AMANDA QUICK
OD DRUGIEGO WEJRZENIA
Cathie Linz: wspaniałej pisarce,
wspaniałemu fotografowi,
wspaniałej przyjaciółce
Ostatnie lata panowania królowej Wiktorii...
Szkielet spoczywał na bogato rzeźbionym złoconym łożu, pośrodku staroświeckiego
laboratorium, które stało się grobowcem alchemika.
Na kościach sprzed dwustu lat wciąż jeszcze widniały resztki szat uszytych z materii,
które z pewnością były niegdyś kosztownym jedwabiem i aksamitem. Haftowane złotą nicią
rękawiczki i pantofle kryły szczątki widmowych dłoni i stóp.
- Krawiec musiał go wprost uwielbiać - mruknął Gabriel Jones.
- Nawet jeśli klient jest alchemikiem, nie musi to znaczyć, że nie zna się na modzie -
zauważył Caleb Jones.
Gabriel spojrzał na strój kuzyna, a potem na swoje ubranie. Ich spodnie i koszule
pokrywały wprawdzie pył i brud, ale zarówno odzież, jak i buty, były ręcznej roboty i szyte
na miarę.
- Najwyraźniej to cecha rodzinna - stwierdził.
- Owszem, gość nieźle pasuje do legendy Jonesów.
Gabriel podszedł do łoża i uniósł wyżej latarnię, usiłując odczytać w migotliwym
blasku alchemiczne symbole rtęci, srebra i złota, które zdobiły szerokie brzegi szat szkieletu.
Identyczne znaki widniały na drewnianym wezgłowiu.
Na posadzce koło łóżka stał ciężki okuty kufer. W ciągu dwóch stuleci rdza
nagromadziła się na jego ścianach, lecz wieko okrywała cienka warstwa nierdzewnego
metalu. Złoto, pomyślał Gabriel.
Nachylił się i wciąż jeszcze czystą chustką starł z wieka kurz. Światło wydobyło z
mroku liściasty, ozdobny ornament i tajemnicze łacińskie słowa wyryte na cienkiej złotej
folii.
- Wprost trudno uwierzyć, że tego miejsca nie odnaleziono i nie ograbiono podczas
ostatnich dwustu lat. Sądząc z pogłosek, alchemik miał za życia licznych rywali i wrogów, nie
mówiąc już o członkach Towarzystwa Wiedzy Tajemnej i rodziny Jonesów, którzy szukali go
przez całe dziesięciolecia.
- Miał zasłużoną opinię człowieka sprytnego i skrytego - przypomniał mu Caleb.
- Kolejny rys rodzinny.
- Istotnie - zgodził się kuzyn. Jego głos nie zabrzmiał wesoło.
Różnimy się od siebie pod wieloma względami, pomyślał Gabriel. Caleb miał
skłonność do pogrążania się w rozmyślaniach. Wolał spędzać czas samotnie w laboratorium.
Irytowały go wizyty gości i nie miał cierpliwości do nikogo, kto oczekiwałby od niego
choćby krzty uprzejmości czy zalet towarzyskich.
Gabriel zawsze był bardziej otwarty i mniej posępny, ostatnio jednak też coraz dłużej
przebywał w czterech ścianach swojej biblioteki. Wiedział, że szuka tam nie tylko wiedzy,
lecz i rozrywki, a może nawet zapomnienia.
Każdy z nich na własną rękę chciał się odciąć od tych swoich cech, które można by
określić jako paranormalne. Gabriel wątpił jednak, czy któremuś z nich uda się cokolwiek
odkryć w laboratorium czy w bibliotece.
Caleb przyjrzał się uważnie jednej ze starych ksiąg.
- Nie obejdziemy się bez pomocy przy pakowaniu tych staroci.
- Możemy wynająć ludzi z wioski - powiedział Gabriel i zaczął już układać w myśli
plan spakowania i przewozu zawartości laboratorium alchemika, które było zarazem jego
grobem. W snuciu planów działania był zaś naprawdę dobry. Ojciec niejednokrotnie mu
mówił, że zręczność ta ściśle się łączy z jego niezwykłymi, parapsychicznymi uzdolnieniami.
Gabriel wolał jednak myśleć, że zawdzięczają raczej tej normalnej, nie paranormalnej części
swej osobowości. Rozpaczliwie pragnął wierzyć, że jest logicznie myślącym, racjonalnym,
nowoczesnym człowiekiem, a nie jakimś pierwotnym, niecywilizowanym przeżytkiem z
wcześniejszego stadium ewolucji.
Porzucił więc niepokojące rozmyślania i skupił się na transporcie znalezisk. Najbliższa
wieś leżała kilka kilometrów dalej, była mała i bez wątpienia zawdzięczała swoje przetrwanie
wiekom przemytnictwa. Tutejsi ludzie umieli trzymać język za zębami, zwłaszcza za sowitą
zapłatę. Gabriel uznał, że Towarzystwo Wiedzy Tajemnej stać na zapewnienie sobie
milczenia wieśniaków.
Alchemik postanowił umieścić swoją pracownię w niewielkiej, lecz niedostępnej
niczym twierdza siedzibie w odludnej okolicy, która dwieście lat temu musiała być jeszcze
dzikszym pustkowiem. Laboratorium i zarazem jego grób znajdowały się w krypcie ukrytej
pod ruinami starego zamku.
Kiedy wreszcie udało się im otworzyć drzwi, powiało stamtąd taką stęchlizną, że
musieli odstąpić na bok, dusząc się i kaszląc. Obydwaj uznali, że należy poczekać z
wejściem, póki zaduchu nie wywieje morska bryza.
Wewnątrz znaleźli komnatę urządzoną na wzór pracowni naukowej. Na półkach stały
oprawne w skórę tomy o zniszczonych, popękanych grzbietach. Obok książek umieszczono
dwa świeczniki, jakby czekające na zapalenie światła.
Przyrządy sprzed dwustu lat, których alchemik używał do doświadczeń, ustawione
były równym szeregiem na długim blacie. Szklane retorty pokrywał brud. Metalowe palniki i
dmuchawy przeżarła rdza.
- Jeśli jest tu w ogóle cokolwiek wartościowego, bez wątpienia znajduje się w tym
kufrze - powiedział Caleb. - Nie widzę jednak klucza. Czy wyłamiemy zamek teraz, czy
dopiero w Domu Wiedzy Tajemnej?
- Lepiej przekonajmy się, z czym mamy do czynienia - odparł Gabriel. Przykucnął
przy ciężkiej skrzyni, chcąc przyjrzeć się żelaznemu zamkowi. - Jeśli w środku są drogie
kamienie i złoto, trudno nam będzie ich upilnować podczas transportu.
- Musimy podważyć wieko jakimś narzędziem. - Gabriel spojrzał na szkielet
alchemika. Z okrytej rękawiczką dłoni wystawał żelazny przedmiot. - Chyba widzę ten klucz.
Ostrożnie rozgiął kości palców. Rozległ się głuchy chrzęst i dłoń odpadła od
nadgarstka. Gabriel trzymał w ręku rękawiczkę wypełnioną kośćmi.
- Niech to licho! - mruknął Caleb. - Dreszcz przebiegł mi po grzbiecie, całkiem jak w
powieści.
- Przecież to tylko szkielet. - Gabriel odłożył rękawiczkę z makabryczną zawartością
na posłanie. - Co najmniej sprzed dwustu lat.
- Ale to przecież szkielet Sylvestra Jonesa, naszego przodka i założyciela towarzystwa
- odparł Caleb. - Najwyraźniej był człowiekiem przebiegłym i bardzo niebezpiecznym. Może
mu się nie podoba, że po tylu latach odnaleziono jego pracownię?
Gabriel znów przykucnął przed kufrem.
- Jeśli tak zazdrośnie strzegł swoich tajemnic, to po co zostawił wskazówki, jak ją
odkryć, w tylu listach, które napisał przed śmiercią?
Listy przez długie lata pokrywał kurz w archiwach towarzystwa, póki kilka miesięcy
wcześniej Caleb ich nie znalazł i nie odcyfrował szyfru alchemika. Teraz próbował włożyć
klucz do zamka, ale szybko się zorientował, że nic z tego.
- Zanadto zardzewiał. Tu trzeba narzędzi. Dziesięć minut później zdołali wspólnie
podważyć wieko.
Opornie uniosło się do góry. Zawiasy zaskrzypiały przenikliwie. Obyło się jednak bez
wybuchu, płomieni czy innych niemiłych niespodzianek.
Gabriel i Caleb zajrzeli do środka.
- Nici z klejnotów i złota - oznajmił Caleb.
- Szczęściem nie spodziewaliśmy się znaleźć skarbów - przytaknął Gabriel.
Wewnątrz leżał jedynie mały, oprawny w skórę notatnik. Gabriel otworzył go z
największą pieczołowitością.
- Może zawiera recepturę, o której alchemik wspomniał w swoich listach. Uważał ją
przecież za dużo ważniejszą od złota i klejnotów.
Na pożółkłych kartach widniały tajemnicze łacińskie formuły zapisane wyraźnym,
starannym charakterem pisma.
Caleb odstąpił kilka kroków dalej, chcąc przyjrzeć się pozornie pozbawionej sensu
plątaninie liter, cyfr, symboli i słów pokrywającej pierwszą stronę.
- Zapisał to którymś ze swoich przeklętych szyfrów. - Pokiwał głową.
Gabriel przewrócił kilka stron.
- Umiłowanie tajemniczości i szyfrów to tradycja, którą członkowie towarzystwa z
entuzjazmem podtrzymują od dwóch stuleci.
- W całym życiu nigdy nie spotkałem podobnej gromady pełnych obsesji i
zamkniętych w sobie ekscentryków.
Gabriel z pietyzmem zamknął notatnik i spojrzał kuzynowi w oczy.
- Ktoś mógłby powiedzieć, że ty i ja jesteśmy większymi ekscentrykami niż
członkowie towarzystwa.
- „Ekscentryk” nie jest tu może najwłaściwszym słowem. - Caleb zacisnął wargi. -
Tylko że jak dotąd nie znalazłem lepszego.
Gabriel wolał się z nim nie sprzeczać. Kiedy byli młodzi, delektowali się swoją
ekscentrycznością, uważając ją za coś zupełnie oczywistego, lecz gdy dorośli, ujrzeli ją w
odmiennej perspektywie, która nakazywała znacznie większą rozwagę.
A teraz, żeby sobie jeszcze bardziej skomplikować życie, Gabriel pokłócił się ze
swoim nowocześnie nastawionym ojcem, entuzjastycznym zwolennikiem teorii Darwina.
Hippolyte Jones stanowczo życzył sobie, by jego syn i dziedzic ożenił się możliwie jak
najszybciej. Gabriel doszedł w końcu do wniosku, że ojciec pragnie się skrycie przekonać,
czy niezwykła wrażliwość jego syna okaże się cechą dziedziczną.
Postanowił sobie, że nigdy nie pozwoli się wykorzystać dla eksperymentu i że sam
wybierze sobie żonę.
- Czyżby cię martwiło - zwrócił się do Caleba - że jesteśmy członkami towarzystwa
ekscentryków, zainteresowanych wszystkim, co tajemnicze i niesamowite?
- To nie nasza wina - oświadczył Caleb, przypatrując się uważnie jednemu ze starych
przyrządów. - Wypełniamy jedynie synowskie obowiązki, którymi nas obarczono. Równie
dobrze jak ja wiesz, że obaj nasi ojcowie byliby zgorszeni, gdybyśmy odmówili wstąpienia do
ich szacownego towarzystwa. A poza tym na co właściwie narzekasz? Przecież to ty
namówiłeś mnie do uczestniczenia w tej przeklętej ceremonii.
Gabriel spojrzał na czarno - złoty pierścień z onyksu, który zdobił jego prawą dłoń. Na
kamieniu wyryty był symbol ognia.
- Doskonale o tym wiem. Caleb westchnął ciężko.
- Rozumiem, że musiałeś tam wstąpić, zważywszy na ogromną presję okoliczności.
- Istotnie. - Gabriel opuścił masywne wieko, chcąc odcyfrować słowa wyryte na złotej
blaszce.
- Mam nadzieję, że nie jest to jakaś alchemiczna klątwa w rodzaju: „Kto ośmieli się
otworzyć ten kufer, zginie okropną śmiercią następnego dnia o świtaniu”.
- Hm, zapewne mamy tu jednak do czynienia z jakąś klątwą albo swoistym
ostrzeżeniem. - Caleb wzruszył ramionami. - Wiadomo, że dawni alchemicy zawsze coś
takiego pisali, ale ty i ja jesteśmy przecież nowoczesnymi ludźmi i nie wierzymy w podobne
nonsensy.
Pierwszy człowiek zmarł trzy dni później.
Nazywał się Riggs i był jednym z wieśniaków, których Gabriel z Calebem wynajęli do
spakowania zawartości pracowni alchemika i przeniesienia jej w skrzyniach na wozy.
Ciało znaleziono w zaułku niedaleko portu. Riggs zginął od dwóch ciosów nożem.
Pierwszy przebił mu klatkę piersiową, drugim poderżnięto mu gardło. Mnóstwo zaschniętej
krwi pokrywało stare, kamienne płyty, gdzie upadł. Zabito go jego własnym nożem, leżącym
teraz przy zwłokach.
- Dowiedziałem się, że był odludkiem, choć lubił gorzałkę i dziwki, wdawał się też w
bójki po karczmach - mówił Caleb. - Wcześniej czy później i tak marnie by skończył. Można
stąd wnosić, że trafił na szybszego od siebie przeciwnika, któremu bardziej sprzyjało
szczęście.
Spojrzał na Gabriela, czekając, co powie.
Gabriel zrezygnowany przykucnął nad ciałem. Niechętnie ujął rękojeść noża,
wpatrując się w narzędzie mordu. Czuł, jak rośnie w nim napięcie. Spodziewał się go.
Rękojeść zachowała jeszcze sporo energii. W końcu zbrodnię popełniono ledwie kilka
godzin temu. Gdzieś w głębi jego istoty rodziło się mroczne zarzewie. Wszystkie zmysły
uległy nagłemu wyostrzeniu w nieokreślony, ponadnaturalny sposób. Pierwotne, prymitywne
pragnienie łowu wzburzyło w nim krew. Zawsze go to zresztą niepokoiło.
Prędko odrzucił od siebie nóż, pozwalając mu paść na kamienie, i wstał.
Caleb spojrzał na niego uważnie.
- No i co?
- Riggs nie padł ofiarą nieznanego napastnika, nikt nie zabił go wskutek nagłego
przypływu wściekłości czy strachu. - Gabriel odruchowo zacisnął w pięść dłoń, którą
wcześniej chwycił nóż. To był odruch, jakby daremna próba zatarcia piętna zła i przemożnej
chęci łowów, którą w nim ono wzbudziło. - Ktoś, kto spotkał się z nim w tym zaułku, przybył
tu z zamiarem mordu i zabił go z zimną krwią.
- Może zdradzany mąż albo stary wróg?
- To najbardziej prawdopodobna ewentualność - zgodził się Gabriel, lecz nadal czuł w
sobie wzburzenie, od którego jeżyły mu się włosy. Nie, ta śmierć nie była przypadkowa. -
Zważywszy na reputację Riggsa, policja dojdzie na pewno do takiego wniosku. Myślę jednak,
że powinniśmy sprawdzić, czy ze skrzyń nic nie zginęło.
Caleb z powątpiewaniem uniósł brwi.
- Sądzisz, że Riggs coś zwędził i próbował tę rzecz sprzedać komuś, kto go następnie
zamordował?
- Być może.
- Chyba się zgodzisz, że w pracowni alchemika nie było nic wartego znacznej sumy, a
co dopiero ludzkiego życia.
- Zawiadom policję. Zażądaj też, żeby otwarto skrzynie - odparł beznamiętnym tonem
Gabriel.
Odwrócił się i szybko ruszył na koniec zaułka, pragnąc znaleźć się możliwie najdalej
od miejsca przemocy. Zdołał co prawda stłumić chęć wściekłej pogoni, lecz czuł, że nadal
jeszcze w nim pulsuje, zmuszając go do otwarcia się na tę część jego natury, która - jak się
obawiał - nie miała nic wspólnego z nowoczesnością.
Skontrolowanie zawartości starannie zapakowanych i gotowych już do transportu
skrzyń zabrało wiele czasu. Zniknęła tylko jedna rzecz.
- Zwędził ten przeklęty notatnik! - sarkał zirytowany Caleb. - Niełatwo nam przyjdzie
wytłumaczyć się z tego przed naszymi ojcami, a co dopiero przed całą Radą Towarzystwa!
Gabriel wpatrywał się w puste wnętrze kufra.
- Ułatwiliśmy mu to, wyłamując zamek. Nie musiał się natrudzić, żeby znaleźć
notatnik. Ale po co komu ten notatnik? Przecież te bezsensowne bazgroły zbzikowanego
alchemika mogą zainteresować jedynie człowieka nauki. Mają znaczenie tylko dla członków
towarzystwa, i to wyłącznie dlatego, że Sylvester był jego założycielem.
Caleb pokręcił głową.
- Najwyraźniej ktoś inny też się interesuje recepturami Sylvestra i to tak bardzo, że nie
wahał się popełnić zbrodni z ich powodu.
- Pewne jest jedno. Byliśmy świadkami powstawania nowego rozdziału w legendzie
towarzystwa.
- Klątwa alchemika Sylvestra! - Caleb się skrzywił.
- Na to wygląda, nie sądzisz?
1
Dwa miesiące później...
Był mężczyzną, na którego czekała od dawna, kochankiem, którego przeznaczeniem
było ją uwieść. Przedtem jednak chciała go sfotografować.
- Nie - odparł Gabriel Jones. Przemierzył pełną setek tomów bibliotekę, sięgnął po
karafkę z brandy i nalał trunek do dwóch kieliszków. - Nie po to się pani tutaj znalazła, panno
Milton, żeby robić mój portret, tylko żeby fotografować obiekty ze zbiorów towarzystwa
zebrane w Domu Wiedzy Tajemnej. Może pani sądzi, że nie mam racji, ale nie jestem gotów
do tego, by można mnie było zaklasyfikować jako ciekawy zabytek.
Z pewnością nim nie jest, pomyślała Venetia. Przeciwnie, wyczuwała w nim siłę i
pewność siebie człowieka w szczytowym okresie życia. Był w najodpowiedniejszym wieku,
aby wręcz mdlała z miłości do niego.
Długo czekała na kogoś takiego. Zgodnie z konwencją towarzyską przekroczyła już
wiek, w którym dama może się spodziewać zawarcia małżeństwa. Półtora roku temu, kiedy
jej rodzice zginęli w katastrofie kolejowej, stanęła wobec konieczności utrzymywania
bliskich. Niewielu godnych szacunku dżentelmenów kwapiłoby się do ożenku z kobietą
dobiegającą trzydziestki, która w dodatku ma na karku dwoje młodszego rodzeństwa i
niezamężną ciotkę. Postępowanie ojca zniechęciło ją zaś radykalnie do samej instytucji
małżeństwa.
Nie chciała jednak spędzić reszty życia, nie zaznawszy miłości fizycznej. Dama w jej
położeniu ma chyba prawo zaaranżować to na własną rękę!
Zamiar uwiedzenia Gabriela był wielkim wyzwaniem, gdyż Venetia nie miała pod tym
względem praktycznie żadnego doświadczenia. Owszem, zdarzał się jej niekiedy jakiś flirt,
ale nic z tego nie wynikło poza kilkoma przypadkowymi całusami.
Prawda zaś wyglądała, jak następuje: nigdy jeszcze nie spotkała mężczyzny, który
byłby wart zaryzykowania romansu. Po śmierci rodziców konieczność uniknięcia skandalu
nabrała jeszcze większej wagi. Zabezpieczenie bytu rodziny zależało teraz wyłącznie od jej
kariery fotografa, a tej nie mogła narazić na szwank.
Magiczny pobyt w Domu Wiedzy Tajemnej spadł jej jak z nieba. Był to dar, jakiego
wcale się nie spodziewała.
Wszystko zaczęło się bardzo zwyczajnie. Pewien członek towarzystwa ujrzał jej prace
w Bath i polecił ją kierującej towarzystwem Radzie. Rada zaś, jak się okazało, postanowiła
utrwalić zawartość swego muzeum na fotografiach. Intratne zlecenie, jakie jej zaoferowano,
okazało się z kolei nieoczekiwaną sposobnością do ożywienia najskrytszych, romantycznych
fantazji Venetii.
- Nie zażądałabym dodatkowej zapłaty za pański portret - odparła pospiesznie. -
Wynagrodzenie, które otrzymałam z góry, pokryje wszelkie koszty.
I dużo więcej, pomyślała, usiłując nie okazywać zadowolenia. Wciąż jeszcze
zdumiewała ją wysokość kwoty, którą towarzystwo wpłaciło na jej rachunek bankowy.
Niespodziewane szczęście mogło zmienić całą przyszłość Venetii i jej bliskich. Uważała
jednak, że niemądrze byłoby wyjawiać to Gabrielowi.
W jej zawodzie, jak nigdy nie zapominała podkreślać ciotka Beatrice, pozytywny
wizerunek był wszystkim. Musi więc robić na swoim kliencie wrażenie, że jej praca jest warta
każdego pensa z tej imponującej sumy.
Gabriel uśmiechnął się typowym dla niego chłodnym, zagadkowym uśmiechem i
podał jej kieliszek. Kiedy ich palce się zetknęły, poczuła, że dreszcz przenika ją na wskroś.
Nie po raz pierwszy zresztą.
Nigdy jeszcze nie spotkała takiego mężczyzny, jak Gabriel Jones, z oczami godnymi
czarodzieja sprzed wieków, pełnymi niezgłębionych, mrocznych sekretów. Ogień w
potężnym, kamiennym kominku oświetlał jego wyraziste rysy. Gabriel poruszał się z
niezwykłą gracją, wyglądał też niesłychanie męsko i elegancko w doskonale skrojonym,
wieczorowym stroju.
W sumie świetnie pasował do ideału, jaki sobie wymarzyła.
- Nie chodzi mi o koszt, panno Milton, i pewien jestem, że pani o tym wie.
Venetia upiła szybko łyczek brandy, chcąc ukryć zakłopotanie. Pomodliła się w
duchu, żeby przyćmione światło nie zdradziło jej rumieńca. Tak, nie chodziło o koszt. Sądząc
z umeblowania, jakie ją otaczało, towarzystwo musiało dysponować imponującymi
funduszami.
Dom Wiedzy Tajemnej mieścił się w wiekowej, kamiennej budowli. Przybyła tu
ledwie sześć dni temu. Przywiózł ją nowoczesny, prywatny powóz, wyposażony w świetne
resory, który Gabriel wysłał po nią na stację.
Masywnie zbudowany woźnica o groźnym wyglądzie spytał ją tylko o nazwisko.
Potem nie okazał się zbyt rozmowny, lecz sakwojaż z jej ubraniami, kliszami oraz statyw i
wywoływacze wniósł do pojazdu tak lekko, jakby ważyły tyle co piórko. Venetia uparła się,
że kamerą zajmie się sama.
Jazda ze stacji trwała blisko dwie godziny. Zapadała już noc, gdy z pewnym
zaniepokojeniem stwierdziła, że zagłębiają się w coraz bardziej odludną, niezamieszkaną
okolicę.
Kiedy wreszcie ponury stangret zatrzymał powóz przed frontem starego dworu,
wzniesionego na szczątkach jeszcze starszego opactwa, Venetia ledwie mogła ukryć
zdenerwowanie. Zaczęła się nawet zastanawiać, czy zgoda na niesłychanie wysokie
wynagrodzenie nie była z jej strony błędem.
Wszystko załatwiono korespondencyjnie. Młodsza siostra Venetii, Amelia, która była
również jej asystentką, zamierzała pojechać razem z nią, lecz tuż przed podróżą przeziębiła
się mocno. Ciotka Beatrice niepokoiła się samotną wyprawą Venetii, lecz względy finansowe
przeważyły. Odkąd pieniądze wpłynęły do banku, Venetia nie próbowała nawet myśleć o
odłożeniu podróży.
Dom na odludziu wzbudził w niej sporo wątpliwości, ale już przy pierwszym
spotkaniu z Gabrielem Jonesem wszystkie uprzedzenia rozwiały się jak dym.
Już pierwszego wieczoru, gdy znalazła się w jego obecności wraz z niemal milczącą
gospodynią, owładnęło nią przeczucie, które obudziło i wyostrzyło wszystkie jej zmysły, i ten
niezwykły rodzaj wzroku, którego istnienie ukrywała przed wszystkimi, z wyjątkiem
najbliższych.
Wtedy też zaczęta snuć swoje uwodzicielskie plany. To był właściwy mężczyzna,
właściwe miejsce i właściwy czas po temu. Kiedy opuści Dom Wiedzy Tajemnej, zapewne
nie spotka już nigdy więcej Gabriela Jonesa. A gdyby nawet jakimś cudem tak się zdarzyło, z
pewnością jako dżentelmen nie zdradzi jej sekretu. Podejrzewała zresztą, że on ma więcej
sekretów.
Rodzina, klienci i sąsiedzi z Bath nigdy się nie dowiedzą, do czego tu doszło. W
Domu Wiedzy Tajemnej była wolna od ograniczeń narzucanych przez jej sferę. Coś takiego
nigdy się już nie powtórzy.
Aż dotąd miała nadzieję, że mimo braku doświadczenia zdoła uwieść Gabriela. Nagłe,
nieoczekiwane błyski w jego oczach i podniecająca aura energii, która ich ogarniała, gdy
znajdowali się w tym samym pomieszczeniu, świadczyły, że coś go do niej przyciąga.
Przez ostatnie kilka dni długo siedzieli razem przy obiedzie i wiedli niekończące się
rozmowy na różne tematy. Razem też jadali rano śniadania, podawane przez małomówną
gospodynię i drobiazgowo omawiali plany fotografowania. Gabriel zdawał się lubić jej
towarzystwo tak samo, jak ona jego.
Był tylko jeden wielki problem. Już całe sześć nocy spędziła w Domu Wiedzy
Tajemnej, a jednak Gabriel nie zdradzał chęci, żeby wziąć ją w objęcia i zanieść na górę do
jednej z sypialń.
Prawda, dochodziło między nimi do wielu podniecających, lecz przelotnych chwil
bliskości. Czuła jego ciepłe, mocne dłonie na swoim łokciu, kiedy odprowadzał ją do pokoju,
zdarzały się przypadkowe, z pozoru niezamierzone dotknięcia, a czasami jakiś zmysłowy
uśmiech, który obiecywał więcej, niż dawał.
Wszystko to mogło się wydawać obiecujące, brakło jednak wyraźnych oznak,
świadczących o tym, że Gabriel pragnie jej na tyle, aby się z nią namiętnie kochać.
Zaczęła się już martwić, że zmarnowała okazję. Za parę dni opuści Dom Wiedzy
Tajemnej na zawsze. Jeśli nie zacznie działać szybko, jej marzenia pozostaną niespełnione.
- Zrobiła pani wielkie postępy w pracy - odezwał się Gabriel. Stał właśnie przed
oknem, patrząc na światło księżyca. - Czy zdoła pani skończyć wszystko, zgodnie z
harmonogramem?
- Najpewniej tak - stwierdziła. Na nieszczęście, dodała w duchu. Dałaby wiele za jakiś
pretekst do przedłużenia swego pobytu. - Jeśli nadal utrzyma się tak piękna pogoda, jak przez
kilka ostatnich, słonecznych dni, nie będę miała żadnych kłopotów z oświetleniem.
- Ono zawsze sprawia ich najwięcej, prawda?
- Owszem.
- We wsi mówią, że pogoda się utrzyma.
Fatalna wiadomość, pomyślała smętnie. Zła pogoda byłaby powodem do przedłużenia
pracy. Głośno powiedziała jednak:
- To świetnie. Czas uciekał. Venetia czuła, że ogarnia ją rozpacz. Może Gabriel
istotnie się nią interesuje, ale jest zbyt szlachetny, żeby przejść do działania?
Marzenia o namiętnej nocy rozwiewały się w oczach. Musiała coś zrobić. Desperacko
wysączyła resztki brandy. Alkohol palił ją w gardle, lecz jednocześnie dodał jej odwagi,
której potrzebowała, żeby ruszyć z miejsca.
Odstawiła kieliszek tak stanowczo, że aż zadźwięczał o blat.
Teraz albo nigdy! Czy Gabriel przerazi się, gdy ona po prostu padnie mu w ramiona?
Chyba tak. Każdy prawdziwy dżentelmen byłby do głębi wstrząśnięty tak gorszącym
zachowaniem. A jeśli ją odrzuci? Nie zniosłaby podobnego upokorzenia.
Sytuacja wymagała przemyślnego działania.
Szukała na oślep jakiejś wskazówki. Na zewnątrz światło księżyca padało na taras,
romantyczne i urokliwe.
- Jeśli już mowa o warunkach atmosferycznych - podjęła, siląc się na lekki ton - jest tu
chyba trochę za gorąco. Chętnie zaczerpnęłabym świeżego powietrza, nim się położę. Czy
zechce mi pan towarzyszyć?
Podeszła do oszklonych drzwi wychodzących na taras. Poruszała się przy tym w
sposób, który - jak przypuszczała - miał być żywy i zachęcający.
- Oczywiście.
To dodało jej otuchy. Może ten sposób poskutkuje? Ruszył za nią i otworzył drzwi,
żeby mogła przez nie wyjść.
Gdy jednak znalazła się na kamiennym tarasie, stwierdziła, że nocny chłód jest
nadspodziewanie ostry. Optymizm Venetii prysnął.
Nic nie wyjdzie z mojej sprytnej intrygi, pomyślała. Było zbyt zimno, żeby rozpalić w
Gabrielu namiętność.
- Szkoda, że nie wzięłam ze sobą szala - powiedziała, kuląc się i obejmując
ramionami, żeby się rozgrzać.
Gabriel wsparł nogę na niskim, kamiennym murku otaczającym taras i spojrzał prosto
w rozgwieżdżone niebo, przypatrując mu się z uwagą.
- Chłód i czyste powietrze dzisiejszej nocy jest kolejną wskazówką, że jutro będziemy
mieli piękną, słoneczną pogodę - odparł.
- Znakomicie. Spojrzał na nią bystro. W świetle księżyca mogła dostrzec jego
zagadkowy uśmieszek. Dobry Boże, czyżby rozbawiła go nieudolność jej podboju? Ta
refleksja była jeszcze bardziej przygnębiająca niż myśl, że mógłby ją odrzucić.
Skuliła się jeszcze bardziej, wyobrażając sobie portret fotograficzny, który chętnie by
mu zrobiła, gdyby tylko dał jej po temu sposobność. Na odbitce dominowałyby całe połacie
intensywnego cienia, odpowiedniki niewidzialnej, mrocznej energii, która z niego
emanowała.
Nie zaniepokoiło jej to spostrzeżenie. Wiedziała, że metafizyczny mrok, który go
spowijał, świadczy o jego silnej woli i panowaniu nad sobą. Nie była to groźna energia
promieniująca ze złowrogiej umysłowości. Nieraz zdarzało jej się dostrzegać tę szczególną,
budzącą lęk poświatę u niektórych osób pozujących jej do zdjęć. Było to przerażające
doznanie, które zawsze wzbudzało w niej wstręt i strach. Gabriel Jones był zupełnie inny.
Venetia myślała o nocy i nieudanej próbie romansu. Nic jej nie przyjdzie z tego, że
będzie tu stała i dygotała z zimna. Trzeba uznać własną porażkę i powrócić do ciepłego
wnętrza biblioteki.
- Jeszcze się pani zaziębi - powiedział. - Proszę mi pozwolić się okryć.
Ku jej zaskoczeniu zdjął z siebie elegancki płaszcz i gestem pełnym męskiego
wdzięku otulił jej ramiona. Miękka wełna zachowała ciepło jego ciała i ogrzała ją
natychmiast. Venetia wciągnęła w nozdrza zapach Gabriela.
Nie obiecuj sobie zbyt wiele, to tylko przejaw galanterii, przemknęło jej przez myśl.
Gabriel tylko odgrywał wobec niej rolę dżentelmena. Mimo to intymny charakter całej
sytuacji ucieszył ją. Miała ochotę nigdy już się nie wynurzyć z tego płaszcza.
- Muszę przyznać, że tę sesję fotograficzną uważam za niezwykle ciekawą -
powiedziała, owijając się połami. - Zarówno z artystycznego, jak i edukacyjnego punktu
widzenia. Nim tu przybyłam, nie miałam najmniejszego pojęcia o istnieniu Towarzystwa
Wiedzy Tajemnej.
- Członkowie z zasady unikają wszelkiego rozgłosu.
- Dał mi pan wyraźnie do zrozumienia, że nie powinno mnie to obchodzić, i mam to
na uwadze, ale nadal się dziwię, dlaczego towarzystwo tak usilnie pragnie pozostawać w
cieniu.
- Winę ponosi tradycja. - Gabriel znowu się uśmiechnął. - Towarzystwo założył blisko
dwieście lat temu pewien alchemik, który miał istną obsesję na punkcie tajemniczości.
Członkowie z biegiem lat nauczyli się postępować podobnie.
- Tak, ale żyjemy przecież w innych czasach. Nikt już teraz nie bierze na serio
alchemików. Nawet u schyłku XVI wieku uważano alchemię za dziedzinę czarnej magii, a nie
za prawdziwą naukę.
- Nauka miewa czasem mroczne zakamarki, panno Milton. Granica pomiędzy tym, co
znane i co nieznane, jest co najmniej płynna. Dziś tych, którzy penetrują jej mroczne rubieże,
uznaje się za badaczy psychiki lub metafizyków, ale w gruncie rzeczy są to współcześni
alchemicy, tyle że w nowych kostiumach.
- Czy Towarzystwo Wiedzy Tajemnej prowadzi badania nad spirytyzmem?
Przez chwilę sądziła, że Gabriel nie odpowie na to pytanie. Kiwnął jednak głową.
- Tak właśnie jest. Venetia drgnęła nerwowo.
- Proszę mi wybaczyć, lecz w takim razie owa obsesja na punkcie zachowywania
tajemnicy wydaje mi się nader osobliwa. W końcu te badania są dzisiaj całkowicie uznaną i
szanowaną dziedziną. Mówi się nawet, że w Londynie co wieczór można brać udział w
seansie spirytystycznym, a wiele naukowych pism każdego miesiąca rozpisuje się o
badaniach zjawisk paranormalnych.
- Członkowie towarzystwa uważają większość ludzi, którzy głoszą, iż posiadają takie
zdolności, za oszustów i naciągaczy.
- Doprawdy?
- Badacze i naukowcy należący do towarzystwa traktują swoją działalność bardzo
serio - dodał Gabriel. - I nie życzą sobie, żeby ich utożsamiać z tymi szalbierzami.
Z jego tonu wynikało jasno, że sam ma równie zdecydowane poglądy. Z pewnością
nie była to odpowiednia pora na wyjawienie, że jej też zdarza się widywać aury.
Owinęła się jeszcze ciaśniej płaszczem i pogrążyła w bezpiecznym rozpamiętywaniu
własnych sekretów. Tego tylko brakowało, żeby jej wyimaginowany kochanek uznał ją za
oszustkę i naciągaczkę. Mimo to nie potrafiła tak zostawić sprawy.
- Ja wolę mieć otwarty umysł. Nie mogę uwierzyć, że wszyscy, którzy twierdzą, iż
mają parapsychiczne zdolności, muszą być kłamcami i oszustami.
Gabriel zmierzył ją spojrzeniem.
- Źle mnie pani zrozumiała, panno Milton. Członkowie towarzystwa jak najchętniej
przyznają, że niektóre osoby posiadają takie uzdolnienia. Właśnie to jest powodem, że
towarzystwo nadal istnieje.
- Jeśli istotnie bada ono zjawiska parapsychiczne, to dlaczego gromadzi tak osobliwe
obiekty, jak eksponaty w tym muzeum? Wzruszył ramionami.
- Wszystkie te stare zabytki mają ponoć jakiś metafizyczny sens, prawdziwy lub
wyimaginowany. Najbezpieczniej byłoby powiedzieć, że w większości wypadków chodzi
właśnie o to drugie. Inaczej mówiąc, każda z tych rzeczy ma naukowe lub historyczne
znaczenie i to decyduje, że cieszą się one zainteresowaniem towarzystwa.
- Muszę panu powiedzieć, że wiele z nich wzbudza we mnie odrazę, a nawet w pewien
sposób mnie niepokoi.
- Doprawdy, panno Milton? - spytał, zniżając głos.
- Przepraszam, jeśli pana uraziłam - odparła pospiesznie - nie chciałam krytykować ani
pańskich upodobań, ani zamiłowań innych członków towarzystwa.
Wyglądał na rozbawionego.
- Proszę się nie obawiać, panno Milton, mnie nie tak łatwo urazić, a pani wydaje mi
się bardzo spostrzegawczą damą. Tych obiektów nie gromadzono ze względu na ich piękno
czy walory artystyczne. Każdy znalazł się tutaj po to, by służyć badaniom naukowym.
- Dlaczego więc towarzystwo postanowiło sfotografować swoją kolekcję?
- W Anglii, a także w różnych innych krajach, jest wielu członków towarzystwa,
którzy chętnie by ją przebadali, lecz nie stać ich na podróż do naszej siedziby. Mistrz
zadecydował więc, że fotograf powinien utrwalić obiekty na kliszach, tak by tym, którzy nie
mogą zobaczyć ich na własne oczy, stworzyć możliwość zapoznania się z nimi za
pośrednictwem zdjęć.
- Czy towarzystwo zamierza opublikować fotografie w formie albumu i rozesłać go
wśród swoich członków?
- Istotnie, taki był zamiar, ale towarzystwo nie chce udostępniać zdjęć amatorom
ciekawostek i szerokiej publiczności. Właśnie dlatego, w myśl naszej umowy, negatywy
muszą pozostać moją własnością. W ten sposób można będzie kontrolować liczbę odbitek.
- Zdaje pan sobie chyba sprawę, że ta umowa ma bardzo osobliwy charakter. Jak
dotąd, wszystkie negatywy wykonanych przeze mnie zdjęć pozostawały moją własnością.
- Pojmuję, że zmiana profesjonalnych nawyków może budzić pani opory. - Uniósł
lekko brwi. - Myślę jednak, że towarzystwo wynagrodziło pani tę przykrość w należyty
sposób.
Zarumieniła się.
- Istotnie. Gabriel zdjął stopę z murka. Ten całkiem przypadkowy ruch sprawił, że
odległość między nimi zmalała, nabierając intymnego charakteru. Serce zabiło jej żywiej.
Wyciągnął ku niej rękę i lekko ujął klapy płaszcza, który ją okrywał.
- Cieszę się, że jest pani zadowolona z finansowych warunków umowy.
Stała bez ruchu, zaskoczona faktem, że mocne palce Gabriela znalazły się tak blisko
jej szyi. Z pewnością zrobił to nieprzypadkowo, pomyślała.
- Mam nadzieję, że pan będzie równie zadowolony z mojej pracy.
- Przez ostatnie kilka dni zobaczyłem dostatecznie wiele, by się przekonać, że jest pani
znakomitym fotografem, panno Milton. Fotografie robione przez panią są wyjątkowo
wyraźne i pod każdym względem dopracowane w szczegółach.
Z trudem przełknęła ślinę. Koniecznie chciała zrobić na nim wrażenie kobiety obytej
w świecie.
- Powiedział pan przecież, że życzy sobie, aby można było dojrzeć każdy napis czy ryt
na wszelkich eksponatach.
- Szczegółowość i wyrazistość mają tu zasadnicze znaczenie. Uchwycił obie klapy i
przyciągnął ją ku sobie. Nawet nie próbowała się opierać. Przecież właśnie tego rozpaczliwie
pragnęła przez kilka ostatnich dni i nocy. Nie powinna w tych okolicznościach tracić głowy!
- Uważam, że... że moja praca tutaj... była bardzo... pouczająca - wyszeptała,
wpatrzona w jego wargi.
- Czy rzeczywiście?
- Och, tak! - Niemal zabrakło jej tchu. Przyciągnął ją jeszcze bliżej.
- Czy mogę z tego wysnuć wniosek, że ja również wydaję się pani interesujący? A
może niewłaściwie postrzegam to, co wyczuwam między nami?
Poczuła podniecenie silniejsze niż rozbłysk magnezji, której używała do oświetlania
fotografowanych przedmiotów. Zaschło jej w ustach.
- Uważam, że... że jest pan... najzupełniej fascynujący. Lekko rozchyliła usta,
zachęcając go do pocałunku, i przysunęła się bliżej.
Odpowiedział na to, przyciskając usta do jego warg, powoli i badawczo. Usłyszała, jak
z jej gardła wydobywa się jakiś cichy, choć gwałtowny dźwięk, a potem, dodając sobie
śmiałości, oplotła mu szyję ramionami i przywarła do niego tak, jakby od tego zależało całe
jej życie.
Ciepły płaszcz ześlizgnął się jej z ramion, ale nie zauważyła tego. Nie potrzebowała
już żadnej osłony. Mocny uścisk Gabriela, ciepło jego ciała i niewidzialna energia aury
ogarnęły ją całą.
Pocałunek przewyższył najśmielsze rojenia i fantazje. Wiele w Gabrielu pozostało dla
niej nadal zagadką, lecz wiedziała już, że pragnął jej naprawdę.
Zamiar uwiedzenia go okazał się oszałamiającym sukcesem.
- Myślę - szepnął z ustami tuż przy jej ustach - że czas, żebyśmy wrócili do środka.
Wziął ją na ręce tak swobodnie, jakby nic nie ważyła, i wniósł przez otwarte drzwi do
ciepłej, ogrzanej przez kominek biblioteki.
2
Postawił ją na ziemi tuż przed kominkiem i nie przerywając pocałunku, zaczął
rozpinać haftki usztywnionego stanika sukni. Znów przeniknął ją dreszcz mimo żaru ognia na
palenisku. Nagle poczuła się zadowolona, że podobnie jak wiele kobiet uważała gorset za
strój niezdrowy i niewygodny. Jakież by to było strasznie krępujące i kłopotliwe, gdyby
Gabriel musiał teraz rozplątywać tasiemki!
Dziwnie zdezorientowana i niepewna, instynktownie objęła go ramionami. Kiedy
wyczuła pod tkaniną koszuli gładkie muskuły, gdzieś wewnątrz jej ciała zaczęło narastać
nieznane jej przedtem ciepło. Odruchowo wbiła w jego ramiona końce palców.
Gabriel uśmiechnął się lekko.
- Ach, moja miła panno Milton, dziś wieczór doprowadza mnie pani do szaleństwa.
Ciężka suknia opadła z niej, nim zdała sobie sprawę, że ją rozpiął. Ciemnoczerwona
halka osunęła się do jej stóp. Nabrała gwałtownie tchu, gdy ujął w dłonie jej piersi. Przez
cienką warstwę bielizny czuła jego palce prześlizgujące się wokół sutków.
Włosy opadły jej ciężką masą na obnażone ramiona. Wyjął z nich widocznie szpilki,
pomyślała przelotnie. Zaświtało jej, że to nie ona go uwodzi, że to Gabriel przejął całą
inicjatywę. Z pewnością jako kobieta światowa powinna się okazać nieco bardziej pewna
siebie.
Schwyciła kraniec jego krawata i pociągnęła. Trochę zbyt energicznie.
Gabriel parsknął zduszonym śmiechem.
- Czy zamierza mnie pani udusić, zanim jeszcze zaczniemy coś robić, panno Milton?
- Przepraszam - szepnęła przerażona.
- Proszę pozwolić, żebym ja to zrobił.
Sprawnie rozwiązał krawat, zręcznie poruszając palcami, a potem ku zdumieniu
Venetii owinął go lekko wokół jej szyi. W poświacie kominka ujrzała, że jego oczy
pociemniały pod wpływem czegoś, co - jak się domyśliła - było pożądaniem.
Wkrótce miała już na sobie tylko ten wąski, długi pasek czarnego jedwabiu. Zamknęła
oczy, zdając sobie sprawę, że stoi naga przed swoim wymarzonym kochankiem.
- Jesteś bardzo piękna - szepnął jej prosto w usta.
Wiedziała, że przesadza, ale pomimo to poczuła się kobietą przepiękną. Sprawiły to
głębokie przekonanie w głosie kochanka i nastrój panujący w pokoju.
- Ty również.
Zaśmiał się z cicha, a potem uniósł ją i posadził na welwetowych poduszkach sofy
Zamknęła ponownie oczy, oszołomiona przypływem pulsującego w niej podniecenia. Skraj
sofy ugiął się pod ciężarem jego ciała. Usłyszała, jak jeden z jego butów, a potem drugi,
ląduje na podłodze.
Potem wstał. Otwarła oczy i zdążyła jeszcze zobaczyć, jak ściąga z siebie koszulę. W
złotawym odblasku ognia dostrzegła, że jest świetnie zbudowany.
Teraz zdjął spodnie i odrzucił je na bok. Kiedy odwrócił się ku niej, zdrętwiała na
widok jego pobudzenia. Zatrzymał się.
- Co się stało? - spytał.
- Nic, nic - zdołała wyjąkać. Nie mogła mu przecież powiedzieć, że po raz pierwszy
widzi dorosłego mężczyznę bez odzienia, i to w dodatku podnieconego. Kobieta światowa
winna być obyta z podobnym widokiem, upomniała się w myślach.
- Czy coś ci się we mnie nie podoba? - spytał, stojąc nadal bez ruchu.
Zaczerpnęła gwałtownie tchu i uśmiechnęła się niepewnie.
- Wygląda pan... bardzo... pouczająco... - wyszeptała.
- Pouczająco? - Zabrzmiało to, jakby nie wiedział, co począć z takim oświadczeniem,
a potem znów uśmiechnął się zagadkowo. - Zdaje się, że użyła pani tego słowa, mówiąc o
swojej pracy w Domu Wiedzy Tajemnej. Czy to ma znaczyć, że chciałaby pani posłużyć się
kamerą... nim zaczniemy?
- Panie Jones!
Podszedł do niej, śmiejąc się z cicha, i wsunął muskularne udo między jej nogi.
Szeptał jakieś gwałtowne, uwodzicielskie, szokująco nieprzyzwoite słowa, wsparty na
jej nagich piersiach. Odpowiedziała na to odruchowo, nie słowami wprawdzie, bo nie była w
stanie mówić, lecz własnym ciałem. Wygięła się w łuk pod jego ciężarem i przywarła do
niego.
Zamilkł, a jego oddech zaczął przyspieszać. Czuła, jak pod jej dłonią napinają się jego
mięśnie. Przeszył ją dreszcz tak intensywny, że nie zdołała poczuć, gdy sięgnął dłonią niżej.
Potrzebowała tego dotyku. Właśnie takiego. Prawdę mówiąc, potrzebowała go wciąż więcej i
więcej.
- Tak - szepnęła. - Proszę, o, tak. - Wszystko... wszystko, czego tylko chcesz -
wykrztusił ochryple. - Wystarczy, że powiesz.
I robił to, póki nie poprosiła, żeby przestał. Pojęła, że i on czuje coś podobnego, bo
jęknął, jakby dopadł go jakiś wewnętrzny ból. Już nie dotykał jej z niesłychaną czułością
dżentelmeńskiego kochanka, lecz toczył z nią walkę, nękał ją, rzucał jej wyzwanie.
Odwzajemniała mu się taką samą walką.
- Jesteś jak stworzona dla mnie - odezwał się nagle, wyrzucając z siebie słowa. - Jesteś
moja.
Było to stwierdzenie, a nie wyraz uczucia. Oznajmienie o czymś, co stało się
niepodważalnym faktem.
Ujął jej twarz w obie dłonie.
- Powtórz to. Powiedz, że jesteś moja.
- Jestem twoja - powiedziała. Dzisiejszej nocy, dodała w myśli. Przejechała mu
paznokciami po plecach. Energia wirowała wokół nich. Jej aura, jak zdołała wyczuć odległą
częścią umysłu, w jakiś dziwny, niewytłumaczalny sposób stworzyła niezwykłą burzę, która
pochłonęła ich oboje.
Kiedy zmrużyła oczy, zdała sobie sprawę, że jej parapsychiczna wizja zaczęła
rozbłyskiwać i gasnąć na przemian. Jasność i ciemność nieustannie zamieniały się
kolejnością.
Gabriel objął ją jedną ręką i przywarł do niej. Zagłębił się w nią od jednego razu,
wnikając w nią jednym bezlitosnym pchnięciem.
Ból przeniknął ją całą, niwecząc trans.
Gabriel zesztywniał, wszystkie jego mięśnie stwardniały niczym skała.
- Niech to piekło pochłonie! - stęknął głucho. Uniósł głowę i spojrzał na nią oczami
równie pociemniałymi, jak jego mroczna aura.
- Czemu mi nic nie powiedziałaś?! - Bo wiedziałam, że byś przerwał - szepnęła.
Przesunęła palcami po jego włosach. - A tego nie chciałam.
- Venetio! Energia, którą obydwoje wytworzyli, raz jeszcze dała znać o sobie. Gabriel
pocałował ją, a w tym pocałunku zawarł całą swoją chęć posiadania i namiętność.
Gdy skończył, zaczerpnęła tchu, by sprostać temu, co czuła wewnątrz siebie.
- Nie! - zażądał zduszonym głosem. - Poruszaj się! Uśmiechnęła się słabo, objęła go
za szyję i przyciągnęła mocniej do siebie.
- Rozumiesz chyba, że zapłacisz za to? - spytał.
- Nie wątpię. Zaczął się cofać, bardzo powoli.
- Nie! - zawołała, chcąc zatrzymać go dłużej w sobie.
- Przecież ci nie ucieknę!
Słowa te były zarazem obietnicą i łagodną groźbą.
Wniknął w nią znowu, wypełnił ją do granic. Choć rozpaczliwie tego pragnęła, czuła,
że długo nie wytrzyma.
Nagle potężny nacisk ustąpił w niej miejsca zniewalającym falom doznania tak
intensywnego, że graniczyło z bólem.
Z gwałtownym jękiem Gabriel wniknął w nią po raz ostatni, a szczyt jego doznań
wyzwolił tyle parapsychicznego żaru i był tak potężny, iż zdumiało ją, że nie zajął się od tego
płomieniem cały Dom Wiedzy Tajemnej.
3
Znacznie później poczuła, że Gabriel się poruszył. Podniósł się powoli, wciąż jeszcze
trzymając rękę na jej piersiach. Długo patrzył uważnie na jej twarz w świetle kominka,
wreszcie nachylił się, pocałował ją i wstał.
Zebrał z podłogi bieliznę i podał Venetii. Potem sięgnął po swoje spodnie.
- Myślę - zaczął - że jesteś mi winna kilka słów wyjaśnienia.
Venetia gniotła kurczowym ruchem cienkie płótno koszuli.
- Gniewasz się, bo ci nie powiedziałam, że nigdy tego nie robiłam?
Wyglądał niemal na rozbawionego.
- To nie jest odpowiednie słowo. Jestem zadowolony, że nie robiłaś tego dotąd z
żadnym innym mężczyzną. Powinnaś jednak jasno postawić sprawę od samego początku.
Venetia z wysiłkiem zdołała włożyć na siebie koszulę.
- A czy gdybym to zrobiła, nie zrezygnowałbyś ze swoich zamiarów?
- Nie, moja miła. Na pewno nie. Spojrzała na niego zaskoczona.
- Naprawdę?
- Naprawdę. - Uśmiechnął się lekko. - Myślę jednak, że byłbym znacznie
oględniejszy.
- Ach... tak. Rozumiem.
Patrzył na jej twarz oświetloną blaskiem ognia.
- Czy to było dla ciebie wielkim wstrząsem?
- Sama nie wiem. No... myślę, że jednak tak.
- Dlaczego? Czy sądziłaś, że jestem idealnym dżentelmenem?
- Przyznaję, że istotnie tak było. - A ja miałem panią za damę z pewnym
doświadczeniem.
Jak mi się zdaje, obydwoje pomyliliśmy się trochę.
- Trochę? - powtórzyła chłodno.
- Teraz to nie ma już znaczenia. - Włożył spodnie. - Proszę mi powiedzieć, co panią
skłoniło, żeby mnie uwodzić.
Tego było już za wiele. Poczuła się zażenowana tym, że mu się narzuciła.
- Biorąc pod uwagę mój wiek i okoliczności, nie wyjdę nigdy za mąż. To oczywiste.
Nie widzę jednak żadnego powodu, czemu nie miałabym się przekonać, czym jest
namiętność. Gdybym była mężczyzną, nikt nie żądałby ode mnie zachowania czystości przez
całe życie.
- Oczywiście, ma pani rację. Pod pewnymi względami społeczeństwo wyznacza
mężczyznom inne reguły zachowania niż kobietom.
- Pozostają one jednak regułami - westchnęła. - A kto ich nie przestrzega, wiele
ryzykuje. Mam pewne obowiązki względem mojej rodziny. Muszę być ostrożna i wystrzegać
się wszelkiego skandalu, który mógłby zrujnować moją karierę, nasze jedyne źródło
utrzymania.
- A kiedy przyjechała pani tutaj, nadarzyła się sposobność dokonania wielkiego
eksperymentu z zakazaną namiętnością?
- Tak. - Venetia włożyła suknię i usiłowała poradzić sobie z haftkami. - Tylko że pan
nie miał nic przeciwko temu! I w gruncie rzeczy chętnie mi pan umożliwił ten eksperyment.
- Nie przeczę, chętnie.
- No cóż, masz w takim razie, czego chciałeś! - Poczuła ulgę, tak logicznie zabrzmiały
jej słowa, i zdobyła się na uśmiech. - Nie musimy się chyba specjalnie przejmować tym, co
zaszło tej nocy. Wkrótce każde z nas pójdzie własną drogą. Kiedy wrócę do Bath, wszystko to
wyda mi się snem.
- Nie wiem, jak ty - powiedział Gabriel z nieoczekiwanym smutkiem - ale ja tęsknię za
świeżym powietrzem.
- Proszę mi wybaczyć, czy wszyscy mężczyźni są w takim złym humorze po... tej
czynności?
- Jestem chyba człowiekiem obdarzonym pewną delikatnością uczuć.
Ujął jej dłoń i razem wyszli na taras. Płaszcz, którym okrył ją przedtem, leżał
porzucony na kamiennych płytach. Gabriel podniósł go i ponownie otulił jej ramiona.
- No, a teraz - rzekł, chwytając raz jeszcze za klapy; chciał, żeby stanęła tam, gdzie
pragnął ją widzieć - według twojej teorii to, co się zdarzyło dzisiejszej nocy, wkrótce będzie
jedynie wspomnieniem.
- I co się stanie?
- Muszę ci coś powiedzieć, moja miła. Nasza wspólna sytuacja jest trochę bardziej
skomplikowana, niż ci się wydaje.
- Nie rozumiem.
- Możesz mi wierzyć, zdaję sobie z tego sprawę aż za dobrze. Nie sądzę jednak, żeby
należało wszystko dokładnie wyjaśniać akurat teraz. Wystarczy, że zrobię to jutro.
Nachylił się, by znów ją pocałować, tym razem jednak nie pozwoliła sobie zatracić się
w jego objęciach. Ogarnęły ją wątpliwości. A może jednak robi straszliwy błąd?
Gabriel był w jakimś dziwnym, zmiennym nastroju. Zachowywał się w sposób
doprawdy osobliwy jak na mężczyznę, który dopiero co uległ porywowi gwałtownej
namiętności. Cóż ona jednak wiedziała o tym, jak mężczyźni się zachowują po podobnych
uniesieniach?
Pocałował ją. Otworzyła oczy, wsparła dłonie na jego ramionach i odepchnęła go
energicznie. Z równym skutkiem mogłaby próbować ruszyć z posad górę. Gabriel ani drgnął.
Uniósł jedynie głowę.
- Czemu odmawiasz mi pocałunku na dobranoc? Nie odpowiedziała. Chciała najpierw
ujrzeć jego aurę. W ten sposób zdoła, być może, poznać prawdziwe uczucia kochanka.
Przez sekundę czy dwie jej wizja wahała się pomiędzy normalną a paranormalną.
Potem światło i mrok zamieniły się miejscami, przybierając postać negatywu fotograficznego.
Ujrzała aurę Gabriela, ale też i kogoś innego. Zaskoczona, spojrzała w mroczny las za
ogrodem.
- Co się stało? - spytał spokojnym tonem Gabriel. Zrozumiała, że od razu wyczuł
zmianę w jej zachowaniu.
- Ktoś tam jest, w lesie - szepnęła.
- Pewnie któryś ze służących - zauważył i odwrócił się, żeby spojrzeć w tamtą stronę.
- Nie.
W Domu Wiedzy Tajemnej nie było licznej służby. Podczas ostatnich dni po prostu z
ciekawości próbowała zaobserwować ich aury. Ktoś, kto znajdował się w gęstwinie drzew,
nie był jej znany.
Pojawiła się druga aura, szybko podążająca za pierwszą.
Nie miało sensu mówić Gabrielowi, co dostrzegła. Lepiej, żeby uważał, że ma
wyjątkowo bystry wzrok, co zresztą nie mijało się z prawdą.
- Tam jest dwóch ludzi - powiedziała stłumionym głosem.
- Ukryli się w cieniu. Myślę, że zmierzają ku wejściu do cieplarni.
- A, tak. Teraz ich widzę. Spojrzała na niego zaskoczona. Aury intruzów dostrzegła
dzięki swym paranormalnym zdolnościom - Nie wierzyła, by Gabriel zdołał zobaczyć
postacie dwóch mężczyzn, posługując się zwykłym wzrokiem. Las wokół Domu Wiedzy
Tajemnej oświetlał tylko blask księżyca. Nie zdążyła jednak zadać mu żadnego pytania, bo
natychmiast zaczął działać.
- Chodź ze mną. - Odwrócił się i ujął ją za ramię. Odruchowo chwyciła poły płaszcza,
żeby nie zsunął się z ramion. Gabriel poprowadził ją pospiesznie przez balkonowe drzwi do
cieplej biblioteki.
- Dokąd idziemy? - spytała niemal bez tchu.
- Nie wiem, kim są ci dwaj ani czego tu szukają. Musisz natychmiast stąd zniknąć.
- Moje rzeczy...
- Zapomnij o nich. Nie ma czasu na pakowanie.
- Mój aparat! - próbowała protestować. - Nie mogę go zostawić!
- Możesz sobie kupić inny za pieniądze ze swojego honorarium.
Była to prawda, ale przerażała ją myśl o pozostawieniu cennego ekwipunku, nie
mówiąc już o strojach. Przywiozła tu ze sobą swoje najlepsze suknie.
- Dlaczego? Chyba przesadzasz? Zaalarmujemy służbę, włamywacze z pewnością nie
dostaną się do środka.
- Nie przypuszczam, żeby byli to dwaj pospolici złodzieje.
- Gabriel przystanął przy biurku, chwycił za aksamitny sznur od dzwonka i trzykrotnie
szarpnął nim krótko, ale mocno. - To postawi na nogi służbę, która jest pouczona, co ma robić
w takim wypadku.
Wyciągnął dolną szufladę biurka, szukając w niej czegoś. Kiedy się wyprostował,
zobaczyła, że trzyma w dłoni pistolet.
- Chodź za mną - powiedział stanowczo. - Chcę, żebyś się stąd bezpiecznie wydostała,
a potem rozprawię się ze złoczyńcami.
Przemknęło jej przez myśl mnóstwo pytań, ale nie mogła ignorować jednoznacznego
polecenia. Cokolwiek miało się tu zdarzyć, z pewnością było gorsze niż pospolite włamanie.
Prędko zebrała wokół siebie ciężką suknię i pospieszyła za Gabrielem. Spodziewała
się, że pójdą ku drzwiom, które wychodziły na długi, centralny hol, ale ku jej zdumieniu
Gabriel podszedł do posągu greckiego bóstwa koło regałów i poruszył jednym z kamiennych
ramion.
Gdzieś wewnątrz ściany rozległ się głuchy skrzyp zawiasów i część drewnianej
boazerii odsłoniła wąskie schody. Venetia mogła dojrzeć tylko początkowe stopnie. Reszta
tonęła w ciemnościach.
Gabriel uniósł w górę latarnię, która stała u szczytu schodów, i zapalił ją. Żółty blask
padł na ciemną połać poniżej stopni. Poczekał, aż Venetia stąpnęła ostrożnie na pierwszy, a
potem zamknął przejście za nimi.
- Proszę uważać - powiedział, zstępując w głąb. - Te schody są bardzo stare, z
najbardziej wiekowej części opactwa.
- Dokąd prowadzą?
- Do ukrytego tunelu, który niegdyś służył jako droga ucieczki w razie ataku.
- Czy rzeczywiście ci dwaj złoczyńcy nie są pospolitymi opryszkami?
- Poza członkami towarzystwa mało kto w ogóle wie o istnieniu Domu, nie mówiąc
już o dokładnej znajomości miejsca, gdzie się znajduje. Pamiętasz chyba, że przyjechałaś tu
nocą, w zamkniętym powozie? Czy potrafiłabyś odnaleźć drogę powrotną?
Musiała przyznać, że nie.
- Kiedy do Domu Wiedzy Tajemnej przyjeżdżają goście, zawsze przywozi się ich w
ten sposób. A jednak ci nikczemnicy najwyraźniej wiedzą, gdzie się udać i jak tu trafić. Stąd
wniosek, że są gorsi od zwykłych rabusiów, którym trafiła się przypadkiem bogata siedziba
do splądrowania.
- I ja tak sądzę.
Gabriel dotarł do końca schodów i się zatrzymał. Venetia o mało na niego nie wpadła.
Migotliwe światło latarni oświetliło korytarz o kamiennych ścianach. Wisiała w nim
ciężka woń wilgotnej ziemi i zgniłej roślinności, w mrocznych zakamarkach coś się w
niemiły sposób roiło i chrobotało. Światło wyłowiło na chwilę z ciemności małe, wrogie
ślepia.
Szczury, pomyślała Venetia. Sceneria zupełnie jak z gotyckiej powieści! Uniosła nieco
suknię, żeby dokładnie widzieć, którędy stąpa.
- Tędy - rozkazał Gabriel.
Zagłębiła się za nim w długi, sklepiony tunel, usiłując dotrzymać mu kroku. Gabriel
musiał schylić głowę, żeby uniknąć przykrego zderzenia z twardymi kamiennymi ciosami.
Venetia znów poczuła się nieswojo. Przejście zdawało się ją przytłaczać. Walczyła
jednak z panicznym strachem, usiłując podążać za Gabrielem.
- Wszystko w porządku? - spytał.
- Strasznie tu ciasno - szepnęła nerwowo. - Już niedługo dotrzemy do wyjścia. Nie
zdobyła się na odpowiedź. Zanadto ją absorbowało manewrowanie suknią i małą, ale dosyć
ciężką tiurniurą, która wciąż się przesuwała z boku na bok, grożąc Venetii utratą równowagi.
Tunel kilka razy zmieniał kierunek i zakręcał. Kiedy już nabrała pewności, że nie
wytrzyma i zaraz zacznie krzyczeć, nie zważając na nic, korytarz zakończył się ślepą ścianą.
- Dobry Boże! - wyszeptała, zatrzymując się gwałtownie. - Uprzedzam, że nie zdołam
przejść z powrotem przez ten upiorny tunel!
- Wcale nie trzeba nim wracać. Przybyliśmy do miejsca przeznaczenia.
Chwycił za ciężki, żelazny lewar osadzony w kamieniu. Gdy pociągnął go w dół,
część ściany przesunęła się na bok.
Chłodne nocne powietrze wpadło do środka. Venetia z ulgą zaczerpnęła głęboko tchu.
Gabriel wyszedł na zewnątrz z bronią w ręku.
- Willard? - spytał przyciszonym głosem.
- Tu jestem, proszę pana. - Zwalista postać zamajaczyła w mroku.
Venetia rozpoznała wodnicę, który zabrał ją ze stacji i zawiózł do Domu Wiedzy
Tajemnej. Widywała go przelotnie w ciągu ostatnich kilku dni.
- Doskonale. Masz pistolet?
- Tak, proszę pana.
- Twoja żona jest bezpieczna?
- Siedzi już w powozie. Scanton i Dobbs czekają na pana u wejścia do Wielkiej
Krypty, wedle pańskiego planu.
- Odwieziesz pannę Milton i swoją żonę do wsi. Zostaniesz przy pannie Milton, póki
nie wsiądzie do porannego pociągu.
- Dobrze, proszę pana. Gabriel odwrócił się ku Venetii i zniżył głos.
- Do widzenia, moja miła. Spotkamy się, gdy tylko uporam się z tą sprawą. Pamiętaj o
tym, co mi mówiłaś dziś w nocy. Należysz do mnie.
Ledwie wierzyła własnym uszom. A więc nie miał zamiaru się z nią rozstać? Chciała
zapytać, kiedy i gdzie się spotkają, lecz Gabriel nie dał jej dojść do słowa. Pocałował ją tylko,
jeden raz, bardzo mocno. Był to pocałunek człowieka, który rościł sobie do niej prawa.
Nim zdołała ochłonąć, skierował się ku wyjściu z tunelu. Ostatkiem sił zdołała jeszcze
dostrzec ostatni rozbłysk jego potężnej, ciemnej aury, który wkrótce znikł, kamienna ściana
zamknęła się ponownie, a ona została sama z Willardem.
- Proszę tędy, panno Milton. Spojrzała na litą kamienną ścianę.
- Nic mu nie grozi?
- Pan Jones wie, jak zadbać o swoje bezpieczeństwo.
- Nie powinieneś mu towarzyszyć?
- Pan Jones nie lubi, gdy służba nie słucha jego rozkazów, panienko. Dość długo u
niego pracuję, żeby wiedzieć, co najlepiej robić. Chodźmy stąd. Do wsi trzeba jechać spory
kawałek drogi.
Poszła za nim niechętnie do powozu. Gospodyni czekała już w środku. Nie odezwała
się ani słowem, gdy Venetia usiadła koło niej.
Willard zamknął z trzaskiem drzwiczki i wskoczył na kozioł. Pojazd zatrząsł się pod
ciężarem; jego potężnego ciała. Usłyszała, jak energicznie szarpnął za lejce.
Konie ruszyły tak gwałtownie, że Venetia padła na poduszki obitego skórą siedzenia.
Uchyliła firankę w okienku i spojrzała na kamienną ścianę, za którą zniknął Gabriel. Wkrótce
potem powóz skręcił i wszystko znikło jej z oczu.
W jakiś czas później dotarło do niej, że wciąż jeszcze ma na sobie płaszcz Gabriela.
Otuliła się nim mocniej, jakby chcąc się pocieszyć, i wciągnęła w nozdrza zapach, którym był
przesycony.
Niewiele zdołał jej powiedzieć, pomyślał sobie. Gdy wracał ukrytym tunelem, do
irytacji dołączyło się męczące przeczucie bliskiej pogoni. Spędził jednak piękną noc. Ta
przygoda sprawiła mu doprawdy wielką radość, nawet mimo kilku zaskakujących
niespodzianek. Gdyby świat był choć odrobinę sprawiedliwy, wchodziłby teraz z Venetią po
schodach do swej przytulnej sypialni.
Szczerze żałował, że musiał ją odesłać, lecz ze względu na powagę sytuacji nie miał
wyboru. Nie wiedział, czego chcą napastnicy ani jak mogą się okazać groźni. Sam fakt, że
zdołali odnaleźć Dom Wiedzy Tajemnej i wiedzieli, jak do niego trafić, był bardzo złym
znakiem.
Dotarł do ukrytych schodów i wspiął się po nich pospiesznie. Gdy stanął na ich
szczycie, zatrzymał się na chwilę, nim odsunął płytę boazerii.
Wszystkie jego zmysły zaostrzyły się do granic możliwości. W tym stanie krańcowej
czujności mógł wytropić zdobycz i przewidzieć z góry swoje działania w taki sposób, jak
mógłby to uczynić jedynie prawdziwy drapieżca.
Przygnębiło go to, że zaprzątnięty myślą, kiedy i jak powiedzieć Venetii całą prawdę o
ich sytuacji, nie od razu wyczuł obecność intruzów. Już sam fakt, że ona zauważyła ich
pierwsza, wydał mu się zastanawiający. Najwyraźniej coś innego zbyt mocno zaprzątnęło
jego uwagę i nie pozwoliło mu się należycie skupić.
Skądinąd to bardzo dziwne, że dojrzała ich w mroku okolicznych lasów Musi ją o to
zapytać przy następnym spotkaniu.
Paranormalna część jego natury okaże się bez wątpienia użyteczna, cokolwiek się
stanie dzisiejszej nocy. Co za pech, że nie może się nią posługiwać bez tej deprymującej
żądzy pogoni. Był nią już cały przepełniony. Roznieciła żar w jego krwi.
Ojciec uważał, że parapsychiczne zdolności są oznaką nowego, bardziej
zaawansowanego stadium rozwoju ludzkiej istoty. Gabriel zastanawiał się jednak, czy w jego
wypadku nie jest czasem na odwrót. Może był w rzeczywistości tylko rodzajem
atawistycznego przeżytku?
Gdy znajdował się w tym stanie, najbardziej przerażało go to, że mimo kosztownej
odzieży, mimo poloru znakomitego wykształcenia i salonowych manier był w gruncie rzeczy
zupełnym przeciwieństwem homo sapiens. Zdumiewało go, że przejawia cechy tak
całkowicie pierwotne.
Kim właściwie był, jeśli teorie Darwina nie kłamały?
Z dwóch powodów pragnął, żeby Venetia opuściła dzisiejszej nocy dwór. Pierwszym
była chęć zapewnienia bezpieczeństwa jej i drugiej przebywającej tu kobiecie, pani Willard.
Lecz drugim okazała się konieczność oszczędzenia Venetii jego widoku, kiedy
ogarniała go przemożna chęć rzucenia się w pogoń.
Mogłoby to zrobić złe wrażenie na czyjejś przyszłej żonie.
4
Bath, tydzień później...
Gabriel Jones nie żyje! Venetia ze zgrozą wpatrywała się w małą notatkę na łamach
miejscowego dziennika. Czuła, że cała drętwieje.
- Niemożliwe! To nie może być prawda! Beatrice Sawyer, ciotka Venetii, jej
szesnastoletnia siostra Amelia i dziewięcioletni braciszek Edward spojrzeli na nią ze
zdumieniem znad talerzy ze śniadaniem.
Była to jedynie notatka, na wpół ukryta pośród mnóstwa innych doniesień, tak mała,
że niemal umknęła uwagi Venetii. Wstrząśnięta, przeczytała ją znowu, tym razem na głos,
żeby mogli ją poznać wszyscy zebrani przy stole.
- „Fatalny pożar i wypadek na północy Anglii. Na zwłoki mężczyzny znanego pod
nazwiskiem Gabriel Jones natknięto się po niszczycielskim pożarze, który strawił siedzibę
zwaną w okolicy opactwem. Tragiczne wydarzenie nastąpiło 16 bieżącego miesiąca. Ciało
Jonesa odnaleziono pośród kolekcji wiekowych zabytków. Zginął zapewne, gdy jeden z
ciężkich obiektów runął na ziemię, uderzając go w głowę.
Jak się przypuszcza, Jones usiłował ratować zabytki przed pożogą, która wybuchła
wewnątrz domu. Wiele innych przedmiotów przepadło w płomieniach. Zwłoki
zidentyfikowali gospodyni zmarłego oraz jej mąż. Ludzie ci wyjaśnili władzom, że Gabriel
Jones zamieszkał w opactwie na krótko przed fatalnym pożarem, który pozbawił go życia,
żadne z nich nie wiedziało zbyt wiele o swoim chlebodawcy. Obydwoje utrzymują, że był
człowiekiem skrytym i ekscentrycznym”.
Oniemiała Venetia położyła gazetę na stole i powiodła wzrokiem po bliskich.
- Odjechałam stamtąd szesnastego w nocy. To po prostu coś niesłychanego!
Powiedział przecież, że wkrótce się spotkamy, żeby omówić pewne sprawy.
- Doprawdy? - Amelia była zaintrygowana. Na jej ładnej buzi malowała się
ciekawość. - A o czym chciał z tobą mówić?
Venetia opanowała się z największym trudem.
- Nie mam pojęcia. Beatrice spojrzała na nią podejrzliwie znad okularów.
- Czy dobrze się czujesz, moja droga?
- Niezbyt. Jestem po prostu wstrząśnięta.
- Powinnaś się opanować, kochanie. - Okrągła twarz ciotki zmarszczyła się, co
świadczyło o trosce, ale był w tym również cień wyrzutu.
- To prawda, że straciłaś bogatego, eleganckiego klienta, co może być powodem
wzburzenia, ale przecież znałaś go zaledwie od kilku dni. No i w dodatku zapłacił z góry!
Venetia starannie złożyła gazetę. Ręce jej drżały.
- Dziękuję za upomnienie, ciotko Beatrice - odparła, siląc się na spokój.
- Jak zwykle, widzisz wszystko w niewłaściwym świetle.
Beatrice zamieszkała z rodziną Venetii, gdy nie mogła już dłużej pracować jako
guwernantka, i z miejsca zabrała się do różnych artystycznych rzemiosł. Zajęła się też
gospodarstwem po śmierci rodziców. Obecność ciotki pozwoliła rodzeństwu znieść tragedię i
pomogła w przezwyciężeniu krachu finansowego, który po niej nastąpił.
- Chyba pan Jones nie wzbudził w tobie żywszych uczuć? Nic o tym nie mówiłaś! -
zawołała ze zdumieniem Amelia. - W końcu znałaś go zaledwie od tygodnia. Zapewniłaś nas,
że okazał się prawdziwym dżentelmenem.
Venetia wolała pozostawić to pytanie bez odpowiedzi.
- Z tego, co nam mówiłaś - podjęła rozmowę Beatrice - wynika, że para służących
mówiła prawdę. Pan Jones był skryty aż do przesady.
- Nie, tak bym go nie nazwała - odparła Venetia. Edward spojrzał na nią z
zaciekawieniem. - A jak?
- Był niezwykły... intrygujący... - Venetia urwała, szukając odpowiednich słów. -
Ujmujący... tajemniczy... fascynujący... Dopiero gdy dojrzała zdumienie na ich twarzach,
zdała sobie sprawę, że powiedziała za wiele.
- Doprawdy, moja droga - w głosie Beatrice zabrzmiał niepokój - mówisz o nim w taki
sposób, jakby był jednym z tych osobliwych przedmiotów, które fotografowałaś w jego
muzeum.
Edward sięgnął po dżem.
- Czy pan Jones też był pełen zagadek, jak te starocie? - Jeśli chodzi o sposób
wyrażania się, to istotnie. - Venetia wzięła dzbanek z kawą. Obok stał drugi, z herbatą. O
wiele bardziej lubiła herbatę, lecz kiedy czuła niepokój lub zakłopotanie, wybierała kawę,
uważając, że wzmacnia nerwy. - Z pewnością był człowiekiem tajemniczym.
Amelia zmarszczyła brwi.
- Widzę, że zmartwiła cię ta wiadomość, ale ciotka Beatrice ma słuszność. Pamiętaj, to
był tylko twój klient.
- Tak, ale uważam - Venetia nalała sobie kawy do filiżanki - że jeśli naprawdę zginął,
to najpewniej dlatego, że go zamordowano, a nie wskutek wypadku. Mówiłam przecież o
dwóch intruzach, którzy próbowali dostać się do domu tej nocy, kiedy stamtąd odjeżdżałam.
Podejrzewam, że pożar był właśnie ich dziełem, a najpewniej także śmierć pana Jonesa.
Należałoby przeprowadzić śledztwo.
Beatrice okazała pewien sceptycyzm.
- W gazecie nie ma ani słowa o żadnych intruzach, piszą tylko o pożarze i
nieszczęśliwym wypadku. Jesteś pewna, że ludzie, których tej nocy widziałaś w lesie, byli
włamywaczami?
- Mogę powiedzieć tylko tyle, że z pewnością mieli złe zamiary - odparła Venetia. -
Pan Jones też tak uważał. Ich obecność zaniepokoiła go bardziej niż mnie. Właśnie dlatego
nalegał, żebym uciekła ukrytym przejściem.
- Chciałbym zobaczyć ten tunel - mruknął Edward, chrupiąc grzankę.
Wszyscy skwitowali te słowa milczeniem.
- Z pewnością lokalne władze - odezwała się po chwili namysłu Beatrice -
przeprowadzą należyte śledztwo, jeśli cokolwiek będzie wskazywało na akt przemocy czy
włamanie.
Venetia dodała do kawy śmietanki.
- Nie rozumiem, czemu w gazecie nie ma ani słowa o napadzie.
- A co ze służącymi? - spytał z przebiegłą miną Edward.
- Czy powiedzieli policji o rabusiach? - Tu zrobił wymowną pauzę, a potem dodał: -
Jeżeli naprawdę chodzi o rabusiów!
Wszyscy spojrzeli na niego.
- No tak - rzekła Venetia - to daje do myślenia. Mnie także dziwi, czemu wcale o nich
nie wspomniano.
- Pamiętaj, że chodzi tylko o notatkę w dzienniku - zauważyła Beatrice. - Jak zwykle
bywa w prasie, musi i tu być sporo nieścisłości.
- W takim razie - westchnęła Venetia - pewnie się nigdy nie dowiemy, co naprawdę
wydarzyło się tej nocy.
- Pewne jest tylko to, że pana Jonesa nie ma już na tym świecie - oznajmiła Beatrice. -
Może to jedyna prawda w tej notatce. Chyba nie możemy już liczyć na kolejne zyskowne
zamówienia z tej strony!
Gabriel Jones nie mógł zginąć, pomyślała Venetia. Wiedziałaby, gdyby naprawdę tak
było. Czy rzeczywiście? Upiła kilka łyków mocnej kawy. Nagle coś się jej przypomniało.
- Co się mogło stać z negatywami i odbitkami, które zrobiłam dla pana Jonesa?
- Pewnie przepadły w pożarze. - Amelia wzruszyła ramionami.
- I jeszcze coś - dodała Venetia w zamyśleniu. - W gazecie nie ma żadnej wzmianki o
fotografce, która tam była w noc śmierci pana Jonesa.
- O, za to możemy być prasie tylko wdzięczni. - Beatrice wyraźnie poczuła ulgę. -
Ostatnią rzeczą, jakiej nam potrzeba, byłoby wplątanie cię w śledztwo z powodu morderstwa.
Zwłaszcza teraz, kiedy nasza sytuacja finansowa nareszcie się poprawiła! Pieniędzy starczy
nam na długo.
Venetia ostrożnie odstawiła filiżankę na spodek.
- Dzięki Gabrielowi Jonesowi, który zapłacił z góry.
- Istotnie - przyznała Beatrice. - Venetio, rozumiem, że wstrząsnęły tobą te
wiadomości, ale musisz przejść nad nimi do porządku. Naszą przyszłością jest Londyn. A
nasze plany nie ulegną zmianie. Musimy je zrealizować.
- Oczywiście, oczywiście - odparła z roztargnieniem Venetia.
- Klienci przychodzą i odchodzą - dodała Amelia. - Zawodowy fotograf nie może się
do nich przywiązywać.
- No, bo w końcu - Beatrice trafiła w samo sedno - ten człowiek nie żyje. Obojętne, co
się naprawdę zdarzyło w Domu Wiedzy Tajemnej. Nas to już nie dotyczy. Przejdźmy do
pilniejszych kwestii. Zdecydowałaś się już, jak nazwać nasz zakład w Londynie?
- Ja głosowałabym za „Panią Ravenscroft” - oznajmiła Amelia. - To takie
romantyczne, prawda?
- Wolałabym „Panią Hartley - Pryce” - stwierdziła Beatrice.
- Brzmi jakoś solidniej. - A ja uważam, że „Pani Lancelot” byłaby najlepsza - nadąsał
się Edward.
Amelia zmarszczyła nos.
- Czytasz za wiele opowieści o królu Arturze.
- Akurat! - parsknął. - Gadasz tylko i gadasz! Dobrze wiesz, że tę bzdurną „Panią
Ravenscroft” wzięłaś z sensacyjnej powieści!
- Rzecz w tym - przerwała im stanowczo Venetia - że nie podoba mi się żadne z tych
nazwisk. Z jakiegoś powodu żadne nie pasuje do mnie, jeśli rozumiecie, co mam na myśli.
- Powinnaś się jednak zdecydować na któreś z nich, i to szybko - upomniała ją
Beatrice. - Nie możesz występować jako pani Milton, bo tak się nazywają twoja siostra i brat.
Ludzie pomyślą, że Amelia i Edward są twoimi dziećmi, a nie rodzeństwem. Tak nie można.
- Mówiłyśmy już o tym jakiś czas temu - zauważyła Amelia.
- Nie masz wyboru, będziesz musiała pracować jako wdowa.
- Racja - przytaknęła Beatrice. - Niezamężna młoda dama, która nie przekroczyła
trzydziestki, z trudem znalazłaby właściwą klientelę. W dodatku byłoby ci niełatwo robić
interesy z mężczyznami, nie wywierając złego wrażenia. Stan wdowi zapewnia szacunek,
niemożliwy do uzyskania w inny sposób.
- Rozumiem. - Venetia wyprostowała się w krześle. - Długo myślałam nad moim
pseudonimem i powzięłam już decyzję.
- No i...? - spytał Edward.
- Chcę się nazywać „pani Jones”.
Amelia, Beatrice i Edward patrzyli na nią z otwartymi ustami. - Naprawdę chcesz
przybrać nazwisko zmarłego klienta?
- spytała zdumiona Beatrice.
- Czemu nie? - Venetia poczuła nagły smutek. - Któż się domyśli, że to o niego
chodzi? W końcu Jones to pospolite nazwisko.
- No cóż, to prawda - przyznała w zamyśleniu Amelia. - W Londynie mogą żyć setki,
jeśli nie tysiące Jonesów.
- Właśnie. - Venetii coraz bardziej się podobał własny pomysł. - Nikt nie będzie mnie
łączył z dżentelmenem z Domu Wiedzy Tajemnej, który kiedyś, przez chwilę, był moim
klientem. Wymyślimy jakąś wzruszającą historyjkę, żeby wyjaśnić, dlaczego nie ma go wśród
żywych. Na przykład że zmarł w jakimś odległym, egzotycznym kraju.
- Przyznaję, pomysł wydaje się zręczny - zadumała się Beatrice. - W końcu gdyby nie
on i jego imponujące honorarium, które wypłacił ci z góry, nie mogłybyśmy teraz snuć
planów otworzenia zakładu.
Venetia poczuła, że oczy jej wilgotnieją. Zamrugała nimi kilkakrotnie, lecz dotkliwe
pieczenie nie ustępowało.
- Wybaczcie - powiedziała nagle, wstała i ruszyła ku drzwiom. - Właśnie sobie
przypomniałam, że muszę zrobić miejsce na zapas szklanych klisz.
Czuła, że patrzą za nią ze smutkiem, ale nikt nie próbował jej zatrzymać.
Pobiegła na piętro, do malutkiej sypialni w wynajętym domku. Zamknęła za sobą
drzwi i spojrzała na szafę w drugim końcu pokoju. Powoli podeszła do niej, otworzyła ją i
wyjęła męski płaszcz wieczorowy. Przewiesiła go przez ramię i pogładziła kosztowną
tkaninę, jak robiła wielokrotnie od czasu swojej ucieczki z Domu Wiedzy Tajemnej.
Potem rozłożyła go na łóżku, położyła się i pozwoliła sobie na łzy.
W jakiś czas później, wyczerpana tak bardzo, że niewiele już czuła, wstała i otarła
oczy.
Dosyć tego. Nie mogła trawić czasu na bezużytecznych sentymentach i
romantycznych snach na jawie. Była jedynym żywicielem bliskich, a ich przyszłość
całkowicie zależała od jej kariery w Londynie. Nie wolno jej poniechać śmiałych planów.
Sukces będzie wymagał mnóstwa ciężkiej pracy bystrości i zważania na szczegóły.
Ciotka Beatrice ma rację, pomyślała, chwytając płaszcz, mokry od łez. Nie ma
powodu rozpamiętywać uczuć do klienta. W końcu znałam Gabriela tylko kilka dni, a
kochałam się z nim jeden jedyny raz.
Był nocnym widziadłem, niczym więcej.
Powiesiła płaszcz w szafie i zamknęła drzwi.
5
Trzy miesiące później...
Sam nie wiem, jak to się stało - powiedział Gabriel - ale chyba mam żonę.
- Do licha! - Caleb przemierzył bibliotekę kilkoma długimi, niecierpliwymi krokami i
stanął po drugiej stronie biurka. - Żarty sobie stroisz, kuzynku?
- Znasz mnie wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, iż nie będę żartował na temat
mojej przyszłej małżonki.
Gabriel pochylił się do przodu z rękami wspartymi na blacie, i czytał jakiś artykuł.
Potem wstał i rozłożył gazetę w taki sposób, aby Caleb mógł zobaczyć małą notatkę.
Caleb sięgnął po dziennik i przeczytał na głos:
- „Wystawa fotograficzna na Norton Street.
We wtorek wieczorem tłum gości wypełnił świeżo otwarte sale wystawowe na Norton
Street. Eksponowane tam fotografie uznano jednogłośnie za najpiękniejsze i najbardziej
uderzające przykłady sztuki fotograficznej. Zaprezentowano różne kategorie tematyczne, w
tym pejzaż, martwą naturę, architekturę i portret.
Wszystkie prace odznaczają się wyjątkowym wręcz pięknem i w pełni zasługują na
uznanie ich za dzieła sztuki. Zdaniem recenzentów, zdjęciami, które budziły największe
zainteresowanie widzów, okazały się cztery fotogramy wymienione w katalogu jako pierwsze
z serii pod tytułem Marzenia.
Choć zaliczone do kategorii architektury, fotografie te łączą w sobie portret,
przedstawienia budowli i pewien metafizyczny nastrój, który można by określić jako
zjawiskowy. Jedna z nich zdobyła zasłużoną pierwszą nagrodę.
Panią Jones, jej autorkę, widziano wśród gości. Pojawiła się ona całkiem niedawno w
środowisku londyńskich fotografików, odnosząc niesłychany sukces. Na liście jej klientów
znajduje się kilka najznaczniejszych postaci z kręgu stołecznej socjety.
Pani Jones, która jest wdową, ukazała się, jak zwykle, w ciężkiej żałobie. Elegancka
czerń sukni podkreślała lśniący brąz włosów i oczy barwy bursztynu. Wielu skłania się do
zdania, że artystka robi równie wielkie wrażenie, jak każde z jej dzieł.
Wzruszająca wierność pamięci zmarłego męża, który zginął tragicznie podczas
miesiąca miodowego na Dzikim Zachodzie, znana jest w środowisku fotograficznym. Pani
Jones oświadczyła jednoznacznie, że po stracie największej miłości swego życia nigdy już
nikogo nie pokocha, a całą uwagę, wrażliwość i uczucia poświęci doskonaleniu swej sztuki,
ku wielkiemu pożytkowi znawców i kolekcjonerów”.
- O Boże! - Caleb przebiegł oczami treść artykułu. - Sądzisz, że to ta sama kobieta,
którą zaangażowałeś do sfotografowania zbiorów w Domu Wiedzy Tajemnej?
Gabriel podszedł do palladiańskiego okna i się zatrzymał. Założywszy ręce za plecy,
patrzył z uwagą na smagany deszczem ogród.
- Może chodzi o przypadkową zbieżność faktów. - Wiem, co myślisz o
przypadkowych zbieżnościach. - Muszę rozumować trzeźwo. Czy jakakolwiek inna dama z
włosami i oczami tego samego koloru, w trzy miesiące po zatrudnieniu przeze mnie panny
Milton, mogła otworzyć pracownię fotograficzną w Londynie? Wiem, że ogromne wrażenie
zrobiła na niej wysokość honorarium otrzymanego od Rady. Mogłem się spodziewać, że
wiąże z tym pewne plany, może nawet wielkie plany, chociaż mi się z nich nie zwierzała.
- Nie masz jednak pewności, że to ta sama osoba. Gabriel spojrzał na gazetę ponad
ramieniem kuzyna.
- Przeczytaj ten komentarz. Krytyk napisał, że jej prace są imponujące i robią wielkie
wrażenie. Wspomina o ich metafizycznej atmosferze. Takie określenie doskonale pasuje do
zdjęć panny Milton. Ona jest świetnym fotografem, Calebie. No, a poza tym nazwa
pracowni....
- Jeśli twoje domysły są słuszne, po co zmieniała nazwisko na „Jones”?
Pewnie zaszła w ciążę, pomyślał Gabriel. Myśl ta oszołomiła go, wyzwalając nagle
instynkt posiadania i pragnienie opiekuńczości. Dotąd nie podejrzewał nawet, że w nim
drzemią.
Gdy tylko sobie to uświadomił, coś sprawiło, że poczuł się nieswojo. Jeśli Venetia
istotnie przybrała jego nazwisko, by nie stracić ludzkiego szacunku z powodu ciąży, musi się
czuć wprost okropnie.
Wolał jednak nie wspominać o tym Calebowi.
- Mogę tylko przypuszczać, że uznała za łatwiejsze rozpoczynanie kariery jako
wdowa. Przecież wiesz, jak trudno kobiecie prowadzić interesy i zarabiać na życie. A jeszcze
trudniej robić to kobiecie samotnej i atrakcyjnej.
Po jego słowach nastąpiła krótka chwila ciszy. Gabriel odwrócił się i zobaczył, że
Caleb patrzy na niego w zamyśleniu.
- Czy panna Milton jest atrakcyjna? - spytał go obojętnym tonem.
Gabriel uniósł brwi.
- Miło na nią popatrzeć.
- Ach, tak. Ale nie odpowiadasz na moje pytanie. Dlaczego uważasz, że chcąc
uchodzić za wdowę, wybrała właśnie nazwisko „Jones”?
- Widać uznała, że tak będzie najwłaściwiej.
- Najwłaściwiej... ? - powtórzył Caleb.
- Przypuszczam, że zobaczyła notatkę o zajściach w Domu Wiedzy Tajemnej, którą
zamieściło kilka dzienników, i doszła do wniosku, że może posłużyć się tym nazwiskiem,
skoro mnie się już ono nie przyda.
Caleb raz jeszcze spojrzał na gazetę.
- To dość niefortunne, biorąc pod uwagę okoliczności.
- Gorzej niż niefortunne. - Gabriel odwrócił się od okna. - To katastrofa, która
całkowicie pokrzyżuje nasze starannie obmyślane plany.
- I bez tego nie idą one najlepiej - zauważył Caleb. - Nadal nie mamy pojęcia, kto jest
złodziejem.
- Istotnie, trop ostygł - zgodził się z nim Gabriel. Poczuł jednak słaby przypływ
energii.
- Myślę jednak, że wkrótce to się zmieni. Caleb zmrużył oczy.
- Zdołasz się z tym uporać sam?
- Nie mam wielkiego wyboru.
- Gdybyś poczekał choćby miesiąc, mógłbym cię wspomóc.
Gabriel pokręcił głową.
- Nie, Nie można z tym czekać. Nie teraz, kiedy we wszystko uwikłała się również
Venetia. Ty masz swoje obowiązki. Obydwaj wiemy, że są równie ważne jak ta sprawa.
- Niestety, masz rację. Gabriel ruszył ku drzwiom.
- O świcie jadę do Londynu. Co też powie pogrążona w nieutulonym żalu wdowa,
kiedy się dowie, że jej świętej pamięci mąż dobrze się miewa?
6
Nic tak nie potrafi zepsuć pięknego wiosennego poranka, jak powrót zmarłego
małżonka!
Venetia z osłupieniem wpatrywała się w czołówkę „Latającego Agenta”.
ODNALAZŁ SIĘ UZNANY ZA ZMARŁEGO MAŁŻONEK ZNANEJ
FOTOGRAFICZKI
Napisał Gilbert Otford
Wyżej podpisany może jako pierwszy z radością donieść, że pan Gabriel Jones,
uznany za zaginionego podczas spędzanego na Dzikim Zachodzie miodowego miesiąca,
powrócił do Londynu cały i zdrowy.
Czytelników zaskoczy zapewne wiadomość, że jest on mężem cieszącej się uznaniem
portrecistki wyższych sfer, pani Venetii Jones.
Pan Jones zechciał łaskawie zamienić kilka słów z naszym korespondentem wkrótce
po bezpiecznym przybyciu do naszego wspaniałego miasta. Wyjaśnił pokrótce, dlaczego -
wskutek amnezji po fatalnym wypadku w Ameryce - błąkał się przez kilka miesięcy bez celu.
W stanie tym nie mógł dowieść swej tożsamości wobec władz, teraz jednak, gdy w pełni
odzyskał pamięć i zdrowie, oświadczył entuzjastycznie, że nie może się doczekać chwili
powrotu do ukochanej żony.
Słynna pani Jones, która zdołała skupić na sobie uwagę znawców fotografiki,
pozostawała wdową przez blisko rok. Wierność pamięci męża, uważanego przez nią za
zmarłego, głęboko wzruszyła klientów i wielbicieli jej sztuki.
Można sobie wyobrazić, jak niesłychanej radości musiała doznać na wieść, iż
małżonek żyje i lada chwila do niej powróci.
- To chyba jakaś pomyłka - szepnęła skonsternowana. Beatrice przestała smarować
grzankę masłem.
- Co się stało, kochanie? Wyglądasz, jakbyś ujrzała ducha.
- Nie używaj tego słowa! - Venetia się wzdrygnęła. - Jakiego? - spytała Amelia.
- Duch.
- Zobaczyłaś ducha?! - Edward z wrażenia przestał jeść.
- Nie mówi się z pełnymi ustami! - upomniała go odruchowo Beatrice.
Edward posłusznie przełknął resztę grzanki. - Jak wyglądał? Czy był przezroczysty?
Widziałaś przez niego na wskroś? A może nieprzejrzysty, taki jak zwykła osoba?
- Wcale go nie widziałam, Edwardzie - zaprzeczyła stanowczo Venetia. Dobrze
wiedziała, że musi odwrócić uwagę brata od tego, co powiedziała, jeśli chce powściągnąć
bezgraniczną ciekawość chłopca.
- Po prostu w porannej gazecie jest pomyłka, jak to zwykle w prasie.
Jak coś podobnego mogło się zdarzyć? Amelia patrzyła na nią wyczekująco.
- Co takiego przeczytałaś w dzienniku? Venetia się zawahała.
- Piszą tu o rychłym powrocie pana Gabriela Jonesa. Amelia, Beatrice i Edward
spojrzeli na nią z najwyższym zdumieniem.
- Co takiego?! - wykrztusiła pobladła Beatrice.
- Boże święty, jesteś pewna, że chodzi właśnie o niego? Venetia podała jej gazetę.
- Przeczytaj sama. Amelia wyrwała jej z ręki dziennik. - Ja też chcę zobaczyć! -
Edward zeskoczył z krzesła i stanął za jej plecami. Obydwoje dokładnie przeczytali notatkę.
- Och, moja droga! - jęknęła Amelia. - Nie do wiary! Doprawdy, to coś niesłychanego!
Edward wyglądał na rozczarowanego.
- Nie ma tu nic o duchu. Piszą tylko, że pan Gabriel Jones, uznany za zmarłego, żyje.
To wcale nie to samo, co być duchem!
- Istotnie. - Venetia sięgnęła po dzbanek z kawą. - Nie to samo. Na nieszczęście,
dodała w myśli. Gdyby rzeczywiście chodziło o ducha, dużo prościej mogłaby sobie z tym
poradzić.
- Dziwne, prawda? - ciągnął Edward w zadumie. - Piszą, że ten pan Jones zaginął na
Dzikim Zachodzie. Zupełnie jak w tej historii, którą wymyśliliśmy!
- Doprawdy, bardzo dziwne. - Venetia kurczowo chwyciła dzbanek.
- Dajcie mi spojrzeć - powiedziała Beatrice.
Amelia podała jej gazetę bez słowa.
Venetia patrzyła, jak ciotka czyta ten okropny artykulik o żywym, zdrowym i
dziarskim Gabrielu Jonesie, który lada moment wróci do Londynu.
- Wielkie nieba - stęknęła, skończywszy. Podając gazetę Venetii, najwyraźniej nie
była w stanie dodać nic od siebie i tylko powtórzyła raz jeszcze:
- Wielkie nieba!
- To musi być jakaś pomyłka! - zawołała Amelia.
- Być może - przyznała Venetia. - Ale na pewno nie zbieg okoliczności. Wszyscy
wiedzą, że jestem wdową.
- Sądzisz, że jakimś zadziwiającym trafem chodzi właśnie o tego Jonesa? - spytała z
zakłopotaniem Beatrice.
Venetia poczuła, że wpada w panikę.
- Jeżeli to naprawdę ten Jones - stwierdziła Beatrice - chyba nie będzie zachwycony,
gdy się dowie, że uchodziłaś za wdowę po nim.
Venetia spostrzegła, że nalała sobie za dużo kawy, która spływała już na spodek.
Ostrożnie odstawiła dzbanek.
- Pomyśl, jaki skandal wybuchnie, jeśli wyjdzie na jaw, że podawałaś się za wdowę po
dżentelmenie, który nigdy nie był twoim mężem - dodała Amelia. - A jeszcze gorzej, kiedy
odkryją prawdę o naszym ojcu! Przynajmniej to zdołaliśmy jak dotąd utrzymać w sekrecie.
Kiedy wszystko się wyda, rozdmuchają to jako wielką sensację.
- Przepadnie cały nasz interes - zawtórowała jej grobowym głosem Beatrice. - Znowu
znajdziemy się w nędzy. A ty, Venetio, i Amelia będziecie musiały nająć się do pracy jako
guwernantki.
- Dosyć tego! - Venetia uniosła dłoń. - Przestańcie krakać! Kimkolwiek ten człowiek
jest, nie może być Gabrielem Jonesem.
- A dlaczego nie? - całkiem logicznie spytał Edward. - Pewnie wiadomość o jego
śmierci nie była prawdziwa.
Venetia poczuła, że pierwszy szok mija i wreszcie może jasno rozumować.
- Nie, to nie może być on. Podczas pobytu w Domu Wiedzy Tajemnej przekonałam
się, że jest bardzo skryty. W końcu należy do stowarzyszenia, którego głównym celem jest
tajność.
- A cóż jego ekscentryczne usposobienie ma do rzeczy? - spytała Beatrice.
Venetia usadowiła się wygodniej w krześle, gotowa do dłuższego wywodu.
- Poufała pogawędka z dziennikarzem, zwłaszcza z reporterem plotkarskiego
brukowca, jakim jest „Latający Agent”, byłaby ostatnią rzeczą, jaką mógłby zrobić
prawdziwy Jones. Raczej za wszelką cenę unikałby podobnych kontaktów. Przecież nie
pozwolił mi się nawet sfotografować! Amelia zasznurowała usta.
- W takim razie musimy uznać, że ktoś się pod niego podszywa. Ale dlaczego?
- A może to któryś z twoich rywali zmyślił całą historyjkę, sądząc, że w ten sposób
puści w obieg sensację, która zaszkodzi ci w pracy? - spytała z niepokojem ciotka Beatrice.
Amelia od razu się z nią zgodziła.
- Twój sukces poruszył całe środowisko londyńskich fotografów. W tym zawodzie
rywalizacja jest wyjątkowo zajadła i są tacy, którzy nie zawahaliby się przed
skompromitowaniem konkurencji. Na przykład ten niski człowieczek, Harold Burton -
zauważyła przygnębiona Beatrice.
- Istotnie - przyznała Venetia. Beatrice spojrzała na nią sponad szkieł. - Wiesz, teraz,
kiedy o tym myślę, dochodzę do wniosku, że chętnie puściłby w obieg jakąś kompromitującą
historyjkę, żeby tylko zaczęto o tobie plotkować.
- I ja tak sądzę! - oświadczył poważnie Edward.
- Przecież nie wiemy, czy to on podrzucił mi fotografie - zaprotestowała Venetia. -
Chociaż muszę przyznać, że na jednej jest jego pieczątka. Skądinąd to bardzo dobry fotograf,
tyle że ma szczególny sposób bycia.
- Wstrętny typek - mruknęła Beatrice.
- Owszem - przyznała Venetia - ale jakoś nie przypuszczam, by był intrygantem.
- I co teraz będzie, jak sądzisz? - spytała Beatrice. Venetia zabębniła lekko palcami po
blacie stołu.
- Zdaje mi się, że ten ktoś, kto podszywa się pod Gabriela Jonesa, ma na celu szantaż.
- Szantaż?! - Beatrice spojrzała na nią ze zgrozą. - I co zrobimy? - spytała Amelia.
- Co to jest szantaż? - spytał Edward, zaglądając kolejno każdej z nich w oczy.
- Wytłumaczę ci później - odparła pospiesznie Beatrice i zwróciła się do Venetii: -
Mamy za mało pieniędzy, żeby płacić szantażyście. Wszystko poszło na dom i pracownię.
Jeśli ktoś zacznie nas szantażować, zostaniemy zrujnowani.
Szczera prawda, pomyślała Venetia. Niemal wszystkie pieniądze od Towarzystwa
Wiedzy Tajemnej pochłonęło wynajęcie domu na Sulton Lane i wyposażenie zakładu na
Bracebridge Street. Upiła kolejny łyk kawy w nadziei, że dzięki temu zdoła coś wymyślić.
- To jedna z tych sytuacji, kiedy jedno zło trzeba zwalczać za pomocą drugiego -
powiedziała w końcu. - Może i ja odwołam się do prasy?
- To szaleństwo - żachnęła się Amelia. - Powinniśmy tłumić plotki, a nie puszczać je
w obieg!
Venetia raz jeszcze zajrzała do gazety, żeby zapamiętać nazwisko korespondenta,
który napisał tę bulwersującą notatkę.
- A gdybym poinformowała pana Gilberta Otforda, że jakiś oszust spłatał szkaradnego
figla nieutulonej w żalu wdowie?
- To niezły pomysł, Venetio - powiedziała po namyśle Beatrice i zmrużyła oczy. -
Któż będzie kwestionował twoje słowa? W końcu to ty jesteś wdową po Gabrielu Jonesie!
Znałaś go lepiej niż inni. Póki ten oszust nie dowiedzie swojej tożsamości, wszyscy będą stać
po twojej stronie.
Amelia zastanawiała się przez chwilę.
- Może masz rację. Jeśli zręcznie to wykorzystamy, rozgłos może działać na naszą
korzyść, a także spowodować wzrost zainteresowania i przez to sympatii dla Venetii. Niemało
przyszłych klientów zajrzy z ciekawości do zakładu! Każdy lubi sensację!
W miarę jak plan zarysowywał się coraz wyraźniej, Venetia znów zaczęła się
uśmiechać.
- Owszem, to może mieć właśnie taki skutek.
W holu rozległ się stłumiony dźwięk kołatki, a potem człapanie pani Trench.
- Kto to nas odwiedza o tej porze? - spytała Beatrice. - Przecież dopiero co
przyniesiono pocztę!
W drzwiach jadalni stanęła rozłożysta pani Trench, rozpromieniona z podniecenia jak
nigdy.
- Przyszedł jakiś pan Jones i mówi... to niesłychane!... że chce zobaczyć się z żoną, a
ta żona nazywa się Venetia Jones! Nie wiem, co robić. Powiedziałam mu tylko, że zobaczę,
czy jest w domu.
- Co za zuchwalstwo - Venetii niemal odebrało mowę. - Trudno mi uwierzyć, że
ośmielił się tu przyjść.
- Wielkie nieba! - wyszeptała Amelia. - Czy mamy wezwać policję?
- Co, policję?! - Zaróżowione z wrażenia oblicze pani Trench było teraz pełne zgrozy.
- Kiedy się tutaj najmowałam do pracy, nikt mi nie mówił o niebezpiecznych gościach!
- Spokojnie, pani Trench - pospiesznie wtrąciła się Venetia. - Z pewnością nie trzeba
będzie wzywać konstabla. Proszę wprowadzić gościa do pracowni. Zaraz do niego wyjdę.
- Tak, proszę pani. - Gospodyni wycofała się szybko. Amelia poczekała, póki pani
Trench nie znalazła się za drzwiami, i spytała półgłosem:
- Chyba nie zamierzasz stanąć twarzą w twarz z tym szantażystą?
- Jak możesz w ogóle brać coś takiego pod uwagę?! - zdumiała się Beatrice.
- Musimy wiedzieć, z kim mamy do czynienia. - Venetia starała się mówić spokojnie i
stanowczo. - Zawsze należy dokładnie poznać wroga.
- W takim razie pójdziemy z tobą - Amelia podniosła się z krzesła.
- Oczywiście - zawtórowała jej Beatrice.
- I ja też, żeby cię bronić! - oznajmił Edward.
- Myślę, że najlepiej, jeżeli wszyscy poczekacie, zanim się z nim nie rozmówię -
postanowiła Venetia.
- Nie możesz tam iść sama! - upierała się Beatrice.
- Przecież to ja ściągnęłam na nas ten kłopot, posługując się nazwiskiem Jones! -
Venetia zgniotła w dłoni serwetkę i zerwała się na nogi. - To na mnie spoczywa obowiązek
znalezienia wyjścia z tej sytuacji. A poza tym oszust prędzej wyjawi swoje prawdziwe
intencje, jeśli będzie myślał, że ma do czynienia z jedną osobą.
- To prawda - przyznała Beatrice. - Moim zdaniem mężczyzna, który znajdzie się w
cztery oczy z kobietą, skłonny jest uważać, że ma nad nią przewagę.
- Dlaczego, ciociu? - zdumiał się Edward.
- Nie mam pojęcia, mój drogi. Może dzieje się tak dlatego, że mężczyźni są od nas na
ogół więksi i silniejsi? Mało kto rozumie, że inteligencja liczy się bardziej niż muskuły.
- Rzecz w tym - zaniepokoiła się Amelia - że ze strony tego konkretnego człowieka
może ci coś grozić. A w takim razie rozmiary ciała, niestety, wiele znaczą!
- Nie sądzę, żeby próbował zrobić mi krzywdę - sprzeciwiła się Venetia. -
Kimkolwiek jest i czegokolwiek chce, to mało prawdopodobne, żeby chciał mnie
zamordować.
- Czemu jesteś tego taka pewna? - spytał Edward ze zdziwieniem.
- Po pierwsze, nie miałby z tego żadnej korzyści. Szantażyście trudno żądać pieniędzy
od martwej kobiety. - Venetia okrążyła stół i podeszła do drzwi. - A po drugie, miałby zbyt
wielu świadków zbrodni.
- Może i masz rację - niechętnie uznała Beatrice.
- Ale obiecaj nam - dodała Amelia - że krzykniesz, gdybyś tylko spostrzegła, że chce
ci coś zrobić!
- Wezmę z kuchni jeden z noży. - Edward popędził ku wahadłowym drzwiom, które
dzieliły jadalnię od kuchni.
- Ani mi się waż! - krzyknęła w ślad za nim Beatrice.
- Mam nadzieję, że obejdzie się bez broni - westchnęła Venetia.
Przeszła pospiesznie przez hol pełna gniewu, lęku, ale zdecydowana. Szantażysta!
Tylko tego jej brakowało! Jakby nie miała innych zmartwień! Przerażające fotografie, które
podrzucił nie wiadomo kto, sprawiły, że czasami budziła się w środku nocy.
Stanęła przed drzwiami małego gabinetu, przy których niespokojnie przestępowała z
nogi na nogę pani Trench.
- Wprowadziłam go tam, proszę pani.
- Dziękuję, pani Trench.
Venetia nabrała tchu i skoncentrowała wszystkie siły swojego umysłu, szczególnie tę,
która pozwalała jej wykraczać poza granice zwykłego ludzkiego wzroku, a potem weszła
odważnie do środka.
7
Na odwróconym negatywowo obrazie świata, w którym się teraz poruszała, mogła
dostrzec aurę mężczyzny o wiele wyraźniej niż jego twarz.
Stanęła jak wryta.
Aura, niepodobna do żadnej innej, należała na pewno do Gabriela Jonesa.
Intensywna, potężna, mroczna, a jednak opanowana energia, otaczała go wokoło.
- Mam zaszczyt mówić, jak przypuszczam, z panią Jones? - spytał. Stał koło okna, z
twarzą w cieniu.
Dźwięk jego głosu sprawił, że Venetia się rozproszyła. Zamrugała oczami. Wszystko
odzyskało normalny wygląd i zwykłe barwy.
- To pan żyje! - szepnęła.
- Tak, to ja. Widzę, że ten fakt zrobił na pani równie piorunujące, jak niemiłe
wrażenie. Proszę mi wybaczyć, lecz muszę przyznać, że zważywszy na okoliczności, czuję z
tego powodu niejaką ulgę.
Jak bardzo chciała rzucić mu się w ramiona, dotykać go, wciągać w nozdrza jego
zapach, radować się świadomością, że naprawdę żyje! Była jednak niemal sparaliżowana
ogromem zagrażającej jej katastrofy.
Z trudem zdołała przełknąć ślinę.
- Wiadomość w gazecie...
- ...nie była całkiem zgodna z prawdą. Nie należy wierzyć wszystkiemu, co przeczyta
się w prasie, droga pani Jones.
- O Boże! - Zmusiła się, żeby zachować spokój, doszła do biurka i sztywno opadła na
krzesło. Nie mogła oderwać od niego oczu. Był żywy! - Dobrze się pan miewa, jak widzę, co
ogromnie mnie cieszy.
- Dziękuję. - Gabriel nadal stał tam, gdzie przedtem, jego sylwetka rysowała się na tle
okna. - Proszę mi wybaczyć, ale to chyba ja, znów zważywszy na okoliczności, winienem
spytać, Czy... wszystko w porządku?
- Tak, oczywiście. - Ponownie zamrugała. - Dziękuję panu za troskę. Rzeczywiście...
mam się dobrze.
- Widzę to. Czy naprawdę w jego głosie zabrzmiało rozczarowanie?
- A czemu myślał pan, że ze mną coś może być nie w porządku? - spytała zmieszana.
- Niepokoiłem się, czy nasza wcześniejsza zażyłość nie spowodowała jakichś skutków
- odparł poważnie.
Wreszcie zrozumiała. Gabriel obawia się, czy nie zaszła w ciążę. Zrobiło się jej nagle
gorąco, a potem zimno.
- Pewnie pana dziwi, dlaczego posłużyłam się pańskim nazwiskiem - wyjąkała.
- Doskonale rozumiem, czemu postanowiła pani otworzyć pracownię fotograficzną
jako wdowa. To trafna decyzja, biorąc pod uwagę uprzedzenia społeczeństwa względem
niezamężnych kobiet. Muszę jednak przyznać, że ciekawi mnie, dlaczego wybrała pani
właśnie moje nazwisko. Czy chodziło jedynie o wygodę?
- Nie.
- A może doszła pani do wniosku, że skoro jest tak pospolite, nikt nie zauważy
powiązania?
- Niezupełnie. - Venetia z całej siły zacisnęła palce na piórze trzymanym w prawej
ręce. - Przy tym wyborze kierowałam się względami uczuciowymi.
- Doprawdy? - Gabriel uniósł ciemne brwi. - Dopiero co dała mi pani do zrozumienia,
że nie było w tym nic osobistego.
- Przecież to pan zlecił mi sfotografowanie zbiorów Domu Wiedzy Tajemnej. Dzięki
hojnej zapłacie mogłam otworzyć własne studio w Londynie. Myślałam, że przybierając
pańskie nazwisko, spłacam swój dług.
- Dług?
- Bardzo prywatny, osobisty dług - podkreśliła. - Nikt poza moją rodziną o tym nie
wie.
- Rozumiem. Nie mogę zaprzeczyć, że jak dotąd nikt jeszcze mnie tak nie uhonorował
za uregulowany z góry rachunek.
Niski, dźwięczny głos o ciemnej barwie sprawił, że stała się czujna. Poczuła
ostrzegawczy dreszcz. W tonie Gabriela nie brzmiało wcale rozbawienie.
Położyła pióro obok bibularza, wyprostowała się na krześle i złożyła razem obie
dłonie.
- Panie Jones, proszę mi wierzyć, szczerze teraz żałuję mojej decyzji. Zdaję sobie
sprawę, że absolutnie nie miałam prawa przywłaszczać sobie pańskiego nazwiska.
- Przywłaszczać? Ciekawe słowo.
- Jednakże - brnęła dalej - muszę stwierdzić, że nigdy nie wynikłyby z tego żadne
kłopoty, gdyby nie udzielił pan tak szczegółowego wywiadu korespondentowi „Latającego
Agenta”.
- Otfordowi?
- Czy mogę spytać, po co pan właściwie z nim rozmawiał? Gdyby zachował pan
milczenie, moglibyśmy obydwoje przejść nad tym do porządku. W końcu tyle jest Jonesów na
świecie! Nikt by się nie domyślił żadnych powiązań między nami.
- To prawdziwy pech, że stało się inaczej...
- Niech pan nie będzie śmieszny. - Nie składała już rąk, lecz rozłożyła je szeroko. -
Gdyby pan z nim nie rozmawiał, nikt nie zwróciłby uwagi na zbieżność nazwisk. Niestety, na
moje nieszczęście oświadczył pan reporterowi, że „z prawdziwym entuzjazmem” połączy się
pan ze swoją żoną, fotograficzką!
Kiwnął twierdząco głową.
- Owszem, chyba tak się wyraziłem.
- Proszę się nie obrażać, ale muszę zapytać, czemu, na miłość boską, zrobił pan coś tak
lekkomyślnego i niemądrego? Co pan sobie myślał?
Przez chwilę patrzył na nią uważnie, a potem przeszedł przez pokój i stanął naprzeciw
jej krzesła.
- Pani Jones, sądzę, że skomplikowała mi pani życie, a sama znalazła się być może w
śmiertelnym niebezpieczeństwie. To sobie myślę.
Odchyliła się do tyłu na krześle.
- Nie rozumiem.
- Czy niepokoi panią słowo „skomplikowała” czy „niebezpieczeństwo”?
Poczuła, że pieką ją policzki.
- Rozumiem, co pan miał na myśli, mówiąc o komplikacjach, zwłaszcza w tym
kontekście.
- Znakomicie. Zrobiliśmy pewne postępy. Zmarszczyła brwi.
- Ale dlaczego miałabym się znaleźć w niebezpieczeństwie?
- Ta strona całej sprawy też jest skomplikowana. Ujęła drżącą dłonią bibularz.
- Czy zechce mi pan wytłumaczyć, co to znaczy? Westchnął ciężko, przemierzając
tam i z powrotem odległość między biurkiem a oknem.
- Spróbuję, ale zajmie to trochę czasu.
- Proszę od razu przejść do sedna sprawy. Zatrzymał się i spojrzał przez okno na mały
ogródek.
- Przypomina pani sobie tę noc, kiedy opuściła pani Dom Wiedzy Tajemnej ukrytym
przejściem?
- Trudno mi o tym zapomnieć. - Coś jej nagle zaświtało. - Skoro pan żyje, czyje
zwłoki znaleziono w muzeum? Te, które gospodyni i jej mąż uznali za ciało Gabriela Jonesa?
- To był jeden z napastników, których wyśledziła pani wtedy wśród drzew. Z żalem
stwierdzam, że drugiemu udało się umknąć, chociaż nie zdołał zabrać rzeczy, którą razem z
kompanem zamierzali skraść. Widzi pani, była ona dosyć ciężka. Tylko dwie osoby zdołałyby
ją udźwignąć.
- Gazeta pisała, że w muzeum wydarzył się wypadek - ciągnęła Venetia. - I że, jak
sobie przypominam, jakiś ciężki, kamienny eksponat spadł na ofiarę.
- No cóż, zapewne w taki właśnie sposób opisano tę śmierć.
- Nie rozumiem, dlaczego Willardowie uznali zwłoki rabusia za pańskie.
- Służba w Domu Wiedzy Tajemnej została odpowiednio pouczona - odparł z obojętną
miną. - No i hojnie wynagrodzona.
A więc służący skłamali, pomyślała. Po raz drugi lodowaty dreszcz przebiegł jej po
plecach. Czuła się tak, jakby brnęła przez bardzo głęboką, mętną wodę. W gruncie rzeczy
wcale nie miała ochoty dowiadywać się niczego więcej o sekretach towarzystwa, lecz w jej
przypadku błogosławiona nieświadomość mogła spowodować niemiłe konsekwencje.
- A zatem nie było żadnego pożaru i zbiory nie uległy zniszczeniu?
- Nie było pożaru, a zbiory nadal są w doskonałym stanie, choć wiele z nich
przeniesiono, ze względu na bezpieczeństwo, do Wielkiej Krypty.
- Dlaczego pozwolił pan przekonać prasę, że to pańskie zwłoki?
- Chciałem zyskać w ten sposób na czasie i zmylić szyki łotrowi, który nasłał dwóch
rabusiów na Dom Wiedzy Tajemnej. To od dawna znana strategia.
- Moim zdaniem ściganie złoczyńców należy do policji. Odwrócił się do niej z
tajemniczym uśmiechem.
- Z pewnością słyszała pani wystarczająco dużo o różnych osobliwych cechach
towarzystwa, żeby zdać sobie sprawę, iż wmieszanie się w tę aferę policji to ostatnia rzecz,
jakiej pragnęliby jego członkowie. Wytropienie nikczemnika jest moim zadaniem.
- Dlaczego towarzystwo wybrało właśnie pana?
- Można by rzec, że odziedziczyłem ten problem - odparł i uśmiechnął się, ale krzywo,
bez humoru.
- Nie rozumiem.
- Wiem, proszę mi wierzyć. Niestety, gdyby miała pani w pełni zrozumieć, na jakie
niebezpieczeństwo się naraziła, musiałbym pani wyjawić pewne najściślej tajne sekrety
towarzystwa.
- Szczerze mówiąc, wolałabym, żeby pan tego nie robił.
- Nie mamy wyboru. Nie teraz, kiedy postanowiła pani nosić nazwisko Jones. -
Przyglądał się jej przez chwilę przenikliwie, niczym czarnoksiężnik. - W końcu jesteśmy
mężem i żoną, a zatem nie powinno być między nami żadnych sekretów.
Zaparło jej dech. Dopiero po jakichś kilku sekundach zdołała oprzytomnieć i
odzyskała mowę.
- To nie jest odpowiedni moment, żeby dawać wyraz pańskiemu dość osobliwemu
poczuciu humoru. Żądam wyjaśnień, i to natychmiast. Zasłużyłam sobie na nie.
- Doskonale. Jak już powiedziałem, w mniejszym lub większym stopniu
odziedziczyłem ten problem.
- Jak do tego doszło?
Zaczął krążyć wolnym krokiem po gabinecie, jakby w poszukiwaniu łupu, i zatrzymał
się przed dwiema oprawionymi w ramy fotografiami, wiszącymi na ścianie. Najpierw
przyjrzał się uważnie portretowi ciemnowłosej kobiety, potem zdjęciu krzepkiego mężczyzny.
- Czy to pani ojciec?
- Tak. Półtora roku temu zginął wraz z matką w katastrofie kolejowej. Fotografie
zrobiłam na krótko przed ich śmiercią.
- Proszę przyjąć wyrazy współczucia.
- Dziękuję. - Zrobiła znaczącą pauzę. - Mówił pan, że... Znów zaczął krążyć w
napięciu po pokoju.
- Wspomniałem, że śledzę pewnego osobnika, który wysłał złoczyńców do Domu
Wiedzy Tajemnej.
- Tak.
- Nie powiedziałem pani, co mieli tam zamiar skraść.
- Przypuszczam, że jeden z wartościowych przedmiotów. Zatrzymał się, odwrócił i
zmierzył ją spojrzeniem.
- Wyjątkowo dziwne w całej tej sprawie jest to, że przedmiot, który chcieli zrabować,
nie miał szczególnej wartości, ani naukowej, ani pieniężnej. Był to ciężki, okuty kufer,
liczący dwieście lat. Może go pani pamięta? Na pokrytym złotą blachą wieku miał deseń z
liści i krótki łaciński napis.
Spróbowała przypomnieć sobie różne niepokojące eksponaty spośród
fotografowanych przez siebie zbiorów. Tak, pamiętała go.
- Owszem, wiem, o który chodzi. Mówił pan, że nie przedstawiał specjalnej wartości,
ale miał przecież złote wieko.
- Tylko z cienkiej blaszki. - Wzruszył ramionami.
- Proszę wybaczyć - Venetia lekko odkaszlnęła - ale złoto jest zawsze złotem. Kufer
mógł się wydawać nędznemu złodziejaszkowi czymś cenniejszym niż członkom towarzystwa.
- Złodziej, któremu zależałoby tylko na korzyści, wybrałby raczej któryś z mniejszych,
wysadzanych drogimi kamieniami przedmiotów, a nie kufer tak ciężki, że musiało go
dźwigać aż dwóch ludzi.
- Rozumiem, o co panu chodzi - odparła po chwili namysłu. - No cóż, może złodziej
spodziewał się, że coś cennego spoczywa w środku.
- Kufer był pusty i otwarty, bo to, co się w nim znajdowało wcześniej, skradziono już
kilka miesięcy temu.
- Widzę z przykrością, że chyba towarzystwo nie najlepiej sobie radzi z pilnowaniem
swoich drogocenności.
- Muszę przyznać, choć poniewczasie, że właśnie w tę kwestię jestem zamieszany.
Postanowiła zignorować tę dziwaczną uwagę.
- Co zatem było w kufrze?
- Notatnik. - I to wszystko?
- Proszę mi wierzyć, mnie także to zaskoczyło. Niech mi będzie wolno wyjaśnić
wszystko do końca. Kufer i notatnik stanowiły część wyposażenia tajemnej pracowni
pewnego alchemika, który żył pod koniec XVII wieku. Zmarł tam zresztą. Przez dwa stulecia
nikt nie potrafił dociec, gdzie się znajduje. W końcu jednak odnaleziono ją i przeszukano.
- Jak ją odkryto?
- Dwom członkom towarzystwa udało się odczytać kilka zaszyfrowanych listów, które
alchemik napisał, zanim po raz ostatni zaszył się w swoim laboratorium. Były w nich
wskazówki, które powiązano ze sobą.
- Wspominał pan o dwóch członkach towarzystwa. Czy to oni odnaleźli laboratorium?
- Tak.
- A pan był pewnie jednym z nich? - domyśliła się. Gabriel przestał krążyć po pokoju i
spojrzał na nią.
- Owszem. Drugi jest moim kuzynem. Chcieliśmy tego dokonać, bo alchemik był
naszym przodkiem, a także założycielem Towarzystwa Wiedzy Tajemnej.
- Rozumiem. Niech pan mówi dalej.
- Alchemik ów uważał, że ma pewne paranormalne zdolności. Przez całe lata usiłował
sporządzić przepis na wzmagający je eliksir. Był wręcz opętany tymi badaniami. W
niektórych ze swych ostatnich listów dat do zrozumienia, że bliski jest udoskonalenia tej
receptury. - Gabriel machnął lekko dłonią. - Przypuszczamy wraz z kuzynem, że znajdowała
się właśnie w skradzionym notatniku.
- Na miłość boską, jakiż rozumny człowiek może być tak głupi, żeby wierzyć, iż przed
dwustu laty jakiś alchemik sporządził eliksir wzmagający zdolności parapsychiczne?!
- Nie wiem - przyznał Gabriel - ale mogę pani powiedzieć jedno: kimkolwiek jest
złodziej, gotów był zabić, byle tylko zdobyć ten przeklęty przepis.
Kolejny lodowaty dreszcz przebiegł jej po plecach.
- Czy kogoś zamordowano z tego powodu? - Jednego z robotników, który pomagał
pakować skrzynie z zawartością laboratorium. Najwyraźniej został przekupiony, skradł
notatnik i przekazał go komuś. Ciało znaleziono w zaułku. Zakłuto go nożem. Zaschło jej w
gardle.
- To potworne.
- Mój kuzyn i ja straciliśmy sporo czasu, próbując dojść, kto przekupił robotnika i
zamordował go, ale było już za późno, ślad ostygł. Trzy miesiące później dwaj rabusie
próbowali się dostać do Domu Wiedzy Tajemnej i ukraść kufer.
- Jeśli złodziej miał już notatnik, po co wysyłał zbirów, aby kradli kufer, w którym już
niczego nie było?
- Co za trafne pytanie, pani Jones. Jedno z tych, na które nie znalazłem jeszcze
odpowiedzi.
- Coś za dużo tych pytań bez odpowiedzi.
- Istotnie. I obawiam się, że jeżeli szybko nie znajdę odpowiedzi, może umrzeć
kolejna osoba.
8
Venetia pobladła. Gabriel żałował tego, że ją przeraził, ale zrobił to dla jej własnego
dobra. Musiał jej jakoś dać do zrozumienia, że sytuacja jest poważna.
- A gdzie się podziewa pański kuzyn? - Venetia zmarszczyła brwi. - Ten, który
pomagał panu odnaleźć laboratorium?
- Caleba wezwano do domu z powodu pilnych spraw rodzinnych. Obawiam się, że
muszę odnaleźć notatnik i wyśledzić złodzieja sam.
- Czy ma pan należyte doświadczenie w tych sprawach?
- Nie za wielkie. W Domu Wiedzy Tajemnej byłem uczonym, badaczem, a nie
detektywem.
- No tak. - Venetia westchnęła. Jak wielką satysfakcją jest samo przebywanie w jej
obecności, pomyślał Gabriel. Okazała się jeszcze bardziej ujmująca niż w fantazjach, snutych
podczas ostatnich miesięcy. Modnie skrojona czarna suknia bez wątpienia nie była zalotna,
lecz jemu wydała się zaskakująco zmysłowa.
Dopasowany stanik z dekoltem wdzięcznie obejmował piersi. Obcisły ubiór podkreślał
linię talii i krągłość bioder. Spódnica pozwalała dojrzeć kostkę, a wdzięcznie wygięta
tiurniura dodawała Venetii dyskretnego, prowokującego uroku.
Zdał sobie sprawę, że mimo całej spostrzegawczości fotografa jest na szczęście
zupełnie nieświadoma uwodzicielskich walorów tego stroju. Niektórych mężczyzn mogłaby
odstręczać stanowczość Venetii, lecz cecha ta przyciągała go tak samo, jak widok zgrabnej,
drobnej kostki dziewczyny.
- Czy poczynił pan jakieś postępy w śledzeniu złodzieja? Najwyraźniej nie ufała jego
możliwościom.
- Przez ostatnie trzy miesiące mój kuzyn i ja podejrzewaliśmy, że kradzież może być
dziełem któregoś z członków towarzystwa, lecz ostatnio w to zwątpiłem. Jeśli jednak
wmieszał się tu ktoś obcy, krąg potencjalnych podejrzanych znacznie się powiększy.
- Ale nie może być zbyt duży Wątpię, by wiele osób wiedziało o istnieniu pańskiego
alchemika, nawet jeśli odkryto i przeszukano jego pracownię. A jeszcze mniej ludzi dałoby
choćby grosz za notatnik sprzed dwustu lat.
- Oby tak było. - Spojrzał jej prosto w oczy, pragnąc, żeby zrozumiała powagę
sytuacji. - Muszę pani powiedzieć jedno: nie cieszy mnie świadomość, że wplątała się pani w
tę sprawę.
- Mnie też to nie zachwyca. Jak pan może zauważył, panie Jones, prowadzę zakład
fotograficzny i nie mogę sobie pozwolić na to, żeby uczestniczyć w skandalu związanym z
alchemią, morderstwem i zmarłym mężem, który okazał wyjątkowy wręcz brak dobrego
smaku, wracając zza grobu. To mnie może zrujnować. A wtedy moja rodzina znajdzie się w
nędzy. Rozumie pan?
- Tak. Daję pani słowo, że zrobię wszystko, co można, żeby uchronić pani reputację aż
do rozwiązania całej sprawy, ale proszę mnie stąd nie wyrzucać. Groziłoby to pani zbyt
wielkim niebezpieczeństwem.
- Dlaczego coś miałoby mi grozić?
- Bo postanowiła pani uchodzić za wdowę po Gabrielu Jonesie.
- Gdyby nie pańska rozmowa z tym reporterem...
- Mówiłem z nim, bo musiałem działać szybko. Kiedy usłyszałem, co pani zrobiła, nie
miałem wyboru. Musiałem natychmiast wziąć panią pod ochronę.
- Przed czym?
- Przed osobą, która skradła notatnik i próbowała ukraść kufer.
- Czemu ten nędznik miałby się mną interesować?
- Dlatego - Gabriel starannie akcentował każde słowo - że jeśli zda on sobie sprawę z
pani istnienia i powiązania ze mną, może zacząć podejrzewać coś dziwnego. I bez wątpienia
zacznie się zastanawiać, czy ktoś jeszcze na niego nie poluje.
- Poluje? - Uniosła nieznacznie brwi. - Dziwnie się pan wyraża.
Gabriel poczuł, że szczęki zaciskają mu się ze złości.
- To bez znaczenia. Chcę tylko powiedzieć, że prędzej czy później zwróci pani
zapewne uwagę tego łotra. To tylko kwestia czasu. Zbyt wiele o tym świadczy.
- Jaką może mieć do mnie pretensję? Przecież ja tylko robię zdjęcia.
- Fotografie zbiorów Domu Wiedzy Tajemnej. I w dodatku utrzymuje pani, że została
moją żoną!
- Nadal nie rozumiem... - Nagle jej oczy się rozszerzyły. Zaczyna pojmować,
pomyślał. Widać to po niej.
- Złodziej miał powód, żeby chcieć kraść kufer - ciągnął. - I wie, że po nieudanej
próbie rabunku ukryto go w Wielkiej Kruchcie. Zdaje sobie sprawę, że nie ma już do niego
dostępu, lecz wie także, że może istnieć fotografia kufra.
- Teraz wiem. - Venetia znów odkaszlnęła.
- A kiedy się dowie, że to pani fotografowała zbiory, może także wyciągnąć inny
wniosek: że to pani ma negatywy. W końcu pani sama wspomniała kiedyś, że wielu
fotografów zachowuje negatywy wykonanych przez siebie prac.
- O Boże.
- Czy to już jasne, że może pani znaleźć się w niebezpieczeństwie?
- Tak. - Znów zacisnęła palce na piórze. - Co pan proponuje?
- Jeśli złodziej, jak podejrzewam, postanowi panią śledzić, może kręcić się w
sąsiedztwie, próbując się przekonać, czy istotnie jest pani wdową po mnie i czyja
przypadkiem nie żyję.
- Skąd pan wie?
- Zrobiłbym tak samo na jego miejscu. Znów otwarła szeroko oczy. Zignorował jej
przerażoną minę.
- Jeśli moje domysły okażą się trafne, zdołam ustalić, kim jest złoczyńca, zanim znów
popełni zbrodnię.
- Co pan właściwie chce robić? Postawi pan straż przy frontowych i tylnych drzwiach?
Na miłość boską, chyba pan rozumie, że podobne poczynania doprowadzą tylko do
najdzikszych plotek i domysłów. Nie zniosłabym podobnego rozgłosu.
- Zamierzam użyć bardziej wyrafinowanych metod.
- Oznajmi pan kolejnemu dziennikarzowi o swoim zaskakującym powrocie do świata
żywych? I o entuzjazmie, jaki w panu budzi perspektywa ponownego ujrzenia żony? To ma
być przykład wyrafinowanych, dyskretnych działań?
- Przypominam, że to pani sprowokowała sytuację, w której teraz ugrzęźliśmy.
- Niech pan nie próbuje przypisywać winy mnie! Skąd miałam wiedzieć, że
upozorował pan własną śmierć? - Zerwała się na równe nogi i stanęła z nim twarzą w twarz. -
Nawet nie przysłał mi pan listu czy telegramu z wiadomością, że nic się panu nie stało!
Dopiero teraz zrozumiał, że wpadła w gniew.
- Venetio... - Jak pan myśli, co czułam, kiedy wzięłam do ręki gazetę i przeczytałam w
niej o pańskiej śmierci?
- Wolałem pani w to wszystko nie wplątywać - powiedział z uporem. - Nie napisałem
niczego, bo myślałem, że tak będzie dla pani bezpieczniej.
Wyprostowała się.
- Żałosna wymówka! Gabriel poczuł, że i jego ogarnia złość.
- Sama pani powiedziała, że nie chce, żeby ktokolwiek wiedział o naszej wspólnej
nocy w Domu Wiedzy Tajemniej. Przypominam, że zamierzała pani przeżyć przelotny
romans i nigdy do niego nie wracać.
Zacisnęła wargi i usiadła z powrotem.
- To po prostu śmieszne. Kłócimy się, a mnie wciąż trudno uwierzyć, że pan żyje!
Zawahał się, jakby nagle zdał sobie sprawę z jej uczuć.
- Rozumiem, że był to dla pani wstrząs. Założyła ręce i zmierzyła go spojrzeniem.
- Czego pan właściwie ode mnie chce, panie Jones?
- Tego, żeby pani nadal grała wymyśloną przez siebie rolę. Proszę mnie wszystkim
przedstawić jako męża.
Nie odpowiedziała. Siedziała wyprostowana na krześle, patrząc na niego tak, jakby był
szaleńcem.
- Przecież to prosty i jednoznaczny plan - zapewnił. - Nie ma w nim nic trudnego.
Ludzie wiedzą już z gazet, że w zadziwiający sposób powróciłem do życia. Musi pani tylko
podtrzymywać tę wieść. Jako małżonkowi nie tylko z łatwością przyjdzie mi czuwać nad
panią, ale też będę mógł wytropić zbrodniarza, który może krążyć w pobliżu.
- Nic trudnego? - Wydęła wargi. - Proszę mi powiedzieć, w jaki sposób mogę
rozgłaszać, że mój mąż żyje, skoro zadałam sobie tyle trudu, by wszystkich zapewniać o
czymś wręcz przeciwnym?
- Po prostu zamieszkam tu razem z panią i pani rodziną. Nikt wtedy nie zwątpi w
naturę naszego związku.
- Jak to? Zamierza się pan tutaj wprowadzić?
- Niektórych ludzi bardzo by zaskoczyło, a nawet zaszokowało, gdyby pani mąż
zamieszkał w innej części miasta.
- W tych okolicznościach... - Venetia zaczerwieniła się - ... nie widzę podobnej
możliwości. Nie, nie może się pan tu zainstalować.
- Proszę być rozsądną. Wiadomo, że dom mężczyzny to jego twierdza... i tak dalej.
Ludzie zdziwiliby się, gdyby zmusiła mnie pani do zamieszkania gdzie indziej.
- Ten dom wcale nie przypomina twierdzy. W dodatku mieszka tutaj sporo osób. Nie
ma w nim żadnej wolnej sypialni.
- A służba? Gdzie sypiają?
- Mamy tylko gospodynię, panią Trench. Ma nieduży pokoik za kuchnią. Nie może
pan żądać, żebym kazała się jej stamtąd zabierać! Natychmiast by od nas odeszła. Wie pan,
jak dzisiaj trudno o dobrą gospodynię?
- No, ale gdzieś muszę spać. Daję słowo, nie jestem szczególnie wybredny. Większość
życia spędziłem na dalekich podróżach. Przywykłem do niewygód.
Przez chwilę patrzyła na niego w zamyśleniu.
- Hm, jest jedno wolne miejsce... - odparła w końcu.
- Świetnie. Na pewno mi wystarczy. - Spojrzał ku drzwiom. - A teraz może mnie pani
przedstawi innym członkom rodziny? Pewnie wszyscy stoją pod drzwiami i są zaniepokojeni,
co się tu dzieje.
- Skąd pan wie, że tam stoją? A zresztą cóż to pana obchodzi? - spytała gniewnie.
Potem wstała, okrążyła biurko i przeszła przez cały pokój. Kiedy otwarła drzwi, Gabriel
ujrzał gromadkę osób o zaniepokojonych twarzach. Gospodynię, starszą wiekiem damę, która
wyglądała na niezamężną ciotkę, ładną dziewczynę w wieku około szesnastu lat i małego
chłopca.
- To jest pan Jones - oznajmiła Venetia. - I zostanie u nas przez jakiś czas.
Cała gromadka wlepiła w niego oczy z minami, które wyrażały zdumienie i
zaciekawienie.
- Moja ciotka, pani Sawyer - przedstawiła Beatrice Venetia. - A to moja siostra
Amelia, brat Edward i nasza gospodyni, pani Trench.
- Witam panie. - Gabriel skłonił się uprzejmie, a potem posłał uśmiech Edwardowi,
który kurczowo ściskał obydwiema rękami ogromny kuchenny nóż.
- O, widzę, że znalazłem bratnią duszę!
9
Jak to, ulokowałaś go na strychu? - Amelia odstawiła tacę z przyborami do retuszu. -
Twojego męża?!
- To nieporozumienie. - Venetia chwyciła koniec dużej metalowej podstawki, która
podtrzymywała malowane tło z widokiem włoskiego ogrodu. - Pan Jones nie jest moim
mężem.
- No oczywiście, przecież wiem o tym - zniecierpliwiła się Amelia. - Ale inni powinni
wierzyć, że nim jest!
- Cała ta sytuacja - Venetia ustawiła tło za fotelem, w którym siadali klienci pozujący
do zdjęcia - nie powstała z mojej winy.
- Zależy, jak na to spojrzeć. - Amelia zaczęła grzebać wśród licznych rekwizytów. -
Co sobie pomyślą sąsiedzi, jeżeli odkryją, że upchnęłaś go na strychu?
- Nie miałam dużego wyboru. - Venetia przesunęła podstawkę pod tło i odeszła kilka
kroków wstecz, żeby się przyjrzeć rezultatowi. Nie oddam mu swojej sypialni i nie przeniosę
się na strych. Ani też nie wyślę tam ciebie, Edwarda czy ciotki Beatrice. To nie byłoby w
porządku.
- Nie uważam, żeby pan Jones żądał od ciebie narażania nas na niewygody. - Amelia
wybrała spośród rekwizytów wazę we włoskim stylu. - Wygląda na prawdziwego
dżentelmena.
- Jeżeli mu to odpowiada - mruknęła zgryźliwie Venetia. Wciąż jeszcze czuła złość,
napięcie i przykrą konsternację, które zajęły miejsce początkowej radości, że Gabriel żyje.
Szybko zrozumiała, że nie wrócił do niej po to, by znaleźć się znów w jej towarzystwie. O
nie, stanął tego ranka u jej drzwi, bo uznał, że pokrzyżowała mu plany schwytania złodzieja.
Nie powinna zapominać, że tym razem chodzi mu wyłącznie o jego plan. Nie pozwoli,
żeby po raz drugi złamał jej serce.
- Sąsiedzi - orzekła po namyśle Amelia - nie muszą koniecznie wiedzieć, że twój mąż
mieszka na strychu. Przecież nie będą nam chyba myszkować po domu?
- Oczywiście, że nie. - Venetia podeszła do kamery stojącej na trójnożnym statywie,
chcąc się przekonać, czy atelier wygląda, jak należy.
Dzięki malarskiemu doświadczeniu Beatrice malowane tło z włoskim ogrodem
wyglądało bardzo realistycznie, sugestywnie oraz doskonale pasowało do klasycznej statui
Hermesa i efektownych ruin rzymskiej świątyni. Kilka dodatków, jak waza, zapewniało
pożądany efekt.
Wynajmowanie zakładu, który mieścił się niedaleko od Sutton Lane, kosztowało
więcej od czynszu za dom, gdzie mieszkali, bo znajdował się przy o wiele wytworniejszej
ulicy. Venetia i jej bliscy uznali jednak, że się to opłaci. Ulokowanie pracowni miało odegrać
kluczową rolę w ich stylowym wizerunku, który chcieli zaprezentować klienteli.
Wybrany przez nich lokal był przedtem elegancką, dwukondygnacjową rezydencją
miejską. Właściciel podzielił wnętrze na dwie części. Górnego piętra, do którego prowadziło
oddzielne wejście, nikt na razie nie wynajął.
Venetia, Beatrice i Amelia postanowiły, że w pomieszczeniach od frontu znajdzie się
galeria. Ściany zawieszone były fotografiami Venetii, które klienci mogli oglądać i kupować.
Ciemnia, magazyn i garderoba dla klientów zajmowały pozostałą przestrzeń.
Samo atelier było pierwotnie małą cieplarnią. Kiedy pogoda na to pozwalała, przez
przeszklone ściany i sufit wpadało tam naturalne światło. Gdy jednak Venetia musiała robić
portrety w dni mgliste lub chmurne, korzystała z oświetlenia gazowego lub magnezji.
Ostatnio zastanawiała się nad zainwestowaniem w małe, napędzane gazem dynamo,
by móc eksperymentować z nowym, elektrycznym światłem. Dotychczas nie przepadała za
nim. Małe żaróweczki były słabe, w dodatku sporo kosztowały.
Uważała natomiast za prawdziwe szczęście, że udało się jej znaleźć ten mały domek z
przeszklonym pomieszczeniem. Większość jej kolegów pracowała w mrocznych salonach czy
bawialniach zaadaptowanych na pracownie lub w innych kiepsko oświetlonych wnętrzach, co
im nie pozwalało fotografować w razie złej pogody.
Wielu fotografów korzystało ze sproszkowanych substancji wybuchowych na bazie
magnezji, w odróżnieniu jednak od magnezji w stanie czystym, mieszanki mogły się okazać
nieprzewidywalne i niebezpieczne. Fachowe pisma fotograficzne pełne były doniesień o
zburzonych domach, poważnych obrażeniach lub nawet zgonach spowodowanych tymi
środkami.
Venetia, Amelia i Beatrice, pragnąc kontrolować naturalne oświetlenie w dawnej
cieplarni, wymyśliły skomplikowany system draperii, którymi poruszały za pomocą sznurów i
wielokrążków. Kilka dużych urządzeń podobnych z kształtu do parasoli i pokrytych
różnobarwnymi tkaninami, a także rozmaite kotary pomagały uzyskiwać rozproszone światło.
Lustra i inne gładkie, wypolerowane powierzchnie umożliwiały osiąganie interesujących
efektów artystycznych.
Tego dnia miały się odbyć dwie sesje fotograficzne. Obydwie klientki były
zamożnymi damami, którym zakład poleciła zadowolona z jego usług pani Chilcott. Mimo
bulwersujących przeżyć poranka Venetia szczerze chciała je zadowolić. Szybko zyskała sobie
reputację modnego fotografa, a nic nie mogło przynieść jej zakładowi większej korzyści niż
rekomendacja ustosunkowanych członków londyńskiego towarzystwa.
- Czy damska garderoba jest już gotowa?
- Tak. - Amelia przeniosła włoską wazę przez całe atelier i ustawiła ją obok fotela. -
Maud wysprzątała ją dziś rano.
Wyposażenie damskiej garderoby w stolik z marmurowym blatem, aksamitne kotary,
dywany i lustra, co kosztowało zawrotną sumę, okazało się dobrą inwestycją. Wiele mówiono
o tym urządzonym jak cacko pokoiku i Venetia wiedziała, że kilku nowych klientów właśnie
dlatego zamówiło sobie u niej portrety.
- Ciekawe, ile czasu zajmie panu Jonesowi wyśledzenie złoczyńcy - powiedziała
Amelia.
- Sam przyznaje, że to beznadziejna sprawa - odparła Venetia. - Brak mu
doświadczenia w podobnych poczynaniach. Powiedział też, że jak dotąd niewiele zdziałał,
choć tropi złodzieja już od trzech miesięcy. Chyba będę musiała się w to włączyć.
- Ażeby mu pomagać w śledztwie?! - Amelia aż podskoczyła.
- Owszem. - Venetia przesunęła nieznacznie trójnóg. - W przeciwnym razie nigdy się
go nie pozbędziemy. Przecież nie możemy w nieskończoność trzymać go na strychu!
- Czy on wie, że chciałabyś razem z nim ścigać tego typa? - Jeszcze z nim na ten temat
nie mówiłam. Nie było zresztą sposobności po temu. Zrobię to dziś wieczorem, już po
zamknięciu wystawy. Uparł się towarzyszyć mi podczas wernisażu.
- Hm... - Amelia spojrzała na nią.
- O co ci znów chodzi?
- Co prawda dopiero go poznałam, ale mam wrażenie, że chyba nie będzie
zachwycony żadnymi radami.
- A szkoda! - Venetia zmieniła pozycję jednego z parasoli. - W końcu zamieszkał u
nas z własnej woli. Jeśli chce mieszkać razem z nami, musi się liczyć z moim zdaniem.
- Spodziewam się, że wieczorem przyjdzie na wystawę prawdziwy tłum. Każdy będzie
ciekaw dowiedzieć się czegoś o niezwykłym powrocie pana Jonesa.
- Dobrze o tym wiem.
- W co się ubierzesz? Cała twoja garderoba jest czarna, bo przecież uchodziłaś za
wdowę. Nie masz żadnej modnej sukni w innym kolorze.
- Włożę to, co zamierzałam włożyć na dzisiejszy wieczór! - Venetia raz jeszcze
przesunęła odrobinę parasol. - Czarną suknię z czarnymi atłasowymi rozetkami wokół
dekoltu.
- Świętej pamięci mąż wraca z zaświatów i zamieszkuje na strychu, a wdowa po nim
nadal nosi żałobę! - Amelia pokiwała głową. - Jeśli chcesz znać moje zdanie, wygląda to dość
osobliwie.
- Pan Jones też jest osobliwy.
Amelia nieoczekiwanie uśmiechnęła się porozumiewawczo.
- Niektórzy, droga siostrzyczko, na pewno uznaliby za dość osobliwą ciebie, gdyby
tylko wiedzieli o twoich niecodziennych zdolnościach!
Venetia po raz ostatni nieznacznie poprawiła pozycję trójnożnego statywu.
- Na szczęście mam dość przyzwoitości i dobrych manier, żeby ukrywać moje
niezwykłe cechy przed dobrym towarzystwem.
10
Mam nadzieję, że nie uzna pan tego za obrazę. - Pani Trench, ciężko dysząc po długiej
wspinaczce na poddasze, otworzyła drzwi wiodące na strych. - Chyba pani Jones umieściła
pana w tej okropnej klitce tylko dlatego, że jest teraz trochę wzburzona. Na pewno zmieni
zdanie, kiedy dojdzie do siebie.
- Ciekawa uwaga, pani Trench - odparł Gabriel, który razem z małym Edwardem
usiłował upchać potężną walizę podróżną w ciasnym pomieszczeniu. - Dopiero co
rozmawiałem z nią w gabinecie i uznałem, że wcale nie jest wzburzona. - Spojrzał na
Edwarda, który podtrzymywał drugi koniec walizy. - Postawimy ją tutaj.
- Tak, proszę pana. - Chłopiec ostrożnie opuścił walizę na podłogę, najwyraźniej
bardzo rad, że poproszono go o spełnienie tak doniosłego obowiązku.
Pani Trench odsunęła spłowiałe firanki małego okienka.
- Przecież pani Jones strasznie się przejęła pańskim powrotem. Słyszałam, że bardzo
krótko była pana żoną, w końcu zaginął pan podczas miodowego miesiąca! Musiało to
naruszyć jej delikatną konstytucję. Trzeba trochę czasu, żeby oprzytomniała.
- Pójdę za pani radą. - Gabriel otrzepał ręce z kurzu i skinął na Edwarda. - Dziękuję ci
za pomoc.
- Proszę się nie martwić. - Edward uśmiechnął się nieśmiało. - Będzie tu panu
wygodnie. Na strychu nie ma pajęczyn ani myszy. Wiem o tym, bo czasem przychodziłem tu
się bawić, kiedy padał deszcz.
- Zdjąłeś mi ciężar z serca. - Gabriel powiesił długi, szary płaszcz na kołku.
- Jasne, że nie ma myszy ani pajęczyn! - fuknęła pani Trench. - Póki ja tu sprzątam, w
całym domu ma być czysto!
- Mam do pani całkowite zaufanie.
- Dziękuję panu! - Pani Trench wsparła zniszczone pracą dłonie na biodrach i zerknęła
ku wąskiemu łóżku, a potem przeniosła wzrok na Gabriela i przyjrzała mu się od stóp do
głów.
- Bałam się tego.
- Czego, pani Trench?
- Ze łóżko będzie za małe. I niewygodne.
- Na razie wystarczy. Pani Trench westchnęła zatroskana.
- Chyba poprzedni właściciele umieścili tutaj guwernantkę. Nie uchodzi, żeby tu
mieszkał pan domu.
- Mnie się tu podoba! - Edward podszedł do okienka i wskazał ręką na widok. - Można
stąd zobaczyć całą drogę do parku. Kiedy wieje wiatr, fruwa tam mnóstwo latawców, a w
nocy czasem puszczają ognie sztuczne.
Gabriel rozłożył ręce i zwrócił się z uśmiechem do pani Trench:
- No proszę, przemówił najwyższy autorytet. Z pewnością to najładniejsza sypialnia w
całym domu.
- Całkiem dla pana nieodpowiednia. - Gospodyni pokręciła głową. - Ale że nic innego
na razie nie ma, lepiej już o tym nie mówmy. Śniadanie zwykle podaję punkt o ósmej, żeby
pani Jones mogła wcześnie zacząć pracę w zakładzie. Ona lubi robić zdjęcia przy rannym
świetle. Wieczorem jemy kolację o siódmej, tak żeby panicz Edward mógł na nią zdążyć. Czy
to panu odpowiada?
- Znakomicie, pani Trench. - Gabriel niewiele sobie robił z tego, co powie Venetia,
jeśli przyjdzie mu coś zmienić w sprawie tak zasadniczej, jak pora posiłków.
- No, to dobrze. - Pani Trench się wycofała. - Proszę mi dać znać, gdyby pan czegoś
potrzebował.
- Dziękuję, pani Trench. Gdy za gospodynią zamknęły się drzwi, Edward powiedział
przyciszonym głosem:
- Ja wiem, że pan wcale nie jest moim szwagrem. Venetia wszystko mi powiedziała.
- Naprawdę?
- Mówiła - wyjaśnił pospiesznie chłopiec - że będziemy tylko tak udawać, póki pan
tutaj zostanie.
- Zadowolony jesteś z tego?
- Wcale nie. Cieszyłbym się, gdyby rzeczywiście tak było. - Tak?
- Tak! Widzi pan, to ja pomogłem Venetii wymyślić tę bajdę o pana śmierci. A teraz,
kiedy pan wrócił, wszystko wygląda całkiem prawdziwie.
- Chyba rozumiem, o co ci chodzi. - Gabriel przykucnął, próbując otworzyć walizę. -
Jaki fragment mojej historii wymyśliłeś?
- Ze pan spadł ze skały na Dzikim Zachodzie i utonął w rzece. - Edward wypiął
dumnie pierś. - To był niezły pomysł, prawda?
- Bardzo sprytny.
- Dziękuję. Venetia chciała, żeby pana zastrzeliła szajka opryszków podczas napadu
na pociąg.
- Przepięknie. Powiedz, czy miałem zginąć jak prawdziwy bohater Dzikiego Zachodu,
stawiając im opór aż do ostatniego strzału?
- Nie pamiętam, czy miał pan broń. - Edward zmarszczył czoło.
- Czyżby Venetia chciała, żebym walczył z opryszkami nieuzbrojony? - Gabriel
otworzył wreszcie walizę. - Pewnie pragnęła mieć zupełną pewność, że nie zdołam przeżyć?
- Według mnie to była wspaniała historia, ale ciocia Beatrice uważała, że dla
wytwornego towarzystwa będzie zbyt straszna. No, a wtedy Venetii przyszło do głowy, żeby
pana stratowało stado mustangów.
- Wyjątkowo przykra śmierć. A któż mnie uchronił od takiego losu?
- Amelia. Wolała, żeby pan zginął w jakiś bardziej romantyczny sposób, skoro miał to
być wasz miesiąc miodowy.
- I wtedy ty wymyśliłeś upadek ze skały?
- Tak. Cieszę się, że się panu podoba.
- Co za błyskotliwy pomysł. - Gabriel sięgnął do walizy po skórzane etui z przyborami
do golenia. - Gdyby zastrzelili mnie bandyci albo stratowały mustangi, trudno byłoby teraz
wytłumaczyć moją obecność w tym domu.
Edward z ciekawością zajrzał do walizy.
- Chyba pomyśleliśmy o wszystkim. Jak zawsze. Gabriel podniósł się i położył etui na
umywalce. Niełatwo musiało być małemu chłopcu podtrzymywać fikcję wdowieństwa
starszej siostry, mimo całej jego inteligencji.
- Widzę, że potrafisz udawać i masz w tym doświadczenie. - Aha.
- A mógłbyś mi poradzić, jak to robić?
- Pewnie, że tak. - Edward utkwił wzrok we wnętrzu walizy. - Ale to czasem niełatwe.
Trzeba uważać, żeby się nie zdradzić przed innymi, zwłaszcza przed panią Trench. Ona nie
powinna znać naszych sekretów.
Gabriel wiedział z własnego doświadczenia, że nie da się utrzymać służby w
nieświadomości rodzinnych sekretów. Zdumiewające, że Venetii i jej bliskim udawało się
ukrywać prawdę przez całe trzy miesiące pobytu w Londynie. Wątpił jednak, czy będą w
stanie robić tak w nieskończoność.
- Będę bardzo uważał - obiecał. Sięgnął znów do walizy po cały stos czystych koszul,
starając się nie zawadzić głową o niski pułap, i położył je w starej, obskurnej szafie.
Edward z prawdziwą fascynacją śledził każdy jego ruch.
- Może kiedyś, kiedy pan nie będzie zanadto zajęty, pójdziemy do parku puścić
latawca?
- Latawca?
- Przecież można to chyba robić razem ze szwagrem, prawda? - zaniepokoił się
Edward.
Gabriel wsparł się jedną ręką o belki niskiej powały.
- Kiedy tam byłeś ostatnio?
- Czasem chodziłem do parku z ciotką Beatrice, Venetią albo Amelią, ale nigdy nie
puszczałem latawca. A raz jeden z chłopców zapytał, czy nie pobawiłbym się z nimi, tylko że
ciocia mi nie pozwoliła.
- Dlaczego?
- Bo nie powinienem rozmawiać z ludźmi, zwłaszcza z dziećmi - wyjaśnił ze
smutkiem chłopiec. - One się boją, że wygadam nasze sekrety.
Za każdym razem malec mówił o sekretach, a nie o sekrecie.
- Pewnie trudno ci było udawać, że twoja siostra jest wdową?
- Paniczu, paniczu! - rozległ się z dołu głos pani Trench. - Ciocia powiada, żeby nie
zawracać głowy panu Jonesowi! Niech no panicz zejdzie do kuchni na kawałek placka ze
śliwkami!
Edward wzniósł oczy do góry, lecz ruszył, choć niechętnie, ku drzwiom. Tuż przy
nich odwrócił się i spojrzał na Gabriela.
- Wcale nie było mi trudno. Codziennie chodziła ubrana na czarno, rozumie pan?
Gabriel pokiwał głową.
- Rozumiem, to przecież najważniejsze.
- Ale one najbardziej się boją, żebym nie wygadał tego drugiego sekretu, o papie.
Odwrócił się na pięcie i zniknął za drzwiami.
Gabriel stał przez chwilę z pękiem krawatów w ręce, nasłuchując odgłosu kroków
chłopca na schodach.
Doprawdy, cóż to za dom pełen sekretów, pomyślał. Ale w końcu któryż dom nie ma
kilku własnych tajemnic?
11
Zdechły dwie kolejne ryby.
Pływały teraz tuż pod powierzchnią wody, a ich białe brzuchy połyskiwały srebrzyście
w świetle lampy gazowej.
Nowe akwarium było masywniejsze niż poprzednie. Miało pojemność równą trzem
wcześniejszym. Wykonano je z drewna wzmocnionego potężną metalową ramą. Przednia
ściana była ze szkła. Splątany gąszcz roślin wodnych służył za pożywienie i schronienie
zarówno zdobyczy, jak i drapieżnej bestii.
Zabójca wyłowił siatką jedną z martwych ryb. Dokładne badanie ich ciał miało
wykluczyć chorobę lub śmierć z przyczyn naturalnych, lecz wygląd rybich trucheł świadczył
o tym, że nowe gatunki roślin najwyraźniej nie wydzielały odpowiedniej ilości tlenu. W ciągu
ostatnich dni zdechła połowa ryb z akwarium.
Odtworzenie darwinowskiego świata w miniaturze okazało się czymś o wiele bardziej
skomplikowanym, niż można było uważać wcześniej. Prawa natury wydają się zadziwiająco
jasne i proste, kiedy się o nich myśli, lecz w praktyce wchodzi w grę zbyt wiele zmiennych
czynników. Należy brać pod uwagę temperaturę, pogodę, choroby, pożywienie, a nawet zbieg
okoliczności i przypadek, gdy ma się do czynienia z rzeczywistością.
Niezależnie jednak od gry zmiennych czynników, prawa te są niewzruszone. A
najbardziej podstawowe i najważniejsze z nich brzmi: tylko najlepiej przystosowane jednostki
mogą przeżyć.
Zabójca czerpał szczególną satysfakcję z oczywistego wniosku: tylko one zasługują na
przeżycie. Natura zadała sobie, rzecz jasna, sporo trudu, żeby w pewnym stopniu chronić
zdobycz. W końcu było to konieczne dla utrzymania równowagi. Co by zrobiła drapieżna
bestia, gdyby zabrakło zdobyczy?
Nie mogło jednak być wątpliwości co do tego, któremu z nich bezlitosne, nieuchronne
prawa naturalnego doboru przeznaczyły rolę zwycięzcy.
Świadomość, że role drapieżcy i zdobyczy wyznaczyła sama natura, głęboko
satysfakcjonowały zabójcę. Było dla niego czymś oczywistym, że silniejszy zawsze ma rację,
że jego przeznaczeniem jest pokonanie i obezwładnienie słabszego. A nawet że jest to jego
obowiązkiem. Współczucie i litość byłyby zaprzeczeniem naturalnego ładu.
Najlepiej przystosowany miał więc również obowiązek przekazać potomstwu cechy,
jakimi został obdarzony. Znalezienie odpowiedniej partnerki, zdrowej istoty płci odmiennej,
również wyposażonej w rozstrzygające o jej wyższości cechy, było koniecznością.
Zabójca się zamyślił. Za pierwszym razem doznał rozczarowania. Teraz jednak zyskał
zupełną pewność, że dokonał właściwego wyboru: znalazł kobietę posiadającą, według
wszelkiego prawdopodobieństwa, wyjątkowe uzdolnienia i chciał, żeby to ona była matką
jego potomstwa.
Położył śniętą rybę na stole sekcyjnym i sięgnął po nóż.
Nieruchome, nieludzkie ślepia wyprane z wszelkich uczuć śledziły go z wnętrza pełnej
paproci, przeszklonej skrzyni zajmującej całą ścianę pokoju.
Świat owadów, gadów i stworzeń wodnych dostarcza krańcowych przykładów doboru
naturalnego w swojej najczystszej postaci, pomyślał. Wyzuty jest z uczuć, wzruszeń, więzów
rodzinnych, namiętności i nie zna polityki. Życie jest w nim zredukowane do podstawowych
praw. Zabijać lub być zabijanym.
Zaczął badać śniętą rybę. Nieudane doświadczenia zawsze go wytrącały z równowagi,
ale też budziły w nim pewne zaciekawienie.
12
Dzisiejszego wieczoru Christopher Farley niewątpliwie ma panu wiele do
zawdzięczenia. - Adam Harrow powoli obrócił w palcach okrytej rękawiczką dłoni kieliszek
szampana. - Byłby tu i tak tłum ze względu na mistrzowskie prace małżonki, ale uważam, że
wieści o pana zadziwiającym powrocie zwiększyły liczbę gości.
Gabriel odwrócił wzrok od oprawionego w ramy zdjęcia i bacznie spojrzał na
szczupłego, zgrabnego młodzieńca, który przystanął przy nim.
Venetia przedstawiła go Harrowowi tuż po jego przybyciu na wystawę. Otaczał ją
teraz ciasny krąg osób złożony z kolegów po fachu, admiratorów jej sztuki i zwykłych
ciekawskich. Stała po drugiej stronie sali. Gabriel szybko się przekonał, że będzie mógł robić,
co mu się żywnie spodoba. Wernisaż był pozornie wydarzeniem towarzyskim, widział jednak,
że jego samozwańcza żona pod przykrywką rozmów o sztuce fotograficznej i wymianą
najświeższych ploteczek dba po prostu o własne interesy. Na szczęście Harrow okazał się
interesującym rozmówcą. Mówił przyciszonym, dystyngowanym głosem, a chłodny, lecz
zarazem świadczący o poczuciu humoru sposób bycia wskazywał, że jest to dżentelmen
przyzwyczajony brać z życia wszystko, co najlepsze, od klubów po kochanki, sztukę i wino.
Spodnie i koszula z wykładanym kołnierzykiem były ostatnim krzykiem mody. Jasnobrązowe
włosy nosił zaczesane z czoła i należycie napomadowane.
Rysy, subtelne i wyrafinowane, przypominały Gabrielowi eteryczną urodę rycerzy z
obrazów Burne'a - Jonesa. Znów sobie przypomniał, jak pospolite jest nazwisko Jones.
Venetia doszła widocznie do wniosku, że nikt nie zwróci uwagi na to, że w Londynie będzie o
jedną panią Jones więcej. Trudno jej się było dziwić.
- A więc to Farley stoi za tą wystawą? - spytał.
- Tak. - Harrow pociągnął łyk szampana i odstawił kieliszek. - Ten człowiek
dysponuje niemałymi środkami i stał się czymś w rodzaju mecenasa fotografów. Wiadomo,
że jest hojny dla początkujących w tym zawodzie. Wynajmuje nawet dobrze wyposażoną
ciemnię rokującym nadzieje artystom, którzy nie mogą sobie pozwolić ani na własny zakład,
ani na odczynniki chemiczne. Walnie się też przyczynił do tego, by fotografię uznano za
prawdziwą sztukę. - Harrow uniósł subtelnie zarysowane brwi. - Niestety, jest to pogląd nadal
niechętnie uznawany w pewnych kręgach.
- Trudno w to uwierzyć, sądząc po dzisiejszym tłoku.
W rzęsiście oświetlonym wnętrzu roiło się od dobrze ubranych gości. Ze szklaneczką
szampana czy lemoniady krążyli oni wokół sali, ostentacyjnie wpatrując się w rozwieszone na
ścianach fotografie. Wystawione fotogramy, dzieła rozmaitych artystów, podzielone były na
kilka kategorii: pejzaży wiejskich, portretów, zabytków Londynu oraz tematów
artystycznych. Venetia wystawiła zarówno portrety, jak i fotografie zabytków.
Harrow wydał się Gabrielowi użytecznym źródłem informacji. Jeśli złodziej obracał
się w kręgach kolegów po fachu Venetii, mógł się tu znajdować tego wieczoru.
- Może by mi pan powiedział, kto jest kim? - zwrócił się do swego towarzysza. - Moja
żona rozmawia chyba z jakimiś ważnymi osobami.
Harrow spojrzał na niego bystro, ale potem wzruszył ramionami.
- Z miłą chęcią. Nie znam oczywiście wszystkich gości, mogę jednak wskazać kilku
najważniejszych. - Ruchem głowy zwrócił mu uwagę na dystyngowaną parę małżeńską w
średnim wieku. - To lord i lady Netherhampton. Uważają się za znawców sztuki. Fakt, że tu
dzisiaj przyszli, przydaje wystawie wagi.
- Rozumiem. Harrow uśmiechnął się dyskretnie.
- Słyszałem, że lady Netherhampton była niegdyś aktorką. Każdy z członków
towarzystwa traktuje tę przeszłość pobłażliwie, skoro udało się jej wyjść za lorda.
- Aktorskie rzemiosło musi jej pomagać przy obracaniu się w wielkim świecie.
- Nie wątpię! - Harrow się roześmiał. - To istotnie świat masek i fałszywych fasad,
czyż nie? - Wskazał na inną kobietę. - Dama, co stoi trochę dalej, wystrojona w różową
suknię, to pani Chilcott. Mąż jej bardzo stosownie opuścił ten padół dwa lata temu,
pozostawiając jej prawdziwą fortunę. Była jedną z pierwszych klientek pańskiej żony, potem
poleciła ją kilkorgu przyjaciół.
- Muszę pamiętać, żeby traktować ją uprzejmie, kiedy nas sobie przedstawią.
Harrow powiódł taksującym spojrzeniem po ciżbie i po chwili spytał:
- Widzi pan tego starszego dżentelmena z laską? Tego, który wygląda, jakby lada
chwila miał osunąć się na ziemię? To lord Ackland.
Gabriel zatrzymał wzrok na przygarbionym, siwowłosym jegomościu z gęstymi
bokobrodami, któremu towarzyszyła dużo młodsza, uderzająco atrakcyjna kobieta. Ackland,
choć i tak wspierał się na lasce, trzymał ją pod ramię w taki sposób, jakby chciał zaznaczyć,
że trzeba mu dodatkowej podpory. Obydwoje podziwiali jakiś portret.
- Tak, zwróciłem na niego uwagę.
- Wycofał się na wieś całe lata temu. Nigdy nie miał dziedzica. Cała fortuna dostanie
się dalszym krewnym.
- Chyba że ta urocza dama, która go podtrzymuje, namówi starszego pana do
małżeństwa?
- To tylko domysły. Mówią, że jest zgrzybiały i słabowity, lecz ta urocza istota może
sprawić, że odrodzi się fizycznie.
- Ileż może zdziałać piękna kobieta, nawet jeśli lekarze nie dają komuś wielkich
nadziei...
- Istotnie. Owa dama o wyjątkowych zdolnościach uzdrowicielskich to pani Rosalind
Fleming.
Gabriel zauważył, że Harrow powiedział te słowa nieco odmiennym tonem. Uleciało z
niego fałszywe rozbawienie, pojawiły się chłód i rzeczowość.
- A cóż się przytrafiło panu Flemingowi?
- Pytanie całkiem na miejscu. Dama ta jest, rzecz jasna, wdową.
Gabriel również okrążył salę. Tkwiący w nim łowca nie szukał jednak zdobyczy, tylko
walki. Inni widzowie też zresztą wyglądali tak, jakby za towarzyską fasadą kryły się groźne
bestie.
- A mężczyzna, który stoi za palmą w donicy? - spytał, wracając do Harrowa. - Nie
wygląda na kogoś, kto przyszedł tu tylko dla błahej pogawędki.
Człowiek, na którego wskazał, wydawał się wyobcowany z całej sali, jakby zajmował
w niej jakąś odrębną, przysługującą tylko jemu jednemu przestrzeń. Gabriel wyczuwał, że
komuś, kto by ją śmiał naruszyć, grozi zguba.
Harrow spojrzał we wskazanym kierunku i z lekka zmarszczył brwi..
- To Willows. Nie mogę panu wiele o nim powiedzieć. Pojawił się tutaj ledwie parę
miesięcy temu. Zbiera dzieła sztuki i różne antyki. Trzyma się na uboczu, ale niewątpliwie
jest bardzo bogaty. Chyba kupił kilka prac pańskiej żony do własnego, prywatnego muzeum.
- Ma żonę?
- Nie. A przynajmniej nic nam o tym nie wiadomo.
Gabriel chętnie by się dowiedział, kim są owi „my”, lecz instynktownie zaprzestał
wypytywania. Zapamiętał tylko nazwisko i ruszył w dalszy spacer po sali, szukając innych
osób emanujących tą samą, dziwnie groźną aurą.
Po kilku następnych minutach dodał trzy nazwiska do swojej prywatnej listy, w miarę
kolejnych komentarzy Harrowa. Szczególną uwagę zwrócił na mężczyznę, który zdaniem
jego towarzysza kolekcjonował fotografie Venetii.
- Moje gratulacje. Zna pan chyba każdą plotkę krążącą w towarzystwie - powiedział,
gdy Harrow w końcu przerwał, by zaczerpnąć tchu.
- W klubach można usłyszeć różne rzeczy. - Harrow znów upił łyk szampana. - Wie
pan, jak to jest.
- Nie było mnie przez jakiś czas w Londynie - przypomniał mu Gabriel. - Obawiam
się, że wypadłem z kursu.
To akurat prawda, pomyślał. Prawie nikt z zamkniętego we własnym gronie klanu
Jonesów nie dbał o sukcesy towarzyskie, co okazało się teraz sprzyjającą okolicznością, gdyż
mógł się obracać w wielkim świecie bez obawy rozpoznania.
- No tak. A prócz tego ta okropna amnezja po wypadku! Musiała, rzecz jasna, źle
wpłynąć na pańską pamięć.
Gabriel zrozumiał, że posunął się za daleko. Harrow był go zanadto ciekaw. To
niedobrze.
- Rzeczywiście - przytaknął.
- Kiedy po raz pierwszy przypomniał pan sobie, że ma żonę?
- Pewnego ranka, gdy jadłem śniadanie w hotelu w San Francisco - zaimprowizował
Gabriel. - Nagle mi zaświtało, że nie ma jej przy mnie. A zdawało mi się, że przecież powinna
być! Zacząłem się zastanawiać, czy jej gdzieś nie zostawiłem. I nagle odzyskałem całą
pamięć, jak w jednym oślepiającym rozbłysku.
Harrow uniósł brwi.
- Musiał się pan mocno uderzyć w głowę, żeby zapomnieć o pani Jones.
- Istotnie, ale jak się spadnie do kanionu głową w dół, może to mieć różne skutki. -
Powiódł spojrzeniem po sali aż do miejsca, gdzie Venetia stała pośród zbitej gromadki gości.
Jej Śniąca, najnowsza fotografia z cyklu Marzenia, wisiała za nią na ścianie.
Było to smutne, nastrojowe zdjęcie uśpionej dziewczyny, odzianej w rozwianą,
przejrzystą białą tkaninę. Gabriel już ją oglądał. Z bliska rozpoznał w modelce Amelię. Szarfę
z napisem PIERWSZA NAGRODA przypięto tuż obok. Harrow podążył za jego wzrokiem.
- Dziwne, że żona nadal ubiera się na czarno, mimo pańskiego powrotu do grona
żyjących.
- Wspominała mi, że nie ma eleganckiej sukni w innym kolorze. Nie miała czasu, żeby
kupić ją na dzisiejszą uroczystość.
- Z pewnością zrezygnuje teraz z żałoby na rzecz barwniejszych strojów.
Gabriel pozostawił tę uwagę bez komentarza, choć miał pewność, że Venetia wcale
nie zamierzała pobiec prosto do krawcowej, żeby uczcić jego powrót.
Jeden z mężczyzn, którzy tłoczyli się wokół Venetii, przysunął się jeszcze bliżej i
szepnął jej do ucha coś, co sprawiło, że się uśmiechnęła.
Gabriel nagle poczuł szczerą chęć, żeby przejść przez salę, złapać go za gardło i
wyrzucić na ulicę. Harrow spojrzał na niego.
- Chyba pana dotkliwie rozczarowało, że żona ma już ten wieczór z góry zajęty?
- Słucham? - spytał z roztargnieniem Gabriel. Uwagę jego wciąż przyciągał
mężczyzna stojący koło Venetii.
- Wątpię, żeby mężczyzna przez tak długi czas pozbawiony jej towarzystwa mógł się
cieszyć, że swój pierwszy wieczór razem z nią spędzi na wystawie fotograficznej?
Pobił mnie moją własną bronią, pomyślał Gabriel; młodszy rozmówca przeszedł do
ataku.
- Fotografie pańskiej żony są wprawdzie zadziwiające...
- Rzeczywiście. Szkoda, że nie można tego powiedzieć o innych.
Harrow wskazał fotografie na ścianach.
- Prace pani Jones mają w sobie jakąś moc, która udziela się widzowi, nieprawdaż? I
zmuszają go, żeby spojrzał na nie uważniej.
Gabriel przyjrzał się dokładnie fotografii, którą Harrow tak podziwiał. Był to jeden z
widoków architektury, lecz - odmiennie niż w pracach innych artystów - widniała także na
nim postać ludzka. Kobieta - po raz wtóry była nią Amelia - z parasolką w obleczonej
rękawiczką dłoni stała przed sklepionym wejściem do starego kościoła. Cała scena robiła
wrażenie czegoś wręcz widmowego.
- Zupełnie jakby ta dama była duchem, który postanowił się zmaterializować w naszej
obecności - zauważył Harrow. - Nie sądzi pan, że to wzmaga niesamowitą atmosferę
gotyckiej architektury?
- Ma pan rację. - Gabriel odwrócił się jednak w inną stronę i spostrzegł, że Willows
zmierza ku drzwiom wyjściowym.
- Pani Jones potrafi w każdej ze swoich fotografii dać wyraz jakiejś nieokreślonej
wrażliwości - ciągnął Harrow. - Wie pan, choć patrzyłem setki razy na jej fotografie, wciąż
nie mogę zrozumieć, co mnie do nich tak przyciąga. Pewnego razu zapytałem ją, w jaki
sposób udaje się jej wywierać tak głębokie wrażenie na widzu.
Willows gdzieś zniknął. Gabriel odwrócił się w stronę Harrowa.
- Przepraszam, zgubiłem wątek...
- Ma to chyba coś wspólnego z oświetleniem.
- Rozumna uwaga. Sztuka fotografii jest przecież umiejętnością odpowiedniego
uchwycenia świateł i cieni oraz przeniesienia ich na papier.
Harrow zacisnął usta, które utworzyły wąską linię.
- Każdy fotograf powie to panu i muszę przyznać, że będzie miał wiele racji.
Rozumiem, że oświetlenie jest problemem trudnym i złożonym, który wymaga intuicji i
artystycznego oka. Ale w przypadku pani Jones wchodzi w grę, jak przypuszczam, jeszcze
jakiś inny talent.
- Jakiego rodzaju? - spytał Gabriel, nagle zaintrygowany.
Harrow wskazał na postać widmowej dziewczyny.
- Zupełnie jakby pańska żona mogła dostrzec z góry coś wyjątkowego w swoich
motywach, coś, co nie dla wszystkich jest oczywiste, i wykorzystywała wszelkie aspekty
fotografii, aby przekazać owo coś w gotowym zdjęciu.
Gabriel raz jeszcze spojrzał na Amelię przed wejściem do kościoła.
- Jej fotografie mówią o sekretach. Harrow spojrzał na niego spod oka.
- Co pan ma na myśli?
Gabrielowi przyszły na myśl fotografie wykonane przez Venetię w Domu Wiedzy
Tajemnej. Jak świetnie umiała uchwycić zagadkowy charakter każdego obiektu! Nawet
wówczas, gdy chodziło tylko o precyzyjne, dokumentalne zdjęcie.
- Prace mojej żony coś ukazują i w równej mierze coś też skrywają. - Dziwne, jak
łatwo mu się nasunęły słowa: moja żona. - Właśnie tym przyciągają wzrok. W sumie ludzi
zawsze bardziej frapuje to, czego nie umieją rozwikłać, co im umyka.
- Tak, oczywiście - zgodził się Harrow. - Powab nieznanego! Nie ma nic ciekawszego
od pilnie strzeżonego sekretu.
- Owszem. Harrow zamyślił się, przechylając głowę na bok.
- Prawda, prawda! Powinienem wpaść na to wcześniej. Pańska żona fotografuje
sekrety.
Gabriel raz jeszcze spojrzał na fotografię i wzruszył ramionami.
- Myślałem, że to oczywiste.
- Przeciwnie! Proszę tylko przeczytać recenzje krytyków. Nie tylko nie potrafią ująć w
słowa tego, co stanowi o czarze zdjęć pańskiej żony, ale jeszcze narzekają, że ujęcie tematu
nie jest w nich dostatecznie klarowne.
- A więc ona miewa i negatywne recenzje? Harrow się roześmiał.
- Widzę, że to pana martwi. Może pan sobie oszczędzić czasu i energii. Prawdziwa
sztuka też spotyka się z krytyką. Tak bywa zawsze. - Spojrzał znów ku drugiemu końcowi
sali. - O, tam właśnie przy bufecie stoi jeden z tych pismaków.
Gabriel podążył za jego wzrokiem kolejny raz.
- Ach tak, pan Otford z „Latającego Agenta”. Już się z nim zetknąłem.
- To on wysmażył ten zdumiewający artykuł o pańskim powrocie? Założę się, że
znajdzie pan jego recenzenckie wypociny na temat prac pani Jones w jutrzejszym wydaniu
jego szmatławca.
- Chętnie bym się zapoznał z jego uwagami.
- Lepiej nie tracić czasu. - Ton Harrowa jawnie świadczył o pogardzie. - Zapewniam,
że przewyższyłby go pan wnikliwością. Powiedziałbym nawet, że ma pan więcej artystycznej
intuicji niż większość obecnych tu kolekcjonerów. - Urwał. - Nie mówiąc już o większości
mężów.
- Dziękuję, ale mam wrażenie, że niezupełnie rozumiem, do czego pan zmierza.
- Do tego, że większość mężczyzn w pańskiej sytuacji, po przekonaniu się, iż ich żony
potrafią zarobić na siebie, nie byłaby tym zachwycona.
Gabriel w duchu przyznał mu rację. Venetia, Beatrice i Amelia dzielnie walczyły o
przeżycie. Świat bardzo się zmienił w ciągu ostatniego półwiecza, lecz nie pod każdym
względem. Kobiety wciąż jeszcze mogły uprawiać tylko niektóre zawody. Prowadzenie
własnej firmy nie było czymś stosownym dla damy z wyższej sfery. A bez wątpienia Venetia
i jej bliscy do takiej właśnie sfery należeli.
- Moja żona jest artystką. Harrow zesztywniał.
- Czy pana czymś uraziłem? Zapewniam, że nie miałem takiego zamiaru. Szczerze
podziwiam jej sztukę.
Gabriel pociągnął łyk szampana i nie powiedział nic więcej.
- Proszę mi wierzyć, nie miałem nic złego na myśli. - Harrow ostrożnie przysunął się
bliżej. - Ma pan, co mnie zaskoczyło, bardzo nowoczesne poglądy. Niewielu mężów myśli w
sposób tak postępowy, jak pan.
- Lubię uchodzić za nowoczesnego - odparł Gabriel.
13
Venetia podchwyciła przelotne spojrzenie Harolda Burtona w chwili, gdy usiłowała
wymknąć się otaczającej ją kołem grupce fotografów - amatorów. Próbowała podążyć za nim
w tłumie, lecz nie było to łatwe. Na moment zniknął jej w ciżbie, potem dostrzegła go
ponownie. Stał tuż koło bocznych drzwi, na drugim końcu sali. Zobaczyła, jak rozgląda się
pospiesznie wokół siebie raz czy dwa razy, a potem wymyka na zewnątrz.
O nie, nie możesz mi uciec, pomyślała. Tym razem ci się nie uda. ty nędzny
człowieczku!
Żebrała wokół siebie czarną suknię, chcąc możliwie dyskretnie przedostać się do
drzwi, za którymi właśnie zniknął Burton, gdy nagle stanęła przed nią Agatha Chilcott, cała
na różowo. Ciężkie fałdy zasznurowanej z tyłu kreacji opadały kaskadą znad tiurniury tak
szerokiej, że dałoby się na niej postawić wazon z kwiatami. Masywny naszyjnik z różowych
kamieni zwisał z wydatnego biustu, wyeksponowanego dzięki dekoltowi.
Masa pracowicie spiętrzonych splotów, które niby korona otaczały jej głowę, miała
znacznie ciemniejszy odcień brązu niż reszta siwiejących włosów. Treskę mocno
podtrzymywało mnóstwo zdobionych drogimi kamieniami szpilek do włosów.
Agatha była bogatą i ustosunkowaną kobietą z wielką ilością wolnego czasu. Potrafiła
spędzać całe godziny na zbieraniu i puszczaniu w obieg najsmakowitszych ploteczek
krążących wśród londyńskiej socjety.
Venetia była jej szczerze wdzięczna jako jednej z pierwszych ważniejszych klientek.
Wykonała portret Agathy jako Kleopatry, który zrobił na modelce tak wielkie wrażenie, że
poleciła ją swoim znajomym.
- Droga pani Jones, przeczytałam w porannej prasie zdumiewające wieści o powrocie
pani męża! - Agatha zatrzymała się tuż przed nią, zagradzając jej drogę. - Musiała pani być
chyba oszołomiona nadmiarem wrażeń, dowiadując się, że żyje.
- Istotnie, było to wyjątkowo zaskakujące - odparła Venetia, usiłując wyminąć swoją
rozmówczynię w grzeczny sposób.
- Wprost mnie zdumiewa, że zdołała pani jednak przyjść wieczorem na wystawę -
ciągnęła zaaferowanym tonem Agatha.
- A czemuż miałabym się na niej nie pojawić? - Zniecierpliwiona Venetia wspięła się
na palce, usiłując sięgnąć spojrzeniem ponad głowami gości i przekonać się, czy Burton
wrócił na salę. - Ani przez chwilę nie miałam co do tego wątpliwości.
- Doprawdy? - Agatha chrząknęła znacząco. - Można by się spodziewać, że po takim
szoku, jakiego pani dzisiaj doznała, należałoby położyć się do łóżka na dzień czy dwa, żeby
wydobrzeć.
- Nonsens. - Venetia kilka razy złożyła i rozłożyła wachlarz z czarnego jedwabiu,
usiłując nie spuszczać oczu z bocznych drzwi. - Żadne nerwowe dolegliwości nie powinny
być przeszkodą w wypełnianiu zobowiązań.
Agatha spojrzała w stronę Gabriela, który rozmawiał właśnie z ciemnowłosym
okularnikiem, Christopherem Farleyem, fundatorem wystawy.
- Podziwiam siłę pani charakteru, moja droga.
- Dziękuję. To była konieczność. Proszę mi wybaczyć, ale...
- Jeśli nawet czuje pani w sobie dość siły, by sprostać zobowiązaniom, to można by
pomyśleć, że pan Jones winien mieć inne zdanie co do tego, jak spędzić dzisiejszy wieczór.
Venetia zatrzymała się, zaskoczona jej uwagą. Nie, to wykluczone, by Agatha
wiedziała, że Gabriel ma zamiar wytropić złoczyńcę!
- Bardzo przepraszam... - zaczęła ostrożnie - ...ale dlaczego pan Jones miałby mieć
inne zdanie?
- Można by się przecież spodziewać, że tak zdrowy i pełen męskiego wigoru
dżentelmen, przez długi czas pozbawiony naturalnych uczuć kochającej małżonki, gorąco
pragnąłby spędzić w domu pierwszy wieczór swego pobytu w Londynie.
- W domu?
- No, żeby się tak wyrazić, na łonie... rodziny. - Agatha złożyła obie dłonie w
rękawiczkach na swoim imponującym biuście. - Żeby... na nowo znaleźć się w intymnej
bliskości małżonki.
Venetia wreszcie zrozumiała, o co jej chodziło, i niemal doznała wstrząsu. Poczuła, że
palą ją policzki. Coś okropnego! Czy każdy na tej sali rozmyśla teraz o jej intymnej bliskości
z Gabrielem? I zastanawia się, czemu nie są tego wieczoru razem w łóżku? Tak bardzo
przejęła się mnóstwem trudności, którym musiała stawić czoło, że zapomniała o jednym. O
tym, iż publiczność okaże się zafascynowana romantycznym aspektem całej sprawy.
- Proszę się nie martwić - z wysiłkiem zdobyła się na równie promienny uśmiech, jak
wtedy, gdy zapewniała Agathę, że dużego pieprzyka nie będzie widać na jej zdjęciu w
przebraniu Kleopatry. - Odbyłam dziś z panem Jonesem długą i miłą pogawędkę.
Omówiliśmy w niej wszystkie najnowsze wieści.
- Pogawędkę? Przecież artykuł w „Latającym Agencie” wyraźnie mówił, że pan Jones
gorąco pragnie znów się z panią... połączyć.
- Ależ moja droga, w końcu jest pani kobietą światową. Z pewnością pani wie, że
nawet najbardziej entuzjastyczne powitania nie zabierają zbyt wiele czasu.
- Och, być może, ale wyraźnie widziałam, że pan Jones przez większą część wieczoru
stał po drugiej stronie tej sali.
- Cóż z tego?
- Należałoby się spodziewać, że nie będzie dziś pani odstępował.
- Zapewniam panią, że pan Jones ma się czym zajmować. Agatha spojrzała na nią
zimno.
- Doprawdy? - Nagle jej mina złagodniała. - Ach, chyba zrozumiałam, w czym
problem.
- Nie ma żadnego problemu, pani Chilcott.
- Nonsens, moja droga. Nie ma się czego wstydzić. To najzupełniej zrozumiałe, że
rozdzieleni ze sobą na długo małżonkowie mogą się potem poczuć nieco skrępowani.
- Oczywiście. - Venetia uchwyciła się skwapliwie tego wyjaśnienia. - Nawet bardzo
skrępowani.
- Zwłaszcza w podobnych okolicznościach - dodała dyskretnie Agatha.
- Jakich okolicznościach?
- Doszły mnie słuchy, że pan Jones zaginął akurat podczas waszego miesiąca
miodowego.
- Istotnie. I niech pani weźmie pod uwagę, że bez wieści! Spadł przecież do
głębokiego kanionu i w nurt burzliwej rzeki. Uznano go za zmarłego. To tragiczne, ale takie
rzeczy się zdarzają. Zwłaszcza na Dzikim Zachodzie.
- Ale to znaczy, że brakło pani sposobności, by nawyknąć do małżeńskich
obowiązków, moja droga!
Venetii zaschło w ustach.
- Do... małżeńskich obowiązków? Agatha poklepała ją po okrytym długą rękawiczką
ramieniu.
- Ależ pani jest dzisiaj spięta i niespokojna...
- Nic podobnego.
- Nie dziwię się wcale temu nerwowemu podnieceniu. Bez wątpienia odczuwała je
pani również podczas miodowego miesiąca, czyż nie tak?
- Hm... owszem... istotnie. - Venetia zdobyła się na najradośniejszy z uśmiechów. - Na
szczęście pan Jones liczy się z moją wrażliwością.
- Miło mi to słyszeć, pani Jones! Mimo wszystko spodziewam się, że zechce pani
przyjąć radę od starszej i być może bardziej doświadczonej kobiety?
- Nie sądzę, żebym jej potrzebowała. Dziękuję bardzo.
- Zapewniam panią, że zdrowy, pełen tężyzny mężczyzna po długiej rozłące z żoną
będzie przejawiał pewne naturalne, a pilne pragnienia.
Venetia oniemiała.
- Pragnienia? Agatha zniżyła głos i przysunęła się do niej jeszcze bliżej.
- Radzę, aby bez zwłoki uczynić im zadość, moja droga. Chyba pani nie chce, żeby
pan Jones poszukał sobie sposobności do odprężenia się gdzie indziej?
- O Boże. - Venetia poczuła przeraźliwą pustkę w głowie.
- Sądząc z wyrazu twarzy, nie zdążyła pani jednak nawyknąć do obowiązków
małżeńskich... przed fatalnym wypadkiem pana Jonesa. - Agatha trzepnęła Venetię
wachlarzem po nadgarstku. - Proszę mi wierzyć, nie są one tak przykre, jak niektórzy
chcieliby sądzić! - Przymrużyła jedno oko. - W każdym razie nie wtedy, gdy mąż wydaje się
kimś tak zdrowym i pełnym tężyzny jak pan Jones.
I z błogim uśmiechem na ustach zniknęła w tłumie.
Venetii dopiero po chwili udało się zamknąć usta. Opanowała się jednak siłą woli i
ruszyła do drzwi, lecz już ze świadomością, że ludzie spoglądają na nią raczej dziwnie.
Najwidoczniej wszyscy myśleli to samo, co Agatha. Poczuła, że się czerwieni.
Znalazła się doprawdy w kłopotliwym położeniu. Nieraz leżała bezsennie,
rozpamiętując tę jedyną noc z Gabrielem i opłakując jego utratę. A teraz zrozumiała, że
chodziło mu tylko o interes towarzystwa i że ani przez chwilę nie brał pod uwagę stanu jej
nerwów. Doprawdy, mężczyźni nie potrafią zważać na cudze uczucia!
Gdy wreszcie dobrnęła do drzwi, przez które wymknął się Burton, spojrzała ku
Gabrielowi. Kilka minut przedtem rozmawiał z Christopherem Farleyem, teraz nie mogła go
jednak dojrzeć. Może wyszedł, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza? Sama miałaby na to
ochotę, ale niestety musiała teraz zrobić coś innego i ważniejszego. Oby tylko Burton nie
opuścił wystawy podczas jej rozmowy z panią Chilcott o obowiązkach małżeńskich.
Z rzęsiście oświetlonej sali przeszła w mrok korytarza, zamykając za sobą drzwi.
Przez chwilę stała bez ruchu, czekając, aż oczy przywykną do ciemności. Przez wysoko
umieszczone okna klatki schodowej wpadało trochę księżycowego blasku, tak że mogła
dojrzeć rząd zamkniętych drzwi w pasażu.
Nasłuchiwała kroków Burtona, ale do jej uszu dolatywał tylko zza ściany słaby odgłos
gwaru gości. Ruszyła przed siebie wolnym krokiem, dziwiąc się, czemu Burton wybrał tę
właśnie drogę. Nie po raź pierwszy gościła w salach wystawowych Farleya. W ostatnich
tygodniach odwiedzała je przy różnych okazjach, żeby omawiać sprawy zawodowe.
Christopher Farley zainteresował się jej zdjęciami, gdy tylko pokazała mu kilka z nich. Dawał
jej porady tyczące spraw finansowych i polecił ją kilku pierwszym, ważnym klientkom. W
dowód wdzięczności ofiarowała mu kilka fotografii, które mógł wystawiać i sprzedawać.
Dzięki wizytom u niego orientowała się nieźle w rozkładzie wnętrz na tym piętrze.
Korytarz, gdzie właśnie stała, skrzyżowany był w połowie długości z innym, gdzie
znajdowało się biuro Farleya. Podeszła cicho ku temu skrzyżowaniu i zajrzała w ów drugi
korytarz, jeszcze bardziej mroczny. Przez przeszklone drzwi biura nie przeświecało światło
lamp gazowych, jedynie poświata księżyca, szarawa plama majaczyła niewyraźnie w gęstym
mroku. Pokój obok biura, przeznaczony dla dwóch urzędników Farleya, również nie był
oświetlony.
Cofnęła się ku głównemu korytarzowi. Wiedziała, że znajdują się tam trzy
pomieszczenia biurowe, obszerny magazyn i ciemnia. Pracownicy firmy korzystali z niej,
żeby robić dodatkowe odbitki fotografii oferowanych do sprzedaży w salach wystawowych.
Farley znany był z tego, że pozwalał utalentowanym, a niezamożnym fotografom korzystać
ze swoich urządzeń. Nie przypuszczała jednak, by Harold Burton chciał wejść do magazynu
czy ciemni. Miał przecież własną, małą pracownię z własnym wyposażeniem.
Mógł co prawda postanowić, że opuści wystawę schodami na końcu korytarza. Dużo
mniej czasu zajęłoby mu jednak wyślizgnięcie się głównym wejściem, droga przez ładny
westybul wiodła prosto na ruchliwą ulicę schody na końcu korytarza, w którym stała,
prowadziły na boczną uliczkę.
Gdyby Burton istotnie opuścił tamtędy budynek, straciłaby wszelkie szanse spotkania
go tego wieczoru. Istniała wszakże jeszcze jedna możliwość. Etyka zawodowa Burtona nie
była, jak dobrze wiedziała, nieskazitelna. Może postanowił rozejrzeć się po biurze Farleya? Z
pewnością mógł tam znaleźć wiele informacji o jego klienteli. Chyba nie oparłby się takiej
pokusie.
Stąpając jak najciszej, żeby się nie zdradzić, weszła w korytarz wiodący do biura. Już
po kilku krokach dobiegł ją słaby odgłos drzwi otwierających się w drugim z korytarzy.
Ruszyła pospiesznie w przeciwną stronę, żeby odciąć Burtonowi drogę, lecz nagle coś ją
zaniepokoiło i przerażona niespodziewaną myślą przystanęła.
Jeżeli był to Burton, zachowywał się doprawdy bardzo tajemniczo. Czego tu
właściwie szukał? Odkrycie jego zamiarów mogło się jej opłacić, nawet jeśli chodziło o coś
błahego.
Doszła na palcach do miejsca, gdzie przecinały się obydwa korytarze, i zatrzymała się
tuż przy nim. Słabe odgłosy gwaru z sali wystawowej ledwie tu docierały. Poczuła się
przeraźliwie osamotniona.
W drugim z korytarzy rozległy się kroki. A więc Burton nie poszedł w jej kierunku.
Zmierzał ku tylnym schodom. Za parę sekund zniknie jej z oczu i jeśli natychmiast nie
zacznie działać, umknie jej.
Coś ją jednak powstrzymywało. Nie bała się Burtona; była co prawda na niego
wściekła, ale nie czuła przed nim lęku. Czemu więc się teraz wahała?
Zebrała suknię i starając się trzymać nerwy na wodzy, zagłębiła się po cichu w drugi
korytarz.
W świetle księżyca ujrzała sylwetkę człowieka w długim płaszczu i cylindrze. Szedł
szybko w przeciwnym niż ona kierunku, zmierzając najwyraźniej ku klatce schodowej.
Był to ktoś stanowczo wyższy od Burtona. Nie przemykał się wcale chyłkiem, jak
zwykł robić tamten. Szedł swobodnie, miarowym krokiem, z zaskakującą gracją, która
świadczyła o sile i mocy. Całkiem jak Gabriel, pomyślała.
Skoncentrowała się intensywnie, jakby był to klient pozujący do zdjęcia. Chciała
dostrzec choćby skrawek jego aury.
Światło i mrok zamieniły się miejscami: ujrzała korytarz niczym na negatywie
fotograficznym. Wokół człowieka w cylindrze ukazała się pulsująca aura. W mroku rozbłysły
ciepłe i zimne barwy energii.
Ogarnął ją nagle strach. Widywała już wiele różnych rodzajów aury, ale żadna nie
była tak przerażająca. Czuła, że patrzy na wybuch zdumiewająco groźnej energii, wydzielanej
przez osobliwą, anormalną żądzę. Intuicyjnie wyczuła, że nie chodzi o ten jej rodzaj, który
mogłaby zaspokoić kobieta.
Wręcz się modliła, żeby nigdy nie było jej dane poznać natury straszliwych pragnień,
które ta niesamowita istota pragnęła ugasić. Ku jej niewypowiedzianej uldze postać dotarła
jednak do schodów i znikła. Venetia tkwiła bez ruchu w miejscu, zbyt przerażona, żeby
cokolwiek zrobić.
Potem przypomniała sobie o Haroldzie Burtonie, lecz zdjął ją nagły strach. Z trudem
podeszła korytarzem ku ciemni. Zapukała do niej.
- Panie Burton! Nie było odpowiedzi. - Jest pan tam? Grobowa cisza sprawiła, że
zjeżyły się jej włosy na karku.
Nie należało dłużej zwlekać. Czuła, że w ciemni stało się coś strasznego. Wiedziała,
że Harold Burton zapewne nie odpowie już nigdy na żadne pukanie.
Przekręciła gałkę i powoli otwarła drzwi.
Ktoś odsunął ciężką kotarę, która zazwyczaj zasłaniała małe okienko ciemni. Blask
księżyca ukośną plamą padał na nieruchome ciało. Burton leżał na podłodze twarzą do góry,
patrząc niewidzącymi oczami w sufit.
- O Boże! Venetia uklękła przy zwłokach. Suknia ułożyła się półkoliście wokół niej.
Drżącymi palcami próbowała namacać puls, ale bezskutecznie. Z Burtona uleciało życie,
ciało zaczynało już stygnąć.
Wtedy ujrzała butelkę brandy i przewróconą szklaneczkę na stole. Krople alkoholu
skapywały na ziemię. Poczuła woń trunku.
- Kto tu, u diabła, jest?! - głos Gabriela, choć stłumiony, zabrzmiał groźnie. Venetia
zerwała się na nogi, zataczając się przy tym, i o mało nie krzyknęła.
- Skąd pan się tutaj wziął?
- Spostrzegłem, że pani wyszła i długo nie wraca. Postanowiłem przekonać się, co
panią zatrzymało.
Spostrzegła, że Gabriel kurczowo ściska ręką gałkę u drzwi. Skoncentrowała się i
ujrzała wokół niego rozbłysk mrocznej energii.
- Czy wszystko z panią w porządku?
Gdy nie odpowiedziała mu od razu, puścił gałkę i chwycił ją za nadgarstki.
- Proszę mi odpowiedzieć. Czy wszystko w porządku?!
- Tak. - Z wysiłkiem powróciła do rzeczywistości. Znów widziała wszystko
normalnie. - Tak. Ze mną... w porządku.
Gabriel zapalił lampę gazową na stoliku i spojrzał na ciało.
- Kto to jest?
- Harold Burton. Był fotografem.
- Przyszła się tu pani z nim spotkać? - spytał lodowatym tonem.
- Nie. - Zadrżała lekko. - Owszem... tak. Nie, niezupełnie. To nie to, co pan myśli! -
Poniechała wyjaśnień. - Po prostu weszłam tu i znalazłam go.
- Czy ktoś go czymś ugodził?
- Nie sądzę. Nie ma tu krwi.
- Przecież nie zmarł śmiercią naturalną. Zastanowiło ją, czemu jest tego taki pewny. -
Ja też sądzę podobnie. Spojrzał na nią.
- Co pani o tym wszystkim wie?
- Ktoś stąd wyszedł tuż przede mną. Myślę, że mógł mieć z tym coś wspólnego. A
przynajmniej wie, co się tu stało.
- Widziała go pani? - głos Gabriela zabrzmiał ostro.
- Tylko przez chwilę, kiedy już był na schodach.
- Rozpoznała go pani? - Nie.
- Widziała go pani przedtem? - Pytanie padło jeszcze szybciej niż poprzednie.
Pokręciła głową przecząco.
- Przeszedł koło mnie, ale nie zauważył mojej obecności. Stałam w tym drugim
korytarzu i patrzyłam na niego zza rogu. Nie, na pewno mnie nie widział. Nawet się nie
zatrzymał.
Gabriel podszedł do stołu, z którego kapała brandy.
- Niech pan niczego nie dotyka! - powiedziała pospiesznie. - Szklanki też nie.
Znieruchomiał i spojrzał na nią.
- A niby dlaczego?
Wielu mężczyzn odczuwałoby rozdrażnienie, gdyby w podobnych okolicznościach
kobieta przybrała rozkazujący ton. Dama na widok trupa mogła dostać ataku nerwowego albo
waporów, tego się przynajmniej po niej spodziewano. Venetia zdała sobie jednak sprawę, że
Gabriel nie kwestionuje jej rozsądku ani trzeźwego osądu. Chciał po prostu wiedzieć, czemu
ostrzega go przed rozlaną brandy. Nabrała głęboko tchu.
- Są tylko dwie możliwości. - Spojrzała na pustą szklankę, a potem na bezwładne ciało
Burtona. - Może to samobójstwo. Zazwyczaj tak się wyjaśnia podobne przypadki. Trudno mi
jednak uwierzyć, żeby Harold Burton pragnął ze sobą skończyć. Nie wygląda na takiego.
- Co ma pani na myśli, mówiąc, że „zazwyczaj tak się wyjaśnia podobne przypadki”?
- Zapewne władze uznają, że Burton wypił brandy przyprawioną cyjankiem potasu.
Gabriel zacisnął jedną z dłoni w pięść, a potem ponownie ją rozwarł, jakby chciał
strząsnąć z palców coś, co do nich przylgnęło. Zaskoczył ją ten dziwny, nerwowy odruch u
mężczyzny zwykle tak opanowanego.
- Myślę - odezwał się - że byłoby lepiej, gdyby pani mi dokładnie wyjaśniła, jak się
znalazła w tym pokoju.
- To raczej zawiła sprawa.
- Lepiej niech mi pani zaraz powie, nim wezwiemy policję. Opowiedziała mu więc
bardzo zwięźle o dwóch fotografiach, które jej podrzucono.
- Nie jestem pewna, jaki był zamiar Burtona, ale wydaje mi się, że próbował mnie
zastraszyć, chcąc, żebym zamknęła zakład. Albo jeszcze gorzej.
- Gorzej?
- Nie zdziwiłabym się, gdyby to miał być wstęp do szantażu.
- Czy te fotografie kompromitowały panią w jakiś sposób?
- Nie. Były jedynie... niepokojące. Musiałby je pan zobaczyć, żeby zrozumieć, o co mi
chodzi.
- Pokaże mi je pani później. Na razie lepiej o nich nie wspominać policji.
- Ależ one mogą się okazać bardzo istotne!
- Można je także uznać za potencjalny motyw morderstwa. Venetia oniemiała, gdy
zdała sobie sprawę ze znaczenia jego słów. Zakręciło się jej w głowie.
- Czy policja wyciągnie z tego wniosek, że ja zabiłam Burtona, bo sądziłam, iż to on
przysłał mi te okropne fotografie?
- Proszę się nie martwić, pani Jones. Dołożymy starań!, żeby nie była pani podejrzaną
w tej aferze.
Venetia poczuła skurcz żołądka.
- Jeśli nawet nie powiemy policji o zdjęciach, bez wątpienia przebywałam w korytarzu
przez jakiś czas sama i w dodatku odkryłam zwłoki. Nie potrafię udowodnić, że przede mną
był tu jeszcze ktoś inny. Czy mnie to uchroni od podejrzeń, że dosypałam Burtonowi cyjanku
do brandy?
- Nawet jeżeli policja uzna, że chodzi o morderstwo, a nie o samobójstwo, nie
zakwestionuje pani niewinności.
Coraz bardziej ją irytowała jego zimna, władcza postawa.
- Skąd ta pewność?
- Bo pewna osoba może pani zagwarantować doskonałe alibi - odparł spokojnie.
- Naprawdę? Cóż to za osoba? Rozłożył szeroko ręce.
- Oczywiście pani ukochany małżonek, który dopiero co powrócił zza grobu.
- Ależ... ja... - urwała nagle. - Och, pan...
- Tak, pani Jones. Wspólnie znaleźliśmy ciało, gdy opuściłem na chwilę duszną salę
wystawową, aby być z panią na osobności. Jestem pewien, że każdy to zrozumie.
- Czyżby?
- Pamięta pani chyba, że to pierwsza noc, którą mogę spędzić w domu po fatalnym
wypadku, jakiemu uległem podczas naszego miesiąca miodowego. Niewątpliwie mężczyzna,
którego spotkało coś podobnego, wiele gotów jest dać, żeby choć przez parę minut znaleźć się
po tak długiej rozłące sam na sam z żoną...
14
Jest pewien powód, dla którego fotografię długo określano mianem sztuki czarnej. -
Venetia usiadła w fotelu przy kominku i powolnym ruchem ściągała rękawiczki. - A w
gruncie rzeczy dwa powody.
- Jednym z nich jest zapewne cyjanek? - Gabriel powiesił swój surdut na rogu biurka.
Nie zdjął wieczorowego stroju, rozluźnił tylko węzeł krawata i rozpiął górne guziki koszuli.
Venetia była zaskakująco spokojna mimo niedawnych przejść, lecz niepokój i napięcie
sprawiły, że zesztywniały jej ramiona.
- Owszem - przyznała. - Przez całe lata pisma fotograficzne ostro krytykowały
używanie cyjanku jako utrwalacza. - Położyła rękawiczki bardzo starannie na jednym końcu
biurka. - Istnieje bowiem całkowicie bezpieczna alternatywa.
- Czy chodzi o tę substancję, której pani używała w Domu Wiedzy Tajemnej? Zdaje
mi się, że nazywała ją pani podsiarczynem.
- Podsiarczyn sodu. Używano go od samego początku istnienia fotografii, lecz
niektórzy utrzymywali, że cyjanek lepiej się nadaje. W dodatku, nim pojawiły się nowe,
szklane klisze, cyjanek był bardzo użyteczny przy usuwaniu czarnych plam z dywanów lub
rąk i oszczędzał wszelkich niedogodności związanych z wywoływaniem klisz na mokro.
- Czy czarne plamy są drugim powodem nazywania fotografii sztuką czarną?
Przytaknęła ze smutkiem.
- Aż do niedawna można było poznać fotografa po palcach, często poczerniałych od
nitratu srebra używanego do preparowania starych, kolodionowych klisz. Ja rozpoczęłam
karierę zawodową już po pojawieniu się w handlu klisz szklanych, nie musiałam więc
borykać się z problemem plam.
- Czy są jeszcze tacy fotografowie, którzy wciąż posługują się cyjankiem?
- Niestety tak. W wielu ciemniach nadal jest on podstawowym surowcem. Z
pewnością nikogo by nie zdziwiło, gdyby znajdował się w ciemni pana Farleya.
Gabriel przykucnął przed kominkiem i poruszył węgle.
- Niekiedy znajdywałem w prasie wiadomości o śmierci fotografa spowodowanej
cyjankiem.
- Nie tylko oni umierali wskutek niewłaściwego stosowania cyjanku. Bardzo często
dochodziło do wypadków w ich rodzinach, gdy na przykład dziecko wypiło cyjanek z
ciekawości albo dziewczyna z rozpaczy po zawodzie miłosnym. Nie wiadomo, jak wiele osób
zginęło od tej trucizny czy to na skutek wypadku, czy to świadomego otrucia.
Gabriel wstał i podszedł do stolika, gdzie stała karafka z brandy.
- Wydawałoby się, że jeśli celem Burtona była szybka śmierć, to powinien zażyć
czysty cyjanek. A tymczasem zmieszał go z alkoholem.
Venetia się zastanowiła.
- Można by też uznać, że w ten sposób było mu łatwiej skończyć ze sobą.
Gabrielowi przypomniało się, jak silny dreszcz poczuł, dotykając szklanej gałki drzwi
ciemni Farleya. Wyczuł z niepokojem, że kimś kierowała chęć przemocy.
- Jak już mówiłem, całkowicie się zgadzam z pani wnioskami co do wydarzeń
dzisiejszej nocy. Burton został zamordowany.
- Wystarczył jeden łyk - powiedziała cicho. - Duża dawka cyjanku zabija bardzo
szybko.
Gabriel sięgnął po karafkę z brandy i napełnił trunkiem dwa kieliszki, a potem
przyglądał się im przez chwilę.
- Przyszło mi na myśl, że moglibyśmy się napić - zaproponował, biorąc je ze stolika.
Venetia spojrzała na brandy.
- Chętnie. - Rozluźniła dłonie zaciśnięte przedtem w pięści i ujęła jeden z kieliszków.
Mógł dostrzec, że palce jej lekko drżą.
Siadł w drugim fotelu i upił trochę brandy. Venetia wypiła swoją duszkiem,
zaczerpnąwszy przedtem tchu i marszcząc nos.
Gabriel był ubawiony.
- Nie powinna się pani zniechęcać do dobrych napitków.
- O Boże, nie.
- Od czasu do czasu trzeba się napić.
- Absolutnie. Siedzieli jeszcze przez chwilę razem, wpatrując się w ogień.
Gabriel chłonął atmosferę domowego zacisza. Było już dobrze po północy. Gdy wraz
z Venetią wrócił do domu, wszyscy leżeli w łóżkach, łącznie z panią Trench. Nieważne. Rano
będzie czas na wyjaśnienia.
Wsparł głowę o fotel i powrócił myślami do rozmowy z policją.
- Odniosłem wrażenie, że detektyw obstaje przy teorii samobójstwa.
- Z pewnością to najprostsze wyjaśnienie. Tylko że nie uwzględnia widzianej przeze
mnie osoby, która stamtąd wyszła, nim znalazłam zwłoki.
- Nie. Wcale nie uwzględnia.
Detektyw wypytał wprawdzie Venetię szczegółowo o tę postać, ale nie umiała mu o
niej powiedzieć nic konkretnego. A on sam też nie mógłby wyjawić, iż wyczuł przemoc
emanującą z gałki w drzwiach. Detektyw uznałby go za szaleńca. Nie sposób dokonać
identyfikacji za pomocą wrażeń. Były wprawdzie silne, ale ślady złych zamiarów mógł tam
zostawić każdy, kto wszedł do ciemni. Spojrzał na Venetię.
- Wedle własnych słów wyszła pani dziś wieczór w ślad za Burtonem z sali
wystawowej, żeby zażądać od niego wyjaśnień w sprawie niepokojących fotografii, które
jakoby miał podrzucić?
- Tak.
- A dlaczego miałby to zrobić?
- Domyślam się - westchnęła - że mi zazdrościł.
- Sukcesu?
- Uważałam zazdrość za jedyny możliwy motyw. Burton był człowiekiem
zgorzkniałym. Nigdy nie doceniono jego talentu. Wie pan przecież, że fotografowie zawzięcie
konkurują ze sobą.
- Odniosłem takie wrażenie dzisiejszego wieczoru.
- Żeby zyskać sobie reputację i doborową klientelę, trzeba czegoś więcej niż samej
umiejętności robienia dobrych zdjęć. Ludzie są kapryśni. Modny fotograf musi mieć własny
styl, poczucie własnej wyjątkowości. Powinien potrafić przekonać klienta, że chodzi tu nie
tylko o fach, ale o korzyści z artystycznych talentów fotografa.
- Niech mi będzie się wolno wtrącić - przerwał jej Gabriel. - Burton wcale na takiego
nie wyglądał.
- Właśnie.
- Chyba wielu innym fotografom lepiej się wiedzie w tej profesji. Czemu miałby
zazdrościć akurat pani?
- Bo jestem kobietą - mruknęła. - Nie dość, że prześcignęli go inni mężczyźni, to
jeszcze pojawiła się na scenie kobieta i odniosła błyskawiczny sukces. Tego już nie mógł
ścierpieć. Raz czy dwa razy starł się ze mną, mówiąc bez ogródek, że to nie jest kobiecy
zawód.
- Kiedy otrzymała pani te niemiłe fotografie?
- Pierwszą ktoś położył na schodkach przed moim domem na początku tego tygodnia.
Druga pojawiła się dwa dni później. Z miejsca zaczęłam podejrzewać właśnie jego. Wiedział,
że będę dziś na wystawie. Twardo sobie postanowiłam, że zażądam od niego wyjaśnień. -
Przymknęła oczy i potarła skronie. - A teraz nie wiem, co o tym myśleć. Z pewnością był
uwikłany w jakieś ciemne interesy z człowiekiem, który go zamordował.
Gabriel wyciągnął nogi w stronę kominka. - Jak pani sądzi, kto mógł chcieć go zabić?
Venetia otworzyła oczy i się skrzywiła.
- To znaczy ktoś prócz mnie, bo pewnie o to panu chodzi? Mogę powiedzieć tylko
tyle, że Burton nie był miłym człowiekiem, lecz chytrym intrygantem, który obracał się wśród
drugorzędnych fotografów. Miał mały zakład w niezbyt eleganckiej dzielnicy Londynu, ale
szczerze mówiąc, nie pojmuję, w jaki sposób mógł się w ogóle utrzymać.
Gabriel obrócił kieliszek w dłoniach.
- Chciałbym obejrzeć te fotografie.
- Są w dolnej szufladzie. Zaraz je wyjmę. Venetia odstawiła swój kieliszek i podeszła,
stąpając miękko po dywanie, do biurka.
Gabriel śledził, jak wyjmuje mały kluczyk ze zgrabnego woreczka zawieszonego u
pasa, otwiera szufladę i wyjmuje dwie fotografie. Bez słowa powróciła na miejsce, usiadła i
podała mu jedną z nich.
Przez chwilę trzymał ją w ręce, odwróconą zdjęciem ku dołowi. Podświadomie
wyczuł coś, co do reszty zmysłów nie docierało - echo gniewu i oburzenia, ale też
powściąganej agresji. Był jednak prawie pewien, że pochodzą od Venetii.
Prócz tego wyczuł jeszcze inne silne uczucie - obsesyjną wściekłość. Tym razem
uznał, że pochodziły od osoby, która podrzuciła fotografie przed domem Venetii.
Odwrócił ją obrazem do góry i przyjrzał się jej uważnie w świetle kominka.
- Czy to tę znalazła pani najpierw?
- Tak.
Fotografia na pierwszy rzut oka wyglądała całkiem niewinnie, mimo że posępnie.
Widniał na niej orszak pogrzebowy z czarnym karawanem zaprzężonym w kare konie.
Karawan stał przed cmentarną bramą z kutego żelaza. Przez sztachety wysokiego ogrodzenia
widać było ponury ciąg grobowców, krypt i płyt nagrobnych.
Dopiero po dokładniejszym obejrzeniu dostrzegało się kobietę w eleganckim czarnym
stroju i kapeluszu z szerokim rondem, stojącą z boku.
Gabriel poczuł, że przeszywa go dreszcz.
- Czy to pani?
- Tak. Ten cmentarz znajduje się niedaleko stąd. Przechodzę koło niego każdego dnia,
idąc do zakładu.
Podała mu drugą fotografię.
Wziął ją do ręki i ponownie przed obejrzeniem usiłował poczuć ślady gwałtownych
uczuć. Prócz gniewu i oburzenia Venetii wyczuł tym razem także coś jeszcze. Był to strach. A
ponadto ta sama wroga jej obsesja, co poprzednio.
Odwrócił fotografię i ujrzał ozdobny pomnik nagrobny. Przez kilka sekund nie mógł
się w tym doszukać żadnego sensu, póki nie przyjrzał się napisowi na kamieniu. Tym razem
poczuł nie tylko dreszcz, ale i lodowaty chłód.
- „Pamięci Venetii Jones” - przeczytał na głos. Venetia skrzywiła się z niesmakiem.
- Oto świetny przykład tego, co może osiągnąć osoba biegła w retuszu fotograficznym.
Amelia i ja poszłyśmy potem na ten cmentarz, żeby się przekonać, czy ten pomnik naprawdę
tam stoi.
- Znalazła go pani?
- Tak. - Zacisnęła mocno palce. - Tylko że wyryte na nim nazwisko brzmi Robert
Adamson.
- Ależ sukinsyn był z tego Burtona. - Ja również tak uważam. Gabriel spojrzał kolejny
raz na pierwszą z fotografii.
- Czy tę również wyretuszowano?
- Nie. Tego dnia, wracając ze zwykłej przechadzki po parku, przechodziłam obok
cmentarza. Właśnie mijałam jego bramę, kiedy pojawił się orszak pogrzebowy. - Zawahała
się na moment. - Wiem, że to, co powiem, zabrzmi jak słowa wariatki, ale zdaje mi się, że
Burton mnie wtedy śledził.
Gabriel położył obydwa zdjęcia na stoliku obok fotela. - Jest pani pewna, że on je
zrobił? Spojrzała na fotografie.
- Tak, choć nie mogę tego udowodnić z całą pewnością. Świadczą o tym styl i
kompozycja. Burton był bardzo dobrym fotografem. Widziałam kilka jego prac. Miał talent
zwłaszcza do fotografowania architektury. Pierwsze zdjęcie, to z orszakiem żałobnym,
wykonano spontanicznie. Nie mogę jego autorstwa przypisywać z całą pewnością Burtonowi.
Ale drugie zrobiono bardzo starannie.
Gabriel przypatrzył mu się uważnie.
- Rozumiem, co pani ma na myśli. Kąt widzenia robi wręcz przejmujące wrażenie.
- Oświetlenie też jest godne uwagi i bardzo w stylu Burtona. A co do napisu, no cóż,
był zręcznym retuszerem. - Venetia pokiwała głową. - Myślę, że chciał mnie nastraszyć tą
drugą fotografią. Dać mi do zrozumienia, że lepiej się umie obchodzić z kamerą niż ja.
- Mówiła pani, że czuła się przez niego śledzona.
- Nie zauważyłam go tego dnia, kiedy powstało pierwsze zdjęcie, ale kiedy indziej
wiele razy. Zupełnie jakby myszkował w sąsiedztwie.
- Niech mi pani to opisze.
- Przynajmniej dwukrotnie zauważyłam go w parku, niedaleko stąd. Zawsze trzymał
się z dala i udawał, że mnie nie widzi. Innego dnia rano poszłam z Amelią po sprawunki na
Oxford Street i jestem pewna, że tam go również przelotnie dostrzegłam. Przechadzał się
przed wejściem do jednego ze sklepów. Kiedy spróbowałam do niego podejść i spytać, co tam
właściwie robi, zniknął w tłumie. Z początku sądziłam, że to wszystko przypadki, ale przez
ostatnich parę dni czułam się jak ścigana zwierzyna. - Zacisnęła wargi. - Prawdę mówiąc,
poczułam się zagrożona.
Jeszcze jeden potencjalny motyw morderstwa zdaniem Scotland Yardu, pomyślał
Gabriel.
- Jeśli policja będzie nas znów przesłuchiwać w sprawie jego śmierci, nie wolno nam
wspominać, że mógł wtedy panią śledzić - - powiedział na głos. - Czy to jasne?
Spojrzała na niego gniewnie.
- Mogę o coś spytać, panie Jones?
- Zależy o co. - Jak mi się zdaje - przerwała, żeby unieść palec - istnieje możliwość,
choć niewielka, że jestem w tej sytuacji osobą podejrzaną.
- Na to wygląda.
- Zdaje pan sobie chyba sprawę, że miałam dosyć czasu, żeby nalać brandy do
szklanki i zaprawić ją cyjankiem. Skąd pan ma pewność, że go nie zabiłam?
Zastanowił się, jak wiele może jej wyjawić. Na drzwiach ciemni i w jej wnętrzu
wyczuł ślady obsesji, nienawistnego podniecenia i strachu. Wszystko to razem tworzyło
plątaninę wrażeń trudnych do uporządkowania. Czul, że nakładało się tam na siebie wiele
wrogich uczuć. Burton niewątpliwie dotknął gałki przynajmniej raz. Morderca również.
Venetia uczyniła to samo. Wszystkie te trzy osoby łącznie pozostawiły po sobie chaotyczny
splot emocji. Pewien był tylko jednego: to nie Venetia zabiła. W Domu Wiedzy Tajemnej
zrodziła się między nimi zbyt bliska, głęboka więź. Gdyby Venetia zdobyła się na akt
bezlitosnej przemocy, wiedziałby o tym.
- Mówiła pani, że ktoś wcześniej wyszedł z ciemni. Wierzę w to.
- Dziękuję. Doceniam pańskie zaufanie. Niech mi jednak będzie wolno spytać: czy jest
pan pewien, że mówiłam prawdę?
- Wiem tylko jedno: po naszym wspólnym pobycie w Domu Wiedzy Tajemnej znam
panią na tyle, aby pani ufać. - Była to akurat czysta prawda.
- Ogromnie się cieszę, że docenia pan mój charakter - odparła sucho.
Gabriel zrozumiał, że Venetia mu nie ufa. No przecież ona też ma własne sekrety.
- W takim razie łatwo nam przyjdzie uzgodnić wspólną wersję wydarzeń, która bez
wątpienia znajdzie się też w porannej prasie...
- Och, w prasie! Nie wzięłam tego pod uwagę. Otford, reporter „Latającego Agenta”,
był na wystawie. Nie sposób przewidzieć, jak wszystko przedstawią gazety.
- Zajmiemy się tym później. Na razie o wiele bardziej mnie interesuje, czemu pani
okłamała i mnie, i policję, mówiąc, że nie rozpoznała człowieka na schodach.
15
Pytanie całkowicie ją zaskoczyło, jak się zresztą spodziewał. Zwróciła ku niemu
głowę. W jej oczach zobaczył zdumienie i niepokój, zupełnie jakby ją nagle wypłoszył z
jakiejś kryjówki.
- Ależ nie rozpoznałam go - odparła trochę za szybko. - Mówiłam panu przecież, że
nawet mu się nie mogłam dobrze przyjrzeć! Na pewno był to ktoś obcy.
Gabriel wstał i poruszył żelaznym pogrzebaczem ogień na kominku.
- Ale coś pani widziała - powiedział łagodnie.
- Owszem, mężczyznę w długim płaszczu i cylindrze. Już panu mówiłam. - Urwała i
dodała po namyśle: - A przynajmniej uważam, że to był mężczyzna.
- Nie jest pani pewna? - Słowa Venetii zaostrzyły jego czujność.
- Mogę powiedzieć z całą pewnością tylko tyle, że osoba, którą widziałam, ubrana
była jak dżentelmen i, o czym już mówiłam detektywowi, była szczupła oraz więcej niż
średniego wzrostu. W mroku nie mogłam dostrzec szczegółów.
- Ciekawe, że według pani sugestii zabójca mógłby być kobietą. - Gabriel odłożył
pogrzebacz. - Zważywszy na męski ubiór, raczej trudno zakwestionować pani twierdzenie, że
był to mężczyzna.
- Po zastanowieniu dojdzie pan do wniosku, że najskuteczniejszym przebraniem jest
właśnie ubiór płci przeciwnej.
Gabriel się zamyślił.
- No i stara teoria mówi, że trucizna to broń kobieca.
- Ze względu na okoliczności nie sądzę, aby należało przykładać do niej dużą wagę.
Ofiara była fotografem, a więc cyjanek nasuwał się tu sam przez się.
- Słusznie. - Gabriel wsparł ramię o parapet kominka. - Czy ten uciekający człowiek
na pewno pani nie zauważył?
- Na pewno. Nie oglądał się za siebie, a gdyby nawet tak zrobił, nie mógł mnie
dostrzec.
- Dlaczego?
- Stałam w najciemniejszym miejscu korytarza, wyglądając zza rogu. Nie padało na
mnie żadne światło, tylko na niego, i to bardzo słabe.
- Skąd pani wie?
- Przecież jestem fotografem. Zapewniam pana, że dobrze się orientuję w efektach
światła i cienia.
- Nie wątpię w pani doświadczenie zawodowe, madame - Gabriel spojrzał jej prosto w
oczy - ale muszę raz jeszcze zapytać: co takiego pani widziała, o czym nie dowiedziała się
policja?
Splotła ciasno palce.
- Skąd pan wie, że nie wszystko powiedziałam detektywowi?
- Można to nazwać męską intuicją. Podczas naszej, zbyt krótkiej niestety, znajomości
w Domu Wiedzy Tajemnej przekonałem się, że podczas fotografowania często widzi pani
więcej niż inni. I wciąż mnie dziwi, jak pani zdołała tamtej nocy wypatrzyć dwóch mężczyzn
w lesie.
- Zauważyłam ich, kiedy padło na nich światło księżyca.
- Żadne światło księżyca nie padało na drzewa, ale na razie mniejsza z tym.
Znaleźliśmy się w trudnej sytuacji, nie mogę więc niczego bagatelizować. Muszę znać
prawdę i dlatego raz jeszcze pytam: co pani widziała tej nocy?
Tak długo zwlekała z odpowiedzią, że był pewien odmowy. Nie mógł mieć o to
pretensji. W końcu nie miała wobec niego żadnych zobowiązań. Irytował go jednak brak
zaufania. Nagle zdał sobie sprawę, że pragnie, by go nim obdarzyła, jak wtedy, w Domu
Wiedzy Tajemnej.
- Nie przyda się to policji.
- A więc jednak coś pani dostrzegła?
- Tak. - Spojrzała mu w twarz. - Jeśli powiem prawdę, uzna pan to za wybujałą
imaginację, a w najlepszym razie wydam się panu oszustką.
Zbliżył się do niej, ujął ją za ramiona i zmusił, żeby wstała.
- Zapewniam panią, że ani jedno, ani drugie nie wchodzi w grę.
- Na pewno? - spytała z powątpiewaniem. - Skąd to przeświadczenie?
- Chyba pani zapomniała, że trzy miesiące temu spędziliśmy trochę czasu sam na sam.
- Ujął ją za ramiona jeszcze mocniej.
- Nie, panie Jones, nie zapomniałam. Ani na chwilę. - I ja też nie. Powiedziałem już,
że nie wątpię w pani charakter. W pełnię władz umysłowych również.
- Dziękuję.
- Jest jeszcze jeden powód, dla którego uwierzę wszystkiemu, co pani powie.
- Jaki?
- Za bardzo pani pragnę, żebym mógł sobie pozwolić na jakiekolwiek zwątpienie.
- Panie Jones!
Pytania postanowił odłożyć na później. Nie mógł się dłużej opierać pragnieniu, żeby ją
mocno pocałować.
16
Zawirowało jej w głowie. Całował ją. Po wszystkich miesiącach przepełnionych
niepewnością o własny los i rozpaczą na myśl o tym, że jeśli nawet Gabriel żyje, to do niej
nie wróci!
- Czy ty wiesz - wyszeptał - ile nocy przeleżałem bezsennie, marząc o tym, żeby cię
znów pocałować?
- A co było ze mną? Zdruzgotała mnie wiadomość, że zginąłeś w wypadku. Nie
mogłam w to uwierzyć. Czułam, że żyjesz. Powtarzałam sobie wciąż, że gdybyś umarł,
wyczułabym to w jakiś sposób. A ty nie powiadomiłeś mnie ani słowem.
- Przepraszam, moja miła. - Delikatnie odchylił jej głowę ku tyłowi, tak żeby mogły
do niej dotrzeć jego słowa. - Nigdy nie przypuszczałem, że dowiesz się o mojej rzekomej
śmierci.
Skąd miałem wiedzieć, że przeczytasz tę notatkę w gazecie? Sądziłem, że spokojnie
mieszkasz sobie w Bath.
- Mogłeś mnie jakoś powiadomić.
- Wybacz - szepnął - myślałem, że cała ta przeklęta sprawa szybko się skończy i będę
mógł do ciebie wrócić, nie ściągając na nas zagrożenia.
Zanurzył palce w jej włosach. Ozdobne szpilki posypały się na dywan. Objęła go
mocno ramionami, wyczuwając pod wykrochmaloną koszulą silne muskuły. Włosy rozsypały
się jej po plecach. Palce Gabriela zbliżyły się do guzików na przedzie sukni. Na myśl, że chce
ją teraz rozbierać, wpadła w popłoch.
Wszystko dzieje się za szybko, pomyślała. Gabriel zachowywał się tak, jakby jej
pragnął, ale ona nie może zapominać, że powrócił do niej z innych powodów niż namiętna
miłość. Na domiar złego nie było to odosobnione zacisze Domu Wiedzy Tajemnej, gdzie nikt
nie wiedział, co między nimi zaszło. To nie były niegroźne rojenia. Stali tu, w jej gabinecie, a
Amelia, Beatrice i Edward znajdowali się tuż za ścianą. Pani Trench spała w pokoju za
kuchnią. Gdyby ktoś z nich się obudził, usłyszałby hałas i przyszedł, żeby sprawdzić, co się
dzieje. Żyli teraz w rzeczywistym świecie, gdzie wszystko wyglądało inaczej.
A jednak Gabriel zaczął rozpinać jej suknię na piersiach. Zadrżała, zamknęła oczy i
wsparła się na nim, by nie stracić równowagi.
- Nie myliłem się, prawda? - szepnął.
- W czym?
- Tamtej nocy w Domu Wiedzy Tajemnej. Chciałaś się znaleźć w moich objęciach.
Pragnęłaś tego.
Owszem, tamta noc była czymś idealnym lub bliskim ideału. Ale dzisiejsza - nie!
Wszystko się zmieniło i Gabriel nie był już jej potajemnym kochankiem. Nie można go też
było - jakże stosownie - ukryć przed cudzym wzrokiem. Niech to licho, mieszkał przecież u
niej na strychu, a ona będzie go rano musiała zobaczyć przy śniadaniu. I to przy wszystkich
domownikach.
- Tak - wyszeptała - ale to było wtedy, a nie teraz! Gabriel znieruchomiał.
- Czy masz kogoś innego? Sądziłem, że ci nie zobojętnieję w tak krótkim czasie, ale
kiedy dziś zniknęłaś z sali wystawowej, bałem się, że pomyliłem się w rachubie.
W rachubie? Dziwne słowo sobie wybrał! Bardziej pasowałoby do wyrachowanej
strategii, która się nie powiodła. Zakochany mężczyzna nie posłużyłby się takim określeniem.
Zsunęła ramiona z jego szyi i wsparła dłonie na jego piersi.
- Czy masz kogoś innego? - spytał ponownie, tym samym tonem. Jego oczy w świetle
kominka wydawały się nieprzeniknione.
- Nie. W końcu przez ostatnie trzy miesiące pochłaniała mnie przeprowadzka do
Londynu i sprawa zakładu. Nie miałabym nawet czasu, żeby znaleźć kogoś innego. Nie o to
chodzi.
Uśmiechnął się. Czuła, że jego napięcie osłabło.
- Rozumiem. - Powiódł palcem po jej szyi. - Dzisiejsze wydarzenia na pewno dały ci
się we znaki.
Wymówka równie dobra jak inne, zdecydowała.
- Tak, na pewno. - Odstąpiła w tył. - Bardzo pana przepraszam. Mnóstwo dziwnych
rzeczy się dziś zdarzyło. Można by rzec, że wszystko się na mnie nagle zwaliło. Najpierw
pański powrót. Tajemnica eliksiru alchemika. Potem odkrycie zwłok Burtona. To po prostu za
wiele! Nie wierzę, żebym mogła teraz myśleć z całkowitą jasnością, choć powinnam.
- Przeciwnie, pani Jones. - Gabriel uśmiechnął się rozbawiony. - To jedna z rzadkich
sytuacji, kiedy nie można polegać wyłącznie na logice i jasnym myśleniu. - Przestał rozpinać
jej suknię. - Nie będę jednak w tych okolicznościach zmuszał pani do niczego. Musi pani
mieć czas, żeby oprzytomnieć.
- Właśnie. - Zapięła stanik, nie wiedząc, czy jego słowa sprawiły jej ulgę, czy też ją
dotknęły. Gdyby istotnie chwilę wcześniej gorąco jej pragnął, powinien się zachowywać
bardziej przekonująco. - Doceniam pańską delikatność uczuć.
Nachylił się i lekko musnął ustami jej wargi.
- To nie tyle delikatność uczuć, ile pragmatyzm, moja miła - odparł, jakby czytając w
jej myślach. - Kiedy w końcu będziemy się mogli znów kochać, nie życzę sobie potem
żadnych rozterek ani żalu z twojej strony.
Nie wiedziała, jak ma przyjąć jego słowa. Tej nocy wszystko, co się łączyło z ich
romansem, napawało ją niepokojem. W jej rojeniach wszystko wyglądało o wiele prościej.
- Życzę panu dobrej nocy. - Przytrzymując rękami na wpół rozpięty stanik,
pospiesznie podeszła do drzwi. - Jestem nie tylko zdenerwowana, ale i kompletnie
wyczerpana.
Była to święta prawda. Czuła dziwne znużenie. Wiedziała jednak, że trudno jej będzie
zasnąć.
- Jeszcze jedno, nim pani odejdzie, pani Jones. Chłodny, rozkazujący ton kazał się jej
zatrzymać z ręką na klamce. Obejrzała się w jego stronę, szczerze zaniepokojona. Sylwetka
Gabriela rysowała się na tle poświaty kominka. Wydawał się nieodparcie pociągający w
rozchylonej koszuli i rozsupłanym krawacie. Znów poczuła się nieswojo.
- O co chodzi? - spytała uprzejmym tonem.
- Nie odpowiedziała pani wciąż na moje pytanie. - Podszedł do stolika, gdzie stała
brandy, odkorkował karafkę i napełnił swój kieliszek. - Co pani widziała, kiedy morderca był
już na schodach?
Zdała sobie sprawę, że Gabriel jej nie daruje. Poczuła, że nie zaniecha pytań, skoro
jest na tropie. Całkiem jak łowca goniący za zdobyczą. Było to wyobrażenie niepokojące, a
także w jakiś niewytłumaczalny sposób do głębi przejmujące.
Nie chciała odpowiedzieć mu wprost. Przecież jej nie uwierzy, kiedy opowie o swoim
niezwykłym darze. Jak się jednak zdołał domyślić, że dostrzegła coś bardzo odległego od
zwykłego wrażenia? Nikt z jej otoczenia nie mógłby tego zrobić.
Jakaś jej drobna cząstka była jednak ogromnie ciekawa, jak Gabriel zareaguje na
prawdę.
- Wątpię, czy pan mi uwierzy - zaczęła, siląc się na sceptyczny ton - ale ujrzałam
wokół tego człowieka aurę energii psychicznej.
Gabriel zamarł z kieliszkiem uniesionym ku ustom.
- Do licha - odezwał się po chwili, bardzo cicho. - Podejrzewałem to, ale nie byłem
wcale pewien.
- Co pan mówi?
- Nieważne. Proszę mi opowiedzieć o tych aurach, które pani widuje.
Spodziewała się niedowierzania, a nie rzeczowych pytań. Dopiero po chwili zdołała
ochłonąć.
- Mają postać fal pulsujących wokół postaci.
- Czy otaczają każdą znaną pani osobę? To chyba musi być trochę bulwersujące.
- Nie widzę ich, póki się nie skoncentruję i nie zdobędę na pewien wysiłek. Wtedy
wszystko zaczyna wyglądać jak na negatywie. I dopiero wówczas mogę je ujrzeć.
- Ciekawe.
- Nie oczekuję, by pan zrozumiał to, co próbuję wyjaśnić. Zapewniam jednak, że
gdybym spotkała po raz drugi tego mordercę i spojrzała na niego swoim drugim wzrokiem,
rozpoznałabym go bez trudu.
- No a teraz? - spytał cicho.
Nie wiedziała, co począć z tym pytaniem, ciągnęła więc dalej, żeby dokończyć
wyjaśnienia:
- Rozumie pan już, czemu nie powiedziałam o tym detektywowi ze Scotland Yardu.
Wątpię, czyby mi uwierzył. Widział pan przecież, jak mnie potraktował. Uważał, że
doznałam szoku i jestem na granicy ataku nerwowego.
- No, owszem. - Gabriel wsparł się o róg biurka. - Wolał wypytywać mnie.
- Bo pan jest mężczyzną. - I uważał mnie za pani męża.
- To również odegrało pewną rolę - przyznała niechętnie. - Nawet gdybym
powiedziała mu coś o aurze tego mężczyzny, nie byłby chyba zachwycony. Nie ma sensu
mówić o czyjejś psychicznej energii komuś, kto nie może jej ujrzeć.
Gabriel przez chwilę patrzył na nią uważnie.
- Z pani słów wynikałoby, że te aury różnią się między sobą?
- Tak. Każda osoba ma inną. Są też różnego koloru, ale nie umiem określić ich barw
czy odcieni, bo nie odpowiadają temu, co widzę moim zwykłym wzrokiem. Nazywam je
wprawdzie po swojemu, lecz panu to nic nie powie. Aury różnią się także intensywnością, a u
każdej osoby energia psychiczna przybiera inną postać, właściwą tylko jej jednej.
- Czy na ich podstawie można określić czyjąś płeć?
- Nie. Właśnie dlatego nie umiem powiedzieć, czy chodziło o kobietę, czy o
mężczyznę.
- A czy można z nich wywnioskować coś o charakterze lub skłonnościach takiego
człowieka?
Bardzo bystre pytanie, pomyślała.
- Niekiedy można to dostrzec zaskakująco wyraźnie, jeśli tylko cechy takie są
odpowiednio silne.
- A co by pani sądziła o naturze tamtej osoby z korytarza?
- Gdyby chodziło o zwierzę, powiedziałabym, że ma ono cechy drapieżnika, istoty,
która zabija, jeśli czyjaś śmierć odpowiada jej zamiarom. W świecie zwierząt takie bestie
mają prawo bytu, bo zabijają tylko po to, żeby przeżyć, lecz człowieka tego rodzaju
należałoby uznać za monstrum.
Gabriel zamarł w bezruchu, a jego twarz straciła wszelki wyraz.
- Rozumiem. Monstrum.
- Taką właśnie osobę tam zobaczyłam. Zimnokrwistą, przerażającą. Szczerze mówiąc,
mam nadzieję, że już nigdy jego czy też jej nie ujrzę powtórnie.
Gabriel milczał.
Ten spokój i milczenie sprawiły jednak, że zjeżyły się jej włosy na karku, całkiem jak
wtedy, gdy widziała mordercę umykającego z miejsca zbrodni.
- Dobranoc, panie Jones.
- Dobranoc, Venetio. Wyszła, zamknęła za sobą drzwi i zbiegła ze schodów tak
prędko, jakby goniła ją bestia, którą dopiero co usiłowała opisać Gabrielowi.
Kiedy wreszcie wpadła do sypialni, była bez tchu. Oniemiała na widok własnego
odbicia w lustrze na toaletce. Miała rozpuszczone włosy, porozpinaną suknię i sine cienie pod
oczami. A więc taką ją oglądał Gabriel!
Odwróciła się prędko od lustra i pospiesznie rozebrała.
Kilka minut później, już w nocnej koszuli, wślizgnęła się do łóżka i zgasiła lampę.
Czekała, nasłuchując uważnie najcichszego odgłosu.
Nie usłyszała jednak, jak Gabriel wdrapuje się na strych. Wreszcie dotarł do niej słaby
dźwięk tuż nad głową i zrozumiała, że on też się położył.
Kiedy już miała zapaść w niespokojny sen, zadała sobie pytanie, które dręczyło ją,
odkąd tylko Gabriel zjawił się w tym domu. Dał wyraźnie do zrozumienia, że potrzebuje jej
współpracy, jeśli chodzi o jego plany. Czy posunąłby się aż do uwiedzenia, żeby osiągnąć
cel?
W tej samej chwili sprzeczne uczucia, jakich doświadczała, stały się zdumiewająco
jasne i oczywiste. Relacje między nią a Gabrielem nabrały burzliwego i kłopotliwego
charakteru właśnie dlatego, że utraciła nad nimi kontrolę.
W Domu Wiedzy Tajemnej to ona ustalała niepisane reguły ich wzajemnego zbliżenia.
Postanowiła go uwieść, żeby spełnić własne marzenia o idealnym, romantycznym
interludium. Teraz jednak wszystkie reguły ustala Gabriel, a ona musi doprawdy zachować
wielką ostrożność.
17
Ktoś wchodził po schodach na strych. Gabriel starł z twarzy resztki mydlanej piany,
odwiesił ręcznik i podszedł do drzwi.
Na progu stanął Edward z uniesioną jeszcze ręką, jakby chciał grzecznie zapukać.
- Dzień dobry - powiedział Gabriel.
- Dzień dobry panu. - Edward spojrzał na niego z wyraźnym zaciekawieniem. - Czy
już pan wstał?
- Hm, niezupełnie.
- Pani Trench kazała mi powiedzieć, że śniadanie będzie gotowe za parę minut.
- Dziękuję, chętnie bym skosztował smacznego, domowego jedzenia. Zejdę za chwilę.
- Odwrócił się i sięgnął po czystą koszulę wiszącą na jednym z kołków.
- Ja poczekam - oświadczył Edward, wsuwając się nieśmiało do środka. - Wskażę
panu drogę do stołowego.
- Świetnie. Oszczędzi mi to błąkania się na oślep po domu. Przyglądał się Edwardowi
w lustrze podczas wkładania koszuli.
Chłopiec rozglądał się wokoło, patrząc z zaciekawieniem na wszystkie przedmioty,
jego uwagę przyciągnęły zwłaszcza przybory do golenia na umywalce.
- Papa trzymał swoje w bardzo podobnym skórzanym pokrowcu - oznajmił.
- Naprawdę? - Gabriel zapiął koszulę i zastanawiał się, czy powinien założyć do niej
krawat. We własnym domu zazwyczaj schodził na śniadanie bez niego. Ale to było
kawalerskie gospodarstwo.
- Tak - potwierdził Edward.
- Pewnie ci go bardzo brakuje.
Edward kiwnął głową bez słowa. Gabriel założył jednak krawat i mocno go zawiązał.
Edward przyglądał mu się uważnie.
- Papa był inwestorem. - Tak?
- Ciągle jeździł do Ameryki, ale kiedy wracał do domu, chodził ze mną na ryby i
pokazywał mi różne rzeczy.
- Tak zwykle robią ojcowie.
- A szwagier nie może? Gabriel zerknął na chłopca.
- Owszem, może. Edward się rozpromienił.
- Wiem, to ma być sekret, że pan naprawdę wcale nim nie jest, ale póki tak udajemy,
może by mi pan pokazał coś, czego papa nie zdążył?
- Nie widzę przeszkód.
- Świetnie! - Edward uśmiechnął się od ucha do ucha. - I nie musi się pan martwić, że
się wygadam. Mówiłem już, że potrafię dochować sekretu.
- Pamiętam.
- Mam w tym dużo doświadczenia, odkąd mama i papa poszli do nieba - Edward
powiedział to z niejaką dumą. - W końcu sekret, że pan nie jest moim szwagrem, wcale nie
jest większy niż ten, który dotyczy papy.
- Rozumiem.
- Papa... papa był biegamistrzem.
- Czym? - zdumiał się Gabriel.
- No, takim człowiekiem, co ma dwie żony naraz.
- A, bigamistą - mruknął pod nosem Gabriel. Przypomniała mu się duża fotografia
mężczyzny w gabinecie Venetii. Informacja malca wyjaśniała bardzo wiele.
- Papa miał drugą żonę i inne dzieci w Nowym Jorku. Jeździł tam dwa razy w roku.
Dowiedzieliśmy się o tym dopiero wtedy, jak razem z mamą zginął w wypadku kolejowym.
A to znaczy, że Venetia, Amelia i ja nie byliśmy jego prawdziwymi dziećmi.
- Mylisz się, chłopcze. Obojętne, co papa zrobi, i tak jesteście z pewnością dziećmi
własnego ojca.
- Ale ciocia Beatrice mówi, że z nas są dzieci nie... nieprawdziwe. - Edward potknął
się na drugim trudnym słowie.
- Ach, nieprawe!
- O, właśnie tak! A kiedy mama i papa zginęli, pan Cleeton uciekł z pieniędzmi, które
miały być nasze. Ciocia mówi, że to straszne nieszczęście, bo jakbyśmy mieli z nich porządny
procent, to ludzie by nas nie uważali za... za,. grzeszne wyrzutki. I że gdyby nie talent
Venetii, znaleźlibyśmy się pewnie na ulicy.
Gabriel wiedział już, że Venetia utrzymuje całą rodzinę, ale słowa chłopca
uświadomiły mu, jak wielka odpowiedzialność na nią spadła.
- A kim był pan Cleeton?
- On załatwiał sprawy papy i ukradł nasz spadek. Papa zawsze powiadał, że jakby się
stało coś złego, to będziemy mieli z czego żyć. Ale nie mamy, bo pan Cleeton zabrał nasze
pieniądze i zwiał.
- Podły bękart.
- Wiem, że jestem bękartem. - Edwardowi zaczęła się trząść bródka. - Tak się mówi na
te... nieprawe dzieci, prawda? Ciocia Beatrice, Venetia i Amelia myślą, że ja nic nie wiem, ale
podsłuchałem, jak ciocia mówiła siostrom, że ludzie będą mnie tak przezywać, bo papa nie
miał ślubu z mamą.
Gabriel przykucnął przed nim.
- Miałem na myśli pana Cleetona, a nie ciebie.
- Czy on też jest nieprawy? - zdumiał się Edward.
- Nie wiem, ale to nieważne. Użyłem niewłaściwego słowa. Bękart nie jest nikim
złym. Tak jak nie ma nic złego w tym, że ktoś jest rudy albo niebieskooki. To nie dotyczy
czyjegoś charakteru. Rozumiesz?
- Chyba tak.
- Teraz uważaj, bo powiem ci coś, co mówił mój ojciec, kiedy byłem w twoim wieku.
Zapamiętaj sobie te słowa na zawsze, bo są bardzo ważne.
- Obiecuję.
- Obojętne, czy twój papa wziął ślub z twoją mamą czy nie. To nie twoja wina. Ale
odpowiadasz za to, co sam zrobisz, bo każdy mężczyzna musi dbać o swój honor. I ty także.
Tylko to się liczy.
- Aha.
Gabriel wstał, położył mu rękę na ramieniu i pchnął go ku drzwiom.
- No a teraz, kiedy sobie wszystko wyjaśniliśmy, zejdźmy na śniadanie.
- Chodźmy! - Edward uśmiechnął się szeroko i wyglądał na dużo szczęśliwszego niż
chwilę wcześniej.
- W środy zwykle mamy jajka na miękko i grzanki, ale pani Trench powiedziała, że
dziś, kiedy w domu jest mężczyzna, trzeba podać wędzonego łososia. Mówi, że mężczyzna
musi sobie dobrze podjeść.
- Pani Trench jest bez wątpienia mądrą kobietą. Zeszli na dół stromymi schodami. Na
samym dole Edward spojrzał niespokojnie na Gabriela.
- A jakie jest właściwe słowo?
- Które?
- No, na pana Cleetona. Powiedział pan, że nie bękart.
- Istotnie.
- W takim razie jak go należy nazywać? Gabriel namyślał się przez chwilę. Obowiązki
szwagra okazały się nieco kłopotliwe.
- Powiem ci, ale pamiętaj, że prawdziwy dżentelmen nigdy tego słowa nie używa przy
damach. Pojmujesz?
Edward aż się palił z chęci dostąpienia nieznanej mu wiedzy.
- Przyrzekam! Nigdy tak nie będę mówił przy cioci ani przy siostrach.
- Przy pani Trench też nie, bo to godna szacunku niewiasta i powinieneś ją szanować
tak samo, jak ciotkę i siostry.
- Dobrze. Obiecuję, że przy pani Trench też tak nie powiem.
- Właściwe słowo na określenie pana Cleetona brzmi: sukinsyn.
- Su - kin - syn - powtórzył starannie Edward, najwyraźniej chcąc nabrać wprawy. - A
czy to znaczy, że pana Cleetona urodziła suka?
- Nie. Byłoby to obrazą dla każdej porządnej suki.
18
Co? Obydwoje odkryliście zeszłej nocy na wystawie ciało Burtona?! - Beatrice
uniosła rękę ku piersiom i osunęła się na fotel.
- I powiadacie, że najpewniej go zamordowano?! Boże święty. Jesteśmy zrujnowani!
Przerażenie i zgroza w jej głosie kazały Gabrielowi unieść wzrok znad wędzonego
łososia.
Spojrzał uważnie na Beatrice, która siedziała na przeciwległym krańcu długiego stołu.
Sam nie chciał wprawdzie zająć miejsca u jego szczytu, ale pani Trench stanowczo nalegała,
by usiadł właśnie tam, gdzie w szanujących się domach lokuje się głowę rodziny. Kiedy
Venetia wkrótce potem weszła do jadalni ubrana na czarno, z miejsca poznał po jej minie, że
w tym krześle zazwyczaj siadywała ona.
- Nie sądzę, żeby tak się stało - odparł i spytał Edwarda:
- Czy mógłbym cię prosić o dżem truskawkowy?
- O tak, proszę pana - wybełkotał Edward z buzią pełną jajka na miękko i podsunął mu
słoik. - A jak wygląda taki zamordowany?
- Edwardzie, przestań! - upomniała go Beatrice. - Nie mówi się o czymś podobnym
przy śniadaniu!
- Ciociu, przecież ty zaczęłaś pierwsza. Beatrice westchnęła.
- Jedz swoje jajka i nie przerywaj starszym! Edward posłusznie zamilkł, lecz Gabriel
wiedział, że chłopiec chciwie łowi każde słowo rozmowy.
Makabrycznego tematu nie można było tak łatwo zignorować.
- Ciociu - powiedziała stanowczym tonem Venetia - nie wpadaj w panikę. Panujemy
nad sytuacją.
- Jak możesz tak mówić? Przecież wybuchnie straszny skandal! Kiedy wyjdzie na jaw,
że ty znalazłaś zwłoki, nie będzie końca plotkom.
- Obawiam się, że już zaczęły krążyć. - Amelia weszła do jadalni, powiewając
egzemplarzem „Latającego Agenta”. - Jak sądzicie, kto o tym napisał?
Venetia skrzywiła się i sięgnęła po dzbanek z kawą.
- Pewnie pan Otford.
- No oczywiście! - Amelia usiadła koło Edwarda. - Sensacyjny artykuł, nie ma co. W
końcu rzadko się zdarza, żeby na wystawie fotograficznej znajdować trupa.
- Wszystko przepadło! - lamentowała Beatrice. - Będziemy musieli wyprowadzić się z
tego ślicznego domu i zamknąć firmę! Stracimy cały majątek!
- Proszę przeczytać nam to na głos. - Gabriel spojrzał ku Amelii.
- Doskonale. „Szokujące zdarzenie na wystawie fotograficznej, Gilbert Otford.
Ciało jednego z fotografów odkryto podczas wernisażu we wtorek wieczorem.
Zmarłego zidentyfikowano jako Harolda Burtona z Greenstone Lane.
Jak się wydaje, brak sukcesów zawodowych oraz trudności finansowe i narastające
zadłużenie pchnęły go do samobójstwa popełnionego za pomocą cyjanku potasu.
Zwłoki odkryła przypadkowo pani Venetia Jones, znana artystka. Towarzyszył jej
mąż, Gabriel Jones. Nasi czytelnicy przypominają sobie zapewne, że pan Jones niedawno
powrócił do Londynu i ukochanej małżonki, mimo że wcześniej został uznany za zmarłego.
Nie trzeba dodawać, że odkrycie ciała Burtona rzuciło ponury cień na ekspozycję.
Pani Jones, której niepospolite fotografie zyskały powszechne uznanie wśród obecnych,
doznała rozstroju nerwowego i omal nie zemdlała. Oddany mąż wyprowadził ją z sali
wystawowej”.
- Och, na miłość boską! - żachnęła się Venetia. - Ani mi się śniło mdleć!
- Sądzę jednak, że dobrze zrobiono, wspominając o twoim rozstroju nerwowym i o
tym, że trzeba cię było odprowadzić do domu - oświadczyła Amelia, odkładając gazetę. -
Zgadzam się z twoim mężem. Nie uważam, żeby prasa mogła nam poważnie zaszkodzić. A
nawet nie zdziwiłoby mnie, gdyby przyczyniła się do napływu klienteli. Ludzi jeszcze
bardziej zafrapuje tajemnicza, owdowiała artystka!
- Niedoszła wdowa - poprawił ją Gabriel. - Ach, oczywiście! - Amelia nałożyła sobie
jajko na talerz.
- Proszę mi wybaczyć. Wciąż nie mogę się nadziwić pańskiemu zdumiewającemu
powrotowi, choć stanowi on finał legendy o niezwykłej pani Jones.
- Miło mi, że się do czegoś przydałem. Beatrice ściągnęła brwi, które teraz utworzyły
jedną linię.
- Czegoś tu nie rozumiem. - Spojrzała na Gabriela. - Pan, zdaje się, mówił, że Burtona
zamordowano?
- Doszliśmy razem z Venetią do takiego wniosku. - Ależ artykuł wyraźnie sugeruje, że
on sam pozbawił się życia!
- Rzeczywiście. - Gabriel przetrawiał tę informację wraz z kolejnym kęsem łososia. -
No i nie ma tu żadnej wzmianki o postaci, którą Venetia widziała w korytarzu. Ciekawe.
Zastanawiam się, czy policjanci postanowili zataić niektóre szczegóły, aby morderca sądził,
że jego zbrodnia pozostanie niewykryta, czy też istotnie uważają tę śmierć za samobójczą.
- Możliwe jest jeszcze inne wyjaśnienie - wtrąciła się Venetia. - Panie Jones, ostatniej
nocy zajmowały nas głównie własne sprawy. Zapomnieliśmy, że był tam również ktoś, kto
miał wszelkie powody do wszczęcia starań, by wystawy nie splamił skandal morderstwa.
- Oczywiście! - zawołała Beatrice. - Pan Farley, sponsor ekspozycji! - To człowiek
bardzo wpływowy, zarówno w kręgach artystycznych, jak i w Stowarzyszeniu Fotografów.
Nie zdziwiłoby mnie, gdyby wywierał nawet presję na policję, by przedstawiła morderstwo
jako domniemane samobójstwo.
W każdym razie mam jeden kłopot z głowy, pomyślał Gabriel. Jeśli dziennikarz nie
wspomniał o tajemniczej postaci, morderca zapewne nie wie, że Venetia go widziała.
- Jakie ma pan plany na dzisiaj? - Venetia spojrzała na niego uważnie.
Czy długo jeszcze zamierza zwracać się do niego w tak nieznośnie formalny sposób,
pomyślał.
- Tak się składa, że spisałem to sobie. - Wyjął z kieszeni kartkę i położył ją na stole. -
Po pierwsze, zaraz pokażę pani negatyw fotografii kufra, którą wykonała pani w Domu
Wiedzy Tajemnej. Chciałbym też jak najszybciej zobaczyć odbitkę.
- Doskonale. Co pan zamierza z nią zrobić?
- Odczytałem już napis na wieku. To po prostu spis różnych ziół, który nic nie mówi
ani mnie, ani kuzynowi. Nie wiem zatem, jakie on może mieć znaczenie. W Londynie żyje
wszakże pewien członek towarzystwa, który badał spuściznę alchemika. Może on coś mi
powie na temat osobliwego ornamentu dookoła nazw ziół.
- Chce mu pan pokazać fotografię kufra? - domyślił się Edward.
- Właśnie. Tylko że gdyby pan Montrose, człowiek już starszy, zgubił odbitkę,
mogłaby się ona dostać w niepowołane ręce. Dlatego chciałbym, żeby ją nieco
wyretuszowano, zmieniając nazwę jednego czy dwóch ziół. Czy jest to technicznie możliwe?
- Mogę to dla pana zrobić - zaofiarowała się Beatrice.
- Serdeczne dzięki. Oczywiście powiem panu Montrose'owi, czego na zdjęciu brakuje,
tak żeby on jeden znał prawdziwe nazwy.
- Ale sprytne! - Edward spojrzał na niego z podziwem.
- Spróbuję tego wybiegu, chociaż nie mam wielkich nadziei, że Montrose zdoła mi
powiedzieć coś więcej prócz tego, czego już się domyśliliśmy z kuzynem. Może jednak
pomóc w inny sposób.
- W jaki?
- Przez całe lata trzymał pieczę nad listą członków Towarzystwa Wiedzy Tajemnej,
która zawiera nie tylko nazwiska ludzi przyjętych w jego poczet, ale też ich krewnych.
- Czy zamierza pan objąć śledztwem również rodziny członków? - spytała z lekką
dezaprobatą Venetia.
- Tak, poszerzę krąg podejrzanych o tych, którzy mogli wiedzieć, że laboratorium
odnaleziono. Wynotowałem sobie też nazwiska gości na wystawie. Ciekaw jestem, czy któryś
z nich nie ma powiązań z towarzystwem.
- Czy myśli pan, że ten złodziej mógł śledzić Venetię? - spytała z przestrachem
Beatrice.
- Tak. Z przykrością muszę przyznać, że uważam to za bardzo prawdopodobne.
Dlatego właśnie uznałem, że koniecznie muszę powrócić zza grobu.
- Jedno jest pewne - zauważyła Beatrice - jeśli ten nędznik krąży gdzieś w pobliżu, z
pewnością zwróci również uwagę na pana. Przecież będzie wiedział, kim pan jest.
- Całkiem możliwe - przyznał Gabriel. Venetia odłożyła widelec.
- A więc teraz, gdy on będzie śledził nas oboje, zamierza pan odwrócić jego uwagę
ode mnie?
Gabriel wzruszył ramionami i sięgnął po kolejną grzankę.
- Ależ tak - ucieszyła się Beatrice. - Całkiem sensowne! Doskonała myśl! Po cóż
miałby śledzić Venetię teraz, kiedy pan się tu zjawił? Uzna, rzecz jasna, że pan wie o tym
kufrze dużo więcej. W końcu Venetia tylko ten zabytek fotografowała!
- Plan jest prosty - przyznał Gabriel - ale takie okazują się zazwyczaj najlepsze.
Venetia znów zajęła się jedzeniem. Gabriel zauważył, że nie ulżyło jej wcale po
słowach Beatrice. Czyżby bała się o jego bezpieczeństwo?
Niełatwo mu przyszło rozstać się z nią wczoraj w nocy. Czyż ona nie rozumie, że są
dla siebie stworzeni? Czy już zapomniała, co mu szeptała podczas ich wspólnej nocy w Domu
Wiedzy Tajemnej?
19
Mała obskurna pracownia Harolda Burtona miała ponury wygląd, zupełnie jakby
zamknięty zakład przeczuwał, że jego właściciel już tu nie wróci.
Gęsta mgła nie poprawiała nastroju. Venetia stała na brudnej uliczce dokładnie
naprzeciw wejścia do Zakładu Fotograficznego Burtona. Mimo wczesnego wieczoru mgła tak
już zgęstniała, że z trudem można było dostrzec niewielki sklepik. Spojrzała w okna na
piętrze. Nie zauważyła śladów czyjejkolwiek obecności. Z pewnością znajdowało się tam
prywatne mieszkanie Burtona.
Przyszła tu pod wpływem impulsu, pozostawiając Amelii i Maud, sprzedawczyni,
wybór modeli do niezwykle zyskownej serii Bohaterowie Szekspira.
Od samego rana nękała ją myśl, że Burton mógł jej zrobić jeszcze inne zdjęcia,
których nie zdążył już podrzucić na schodki przed śmiercią. Kto wie, co mógł na nich
wyretuszować! Nie pozwoli, żeby te kompromitujące fotografie wpadły w ręce któregoś z jej
rywali, albo - co gorsza - jakiegoś klienta.
Uliczka wyglądała na opustoszałą. Sklepy po przeciwnej stronie zakładu Burtona były
wprawdzie otwarte, ale nikt do nich nie zaglądał. Nieliczni przechodnie, którzy we mgle
wyglądali jak widma, poruszali się ostrożnie, by nie wpaść na ścianę lub nie potknąć się na
bruku. Nie zwracali też na nią żadnej uwagi. Ubrana na czarno i osłonięta czarną woalką była
niemal niewidoczna w półmroku.
Odczekała, póki pusta dorożka nie skryła się we mgle, i przeszła przez ulicę. Nie
zaskoczyło jej, że frontowe drzwi były zamknięte na głucho, a rolety we wszystkich
witrynach opuszczone. Burton najwidoczniej zrobił sobie wolne przed pójściem na wystawę i
spotkaniem ze swoim zabójcą.
Venetia doszła do rogu, zawróciła i wolnym krokiem weszła w ciemny zaułek z
wejściem służbowym. Spowijała go jeszcze gęstsza mgła niż ulicę.
Odnalazła tylne wejście, które również było zamknięte. Wyjęła z włosów jedną ze
szpilek i zaczęła energicznie dłubać nią w zamku. Fotografik znający swój fach umie
posługiwać się najrozmaitszymi narzędziami, jeśli nagle zajdzie taka potrzeba.
Wejście stanęło otworem. Venetia rozejrzała się wokoło, by się upewnić, że nikt jej
nie zobaczy. Jednak w oparach mgły nikogo nie dostrzegła. Cichutko wślizgnęła się na
zaplecze zakładu. Stała przez chwilę bez ruchu, usiłując dojrzeć coś w mrocznym i
zagraconym wnętrzu.
Było tam pełno typowych dla atelier fotograficznego przedmiotów. Pudła ze starymi
negatywami piętrzyły się aż pod sufit.
Spłowiałe, różnobarwne zasłony w najprzeróżniejsze wzory wisiały na ścianach. W
kącie stał stary, zniszczony fotel dla modela, z jedną nogą złamaną. Wyglądała spod niego
para małych damskich pantofli, co najmniej od dwóch lat niemodnych.
Nieoczekiwanie Venetię ogarnęło współczucie. Biedny Burton! Albo nie zdawał sobie
sprawy, jak ważna jest znajomość mody, albo też po prostu nie mógł sobie pozwolić na kupno
nowego obuwia.
We własnym zakładzie miała trzy pary najmodniejszych pantofelków, o wiele bardziej
eleganckich niż te tutaj. Coś je jednak łączyło z butami w pracowni Burtona: wszystkie
pasowały tylko na bardzo małe i zgrabne kobiece stopy.
Miała całkowitą pewność, że Burton nabył je z tego samego, praktycznego powodu,
co ona. Wytworne obuwie okazywało się niezwykle przydatne, gdy klientka życzyła sobie
portretu całej postaci, a miała wielkie stopy. Wystarczało wtedy ustawić mniejsze buty z
przodu i tak ułożyć fałdy odzienia, by wystawały spod niego jedynie smukłe noski zgrabnych
pantofli. Oszczędzało to wiele pracy przy retuszowaniu.
Na stoliku stały dwie fotografie w ramkach. Obydwa szkła miały jednak pęknięcia.
Zdziwiło ją to i podeszła bliżej, żeby się im dokładniej przyjrzeć. Wystarczył jeden rzut oka,
żeby się przekonać, jak bardzo Burton musiał jej nienawidzić.
Rozpoznała obydwa zdjęcia ukazujące Tamizę. Burton pokazał je na jednej z wystaw
u Farleya, na której jej własny Widok Tamizy o świcie uzyskał główne wyróżnienie. Burton
opuścił wtedy salę wystawową pełen wściekłości. Mogła sobie wyobrazić, jak wrócił do
siebie, niedoceniony, z fotografiami pod pachą i zapewne trzasnął nimi o jakiś mebel tak
mocno, że popękało szkło, lecz nigdy nie oprawił ich na nowo. Może każdego dnia wpatrywał
się w nie z perwersyjną satysfakcją, utwierdzając się w nienawiści do niejakiej pani Jones.
Odwróciła wzrok od zdjęć. Czubkiem buta trąciła jakiś przedmiot na podłodze, który
wydał nienaturalnie donośny dźwięk. Drgnęła i serce jej załomotało. Spojrzała pod nogi. Było
tam coś w rodzaju długiego, żelaznego imadła. W czasach dagerotypów i cynkotypii
powszechnie używano takich urządzeń, żeby unieruchomić modela podczas pozowania do
zdjęcia. Po pojawieniu się nowych typów kamer i ulepszeniu techniki fotograficznej
poniechano ich, lecz niektórzy fotografowie wciąż się nimi sporadycznie posługiwali, gdy na
przykład przyszło im robić zdjęcie jakiemuś chłopcu - wiercipięcie.
Otwarła kolejne drzwi. Ciężka woń chemikaliów składowanych zbyt długo w źle
wietrzonym wnętrzu omal nie zwaliła jej z nóg. Widocznie Burton ignorował rady pism
fotograficznych co do bezpiecznego przechowywania tych środków. Nic dziwnego, że stale
pokasływał. Zapewne przesiadywał w ciasnej i dusznej pracowni całymi godzinami,
wdychając szkodliwe opary. Venetia westchnęła. W jej zawodzie był to stały i kłopotliwy
problem.
Uchyliła drzwi szerzej, by wpuścić świeże powietrze, i weszła do ciemni. W słabym
świetle dojrzała pojemnik z utrwalaczem i butle wypełnione chemikaliami. Zauważyła, że
wyposażenie ciemni było bardzo dobrej jakości i błyszczało nowością. Kilku butli na półce
wciąż jeszcze nie rozpieczętowano.
W półmroku z początku nie dostrzegła drewnianej skrzyni wsuniętej pod stół.
Zauważyła ją dopiero po chwili. Przykucnęła i otwarła ją. Wewnątrz znajdowało się mnóstwo
negatywów na szklanych kliszach. Wystarczył jeden rzut oka, by zrozumieć, co znalazła.
Nie dosłyszała cichego odgłosu kroków z tyłu za nią. Mocna, męska dłoń zakryła jej
usta, nim zdołała krzyknąć. Usiłując dźwignąć się na nogi, Venetia chwyciła jedyną broń,
jaką udało jej się znaleźć w zasięgu ręki: szczypce służące do wyjmowania odbitek z
roztworu wywoływacza.
20
Proszę to zostawić. Tylko bez hałasu! - szepnął jej wprost do ucha Gabriel. Venetia z
ulgą skinęła głową i odłożyła szczypce, cała zlana potem.
Gabriel zabrał dłoń z ust Venetii i obrócił ją twarzą do siebie. Pomimo mroku mogła
dostrzec, że jest wściekły.
- Co pani tu, u diabła, robi?! - spytał cichym, ale gniewnym szeptem. - Myślałem, że
jest pani w swoim zakładzie.
- Ja też mogłabym spytać, co pan tu robi - odparła, opanowując się z największym
wysiłkiem. - Słyszałam, że miał pan odwiedzić dziś rano jakiegoś starszego człowieka.
- Rozmawiałem już z Montrose'em. Właśnie wracałem, kiedy przyszło mi do głowy,
żeby tu zajrzeć.
- Co spodziewał się pan tu znaleźć? - spytała nieufnie.
- Pragnąłem dowiedzieć się czegoś więcej o Burtonie.
- Po co? Przecież jego śmierć nie ma chyba żadnego związku z recepturą alchemika!
Gabriel milczał.
Venetia poczuła ucisk w piersi.
- A więc... jakoś się z nim jednak wiąże?
- Być może odpowiedź na to pytanie brzmi „nie”. - Już same słowa „być może” są
mocno dwuznaczne. - Jak zwykle, okazuje się pani niesłychanie bystra. - Spojrzał na
drewnianą skrzynię. - Widzę, że znalazła pani negatywy tamtych dwóch zdjęć.
- Owszem. - Już na nie wcześniej natrafiłem, bo nie jestem tu po raz pierwszy. Poza
napisem robią wrażenie nieszkodliwych. Ale są tu i fotografie, na których pani wychodzi z
piekarni, wchodzi do swojego zakładu, gawędzi z klientką. Venetia wzdrygnęła się.
- Zawiść Burtona stała się prawdziwą obsesją.
- Zaczynam wątpić, czy właśnie on był tym fiksatem.
- Do czego pan zmierza?
- Po prostu wydało mi się co najmniej niepokojące, że Burton najpierw śledził panią
przez kilka dni, a zeszłej nocy dał się zamordować bardzo niedaleko od pani.
- Co takiego? Czy pan sugeruje, że jego śmierć ma coś wspólnego z moją osobą?
- Nie mogę wykluczyć takiej możliwości.
- Wybaczy pan, ale to raczej ja miałam motyw, żeby się pozbyć tego nieszczęśnika. A
skoro go nie zabiłam, musiał to zrobić ktoś inny z jakiegoś całkiem ze mną niezwiązanego
powodu.
- Być może.
- Znów te same słowa! Gdzież pan dostrzega lukę w moim rozumowaniu?
- Rozumuje pani pierwszorzędnie, moja droga, ale skąd ta niepokojąca zbieżność
wydarzeń? Nigdy nie lubiłem podobnych wyjaśnień.
Zirytowało ją, że Gabriel bezceremonialnie mówi do niej „moja droga”. Czy aż tak
bardzo wzrosła ich wzajemna zażyłość?
- Nie powiedziała mi pani, po co tu przyszła, dokonując przy okazji włamania oraz
wtargnięcia do cudzej siedziby.
- Wcale się nie włamywałam. - Venetia zacisnęła zęby. - Po prostu pogrzebałam
trochę w zamku szpilką do włosów i drzwi się same otworzyły. - Urwała nagle. - A jak pan tu
wszedł?
- Ja też trochę podłubałem w zamku. - Wskazał na wejście. - Ale pamiętałem o
zamknięciu za sobą drzwi, żeby nie ryzykować, że ktoś niespodzianie zajdzie mnie od tyłu.
- Rozsądna myśl - odparła, zaskoczona jego logiką. - Muszę o tym pamiętać na
przyszłość.
- W przyszłości będzie mnie pani z góry uprzedzała o wszystkich swoich
poczynaniach.
- Po co? Żeby pan mnie od nich odwodził?
- Może pani się nie orientuje, ale to znakomity sposób, by dać się aresztować. Co
prawda myślę, że detektyw, który nas wypytywał, nie podejrzewa pani, ale mógłby zmienić
zdanie, gdyby ktoś panią zaskoczył w takiej sytuacji.
- Starałam się, żeby nikt mnie nie zauważył. A przyszłam tu, bo się obawiałam, że
Burton mógł mi zrobić i wyretuszować jeszcze jakieś inne fotografie, które
skompromitowałyby mnie wobec moich rywali.
- I ja o tym myślałem, ale prócz tych kilku negatywów bez znaczenia niczego nie
znalazłem.
- Dzięki Bogu. - Venetia spojrzała w górę. - A w jego mieszkaniu?
- Tam również nie było nic ciekawego. - Gabriel odsunął od siebie drewnianą skrzynię
i wyszedł z ciemni. - Zabierzemy fotografie, o których mówiłem, i przyjrzymy się im
dokładniej w jakimś bezpiecznym miejscu.
Venetia poszła za nim, lecz zatrzymała się na widok paczki z kliszami na sąsiednim
stoliku. Znała nazwisko producenta. Zamawiała klisze w tej samej firmie.
- A to ciekawe - mruknęła. Gabriel obejrzał się z ręką na klamce. - Co?
- Burton ledwie wiązał koniec z końcem, ale wyposażenie jego ciemni jest nowe i
kosztowne, a klisze... największego rozmiaru, jaki można dostać. Musiało go to sporo
kosztować.
- Najwyraźniej traktował pracę poważnie. Bez wątpienia lokował każdy grosz w
chemikaliach i aparaturze.
- Sądząc po tym, co o nim słyszałam, nie byłoby go stać na taką ekstrawagancję. -
Rozejrzała się po atelier. - Ciekawe, czy kupił również nową kamerę?
- W drugim pomieszczeniu stoi kamera na statywie. Nie przyglądałem się jej
dokładnie.
Venetia weszła do frontowego pokoju. Burton tak ustawił fotel dla klientów i zawiesił
skromną draperię, żeby jak najlepiej wykorzystać kiepskie oświetlenie. Wystarczył jej jeden
rzut oka na trójnóg.
- Z pewnością jest to stary model - oświadczyła, obchodząc kamerę wokoło. -
Widocznie nie miał pieniędzy, żeby kupić nowy. - Zastanowił ją jednak kapelusz leżący na
półce nad kontuarem.
- Proszę nie przedłużać. I tak już jesteśmy tutaj o wiele za długo - zirytował się
Gabriel.
- Jeszcze tylko to. - Zdjęła kapelusz z półki. Okazał się nadspodziewanie ciężki.
- Co pani, u licha, wyprawia?! - spytał zaintrygowany Gabriel.
- Kiedy Burton mnie szpiegował, zawsze miał go ze sobą, ale tylko pod pachą. -
Odwróciła kapelusz do góry dnem i uśmiechnęła się z satysfakcją. - Nie bez powodu!
- Co tam pani znalazła?
- Ukrytą kamerę. - Podała mu kapelusz, aby sam mógł ją zobaczyć. - Całkiem nowa,
marki Crowder. Ta firma produkuje znakomite soczewki. Musiała sporo kosztować.
- Do diabła! - Gabriel przysiadł na drewnianej skrzyni, wziął od niej kapelusz i
obejrzał go uważnie. - Nigdy nie widziałem czegoś podobnego!
- My, profesjonaliści, nazywamy to ukrytą kamerą. Konstrukcja tych aparatów kryje
zresztą w sobie sporo sekretów. Widywałam już takie urządzenia ukrywane w wazonach,
teczkach i rozmaitych innych przedmiotach.
- A więc w ten sposób fotografował panią bez jej wiedzy?
- Tak sądzę.
Gabriel położył kapelusz ponownie na półce i ruszył ku tylnym drzwiom. - Czy to
zyskowne zajęcie?
- Jak najbardziej. Wprawdzie fotografowanie ukrytą kamerą jest jeszcze czymś
marginesowym w naszym zawodzie, ale przypuszczam, że z biegiem czasu zacznie się nim
parać niemało osób.
- A któż chciałby płacić za ten podstępny proceder?
- Niech pan tylko pomyśli, jakie on stwarza możliwości. Wiele żon chętnie by
zapłaciło za fotografię niewiernego męża kobieciarza w towarzystwie kochanki! A iluż
zazdrosnych mężów obawia się, że ich żony mogą mieć kogoś innego? Perspektywy korzyści
finansowych są tu wprost nieograniczone.
- Ma pani raczej cyniczny pogląd na małżeństwo.
- Wolę go uważać za realistyczny - ucięła Venetia. - W każdym razie zdołałam
wyjaśnić jedną związaną z Burtonem kwestię, która mnie prześladowała.
- Wie pani teraz, dzięki czemu stać go było na nową aparaturę i odczynniki.
- Najwyraźniej zaczął się posługiwać ukrytą kamerą.
Venetia po powrocie na Sutton Lane schowała negatywy w drewnianej skrzynce,
siadła za biurkiem i spojrzała na Gabriela.
- Miał pan rację. Prócz tego jednego retuszowanego negatywu na żadnym z
pozostałych zdjęć nie ma nic szczególnego.
- Prócz tego, że dokładnie pokazują pani rozkład dnia: dokąd pani idzie, skąd wraca i z
kim się spotyka. - Głos Gabriela zabrzmiał chłodno. - Albo Burton rzeczywiście miał
osobliwą obsesję na pani punkcie, albo też ktoś inny kazał mu panią śledzić.
21
Amelia wraz z Maud Hawkins, młodą dziewczyną, która zajmowała się sprzedażą
zdjęć, siedziała w małym pokoiku tuż nad salonem wystawowym. Obydwie przyglądały się
bacznie stojącemu przed nimi młodzieńcowi w rzymskiej todze.
Maud była tylko o rok młodsza od Amelii. Ta córka gospodyni i kamerdynera nie
chciała pójść za przykładem rodziców i pójść do kogoś na służbę. Zamiast tego poprosiła o
posadę w Zakładzie Venetii Jones wkrótce po jego otwarciu i z miejsca została przyjęta.
Bystra, pełna entuzjazmu, umiała też dobrze sobie radzić z klientami.
Młodzieniec w todze nazywał się Jeremy Kingsley i był ostatnim z trzech kandydatów
na modeli, którzy zgłosili się w odpowiedzi na anons prasowy. Pierwsi dwaj okazali się
nieodpowiedni, lecz Jeremy, jak uznała Amelia, rokował pewne nadzieje. Wiedziała, że Maud
jest podobnego zdania.
Jeremy, wysoki blondyn o przenikliwych błękitnych oczach, miał mocno zarysowany,
kanciasty podbródek, a w todze wyglądał bardzo atrakcyjnie, mimo iż był skrępowany.
Kostium odsłaniał jego muskularne ramiona i mocne barki. Całe lata przerzucania widłami
siana, ujeżdżania koni i powożenia zaprzęgiem działają cuda, stwierdziła w duchu Amelia.
Z trudem oderwała od niego wzrok i zanotowała na karteczce: bardzo kształtne męskie
ramiona. Venetia lubiła dbać o szczegóły.
Kiedy podniosła oczy znad notatki, ujrzała, że Maud nadal wpatruje się w młodzieńca
z taką fascynacją, jakby był wielkim, smakowitym ciastkiem z kremem.
- Dziękujemy, panie Kingsley - odezwała się. - Na razie to wszystko. Może się pan
przebrać w garderobie.
- Za pozwoleniem, panienko, ale czy ja się nadam? - spytał z niepokojem.
Amelia zerknęła na Maud.
- Jak najbardziej - odparła dziewczyna. - Doskonale się pan prezentuje w todze.
Jeremy uśmiechnął się do niej z wdzięcznością. Maud odwzajemniła uśmiech.
- Zgoda. Amelia odłożyła ołówek i spojrzała na Jeremy'ego.
- Moim zdaniem pani Jones powinna się zgodzić, żeby pozował pan do Cezara. Ale do
niej należy ostateczna decyzja. Rozumie pan?
- Tak, panienko. Dziękuję, panienko. Zrobię, co tylko będę mógł, żeby wypaść jak
najlepiej. - Jeremy był w siódmym niebie.
- Doskonale - uznała Amelia. - Proszę zgłosić się do pani Jones dwudziestego
trzeciego, punktualnie o trzeciej. Jeśli wyrazi zgodę, to pana wówczas sfotografuje. Sesja trwa
co najmniej dwie godziny, może się też trochę przeciągnąć. Pani Jones jest bardzo
wymagająca, jeśli chodzi o jej pracę.
- Jasne, panienko.
- Proszę się nie spóźnić - dodała Maud. Pani Jones to bardzo zapracowana osoba. Nie
lubi czekać na modela.
- Proszę się nie kłopotać, panienko - zapewnił ją Jeremy, idąc do garderoby. Przyjdę
punktualnie jak w zegarku.
Zniknął za ciężką, czerwono - złotą kotarą zasłaniającą męską garderobę. Za kilka
minut wynurzył się zza niej w swoim lichym ubraniu, które źle na nim leżało. Amelia uznała,
że w todze wyglądał o niebo lepiej. Czuła, że Maud jest tego samego zdania.
Jeremy wybąkał kilka słów podziękowania i uradowany wyszedł na ulicę.
Amelia i Maud wróciły do salonu wystawowego.
- Myślę, że ten Kingsley okaże się doskonałym Cezarem - uznała Amelia.
- O tak, panno Amelio, bardzo chętny do pracy, a to najważniejsze. - Maud zatarła
ręce. - Pewnie fotografie z Cezarem będą się sprzedawać jeszcze lepiej niż Hamlet parę
tygodni temu. Mężczyzna w todze... jest w tym coś, prawda?
- Tak, ale uważam, że trudno byłoby zrobić coś lepszego od Hamleta.
Amelia przystanęła przed jedną z oprawionych odbitek wiszących na ścianie.
Nastrojowe zdjęcie przedstawiało bardzo przystojnego mężczyznę, który spoglądał na widza
wzrokiem romantycznego poety, a jego ciemne, kędzierzawe, rozwiane włosy wyglądały
niezwykle interesująco.
Hamlet miał na sobie białą koszulę nieco rozchyloną na piersi, ciemne, obcisłe
pantalony i wysokie buty z połyskliwej skóry. Wyglądał raczej na buńczucznego odkrywcę
niż fatalistycznego księcia. Siedział w pozłacanym karle, z jedną nogą wyciągniętą wprzód, w
pozie, która niewątpliwie robiła na klientkach ogromne wrażenie. Jedną z dłoni o smukłych
palcach wspierał się elegancko o poręcz karła, a w drugiej trzymał czaszkę Yoricka. O tę
czaszkę, jak pamiętała Amelia, wcale nie było łatwo. Maud zdołała ją w końcu kupić w
małym teatrze, gdzie zalegała jako zbędny rekwizyt.
- Twój pomysł, żeby ukazać Hamleta w lekko rozchylonej koszuli, był doprawdy
genialny - pochwaliła Amelia.
- Wpadłam na niego całkiem nieoczekiwanie. - Maud uśmiechnęła się skromnie,
patrząc z podziwem na zdjęcie.
Amelia przeniosła spojrzenie na kolejny portret. Widniał na nim inny niezwykle
przystojny młodzieniec w renesansowym stroju włoskim. O czaszkę istotnie było niełatwo,
ale znalezienie spodni z sączkiem okazało się jeszcze większym wyzwaniem. Rezultat wart
był jednak zachodu. Kto by pomyślał, że klientki tak się zachwycą młodzieńcem w spodniach
z sączkiem?
- Możemy sobie tylko życzyć, żeby Cezar sprzedawał się równie dobrze, jak Hamlet.
Ale nigdy się nam chyba nie uda powtórzyć sukcesu Romea!
- Wciąż jest naszym bestsellerem - zgodziła się Maud, patrząc uważnie na sączek. -
Tylko w zeszłym tygodniu sprzedałam dwadzieścia odbitek. Wkrótce będziemy musiały
zrobić nowe.
- No, w końcu to Romeo.
- Nawiasem mówiąc - Maud stanęła za kontuarem - pewien dżentelmen przysłał
telegram z pytaniem, czy pani Jones mogłaby sfotografować jego przyjaciółkę. Napisałam w
odpowiedzi, że zarezerwowałam miejsce na jutro. Wszystkie szczegóły są w terminarzu.
- Dziękuję, Maud. Co to za klient?
- Lord Ackland. Chce, żeby pani Jones zrobiła portret pewnej lady nazwiskiem
Rosalind Fleming.
22
Odkrycie, że mąż żyje, musiało być chyba dla pani wielkim wstrząsem? - Uśmiech
Rosalind Fleming wydawał się zimny i przebiegły. - Można sobie wyobrazić, jak wpłynęło na
stan pani nerwów nagłe pojawienie się na progu pani domu małżonka uznanego definitywnie
za zmarłego!
- Istotnie, to było wręcz wstrząsające. - Venetia zmieniła nieznacznie pozycję posągu
za fotelem Rosalind i powróciła za kamerę. - Trzeba się jednak przystosować do drobnych
niedogodności i umieć je przezwyciężać.
Na moment zapadła cisza.
- Niedogodności? - zamruczała Rosalind, wymawiając to słowo pytającym tonem.
Amelia, która stała tuż za nią z parasolem pokrytym śnieżnobiałą tkaniną, uniosła
ostrzegawczo dłoń.
Venetia zrozumiała. Doprawdy, wyraziła się raczej niestosownie. Na przyszłość musi
być ostrożniejsza.
Klienci zawsze okazywali się pod jakimś względem ludźmi kłopotliwymi, a Venetia z
trudem potrafiła godzić uprzejmą konwersację i pracę nad fotografią. Pogawędki były jednak
koniecznością, gdyż bez nich pozujący do zdjęcia stawali się nerwowi i spięci. Zupełnie jakby
praca poza atelier nie stwarzała i tak dodatkowych problemów!
Rosalind dała jej wyraźnie do zrozumienia, że zdjęcie niewiele ją obchodzi i zgodziła
się pozować wyłącznie po to, by zrobić przyjemność lordowi Acklandowi. Był to bowiem
jego pomysł.
Podobnie jak wszystkie inne klientki z wyjątkiem małych dzieci Rosalind była próżna
i pragnęła wyidealizowanego wizerunku. Dlatego też zażyczyła sobie stanowczo
fotografowania jej we własnym domu i w otoczeniu najkosztowniejszych z posiadanych przez
nią przedmiotów.
Ciemnobłękitna suknia wieczorowa, którą włożyła na tę okazję, była uszyta wedle
najnowszej francuskiej mody, z głęboko wykrojonym dekoltem. Biżuteria, w jaką się
wystroiła, warta była krocie. Diamenty skrzyły się na jej szyi, zwisały z uszu i migotały w
kunsztownie ułożonych włosach. Rosalind wybrała nawet fotel, na którym zasiadła do
pozowania, bogato złocony i podobny wręcz do tronu.
Wysoki pokój wyglądał równie wytwornie jak sama Rosalind. Antyczne urny i posągi
stały na marmurowych piedestałach. Kotary w kolorze czerwonego wina, podwiązane
złocistymi szarfami, harmonizowały z miękkim dywanem.
Dwie godziny wcześniej Gabriel i Edward pomagali Venetii w załadowaniu do
dorożki niezbędnego ekwipunku: kamery, klisz, trójnożnego statywu, parasoli i ekranów
odblaskowych. Gdy pojazd ruszył, rzuciła przelotne spojrzenie za siebie. Gabriel stał na
schodach przed wejściem i wyglądał jak ktoś, kto odczuwa skrytą satysfakcję.
Najwyraźniej zadowolony był z tego, że miała całe przedpołudnie zajęte. Bez
wątpienia uznał, że w ten sposób łatwiej mu będzie kontynuować swoje śledztwo, bez
martwienia się o to, co ona robi. Wiedziała, że wciąż ma jej za złe wczorajszą wyprawę do
zakładu Burtona.
Fotografowanie klientów w domach zawsze było czymś kłopotliwym. Na szczęście
biblioteka Rosalind miała jasne, naturalne oświetlenie. Wiele czasu zabrało jej jednak
uzyskanie odpowiedniego światła i wyraźnie czuła, że Rosalind traci cierpliwość. Pogawędka
zaczęła nawiązywać do spraw osobistych, co sprawiło przykrość Venetii. Zaczęła się nawet
zastanawiać, czy Rosalind nie szydzi z niej świadomie, może po to, żeby zabić nudę.
- Nie musi się pani przy mnie krępować - Rosalind zaśmiała się gardłowo - w końcu i
ja byłam mężatką. Wyznam pani, że jako wdowa czuję się o wiele lepiej niż kiedyś, w stanie
małżeńskim.
Venetia nie zdołała zdobyć się na stosowną odpowiedź, wolała więc sprowadzić
rozmowę na bezpieczniejsze tory.
- Zechce pani przesunąć prawą dłoń odrobinę w lewo? O tak, znakomicie. Amelio,
ustaw parasol nieco niżej. Trzeba lepiej oświetlić lewą stronę twarzy pani Fleming. Chcę
wydobyć całą elegancję jej profilu.
Pochlebstwo nigdy nie zaszkodzi, pomyślała sobie.
- Czy tak dobrze? - spytała Amelia, ustawiając parasol pod innym kątem.
- O wiele lepiej, dziękuję.
Spojrzała ponownie w wizjer i skoncentrowała się na krótko, co zawsze robiła przed
wykonaniem zdjęcia.
Światło i ciemność uległy odwróceniu. Rozbłysła pulsująca intensywnymi emocjami
aura Rosalind. Klientka wcale nie była zniecierpliwiona, lecz dusiła się z wściekłości. Lepiej
będzie zrobić tę fotografię jak najprędzej!
- A teraz proszę się nie ruszać - zażądała. Nacisnęła wyzwalacz. Instynkt podpowiadał
jej, żeby opuścić dom Rosalind możliwie jak najszybciej, lecz profesjonalizm i zdrowy
rozsądek nie pozwalały na rejteradę. - Dobrze byłoby wykonać też drugie ujęcie, w razie
gdyby nie odpowiadała pani poza.
- Zgoda, skoro pani nalega. Venetia wyjęła z aparatu naświetloną kliszę, założyła
nową i pstryknęła wyzwalaczem kolejny raz.
- Znakomicie - oznajmiła. Poczuła wielką ulgę na myśl, że to już koniec. - Myślę, że
będzie pani zadowolona z rezultatu.
- Kiedy dostanę odbitki? - spytała bez wielkiego entuzjazmu.
- W tej chwili jestem dosyć zajęta, ale myślę że uporam się z nimi na początku
przyszłego tygodnia.
- Przyślę po nie kogoś ze służby. Venetia skinęła na Amelię, która - bez wątpienia
świadoma narastającego napięcia - zaczęła już pakować parasole, ekrany odblaskowe i lustra.
- Polecę lokajowi, żeby pani pomógł. - Rosalind podeszła po dywanie do wytwornego
biurka i pociągnęła za sznur od dzwonka.
- Dziękuję - wybąkała Venetia, zdejmując kamerę ze statywu.
- Cały kłopot w tym, że mężom trzeba poświęcać tyle czasu i starań - Rosalind
powróciła do przerwanej rozmowy - a tymczasem oni, choćby nie wiem jak bogaci, zawsze w
niemiły sposób narzekają, że zbyt wiele się wydaje na tak niezbędne rzeczy, jak suknie i
pantofle. Bez mrugnięcia okiem kupują swoim kochankom drogocenną biżuterię, a żonom
wypominają byle łaszek. No i uszczypliwościom nigdy nie ma końca!
Venetia przerwała składanie statywu.
- Wybaczy pani, ale byłoby lepiej zmienić temat. Może pani się nie orientuje, lecz
Amelia, moja siostra, ma zaledwie szesnaście lat. Nie mówi się podobnych rzeczy wobec
młodej damy w tym wieku.
Amelia wydała nagle dziwny, zdławiony dźwięk i udała, że pochłania ją całkowicie
zwijanie ekranów odblaskowych. Venetia wiedziała, że siostra walczy z chęcią parsknięcia
śmiechem.
- Ach, proszę mi wybaczyć. - Rosalind uśmiechnęła się lodowato i z uwagą
przypatrzyła Amelii, tak jakby jej wcześniej nie zauważyła. - Nie miałam pojęcia, że jest taka
młoda. Wygląda wyjątkowo dojrzale jak na swój wiek i bardzo zręcznie sobie radzi. -
Odwróciła się ponownie w stronę Venetii. - Z pewnością dobrze ją pani wyuczyła. Proszę mi
zdradzić, pani Jones, gdzie się pani szkoliła?
Rosalind rzucała jej wyzwanie. Venetia z trudem się opanowała.
- Fotografia, jak pani wie, to zarówno rzemiosło, jak i sztuka. Pierwszą kamerę
otrzymałam od ojca, który wprowadził mnie też w podstawy techniki na krótko przed swoją
śmiercią. Mam także utalentowaną artystycznie ciotkę. Nauczyłam się od niej wiele, jeśli
chodzi o kompozycję i światłocień.
- Pan Jones był chyba mocno zaskoczony faktem, że jego żona otworzyła zakład
fotograficzny, podczas gdy on błąkał się po Dzikim Zachodzie z powodu utraty pamięci...
- Pan Jones - odparła spokojnie Venetia - jest mężem o bardzo nowoczesnych i
postępowych poglądach.
- Doprawdy? Nie przypuszczałam, że istnieje coś takiego, jak mąż o nowoczesnych
poglądach.
Do biblioteki wszedł lokaj w liberii.
- Czego łaskawa pani sobie życzy? Rosalind wskazała na stertę sprzętu.
- Proszę to wynieść, Henry, i wezwać dorożkę dla pani Jones oraz jej asystentki.
- Już to robię, łaskawa pani.
Henry zabierał się właśnie do złożenia statywu, gdy Venetia obronnym ruchem
położyła dłoń na swym bezcennym sprzęcie.
- Sama to wezmę.
- Tak, proszę pani.
Obładowany aparaturą lokaj skierował się ku drzwiom. - Jeszcze jedno, Henry. Lokaj
zatrzymał się.
- Tak, proszę pani?
- Wiem, że pani Jones z siostrą weszły tu frontowymi drzwiami, lecz teraz wypuścisz
je tylnym wejściem, tym dla dostawców. Czy wyrażam się jasno?
Henry spurpurowiał jak burak.
- Eee... tak, proszę pani.
Amelia otwarła usta ze zdumienia i spojrzała na siostrę pytająco.
Venetia miała już tego dość.
- Chodźmy, Amelio. Z kamerą w rękach podeszła do drzwi biblioteki. Amelia złożyła
parasole i poszła w jej ślady. Henry zamykał pochód.
Venetia zatrzymała się tuż przed drzwiami i pozwoliła wyjść Amelii oraz Henry'emu.
Kiedy ją minęli, zwróciła się ku Rosalind.
- Do widzenia, pani Fleming - zaczęła. - Bardzo jestem ciekawa, jak pani wyjdzie na
zdjęciu. Moi recenzenci twierdzą, że potrafię uchwycić najistotniejsze cechy charakteru
modela.
Rosalind spojrzała na nią niczym wąż na mysz, którą zamierza połknąć w całości.
- Spodziewam się po pani perfekcji. Venetia uśmiechnęła się błogo.
- Oczywiście. W końcu jestem przecież artystką.
Odwróciła się na pięcie i weszła do słabo oświetlonego westybulu. Henry i Amelia
czekali na nią, niepewni i pełni napięcia.
Venetia szybko skręciła na prawo, ku drzwiom frontowym.
- Tędy, Amelio. Proszę iść za nami, Henry.
- Pani wybaczy - szepnął niespokojnie lokaj - ale wejście dla dostawców jest z tamtej
strony.
- Dziękuję, lecz nam się spieszy i będzie dużo szybciej, jeżeli wyjdziemy drzwiami od
frontu. W końcu znamy już drogę.
Henry, nie wiedząc, co począć, wlókł się bezradnie za nimi, objuczony aparaturą.
Na końcu długiego korytarza Venetia stanęła i spojrzała w głąb mrocznego przejścia.
Rosalind, zrozumiawszy, że jej poleceń nie wypełniono, wyszła z biblioteki, stając pod
światło.
- Co pani robi najlepszego? - spytała, zagryzając ze złości wargi.
- Wychodzę z pani domu frontowymi drzwiami, rzecz jasna. W końcu jesteśmy z
siostrą profesjonalistkami!
Pod wpływem nagłego impulsu skoncentrowała się z całej siły, zdecydowana posłużyć
się swoim darem. Aura Rosalind, rozjarzona i opalizująca, świadczyła o wielkiej wściekłości.
Ona nie tylko jest rozgniewana, pomyślała wstrząśnięta Venetia, ale wręcz mnie
nienawidzi!
- Powinna pani wiedzieć - odezwała się, powracając do normalnego sposobu widzenia
- że my, w moim zakładzie, dumne jesteśmy z naszych umiejętności retuszerskich. Nawet
najbrzydsza osoba może wyglądać na fotografii dzięki temu zdumiewająco atrakcyjnie. -
Urwała znacząco. - Oczywiście, można też uzyskać efekt odwrotny.
Była to tylko zuchwała i ryzykowna groźba. Venetia nigdy jednak nie zetknęła się z
modelką, która chciałaby być oszpecona na zdjęciu. Zważywszy na bujną urodę i jawną
próżność Rosalind można się było spodziewać, że strach przed niekorzystną fotografią każe
jej zapomnieć o wrogości wobec jej autorki.
Rosalind zesztywniała.
- No, jeśli już pani koniecznie chce, proszę wyjść frontowymi drzwiami, ale to nie
zmienia faktów. Jest pani tylko sprytną, przewrotną sklepikarką, która zdołała zaskarbić sobie
życzliwość wyżej postawionych ludzi dzięki trikom i oszustwom. Wielki świat szybko się
jednak tym znudzi i zwróci swoje zainteresowanie gdzie indziej. Kto wie, może pewnego dnia
również i pani przyjdzie wychylić szklaneczkę brandy z cyjankiem!
I Rosalind wpadła jak burza do biblioteki, zatrzaskując za sobą drzwi.
Venetii zaparło dech. Czuła, że cała drży, a zimny pot spływa jej po karku. Z
najwyższym wysiłkiem zdołała zachować spokojny wyraz twarzy i dobrnąć do wyjścia.
Amelia i Henry już tam czekali. Wystraszona służąca stała przy drzwiach. Venetia
podeszła do niej z uśmiechem.
- Proszę nam łaskawie otworzyć.
- Tak, proszę pani. - Dziewczyna skwapliwie szarpnęła za klamkę.
Venetia, kurczowo dzierżąc kamerę, wyszła na schodki. Amelia następowała jej na
pięty. Tuż za nimi wlókł się Henry ze sprzętem.
Dorożka czekała w głębi ulicy. Woźnica drzemał na koźle. Henry zagwizdał donośnie.
Dorożkarz drgnął, poderwał się i pospiesznie chwycił za lejce, zajeżdżając przed front
rezydencji. Henry załadował do powozu aparaturę, pomógł wsiąść damom i zatrzasnął
drzwiczki. Otworzyło się okno z tyłu i dorożkarz spojrzał w nie pytająco.
- Proszę jechać do Galerii Jones na Bracebridge Street.
- Tak jest, psze pani. - Okno zamknęło się. Po chwili ciszy Amelia roześmiała się tak
serdecznie, że zaraz musiała zakryć dłonią usta.
- Nie mogę uwierzyć, że zdołałaś postawić na swoim! - wyjąkała wreszcie z trudem.
- Nie miałam wyboru. Gdybyśmy zgodziły się opuścić ten dom tylnym wejściem,
byłoby to niepowetowaną stratą dla zakładu. Niedługo wszyscy by się dowiedzieli, że uznano
nas za osoby, których nie wpuszcza się frontowymi drzwiami.
- Wiem. Muszę też powiedzieć, że chwyt z retuszem okazał się trafiony.
- Mam nadzieję, że poskutkuje.
- Ależ dlaczego miałby nie poskutkować? - Amelia rozłożyła ręce. - Nawet gdyby
Rosalind odrzuciła zdjęcie, wie teraz, że mamy negatyw i możemy z nim zrobić, co tylko
chcemy, a potem wystawić jej nieudaną podobiznę w galerii, żeby wszyscy ją zobaczyli. Cóż
by to była za sensacja!
- Niestety, nie możemy tak zrobić. Moja groźba była jedynie bluffem.
- O czym ty mówisz? Pani Fleming sobie na to zasłużyła! Jak śmiała rozmawiać z tobą
w podobny sposób?
- Zemsta może dać chwilową satysfakcję, ale na dłuższą metę się nie opłaca. A w tym
wypadku byłaby wręcz niebezpieczna. Gdybyśmy szkaradne zdjęcie pani Fleming, osoby
niewątpliwie bardzo pięknej, pokazywały klientkom, zastanowiłyby się dwa razy przed
zamówieniem u mnie swoich portretów.
- Ach, ze strachu, że również mogłyby na nich tak źle wypaść? - Amelia zrobiła
zmartwioną minę. - Chyba masz rację. Szkoda, bo warto byłoby potraktować ją równie
bezwzględnie, jak ona ciebie.
- Zastanawiam się tylko, dlaczego... - Venetia wyjrzała przez okno.
- Dlaczego tak nas potraktowała? - Nie. Dlaczego mnie nienawidzi? Widziałam ją w
tłumie gości na wystawie, lecz wcale nas sobie nie przedstawiono. Cóż ja jej takiego
zrobiłam?
23
Gabriel siedział wraz z Venetią i Beatrice w małym saloniku, którego okna
wychodziły na Sutton Lane.
Wielki dzbanek kawy przyniesiony przez panią Trench królował na stoliczku przy
sofie. Beatrice, z okularami na nosie, wyszywała starannie herbacianą różę na tamborku.
Venetia w roztargnieniu popijała kawę. Wciąż nie mogła się pozbyć niemiłego
wrażenia po incydencie w rezydencji Rosalind Fleming. Gabriel musiał uznać, że profesja
fotografa kryje w sobie przykre niespodzianki. Ustosunkowani klienci zdolni zniszczyć czyjąś
pozycję zawodową przy pomocy złośliwych plotek byli na pewno jedną z nich.
- Nie mam pojęcia - Venetia odstawiła filiżankę - dlaczego pani Fleming zgodziła się,
żebym fotografowała ją właśnie ja.
- To chyba oczywiste. - Beatrice przyjrzała się w skupieniu róży. - Myślę, że środek
kwiatu powinnam wyszyć nicią w kolorze starego złota.
Zaskoczony Gabriel spojrzał na Venetię. Pokręciła nieznacznie głową, dając mu do
zrozumienia, że ona też nie rozumie, co ma na myśli ciotka.
- Panno Sawyer - tu Gabriel odchrząknął - czy to ma znaczyć, że pani Fleming
zgodziła się na fotografowanie jej przez Venetię, gdyż tak nakazuje moda?
- Z pewnością nie. - Beatrice pogrzebała w woreczku z przyborami do szycia, szukając
nici w kolorze starego złota. - W Londynie jest sporo innych modnych fotografów. Wydaje
mi się oczywiste, że Rosalind Fleming pozowała jej do portretu, bo nie miała innego wyjścia.
- Przepraszam, ale nie rozumiem. Beatrice spojrzała na niego sponad szkieł.
- To jej przyjaciel, lord Ackland, chciał mieć takie zdjęcie, jak pan sobie może
przypomina. Właśnie on złożył zamówienie i on zapłacił za wykonanie fotografii.
Venetia, która właśnie unosiła do ust filiżankę, zamarła bez ruchu.
- Oczywiście. Masz rację, ciociu. Powinnam była od razu na to wpaść.
- Panno Sawyer - spytał Gabriel, patrząc kolejno na obydwie kobiety - czy pani uważa,
że ona pozowała do zdjęcia tylko po to, by mu się przypodobać?
- Powtarzam, nie miała wyjścia. Musiała mu się podporządkować. - Beatrice znalazła
właśnie odpowiednie nici. - Być może pan, jako mężczyzna, nie pojmuje prawdziwej natury
tego związku, w którym tkwi Rosalind Fleming.
- Przecież nie ma w tym nic tajemniczego. - Gabriel wzruszył ramionami. - Według
słów Harrowa Fleming jest utrzymanką Acklanda.
- Istotnie - westchnęła Beatrice. - Kobieta w jej położeniu może udawać wobec
innych, że cieszy się swobodą, o jakiej nie śniłoby się żadnej mężatce, lecz rzeczywistość
wygląda inaczej. W gruncie rzeczy taka osoba jest pod licznymi względami o wiele bardziej
zależna od zachcianek dżentelmena, który płaci za nią rachunki.
Venetia nagle zaczęła rozumieć, co Beatrice ma na myśli.
- Innymi słowy, jeśli lord Ackland nalegał na zamówienie jej portretu u mnie, nie
miała wyboru i musiała do niego pozować.
- Kobieta musi być jednocześnie sprytna, czarująca i pociągająca, żeby odnieść sukces
jako kochanka - odparła ciotka. - Może się łudzić, że to ona rządzi w tym związku, lecz w
głębi duszy ma świadomość, że jeśli nie dogodzi kochankowi we wszystkim, to jakaś inna
może zająć jej miejsce.
- Świetny wywód, panno Sawyer - uznał z pewnym zaskoczeniem Gabriel.
- Nie wyjaśnia to jednak w pełni, czemu ona mnie tak zawzięcie nienawidzi. - Venetia
zmarszczyła brwi. - Jasne, mogło ją zirytować, że pozowanie trwało tak długo. Mimo to jej
reakcja wydaje mi się grubo przesadzona.
- Zmienisz zdanie, jeśli weźmiesz pod uwagę różnicę waszej pozycji społecznej -
odparła Beatrice. - W sumie jej nienawiść wydaje mi się grubo przesadzona.
- Jak możesz mówić coś podobnego? Niczym jej nie obraziłam.
Beatrice uśmiechnęła się wyrozumiale.
- Nie widzisz tego, moja droga? Obrażasz ją samym swoim istnieniem, jako kobieta,
która odniosła sukces zawodowy dzięki samej sobie, a więc nie potrzebuje, żeby utrzymywał
ją mężczyzna.
- Ach, tak? - Venetia skrzywiła się z pogardą. - Sądząc po jej strojach, biżuterii i
umeblowaniu domu, ma więcej pieniędzy jako kochanka Acklanda niż ja kiedykolwiek
zarobię fotografowaniem.
- Owszem, ale może to wszystko stracić z dnia na dzień, gdy tylko Ackland zechce
wziąć sobie inną - ciągnęła spokojnie Beatrice. - A prócz pieniędzy może też stracić wtedy
coś, co bez wątpienia ceni sobie znacznie bardziej.
Gabriel skrzyżował ręce na piersi.
- Swój status w dobrym towarzystwie.
- Właśnie. Pani Fleming nie majak się zdaje, większych koneksji towarzyskich czy
rodzinnych ani własnych dochodów. Socjeta uważa ją za osóbkę piękną oraz interesującą, bo
tak też sądzi lord Ackland. Gdyby mu się jednak znudziła, albo gdyby jakimś nieszczęściem
uczynił coś tak nierozsądnego, jak przeniesienie się na tamten świat, socjeta z miejsca da jej
po nosie. Jedynym wyjściem byłoby dla niej wówczas znalezienie innego dżentelmena
gotowego ją utrzymywać. A w dodatku nie ubywa jej lat. Nie odmłodnieje przecież, prawda?
- Chyba masz rację. - Venetia spojrzała w zamyśleniu na Gabriela. - Uderzyło mnie
jednak i coś innego. Pani Fleming rozkoszowała się drwieniem z powrotu mego męża zza
grobu. Robiła też różne uszczypliwe uwagi na temat wyższości wdów nad mężatkami.
- Mam nadzieję, że nie zamierza pani pozbyć się mnie po raz drugi - odparł z
sarkazmem Gabriel. - Wiem już od pani brata, że ledwo uniknąłem zastrzelenia mnie przez
rzezimieszków oraz stratowania przez mustangi. Na szczęście udało mi się cudem przeżyć
upadek w głąb kanionu, ale jeśli wymyśli pani jakiś jeszcze bardziej diaboliczny sposób
uśmiercenia mojej osoby, mogę mieć trudności z kolejnym powrotem do świata żywych.
Venetia poczerwieniała.
- Nie wydaje mi się to zabawne - odparła z niezadowoleniem. - Nawiasem mówiąc,
powiedziałam pani Fleming, że jest pan bardzo nowocześnie myślącym mężem z
postępowymi poglądami na małżeństwo.
Co by powiedziała, gdyby miała świadomość, jak pełne pierwotnych instynktów myśli
we mnie budzi, pomyślał Gabriel.
- Tylko że - kontynuowała Venetia - nastawiło ją to do mnie jeszcze nieprzychylniej.
- Bo przypadło ci w udziale wszystko, Po najlepsze w obydwu tych światach -
wyjaśniła Beatrice. - - Jesteś niezależna, robisz karierę i masz męża, którego nie martwi ani
jedno, ani drugie. - Nagle zamknęła gwałtownym ruchem woreczek z przyborami. do szycia. i
wstała.. - No cóż, stało się i się nie. odstanie. Niedobrze, że pani Fleming tak cię nienawidzi,
Venetio. Oby tylko nie wynikły z tego jakieś kłopoty - Venetia ostrożnym ruchem odstawiła
filiżankę i spodek na stolik.
- Czy źle zrobiłam, ciociu, upierając się przy wyjściu frontowymi drzwiami?
- Z pewnością nie. - W głosie Beatrice nie było ani cienia wątpliwości. - Już na samym
początku twojej kariery powiedziałam ci, że jeśli choć raz pozwolisz, by klient potraktował
cię jak gorszego od siebie, to Galeria Jones natychmiast utraci swoją dobrą markę. No, a teraz
muszę pójść i omówić coś z panią Trench. Odkąd mamy w domu mężczyznę, zupełnie
zapomniała, ile wynoszą w budżecie wydatki na jedzenie.
- Biorę całą winę na siebie, panno Sawyer - przeprosił ją Gabriel, otwierając przed nią
drzwi. - Powinienem był przewidzieć, że moja obecność powiększy koszty utrzymania.
Pochłaniały mnie jednak inne sprawy. Zapewniam że już dzisiejszego wieczoru postaram się,
by budżet nie ucierpiał zanadto.
- Niech się pan nawet nie waży na coś podobnego! Jest pan gościem i nie będzie pan
płacił za mieszkanie ani za jedzenie.
- Wcale nie jestem gościem, droga pani. Mam tego pełną świadomość i pokryję koszty
mego pobytu.
- No, jeśli pan nalega... - odparła Beatrice z miną damy niechętnie udzielającej
wielkiej łaski.
- Owszem, nalegam. Beatrice uśmiechnęła się do niego dobrotliwie i oddaliła do
swego pokoju. Dopiero wtedy Gabriel zdał sobie sprawę, że nie będzie to takie proste, jak mu
się wcześniej zdawało.
Zamknął drzwi, a gdy się odwrócił, ujrzał drwiący uśmieszek Venetii.
- Przecież mogła mnie po prostu poprosić o pieniądze - powiedział oschle.
- Wykluczone. - Venetia pokręciła głową. - Ciocia jest zbyt dumna. Coś mi się jednak
zdaje, że wcześniej czy później powróci do tego tematu. Przez wiele lat była guwernantką, a
to bardzo licho płatna profesja, która przyzwyczaja do nieustannej troski o wydatki.
Gabriel podszedł do okna i przyglądał się drzewom na ulicy.
- Odkrycie, że Cleeton, sekretarz ojca, uciekł po śmierci pani rodziców z pieniędzmi,
które się wam wszystkim należały, z pewnością na nowo wzbudziło wcześniejszy niepokój
Beatrice o sprawy finansowe.
- Wie pan o tym od Edwarda? - spytała po chwili milczenia.
- Tak. Również i o tym, że pani ojciec był bigamistą.
- Rozumiem. - Znów milczała przez dłuższą chwilę. - Widzę, że szybko zawarliście
obydwaj przyjaźń.
Gabriel odwrócił się od okna.
- Proszę nie winić braciszka. Edward nie zrobił nic złego. Po prostu zrozumiał, że
skoro gram rolę pani męża, to wolno mnie też wtajemniczyć w rodzinne sekrety. Uznał, że
jestem zwyczajnie jeszcze jednym aktorem w sztuce, którą wszyscy odgrywacie z takim
powodzeniem.
- Jakże mogłabym go winić? - westchnęła. - Biedny Edward. Złożyliśmy zbyt wielkie
brzemię na jego barki. Wiem, że bardzo to przeżywał.
- W takim razie wie pani też, że sekrety, których miał dochowywać, są mimo
wszystko mniej przerażające niż inne.
- Pewnie tak. - Venetia zacisnęła wargi. - Ciotka opowiadała, że pracując jako
guwernantka, poznała wiele prawdziwie koszmarnych tajemnic. Mówiła też, że w tak
zwanych porządnych domach, gdzie ją zatrudniano, wyszły na jaw sekrety, które zmusiły ją
do rezygnacji z posady.
- Wcale mnie to nie dziwi. Nie trzeba się zamartwiać postępkiem Edwarda. Zdoła
sobie poradzić. A na razie można by mu chyba dać więcej swobody. Bardzo pragnie puszczać
w parku latawce i bawić się z innymi chłopcami.
- Wiem. Zabieramy go do parku najczęściej, jak tylko można, ale ciotka obawia się
ogromnie, że gdy Edward zaznajomi się bliżej z rówieśnikami, to na pewno zdradzi im
prawdę o ojcu.
- Myślę, że zanadto się panie tym przejmują. Każda rodzina ma jakieś sekrety, a dzieci
doskonale potrafią ich dochowywać.
Venetia zamrugała powiekami, jakby powiedział coś zaskakującego. Potem
przymrużyła oczy w sposób, który zaczynał już rozpoznawać jako jeden z jej grymasów.
Uśmiechnął się.
- Chce pani ujrzeć moją aurę? Zaczerwieniła się.
- Potrafi pan dostrzec, kiedy to robię?
- Tak. A pani nie jest ciekawa, czy mam jakieś własne sekrety?
- No owszem, trochę.
- Odpowiedź, rzecz jasna, brzmi „tak”. Czy zresztą ktokolwiek ich nie ma? Ale że
moje sekrety w niczym nie zagrażają pani bliskim, zachowam je na razie dla siebie.
Zaczerwieniła się jeszcze mocniej.
- Na miłość boską, wcale nie zamierzałam wsadzać nosa w cudze sprawy.
- Słusznie, lecz zostawmy ten temat. Mamy inne, dużo pilniejsze sprawy.
- A jedną z nich - powiedziała, odzyskując kontrolę nad sobą - może się okazać pani
Fleming.
Gabriel wsparł się ramieniem o ścianę i założył ręce na piersiach.
- Nie przypuszczam, żeby mogła ona pani zbyt mocno zaszkodzić. Przynajmniej
dopóki pan Ackland pozostanie wielbicielem pani sztuki. Może to i zgrzybiały stary dureń,
ale w końcu ją utrzymuje. Jak słusznie wskazała pani ciotka, nikt nie jest tego bardziej
świadomy od samej pani Fleming.
- Nie wie pan, co ujrzałam, patrząc na nią przez wizjer kamery.
- Zobaczyła pani jej aurę?
- Tak. Nie powiedziałam o tym ciotce, bo bardzo by się zmartwiła. Wiem jednak, że
pani Fleming czuje wobec mnie nie tylko zazdrość czy niechęć, ale i nienawiść. Zupełnie
jakbym stała między nią a czymś, czego z pasją pragnie. Jakbym była dla niej zagrożeniem.
Przecież to bez sensu.
Gabriel zesztywniał.
- Im dokładniej opisuje mi pani jej reakcje, tym bardziej zaczynam się z panią
zgadzać. Może powinniśmy dowiedzieć się o niej czegoś więcej? Harrow wydawał się dobrze
znać koleje jej losu.
- Oczywiście, on w ogóle dużo wie o niemal wszystkich członkach londyńskiej
socjety. - Twarz Venetii pojaśniała. - A jeśli jakiejś informacji nie umie sam udzielić, to wie,
jak i od kogo ją uzyskać. Zaraz do niego napiszę. Jestem pewna, że mi pomoże.
- Doskonale. - Jeszcze tego było mu potrzeba! Kolejna zawiłość w i tak już zawikłanej
sprawie.
- Mówił pan z Montrose'em?
- Poszedłem się z nim zobaczyć, gdy pani fotografowała Rosalind Fleming. On też nie
dostrzega niczego niezwykłego w spisie ziół na wieku kufra ani w ornamencie roślinnym. W
dodatku nazwiska kilku osób, które mnie zainteresowały podczas wystawy u Farleya, w tym
szczególnie jedno, Willows, z rozmaitych powodów nie mogą budzić podejrzeń.
- Co pan teraz zrobi?
- Poprosiłem, żeby zajął się zwłaszcza nazwiskami tych członków towarzystwa, którzy
zmarli w ostatnich kilku latach.
- Dlaczego właśnie oni pana interesują?
- Dzisiaj przyszło mi na myśl, że być może człowiek, którego tropię, nie jest już
członkiem towarzystwa, bo może nie żyć.
- Co pan przez to rozumie? - Venetia zamarła.
- Upozorowałem własną śmierć, bo chciałem wywieść w pole mojego przeciwnika. A
gdyby on zrobił dokładnie to samo?
- Przeczuwam jakieś nowe sekrety, panie Jones. Gabriel uśmiechnął się.
- To chyba jakieś ponadzmysłowe uzdolnienia, droga pani Jones!
24
Harrow nadesłał odpowiedź zaskakująco szybko. List i paczka doszły na Sutton Lane
jeszcze o piątej tego samego popołudnia. Venetia dała napiwek chłopcu, który przyniósł
przesyłki tylnymi drzwiami, a potem zaniosła je na górę.
Kiedy weszła na piętro, głos Gabriela kazał się jej zatrzymać.
- Co pani tam niesie? - spytał ją, stojąc w mroku na schodach wiodących na strych.
Spojrzała w górę, ściskając pudełko. Zobaczyła że schodzi ku niej. Doprawdy,
pojawiał się akurat wtedy kiedy mogłaby przysiąc, że znajduje się całkiem gdzie indziej!
- Dostałam list od Harrowa. Pisze, że znalazł kogoś, kto mi pomoże dowiedzieć się
czegoś o pani Fleming. Już mnie z nim umówił na dziś wieczór.
- Rozumiem. - Gabriel zatrzymał się tuż przed nią. I on też miał ze sobą jakiś pakunek.
Trzymał go pod pachą, zawinięty w brązowy papier. Paczka miała osobliwy kształt. - O której
pani stąd wyjdzie?
- Harrow pisze, że powinnam się tam zjawić o dziewiątej.
- Będę pani towarzyszył.
- Nie musi pan dla mnie zmieniać swoich planów - odparła pospiesznie.
- W niczym mi to nie przeszkodzi.
- Zapewniam pana, że nic mi nie grozi.
- Rozumiem, że Harrow jest pani dobrym znajomym i to bez wątpienia godnym
zaufania, ale stanowczo nalegam, żebym mógł pani towarzyszyć, zwłaszcza że nie zna pani
rozmówcy osobiście.
Przycisnęła pudełko mocniej do siebie.
- Czasami zwraca się pan do mnie zupełnie jak prawdziwy mąż, w dodatku wyzuty z
nowoczesnych poglądów. To doprawdy męczące.
- Przykro mi, że ma pani o mnie tak złe zdanie, ale spróbuję jakoś wytrzymać. -
Gabriel przechylił się przez poręcz i od niechcenia spojrzał na niesione przez nią pudełko. -
Niedużo pani wie o tym, jak się zachowują prawdziwi mężowie.
- Czy pan sugeruje, że skoro mój ojciec nie miał ślubu z moją matką, to nie wiem, jak
się zachowują mężowie?
- Nic takiego sobie nie myślałem. - Gabriel skrzywił się. - Po prostu chodziło mi o to,
że pani nie była nigdy mężatką.
- Ach, tak. - Poczuła ulgę. Miejsce oburzenia zajęła ciekawość.
- A pan był kiedykolwiek żonaty?
- Nie, Venetio, nigdy. A skoro obydwoje nic o tym nie wiemy, to czuję, że mogłoby
nam być nieźle w małżeńskim stadle.
Nie twierdzę tym samym, że nie moglibyśmy poprawić czegoś w naszej wzajemnej
znajomości. - Wskazał na trzymane przez nią pudełko. - Czy to może prezent?
- Strój, który mam włożyć na ten wieczór.
- Nowa suknia? Mam nadzieję, że tym razem nie czarna. Jeśli nie zdejmie pani szybko
żałoby, ludzie gotowi pomyśleć, że wcale pani nie cieszy powrót małżonka.
- Czerń stała się już moim znakiem firmowym. - Spojrzała na jego paczkę. - A gdzież
się wybiera pan?
- Do parku z pani braciszkiem.
25
Proszę pana, to najpiękniejszy latawiec na świecie! - Uszczęśliwiony Edward
wpatrywał się w niebo. - Niech pan spojrzy, jak wysoko poleciał. Wyżej niż wszystkie inne!
Gabriel uważnie śledził lot papierowej zabawki, kupionej wcześniej tego dnia.
Latawiec z miejsca poszybował w górę, co zachwyciło Edwarda, który szybko nauczył się
właściwego manipulowania sznurkiem. Chłopiec, zdaniem Gabriela, był bystry i inteligentny
jak zresztą i pozostali członkowie rodziny Miltonów.
- Lepiej skróć sznurek - doradził mu. Nie chcesz chyba, żeby zaczepił o drzewa.
- Dobrze, proszę pana. - Edward skupił całą uwagę na obniżeniu lotu latawca.
Zadowolony Gabriel skorzystał ze sposobności, żeby przyjrzeć się otoczeniu. Na kilku
ławkach niańki i guwernantki, odziane w skromne suknie, gawędziły ze sobą, podczas gdy ich
podopieczni puszczali latawce lub bawili się wśród drzew w chowanego i inne wesołe
dziecięce zabawy.
Gabriel przypuszczał, że będzie tam niewielu dorosłych i nie pomylił się. Ci nieliczni,
których mógł dostrzec, okazywali się starszymi braćmi, wujkami lub ojcami towarzyszącymi
swoim pociechom.
Mężczyzna w zwykłym, brązowym płaszczu odróżniał się od nich z tego prostego
powodu, że był sam. Siedział na jednej z ławek, a na głowie miał spłaszczony kapelusz
nasunięty na oczy. Z daleka mógł uchodzić za kogoś obserwującego grupkę chłopców, którzy
grali w piłkę.
Pół godziny później Edward sprowadził, choć niechętnie, latawiec na ziemię. Gabriel
pokazał mu, jak go złożyć, tak by ogon i sznurek nie splątały się ze sobą.
- Ale się świetnie bawiłem! - Edward był rozpromieniony.
- Mój latawiec był dziś najlepszy w całym parku. Fruwał wyżej niż wszystkie inne i
nie zaczepił o żadne drzewo.
- Doszedłeś już do wprawy i wiesz, jak się z nim obchodzić?
- Gabriel kątem oka zauważył, że mężczyzna wstał z ławki i podążył powoli ich
śladem.
Gdy zbliżali się już do Sutton Lane, człowiek w brązowym płaszczu nadal dyskretnie
towarzyszył im, choć pozostawał w pewnej odległości. Kiedy znaleźli się pod samym domem,
otworzyła im pani Trench.
- O, panicz Edward wrócił! - Uśmiechnęła się. - Czy dobrze się panicz bawił na tej
wyprawie z latawcem?
- Wspaniale! - Edward, trzymając ostrożnie latawiec obydwiema rękami, spojrzał na
Gabriela. - Dziękuję panu, sir. Może byśmy jeszcze kiedyś poszli razem do parku?
Gabriel rozwichrzył mu włosy ręką.
- Nie widzę przeszkód.
- A może zagramy wieczorem w karty? Amelia i ja jesteśmy w tym bardzo dobrzy.
- Zobaczymy. Edward z rozradowaną miną wbiegł pędem na schody.
Gabriel zwrócił się do pani Trench:
- Proszę powiedzieć pani Jones, że wrócę za chwilę. Mam coś do załatwienia.
- Pani Jones jest w salonie, sir, zaraz ją powiadomię.
Gabriel zbiegł ze schodów i podążył wzdłuż ulicy energicznym krokiem. Człowiek w
brązowym płaszczu musiał przyspieszyć, żeby nie stracić go z oczu.
Za rogiem Gabriel skręcił raptownie w prawo. Gdy był już pewien, że człowiek w
brązowym płaszczu nie może go dostrzec, skręcił w wąskie przejście wiodące do tylnych
drzwi między dwoma rzędami budynków. Przywarł do ściany i czekał.
Chwilę później człowiek w brązowym płaszczu mijał wylot pasażu z wielce
zaniepokojoną miną. Gabriel schwycił go za ramię, wciągnął w przejście i trzepnął nim o
ceglany mur.
- Co pan, u diabła, robisz? - stęknął tamten. Wytrzeszczył jednak oczy ze zdziwienia,
kiedy w dłoni Gabriela ujrzał pistolet.
- Czemu pan za mną szedł? - spytał Gabriel.
- Nie wiem, o czym pan mów. - Mężczyzna jak zahipnotyzowany wpatrywał się w
broń. - Słowo daję!
- W takim razie na nic mi się pan nie przyda. Mężczyzna w brązowym płaszczu
rozdziawił usta.
- Nie może mnie pan zastrzelić!
- A to dlaczego?
- Nie ma pan prawa! Nie zrobiłem nic złego.
- Niech no się pan jaśniej wyrazi.
- Szedłem po prostu do pracy. - Mężczyzna w brązowym płaszczu skulił się. - Wie
pan, ja jestem fotografem.
- Nie widzę, żeby miał pan ze sobą kamerę.
- Fotografowie nie zawsze chodzą po ulicy z kamerą w ręce.
- Istotnie, to prawda. Ale dowiedziałem się niedawno, że czasami chodzą po ulicy z
kamerą ukrytą w kapeluszu! - Gabriel zdarł mu spłaszczone i znoszone nakrycie głowy.
Wewnątrz nie było jednak kamery.
- Ejże, proszę pana... - wychrypiał człowiek w brązowym płaszczu - pan nie może...
U wylotu pasażu pojawiła się jakaś postać.
Gabriel i człowiek w brązowym płaszczu odwrócili się ku niej: Gabriel zirytowany
tym, że ktoś mu przeszkodził, człowiek w brązowym płaszczu w nadziei na ratunek.
- Panie Jones! - Venetia podeszła do nich szybkim krokiem, unosząc rąbek czarnej
sukni, tak by nie zetknęła się z brukiem. - Co się tu właściwie dzieje? Pani Trench mówiła mi,
że miał pan coś do załatwienia, ale ja się obawiam, iż to jakiś podejrzany interes!
- Świetnie mnie pani zna. Venetia dopiero wtedy dostrzegła pistolet. - Panie Jones!
Gabriel westchnął.
- Stanowczo powinna pani przywyknąć do mówienia mi po imieniu. - Wskazał na
człowieka w brązowym płaszczu. - Czy zna pani tego mężczyznę?
- Oczywiście! - Venetia skinęła głową w ukłonie. - Dobry wieczór, panie Swinden.
Swinden nerwowo pomacał swój kapelusz.
- Prześlicznie pani wygląda, jak zwykle.
- Dziękuję. - Venetia spojrzała ostro na Gabriela.
- O co tu chodzi?
- Właśnie pytałem pana Swindena o to samo. Śledził w parku Edwarda i mnie, kiedy
puszczaliśmy latawca, a potem szedł za nami aż do domu. Wydało mi się to bardzo
podejrzane.
- Co za straszne nieporozumienie, pani Jones! - jęknął Swinden, zwracając się do
Venetii. - Przypadkowo znalazłem się w tej okolicy, kiedy spacerowałem sobie, żeby zażyć
świeżego powietrza, a pan Jones z miejsca doszedł do wniosku, że go śledziłem!
- Proszę mi wybaczyć, panie Swinden, ale i mnie się to wydaje dziwne - wycedziła
Venetia. - Przecież mieszka pan całkiem gdzie indziej.
Swinden odchrząknął.
- Mam tutaj klienta.
- Gdzie on mieszka? - spytał Gabriel. Na twarzy Swindena odmalowało się
zakłopotanie.
- On... eee...
- A więc żadnego klienta pan tu nie ma.
- Nie mogłem odszukać jego domu - stęknął Swinden.
Obecność Venetii dodała mu pewności siebie, pomyślał Gabriel. Bez wątpienia
doszedł do wniosku, że póki ona tu jest, nic mu nie grozi.
- W takim razie - chwycił go za ramię - proszę mi pozwolić, żebym pana odprowadził
do lepiej mu znanej części miasta. Znam drogę na skróty. Wprawdzie wiedzie ona przez dość
niebezpieczne dzielnice, odległe uliczki i wokół doków, ale proszę się nie bać, mam przecież
ze sobą pistolet.
- Och, nie! - Swinden zatrząsł się ze Strachu. - Nigdzie z panem nie pójdę! Niech się
pani na to nie zgadza, pani Jones! Błagam panią!
- A może pan po prostu odpowie mężowi na jego pytania?
- spytała słodkim tonem Venetia. - Jeśli tak, nie pozwolę mu pana skrzywdzić.
Gabriel uniósł brwi, ale powstrzymał się od komentarzy. Swinden wyglądał, jakby
miał zaraz zemdleć.
- Chciałem się tylko dowiedzieć, czy zna pan nazwisko nowego klienta Burtona. Nie
może mi pan nic zarzucić - wyjąkał.
- Jakiego klienta? - Gabriel zaczął rozumieć.
Swinden westchnął z rezygnacją.
- Jakiś czas temu Burton postanowił rozkręcić swój interes.
Nigdy nie miał wielkiego szczęścia, jeśli chodzi o artystyczny światek i portrety,
rozumie pan. Ale jakieś dwa tygodnie temu zaczął używać bardzo zmyślnej ukrytej kamery.
Spytałem go, skąd na nią miał. A on na to, że trafił mu się bardzo zamożny klient, który go
najął do śledzenia i fotografowania kogoś.
- Mówił panu coś o tej swojej nowej specjalności? - spytał Gabriel.
Swinden skinął twierdząco głową.
- Burton był dumny z tych swoich nowych sukcesów. Przechwalał się nimi.
- Był pan z nim zaprzyjaźniony? Pytanie zbiło Swindena z tropu.
- Burton nie miał żadnych przyjaciół, ale owszem, byłem jego dobrym znajomym.
Poznaliśmy się bliżej, gdy zaczęliśmy zajmować się tym fachem. Na początku pracowaliśmy
razem. Nieźle wtedy zarabialiśmy na fotografiach z duchami.
- Zdaje się, że kiedyś było to zyskowne zajęcie? - W rzeczy samej. - Swinden zasępił
się. - Przez ładnych parę lat każdy chciał mieć zdjęcie z duchem w tle. Burton i ja byliśmy w
tym bardzo dobrzy, jeśli mogę się tak wyrazić. Nigdy nie daliśmy się nakryć. Na całe
nieszczęście wzięło się do tego za dużo żółtodzióbów, a ich łatwo było przyłapać na
nieuczciwości. Wszyscy w branży na tym stracili, no i w końcu klienci stali się podejrzliwi.
- Bardzo mnie interesuje, jakiej techniki używaliście przy robieniu tych fotografii? -
spytała Venetia tonem zwykłej rozmowy. - Eksperymentowałam w tej dziedzinie na własną
rękę i uzyskałam ciekawe rezultaty, ale nigdy nie były one w pełni zadowalające.
Gabriel zorientował się, że przesłuchanie zamieniło się w rozmowę dwojga
fotografów wymieniających między sobą fachowe uwagi. Rzucił Venetii ostrzegawcze
spojrzenie, lecz ona zdawała się go nie zauważać.
- Są różne sposoby, żeby na zdjęciu widać było ducha - mówił Swinden, przeobrażając
się w doświadczonego eksperta.
- Cała rzecz w tym, żeby się klient nie połapał, że ostateczny rezultat to tylko iluzja.
Burton i ja umieliśmy przekonać nawet największych niedowiarków i znawców spirytyzmu.
Wszyscy się do mnie pchali drzwiami i oknami!
Gabriel wysunął w przód jedną nogę i wcisnął się pomiędzy Swindena a Venetię.
Obydwoje odskoczyli w tył, jakby zdumieni tym, że wciąż tam jeszcze jest.
- Jak tak można? Przecież ja tylko odpowiadałem na pytanie pani Jones! - mruknął
zgorszony Swinden.
- Niech no pan lepiej odpowie na moje. Swinden zamrugał kilkakrotnie powiekami i
usiłował przywrzeć do ściany.
- Oczywiście, proszę pana.
- Co sprawiło, że wasza spółka się rozpadła?
- Forsa, rzecz jasna. - Swinden ze smutkiem pokiwał głową.
- Nie mogliśmy się zgodzić ani co do tego, jak zarobić, ani na co wydawać.
Kłóciliśmy się dniami i nocami, gorzej niż w małżeńskim stadle. A potem Burton wdał się w
hazard i to był koniec. Ja poszedłem swoją drogą, a on swoją.
- Ale byliście nadal w kontakcie? - Jak mówiłem, znaliśmy się długo.
- Czy zna pan nazwisko osoby, za której śledzenie płacono Burtonowi?
- Nie - odparł szybko Swinden. Za szybko. Spojrzał ku Venetii, a potem odwrócił
wzrok.
- Chodziło o panią Jones, prawda?
Venetia zesztywniała. Spojrzała na Swindena ze zdumieniem.
- Wiedział pan, że Burton mnie potajemnie fotografował?
- Burton coś niecoś o tym napomykał. - Swinden znów zaczął się denerwować. -
Nigdy nie zdradził nazwiska, ale domyślałem się, o kogo chodzi. Boję się, że nie był z tego
rad. Muszę z żalem przyznać, że nie miał o pani najlepszego mniemania.
- O tak - syknęła Venetia przez zęby. - Wiedziałam o tym.
- Nie pani w tym wina - pospiesznie wyjaśnił Swinden. - Burton, żeby tak rzec, nie
zanadto szanował płeć piękną, a już panią szczególnie, odkąd pani zajęła się tym interesem i
dostała pierwszą nagrodę na tej wystawie, gdzie on też pokazywał swoje fotografie.
Gabriel spojrzał mu prosto w twarz.
- Nie przyszło panu do głowy, żeby ostrzec panią Jones, że Burton ją śledzi i robi jej
zdjęcia z ukrycia?
- Nie chciałem się do tego mieszać - odparł Swinden. - To nie była moja sprawa.
- Czy wie pan, że prócz paru zdjęć pani Jones przeznaczonych dla nieznanego z
nazwiska klienta Burton zrobił też kilka innych, na własny użytek? - ciągnął Gabriel
zduszonym głosem. - Takich, za pomocą których chciał ją zastraszyć?
- Teraz, jak pan o tym wspomniał - wymamrotał Swinden - przypomniało mi się, jak
Burton mówił, że to mu poddało myśl, żeby napędzić stracha pani Jones. Powiedział, że
zrobił parę zdjęć z cmentarzem i wyretuszował jedno z nich, żeby jej zagrać na nerwach. Ale
ja myślałem, że to tylko taki żart.
- Tylko żart - powtórzyła Venetia z oczami zwężonymi ze złości.
Swinden westchnął.
- Wchodziła mu pani w paradę. Mówiłem przecież. Gabriel rzucił mu przeciągłe
spojrzenie.
- A tamte dwa zdjęcia z cmentarzem nie miały nic wspólnego z pracą dla tego
dziwnego klienta?
- Chyba nie. Pewnie je zrobił, żeby się samemu trochę zabawić, kiedy tak za nią łaził.
- Mów pan dalej.
- Nie mam już wiele do powiedzenia. - Swinden zmarszczył czoło. - Kiedy
przeczytałem o jego śmierci w porannej gazecie, zrozumiałem, rzecz jasna, jak to było. On
sobie nie odebrał życia.
Venetia wzdrygnęła się.
- Wiedział pan, że go zamordowano?
- Przecież to całkiem zrozumiałe - wyjaśnił Swinden. W Venetii się zagotowało. - A
więc myśli pan, że ja go zabiłam?
- Nie, nie, pani Jones, daję słowo... - Ja tego nędznika nie zabiłam, na litość boską! -
parsknęła.
- Pewnie że nie, pani Jones - pospieszył z odpowiedzią Swinden. - Niech się pani nie
martwi, ja nie będę siał plotek.
- Mądra decyzja - stwierdził Gabriel. Ten rodzaj plotek może sprawić, że pewnej
ciemnej nocy ktoś wpadnie do rzeki.
Swinden odskoczył w tył ze strachem.
- Nie ma pan prawa mi grozić!
- Może i nie, ale to całkiem niezła zabawa. A tak na marginesie, skłonny jestem
uwierzyć, że nie uważa pan pani Jones za morderczynię Burtona...
- O, dziękuję. - Swindenowi wyraźnie ulżyło.
- ...bo pan sądzi, że to ja dosypałem cyjanku do jego brandy. Swinden poczerwieniał. -
Ja tak tylko przypuszczałem, daję panu słowo. Ani myślę mówić o tym komukolwiek.
Venetia ze zdumienia otwarła usta.
- Co takiego?! - Spojrzała groźnie na Swindena. - Przecież to mnie szpiegował Burton,
potajemnie fotografując. Dlaczego pan uważa, że zabił go pan Jones?!
- Mogę pani odpowiedzieć na to pytanie, moja droga. - Gabriel nie spuszczał oczu ze
Swindena. - Wszyscy wiedzieli, że właśnie powróciłem do Londynu i w objęcia mojej
ukochanej żony. Swinden oczywiście przypuszczał, że gdy mnie ujrzysz na progu, to z
miejsca mi się zwierzysz, na wpół omdlała, że niejaki człowiek nazwiskiem Burton zrobił ci
mnóstwo przykrości. A ja natychmiast zacznę ochraniać ciebie, no i samego siebie, przed
potencjalnym skandalem oraz pozbędę się Burtona przy najbliższej sposobności. Co miałoby
nastąpić na wystawie u Farleya...
- Ja mówiłem - wystękał Swinden - że to była tylko teoria!
- ...a ty dojdziesz do wniosku, że ja po zaaplikowaniu Burtonowi śmiertelnej dawki
cyjanku odkryłem jakimś cudem nazwisko tego tajemniczego, bogatego klienta.
Swinden kaszlnął dyskretnie.
- Byłoby to całkiem rozsądne. Venetia spojrzała na niego oniemiała.
- Dlaczego pan Jones miałby chcieć poznać nazwisko anonimowego klienta Burtona?
- Albowiem, nie mając pojęcia, że to właśnie ten klient wynajął Burtona do śledzenia
ciebie, chciałem, oczywiście, jak najszybciej nawiązać z nim kontakt i zaoferować mu twoje
usługi zamiast Burtona - wyjaśniał jej cierpliwie Gabriel. - W końcu uprawiasz fach fotografa,
moja droga. Dlaczego więc nie mielibyśmy skorzystać z nagłej śmierci Burtona, żeby
zaproponować twoje profesjonalne usługi nowemu, hojnemu klientowi?
- My? - powtórzyła Venetia ze zgrozą. Gabriel zignorował to i zwrócił się do
Swindena:
- Uznał pan więc, że jeśli będzie pan za mną chodził, to prędzej czy później
doprowadzę pana do tego klienta. A gdy już pan pozna jego tożsamość, pójdzie pan do niego i
za pewną sumkę powiadomi go, że najprawdopodobniej to ja zamordowałem Burtona i że
mogę okazać się osobnikiem niebezpiecznym, jeżeli wyjdzie na jaw, iż ktoś wynajął Burtona,
każąc mu fotografować panią Jones.
- A więc byłby to szantaż! - zawołała Venetia. Swinden skulił się ze strachu.
- Pani Jones, daję słowo, że ani mi było w głowie szantażowanie kogokolwiek!
- Nie wierzę panu ani trochę - odparła. - Niezależnie od pańskich planów szantażu,
panie Swinden, jak mógł pan przypuszczać, że teraz, kiedy odzyskałam męża, nie będę już
zdolna sama prowadzić moich spraw?
Swinden był już teraz nie tylko zdenerwowany i przerażony, ale wręcz zdruzgotany.
- Lecz pan Jones przecież wrócił. Z pewnością on teraz zajmie się firmą.
Venetia przybliżyła się do niego z rękami wspartymi na biodrach.
- To ja jestem właścicielką Galerii Jones. To ja podejmuję wszelkie związane z nią
decyzje. Zapewniam pana, że nie potrzebuję pomocy pana Jonesa ani żadnego innego
mężczyzny, żeby się pozbyć nieuczciwej konkurencji!
- Nie, nie, oczywiście, że nie potrzebuje pani. - Swinden cofał się wzdłuż ściany,
usiłując oddalić się od Venetii.
- Nie zabiłam Burtona! - Venetia uśmiechnęła się groźnie. - Gdybym jednak w
przyszłości była zmuszona podjąć drastyczne kroki przeciw rywalowi, to, niech mi pan
wierzy, byłabym gotowa zrobić coś takiego na własną rękę. Nie trzeba mi do tego męża, mój
panie!
Swinden zbladł.
- Ja... ja nie sądzę, żebyśmy byli rywalami, pani Jones, obracamy się przecież w
całkiem innych kręgach fotograficznych!
- Istotnie. - I Venetia uniosła energicznie ramię, wskazując na ulicę.
- Proszę się stąd natychmiast wynosić. Nie chcę pana więcej widzieć w pobliżu mnie
czy też pana Jonesa.
- Rozumiem, proszę pani. Rozumiem! Swinden umknął pospiesznie z pasażu. Venetia
odczekała, póki nie zniknął za rogiem najbliższego budynku, a potem odwróciła się ku
Gabrielowi.
- Co za zwariowany człeczyna! Gabriel uśmiechnął się.
- Potrafi pani być wprost imponująca. Bardzo imponująca. Nie przypuszczam, żeby
cię ktoś jeszcze chciał niepokoić w tej dzielnicy.
- Niech mi pan powie prawdę. Czy rzeczywiście każdy człowiek z towarzystwa będzie
teraz uważał, że nie powinnam dłużej pracować na własną rękę, bo tak się złożyło, że
zdołałam odzyskać męża? Że już nie mogę dłużej sama podejmować ważnych decyzji? Ze
będę się pana radzić we wszystkich sprawach?
- Krótko mówiąc, tak.
- Obawiałam się tego. Gabriel schował pistolet do kieszeni płaszcza.
- Przykro mi to mówić, ale w opinii towarzystwa przeobraziła się pani z rzutkiej
wdowy w sumienną, oddaną żonę, która, co całkiem naturalne, spodziewa się, że o
wszystkich trudnych sprawach będzie decydował mąż.
Venetia przymknęła powieki.
- Nie ma pan najmniejszego pojęcia, do jakiej pasji mnie to doprowadza. - Otworzyła
oczy. - Pani Fleming miała rację. Bycie wdową to wielki przywilej.
- Proszę pamiętać, że jestem małżonkiem o bardzo nowoczesnych poglądach.
- To wcale nie jest zabawne, panie Jones.
- Podobnie jak to, czego dopiero co byliśmy świadkami. - Gabriel przestał się
uśmiechać. - Wiemy teraz na pewno, że Burton nie śledził pani dla własnych celów, a
przynajmniej nie robił tego wyłącznie z własnej chęci. Ktoś go wynajął.
- Złodziej, który ukradł recepturę?
- Podejrzewam, że tak właśnie może być. Ujął ją pod ramię i wyprowadził na ulicę.
- Przypominam pani, że on jest nie tylko złodziejem, ale i mordercą. który zabił już co
najmniej dwa razy.
26
Niech no pan tylko zobaczy Venetię w stroju wieczorowym!
- Edward z największym trudem panował nad podnieceniem.
- Wtedy pan po prostu oniemieje! Gabriel przyjrzał się uważnie odbiciu chłopca w
lustrze stojącym na toaletce. Edward niemalże pękał z zachwytu. Podczas obiadu wymieniali
obydwoje z Amelią ukradkowe uśmiechy, a raz czy dwa parsknęli chichotem. Beatrice
usiłowała co prawda przywołać ich do porządku surowymi spojrzeniami, lecz jej wysiłki
spełzły na niczym.
Venetia zdawała się ignorować nastroje przy stole, a gdy tylko pani Trench sprzątnęła
naczynia po deserze, wycofała się na górę, żeby włożyć odzienie na spotkanie z przyjacielem
Harrowa.
Edward i Amelia poszli do salonu grać w karty, zostawiając ciotkę samą z Gabrielem.
Beatrice złożyła serwetkę i ułożyła ją przed sobą na stole.
i - Chyba powinniśmy teraz pomówić o naszej dosyć niecodziennej sytuacji, panie
Jones.
- Rozumiem, niepokoi się pani o Venetię. - Gabriel wsparł ręce na blacie stołu. -
Proszę się nie martwić. Dołożę starań, żeby nic się jej nie stało przez całą tę aferę i recepturę
alchemika.
- Nie tylko to przysparza mi zgryzoty, proszę pana.
- Szczerze żałuję, że zburzyłem spokój tego domu, panno Sawyer.
- Wiem dobrze, że ta nieszczęsna sytuacja powstała nie z pańskiej winy. W końcu to
Venetia postanowiła przybrać nazwisko Jones.
- Nie mogła wtedy wiedzieć, jakie ryzyko się z tym wiąże. Zrobię, co będę mógł, żeby
wszystko naprawić.
- A co będzie, kiedy pan już wszystko naprawi? - zaniepokoiła się.
Gabriel wstał i okrążył stół, kierując się ku jej fotelowi.
- Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem pani pytanie. Beatrice podniosła się.
- Chyba pan zapomina, że w oczach innych ludzi uchodzi pan za męża mojej
siostrzenicy.
- Proszę mi wierzyć, zdaję sobie z tego doskonale sprawę.
- Czyżby? W takim razie jakże pan chce rozwiązać tę kwestię, kiedy już będzie po
wszystkim?
- Przyznaję, że nie jestem pewien, co się wtedy ze mną stanie. Na szczęście w
Londynie raczej nie grozi mi stratowanie przez stado mustangów. Istnieje, rzecz jasna,
ryzyko, że zastrzeli mnie szajka rzezimieszków z Dzikiego Zachodu, lecz wedle wszelkiego
prawdopodobieństwa zdołam uniknąć również i tego losu.
- A jak pański los ma wyglądać?
- Mam nadzieję, że uda mi się skłonić Venetię, aby naprawdę została moją żoną.
- Mówi pan szczerze? - ton Beatrice świadczył o zupełnym zaskoczeniu.
- Tak. - Uśmiechnął się lekko. - Czy życzy mi pani powodzenia w tych zamiarach?
Beatrice przyglądała mu się przez dłuższą chwilę.
- Myślę, że tak - odparła w końcu. - Ale będzie go pan potrzebował. Venetia nie ma
wielkiego zaufania do mężczyzn. Przykro mi to przyznać, ale jej ojciec przyłożył się do tego.
Kochała go bardzo i on ją także. Zresztą kochał całą trójkę swoich dzieci. Nie da się jednak
zaprzeczyć, że H.H. Milton prowadził podwójne życie. Rodzina ciężko odpokutowała za jego
bigamię i kłamstwa.
- Rozumiem.
Edward zbliżył się do toaletki, żeby dokładniej podpatrzyć, jak Gabriel wiąże krawat.
- Venetia prosiła, żebyśmy nie zdradzali panu, co ona dziś włoży na wieczór, bo to ma
być niespodzianka. Ale nie mówiła, że nie wolno panu zgadywać.
- Przekonajmy się o tym. - Gabriel wpiął czarno - złotą spinkę w mankiet koszuli. -
Czy zdecydowała się na coś, co nie jest czarne?
Edward z początku wydawał się zmieszany, lecz po chwili rozpogodził się.
- Trochę czerni w tym stroju będzie.
- Ale nie tylko sama czerń? Edward zrobił chytrą minę.
- No... inny kolor też tam będzie.
- Zielony?
- Nie.
- Niebieski? Edward parsknął śmiechem.
- Czerwony? Edward padł na łóżko, zanosząc się chichotem.
- Nigdy pan nie zgadnie!
- W takim razie dam sobie spokój ze zgadywaniem i gotów jestem na olśnienie. -
Gabriel odwrócił się od lustra, sięgając po wieczorowy płaszcz i kapelusz.
- Zgoda! Edward rzucił się ku drzwiom, szarpnął za klamkę i wypadł na schody.
Gabriel podążył za nim wolniejszym krokiem. Prawda, że on i Venetia wybierają się gdzieś
razem tylko po to, żeby pomówić o Rosalind Fleming ze znajomym Harrowa. Nie da się też
ukryć, że nadal stali wobec mnóstwa zagadek i niebezpieczeństw. Mimo to spędzi w dorożce
kilka chwil sam na sam z Venetią, a ona kupiła sobie z tej okazji nową suknię. Na myśl o tym
poczuł szybsze bicie serca.
Kiedy zszedł na dół, Edward i Amelia stali już we frontowym holu. Napięcie wisiało
w powietrzu. Obydwoje obserwowali go spod oka. Och, ta rodzina doprawdy umiała
dochowywać tajemnicy, pomyślał ubawiony. Jednakże sekret dotyczący stroju Venetii zdawał
się czymś, co przekraczało nawet ich oczekiwania.
- Dorożka zajechała - oznajmiła Beatrice z podestu. - Venetio, moja droga, czas
ruszać!
Gabriel usłyszał kroki Venetii, nim jeszcze zdołał ją ujrzeć. Uzmysłowił sobie, że było
w ich odgłosie coś nietypowego. - Dobry wieczór, panie Jones. - Venetia przyjrzała mu się z
uznaniem, lustrując jego wygląd od stóp do głów. - Muszę przyznać, że pański krawiec
przynosi panu zaszczyt.
Gabriel doskonale wiedział, że Edward i Amelia wstrzymują teraz dech, czekając na
jego reakcję.
Przyjrzał się Venetii z równym uznaniem, jak ona jemu przedtem. Miała na sobie
świetnie skrojone czarne spodnie, białą koszulę, muszkę i czarny wieczorowy płaszcz.
- Chciałbym znać nazwisko pani krawca, pani Jones - oświadczył. - Chyba szyje lepiej
niż mój własny.
Venetia roześmiała się.
- Chodźmy prędzej, bo już się ściemniło.
Nałożyła cylinder na perukę z krótko ostrzyżonych, czarnych włosów, zakręciła wkoło
rzeźbioną laseczką niczym dandys i zeszła z ostatnich stopni schodów.
Od strony kuchni wyjrzała pani Trench, wycierając ręce w fartuch. Na widok Venetii
pokiwała głową.
- Coś podobnego - oświadczyła ze smutkiem. - Chyba teraz, kiedy w domu jest
mężczyzna, lepiej byłoby dać spokój takim błazeństwom!
Edward z pośpiechem otworzył drzwi frontowe. Venetia skierowała się ku pojazdowi.
Gabriel pospieszył za nią.
- No i co, olśniło pana? - spytał chłopiec.
- Jedną z rzeczy, które najbardziej podziwiam w twojej siostrze, jest to, że zawsze
potrafi mnie zaskoczyć.
Drzwi się zamknęły. Zduszony chichot Edwarda i Amelii niósł się za nimi jeszcze,
gdy schodzili ze schodów przed domem.
27
Gratuluję panu, panie Jones - odezwała się Venetia. - Nic pan nie dał poznać po sobie.
Podejrzewam, że Edward i Amelia będą do głębi rozczarowani, że nie padł pan trupem na
widok damy w stroju dżentelmena.
Gabriel rozparł się wygodnie na poduszkach na kanapie w dorożce i spojrzał na
Venetię. Siedziała naprzeciw niego. Celowo przyćmione światła wewnątrz powozu pogrążały
ich obydwoje w półcieniu.
- Przebranie okazało się znakomite - przyznał. - Nauczyła się pani nawet stąpać trochę
inaczej, a włosy ukryła pod peruką. Zdradza panią tylko ten rozkoszny zapach, który
poznałbym wszędzie i o każdej porze, nawet w najciemniejszą noc.
- Przecież użyłam męskiej wody kolońskiej! Gabriel uśmiechnął się.
- Pani własna woń wryła mi się w pamięć, a nie to pachnidło. Ona jest pani esencją i to
bardzo kobiecą.
- A jednak nikt nie zdołał odkryć, że jestem kobietą, kiedy poprzednim razem miałam
na sobie męskie rzeczy.
- Jak często chodzi pani po Londynie w męskim ubraniu?
- Dotychczas zrobiłam to tylko dwukrotnie - przyznała. - Strój należy do Harrowa.
Musiał go do mnie dopasować. On także zajął się kupnem peruki i ułożył włosy tak, żeby mi
w niej było do twarzy.
- Bardzo interesująco pani wygląda, lecz niech mi wolno będzie spytać: dlaczego
uznała pani za konieczne ubrać się w podobny strój na dzisiejszy wieczór?
- Jedziemy spotkać się z Harrowem i jego przyjacielem w ich klubie. Nie wpuszczono
by mnie tam w damskich fatałaszkach. Wie pan przecież, jak jest z męskimi klubami.
Informacja nie zaszokowała Gabriela, ale mimo wszystko był nią zaskoczony.
- Już tam pani wcześniej bywała?
- Z innej okazji - odparła z rozbawieniem. Za drugim razem poszłam z Harrowem do
teatru, a potem zjedliśmy późny obiad w restauracji. - Uśmiechnęła się. - W takim lokalu,
gdzie żadna godna szacunku dama nie śmiałaby się pokazać. Zapewniam pana, że było to
bardzo pouczające doświadczenie.
- Zrobiła tak pani dla żartu?
- Uznałam, że to ciekawa przygoda. Czy ma pan pojęcie, jak zdumiewająco się
wszystko odmienia, kiedy człowiek chodzi po świecie w postaci mężczyzny?
- Nie myślałem o tym dotąd.
- Kobieta w męskim przebraniu zyskuje o wiele więcej swobody. Chodzi nie tylko o
sam strój, choć może mi pan wierzyć, że w płaszczu i spodniach jest mi dużo wygodniej niż w
najlżejszej z moich sukien. Mogę w nich nawet całkiem szybko biegać. Próbował pan kiedy
biec w długiej sukni?
- Nie mogę powiedzieć, żebym miał kiedyś po temu sposobność.
- Proszę mi wierzyć, to straszliwie trudne! Spódnice i halki są ciężkie, plączą się
wokół kostek. No i nie może pan sobie nawet wyobrazić, jak przeszkadza w ucieczce
najmniejsza choćby tiurniura.
- A kiedy musiała pani uciekać biegiem w damskiej sukni?
- Choćby jakieś trzy miesiące temu, jeśli mnie pamięć nie myli. - Uśmiechnęła się
porozumiewawczo.
- Ach, oczywiście. Kiedy przeprowadzałem panią przez tunel pod Domem Wiedzy
Tajemnej. Proszę mi wybaczyć. Nie zdawałem sobie sprawy, że mogło to być kłopotliwe. Ale
poradziła sobie pani nadspodziewanie dobrze.
- Wiem, że zaprzątało wtedy pana co innego.
- Istotnie. - Znów spojrzał na wyzywające przebranie, tym razem już nieco inaczej. -
Co jednak będzie, jeśli rozpozna panią któryś z członków klubu?
- W Klubie Janusa - uśmiechnęła się tajemniczo - nic mi nie grozi.
Jakiś czas później dorożka zatrzymała się przed pięknym budynkiem o intensywnie
oświetlonych oknach. Rozległy ogród zapewniał całkowitą dyskrecję gościom wewnątrz tego
domu.
Po marmurowych schodach zszedł lokaj w liberii i zbliżył się do pojazdu.
- Tutaj mieści się Klub Janusa?
- Tak. - Venetia sięgnęła po kapelusz i laseczkę. - Proszę mi pozwolić wysiąść
pierwszej, bo inaczej gotów pan zapomnieć, że nie trzeba mi przy tym pomagać.
- O iluż drobiazgach trzeba teraz pamiętać...
- Proszę za mną.
Uśmiechnął się w duchu do siebie samego. Venetię najwyraźniej znakomicie bawiła
eskapada, mimo że sprowadzał ich tu poważny cel. Od czasu pobytu w Domu Wiedzy
Tajemnej nie była w równie doskonałym nastroju. Męskie przebranie i atmosfera przygody
przeobraziły ją zupełnie, przynajmniej na ten wieczór.
Lokaj otworzył drzwiczki, ale nie spuścił schodków.
- Dobry wieczór. W czym mogę panom służyć? - Jesteśmy umówieni z panem
Harrowem - oznajmiła Venetia niskim, gardłowym głosem. - Moje nazwisko brzmi Jones.
Lokaj uchylił szerzej drzwiczki.
- Wiem, pan Harrow uprzedził, że panów oczekuje. Venetia zwinnie zeskoczyła na
ziemię. Miała rację, pomyślał sobie Gabriel. Rzeczywiście w spodniach porusza się
swobodniej. No i wygląda w tym stroju czarująco, snuł refleksje, widząc, jak raźno wspina się
po marmurowych stopniach. Czy ma świadomość, że dopasowany żakiet podkreśla jej talię i
akcentuje kształt bioder? W osobliwy sposób męski strój uwydatniał, przynajmniej w jego
oczach, kobiecość Venetii.
U szczytu schodów inny lokaj otworzył przed nimi duże, ciemnozielone drzwi i
wprowadził ich do westybulu oświetlonego masywnym żyrandolem.
Stłumiony gwar rozmów dobiegał z sali po lewej. Gabriel zdołał dostrzec, że to
elegancko urządzona biblioteka. Mężczyźni w strojach wieczorowych gawędzili tam w
świetle lampy gazowej przy kieliszku brandy.
- Pan Harrow czeka na górze, panie Jones. Proszę tędy. - Lokaj wskazał im schody.
Były wręcz imponujące. Gabriel wszedł na nie ręka w rękę z Venetią. Na podeście poczuł
wyraźnie dym tytoniowy.
- Przechodzimy właśnie koło palarni - wyjaśniła Venetia.
- Tam dalej mieści się pokój do gry w karty.
- Chyba kiedyś musiała tutaj być prywatna rezydencja?
- Gabriel rozejrzał się naokoło.
- Owszem. Myślę, że właściciel wydzierżawił ją Klubowi Janusa.
Lokaj poprowadził ich długim korytarzem, a potem zatrzymał się przed zamkniętymi
drzwiami i zapukał w nie dwa razy.
Gabriel zauważył nieznaczną przerwę pomiędzy stuknięciami. Dyskretny, ale wyraźny
szyfr.
- Proszę wejść - rozległ się ze środka stłumiony głos. Lokaj otworzył drzwi. Gabriel
ujrzał człowieka stojącego przed kominkiem tyłem do wejścia. Harrow wspierał się o ciężkie
biurko, jedną nogą niedbale trącał róg mebla. Podobnie jak wszyscy inni goście, obydwaj
mężczyźni mieli na sobie czarnobiałe stroje wieczorowe.
- Pan Jones z przyjacielem - zaanonsował lokaj.
- Dziękuję, Albercie. - Harrow powitał Venetię i Gabriela uśmiechem. - Proszę mi
pozwolić przedstawić pana Pierce'a.
Pierce obrócił się ku nim. Był niewysokim, barczystym człowiekiem z włosami
przyprószonymi siwizną. Zmierzył ich bystrym, taksującym spojrzeniem ciemnoniebieskich
oczu.
- Pan Jones... - powiedział głosem świadczącym o codziennym piciu brandy i paleniu
cygar - ...oraz pan Jones. - Spojrzał z rozbawieniem na Venetię.
- Witam pana, Pierce. - Gabriel pochylił się w ukłonie.
- Dziękuję, że zechciał się pan z nami zobaczyć - dodała Venetia.
- Proszę, niech panowie siądą. - Pierce podszedł do dwóch foteli i zasiadł w jednym.
Venetia wybrała drugi. Gabriel zauważył mimochodem, że trzyma się bardzo prosto, jakby
tiurniura nadal przeszkadzała jej usiąść wygodniej. Niełatwo się pozbyć pewnych nawyków,
przemknęło mu przez myśl. Sam, mimo że podsunięto mu krzesło, wolał stanąć przed
kominkiem z ręką wspartą na marmurowym gzymsie. Coś mu podpowiadało, że bezpieczniej
będzie się czuł, nie zajmując siedzącego miejsca w obecności ludzi, których dobrze nie znał.
Na stojąco o wiele łatwiej by mu przyszło przejść do działania, gdyby uznał to za niezbędne.
Venetia spojrzała na Pierce'a.
- Czy pan Harrow powiedział, co nas skłoniło do tej rozmowy?
Pierce wsparł łokcie na poręczach fotela i złączył czubki palców obydwu dłoni.
- Chcieliście panowie dowiedzieć się czegoś o Rosalind Fleming.
- Tak. Najwyraźniej nie znosi mnie bez żadnego konkretnego powodu. Ciekawa
jestem, dlaczego.
Harrow odsunął nogę od biurka i sięgnął po karafkę z brandy. - Panowie chcieliby
zapewne wiedzieć, czy jest coś, co świadczyłoby o tym, że ta osoba może być niebezpieczna.
- Jestem prawie pewien, że odpowiedź brzmi „tak” - oświadczył Pierce.
Gabriel poczuł, że jego parapsychiczne odczucia budzą się gwałtownie. Spojrzał na
Venetię, pełną napięcia.
- Muszę panom powiedzieć, że nie potrafię poprzeć moich podejrzeń dowodami -
ciągnął Pierce, splatając grube palce. Uśmiechnął się niewesoło. - Muszę też jednak
zaznaczyć, że bardzo chętnie bym podobny dowód otrzymał.
Ogień na kominku trzasnął donośnie w ciszy, jaka nastąpiła po tych słowach.
Harrow w milczeniu rozdał obecnym kieliszki z brandy. Gabriel wziął jeden z nich i
zwrócił się do Pierce'a:
- Chcielibyśmy usłyszeć coś więcej.
- Rozumiem. - Pierce spojrzał na niego sponad splecionych palców. - Powiem panom,
co mi wiadomo. Rosalind Fleming po raz pierwszy wzbudziła moją nieufność, kiedy nie była
jeszcze kochanką Acklanda. Nosiła inne nazwisko i zarabiała na życie jako spirytystka.
Venetia, by ukryć swoje zaskoczenie, pociągnęła łyk brandy.
- Czy występowała jako medium?
- Różnie to wyglądało. Urządzała seanse spirytystyczne i pokazy pisma
automatycznego. Specjalnością jej były jednak prywatne porady. Za pewną opłatą udzielała
rad i pouczeń na podstawie informacji, które, jak twierdziła, otrzymuje z zaświatów.
- Jakim nazwiskiem się przedstawiła? - spytała Venetia.
- Charlotte Bliss. Gabriel spojrzał uważnie na Pierce'a.
- Od kogo się pan dowiedział tylu rzeczy o niej?
- Pewien bardzo bliski mi człowiek usłyszał o jej zadziwiającym darze - kontynuował
Pierce, wpatrując się w kominek. - Mój przyjaciel nie wierzył w niego wprawdzie, lecz
pomyślał, że udział w którymś z seansów mógłby być niezłą rozrywką. Zrobił on jednak na
nim takie wrażenie, że natychmiast zamówił u niej całą serię prywatnych konsultacji.
- Co go do tego pchnęło? - spytała Venetia.
- Obawiam się, że to sprawa całkiem osobista. - Pierce sięgnął po swój kieliszek.
Gabriel uznał, że ten człowiek musi też mieć jakieś własne, głęboko ukryte sekrety.
Nic nie wskazywało na to, by się wiązały z jego współtowarzyszami z klubu. Już sam fakt, że
chciał dziś mówić z dwiema całkiem mu obcymi osobami, świadczył o tym, jak silną musiał
żywić niechęć do Charlotte Bliss.
- Niech mi pan pozwoli podzielić się z wami moimi domysłami - odezwał się. - Pani
Bliss kazała sobie słono zapłacić i naplotła pańskiemu przyjacielowi mnóstwo głupstw.
Pierce zmierzył go wzrokiem. Gabriel ze zdziwieniem dostrzegł w jego błękitnych
oczach zimny gniew. Zrozumiał, że Pierce ani trochę by się nie zmartwił, gdyby ktoś zabił
kobietę podającą się teraz za Rosalind Fleming.
- Mój przyjaciel był bardzo zadowolony z tego, co od niej usłyszał - rzucił Pierce
pozornie obojętnym tonem, który tylko uwydatnił wściekłość w jego spojrzeniu. - I dokonał
pewnej inwestycji zgodnie z jej wskazówkami.
- Co potem nastąpiło? - spytała Venetia.
- Miesiąc później otrzymał pierwszy list z groźbą szantażu.
Gabriel dojrzał, że palce Venetii, którymi obejmowała kieliszek, zadrżały Harrow też
to zauważył. Zręcznie wyjął go z jej dłoni i postawił na stoliku przy fotelu. Venetia nawet
tego nie dostrzegła. Z napięciem wpatrywała się w Pierce'a.
- Sądzi pan, że ona wysłała ten list?
- W każdym razie była jedyną podejrzaną o to osobą. Muszę jednak przyznać, że nie
rozumiem, jak mogła wejść w posiadanie informacji kompromitującej mego przyjaciela.
Widzi pan, szantażysta nawiązywał do pewnego faktu, o którym mogło wiedzieć tylko dwoje
ludzi na świecie. Jedna z tych osób już wtedy nie żyła.
- A ta druga? - spytał Gabriel. Pierce raz jeszcze napił się trochę brandy i odstawił
kieliszek.
- Drugą byłem ja. Gabriel przetrawiał przez chwilę te słowa.
- Przypuszczam, że nie pan go szantażował.
- Nie. - Rysy Pierce'a stwardniały. - Byłem do niego bardzo przywiązany. Nigdy bym
mu nie zrobił najmniejszej krzywdy.
Już raczej wszystko, żeby go chronić, pomyślał Gabriel.
- Co utwierdziło pana w przekonaniu o winie pani Bliss? Pierce znów zetknął palce
czubkami.
- Zbieżność w czasie. - I nic więcej? Pierce wzruszył ramionami.
- O niczym innym nie zdołałem się dowiedzieć. - Poza tym tak mi podpowiadała
intuicja.
Oraz znajomość różnych niebezpiecznych spraw, pomyślał Gabriel znowu.
- Co zrobił pański przyjaciel po otrzymaniu tego listu? - zapytała Venetia.
- Cały pech w tym, że nie mogłem go przekonać o jej winie. Nie chciał mi wierzyć. -
Pierce pokiwał głową. - I jeszcze raz zasięgnął jej rady.
- Czy poradziła mu, żeby zapłacił szantażyście? - zdumiał się Gabriel.
- Właśnie. - Pierce zacisnął wargi w wąską linię. - Byłem na niego wściekły. Ale też
wiedziałem, że panicznie się boi ujawnienia sekretów. Zorientowałem się od razu, że istnieją
tylko dwa wyjścia z tej sytuacji.
- Płacić szantażyście albo się go pozbyć. - Gabriel obrócił kieliszek w palcach.
Mina Pierce'a świadczyła o lekkim zaskoczeniu. Spojrzał na Gabriela z niejakim
uznaniem i skinął głową. Trafił swój na swego, pomyślał Gabriel.
- No, ale w końcu nie wyprawił pan Charlotte Bliss na tamten świat - powiedział na
głos. - Czy to oznacza, że pański przyjaciel zapłacił?
- Nie - odparł Pierce.
- Co go skłoniło do zmiany zdania?
- Lord Ackland. - Pierce upił więcej brandy. Venetia wpatrywała się w niego
rozszerzonymi oczami. - Jak się w to wszystko wplątał lord?
- Mój przyjaciel i ja zastanawialiśmy się właśnie nad tym, co robić, gdy nagle pani
Bliss zniknęła.
- Pierwszorzędna sztuczka - stwierdził Gabriel. - Jasne, miała przecież magiczne
zdolności. Czy należała do nich i sztuka stawania się niewidzialną?
- Mogę powiedzieć tylko tyle, że z dnia na dzień znikła i nikt nie wiedział, gdzie się
podziała. Przyszło mi na myśl, że może któraś z innych jej ofiar zdobyła się na działanie.
Może też pani Bliss, niepokojąc się o własne bezpieczeństwo, postanowiła dać drapaka.
- A co z groźbami szantażysty?
- Listy od niego przestały nadchodzić. Kłopoty mego przyjaciela rozwiały się niczym
za skinieniem magicznej różdżki.
- Tylko że dwa tygodnie później - Harrow odchrząknął przy tych słowach - pewna
tajemnicza, zamożna wdowa nazwiskiem Rosalind Fleming zaczęła być widywana w bardzo
elitarnych kręgach wraz z lordem Acklandem.
- Prawda, że wyglądała nieco inaczej - dodał Pierce. - Przede wszystkim miała inny
kolor włosów, ale najbardziej zadziwiającym zmianom uległ jej styl życia. Jako pani Bliss
udzielała rad w skromnym, nierzucającym się w oczy odzieniu uszytym z pospolitych tkanin.
Za to jako pani Fleming hołdowała najnowszej paryskiej modzie. No i te diamenty!
- Lord Ackland jest z pewnością hojnym człowiekiem - powiedziała w zadumie
Venetia.
- Głupi i zgrzybiały ramol! - parsknął Pierce.
- Ale bardzo, bardzo bogaty - dodał Harrow.
- Znaleźliśmy się z przyjacielem w bardzo kłopotliwym położeniu - ciągnął Pierce. -
W końcu moje podejrzenia nie musiały być słuszne. Być może pani Bliss, czy też pani
Fleming, jak się wówczas nazwała, nie była szantażystką.
- Co się stało potem? - spytała Venetia.
- Nic. - Pierce lekko machnął ręką. - Pani Fleming pojawiła się wśród socjety Londynu
kilka miesięcy temu. A listy od szantażysty więcej nie nadeszły. Muszę jednak przyznać, że
mój przyjaciel żyje w wielkim niepokoju. Widzi pani, zagrożenie wciąż istnieje.
- Coś okropnego - szepnęła. Pierce znów wpatrzył się w ogień na kominku.
- Mój przyjaciel miał na tyle rozsądku, by unikać pani Fleming, na ile to możliwe, lecz
obracali się obydwoje w tych samych kręgach. Ostatnio natknął się na nią w teatrze.
- Musiał się zdenerwować. No i co zrobił? - spytała.
- Oczywiście udał, że jej nie zna. - Pierce uśmiechnął się sarkastycznie. - Na szczęście
ona zrewanżowała mu się tym samym. No i aż do tej pory nie wiemy, czy to był z jej strony
sprytny wybieg, czy też istotnie go nie rozpoznała.
- Dlaczego miałaby nie rozpoznać jednej ze swoich ofiar? - spytał Gabriel.
- Widział ją tylko przez moment i to w przyćmionym świetle - wyjaśnił Pierce. -
Minęli się w korytarzu koło jednej z lóż.
- Zamilkł na chwilę. - Od tego czasu mój przyjaciel ubiera się nieco inaczej niż
wówczas, kiedy zasięgał u niej rad. Wie pani, jak to jest, kiedy się widzi kogoś, żeby tak rzec,
w innym kontekście.
- Widzi się to, co ktoś spodziewa się ujrzeć - Gabriel skierował wzrok na Venetię w
męskim stroju.
Harrow znowu wsparł się o kant biurka i spojrzał kolejno na obydwoje.
- Zdaje się, że panowie są tą kobietą bardzo zainteresowani - zauważył.
- Tak - przyznała Venetia.
- Czy nie zechcielibyście nam w takim razie zdradzić, dlaczego? - spytał Harrow. -
Fatalnie się złożyło, że Ackland koniecznie chciał akurat pani zlecić wykonanie portretu
kochanki.
- Harrow zrezygnował z udawania, że nie wie o maskaradzie Venetii - ale trudno się
temu dziwić. Zupełnie dla niej stracił głowę, a pani stała się bardzo modnym fotografem.
Wydaje się czymś całkiem naturalnym, że wybrał właśnie panią.
- Ale Rosalind Fleming darzy mnie zgoła nienaturalną nienawiścią - odparła Venetia. -
Moja ciotka uważa, że jest zazdrosna, bo zdołałam samodzielnie zrobić karierę, podczas gdy
ona jest uzależniona finansowo od lorda Acklanda. Myślę jednak, że tu chodzi o coś więcej.
- Co pani każe tak sądzić? - spytał Pierce z pewnym niezadowoleniem.
- Nie umiem udzielić logicznej odpowiedzi. Może trudno mi się pogodzić z tym, że
nienawidzi mnie ktoś, komu nic złego nie zrobiłam?
- Burton nienawidził pani zaciekle - przypomniał jej Harrow.
- Tak, ale tu można się doszukać jakiegoś wyjaśnienia. On w ogóle nie cierpiał kobiet,
a mnie dlatego, że wykonywałam ten sam zawód, co on. Za to nienawiść pani Fleming
wydaje się irracjonalna. W dodatku przekracza wszelkie granice.
- Podzielam pani zdanie. - Pierce znów zetknął końce palców i spojrzał na Gabriela. -
Jeśli może się to na coś przydać, radziłbym pani mieć się stale na baczności. W swoim
poprzednim wcieleniu Rosalind Fleming nad wyraz łatwo potrafiła przeniknąć czyjeś
najtajniejsze sekrety. Mój przyjaciel do dzisiaj nie ma pojęcia, jak zdołała poznać jego
tajemnicę.
- Ależ z pewnością musi się czegoś domyślać - odezwał się Gabriel.
- Nie. - Pierce westchnął ciężko. - Nie, muszę przyznać, że mimo całego mego
sceptycyzmu zastanawiam się czasem, czy Rosalind Fleming rzeczywiście nie posiada jakichś
nadprzyrodzonych zdolności. Mój przyjaciel zarzeka się, że mogła poznać jego sekret tylko
dzięki jakimś kontaktom z zaświatami. Albo też...
- Albo też co? - spytała Venetia. Pierce wzruszył szerokimi barkami.
- Albo też umie czytać w cudzych myślach.
28
Venetia wyjrzała przez okno dorożki. Na mrocznej ulicy światła Klubu Janusa znikały
już we mgle.
Gabriel niewiele mówił, odkąd pożegnali Harrowa i Pierce'a. Wiedziała, że zadumał
się nad tą samą, wciąż nierozstrzygniętą kwestią, która również i jej nie dawała spokoju po
niedawnej rozmowie.
- Pierce wygląda mi na rozsądnego, logicznie myślącego człowieka, który nie chce
sam przed sobą przyznać, że Rosalind Fleming mogłaby mieć jakieś nadprzyrodzone
zdolności - powiedziała z namysłem. - Ale my oboje wiemy o ich istnieniu. Co pan o tym
sądzi?
- Że albo jest to zadziwiający zbieg okoliczności, albo konkretna wskazówka.
Zdobyła się na wymuszony uśmiech.
- Mogę się domyślić, co pan podejrzewa. Gabriel przyciemnił oświetlenie wewnątrz
dorożki, tak że wszystko skrył cień. Wiedziała, że zrobił to, aby nikt w mijających ich
pojazdach nie mógł jej rozpoznać. Uznała jednak, że byłoby to mało prawdopodobne.
Dziwne, że przy tak gęstej mgle woźnica i konie w ogóle mogli dojrzeć drogę na Sutton Lane.
Nagle przyszła jej do głowy pewna niepokojąca myśl.
- Jeśli pani Fleming rzeczywiście ma takie uzdolnienia, to musimy się liczyć z tym, że
poznała moje myśli, kiedy ją fotografowałam.
- Proszę się nie obawiać. Czytanie myśli to tylko salonowa sztuczka.
- Skąd pan może wiedzieć? - spytała, pragnąc mu uwierzyć z całych sił.
- Towarzystwo Wiedzy Tajemnej badało ten problem bardzo wnikliwie, a istnieje ono
od dwustu lat i przez wiele dziesięcioleci przeprowadzało różne doświadczenia. Nic nie
wskazuje na to, aby ktoś naprawdę potrafił czytać w cudzych myślach.
- Ale wciąż niewiele wiadomo o zjawiskach parapsychicznych.
- Chyba należy przyjąć, że wszystko tu jest możliwe. - Gabriel wzruszył ramionami. -
Myślę jednak, że niezwykłą zręczność pani Fleming w poznawaniu cudzych sekretów można
wyjaśnić dużo prościej.
- Jak?
- Zapewne jest bardzo zdolną hipnotyzerką.
- Interesujące. - Venetia zamyśliła się. - To by z pewnością wyjaśniało kilka rzeczy.
Jeżeli poznała tajemnice jakiejś osoby wprawiając ją w trans, człowiek taki może sobie nie
uświadamiać, że był zahipnotyzowany.
- Nasze towarzystwo wiele czasu poświęciło badaniom hipnotyzerstwa, bo zdaniem
niektórych jest to odmiana parapsychicznego talentu. Sądząc z tego, co czytałem, istnieją tu
jednak pewne granice. Jednych bardzo łatwo wprawić w trans, inni są o wiele mniej podatni.
- Ma pan rozległą wiedzę w tym zakresie, Gabrielu.
- Wychował mnie ojciec, który poświęcił tym kwestiom całe życie. Sporo moich
krewnych też się nimi zajmuje. Można by rzec, że badanie takich spraw jest u nas cechą
rodzinną.
- Co za niezwykłe upodobanie!
- Muszę przyznać, że tak. - Uśmiechnął się blado.
- Jeśli pani Fleming naprawdę potrafi hipnotyzować, wiemy już, w jaki sposób
poznaje sekrety, ale cóż to ma wspólnego z kradzieżą receptury alchemika?
- Bezpośredniego związku nie widzę, chyba że...
- Ze co?
- Członkowie naszego towarzystwa często mają do czynienia z ludźmi, którzy
przypisują sobie parapsychiczne zdolności. Być może któryś z nich poddał badaniom i panią
Fleming.
Venetia nagle zesztywniała, jakby coś jej zaświtało.
- A jeśli wprowadziła go w trans bez jego wiedzy i wtedy właśnie dowiedziała się o
wszystkim?
- Mało prawdopodobne - oświadczył Gabriel. - Nawet jeżeli zdołała wykraść zapiski
alchemika, nie potrafiłaby złamać jego szyfru. Proszę mi wierzyć, nikt spoza towarzystwa nie
miał dostępu do jego pism, a tylko garstka jego członków prowadziła nad nimi długoletnie
badania.
Venetia słuchała z roztargnieniem turkotu dorożki i tętentu końskich kopyt. Pojazd z
trudem poruszał się w gęstej mgle.
- Jeśli pani Fleming ma coś wspólnego ze sprawą kradzieży receptury - odezwała się
po chwili - może pan istotnie mieć rację, uważając, że zwróciłam na siebie jej uwagę po
przybraniu nazwiska Jones. - Tak.
- A po pańskim powrocie utwierdziła się w swoich podejrzeniach. W takim razie
dobrze wie, kim pan jest, jak również to, że pragnie pan odzyskać recepturę.
- Ma jednak wszelkie powody przypuszczać, że nie wiemy, czy to akurat ona jest
złodziejką. Nic jej przecież nie łączy z towarzystwem. Zdaje sobie sprawę, że nie mam
powodu jej podejrzewać.
- Może nawet i być złodziejką, ale to nie ją widziałam wychodzącą z ciemni. Uważnie
przyjrzałam się jej aurze podczas fotografowania. Była zupełnie inna niż u tamtej osoby.
- Jest pani pewna?
- Absolutnie. Gabriel zastanawiał się przez chwilę.
- Nie zdziwiłbym się, gdyby wynajęła mordercę. Nie mogła przecież sama
zamordować tego mężczyzny. To niebezpieczne.
- Biedny Burton! - Venetię przeszył dreszcz. - Zginął poniekąd z mojego powodu.
Gdyby nie zdecydował się, żeby mnie śledzić i fotografować...
Gabriel nagle chwycił ją za oba nadgarstki.
- Proszę się ani przez chwilę nie obwiniać. Harold Burton zginął, bo wszedł w układ z
bardzo niebezpieczną osobą. W końcu mógł przewidzieć albo domyślić się, że jego klient ma
wobec pani złe zamiary. Nie posunę się tak daleko, aby stwierdzić, że dostał to, na co
zasłużył, ale nie wolno pani brać winy na siebie!
- Dziękuję. - Venetia uśmiechnęła się. Jej wargi drżały. - Dziękuję, Gabrielu.
- No proszę - ciągnął, starając się, żeby jego słowa brzmiały w sposób niewymuszony
- już po raz drugi zwraca się pani do mnie w tej dorożce po imieniu. Lubię, jak pani to robi.
Venetia czuła siłę rąk, które tak delikatnie ujęły ją za nadgarstki. Odczuwała też w
aurze Gabriela rosnącą siłę energii, która go otaczała. Pocałował ją. Była zaskoczona pasją, z
jaką oddała mu pocałunek. Usiłowała powściągnąć podniecenie i narastający w niej żar, ale
bezskutecznie.
Nie przerywając pocałunku, zasłoniła okno dorożki. Potem zrzuciła z głowy perukę i
zaczęła wyciągać szpilki, którymi przedtem ciasno upięła włosy. Dorożka nagle stała się
statkiem żeglującym powoli przez morze nocnej mgły.
Właśnie tak było w Domu Wiedzy Tajemnej, przypomniała sobie. Straciła poczucie
czasu, nie wiedziała, czym jest przeszłość i przyszłość. Tutaj nie groziło jej, że Edward czy
Amelia nagle ujrzą ją w pełnej namiętności scenie albo że ciotka Beatrice zacznie biadać nad
jej zmarnowaną karierą.
Gdy włosy rozsypały się jej po ramionach, usłyszała głuche westchnienie Gabriela.
Oplotły ją jego ramiona. Całował ją mocno. Gdy na chwilę wróciła do zmysłów, dostrzegła,
że zdjął z siebie wieczorowy żakiet i rzucił go na przeciwległe siedzenie.
Szybkimi, wprawnymi ruchami zdejmował z siebie ubranie, a potem sięgnął ku jej
muszce. Palce lekko mu przy tym drżały, co ją wzruszyło. A więc naprawdę jej pragnął! To
nie był wyrachowany akt uwiedzenia. Obydwoje czuli to samo.
Rozplatał wreszcie muszkę. Dłonie dotarły po chwili do pierwszego guzika koszuli.
Wyczuła, że się uśmiechnął.
- Czy pani wie? Nigdy nie miałem okazji rozbierania damy z męskiego stroju! To
trudniejsze zadanie, niż mogłem przypuszczać. Czuję, że wszystko robię nie tak, jak trzeba.
Zaskoczył ją własny śmiech. W nagłym przypływie śmiałości pociągnęła za koniec
jego długiego krawata.
- Pozwoli pan, żebym ja to zrobiła? - Tym razem poszło jej łatwiej niż w Domu
Wiedzy Tajemnej. Dzięki wspólnym wyprawom w męskim przebraniu w towarzystwie
Harrowa, zręcznie radziła sobie z męskim odzieniem.
Gabriel w odpowiedzi coraz szybciej ściągał z niej ubranie. Nie zauważyła, kiedy
rozpiął jej koszulę: zdała sobie z tego sprawę dopiero, gdy poczuła jego dłonie na swoich
piersiach. Chwyciła go za ramiona. Nachylił wtedy głowę, żeby obsypać pocałunkami jej
szyję. Wszystko wewnątrz niej wrzało z napięcia i rozpalał się jej żar.
Wyszeptała jego imię, wsuwając mu dłonie pod koszulę i opierając na piersi. Gabriel
osunął się na siedzenie dorożki i kołysał ją na swoich biodrach. Sięgnął w dół, żeby zdjąć jej
buty. Usłyszała, jak z głuchym stuknięciem lądują na podłodze pojazdu. Potem poczuła, że
rozpiął jej spodnie i zaczął zsuwać je z bioder. Po chwili zniknęły w mroku na przeciwległym
siedzeniu.
Kiedy została już tylko w dziennej koszuli, Gabriel pocałował ją tak żarliwie, jakby
życie obojga od tego zależało. Przeszedł ją dreszcz, gdy poczuła ciepło jego dłoni na
obnażonym biodrze. Już niemal zapomniała, jakie to cudowne uczucie.
Uniósł jej rękę wyżej, nakrywając dłoń swoją. Gwałtownie zaczerpnęła tchu, czując
narastające podniecenie.
- Już jesteś gotowa, żeby się ze mną kochać - odezwał się na wpół z lękiem, na wpół z
zachwytem. - Nie masz pojęcia, ile razy o tym myślałem. Ile razy o tym marzyłem.
Pocałował ją raz jeszcze, zapalczywie, władczo, i obrócił ją tak, że otoczyła nogami
jego biodra, z kolanami wspartymi na aksamitnym obiciu. Zaskoczona nieznaną pozycją,
mocno objęła go ramionami, by nie stracić równowagi. On tymczasem podparł dłońmi jej
biodra.
Zaczął jej dotykać, pieścił zapamiętale i uczył się jej ciała. Każdy z jego ruchów
wydawał się jej bardziej podniecający niż poprzedni. Narastało w niej przemożne, nieodparte
napięcie.
- Już nie wytrzymam! - wyszeptała, wpijając mu palce w ramiona. - To za wiele!
- Jeszcze nie całkiem - odparł. - Jeszcze nie teraz. Wyczuję to, kiedy nadejdzie. -
Wyszeptał jeszcze coś podniecającego wprost do jej ucha. Przeszył go dreszcz. - To jest gra
dla dwojga - uprzedził ją.
Robił najdziwniejsze rzeczy swoją dłonią. Musiała walczyć o oddech. Napięcie stało
się nie do zniesienia. Nagle gwałtowny wstrząs wewnątrz niej przerodził się w falę uniesienia.
Chciała krzyczeć z radości, ale nie mogła wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Gabriel objął ją
mocno i wniknął w nią jednym potężnym ruchem.
Czekała na ból podobny do tego, którego doświadczyła za pierwszym razem, ale
niczego takiego nie poczuła. Nie musiała się nawet koncentrować, żeby ujrzeć ciemny
rozbłysk aury Gabriela, który oświetlił całe wnętrze dorożki. Wypełnił jej ciasną przestrzeń
bez reszty, złączony z energią jej własnej aury.
Wkrótce potem niewidzialny ogień rozbłysnął jeszcze mocniej. Poczuła raczej niż
usłyszała początek zduszonego, niskiego dźwięku, który wydarł się z piersi Gabriela. Zdała
sobie jednak sprawę, że jeśli nawet dorożkarz nie miał nadprzyrodzonych zdolności,
niezbędnych do widzenia aury, to przecież obdarzony był słuchem! W ułamku sekundy
nakryła usta Gabriela swoimi. Odgłos wydany przez niego przeobraził się w zdławiony
pomruk triumfu i spełnienia.
W jakiś czas później wysunęła się z jego objęć. Turkot kół dorożki i ciężkie człapanie
konia uświadomiły jej, że wciąż jeszcze tkwią bezpiecznie w magicznym świecie wewnątrz
powozu.
Gabriel, który rozparł się na siedzeniu, niczym lew po udanych łowach, uniósł roletę
okna. Przez mgłę przeświecał blask gazowych latarni.
- Przejeżdżamy koło cmentarza. Wkrótce będziemy na Sutton Lane - zauważył.
Dopiero wtedy dotarło do niej, że ma na sobie tylko białą dzienną koszulę. Wpadła w
panikę.
- O mój Boże! - jęknęła. - Nie mogę zajechać przed drzwi w tym stanie!
Wydarła się z jego ramion, usiłując odnaleźć w ciemności poszczególne części
ubrania. Niełatwo jej przyszło wciągnąć na siebie męski strój w gęstym mroku. Gabriel za to
ubrał się wprawnie i szybko, kilkoma ruchami, a teraz siedział, patrząc z ciekawością na jej
wysiłki. Po chwili, widząc, jak rozpaczliwie walczy z muszką, sięgnął ku niej sam.
- Proszę pozwolić mi sobie pomóc, szanowna pani Jones. Nazwisko, do którego
uzurpowała sobie prawo, wypowiedział z takim naciskiem, że aż uniosła głowę.
- Gabrielu... - zaczęła, nie mając najmniejszego pojęcia, co powiedzieć dalej.
- Pomówimy z sobą rano. Głos miał zadziwiająco łagodny, lecz słowa zabrzmiały jak
rozkaz, a nie propozycja. Miejsce strachu, który poczuła na myśl o przybyciu do domu na
wpół rozebrana, zajęła złość.
- Mam nadzieję, że nie będzie pan rozgłaszał naokoło, co zaszło między nami -
odezwała się, upychając włosy pod kapeluszem. - To by wszystko zniszczyło.
- Nie rozumiem. Venetia westchnęła.
- Musi pan przecież zdawać sobie sprawę, że w Domu Wiedzy Tajemnej robiłam, co
tylko mogłam, żeby pana uwieść.
- Owszem, i z pierwszorzędnym rezultatem, jeśli się tak mogę wyrazić. Sprawiło mi to
ogromną satysfakcję.
Wiedziała, że w tej chwili cała czerwienieje ze złości.
- Próbuję panu uświadomić, że tam, w Domu Wiedzy Tajemnej, świadomie pragnęłam
tak czynić.
- No i...?
- Tam wszystko wyglądało inaczej.
- Inaczej?
- Tak. Znajdowaliśmy się we dwoje w odosobnionym miejscu, bez świadków.
- Prócz służących.
- Prócz służących, owszem, ale oni okazali się nad wyraz dyskretni. - Venetia przeszła
niespodziewanie dla siebie samej na inny temat. Coś okropnego, jak ona chaotycznie mówi! -
Zupełnie jakbyśmy się znaleźli na tropikalnej wyspie.
- Nie przypominam sobie żadnej palmy.
- Próbuję panu wyjaśnić - Venetia zignorowała jego słowa - że to był tylko krótki
epizod. Po raz pierwszy w życiu byłam wolna i nie musiałam się martwić, że wywołam
skandal, zgorszę moją starą ciotkę i dam zły przykład rodzeństwu. Dom Wiedzy Tajemnej
istniał jakby w innym wymiarze czasu i przestrzeni, z dala od realnego świata. A ja i pan
byliśmy w tym królestwie jedynymi ludźmi.
- Z wyjątkiem służby.
- Hm... istotnie.
- No i bez palm. Jak mówiłem, nie przypominam sobie ani jednej.
- Nie bierze pan moich słów serio.
- A czy powinienem?
- Tak. To ogromnie ważne. - Z każdą chwilą rosło w niej rozdrażnienie. - Chcę
powiedzieć, że teraz było podobnie.
- Nie jestem pewien. Przede wszystkim ten brak palm.
- Proszę dać spokój palmom! Chciałam wyjaśnić, że to, co się zdarzyło w Domu
Wiedzy Tajemnej i w tej dorożce jest niczym ulotny sen nad ranem, którego za dnia już się
nie pamięta.
- Pani słowa brzmią poetycko, ale co, u licha, mają oznaczać?
- Ze nie będziemy już więcej na ten temat mówić - odparła zimno. - Czy to jasne?
Dorożka zatrzymała się gwałtownie. Venetia ujęła rzeźbioną laseczkę i odwróciła się,
by wyjrzeć przez okno. Rozległ się cichy, ale wyraźny, głuchy odgłos.
- Lepiej niech się pani najpierw rozejrzy - chrząknął Gabriel - nim zacznie
wymachiwać tą laską. Zrozumiała, że pełna nerwowego podniecenia uderzyła go niechcący w
nogę.
- Przepraszam - szepnęła przerażona. Gabriel potarł dłonią jedno z kolan i popchnął
drzwiczki drugim. - Nic się nie stało. Co najwyżej będę miał małego siniaka.
Wysiadła z dorożki cała pąsowa i pospiesznie weszła po schodkach. Gabriel zatrzymał
się, żeby zapłacić woźnicy.
Kiedy otwarła drzwi kluczem, z ulgą stwierdziła, że wszyscy w domu już śpią.
Absolutnie by sobie w tej chwili nie życzyła spotkania z rodziną i pytań, czego udało się jej
dowiedzieć w Klubie Janusa. Potrzebowała czasu, żeby ochłonąć. Najlepiej byłoby porządnie
się wyspać.
Lampka w holu rzucała przyćmione światło. Venetia dostrzegła w jego blasku kopertę
na stoliku. Adresowana była do Gabriela.
- List do pana - powiedziała, podając mu ją.
- Dziękuję. - Gabriel zamknął drzwi i obejrzał kopertę.
- Tood Montrose.
- Pewnie znalazł wreszcie coś ciekawego w wykazach członków.
Gabriel otworzył list, wyjął kartkę i przez kilka sekund patrzył na nią w milczeniu.
- No i...? - odważyła się spytać.
- Napisał go szyfrem używanym przez członków towarzystwa do prywatnej
korespondencji. Odczytanie go zajmie mi trochę czasu. Powiem pani przy śniadaniu, co
zawiera.
- Jeśli użyto szyfru, musi to być coś bardzo ważnego.
- Niekoniecznie. - Zacisnął usta i wsadził list do kieszeni. - Większość członków,
skutkiem obsesyjnej skrytości, koresponduje między sobą właśnie w taki sposób. Montrose
nie napisał tu wiele więcej prócz tego, że chce się ze mną jutro zobaczyć, żeby pomówić o
postępach w śledztwie.
- Powie mi pan, jeśli to coś ważnego?
- Oczywiście - odparł z miejsca. - Teraz jednak powinniśmy się chyba położyć. Dzień
był długi i pełen wydarzeń.
- Nie przeczę. - Weszła na schody, starając się wymyślić jakąś elegancką odpowiedź. -
Wieczór okazał się chyba owocny?
- Pod wieloma względami. Poczerwieniała jeszcze bardziej. Dzięki Bogu, że lampa
tliła się słabym blaskiem.
- Miałam na myśli informacje tyczące pani Fleming.
- Owszem, to również. Spojrzała na niego przez ramię.
- Ciekawe, czego dotyczył sekret przyjaciela pana Pierce'a.
- Chyba lepiej, żebyśmy nigdy nie poznali odpowiedzi. - Może ma pan i rację. -
Zastanawiała się przez chwilę, a potem wzruszyła ramionami. - Mimo wszystko sądzę, że
mogłabym się go domyślić.
- Przypuszcza pani, że ma on coś wspólnego z faktem, iż Pierce i jego przyjaciel
należą do klubu, którego członkami są kobiety lubiące ubierać się po męsku? - Gabriel
wydawał się raczej rozbawiony niż zaszokowany.
Odwróciła się gwałtownie w jego stronę, chwytając kurczowo za poręcz.
- Wiedział pan o istnieniu Klubu Janusa?
- Dopiero od chwili, kiedy przekroczyliśmy jego próg. Nietrudno się jednak było
domyślić, że jest dość nietypowy.
- W jaki sposób pan...
- Mówiłem już, kobiety pachną inaczej. Każdy mężczyzna, który znajdzie się w grupie
kobiet, wyczuje ich woń wcześniej czy później, niezależnie od ubioru. Myślę zresztą, że i na
odwrót.
- Hm. - Namyślała się przez chwilę. - Czy Harrow wydał się panu kobietą, kiedy
spotkał go pan na wystawie?
- Tak.
- Wyczuwa pan więcej niż większość ludzi. Harrow... już od jakiegoś czasu... podawał
się w towarzystwie za mężczyznę. - Jak się pani natknęła na nią... czy raczej na niego?
- Zawsze mówię o nim tylko jako o mężczyźnie. - Zmarszczyła nos. - W ten sposób
łatwiej zachować sekret. A żeby ostatecznie odpowiedzieć na pańskie pytanie: zlecił mi
zrobienie swojego portretu, jak tylko otworzyłam zakład. Był jednym z pierwszych moich
klientów.
- Rozumiem.
- Podczas pozowania zrozumiałam, że to kobieta, a on się tego od razu domyślił.
Dałam słowo, że go nie zdradzę. Nie wiem, czy z początku mi ufał, ale potem zostaliśmy
przyjaciółmi.
- Wie, że potrafi pani dochowywać sekretów.
- Tak. Ma chyba sporo intuicji.
- Rozumiem - powtórzył Gabriel.
- Co się panu nie podoba? - zaniepokoiła się. Wzruszył ramionami.
- Dziwne, że Harrow zadał sobie trud wyszukania nowego, nieznanego fotografa,
który nie zwrócił jeszcze na siebie uwagi dobrego towarzystwa.
- Miałam już wtedy za sobą wystawę w galerii Farleya. Odniosła sukces. - Venetię
zaniepokoił kierunek, w jakim zmierzało rozumowanie Gabriela. - Doprawdy, trudno uważać
Harrowa za podejrzanego o kradzież receptury.
- W tej chwili skłonny jestem podejrzewać każdego. Poczuła, że ogarniają dziwny
chłód.
- Nawet mnie?
- Muszę uściślić. Każdego prócz pani - odparł z uśmiechem.
Poczuła ulgę.
- Proszę mi obiecać, że przy żadnej okazji nie da pan do zrozumienia Harrowowi,
Pierce'owi ani innemu członkowi Klubu Janusa, iż przeniknął pan ich sekret.
- Daję pani słowo. Ja również umiem dochowywać sekretów.
Coś jednak powtórnie sprawiło, że przebiegł ją dreszcz. Czy było to ostrzeżenie, czy
obietnica? Zatrzymała się na podeście.
- Dobranoc panu.
- Dobranoc, Venetio. Niech pani śpi dobrze. Pobiegła pędem, chcąc jak najprędzej
schronić się w sypialni.
W jakiś czas później coś ją nagle zbudziło. Przez chwilę leżała bez ruchu, nasłuchując
czujnie.
Może Amelia, Beatrice lub Edward zeszli do kuchni, żeby coś przegryźć?
Jakiś impuls kazał jej odrzucić kołdrę i podejść po zimnej podłodze do okna.
Zdążyła dostrzec, że niewyraźna, ciemna sylwetka mężczyzny przesuwa się przez
zamglony ogród. Księżyc wprawdzie wzeszedł, ale mgła była tak gęsta, że Venetia nie mogła
dojrzeć żelaznej furtki, która wychodziła na ulicę. Wiedziała jednak, gdzie ona się znajduje, i
mogłaby przysiąc, że widziany przez nią człowiek zdąża cichaczem właśnie ku niej. Szedł tak
pewnie do celu, jakby był dzikim kotem w dżungli. Jakby widział w ciemnościach.
Nie musiała się koncentrować, żeby ujrzeć jego aurę. Wiedziała, że był to Gabriel.
Chwilę później rozpłynął się w mroku.
Dokąd zmierzał o tej porze i dlaczego wymknął się ukradkiem z domu? Pewnie z
powodu listu od Montrose'a.
Raz jeszcze przypomniało jej się, co powiedział. „Daję pani słowo, że ja również
umiem dochowywać sekretów”.
29
Gabriel wysiadł z dorożki i zapłacił woźnicy. Odczekał, póki pojazd nie zniknął w
mroku, a potem skręcił za róg, wszedł do małego parku i stanął w gęstym cieniu drzew.
Stał tam przez jakiś czas, obserwując ulicę. O tej porze panował na niej spokój.
Lampy gazowe przeświecały przez mgłę przed każdym z wejść, lecz dawały zbyt słabe
światło.
Kiedy się upewnił, że nikt go nie śledzi, wyszedł spomiędzy drzew i poprzez mgłę
podążył ku bocznej uliczce. Było tu jeszcze ciemniej, a mgła znacznie gęstsza. Zupełnie jakby
zagłębiał się w nieprzeniknioną dżunglę. W powietrzu wisiały przenikliwe wonie.
Posuwał się cicho i ostrożnie, po to, żeby stłumić echo kroków i nie zdradzić swej
obecności.
Liczył w pamięci żelazne furtki, póki nie doszedł do jednej z nich, znajdującej się w
samym środku uliczki. Właśnie tam mieszkał Montrose.
Spojrzał w okna. Wszystkie były ciemne, prócz jednego. Zasłaniała je kotara. Gdyby
nie wąska szpara między jej fałdami, i to okno można by wziąć za nieoświetlone. Znajdował
się za nim gabinet Montrose'a.
Gdy się przyglądał oknu, światło przesunęło się ku brzegowi kotary.
Przypomniał sobie o liście, który zastał w holu na Sutton Lane. Już po paru minutach
zdołał złamać szyfr i odczytać wiadomość. Kiedy skończył, jego parapsychiczne odczucia,
wzmożone wcześniej dzięki aktowi miłosnemu w dorożce, dały o sobie znać w całej pełni.
Otrzymałem niepokojącą wiadomość. Lepiej byłoby, żebyśmy się jak najprędzej
spotkali. Proszę mnie odwiedzić, gdy tylko trafi się panu sposobność. Radzę nikomu o tym nie
mówić. Nikt również nie powinien pana widzieć przed moim domem. Niech pan wejdzie od
tyłu.
M.
Dobrze, że nie odczytywał go w obecności Venetii. Jest o wiele za bystra. Nawet
gdyby pewne szczegóły zachował dla siebie, zauważyłaby jego niepokój i zasypała gradem
pytań. Żeby mieć całkowitą pewność, poczekał z wyjściem, póki nie zasnęła.
Poszukał w ciemnościach klamki. Jego palce dotknęły zimnego żelaza, ale wyczuł też
palący żar energii, co rozbudziło jego parapsychiczne odczucia. Doznał gwałtownego
wstrząsu. Trop był całkiem świeży.
Zupełnie niedawno przez furtkę przeszedł ktoś zdolny do popełnienia z zimną krwią
aktu przemocy. Gabriel poczuł w sobie łowiecki instynkt. Musiał podjąć wyzwanie.
Gdy nabrał względnej pewności, że panuje nad nimi, wyjął z kieszeni pistolet i po raz
drugi dotknął klamki. Furtka rozwarła się, skrzypnęły lekko zawiasy. Z bronią w dłoni
wślizgnął się do środka.
Światło w jedynym oknie na piętrze znów zamigotało. Zdołał jeszcze dostrzec, że
lampa zgasła. Jeśli na górze był morderca, Montrose już zapewne nie żył, a nikczemnik bez
wątpienia mógł umknąć tylnymi drzwiami. Należało więc czekać, aż wyjdzie z domu, i wziąć
go przez zaskoczenie.
A jeśli ten potwór jeszcze nie dokończył makabrycznego dzieła? Jeśli Montrose żyje?
Może nadal jest nadzieja?
Gabriel zdjął buty i położył ostrożnie dłoń na klamce drzwi kuchennych.
Tym razem nie zaskoczył go piekący żar energii, ale i tak jego parapsychiczne
odczucia wyostrzyły się. Żądza łowów była teraz w nim tak silna, jak chęć kochania się z
Venetią tego wieczoru.
Drzwi nie były zamknięte. Uchylił je powolutku, modląc się w duchu, żeby zawiasy
nie zgrzytnęły. Mimo tego dał się słyszeć słaby dźwięk, lecz Gabriel wątpił, czy ów ktoś na
piętrze, obdarzony jedynie zwykłym słuchem, zdoła go usłyszeć.
Czekał przez chwilę, nasłuchując. Nie wychwycił kroków ani skrzypienia podłogi na
piętrze; co więcej, nie wyczuwał tu znaków śmierci. Najprawdopodobniej Montrose wciąż
żył.
Ta strona sieni, gdzie stał, tonęła w mroku. Gdy jednak spojrzał ku jej przeciwległemu
krańcowi, dostrzegł słaby blask latarni ulicznych prześwitujący przez szklane płytki w
obramieniu drzwi frontowych.
Główne schody znajdowały się właśnie na drugim krańcu sieni, lecz gdyby poszedł
tamtędy, byłoby go widać w słabym świetle. Nie było sensu się wystawiać.
Wiedział, że na tyłach domu są jeszcze schody dla służby. Widział na nich kiedyś
gospodynię Montrose'a. Dzięki nadzwyczajnym zdolnościom mógł dostrzec ich początek, tuż
koło kuchni. Ostrożnie chwycił framugę drzwi, spodziewając się kolejnej erupcji energii, lecz
nie wyczuł niczego. Morderca nie szedł tędy. Jeśli istotnie był na piętrze, dostał się tam
głównymi schodami. To by się zgadzało. Po cóż ten nędznik miałby się fatygować i skradać
akurat tylnymi schodami dla służby?
Zaczął się po nich wspinać, pilnie nasłuchując. W domu był ktoś, kto nie miał prawa
się tu znajdować. Mógł to wyczuć. Nic jednak nie przerywało ciszy.
Gdy stanął u szczytu schodów, okazało się, że znalazł się u wylotu innego holu,
oświetlonego mdłym blaskiem księżyca, który przenikał tu przez okna głównej klatki
schodowej. Jeśli ktoś skrył się w korytarzu, to ani się nie ruszał, ani nie oddychał.
Wślizgnął się do holu z pistoletem w pogotowiu, ale nikt się na niego nie rzucił.
Niedobry znak. Nie tylko on wyruszył na łowy. Przeciwnik przyczaił się gdzieś i czyha na
niego.
Wiedział, że gabinet Montrose'a, w którego oknie widział światło z ogrodu, leży na
prawo i w głębi. Z miejsca, w którym się znajdował, mógł dojrzeć, że drzwi do pokoju są
zamknięte.
Nic innego mu nie pozostawało, jak tylko je otworzyć. Przeszedł przez hol, a potem
zamarł na kilka sekund bez ruchu. Czekał, czy coś dostrzeże wyostrzonymi do granic
możliwości zmysłami.
Ktoś był w pokoju. Gabriel delikatnie dotknął klamki. Znów poczuł gwałtowny
wybuch energii.
Morderca wszedł do gabinetu.
Klamka ustąpiła bez trudu. Przywarł do ściany i uchylił drzwi.
Nikt nie rzucił się na niego z nożem. Ktoś jednak tkwił tam w środku. Gabriel miał
zupełną pewność.
Schylił się jak najniżej i zajrzał ostrożnie do wnętrza. Nie potrzebował odwoływać się
do swoich nadprzyrodzonych zdolności, żeby dojrzeć sylwetkę mężczyzny w fotelu koło
okna.
Montrose wił się niezdarnie i wydawał stłumione dźwięki. Gabriel zrozumiał, że
przywiązano go do fotela. Knebel tłumił jego głos.
Ulżyło mu. Montrose żył.
Rozejrzał się szybko po pokoju. Wyglądało na to, że nie ma w nim nikogo prócz
Montrose'a, lecz łowiecki instynkt ostrzegał go z całej siły, że morderca wciąż znajduje się w
domu.
Ignorując rozpaczliwe jęki Montrose'a, skupił całą uwagę na holu pogrążonym w
mroku. Dojrzał zarysy trzech par innych drzwi. W najodleglejszym kącie holu jakiś wąski i
kanciasty przedmiot majaczył niewyraźnie przy ścianie. Stolik z parą świeczników na blacie.
- Mmm... mhm... - wycharczał znów Montrose.
Gabriel nie odpowiedział. Poczołgał się wzdłuż ściany przez korytarz. Kiedy był już
koło pierwszych zamkniętych drzwi, namacał ich klamkę.
Nie poraziła go energia, jaką wyczuł na klamce drzwi do gabinetu. Morderca nie
wszedł tędy. Gabriel podpełzł do następnych. Po dotknięciu klamki doznał aż za dobrze mu
znanego uczucia. Spodziewał się tego. Kopnięciem otworzył drzwi na oścież, rzucając się
jednocześnie na podłogę, z pistoletem ściskanym kurczowo oburącz.
Coś, co znajdowało się za nim, wysłało słaby sygnał, że to pomyłka. Drzwi, które
wcześniej uznał za nietknięte, otworzyły się teraz. Przez głowę przebiegła mu myśl, jak
tragiczny błąd popełnił. Wszystkimi zmysłami odbierał milczącą groźbę śmierci.
Nie zdążył już wstać czy choćby klęknąć. Przekręcił się niezręcznie na lewy bok,
usiłując zwrócić prawą dłoń z pistoletem ku nadciągającemu zagrożeniu.
Było za późno. Ciemna sylwetka, niby pozbawiony oblicza koszmar senny, wychynęła
z mroku sypialni. Gabriel dostrzegł, że napastnik ma na twarzy czarną maskę. Słabe światło z
głębi holu zalśniło na ostrzu noża.
Nie zdążył wycelować. Pociągając za cyngiel, wiedział już, że chybi. Miał tylko
nadzieję, że strzał wytrąci z równowagi przeciwnika. Nic innego nie mogło go zmusić do
zmiany zamiarów.
Potężny huk wystrzału o mało go nie ogłuszył. Ostra woń prochu i dym napełniły hol.
Napastnik nie ruszył się z miejsca.
Gabriel nagle zrozumiał, że wróg zmierza ku niemu i nic go nie zatrzyma. Wie, że leżę
tu bezbronny na podłodze, i widzi mnie równie dobrze, jak ja jego.
Nie było czasu na refleksje. Napastnik kopnął go z całej siły. Gabriel poczuł, że stracił
czucie w prawej ręce. Usłyszał, jak pistolet wypada z niej i toczy się po podłodze sypialni.
W następnej chwili morderca wymierzył koniec noża w jego pierś. Gabriel przekręcił
się błyskawicznie na bok, by uniknąć ciosu. Ostrze błysnęło w powietrzu i utkwiło w
podłodze. Napastnik musiałby je teraz wyszarpnąć.
Gabriel skorzystał z szansy i zerwał się, starając się odzyskać czucie w palcach.
Przeciwnik jednym sprawnym ruchem wyciągnął nóż z podłogi i natarł na niego. Gabriel
uskoczył w tył. Kątem oka dojrzał zarys stolika po swojej prawej stronie.
Zdrową ręką schwycił jeden z ciężkich, srebrnych świeczników. Widmowy wróg
znów był bliżej, najwyraźniej oczekując, że Gabriel wycofa się ku schodom. Jedyną szansą
było zrobienie czegoś nieoczekiwanego. Gabriel rzucił się więc w bok, zamiast w tył, i
przywarł do ściany. Napastnik poruszał się przeraźliwie szybko, lecz Gabriel z całej siły
cisnął weń świecznikiem.
Ciężki przedmiot ugodził zabójcę w przedramię powyżej nadgarstka. Mężczyzna
syknął z bólu. Nóż upadł na ziemię.
Gabriel mierzył teraz w jego głowę. Przeciwnik drgnął i chwiejnie odskoczył w tył.
Gabriel był już niemal przy nim, gdy tamten nagle rzucił się ku schodom. Gabriel puścił
świecznik, podniósł nóż i popędził za nim.
Napastnik był jednak szybszy, zaczął zbiegać po schodach, kurczowo uczepiony
poręczy, żeby nie spaść głową w dół. Gdy tylko znalazł się na dole, pchnął drzwi frontowe i
przepadł w mroku.
Wszystko w Gabrielu nagliło go do pościgu za zdobyczą, lecz logika i rozsądek wzięły
górę nad żądzą krwi. Zbiegł ze schodów i podszedł do wejścia. Stał tam przez chwilę,
wyglądając na ulicę. Chciał się domyślić, w którą stronę mógł uciekać morderca, lecz w
ciemności i mgle nie zostało już po nim śladu. Zamknął więc drzwi, wrócił do gabinetu i przy
świetle lampy uwolnił Montrose'a od knebla. Starszy pan spojrzał na niego z
niezadowoleniem.
- Starałem się ci powiedzieć, gdzie się ukrył. - Wskazał ruchem głowy w tym
kierunku. - Nie wszedł do holu. Przyczaił się w drugiej sypialni.
Gabriel spojrzał na drzwi, których wcześniej nie zauważył, kiedy rozglądał się po
gabinecie. Jak mógł tak ślepo wierzyć, że dzięki parapsychicznym uzdolnieniom wykryje
kryjówkę zabójcy?
- Przeceniłem moje zdolności.
- Nie zastąpią one rozumu ani rozsądku - burknął Montrose.
- Mówi pan całkiem jak mój ojciec. - Jedno jest pewne. Kimkolwiek był ten nędznik,
zdołał skraść fotografię pokrywy kufra, którą mi pan przyniósł. Widziałem, jak ją chował za
poły płaszcza, kiedy na pana czatował. Najwyraźniej zaskoczyło go, że się na nią natknął, ale
widziałem, że go to ucieszyło.
30
Co pan powiedział policji? - zapytała Venetia.
- Prawdę. - Gabriel pociągnął solidny łyk brandy, której dopiero co sobie nalał. - Jak
zwykle zresztą.
- Oczywiście - Montrose odchrząknął - nie zamierzamy zasypywać policjantów
bezużytecznymi dla ich śledztwa informacjami. Powiedzieliśmy im tylko, że napastnik
wtargnął do mego domu, obezwładnił mnie i zakneblował, a potem myszkował po gabinecie
w poszukiwaniu jakichś cennych łupów, póki Gabriel go nie spłoszył.
- Inaczej mówiąc, nie było mowy o recepturze alchemika? - Venetia nawet się nie
starała ukryć rozpaczy.
Montrose i Gabriel wymienili między sobą spojrzenia.
- Szczerze mówiąc, nie widziałem potrzeby - gładko odparł Montrose. - W końcu to
sprawa Towarzystwa Wiedzy Tajemnej. Policja nie powinna się w nią wtrącać.
- Nie ma potrzeby, powiada pan? - Venetia zabębniła palcami po poręczy fotela. - O
mało was dzisiejszej nocy nie zamordowano! Jak pan może mówić, że nie trzeba
powiadamiać policji o możliwym motywie przestępstwa?
Chyba nie zdoła się z tego otrząsnąć! Gdy Gabriel pojawił się niedawno we
frontowym holu, rozczochrany, obolały i z tlącą się jeszcze w oczach żądzą zemsty, nie
wiedziała, czy płakać z radości, czy nawymyślać mu niczym handlarka ryb. Tylko obecność
podeszłego wiekiem Montrose'a powstrzymała ją od tego. Wystarczyło na niego spojrzeć,
żeby zrozumieć, czego uniknął. Nie, na wyrzuty będzie czas później.
Wszyscy tłoczyli się w małym saloniku. Ona, Beatrice i Amelia miały na sobie tylko
nocną bieliznę i pantofle. Edward, słysząc gwar, też zbiegł na dół w nocnej koszuli, żeby się
dowiedzieć, co się stało.
Beatrice opatrzyła Montrose'a i Gabriela i ku uldze wszystkich obecnych oznajmiła, że
nie zostali zbytnio poturbowani. Pani Trench biegała bez przerwy między salonikiem a
kuchnią, wciąż pytając, czy panowie nie zechcieliby czegoś przekąsić. Może na przykład
trochę pasztetu dla wzmocnienia sił?
Venetia podziękowała jej za uczynność, nalegając na powrót do łóżek. Gdy pani
Trench, nie bez pewnego ociągania się, zrezygnowała ze starań, Venetia nalała wszystkim
herbaty, choć Gabriel stanowczo wolałby brandy.
- Cała rzecz w tym, że nie znamy jego motywu - stwierdził pojednawczo Gabriel. -
Możemy się go tylko domyślać. W sumie nie moglibyśmy wiele powiedzieć policji.
Venetia spojrzała na Montrose'a.
- Czy napastnik coś mówił?
- Bardzo niewiele - prychnął starszy pan. - Nawet nie wiedziałem, że dostał się do
domu, póki mnie nie zaskoczył w gabinecie. Z początku wziąłem go za zwykłego złodzieja.
Przywiązał mnie do krzesła, zakneblował, a potem zaczął plądrować pokój. Uradowało go
dopiero znalezienie fotografii kufra. Wiedział jednak, co wyraźnie dał do zrozumienia, że
Gabriel jest na jego tropie.
Gabriel w zamyśleniu potarł podbródek.
- Musiał jakoś poznać treść listu, który pan do mnie wysłał. - Jakiego listu? - Montrose
był najwyraźniej zdumiony. Wszyscy spojrzeli na niego. Montrose jeszcze bardziej się
zdziwił.
- A więc to nie pan go napisał?
- Nie. Ze smutkiem muszę też przyznać, że nie rozwikłałem jeszcze rodzinnych
koneksji naszych członków. Gdy tylko udaje mi się wpaść na jakiś trop i natknąć na
potencjalnego podejrzanego, którego Gabriel mógłby śledzić, okazuje się, że ten człowiek
zmarł albo wyjechał gdzieś daleko.
Venetię przeszedł dreszcz. Spojrzała na Gabriela.
- W takim razie list miał tylko zwabić pana do tego domu, żeby nędznik mógł tam
pana zamordować.
Beatrice, Amelia i Edward patrzyli na Gabriela oniemiali.
- W gruncie rzeczy chciał zabić nas obydwu - wyjaśnił, mówiąc to takim tonem, jakby
zamiar podwójnego morderstwa był tu okolicznością łagodzącą.
Venetia przycisnęła dłonie do piersi w odruchu przerażenia. Montrose odchrząknął
przepraszająco.
- Napastnik wyjawił mi tylko, że chciał podpalić dom, kiedy skończy z Gabrielem.
Zamierzał posłużyć się gazem. Wątpię, czy można by mu później dowieść morderstwa. Takie
wypadki zdarzają się przecież dosyć często.
- Prawda - szepnęła Beatrice. - Ludzie są bardzo nieostrożni. Miał pan sporo szczęścia,
że ten nikczemnik nie zabił pana z zimną krwią, kiedy czekał na przyjście parta Jonesa.
- Powiedział, że to niemożliwe - wyjaśnił Montrose.
- Skąd te skrupuły? - Amelia pokręciła głową.
- Nie miał żadnych - zapewnił ją Montrose. - Wyjaśnił mi, że woń krwi ostrzegłaby
Gabriela tuż po wejściu do domu. Morderca obawiał się zapewne, że Gabriel zrobiłby wtedy
jedyną rozsądną rzecz: wezwałby policjanta.
- Chyba możemy spokojnie przyjąć, że pan Jones nigdy by się nie zdobył na coś tak
rozsądnego - mruknęła niewesoło Venetia. - Pewnie poszedłby prosto na górę, żeby
stwierdzić, w czym rzecz.
- Tak jak pani zrobiła, odkrywając w ciemni zwłoki Burtona? - spytał z rozbawieniem
Gabriel.
- Ależ wtedy chodziło o coś zgoła innego. - Venetia zaczerwieniła się.
- Doprawdy? Gdzież ta różnica?
- Nieważne - odparła najbardziej lodowatym tonem, na jaki mogła się zdobyć.
Beatrice spojrzała na Montrose'a znad okularów.
- Pojmuję, że ten nędznik chciał zabić obydwu panów, ale czemu zamierzał podpalić
dom?
Venetia dostrzegła, że Montrose i Gabriel wymienili między sobą porozumiewawcze
spojrzenie. Poczuła, że ma już dość tych wszystkich sekretów Towarzystwa Wiedzy
Tajemnej.
- O co tu właściwie chodziło? - spytała. Gabriel, po chwili wahania, ze stoickim
spokojem zagłębił się w fotelu.
- Jeśli się chce zamordować kogoś, kto nie jest wpływową osobą o licznych
powiązaniach, sprawa nie przedstawia większych trudności. O wiele bardziej ryzykowne jest
zabicie osoby posiadającej ustosunkowanych przyjaciół czy krewnych.
- Rozumiem, do czego pan zmierza - przerwała mu Venetia. - Gdyby znaleziono was
zamordowanych, policja wszczęłaby energiczne śledztwo. Morderca zdawał sobie z tego
sprawę i wolał, żeby zwłoki pochłonął ogień, który mógł uchodzić za zwykły pożar.
Montrose zachichotał.
- Co w tym zabawnego? - spytał zaintrygowany Edward. Montrose zerknął na niego
spod krzaczastych brwi.
- Wątpię, by ktoś przywiązywał większe znaczenie do śmierci jakiegoś starszego pana,
który już prawie nie wychodzi z domu. Całkiem inaczej byłoby jednak, gdyby Gabriela
Jonesa znaleziono zasztyletowanego. Przysporzyłoby to sakramenckiego wręcz zamętu.
Niech mi panie wybaczą moje słownictwo.
Po jego słowach zapadła pełna przejęcia cisza. Venetia spojrzała na Gabriela. Miał
jeszcze posępniejszą minę niż chwilę wcześniej.
- Co pan przez to rozumie? - spytała ostrożnie Beatrice.
- Rzecz jasna, wszyscy lubimy pana Jonesa - zabrała głos Amelia - ale trudno nas
nazwać wpływowymi przyjaciółmi. Wątpię, czy policja przejmowałaby się nami, gdybyśmy
nalegali na wszczęcie śledztwa.
Montrose był wyraźnie zaskoczony.
- Miałem oczywiście na myśli Radę Towarzystwa Wiedzy Tajemnej, nie mówiąc już o
samym jego wielkim mistrzu. Zapewniam panią, że wynikłoby wielkie poruszenie, gdyby się
wydało, że jego syn i następca padł ofiarą morderstwa.
31
Sądzę - ton Venetii był lodowaty - że należałoby dokładniej wyjaśnić, kim pan
właściwie jest.
Wiedział, że wcześniej czy później będzie się musiał zmierzyć z tym zadaniem.
Myślał jednak, że nastąpi to znacznie później. Los mu jednak nie sprzyjał. Wszyscy patrzyli
na niego wyczekująco. Montrose, świadomy, że to on narobił mu kłopotu, wolał zająć się
swoją filiżanką herbaty.
- Naprawdę będzie pan następnym wielkim mistrzem towarzystwa? - Edward był jak
porażony tym odkryciem.
- Dopiero gdy mój ojciec postanowi wycofać się z pełnienia tej funkcji - odparł
Gabriel. - To, niestety, jedna z owych czysto zaszczytnych staromodnych godności bez
znaczenia, które przechodzą z ojca na syna.
Montrose zakrztusił się łykiem herbaty. Beatrice podała mu serwetkę.
- Dziękuję, panno Sawyer. - Montrose otarł usta. - Zaszczytna godność bez znaczenia,
hm... Dobrze, że twój ojciec tego nie słyszy, Gabrielu.
- Co pan będzie robił jako wielki mistrz? - spytał zaciekawiony Edward. - Będzie pan
nosił miecz?
- Nie. Na szczęście nie ma takiego obowiązku. Zresztą jest to raczej nieciekawy
zaszczyt.
Montrose już otwierał usta, jakby chciał mu się przeciwstawić. Gabriel wzrokiem
nakazał mu milczenie. Montrose ponownie zajął się swoją herbatą.
- Będę przewodniczył zebraniom - wyjaśniał Edwardowi Gabriel - odczytywał
nazwiska tych, którzy mają być przyjęci w poczet towarzystwa, wybierał zarząd komisji w
różnych dziedzinach badań i tak dalej.
- Och. - Edward nie krył rozczarowania. - To wygląda nieciekawie.
- No właśnie. Venetia, jak spostrzegł Gabriel, nie była o tym w pełni przekonana.
Widziała przecież zbiory w Domu Wiedzy Tajemnej i pamiętała jaka energia z nich
promieniowała.
Należało, jak uważał, zmienić temat.
- Wszystko zaczęło inaczej wyglądać wskutek dzisiejszej nocy - powiedział cicho. -
Nie mogę już twierdzić, że ten dom jest bezpieczny. Morderca wyraźnie dał do zrozumienia,
że chce się posłużyć innymi ludźmi jak tarczą, a ja nie mogę tkwić tutaj dniem i nocą, żeby
państwa chronić. I dlatego trzeba będzie podjąć pewne kroki.
- Jakie? - Venetia spojrzała na niego z niepokojem.
- Jutro rano wszyscy musicie wyjechać, i to daleko stąd, do nadmorskiej wioski
Graymoor. Pan również - zwrócił się do Montrose'a. - Wyślę tam telegram. Przyjmą was
ludzie, których dobrze znam i którzy powiedzą wam, kim są. Zapewnią wam schronienie.
- Co pan sobie właściwie myśli? - zdumiała się Venetia.
- A zakład? - spytała niespokojnie Amelia. - Venetia umówiła się z ważnymi klientami
na ten tydzień.
- Zakładem może zająć się Maud - odparł Gabriel. - I zmienić klientom terminy.
- Lubię pociągi. - Edward aż podskoczył na krześle. - Jechałem już koleją, kiedy
przenosiliśmy się do Londynu! Proszę pana, czy mogę zabrać mojego latawca?
- Tak. - Gabriel patrzył na Venetię z taką obawą, jakby była wulkanem, który lada
chwila ma wybuchnąć.
- Nie! To niemożliwe! - odparła. - A raczej niemożliwe, żebym ja opuściła Londyn.
Ciotka Beatrice, Amelia i Edward mogą na jakiś czas wyjechać, ale ja nie odwołam terminów.
Ekskluzywni klienci nie lubią, żeby ich tak traktowano. Prócz tego mam kolejną wystawę w
najbliższy wtorek. Najważniejszą, jak dotąd.
Gabriel wiedział, że nie pójdzie mu z nią łatwo.
- Nie możemy ryzykować. Bezpieczeństwo pani i rodziny jest najważniejsze.
Venetia wyprostowała się na krześle.
- Doceniam pańską troskę. Zgadzam się też, że moi bliscy potrzebują ochrony. Ale
istnieje inny priorytet, równie ważny.
- Co?
- Moja kariera.
- Gdzież się podział pani rozsądek? Nie wolno stawiać interesów zawodowych wyżej
od własnego bezpieczeństwa.
- Nie rozumie mnie pan. Wystawa i wizyty klientów, które chce pan unieważnić,
gwarantują zabezpieczenie bytu mojej rodziny. Niech się pan nie spodziewa, że z tego
zrezygnuję. Stawka jest za duża.
- Pojmuję, że może to być ważne dla pani kariery, ale życie jest ważniejsze.
- Doceniałabym to, panie Jones, gdyby zechciał pan wziąć pod uwagę pewne fakty.
- Jakie? - Gabriel bliski był wybuchu gniewu, chociaż zdawał sobie sprawę, że ona
również.
- Po odzyskaniu receptury może pan znów pójść swoją drogą, a my wszyscy swoją.
Będę brutalnie szczera: tylko moje zyski z fotograficznych zamówień chronią nas przed
życiem w rozpaczliwej biedzie. Nie mogę wystawiać rodziny na takie ryzyko. Nie wolno
panu żądać czegoś podobnego ode mnie.
- Skoro chodzi o pieniądze, zatroszczę się, aby nie zaznała pani nędzy.
- Nie chcemy łaski - odparła stanowczo. - Nie chcemy także być uzależnieni od kogoś,
kto nie jest związany z naszą rodziną. Raz już tego doświadczyliśmy po śmierci ojca.
Gabriel czuł, że jego gniew wzrasta. Miał ochotę krzyknąć: „Nie jestem waszym
ojcem!” Opanował się z najwyższym trudem.
- Nalegam na pani wyjazd na wieś wraz z rodziną - powiedział chłodno.
Venetia wstała, otuliła się szlafrokiem i spojrzała mu prosto w oczy.
- Przypominam, że nie ma pan prawa do tego. Jest pan tutaj gościem, panie Jones, a
nie głową domu.
Mogłaby równie dobrze dać mu po twarzy. Poczuł, że jest cały obolały, jak po walce z
mordercą. Nie odezwał się ani słowem. Nie był w stanie wykrzesać z siebie protestu.
Wszyscy obecni w pokoju zamarli. Wiedział, że zaszokowani są tą kłótnią i nie wiedzą, co
powiedzieć ani jak zareagować. Edward wyglądał na przerażonego.
Wydawało mu się, że milcząca walka między nimi dwojgiem trwa już całą wieczność,
choć w istocie było to tylko kilka chwil.
Potem Venetia bez słowa odwróciła się i wyszła. Gabriel słyszał odgłos jej kroków.
Na schody wbiegła pędem, jak w ucieczce. Chwilę później trzasnęła drzwiami od sypialni.
Inni zresztą też to usłyszeli. Wszyscy spojrzeli na niego.
- Co będzie z Venetią, proszę pana? - spytał niepewnie Edward.
- Dobrze ją znam. - Amelia była poruszona do głębi. - Jeśli uznała, że powinna zostać
w Londynie, niczym jej pan nie zmusi do ustąpienia.
- Przecież ona musi dbać o rodzinę, panie Jones - upomniała go łagodnie Beatrice. -
Obawiam się, że nigdy jej pan nie przekona do zrzeczenia się odpowiedzialności za nas,
nawet za cenę życia.
Gabriel powiódł spojrzeniem po zebranych.
- Zajmę się nią. Napięcie zelżało. Wiedział, że mu uwierzyli. Dali wiarę jego
uroczystej przysiędze.
- W takim razie wszystko w porządku - oznajmił Edward.
32
Gabriel zarzucił płaszcz na ramiona i wyszedł do zamglonego ogrodu. Potrzebował
działania i łowów, żeby dać upust wytężonej czujności i niepokojowi, które ciągle jeszcze go
przepełniały.
Zupełnie jakby skryty wewnątrz niego łowca wyczekiwał na drugiego, chcąc wytropić
go w mroku. Zupełnie jakby radowała go taka wyprawa! Ulgę mogły mu przynieść tylko
odwet i zemsta. Wystarczyłyby mu. Nie mógł ich jednak urzeczywistnić, musiał więc krążyć
bez celu.
Kłótnia z Venetią tylko wszystko pogorszyła. Pragnął ciemności i ciszy, żeby
uporządkować myśli, żeby poskromić dziką bestię w sobie i znów móc ją kontrolować.
Dom, który przed chwilą opuścił, znów pogrążył się w letargu. Zyskał też nowego
gościa. Montrose będzie musiał dziś nocować z Gabrielem na strychu.
Starszy pan upierał się wprawdzie, by wrócić do siebie, ale przeżył dzisiaj sporo i
Gabriel nie chciał narażać go na niebezpieczeństwo po raz drugi. Nie wiadomo było, co teraz
zrobi morderca, któremu pokrzyżowano plany.
Gabriel wyminął nieduży kamienny taras i wszedł na ścieżkę wiodącą przez niewielki
ogród. Od początku czuł, że trudno mu będzie poradzić sobie z Venetią. Mimo że jej
stanowczość budziła w nim uznanie, zawsze się w głębi duszy spodziewał, że podczas
konfrontacji pomiędzy nimi właśnie on narzuci jej swoją wolę.
Nie chodziło mu wyłącznie o męską dumę. Nie o to, że był mężczyzną, ona zaś
kobietą, a więc istotą podporządkowaną. Przeciwnie, powinna go była usłuchać z prostego
powodu: jako osoba inteligentna winna sobie przecież zdawać sprawę, że on chce ją chronić.
Nie wziął jednak pod uwagę jej poczucia odpowiedzialności ani zobowiązań, co było
dużym błędem. Świadomość ta nie poprawiła mu nastroju.
Drzwi od kuchni skrzypnęły lekko.
- Gabrielu - spytała Venetia, jakby sądziła, że on może jej zrobić coś złego - czy
dobrze się pan czuje?
Zatrzymał się i spojrzał na nią poprzez mgłę. Czy zdołałaby dojrzeć jego aurę teraz,
przez te ciężkie opary?
- Owszem, dobrze. - Zobaczyłam pana z okna mojej sypialni. Bałam się, że znów pan
gdzieś wyruszy. Czyżby ją to martwiło?
- Po prostu zapragnąłem odetchnąć świeżym powietrzem. Podeszła do niego powoli,
lecz pewnym krokiem. Dobrze wiedziała, którędy ma stąpać. Widocznie kierowała się jego
aurą!
- Ogarnął mnie niepokój. Dziwnie pan wyglądał od samego powrotu. Był pan jakiś
nieswój. Oczywiście, to w końcu zrozumiałe po przeżyciach w domu pana Montrose'a.
- Myli się pani, Venetio. Przez chwilę czuł rozbawienie, chociaż nie było mu do
śmiechu. - Z przykrością muszę wyznać, że wcale nie jestem nieswój. Wręcz przeciwnie, a
szkoda.
Zatrzymała się niedaleko od niego.
- Nie rozumiem.
- Lepiej niech pani wraca do łóżka. Podeszła trochę bliżej. Miała na sobie ten sam
nocny strój, co przedtem, a ręce założyła na piersiach.
- Proszę mi powiedzieć, co się dzieje.
- Wie pani, co.
- Pojmuję, że zirytował pana mój sprzeciw, ale chyba chodzi o coś więcej. Czy to
nerwy? Przygnębiły pana okropne przeżycia tej nocy?
Parsknął krótkim, urywanym śmiechem.
- Nerwy? Owszem. Równie logiczne wyjaśnienie, jak każde inne.
- Proszę mi powiedzieć, co pana gnębi. Coś w nim gwałtownie pękło. Może dlatego,
że tak bardzo jej pragnął? A może tej nocy zawiodła jego samokontrola? Dość miał już
sekretów.
- Och, do diabła. Chce pani znać prawdę? W takim razie pozna ją pani.
Czekała bez słowa.
- Dowie się pani teraz o pewnej części mojej natury, którą przez całe dorosłe życie
próbowałam ukrywać. Na ogół udawało mi się to, ale dzisiejszej nocy w domu Montrose'a
bestia wymknęła się z klatki. Trochę potrwa, nim znów znajdzie się pod kluczem.
- Bestia? O czym pan mówi?
- Zna pani może dzieła Darwina?
Przez chwilę panowała pełna napięcia cisza. Mgła dokoła niego stała się jeszcze
chłodniejsza.
- Coś niecoś o nich wiem - odparła, ważąc każde słowo. - Mego ojca fascynowała
Darwinowska teoria doboru naturalnego i stale o niej rozprawiał. Ja nie jestem jednak
człowiekiem nauki.
- Ja też nie, ale czytałem jego dzieła i pisma innych autorów, którzy podzielają jego
opinię na temat tego, co nazywał atawistycznymi przeżytkami. To teoria o uderzającej logice i
prostocie.
- Mój ojciec mawiał, że prostota jest typową cechą wszystkich wielkich koncepcji.
- Wielu członków Towarzystwa Wiedzy Tajemnej uważa, że parapsychiczne
uzdolnienia są utajonym zmysłem, który powinno się badać i rozwijać u ludzi. W
przypadkach takich, jak pani zdolność do postrzegania aury mają być może rację. Nikomu to
przecież nic nie szkodzi.
- Do czego pan zmierza? - Ja też mam takie uzdolnienia. Nie musiał długo czekać na
jej reakcję.
- Podejrzewałam to. Wyczuwałam pańską energię, kiedy... byliśmy razem w Domu
Wiedzy Tajemnej, no i w tej dorożce. Dzisiejszego wieczoru. Pamiętam również, że dostrzegł
pan tamtych dwóch rabusiów w lesie trzy miesiące temu. Obserwowałam, jak pan dzisiaj
wychodził z domu. Zupełnie jakby widział pan w ciemnościach.
- Wyczuwa pani moje nadprzyrodzone zdolności?
- Tak. Pozwalają panu poruszać się w mroku z równą łatwością jak kotu na polowaniu,
prawda?
Znieruchomiał.
- Słowa „kot na polowaniu” dokładnie obrazują cały sens, a „drapieżna bestia” jeszcze
lepiej. Kiedy posługuję się moimi parapsychicznymi zdolnościami, jestem również inną
istotą, Venetio.
- Co pan ma na myśli?
- A jeżeli takie możliwości nie są nowymi cechami uzyskanymi dzięki doborowi
naturalnemu, lecz czymś całkiem przeciwnym?
Znów podeszła o krok bliżej.
- Nie, Gabrielu, nie wolno tak mówić!
- A jeżeli moja umiejętność wyśledzenia, że jakaś inna istota mojego gatunku śledzi
mnie również, jest jakąś atawistyczną siłą, którą dobór naturalny wyeliminował? Jeżeli jestem
przeżytkiem, jeżeli posiadam coś, co nie należy do współczesnego świata? Jeżeli jest ze
mnie... monstrum?
- Dość tego! Słyszy mnie pan? - Stanęła teraz tuż przed nim. - Proszę nie pleść bzdur.
Nie jest pan żadnym monstrum, tylko człowiekiem. A jeśli parapsychiczne zdolności czynią z
kogoś bestię, to i ja nie jestem w pełni człowiekiem. Czy pan uważa, że tak się rzeczy mają?
- Nie.
- W takim razie pański wywód jest błędny.
- Nie rozumie pani, co się ze mną dzieje, kiedy posługuję się tym moim darem.
- Przyznaję, że nie rozumiem w pełni jego natury, ale cóż w nim jest dziwnego?
Przecież nie wiem także, jak to się dzieje, że widzę, słyszę, wącham, czuję smak. Nie wiem,
jak i o czym śnię, ani co się dzieje w moim mózgu, kiedy czytam książkę lub słucham
muzyki. Nie umiem nawet wyjaśnić, czemu lubię fotografować. A uczeni i filozofowie też mi
nie umieją tego wytłumaczyć, przynajmniej na razie.
- Tak, ale każdy potrafi robić to, o czym pani mówi.
- Nieprawda. Niektórzy są pozbawieni pewnych zmysłów, a już z pewnością nie
potrafią się nimi posługiwać z jednakową sprawnością. W końcu wszyscy wiedzą, że dwie
osoby mogą patrzeć na ten sam obraz, jeść to samo, wąchać ten sam kwiat, i każda odczuje to
inaczej.
- Ja właśnie jestem inny.
- Wszyscy w jakimś stopniu jesteśmy inni. Cóż dziwnego w twierdzeniu, że niektóre
nadprzyrodzone zdolności są może bardziej wyostrzoną wersją tych, które wszyscy
posiadamy?
Ona mnie nie rozumie, pomyślał.
- Venetio, czy te parapsychiczne odczucia nie pozbawiają pani czegoś?
- Nie myślałam o tym dotąd - zawahała się - ale sądzę, że tak. Odczekał chwilę.
- A więc co pani traci?
- Kiedy się koncentruję, chcąc ujrzeć aurę, moje pozostałe zmysły słabną - przyznała. -
Świat wokół mnie traci barwy, całkiem jakbym widziała negatyw fotograficzny. Jakbym szła
przez jakąś okolicę, gdzie światło i mrok uległy zamianie. Tracę wtedy orientację.
- To, czego ja doświadczam, jest o wiele bardziej przerażające.
- Proszę powiedzieć, co pana tak niepokoi - powiedziała z takim opanowaniem, jakby
rozprawiali o jakiejś ciekawostce przyrodniczej.
Przeczesał włosy palcami, szukając właściwych słów. Nigdy nie mówił o tym z nikim
prócz Caleba, a i to jedynie w sposób pośredni, co pozwalało na wiele niedopowiedzeń.
- Kiedy natrafię na świeży ślad aktu przemocy, czuję się jak po zażyciu silnego
narkotyku - odparł powoli. - Rośnie we mnie żądza łowów. Zupełnie jakby coś mnie do nich
zmuszało.
- I właśnie ślad przemocy budzi to w panu? Skinął głową.
- Mogę się wprawdzie posługiwać moim darem, nie doznając tych pragnień, lecz gdy
zetknę się z kimś innym, kto pragnie popełnić coś takiego, chce mną owładnąć jakaś mroczna
pasja. Gdybym dzisiejszej nocy schwytał mordercę, zabiłbym go bez wahania. Mógłby
darować mu życie tylko wtedy, gdybym pragnął wydusić z niego odpowiedź. To nie jest
normalne. A ludzie mnie mają za nowoczesnego, cywilizowanego człowieka!
- Przecież to on był bestią, a nie pan! Szło w końcu o życie Montrose'a. Gwałtowne
uczucia nie były tu niczym dziwnym.
- Ale to nie są uczucia cywilizowanej istoty. Ogarniają mnie całego, niby mroczna
namiętność. A co będzie, jeśli pewnego dnia utracę nad nimi kontrolę? Jeśli stanę się kimś
takim, jak tamten?
- Nie ma pan z nim nic wspólnego - oświadczyła z zaskakującą stanowczością.
- Obawiam się, że jest pani w błędzie. Chyba obaj mamy ze sobą wiele wspólnego. On
też potrafi widzieć w ciemności i porusza się z niezwykłą szybkością. Co więcej, wie sporo o
moich cechach, bo zdołał zastawić na mnie pułapkę w postaci fałszywego tropu, za którym
poszedłem. Jesteśmy obaj podobni, Venetio.
Ujęła jego twarz w obie dłonie.
- Proszę mi powiedzieć, Gabrielu, czy po jego ucieczce też pragnął pan czyjejś
śmierci?
- Co takiego? - pytanie wydało mu się bezsensowne.
- Zdobycz umknęła. Czy pragnął pan innej ofiary?
- Nie. Łowy były skończone.
- Nie bał się pan, że ofiarą stanie się Montrose?
- Dlaczegóż miałbym go atakować? Mimo mroku dojrzał, że Venetia się uśmiecha.
- Dzika bestia nie wybiera ofiar. Tylko cywilizowany człowiek.
- Nie czuję się nim. Właśnie to chciałem pani wytłumaczyć.
- Czy mam powiedzieć, dlaczego nie chciał pan atakować Montrose'a ani nikogo
innego po ucieczce tego nędznika?
- No, dlaczego? - Gabriel był oszołomiony i wytrącony z równowagi.
- Instynkt myśliwego odzywa się w panu tylko wtedy, kiedy trzeba kogoś chronić.
Dlatego pan tam poszedł dziś w nocy. Czasami bywa pan strasznie uparty i arogancki, ale ani
przez chwilę nie wątpiłam, że oddałby pan życie w czyjejś obronie.
Nie wiedział, co ma odpowiedzieć, więc milczał.
- Byłam tego świadoma od pierwszej chwili - ciągnęła. - Dowiódł pan tego, trzymając
mnie i gospodynię z dala od Domu Wiedzy Tajemnej. Unikał pan wtedy wszelkiego kontaktu
ze mną, żeby nie ściągnąć na mnie niebezpieczeństwa. Zjawił się pan w moim domu, żebym
była bezpieczna. A najnowszy dowód to pański plan wysłania mojej rodziny na wieś. -
Pańskie lęki są bezpodstawne. Nie jest pan dziką bestią żądną krwi, ale stróżem. -
Uśmiechnęła się. - No, może nie aniołem stróżem, choć na imię panu Gabriel, ale urodził się
pan po to, żeby chronić innych.
Schwycił ją za ramiona.
- Jeśli to prawda, dlaczego w takim razie pragnąłem się przed chwilą rzucić na panią?
Czemu opanowałem się ostatkiem sił, żeby nie zerwać z pani odzienia, nie obalić na ziemię,
nie wziąć siłą?
Nadal trzymała jego twarz w dłoniach.
- Nie zaciągnął mnie pan do łóżka, bo to nie miejsce ani nie czas po temu. Oboje
wiemy dlaczego. Bo może pan okiełzać swoje uczucia.
- Wie pani na pewno?
- Owszem, wiem. - Venetia wspięła się na palce i musnęła wargami jego usta. -
Dobranoc, Gabrielu. Zobaczymy się rano. Niech pan spróbuje zasnąć.
Odwróciła się, a potem poszła ku domowi.
- Jeszcze jedno - powiedział stłumionym głosem. Zatrzymała się przy drzwiach. - Co?
- Chciałbym wiedzieć, co jeszcze powstrzymuje mnie od rzucenia się na panią?
- Oczywiście zimno i wilgoć. Ani to wygodne, ani zdrowe. Zbudzilibyśmy się
obydwoje z atakiem reumatyzmu albo mocno przeziębieni.
Otwarła drzwi i zniknęła za nimi. Słyszał jej cichy śmiech jeszcze długo po tym, jak
odeszła.
Nieco później wdrapał się na strych. Montrose poruszył się w ciemności na łóżku.
- Czy to pan, Jones?
- Tak. - Gabriel sięgnął po koce, które pani Trench zostawiła na krześle, i umościł
sobie legowisko na podłodze.
- Nie chciałbym się wtrącać - powiedział Montrose - ale muszę przyznać, że jestem
trochę zaskoczony. Czemu sypia pan na strychu?
Gabriel zaczął rozpinać koszulę.
- Trochę to skomplikowane.
- Do licha, w końcu jest pan żonaty. A poza tym pani Jones jest całkiem niezłym
kąskiem! Czemu nie śpi pan tam, gdzie i ona?
Gabriel przewiesił zniszczoną koszulę przez poręcz krzesła.
- No cóż, pobraliśmy się po cichu i w pośpiechu, a potem rozdzieliły nas zajścia w
Domu Wiedzy Tajemnej. Nie mieliśmy sposobności, żeby się zżyć ze sobą.
- Mimo wszystko uważam, że to dziwne. - Montrose wsparł się na poduszce. - Ale to
pewnie ta nowoczesność. W moich czasach inaczej bywało.
- Pewnie ma pan rację.
Gabriel wyciągnął się na twardym prowizorycznym posłaniu i podłożył ręce pod
głowę.
Przez całe swoje dorosłe życie czynił, co tylko mógł, żeby utrzymać pod kontrolą tę
niezwykłą, nieokiełznaną część swojej natury. Robił tak pod wpływem dojmującego lęku, że
jest kimś innym niż zwykli ludzie. Kimś, kto mógł pewnego dnia okazać się niebezpieczny.
A dziś Venetia w kilku słowach uwolniła go od tych obaw.
Nadszedł czas korzystania z nadprzyrodzonego daru.
33
Rosalind Fleming pochyliła się i spojrzała w stojące na toaletce lustro ze złoconą
ramą. Zżerał ją strach i złość. Nie można było dłużej wątpić. W kącikach oczu pojawiły się
cieniutkie linie kurzych łapek.
Patrzyła na własne odbicie, zmuszając się, żeby stanąć oko w oko z własną
przyszłością. Puder i róż mogą pomóc co najwyżej przez dwa, trzy lata. A potem uroda
powoli, lecz nieuchronnie zwiędnie.
Zawsze uważała własny wygląd za jeden z dwóch swych największych atutów. Po
przybyciu do Londynu sądziła naiwnie, że jej piękność okaże się najskuteczniejszą bronią i na
niej opierała swoje plany. Zwrócić uwagę mężczyzn obracających się w elitarnych kręgach
było jednak o wiele trudniej, niż się spodziewała. Ci ludzie mogli do woli przebierać w
pięknych kobietach. Raz czy dwa miała tyle szczęścia, żeby zainteresował się nią ktoś bogaty,
ale szybko zrozumiała, że są oni jak mali chłopcy: szybko nudzą się swoimi zabawkami,
gotowi wciąż sięgać po nowe, ładniejsze i świeższe.
Na szczęście odwołała się do drugiego atutu: talentów hipnotyzerki i szantażystki.
Pozwoliło jej to zarabiać na życie jako spirytystka, ale do niedawna wciąż nie mogła zbić
fortuny i osiągnąć pozycji, o jakiej marzyła.
W Londynie roiło się od atrakcyjnych kobiet we wszystkich kręgach towarzystwa.
Było również wielu szarlatanów i oszustów głoszących, że są obdarzeni siłami
nadprzyrodzonymi. Rywalizacja kwitła i tu, i tam, a prawdziwym hipnotyzerom nie było
łatwo o sukces. Stale należało ponawiać i wzmacniać rozkazy dawane hipnotyzowanym
podczas transu, aby uczynić ich powolnymi sobie. Ciężkie zadanie, które aż za często nie
przynosiło rezultatów.
Przez kilka ostatnich miesięcy zaczęła już sądzić, że szczęście wreszcie się do niej
uśmiechnęło. Miała właściwie wszystko: o wiele więcej pieniędzy niż kiedykolwiek przedtem
i pozycję towarzyską.
Ale jej wyśnione powodzenie lada chwila mogło przeobrazić się w koszmar.
Dobrze wiedziała, kto jest temu winien: Venetia Jones.
34
Mimo że wszyscy wstali późno, śniadanie podano jak zawsze. Zaraz po nim Beatrice
wstała od stołu.
- Czas się pakować. Edwardzie, Amelio, chodźcie ze mną. Czeka nas mnóstwo roboty
przed wyjazdem.
Stuknęły odsuwane krzesła i wszyscy troje pospiesznie wyszli z jadalni.
Po ich odejściu Montrose powiedział:
- Muszę zawiadomić moją gospodynię. Zdziwi się, kiedy mnie nie zastanie. Każę jej
spakować mój sakwojaż. Odbiorę go po drodze na stację.
Venetia odstawiła filiżankę na stół.
- Może pan skorzysta z mojego biurka?
- Dziękuję, pani Jones. - Montrose zniknął w holu. Venetia została sama z Gabrielem.
Zmierzyła go nieufnym spojrzeniem, gotowa do kolejnej utarczki.
Gabriel nie był jednak w nastroju do sprzeczek. Miał podbite oczy, a kiedy sięgnął po
gazetę, zauważyła, że drgnął z bólu. Poza tym robił jednak wrażenie, jakby humor mu
dopisywał.
- Jak się pan czuje? - spytała, nalewając sobie drugą filiżankę herbaty.
- Jakby mnie coś przejechało. - Sięgnął po ostatni kawałek grzanki. - Poza tym dobrze.
- Może powinien pan spędzić dzień w łóżku?
- Niezbyt ciekawa perspektywa - rzekł z pełnymi ustami. - Chyba że będzie mi pani
towarzyszyć. Ale muszę uprzedzić: nie pomieścimy się razem w łóżku na strychu. Już lepiej
byłoby nam w tym, gdzie sypia pani.
- Nie robi się takich uwag przy śniadaniu.
- Czy mam je zachować na obiad? Zarumieniła się.
- Ma pan znakomity nastrój jak na kogoś, kto ledwie parę godzin temu lękał się, że
może być drapieżną bestią.
Gabriel w zamyśleniu ugryzł następny kęs grzanki.
- Nie pamiętam, żebym użył słowa „drapieżna”. Ale co do reszty przyznaję pani rację.
Czuję się dziś rano dużo lepiej.
- Dobre i to. Co pan ma zamiar dziś robić?
- Między innymi chcę się jak najwięcej dowiedzieć o Rosalind Fleming.
- Jakim sposobem?
- Chętnie bym sobie uciął pogawędkę z którymś jej służącym. Pokojówki i lokaje
wiedzą więcej o swoim państwu niż się wydaje. Pragnąłbym też, jeśli się to okaże możliwe,
dostać się jakoś do jej domu, na przykład w przebraniu handlarza.
- W przebraniu?
- W przeciwieństwie do pani - uśmiechnął się - nie mam nic przeciw wchodzeniu
tylnymi drzwiami.
Venetia głośno odstawiła filiżankę.
- To może być ryzykowne.
- Zachowam ostrożność. Zamyśliła się przez chwilę.
- Mówił pan, że napastnik w domu Montrose'a był mężczyzną.
- Bez wątpienia. Wie pani już, że potrafię poznać różnicę. Uważam jednak, że i
Rosalind Fleming jest wplątana w tę aferę.
- Wziąwszy wszystko razem pod uwagę, dziwi mnie pański dobry humor. Można by
pomyśleć, że podkradł pan trochę ginu pani French.
Uśmiechnął się tajemniczo, jak zwykle, i upił nieco kawy. Venetia postanowiła
zmienić temat. Istniały w końcu inne, znacznie pilniejsze.
- Przypuszczał pan, że Fleming mogła wynająć płatnego mordercę. Pewnie to ten
nędznik z zeszłej nocy.
Gabriel pokiwał głową.
- Przy sposobności spróbuje raz jeszcze, żeby ostatecznie zakończyć całą sprawę.
- Czy musi się pan świadomie wystawiać na niebezpieczeństwo? Mówił pan, że on
może mieć uzdolnienia podobne do pańskich.
- Tak. - Miejsce dobrego humoru zajęło chłodne przewidywanie. - A w takim razie
mogę się czegoś domyślać.
- Na przykład czego?
- Może istotnie zapłaciła mu Rosalind Fleming, lecz nie mogę wykluczać jego
własnych celów i strategii. Chyba nie zabiłby nikogo bez prywatnego powodu. Równie mało
prawdopodobne wydaje mi się, by słuchał czyichś rozkazów, gdyby nie miał własnego celu.
- Wygląda pan na pewnego swoich przypuszczeń.
- Dodam jeszcze, że niepowodzenie rozjuszyło go. Widzi we mnie teraz kogoś, kogo
musi usunąć, bo utrudniłem mu działanie. To rywal lub konkurent, jak pani woli. W jego
odczuciu jesteśmy dwoma rywalizującymi ze sobą drapieżcami. Tylko jeden z nas może
przeżyć.
Poczuła, że po plecach przebiega jej dreszcz.
- Proszę tak nie mówić. Przecież zeszłej nocy wyjaśniałam, że nie jest pan drapieżcą.
- Wolałbym dłużej o tym nie dyskutować. A jednego jestem zupełnie pewien.
- Czego?
- Potrafię myśleć całkiem tak samo jak on.
35
Gabriel czekał na odpowiedź Venetii, gdy usłyszał, że przed domem staje dorożka, a
potem, że ktoś mocno stuka kołatką o drzwi.
W holu rozległy się ciężkie kroki pani Trench.
Słyszał, jak otworzyły się drzwi i zabrzmiał tubalny męski głos:
- Gdzież, u licha, jest nasza nowa synowa?! Venetia zdrętwiała. Gabriel z rezygnacją
spojrzał ku wejściu do jadalni.
- Wiodłem dotąd takie proste, uporządkowane życie - zwrócił się do Venetii. -
Czasami miałem ochotę spędzić cały ranek pogrążony w lekturze.
- Czy w holu jest pański ojciec? - Venetii zaparło dech.
- Obawiam się, że tak, i że bez wątpienia przywiózł też ze sobą matkę. Są nierozłączni.
- Co tu robią pańscy rodzice?!
- Może ktoś naiwny wysłał im telegram. Do jadalni weszła oszołomiona pani Trench.
- Chcą się z panią widzieć państwo Jones... - zaczęła.
- Tylko bez żadnych ceremonii! - huknął Hippolyte Jones zza jej pleców. - W końcu
jesteśmy rodziną!
Pani Trench wycofała się pospiesznie. Gabriel wstał. Pierwsza stanęła w progu jego
matka. Drobna, atrakcyjna Marjorie Jones miała na sobie modną błękitną suknię. Barwa stroju
podkreślała kolor jej przyprószonych siwizną włosów.
Hippolyte wszedł tuż za nią. Z kanciastymi rysami, błyszczącymi zielonymi oczami i
grzywą śnieżnobiałych włosów robił niesłychane wrażenie.
Kątem oka Gabriel dostrzegł minę Venetii. Wyglądała, jakby patrzyła na dwa widma.
- Dzień dobry, mamo - powiedział. Ojca powitał, chyląc głowę.
- Co się, u licha, z tobą stało? - spytała Marjorie na widok jego twarzy. - Wyglądasz
jakbyś się z kimś pobił.
- Wpadłem po ciemku na drzwi - wyjaśnił.
- Przecież potrafisz widzieć w ciemności - zdumiała się.
- Później wszystko wyjaśnię, mamo. Przedstawił rodziców Venetii, nie pozwalając jej
dojść do słowa. Potem zwrócił się do nich:
- Co za niespodzianka. Nie oczekiwaliśmy waszej wizyty. Marjorie spojrzała na niego
z wyrzutem.
- Czego się spodziewałeś? Dostaliśmy od ciotki Elizabeth depeszę z wiadomością, że
chyba cię uprowadzono! Wiem, pochłania cię sprawa skradzionej receptury, ale przecież
powinieneś znaleźć chwilę czasu, aby wysłać rodzicom list lub przynajmniej telegram.
- Czemu ciotka Elizabeth sądziła, że się gdzieś zapodziałem?
- Twój kuzyn Caleb wspomniał jej o twoich planach poślubienia pani, która w Domu
Wiedzy Tajemnej fotografowała nasze zbiory - uśmiechnął się Hippolyte podejrzanie
zadowolony. - Tylko nie wiedział, kiedy masz zamiar to zrobić. Postanowiliśmy więc
pojechać do Londynu i przekonać się o tym na własne oczy.
- Wyobraź sobie, jaką niespodzianką było dla nas odkrycie, że już razem
zamieszkaliście - dorzuciła rozanielona Marjorie.
- Caleb - powtórzył Gabriel. - No tak, oczywiście. Powinienem był się domyślić.
Mamo, obawiam się, że co do tego uprowadzenia zaszła pomyłka...
Marjorie uśmiechnęła się serdecznie do Venetii.
- Witaj w naszej rodzinie, moja droga. Nie możesz sobie wyobrazić, jak bardzo
pragnęłam, żeby Gabe trafił na odpowiednią kobietę. Już niemal straciliśmy nadzieję. Prawda,
Hippolyte?
Hippolyte zaśmiał się, i zaczął się kiwać w tył i w przód na obcasach.
- A mówiłem ci, że panna Milton to właśnie ta kobieta.
- Wiem, mój drogi.
- No właśnie! A ty powiedziałaś, że nie powinienem się mieszać w osobiste sprawy
syna. Co by, u licha, się z nami stało, gdybym tego nie zrobił?
Venetii zdawało się, że jest w jakimś zdumiewającym transie. Zdołała wprawdzie
wstać, lecz musiała uchwycić się stołu, w obawie, że ugną się pod nią nogi.
- Miałeś zupełną rację, Hippolyte - odparła jego żona i znów zwróciła się do Gabriela:
- Ale muszę stanowczo zaprotestować przeciw uprowadzeniu! Chciałabym, abyś
zawarł małżeństwo, jak należy. A skoro mnie pozbawiłeś tej satysfakcji, musisz mi pozwolić,
żebym powetowała sobie rozczarowanie. Nie możemy dopuścić, żeby ludzie myśleli, że
kręcimy nosem na naszą nową synową.
Venetia wydała nagle dziwny, zdławiony dźwięk. Gabriel widział, że z napięciem
wpatruje się w jego ojca.
- Poznaję pana. Kupił pan ode mnie w Bath kilka fotografii.
- Istotnie. Zresztą bardzo ładnych. Już wtedy zrozumiałem, że będzie pani idealną parą
dla Gabriela. Trochę czasu zabrały mi starania, żeby zatrudniono panią w Domu Wiedzy
Tajemnej. Rada bywa czasem bardzo staroświecka, jeśli chodzi o nowoczesne wynalazki, no,
ale w końcu ja jestem wielkim mistrzem towarzystwa!
- Zaraz otworzymy naszą miejską rezydencję - obwieściła Marjorie. - Nie
korzystaliśmy z niej przez całe lata, ale wkrótce, przy pomocy służby, zrobimy z niej całkiem
wygodną siedzibę.
- Twoja matka przywiozła ze sobą porannym pociągiem istną armię służących -
wyjaśnił Hippolyte.
Na schodach zadudniły czyjeś kroki. Edward wpadł do jadalni pierwszy, chcąc
wiedzieć, co się dzieje. Tuż po nim zjawiła się Amelia, niezwykle zaintrygowana. Na końcu
weszła Beatrice, nieco oszołomiona.
- Nie wiedziałam, że będziemy mieli gości. Marjorie zwróciła się do niej:
- Musimy przeprosić za najazd o tak wczesnej porze, ale sądziliśmy, że wolno nam to
zrobić jako rodzinie. Mam nadzieję, że się pani nie pogniewa.
- Rodzina? - Beatrice spojrzała na nią przez szkła. - Chyba podano państwu
niewłaściwy adres.
- O tak - odezwała się wreszcie Venetia. W jej głosie brzmiała desperacja. -
Niewłaściwy adres. Właśnie to. Co za okropne nieporozumienie!
Nikt jej jednak nie słuchał.
- Jest nas czworo: moje dwie siostry, ciocia i ja - wyjaśnił Marjorie Edward. Zerknął
pospiesznie na Gabriela. - Ale to nieprawdziwa rodzina.
Hippolyte zmierzwił mu czuprynę potężną dłonią.
- Mam dla ciebie pewną wiadomość, młodzieńcze. Teraz będziesz miał dużo
liczniejszą rodzinę. I zapewniam cię, że najprawdziwszą!
36
Stoimy wobec całkowitej katastrofy - Venetia przeszła sztywnym krokiem przez mały
gabinet. Kiedy na jego krańcu zderzyła się z regałem, zawróciła i odbyła tę samą drogę po raz
drugi. - Całkowitej.
Gabriel obserwował ją z fotela pod oknem, usiłując znaleźć jakieś wyjście z sytuacji.
W domu panowała cisza; rodzice powrócili do swojej rezydencji. Venetia nadal jednak robiła
wrażenie na wpół przytomnej. Postanowił więc odwołać się do rozumu i logiki.
- Ma to swoją dobrą stronę. Venetia spojrzała na niego ostro.
- Nie widzę tu żadnej dobrej strony.
- Pomyśl tylko, moja droga. Nie musimy już wysyłać Beatrice, Amelii i Edwarda na
wieś. Mówiłem z ojcem i wszystko mu wyjaśniłem, nim odjechał. Zgodziliśmy się, że
wszyscy się przeniesiemy do rezydencji i pozostaniemy tam, póki afera z recepturą się nie
skończy.
Spojrzała na niego zdumiona.
- Chcesz, żebyśmy się wprowadzili do domu twoich rodziców? - Wszyscy będą w nim
bezpieczni, zapewniam cię. No i, jak zauważył ojciec, jest tam dużo służby, która będzie
miała oko na wszystko. To zaufani słudzy ojca, lojalni i fachowi. Nie możesz sobie życzyć
lepszej ochrony.
Venetia zamilkła. Nie zdziwiło go to. Bezpieczeństwo rodziny liczyło się dla niej
ponad wszystko.
- A co będzie z nami? - Założyła ręce za plecy i nadal krążyła po pokoju. - Twoi
rodzice sądzą, że jesteśmy małżeństwem. Słyszałeś, co mówiła matka. Do licha! Ona
zamierza wydać wielkie przyjęcie!
Gabriel wyciągnął przed siebie nogi i zaczął wpatrywać się w czubki własnych butów.
- Powiem rodzicom o wszystkim po południu. Zrozumieją, że fikcyjne małżeństwo
okazało się koniecznością.
- Nie jestem pewna - Venetia zmarszczyła brwi.
- Wierz mi, ojciec bardzo pragnie odzyskać recepturę. Zgodzi się na wszystko.
- Bardzo mu też zależy na twoim małżeństwie. Matce również.
Wzruszył ramionami.
- Poradzę sobie z nimi. Venetia raz jeszcze przeszła przez gabinet i w końcu padła na
fotel za biurkiem.
- Co za powikłana intryga. - Zabębniła palcami po blacie.
- Na szczęście - uśmiechnął się - i twoja, i moja rodzina mają doświadczenie w
dochowywaniu sekretów.
37
Czy to ma znaczyć, do diaska, że nie ożeniłeś się z panią Jones?! - Hippolyte
zatrzymał się w połowie ścieżki i zmierzył Gabriela groźnym spojrzeniem. - Przecież
mieszkasz z nią jak mąż z żoną! Matce i mnie mówiono, że pokazujecie się razem, jak
porządna małżeńska para.
Mimo zapewnień, którymi uspokoił Venetię, Gabriel wiedział, że nie ma przed sobą
łatwego zadania.
Poprosił Hippolyte'a o rozmowę w parku. Znał ojca na tyle, żeby spodziewać się
ostrych wymówek, kiedy powie mu prawdę. Nie mylił się. Hippolyte był najwyraźniej
wściekły.
- Co o tym wszystkim sądzisz, ojcze? - spytał.
- Chcę wiedzieć, o co tu chodzi, Gabe. Twoja matka będzie wstrząśnięta do głębi,
kiedy się dowie, że tylko udajesz męża.
- Sądziłem, że zdołam to załatwić, jak należy, zanim wrócicie z Włoch.
- Naprawdę?
- Pozwól, niech ci wytłumaczę.
Pokrótce streścił ojcu wszystko. Na jego twarzy dojrzał kolejno całą gamę uczuć, od
oburzenia do zdumienia.
- Dobry Boże! - Hippolyte, z początku niechętny, zaczynał być zafascynowany jego
opowieścią. - Nie wierzyłem, że naprawdę podbiłeś sobie oko, wpadając po ciemku na drzwi.
- No, istotnie panował mrok, a drzwi też nie brakowało, nie można temu zaprzeczyć.
Hippolyte usiadł na najbliższej ławce i wsparł obydwie dłonie na gałce laski.
- Rzeczywiście myślisz, że ta pani Fleming i ktoś jeszcze mają talenty podobne do
twoich, i są zamieszani w tę kradzież?
- Tak. - Gabriel usiadł obok. - Nie zdołałem wykryć, ile pani Fleming i jej wspólnik
zrozumieli z receptury, ani czemu ktoś wysłał dwóch rabusiów, żeby ukradli kufer. Chcę
kontynuować śledztwo, ale muszę się upewnić, czy Venetia, jej rodzina i Montrose są
bezpieczni.
- Przekonamy się o tym, kiedy ich umieścimy u nas - odparł Hippolyte. - Nie martw
się tym. Dom będzie niedostępny jak twierdza.
- Potrzeba mi twojej pomocy, ojcze.
- Doprawdy? - Hippolyte wyglądał na zadowolonego. - Co mam dla ciebie zrobić?
- Pani Fleming pewnie wie, kim jestem, ale nie wierzę, żeby kiedykolwiek zetknęła się
z tobą. Miałem zamiar wybadać, czy nie uda mi się dostać do jej domu i rozejrzeć.
- Ach! - W zielonych oczach Hippolyte'a błysnął entuzjazm. - Chcesz, żebym coś
wywęszył dla ciebie?
- Dałoby mi to sposobność do działania gdzie indziej.
- A gdzie?
- Długo myślałem o mojej walce z intruzem w domu Montrose'a. Co ci wiadomo o
lordzie Acklandzie?
- Nie za wiele. Brylował już w towarzystwie, kiedy jeszcze zalecałem się do twojej
matki. Spotykałem go na tych samych balach i przyjęciach, należeliśmy też do kilku tych
samych klubów. Nie wiem, czy kiedykolwiek był żonaty.
- Czy mógł kiedyś należeć do naszego towarzystwa albo znać dobrze któregoś z
członków?
- Dobry Boże, nie. - Hippolyte był tego pewien. - Kiedyś miał opinię karciarza i
rozpustnika. Ostatnio słyszałem, że postarzał się i stoi u progu śmierci.
- Ja także ze wszystkich stron to słyszę.
38
Skąd to nagłe zainteresowanie lordem Acklandem? - spytała Venetia.
Siedziała przy Gabrielu w nieoświetlonej dorożce, obserwując ulicę przed siedzibą
lorda. W oknach parteru świeciło się wprawdzie, ale zasłony były szczelnie zaciągnięte. Na
zewnątrz, w gęstej mgle, uliczne latarnie jarzyły się widmową poświatą.
Venetia miała na sobie męski strój, który nosiła wcześniej w Klubie Janusa. Czekali w
stojącej bez ruchu dorożce wraz z Gabrielem już prawie od godziny. Miała niemal zupełną
pewność, że i koń, i woźnica od pewnego czasu drzemią.
- Zakładaliśmy, że on jest w tej sprawie nieświadomą ofiarą machinacji pani Fleming -
powiedział Gabriel. - Źródłem pieniędzy i sposobem na wejście w kręgi londyńskiej socjety.
Lecz zarówno Harrow, jak mój ojciec odnieśli wrażenie, że od kilku miesięcy Ackland nie
tylko zramolał, ale też jest poważnie chory.
- Co masz na myśli?
- Dzisiejszego wieczoru rozmawiałem w parku z ojcem i przyszło mi na myśl, że
może nagła poprawa stanu zdrowia Acklanda nastąpiła nie tylko dzięki terapeutycznemu
oddziaływaniu pani Fleming.
Venetia poczuła chłód, którego przyczyną bynajmniej nie była mgła.
- Czy uważasz, że ktoś inny podszywa się pod niego?
- Kiedy się zastanowisz, dojdziesz do wniosku, że udawanie zdziecinniałego staruszka
w intrydze uknutej przez sprytną kochankę jest znakomitym kamuflażem.
- Jeśli to nieprawdziwy lord Ackland, kim w takim razie jest i jak zdołał się za niego
podać?
- Całkiem dobre pytanie. Nie mamy pewności, że człowiek, który żyje w tym domu,
jest oszustem. Właśnie o tym chcę się przekonać dzisiejszej nocy. Musi przecież w ciągu
najbliższych kilku godzin wyjść, żeby złożyć uroczej pani Fleming wizytę lub udać się do
swego klubu. Liczę na to, że będziesz miała sposobność ujrzeć jego aurę.
- Uważasz, że już ją kiedyś widziałam? - spytała niespokojnie.
- Tak.
- Czy był może jednym z moich klientów?
- Cii! - szepnął Gabriel. - Światła w domu pogasły. Ackland albo się kładzie spać, albo
wychodzi.
Spojrzała na budynek. Frontowe drzwi otworzyły się. Świecił się już tylko kinkiet
gazowy w holu od ulicy. Sylwetka Acklanda mignęła przelotnie w jego blasku. Potem starzec
zgasił światło i niepewnym krokiem zszedł ze schodów z laską w ręce. Zatrzymał się na
chwilę i powoli podreptał wzdłuż ulicy.
Nagle zagwizdał. Przed dom szybko zajechała dwukółka.
Venetia zdała sobie sprawę, że za moment pojazd znajdzie się między Acklandem a
ich dorożką, zasłaniając jej widok.
Skoncentrowała się, usiłując opanować wewnętrzny niepokój. Mroczny i mglisty
świat stał się nagle swoim negatywem. Tuż koło niej pulsowała ciemną barwą silna, poddana
kontroli aura Gabriela. Dostrzegała również, choć słabo, aurę woźnicy dwukółki. Pulsowała
chwiejnie, co kazało jej podejrzewać, że woźnica jest nieco wstawiony.
Skupiła się na przygarbionej sylwecie wspartego na lasce Acklanda, który czekał, póki
dwukółka się nie zatrzyma. Otaczała go widmowa energia, intensywna i niespokojna. Miała
mroczne zabarwienie, tak mroczne, że krew ścięła się jej w żyłach.
- No i jak? - spytał cicho Gabriel. Zamrugała, zaczerpnęła tchu i znowu widziała
normalnie.
Dwukółka zahamowała tuż przed Acklandem, który ociężale wgramolił się do środka.
Pojazd ruszył.
Gabriel nachylił się ku niej i ścisnął jej rękę.
- Dobrze się czujesz?
- Taak... - zdołała wyjąkać. - Tak... całkiem dobrze.
- To morderca, prawda? - spytał. - Ten, którego widziałaś wychodzącego z ciemni?
- Tak. - Zacisnęła mocno dłonie.
- Ackland był na wystawie razem z panią Fleming. Opuścili salę, nim jeszcze
wymknął się z niej Burton. Ackland mógł jednak bez trudu powrócić dzięki schodom
wychodzącym na boczną uliczkę.
- Musiał być umówiony z Burtonem w ciemni.
- Podejrzewam, że Ackland czy też ktoś, kto go tylko udaje, był tym zagadkowym
bogatym klientem, który mu płacił za śledzenie ciebie i ludzi, z jakimi się najczęściej
stykałaś.
- Co teraz zrobimy? Nie mamy żadnych dowodów. Gabriel puścił jej rękę, oparł się o
siedzenie i w zamyśleniu obserwował rezydencję.
- Tam nie ma służby - powiedział w końcu.
- Co przez to rozumiesz?
- W dużym domu żyje stary, najwyraźniej schorowany człowiek, w dodatku bogaty. A
tymczasem nikt nie gasi światła po jego wyjściu ani nie wzywa dorożki.
Przyjrzała się bacznie wielkiemu tonącemu we mgle budynkowi.
- Może dał służbie wychodne.
- Myślę, że raczej nie pozwala jej zostawać w domu na noc, bo się obawia, że mogłaby
poznać jego sekrety.
Gabriel uchylił drzwiczki dorożki.
Venetia z lękiem położyła mu rękę na ramieniu.
- Co chcesz zrobić? Zerknął na swój rękaw, jakby zaskoczony, że go dotknęła.
- Przekonam się, czy zdołam tam wejść i rozejrzeć się po domu.
- Nie rób tego!
- Nigdy nie trafi mi się lepsza sposobność. - Gabriel przecisnął się do wyjścia.
- Nie podoba mi się to. - Venetia była zaniepokojona.
- Trzeba tę sprawę zakończyć możliwie jak najszybciej. Zatrzymał się jeszcze, żeby ją
mocno pocałować, i lekko zeskoczył na ziemię. Rzucił kilka słów dorożkarzowi, a potem
zniknął w gęstniejącym mroku.
Venetia wyjrzała na ulicę, gdy dorożka ruszyła. Nie zobaczyła jednak ani Gabriela, ani
nawet jego aury. Zniknął, rozwiał się we mgle.
39
Żeby dostać się do środka, musiał stłuc małe kwadratowe okienko w tylnych
drzwiach. Wiedział, że gdy człowiek, który chciał uchodzić za lorda Acklanda, spostrzeże
odłamki, zrozumie, że ktoś się tamtędy wślizgnął. Nie było jednak innej rady.
Wnętrze domu tonęło wprawdzie w ciemności, lecz Gabriel wszędzie, na każdej
klamce i poręczy, wyczuwał ślad kogoś, kto mógł zabijać. Zaostrzyło to jego zmysły i
wzmogło parapsychiczny dar. Lepiej, dokładniej widział i słyszał, gdy wszedł do holu.
Również węch działał teraz o wiele silniej. Poczuł zapach wilgoci zmieszany z przykrą wonią
zgniłych roślin. Ten dom cuchnął jak bagno. Odór nie niósł się jednak z kuchni. Może
pochodził z jakiejś zaniedbanej łazienki, gdzie zagnieździła się pleśń?
Zajrzał do kuchni, ale nie znalazł niczego ciekawego ani w niej, ani w przyległym
pokoju kredensowym. Przeszedł przez główny hol i dotarł do salonu. Wszystkie meble stały
w pokrowcach. Wkrótce przekonał się, że w bibliotece jest podobnie. Na półkach znalazł
jedynie kilka starych książek. Szuflady biurka były puste.
Zupełnie jakby Ackland żył tu niczym duch.
Nie potrzebował zapalać światła, żeby wspiąć się na piętro. Słaby blask przedostawał
się przez okna klatki schodowej, a jego własny parapsychiczny wzrok też mu pomagał.
Niemiła wilgoć i przykra woń nasiliły się, kiedy stanął na podeście. Pociągnął nosem.
Rozpoznał zapach mokrej ziemi i jeszcze czegoś innego: śniętych ryb.
Zaintrygowany skierował się tam, gdzie wiódł go odór, i stanął przed zamkniętymi
drzwiami. Nie było wątpliwości. Nieznośny zapach, który dolatywał właśnie spoza nich, coś
mu niejasno - przypominał. Coś, co pamiętał z młodości. Całe to miejsce wydzielało woń
ogromnego, źle utrzymanego akwarium.
Otworzył powoli drzwi i znalazł się w pomieszczeniu, które bez wątpienia było
sypialnią pana domu.
Wielkie bogato zdobione gabloty stały na stołach wzdłuż ścian całego pokoju. Poprzez
szkło mógł dostrzec rośliny, wśród których przeważały paprocie. Było tam jednak i coś
innego. Roiło się w najbliższej z gablot, trącając szybę. Kiedy podszedł bliżej, spojrzały na
niego zimne, błyszczące, nieludzkie oczy.
Fałszywy Ackland był najwyraźniej zamiłowanym przyrodnikiem.
Gabriel odwrócił się od gabloty. Było to bez wątpienia największe akwarium, jakie
kiedykolwiek widział. Można by rzec, że stanął przed niewielkim stawem.
Wzmocniony zbiornik zakończony był z jednej strony taflą grubego szkła. Nawet
mimo parapsychicznych zdolności Gabriel nie mógł sięgnąć wzrokiem w jego głąb. Zapalił
lampę i uniósł ją wysoko. Dwie małe śnięte ryby pływały tuż pod powierzchnią wody.
Chociaż nachylał lampę pod różnymi kątami, nie mógł zbyt wiele dojrzeć w wodzie
poprzez splątany gąszcz roślin. Była to istna dżungla z liściastym baldachimem na
powierzchni.
Odstawił lampę i rozejrzał się wokoło. Pod oknem stało biurko. Pobliski regał
zapełniały książki. Rozpoznał tytuły z dziedziny historii naturalnej i dzieło Darwina O
pochodzeniu gatunków.
Jeśli Ackland miał jeszcze jakieś inne sekrety, musiały się znajdować w tym pokoju.
Gabriel począł się rozglądać za kasą pancerną.
Podnosił właśnie róg dziwnie ułożonego dywanu, gdy usłyszał słaby odgłos dolatujący
z parteru.
Ktoś otworzył drzwi wejściowe.
40
Venetia potknęła się, wchodząc do rezydencji. Bolały ją nieznośnie nadgarstki rąk
związanych za plecami. Walczyła desperacko z panicznym strachem, że udusi ją knebel.
Człowiek, który zagroził jej bronią i porwał z dorożki, był Johnem Stilwellem, lecz
wciąż jeszcze miał siwą perukę, fałszywe bokobrody i staroświecki strój lorda Acklanda,
służący mu za przebranie.
Stilwell, w przeciwieństwie do Acklanda, był mężczyzną w sile wieku, mocno
zbudowanym i sprawnym. Pod groźbą pistoletu zmusił dorożkarza, żeby się zatrzymał, lecz
Venetia dojrzała też przelotnie nóż, tkwiący w specjalnej pochwie pod jego płaszczem.
Pchnął ją przed sobą i siłą wprowadził do holu. Zaczepiła o coś stopą i upadła.
- Stokrotnie przepraszam, pani Jones. Zapomniałem, że nie widzi pani w ciemności
tak dobrze, jak jej ukochany mąż i ja.
Zapalił jeden z kinkietów, nachylił się i podniósł ją.
- Myślę, że możemy się już obejść bez knebla - uznał. - Ten dom jest solidnie
zbudowany. Wątpię, czy ktokolwiek usłyszałby z ulicy pani krzyki. Przy najmniejszej próbie
poderżnę jednak pani gardło. Czy wyraziłem się jasno?
Kiwnęła głową, wściekła. Stilwell wyjął jej z ust knebel. Chciwie zaczerpnęła
powietrza.
- Ma pan kogoś do towarzystwa, Jones! - zawołał Stilwell na cały głos. -
Przyprowadziłem ze sobą pańską uroczą małżonkę. Muszę przyznać, że ma znakomitego
krawca!
Nie było odpowiedzi.
- No, pokaż się pan, nim stracę cierpliwość i rozpłatam jej gardło jak rybie!
Potężny głos Stilwella napełnił cały dom. Nadal jednak nie było odpowiedzi.
- Już za późno - odezwała się Venetia. - Pan Jones bez wątpienia odnalazł recepturę i
opuścił to miejsce.
- Niemożliwe. - Stilwell schwycił ją mocno za ramię i przeprowadził przez hol. - Nie
mógł odkryć, gdzie ją trzymam. Nie ma sposobu. Zwłaszcza że brakło mu czasu.
Zdobyła się na obojętne wzruszenie ramionami.
- A więc zapewne poniechał poszukiwań i poszedł stąd.
- No wyłaź, Jones - jeszcze głośniej huknął Stilwell. - Kiedy już jest po wszystkim,
można zakończyć całą sprawę. Chcę mieć oryginalne zdjęcie kufra, które zrobiła pani Jones.
Kiedy się dokładniej przyjrzałem fotografii zabranej Montrose'owi, zrozumiałem, że ją
wyretuszowano. Naprawdę sądził pan, że dam się tak łatwo nabrać?
- Wraz z moją śmiercią - Venetia usiłowała mówić spokojnie - straci pan swoją jedyną
przewagę. Jones unicestwi pana jak dziką bestię, którą pan zresztą jest.
- Cicho - syknął Stilwell.
W ogóle się nie przejął, że nazwałam go bestią, pomyślała. - Wiem, że on gdzieś tu
jest - mruknął Stilwell. Popchnął ją ku schodom. - Widziałem, jak wysiadał z dorożki i
obchodził dom naokoło. Śledziłem go. Domyślił się, że nie jestem Acklandem.
- Był tu, ale już poszedł.
- Nie odszedłby stąd, póki by nie znalazł tego, co chciał znaleźć. Znam jego sposób
myślenia. Widzi pani, jesteśmy do siebie podobni.
- Nie. Ani trochę.
- Myli się pani. Ale może się pani później będzie z tego cieszyć! W końcu zajmę jego
miejsce w pani łóżku. - Roześmiał się. - W ciemności chyba nie zauważy pani różnicy!
Była tak zaskoczona, że nie wiedziała, co odrzec. To szaleniec, przemknęło jej przez
myśl.
U szczytu schodów zatrzymała się nagle.
- Cóż to za okropny zapach? - spytała. - Powinien pan kazać gospodyni częściej
czyścić kanalizację.
Stilwell nadal popychał ją przed sobą, póki nie stanął przed drzwiami, które Venetia z
trudem dojrzała w mroku. Gdy je otworzył, wilgotny odór przybrał na sile.
- Witam panią w moim laboratorium. Pchnął ją teraz przed siebie, sięgając wolną ręką
do kinkietu gazowego. Światło nie zdołało jednak w pełni rozproszyć zalegającej w kątach
ciemności. Venetia mogła się przekonać, że Gabriela nie ma nigdzie w pobliżu. Pewnie
znalazł recepturę i wyszedł.
- Przeklęty bękart - parsknął Stilwell. - Nie mogę uwierzyć, że znalazł, czego szukał.
Nie w tym tempie! To ostatnie miejsce, które ktokolwiek zdołałby przeszukać.
Venetia rozglądała się niepewnie wokół siebie. Wielkie akwarium pełne wodnych
roślin zajmowało środek pokoju. Najgorszy odór wydobywał się właśnie z niego. Ale to rząd
ustalonych pod ścianami gablot przyprawił ją o gęsią skórkę.
Zdawało się jej, że już nie może bać się bardziej, ale w tej chwili musiała uznać, że się
pomyliła.
- Co pan tam trzyma?
- Interesujące stadko małych drapieżców. - Stilwell pchnął ją jeszcze raz. - Można się
wiele nauczyć, obserwując stworzenia wolne od jarzma cywilizacji.
Zdała sobie sprawę, że popycha ją ku jednej z największych gablot, ustawionej na
stalowym postumencie. Dojrzała wewnątrz egzotyczne paprocie. Złowrogie, nieludzkie oczy
spojrzały na nią zza szyby.
Stilwell pociągnął ją teraz w stronę wielkiego akwarium. Zobaczyła gąszcz zielonych
liści i kilka śniętych ryb tuż pod lustrem wody, tak mrocznej, że nie mogła dostrzec niczego
więcej.
- Trudno mi w to uwierzyć, ale sytuacja się zmieniła, pani Jones - odezwał się jej
prześladowca. - Powinienem jak najprędzej poszukać sobie kryjówki. Pani, rzecz jasna,
będzie mi towarzyszyć. Inaczej nie zmuszę Jonesa do zwrotu oryginalnej fotografii kufra.
- Co w nim ma tak wielkie znaczenie?
- Lista ingrediencji niezbędnych jako odtrutka, rzecz jasna. - Widać było że jest
rozczarowany i wściekły.
- O czym pan mówi?
- Ten przeklęty eliksir działa, jak napisał alchemik, tylko przez pewien czas. Jest to
jednak w sumie powoli działająca trucizna. Założyciel Towarzystwa Wiedzy Tajemnej był
szczwanym łotrem, nie ma co! Na pokrywie kufra wyrył skład odtrutki, wiedząc, że ten, kto
skradnie recepturę eliksiru, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie zabierze ze sobą
ciężkiej skrzyni.
Wzrok Venetii przyciągnęło coś, co nagle poruszyło się w wodzie. Spostrzegła, że z
gęstwiny roślin wypływa na powierzchnię jakieś duże stworzenie.
Chciała wrzasnąć, ale było już za późno. Monstrualny stwór skryty w zakamarkach
oślizgłych roślin wynurzał się z głębi akwarium.
Stilwell, choć zadziwiająco szybki, dał się zaskoczyć. Nim zdołał się odwrócić, stwór
był już na powierzchni.
Pistolet w ręku Stilwella wypalił z hukiem, gdy jego właściciel padł na ziemię. Szkło
jednej z gablot rozprysnęło się dookoła.
Venetia rzuciła się w tył, uderzając o twardy kant gabloty. Dostrzegła, że Gabriel
chwyta uzbrojoną rękę Stilwella i uderza nią z całej siły o grubą, drewnianą krawędź.
Stilwell zacharczał z bólu. Pistolet upadł na ziemię i wpadł za rozbitą gablotę.
Stilwell gwałtownie przekręcił się na bok, sięgając pod płaszcz.
- On ma nóż! - krzyknęła Venetia.
Żaden z dwóch mężczyzn zdawał się jej nie słyszeć. Starli się w dzikiej walce.
Odgłosy wymierzanych pięściami ciosów rozległy się w pokoju. Zimne, błyszczące oczy
śledziły ich zmagania spoza szkła.
Venetia okrążyła akwarium, chcąc dopaść broni. Kiedy się schylała, żeby wyjąć ją
spod postumentu, dostrzegła jakiś ruch za rozbitą szybą. Odskoczyła, przerażona.
Spomiędzy odłamków szkła wysunął się zwinnie wąż i spadł na podłogę. Wiedziony
instynktem szukania kryjówki chciał wpełznąć pod postument, lecz przeszkodził mu w tym
pistolet. Oplótł swym ciałem jego lufę, jakby w odruchu obronnym.
Venetia rzuciła się w tył ze wstrętem, szukając czegoś, czym mogłaby zabić gada i
dosięgnąć broni. Zobaczyła, że Stilwell zdołał wstać i ma w ręce nóż. Rzucił się ku
Gabrielowi, który padł na ziemię.
Venetia ze zgrozą śledziła ich walkę. Stała za daleko, żeby cokolwiek przedsięwziąć.
Gabriel zdołał zręcznie uskoczyć. Ostrze świsnęło w powietrzu, nie dosięgając jednak jego
żeber.
Chybiony cios sprawił, że Stilwell na moment stracił równowagę, a Gabriel zdołał mu
wymierzyć kopniaka w biodro.
Stilwell zawył i padł na kolana. Nóż wyleciał mu z ręki, tocząc się po podłodze.
Gabriel zdołał go chwycić.
Stilwell cofnął się ku roztrzaskanemu akwarium, sięgając po pistolet.
Venetia nie zorientowała się, kiedy wąż zaatakował. Wszystko rozegrało się zbyt
szybko, w mroku pod akwarium. Rozległ się pełen grozy krzyk Stilwella i łomot padającego
ciała. Dopiero wtedy zrozumiała, że gad go ukąsił. Stilwell dziko wymachiwał dłonią.
Gabriel zatrzymał się z nożem w ręku.
- Nie, nie, to niemożliwe! - jęczał Stilwell, usiłując się wyczołgać spoza postumentu. -
Na kogo przyszedł kres?!
Venetia zobaczyła, że zdołał uwolnił się od węża, w którego ruchach było teraz coś
osobliwego.
Gabriel podszedł do gada. Ruchem, który wydał się jej równie szybki, jak przedtem
atak węża, przydeptał wijącego się stwora butem i nożem Stilwella odciął mu łeb.
W laboratorium zapadła głucha cisza. Stilwell siedział na podłodze niedaleko od nich,
ściskając kurczowo dłoń. Ze śmiertelnie pobladłą twarzą wpatrywał się w Gabriela.
- Umieram - powiedział bezbarwnym głosem. - Wygrałeś. Mimo wszystkich moich
planów i przemyślnej strategii, wygrałeś. Nie taki miał być koniec, wiesz o tym. Byłem lepiej
przystosowany. To ja zasługiwałem, żeby przeżyć.
- Wezwę lekarza - szepnęła Venetia. Stilwell rzucił jej spojrzenie pełne pogardy i
wściekłości.
- Strata czasu. Nie ma antidotum na jad tego węża. Zaczerpnął gwałtownie tchu, padł
na wznak wstrząsany konwulsjami i znieruchomiał.
Gabriel pochylił się nad nim, próbując odszukać puls. Kiedy wstał, Venetia poznała po
jego twarzy, że go nie wyczuł.
Chwilę później Gabriel włożył ciężkie rękawice, które znalazł na jednym ze stołów
laboratoryjnych, i ostrożnie sięgnął do skrytki na dnie akwarium, na której przedtem
spoczywał wąż.
- To na wypadek, gdyby tu była jeszcze jakaś inna niespodzianka - wyjaśnił Venetii.
Wyjął powoli stary, oprawny w skórę notatnik.
- Czy to przepis na eliksir? - spytała. - Tak.
41
Następnego ranka wszyscy zebrali się w bibliotece rodziców Gabriela, żeby omówić
wypadki ostatnich dni.
W samym Gabrielu nie pozostało już nic z żądzy łowów, nękały go tylko liczne
oparzenia. Najbardziej jednak dokuczała mu świadomość, że o mało nie dopuścił do tego, by
Stilwell skrzywdził Venetię. Pił trzecią już filiżankę mocnej kawy.
- Prócz receptury alchemika Venetia i ja znaleźliśmy również dziennik Stilwella z
opisami jego doświadczeń - oznajmił.
- Był istotnie wybitnym przyrodnikiem, a także miał dar parapsychiczny podobny do
mojej.
Venetia spojrzała na niego z irytacją.
- Już tyle razy mówiłam, że to o niczym nie świadczy. Różniliście się od siebie jak
dzień i noc!
Marjorie uśmiechnęła się do niej życzliwie.
- Święta prawda, moja droga.
- Co łączyło Stilwella z Towarzystwem Wiedzy Tajemnej?
- zapytał Edward. - Skąd się dowiedział o eliksirze?
- Chyba mogę odpowiedzieć na to pytanie - odchrząknął Montrose. - Kiedy tylko
usłyszałem jego nazwisko, wszystko mi się uporządkowało w głowie. Prawda, Hippolyte?
Ojciec Gabriela przytaknął ze smutkiem.
- Ojcem Johna Stilwella był Ogden Stilwell, członek naszej Rady. Zrezygnował
jednak ze swojej funkcji i nigdy nam nie wyjawił, dlaczego to zrobił. Miał podobne
parapsychiczne uzdolnienia, co jego syn. A prócz tego istną obsesję na punkcie szyfrów
alchemika.
- Co się z nim stało? - spytała Amelia. Hippolyte westchnął.
- Przykro mi to mówić, ale Stilwell był wyjątkowym ekscentrykiem, nawet w naszym
ekscentrycznym towarzystwie. Pod koniec życia odsunął się od ludzi, nękany lękami i
szaleństwem. Zerwał wszelkie kontakty z innymi członkami. Wreszcie dowiedzieliśmy się, że
zmarł, i odnotowaliśmy to w naszych aktach.
- A co z jego synem? - spytała Beatrice.
- Tu się właśnie wszystko gmatwa - odparł Montrose. - Z naszych spisów wynikało, że
Ogden Stilwell miał syna imieniem John, który zmarł na gruźlicę. Miało się to stać rok temu.
- Zdołał jednak wcześniej wyśledzić, że wraz z Calebem odkryłem siedzibę alchemika,
i ukradł notatnik - powiedział Gabriel. - Potrafił zatrzeć za sobą ślady. Obydwaj szukaliśmy
podejrzanego wśród ludzi skoligaconych z członkami towarzystwa, ale żyjących!
- Stilwell wkrótce zamordował lorda Acklanda i przywłaszczył sobie jego tożsamość -
ciągnął Montrose.
- Po co? - spytała Amelia. Hippolyte spojrzał na nią przeciągle.
- Częściowo dlatego, że potrzebna mu była cudza tożsamość całkowicie odmienna od
jego własnej. Zdołał tego dopiąć, podszywając się pod zgrzybiałego starca. Ale wybrał na
swoją ofiarę właśnie Acklanda także i z innego powodu.
- Z najstarszego powodu na świecie - wpadła mu w słowa Marjorie. - Dla pieniędzy.
Kiedy się w niego przeobraził, zyskał dostęp do fortuny lorda.
- Potrzebował pieniędzy, żeby kontynuować swoje eksperymenty - wyjaśnił Gabriel. -
I ciągle obracał się w elitarnych kręgach, najzupełniej nieświadomych jego oszustwa. Uważał
się za wilka w owczej skórze. Za łowcę, który niepostrzeżenie podąża za zdobyczą.
- A czemu nawiązał znajomość z Rosalind Fleming? - spytała Beatrice.
Gabriel lękał się tego pytania. Upił łyk kawy i odstawił filiżankę, woląc nie patrzeć na
Venetię.
- Stilwell uważał się za wyjątkowego człowieka, za kogoś na najwyższym stopniu
ewolucji. Sądził, że ma obowiązek dać życie potomstwu, które mogłoby rozwinąć jego
parapsychiczne talenty. Dlatego szukał godnej siebie partnerki.
- Hm... - mruknął w zadumie Hippolyte. - To w końcu całkiem naturalne.
Gabriel spojrzał na niego gniewnie. Ojciec zamrugał kilka razy i poczerwieniał.
- Oczywiście, on był szaleńcem - dodał szybko. Gabriel westchnął.
- Wśród setek kobiet w Londynie Stilwell szukał odpowiedniej dla siebie, takiej, która
byłaby również obdarzona parapsychicznymi zdolnościami. Wtedy właśnie natrafił na
Rosalind Fleming, wcześniej Charlotte Bliss.
Edward otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
- To pani Fleming miała takie talenty?
- Nie jesteśmy tego całkiem pewni - odparł Gabriel. - Zresztą Stilwell także w nie w
końcu zwątpił. Napisał jednak w swoich notatkach, że najprawdopodobniej była zręczną
hipnozyterką.
- Doszedł do wniosku, że ma pewne elementarne predyspozycje, które wzmagają jej
umiejętności hipnotyzerskie - dodał Hippolyte. - Uznał jednak, że są zbyt słabe.
- Mimo wszystko - podjął Gabriel - zdołała o nich przekonać Stilwella, przynajmniej
chwilowo. Zrobiła na nim spore wrażenie, demonstrując tak zwane odczytywanie myśli.
Osądził wtedy, że będzie dla niego znakomitą partnerką. Poza tym panią Fleming przepełniała
chęć zdobycia tak zamożnego kochanka, nawet jeśli musiała udawać wobec ludzi, że to
zramolały staruszek.
- Na nieszczęście dla niej - przerwał mu Hippolyte - Stilwell zaczął podejrzliwie
traktować jej dar. I właśnie wtedy, gdy się do niej rozczarował, udało mu się rozszyfrować
przepis alchemika.
- I odczytać zapiski w notatniku, które ostrzegały, że eliksir jest w gruncie rzeczy
powoli działającą trucizną, która prowadzi do szaleństwa, jeśli równocześnie nie zażywa się
odtrutki - dokończył Gabriel.
- Dzięki notatnikowi dowiedział się też, że skład odtrutki wyryty został na pokrywie
kufra - powiedział Hippolyte. - Dlatego nasłał dwóch rabusiów na Dom Wiedzy Tajemnej.
Montrose z powagą kiwnął głową.
- Stilwell wiedział, gdzie znajduje się Dom, a wraz z nim zbiory towarzystwa; słyszał
o tym od swojego ojca, członka naszej Rady.
- Mogłem zapobiec kradzieży kufra - zabrał głos Gabriel - ale wtedy zdałem sobie
sprawę, że złodziej jest niezwykle zdeterminowany i koniecznie trzeba go unieszkodliwić.
Dlatego przeniosłem kufer do Wielkiej Krypty, a potem rozgłosiłem, że zniszczył go pożar, w
którym ja sam poniosłem śmierć. Myślałem, że nędznik stanie się mniej czujny i można go
będzie zdemaskować. Zamiast tego wpadłem w jeszcze gorsze tarapaty.
Hippolyte kołysał filiżankę w dłoniach.
- Stilwellowi wieści o śmierci Gabriela wydały się podejrzane - pewnie dlatego, że
sam też upozorował własną śmierć i wiedział, jakie to łatwe - lecz wiedział, że nie potrafi
sporządzić odtrutki. Postanowił więc poniechać wysiłków.
Venetia zmarszczyła nos.
- No, a potem pojawiła się w Londynie pani Jones, wdowa i zarazem fotograf. Stilwell
z miejsca zaczął ją podejrzewać, nie tylko z powodu nazwiska; on wiedział, że wynajęto
kogoś do sfotografowania zbiorów zgromadzonych w Domu. Skojarzył wieści o
domniemanej śmierci Gabriela z moim wdowieństwem.
- Wzmogło to jego instynkty drapieżcy - dodał Gabriel. - Podobnie jak i moje.
Stilwellowi przyszło na myśl, że jeśli właśnie Venetia fotografowała zbiory, to może istnieć i
zdjęcie kufra, a on zdołałby wówczas poznać skład odtrutki. Wiedział też jednak, że
towarzystwo nie pozwoliłoby fotografowi zachować odbitek, a co dopiero negatywów.
Wywnioskował z tego, że warto mieć Venetię na oku.
- I wynajął Harolda Burtona - powiedziała Amelia.
- A skąd wiedział, kogo zaangażowano jako fotografa zbiorów? - zastanowiła się
Beatrice.
- Proszę pamiętać, że Stilwell orientował się, gdzie jest Dom Wiedzy Tajemnej -
wyjaśnił Gabriel. - Dwaj wysłani przez niego rabusie przez dzień lub dwa śledzili opactwo z
pobliskiego wzgórza. Dojrzeli wtedy przez lunetę Venetię fotografującą zbiory na tarasie.
- Lubię robić zdjęcia przy naturalnym świetle - oświadczyła sucho.
- W każdym razie - podsumował Gabriel - jeden ze złodziei, ten, któremu udało się
umknąć, doniósł Stilwellowi, że widział fotografa.
Hippolyte pokiwał głową z niesmakiem.
- John Stilwell uważał się za nowoczesnego naukowca. Fascynowały go teorie
Darwina, bo sądził, że potwierdzają jego wiarę we własną wyższość. Mylił się fatalnie.
- No pewnie - dodał Edward. - I co mu z tego przyszło? Wykończył go zwykły wąż!
Wszyscy spojrzeli na niego. Gabriel roześmiał się serdecznie.
- Dobrze powiedziane! - W każdym razie był to jednak ciekawy dowód istnienia
równowagi sił w przyrodzie - mruknęła Beatrice. - Ewolucja jest chyba czymś bardziej
złożonym, niż się wydawało Stilwellowi. Edwarda nagle coś zmartwiło.
- A co będzie z tymi owadami i rybami, które trzymał w laboratorium?
- Mogę cię zapewnić - powiedział Gabriel - że już tam prawie nie było ryb.
Venetia wzdrygnęła się.
- Na całe szczęście. Lepiej nawet nie myśleć, co jeszcze Stilwell mógłby tam trzymać.
- A co do owadów i wężów - dodał Hippolyte - poprosiłem pewnego znajomego
przyrodnika, żeby się nimi zajął. Pewnie powiększą jego kolekcję.
- A więc już właściwie po wszystkim! - oznajmiła z satysfakcją Marjorie. - Ten
nędznik nie żyje. Odzyskano recepturę ze składem eliksiru. Pozostaje tylko Rosalind Fleming.
- Właściwie była tylko jedną z ofiar Johna Stilwella - uznała Venetia. - Wciąż jednak
nie rozumiem, dlaczego tak mnie nienawidziła.
- Mogę ci to wyjaśnić. - Gabriel położył dłonie na stole. - Mówi o tym dziennik
Stilwella.
- Doprawdy?
- Wspominałem już, że Stilwell zaczął powątpiewać w jej zdolności. A im więcej się
dowiadywał o niejakiej pani Jones, tym bardziej był pewien, że może ona posiadać większy
dar parapsychiczny niż jego kochanka.
- Pisał o mnie?! - spytała przerażona Venetia.
- Myśli pan, że Stilwell postanowił się ożenić z Venetią, a nie z panią Fleming? -
spytał Edward.
- Zaczął właśnie snuć takie plany, kiedy zdołałem przeżyć po fatalnym upadku do
kanionu, odzyskałem pamięć i powróciłem do mojej umiłowanej żony - powiedział Gabriel.
- Teraz rozumiem - szepnęła Venetia. - Ona nienawidziła mnie, bo bała się utracić
Stilwella. Wiedziała, że miałam zająć jej miejsce. Była zazdrosna.
Beatrice skinęła głową.
- Mówiłam ci, że kobieta w jej sytuacji zawsze lęka się o swoją przyszłość.
- Skąd jednak Stilwell wiedział, że mam parapsychiczne uzdolnienia? - spytała
Venetia.
Gabriel spojrzał ostro na ojca.
- Wolałbym, żebyś ty, ojcze, odpowiedział na to pytanie.
- Zgoda. - Oczy Hippolyte'a rozbłysły. - Stilwell domyślił się, że jeśli zostałaś żoną
Gabe'a, to najpewniej je posiadasz.
Venetia zmieszała się.
- Nie wiem, dlaczego miałby tak zakładać.
- Przecież każdy członek Rady, w tym również Ogden Stilwell, wie, że to tradycja
naszego towarzystwa - odparł Hippolyte. - Dziedzic wielkiego mistrza zawsze szuka sobie
takiej żony. - Uśmiechnął się serdecznie, patrząc na Marjorie. - Moja też jest właśnie taka.
Nawet nie próbuj zagrać z nią w karty. Odgadnie, jakie trzymasz w ręce, tak łatwo, jakby
miały napisy na odwrocie.
Marjorie uśmiechnęła się dobrotliwie.
- W młodości, muszę przyznać, bardzo mi się to przydawało. I z pewnością wzbudziło
twoje zainteresowanie, mój mężu.
Hippolyte spojrzał na nią z czułością.
- Przegrałem do ciebie istną fortunę, zanim zrozumiałem, w czym rzecz!
- Co takiego? - zdumiała się Venetia. - Czy pan chce mi dać do zrozumienia, że
zostałam wybrana na synową, bo widuję aury?
- Nie znałem twoich talentów - przyznał. - Ale wiedziałem, że jest w tobie coś, co
dopełni talentów Gabe'a.
- Ach, tak - mruknęła ponuro Venetia.
Hippolyte poniewczasie zrozumiał, że popełnił gafę. Spojrzał bezradnie na żonę.
Marjorie zajrzała Venetii w oczy.
- Źle sobie, moja droga, tłumaczysz cele Hippolyte'a. Jemu chodziło tylko o szczęście
Gabe'a. Przez wiele lat zamartwiał się wyjątkowością syna, który coraz bardziej odsuwał się
od ludzi i zagłębiał w książkach. Obydwoje baliśmy się, że jeśli nie znajdzie kobiety, która
zrozumie i zaakceptuje parapsychiczną stronę jego natury, nigdy nie pozna prawdziwej
miłości.
- Tylko że Gabe nigdy by kogoś takiego nie spotkał - odparł szczerze Hippolyte. -
Dlatego wziąłem to na siebie.
Wszyscy milczeli.
- Myślę - Marjorie wstała - że lepiej byłoby, gdyby Gabe i Venetia porozmawiali o
tym na osobności.
Po tych słowach wyszła z biblioteki. Suknia ciągnęła się za nią po dywanie z
królewską gracją. Inni bez słowa poszli w jej ślady. Wychodzą w takim pośpiechu, pomyślał
Gabriel. Prawdziwy cud, że nikt nikogo nie potrącił w drzwiach!
42
Gabriel spojrzał na Venetię poprzez biurko.
- Czy chcesz wyjść za mnie? - spytał. Venetia nie potrafiła wydobyć głosu.
Przygotowana była na długą przemowę. Proste pytanie wywróciło wszystko do góry nogami.
- Zanim mi odpowiesz - ciągnął Gabriel - zechciej mnie wysłuchać. Wiem, że nasze
spotkanie w Domu Wiedzy Tajemnej było dziełem ojca. Mam jednak na swoją obronę to, że
nie wiedziałem o jego zamiarach. Nie domyślałem się ich, póki nie zacząłem podejrzewać, że
i ty masz parapsychiczny dar. Ojciec oczywiście wyczuł go od razu, kiedy tylko kupił od
ciebie te fotografie.
- Dlaczego powiedziałeś „od razu”? - spytała z roztargnieniem.
Gabriel uśmiechnął się.
- To akurat jego własny szczególny talent. Potrafi wyczuwać ten dar u innych.
- Rozumiem.
- Prawdą jest, że ojciec podziwia teorie Darwina, ale istnieje tradycja, że syn naszego
wielkiego mistrza szuka sobie żony z podobnymi jak on cechami. Ja jednak dałem mu jasno
do zrozumienia, że nie chcę się kierować tą tradycją.
- Naprawdę? - Tak. Co więcej, rodzice zgodzili się ze mną. Lecz potem ojciec poznał
ciebie. A tobie udało się mnie uwieść tamtej nocy, którą zapamiętałem na całe życie.
Venetia spojrzała na swoje splecione palce.
- Nie miałam prawa tego robić. Tylko że byłam całkiem pewna jednego: ty jesteś tym
mężczyzną, a Dom - tym miejscem.
- Wiem. Już mi to dałaś do zrozumienia, mówiąc o tropikalnej wyspie.
Zaczerwieniła się.
- Cóż, to nieco krępujące.
- Cała rzecz w tym: wprawdzie ojciec mnie podszedł, ale ja w końcu uznałem, że miał
rację.
- Co? - Venetia zerwała się na nogi. - Chcesz się ze mną ożenić z uwagi na mój dar?
Zupełnie jakbyśmy byli parą owiec o niezwykłej wełnie i mieli tę cechę przekazać
potomstwu!
- Nie. - Gabriel również wstał i spojrzał na nią jeszcze raz poprzez biurko. - To błąd.
Pozwól, żebym ci wytłumaczył.
- Co tu jest do tłumaczenia?
- Nie chcę się z tobą żenić dlatego, że widujesz aury. Do licha, też mi powód do
małżeństwa!
- Rzeczywiście bardzo mizerny.
- Twój dar jest trochę jak kolor włosów, w każdym razie dla mnie. Ciekawy, ale do
małżeństwa nie wystarczy.
- No więc dlaczego chcesz mnie wziąć za żonę? Zacisnął szczęki. - Jest wiele innych
powodów.
- Wymień choć jeden.
- Przede wszystkim w oczach wielu ludzi uchodzimy już za małżeństwo.
- Innymi słowy - spytała z miażdżącą pogardą - należałoby rzeczą zamienić fikcję na
prawdę?
- Powiedziałem, że powodów jest wiele - Darzymy się szacunkiem i podziwem. A w
dodatku podobamy się sobie.
- Podobamy się?... - Jeszcze tylko jedno. Chciałbym ci przypomnieć, że to ty mnie
pierwsza uwiodłaś. Podobałem ci się. Czy coś się zmieniło?
Musiała przyznać, że nie.
Gabriel obszedł biurko i ujął ją za ramiona.
- Ty również mi się podobasz. I myślę, że wiesz o tym. - Gabrielu...
- Pod względem intelektualnym, fizycznym i metafizycznym - zapewnił ją.
- Cicho! - Położyła mu palec na wargach. - Wierzę ci, kiedy mówisz, że nie
oświadczasz mi się, żeby zrobić przyjemność ojcu ani przez wzgląd na tradycję Towarzystwa
Wiedzy Tajemnej.
- To już postęp - uśmiechnął się. Pokręciła głową.
- No więc o co chodzi?
- Podejrzewam, że zrobiłeś to, bo czujesz się odpowiedzialny za wszystko, co się
zdarzyło.
Gabriel przestał się uśmiechać.
- O czym ty mówisz?
- Po pierwsze, choć to ja cię uwiodłam, byłam przecież dziewicą. Po drugie, naraziłeś
mnie i moją rodzinę na niebezpieczeństwo, bo fotografowałam zbiory towarzystwa. Jesteś
człowiekiem honoru, Gabrielu, człowiekiem prawym. Zupełnie więc naturalne, że czujesz się
względem mnie zobowiązany, skoro tyle z tego wynikło.
Ku jej zdumieniu Gabriel znów się uśmiechnął swoim tajemniczym, uwodzicielskim
uśmiechem.
- Oddajesz mi sprawiedliwość, moja droga.
- Co takiego?...
- Pozwoliłem ci się uwieść, bo od razu wiedziałem, że jesteś jedyną dla mnie kobietą.
Zakochałem się w tobie, jak tyko weszłaś do Domu Wiedzy Tajemnej z tą swoją bezcenną
kamerą.
Niemal zaparło jej dech.
- Czy naprawdę?
- Kiedy usiłowałaś mnie uwieść, zrozumiałem, że ci się podobam, ale nie chcesz się ze
mną wiązać. Powiedziałem sobie wtedy, że jeśli dam ci się uwieść, to może potrafię też
sprawić, że się we mnie zakochasz!
- Och, Gabrielu. - Taką przyjąłem strategię. Strategię łowcy, jeśli wolisz.
A potem pojawili się ci dwaj rabusie i wszystko utonęło w chaosie. Przynajmniej na
jakiś czas. Ale teraz chyba już w porządku? W takim razie pytam: czy chcesz za mnie wyjść?
- Zdajesz sobie chyba sprawę, że chodzi tu także o Amelię, Edwarda i Beatrice? -
Venetia nie wiedziała, czy stawia sprawę dostatecznie jasno.
- Oczywiście. To przecież twoja rodzina. Chyba mnie polubili.
Uśmiechnęła się.
- Przepadają za tobą. Ujął jej dłoń i ucałował.
- A ty, moja miła? Czy też za mną przepadasz? Venetia poczuła nagle, że narasta w
niej jakaś wielka lekkość.
Aż dziw, że zdołała utrzymać się na nogach.
- Kocham cię całym sercem. Usłyszała, że drzwi biblioteki otworzyły się, kiedy tylko
chwycił ją w objęcia. Odwróciła głowę i ujrzała, że Beatrice, Amelia, Edward, Marjorie,
Hippolyte i pan Montrose stoją na progu.
- Przepraszam, że przeszkadzam - odezwał się Hippolyte - ale wolelibyśmy wiedzieć,
jak sprawy stoją.
Gabriel spojrzał na sześć zamarłych w oczekiwaniu twarzy.
- Mam zaszczyt oznajmić, że wkrótce przestanę spać na strychu.
43
Następnego dnia Venetia ustawiała właśnie w słonecznym atelier na tyłach zakładu
rekwizyty potrzebne do portretu, gdy wszedł Gabriel.
- Rosalind Fleming pod zmienionym nazwiskiem kupiła bilet na statek, który dziś rano
odpłynął do Ameryki.
- O Boże! - Venetia wyprostowała się i wytarła ręce. - Jesteś pewien?
- Rozmawiałem z urzędnikiem, który sprzedał jej bilet. Opisałem ją, a on potwierdził,
że widział taką właśnie osobę. Wypytałem też dwóch tragarzy, którzy nieśli mnóstwo bagaży
pewnej damy o aparycji Rosalind Fleming - Mój ojciec wybrał się dziś do jej domu, ale był
on już pusty. Służba powiedziała, że pani wyjechała na długo i nie wiedzą, kiedy wróci.
- Z jej punktu widzenia postąpiła logicznie. Skoro Stilwell nie żyje, poniosła wielką
stratę. Nie mogłaby już otrzymywać od niego drogich prezentów ani bywać w towarzystwie.
Pozostało jej tylko po raz kolejny zmienić nazwisko i powrócić do kariery medium -
szantażystki.
- W Ameryce będzie mogła zacząć wszystko od nowa - zauważył oschle Gabriel.
- Bez wątpienia. Coś mi mówi, że Rosalind Fleming potrafi zadbać o siebie.
44
Następnego popołudnia Venetia jak zwykle przechodziła koło cmentarza w drodze do
zakładu. W jednej ręce trzymała parasol, pod pachą drugiej niosła terminarz z ustalonymi
datami sesji zdjęciowych. Wiadomość od Maud otrzymała krótko przed południem.
Droga Pani Jones,
pewna bardzo ważna osobistość pragnie spotkać się dziś z Panią w zakładzie o
czwartej. Osoba ta zamówiła całą serię portretów swoich córek i życzyłaby sobie ustalić ich
tematykę. Chodzi jej o cykl Kobiety jako muzy dziejowe.
Proszę o potwierdzenie, czy pora będzie odpowiednia.
Venetia uznała ją za całkiem odpowiednią. Maud nieomylnie potrafiła wyczuć, kto jest
naprawdę ważną personą.
Zaskoczyło ją, że w oknach zakładu opuszczono rolety. Po drugiej stronie
przeszklonych drzwi zwisała karteczka z napisem ZAMKNIĘTE.
Nie było jeszcze czwartej. Maud widocznie wymknęła się gdzieś na parę minut, żeby
wypić herbatę i zjeść coś przed przybyciem nowego klienta.
Venetia wybrała z woreczka przy talii odpowiedni klucz.
Poczuła się jeszcze bardziej zaskoczona, kiedy otworzyła drzwi i weszła do środka.
Cisza była tu wprawdzie czymś normalnym, ale z jakiegoś niejasnego powodu wydała się jej
nienaturalna.
- Maud, jesteś tu?
Z tyłu zakładu dobiegł słaby szmer. Venetia z ulgą weszła za kontuar.
- Maud, czy to ty?
Uchyliła rąbek zasłony oddzielającej sklep od zaplecza i odsunęła ją.
Maud leżała w kącie na podłodze, skrępowana i zakneblowana. Wpatrywała się w nią
ze zgrozą szeroko otwartymi oczami.
- O Boże - wyszeptała Venetia. Podbiegła do Maud, która gwałtownie potrząsała
głową i bełkotała coś niezrozumiale. Venetia zbyt późno pojęła, że było to ostrzeżenie.
Z prawej znów się coś poruszyło i zza stosu pudeł z oprawionymi odbitkami
Bohaterów Szekspira wyszła Rosalind Fleming.
Od stóp do głów ubrana była w czerń. Ciężka żałoba, jak Venetia dobrze wiedziała,
jest skutecznym przebraniem. Rosalind podniosła gęstą czarną woalkę spływającą z ronda
kapelusza. W obleczonej czarną rękawiczką dłoni trzymała pistolet.
- Tworzymy ciekawą parę wdów - powiedziała Venetia.
- Czekałam na panią - oznajmiła Rosalind. - Nie chciałam opuścić Londynu bez
mojego portretu. Mam nadzieję, że dobrze wyszedł.
Niewidzialny podmuch parapsychicznej energii sprawił, że Venetii zjeżyły się włosy
na karku. Nie tylko sam widok pistoletu zrobił na niej wrażenie. W oczach Rosalind było coś
osobliwego. Nienaturalnie błyszczały i nieodparcie przyciągały wzrok.
- Słyszałam, że odpłynęła pani wczoraj do Nowego Jorku. - Venetia chciała zyskać na
czasie.
Rosalind uśmiechnęła się zimno.
- Istotnie, kupiłam bilet, ale na inny statek, który odpływa jutro. Bez trudu udało mi
się namówić urzędnika w innym biurze, żeby sprzedał mi bilet na jutrzejszy rejs.
- Dwaj tragarze nieśli pani bagaże.
- Nie, im się tylko zdawało, że to ja.
- Zahipnotyzowała pani wszystkich trzech. Przeszła pani długą drogę od początku
swojej kariery podrzędnego medium.
Rosalind przestała się uśmiechać.
- Nie jestem salonową hipnotyzerką. Nigdy nią nie byłam! Mam parapsychiczne
zdolności hipnotyczne.
- Bardzo niewielkie, jeśli sądzić z notatek Striwetta.
- To nieprawda! - Pistolet w dłoni Rosalind zadrżał. - Ożeniłby się ze mną, gdyby pani
nie stanęła mi na drodze!
- Naprawdę?
- Tak. Byłam mu równa. Nigdy w to nie wątpił, póki nie pojawiła się tu pani.
- Przecież podobała się pani rola wdowy. Kiedyś wyliczała mi pan i szczegółowo jej
zalety.
- Być wdową po Johnie Stilwellu to co innego.
- Bo udając lorda Acklanda, mógł dać pani dwie rzeczy nieosiągalne dla kobiety bez
ślubu: pozycję i bogactwo?
- Zasługiwałam na nie! - odparła z dumą Rosalind. - Moim ojcem był lord Bencher.
Powinnam była zostać jego dziedziczką, być wychowywana jak jego córki, edukowana w
najlepszych szkołach i wydana za mąż w najwyższych sferach!
- Ale urodziła się pani jako dziecko nieślubne i to zmieniło wszystko, prawda? Proszę
mi wierzyć, rozumiem pani sytuację. Co pani teraz zrobi, kiedy rozwiały się nadzieje na
poślubienie „lorda Acklanda”?
- To pani zrujnowała moje plany. Pani i Gabriel Jones! Ale ja będę walczyć o swoje
miejsce. Tym razem spróbuję szczęścia w Ameryce, gdzie łatwiej mi przyjdzie uchodzić za
wdowę po bogatym brytyjskim lordzie. Powiedziano mi, że utytułowani ludzie są tam w
cenie.
- Niechże pani będzie rozsądna. Jeśli pani zniknie stąd teraz, nikt niczego się nie
dowie. Lecz jeśli mnie pani zabije, Gabriel znajdzie panią wszędzie, nawet pod sto razy
zmienionym nazwiskiem. A on doprawdy jest w tym bardzo dobry! Lepszy niż John Stilwell.
Wie pani przecież, który z nich przeżył.
- O tak, wiem. - Twarz Rosalind wykrzywiła się w grymasie, a oczy rozbłysły jeszcze
mocniej. - John domyślał się, że obydwaj mają podobny dar. Zapewniam panią, że nie
zamierzam spędzić reszty życia na rozpamiętywaniu przeszłości. A zatem postanowiłam
wszystko urządzić tak, żeby śmierć pani i sprzedawczyni uznano za jeszcze jeden
nieszczęśliwy wypadek w zakładzie fotograficznym. Wiem, że zdarzają się one bardzo często.
Maud jęknęła rozpaczliwie. Rosalind zignorowała ją. Machnęła pistoletem.
- Proszę wejść do ciemni, pani Jones.
- Po co? - Znajdzie tam pani butlę eteru - Rosalind znowu się uśmiechnęła. - Każdy
wie, jaka to niebezpieczna substancja. Wiadomo też, że w ciemniach, gdzie się go używa,
ciągle się zdarzają pożary i wybuchy.
- Nie używam eteru. Potrzebny był przy dawnych kliszach pokrytych emulsją
kolodionową, ale nie przy nowych.
- Nikt nie będzie wiedział, co właściwie wywołało pożar - zniecierpliwiła się
Rosalind.
- Eter jest łatwopalny i może wybuchnąć. Zginie pani razem ze mną i z Maud, jeśli
spróbuje go pani zapalić - ostrzegła ją Venetia.
Uśmiech Rosalind stał się przerażający.
- Wiem, że zaprószenie ognia w ciemni niesie ze sobą niesłychane ryzyko. Ale pani to
dla mnie zrobi, pani Jones.
- Czy sądzi pani, że zgodzę się zrobić coś, co pociągnie za sobą śmierć moją i Maud?
Musiałaby pani uczynić to sama.
- Przeciwnie. Mogę panią zmusić do zrobienia wszystkiego, czego zapragnę. Co
więcej, zrobi to pani z własnej woli.
- Chyba hipnoza nie skutkuje, jeżeli ktoś nie chce się jej poddać, a zapewniam, że ja
nie chcę. Ani trochę.
- Cóż za błąd - wycedziła cicho Rosalind. - Bo, widzi pani, ja się napiłam tego
eliksiru.
Venetii zaschło w ustach.
- O czym pani mówi?
- O eliksirze alchemika, rzecz jasna. John sporządził pewną ilość na podstawie
receptury z notatnika. Nie przypuszczał, że ja o tym wiem. Widziałam, jak go wstawił do
szafy w laboratorium. Wypiłam go dzisiaj. - Rosalind skrzywiła się. - Smakował okropnie, ale
działa!
- A dlaczego Stilwell sam go nie wypił, jak pani myśli? Rosalind wzruszyła
ramionami.
- Pewnie brakło mu odwagi. Bał się eksperymentować na sobie.
- Ależ nie, on tego nie pił, bo wiedział, że to powoli działająca trucizna. Chciał
najpierw uzyskać odtrutkę.
- Kłamstwo!
- Po cóż miałabym teraz kłamać?
- Bo chce mnie pani odwieść od zamiaru morderstwa w zamian za udostępnienie
odtrutki. Bardzo sprytne posunięcie, ale chyba jasno dałam pani do zrozumienia, że nie jestem
głupia.
- O Boże, widocznie Stilwell był niezwykle skrytym człowiekiem, jeśli nawet pani
tego nie zdradził! Ale można się było po nim spodziewać czegoś podobnego.
- Nieprawda! On mi ufał! Chciał się ze mną ożenić!
- Nie ufał nikomu. Proszę mi wierzyć, mówię prawdę. Eliksir będzie wprawdzie przez
jakiś czas działać, ale wcześniej czy później postrada pani zmysły.
- Nie wierzę! - Oczy Rosalind wyglądały jak dwa gorejące węgle. - Próbuje mnie pani
podejść, ale to się na nic nie zda. Siłą wyduszę z pani prawdę.
- Jak?
Rosalind znów uśmiechnęła się zimno.
- Ot, tak. Venetia wszystkimi zmysłami odczuła wybuch energii, tak silny, że padła na
kolana. Suknia okręciła się jej wokół ciała. Poczuła ból, niepodobny do żadnego, jakiego
dotąd doświadczyła. Zupełnie jakby każdy nerw został porażony prądem. Gdyby wszystko
trwało dłużej, to ona postradałaby zmysły.
- Będzie pani teraz mówić prawdę i tylko prawdę, pani Jones. Proszę mi wyjawić to,
czego chcę się dowiedzieć.
Venetia odwołała się do jedynej siły, jaka przyszła jej na myśl. Do swego
parapsychicznego daru. Nadal na kolanach, walcząc z bólem, zmusiła się, by skupić wzrok na
Rosalind, jak wtedy, gdy patrzyła na nią przez wizjer aparatu fotograficznego.
Świat wokół niej znów stał się własnym negatywem. Ból zmienił się. Nadał był
wprawdzie intensywny, lecz przeobraził się w bardziej jej znany rodzaj energii. Mogła ją
teraz spożytkować.
Wokół postaci Rosalind ukazała się aura, silniejsza i bardziej wyrazista niż przedtem.
Miała już jednak inny odcień na brzegach: pozazmysłową barwę o jawnie nieprzyjaznym
aspekcie. Trucizna zaczęła działać.
- Czy eliksir jest trujący? - spytała Rosalind.
- Nie - wyjęczała Venetia.
- Tak też sądziłam. To wszystko, co chciałam wiedzieć. Proszę wstać i wejść do
ciemni.
Venetia podniosła się powoli, o mało nie tracąc równowagi. Zawsze trudno jej się było
poruszać w normalnym świecie po oglądaniu go w tej innej, negatywowej postaci.
Skoncentrować się, a jednocześnie poruszać się i rozmawiać - to graniczyło z
niemożliwością. Venetia miała jedynie nadzieję, że Rosalind przypisze brak koordynacji
ruchów i urywane odpowiedzi swojej rywalki potędze hipnotycznego transu.
Dotarła do drzwi ciemni i otworzyła je powoli. Rosalind postępowała w ślad za nią,
pilnując jednak, by nie podejść za blisko.
- Doskonale, pani Jones. Jeszcze trochę i będzie po wszystkim. Umieściłam tam
świecę. Stoi na stole, koło butli z eterem. Proszę zapalić światło.
Venetia spojrzała na butlę. Była wciąż zapieczętowana. Niezdarnie sięgnęła po świecę.
Udało się jej strącić ją na podłogę.
- Prosię ją podnieść - rozkazała Rosalind, stojąc tuż przy wyjściu. - Szybko!
Venetia schyliła się po świecę i niedostrzegalnie popchnęła ją tak, że potoczyła się pod
blat przy zlewie. Poczołgała się za nią na czworakach.
- Podnieś świecę, do licha!
Ze swojego miejsca przy drzwiach Rosalind mogła teraz dojrzeć tylko spódnicę sukni
Venetii, która chwyciła świecę i z trudem wstała. Złapała za brzeg blatu, żeby nie upaść.
Szklany słoik, którego używała do odmierzania chemikaliów, stał tuż przy zlewie. W świecie,
gdzie światło i cień zamieniły się miejscami, był niemal niewidoczny. Gdyby nie wiedziała,
że tam stoi, nie zdołałaby go dostrzec.
Ukryła słoik w fałdach sukni, posługując się jedną ręką, a w drugiej trzymając świecę,
i podeszła do stołu.
- Proszę zapalić światło i zaraz będzie po wszystkim - popędzała ją Rosalind. - Chcę
się upewnić, że świeca zostanie zapalona, nim stąd odejdę. Tylko bez żadnych sztuczek!
Wybuch energii, który towarzyszył rozkazowi, niemal obezwładnił umysł Venetii. Na
moment straciła koncentrację. Świat wymknął się jej spod kontroli. Ból przeszył ją na wskroś.
Trzeba było całej siły woli, żeby znów mogła znaleźć się w odwróconym świecie.
Serce Venetii waliło tak mocno, że dziwiła się, czemu Rosalind go nie słyszy.
Odwrócona plecami do otwartych drzwi, postawiła słoik na blacie obok butli z eterem.
Rosalind nie mogła tego dojrzeć z miejsca, gdzie stała.
Venetia zapaliła światło i świecę. Nie odwracała się.
- Wyśmienicie, pani Jones. - W głosie Rosalind wibrowało nienaturalne podniecenie i
uciecha. - A teraz proszę dokładnie wysłuchać tego, co powiem. Poczeka pani, aż otworzą się
i zamkną drzwi do sklepu, potem zaś odpieczętuje butlę z eterem. Czy to jasne?
- Tak - odparła Venetia bezbarwnym głosem.
- Rozleje pani eter na podłodze, a następnie przyłoży świecę.
- Tak.
- Ale nie otworzy pani butli z eterem, póki nie wyjdę na ulicę - podkreśliła Rosalind. -
Wcześniej nie będzie żadnego nieszczęśliwego wypadku, prawda?
- Nie będzie. Odwrócona wciąż plecami do Rosalind Venetia trąciła słoik, który upadł
jej ciężko pod nogi. Szkło rozprysnęło się z hałasem.
Suknia zakryła przed okiem Rosalind odłamki, lecz dźwięku tłuczonego szkła nie
można było pomylić z żadnym innym.
- Co to było?! - krzyknęła Rosalind. - Co pani upuściła?!
- Butlę z eterem - odparła spokojnie Venetia. - Czuje pani ten zapach? Jest bardzo
mocny. - Odwróciła się z zapaloną świecą w dłoni i spojrzała twardo na Rosalind poprzez
płomień. - Czy mam go teraz podpalić?
- Nie, nie! - wrzasnęła Rosalind, cofając się. - Nie teraz! Dopiero jak stąd pójdę!
Burza energii bombardującej zmysły Venetii osłabła gwałtownie. Rosalind straciła
panowanie nad sobą.
Venetia pochyliła się ze świecą nad podłogą.
- Stój! - krzyknęła rozpaczliwie Rosalind. - Stój, ty głupia! Poczekaj, póki nie wyjdę!
Venetia nadal jednak się pochylała.
- Podobno nawet opary eteru mogą spowodować wybuch - oznajmiła tym samym
bezbarwnym głosem. - Są bardzo mocne. To nie potrwa długo.
- Nie! Nie! - Na twarzy Rosalind widniała wściekłość, w obydwu rękach kurczowo
ściskała pistolet.
Venetia zrozumiała, że Rosalind zaraz naciśnie spust. Odskoczyła w bok. Pistolet
wypalił. Wystrzał zabrzmiał ogłuszająco w małym, ciasnym wnętrzu.
Przenikliwy ból przeszył ramię Venetii. Upadła na podłogę, usiłując utrzymać w dłoni
świecę.
Rosalind odwróciła się i wypadła za zasłonę.
Venetia usłyszała, że w tym samym momencie trzasnęły drzwi wejściowe.
- Nie ruszać się! - zawołał w drugim pomieszczeniu Gabriel.
- Proszę mnie puścić! - wrzasnęła na cały głos przerażona Rosalind. - To miejsce za
chwilę stanie w płomieniach!
Gabriel uniósł zasłonę. Venetia ujrzała, że trzyma Rosalind za ramię. W drugiej ręce
miał broń. Spojrzał na Venetię.
- Ty krwawisz! Puścił Rosalind i rzucił się ku niej, wyciągając mały nożyk i chustkę z
kieszeni płaszcza.
Venetia spojrzała na swoje ramię. Rękaw był przesiąknięty krwią. W oszołomieniu
zrobiła jedyną rzecz, która miała sens. Zgasiła świecę.
Rosalind patrzyła na nią w osłupieniu.
- Nie jest pani w transie! - Nie. Gabriel przykucnął przy niej i rozciął rękaw sukni.
- A eter? - wyszeptała Rosalind.
- Nigdy bym nie otwierała butli z eterem w pobliżu ognia - odparła Venetia.
Rosalind odwróciła się i wybiegła na ulicę. Gabriel szybko się uporał ze swoim
zadaniem, ale Venetia czuła, że marzy o tym, by pobiec za Rosalind.
- Twoja zdobycz umknęła - rzuciła sucho. Gabriel spojrzał na jej ramię.
- Miałem ważniejszą rzecz do roboty. - Ach, tak - uśmiechnęła się mimo
przejmującego bólu.
- Jak zawsze jesteś opiekunem i obrońcą powierzonych twojej pieczy.
Spojrzeli sobie w oczy.
- Nie ma dla mnie niczego ważniejszego od ciebie.
On naprawdę tak uważa, pomyślała sobie. Chciała mu powiedzieć, że ona czuje to
samo, lecz nagle zakręciło jej się w głowie. Miała nadzieję, że nie zemdleje.
Gabriel przyjrzał się ranie.
- Na szczęście jest powierzchowna, ale musimy pójść do lekarza. Trzeba ją oczyścić i
zabandażować.
Uspokoiła się po tych słowach, ale nagle coś się jej przypomniało.
- Słuchaj, ona wypiła eliksir alchemika.
- A to pech. - Gabriel był pochłonięty owijaniem jej ramienia chustką.
- A co z odtrutką?
- Za późno. - Zabrał się do uwalniania z więzów Maud. - Właśnie odczytałem ostatnie
z zaszyfrowanych słów na recepturze. Odtrutka działa tylko wtedy, gdy zmiesza się ją z
eliksirem i zażyje razem.
45
Sześć dni później Venetia i Gabriel natknęli się w parku na Harrowa, który trzymał
pod pachą egzemplarz „Latającego Agenta”. Spojrzał na Venetię z niepokojem i troską.
- Dobrze się pani miewa?
- Tak. - Posłała mu uspokajający uśmiech. - Lekarze mówią, że ramię wkrótce się
zagoi.
- Słyszeli państwo najnowsze nowiny? - zapytał. Gabriel kiwnął głową.
- Dwa dni temu wyłowiono z Tamizy ciało pani Fleming. Samobójstwo.
Najwidoczniej skoczyła z mostu do rzeki.
- Możemy tylko mieć nadzieję, że policja się nie myli ani że nie jest to jeszcze jeden z
jej hipnotyzerskich trików - mruknął Gabriel.
- Nie, to nie był trik. - Brwi Harrowa uniosły się. Jego stanowczy ton sprawił, że
Venetia wolała nic nie mówić. Spytała tylko:
- Skąd pan czerpie tę pewność?
- Pan Pierce postanowił osobiście zidentyfikować jej zwłoki. Chciał być zupełnie
pewien.
- Rozumiem. - A jeśli już mowa o nim - ciągnął Harrow - prosił mnie, abym wyraził
państwu wdzięczność, gdyż jest, jak to ujął, waszym dłużnikiem. Jeśli tylko potrzeba wam
czegoś, co mógłby zrobić, będzie do waszych usług.
Venetia spojrzała niepewnie na Gabriela.
- Proszę mu podziękować w naszym imieniu - odparł. Harrow uśmiechnął się chłodno
i dyskretnie, jak zwykle.
- Przekażę mu pańskie słowa. Mam też nadzieję, że spotkamy się na najbliższej
wystawie fotograficznej.
- Będzie nam bardzo miło - zapewniła go Venetia.
- Do widzenia państwu. - Harrow złożył im dworny ukłon i oddalił się.
Gabriel spojrzał w ślad za nim z zadumą, co nie uszło uwagi Venetii.
- O czym myślisz?
- O tym, że trujący eliksir alchemika podziałał doprawdy z wyjątkową szybkością.
Wedle tego, co zapisał w notatniku, musi upłynąć kilka dni, nim wywoła załamanie i
szaleństwo.
- Wątpię, czy alchemik zdołał dokonać z nim wielu doświadczeń, choćby z uwagi na
samą naturę eliksiru. Chyba mógł ocenić tempo jego przemiany w truciznę tylko w
przybliżeniu.
- Może.
Gabriel nadal patrzył w ślad za Harrowem. Venetia poszła za jego spojrzeniem.
Harrow znikał już wprawdzie za kępą drzew, lecz zdołała się na tyle skoncentrować, by
dostrzec, choć słabo, jego aurę. Dreszcz przebiegł jej po plecach.
- Czy nie sądzisz - spytała nagle - że właśnie on był tym zaufanym przyjacielem
Pierce'a, którego Fleming próbowała szantażować?
- Bardzo ciekawa myśl. - Gabriel uśmiechnął się chłodno. - Ale jakoś nie mam ochoty
w to głębiej wnikać. Może Pierce ma jakiś parapsychiczny dar, a może nie, lecz mój łowiecki
instynkt podpowiada mi, że ten człowiek potrafi należycie chronić to, na czym mu zależy.
Możemy chyba przyjąć, że istnieje przynajmniej jedno wiarygodne wyjaśnienie
błyskawicznego działania eliksiru na panią Fleming.
- Zdaje się, że wiem, co masz na myśli.
- Nie dziwiłbym się wcale, gdyby Pierce uczynił coś, co dawałoby mu całkowitą
pewność, że Rosalind Fleming istotnie skoczyła z mostu.
46
Dwa dni później Hippolyte wpadł do biblioteki w swojej rezydencji z talią kart w
dłoni.
- Niech to diabli, straciłem prawie dwadzieścia funtów przez Amelię i Edwarda! -
huknął donośnie.
Gabriel spojrzał na niego znad gazety.
- Uprzedzałem cię, żebyś z nimi nie grywał. Hippolyte uśmiechnął się szeroko.
Zadowolenie wręcz z niego biło.
- Czemu mi nie powiedziałeś, że obydwoje mają parapsychiczne uzdolnienia?
- Wiedziałem, że wkrótce sam się o tym przekonasz.
- Wyczułem to, rzecz jasna, jak tylko zasiadłem z nimi do gry - zachichotał Hippolyte.
- Wokół całego stołu mogłem wyczuć energię. Coś niesłychanego! Amelia już ją w sobie
rozwinęła, Edward dopiero zaczyna zdawać sobie sprawę z własnej. Jeszcze nie wiem, jaka
konkretnie jest natura jego uzdolnień, ale dokładne jej zbadanie będzie interesujące.
- W takim razie masz co robić w wolnych chwilach. - Gabriel przewrócił stronicę
gazety. - Potrzeba ci nowego hobby teraz, kiedy już skończyłeś ze swataniem.
Do biblioteki weszła Venetia z fotografią w ręce.
- Dzień dobry! Czy chcą panowie zobaczyć najnowsze zdjęcie z serii Bohaterowie
Szekspira? Myślę, że Cezar odniesie sukces.
Gabriel wstał, żeby jej pogratulować, i rzucił okiem na zdjęcie. Młodzieniec na
fotografii miał jasne włosy i urodę, jaką uwielbiają damy. Był też wyjątkowo muskularny, a
sporej części tego świetnie umięśnionego ciała nie osłaniało w dodatku odzienie.
- Co on, u licha, ma na sobie? - spytał podejrzliwie.
- Togę, oczywiście - odparła Venetia. - Cóż innego mógłby nosić Cezar?
- Bój się Boga, Venetio, przecież on jest półnagi! - W końcu toga to klasyczny
rzymski strój.
- Do diabła! Naprawdę fotografowałaś mężczyznę, który nie miał na sobie nic innego
prócz kusej togi?!
- Pamiętaj, mój kochany, że fotografia jest sztuką. A w sztuce często się trafiają
postacie półnagie czy nawet całkiem gołe!
- Stanowczo nie powinno ich być w twojej sztuce! - Ależ Gabrielu...
- Chyba lepiej będzie - chrząknął Hippolyte - jeśli was teraz zostawię, żebyście sami
mogli to przedyskutować. Ja idę z Edwardem do parku. Będziemy puszczać latawca.
47
Noc poślubną spędzili w domku na Sutton Lane. Marjorie Jones oświadczyła, że
nowożeńcy potrzebują być sami i zaprosiła Beatrice, Amelię i Edwarda do swojej rezydencji.
Venetia czekała na męża w łóżku, ubrana w długą nocną koszulę sięgającą jej aż po
kostki, niesłychanie onieśmielona i co nieco zdenerwowana. Śmieszne! Przecież to nie jest jej
pierwszy raz. Czego się boi?
Drgnęła, kiedy Gabriel otworzył drzwi i wszedł do sypialni. Miał na sobie ciemny
szlafrok, a włosy wilgotne po kąpieli.
Jej mąż. Była teraz żoną.
Gabriel zatrzymał się wpół drogi i spojrzał na nią swoimi oczami czarodzieja.
- O co chodzi?
- Trudno mi uwierzyć, że jesteśmy małżeństwem. Kiedyś myślałam, że już cię nie
zobaczę. W każdym razie nie w tym życiu.
Uśmiechnął się i podszedł do łóżka.
- Dziwne. Od początku wiedziałem, że będziemy parą.
- Naprawdę? Rozwiązał pasek szlafroka.
- Pamiętasz naszą noc w Domu Wiedzy Tajemnej?
- Niemożliwe, żebym ją zapomniała.
- Pamiętasz, jak mi powiedziałaś, że jesteś moja? Oblała się rumieńcem.
- Pamiętam. Zdjął szlafrok, odchylił kołdrę i położył się obok niej.
- Moim zdaniem to właśnie była nasza noc poślubna. Miał rację. To ona ich połączyła.
Jej lęki się rozwiały. Wyciągnęła ku niemu ręce.
- Wiedziałam, że jesteś tym mężczyzną.
- Ale tobie chodziło tylko o jedną noc, a mnie o całe życie. Wkrótce czułość
przeobraziła się w walkę, coraz śmielszą, coraz odważniejszą.
- Już dosyć, mój miły. - Venetia dyszała ciężko, próbując odzyskać kontrolę nad sobą.
- Nie widzę powodu - odparł półgłosem.
Bez uprzedzenia przykrył ją swoim ciałem. W odwecie wbiła mu paznokcie w plecy.
Zaśmiał się i chwycił ją za nadgarstki, przygważdżając jej ręce do łóżka po obu stronach
głowy.
- Przez całe dwa dni miałem jeszcze potem ślady tej naszej pierwszej nocy w Domu
Wiedzy Tajemnej.
Uśmiechnęła się do niego w mroku. Wiedziała, że potrafi to zobaczyć.
- Naprawdę?
- Powiedziałaś wtedy, jak sobie przypominam, że mi to wynagrodzisz.
- Obiecanki cacanki. Puścił jej nadgarstki i ześlizgnął się wzdłuż jej ciała aż do tego
miejsca, które było istotą wszystkiego.
Kiedy je ucałował, wygięła się w łuk z zaskoczenia i podniecenia. Znów legł na niej
całym ciężarem i wniknął w głąb jej ciała.
Wspólnie dotarli na szczyt, zatopieni w żarze parapsychicznej energii, namiętności i
miłości.
Po długim czasie Gabriel wyciągnął się na poduszkach i przygarnął ją mocno do
siebie.
- Chyba nie marzysz już o wdowieństwie? - spytał. Venetia zaśmiała się i dotknęła
jego twarzy.
- W końcu małżeństwo ma swoje wielkie zalety.