intelektualnej treści, pisano streszczenia własnych światopoglądów, dysku­towano z zapałem nad kwestyami etycznemi, roz­bierano je często trafnie i głęboko z indywidualnem zabarwieniem własnego poczucia moralnego. Pier­wiastki bohaterstwa, najszlachetniejsze napięcia dusz twórczo nastrojowych, nieskazitelne linie ideologi-

6*

cznych charakterów, hart ich i niezłomna wola czynu - wszystka ta treść stanowiła niateryał ich dysput i roz­myślań. Prawie zawsze wychodził Roch z tych ze­brań podniecony i wszystko, co w nim było najle­psze, rozkwitało wówczas w formach podniosłej fil- tracyi. Moc marzenia i porywów chwytała za mózg i ciągnęła na wyżyny dziewicze jeszcze, skąd otwie­rały się horyzonty z drogami, ku ideałom wiodącemi. Chciało się obejmować świat ramionami, przytaczać go do swej piersi i entuzyazmem pobudzonego wnę­trza grzmieć na cześć i radość wszechżycia! Rodził się altruizm, rodziło się umiłowanie dostojnego czło­wieczeństwa, pragnienie stawiania stopy na lądach, nieznanych odkryć z dziedziny ludzkiej myśli i czynów, rodziła się słodycz dążności do jakiegoś nieokreślonego jeszcze ideału, odśmiechniętego duszy z niewiado­mych wymiarów rzeczywistości.

W tej atmosferze Roch Tyński nabierał tężyzny umysłowej, kształcił i hartował w nieskazitelne linie swój charakter, umacniał się w wierze ir/.nienia wszech- dobra i kultywowania najszlachetniejszych pierwiast­ków, składających się na całokształt pięknej istoty ludzkiej.

Mieszkał podówczas na stancyi, utrzymywanej przez rodziców jednego z kolegów, Marwicza, który szezęśliwym zbiegiem okoliczności należał do tej sa­mej paczki wyznawców bezprogramowości, co i on. Mieścili się obaj w osobnym zupełnie pokoju, co im pozwalało przyjmować kolegów i robić, co im się

żywnie podobało. Wspólność zajęć, wspólność nie­których poglądów, zwłaszcza na poezyę i literaturę piękną, łączyła ich węzłem dość ścisłej przyjaźni i czyniła znośnem ich stancyjne współżycie. Kiedy zaś zawiązało się Koło miłośników sztuki«, wspólne uczęszczania na te zebrania jeszcze bardziej zacisnęło pomiędzy nimi węzły przyjaźni.

Wdzięk i słodycz marzenia były tak silne, iż przeistoczenie się Rocha w marzyciela i utopijnego fantastę nastąpiło niemal momentalnie. Poza krainą wyobraźni, wyczarowującej symbole obrazów o tre­ści odrodzeniowej, fascynującej mocą nowych skład­ników ideowych, nie istniała dlań żadna więcej mu­zyka życia, któraby mogła przygłuszyć głos, rodzący się w jego wnętrzu. Dobroczynne nastroje o różnej treści psychiczno-ideowej zapładniały wnętrze jego i rozwijały myśl w kierunku prostolinijnej żywioło­wości, niczem nie skrępowanej i nie zatrzymującej się na żadnej przeszkodzie, któraby osłabić mogła nie- przełamaną dążność ku odkrywaniu nowych, niezde- ptanych jeszcze ludzką stopą dróg i lądów.

W »Kole miłośników sztuki' pielęgnowano więc i kultywowano nietylko pierwiastki sztuki, lecz kar­miono się ideami zdrowemi, pobudzającemi entu- zyazm do działań silnych, wytrwałych i niepowszed­nich. Chciano widzieć ludzi pięknych, rozrosłych w olbrzymów, ludzi o mocy wyotchłaniającej z swych twórczych wnętrz całe pokłady nieznanych jeszcze myśli i pouczeń o człowieku i jakim być jako taki

powinien. Porywow ich nic kiełznała żadna trwoga, żaden przesąd, ani troska, co z tego wyniknie. Wie­rzono natomiast silnie we własne przeznaczenie, wie­rzono, że w tym kierunku pchnięty świat, błyśnie odrodzeniem i przekształci się odedna na świat ideo­logicznych bohaterów. A że rezultaty ich indywidu­alnych przystosowań się do życia i naginanie go do własnych upodobań przynosiły niewątpliwy poży­tek, szli więc niezachwianie naprzód po obranej raz drodze.

Gdzież było więcej poczucia wolności i we­wnętrznych zadowoleń, jeśli nie pomiędzy nimi? Gdzież było więcej przyjaźni i poszanowania pokre­wnych im indywidualności, jeśli nie pomiędzy nimi? Gdzież było więcej pobudzonego entuzyazmu i siły wielbiącej życie i wszelkie stworzenie, jeśli nie w ich duszach?

Wyrywały się z istnień ich marzenia i jak pio­runy strzelały w otoczenie, rozsadzające stare formy życia i nadając im żywy, przelewający się bezpośre­dnio kształt, co sycił wnętrza szczęściem i słodyczą nieskrępowanego w niczem zgoła istnienia. Dusze rozkwitały w przepyszne rośliny, myśli utajone na dnie istot, bezwładne, bo krępowane powrozami obcej woli, bezsilne, bo pożerane, podnosiły się żywe, so­czyste, w pierwotnej swej żywiołowości, zbuntowane przeciw złym okowom i jarzmiącym je wolom... i dźwigały z wrogich mroków idee swych przezna­czeń. Obudziły się lwy. A każda z tych myśli miała

zdrowie i świeżość dziewiczego łona ziemi, giętkość i hart najdoskonalszych kling stalowych, żywiołowość burzy, szalejącej w nieprzebytych kniejach. Były też między niemi myśli dobroci, a każda z nich miała słodycz i doskonałość miąższu tkanek owo­cowych. Syciły, przenikały do wnętrzy i zapalały w głębi łon szczęście. Jakie szczęście? Szczęście, płynące z poczucia tego, że się istnieje, że się myśli i tworzy. O, bo wówczas w każdym czynie, choćby najnieznaczniejszym. tkwił zaród ogromnego szczę­ścia, co tchnieniem płodonośnem szło przez dusze, mózgi i organizmy, współczujące na punkcie tych psychicznych zbieżności.

Był dość późny wieczór, kiedy Tyński z Marwi- czem przekradali się ulicami do domu jedngo z ko­legów, w którym odbywały się wiadome czytelnikom zebrania.

Jakkolwiek słota panowała na dworze, kałuże deszczu lśniły w mdłem świetle latarń i nastrój po­sępny ogarniał całe miasto, wc wnętrzach ich tkwiło dużo pogody i nieprzesłoniętej zgoła świeżej swo­bodnej myśli.

Ciekawym, co nam dzisiaj Tolski ciekawego powie — rzekł nagle Marwicz.

Cokolwiekby powiedział, prawdopodobnie przyjmiemy to, jako ważkie i treściwe — odparł Tyński z odcieniem pewnej, ledwo dostrzegalnej ironii.

Widzę, że masz coś przeciwko niemu — rzekł Marwicz, popatrzywszy nań badawczo.

Tynski uśmiechnął się, podniósł głowę wysoko i zauważył od niechcenia:

Zauważyłem, że Tolski pragnie zasklepić nas w ramach jakiegoś schematyzmu, ciasnego i niwelu­jącego poniekąd naszą rozpędowość. Krótko mówiąc, ma nastąpić ścinanie wierzchołków...

Jak ty to rozumiesz?

Tyński zawiesił wzrok na dziwnie pięknie płoną­cej w mroku wieczornym latarni.

Każdy z nas był dotychczas istotą, krzewiącą się bujnie, niby roślina, której nikt nie obcina mło­dych pędów i nie stara się zamknąć w ramkach ogrodniczej pielęgnacyi. On zaś usiłuje być tym wła­śnie ogrodnikiem, co ma spełnić na nas swą opraw- czą misyę. Poobcina z pędów, poobwiązuje, poprze- szczepia na grunt mniej podatny bujnemu rozrastaniu się i stworzy z nas coś, co jest sztuczne i kalekie. A przyznasz chyba sam, że byłaby nas wielka szkoda. Nasze charaktery i nasze wytyczne są bowiem pchnięte w kierunku jak najbardziej pożądanym. Nie możemy przynieść szkody, tylko pożytek. Moralności nikt nas uczyć nie potrzebuje, samokrytycyzmu zaś posiadamy tyle, iż śmiało możemy być sędziami swoich wła­snych postępków i myśli — i to każdy dla siebie z osobna, nie według stadnych przepisów pasącej się na łanach wszechżycia trzody ludzkiej.

Marwicz zamyślił się i powiedział;

W tem jest trochę racyi. Zważ jednak, że Tolski nie chce nas poddać kontroli społecznej, są­dzisz, że to byłoby zle?

Mojem zdaniem byłoby to najgorszem, co mogłoby nas wszystkich spotkać. Nawet niepowołani mieliby prawo sądzenia nas i naginania ku swemu widzimisię. Namnożyłoby się nagle tylu mędrków, mędrkujących na różne sposoby, iż sparaliżowaliby nasze usiłowania i dążności w samym zarodku. Byłby to nasz pogrzeb. Dotknięci zalewem tego rodzaju wspak nam płynących sądów i poglądów, utonęli­byśmy w falach jego bezpowrotnie. Rozpadłoby się nasze szczęście, nasza moc i tęgość naszej wewnętrz­nej żywotności. Dopóty nam wszystkim dobrze, do- pokąd stoimy na własnych nogach, opartych o po­kład własnej treści. Dlatego wszystko, co obecnie będzie pochodziło od Tolskiego, należy przyjmować z ostrożnością i zastrzeżeniami.

Wierz, że ty masz racyę! — rzekł Marwicz.— Już mnie opuściły pewne suggestye, wszczepione we mnie przez Tolskiego...

Na ostatniem posiedzeniu...

Tyński dopowiedział ostatnie słowa ze wzgar­dliwą tonacyą głosu.

Dlaczego nie wystąpiłeś wtedy przeciwko niemu? — zapytał Marwicz.

Chciałem się przekonać, o ile sami jesteście silni i indywidualni. Tymczasem widzę, że na osta-

tniem zebraniu daliście mu sobie kompletnie prze­wrócić w głowach...

To prawda — potwierdził Marwicz. — A na­wet doszło do tego, że postanowiliśmy cię zbojko­tować, ponieważ zauważyliśmy, że nie przyjąłeś nic z tego, co nam Tolski poddał i nie zastosowałeś...

Ach, więc dlatego stroniliście odemnie w ciągu tych kilku dni ostatnich!

Tyński zaśmiał się dźwięcznie i kłęby śmiechu puścił swawolnie w mroczną przestrzeń ulicy, na- centkowaną świetlnemi plamami latarń.

Dzielni ludzie! — doda! z domieszką goryczy i pewnej irytacyi.

Trzymać w ręku najlepsze, co się z życia wziąć dało, t. j. żywicielstwo ideowe i potem plunąć na to wszystko z powodu jednego jakiegoś tam złowróżbnego kruka,— to godne tylko zaprzań­ców, ludzi słabych przytem i dążących chyba do użyciowienia się w wymiarach pospolitej wegetacyi!

Schmurzyło się czoło Tyńskiego, zamigotały oczy błyskami tłumionego uniesienia. Szedł swobodnie, na nic i na nikogo nie zważając, nie równając na­wet swych kroków z Marwiczem, który, znacznie niższy i szczuplejszy, drobnymi kroczkami usiłował mu nadążyć.

Słuchaj, Tyński — mówił — ja cię rozumiem i chcę iść ręka w rękę z tobą. Porywasz i pobudzasz do życia.

Przechodzili koło jakiejś sali koncertowej. Trochę

publiczności wysiadało z dorożek i karet. Jakiś szty­wny pan, w obroży konwenansów, podawał ramię wysiadającej damie, w której twarzy pełno było zdaw­kowej uprzejmości, a z ust obojga płynęły frazesy konwencyonalnej rozmowy, napuszyste i wewnątrz puste.

Sztuczność, fałsz, obłuda i nieufność, migotliwość blichtru, pokrywającego wewnętrzną zgniliznę, nawet niespokojne sumienie tych ludzi, odczuwających nie­świadomie całą nizkość i bezwartościowość takiego życia, pełzało naokół nich z bojaźliwością i nieszcze- rem, maskowanem przypochlebstwem wszystkiemu dokoła. Przypłaszczone z pokorą ku ziemi gadziny, lękające się odpowiedzialności przed duszą społeczną, której istnienia wokół siebie nie odczuwali.

Tyński przystanął, z nim także Marwicz i obaj przez chwilę z drwiącymi uśmiechami przypatrywali się tej strojnej, barwnej, dążącej na koncert publi­czności.

A niemal we wszystkich tkwił ten fałszywy ton, wyuczona lekkość i obłudny gest, nasuwający o nich zgoła inne myśli.

- Widzisz Marwicz — — rzekł Tyński — do jakich to ludzi upodobniłby nas Tolski, gdybyśmy go słuchali. Dostrzegasz te smycze, na których są ci ludzie prowadzeni. Odczuwasz myśli, któremi myślą > na podstawie których tworzą formy swego życia, skostniałe, trupie formy! A czy widzisz pomiędzy nimi choc jeden prawdziwy mózg, choć jedną żywą

myśl indywidualną? Wszystkich tych ludzi, powia­dam ci, wykąpać w naszej w o d z i e, a nie po­znalibyśmy świata i samych siebie. Szczęście życia, któreby ich przeniknęło, olśniłoby ich, oczarowało i uczyniło ludźmi, par excellence ludźmi, o stworze­niu których myślimy! To wszystko są kalekie i spa­czone egzystencye, które mętnem łożyskiem płyną, dlatego, że im tak kazano, a nie dlatego, że tak chcą. Ślepcami są przytem, gdyż męty czystą się im wy­dają wodą.

Marwicz pokiwał smutnie głową i rzekł:

Wszystko jest tak, jak ty powiadasz.

Tyński do głębi przejęty wrażeniem, którego do­znał, zatrząsł się, jak gdyby chciał odrzucić coś wstrętnego, co mu przytłaczało barki i rzekł cichym szeptem, podminowanym jakąś ożywczą mocą:

Chodźmy stąd...

Odeszli prędko i zniknęli w mroku, unosząc w piersi pobudzoną potęgę woli i czynu, potęgę ich wskazań wewnętrznych.

Wkrótce przybyli na miejsce, gdzie ich z niecier­pliwością oczekiwano. Nie był to jeszcze jednak cały komplet. Brak było jednego, mianowicie Opockiego, młodego poety, rokującego duże nadzieje na przy­szłość, dla którego Roch Tyński żywił szczególną sympatyę. Opocki był naturą nader subtelną, miękką i wrażliwą, nawet fizycznie robił wrażenie cieplar­nianej rośliny. Smukły był, szczupły i blady. Bladość jego miała znamiona anemicznego piękna. Tyński

zaś, jako natura silna, bujna i żywiołowa, czuł w nim pewne dopełnienie samego siebie. Dobrze mu było, ilekroć razy mógł z Opockim spędzić chwil kilka w samotności. Jeden drugiemu coś powiedział, jeden drugiemu zawsze coś zwierzył, coś, czegoby nigdy nie wyjawił przed nikim. To też przykro mu było, gdy Opockiego nie zastał, zwłaszcza, że odczuł in­stynktownie, że on jeden w czasie ostatniego prze­łomu został mu wierny i nie poważyłby się go boj­kotować.

Do pokoju, w którym się odbywało zebranie członków «Koła«, Marwicz z Tyńskim weszli kro kiem pewnym, niezachwianym. Czuć było, że ci dwaj zawarli ze sobą przymierze. Spotkali się też z pewną niechęcią ze strony wszystkich oczekujących, z wy­jątkiem Tolskiego, który przyjął ich obu z wyszu­kaną grzecznością i wylewną serdecznością, prawdo­podobnie sztuczną, udaną.

Atmosfera zapanowała nieprzychylna dla obu przybyłych, rozpoczęły się szepty i półgłosem rzu­cane pod ich adresem uwagi na poły ironiczne.

Będzie gorąco! — zauważył Marwicz, zatarł przytem dłonie i popatrzał silnie na Tyńskiego, pe­wien jego zwycięstwa.

Tolski wyjął zegarek i patrząc nań, wyrzekł gło­sem uroczystym:

Panowie, mieliśmy się zebrać o godzinie 7-ej, tymczasem kwadrans minął, a kolegi Opockiego je­szcze niema. Skończony leniuch! Byłbym za teni,

żeby na spaźniającycli się nakładać kary pieniężne lub książkowe...

Jestem temu stanowczo przeciwny odparł z boku Tyński.

Wszyscy z zainteresowaniem zwrócili twarze w jego stronę.

Jesteśmy ludźmi, którzy mają dane, aby wy­robić w samych sobie karność wewnętrzną. Jeśli wiąże nas zresztą szczery zapał i pobudza ku twór­czemu działaniu, to nie może być mowy o jakiem- kolwiek lenistwie lub niechęci do pracy, przez nas przedsięwziętej. Każdy z nas, kto tu przychodzi, przy­chodzi nie dlatego, że na tę lub ową godzinę na­znaczone zostało zebranie, jeno dlatego, że jest to jego potrzebą konieczną, nad którą nie potrafi zapa­nować tak, jak nad głodem. Każdy, kto tu przycho­dzi, powinien wiedzieć, że tu koncentrują się najdo­skonalsze usiłowania naszych istot, że tu jest punkt naszych bogactw intelektualnych i naszego wspólnego szczęścia. Kto tak odczuwa i pojmuje tę sprawę, jeśli spóźni się lub wcale nie przyjdzie na zebranie, to znak, że miał trudności do nieprzezwyciężenia. Mowy tu więc o karach być nie może.

Skąd kolega może wiedzieć, że Opocki spa- źnia się nie z lenistwa?

Choćby nawet tak było, na jedno wyjdzie. Nawet chwilowe lenistwo, płynące z czysto natural­nego podłoża, jeśli go skłoniło do spóźnienia się na

nasze zebranie, uważani za dostateczną i usprawie­dliwioną w zupełności przeszkodę.

Ależ to oburzające — zawołał Tolski.

Tyński uśmiechnął się pobłażliwie.

Jeśli kolega Opocki przyjdzie i zapytany przez nas, odpowie, że mu nic a nic na nas nie zależy, że ideowo jest nam obcy, że w zupełności podlega ogólnemu zmechanizowanemu trybowi życia, że jest za niwelowaniem wszelkich indywidualności i upo­dabnianiem ich do jednej jednostki psychicznej, zwą­cej się społeczeństwem, czy tłumem -- wówczas po­wtórzę za panem Tolskim, że dopiero to jest na­prawdę oburzające! I nie dość na tem. Będę bowiem glosował wtedy za ziipełnem usunięciem z naszego grona kolegi Opockiego!

Brawo! — podpisał się Marwicz.

Pozostali trzej zwrócili rozmowę między sobą na

inny obojętnej treści temat, przytem muzyk, Wind, solidaryzujący się z tymi ostatnimi, wstał, podszedł do fortepianu i z jakąś wściekłą pasyą począł wybę- bniać na klawiaturze polkę *Oj-ra«.

Był to okropny dysonans. Marwicz i Tyński po­bledli z oburzenia, Tolski zaś i trzeci z jego paczki kolega artysta-malarz, Wawrzyniak, spostrzegłszy to, uśmiechnęli się znacząco do siebie, rozpoczynając nagle z udanem zainteresowaniem toczyć między sobą spór o jakąś znakomitość malarską.

Aliści zadzwonił u drzwi wchodowych dzwonek

i przerwał przykry niezmiernie nastrój, który opano­wał obecnych.

Zjawił się nareszcie spóźniony o całe poł go­dziny Opocki. Zaledwie wszedł do pokoju, jak gdyby zoryentował się w sytuacyi, przywitał się wprzód z Tolskim, Windem i Wawrzyniakiem, potem do­piero z Tynskim i Marwiczem i stanął po stronie tych ostatnich. Pokój rozdzielił się niejako na dwie połowy. Po stronie jednej byli zwolennicy tolszczy- zny*, po drugiej zwolennicy >tyńszczyzny . Czuć było w powietrzu pewne naprężenie.

Zabrał głos pierwszy Tolski, jako przewodniczący.

Przedewszystkiem poruszę kwestyę spóźnienia się na zebranie nasze kolegi Opockiego.

Podparł brodę na ręku, wpatrzył się badawczo w twarz Opockiego, która miała w tej chwili wyraz zimno obojętny i zapytał:

Czem kolega Opocki usprawiedliwi swoje spó­źnienie?

Tem, że nie mogłem przybyć na oznaczoną godzinę.

To nie jest żadne usprawiedliwienie!

Wind i Wawrzyniak przytaknęli słowom Tol- skiego.

Marwicz poruszył się niespokojnie i zawołał:

Proszę o głos!

Poczem zwrócił się do Opockiego i indagował:

Czy spóźnienie kolegi spowodowało lenistwo?

Bynajmniej, odparł Opocki.

Przedewszystkiem prawda — zjadliwie dorzucił z boku Tolski.

Czy może kolega zamierza opuścić szeregi naszej nielicznej drużyny? — indagował dalej Mar- wicz.

Opocki aż zadrżał.

Ja? Miałbym was opuścić ? !

A więc jakiego rodzaju wypadek spowodo­wał spóźnienie się kolegi?

Jeśli komuś spadnie kamień na głowę, czy to jego wina? — odparł, wzruszając ramionami Opo­cki. — A wypadek, który mnie nieco dłużej zatrzy­mał w domu, był właśnie tego rodzaju wypadkiem. Więcej chyba nie potrzebuję dodawać na swoje uspra­wiedliwienie.

Uważam kolegę Opockiego za zupełnie wy- tłomaczonego — rzeki Tyński.

Ja też — odparł Marwicz.

Ja samego siebie uważam również za uspra­wiedliwionego — dodał Opocki.

Nie zgadzam się z tem! rzekł Tolski.

My też! — jednozgodnie wykrzyknęli Wind z Wawrzyniakiem.

Krótko mówiąc — zaczął Tyński — tamta strona chce się dopuścić gwałtu na naszej wolności indywidualnej. Tego jeszcze w naszem »Kole- nie było. O ile z naszego punktu widzenia kolega Tol­ski sprawował dotychczas urząd przewodniczącego zadowalająco, a nawet wniósł pomiędzy nas pewne

GESTY 7

nowe oryentacye, o tyle teraz stanął poniżej wszel­kiej krytyki. Z tego wszystkiego widać, że kolega Tolski, nasz przewodniczący, jest jeszcze uczniem; od tej suggestyi, że chodzi jeszcze w czapce i mundu­rze studenckim, nie może się wyzwolić. Chce karać tak, jak nauczyciel, chce strofować, nie jak myśliciel, lecz jak gospodarz klasowy. Kolega Tolski zechce łaskawie zwrócić uwagę, iż znajdujemy się poza obrę­bem murów szkolnych i że tutaj, gdzie ma kwitnąć czysta myśl, brak miejsca na szkolarskie schematy- zmy. A chociaż młodzi jesteśmy, czujemy aż nadto wyraźnie, że krzewi się w nas dodatnia i użyteczna siła, której nie wolno nam ujarzmiać i więzić w ra­mach ciasnej dogmatyki.

Tolski sponsowiał, gdyż poczuł, że grunt mu się pod nogami usuwa i poczpł:

Pragnąłem dla dobra rozwoju naszego Koła poczynić w niem pewne zmiany, a to dlatego, że w tym stanie, w jakim dotychczas funkcyonowało, nazwaćbym go inaczej nie mógł, jak tylko organi­zmem bez szkieletu. Przez wprowadzenie pewnych schematycznych ustaleń, chciałem w ów organizm wprowadzić szkielet, któryby go miał podtrzymywać i rządzić nim mechanicznie. Wszelka nasza treść pod­ległaby pewnemu systematycznemu układowi, wsku­tek czego byłoby łatwiej utrwalić punkt jej promie­niowania na zewnątrz. Wszystko, co pochodziłoby od nas, przybrałoby w ten sposób jakiś pełniejszy i trwalszy kształt, byłoby odpowiednio w chronolo­

gicznym porządku ułożone i zabezpieczone przed zatratą.

Przepraszam — przerwał Marwicz — kolega Tolski odbiegł od przedmiotu.

Czy chodzi o kolegę Opockiego?

Tak.

W tej mierze przyznaję zupełną racyę kole­dze Tyńskiemu — rzekł Tolski dziwnie prędko, ma­skując przykrość, jaką mu to przyznanie racyi spra­wiło.

Zabrał głos Tynski.

Co się zaś tyczy tego — mówił, — co przed chwilą usiłował dowieść nam z niezłomną logiką pan Tolski, rzecz się przedstawia daleko prościej, niż sam to określił. Pocóż naszemu »Kołu nadawać cały aparat instytucyjny i upodabniać go do wielu innych stowarzyszeń, czy związków. Poco nam sta­tuty, przepisy i regulaminy, te wszystkie martwe formy, w które będziemy zmuszeni wcielać żywą, rozlewną treść naszej wspólnej pracy i myśli. Zatracilibyśmy bezpowrotnie świeżą, dziewiczą jej pierwotność i sug- gestywność. Nadto nie wszystka treść dałaby się za­mknąć w jakąkolwiek trwałą formę. Zgadzam się z tem, żeby tak, jak chce pan Tolski, działo się we wszystkich innych instytucyach, byle tylko nie w na- szem »Kole«, które w zasadzie nie jest nawet kołem, lecz zgrupowaniem się kilku młodych entuzyastów, podtrzymywanych łączącym ich silnie węzłem przy­jaźni i pewną wspólnością poglądow, a raczej przy-

V

padkowem podobieństwem pokrewnych sobie indy­widualności.

W tem zespoleniu wytyczne ideowe każdego z nas z osobna, z czasem zogniskują się w jedno i podciągną się pod ogólny mianownik jednej wiel­kiej, nieokreślonej jeszcze idei. Musimy być tylko luźną grupą, która, jak każdy z nas z osobna, po­winna posiadać swój wyraz indywidualny, nie ście­rany przez schematyzmy i nieburzony przez me­chanizm swej wewnętrznej struktury. Ażeby treść naszą zabezpieczyć przed zatratą, jak to powiedział Tolski, wystarczy, abyśmy zamiast »wprawiania szkie­letu w ów organizm«, spisywali dokładnie wszystko, co tu się czytać i o czem mówić będzie. O ile czynność ta będzie prowadzona z bezwzględną su­miennością, nie uroni się niczego z treści naszej i w niepamięci nie zaginie. Przeciwnie, będziemy mogli ten materyał zbierać i sporadycznie, jako re­zultat naszych dociekali, ogłaszać w pismach o śmiel­szym zakroju...

Podniosła się ogólna wrzawa i po krótkiej dy­spucie wszyscy zgodzili się na wywód Tyńskiego, prócz Tolskiego, który siedział milczący w niedbałej pozycyi, niby zrezygnowany, pozbawiony sił do dal­szej ze swym przeciwnikiem walki.

Po chwili jednak wstał, podszedł do Tyńskiego i rzekł z flegmą, niemal zupełnie spokojnie:

Słuchaj Tyński, ty masz, prawdę powie­dziawszy, łeb nie od parady. Świeżość twej myśli,

nie przytłoczonej żadnym balastem wyszkolenia, uj­muje, a nawet przekonywuje. Przyznam ci się, że wobec ciebie czuję się starcem, tyle wiem i umiem, a jednak ty mnie niepokoisz swemi nowemi oryen- tacyami. Słuchając ciebie, doznaję wrażenia, że słu­cham kogoś młodego bardzo i pozbawionego do­świadczenia, któremu trzeba mimo wszystko, zaufać i podledz. Może tybyś objął moralne przewodnictwo nad nami?

Tyński serdecznie szczerym wybuchnął śmie­chem, ujęty poniekąd normalnem zachowaniem się Tolskiego.

Ależ mój drogi — odparł, — moralnie prze­wodniczyć będzie tylko ten, kto w dyskusyi na tem lub innem zebraniu weźmie rekord myślowy nad wszystkimi!

Całkiem słusznie! — potwierdzili jednogło­śnie wszyscy.

Rozpromieniły się twarze, rozsztywniło się wszy­stko, pierzchły cienie poprzedniej niechęci. Oży­wieni byli jednym duchem. Młoda, zażywna tę- gość uczuć i umysłu rodnym płodem zadrgała w ich łonach.

Przedyskutowano jeszcze kilka innych punktów metod działania i zastosowania się do otoczenia i społeczeństwa, z zapałem i gorączką, poczem z po­wodu późnej nocy zamknięto zebranie. Na przyszłe każdy miał dostarczyć coś ze swych w ciągu tego czasu osobistych przeżyć i ogólniejszych uwag o ży­

ciu jednostkowem i zbiorowem, uwag nieznanych jeszcze i niewyzyskanych.

Rozchodzono się do domów.

Deszcz już przestał padać. Natomiast całe miasto zasnute było tumanami siwych mgieł, które, niby po­stacie w białych powłóczystych szatach, szły, płynęły ulicami na falach nocnego mroku. Tu i ówdzie bły­snęło w oknie jakiemś światełko i nieco blasku wpędzało w ruch snujących się mgieł. Tyński szedł sam przodem i zdawało mu się, że przedziera się przez gęstwinę ciemności, poza którą błyśnie słońce i świtowymi zaleje świat promieniami. Ta noc odurzała i potęgowała pracę myśli i marze­nia. Za nim podążał Marwicz z Opockim, gdyż tamci trzej, mieszkający w innej dzielnicy miasta, rozstali się z nimi wcześniej i musieli już dotrzeć do domu.

Nastrój Tyriskiego udzielił się mimowiednie dwom jego współtowarzyszom. Miłościwa światłość płonęła im w duszach i dziwnie rozrzedzała nawet mroki w okrąg nich panującej nocy.

Żegnający się Opocki przystąpił nagle do zadu­manego Rocha i rzekł:

Bądź jutro po południu w kawiarni »Mimoza .

Uścisnęli sobie ręce, niczego więcej nie wyjaśniając.

Marwicz z Tyriskim zmierzali powolnym krokiem ku domowi.

Nazajutrz o oznaczonej godzinie Tynski zjawił się w lokalu Mimozy*. Ponieważ Opockiego je­szcze nie było, kazał sobie podać czarną i zagłę­bił się w czytaniu pism. Była to kawiarnia, do któ­rej uczęszczało grono młodzieży, różnorodnych barw i odcicni społeczno-politycznych, między innymi wszy­scy członkowie Koła miłośników sztuki-, których poniekąd tylko uważano za intruzów, inteligentniejsi jednak zwracali się do nich, jako do ludzi pracv twórczej, wnoszących pewne ideowe pierwiastki no­wych oryentacyi. Od przybytku głowa nie boli. Na­uczyć się czegoś można od każdego. Kołowcy zaś nader chętnie, gdzie tylko mogli, szczepili i rozprze­strzeniali swoje zasady. Wskutek tego atmosfera, pa­nująca w pewnych porach dnia w »Mimozie« była naogół dość jednolita i błyskała silnem, indywidual- nem życiem, niby tafla wód pod operowaniem pro­mieni słonecznych. Krzewiła się bujnie młodość, krze­wiła się bujnie myśl świeża, z niepodciętemi skrzy-

dły, krzewiła się radość swobodnego, bez utylitar­nych więzów, życia.

Roch Tyński doczekał się wreszcie przyjścia Opo- ckiego, który przyszedł w dziwnie ożywionem uspo­sobieniu, wystrojony przytem i wymuskany, jak lalka, co ogromnie dziwiło, zwłaszcza, że Opocki nigdy nie był strojnisiem.

Tyński ogarnął go spojrzeniem z wyrazem nie­zadowolenia.

Cóż to znaczy? Ubrałeś się, jak bogobojny mieszczuch na święto zagadnął.

Opocki spiekł raka i z wyraźną przykrością po­czął się tłómaczyć:

Sam nie wiem, co zrobiłem. Coś mnie na­padło, pierwszy raz w życiu wpadłem w manię stro­jenia się.

I ubrałeś się, nie przymierzając, jak kokota — zauważył drwiąco Roch.

Wygolona, upudrowana twarz Opockiego pokryła się jeszcze silniejszym rumieńcem.

Kiedy nie wiesz, dlaczego to zrobiłem—rzekł zmieszany.

Tyński rozśmiał się głośno i wskazał mu lustro.

- Przejrzyj się w tem zwierciadle, przekonasz się, jak bardzo wygląd twój jest śmieszny. Ten pu­der na twarzy, ta sztuczna fryzura, to błyszczące od żelazka ubranie, przypomina mi »męską kokotę<, włóczącą się po bulwarach paryskich. Żebyś się był ubrał przynajmniej ze smakiem i nie w taki kratko­

wany, o krzyczących barwach garnitur, byłoby je­szcze pół biedy. Pójdź natychmiast do toalety«, obmyj twarz i uczesz się po ludzku, gdyż w prze­ciwnym wypadku zabiorę się i pójdę...

Kiedy nie wiesz, dlaczego ja to wszystko zrobiłem...

No, dlaczego?

Mają tu przyjść dwie znajome moje ^ nie­wiasty«, które, poznawszy cię z moich opowiadań, chcą cię bardzo poznać. Dlatego naznaczyłem ci randkę«.

- Ta...ak? Uczyń jednak to, co ci powiedziałem, gdyż ręczę, że one same wyśmieją cię, widząc taką poczwarę — rzekł Tyński, popychając Opockiego w kierunku toalety, który rad nie rad, musiał wyjść, aby się nie narazić przyjacielowi.

Po chwili wrócił z toalety odświeżony, przy­wrócony do swego naturalnego, pierwotnego wy- glądu.

- Jednakowoż ty, Rochu, choć jesteś zwolenni­kiem indywidualnej swobody w życiu, grzeszysz pe­wnym despotyzmem — rzekł, zajmując miejsce przy stoliku Tyriskiego.

- W pewnych wypadkach tak, w tym wypadku nie. A wiesz dlaczego? Czułem, że ty sam wiedzia­łeś o tem, iż było ci z tem wszystkiem nie do twa­rzy. Przymuszając cię do obmycia się z pudru i czernideł i przywrócenia sztucznych kędziorów do normalnego wyglądu włosów, uprzedziłem tylko to,

co tybyś sam po niewczasie uczynił. Ale pozostawmy ten temat na boku. Powiedz mi, co cię skłoniło do zamiaru poznania mnie z twemi znajomemi paniami?

Określiłem cię przed niemi jako człowieka wyjątkowego, powiedziałem im, że jesteś poetą i nie mogłem się już wywinąć...

Ty im to powiedziałeś?!

Twarz Tyńskiego nerwowo zadrgała.

Toś mi dopiero oddał niedźwiedzią przy­sługę! — odparł.

Opocki zdziwiony podniósł nań wzrok.

Jakto, nie rozumiesz tego — ciągnął Tyii- ski, że przed kobietami nie powinno się takich rzeczy opowiadać. Utworów moich zresztą nigdzie nie drukuję, nazwisko moje jest nieznane. Piszę dla samego siebie, prócz ciebie jednego nikt o tem nie wiedział. I zdradziłeś mnie przed kim przed babami!

W tem chyba niema nic złego...

Mylisz się, mój drogi. Sam wyraz poeta wy­wiera na nie magiczny wpływ, a cóż dopiero mó­wić o człowieku, który w ich oczach ma uchodzić za poetę. Momentalnie zarzucą sieć, aby złowić dla się tę pożądaną rybkę. Co to znaczy dla nich: mieć poetę, kochać się w poecie, rozmawiać z poetą! Naj­wyższy wyraz napięcia dla kobiecej egzaltacyi! Ro­mansować z poetą! Dla ich głów niewieścich, to motor wszystkich ich marzeń i życia duchowego. Blada, o tęsknym wyrazie twarzy i oczu dziewica

oblecze się w pozór tragicznej męki i zatęskni go­rąco za miłością, za czułym kochankiem, poetą...

1 cóżby w tem złego było, gdyby się w to­bie jedna z nich zakochała?

Nieprzygotowany jestem na przyjęcie wzru­szeń miłosnych, inne mnie dręczą uczucia i myśli.

Tyński wstał i rzekł:

Wiesz, ja chyba pójdę i zrezygnuję ze zna­jomości z temi paniami.

Było już za późno. Drzwi się od ulicy otworzyły

i weszły dwie czarno ubrane damy. Przywitały się z Opockim, potem z przedstawionym im Tyńskim. Wszyscy czworo zasiedli przy stole. Panie rozpoczęły żywą banalną rozmowę z Opockim, obserwując z pod oka Tyńskiego, który siedział nieporuszony i bez­myślnie kręcił gałeczkę z kruszyny ciastka, pozosta­łej na stole.

Wreszcie Roch, o coś zapytany, ogarnął wzro­kiem twarze obu przybyłych kobiet i to, co w du­chu o nich zdotał skonstatować, niezmiernie przyje­mnie go poruszyło. Obie kobiety były wzorem na­turalnego wdzięku i zgoła niewymuszonej prostoty, tchnęło od nich świeżą hożością, wionęło zapachem łąk i pól. Przypominało się słonce, kąpiące w swych blaskach złote łany pszeniczne, przypominały się lasy żywiczną wonią pachnące. Patrząc na te obie młode dziewczyny zupełnie bezinteresownie, jedynie, jak na obraz pełen uroku nieskażonej niczem młodości, czuło się ożywczą podnietę dziwnej, niekłamanej we­

sołości, czuło się niewiadomo skąd i jak podpływa­jące do wnętrza piersi fale zdrowia i dziarskiej siły junaczej. Tyński zrozumiał, że z temi kobietami mo­żna zupełnie bezpiecznie przestawać i nawet coś na tem moralnie zyskać. Jednocześnie przypomniał mu się Opocki z chwili, kiedy był jeszcze ufryzowany

i upudrowany, i usiłował odgadnąć przyczynę, która skłoniła go do uczynienia z siebie poczwary«, zwła­szcza, że spotkanie się miało nastąpić z tego rodzaju kobietami. Jeśli Opocki ubrał się tak, a nie inaczej, to strój jego powinien byl w zupełności odpowia­dać usposobieniu i nastrojowi tych pań. Tymczasem obraz był zgoła odmiennym, tak, że nietaktowna pre- tensyonalność Opockiego nie mogła się w żaden sposób dostroić z tą psychiczną treścią, jaką przed­stawiały obie młode dziewczyny. Znał Opockiego jako człowieka dużej inteligencyi i subtelności, o wy­robionym nawet smaku artystycznym i pojąć nie mógł, jak Zbigniew mógł paść ofiarą własnej we­wnętrznej pomyłki. Na razie jednak rozmyślanie nad tą kwestyą odsunął na potem, sam zaś zajął się ba- cznem obserwowaniem młodych panien.

Jedna z nich, starsza Mgielska, była dość tęga, a raczej korpulentnej budowy ciała, o rumianej okrą­głej twarzy, z której wyzierały niebieskie poczciwe oczy blondynki. Druga smuklejsza, Bogumiła Pło- gowska, prześlicznej budowy organizmu, miała bujne warkocze ciemno-kasztanowatej barwy, twarz blado­ści matowej, niemal śniadawą, o rysach nadzwyczaj

regularnych i oczach szaro-stalowych, dziwnie pięk­nych, połyskujących, jak tafla jeziornej toni, w któ­rej tkwił spokój, brzemienny w groźne szaleństwo wzburzonych odedna wód.

O ile pierwsza robiła wrażenie rozsłonecznionych niw, o tyle druga przypominała nastrój przedwie­czorny dnia. kiedy elastyczny młody wiatr pędzi w nieprzejrzane perspektywy przestworów chmury za chmurami, niby tabuny rozkiełznanych potworów z rozwiązanemi po nieboskłonie grzywami. Jedna drugiej stanowiły dopełnienie, wrażenie, którego się na ich widok doznawało, było jednolite i stwarzało w wyobraźni równoległy im w linii psychicznej kraj­obraz, pełen suggestywnego piękna i zdrowej, jak ziarno pszeniczne, siły. Roch Tyński ożywił się, za­sępienie znikło zupełnie i przyłączył się do ogólnej rozmowy.

Mgielska, swobodniejsza nieco w zachowaniu się

i bardziej wielomowna, pierwsza doń przemówiła.

Tyle o panu słyszałyśmy dobrego od pana Opockiego, że poprostu zmusiłyśmy go do zapozna­nia go z nami. Pierwszy raz w życiu rozmawiam z człowiekiem, który jest poetą.

Tynski odparł bez zająknienia:

Z pewnością rozmawiała pani więcej razy z poetami, niż pani przypuszcza. Wielu, chociaż nie piszą wierszy, są poetami, mogą nawet o tern wcale nie wiedzieć. Kto wie, czy pani sama nie jest poetką. Nie jest to więc nic znowu nadzwyczajnego rozma­

wiać z człowiekiem, który jest poetą i prawie ni- czem zgoła nie różni się od innych ludzi.

Płogowskiej wzrok pełen głębszego zastanowienia przesunął się po obliczu Tyńskiego i zapadł w po­przedni stan odrętwienia, w który wprowadziło ją niewiadomo co: czy chwilowa niedyspozycya, czy prowadzenie rozmowy z Opockim.

Tymczasem Mgielska, czując się zupełnie w kozi róg przez Tyńskiego zapędzoną, okryła się rumień­cem zorzy porannej i tonem usprawiedliwienia po­częła ze zdumiewającą prostotą:

Jestem wychowana na wsi. Życie przedstawia mi się takiem, jakiem je widzę. Niczego więcej się nie domyślam ponad to, co dostępne jest niemu pro­stemu pojmowaniu rzeczy. Jestem głupia.

Całe towarzystwo wybuchnęlo śmiechem serde­cznym, ale nie uraźliwym, przeciwnie, dodającym na­wet jej słowom urok ujmującego naiwnego wdzięku.

Dlatego też śmiech nie skonfundował jej bynaj­mniej. Ciągnęła dalej:

Zdawało mi się, że poeta, to Bóg wie jaki człowiek. Ale skoro mnie pan zdołał przekonać, że może nawet ja sama jestem poetką, zaczynam tracić całe uwielbienie dla rodu poetów...

Tynski poruszył się na swojem miejscu niespo­kojnie, jak zwykle w chwilach, kiedy go coś przyje­mnie podniecało.

Dlaczego pani okazuje tak mało uznania dla swojej własnej osoby? zapytał.

Wie pan, dlaczego? — odparła. — Oto dla­tego, że posiadanie talentu lub rozumu w większej mierze przypisuje się innym lndziom, niż sobie sa­memu. Zawsze się więcej widzi w innych, niż w so­bie, choćby nawet dlatego, że oblicze duchowe każ­dego niemal człowieka jest dla nas zagadką. Wszelka zaś zagadka, czy tajemnica w przypuszczeniach na­szych zawiera całe ogromy przewidywanej treści: Gdy­bym mogła się upewnić, iż każdy człowiek jest taką samą zagadką, jak ja n. p. dla samej siebie, pozby­łabym się wówczas wszelkich w tym kierunku złu­dzeń i podejrzeń, że tkwi w nim coś więcej.

Tyński był formalnie oczarowany umysłem tej kobiety. Próbował oponować.

Niech-że się pani jeszcze tych złudzeń i po­dejrzeli nie pozbawia. Samemu sobie nie jest się ni­gdy dostateczną miarą oceny i poznania innych lu­dzi. Gdyby tak było, jak pani usiłuje przypuszczać, należałoby przyjąć za pewnik, że istnieje kompletna psychiczna jednolitość pomiędzy ludźmi. Tak jednak nie jest. Wszyscy się różnią i jeden dla drugiego jest tajemnicą. Kiedy się stykamy z kimś innym, po­winniśmy czuć najwyraźniej, iż patrzymy w głąb, którego dna nie widać, a jeśli tu i ówdzie się od­słoni , powinniśmy wiedzieć, że poza tem dnem istnieje jeszcze jedna ton z dnem i t. d.

Płogowska, która rozmowie tej przysłuchiwała się uważnie, zauważyła:

Jednakże wszyscy ludzie jesteśmy jednym wiel­

kim światem ducha, który cząstkowo mieszka w każ­dym z nas z osobna z pewnemi podobieństwami i mnóstwem odmian, co poniekąd zgadza się z wy­wodem mojej koleżanki.

Tyński zmarszczył brwi, pomiędzy któremi wy- kwitła bruzda pionowa. Jakkolwiek cenił siłę przeko­nań innych ludzi, odczuł zbyt głęboko porażkę swoją, aby nie okazać jakiegobądź wzruszenia. Z ust tej kobiety padł piorun, który w proch obrócił jego ro­zumowanie. Groźba jego oczu zetknęła się z chło­dnymi, jak stal, promieniami oczu Płogowskiej, w któ­rych dostrzegł jakąś dobrą dla siebie, pełną zrozu­mienia siłę, dyskretną, utajoną, w niedostępnych dla niczyjego spostrzegania zakątkach jej istoty.

Opuścił poważnie wzrok ku ziemi i wpadł w za­myślenie, w którem jął wartościować obie kobiety. I ani się spostrzegł, kiedy zainteresowanie się osobą Mgielskiej niemal całkowicie z umysłu jego ustąpiło. Szala z nią poszła lekko w górę i przepadła dla jego oka, szala zaś Płogowskiej stała się ciężką, bardzo ciężką i ważkim zwisła nad nim płodem. Szedł ja­kiś czar od niej, czar mocnej tężyzny, czar, dźwiga­jący z mroków potężne nowe myśli, pełne ideowego rozkiełznania. Powiało nań dobrym, świeżym wia­trem, niosącym zdrowie i entuzyazm uniesień. A wzrok, wciąż w twarzy jego utkwiony, zdawał się mówić: •Jestem, jak burza...

I podnosiły się porywy jakiejś dziewiczej słod­kiej buntowniczości.

Wionęło tęgim zapachem świeżej ziemi, urokiem pustych pól, tajemnicą nieprzebytych kniei, ponad któreini niebo rozpętuje dziką pierwotność pioruno­wych nawałnic.

Przejął go dreszcz radosnego uniesienia, jak zwy­kle w chwilach, kiedy dodatnie zjawisko stawało przed nim na drodze życia.

Rozmowa tymczasem przeszła na inny temat. Po­dano czekoladę, ciasta. Stanęło na propozycyi zro­bienia dłuższego spaceru w jedną z pozamiejskich okolic.

Wkrótce potem tramwaj elektryczny wiózł całe młode towarzystwo, złożone z czterech osób, na sam kraniec miasta, skąd już łatwo było dotrzeć do pe­wnej lesistej, bardzo pięknej miejscowości.

Tramwaj biegł przez miasto zasnute dymem fa­brycznym i wszelakiego rodzaju gęstymi wyziewami, tak, że chociaż słońce świeciło i pogoda była cudo­wna, nie odczuwało się rozkoszy, jaką dają czyste promienie słoneczne i tej świeżości, jaką napawa każdą czerstwą duszę nieskażona żadną chmurką po­goda świata. Wszystko tu było duszne, zakopcone, odcięte od wszelkiej naturalności, a nawet ktoś o głęb­szym zmyśle spostrzegawczym, wpatrzony we wnę­trze wielkomiejskiego tłumu, mógł dostrzedz, że do­strojone byłn do ogólnego tła, że grzeszyło brudem i niechlujstwem. Zdawało się, że miasto było wy­strzałem wynaturzenia przeciwko niepokalaności ca­łej przyrody, że tylko nowa siła ducha ludzkiego,

CEStY 8

wszczepiona w nędzę tych zacmionych istot, zdoła odwrócić całe to nieszczęście, grożące naturze ludzi i naturze ziemi.

Tyński czul, że było w tein nieco przesady, że przecież są duchy, które siłą swych napięć rozbijają wszelkie kłębowiska zasnuć, otaczających miasta i czło­wieka, zamieszkującego ich wnętrza. Tylko, że tych duchów za mało i że zasłabe są, żeby dźwignąć na wyżyny im dostępne cały ród człowieczy.

Na każdym kroku wśród brudnych zaułków wiel­komiejskich piętrzyła się praca ludzkich rąk i móz­gów, praca ciężka, beznadziejna, mechaniczna, sucha, przeważnie bez współudziału najlepszych i najszla­chetniejszych pierwiastków, których całe obfite po­kłady bez wiedzy ich właścicieli tkwią na dnie dusz ludzkich. Nieumiejętność spożytkowania ich na każ­dym kroku. A smutku i rozpaczy wszędzie tyle, głu­chej i ślepej, iż dziwić się i ubolewać nad tern na­leżało, widząc, jak wokół walają się nietknięte przez nikogo bryły szczęścia i sytych zadowoleń. Całe tłumy przechodzą ślepe i nie widzą, że na drodze tuż koło nich i w nich samych leży nieświadomo­ścią rąk własnych odczuwane szczęście.

Z krtani wydzierał się okrzyk, okrzyk potężnej woli dźwignięcia wszystkich i wszystkiego z padol- nego mroku: Ludzie, wszystka wasza dobroć — to szczęście, wszystka wasza miłość — to szczęście, wszystko, co piękne i dostojne w swym kształcie, a czego nie czynicie — to szczęście, wszelkie wasze

posiadanie wyłącznie samych siebie w każdej krwi kropelce i w każdej tkance organicznej — to szczę­ście, wszelka wasza praca pożytkiem przez was sa­mych przypieczętowana — to szczęście, wszelka ra­dość i umiejętność radości, wszelka umiejętność stwa­rzania słodyczy istnienia, wszelki zaczątek pielęgno­wania każdej istoty ludzkiej na żywot i dostojne sa­mopoczucie — to szczęście, wszelkie przywoływanie do światłości zmysłów i ducha ludzkiego, wszelka miłość tam, gdzie tkwią strzały waszej nienawiści, wszelki dźwięk wyzwoleńczy z brudów i okowów życia, wszelkiej żarłocznej drapieżności poskromie­nia - to szczęście! A wszystkie te chcenia żyją w was samych i we wszystkich naokół, jeno drgnąć i woli swej nadać pęd wspaczny wszystkiemu złemu, co do­tąd was żarło. Załkajcie spazmem braterskiego umi­łowania, a w ramionach swych własnych znajdziecie zdrowie, siłę, mądrość i szczęście! Aliści nie każdy organizm zdolen jest przyjąć odrazu wszystkie te dary, a przeto tych nieobdarzonych wypielęgnujcie na wzór i podobieństwo nowego świata! I każdemu dajcie jego własną duszę i uszanujcie każde dodatnie indy­widualne jej drgnienie!

Całe towarzystwo znalazło się wreszcie w lesie, wygrzanym przez popołudniowe słońce. Pachniało żywicą i ziołami. Ciemną, świeżą zielenią iglastego listowia poił się wzrok. W głębi lasu był ogromny staw z młynem. Tak było tu pięknie, że młodym natychmiast poprawiły się humory. U brzegu stało

8*

kitka czółen. Ponieważ okolica to była podmiejska i w dnie świąteczne przybywało tu z miasta wiele osób, za nieznaczną opłatą można było używać że­glugi po stawie według upodobania.

Wsiedli do dwóch łódek według poprzedniego ugrupowania się osób. Tynski z Mgielską do jednej, Opocki z Płogowską do drugiej. Był to układ zgoła nienaturalny, sztuczny, a właściwie przypadkowy. Dwie łódki, odepchnięte od brzegu, rozpruły ostrymi dzio­bami gładką powierzchnię jeziora i poszybowały ku środkowi szeroko rozlanych wód. Płogowską, od­jeżdżając z Opockim w przeciwną stronę, rzuciła machinalne spojrzenie w stronę Tyńskiego, który doj­rzał w niem cień jakby żalu i niemej prośby o prze­baczenie, że tak się, a nie inaczej złożyło. Targnęła nim instynktowna tęsknota, i pewien odcień zazdro­ści, że Opocki jest tym szczęśliwcem, który wiezie Płogowską, wkradł się w głąb duszy jego. Ale wnet się spostrzegł i opanował się całą siłą woli, nie chcąc dawać przystępu tego rodzaju niższorzędnym uczu­ciom. Poruszył natomiast silnie wiosłami i odpłynął wraz z Mgielską w kierunku przeciwnego brzegu, aby się niczem nie zdradzić. Mgielską odeszło poprze­dnie ożywienie. Siedziała bez humoru w łódce i roz­czarowanym nieco wzrokiem patrzała na Tyńskiego. Dziwiło ją, że zainteresowanie, które jej z początku okazywał, zniknęło zupełnie, zwłaszcza, iż nie prze­czuwała nawet, co się święciło. Tymczasem Tyński wiosłował z całych sił, z jakimś nienaturalnym, po­

spiesznym wysiłkiem, tak, że pot mu kroplami spły­wał z czoła. Łódź mknęła, jak strzała, zostawiając poza sobą pręgę rozciętego łona wód, które z plu­skiem i szumem wirów zlewały się z sobą, formu­jąc w tyle znowu gładką powierzchnię.

Dojedziemy tylko do tego zielonego brzegu! — machnął ręką w tym kierunku Tyński.

Mgielska popatrzała i rzekła:

Prześliczny brzeg! Wyjątkowo piękna okolica...

Tyńskiemu wyrwało się z rąk wiosło, płazem

upadło w toń, buchnął słup wody i obryzgał Mgiel- ską od stóp do głowy.

A tom panią uraczył!

Nic nie szkodzi - odparła w łódce i tak jest mokro...

Począł wiosłować ze zdwojoną siłą.

Mgielska spojrzała nań przelotnie i zapytała:

Co panu właściwie jest? Zdaje mi się, że opuściło pana zwykłe usposobienie.

Dopiero dziś mnie pani poznała. Kto wie, może to jest moje stałe usposobienie.

Pokręciła przecząco głową i przyjrzała mu się uważnie.

To być nie może. Panu coś jest, tylko nie wiem co.

ł nie dowie się pani! — odezwał się z pe­wną stanowczością w głosie.

Chce się pan ukryć...

Tak, proszę pani, pragnę być nieodgadniętym.

Zwróćmy jednak rozmowę na inny temat, abym nie potrzebował chwycić się fałszu i obłudy dla niezbę­dnego zamaskowania tego, co się we mnie dzieje...

Mgielska cicho westchnęła. Mimowoli przeszło jej przez myśl, że Tyński się w niej zakochał. Stłu­miła jednak w zarodku to przypuszczenie, które uwa­żała za przedwczesne i które zresztą przejmowało ją trwogą, jak każda bliżej jeszcze nieznana rzecz.

W niemem skupieniu dobili do brzegu. Z lądu rzucili okiem na staw. W dalekiej przestrzeni na dru­gim końcu stawu majaczyła łódź, wioząca Płogow- ską. Dla Tyńskiego była to zjawa nieokreślonej słod­kiej tęsknoty, której śpiew szedł don jakby z oddali po lśniącej tafli jeziora. Zwilgotniały mu oczy po­czuciem łez, zbierających się gdzieś głęboko we wnę­trzu, a dusza jego pocałunkiem najsubtelniejszej pie­szczoty na skrzydłach cichego tchnienia pomknęła w wymiar, więżący całą jego istotę.

Cóż, panie Tyński — odezwała się nagle Mgiel­ska czy wciąż będziemy stali tu nad brzegiem? Mamy przecież las, bujną gęstwinę i mnóstwo in­nych pięknych widoków. Jesteśmy w czarująco pięk­nym zakątku.

Tyński drgnął i zwrócił się nagle cały ku Mgiel- skiej.

- Co pani sobie życzy? żebyśmy poszli? Do­brze, chodźmy, najlepiej prosto przed siebie...

Wyrzekł te słowa z roztargnieniem.

Pełnym domysłu wzrokiem zawisła na jego twa­

rzy. Chociaż tego nie widział, czuł, że był to wzrok pełen niepokoju i lęku utracenia go na zawsze.

Będę musiał uczynić coś takiego, coby wszel­kie jej domysły pchnęło na inną drogę — pomyślał, niezadowolony z takiego obrotu sprawy.

Kłamać i grać komedyi nie lubiał. W tym je­dnak wypadku postanowił posunąć się do ostate­czności, byle tylko siebie i Płogowską osłonić przed najlżejszem choćby podejrzeniem. Dojrzewało w nim to postanowienie pod kątem rycerskiego dżentelmeń- stwa, co wszelkiej obłudzie odbierało piętno jakiej­kolwiek hańby.

Widzę, że i z panią coś tak samo źle, jak ze mną — rzekł, patrząc jej prosto w oczy.

Z czego pan to wnioskuje?

Po wyrazie twarzy i oczu pani. Takich dwoje młodych, jak my, nie powinno się do siebie zbliżać, ani poznawać. Naturalnym bowiem biegiem rzeczy musi coś z tego wyniknąć. Przynajmniej jakieś uczu­ciowe komplikacye...

Co też panu w głowie! zawołała, silnie się rumieniąc. — Sądzi pan, że pomiędzy mężczyzną i kobietą nie może być bezinteresownego stosunku? Ja naprzykład...

To się tak tylko zdaje. Dlaczego pani stara się istotę rzeczy owinąć w bawełnę pozorem fraze­sów? Czy nie lepiej powiedzieć sobie odrazu wszy­stko i, albo połączyć się, albo...

Nie mam panu nic do powiedzenia — od­parła zimno, tonem pełnym niechęci.

Było mu trochę przykro, niemniej jednak w głębi ducha uczuł zadowolenie. Postanowił nieco z nią poigrać.

A niożebyśmy przecież zagrali tragikomedyę prawdy ?

To znaczy?

Że powie mi pani całą prawdę o sobie, ja zaś stosownie do tego, co pani powie i co pani uważać będzie za prawdę, odpowiem jej również prawdą, lub frazesem pełnym misternej dyplomatyki.

Nie daje mi pan żadnej zgoła gwarancyi, że prawdziwą będzie pańska w tej mierze odpowiedź, wolę przeto zamilczeć.

Jest pani przezorną, a więc bądźmy na tym punkcie niemi.

Mgielska nagle przystanęła i z całą gotowością rzekła:

Może wrócimy do łódki i popłyniemy. Z pe­wnością szukają nas. Zresztą już godzina szósta po południu, zanim wrócimy do miasta, zciemni się...

Ma pani racyę, wróćmy.

W posępnym nastroju wsiedli oboje do łódki. Tyński jął wiosłować gorliwie i z zaparciem się sa­mego siebie, jak gdyby od zbytku energii.

Młoda dziewczyna, wciskając w głąb swej istoty wszystkie pobudzone uczucia i twarz przyoblekając w maskę obojętności, obejmowała niemem zrozumie-

"««*/»,/,./ Zohienm

121 —

nieni stan uczuć Tyńskiego. Ze smutkiem żegnała się z nim w swych myślach i wypierała z swych wyo­brażeń postać jego, która już we wnętrze jej duszy wnikała słodyczą niezapomnienia.

Na samym środku stawu spotkali się z rozpę­dzoną łódką Opockiego. Obaj wstrzymali bieg swych łodzi, posypał się grad pytań i odpowiedzi.

Gdzieście byli?

W lasku, w bardzo pięknem ustroniu.

A wy?

Okrążyliśmy cały staw dookoła.

Słuchaj! — odezwał się nagle Tyński do swego przyjaciela — urządźmy wyścig naszych łódek, kto zwycięży!

Opockiemu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Zanurzył głęboko wiosła we wodzie i od łódki Tyń­skiego odsądził się momentalnie o kilkadziesiąt kro­ków. Roch, w chwili, kiedy natężył muskuły rąk, aby nie dac się pokonać przeciwnikowi, spotkał się ze wzrokiem Płogowskiej, utkwionym weń badaw­czo. Odwrócił głowę w przeciwną stronę, udając wielkie zajęcie wiosłowaniem. Łódka z Płogowską oddalała się coraz bardziej, jemu ramiona odmawiały posłuszeństwa, ale do celu było jeszcze daleko. Nie­pokoił go jednak i osłabiał ścigający go bezprzestan nie wzrok Płogowskiej. Zbył się wszakże rychło tej suggestyi, jaką go ten wzrok począł nagle oplątywać i odpowiednią dozę energii skoncentrował we wszyst­kich mięśniach swego organizmu. Dużo znaczy w ta-

kich wypadkach silnie napięta wola, czy chęc wy­granej. Mimo, że go wciąż jeszcze powstrzymywały oczy Płogowskiej, nie ustawał w wysiłku. Zaciął się. Daremnie Opocki wytępi! wszystkie siły swoje, aby utrzymać się na froncie, łódź Tyńskiego mknęła, jak ptak, w swym locie niepowstrzymana. Nietylko, że wyminęła tamtą, lecz tak prędko stanęła u brzegu, iż około paru minut czekać trzeba było na przyby­cie łódki Opockiego.

Tyński, stojąc na brzegu, wsparty na wiośle, bły­snął silnym wzrokiem w stronę nadjeżdżającej Pło­gowskiej, która udawała kompletną obojętność.

Nienawidziłbym tę kobietę z równą mocą, z jaką mógłbym ją uwielbiać — szepnął do siebie, starając się przeniknąć zagadkę, którą jęła dlań przed­stawiać Bogumiła Płogowska.

Czy była zazdrosną o Mgielską, czy tylko mnie chciała zgnębić? — myślał.

Wszelako z wyrazu jej twarzy nie wyczytał ni­czego, coby mogło utrwalić jego domysły. Przytem przeczyły im wszystkie poprzednie fakty.

Płogowska, wysiadłszy z łódki, podeszła do Tyń­skiego i powiedziała dziwnym tonem głosu, tak, że nikt z obecnych nie słyszał:

Zwyciężył pan, cóż więcej?

Przeszył go nawskróś blask zimnej, jak lód, stali.

Nie ugiął się pan przedemną — dodała, — a chciałam tego...

Albo chce miażdżyć, aby potem kochać, albo

mści się za to, żem mimowolnie dotrzymywał towa­rzystwa Mgielskiej - przewinęło mu się przez mózg.

Wiem, co pan o mnie myśli — prawiła da­lej, — ale myli się pan, niestety. Wie pan, dlaczego chciałam porażki pańskiej?

Potrząsnął przecząco głową.

Pragnęłam, żeby moja łódka zwyciężyła, pan się jednak tego nie domyślił. A w mojem mniema­niu byłoby to najwyższem pańskiem zwycięstwem.

Jakto? — zapytał z bardzo żywą ciekawością.

Ponieważ bylibyśmy wtedy zwyciężyli oboje...

Wparł w nią wzrok pełen skupienia.

Otoczył się pan całkiem niepotrzebnie glorią zwycięzcy, co z pewnością zaimponowało pannie Mgielskiej, ale nie mnie...

Poczęła iść szybko tuż koło jego boku, nie mó­wiąc więcej ani słowa.

1 on, nie mogąc się zdobyć na żadną odpowiedź, kroczył milczący w zamyśleniu, analizując wszystkie uczucia, jakie w nim ta rozmowa wzbudziła. Za nimi w pewnej odległości szedł Opocki z Mgielska.

Wracali.

Pierwsze cienie zmierzchu słały się po lesie, niby atomy rozpylonego proszku o ciemnej barwie. Tu i ówdzie jeszcze czuby drzew płonęły od purpury zachodzącego słońca, zda się, od łuny dalekiego po­żaru. Dokoła czaiły się tajemnice leśnych gęstwin, majaczących fantastycznymi hieroglifami i wykręta­sami ciemniejącego tła. Przyciszony lot ptactwa i mro­

czne pieszczotliwe tu i ówdzie ćwierkania świadczyły

o przygotowywaniu się do snu wszelkiej leśnej braci. Zapadał niczem niezmącony czarowny spokój bez­wietrznej spokojnej nocy.

Tynski, choć o czem innem zgoła miał ochotę mówić, zagadnął wreszcie Płogowską:

Czy nie zechciałaby pani należeć do naszego »Koła< ?

Uderzyła go wzrokiem pełnym przykrości. Spo­dziewała się zupełnie czego innego po rozmowie, której nastrój jeszcze ich obojga nie opuścił. - Mimo to dała odpowiedź potwierdzającą.

Oczywiście panna Mgielska również niech do nas przystąpi...

Przystąpi, przystąpi — odparła machinalnie z pewną dozą roztargnienia.

Ta odpowiedź wydała się Tyńskiemu naganą za przerwanie łączącego ich nastroju.

Żądała czegoś więcej — pomyślał i żal mu się zrobiło, że nie poprowadził rozmowy po linii tego stanu psychicznego, w którym znajdowali się oboje.

Z kim jak z kim, ale z nią, tobym mógł się zagalopować: powiedziałbym za dużo i wpadłbym w jej sidła. Lepiej się trzymać.

Uczuł całą rozkosz trzymania się na wodzy i kieł- 7iiania porywów wobec tej kobiety. Wielka to rzecz przezwyciężyć samego siebie, samemu sobie wołającą pierś przygnieść kolanem i spętać powrozami woli, zgasić żar wyrywających się z ust słów i wtłoczyć

to wszystko we wnętrze swej istoty, niby życiodajny kłąb pobudzeń na przyszłość. W tem tkwi cała rzecz, żeby nie odrazu wydać z siebie wszystko. Instynkto­wnie czuł, że wszelka treść uczuciowa, czy myślowa jest życiem, jest duszą, którą należy żyć dopotąd, dopokąd nowa fala nie przypłynie i nie zapłodni wnętrza. Wydawać ją, lecz powoli, tak, żeby żyw- szem, bardziej spotęgowanem było życie każdego ja . O ileż biedniejszym byłby teraz Tyński, gdyby dał się porwać uniesieniu i gdyby się był wyspo­wiadał przez Płogowską ze wszystkiego, co miał jej do powiedzenia. Ponieważ to się jednak nie stało, miał nad nią przewagę i to zadowolenie, jakie stwa­rza pełna sytość wewnętrzna. Czuł się zawiązany na tęgi węzeł, którego nie pozwolił rozwiązać białogłow- skim dłoniom. Uniknął ekspansyi uczuciowej i to go wzmocniło. Całem bogactwem, które mógł utra­cić w ciągu tego jednego momentu, będzie mógł opero­wać przez przeciąg dłuższego czasu, dzielić go, kon- densować, a nawet nasycać pierwiastkami nowej treści.

Rozgwiażdżone niebo wisiało nad rzedniejącym coraz bardziej lasem, dochodził już oddalony głu­chy pogwar miasta, dyszący sapaniem lokomotyw i tubalnym rykiem kotłów fabrycznych. Z całego zaś obszaru, zajmowanego przez miasto szedł drobniutki turkot lilipucich zda się pojazdów.

Powietrze stawało się cięższem, przemieszane bo­wiem było napoły z dymem i roznoszącym się da­leko pyłem ulicznym. W ciemnej perspektywie ca­

łego widnokręgu płonęły żywo miliony świateł i świa­tełek, różnego gatunku i kalibru, świateł, pochodzą­cych od ludzi różnych stanów i kategoryi, a płoną­cych z jednaką wszędy siłą. Tylko bliższe świeciły nieco jaśniej od innych, ciśniętych w perspektywę nadchodzącej nocy. Z całej tej przestrzeni tchnęło potęgą stali i kamienia, potęgą mrowiska ludzkiego, rozgorzałego w pracy i namiętnościach.

Szli już teraz szosą z gorączkowym pośpiechem, jak gdyby coś ich gnało ku miastu. Nastrój, jaki ich obecnie ogarnął, był psychicznie odrębny od tamtego i poniekąd niweczył jego znaczenie. Tyński dziwił się temu niemal zupełnemu przeobrażeniu. Wszystkie napięcia zblakły i wcieliły się w formę prześnionych nie na jawie marzeń.

Dopadnięto jednego z ostatnich tramwajów, który z hukiem kół i przeraźliwem dzwonieniem wpadł w głąb miasta, skręcając to w tę, to w tamtą ulicę, ujarzmiony nieugiętą wolą szyn, — i wkrótce wszy­scy znaleźli się w blizkości swych domów.

Żegnając się, obydwie młode dziewczyny przy­rzekły solennie stawić się na najbliższe zebranie »Koła«. Po odprowadzeniu ich w chwilę potem rozstał się i Tyński ze swym przyjacielem, unosząc w duszy obraz dnia dzisiejszego, który w miarę tego, jak Roch czuł się coraz bardziej samotnym, plastyczniał i na­brzmiewał urokiem wszystkich tkwiących w nim od samego potvąiku podnieceń i zachwytów.

Roch Tyriski miał dnie, kiedy wypadał z równo­wagi i na jakiś czas zatracał nietylko spoistość, lecz i logikę swego wnętrza. Budziła się w nim wów­czas jakaś mnoga, wielostronna żywiołowość, nie- znająca tam, ani hamowideł, która we wspacznym kierunku mogła pchnąć wszystkie jego dotychcza­sowe zamiary i dążenia. Przychodziło wprawdzie potem opamiętanie, co jednakże przez ten czas zo­stało zburzone, czy zniwelowane, trzeba było trudem nowych wysiłków podnosić do życia i rozkwitu.

O ile przed poznaniem Płogowskiej mógł w ka­żdej chwili zapanować nad sobą, o tyle teraz było to prawie niemożliwe, zwłaszcza, że były to nader silne pobudzenia, z niesłychaną mocą popychające go do ekspresywnych wysileń. I trafiało się mu to coraz częściej.

Szukał przyczyn, lecz daremnie. Nie wiedział zgoła i ani się domyślili, co nań wpłynęło: czy po­znanie Płogowskiej, która wtrąciła go w ten pęd

uroczny, czarując płomieńmi dojrzewania jego młodą krew, czy też przypisywać to miał nieokiełznaniu temperamentowemu swej własnej, niezmiernie bujnej natury.

Dość, że poszepty, które trwałego i skutecznego przystępu nigdy doń znaleźć nie mogły, coraz pie- ściwiej łechtały słuch jego, docierały do wnętrza i tam osiadały, ogrzane zazwyczaj ciepłem dohrego przyjęcia ze strony coraz bardziej ustępliwego ro­zumu i rozelastyczniającej się woli.

Tyriski wyszedł na ulicę ścigany jakimś niepo­kojem wewnętrznym, jakiemś nieokreślonem pożąda­niem czegoś, co dian jeszcze nie było dostępnem. Napoły to sobie tylko uświadamiał, bowiem umysł jego zasnuty był jakowąś mgłą oniraczającego leni­stwa, poddającego władze umysłowe nietylko w chwi­lowy upadek czy bezwład, ile podporządkowującego je pewnym ukrytym na dnie jego istoty działającym popędowo instynktom.

Młody organizm Rocha podnosił spazm jakiegoś nieukojenia i dziwnie słodkiej ociężałości. Chętnie rzuciłby się w otchłań szaleństwa, czy rozkoszy, odu­rzającej, każącej mu zapomnieć o całym świecie... ale w gruncie rzeczy jakiej? Tego jeszcze wyraźnie nie chciał, czy nie mógł sobie uświadomić. Są punkty t. zw. wstydliwości psychicznej, kiedy istota ludzka, jak niedorozwinięty pączek, odsłonięty do wnę­trza swych nasiennych tkanek ciekawą dłonią czyjąś, zwija swe listki i zasłania nimi z powrotem za­

T

grożony środek z całą swą samozachowawczą natu­ralnością.

Był, jak owoc, brzemienny życiodajnymi sokami, ciężki i nienadkąszony.

Wiosenny zmierzch się rozwłóczył po mieście, ciepły, pełen miazmatów żarkiej ociężałości, poprze- bijany złotemi kulami świecących się latarń. Trofu- arami wlókł się tłum, dymiący potem, niedbały w ge­stach, rozluźniony z wszelkiej sztywności. Zdawało się, iż organizm tego tłumu dyszy nadmiarami krwi gorącej, niesytej.

Idącemu ulicą Rochowi wpadła nagle w oko dość intrygująca sytuacya. Na chodniku stała tęga, prosta dziewczyna, o twarzy hożej, rumianej, bijącej zdro­wiem i świeżością. Podniosła nań mimochodem wzrok, który nim zatrząsł. Były to niebieskie, pełne mgieł oczy, patrzące z pożerczą jakąś pożądliwością, za­wrotne od ziejącego z nich czaru lubieżności, o stę­żonym wyrazie woli, pętającej z musu wyrywającego się z całej jej istoty zwierza.

Rozmawiała z jakimś robotnikiem, zdołała jednak przechodzącemu koło nich Tyńskiemu rzucić pół- szeptem:

Paniczu...

Zadrżał, przeniknięty tym szeptem do szpiku ko­ści. Wdarł się weń krzykiem gorącego zapragnicnia, wniknął dreszczem szaleństwa w rozpalone żyły, omgławił mózg zapomnieniem wszystkich spraw wyż-

fitsir l)

i

szych i stworzył tajemniczy, nieznany mu jeszcze niedosyt, który rozkoszne jął sprawiać cierpienie.

Wzięty z miejsca, przystanął i obejrzał się, mimo poczucia całej niestosowności tego kroku. Dziew­czyna to zauważyła i wydało mu się nagle, że ma zamiar czemprędzej opuścić swego towarzysza.

Zatoczył się aż do jakiejś oszałamiającej go my­śli. Kilka kroków postąpił wprzód i znowu przysta­nął. Czekał. Ogarnął go niepokój, połączony z tak bolesną niecierpliwością, iż zagryzał wargi do krwi. Tymczasem dziewczyna rozmawiała obecnie z owym robotnikiem najlepsze i już nie zwracała na Rocha najmniejszej uwagi. A nawet w całej jej postaci do­strzegł coś odpychającego. Kiedy zaś niecierpliwość jego doszła do kulminacyjnego punktu napięcia, tam­tych dwoje najspokojniej w świecie przeszło na drugą stronę ulicy, poczem zniknęli w drzwiach na­rożnego szynku.

Chwycił go nagły wstyd, przytem jakby go kto oblał zimną wodą. Wpadł pomiędzy tłum i począł iść prędko, bardzo prędko, chcąc — zda się — jak najdalej uciec od tego miejsca.

Taka sromota! Taką porażkę od życia poniósł! On, który przecież... Myśl... wyżyna... czystość uczuć... sytuacyi życiowych nieskazitelność... Gdzież to wszy­stko? Na chwilę gdzieś się zapodziało. Niechby zre­sztą, ale ta porażka... Stąd jedynie powody do wstydu. Bo wszakże... tyle się o indywidualnej wolności my­ślało i mówiło...

Bywają zresztą chwile w życiu człowieka, że pe­wne ustępstwa dla zadowolenia samego siebie czy­nić trzeba niezbędnie. Kto wie nawet, czy nie z ko­rzyścią. Niestety stosunek z widzianą np. dziewczyną stworzyłby mu nietylko pewną rozkosz, lecz dałby mu prócz niej nowe przeżycie, wraz z niem nową treść. Przepadło. Wszelako niepokój, który osiadł na dnie duszy jego, poddawał mu dalsze zapragnienia.

Możeby się jeszcze oglądnąć za jakąś spódniczką...

Przypomniała mu się nagle Płogowska i zdumiał się, zważywszy, iż wcale dziś o niej nie myślał. A jeśli coś nie coś o niej majaczyło mu się w mó­zgu, to jakby bez udziału jego woli i świadomości schodziło na ostatni plan. Jeszcze zaś większe było jego zdumienie, kiedy nie odnalazł w sobie w tej chwili chęci spotkania jej przynajmniej w dniu dzi­siejszym. Gdyby ją zobaczył nagle przed sobą, nie­chybnie starałby się ukryć przed jej wzrokiem, wszedłby do bramy i przeczekał, aż przejdzie, albo wprost w przeciwnym podążyłby kierunku.

Było coś, co kazało mu się dzisiaj trzymać w od­osobnieniu, w dyskretnej rezerwie, w nadziei na prze­czuwane, czy przewidywane jakieś gody nieznane, które winny być niedostępne dla oczu i domysłów ludzkich. Jednakowoż ów zapęd nie był w nim je­szcze skrystalizowany i wyraźnie uświadomiony. Dużo bowiem tkwiło w Rochu wstydliwości, nawet przed samym sobą objawianej, tak, że nie możnaby stwier-

9*

dzić, a nawet on sam tegoby nie stwierdził, czy postąpi dziś po linii swego zmysłowego zapędu.

Z obszarów miasta szło coś odurzającego roz­kosznym powiewem niarzennego rozkołysania, cza­sem buchało żarem jakiejś wonnej, miękkiej otchłani, w którą skoczyć, choćby głową na dół.

Przechodząc koło »Mimozy«, wstąpił, ot, popro- stu z przyzwyczajenia, aby ewentualnie spotkać się z którymś z kolegów. Zastał tylko niejakiego Żab- skiego. Poza tern, że uczęszczał z nim razem do jednej i tej samej klasy, nie utrzymywał z Żabskim żadnych zgoła stosunków. Mimo wszystko, młodzian ów wywierał na nim korzystne naogół wrażenie. Kipiała w nim młodość, połączona z dziecinną nie­mal naiwnością, był przytem szczerym, wesołym chłopcem, co ujmowało i zjednywało mu przyjaciół. Brak jednak poważniejszego zainteresowania spra­wami głębszej natury spowodował, iż nie wciągano go wcale do żadnych stowarzyszeń młodzieży.

Tyński przystąpił doń i zapytał bez żadnej zgoła ubocznej myśli:

Czy nie widzieliście Marwicza?

Nie — odparł Żabski, przeciągając się jakby z nudy, gdyż siedział sam i nikogo przytem w ka­wiarni nie było.

Tyński, ponieważ zmęczył się nieco chodzeniem po mieście, przysiadł się tak, jak stał; można się było spodziewać, że lada chwila odejdzie; dziwnie był przytem roztargniony i niespokojny. Nie wie­

dział, co z sobą zrobić, czy zaraz pójść, czy zostać w kawiarni, tymczasem parła go gwałtowna potrzeba ustalenia się na jakimś jednym punkcie, zdecydowa­nia się na coś, coby zakończyło chwilową czczą bez- treściwość.

Słuchajcie, kolego — rzekł nagle Źabski — szalenie się nudzę, możebyśmy się gdzie poszli za­bawić...

I zaczął rozpaczliwie ziewać.

To mnie wcale nie zachęca —- z uśmiechem odparł Tyiiski, patrząc na to przeciągłe ziewanie.

Jeśli się tylko zdecydujecie, w tej chwili od­zyskam swoi zwykły humor...

Czy ja wiem? — odbąknął Tyński, namyśla­jąc się, gdyż nigdy go jeszcze tego rodzaju zachcianki nie dręczyły.

Pójdziemy do jakiej knajpy na porządną ko- lacyę, wypijemy coś, no i po krzyku. A co się od­nosi do tego... to ja funduję.

Mniejsza o to, również mam ochotę pobujać dziś trochę.

Wyszli na ulicę, wsiedli do parokonnego fiakra na gumach i zawieźć się kazali do restauracyi, zna­nej tylko Żabskiemu z jakichś dodatnich właści­wości.

Jazda wprawiła ich w znakomity humor. Dziarski fiakier trzaskał zamaszyście z bicza, a że konie miał dobre, pędzili z wiatrem. Orzeźwiał ogromnie napór

świeżego powietrza, sam pęd zaś dodawał fantazyi i młodzieńczej brawury.

Wśród tłumu zalewającego trotuary, rzucały się tylko w oczy Rocha od czasu do czasu piękne twa­rzyczki kobiece, przypominające mu teraz w całej pełni niedawny nastrój, który zawładnął nim z taką żywiołową siłą.

Jadąc zabudowanemi ulicami, mieli nad sobą sze­roki, ciemny pas nieba, z którego padały w nich strzały gwiazd i kuleczki srebrnej rosy.

Wicher uniesienia szedł przez młode piersi.

Tyńskiemu podobał się ten nastrój, zwłaszcza dlatego, że wnosił nowe pierwiastki treści i dawał wrażenia świeże, poniekąd nawet krzepiące.

Niebawem stanęli na miejscu.

Kiedy weszli do restauracyi, nad wszystkiem objął dyrektywę Żabski, jako bardziej wyćwiczony i obyty w tego rodzaju sprawach. Przedewszystkiem kazał siebie i Tyńskiego zaprowadzić do seperatki, gdzieby swobodnie i przyjemnie mogli spędzić czas. Był to mały, schludny pokoik wytapetowany na biało, pe­łen wygodnych, miękkich mebli i wytwornych przed­miotów. Stół był nakryty śnieżnym obrusem, sre­brzyło się i szkliło od wszelkiego rodzaju naczyń i przyborów do jedzenia. Pośrodku stołu rzędem stało kilka butelek wina. Pozapuszczano story, za­świecono odpowiednią ilość lamp elektrycznych, usa­dowiono obu gości w głębokich, miękkich fotelach,

fioczem poczęto podawać obstalowaną i obmyślaną przez Żabskiego kolacyę.

Czemu kolega siedzi tak zamyślony — zapy­tał nagle Żabski.

Tyński zaś ogarniał i wartościował nastrój, jaki nim począł owładać.

To jest, widzicie, pewnego rodzaju delekto wanie się tym momentem. Ja nigdy nie używałem a nawet potępiałem wszelkie bezmyślne używanie. Teraz się jednak przekonuję, że, że i to ma swój urok, a nawet wartość. Wyobrażam sobie, że za chwilę rozpoczniemy jakąś wspaniałą rozmowę.

Być może, tymczasem pijmy — odezwał się Żabski, całkowicie pochłonięty tem, co się naokoło niego działo. Nalał z kryształowej karafeczki wódki i postawił jeden kieliszek przed Rochem. Przekąska, potem znowu 'po jednym kieliszku, potem znowu...

Tyński pierwszy raz w życiu pił, jak to się mówi, na umór. Był podniecony. Wszystkie przeżycia osta­tnich dni, wszystkie niepokoje, udręczenia, odżyły w nim na nowo i objęły go płomieniem marzenia.

W tem usposobieniu dobrze było pić, pić jak najwięcej, a wszystko, co było piękne, młode i pełne entuzyazmu potęgowało się niejako i przybierało bar­dziej nęcące, fantastyczne kształty. Przypomniał sobie Płogowską, której obraz spłynął nań rozkosznem nieukojeniem i to go do picia podnieciło jeszcze więcej.

Przyszłość jest nieznana. Przed nim leży tajemnica.

Tymczasem widmo Płogowskiej nęci, przenika na- wskróś słodyczą tęsknoty. Niewiadomo jeszcze, co za pieśń wyczaruje się z ich znajomości. Może nastąpi tragedya, a może w symfonię szczęścia rozdźwięczą się ich dusze. Niewiadomo. A wszelka tajemnica, jeśli nie upaja, to fascynuje, ciągnie nieprzeparcie, choćby grozą przejmowała. A więc, że niewiadomo — pijmy! Pijmy za przyszłe plus, lub za przyszłe minus. Brnąć w chaszcze życia i marzeń, aby brnąć. Co będzie, to będzie. Zginąć, albo zdobyć. Nie takie to znowu straszne. Człek ginie i jeszcze się częstokroc na zwy­cięstwie przychwyta. A jeśli ktoś ginąć potrafi, to przez to samo staje się sam zwycięzcą. Na po­zór niezrozumiałe. Wszelako wystarczy jedno: zgi­nąć za samego siebie, aby zostać zwycięzcą. Przytem ten ogrom zadowolenia, żc było się tyle silnym!

Tynski nalał sobie teraz sam kieliszek wódki i wychylił go duszkiem, jak gdyby na przypieczę­towanie myśli, które nawałą przelewały się przez głowę.

Żabski wybuchnął śmiechem.

Coś wam, kolego, musi dogryzać. Niezawo­dnie jakaś kobieta. Ho, ho, ja się znam na teni! I mnie tak czasem podnosiło. W takich wypadkach najlepiej...

Nachylił się do ucha Tyńskiemu i począł coś szeptać z tajemniczo-żartobliwym uśmiechem. Roch

zaczerwienił się, jakby nieco zawstydzony i nie wie­dział co odpowiedzieć.

No i co? — indagował Żabski.

Widzi kolega, kiedy ja...

Urwał.

Rozumiem już — Żabski podrapał się w głowę. Nie namawiam, ale...

Nie mówmy o tem, lepiej się wódki napijmy.

Zaczęło im obu dobrze w głowach szumieć.

Po kolacyi podano szampana.

Kolega nie żałuje, że tyle pił wódki? By­łoby więcej miejsca na szampana.

Nie żałuję — odparł omdlewającym głosem Tyński. — To już taki dzień. Gotówem dużo pic nawet szampana. Brak mi czegoś i dlatego tak...

Wszystko będzie dobrze!—podchwycił Żabski, stawiając przed nim napełnioną lampkę.

Roch wziął ją ze stołu trzęsącą się ręką, lecz zanim do ust doniósł, wylała się połowa drogocen­nego napoju.

To coś źle z wami!

Roch wychylił resztę do dna i nagle, jakby dźwi­gnięty z miejsca, głosem instynktu samozachowaw­czego, zerwał się *i rzekł mocno zachrypniętym głosem:

Rzućmy to wszystko, nie mogę pić więcej, strułbym się tem chlaniem- na śmierć.

Oparł się plecami o ścianę, gdyż chwiał się na nogach i czekał, aż Żabski wszystko zań załatwi.

Dopiero we fiakrze nieco oprzytomniał. Rozparty zresztą na miękkiem siedzeniu, nie odczuwał tej nie­pewności w nogach i ciężaru całego organizmu, ro­zebranego przez alkohol. Powietrze nocne kładło przytem balsamy orzeźwiające na rozpalone skronie, w których tętniła podniecona krew. Do mózgu we­szła nawet dziwna przejrzystość i logika myśli, lek­kiej przytem i polotnej.

Usypiający olbrzym miejski wyglądał tą późną nocą imponująco. Zalane mrokiem ulice pełzły w mrok dwułańcuchami stłoczonych gmachów, niby ramionami kolosalnego potworu, sięgającemi w tę beznadziejną otchłań ciemna za jakąś wieczystą nie- odsłoniętą jeszcze światu tajemnicą. A ponad tym całym bezkształtnym, zamazanym, poszarpanym tu i ówdzie światłami krajobrazem dyszała ogromna pierś obszarów powietrznych pełnym, dobrotliwym spokojem potęgi mądrej, lecz dającej poczucie pe­wnego niebezpieczeństwa, które widzimy zawsze w twarzach nieodgadnionych, tkwiących poza nami, zagadek.

Z dużych, pierwszorzędnych ulic wjechali wkrótce w podrzędniejszą zaułkową dzielnicę, dokąd kazał Zabski jechać woźnicy. Tyński na to nie zważał i było mu zresztą wszystko jedno. Przed domem, oświetlonym z ulicy latarniami, dorożka stanęła. Żab- ski wysiadł pierwszy, za nim dopiero powoli i z prze­szkodami wygramolił się Tyński, nie zdający sobie sprawy z tego, gdzie są i po co tu przybyli.

Panowie, jak to zwykle panowie! — zaśmiał się fiakier.

Tyńskiego uderzył ton głosu jego, nic więcej, tylko ton głosu. Kiedy stanęli obaj na trotuarze, po­budzony podejrzliwie zapytał Żabskiego:

Gdzie my właściwie jesteśmy? Po co przy­byliśmy tutaj?

Żabski wzruszył ramionami.

Czy wy tu kolego mieszkacie?

Żabski rozśmiał się głośno, aż echo potoczyło się w głąb pustej ulicy.

To dobry kawał! — wykrzyknął. — Czasami tu mieszkam, ale bardzo rzadko — dodał żartobli­wie. — No, wejdźmy, kolego!

Gestem ręki wskazał mu otwartą przez odźwier­nego bramę. Buchnęło w nich tandetną jakąś fałszo­waną wytwornością i krzyczącym szykiem. Tyński zawahał się wejść. Wówczas Żabski pochylił się i znowu mu coś szepnął do ucha.

Teraz wiecie, gdzie jesteśmy?... — zapytał.

Tyński kiwnął głową, poczem podniósł oczy

w górę, jak gdyby z zamiarem oglądnięcia całej tej kamienicy z frontu i stał tak chwilę na trotuarze. Wreszcie postawił kołnierz od palta, nasunął kape­lusz na czoło i prędko, niemal automatycznie wszedł do środka za Żabskim.

Zawiasy z trzaskiem zapadły, a Tyńskiemu się zdawało, że tam za bramą, na trotuarze stało całe jego młode życie z zapłakaną twarzą...

Na drugi dzień Tyński nie poszedł na wykłady. Wstał dość późno z głową ciężką, jak ołów, czując słodki bezwład w członkach z pozostałej w nich nocnej rozkoszy, której miazmaty jak gdyby się je­szcze unosiły w powietrzu. Tchnienia dziwnego leni­stwa i przyjemnej ociężałości szły zewsząd i ogar­niały go całego obłokami odurzenia, płynącego z nie­znanego mu, a dzisiejszej nocy po raz pierwszy w życiu doświadczonego przeżycia.

Miał ochotę pójść gdziekolwiek, skryć się w ja- kiemś ustroniu, siąść i pomarzyć trochę, lub też po- wałęsać się trochę w samotności po słońcu.

Jakżeby chciał być teraz na wsi!

Tymczasem poprzestać musiał na mieście. Wy­szedł na ulicę, nie wiedząc, dokąd pójść. Świeciło słońce, przechodnie wydawali się szczęśliwcami, on zaś samemu sobie człowiekiem, który nigdy po ziemi nie chodził, tak wszystko wyglądało inaczej. Każdy gdziś się spieszył, szedł raźno, z każdego promie-

niała dziwna nadzieja i coś dobrego, z czego może sobie nie zdawał nawet sprawy. Chociaż Tyński głowę miał ciężką i pełną myśli, analizujących prze­bieg całej nocnej awantuty, nie spostrzegł się nawet, kiedy dusza jego uśmiechnęła się nagle temu całemu otoczeniu i nastrój ogólny (może tylko zewnętrzny) udzielił się jej w całej rozciągłości.

Było mu przeto dobrze iść ulicą prosto przed siebie, w niezmąconej wesołości wewnętrznej, z my­ślą tylko o pogodzie, która zdawała się opieszczać swem tchnieniem cały świat i wszystko, co życiem krzewiło się dokoła. Zdawało niu się nawet, że od­zyskał przejrzystość dziecięcego wzroku, w którym miejsca nie było na plamki trucizn wieku dojrzałego, na suggestywne' obrazy ponurych den życiowych. Patrzał w okrąg. Czystą krynicą nieprzesłoniętych złem oczu i według ich instynktowych wskazań widział tylko piękno, tylko niewinność, tylko szczęście.

Nie było w nim w owej chwili ani jednego od­ruchu woli, zmieniającej odrazu wszelkie przypływy z otoczenia. W całej pełni trwał w tem roślinnem poczuciu istnienia, nieskażonem ani jedną rysą naby­tych sztucznych umiejętności.

Opuścić się swobodnie i, niby w rozkosznym śnie, trwać niezmiennie nieskazitelną cząstką przy­rody !

Czy nie najwvższe w tem szczęście? Czyż mało w tem miejsca na pomieszczenie obszarów najdostoj­niejszej myśli filozoficznej, poetyckiej, a samorodnej,

której pochodzenie jest tajemniczem tak, jak np. po­chodzenie źródeł, bijących z dziewiczego łona ziemi! Żadnych domieszek, żadnych struktur, świeża, obfita pierwotność, bujna, nieokiełznana, rozkwitająca płynną wikłaniną życiowych splotów!

Nad morza brzegi nieskończone pójść ci, robaku ludzki, i tam trwać nieprzerwanie patrząc w chmury, słońce i obłoki, w sinych wód jędrną gęstość, słu­chając tęgiego szumu północnych wiatrów, smakując zdrowie soli, osiadłej na wargach i wchłaniając żywą przepływność nieogarnionych perspektyw oceanu!

A w zbałwanionych na krańcach widnokręgów chmurach dostrzeżesz przelewność własnej istności!

A w kolebiącej się potężnie masie fal morskich własnej piersi odczujesz tęgość!

A w szumie dmących wichrów własnej myśli moc bezprzestanną i świeżą, jak wiatru narodziny!

A w słońcu, co blaskiem złotym rozpina się na białych żaglach w dal sterujących okrętów — do­strzeżesz własnych tęsknot przeznaczenie!

A nieogarnioną przestrzenią nieboskłonu własnego wnętrza przemierzysz ogromy.

Myśli, których poprzednimi gestami były awan­turnicze wycieczki małego jeszcze Rocha. Co kiedyś było tęsknotą, dziś stało się żywą myślą świadomego swych celów umysłu.

Tyński wszedł do parku, w którym było cicho, pusto, a słonecznie.

Usiadł na ławce pełen wewnętrznego ukojenia

i radości, że będzie mógł się swobodnie oddać my­ślom swoim. W chwili jednak, kiedy się wygodnie rozsiadał, chcąc przybrać jak najstosowniejszą dla myślenia pozycyę, dojrzał opodal siedzącą Płogow- ską z książką w ręku. Była kompletnie sama i zda­wała się być nader zajęta czytaniem. Zerwał się z miejsca i chciał iść natychmiast do niej, aliści przypomniał sobie nagle swoją dzisiejszą w nocy przeprawę i krew mu buchnęła gorącą falą do głowy. Z ciężkiem westchnieniem opadł z powrotem na ławkę, jak gdyby nagle rażony gromem.

Wydało mu się, że tak jest zbrukany, tak skom­promitowany i że to wszystko tak jest widocznem, iż podejść do Płogowskiej w tym stanie równałoby się zgładzeniu samego siebie w jej oczach. Wszakże z oczu, z każdego ruchu, ze sposobu mówienia jego odgadłaby wszystko. Jeszcze obejmuje go ten żar rozpalonych zmysłów, tchnie odeń zapachem kobie­cego ciała i rozplątanych bujnych warkoczy, jeszcze przypominanej rozkoszy miazmaty drgają w powie­trzu i zawrotnem uderzeniem przenikają nerwy.

Ach, ta noc, to promienne rozigranie zmysłów, ta bezprzytomność zapamiętałej namiętności, pobu­dzonej alkoholem!

Mózg pracuje z szybkością machiny kinematogra­ficznej. Obrazy wszystkich poprzednich miłości zja­wiają się w pamięci, lecz wszystkie niesyte, głodne pożądaniem, łaknące uskutecznień, których im przed­tem nie dał Roch Tyński.

Całokształt wszystkich erotycznych przeżyć mło­dzieńczych, niedojrzałych, lecz wysileń ostatecznych zaspokojeń!

Więc jakie tu podejść do Płogowskiej? Z pierw­szego wejrzenia domyśli się... Doznawał zresztą wra­żenia, że poczytałaby mu to wszystko za zdradę i że zerwałaby się pomiędzy nimi owa łącząca ich niewidzialna nić, która się, ot tak, pomimowoli, za­dzierzgnęła.

Nie mieli już wprawdzie dotychczas wobec siebie żadnych konkretnych zobowiązań, niemniej jednak zawczasu już roztoczyli nad sobą skrzydła opieki i pewnych do się praw moralnej natury. Mogły przeto z tego wyniknąć niepożądane następstwa i tylko przez to, że dał się poprostu uwieść Żab- skiemu.

Wreszcie postanowił zobaczyć się z Płogowską, a pomogła mu w tem pewna myśl, mianowicie

o odwadze, jaką się mieć powinno w stosunku do wszelkich zjawisk życiowych. Niech z tego nawet wyniknie potem tragedya, czy inne jakie niech się zrodzi nieszczęście — zawszeć lepiej przeżyć jakieś nowe formy i nową treść zdarzeń i wypadków, niźli gnuśnieć w jednych i tych samych wymiarach my­ślowych pobudzeń.

Na tem właśnie polega cała kwintesencya rozumu, żeby się niczego zgoła nie bać, przenieść choćby najboleśniejsze wstrząśnienia, wisieć nawet nad prze­paścią bez nadziei ratunku, — a ze wszystkich tych

niebezpieczeństw wywikłać się potem silnym biegiem swej własnej elastycznej myśli.

Naturalnie — pomyślał Tynski, — co mi po skrupułach. Pragnę z nią teraz mówić i mam się krępować jakimiś tam majakami. Stanie się nieszczę­ście — dobrze! I nieszczęścia są potrzebne na świe- cie. Pomówię z nią, może wywietrzeją mi z głowy myśli o nocnej hulance...

Wstał i zupełnie pewnym krokiem podszedł do Płogowskiej. Przyjęła go z uśmiechem niekłamanej radości.

Dzień dobry pani!

Podał jej rękę na przywitanie.

Odsunęła się nieco w bok i wskazała mu miej­sce obok siebie.

Czemuż mani zawdzięczać, że pana spoty­kam ? — zapytała, obejmując wzrokiem całą twarz jego-

Tyński pochylił się i, kreśląc laską na alei usy­panej żwirem różne znaki, począł:

Wstałem dość późno w leniwem usposobieniu ducha i ciała. Patrzę: słońce świeci na dworze, otwiera jakieś dalekie, nęcące czarem blasku i ciepła horyzonty, wyobraźni nasuwają się jakieś nieznane piękne krajobrazy, któreby się chciało widzieć go- łemi oczyma. Pociągnęła mnie ta przestrzeń. Ale gdzie jej szukać? Chyba nie w naszem zadymionem mieście? Mimo wszystko, myślę sobie, trzeba wyjść na ulicę. I bardzo dobrze się stało. Dotarłem tutaj

GESTY 1U

do samego parku w silnych złudzeniach myślowych, które niemal w zupełności zaspokoiły moją tęsknotę rzeczywistej przestrzeni. Dopiero, kiedy siadłem na ławce i dojrzałem panią, siedzącą opodal, odbiegły mnie wszystkie myśli i przywołały do porządku dziennego.

Zaśmiała się.

Tak prozaicznie pana usposobiłam?

Wszakże niepodobna mi było podejść do pani w tym stanie. Przypuśćmy, że zjawiam się, sia­dam obok pani bez przywitania się i poczynam w nieprzerwanym ciągu snuć dalszy ciąg poczętych myśli głośno, bez obsłonek: »A w słońcu, co bla­skiem złotym rozpina się na białych żaglach, w dal sterujących okrętów — dostrzeżesz własnych tęsknot przeznaczenie!- Jakiż byłby rezultat? Ten, że popa­trzałaby pani na mnie, jak na waryata i albo by się pani odsunęła odemnie, albo kazałaby mnie pani ująć i umieścić w zakładzie dla obłąkanych. *

Kto wie. Możebym pana zrozumiała i wysłu­chała myśli jego aż do końca — rzekła.

Nie! — z pewną goryczą zauważył Tyński.- Tego rodzaju ekscentryczność nie popłaca w żadnym wypadku. Życie temu przeczy na każdym kroku. Poco my właściwie marzymy, jeśli nic z marzeń nie wciela się w rzeczywistość. Życie marzenia chyba na zawsze pozostanie wewnętrznem.

Chciałabym znać to życie pana — odparła

Płogowska, pobladłszy nagle, jak ściana, przytem poruszyła się niespokojnie.

Uważne, przenikliwe spojrzenie zatopił w jej oczach, z których uciekał wyraz chwilowej szczero­ści. Nie zdoławszy ująć jego treści istotnej, został uderzony nagłem odkryciem niektórych cech charak­terystycznych w jej twarzy. Miała oczy okrążone siną obwódką, czego przedtem nie zauważył, dość przytem szerokie usta o silnie rozwiniętych wargach, co wszystko razem dodawało jej podniecającego uroku zmysłowego. Równocześnie przypomniała mu się dzisiejsza noc z uplastycznieniem wszystkich momen­tów i sam nie wiedząc dlaczego, usiłował pewnymi odruchami zwrócić jej uwagę na siebie i naprowa­dzić ją na domysł, czego przedtem starał się tak skwapliwie uniknąć. Pogłowska wtedy, jakby instyn­ktem wiedziona, popatrzała nań przelotnie, z głębi własnej istoty wzrokiem, który dojmował tajemnicą ukrytego w nich gorącego pożądania. Chwila była tak napięta, iż oboje cofnęli się natychmiast do wnętrz swych i w maskę pozornej obojętności oble­kli twarze.

Wkrótce wyjadę — powiedziała. — Mam za­miar spędzić wakacye na wsi.

Chcąc jednak naprawić przykrość, jaką mu te słowa sprawiły, dodała prędko:

Ale bardzo blizko, stąd jedna stacya koleją.

Uczuł pewien niesmak. Poco mu wyjawiła miej­sce swego wyjazdu? Bvło to nietylko przedwczesne

10*

lecz i nic w porę powiedziane. W każdej innej chwili przyjąłby te słowa inaczej. Tak postępuje ku­piec, bojący się utracić »kundmana«, tak również postępuje każda niemal kobieta, bojąca się utracić upatrzonego mężczyznę. Odnalezienie owej równo­ległej zepsuło mu trochę hutnor, a nawet scyniczniał i doznał potrzeby potraktowania jej z góry:

Czemuż nie wyjeżdża pani daleko? — zapytał nieco szorstkim tonem głosu.

Lekki odcień zmieszania powlókł jej skórę na twarzy.

Nie mogłabym pana oglądać — rzekła chro­powato, dotknięta mocno.

Uderzył ją wzrokiem ostrym, jak stal. Skłębiła się w sobie, niby chmura i groźna, oczekiwała na­tarcia.

Tyński tymczasem podniósł wzrok na rozściela­jący się przed nim krajobraz ogrodowy, jak gdyby chciał zeń zaczerpnąć słońca, zwrócił się z promien­nym uśmiechem w stronę Płogowskiej i zanim oszo­łomiona dziewczyna zdołała się spostrzedz, ujął ją za rękę, którą przyciągnął do warg swych i prędko puścił, tak, że chociaż chciała mu ją wyrwać, było już zapóźno.

Widzi pani rzekł — pogoda, która nas otacza i nastrój w którym tu przyszedłem, w zupeł­ności odpowiadają temu, co obecnie uczyniłem.

Niech pan jednak na przyszłość nie robi mi

takich niespodzianek, gdyż może między nami nastać niezgoda — rzekła nieco udobruchana.

Nadchodziła pora obiadowa. Wstała i poprosiła Tynskiego, aby ją odprowadził do domu.

Szli roześmiani, rozmawiając swobodnie, jak ci, ponad którymi zawisły skrzydła tajemnicy, zwanej miłością.

Wieczorem nastąpiło na zebraniu Koła przy­jęcie pez żadnych wstępnych formalności do grona członków dwu kobiet: Mgielskiej i Płogowskiej.

Dyskusya tym razem była nader ożywiona i cha­rakterystyczna ze względu na Płogowską. Rozwinęła się mianowicie po przeczytaniu uwag Tyńskiego

o problemacie woli. Traktował on ją jako siłę nie­zależną, a jeśli wyćwiczoną, to niedającą się ująć w żadne karby, ani podporządkować naturalnemu biegowi wszechrzeczy.

Wola — to rozum, to dźwiganie każdego czynu z odmętu niebytu, to moc popychająca świat drogą tego rozwoju, którego pragną jednostki i społe­czeństwa.

Z wolą człowiek przychodzi na świat, lecz nie- wydobyta zeń i niewykształcona, staje się siłą ślepą, organicznie zrośniętą z całem jestestwem ludzkiem, podległą instynktom i czuciom, i tworzy z człowieka tęgie, zdrowe zwierzę, nieświadome posiadania tej

nieoszacowanej potęgi, jaką jest wola. Jest się wów­czas uzbrojonym, a nic nie wiedzącym o własnym mieczu, rycerzem.

>A człowiek czytał Tyński, zawieszając od czasu do czasu wzrok na Płogowskiej, — jako istota twórcza, zdobywcza, pragnąca dla się jak najwięcej obszaru treści i wiedzy, winien już w samych za­czątkach swego rozwoju rozkręcać we wnętrzu swem ów motor woli w kierunku swych najwyższych dą­żeń, aby nie zostać owym lycerzem z mieczem, a bez miecza. Rozpędzony jednakże w słabszym, czy sil­niejszym stopniu ów motor woli zarówno może uni­cestwić, jak i wynieść na szczyty'.

...A w którą, wędrowcze, żeglujesz stronę?

... Ja z wichrem zgodny wiodę pęd!

...O, wędrowcze, jakżeś biedny! Wesoło plu- szczące fale przedrzesz ostrym dziobem swego kora­bia i rany na piersiach im pozostawisz niezagojone, podniesiesz złoty piasek pustyń i czystą przestrzeń powietrzną zamącisz kurzawą, obedrzesz świeżą zie­leń drzew i rozmieciesz ją po pustkowiach i aż do dna powysuszasz wodę ożywczych źródeł...

...Zginiesz, wędrowcze!

...Minie bowiem wicher i cóż odnajdziesz wokół siebie: zbełkotane morza fale i pustynie bez piasku, co duszą im był, zmącone powietrze, trupy drzew i ziół, i do dna wysuszone krynice...

...A w którą, wędrowcze, żeglujesz stronę?

...Popod wichr zwycięsko idę w zawody!

...Błogosławiony bądź, wędrowcze!

...Oto pod skrzydła swe przyjmujesz w opiekę obszary mórz nieskonczone, oto w niezmiennej for­mie zachowujesz desenie, jak barwne płachty, roz­ścielonych po ziemi, pustyń, oto rośliny i wszelkie żywe stworzenie swem wspacznem tchnieniem naży- wiasz mocą krzepkiego istnienia i źródłom nie po­zwalasz wylewać się i osuszać den..!

...A w którą, wędrowcze, żeglujesz stronę?

...Żegluję, kędy mnie wichru poniesie moc! Zaliż byłem kiedykolwiek zdolen polecieć tam, gdzie chcia­łem sam ? !

...O, rycerzu, nic nie wiedzący o mieczu swym, po głosie tego wędrowca odgaduję, że nim jesteś ty.

...O, rycerzu, gdybyś swą mocą mocen był w trójnasób, zawszeć wichru pędem jarzmion bę­dziesz !

...O, rycerzu, gdzie twój miecz?

...Oj, nie dała mi go mać! Popatrz jeno w moje wnętrze — tam utopion jest ów miecz, rdzą prze­żarty i złamany, jako że to niebezpieczna rzecz!

...Lecz wy, którzy wiecie coś o własnym mieczu, pomnijcie o dzieciątkach swych, które ostaną żyć na świecie, gdy mogilny nademną zaprze się głaz...

...Lecz z przestrzeni gromkie echo i odpowiedź rychło daj!

Tyński skończył.

Panowała cisza, jeszcze wszyscy byli pod wraże­niem jego myśli.

Podniosła się wreszcie Płogowska i zwróciła się do Tyńskiego:

Więc pan wszystko osiągnie?

Zaskoczony tem pytaniem, popatrzał na nią z pe-

wiiem zdziwieniem, widząc jednakże poważny i sku­piony wyraz jej twarzy, odparł:

Wszystko, czego pragnę w granicach dzie­dziny mego ducha.

Chodzi mi o zdobycze fizyczne...

Kącikami swych oczu wniknęła w głąb jego

źrenic.

Zrozumiał.

Przedewszystkiem strona moralna — rzekł — potem już o zdobycz fizyczną zbytnio walczyć nie trzeba. Osiągnie się ją siłą samego faktu.

Jakkolwiek Płogowska nic na to nie odpowie­działa, w jakimś ledwo uchwytnym jej geście odczy­tał: »No, no, nie trzeba znowu być tak bardzo pe­wnym siebie...«

Przypuśćmy — mówiła, — iż posiadam wolę ukształtowaną w ten sposób, jak to pan określał. Czynię, prężę me wysiłki ku stworzeniu, czy zdo­byciu tej lub innej wartości, nagle chwyta mnie chęć opuszczenia bezwładnie rąk. Wydało mi się w danej chwili korzystniejszem i lepszem dla mnie siąść so­bie np. w oknie i patrzeć na słońce i obłoki, wczu- wać się beztroski iwie w życie czystej natuiy i stawać się jej cząstką. Czy wówczas zasłużyłabym na pań­skie potępienie?

Ależ bynajmniej — zaprotestował. — Byłaby to tylko wola odpoczywająca.

Zaśmiał się i mówił dalej:

Żartuję. To byłoby tylko oznaką, że pani własnowolnie podlegała temu samemu nakazowi swej woli. Oczywiście, jeśli ten proces wewnętrzny doko­nałby się w pani bez udziału jej świadomości, na­zwałbym panią owym rycerzem, nic o mieczu swym nie wiedzącym«. Gdyby zaś stało się odwrotnie, to jedynie skonstatowałbym, że wola pani pręży się ku osiągnięciu tej, a nie innej wartości. A potępić lub podnieść możnaby dopiero po wyborze dźwiganej wartości. To już jest inna sprawa.

Czy miłość mężczyzny do kobiety — po­częła Mgielska, powiódłszy machinalnie wzrokiem po postaciach Tyńskiego i Płogowskiej, — jest ró­wnież podległa woli? Bo mnie się zdaje...

Przerwał jej Tyński.

Da pani wiarę, że ja, rozwijając wolę swą według własnych recept, dochodzę do tego, iż to, co kocham, zdolny jestem znienawidzieć, ukochać zaś to, czem się przedtem brzydziłem. Wola jest siłą olbrzymią. Nie wola dla świata, lecz świat dla woli.

Aliści — wtrącił Tolski — i świat i wola jedną są naturą. Jedno drugiemu służy i jedno z dru­giego bierze swój początek.

Bezwątpienia, tak jest — potwierdził Tyński — trzeba jednak zważyć na to, iż życie nasze i rozwój,

nasz, wolą nie dźwigane, stałyby w miejscu, na mar­twym punkcie pierwotnej wegetacyi.

Po co więc było rozwijać problemat woli, skoro, samo przez się, spotyka się ją na każdym kroku, objawianą w zjawiskach wszechżycia — za­pytał Tolski.

Ponieważ chodziło mi nie o wolę li-tylko żywego istnienia, upodobnionego roślinie, lecz o wolę świadomą, spotęgowaną i opanowaną przez czło­wieka całą jego fizyczną i duchową egzystencyą. Tym, którzy chcą być słabymi, dajmy bezświadomą wolę roślinną, a rychło się z nimi uporamy, lecz sami przyjmujmy we wnętrze swe i szcztpmy w niem wolę świadomą, i woli tej świadomość z całą po­wagą i nieodpartą koniecznością. Oto, co stać się powinno w jaknajszerszem tego słowa znaczeniu de­wizą naszego życia.

Dałoby się coś powiedzieć o nowoczesnem wychowaniu — zauważył ktoś.

Niezdarne, nieumiejętne i słabe ręce prowa­dziły nas do życia — rzekł Tyński. — Dużo troski, a mało pielęgnacyjnej i silnej myśli. Żarła nas ane­mia i nikt nie wiedział, co to jest zdrowie i siła, czem jest pełna myśl indywidualna, napięta w kie­runku dążeń dodatnich. To też naszą będzie rzeczą zwrócić w tym kierunku uwagę i współczucie.

Całe młode towarzystwo znalazło się niebawem na ulicy. Tyński szedł z Płogowską, Opocki z Mgiel- ską, Marwicz i pozostali trzej stanowili osobną grupę.

W mroku ulicznym, wśród nocy Płogowska nie krę­powała się wcale iść pod ramię z Tyńskim. Szli żwawo, przyjemnie podnieceni niedawną dyskusyą, przytem Tyńskiemu zdawało się, że Płogowska pro­mienieje od jakiejś cichej radości wewnętrznej. Prze­czucie mówiło mu, że on jest powodem tej radości i że poprostu była z niego dumną. Idąc z nim pod ramię, co chwila podnosiła głowę i obejmowała go­rącym wzrokiem jego twarz. Aż nadto było wido- cznem, że szczyci się nim i wynosi go w swych myślach ponad wszystkich.

Tyński zapalił nagle papierosa, abv w świetle zapałki ująć wyraz twarzy Płogowskiej. Domysły jego w samej rzeczy okazały się równoległymi z tem, co zauważył. Owładnął nim pewien niesmak z po­wodu, że objawy te wystąpiły, zwłaszcza u Płogow­skiej, tak wyraźnie. Skrzywił się i rzucając na bruk zapałkę, mruknął niechętnie, jakby do siebie:

Psiakrew! ze wszystkiem w tem życiu do dyabła...

Dziwiło go, że wszelkie piękne gesty, przycho­dzące z życia z nazewnątrz, nie mogą utrzymać się w doskonałej prostolinijności, jeno każdy z nich nie­mal musi uledz jakiemuś załamaniu, czy skrzywieniu, wyważeniu z swej właściwej naturalnej formy. Gdyby Płogowska była uzewnętrzniła się w tym momencie bardziej dyskretnie, z większą przytem subtelnością, jej wewnętrzny gest uznania dla Tyńskiego byłby zachował w jego oczach swą kompletną wartość.

Tyriski przypomina sobie zaledwie kilka momen­tów z dzieciństwa i późniejszych, wyjętych z po­przedniego obcowania z Płogowską, momentów, które istotnie dotychczas jeszcze zachowały dlań wdzięk i dziewiczość nieskazitelnej prostolinijności. Lecz obe­cnie coraz więcej wkrada się tych nieznośnych dy­sonansów i niewiadomo, jak się z nimi uporać. Tru­dno przecież powiedzieć wszystko bez ogródek i wy- tłomaczyć Płogowskiej znaczenie z goryczą wyrzu­conego zdania: Psiakrew, ze wszystkiem w tem ży­ciu do dyabła! Zupełna szczerość i analizowanie wszystkich przejawów powinny też mieć swoje gra­nice i nie przekraczać dyskretnej miary możliwości. Wówczas powinno się wychodzić nie ze założenia: »Widzę potrzebę to, lub tamto odsłonić, zanalizo­wać, pchnąć we właściwym kierunku, lecz czuję p otrzebę...«

Tyński w obecnej chwili potrzeby tej wcale nie odczuwał, nie był zresztą w odpowiedniem usposo­bieniu, widział tylko, że n a 1 e ż a ł o b y ... To zaś było za mało. Szedł więc milczący i pozbawiony trochę humoru.

Po godzinnem siedzeniu w długo w noc otwartej kawiarni, kiedy młode towarzystwo rozchodziło się do domów, Tyński szepnął na odchodnem do że­gnającej się z nim Płogowskiej:

Są rzeczy w życiu piękne i wspaniałe, są czę­sto gesty dusz i umysłu, tylko trzeba, aby ich nie

zbezkształcać, bardzo uważać, bardzo, albowiem są to nasze najwyższe natchnienia...

Rzekłszy te zagadkowe słowa, odwrócił się prędko i zniknął w pomroce ulicznej.

Płogowska, idąc po schodach do swego mie­szkania, w niemem zdumieniu rozważała treść po­wyższych słów i doznawała pewnego rodzaju olśnie­wającego ją upokorzenia. Czuła instynktownie, że słowa te przyszły do niej w porę i silnie ją inte­lektualnie podparły, nie zdawała sobie jednak sprawy, dlaczego.

Ciche olśnienie przeszło wreszcie w stan marze­nia o Tyńskim, gorączkowego, bezładnego marzenia

o nim, jako o zjawisku dobrem i drogiem, lecz nie­zmiernie czemś dalekiem...

Roch zaś, krocząc samotnie trotuarem, konstato­wał, że choć Płogowska znaczenia tych słów nie odgadnie, dobroczynnym w niej rozkwitną siewem, który niejeden gest jej wewnętrzny uchroni w przy­szłości od zagłady.

I czuł się szczęśliwym, iż spełnił dobry uczynek wobec tej młodej dziewczyny, do której dziwnie go coś ciągnęło.

Nastały słotne, rozpłakane dnie, zniknęły słone­czne przestrzenie, zasnute chmurami niebo dymiło mgłą i siekło kroplami obfitego dżdżu, pławiąc mia­sto w potokach brudnej wody, zmywającej ulice i tro- tuary. Nad wszystkiem ciężył cień nudy i posępku, monotonii, w której grały miarowem dzwonieniem ciekące rynnami strugi wody deszczowej, co jeszcze bardziej potęgowało ten nastrój. Miasto zaś całe, jak olbrzymi szary pająk, przyczepiony do ziemi, mokło wśród tej szarugi, zrezygnowane, zda się, ospałe

i bez wyrazu. Dopiero o zmierzchu ożywiał się po- trosze ów pająk, kiedy wnętrze jego rozbłyskało mnó­stwem gwiazdek, podobnych do oczu, co w mgłach

i pomroce świeciły blaskiem bezkształtnych, porozle­wanych szeroko plam.

W te dnie Roch zazwyczaj siadywał w godzinach wolnych od zajęć w oknie i patrzał w ulicę, ką­piącą się w deszczu, w chmury, przelatujące nizko nad ziemią, sycił wzrok ich piękną zresztą stalową

barwą i oddalał się myślami gdzieś w krajobrazy pełne słońca i pogody, przypominające mu przewa­żnie niektóre szczęśliwsze chwile z życia.

Czego nie było w naturze i otoczeniu, dotwa- rzało się pracą wyobraźni, popychanej w tym kie­runku jakąś instynktowną siłą, bez żadnego zgoła przymusu, byle tylko utrzymać spoistość i całokształt psychiczny. Pogoda na dworze, jeśli nie oddziaływa na niektórych ludzi przygnębiająco, to na innych wpływa czysto zewnętrznie. Mniej poczynają myśleć, przynajmniej nie tak intensywnie, natomiast przybywa im sił fizycznych, pobudzających do ruchu i obja­wianej ślepej wesołości. Brak zaś pogody, o ile na zewnątrz zachmurza z pozoru wszystko, o tyle we wnętrzu człowieka zapala jakieś światełka myśli i wy­obrażeń, ciepłe, spokojne światełka i utrzymuje go w złudzeniu prawdziwej jakby pogody.

W ten sposób przychodzi do ciągłego zrówno­ważenia. Cudowność natury ziemi i człowieka jest nieskończona i zawsze mu będzie dostarczała wzru­szających niespodzianek i odkryć porywających, en- tuzyazinujących jego do szlachetnych przeznaczeń po­wołany umysł.

Przeto i Roch wśród niezmierzonego obszaru tej szarzyzny czuł się promieniem, niosącym samemu so­bie zrównoważenie i ciepło. Biegał ten promień po zakątkach przestrzeni miasta, wszędzie, gdziekolwiek Roch coś przeżył i znosił mu wspomnienia chwil dobrych i złych, znosił mu obrazy przyjaciół i zna-

jomych, znosił mu jego własne myśli, pozbierane w wymiarach, gdzie je, niby perły drogocenne, po- rozsiewał między ludźmi. Zabłąkał się wreszcie w za­mierzchłe czasy dzieciństwa, tu i ówdzie pokazał mu uśmiech, tu i ówdzie niewinną łezkę, uronioną w nai­wnej boleści.

Wreszcie błysnął postacią ojca, poważnego pana Ryszarda, tak, że gdzieś w głębi serca młodego Tyń- skiego odezwał się głos uczucia, rozkwitłego w kwiat miękkiego rozrzewnienia. I w całej pełni wypromie- niła się nagle w myślach jego chwila, kiedy to na początku jesieni zastał go ojciec w ogrodzie płaczą­cego nad więdniejącymi kwiatami.

Jak ten człowiek z nim, dzieciakiem, wówczas rozmawiał! Czy to się zdarza między ludźmi? Gdzież szukać podobnych jemu ojców?

Roch czuł, że te pierwsze rozmowy z ojcem ukształtowały całą jego teraźniejszą umysłowość. Były to szczepienia, niedające wyrwać się z duszy żadną siłą ludzką. Prawda, Roch miał sam duże zadatki, lecz kto wie, czy nie byłby ich w drodze życia gdzieś niebacznie poroztrwaniał, gdyby nie te szcze­pienia, gdyby nie wspólnota pomiędzy nim i ojcem, któiy właściwie mądrością swą utrwalił w duszy jego na zawsze to, co jego własne, indywidualne. Mło­dym pędom nadał tym sposobem możność bezpie­cznego rozrastania się w bujny i zdrowy krzew.

Wdzięcznością zapłonęła mu dusza i ogarnął | wszystkie momenty swego intensywniejszego myśle-

| GESTY 1 1

nia, które mu przysporzyły tyle radości i słodyczy rodzącej się świeżej myśli twórczej.

Bo wszelka nowa myśl — to cud narodzin jakby nowego człowieka, nowej indywidualności!

I gdyby nie ten najdroższy i najbliższy mu krwią człowiek, kto wie, czy zaznałby tyle rozkoszy we­wnętrznej w życiu z powodu krzewienia się w nim swobodnej, nieokiełznanej żadnym szablonem myśli.

Gest myśli ojcowskiej dał podstawy gestom my­śli syna i pozwolił im się rozwinąć prostolinijnie w łożysku nienaruszonej przez nic indywidualności.

I wykwitały zeń i wystrzelały z łona jego istności, niby promienie z kuli słonecznej, prowadzone na podbój wszechrzeczy pierwszym gestem wszczepionej weń myśli ojcowskiej!

Patrzał na deszcz, osnuwający siecią długich pa­semek wody całe miasto, mroczne i ospałe, i czując się zupełnie zabezpieczonym, oddzielonym od tego krajobrazu, cieszył się ciepłem i pogodą wnętrza swego, ostoi, którą był sam dla siebie.

Przypomniał mu się jeden moment z dnia wczo­rajszego, kiedy w towarzystwie Płogowskiej i kilku kolegów siedział w »Mimozie«. Deszcz lał, jak z ce­bra, tak samo, jak dzisiaj, Płogowska zaś, patrząc w okno zadumanym wzrokiem, słuchała dźwięcznego szeptu rynien i plusku kropel dżdżowych na kamie­niach ulicznych, wreszcie rzekła ze smętnym jakimś uśmiechem:

Mój dzień... mój dzień... Takie zachmurzone

niebo stalowe, takie szare powietrze, ta świeża dzie­wiczość pachnącej, zda się, wody deszczowej... to wszystko moje, takie moje...

Potem podparła głowę na ręku i przez zroszo­nych szyb przeźrocze wchłaniała oddech wilgotnej przestrzeni.

»Mój dzień, mój dzień...

Dzwoniły mu te słowa w uszach słodyczą ci­chego zadumania i słały w bezkresne zamglone ho­ryzonty strzały niezmożonej tęsknoty.

I równolegle z Płogowską mógłby powiedzieć:

Mój dzień... mój dzień...

Miarowym iytmem wystukują rynny, dochodzi z ulicy szum atmosferycznych opadów, płaczą szyby sznurkami łez wodnych, łkają rzewnie strumyczki ciekącej wartko po trotuarach deszczówki. A tu i ów­dzie zapalone latarnie migocą, jakby przez łzy, niby pochodnie na pogrzebie pięknej młodości...

Tyński zrywa się, oburącz chwyta się za głowę

i czuje gwałtowną potrzebę krzyczenia w głos...

Ach, to tylko tęsknota żre pierś!

»Mój dzień, mój dzień« — miarowym rytmem wystukują mu grające rynny...

W kilka dni potem, po zwykłem zebraniu »Koła-, Płogowska zaproponowała Tyńskiemu spacer. Było około godziny dziesiątej wieczorem, pogoda sprzy­jała, a nawet po słotnych dniach ubiegłego tygodnia powietrze odświeżyło się i orzeźwiająco wpływało na każdego.

No, jakże, zdecydował się pan? pytała Płogowska Rocha, stojącego na ulicy ze wzrokiem utkwionym gdzieś w przestrzeni.

Musiał jednakże słyszeć tylko dźwięk jej głosu, gdyż drgnął i zapytał:

Co pani mówi?

Czy pan pójdzie ze mną na spacer?

Bardzo chętnie. Co za wspaniałe niebo! zawołał. Gwiazd bez liku, jasno przytein, jak od lamp elektrycznych, mroku nawet na widnokręgu mało, ale za to czuć, że to wiosenny mrok. Gotów jestem pójść w taką noc wszędzie, choćby na kra­niec świata!

To rozumiem! - oderwała się Bogumiła.- Pełen pan życia, entuzyazmu, aż i mnie coś porywa!

Szli sami pustelni niemal ulicami, pełni zaufania do siebie, przyjemnym oboje owładnięci nastrojem. Odczuwali w całej pełni potęgę i żywotność swych młodych istnień, które jakimś tajemniczym węzłem wewnętrznego poczucia łączyła samotność i spokój otaczającej ich nocy. Pragnęło się mówić o rzeczach równoległych temu ogólnemu nastrojowi, miękkich, dobrych, lub miłosnych. Jednakowoż Tyński wszel- kiemi siłami starał się odsuwać te tematy i, żeby tylko coś powiedzieć, zapytał:

Jakże się pani podoba nasze Koło?

Bardzo. Przyzna pan jednak, że dzisiejsze ze­branie było nieinteresujące.

Istotnie. A wszystko przez Tolskiego. Dopóki nie znał moich przekonań, było jeszcze jako tako, odkąd jednak począłem zabierać głos i dałem mu się poznać, zachciało mu się gwałtownie ze mną walczyć i jął się przymuszać do tworzenia przeciw­nych mi argumentów. Wszystko jest sztuczne, wysi­lone, a przez to samo suche i nudne. Chciałby wszystko ujmować w karby formuł, kategoryi, chciałby z nas poczynić bezmyślne automaty, funkcyonujące według przepisów jego -widzi mi się . Krótko mó­wiąc: intruz! intruz pomiędzy nami! Zresztą niema co o tem mówić. Jedynie dodałbym jedną od siebie uwagę, że jest to człowiek, którego zadaniem jest gnębić nas i uniemożliwiać nasze wpływy. Zauwa­

żyła pani, jak często zdarza się w życiu: niemal zawsze tam, gdzie dzieje się coś dobrego, zjawia się ni stąd ni zowąd coś, co złowieszczym krąży nad tern krukiem, który dzióbie i wszystko żywe przemienia w niezdatne ścierwo!

Splunął z obrzydzeniem.

Przepraszam, że wyraziłem się nieco ordynar­nie — dodał — lecz nie mogę już dłużej powścią­gać swego oburzenia.

Zaśmiał się jakoś dziwnie z pewną goryczą, czy pogardą, w której był odnośnik do Tolskiego.

Panie Tyński — rzekła nagle uśmierzająco jakby Płogowska — nie czuje pan tego, że jak naj­mniej to odpowiednia pora do próżnego rozgorycza­nia się, pomówmy lepiej swobodnie o czem inneni. Jest pan przecież w tej chwili ze mną... — powiedziała ostatnie słowa z bardzo ładną akcentacyą i ujmują­cym gestem całej swej postaci. Było w tern wiele wdzięku młodości i jakby upojenia się nią, wrodzo­nego z wewnętrznej jakowejś podniety.

Dokąd my właściwie idziemy? zapytał z pewnem roztargnieniem.

Wszystko mi jedno — odparła Płogowska, — choćby prosto przed siebie...

A nie boi się pani nocy i mnie?

Wcale, pana jak najmniej: Nie zlękłabym się pana nawet pośród nocy w najgęstszym lesie.

Przystanął.

Wobec tego, proszę pani, chodźmy do lasu.

Pan żartuje chyba?

Bynajmniej. Całkiem szczera propozycya. Wszakże mnie się pani nie lęka.

Jakżeż można o tej porze?

Jeśli to pani bierze z tej strony, że >nie wy­pada«, to...

Ukłonił się jej z jak najbardziej komicznym ge­stem i udał, że odchodzi.

To do widzenia!

Ależ, panie Tyński, — ze śmiechem próbo­wała się usprawiedliwić Bogumiła — ja nie dlatego nie chcę iść do lasu, że »nie wypada«, tylko dla­tego, że w lesie nigdy nie byłam o tej porze.

Skrzywił się i, niby to, okropnie się nadąsał.

Widzę, że i tę sprawę traktuje pani banalnie. Kto czegoś nie widział, czy nie poznał, powinien poznać. Ale dlatego jedynie, że o tej porze nigdy pani w lesie nie była, wyrzekać się tej przyjemno­ści?! Pierwsza rzecz zważyć tylko, czy się ma na to ochotę, czy nie.

Ochotę mam, ale...

Ale? Chodzi pani o to, co powiedzą ludzie? Nikt, prócz nas obojga, nie będzie. Więc zgadza się pani?

Cóż robić, maszerujmy do lasu.

Jak gdyby w nią świeża wstąpiła energia, ruszyła raźno naprzód.

Dźwięczny śmiech buchnął z płuc Tyńskiego,

śmiech swobodny i entuzyastycznego pełen unie­sienia.

Bądźmy chociaż raz młodzi! — wykrzyknął, dotrzymując jej kroku.

Równocześnie prawie spojrzeli sobie w oczy i oboje się roześmieli, wyczytawszy w nich jak naj­głębszą dla się synipatyę.

Szli młodzi, pełni nieokreślonych zatęsknień, co­raz bardziej sobie bliżsi i pochopniejsi do bezpo­średniego zaglądania w swe wnętrza.

Noc świeciła księżycem i gwiazdami, naokrąg było widno, tylko gdzieś w dalekich perspektywach ulic mroczyły się masy wielkomiejskich budowli i krańce wylotów ulicznych, poza którymi majaczyły puste obszary pól i lasów. Z przestrzeni tchnęło cie­płem wiosny i wabiło zamkniętą w niej tajemnicą.

Zwolna ogarniało ich rozmarzenie dlatego, że byli tak bardzo sami i że tak awanturniczą przedsię­wzięli wycieczkę. Chwilami oboje ogarniał spazm narzucających się z siłą suggestywną myśli i wyobra­żeń, które, jako że niezbyt jeszcze byli do się zbli­żeni, musieli odsuwać wszelkimi wysiłkami woli.

Za miastem, na drodze, wiodącej prosto do lasu, który o jedną stąd wiorstę ciemną linią rysował się na widnokręgu, rzekła Płogowska w półsennem ja- kiemś rozmarzeniu:

Ciekawam, czy pan zrobiłby dla mnie jedną rzecz...

Powiodła oczami po jego twarzy z pewną ledwo uchwytną pieszczotliwością.

Zadrżał. To, czego się domyślał w tych słowach, przechodziło wszelkie jego oczekiwania, napełniło go przytem niepokojem, pewną trwogą o nią, że zbyt wcześnie poczyna, a zresztą nie bardzo wierzył w praw­dziwość własnego domysłu. Podniósł na nią wzrok pełen zapytań i zastanowienia.

Może to uczynię, tylko niech mi pani określi wyraźnie, o co chodzi.

Zdumiona rzuciła mu przelotne spojrzenie, które gasnąc, błysnęło skrą rozczarowania i smutku.

Nie odpowiedziała mii wcale.

Począł żałować tego, że w ten, a nie w inny sposób przyjął jej słowa. Płogowska niewątpliwie była, mówiąc je, w równym, prostolinijnym takcie psychicznym, którym, chcąc ją uszanować, powinien był dyskrecyą i współczuciem nadać ten sam bieg, on zaś udał gruboskórnego i zażądał wyraźnego wy­tłumaczenia rzeczy, których się nigdy nie tłumaczy, gdyż są zbyt subtelne i drastyczne i same przez się są zrozumiałemi.

Szedł cicho nieco zmieszany i już nie miał ochoty nawiązywać rozpoczętej rozmowy. Natomiast przybli­żył się nieco do niej i objął ją tchnieniem cichego porozumienia, jak w chwili, kiedy żąda się od kogoś przebaczenia i daje mu się do poznania, że jest się przychylnie usposobionym dla jego intencyi.

Zauważył, że Płogowska kilkakrotnie usiłowała

mu zadać jakieś pytanie, lecz coś ją ustawicznie po­wstrzymywało od tego. Nie nastawał, tymczasem na­strój pomiędzy nimi przybierał pierwotne formy swej naturalnej prostoty, tak, żs o chwilowym dysonansie rychło zapomnieli oboje.

Blizki las, rozsiany na szerokim obszarze, wcią­gał ich z jasnej przestrzeni w swe mroczne czeluście, dawało się już odczuwać pewien chłód wilgotny, zapach zroszonych jodeł i sośnin unosił się w po­wietrzu, dymiła woń ziół i kwiatów, których pełno było na obrzeżach lasu, spowiniętych w leciuchne, ledwie dostrzegalne tumany mgieł.

Ścieżyną, wykrojoną w krzewach młodej leszczyny, weszli do wnętrza lasu, niby pod baldachim roślinny, gdzie stosunkowo było dość sucho i niewilgotno. Zagłębiając się niezbyt daleko w labirynt ciemnych dróg i ścieżyn leśnych, zboczyli na małą polankę, dokąd przenikało światło nocy, zdobiące fantastycznie złociwem swych blasków korony niektórych drzew, zasnuwające połowę polany migotliwem przędziwem promieni.

Roch rozesłał płaszcz swój na trawie i usiedli w dziwnem poczuciu osamotnienia, w którem, zda się, nie tkwiło nic ludzkiego. Cały świat żyjący jak gdyby przepadł gdzieś w niewiadomym wymiarze, kompletne oderwanie się od życia, pustka przestrzeni, w której ledwo że sami mogą utrzymać świadomość własnego istnienia. Całe życie ze wszystkiemi swemi sprawami jakby przeszło bezpowrotnie, a każde ich

przypomnienie jakby snem było nieważnym, wyzwo­lenie się kompletne z okowów i pęt powszednich konwenansów.

Obojgu się natomiast wydawało, że zbliżyły się ich dusze, że powłoka ich tajemnicy pryska, że ja­kaś siła niepojęta ciągnie je ku sobie nieprzeparcie i nawskróś każe im się przenikać. Nagle, pełne na­piętej tęsknoty, rozmarzenie pochwyciło ich głowy i poniosło, jak dwoje niesytych siebie kochanków, gdzieś nad przepaście, w których czyha tęsknota śmierci, w zawrotne wiry tragicznych nieszczęść, ko­jarzących kochanka i miłośnicę węzłem wiecznej mi­łości. I marzenia ich, w ramiona się pochwyciwszy, jak dwa anioły umiłowania, otwierały przed sobą tajemnicę swej krwi i czarowały się wzajem jej nie­znanym urokiem płomiennym.

Tyński czuł, że oboje nieprzytomnieją. Płogow- ska, jak pijana, leżała na trawie, wstrząsana od czasu do czasu jakimś spazmem wewnętrznym. W pewnej chwili nagle wężowo leniwym ruchem swego ciała przypadła ku Tyńskiemu, złożyła mu głowę na piersi, którą on podparł rękami i, bojąc się wyko­nać jakiegokolwiek poruszenia, skamieniał, zda się, w nieruchomej pozycyi z oniemiałą nagle duszą i my­ślami, gdyż tem, co się stało, przejęty był do szpiku kości. Po upływie pewnego czasu dopiero odważył się zwrócić wzrok na twarz Płogowskiej, która zda­wała się być uśpioną.

Z nieogarnioną tkliwością patrzał w jej rysy i sta­

wały się dlań coraz droższymi. I pierwszy to raz przeniknęły weń słodyczą prawdziwego miłosnego uniesienia. Zapragnął złożyć głowę na jej młodej piersi i przetrwać tak w bezpamiętnem samooddaniu się miłosnej ułudzie. Zapalił się w nim dreszcz roz­kosznego poczucia i całą swą duszę kładł w taje­mnicę jej dziewiczej piersi i nieskazitelnie białego, jak marmur, jej czoła

Co tam żyje w tej piersi, co za myśl mieszka pod tem czołem?

Płogowska nagle drgnęła, podniosła wzrok w górę i spotkała się z utkwionemi w niej oczami Tyri- skiego.

Półprzytomnie wchłaniali się nawzajem wzrokiem.

Wyraz, któryby w żadnej normalnej porze dnia i nocy nie uzewnętrznił się nigdy, tkwił w nich teraz.

Płogowska, nie odrywając oczu od jego twarzy, szepnęła nagle:

Czy pan jest jeszcze niewinny?

Z błyskawiczną szybkością przypomniał sobie zdanie, wypowiedziane przez nią w formie pytania: »Ciekawam, czy pan by mnie zrobił jedną rzecz... i... zrozumiał.

Chcąc zaś poniekąd usprawiedliwić się przed nim, rzekła:

Nikomu nie zadałabym tego pytania, ale panu...

Potrząsnął przecząco głową.

Przylgnęła ciekawym wzrokiem do jego twarzy, jak gdyby usiłowała zgłębić wszystkie jego eroty­

czne tajemnice. Dał, co mógł. Zsunęła głowę z jego piersi, siadła w poprzedniej swej pozycyi i popra­wiła nieco włosy. Tyński zdenerwowany zapalił pa­pierosa, nie wiedząc, co począć z tym fantem, cho­ciaż właściwie zdecydowany był na wszystko.

Nagle na samym skraju lasu rozległ się trzask rozsuwanych gałęzi i dał się słyszeć szept:

Tam ktoś pali papierosa...

Był to gruby, ordynarny głos męski.

Jacyś ludzie zmierzali w ich stronę. Rogowska zbladła z przerażenia i usunęła się nieco w cień roz­łożystej jodły, Tyński zaś wstał, wyjął z zanadrza re­wolwer i czekał spokojnie.

Opryszki! — szepnęła Płogowska.

Cztery ludzkie postacie zatrzymały się na środku polany, z których jedna wysunęła się naprzód.

Kto tam jest? — zawołał ten sam tubalny głos męski.

Ludzie! — brzmiała odpowiedz Tyńskiego.

Co za ludzie! Przyszliście tu sobie gruchać, aniołki! A macie pieniądze?

Mamy, ot takie! — rzekł Tyński, podnosząc rękę z nabitym rewolwerem.

Tuż poza swemi plecami poczuł opiekuńczą obe­cność Płogowskiej.

O, widzicie ją! — zaśmiali się wszyscy czterej.

Tynski podniósł rewolwer nieco wyżej i wystrze­lił. Kula przeszła ponad głowami napastników, a za­

rośla odpowiedziały tysiącznem echem oddanego strzału.

Czterech drabów skupiło się, i poczęło coś sze­ptać między sobą. Po chwili odezwał się jeden z nich:

- A dasz pan jaki okup?

W odpowiedzi huknął drugi strzał.

Nastała zupełna cisza. Jak gdyby nigdy nic, ode­szli powoli w głąb lasu, flegmatycznie przed siebie spluwając.

Linia nastroju obojga młodych uległa kompletnemu załamaniu. Chociaż Tyński, znając swój charakter, dobrze wiedział, iż tak, czy inaczej, stosunek jego do Płogowskiej nie uległby żadnej zmianie, mimo wszystko zły był, iż nagle jakby go kto oblał ku­błem zimnej wody i strącił 7 jakiejś płomiennej wy­żyny w padół srogiej rzeczywistości. Cały czar mię­dzy nimi prysnął. I na Płogowskiej można było po­znać ślady niezadowolenia.

Jakie to życie dziwne — myślał przynosi niespodzianki i to przykre niespodzianki zawsze w chwilach, kiedy się tego człowiek jak najmniej spodziewa. Rzadko kiedy żyjące w nas gesty we­wnętrzne wykwitają z nas w swym nieskażonym ca­łokształcie, niemal zawsze przynosi im zagładę jakaś niezależna od naszej woli brutalna siła, przychodząca z zewnątrz. Co zaś w tem najgorsze, to, iż zapano­wać nad nią nie mamy możności. Wygląda to po­niekąd na sztuczną strukturę, niemniej jednak lu-

ciziom tej sprawy nieświadomym musi zatruwać ży­cie i zohydzać w ich oczach najpiękniejsze jego li­nie. Kto bowiem świadom tego, jeśli nie upora się z tem natychmiast sam, może przynajmniej łudzić się nadzieją, że przecież lepiej pod tym względem będzie w najbliższej przyszłości.

Zbierali się do odejścia.

Płogowska podrażniona mówiła:

Nie jest-że to oburzające? Ni stąd, ni zowąd, napadają nas jacyś łupieżnicy, robi się awantura i kompromitują nas w najokropniejszy sposób. I co z naszej sielanki?! Tak nas przecie otrzeźwili, iż to, co przed chwilą wydawało się pięknem, obecnie stało się warte śmiechu, jako ucieszne mazgajstwo. Konie­czna była ta cała sielanka!

Patrząc mu w oczy, wybuchnęła gwałtownym śmiechem, który dźwięcznem echem słał się po zro- szonem polu, na które obecnie wyszli z głębi lasu, i szedł powietrzem młody, szczery, rozkołysany, pe­łen suggestywnej, pobudliwej siły.

Tyński, rozumiejąc doskonale pobudki, które skłoniły ją do tego śmiechu, porwany śmiał się także, co zdziałało, że śmiech obojga przeszedł nie­bawem w spazm niepowstrzymanej wesołości, która ich już do końca drogi nie opuszczała.

Ach, ta sielanka!

I buchał wciąż z młodych piersi ten swawolny szczery śmiech, który nadto był dla nich auto-

krytycznym probierzem ich dzisiejszej nocnej wy­cieczki.

Nawet przed kamienicą, w której mieszkała Pło­gowska, po uściśnięciu sobie rąk na pożegnanie, fi­luterne rozbłysły im oczy płomykami wesołości i roz­stali się oboje — roześmiani.

Na drugi dzień o pierwszym zmierzchu Tyński opuścił tajemniczo swój pokój, tak, że nawet Mar- wicz nic o tem nie wiedział i wyszedł na ulicę. Za­głębił się w labirynt zaułków, którymi raz już prze­jeżdżał owej pamiętnej nocy z Żabskim.

Przeżywał podobny nastrój, jak wtedy, bardziej jednak intenzywnie i burzliwie. Nie pomogły żadne perswazye, ani wymyślania samemu sobie od osta­tnich«, nie pomógł słodki obraz Płogowskiej, który więził jego zmysły i nie schodził mu z oczu, głos krwi silniejszy był ponad wszystko. Przygłuszał na­wet rozsądek, nie ujmując jednakże nic z istoty jego szlachetniejszej treści duchowej.

Roch Tyński zdążał w to samo miejsce, które pierwszy raz odwiedził, pociągnięty przez Żabskiego.

Mimo, że jakieś głosy wołały mu w duszy: • wróć«, mimo, że obraz Płogowskiej prześladował go bez końca, starał się o tem wszystkiem nie wie­dzieć i przyśpieszał coraz bardziej kroku, byle tylko

GESTY 12

nie powstała w nim tyle trzeźwa myśl, któraby go mogła popchnąć w odwrotnym kierunku.

Nie chciał tego.

Nagle, jakby z pod ziemi wyrósł, zjawił się przed nim Tolski. Stał przed nim na trotuarze, wyciągnął rękę do powitalnego uścisku, zjadliwy zaś uśmiech, niby żmija, przewijał mu się po wargach.

Było to zjawisko zgoła niespodziewane i niepo­żądane, zwłaszcza w tej chwili.

Cóż tu kolega robi o tej porze w dzielnicy, której się nawet nie wspomina w porządnem towa­rzystwie? — zagabnął Tyńskiego głosem, w którym tkwiło dużo szyderczej uciechy.

Tyński wzdrygnął się, było mu tak, jak gdyby mu kto nożem powiódł po nerwach. Odparł z zi­mną krwią:

Zapewne to samo, co i kolega.

Wątpię, gdyż ja tu mieszkam, o ile mi zaś wiadomo, kolega mieszkasz na przeciwnym krańcu miasta. Z łatwością mogę się wytłumaczyć: wysze­dłem dopiero co z domu i zmierzam w pierwszo­rzędne dzielnice za interesami — rzekł i znowu go przewiercił złośliwemi oczkami.

Również interesy można mieć nawet w dziel­nicy zaułków i krętych uliczek — odparł mocno po­drażniony Tyński i chciał odejść.

Za pozwoleniem — Tolski pociągnął go za guzik od palta. — Czy kolega widzi, co tu się dzieje?

Tyński powiódł wzrokiem dokoła.

Cóż, zwykły życia bieg...

Trąd moralny, brud, zgnilizna. Gdybym mógł, tobym stąd uciekł, gdzie pieprz rośnie! — zawołał Tolski z napoły szczerem uniesieniem.

Tyński znowu się obejrzał. Ulica zawalona była tłumem, złożonym z proletaryatu i najniższych mę­tów społecznych. Alboś widział robotnika, żonę jego, robotnicę, sklepikarza, czy przekupnia, lub też poma­lowane, anemiczne, jakby już nad grobem stojące, dziewki uliczne, alfonsów i indywidua o drapieżnym wzroku, z których twarzy pierzchnął już, zda się, wszelki wyraz ludzki. Były to jakieś pokręcone, krzywe postacie, o pomarszczonej, obwisłej skórze, zgarbione i łypiące na świat wzrokiem nieufnym, złym, ubrane w tabaczkowe surduty i w jakieś nieokreślonej barwy i kształtu czapki i kapelusze. I piętno chorób wsze­lakich nosił na sobie ten warkocący krzykliwie tłum, mający przecież także jakieś prawa do życia, z któ­rego zbierał łapczywie same odpadki i tem się czę­sto musiał delektować.

Domy nizkie, brudne, z poobłupywanym tyn­kiem, niektóre z tajemniczem piętnem jakowychś szczególnych przeznaczeń, pełne szynków, zadymio­nych, przyćmionych, rozdźwięczonych słodkawo-sen- tymentalnemi melodyami «elektrycznych fortepianów«, czy »kapel damskich« — wszystko to stanowiło od­powiednią dekoracyę 'dla tego zbełkotanego środo-

12*

wiska, z łona którego buchało w najwyższym sto­pniu rozwinięte niezdrowie.

Tylko tu i ówdzie błysnął jakiś świeży kwiat w hożej jakiejś dziewczynie, czy robotniku, importo­wanym ze wsi na rozpalony bruk wielkomiejski. Żal porywał na widok tych istot już jakby ginących w strupieszałych trzewiach tej niższorzędnej odrośli gałęzi społecznej, odrośli, której odjęto soki żywotne i którą zmożono chorobą próchnienia.

Roch pokiwał głową i rzekł:

Więc kolega uciekłby stąd na koniec świata?

Powiedział to z tak szczególną tonacyą gło­sową, że Tolski drgnął i okrył się rumieńcem. Nie wiedział, co odpowiedzieć.

Bo dla mnie - ciągnął dalej Tyński — ten tłum jest rośliną więdnącą, której więcej słońca, wię­cej dopływów źródlanych, a ozdrowi się i w pozór dziewiczego przyoblec się może łatwo człowieczeń­stwa. I on ma swoją poezyę, swoją moralność i swoje uczucia, tylko to wszystko trzeba podnieść i wypie­lęgnować ku uzdrowotnieniu.

Widzi kolega, ja myślałem, że kolega... Tolski nie dokończył, powiódł natomiast wzrokiem po postaciach przechodzących kobiet.

Że co? — zapytał, udając, że nie rozumie,

Tyński.

No... że kolega po to tu przyszedł...

Tyński zaśmiał się nieco sztucznie.

Nie — odparł, kręcąc głową - znalazłem się

w tej dzielnicy całkiem przypadkowo. Idąc spacerem, zaszedłem tu...

Było mu przykro, że skłamał, kłamstwo to jednak zrodzone było przez jakiś nakaz wewnętrzny, nie każdy mógł się wedrzeć do tajników jego duszy, był na to zbyt dumny i nieustępujący. Zresztą mógł so­bie pozwolić na kłamstwo, zwłaszcza, że po ostatnich zdaniach Tolskiego odpadła go poprzednia chętka, co już w poważnej części wykluczało kłamstwa tego istotność. Łatwo się było przytem usprawiedliwić przed samym sobą zamiarem przyglądnięcia się dziel­nicy nieznanej, tchnącej egzotycznym urokiem swej odrębności i zbadania duszy zamieszkującej ją lud­ności.

Podał Tolskiemu rękę na pożegnanie, mówiąc z odcieniem szyderstwa:

Niechże się kolega śpieszy z ową stąd ucie­czką... Do widzenia!

Wykręcił się na pięcie i odszedł, nie oglądając się poza siebie.

Zły był na samego siebie i na Tolskiego, że mu niespodzianie zastąpi! drogę. Czuł się zdenerwowa­nym i pozbawionym podstaw do pełnego sytego przeżycia reszty dnia dzisiejszego. Obojętnie przepy­chał się przez tłum, zalewający trotuary, świszcząc pod nosem jakąś aryę z operetki.

W jakiś czas potem na zebraniu członków Koła- dyskusya toczyła się niemal wyłącznie pomiędzy Tol- skim a Płogowską. Nie spierali się, owszem, czuć było nawet zachodzące między nimi porozumienie. Po skończonem zaś zebraniu tak się jakoś stało, że chociaż Tyński przygotowany był, jak zwykle, do odprowadzenia Płogowskiej, uprzedzony został przez Tolskiego, który się zręcznie koło niej zawinął i ra­zem z nią zniknął w mroku ulicznym.

Tyński, dręczony okropnemi podejrzeniami, szedł do domu do najwyższego stopnia przygnębiony. W pamięci tkwił mu ironiczny wyraz twarzy żegna­jącej się z nim Płogowskiej. Targnęła nim trwoga i zbudziło się przeczucie, że zajdą w jego życiu ja­kieś katastrofalne zmiany, które zachwieją jego do­tychczasowym spokojem.

Tymczasem Tolski z Płogowską przemykali się ukradkiem ulicami, prowadząc ożywioną rozmowę.

Więc pan stanowczo jest przeciwny ideologii Tyńskiego? — pytała.

Potępiam ją nawet! — rzekł z mocą Tolski — i jego samego, to jest dziki, pierwotny człowiek. Jego idee wypaczają tylko mechanizm życiowy i de- zoryentują ustosunkowania się ogólne.

I charakter ma istotnie taki, jak pan określił? — indagowała dalej.

Przekonałem się... Najlepszy dowód, że go spotkałem na Brukówkach... Zna pani tę dzielnicę?

Nie znam, słyszałam o niej tylko...

Płogowska przygryzła wargi, oczy nabiegły jej

łzami i na twarzy wykwitły lekkie rumieńce.

Czy pan jest pewien tego?

Sprawdziłem rzecz całą naocznie. Mówił co prawda o jakimś altruizmie społecznym, lecz myślał zgoła o czem innem: maskował się poprostu. No, do widzenia pani! — dodał w końcu, widząc, że Płogowska zatrzymała się przed bramą kamienicy, w której mieszkała.

Pożegnała go zimno, uściskiem swej ręki nie­mal że odepchnęła go od siebie. Spełnił wobec niej funkcyę niezbyt przecie zaszczytną: denuncyował przed nią Tyńskiego. Doznawała wrażenia, że otarła się

o coś ślizkiego, gadzinnego. Nawet ręka, którą jej podał, była lepka od potu, wiotka, tak, że sprawiała obrzydzenie.

Wstępowała na schody z głową ciężką od na-

Iłoku świeżych myśli i bolesnego przygnębienia, które powoli ustępowało miejsca tembardziej roz­paczliwszej, gdyż, jak stal, chłodnej, pozornej obo­jętności.

Tyński! Ten Tyńskil... żeby aż tak...

Myśl potoczyła się ołowiem...

Płogowska rozpętała bicze chłosty moralnej nad Tyńskim. W kole swych znajomych, jak również między członkami znanego nam grona artystycznego, w przeciągu krótkiego czasu rozprzestrzeniła poglądy na sprawę stosunku mężczyzny do kobiety. Oczywi­ście nie były to poglądy płytkie, grzeszące brakiem oryginalności i wypowiedziane w formie zdawko­wych frazesów, lecz po przefiltrowaniu się w mózgach kilkudziesięciu osób, straciły całokształt swej formy i dałyby się zamknąć w krótkiem a węzłowatem po­wiedzeniu, że stosunek mężczyzny do kobiety wi­nien być czysty«. W sposobie jednak wprowadzenia ich w życie musiała tkwić jakaś fascynująca sensa- cya, gdyż odrazu wytworzyły atmosferę gorącą i po­budliwość umysłów podniosły do niebywałego sto­pnia. Nazwisko Płogowskiej wymawiały usta każdego, stała się modną.

Rzecz naturalna, w ogólnym tym rozgwarze zna­leźć się musiał i Tyński, który słuszność tych po-

glądów kompletnie uznawał, jednakowoż odczuwał za nie pewną do Płogowskiej urazę, zrazu mimo- wiedną, potem nagle rozbłyskiem domysłu uświa­domioną.

Wiedział, że poglądy te zrodziła intryga Tol- skiego. Upodstawienie czerpał stąd, iż od czasu spo­tkania się z nim na »Brukówkach«, wszystko się nagle poczęło wokół niego zmieniać. Koledzy pa­trzyli nań już innym wzrokiem, jakimś bardziej obcym, obojętnym, nawet Opocki wyrządził mu jakąś przy­krość, Płogowska poczęła go unikać i coraz częściej widywać się z Tolskim, wreszcie, jak gdyby z roz­mysłu, rozrzuciła garść myśli, byle mu tylko doku­czyć, gdyż przypominały mu jego grzechy i pro­jekty na grzechy jeszcze niepopełnione. Radzono jej jej nawet na ten temat napisać obszerny traktat. Ali­ści Tyński, którego jakoś najbardziej wciągano w dy- skusye, zda się, z rozmysłu podrażniony, gdyż wyda­wało mu się, iż objaw ten jest zręcznie prowadzoną przez Tolskiego i Płogowską intrygą, postawił wręcz przeciwny problemat i wszelkie dowodzenia Płogow­skiej nazwał »albumowemi myślami pensyonarki«,— przyszło mu tern łatwiej, iż owa chłosta moralna dosięgła go w nader komicznej formie docinków i naiwnych strofowań, wyjąwszy momenty, w których się o tem dyskutowało. Dochodziło go z daleka, że »tak się żyć nie powinno«, gdyż takie życie jest »niemoralne«, że on, Tyński, jest »rozpustnikiem«, że »z tego rodzą się choroby«. Oczywiście, gdy go

podobne uwagi poczęły dochodzić, przystosowywane do jego osoby bez żadnej proporcyonalnej miary, podburzyły go silnie przeciw Płogowskiej i Tol- skiemu, wystąpił przeto z całą mocą i niepowstrzy­manym impetem, ile że upokorzyć go chciano i po­uczyć».

Poglądy Płogowskiej — mówił — dadzą się streścić w jednem określeniu, że »stosunek mężczyzny do kobiety winien być czysty«, ja zaś twierdzę, że stosunek ten lepiej by był dowolny, zwłaszcza tam, gdzie chodzi o ludzi kulturalnych. Indywidualność człowieka dobrze wychowanego nie powinna na tym punkcie doznawać żadnych sztucznych skrępo­wań i uszczupleń, jeno swobodnie — jak napięta strzała — powinna wystrzelać w kierunku swych naj­istotniejszych przeznaczeń. Panna Płogowska, jednem słowem, wywodząc swe poglądy, wpisała się do pen- syonarskiego albumu, dość poprawnie, lecz naiwnie.

Stanął przed Płogowską chmurny i patrząc jej w oczy zimnym, jak lód, wzrokiem, zapytał głosem twardym, chropowatym:

Napisze pani ten traktat?

Jeszcze nie wiem — odparła z najzupełniej­szą swobodą, przymrużając zlekka oczy.

Coś go podnosiło.

A może lepiej byłoby napisać katechizm dla małych dzieci, lub niedoświadczonych młokosów?

W oczach Płogowskiej zamigotała stal, posępnym cieniem zawlokła się twarz.

Zrozumiał — błyskawicą przemknęło jej przez mózg. — Ciekawa rzecz, że nie domyśla się, dla­czego to zrobiłam.

Jak burza — szepnęła.

Tyński zadrżał. Jeśli to wszystko istotnie miało mieć to znaczenie, jakie poddały mu jej ostatnie słowa, rzecz przedstawiała się zgoła inaczej, zwła­szcza, że widział ją już teraz nie w świetle swej gro- micielki, lecz zakochanej w nim do szaleństwa ko­biety. Pamięć doznanego upokorzenia nie pozwalała mu jednak odrazu powrócić do normalnego z nią stosunku towarzyskiego, jak zwykle.

Utkwił w jej twarzy wzrok pociemniały od we­wnętrznego skupienia, w którym czyhał powściągany wyraz tłumionego oburzenia, czy dotkliwej urazy.

Nieszczęście chce — rzekł — iż odgaduję zamiary pani i w zupełności je rozumiem. Dziwi mnie tylko, iż, znając mnie, starała się pani dotrzeć do mnie w tak dziwnej formie i niezwykłej.

Policzki jej spłonęły wypiekami.

Panie Tyński! nie mówmy o tem — odparła żywo.

Tyński skrzywił się i ciężko westchnąwszy, mó­wił dalej:

Przeciwnie, mówmy o tem, fakt ten bowiem, zamiast dodatnio, wpłynął na mnie ujemnie, zachwiał mym spokojem wewnętrznym i pogmatwał mi pe­wne linie wyobrażeń o pani. Wszakże zamiast roz­pętywać nademną burzę, trzeba było wyciągnąć mnie

na poważniejszą w tej mierze rozmowę, gdyż, mo- jem zdaniem, niema tematu, któregoby swobodnie nie można było rozbierać. Pani zaś, krępując się niechy­bnie mną, postanowiła przez rozprzestrzenienie owych znanych mi poglądów, dotrzeć do mnie w sposób pośredni, co oddziałało na nasz wzajemny stosunek zgubnie...

Panie Tyński, to się da naprawić — pod­chwyciła żywo Płogowska. — Słyszałam o panu niepochlebne opinie i chcąc pana ratować, chwyci­łam się tego środka. Mimowolnie popełniłam błąd. Okazuje się bowiem, iż miara dopasowana do pana jest bezużyteczna...

A nawet szkodliwa — dodał, — zwłaszcza, że nie oparła się pani na konkretnych podstawach.

Przepraszam, podstawy miałam konkretne, lecz z gruntu fałszywe, oparte na czczych domysłach i poddanych podejrzeniach.

Niech i tak będzie! — zakonkludował Tyń­ski, popatrzawszy łagodniej w jej piękne, stalowej barwy oczy, przypominające chmurny o dalekich per­spektywach dzień bez deszczu. — Pozwoli pani je­dnak, że dla zatarcia wszelkich śladów sporu pomię­dzy nami, przystąpię do szczegółowego rozbioru przeżytych wspólnie momentów. Zgoda?

Zgoda! — potwierdziła z radosnym błyskiem w oczach, przeczuwając, iż, mimo wszystko, zbliża się coś dobrego od tego człowieka.

Przypuśćmy, że pani zakochuje się we mnie. Nie gniewa się pani na mnie za to przypuszczenie?

Bynajmniej.

To zresztą tylko przypuszczenie. Nagle przy­chodzi moment mimowolnej i prawie mimowiednej obojętności, kiedy nawet przedmiotowi swej miłości gotowym się jest wyrządzić krzywdę, czy jakowąś przykrość. Wówczas najlepiej oddalić się od kocha­nego mężczyzny i udać zbliżenie do jakiegoś innego mężczyzny. Zaczerpnięcie stamtąd pewnych oryenta- cyi, dotyczących kochanej osoby, stwarza na nią od­mienny nieco kąt patrzenia i powoduje silny odrzut po linii tych oryentacyi. Tym odrzutem zaś w da nym wypadku — poczęty między nami spór. Tym­czasem natknęła się kosa na kamień...

Udobruchany już zupełnie, zaśmiał się serdecznie.

Pamięta pani ową noc, spędzoną w Iesie? Tyle śmiechu, pięknego, zdrowego śmiechu! Ktoby przypuścił, że po tem wszystkiem nastąpi rozdźwięk między nami! Ale, jak mówi stare przysłowie »nie­ma tego złego, coby na dobre nie wyszło«. Każde nowe przeżycie pogłębia nas tylko i przynosi dużo doświadczenia, co znowu sprzyja dojrzewaniu. Dla­tego też nie żałujemy tego...

Płogowska ściągnęła brwi i rzekła:

Wie pan, że ja żałuję, ale tego, że nie utrzy­mał się pan w początkowym impecie rozpoczętej ze mną walki. Sam pan przymusił mnie do zawieszenia broni. Byłabym niewątpliwie poniosła klęskę, na co

już zresztą zanosiło się z samego początku i pan tryumfowałby jako zwycięzca (a jedno przynajmiej zwycięstwo nademną należało się panu), ja zaś, jako pognębiona, byłabym silna tem, iż przeżyłam wszystką moc swą na zadanie planu odwetowego ciosu. Kto wie, czy nie byłoby to nam obojgu przyniosło wię­cej pożytku. Spotęgowalibyśmy życie naszych wnętrz, tem samem pomnożylibyśmy jego bogactwa o wiele nowych myśli i poglądów na świat. Przyszlibyśmy do siebie przez to, co w nas samych żyje nieznane jeszcze i niewydobyte. Ale stało się, za to na przy­szłość unikajmy zbyt rychłych porozumień.

I mierzmy się miarą nie tej oceny, jaką przy­kłada do nas opinia ogółu, czy jednostek, lecz miarą sprawiedliwą, tą, o jakiej nam mówią najskrytsze na­sze przeczucia — zakończył uroczyście Tyński.

Poznać się trzeba lepiej — dodała Płogow­ska, patrząc mu uważnie w oczy.

Powtarzam, że nie ma celu opowiadanie fak­tów z swego życia, aby poznać samych siebie, niech nam powie wszystko o nas nasze wewnętrzne poczucie.

Tyński ujął w dłoń swoją jej białą rękę, przy­ciągnął ją bliżej do siebie i rzekł głosem, gnącym się od niemego błagania:

Niechże mi pani powie, co mówi pani o mnie jej wewnętrzne poczucie...

Zastanowiła się i szczere, pełne ufnej prostoty spojrzenie cisnęła mu w głąb duszy.

Czekał.

Że... że... — zająknęła się — że pan jest czło­wiekiem wyjątkowym, takich się w życiu nie spo­tyka ...

Panicz jest najładniejszy ze wszystkich paniczów, jakich kiedykolwiek widziałam < przewinęły mu się z jakąś chochlikowatą złośliwością przez mózg słowa hożej wiejskiej dziewczyny, wypowiedziane niegdyś na łące wśród słonecznego krajobrazu.

Wzdrygnął się.

Skąd to wszystko pochodzi? — myślał. — Zbyteczny i nie na miejscu krytycyzm.

Znowu załamanie. Całym wysiłkiem woli po­wstrzymywał się, aby nie zgasić miotających nim uczuć i nie wybuchnąć wewnętrznym śmiechem z nadmiaru krytycznego zmysłu, który nagle Pło- gowską, a nawet jego samego postawił w nader ko- micznem świetle.

Groził upadek miłosnemu napięciu, groziło cy­niczne rozpętanie się myśli przewartościowujących i nicujących wszelką treść psychiczną, dającą pod­stawy wszelkiemu istnieniu. Był w niebezpieczeństwie. Nic łatwiejszego przecie jak nawet bez współudziału swej woli, zburzyć swoje własne i czyjeś szczęście, wykopać grób pięknu, zakazić śmiercią wszelkie nie­skazitelne linie działań i porywów. Ale co potem?

Padł weń jakiś cień złowieszczy. Bez uprzedniej pogody w duszy powtórzył pytanie.

Powiedziałam panu — odparła cichutko.

Wstępowała w nią słodycz uczuć, podnosiła się z łona jej istoty pieśń o niedalekiem przyszłem szczę­ściu. Jak przepyszna roślina, rozkładała pędy i pąki swe pod blask promienny słońca, nie przeczuwając nawet, co się dzieje w duszy Tyńskiego. Dopiero, gdy nie otrzymała odeń żadnej odpowiedzi, rzuciła nań okiem i aż zatrzęsła się od wrażenia, jakiego doznała.

Był blady, jak płótno, oczy zapadnięte pod cza­szką, jarzyły się gorączkowo, policzki jakby się po- zapadały, o czem świadczyły ziemiste plamy, które wystąpiły na skórze.

Co panu jest? — zawołała z boleśnie wykrzy­wionym wyrazem twarzy.

To się nie da opowiedzieć słowami — od­parł posępnie, a po twarzy jego przelatywały cienie, świadczące o wewnętrznem zmaganiu się z jakąś zmorą. — Są czasem walki i tragedye wewnętrzne, których zrodzenie się zawdzięczamy samym sobie, nie zaś zewnętrznym naciskom okoliczności. Spotkało mnie, krótko mówiąc, nieszczęście w samym sobie, a jakie, o tem się nikt nigdy nie dowie. Bywają sprawy, o których się nigdy nie mówi nikomu, a na­wet ledwie się je dotyka myślą.

Był zgorączkowany i cały drżał.

Dlatego, wybaczy pani, pożegnam ją i pójdę. Może kiedyindziej. Pękła jakaś struna.

Wzruszył ramionami, rozłożył na swe usprawie­dliwienie bezradnie ręce.

GMTT 13

Może kiedyindziej, dziś — nie.

Powiódł rozpaczliwym, jakby chorym wzrokiem dokoła i odszedł, a Płogowskiej zdawało się, iż ra­zem z nim skonał jeden z dni jej życia; niezwykłość zaś całej tej sytuacyi i stanu psychicznego, w jaki nagle popadł niechcący Tyński, odebrała jej możność i chęć zatrzymania go przy sobie.

Tyński szedł ulicą posępny, bezładnym i niedba­łym krokiem, patrząc dziś na świat jakby przez za­kopcone szkła okularów.

Słonce świeciło, lecz dla niego świeciło ciemno, ludzie przechodzili koło niego weseli, rozgwarzeni, a jemu się zdawało, że to warkocąca fala rozpaczy, ulice, jak złote od słońca rzeki, kładły się wzdłuż i wpoprzek miasta, a w oczach iego przybierały po­zór olbrzymich wężów, opierścieniających ludzkość, skazaną jakby na pożarcie przez te gigantyczne be- stye, tak spokojnie i tak przypochlebnie rozpostarte na gościnnem łonie ziemi.

Na rogu jakiejś ulicy zaczepił go żebrak. Łysy był, żółty i cały pomarszczony od starości, małemi, krwią nabiegłemi oczkami wpijał się w źrenice Ro­cha, jak gdyby chciał z nich wyssać wszystką jego młodość i świeżą bujność. A tyle obłudy, tyle nie­nawiści tchnęło od całej tej plugawej postaci, że Tyński z odrazą odsuuął się z trotuaru i przyśpieszył kroku, byle tylko jak najdalej znaleźć się od tego zjawiska, co niespodzianie zastąpiło mu drogę, okro­pne, wstrząsające do szpiku kości.

Jeszcze mi tego trzeba było — pomyślał. — Sam nie wiem dlaczego, dziad ten wywarł na mnie tyle przygnębiające wrażenie. Może to tylko dzisiaj... Szczególny jakiś dzień...

Krzywe, jakieś groźne linie wybiegały ku niemu z całego otoczenia i mroczyły, wyginały jego pro­stolinijne poczucia.

I dlaczego?

Dlaczego spokój i szczęście nie mogą trwać nie- zmącenie?

Czyja to dłoń rozsypuje śmiercionośne wszędy zarazki?

Wpełza do wnętrza jakiś straszny niepokój i pa­trzy z niego w świat obłąkanym wzrokiem trwogi i złych przeczuć...

Tyński przez dłuższy czas zmuszony był borykać się z samym sobą, a raczej z tem, co go gniotło; uosabiało się w ten sposób, iż utrwalało w nim prze­konanie, że odkrył w sobie nieznane cechy charak­teru, które dopiero teraz wystąpiły wyraźnie i kazały mu się spodziewać jakiegoś przełomu. Aliści przełom nie nadchodził, natomiast poczęło otulać go dobro- czynnemi skrzydły ciche uspokojenie i na widno­kręgu jego wnętrza błysnęło nagle zdrowem świa­tłem wypogodzenie. Wydawało mu się, że jest na­turą, w której dokonywa się zmiana pogody z słotnej na słoneczną.

Powracały fale przeżyć radosnych wspomnień, miłych i odżywczych myśli.

Przypomniała mu się pierwsza erotyczna przy­goda, przeżyta do spółki z Zabskim, przypomniał mu się Opocki z chwili, kiedy zapoznawał go z Pło- gowską i Mgielską, wszystkie pobudzenia erotyczne z lat młodocianych i późniejszych, wszystkie zapędy

powściągane, lub siłą przypadku powściągnięte... i od­nalazł w sobie całe zasoby na miłość bujną, świeżą i namiętną. Żywotne skarby jego istoty fizycznej przedstawiały się, jak niewyczerpany śpichlerz,.. i czuł, że na tym podkładzie poczyna kiełkować w nim zdro­wie myśli i wyobrażeń. Drgnęły w nim życiem ja­kieś utajone struny duszy i zadźwiękły pieśnią czaru powracającej rozkoszy istnienia.

Czy starczy jedna silna i gwałtowna miłość, mi­łość »aż do śmierci« i poza jej krańce?

Dlaczego poza drogiem wyobrażeniem postaci Płogowskiej, poza całym splotem uczuć, odnoszących się do jej osoby jedynie, rozprzestrzeniał się w nim cały szereg wyobrażeń i pobudzeń, rozgałęzionych w nieskończoność i wysilał go w kierunku niezna­nych i dalekich mu wymiarów rzeczywistości?

Czuł, że prócz tej jednej, zdolny byłby kochać wszystkie, niezbyt stare i brzydkie kobiety.

Dlaczego?

Czy to bogactwo natury? Czy dążność ku kształ­ceniu i rozwijaniu żądz swych i upodobań? A może to tylko chorobliwość?

To być nie może! Wszakże poczucie owej da­lekiej miłości wpychało mu w ramiona świat, który owiewał tęgiem tchnieniem swych myśli, zdrowych, jak nierobaczywe ziarno i wielbił entuzyazmem roz­kwitłej młodości!

Kochałby małą dziewczynkę, lecz nie miłością zmysłów, jeno uczuciem pełnem platonicznego piękna.

Kładłby na jej włosach pieszczotę swych dłoni, patrzałby w jej niewinne oczęta, jak skrawki bez- obłocznego błękitu, pogodne — i uśmiechem warg swych, niby słodyczą pocałunku, opieszczałby białe czółko i drobne jej usteczka.

A żądza, pleniąca się w łonie jego istoty, ni- gdyby nie zadrgała w nim lubieżnem zapragnienieni.

I kiedyby ją widział przed sobą, lśniące na nie­bie słońce opływałoby łagodną pełnią swych bla­sków . świat, odśmiechnięty radosnej czystości jego wnętrza.

I czerpałby z niej niewinność dla wzmożenia po­czuć własnej niewinności, czerpałby z niej piękno idyliczne dla spotęgowania własnego piękna i nie­zmąconej zgoła niczem pogody duszy.

Kochałby dziewicę, którą nieokreślone miotają pragnienia, dziewicę o bujnych warkoczach, z wień­cami na białych skroniach.

Przysiągłby jej miłość.

I w ciche, letnie wieczory, kiedy na horyzoncie bezgłośne rozpalają się błyskawice, odbywałby z nią dalekie spacery i zawszeby mówił, że ją kocha, nigdy, że pożąda.

Wtedy wypełniałaby wnętrze jego melancholijna słodycz, pierś zaś dziewicy drżałaby tęsknem nieza- spokojeniem.

I tajemnica, zwąca się miłością, nigdyby nie wy- kwitła pomiędzy nimi w znak wyobrażenia, w znak poznania.

Albowiem wartość odsłoniłaby się tęsknoty.

A gdyby na wyżynie tych napięć dziewiczość jej rozpadłaby mu się w ramionach, znaczyłaby, iż dla zachowania ich nieskazitelnej linii tak stać się mu­siało.

Kochałby kobietę dojrzałą, o ponętach przepy­sznej rośliny i płomienne spędzałby u niej noce. Mogłaby to być kobieta, przyjmująca kochanków, ale tylko przez nią samą wybranych i upragnionych.

Obdarzałaby go soczystym owocem dojrzałych ukojeń.

Rozkosz budziłaby w nim siły odświeżające wszel­kie przekwity-

Kochałby mężatkę, chociaż lęk podnosiłby mu włosy przed srogością jej męża.

Kochałby dziewkę uliczną me dlatego, iżby ją kochać miał naprawdę, jeno dla dopełnienia cało­kształtu poznania, ktorego jeszcze nie posiadał.

Owijałby ją ramieniem, a z przestrzeni pełzłoby ku niej sto obcych, wyrywających mu ją ramio boć przecie każde z nich coś uszczknęło z niej...

Kawał życia, pulsujący krwią żywą, ale tylko krwią!

Tak oto kochałby ją, jako że i ona dopełniałaby sobą różnorodność jego bogacącego się wnętrza.

Kochałby wszystkie, a każda przynosiłaby mu co innego w darze.

On zaś brałby, nażywiałby jestestwo swe treścią zewsząd obficie czerpaną i obsiewałby ziarnem mą­

drości łono dobrej ziemi, na której tyle można się nauczyć dobrego i tyle zaznać rozkoszy.

Uczuł potrzebę zobaczenia Płogowskiej. Po osta- tniem zdarzeniu wydało mu się to rzeczą nieodzo­wną. Choroba rozdrażnienia przeszła, zostało poczu­cie niedosytu i pewnego niedopełnienia w stosunku z Płogowską, co niezbędnego dopraszało się uzu­pełnienia. Zresztą kiedyż, jeśli nie teraz, gdy promie­niał spokojem wnętrza, pójść do niej i podzielić się z nią tem co miał i czuł dla niej w swej duszy?

Wyszedł na ulicę, niby odrodzony. Wszystko błyszczało, łączyło mu się w oczach, pulsowało szybkieni tętnem życia, pieniło się, przelewało nad­miary swej bujności, zda się, poza określone formą społecznego ustosunkowania granice.

Ruchliwe masy tłumów, kłębiące się na trotua- rach, drgały swem silnie zróżniczkowanem, indywi- dualnem życiem pod takt narzucających się z ze­wnątrz nastrojów bieżącej chwili. Huczały przytem rozgwarem tysiącznych głosów, wdanych w różno­rodną tonacyę, zlewających się na całym obszarze miasta w pomruk, wychodzący jakby z jednej piersi gigantycznego olbrzyma, którego nieodgadnione prze­znaczenie w znak zagadki rosło w mózgu każdego oddzielnego śmiertelnika, tworzącego żywą cząstkę tego potwornego organizmu.

Szli mężczyźni w cylindrach, nadających im wy­gląd niepowszedni, zdawało się iż te czarne kape­lusze wprowadzały w życie niezwykłą jakowąś cere-

monialność, nie mającą z niem nic zgoła wspólnego. Był to stanowczy brak proporcyonalności pomiędzy cylindrami i życiem. Czegoś w nich było za dużo, czegoś, co stanowiło naddatek ponad realną treść życia.

Jednem słowem, czarne cylindry przywodziły na myśl istniente takiej tajemnicy życia ludzkiego, o ja- się nigdy nikomu nawet nie śniło. Czyli, rzecz bio­rąc logicznie, cylinder dla człowieka — to prawie tyle, co dla małpy watowana czapka, która czuje wprawdzie, iż ma coś na głowie, lecz, nie posiada­jąc odpowiednich walorów intelektualnych i nadzmy- słowego życia, nie odnajduje proporcyi, jakaby ewen­tualnie mogła zachodzić pomiędzy nią i czapką.

Zaledwie trochę inaczej rzecz się ma z człowie­kiem. Ten co najwyżej gestem zewnętrznej propor­cyi, w ogólnym tonie stroju i własnej w takt linii cylindra poddającej się postaci odnajduje sztuczną, wymuszoną zgoła zbieżność z tym czarnym kapelu­szem, którego się nigdy nie powinno używać jako części garderoby. Linie, krój i kolor bowiem, jaki posiada cylinder, nie posiadają zgoła równoległych odpowiedników w psychice i gestach psychiki ludzkiej.

Gdyby ktoś utrzymywał, że cylinder pod każdym względem odpowiada mu najbardziej, odrzekłbym, iż pada ofiarą własnego omamienia i wcielonemu weń przyzwyczajeniu do formy, wrogiej istocie ludzkiej, narzuconej drogą sztucznych konstrukcyi. W cylin­drze poniekąd uzmysławia się wszczepiona w nas

z nazewnątrz sztuczna dusza, która jest po to, aby nas podkopywać i skracać nam życie. Cylinder jest formą, obracającą na przeciwległych krańcach wła­ściwości naszego żywota. Są szale dwukontrasto- wości: życia i abnegacyi. Cylinder zdaje się ważyć na tej ostatniej szali. Zresztą ludzkość, jako nawskróś roślinne istnienie, nigdy wewnętrznie nie będzie taka, jak cylinder, jako, że nie pozwoli jej na to własny jej instynkt samozachowawczy.

Ktoby się chciał zresztą gwałtownie temu oprzeć, niechaj zawiesi jeszcze cylinder na ścianie, obliczy i odczuje jego linie i krój, wchłonie w siebie jego połysk smolisty, niechaj się sam nawet stanie cylin­drem, a rychło zasuggerowana sztucznie w ten spo­sób umysłowość jego pocznie podrygiwać w takt cylindrowych wskazali, szczepiąc wkoło taką cylin­drową propagandę, iż niebawem dusza całej ludzko­ści odnajdzie wreszcie upragnioną proporcyę i wspól­notę wewnętrzną (której brak jej dziś) z tym czar­nym, niezmiernie ważnym kapeluszem, którym, oby jak najrychlej zapełniły się śmietniki całego świata!

I fraków nie żałujcie!

Cylinder, frak i kareta jedną mają duszę...

W tem, iż przedmioty te są używane przez całą ludzkość, tkwi tylko mimowolna wina. Ludzkość bo­wiem nie odnalazła jeszcze w sobie wszystkich mocy instynktu samozachowawczego i nie dźwignęła wszyst­kich swych cząstek z pod czaru ciemna, które

T

1 z lepkością smoły zalepia w jej wnętrzu własne jej szczęście.

Tylko ciemność nocy jest zdrowa, tak, jak świa­tłość dnia.

Wszelka sztucznie spreparowana ciemność powo­duje w nas zakażenie, jak również poczucie pewnego i nadzmysłowego ciemna...

' Niejeden z pewnością farbiarz, farbujący na czarno,

przeklina swój zawód, który go truł nietylko szko­dliwym wyziewem farbników... i To samo, zważcie, niebezpieczeństwo tkwi w zby-

tniem przejaskrawieniu.

Wyobraźcie sobie mleczno biały, połyskujący ka­pelusz...

Wyobraźcie sobie rozpaloną do białości stal...

Wyobraźcie sobie oślepiający lśnieniem żar pod- , zwrotnikowego słońca...

! Strzeżcie się tych krańcowości!

Zmysły same wnm wskażą, co jest dobre, jeśliby was zawodziły, pytajcie i szukajcie tych, co pierwo­tną odczuwają dziewiczość natury. Szły strojne damy, 1 szeleszczące jedwabiami, lecz w tych, o dziw! Tyriski nie odnajdywał żadnych wspólnych cech z poprze- dniemi spostrzeżeniami. Przeciwnie, stąd biły krynice , zdrowia i ożywczej, entuzyastycznej siły, o ile tu i ówdzie nie tworzyły się wyjątki, podległe sugge- styom bieżącego wieku, dźwiganego przez ród męski.

Niejednokrotnie przechodziło się koło tak pięknej kobiety, iż zmysły padały przed nią oczarowane, nie-

mniej jednak trzeba było sobie w głębi duszy po­wiedzieć, patrząc na znikające w tłumie publiczności zjawisko: Już nigdy«. Idąc ulicą, takich »nigdy przy uporczywem obserwowaniu możnaby z głębi piersi wyrzucić z siebie tysiące... Tyle czaru, tyle wdzięku, podzielonego na tyle form indywidualnych? Jaki żal chwytał! Przejść koło tylu pięknych kobiet i powiedzieć sobie »już nigdy!<

Gdzież jest bowiem owa życia cudowność, która pozwalałaby się nam zetknąć z temi czarującemi isto­tami, aby wyrazić im swój podziw i drogocenne uwielbienie! Gdzież owa cudowna przypadkowość, któraby pozwalała gdzieś w ustroniu całować te kwi­tnące wargi i żarem pożądania dyszące piersi!

Szczególnym zbiegiem okoliczności Tyński zau­ważył nagle w tłoku majaczący kapelusz Płogowskiej. Podszedł i pozdrowił ją radośnie, a twarz mu grała od mnóstwa uśmiechów.

Stanęła zdumiona.

Przeobrażony! - wypłynął cichy szept z jej ust.

Jak to dobrze, że panią widzę. Czy wolno za­pytać, dokąd pani zmierza?

Do parku, jak zwykle o tej porze. Taki upał, w tem mieście doprawdy niepodobna znaleźć innego kąta. »Dokąd pan idzie?« »Do parku«. Dokąd pani idzie?« »Do parku■ Wstyd jest poprostu ciągle cho­dzić do parku.

Tyński popatrzał na zegarek.

Możebyśmy wobec tego poszli gdzieindziej? — zapytał.

Zaśmiała się.

Zawsze nas coś nęci daleko...

To tak, zamiast ideałów — odparł. — Tru­dno ich znajdować bezustanku w sobie i w myślach, wysyłanych gdzieś w przestrzeń, dlatego lubimy cho­dzić »gdzieś daleko«. To zresztą tylko fizyczna ró­wnoległa z wewnętrznym gestem tęsknoty do ideału. A przeto nic w tem złego nie będzie, jeśli zgodzi się pani na spacer poza obręb miasta w okolicę, gdzieśmy jeszcze dotąd nie byli.

Bardzo chętnie — przystała.

Skręcili w boczną ulicę.

Płogowska przyjrzała mu się uważnie.

Widzę, że opuściły już pana poprzednie udrę­czenia. Ani śladu po nich nie zostało. Myślałam, że nie prędko pana zobaczę.

A ja — odparł Tyński — jak roślina do­broczynną osypana rosą, wnet ku słońcu listkami się obracam.

Zawiesił wzrok na jej twarzy, na której, zamiast odpowiedzi, zjawił się jakiś nader ujmujący wyraz.

No, chyba dziś... — pomyślał.

Przyśpieszyli kroku, byle tylko czemprędzej wy­dostać zię z wielkomiejskiego kotła. Niebawem sze­rokie, gwarne ulice jęły zmieniać się w wązkie, puste, lecz czyściutkie uliczki, coraz rzadziej zabudowane, wreszcie poczęły się rwać, zanikać i cała sieć miasta

została poza nimi. Znaleźli się pośród wzgórz, po­krytych lasem, poprzecinanych alejami, a nawet tu i owdzie ciekącymi strumykami.

Wzrok oparł się wreszcie na jednym punkcie, gdzie zbiegające się wierzchołki pagórków, tudzież linie okrywającego je lasu, tworzyły uroczy, nęcący zakątek. Tam też skierowali swe kroki i usiedli na miękkim kobiercu z murawy.

Tu naprawdę jest ładnie! — zauważyła Pło gowska.

Tyński patrzał i wewnętrzną tęgą pełnię sycił zdrowiem i pięknem roztaczającego się krajobrazu.

Chciałoby się człowiekowi zbyć wszystkich trosk i myśli, opuścić się swobodnie i trwać w takt nieskończonych żywych drgnień wszechnatury, nie­skończonych, gdyż stanowiących tkankę delikatną, jak gdyby z włókienek żywotnych gestów, przenikających cały wszechświat. Każdym swym nerwem przeniknąć roślinność, w każdej krwi kropli oddech czuć ciepły ziemi, w każdej cząstce mózgu niezwyrodniałą har­monijność, łączącą człowieka z naturą, rozedrganą w swobodny takt kiełkowań z tworzywa takiego, ja­kiem jest i będzie, a nie jakiem być powinno — oto ludziom nieznanego szczęścia droga.

Tyński trwał w uniesieniu.

Cały ten obraz nagle zlał mu się w wyobraźni z ciałem i krwią istoty, której obecność czuł obok siebie i niepomny zgoła t. z. taktu, ni miary kon- wencyonalnej, przypełznął ku niej, objął ją ramieniem

i kładąc głowę na jej piersi, począł szeptem, wyry­wającym mu z duszy wszystkie uczucia, które jakby w nią pragnął przeszczepić:

Czy ty mnie rozumiesz?! Czy ty czujesz, ja­kiemu pięknu patrzę w oczy? Czy ty wiesz, że do­tychczas błądziłem sam, jak oszalały, po wierzchoł­kach najwyższych napięć ducha i myśli mojej, nie znając nigdy nikogo więcej, prócz siebie samego ? Czy ty wiesz o tem ? !

Płogowska słuchała tych słów, jak pijana, nie zdawała sobie sprawy, śni-li, czy to rzeczywistość wywichnięta z swych surowych form.

Poddawała się szałowi tych unoszących, przebó- stwiających ją słów, zdana całkowicie na łaskę i nie­łaskę tych potężnych męskich ramion, które niosły ją w zawrotne wyżyny na wiatr, na szczyt najwyż­szych wyniesień ludzkiego wnętrza.

Wzajemne odczucie się obojga było tak silne, intenzywne, wypiętrzone, iż spotęgowały się w ich wnętrzach rozkwitłe tworzywa i — zlani ze sobą w nierozerwalną jedność — poczęli trwać we wszech- wcieleniu się z przyrodą.

I każda roślinka, każde drzewo, każdy atom po­wietrza, każde ziarno ziemi, obłoki, przemykające gorą, wszelkie żyjące stworzenie... wszystko to z nie­mego stało się nagle mnogojęzycznem, wielbiącem zdrowie, młodość, moc, siłę rozrodczą i migotało kosmicznie nieogamionem zjawiskiem Boga!

Wstąpił w nich świat z świeżo narodzonęm od­

czuciem Boga, który szczęściem roślinnem zapłodnił ich jestestwa i rozkwitłe ziarno rzucił w nie mi­łości !

Bez wyznań, bez próżnych układali, planów na przyszłość stało się między nimi to, co stać się mu- siało, gdyż natura nie znosi wypaczeń i odgięć tam, gdzie rzuci siew.

Własnowolnie wypaczysz, czy własnowolnie ode- gniesz — zginiesz, w upadek się pogrążysz, jako, że na prawa Boga ważyłeś się podnieść dłoń.

Złożony z kilkudziesięciu wagonów olbrzymi po­ciąg osobowy wpadł na stacyę z łomotem kół i sa­paniem lokomotywy, niby potwór olbrzymi, nagle jakby podwinął łapy pod siebie i legł podcięty, przy­padłszy czujnie do ziemi, czekając, rychło-li dadzą sygnał do dalszego przebiegania obszarów ziemi. Po­czucie blizkiej przestrzeni ogarniało wszystkich zebra­nych do podróży promieniami nadziei czegoś nie­zwykłego i świeżego.

Tyński z Płogowską, a właściwie Tynscy, stali w strojach podróżnych na peronie w towarzystwie kilku odprowadzających ich osób, między któremi byli wszyscy członkowie Koła miłośników sztuki , Mgielska, a nawet Zabski.

Tyński, żegnając się, każdemu z osobna miał coś do powiedzenia. Przedewszystkiem podszedł do Mar- wicza i rzekł:

No, bywaj zdrów mi, przyjacielu, i wspomnij GE8TY 14

sobie czasem o owej pamiętnej nocy, kiedyśmy to szli razem na zebranie naszego Koła...

Uścisnęli sobie dłonie, popatrzywszy sobie w oczy głęboko i z pełnem zrozumieniem.

Żal im się było rozstawać.

Może kiedy wpadnę do miasta, a może ty kiedy do Tyńcz zaglądniesz — robił nadzieję Tyński.

Z Opockim pożegnali się oboje bardzo serde­cznie, jako z tym, który ich poznał. Gdyby było więcej czasu do odejścia pociągu, Tyński byłby nie­chybnie żonie swej w obecności Opockiego opo­wiedział w sposób przyjacielsko-żartobliwy arcyzaba- wną historyę o sposobie jego niefortunnego wyele- gantowania się na rendez-vous w »Mimozie- z nią i Mgielską i co z tego potem wynikło.

Pozostałym uścisnęli dość obojętnie dłonie i wsie­dli do wagonu. Oglądnęli się tylko za Mgielską, która nagle w czasie żegnania ulotniła się, jak kam­fora. Tyriskiemu przeczucie mówiło, iż dziewczyna ta żywiła dlań jakieś jeszcze uczucie, więc kiedy nadeszła chwila pożegnania, nie mogąc zapanować nad sobą, ukryła się, aby nie zdradzić się przed nikim.

Zazgrzytały hamulce, zadudniły koła pod wago­nem, pociąg przeciągnął grzbiet swój jak zwierz i ruszył pędem, coraz szybciej, łomocąc kołami, co­raz zacieklej i szybciej, sapiąc i dmuchając obło­kami pary...

Cztery ściany zamkniętego przedziału poruszyły

się, poczęły spoiście usuwać się w przestrzeń, zabie­rając uwięzionych w nich nowożeńców.

Na horyzoncie lśniły rozpłakane jakby kontury niknącego miasta, lśniły wystrzałami wież i morzem blaszanych dachów, wołały krzykiem prężących się w górę kominów fabrycznych, dymiących z pychą w przestwór powietrzny.

Z daleka ostatnimi rzutami tęsknoty wołał bruk wielkomiejski, rozprażony miazmatami gorączki ży­ciowej, dyszący tchnieniem ideologicznych zapędów, nieskończenie różnych, namiętnych pragnieniem prze­pierania zagadek wszechbytu.

Wyciągała ich, zda się, przestrzeń zwolna, z roz­palonych wymiarów życia cywilizacyjnego, wchłania­jąc biegnący pociąg w otwierające się przed nim czyste, niezmącone miast łoskotem widnokręgi, kędy jeno dziewiczość przyrody kładła swe palce na pło­dnych obszarach ziemi.

Za nami, wszystko za nami — zdawały się mówić wargi Tyńskiego.

Na nowe, nieznane życie — odpowiadały wargi jego młodej żony, która zadumanym wzrokiem patrzała przez okna na złocące się pola.

Obchwytywała ich cisza spokoju, zjawiającego się niby dobroczynny spoczynek zazwyczaj wtedy, gdy z jednej fazy życia przechodziło się w inną. W tyle gdzieś zostawały całe kompleksy przeżyć i stworzo­nych myśli, jakby już bezużytecznych, pierś oddy­chała świeżą pustką spoczynku, zbawiona prężeń

14*

zdobywczych, szykowała się na przyjęcie nowych za­lążków myśli i życia, zawsze jak najlepszej pełna nadziei, iż z przełomu tego wejdzie się w wyższą fazę dążeń i rozwoju.

Nie ma kresu ludzka prężność zdobywcza, jeszcze wówczas, gdy wyczerpie się jej cała energia żywo­tna, gdy wysili się myśl wywiędła i wyżyta, nara­stają świeże nakwity dobra i mocy myślowej, ale jeno we wnętrzach tych wybrańców, którym dane jest prowadzenie po linii najwyższych znaczeń ge­stów ducha człowieczego. A gesty owe były samo­rodne, płynące wprost bezpośrednio z żywego, natu­ralnego łożyska istoty ludzkiej, albo tworzone wolą jednostek i zbiorowisk społecznych, lub też narzu­cane były z zewnątrz, a czerpały je spostrzegawczość i suggestywność natury ludzkiej.

W ileż rozkwitów wpędzały ją owe gesty, ilo- niaż zapładniały ideowemi skłonnościami i myślami!

Odchodzili przeto ze starego życia niemal bez żalu, czując, iż pozostałe w nich bogactwo ich na­tury stworzy w blizkiej przyszłości stokroć jeszcze bujniejsze i obfitsze w wytryski pożytku życie.

O, gesty wszechżycia, linie z dna istot ludzkich wystrzelone na podbój jego nieuchronny!

Oboje młodych opadła chmara wspomnień, które rysowały się w ich wyobraźni, niejako ich własne przeżycia, lecz niby dobre, słodkie myśli o kimś, co drogim był ich duszom.

Tyński patrzał w twarz swej żony nienasyconym

wzrokiem i utrwalał w jej umiłowanych rysach nie­jako samego siebie, wszczepiał w nie wszystkie swe uczucia i pojmowanie jej istoty w promieniowaniu indywidualnych napięć strun miłosnych jej duszy.

Więc to jest moja żona, moja żona — sze­ptał w myśli, wsłuchując się w brzmienie tego wy­razu, rozbierając całą jego treść i znaczenie.

Żona!

A więc ubóstwienie samego siebie w kobiecie!

A więc dopełnienie jakoweś własnej treści inte­lektualnej.

A więc możność przeciągnięcia granicy swego życia poza kraniec śmierci!

A więc trud, walka, a potem spoczynek w ra­mionach cichej swej żony!

A więc słodycz i rozkosz miłości aż do stanu przekwitu!

Wagony łomocą kołami po szynach, lokomotywa sapie, dyszy stalowemi płucami i nieokiełznanym bie­giem rwie w przestrzeń. Turkot miniaturowem echem rozlega się po polach, niby odgłos dalekiej trajkotki.

Tyński doznawał wrażenia, iż uwozi z sobą skarb nieoceniony, który wyrwał z otchłani nienasyconego życia.

Szczęście grało mu w piersi, jak ongi w chwi­lach, gdy rozpętywał bicze myśli w szale twórczego zapamiętania. .

Ukojenie się kompletne, samooddanie się w ra­miona nowemu, nieznanemu jeszcze, lecz już jakby

przeczuwanemu życiu. Żar nadziei na przyszłe objaty krwi, pełne sycenia tęsknot, a na podłożu świeżych podściel in nowego żywota zjawy płynących natchnień i entuzyazmów, gromadzących wszelkie dobro w otwarty śpichlerz ogólnego dorobku człowieczego.

Przeszłość cała wydawała się tylko prologiem do stojących otworem bram przyszłości, w której łonie czekało dźwiganie jakichś potężnych, niedokonanych przez nikogo czynów, odbijających się w przeczuciu, niby obraz poznanego niedawno Boga.

Ogrom tego zadania przerażał i napawał pewnem niedowierzaniem w siły własne, czy zdoła kiedykol­wiek o każdej porze dnia i nocy stać niezłomnie na wyżynie tego nadludzkiego napięcia wszystkich strun ducha.

Rodziło się przytem pewne zwątpienie: czy ma to wogóle twórcze i przetwórcze znaczenie, czy tylko zostanie w nas samych, a przekształcone i przefer- mentowane w inne formy przejawień, łudzić nas jeno będzie rezultatem otrzymanych rzekomo pożytków?

Wewnętrzny jednak jakiś głos szepce, że trzeba trwać w zaufaniu do własnych wskazań, których przecie głos, jeśli się słyszy, to chyba nie na darmo!

Po przyjeździe do Tyńcz błysną mu wspomnie­nia, odświeżą wszystkie zapomniane krynice dziecię­ctwa i w świat ten nieznany będzie musiał wprowa­dzić Bqgumiłę, co nową sprawi mu rozkosz łączenia całokształtu swej własnej istoty z drogą duszą tej kobiety. •

Podniosą się z kątów zamierzchłe szeregu lat prze­życia i postaci, zakwitną na chwilę życiem, odśmie- chną się wdzięcznie swemu stworzycielowi, aby znowu ledz w grobie, z którego zawsze będą patrzały światem- nkiem niezmąconej pogody.

Pójdzie Roch, jak ongiś, z ojcem do ogrodu i także z uśmiechem spotka się kwiatów, które mu przypomną dawne umarłe kwiaty, umarłe, lecz szczę­śliwe tchnieniem jego o nich pamięci.

Pan Ryszard stanie przed nim i powie:

Widzisz, synu, sprawdziła się przepowiednia moja: kwiaty odżyły, tak, jak ty, ów mały Roch, stojący w tem miejscu, odżywa dla mnie i ciebie samego w tobie. Świat jest myślą jedynego Boga, a ty i my jesteśmy jej siewcami, jako jedyne przeja- wniki tej myśli Bożej.

Roch szczęśliwą głowę złoży na piersi ojca i stawi przed nim Bogumiłę, rzecząc:

Oto żona moja. Wszczep i w nią, ojcze, ziarno twej mądrości, a wówczas zakwitniem zjedno­czeniem i jednego Boga nieskazitelnem pojęciem: Boga, duszy ludzkiej, tworzącej mnogimi gesty wsze­lakie kształty wszech życia...

1 przyroda cała szept podniesie uwielbień.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Huskowski Jan W PŁOMIENISKU NOWELE I POEZJE PROZĄ
222 i 223, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
200 i 201, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
Psalm 85, Komentarze do Psalmów-Papież Jan Paweł II,Benedykt XVI
Postawy i gesty liturgiczne
Psalm 51, Komentarze do Psalmów-Papież Jan Paweł II,Benedykt XVI
180 i 181, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
Homila Pelplin 6 czerwca 1999, Wychowanie i szkoła-Duchowość, Jan Paweł II
Psalm 30, Komentarze do Psalmów-Papież Jan Paweł II,Benedykt XVI
124 i 125, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'

więcej podobnych podstron