Edith Wharton
Stara panna
Część pierwsza
1
W starym Nowym Jorku lat pięćdziesiątych rządziło kilka
rodzin, żyjących w prostocie i dostatku.
Krzepcy Anglicy i rumiani, ciężsi Holendrzy wymieszali
się ze sobą, tworząc wspólnie zamożną, przezorną, a mimo to
hojnie wydającą pieniądze społeczność. „Ładnie" załatwiać
wszelkie sprawy było zawsze, podstawową zasadą w tym
rozważnym światku, zbudowanym na fortunach bankierów,
indyjskich kupców, armatorów i dostawców okrętowych. Ci
dobrze odżywieni, powolni ludzie, którzy europejskim oczom
wydawali się drażliwymi śledziennikami dlatego tylko, że
kaprysy klimatu pozbawiły ich zbędnego tłuszczu i trochę
mocniej napięły ich nerwy, wiedli życie pańskie i monotonne,
którego gładkiej powierzchni nie naruszały nigdy ciche
dramaty rozgrywające się niekiedy w głębi. Wrażliwe dusze
były w tamtych czasach podobne do klawiatur opatrzonych
tłumikiem, na których Los grał bez dźwięku.
W tej zwartej społeczności, zbudowanej z solidnie
pospawanych bloków, najwięcej bodaj miejsca zajmowała
rodzina Ralstonów i jej odgałęzienia. Ralstonowie wywodzili
się z angielskiego drobnomieszczaństwa. Przybyli do kolonii
nie po to, aby umrzeć za przekonania, lecz aby żyć dla konta
bankowego.
Wyjałowiona wersja anglikanizmu pod
pojednawczą nazwą Kościoła Episkopalnego Stanów
Zjednoczonych Ameryki, opuszczająca wulgarniejsze aluzje w
formule ślubnej i prześlizgująca się ponad groźnymi zwrotami
w Wyznaniu wiary św. Atanazego, była ściśle dostosowana do
ducha kompromisu, na którym wyrośli Ralstonowie. Całe
plemię równie instynktownie wzdragało się przed nowymi
religiami
co
przed
nieznanymi
ludźmi.
Będąc
instytucjonalistami do szpiku kości, reprezentowali element
zachowawczy, który cementuje nowe społeczeństwa, jak
wodorosty umacniają brzeg morza.
W porównaniu z Ralstonami nawet tacy tradycjonaliści,
jak Lovellowie, Halseyowie lub Vandergrave'owie, wyglądali
na
niedbałych,
obojętnych
na
pieniądze,
niemal
lekkomyślnych w swoich impulsach i braku zdecydowania.
Stary John Frederick Ralston, tęgi założyciel rodu, dostrzegł tę
różnicę i z naciskiem przedstawił - ją synowi, Frederickowi
Johnowi, w którym zwęszył pewną skłonność do tego, co nie
wypróbowane i nie przynoszące zysku.
-
Niech
sobie
Lanningowie,
Dagonetowie
czy
Spenderowie ryzykują i wypuszczają próbne baloniki. To
szlachecka krew w nich gra, my nie mamy z tym nic
wspólnego. Popatrz, jak oni już się wykańczają - mam na
myśli mężczyzn. Niech sobie twoi chłopcy biorą za żony ich
dziewczęta, jeżeli chcesz (są zdrowe i ładne), chociaż
osobiście wolałbym, żeby mój wnuk wziął sobie jaką pannę
Lovell, Vandergrave czy inną z pokrewnych nam rodzin. Ale
nie pozwól synom kręcić się wśród innych młodzieńców, łazić
z nimi na wyścigi, jeździć na Południe do tych przeklętych
„wód", na hazard do Nowego Orleanu i tak dalej. W ten
sposób wzmożesz siłę rodu i ustrzeżesz się licha. Tak jak to
zawsze robiliśmy.
Frederick John wysłuchał, usłuchał, ożenił się z
Halseyówną i biernie poszedł śladami ojca. Należał do owego
przezornego pokolenia nowojorskich dżentelmenów, którzy
czcili Hamiltona, a służyli Jeffersonowi, którzy marzyli o
rozplanowaniu Nowego Jorku na wzór Waszyngtonu, a
rozplanowali go szachownicowo z obawy, by nie zasłużyć
sobie na opinię „niedemokratycznych" u ludzi, którymi w
głębi duszy gardzili. Będąc sklepikarzami z krwi i kości,
wystawiali w oknach towary, na które był największy popyt,
osobiste poglądy chowając w kantorku za sklepem, gdzie,
nigdy nie przewietrzane, traciły stopniowo wszelką treść i
barwę.
Czwartemu pokoleniu Ralstonów nie pozostało już - jeśli
chodzi o przekonania - nic prócz wyczulonego poczucia
honoru zarówno w życiu prywatnym, jak w interesach.
Bieżące poglądy na to, co się działo w społeczeństwie i w
państwie, czerpali z gazet, gazety te zaś mieli już w pogardzie.
Ralstonowie niewiele się przyczynili do kształtowania losów
swojego kraju, jeśli nie liczyć tego, że finansowali Sprawę,
gdy już bezpiecznie było to robić. Byli spokrewnieni z
wieloma spośród wielkich ludzi, którzy zbudowali Republikę,
ale żaden Ralston nie zaangażował się na tyle, aby samemu
być wielkim. Jak mawiał stary John Frederick, bezpieczniej
było kontentować się trzema od sta: bohaterstwo uważali za
formę hazardu. Jednakże przez to samo, że byli tak liczni i
jednakowi, doszli do pewnego znaczenia w społeczeństwie.
Ludzie mówili „Ralstonowie", kiedy chcieli powołać się na
precedens. To przypisywanie im autorytetu stopniowo
przekonało trzecie pokolenie o własnej zbiorowej ważności,
czwarte zaś, do którego należał mąż Delii Ralston, miało już
pewność siebie i prostotę klasy rządzącej.
W granicach właściwej im ostrożności w stosunku do
wszystkich i wszystkiego Ralstonowie wywiązywali się z
obowiązków bogatych i szanowanych obywateli. Zasiadali w
zarządach wszystkich z dawna ustanowionych towarzystw
dobroczynności, łożyli hojnie na dobrze prosperujące zakłady,
mieli najlepszych kucharzy w Nowym Jorku, a gdy
podróżowali za granicą, zamawiali posągi u amerykańskich
rzeźbiarzy przebywających w Rzymie i cieszących się już
ustaloną sławą. Pierwszego Ralstona, który przywiózł do kraju
rzeźbę, uważano za pomyleńca; lecz gdy stało się wiadome, że
jej autor wykonał kilka zamówień dla arystokracji brytyjskiej,
rodzina uznała, że to także jest lokata dająca trzy od sta.
Dwa związki małżeńskie z Holendrami Van -
dergrave'ami wzmocniły jeszcze te cechy rządności i
dostatniego życia i ów starannie ukształtowany charakter
Ralstonów był im już teraz tak wrodzony, że Delia Ralston
zastanawiała się czasem, czy gdyby zostawiła swego małego
synka samego na pustkowiu, nie zbudowałby tam.
miniaturowego Nowego Jorku i nie zasiadł we wszystkich
jego radach nadzorczych.
Delia Loveil wyszła za Jamesa Ralstona mając lat
dwadzieścia. Ceremonia ślubu, który odbył się we wrześniu
1840 roku, miała miejsce - jak. nakazywał ówczesny zwyczaj
- w salonie wiejskiej rezydencji rodziców panny młodej, nad
Cieśniną, tam gdzie obecnie znajduje się róg Alei A i
Dziewięćdziesiątej Pierwszej Ulicy. Stamtąd mąż zawiózł ją
(w kanarkowej karecie babci Lovell, z kozłem obszytym
frędzlą), przez rozległe przedmieścia i nieporządne, ocienione
wiązami ulice, do jednego z nowych domów w Grarnercy
Park, które przywódcy młodszego towarzystwa właśnie wtedy
sobie
upodobali.
Tam
też
obecnie
żyła
jako
dwudziestopięcioletnia matka dwojga dzieci, posiadaczka
sporych pieniędzy otrzymywanych regularnie od męża „na
szpilki", powszechnie uznawana za jedną z najładniejszych i
najbardziej popularnych młodych mężatek swoich czasów.
Rozmyślała spokojnie i z wdzięcznością o tym wszystkim,
siedząc pewnego popołudnia w swojej ładnej sypialni w
Gramercy Park. Zbyt była blisko pierwszych Ralstonów, by
mieć na nich pogląd tak jasny jak ten, który mógł mieć kiedyś
na przykład wspomniany synek. Żyła pod ich panowaniem tak
samo bez zastanowienia, jak żyje się według praw własnego
kraju. A jednak owo drżenie niemej klawiatury, owe tajemne
pytania, które niekiedy trzepotały się w niej niby skrzydła,
czasami dzieliły ją od nich tak, że przez krótką chwilę
potrafiła widzieć ich na tle reszty świata. Chwile te były
zawsze krótkie; wracała po nich szybko, trochę zdyszana i
blada,
do
dzieci,
gospodarstwa,
nowych
sukien
i
dobrodusznego Jima.
Myślała o nim dzisiaj z tkliwym uśmiechem,
wspominając, jak przykazywał jej nie żałować pieniędzy na
nowy kapelusz. Choć miała dwadzieścia pięć lat i dwoje
dzieci, wyglądała jeszcze dziwnie świeżo. Pulchność, która -
jak wówczas uważano - przystoi młodej żonie, napinała
popielaty jedwab na jej piersi i sprawiała, że ciężki, złoty
łańcuch z zegarkiem, porzuciwszy zakotwiczenie w postaci
broszki - mozaikowego wyobrażenia bazyliki Świętego Piotra
- spinającego głęboko wycięty koronkowy kołnierz, dyndał
niebezpiecznie w próżni nad cieniutką talią, otoczoną
aksamitnym paskiem zapiętym na klamrę. Jednakże ramiona
pod kaszmirowym szalem były młodzieńczo spadziste, a
ruchy szybkie jak u dziewczęcia.
Pani Jimowa Ralston spoglądała z uznaniem na różowy
owal swojej twarzy, obramiony blondynowymi riuszkami
kapelusza, na który, zgodnie ze wskazówkami męża, nie
pożałowała pieniędzy. Była to budka z białego aksamitu,
wiązana na szerokie atłasowe wstążki i ozdobiona piórami
marabuta, na których błyszczały kryształowe pajęty. Kapelusz
był specjalnie zamówiony na ślub kuzynki, Charlotty Lovell,
który miał się odbyć w tym tygodniu w kościele Sw. Marka w
Bouwerie. Charlotta robiła partię zupełnie podobną jak Delia:
wychodziła za Ralstona - z tych, którzy mieszkali na Waverly
Place; krok jak najbardziej bezpieczny, rozsądny i... no,
zwykły. Delia nie wiedziała, czemu przyszło jej na myśl to
słowo, gdyż trudno było oczekiwać od młodych panien, nawet
z jej wąskiego klanu, aby „zwykle" wychodziły za Ralstonów.
Ale właśnie solidność, bezpieczeństwo i stosowność takiego
związku czyniły zeń typowy rodzaj, małżeństwa, jaki
przewiduje dla siebie, spokojnie i wstydliwie, dobrze
wychowana panienka z najlepszego towarzystwa.
Tak - a potem?
No... cóż potem? I co znaczy to nowe pytanie? Potem: ależ
oczywiście, potem jest pełne popłochu i zakłopotania
poddanie się niezrozumiałym wymogom młodego człowieka,
któremu dotychczas podało się co najwyżej rumiany policzek
do pocałowania w zamian za pierścionek zaręczynowy; jest
wielkie podwójne łóżko, przerażenie, z jakim ogląda się męża
następnego ranka przez drzwi do ubieralni, gdy goli się
spokojnie, ubrany tylko w spodnie i koszulę; są wymijające
odpowiedzi
mamusi,
jej
aluzyjne
napomknienia,
zrezygnowane uśmiechy, cytaty z Biblii, przypomnienie o
zwrocie „i posłuszeństwo" w świetlistej mgle obrządku
ślubnego; tydzień czy miesiąc wstydu, strapienia, zmieszania,
zażenowanej przyjemności; a później narastanie nawyku,
zdradzieckie, usypiające działanie tego, co rozumie się samo
przez się, spanie we dwójkę, snem bez snów, w wielkim
białym łóżku, poranne dyskusje i narady poprzez owe drzwi
do ubieralni, które niedawno zdawały się prowadzić do
ognistej otchłani osmalającej niewinne czoło.
A jeszcze potem - dzieci. Dzieci, które mają
„wynagradzać wszystko", ale nie wynagradzają, choć są takie
kochane, przy czym nie ma się jasnego pojęcia, co to takiego
jest, z czego się musiało zrezygnować i za co one miały być
rekompensatą.
Tak, los Charlotty będzie zupełnie taki sam jak jej własny.
Joe Ralston był tak podobny do swojego kuzyna Jima (jej,
Delii, Jamesa),. że Delia nie widziała powodu, dla którego
życie w przysadzistym ceglanym domu przy Waverly Place
nie miałoby być dokładnie takie samo jak życie w wysokim
domu w Gramercy Park, zbudowanym z czerwonobrunatnego
piaskowca. Tylko sypialnia Charlotty na pewno nie będzie tak
ładna jak ta.
Spojrzała z zadowoleniem na francuskie tapety imitujące
draperie z jedwabnej mory, z frędzlistym obrzeżeniem i
chwastami w miejscach podwiązań. Mahoniowe łóżko,
przykryte haftowaną kapą, odbijało się symetrycznie w lustrze
szafy należącej do tego samego garnituru. Barwne litografie
Czterech pór roku Leopolda Roberta wisiały nad grupami
rodzinnych dagerotypów w głębokich złoconych ramach.
Zegar z pozłacanego brązu wyobrażał pasterkę siedzącą na
zwalonym pniu, z koszem kwiatów u stóp. Pasterz, który
podkradł się od tyłu, całował ją niespodzianie, podczas gdy z
kępy róż szczekał na niego jej piesek. Zawód kochanków
poznawało się po zakrzywionych laskach i kształcie
kapeluszy. Frywolny ten czasomierz był prezentem ślubnym
od ciotki Delii, pani Manson Mingott, eleganckiej i światowej
wdowy, która mieszkała w Paryżu i bywała na przyjęciach w
Tuileriach. Pani Mingott powierzyła go młodemu Clementowi
Spenderowi, który przyjechał z Włoch na krótkie wakacje
zaraz po ślubie Delii - ślubie, który może nigdy by się nie
odbył, gdyby Clem Spender mógł utrzymać żonę lub gdyby
zgodził się rzucić malarstwo i Rzym dla kariery prawnika w
Nowym Jorku. Młody człowiek (wyglądający już tak obco,
cudzoziemsko i sarkastycznie) ze śmiechem zapewnił pannę
młodą, że dar jej ciotki jest „ostatnią nowością z Palais
Royal", a rodzina, pełna podziwu dla gustu pani Manson
Mingott, choć patrzyła krzywo na jej „cudzoziemczenie",
skrytykowała Delię za to, że umieściła zegar w sypialni
zamiast wstawić go na pokaz na kominku w salonie. Ona
jednak lubiła, budząc się rano, widzieć, jak zuchwały pasterz
kradnie swego buziaka.
Charlotta z pewnością nie będzie miała w sypialni tak
ładnego zegara, no, ale ona nie przywykła do ładnych rzeczy.
Ojciec jej, zmarły w wieku trzydziestu lat na płuca, był
jednym z „biednych Lovellów". Wdowa po nim, obarczona
małymi dziećmi i mieszkająca przez cały rok „za miastem",
niewiele mogła zrobić dla najstarszej córki i Charlotta zaczęła
bywać w towarzystwie w przerobionych sukniach matki i
atłasowych pantofelkach po nieboszczce ciotce, która niegdyś
„otworzyła bal" z generałem Washingtonem. Staromodne
Ralstonowskie meble, których Delia już się w wyobraźni
wyzbyła, wydałyby się oczom Chatty okazałe; wesoły,
francuski zegar Delii uznałaby prawdopodobnie za nieco
frywolny, może nawet nie całkiem przyzwoity. Biedna
Charlotta zrobiła się taka poważna, taka pruderyjna niemal,
odkąd przestała bywać na balach i zaczęła odwiedzać
ubogich! Delia przypominała sobie, zawsze z tym samym
zdziwieniem, gwałtowną zmianę, jaka w niej zaszła. Pamiętała
dokładnie moment, gdy rodzina po cichu doszła do
przekonania, że Charlotta Lovell mimo wszystko zostanie
starą panną.
Nie myśleli tego, kiedy zaczęła bywać w świecie. Chociaż
matka mogła jej kupić nie więcej niż jedną nową tarlatanową
suknię i chociaż prawie wszystko w jej powierzchowności
było pożałowania godne - od zbyt rudych włosów do zbyt
jasnych piwnych oczu, nie mówiąc już o ceglastych
wypiekach na policzkach, które wyglądały prawie tak, jakby
się (o zgrozo!) malowała - wszystkie te usterki
rekompensowały smukła kibić, lekkie ruchy i wesoły śmiech;
a gdy jej włosy były dobrze napomadowane i
wyszczotkowane na bal, tak że wyglądały prawie na
kasztanowe i gładko okalały delikatne policzki pod wiankiem
czerwonych i białych kamelii, kilku młodych epuzerów
(wśród nich Joe Ralston) mówiło o niej „ładna".
Potem przyszła jej choroba. Przeziębiła się na jakiejś
zbiorowej przejażdżce saniami przy księżycu, ceglaste
wypieki pociemniały jeszcze i zaczęła kaszleć. Rozeszła się
wieść, że „idzie w ślady ojca", po czym wysłano ją
pospiesznie do jakiejś zapadłej wioski w Georgii, gdzie
siedziała sama przez rok pod opieką starej domowej
guwernantki. Kiedy wróciła, wszyscy od razu zauważyli, że
się zmieniła. Była blada i szczuplejsza niż kiedykolwiek, ale
miała cudownie przezroczystą skórę na policzkach,
ciemniejsze oczy i włosy, a niezwykłość jej wyglądu
wzmagały jeszcze proste suknie o kwakierskim kroju.
Przestała nosić świecidełka i łańcuszki od zegarka, chodziła
zawsze w tej samej szarej salopce i małym, przylegającym
kapelusiku i okazała nagły zapał do odwiedzania ubogich.
Rodzina tłumaczyła, że podczas rocznego pobytu na Południu
wstrząsnął nią widok beznadziejnej poniewierki „białej
biedoty" i jej dzieci i że to objawienie nędzy ludzkiej
uniemożliwiło Chatty powrót do beztroskiego życia, jakie
wiodły jej młode przyjaciółki. Wszyscy zgadzali się,
wymieniając znaczące spojrzenia, że ten nienaturalny stan
ducha „z czasem jej przejdzie", a tymczasem stara pani Lovell,
babka Chatty, rozumiejąca ją może lepiej od innych, dała jej
trochę pieniędzy dla jej biedaków i wypożyczyła izbę w
budynku Lovellowskich stajen (na tyłach domu starej damy
przy Mercer Street), gdzie Chatty zgromadziła - urządzając dla
nich coś, co dziś nazwano by „żłobkiem dziennym" - część
biednych dzieci z tej dzielnicy miasta. Znalazła się nawet
wśród nich mała dziewczynka, której pochodzenie wzbudziło
dwa
czy trzy lata wcześniej ogromną ciekawość.
Zawoalowana dama w eleganckim okryciu przywiozła
wtenczas małą do nędznej nory Cyrusa Washingtona,
Murzyna najmującego się do różnych posług, którego żona
Jessamina przyjmowała do prania bieliznę doktora Lanskella.
Doktor Lanskell, najbardziej wzięty lekarz w tamtych czasach,
uchodził za obeznanego z sekretami rodzinnymi wszystkich
domów od Bettery po Union Square, ale nachodzącym go
ciekawskim pacjentom odpowiadał niezmiennie, że nie jest w
stanie ustalić tożsamości „zawoalowanej damy", która
odwiedziła Jessaminę, ani też zaryzykować żadnego domysłu
co do pochodzenia studolarowego. banknotu przypiętego do
śliniaczka niemowlęcia.
Sto dolarów nigdy się nie powtórzyło, dama nie pokazała
się więcej, ale maleństwo żyło zdrowo i szczęśliwie wśród
czarnego drobiazgu Jessaminy, a gdy tylko nauczyło się
stawiać kroki, przyprowadzano je do ochronki Chatty Lovell,
gdzie występowało (podobnie jak inne biedne dzieci) w
ubrankach wykrojonych z jej starych sukien i w skarpetkach
zrobionych jej niezmordowanymi rękami. Delia, choć
pochłonięta własnymi dziećmi, wpadła jednak raz czy dwa
razy do ochronki, a wychodząc życzyła w duchu Chatty, aby
jej instynkt macierzyński mógł znaleźć normalne ujście w
małżeństwie. Zamężna kuzynka czuła w jakiś niejasny sposób,
że jej przywiązanie do własnych dzieci jest uczuciem
łagodnym i umiarkowanym w porównaniu z namiętną
miłością Chatty do opuszczonych dzieci ze stajni babci Lovell.
A potem ku ogólnemu zdziwieniu Charlotta Lovell
zaręczyła się z Joe'em Ralstonem. Wiadomo było, że Joe
„admirował ją" tego roku, kiedy zaczęła bywać w świecie.
Była zgrabną danserką i Joe, wysoki i zwinny, przetańczył z
nią niejedną ecossaise i polkę. Przed końcem zimy wszystkie
swatki przepowiadały, że coś z tego wyjdzie, ale gdy Delia
spróbowała wysondować kuzynkę, wymijająca odpowiedź
dziewczyny i jej płonące czoło nasunęły przypuszczenie, że
konkurent się rozmyślił, i nie można było pytać więcej. Teraz
stało się jasne, że jednak łączyła ich wtedy miłość, przerwana
zapewne owym interesującym incydentem, któremu na imię
„nieporozumienie". Wreszcie jednak wszystko dobrze się
skończyło i dzwony kościoła Sw. Marka miały niebawem
obwieścić szczęśliwe dni dla Charlotty. - Ach, jak tylko będzie
miała pierwsze dziecko! - mówiły chórem matki w rodzinie
Ralstonów...
- Chatty! - wykrzyknęła Delia, odsuwając w tył swój fotel
na widok odbicia kuzynki w wiszącym obok lustrze.
Charlotta Lovell zatrzymała się w drzwiach.
- Powiedzieli mi, że jesteś tu, więc przybiegłam na górę.
- Oczywiście, kochanie. Jak ty ładnie wyglądasz w tej
popelinowej sukni! Zawsze mówiłam, że trzeba ci bogatych
materiałów. Tak się cieszę, że wyszłaś z tych szarych
wełenek.
Delia podniosła ręce, zdjęła biały kapelusz z ciemnych,
lśniących włosów i potrząsnęła nim delikatnie, żeby
kryształowe pajetki rozbłysły.
- Podoba ci się, mam nadzieję? Kupiłam go na twoje
wesele - zaśmiała się.
Charlotta Lovell stała bez ruchu. Ubrana w starą matczyną
sukienkę z popeliny jasnoszarego koloru, świeżo ozdobioną
wąskimi naszywkami z pąsowej aksamitki, z gronostajową
pelerynką skrzyżowaną na piersi, w nowej bobrowej
czapeczce z opadającym piórem, miała już w sobie coś z
pewności siebie i majestatu kobiety zamężnej.
- I wiesz, twoje włosy naprawdę ściemniały, kochanie -
dodała Delia, wciąż przyglądając jej się życzliwie.
- Ściemniały? Siwe są - wybuchnęła nagle Charlotta
swoim
głębokim
głosem.
Odgarnęła
jeden
z
wypomadowanych niobów okalających jej twarz i pokazała
biały pukiel na skroni. - Nie potrzebujesz chować kapelusza
na moje wesele, nie wychodzę za mąż - dodała z uśmiechem,
w którym na chwilę rozbłysły drapieżnie jej drobne białe
zęby.
Delia miała na tyle przytomności umysłu, żeby położyć
kapelusz piórem do góry, zanim rzuciła się na kuzynkę.
- Nie wychodzisz za mąż? Charlotta, czyś ty całkiem
oszalała?
- Dlaczego ma być szaleństwem robić to, co uważam za
słuszne?
- Ależ ludzie mówili, że za niego wyjdziesz już tego roku,
kiedy zaczęłaś bywać w świecie. I nikt nie rozumiał, co się
potem stało. A teraz... jakże to może być słuszne? Po prostu
nie możesz tego zrobić - wołała Delia bez związku.
- Ech... ludzie! - powiedziała Charlotta Lovell znużonym
głosem.
Zamężna kuzynka spojrzała na nią zaskoczona. W głosie
Charlotty zadrgało coś, czego Delia nigdy dotąd nie słyszała
ani w nim, ani w żadnym innym ludzkim głosie. Echo tego
czegoś jakby zachwiało ich dobrze znajomym światem; Delii
zdało się wprost, że dywan kołysze się pod jej pantofelkami.
Charlotta Lovell stała zapatrzona przed siebie. W jej
jasnobrązowych oczach Delia zauważyła zielone plamki, które
ukazywały się tam, gdy była rozgniewana lub podniecona.
- Charlotta, skądżeś ty tu przyszła? - spytała przyciągając
dziewczynę na kanapę obok siebie.
- Skąd przyszłam?
- Tak. Wyglądasz, jakbyś zobaczyła upiora... całą armię
upiorów.
Ten sam zły uśmiech wykrzywił wargi Charlotty.
- Widziałam się z Joe'em - powiedziała.
- No i co? Och, Chatty - wykrzyknęła Delia pod
wpływem nagłego olśnienia - nie chcesz chyba powiedzieć, że
pozwolisz, aby jakiś nieważny fakt z przeszłości Joe'ego... Nie
słyszałam nigdy najmniejszej aluzji do czegoś takiego. Nigdy.
Ale nawet gdyby było coś... - Zaczerpnęła głęboko tchu i
mężnie przystąpiła do rzeczy najokropniejszych. - Nawet, jeśli
się dowiedziałaś, że on... miał z kimś dziecko... Przecież on na
pewno zabezpieczył je materialnie, zanim...
Dziewczyna potrząsnęła głową.
- Wiem Nie potrzebujesz mówić dalej. "Mężczyźni mają
swoje prawa". Ale to nie to
- Więc powiedz, co.
Charlotta Lovell rozejrzała się po słonecznym, dostatnim
pokoju, jakby stanowił wizerunek jej świata i jakby ten świat
był więzieniem, z którego musi się wyrwać. Opuściła głowę.
- Chcę... się uwolnić - rzekła zdyszanym głosem.
- Uwolnić się? Od Joe'ego?
- Od jego poglądów... Ralstonowskich poglądów.
Delia obruszyła się - ostatecznie i ona nosiła to nazwisko!
- Od Ralstonowskich poglądów? Ja nie znalazłam ich
tak... tak znów nieznośnie przykrymi we współżyciu -
uśmiechnęła się trochę cierpko.
- Nie. Ale z tobą było inaczej. Nie żądali od ciebie, żebyś
się wyrzekła różnych rzeczy.
- Jakich rzeczy?
Cóż takiego, na Boga - zachodziła w głowę Delia -
posiadała biedna Charlotta, że aż komuś mogło zależeć, aby
się tego wyrzekła? Była zawsze raczej w sytuacji tego, kto
bierze, niż tego, kto ma coś do oddania.
- Nie możesz mi tego wytłumaczyć, kochanie? - nalegała.
- Moje biedne dzieci... On mówi, że muszę - się ich
wyrzec! - zawołała dziewczyna cicho, głosem pełnym
rozpaczy.
- Wyrzec się ich? Przestać im pomagać?
- Przestać je widywać, zajmować się nimi. Wyrzec się ich
całkowicie. Poprosił swoją matkę, żeby mi to wytłumaczyła.
Jak.... jak będziemy mieli dzieci... on się boi... boi się, że
nasze dzieci mogłyby coś złapać... Da mi pieniędzy,
oczywiście, na opłacenie kogoś, jakiejś najemnej siły, która
opiekowałaby się nimi. Uważał takie wyjście za ładne. -
Charlotta wybuchnęła szlochem. Zrzuciła z głowy czapeczkę i
padła twarzą na poduszki, tłumiąc łkanie.
Delia
siedziała
zakłopotana.
Ze
wszystkich
nieoczekiwanych komplikacji tę chyba najtrudniej byłoby
przewidzieć. Do tego miała w sobie już tyle nabytych cech
Ralstonowskich, że mimo woli rozumiała sprzeciw Joe'ego i
prawie się z nim zgadzała. Wszyscy w Nowym Jorku
pamiętali śmierć jedynego dziecka biednych van der
Luydenów, które zaraziło się ospą w cyrku, gdzie potajemnie
zaprowadziła je nieodpowiedzialna niańka. Po takim
ostrzeżeniu rodzice uważali za słuszne na wszelkie sposoby
chronić dzieci przed zarażeniem. A ludzie biedni są tacy
ciemni i niedbali, a ich dzieci oczywiście stale narażone na
wszelkie zakaźne choroby... Nie, Joe Ralston ma z pewnością
rację, a Charlotta jest niemal szaleńczo nierozsądna. Ale na
nic by się nie zdało teraz jej to mówić. Wiedziona instynktem,
Delia zagrała na zwłokę.
- Ostatecznie - szepnęła do ucha leżącej - jeśli to dopiero
wtedy, jak będziecie mieli dzieci... Możesz ich nie mieć...
przez dłuższy czas.
- Ach, owszem, będę miała! - dobył się z poduszek
udręczony głos.
Delia uśmiechnęła się z wyższością doświadczonej
mężatki.
- Doprawdy, Chatty, nie bardzo widzę, skąd możesz to
wiedzieć. Nie rozumiesz się na tym.
Charlotta Lovell podniosła się. Kołnierzyk z brukselskich
koronek odczepił się i zwisał jak szmatka na wygniecionym
staniku, a przez włosy w nieładzie ponuro prześwitywał siwy
lok. Po jasnobrązowych oczach pływały zielone plamki, jak
liście po sadzawce.
„Biedna dziewczyna - pomyślała Delia - jakże ona staro i
brzydko wygląda! Bardziej niż kiedykolwiek robi wrażenie
starej panny i widać nie zdaje sobie zupełnie sprawy, że to jej
ostatnia szansa".
- Musisz postarać się być rozsądna, Chatty kochana.
Ostatecznie własne dzieci mają pierwszeństwo.
- Właśnie o to chodzi. - Dziewczyna pochwyciła ją
gwałtownie za przeguby rąk. - Jak ja mogę wyrzec się
własnego dziecka?
- Wła... własnego?... - Świat Delii zaczął się znowu
chwiać pod jej stopami. - Które z tych biednych opuszczonych
maleństw nazywasz własnym dzieckiem, najdroższa? - spytała
cierpliwie.
Charlotta spojrzała jej prosto w oczy.
- Nazywam własnym dzieckiem moje własne dziecko.
- Twoje własne?... Uważaj, wykręcasz mi ręce, Chatty! -
Delia wyswobodziła się, zmuszając się do uśmiechu. - Twoje
własne?
- Moja własna dziewczynka. Ta, którą Jessamina i
Cyrus...
- Och! - wyjąkała Delia Ralston. Kuzynki siedziały w
milczeniu, twarzą
w twarz, ale po chwili Delia odwróciła oczy. Z dreszczem
wstrętu pomyślała, że takie słowa, jeśli już trzeba je było
wypowiedzieć, nie powinny były paść w jej sypialni, tak
blisko niepokalanego pokoju dziecinnego po przeciwnej
stronie korytarza. Machinalnie wygładziła równe fałdy
jedwabnej spódnicy, rozrzucone niedawnym uściskiem
kuzynki. Potem spojrzała znowu w oczy Charlotty i jej własne
oczy zaszły łzami.
- O, biedna Chatty... moja biedna Chatty! Wyciągnęła
ramiona do kuzynki.
2
Pasterz wciąż kradł całusa pasterce, a zegar w zwalonym
pniu tykał w dalszym ciągu, odmierzając minuty.
Oszołomiona
Delia
siedziała,
nieświadoma
ich
przemijania, tuląc do siebie kuzynkę. Oniemiała ze zgrozy i
zdumienia na wieść, że jej krew płynie w żyłach
bezimiennego podrzutka, owego „dziecka ze studolarówką",
na którego temat Nowy Jork tak długo ukradkiem
dowcipkował i snuł domysły. Było to jej pierwsze zetknięcie
się z odwrotną stroną gładkiej towarzyskiej powierzchni i
mdło jej się robiło na myśl, że takie rzeczy istnieją i że ona,
Delia Ralston, dowiaduje się o nich we własnym domu, i to z
ust ofiary! Bo Chatty była niewątpliwie ofiarą - ale czyją? Nie
wymieniła żadnego nazwiska, a Delia nie była w stanie pytać:
zgroza zamykała jej usta. Myślą przebiegła natychmiast całą
przeszłość Charlotty, ale nie dostrzegła w niej żadnej męskiej
postaci oprócz Joe'ego Ralstona. A łączyć Joe'ego z tym
epizodem było oczywistym niepodobieństwem. Ktoś na
Południu w takim razie? Ale nie: Charlotta była chora
wyjeżdżając... I w nagłym przebłysku Delia pojęła, jaki był
prawdziwy charakter tej choroby i jaka przyczyna zniknięcia
tej dziewczyny. Jednakże i przed takimi domysłami umysł jej
cofał się ze wstrętem. Instynktownie uczepiła się czegoś, co
jeszcze potrafiła zrozumieć: stosunku Joe'ego Ralstona do
biednych podopiecznych Chatty. Jasna rzecz, że Joe nie mógł
pozwolić żonie na ryzyko przywleczenia do ich domu
zakaźnej choroby - to był bezpieczny grunt, po którym można
się było bezpiecznie poruszać. Jej Jim myślałby podobnie i
ona na pewno by się z nim zgodziła.
Oczy jej powędrowały z powrotem ku zegarowi. Ilekroć
na niego patrzyła, zawsze przychodził jej na myśl Clem
Spender i teraz nagle zadała sobie pytanie: założywszy, że ich
sprawy ułożyłyby się inaczej, niż się ułożyły, co on by
powiedział, gdyby zwróciła się do niego z taką prośbą jak
Charlotta do Joe'ego? Ciężko to sobie wyobrazić, jednakże
przestawiając się psychicznie na mgnienie oka, Delia ujrzała
siebie jako żonę Clema, swoje dzieci jako jego dzieci.
Wyobraziła sobie, jak prosi go, by jej pozwolił w dalszym
ciągu opiekować się biednymi opuszczonymi maleństwami w
stajni przy Mercer Street, i wyraźnie usłyszała jego śmiech i
rzuconą lekkim tonem odpowiedź: „Po co w ogóle o to pytasz,
głuptasku? Masz mnie aż za takiego faryzeusza?"
Tak, w tym był cały Clem Spender - tolerancyjny,
lekkomyślny, niebaczny na konsekwencje, zawsze robiący to,
co w danej chwili dyktowało mu dobre serce, nazbyt często
pozostawiający innym płacenie za to rachunku. - W Clemie
jest coś tandetnego - powiedział kiedyś Jim z właściwym
sobie brakiem taktu. Delia Ralston wyrwała się z tych myśli i
mocniej przycisnęła do siebie kuzynkę.
- Chatty, opowiedz mi - szepnęła.
- Nie ma już nic więcej.
- To znaczy, o sobie... o tej sprawie... o... - Głos Clema
Spendera dźwięczał jej jeszcze w uszach. - Kochałaś kogoś -
powiedziała cicho.
- Tak, ale to się skończyło. Teraz chodzi tylko o dziecko.
I potrafiłabym kochać Joe'ego... inaczej. - Chatty Lovell
wyprostowała się, wymizerowana, ze zmarszczonymi
brwiami.
- Potrzebuję tych jego pieniędzy, muszę je mieć dla mojej
małej. Inaczej poślą ją do jakiegoś zakładu. - Urwała na
chwilę. - Ale to nie wszystko. Chcę wyjść za mąż, być
mężatką, jak wy wszystkie. Kochałabym dzieci Joe'ego...
nasze dzieci. Życie nie ustaje...
- Nie, pewnie, że nie. Ale mówisz tak, jakby... jakby ten
ktoś, kto cię wykorzystał...
- Nikt mnie nie wykorzystał. Byłam samotna i
nieszczęśliwa. Spotkałam kogoś, kto też był samotny i
nieszczęśliwy. Nie wszyscy mają takie szczęście jak ty.
Byliśmy oboje za biedni, żeby się pobrać... i mama nigdy nie
byłaby się zgodziła. Więc pewnego dnia, w przeddzień
naszego pożegnania...
- Pożegnania?
- Tak. Miał wyjechać z kraju.
- Wyjechał z kraju... wiedząc?
- Skąd miał wiedzieć? Nie mieszka tu stale. Wrócił
tylko... odwiedzić rodzinę, na parę tygodni...
Urwała, zaciskając cienkie wargi, strzegąc swojej
tajemnicy.
Nastąpiło milczenie. Delia utkwiła niewidzące oczy w
zuchwałym pasterzu.
- Wrócił... skąd? - spytała wreszcie cicho.
- Och, co to ma za znaczenie? Nie rozumiesz się na tym -
ucięła Charlotta dokładnie tymi samymi słowami, których
współczująco użyła zamężna kuzynka mając na myśli jej
dziewiczość.
Na policzki Delii wypełzł słaby rumieniec: poczuła się
dziwnie upokorzona przyganą zawartą w tej wzgardliwej
odpowiedzi. Wydała się samej sobie nieśmiała, nieporadna,
niezdolna uporać się - niby nieuświadomiona dziewczyna - z
okropnościami, które zwaliła na nią Charlotta. Ale nagle
drgnęła w niej i rozbudziła się jakaś potężna kobieca intuicja.
Natarczywie spojrzała w oczy kuzynki.
- Nie powiesz mi, kto to był?
- Po co? Nie powiedziałam nikomu.
- Więc dlaczego do mnie przyszłaś? Kamienna twarz
Charlotty rozpłynęła się we łzach.
- Dla mojego dziecka... mojego maleństwa... Delia nie
słuchała.
- Jak mogę ci pomóc, jeżeli nie będę wiedziała? - nalegała
ostrym, suchym głosem. Serce biło jej gwałtownie, jakby na
jej gardle zaciskały się dławiące ręce.
Charlotta nie odpowiedziała.
- Wrócił... skąd? - Delia powtórzyła uporczywie, a wtedy
dziewczyna z przeciągłym jękiem podniosła dłonie, aby
zasłonić sobie oczy.
- Zawsze myślał, że na niego zaczekasz - wyszlochała - a
potem, kiedy dowiedział się, że nie czekałaś... i że wychodzisz
za Jima... Posłyszał o tym przed samym przyjazdem. Nie
wiedział nic, dopóki pani Mingott nie poprosiła go żeby ci
zawiózł ten zegar na prezent ślubny...
- Przestań... Przestań! - zawołała Delia zrywając się z
kanapy. Sama sprowokowała wyznanie, a teraz, kiedy je
usłyszała,
uważała,
że
zostało
jej
niepotrzebnie,
nieprzyzwoicie narzucone. Byłże to Nowy Jork, jej Nowy
Jork, jej bezpieczny, przyjazny, obłudny Nowy Jork, byłże to
dom Jamesa Ralstona i byłaż to jego żona, wysłuchująca tak
haniebnych rewelacji?
Z kolei podniosła się Charlotta Lovell.
- Wiedziałam... Wiedziałam! Myślisz teraz nie lepiej, ale
gorzej o moim maleństwie... O, czemu mnie zmusiłaś, żebym
ci powiedziała? Wiedziałam, że nigdy tego nie zrozumiesz.
Zawsze go kochałam, od pierwszej chwili, kiedy zaczęłam
bywać w świecie. Dlatego nie chciałam wyjść za nikogo
innego. Ale wiedziałam, że nie ma dla mnie nadziei... Nigdy
nie spojrzał na nikogo prócz ciebie. A potem, kiedy wrócił
cztery lata temu i ty byłaś już dla niego stracona, zaczął mnie
dostrzegać, był dla mnie miły, opowiadał mi o swoim życiu i
malarstwie... - Wyciągnęła powietrze głęboko do płuc i głos
jej stał się dźwięczniejszy. - To minęło... minęło
bezpowrotnie. Czuję się tak, jakbym nie potrafiła ani go
nienawidzieć, ani kochać. Teraz jest tylko dziecko, moje
dziecko. On nawet o nim nie wie... Po co miałby wiedzieć? To
nie jego sprawa. Niczyja sprawa, tylko moja. Ale przecież
musisz zrozumieć, że nie mogę się wyrzec mojego maleństwa!
Delia Ralston stała, niezdolna przemówić słowa, ze
wzrastającym uczuciem zgrozy, odwracając wzrok od
kuzynki.
Straciła
wszelkie
poczucie
rzeczywistości,
bezpieczeństwa i pewności siebie. Impuls parł ją do tego, by
zatkać sobie uszy na błaganie tamtej, tak jak dziecko
zagrzebuje twarz w poduszkach, aby ukryć się przed nocnymi
strachami. W końcu jednak wyprostowała się i suchymi
wargami powiedziała:
- Ale co zamierzasz zrobić? Dlaczego przyszłaś do mnie?
Dlaczego opowiedziałaś mi to wszystko?
- Bo on cię kochał! - wyjąkała Charlotta Lovell i obie
kobiety spojrzały sobie w oczy.
Z wolna do oczu Delii nabiegły łzy i stoczyły się po
policzkach, zwilżając jej zeschłe wargi. Poprzez łzy ujrzała
zrozpaczoną twarz kuzynki, drżącą i zamazaną, jakby tonęła
pod wodą. Z głębin świadomości, o które się nawet nie
podejrzewała, wypłynęły rzeczy wpółodgadnięte, niejasno
wyczute. Zdało jej się niemal, jak gdyby przez chwilę ta druga
kobieta opowiadała o jej własnej tajemnej przeszłości,
przyoblekając w brutalne słowa wszystkie drżące
przemilczenia jej własnego serca.
Najgorsze było to - jak powiedziała Charlotta - że muszą
działać natychmiast, nie było dnia do stracenia. Chatty miała
rację: niemożliwe, aby wyszła za Jima, jeśli oznaczało to
wyrzeczenie się dziecka. A poza tym jakże by mogła wyjść za
niego nie powiedziawszy mu prawdy? I czy było do
pomyślenia, że on odtrąci ją. gdy dowie się tej prawdy?
Wszystkie te dręczące pytania wirowały w mózgu Delii, a
poprzez nie przebijała uporczywie wizja tego dziecka -
dziecka Clema Spendera - żyjącego z jałmużny w jakiejś
murzyńskiej norze lub zamkniętego w jednym z tych
przybytków zarazy, które nazywają przytułkami. Nie: dziecko
było najważniejsze, czuła to każdym włóknem swego ciała.
Ale co miała robić, kogo się poradzić, jaką dać radę
nieszczęsnej istocie, która zwróciła się do niej w imię Clema?
Delia rozejrzała się rozpaczliwie dokoła, po czym obróciła się
znów w stronę kuzynki.
- Musisz dać mi trochę czasu. Muszę się zastanowić. Nie
powinnaś za Joe'ego wychodzić, ale wszystko już
przygotowane, nawet prezenty ślubne. Byłby okropny
skandal... To by zabiło babcię Lovell...
Charlotta odpowiedziała cicho:
- Nie mam czasu. Muszę zdecydować zaraz. Delia
przycisnęła ręce do piersi.
- Mówię ci, że muszę się zastanowić. Chciałabym, żebyś
poszła do domu. Albo nie, zostań tu. Nie trzeba, żeby twoja
matka zobaczyła, jakie masz oczy. Jim wróci do domu późno,
możesz poczekać na mój powrót w tym pokoju.
Otworzyła szafę i sięgnęła po skromny kapelusz i gęstą
woalkę.
- Zostać tu? Ale dokąd ty idziesz?
- Nie wiem. Chcę się przejść, odetchnąć świeżym
powietrzem. Zdaje mi się, że chcę po prostu być sama.
Delia gorączkowo otuliła się dużym wełnianym szalem,
włożyła kapelusz, zawiązała woalkę, naciągnęła mitenki i
wsunęła ręce w zarękawek. Charlotta siedziała nieruchomo na
kanapie, patrząc na nią bez słowa.
- Zaczekasz - przypomniała Delia od progu.
- Tak, zaczekam.
Delia zamknęła drzwi i zbiegła ze schodów.
3
Nie kłamała mówiąc, że sama nie wie, gdzie idzie. Chciała
po prostu uciec przed twarzą Charlotty, której widok był dla
niej nie do zniesienia, i przed bezpośrednią atmosferą jej
tragedii. Na dworze, pod gołym niebem, może łatwiej będzie
myśleć.
Przechodząc wzdłuż ogrodzenia parku zobaczyła swoje
rumiane dzieci, bawiące się pod okiem bony z wypieszczoną
progeniturą innych mieszkańców skweru. Dziewczynka miała
na sobie nowy aksamitny kapelusik w kratę i białą futrzaną
pelerynkę, a chłopczyk szkocki góralski beret i sukienny
płaszczyk. Jacy byli szczęśliwi i weseli! Bona spostrzegła
Delię, ale ona potrząsnęła przecząco głową, pomachała ręką
całej gromadce i pośpieszyła dalej.
Szła i szła przez znajome ulice, zalane jasnym, zimowym
słońcem. Było wczesne popołudnie, pora, kiedy panowie
wrócili już do swych biur, i na Irving Place i Union Square
widziało się mało przechodniów. Delia przeszła przez plac w
stronę Broadwayu.
Dom Lovellów przy Mercer Street był solidnym,
staromodnym budynkiem z cegły. Za nim znajdowała się duża
stajnia, z której wychodziło się na zaułek. Delia skręciła w ten
zaułek, weszła na podwórze stajenne i otworzyła jedne z
drzwi. W nędznej bielonej izbie z tuzin dzieci,
zgromadzonych wokół piecyka bawiło się połamanymi
zabawkami. Opiekująca się nimi Irlandka kroiła małe ubranka
na kulawym sosnowym stole. Podniosła głowę i uśmiechnęła
się przyjaźnie, poznając w Delii panią, która raz czy dwa razy
przyszła odwiedzić dzieci razem z panną Charlottą.
Delia milczała chwilę, zakłopotana.
- Ja... przyszłam zapytać, czy nie potrzebujecie jakich
nowych zabawek - wyjąkała.
- O, i bardzo, proszę pani. I dużo innych rzeczy także,
chociaż panna Charlottą mówi mi, że nie powinnam żebrać u
pań, które przychodzą w odwiedziny do naszych biednych
maluchów.
- Ach, u mnie możesz śmiało żebrać, Bridget -
odpowiedziała pani Ralston z uśmiechem. - Pokaż mi swoje
maleństwa, tak dawno już tu nie byłam.
Dzieci przerwały zabawę i, przytulone do opiekunki,
patrzyły z otwartymi buziami na bogatą, szeleszczącą
sukniami panią. Jedna dziewczynka, o jasnobrązowych oczach
i czerwonych policzkach, ubrana była w alpagową sukienkę w
kratę, obszytą guzikami z imitacji koralu, które Delia
pamiętała. Guziki te zdobiły „najlepszą" suknię Charlotty
owego roku, gdy zaczęła bywać w towarzystwie. Delia
schyliła się i wzięła dziewczynkę na ręce. Jej kręcone włoski
były brązowe, dokładnie tego samego koloru co oczy... Bogu
dzięki! Ale w tych przezroczystych oczach pływały takie same
zielone plamki. Delia usiadła, a dziewczynka, stojąc na jej
kolanie, z powagą dotykała palcami jej łańcuszka od zegarka.
- Oj, proszę pani, ona może bucikami pobrudzić pani
spódnicę. Podłoga tu nie taka znów czysta.
Delia potrząsnęła przecząco głową i przycisnęła do siebie
dziecko. Zapomniała o innych, wpatrzonych w nią
maleństwach i o ich opiekunce. Mała istotka, którą trzymała
na kolanach, była z innego surowca, nie potrzebowała
alpagowej sukienki w kratkę i koralowych guzików, aby się
wyróżnić. Kasztanowe kędziory wyrastały wicherkami ponad
wysokim czołem, tak jak u Clementa Spendera. Delia
przyłożyła do tego czoła swój gorejący policzek.
- Dzidzi chce mój śliczny, żółty łańcuszek? Dzidzi
chciało.
Delia odpięła złoty łańcuszek i zawiesiła go na szyi
dziecka. Pozostałe dzieci zaczęły klaskać w rączki i piać z
zachwytu, ale dziewczynka powagą i w milczeniu wodziła
palcami po ogniwach łańcuszka, choć uśmiech ubrał jej twarz
w dołeczki.
- Ach, proszę pani, nie może pani zostawić tego pięknego
łańcuszka na małej Tinie. Jak będzie musiała wrócić do tych
czarnuchów...
- Jak ona ma na imię?
- Wołają ją Tina. Jakieś nie bardzo chrześcijańskie imię,
widzi mi się.
Delia milczała.
- Zawsze mówię, że ma za czerwone policzki. I za skora
do kaszlu. Stale a to katar, a to przeziębienie. No, Tina, puść
już panią.
Delia wstała, wyzwalając się z delikatnych ramionek.
- Nie chce pani puścić od siebie. Panny Charlotty dzisiaj
nie było, a małej przykrzy się bez niej. Ona czegoś nie bawi
się tak jak tamte dzieci. Tino, popatrz tylko, jaki śliczny
łańcuszek dostałaś. No, no, uspokój się...
-
Do
widzenia,
Clementino
-
szepnęła Delia
niedosłyszalnie. Ucałowała jasnobrązowe oczy, kędzierzawą
główkę i szybko spuściła woalkę, żeby ukryć tryskające łzy.
W podwórzu osuszyła je dużą, haftowaną chustką i stanęła
niezdecydowana. Po chwili stanowczym krokiem ruszyła ku
domowi.
Dom zastała takim, jakim go opuściła, tyle że dzieci już
wróciły. Idąc korytarzem do sypialni, słyszała, jak dokazują w
dziecinnym Pokoju. Charlotta Lovell siedziała na kanapie,
wyprostowana i sztywna, w tej samej pozie, w jakiej ją Delia
pozostawiła.
- Chatty, Chatty, już wszystko obmyśliłam. Posłuchaj.
Cokolwiek się stanie, mała nie zostanie u tych ludzi. Ja chcę
się nią zaopiekować.
Charlotta wstała, wysoka, pobladła. Oczy w chudej twarzy
zrobiły się tak ciemne, że wyglądały jak widmowe oczodoły w
trupiej czaszce. Otworzyła usta, by coś powiedzieć, lecz nagle
porwawszy chustkę do nosa, przycisnęła ją do ust i osunęła się
znów na kanapę. Czerwona strużka przeciekła przez chustkę
na popelinową spódnicę.
- Charlotta... Charlotta! - krzyknęła przerażona Delia
rzucając się na klęczki obok kuzynki. Charlotta odchyliła
głowę w tył na poduszki i strużka przestała ciec. Zamknęła
oczy a Delia pochwyciła z toaletki flakonik z aromatycznym
octem i przyłożyła go do jej wychudłych nozdrzy. Pokój
wypełnił się kwaskowatym zapachem.
Powieki Charlotty uniosły się.
- Nie bój się. Czasami jeszcze pluję krwią... nie często.
Płuco mam prawie wyleczone... Ale teraz ten strach...
- Nie, nie, nie będzie już żadnego strachu Mówię ci, że
wszystko sobie obmyśliłam. Jim pozwoli mi wziąć do siebie
małą.
Dziewczyna poderwała się z przerażeniem.
- Jim? Powiedziałaś mu? Więc to u niego byłaś?
- Nie, kochanie. Poszłam tylko zobaczyć małą. - Och -
jęknęła Charlotta opadając znów na poduszki. Delia wyjęła
własną chusteczkę i otarła łzy płynące strumieniami po
policzkach kuzynki.
- Nie trzeba płakać, Chatty. Musisz być dzielna. Twoja
dziewuszka i jego... Jak mogłaś pomyśleć? Ale musisz mi dać
trochę czasu, muszę pokierować tym po swojemu. Tylko
zaufaj mi. Wargi Charlotty poruszyły się leciutko.
- Łzy... nie wycieraj ich, Delio. Dobrze mi, kiedy je
czuję...
Kuzynki na pół leżały, przytulone do siebie w milczeniu.
Paryski zegar odmierzał czas tego niemego zespolenia
duchowego: minuty, kwadranse, pół godziny, potem godzina.
Dzień miał się ku końcowi, ściemniło się i coraz dłuższe
cienie kładły się na kwietnych wzorach dywanu i szerokim
białym łóżku. Rozległo się stukanie do drzwi.
- Dzieci czekają z modlitwą przed kolacją, proszę pani.
- Dobrze, Elizo. Niech ją zmówią przy tobie. Ja przyjdę
później.
Kiedy kroki bony ucichły, Charlotta Lovell wyswobodziła
się z objęć Delii.
- Teraz mogę już iść - powiedziała.
- Nie jesteś za słaba, kochanie? Mogę posłać po karetę,
żeby cię odwiozła do domu.
- Nie, nie, mama by się przestraszyła.
I przyjemnie mi będzie przejść się teraz, po ciemku.
Czasami świat wydawał mi się jednym strasznym,
oślepiającym blaskiem. Bywały dni, kiedy myślałam, że
słońce nigdy nie zajdzie. A w nocy znów księżyc... - Położyła
dłonie na ramionach kuzynki. - Teraz już tego nie będzie. Po
trochu przestanę nienawidzić światła. Kobiety ucałowały się, a
Delia szepnęła:
- Do jutra.
4
Ralstonowie niechętnie zarzucali stare zwyczaje, ale gdy
już raz przyjęli jakiś nowy, nie mogli zrozumieć, dlaczego
wszyscy inni natychmiast nie idą w ich ślady.
Kiedy Delia, która pochodziła z mniej dbałych o zasady
Lovellów i z natury skłaniała się ku nowościom, po raz
pierwszy zaproponowała mężowi jedzenie obiadu o szóstej
zamiast o drugiej, jego ruchliwa młoda twarz przybrała wyraz
równie nieustępliwy jak mina pierwszego starego Ralstona na
ponurym portrecie z czasów kolonialnych. Jednakże po
dwudniowym oporze nawrócił się na pogląd żony i teraz z
uśmiechem pogardy wyrażał się o zatwardziałości tych, co
obstawali przy obfitym posiłku w porze południowej i
podwieczorku.
- Niczego tak nie znoszę jak ciasnoty. Niech sobie ludzie
jedzą, kiedy chcą, mało mnie to obchodzi. Czego nie cierpię,
to ciasnoty ich poglądów.
Delia myślała o tym siedząc w salonie (jej matka
nazwałaby go bawialnią) i czekając na powrót męża. Zdążyła
akurat przygładzić lśniące sploty i narzucić suknię z mory w
czarno - białe paski, z wiśniowymi obszywkami - tę, którą
najwięcej lubił. Salon, z koronkowymi firankami upiętymi pod
ozdobnymi złoconymi karniszami, ze stojącym pośrodku
okrągłym marmurowym stołem na rzeźbionej nodze z
różanego drzewa i staroświeckimi mahoniowymi fotelami,
obitymi modnym francuskim adamaszkiem zielonkawego
koloru, mógł śmiało być przedmiotem dumy każdej młodej
mężatki. Na etażerkach z różanego drzewa po obu stronach
dwuskrzydłowych drzwi do jadalni stały tropikalne muszle,
wazoniki ze szpatu polnego, alabastrowy model krzywej
wieży w Pizie, dwa obeliski zrobione z okruchów porfiru i
serpentynu, zebranych przez młodą parę na Forum Romanum,
popiersie Klytii z kredowobiałej sevrskiej porcelany i cztery
staromodne figury pór roku z porcelany Chelsea, które trzeba
było zostawić pośród nowszych ozdób, ponieważ należały
niegdyś do prababci Ralston. Na ścianach wisiały duże ciemne
staloryty z Wędrówki życia Cole'a, a między oknami stał
naturalnej wielkości posąg Branki, wykonany dla ojca Jima
Ralstona przez sławną Harriet Hosmer, uwiecznioną w
powieści Hawthorne'a o Marmurowym Faunie. Na stole leżały
w pięknie tłoczonych oprawach egzemplarze Rzek
francuskich Turnera, Grzesznej wróżki Drake'a, Bajek
Crabbe'a oraz Księga piękności, zawierająca portrety
angielskich arystokratek, które uczestniczyły w turnieju
hrabiego Eglinton.
Siedząc przed czarnym marmurowym łukiem kominka, w
którym płonął antracyt, obok stoliczka do robót z cytrynowego
drzewa, gdy nowa francuska lampa na stole pośrodku salonu
rozsiewała przyjemne światło spod abażuru wykończonego
frędzlą z drobnych kryształków, Delia zadawała sobie pytanie,
jak mogła w tak krótkim czasie wyjść całkowicie ze zwykłego
sobie kręgu wrażeń i przekonań i zapuścić się tak daleko, dalej
niż kiedykolwiek przedtem, za Rolstonowski horyzont. Oto
teraz horyzont ten znów zamykał się wokoło niej, jak gdyby
nawet sztukaterie sufitu, formy mebli, krój jej sukni - wyrosły
z
Ralstonowskich
przesądów
i
pod
dotknięciem
Ralstonowskich rąk zamieniły się w coś tak niewzruszonego
jak kamień.
Oszalałam chyba - myślała - angażując się tak dalece
wobec Charlotty. A jednak, miotając się w coraz to
zacieśniającym się kręgu trudności, nie znajdowała innego
wyjścia. Czuła, nie wiedzieć czemu, że to ona musi uratować
dziecko Clema Spendera.
Posłyszała zgrzyt klucza w zamku drzwi frontowych
(serce jej nigdy jeszcze tak mocno nie zabiło na ten dźwięk) i
odgłos postawienia cylindra na stoliku w hallu - czy też może
dwóch cylindrów? Drzwi do salonu otworzyły się i weszło
dwóch młodych mężczyzn w wysokich halsztukach i
obszernych surdutach: dwóch Jimów Ralstonów, można by
powiedzieć. Delia nigdy dotąd nie zauważyła, jak bardzo jej
mąż i jego kuzyn Joe są do siebie podobni; przyszło jej do
głowy, że nie bez powodu zawsze myślała o Ralstonach
zbiorowo.
Nie byłaby młodą, czułą, szczęśliwą żoną, gdyby nie
uważała, że Joe jest tylko kiepską kopią jej Jima. Przecież
jednak, pomijając wady w reprodukcji, istniało uderzające
podobieństwo pomiędzy tymi dwiema wysokimi, atletycznymi
postaciami, krótkimi, rumianymi twarzami o prostych nosach,
prostych faworytach, prostych brwiach, szczerych niebieskich
oczach i słodkich, samolubnych uśmiechach. Tylko że w tej
chwili Joe wyglądał jak Jim cierpiący na ból zęba.
- Słuchaj, moja droga, jest tu młody człowiek, który pyta,
czy nie mógłby zjeść z nami, co tam jest w garnku -
powiedział uśmiechnięty Jim, z pewnością siebie dobrze
karmionego męża, który wie, że zawsze może przyprowadzić
gościa na obiad.
- Jak to miło z twojej strony, Joe! Myślisz, że wystarczy
mu zupa z ostryg i faszerowana gęś? - spytała Delia męża,
rozpromieniona.
- Wiedziałem! Mówiłem ci, mój kochany! Powiedział, że
na pewno będziesz niezadowolona, że będziesz miała kłopot z
obiadem. Poczekaj, aż się ożenisz, Józefie Ralston.
Jim
jowialnie
położył ciężką
łapę na okrytym
ciemnozielonym materiałem ramieniu kuzyna, a Joe skrzywił
się, jakby chory ząb zabolał go nagle.
- Niezmiernie jesteś dobra, kuzynko Delio, że
przygarniasz mnie na dziś wieczór. Bo prawdę mówiąc...
- Najpierw obiad, chłopie, jeżeli pozwolisz! Flaszka
burgunda rozpędzi smutne nastroje. Proszę, podaj ramię
kuzynce. Ja pójdę tylko przypilnować, żeby przynieśli nam
wina.
Zupa ostrygowa, okoń z rusztu, gęś faszerowana, zielona
papryka, jabłka w cieście, a na zakończenie jeden ze słynnych
karmelowych kremików według przepisu babci Ralston -
mimo całej udręki duchowej Delia odczuwała skrytą dumę ze
swojego osiągnięcia. Dzisiejszy wieczór z pewnością
ugruntuje famę, że Jim Ralston może zawsze bez uprzedzenia
przyprowadzić przyjaciela do domu na obiad. Wina z piwnic
Ralstonów i Lovellów dopełniły efektu i nim zabrano się do
Lovellowskiej madery, nawet ściągnięta troską twarz Joe'ego
rozpogodziła się. Delia zauważyła tę zmianę, gdy obaj młodzi
ludzie weszli w ślad za nią do salonu.
- A teraz, mój drogi, opowiedz jej tę całą historię -
doradził Jim podsuwając kuzynowi fotel.
Młoda kobieta, pochylona nad włóczkową robótką,
słuchała z opuszczonymi powiekami i rumieńcami na
policzkach. Joe wyraził nadzieję, że jako mężatka - jako matka
- przyzna mu prawo mówienia do niej z całą szczerością; jej
mąż już go do tego upoważnił.
- Jazda, jazda, mów - zachęcił go wylewnie usposobiony
po obiedzie Jim, który usadowił się na dywaniku przed
kominkiem.
Delia słuchała, rozważała, pozwalając przyszłemu
oblubieńcowi brnąć niezgrabnie przez pełne zakłopotania
wywody. Igła zawisła jak miecz Damoklesa nad kanwą. Delia
zorientowała się od razu, że Joe liczy na nią, iż potrafi
przekonać Charlottę o słuszności jego stanowiska. Był jednak
bardzo zakochany - czuła, że na jedno jej słowo ustąpi i
Charlotta wygra: uratuje dziecko i wyjdzie za niego.
Jakie to było mimo wszystko łatwe! Miłe przyjęcie, dobry
obiad, wystałe wino, wspomnienie oczu Charlotty, tym
wyrazistszych, że napatrzyły się niejednego. Sekretna
zazdrość przeniknęła żonę, która nie dostąpiła tego ostatniego
wtajemniczenia.
Jakie to łatwe... A jednak to stać się nie może! Cokolwiek
się zdarzy, nie można dopuścić, aby Charlotta Lovell poślubiła
Joe'ego Ralstona. Wszystkie tradycje honoru i prawości, w
których Delia się wychowała, zabraniały jej udzielenia
cichego choćby poparcia takiemu planowi. Potrafiłaby zgodzić
się - już się zgodziła - na samowolne postępki, szybkie j.
zręczne odstępstwa od precedensów, subtelne bunty
przeciwko bezduszności towarzyskiej rutyny. Ale na
kłamstwo nie mogłaby w żaden sposób przymknąć oczu.
Myśl, że Charlotta mogłaby wyjść za Joe'ego Ralstona,
kuzyna jej Jima, nie opowiedziawszy mu o swojej przeszłości,
wydawała się Delii nieuczciwa, tak jak nieuczciwa
wydawałaby się każdemu Ralstonowi. A powiedzieć mu
prawdę znaczyło z miejsca przekreślić małżeństwo, z tego
nawet Chatty zdawała sobie sprawę. Społeczeństwo nie
odmierza tolerancji równą miarą mężczyznom i kobietom. Ani
Delia, ani Charlotta nie zastanawiały się nigdy, dlaczego - jak
wszystkie młode kobiety z ich klasy, po prostu chyliły głowę
przed nieuniknionym.
Nie, przed tym dylematem nie było ucieczki. Tak samo jak
oczywiste było, że Delia ma obowiązek ratowania dziecka
Clema Spendera, oczywiste było również, że los każe jej
poświęcić jego kochankę. Pod naporem tej myśli
przypomniała sobie żałosny okrzyk Charlotty: „Chcę wyjść za
mąż jak wy wszystkie!" i serce jej się ścisnęło. Ale to się stać
nie mogło.
- Mam wszelkie względy - ciągnął monotonnym głosem
Joe - dla nieświadomości i braku doświadczenia mojej
słodkiej dziewczyny... Dla jej prześlicznej czystości. Jakiż
mężczyzna mógłby pragnąć, aby jego przyszła żona była...
była inna? Zgadzasz się ze mną, Jim? A ty, Delio?
Powiedziałem jej, rozumiecie, że będzie zawsze dostawała
specjalną sumę na swoje biedne dzieci, oprócz pieniędzy na
jej osobiste wydatki. Na to może z całą pewnością liczyć. Na
Boga! Gotów jestem sporządzić odpowiedni dokument,
zobowiązać się przed notariuszem, jeżeli sobie tego życzy.
Doceniam i podziwiam jej miłosierdzie. Ale zapytuję cię,
Delio, jako matkę. . pamiętaj, chciałbym usłyszeć twoją
szczerą opinię. Jeżeli sądzisz, że mógłbym ustąpić trochę,
pozwolić jej osobiście zajmować się tymi dziećmi, dopóki...
dopóki... - Rumieniec dumy okrasił czoło potencjalnego ojca -
...dopóki nie odwołają jej bliższe obowiązki, to ja z
największą chęcią... Gdybyś zechciała jej to powiedzieć.
Podejmuję się - oświadczył uroczyście Joe, nagle przejęty
błogim wspomnieniem ostatniego kieliszka - załatwić sprawę
z moją matką, gdyż nie mogę oczywiście pozwolić, aby jej
uprzedzenia, jakkolwiek je szanuję, stanęły pomiędzy mną a
moimi własnymi przekonaniami. - Zerwał się na równe nogi i
promiennym wzrokiem spojrzał na swoje nieustraszone
odbicie w lustrze nad kominkiem. - Moimi przekonaniami -
powtórzył do lustra.
- Brawo! - zawołał Jim z uczuciem. Delia gwałtownie
wbiła igłę w kanwę, po czym odsunęła na bok robótkę.
- Zdaje mi się, że rozumiem was oboje, Joe. Na miejscu
Charlotty z pewnością też nie chciałabym za nic porzucić tych
dzieci.
- Widzisz, mój drogi! - powiedział Jim tryumfalnie,
równie dumny z tej zastępczej odwagi jak z doskonałego
obiadu.
- Za nic - powtórzyła Delia. - Myślę zwłaszcza o
podrzutkach... Jest ich tam, zdaje się, dwoje. Takie dzieci
zawsze umierają, jeśli się je odda do przytułku. Właśnie ta
myśl przeraża Chatty.
- Biedne niewiniątka! Jakże ją kocham za to, że ona je
kocha! Że też tacy łotrzy chodzą bezkarnie po świecie... Delio,
powiesz jej, dobrze? że zrobię wszystko, cokolwiek...
- Powoli, stary, powoli - upomniał go Jim w przebłysku
Ralstonowskiej ostrożności.
- No, to znaczy, cokolwiek... w granicach rozsądku...
Delia wstrzymała go podniesieniem dłoni.
- Powiem jej, Joe, będzie ci wdzięczna. Ale to na nic się
nie zda.
- Na nic? Cóż więcej?...
- Nic. Tylko to: Charlotta ma nawrót swojej dawnej
choroby. Dziś tutaj pluła krwią. Nie możesz się z nią ożenić.
No, już po wszystkim. Wstała drżąc na całym ciele i
czując, że blednie aż po same wargi. Czy dobrze zrobiła? Czy
źle? I czy dowie się tego kiedykolwiek?
Biedny Joe zwrócił do niej twarz równie pobladłą jak jej
własna; kurczowo uchwycił się oparcia fotela, a głowa zwisła
mu do przodu jak u starca. Wargi poruszyły się, ale nie
wydały głosu.
- Boże wielki! - wyjąkał Jim. - Ale wiesz, musisz się
trzymać, stary.
- Ja... Tak mi cię żal, Joe. Ona sama ci to jutro powie -
podjęła niepewnie Delia, gdy tymczasem mąż jej w dalszym
ciągu usiłował go niezgrabnie pocieszać:
- Przyjmij to po męsku, chłopie. Pomyśl o sobie, o swojej
przyszłości. Niemożliwa rzecz, sam rozumiesz. Delia ma
rację, ona zawsze ma rację. Lepiej mieć to poza sobą, spojrzeć
prawdzie w oczy teraz niż później.
- Teraz niż później - powtórzył Joe jak echo, szczerząc
zęby w bolesnym uśmiechu, a Delii przyszło na myśl, że
nigdy dotąd w swoim łatwym, pogodnym życiu nie musiał,
podobnie zresztą jak jej Jim, wyrzec się czegoś, co sobie
upodobał. Nawet słownictwo i konwencjonalne gesty
wyrzeczenia były mu nie znane.
- Ale ja nie rozumiem! Przecież nie mogę jej porzucić -
oświadczył mrugając, by strząsnąć z oczu chłopięce łzy.
- Pomyśl o dzieciach, mój drogi, to twój obowiązek -
upierał się Jim, powstrzymując się od spojrzenia z dumą na
zdrową i urodziwą Delię.
W długiej rozmowie, która teraz nastąpiła między
kuzynami - argumentach, kontrargumentach, mądrych radach i
beznadziejnych protestach - Delia uczestniczyła tylko
chwilami. Wiedziała dobrze, czym się to skończy.
Oblubieniec, który się bał, że młoda żona mogłaby przywlec
do domu zarazki z odwiedzin u biednych, nie zechce
świadomie zaszczepić choroby własnemu potomstwu. I to nie
wszystko. W pamięci Joe'ego stają z pewnością nazbyt liczne
smutne
przykłady
matek
gasnących
przedwcześnie,
pozostawiających
osamotnionym
mężom
wychowanie
gromadki dzieci. Ralstonowie, Lovellovie, Archerowie, van
der Luydenowie - któż z nich nie troszczył się o jakiś grób na -
odległym cmentarzu: grób młodej krewnej, suchotnicy,
wysłanej na kurację do balsamicznej Italii. Protestanckie
cmentarze Rzymu i Pizy pełne były nowojorskich nazwisk.
Wizja tej dobrze znanej pielgrzymki z umierającą żoną
wystarczała do ostudzenia najżarliwszego Ralstonowskiego
serca. A przez cały ten czas, słuchając ze spuszczoną głową,
Delia powtarzała sobie: „Teraz to łatwe, ale jak ja to powiem
Charlocie?"
Gdy późnym wieczorem biedny Joe mocno ścisnął jej
rękę, mamrocząc słowa pożegnania, Delia odwołała go nagle
od progu:
- Proszę cię, pozwól mi zobaczyć się z nią pierwszej.
Musisz poczekać, aż ona cię wezwie...
Zabolała ją trochę skwapliwość, z jaką na to przystał. Ale
największa nawet porcja pokrzepiającej retoryki nie mogła
sprawić, by jakiemukolwiek młodemu mężczyźnie wydało się
łatwe to, co czekało Joe'ego, toteż ostatnie spojrzenie, które
mu posłała, pełne było współczucia...
Drzwi frontowe zamknęły się za Joe'em, a ona ocknęła się
czując dotknięcie męża na swoim ramieniu.
- Nigdy nie podziwiałem cię bardziej, kochanie. Moja
mądra Delia!
Z pochyloną do tyłu głową przyjęła jego pocałunek, ale
potem odsunęła się od niego. Błysk w jego oczach pojęła tyleż
jako zaproszenie dla jej kwitnącego ciała, co jako hołd
złożony bystrości jej umysłu.
Przytrzymała go na odległość ramienia.
- Co byś ty zrobił, Jim, gdybym musiała powiedzieć ci o
sobie to, co powiedziałam Joe'emu o Chatty?
Lekkie zmarszczenie brwi dało jej do zrozumienia, że
uważa pytanie za niegodne odpowiedzi i w niezbyt dobrym
guście.
- Chodź - jego mocne ramię nalegało prosząco.
Ona wciąż stała daleko od niego, z powagą w oczach.
- Biedna Chatty! Nic jej już nie zostało...
Jego oczy też spoważniały w natychmiastowym
współczuciu. W takich chwilach był wciąż sentymentalnym
chłopcem, z którym mogła robić, co chciała.
- Ach, rzeczywiście, biedna Chatty! - Zaczął szukać na
oślep pierwszej z brzegu pociechy. - Szczęście, mimo
wszystko, że ma te swoje biedne dzieci, prawda.
Przypuszczam, że kobieta musi mieć jakieś dzieci do
kochania... Jeśli nie własne, to cudze.
Widoczne było, że myśl o tym lekarstwie już ulżyła mu w
trosce.
- Tak - zgodziła się Delia. - Nie widzę dla niej innej
pociechy. Pewna jestem, że Joe też o tym pomyśli. My oboje,
kochanie - teraz Delia pozwoliła mu pochwycić swe ręce - my
oboje, ty i ja, musimy dopilnować, aby zachowała swoje
maleństwa.
- Swoje maleństwa? - Uśmiechnął się na dźwięk
dzierżawczego zaimka. - Ależ oczywiście! Chyba że
biedaczkę poślą do Włoch?
- O, nie... Skądże by wzięły na to pieniądze? A poza tym
nigdy nie opuściłaby cioci Lovell. Ale myślałam sobie,
kochany... gdybym mogła powiedzieć jej jutro... Widzisz,
rozmowa z nią nie jest dla mnie zbyt miłą perspektywą... Więc
gdybym mogła jej powiedzieć, że pozwolisz mi zająć się
dziewczynką, o którą ona najbardziej się martwi, biedną
znajdką bez nazwiska i domu. Gdybym mogła odkładać
ustaloną sumę z moich pieniędzy na szpilki...
Ręce ich zwarły się, ona uniosła zarumienioną twarz ku
jego twarzy. W jego oczach zabłysły męskie łzy - ach, jakież
poczucie tryumfu czerpał z jej zdrowia, jej mądrości, jej
wspaniałomyślności!
- Ani grosza z twoich pieniędzy na szpilki... nigdy!
Udała przygnębienie i zdziwienie.
- Pomyśl, kochany, gdybym to ja musiała się ciebie
wyrzec!
- Ani grosza z twoich pieniędzy na szpilki, mówię... Ale
ile tylko zechcesz dodatkowo, żeby pomóc podopiecznej
biednej Chatty. No, jesteś zadowolona?
- Najdroższy! Kiedy sobie pomyślę o naszych, tam, na
górze!
Trwali w uścisku, do głębi przejęci wywołaną wizją.
5
Charlotta Lovell na dźwięk kroków kuzynki uniosła z
poduszki zgorączkowaną twarz.
W ciemnej, dusznej sypialni pachniało wodą kolońską i
czystą bielizną. Delia, wchodząc wprost z jasnego zimowego
słońca, mrugała oczami i po omacku torowała sobie w
półmroku drogę wśród ciemnych mahoniowych mebli.
- Chcę zobaczyć twoją twarz, Chatty, chyba że głowa cię
zanadto boli?
Charlotta dała znak, że nie, więc Delia rozsunęła ciężkie
zasłony okienne i wpuściła promień światła. Ujrzała w nim
twarz dziewczyny, siną na tle pościeli, z ceglastymi
wypiekami, znów widocznymi na policzkach pod mocno
podkrążonymi oczami. Zupełnie tak samo, przypomniała
sobie, wyglądała biedna kuzynka X na tydzień przed
wyjazdem do Włoch!
- Delio! - wyszeptała Charlotta.
Delia zbliżyła się do łóżka i popatrzyła na kuzynkę innymi
niż przedtem oczyma. Tak, wczoraj wieczór łatwo było
rozporządzić się przyszłością Chatty jak własną. Ale teraz?
- Kochanie...
- Ach, mów już, proszę - przerwała dziewczyna - inaczej
będę wiedziała, że to, co mam usłyszeć, jest zbyt okropne!
- Chatty, najdroższa, jeżeli obiecałam ci za wiele. .
- Jim nie pozwala ci wziąć mojej małej? Wiedziałam! Czy
ja zawsze będę marzyć o rzeczach, które nie mogą się spełnić?
Delia z twarzą zalaną łzami uklękła przy łóżku i oddała
swoją świeżą, chłodną dłoń w palący uścisk tamtej.
- Nie myśl tego, droga moja, myśl tylko o tym, co
wolisz...
- Co wolę? - Dziewczyna zerwała się z poduszek,
rozdygotana aż po gorące czubki palców.
- Nie możesz przecież wyjść za Joe'ego, kochana, i
jednocześnie zatrzymać małą Tinę, prawda? - ciągnęła Delia.
- Nie mogę mieć jej przy sobie, nie. Ale gdzieś, gdzie
mogłabym ją potajemnie odwiedzać... Och, miałam nadzieję
na takie szalone rzeczy!
- Daj spokój szaleństwom, Chatty. Gdzie byś ją trzymała?
I miałabyś widywać własne dziecko po kryjomu? Zawsze w
strachu przed hańbą? Przed krzywdą swoich pozostałych
dzieci? Pomyślałaś kiedy o tym?
- Ach, moja biedna głowa już nie potrafi myśleć! Chcesz
mi powiedzieć, że muszę się jej wyrzec?
- Nie, kochanie, ale że nie powinnaś wychodzić za
Joe'ego.
Charlotta opadła ponownie na poduszki, na wpół
przymknąwszy oczy.
- Mówię ci, że muszę stworzyć jakiś dom, mojemu
dziecku. Delio, sama jesteś zbyt szczęśliwa, żeby zrozumieć!
- Ty też uważaj się za szczęśliwą, Chatty. Nie
wyrzekniesz się swojej małej. Będzie mieszkała z tobą, a ty
będziesz się nią opiekować... za mnie.
- Za ciebie?
- Obiecałam ci, że ją wezmę, prawda? Ale nie, że
wyjdziesz za Joe'ego. Tylko że stworzę twojemu dziecku dom.
No i dotrzymałam słowa: wy dwie będziecie zawsze razem.
Charlotta przywarła do niej szlochając.
- Ale Joe... Ja nie mogę mu powiedzieć, nie mogę! -
Nagle odsunęła Delię od siebie - Tyś mu nie powiedziała o... o
mojej małej? Nie mogłabym znieść aż takiego bólu.
- Powiedziałam mu, że wczoraj plułaś krwią. On zaraz
przyjdzie
do
ciebie,
jest
strasznie
nieszczęśliwy.
Oświadczyłam mu, że z uwagi na twój zły stan zdrowia
zaręczyny zostają zerwane na twoje życzenie. I on godzi się z
twoją decyzją. Ale jeżeli się załamie albo załamiesz się ty, nie
będę mogła zrobić nic dla ciebie ani dla małej Tiny. Na miłość
boską, pamiętaj o tym!
Delia zwolniła uścisk i Charlotta opadła na poduszki w
milczeniu, z zamkniętymi oczyma i zaciśniętymi wargami.
Leżała tak, prawie jak martwa. Na krześle obok łóżka wisiała
popelinowa sukienka z obszywkami z czerwone; aksamitki,
przerobiona na zaręczyny. Spod niej wyzierała para nowych
brązowych giemzowych pantofelków. Biedna Chatty! Ledwo
zdążyła trochę być ładna...
Delia siedziała przy łóżku bez ruchu, z wzrokiem
utkwionym w zamkniętej twarzy kuzynki. Powiodła oczami za
łzą, która przecisnęła się między ciasno zwartymi powiekami
Charlotty, zawisła chwilę na rzęsach i wolno stoczyła się po
policzku. Gdy łza dotarła do zaciśniętych warg, rozchyliły się
i przemówiły
- To znaczy, że będę gdzieś mieszkać z nią razem? Tylko
my we dwie?
- Tylko wy we dwie.
- W jakimś małym domku?
- W małym domku.
- Na pewno, Delio?
- Na pewno, najdroższa moja.
Charlotta raz jeszcze uniosła się na łokciu i sięgnęła ręką
pod poduszkę, szukając czegoś Wyciągnęła wąską
wstążeczkę, na której wisiał pierścionek z brylantem.
- Ja już zawczasu go zdjęłam - powiedziała z prostotą i
podała pierścionek Delii.
Część druga
6
Wszyscy potem zgodnie orzekli, iż zawsze było wiadomo,
że Charlotta Lovell zostanie starą panną. Było to widoczne
nawet przed jej chorobą: mimo ognistych włosów miała w
sobie jakąś pruderię. Szczęście to dla niej, biedaczki,
zważywszy fatalny stan jej zdrowia, kiedy była młoda; na
przykład rówieśnice pani Jamesowej Ralston pamiętały, że
Charlotta wyglądała jak cień i wykaszliwała z siebie płuca - to
oczywiście było powodem zerwania przez nią zaręczyn z
Joe'em Ralstonem.
Prawda, że wyzdrowiała bardzo prędko, mimo osobliwego
leczenia, jakie jej zaaplikowano. Lovellowie, jak wiadomo,
nie mieli dosyć pieniędzy na wysłanie jej do Włoch, poprzedni
eksperyment w Georgii nie odniósł dobrego skutku,
wyekspediowano ją zatem do wiejskiego domku nad
Hudsonem - małej farmy stanowiącej część posiadłości
Jamesów Ralstonów - gdzie mieszkała pięć czy sześć lat ze
służącą Irlandką i małą dziewczynką - podrzutkiem. Historia z
tym podrzutkiem była jeszcze jednym dziwnym epizodem w
życiu Charlotty. Od czasu pierwszej choroby, kiedy miała
zaledwie dwadzieścia dwa czy trzy lata, rozwinęła się w niej
niemal chorobliwa miłość do dzieci. Mówiono - mówił tak
podobno
doktor
Lanskell
-
że niewyżyty instynkt
macierzyński bywa szczególnie silny w przypadkach, gdy
choroba płuc uniemożliwia małżeństwo. Kiedy więc zostało
postanowione, że Charlotta musi zerwać zaręczyny z Joe'em
Ralstonem i zamieszkać na wsi, doktor powiedział jej
rodzinie, że chcąc uratować chorą, nie można rozłączać jej
całkowicie z biednymi dziećmi, lecz pozwolić, by wybrała
sobie jedno, najmłodsze i budzące najwięcej litości, i
poświęciła się jego wychowaniu. Jamesowie Ralstonowie
wypożyczyli jej zatem swój wiejski domek, a pani Jimowa, z
właściwym sobie niezwykłym darem orientowania się w
sprawach od pierwszego rzutu oka, od razu wszystko
zorganizowała, zobowiązując się nawet do opieki nad
dzieckiem w razie śmierci Charlotty.
Charlotta nie umarła. Przeżyła, stała się krzepką panią w
średnim wieku, energiczną, a nawet despotyczną. W miarę zaś
jak następowały te zmiany w jej charakterze, stawała się coraz
to bardziej typową starą panną: dokładną, systematyczną,
pochłoniętą drobiazgami i przywiązującą przesadnie dużą
wagę do najbłahszych zwyczajów towarzyskich i domowych.
Cieszyła się reputacją tak zapobiegliwej gospodyni, że kiedy
biedny Jim Ralston zabił się spadając z konia i zostawił młodą
jeszcze Delię z dwojgiem dzieci do wychowania, uznano za
rzecz zupełnie naturalną, że zrozpaczona wdowa przyjęła do
siebie kuzynkę, by jej pomagała wypełnić to zadanie. Delia
Ralston nigdy jednak nie robiła niczego całkiem tak jak inni
ludzie. Kiedy wzięła do siebie Charlottę, wzięła też podrzutka
Charlotty: ciemnowłosą dziewczynkę o jasnobrązowych
oczach i dziwacznym, ciętym sposobie mówienia,
charakterystycznym dla dzieci, które za wiele przestawały z
dorosłymi. Dziewczynkę nazywano Tina Lovell -
przypuszczano, że Charlotta musiała ją adoptować. Rosła na
warunkach serdecznej równości z młodymi kuzynami
Ralstonami; to samo bez mała można by powiedzieć o jej
stosunku do obu kobiet, które jej matkowały. Powodowana
instynktem naśladowczym, nazywała zawsze Delię Ralston
„mamą", a Charlottę Lovell „ciocią Chatty", czego nikt nie
zadał sobie trudu sprostować. Była dziewczynką wybitnie
zdolną i ujmującą i ludzie dziwili się, jakie biedna Chatty
miała szczęście, że wybrała tak interesujący okaz spośród
swoich podrzutków (gdyż do tego czasu nabrano przekonania,
że miała ich do wyboru tyle, ile wystarczyłoby do zapełnienia
całego przytułku).
Sillerton Jackson, miły stary kawaler, który świeżo
powrócił z dłuższego pobytu w Paryżu (gdzie podobno wielce
go honorowały najwyżej postawione osobistości), był wręcz
olśniony wdziękami Tiny, gdy ją zobaczył na jej pierwszym
balu, i poprosił Delię, by pozwoliła mu któregoś wieczoru
przyjść bez innych gości i zjeść kolację z nią i z jej młodzieżą.
Pogratulował wdowie hożej urody jej własnej córki Delii, ale
bystre oko matki spostrzegło, że mówiąc to, cały czas
przygląda się Tinie, a po kolacji zwierzył się starszym damom,
że w sposobie czesania się dziewczyny jest coś „bardzo
francuskiego" i że w stolicy wszelkich elegancji uznano by ją
za niezmiernie szykowną,
- Ależ - odżegnała się rozpromieniona Delia, gdy
tymczasem Charlotta Lovell siedziała z zesznurowanymi
ustami, pochylona nad robótką. Ale Tina, która śmiała się z
kuzynami w drugim końcu pokoju, w mgnieniu oka znalazła
się przy starszych.
- Słyszałam, co powiedział pan Sillerton! Naprawdę,
mamo: mówi, że się szykownie czeszę. Zawsze ci to
mówiłam, prawda? Ja wiem, że to bardziej do twarzy
pozwolić włosom wić się, jak chcą, zamiast ulizywać je
pomadą jak ciocia...
- Tina, Tina, ty zawsze myślisz, że się ludzie tobą
zachwycają! - zaprotestowała pani Lovell.
- Dlaczego nie miałabym tak myśleć, kiedy to prawda? -
odparowała dziewczyna ze śmiechem, po czym zwracając
kpiące oczy na Sillertona Jacksona: - Niechże pan powie cioci
Charlocie, żeby nie była tak okropnie staropanieńska!
Delia zobaczyła, jak krew nabiega do twarzy Charlotty
Lovell. Na jej chude policzki nie występowały już teraz
ceglaste wypieki, ciemny rumieniec oblał całą jej twarz, od
kołnierzyka, spiętego staromodną broszką z granatów, aż po
szpakowate włosy (w których nie pozostało ani śladu dawnego
rudego koloru), ułożone płasko na zapadniętych skroniach.
Tego wieczora, kiedy szły na górę kłaść się spać, Delia
zawołała Tinę do swojego pokoju.
- Nie powinnaś odzywać się do cioci Charlotty tak, jak to
dzisiaj zrobiłaś, kochanie. To niegrzecznie... i chyba widzisz,
że ją to boli.
Dziewczyna była ogromnie skruszona.
- Ach, tak mi przykro! Bo powiedziałam, że jest starą
panną? Ale przecież jest nią, prawda, mamo? W głębi duszy,
chcę powiedzieć. Mam wrażenie, że nigdy nie była młoda...
Nigdy nie myślała o zabawie, hołdach, miłości, prawda?
Dlatego ona nigdy mnie nie rozumie, a ty zawsze, moja
najdroższa, najmilsza mamo!
Właściwym sobie lekkim ruchem Tina rzuciła się wdowie
w ramiona.
- Dziecko, dziecko - łagodnie strofowała Delia, całując
ciemne loki nad czołem dziewczęcia.
Z korytarza dały się słyszeć ciche kroki i w drzwiach
stanęła Charlotta Lovell. Delia nie poruszyła się, lecz powitała
ją spojrzeniem ponad ramieniem Tiny.
- Wejdź, Chatty. Gniewam się właśnie na Tinę, że
zachowała się jak rozpieszczony dzieciak w obecności
Sillertona Jacksona. Co on sobie o niej pomyśli?
- Zapewne to, na co zasłużyła - odpowiedziała Charlotta z
zimnym uśmiechem. Tina podeszła ku niej i cienkie wargi
Charlotty dotknęły nadstawionego czoła dziewczyny w tym
samym miejscu, gdzie przed chwilą spoczął ciepły pocałunek
Delii.
- Dobranoc, dziecko - odprawiła ją sucho.
Drzwi zamknęły się, dwie kobiety pozostały same i Delia
gestem zaprosiła Charlottę, aby zajęła fotel naprzeciwko jej
własnego.
- Nie tak blisko ognia - odpowiedziała panna Lovell.
Wybrała sobie krzesło o prostym oparciu i usiadła z
założonymi rękoma. Oczy Delii spoczęły od niechcenia na jej
cienkich palcach, nie ozdobionych ani jednym pierścionkiem;
zadała sobie pytanie, czemu Charlotta nigdy nie nosi biżuterii
matki.
- Słyszałam, co mówiłaś do Tiny, Delio. Łajałaś ją za to,
że nazwała mnie starą panną.
Teraz z kolei Delia zaczerwieniła się.
- Łajałam ją za to, że okazała brak uszanowania, moja
droga. Jeżeli słyszałaś, co mówiłam, nie możesz twierdzić, że
byłam za surowa.
- Nie za surowa, o, nie. Nigdy nie twierdziłam, że jesteś
za surowa wobec Tiny. Wprost przeciwnie.
- Uważasz, że ją rozpieszczam?
- Czasami.
Delia w jakiś nie wyrozumowany sposób poczuła się
dotknięta.
- Cóż takiego powiedziałam, co ci się nie podobało?
Charlotta spokojnie wytrzymała jej wzrok.
- Wolę, żeby mnie uważała za starą pannę niż,..
- Ach! - szepnęła Delia. Jednym ze swoich nagłych
przebłysków intuicji wniknęła w duszę tamtej i raz jeszcze
uprzytomniła sobie jej straszne osamotnienie.
- Cóż innego - ciągnęła nieubłaganie Charlotta - można
pozwolić jej myśleć o mnie... teraz czy kiedykolwiek?
- Rozumiem... rozumiem... - wyjąkała wdowa.
- Śmieszna stara panna o ciasnych poglądach... nic innego
- podkreśliła jeszcze Charlotta wstając - inaczej nigdy nie będę
się z nią czuła bezpiecznie.
-
Dobranoc,
droga
moja
-
powiedziała Delia
współczująco.
Bywały chwile, kiedy prawie nienawidziła Charlotty za to,
że jest matką Tiny, i bywały też inne, takie jak obecna, gdy
serce jej skręcało się z bólu na tragiczny widok tej nie
ujawnionej więzi.
Charlotta jak gdyby odgadła jej myśli.
- Och, nie lituj się nade mną! Ona jest moja - powiedziała
cicho, wychodząc z pokoju.
7
Delia Ralston myślała czasem, że prawdziwie Ważne
wydarzenia w jej życiu zaczęły się dopiero po tym, jak jej
dzieci pozawierały - tak bezpieczne i stosowne - swoje
nienaganne nowojorskie małżeństwa. Chłopiec ożenił się
pierwszy, z panną Vandergrave, której ojciec miał go
natychmiast przyjąć jako młodszego wspólnika do swojego
banku w Albany; młoda zaś Delia wybrała sobie (zgodnie z
przewidywaniami matki) Johna Juniusa, najsolidniejszego i
najpewniejszego z licznych młodych Halseyów, i zamieszkała
z nim u jego rodziców w rok po ślubie brata.
Po tym jak młoda Delia opuściła dom w Gramercy Park,
nieuniknione
było,
że
Tina
zajmie
centralną
i
pierwszoplanową pozycję na jego wąziutkiej scenie. Tina
osiągnęła już wiek zamążpójścia, była podziwiana i
poszukiwana, ale jakąż można było mieć nadzieję na
znalezienie jej męża? Żadna z dwu strzegących jej kobiet nie
stawiała drugiej tego pytania, lecz Delia Ralston, która
rozmyślała o nim codziennie i zabierała je ze sobą idąc
wieczorem do sypialni, wiedziała dobrze, że Charlotta Lovell
o tej samej godzinie dźwiga ten sam problem do swego pokoju
o piętro wyżej.
W ciągu ośmiu lat życia pod jednym dachem między
kuzynkami rzadko tylko dochodziło do otwartej różnicy zdań.
W istocie można by prawie powiedzieć, że w ich stosunku nie
było nic otwartego. Delia wolałaby, aby było inaczej: skoro
niegdyś zajrzały sobie wzajemnie tak głęboko do duszy,
wydawało jej się nienaturalne, że zapadła pomiędzy nimi taka
zasłona. Rozumiała jednak, że należy za wszelką cenę
utrzymać Tinę w nieświadomości swego pochodzenia i że
Charlotta Lovell, szorstka, namiętna i nieskora do
wypowiadania się, nie znała innego zabezpieczenia prócz
zamknięcia się w murach wiecznego milczenia.
Tę narzuconą sobie powściągliwość doprowadziła tak
daleko, że wzbudziła zdziwienie pani Ralston, gdy nagle,
wkrótce po ślubie młodej Delii, poprosiła o pozwolenie
przeniesienia się z górnego piętra do sąsiadującej z pokojem
Tiny sypialni, pustej od czasu wyprowadzki świeżo
upieczonej mężatki.
- Ależ tam ci będzie o tyle mniej wygodnie, Chatty.
Pomyślałaś o tym? Czy też to może ze względu na schody?
- Nie, to nie o schody chodzi - odpowiedziała Charlotta
bez ogródek. Jak mogła skorzystać z pretekstu poddawanego
jej przez Delię, skoro ta wiedziała doskonale, że biega jeszcze
po trzech piętrach, w górę i w dół, jak młoda dziewczyna? -
To dlatego, że byłabym blisko Tiny - powiedziała cichym
głosem, który zabrzmiał nieprzyjemnie, jak źle nastrojona
struna.
- Ach... No to dobrze. Jak chcesz.
Pani Ralston nie umiałaby powiedzieć, dlaczego
zirytowała ją nagle ta prośba; jedynym powodem mogłoby
być to, że od pewnego czasu bawiła się myślą o urządzeniu
pustego pokoju jako saloniku dla Tiny. Zamierzała
udekorować go w kolorach różowym i bladozielonym, jak
rozwierający się pąk.
- Oczywiście, jeżeli masz jakiś powód... - poddała
Charlotta, jakby czytając w jej myślach.
- Żadnego absolutnie, prócz tego że... No, chciałam zrobić
niespodziankę Tinie i przerobić ten pokój na rodzaj buduarku,
gdzie mogłaby trzymać swoje książki i drobiazgi i
przyjmować przyjaciółki.
- Za dobra jesteś, Delio, ale Tina nie powinna mieć
buduarów - odpowiedziała panna Lovell ironicznie, a w jej
oczach pokazały się zielone plamki.
- No to dobrze, jak chcesz - powtórzyła Delia tym samym
rozdrażnionym tonem. - Jutro każę przenieść twoje rzeczy.
Charlotta zatrzymała się w drzwiach.
- Na pewno nie ma żadnego innego powodu?
- Innego powodu? A dlaczego miałby być? Obie kobiety
spojrzały na siebie prawie wrogo, po czym Charlotta wyszła.
Zaraz po tej rozmowie Delia zła była na siebie, że ustąpiła
wobec życzenia Charlotty. Dlaczegóż to zawsze ona musi
ustępować, ona, która ostatecznie jest panią tego domu i której
zarówno Charlotta, jak Tina zawdzięczają - rzec można -
życie, a przynajmniej wszystko, co nadaje temu życiu
wartość! A mimo to ile - kroć wypływały jakieś kwestie
związane z dziewczyną, zawsze Charlotta stawiała na swoim,
a Delia ustępowała; wyglądało to tak, jakby Charlotta na swój
milczący i uparty sposób postanowiła sobie wykorzystać pod
każdym względem swoją zależność, która sprawiała, że
kobieta o usposobieniu Delii nie była zdolna jej się
sprzeciwić.
Prawdę mówiąc, Delia nie zdawała sobie nawet sprawy,
jak bardzo cieszyła się na spokojne rozmowy z Tiną do
których mały buduarek znakomicie by się nadawał. W czasach
gdy mieszkała tam jej własna córka, pani Ralston miała
zwyczaj spędzania tam co wieczór godziny na pogawędce z
dziewczętami, gdy się rozbierały, i wysłuchiwaniu ich
komentarzy o wydarzeniach dnia. Zawsze wiedziała naprzód z
całą dokładnością, co powie jej własna dziewczyna, natomiast
poglądy i opinie Tiny były dla niej za każdym razem
rozkosznym szokiem. Nie dlatego, że były jej obce czy
nieznane - niekiedy zdawały się tryskać wprost z niemych
głębin jej własnej przeszłości. Wyrażały uczucia, których ona
nigdy nie wypowiedziała, myśli, do których nie bardzo
przyznawała się sama przed sobą. Tina mówiła czasami
rzeczy, jakie Delia Ralston w dawnych, bardzo dawnych
momentach wewnętrznej szczerości mówiła w wyobraźni do
Clementa Spendera.
A teraz przyszedł kres tych wieczornych rozmów; jeśli
Charlotta poprosiła o umieszczenie jej obok córki, to może
dlatego, że pragnęła, aby się one skończyły? Delii nigdy dotąd
nie przyszło do głowy, że jej wpływ na Tinę może być tamtej
przykry. Teraz odkrycie to rzuciło snop światła głęboko w
przepaść, która zawsze dzieliła obie kobiety. Ale już po chwili
Delia robiła sobie wyrzuty, że posądziła kuzynkę o uczucie
zazdrości. Czy raczej nie samej sobie powinna je przypisać?
Charlotta jako matka Tiny miała wszelkie prawo chcieć być
blisko niej, blisko we wszystkich znaczeniach tego słowa; co
mogło upoważniać Delię do sprzeciwiania się temu
naturalnemu przywilejowi? Nazajutrz rano poleciła znieść
rzeczy Charlotty do pokoju obok Tiny.
Tegoż wieczora, gdy przyszła pora spoczynku, Charlotta i
Tina poszły razem na górę, ale Delia pozostała w salonie pod
pretekstem, że ma jakieś listy do pisania. W rzeczywistości
bała się po prostu chwili, kiedy przyjdzie jej minąć próg, gdzie
niegdyś co wieczór czatował na nią świeży śmiech dwojga
dziewcząt, podczas gdy Charlotta Lovell spała już snem starej
panny na górnym piętrze. Spazm bólu przeszył Delię na myśl,
że odtąd będzie odcięta od tego sposobu utrzymania swojego
wpływu na Tinę.
W godzinę później, kiedy sama z kolei szła na górę, z
poczuciem winowajcy uświadomiła sobie, że stara się stąpać
możliwie bezszelestnie po grubym chodniku korytarza i że
marudzi dłużej, niż potrzeba, przy gaszeniu płomyka
gazowego na podeście. Przez cały ten czas wytężała słuch, czy
nie usłyszy głosów spoza drzwi, za którymi spały Charlotta i
Tina; bolałoby ją skrycie, gdyby dobiegła ją stamtąd rozmowa
i śmiech. Nic jednak nie było słychać, nie było też światła w
szparze pod drzwiami. Najwidoczniej Charlotta, twarda i
systematyczna po swojemu, powiedziała córce dobranoc i
położyła się zaraz, jak zwykle. Może nigdy nie pochwalała
tych długich wieczorów Tiny, tego powolnego rozbierania się,
przerywanego śmiechem i zwierzeniami; może poprosiła o ten
pokój obok córki po prostu dlatego, że nie chciała, by
dziewczyna traciła potrzebne jej godziny snu.
Ilekroć Delia starała się przeniknąć tajemnicę postępków
kuzynki, zawsze wracała z tej przygody upokorzona i
zawstydzona przypisywaniem Charlocie niskich pobudek. Jak
to się działo, że ona, Delia Ralston, której szczęście było
swego czasu jawne i widoczne dla świata, tak często
zazdrościła biednej Charlocie jej tajonego macierzyństwa?
Miała wstręt do siebie za ten odruch zazdrości, ilekroć się na
nim przyłapywała, i starała się go okupić serdeczniejszym
sposobem bycia i większym liczeniem się z uczuciami
Charlotty; starania te jednak nie zawsze odnosiły dobry skutek
i Delia zastanawiała się czasem, czy Charlocie nie sprawia
przykrości wszelki objaw sympatii, jako pośrednia aluzja do
jej nieszczęścia. Najgorszą stroną cierpienia tego typu, jakie
ona przeszła, jest to, że pozostawia człowiekowi bolesną
wrażliwość na najlżejsze dotknięcie...
Rozbierając się powoli przed tym samym, otoczonym
koronkowymi draperiami lustrem, w którym niegdyś
przeglądała się jako świeżo upieczona mężatka, Delia
przetrawiała jeszcze raz te myśli, kiedy usłyszała ciche
pukanie. Otworzyła drzwi i ujrzała w nich Tinę w szlafroku, z
ciemnymi lokami opadającymi na ramiona.
Z sercem bijącym ze szczęścia Delia wyciągnęła do niej
ręce.
- Musiałam powiedzieć ci dobranoc, mamo - szepnęła
dziewczyna.
- Oczywiście, kochanie. - Delia wycisnęła długi
pocałunek na jej wzniesionym czole. A teraz biegnij, bo,
mogłabyś obudzić ciocię. Wiesz, że ona źle sypia, i musisz
sprawiać się cicho jak myszka, teraz, kiedy mieszka obok
ciebie.
- Tak, wiem - przystała Tina, rzucając jej poważne
spojrzenie, niemal jak gdyby były wspólniczkami w jakimś
przestępstwie.
Nie zadała żadnego więcej pytania, nie ociągała się;
wziąwszy dłoń Delii, na moment przytuliła ją sobie do
policzka, po czym wyśliznęła się z pokoju równie cicho, jak
weszła.
8
- Musisz przecież widzieć, że Tina się zmieniła - upierała
się Charlotta Lovell, odkładając na bok gazetę. - Widzisz to,
prawda?
Obie kobiety siedziały same przy kominku w salonie
domu w Gramercy Park. Tina pojechała na kolację do
kuzynki, młodej pani Johnowej Juniusowej Halsey; mieli
potem razem wybrać się na bal do Vandergrave'ów, skąd
Halseyowie obiecali odwieźć ją do domu. Pani Ralston i
Charlotta, zjadłszy wczesną kolację, miały długi wieczór dla
siebie. Zazwyczaj przy takich okazjach Charlotta czytała na
głos kuzynce wiadomości, podczas gdy ta haftowała, dziś
jednak Delia czuła, że choć Charlotta sumiennie czyta łam po
łamie, nie myląc się i nie opuszczając niczego, przez cały czas
z jakiegoś specjalnego powodu czyha na sposobność
wykorzystania nieobecności córki.
Żeby zyskać na czasie, pani Ralston pochyliła się nad
jakimś ściegiem w delikatnym białym hafcie.
- Tina się zmieniła? Od kiedy? - zapytała.
Odpowiedź przyszła w mgnieniu oka.
- Odkąd Lanning Halsey bywa tu tak często.
- Lanning? Myślałam kiedyś, że przychodzi dla Delii -
pani Ralston powiedziała to na oślep, by zyskać jeszcze więcej
czasu.
- To całkiem naturalne, że przypuszczasz, iż każdy
przychodzi tu dla Delii - odparła sucho Charlotta - ale skoro
Lanning nadal szuka każdej sposobności, aby być z Tiną...
Pani Ralston podniosła głowę i nieznacznie obrzuciła
kuzynkę szybkim spojrzeniem. Prawdę rzekłszy, zauważyła i
ona, że Tina się zmieniła, jak zmienia się kwiat w owym
tajemniczym momencie, gdy stulone jeszcze płatki różowieją
od wewnątrz. Dziewczyna wypiękniała, zrobiła się bardziej
nieśmiała, bardziej milcząca, czasami zaś bez powodu wesoła.
Ale Delia nie kojarzyła tych zmiennych nastrojów z
obecnością Lanninga Halseya, jednego z wielu młodzieńców,
którzy odwiedzali jej dom przed ślubem młodej Delii. Była
nawet chwila, kiedy oko pani Ralston spoczywało z pewną
obawą na przystojnym Lanningu. Spośród wszystkich
solidnych i flegmatycznych kuzynów Halsey był jedynym,
któremu przezorna matka, nie bez wahania, powierzyłaby
córkę. Trudno powiedzieć, co było tego powodem; chyba to,
że był przystojniejszy i bardziej rozmowny od reszty,
chronicznie się spóźniał i zupełnie się tym nie przejmował.
Clem Spender był właśnie taki. I co by było, gdyby młoda
Delia...
Ale matka młodej Delii prędko przestała się martwić.
Dziewczyna, sama filuterna i pociągająca, nie interesowała się
podobnymi wdziękami u innych, jeśli nie były poparte
solidniejszymi zaletami. Będąc Ralstonówną do szpiku kości,
wymagała Ralstonowskich cnót i wybrała tego z Halseyów,
który był najgodniejszy oblubienicy z rodu Ralstonów.
Pani Ralston czuła, że Charlotta czeka na jakieś słowo z
jej strony.
- Trudno się będzie przyzwyczaić do myśli o małżeństwie
Tiny - powiedziała łagodnie. - Nie wiem, co my, dwie stare
kobiety, będziemy robić same w tym pustym domu... bo wtedy
będzie to pusty dom. Ale przypuszczam, że powinnyśmy
oswoić się z tą myślą.
- Ja to robię - rzekła Charlotta Lovell z powagą.
- I Lanning ci się nie podoba? To znaczy, jako mąż dla
Tiny?
Panna Lovell złożyła wieczorną gazetę i wyciągnęła
szczupłą dłoń po robotę na drutach. Ponad stolikiem do robót
z cytrynowego drzewa spojrzała na kuzynkę.
- Tina nie może zbytnio wybredzać... - zaczęła.
- Och! - zaprotestowała Delia czerwieniejąc.
Nazywajmy rzeczy po imieniu - podjęła tamta spokojnie. -
Taki już mój zwyczaj, jeżeli w ogóle coś mówię. Przeważnie,
jak wiesz, nie mówię nic.
Wdowa przytaknęła głową, a Charlotta ciągnęła dalej:
- Tak jest lepiej. Ale zawsze wiedziałam, że przyjdzie
czas, kiedy będziemy musiały omówić to gruntownie.
- Omówić gruntownie? Ty i ja? Ale co?
- Przyszłość Tiny.
Zapadło milczenie. Delia Ralston, która zawsze reagowała
natychmiast na każdy najmniejszy apel do jej szczerości,
wydała głębokie westchnienie ulgi. Nareszcie pękły lody w
piersi Charlotty!
- Droga moja - rzekła cicho - wiesz, jak bardzo obchodzi
mnie szczęście Tiny. Jeżeli uważasz, że Lanning Halsey nie
jest odpowiedni na męża, czy masz jakiego innego kandydata
na widoku?
Panna Lovell uśmiechnęła się jednym ze swoich nikłych,
gorzkich uśmieszków.
- Nie widzę, żeby stała kolejka przed drzwiami. Wcale też
nie uważam, że Lanning Halsey jest nieodpowiedni na męża.
Osobiście wydaje mi się bardzo miły. Rozumiem, że pociąga
Tinę.
- Ach... więc Tina czuje do niego pociąg?
- Tak.
Pani Ralston odsunęła na bok robótkę i uważnie przyjrzała
się ostro zarysowanej twarzy kuzynki. Charlotta Lovell nigdy
bardziej nie uosobiała typowego wyobrażenia o starej pannie
niż w tej chwili, gdy siedząc wyprostowana na krześle o
prostopadłym oparciu, z łokciami przy sobie, pracowicie
robiąc na drutach, z niewzruszonym spokojem omawiała
małżeństwo córki.
- Nie rozumiem, Chatty. Jakkolwiek Lanning ma wady - a
nie sądzę, aby były bardzo groźne - lubię go tak samo jak ty.
Ostatecznie - pani Ralston zawiesiła na chwilę głos - cóż
takiego mu ludzie zarzucają? Głównie, o ile słyszę, to, że nie
może się zdecydować na wybór zawodu. Nowy Jork ma co do
tego dosyć ciasne poglądy, jak wiemy. Młodzi ludzie miewają
inne upodobania... artystyczne... literackie... Mogą mieć
trudności z decyzją.
Obie kobiety zaczerwieniły się z lekka i Delia domyśliła
się, że to samo wspomnienie, które wstrząsnęło jej sercem,
zapulsowało również pod prostym stanikiem Charlotty.
Charlotta przemówiła:
- Tak, rozumiem to. Ale wahanie w sprawie zawodu może
pociągnąć za sobą wahania co do... innych decyzji.
- Co chcesz przez to powiedzieć? Chyba nie to, że
Lanning...
- Lanning nie oświadczył się Tinie.
Charlotta umilkła. Regularne pobrzękiwanie drutów
akcentowało ciszę, jak niegdyś, przed laty, cykanie paryskiego
zegara na kominku Delii. Wracając na moment pamięcią do
tamtej sceny, Delia wyczuła w powietrzu jej tajemnicze
napięcie.
Charlotta przerwała milczenie.
- Lanning już się nie waha: postanowił nie żenić się z
Tiną. Ale postanowił także... nie rezygnować z widywania się
z nią.
Delia zaczerwieniła się gwałtownie; zdania Charlotty,
cedzone oszczędnie, tonem wyroczni, spomiędzy niechętnych
warg, rozdrażniły ją i oszołomiły.
- Chyba nie chcesz przez to powiedzieć, że zdeklarował
się, a potem się cofnął? Nie mogę uwierzyć, aby był zdolny do
takiej zniewagi wobec Tiny.
- On wcale Tiny nie znieważył. Powiedział jej po prostu,
że nie może sobie pozwolić na małżeństwo. Dopóki nie
obierze sobie zawodu, ojciec będzie mu dawał tylko paręset
dolarów rocznie, a i to może mu być cofnięte, gdyby... gdyby
ożenił się wbrew woli rodziców.
Teraz Delia z kolei milczała. Słowa Charlotty zbyt żywo
wskrzesiły przeszłość. Stanął przed nią Clement Spender,
niezdecydowany, bez grosza, próbujący namowy. Ach,
gdybyż była dała się namówić!
- Bardzo mi przykro, że Tina przeżyła taki zawód. Ale
skoro Lanning, jak widać, zachował się uczciwie i wycofał się
nie budząc w niej złudnych nadziei, musimy ufać... musimy
ufać... - Delia urwała nie wiedząc, czemu to miały ufać.
Charlotta Lovell odłożyła robótkę.
- Wiesz równie dobrze jak ja, Delio, że każdy młody
człowiek skłonny do zakochania się w Tinie znajdzie podobne
powody, żeby się z nią nie ożenić.
- Więc sądzisz, że usprawiedliwienia Lanninga są tylko
pretekstem?
- Naturalnie. Pierwszym z wielu, jakie znajdą sobie jego
następcy... Bo oczywiście będzie miał następców. Tina...
pociąga mężczyzn.
- Ach - szepnęła Delia.
Otóż i stanęły wreszcie twarzą w twarz z problemem,
który, przez długie lata przemilczany i omijany, leżał jednak
zawsze tuż pod powierzchnią, niby trup pochowany w
zbytnim pośpiechu! Delia raz jeszcze westchnęła głęboko,
znów jak gdyby z ulgą. Zawsze wiedziała, że znaleźć Tinie
męża będzie rzeczą trudną, prawie niemożliwą, a choć bardzo
pragnęła szczęścia Tiny, egoizm ukryty gdzieś na dnie duszy
szeptał, o ileż mniej samotny i jałowy byłby schyłek jej
własnego życia, gdyby dziewczyna musiała je z nią dzielić.
Ale jakże to powiedzieć matce Tiny?
- Mam nadzieję, że przesadzasz, Chatty. Zdarzają się
bezinteresowne charaktery... A w każdym razie Tina nie musi
przecież być nieszczęśliwa tu, z nami, kochającymi ją tak
czule.
- Tina starą panną? Nigdy! - Charlotta Lovell wstała
gwałtownie i zaciśniętą dłonią uderzyła z trzaskiem o
delikatny stolik do robótek. - Moje dziecko będzie miało
swoje życie... Swoje własne życie... ilekolwiek by mnie to
miało kosztować.
Delia, zawsze skora do współczucia, uczuła nagły jego
przypływ.
- Rozumiem cię. Ja też bym chciała... Chociaż tak ciężko
będzie się z nią rozstać. Ale przecież nie ma gwałtu, nie ma
powodu patrzeć tak daleko w przyszłość. Dziewczyna nie ma
jeszcze dwudziestu lat. Poczekamy.
Charlotta stała przed nią nieruchoma, wyprostowana. W
takich chwilach kojarzyła się Delii z lawą szukającą sobie
drogi przez granit: wydawało się, że nie ma ujścia dla ogni
płonących w jej wnętrzu.
- Czekać? A co będzie, jeśli ona nie zechce czekać?
- Ależ skoro on się wycofał... Co ty masz na myśli?
- Zrezygnował z małżeństwa, ale nie ze spotykania się z
nią.
Teraz Delia z kolei zerwała się, spłoniona i drżąca.
- Charlotta! Czy ty wiesz, co insynuujesz?
- Tak, wiem.
-
Ależ to zbyt oburzające. Żadna przyzwoita
dziewczyna...
Słowa zamarły na ustach Delii. Charlotta Lovell
nieubłaganie spoglądała jej w oczy.
- Dziewczęta nie zawsze bywają przyzwoite, jak ty to
nazywasz.
Pani Ralston powoli wróciła na fotel. Tamborek upadł na
podłogę, ciężkim ruchem schyliła się, żeby go podnieść.
Chuda postać Charlotty stała nad nią, groźna jak wyrok losu.
- Nie mam pojęcia, Chatty, co komu przyjdzie z
mówienia takich rzeczy, nawet napomykanie o nich. Chyba
ufasz swojemu dziecku.
Charlotta roześmiała się.
- Moja matka też mi ufała.
- Jak ty śmiesz... Jak śmiesz? - zaczęła Delia, lecz
opuściła oczy i poczuła, że głos łamie jej się w krtani.
- O, dla Tiny śmiem wszystko, nawet widzieć ją taką, jaką
jest - rzekła cicho matka Tiny.
- Jaka jest? Jest doskonała!
- Powiedzmy zatem, że musi płacić za swoje
niedoskonałości. Wszystko, czego pragnę, to żeby nie płaciła
za drogo.
Pani Ralston siedziała w milczeniu. Zdawało się jej, że
Charlotta
przemawia
głosem
wszystkich
groźnych
przeznaczeń czających się pod bezpieczną powierzchnią życia
i że na taki głos nie można odpowiedzieć inaczej niż pełną
lęku zgodą.
- Biedna Tina! - szepnęła.
- O, wcale nie mam zamiaru dopuścić, żeby cierpiała! Nie
na to czekałam tak długo... tak długo. Tylko że popełniłam
błędy, błędy, które teraz zrozumiałam, które muszę naprawić.
Byłaś dla nas za dobra... i musimy odejść.
- Odejść? - wyjąkała Delia.
- Tak. Nie uważaj mnie za niewdzięczną. Raz ocaliłaś
moje dziecko - czy sądzisz, że mogłabym o tym zapomnieć?
Ale teraz moja kolej... Teraz ja ją muszę ocalić. A mogę to
zrobić tylko zabierając ją od wszystkiego tutaj... od
wszystkiego, co znała do tej pory. Za długo żyła wśród rzeczy
nierealnych, a jest podobna do mnie. One jej nie zaspokoją.
- Wśród rzeczy nierealnych? - powtórzyła Delia
niepewnie.
- Nierealnych dla niej. Wśród młodych ludzi, którzy
kochają się w niej, ale nie mogą się z nią żenić. Szczęśliwych
rodzin, gdzie jest mile przyjmowana do czasu, kiedy padnie na
nią podejrzenie, że poluje na czyjegoś brata lub męża... albo
gdzie jest narażona na zniewagi. Jak myśmy mogły, ty i ja,
wyobrażać sobie kiedykolwiek, że to dziecko uniknie
katastrofy? Ja myślałam tylko o jej doraźnym szczęściu, o
wszystkich korzyściach płynących dla nas obu z tego, że
jesteśmy u ciebie. Ale ta historia z młodym Halseyem
otworzyła mi oczy. Muszę zabrać stąd Tinę. Musimy
zamieszkać gdzieś, gdzie nikt nas nie zna, gdzie znajdziemy
się wśród szarych ludzi i będziemy żyły szarym życiem.
Gdzieś, gdzie ona będzie mogła znaleźć męża i stworzyć sobie
dom.
Charlotta umilkła na chwilę. Do tej pory mówiła szybko i
monotonnie, jakby recytowała coś wyuczonego na pamięć, ale
teraz głos jej się załamał i powtórzyła z trudem:
- Nie jestem niewdzięczna.
- Ach, nie mówmy o wdzięczności! Czyż może być na nią
miejsce pomiędzy tobą a mną?
Delia wstała i w rozterce zaczęła chodzić po pokoju.
Pragnęła całym sercem wyperswadować Charlocie jej zamiar,
błagać ją, aby się nie śpieszyła, przedstawić jej, jakim
okrucieństwem byłoby oderwać Tinę od wszystkich jej
przyzwyczajeń
i
znajomych
i
wywieźć
ją
z
niewytłumaczonych powodów gdzieś, gdzie wiodłaby „szare
życie wśród szarych ludzi". Czy możliwe zresztą, aby istota
tak promienna poddała się potulnie takiemu losowi i znalazła
w tych warunkach męża, który byłby dla niej do przyjęcia?
Taka zmiana mogłaby tylko przyspieszyć jakąś tragedię.
Doświadczenie Delii było zbyt ograniczone, by potrafiła
przedstawić sobie dokładnie, co mogłoby się stać z
dziewczyną taką jak Tina, nagle odciętą od wszystkiego, co
dotąd osładzało jej życie; ale niejasne wizje buntu i ucieczki -
„upadku" głębszego i bardziej nieodwracalnego niż Charlotty
- przemknęły przez jej udręczoną wyobraźnię.
- To zbyt okrutne... Zbyt okrutne! - zawołała bardziej do
siebie niż do Charlotty.
Charlotta zamiast odpowiedzieć spojrzała nagle na zegar.
- Wiesz, która to godzina? Już po północy. Nie mogę
pozwolić, żebyś czekała całą noc na moją niemądrą
dziewczynę.
Delii ścisnęło się serce. Spostrzegła, że Charlotta chce
uciąć rozmowę, i to przypomnieniem, iż tylko matka Tiny ma
prawo decydować o jej przyszłości. I chociaż Delia dopiero cc
twierdziła, że między nimi o wdzięczności mowy być nie
może, teraz Charlotta Lovell wydała jej się potworem
niewdzięczności. Już miała na końcu języka okrzyk: „Czyż
wszystkie te lata nie dały mi żadnego udziału w prawach do
Tiny?" Ale w tej samej chwili postawiła się raz jeszcze na
miejscu Charlotty i odczuła bolesną trwogę matki o los
dziecka. Całkiem naturalne, że Charlotta ma żal o najmniejszą
próbę uszczuplenia w poufnej rozmowie jej macierzyńskiej
władzy, do której nie wolno jej nigdy publicznie się przyznać.
W porywie współczucia Delia uświadomiła sobie, że jest
dosłownie jedyną istotą pod słońcem, przed którą Charlotta
może grać rolę matki. „Biedactwo... Ach, niech sobie użyje!'' -
westchnęła w duchu. - Ale dlaczego ty miałabyś na nią
czekać?
Przecież ma klucz, a Delia obiecała ją odwieźć do domu.
Charlotta Lovell nie odpowiedziała od razu. Zwinęła
robotę, spojrzała surowo na jeden ze świeczników na kominku
i podeszła, aby go wyprostować. Potem wzięła ze stolika
woreczek z robotą.
- Właśnie, jak sama mówisz... Po co ktokolwiek miałby
na nią czekać?
Chodziła po pokoju, gasząc lampy, zasypując ogień na
kominku, upewniając się, czy okna dobrze zamknięte, podczas
gdy Delia obserwowała ją biernie. Potem obie kuzynki
zapaliły świece w lichtarzach i przez ciemny dom poszły na
górę. Charlotta najwidoczniej postanowiła nie wracać więcej
do tematu niedawnej rozmowy. Na podeście przystanęła i
pochyliła głowę, by przyjąć jak co wieczór pocałunek Delii.
- Mam nadzieję, że podłożyli ci węgla w kominku -
powiedziała z miną troskliwej gospodyni; Delia pośpieszyła ją
uspokoić, po czym obie równocześnie powiedziały
„dobranoc" i Charlotta odwróciła się, by pójść dalej
korytarzem w stronę swojej sypialni.
9
W kominku Delii nie zapomniano podłożyć węgla, jej
szlafrok nagrzewał się, rozpostarty na fotelu koło paleniska.
Nie rozebrała się jednak ani nie usiadła. Rozmowa z Charlottą
napełniła ją głębokim niepokojem.
Przez chwilę stała pośrodku sypialni, rozglądając się
powoli dokoła. Nic nigdy nie zmieniono w tym pokoju, który
już
jako
świeżo
upieczona
mężatka
zamierzała
zmodernizować. Wszystkie jej marzenia o odnowie dawno
wygasły. Jakieś głębokie wewnętrzne zobojętnienie nauczyło
ją stopniowo patrzeć na siebie jak na osobę trzecią, żyjącą
życiem przeznaczonym innej kobiecie, kobiecie zupełnie nie
związanej z promienną Delią Lovell, która weszła niegdyś do
tego domu, tak pełna planów i wizji przyszłości. To nie mąż
był temu winien, wiedziała o tym dobrze. Przy odrobinie
taktyki,
wspartej
odrobiną
przymilności,
byłaby
przeprowadziła wszystko, na czym jej zależało, tak jak
przeprowadziła najważniejsze: wzięcie pod opiekę małej
dziewczynki - podrzutka. Trudność polegała na tym, że po
tamtym zwycięstwie nic już nie wydawało się warte zachodu.
Poznanie maleńkiej Tiny w jakiś sposób zbakierowało całe jej
życie, czyniąc ją obojętną na wszystko inne, oczywiście prócz
dobra męża i dzieci. Przed sobą widziała tylko przyszłość
pełną obowiązków, które zresztą pogodnie i wiernie
wypełniała. Ale jej własne życie było już skończone, czuła się
tak oderwana od świata jak zakonnica w klasztorze.
Zmiana, jaka w niej zaszła, była zbyt głęboka, aby
pozostać nie dostrzeżoną. Ralstonowie otwarcie zachwycali
się uległością kochanej Delii. Każdą bierną zgodę poczytywali
za ustępstwo i doktryna rodowa umocniła się jeszcze w
obliczu tych nowych dowodów jej trwałości. Teraz, wodząc
oczami po litografiach Leopolda Roberta, rodzinnych
dagerotypach, meblach z drzewa różanego i mahoniu, Delia
pojęła, że patrzy na ściany własnego grobu.
Zmiana nastąpiła owego dnia, w którym Charlotta Lovell,
skulona na tejże samej kozetce, wyznała swoją straszną
tajemnicę. Wówczas to po raz pierwszy Delia z jakąś pełną
lęku egzaltacją posłyszała, jak ślepe siły życia tłuką się i
krzyczą pod powierzchnią. Ale tegoż dnia pojęła także, iż
sama jest od nich odcięta, skazana na przebywanie wśród
cieni. Życie ominęło ją i pozostawiło wśród Ralstonów.
Dobrze więc! Zrobi jak najlepszy użytek z siebie i z
Ralstonów. Ślub ten złożyła natychmiast, bez wahania, i
prawie dwadzieścia lat wytrwała przy nim niezłomnie. Tylko
raz jeden nie była członkiem rodu Ralstonów, lecz samą sobą;
ten jeden raz wydawało jej się, że warto. A teraz, być może,
usłyszała to samo wyzwanie: znów na chwilę uznała, że może
warto by żyć. Nie dla Clementa Spendera - biednego
Clementa, od lat żonatego z pewną nieładną, lecz
zdecydowaną kuzynką, która dopadła go w Rzymie,
zaprowadziła przed ołtarz, trzymała żelazną ręką w domu i
zmuszała cały wojażujący po Europie Nowy Jork do
kupowania - z grymasem rezygnacji - jego obrazów. Nie, nie
dla Clementa Spendera, nie dla Charlotty ani nawet dla Tiny,
ale dla siebie samej, Delii Ralston, dla jednej własnej
zaprzepaszczonej wizji, własnej utraconej rzeczywistości raz
jeszcze przełamie Ralstonowskie zapory i wydobędzie się na
świat.
Rozmyślania jej przerwał cichy odgłos, który rozległ się w
uśpionym domu. Wytężywszy słuch usłyszała, jak otwierają
się drzwi Charlotty Lovell, a ona sama, szeleszcząc
sztywnymi halkami, posuwa się ku schodom. Pod drzwiami
ukazało się światło i znikło, Charlotta minęła próg Delii w
drodze na parter.
Nie ruszając się Delia nasłuchiwała w dalszym ciągu.
Może sumienna Charlotta zeszła upewnić się, czy
rzeczywiście dobrze zasypała ogień na kominku. Jeżeli taki
był cel jej wyprawy, wkrótce rozlegną się jej powracające
kroki. Ale żadnych kroków nie było słychać i powoli stało się
jasne, że Charlotta zeszła na dół, by czekać na córkę.
Dlaczego?
Sypialnia Delii znajdowała się od frontu. Delia przeszła
cichutko po grubym dywanie, rozsunęła firanki i ostrożnie
otworzyła wewnętrzne okiennice. W dole leżał pusty plac,
biały od poświaty księżyca; drzewa rzucały wzorzyste cienie
na śnieg, który świeżo pokrył ziemię cienką warstewką. Domy
naprzeciwko spały w ciemnościach; żaden trop ludzki ani ślad
kół nie kalał lśniącej, białej powierzchni ulicy.
Delia wiedziała, że z rodzin zamieszkałych wokół
Gramercy Park jeszcze tylko dwie pojechały na bal:
Petrusowie Vandergrave'owie i ich kuzynostwo, młodzi
Parmly'owie Ralstonowie. Luciusowie Lanningowie właśnie
przywdziali na trzy lata żałobę po matce, pani Luciusowej
(przykre to było dla ich córki Kate, osiemnastolatki, która
będzie mogła zacząć „bywać w świecie" dopiero mając lat
dwadzieścia jeden); młoda pani Marcy Mingott oczekiwała
trzeciego dziecka i, co za tym idzie, nie pokazywała się
publicznie; pozostali zaś, bezimienni mieszkańcy skweru, nie
byli zaproszeni.
Delia przycisnęła czoło do szyby. Wkrótce zza rogu
zaczną pokazywać się karety, na uśpionym placu zadudnią
końskie kopyta, ze stopni wiodących do domów rozlegną się
świeże młodzieńcze śmiechy i pożegnania. Ale czemu
Charlotta czeka na córkę w ciemnościach na dole?
Paryski zegar wybił pierwszą. Delia odeszła od okna,
poprawiła ogień na kominku, wzięła szal i owinąwszy się nim
wróciła na posterunek. Ach, jakże musiała się zestarzeć, żeby
czuć zimno w takiej chwili! Przypomniało to jej, co ją czeka w
przyszłości: newralgie, reumatyzm, zesztywnienie, coraz
więcej dolegliwości. A w ciepłych ramionach kochanka nie
czuwała przy księżycu nigdy...
Na skwerze wciąż było cicho. A przecież bal z pewnością
już się skończył: najweselsze zabawy nie przeciągały się
długo poza pierwszą w nocy, a z University Place do
Gramercy Park jechało się krótko. Delia oparła się o framugę
okna i nasłuchiwała.
Na Irving Place rozległ się przytłumiony przez śnieg tętent
kopyt i rodzinna kareta Petrusów Vandergrave'ów zajechała
przed dom naprzeciwko. Panny Vandergrave i ich brat
wyskoczyli z niej i weszli po stopniach, po czym kareta
zatrzymała się raz jeszcze o parę drzwi dalej i Parmly'owie,
odwożeni przez kuzynów, wysiedli przed swoim domem.
Następny pojazd, który ukaże się zza rogu, musi zatem być
karetą Johnów Juniusów, przywożącą Tinę.
Złocony zegar wybił wpół do drugiej. Delia zdziwiła się
wiedząc, że młoda Delia, przez szacunek dla godzin
biurowych Johna Juniusa, nigdy nie wraca zbyt późno z
wieczornych przyjęć. To pewnie Tina przewlekała wyjazd;
pani Ralston była na nią trochę zła o to, że nie pomyślała, iż
nie powinna zatrzymywać kuzynki. Ale uczucie to ustąpiło
natychmiastowej fali współczucia. „Musimy wyjechać gdzieś i
prowadzić szare życie wśród szarych ludzi". Jeśli Charlotta
spełni swoją groźbę - a Delia wiedziała, że nie
wypowiedziałaby jej, gdyby nie powzięła niezłomnej decyzji -
biedna Tina może w tej chwili tańczy swojego ostatniego
walca.
Minął jeszcze kwadrans. Wreszcie, właśnie gdy zimno
zaczęło już przenikać przez szal Delii, zobaczyła, jak dwoje
ludzi skręca z Irving Place w opustoszały skwer. Jednym z
nich był człowiek w cylindrze i obszernym płaszczu. Do jego
ramienia przywarła postać tak opatulona w okrycia i szale, że
Delia wahała się do ostatniej chwili, póki nie padło na nią
światło latarni na rogu. Potem dziwiła się, że nie poznała od
razu tanecznego kroku Tiny i sposobu, w jaki przechylała
głowę trochę na bok, by spojrzeć na osobę, z którą
rozmawiała.
Tina - Tina i Lanning Halsey, wracający późną nocą sami,
na piechotę, z balu u Vandergrave'ów! Pierwszą myślą Delii
było, że zdarzył się jakiś wypadek: może kareta się zepsuła
albo córka zasłabła i musiała wrócić do domu. Ale nie, w tym
ostatnim przypadku byłaby odesłała potem Tinę w karecie. A
gdyby zdarzył się jakikolwiek wypadek, młodzi śpieszyliby
się, żeby zawiadomić panią Ralston, gdy tymczasem szli przez
zimną, roziskrzoną noc wolno, jak kochankowie po łące w
pełni lata, jak gdyby cienkie pantofelki Tiny stąpały po
stokrotkach, nie po śniegu.
Delia zaczęła drżeć jak młoda dziewczyna. W jednej
chwili otrzymała odpowiedź na pytanie, które długo było
tematem sekretnych domysłów z jej strony. Jak się tacy
kochankowie, jak Charlotta i Clement Spender, urządzili, aby
się spotykać? Jakie latmijskie samotnie kryły ich potajemne
rozkosze? W tej zwartej, eksponowanej małej społeczności, do
której wszyscy należeli, jak mogło w ogóle dochodzić do
takich spotkań? Delia nigdy nie odważyłaby się zapytać o to
Charlotty; bywały chwile, kiedy prawie wolała nie wiedzieć,
nie snuć nawet domysłów. Ale teraz od jednego rzutu oka
zrozumiała. Ileż razy Charlotta Lovell, mieszkająca w mieście
z chorą babką, musiała wracać z wieczornych przyjęć pieszo z
Clementem Spenderem, ile razy musiała otwierać sobie i jemu
drzwi do ciemnego domu przy Mercer Street, gdzie nie było
komu wypatrywać ich powrotu prócz głuchej staruszki i jej
wiekowych sług, śpiących bezpiecznie na górnym piętrze!
Myśląc to Delia jakby widziała ponury salon, zastępujący im
polankę oblaną światłem księżyca; salon, do którego stara pani
Lovell już nie schodziła, jego owinięty w płótno żyrandol,
twarde empirowe sofy i bezokie marmurowe kariatydy
podtrzymujące parapet kominka. Wyobrażała sobie smugę
księżycowej poświaty, padającą na łabędzie i girlandy
spłowiałego dywanu, i w tym lodowatym świetle dwie młode
postacie objęte uściskiem.
Tak, to widocznie jakieś podobne wspomnienie obudziło
podejrzenia Charlotty, roznieciło jej obawy i kazało zejść na
dół w ciemnościach, by stanąć twarzą w twarz z winowajcami.
Delię przejął dreszcz na myśl o ironii takiej konfrontacji.
Gdybyż tylko Tina wiedziała! Ale dla Tiny oczywiście
Charlotta jest ciągle tym, czym od dawna być postanowiła:
uosobieniem
pruderyjnego
staropanieństwa.
I
Delia
wyobrażała sobie, jak spokojnie i przyzwoicie rozegra się
niebawem ta scena na piętrze: żadnego zdziwienia, żadnych
wyrzutów, żadnych insynuacji, tylko uśmiechnięte i
zdecydowane ignorowanie wszelkich usprawiedliwień.
„Co takiego, Tino? Wracałaś z Lanningiem piechotą? Ty
nieostrożne dziecko... po takim mokrym śniegu! Ach,
rozumiem, Delia martwiła się o swoje maleństwo i uciekła
wcześnie, obiecując odesłać karetę... I kareta nie przyjechała?
No cóż, moja kochana, winszuję ci, że znalazłaś Lanninga,
który odprowadził cię do domu. Tak, czekałam na ciebie, bo
ani rusz nie mogłam sobie przypomnieć, czy wzięłaś klucz od
zamka... Widziałaś kiedy taką nierozgarniętą starą ciotkę? Ale
nie mów mamie, kochanie, boby mnie wyłajała, że jestem taka
zapominalska i siedzę w tym zimnie na dole. Jesteś zupełnie
pewna, że masz klucz? Ach, Lanning go ma? Dziękuję ci,
Lanning, bardzo uprzejmie z twojej strony! Dobranoc... A
właściwie należałoby powiedzieć: dzień dobry". .
Gdy Delia doszła do tego punktu swego niemego
odtworzenia monologu Charlotty, drzwi frontowe trzasnęły na
dole i młody Lanning Halsey odszedł powoli przez plac. Delia
zobaczyła, jak przystanął na przeciwległym chodniku,
podniósł wzrok na fasadę ich domu, a potem ociągając się
ruszył dalej. Odprawienie go zajęło dokładnie tyle czasu, ile
sobie Delia obliczyła. W chwilę później ujrzała przelotne
światło
pod
swoimi
drzwiami,
posłyszała
szelest
wykrochmalonych halek Charlotty i wiedziała, że matka i
córka doszły już do swoich pokoi.
Z wolna, sztywnymi ruchami zaczęła się rozbierać,
zdumchnęła świecę i uklękła przy łóżku, z twarzą ukrytą w
dłoniach.
10
Leżąc bezszelestnie do rana, Delia przeżyła raz jeszcze
wszystkie szczegóły tego rozstrzygającego dnia, kiedy wzięła
na siebie opiekę nad dzieckiem Charlotty. W owym czasie
sama była jeszcze nieledwie dzieckiem i nie miała nikogo, do
kogo mogłaby się zwrócić, kto mógłby ją umocnić w jej
postanowieniu albo doradzić, jak je wprowadzić w życie. Od
tej pory doświadczenie nagromadzone w ciągu dwudziestu lat
powinno ją było przygotować na krytyczne sytuacje i nauczyć
radzić innym, zamiast szukać u nich rady. Ale te lata
doświadczeń obciążyły ją niby łańcuchy przykuwające ją do
wąziutkiego pola jej życia; samodzielne działanie wydawało
jej się teraz bardziej niebezpieczne, trudniejsze do pomyślenia,
niż kiedy ważyła się na nie po raz pierwszy. O tyle więcej
było teraz ludzi, których interesy należało uwzględnić
(„uwzględnić", to było Ralstonowskie słowo): jej dzieci i ich
dzieci, rodziny, do których weszły przez małżeństwo. Co
powiedzieliby Halseyowie, a co Ralstonowie? Czyż więc stała
się na wskroś jedną z Ralstonów?
W kilka godzin później siedziała w bibliotece starego
doktora Lanskella, z oczyma utkwionymi w jego zakopconym
smyrneńskim dywanie. Od kilku lat doktor Lanskell już nie
praktykował: co najwyżej odwiedzał nadal paru starych
pacjentów lub udzielał konsultacji w „trudnych" przypadkach.
Pozostał jednak potęgą w swoim dawnym królestwie,
rodzajem świeckiego papieża lub lekarza - mędrca, do którego
pacjenci, niegdyś przez niego wyleczeni z fizycznych
dolegliwości, wracali często po lekarstwo moralne. Ludzie
zgodnie stwierdzali, że sądy doktora Lanskella są zdrowe i
mądre, ale tym, co potajemnie ściągało ich do niego, był fakt,
że w społeczeństwie największych czcicieli totemów on jeden
nie boi się niczego. Siedząc teraz i patrząc na jego masywną
siwogłową postać, ciężko przechadzającą się po pokoju,
pomiędzy rzędami książek medycznych w oprawach z cielęcej
skóry oraz umierającymi gladiatorami i popiersiami cezara
Augusta w młodym wieku, otrzymanymi w darze od
wdzięcznych pacjentów, Delia już czuła się pokrzepiona samą
jego fizyczną obecnością.
- Widzi pan, doktorze, z początku, kiedy wzięłam Tinę,
niedostatecznie może uwzględniłam...
Doktor zatrzymał się przy biurku i rubasznie grzmotnął w
nie pięścią.
- I chwała Bogu! Dosyć jest uwzględniaczy w tym
mieście bez pani, Delio Lovell.
Szybko podniosła na niego oczy.
- Dlaczego nazywa mnie pan Delią Lovell?
- No, bo coś mi się zdaje, że dziś pani nią jest - odparł
chytrze, a ona przyjęła to smutnym uśmiechem.
- Może gdybym nią nie była, raz przedtem... to znaczy,
gdybym zawsze była przezorną i rozważną panią Ralston,
byłoby to w końcu lepiej dla Tiny.
Doktor Lanskell ciężko opuścił swoje wielkie,
podagryczne ciało w fotel za biurkiem i spojrzał na nią przez
okulary, wesoło i ironicznie.
- Nie cierpię dobrych uczynków obliczanych na to, co
będzie „w końcu". Są mniej więcej tak samo pożywne jak
zimna baranina podana trzeci dzień z rzędu.
Delia zastanowiła się.
- Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jeśli zaadoptuję
Tinę...
- Tak?
- No, to ludzie powiedzą...
Ciemny rumieniec wystąpił na jej szyję, oblał policzki i
czoło i przebiegł niby płomień pod włosami grzecznie
rozdzielonymi pośrodku.
- Tak - kiwnął głową.
- Albo... - rumieniec pociemniał jeszcze - albo że ona jest
Jima...
Znów doktor Lanskell kiwnął głową.
- Prędzej pomyślą to właśnie. I co w tym złego? Znałem
Jima: nie zadawał pani pytań, kiedy wzięła pani małą... ale
wiedział, kim ona jest.
Podniosła na niego zdziwione oczy.
- Wiedział?
- Tak, przyszedł do mnie. I... no cóż... w interesie dziecka
pogwałciłem tajemnicę zawodową. W ten sposób Tina
otrzymała dom rodzinny. Nie wyda mnie pani, co?
- Och, doktorze... - Jej oczy napełniły się łzami bólu. -
Jim wiedział? I nie powiedział mi?
- Nie. Ludzie niewiele sobie mówili w tamtych czasach,
prawda? Ale podziwiał panią ogromnie za to, co pani zrobiła.
A jeśli pani wierzy, jak przypuszczam, że przebywa teraz w
świecie głębszego uświadomienia, czemu nie przyjąć za
pewnik, że będzie podziwiał panią jeszcze bardziej za to, co
zamierza pani uczynić? Zapewne w niebie ludzie zdają sobie
sprawę - zakończył doktor sardonicznie - że na ziemi diabelnie
trudniej jest zrobić coś odważnego mając lat czterdzieści pięć
niż mając dwadzieścia.
- Ach, właśnie o tym myślałam dziś rano - wyznała.
- No więc dziś po południu udowodni pani, że jest wręcz
przeciwnie. - Spojrzał na zegarek, wstał z fotela i po ojcowsku
położył dłoń na jej ramieniu. - Niech sobie ludzie myślą, co
chcą, a gdyby pani miała jakieś kłopoty z małą Delią, niech ją
pani przyśle do mnie. Syn nic nie powie, wie pani, ani John
Junius. To kobieta musiała wpaść na ten pomysł z trzecim i
czwartym pokoleniem...
Do pokoju zajrzała stara służąca i Delia wstała, ale w
progu zatrzymała się jeszcze.
- Mam wrażenie, że to Charlotte będę musiała panu
przysłać.
- Charlottę?
- To, co zrobię, będzie jej bardzo przykre.
Doktor Lanskell uniósł w górę siwe brwi.
- Tak? Biedna Charlotta. Zapewne jest zazdrosna? Tu
sprawdza się mimo wszystko powiedzenie o trzecim i
czwartym pokoleniu. Ktoś zawsze musi płacić rachunek.
- Ach... byle tylko nie płaciła go Tina!
- No, to właśnie jest wzgląd, który Charlotta uzna z
czasem. Więc ma pani jasną drogę przed sobą.
Odprowadził ją do wyjścia przez jadalnię, gdzie czekali
już jacyś biedacy i jeden czy dwóch starych pacjentów.
Delii wydawało się rzeczywiście, że ma przed sobą jasną
drogę aż do chwili, gdy tegoż popołudnia wezwała do swojej
sypialni Charlottę. Tina leżała w łóżku z bólem głowy - był to
w owych czasach stan przyjęty u panienek mających sercowe
kłopoty i znakomicie ułatwiający porozumienie osobom
starszym.
Przy południowym posiłku Delia i Charlotta wymieniły
tylko parę konwencjonalnych zwrotów, ale Delia w dalszym
ciągu wyczuwała, że decyzja kuzynki jest ostateczna.
Wydarzenia ubiegłego wieczoru musiały utwierdzić Charlottę
w przekonaniu, że najwyższa pora decyzję tę podjąć.
Panna Lovell zamknęła drzwi sypialni ze zwykłą sobie
pedantyczną starannością i skierowała się ku obitej kretonem
kanapce między oknami.
- Chciałaś widzieć się ze mną, Delio?
- Tak. Ach, nie siadaj tam! - wyrwał się pani Ralston
okrzyk, którego nie mogła powstrzymać.
Charlotta spojrzała ze zdumieniem. Czyż możliwe, aby nie
pamiętała rozpaczliwego szlochu, który niegdyś tłumiła w
tychże samych poduszkach?
- Nie siadać?...
- Nie, chodź tu bliżej mnie. Czasami wydaje mi się, że
jestem trochę głucha - wyjaśniła nerwowo Delia, przysuwając
drugi fotel do swojego.
- Ach, tak. - Charlotta usiadła. - Nie zauważyłam tego.
Ale jeśli to prawda, może dzięki temu nie słyszałaś, o której
godzinie Tina wróciła od Vandergrave'ów, tej nocy. Chociaż
jest taka nie uważająca, nie darowałaby sobie, gdyby cię
zbudziła.
- Nie zbudziła mnie - odpowiedziała Delia. W duchu
pomyślała: „Charlotta jest całkiem zdecydowana. Nie zdołam
jej przekonać".
- Przypuszczam, że Tina świetnie się bawiła na balu? -
spytała.
- No cóż, płaci za to migreną. Takie podniecające
przeżycia to nie dla niej, już ci to mówiłam...
- Tak - przerwała pani Ralston. - Prosiłam cię, abyś tu
przyszła właśnie po to, żeby kontynuować naszą wczorajszą
rozmowę.
- Kontynuować? - Ceglaste plamy pojawiły się na
zwiędłych policzkach Charlotty. - Czy warto? Uważam, że
powinnam powiedzieć ci od razu, iż moja decyzja jest
nieodwołalna. Chyba przyznasz, że ja wiem najlepiej, czego
wymaga dobro Tiny.
- Tak, oczywiście. Ale czy nie pozwolisz mi przynajmniej
wziąć udziału w twoim postanowieniu?
- Udziału?
Delia pochyliła się do przodu, kładąc ciepłą dłoń na
splecionych palcach kuzynki. ,
- Chatty, kiedyś, przed laty, w tym samym pokoju
prosiłaś mnie, żebym ci pomogła. Wierzyłaś wtedy, że
potrafię. Czy nie zechcesz uwierzyć w to i teraz?
Wargi Charlotty zesztywniały.
- Wierzę, że przyszedł czas, kiedy powinnam pomóc
sobie sama.
- Kosztem szczęścia Tiny?
- Nie. Po to aby oszczędzić jej większego nieszczęścia.
- Ależ, Chatty, ja niczego nie pragnę prócz szczęścia
Tiny.
- O, wiem. Zrobiłaś dla mego dziecka wszystko, co
mogłaś.
- Nie, nie wszystko - Delia podniosła się i stanęła
uroczyście przed kuzynką. - Ale teraz to zrobię. - Brzmiało to
tak, jakby składała ślubowanie.
Charlotta Lovell spojrzała na nią z błyskiem strachu w
spłoszonych oczach.
- Jeśli to znaczy, że zamierzasz użyć swojego wpływu u
Halseyów... bardzo ci jestem wdzięczna, zawsze będę ci
wdzięczna. Ale nie chcę dla mojego dziecka małżeństwa z
przymusu.
Delia zaczerwieniła się na myśl, jak źle tamta ją
zrozumiała. Wydawało jej się, że musi mieć swój wielki
zamiar wypisany na twarzy.
- Chcę adoptować Tinę, dać jej moje nazwisko -
oznajmiła.
Charlotta Lovell spojrzała na nią kamiennym wzrokiem.
- Adoptować ją?...
- Czy nie rozumiesz, kochana, jaką to zrobi różnicę? Są
pieniądze po mojej matce, Lovellowskie pieniądze. Nie ma
tego dużo, to prawda, ale Jim zawsze chciał, żeby wróciły do
Lovellów. Moja Delia i jej brat są tak bogato zaopatrzeni. Nie
ma powodu, dla którego by moja osobista mała fortunka nie
miała przypaść Tinie. I dlaczego ona nie miałaby być znana
światu jako Tina Ralston? - Delia zrobiła małą przerwę. -
Sądzę... wydaje mi się, że wiem na pewno... że Jim
pochwaliłby i to także.
- Pochwaliłby?
- Tak. Czy nie rozumiesz, że kiedy pozwolił mi zająć się
dzieckiem, musiał przewidzieć i zgodzić się na wszystko...
wszystko, cokolwiek może kiedyś z tego wyniknąć?
Charlotta wstała także.
- Dziękuję ci, Delio. Ale nic już więcej nie powinno z
tego wyniknąć prócz jednego: że cię opuścimy, i to zaraz.
Jestem pewna, że Jim to właśnie by pochwalił.
Pani Ralston cofnęła się o krok. Zimna stanowczość
Charlotty paraliżowała jej odwagę, żaden natychmiastowy
kontrargument nie przychodził jej do głowy.
- Ach, więc łatwiej ci poświęcić szczęście Tiny niż swoją
dumę? - wykrzyknęła.
- Dumę? Nie mam prawa do żadnej dumy prócz dumy z
własnego dziecka. A tej nie poświęcę nigdy.
- Nikt tego od ciebie nie żąda. Jesteś nierozsądna. Jesteś
okrutna. Wszystko, czego chcę, to żeby mi było wolno pomóc
Tinie, a ty mówisz tak, jakbym uszczuplała twoje
uprawnienia.
- Moje? - Charlotta powtórzyła te słowa z żałosnym
śmiechem. - Jakież one są? Nie mam żadnych, ani wobec
prawa, ani w sercu mojego dziecka.
- Jak możesz mówić takie rzeczy? Wiesz, jak Tina cię
kocha.
- Tak, litościwie... Jak ja kiedyś kochałam moje stare
niezamężne ciotki! Kiedy byłyśmy małe, przestrzegano nas
stale, żeby nigdy nie mówić nic, co mogłoby zgorszyć ciocię
Nonie. Zupełnie w ten sam sposób, jak ty mówiłaś Tinie
tamtego wieczora...
- Och! - szepnęła Delia. Charlotta Lovell stała wciąż
przed nią, wymizerowana, sztywna, nieugięta.
- Nie, to już za długo trwa. Zamierzam powiedzieć jej
wszystko i zabrać ją stąd.
- Powiedzieć jej o urodzeniu?
- Nigdy się go nie wstydziłam - rzuciła zdyszanym
głosem Charlotta.
- A więc poświęcasz ją... poświęcasz ją swojej żądzy
władzy?
Dwie kobiety patrzyły sobie w twarz, wyczerpawszy cały
oręż, jaki posiadały. Delia, rozdygotana z oburzenia,
zobaczyła, jak jej przeciwniczka chwieje się z wolna, cofa i
opada na kanapę, mówiąc coś urywanym szeptem. Charlotta
ukryła twarz w poduszkach, mnąc je gwałtownie w dłoniach.
Ta sama zaciekła macierzyńska namiętność, która niegdyś
powaliła ją na te poduszki, teraz przyginała ją niżej jeszcze, w
męce jeszcze bardziej gorzkiego wyrzeczenia. Delii zdawało
się, że słyszy tamten dawny okrzyk: „Jakże mogę wyrzec się
własnego dziecka?" Jej własna chwilowa uraza stopniała;
pochyliła się nad wstrząsanymi łkaniem ramionami matki.
- Chatty, tym razem to nie będzie tak, jakbyś się jej
wyrzekała. Czy nie możemy po prostu kochać jej dalej razem?
Charlotta nie odpowiedziała. Przez długi czas leżała cicho,
bez ruchu, z ukrytą twarzą, jakby się bała zwrócić ją ku
tamtej, pochylonej nad nią twarzy. Niebawem jednak Delia
spostrzegła, że napięte mięśnie odprężają się stopniowo i
jedna z rąk kuzynki porusza się z lekka, błądząc po omacku.
Wsunęła dłoń pomiędzy szukające palce, a Charlotta
pochwyciła ją i przycisnęła do ust.
11
Tina Lovell - obecnie panna Clementina Ralston - miała w
lipcu poślubić Lanninga Halseya. Zaręczyny ogłoszono
dopiero w kwietniu i żeńska starszyzna plemienia zaczęła od
oburzania się na niedelikatność tak krótkiego narzeczeństwa.
W ówczesnym Nowym Jorku uważano powszechnie, że
„młodym należy dać sposobność poznania się nawzajem",
choć większość par małżeńskich składających się na
nowojorskie towarzystwo bawiła się razem w dzieciństwie i
urodziła się z ojców i matek znających się równie dobrze i
długo. Jednakże jakieś tajemnicze prawo konwenansu
wymagało, by świeżo zaręczoną parę uważać za parę, która
równie świeżo się poznała. W południowych stanach sprawy
załatwiano inaczej: zaręczyny na łapu-capu, nawet
małżeństwa połączone z ucieczką z domu nie należały w
tamtejszych annałach do rzadkości, ale taka pochopność mniej
się zgadzała z leniwą krwią Nowego Jorku, gdzie tempo życia
wyznaczała wciąż jeszcze holenderska rozwaga.
Jednakże w przypadku tak niezwykłym jak małżeństwo
Tiny Ralston odejście od tradycji nikogo zbytnio nie zdziwiło.
Po pierwsze, wszyscy wiedzieli, że nie jest ona żadną Tiną
Ralston, chyba żeby uwierzyć pogłoskom o nie znanej dotąd
„przeszłości" biednego Jima i wspaniałomyślności wdowy po
nim. Ale opinia większości sprzeciwiała się temu. Ludzie nie
kwapili się obwiniać nieżyjącego człowieka o wykroczenie, z
którego nie może się oczyścić, Ralstonowie zaś oświadczali
jednogłośnie, że choć bynajmniej nie pochwalają postępku
pani Jamesowej Ralston, to jednak są przeświadczeni, że nie
adoptowałaby Tiny, gdyby fakt ten mógł być interpretowany
jako „rzucenie cienia" na zmarłego męża.
Nie, dziewczyna była może Lovellówną - choć i ten
pogląd nie miał wielu zwolenników - ale Ralstonówną nie
była z pewnością. Jej brązowe oczy i lekkomyślny sposób
bycia zbyt oczywiście wykluczały ją z klanu, by zachodziła
potrzeba oficjalnej ekskomuniki. W istocie większość ludzi
uważała, że - jak to zawsze twierdził doktor Lanskell -
pochodzenie jej jest naprawdę nie do ustalenia, że stanowi
jedną z owych nie rozwiązanych tajemnic, które co pewien
czas nurtują i irytują najszacowniejsze społeczności, i że
adoptowanie Tiny przez Delię Ralston jest po prostu jeszcze
jednym dowodem klanowości Lovellów, skoro pani Ralston
wzięła niegdyś dziewczynkę pod opiekę tylko dlatego, że jej
kuzynka Charlotta była do niej tak przywiązana. Powiedzieć,
że syn i córka pani Ralston byli zachwyceni pomysłem
adoptowania Tiny, byłoby przesadą, ale powstrzymali się od
komentarzy, pełnym godności milczeniem starając się
zredukować do minimum efekt kaprysu matki. Był to stary
nowojorski sposób, do którego uciekały się rodziny, aby
zamaskować wybryki poszczególnych swych członków, a
tam, gdzie „pieniędzy było dosyć dla wszystkich", dziedziców
uważano by za wulgarnie chciwych, gdyby protestowali
przeciw wyłączeniu niewielkiej sumy z całości schedy.
Mimo to Delia Ralston zdawała sobie doskonale sprawę,
że w stosunku obojga dzieci do niej zaszła od chwili
adoptowania Tiny pewna zmiana. Odnosili się do niej
cierpliwie, prawie po rodzicielsku, jak do nieletniej, której
wybaczono jeden młodzieńczy lapsus, lecz na którą w
przyszłości należy pilniej baczyć. Towarzystwo nowojorskie
traktowało ją w podobny sposób, wyrozumiały, ale
nacechowany rezerwą.
Delia miała niewątpliwy dar „przeprowadzania swego"
(pierwszy ujął to w ten sposób Sillerton Jackson); od czasu
gdy owa nieustraszona kobieta, pani Manson Mingott, obaliła
mężowski testament, niczego równie podobnego do jej
postawy nie oglądano w Nowym Jorku. Ale metoda pani
Ralston była inna, trudniejsza do zanalizowania. Co pani
Manson Mingott wywalczyła za pomocą zjadliwych
dowcipów, inwektyw, nalegania i biegania tu i tam, Delia
osiągnęła nie podnosząc głosu, pozornie nie schodząc ani na
krok z ubitej drogi. Gdy przekonała Jima Ralstona, że trzeba
przygarnąć małą dziewczynkę - podrzutka, zrobiła to od ręki,
nie wiedzieć jak i kiedy; nazajutrz on i ona byli spokojni i
uśmiechnięci jak zawsze. A teraz ta adopcja! Cóż, użyła tej
samej metody - jak mówił Sillerton Jackson, zachowała się
tak, jakby zawsze było wiadomo, że zaadoptuje Tinę, jakby
dziwiła się, że ludzie się dziwią. I w obliczu tego jej
zdziwienia ludziom głupio było się dziwić, toteż stopniowo
przestali.
W rzeczywistości pod dufną postawą Delii kryło się
kłębowisko wątpliwości i wahań. Nauczyła się jednak kiedyś,
że można zrobić prawie wszystko (bodaj nawet zamordować),
byle nie próbować się z tego tłumaczyć, i nauki tej do dziś nie
zapomniała. Nigdy nie tłumaczyła się z wzięcia na siebie
opieki nad małą znajdą, teraz też nie miała zamiaru tłumaczyć
się z adoptowania jej. Robiła po prostu swoje, jakby nie stało
się nic, co by wymagało uzasadnienia, a długie dziedzictwo
skromności moralnej pomagało jej zachować wszelkie
wątpliwości dla siebie.
Wątpliwości te wiązały się zresztą nie tyle z opinią
publiczną, co z prywatnymi myślami Charlotty Lovell.
Charlotta, po pierwszej chwili tragicznego oporu, okazywała
teraz wzruszającą, niemal uciążliwą wdzięczność. Że miała do
niej powody, to widać było jasno z zachowania Tiny. W ciągu
paru pierwszych dni po powrocie z balu u Vandergrave'ów
Tina chodziła z zamkniętą, chmurną twarzą, która straszliwie
przypominała Delii upiorne odbicie Charlotty Lovell, ujrzane
nagle w sypialnym lustrze przed laty. Pierwszy rozdział
historii matki był już wypisany w oczach córki, a
Spenderowska krew płynąca w żyłach Tiny mogła łatwo
przyspieszyć ciąg dalszy. Podczas tych paru dni milczącej
obserwacji Delia przekonała się ze strachem i współczuciem,
że obawy Charlotty są usprawiedliwione. Omal że obie nie
straciły wówczas dziewczyny; za żadną cenę takie
niebezpieczeństwo nie powinno się ponowić. Halseyowie na
ogół zachowywali się doskonale. Lanning pragnął ożenić się z
protegowaną kochanej Delii Ralston, dziewczyną, która miała
niebawem przyjąć nazwisko przybranej matki i odziedziczyć
jej majątek. Cóż mogło być lepszego dla jakiegokolwiek
Halseya niż ożenek z jeszcze jedną panną Ralston? Obie
rodziny od dawna łączyły się ze sobą związkami małżeńskimi.
Starzy Halseyowie dali swoje błogosławieństwo z
pośpiechem, który dowodził, że i oni mieli swoje niepokoje i
że ulga, jaką im przyniosło „ustatkowanie się" Lanninga,
bardziej niż kompensowała wszelkie złe strony tego
małżeństwa. Zresztą gdy raz zostało ono postanowione, woleli
nie przyznawać się nawet przed sobą, że takie złe strony
istnieją. Stary Nowy Jork zawsze odsuwał myśli o wszystkim,
co mogłoby podać w wątpliwość idealną stosowność jego
poczynań.
Charlotta Lovell oczywiście widziała i doceniała to
wszystko. Akceptowała sytuację - w godzinach poufnych
rozmów z Delią - jako jeszcze jedną z długiej listy łask
spływających na niegodną grzesznicę. Jeden z użytych przez
nią zwrotów stanowił, być może, klucz do zrozumienia tej
akceptacji: „Teraz przynajmniej nigdy nie domyśli się
prawdy". - Naczelnym celem biedaczki stało się bowiem, by
jej dziecko nigdy nie odgadło, jaka więź je łączy...
Ale główną podporą moralną Delii był widok Tiny.
Starsza kobieta, której całemu życiu nadawał kształt i barwę
nikły odblask odtrąconego szczęścia, chodziła teraz olśniona
światłem szczęścia, które stało się ciałem. Czasami,
obserwując zmienną twarz Tiny, miała wrażenie, jak gdyby
pulsowała w niej jej własna krew, jak gdyby czytała wszystkie
myśli i uczucia zasilające te gwałtowne prądy. Miłość Tiny
przebiegała burzliwie, wśród ciągłych przejść od uniesienia do
depresji, od wyniosłości do samoponiżenia. Delia widziała
przed sobą jak na dłoni, pokazane z naturalną szczerością,
wszystkie wizje, tęsknoty i wyobrażenia własnej niewyżytej
młodości.
Co dziewczyna naprawdę myślała o swej adopcji, niełatwo
było odgadnąć. Kiedy miała lat czternaście, podano jej
obiegową wersję o jej pochodzeniu, a ona przyjęła ją tak
beztrosko, jak szczęśliwe dziecko przyjmuje jakiś odległy i
niewyobrażalny fakt, który w niczym nie zmienia znajomego
porządku rzeczy. W tym samym duchu przyjęła teraz swoją
adopcję. Wiedziała, że dano jej nazwisko Ralston, aby ułatwić
małżeństwo z Lanningiem Halseyem, i Delia odnosiła
wrażenie, że wszelkie niewczesne pytania utonęły w potężnej
fali wdzięczności.
- Zawsze myślałam o tobie jako o mojej mamusi, a teraz,
najdroższa ty moja, jesteś nią naprawdę - wyszeptała Tina
tuląc policzek do policzka Delii, a Delia roześmiała się w
odpowiedzi:
- No, jeżeli prawnicy potrafią to zdziałać!
Ale na tym sprawa się skończyła, pochłonięta przez nurt
wielkiego szczęścia Tiny. W owych dniach wszyscy oni -
Delia, Charlotta, nawet piękny Lanning - podobni byli trochę
do ździebeł słomy wirujących w rwącym, zalanym słońcem
potoku.
Ta złocista powódź niosła ich naprzód, coraz bliżej i bliżej
zaczarowanej daty i Delia, pochłonięta przygotowaniami do
ślubu, dziwiła się względnej obojętności, z jaką zamawiała i
nadzorowała w swoim czasie „po dwanaście tuzinów
wszystkiego" dla własnej córki. W spokojnym ślubie młodej
Delii nie było nic, co by przyśpieszało bicie serca; natomiast
w miarę jak zbliżało się wesele Tiny, wyobraźnia pączkowała
wraz z wiosenną przyrodą. Wesele miało się odbyć w Lovell
Place, starym domu nad Cieśniną, gdzie sama Delia Lovell
brała ślub i gdzie od śmierci matki spędzała letnie miesiące.
Choć okolica pokryła się już siecią nieciekawych ulic, z
obramowanej smukłymi kolumienkami werandy starego domu
roztaczał się jeszcze widok, ponad rozległym po dawnemu
trawnikiem i gęstwą zarośli, na przesmyk zwany Wrotami
Piekieł, a w salonach zachowały się kruche, delikatne kozetki,
Sheratonowskie konsolki i sekretery. Zamianę ich na
modniejsze meble uznano za bezcelową, ponieważ wobec
rozwoju miasta było rzeczą pewną, że z czasem posiadłość
trzeba będzie sprzedać.
Tina, podobnie jak niegdyś pani Ralston, miała wziąć ślub
w domu, chociaż episkopalne społeczeństwo zaczynało kręcić
nosem na takie ceremonie, uważane za godne pogardy pis -
aller (Ostateczność (fr.).) baptystów, metodystów, unitarianów
i innych sekt nie uznających ołtarzy. W przypadku Tiny
jednak zarówno Delia, jak Charlotta były zdania, że większa
zaciszność domowej ceremonii ślubnej wynagradzała jej
bardziej świecki charakter, a Halseyowie poparli ich decyzję.
Panie zainstalowały się zatem w Lovell Place przed końcem
czerwca i co ranka widziano jednomasztowy jachcik młodego
Lanninga Halseya przeprawiający się przez zatokę i zwijający
żagiel w małej przystani u stóp trawnika.
Nikt nie pamiętał piękniejszego czerwca. Rezeda i
damasceńskie róże rosnące pod werandą nigdy nie słały
równie delikatnych zapachów lata poprzez wysokie weneckie
okna; sękate drzewa pomarańczowe, wyniesione ze starej
arkadowej oranżerii, nigdy nie były gęściej osypane
kwieciem; nawet kopy siana na trawniku rozsiewały wonie z
tysiąca i jednej nocy.
Wieczorem w przeddzień wesela Delia Ralston siedziała
na werandzie i patrzyła na wschód księżyca nad Cieśniną.
Była zmęczona mnóstwem ostatnich przygotowań i
zasmucona myślą o odejściu Tiny. Nazajutrz o tej porze dom
będzie pusty: aż do śmierci ona i Charlotta siedzieć będą same
we dwie przy wieczornej lampie. Takie żale były niemądre,
„niepodobne do niej" - upomniała samą siebie. Ale zbyt wiele
wspomnień poruszyło się w niej i odezwało: serce jej było
nawiedzone przez duchy. Zamykając drzwi od cichego salonu
- już zamienionego w kaplicę, z ołtarzem pokrytym
koronkami,
z
wysokimi
alabastrowymi
wazonami
czekającymi na białe róże i lilie, z pasem czerwonego dywanu
przedzielającym rzędy krzeseł od drzwi do prezbiterium -
pomyślała, że może błędem było wracać do Lovell Place na to
wesele. Ujrzała siebie na nowo, w sukni z „indyjskiego
muślinu" z wysokim stanem, haftowanej w stokrotki, w
płaskich atłasowych sandałkach, w welonie z brukselskiej
koronki; ujrzała swoją postać odbitą w lustrze konsoli, kiedy
wychodziła z tego samego pokoju, wsparta na tryumfującym
ramieniu Jima Ralstona, i to jedno jedyne przerażone
spojrzenie, jakie wymieniła wtedy z własnym odbiciem, nim
zajęła miejsce w hallu pod dzwonem z białych róż i zaczęła
rozdawać uśmiechy gościom składającym jej życzenia. Ach,
jakże inny obraz odbije jutro lustro konsoli!
Wewnątrz domu rozległy się energiczne kroki i Charlotta
Lovell wyszła na werandę do pani Ralston.
- Poszłam do kuchni powiedzieć Melissie Grimes, żeby
lepiej liczyła na przynajmniej dwieście porcji lodów.
- Dwieście? Tak, może i trzeba tyle, skoro przyjeżdżają
wszyscy ci krewni z Filadelfii - rozważała Delia. - A jak z
serwetkami? - spytała.
- Razem z tymi od twojej ciotki Cecylii Vandergrave
poradzimy sobie znakomicie.
- Tak. Dziękuję ci, Charlotto, że sobie zadajesz tyle trudu.
- Och... - zaprotestowała Charlotta z przelotnym
szyderczym uśmiechem i Delia pojęła, jaką ironią było
dziękowanie matce za to, że zajmuje się szczegółami wesela
córki.
- Usiądźże, Chatty - powiedziała cicho, czując, że się
rumieni za popełniony nietakt.
Charlotta z westchnieniem znużenia usiadła na
najbliższym krześle.
- Będziemy jutro mieli piękny dzień - rzekła patrząc w
zamyśleniu na spokojne niebo.
- Tak. Gdzie jest Tina?
- Była bardzo zmęczona. Posłałam ją na górę, żeby się
trochę położyła.
Rzecz była tak wybitnie stosowna do okoliczności, że
Delia nie znalazła na razie nic do powiedzenia. Po chwili
dopiero rzekła: - Będzie nam jej brakowało. Odpowiedzią
Charlotty był nieartykułowany pomruk.
Obie
kuzynki
milczały,
Charlotta
jak
zwykle
wyprostowana, z chudymi dłońmi zaciśniętymi na poręczach
staromodnego krzesła o siedzeniu z plecionki, Delia ociężale
zagłębiona w miękkim fotelu z wysokim oparciem.
Wymieniły już ostatnie uwagi o przygotowaniach na jutro; nic
więcej nie było do powiedzenia o liczbie gości, przyrządzaniu
ponczu, przebieralni dla duchownych i wystawie prezentów w
najlepszym gościnnym pokoju.
Tylko jeden temat nie został jeszcze poruszony i Delia,
obserwując profil kuzynki rysujący się ostro w półmroku,
czekała, że Charlotta przemówi pierwsza. Ale Charlotta
milczała.
- Myślałam sobie - zaczęła w końcu Delia z lekkim
drżeniem w głosie - że powinnam niedługo...
Zdało jej się, że dłonie Charlotty jeszcze mocniej
zaciskają się na gładkiej poręczy. - Że powinnaś niedługo?... -
No, że powinnam może, nim Tina położy się spać, pójść do
niej na parę minut.
Charlotta milczała nadal, najwidoczniej zdecydowana nie
podjąć żadnego wysiłku, aby jej pomóc.
- Jutro - ciągnęła Delia - będziemy od pierwszej chwili
takie zapędzone, że nie widzę, jak zdołam, w całym tym
podnieceniu i urwaniu głowy...
- Jak zdołasz? - monotonnie powtórzyła Charlotta.
Delia czuła, że w mroku czerwieni się coraz bardziej.
- No, przecież chyba zgodzisz się ze mną, że trzeba
dziecku powiedzieć parę słów o nowych obowiązkach i
powinnościach, które... no... to, co się zwykle mówi w takiej
chwili... - dokończyła niepewnie.
- Tak, myślałam o tym - odpowiedziała Charlotta. Nie
dodała nic więcej, ale Delia wyczuła w jej tonie ów niejasny
sprzeciw, który w krytycznych momentach życia Tiny
objawiał się niejako automatycznie. Nie mogła zrozumieć,
czemu Charlotta w owych chwilach robi się taka zagadkowa i
nieprzystępna, i w obecnym wypadku nie widziała powodu,
dla którego ta zmiana nastroju miałaby przeszkodzić jej w
wypełnieniu tego, co uważała za swój obowiązek. Tina
musiała tęsknić do tego, by pomocna dłoń Delii pokierowała
nią u wejścia w nowe życie, a ona sama pragnęła całą duszą
owej wymiany nieopowiedzianych zwierzeń, która będzie jej
prawdziwym pożegnaniem z przybraną córką. Z sercem
bijącym trochę prędzej niż zwykle wstała i weszła przez
otwarte drzwi do pełnego cieni salonu. Księżyc, wlewający się
pomiędzy kolumnami werandy, słał szeroką smugę światła po
rzędach krzeseł, opromieniał nakryty koronkami ołtarz z jego
pustymi lichtarzami i wazonami i lamował srebrem masywne
odbicie Delii w lustrze konsoli.
Przeszła przez salon, kierując się w stronę hallu.
- Delio! - rozległ się za nią głos Charlotty. Delia
odwróciła się i dwie kobiety przyjrzały się sobie bacznie w
zdradzieckim świetle. Twarz Charlotty wyglądała tak jak
owego okropnego dnia, gdy Delia nagle zobaczyła ją przez
ramię w lustrze swojej sypialni.
- Idziesz teraz rozmawiać z Tiną? - zapytała Charlotta.
- Ja... tak. Jest prawie dziewiąta. Myślałam...
- Tak, rozumiem. - Panna Lovell zrobiła widoczny
wysiłek, aby się opanować. - Proszę, cię, Delio, zrozum mnie i
ty, kiedy cię poproszę, żebyś tego nie robiła.
Delia spojrzała na kuzynkę z nieokreśloną obawą. Jakąż
nową tajemnicę kryje ta dziwna prośba? Ale nie - wątpliwość,
która przeleciała jej przez myśl, uznała za niedopuszczalną.
Zbyt była pewna swojej Tiny!
- Przyznam, że nie rozumiem, Charlotto. Przecież chyba i
ty uważasz, że w wieczór przedślubny dziewczynie potrzebna
jest rada matki, serce matki...
- Tak, uważam - Charlotta Lovell szybko zaczerpnęła
tchu. - Ale teraz pytanie: która z nas jest jej matką?
Delia cofnęła się mimo woli.
- Która z nas?... - wyjąkała.
- Tak. O, nie wyobrażaj sobie, że pierwszy raz zadaję
sobie to pytanie! Widzisz, chcę być spokojna, całkiem
spokojna. Nie mam zamiaru wracać do przeszłości. Godziłam
się... godziłam się na wszystko... z wdzięcznością. Ale w
dzisiejszy wieczór... Tylko ten jeden wieczór...
Delia uczuła przypływ litości, która zawsze brała
przewagę nad wszystkimi uczuciami w czasie jej rzadkich
szczerych rozmów z Charlottą Lovell. Łzy zaczęły dławić ją w
gardle, milczała.
- W ten jeden wieczór - dokończyła Charlotta - ja jestem
jej matką.
- Charlotto! Nie powiesz jej tego... teraz? - wyrwało się
Delii mimo woli.
Charlotta zaśmiała się cicho.
- Gdybym to zrobiła, znienawidziłabyś mnie za to aż tak
bardzo?
- Znienawidziła? Cóż za słowo między nami!
- Między nami? Ależ to słowo jest między nami od
początku... Od samego początku! Od dnia, w którym się
dowiedziałaś, że Clement Spender nie miał doszczętnie
złamanego serca dlatego, że był nie dość dobry dla ciebie.
Odkąd tylko zaczęłaś znajdować zemstę i tryumf w trzymaniu
mnie na swojej łasce i w odbieraniu mi jego dziecka!
Słowa Charlotty buchnęły ogniem, jak gdyby z głębi
płonących piekieł. Wkrótce jednak płomień przygasł,
pochyliła głowę i stała przed Delią niema, zdruzgotana.
Pierwszym odruchem Delii było wzdrygnięcie się, pełne
oburzenia. Gdy ona czuła tylko tkliwość, współczucie,
spontaniczną chęć pomocy i przyjaźni, w piersi tamtej tliły się
takie ciemne ognie! Było to tak, jak gdyby nad czystym,
letnim krajobrazem rozsnuł się jakiś trujący dym...
Zazwyczaj po takich uczuciach następowała reakcja
litości. Ale teraz nie czuła nic takiego. Ogarnęło ją bezmierne
znużenie.
- Tak - powiedziała powoli. - Czasami myślę, że
naprawdę nienawidziłaś mnie od pierwszej chwili,
nienawidziłaś za wszystko, co starałam się zrobić dla ciebie.
- Dla mnie? Ależ wszystko, co zrobiłaś, robione było dla
Clementa Spendera!
Delia wlepiła w nią przerażone oczy.
- Straszna jesteś, Chatty. Daję ci słowo honoru, że od lat
nie myślałam o Clemencie Spenderze.
- Ach, myślałaś... myślałaś! Zawsze myślałaś o nim
myśląc o Tinie. O nim i o nikim więcej! Kobieta nigdy nie
przestaje myśleć o mężczyźnie, którego kocha. Myśli o nim po
wielu latach na różne nieświadome sposoby, myśląc o
najrozmaitszych rzeczach: książkach, obrazach, zachodach
słońca, o jakimś kwiatku czy wstążce... albo o zegarze na
kominku. - Charlotta zaśmiała się swoim szyderczym
śmiechem. - Na to właśnie postawiłam, widzisz, dlatego
przyszłam do ciebie tamtego dnia. Wiedziałam, że daję Tinie
drugą matkę.
Znów Delia poczuła się otoczona trującym dymem. Żeby
ona i Charlotta, dwie stare, zmęczone kobiety, stały przed
ślubnym ołtarzem Tiny i mówiły ze sobą o nienawiści - to
wydawało się jej niewiarygodną ohydą i poniżeniem.
- Ty niedobra kobieto... Ty naprawdę jesteś niedobra! -
wykrzyknęła.
Potem złośliwe opary przerzedziły się i Delia ujrzała
poprzez nie zawiedzioną, żałosną postać matki, która nie jest
matką i która za każdym przyjętym dobrodziejstwem czuje się
odarta z jakiegoś swojego prawa. Zbliżyła się do Charlotty i
położyła jej rękę na ramieniu.
- Nie tutaj! Nie mówmy w ten sposób tutaj.
Tamta cofnęła się przed jej dotknięciem.
- Wobec tego gdzie indziej, gdziekolwiek chcesz. Mnie to
obojętne!
- Ale dziś, Chatty, w wieczór przed weselem Tiny? Czyż
każdy kąt tego domu nie jest jej pełen? Jak możemy
gdziekolwiek mówić sobie dalej tak okrutne rzeczy? -
Charlotta milczała, a Delia ciągnęła pewniejszym głosem: -
Nic, co byś mi powiedziała, nie może mnie naprawdę
zaboleć... na długo. A ja tobie nie chcę sprawiać bólu, nigdy
nie chciałam.
- Ty mi to mówisz... A zrobiłaś wszystko, żeby mnie
rozdzielić z moją córką! Myślisz, że łatwo było przez
wszystkie te lata słuchać, jak mówi do ciebie „mamo"? O,
wiem, wiem... Umówione było, że ma się nigdy nie domyśleć.
Ale gdybyś ty wiecznie nie stawała między nami, nie miałaby
nikogo prócz mnie, czułaby dla mnie to, co dziecko czuje dla
matki, musiałaby kochać mnie bardziej niż kogokolwiek
innego. Z całą swoją wyrozumiałością i wspaniałomyślnością
ukradłaś mi w końcu moje dziecko. A ja godziłam się z tym
wszystkim dla jej dobra, bo wiedziałam, że muszę. Ale dziś...
dziś ona należy do mnie. Dzisiaj nie zniosę, żeby mówiła ci
„mamo".
Delia Ralston nie odpowiedziała od razu. Wydało jej się,
że pierwszy raz w życiu zgłębiła do dna otchłanie
macierzyńskiej namiętności, i stała przerażona echem, które
się z nich dobywało.
- Jakże ty musisz ją kochać... żeby mówić mi takie rzeczy
- szepnęła, po czym zdobywając się na ostatni wysiłek: - Tak,
masz rację. Nie pójdę do niej. To ty musisz pójść.
Charlotta impulsywnie rzuciła się ku niej, ale Delia, z ręką
wzniesioną jak gdyby dla obrony, przeszła ż powrotem przez
pokój i wyszła na werandę. W chwili gdy osuwała się na fotel,
usłyszała, jak drzwi od salonu otwierają się i zamykają, a
potem odgłos kroków Charlotty na schodach.
Delia siedziała sama w ciemności. Wysączyła z siebie
ostatnią kroplę wielkoduszności i teraz, przejęta dreszczem
zgrozy, próbowała odwrócić myśli od Charlotty. Co tam się
działo w tej chwili na górze? Jakie ciemne rewelacje zamącą
Tinie przedślubne sny? Cóż, i na ten temat nie należało snuć
domysłów. Ona Delia Ralston, zrobiła swoje, dała z siebie
wszystko. Teraz pozostało jej tylko próbować wydźwignąć się
duchem z gorzkiego poczucia klęski.
W niektórych rzeczach, które powiedziała Charlotta, tkwił
jakiś osobliwy element prawdy. Jakimże szóstym zmysłem
obdarzyła ją namiętna macierzyńska miłość! Jej zazdrość
zdawała się mieć tysiące czułek. Tak, prawdą było, że słodycz
i spokój ostatniego panieńskiego wieczoru Tiny pełne były,
dla Delii, wizji jej własnej, nie urzeczywistnionej przeszłości.
Łagodnie, niepostrzeżenie pogodziły ją z pamięcią o tym,
czego nie zaznała. Przez wszystkie te dni żyła życiem
dziewczyny, była Tiną, a Tina była nią z dziewczęcych
czasów, dawno zapomnianą Delią Lovell. Teraz po raz
pierwszy, bez wstydu, bez żalu do samej siebie, bez żadnych
wyrzutów sumienia i skrupułów, Delia mogła poddać się owej
wizji odwzajemnionej miłości, przed którą zawsze dotąd
cofała się jej wyobraźnia. W młodości dokonała wyboru, który
potem w latach dojrzałych zaakceptowała; a tu, w tej weselnej
radości, która tak tajemniczo stała się jej własną, była
rekompensata za wszystko, co ją ominęło, a jednak zawsze
pozostało upragnione.
Delia pojęła teraz, że Charlotta odgadła to wszystko i że ta
wiedza napełniła ją głęboką urazą. Charlotta powiedziała
kiedyś, że Clement Spender nigdy naprawdę do niej nie
należał; teraz spostrzegła, że to samo odnosi się do jego
dziecka. W miarę jak prawda z wolna objawiała się Delii,
serce jej tajało w dawnym współczuciu dla Charlotty.
Zrozumiała, jak straszliwym świętokradztwem jest wtrącanie
się do cudzych losów, naruszenie, bodaj najdelikatniejsze,
praw jakiejkolwiek ludzkiej istoty do kochania i cierpienia po
swojemu. Delia dwa razy ingerowała w życie Charlotty Lovell
- nic dziwnego, że Charlotta jest jej wrogiem. Byle tylko nie
zemściła się zadając ból Tinie!
Myśli przybranej matki wróciły z przykrością do białego
pokoiku na górze. Tak pragnęła, aby jej półgodzinna rozmowa
z Tiną pozostawiła dziewczynie myśli tak wonne jak kwiaty,
które miała znaleźć obok siebie przy przebudzeniu. A teraz...
Delia ocknęła się z zadumy. W uśpionym domu
zadźwięczały kroki: to Charlotta schodziła po schodach. Delia
wstała, ogarnięta niejasną chęcią ucieczki: czuła, że nie jest w
stanie wytrzymać, wzroku kuzynki. Obeszła róg werandy w
nadziei, że zastanie drzwi do jadalni nie zamknięte i
prześliźnie się nie zauważona do swojego pokoju, ale w jednej
chwili Charlotta znalazła się przy niej.
- Delio!
- A, to ty? Szłam właśnie do siebie. - Delia nie potrafiła w
żaden sposób powstrzymać się od pewnej szorstkości tonu.
- Tak, już późno. Musisz być bardzo zmęczona. -
Charlotta mówiła wysilonym głosem, jakby przychodziło jej
to z trudem.
- Rzeczywiście jestem zmęczona - przyznała Delia.
W księżycowej ciszy tamta podeszła do niej i nieśmiało
dotknęła jej ręki.
- Nie idź, póki nie zobaczysz Tiny. Delia zesztywniała.
- Tiny? Ależ jest późno! Nie śpi jeszcze? Myślałam, że
zostaniesz u niej, póki...
- Nie wiem, czy śpi - Charlotta zawiesiła głos na chwilę. -
Nie byłam u niej... Ale pod drzwiami jest światło.
- Nie byłaś u niej?
- Nie. Stałam tylko na korytarzu i próbowałam...
- Próbowałaś?
- Wymyśleć coś... coś, co bym mogła jej powiedzieć...
tak, żeby się nie domyśliła... - Przerwał jej szloch, ale
przemogła się z wysiłkiem i szybko mówiła dalej: - To na nic.
Miałaś rację: nic jej nie umiem powiedzieć. Ty jesteś jej
prawdziwą matką. Idź do niej. To nie twoja wina... ani moja.
- Och! - zawołała Delia.
Charlotta przywarła do niej w niewysłowionym
upokorzeniu.
- Powiedziałaś, że jestem niedobra. Nie jestem niedobra.
Ostatecznie była moja, kiedy była mała!
Delia objęła ją za ramiona.
- Cicho, kochana moja. Pójdziemy do niej razem.
Tamta poddała się automatycznie jej dotknięciu i obie
kobiety weszły po schodach ramię w ramię, Charlotta hamując
szybki krok, aby się dostosować do zesztywniałych ruchów
Delii. Poszły korytarzem aż do drzwi Tiny, ale tu Charlotta
Lovell przystanęła i potrząsnęła głową.
- Nie. Ty - szepnęła i odeszła.
Tina leżała w łóżku, z rękami założonymi pod głową, a w
jej szczęśliwych oczach odbijało się srebrzyste niebo
wypełniające okno. Rozmarzona, uśmiechnęła się do Delii.
- Wiedziałam, że przyjdziesz.
Delia usiadła przy niej, ich splecione dłonie spoczęły na
kołdrze. W końcu nie mówiły wiele; może w tym zespoleniu
niepotrzebne im były słowa. Delia nie wiedziała, jak długo
siedzi u boku dziewczęcia, poddała się zupełnie urokowi tej
księżycowej godziny.
Nagle jednak pomyślała o Charlocie, samej za
zamkniętymi drzwiami swego pokoju, czekającej, walczącej z
sobą, nasłuchującej. Poczuła, że nie powinna dla własnej
przyjemności przedłużać tego tragicznego czuwania.
Nachyliła się, by pocałować Tinę na dobranoc, potem
zatrzymała się w progu i wróciła.
- Kochanie! Jeszcze jedno.
- Tak? - szepnęła marząca Tina.
- Chcę, żebyś mi obiecała...
- Wszystko, wszystko, ty moja najdroższa mamo!
- A więc... że jutro kiedy będziesz odjeżdżać, w
najostatniejszej chwili, rozumiesz...
- Tak?
- Po tym, jak pożegnasz się ze mną i ze wszystkimi
innymi, kiedy już Lanning będzie cię wsadzał do karety...
- Tak?
- Ostatni pocałunek przeznaczysz dla cioci Charlotty. Ten
najostatniejszy. Pamiętaj.