JAYNE A N N KRENTZ
Czarodziejka
Z morskiej piany
ROZDZIAŁ 1
Róża,
przebita igłą, pojawiła się na progu domu Kimberly
Sawyer pewnego ranka. Darius Cavenaugh, mężczyzna
o szmaragdowych oczach, zjawił się następnego dnia wieczo
rem. Oba te zdarzenia miały zmienić życie Kim.
Początkowo nie widziała w tym nic dziwnego, że ktoś
podrzucił jej różę... no, może poza jednym drobnym szcze
gółem: nie zostawiono przy niej żadnego liściku. Znalazła ją,
kiedy rano otworzyła drzwi, żeby pójść na plażę. Mile zasko
czona i lekko zaintrygowana - jak to kobieta - podniosła
szkarłatny kwiat i umieściła go w starej butelce po winie.
Pomyślała, że będzie się ładnie prezentował na parapecie, za
maszyną do pisania.
Następnego ranka, gdy płatki zaczęły się rozchylać, Kim
berly podniosła wzrok znad klawiatury i dostrzegła cienką
stalową igłę, przeszywającą sam środek kwiatu. Przemyślnie
wbita w stulony pąk, miała się odsłonić dopiero wtedy, kiedy
róża rozkwitnie.
Wstrząśnięta tak wyrafinowanym aktem okrucieństwa,
dokonanym na bezbronnej róży, Kimberly zamarła ze wzro-
6 CZARODZIEJKA...
kiem wbitym w złowieszcze ostrze, czując pełznący po ple
cach zimny dreszcz.
A potem pomyślała o Dariusie Cavenaughu.
Przypomniała sobie jego smagłą twarz o ostrych rysach
i przenikliwych, szmaragdowych oczach.
Nie spuszczając wzroku z igły, zaczęła drżącymi rękami
szukać wizytówki, którą Darius Cavenaugh dał jej przed
dwoma miesiącami.
A kiedy ją znalazła, sięgnęła po słuchawkę i bez zastano
wienia wykręciła numer.
Dopiero wtedy dotarło do niej, że zachowuje się irracjo
nalnie. Przecież to śmieszne! Ktoś po prostu zrobił jej głu
pi kawał, to wszystko. Ale telefon zaczął już dzwonić
i nim zdążyła się rozłączyć, w słuchawce zabrzmiał kobiecy
głos:
- Halo?
- Przepraszam... to pomyłka... - wyjąkała, usiłując się
wycofać. - Ja... ja wykręciłam nie ten numer.
- Ten numer jest zastrzeżony - zimno odparła kobieta.
- Mogę zapytać, kto go pani dał i kim pani jest?
- Jeszcze raz przepraszam, pomyliłam się. - Kimberly,
w panice, rzuciła słuchawkę na widełki. Ale z niej idiotka! Co
za pomysł, żeby dzwonić do Cavenaugha tylko dlatego, że
spotkała ją niezbyt miła przygoda!
W końcu zdołała się jakoś opanować i teraz, patrząc na
okaleczoną różę, zaczęła się zastanawiać, kto spośród nielicz
nych sąsiadów mógł być autorem tak niesmacznego dowcipu.
Szorstki, opryskliwy pan Wilcox, który mieszkał nieco dalej,
przy plaży? Elwira Eden, podstarzała hipiska, o mentalności
ukształtowanej przez ideologię dzieci-kwiatów? Elwira ma
CZARODZIEJKA... 7
wprawdzie olbrzymi ogród, jednak Kimberly uznała, że to
absolutnie niemożliwe, aby tej naiwnej, życzliwej całemu
światu istocie mógł przyjść do głowy równie odrażający po
mysł. A stary Wilcox, choć nie należał do ludzi szczególnie
sympatycznych, też by Chyba czegoś takiego nie zrobił.
Kimberly poderwała się, rozdrażniona, wsunęła ręce do
kieszeni i podeszła do okna, z którego rozpościerał się rozle
gły widok na ocean.
Był to wyjątkowo odludny, dziki zakątek wybrzeża pół
nocnej Kalifornii. Tłumy turystów z San Francisco pojawiały
się tu dopiero w sezonie. Wczesną wiosną, wzdłuż skalistego
wybrzeża na północ od Fort Bragg rezydowała jedynie gar
stka stałych mieszkańców.
Kimberly nabrała absolutnej pewności, że żadna z pozna
nych do tej pory osób nie zdobyłaby się na coś równie przy
krego, jak ten pseudodowcip z różą.
- Chyba coś padło ci na mózg, Kimberly - zganiła samą
siebie, nalewając wody do czajnika i stawiając go na kuchni.
- To pewnie robota kogoś o wyjątkowo spaczonym poczuciu
humoru.
Znowu przypomniała sobie o Cavenaughu. Kim była ko
bieta, która odebrała telefon? Może jakaś krewna albo ktoś
z pracowników? Musiał przecież zatrudniać sporo ludzi
w swojej winnicy. Z tego, co wiedziała od samego Dariusa
Cavenaugha, w Napa Valley mieszkała z nim jego siostra
Julia z synkiem Scottem oraz ciotka o imieniu Millicent.
A może jeszcze ktoś... ?
Na samą myśl o takiej masie ludzi, z którą człowiek, chcąc
nie chcąc, jest związany, Kimberly przeszły ciarki. Na jej
prywatnej liście marzeń, planów i zamierzeń otoczenie się
8 CZARODZIEJKA...
wielopokoleniową rodziną znajdowało się na szarym końcu.
Prawdę mówiąc, jakakolwiek rodzina, bez względu na swą
liczebność, wydawała jej się czymś wysoce męczącym, wręcz
niepożądanym.
W tym momencie, naturalnym biegiem skojarzeń, przypo
mniała sobie o brązowej kopercie, która nadeszła z pocztą
poprzedniego dnia, i wciąż leżała na stole w kuchni. To był
kolejny list, noszący zwrotny adres pewnej kancelarii adwo
kackiej w Los Angeles. Po przeczytaniu pierwszego, przed
paroma miesiącami, Kimberly postanowiła, że nie zajrzy już
więcej do ani jednego. Jednak z jakichś niejasnych przyczyn
nie mogła się zdobyć na to, żeby je po prostu wyrzucać do
śmieci.
Kiedy woda się zagotowała, Kimberly zaparzyła sobie
olbrzymi kubek herbaty. Powinna znowu zabrać się do pracy.
Już i tak poświęciła zbyt wiele uwagi temu głupiemu incy
dentowi z różą. Bohaterowie jej książki zdawali się przywo
ływać ją do porządku. Zmarszczyła w skupieniu brwi i za
siadła do maszyny, żeby dokończyć trzeci rozdział.
Na jakiś czas udało jej się zapomnieć o nieszczęsnej róży.
Kiedy jednak po godzinie podniosła nieobecny wzrok znad
klawiatury, przyłapała się na tym, że zamiast głowić się nad
rozwikłaniem karkołomnych zawiłości intrygi, wpatruje się
w szkarłatny kwiat.
Igła została umieszczona między płatkami celowo. Nie
warto nawet wmawiać sobie, że to czysty przypadek. Fakt, że
róża znalazła się akurat na progu jej domu, również nie był
przypadkowy.
Samotny promień słońca wyłuskał spomiędzy płatków
ostrze, które na moment zalśniło złotym blaskiem. W chwi-
CZARODZIEJKA.., 9
lę później niebo zasnuły nadpływające znad oceanu ołowiane
chmury. Promyk zgasł, ale igła wciąż rzucała stalowe błyski.
Kimberly pomyślała, że właściwie powinna bez skrupu
łów pozbyć się i kwiatu, i listu od adwokata. Pytania, które
zrodziły się wraz z pojawieniem się na progu jej domu tej
dziwnej róży, natarczywie domagały się odpowiedzi, spra
wiając, że nie potrafiła przejść do porządku dziennego nad
całym incydentem.
Przyłapała się na tym, że znowu spogląda w kierunku
telefonu. Bez zastanowienia podniosła słuchawkę i pospiesz
nie -jakby z obawy, że się jeszcze rozmyśli - wykręciła nu
mer widniejący na wizytówce.
- To śmieszne - mruknęła, wsłuchując się w cichy syg
nał. Wzięła głęboki oddech i szybko rozłączyła się, zanim
ktokolwiek w Napa Valley zdążył odebrać.
Jednak przez całe popołudnie myśli Kimberly nie przesta
wały krążyć wokół osoby Dariusa Cavenaugha oraz okale
czonej róży stojącej na parapecie. Parokrotnie przyłapała się
na tym, że sięga po słuchawkę, jakby jakaś dziwna siła naka
zywała jej to uczynić. I za każdym razem, z pogardliwym
prychnięciem, odkładała słuchawkę na widełki. Przecież nie
wypada dzwonić do Cavenaugha. Nie z tak błahego powodu.
Około piątej dobrnęła wreszcie do końca trzeciego roz
działu. Tego dnia wyjątkowo trudno było jej się skoncentro
wać. Z uczuciem ulgi nakryła maszynę pokrowcem. Tymcza
sem nad oceanem zgromadziły się burzowe chmury. Na dwo
rze gwałtownie pociemniało, a silne podmuchy wiatru zaczę
ły wściekle atakować mały domek.
Kimberly włączyła kilka dodatkowych lamp, żeby rozjaś
nić mrok, po czym rozpaliła ogień w starym, kamiennym
10 CZARODZIEJKA...
kominku. Awarie prądu podczas burzy zdarzały się dość czę
sto, a ona nie miała najmniejszej ochoty szczękać zębami
w ciemnościach.
Gdy rozpalała ogień, a także później, kiedy szykowała
w kuchni kolację, z trudem panowała nad narastającym
poirytowaniem.
Przywykła od dawna do braku towarzystwa, Kimberly
znajdowała zazwyczaj kojącą przyjemność w samotnie spo
żywanych posiłkach. Nalała sobie kieliszek merlota z winni
cy Cavenaughow i popijając wino, przygotowała zapiekankę
z ziemniaków i półmisek sałaty. Po kolacji skończy wreszcie
to cudownie kiczowate powieścidło, które zaczęła czytać
ubiegłego wieczoru.
Nakryła starannie do stołu, po czym wyjęła z pieca swoją
ulubioną zapiekankę z masą kwaśnej śmietany, tartego sera,
czarnych oliwek, mielonych orzechów i pieprzu. Idąc po bu
telkę pikantnego sosu, od którego była mile uzależniona,
ponownie napełniła kieliszek.
Butelkę wina Merlot Cavenaugh kupiła przed tygodniem,
wiedziona jakimś dziwnym odruchem, gdy tylko pojawiło się
ono na półkach sklepiku w najbliższym miasteczku. Była to
dość kosztowna zachcianka, a ona rzadko pozwalała sobie na
dodatkowe wydatki, ograniczając się na ogół do niezbęd
nych. Pisarze utrzymujący się z tantiem to na ogół koneserzy
win sprzedawanych w wielkich butlach z blaszaną nakrętką.
Żeby otworzyć merlota z winnicy Cavenaughow, musiała
przetrząsnąć wszystkie szuflady w poszukiwaniu korkocią
gu, którego z reguły nie potrzebowała. Wino okazało się wy
śmienite, co zresztą wcale jej nie zdziwiło. Wszystko, do
czego wziął się Darius Cavenaugh, musiało być zrobione
CZARODZIEJKA... 11
dobrze. A nawet więcej niż dobrze - doskonale. Od początku
do końca. Spędziła w towarzystwie Dariusa zaledwie kilka
godzin, czas ten jednak wystarczył, by Kimberly przekonała
się, że dążenie do perfekcji to podstawowa cecha charakteru
tego mężczyzny.
Miała nadzieję, że dodatkowe pół kieliszka, które zafun
dowała sobie tego wieczora, pozwoli jej pozbyć się napięcia,
a jednak się pomyliła.
Właśnie zamierzała wbić widelec w chrupiącą skorupkę
smakowicie pachnącej zapiekanki, gdy światło zamigotało,
a zaraz potem zgasło.
- Niech to diabli - mruknęła z westchnieniem. - Chyba
jednak nie skończę dziś tego czytadła.
W oddalonym rogu pokoju trzasnęło płonące polano.
Kimberly wzięła talerz, butelkę z sosem oraz kieliszek i ru
szyła w stronę ognia, zdecydowana dokończyć kolację przy
kominku.
Kiedy znalazła się w połowie pokoju, usłyszała warkot
samochodu na podjeździe. Szum silnika wzbił się na moment
ponad głuche wycie wiatru, a potem umilkł. Ktoś wybrał
sobie wyjątkowo niestosowną porę na wizytę.
Po chwili rozległo się pukanie. Kimberly zdążyła już od
stawić talerz i podeszła do drzwi, żeby wyjrzeć przez wycięte
w nich małe okienko. Niestety, ciemność spowiła stojącą na
ganku postać.
- Kto tam? - W głosie Kimberly zabrzmiała obawa.
Wprawdzie okolica uchodziła za bezpieczną, poza pew
nym zdarzeniem, które miało miejsce dwa miesiące temu,
jednak tego wieczoru Kimberly była podenerwowana i nie
spokojna. Incydent z różą wytrącił ją z równowagi bardziej,
12 CZARODZIEJKA.,,
niż się tego mogła spodziewać. Za drzwiami panowała cisza.
Może ten ktoś nie usłyszał pytania? Kimberly, z duszą na
ramieniu, przekręciła klucz i uchyliła drzwi, zamknięte na
łańcuch.
- Kto tam? - zapytała surowym tonem, wyglądając przez
szczelinę.
Stojący w ciemnościach mężczyzna odwrócił głowę. Po
świata padająca z kominka wydobyła na moment z mroku
twarz wieczornego gościa. Głęboko osadzone oczy, w dzień
szmaragdowozielone, spojrzały przenikliwie na Kimberly.
- To ja, Cavenaugh - odpowiedział.
- Cavenaugh - powtórzyła z ulgą, przypominając sobie
ich ostatnie spotkanie. Nagle, z niepojętej przyczyny, poczuła
się wzruszona.
Patrzyła na niespodziewanego gościa, a wiatr świstał i za
wodził podobnie jak tamtej nocy dwa miesiące temu, kiedy to
znalazła się w dramatycznej sytuacji, która doprowadziła
do ich spotkania. Po chwili otrząsnęła się i uświadomiła so
bie, że Cavenaugh pewnie już przemarzł na ganku. Otworzy
ła drzwi z łańcucha i wpuściła go do środka. Gdy wszedł do
pokoju tonącego w ciepłym blasku ognia, cofnęła się i stała,
patrząc na niego bez słowa, jakby wciąż dziwiła ją jego
obecność.
- Co za zbieg okoliczności, że zjawia się pan właśnie
dzisiaj - odezwała się w końcu, wskazując mu wygodny fotel
przed kominkiem. - Myślałam dziś o panu. Co pan robi w tej
okolicy? Przyjechał pan w sprawie tego zamieszania sprzed
dwóch miesięcy? Proszę mi dać swoją kurtkę. Nie ma prądu,
ale rozpaliłam na kominku, więc w domu jest ciepło. Właśnie
miałam coś zjeść. Jadł pan już kolację?
CZARODZIEIKA,,. 13
Kiedy Cavenaugh bez słowa podał jej zamszową kurtkę,
Kimberiy uświadomiła sobie poniewczasie, że z niewiadomej
przyczyny paple jak najęta. Przecież to do niej niepodobne.
Zła na siebie zamilkła i wzięła z jego rąk kurtkę, która zacho
wała jeszcze w sobie ciepło pochodzące od silnego, szczupłe
go ciała Dariusa i ślad jego zapachu. W chwili gdy poczuła
ten specyficzny zapach, Kimberiy pojęła, że musiał on jej
zapaść głęboko w pamięć.
Co za żenująco intymne odczucia wzbudzał ten prawie jej
nie znany mężczyzna! Człowiek, z którym zetknęła się tylko
raz, z okazji owego wydarzenia sprzed dwóch miesięcy.
- Sądzę - powiedział spokojnie Cavenaugh, sadowiąc się
w fotelu - że pani o mnie nie tylko myślała.
Kimberiy powiesiła w korytarzyku kurtkę i wróciła do
pokoju.
- O czym pan mówi, na Boga? - spytała zaskoczona.
- To pani dzwoniła dziś rano, prawda? Kiedy Julia powie
działa mi, że telefonowała jakaś kobieta, która upierała się, że
to pomyłka, odniosłem wrażenie... - Urwał i uśmiechnął się.
- A później telefon znowu zadzwonił, ale ktoś zrezygnował
w ostatniej chwili i odłożył słuchawkę, zanim zdążyłem ode
brać. To była pani, prawda?
Jasne brwi Kimberiy połączyły się w jedną, długą kreskę.
Wolnym krokiem poszła do kuchni, wyjęła drugi kieliszek
i napełniła go winem.
- Skąd pan to wie?
- Domyśliłem się. Mój numer jest zastrzeżony, dlatego
rzadko trafiają się pomyłki. A dwa czy trzy takie przypadki
w ciągu jednego dnia to już trochę podejrzane. Jakiś wewnę
trzny głos podpowiedział mi, że to pani. Nie mówiąc już
14 CZARODZIEJKA..
o tym, że nie znam nikogo, kto by się wahał, czy do mnie
zadzwonić, czy nie. - Usta wykrzywił mu lekki grymas. -
Ludzie na ogół nie mają najmniejszych skrupułów i potrafią
do mnie wydzwaniać z byle powodu.
- Ale pan do mnie nie zatelefonował, żeby się upewnić,
czy to ja - zauważyła spokojnie, wracając na swoje miejsce
przed kominkiem.
Wyciągnął rękę po kieliszek, który mu podała, i uniósł go
pod światło. Ciepły blask ognia rozjaśnił rubinowy płyn. Ca-
venaugh mierzył go przez chwilę oczami znawcy, a potem
upił mały łyk.
- Świetne wino - powiedział, patrząc na Kimberly ponad
szkłem.
- Powinno być świetne. W końcu to Merlot Cavenaugh
- zauważyła. - Kosztowało mnie połowę moich wpływów
z tantiem.
- Wiem. - Z uśmiechem obrócił w palcach kieliszek. -
Musiała pani wiedzieć, że przyjadę dziś wieczorem.
Kimberly aż zamrugała ze zdumienia.
- Niby skąd miałam to wiedzieć?
- Z tego samego powodu, z jakiego ja domyśliłem się, że
to pani dzwoniła dziś rano. - Nie spuszczając z niej wzroku,
upił kolejny łyk.
- Zbieg okoliczności - zapewniła go sucho. Jego słowa
znowu obudziły w niej jakieś krępujące skojarzenia. Miała tę
butelkę w kredensie od kilku dni, obok paru innych. To rze
czywiście dość dziwne, że otworzyła ją akurat tego wieczora.
Chociaż... - No, może to coś więcej niż czysty przypadek
- przyznała. - Rzeczywiście myślałam dziś o panu. Ma pan
rację. To ja dzwoniłam. A co do wina: pana nazwisko wciąż
CZARODZIEIKA... 15
mi chodziło po głowie, więc kiedy wybierałam alkohol, auto
matycznie sięgnęłam po butelkę Merlot Cavenaugh.
- Automatycznie - powtórzył, kiwając głową. - To prze
cież klasyczny przykład oddziaływania na podświado
mość. Muszę wspomnieć moim konsultantom od reklamy
o tej technice.
- A czemu pan do mnie nie zadzwonił, żeby sprawdzić,
czy to nie ja byłam tą tajemniczą osobą? - zapytała, po czym
sięgnęła po talerz. - Jest pan głodny?
- Owszem, chętnie bym coś zjadł. Jestem prosto z drogi.
- Ma pan ochotę na zapiekankę z ziemniaków i sałatę?
- Czy to jest to? - Uważnym wzrokiem zlustrował zawar
tość półmiska, niczym jakąś obcą formę materii. - No cóż,
jestem na tyle głodny, że mogę zaryzykować.
Kimberly przyniosła drugi talerz, a potem precyzyjnie po
dzieliła na dwie części wciąż gorące ziemniaki.
- No więc? - zapytała.
- Więc co? - Cavenaugh wziął z jej rąk talerz, a potem
patrzył zafascynowany, jak obficie skrapiała sosem swoją
porcję.
- Czemu nie zatelefonował pan do mnie, żeby się dowie
dzieć, czy to ja dzwoniłam?
- Już od tygodnia planowałem sobie, że tu wstąpię. Kiedy
doszedłem do wniosku, że to była pani, postanowiłem nie
odkładać wizyty na weekend i przyjechać jeszcze dziś wie
czorem. - Zdecydowanym ruchem wbił widelec w plasterek
ziemniaka. - Co jest w tej potrawie?
- Wszystko, co tylko przyszło mi do głowy.
- Intrygujące.
- To zapiekanka według mojego własnego przepisu - po-
16 CZARODZIEJKA...
wiedziała z uśmiechem. - Jedną z wielu korzyści płynących.
z życia w samotności jest to, że można jeść, co się chce
i kiedy się chce. Może trochę sosu?
Po krótkim zastanowieniu Cavenaugh wziął butelkę.
- Czemu nie? Jak już iść, to na całego. Lubi pani swoją
samotność, prawda? - zapytał, patrząc na Kimberly. - Zrozu
miałem to już wtedy, dwa miesiące temu, kiedy się poznali
śmy. Jest pani całkowicie samowystarczalna. Zawsze była
pani sama?
Potrząsnęła z uśmiechem głową, jakby jego słowa ją roz
bawiły.
- Szczerze mówiąc, nie uważam się za samotnicę. Jestem
po prostu niezależna i przywykłam robić wszystko wedle
własnego uznania. W ten sposób zostałam wychowana. Przez
wiele lat byłyśmy z matką tylko we dwie. Panu, otoczonemu
zawsze rodziną i zatrudniającemu wielu pracowników, pew
nie wydaje się to dziwne. Z mojego punktu widzenia, tego
rodzaju nieustanna presja jest nie do przyjęcia. Doprowadzi
łaby mnie w końcu do szału!
- Presja?
Skinęła głową.
- Liczna rodzina pociąga za sobą szereg zobowiązań.
A w pańskim przypadku w grę wchodzą też dodatkowe ob
ciążenia, związane z zarządzaniem winnicą. Część jej pra
cowników z czasem nabrała pewnie statusu niemal domow
ników. Mówił mi pan, że winnice Cavenaughow istnieją od
wielu, wielu lat, więc podejrzewam, że związały się z nimi
kolejne pokolenia.
Cavenaugh pokiwał głową, a jego zielone oczy uważnie
prześlizgnęły się po jej twarzy, oświetlonej blaskiem płomieni.
CZARODZIEJKA.,, 17
- Ma pani rację. Człowiek w mojej sytuacji ma pewne
zobowiązania.
- No cóż - powiedziała Kimberly po namyśle - przynaj
mniej jest pan na samym wierzchołku, a nie na dole tej pira
midy. Jak się już musi żyć wśród takiej masy ludzi, lepiej, jak
sądzę, być tym, który rządzi.
- Owszem, ma to swoje zalety - przyznał chłodno. - Jed
nak odnoszę wrażenie, że nie chciałaby się pani ze mną
zamienić.
- Za nic w świecie. - Podobna możliwość przyprawiła
Kimberly o dreszcz. - Obawiam się, że za bardzo przywy
kłam do wolności, jaką daje samotność.
- Może jednak nie miałaby pani nic przeciwko temu,
żeby dzielić życie z jakimś innym samotnikiem?
Kimberly zawahała się.
- Na jakiej podstawie pan tak twierdzi?
- Przeczytałem dwie pierwsze książki z serii o Amy Soli
taire. ,Błędne koło" i,Nie dokończona sprawa".
Kimberly z uśmiechem pokręciła głową.
- Zaskakuje mnie pan. Nie podejrzewałabym pana o to,
że znajdzie pan w nich coś dla siebie.
- Jako dłużnik autorki odczułem pewnego rodzaju cieka
wość, związaną z jej osobą - odparł z uśmieszkiem Cave-
naugh. - A czytanie pani książek w pewnym sensie tę cieka
wość zaspokaja.
- No i czego się pan z nich dowiedział? - zapytała, żałując
że w ogóle padło między nimi słowo „dłużnik". Choć, prawdę
mówiąc, tego dnia parokrotnie wspominała jego obietnicę re
wanżu. Myśl ta nie opuszczała jej od chwili, gdy pomiędzy
rozchylającymi się płatkami róży ujrzała połyskującą igłę.
18 CZARODZIEJKA...
Kimberly doskonale pamiętała słowa, które Darius Cave
naugh wypowiedział dwa miesiące temu. Powracały do niej
przez cały dzień: „Niech mi pani da słowo honoru, że jeżeli
kiedykolwiek będzie pani potrzebowała pomocy, zwróci się
pani do mnie, a ja zrobię wszystko, żeby się pani odwdzię
czyć. Zrozumiała mnie pani, Kimberly Sawyer? Przyjadę na
pewno, choćby na koniec świata".
Już wtedy, dwa miesiące temu, jego gorejące spojrzenie
powiedziało jej, że Cavenaugh nie zwykł rzucać słów na
wiatr. Jednak przez myśl jej nie przeszło, że będzie kiedykol
wiek zmuszona do niego dzwonić. Co więcej, jakiś wewnę
trzny głos ostrzegał ją, że jeśli do niego zatelelefonuje, może
się to okazać dla niej niebezpieczne. To właśnie dlatego wciąż
odkładała słuchawkę.
- Z książki „Nie dokończona sprawa" dowiedziałem się,
że Amy Solitaire jest zdolna do wielkich namiętności, nawet
jeśli ma pełne ręce roboty w związku ze śledztwem w spra
wie pewnego wyższego rangą urzędnika, który popełnił mor
derstwo. A ponieważ nie uśmierciła pani pod koniec książki
kochanka Amy, Josha Valeriana, rozumiem, że pojawi się on
jeszcze w kolejnym tomie.
Kimberly skończyła swoją porcję zapiekanki i z uśmie
chem odsunęła talerz.
- Muszę przyznać, że nawet go polubiłam.
- Amy Solitaire też go lubiła.
- Hm - niezobowiązująco mruknęła Kimberly.
- Czy dlatego, że jest taki podobny do niej samej? To on
w końcu zostanie partnerem pani bohaterki, prawda? Dosko
nale zgrana para kochanków, zjednoczonych przeciwko całe
mu światu, całkowicie niezależnych i samowystarczalnych.
CZARODZIEJKA... 19
Ludzie, którzy nigdy nie dadzą się wciągnąć w prozaiczne
kłopoty życia codziennego.
- Idealny związek, nie uważa pan? - stwierdziła Kimber-
ly wygodnie rozsiadając się w fotelu. - Moim zdaniem Amy
Solitaire i Josh Valerian osiągnęli ten rzadki stopień porozu
mienia, w którym słowa nie są im już potrzebne, bo jedno
potrafi czytać w myślach drugiego.
- Czy rzeczywiście wierzy pani, że tego rodzaju idealne
porozumienie między ludźmi jest możliwe? - zapytał cicho
Cavenaugh.
- A niby czemu nie?
- Między mężczyzną a kobietą istnieją fundamentalne
różnice, jeśli nie zdążyła pani dotąd tego zauważyć. I nie
mam na myśli jedynie oczywistych różnic biologicznych.
My... my po prostu myślimy w inny sposób.
Zerknęła na niego, zdumiona pewnością siebie, z jaką wy
głaszał swoje sądy.
- Może w prawdziwym życiu to nierealne i człowiek nie
powinien się spodziewać tego rodzaju idealnego porozumie
nia. Ale cała przyjemność bycia pisarką polega na tym, że
w moich powieściach mogę stworzyć świat fikcji według
własnych zapatrywań, oczekiwań i poglądów, również w od
niesieniu do więzi łączącej kobietę i mężczyznę
Usta Cavenaugha drgnęły w kpiącym uśmiechu.
- Oto doskonały przykład na to, dlaczego w życiu nie
może być mowy o idealnym porozumieniu między kobietą
a mężczyzną. Kiedy mówi pani „idealne porozumienie",
pierwsza rzecz, jaka przychodzi mi do głowy, to żeby pójść
z panią do łóżka. Żeby widzieć panią nagą i kompletnie zatra
coną w namiętności. Ale nie o to pani chodziło, prawda?
20 CZARODZIEJKA...
- Nie - odparła, czując, że mimowolnie oblewa się ru
mieńcem. Zapatrzyła się w ogień. - Nie o to mi chodziło.
- Pani zdaniem, idealne porozumienie to coś w rodzaju
telepatii, prawda? To umiejętność czytania w myślach dru
giej osoby. I jeszcze coś więcej: pełna akceptacja jej po
glądów.
- Przyznaję, że jest to model idealny, a nie realistyczny.
Jak już powiedziałam, na szczęście jestem pisarką i mogę
stwarzać tak idealne sytuacje.
- Czy nie obawia się pani, że traci pani w życiu coś napra
wdę istotnego, zamykając się w kręgu powieściowej fikcji?
- Wybrałam samotne życie, Cavenaugh, ale to nie ozna
cza, że spędzam cały mój czas samotnie lub w towarzystwie
moich powieściowych bohaterów - poinformowała go lodo
watym tonem.
- Ale dopóki nie znajdzie pani pokrewnej duszy, nie zde
cyduje się pani na trwalszy związek z mężczyzną, prawda?
Kimberly poczuła, że ma już dość tej absurdalnej konwer
sacji.
- Myślę, że najwyższa pora zmienić temat. Czemu za
wdzięczam pańską wizytę?
- Mało brakowało, a dziś by mnie pani wezwała - powie
dział. - A poza tym, chciałem panią odwiedzić. Tydzień temu
doszedłem do wniosku, że nie będę już dłużej odwlekać
pewnych spraw.
- Jakich spraw? - W głosie Kimberly zabrzmiała nuta
niepokoju.
- Dotyczących ciebie i mnie - odparł po prostu. - Pod
czas minionych dwóch miesięcy dużo o tobie myślałem, Kim
- mówił dalej, porzucając oficjalną formę i nie spuszczając
CZARODZIEJKA... 21
wzroku z jej twarzy. Malujące się w jego oczach przesłanie
było zupełnie jednoznaczne.
Kimberly patrzyła na niego, na jego kruczoczarne włosy,
rozświetlone blaskiem ognia, na srebrne nitki na skroniach,
i nie wiadomo dlaczego przyszedł jej na myśl ocean skąpany
w blasku księżyca. Darius Cavenaugh musiał już dość dawno
przekroczyć trzydziestkę, a przeżyte lata odcisnęły piętno na
jego surowych rysach.
Ciało miał szczupłe, zahartowane ciężką pracą w winni
cach Cavenaughow. Jednak atrakcyjna powierzchowność to
nie wszystko, co składało się na magnetyzm tego mężczyzny.
Darius sprawiał wrażenie człowieka błyskotliwego, inteli
gentnego, a ponadto zdolnego do wielkich namiętności. Na
gle zadała sobie pytanie, po co właścicielowi winnic taka nie
dająca się zakwestionować wewnętrzna siła?
Biała koszula, dżinsy i znoszone, skórzane buty, które
miał na sobie tego wieczora, bynajmniej nie świadczyły o for
tunie, a z pewnością musiał ją posiadać. Natomiast jego pro
sty strój w jakiś dziwny sposób oddziaływał na zmysły Kim
berly.
- O czym myślisz? - zapytał, gdy zapadła cisza.
- Że nie wyglądasz na producenta win - odparła sucho.
Cavenaugh zmrużył oczy.
- Pewnie dlatego, że nie zawsze nim byłem. Ale to już
inna sprawa. Zapomnijmy o interesach. Dlaczego chciałaś
dziś do mnie zadzwonić?
Westchnęła, a jej wzrok mimowolnie powędrował w kie
runku parapetu, który tonął teraz w mroku.
- Właściwie to głupstwo.
- Nie wierzę. Może i masz jakieś dziwne wyobrażenia na
22 CZARODZIEJKA...
temat związku między kobietą a mężczyzną, ale przecież nie
jesteś głupia. Moja rodzina ma wobec ciebie poważny dług
wdzięczności, który ciężko będzie spłacić. A ja gotów jestem
zrobić wszystko, żeby te zobowiązania pomniejszyć.
Kimberly poruszyła się nerwowo w fotelu.
- Wolałabym, żebyś nie mówił w ten sposób. Zważywszy
na okoliczności, postąpiłam racjonalnie. Nic ponadto.
- Uratowałaś życie mojemu siostrzeńcowi. A tak przy
okazji, Scott przesyła ci pozdrowienia. Kiedy mu powiedzia
łem, że wybieram się do ciebie nad morze, prosił, by ci
powtórzyć, iż chciałby którejś nocy pobawić się jeszcze raz
w „ucieczkę".
Kimberly z westchnieniem wzniosła oczy do nieba.
- Powiedz mu, że następnym razem będzie musiał sam się
w to bawić. Ja już nie mam ochoty na takie przyjemności.
Szczerze mówiąc, byłam wtedy śmiertelnie przerażona. -
Zbyt dobrze pamiętała tę noc sprzed dwóch miesięcy. Wyj
rzała wtedy przez okno i zobaczyła światło w domu, oddalo
nym o kilkaset jardów od jej domku.
Stary, piętrowy budynek, położony na stromym zboczu,
był wynajmowany wyłącznie na lato. Kimberly wydało się
intrygujące, że ktoś zamieszkał w nim poza sezonem, a wy
darzenia poprzedzające feralną noc tylko tę ciekawość podsy
cały. Zobaczyła, jak pod dom zajeżdża samochód, z którego
wysiedli mężczyzna, kobieta i małe, ciemnowłose dziecko.
Chłopczyk miał na sobie jaskrawopomarańczową kurtkę. Ca
ła trójka zniknęła w głębi domu i już się więcej nie pojawiła.
Kimberly uznała to za mocno podejrzane. Po co ktoś wybrał
się nad morze, żeby potem nie wychodzić na dwór przez bite
trzy dni? Ludzie, którzy tu przyjeżdżali, chcieli na ogół spa-
CZARODZIEJKA... 23
cerować po plaży, szukać muszelek i oczywiście podziwiać
piękne widoki.
Na trzeci dzień Kimberly postanowiła złożyć sąsiadom
wizytę, ale już w progu została dość niegrzecznie odprawiona
przez uderzająco piękną kobietę, która dała jej jasno do zro
zumienia, że nie życzy sobie, by im przeszkadzano. W drodze
powrotnej Kimberly przypadkiem spojrzała w górę i w oknie,
na piętrze, zobaczyła twarz chłopczyka, który także na nią
patrzył.
W tym samym momencie uświadomiła sobie, że nigdy
w życiu nie widziała twarzy tak kompletnie bez wyrazu - czy
to starej, czy młodej. Kiedy tak stała, patrząc na chłopca, ktoś
nagle odciągnął dziecko od okna.
Zaniepokojona, a zarazem zdezorientowana, natychmiast
po powrocie do domu odszukała w książce telefonicznej nu
mer agencji nieruchomości, która zajmowała się sprzedażą
i wynajmem posiadłości na tym terenie. Zadzwoniła i zapyta
ła, czy wynajmowali komuś sąsiedni dom.
Kiedy dowiedziała się, że nie, poinformowała ich, że ktoś
w nim zamieszkał, a oni obiecali skontaktować się z właści
cielami i zapytać, czy nie wynajęli domu na własną rękę. Gdy
się okazało, że właściciele wyjechali na Jamajkę i są nie
uchwytni, agent zdecydował, że sam przyjedzie następnego
dnia, by sprawdzić, co się dzieje. Najprawdopodobniej ktoś
się włamał, żeby pomieszkać sobie za darmo.
Tego dnia Kimberly niemal bez przerwy obserwowała
sąsiedni dom. Wspomnienie pięknej i opryskliwej kobiety
budziło niepokój. Czuła, że powinna zareagować, ale nie
bardzo wiedziała, co właściwie mogłaby zrobić.
Bezradność wywoływała niejasne poczucie zagrożenia,
24 CZARODZIEJKA...
wzmagane dręczącą świadomością wyrazu pustki malującej
się na twarzy dziecka.
O porwaniu Kimberly dowiedziała się dopiero z wieczor
nych wiadomości. Miało miejsce trzy dni temu. Rodzina
dziecka usiłowała zachować tajemnicę, obawiając się o los
chłopca, jednak media tylko sobie znanymi kanałami dotarły
do sensacyjnego wydarzenia.
Kimberly słuchała rysopisu chłopca z narastającym napię
ciem, „...ciemnowłosy, a kiedy go po raz ostatni widziano,
miał na sobie pomarańczową kurtkę". Kiedy komunikat do
biegł końca, Kimberly miała już pewność, że chłopczyk,
którego widziała w oknie, to Scott Emery. Jego zamożny wuj,
Darius Cavenaugh, otrzymał właśnie od porywaczy list z żą
daniem okupu.
Ubiegłej nocy, podobnie jak tego wieczora, na morzu
szalał sztorm. Kimberly próbowała skontaktować się z lokal
ną policją, ale okazało się, że telefony nie działały.
W tej sytuacji postanowiła pojechać do najbliższego mia
steczka, oddalonego o kilka mil. Założyła nieprzemakalną
kurtkę i kalosze i wyszła na dwór, trzymając w ręku kluczyki.
Machinalnie spojrzała w stronę sąsiedniego domu i zobaczy
ła, że na piętrze jest ciemno. Pewnie chłopczyk już spał.
Wtedy przyszło jej do głowy, żeby zaryzykować i wspiąć
się na dach werandy. Całkiem niegłupi pomysł. Odgłosy bu
rzy zagłuszą wszelkie ewentualne hałasy, jakie mogłaby spo
wodować, wdrapując się po trzeszczących belkach.
Bez trudu wspięła się na dach werandy i podpełzła do
okna, w którym ostatnio widziała dziecko.
Zajrzała do środka i zobaczyła w mroku sylwetkę chłopca.
Leżał w łóżku. Był w pokoju sam.
CZARODZIE1KA,., 25
Kiedy cicho zapukała w szybę, przestraszył się, ale nawet
nie pisnął, tylko spojrzał na ciemny kształt, rysujący się w ok
nie. Kimberly ponownie zapukała.
Scott Emery podszedł powoli do okna. Zobaczył uśmiech
niętą twarz i rozpoznał kobietę, którą widział już wcześniej tego
dnia. Bez wahania podporządkował się jej poleceniom. Wspól
nymi siłami otworzyli stare okno. Ruchy chłopca były powolne
i jakieś niezborne. Dopiero gdy okno zostało szeroko otwarte,
Kimberly poczuła dziwny zapach. Pomyślała, że dziecko może
być pod wpływem narkotyków. Zaczęło ją szczypać w nosie od
gorzkiego aromatu kadzidła. Wstrzymała oddech i przeciągnęła
chłopca przez parapet. Miał na sobie jedynie cienką piżamkę.
Nie było czasu, żeby szukać pomarańczowej kurtki. Szeptem
wydała mu polecenie, po czym w milczeniu zsunęli się na we
randę, a potem pobiegli w stronę zaparkowanego samochodu.
Tym razem krnąbrny na ogół silnik okazał się wyjątkowo uległy
i od razu zaskoczył. W ciągu paru minut Kimberly dotarła na
posterunek lokalnej policji.
Podczas jazdy Scott Emery powiedział jej, że został po
rwany przez parę czarowników. Kimberly pomyślała, że na
rkotyczne zioła miały jednak pewien dodatni skutek, łago
dząc emocjonalny wstrząs, jaki przeżywała większość ofiar
porywaczy. Chłopczyk nawet nie zdawał sobie sprawy z te
go, ile czasu minęło, odkąd został uprowadzony. Myślał tylko
o jednym - żeby jak najprędzej spotkać się z wujkiem. Potem
nastąpiło wielkie zamieszanie, któremu kres położyło dopie
ro przybycie Dariusa Cavenaugha. Właściciel winnic w Napa
Valley przyjechał odebrać siostrzeńca.
Jeżeli nawet dziecko odurzano narkotycznymi wyziewa
mi, to otumanienie szybko mijało. Chłopczyk ożywił się i za-
26 CZARODZIEJKA...
czął paplać o czarownikach, którzy go więzili. Wuj słuchał
go bardzo uważnie. Policja wysłała patrol pod dom, gdzie
chłopca przetrzymywano, ale w środku nie było już nikogo.
Nie znaleziono też żadnych śladów, które mogłyby być po
mocne w ustaleniu tożsamości porywaczy. Opowieść Scotta
o tym, że był więziony przez czarowników, potraktowano
więc jako wytwór dziecięcej fantazji albo efekt narkotycz
nych majaków. Jedynie Darius Cavenaugh wydawał się wie
rzyć w opowiadanie siostrzeńca.
Tamtej nocy Kimberly spędziła kilka godzin z wujem Scotta.
Przesłuchania i formalności zdawały się ciągnąć bez końca. Ca
venaugh znosił to wszystko cierpliwie, z powagą, która wiele
mówiła o nim samym. Wtedy właśnie wyczuła tkwiącą w nim
siłę, znamionującą człowieka, na którym można polegać. Darius
Cavenaugh należał do ludzi, którzy zawsze wypełniają swoje
obowiązki, bez względu na związane z tym koszty.
- Czemu dziś rano chciałaś do mnie zadzwonić, Kim?
- powtórzył Cavenaugh.
Kimberly zaczerpnęła tchu.
- Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale próbowałam się do
ciebie dodzwonić, bo ktoś podrzucił mi różę.
Zapadło milczenie.
- Ktoś podrzucił ci różę? - powtórzył po chwili, jakby
chciał się upewnić, czy dobrze ją zrozumiał.
Kimberly wstała bez słowa i podeszła do okna. Wzięła
butelkę z tkwiącą w niej różą i wróciła do gościa.
- Pamiętasz, co wtedy opowiadał Scott? Mówił, że był
więziony przez czarowników - wyszeptała.
- Pamiętam - potwierdził, oglądając z uwagą igłę, tkwią
cą między płatkami.
CZARODZIEJKA... 27
Kimberly usiadła.
- Czy nie uważasz, że poniosła mnie fantazja? - spytała,
splatając nerwowo palce.
Cavenaugh spojrzał jej prosto w oczy.
- Nie. Myślę, że można ten mały podarunek potraktować
jako pogróżkę. - Znowu przyjrzał się róży. - To dlatego
dzwoniłaś, prawda? Albo raczej próbowałaś się do mnie do
dzwonić. Przestraszyłaś się.
- Tak. - Co za ulga móc to głośno powiedzieć. Dopiero
potem zwróciła uwagę na ton, jakim zadał jej to pytanie.
Rzuciła mu podejrzliwe spojrzenie. - W jakim innym celu
miałabym się z tobą kontaktować?
Darius z dziwnym uśmiechem zapatrzył się w ogień.
- Pomyślałem sobie, że może chciałabyś się ze mną spot
kać z tego samego powodu, z jakiego ja chciałem się z tobą
zobaczyć.
Kimberly odniosła nagle wrażenie, że przestrzeń między
nimi naładowana jest elektrycznością i zaraz eksploduje.
Oszukując samą siebie, uznała, że to efekt burzowej aury.
- Czemu chciałeś się ze mną zobaczyć?
- Nigdy nie miałem pewności co do tego, na ile poważnie
powinienem był potraktować opowieść Scotta - odparł z na
mysłem Cavenaugh. - Ale jednego jestem pewien. Tamtej
nocy, kiedy przyjechałem po niego do biura szeryfa, pozna
łem najprawdziwszą czarownicę. Nie mogłem o niej zapo
mnieć przez całe dwa miesiące. Powtarzałem sobie jednak, że
lepiej będzie poczekać, aż sama zadzwoni w sprawie długu.
Twój telefon trafił na moment, w którym się poddałem i mia
łem do ciebie jechać. Idealna synchronizacja, prawda, Kim?
Powiedziałbym nawet: telepatia.
ROZDZIAŁ 2
W ciągu ostatnich dwóch miesięcy Cavenaugh wyobrażał
sobie najrozmaitsze okoliczności, w jakich Kimberly Sawyer
mogłaby prosić go o pomoc. W większości scenariuszy cho
dziło, rzecz jasna, o pieniądze. Przywykł już do tego, że
ludzie prosili go głównie o wsparcie finansowe.
Zresztą nie miałoby to dla niego większego znacze
nia, gdyby się okazało, że Kimberly tego właśnie od niego
chce. Na widok jej rozklekotanego chevroleta i zniszczonych
mebli pomyślał, że taka prośba wcale by go nie zdziwiła.
A ponieważ szukał jakiegoś pretekstu, który pomógłby mu
zbliżyć się do niej, uznał, że równie dobrze mogą być to
i pieniądze.
W ostatecznym rezultacie chodzi przede wszystkim o to,
żeby Kimberly Sawyer znowu zjawiła się w jego życiu i po
została w nim na tyle długo, by mógł bliżej zbadać przyczyny
tej dziwnej fascynacji, jakiej uległ w jej obecności. Miał trzy
dzieści osiem lat i wiedział z własnego doświadczenia, że to
zauroczenie powinno minąć wkrótce po powrocie do Napa
Valley. Ale tak się nie stało. Coś w niej urzekło go na tyle
CZARODZIEJKA... 29
mocno, że nie był w stanie o niej zapomnieć i czuł palącą
potrzebę, żeby się znowu z nią zobaczyć.
Nawet mu nie przyszło do głowy, że Kimberly, w ramach
rewanżu, może go poprosić o coś równie prozaicznego jak
podtrzymanie na duchu w momencie ewentualnego zagroże
nia. A teraz, kiedy już poruszyli ten temat, Cavenaugh ze
zdumieniem stwierdził, że nagle obudził się w nim silny in
stynkt opiekuńczy.
Do tej pory przyznawał się sam przed sobą jedynie do
tego, że pragnie Kimberly. Nagła potrzeba roztoczenia nad
nią opieki sprawiła, że innymi oczami spojrzał na ich dotych
czasową znajomość i to, co mogłoby ich połączyć w przy
szłości. To, co miało być z założenia proste, nieoczekiwanie
się skomplikowało.
W gruncie rzeczy doskonale wiedział, na czym polega
pożądanie. Wiedział też, że czysto fizyczna namiętność szyb
ko się wypala, a oparte na niej związki bywają z reguły nie
trwałe. Z czymś takim umiał sobie radzić. Ponieważ w grę
zaczynały wchodzić bardziej skomplikowane uczucia, po
czuł się zagrożony.
Patrząc na Kimberly oświetloną złotą poświatą bijącą od
kominka, Cavenaugh zadał sobie pytanie, co właściwie tak
bardzo zafascynowało go w tej kobiecie, która przypominała
mu jakąś czarodziejkę albo wróżkę.
Kimberly kojarzyła mu się z bursztynem. Bursztynowego
koloru były jej długie loki, które spinała na karku w luźny
kok. To całkiem zrozumiałe, że tej nocy, gdy się poznali, kilka
falujących pasemek wysunęło się z węzła. Ostatecznie Kim
berly miała wtedy za sobą burzliwe przeżycia. Ale i teraz jej
fryzurę można by określić mianem artystycznego nieładu.
30 CZARODZIEJKA...
Widocznie taki styl był częścią jej osobowości. Jedno Cave-
naugh wiedział na pewno: miał wielką ochotę wyciągnąć
spinki przytrzymujące bursztynowy węzeł i patrzeć, jak wło
sy rozsypują się jej na ramionach. Złotobrązowe czy raczej
bursztynowe oczy Kimberly lśniły w blasku ognia palącego
się na kominku. Podczas minionych dwóch miesięcy nieraz
wyobrażał sobie te oczy zamglone namiętnością.
I chociaż Kimberly nie odznaczała się oszałamiającą uro
dą, bił od niej zniewalający, przynajmniej dla niego, urok,
a spojrzenie znamionowało inteligencję. Pod maską pozorne
go spokoju wyczuł żelazną siłę woli, jak również ostrożność,
której przyczyny chętnie by poznał, zwłaszcza że Kimberly
nie była już młodą dziewczyną. Oceniał ją na jakieś dwadzie
ścia siedem, osiem lat.
Sylwetka Kimberly, w miarę smukła, była przyjemnie za
okrąglona tam, gdzie trzeba. Piersi jakby stworzone po to, by
wypełnić męską dłoń. Cavenaugh widział ich zarys pod gru
bym, wełnianym swetrem. A jej pupa, tak ponętna w obci
słych dżinsach, wręcz prosiła się o to, żeby ją uszczypnąć.
Mimo że wszystko to tworzyło wielce atrakcyjną całość,
Cavenaugh nadal nie był w stanie pojąć, dlaczego tak bardzo
pragnął właśnie Kimberly Sawyer. Musiało tu zadziałać coś
zupełnie innego.
- To chyba jakieś czary - mruknął pod nosem.
- Wygłupiłam się - powiedziała szybko Kimberly, chcąc
przekonać samą siebie, że Cavenaugh nie miał na myśli tego
dziwnego napięcia, które nagle zrodziło się między nimi.
- Chyba grubo przesadziłam z tą różą. To musiał zrobić ktoś
o spaczonym poczuciu humoru.
- A jednak do mnie zadzwoniłaś.
CZARQDZIEIKA... 31
- Prawie zadzwoniłam - poprawiła go z naciskiem. -
Zmieniłam zdanie, bo doszłam do wniosku, że nie powinnam
traktować tego tak poważnie.
Cavenaugh spojrzał jej w oczy.
- A jednak tu jestem.
- Dwa miesiące temu wyjaśniłam ci, że nie masz w sto
sunku do mnie żadnych zobowiązań.
- Myślałem, że w grę mogą wchodzić pieniądze - powie
dział po namyśle.
- Co takiego? - Rzuciła mu ostre spojrzenie.
- Pomyślałem sobie, że skoro zdecydowałaś się do mnie
zgłosić, znalazłaś się w trudnej sytuacji materialnej.
- Nie potrzebuję twoich pieniędzy! - obruszyła się Kim-
berly.
- Książki o Amy Solitaire dobrze się sprzedają?
- Dziękuję, wystarczająco.
- Nie jestem tego taki pewien - rzekł, rozglądając się po
skromnym wnętrzu. - Mieszkasz na tym wygwizdowie,
gdzie diabeł mówi dobranoc, jeździsz dziesięcioletnim gru-
chotem, nosisz dżinsy, które muszą być równie stare jak twój
samochód... - Urwał i wzruszył ramionami. - Skąd mogłem
wiedzieć, jaki jest stan twoich Finansów?
- Mieszkam tu, bo mi to odpowiada. Pisarze potrzebują
izolacji i spokoju, gdybyś o tym też nie wiedział. Co do sa
mochodu - no cóż, przyznaję, że nie jest to najnowszy model
cadillaca, ale cadillaki nigdy mi się nie podobały. A dżinsy,
które mam na sobie, są bardzo wygodne. Pisarze lubią ubie
rać się wygodnie - dodała ze zjadliwą słodyczą.
- Martwisz się, prawda? - zapytał nagle Cavenaugh.
- Co za niezwykła domyślność.
32 CZARODZIEJKA...
- Nie mówiąc już o tym, że się boisz - przypomniał jej.
- Czyli wracamy do punktu wyjścia. - Wyjął różę z butelki
i uważnie ją obejrzał. - Pewnie wiesz o tym, że jeszcze nie
schwytali porywaczy, którzy uprowadzili mojego siostrzeńca?
Kimberly poruszyła się nerwowo.
- Miałam nadzieję, że coś się w tej sprawie wyjaśniło.
- Nic. Nie ma żadnych śladów, żadnych poszlak, żadnych
świadków prócz ciebie i Scotta, który nadal się upiera, że był
więziony przez czarowników. Nic. - W jego głosie zabrzmiał
tłumiony gniew.
- W gruncie rzeczy to bardzo przygnębiające - skonstato
wała Kimberly.
Szmaragdowe oczy oderwały się od róży i Kimberly spo
strzegła, jak bardzo bezlitosny przybrały wyraz. Pomyślała
sobie, że nie chciałaby się znaleźć w skórze tych porywaczy,
kiedy ich wreszcie złapią.
- Przygnębiające to zbyt łagodne określenie na to, co
odczuwam na samą myśl o tym wszystkim - powiedział su
cho Cavenaugh.
- Świetnie cię rozumiem.
- Prędzej czy później ich znajdą.
- Tych kidnaperów? Mam nadzieję. Ale jeżeli policja nie
ma dotychczas nic...
- Moi ludzie też nad tym pracują.
- Twoi ludzie! Co to znaczy, na Boga? - zdumiała się
Kimberly.
- Nic takiego. - Cavenaugh odstawił butelkę z różą
i sięgnął po kieliszek merlota. - W tej chwili powinniśmy
raczej porozmawiać o twoich problemach. Uważam, że nie
wolno ryzykować. Może ktoś chce zemścić się na tobie za to,
CZARODZIEJKA,.. 33
że wmieszałaś się w tamtą sprawę. Mogli się dowiedzieć, że
to ty pomogłaś Scottowi w ucieczce. Dlatego uważam, że
tylko u mnie będziesz bezpieczna. Spakuj się i przygotuj do
drogi. Rano wyjeżdżamy.
Kimberly omal nie udławiła się łykiem wina.
- Wykluczone! Nigdzie nie pojadę. Mam do napisania
jeszcze osiem rozdziałów „Wendety", a terminy naglą. A po
za tym mój dom jest tutaj i nie zamierzam się stąd wyprowa
dzać. Nie mogę się tak po prostu spakować i zamieszkać
u ciebie, a potem czekać nie wiadomo jak długo, aż złapią
tych porywaczy! Na miłość boską! Ten incydent z różą nie
ma żadnego związku z tamtą sprawą.
- Wcale nie jesteś tego taka pewna. Gdyby było inaczej,
nie próbowałabyś dzisiaj do mnie dzwonić. Nawet jeżeli nie
wiąże się to z porwaniem, to jednak ewidentnie świadczy
o czyichś złych intencjach. Naprawdę jestem zdania, że naj
bezpieczniej będzie zabrać cię do Napa Valley.
- Nie - kategorycznym tonem oświadczyła Kimberly. -
Twoja propozycja jest bardzo wielkoduszna, ale...
- Nie chodzi tu o żadną wielkoduszność. Zapomniałaś, że
mam wobec ciebie dług? - przerwał jej szorstko.
- Uznajmy ten dług za niebyły!
- To niemożliwe. Zawsze spłacam moje długi.
- Przecież cię nie prosiłam, żebyś go spłacał - zaprotesto
wała gwałtownie.
- Niestety, w tej sprawie nie masz już nic do powie
dzenia.
- O czym ty mówisz, na Boga? - Kimberly zerwała się na
równe nogi i stanęła twarzą w twarz z Cavenaughem. - Prze
cież ja cię tu nie zapraszałam! Nikt mi nie będzie mówił, co
34 CZARODZIEJKA.,.
mam robić. Jestem już od dawna samodzielna. Takie życie mi
odpowiada. Ostatnia rzecz, na jaką mam ochotę, to wprowa
dzić się do jakiegoś zatłoczonego domu, takiego jak twój,
i siedzieć tam później w nieskończoność. Po paru dniach do
stałabym szału, nie mówiąc już o tym, że z całą pewnością
nie napisałabym ani jednej strony.
Cavenaugh podniósł się z fotela. Blask ognia oświetlił jego
surową twarz. Malowała się na niej zawzięta determinacja. Kim-
berly podświadomie wyczuła to i zadrżała. Nagle poczuła się
zagrożona. Zaczęła żałować, że w ogóle próbowała dzwonić.
- To bez znaczenia. I tak zjawiłbym się tutaj za dzień czy
dwa - odezwał się spokojnie, jakby czytał w jej myślach.
- Posłuchaj - wycedziła z naciskiem - nie rozumiesz, że
twoja propozycja jest mało praktyczna?
- Możesz przecież zabrać swoją maszynę do pisania oraz
wszystko, co tylko będzie ci potrzebne. W moim domu jest
dość miejsca dla wszystkich.
- Ale ja nie chcę z tobą jechać.
- To widać. - Cavenaugh wyciągnął rękę i ujął jedno z fa
lujących pasemek, które wysunęło się z bursztynowego
węzła. - Powiedz mi, czy to możliwe, że bardziej boisz się
mnie niż kogoś, kto przysłał ci tę szczególną różę? - zapytał
cicho.
Kimberly patrzyła na niego bez słowa, świadoma, że pod
oba się Dariusowi. Mówiło jej to pełne zachwytu i tęsknoty
spojrzenie, czuły gest, jakim sięgnął do jej włosów.
- Pragniesz mnie, prawda? - zapytała wreszcie, ostrożnie
dobierając słowa.
- Czy dlatego się mnie boisz? - Cavenaugh puścił bur
sztynowy kosmyk i delikatnie musnął jej szyję.
CZARODZIEJKA... 35
Zadrżała pod dotykiem jego palców.
- Tak.
- Jesteś dojrzałą, niezależną, świadomą swych potrzeb
kobietą. Dlaczego więc moje pożądanie cię przeraża?
- Podejrzewam, że potrafisz być bardzo nieprzyjemny,
kiedy nie możesz dostać tego, czego chcesz, a mnie nie bę
dziesz miał.
Cavenaugh cofnął rękę, ale Kimberly nadal czuła się za
grożona. Nagle zapragnęła uciec jak najdalej od tego czło
wieka. Nigdy dotąd nie doświadczyła tak instynktownego
pragnienia ucieczki jak teraz. A już na pewno nie z powodu
mężczyzny.
- A niby czemu nie będę cię miał, Kim? - zapytał podej
rzanie słodkim tonem.
- Może to zabrzmi banalnie - zaczęła, starając się zacho
wać spokój, żeby go jeszcze bardziej nie rozdrażniać - ale ty
i ja należymy do dwóch różnych światów. - Odsunęła się
i stanęła przed kominkiem. - Ty jesteś człowiekiem zamoż
nym, stoisz wysoko w hierarchii społecznej, masz liczne ro
dzinne obowiązki. Jesteś związany z winnicą i z ludźmi, któ
rzy tam mieszkają i pracują, tak samo zresztą jak oni z tobą.
Dla człowieka w twojej sytuacji są to wszystko bardzo po
ważne obciążenia. Ja natomiast funkcjonuję inaczej. Jestem
wolna, a ty nie. Gdyby nawet coś między nami zaszło, nasz
związek byłby z konieczności krótkotrwały i nie przynoszą
cy satysfakcji. Przynajmniej z mojego punktu widzenia. Taki
krótki, namiętny romans bez przyszłości może być tym, co
tobie najbardziej odpowiada. Ja natomiast nie zamierzam
odgrywać roli przypadkowej kochanki ani w twoim życiu,
ani w niczyim.
3 6 CZARODZIEJKA...
Cavenaugh ruszył w jej stronę. Czuła na sobie jego palący
wzrok. Zadrżała, przerażona własną słabością.
- Boisz się mnie, prawda? I masz przy tym czelność mówić
o sobie, że jesteś wolna. Chyba w ogóle nie wiesz, co to znaczy.
Kimberly cofnęła się.
- Proszę cię, trochę się zagalopowałeś.
Zawahał się, a potem wzruszył ramionami.
- Może masz rację. Zostawmy to na razie. Mamy poważ
niejsze problemy.
- Chodzi ci o różę?
- Nie. Chodzi mi o to, gdzie będę dzisiaj spać. Chyba nie
zamierzasz odesłać mnie do domu w taką noc?
Na dworze wiatr wzmógł się jeszcze, przechodząc w wi
churę, a deszcz bębnił wściekle w szyby, jakby chciał dać
Kimberly do zrozumienia, że byłoby z jej strony okrucień
stwem, gdyby teraz wskazała swojemu gościowi drzwi.
Nagle Cavenaugh uśmiechnął się do niej i w tej samej
chwili odzyskała poczucie rzeczywistości.
- W taką pogodę nie wyrzuciłabym za drzwi nawet naj
gorszego wroga. A ty przecież nie zaliczasz się do tej katego
rii, prawda?
Potrząsnął głową i spojrzał na nią z powagą.
- Dobrze wiesz, że nie jestem twoim wrogiem. A poza
tym, jesteśmy w jakiś sposób ze sobą związani.
- Bo uważasz, iż jesteś mi coś winien dlatego, że pomo
głam Scottowi w ucieczce?
- Po trosze dlatego. Ale kto tak naprawdę potrafi powie
dzieć, dlaczego mężczyzna i kobieta są ze sobą związani?
W końcu są różne więzi, które łączą ludzi ze sobą - przypo
mniał jej cicho.
CZARODZIEJKA.,. 37
- No... tak. Więzy rodzinne, powiązania zawodowe i tak
dalej. Już o tym mówiłam. Między nami nie wchodzi w ra
chubę żadna z tych możliwości.
Cavenaugh uniósł brwi, jakby nagle coś go olśniło.
- Szukasz kogoś takiego jak twój bohater książkowy,
Josh Valerian, prawda? Samowystarczalnego, niezależnego
samotnika bez żadnych zobowiązań.
Kimberly zamilkła na chwilę, porażona jego przenikliwo
ścią, a potem dumnie uniosła głowę.
- Każda kobieta ma prawo do marzeń.
- A ty marzysz o mężczyźnie, który będzie pragnął i po
trzebował tylko ciebie - szorstko rzucił Cavenaugh.
- Tak. O mężczyźnie, który potrafi mi zagwarantować
stuprocentową lojalność - powiedziała szczerze. - O czło
wieku, który będzie mógł mi ofiarować tyle samo, co ja jemu.
- Kimberly odwróciła wzrok i lekko się uśmiechnęła. - A te
raz wróćmy do tego, gdzie będziesz spać tej nocy.
Cavenaugh sprawiał wrażenie, jakby chciał dalej ciągnąć
temat „mężczyzny jej marzeń", ale jedno surowe spojrzenie
bursztynowych oczu sprawiło, że zaniechał dyskusji. Zacis
nął wargi i skinął głową.
- Jak już zgodnie stwierdziliśmy, nie zaliczam się do
twoich wrogów. A ponieważ nie jestem jeszcze twoim ko
chankiem. ..
Kimberly okryła się ciemnym rumieńcem.
- Przyniosę pościel - przerwała mu szybko. - Możesz się
przespać na kanapie. Ale najpierw musisz mi dać słowo ho
noru, że nie będziesz mnie w środku nocy nachodził w mojej
sypialni.
- Twoja gościnność mnie przytłacza.
38 CZARODZIEJKA...
- Wybacz, ale sam jesteś dość przytłaczający - stwierdzi
ła z kwaśną miną. - A poza tym, miałam dziś trochę zwario
wany dzień.
W zielonych oczach Cavenaugha zapaliły się przekorne
iskierki.
- Rozumiem, że zwariowane dni to coś, co zdarza ci się
bardzo rzadko.
- Szczerze mówiąc, prawie wcale. To jeszcze jednazaleta
życia w samotności. Moje dni mijają dokładnie tak, jak to
sobie zaplanuję.
- Wydaje mi się, że jesteś trochę rozpuszczona, Kim.
- O, tak, jestem rozpuszczona jak dziadowski bicz -
przytaknęła ze śmiechem. - Możesz mi wierzyć albo nie, ale
bardzo sobie cenię ten luksus, że mogę być niezależna. A
teraz, wracając do słowa honoru, dasz mi je czy nie?
- Że nie wedrę się do twojej sypialni? Wolałbym zostać
tam zaproszony.
Puściła jego słowa mimo uszu, uznając je za coś w rodzaju
obietnicy. W końcu i tak wiedziała, że nie potrafiłaby go
wyrzucić z domu w taką noc. Z całą pewnością Cavenaugh
był jej życzliwy, choć w jej oczach uosabiał jakieś pierwotne
zagrożenie.
Wyszła na korytarzyk i ze skrytki na pościel wyjęła kilka
koców i dwa prześcieradła.
- Ile chcesz poduszek?
- Jedna mi wystarczy. - Zręcznie schwycił w locie podusz
kę, którą mu rzuciła. - A teraz, Kim, w sprawie twojej jutrzejszej
przeprowadzki... - zaczął tonem perswazji.
- Rano będziesz już w drodze do swojej winnicy - prze
rwała mu ostro -I to sam. Ile koców?
CZARODZIEIKA... 39
- Jeden - odparł z irytacją. - Kim, miałaś rację, że zde
nerwowałaś się tą różą. Podejmiemy pewne kroki.
- Pozwól, że sama się tym zajmę.
- Przecież dzwoniłaś po to, żeby prosić mnie o pomoc
- przypomniał jej z ponurą miną.
- Nie, wcale do ciebie nie dzwoniłam. Przez chwilę się
nad tym zastanawiałam, to prawda, ale ostatecznie o nic cię
nie poprosiłam. Mam wrażenie, że ciągle o tym zapominasz.
Znalazłeś się tutaj z własnej i nieprzymuszonej woli, bo mia
łeś ochotę przejechać się na wybrzeże, a nie dlatego, że błaga
łam cię o pomoc.
- Niepotrzebnie się unosisz. Myślę, że do rana ci przej
dzie, i wtedy zrozumiesz, że mam rację. - Wsunął ręce do
kieszeni i rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie.
Ale na Kimberly nie zrobiło to najmniejszego wrażenia.
Zbyt długo sama sobie radziła, by dać się teraz zastraszyć
jakiemuś mężczyźnie.
- Taką miną możesz sobie straszyć małego Scotta albo
robotników, którzy spóźniają się do pracy. Na mnie to nie
działa.
- Ciekawe, jak Josh Valerian rozwiązałby ten problem?
- mruknął pod nosem Cavenaugh, kiedy Kimberly przeszła
obok kuchennego blatu, na którym leżała brązowa koperta
z kancelarii adwokackiej z Los Angeles.
- On by wiedział, kiedy trzeba powiedzieć „stop".
Zwisający róg koca zaczepił o kopertę i strącił ją na po
dłogę.
- Rozumiem, że wiedziałby, kiedy przerwać, bo z Amy
Solitaire łączy go to specyficzne porozumienie. - Cavenaugh
podszedł, żeby podnieść list.
4 0 CZARODZIEJKA...
- Nie musisz się tak złościć. To właśnie dzięki tego rodza
ju szczególnej więzi między Amy a Joshem moje książki
będą rozchwytywane.
- Na pewno nie przez mężczyzn - mruknął Darius, czyta
jąc adres na odwrocie koperty.
- Przeważającą większość moich czytelników stanowią
kobiety - łaskawie zgodziła się z nim Kimberly. -I mogę ci
już teraz zaręczyć, że będą zachwycone tą atmosferą wręcz
idealnego porozumienia, zarówno emocjonalnego, jak i in
tymnego, które łączy Amy i Josha.
- Jeżeli położysz nacisk na porozumienie intymne, może
uda ci się także pozyskać czytelników rodzaju męskiego -
powiedział nie bez ironii Cavenaugh.
- Moich męskich czytelników staram się zainteresować
scenami przemocy - pouczyła go Kim. - Przecież mężczyźni
to jedna wielka przemoc. Może w ich oczach jest to substytut
intymności. - Podniosła wzrok znad kanapy, którą właśnie
ścieliła, i zobaczyła, że Cavenaugh trzyma w ręku kopertę.
- Co ty wyrabiasz z tym listem?! - oburzyła się.
- Zastanawiam się, czemu go nie otworzyłaś. Ludzie na
ogół od razu otwierają koperty od adwokata.
Kimberly z goryczą zacisnęła usta.
- Ale nie ja. Dostałam już od nich dwa listy i wiem, co
jest w środku.
Cavenaugh obrzucił ją uważnym wzrokiem.
- Jakieś kłopoty? - zapytał w końcu. Podrzucił kopertę
i złapał ją zręcznie w powietrzu. - Masz jeszcze inne proble
my poza tym, że ktoś przysłał ci różę z igłą?
- Nie. To raczej ludzie, którzy wynajęli tych głupich ad
wokatów, mają problemy. Ale ponieważ sami je sobie stwo-
CZARODZIEJKA... 41
rzyli, ja nie zamierzam im pomóc w ich rozwiązaniu. - Cof
nęła się o krok i spojrzała na kanapę. - Myślę, że jakoś wy
trzymasz przez jedną noc. Kanapa jest trochę pozapadana, ale
to i tak lepiej niż spać na podłodze.
- Czy podłoga to jedyna alternatywa, jaką mi propo
nujesz?
- Obawiam się, że tak - roześmiała się Kimberly. - A po
nieważ ty tu śpisz, pilnuj ognia. Nie wiem, na jak długo
wyłączyli prąd, a nad ranem może być bardzo zimno.
- Dobrze, zajmę się ogniem - zgodził się Cavenaugh,
spoglądając na trzymaną w ręku kopertę. - Czy jesteś pew
na, że ten list nie dotyczy czegoś, w czym mógłbym ci po
móc?
- To, co jest w tym liście, nie ma żadnego związku z tobą.
Ani ze mną. I tak też im odpisałam już za pierwszym razem.
Możesz spokojnie wyrzucić tę kopertę do śmieci.
Cavenaugh odłożył ją jednak na stół.
- Czasami potrafisz być bardzo uparta.
- Coś mi mówi, że ty potrafisz być równie uparty - odcię
ła się Kimberly. - Tylko że w przypadku mężczyzny upór
uważany jest na ogół za objaw silnej woli.
- Rano się przekonamy, co jest silniejsze, moja silna wola
czy twój kobiecy upór - zaśmiał się. - Dziękuję za pościele
nie łóżka.
- Drobiazg. Niestety, nie mam zapasowej szczoteczki do
zębów i żyletki czy czego tam jeszcze mężczyźni potrzebują,
kiedy zostają na noc.
- Nie martw się o to. Mam wszystko w samochodzie.
- Ach, tak. Widzę, że przygotowałeś się na każdą okazję
- powiedziała sarkastycznym tonem.
42 CZARODZIEJKA.,,
- Użyjesz tego przeciwko mnie? - Spojrzał na nią z uko
sa, uśmiechając się ironicznie.
- Dobranoc, Cavenaugh. Nie zapomnij o ogniu. - Kim-
berly z dumnie uniesioną głową przemknęła obok niego do
swojej przytulnej sypialni. Nie miała zamiaru wdawać się
w bezsensowną dyskusję dotyczącą tego, gdzie początkowo
zamierzał spędzić tę noc.
Minęło pół godziny. W domu panowała głęboka cisza.
Kimberly leżała w łóżku pod miękką, puchową kołdrą i wpa
trywała się w sufit. Tak, to zdecydowanie nie był jeden z jej
zwykłych i możliwych do przewidzenia dni. Na domiar złe
go, sama nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzić. A prze
cież bez trudu przywykła radzić sobie z takimi problemami
na kartach swoich książek.
Przewróciła się na bok, poprawiła poduszkę i zaczęła my
śleć o mężczyźnie, który spał w sąsiednim pokoju. To dziw
ne, że zjawił się u niej tego dnia, mimo iż wcale go nie
wzywała. Widocznie zależało mu, żeby jak najszybciej spła
cić dług.
A może po prostu zależało mu na tym, żeby jak najszyb
ciej pójść z nią do łóżka?
Kimberly wbiła wzrok w ciemność. Ze swojego doświad
czenia wiedziała, że mężczyznom rzadko aż tak bardzo na
tych rzeczach zależy. Zwłaszcza gdy w grę wchodziły zwy
czajne kobiety, takie jak ona. Zadała sobie w duchu pytanie,
co naprawdę skłoniło Cavenaugha, by przebył taki szmat
drogi.
To całkiem zrozumiałe, że Darius Cavenaugh będzie po
ważnie traktować swoje zobowiązania. W końcu wychował
się w domu, w którym szczególną wagę przywiązywano do
CZARODZIEJKA... 43
takich pojęć jak obowiązek, lojalność i honor. Hołdowanie
tym staroświeckim wartościom miał wypisane na twarzy.
Kimberly przypomniała sobie, jak mały Scott z przejęciem
opowiadał jej o tym, że całe pokolenia Cavenaughow trudni
ły się wyrobem win. Mówił jej to wszystko, gdy siedzieli
w biurze szeryfa, czekając na przyjazd wuja chłopca. Mimo
że jeszcze dziecko, Scott był już świadom wagi rodzinnych
tradycji.
- To właśnie dlatego porwali mnie ci czarownicy - po
wiedział z dumą. - Bo wiedzieli, że mój wujek zapłaci za
mnie, ile będą chcieli. Wujek Dare nigdy na to nie powoli,
żeby zabrał mnie ktoś obcy.
- Dare? - zapytała Kimberly, zastanawiając się, jak bę
dzie wyglądać wujek, który był już w drodze po chłopca.
- Naprawdę nazywa się Darius. Ale my wszyscy mówimy
na niego Dare.
Z jakichś dziwnych przyczyn Kimberly nie potrafiła zwra
cać się tak do tego surowego, władczego mężczyzny, który
wkrótce pojawił się u szeryfa. A i potem w myślach nazywa
ła go zawsze Cavenaugh i nawet dzisiejszy wieczór niczego
nie zmienił.
- Czy masz jakiegoś wujka, który by zapłacił bardzo dużo
pieniędzy, żebyś wróciła do domu? - zapytał Scott. Chło
pczyk siedział obok niej na krześle i energicznie wymachiwał
nogami. Jeden z ludzi szeryfa owinął go starą, skórzaną kur
tką, która chłopca wręcz zachwyciła.
- Nie, obawiam się, że nikt nie dałby złamanego grosza
- odpowiedziała bez zastanowienia Kimberly. Nie spodzie
wała się, że jej słowa wywrą takie wrażenie.
Scott nagle posmutniał.
44
CZARODZIEJKA...
- A mama i tata?
- Nie znałam mojego taty - odparła Kimberly. - A mama
umarła parę lat temu.
- Nie masz nawet wujka tak jak ja?
Kimberly łagodnym tonem zaprzeczyła istnieniu tak uży
tecznej osoby w jej życiu. Później, po spotkaniu z Cavenau-
ghem musiała w głębi ducha przyznać, że mało dzieci na tym
świecie mogło poszczycić się wujkiem takim jak Darius Ca-
venaugh.
Początkowo myślała, że temat okupu został już raz na
zawsze zamknięty. Gdy tylko Darius Cavenaugh przekroczył
próg biura, chłopczyk jakby zapomniał o bożym świecie. Po
pędził do wuja i objął go za nogi. Cavenaugh podniósł Scotta
i przyjrzał mu się badawczo, a jego zielonkawe oczy były jak
kryształy lodu. Kiedy się przekonał, że dziecko jest zdrowe
i całe, pozwolił, by chłopiec zaprowadził go do Kimberly.
Podniecony Scott opowiedział mu, w jaki sposób oboje
uciekli.
- Przeszliśmy po dachu werandy, a potem zeskoczyli
śmy na ziemię, a ta czarownica nawet o tym nie wiedziała.
Prawda?
- Tak, prawda. - Kimberly uśmiechnęła się do Scotta.
- Nie miała o tym pojęcia. Uciekliśmy jej zupełnie jak Jaś
i Małgosia.
- Powiedziałem Kim, że zapłaciłbyś im bardzo dużo pie
niędzy, żeby mnie oddali. Zrobiłbyś tak, wujku, prawda?
- Uczepiony ręki Cavenaugha, chłopiec podniósł na niego
pytający wzrok.
- Dałbym im wszystko, co mam - zapewnił go Cavenaugh.
Wyraz jego oczu utwierdził Kimberly w przekonaniu, że
CZARODZIEIKA... 45
nie tylko zapłaciłby każdą sumę, ale i gotów byłby zabić,
byle tylko odzyskać Scotta.
- Kim nie ma nikogo, kto by za nią zapłacił, gdyby ją
porwali - ciągnął dalej Scott, zanim Kimberly zdążyła się
zorientować, do czego zmierza. - Ale my byśmy zapłacili,
prawda, wujku Dare?
Cavenaugh spojrzał wprost w pełne zażenowania oczy
Kimberly i powiedział z pełnym przekonaniem:
- Zrobilibyśmy wszystko co w naszej mocy dla panny
Sawyer. Wystarczy, że o to poprosi.
Później, po długiej rozmowie z policją, Cavenaugh wziął
Kimberly na stronę i raz jeszcze powtórzył swoją obietnicę,
a ona mu przyrzekła, że jeśli kiedykolwiek będzie potrze
bowała pomocy, natychmiast do niego zadzwoni. Wtedy,
oczywiście, nie podejrzewała, że taka chwila już wkrótce
nadejdzie.
A jednak pierwszą osobą, jaka jej przyszła do głowy, kiedy
na widok igły tkwiącej w róży poczuła lęk, był właśnie Cave
naugh. I oto teraz spał w jej domu.
Jednak w całej tej sprawie pojawiły się pewne nowe ele
menty. Cavenaugh nie tylko czuł się w stosunku do niej zobo
wiązany, ale i jej pragnął. Co do tego nie miała najmniejszych
wątpliwości.
Kiedy pojawiło się między nimi napięcie zmysłowe, Kim
berly uświadomiła sobie, że ma do czynienia z czymś równie
potężnym jak czary. Z drugiej strony świadomość, że Cave
naugh jest blisko, pomogła jej pokonać lęk. Uspokojona tą
myślą, wkrótce usnęła.
Gdy się obudziła parę godzin później, burza nieco osłabła,
ale na dworze wciąż dął silny wiatr.
46
CZARODZIEJKA...
Kimberly słyszała dochodzące z oddali odgłosy burzy.
Chciało jej się pić. Widocznie zjadła za dużo czarnych oliwek
na kolację. Zawieszona między jawą a snem, zaczęła się za
stanawiać, czy uda jej się zasnąć bez wyprawy do kuchni po
szklankę wody.
Ale dręczące pragnienie zrobiło w końcu swoje. Na wpół
śpiąca odrzuciła kołdrę i boso podeszła do drzwi sypialni. Po
co właściwie zamykała je tej nocy? Nigdy tego nie robiła. Nie
było potrzeby. Mieszkała przecież sama w tym domu.
Wyszła na korytarz i podążyła w stronę kuchni. Z komin
ka sączył się nikły blask. Wtedy przypomniała sobie, że
wyłączyli prąd.
W domu było zimno. Duży męski podkoszulek, w którym
zazwyczaj sypiała, ledwo przykrywał jej pośladki. Musi pa
miętać, żeby sobie kupić ciepłą piżamę. Co prawda, w szafie
wisiał szlafrok, ale nie chciało jej się wyciągać go tylko po to,
żeby pójść do kuchni.
Bez trudu trafiła w ciemnościach do szafki i sięgnęła
po szklankę. Potem po omacku podeszła do zlewu i odkręci
ła kran. Tej nocy nie zasłoniła okna w kuchni i teraz, popija
jąc wodę, patrzyła półprzytomnym wzrokiem w ciemność.
Może uda jej się dotrwać w tym półśnie aż do powrotu do
łóżka.
Kończyła już dopijać wodę, kiedy nagle coś poruszyło się
za oknem.
Tam, gdzie zazwyczaj rozciągała się pusta przestrzeń po
między jej domem a morzem, krążyły jakieś cienie.
Kimberly nagle oprzytomniała.
W tej samej chwili zagrzmiało, a błyskawica na ułamek
sekundy oświetliła scenę rozgrywającą się na dworze. Kim-
CZAR0DZ1EIKA... 47
berly spostrzegła czarną postać w długiej szacie, która stała
za oknem i też na nią patrzyła.
Nie zdążyła przyjrzeć się twarzy, bo całą swoją uwagę
skupiła na srebrnym sztylecie, który zakapturzona postać
trzymała przed sobą. W nagłym przebłysku świadomości po
jęła, że sztylet ten przeznaczony jest dla niej.
Z ust Kimberly wyrwał się okrzyk przerażenia. W pier
wszej chwili trudno jej było uwierzyć, że to ona tak krzyczy.
Szklanka wypadła jej z rąk i rozbiła się w zlewie.
- Kim!
To Cavenaugh. Zupełnie o nim zapomniała. Odwróciła się
i zobaczyła, jak zrywa się z kanapy i biegnie w jej stronę.
- Co się dzieje?
- Tam, za oknem... - wyjąkała. - Tam stoi ktoś z nożem.
- Na ziemię!
Rozkaz zabrzmiał w ciszy jak wystrzał. On ma rację, po
myślała Kimberly z trwogą. Przecież stanowiła wręcz wyma
rzony cel na tle szyby. Nie była jednak w stanie ruszyć się
z miejsca.
A potem nie było już to potrzebne, bo Cavenaugh zwalił
się na nią całym ciężarem i pociągnął ją za sobą na podłogę,
gdzie za zasłoną szafek była bezpieczna i poza zasięgiem
wzroku kogoś, kto czaił się za kuchennym oknem.
ROZDZIAŁ 3
Nie ruszaj się! - powtórzył Cavenaugh, przygniatając
Kimberly do ziemi.
- Jak mogłabym się ruszyć, kiedy tak na mnie leżysz? - wy-
sapała, usiłując złapać oddech. - Musisz chyba ważyć tonę!
Cavenaugh zignorował jej uwagę. Na jego surowej twarzy
malował się głęboki niepokój.
- Opowiedz mi dokładnie, co tam widziałaś - polecił
szeptem. Uniósł głowę i spojrzał w rozwarte szeroko ze stra
chu oczy Kimberly.
- Już ci mówiłam. Jakiś człowiek stał za oknem. Miał na
sobie długą szatę z kapturem. Nie widziałam jego twarzy.
Kiedy błysnęło, zobaczyłam nóż. Duży, srebrny sztylet. To
było straszne. Miałam wrażenie, że on chciał, żebym zoba
czyła ten sztylet.
- Chciał cię przestraszyć - stwierdził Cavenaugh i uniósł
się. - Leż spokojnie. Nie ruszaj się, póki nie wrócę, rozu
miesz? Tutaj, za tymi szafkami, nikt cię nie zobaczy.
- Póki nie wrócisz! - powtórzyła Kimberly z przeraże
niem. - Co to ma znaczyć? Gdzie się, na Boga, wybierasz?!
CZARODZIEJKA... 4 9
- Idę się rozejrzeć wokół domu.
- Nie, nie chodź tam! - Kimberly kurczowo chwyciła go
za nogę, ale on wyszarpnął się z jej uścisku. - Przecież to
czysta głupota - syknęła, patrząc, jak idzie przez pokój, szu
kając butów. - Nie możesz tam iść. Kto wie, co tam się dzieje.
Cavenaugh, wracaj!
Ale on nawet nie raczył jej odpowiedzieć. Kiedy schylił
się, żeby włożyć buty, blask żarzącego się w kominku ognia
oświetlił jego nagie plecy. W chwilę później był już przy
drzwiach i otwierał je z łańcucha.
- Nie ruszaj się - rozkazał jej po raz kolejny, a potem
wymknął się na dwór, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.
- Cavenaugh, zaczekaj! - zawołała, ale już go nie było.
Rozgniewana usiadła na zimnej podłodze i objąwszy kola
na, wpatrywała się w drzwi. Siedziała tak, mając wciąż przed
oczyma zakapturzoną postać, która groziła jej sztyletem. Na
gle poczuła, że z zimna drętwieją jej pośladki, i uświadomiła
sobie, że jest prawie naga. Już miała wstać, kiedy nagle
przypomniała sobie ostrzeżenie Cavenaugha.
Zła, że pozwoliła sobą rządzić, poderwała się i wyjrzała
przez okno. Na myśl o tym, że tam, w ciemnościach, Cave
naugh musi stawić czoło nieznanemu niebezpieczeństwu,
a wszystko to przez nią, poczuła przypływ energii. Postano
wiła działać.
Odwróciła się od okna i ruszyła do sypialni. Zanim wyj
dzie na dwór, musi się przecież ubrać.
Była już w połowie drogi, kiedy nagle drzwi otworzyły się
i stanął w nich Cavenaugh.
- Czy nic ci się nie stało? Bałam się o ciebie - zwróciła się
do niego z niepokojem.
50 CZARODZIEJKA...
Cavenaugh patrzył na nią z nieprzeniknionym wyrazem
twarzy. Miał mokre od deszczu włosy i ramiona, a dżinsy
zsunięte nisko na biodra. Kimberly widziała połyskujące kro
pelki wilgoci na jego muskularnym torsie. Pomyślała, że
w nikłym świetle żarzących się węgli Cavenaugh wygląda
wręcz groźnie.
- Mówiłem ci, że masz nie ruszać się z miejsca. - Za
mknął drzwi na łańcuch i ruszył w jej stronę.
- Doszłam do wniosku, że to niezdrowo siedzieć na
zimnej podłodze - odparła, lekko poirytowana. Znowu
ogarnęło ją to dziwne uczucie zagrożenia, którego powo
dem nie była wcale czarna postać za oknem. - Nie odpowie
działeś na moje pytanie, więc rozumiem, że nic ci się nie
stało.
- Nic, wszystko w porządku. - Cavenaugh stanął przy
kanapie i zdjął mokre buty. - Masz ręcznik? Przemokłem
i zmarzłem.
- Oczywiście. - Kimberly sięgnęła do szafki i wyjęła rę-
cznik. Zrobiła krok w stronę Cavenaugha, żeby mu go podać,
a potem przypomniała sobie, że ubrana jest tylko w kusy
podkoszulek. - Masz - powiedziała, rzucając mu ręcznik.
- Idę włożyć coś na siebie. - Szybko weszła do sypialni.
- Widziałeś coś na dworze? - zapytała. Otworzyła szafę i wy
jęła czerwony frotowy szlafrok.
- Nie, nie znalazłem żadnych śladów. Zresztą nic dziwne
go. Przy takiej pogodzie.
Głos Cavenaugha dobiegał spod drzwi sypialni. Widocz-
nie poszedł za nią. Zaczęła się ubierać, ale ciemność nie
zapewniała odosobnienia. Kimberly czuła, że mimo mroku
doskonale widać jej gołe nogi i skąpy podkoszulek. A Cave-
CZARODZIEJKA,.. 51
naugh stał w progu, machinalnie wycierając mokre włosy na
karku i patrzył na nią tak, jakby miał do tego prawo.
- Może rano uda nam się coś znaleźć - powiedziała nie-
pewnie, zastanawiając się, czemu tak prosta czynność jak
założenie szlafroka sprawia jej trudność. Zupełnie jakby
jej palce nie funkcjonowały prawidłowo. A choć przed chwi-
lą szczękała zębami, teraz całe jej ciało było nienaturalnie
gorące.
- Wątpię. - Nie ruszał się z miejsca, tylko wciąż mierzył
ją rozognionym wzrokiem. - Do kogo należał ten podkoszu-
lek?
- O co ci chodzi?
- Zastanawiałem się, co to za mężczyzna zostawił ci ten
podkoszulek do spania. Czy on tu zamierza wrócić w najbliż-
szej przyszłości?
Kimberly spłonęła rumieńcem. Mogła tylko mieć nadzie
ję, że po ciemku tego nie widać. Wreszcie udało jej się
zawiązać pasek w talii.
- Zawsze sypiałam w podkoszulkach. Kupuję od razu po
kilka sztuk. Nikt ich tu nie zostawił. A teraz, jeżeli nie masz
nic przeciwko temu, proponuję, żebyśmy wrócili do pokoju
i przedyskutowali obecną sytuację.
Cavenaugh nawet nie ruszył się z miejsca. Kimberly wzię
ła głęboki oddech i ruszyła do drzwi, spodziewając się, iż ja
przepuści. Ale on nawet nie drgnął, zmuszając ją tym samym
by zatrzymała się tuż przed nim.
- Przepraszam - powiedziała uprzejmie. - Blokujesz mi
przejście.
- Dlaczego nie zostałaś w kuchni, tak jak ci kazałem?
- Bo było mi cholernie zimno! - wybuchnęła Kimberly. -
52 CZARODZIEJKA,,,
A poza tym nie wiedziałam, co się dzieje na dworze. Ba
łam się o ciebie, przecież tam czaił się jakiś zakapturzony
nożownik.
Cavenaugh nadal patrzył na nią w ciemnościach.
- Przepraszam cię, ale naprawdę mi zawadzasz. - Wy
ciągnęła rękę i z całej siły spróbowała go odepchnąć. Sytu
acja wymykała jej się spod kontroli, z czego doskonale zda
wała sobie sprawę.
Okazało się, że równie dobrze mogłaby pchać granitowy
blok. Zbyt późno uzmysłowiła sobie, że w tym przypadku
siłą nic nie zdziała. Zmieszana, szybko cofnęła rękę. Jednak
nie na tyle szybko, by nie zdążył chwycić jej za nadgarstek.
- Chyba sama rozumiesz, że wydarzenia tej nocy defini
tywnie zamykają wszelką dyskusję na temat naszych jutrzej
szych planów. - Cavenaugh nie ruszył się z miejsca, tylko
trzymał jej rękę w żelaznym uścisku. - Jutro rano zabieram
cię do siebie.
Kimberly żachnęła się w duchu. Czuła bijącą od niego
siłę, a pewność, z którą zakomunikował jej decyzję i narzucał
swoją wolę, napawała ją lękiem. Narastający bunt był raczej
aktem instynktu niż rozumu. Musiała przyznać, tej nocy rze
czywiście wpadła w panikę. Nie miała już najmniejszej ocho
ty zostawać sama w domu po tym, co się wydarzyło. Z dru
giej strony, uległość wobec Dariusa Cavenaugha również
niosła ze sobą pewne niebezpieczeństwo.
- Przywykłam sama podejmować decyzje i jak dotąd
rzadko się myliłam. Bądź łaskaw o tym pamiętać - odparła,
unosząc wyzywająco podbródek.
- Ale od tej chwili będziesz musiała się przyzwyczaić do
tego, że ktoś będzie ci w tym pomagał - powiedział cicho
CZARODZIEJKA,.. 53
Cavenaugh, przyciągając ją do siebie. - Czuję się odpowie
dzialny za twoje bezpieczeństwo. W końcu mam u ciebie
olbrzymi dług wdzięczności i zamierzam go spłacić. To spra
wa honoru.
- Wiem. Należysz do tego typu ludzi, którzy zawsze po
stępują zgodnie z powszechnymi oczekiwaniami. Poza tym
przywykłeś wszystkimi rządzić. Ale ja wcale od ciebie nie
wymagam, żebyś się mną zajmował. A już na pewno nie mam
zamiaru wykonywać twoich poleceń ani słuchać rozkazów.
- Kimberly drżała od stóp do głów, i to nie tylko z oburzenia.
Cavenaugh stał zbyt blisko i wprost ją przytłaczał.
- Nie bój się, Kim - odezwał się stłumionym głosem.
Zmrużyła oczy, zła, że tak łatwo ją rozszyfrował.
- Jeżeli nie chcesz, żebym bała się jeszcze bardziej, to
mnie puść - powiedziała lodowatym tonem.
- Chętnie bym cię puścił, gdyby nie to, że widziałem, jak
biegasz po domu w tej kusej koszulinie - odparł, przyciąga
jąc ją jeszcze bliżej. -I gdybym tam, w kuchni, nie czuł pod
sobą twojego niemal nagiego ciała. I gdyby nie to, że musia
łem po nocy ganiać jakiegoś faceta z nożem. - Przytulił ją
jeszcze mocniej. - No i wreszcie, gdyby nie to, że od dwóch
miesięcy nie przestaje dręczyć mnie pytanie, jak by to było
mieć cię w łóżku...
- Nie! - Jej bezradny protest nie miał znaczenia. Zahi
pnotyzowana zmysłową atmosferą, która narastała wokół
nich, sama nie wiedziała, kiedy położyła głowę na nagim
torsie Cavenaugha.
- Chodź tu, moja słodka czarodziejko - szepnął, pochyla
jąc się, by odszukać jej usta. - Pozwól mi się przekonać, jak
potężne są twoje czary.
54 CZARODZIEJKA...
Ich pocałunek nie był delikatną, nieśmiałą pieszczotą.
Usta Dariusa z pasją zawładnęły wargami Kimberly, doma
gając się czegoś więcej niż biernego przyzwolenia. Wyzywa
ły do oddania pocałunku z równym zapamiętaniem. Ręce
Cavenaugha podjęły wędrówkę po ciele Kimberly, pieszcząc
i pobudzając. Czuła, jak ogarnia ją fala gorąca. Wcześniej tej
nocy uczciwie przyznała się sama przed sobą, że kontrolowa
ne pożądanie Cavenaugha wywarło na niej pewne wrażenie.
Teraz z trwogą uświadomiła sobie, że jego nie skrywana na
miętność zupełnie ją oszołomiła.
Usta Dariusa były gorące i natarczywe, a przy tym niewia
rygodnie podniecające. Kiedy wreszcie oderwały się od jej
ust, Kimberly krzyknęła z żalu, ale niemal natychmiast Cave-
naugh obsypał pocałunkami delikatną skórę jej szyi i sięgnął
do paska szlafroka.
- Czy wiesz, jak wyglądałaś w tym podkoszulku? - zapy
tał schrypniętym głosem. - Wiesz, co czułem, mając cię pod
sobą tam, w kuchni?
- Nie wiem. Ja czułam wyłącznie lodowatą podłogę - od
parła, próbując za ironią skryć emocje.
- A ja czułem twoje miękkie, aksamitne ciało. Nie było
wcale zimne. A teraz jesteś jeszcze bardziej rozgrzana. Wie
działem, że tak będzie. Od dwóch miesięcy wiedziałem...
- Zaczekaj - głośno westchnęła, kiedy rozsunął poły
szlafroka.
- Po co czekać? Przecież wiem, że chcesz tego samego
co ja.
Jego słowa podziałały na Kimberly jak kubeł zimnej wo
dy. Uderzyła go w rękę i spróbowała się odsunąć.
- Wcale nie jestem pewna, czy tego chcę. Według mnie
CZAR0DZ1EIKA,... 55
wszystko dzieje się stanowczo za szybko. A poza tym, mam
za sobą ciężki dzień. Potrzebuję trochę czasu, żeby się nad
tym zastanowić.
- Jeżeli dam ci trochę czasu do namysłu, znajdziesz tysiąc
powodów, żeby mi odmówić.
Kimberly odkryła ze zdumieniem, że Cavenaugh potrafi
czytać w jej myślach. Nie miała jednak czasu dłużej się nad
tym zastanawiać, bo jego dłoń wślizgnęła się pod jej koszulkę
i zaczęła z wolna sunąć ku piersi.
- Ach, proszę cię... - westchnęła, po czym z zażenowa
niem uświadomiła sobie, że jej słowa są raczej oznaką podda
nia niż protestu.
Próbowała sobie wytłumaczyć, że jej reakcja na tego męż
czyznę to rezultat szoku, który przeżyła, niezwykłych okoli
czności, w jakich się niespodziewanie znalazła, niecodzien
nych wydarzeń zakłócających jej spokojny i uregulowany
tryb życia. W swoich powieściach sama często posługiwała
się tym chwytem i stawiała swoich bohaterów w takich właś
nie sytuacjach.
Ale to zdarzało się tylko w książkach. Przecież naprawdę
tak być nie może! A skoro w życiu jest inaczej, jak to możli
we, że tak intensywnie zareagowała na bliskość Cavenaugha,
jego pocałunki i pieszczoty?
Poczuła, że kręci jej się w głowie, a nogi miękną jej w ko
lanach.
I wtedy nagle rozbłysły światła. Cavenaugh uniósł głowę.
W jego wzroku odmalowała się irytacja.
- Musiałaś chyba pozapalać w domu wszystkie lampy,
zanim wyłączyli prąd - powiedział z wyrzutem.
- To kolejna zaleta życia w samotności - odparła lekko
56 CZARODZIEJKA...
zdyszana. - Nie ma nikogo, kto by mi prawił kazania na
temat wygórowanych rachunków za prąd. Albo za cokolwiek
innego.
Nastrój intymności prysł i oboje doskonale o tym wiedzie
li. Cavenaugh wypuścił Kimberly z objęć, a jego wzrok spo
czął na jej zarumienionej twarzy. Zmieszana zaczęła szybko
wiązać pasek szlafroka.
Widząc, jak drżą jej palce, zrozumiał, że rzeczywiście jest
wyprowadzona z równowagi. Zawahał się, a potem postano
wił dać jej spokój. Bał się, że jeśli posunie się za daleko, rano
sprawy mogą przybrać niekorzystny dla niego obrót.
- Przepraszam, trochę się zagalopowałem. W końcu mia
łem cię chronić, prawda?
Ku jego zdumieniu, Kimberly cicho odparła:
- Nie mam do ciebie pretensji. To się czasami zdarza.
- Naprawdę? - zapytał, lekko rozbawiony.
- O, tak. W moich książkach często posługuję się tym
scenariuszem. Sceny wartkiej akcji przeplatają się ze scena
mi... scenami...
- Namiętności.
- No właśnie. Wzmożony poziom adrenaliny i tak dalej.
To bardzo przydatne. Nie sądziłam, że w realnym życiu też
tak jest - przyznała z wymuszonym uśmiechem.
- Wszystko potrafisz tak racjonalnie wyjaśnić? - Cave
naugh był wyraźnie zdumiony.
- Tak, to, co zaszło między nami, da się bez trudu wytłu
maczyć. Widocznie taka już jest natura ludzka.
Cavenaugh poczuł nagle nieprzepartą chęć, by rzucić ją na
łóżko i kochać się z nią aż do utraty tchu. Chętnie pokazałby
tej przemądrzałej pisarce, na czym polega różnica między jej
CZAR0DZIE1KA... 57
książkami a prawdziwym życiem. Z goryczą pomyślał, że ma
teraz ważniejsze sprawy na głowie. Przede wszystkim musi ją
przekonać, żeby zgodziła się z nim rano wyjechać. Jeżeli
teraz za bardzo ją zdenerwuje, mogą być z tym kłopoty.
- Przyjmuję do wiadomości twoją ocenę sytuacji - po
wiedział z kwaśnym uśmiechem. - Nie pozostaje mi nic inne
go, jak tylko przeprosić cię za swoje zachowanie. Dziękuję,
że okazałaś mi tyle zrozumienia.
Kimberly spojrzała na niego z ulgą, jakby uniknęła jakiejś
groźnej konfrontacji. Ale czy z nim, czy ze sobą - tego nie
wiedziała.
- No cóż, to był dość zwariowany wieczór - stwierdziła
z westchnieniem.
- Tak, to prawda - przyznał Cavenaugh. - Zanim położę
się do łóżka, pójdę sprawdzić wszystkie zamki. I zostaw le
piej otwarte drzwi do sypialni.
- Żebyś mógł usłyszeć, jak będą mnie porywać czaro
wnice?
- To wcale nie jest takie śmieszne.
- Wiem - odrzekła, mnąc nerwowo w palcach koniec pa
ska. - Szczerze mówiąc, byłam śmiertelnie przerażona. Cie
szę się, że tu jesteś. Bardzo się z tego cieszę.
Cavenaugh spojrzał na nią uważnie i pomyślał, że Kim
berly rzeczywiście powinna odpocząć. Może rano zobaczy
wszystko w innym świetle.
- Idź się przespać. Wszystko będzie dobrze. Ten ktoś wie
już, że nie jesteś sama.
- Dobranoc - mruknęła.
Spojrzał na nią. Była wyraźnie zdenerwowana, a przy tym
wyglądała tak intrygująco z tymi swoimi rozrzuconymi
58 CZARODZIEJKA...
w nieładzie, bursztynowymi włosami. Nagie stopy, wystają
ce spod czerwonego szlafroka sprawiały, że wydała mu się
czarująco bezbronna. Nagle zapragnął ucałować jej roztrzę
sione palce, które tak nieudolnie usiłowały zawiązać pasek.
Zrobiło mu się jej żal. Westchnął i ruszył w stronę drzwi.
A potem coś sobie przypomniał.
- Jeszcze jedno.
- O co chodzi?
- Następnym razem, kiedy wydam ci jakieś polecenie,
masz je wykonać - powiedział i w tej samej chwili pojął, że
popełnił błąd. Na twarzy Kim pojawił się uśmiech wyższości.
- Ponieważ nie spodziewam się, żeby taka sytuacja jak
dziś zdarzała się zbyt często, nie widzę problemu. Dobranoc,
Cavenaugh.
Uznał, że lepiej będzie, jeśli opuści pokój, zanim znowu
wymknie mu się coś, czym nieopatrznie zirytuje Kimberly.
Wyszedł bez słowa i ruszył w głąb korytarzyka, gasząc po
drodze wszystkie światła.
Kiedy znalazł się w saloniku, przystanął przed kominkiem
i sięgnął po pogrzebacz, nasłuchując, jak Kimberly kładzie
się do łóżka. Chwilę później zapadła cisza.
W domku paliła się jeszcze jedna lampa - w kuchni. Kiedy
poszedł ją wyłączyć, jego wzrok znowu padł na brązową
kopertę leżącą na stole. Wziął ją do ręki i zaczął się zastana
wiać, czemu Kimberly jej nie otworzyła. Może miała jeszcze
jakieś inne kłopoty prócz tych, których przysporzyli jej „cza
rownicy" Scotta.
Od dawna przyzwyczajony radzić sobie z przeciwnościa
mi, Cavenaugh w okamgnieniu podjął decyzję. Szybko otwo
rzył kopertę i wyjął z niej list na firmowym blankiecie. Po-
CZARODZIEJKA... 59
tern, stojąc na bosaka w kuchni, przeczytał go bez najmniej
szych skrupułów. A kiedy skończył, zrozumiał, że jest jesz
cze wiele pytań dotyczących Kimberly Sawyer, na które nie
zna odpowiedzi.
Złożył starannie list i wsunął go z powrotem do koperty.
Potem zgasił światło w kuchni i wrócił do saloniku. Stojąc
przed kominkiem, zdjął wilgotne spodnie i rozwiesił je na
krześle, żeby wyschły do rana. A w końcu wsunął się pod
koc, ułożył na niewygodnej kanapie i wsparty na łokciu zapa
trzył się w migoczące płomienie.
Kimberly Sawyer była fascynującą kobietą. I bardzo taje
mniczą. A jego obowiązkiem było otoczyć ją opieką. Należa
ło jej się to w zamian za to, że ocaliła małego Scotta i udare
mniła Bóg jeden wie jakie zamiary kidnaperów. Jednak nie
o poczuciu obowiązku rozmyślał, zanim wreszcie udało mu
się zasnąć. Nie szukał też odpowiedzi na pytania wynikłe po
samowolnej lekturze listu, którego Kimberly nie chciała
otworzyć.
Tuż przed zaśnięciem myślał o Kimberly. O tym, jak zare
agowała, kiedy wziął ją w ramiona, jak namiętnie oddawała
pocałunki. W końcu doszedł do wniosku, że gdyby miał tro
chę więcej czasu w nieco bardziej sprzyjających okoliczno
ściach, pewnie udałoby mu się przekonać ją, żeby się kochali.
Wiedział już teraz na pewno, że byłoby im wspaniale. Po
krzepiony tą myślą, usnął.
Następnego ranka Kimberly obudziła się w zdecydowanie
ponurym nastroju, z przykrą świadomością, że nie jest w sta
nie spędzić kolejnej samotnej nocy w tym domu. Przecież to
jasne, że ktoś umyślnie starał się ją zastraszyć. A tam, w salo-
60 CZARODZIEJKA...
niku, spał mężczyzna, który proponował jej opiekę i gościnę.
Ściślej rzecz biorąc, narzucał i nie chciał słyszeć o odmo
wie. Prawdę mówiąc, w sytuacji, w której się znalazła, opusz
czenie domu i wyjazd do posiadłości Cavenaugha wydawały
się jedynym racjonalnym rozwiązaniem. Nie miała innego
wyboru, jak tylko zamieszkać u niego do czasu, aż coś się
wyjaśni.
Nie ma co się oszukiwać, pomyślała zaspana, zwlekając
się z łóżka i idąc do łazienki. Mieszkanie w domu pełnym
obcych ludzi na pewno nie będzie ani łatwe, ani przyjemne.
A co z pisaniem? Gonił ją termin i nie mogła odkładać za
kończenia powieści, ale odpieranie ataków jakichś tajemni
czych postaci, uzbrojonych w sztylety, to perspektywa rów
nie skutecznie rozpraszająca twórczą koncentrację. Ciekawe,
jak zareagowałaby policja, gdyby im opowiedziała, co przy
darzyło jej się tej nocy. Pewnie uznaliby ją za wariatkę.
Dobrze, że Cavenaugh nie wypytywał jej zbyt szczegółowo
o to, co zobaczyła za oknem.
Widok zamkniętych drzwi do łazienki, zza których dobie
gał szum wody, trochę ją otrzeźwił.
- Cavenaugh, jesteś tam?
- A kogo się spodziewałaś?
- Przestań - powiedziała ze złością.
Drzwi otworzyły się po chwili i w progu stanął Cave
naugh. Ścierał ręcznikiem z policzków resztki mydła do go
lenia. Widać było, że zdążył się już zadomowić i czuje się
swobodnie. Może nawet zbyt swobodnie, pomyślała z iryta
cją Kimberly. Na widok pełnego dezaprobaty spojrzenia, ja
kim obrzuciła wnętrze łazienki, w jego zielonych oczach po
jawił się wesoły błysk.
CZARODZIEJKA... 61
- Cały problem polega na tym, że nie przywykłaś do
obecności mężczyzny w domu. Albo w ogóle obecności dru
giej osoby. Nie przejmuj się, jestem doskonale wytresowany.
Nie zostawię mokrego ręcznika na podłodze.
- Skończyłeś? - zapytała, zastanawiając się, czy zostało
jeszcze trochę ciepłej wody.
- Prawie.
- To dobrze. Możesz zająć się śniadaniem - poinformo
wała go z triumfalną miną, po czym wypchnęła z łazienki
i sama zajęła jego miejsce. Zanim zamknęła drzwi, zdążyła
jeszcze dostrzec jego ironiczny uśmiech i usłyszeć:
- Jakiś mężczyzna będzie miał pełne ręce roboty, próbu
jąc cię nauczyć sztuki kompromisu.
- Tam, gdzie w grę wchodzi resztka wody na ciepły pry
sznic, nie wierzę w żaden kompromis. Zrób jajecznicę, Cave-
naugh. Lubię, żeby była wysmażona. - Już miała definityw
nie zamknąć drzwi, kiedy coś jej się przypomniało. - A przy
okazji, postanowiłam przyjąć twoje zaproszenie. Na razie na
kilka dni.
Cavenaugh uniósł brwi.
- Nie zamierzasz się już o to kłócić?
- Czy twoja propozycja jest nadal aktualna?
- To nigdy nie była propozycja, Kim - wyjaśnił łagod
nym tonem. - Nazwałbym to raczej poleceniem. Nie mogę tu
z tobą zostać, ponieważ mam masę obowiązków i spraw do
załatwienia. Ciebie też nie mógłbym zostawić samej. Nie po
tym, co się wydarzyło. Dlatego musisz ze mną pojechać. Nie
masz innego wyjścia.
Kimberly przechyliła głowę i zmierzyła go chłodnym
spojrzeniem.
62 CZARODZIEJKA...
- Jeżeli ja mam się nauczyć paru rzeczy dotyczących
korzystania ze wspólnej łazienki, to coś ci powiem: ty musisz
nauczyć się dyplomacji.
- Chodzi o to, że powinienem się nauczyć wydawać roz
kazy w taki sposób, żeby brzmiały jak prośby?
Kimberly nie zamierzała wdawać się w żadne dyskusje
przed poranną filiżanką kawy i w odpowiedzi zatrzasnęła mu
drzwi przed nosem.
Kiedy pół godziny później weszła do kuchni, ubrana,
w czyste dżinsy i beżową bluzkę, powitał ją miły aromat
kawy.
- Nieźle, Cavenaugh, całkiem nieźle. - Spojrzała z apro
batą na jajecznicę, którą właśnie mieszał na patelni. W pie
karniku rumieniły się grzanki.
- Robię, co mogę - mruknął.
Kimberly odpowiedziała mu promiennym uśmiechem.
- Coś mi mówi, że sam zdążyłeś zgłodnieć. Oczywiście
nie narzekam. Nawet sobie nie mogę przypomnieć, kiedy po
raz ostatni ktoś robił mi śniadanie. - Otworzyła lodówkę.
- Co chcesz do jajecznicy?
- Cokolwiek, byle nie pikantny sos.
Kimberly spojrzała na niego z politowaniem.
- Nie wiesz, co tracisz. Ja uwielbiam jajecznicę na ostro.
Wyjęła z lodówki butelkę pieprzowego sosu i postawiła ją
na blacie. Prawdę mówiąc, obecność Dariusa Cavenaugha
zaczynała być całkiem interesująca. Ciekawe, jak by to było
gościć go u siebie w domu przez kilka dni? Kiedy się nachy
liła, by wyjąć serwetki, wzrok jej padł nagle na kopertę od
adwokata. Była otwarta. To sprawka Cavenaugha- nie potra
fił się pohamować, musiał wszystko kontrolować!
CZARODZIEIKA,., 63
- Co to ma znaczyć? - zapytała, ostentacyjnie podnosząc
otwartą kopertę. Jej dobry humor wyparował.
- To raczej ja chciałem cię o to zapytać.
- Otworzyłeś list adresowany do mnie!
Cavenaugh nałożył jajecznicę na talerze, wstawił patelnię
do zlewu, a potem skinął głową bez słowa.
Kimberly patrzyła na niego w niemym osłupieniu. Nie
wydawał się ani trochę zażenowany.
- Otworzyłeś prywatny list!
- Byłem ciekawy, co jest w środku.
- Byłeś ciekawy! Coś podobnego! Kto dał ci takie prawo,
żeby z ciekawości otwierać cudzą korespondencję? - zaata
kowała go z furią.
- Z własnego doświadczenia wiem - zaczął Cavenaugh
ze spokojem - że przesyłki od adwokatów często oznaczają
kłopoty. A ponieważ odniosłem wrażenie, że ciebie to nie
interesuje, pozwoliłem sobie otworzyć kopertę i przeczytać
pismo.
Kimberly osunęła się na krzesło. Ze wzburzenia zabrakło
jej słów.
- Nie przypuszczałam, że stać cię na taką bezczelność
- wykrztusiła w końcu.
Cavenaugh spojrzał na nią z ukosa.
- Kto to są ci Marlandowie, Kim?
- Jak można otwierać cudzą korespondencję! To nie do
wiary. To wbrew prawu - ciągnęła oburzona, nie zwracając
uwagi na jego pytanie.
- Kim - powtórzył z naciskiem - kto to są ci Marlando
wie? Po co wynajęli adwokata, który miał się z tobą skonta
ktować? Dlaczego chcą się z tobą spotkać?
64 CZARODZIEJKA...
- Czy tak samo postępujesz z ludźmi, którzy z tobą mie
szkają i dla ciebie pracują? Bo jeżeli tak, to nie rozumiem, jak
udaje ci się utrzymać pracowników. Dla rodziny musisz być
nie do zniesienia.
- Kim - przerwał jej cierpliwie - odpowiedz na moje
pytania.
- A muszę?
Cavenaugh zaklął pod nosem.
- Musisz, bo jeżeli tego nie zrobisz, sam skontaktuję się
z kancelarią adwokacką i dowiem się, o co chodzi.
- To już jawna groźba i kolejny atak na moją prywatność
- odparła z wściekłością.
- Miejże ty zdrowy rozum. Ja staram się tylko dowie
dzieć, czy nie wpadłaś w prawdziwe kłopoty. Może obecność
człowieka, którego widziałaś za oknem, wiąże się w jakiś
sposób z tamtą sprawą? Może mylimy się, sądząc, że ma to
związek z porwaniem Scotta?
- Mój Boże, nie! - wyrwało się Kimberly. - Zapewniam cię
że państwo Marlandowie nigdy nie umoczyliby swoich wyma-
nikiurowanych rączek w czymś tak wstrętnym jak porwanie.
- Powiedz wreszcie, kim oni są - nalegał Cavenaugh -
i czemu tak bardzo chcą się z tobą skontaktować?
- To rodzice mojego ojca. - Kimberly doszła do wniosku,
że nie warto się dłużej kłócić. A poza tym, czemu właściwie
nie miałaby powiedzieć prawdy?
- Twoi dziadkowie? - zdumiał się Cavenaugh.
- Oficjalnie tak - przyznała obojętnie i zaczęła wyciskać
sos na talerz. - W moim odczuciu nie łączy nas nic prócz
czysto fizycznego pokrewieństwa. Szczerze mówiąc, nigdy
w życiu ich nie widziałam.
CZARODZIEJKA... 65
- Sądząc po tym liście, im naprawdę zależy na spotkaniu
z tobą.
- Jest już trochę za późno, żeby odgrywać rolę kochają
cych dziadków.
- Powiesz mi, co się stało? - cicho zapytał Cavenaugh.
- Śniadanie to nie jest stosowna pora, żeby ekshumować
rodzinne upiory - prychnęła Kimberly.
- O ile wiem, na coś takiego żadna pora nie jest stosowna.
Więc równie dobrze może być i śniadanie - odparł sucho.
Coś w tonie Cavenaugha zaintrygowało Kimberly. Spoj
rzała na niego z uwagą. Może próbuje dać do zrozumienia, że
wpadł na trop jej sekretów? Ale ona nie miała zamiaru nicze
go mu ułatwiać. Niech najpierw on zdradzi swoje tajemnice.
Dlaczego, na przykład, swoją przeszłość zbywa półsłówka
mi? Co on takiego powiedział ubiegłej nocy? Że nie zawsze
trudnił się wyrobem win?
- Odpowiedz mi, Kim. - Spokojny głos Cavenaugha
przerwał jej rozmyślania.
- To krótka i ponura historia. Z twoim pochodzeniem,
pewnie łatwiej przyjdzie ci ich zrozumieć. Mój ojciec był ich
jedynym synem i spadkobiercą. Marlandowie mają liczne
nieruchomości w Pasadenie, a także prowadzą rozległe inte
resy w całej Kalifornii. To bardzo szacowna rodzina, dumna
ze swojego pochodzenia i niebywale zamożna. Mój ojciec
został wychowany na godnego spadkobiercę nazwiska i for
tuny. O ile wiem, był doskonale przygotowany do tej roli.
Ukończył najlepsze prywatne szkoły. Miał wszystko, co tyl
ko można kupić za pieniądze. Aż tu nagle, któregoś dnia, ten
wspaniały syn, chluba i nadzieja rodu, popełnił niewybaczal
ny błąd. Zakochał się w mojej matce.
66 CZARODZIEJKA...
- Poczekaj, niech zgadnę - przerwał jej Cavenaugh. -
Twoja matka nie była z dość dobrej rodziny, tak?
- Moja matka była przepracowaną, źle opłacaną pielęg
niarką. I do tego nie miała nikogo. Była sierotą. Poznała ojca,
gdy zgłosił się do szpitala na jakiś drobny zabieg. Wiesz, co
się mówi o mężczyznach, którzy zakochują się w swoich pie
lęgniarkach?
- Nie, nie mam pojęcia.
- Zauroczenie zazwyczaj mija, kiedy mężczyzna wycho
dzi ze szpitala. W przypadku mojego ojca tak się nie stało.
Czując, że nigdy nie dostanie zgody rodziców na ślub z moją
matką, uciekł z nią którejś upojnej nocy do Las Vegas.
- Z nadzieją, że rodzice, postawieni wobec faktów doko
nanych, jakoś się z tym pogodzą, tak?
- Aha. - Kimberly skinęła głową. - Nie wszystko jednak
ułożyło się po jego myśli. Marlandowie wpadli w szał i zażą
dali, by natychmiast się rozwiódł. Przypuszczam, że mój
ojciec przez jakiś czas się opierał, ale oni nie przestawali go
urabiać, wypominając mu jego zobowiązania względem ro
dzinnych tradycji. A na koniec odcięli pieniądze. Wkrótce
potem moi rodzice się rozeszli.
- Czy po twoim urodzeniu coś się zmieniło?
- Absolutnie nic. Nie było żadnych kontaktów z Marlan-
dami.
- Nie nosisz nawet nazwiska ojca?
- Nie. Przyjęłam nazwisko matki.
- Scott mówił mi, że twoja matka umarła parę lat temu.
- Głos Cavenaugha zabrzmiał łagodnie.
- Zginęła w wypadku samochodowym na autostradzie
koło Los Angeles - powiedziała Kimberly głucho.
CZARODZIEJKA... 67
Przez chwilę przeżuwał w milczeniu grzankę. Kimberly
myślała, że ten temat został już zamknięty, ale on po chwili
zapytał:
- Dlaczego Marlandowie chcą się z tobą skontaktować po
tylu latach?
Kimberly pozwoliła sobie na złośliwy uśmieszek.
- Ponieważ ich dobrze urodzony syn i spadkobierca, mój
ojciec, nie miał już więcej dzieci. Ożenił się po raz drugi, i to
zgodnie z ich oczekiwaniami, ale jego żona okazała się bez
płodna. Utonął parę lat po śmierci mojej matki. Wiem to
z listu od adwokatów. - Mówiąc to, przypomniała sobie doj
mujące uczucie żalu, jakiego, ku swemu zdziwieniu, doznała
na wieść o śmierci ojca, którego przecież nigdy nie znała.
- Więc teraz ci Marlandowie nie mają nikogo prócz cie
bie, tak?
- Oni mnie nie mają - poprawiła Kimberly. - Nawarzyli
sobie piwa dwadzieścia osiem lat temu i teraz muszą je sami
wypić. Wybrali nazwisko i pieniądze, więc niech się nimi
teraz udławią. Nigdy im nie wybaczę tego, jak postąpili z mo
ją matką.
- Ich adwokat sugeruje w liście, że jeśli zgodzisz się spot
kać z Marlandami, otrzymasz poważny zapis w testamencie.
- Nie potrzebuję ich pieniędzy.
- A gdzie poczucie więzi rodzinnej? - zapytał z wyrzu
tem Cavenaugh. - Przecież jesteś teraz samotna, podobnie
jak twoi dziadkowie.
- Nigdy nie byłam szczególną zwolenniczką pielęgno
wania rodzinnych tradycji - sucho odparła Kimberly. - A już
zwłaszcza po tym, jak w imię tych tradycji skrzywdzono
moją matkę.
68 CZARODZIEJKA...
- Czy to dlatego szukasz mężczyzny, który byłby równie
jak ty wolny od wszelkich zobowiązań rodzinnych?
- Piątka za przenikliwość - odparła nie bez ironii. - Jeże
li kiedykolwiek zdecyduję się na małżeństwo, to tylko z czło
wiekiem, na którego lojalność będę mogła liczyć w stu pro
centach. Z kimś, kogo nie będę musiała dzielić z cieniami
jego przodków.
- On, oczywiście, będzie musiał posiadać też tę niezwy
kłą umiejętność komunikacji pozawerbalnej, prawda? - do
rzucił Cavenaugh.
- To cię bawi? - zapytała z wyrzutem.
- Myślę, że żyjesz w świecie iluzji. Szukasz mężczyzny
znikąd, który nie miałby nikogo prócz ciebie, a na dodatek
myślał w taki sam sposób jak ty.
- Jeżeli nawet to iluzja, to dosyć miła - odparła, wzrusza
jąc ramionami.
- Mogłabyś polubić również i prawdziwy świat - zasuge
rował Cavenaugh.
- Nie ma mowy.
- Skąd ta pewność, że nie nadejdzie czas, kiedy za
pragniesz mężczyzny z krwi i kości zamiast papierowego bo
hatera?
- Może i zapragnę, ale nigdy na stałe - mruknęła Kim-
barly. - Podaj mi dżem.
- Czy dajesz mi w ten sposób do zrozumienia, że chcesz
zmienić temat? - Cavenaugh wręczył jej słoik dżemu truska
wkowego.
- Twoja domyślność mnie zdumiewa. - Obdarzyła go
promiennym uśmiechem.
- Mam jeszcze kilka innych umiejętności, ale w tobie jest
CZARODZIEIKA... 69
tyle uprzedzeń do mężczyzn z mojej sfery, że pewnie nie
będziesz chciała się o nich przekonać.
- Jeżeli mówisz o twoim wczorajszym przyjeździe...
Cavenaugh niecierpliwie potrząsnął głową.
- Wczoraj nie było mowy o żadnej telepatii. Zestawiłem
po prostu kilka faktów i doszedłem do wniosku, że to ty
musiałaś telefonować. A ponieważ i tak wybierałem się
w najbliższym czasie na wybrzeże, żeby się z tobą zobaczyć,
postanowiłem zrobić to od razu. Nie, Kim, nie mówię o żad
nych nadnaturalnych umiejętnościach. Mówię o rzeczach
bardziej konkretnych. Chciałbym ci na przykład udowodnić,
że potrafię zadowolić cię w łóżku. Daj mi tę szansę.
Kimberly jednym haustem dokończyła kawę i hałaśliwie
odstawiła filiżankę.
- Jeżeli sobie wyobrażasz, że pójdę z tobą do łóżka
w zamian za opiekę, to możesz od razu wyjść. Sama sobie
poradzę.
- Kiedy zechcę się z tobą przespać, moja ty czarowni
co, będzie to na moich warunkach, a nie na twoich - od
parł Cavenaugh ze złością. - I mogę cię zapewnić - ciągnął
- że moje warunki nie oznaczają seksu w zamian za opie
kę. Nie jesteś jedyną osobą, która ma pewne żelazne za
sady dotyczące układu między dwojgiem ludzi. Za kogo
ty mnie masz?! Jeżeli zechcę, mogę być bardzo hojny,
ale nigdy nie będę próbował kupić kobiety - czy to za pienią
dze, czy za obietnicę opieki. Mam nadzieję, że się dobrze
rozumiemy.
Kimberly zamyśliła się na chwilę.
- Nie chciałam cię urazić - powiedziała w końcu. I na
prawdę tak myślała. Nie miała ochoty na kłótnię. Cavenaugh
70 CZARODZIEJKA...
zdenerwował ją apodyktycznym tonem i narzucaniem swojej
woli.
- Miło mi to słyszeć - rzekł z ironią, sięgając po dzbanek
do kawy, po czym dodał: - Może jednak komunikujemy się
na tej samej, metafizycznej fali. A przynajmniej wydaje mi
się, że rozumiesz mnie na tyle dobrze, by wiedzieć, kiedy
spuścić z tonu.
ROZDZIAŁ 4
Imponująca, rozległa posiadłość Cavenaughow wraz z ota
czającymi ją winnicami mogłaby posłużyć jako wizytówka
Napa Valley. Wśród łagodnych, ciągnących się niemal po
horyzont, porośniętych winoroślą wzgórz skryła się rodowa
siedziba wraz z licznymi przyległymi zabudowaniami. Kim-
berly siedziała obok Cavenaugha w jego eleganckim jagu
arze. Zjechali właśnie z głównej szosy i mknęli teraz, pośród
winnic, zadrzewioną aleją w kierunku domu. W miarę jak się
do niego zbliżali, rosło jej zdenerwowanie.
- Mam wrażenie, jakby nic się tu nie zmieniło od stu lat
- odezwała się w końcu, patrząc na dwa największe budynki,
wzniesione w stylu kolonialnym.
- Posiadłość nie jest aż taka stara - roześmiał się Cave-
naugh, po czym wyjaśnił: - Mój ojciec założył tę winni
cę i postawił budynki gospodarcze w latach sześćdziesią
tych. Jest otwarta dla zwiedzających przez trzy dni w tygo
dniu. Budowę domu zakończyłem dopiero dwa lata temu.
To tyle, jeżeli chodzi o niezbyt starożytną historię naszej ro
dziny.
72 CZARODZIEJKA...
- Ale twoja rodzina miała winnice w Kalifornii od kilku
pokoleń, prawda?
- Różnie to bywało - odparł wymijająco Darius.
- Wszystko wskazuje na to, że teraz znakomicie wam się
powodzi - stwierdziła, patrząc na rozciągające się wokół do
rodne winnice.
Cavenaugh uśmiechnął się z satysfakcją.
- O, tak, chyba tak.
Rezydencja Cavenaughow położona była na wzgórzu, nad,
budynkiem winiarni. Przed obcymi chroniły ją kuta brama
i niski, kamienny mur.
- Zainstalowałem elektroniczny system alarmowy
wzdłuż całego ogrodzenia - wyjaśnił Darius, otwierając bra
mę pilotem. - Nikt się tu nie dostanie bez wiedzy Starke'a.
- Kto to jest Starke?
- Mój przyjaciel. Zajmuje się systemami alarmowymi.
Musieliśmy je założyć z powodu turystów. A po przygodzie
Scotta zaostrzyliśmy kontrolę. - Cavenaugh zatrzymał wóz
na podjeździe przed domem i spojrzał z powagą na Kimberly.
- Na terenie posiadłości będziesz w stu procentach bezpiecz
na, ale proszę cię, żebyś nie wychodziła poza to ogrodzenie
bez osoby towarzyszącej. Czy to jasne?
Kimberly, nie wysiadając z samochodu, rozejrzała się nie
pewnie po okolicy, która miała stać się jej więzieniem, i za
częła się zastanawiać, w co się właściwie wpakowała.
Nie miała przy tym pewności, jak powinna zareagować
na polecenia Cavenaugha. Dlatego z pewną ulgą spostrzegła,
że główne drzwi rezydencji otworzyły się i wybiegł z nich
Scott.
- Wujku Dare, wujku Dare, przywiozłeś ją! Wiedziałem,
CZAR0DZ1EIKA... 73
że ją przywieziesz! - W oknie wozu ukazała się rozradowana
twarzyczka chłopca. Popatrzył na wuja, a potem na Kimber-
ly. - Dzień dobry - powiedział ciszej, jakby onieśmielony.
- Czy mnie pamiętasz?
Kimberly uśmiechnęła się.
- Możesz mi nie wierzyć, Scott, ale nigdy cię nie za
pomnę!
- Kim zostanie z nami przez jakiś czas - wyjaśnił Ca-
venaugh. Otworzył drzwi jaguara i pogładził chłopca po
głowie.
- Ale fajnie! Będę mógł jej pokazać moją nową kolejkę!
Tak się cieszę, że z nim przyjechałaś! Mówiłem Dare'owi,
żeby bez ciebie nie wracał!
Nie czekając, aż Cavenaugh otworzy jej drzwi, Kimberly
sama wysiadła z jaguara. Nagle jakiś nowy głos przerwał
podnieconą paplaninę Scotta. Podniosła wzrok i zobaczyła
atrakcyjną, czarnowłosą kobietę o zielonych oczach Cave-
naughów, która szła ku nim od wejścia.
- Julia? - Kimberly nie miała najmniejszych wątpli
wości, kto to. Wyciągnęła uprzejmie rękę do siostry Dariusa.
- Tak bardzo chciałam cię poznać już od chwili, kiedy
Dare przywiózł Scotta do domu i opowiedział nam, co się
zdarzyło - zapewniła gorąco Julia. - Jestem pewna, że po
wiedział ci, jak bardzo jesteśmy wdzięczni za to, co dla nas
zrobiłaś. Jestem taka szczęśliwa, że udało mu się namówić
cię, żebyś nas odwiedziła.
- Bardzo dziękuję - powiedziała niepewnie Kimberly.
Zaczęła się zastanawiać, czy będzie tu równie mile widzia
na, kiedy wszyscy domownicy odkryją, że przyjechała na
czas nieokreślony. Ale zanim zdążyła powiedzieć coś jeszcze
74 CZARODZIEJKA,..
tej ładnej, młodej kobiecie, która była matką Scotta, na szczy
cie schodów pojawił się mężczyzna.
- Cześć, Starke. - Cavenaugh skinął głową w jego stronę.
- Chciałbym, żebyś poznał Kimberly Sawyer. Musimy się nią
zaopiekować przez jakiś czas.
Mężczyzna zszedł powoli po schodach. Kimberly uśmie
chnęła się uprzejmie, choć nie przyszło jej to łatwo. Starke
wyglądał przerażająco. Miał toporne rysy, zaciętą, ponurą
twarz, na której chyba nigdy nie pojawiał się uśmiech, a
w jego małych, świdrujących oczkach czaiła się groźba.
Skąd, na Boga, Cavenaugh wytrzasnął takiego typa?
- W samą porę pani tu przyjechała, panno Sawyer - ode
zwał się chropawym, grubym głosem, chyląc głowę w ukło
nie. - Cavenaugh pani potrzebuje.
Zanim Kim zdążyła zareagować na tak zaskakującą uwa
gę, Starke odwrócił się i ruszył w stronę domu.
- Nie przejmuj się Starkiem - powiedziała Julia Emery,
prowadząc Kimberly po schodach. - To dziwak, ale zarazem
bardzo dobry człowiek.
- A poza tym, kiedy on tu jest, nikomu obcemu nie uda się
zbliżyć na krok do Scotta - dodał Cavenaugh, który szedł za
nimi, niosąc walizkę Kimberly.
- No właśnie - odezwała się Julia konfidencjonalnym szep
tem. - Biedny Starke wziął sobie bardzo do serca historię z po
rwaniem Scotta. Myślę, że czuł się odpowiedzialny. Tymczasem
nie było w tym jego winy. Scott został uprowadzony w drodze
ze szkoły. Nieopatrznie pozwoliliśmy mu pojechać na rowerze.
Oczywiście teraz nie ma o tym mowy. Starke sam go odwozi
i przywozi.
- Rozumiem - powiedziała Kimberly.
CZARQDZIEIKA... 75
W głębi duszy ucieszyła się, że dziwaczna uwaga Starke'a
przeszła bez echa. Na wszelki wypadek, żeby zmienić temat,
zaczęła z zachwytem mówić na temat domu.
- Co za przepiękny dom, Julio! Wygląda jak zabytkowy
pałacyk!
- Ale na szczęście wyposażony jest we wszystkie nowo
czesne wygody - roześmiała się Julia. - A przy tym jest
w nim mnóstwo miejsca. Zaprowadzę cię na górę, do twojego
pokoju. Został już przygotowany, bo mieliśmy nadzieję, że
Dare jednak cię przekona do złożenia nam wizyty.
Weszły do domu i gdy Julia poprowadziła Kimberly przez
rozległy hol ku krętym, szerokim schodom, z zaplecza wy
łoniła się kolejna postać. Kimberly zaczęła się zastanawiać,
ile jeszcze osób mieszka w tym domu. Nagle poczuła się
osaczona.
- Kim, to jest pani Lawson - zaprezentowała Julia. - Pro
wadzi nam dom. Nie wiem, co byśmy bez niej zrobili. Pani
Lawson, to jest Kimberly Sawyer.
Pulchna, starsza kobieta wyciągnęła rękę z przyja
znym uśmiechem, a w jej szarych oczach zapaliły się wesołe
iskierki.
Kimberly przywitała się, a potem weszły z Julią na piętro.
Kiedy były już w połowie drogi do pokoju, który miała zaj
mować, dwie inne kobiety wyjrzały z zalanego słońcem salo
nu, wydając okrzyki radości.
- Ach, to na pewno Kim! - zawołała pierwsza z nich.
- Tak się cieszę, że mogłaś przyjechać, kochanie! Nazywam
się Milly Cavenaugh i jestem ciotką Dare'a.
Kimberly uśmiechnęła się do czarującej starszej pani, któ
ra szła ku niej, wyciągając ręce. Ciotka Milly miała zielone
76 CZARODZIEJKA...
oczy Cavenaughow - jak Dare i Julia - a jej czarne niegdyś
włosy, upięte w ciężki kok, przyprószyła siwizna. Wysoka
i dobrze zbudowana, miała w sobie wiele dostojeństwa. W jej
wzroku malowało się ożywienie i życzliwa ciekawość. Kim-
berly wiedziała od Dariusa, że Milly owdowiała wiele lat
temu, a od śmierci męża poświęciła się realizacji najrozmait
szych, często fantastycznych projektów.
Kimberly już od pierwszego wejrzenia poczuła, że polubi
starszą panią, podobnie zresztą jak jej towarzyszkę w purpu-,
rowym turbanie i pistacjowozielonej sukni. Przez chwilę
przyglądała się kolorowo ubranej kobiecie, zapewne w tym
samym wieku co Milly. Obie panie bardzo się różniły. Ciotka
Cavenaugha była osobą niezwykle nobliwą i elegancką, nato
miast jej towarzyszka wyglądała na uroczą, roztrzepaną eks-
centryczkę. Doskonały pierwowzór literacki, pomyślała
Kimberly.
- Kim Sawyer, a to Ariel Llewellyn, przyjaciółka mojej
ciotki. - Julia szybko dokonała prezentacji. - Ariel i ciotka
Milly są nierozłączne.
- Nonsens - prychnęła Ariel, entuzjastycznie potrząsając
ręką Kimberly. - Owszem, przyjaźnimy się z Milly i lubimy
wspólnie spędzać czas, ale z pewnością nie jesteśmy nieroz
łączne. Prawda, Milly?
- Tak, to nędzne oszczerstwo - pogodnie przyznała Mil
ly. - Jak długo u nas zostaniesz, kochanie? - zwróciła się do
Kimberly.
- Pewnie kilka dni - odparła Kimberly z zażenowaniem.
Nie miała pojęcia, jak długo będzie w stanie znieść ten
ciągły zamęt. Przyzwyczajona do samotności, już w tej chwi
li czuła, że zaczyna ją ogarniać panika. Jak Cavenaugh mógł
CZARODZIEJKA... 77
wytrzymać w takim tłumie? Ale on przecież dorastał w takich
warunkach. A poza tym czuł się związany z tymi ludźmi.
- Czy to już wszyscy? - zapytała z wahaniem Kimberly,
kiedy siostra Dariusa pociągnęła ją w głąb korytarza.
- Chwilowo tak - uspokoiła ją Julia. - Oczywiście w cią
gu dnia jest tu jeszcze większy ruch. Przychodzą pracownicy
do Dare'a i dostawcy do pani Lawson. No i koledzy do Scot
ta. A Milly i Ariel uwielbiają wydawać herbatki, więc często
podejmują gości.
- Jasno z tego wynika, że bywają u was prawdziwe tłumy
- stwierdziła Kimberly.
- Ani się obejrzysz, jak się przyzwyczaisz.
- Och - westchnęła tylko Kimberly, kiedy Julia wprowa
dziła ją do ciepłego, słonecznego pokoju, z którego roztaczał
się piękny widok na winnicę. Przeszła przez pokój i wyjrzała
przez okno.
- Mam nadzieję, że będzie ci się tu dobrze mieszkało - po
wiedziała Julia. - Dare za chwilę przyniesie twoją walizkę. Te
raz jest zajęty. Rozmawia ze Starkiem w swoim gabinecie.
Dopiero wtedy Kimberly zauważyła, że Cavenaugh nie
poszedł za nimi na górę.
- Nic nie szkodzi. Przecież nie ma pośpiechu. Muszę
jeszcze tylko przynieść z samochodu moją maszynę do pisa
nia i neseser.
- Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Starke się wszystkim
zajmie - zapewniła Julia z uśmiechem. - Wierz mi, że napra
wdę cieszymy się z twojego przyjazdu. Nigdy nie zdołamy ci
się odwdzięczyć za to, co dla nas zrobiłaś.
- Błagam, nie mówmy już o tym - zwróciła się do niej
Kimberly. - To naprawdę nic wielkiego.
78 CZARODZIEJKA...
- Nie zrozumiesz tego, bo nie masz dzieci. Gdyby to twój
synek został porwany... - Głos Julii załamał się. - Nie masz
pojęcia, co przeżywałam przez te kilka dni. To był istny
koszmar! Kiedy przyszedł list z żądaniem okupu, kompletnie
się załamałam. Do tamtego momentu wmawiałam sobie, że
porywacz to najprawdopodobniej ojciec Scotta. A Tony prze
cież nie skrzywdziłby własnego syna. Gdy dostaliśmy ten
list, zrozumieliśmy, że to jednak prawdziwe porwanie.
- Podejrzewałaś ojca Scotta? - zdumiała się Kimberly, do
której dopiero po chwili dotarł sens tej informacji. - Ach,
rozumiem. Chodzi o opiekę nad dzieckiem, tak?
- Niezupełnie - odparła Julia cierpkim tonem. - Ostatnią
rzeczą, na jakiej Tony'emu zależy, to obarczać się dzieckiem.
Kiedy zaszłam w ciążę, był wściekły. Ale był też wściekły,
kiedy stąd wyjeżdżał.
- Rozwiódł się z tobą?
- Nie z własnej woli. - Julia zacisnęła usta. - Nie miał
najmniejszej ochoty rozwodzić się z fortuną Cavenaughow.
Dare wyprowadził go z błędu i poinformował, że to on osobi
ście wszystko kontroluje, i tak naprawdę żadna fortuna nie
istnieje.
Kimberly słuchała tych poufnych informacji z lekkim za
żenowaniem. Nie była wcale pewna, czy ma ochotę poznać te
wszystkie szczegóły dotyczące rodziny Cavenaughow.
- Rozumiem - powiedziała niepewnym tonem, a Julia
ciągnęła:
- Mój ojciec ogłosił upadłość trzy lata temu. Wkrótce
potem oboje rodzice zginęli w katastrofie lotniczej, kiedy
wracali z Tahoe. Parę miesięcy później zjawił się Dare i ura
tował nie tylko winnicę, ale i nas wszystkich.
CZAR0DZ1EHCA... 79
- A skąd on przyjechał? - zainteresowała się Kimberly.
Do tej pory sądziła, że Cavenaugh zawsze mieszkał w Napa
Valley.
- Prowadził własną firmę, spółkę importowo-eksportową
z centralą w San Diego. Dużo podróżował w sprawach służ
bowych, więc widywaliśmy go bardzo rzadko. A kiedy się
znowu pojawił, był człowiekiem sukcesu. Zgromadził przez
te lata kapitał, dzięki któremu udało się odnowić winnice
Cavenaughow. Wyprostował też ścieżki mojego życia i po
prostu odprawił Tony'ego.
Kimberly spojrzała na nią z uwagą.
- Kochałaś męża?
- Kiedy wyjeżdżał, byłam więcej niż szczęśliwa, że mogę
się go pozbyć - przyznała Julia ze spokojem. - Wykorzysty
wał mnie przez całe lata, spodziewając się, że odziedziczy
pieniądze po moim ojcu. A ja przez cały ten czas myślałam,
że mu na mnie zależy. Tak perfidnie mną manipulował. Do
piero Dare go przejrzał. Dare i Starke doskonale znają się na
ludziach - dorzuciła Julia. - Pracują razem od lat i potrafią
instynktownie rozpoznać ludzi tego pokroju co Tony Emery.
To było traumatyczne przeżycie, ale cieszę się, że mam to już
za sobą.
Kimberly pomyślała o nieobecnym Tonym i zadała sobie
pytanie, co tak naprawdę zaszło. Przyszło jej na myśl, że być
może Tony Emery znalazł się w podobnej sytauacji jak przed
laty jej matka. To niewykluczone, że Darius, obecnie głowa
rodu, pozbył się tego człowieka, ponieważ uważał go za nędzne
go żigolaka, niegodnego przynależeć do czcigodnej rodziny
Cavenaughow.
Mimo świadomości, że Cavenaugh potrafi być bezlitosny,
80 CZARODZIEJKA...
instynktownie czuła, że musiały istnieć jakieś poważne przy
czyny, dla których pozbył się szwagra. Darius Cavenaugh nie
zrobiłby czegoś podobnego bez powodu. Nawet Julia wyda
wała się zadowolona z takiego obrotu spraw.
Pozostała część popołudnia minęła w zamęcie, który był
absolutną nowością dla kogoś, kto jak Kimberly przywykł do
życia w samotności. Musiała pójść i obejrzeć wspaniałą ko
lejkę Scotta, przedstawiono jej narzeczonego Julii, Marka
Taylora, właściciela niewielkiej winnicy w sąsiedztwie, Mil-
ly i Ariel oprowadziły ją po ogrodzie, a na domiar wszystkie
go wciąż pojawiały się jakieś nowe, nie znane jej twarze. Po
domu kręcili się też pracownicy Cavenaugha, którzy mieli do
szefa dziesiątki najrozmaitszych spraw.
Dariusa zobaczyła dopiero wieczorem, przy kolacji. Była
już wtedy tak zmęczona, że nie starczyło jej sił nawet na
uprzejmą konwersację. Ariel Llewellyn została na kolacji,
podobnie jak Mark Taylor. Mały Scott, niezwykle podnieco
ny, zdominował całe towarzystwo. Kiedy wreszcie pani
Lawson uprzątnęła ze stołu resztki deseru, Kimberly kręciło
się w głowie jak od długiej jazdy na karuzeli. Miała wrażenie,
że w tym domu panuje nieustanny ruch i harmider.
Nie mówiąc już o tym, że nie podawano do posiłku pikan
tnego sosu. Coś okropnego!
Po kolacji, wymawiając się bólem głowy, zamierzała opuścić
towarzystwo. Musiała jednak zaczekać, aż Ariel zaparzy jej
ziołową herbatkę, i uważnie wysłuchać instrukcji, jak należy
ją pić.
Kiedy wreszcie zamknęła za sobą drzwi, doznała niewy-
słowionej ulgi. Przyszło jej nawet na myśl, że w tym momen
cie wolałaby zobaczyć kilka zakapturzonych postaci ze szty-
CZARODZIEJKA...
81
letami, jeżeli w zamian mogłaby pobyć przez chwilę sama
- no, co najwyżej z butelką ulubionego sosu.
Włożyła wygodną trykotową koszulkę i wyciągnęła się na
łóżku, popijając ziółka, które miały uleczyć jej migrenę. Na
par miał gorzki, nieprzyjemny smak, ale z jakichś względów
czuła się zobowiązana wypić go do końca. W końcu Ariel tak
bardzo chciała jej pomóc. Nagłe pukanie tak przestraszyło
Kim, że omal nie wylała resztek herbaty na pościel.
Nałożyła szlafrok i z westchnieniem podeszła do drzwi,
spodziewając się Scotta albo Julii. Ale, ku jej zdumieniu,
w progu stanął Cavenaugh.
- Mam nadzieję, że jakoś przeżyłaś dzisiejszy dzień - po
wiedział z lekkim uśmiechem.
Nie czekając na zaproszenie, wszedł do pokoju i badaw
czym wzrokiem obrzucił jej postać.
Kimberly wzięła głęboki oddech i ostrożnie dobierając
słowa, powiedziała:
- Posłuchaj, Cavenaugh, nie jestem przyzwyczajona do
takich tłumów i takiego zamętu.
- Wiem. Jak myślisz, co czułem, kiedy przyjechałem tu
dwa lata temu? Na początku zdawało mi się, że zwariuję.
Kimberly aż zamrugała oczami ze zdumienia.
- Naprawdę?
- Mogę ci tylko powiedzieć na pociechę, że szybko się
przyzwyczaisz.
- To samo twierdzi Julia - przyznała z uśmiechem Kim
berly.
- Prawdę mówiąc, nie mogę się już doczekać dnia, w którym
Julia wyjdzie za Marka Taylora i przeprowadzi się do niego,
razem ze Scottem - powiedział Cavenaugh. - Na szczęście cio-
82 CZARODZIEJKA...
cia Milly i ta zwariowana Ariel wyjeżdżają dość często i wte
dy nie ma ich przez parę dni. Zapewniam cię, że z radością
płacę rachunki za te ich eskapady. - Zawahał się, a potem
dodał: - Będę z tobą szczery aż do bólu. Tak naprawdę nigdy
nie ma tu spokoju. Już samo to, że prowadzę na miejscu
interesy, sprawia, że wszystko jest w ciągłym ruchu, jak w
młynie.
- Mogę to sobie wyobrazić. - Kimberly odniosła dziwne
wrażenie, że Cavenaugh chce jej powiedzieć coś innego, coś
bardzo ważnego, ale była zbyt zmęczona, żeby sobie łamać tym
głowę.
Przeszedł przez pokój i jakby od niechcenia sprawdził
okiennice.
- Musisz czuć się zmęczona.
- I to bardzo - podkreśliła. - Scott podobno zaplanował
mi cały jutrzejszy dzień. Muszę się do tego przygotować.
Cavenaugh przestał krążyć po pokoju i zatrzymał się
przed Kimberly.
- Wiesz chyba, że wszyscy w rodzinie uważają, że my ze
sobą sypiamy?
- Co?!
Cavenaugh pokiwał głową.
- Obawiam się, że tak właśnie myślą. Oczywiście po
za Scottem, który jeszcze nie zastanawia się nad takimi spra
wami.
- Ale., ja... ty... przecież my się ledwo znamy! - wybu-
chnęła Kimberly. - Jak ktoś może tak myśleć... - Z oburze
nia zabrakło jej słów.
- Cóż, wszyscy wiedzieli, że chciałem się znowu z tobą
zobaczyć. Nie robiłem z tego żadnej tajemnicy. W ostatnich
CZARODZIEJKA.,. 83
czasach wyjeżdżałem kilkakrotnie w interesach i podejrze
wam, że domownicy wyjazdy te tłumaczyli sobie nieco bar
dziej romantycznie. A ponieważ wiedzą, że ubiegłą noc spę
dziliśmy pod jednym dachem, mają wszelkie prawo podej
rzewać, że ze sobą sypiamy. Uznałem za stosowne uprzedzić
cię o tym.
- Ach, dzięki - prychnęła z furią Kimberly. - Czy wie
działeś, że tak się rzeczy mają, kiedy po mnie jechałeś?
Cavenaugh nawet nie raczył odpowiedzieć na jej pytanie.
- Nie przejmuj się tak, Kim. Odpocznij sobie. Odpręż się.
Czy to aż takie straszne? Przecież cała rodzina pragnie, że
bym się wreszcie ożenił. Co ci przeszkadza, że sobie poma
rzą. To całkiem nieszkodliwe.
- Nieszkodliwe? Zależy dla kogo. Nie chcę wyjść na
idiotkę.
Cavenaugh zacisnął usta, a w jego oczach zapłonął gniew.
- Czemu miałabyś wyjść na idiotkę?
- A jak inaczej można określić kobietę, która sypia z bo
gatym facetem, licząc na to, że on się z nią w końcu ożeni?
- Przecież ty nie chcesz wyjść za mąż za kogoś takiego
jak ja, prawda? - Cavenaugh podszedł do Kimberly i ujął
w dłonie jej twarz, wykrzywioną z irytacji.
- Podobnie jak ty nie chciałbyś się ożenić z kimś takim
jak ja - odcięła się Kimberly. - Ale w tej sytuacji to ja wyjdę
na idiotkę, nie ty.
- Bo jesteś kobietą?
- Wątpię, czy płeć ma tu coś do rzeczy. W końcu sam fakt
bycia mężczyzną w niczym nie pomógł byłemu mężowi Julii.
To raczej kwestia pieniędzy, władzy i pychy. A ty to wszy
stko masz, prawda?
84 CZARODZIEJKA...
Cavenaugh puścił ją i wsunął ręce do kieszeni.
- Co wiesz o mężu mojej siostry?
- W sumie niewiele. Julia powiedziała mi tylko tyle, że
wyrzuciłeś go parę lat temu. - Kimberly nie miała ochoty
rozmawiać na ten temat. W końcu to ich rodzinne sprawy.
- Tony Emery całymi latami oszukiwał moją siostrę.
Ani ona, ani Scott w ogóle go nie obchodzili. Poza tym,
oszukiwał także mojego ojca, który z dobrego serca dał mu
pracę w księgowości. Był nędznym oszustem i kiedy się zo
rientował, że to ja kontroluję rodzinne finanse, wyjechał bar
dziej niż chętnie. Wiedział, że nie będę go sponsorować, tak
jak mój ojciec.
- Rozumiem - powiedziała sucho Kimberly, patrząc
w bok, żeby uniknąć jego palącego wzroku.
- Naprawdę? Wątpię. Pewnie myślisz sobie, że biedny
Tony znalazł się w takim samym położeniu jak twoja matka,
kiedy przyszło jej stawić czoło rodzinie męża. Nic bardziej
błędnego. Zapewniłbym Emery'emu pracę i dostatnią przy
szłość, gdybym bodaj przez sekundę wierzył, że zależy mu na
Julii i dziecku. Niestety, wiem, że tak nie było.
- Więc się go pozbyłeś.
- Jak ci już mówiłem, łatwo dał się namówić na wyjazd
- odparł Cavenaugh. - Kim, nie ma żadnego podobieństwa
między przypadkiem Emery'ego a historią twojej matki.
- Masz rację - przyznała z nienaturalnym ożywieniem.
- No cóż, robi się późno. Nawet jeżeli twoja rodzina podej
rzewa, że od czasu do czasu ze sobą sypiamy, to na pewno nie
oczekują, że odbędzie się to pod tym dachem, i to w dzień
mojego przyjazdu. Nie musisz tu dłużej siedzieć tylko dla
zachowania pozorów!
CZARODZIEJKA... 85
- Może o tym nie wiesz, ale czasami potrafisz być bardzo
uszczypliwa, moja mała wiedźmo.
- Tylko kiedy czuję się zagrożona.
- Chcesz mi powiedzieć, że teraz czujesz się zagrożona?
- zapytał z przejęciem, o które nigdy by go nie podejrzewała.
- Tak.
- Kim, wszystko będzie dobrze. Jesteś tu bezpieczna.
Mogę za to ręczyć.
Powiedział to z takim przekonaniem, że Kimberly skinęła
w milczeniu głową. Owszem, będzie tu bezpieczna, jeżeli
chodzi o ludzi ze sztyletami, ale nikt nie potrafi zagwaranto
wać jej ochrony przed Dariusem Cavenaughem. Oboje o tym
wiedzieli. Ich oczy spotkały się w niemym porozumieniu
i Kimberly była gotowa przysiąc, że potrafią czytać nawza
jem we własnych myślach.
Wreszcie Cavenaugh pokręcił głową.
- Jeżeli chodzi o nas, niczego nie mogę obiecać, Kim.
Mogę ci tylko zapewnić ochronę przed innymi.
Po tych słowach wyszedł, zamykając za sobą drzwi, zanim
Kimberly zdobyła się na jakąś ciętą odpowiedź.
Minęły dwa dni. Cavenaugh stał przy oknie w swoim
gabinecie. Patrzył, jak Kimberly wymyka się z domu i zmie
rza do ogrodu. Dwa czy trzy razy obejrzała się przez ramię, a
w słońcu jej włosy zalśniły jak bursztyn. Wiedział, że chciała
się upewnić, czy ktoś za nią nie idzie.
Kiedy znalazła się na drugim końcu ogrodu, otworzyła
furtkę i wyszła na zewnątrz.
W tym momencie Cavenaugh uświadomił sobie, że Kim
berly próbuje uciec. Dwa dni ciągłej - cóż że życzliwej - ku-
86
CZARODZIEJKA...
rateli doprowadziły ją wreszcie do ostateczności. Był świad
kiem, jak dzielnie próbowała radzić sobie z przesadną go
ścinnością Julii, z zaborczością Scotta, który chciał ją mieć
tylko dla siebie, z zaproszeniami ciotki Milly i Ariel na her
batki, połączone z czytaniem z fusów, i tak dalej, i tak dalej.
A jakby tego nie dość, wszyscy pracownicy posiadłości, po
cząwszy od pani Lawson, a skończywszy na ogrodniku, ży
wo interesowali się jej osobą, wiedząc, że wyrwała Scotta
z rąk porywaczy.
I wszyscy ci ludzie sądzili, że bez trudu potrafią odgadnąć
rolę, którą miała odegrać w życiu Dariusa Cavenaugha.
Z zaciśniętymi zębami patrzył w ślad za uciekinierką.
Kimberly szybkim krokiem zbliżała się do kamiennego muru,
za który nie powinna wychodzić bez eskorty.
Cavenaugh odniósł wrażenie, że tym razem Kimberly za
mierza złamać jego nakazy. Tak bardzo była spragniona ciszy
i odosobnienia, że zdecydowała się przekroczyć mur, byle
tylko zapewnić sobie chwilę samotności.
Spoglądając na kartki rękopisu, które wziął z biurka w po
koju Kimberly parę minut wcześniej, Cavenaugh przemknął
wzrokiem po partii całkiem żywego dialogu i równie żywej
akcji. „Wendeta", kolejna powieść o przygodach Amy Soli
taire, okaże się na pewno jeszcze jednym sukcesem wydaw
niczym.
Szczerze mówiąc, Cavenaugh nawet polubił Amy. Nato
miast Josha Valeriana chętnie utopiłby w jednej z olbrzymich
kadzi, przeznaczonych do fermentacji winogron.
Cholernie ciężko jest konkurować z fikcyjną postacią „te
go drugiego". Zwłaszcza kiedy „ten drugi" stanowi uosobie
nie najskrytszych marzeń Kimberly. Właśnie zastanawiał się
CZARODZIEJKA... 87
nad doskonałym wyczuciem czasu Valeriana, zarówno
w sprawach zawodowych, jak i łóżkowych, kiedy do gabine
tu wszedł Starke.
- Ona wyszła z domu, Dare.
- Wiem.
- Mam za nią iść?
- Nie. Ja za nią pójdę i sam ją sprowadzę. Wydaje mi się,
że jest w tej chwili trochę skołowana. - Cavenaugh odwrócił
się od okna i spojrzał na przyjaciela. - Nie mam do niej o to
pretensji, bo jestem w stanie zrozumieć, jak się czuje. Masz
coś nowego w sprawie tego sztyletu?
Starke pokręcił głową.
- Szkoda, że nie dysponujemy bardziej precyzyjnym opi
sem. Cała ta sprawa jest dziwna. Mimo to muszę jeszcze
sprawdzić kilka źródeł. W Kalifornii nie ma aż tylu miejsc,
gdzie można by się zaopatrzyć w srebrne sztylety ręcznej
roboty. Zaczynam odnosić wrażenie, że mamy do czynienia
z jakąś bandą szajbusów.
- Chodzi ci o tych czarowników Scotta?
- Tak. Niestety, policji nie interesuje ten tok rozumowa
nia. Cranston ma swoje własne, bardziej przyziemne teorie.
Chyba będziemy musieli sami pójść tym tropem.
Cavenaugh skinął głową. Obaj ze Starkiem przywykli
chodzić własnymi drogami.
- Masz wystarczającą liczbę ludzi, którzy się tym zajmą?
- Trzech. Ale oni są naprawdę dobrzy - zapewnił Starke.
- W porządku. - Cavenaugh rzucił okiem na ogród. -
Pójdę teraz po naszego gościa.
Starke przyjrzał mu się uważnie.
- Nie spałeś z nią dziś w nocy?
88 CZARODZIEJKA...
Cavenaugh zgromił go wzrokiem.
- Masz mieć oko na cały dom, ale to nie znaczy, że musisz
jednocześnie być podglądaczem!
- Przepraszam. - Starke uniósł szyderczo brwi.
- Za co? - warknął Cavenaugh.
- Za to, że przekroczyłem linię dzielącą pracodawcę i pra
cownika - odparł ze spokojem Starke.
Cavenaugh zaklął i przeczesał palcami włosy.
- Nie wciskaj mi kitu. Dobrze wiesz, że nie jesteś żadnym
pracownikiem.
Posępna twarz Starke'a złagodniała.
- Wiem, Dare. Odkąd ją tu przywiozłeś, jesteś napięty jak
struna. Rzecz nie w tym, że wszyscy wokoło są przekonani,
iż z nią sypiasz. Twój problem polega na tym, że z nią nie
sypiasz.
- Zajmij się lepiej czarownicami i sztyletami, Starke. Ja
nie potrzebuję twoich analiz psychologicznych. - Cavenaugh
wrócił do okna i patrzył, jak Kimberly znika mu z pola wi
dzenia.
Za jego plecami Starke wzruszył ramionami.
- Jak sobie życzysz, szefie.
- A niech cię diabli, Starke. Do czego chcesz mnie dopro
wadzić? Do szału?
- To nie ja. Widziałem cię już parokrotnie w sytuacji,
kiedy cię rozsadzało. Zwróć się raczej do panny Sawyer. Coś
mi mówi, że ona ma na to lekarstwo. Idź do niej i spróbuj
pozbyć się chociaż części tego napięcia. A ponieważ wszyscy
w tym domu są pewni, że z nią sypiasz, czemu nie miałbyś
tego zrobić?
Cavenaugh spojrzał z furią na przyjaciela.
CZARODZIEJKA... 89
- Twoje teorie dotyczące postępowania z kobietą taką jak
Kim wprawiają mnie w osłupienie. - Złożył kartki „Wende
ty" i rzucił je na biurko. - Chcesz się dowiedzieć, czego
kobiety naprawdę szukają w mężczyznach? Masz, poczytaj
sobie.
- Co to jest? - Starke sięgnął po rękopis i rzucił okiem na
gęsto zapisane kartki.
- To fragment książki, nad którą Kim właśnie pracuje.
Zwróć szczególną uwagę na osobę Josha Valeriana.
- Dlaczego? - Starke podniósł wzrok na Cavenaugha.
- Bo to jest ideał Kimberly.
Starke uśmiechnął się jednym ze swoich rzadkich, wil
czych uśmiechów.
- Rozumiem, że nie pasujesz do roli Josha Valeriana.
- Valerianowi udało się osiągnąć pełne porozumienie
z bohaterką książki - stwierdził ponuro Cavenaugh. - Zna jej
myśli i uczucia. A co więcej, doskonale je rozumie.
- No to co? Co w tym niemożliwego? Zawsze byłeś do
bry w rozszyfrowywaniu innych ludzi. Przecież nawet w tej
chwili potrafisz powiedzieć, o czym myśli Kim. Przynaj
mniej w przybliżeniu.
- Tak, ale mały z tego pożytek. - Cavenaugh obszedł
biurko i sięgnął po zamszową kurtkę.
- A niby dlaczego? - zainteresował się Starke.
- Bo nie zawsze się z nią zgadzam.
- A musisz? - Starke spojrzał na przyjaciela z politowa
niem. - Jesteś mężczyzną, a ona jest kobietą. To nawet nie
możliwe, żebyście reagowali w ten sam sposób.
Cavenaugh włożył kurtkę i gorzko się uśmiechnął.
- Wiesz, co ci powiem, Starke. Posiadłeś ten rzadki dar
90 CZARODZIEJKA...
trafiania w sedno. Masz absolutną rację. Czemu miałbym się
zamartwiać, że nie jestem Joshem Valerianem? W końcu Kim
jest dojrzałą kobietą i nie potrzebuje jakiegoś mitycznego
partnera. Ona potrzebuje mężczyzny.
- Czyli ciebie.
- Racja. - Cavenaugh urwał, bo coś zaszeleściło mu pod
ręką. Sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął brązową kopertę z na
drukiem kancelarii adwokackiej w Los Angeles.
- Valerian nie jest jedyną przeszkodą na mojej drodze
- powiedział, wręczając Starke'owi list. - Dowiedz się cze
goś w tej sprawie, dobrze? Będę chciał porozmawiać z jed
nym z tych adwokatów.
- Idziesz po Kim? - zapytał Starke, chowając kopertę.
- Pomyślałem sobie, że spróbuję rozładować trochę tego
napięcia, o którym mówiłeś - odparł Cavenaugh, odwracając
się w stronę drzwi.
- Będziesz na nią wrzeszczał czy zaciągniesz ją do łóżka?
W progu Cavenaugh odwrócił się raz jeszcze.
- Spróbuję jednego i drugiego i zobaczę, która metoda
okaże się bardziej skuteczna.
- Pewnie ta druga - stwierdził z powagą Starke.
Cavenaugh zamknął z trzaskiem drzwi i przeciąwszy hol,
poszedł w stronę wyjścia do ogrodu.
ROZDZIAŁ 5
Była
to najzwyklejsza szopa na narzędzia. Stała na uboczu,
u podnóża wzgórza obrośniętego winoroślą, a przy tym nie
widoczna z okien głównego budynku, oferowała tak bardzo
upragnione odosobnienie. Kim zauważyła ją, kiedy tylko
znalazła się poza murem i natychmiast skierowała tam swoje
kroki. Temperatura tego dnia, zważywszy na porę roku, wy
jątkowo sprzyjała spacerom. Wychodząc z domu, Kimberly
miała na sobie jedynie cienki żakiet, który zdjęła po paru
minutach marszu.
Nareszcie sama, pomyślała z bladym uśmiechem. Pchnęła
drzwi szopy i zajrzała do środka. Owego ranka uświadomiła
sobie, że jeśli nie wymknie się choć na chwilę z zatłoczonego,
gwarnego domu, gotowa powiedzieć albo zrobić coś, czego
będzie potem gorzko żałować.
A przecież, Bóg jej świadkiem, nie chciała ryzykować. Bo
choć ciągły ruch w domu Cavenaugha przyprawiał ją o za
wrót głowy, to jednak szczerze polubiła jego gościnnych
mieszkańców, włącznie z ekscentryczną Ariel, która nie
ustannie wróżyła z fusów, stawiała horoskopy i parzyła zio-
92 CZARODZIEJKA...
łowe herbatki. Ariel wraz z ciotką Milly tworzyły wyjątkowo
malowniczy duet. Ostatnio postanowiły wydać huczne przy
jęcie. Zdołały już uzyskać poparcie Julii, ale kiedy Kimberly
dowiedziała się, że zamierzają prosić ją o aktywny udział
w przedsięwzięciu, wpadła w panikę. Czuła, że jest bliska
obłędu i musi bodaj na chwilę zostać sama.
Wewnątrz szopy panowało miłe ciepło. Kimberly zostawi
ła otwarte drzwi i zaczęła oglądać stare narzędzia i skrzynki.
Przez szczeliny w spękanych, drewnianych ścianach wpadały
złote smugi słońca, rozświetlając mroczne wnętrze. Kimberly
właśnie oglądała starą skórzaną uprząż, zastanawiając się, co
się stało z koniem, który ją nosił, kiedy nagle doznała niemi
łego uczucia, że nie jest sama.
Przypomniała sobie ostrzeżenie Cavenaugha. Rzeczywi
ście, nie powinna oddalać się poza ogrodzony teren. Odwró
ciła się ku drzwiom. Ciemna, masywna sylwetka w obramo
waniu futryny rysowała się na tle nieba. W pierwszej chwili
ogarnęło ją przerażenie. A potem ten ktoś się poruszył.
- To ty! - Kimberly odetchnęła z ulgą. - Mało nie umar
łam ze strachu.
Cavenaugh wciąż stał w progu. Z przerzuconą niedbale
przez ramię zamszową kurtką, w drelichowej koszuli i spod
niach mógłby uchodzić za jednego ze swoich robotników,
gdyby nie władcza aura, jaką wokół siebie roztaczał.
- Może poćwiczymy teraz komunikację pozawerbalną?
- zaproponował z ironią. - No, spróbuj poczytać w moich
myślach, Kim.
Kimberly uśmiechnęła się kwaśno.
- W tej chwili potrafię czytać w twoich myślach jak
w otwartej książce. Jesteś wściekły, bo nie posłuchałam two-
CZARODZIEJKA... 93
ich rozkazów i wyszłam poza obręb muru, prawda? Będziesz
na mnie krzyczał?
- Prawdę mówiąc, należy ci się. Ja nie wydaję poleceń ot tak
sobie. Dobrze wiesz, że chodzi mi o twoje bezpieczeństwo.
- Wiem - przyznała z westchnieniem i powiesiła z po
wrotem uprząż na zardzewiałym haku. - Musisz być dla mnie
bardziej wyrozumiały. Ciężko mi idzie przyjmowanie rozka
zów od kogoś, kto uważa, że zjadł wszystkie rozumy. A teraz,
ulżyj sobie i pokrzycz.
Cavenaugh wszedł do szopy, a jego twarz znalazła się
w smudze światła. Zielone oczy spojrzały na nią ze zrozu
mieniem.
- To i tak nic by nie dało. A poza tym, doskonale wiem,
dlaczego mnie nie posłuchałaś. I wcale nie mam ci tego za
złe. Podejrzewam, że przebywanie w moim domu okazało się
trochę ponad twoje siły.
Kimberly uśmiechnęła się zmieszana.
- Twoja rodzina i ci wszyscy ludzie są naprawdę bardzo
mili, ale...
- Ale czasami doprowadzają cię do szału.
Spojrzała na niego z wdzięcznością.
- Nie jestem przyzwyczajona do życia w dużej rodzinie.
- W ogóle nie jesteś przyzwyczajona do życia w rodzinie,
prawda?
- Chyba tak. Przez wiele lat mieszkałam tylko z mamą,
a potem zupełnie sama.
- I to ci odpowiada?
- Tak.
- Masz dużo swobody - stwierdził i zrobił krok w przód,
żeby lepiej widzieć jej twarz.
94 CZARODZIEJKA...
- Tak.
- Myślisz, że nie wiem, jak to jest, kiedy człowiek nie
musi się martwić o nikogo prócz siebie? Gdy nie musi roz
wiązywać niczyich problemów? Kiedy może robić, co chce?
Kiedy nie musi być na każde zawołanie? I to wszystkich
- począwszy od siostry, a skończywszy na stukniętych przy
jaciółkach starej ciotki?
W tym momencie Kimberly uświadomiła sobie, że nie
tylko ona rozpaczliwie pragnie samotności. Różnica polegała
na tym, że ona przebywała w tym domu tymczasowo. Cave
naugh zaś tkwił w kleszczach obowiązków, które dobrowol
nie zaakceptował. A jako człowiek honoru nie mógł się od
nich uwolnić.
- Ach, Cavenaugh - szepnęła, gładząc go delikatnie po
policzku. - Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak ci ciężko.
- Jej bursztynowe oczy spoglądały na niego z pełnym współ
czucia zrozumieniem.
- Kim - westchnął. Kurtka upadła na podłogę. - Ja...
- Urwał i owładnięty nagłym pragnieniem wyciągnął ręce,
żeby wziąć Kimberly w objęcia.
Doznała wrażenia, że wchłania ją potężny żywioł. Czuła,
jak Cavenaugh tuli ją w ramionach, jak jego dłonie błądzą
niecierpliwie po jej ciele, a usta domagają się pocałunku.
W niemym zaproszeniu rozchyliła wargi. Cavenaugh objął ją
w pasie i przyciągnął jeszcze bliżej i wtedy przekonała się,
jak bardzo jej pragnie. Dzielące ich ubrania nie były w stanie
tego ukryć.
Nagle obudziło się w niej niemal zwierzęce pożądanie.
Przez ostatnie trzy dni wmawiała sobie, że nie zna tego
człowieka na tyle dobrze, żeby myśleć o jakimkolwiek
CZARODZIEJKA... 95
związku. A to, co o nim wiedziała, wystarczyło, by nabrała
pewności, że nie jest to dla niej odpowiedni mężczyzna.
A tymczasem, tego popołudnia, zrozumiała wreszcie, że
wcale tak bardzo się nie różnią. Cavenaugh był uwikłany
w splot okoliczności, jakie ona przez całe życie omijała sze
rokim łukiem, co jednak wcale nie musiało oznaczać, że nie
miał podobnych pragnień. Cavenaugh nigdy nie będzie cał
kiem wolny, ale jego wyrzeczenie zasługiwało na najwyższy
szacunek.
- No i co, potrafisz teraz czytać w moich myślach, Kim?
- zapytał stłumionym głosem, odrywając usta od jej warg.
Jego dłonie wślizgnęły się pod bawełnianą bluzkę Kimberly
i odnalazły klamerkę od stanika, a gdy już ją rozpięły, spo
częły na kształtnych piersiach. - Musisz przecież wiedzieć,
o czym myślę. Pragnę cię, Kim. Pragnę cię od chwili, kiedy
cię po raz pierwszy zobaczyłem. Jesteś mi potrzebna.
- Tak - szepnęła w odpowiedzi na wszystkie jego pyta
nia, te wypowiedziane i te przemilczane - o, tak, Cavenaugh.
- Kim, chodź do mnie, moja droga, i pozwól się kochać.
Tęskniłem za tobą. Nie wiesz nawet, co to za męka mieć cię
pod swoim dachem, ale nie móc wziąć cię do łóżka.
Nagle rozwiały się wszystkie jej wątpliwości. Kimberly
zarzuciła mu ręce na szyję i nie protestowała, kiedy zdjął jej
bluzkę. Rozpięty stanik upadł na ziemię. Na widok jej nagich
piersi Cavenaugh głośno westchnął w zachwycie.
- Są takie jędrne i dojrzałe. - Obwiódł kciukami jej
twardniejące sutki. - Jak moje winogrona. Tak bardzo cię
pragnę, najdroższa.
Kimberly zamknęła oczy i dała się ponieść fali namiętno
ści. Jak przez mgłę dotarło do niej, że Cavenaugh kładzie ją
96
CZARODZIEJKA...
na ziemię. Rozłożył zamszową kurtkę i delikatnie ułożył na
niej Kimberly. A potem położył się obok niej i zaczął rozpi
nać suwak jej dżinsów.
- Jesteśmy tu sami - wyszeptał. - Tylko ty i ja. To cu
downe. I ty też jesteś cudowna.
Uśmiechnęła się do niego i posłała mu promienne spojrze
nie zza półprzymkniętych powiek.
- Nie myślałam, że to może się stać...
- Zdaj się na mnie, Kim. Ja się tobą zaopiekuję. Chcę
tylko twojego dobra. Przysięgam. - Jednym zręcznym ru
chem zsunął jej z bioder spodnie razem z majteczkami.
W chwilę później była już naga, a całe jej ciało płonęło.
Drżącymi palcami zaczęła mu rozpinać koszulę, a kiedy
go rozbierała, Cavenaugh gestem posiadacza położył dłoń na
jej płaskim brzuchu.
- Trzęsiesz się jak osika - zauważył rozbawiony.
- Wiem.
- Boisz się?
- Czy wyglądam, jakbym była przestraszona?
Cavenaugh nachylił głowę i dotknął ustami nabrzmiałej sutki.
- Wyglądasz pięknie.
- Cavenaugh, nie tylko ja drżę. A może to raczej ty się
mnie boisz?
- Pewnie powinienem - mruknął, a jego palce zatrzyma
ły się w złączeniu jej ud. - Każdy mężczyzna o zdrowych
zmysłach bałby się czarownicy - dodał, zafascynowany spo
sobem, w jaki jej ciało instynktownie reagowało na jego
dotyk.
Kimberly zdjęła mu koszulę, a potem usiłowała zsunąć
mu dżinsy. Zniecierpliwiony usiadł, a kiedy skończył się roz-
CZARODZIEJKA... 97
bierać, Kimberly z zachwytem spojrzała na jego nagie ciało,
które tak bardzo jej pragnęło. Cavenaugh przygarnął ją do
siebie tak, że stali się niemal jednością.
Podniecenie Dariusa udzieliło się Kimberly. Nigdy czegoś
takiego nie przeżywała.
- Pragnę cię - wykrztusiła.
- Czemu mówisz to takim zdumionym tonem? - zapytał,
rozsuwając jej uda.
- Bo jestem zdumiona. Nigdy nikogo nie pożądałam
w ten sposób - przyznała z ujmującą szczerością.
- Och, Kim. Moja słodka. Czy jesteś już gotowa?
- Tak, Cavenaugh, tak!
Zagarnął ją pod siebie i wziął w posiadanie. Ich ciała
szybko się do siebie dopasowały, jakby nie po raz pierwszy
się kochali. Rozpaleni, podnieceni i spragnieni siebie zgodnie
dążyli do spełnienia.
Wreszcie ciało Kimberly wygięło się w łuk. W oczekiwa
niu na moment najwyższej rozkoszy wykrzyknęła głośno
jego imię, a Cavenaugh ukrył twarz na jej piersi.
- O Boże, Cavenaugh!
- Teraz, Kim! Teraz!
Zadrżała, wstrząsana spazmem, a on poszedł w ślad za
nią, doznając spełnienia z jej imieniem na ustach.
Kiedy było już po wszystkim, Kimberly popadła w rozko
szne omdlenie. Zapomniała o tym, że leży na ziemi w raczej
mało romantycznym otoczeniu. Myślała tylko o tym, że do
świadczyli przed chwilą intymności w najpełniejszym tego
słowa znaczeniu. Może to i ulotne doznanie, ale kiedy trwało,
graniczyło z cudem.
Ta krótka, cudowna chwila, podczas której Darius Cave-
98 CZARODZIEJKA...
naugh przeżywał to samo co ona, na zawsze odmieniła ich
wzajemne relacje.
Wreszcie Cavenaugh ostrożnie wycofał się i opadł na bok,
tuląc Kim do siebie. Czuła się taka szczęśliwa i bezpieczna
w jego silnych, męskich ramionach.
- Będziesz później na mnie wściekła? - zapytał, zagląda
jąc jej w twarz.
Pokręciła głową.
- Za to, że się ze mną kochałeś? Nie, Cavenaugh. Było mi
tak dobrze.
- Wiedziałem, że tak będzie - powiedział, a jego usta
drgnęły w uśmiechu.
- Naprawdę? - Przeciągnęła się leniwie w jego obję
ciach. - Powinieneś podzielić się ze mną tą pewnością.
- Przecież próbowałem przy kilku okazjach, ale ty nie
chciałaś słuchać.
- Ach, Cavenaugh, skąd miałam wiedzieć? - westchnęła.
Nachylił się i musnął ustami jej wargi.
- Na przyszłość będziesz musiała mi zaufać. Uwierz mi,
ja wiem, co jest dla ciebie najlepsze.
Kimberly uśmiechnęła się zalotnie.
- Nie śmiałabym obarczać cię tak poważnym obowiąz
kiem. Już i tak masz ich za dużo.
- Tak uważasz?
- Mhm. - Zanurzyła palce w jego przyprószone siwizną
włosy. - Przez te parę dni miałam okazję zaobserwować, jak
wszyscy w tym domu zwracają się o pomoc i poradę do cie
bie, nawet w najbardziej błahych i nieistotnych drobiazgach.
A ty zawsze ich wysłuchujesz. To cud, że przy tym wszy
stkim udaje ci się jeszcze prowadzić interesy.
CZARODZIEJKA... . 99
Cavenaugh odetchnął głęboko.
- W pewnym sensie masz rację. Kiedy przyjechałem dwa
lata temu, panował tu taki chaos, że nie miałem innego wyj
ścia, jak tylko w pełni zaangażować się w to, co zastałem.
Wszystko chyliło się ku upadkowi. Małżeństwo Julii to była
parodia. Scott miał problemy emocjonalne, bo ojciec nie
chciał go zaakceptować. Ciotka Milly popadła w depresję po
śmierci mojego ojca. Robotnicy byli przerażeni perspektywą
utraty pracy. Wina miały wyjątkowo niską cenę na rynku.
A na domiar złego groziło nam bankructwo.
- Wtedy ty wkroczyłeś i wziąłeś wszystkie obowiązki na
swoje barki. Zrobiłeś, co do ciebie należało, a w rezultacie
znalazłeś się w pułapce.
Usta Cavenaugha zacisnęły się w zdecydowaną kreskę.
- To nie całkiem tak, Kim. Zrobiłem to, co uważałem za
stosowne.
Kimberly pożałowała swoich nieopatrznie wypowiedzia
nych słów.
- Przepraszam, źle się wyraziłam. To nieważne, czy obo
wiązki wybrały ciebie, czy ty wybrałeś obowiązki. Liczy się
tylko to, jak zmieniło się twoje życie. Jak żyłeś przedtem, kie
dy prowadziłeś to przedsiębiorstwo eksportowo-importowe?
- Na pewno miałem więcej swobody - przyznał. - Dużo
podróżowałem i było nas tylko dwóch: Starke i ja. A Starke,
mogę cię zapewnić, potrafi o siebie zadbać. - Mówiąc to,
głaskał ją machinalnie po ramieniu.
- Powiedz mi, skąd wziąłeś takie indywiduum jak ten
Starke?
- Wpadliśmy na siebie podczas ulicznych zamieszek
w stolicy pewnego azjatyckiego państewka. Przyjechałem do
1 0 0 CZARODZIE1KA...
miasta, żeby kupić dywany, a Starke... też chciał ubić jakiś
interes. Obaj znaleźliśmy się w niewłaściwym miejscu o nie
właściwym czasie. W pewnej chwili zrobiło się gorąco, a kie
dy już było po wszystkim, zostaliśmy wspólnikami. Gdy po
śmierci ojca zdecydowałem się przejąć winnice, Starke przy
jechał ze mną.
- Rozumiem, że zostaliście bliskimi przyjaciółmi.
- To zależy, co rozumieć przez to określenie. Znam go jak
mało kogo, ale jest też wiele rzeczy, których nigdy się o nim
nie dowiem.
- Jak to się stało, że założyłeś własną firmę? - zapytała
Kimberly.
- Winnice mnie nie interesowały. Chciałem robić w życiu
coś bardziej ekscytującego. Marzyły mi się przygody, ruch,
wyzwanie. Chciałem sam zbudować swoją przyszłość i zdo
być majątek.
- I udało ci się tego dokonać?
- Tak - przyznał Cavenaugh z tajemniczym uśmiechem.
- Ale kiedy pojawiły się kłopoty, wróciłeś do domu i do
obowiązków rodzinnych.
Ciepły błysk, rozświetlający oczy Cavenaugha, nagle
zgasł.
- W twoich ustach „obowiązki rodzinne" brzmią tak, jak
by to było coś potwornego, czego za wszelką cenę należy
unikać.
- Może dlatego, że wiem, jakie wiążą się z tym kompli
kacje.
Cavenaugh westchnął.
- Kim - odezwał się po namyśle - gdyby, twój ojciec
naprawdę kochał twoją matkę, nie zrezygnowałby z niej, że-
CZARODZIEJKA... 1 0 1
by zadowolić swoją rodzinę. I nie przeżyłby reszty życia,
udając, że nie wie o twoim istnieniu. Walczyłby o to, żeby
jego rodzice uznali twoją matkę i ciebie... Poczucie obowiąz
ku i rodzinnych więzi nie ma tu nic do rzeczy. On po prostu
był słabym człowiekiem.
Kimberly odniosła wrażenie, jakby w szopie nagle powia
ło chłodem.
- Zdaje się, że kończy się słoneczne popołudnie - rzuciła
lekkim tonem, choć wcale nie było jej lekko na sercu. - Za
czyna się chmurzyć.
Cavenaugh uniósł się i spojrzał na nią z góry.
- Nie chcesz rozmawiać o swoich dziadkach, prawda?
- Zawsze podziwiałam twoją domyślność.
Ubrał się i pomógł Kimberly wstać, nie spuszczając wzro
ku z jej biustu, kiedy zapinała bluzkę.
- Masz w sobie jakąś zdumiewającą moc, czarodziejko.
Czuję się jak nowo narodzony.
Jego słowa sprawiły, że wróciło poczucie bliskości. A jed
nak Kimberly bała się myśleć o tym, co tak naprawdę czuła.
Bo z pewnością coś więcej niż tylko sympatię czy nawet
namiętność. Postanowiła, że później się nad tym zastanowi.
- Chcesz powiedzieć, że okazałam się bardziej skuteczna
niż jeden z tych napojów, które Ariel tak chętnie serwuje?
- zapytała z uśmiechem.
- Ty sama jesteś jak ambrozja, Kim, i dobrze o tym wiesz.
- Cavenaugh ujął ją za rękę. - Chodź, moja słodka. Nawet
nie wiesz, jak ciężko mi przerywać tę idyllę, ale obawiam się,
że pora wracać do domu. Mam jeszcze tysiąc rzeczy do
zrobienia.
- Winiarnia?
1 0 2 CZARODZIEIKA...
- Tak. Muszę przejrzeć plany z działu marketingu i spra-
wozdanie z księgowości.
- Myślę, że niełatwo przyszło wyprowadzić interesy na
prostą. I to w ciągu zaledwie dwóch lat - odezwała się, gdy
wolno ruszyli w drogę powrotną.
- To było wyzwanie - sucho stwierdził Cavenaugh.
Kiedy zbliżyli się do domu, nie puścił ręki Kimberly, tylko
jeszcze mocniej ją ścisnął i tak doszli aż do drzwi. Ich zaży
łość nie mogła ujść niczyjej uwagi. I pewnie także wszyscy,
którzy ich teraz widzieli, mogli się bez trudu domyślić, jak
ona i Cavenaugh spędzili minioną godzinę. Kimberly uświa
domiła to sobie z pewnym zażenowaniem. Na widok Julii,
która kręciła się w holu, zjeżyła się i przybrała obronną pozę,
ale Julia sprawiała wrażenie, jakby w ogóle nie obchodziło
jej to, co działo się między jej bratem a jego gościem.
- Ach, dobrze że jesteś, Dare! - wykrzyknęła z ulgą. -
Szukałam cię. Ciotka Milly i Ariel zamierzają zaprosić masę
ludzi na to swoje przyjęcie, a ja chciałam się z tobą skonsul
tować w tej sprawie.
- Nie zgadzam się na zapraszanie nikogo, kogo ty albo ja
nie znamy osobiście. Dobrze o tym wiesz, Julio. Nie życzę
sobie obcych ludzi w tym domu, póki ci porywacze nie zosta
ną schwytani.
- To samo im powiedziałam. One przygotowują właśnie
listę gości. Musisz ją przejrzeć. Ach, i Scott też ma do ciebie
interes. Chce, żebyś mu pomógł dołączyć nowy segment do
kolejki. A ja chciałam cię prosić, żebyś porozmawiał w moim
imieniu z tym dilerem samochodowym. Nie mogę z nim
dojść do ładu. Podobno moja reklamacja nie podlega gwaran
cji. Jestem pewna, że z tobą będzie rozmawiał inaczej.
CZARODZIEJKA... 1 0 3
- Wujku Dare, wujku Dare! - Podekscytowany Scott wy
łonił się nagle zza zakrętu, z miniaturowym tunelem w dłoni.
- Gdzie byłeś? Musisz mi pomóc. Mam straszny kłopot z ko
lejką.
Zanim Cavenaugh zdążył mu odpowiedzieć, w holu poja
wiła się ciotka Milly z nieodłączną Ariel.
- Mamy już wstępną listę gości, Dare. Julia mówiła, że
chciałbyć rzucić na nią okiem. Trzeba jak najprędzej rozesłać
zaproszenia. Przejrzyj to dziś po południu.
Cavenaugh, ociągając się, wziął od ciotki listę.
- Dobrze, ciociu Milly. Chodź tu, Scott, pokaż mi ten
tunel. Ą ty, Julio, daj mi numer dilera, to...
W tym momencie Kimberly uznała, że tego już za wiele.
Od dwóch dni pilnie obserwowała mieszkańców rezydencji
i zdążyła nabrać pewności, że jeśli ktoś wreszcie nie zainter
weniuje, Cavenaugh nigdy nie będzie miał ani chwili dla
siebie. Postanowiła położyć temu kres.- Wysunęła się do przo
du i wzięła kartkę z rąk Cavenaugha, odpowiadając spokoj
nym uśmiechem na jego zdumione spojrzenie.
- Obawiam się, że Cavenaugh nie ma w tej chwili czasu,
żeby się zajmować takimi sprawami jak lista gości czy samo
chód. Musi jeszcze przejrzeć sprawozdania i rozliczenia. -
Spojrzała wymownie na zegarek. - Jest środa, trzecia trzy
dzieści. O tej porze ludzie są w pracy i myślą o interesach.
I Cavenaugh musi robić to samo. Scott, dopiero co wróciłeś
ze szkoły. Odłóż kolejkę i pobaw się teraz czymś innym. A ty,
Julio, możesz chyba sama przejrzeć listę gości, prawda?
Znasz przecież tych ludzi. Diler też może poczekać do jutra.
Ciociu Milly, jestem pewna, że nic nie stoi na przeszkodzie,
byście z Ariel zaczęły wypisywać zaproszenia. Zaadresujecie
1 0 4 CZARODZIEJKA...
je później, gdy Julia przejrzy listę gości. - Przerwała i rozej
rzała się wokoło. Otaczały ją osłupiałe ze zdumienia twarze.
- No, to na razie wszystko. Wracaj do pracy, Cavenaugh.
Musisz pilnować swojej winiarni. A reszta domowników
świetnie sobie poradzi bez ciebie. Do piątej nikt nie ma prawa
cię niepokoić. A ja - dodała z naciskiem - muszę teraz trochę
popisać.
Z wyzywającym uśmiechem czekała na jakiś sprzeciw, ale
nikt nawet nie mruknął.
Wszyscy posłusznie się rozeszli. Cavenaugh został sam.
Stał przez chwilę pośrodku opustoszałego holu, wspomi
nając chwile spędzone w ramionach Kimberly, a potem wol
nym krokiem ruszył do gabinetu. Kiedy zamykał za sobą
drzwi, doznał uczucia cichej satysfakcji. Miał przed sobą
półtorej godziny niezmąconego spokoju. Przez ten czas moż
na dużo zrobić. Zwłaszcza gdy ma się świadomość, że nikt już
nie będzie zaprzątał ci głowy jakimiś drobiazgami.
Usiadł za biurkiem, za którym niegdyś urzędował jego
ojciec, i zabrał się do pracy.
Po trzech kwadransach usłyszał ciche pukanie do okna.
Podniósł wzrok. To był Starke. Patrzył na niego przez szybę
i zamierzał właśnie znowu zapukać. Cavenaugh wstał i otwo
rzył okno.
- Co ty robisz w ogrodzie? Spacerujesz?
Ponury grymas wykrzywił twarz Starke'a.
- Kpisz, stary, czy o drogę pytasz? - Szybko się rozejrzał,
jakby chciał sprawdzić, czy nikt go nie widzi. - Tylko w ten
sposób mogłem do ciebie dotrzeć. Nie chciałbym, żeby żyw
cem obdarła mnie ze skóry.
- Kim?
CZARODZIEJKA.., 1 0 5
- Tak. Wydała kategoryczne polecenie, że do piątej nie
wolno ci przeszkadzać. Nikt nie ma prawa zbliżyć się do
twojego gabinetu - no, chyba że w kwestii życia albo śmier
ci. Co ty właściwie robisz?
- Pracuję - odparł Cavenaugh z uśmiechem.
Starke'a nagle olśniło.
- Ta sprytna osóbka uznała, że potrzebujesz spokoju, tak?
A my nie dajemy ci pracować.
- Jak wiesz, jestem tu szefem - drwiącym tonem przy
pomniał mu Cavenaugh. - A to znaczy, że powinienem usta
nowić pewne przepisy, dotyczące niepokojenia mnie w go
dzinach pracy.
- A niech to! Ta dziewczyna zamierza wprowadzić tu
pewien dryl. Najwyższy czas. Zawsze ci mówiłem, że wszy
stkich rozpuściłeś. Sam nie wiesz, jak i kiedy weszli ci na
głowę.
Cavenaugh spojrzał na zegarek. ,
- Jeszcze nie ma piątej.
Starke uniósł brwi.
- Pewnie chciałbyś wiedzieć, czemu ci przeszkadzam.
Z dwóch powodów. Po pierwsze, umówiłem cię na rozmowę
telefoniczną z jednym z tych adwokatów z Los Angeles. Na
jutro, na dziesiątą.
- Dzięki. - Na myśl o tym telefonie Cavenaugh uśmiech
nął się z zadowoleniem. - A co jeszcze sprowadza cię pod
moje okno?
Niespodziewanie twarz Starke'a rozjaśniła się w uśmiechu.
- Chciałem osobiście sprawdzić skutki.
- Skutki czego?
- Twoich popołudniowych wysiłków, żeby się pozbyć
1 0 6 CZARODZIEJKA...
napięcia. Zdaje się, że wszystko się udało. Świetnie wyglą
dasz, Dare. Jesteś taki pogodny i odprężony.
Cavenaugh błysnął zębami w uśmiechu.
- Zjeżdżaj, Starke, bo naskarżę na ciebie gdzie trzeba
- mówiąc to, zamknął mu okno przed nosem.
Nie przestając się uśmiechać, Starke posłusznie zniknął
w głębi ogrodu.
Na górze, w swoim pokoju, Kimberly nie przestawała
wpatrywać się w czystą kartkę papieru. Przez ostatnie trzy
kwadranse nie udało jej się wystukać ani słowa. Myśli Kim
krążyły wyłącznie wokół mężczyzny, z którym dopiero co
spędziła parę tak romantycznych chwil.
Po co się oszukiwać? Siła jego namiętności sprawiła,
że wreszcie udało jej się jednoznacznie określić swoje uczu
cia. Gdyby nie to, że się kochali, pewnie mogłaby nadal
udawać sama przed sobą, że chodzi jedynie o erotyczną fa
scynację.
Teraz jednak wiedziała już na pewno, że jest inaczej.
Niedawne, tak intymne doświadczenie, zmusiło ją, by wresz
cie spojrzała prawdzie w oczy. Zakochała się w Danusie
Cavenaughu. Właśnie tak, a nie inaczej. Koniec. Kropka.
Wpatrując się zamglonym wzrokiem w białą kartkę, Kim
berly próbowała zebrać myśli. Dotąd wmawiała sobie, że
Cavenaugh nie jest dla niej odpowiednim mężczyzną. A jed
nak z każdą chwilą ich porozumienie stawało się coraz do
skonalsze. Czasami wręcz odnosiła wrażenie, że potrafią czy
tać nawzajem w swoich myślach. A po tym, co zaszło w szo
pie, stali się sobie jeszcze bardziej bliscy. Jak to możliwe, że
wszystko potoczyło się tak szybko? A jednak fakt pozostawał
CZARODZIEJKA... 1 0 7
faktem. Nagle zrozumiała, że miłość nie ma nic wspólnego
z logiką czy rozsądkiem.
Z drżeniem w sercu próbowała wyobrazić sobie swoją
przyszłość. Cavenaugh był na zawsze związany z tym do
mem i winnicą. Jeżeli zdecyduje się z nim zostać, będzie
musiała to zaakceptować.
Po latach unikania wszelkich zobowiązań Kimberly wła
ściwie nie wiedziała, czy potrafiłaby przystosować się do
takiej sytuacji. To prawda, że w tętniącym życiem domu
właśnie Darius podejmował najważniejsze decyzje, mimo to
nie ulegało wątpliwości, że znalazł się w pułapce. Wystarczy
ło kilka dni, aby się przekonała, że rodzina obarczyła go
swoimi sprawami. Kimberly pomyślała, że jeżeli zdecyduje
się związać z Dariusem, będzie musiała wszystko zreorgani
zować.
Dopiero w tym momencie uświadomiła sobie, jak dalece
się zagalopowała. Wprowadzać się na stałe do tego domu? Co
za absurdalny pomysł! Przecież nikt jej czegoś takiego nie
proponował.
Zaczęła się zastanawiać, co myślał o niej po tym wszy
stkim, co między nimi zaszło. Nagle nabrała pewności, że jej
uczucia są odwzajemnione, że dla Dariusa nie będzie to tylko
przelotny romans.
Przecież to poczucie bezpieczeństwa i wzajemnego poro
zumienia między nią a Dariusem musiało być prawdziwe.
A przy tym tak bardzo przypominało niewidzialne więzy
łączące Amy Solitaire i Josha Valeriana.
Podbudowana tą myślą Kimberly dotknęła klawiszy ma
szyny i już po chwili pisała kolejny rozdział „Wendety".
1 0 8 CZARODZIEJKA,,.
Tego wieczora do kolacji nikt nie zasiadł z kwaśną miną.
Zupełnie jakby wszyscy domownicy, łącznie ze Starkiem,
uznali prawo Kimberly do wprowadzania zmian. Darius,
zgodnie z obietnicą, zniknął po posiłku wraz ze Scottem,
żeby pomóc mu budować kolejkę. Julia powiedziała ciotce,
że przejrzała listę zaproszonych i w całości ją akceptuje.
- To cudownie! - ucieszyła się Milly. - Będziemy mo
gły z Ariel zaadresować koperty jutro rano. Dziś po połud
niu wypisałyśmy zaproszenia - dodała, patrząc znacząco
w stronę Kimberly, która jakby nigdy nic popijała herbatę
przy kominku.
- Czy planujecie duże przyjęcie? - zapytała.
- Dość duże. Za życia mojego brata ciągle odbywały się
przyjęcia. Ale odkąd nastał tu Dare, rzadziej miewamy gości.
- Po śmierci rodziców nikt nie był w nastroju do wyda
wania przyjęć - cicho wtrąciła Julia. - A potem ten okropny
rozwód. - Uśmiechnęła się do Kimberly. - To trwało dość
długo, zanim nasza rodzina stanęła wreszcie na nogi. Zarów
no pod względem emocjonalnym, jak i finansowym. Miałaś
rację, przywołując nas do porządku dziś po południu. Dzięki
tobie zdałam sobie sprawę, jak bardzo wszyscy przywykli
śmy polegać na moim bracie. Od dwóch lat Dare musiał
odgrywać tyle najrozmaitszych ról w życiu każdego z nas!
Nie wiem, jak mu się to udało. I podziwiam go za to.
- Myślę, że on nie żałuje poświęconego wam czasu. Wie,
że było warto - zapewniła ją Kimberly.
- Pewno, że nie żałuje - dorzuciła ciotka Milly. - W koń
cu jest głową rodziny. Stanowi łączące nas ogniwo.
Kimberly milczała, ale nie uszło jej uwagi spojrzenie,
którym obrzucił ją zza gazety Starke. Chyba właściwie od-
CZARODZIEJKA,., 1 0 9
czytała jego przesłanie. Zdawało jej się, że w jego oczach
malowała się cicha aprobata.
- Mężczyzna, który ma utrzymać wszystko w ryzach, po
trzebuje kobiety, która go zrozumie i będzie go od czasu do
czasu broniła przed nawałem obowiązków - powiedział ni
z tego, ni z owego, po czym znów zagłębił się w lekturze.
Zapadła cisza. Trzy kobiety przy kominku z zażenowa
niem spuściły wzrok.
Wreszcie ciotka Milly chrząknęła i zaczęła z innej beczki:
- A przy okazji, Kimberly, Ariel chciałaby ci postawić
horoskop. Może jutro, dobrze?
- Chętnie - zgodziła się Kimberly, czując, że nie uda jej
się od tego wybronić.
- Ariel świetnie wróży z kart - ciągnęła dalej ciotka Mil
ly. - Potrafiła, na przykład, przewidzieć, że przyjedziesz tu
z Dare'em.
Julia roześmiała się.
- Każdy mógł to przewidzieć. Dobrze wiedzieliśmy, do
kąd pojechał i po co. To ja odebrałam tamtego dnia twój
telefon, Kim. Kiedy mu o tym powiedziałam, od razu domy
ślił się, że to byłaś ty. Powiedz mi, dlaczego właściwie odło
żyłaś wtedy słuchawkę?
- Ogarnęły mnie mieszane uczucia.
- No cóż, cieszę się, że tu jesteś - odezwała się ciotka
Milly. - Twoja obecność świetnie wpływa na Dare'a.
O dziesiątej Kimberly przeprosiła całe towarzystwo, za
mierzając iść do swojego pokoju. Cavenaugh, który już od
dawna siedział w salonie i czytał gazetę, uprzejmie odpowie
dział „dobranoc". Idąc po schodach, czuła na sobie jego
wzrok i była przekonana, że wie, o czym Darius teraz myśli.
1 1 0 CZARODZIEJKA.,.
Pewnie wspomina chwilę namiętności, jaka połączyła ich
tego popołudnia. Podobnie zresztą jak ona.
Po godzinie usłyszała skrzypnięcie drzwi. Ten cichy
dźwięk zabrzmiał dla Kim tak, jakby przeznaczenie przypie
czętowało jej los.
Przewróciła się na bok i spojrzała na rysującą się w mroku
sylwetkę mężczyzny.
- Wejdź, Cavenaugh - odezwała się szeptem.
Bez słowa zamknął za sobą drzwi, przeszedł przez pokój
i stanął przy łóżku. Mimo ciemności Kimberly wydało się, że
jego oczy płoną szmaragdowym blaskiem. Czuła, że jej pra
gnie, i sama także go pragnęła.
Wyciągnęła ręce, a on z głuchym jękiem osunął się na
łóżko i wziął ją w ramiona.
ROZDZIAŁ 6
Darius Cavenaugh patrzył na sączące się zza firanek blade
światło poranka i leniwie kontemplował przepełniające go
uczucie męskiej satysfakcji. Czuł się świetnie. A nawet wię
cej - czuł się fantastycznie. Nie mógł sobie przypomnieć,
żeby kiedykolwiek w życiu było mu tak dobrze.
Odnosił wrażenie, jakby do tej pory czegoś mu brakowało.
Czegoś niezwykle istotnego, co wreszcie miał w zasięgu ręki.
I byłby głupcem, gdyby po to nie sięgnął. Jednocześnie od
krył w sobie pewną, dotąd nie uświadomioną cechę - miano
wicie zaborczość. Nie wystarczało mu już grzać się spokojnie
przy ogniu, który nazywał się Kimberly. Teraz chciał, żeby
bez reszty pochłonęły go płomienie.
Kimberly poruszyła się. Nagą stopą trąciła go w nogę,
a jej biodra przywarły do niego w nieświadomym zaprosze
niu. Cavenaugh zawsze uważał, że nie przystoi dojrzałemu
mężczyźnie budzić się w stanie podniecenia, ale tego ranka
właśnie coś takiego mu się przydarzyło. Zupełnie jakby miał
kilkanaście lat. A wszystko to z powodu kobiety tak spokoj
nie śpiącej u jego boku.
1 1 2 CZARODZIEJKA,..
Mając do seksu podejście praktyczne, postanowił nie ła
mać sobie głowy nad przyczyną, dla której ta właśnie kobieta
miała nad nim taką władzę. Pragnął jej i czuł, że jest mu
potrzebna. A skoro już udało mu się ją posiąść, musiałby być
skończonym durniem, żeby z niej teraz zrezygnować.
Wiedział też, co zrobić, żeby i ona go zapragnęła. Myśl ta
sprawiła mu wielką satysfakcję. W jego ramionach Kimberly
była jak płynny bursztyn. W chwilach najwyższego podnie
cenia lgnęła do niego, poddając się ulegle najintymniejszym
żądaniom ich spragnionych ciał. A on kompletnie się w niej
zatracił w momencie, kiedy miał nad nią największą władzę.
Był to paradoks, na rozpatrywanie którego -jako mężczyzna
- nie zamierzał tracić ani sekundy. Tak po prostu było, a on
z radością się na to godził. Cavenaugh, dojrzały i wystarcza
jąco inteligentny, przyznawał, że taka miłość trafia się czło
wiekowi najwyżej raz w życiu. I trzeba mieć przy tym masę
szczęścia.
Jeżeli należało coś rozważyć, to raczej to, co mogłoby
stanowić przeszkodę dla ich związku. A tam, gdzie w grę
wchodziło zagrożenie, Cavenaugh potrafił bez końca analizo
wać i rozważać wszelkie warianty, byle tylko zneutralizować
ten stan. Podjął już pewne kroki, aby uchronić Kimberly
przed narastającymi symptomami osaczenia. I to była ta naj
ważniejsza batalia.
Istniały też inne przeszkody, bardziej delikatnej natury,
a przez to znacznie trudniejsze do pokonania. Numerem je
den na tej liście była niechęć Kim do rodziny jako instytucji.
Rozumiał, skąd się brała, lecz nie mógł pozwolić, by do
świadczenia z przeszłości zaciążyły na obecnych wyborach
Kimberly. Istniała szansa, by ją przekonać, że dziadkowie nie
CZARODZIEJKA... 1 1 3
kierowali się wyłącznie egoizmem. Może wówczas zaufałaby
mężczyźnie lojalnemu wobec rodziny, z którą łączą go więzy
krwi.
No i wreszcie był też ten cholerny Josh Valerian, z którym
będzie musiał się zmierzyć.
Kimberly znowu poruszyła się sennie, na co jego ciało
natychmiast zareagowało pełną gotowością. Zatrzepotała
rzęsami i otworzyła oczy. Na widok jej zmieszanej miny
Cavenaugh uśmiechnął się z satysfakcją.
- Nie przywykłaś budzić się obok mężczyzny, prawda?
- Przewrócił się na bok i mocno ją przytulił. - Ale przywy
kniesz. W przyszłości czeka cię jeszcze wiele takich poran
ków. - Pochylił głowę i złożył na jej rozgrzanym od snu
ramieniu krótki, zaborczy pocałunek.
- Czyżby? - zapytała, rzucając mu wymowne spojrzenie.
- O, zdecydowanie tak. - Położył dłoń na jej piersi, czu
jąc, że z każdą minutą rośnie jego pragnienie. - Zdecydowa
nie - powtórzył lekko schrypniętym głosem. - A do tego nie
zamierzam dzielić się tobą z tym drugim facetem.
- Z jakim drugim facetem?
- Z tym Valerianem.
- Z Joshem Valerianem?
- Tak. - Wsunął kolano między jej uda i dotknął ustami
pociemniałego sutka. - Dużo o nim myślałem.
- I co? Doszedłeś do jakichś rewelacyjnych wniosków?
- zapytała Kimberly.
- Nie, tylko do tych najzupełniej oczywistych. Myślę, że
najłatwiej będzie wybić ci jakiegoś faceta z głowy, przypomi
nając bez przerwy, że inny mężczyzna - czyli ja - posiada
twoje ciało. - Cavenaugh objął ją zaborczym gestem.
1 1 4 CZARODZIEJKA...
- Czy to mają być żarty? - Kimberly spojrzała na niego
niepewnym wzrokiem.
Cavenaugh posłał jej zagadkowy uśmiech.
- A jak myślisz?
Oblizała wargi czubkiem języka, starając się odgadnąć,
czy mówił serio. Cavenaugh zauważył to i uznał za dobry
znak. Widocznie próbowała się wreszcie skoncentrować na
jego osobie, a nie na jakimś wydumanym ideale mężczyzny.
- Myślę... myślę, że raczej nie żartujesz.
W odpowiedzi wniknął w nią powoli, tak by móc spokoj
nie nacieszyć się rozkosznym uczuciem zespolenia. Była go
rąca i wilgotna, a gardłowy okrzyk, którym go powitała,
wzmógł jeszcze jego podniecenie.
- Masz rację - jęknął, gdy instynktownie uniosła biodra
ku górze. - Wcale nie żartowałem. Widzisz, jak dobrze się
ostatnio rozumiemy?
- Czasami potrafisz być obrzydliwie arogancki, Cave
naugh - wydyszała, a jej ciało stawało się coraz gorętsze
i coraz bardziej napięte. Palce Kimberly wpijały mu się w ra
miona, a uda oplatały jego uda.
- Jestem za to prawdziwym mężczyzną. A ty potrzebu
jesz prawdziwego mężczyzny, a nie jakiegoś wydumanego
amanta, który nigdy nie weźmie cię w ramiona tak jak ja i nie
obudzi w tobie kobiety.
- Nie mów w ten sposób o Joshu!
- Na co ci ten twój Josh? To ja jestem ci teraz potrzebny.
Powiedz, że tak - nalegał Darius, czując zbliżający się szczyt.
- Przyznaj, że mnie potrzebujesz!
- Tak, tak! Jesteś mi potrzebny. Teraz. Chcę cię, ach!
Znacznie później Kimberly patrzyła z łóżka, jak Cave-
CZARODZIEJKA... 1 1 5
naugh wkłada dżinsy i narzuca koszulę. Nie chciało mu się
nawet zapinać guzików, bo miał tylko przemknąć przez hol
do swojego pokoju.
- Oczywiście nie łudź się, że w tym domu jest choć jedna
osoba, która jeszcze nie wie, gdzie spędziłem tę noc - stwier
dził ze śmiechem, podchodząc do łóżka. - Może jednak ła
twiej będzie ci zejść rano na śniadanie, jeśli przynajmniej
zachowamy pewne pozory.
- To ładnie z twojej strony - powiedziała, spuszczając
wzrok. - Dla mnie, kobiety, ta sytuacja jest dość krępująca.
- Moja pani, gdyby to o mnie chodziło, już dziś wprowa
dziłbym się do twojego pokoju, gwiżdżąc na wszelkie kon
wenanse. Ale nie jestem człowiekiem gruboskórnym. Zdaję
też sobie sprawę z tego, że mam cię chronić, a nie wykorzy
stywać. - Nachylił się nad łóżkiem i oparł dłonie o materac.
- Dlatego też będę się starał zachowywać przyzwoicie, póki
nie wyjaśnimy sobie paru spraw. Jeżeli to ci odpowiada,
proszę, nie kuś mnie zbytnio.
- Czy to znaczy, że jeżeli w środku nocy przyjdziesz do
tego pokoju, to będzie wyłącznie moja wina? - zapytała su
cho Kimberly.
- Tak jest. - Darius pocałował ją w czoło. - Do zobacze
nia przy śniadaniu. - Klepnął ją władczo po pupie, a potem
wyprostował się i ruszył do drzwi.
Kimberly patrzyła za nim, na poły rozbawiona, na poły
oburzona jego męską arogancją. Tego ranka był w świetnym
humorze. A mężczyni, którym tak dopisuje humor, potrafią
okazać się nieobliczalni. Jednak świadomość, że sama wywo
łała tę euforię, sprawiła jej wielką satysfakcję.
116 CZARODZIEJKA...
Poranne wróżenie z kart zamieniło się w publiczny spe
ktakl. Ariel pojawiła się z tej okazji w nowym, bordowym
turbanie oraz kwiecistej sukni w odcieniu zielonego groszku.
Nim zdążyła odpowiednio rozłożyć karty, Julia, pani Lawson
i ciotka Milly zebrały się wokół stolika. Kimberly usiadła
w fotelu naprzeciw Ariel i spokojnie czekała.
- Ona jest w tym naprawdę dobra - poinformowała ją
Julia konfidencjonalnym szeptem. - Parę miesięcy temu wy-
wróżyła mi, że zaręczę się z Markiem, no i proszę - wkrótce
mamy się pobrać.
- O tak! - entuzjastycznie przytaknęła ciotka Milly. - Ze
szłego lata przewidziała, że rozchoruję się po kolacji w pew
nej restauracyjce w Meksyku. I miała rację.
- Och, ludzie często chorują po zjedzeniu nieznanych
potraw. Zwłaszcza za granicą - powiedziała Kimberly. - A co
do Julii i Marka, wystarczy na nich popatrzeć, żeby przewi
dzieć ich ślub.
Julia roześmiała się.
- Nie psuj nam zabawy.
- Julia ma rację - oświadczyła Ariel, tasując karty. - Jak
zaczniesz za bardzo analizować, wszystko popsujesz.
- Dobrze już, dobrze - westchnęła Kimberly.
- Czy ktoś już kiedyś wróżył ci z kart? - zapytała Ariel.
- Nie.
- No więc, na wstępie wyjaśnię ci, iż karty prócz tego, że
mają indywidualne znaczenie, tworzą też ze sobą pewne
związki. To bardzo złożona sprawa. Każdy z tych kwadratów
oznacza pewien aspekt twojego życia. Ten na przykład - for
tunę. Ten - plany na przyszłość, a tamten - twoje sprawy
sercowe.
CZARODZIEIKA... 1 1 7
- Nie mogę się doczekać, co pokażą mi karty w tym kwa
dracie - zachichotała Kimberly.
- Jakbyśmy już teraz tego nie wiedziały - wtrąciła pani
Lawson znaczącym tonem.
- Gotowa? - zapytała Ariel.
- Gotowa. - Kimberly z rezygnacją skinęła głową.
Ariel spoważniała i zaczęła odkrywać karty. Wydawało
się, że jest całkowicie pochłonięta tą czynnością.
- Wspaniale - mruknęła pod nosem, odkrywając kier
w kwadracie oznaczającym fortunę. - Odniesiesz wielki su
kces. Pieniądze przestaną być dla ciebie jakimkolwiek pro
blemem. Następny kwadrat reprezentuje zmiany w twoim
życiu. Hmm... To już nie wygląda tak dobrze. Pik oznacza
zmianę na gorsze. Może grozi ci jakieś niebezpieczeństwo?
Pomoc nadejdzie ze strony króla kier, w kwadracie szczęścia.
Wróżenie przeciągało się. Kimberly stwierdziła, że jest to
niezwykle długi i skomplikowany proceder. Ilekroć ukazy
wała się jakaś karta oznaczająca niepowodzenie, Ariel naty
chmiast znajdowała w jej sąsiedztwie inną, zapowiadającą
poprawę losu. Karty obiecywały Kimberly dobre zdrowie,
zaspokojone ambicje twórcze, a także pieniądze i podróże.
- Niedawna podróż może spowodować wielkie zmiany
w twoim życiu - stwierdziła Ariel, odkrywając kartę w kwa
dracie podróży.
Kimberly o mały włos nie powiedziała: „Nie żartuj", ale
w porę podchwyciła spojrzenie Julii i odkryła, że jej towarzy
szki patrzą na nią z uśmiechem.
- A teraz kolej na twoje sprawy sercowe - oświadczyła
z namaszczeniem Ariel. - Otaczające ją kobiety wstrzymały
oddech i nadstawiły ucha. Kimberly z zakłopotaniem spuści-
1 1 8 CZARODZIEJKA,..
ła wzrok, zastanawiając się, czy wszyscy w tym domu już
wiedzą, jak spędziła tę noc.
Ariel odkryła kolejną kartę - króla trefl.
- Hmm - mruknęła, wpatrując się w nią z uwagą. - Przy
najmniej będzie ci wierny.
- I co jeszcze? - nalegała Kimberly. - To już wszystko?
- Niezupełnie. Karta mówi, że choć możesz mu bez re
szty zaufać, nie będzie on tak całkiem bez wad.
- Wiadomo, jak to mężczyzna - westchnęła Julia.
- Prawdę mówiąc - ciągnęła dalej Ariel, odkrywając ko
lejnego trefla - będzie czasami straszliwie irytujący.
- Pozwolę sobie powtórzyć za Julią: „Wiadomo, jak to
mężczyzna" - zbagatelizowała przestrogę pani Lawson.
Ariel nachyliła się nad stolikiem i zaczęła odkrywać karty
w sąsiedztwie kwadratu oznaczającego sprawy sercowe.
- Jest jeszcze coś - dodała po namyśle. - Nowe niebez
pieczeństwo. Obawiam się, że poznasz, co to prawdziwy
strach, Kim.
- Strach? Ale przed czym?
Ariel nie odpowiedziała, tylko odkryła nową kartę, tym
razem karo.
- Ktoś cię oszuka i sprawi ci tym wielki ból.
- Pewnie znowu chodzi o tantiemy od moich wydawców.
- Kimberly wzruszyła ramionami. - Dajmy temu spokój. Po
wiedz mi lepiej, czego mam się bać.
Ariel wolno pokręciła głową.
- Nie bardzo wiem. Widzę ciemność, Kim. Ciemność
i srebro.
Kimberly zadrżała. Przed oczyma stanęła jej zakapturzona
sylwetka ze srebrnym sztyletem.
CZARODZIEJKA... 1 1 9
- Mężczyzna? - zapytała, czując, że nagle zaschło jej
w ustach.
- Może tak, a może nie. - Ariel zmarszczyła brwi i zajęła
się kolejną kartą. Wypowiedziała jeszcze kilka dość niezrozu
miałych zdań, a potem wyprostowała się i zgarnęła karty.
- Czy to już koniec? - zapytała ciotka Milly.
- Tak - odparła Ariel.
- No cóż, Kim, widać z tego, że powinnaś się mieć na
baczności przed pewnym groźnym, śniadym mężczyzną
o włosach przyprószonych srebrem - podsumowała ze śmie
chem Julia.
- Ale nie zapominaj o tym, że mimo wszystko możesz
mu zaufać - dorzuciła z naciskiem ciotka Milly.
- Jestem pewna, że chodzi o kogoś, kogo wszystkie bar
dzo dobrze znamy - ucieszyła się pani Lawson.
- Tak, no cóż, to było bardzo interesujące doświadczenie,
Ariel - odezwała się Kimberly, wstając. - A teraz muszę was
przeprosić, ale praca czeka. Ten śniady, niebezpieczny typ
przypomina mi negatywnego bohatera mojej ostatniej powie
ści. Pójdę lepiej sprawdzić, co tam narozrabiał.
Panie zaczęły się rozchodzić. Julia i pani Lawson wróciły
do swoich zajęć. Kimberly była już jedną nogą za drzwiami,
kiedy Ariel zatrzymała ją gestem ręki. W jej oczach malowała
się niezwykła powaga.
- Nie wolno lekceważyć kart, moja droga. To nie jest
tylko salonowa zabawa.
Kimberly uśmiechnęła się wyrozumiale.
- Będę o tym pamiętać, Ariel. Dzięki. A przy okazji, jak
idą przygotowania do przyjęcia?
- Wspaniale - odparła z entuzjazmem ciotka Milly. - Za-
1 2 0 CZARODZIEJKA...
proszenia zostaną rozesłane jeszcze dzisiaj. Planujemy wy
dać przyjęcie w tę sobotę wieczorem.
- To chyba dosyć krótki termin?
- Obdzwoniłyśmy wszystkich dziś rano, żeby im o tym
powiedzieć. Zaproszenia są już czystą formalnością - zapew
niła Ariel, kładąc rękę na ramieniu Kim. - Karty mówią, że
sobota to szczególnie sprzyjający dzień na tę imprezę. Wracaj
do pracy. Ja i Milly zajmiemy się układaniem menu.
Ciotka Milly pokiwała głową.
- Chcemy, żeby wszystko szło jak w zegarku. To specjal
na okazja.
- A co takiego specjalnego jest w tej okazji? - zapytała
Kimberly.
Ciotka Milly spojrzała na nią lekko rozbawiona.
- Jak to, co? Ty będziesz na tym przyjęciu. A teraz rób, co
ci mówi Ariel, i biegnij do siebie, kochanie.
Kimberly nie trzeba było poganiać. Praca nad „Wendetą"
szła jej coraz lepiej.
Wkrótce po dziesiątej, w sobotę wieczorem, Darius rozejrzał
się po zatłoczonym salonie i wreszcie podchwycił spojrzenie
Kimberly. Uznał, że ma szczęście. Trudno było porozmawiać
z nią bodaj przez chwilę. Od pierwszych chwil przyjęcia Kim
znalazła się w centrum uwagi zaproszonych gości.
Powodem było nie tylko to, że niektórzy znali już jej
książki. Cavenaugh szybko się przekonał, że w grę wchodzi
tu coś więcej. Historia porwania Scotta została szczegółowo
opisana w lokalnej prasie, a Julia już tego dopilnowała, żeby
ludzie dowiedzieli się, iż to właśnie Kimberly uratowała jej
synka z rąk porywaczy. A na dodatek domownicy traktowali
tę bohaterską młodą kobietę jak członka rodziny.
CZARODZIEJKA... 1 2 1
Nic dziwnego, że wszyscy uznali, iż Kimberly wejdzie
wkrótce do rodziny Cavenaughow. W ciągu minionej godzi
ny do uszu Dariusa nie raz, nie dwa dobiegły szeptane speku
lacje na temat zaręczyn.
Nie zrobił nic, żeby położyć kres tym plotkom, których
źródłem były pewnie opowieści pracowników, po tym jak na
początku tygodnia zabrał Kim na wycieczkę do winnicy.
Darius nie wątpił, że Kimberly dobrze wie, co zgromadze
ni w salonie goście myślą na jej temat. Podniosła wzrok, na
moment ich spojrzenia się spotkały, w jej oczach błysnął
niepokój, potem upiła łyk wina z winnicy Cavenaughow, po
czym znowu podjęła konwersację z grupą lokalnych biznes
menów. Dariusowi wydawało się, że wszyscy słuchają jej
z najwyższym zainteresowaniem.
Podszedł do bufetu, nalał sobie wina, a potem stanął z bo
ku i przez dłuższą chwilę patrzył na Kimberly. Pomijając jej
lekko spłoszone spojrzenie, wyglądała tego wieczora wspa
niale. Poczuł, że ogarnia go typowo męska duma.
Poprzedniego dnia Kimberly i Julia wybrały się pod opie
ką Starke'a na zakupy. Wróciły z turkusowo-żółtą, jedwabną
suknią, którą Kimberly miała na sobie tego wieczora. Całości
dopełniały turkusowe, plecione sandałki i cieniutki złoty łań
cuszek na szyi. Darius miał ochotę pokryć rachunek za ewi
dentnie drogą sukienkę, ale rozsądek podpowiedział mu, by
powstrzymał się przed złożeniem takiej propozycji. Podejrze
wał, że Kimberly byłaby wściekła. Szanował jej dumę, nawet
jeżeli czasami doprowadzała go do szału.
Tego wieczora Kim luźno upięła bujne bursztynowe loki.
Nagle, aż do bólu, zapragnął wyciągnąć z nich złote szpilki
i poczuć w dłoniach jedwabisty dotyk tych włosów. Z żalem
1 2 2 CZARODZIEJKA,,,
porzucił tę myśl. Uznał, że są sprawy, które musi omówić
z Kimberly, zanim znowu będzie się z nią kochać. Albo tak
mu się przynajmniej zdawało.
Napił się wina i znowu dał się ponieść wyobraźni, marząc,
jak by to było, gdyby udało mu się pójść z Kimberly do łóżka
po dzisiejszym balu. Wspomnienie spędzonej z nią nocy nie
ułatwiało mu panowania nad pragnieniami, ale zbyt wiele
spraw domagało się wyjaśnienia. Zrozumiał to po rozmowie
z adwokatem z Los Angeles.
Zapewne Kimberly sądziła, iż zaprzestał nocnych odwie
dzin, ponieważ chciał zachować się jak dżentelmen i nie na
rażać jej na plotki. Pozwolił jej tak myśleć, bo wciąż nie
wiedział, jak dać jej do zrozumienia, że w grę wchodzi coś
znacznie poważniejszego. Coraz trudniej przychodziło mu
trzymać się od niej z daleka. Obiecywał sobie, że wkrótce
wszystko się wyjaśni, a Kimberly wreszcie uwolni się od
swojej przeszłości. Właśnie zaczynał snuć marzenia o przy
szłości, kiedy u jego boku wyrósł Starke.
- Dobrze sobie radzi - stwierdził, nie spuszczając wzroku
z Kimberly.
- Zwłaszcza jak na kogoś, kto przywykł do samotności
- przyznał Darius.
- Wszyscy jesteśmy w pewnym sensie samotni. - Starke
wzruszył ramionami
- Powiedz, stary, czemu po kilku szklaneczkach whisky
zaczynasz filozofować?
- Bo whisky nakręca mój intelekt.
- Rozumiem.
- Ona będzie dla ciebie odpowiednia, polubiłem ją.
- W twoich ustach to już coś, Starke. - Darius uśmiechnął
CZARODZIEJKA... 1 2 3
się ironicznie. - Wiem, jak krytycznie podchodzisz do ludzi.
A jeżeli chodzi o Kimberly - zgadzam się z tobą.
- Kiedy wobec tego usuniesz z drogi tę drugą przeszkodę
i przestaniesz udawać? - zapytał Starke, nie spuszczając
wzroku z Kimberly.
- Umówiłem się z nimi na spotkanie pojutrze.
- Na neutralnym gruncie?
Darius skinął głową.
- W foyer pewnego hotelu w San Francisco.
- Jesteś pewny, że postępujesz właściwie?
- A masz lepszy pomysł? - zapytał Darius z ponurą miną.
- Nie - westchnął Starke.
- Chcę, żeby Kim uwolniła się od swojej przeszłości.
A może zrobić to tylko w jeden sposób - stając z nią oko
w oko. A poza tym, ci ludzie nie przestaną jej prześladować,
póki jej nie dopadną. Są absolutnie zdesperowani. Więc jeżeli
już ma dojść do spotkania, lepiej, żeby odbyło się na naszych
warunkach.
- Chcesz to wszystko załatwić za plecami Kim?
- Ona się nigdy nie zgodzi na spotkanie z dziadkami.
- Nie wiem, czy postępujesz słusznie. To będzie dla niej
przykra nispodzianka, a kobiety za takimi nie przepadają.
- Kim zrozumie, dlaczego to zrobiłem. A kiedy już bę
dzie po wszystkim, przekona się, że było to jedyne wyjście
- zapewnił z przekonaniem Darius.
W przeciwnym rogu sali Kimberly przeprosiła otaczającą
ją grupkę i wymknęła się do patia. Na dworze było zimno, ale
po zatłoczonym, przegrzanym salonie chłód wydał jej się
miłą odmianą i przyniósł ulgę.
Znowu poczuła się osaczona. Nie miała wątpliwości, co
1 2 4 CZAR0DZ1EIKA...
myśleli ci wszyscy ludzie, kiedy na nią patrzyli. Widzieli
w niej narzeczoną Dariusa Cavenaugha, a nikt z jego rodziny
nie kwapił się, żeby rozwiać ich złudzenia. Nawet sam zain
teresowany.
O co mu właściwie chodzi? - myślała Kimberly, krążąc po
patiu. Bywały takie chwile, kiedy potrafiła czytać w myślach
Dariusa. Ale były też i momenty, w których stanowił dla niej
nie odkrytą kartę.
Od tamtej spędzonej wspólnie nocy nie pojawił się już,
więcej w jej pokoju. Po raz setny Kimberly zaczęła analizo
wać wymowę tego faktu. Czy bawił się tylko w dżentelmena,
czy może kryło się za tym coś więcej? A może uznał, że
fizycznie go nie zadowala?
Zacisnęła palce na żelaznym słupku ogrodzenia i zapa
trzyła się w ciemność. Przed nią rozciągał się mroczny ogród,
a za nim kamienny mur, którego nie wolno jej było przekra
czać. W oddali majaczył budynek, w którym znajdowały się
kadzie do fermentacji win. Jak sięgnąć okiem, na łagodnych
pagórkach rozpościerały się winnice. Na niebie wisiał blady
księżyc. Kimberly pomyślała, że to wyjątkowo piękna, za
sobna i spokojna okolica. I pewnie bardzo odmienna od
miejsc, w których przebywał Darius, zanim wrócił do domu.
- Nie zimno ci tu, Kim?
Na dźwięk głosu Starke'a odwróciła się z uśmiechem.
Polubiła tego ponurego dziwaka, choć czasami ciężko było
go rozgryźć.
- Chciałam się trochę przewietrzyć. Zaraz wracam - po
wiedziała. - Dobrze się bawisz, Starke?
- Nie lubię takich przyjęć.
- Ja też nie. A Darius?
CZARODZIEJKA... 1 2 5
- Mało o nim wiesz, prawda?
Zdumiona tym pytaniem, Kimberly skinęła głową.
- Czasami wydaje mi się, że go znam, a potem... - Urwa
ła, wzruszając ramionami.
- Mam wrażenie, że on czuje to samo w stosunku do
ciebie. Taka już jest natura ludzka.
Jego uwaga rozbawiła Kimberly.
- Studiujesz naturę ludzką?
- To jest whisky. - Starke uniósł szklaneczkę. - A whisky
pobudza mój intelekt. Tłumaczyłem to przed chwilą Dariu-
sowi.
- To fascynujące. A jakie masz jeszcze spostrzeżenia na
ten temat?
- Chodzi ci o ciebie i o niego? Całkiem oczywiste.
- To znaczy jakie?
- Że jesteście dla siebie stworzeni - wyjaśnił Starke. -
Darius cię potrzebuje, Kim.
- Sama nie wiem - odparła cicho. - W jego życiu jest tyle
innych spraw. Winiarnia, rodzina, i tak dalej. Do czego mia
łabym mu być potrzebna?
- Tylko ty potrafisz utrzymać ich wszystkich w ryzach.
Przecież zawładnęli jego życiem. A ty możesz stworzyć mu
odrębny świat, w którym będzie mógł odpocząć z kimś, dla
kogo zawsze będzie na pierwszym miejscu.
Kimberly zamyśliła się na chwilę.
- Może ja też tego chcę - szepnęła. - Chcę mieć kogoś,
dla kogo zawsze będę na pierwszym miejscu.
- Boisz się, że w przypadku Dariusa będzie inaczej?
- Jak mężczyzna w jego położeniu może mi to zapewnić?
- zapytała z rezygnacją w głosie.
1 2 6 CZARODZIEJKA...
- Jeszcze go nie znasz, Kim. Daj mu szansę. A poza
tym... - Starke zawahał się, a potem dokończył prosto z mo
stu: - bądź dla niego bardziej wyrozumiała w momentach,
kiedy nie do końca go rozumiesz. Przecież to tylko męż
czyzna.
Kimberly uśmiechnęła się ironicznie.
- Podobnie jak ty. Jesteś pewny, że masz odpowiednie
kwalifikacje, żeby objaśnić mi zachowanie tego gatunku?
Starke pociągnął długi łyk whisky.
- Pewnie nie, ale przynajmniej próbowałem.
- Starasz się być w stosunku do niego lojalny, prawda?
- Kimberly obrzuciła Starke'a ciepłym spojrzeniem.
- Ocalił mi życie. To stare dzieje. Tak się szczęśliwie
złożyło, że mogłem mu się odwdzięczyć. Wszystko to wy
tworzyło między nami dość specyficzną więź.
- W jaki sposób ocalił ci życie? - zainteresowała się Kim
berly.
- To nieważne - mruknął Starke, który widocznie poża
łował, że w ogóle poruszył ten temat. - Miałem pewne kłopo
ty na Bliskim Wschodzie - dodał niezbyt chętnie. - Chciałem
się z kimś skontaktować i znalazłem się w samym centrum
rozruchów. Darius też trafił na te same uliczne zamieszki.
Byliśmy jedynymi Amerykanami. Kiedy rozpętało się piekło,
znalazłem się w sytuacji bez wyjścia. Wtedy zadziałał Da
rius. Znał w sąsiedztwie kogoś, z kim robił interesy. I na tej
podstawie udało mu się wyrwać mnie z rąk oszalałego tłumu.
A gdy do nich dotarło, że jego znajomości nie mają tu nic do
rzeczy, byliśmy już daleko. Darius użył swoich kontaktów
i załatwił nam wyjazd z kraju, w przeddzień wybuchu regu
larnej wojny domowej.
CZARODZIEJKA... 1 2 7
Kimberly zaczerpnęła tchu.
- Nie wiedziałam, że ten interes eksportowo-importowy
mógł być taki... niebezpieczny.
- Czasami szedł świetnie - powiedział Starke, podnosząc
szklaneczkę. Patrzył w nią przez kilka sekund, jakby widział
coś, czego Kimberly nie mogła dojrzeć. - Darius umie robić
interesy.
Kimberly nie była pewna, czy dobrze usłyszała ostatnie
słowa.
- A kiedy ty uratowałeś mu życie, Starke? - zapytała
ostro.
Nabrała przekonania, że ten człowiek coś przed nią ukry
wa. Jego lakoniczny sposób wyrażania się i wyważony spo
sób bycia dziwnie kłóciły się z podejrzaną, wręcz odpychają
cą powierzchownością.
- W jednej z uliczek Hongkongu wybuchła bójka na no
że. Darius próbował walczyć z trzema facetami, którzy na
padli na niego przed hotelem. Byłem z Dariusem akurat umó
wiony i już z daleka zobaczyłem, co się święci. A ja umiem
posługiwać się nożem - wyjaśnił beznamiętnym tonem.
- Ach tak. - Kimberly zadrżała.
Starke zmarszczył brwi.
- Obiecaj mi, że nie zdradzisz Dariusowi, że ci o tym
powiedziałem. Urwałby mi głowę, gdyby się dowiedział, że
straszyłem cię takimi historiami.
- To dlaczego straszysz mnie takimi historiami?
- Chyba dlatego, żebyś zrozumiała, że Darius to nie tylko
winnice Cavenaughow.
- Wiem i bez ciebie - odparła cicho.
Starke spojrzał na nią i rysy mu złagodniały.
128 CZARODZIEJKA...
- Na pewno wiesz. Gdybyś nie wiedziała, nie pokochała
byś go, prawda?
Kimberly obruszyła się. W końcu jej uczucia to jej pry
watna sprawa. Nie miała pojęcia, że tak dla wszystkich oczy
wista. Postanowiła zaprotestować, ale zanim zdołała otwo
rzyć usta, Starke zdjął marynarkę.
- Masz - rzucił szorstko. - Jeżeli zamierzasz pobyć tu jesz
cze przez chwilę, lepiej coś na siebie włóż, bo zmarzniesz
- dodał, po czym zrobił w tył zwrot i pomaszerował do salonu.
Kimberly w westchnieniem zeszła do ogrodu. Nie miała je
szcze ochoty wracać do domu. Nie była w stanie znieść myśli,
że wszyscy ci ludzie będą się jej znowu przyglądać, spekulując
na temat jej relacji z Dariusem, a być może nawet dojdą do tych
samych wniosków co Starke. Nagle zapragnęła samotności.
Oczywiście nie uda jej się zbyt długo pobyć na dworze.
Julia, ciotka Milly, Ariel, pani Lawson, a nawet Darius czy
Starke szybko zauważą jej nieobecność. Na pewno zaczną jej
wtedy szukać. Tylu ludzi troszczy się o nią. Niełatwo do
czegoś takiego przywyknąć. Idąc przez ogród, podniosła
w pewnej chwili wzrok. W pokoju Scotta zgasło wreszcie
światło. Parę godzin temu odesłano go do łóżka, choć z po
czątku bardzo protestował. Jego przyszły ojczym, Mark, pod
jął się tego niewdzięcznego zadania. Kimberly widziała cie
płe spojrzenie, jakim Julia obrzuciła narzeczonego, gdy ten
wziął chłopczyka za rękę, żeby go zaprowadzić do sypialni.
Kiedy doszła do końca ogrodu, przystanęła i popatrzyła na
budynek winiarni za kamiennym murem. Zamontowane na
zewnątrz reflektory oświetlały rozległy dziedziniec, na któ
rym w ciągu dnia gromadzili się turyści. Tył zabudowań tonął
w ciemnościach.
CZARODZIEJKA... 1 2 9
Do tego miejsca wolno jej było dochodzić. Jeszcze kilka
kroków i znajdzie się poza niskim, kamiennym murem. Jeżeli
to zrobi, uruchomi system alarmowy, przerywając tym sa
mym świetną zabawę. Ciotka Milły i Ariel nigdy by jej tego
nie wybaczyły.
O ile, oczywiście, Starke jest jeszcze na tyle trzeźwy, żeby
zareagować na włączony alarm.
A co do Dariusa - tym razem za taki numer pewnie prze
łożyłby ją przez kolano i raczej wlepił parę klapsów, niż
kochał się z nią tak jak poprzednio. Raz mógł wybaczyć, ale
ponowne złamanie zakazów na pewno nie uszłoby jej na
sucho.
Z kwaśnym uśmiechem odwróciła się i ruszyła wolno
w stronę domu.
Nieruchoma zjawa w długiej szacie czekała na nią pośrod
ku ścieżki.
Na jej widok Kimberly osłupiała. Nie była w stanie się
ruszyć ani podnieść alarmu. Dwie ciemne postacie, zastygłe
w bezruchu, patrzyły na siebie przez chwilę, a potem ta za-
kapturzona uniosła ręce. W blasku księżyca zalśnił wielki,
ozdobny sztylet.
Dopiero wtedy Kimberly udało się wydobyć głos. Nie był
to jednak przenikliwy krzyk z nocnych koszmarów, tylko
jakiś cichy, zdławiony jęk, który nie mógł dotrzeć do żadnych
uszu. Zanim zdążyła ponowić próbę, złowieszcza postać ru
szyła w jej stronę.
Tym razem Kimberly udało się krzyknąć, ale i tak nie
łudziła się, że usłyszy ją ktoś z uczestników hałaśliwego
przyjęcia. Za bardzo była oddalona od domu.
Sztylet znowu błysnął w bladym świetle księżyca. Kim-
1 3 0 CZARODZIEJKA...
berly nagle otrzeźwiała. Podciągnęła rozkloszowany dół je
dwabnej sukni i popędziła w stronę domu, próbując ominąć
zakapturzoną zjawę, której obecność stanowiła przykry dyso
nans na tle tak pięknego ogrodu.
Złowroga postać przesunęła się i znowu zablokowała Kim
przejście. Ten ktoś zaczynał mieć nad nią przewagę. Teraz już
w żaden sposób nie mogła go ominąć, żeby się dostać do
domu. Kiedy znowu ruszył w jej stronę, pozostało jej już
tylko jedno - odwróciła się, wypadła z ogrodu i pomknęła
w stronę muru.
W biegu obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że ścigająca
ją postać ma pewne kłopoty z długą szatą. Ostrze sztyletu
rzucało w mroku srebrne błyski. Kimberly przypomniała so
bie wróżbę Ariel i ogarnęło ją jeszcze większe przerażenie.
Kiedy przeskakiwała przez mur, marynarka zsunęła się jej
z ramion i upadła na ziemię.
Teraz mogła już tylko mieć nadzieję, że włączył się sygnał
alarmowy, a Starke będzie jeszcze na tyle trzeźwy, by odpo-
wiednio zareagować.
Kimberly biegła, jakby od tego zależało jej życie, ku
jedynemu możliwemu schronieniu, jakim był budynek wi
niarni. Jeżeli zdoła do niego dotrzeć przed swoim prześla
dowcą, może uda jej się zabarykadować od środka.
Turkusowe sandałki okazały się niezbyt bezpieczne na
wysypanej żwirem ścieżce, prowadzącej przez winnicę. Kim
kilka razy potknęła się i omal nie upadła, mimo to biegła
dalej, a ślepy strach popychał ją ku rysującej się w mroku
budowli.
Z powodu krępującego ruchy stroju zamaskowana postać
pozostała nieco w tyle. W serce Kimberly zaczęła wstępować
CZARODZIEJKA... 1 3 1
otucha. Może jednak pierwsza dotrze do budynku i uda jej się
zadzwonić do rezydencji Cavenaughow z jednego z telefo
nów, które zauważyła, gdy przed kilkoma dniami zwiedzała
winiarnię.
Ostatkiem sił dopadła bocznego wejścia. Oddech rozsa
dzał jej płuca. Za plecami słyszała chrzęst ciężkich kroków na
ścieżce. Tylko ludzka istota mogła tak hałasować. Kimberly
pocieszyła się myślą, że nie ściga jej jakieś widmo, bo omal
już uwierzyła, iż ma do czynienia ze złowieszczą, nadprzyro
dzoną siłą.
Walcząc o każdy oddech, z sercem łomoczącym z wysiłku
i strachu, zatrzymała się przed wejściem do budynku. Miała
chwilową przewagę i wiedziała już, co robić.
Zdjęła turkusowy sandałek i bez wahania wybiła szybę
w drzwiach, a potem wsunęła rękę do środka i otworzyła za
suwkę, jeszcze zanim odłamki szkła upadły na ziemię.
Ostry ból przeszył jej ramię, ale nawet nie zwróciła na to
uwagi. Wpadła do środka i zatrzasnęła za sobą drzwi.
W holu panowały ciemności. Kimberly z konieczności
zwolniła kroku. Usłyszała odgłos otwierających się i zamy
kających drzwi. Potem znowu zapadła cisza. Kompletne cie
mności musiały stanowić takie samo utrudnienie dla jej prze
śladowcy, jak i dla niej samej.
Ale Kimberly znała już budynek winiarni i wiedziała,
gdzie się znajduje. A mężczyzna ze sztyletem mógł kierować
się jedynie odgłosem jej kroków.
Szybko zrzuciła sandałki i na palcach ruszyła ku wielkiej
hali, gdzie znajdowały się olbrzymie kadzie do fermentacji
oraz półki z rzędami baryłek, w których dojrzewało wino.
ROZDZIAŁ 7
Kimberly pchnęła wahadłowe drzwi prowadzące do ol
brzymiej hali. Powitał ją łagodny szum maszyn i znajomy,
cierpki zapach wina. W mroku rysowały się kontury kadzi
z nierdzewnej stali oraz długie rzędy drewnianych regałów
z baryłkami. Drogą jakichś dziwnych skojarzeń pomyślała
o dinozaurach drzemiących w ciemności. Na samym końcu
hali, przy wąskich schodkach, paliło się przyćmione światło.
Reszta pomieszczenia tonęła w mroku.
Zawahała się. Hala wydała jej się nagle czymś w rodza
ju parku jurajskiego, a gigantyczne maszyny żywymi stwo
rzeniami. Nie, pomyślała w histerii, to nie kadzie są żywe,
żywe jest wino w ich wnętrzu. Czy nie to mówił jej Cave-
naugh podczas wycieczki? Fermentacja i dojrzewanie win to
procesy ciągłej ewolucji i zmiany. A kadzie i baryłki są jak
olbrzymie ciężarne brzuchy, chroniące wino podczas dojrze
wania.
Zaczęła nasłuchiwać kroków prześladowcy. Weszła
w cień i skręciła w lewo. Pod osłoną kadzi postara się dotrzeć
do schodów.
CZARODZIEJKA... 1 3 3
Darius, ratuj! Na miłość boską, pospiesz się! - błagała
w duchu, ogarnięta paniką.
W połowie drogi Kimberly bosą stopą wdepnęła w kałużę
chłodnego płynu. Zaczerpnęła tchu, cicho zaklęła, a potem
przygryzła wargi. Może jej prześladowca nie usłyszał stłu
mionego okrzyku.
Po omacku przemierzała najciemniejszą część hali, za
ostatnim rzędem kadzi. Jednostajny warkot pracujących ma
szyn zagłuszał odgłos jej kroków, ale też i kroków zakaptu-
rzonej postaci. Pomieszczenie na szczycie schodów wydawa
ło się oddalone o całe mile. Była to probiernia win, ostatni
przystanek dla zwiedzających. Musi tam dotrzeć za wszelką
cenę. Tam znajdował się telefon, a także alarm przeciwpoża
rowy. Stłucze szklaną szybkę i może w ten sposób przyspie
szy akcję ratunkową.
Każdy, nawet najcichszy dźwięk za jej plecami stawał się
nowym źródłem przerażenia. Idąc, oglądała się wciąż za sie
bie w oczekiwaniu na cios zadany srebrnym sztyletem.
Stanęła w cieniu ostatniej kadzi i z rozpaczą spojrzała na
schody. Żeby do nich dotrzeć, musi przebiec odcinek otwartej
przestrzeni, na dodatek oświetlony blaskiem małej lampki.
Nie miała podstaw, by podejrzewać, że drzwi u szczytu scho
dów będą zamknięte, ale gdyby tak, to znajdzie się w pułapce.
Cavenaugh, gdzie jesteś? Potrzebuję cię.
Nie było sensu odwlekać tego, co nieuniknione. Swoją
jedyną szansę upatrywała w tym, by dotrzeć do probierni
i zabarykadować się w środku, po czym wezwać pomoc.
Unosząc dół sukni, wybiegła zza kadzi i popędziła ku
drzwiom na szczycie schodów.
Instynkt samozachowawczy podpowiedział jej, że jest już
1 3 4 CZARODZIEJKA...
za późno. Zostało za mało czasu. Ten ktoś deptał jej niemal po
piętach. Widocznie odgadł jej zamiary.
Dłonie Kimberly zacisnęły się na gałce drzwi. Zaczęły nią
rozpaczliwie szarpać. Zerknęła przez ramię i wtedy go zoba
czyła.
Mężczyzna w uniesionej jak do ciosu dłoni trzymał sztylet
i właśnie dopadał schodów. Za mało czasu, pomyślała w pa
nice, kiedy drzwi wreszcie ustąpiły. Za mało czasu!
Zatrzasnęła za sobą drzwi, ale jej prześladowca uderzył
w nie z taką siłą, że otworzyły się z hukiem. Blade światło
lampki rozjaśniało mrok panujący w niewielkim pomieszcze
niu, oświetlając rzędy kieliszków oraz całą baterię butelek
miejscowego wina.
Kimberly bez namysłu sięgnęła po pierwszą z brzegu. Nie
była to zbyt dobra ochrona przed ostrzem sztyletu, ale nicze
go innego nie miała pod ręką. Złapała butelkę za szyjkę
i walnęła nią w wypolerowany kant barowej lady. Coś takie
go widziała na westernach. Może i tutaj okaże się skuteczne.
Szkło rozprysło się na setki drobnych kawałków. Wi
no trysnęło na podłogę, mocząc nogi Kimberly, a ona, zde
terminowana, mocno ścisnęła w ręku szyjkę wyszczerbionej
flaszki.
Zakapturzona postać zastygła z uniesionym sztyletem. Już
tylko kilka kroków dzieliło Kimberly od jej prześladowcy. Po
raz pierwszy dostrzegła błysk jego oczu spod głęboko nasu
niętego kaptura. Światło lampki odbiło się od stłuczonej bu
telki, którą trzymała w wyciągniętej ręce.
- Spróbuj mnie tknąć, a Cavenaugh cię zabije! - krzyk
nęła.
- Ten twój Cavenaugh może sobie iść w diabły.
CZARODZIEJKA... 1 3 5
Głos był niski i szorstki. Pobrzmiewał w nim akcent wiel
komiejskiej ulicy. Z pewnością nie należał do demonicznego
sługi złych mocy. Miała przed sobą jakiegoś chuligana.
- Ty trafisz tam pierwszy. To ci obiecuję.
- Cavenaugh to nie mój problem. Dziś mam się zająć
tylko tobą.
Rzucił się w przód ze sztyletem gotowym do ciosu
i w ułamku sekundy pokonał dzielącą ich przestrzeń.
- Darius! - krzyknęła Kimberly, próbując uchylić się od
ciosu, poniewczasie uświadamiając sobie, że chroniąc się za
barową ladą, znalazła się w pułapce.
Mężczyzna musiał czuć pewien respekt przed wyszczer
bioną butelką, bo kiedy Kim instynktownie go zaatakowa
ła, odskoczył w bok. Przemknęła obok niego. Mężczyzna
odwrócił się i dźgnął sztyletem powietrze. Chwyciła kolej
ną butelkę, nie wypuszczając z ręki tej wyszczerbionej.
Cisnęła nią w napastnika, który szybko przykucnął. Szkło
rozbiło się o ladę, tuż obok jego głowy. Wino trysnęło na
podłogę.
- Ty szmato!
Rzucała teraz butelkę za butelką. Wiele z nich trafiło
w cel, ale żaden z rzutów nie okazał się wystarczająco silny,
by obezwładnić przeciwnika.
Rycząc z wściekłości, jej prześladowca rzucił się w przód,
by zadać ostateczne pchnięcie.
Kimberly zrobiła w tył zwrot, gdy nagle usłyszała krzyk
wściekłości. Zakapturzona postać poślizgnęła się na zalanej
winem posadzce. Rozległ się głuchy łomot i napastnik ciężko
zwalił się na ziemię. Nie namyślając się wiele, złapała nastę
pną butelkę i z całej siły wyrżnęła nią w głowę leżącego.
1 3 6 CZARODZIEJKA...
- Kim! - W drzwiach pojawił się Cavenaugh.
Stojąc nad swoją ofiarą, Kimberly dostrzegła błysk meta
lu. Darius miał broń. Za nim stał Starke i właśnie naciskał
kontakt.
Darius dopadł do niej dokładnie w chwili, gdy zapłonęły
wszystkie światła. Jednym szarpnięciem odciągnął ją od na
pastnika. Kiedy chwytał ją za ramię, czuła rozsadzającą go
furię. Następnie przyklęknął nad leżącym mężczyzną i prze
wrócił go na plecy, żeby zbadać mu tętno. Starke stał nad
nimi i czekał w napięciu na wyrok. On także był uzbrojony.
Kimberly pomyślała, że obaj mężczyźni sprawiali wrażenie,
jakby urodzili się z bronią w ręku.
Wreszcie Darius podniósł się i wsunął pistolet za pas smo
kingowy.
- Zemdlał - stwierdził z pogardą, mierząc Kim bacznym
spojrzeniem. - Tak mu przyłożyła, że stracił przytomność.
- Sądząc po upojnym zapachu, poszło na to z pół skrzyn
ki wina - ocenił Starke po rozejrzeniu się wokoło. - Wszy
stko zalane. Ale koszmarny bałagan!
- Nie wiedziałam, że porządek jest w tym przypadku taki
ważny - oburzyła się Kimberly.
- Moja pani, w sytuacji jak ta liczy się tylko jedno - kto
wciąż stoi o własnych siłach, kiedy jest już po wszystkim.
Mój Boże, kobieto, o mało przez ciebie nie osiwiałem do
reszty! Nic ci się nie stało?
Skinęła głową bez słowa. Nie była w stanie ruszyć się
z miejsca. Stała naprzeciw Dariusa, trzymając w ręku wy
szczerbioną flaszkę, aż wreszcie z westchnieniem ulgi wy
ciągnął ręce. Wypuściła szkło z omdlałej dłoni i z jękiem
padła mu w ramiona.
CZARODZIEJKA... 1 3 7
- Krwawisz! Jeżeli ten łotr...
- To naprawdę nic poważnego. Zraniłam się w rękę, kie
dy wybijałam szybę. Och, Darius, myślałam, że nigdy się was
nie doczekam - szepnęła, nareszcie bezpieczna w jego obję
ciach.
- Nie wygląda na to, żebyśmy ci byli aż tak bardzo po
trzebni - wtrącił Starke. - Świetnie sobie poradziłaś. Nastę
pnym razem, kiedy będziemy się wybierać na piwo do baru,
weźmiemy cię ze sobą, tak na wszelki wypadek.
- Ona już zawsze będzie tam, gdzie ja - powiedział z na
ciskiem Darius. - Nie spuszczę jej więcej z oczu.
- Jakim cudem mnie tu znaleźliście?
- Starke odebrał sygnał, kiedy przeszłaś przez mur. Prze
prosiliśmy gości i poszliśmy sprawdzić tablicę kontrolną.
Myśleliśmy, że to jakieś zwierzę uruchomiło alarm. Przy
okazji zauważyliśmy, że zniknęłaś - wyjaśnił Darius. Deli
katnie uwolnił się z jej uścisku i odkręcił kran nad małą umy
walką. A potem podsunął jej krwawiącą rękę pod strumień
wody.
- Powiedziałem Dare'owi, że po raz ostatni widziałem cię
w patiu - odezwał się Starke i przyklęknął, żeby odsłonić
twarz napastnika. Spod kaptura ukazała się twarz młodego,
śniadego mężczyzny.
- Oczywiście żadnemu z nas nie przyszło do głowy, że
będziesz na tyle nierozsądna, żeby w nocy wypuszczać się
samotnie poza mur - ciągnął Darius.
- W ogóle nie miałam zamiaru spacerować za tym choler
nym murem. Byłam w ogrodzie i właśnie wracałam do do
mu, kiedy ten potwór zastąpił mi drogę. Wiedziałam, że nie
uda mi się go ominąć, więc próbowałam przed nim uciec.
1 3 8 CZARODZIEJKA. „
Miałam nadzieję, że w momencie przekraczania muru włączę
alarm i ktoś przyjdzie mi z pomocą. Auu, to boli.
Ale on nie zwrócił wagi na jej protesty, tylko obwiązał
ranę serwetką.
- Pod murem znaleźliśmy marynarkę Starke'a i domyśli
liśmy się, że to ty uruchomiłaś alarm, a nie jakaś sarna czy
zając. Niestety, nie wiedzieliśmy, dokąd poszłaś. Dopiero gdy
włamałaś się do winiarni, włączyłaś kolejne urządzenie, które
pomogło nam cię zlokalizować. Byliśmy tam niedługo po
tobie. A potem usłyszeliśmy, jak rzucasz butelkami. - Darius
kwaśno się uśmiechnął. - Tak na marginesie, to był mój
najlepszy Cabernet Sauvignon. Właściwie powinienem przy
słać ci rachunek.
- No wiesz, jesteś bezczelny!
- Jednak po namyśle doszedłem do wniosku, że wystar
czy, jeśli lepsze roczniki zacznę przed tobą chować. - Darius
puścił Kimberly i nachylił się nad nieprzytomnym mężczy
zną. Wsunął mu rękę pod habit i wyciągnął srebrny sztylet.
- Dzwoń na policję, Starke. I spróbuj złapać tego Cran-
stona, z którym zawsze pracujemy.
- Już się robi. - Starke podszedł do telefonu, podniósł
słuchawkę i wykręcił numer.
Dobiegała druga w nocy, kiedy Kimberly wreszcie poło
żyła się do łóżka. Po powrocie do domu została otoczona
troskliwą opieką przez Julię, ciotkę Milly i Ariel, a pani
Lawson zaparzyła uspokajającą herbatkę, ściśle według
wskazówek Ariel. Nawet wyrwany ze snu Scott zszedł na dół,
żeby zobaczyć, co się dzieje. Darius i Starke rozmawiali z po
licją, a poruszeni goście zadawali Kimberly dziesiątki pytań.
CZARODZIEJKA... 1 3 9
- Może będzie z tego materiał na jedną z twoich książek
- wtrącił w którymś momencie Mark Taylor.
- Mark! - ofuknęła go Julia. - To nie jest temat do
żartów.
W końcu goście rozeszli się do domów, a policja także
odjechała, zabierając mężczyznę w szatach mnicha. Napast-
nik odzyskał już przytomność, ale milczał jak zaklęty.
Kimberly nareszcie została sama. Była skrajnie wyczerpana,
lecz zbyt roztrzęsiona, by zasnąć. Przebrała się w podkoszulek
i położyła do łóżka. Leżała długo w ciemnościach, wciąż od
nowa rozpamiętując dramatyczne wydarzenia tej nocy. Miała
wrażenie, że upłynie wiele czasu, zanim uda jej się wymazać
- z pamięci obraz uniesionej ręki ze sztyletem. Gdy tylko zamy-
kała oczy, natychmiast pojawiała się koszmarna wizja. Ciałem
Kimberly wstrząsnęły dreszcze. Wiedziała, że to reakcja na
przeżyty szok, ale nie potrafiła się opanować.
Leżała na boku, zapatrzona w okno, kiedy nagle drzwi do
sypialni cicho się otworzyły i zaraz potem zamknęły. Tym
razem nie czuła strachu przed nocnym gościem.
- Darius?
- Mówiłem, że nie spuszczę cię więcej z oczu.
Słyszała, jak rozbiera się po ciemku i odwróciła głowę
w jego stronę. Bursztynowe włosy rozsypały się na podusz-
kach. Podciągnęła pod szyję prześcieradło. Darius patrzył na
nią, zdejmując koszulę z plisowanym gorsem.
- Mieliśmy przecież zachować pozory. A co z moją pozy
cją. .. gościa... w twoim domu? Gdzie wzgląd na mój niewie
ści wstyd? - próbowała mówić żartobliwym tonem, ale przez
jej słowa przebijała prawda, którą Darius powinien w końcu
usłyszeć.
1 4 0 CZARODZIEJKA,..
- Może byś się trochę posunęła? - odparował, kiedy zdjął
ostatnią część garderoby. - O ile pamiętam, gdy tu poprze
dnio nocowałem, nie zdążyłem ci powiedzieć, że wolę spać
z lewej strony.
Posłusznie przesunęła się na drugą stronę łóżka. Gdy tylko
Darius położył się przy niej, przylgnęła do niego z okrzykiem
ulgi, szukając w jego objęciach bezpiecznego azylu.
- Ach, nie masz pojęcia, jak się bałam.
- Wiem, co czułaś, kochanie - szepnął jej do ucha. - Za
pewniam cię, że wiem. Mój Boże, byłaś taka dzielna. - Za
czął ją głaskać po włosach. - Kiedy wszedłem do tej hali,
wyglądałaś jak amazonka. Chciałem z miejsca położyć tru
pem tego typa. Gdybyś go nie znokautowała, pewnie zastrze
liłbym go jak psa. Doświadczyłaś straszliwego niebezpie
czeństwa, Kim. Dlatego nie zostawię cię samej tej nocy.
- Pewnie miałabym koszmary - wyznała cicho.
- A myślisz, że ja bym ich nie miał? Ta scena w probierni
będzie mnie prześladować do końca życia. - Darius nie prze
stawał kojąco głaskać włosów Kimberly.
- Nie mogę się uspokoić - wyszeptała drżącym głosem.
- Czuję się tak, jakby podłączono mnie do wysokiego na
pięcia.
- To reakcja na te traumatyczne przeżycia, kochanie. Po
trzeba więcej czasu, żeby twój system nerwowy mógł się
uspokoić.
- Wydaje mi się, że mnie rozumiesz.
- O tak. Świetnie cię rozumiem.
Przypomniała sobie, jak wtargnął do hali z bronią w ręku.
- Przeżyłeś już wcześniej coś takiego, prawda? - zapytała
cicho.
CZARODZIEJKA.., 1 4 1
- Nie, czegoś takiego dotąd nie przeżyłem - głucho za
przeczył Darius. - Nigdy nie zdarzyło mi się wejść do jakie
goś pomieszczenia i zobaczyć, jak moja kobieta walczy z uz
brojonym psychopatą.
- Trudno właściwie powiedzieć, że „wszedłeś" do
probierni. Razem ze Starkiem wdarliście się tam niczym ko
mandosi.
Darius objął ją jeszcze mocniej. Westchnęła z ulgą, w głę
bi ducha szczęśliwa, że powiedział o niej „moja kobieta".
- Nie rób mi więcej czegoś takiego, Kim - poprosił.
- Możesz mi wierzyć albo nie, ale dzisiejszej nocy nie
miałam zamiaru robić ci na złość.
- Nie powinnaś wychodzić sama do ogrodu.
Kimberly uniosła głowę.
-
Ależ, mój drogi - zaprotestowała - nikt mi nie mówił,
żebym nie wychodziła do patia czy do ogrodu. Jedyną barie-
rą, którą ustanowiono, był ten mur!
- Teoretycznie masz rację. Praktycznie chodzi o to, żebyś
nie oddalała się poza zasięg mojego wzroku. Zrozumiano?!
Kimberly uśmiechnęła się w ciemnościach.
- Zrozumiano. Nie wiem, czy to naprawdę praktyczne,
ale rozumiem.
- A niech cię, Kim. Wcale nie chciałem na ciebie krzy
czeć tej nocy.
- Nie? A co? Chciałeś zaczekać do rana?
- Tak. Szczerze mówiąc, miałem zamiar zaczekać do ra
na. To nie jest właściwa pora.
- Czemu nie?
- Bo jesteś w szoku. Mówiłem ci już, że wiem, jak to jest.
- A niby skąd tak dobrze orientujesz się w takich spra-
1 4 2 CZARODZIEJKA...
wach? - zapytała cicho. - Co to była za firma eksportowo-
-importowa, którą prowadziłeś, zanim wróciłeś, żeby przejąć
winnice Cavenaughow?
- Całkowicie legalna i przynosząca niezłe zyski.
Kimberly poczuła, że uśmiechnął się z ustami przy jej
włosach.
- Dywany, błyskotki i cacka z całego świata, tak? - za
pytała.
- Coś w tym rodzaju - mruknął bez przekonania.
- Nadal masz tę firmę?
- Nie, sprzedałem ją dwa lata temu, po powrocie do
domu.
- A nie żałujesz swojej decyzji? - nie ustępowała Kim
berly. - Chodzi mi o te podróże, swobodę i tak dalej.
Cavenaugh zawahał się.
- Nie. Ten etap w moim życiu jest już definitywnie za
mknięty. Lubię to, co teraz robię. Daje mi to masę satysfakcji.
- Wiem, jak to jest odnosić sukcesy w swoim zawodzie.
Ja, na przykład, jestem bardzo szczęśliwa, że piszę i wydaję
książki.
Znowu wyczula, że Darius się waha. Wreszcie powiedział
cicho:
- Któregoś dnia przestanie ci wystarczać. Teraz wydaje ci
się, że masz wszystko, czego ci trzeba. Ale jesteś zmysłową,
wrażliwą kobietą. Nie jesteś stworzona do tego, żeby samot
nie iść przez życie.
- Kiedy ja wcale nie zamierzam iść samotnie przez życie.
Jego dłoń zaczęła niecierpliwie błądzić po biodrze Kim
berly.
- Wiem. Szukasz kogoś, kto byłby jak ten twój Josh
CZARODZIEJKA... 1 4 3
Valerian - mężczyzna idealny, nie obarczony rodziną, bez
zobowiązań. Ale on nie istnieje poza stronnicami twoich
książek, Kim. A ty jesteś zbyt namiętna i autentyczna, żeby
się zadowolić jakimś fikcyjnym kochankiem.
Mówił to z takim przejęciem, że Kim nawet nie zaprote
stowała, tylko powiedziała:
- Masz rację.
- Co? - Darius zmrużył oczy, a potem przewrócił Kim-
berly na plecy i przygniótł własnym ciałem.
- Powiedziałam, że masz rację. - Zarzuciła mu z uśmie
chem ręce na szyję. - Kochaj się ze mną. Jesteś mi bardzo
potrzebny.
- Ani w połowie tak bardzo jak ty mnie - szepnął i skło
nił głowę, żeby dotknąć ustami miękkiej skóry na jej ramie
niu. - O mój Boże! Ani w połowie tak bardzo jak ty mnie
- powtórzył. - Dołożę też wszelkich starań, abyś wreszcie
zrozumiała, że pragniesz mnie bardziej niż kogokolwiek
i czegokolwiek na tym świecie!
Podciągnął jej podkoszulek, odsłaniając piersi, które za
czął delikatnie pieścić ustami i palcami.
Kimberly czuła jego podniecenie, kiedy przycisnął brzuch
do jej brzucha. Wziął ją za rękę, którą obejmowała go za
szyję, i poprowadził w dół, ku swojej męskości.
- Masz takie delikatne rączki - szepnął Darius. - Dopro
wadzasz mnie do szaleństwa, najdroższa.
Zaczął głaskać wnętrze jej ud, aż poczuł, jak jej ciało
wygina się w łuk pod jego dłonią. Wtedy dotknął źródła jej
kobiecości, a Kimberly wydała cichy okrzyk rozkoszy.
Darius uniósł głowę i spojrzał w jej rozpłomienione oczy.
Kimberly chwyciła go kurczowo za ramiona i przyciągnęła
1 4 4 CZARODZIEJKA...
ku sobie. Jej paznokcie zostawiły na jego plecach drobne,
czerwone ślady.
- Kochaj mnie! Tak bardzo cię kocham!
- Kim! - Jego głos był nabrzmiały namiętnością.
Połączyli się. Ogłuszona siłą jego pożądania, czuła, jak
porywa ją jakiś potężny żywioł. Tuliła się do Dariusa, jakby
chciała go w siebie wchłonąć.
- Powtórz to jeszcze raz, Kim. Powiedz mi, że mnie
kochasz.
- Kocham cię. Kocham cię...
A potem nie trzeba już było słów, bo dał jej najwyższy
dowód swojej miłości.
Dopiero po długiej chwili Darius ocknął się, a potem prze
wrócił się na bok, tuląc do siebie zmęczoną Kimberly.
- Czy to prawda? - zapytał w końcu, zanurzając palce
w jej włosy.
- Kocham cię, Cavenaugh.
Mruknął coś niezrozumiale, a potem mocniej ją do siebie
przygarnął.
- Zapamiętam to sobie, kochanie - dodał.
- O co ci chodzi?
- Posłuchaj mnie uważnie. Muszę mieć pewność, że
wiesz, co mówisz - powiedział po chwili Darius. - Rozu
miesz? Chcę wiedzieć, że jesteś absolutnie pewna swoich
uczuć.
- Nie martw się o to. Zrezygnowałam już z Josha Valeria
na. Pewnie będzie to dla niego cios, ale jakoś to przeżyje.
- Kochanie, ja nie żartuję. - Darius otoczył dłońmi jej
twarz i spojrzał jej w oczy. Minę miał zaciętą, nieprzeniknio
ną. - Nie chcę, żeby dzieliły nas jakieś bariery.
CZARODZIEJKA... 1 4 5
Kimberly uśmiechnęła się z czułością.
- Przestań się tym zamartwiać. Wiem, co robię. Przecież
na ogół potrafisz tak dobrze czytać w moich myślach. Czemu
nie miałoby ci się to udać tej nocy?
- Sam nie wiem, czemu. - Spojrzał na nią pociemniałym
wzrokiem. - Muszę ci coś powiedzieć. Pojutrze jedziemy do
San Francisco. Zostaniemy tam na noc.
- Czy to znaczy, że wreszcie będziemy mieli trochę czasu
tylko dla siebie? - ucieszyła się Kimberly.
- Mamy tam pewną sprawę do załatwienia, ale potem
będziemy wolni. - Zawahał się, po czym ostrożnie zapytał:
- Co ty na to?
- Świetny pomysł.
Darius ciężko westchnął.
- Śpij teraz, kochanie. Miałaś okropne przejścia.
Kimberly wtuliła się w niego i wkrótce zapadła w sen. Tuż
przed zaśnięciem przypomniała sobie, że Darius nie powie
dział jej, że ją kocha, ale zaraz pocieszyła się, iż pewnie
zwleka z tym, aż będą sami w San Francisco.
O świcie obudziła się w ramionach ukochanego i długo
leżała na wpół senna, rozpamiętując dramatyczne wydarzenia
minionej nocy.
- Nie śpisz już, kochanie? - wymruczał Darius wprost
w jej włosy.
- Myślałam o czymś.
- U kobiety to nie zawsze dobry znak.
W odpowiedzi Kimberly uszczypnęła go lekko w pośladek.
- Mówię serio, Jest coś, o czym nie rozmawialiśmy tej
nocy - powiedziała i nagle odniosła wrażenie, że Darius za
marł na chwilę w jej ramionach.
1 4 6 CZARODZIEJKA...
- O czym nie rozmawialiśmy? - zapytał.
- Ten wasz system alarmowy wokół muru został zainsta
lowany po to, żeby ktoś obcy nie mógł wejść na teren posiad
łości, prawda?
- Prawda.
- A jedyny sygnał, jaki odebraliście ostatniej nocy, włą
czył się po tym, jak przeskoczyłam przez mur i pobiegłam
w stronę winiarni.
- Uhm.
- A ta zakapturzona postać, która mnie ścigała, znajdowa
ła się na strzeżonym terenie. Kiedy ją zobaczyłam, była już
w ogrodzie, blisko patia. Więc w jaki sposób ten ktoś dostał
się tam, nie uruchamiając alarmu?
- To jest problem, nad którym łamię sobie głowę przez
ostatnią godzinę.
- Może wślizgnął się razem z twoimi gośćmi?
- Ale jak? Starke śledził na monitorze przyjazd wszy
stkich zaproszonych, a Julia osobiście witała ich przy
drzwiach. Po przybyciu ostatniej osoby brama została za
mknięta. Starke jest w tych sprawach bardzo solidny.
Starke. Ten dziwny człowiek, który dzielił z Dariusem
jego przeszłość. Kimberly zadrżała, ale bała się wspomnieć
o swoich podejrzeniach. Darius i Starke przeszli wspólnie
długą drogę. Darius na pewno nie byłby jej wdzięczny, gdy
by zasiała w jego sercu wątpliwości co do uczciwości przy
jaciela.
A poza tym nie miała żadnych podstaw, żeby wątpić w lo
jalność Starke'a. Przecież nieraz dowiódł jej w przeszłości.
- Co masz na myśli, Kim?
- Lojalność - przyznała szczerze.
CZARODZIEJKA... 147
- To zbyt poważny problem, żeby o nim rozmawiać
o piątej rano.
- Owszem.
- Chce ci się spać?
- Nie.
- Chcesz wstać?
- Nie.
- Chcesz mi znowu powiedzieć, że mnie kochasz?
- Wolałabym ci to pokazać.
- Jestem do twoich usług.
- Zawsze uważałam, że to cecha mężczyzn uległych.
- Wiedźma - mruknął stłumionym głosem, pociągając ją
na siebie.
W południe tego samego dnia Starke miał już wstępny
raport dotyczący człowieka, który zaatakował Kimberly
ostatniej nocy.
- To są nieoficjalne dane, jak na razie. Cranston dał mi
kopię. Facet nazywa się Nick Garwood, notowany niemal od
dzieciństwa. W zeszłym roku przesłuchiwano go dwukrotnie
w sprawie morderstwa w Los Angeles. Policja uważa, że to
było zabójstwo na zlecenie. W chwili obecnej Garwood od
mawia dalszych zeznań, ale prędzej czy później przemówi.
- Czy wiadomo coś na temat sztyletu? - zapytał Darius ze
spokojem, jakby rozmawiali o interesach. Kimberly zdumia
ło ich chłodne podejście do tej sprawy. Zupełnie jakby coś
takiego nie było dla nich żadną nowością.
- Jeszcze nie, ale Cranston obiecał się temu przyjrzeć. To
nie jest jakiś tani, tuzinkowy nóż. Rękojeść ma srebrną, ręcz
nie rzeźbioną. Egzemplarz kolekcjonerski. Nie ten rodzaj
1 4 8 CZARODZIEJKA...
noża, jakiego używa się w ulicznych bójkach albo w zabój
stwach na zlecenie. To... - rzucił przepraszające spojrzenie
na Kimberly - to nie jest skuteczny rodzaj broni.
- Miałam szczęście.
- Wszyscy mieliśmy, szczęście - poprawił Darius. -
A czy są jakieś koncepcje dotyczące sposobu, w jaki ten czło
wiek dostał się na teren posiadłości, nie uruchamiając przy
tym alarmu?
Starke spojrzał przez okno.
- Wydaje mi się że mógł tego dokonać tylko jedną drogą
- dostał się jakoś pomiędzy gośćmi. Nie wiem, jak mu się to
udało, ale tak musiało być. Przecież tak cholernie uważałem...
Kimberly zobaczyła, jak bardzo Starke to przeżywa i po
stanowiła interweniować.
- Czy to możliwe, że wpuścił go ktoś z gości?
Darius i Starke odwrócili się i spojrzeli na nią z uwagą.
- Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz, Kim?
- Że stoi za tym ktoś, kogo znacie? Tak, zdaję sobie z tego
sprawę. To mi tak jakoś przyszło do głowy. - Uśmiechnęła się
blado. - Może naczytałam się za dużo kryminałów.
- Nie przepraszaj. - Darius potrząsnął głową. - Trzeba
będzie wziąć pod uwagę taką możliwość. Rozważaliśmy ją ze
Starkiem przez całe rano. Wszyscy nasi goście to ludzie
solidni, godni zaufania. Dobrze znani członkowie lokalnej
społeczności.
To prawda, pomyślała Kimberly. A jak się dobrze zastano
wić, jedyne nowe twarze w tym towarzystwie to Darius
i Starke.
- Może policji uda się zmusić Nicka Garwooda do mó
wienia - powiedziała. - Może to on jest jedynym sprawcą.
CZARODZIEJKA... 1 4 9
- Nie zapominaj o kobiecie, która przetrzymywała Scotta.
- Rzeczywiście. Jeżeli ona jest przyjaciółką Garwooda,
to powinni ją znaleźć bez trudu.
Starke głęboko się zamyślił.
- To wszystko dziwnie nie trzyma się kupy - głośno my
ślał Darius. - Róża przebita igłą, srebrny sztylet, szata, którą
miał na sobie Garwood. Nic z tego nie pasuje do prostego
przypadku kidnapingu lub próby morderstwa na zlecenie.
- Wiem - mruknął zgnębiony Starke.
- Starke, poproś Cranstona o odbitkę fotografii tego szty
letu.
- Dobrze, ale po co?
- Ty i ja sprowadzaliśmy kiedyś różne nietypowe rzeczy,
bracie. Musieliśmy je też jakoś upłynniać. Mamy rozmaite
kontakty z ludźmi, którzy się tym zajmują. Trzeba im poka
zać zdjęcie sztyletu.
- Zaraz się tym zajmę. - Starke podniósł się i ruszył do
drzwi. W progu przystanął, odwrócił się i spojrzał na przy
jaciela.
- Czy w tej sytuacji nadal wybierasz się jutro z Kim do
San Francisco?
Kimberly zdumiała brzmiąca w jego głosie dezaprobata.
- Tak. Wyjeżdżamy po południu. Zaraz po spotkaniu
z handlowcami. Masz jakieś obiekcje?
- Czy to naprawdę ma sens?
- Ma - odparł ostro Darius. - Wiem, co robię.
- Zobaczymy się później - rzucił Starke, po czym wy
szedł.
Zaskoczona tym nieoczekiwanym dysonansem pomiędzy
przyjaciółmi, Kimberly spojrzała na Dariusa.
1 5 0 CZARODZIEJKA...
- O co wam chodzi?
- Nie wracajmy do tego, Kim. Jak już mówiłem Starke'o-
wi, wiem, co robię.
- Nie twierdzę, że nie wiesz, ale... - Nagle coś ją zanie
pokoiło. - Czy Starke ma coś przeciwko... nam? Czy on
może chce cię ostrzec, żebyś się nie angażował?
- Na wypadek gdybyś tego nie zauważyła, już się zaanga
żowałem. Ale jeżeli poprawi ci to humor, to wiedz, że
owszem, Starke cię zaaprobował. Jak najbardziej. Podobnie
zresztą jak wszyscy w tym domu.
- Och. - Kimberly odetchnęła z ulgą. - Chciałam tylko
powiedzieć, że wiem, jak wymagająca potrafi być rodzina
w sytuacji takiej jak ta - zaczęła łagodnie. - Gdyby nie za
aprobowali...
- Nie - przerwał jej zimno Darius. - Nie wiesz, jak wy
magająca potrafi być rodzina w takiej sytuacji. Możesz to
tylko powiedzieć o jednej konkretnej rodzinie. I zdarzyło się
to dwadzieścia osiem lat temu. Ciebie nie było jeszcze wtedy
na świecie!
Kimberly wstała, zdumiona i zaskoczona jego kąśliwym
tonem. Ostatnio Darius raczej ją rozpieszczał.
- Czasami zapominam, że potrafisz być taki nieprzyjem
ny - stwierdziła chłodno i ruszyła do drzwi. - Zobaczymy się
przy kolacji.
- Kim, zaczekaj!
Odwróciła się z ręką na klamce.
- O co chodzi, Cavenaugh? - zapytała znużonym tonem.
- Dobrze wiesz, Kim, że jeśli coś robię, robię to z myślą
o nas obojgu. Może czasami rzeczywiście sprawiam wraże
nie tyrana, ale ja naprawdę wiem, co jest dla ciebie najlepsze.
CZARODZIEJKA... 1 5 1
I oczywiście dla mnie też - dodał. - Dlaczego miałbym w tej
sprawie udawać altruistę?
- W jakiej sprawie? - zainteresowała się Kim.
- Nieważne. Pamiętaj tylko, co powiedziałem. Ach, i je
szcze coś, powiedz pani Lawson, żeby podała do kolacji
butelkę rieslinga.
- Oczywiście - przytaknęła uprzejmie, zamykając za so
bą drzwi. A tak przy okazji, pomyślała, czemu nie miałabym
jej powiedzieć, że proszę o butelkę pikantnego sosu. Może
mój status w tym domu jest jeszcze niepewny, ale chyba
przysługują mi jakieś prawa!
Darius przyszedł do jej pokoju tej nocy i choć nie robił
tego ostentacyjnie, widać też było, że nie stara się ukryć ich
związku przed resztą domowników. Nikomu zresztą w naj
mniejszym stopniu nie przeszkadzała ich zażyłość. Prawdę
mówiąc, Kimberly odniosła wrażenie, że wszyscy są z tego
bardzo zadowoleni.
Rano Kimberly pomyślała, że Darius kochał się z nią z ja
kąś nową, szaleńczą energią, jakby chciał pozostawić swoją
pieczęć na jej zmysłach. A przecież powinien już wiedzieć,
że udało mu się całkowicie wyprzeć z jej pamięci wizerunek
idealnego kochanka. Pojęła wreszcie, że teraz do szczęścia
wystarcza jej już tylko prawdziwa, ludzka miłość Dariusa
Cavenaugha.
ROZDZIAŁ 8
Przemierzali foyer eleganckiego hotelu przy Union Square.
Kimberly czuła, że ogarnia ją coraz większy niepokój, który
pojawił się w momencie, gdy Darius powiedział jej, że wszy
stko co robi, robi dla jej dobra. Kiedy ktoś, a zwłaszcza
mężczyzna, zaczyna mówić kobiecie, że robi coś dla jej do
bra, inteligentna niewiasta powinna wziąć nogi za pas i ucie
kać, póki nie jest jeszcze za późno. Ona jednak ostatnio nie
grzeszyła bystrością umysłu. Była za to zakochana. A to
wielka różnica. Prawdę mówiąc, już od wczoraj przeczuwa
ła, że wyprawa do San Francisco to nie tylko romantyczna
eskapada.
Minorowy nastrój Dariusa udzielił się w końcu i Kimber
ly. Drogę do centrum miasta przebyli w milczeniu. Coś w je
go spojrzeniu nakazywało jej zaniechać jakichkolwiek prób
nawiązania rozmowy.
Kiedy po zameldowaniu się w hotelu poszli na górę, Da
rius zasugerował, żeby się przebrała na wieczór. Pełna na
dziei, że jednak wszystko między nimi wyjaśni się jeszcze
tego wieczoru, podporządkowała się bez sprzeciwu.
CZARODZIEJKA... 1 5 3
Elegancką czarną sukienkę ze złotą lamówką wokół koł
nierzyka i bufek wypatrzyła Julia, kiedy poprzedniego dnia
wybrały się na zakupy. Kimberly założyła do niej czarne
sandałki na wysokich obcasach, a włosy upięła w szykowny
kok. Spojrzała w lustro i uznała, że może spokojnie stawić
czoło temu, co przyniesie jej ten wieczór.
Darius za to ubrał się, jej zdaniem, tak, jakby zamie
rzał wyruszyć na podbój. W ciemnej wieczorowej marynar
ce i śnieżnobiałej koszuli wyglądał niebywale atrakcyjnie
i męsko, a mimo to emanował od niego chłód. Odniosła
wrażenie, że dystans między nimi z każdą sekundą rośnie.
Nadzieje na obiecujący miłosny wieczór zaczęły się roz
wiewać.
Kiedy w foyer powitała ich uśmiechnięta hostessa, Kim
berly miała już pewność, że zbliża się katastrofa. Za plecami
usłyszała spokojny głos Dariusa.
- Jesteśmy umówieni z państwem Marland.
Hostessa skinęła uprzejmie głową. Kimberly osłupiała.
- Czy ty to zaaranżowałeś? - wyszeptała, zdjęta trwogą.
Spłoszonym wzrokiem spojrzała w jego zimne, nieprzenik
nione oczy. - Czy wiesz, co to znaczy?
- Musiałem tak postąpić. Znam cię już na tyle, by wie
dzieć, że nigdy nie wyraziłabyś zgody na spotkanie z tymi
ludźmi - odparł z determinacją w głosie.
Kimberly ukryła twarz w dłoniach i potrząsnęła głową.
- Od początku wiedziałam, że jesteś apodyktyczny, że
zwykłeś narzucać swoją wolę i manipulować ludźmi, ale nig
dy nie przypuszczałam, że mógłbyś mi zrobić takie straszne
świństwo.
Darius zacisnął palce wokół jej nadgarstka.
1 5 4 CZARODZIEJKA...
- Miejmy już to za sobą, Kim. To nie będzie aż takie
okropne. Musisz mi tylko zaufać".
Spojrzała na niego pociemniałymi oczyma.
- Ja miałabym ci zaufać? Po tym, co teraz zrobiłeś, już
nigdy nie będę w stanie ci zaufać.
- Nie wiesz, co mówisz! - wybuchnął. Grymas wściekło
ści wykrzywił mu twarz. - Nie walcz z tym, Kimberly, i nie
bój się. Pamiętaj, że jestem z tobą. Nie pozwolę, żeby spotka
ło cię coś złego.
- A co gorszego może mnie spotkać? - zapytała łamią
cym się głosem. - Powiedziałeś mi, że jedziemy do San Fran
cisco, żeby spędzić trochę czasu tylko we dwoje. A ja głupia
tak się na to cieszyłam. Myślałam, że ten wieczór będzie miał
dla nas jakieś szczególne znaczenie. Do tej pory pozwalałam
sobie na marzenia tylko na kartach moich książek. Tym ra
zem ośmieliłam się pomarzyć na jawie.
- Nie jestem jakąś fikcją, do cholery!
- Ty nie, ale mężczyzna w którym się zakochałam - tak.
- Później o tym porozmawiamy, po spotkaniu z Marlan-
dami, po tym, jak się przekonasz, że nie warto i nie należy
odcinać się od swoich korzeni.
- Cavenaugh... - wyszeptała głucho, kiedy prowadził ją
przez zatłoczone foyer.
Było już za późno na odwrót czy ucieczkę, bo oto stanęli
przed stolikiem, przy którym siedzieli starsi eleganccy pań
stwo. Muszą być po siedemdziesiątce, doszła do wniosku
Kimberly, kiedy Wesley Marland wstał i uprzejmie wyciąg
nął rękę do Dariusa. Podczas gdy wymieniali grzeczności,
starszy pan i jego wytworna małżonka nie odrywali wzroku
od swojej wnuczki.
CZARODZIEJKA... 1 5 5
Kimberly spojrzała na Wesleya Marlanda. Miał takie sa
me jak ona bursztynowe oczy. W młodości musiał być bar
dzo przystojny, pomyślała, witając go lekkim skinieniem gło
wy. Darius podsunął jej krzesło. Usiadła bez słowa, nie
zaszczycając go ani jednym spojrzeniem. Tymczasem on
zajął miejsce tuż obok niej, jakby chciał ją przed czymś
chronić.
Nie, nie chronić. Jego poza mogła oznaczać wyłącznie
zaborczość. Mężczyzna, którego zamiarem byłoby ją chro
nić, nigdy nie zrobiłby czegoś takiego, na co pozwolił sobie
Darius, nie pytając jej o zdanie.
- Moja kochana Kim - odezwała się Anne Marland -
masz oczy twojego ojca.
- Czysty przypadek - zimno odparła Kimberly. - To
wszystko, co po nim odziedziczyłam.
Anne Marley żachnęła się i cofnęła rękę, którą już wycią
gała w stronę wnuczki.
- Kim... - zaczął Darius cichym, ostrzegawczym tonem,
ale Wesley Marland przerwał mu.
- Nie, panie Cavenaugh, ona ma prawo czuć się urażona.
Kimberly dumnie uniosła głowę.
- Wyjaśnijmy sobie jedno. Nie pozwolę, żeby ktoś trakto
wał mnie protekcjonalnie. Jestem pewna, że Darius Cave
naugh zdążył już państwu powiedzieć, iż zostałam postawio
na wobec faktów dokonanych. Załatwmy, co trzeba, i zakoń
czmy to podniosłe spotkanie.
Zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, do stolika pode
szła kelnerka, żeby przyjąć zamówienie. Wszyscy zawahali
się, skupieni na innych sprawach, tylko Kimberly przemówi
ła zdecydowanym tonem:
1 5 6 CZARODZIEJKA...
- Proszę lampkę wina a la carte, o ile nie pochodzi ono
z winnicy Cavenaughow.
- Nie, nie - powiedziała ze zdumieniem kelnerka. - Wino
Cavenaughow jest o wiele za drogie, żeby je serwować w ten
sposób.
- Zaczynam to rozumieć.
Marlandowie szybko zamówili po kieliszku, a Darius po
prosił o whisky z lodem. Po odejściu kelnerki Kimberly
zwróciła się do dziadków:
- Wróćmy teraz do interesów, żeby mieć to jak najszyb
ciej za sobą. Mogę zapytać, czego właściwie państwo ode
mnie oczekują?
- Kim! - powiedział karcącym tonem Darius. W jego
oczach zapaliły się gniewne błyski. - Państwo Marlandowie
chcieli cię tylko poznać, to wszystko. Po co ta agresja? Uspo
kój się, moja droga.
- Twój narzeczony ma rację, kochanie - odezwała się
z wahaniem Anne Marland. - Chcieliśmy cię tylko poznać.
Kimberly spojrzała na nią z udanym zaskoczeniem.
- Mój narzeczony? - udała zdziwienie. - O kim pani mó
wi, na Boga?
Wesley Marland zmarszczył brwi.
- Pan Cavenaugh dał nam do zrozumienia, że zamierza
cię poślubić.
- Naprawdę? Pierwsze słyszę. - Kimberly z uśmiechem
skinęła kelnerce, która właśnie przyniosła drinki.
- O małżeństwie zamierzam pomówić z Kimberly po tym
spotkaniu - oznajmił Darius.
- To jeszcze jedna niespodzianka, którą mi naszykowałeś,
co? Muszę przyznać, że nie brakuje ci tupetu. - Kimberly po-
CZARODZIEJKA... 1 5 7
ciągnęła łyk wina. Nie było tak dobre jak wino Cavenaughow,
ale tego wieczora smakowało jej bardziej niż najwytworniejsze
trunki z jego winnicy. - Hm, niezłe - mruknęła, unosząc kieli
szek pod światło. - Ma taki czysty, autentyczny smak.
- Przestalń, Kimberly - powiedział spokojnie Darius. -
Zachowujesz się jak dziecko.
- Co? - spytała drwiącym tonem. - Czyżby coś poszło
nie po twojej myśli? Czy wyobrażałeś sobie, że po tych
wszystkich latach rzucę się w objęcia moich dziadków? Jeżeli
tak, musisz się czuć mocno rozczarowany.
Anne Marland posmutniała, a jej mąż odezwał się ugodo
wym tonem:
- Doskonale rozumiemy, że nie jest ci łatwo. Tym bar
dziej, że zostałaś postawiona wobec faktów dokonanych, jak
sama powiedziałaś. Zapewniam cię, że postąpiliśmy tak, ma
jąc świadomość, iż nie chciałaś nas widzieć. Adwokaci po
wiedzieli nam, że kategorycznie odrzuciłaś wszelkie propo
zycje spotkania. Użyliśmy więc podstępu.
- Rzeczywiście - przytaknęła Kimberly.
- Musieliśmy się z tobą zobaczyć, Kim - wyszeptała An
ne Marland. - Jesteś teraz wszystkim, co nam zostało. Tak
długo cię szukaliśmy, kochanie. Prawdę mówiąc, przez całe
lata. Zaczęliśmy już dawno temu, ale dowiedzieliśmy się
tylko, że twoja matka nie żyje. Nasi adwokaci w żaden spo
sób nie mogli na ciebie trafić. Udało się to dopiero w ostat-
nich latach, kiedy zaczęły się ukazywać twoje książki. Skon
taktowaliśmy się wtedy z twoimi wydawcami i z agentem,
ale oni nie chcieli nam dać twojego adresu, póki nie udowod-
niliśmy, że jesteśmy twoimi jedynymi krewnymi.
Kimberly spojrzała w twarz kobiety, która niegdyś musia-
1 5 8 CZARODZIEJKA...
ła być bardzo piękna, i pomyślała o krzywdzie, jaką wyrzą
dziła ta kobieta jej matce.
- Spóźniła się pani o całe dwadzieścia osiem lat.
- Myślisz, że tego nie rozumiemy? - zapytał z goryczą
Wesley Marland. - Niestety, przeszłości nie da się zmienić.
Można natomiast wpłynąć na teraźniejszość i przyszłość.
- Zaczerpnął tchu, a potem dodał: - Chcemy, abyś wiedziała,
że na mocy testamentu jesteś naszą jedyną spadkobierczynią.
Kimberly popatrzyła na niego w osłupieniu.
- Mój Boże! - wybuchnęła. - Czy wyobrażacie sobie, że
wezmę chociaż centa z waszych pieniędzy?
Marlandowie popatrzyli po sobie, zaskoczeni jej gwałtow
ną reakcją. Darius spokojnie sączył whisky, spoglądając na
Kimberly ponad brzegiem szklaneczki.
W końcu głos zabrał Wesley:
- Wybacz mi, moja droga, ale pomyśleliśmy sobie, że...
no... że trochę potrwa, zanim twoje książki przyniosą ci
pełną finansową niezależność. Nasze pieniądze mogłyby za
pewnić lepszą przyszłość twoim dzieciom. Wiem, że teraz
powoduje tobą duma, ale pomyśl o dzieciach, zanim odrzu
cisz naszą propozycję.
- Jakich dzieciach? - uprzejmie zapytała Kimberly.
Anna spojrzała niepewnie na Cavenaugha.
- Kiedy pobierzecie się, na pewno będziecie chcieli mieć
dzieci.
- Pan Cavenaugh nie tylko nie rozmawiał ze mną o swo
ich małżeńskich planach, ale i nie wspomniał o żadnych dzie
ciach. - Kim uśmiechnęła się promiennie do siedzącego przy
sąsiednim stoliku mężczyzny. - Kolejny przykład komplet
nego braku porozumienia.
CZARODZIEJKA... 1 5 9
- Kim. - Darius skarcił ją wzrokiem. - Męczysz wszy
stkich, a siebie najbardziej. Czemu nie potrafisz zachować się
w tej sytuacji jak mądra, wrażliwa kobieta? Przecież w isto
cie taka jesteś.
- A czego właściwie spodziewaliście się po tym ważkim
spotkaniu? - zapytała Kimberly.
- Szansy, by poznać naszą jedyną wnuczkę- powiedziała
cicho Anne. - Po śmierci twojego ojca uświadomiliśmy so
bie, że nie ma już nadziei na... na...
- Na spadkobiercę Marlandów, który zaspokoiłby wasze
wygórowane ambicje, tak? - raczej stwierdziła, niż spytała
Kimberly.
- Nie wiesz, jak to było dwadzieścia osiem lat temu -
odezwał się cicho Wesley. - Twój ojciec był młody i niedo
świadczony, a my sądziliśmy, że jego zauroczenie twoją mat
ką szybko minie. I szczerze mówiąc, tak się chyba stało.
Koniec końców, John aż tak bardzo się nie opierał. Kiedy
załatwiliśmy mu rozwód, przyjął to z ulgą. Wiem, że nie jest
ci miło tego słuchać, ale to prawda.
- Czy nigdy nie przyszło państwu do głowy, że nie mieliście
prawa układać mu życia? - zapytała z wyrzutem Kimberly.
- Przecież John miał pewne zobowiązania wobec własnej
rodziny - powiedziała z przekonaniem Anne. - Albo tak nam
się wtedy wydawało.
Kimberly pokiwała głową.
- Całkowicie państwa rozumiem.
- Naprawdę? - Marlandowie spojrzeli na nią ze zdumie
niem.
- Oczywiście, że tak. Obecny tutaj pan Cavenaugh stano
wi doskonały przykład na to, jak rodzina może całkowicie
1 6 0 CZARODZIEJKA...
zapanować nad czyimś życiem. Dlatego naprawdę rozumiem,
pod jaką presją znalazł się wtedy mój ojciec. - Nagle napo
tkała wzrok Dariusa i poczuła, że znika gdzieś cała nagroma
dzona w niej agresja. - Wszyscy tu obecni jesteście ofiarami
wrodzonego poczucia odpowiedzialności i lojalności. Kiedy
byłam bardzo młoda, wydawało mi się, że straciłam coś
bardzo ważnego, bo zostałam odrzucona przez ojca i dziad
ków. Teraz widzę, że miałam dużo szczęścia. Dorastałam bez
tej presji, która stała się waszym udziałem. Nauczyłam się
samodzielności i niezależności. Teraz moi dziadkowie nie są
mi już do niczego potrzebni. Nikt nie jest mi potrzebny...
- Urwała i pomyślała o Dariusie. To, co mówiła, niestety,
przestało być prawdą w chwili, gdy go pokochała.
Anne wychyliła się w jej stronę.
- Kim, moja droga, masz szansę zrobić bardzo dobrą
partię - powiedziała z naciskiem. - Cavenaughowie to stara
kalifornijska rodzina. Godząc się z nami, możesz wnieść do
tej rodziny coś naprawdę wartościowego - twoje doskonałe
pochodzenie.
Kimberly odstawiła kieliszek. Ręce jej drżały.
- Ach, więc o to chodzi? - Spojrzała zimno na Dariusa.
- Chciałeś zapewnić mi odpowiednie pochodzenie, zanim
wprowadzisz mnie do twojej szacownej rodziny, tak?
- Dobrze wiesz, że nie takie były moje intencje! - odparł
z mocą Darius, nie kryjąc gniewu.
Kim nagle mu uwierzyła. Uwierzyła im wszystkim. Ze
smutnym uśmiechem zamknęła oczy.
- Wiem - szepnęła. - Wiem. Zrobiłeś to, co według cie
bie było dla mnie najlepsze.
- Nie tylko dla ciebie, ale i dla nas wszystkich - powie-
CZARODZIEJKA... 1 6 1
dział cicho Wesley. - Uwierz mi, Kim. Ani ja, ani Anne nie
chcemy cię już więcej ranić. Wyrządziliśmy ci wielką krzyw
dę. Teraz chcemy ci to wynagrodzić. W tej smutnej historii
jesteś jedyną niewinną ofiarą.
- Była też moja matka.
Anne wymieniła z mężem spojrzenia, a potem zwróciła
się do Kimberly:
- Kochanie, twoja matka, bardzo młoda i zdesperowana,
chciała za wszelką cenę zatrzymać przy sobie Johna.
- Co to ma znaczyć?
- Kim, kiedy zaczęła się procedura rozwodowa, twoja
matka umyślnie zaszła W ciążę - wyjaśnił niechętnie Wesley.
- Zresztą, sama przyznała się do tego Johnowi. Miała nadzie
ję, że przyjście na świat dziecka pomoże utrzymać jej małżeń
stwo. Potem już nigdy więcej o niej nie słyszeliśmy. Prawdę
mówiąc, sądziliśmy że... że usunęła ciążę, kiedy zdała sobie
sprawę, iż nic na tym nie zyska.
- Nie zamierzam się z wami spierać. Może i macie rację.
Kobietom zdarza się postępować nierozsądnie, kiedy są zako
chane - mówiąc to, Kimberly czuła na sobie badawczy wzrok
Dariusa. - Teraz nie ma sensu wskrzeszać przeszłości, bo i po
co? Nic dobrego z tego nie wyniknie. Co było, minęło. -
Uśmiechnęła się z goryczą do Marlandów. - Obawiam się, że
będą państwo musieli komuś innemu ofiarować swoje pienią
dze. Możecie przeznaczcie je choćby na cele charytatywne.
Moglibyście, na przykład, założyć fundację dla ubogich, nie
docenianych pisarzy.
- Panie Cavenaugh, proszę ją namówić, żeby przyjęła
nasz zapis. - Wesley zwrócił się o pomoc do Dariusa.
- Wszystko mi jedno, co Kim zrobi z waszym zapisem.
162 CZAR0DZ1EJKA...
Przyprowadziłem ją tu dziś, żeby nawiązała z państwem kon
takt. Chciałem, aby sama się przekonała, że jej dziadkowie to
nie jakieś potwory i że nie powinna się obawiać rodzin, które
przywiązują wagę do takich pojęć jak obowiązek i lojalność.
- Czy rzeczywiście jesteśmy takimi potworami? - zapy
tała ze smutkiem Anne. - W swoim czasie zrobiliśmy tylko
to, co wydawało nam się najlepsze. Teraz widzę, że nie mie
liśmy racji.
Kimberly potrząsnęła głową i pomyślała, że jej babka dro-,
go zapłaciła za to, że przed laty wtrąciła się w życie syna.
- Kimże ja jestem, żeby was teraz karać? Przecież straci
liście wszystko, na czym wam zależało, prawda? Syna i spad
kobiercę, wnuczkę, którą mogliście rozpieszczać, nadzieję na
kontynuację rodziny. Nie, pani Marland, nie uważam was za
potworów. Życzę państwu wszystkiego najlepszego. I mówię
to szczerze. Nie mam już do was żalu, ale nie mogę też
zwrócić wam tego, co odrzuciliście dwadzieścia osiem lat
temu.
- Możesz obdarzyć nas prawnukami - zauważył Wesley.
- Chyba nie zabroniłabyś nam kontaktów z twoimi dzieć
mi? - zapytała z rozpaczą Anne.
- Nie mam dzieci, więc jak na razie nie mogę nimi dyspo
nować - odparła Kimberly.
- Na razie - zimno wtrącił Darius.
Nie zamierzała z nim dyskutować. Czuła się kompletnie
wyczerpana. Perspektywa nowej kłótni odebrała jej resztki
sił... A poza tym, nie było o czym mówić, bo wszystko zosta
ło już powiedziane.
Przy stoliku zapadła cisza. Wszyscy patrzyli na siebie
w milczeniu. W końcu Wesley ostrożnie zapytał:
CZARODZIEJKA... 1 6 3
- Kim, może proszę o zbyt wiele, ale czy ty i Darius
mielibyście coś przeciwko temu, żeby zjeść teraz z nami
kolację?
Czy mieliby coś przeciwko temu? Ci dumni, zamożni
ludzie u schyłku życia błagają o możliwość spędzenia paru
chwil z własną wnuczką. Dwadzieścia osiem lat temu na
pewno nie przypuszczali, że kiedyś mogłoby dojść do takiej
sytuacji. Dwadzieścia osiem lat temu byli pewni, że za pie
niądze można kupić wszystko. Życie dało im bolesną naucz
kę. Teraz wiedzą już, że za żadne pieniądze nie kupią kolacji
z wnuczką. Mogą co najwyżej błagać, żeby zechciała ją z ni
mi zjeść.
Długo czekali na odpowiedź. Darius nie próbował wymu
szać na Kimberly następnego kroku.
- Dobrze, zjemy z państwem kolację - odezwała się
w końcu.
Wdzięczność i ulga w oczach dumnych Marlandów mó
wiły same za siebie. Natomiast błysk satysfakcji we wzroku
Dariusa zirytował Kimberly.
Co on sobie wyobraża? Za kogo się ma, żeby tak ją trak
tować?
Siedząc obok Kim, Darius wyczuwał, ile kosztuje ją ten
pozorny spokój. Ogarnęły go złe przeczucia. Był taki pewny,
że wybrał najlepsze rozwiązanie. Zaufał instynktowi, który
jak dotąd nigdy go nie zawiódł. Teraz zaczął wątpić, czy
postąpił słusznie. Przecież nawet Starke ostrzegał go, że ko
biety nie lubią niespodzianek.
Popatrzył na Kimberly, która usiłowała prowadzić
z dziadkami zwyczajną rozmowę. Zachowywała się bardzo
uprzejmie, od czasu do czasu udało jej się nawet uśmiechnąć.
1 6 4 CZARODZIEJKA...
Na widok Marlandów, którzy z wdzięcznością przyjmowali
każdy bardziej przyjazny gest z jej strony, Darius poczuł, że
ściska mu się serce.
Dopijając drinka, pomyślał, że nie mogli być bardziej
wdzięczni niż on sam. Przez chwilę wydawało mu się, że
podłożył ogieri pod beczkę prochu. Teraz, mimo iż groźba
wybuchu minęła, nadal czuł, że ma do czynienia z kobietą na
skraju nerwowego załamania.
Kiedy wstali, żeby się przenieść do restauracji hotelowej,,
pomyślał, że Kimberly, tak bardzo niezależna, przywykła
samodzielnie podejmować wszelkie decyzje, bez udziału lu
dzi, którym na niej zależało. Nic dziwnego, że tak źle czuła
się tego wieczoru. A jednak, jako kobieta inteligentna i wra
żliwa, powinna zrozumieć, że postąpił w jedyny możliwy
sposób.
Jedząc mus z łososia, nabrał nadziei, że Kim rozchmurzy
się w końcu i pogodzi z istniejącą sytuacją. Przecież już
osiągnięto pewien postęp. Jakby nie było, rozmawiała cał
kiem uprzejmie, nawet jeżeli dość sztywno, z ludźmi, których
do niedawna nie chciała widzieć na oczy.
Mimo iż próbował pocieszyć się tą myślą, nie opuszczało
go przygnębienie. Kiedy wieczór dobiegł końca, poczuł wiel
ką ulgę.
- Gdyby mieli państwo ochotę odwiedzić nas w winnicy,
bardzo zapraszam - powiedział, żegnając się z Marlandami.
- Dziękujemy - odparła z wdzięcznością Anne. - Z przy
jemnością skorzystamy z zaproszenia. - Spojrzała niepewnie
na Kimberly, nie wiedząc, jak ma się pożegnać ze świeżo
odnalezioną wnuczką.
Darius wstrzymał oddech, ale niepotrzebnie się denerwo-
CZARODZIEJKA... 1 6 5
wał. Kimberly zawahała się, a potem nagle pochyliła się
i szybko ucałowała babkę w policzek. Anne poklepała ją po
ręce, a potem odwróciła się ze łzami w oczach.
- Sprawiłaś jej wielką radość, Kim - powiedział cicho
Wesley. - Dziękujemy ci za wielkoduszność, którą nam dziś
okazałaś.
- Nie mnie dziękujcie - zaprotestowała Kimberly. -
Dziękujcie Cavenaughowi. To jego zasługa.
Marlandowie pokręcili głowami.
- On tylko przygotował grunt, ale reszta zależała od cie
bie. Dobranoc, Kim. - Odwrócił się i ujął żonę pod rękę.
Darius patrzył w ślad za nimi, kiedy szli przez foyer do
taksówki. Para tak niebywale dumnych ludzi. Jak wiele mu
siało ich kosztować przyznanie się do błędu, który popełnili
przed tylu laty?
- No cóż, Cavenaugh, udało ci się. Moje gratulacje.
Kiedy wyjeżdżaliśmy do San Francisco, nie przypuszczałam,
że masz dla mnie w zanadrzu taką bombę. - Kimberly wzię
ła małą, wieczorową torebkę i obdarzyła go bladym uśmie
chem, jaki parokrotnie widział już na jej twarzy tego wie
czora.
- Już po wszystkim, Kim - odparł, biorąc ją pod rękę.
- Świetnie do rozegrałaś.
- Dzięki Bogu. Nie masz pojęcia, jak okropnie się czuję.
Darius poczuł, że jego podświadomość zaczyna rejestro
wać jakieś ostrzegawcze sygnały. Mocno chwycił Kimberly
za rękę i poprowadził ją do wyjścia. Zaczęło mu się wyda
wać, że jeżeli fizycznie jej nie zatrzyma, utraci ją tej nocy.
- Najgorsze masz już za sobą, kochanie. Nawiązałaś kon
takt i przekonałaś się, że twoi dziadkowie, choć może daleko
1 6 6 CZARODZIEJKA...
im do doskonałości, nie są przecież despotami pozbawionymi
ludzkich uczuć. Nikt nie każe ci, żebyś ich zaakceptowała bez
reszty, ale żeby ich zrozumieć, musiałaś stanąć z nimi twarzą
w twarz.
Nie spodobało mu się niewinne spojrzenie, jakim go ob
rzuciła.
- Dlaczego?
Darius poczuł narastające napięcie. Widocznie to okaże się
trudniejsze, niż przypuszczał.
- Pragnąłem, żebyś uwolniła się od strachu przed... przed
pewnym rodzajem związków rodzinnych. Nie chciałem, że
byś do końca życia używała rodziny ojca jako koronnego
argumentu przeciwko mnie. Chciałem uwolnić cię od prze
szłości, Kim. Nie rozumiesz tego?
- Byłam wolna od mojej przeszłości. Nie miałam z nią
żadnego kontaktu. Czy kobieta może być bardziej wolna?
- zapytała z nienaturalnym spokojem.
- Akurat! Ona zawsze stała między nami. To z tego po
wodu od początku się mnie bałaś. Stworzyłaś postać Amy
Solitaire, osoby niezależnej, lecz emocjonalnie nie spełnio
nej, bo sama chciałaś być taka. A potem przydzieliłaś jej
idealnego partnera, tego Josha Valeriana, mężczyznę bez żad
nych zobowiązań. Czułem, że zanim będę mógł cię zdobyć,
muszę najpierw przegonić upiory twojej przeszłości.
Kimberly zatrzymała się na środku foyer. Jej bursztynowe
oczy patrzyły na niego z zimną niechęcią.
- Już mnie zdobyłeś, zapomniałeś o tym? I jakoś żadne
upiory ci w tym nie przeszkodziły.
- Jak długo masz zamiar znęcać się nade mną za to, co
zrobiłem?
CZARODZIEJKA.,. 1 6 7
- Nie zamierzam się nad tobą znęcać ani cię karać, Cave-
naugh. Nie mam takiej mocy.
Złapał ją za rękę, ale widząc jej minę, zaraz ją puścił. Nie
życzył sobie sceny w miejscu publicznym. Kimberly ruszyła
ku windom. Refleksy z kryształowych kandelabrów igrały
w jej bursztynowych włosach. Szła z wysoko uniesioną gło
wą, a z całej jej postaci biła duma, którą dopiero co obserwo-
wał u dwojga innych ludzi. Dogonił Kim w chwili, kiedy
miała nacisnąć guzik windy.
- Odziedziczyłaś po dziadku nie tylko oczy, Kim. Masz
także dumę Marlandów. Wyobraź sobie, co oni czuli tego
wieczora.
Reakcja Kimberly kompletnie go zaskoczyła. Spuściła
głowę i nie patrząc na niego, powiedziała:
- Wiem, jakie to musiało być dla nich trudne. Dwadzie
ścia osiem lat temu nie byliby zdolni do czegoś takiego. Jak
widać, czas wszystko zmienia.
- Wszystko i wszystkich - podkreślił, kiedy bezszelest
nie otworzyły się przed nimi drzwi windy. - Ciebie też to
dotyczy.
- Zgłoś się do mnie za dwadzieścia osiem lat. Powiem ci
wtedy, czy to prawda.
- Nie mam zamiaru czekać aż dwadzieścia osiem lat na
twoje przebaczenie - zirytował się Darius. - Przemyśl to so
bie w wolnej chwili, a zrozumiesz, że nie mogłem postąpić
inaczej.
- Jesteś tego pewny? - Kimberly wsiadła do windy, a za
nią podążył Darius.
- Wiem, że jesteś przygnębiona, kochanie - powiedział,
starając się zachować cierpliwość - ale do rana ci przejdzie.
1 6 8 CZARODZIEJKA...
Jesteś zbyt inteligentna, by nie zdawać sobie sprawy, że to
wszystko dla twojego dobra.
Nie odpowiedziała, tylko zapatrzyła się w błyszczące
drzwi kabiny. Milczała, gdy szli długim korytarzem do jej
pokoju. Kiedy stanęli pod drzwiami, Darius miał już pew
ność, iż czeka go ciężka przeprawa. Czuł, że zaczyna ogar
niać go panika. Nie tak to sobie wyobrażał. Kiedy Kim
wślizgnęła się do środka, zamknął drzwi, a potem oparł się
o framugę i popatrzył na nią zaniepokojonym wzrokiem.,
Kimberly podeszła do szafy i wyjęła z niej swoją walizkę.
- Co ty wyrabiasz?
- A jak myślisz?
Oderwał się od drzwi i ruszył w jej stronę. Kimberly cof
nęła się.
- Na Boga, nie patrz tak na mnie.
- Jeżeli chcesz, żebym tak na ciebie nie patrzyła, przestań
mnie straszyć.
- Wcale cię nie straszę. Ale też nie pozwolę ci wyjechać.
- Chcesz, żebym została? A po co? - spytała z podejrza
nym spokojem.
- Bo twoje miejsce jest przy mnie! - Darius poczuł, że
emocje biorą górę. Nagle nabrał przekonania, że tego wieczo
ra popełnił monstrualne głupstwo. - Twoje miejsce jest przy
mnie, Kim. Jesteś moja i kochasz mnie, zapomniałaś o tym?
- Ach - szepnęła z rozpaczą - oczywiście, że pamiętam.
Cała rzecz w tym, że ty mnie nie kochasz. Dowiodłeś tego
dzisiejszego wieczora. A ja sama się oszukiwałam, bo chcia
łam wierzyć, że mnie kochasz. Ale ze mnie idiotka. Przecież
nie miałam żadnych podstaw, żeby tak myśleć. Kiedy ci
wyznałam, że cię kocham, nie usłyszałam tego samego z two-
CZARODZIEJKA... 1 6 9
ich ust. Sądziłam, że dzisiejszego wieczoru zamierzasz mi
wyznać miłość. Że po to właśnie przyjechaliśmy do San
Francisco.
- Kim, teraz, kiedy masz już za sobą to stresujące spotka
nie z dziadkami, możemy spokojnie porozmawiać o przy
szłości.
- Nie widzę przyszłości z człowiekiem, który mnie nie
kocha - odparła zdławionym głosem.
- Daj mi szansę. Nie tak miało być. A niech to diabli!
- Darius bezradnym gestem przeczesał włosy. Cała jego po
stawa wyrażała gniew i frustrację. Miał ochotę pociągnąć
Kimberly na łóżko i dać jej jasno do zrozumienia, że należy
tylko do niego.
- Mężczyzna, który by mnie naprawdę kochał, nigdy nie
zrobiłby czegoś takiego, na co ty się odważyłeś. Nie postawił
by mnie w tak przykrej sytuacji. On by zrozumiał, że mogę
sama oceniać swoją przeszłość. Uszanowałby fakt, że jestem
dorosła i mam prawo podejmować decyzje w swoich spra
wach. Rozumiałby moje uczucia w stosunku do dziadków,
nawet gdyby uważał, że powinnam się z nimi spotkać. Oczy
wiście mógłby spróbować mnie przekonać, ale nigdy nie
zrobiłby nic za moimi plecami, tak jak ty to zrobiłeś.
- Kim, ja chciałem tylko raz na zawsze z tym skończyć,
rozumiesz? Chciałem, żebyś wreszcie poczuła się wolna
i mogła mnie kochać. Tak bardzo cię pragnę! Chciałem, żebyś
i ty była pewna swoich uczuć. Nie chcę, żeby nas cokolwiek
dzieliło, a przez cały czas miałem wrażenie, że to właśnie
twój konflikt z dziadkami jest główną przeszkodą w naszym
związku.
- Ach, i dlatego postanowiłeś wziąć sprawy w swoje rę-
1 7 0 CZARODZIEJKA...
ce, tak? Ten dzisiejszy akt wyjątkowej, niepojętej arogancji
miał mnie przekonać o twoich uczuciach? Mój Boże, a mnie
się zdawało, że potrafisz czytać w moich myślach, że zaczy
namy być sobie wyjątkowo bliscy. Że mnie rozumiesz.
- Kim, przecież ja jestem mężczyzną! - krzyknął Darius,
zaciskając pięści w bezsilnej wściekłości. - A mężczyźni wi
dzą niektóre sprawy inaczej niż kobiety. Czasami popełniamy
błędy, bo nie potrafimy myśleć tak jak wy. Może dziś wieczo
rem popełniłem błąd. Nie miałem jednak najmniejszego za-
miaru sprawić ci przykrości. Przysięgam! Chciałem tylko,
żebyś wreszcie zmierzyła się ze swoją przeszłością. Bo ja tak
zwykłem postępować, Kim. Stawiam czoło moim proble
mom. Nie udaję, że ich nie ma. Nie tworzę sobie wydumane
go świata, który miałby zastąpić mi rzeczywistość.
- Wydumanego świata! - oburzyła się Kimberly. - Zatem
wydaje ci się, że żyję w wymyślnej przez siebie fikcji?
- A nie jest tak?
Spojrzała na niego tak, jakby widziała go po raz pierwszy
w życiu.
- Cavenaugh, przecież ty mnie w ogóle nie znasz.
- Kim,zaczekaj...!
Ale ona odwróciła się i zniknęła w łazience. W chwilę
później pojawiła się ze szczoteczką do zębów i paroma dro
biazgami, które schowała do neseserka. Na koniec sięgnęła
do szafy, zdjęła z wieszaka bluzkę, wrzuciła ją do walizeczki
i zamknęła wieko.
- Dokąd to się wybierasz?
Darius był tak wstrząśnięty, że bał się jej nawet dotknąć
z obawy, iż zachowa się zbyt gwałtownie. Musiał ją jednak
jakoś powstrzymać. Chwycił ją za rękę. Czuł, że zbyt mocno
CZARODZIEJKA.,. 1 7 1
zaciska palce wokół jej nadgarstka, ale Kimberly nawet nie
zaprotestowała.
- Idę poszukać jakiegoś miejsca, gdzie będę mogła prze
spać tę noc - powiedziała po prostu. -I to sama.
- Nigdzie nie pójdziesz. Zostaniesz tutaj.
- Nie!
To krótkie „nie" ugodziło go w samo serce. Wolałby, żeby go
skrzyczała albo powiedziała coś w rodzaju „nigdy w świecie,
nawet gdybyś był ostatnim mężczyzną na tej ziemi". Wiedział,
że potrafiłby przetrzymać jej złość. Ale ten lodowaty spokój?
Nie miał pojęcia, jak powinien zachować się w takiej sytuacji.
Puścił Kimberly, czując, że jest zupełnie bezradny.
Tymczasem ona ruszyła w stronę drzwi.
- Tego już za wiele. Nie wyjdziesz stąd. Pomyśl o nas
obojgu. Nie odtrącaj mnie! - W jego głosie zabrzmiało
ostrzeżenie.
Kimberly musiała to wyczuć, bo przystanęła w progu i od
wróciła się, żeby spojrzeć mu w twarz. Głowę wciąż miała
dumnie uniesioną, ale w oczach czaił się lęk.
Dobra robota, pomyślał Darius. Brawo, stary. Udało ci się
ją przestraszyć. Postępujesz jak skończony idiota.
- Jeżeli zamierzasz mi grozić, Cavenaugh, zagrajmy
w otwarte karty. Co konkretnie zamierzasz mi zrobić, jeżeli
opuszczę ten pokój?
Darius spojrzał na nią przeciągle przez zmrużone powieki.
Wycofaj się, powiedział sobie w duchu, wycofaj się, zanim
do reszty wszystko popsujesz. Daj jej trochę czasu.
- Jeżeli jesteś absolutnie pewna, że chcesz stąd wyjść,
zamiast zostać ze mną tej nocy - zaczął z wymuszonym spo
kojem - zadzwonię do recepcji i poproszę o inny pokój
1 7 2 CZARODZIEJKA...
w tym hotelu. - Nie czekając na odpowiedź, sięgnął po tele
fon i podniósł słuchawkę
Kimberly patrzyła na niego bez słowa.
Już po paru minutach odprowadzał ją do pokoju na tym
samym piętrze. Miał wrażenie, że Kimberly nie do końca go
rozumie. Chyba jednak nie spodziewała się, że bez dalszych
protestów załatwi jej osobne lokum. Kiedy dotarli na miejsce,
spojrzał na nią z wyrzutem.
- Nie tak wyobrażałem sobie tę noc, Kim. Dobrze o tym
wiesz.
- Ja też myślałam, że będzie inaczej. Jak już słusznie
zauważyłeś, żyję w wydumanym świecie, pełnym marzeń.
Ale te marzenia miały się ziścić w życiu, a nie na kartach
moich książek.
- A niech cię! - zaklął i nagle porwał ją w objęcia, nie
dając najmniejszych szans na opór.
W jego pocałunku nie zaspokojone pragnienie i bezsilna
furia stopiły się w jedno. Zaatakował jej usta z pasją, której
nie zamierzał ukrywać. Może będzie spała sama tej nocy, ale
pójdzie do łóżka, czując na wargach smak jego pocałunku.
Kimberly nie broniła się, ale pewnie dlatego, że jej na to
nie pozwolił. Nie interesowała go jej reakcja. Chciał tylko
odcisnąć na Kim swoje piętno, które przetrwałoby do rana.
Prawdę mówiąc, chciał, żeby nie mogła zasnąć, żeby myślała
o nim tej nocy. Kiedy ją wreszcie puścił, cofnęła się o krok,
dotykając palcami nabrzmiałych ust. Nigdy jeszcze jej bur
sztynowe oczy nie były tak szeroko otwarte i tak nieprzenik
nione. Patrzyli na siebie przez długą chwilę, aż w końcu
Cavenaugh otrząsnął się z zauroczenia.
- Dobranoc. Spij dobrze. O ile potrafisz.
CZARODZIEJKA... 1 7 3
Dwie godziny później targany wątpliwościami zrozumiał,
że musi natychmiast podjąć działanie. Nie udało mu się dotąd
zasnąć, ale czuł, że jego zdenerwowanie bierze się nie ze
zmęczenia, lecz z przeczucia, że stało się coś strasznego.
Nie był już w stanie dłużej znosić tej niepewności. Wysko
czył z łóżka, włożył spodnie i buty i pobiegł korytarzem
w stronę pokoju Kimberly.
Niestety, spóźnił się. Kimberly już opuściła hotel.
ROZDZIAŁ 9
Ale ze mnie idiotka, powtarzała sobie z goryczą Kimberly.
Skończona idiotka. Jak mogła chociaż przez chwilę myśleć,
że udało się jej nawiązać bliższą duchową więź z Dariusem
Cavenaughem? Jak mogła być na tyle głupia, żeby dać się
zwabić na to spotkanie w San Francisco? Jak mogła wierzyć,
że Cavenaugh choć trochę różni się od innych mężczyzn?
A przede wszystkim, myślała z żalem, zaciskając dłonie
na kierownicy wypożyczonego wozu, jak mogła być taka
głupia, żeby decydować się na samotny powrót na wybrzeże
o pierwszej nad ranem. Kiedy ucieka się przed własną głupo-
tą, człowiek instynktownie pragnie schronić się w domu, a je-
żeli ten dom jest oddalony o ponad sto pięćdziesiąt mil, trze-
ba jechać tak długo, aż dotrze się do celu.
Pomimo naprawdę parszywej pogody.
W drodze nad morze przyszło Kimberly zmagać się nie
tylko z ulewą, ale i z własnym sumieniem. Świadomość, że
kategorycznie nie zgodziła się na wspólne spędzenie nocy nie
wystarczała, żeby ukoić jej stargane nerwy. Czuła, że musi
być sama, naprawdę sama. Nie miała żadnych złudzeń co do
CZARODZIEJKA... 1 7 5
tego, jak potoczyłyby się wydarzenia tej nocy, gdyby została
w hotelu.
Rano na pewno zastałaby pod drzwiami Dariusa, który cze
kałby na nią, żeby sprawdzić, czy przestała się na niego boczyć.
I póty by ją nękał, przedstawiając swoje argumenty i krytykując
jej zachowanie, póki nie przyznałaby mu racji. Najbardziej ze
wszystkiego irytowała ją myśl, że okazała się tak łatwowierna
i bez cienia podejrzeń dała się zwabić do San Francisco. Powin
na zawierzyć własnej intuicji. Przecież jeszcze nie dojechali,
a już wiele drobnych faktów przemawiało za tym, że ta wycie
czka nie będzie romantyczną eskapadą! Choćby to uporczywe
milczenie Dariusa, które tak głupio zlekceważyła.
Kobieta zakochana, skonstatowała ze smutkiem Kimberly,
widzi świat taki, jaki chciałaby widzieć, a nie taki, jaki jest
naprawdę.
W jednym tylko Darius miał rację. Jest mężczyzną i nie
myśli jak kobieta. A co ważniejsze, nie myśli tak jak Kim.
Może i czasami potrafi czytać w jej myślach, ale to jeszcze
nie znaczy, że przeżywa wszystko tak jak ona i podobnie to
ocenia.
Darius Cavenaugh nie jest Joshem Valerianem. Kimberly
nawet nie potrafiła zliczyć, ile razy jej to powtarzał. Może
chciał ją w ten sposób ostrzec, że to intymne porozumienie
między nimi ma jednak swoje granice.
Tymczasem prawda jest taka, że ani przez moment nie
traktowała go jak papierowego bohatera. Bo Darius Cave
naugh jest zbyt autentyczny, zbyt dynamiczny i zbyt męski,
żeby można go pomylić z Joshem Valerianem.
Wszystko w nim jest wyjątkowe, myślała Kimberly, prze
bijając się poprzez gęstniejącą ulewę. Smak jego ust, je-
1 7 6 CZARODZIEJKA...
go upajający zapach, obezwładniający ciężar jego ciała, kie
dy się kochali. Nigdy nie zapomni jego fascynującej fizycz-
ności.
Najbardziej będzie jej jednak brakowało tych metafizycz
nych aspektów ich krótkotrwałego romansu. Bo przecież by
ły takie chwile, kiedy doskonale się rozumieli. Nie zrodziły
się wyłącznie w jej wyobraźni. Na przykład ta noc, podczas
której trzymał ją w ramionach i mówił jej, że wie, jak to jest,
kiedy człowiek musi stawić czoło przemocy. Pocieszał ją
i próbował uspokoić, a ona miała pewność, że w pełni rozu
miał, co przeżyła.
Były także inne chwile pełnej harmonii. Darius rozumiał
jej potrzebę odizolowania się, szczególnie dojmującą w do
mu tak pełnym ludzi. Całym sercem poparł też jej próby
wprowadzenia pewnej dyscypliny oraz zmuszenia domowni
ków, by uszanowali godziny jego pracy.
Jak ktoś, kto zgadzał się z nią w tylu sprawach, mógł
wyrządzić jej taką krzywdę?
Odpowiedź jest prosta, pomyślała ponuro Kimberly. On
sam jej to wyjaśnił. Po pierwsze - jest mężczyzną, a po dru
gie - nazywa się Cavenaugh. Jego wrodzona, męska arogan
cja stanowiła nieodłączną część jego natury, podobnie jak
poczucie odpowiedzialności. Darius instynktownie poczuwał
się do tego, by sprawować nad wszystkimi i wszystkim kon
trolę. I ta część jego osobowości nigdy się nie zmieni.
Skoro zaakceptowała Dariusa jako kochanka, musi także
zaakceptować go jako człowieka.
Ta noc była jedną z najcięższych w jej życiu. Spotkanie
z dziadkami, których poprzysięgła sobie nigdy w życiu nie
oglądać, okazała się traumatycznym przeżyciem. A potem
CZARODZIEJKA... 1 7 7
wszystko potoczyło się inaczej, niż się tego spodziewała.
Okazało się, że nie potrafi nienawidzić Marlandów.
Nie umiała jeszcze sprecyzować swoich uczuć do tej ko
biety i tego mężczyzny, którzy błagali ją, by zechciała spę
dzić z nimi trochę czasu. Byli to dla niej obcy ludzie. Znała
ich jedynie z opowieści matki oraz z korespondencji od ad
wokatów próbujących wyjaśnić całą historię. Mimo spotka
nia, pod pewnymi względami dziadkowie nadal wydawali się
jej mało realni
Tej nocy przekonała się, jak bardzo byli ludzcy w swoich
próbach naprawienia tego, co tak bezmyślnie odrzucili przed
laty. Jak więc mogła ich nienawidzić?
Przygryzła wargi i pomyślała o własnej dumie. Darius
miał rację, kiedy twierdził, że odziedziczyła ją po dziadkach.
Miał też rację, gdy zapewniał ją, że niepotrzebnie obawia się
spotkania z nimi. Z tego wniosek, że często miewał rację.
Niestety, nie oznaczało to jeszcze, że był dla niej właściwym
mężczyzną. Jak również wcale nie znaczyło, że po tej nocy
powinna przestać go kochać. Mimo panującego w jej duszy
zamętu, Kimberly wiedziała, że nadal kocha tego człowieka.
Kiedy zajeżdżała przed swój mały domek na wybrzeżu,
gniew i uraza, które wygnały ją z hotelu w poszukiwaniu
samotności, dawno już stopniały. Ich miejsce zajął tępy ból
i uczucie rezygnacji.
Na dworze szalała burza. Niebo raz po raz przecinały
błyskawice. Kimberly była już skrajnie wyczerpana długą
jazdą w bardzo trudnych warunkach. Weszła na ganek i zgra
białymi palcami usiłowała znaleźć klucze w torebce. Przed
wyjazdem przebrała się w dżinsy oraz białą bluzkę, którą
chciała włożyć w drodze powrotnej- do Napa Valley. Nie
1 7 8
CZARODZIEJKA...
wzięła za to parasola i nawet pokonanie krótkiego odcinka
między samochodem a gankiem wystarczyło, żeby przemok
ła do suchej nitki.
W końcu znalazła klucz i drżącymi palcami wsunęła go do
dziurki. Miała uczucie, jakby ktoś obił ją kijami. Cóż w tym
zresztą dziwnego, że czuła się tak kompletnie wykończona? Jest
już czwarta nad ranem, a ona ma za sobą stresujący wieczór,
a potem długą jazdę w ciężkich warunkach. Teraz potrzebuje już
tylko kieliszka wina i ciepłego łóżka. Wzięła się w garść, prze
kręciła klucz i otworzyła drzwi.
I z miejsca pojęła, że dzisiejszej nocy nie dane jej będzie
spokojnie położyć się spać. Ogarnięta paniką pomyślała, że
trafiła w sam środek koszmaru.
Najpierw dostrzegła pentagram, pośrodku którego paliła
się świeczka. Ten starożytny, magiczny symbol narysowano
na podłodze w saloniku. W jego centralnym punkcie usta
wiono masywny metalowy świecznik, a płonąca w nim świe
czka rzucała wkoło złowieszczy blask.
Chybotliwy płomień był jedynym źródłem światła w ca
łym domu, ale to wystarczyło, by oświetlić zakapturzoną
postać, siedzącą po turecku na drugim krańcu pentagramu.
- Wejdź, Kimberly Sawyer. Czekamy na ciebie.
Wzdrygnęła się. Głos wydał jej się dziwnie znajomy. Za
nim zdążyła zareagować, z mroku wyłoniły się kolejne dwie
postacie. Weszły w krąg światła. Miały na sobie długie szaty
z kapturami. Jedna z postaci wyciągnęła rękę. Coś w niej
błysnęło. Rewolwer.
- Zamknij drzwi - rozkazał męski głos dobiegający spod
głęboko nasuniętego kaptura.
Kimberly instynktownie spróbowała ocenić swoje szanse.
CZARODZIEJKA... 1 7 9
Były znikome, wręcz żadne. Mogą ją zabić, zanim zrobi dwa
kroki. Da się uciec przed nożem, ale nie przed kulą. Zrezyg
nowana, powoli zamknęła za sobą drzwi, zdumiona ich cięża
rem. To osłabłe mięśnie zaczynały odmawiać posłuszeństwa.
- Tej nocy wielka jest moc, o pani - wymruczała druga
postać. - To ona przywiodła ją tu wprost w nasze ręce. -
W jej głosie, także jakby znajomym, brzmiały nabożny po
dziw i lęk. Kimberly nie mogła się oprzeć wrażeniu, że już
kiedyś słyszała ten głos.
- Moc - zaintonowała kobieta, siedząca przy pentagra
mie - z dnia na dzień staje się potężniejsza. Czy nie tak wam
mówiłam? - Uniosła głowę. Blask świecy wydobył z mroku
jej twarz, ukrytą dotąd w cieniu kaptura. - Dobry wieczór,
Kimberly - powiedziała.
Kimberly spojrzała jej w oczy. Wiedziała, że jest w sytu
acji bez wyjścia. Pozostała jej jedynie odziedziczona po
przodkach duma. I teraz postanowiła jej użyć.
- Witaj, Ariel - odezwała się z lodowatą ironią. - Widzę,
że przerzuciłaś się z herbacianych listków na coś większego
- dodała, zaskoczona uszczypliwym tonem własnej wypo
wiedzi. Nie znać w nim było paniki, która ją wręcz paraliżo
wała. Nagle poczuła przypływ odwagi i kurczowo uchwyciła
się tej drobnej iskierki nadziei.
Ariel Llewellyn uśmiechnęła się, ale wyraz jej twarzy się
zmienił. To już nie była ta przyjazna, roztrzepana ekscentry-
czka, która w ciągu minionego roku stała się niemal człon
kiem rodziny Cavenaughow. W jej oczach pojawił się błysk
szaleństwa, a usta rozciągnęły się w nienaturalnie wzniosłym
uśmiechu, jakby właśnie odczytała przyszłość i znalazła
w niej coś budującego.
1 8 0 CZARODZIEJKA...
- Okazałaś się niewiarygodnie głupia, Kimberly Sawyer.
Teraz musisz za to zapłacić.
Ciałem Kimberly wstrząsnął dreszcz. Czuła, że Ariel nie
żartuje.
- No cóż, wiem, że długa jazda podczas burzy nie jest
może najlepszym zajęciem o trzeciej w nocy, ale co mogę
powiedzieć? Znudziłam się w San Francisco i chciałam już
wracać.
Ariel pokręciła głową, jakby nie była w stanie pojąć takiej
głupoty.
- Durna kobieto! Nawet o tym nie wiesz, ale nie miałaś
innego wyjścia. Musiałaś odbyć tę jazdę. Zostałaś wezwana.
To nie jest kwestia twojego wyboru. Błąd popełniłaś już dwa
miesiące temu, kiedy postanowiłaś się wtrącić w nie swoje
sprawy.
- Chodzi o tę głupią aferę z porwaniem? - Kimberly
przełknęła ślinę. W ustach czuła gorzki smak strachu. Spoj
rzała na stojącą kobietę. - To ty przetrzymywałaś Scotta
w tym domu przy plaży, prawda? Tam, skąd go bez najmniej
szego trudu wykradłam. - Odwróciła się do Ariel. - Wydaje
mi się, że masz pewne problemy z doborem personelu do
twojej grupy. Wiem, że trudno o dobrych pomagierów, ale ty
trafiłaś na wyjątkowych partaczy. Ta idiotka nawet nie usły
szała, kiedy przyszłam po Scotta. A potem jeszcze ten żałos
ny kretyn ze sztyletem, który potykał się o swój kostium,
a teraz siedzi za kratkami. No, a ten tutaj z rewolwerem - za
łożę się, że zapomniał go załadować.
Uzbrojony mężczyzna warknął groźnie i wycelował lufę
w jej stronę.
- Zapewniam cię, że magazynek jest pełny - powiedziała
CZARODZIEJKA,,, 1 8 1
ze spokojem Ariel. - Radzę ci, nie zmuszaj go, by użył broni.
Mamy w stosunku do ciebie znacznie ciekawsze plany, moja
droga.
- To cudownie. No to co robimy? Siadamy na podłodze
i wróżymy z kart?
- W dniu, w którym wróżyłam ci z kart, ostrzegałam cię,
że powinnaś potraktować to poważnie. Oczywiście wiedzia
łam, że mnie nie posłuchasz. Tej nocy dostałaś nauczkę,
prawda, Kimberly?
- Po co ci te kłopoty, Ariel? Mówię o tamtej nocy. Po co
dałaś tamtemu niedołędze antyczny srebrny sztylet, który
- zdaniem ekspertów - nie jest groźną bronią. Owszem, jest
stylowy, ale, jak widać, mało skuteczny.
Ariel zacisnęła usta, a jej oczy w blasku świec zdawały się
ciskać błyskawice.
- Ważne było, żebyś umarła jak należy. Minęło z górą sto
lat, odkąd ostrze tego sztyletu spłynęło krwią. Ty miałaś
zostać jego kolej ną ofiarą.
- Bo popsułam wam szyki i uwolniłam chłopca, prawda?
- rzuciła lekko Kimberly. - Po co porwaliście Scotta? Czy to
on miał początkowo być waszą ofiarą?
- Ach, nie. Scotta porwaliśmy z pobudek czysto finanso
wych - zapewniła ją Ariel. - Potrzebne nam były pieniądze
i uznaliśmy, że najłatwiej będzie wyłudzić je od Cavenaugha.
- Chcesz powiedzieć, że ta twoja magiczna moc nie wy
starczy, żeby wyczarować coś tak prozaicznego jak karta
kredytowa?
Ariel na moment utraciła sztuczną pewność siebie.
- To moc zadecydowała, że pieniądze powinny pocho
dzić od Cavenaughow.
1 8 2 CZARODZIEJKA...
- Ale nigdy ich nie dostaliście.
- Nie bój się, dostaniemy je we właściwym czasie - spo
kojnie zapewniła Ariel. - Będzie tak, jak mówi moc. Wszy
stko we właściwym czasie.
Kimberly spojrzała na tonące w cieniu twarze pozostałej
dwójki.
- Czy wy też macie tak źle w głowie jak ona? Naprawdę
wierzycie w ten stek bzdur? Dobrze wiecie, że prędzej czy
później wszystko się wyda i pójdziecie za kratki. Ten idiota,
który chciał mnie zabić, na pewno już wszystko wyśpiewał
policji!
- On nic nie wie - zapewniła ją postać z rewolwerem.
- Nie zna ani nazwisk, ani twarzy. Wszystko zostało szczegó
łowo zaplanowane. Wiedział tylko jedno - że ma dokonać
morderstwa w ściśle określony sposób, za pomocą sztyletu,
bo inaczej mu nie zapłacimy.
- Jesteście szaleni, jeżeli wam się wydaje, że policja nie
wydobędzie od niego jakichś informacji. Choćby ten sztylet
- to już poważny ślad.
- Tylko wybrańcy wiedzą, jaka jest rola i przeznaczenie
tego sztyletu - powiedziała Ariel. - Jest nas zaledwie kilkoro
w każdym pokoleniu i pilnie strzeżemy naszych sekretów.
Zapewniam cię, że policja niczego się nie dowie.
- Skąd masz ten sztylet, Ariel? - Kimberly za wszelką
cenę chciała przedłużyć rozmowę, a zdążyła już zauważyć,
że Ariel potrafi bez końca opowiadać o swojej „mocy". Co
do pozostałej dwójki - ludzie ci byli całkowicie pod jej
wpływem.
Ale zanim Ariel zdążyła odpowiedzieć, zadzwonił telefon.
Kimberly drgnęła na dźwięk ostrego sygnału. Mężczyzna
CZARODZIEJKA... 1 8 3
z bronią aż podskoczył, a młoda kobieta wręcz wpadła w pa
nikę.
Kimberly z miejsca domyśliła się, kto dzwoni.
- To Cavenaugh - powiedziała głośno i wyraźnie. -
Sprawdza, czy bezpiecznie dotarłam do domu.
- Nie!-ostro krzyknęła Ariel.
- Oczywiście, że tak - zapewniła ją Kimberly. - Kto
prócz niego mógłby tu dzwonić o tej porze? No, Ariel, wyj
mij te twoje karty i sprawdź, czy mówię prawdę.
Telefon nie przestawał dzwonić.
- Problem tkwi w tym - ciągnęła Kimberly - że zanim ty
zdążysz rozłożyć karty, Cavenaugh odłoży słuchawkę i do
myśli się, że coś jest nie w porządku. Znając go, wiem, że
natychmiast zadzwoni na policję i każe wysłać kilku ludzi,
żeby sprawdzili, co się tu dzieje.
Telefon umilkł, ale po chwili znowu się rozdzwonił. Męż
czyzna z rewolwerem był coraz bardziej zdenerwowany.
Spojrzał bezradnie na Ariel.
- Lepiej niech odbierze, o pani.
Ariel uniosła rękę.
- Ja tu decyduję, Emlyn. - Jej oczy, niegdyś pełne życzli
wości, spoglądały groźnie na Kimberly. - Odbierz. I uważaj,
co mówisz. Bo jak nie, Emlyn zastrzeli cię bez wahania.
Powiedz Cavenaughowi, że wszystko w porządku. A potem
jakoś go spław. Już ty to potrafisz.
Czując na sobie wrogie spojrzenia trzech par oczu, Kim
berly podeszła do telefonu. Była taka pewna, że to Darius, iż
nawet się nie zdziwiła, słysząc jego głos.
Zdumiał ją natomiast jego mocno zaniepokojony ton.
- Kim? Wszystko w porządku?
1 8 4 CZARODZIEJKA...
- Tak, w porządku. Miałam ciężką drogę, ale już jestem
w domu. Mówiłam ci, że jakoś sobie poradzę, prawda?
- Nie byłaś tak uprzejma, żeby pożegnać się choć jednym
słowem - pożalił się Darius. - Wymknęłaś się cichaczem
z hotelu, nie zostawiając żadnej wiadomości.
- Wiesz, jacy są pisarze, najdroższy. Natchnienie nacho
dzi ich o najdziwniejszych porach. Musiałam szybko wracać,
żeby dokończyć rozdział.
Ariel patrzyła na nią w napięciu.
- Kim, przecież ty wcale tak nie pracujesz. Dobrze wiem,
że masz stałe godziny, w których zwykłaś pisać. A zresztą,
o czym my w ogóle mówimy. Nie o to nam poszło. Moim
zdaniem, powinniśmy raczej porozmawiać o tym, co wyda
rzyło się tej nocy.
Kimberly zaczerpnęła tchu, a potem odezwała się niskim,
stłumionym głosem, który trójce patrzących na nią ludzi
musiał się wydać zmysłowym szeptem:
- Dobrze wiesz, że nie mogę się już doczekać. Uwielbiam
nasze nocne rozmowy do poduszki. Pamiętasz, o czym ostat
nio mówiliśmy w łóżku?
- Kimberly, bredzisz kompletnie od rzeczy. Ale tak, oczy
wiście, pamiętam naszą rozmowę. Mówiłaś mi, że mnie ko
chasz. Czy chcesz powiedzieć, że to nadal aktualne?
- Chodzi mi raczej o ten drugi temat, kochanie - powie
działa znaczącym tonem. Emlyn ostrzegawczo uniósł broń.
- Pamiętam, jak zapewniałeś mnie, że wszystko rozumiesz.
A twoje zrozumienie wiele dla mnie znaczy w tej chwili.
W słuchawce zapadła cisza. Kimberly niemal czuła, jak Da
rius głęboko rozważa każde jej słowo. Kiedy się znowu ode
zwał, w jego głosie zabrzmiała dziwna, nie znana jej dotąd nuta.
CZARODZIEJKA... 1 8 5
- Kim, tamtej nocy bałaś się, prawda?
- Tak, najdroższy - szepnęła.
- A teraz?
- Tak samo. A nawet jeszcze bardziej.
Cavenaugh cicho zaklął.
- Ile mam czasu?
- Nie wiem, jak wytrzymam bez ciebie do rana - po
wiedziała Kimberly po chwili zastanowienia lekko drżącym
głosem.
- Ilu ich jest? - zapytał wprost.
Kimberly zawahała się, po czym odparła:
- Zostały mi jeszcze trzy rozdziały. A termin się zbliża.
Muszę już iść do łóżka. Jestem bardzo zmęczona. Uważaj na
siebie, kochany. Dam ci znać, jak tylko skończę „Wendetę".
Już się nie mogę doczekać, kiedy się znowu zobaczymy.
- Odłożyła słuchawkę, żeby dłużej nie drażnić Emlyna.
Towarzysząca mu młoda kobieta odetchnęła z ulgą i spoj-
rzała na Ariel w oczekiwaniu na dalsze dyrektywy. Ariel
rozkazująco skinęła głową.
- Zwiąż ją, Zorah, i zamknij na razie w sypialni. A my
musimy wszystko przygotować. - Spojrzała chłodno na
Kimberly. - Dobrze, że miałaś chociaż tyle oleju w głowie,
żeby nie mieszać w to wszystko Dariusa. Przecież go kochasz
i na pewno nie chciałabyś, żeby spotkało go coś złego. Em-
lyn, idź pomóc Zorah, a potem tu wróć. Mamy jeszcze masę
roboty.
„Przecież go kochasz"... Słowa te dźwięczały w głowie
Kimberly, kiedy krzyżowała ręce za plecami i bez oporu
pozwalała je związać. Emlyn stał obok, trzymając ją przez
cały czas na muszce.
1 8 6
CZARODZIEJKA...
„Przecież go kochasz"... Ta stara wiedźma miała rację,
pomyślała Kimberly, kiedy Zorah i Emlyn wyszli z pokoju.
A może Ariel rzeczywiście miała jakąś moc? Napięła mięś
nie, żeby wypróbować więzy, bo jej prześladowcy zostawili
ją ze związanymi rękami na łóżku.
„Przecież go kochasz"... Nie ma sensu temu zaprzeczać,
mówiła sobie Kimberly, wpatrując się w ścianę obok łóżka.
W tak tragicznym położeniu mogła się zdobyć na szczerość
wobec samej siebie. Kochała Dariusa Cavenaugha. A może
uciekając z hotelu tej nocy, uciekała przed prawdą?
Wiedziała, że udało jej się przekazać Dariusowi, iż coś jest
nie w porządku. Nie potrafiła jednak przewidzieć, jaki będzie
jego następny krok. Prawdopodobnie wciąż był w San Fran
cisco. Jedyne, co mógł zrobić, to zawiadomić policję i popro
sić, żeby sprawdzili, co się dzieje w pewnym małym domku.
Jej los spoczywał w jego rękach. I nikomu innemu nie
potrafiłaby zawierzyć własnego życia.
Siedem mil od domku Kimberly w przydrożnym całodo
bowym sklepie Darius odwiesił słuchawkę, po czym wrócił
do samochodu. Był już teraz pewny, że dręczący go niepokój
miał inne źródło niż tylko kłótnia kochanków. Wyjechał z ho
telu godzinę po Kimberly, ale udało mu się nadrobić trochę
czasu. Teraz od jej domu dzieliło go już tylko pół godziny.
Wsiadł do wozu, zatrzasnął drzwi i zaczął rozważać różne
warianty wyjścia z tej sytuacji. Kim dała mu do zrozumienia,
że w domku prócz niej były jeszcze trzy osoby. Nie miał zbyt
wiele czasu, ale z doświadczenia wiedział, że w sytuacjach
takich jak ta zawsze było go za mało. Musi się jak najlepiej
przygotować, zanim wkroczy do akcji. Sięgnął pod fotel
CZARODZIEJKA... 1 8 7
i wyjął kilka przedmiotów. Nóż wsunął do buta, a płaskie,
metalowe pudełeczko schował z tyłu za pasek spodni. A po
tem przekręcił kluczyk w stacyjce i wyjechał na zalaną de
szczem szosę.
Uwzględniając złe warunki jazdy, potrzebował jeszcze
około pół godziny, żeby dotrzeć do domku Kimberly. Jeśli się
postara, może wystarczy mu dwadzieścia minut. W ten spo
sób będzie tam znacznie prędzej, niż gdyby próbował namó
wić lokalną policję do interwencji.
Powoli, ostrożnie, po cichu, Kimberly przesuwała się
w poprzek łóżka, próbując zbliżyć się do stojącej u wezgło
wia lampy z ciężką, szklaną podstawą. Nagle otworzyły się
drzwi i w progu stanęła kobieta imieniem Zorah. Przed sobą
trzymała mały piecyk do grilla.
- Nie wzywałam obsługi - prychnęła drwiąco Kimberly,
mimo iż była teraz naprawdę przerażona.
- Nie szydź z tego, czego nie rozumiesz - poinformowała
ją z wyższością Zorah. Postawiła piecyk na podłodze i uklęk
ła przed nim. - Już wkrótce będziesz musiała za to zapłacić.
Twoje życie zostanie złożone w ofierze siłom ciemności,
Kimberly Sawyer.
Kimberly z niepokojem patrzyła, jak kobieta podpala wę
gle na dnie piecyka.
- Posłuchaj mnie, Zorah, nie wydaje ci się, że dosyć już
tej zabawy? Nie lepiej się wycofać, zanim was złapią? Wiesz
dobrze, że prędzej czy później Ariel wpadnie, bo jest na tyle
głupia, że nie potrafi zacierać za sobą śladów. A po moim
zniknięciu Cavenaugh poruszy niebo i ziemię, żeby dojść
prawdy.
1 8 8 CZARODZIEJKA..,
- Darius Cavenaugh jest nikim wobec mojej pani - po
wiedziała z głębokim przekonaniem Zorah. - Ona może
wszystko. Za nią stoi moc.
- Jaka moc? Jak dotąd Ariel spartaczyła wszystko, za co się
wzięła. Nie udało jej się porwać Scotta. Nie zdołała też pozbyć
się mnie. Więc skąd ta pewność, że tym razem jej się uda?
Zorah spojrzała na nią gniewnym wzrokiem.
- Przecież to jej moc sprowadziła cię tu tej nocy, prawda?
- Niezupełnie. Myślę, że dzisiejsza noc to jeden wielki
ciąg przypadków, na których ona usiłuje zbić kapitał. Czy
naprawdę powiedziała wam, że to jej moc mnie tu dziś spro
wadziła?
- Powiedziała, że musimy przyjść do twojego domu, aby
dowiedzieć się, co mamy z tobą zrobić. Twoje fluidy są naj
silniejsze tutaj, gdzie mieszkasz, a moc także działa najskute
czniej w takich miejscach.
- Ale czy ona rzeczywiście wam obiecała, że ja się tu
pojawię? - nie ustępowała Kimberly. - Czy tylko powiedzia
ła, że zrobicie małe hokus-pokus, a potem się zobaczy, co
dalej?
Zorah wyjęła mały woreczek i wysypała trochę jakiegoś
proszku na rozżarzone węgle, a potem wstała.
- Tracisz tylko czas, próbując wzbudzić we mnie wątpli
wości. Ja wierzę w moc mojej pani i wiem, że któregoś dnia
ta moc zostanie mi przekazana w spadku. Ariel mi to przy
rzekła.
Zorah odwróciła się i wyszła z pokoju, starannie zamyka
jąc za sobą drzwi. Kimberly leżała na łóżku, wpatrując się
w rozpalone węgle. Po chwili w pokoju zaczął się rozchodzić
jakiś dziwny zapach.
CZARODZIEJKA,.. 1 8 9
Kimberly ostrożnie wciągnęła powietrze do płuc. Od słod-
ko-cierpkiego zapachu zakręciło jej się w głowie. Może miał
to być jakiś szczególny rytuał? Przewróciła się na bok i zno
wu zaczęła przesuwać się ruchem robaczkowym w stronę
lampy.
Wreszcie dotarła do krawędzi łóżka. Patrząc na lampę, zaczę
ła się zastanawiać, jak rozbić szklaną podstawę, nie robiąc przy
tym zbyt wiele hałasu. Chwilę później opadły ją wątpliwości.
Wzięła głęboki oddech i poczuła, że ogarnia ją jakaś dziwna
błogość. Pomyślała, że może nie warto aż tak się trudzić.
O ileż łatwiej byłoby zamknąć oczy i odpocząć, choćby
przez kilka minut. Może po krótkiej drzemce wpadnie jej do
głowy pomysł, jak stłuc tę nieszczęsną lampę.
A właściwie czemu tak bardzo zależy jej na tym, żeby
zniszczyć piękną lampę? O ile mogła sobie przypomnieć,
chodziło o to, żeby użyć kawałka ostrego szkła do przecięcia
więzów. Teraz jednak pomysł ten wydał jej się absolutnie
nierealny.
Dym z kadzidła powoli wypełniał cały pokój, rozchodząc
się po kątach i rozlewając siną chmurką nad łóżkiem. Kim
berly znowu zrobiła głęboki wdech i nagle uświadomiła so
bie, że od lat nie czuła się tak odprężona.
Miała za sobą bardzo ciężką noc. Najpierw to spotkanie
z dziadkami, potem kłótnia z Dariusem, a wreszcie nocna
jazda w tak niesprzyjających warunkach. Czy nie ma prawa
teraz odpocząć? Rozluźnić się? Odetchnąć?
Za oknami błysnęło. Nad oceanem przetoczył się grzmot.
Zimne światło na moment oślepiło Kimberly. Miała coś zro
bić. Coś bardzo trudnego. Szkło. To miało jakiś związek ze
szkłem.
1 9 0 CZARODZIEJKA...
Jak przez mgłę przypomniała sobie, że już kiedyś użyła
rozbitego szkła. Broniła się wtedy przed jakimś człowiekiem
w długiej szacie. Człowiek ten miał sztylet... Szkło... Po
trzebny jej był ostry kawałek szkła.
Czy to nie śmieszne? Po co komu kawałek szkła? Kimber-
ly wychyliła się poza krawędź łóżka i wbiła wzrok w migo
czące węgle. Co za piękny widok. A jaki zapach! Szkoda, że
nie ma tu Dariusa. Mogliby wspólnie rozkoszować się tym
aromatem.
Tylko że Darius siedział sobie teraz bezpieczny w San
Francisco. Ale czy aby na pewno? Jej przymglony umysł
usiłował rozstrzygnąć ten dylemat. To raczej niepodobne do
Dariusa Cavenaugha. On nie siedziałby z założonymi rękami,
gdy ona jest w niebezpieczeństwie. Był człowiekiem honoru,
który wie, co to odpowiedzialność. A za nią również czuł się
odpowiedzialny.
Był przecież jej kochankiem. I poczuwał się do opieki nad
nią. Jak więc mógłby siedzieć bezczynnie w hotelowym po
koju? Kiedy się zorientował, że coś jej grozi, na pewno ruszył
jej na pomoc. Darius Cavenaugh nie mógłby postąpić inaczej.
Niebezpieczeństwo. Gdzie ono się przyczaiło? Jak trudno
zebrać myśli... A przecież jeśli ktoś jest w niebezpieczeń
stwie, powinien się na tym skupić. Tylko dlaczego to aż takie
trudne?
Odkąd zaczęła wdychać ten miły zapach, coraz trudniej
przychodziło jej pamiętać o tym, że w sąsiednim pokoju sie
dzi ta wariatka Ariel i odprawia swoje czary. Coraz trudniej
przychodziło uwierzyć, że to ona, Kimberly, miała odegrać
główną rolę w tym dramacie.
Ariel... Ariel i dym... Ariel dobrze znała się na ziołach.
CZARODZIEJKA... 1 9 1
Ciągle parzyła wszystkim te swoje ziołowe herbatki. A pew
ne zioła mają specyficzne działanie, kiedy się je podgrzewa.
Kimberly przypomniała sobie o paczuszce, z której Zorah
nasypała coś na węgle.
Kolejna błyskawica z gniewnym hukiem rozdarła cie
mność, jakby chcąc zwrócić na siebie uwagę. Kimberly na
moment posłuchała jej i skierowała wzrok ku oknom. Wkrót
ce nadejdzie świt, ale z powodu burzy niebo jeszcze niepręd
ko się rozjaśni.
Zioła rozsypane na węglach... Darius przebijający się
przez burzę, żeby do niej dotrzeć... Wiedźmy i sztylety...
Niemal bezwładnym ciałem Kimberly wstrząsnął lekki
dreszcz. To wszystko przez ten dym, pomyślała, kręcąc się na
łóżku. Ten dym jest niebezpieczny.
Musi wymyślić coś, na czym mogłaby się skupić. Przed
oczyma zaczęły jej się przesuwać obrazy - Darius kochający
się z nią, Darius trzymający ją w objęciach, Darius mówiący,
że ją rozumie, Darius zmuszający ją do spotkania z dziadka
mi, Darius przy telefonie. Jak on szybko wyczuł, że grozi jej
niebezpieczeństwo. Naprawdę potrafił czytać w jej myślach,
choć czasami swoją arogancją doprowadzał ją do szału.
A ona kochała go, bez względu na wszystko.
Nagle z przeraźliwą jasnością uświadomiła sobie, że to on
był przyczyną, dla której usiłowała stłuc lampę. Powinna
chociaż spróbować. On na pewno tego po niej oczekuje. Ale
ten dym jest tak paraliżujący... Kimberly podjęła ostatni
rozpaczliwy wysiłek. Przewróciła się na bok i uderzyła ra
mieniem w róg nocnego stolika.
Huk spadającej lampy zlał się w jedno z odgłosem otwie
ranych drzwi. Teraz, kiedy pękła żarówka, jedynym źródłem
1 9 2 CZARQDZIEJKA...
światła były żarzące się w piecyku węgle. W ciemnościach,
które tak nagle zapadły, rozległy się czyjeś kroki.
- Co jej zrobiliście, dranie?
To głos Dariusa, pomyślała sennie Kimberly. Ach, Darius,
wiedziałam, że mnie tu znajdziesz. Tylko czemu zajęło ci to
aż tyle czasu?
Światło z korytarza wpadło przez otwarte drzwi do sypial
ni. Kimberly zobaczyła, że Darius nie był sam. Za nim stał
Emlyn.
- O Boże! Ciebie też złapali - wyszeptała ze smutkiem.
- Tak mi przykro, Cavenaugh. Myślę, że tej nocy popełniłam
błąd.
- Zatruliście ją tym cholernym dymem. - Jak przez mgłę
słyszała głos Dariusa.
- Jakoś wytrzyma do jutra. Musieliśmy jej coś dać, żeby
ją uciszyć. Bo z nią zawsze są jakieś kłopoty. To już taki
trudny typ. Ciekawe, dlaczego rozbiła tę lampę? A zresztą,
skoro woli leżeć tu po ciemku, to jej sprawa. Kładź się na
łóżko, Cavenaugh. Zorah, zwiąż mu ręce i nogi.
- Myślisz, że to rozsądne zostawiać ich tu razem? - zapy
tała Zorah.
- Zapach kadzidła szybko ich uspokoi. A poza tym, gdzie
moglibyśmy go zamknąć? Ariel nie życzy sobie, żeby ktoś
podglądał rytualne przygotowania.
Kimberly poczuła, jak materac się ugina. To Darius poło
żył się obok niej i bez sprzeciwu dał sobie związać ręce i nogi
w kostkach. W chwilę później Emlyn i Zorah wyszli z poko
ju, zostawiając Kimberly oraz jej towarzysza w przesiąknię
tej cierpkim zapachem ciemności.
- Kim, dobrze się czujesz?
CZARODZIEJKA- 1 9 3
- Tak, tylko ten dym... - wymamrotała sennie.
- Wiem. - Darius usiadł za jej plecami - Obudź się, ko
chanie. Jeśli mi pomożesz, wszystko pójdzie prędzej. Bo
inaczej ten dym mnie zaczadzi.
- Jak mam ci pomóc?
- W lewym bucie mam nóż. Obróć się tak, żebyś mogła
go wyjąć.
Kimberly ostatkiem sił spróbowała się skoncentrować.
Wymacała nogi Dariusa i w końcu natrafiła na skórzaną cho
lewkę. Poruszyła palcami, które były jak z drewna.
- Czemu dałeś się złapać? - wyszeptała z rozpaczą. - Nie
chciałam, żeby cię złapali.
- Musiałem im na to pozwolić. Nie wiedziałem, gdzie cię
trzymają i co ci zrobili, a tylko w ten sposób mogłem się
dowiedzieć. Więc przyjechałem tu i jakby nigdy nic zadzwo
niłem do drzwi.
- Ale musiałeś się zdziwić, kiedy zobaczyłeś Ariel. -
Z jakiegoś powodu Kimberly nagle wydało się to bardzo
śmieszne. Zachichotała. Palce ześlizgnęły jej się z cholewki.
Darius zaklął.
- Kiedy pomyślę, że przez ostatni rok to babsko jadło i mie
szkało w moim domu... Kim, uspokój się- rozkazał ostro.
- Przepraszam - wymamrotała. - Wcale nie chciałam się
śmiać. Ale to mnie tak strasznie rozśmieszyło.
- Wyjmij nóż!
Jego stanowczy głos przebił się przez spowijającą ją mgłę.
Kimberly na moment odzyskała jasność umysłu. Wsunęła
palce do buta i wymacała ukryty nóż.
- Dobrze, kochanie, dobrze - pochwalił ją Darius. - Złap
go tak mocno, jak potrafisz. I uważaj. Jest bardzo ostry.
1 9 4 CZARODZIEJKA.,.
- Nie jestem dzieckiem. Wiem, co to ostry nóż - obruszy
ła się Kimberly, ale posłusznie chwyciła rękojeść. Obok niej
Darius obrócił się i zaczął ocierać więzy o ostrze.
Kimberly nagle przypomniała sobie, że chciała mu coś
powiedzieć.
- Posłuchaj, chodzi mi o błąd, który popełniłam tej nocy.
- Oboje popełniliśmy sporo błędów. Później o tym poroz
mawiamy. Kim, skup się. Trzymaj mocniej nóż!
- Ciągle mi mówisz, co mam robić - powiedziała z wes-
tchnieniem, ale instynktownie podporządkowała się jego roz
kazom i mocniej zacisnęła palce na rękojeści noża.
- Zdążysz się do tego przyzwyczaić.
W chwilę później sznur pękł i Darius się od niej odsunął.
Usłyszała jego kaszel, a potem zobaczyła, że zdejmuje posze
wkę z jednej z poduszek. Trzymając materiał przy ustach,
szybko przeciął więzy krępujące mu kostki. Ukląkł na łóżku
i otworzył okno.
Strumień świeżego, wilgotnego powietrza wdarł się do
pokoju i dotlenił mózg Kimberly, rozwiewając otulającą go
mgłę. Gdzieś ulotniła się nienaturalna wesołość, a jej miejsce
zajął paniczny strach. Darius ostrożnie przecinał więzy krę
pujące Kimberly.
- Co teraz? - szepnęła, dławiąc się świeżym powietrzem
i wciąż czując lekkie zawroty głowy.
- Teraz się stąd zmywamy.
Darius popchnął ją w stronę okna i w tej samej chwili
otworzyły się drzwi.
- O pani, oni uciekają! - wrzasnęła Zorah.
R O Z D Z I A Ł 10
Idziemy, Kim! - zawołał Darius. - Ona nie jest uzbrojona.
Pospiesz się!
Kimberly rozpaczliwie usiłowała wdrapać się na parapet,
ale nogi miała jak z waty. Trujący dym nie tylko pozbawił
lotności jej umysł, ale i wyzuł z sił ciało.
- O pani! -wrzeszczała Zorah. - Oni uciekają!
- Chodź, Kimberly! Rusz się! - Darius usiłował wywin
dować ją na okno, ona jednak nie była w stanie wykonać jego
polecenia. Każdy ruch zdawał się wymagać niewiarygodnego
wysiłku.
- Nie potrafię, nie mogę..
- A niech cię, Kim! - Darius próbował siłą wypchnąć ją
przez okno.
- Tym razem nie uda wam się ujść mocy! - rozległ się
nagle wściekły krzyk Ariel z korytarza. - Ofiara musi zostać
spełniona!
Sekundę później poparł ją Emlyn:
- Zatrzymaj się, Cavenaugh. Bo jak nie, to zastrzelę tę
kobietę!
1 9 6 CZARODZIEJKA...
- Którą? - zapytał Darius znudzonym tonem. - Bo w tej
chwili mam kłopoty ze wszystkimi trzema.
Mówiąc to, puścił jednak Kimberly, zszedł z łóżka i stanął
na wprost Emlyna.
Odurzający dym wciąż snuł się po pokoju. Nieco rozrze
dzony, gdyż okno pozostało otwarte, ale nadal czuć było
cierpki zapach kadzidła.
Kimberly siedziała na łóżku i patrzyła na grupkę w kory
tarzu. Czuła, że cała drży.
- Chcecie mnie zastrzelić? Nie wystarczy wam ta wasza
moc? A może macie z nią jakieś kłopoty? - zachichotała.
- Czy to nie jest najgłupszy wykręt, jaki słyszałeś, Darius?
- mruknęła sennie.
- Tak - przyznał Cavenaugh ze wzrokiem wbitym w re
wolwer Emlyna. - Bardzo nędzny wykręt. Kim, nie ruszaj się
z miejsca.
- Wyszydziłaś moc o jeden raz za dużo! - wrzasnęła
Ariel, wznosząc ręce do góry. Szerokie rękawy opadły w dół,
odsłaniając masę dziwacznych bransoletek.
- O pani... - zaczął Emlyn - może powinniśmy odłożyć
to na później?
- Dajmy tej dziwce nauczkę! - przerwała z furią Zorah. -
O pani, wezwij moc! Niech ją pochłonie ciemność! Niech
pozna na własnej skórze potęgę mocy!
Cholera, pomyślał Cavenaugh, a potem, patrząc na Emly
na, powiedział:
- Zdaje mi się, że wszystko wymknęło wam się spod
kontroli. Może jednak powinniście wypowiedzieć służbę?
Obawiam się, że jeśli ta wasza pani obiecała wam jakieś
pieniądze, to możecie się z nimi pożegnać.
CZARODZIEJKA... 1 9 7
Emlyn spojrzał na Cavenaugha, a potem na Ariel, która
wciąż stała z uniesionymi rękami. Miała zamknięte oczy i gro
teskowo skupioną twarz. Nagle zaczęła śpiewnie recytować:
- Niech moc, która mieszka w głębi ciemności, wyjdzie,
by odpowiedzieć na wezwanie tej nędznej istoty z krainy
światła. Niech ten, który mieszka na krańcach wszechświata i
w środku ziemi, powstanie, by zniszczyć to nieroztropne
stworzenie...
Zorah, jak zafascynowana, wpatrywała się w śpiewającą
Ariel.
- Darius... - zaczęła Kimberly, ale zaraz ugryzła się
w język.
Ta kobieta to po prostu wariatka. Wydawała się groźna
wyłącznie dlatego, że wszyscy wokół byli zaczadzeni dy
mem. Teraz jedyną osobą, która miała władzę, był ten facet
z bronią. Zrobił, co prawda, bardzo nieszczęśliwą minę, ale to
jeszcze nie znaczyło, że stał się przez to choć trochę mniej
niebezpieczny.
- O pani - zaczął znowu Emlyn - myślę, że lepiej to
odłożyć na inną okazję.
- Zamknij się! - syknęła Zorah.
Głos Ariel stawał się coraz potężniejszy.
- Kto mnie słyszy, niech mnie wysłucha, niech tu przyj
dzie, jak nakazuje starożytny zakon. Niech będzie z nami
moc! - wołała Ariel.
- Usłysz ją! - zawtórowała Zorah. W oczach jej zapłonął
fanatyczny ogień. - Jako jej prawa ręka, ja także wzywam moc!
Kimberly zadrżała. Może z zimna, a może z powodu śpie
wu Ariel. Wciąż jednak siedziała na łóżku, tak jak jej kazał
Darius.
1 9 8 CZARODZIEJKA..
- Zorah - odezwał się Emlyn, wyraźnie zaniepokojony
- dobrze ci radzę, każ jej przestać. Teraz trzeba się raczej
zająć tą parą. Powiedz jej, że później przyjdzie pora na czary.
Zorah odwróciła się z furią i spojrzała na niego rozognio
nym wzrokiem.
- Milcz! Jesteś tylko zwykłym śmiertelnikiem. Nigdy nie
zrozumiesz mocy, której służysz. Zostaw moją panią w spo
koju!
Jakby nie słysząc ich kłótni, Ariel ciągnęła dalej:
- Pradawne magiczne siły, ja, Ariel, wzywam was z głębi
ciemności, z najdalszych zakątków próżni, wyjdźcie i ukaż
cie się...
Darius spojrzał ukradkiem na Kimberly. Siedziała spokoj
nie na łóżku i sprawiała wrażenie na wpół zahipnotyzowanej
monotonnym śpiewem Ariel. Całe szczęście, pomyślał. Nie
chciał, żeby mu przeszkodziła w następnym kroku.
- Czas nadszedł! - wykrzyknęła w ekstazie Ariel. - Du
chy przestworzy, wypełnijcie ten dom. Sprowadźcie ogień,
ciemność i zniszczenie...
- Zorah - warknął Emlyn - mam już tego dość! Babie
pomieszało się w głowie. Każ jej przestać!
- Ty też zapłacisz za brak szacunku i nieposłuszeństwo
- obiecała mu Zorah. - Tylko ja i moja pani zostaniemy przy
życiu!
- Teraz! - krzyczała Ariel. - Teraz! Niech to się stanie
teraz!
- Teraz! - zawtórowała w uniesieniu Zorah, wyrzucając
ręce w górę.
W tym momencie Emlyn stracił cierpliwość. Wychylił się
i szarpnął Ariel za rękę.
CZARODZIEJKA... 1 9 9
- Zamknij się, głupie babsko!
- Nie dotykaj jej! - zawyła Zorah. - Nie czujesz, że na
pływa moc!
A niech sobie napływa, pomyślał Darius i zobaczył, że
cała uwaga Emlyna skupiła się na Ariel i Zorah. Podobna
okazja może się już nie nadarzyć.
Szybkim ruchem sięgnął za pasek od spodni i wyciągnął
małe, metalowe pudełeczko, które ukrył tam jeszcze w samo
chodzie.
- Nadszedł już czas! - wykrzyknęła Ariel.
- Niech się stanie moc! - wtórowała Zorah, próbując od
sunąć na bok Emlyna.
- Macie, czego chciałyście, moje panie - mruknął Darius.
Położył pudełeczko na podłodze i popchnął je w kierunku
stojącej trójki.
W chwilę później pokój zalała fala oślepiającego światła.
Wszyscy z krzykiem zakryli oczy. Darius przezornie zdążył
zrobić to wcześniej. Policzył do pięciu i odsłonił twarz.
Światło nie było już tak ostre, ale zawarta w pudełeczku
chemiczna substancja nie przestała świecić. Nie patrząc na
pudełko, Darius w kilku krokach pokonał odległość dzielącą
go od oszołomionej trójki.
Dopadł Emlyna, który wypuścił z rąk rewolwer i wrzeszczał
jak opętany. Obok stała Zorah i także przeraźliwie krzyczała.
- Moje oczy! Moje oczy! - wył Emlyn. - Ratunku! Nic
nie widzę!
Ariel zastygła bez ruchu, z rękoma wyciągniętymi przed
siebie w obronnym geście. Chwilowo oślepiona, wpatrywała
się nie widzącymi oczyma w coś, co - jak sądziła - sama
rozpętała.
2 0 0 CZARODZIEJKA...
Kimberly nadal siedziała nieruchomo na łóżku, z twarzą
w dłoniach.
- Cavenaugh!
- Jestem tu, Kim. Wszystko w porządku. Za chwilę odzy
skasz wzrok.
- O mój Boże, co to było? - Kimberly opuściła ręce
i zwróciła twarz w stronę, z której dochodził jego głos.
Darius spojrzał na swoją odważną czarodziejkę.
- Nie bój się, kochanie. W pełni kontroluję sytuację.
Mam pistolet Emlyna.
- Nic nie widzę! - Kimberly zamrugała oczami
- To reakcja na ostre światło. Zaraz ci przejdzie.
Darius chwycił Emlyna i zaczął krępować mu ręce za
plecami, używając do tego sznura, którym ten przewiązał się
w pasie. Jako następną związał oszołomioną Ariel. Właśnie
wziął się za Zorah, kiedy Kimberly wstała i zrobiła kilka
chwiejnych kroków.
- To ci się udało - powiedziała, mrugając oczami. Wciąż
sprawiała wrażenie lekko oszołomionej. - Moje gratulacje!
Nie widziałam, że masz taką niesamowitą moc.
Darius roześmiał się i skończył wiązać Zorah.
- Dużo się nauczyłem, kiedy prowadziłem moją firmę
eksportowo-importową.
- Ach tak. Zdaje mi się, że już raz cię o to pytałam, ale nie
dostałam odpowiedzi. Mogę wiedzieć, co tak naprawdę im
portowałeś?
- Później ci powiem. Jak tam twój wzrok?
Potrząsnęła głową i podniosła na niego oczy.
- Chyba już w porządku. O Boże, co to takiego było?
- Chemiczna substancja, która wchodzi w reakcję z tle-
CZARODZIEJKA... 2 0 1
nem. Po rozbiciu pudełka następuje wybuch, któremu towa-
rzyszy oślepiający błysk.
- Coś jakby mała bomba? - zapytała Kimberly z prze
rażeniem. - Mogłabym wykorzystać ten pomysł w mojej
książce.
- Nie mam nic przeciwko temu. A jak się czujesz, ko
chanie?
- Dziwnie.
- To widać. Przynieś wody z łazienki i zalej węgle. Ten
dym nam wszystkim szkodzi.
Kimberly spojrzała na piecyk i posłusznie skinęła głową.
Poszła do łazienki i po chwili wróciła ze szklanką wody,
którą zalała gorące węgle. Rozległ się głośny syk. Buchnęła
para.
- Teraz musimy wezwać policję.
Kimberly ruszyła w stronę drzwi. Kiedy mijała Ariel,
przystanęła na chwilę. Oczy starszej kobiety wypełniły łzy.
- Popatrz, ona płacze.
- A niech sobie płacze. Chodź, trzeba zadzwonić.
- Jakie to smutne - mówiła kilka godzin później Kimber
ly, wyjmując z kredensu butelkę rieslinga z winnicy Cave-
naughów. - Ciotka Milly będzie zdruzgotana, kiedy się do
wie, że Ariel ją oszukiwała.
Darius sięgnął po korkociąg. Otworzył butelkę i zaczął
rozlewać wino do kieliszków.
- Mnie też jest dość głupio. Jak to możliwe, że nikt z nas
nie zorientował się, co za ziółko z tej Ariel? - Zaklął pod
nosem i pociągnął długi łyk wina. - Czuję się jak ostatni
głupiec.
2 0 2 CZARODZIEJKA...
Kimberly spojrzała na niego zza długich rzęs. Nareszcie
byli sami. Po długich wyjaśnieniach i przesłuchaniach policja
zabrała Ariel i jej towarzyszy.
- Wiem, jak się czujesz - powiedziała miękko, podnosząc
w górę kieliszek. - Ale tak naprawdę nikt się na niej nie
poznał.
Darius spojrzał na Kim zgnębionym wzrokiem.
- Pokpiłem sprawę. Przecież to ja miałem zadbać o bez
pieczeństwo twoje i mojej rodziny.
- Bzdura - zaprzeczyła Kimberly, stawiając przed nim
talerz z serem i pieczywem. - Przecież nas uratowałeś. Je
stem ci za to bardzo wdzięczna. - Podeszła do foteli ustawio
nych przy kominku. - Wiesz, co miało mnie spotkać tej no
cy? Miałam być pierwszą gwiazdą ceremonii ofiarnej, odpra
wianej przez Ariel. To wątpliwy zaszczyt być królikiem do
świadczalnym czarownicy. - Otrząsnęła się, a potem z wes
tchnieniem ulgi usiadła w fotelu.
Darius dorzucił drew do ognia i stał przez chwilę, wpatru
jąc się w płomienie.
- Na pewno dobrze się czujesz?
- Co? Ach, chodzi ci o to, czy nie odczuwam jakichś
skutków działania tych ziół, którymi zaczadziła mnie Ariel?
Wszystko w porządku, naprawdę. Umysł mam trzeźwy jak
zawsze.
- Nie wiem, czy to dobra wiadomość.
- Mój biedny Cavenaugh - westchnęła Kimberly. - Mia
łeś ostatnio bardzo ciężkie przeżycia, prawda? A wszystko
przeze mnie.
- Nie tylko ja miałem dziś kłopoty z kobietami. Muszę
przyznać, że w pewnym sensie współczuję Emlynowi.
CZARODZIEJKA... 2 0 3
- Komu?Emlynowi?!
- On tylko udawał, że wierzy w te wszystkie czary. Tak
naprawdę wziął udział w porwaniu Scotta, bo sądził, że plan
Ariel się powiedzie. A kiedy nic z tego nie wyszło, dał sobie
wmówić, że ona ma jeszcze inny pomysł. Myślę, że doświad
czył ciężkiego szoku, kiedy się przekonał, że ma do czynienia
z wariatką.
- Ciekawe, gdzie on i Zorah poznali Ariel.
- Policja też chciałaby to wiedzieć. Obiecali mnie zawiado
mić, jak tylko wycisną całą prawdę z tej trójki. Pierwsze, co będą
musieli ustalić, to prawdziwe nazwiska Emlyna i Zorah.
- Te ich pseudonimy brzmią na mój gust zbyt teatralnie
- powiedziała Kimberly. - Chciałabym też wiedzieć, jak do
szło do tego, że Ariel i ciotka Milly tak się zaprzyjaźniły.
- Poznały się w klubie dla pań. Pamiętam, jak ciotka Mil
ly zachwycała się Ariel i opowiadała mi o jej wręcz „magicz
nej" wiedzy zielarskiej.
- Ariel rzeczywiście zna się na ziołach jak nikt. Podejrze
wam, że przestudiowała wszystkie księgi na ten temat. Ona
naprawdę wierzy, że otrzymała magiczną moc i została wy
brana strażniczką wiedzy tajemnej. Będę musiała opisać ją
w swojej książce...
- Tylko nie angażuj się osobiście w jakieś czary - ostrzegł
Darius z groźną miną.
W odpowiedzi Kimberly ziewnęła, ledwo zasłaniając usta.
- O Boże, jestem śmiertelnie zmęczona. Ty pewnie też.
- Tak. To była jednak zwariowana noc. Nawet jak na
kogoś takiego jak ja - westchnął.
Kimberly uśmiechnęła się, a potem spojrzała na niego
z powagą w oczach.
2 0 4 CZAR0DZIEJKA...
- Na szczęście już po wszystkim. Spełniłeś swoją obietni
cę, a nawet więcej. Byłeś mi coś winny i spłaciłeś swój dług.
Chcę, żebyś o tym wiedział. Teraz nie masz w stosunku do
mnie żadnych zobowiązań. Jesteśmy skwitowani - mówiąc
to, chciała dać mu do zrozumienia, że może czuć się wolny.
- Spełniłeś obietnicę- powtórzyła raz jeszcze.
- Obietnicę, że będę o ciebie dbać? Kim, o tym właśnie
chciałbym z tobą porozmawiać. - Darius podszedł do fotela
i rozsiadł się w nim wygodnie.
Kimberly patrzyła na niego w skupieniu. Lubiła go obser
wować. Miał w ruchach tyle męskiej gracji. Nawet kiedy
zasiadał w fotelu.
- O czym tu mówić? - zapytała sztucznie beztroskim to
nem. - Było, minęło. A ty wywiązałeś się z obietnicy. Ocali
łeś mi życie. I to praktycznie bez mojej pomocy - dodała
z westchnieniem.
- O nie, ty też masz w tym swój udział.
Kimberly wypiła łyk wina.
- Dzięki, że przybyłeś mi na pomoc - powiedziała, nie
patrząc mu w oczy.
- Przecież ci przyrzekłem, że otoczę cię opieką. I to
w każdej formie - odparł.
- Ale dlaczego?
- Dlaczego? - zdumiał się Darius. - Z wielu powodów.
Po pierwsze dlatego, że uratowałaś Scotta, a po drugie, bo
jesteś moją...
- Nie o to mi chodzi. Chciałam zapytać, czemu przyje
chałeś za mną z San Francisco.
- Ach, o to ci chodzi. - Darius zawahał się. - Także
z wielu powodów. Zeszłej nocy nie mogłem zasnąć. Prawdę
CZARODZ1EJKA... 2 0 5
mówiąc, w ogóle nie spałem. Gdzieś tak około drugiej nad
ranem zacząłem się niepokoić.
- Znowu telepatia? - roześmiała się Kimberly.
- To nie była telepatia, tylko rozterki człowieka, który
doszedł do wniosku, że postąpił źle.
Kimberly spojrzała na niego podejrzliwym wzrokiem.
- Masz na myśli sposób, w jaki zaaranżowałeś spotkanie
z moimi dziadkami?
- Źle to wymyśliłem, Kim. Przyznaję się bez bicia. I nie
mam nic na swoje usprawiedliwienie. Może tylko moje dobre
chęci i przekonanie, że postępuję właściwie. Myślałem...
myślałem, że kiedy otrząsniesz się z szoku i spojrzysz na to
z właściwej perspektywy, sama dojdziesz do wniosku, że
miałem rację. Teraz widzę, że nie powinienem podejmować
decyzji za ciebie.
- Czy to było dla ciebie takie ważne, żebym się spotkała
z dziadkami? - zapytała cicho Kimberly.
- Tak - odparł Darius. - Wydawało mi się, że oni są
ostatnią przeszkodą na naszej drodze.
- Naprawdę tak cię to męczyło, że twoja partnerka seksu
alna miała blokadę psychiczną tam, gdzie w grę wchodziły
stare, dostojne rodziny?
Darius patrzył na nią tak długo, aż wreszcie oderwała
wzrok od ognia i spojrzała mu w twarz. Jego szmaragdowe
oczy lśniły gorączkowym blaskiem.
- Nie obchodziło mnie to, co myśli moja aktualna part
nerka na temat rodziny. Interesowało mnie wyłącznie to, co
myśli o tym moja przyszła żona.
- Twoja przyszła żona!
- Proszę cię o rękę, Kimberly. Od dawna nosiłem się
2 0 6 CZARODZIEJKA...
z tym zamiarem, ale chciałem to zrobić po twoim spotkaniu
z dziadkami.
Kimberly westchnęła niepewnie i mocno ścisnęła w pal
cach kieliszek. Patrzyła teraz na Dariusa szeroko otwartymi
oczami.
- Masz przesadne poczucie obowiązku. Nie musisz posu
wać się aż tak daleko.
- Wiem, że małżeństwo raczej cię nie interesuje - odparł
Darius łagodnym tonem. - Przez całe lata świetnie sobie ra
dziłaś bez tego, co ludzie zwykli nazywać rodziną. Nie spo
dziewam się, żebyś po tym wymuszonym spotkaniu z dziad
kami zmieniła nagle zdanie. Zwłaszcza że w grę wchodzi
małżeństwo z aroganckim, apodyktycznym mężczyzną, któ
ry czuje się głową rodziny. Wiem, że jeśli dasz nam szansę,
będzie nam dobrze pod wieloma względami, nie tylko w łóż
ku. Wiem również, że nie mogę instalować dożywotniej ko
chanki w swoim domu. Mogę, co prawda, udawać, że jesteś
moim gościem, ale to tylko chwilowe rozwiązanie, bo wkrót
ce wszyscy zaczęliby się dopytywać, kiedy mam zamiar się
z tobą ożenić. A pierwszym domagającym się wyjaśnień był
by twój dziadek.
- Nie obchodzi mnie, co sobie pomyślą moi dziadkowie.
- Chyba jednak trochę cię obchodzi. - Zapadła cisza. -
Kiedyś powiedziałaś mi, że mnie kochasz. Wiem, że po tym,
jak zmusiłem cię do spotkania z dziadkami, mogłaś nabrać
wątpliwości.
- Rozważałam to - przyznała Kimberly.
Przypomniała sobie, że będąc pod wpływem kadzidła pró
bowała powiedzieć Dariusowi, że popełniła błąd. On jednak
miał wtedy inne sprawy na głowie. Dlatego nie zdążyła mu
CZARODZIEJKA... 2 0 7
wyznać, że kocha go pomimo tego, co zaszło w San Franci
sco. A zresztą, może i dobrze się stało. Przecież tak naprawdę
nadal nie wiedziała, co czuje do niej Darius.
Stwierdził wprawdzie, że chce się z nią ożenić, ale to
wcale jeszcze nie musi oznaczać, że ją kocha. Owszem, po-
ciągała go, a także czuł się zobowiązany. A może również
uznał, że jako dobra organizatorka pomoże mu zapanować
nad tą jego rozpuszczoną rodziną. Co takiego powiedział
Starke? Że Darius potrzebuje energicznej kobiety, która od
czasu do czasu broniłaby go przed jego własnym poczuciem
obowiązku.
- Gdy tak tu sobie siedzimy, przychodzi mi na myśl wie
czór, kiedy to przyjechałem po ciebie, po twoich głuchych
telefonach - odezwał się Darius. - Byłaś wtedy równie spło
szona i nieufna jak teraz.
On ma rację, pomyślała Kimberly. Tym razem także jest
nieufna. Tyle że z zupełnie innych powodów. Już samo to, że
zakochała się w Dariusie Cavenaughu, było niebezpieczne.
Stała się przez to wrażliwa jak nigdy dotąd. I jak nigdy dotąd
pragnęła zajrzeć w głąb jego duszy. Chciała wiedzieć, o czym
myśli, co czuje. Kiedy wreszcie się w niej zakocha? I czy to
w ogóle kiedyś nastąpi? Być może jego uczucia pozostaną na
zawsze kombinacją poczucia obowiązku, odpowiedzialności
i czysto fizycznej fascynacji.
- Sądzę - zaczęła z wahaniem, ostrożnie dobierając sło
wa - że musimy mieć więcej czasu.
Ku jej zdumieniu Darius skinął głową i podniósł kieliszek
do ust.
- Zgadzam się z tobą. Potrzebujemy czasu, żebyś mogła
mnie lepiej poznać i zrozumiała, że możesz mi ufać. Niestety,
2 0 8 CZARODZIEJKA...
czas to coś, czego nigdy nie mam w nadmiarze, i nie zawsze
mogę nim dysponować tak, jakbym chciał. Mieszkałaś
u mnie w domu przez kilka dni. Wiesz, jak to wygląda. Za
wsze ktoś albo coś domaga się uwagi. Trudno mi będzie
wyrwać się na weekend, żeby móc się z tobą zobaczyć. A po
za tym, nie chcę ograniczać naszych kontaktów tylko do
weekendów.
- Życie wypełnione obowiązkami - powiedziała Kimber-
ly bardziej do siebie niż do niego.
- Takie życie wybrałem, Kim. A może raczej to ono mnie
wybrało. Nie wiem, i nie ma to żadnego znaczenia. Takie jest
życie. I ja taki jestem. - Jego głos brzmiał szorstko, a zielone
oczy spoglądały na nią badawczo.
- I chcesz, żebym dzieliła z tobą to życie?
- Myślę, że możesz być w tym wszystkim szczęśliwa,
jeżeli tylko zechcesz spróbować. Wiem, że będzie to dla
ciebie odmiana i będziesz musiała się przystosować. Udo
wodniłaś już, że potrafisz sobie poradzić ze wszystkim i ze
wszystkimi. To ty zapanowałaś nad chaosem w moim domu,
a nie on nad tobą. Nagle okazało się, że wszyscy potrafią się
zorganizować. Kiedy Julia i Scott się wyprowadzą, będę miał
mniej obowiązków, a ty więcej spokoju potrzebnego do pra
cy. To mogę ci obiecać. Może żądam zbyt wiele, ale kobieta,
która jest na tyle odważna, żeby szydzić z czarownicy, a tak
że by stawić czoło uzbrojonemu napastnikowi, znajdzie
w sobie dość odwagi, by zaryzykować zmianę stylu życia.
- Myślę, że...
Darius uniósł rękę, nakazując jej milczenie.
- Pozwól mi dokończyć, Kim. Jak już mówiłem, rozu
miem, że potrzebujesz więcej czasu, i zamierzam ci go dać.
CZARODZIEJKA... 2 0 9
- Ale jak? Sam mówiłeś, że nie możesz zainstalować
mnie w swoim domu jako dożywotniej kochanki - przypo
mniała mu, lekko zirytowana tym określeniem.
- Proszę cię o rękę. W zamian za to dam ci tyle czasu, ile
tylko zechcesz.
Przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu, jakby nie
dotarło do niej znaczenie jego słów. Aż wreszcie ją olśniło.
- Ach, rozumiem - powiedziała z zażenowaniem. -
Czy... czy to znaczy, że po ślubie będziemy mieli osobne
sypialnie?
Darius napił się wina. Kimberly odniosła wrażenie, że
zbierał się w sobie.
- Oczywiście, że tak. W ten sposób oszczędziłbym ci
niepotrzebnych stresów - powiedział po chwili. - Doskonale
wiem, że dla ciebie seks jest czymś więcej niż... czystą
. przyjemnością.
- Przyjemnością? - powtórzyła słabym głosem, zastana
wiając się, jak w ogóle można określić pójście do łóżka z Da-
riusem Cavenaughem słowem tak banalnym jak „przyje
mność". - Czy dla ciebie to znaczy tylko tyle?
- Nie! - Darius ścisnął w ręku kieliszek tak mocno, że aż
zbielały mu palce. - Dobrze wiesz, że nie tylko. A teraz po
zwól mi dokończyć!
Kimberly uniosła w milczeniu brwi. Było jasne, że Darius
tracił panowanie nad sobą. Zaczęła się zastanawiać, dlaczego.
Może miało to coś wspólnego z tym, że przez ostatnią dobę
nie zmrużył oka.
- Jak już próbowałem ci powiedzieć - ciągnął - zdaję
sobie sprawę, że kiedy idziesz ze mną do łóżka, dajesz mi...
dużą część siebie. Mówiąc szczerze, oddajesz mi się całkowi-
2 1 0 CZARODZIEJKA...
cie i bez reszty. - Spojrzał jej wyzywająco w oczy, jakby
chciał ją sprowokować, by mu zaprzeczyła, ale Kimberly
nadal w milczeniu popijała wino. Wobec tego mówił dalej:
- Czuję, że gdybym prosił cię, żebyś ze mną sypiała, byłoby
to dla ciebie dodatkowym stresem w okresie, gdy będziesz
próbowała urządzić się w moim domu jako żona. Gdybyśmy
ze sobą sypiali, mogłabyś czuć się zbyt zobowiązana w sytu
acji, kiedy nie jesteś jeszcze całkiem pewna, czy zechcesz
zostać ze mną na zawsze.
- A nie wydaje ci się, że już samo istnienie świadectwa
ślubu będzie stanowiło dla mnie wystarczającą presję? - za
pytała Kim podejrzanie uprzejmym tonem. - Chcesz mi po
wiedzieć, że jeżeli uznam, iż małżeństwo z tobą mi nie odpo
wiada, będę mogła tak po prostu odejść? Że będzie mi wolno
to zrobić, bo ze sobą nie sypiamy?
- Nie przekręcaj moich słów, Kim! - Darius odstawił
z hałasem kieliszek.
- Wcale ich nie przekręcam. Próbuję tylko zrozumieć ich
znaczenie!
Cavenaugh zerwał się na równe nogi i stanął przed komin
kiem.
- Moim zdaniem, nie można wyrazić się jaśniej - powie
dział, mierząc ją rozognionym wzrokiem. - Proszę cię o rękę.
Przykro mi, jeżeli robię to nie tak, jak trzeba, ale robię to po
raz pierwszy w życiu.
- Masz prawie czterdzieści lat i jeszcze nigdy nie prosiłeś
żadnej kobiety o rękę? - zapytała z niedowierzaniem Kim
berly.
- Do czasu przejęcia winnic nie byłem szczególnie zain
teresowany małżeństwem. W moim życiu brakowało miejsca
CZARODZIEJKA... 2 1 1
dla stałej partnerki. A potem ratowanie majątku pochłonęło
cały mój czas.
- A teraz doszedłeś do wniosku, że pora się ustatkować,
tak? Przecież ciąży na tobie dodatkowy obowiązek zapewnie
nia rodzinie spadkobiercy i dziedzica. Wszyscy tego po tobie
oczekują. Będziesz potrzebował żony z odpowiednim pocho
dzeniem, bo tego wymaga twoja pozycja i twój wizerunek.
A ja, oczywiście, mam już teraz odpowiednie pochodzenie.
Dzięki tobie, bo to ty odnalazłeś moich dziadków.
Darius spojrzał na nią, mrużąc groźnie oczy.
- Ostrzegałem cię, żebyś nie przekręcała moich słów,
Kim.
- Ja tylko próbuję wyjaśnić wszystkie szczegóły - powie-
działa, czując że ogarniają złość. - Wiem już, co ty będziesz
z tego miał, nie wiem za to, co ja będę z tego miała.
- Potrzebujesz męża! - krzyknął wzburzony Cavenaugh.
- Czyli mnie!
- Doprawdy?
Podszedł do niej, a w jego wzroku malowała się determi-
nacja. Nachylił się nad Kimberly, chwycił ją za rękę i pociąg
nął tak, by wstała. Patrząc na niego, pojęła, że posunęła się za
daleko.
- Zaczekaj...!
Objął ją w talii i mocno przytulił.
- Ty mała wiedźmo - mruknął - nigdy nie wiesz, kiedy
przestać. Czy wyobrażałaś sobie, że będziesz tak siedzieć
i bez końca mnie prowokować?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, usta Dariusa opadły na jej
usta. Stała uwięziona w jego ramionach, a on wyładowywał
na niej całą swoją frustrację. Determinacja, z jaką ją całował,
2 1 2 CZARODZIEJKA...
była bardziej wymowna niż słowa. Kimberly zrozumiała, że
Darius jest u kresu sił.
Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że instynkt naka-
zywał Kimberly raczej poddać się, niż opierać. Gdy zapragnął
zakosztować jej ust, rozchyliła je posłusznie i przylgnęła do
:
niego całym ciałem. Darius podniósł ręce i ujął w dłonie jej
twarz. Jęknął głucho, owładnięty pożądaniem. Pragnął Kimber
ly, a ona o tym wiedziała z pewnością, która nie potrzebuje słów.
Całowali się długo i zachłannie. Wreszcie z piersi Kimber
ly wyrwał się cichy jęk.
- Posiadłaś szczególny talent doprowadzania mnie do
szaleństwa - wyszeptał z ustami w zagłębieniu jej szyi.
- Posłuchaj - zaczęła go błagać resztką sił - to, co robimy
jest niebezpieczne. Żadne z nas nie jest w tej chwili w stanie
prowadzić sensownej dyskusji na temat naszej przyszłości,
Przykro mi, jeżeli cię sprowokowałam. Prawda jest taka, że
nam obojgu potrzebny jest teraz odpoczynek i... i trochę
czasu do namysłu. Jesteśmy kompletnie wyczerpani. Ostatnia
doba obfitowała w dramatyczne przeżycia.
- Próbowałem rozsądnej rozmowy - zaoponował Darius,
rozpinając jednocześnie jej bluzkę. - Próbowałem też stwo-
rzyć ci sytuację, w której nie czułabyś się zagrożona. Ale ty
postanowiłaś iść w zaparte.
- To nieprawda!
- Owszem, prawda. Znam jeden sposób na to, żebyś prze-
stała ze mną walczyć. Jak już wcześniej mówiłem, kiedy
jesteś w moich ramionach, przestajesz stawiać mi opór. Wo
bec tego będę się z tobą kochać tak długo, póki nie powiesz
„tak". Aż będziesz rozpalona i bezwolna. Moja i tylko moja.
- Darius wsunął ręce pod rozsunięte poły jej bluzki.
CZARODZIEJKA... 2 1 3
- Czy tego właśnie mogę się spodziewać, jeśli przyjmę
twoje oświadczyny? Czy jeżeli wyjdę za ciebie za mąż,
z miejsca zapomnisz o tym, że obiecałeś dać mi trochę czasu
i zaczniesz egzekwować swoje prawa małżeńskie?
Zapadła cisza. Kimberly uświadomiła sobie, że czeka,
wstrzymując oddech. Darius uniósł głowę i spojrzał na nią
posępnym, zagadkowym wzrokiem.
- Potrafisz nieźle balansować na linie, moja pani. - Opu-
ścił ręce, cofnął się o krok i stanął przy kominku. - Idź lepiej
do łóżka, Kim - mówił dalej z nienaturalnym spokojem. - Ja
prześpię się tutaj, na kanapie. Wiem, gdzie trzymasz pościel.
Kimberly drżała ze zmęczenia i z podniecenia. Czuła, że
Darius jest bliski wybuchu, ale ostatkiem sił stara się opano-
wać. Zadała sobie pytanie, co to za uczucia usiłował w sobie
stłumić i nagle zrobiło jej się go żal. Gorąco zapragnęła go
pocieszyć. Zaraz jednak odezwał się w niej instynkt samoob
rony. Darius potrafił ją zranić jak nikt na świecie. A ona wciąż
nie była pewna, co tak naprawdę do niej czuje.
Stał teraz zwrócony do niej tyłem. Patrząc na jego plecy,
pomyślała, że żądał od niej, by wzięła na siebie całe ryzyko.
Choć może to nie do końca prawda. Jego uczucia do niej nie
były z pewnością powierzchowne. Podpowiadała jej to intuicja.
I choć tak naprawdę nie potrafiła czytać w jego myślach, wie
li działa, że jego intencje są jak najszczersze. Jako mąż Darius
będzie silny, odpowiedzialny, godny zaufania i honorowy.
A ona przecież go kocha.
- Cavenaugh - wyszeptała - zostanę twoją żoną.
Odwrócił się i przeszył ją przenikliwym wzrokiem, ale nie
ruszył się z miejsca. Kimberly czuła, jak narasta między nimi
• jakieś dziwne napięcie.
2 1 4 CZARODZIEJKA...
- Jesteś tego pewna, Kimberly? Jeżeli nie, to lepiej się
zastanów, bo rano nie pozwolę ci już zmienić zdania.
Kimberly pokręciła głową.
- Nie bój się, nie zmienię zdania.
Darius wziął głęboki oddech, a potem lekko skinął głową.
- Zrobię wszystko, żebyś była szczęśliwa, Kim.
Mimo zdenerwowania, Kim uśmiechnęła się.
- Wiem, a ja dołożę wszelkich starań, żeby być dla ciebie
dobrą żoną.
Stali przez chwilę w milczeniu, rozważając złożone sobie
nawzajem obietnice. W pewnym momencie Kimberly od
wróciła się i wolnym krokiem ruszyła do sypialni.
- Dobranoc - powiedziała. Nic innego nie przyszło jej do
głowy. Czuła, że Darius nie zamierza za nią pójść.
- Dobranoc, Kim.
Była już przed drzwiami sypialni, kiedy znowu się ode
zwał.
- Kim?
Podniosła głowę. Czyżby zmienił zdanie i chce spędzić
z nią tę noc? Jeżeli tak, to będzie mile widziany. Bo ona
powita go całym sercem.
- Myślę, że powinnaś zaprosić dziadków na ślub.
Kimberly zacisnęła usta i wzniosła oczy do nieba.
- Nigdy nie wiesz, kiedy powiedzieć „stop", Cavenaugh
- stwierdziła, po czym z hukiem zatrzasnęła za sobą drzwi.
ROZDZIAŁ 11
Starke zrezygnował z lampki weselnego szampana i przez
cały wieczór raczył się whisky. Wreszcie Kimberly uznała, że
wypił już dość, żeby wprawić się w nastrój filozoficzny.
W pewnej chwili, gdy na moment została sama, postanowiła
z nim porozmawiać.
Zebrała fałdy ślubnej sukni i z kieliszkiem szampana w rę
ku przecięła zatłoczony salon.
- Dobrze się bawisz? - zapytała z uśmiechem.
Surową twarz Starke'a rozjaśnił szczery uśmiech.
- Możesz mi wierzyć albo nie, ale w całym moim życiu
jest to dopiero drugie wesele na którym się bawię.
- A czyje było to pierwsze?
- Moje własne.
- Ach, tak. - Kimberly zawahała się niepewna, czy wypa
da dalej go wypytywać. - Prawdę mówiąc, trudno mi sobie
wyobrazić ciebie w roli małżonka.
- Mnie też było dość trudno. Byłem wtedy bardzo mło
dy. Miałem dziewiętnaście lat, a moja dziewczyna powie
działa mi, że jest w ciąży. - Starke wzruszył masywnymi
2 1 6 CZARODZlEJKA...
ramionami. - Więc zrobiłem to, co uważałem za swój obo
wiązek.
- No i co, była w ciąży? - odważyła się zapytać Kimberly.
- Nie. A potem, już jako moja żona szybko doszła do
wniosku, że małżeństwo to nie jest to, o co jej chodziło.
Zwłaszcza gdy ma się dziewiętnaście lat i jest się bez grosza.
Pół roku później rozwiedliśmy się za obopólną zgodą.
- Rozumiem.
Starke spojrzał na nią podejrzliwie.
- Ejże, tylko nie próbuj doszukiwać się tu jakichś ana
logii. Jeżeli spodziewasz się dziecka, Darius będzie za-,
chwycony!
Kimberly poczuła, że rumieniec oblewa jej policzki. Szyb
ko przeniosła wzrok ze Starke'a na grupkę mężczyzn stoją
cych w przeciwnym rogu salonu. Darius, niezwykle elegan
cki w smokingu i stosownej doń koszuli, był duszą rozbawio
nego towarzystwa.
Co chwila musiała sobie przypominać, że jest już jego
ślubną żoną. Związaną z nim przysięgą oraz złotą obrączką.
Wciąż jednak nie była pewna jego uczuć i myśli. Te wątpli
wości szczególnie dręczyły ją tego właśnie dnia.
Nic zresztą dziwnego, że czuła się tak niepewnie. Przez
ostatnie sześć tygodni widywali się raczej rzadko. Kimberly
mieszkała w domku nad morzem i kończyła „Wendetę",
a Darius odwiedzał ją tylko w weekendy. Kiedy zostawał na
noc, sypiał w salonie na kanapie. A parę razy przy tej okazji
pocałował ją na dobranoc pod drzwiami sypialni.
Kimberly nie do końca rozumiała jego wstrzemięźliwość,
a także pełen szacunku dystans, z jakim ją traktował. Musiało
to mieć coś wspólnego z jego postanowieniem, by nie wywie-
CZARODZIEJKA... 2 1 7
rać na nią presji. Wciąż jednak zadawała sobie pytanie, czy
Darius zamierza spędzić ich poślubną noc sam, w swojej
własnej sypialni. Trudno stwierdzić, dokąd doprowadzi go
jego poczucie obowiązku i odpowiedzialność.
- Kim? - W głosie Starke'a zabrzmiała nuta niepokoju.
- Nie miej takiej smutnej miny. Zobaczysz, że Darius będzie
zachwycony.
- Czym? - Kimberly oderwała wzrok od ostro zarysowa
nego profilu męża.
- Tym, że będziesz miała dziecko.
- Miło mi to słyszeć - powiedziała sztucznie rozradowa
nym tonem. - Ale tak się akurat składa, że nie jestem w ciąży.
- Och, jaka szkoda. Darius powinien mieć kupę dzie
ciaków.
- Żeby odziedziczyły po nim nazwisko Cavenaugh? - su
cho zapytała Kimberly.
- Nie. Dlatego, że byłby fantastycznym ojcem.
Kimberly znowu spojrzała na męża.
- Tak uważasz?
- Tak. A twoi dziadkowie też nie mieliby nic przeciwko
prawnukom. Popatrz, jak dobrze się dziś bawią. - Starke
spojrzał z zadowoleniem na Wesleya Marlanda i jego żonę,
którzy stali na drugim końcu salonu, pogrążeni w ożywionej
rozmowie z ciotką Milly oraz grupką jej przyjaciół. Starke
miał rację. Starsi państwo byli zachwyceni ślubem i rozczu
lająco wdzięczni za zaproszenie. No i to prawda, że marzyli
o prawnukach.
- To Darius kazał mi ich zaprosić - wyznała Kim po
kolejnym łyku szampana. - Albo raczej gorąco mnie nama
wiał, żebym ich zaprosiła.
2 1 8 CZARODZIEJKA...
- Darius zawsze lubi, jak wszystko jest zapięte na ostatni
guzik - powiedział Starke. - Taki już jest. A jak układają się
twoje stosunki z Marlandami?
- Można powiedzieć, że charakteryzuje je ostrożna
uprzejmość - przyznała szczerze Kimberly.
- Spójrz na to z innej strony - doradził jej Starke. - Nie
którzy ludzie nie utrzymują nawet takich stosunków z ro
dziną.
- Chyba masz rację.
- Naprawdę ich nienawidzisz?
Kimberly zastanowiła się nad tym przez ułamek sekundy,
a potem zaprzeczyła ruchem głowy.
- Nie. - I rzeczywiście. Wciąż nie potrafiła powiedzieć,
co czuje do dziadków, ale jedno wiedziała na pewno: nie
żywiła do nich nienawiści. Może po prostu była do tego
stopnia zakochana w Dariusie, że nie zostały jej już żadne
uczucia, które mogłaby zmarnować na coś równie bezuży
tecznego jak nienawiść.
- Mówiłem temu idiocie, mojemu przyjacielowi, że nie
powinien zmuszać cię do spotkania z tymi ludźmi - poinfor
mował ją Starke, sącząc whisky. - Może jednak to on miał
rację. Może to był najlepszy sposób na rozwiązanie waszych
problemów. W końcu z doświadczenia wiem, że Dariusa
rzadko zawodzi intuicja.
- No, jeżeli jeszcze raz zrobi mi taką niespodziankę, udu
szę go gołymi rękami.
- Zapewniam cię, że przez dłuższy czas będzie się bał
zaryzykować - pocieszył ją Starke. - Od sześciu tygodni ob
chodzi się z tobą jak z jajkiem.
Kimberly przygryzła wargę. Starke miał rację, a co gor-
CZARODZIEJKA... 2 1 9
sza, wcale nie była pewna, czy nadal życzy sobie, by Darius
traktował ją w ten sposób. Postanowiła zmienić temat.
- Wygląda na to, że ciotka Milly doszła w końcu do siebie
po tej strasznej aferze z Ariel. Bałam się, że będzie się obwi
niać o to, że nie poznała się na swojej przyjaciółce.
- Darius by jej na to nie pozwolił - rzekł z goryczą Star
- On po prostu wziął na siebie całą winę.
- Otak, to chodząca odpowiedzialność - westchnęła
Kimberly.
- Ma to we krwi - dodał Starke. - To u niego zupełnie
naturalne. Tacy już są niektórzy mężczyźni.
Kimberly rzuciła mu ironiczne spojrzenie.
- Naprawdę?
- Tak. Ale wszystko ma swoją cenę.
- Nie rozumiem.
Starke zawahał się, jakby szukał stosownych słów, by
wyrazić swoje myśli.
- Mężczyźni, którzy nie boją się odpowiedzialności, by
wają też zazwyczaj... jakby tu powiedzieć... asertywni.
- Asertywni? - powtórzyła Kimberly, przesadnie akcen
tując każdą sylabę. - Chciałeś chyba powiedzieć aroganc
cy i bezczelni. To apodyktyczni, zarozumiali samcy, którzy
po trupach dążą do tego, żeby sobie wszystkich podporząd
kować.
Starke z zadowoleniem pokiwał głową.
- Tak, coś w tym rodzaju.
- Nie mówmy o asertywności. Powiedz mi lepiej, czego
dowiedzieliście się o tym sztylecie.
Starke wzruszył ramionami.
- Darius miał rację. Kilku naszych dawnych partnerów
2 2 0 CZARODZIEJKA.,.
rozpoznało ten sztylet. Wzór pochodzi sprzed paru stuleci.
Podobnych sztyletów używała swego czasu w Europie sekta,
której członkowie nazywali siebie czarownikami.
- A w jaki sposób sztylet dostał się w ręce Ariel? - spyta-;
ła Kimberly.
- Ten konkretny egzemplarz to tylko dość wierna kopia.
Ariel znalazła wzór w jednej ze swoich ksiąg okultystycz
nych i zaniosła do człowieka, który zrobił jej taki sztylet.
Myślę, że uda nam się znaleźć tego faceta. W końcu nie ma tu
zbyt wielu takich specjalistów.
- Czy policja dowiedziała się, w jaki sposób Zorah i Em-
lyn zetknęli się z Ariel?
- Zorah naprawdę nazywa się Charlotte Martin, a pra
wdziwe nazwisko Emlyna brzmi Joseph Williams.
Kimberly skrzywiła się.
- Mało kabalistyczne nazwiska. Myślę, że to Ariel wymy
śliła im te nowe imiona.
- Ariel poznała ich, kiedy poszukiwała dostawców ziół do
swoich eksperymentów. Charlotte miała sklep zielarski i chło
paka, właśnie Josepha. Biedna Charlotte naprawdę wierzyła, że
Ariel posiada magiczną moc i że jej tę moc przekaże. Joseph był
w tym wszystkim znacznie bardziej praktyczny. Zawsze intere
sowało go tylko jedno - jak szybko zrobić pieniądze. Dlatego
z miejsca przystał na udział w porwaniu Scotta. Kiedy plan
spalił na panewce, nadal trzymał się Ariel, bo myślał, że tak czy
owak uda się wyciągnąć trochę pieniędzy od Dariusa. Gdy Ariel
doszła do wniosku, że trzeba cię usunąć, bo mogłabyś zidentyfi
kować Charlotte, także zgodził się wziąć w tym udział. W końcu
tylko ty widziałaś twarz Charlotte i rozmawiałaś z nią w tym
domu, gdzie przetrzymywali Scotta.
CZARODZIEJKA... 2 2 1
Kimberly wzdrygnęła się.
- To dlatego wynajęli jakiegoś typa, żeby wykonał za
nich brudną robotę. To pewnie Ariel wpuściła go tamtej nocy
na teren posiadłości.
Starke skinął głową.
- Na szczęście Ariel uparła się, że wszystko musi się
odbyć z zachowaniem należytego ceremoniału. Powiedziała
najemnikowi, że nie zapłaci, jeżeli ten nie ubierze się w habit
i nie weźmie sztyletu. Podobno facet do tej pory narzeka, że
to mu poważnie utrudniło zadanie.
- Pewnie dlatego udało mi się ujść z życiem tamtej no
cy. - Kimberly smętnie pokiwała głową. - Przecież to istna
parodia.
- Opiszesz to w swojej książce?
- Na pewno.
- Podobają mi się twoje książki - stwierdził z powagą
Starke. - Te twoje historie są bardzo ciekawe, tylko Josh
Valerian to jakiś dziwak.
- Co masz do Josha Valeriana? - obruszyła się Kimberly.
- To nie jest autentyczna postać - odparł po namyśle
Starke. - To znaczy nie ma w tym nic dziwnego, że świetnie
rozumie bohaterkę powieści. Dziwi mnie co innego - facet
zawsze czuje to samo co ona i widzi wszystko w tym samym
świetle. To nie jest normalne.
- Tak uważasz? - zdumiała się Kimberly.
- Tak. Przecież Valerian miał być idealnym mężczyzną.
A mężczyźni patrzą na świat inaczej niż kobiety. Doprowa
dzał Dariusa do szaleństwa, bo jak prawdziwy mężczyzna
może wygrać z postacią fikcyjną?
- Mimo to jakoś mu się udało - mruknęła Kimberly.
2 2 2 CZARODZIEJKA...
- Czy Darius o tym wie?
Kimberly spojrzała na niego zagadkowym wzrokiem.
- Myślę, że tak - powiedziała z powagą.
- To czemu traktuje cię z takim przesadnym szacunkiem?
- Zauważyłeś?
- Kto by nie zauważył.
- No właśnie, pewnie wszyscy to widzą - westchnęła
Kimberly i żeby zmienić temat, postanowiła zadać Starke'o-
wi kilka pytań, które dręczyły ją od dłuższego czasu. Jednym
spojrzeniem oceniła ilość wypitej przez niego whisky, po
czym przeszła do ataku. - Zastanawiałam się nad czymś - za
częła sztucznie beztroskim tonem.
- Hm?
- Czym handlowaliście z Cavenaughem, kiedy jeszcze
miał tę swoją firmę?
Starke zamrugał oczami jak sowa.
- Różnymi rzeczami.
- Jakimi?
- Takie tam śmieci. Ozdóbki, bibeloty, biżuteria, taki
złom z całego świata. Darius brał wszystko, co mu się spodo
bało, i co, jego zdaniem, łatwo dało się sprzedać.
- Starke, mam dziwne wrażenie, że nie jesteś ze mną do
końca szczery.
- Uff, zdaje mi się, że Darius cię szuka...
- Starke... - Kimberly poddała się. - Przynieś mi jeszcze
jedną lampkę szampana.
- Popatrz, co za szczęśliwy zbieg okoliczności - ucieszył
się nagle Starke, - Darius tu idzie i niesie dwie lampki szam
pana.
Zielone oczy Cavenaugha zalśniły intensywnym bla-
CZARODZIEJKA... 2 2 3
skiem, jak zwykle na widok Kimberly. Mimo to, kiedy się
odezwał, jego ton był uprzejmie obojętny.
- Jeszcze trochę szampana, Kim?
Odpowiedziała mu równie chłodnym uśmiechem, odsta
wiła pusty kieliszek i wzięła z jego rąk pełny.
- Chyba czytasz w moich myślach.
- Robię, co mogę. Starke, przed chwilą natknąłem się na
Ginny Adams. Szukała cię.
Kimberly ze zdumieniem spostrzegła, że obojętny zazwy-
czaj Starke lekko się zmieszał. Przesunął rękę wzdłuż kołnie-
rzyka, a potem poprawił krawat.
- Naprawdę? - Skinął Kimberly głową i mruknął: - Prze-
praszam na chwilę.
Kimberly patrzyła za nim, jak przepycha się przez tłum ku
atrakcyjnej pani pod czterdziestkę, stojącej przy drzwiach.
- Czy to jest Ginny Adams? - zapytała.
- Tak. Będzie z nich dobrana para. Ginny potrzebuje ko
goś solidnego i odpowiedzialnego. Mąż porzucił ją rok temu.
- Ach tak? Nigdy bym nie podejrzewała Starke'a o jakie
kolwiek romantyczne zapędy.
- Nie było cię tu przez ostatnie półtora miesiąca, więc nie
wiesz, co się wydarzyło. A jak tam twoja książka? Skończyłaś
już „Wendetę"?
- Nie, ale szybko posuwam się do przodu.
Kimberly przełknęła szampana. Czuła się dziwne skrępowa
na w towarzystwie męża. Ostatnio większość ich rozmów wy
glądała bardzo podobnie - rozmawiali ze sobą uprzejmie, lecz
obojętnie. Kimberly pocieszała się, że kiedy się pobiorą, wszy
stko wróci do normy. Teraz jednak w jej duszy zaczęło kiełko
wać podejrzenie, że sama siebie oszukiwała.
2 2 4 CZARODZIEJKA...
- Coś jest nie tak, Kim?
- Prawdę mówiąc, mógłbyś odpowiedzieć mi na pewne
pytanie - zaczęła, patrząc mu śmiało w oczy.
- Pewnie na to, na które Starke nie chciał odpowiedzieć?
Rozumiem teraz, dlaczego miał taką dziwną minę, kiedy tu
podszedłem.
- Ja tylko chciałabym się wreszcie dowiedzieć, czym na
prawdę handlowaliście. Przecież to proste pytanie. I nie mów
mi, że to był złom.
Darius zmierzył ją uważnym wzrokiem.
- Duża część tak.
- Ale przecież nie wszystko.
Zawahał się, a potem wzruszył ramionami.
- Od czasu do czasu zawieraliśmy i inne transakcje. Byli
śmy w tej korzystnej sytuacji, że często udawało nam się
zdobyć pożyteczne informacje dla pewnych agencji rządo
wych. Czy to zadowala twoją ciekawość, właściwą autorkom
sensacyjnych powieści?
- Noo, tak, ale powiedz mi...
Nie dał jej dokończyć, tylko uśmiechnął się z wyższością.
- To by było na tyle, Kim. Więcej ze mnie nie wyciąg
niesz na ten temat. Mam też nadzieję, że nie natknę się na nic
podobnego w twoich książkach. Chyba się dobrze rozumie
my? - powiedział surowo, ale na widok jej zawiedzionej
miny dodał już łagodniejszym tonem: - Przepraszam cię,
Kim, ale naprawdę nie mogę o tym rozmawiać.
- Jeszcze jeden obowiązek, który wziąłeś na swoje barki?
- zapytała z ironią.
Jego łagodność nagle gdzieś się ulotniła.
- Nazywaj to sobie, jak chcesz. Czy to, że milczę w tej
CZARODZIEJKA... 2 2 5
sprawie, ma także zostać użyte przeciwko mnie? Jak wszy
stko inne?
- Oczywiście, że nie - obruszyła się Kimberly. - Jestem
pewna, że obiecałeś zachować w tajemnicy twoje poprzednie
zajęcie. Wcale nie chcę, żebyś złamał dane słowo.
Darius Cavenaugh nigdy by tego nie zrobił, pomyślała.
Będzie się trzymał swoich zobowiązań do końca życia. Wy
piła łyk szmpana i pomyślała o swojej niepewnej przyszłości.
Nagle ogarnęła ją panika. A jeśli popełniła błąd? Co będzie,
jeżeli sprawy między nimi ułożą się źle? A jeżeli to się okaże
jedną wielką katastrofą?
- Musisz być bardzo zmęczona - powiedział Darius,
Wzrok mu złagodniał. - Miałaś bardzo ciężki dzień.
- Jakoś przeżyję - mruknęła.
- Nie byłbym tego taki pewien.
Czy dobrze go usłyszała? Był to pierwszy bardziej ludzki
odruch na tle uprzejmej obojętności.z jaką traktował ją przez
ostatnie półtora miesiąca.
- Przepraszam, nie dosłyszałam, co powiedziałeś.
- Nic, nic - zapewnił pospiesznie, biorąc ją pod rękę.
- Chodźmy teraz porozmawiać z twoimi dziadkami. Myślę,
że chcieliby się tobą pochwalić.
- Są zachwyceni, że zrobiłam taką dobrą partię - stwier
dziła sucho Kimberly.
- Bardziej zachwyceni niż ty.
W jego słowach wyczuła ukrytą ironię. Do tej pory Darius
trzymał swój temperament na wodzy, teraz Kimberly nabrała
podejrzeń, że z jej mężem dzieje się coś złego. Nie mogła
sobie jednak wyobrazić, co go tak rozjuszyło.
2 2 6 CZARQDZIEJKA...
Myślała o tym nadal dwie godziny później, kiedy wreszcie
znalazła się we własnej sypialni. Ostatni goście wyszli, a do
mownicy rozeszli się do swoich pokoi.
Nie tak wyobrażała sobie noc poślubną. Była sama i na
brała pewności, że Darius nie zamierza do niej przyjść. Od
prowadził ją na górę, pocałował pod drzwiami na dobranoc,
po czym udał się do siebie.
Z oczyma pełnymi łez, zgnębiona i zmęczona, Kimberly
usiadła na brzegu łóżka i zaczęła się zastanawiać, co dalej.
Czuła się zlekceważona i gorzko zawiedziona. Nie było
mowy o podróży poślubnej czy choćby krótkim pobycie
w domku nad morzem.
To jakiś obłęd, powiedziała sobie. Zakochana po uszy we
własnym mężu, zaledwie kilka godzin po ślubie siedzi w sy
pialni sama jak palec! Czyżby Darius zamierzał do końca
życia przestrzegać obietnicy złożonej w dniu, w którym po
prosił ją o rękę? Że da jej tyle czasu, ile tylko zechce, by go
bliżej poznała.
W głębi duszy Kimberly miała nadzieję, że Darius nie
będzie zbyt rygorystycznie przestrzegać tej obietnicy. Zwła
szcza że wcale jej na tym nie zależało. Jak on mógł w ogóle
przypuszczać, że można się lepiej poznać, jeśli się wznosi
między sobą barierę?
Pomyślała, że dałaby wszystko za odrobinę zdolności tele
patycznych, które pomogłyby jej odgadnąć, co dzieje się
w głowie Dariusa Cavenaugha.
Wstała i zaczęła powoli rozpinać haftki sukni ślubnej.
Potem ostrożnie powiesiła ją w garderobie i wyjęła eleganc
ką koszulę nocną, którą kupiła specjalnie na noc poślubną.
Zgaszonym wzrokiem spojrzała na przyozdobiony koron-
CZARODZIEJKA,.. 2 2 7
kami atłas, a potem z westchnieniem rzuciła koszulę na łóż-
ko. Po co marnować tak drogi strój? Równie dobrze może
włożyć jedną ze swoich starych trykotowych koszulek. On
i tak nie przyjdzie, żeby spędzić z nią tę noc, więc nie ma
nawet komu zaprezentować się w tym wytwornym negliżu.
Stanęła boso przed lustrem i rozczesała włosy, a potem
krytycznie przyjrzała się swojej sylwetce w starym podko
szulku. Nigdy nie wątpiła, że łączy ją z Dariusem szczególnie
i silna więź fizyczna. Czuła, że on jej pragnie albo przynaj-
mniej, że jej pragnął. Spojrzała na przebijające przez trykot
piersi i niepewnie oblizała wargi. Co będzie, jeżeli nawet to
się skończyło?
Nie, pomyślała, to niemożliwe. W ciągu ostatnich sześciu
tygodni nieraz przecież widziała w jego szmaragdowych
oczach z trudem skrywaną namiętność. I była pewna, że mu
siał się hamować, kiedy brał ją w ramiona, żeby pocałować ją
na dobranoc.
Po raz ostatni przeciągnęła szczotką po włosach i rzuciła
ją na toaletkę. Widocznie Darius nadal zamierza trzymać się
swojego postanowienia, żeby dać jej „więcej czasu". To jedy
ne, co tłumaczyło jego dziwne zachowanie. Tylko czego
w zamian się po niej spodziewa? Co ona ma robić w tym
czasie? Czekać cierpliwie, aż da jej znak?
Nagle doszła do wniosku, że sprawy zaszły za daleko. Jest
przecież mężatką zakochaną w swoim mężu. Może i mąż jej
nie kocha, ale na pewno jej pragnie i potrzebuje. A to już
bardzo dużo. Wiele małżeństw nie może się pochwalić nawet
takim rodzajem więzi.
Bez zastanowienia odwróciła się i wyjęła z szafy stary
frotowy szlafrok. Narzuciła go na plecy i pomknęła wzdłuż
228 CZARODZEKA...
korytarza. Wokół panowała cisza. Dom tonął w ciemno
ściach. Spojrzała na drzwi sypialni, którą zajmował Darius,
ale nie dostrzegła smugi światła pod progiem. Widocznie
poszedł już spać.
Pokonanie odległości między własną sypialnią a sypialnią
męża kosztowało Kim niemal tyle nerwów, co podjęcie walki
z osobnikiem uzbrojonym w sztylet. Kiedy stanęła pod
drzwiami, podniosła rękę, żeby zapukać, a potem zmieniła
zdanie. Wzięła głęboki oddech i nacisnęła klamkę.
Klamka ustąpiła i drzwi bezszelestnie się otworzyły. Kim-
berly stała przez chwilę w progu, próbując oswoić wzrok
z ciemnością. Nie byłaby zauważyła Dariusa, gdyby nie to,
że się nagle poruszył. Siedział w fotelu pod oknem, wyciąg
nąwszy przed siebie nogi. Obok na stoliczku stała butelka.
Kimberly spostrzegła go w chwili, gdy po nią sięgał.
- Darius?
- Masz do tego szczególny talent, Kim - odezwał się
schrypniętym głosem.
- Talent? Do czego? - wyszeptała, zamykając za sobą
drzwi.
- Do tego, żeby pakować się w tarapaty, oczywiście.
Zwłaszcza nocą. Bo przecież większość przygód spotkała cię
w nocy, prawda? - Z przesadną ostrożnością nalał sobie
brandy.
- Upiłeś się?
- Jeszcze nie, ale już niewiele mi brakuje. Nie poganiaj
mnie. Ja robię, co mogę, żeby cię nie popędzać, więc bądź tak
uprzejma i wyświadcz mi tę samą grzeczność.
Jego postać tonęła w mroku. Widziała tylko zarys ramie
nia, kiedy nalewał sobie kolejną szklaneczkę brandy i podno-
CZARODZIEJKA... 2 2 9
sił ją do ust. Nagle zauważyła, że ramię męża jest obnażone.
Siedział na fotelu, mając na sobie tylko spodnie.
- Więc to dlatego przez ostatnie sześć tygodni nie wyka
zywałeś najmniejszego zainteresowania moją osobą? Bo nie
chciałeś mnie popędzać? - zapytała cichym, drżącym gło
sem. Serce biło jej szybko i głośno. Ogarnął ją jakiś dziw
ny lęk.
- Co to znaczy, że nie wykazywałem najmniejszego zain
teresowania twoją osobą? Przecież się z tobą ożeniłem, pra
wda? Mężczyzna raczej nie żeni się z kobietą, o ile się nią nie
interesuje choćby w małym stopniu.
Kimberly żachnęła się na tę zgryźliwość. Jeśli wcześniej
tego wieczora Darius był w nastroju wojowniczym, to teraz
jakby się poddał.
- To bardzo pocieszająca odpowiedź - mruknęła.
- Wracaj do siebie, Kim - powiedział cicho.
- Ale dlaczego?
- Bo jeżeli jeszcze trochę tu posiedzisz, w ogóle do siebie
nie wrócisz. Czy to dla ciebie dość jasne?
Kimberly odsunęła się od drzwi i ciasno owinęła się szla
frokiem.
- Jestem twoją żoną. Nie przyszło ci do głowy, że może
wcale nie mam ochoty iść sama do łóżka. Ja... ja mam prawo
być tu z tobą.
- Nie mów mi o prawach!
- No to porozmawiajmy o tym, dlaczego boisz się mnie
poganiać - odcięła się, głęboko dotknięta. - I do czego nie
chcesz mnie popędzać? Do łóżka? Nie będę się opierać. Chy
ba zdążyłeś już to zauważyć?!
Darius odstawił z hałasem szklaneczkę brandy, a potem
2 3 0 CZARODZIEJKA...
lekko podniósł się z fotela. Nagi od pasa w górę, z twarzą
o ostrych, surowych rysach, był przeciwnikiem, jakiego
strach spotkać po ciemku. Kimberly poczuła, że opuszcza ją
odwaga.
Wyciągnęła rękę w błagalnym geście.
- Powiedz mi, proszę, jak długo jeszcze mamy sypiać
osobno?
- Aż mi na tyle zaufasz, by móc mnie znowu pokochać
- odparł z pasją. - Nie chcę cię widzieć w moim łóżku, póki
nie będziesz mogła powiedzieć, że kochasz mnie tak jak
przed tym nieszczęsnym spotkaniem z twoimi dziadkami.
Kimberly spojrzała na niego z wyrzutem.
- Coś mi się zdaje, że ostatnio kiepsko ci idzie czytanie
w moich myślach - stwierdziła w końcu słabym głosem. -
Ręce jej drżały. Żeby to ukryć, mocno ścisnęła węzeł paska.
- Czytanie w twoich myślach zawsze było dość ryzykow
nym zajęciem. Może dlatego, że jesteś w swoim rozumowa
niu niekonsekwentna. Po prostu rozumujesz na sposób kobie
cy - dodał oskarżycielskim tonem.
- Czyżby? Chcesz mi powiedzieć, że twój sposób rozu
mowania jest bardziej zrozumiały? Posłuchaj mnie uważnie.
Od wielu tygodni nie byłam w stanie pojąć, co dzieje się w tej
twojej... męskiej głowie. Chciałabym na przykład wiedzieć,
dlaczego się ze mną ożeniłeś?
- Bo cię kocham! - wybuchnął. - Gdyby tak nie było, nie
żeniłbym się z tobą. Bo i po co.
- Jak to, po co? Dla seksu, dla towarzystwa, żeby mieć
kogoś, kto uwolni cię od przesadnego poczucia odpowie
dzialności, ponieważ czułeś się wobec mnie zobowiązany.
Jest tyle rozmaitych przyczyn.
CZARODZIEJKA... 2 3 1
- Ożeniłem się z tobą, bo cię kocham, Kim.
Kimberly zaczerpnęła tchu.
- Ja też wyszłam za ciebie, bo cię kocham. Więc dlaczego
spędzamy naszą noc poślubną w osobnych pokojach? - wy
szeptała z bólem.
Cavenaugh drgnął, a potem w ułamku sekundy pokonał
dzielącą ich przestrzeń i chwycił ją w ramiona. Uniósł ją
w górę i rzucił na łóżko. A zaraz potem sam leżał na niej,
wgniatając ją w materac.
- Kim, jesteś pewna? Jesteś tego absolutnie pewna? A ja
tak się bałem, że wszystko popsułem.
Objęła go za szyję i spojrzała na niego z bezgraniczną
miłością.
- Nigdy nie przestałam cię kochać. Byłam na ciebie zła
i czułam się dotknięta. A poza tym sądziłam, że mnie nie
kochasz, skoro wyciąłeś mi taki numer. Mimo to nigdy nie
przestałem cię kochać.
- Zrobiłem to, bo wydawało mi się, że tak będzie dla
wszystkich najlepiej. Tylko dlatego. Chciałem cię uwolnić od
przeszłości, żebyś mogła mnie kochać bez żadnych zahamo
wań. Bo chcę cię mieć całą. I tylko dla siebie.
- Rozumiem cię, kochany.
- Naprawdę? - Wpatrywał się w nią z natężeniem.
Kimberly posłała mu wyrozumiały uśmiech.
- Nie powiedziałam, że to popieram, tylko że rozumiem.
A to duża różnica.
- Wytłumacz mi! - zażądał, po czym niepomny na to
zaczął ją całować z dziką pasją. Kiedy poczuł, że Kim zaczy
na oddawać mu pocałunek, uniósł głowę.
- Wiem, że nie jestem taki, jak byś chciała, bo inaczej
2 3 2 CZARODZIEJKA...
wyobrażałaś sobie ideał mężczyzny. Ale tak strasznie cię
kocham, najdroższa. I wiem, że moja miłość pomoże nam
pokonać wszelkie przeszkody. Przysięgam ci na wszystko,
kochanie.
- Chcesz powiedzieć, że pomoże nam wtedy, kiedy bę
dziesz miał kłopoty z rozumieniem mojego „niekonsekwen
tnego" sposobu rozumowania, tak? - zapytała, głaszcząc go
czule po twarzy. - Muszę ci wyznać, że zamierzam trochę
przerobić postać Josha Valeriana.
- Naprawdę?
- Uhm. Chcę, żeby był bardziej podobny do ciebie, czyli
może nie tak bardzo zrozumiały dla głównej bohaterki, za to
zdecydowanie bardziej interesujący.
- Uwielbiam twój sposób rozumowania - powiedział
z przekonaniem Darius. Nachylił się i musnął ustami płatek
jej ucha.
- W tej chwili w ogóle ciężko mi skupić myśli - wyznała,
gładząc go po plecach.
- Tym się nie martw. Ja będę myślał za nas oboje. - Da
rius uniósł się lekko i rozwiązał pasek jej szlafroka. - Jesteś
tak piekielnie pociągająca w tym starym podkoszulku.
- Byłabym jeszcze bardziej pociągająca w mojej nowej
koszuli nocnej. Gdy zdałam sobie sprawę, że nie przyjdziesz
do mnie tej nocy ani też nie zamierzasz mnie zaprosić do
siebie, stwierdziłam, że nie ma sensu niszczyć takiej drogiej
koszuli - powiedziała ze smutkiem.
- Więc włożyłaś stary podkoszulek i szlafrok i przybie
głaś tu, żeby stawić mi czoło, tak? - zapytał, podciągając do
góry brzeg jej podkoszulka. - Dzięki Bogu, że zdecydowałaś
się przyjść. Odchodziłem od zmysłów, powtarzając sobie, że
CZARODZIEJKA... 2 3 3
muszę uzbroić się w cierpliwość. Prawdę mówiąc, przez
ostatnie sześć tygodni odchodziłem od zmysłów. Plułem so
bie w brodę, że byłem takim idiotą i dałem ci tyle czasu,
żebyś mnie znowu pokochała.
- A ja odchodziłam od zmysłów, bo wydawało mi się, że
nigdy mnie nie pokochasz. Ach, Cavenaugh, ale z nas para
doborowych durniów.
- Wcale tak nie uważam. Mieliśmy tylko pewne kłopoty
z porozumieniem się. Zapewniam cię, że to już się więcej nie
zdarzy.
- Myślisz, że nie?
- No cóż, będziemy zawsze musieli brać pod uwagę to, że
jesteś kobietą...
- A ty mężczyzną.
- Tak. Oczywiście będą pewne drobne problemy. - Da
rius stracił nagle cierpliwość i szybkim ruchem ściągnął jej
, przez głowę podkoszulek. - Ale myślę, że po to właśnie
wynaleziono miłość - stwierdził z głębokim przekonaniem.
- Myślisz, że miłość wynaleziono po to, żeby mężczy
znom łatwiej było porozumiewać się z kobietami? To nie
zwykle ciekawa teoria antropologiczna. - Spojrzała na niego
promiennym wzrokiem, czując bijące od niego ciepło. -
- Więc naprawdę mnie kochasz? - Mocno objęła go za szyję.
- Bardziej niż kogokolwiek na tym świecie - odezwał się
ze śmiertelną powagą. - Nigdy w to nie wątp, Kim. Przyjdzie
taki czas, że będę miał ręce pełne roboty, a głowę zajętą
rozlicznymi problemami, ale moje serce zawsze będzie prze
pełnione miłością do ciebie, ukochana. Czy mnie dobrze
rozumiesz?
- Tak, doskonale cię rozumiem. Przyjdzie taki czas, że
2 3 4
CZARODZIEJKA...
mój niekonsekwentny umysł będzie zajęty wymyślaniem no
wych wątków i postaci, ale zawsze będę cię kochała.
- To dobrze. - Darius szybkim ruchem rozpiął spodnie
i zrzucił je na podłogę. Potem wsunął się pod kołdrę.
Kiedy wziął Kim w ramiona, przylgnęła do niego przepeł
niona głęboką miłością.
- Kocham cię.
- Na pewno nie kochasz mnie bardziej niż ja ciebie. Za
wsze miałem uczucie, że jesteś moja. Już od pierwszego razu,
kiedy się kochaliśmy. Ale dzisiaj wreszcie dotarłaś do celu.
Nareszcie jesteś w moim łóżku, tu, gdzie zawsze było twoje
miejsce.
Zaczął ją pieścić w uniesieniu, a jego palce zręcznie wy
szukiwały tajemne miejsca jej ciała, aż wreszcie poczuł, że
Kimberly pręży się i drży pod dotykiem jego palców. Kiedy
dotarł do najczulszego punktu, jęknęła z rozkoszy.
A potem, bardzo powoli, zaczął okrywać jej ciało drobny
mi pocałunkami - od ponętnych wzgórków jej piersi po
ciemny wzgórek w złączeniu ud. Kimberly usiłowała zapro
testować, ale on nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Deli
katnym, lecz zdecydowanym ruchem rozchylił jej uda i zło
żył między nimi najintymniejszy z pocałunków.
Z ust Kimberly wyrwał się cichy okrzyk. Uniosła biodra,
gdy przeszył ją dreszcz rozkoszy,
- Darius!
- Moja ty słodka wiedźmo. Bursztynowa czarodziejko.
- Jego usta znowu powędrowały w górę jej ciała. Jęknął głu
cho, bo dłoń Kimberly natrafiła na jego pobudzoną męskość.
- Kochaj mnie, kochaj mnie!
- Zawsze będę cię kochać, najdroższa!
CZARODZIEJKA... 2 3 5
Zabrzmiało to jak przysięga i Kimberly czuła w głębi du-
szy, że Darius jej dotrzyma. Był takim właśnie człowiekiem.
Człowiekiem, któremu może ufać do końca życia.
Kiedy w nią wszedł, przylgnęła do niego z całym odda-
niem. Nad stęsknioną parą kochanków noc rozpostarła swoje
czary, a jej zaklęcia były słodkie jak miód. Kimberly i Darius
poddali się im z radością, zjednoczeni w namiętnym porozu
mieniu, które nie potrzebuje słów.