Karl Wagner Kane 04 Cień Anioła Śmierci

background image

Karl E. Wagner

KANE

Cień Anioła Śmierci

A gdy odwróciłem się, nie ujrzałem nikogo,

Tylko własny cień,

Cień anioła śmierci.

background image

MIRAŻ ................................................................................................................................... 3

Prolog ............................................................................................................................ 4

I

LAS NOCĄ.............................................................................................................. 6

II

PO DRUGIEJ STRONIE LASU ..............................................................................12

III ALTBUR KEEP ......................................................................................................14

IV

WŁADCZYNI ALTBUR KEEP ................................................................................16

V

OTCHŁAŃ MIRAŻU ...............................................................................................22

VI POWRÓT ...............................................................................................................25

ZIMNE ŚWIATŁO .................................................................................................................32

PROLOG ......................................................................................................................33

I ZIEMIA ŚMIERCI ........................................................................................................35

II

ŚMIERĆ WRACA DO DERMONTE .......................................................................38

III

KRĘGI NA WODZIE ..............................................................................................41

IV KRZYŻOWIEC W SEBBEI .......................................................................................44

V

OSACZYĆ TYGRYSA W JEGO KRYJÓWCE .......................................................52

VI

MIECZ ZIMNEGO ŚWIATŁA .................................................................................61

VII

RANIONY TYGRYS ............................................................................................67

VIII

ZGŁADZIĆ SŁUGĘ ZŁA .....................................................................................71

IX

ŚMIERĆ UKRYTA W CIENIU ................................................................................76

X

KRAINA UMARŁYCH ............................................................................................86

CHŁÓD MEGO SERCA .......................................................................................................96

PROLOG ......................................................................................................................97

I JEŹDZIEC WŚRÓD ZAMIECI .....................................................................................99

II OCALONY ............................................................................................................... 105

III W POTRZASKU NAWAŁNICY ............................................................................... 110
IV POLOWANIE NA ŚNIEGU ..................................................................................... 117
V OPOWIEŚCI NA ZIMOWY WIECZÓR ..................................................................... 127
VI CZŁOWIEK ALE NIE CZŁOWIEK .......................................................................... 131
VII JEDEN SPOŚRÓD NAS ........................................................................................ 135

VIII SAM NA SAM ....................................................................................................... 141

IX SYTUACJA BEZ WYJŚCIA .................................................................................... 147
X ATAK POD OSŁONĄ NOCY ................................................................................... 151

EPILOG ...................................................................................................................... 164

background image

MIRAŻ













































background image

Prolog

Śmierć kroczyła w blasku popołudniowego słońca. W ciszy, przerywanej jedynie

przekleństwami, gromada najemników uciekała zakurzoną, górską drogą. Ponad nimi słońce
prażyło okrutnie i niemiłosiernie nawet rzadki las nie chronił przed jego żarem, palącym
wynędzniałych zbiegów. Potykając się na rozpalonych kamieniach, wlekli się wciąż dalej i
dalej, zdesperowani koniecznością ucieczki. Kurz tłumił ich chrapliwe oddechy, brudem
pokrywał ich spocone, pokrwawione ciała.

Pięćdziesięciu bojowników przegranej sprawy. Ludzie, którzy ryzykowali życie dla bękarta

-

bo przecież Talyvion był nieprawnym bratem Jasseartiona, wykwintnego króla Chrosanthe.

Tak, Jasseartion zdołał udowodnić, że mimo całej swojej próżności - nie jest głupcem; miał
prywatną armię i szpiegów, działających skrupulatnie i drobiazgowo, a do tego jego poddani
byli bardzo lojalni. Doprowadził w końcu do tego, że Talyvion siedział jęcząc w niewielkiej
klatce, zwieszającej się z belki tej samej sali tronowej, ku której niegdyś wabiła go ambicja.
Teraz rozsypane po kraju resztki jego pobitej armii uciekały przed niezmordowanymi
żołnierzami i mściwymi poddanymi Jasseartiona.Za każdego zabitego wyznaczono nagrodę.

Premia za

głowę Kane'a była bardzo wysoka. Był on ostatnim oficerem Talyviona, który

pozostawał nieuchwytny nawet dla skrupulatnej służby Jasseartiona. Wprawdzie, dopiero
niedawno przyłączył się do tajnego stronnictwa, lecz był tam postacią szczególną, o
niezwykłym talencie tak do walki otwartej, jak i do ukrytej intrygi. Stąd władza Chrosanthe
mniemiał, że Kane jest zdecydowanym, wręcz zaciekłym wrogiem jego poddanych i niego
samego. Proklamacja królewska zapewniała zbiegowi pełne przebaczenie i więcej złota, niż

Z

dołałoby zarobić w ciągu rocznej służby wojskowej. W ten sposób, król chciał wzbudzać

wśród zbiegów zaufanie do swej opiewanej sprawiedliwości; faktycznie jednak proklamacja
stanowiła tylko kuszącą przynętę.

Kane zdawał sobie z tego sprawę, postanowił, zatem być bardzo ostrożny. Ukrył twarz pod

zakrwawionymi bandażami, wypchał brzuch do niezwykłych rozmiarów i okrył się brudnym,
obszernym płaszczem. Tak przebrany wmieszał się między uciekających zbiegów mając
nadzieję, ze ani ścigający ich żołnierze Jasseartiona, ani jego własna świta nie rozpoznają w
brudnym, otyłym piechurze arystokratycznego cudzoziemca, który przyłączył się do Talyviona
niedługo przed zesłaną mu przez zmienny los klęską.

Rozgrzane letnie powietrze wypełnił nagle świst lecących strzał. Zasadzka! Oddział armii

Jasseartiona zaczaił się wśród drzew i skał, zamykających zakurzony górski trakt.

background image

W furii, czując się jak owca złapana w pułapkę, Kane rozchylił okrycie, jego prawica

niezdarnie sięgnęła w wilgotne fałdy płaszcza po miecz. Głęboka rana, jaką odniósł w ostatniej
bitwie sprawiała, że wciąż nic władał jeszcze w pełni sprawnie lewą ręką. Normalnie nie
przeszkadzało mu to, ale wiedział, że będzie miał problemy w chaotycznej walce, do jakiej za
chwilę miał stanąć.

Ostatnia strzała poszybowała w kierunku osaczonych najemników i jednocześnie wypadli

na nich żołnierze króla. Wielu z nich już skręciło na rozpaloną górską ścieżkę. Zdesperowani
uciekinierzy stanęli twarzą w twarz z napastnikami. Pierwszego wroga, który się zbliżył, Kane
odrzucił w tył miażdżącym uderzeniem miecza. Zaraz potem pojawił się następny atak: Kane
dostrzegł, jak siekiera napastnika zatacza nad nim świetlisty łuk z impetem uskoczył w bok.
Człowiek z siekierą upadł, zaraz jednak zerwał się i ponownie podniósł broń. Kane zaklął w
bezsilnej złości. Gdyby mógł swobodnie władać lewą ręką, napastnik już byłby wypatroszony.
Kane starał się stanąć przodem do człowieka z siekierą, kiedy z lewej strony wpadł na niego
inny żołnierz. Cudem zdołał uniknąć tego nagłego ataku i jednocześnie złapać siekierę na ostrze
swego miecza. Szybki ruch dłonią i topór wypadł ze zranionej ręki przeciwnika. Zaraz potem
Kane ponowił atak, wpychając mu miecz między żebra.

Sekunda na uwolnienie miecza. Zbyt długo. Kolejny atakujący żołnierz był już o krok. Kane

zmusił się, aby lewą ręka pochwycić dłoń przeciwnika. Uczynił to jednak niezdarnie i wrogi
miecz wbił się w niego głęboko, przecinając płaszcz i gruchocząc ukrytą pod nim zbroją.
Wstrząsnęła nim fala bólu. Upadł, silną dłonią trzymając wciąż ramię żołnierza. Pociągając go
za sobą na ziemię, w ostatniej chwili zdołał przebić go mieczem. Poczuł na sobie ciężar
umierającego napastnika i w tym samym momęcie nieprawdopodobny cios przygniótł jego
czaszkę. W czarnej fali agonii stracił świadomość, nie wiedząc już, czy został celowo
ugodzony, czy też kopnięty przypadkiem przez inną parę walczących.

background image

I

LAS NOCĄ

Kiedy Kane ocknął się, była chłodna noc. Z wysiłkiem zsunął się z ciała innego żołnierza.

Ziemia pod nim kołysała się, przed oczami latały rozmazane plamy, huczący ból rozsadzał mu
czaszkę. Zagryzając wargi, dźwignął się na kolana. Wokół niego leżeli tylko zabici.

Ostrożnie rozwinął ciężkie bandaże spowijające głowę i delikatnie badał ją palcami. Musiał

to być silny cios, lecz opatrunki i gęste włosy Kane'a złagodziły go. Zdołał wstać. Ze wstrętem
odrzucił okrywający go płaszcz i szmaty, którymi wypchał brzuch. Okazało się, że pancerz
zatrzymał uderzenie miecza, ale siła ataku wgniotła ogniwa zbroi w jego bok, raniąc go
boleśnie.

Źle się dzieje wokół - rozmyślał Kane, raz jeszcze przeklinając decyzję uciekania z

motłochem, a nie samemu. W tych okolicznościach miał i tak dużo szczęścia, że zdołał uciec po
katastrofie konspiracji Talyviona, nie mówiąc już o przeżyciu tej zasadzki. Była pełnia. Księżyc
dopiero, co pojawił się na niebie, jasno oświetlając pobojowisko. Kane widział wyraźnie ten
niezwykły obraz.

Cisza. Spokój. Śmierć. Zimne światło księżyca padało na dziwną panoramę białych

kształtów, porozrzucanych niedbale po czarnej ziemi. Żaden podmuch wiatru nie zakłócał tego
bezruchu. Czarne drzewa rzucały cienie na każdego z umarłych czy światło księżycowe może je
tworzyć? Obok niego młoda twarz z zastygłym grymasem ust - czy śmierć z rozerwanym
brzuchem była dlań upragniona? Ktoś zadał Kane'owi kilka już zapomnianych pytań, gdy
nadszedł atak. Czy był to właśnie ten młodzieniec? Być może tak.

Nocna poświata czyniła tą scenę odrealnioną; twarze, które w blasku słońca zdawały się

wyraźne, prawdziwe - teraz stały się fantastyczne i puste.

Kane nie był nawet pewien, czy ból w jego umęczonym ciele był realny.

Gdzie teraz jestem? -

zastanawiał się, usiłując przywołać jakąś świadomą myśl. - Na

ziemiach pogranicza Chrosanthe, w nie zasiedlonym obszarze królestwa. Chrosantyjczycy

unikali tego leśnego regionu, dlatego właśnie uciekinierzy podążyli tą drogą. Kolejny zły
pomysł - stwierdził Kane. Mściwy Jasseartion ignorował niechęć swych poddanych do tego
szczególnego zakątka państwa. Tym bardziej najemnicy Talyviona nienawidzili tych ziem po

nieudanym zamachu stanu.

Kiedy zdołał wstać, drzewa zamigotały mu przed oczami. Cieszył go chłód nocy łagodzący

ból, za dnia bowiem prażące słońce czyniło śmiertelnym każdy wysiłek. Kane stwierdził, że nie
powinien tu zostać. Żołnierze mogliby z nadejściem poranka wrócić po swych zabitych

background image

towarzyszy -

a już z pewnością po to, by ograbić ciała umarłych. Jedynie zmrok i lęk przed tym

regionem powstrzymywały ich od owego swoistego rytuału.

Widma śmierci. Duchy pożerające ludzkie ciała. To było to. Kane przypomniał sobie

niezwykłą, przewrotną wojnę prowadzoną przez Chrosantyjczyków ponad dwa wieki temu.
Walki podzieliły wówczas te ziemie. Zwycięska klika bezwzględnie wymordowała wielkich
panów i ich poddanych. Tak, było to dzieło przodków Jasseartiona. Obszar ten nigdy nie został

pon

ownie zasiedlony. Krążyło wiele dziwnych legend o zwycięzcach wojny, napadających na

przybyszów, aby utrzymać władzę – nad nie pogrzebanymi kośćmi pokonanych.

Dziwna rzeź przywabiła tu złowieszcze demony - lub być może uczyniła nimi paru

pozostałych przy życiu, głodujących ludzi. Kane rozmyślał nad tym. Tak, miał wszelkie
powody, aby opuścić to miejsce jak najszybciej. Gdyby tak mieć konia!

Bardzo zmęczony, odnalazł swój miecz i pokuśtykał wzdłuż białych kształtów, ułożonych

na ciemnej ziemi jak dziwny wzór

. Czasem stopy jego trafiały na ścieżki, odznaczające się

ciemniejszą linią. Przed oczami zjawiła mu się jakaś plama. Drżąc ze strachu i bólu wstrząsnął
głową, lecz istniała ona nadal. Wielka skała za drzewami wabiła go; Kane wsparł się na nią,
półleżąc jak na jednym z wielu tronów, które fortuna podsuwała mu przez lata i które później
zabierała ponownie. Na Thoema! Tak wiele długich lat! Czy jakikolwiek człowiek mógłby
znieść ich ciężar?! Przez chwile gorzkie wspomnienia przesunęły się w jego zbolałej głowie,
skazanego na wieczną wędrówkę, banitę rodzaju ludzkiego.

Rozmyślania - gdy ucieczka powinna być jego jedynym problemem. Majaki. Nocne głosy

chwiały się jak muzyczne kadencje, regularnie rozlegające się - jak uderzenia wewnątrz jego

czaszki -

ochrypłe huczenie, które czasami ogarniało go całkowicie. Kane zdał sobie sprawę, że

cios, jaki otrzymał w bitwie był cięższy niż przypuszczał wcześniej. Być może miał wstrząs
mózgu. Co za wspaniały zbieg okoliczności! Za dnia żołnierze Jasseartiona wrócą tu i znajdą go
siedzącego lub leżącego, bredzącego bez przytomności o zapomnianych cesarstwach.

Gardło miał wysuszone pragnieniem i zastanawiał się, czy gdzieś między zabitymi nie

udałoby się znaleźć trochę wina. Było to głupie, bowiem już podczas ucieczki najemnicy mieli
zaledwie dość wody dla siebie samych. Wina smakują jednak bardzo dobrze, a zwłaszcza białe
wina pochodzące z Latroxii, choć wielu sądzi, że są one zbyt kwaśne. Jest ono dobre do
przemywania ran dzięki oczyszczającym właściwościom. Słona woda działa tak samo, lecz jest
bezużyteczna jako napój. Szkoda, że oceany nie są pełne wina. Wielu żeglarzy z rozbitych
okrętów przyklasnęłoby takiej zmianie. Zapewne jednak, przeszkadzałaby ona rybom. Jadłem

background image

kiedyś ośmiornicę marynowaną w winie - subtelny smak, ale ogólnie to jednak nieudana

potrawa.

Ocean wina uniósł Kane'a na swych falach, kołysząc go w górę i w dół, podczas gdy wokół

niego ciała marynowanych żeglarzy wirowały w purpurowej toni, a ośmiornice wypełzały ze

swych ukrytych w wodorostach nor.

Dźwięk. Ostry trzask. Kane odruchowo otrząsnął się z majaków. Wyraz jego zimnych,

niebieskich oczu zmienił się zaskakująco szybko - trzeźwo i podejrzliwie przeszukiwał teraz

wzrokiem teren bitwy.

Dźwięk rozległ się ponownie i tym razem Kane rozpoznał go. Był to nieprzyjemny suchy

trzask, taki, jaki słychać, gdy zwierzę ogryza kości swej ofiary.

Teraz mógł już rozróżnić widmo pożeracza ciał, zgiętego nad jedzeniem na ciemnej leśnej

drodze. Był śmiertelnie blady i przypominał nieco leżące na ziemi trupy. Spomiędzy drzew
wyślizgiwały się inne białe, bezkształtne postaci; ich pochylone i powyginane ciała były nędzną
parodią ludzkiej formy. Zatem legendy nie kłamały.

Kane wiedział, że widma te nigdy nie atakują uzbrojonego mężczyzny, jednakże było ich

tak wiele, a on tak bezbronny -

mogło to stać się dla nich zbyt kuszące. Poza tym, najwyraźniej

dawno nic nie jadły; zwykle nie ruszają świeżo zabitego ciała, czując do niego wstręt, podobnie
jak większość ludzi zwykle nie jada surowego mięsa.

Ostrożnie ukrył się między drzewami. Duchy były teraz zainteresowane wyłącznie

rozpoczynającą się ucztą, głód przytłumił ich naturalną ostrożność. Kamień skrzypnął pod
butem Kane'a; zamarł i rozejrzał się trwożnie. Kilka par martwych, bladych, lśniących oczu
spojrzało w jego kierunku, ale żadna z postaci nie wydawała się chętna do poszukiwań.
Zadowolony, że nikt go nie śledzi, wsunął się głębiej w cień lasu. Skoro tylko drzewa i
sterczące skały osłoniły go całkowicie, przyśpieszył uciekając od tej oświetlonej księżycem

makabrycznej sceny.

Zamiarem Kane'a było iść przez lasy i w ten sposób ominąć pole walki, a później odnaleźć

górski trakt. Przy odrobinie szczęścia, do świtu mógł zostawić za sobą ładnych parę mil, a za
dnia ukryć się w lesie. Ale ścieżka była pełna nieznanych meandr6w - i kiedy wędrował wśród
drzew próbując ją odnaleźć, pnącza majaków ponownie oplątały jego umysł. Obawa przed
nagłym niebezpieczeństwem odpychała dotąd zwidy, teraz jednak wróciły one znowu. Minęła
godzina i Kane zgubił się całkowicie, z dala od wszelkiej pomocy.

Pod jego butami ziemia drżała i jęczała, lecz marynarski chód był w stanie utrzymać go na

każdym pokładzie i Kane nawet w czasie sztormu szedł beztrosko szerokim krokiem.

background image

Nagle zawirowanie otaczających go drzew wzbudziło w nim lęk; został złapany w

kosmi

czny wir jak w pułapkę. Groty wystających poniżej wapiennych skał rozdziawiały swe

kamienne paszcze, ukazując jaskinie pełne grzmotów i trzasków, cuchnące zgniłym, strasznym
wyziewem. Pod lśniącym okiem księżyca trwał taniec tysiąca kolosalnych fantomów, gotowych
zniszczyć szaleńca, który przekroczyłby ich tajemne kręgi. Długie szpony dosięgały twarzy,
sękate pazury bezustannie uderzały i smagały go. Strzeliste cienie zmarłych uśmiechały się do
niego w ciemności: szydercze oblicza odwiecznych wrogów, twarze władczyń dawniej
łagodne, teraz twarde i kościste. Wirująca fantasmagoria drwiących uśmiechów. Kane nie
pamiętał imion nawet połowy z nich.

Błąkając się, znalazł się przypadkowo w ruinach wioski. Przynajmniej tak się zdawało, bo

choć wszystkie figury jego torturowanego umysłu znikały i pojawiały się jak mgła w
ciemnościach, te pokruszone ściany pozostawały nienaruszone. Mocno uderzył pięścią w
kamienie i studiował odczuwanie bólu. Tak, to musi być rzeczywiste. Opuszczona wioska z
kamiennymi murami porośniętymi winoroślą, ciągle nosząca zwęglone ślady zapomnianych

najazdów i dawnego ognia. Wszystko w tych ruinach - mieszkania bez dachów, zburzone

ściany - tworzyło w świadomości majaczącego Kane'a obraz wielkich, monolitycznych
czaszek, których oczodołami były mroczne, puste okna, a ustami - framugi drzwi. Pustka była
przenikająca. Tylko białe cienie na pół zagrzebanych kości dawały świadectwo, że kiedyś
mieszkał tu człowiek - przynajmniej Kane sądził, że widzi te rozrzucone pomiędzy innymi
szczątkami ludzkie pozostałości. Czyż nie były osobliwością wąskie ścieżki, wijące się wśród
poszycia leśnego? Kane sądził, że od wielu lat nikt żywy nie przechodził przez to miejsce,
niegdyś wzniesione ludzką ręką, a teraz tak przerażające.

Księżyc w pełni oświetlał sylwetkę opuszczonego zamku, majaczącego niewyraźnie na

stromym wzniesieniu, które górowało nad wioską. W ostatecznej bitwie forteca ta upadła wraz
z wsią, która płaciła tak haracz za niewystarczającą opiekę. Fantastyczne góry czarnych kamieni
wznoszące się ku księżycowi, zrujnowany zamek, czyniły na Kanie wrażenie spustoszenia, ale
także czegoś wzniosłego, niezdobytego. - Tutaj stoi twój żałobny pomnik - zaśmiał się Kane,
wskazując palcem na ruiny wartowni, a puste okna kiwnęły potakująco. - O, bogowie!

Prawdziwy grobowiec bohatera, prawda?

Wysokie, strzeliste ściany milcząco potwierdzały jego słowa.
W poranionym ciele czuł ostry, tnący ból. Odrętwiały, powoli umierał z wyczerpania. Był

bezsilny. Pomiędzy zwalonymi kamieniami Kane dostrzegł zieloną poduszkę mchu. Pełen

background image

wdzięczności opadł na to leśne łoże. Do diabła ze wszystkimi żołnierzami tego... jak mu tam...
Krótki odpoczynek był najważniejszy. Nikt nie powinien go tutaj znaleźć.

Położywszy głowę na kamieniach, Kane oddychał ciężko, z trudem łapiąc powietrze. Czuł,

że zapada się w jakiś czarny obłęd, gdzieś miedzy jawą a snem. Po chwili zobaczył, jak powraca
dawna świetność zrujnowanej mieściny. Na kamiennym pustkowiu wyrosły pełne sklepy i
piękne, jasne fasady domów; zarośnięte zielskiem ścieżki stały się znów ulicami. Alejami
odrodzonego miasteczka chodzili śpiesznie jego mieszkańcy. W większości zajęci własnymi
sprawami, nie zwracali uwagi na obcego przybysza, który spoczywał na jedwabnych noszach.

Ale byli i tacy, którzy spostrzegli intruza. Ci nieliczni zgro

madzili się wokół niego i

wpatrywali się w Kane'a głodnymi, bladymi oczami. Był na wpół przekonany, że otaczają go

duchy -

pożeracze ciał, lecz nie miało to dla niego znaczenia.

Ostrożnie, jak sępy zataczające coraz niższe kręgi nad umierającym lwem, widma skupiały

się ciaśniej wokół Kane'a. Z ich żółtych, zepsutych kłów kapała brudna ślina, gdy lękliwie
zbliżali się do swej nieruchomej ofiary.

-

W tył! - jej głos smagał jak bicz i duchy cofnęły się z pełnym przerażenia posłuszeństwem.

-

Idźcie do diabła! Odejść, powiedziałam!

Duchy rzuciły się w tył, uciekając przed jej gniewem. Na mgnienie oka Kane odzyskał pełną

świadomość. W tej przerażającej chwili zobaczył pół tuzina bladych, pokręconych postaci,
czołgających się w strachu, ściganych przez pełną wściekłości dziwną, niezwykle piękną
dziewczynę.

Umysł Kane'a był jasny zaledwie przez ułamki sekund, potem przyszła zupełna niepamięć.

Czuł, że zanurza się w nieświadomość, która była wyzwoleniem. Jak przez mgłę usłyszał pełen
radości okrzyk dziewczyny:

- Ten c

złowiek będzie mój!

background image

background image

II

PO DRUGIEJ STRONIE LASU

- Jak wiele dni tu jestem?

Podstarzały służący starannie odmierzył pięć kropli żółtego płynu do kubka z winem, zanim

odpowiedział:

-

Och, niezbyt długo, trzy, cztery dni.

Lokaj delikatnie zamieszał eliksir uważając, aby nie opryskać cennej, dziwacznej liberii.

-

Czy to coś zmienia?

-

Nie, po prostu chciałbym wiedzieć, jak długo byłem nieświadomy. Choć wszystko w nim

kipiało, kwestię tę zdołał wypowiedzieć bardzo cierpliwie.

- Ach, tak? -

służący podał mu puchar.

Ręka Kane'a drżała nieco, kiedy brał kielich i kilka kropel prysnęło na kosztowną futrzaną

narzutę na łóżku, co wywołało grymas na twarzy towarzyszącego mu sługi.

-

Jak długo... Doprawdy, to oryginalne. Czyste szaleństwo, interesować się tylko tym: jak

długo byłem w tym stanie? lub: gdzie jestem? - i pytać o to za każdym cholernym razem!

-

O! Właśnie tak brzmiało drugie pytanie, które chciałem zadać - mruknął Kane i wziął

głęboki łyk mikstury. Czuł jej słodki smak, lecz jednocześnie paliła gardło. Zaalarmowany,
przestał pić. Pomyślał jednak, że gdyby jego gospodarze chcieli go zabić, mogliby z łatwością
uczynić to, gdy spał, zatem już bez obawy wypił mieszaninę do końca. - Ostatnią rzeczą jaką
pamięta, było... - szukał w pamięci. - Wydaje mi się, że leżałem w świetle księżyca w ruinach
wioski. Były tam widma - pożeracze ludzi. Ich grupa otoczyła ciasno moją nieruchomą postać.
Ktoś rozgonił je. Właśnie w chwili, kiedy pogrążałem się w ciemności. Kobieta, jak sądzę.

Lokaj zaśmiał się sucho.

-

Ktoś musiał cię solidnie uderzyć w głowę, cudzoziemcze. Leżałeś w opustoszałej wiosce,

to fakt. Ale wokół ciebie było tylko kilku parszywych złodziei i kiedy znaleziono cię, moja pani
przegoniła ich. Szczęśliwie dla ciebie, tego dnia wraz z myśliwymi nieco później wracała z
polowania. Zapewne nie doczekałbyś poranka - przyjął pusty kielich i ostrożnie umieścił

delikatne naczynie na srebrnej tacy.

Kane wzruszył ramionami i usiadł. Eliksir przywracał mu siły. Wreszcie rozjaśniło mu się

w głowie.

- Zatem, gdzie teraz jestem? -

zapytał.

-

Być może w Altbur Keep - roześmiał się lokaj. – Czy nie widziałeś zamku, kiedy

wchodziłeś?

background image

- Jedyny mijany po drodze zamek, jaki sobie przypominam -

rozmyślał głośno Kane - to

zbiorowisko omszałych kamieni na wzgórzu nad wioską.

-

Zbiorowisko omszałych kamieni? Czy to miejsce naprawdę tak dla ciebie wygląda? -

szeroki gest lokaja objął kunsztowne materie na ścianach i bogate umeblowanie pokoje.
Dobrze, zgadzam się, być może Altbur Keep nie jest tak wspaniałe, jak w czasach moich
przodków, ale mówić o nim "gromada omszałych kamieni"? Rzeczywiście! - zachichotał. -

Chłopcy Jasseartiona musieli uderzyć cię naprawdę porządnie
Oczy Kane'a błysnęły niebezpiecznie, lecz lokaj śmiał się nadal.

-

Och, sądzisz, że nie możemy domyślać się, kim jesteś? Wydajesz się być takim głupcem!

To jasne, że wiemy o zasadzce. Ach nie, nie obawiaj się! Nie jesteśmy przyjaciółmi

Jasseartiona -

przyrzekam ci to. Nie, panie, władczyni Altbur Keep z pewnością nie darzy

sympati

ą obecnej władzy oportunistycznych bandytów. Absolutnie nie. Jasseartion nie ma tu

przyjaciół, możesz być tego pewien. Moja pani wystąpiła przecież przeciw niemu, otaczając cię
opieką. Dziękuj swoim bogom, że przez pomyłkę nie wzięła cię za jednego z jego żołnierzy.

-

Kim jest ta twoja pani? Kiedy będę mógł złożyć jej podziękowania za ochronę?- spytał

Kane.

-

Na imię ma Naichoryss, jeśli to ci cokolwiek mówi. Przyjmie twoje usługi, kiedy

nadejdzie właściwy czas. Do tej chwili myśl tylko o tym, aby odzyskać siły - choć zdaje się, że

robisz to niezwykle szybko.

Lokaj przykrył tacę i ruszył w stronę drzwi.

-

A ty? Czy masz jakieś imię?

- Ja nie pytam o twoje -

brzmiała odpowiedź.

Kane przygryzł wargi i opuścił stopy na ziemie.

background image

III

ALTBUR KEEP

Skoro ta

k, postanowił Kane, można by zobaczyć, gdzie się podział żar słonecznego dnia.

Chłód Altbur Keep, bardzo wyczuwalny, miał w sobie coś dziwnego, choć być może była to
tylko sztuczka kapryśnych promieni słońca. Kane zadrżał, siedząc na występie muru i owinął
się mocniej płaszczem. Jego własne ubranie i broń zniknęły; odkrył to odzyskiwając
świadomość. Ale od wciąż nie znanej mu opiekunki otrzymał w zamian dużo lepsze stroje.

Nie, nie miał zastrzeżeń do sposobu, w jaki go tu traktowano. Wytworne apartamenty,

d

oskonała kuchnia i napoje, służba gotowa na każde jego skinienie. Odnalazł nawet swoją broń.

W zasadzie był tu wolny, mógł całymi dniami włóczyć się po zamku. Jednak bramy Altbur
Keep były uprzejmie, acz kategorycznie przed nim zamknięte. W zasadzie jednak, sądził Kane,
jeśli już musiał być więźniem, to ten rodzaj niewoli bardzo mu odpowiadał.

Kane wychylił się z występu, na którym siedział i począł uważnie obserwować mury

zamku. Rzucając się w dół z tej wysokości, można by łatwo zabić się. Dostrzegł także wiele
miejsc, które zdawały się być dostatecznie dobre na kryjówki. Zatem, aby zapewnić sobie
bezpieczeństwo, wystarczyło zdobyć linę. Nikt go aktualnie nie pilnował, choć Kane
przypuszczał, że niekiedy ktoś ze służby pod pozorem zwykłych, codziennych zajęć, śledzi
uważnie ruchy gościa. W tej chwili, w cieniu pobliskiej wieży strażniczej dostrzegł tylko
dziewkę kuchenną w objęciach mężczyzny - zdawało się, że są całkowicie pochłonięci sobą.
Poza tym nie było nikogo.

Gdyby zaszła taka potrzeba, ewentualna ucieczka nie powinna nastręczać trudności; Kane

miał duże zaufanie do swoich możliwości w tej dziedzinie. I być może był zbyt beztroski -
"paranoicznie", jak było napisane w niezrozumiałym języku jakiegoś traktatu, który przeczytał

dawno temu. Uratowano mu

życie, traktowano go tutaj pierwszorzędnie i było pewne, że ma

tutaj bezpieczne schronienie, aby nabrać sił i przygotować się do ucieczki z Chrosanthe.
Ostrożność, jaka wykazywała służba w kontaktach z obcym najemnikiem, wydawała mu się
naturalna. Zadawał sobie wiele pytań, na każde jednak znajdował łatwą odpowiedź. Nie było tu

nic niejasnego.

Jednak Kane nie przestawał być niespokojny. Żył już zbyt długo, aby lekceważyć przestrogi

swego wewnętrznego głosu. Oczywiście, miał małe możliwości dowiedzenia się, które z
obrazów widzianych w majakach były prawdziwe. Z zamku wioska wyglądała na opuszczoną,
nie była to jednak ta złowieszcza gmatwanina ruin, jaką widział w nocy. Również Altbur Keep
sprawiało wrażenie zapomnianego przez świat, lecz z pewnością nie miało nic wspólnego ze

background image

zburzoną fortecą, która ukazała się w jego nocnej wizji. Czy jednak mimo wszystko, zamek taki
powinien stać tu, w regionie o złej sławie i - jak wieść niesie - niezamieszkałym od dwóch
wieków? Kane wiedział, że można czasem spotkać cienie dawno już wymarłych, dumnych i
pełnych chwały rodów; widma te wciąż jeszcze mieszkają pośród ruin minionej świetności.

Nie były to jedyne istoty tam żyjące. Cisza. Chłód. Wydarzenia w zamku sprawiały, że czas

zatrzymywał się. Niepamiętne fragmenty snu, w dziwny sposób przywołane z powrotem.
Obrazy zamazujące się w poczerniałym ze starości lustrze. Coś niejasnego zdawało się mówić,

ze podobnie jak Altbur Keep -

pod porastającą je pleśnią jest tylko miraż i więcej nic.

Kane czuł to wszystko wędrując korytarzami zamku. W zasadzie nie było to nic

konkretnego -

czasami cień, zdawało mu się, jest nie na swoim miejscu, lub też zmienił się jakiś

detal zawieszonego na ścianie gobelinu. Sądził, ze nierealność świata Altbur Keep, bardziej
zauważalna jest u służby, zupełnie tak, jakby była to jakaś groteskowa sztuka i jej aktorzy.
Każdy z nich wspaniale odgrywał swoją role; żaden szczegół, żaden gest nie został zaniedbany
w charakteryzacji. Patrzył na roznamiętnioną parę w cieniu i zastanawiał się, jak długo scena ta
była ćwiczona. Doskonała służba - wydawało się, że jej niezawodność rodziła się w wielu
próbach. Wszystko wygładzone jak setne przedstawienie popularnej sztuki, lecz bardzo kruche
i nierealne. To "coś" trudno wciąż było określić.

Zastanawiał się, czy przedstawienie odbywa się także wtedy, gdy nie jest na nim obecny,

czy też aktorzy przerywają grę, gdy znika im z oczu.

Na przykład jego lokaj. Albo władczyni Altbur Keep - Naichoryss. Gdzie teraz była? Na

jego pytania służba odpowiadała półsłówkami. Naichoryss. Czy była fikcją? Czy też może
postacią, która uświetnić miała końcowe akty sztuki? A może to ona stworzyła całą te
maskaradę, a teraz stała za kurtyną, obserwując reakcje publiczności? Naichoryss. Władczyni

Altbur Keep -

czy władczyni zamku-widma?

Kane z

szedł z występu muru. Nadszedł czas, kiedy miał znaleźć odpowiedź na niepokojące

go pytania.

background image

IV

WŁADCZYNI ALTBUR KEEP

-

Proszę za mną.

Kane odwrócił się, aby zobaczyć swego rozmówce - lokaja, który pojawił się za nim

niepostrzeżenie. Wydawało mu się dziwne jego nagłe przybycie - zupełnie, jakby wysunął się
spod wiszącego na ścianie gobelinu. - Za tobą?

- Tak. Moja pani, Naichoryss -

powiedział oficjalnym tonem - przygotowała skromny obiad

w swych apartamentach. Pyta, czy zechcesz jej towarzyszyć.

Więc to tak po prostu...

-

Zatem zdecydowała się w końcu rzucić okiem na swoje ,,znalezisko"?

Lokaj wzruszył ramionami i wyrecytował:

Umysł kobiety, przyjacielu Eistenallis,
Jest tajemnicą;
Jego przepastne głębie
Są jak niezbadane ścieżki boskiego kaprysu.

-

Ciekawe, że przytoczyłeś właśnie te słowa. Myślę, że pochodzą z fragmentu o tym, jak

Halmonis namówił Eistenallis do schadzki, z której biedny dworzanin nie zdołał powrócić.

-

Ach! Zatem znasz dzieło Gambroniego? Jesteś więc oczytany!

- Znam Gambroniego -

odparł Kane mając nadzieje, że nie sprowokuje to tego

pretensjonalnego głupca do dalszych pytań o jego erudycję.

-

Oto doszliśmy - lokaj zakończył rozmowę i zastukał mocno w obite mosiądzem drzwi.

Wydawało się, że ze środka słychać cichą odpowiedź. Lokaj pchnął drzwi i odsunął się na bok z
pozbawioną wyrazu miną dobrego sługi.

Przywitały Kane'a dwie uśmiechnięte służące, ubrane identycznie: w skórzane stroje z

mosiężnymi pasami. Cicho otworzyły następne drzwi, gestem zapraszając go do środka.

Kiedy przech

odził przez kotary zasłaniające wejście, piękna dama wstała, aby go przywitać.

Jej czerwone wargi rozchyliły się w uśmiechu, ukazując drobne, białe ząbki.

-

Nazywam się Naichoryss - głos miała czysty, lecz chłodny i daleki jak we śnie. - Witam cię

Altbur Keep.

Długie, białe ramie wysunęło się z tald jej czarnej szaty, ukazując Kane'owi miejsce na sofie

przy niskim stole.

background image

-

Proszę, usiądź teraz i opowiedz mi coś o sobie. Tak rzadko miewam jakichkolwiek gości!

Dyskretnym gestem skinęła w stronę usługujących dziewcząt, potem usiadła obok niego.

Poruszała się ze spokojem i wdziękiem - jak cień.

Kane oparł się wygodnie i przyglądał się, jak służące napełniają winem jego kielich.

Przejrzysty, czerwony trunek wyglądał jak rubiny, którymi wysadzany był brzeg pucharu

-

Mam na imię Kane - zaczął. Sądził, ze nie ma powodów, aby ukrywać się przed

Naichoryss, a był zbyt dumny, aby pozwolić, by brano go za zwykłego najemnika, zwłaszcza,
że otaczano go dużym splendorem.

Naichoryss uśmiechała się. W dłoni trzymała kielich wina, a w jej ciemnych oczach odbijała

się purpurowa barwa płynu. Pukle czarnych, długich włosów figlarnie otaczały jej bladą twarz o
delikatnych rysach. Studiował jej niepokojąca, dziwną piękność, zimną i wyniosłą jak
arcydzieło sztuki - wysadzana drogimi kamieniami rzeźba wykuta w żelazie.

- Kane -

słowo to zabrzmiało w jej ustach jak pieszczota.

-

Myślę, że to okrutne imię. Nie jest ono pospolite.

W jej oczach błysnęło szyderstwo. Kane zorientował się, że Naichoryss wie o nim bardzo

wiele.

Nie sposób było pomylić go z kimś innym. Jego rude włosy, uroda i silna, niedźwiedzia

sylwetka zdradzały, że nie jest urodzonym mieszkańcem Chrosanthe. Ludzie tutaj byli raczej
drobni i ciemnowłosi. Wśród najemników, którzy z zimnych krajów przywędrowali na
południe, nie wyróżniał się specjalnie: miał tak samo jak oni szorstkie rysy, tak samo wielkie,
muskularne ręce. Lecz oczy jego sprawiały, że brano go za cudzoziemca.

Nikt, kto raz napotkał wzrok Kane'a, nie mógł tego zapomnieć. Zimne, niebieskie

spojrzenie urodzonego

mordercy, w którym błyszczał obłęd, piekielne ognie zniszczenia i

żądza krwi. Oczy, które nosiły w sobie śmierć. Był to jego prawdziwy znak.

Naichoryss przyglądała mu się badawczo. Przyjmował to z udawana obojętnością.

- Skoro nawet tutaj, w Altbur Keep, z

nane są szczegóły sporu Jasseartiona z Talyvionem,

jego opłakanym półbratem, nie będę zanudzał cię starymi wieściami. Jak sama rozumiesz,
najszybsza ucieczka przed złością Jasseartiona była dla mnie sprawą wielkiej wagi.
Jednakowoż nastąpiło pewne opóźnienie. Być może nie byłem należycie przygotowany na
podstępne metody króla i jego ludzi. W każdym razie, żołnierze, którzy napadli na nas, nie
rozpoznali mnie i zostawili, myśląc, że nie żyje. Półprzytomny, błądziłem po lesie do chwili,
kiedy znalazłaś mnie wśród ruin. Zaczął dziękować jej za opiekę, za troskliwe pielęgnowanie i

leczenie.

background image

Jej śmiech brzmiał jak dźwięk srebrnych fletów i dzwonków. Jednak na dnie, pod jasnymi,

szczęśliwymi tonami kryło się drżenie.

- Zatem Kane jest tym utalentowanym dworzaninem, tak wychwalanym przez kobiety!

Jakże niezwykłe jest, że za tak brutalną siłą kryje się miła, delikatna, układana osobowość! Na
każdym kroku dostrzegam w tobie sprzeczności. Kane! Cóż za żywotność! W parę dni
wyleczono cię z ran, które mogły zabić lub przynajmniej unieruchomić na wiele tygodni! Jakże
się cieszę teraz, że tamtej nocy zwróciłam na ciebie uwagę w mej wiosce!

-

Obawiam się, że niewiele z tego pamiętam, mój umysł jest jak czysta karta – rzekł Kane –

Twój lokaj wspomniał mi, że jacyś bandyci...

Naichoryss lekceważąco machnęła ręką.

-

Bandyci? Istotnie! Banda nikczemnych złodziejaszków i kłusowników, zaledwie kilku,

jednak już byli gotowi poderżnąć ci gardło i skraść twoje buty. Zmykali jak szczury, kiedy
nadjechałam z myśliwymi! Ale proszę! Wszystkie te oficjalne rozmowy i wyszukane
grzeczności są tak nudne! I bez nich życie w Altbur Keep nie jest zbyt ciekawe. Musisz
opowiedzieć mi o wszystkich fascynujących rzeczach, które dzieją się w dalekim świecie, albo
będę ziewać całą noc! Mów mi o egzotycznych krainach, które odwiedziłeś. Rozpędź moją
nudę, a pozostaniesz tutaj, aż Jasseartion i jego potęga pójdą w zapomnienie.

Prośba ta spodobała się Kane’owi. Rola towarzysza przy obiedzie bardzo go bawiła i była

ciekawym doświadczeniem. Wieczór wypełniony anegdotami mógł zająć na pewien czas
piękną damę, trochę za bardzo zainteresowaną jego życiem. Podczas gdy służące Naichoryss
wnosiły coraz to nowe przysmaki, dziwna pani Altbur Keep słuchała opowieści Kane’a o

starodawnych bitwach i intrygach. Historie

te brzmiały jak baśnie.

Wino pochodziło ze starych, dobrych piwnic. Kane z przyjemnością wdychał jego rzadki,

delikatny aromat i z aprobatą patrzył na usługujące dziewczęta napełniające wciąż na nowo jego
kielich. Trunek był mocny i wkrótce potem Kane poczuł, że mąci mu się w głowie. Zaczął się
nawet zastanawiać, czy wino nie zawiera jakiegoś narkotyku. Jego towarzyszka zdawała się nie
mieć takich problemów, ale przez cały czas wypiła niewiele.

Kiedy służące uprzątnęły stół i pozostało na nim tylko wino, Naichoryss wstała i

poprowadziła gościa w kierunku otwartego balkonu. Kane szedł za nią po oświetlonych
księżycem kamieniach. Poruszał się jakoś ociężale – był to skutek działania alkoholu, ale też i
magia jej piękności. W milczeniu oparli się o balustradę i spojrzeli w dolinę, gdzie zimny blask
księżyca malował ruiny wioski srebrem i czernią. Delikatny wiatr poruszał jej długie włosy.
Dziwny był to wiatr, tak chłodny letnią nocą!

background image

Księżyc oświetlał jej ciemną suknię. W jego blasku białe ciało Naichoryss wydawało się

przeźroczyste. Kane’a ogarnęło dziwne wzruszenie; czuł, że stojąca obok niego kobieta rozpala
w nim namiętność. Nigdy jeszcze nie spotkał osoby tak pięknej, tak fascynującej.

- Zimno?

-

Tak. Tak, zimno mi. Ale nie jest to chłód nocy. Czuję go dużo, dużo głębiej, wiem o tym...

Myślę, że pomóc mi mógłby tylko...

Białe ostre ząbki lśniły, oświetlone nikłym blaskiem księżyca. Twarz jej rozjaśnił

zapraszający uśmiech, a oczy nabrały dziwnego, głodnego wyrazu.

-

Sądzę, że być może ty potrafiłbyś wypędzić chłód z mojej duszy.

Kane zbliżył się, chcąc ją objąć, lecz poruszał się tak niezdarnie, że ze śmiechem wymknęła

się z jego ramion. Oszołomiony, wpatrywał się w nią jak młody wiejski chłopak, opętany przez
wytrawną kurtyzanę. Delikatnie dotkną palcami jej ciała – było zimne jak lód.

-

Nie tak gwałtownie, mój gruboskórny wojaku! – zaśmiała się. Staraj się zachować siły!

Cała wieczność nocy jest jeszcze przed nami, a ty zachowujesz się jak rozbuhany niedźwiedź!

Kane walczył ze sobą, z największym wysiłkiem starając się opanować emocje. Jakich

zaklęć użyła ta piękna istota, że stał się tak grubiański i niecierpliwy?! Pragnienie posiadania jej
było tak potężne, że na nic zdały się jego próby zachowania gładkich, wyszukanych manier.

Naichoryss wzięła do ręki instrument przypominający lirę i wydobyła zeń kilka dźwięków.

-

Staraj się zachować siły – powtórzyła ochrypłym głosem. – Bądź gotów na długą noc. Czy

mogę zaśpiewać dla ciebie, Kane? Czy mógłbyś jeszcze na kilka chwil powstrzymać swą
energię?

Jego

ręka drżała, kiedy podnosił do ust kielich wina i choć nie odważył się tego

wypowiedzieć, czuł rosnące pożądanie, tak potężne, że aż widoczne...

Naichoryss była zamyślona; delikatnie pociągnęła palcami po strunach liry. Kane czuł

jednak, że ta niedbała poza była udawana. Jak kat, który igra ze swą ofiarą, a przy tym stara się
okazać jej zupełny brak zainteresowania – pomyślał.

Zabrzmiały dźwięki liry i Naichoryss zanuciła cicho, jakby zapomniała o jego obecności. A

potem rozpoczęła pieśń o słowach utkanych z tego wszystkiego, co otaczało: z blasku księżyca,
chłodu, samotności, nocy:

Chodź do mnie kochany, tej nocy bądźmy razem,
Stań przy mnie w zimnym, jasnym blasku księżyca,
Chcę, byś na kamiennym ołtarzu mojej świątyni złożył swą duszę

background image

Dotknij mej dłoni, kochany, mego ciała zimnego jak lód –
Moje piersi niech będą dla ciebie poduszką miękką jak śnieg.
Pieść moje usta, kochany, owionie cię mroźne tchnienie –
Spójrz głęboko w me oczy, kryjące mocny chłód.
Potem pozwól, bym wzięła cię w zimne objęcia,

I powio

dła w świat poza wszelkim bólem;

Zaufaj moim pocałunkom, one nauczą cię,
Że najczystszym wyrazem miłości
Jest śmierć i tylko śmierć.

Omdlewającym ruchem Naichoryss odsunęła lirę i oparła się wygodnie. Kane wpatrywał się

w nią z najwyższym zachwytem.

-

Hej, czemu milczysz, Kane? Mam nadzieję, że moja pieśń nie ukołysała cię do snu.

Przemknęła obok niego i z blasku księżyca weszła w cień swojej sypialni. Kane podążył za

nią; dzikie pożądanie sprawiło, że jego ciało i umysł były w najwyższym napięciu.

- Naichoryss –

wyszeptał ochrypłym głosem. Lecz ona gestem dłoni nakazała mu milczenie.

Stała zwrócona twarzą ku niemu, tuż koło łoża, w ciemności lśniły ciemne, spragnione jego
ciała oczy. Stała teraz przed nim naga, a przenikająca przez drzwi smuga światła obrysowała jej
piękne ciało, czyniąc je nieomal czarodziejskim.

- Czy pragniesz mnie, Kane? –

zapytała, a w głosie jej nie było już nuty śmiechu.

-

Wiesz, że tak jest! – odparł Kane, świadomy, jak niepotrzebne były to słowa.

-

A czy jesteś gotów oddać mi się cały, duszą i ciałem, na wszystkie noce wieczności?

Kane zaczynał już rozumieć, że szykuje sobie zgubę, nie mógł jednak cofnąć swej

odpowiedzi.

-

Daję ci całego siebie.

Błysk dzikiego triumfu przemknął przez jej twarz. Wyciągnęła ku niemu ręce i zawołała z

radością:

-

Więc chodź, chodź do mnie!

Kane objął ją mocnym uściskiem i ukrył jej giętkie ciało za swą potężną sylwetką. Począł

całować ją długo, głęboko, czując na swych rozpalonych wargach jej usta, wciąż dziwnie
chłodne. Nagle poczuł także – a może to było złudzenie – ukłucie jej ostrych ząbków, tak jakby
ugryzła go w usta.

Z zaskakującą siłą zerwała z niego koszulę, odsłaniając nagi tors.

background image

Oszołomiony jej pocałunkami przyglądał się, jak Naichoryss osuwa się na przykrywającą

łoże futrzaną narzutę. Gorączkowo zrzucał z siebie resztę ubrania. Mimo pośpiechu, zauważył
na piersi czerwone pręgi – ślady jej długich, drapieżnych paznokci. Księżyc rzucał blask na jej
złowrogo uśmiechniętą twarz i wydobywał z ciemności białe, ostre kły. Kane nie zauważył

jednak tego.

Poczuł, jak Naichoryss obejmuje go chłodnymi ramionami i przyciąga ku sobie. W chwilę

potem ciała ich splotły się w uścisku czarnej ekstazy. Przenikające go fale rozkoszy wprawiały
jego ciało w drżenie; czuł, że pogrąża się wirując między ogniem a lodem, między rozkoszą a
oderwaniem. Jej prężące się na nim ciało, jej pocałunki przerywane, gdy lodowatymi ustami
pieściła jego tors, wprawiały go w omdlenie.

Kiedy w końcu wbiła mu kły w jego gardło, poczuł, jakby zerwane z uwięzi ognie

pochłonęły jego wnętrze.

background image

V

OTCHŁAŃ MIRAŻU

Czas utracił dla niego jakiekolwiek znacznie. Było to tak, jakby całe istnienie stało się

jedną, bezkresną nocą. Kane nie widział już słońca, choć nie mógł powiedzieć, czy dlatego, że
przez całe dnie leżał nieprzytomny, czy też czas stanął w miejscu.

Rzeczywistością były jedynie noce spędzone z Naichoryss, lecz Kane nie pamiętał nawet,

ile razy mroczny uścisk łączył ich ciała.

Budził się. Na zewnątrz było wciąż ciemno. Czasami czuł się wystarczająco silny, aby

przespacerować się po pokojach Naichoryss. Kiedy indziej był tak bardzo słaby, że potrafił
jedynie przesunąć się z wysiłkiem ku krawędzi łoża, gdzie na niewielkim stoliku przygotowano
dla niego skromny, złożony z wina i mięsa posiłek. Nie widywał już pałacowej służby, lecz i nie
szukał jej, nie opuszczając apartamentów kochanki. Nie przychodziło mu do głowy, żeby
sprawdzić, czy drzwi jej pokoi były zamknięte na klucz; w jego umyśle nie pojawiła się żadna
myśl o ucieczce.

Spoglądając na swe odbicie w lustrze widział chudą, wynędzniałą twarz jednak nie

wzbudzało to jeszcze jego niepokoju. Bez zainteresowania przyglądał się dwóm ranom, które
znaczyły jego białą szyję brudną, czerwoną opuchlizną.

Jedyną rzeczą, która wywołała w nim wzruszenie, było oczekiwanie na rozpoczęcie

dziwnego misterium sekretnych przyjemności, których przez wieki był pozbawiony. Było to
tak, jakby po nieskończonym okresie beznadziejnej tęsknoty, spełnić się miały wszystkie jego
pragnienia, aby być wolnym i wyruszyć w upragnioną od wieków podróż. Majacząc, Kane
czekał tylko; jego ciało i dusza były za słabe, aby zając się czymkolwiek. Czekał na śmierć.
Przychodziła do niego zawsze. Czasami przez drzwi, lub też zdawało się, że już była w sypialni,
w której leżał.

Zawsze z tym samym szy

derczym zainteresowaniem Naichoryss komentowała jego

słabość, nalegając by coś zjadł, jakby dobry posiłek mógł przezwyciężyć jego znużenie. Zawsze
Kane czynił wysiłki, aby zadowolić władczynię Altbur Keep, czerpiąc brakujące siły z ukrytych
gdzieś w nim zapasów. Zazwyczaj rozmawiali lub Naichoryss śpiewała coś. Za każdym razem
jednak kończyło się w ten sam sposób – zaczynali się kochać. I kiedy już Kane leżał słaby,
wyczerpany aż do omdlenia, po raz kolejny poznawał ból, jaki zadawało mu gwałtowne
pożądanie. Po raz kolejny zanurzał się w ciemność.

background image

Czasami Naichoryss mówiła mu nieco o sobie lub o tym, co chce z nim robić. Ona,

kobieta-

wampir czyniła to, gdyż była pewna swej ofiary. Wiedziała też, że Kane utracił moc i

nawet znajomość tego, co go czeka nie przywróci mu sił. Nie wyrwie się spod jej uroku!

Opowiadała mu, jak dwa wieki temu, w wielkiej wojnie domowej tamtych czasów upadło

Altbur Keep. Zwycięzcy wymordowali wówczas wszystkich mieszkańców wioski i zamku.
Tylko ona pozostała przy życiu, musiała jednak znosić pożądliwość lubieżnych żołdaków,
którzy gwałcili ją na tym samym łożu, na którym leżał teraz Kane. Rosła w niej gwałtowna
nienawiść, a kiedy pewnego dnia walczyła o życie z usiłującym ją udusić żołnierzem, uczucie to
przepełniło ją całą. Stało się tak silne, że nie mogło już zniknąć bez śladu. W ten oto sposób
pani upadłego królestwa poczęła czerpać siły z przeklętej, nigdy nie zaspokojonej zemsty,
pozostawiając za sobą tysiące zabitych. Tak zyskał moc, która była silniejsza niż sama śmierć.

Nocami

włóczyła się po spustoszonej krainie, a nadchodzący świt znaczył jej diabelską zemstę

szlakiem pokrwawionych ciał. Siała bezlitosny terror – i być może to właśnie wygnało ludzi z
jej ziemi, zaś Naichoryss pozostała władczynią nawiedzanych przez widma śmierci ruin.

Minęło wiele lat. Potomkowie tych, na których szukała zemsty, postarzeli się i umarli. Sama

wojna stała się odległym fragmentem historii i nawet uczniom w szkołach mieszały się jej

kolejne wydarzenia.

Noszące ślady wieków mury Altbur Keep porosły mchem. Większość duchów – pożeraczy

ciał przeniosła się tutaj, na ziemie bardziej dla nich łaskawe. Naichoryss pozostała w
zapomnianych ruinach swego królestwa; polowała głównie na zwierzynę leśną, rzadko bowiem
zdarzało się by jakiś człowiek nieświadomie zapuszczał się aż tutaj.

To była samotność. Tylko nieśmiertelny pozbawiony ostatecznego wytchnienia w grobie –

może poznać jej ogrom.

Naichoryss wiedziała od razu, co powinna czynić, gdy rozpędziła zgromadzone w wiosce

duchy i znalazła Kane’a. Zabrawszy go do zamku postanowiła wydobyć Altbur Keep z kurzu
minionych wieków i przywrócić mu dawną chwałę. Podczas gdy Kane odzyskiwał siły,
poczyniła wiele starań, aby ukazać mu bogactwo fortecy – i złapać go w sidła swego czaru. I
kiedy uznała, że w pełni wrócił do zdrowia, ofiarowała mu swe ciało, by móc czerpać siły z jego
niespożytej energii i żywić się nią.

Lecz nie śmierć była przeznaczeniem Kane’a – to Naichoryss wyraźnie mu obiecała. Jej

zamiarem było, by stał się wiecznym towarzyszem, razem z nią wędrującym drogami
nieśmiertelnego królestwa cieni. Powoli, powoli wypijała z niego życie, ostrożnie
przygotowując Kane’a do przejścia przez śmierć do krainy nocy szlakiem, który ona – nocna

background image

postać – przeszła już dawno. Pragnęła, by mogli władać tym odludziem, zamieszkałym jedynie
przez duchy. Sądziła, że podzieli z nim ciemne, niewyobrażalne rozkosze nieśmiertelności.

Pewnej nocy Kane obudził się zbyt słaby, by wstać. Leżał na łożu z trudem łapiąc oddech,

jego blade, zapadnięte ciało czekało, by Naichoryss przyszła znowu.

Ogromna radość pojawiła się w jej oczach, kiedy zobaczyła go ostatniej nocy.

- Nareszcie! –

zawołała jak panna młoda, która w końcu doczekała się swej nocy poślubnej.

Zaczynałam już wierzyć, że nie można ugasić w tobie iskry życia. W jej głosie brzmiała

czułość, kiedy powiedziała:

-

Ta noc będzie ostatnią, podczas której zadam ci ból, Kane, ukochany mój. Tylko ten

ostatni raz. Musisz poznać cierpienie umierania. Nie popadniesz w wieczny sen, lecz w słodką,
śmiertelną drzemkę bez snów. I kiedy w końcu zmartwychwstaniesz, będziemy mogli być
naprawdę razem! Ty i ja, Kane – razem na całą wieczność!

Kiedy pochyliła się nad nim, na twarzy Kane’a pojawił się tęskny uśmiech. Słabym głosem

starał się coś powiedzieć, lecz zamknęła mu usta, pocałunkiem nakazując milczenie.

Jej wargi paliły go coraz głębiej. Czuł, jakby igły lodu wbijały się w każdy nerw jego ciała.

Nieziemski chłód wypełnił jego duszę, przynosząc mu dziwny spokój. Ciemność wypełniła się
kosmiczną pustką, która zbliżała się, pochłaniając go całego. Agonia i ekstaza przytłaczały go,
dwie skrajności, które rozrywały jego istnienie, to znów stapiały je w jedną całość.

Twarz Kane’a tonęła w jej czarnych, splątanych włosach. Czuł na swej piersi ciężar

zimnego ciała, tracił oddech. Nienasycone usta wysysały z niego ostatnie tchnienie życia. Kane
zapadał się...

background image

VI

POWRÓT

Czerń. Kane płynął bez końca przez wieczną, wszechobecną ciemność. Nie był to jedynie

brak blasku światła – ale nieistnienie wszystkiego: przedmiotów, energii, czasu. Żeglował w
kosmicznej otchłani między życiem a śmiercią.

Tajemnicze nici delikatnej sieci w dziwny sposób rozwijały się w ciemności, chroniąc go

przed upadkiem w nieskończoną pustkę. Życie czyniło ostatnie próby, aby zatrzymać Kane’a,
żądając od niego zachowania choćby najbardziej pierwotnych instynktów.

Minęły wieki, Kane wydostał się z ciemności matczynego łona; ruchliwa, czerwona istota,

której pierwszym aktem życia był krzyk, by zaczerpnąć oddechu. Teraz te same instynkty
nakazywały mu odpuścić kosmiczny mrok.

Kane westchnął i otworzył oczy. Otaczały go ciężkie, kamienne mury. Początkowo wzrok

jego napotkał jedynie czarną pustkę. Powietrze w jego płucach pełne było stęchłego,
wiekowego kurzu. Pełen strachu i bólu krzyknął głośno, ruchami rąk i nóg starał się za wszelką
cenę odepchnąć ścianę napierającą nań z góry. Ogarnęła go ślepa panika. Przez chwilę zdawało
się, że jest zbyt słaby, żeby się uwolnić, lecz później instynkt życia uwolnił siły, które tkwiły w
nim uśpione jeszcze przed narodzeniem. Teraz ta nowa moc wsparła jego znużone ciało.

Pod silnym naporem mięśni Kane’a ściana drgnęła. Runęła z hukiem, otwierając wyjście.

Mamrocząc coś szeptem, wyprostował się i głęboko wciągnął w płuca zimne powietrze

grobowca.

Wciąż jeszcze pozostawał w ciemnym lochu, oddychając powoli. W miarę, jak życie

strumieniami wpływało w jego drżące ciało, umysł zaczął znów funkcjonować jasno,

racjonalnie –

uwolniony z okowów, w których tak długo był uwięziony.

Powoli zaczynał rozróżniać kształty w ciemności grobowca; po czerni, która niemal go

pochłonęła, przychodziła jasność. Kane pomyślał, że musi znajdować się w rodzinnej krypcie
władców Altbur Keep, gdzieś w podziemiach zamku. W mroku dostrzegł zarysy kamiennych
trumien, niektóre ukryte były w głębokich niszach, inne – podobnie jak jego – stały na
podwyższeniach. Z wysiłkiem wydostał się ze swego sarkofagu i stanął na podłodze. Idąc przez
pokryte kurzem podziemia, przyglądał się mijanym grobowcom i zastanawiał się, jaki też
spotkał dawnych mieszkańców zamku. Stopy jego odnalazły prowadzące w górę schody.
Wszedł na nie, kierując się nikłymi promieniami słońca, które wąską smugą przenikały przez
drzwi krypty. Kane doszedł do drzwi, zaparł się ramieniem i mocno je pchnął. Ustąpiły
niechętnie, z głośnym zgrzytem odsłaniając wyjście.

background image

Kane’owi zakręciło się w głowie, gdy opuszczał lochy. Korytarz, w którym się teraz

znalazł, był zawalony gruzem. Późne, popołudniowe słońce ciepłymi promieniami
przeświecało przez mocno już zniszczony dach, gdzieś przy końcu tego długiego

pomieszczeni

a. Rozczarowany i pełen bólu, wlókł się wzdłuż ścian do przeciwległych drzwi, za

którymi spodziewał się ujrzeć dalsze pokoje. Nie znalazł jednak nic prócz ruin.

Altbur Keep było ogromną, opustoszałą stertą gruzu. Kane szedł przez pogrążone w

milczeniu resz

tki sal i pokoi, napotykając pustkę. Nie było służby; mieszkały tu teraz tylko

nietoperze i stare szczury o mądrych oczach, na jego widok kryjące się wśród kamieni. Ściany
fortecy nie były tak bardzo zniszczone, za to dach zawalił się w wielu miejscach, zostawiając
wielkie, postrzępione dziury. Strzaskane bramy i osmalone ogniem ściany twierdzy opowiadały
Kane’owi o jej upadku. Wiele kosztownych mebli rozgrabiono, lecz pozostały jeszcze kawałki
nadgniłych tkanin i zbutwiałego drewna – resztki dawnej wielkości i sławy Altbur Keep. Jego
własne ubranie też pochodziło z tych czasów; nosiło ślady wielu bitew i lat spędzonych w

sarkofagu.

Nagle Kane spostrzegł coś błyszczącego. Podszedł bliżej i z radością odkrył, że jest to jego

broń. Z zaciętym wyrazem twarzy przypasał miecz, przypiął puginał i tak uzbrojony ruszył w
kierunku miejsca, gdzie znajdowały się niegdyś pokoje Naichoryss.

Często przystawał, by nabrać sił. Ciałem jego wstrząsnęły dreszcze; wszystkimi członkami

walczył z ogarniającą go słabością. Jednakże Kane czuł się teraz znacznie silniejszy, niż był
wtedy, gdy pochłaniał go czar Naichoryss. Wyzwolony spod jej uroku, lekceważył słabość i
zmęczenie, i zmuszał swe umęczone ciało do ruchu.

Słońce zachodziło już, kiedy dotarł do apartamentów. Naichoryss. Tutaj także wszystko

tchnęło starością i upadkiem. Nie było tu jednak ani ruin, ani gruzów na podłodze; zdawało się,
że ktoś próbował uprzątnąć pozostawiony przez złodziei nieład, by wnętrzom tym przywrócić
pozory minionego blasku. Ze ścian zwisały resztki dawnych tkanin, podłogi pokryte były
zniszczonymi dywanami, meble stały we właściwych miejscach, wazony i drobne kobiece
błyskotki leżały rozrzucone po wszystkich kątach. Wszystko skrywała gruba warstwa kurzu.
Pokoje czyniły wrażenie, jakby pieszczotliwa ręka starannie przygotowała je na wieczny

odpoczynek.

Cienie zmierzchu wkradały się do wnętrza. Kane przyglądał się uważnie znanym meblom,

lecz wzrok jego nie napotkał nigdzie żadnego śladu życia. Prawie nic się tu nie zmieniło, mimo
niszczącego działania czasu, może tylko brakowało w tym obrazie paru drobiazgów, które Kane
zapamiętał z dawnych dni. Łoże Naichoryss stało ciągle w tym samym miejscu, lecz

background image

przewidywania Kane’a nie sprawdziły się – nie znalazł swej pięknej, demonicznej kochanki. Z
pewnością od dawna nie spędzała tu nocy, bowiem kurz pokrywający łoże był nienaruszony.
Popadł w zakłopotanie. Powinien był przypuszczać, że kobieta wampir wybrała sobie inne
miejsce odpoczynku, by schronić się przed światłem dnia. To był poważny błąd. Kane chciał

raz je

szcze stanąć twarzą w twarz z Naichoryss – teraz jako zwycięzca. Wiedział, że ma nad nią

przewagę.

Kane wyszedł na balkon i spojrzał w szarzejący się zmierzch. Zaklął gniewnie, doszedł

bowiem do wniosku, że Naichoryss umieściła na pewno jego martwe ciało w grobowcu
sąsiadującym z jej własnym. Należało zatem szukać jej w zamkowej krypcie. Wiedział teraz, że
nie odnajdzie pięknej damy, dopóki ciemność nie wywoła jej na zewnątrz lochów. Cicho cofnął
się do ciemnego już korytarza. Chciał dotrzeć do krypty, gdy władczyni Altbur Keep będzie
jeszcze pogrążona we śnie.

Brakowało mu sił, aby wygrać wyścig z nadchodzącą szybko nocą. Właśnie wzeszedł

księżyc, rzucając na korytarz smugę światła. W tym nikłym blasku Kane dostrzegł Naichoryss.
Czekała na niego. Czas, który zmienił wspaniałe Altbur Keep w ponure ruiny, nie zdołał
naruszyć jej urody. “Przynajmniej to nieziemskie piękno nie było częścią mirażu” – pomyślał

Kane.

Twarz jej rozjaśnił spragniony uśmiech. Wyciągnęła białe dłonie w geście powitania.

- Zatem spotyka

m cię znowu, obudzonego i pełnego sił. Czy ciekawość kazała ci już

spróbować, jak smakuje nowa egzystencja, do której musiałeś dojść bez mojego udziału? Być
może...

Nagle zamilkła, jakby przeczuwając niebezpieczeństwo. Uśmiech zamarł na jej ustach, gdy

Kan

e podszedł bliżej.

-

Coś jest nie w porządku! – krzyknęła przerażona. – Ty ciągle żyjesz. Ty nie...

-

Tak, coś jest nie w porządku – Kane uśmiechnął się ze smutkiem. – Mimo największych

wysiłków, jakie czyniłaś, pozostała we mnie odrobina życia. Wystarczająco duża, by przestało
mnie kusić twoje słodkie zaproszenie do krypt Altbur Keep!

Jej twarz zastygła w przerażeniu.

-

Nic nie rozumiem. To niemożliwe, aby zwykły śmiertelnik mógł stać przede mną żywy,

skoro poznał już siłę moich pocałunków. Kropla po kropli wypijałam z ciebie moc. Byłeś zbyt
słaby, by protestować, gdy ostatniej nocy wyssałam esencję życia z twoich ust. Zanim nastał
świt, zaniosłam twe ciało do krypty; czułam, jak staje się zimne i sztywne.

Naichoryss zamilkła w zadumie.

background image

-

Ułożyłam cię w trumnie stojącej obok mej własnej. Te dwa grobowce ustawiono razem

bardzo dawno temu. Przeznaczono je dla mnie i mojego męża – którego nigdy nie miałam!

Kane oparł się o framugę okna i patrzył w zamyśleniu na stojącą obok kobietę. Głębokie,

niebieskie oczy ni

e zdradzały jego uczuć.

Milcząc, Naichoryss przyglądała mu się w zamyśleniu. Ciszę przerywało jedynie szukanie

szczura w kącie i cichy szmer ocierających się o mury aksamitnych skrzydeł nietoperzy.

-

Chyba już wiem – rzekła cicho. – Tak szybko wyleczyłeś się z ran, nie pozostały nawet

blizny! Potem zdawało się, że twoja siła jest niewyczerpana, choć wysysałam ją z ciebie każdej
nocy. Ludzkie ciało nie potrafi tak szybko tworzyć życiodajnej krwi – jest to nienaturalne. I
tylko nadzwyczajna energia mogła mierzyć się z moim niosącym śmierć pocałunkiem, mogła
wyprowadzić cię z powrotem z królestwa wieczystej nocy. – Duchy ciemności wspominały
czasami o człowieku noszącym imię Kane. Mówiły, że jest on jednym z pierwszych ludzi,
człowiekiem wyklętym przez bogów, gdyż powstał przeciw swemu stwórcy, gdyż był
pierwszym, który wprowadził do raju śmierć i gwałt. Ten człowiek został napiętnowany
przekleństwem nieśmiertelności – skazany na wieczną wędrówkę po ziemi, nigdy nie
zaznającym spokoju, przynoszący zło i zniszczenie wszędzie tam, gdzie się udał – aż do czasu,
gdy gwałt, któremu dał początek, zdoła go pokonać. Aby ludzie wiedzieli, kim jest naprawdę,

oczy jego uczyniono oczami mordercy.

Głos Naichoryss był pełen szacunku i grozy.

-

Nieśmiertelne ciało potrafi szybko uleczyć każdą ranę. Nie widać po nim starości.

Albowiem trwa niezmiennie od czasu, gdy zostało obłożone klątwą. – Było w tobie coś
niezwykłego, Kane, czułam to cały czas. Wybrałam jednak marzenia, nie myśląc o tych
niepokojących rzeczach. Teraz widzę, że szaleństwem było lekceważyć mądre rady szeptane mi

przez nocny wiatr.

Kane, wciąż patrząc na nią w milczeniu, wzruszył ramionami.

-

Zostań ze mną, ukochany mój! – zawołała głosem pełnym rozpaczy. – Nie broń się!

Poddaj się moim pocałunkom! Proszę, nie walcz z moim czarodziejskim wdziękiem! Oddaj mi
się ostatni raz, a obudzisz się, by zostać na wieczność moim kochankiem, moim panem!
Przysięgam ci, będziemy księciem i księżną Altbur Keep! Będziemy tu panować, aż gwiazdy
utoną w morzu nocy! Nasza miłość, nasze wspólne życie, przeniosą nas w świat, gdzie nie

istnieje czas ani ból. –

Czy te ruiny przeszkadzają ci? Zatem spójrz na nie oczami

nieśmiertelnego, a ujrzysz dawny splendor Altbur Keep. Razem przywrócimy mu świetność i

background image

potęgę, w jakiej żyłeś przez minione dni. Jeśli tylko zapragniesz, odbudujemy chwałę całego
królestwa. Zostaniemy władcami silnego państwa wtedy, gdy cały świat rozpada się w gruzy!

Śmiech. Gorzki śmiech.

-

Wszystko to tylko miraż – wyszeptał Kane.

-

Miraż? – wykrzyknęła pośpiesznie. – Zmartwychwstanie Altbur Keep mojej młodości

nazywasz mirażem? O nie, Kane. Będzie to dla nas rzeczywistość nie mniej prawdziwa, niż te
ruiny, które widzisz teraz. Spędziłeś wiele dni pod osłoną tych starych murów, obsługiwanych
przez białe kościotrupy służących, byłeś karmiony przez nich, piłeś ich napoje, ubierałeś się w
luksusowe szaty z minionych epok. Czy wszystko to nie było dla ciebie realne? Czy naprawdę
możesz stwierdzić, który obraz Altbur Keep jest rzeczywistością, a który snem?

-

Sen i jawa są często trudne do oddzielenia – odparł cicho Kane. – Filozofia twierdzi, że

rzeczywistość to tylko subiektywna interpretacja mikrokosmosu, w którym porusza się
człowiek. Być może życie jest tylko snem, z którego budzi nas śmierć. – Ale ty, Naichoryss, nie

z

rozumiałaś mnie. Myślę, że nie rozumiałaś mnie od początku. Śmierć. Tajemnica śmierci. Czy

jest zapomnieniem, czy nową przygodą? Czy przynosi spokój, jak uważa wielu? Czy jest
jakimś wyższym poziomem egzystencji? Czy jest powtórnym narodzeniem? Stworzono na jej
temat tak wiele teorii, a tam mało naprawdę wiadomo! Spędziłem lata, rozmyślając o śmierci.
Czasem rzucałem jej wyzwanie, czasem chyliłem czoła przed jej niezbadaną tajemnicą. Krąg
bez początku i bez końca. Kiedy pierwszy raz odzyskałem tutaj świadomość, poczułem, że jest
coś nierealnego w Altbur Keep. Pobudziło to moją ciekawość i pozostałem nieufny nawet
wtedy, gdy spotkałem cię i gdy później przekonałem się, kim jesteś. Wiesz, sądzę, że mogłem
wyrwać się spod twojego uroku – przynajmniej na początku. Byłem jednak zbyt ciekawy. Tak
dalece, że w końcu poznałem własną śmierć. Myślę, że zbliżyłem się do niej tak bardzo, jak
tylko człowiek może to uczynić i wróciłem do życia bogatszy, z nową wiedzą. Lecz okazało się,
że i ona była mirażem. Obietnicą dalekich horyzontów. Odległa i niedostępna. Dziwne, lecz
złudne przyjemności i tajemnice. Raz poznana, staje się tylko piaszczystą pustynią. Nuda z
nieubłaganą sprawiedliwością karze butnych i zuchwałych. Towarzyszyła mi od wieków, nie
dając chwili wytchnienia. Na nieszczęście, życie z regularną monotonią powtarza swe ulubione,
najnudniejsze wzory. Zdawało mi się, że śmierć może być nową przygodą – ucieczką od świata,
w którym wzrastałem, który stał się dla mnie męczarnią. Lecz śmierć – lub przynajmniej jakiś

j

ej rodzaj, to, ku czemu zbliżyłaś mnie tak bardzo – jest tylko kolejną nieskończoną pustynią

nudy. Czy ukryty w krypcie, czy wędrujący po otaczających te ruiny lasach, czy wskrzeszający
marzenia przeszłości – wszędzie tak samo byłbym skazany na wieczność. Wydaje mi się nawet,

background image

że twoja propozycja tchnie większą nudą – taką, jakiej jeszcze nie zaznałem! – A zatem
ujrzałem śmierć jako miraż – nic poza tym. To odkrycie rozpaliło we mnie bunt i dało mi siły,
by powrócić do świata żywych. Ono także nakazuje mi teraz opuścić i ciebie, i Altbur Keep.

Naichoryss stała w świetle księżyca, jej drobnym ciałem wstrząsały dreszcze. Była bardzo

napięta.

-

Nie zmienię twego postanowienia, rozumiem to. Nawet gdybym chciała raz jeszcze

oplątać cię, jesteś teraz na to zbyt silny.

Nagle smutek znikł z jej twarzy; zastąpiła go wściekłość.

-

Jeśli nie mogę uczynić cię swym towarzyszem, możesz jeszcze stać się moją ofiarą!

Rozerwę twoje delikatne gardło, wypiję ostatnią kropelkę twojej purpurowej krwi! O, tak – i
zostawię twe ciało duchom na pożarcie – niech walczą o nie i pochłoną cię. Taki powinien być
los wszystkich tych, którzy ośmielają się wtargnąć do mego królestwa! Jesteś teraz zbyt słaby,
by mnie pokonać w tej chwili, gdy pragnę twojego życia!

Oczy Kane’a błysnęły niebezpiecznie, ręka sięgnęła po miecz.

-

Nie zmuszaj mnie, Naichoryss, abym użył siły! – warknął. – Czas spędzony z tobą okazał

się pouczający. Wiedz, że nie żywię do ciebie urazy. Ale ostrzegam, że przeszkadzając mi
opuścić Altbur Keep, szykujesz sobie zgubę!

Pr

zez moment Kane sądził, że kobieta-wampir rzuci się na niego. Zamiast tego Naichoryss

rzekła z westchnieniem:

-

Być może powinnam cię zatrzymać. Nic już nie wiem. Czegokolwiek bym nie zrobiła,

oznacza to koniec naszej miłości.

Mimo wszystko, była pełna dumy właściwej jej arystokratycznemu pochodzeniu.

-

Ciągle nie mogę uwierzyć, że tak szybko zapominasz, jak smakują moje pocałunki –

uśmiechnęła się z rezygnacją. – Zatem odejdź i pozostaw mnie samą, jeśli jest taka twoja
decyzja. Życzę ci, abyś zdołał umknąć duchom-pożeraczom i żołnierzom Jasseartiona. Tylko
odejdź, zanim... Dopóki nie wyczerpała się moja gościnność. – Lecz zawsze pamiętaj, że jestem
tutaj, w Altbur Keep. I kiedy trudno będzie ci znieść ciężar istnienia, gdy wspomnienie moich

pieszczot i poca

łunków pojawi się w twoich snach, wiedz, że w krypcie tej twierdzy dwa

grobowce stoją wciąż blisko siebie. Pamiętaj, że w jednym z nich znaleźć możesz spokój, a w
drugim jest miłość, która zawsze śnić będzie o tobie. Wtedy, gdy będzie ci to potrzebne, wróć

do mnie, Kane, ukochany mój!

Kane wskoczył lekko na występ w murze.

background image

-

Będę pamiętał. Ale nie chcę, byś łudziła się co do mego powrotu. Altbur Keep nauczyło

mnie czegoś; nie będę drugi raz przemierzał tej samej drogi.

-

Czy jesteś tego pewien, Kane? – w jej głosie znów pojawiło się szyderstwo.

-

Żegnaj, Naichoryss – brzmiała jego odpowiedź.

Ostrożnie, starannie wybierając drogę, Kane schodził w dół oddalać się od Altbur Keep.

Gdyby uniknął przez opuszczoną wioskę, miałby szansę, że nie spotka duchów-pożeraczy aż do
świtu. W dzień mógłby ukryć się w gałęziach drzew i spać. Upolowałby królika czy dwa i
zaspokoił pierwszy głód. Kiedyś minąłby granicę Chrosanthe... Nasuwało mu się wiele
możliwości!

U podnóża wzniesienia przystanął i obejrzał się, myśląc o tym pięknym dziecku śmierci,

które skazał na samotną wędrówkę wśród zapomnianych ruin. Kane bardzo dobrze znał katusze
samotności. Rozumiał ból Naichoryss, której jednym towarzyszem był teraz blask księżyca.

Ból? Czy umarły może odczuwać ból? Łzy w martwych oczach, zapewne skrzą się zimnym

blaskiem w księżycowej poświacie.

background image

ZIMNE ŚWIATŁO











































background image

PROLOG

W brutalnej walce zdobyli twierdzę ludożerców. Lord Gaethaa, znużony, patrzył na

pobojowisko. Zdjąwszy srebrny hełm otarł okrwawioną twarz wierzchem dłoni i odgarnął z
oczu swoje jasne włosy. Czerwone słońce przeświecało przez dymy, które unosiły się jeszcze
nad ruinami. Wnętrze fortecy było teraz śmietniskiem zwalonych murów, płonących i

pogruchotanyc

h budynków, maszyn oblężniczych i ciał poległych.

Mściciel zepchnął z przewróconego wozu ciało jakiegoś żołnierza i wyciągnął się na

wolnym miejscu. Mimo bólu, jaki sprawiał mu każdy głębszy oddech - w najlepszym razie
kilka połamanych żeber - lord Gaethaa był zadowolony. Odczuwał dumę, naturalną u
człowieka, który brawurowo rozpoczął i wypełnił trudne zadanie; tyleż honorowe, co
niebezpieczne. Z pewnością uznanie należało się także wielu innym. Nie zdołano by ugasić
zaczarowanych płomieni, ani sforsować kamiennej bramy, gdyby nie geniusz Cereba Ak-Cetee,
młodego czarownika z Tradoneli. Wspaniały był Mollyl, gdy przez płonącą wyrwę w murze
prowadził pierwsze uderzenie - prosto w rozszalały tłum pachołków Purpurowej Trójki.
Ludożercy bliscy byli nawet pokonania jego żołnierzy, mimo nieskuteczności czarów i
rozgromienia ich sług. Wielu bohaterów zostało rozszarpanych przez ogromne machiny
wojenne należące do, zdawałoby się, niezwyciężonych purpurowych braci. Wtedy Gesell,
pośredni brat, padł od strzały wycelowanej przez Anmuspiego w otwartą przyłbicę jego hełmu.
Omsell, najstarszy, ciężko zraniony przez umierającego Malandera, zginął ostatecznie od
miecza samego lorda Gaethaa. Pozostał tylko Dasell, ogłuszony upadkiem z murów fortecy

podczas próby ucieczki; tego

lord Gaethaa kazał powiesić. Prawie czterometrowe ciało

ludożercy kołysało się teraz w groteskowym tańcu, podczas gdy martwe już oczy spoglądały z
góry na krainę, którą on i jego bracia sterroryzowali na tak długi czas.

Z mgły wynurzył się Alidor. Jego złamana ręka była teraz zabandażowana. "To ty obroniłeś

mnie przed toporem Omsella", pomyślał lord Gaethaa i postanowił odstąpić wiernemu
porucznikowi swoją część zdobyczy.

-

Przeszukaliśmy cały teren, milordzie - Alidor chciał zasalutować lewą ręką, ale

zde

cydował, że wyglądałoby to niezręcznie. - Wszystkich żywych, których udało nam się

odnaleźć, zgromadziliśmy razem. Nie jest ich wielu. Prawdopodobnie ludożercy kazali
wymordować wszystkich jeńców, gdy było już jasne, że sforsujemy mury. Przeżyło może

dwudz

iestu, których zatrzymaliśmy, czekając na pańskie rozkazy. Są to ich ostatni żołnierze i

słudzy.

background image

- Zabijcie ich.

Alidor przerwał, nie chcąc dyskutować z przywódcą.

-

Milordzie, większość z nich przysięga, że byli zmuszeni do służby. Mogli słuchać

rozkazów

lub zostać zjedzeni, tak jak inni.

Twarz lorda Gaethaa wyrażała zdecydowanie.

-

Większość prawdopodobnie kłamie - powiedział zimno. - Inni zasługują na gorszą karę,

bo poniżyli się, aby ratować własne życie; stali się narzędziami niewolnictwa i przyczynili się
do śmierci swoich towarzyszy. Nie, Alidorze - miłosierdzie jest godne pochwały, ale jeśli
chcesz pokonać absolutne zło, musisz zniszczyć je absolutnie. Okaż miłosierdzie w walce z
zarazą, a zostawisz tylko nasiona, z których rozpęta się znowu. Zabić ich wszystkich.

Alidor odwrócił się, aby wydać rozkaz, ale Mollyl, który przysłuchiwał się rozmowie,

oddalał się już pośpiesznie na miejsce egzekucji. "Będzie mu się podobało" - pomyślał Alidor z
niesmakiem, ale prędko odsunął buntowniczą myśl. Zwrócił się szczerze do lorda Gaethaa.

-

Milordzie, zrobił pan dzisiaj naprawdę wielką rzecz. Przez lata ten kraj żył pod okrutnym

terrorem Purpurowej Trójki. Większość okolicy została ogołocona i nikt nie jest w stanie
powiedzieć, ilu jeńców zakończyło życie na stole tych nikczemników. Wraz z upadkiem
ludożerców ta ziemia powróci do życia, ludzie będą uprawiać zboża i sprzedawać swoje towary
w spokoju, podróżni mogą czuć się odtąd bezpiecznie w tych okolicach. I tym razem, jak po

poprzednich misjach, nie przyjmie pan

od ludzi niczego poza wdzięcznością.

Lord Gaethaa uśmiechnął się i gestem nakazał mu milczenie.

-

Proszę, Alidorze, zachowaj mowy pochwalne do czasu mojej śmierci; nie zniosę ich teraz.

Wielu zginęło, walcząc przy mojej krucjacie, bez nich nie zdziałałbym niczego. Oni są
jedynymi, którzy zasługują na twoje pochwały. Nie - jego głos był natchniony. - Moim jedynym
życzeniem jest zniszczyć tych wysłanników zła. To jest celem mojego życia i nie chcę niczego

w zamian.

Na pokrytej bitewnym kurzem twarzy Alidora o

dmalował się podziw.

-

A teraz, gdy pokonaliśmy Purpurową Trójkę, jaka będzie nasza następna misja?

Głos lorda Gaethaa stał się uroczysty.

-

W mojej następnej misji odszukam i unicestwię jednego z najniebezpieczniejszych

agentów zła, jakich zna historia i legendy. Jutro wyruszam, aby zgładzić człowieka zwanego

Kane'em.

background image

I

ZIEMIA ŚMIERCI

W owych czasach ciążyło na Kanie przerażające przekleństwo nieśmiertelności.

Opanowały go na długo ciemne noce bezdennej rozpaczy, podczas których zupełnie opuszczał
świat i spędzał czas na mrocznych rozmyślaniach. Jego umysł, błądząc poprzez stulecia,
wykrzykiwał wciąż niespełnioną tęsknotę za spokojem. W końcu jakieś nowe zdarzenie,
odmiana losu, niespodziewany zakręt, przerywał ten beznadziejny stan i popychał go znów ku
światu ludzi. Wówczas lodowiec rozpaczy topniał pod szatańskim żarem wyzwania rzuconego
starożytnemu bogu, który go przeklął.

Zdarzyło się, że taki nastrój opanował Kane'a, gdy przybył on do Sebbei. Uciekł właśnie z

pustyni Lormańskiej, gdzie jego bandyci napadali na bogate karawany i pustoszyli oazy. Siły
rabusiów zostały w większości zniszczone w wyniku sprytnego podstępu, a sam Kane zbiegł do
krainy duchów, Dermonte. Tutaj nie mogli go dosięgnąć wrogowie. Zaraza, która unicestwiła
żyjący tu naród, wciąż napełniała ludzi trwogą. Chociaż zaatakowała tę ziemię prawie
dwadzieścia lat temu, wciąż nikt tu nie przybywał i nikt jej nie opuszczał.

Umarła Dermonte. Dermonte, której miasta stały puste, a wsie powoli obracały się w knieję.

Dermonte, kraina śmierci, gdzie tylko cienie zamieszkiwały opuszczone miasta, gdzie żywi byli
nikłą garstką wobec nieprzeliczonych rzesz umarłych. Duchy błądziły tam po pustych ulicach
krok w krok za ludźmi, a ludzie szli ramię przy ramieniu z duchami i tylko z bliska można było
odróżnić jednych od drugich. Jakiś kaprys natury ukształtował przed wiekami ten kraj,
wciśnięty pomiędzy wielkie pustynie Lartrokcji na zachodzie i Lormean na wschodzie. Zielona
ziemia wśród piasków, łagodne wzgórza i chłodne jeziora przyciągnęły ludzi, którzy osiedlili
się tutaj. Dermonte było gigantyczną oazą, gdzie żyło się przyjemnie, pracując w małych
gospodarstwach i handlując z wielkimi karawanami, które przemierzały pustynię ze wschodu

na zachód.

Z jedną z takich karawan przybyła zaraza. Zaraza, jakiej ta ziemia jeszcze nie widziała. Być

może w dalekim kraju, z którego przyszła, ludzie stawili jej opór, ale tu, w żyznym Dermonte
przemknęła jak huragan przez zieloną ziemię i tysiące spłonęły w jej ogniu. Krainę uwięziła
pustynia. Zaraza nie była w stanie przekroczyć piasków, więc z całą furią spadła na ten
spokojny kraj. Gdy w końcu odeszła, ziemia była już jednym opustoszałym grobowcem, bo nie
było nawet dość żywych, aby pochować wszystkie jej ofiary.

background image

Nielicznych plaga oszczędziła. Większość z nich zebrała się w Sebbei, dawnej stolicy,

liczącej sobie niegdyś dziesięć tysięcy mieszkańców. Odtąd kilkuset ludzi żyło tam w
oczekiwaniu na śmierć.

Kane przybył do Sebbei, szukając ukojenia. Nieśmiertelny zamieszkał w kraju śmierci.

Przyciągnął go spokój tego miasta. Koń niósł jeźdźca po zarośniętych drogach, przez
gospodarstwa, w których las nielitościwie zatarł ślady ludzkiej pracy. Jechał przez zawalone
gruzami ulice opustoszałych miast, witany przez oślepłe okna i półotwarte drzwi martwych
domów. Często mijał sterty białych kości i niekiedy jakiś szkielet zdawał się uśmiechać i
mrugać do niego porozumiewawczo, lub grzechotać kośćmi na powitanie. Witamy
czerwonowłosego jeźdźca. Witamy cię oczami śmierci, witamy człowieka oblężonego klątwą.

Czy zostaniesz z nami? Czemu jedziesz tak szybko?

Ale Kane zatrzymał się dopiero w Sebbei. Wjechał przez nie pilnowaną bramę. Wlokąc się

cichymi ulicami, mijał rzędy pustych domów. Aleje utrzymane były jednak w czystości i
niektóre domy zdradzały obecność mieszkańców. Smutne twarze wpatrywały się w niego ze
zdziwieniem. Nikt go nie wołał, nikt nie zadawał mu pytań. To było Sebbei, gdzie żyło się
śmiercią i tylko na nią się czekało. Sebbei ze swoimi nielicznymi mieszkańcami zamkniętymi w
skorupie milczenia. To miasto wydało się Kane'owi dużo bardziej niesamowite niż tamte,
zamieszkałe wyłącznie przez umarłych osiedla.

Zatrzymał się w jedynej działającej karczmie. Atakowany zewsząd przez przerażającą

martwotę miasta stał przez chwilę, oblizując wyschnięte wargi. Znad prawego ramienia
sterczała rękojeść jego długiego, przymocowanego do pleców miecza. Broń grzechotała za
każdym razem, gdy poruszał mięśniami, aby wypędzić z nich sztywność. Zeskoczył z siodła i
wszedł do karczmy, wpatrując się w oczy witających. Oczy tak otępiałe, tak martwe, że zdawały
się być pokryte jakimś osadem.

- Jestem Kane -

powiedział. Jego głos zabrzmiał donośnie, bo w Sebbei mówiło się tylko

szeptem. -

Jestem zmęczony podróżą przez pustynię i zamierzam zostać tu przez pewien czas.

Kilku siedzących przy stołach ludzi skinęło głowami i wszyscy wrócili do swoich spraw.

Kane wzruszył ramionami i próbował wypytywać mieszkańców o różne rzeczy. Na koniec
wskazano mu bladego starca, siedzącego przy stole w rogu. Był to Gavein, pełniący w Sebbei
funkcję burmistrza. Była to ironiczna godność, bo niewiele miał obowiązków w tym mieście
duchów, a prestiż był jedynie dalekim echem dawnej tradycji. Gavein patrzył na Kane'a, jakby
nie rozumiejąc, czego chce od niego ten przybysz, ale po chwili ocknął się.

background image

- Tu jest wiele pustych domów -

powiedział. - Proszę zająć którykolwiek. Są pałace i

szałasy, wedle życzenia. Większa część naszego miasta została zaniedbana przez wszystkie te
lata od czasów zarazy, więc tylko duchy będą zainteresowane pańskim przybyciem. Jedzenie
może pan kupić tu na bazarze. Może pan też uprawiać ziemię. Nasze potrzeby są małe, więc
pewnie zmęczy pana jednostajność potraw. Ta gospoda zapewnia nam rozrywkę, jeśli pana
interesują takie rzeczy. Proszę zostać u nas, jak długo się panu spodoba. Może pan robić co pan
chce, nikt nie będzie się wtrącał. Jesteśmy ludźmi umierającymi. Goście pojawiają się rzadko i
niewielu zostaje na dłużej. Nasze myśli i zwyczaje są naszymi własnymi i nie obchodzi nas, co
pana tutaj sprowadziło. Chcemy tylko zostać sami z naszymi problemami, zostawimy też pana z
pańskimi.

Gavein zarzucił płaszcz na chude ramiona i pogrążył się w swoim śnie.
Kane włóczył się po pustych ulicach, z rzadka tylko obserwowany przez jakąś parę

zamglonych oczu. W końcu wybrał sobie na mieszkanie starą willę kupiecką, której bogate
umeblowanie odpowiadało jego gustom, a zaniedbane ogrody wokół małego jeziorka
obiecywały pocieszenie jego zbolałej duszy.

Nie mieszkał tu sam. Często przychodziła dziwna dziewczyna o imieniu Rehhaile. Wielu

uważało ją za czarownicę. Ona jedna, spośród mieszkańców Sebbei, okazywała przybyszowi
więcej, niż pełną roztargnienia obojętność. Spędzała w towarzystwie Kane'a długie godziny i na
wiele sposobów starała się mu pomóc.

background image

II

ŚMIERĆ WRACA DO DERMONTE

Do Dermonte wracała śmierć. Jechała na dziewięciu wynędzniałych wierzchowcach,

mijając zarośnięte pola, puste domostwa, witana szyderczymi uśmiechami szkieletów. Śmierć
powróciła do tej krainy, przyodziana w zwodnicze maski idealizmu, obowiązku, zemsty,

pr

zygody. Wszystkowidzące oczy opuszczonych domów i zbielałych czaszek rozpoznawały ją

w nowym przebraniu i witały w domu.

Tylko dziewięciu mężczyzn. Wyruszyło ich wielu, sezonowych najemników, zwołanych

przez lorda Gaethaa, poszukiwaczy przygód, ludzi niena

wiści. Ale droga była trudna i część z

nich odpadła zaraz na początku, inni zdezerterowali później. W Omlipttei banici wzięli ich za
lormańskich gwardzistów i wielu zginęło w przygotowanej przez nich zasadzce. Na granicy
Dermonte niektórzy wycofali się, nie ufając zaklęciu Cereba Ak-Cetee, które miało chronić ich
przed zarazą. Lord Gaethaa ogłosił ich zdrajcami i rozkazał karać śmiercią wszystkich
dezerterów. Podniósł się bunt i rozgorzała walka. W końcu dziewięciu tylko ludzi ruszyło do
Sebbei, gdzie według słów Cereba zatrzymał się Kane.

- Wystarczy nas tylu -

powiedział lord Gaethaa. - Kane'a musi spotkać los, na jaki zasłużył.

Lord Gaethaa, zwany też Krzyżowcem, Dobrym lub Mścicielem był dziedzicem rozległego

majątku w Kamathae. Jako chłopiec większość czasu spędzał w towarzystwie żołnierskiej
braci. Wzrastał w pogardzie dla luksusu i bezsensu pustej egzystencji ludzi swojej klasy.
Pożądał przygód takich jak te, o których opowiadano sobie przy ogniskach. Już jako mężczyzna
postanowił użyć swojego bogactwa do walki z grzebiącymi rodzaj ludzki sługami zła. Stał się
fanatykiem dobra. Poznawszy istotę zła, gotów był przejść każdą przeszkodę na swojej drodze,
dotrzeć do jądra ciemności i zetrzeć je raz na zawsze z powierzchni ziemi. Przez kilka lat
walczył przeciwko pomniejszym tyranom, czarnoksiężnikom, grabieżcom i potworom. Zawsze
zwyciężał zło w imię dobra. Mocą prawa ujarzmiał chaos. Aż wreszcie teraz wyruszył
przeciwko Kane'owi, którego imię zawsze go fascynowało, choć przez długi czas traktował
tego człowieka jako postać legendarną. W końcu zrozumiał jednak, że w starych opowieściach
kryje się prawda. Kane był dla Krzyżowca wielkim wyzwaniem.

Alidor towarzyszył lordowi Gaethaa od początku. Młody potomek zbiedniałego

Lartroksjańskiego rodu wcześnie opuścił dom i podążył za Krzyżowcem, gdy ten organizował
swą pierwszą misję. Alidorowi szybko udzielił się idealizm wodza i młody człowiek z

background image

entuzjazmem i oddaniem uczestniczył we wszystkich wyprawach. Był teraz porucznikiem i

najbardziej zaufanym przyjacielem lorda Gaethaa.

Cereb Ak-

Cetee był młodym czarownikiem z równin Tranodeli. Chodził w jedwabnym

płaszczu, miał sylwetkę chłopca, jednak jego niegroźny wygląd był tylko pozorem. Cereb
potrzebował bogactwa i doświadczenia, aby kontynuować studia na poziomie odpowiadającym
jego wysokim ambicjom. Lord Gaethaa dostrzegł zdolności czarownika i płacił sowicie za jego
usługi.

Następnym według rangi jeźdźcem był Mollyl. Pochodził z okrytej złą sławą wyspy Pellin

w Imperium Thovnozyjskim. Wielka odwaga czyniła go niezastąpionym podczas bitwy. Mollyl
śmiał się tylko, gdy ktoś inny jęczał w agonii. Prawdopodobnie poszedłby za lordem Gaethaa
nawet bez zapłaty, gdyż wódz dawał mu wciąż nowe okazje wyżycia się w ulubionych

rozrywkach.

Również z Thovnosu, lecz z wyspy Josten pochodził Jan. Dziesięć lat wcześniej, gdy

piracka flota Kane'a opanowała Imperium, rodzinę Jana wymordowano, a jemu samemu Kane
obciął prawą dłoń, gdy ten próbował stawiać opór. Od tego czasu Thovnozyjczyk nosił na

prawym przegubie rodzaj protezy, do której

mógł przymocowywać specjalny hak lub ostry

szpikulec. Do wyprawy przyłączył się przez chęć zemsty.

Niemłody już Anmuspi Łucznik chwalił się, że umie trafić strzałą do celu z odległości stu

kroków. Nieliczni, którzy widzieli jak strzela przekonali się, że mówił prawdę. Szczęście
opuściło go w Nostoblet w Lartroksji Południowej. Po upadku przewrotu pałacowego dostał się
do niewoli i przypadkiem tylko umknął ukrzyżowania. Lord Gaethaa wykupił go na licytacji,
gdy dowiedział się o jego umiejętnościach. Dla Anmuspiego oznaczało to po prostu nowe
zatrudnienie. Nie istniała dla niego kwestia słusznej i niesłusznej sprawy. Zwyczajnie,
wykonywał rozkazy swego nowego wodza.

Dron Missa był wolnym poszukiwaczem przygód. Urodził się w Waldanie w rodzinie o

tradycjach żołnierskich, ale nawet wśród swoich uchodził za świetnego szermierza. Lord
Gaethaa obiecywał wielką przygodę, więc Missa radośnie przyłączył się do wyprawy.

Dwóch pozostałych szukało zemsty. Pierwszym był Beli, wieśniak z Gór Myceum. Był on

tyleż silny co tępy i brutalny. Pięć lat wcześniej Kane użył dwóch jego sióstr w charakterze ofiar
w czarnoksięskim eksperymencie. Beli nigdy nikomu nie powiedział, jaki rodzaj zemsty
obmyślił.

Sed Dosso uważnie słuchał opowieści Bella o torturach, bo sam również miał porachunki z

Kane'em. Kilka miesięcy wcześniej walczył przeciw jego bandom na pustym Lormańskiej.

background image

Przegrał jednak i dostał się do niewoli. Kane przywiązał go wtedy do słupa i zostawił na słońcu.
Przypadek tylko ocalił nieszczęśnika od śmierci. Sed przyłączył się do drużyny lorda Gaethaa,
gdy tylko usłyszał o wyprawie.

Przemierzali więc Dermonte milczący, każdy pogrążony we własnych myślach. Wraz z

nimi jechała śmierć.

background image

III

KRĘGI NA WODZIE

Księżyc rzucał blade światło na zgrabną sylwetkę Rehhaile. Dziewczyna patrzyła, jak Kane

rzuca kamyki do jeziora. Miała gęsią skórkę i drżała z zimna, przytuliła się więc do jego
ciepłego ciała i z zadowoleniem oparła mu głowę na ramieniu.

Rehhaile nie dzieliła ze swoimi ziomkami uczuć apatii i rozpaczy. Cieszyła się słońcem,

gdy inni siedzieli w domach. W rezultacie opaliła się na brązowo tak, że kolor skóry na jej
piegowatej twarzy odpowiadał odcieniowi rozpuszczonych włosów. Rysy miała nieco
wyzywające ale tak, że jej kobiecość nic na tym nie traciła. Nieduże, pełne piersi i szczupłe
biodra czyniły tę dwudziestolatkę o kilka lat młodszą.

Długimi palcami masowała potężne mięśnie ramion i szyi Kane'a, jakby chcąc nadać im

kształt sfalowanej powierzchni jeziora. On zdawał się ją ignorować, ale dziewczyna wiedziała,
że jest podniecony.

Rehhaile była niewidoma. Jej matka umarła podczas zarazy, kiedy dziecko było jeszcze w

jej łonie. Ojciec nie chcąc, aby śmierć zabrała mu wszystkich, wraz z lekarzem wydobył
Rehhaile z wnętrza martwego ciała. On sam i lekarz zmarli w przeciągu tygodnia, ale dziecko
jakimś sposobem ocalało, chociaż zaraza zniszczyła wszystko wokół. Zaopiekowała się nią
jakaś kobieta. Dermonte było wtedy krajem bezdzietnych matek i osieroconych dzieci. Później
sama starała się jakoś przeżyć, przez większość czasu kręcąc się wokół jedynej w Sebbei

gospody.

Rehhaile była ociemniała od urodzenia. W zamian obdarzona była jednak zdolnością

patrzenia nieskończenie głębszego. Makabryczne narodziny, mutacja genetyczna, kaprys
jakiegoś boga - przyczyna była nieznana i nieważna. Otrzymała psychiczny dar postrzegania
daleko bardziej cudownego niż wzrokowe. Rehhaile potrafiła osiągnąć zespolenie swojego
umysłu z innym. Poprzez ten niezwykły kontakt mogła patrzeć oczami innego człowieka,
słuchać jego uszami, czuć opuszkami jego palców. Jednocześnie dziewczyna dzieliła także
cudze odczucia; nie w tym stopniu, aby czytać w myślach, lecz aby doświadczać miliardów
drobnych emocji, błądzących po niezliczonych zakrętach umysłu. Ta niesamowita umiejętność
wyrobiła jej wśród mieszkańców Sebbei opinię czarodziejki. Pogrążeni w swej rozpaczy,
zaakceptowali ją jednak bez zainteresowania czy zdziwienia.

Uczestnicząc w życiu emocjonalnym innych, Rehhaile dzieliła cierpienia tej duszy, z którą

się łączyła. Jeżeli był to ból, próbowała złagodzić go, jak tylko mogła. Ludziom z Sebbei nie
sposób było jednak pomóc. Ich cierpienie było niepojęte i beznadziejne, a uczucia - podobne do

background image

jałowej ziemi. Mieszkańcy Sebbei ignorowali Rehhaile tak, jak wszystkich i wszystko, prócz
swych gorzkich myśli. Ona zaś, będąc skazaną na życie wśród nich, smuciła się ich smutkiem i
pogrążała się w przenikającym duszę mroku.

Dlatego fascynujący byli dla niej ci nieliczni, których losy zapędziły do Sebbei. Mogła

kąpać się w egzotycznych kolorach ich myśli, odkrywając wszechświat całkiem nowy i
niebywale interesujący. Często próbowała przekonać tych przybyszów, aby wzięli ją ze sobą w
drogę przez pustynię, ale za każdym razem nieszczęsne miano czarownicy odstraszało od niej

potencjalnych wybawców.

Gdy pojawił się Kane, Rehhaile doświadczyła istnienia duchowych światów niepodobnych

do niczego, co przedtem odkryła w ludzkich umysłach. Był dla niej wirującym, niezbadanym
labiryntem. Większość jego uczuć była dla niej całkowicie obca, wiele ją przerażało, ale
rozpoznała w nim krzyczącą potrzebę odpoczynku, niezaspokojone pragnienie ciszy. Trwała
więc przy nim w jego agonii, jak mistrzyni tajemnej wiedzy i po miesiącach zaczęło jej się
wydawać, że ból powoli ustępuje.

Rehhaile figlarnie pociągnęła go za kosmyk rudych włosów.

-

Hej, co widzisz, kiedy patrzysz na jezioro? Kane był myślami daleko stąd.

-

Kręgi na wodzie, podobne do przemijającego czasu. Narodziny człowieka są jak plusk,

gdy kamyk wpada do jeziora. Każdy, swoim życiem, wzbudza fale. Większe fale pochłaniają
mniejsze. Ale koniec zawsze jest taki sam; kręgi oddalają się, nikną i jezioro znów staje się
gładkie. Czeka na nowe życia, nowe kamienie.

-

Wymyśliłeś to w tej chwili?

-

Nie, słyszałem tę alegorię od mędrca Monpelloni, u którego studiowałem niegdyś. Tylko

że ja nie mieszczę się w tym schemacie. Jestem jak samotna łódka, walczę i wzbudzam nie
kończące się pokolenia fal na powierzchni egzystencji.

-

Widzę cię tutaj. Jak stary patyk, rzucony na wodę... Zacisnęła mocno palce na jego

ramieniu.

-

Bądź ze mną, Kane. Kochasz mnie?

Odwrócił się tak gwałtownie, że Rehhaile o mało nie wpadła do wody. Wbił w nią

przenikliwe spojrzenie. Jakże przerażały ją te oczy, kryjące w sobie zapowiedź śmierci. Czuła,
że jego wzrok jest dziki, bardziej niż kiedykolwiek.

- Nie, Rehhaile -

powiedział dobitnie. - Nic nie rozumiesz. Twoje życie jest tylko jednym

małym kręgiem na jeziorze, a moje - niezmiennym źródłem fal, płynących do nieskończoności.
Giniesz wśród nich, ledwie zauważona.

background image

Rehhaile drżała.

- A czy ty mnie kochasz? -

zapytał.

- Nie -

odpowiedziała łagodnie. - Ciebie nie można kochać. Ja ci tylko współczuję, staram

się łagodzić ból, który uleczony nie może być nigdy.

-

Myślę, że zaczynasz rozumieć - powiedział Kane z gorzkim uśmiechem.

Położyli się, spleceni razem, w bladym świetle księżyca. Nad nimi spokojnie spały duchy

Dermonte.

background image

IV KRZYŻOWIEC W SEBBEI

-

Ich twarze są puste jak te czaszki, które mijaliśmy - skomentował Dron Missa, schylając

długą szyję, aby przyjrzeć się jednemu z mieszkańców miasta. - Rybie twarze. Jadałem zresztą
ryby, które w swoich rozgotowanych oczach miały więcej inteligencji niż ci kretyni.

-

Pomyśl, że żywią się wyłącznie surowym mięsem. Szydził Ak-Cetee.

Misa uśmiechnął się sztucznie.

- Nie ma n

ic złego w surowym mięsie. Z odrobiną soli jest bardzo smaczne. Kiedyś

założyłem się, że zjem żywą wiewiórkę, całą od wąsów do ogona... Od tamtej chwili
nienawidzę tego małego ścierwa...

-

Miałeś pilnować, żebyśmy nie przegapili tej gospody - przerwał Gaethaa. Jego nerwy były

wciąż napięte od czasu, jak wjechali do Sebbei. Zrujnowane miasta nie były dla niego nowością
ale całkowity brak zainteresowania ze strony miejscowych zniechęcał. Obojętność na widok
uzbrojonych po zęby obcych w ich własnym mieście niepokoiła, a nawet była w subtelny
sposób obraźliwa.

Pierwszym człowiekiem na jakiego się natknęli był potargany, gruby mężczyzna z żółtawą

brodą. Siedział koło nieczynnej fontanny w pobliżu bramy miasta. Gapił się na nich przez
pewien czas z tępym wyrazem twarzy, po czym odbiegł, gdy Alidor chciał go o coś spytać.
Takie witanie nie wróżyło niczego dobrego; Inni odwracali się na widok przybyszów lub
zamykali drzwi swoich domów i lordowi Gaethaa przypomniały się, zasłyszane w czasie
podróży przez Lorman opowieści, że w Sebbei mieszkają tylko duchy i szaleńcy. Było jasne, że
nie spotkają się z żadną zorganizowaną opozycją. Będą mogli zaatakować bezpośrednio. Lord
Gaethaa był przygotowany na konieczność zastosowania subtelniejszej taktyki w przypadku,
gdyby Kane ustanowił się władcą miasta.

W końcu, wypytując cierpliwie wszystkich spotkanych, dowiedzieli się o istnieniu

niejakiego Gaveina, pełniącego obowiązki burmistrza. Można go znaleźć w karczmie
Jethranna. Sebbei było starym miastem o chaotycznej zabudowie. Proste ulice splątane były w
prawdziwy labirynt, a mieszkańcy wskazywali drogę do karczmy w taki sposób, jakby
zakładali, że obcy znają ich miasto tak, jak oni sami.

Po jakimś czasie kręcenia się w kółko zobaczyli, siedzącą pod drzewem, ciemnowłosą

dziewczynę. Zdawała się spać, bo nie zauważyła ich, dopóki nie podeszli zupełnie blisko.

background image

Wówczas gwałtownie podniosła głowę i spojrzała na nich niesamowitym wzrokiem dużych,

przestraszonych oczu.

-

Na Thoema, przynajmniej jest to ktoś, kto nie stoi obiema nogami w grobie - zaśmiał się

Dron Missa.

-

Hej, panienko, pomożesz zmęczonym wędrowcom znaleźć chłodne miejsce odpoczynku?

Szukamy gospody Jethranna.

Dziewczyna wstała, jej twarz zastygła w przerażeniu. Lord Gaethaa przemówił łagodnie,

wyjaśniając, że on i jego ludzie przejeżdżają przez Sebbei, że...

-

Dziewczyna rzuciła się do ucieczki. Jeźdźcy wybuchnęli śmiechem, zadzwoniły końskie

kopyta. Nieszczęsna istota jęknęła z przerażenia, czyjeś brązowe ramię poderwało ją z ziemi i
posadziło na siodle.

Moll

yl, śmiejąc się, krępował jej ręce.

-

Przetnij więzy, kotku - szydził. - Taka młoda dziewczyna jak ty musi czuć się samotna

wśród tych wysuszonych strachów na wróble. Czy dlatego zmykasz, gdy zobaczysz jakiegoś
normalnego człowieka? Może nauczyć cię grzeczności wobec obcych?

-

Daj spokój, Mollyl, nie chcę przestraszyć jej jeszcze bardziej - mruknął lord Gaethaa. -

Przestań się wiercić, dziecko, Szukamy karczmy Jethranna. Wybacz moim ludziom
grubiaństwo, nie chcemy cię skrzywdzić. Czy teraz możesz pokazać nam drogę?

W jej oczach wciąż widać było strach, ale napięcie jakby zmalało. Siedziała bezbronna,

twardą ręką przyciśnięta do piersi Mollyla.

- To niedaleko -

odpowiedziała łamiącym się głosem. - Trzeba jechać tą ulicą może jakieś

pół mili. Po lewej stronie jest plac targowy, gospoda jest na placu.

-

Stokrotne dzięki, moje dziecko - powiedział lord Gaethaa. - Więc byliśmy na dobrej

drodze.

Dziewczyna wierciła się, próbując zejść z siodła. Na jej twarzy wciąż malowało się

zwierzęce przerażenie. Cereb Ak-Cetee chrząknął, zaintrygowany; podjechał bliżej i przyjrzał
się jej uważnie. Marszcząc czoło, przesunął swój długi palec przed jej oczami. Wzdrygnęła się,
gdy musnął jej skórę.

Lord Gaethaa wydał rozkaz i Mollyl niechętnie pozwolił swemu jeńcowi zeskoczyć na

zi

emię. Otrząsając się ze wstrętem, dziewczyna zrobiła krok do tyłu, wpatrując się w nich z

wyrazem fascynacji. Nagle odwróciła się i zniknęła gdzieś między domami.

- Ona jest niewidoma -

powiedział Cereb Ak-Cetee, gdy ruszyli dalej - zauważyliście? Jej

oczy

są ślepe.

background image

-

Co masz na myśli? - zapytał Alidor. - Zachowywała się tak, jakby widziała świetnie. Miała

dziwne spojrzenie, zgoda, ale na pewno nie była ślepa.

-

Mówię, że była ślepa - powtórzył czarownik. - Nie jestem pewien, w jaki sposób odbierała

wrażenia, ale wiem dostatecznie dużo, żeby rozpoznać ślepotę w oczach, które widzę przed
sobą.

-

Tak, w porządku - odpowiedział pojednawczo Alidor. Nie chciał prowokować drażliwego

czarownika.

- Ej, Beli -

wyszeptał Dron Missa - Cereb mówi, że nam wskazała nam drogę ślepa

dziewczyna. Czy nie budzi to podejrzeń nawet w twojej ospałej głowie?

-

Śmieszny jesteś Missa - mruknął Beli - naprawdę śmieszny. Powinieneś zostać błaznem,

byłbyś dobry.

Alidor zastanawiał się, jak długo Missa wytrzyma te docinki. Miecz Waldańczyka był w

jego ręku zawsze zabójczy, ale potężny Beli mógł bez trudu rozszarpać przedtem Missę na
kawałki.

- To tam. -

Jan wyciągnął swój hak. - Do diabła, aż tu czuje się zapach wina.

- Dobrze -

rzekł lord Gaethaa. - Ta część miasta jest równie martwa, jak cała reszta. Z

pewnością nie istnieje tu żadna zorganizowana siła zbrojna, ale nie wiadomo co zamierza Kane.
Zasięgniemy języka, zanim zaczniemy działać. Udawajmy podróżnych, którzy przejeżdżają
przez Dermonte i chcą odpocząć w gospodzie. Alidor i ja wybadamy tego Gaveina, jeśli jest
tutaj. Niech nikt nie wymienia nazwiska Kane, dopóki nie dam znaku. I ostrożnie z tym winem,
zdarzenia mogą potoczyć się szybko.

Lord Gaethaa i towarzysze przywiązali konie przed dwupiętrowym kamiennym budynkiem

i weszli prze

z otwarte drzwi. Powietrze wewnątrz było chłodne, chociaż duszne. Kilku ludzi

siało przy barze lub siedziało przy stołach, zastawionych kubkami, z winem. Przyciszone
rozmowy umilkły, gdy jeźdźcy weszli, kierując się przez zadymione pomieszczenie w stronę

b

aru. Po chwili, kiedy ucichło zamieszanie, ludzie powrócili do swoich spraw i cichy szmer

rozmów zabrzmiał od nowa.

Jethrann, właściciel karczmy, z pustym uśmiechem przyjął monetę i przyniósł wino. W

odpowiedzi na pytanie lorda Gaethaa wskazał burmistrza, siedzącego na swoim stałym miejscu
i na wpół uśpionego.

Ocierając z wąsów krople wina, lord Gaethaa ruszył w stronę stołu Gaveina. Za nim, z

butelką w ręku, szedł Alidor.

-

Można się przysiąść? - zapytał lord Gaethaa. Gavein wzruszył ramionami.

background image

-

Proszę bardzo.

-

Napije się pan z nami? - zaproponował Alidor, widząc pusty kubek Gaveina.

Coś takiego - odezwał się burmistrz. - Grupa uzbrojonych osiłków przybyła do miejsca,

gdzie widujemy może tuzin obcych na rok i od razu chce pić z naczelnikiem miasta. Może
najemnicy są teraz lepiej niż kiedyś wychowani, chociaż raczej wątpię. W każdym razie
dziękuję. Czego panowie sobie życzą?

-

Nazywam się Gaethaa - przedstawił się Krzyżowiec, zamierzając od razu przejść do

rzeczy.

Gavein nie zareagował, chyba nigdy nie słyszał tego imienia. Lord Gaethaa nie był

zarozumiały i zdawał sobie sprawę, że opowieści o jego czynach miały niewielką szansę
dotrzeć do Sebbei. Spróbował więc od innej strony.

-

Widzę, że moje imię nie jest znane tu w Dermonte, ale jest wiele imion znanych dużo

lepiej niż Gaethaa. Weźmy na przykład imię Kane. Nosi je człowiek, którego sława obiegła cały
świat. Doszły mnie słuchy, że Kane przejeżdżał przez to miasto. Może pan się z nim widział?

-

Znam człowieka o tym imieniu - zgodził się Gavein. Lord Gaethaa pochwycił znaczące

spojrzenie Alidora.

-

Być może to nie ten sam człowiek. Kane, o którym mówię jest istnym gigantem. Ma

prawie dwa metry wzrostu i muskuły, jakby wzięte od trzech silnych mężczyzn. Ma szeroką
twarz, rude włosy i często nosi krótką brodę. Zazwyczaj miecz ma przytroczony na plecach, jak
rycerze z Carsultyalu. Jest leworęczny, choć doskonale trzyma miecz w obu rękach. Jego oczy...
trudno je zapomnieć. Ma niebieskie oczy i jakąś obłąkaną groźbę w spojrzeniu...

-

Mówimy o tym samym człowieku - oświadczył Gavein niechętnie. - Co w związku z tym?

Lord Gaethaa siłą woli powstrzymał się od powiedzenia wszystkiego.

-

Więc Kane jest w Sebbei, czy tak?

Burmistrz wpatrywał się w swój kubek z winem.

-

Tak, Kane jest w naszym mieście. Thoem raczy wiedzieć, po co tu został. Mieszka w starej

willi kupca Nandai. Jedyną osobą, która wie o nim więcej jest Rehhaile. Jesteście jego
przyjaciółmi?

Lord Gaethaa zaśmiał się, wstając od stołu. Widząc to jego ludzie przy barze położyli ręce

na broni, lecz cofnęli je, ujrzawszy wyraz triumfu na pociągłej twarzy Krzyżowca.

- Nie, Kane nie jest moim przyjacielem -

powiedział dobitnie. Ludzie przy stolikach

spojrzeli na niego, zaskoczeni.

background image

-

Na całym świecie zwą mnie Mścicielem. Drogą mego życia uczyniłem ściganie i

bez

względne niszczenie agentów zła, niosących śmierć i zagładę. Zbyt długo zło panowało nad

nami, zbyt długo jego wyznawcy działali nierozpoznani. Ono kierowało życiem ludzi przy
pomocy bezlitosnej siły, a rodzaj ludzki zmuszony był kłaniać mu się pokornie, aby umknąć
całkowitego unicestwienia. Poprzysiągłem zgładzić sługi zła wszędzie tam, gdzie trzymają
ludzi w niewoli. Wielokrotnie staczałem bitwy z siłami zła i za każdym razem wygrywałem z
pomocą większej potęgi, dobra. Zawsze miałem odwagę spojrzeć przeciwnikowi prosto w
oczy, dlatego walczyłem z nim na jego własnym terenie. Wprowadzałem porządek tam, gdzie
panował chaos. Zwalczałem zło, stosując tę samą przemoc, której używali jego agenci. Siłę
zwalczałem siłą, brutalność - brutalnością.

Twarz Krzyżowca skąpana była w demonicznym blasku. Z jego głosu emanowała jakaś

dzika moc. Wszyscy wpatrywali się weń w najwyższym napięciu, zahipnotyzowani przemową
tego świętego, czy szaleńca. I nawet tu, w Dermonte, nikt nie ośmielił się zignorować czaru,

jaki na nich r

zucił.

Kontynuując orację, lord Gaethaa wskazał na swoich ludzi.

-

Oni są ze mną. Niewielka to armia, ale złożona z samych dobrych żołnierzy. Wielu z nich

walczyło przy mnie podczas moich poprzednich wypraw. Wszyscy wytrwali w
niebezpieczeństwach i oto jesteśmy tu w Sebbei, aby zawstydzić bohaterów dawnych legend.
Przybyłem tu z moimi ludźmi, aby zgładzić tego potwora, który nazywa siebie Kane'em. Jestem
więc i chcę uwolnić wasze miasto od Kane'a.

-

Ale Kane nic nam nie zrobił. Jak powiedziałem, mieszka w willi na końcu miasta.

Widujemy go tylko od czasu do czasu, gdy przychodzi kupić coś do jedzenia. Dlaczego nie
wyładuje pan swojej złości gdzie indziej?

Lord Gaethaa był zdumiony. Oszołomiony obojętnością burmistrza, popatrzył na Alidora

by stwierdzić, czy szaleństwo ogarnęło wszystkich obecnych. Alidor wypił łyk wina i
powiedział w języku Kamathae:

-

Być może, milordzie, nie doceniamy zaściankowości tych ludzi. To niesamowite, ale

sądzę, że oni nie mają najlżejszego pojęcia o tym, kim może być Kane. Dlaczego nie pozwolić
mu zostać w tym mieście?

Powtórnie zaskoczony lord Gaethaa odezwał się wściekle.

-

Oczywiście nie zdajecie sobie sprawy, jaki diabeł mieszka wśród was. Znając jego historię

można być pewnym, że ma już w głowie jakiś demoniczny plan opanowania waszego kraju.
Spotykałem w przeszłości różne bezlitosne, ciemne potwory w ludzkiej skórze, ale Kane jest

background image

najgorszym człowiekiem, jaki kiedykolwiek chodził po ziemi. Jego zbrodnie są tak wielkie i tak
liczne, że większość ludzi uważa go za postać wyłącznie legendarną. Sam kiedyś myślałem o
nim w ten sposób, dopóki podczas moich krucjat nie natknąłem się na jego krwawe ślady.
Legendy, niezliczona ilość legend. Niezwykłe, jak głęboko sięgają w ludzką historię.
Częściowo z pewnością zmyślone, zawierają jednak wystarczająco wiele faktów
przyciągających moją uwagę. Legendy te mówią, że Kane jest nieśmiertelny a nawet, że był
jednym z pierwszych ludzi. Mówią, że zbuntował się przeciwko swemu stwórcy,
zapomnianemu bogu, który próbował wykreować doskonały rodzaj ludzki według swojej
niedoskonałej idei. Po wielokrotnych, nieudanych próbach powstała wreszcie złota rasa, którą
bóg ten osiedlił w raju, wyłącznie dla swojej rozrywki. W jakiś niewyjaśniony do końca sposób,
Kane sprowokował tych doskonałych ludzi do buntu przeciwko rajskiemu życiu. Zabił nawet
starszego brata, gdy ten próbował zapobiec nieszczęściu. Wyzwanie rzucone przez Kane’a i to
morderstwo zaowocowało zagładą świetności złotego wieku i rozkładem etyki w całym
starożytnym świecie. Bóg rzucił na Kane’a klątwę, klątwę wiecznego wędrowania i
wewnętrznego niepokoju. Kane'a miała odtąd prześladować ta sama przemoc, którą zaszczepił
rodzajowi ludzkiemu. Ona właśnie wycisnęła na jego oczach piętno wygnańca i mordercy.
Zabić go może tylko siła równa tej, jaką sam stworzył, ale do tej pory nie znalazł się nikt władny
zniszczyć Kane'a przy pomocy jego własnego żywiołu. Tyle mówią najstarsze legendy i
oczywiście trudno powiedzieć, gdzie w nich leży granica między prawdą, a zmyśleniem. Imię
Kane'a pojawiało się jednak i w późniejszych stuleciach. Kilka faktów wydaje się pewnych.
Kane żył co najmniej kilkaset lat. Nie był zresztą pierwszym wysłannikiem zła obdarzonym
długowiecznością, Przez cały ten czas nie przyniósł światu nic, prócz śmierci i destrukcji.

Zniszczeni

e zdaje się iść za nim jak cień. To on, jest w głównej mierze, autorem tych ruin i

przelewu krwi. Uczestniczył w najohydniejszych eksperymentach czarnej magii i nawet
czarownicy z Carsultyal wygonili go kiedyś ze wstrętem ze swojej ziemi. Był piratem, bandytą,
skrytobójcą. Dopuścił się niezliczonych aktów przemocy. Organizował potężne armie i
prowadził je przeciwko spokojnym krajom. Rządził pokoleniami najczarniejszych tyranów.
Brał udział w wielu spiskach przeciw prawowitym rządom. Przez całe stulecia jego imię było
symbolem zdrady. To wszystko nie jest zbiorem fantastycznych legend. Ludzie, którzy są tutaj
ze mną potwierdzą jego winy. Na własne oczy widzieli skutki obłąkanej działalności Kane'a.

Dla lorda Gaethaa istotne było, aby Gavein i mieszkańcy miasta zrozumieli, że jego misja

jest dziełem sprawiedliwości.

background image

-

Zapytajcie ich, zapytajcie Jana, czy Mollyla czym jest imię Kane'a dla ich rodaków z

Imperium Thovnozyjskiego. Zapytajcie Bella, co uczynił Kane mieszkańcom Gór Myceum.
Poproście Seda Dosso, aby opisał wam mordercze ataki Kane'a i jego bandytów na karawany
przejeżdżające przez Lorman tuż pod waszymi drzwiami, zaledwie kilka miesięcy temu. Ja
powiedziałem wystarczająco wiele, proszę zapytajcie tych ludzi.

Lord Gaethaa rozejrzał się. Wszystkie twarze odwracały się przed jego wzrokiem w

trwożliwym zakłopotaniu. W końcu Gavein zaczął mówić, mrugając powiekami jak gdyby
oczekiwał, że przybysze rozpłyną się nagle w popołudniowym powietrzu. Odpowiedź
burmistrza była dla lorda Gaethaa największym szokiem w ciągu całego długiego życia.

-

Proszę wybaczyć, ale nie mam ochoty słuchać pańskich opowieści o starych legendach i

złych mocach, krzewiących się bujnie na świecie poza naszym krajem. My w Dermonte mamy
dość własnego smutku. Mówi pan o śmierci i zniszczeniu, ale my widzieliśmy już śmierć
całego naszego państwa i jego obywateli. Nic dla nas nie znaczą zbrodnie Kane'a. Nie dbamy o
nic, co dotyczy zewnętrznego świata. Nie interesuje nas to co dzieje się, lub działo gdzie

indziej.

Bladość jego twarzy uwypuklały czerwone obwódki wokół ust. Kładąc dłoń na rękojeści

miecza, lord Gaethaa wybuchnął.

-

Chce pan powiedzieć, że zamierza pan ochraniać Kane'a? Gavein spojrzał na niego z

lekkim wyrazem współczucia.

-

Nie zrozumiał pan. Nie będziemy się wtrącać do pańskiego sporu z Kane'em. To jest

sprawa między panem a nim, więc proszę pójść z tym do niego. Osądźcie razem ten spór
według praw, jakie wydają wam się najlepsze. My, w Sebbei żądamy tylko, aby każdy był
pozostawiony sam ze swoim smutkiem. Odnośnie pańskiej misji nie pomożemy panu, ani nie
przeszkodzimy w żaden sposób. Jeśli chce pan walczyć, proszę bardzo, ale nas niech pan

zostawi w spokoju.

Potrząsając ze zdumieniem głową lord Gaethaa zwrócił się do Alidora.

- To jest obsesja -

wykrzyknął jak w gorączce. - W całym tym kraju ludzie są tak opętam

jedną rzeczą, że wszystko inne stracili z oczu. Nie sądzę, żeby ktoś z nich zrozumiał to, co
starałem się im powiedzieć.

-

Zgadzam się, że nie można im pomóc. W każdym razie nie są dla nas zagrożeniem -

zauważył Alidor. - Tym razem Kane zapędził się w kozi róg i może oczekiwać pomocy tylko od
siebie. Proszę zapytać tego starego człowieka, gdzie jest willa Kane’a.

background image

-

I znowu zabłądzić? - warknął lord Gaethaa. - Mam lepszy pomysł. Niech on zaprowadzi

nas osobiście.

Gavein pr

óbował protestować, ale kiedy na skinięcie Krzyżowca podeszli Bell i Sed Dosso,

burmistrz wstał i dał się wyprowadzić na ulicę.

background image

V

OSACZYĆ TYGRYSA W JEGO KRYJÓWCE

Rehhaile biegła zrozpaczona, drżąc jeszcze ze strachu i wstrętu, Jej dusza czuła się

znieważona spotkaniem z ludźmi lorda Gaethaa. Nigdy jeszcze nie doświadczyła takiego
ładunku nienawiści, tylu bestialskich wyobrażeń i pożądań. Umysł Kane'a był jej całkowicie
obcy i nawet nie próbowała dosięgnąć głębi jego cierpień. Ale w myślach bandytów lorda
Gaethaa otwarte okrucieństwo mieszało się z jakąś obłąkaną żądzą i umysł Rehhaile wciąż był
skażony tym spotkaniem.

Biegła, potykając się z pośpiechu. Aleje Sebbei przedstawiały dla niej skomplikowany wzór

z jasnych i ciemnyc

h plam. Gdy tylko było to możliwe, Rehhaile starała się łączyć swój umysł z

jakimiś cudzymi oczami. Czasem udawało jej się zespolić ze świadomością przechodnia
idącego w tym samym kierunku i mogła korzystać przez pewien czas z jego wzroku. Jednak w

opustos

załym Sebbei taka okazja zdarzała się rzadko, więc przez większość czasu dziewczyna

szukała drogi po omacku. W takich sytuacjach krążyła w poszukiwaniu jakiejś pary oczu, które
mogłyby rozświetlić jej drogę. W ten sposób traciła jednak zbyt wiele cennego czasu, więc
często brnęła po prostu przez ciemny labirynt ulic, zadowalając się niewyraźnymi cieniami
odległych umysłów, albo szła całkiem na ślepo. Znała przecież dobrze Sebbei i wszystkie

przeszkody na drodze do domu Kane'a.

Wreszcie dotarła do willi. Dysząc ciężko przebiegła przez ogród. Kane, pogrążony w

półśnie, kontemplował popołudniowe słońce, siedząc w cieniu splątanych łodyg winnej
latorośli. Obok stał prawie opróżniony dzban wina i miska z truskawkami.

- Witaj, Rehhaile -

powiedział i poderwał się na nogi, widząc panikę na jej twarzy. - Co się

stało, u diabła? Czy ktoś cię goni?

- Kane -

krzyknęła zdławionym z wyczerpania głosem - jesteś w niebezpieczeństwie. Jacyś

ludzie szukają cię w Sebbei. Chcą cię zabić. Szukali cię przez kilka tygodni i wiedzą, że jesteś
tutaj. Przyjdą, żeby cię zabić, gdy tylko dowiedzą się, gdzie mieszkasz. Mogą być w każdej
chwili. Chcą cię zabić.

Kane rozpaczliwie próbował otrzeźwieć.

-

Jacyś ludzie szukają mnie w Sebbei - powtórzył gorączkowo. - Ilu ich jest, kim są? Jak są

uzbrojeni? Skąd wiesz, że są na dobrym tropie?

Rehhaile zdała mu chaotyczną relację ze swojego spotkania z lordem Gaethaa i jego

żołnierzami. Bełkotała o obcych mężczyznach i o ich czarnych pragnieniach przemocy i
śmierci. Mówiła urywanymi zdaniami, próbując opisać uczucia niewyrażalne w ludzkim

background image

języku. Kane natychmiast zrozumiał niebezpieczeństwo, jakie mu zagrażało. Gorzko
przeklinając niewybaczalny brak czujności, w jaki go wpędziła rozpacz, zażądał od niej
szczegółów. Pobiegła za nim do willi, patrzyła jak w pośpiechu przypinał miecz i szukał
dodatkowych strzał do kuszy.

-

Kane, co ty chcesz zrobić? - jęknęła. - Zamierzasz zatrzymać ich przed willą?

Kane zahaczył o coś butem i zatoczył się niebezpiecznie, mamrocząc jakieś przekleństwo.

- Nie wiem jeszc

ze co zrobię. Dziewięciu najemnych żołnierzy to poważne

niebezpieczeństwo w otwartej walce. I muszą być cholernie dobrzy, jeśli dotarli aż do Sebbei,
Tloluvin raczy wiedzieć po co. Jeśli będę czekać tutaj, zakorkują mnie, jak niedźwiedzia w jego

norze. Mog

ę uciec, ale jeśli pojadą za mną, z pewnością upolują mnie gdzieś w Dermonte lub

na pustyni.

Wprawnymi rękami Kane sprawdzał kuszę. Broń była w idealnym stanie. Poczuł

satysfakcję: nie dał się więc całkowicie omotać ponurej atmosferze Dermonte.

- Mam najwi

ększe szansę, jeśli opuszczę willę, ale pozostanę w Sebbei. Mogę ukrywać się

w pustych budynkach i nieuchwytny, przejąć inicjatywę w walce. Te przybłędy nie będą
pierwszymi myśliwymi, którzy popełnili błąd, chcąc zaskoczyć tygrysa na jego posłaniu.

Ruszył w kierunku bramy, gdy Rehhaile krzyknęła ostrzegawczo.

-

Kane, wracaj, oni są już prawie tutaj. Nie zdołasz się ukryć.

- Uciekaj -

zawołał i zawróciwszy w miejscu rzucił się z powrotem w stronę willi, klnąc

ordynarnie w kilku językach-

Wbiegł na pierwsze piętro i popatrzył przez okno w kierunku wskazanym przez Rehhaile.

W zachodzącym słońcu dostrzegł

Długie cienie jeźdźców, stojących nieopodal i wpatrujących się w willę.

- Widzisz ich teraz?

-

Tak, widzę - powiedział Kane. - Chyba już wiedzą, gdzie jestem. Czy to Gavein jest tam z

nimi? Co ich zatrzymuje?

Na zewnątrz lord Gaethaa przystanął ze swoimi ludźmi, aby przyjrzeć się willi. Mieli przed

sobą stary wewnętrzny mur Sebbei, Za nim rozciągały się peryferie z nowszymi

zabudowaniami - sklepami

, gospodami, rezydencjami bogaczy. Podmiejski teren położony z

dala od brudu i hałasu zatłoczonego dawniej miasta otoczony był murem zewnętrznym.

Stara willa kupca Nandai usytuowana była w pewnej odległości od nowszych budynków.

Stała nad małym jeziorkiem, które z jednej strony zakręcało pod wewnętrznym murem, a z
drugiej wydłużało się w kierunku zewnętrznego. Na zarośniętym trzcinami i krzakami brzegu

background image

stało kilka łodzi. Willę otaczał zapuszczony ogród, a dalej - uprawne niegdyś pola. Rosło tam

kilka samotn

ych palm i sosen ale nie było miejsca, w którym można by się ukryć.

-

Nie da się podjechać niepostrzeżenie - stwierdził Alidor. Lord Gaethaa skinął głową i

zwracając się do Cereba Ak-Cetee zapytał:

-

Gavein przysięga, że nie wie o żadnych czarach, które broniłyby dostępu do tej nory. Co o

tym sądzisz? Czarownik wpatrywał się w willę.

-

Na pierwszy rzut oka nie wydaje się, żebyśmy mieli do czynienia z jakimiś czarami.

Myślę, że zastaliśmy Kane'a całkowicie bezbronnego.

Mollyl szeptał coś do ucha Janowi, patrząc na Gaveina. Jan zaśmiał się, ostrząc

jednocześnie swój hak o skórzane spodnie.

- Teraz, Gavein -

powiedział Mollyl szyderczo - teraz widzę, że mówiłeś prawdę. Kane

mieszka tutaj sam. Ale Jan twierdzi, że być może ukryłeś jednak coś przed nami. Może Kane
trzyma tu ochronę osobistą, albo ma na swoich usługach jakieś czarodziejskie moce. Jesteś
pewien Gavein, że powiedziałeś wszystko? Może jednak zmienisz zdanie?

Gavein zbladł, zerkając na hak sterczący z janowego przegubu.

- Milcz, Mollyl -

rozkazał lord Gaethaa. - Ja mu wierzę. Ci ludzie są zbyt tchórzliwi, aby

kłamać. Zresztą Cereb zapewnia, że Kane nie ma dla nas w zanadrzu żadnej niespodzianki.
Mimo to musimy jednak pamiętać, z kim mamy do czynienia. Byli już tacy, których zniszczył,

gdy atakowali w pr

zekonaniu, że jest bezbronny. Toteż nie sądzę, że wszedłszy tam zastaniemy

go śpiącego smacznie, z głową opartą o opróżniony dzban wina.

Czarownik zeskoczył na ziemię i zaczął odpakowywać dużą liczbę jakichś przedmiotów.

-

Za chwilę dowiemy się na pewno, ale stracimy możliwość działania z zaskoczenia.

-

Kane nie ma powodu sądzić, że go zaatakujemy - zauważył Alidor.

-

No rzeczywiście, nie wyglądamy zbyt podejrzanie - powiedział ironicznie Cereb i schylił

się, kontynuując pracę. Jego ruchy były pewne. Smukłe palce pracowały z zawodową rutyna.
Cereb od wczesnej młodości był dobrze zapowiadającym się czarownikiem. Szukał kurateli
któregoś ze starych mistrzów z Carsultyal. Biorąc udział w kilku wyprawach lorda Gaethaa,
zdobył bogactwo i doświadczenie.

Ostrożnie napełnił wodą miedzianą czarę, dodając kilka kropel oleistego płynu,

pochodzącego z trzech małych flaszek. Posypał opalizującą powierzchnię cieczy jakimś
proszkiem. Przykucnąwszy, zaintonował pieśń. Powierzchnia wody pozostawała zamglona.
Nagle ukazał się mały, czerwony ogienek, skaczący w pobliżu środka czary. Ciecz zamigolata

background image

przez chwile i eksplodowała tysiącami płomyków. Na moment rozjarzyła się ponuro jakimś
światłem, po czym wszystko zgasło.

Cereb wytarł ręce o płaszcz.

-

Tak jak powiedziałem, nic - wyjaśnił. - Wszystkie magiczne siły związane z willą

odbiłyby się w powierzchni cieczy. Jak widzieliście, jedyną odpowiedzią było to karmazynowe
światło. Według mnie, reprezentowało ono samego Kane'a, który - jeśli wierzyć legendom -
dysponuje dostateczną mocą, aby wywołać taki elekt. Zastaliśmy więc Kane'a całkowicie
bezbronnego. Mówi się o nim, że jest dobrym czarownikiem, lecz o ile wiem, nie zawarł nigdy
paktu z żadnym bogiem ani demonem. A to oznacza, że nie może się spodziewać

natychmiastowej pomocy ze

strony tajemnych sił. Jeżeli czarównik, nawet dobry, nie może

wezwać bóstwa, z którym zawarł przymierze, to potrzebuje wiele czasu, wysiłku i środków
materialnych, aby rzucić skuteczny czar. Magia nie polega na tanich, szarlatańskich chwytach,
wymagających jedynie zręczności palców i odróbiny dymu. Kane zaś nie ma przy sobie
żadnych magicznych przedmiotów. Jest cały w pańskich rękach, milordzie.

-

Dziękuję, Cereb - uśmiechnął się Lord Gaethaa. Sprawdzimy teraz twoje słowa. Będziemy

działać tak, jakby Kane nie wiedział, że go szukamy. Droga do zewnętrznego muru wiedzie
obok wejścia do willi. Pojedziemy nią udając, że opuszczamy Sebbei, zajęci własnymi
sprawami. Przystaniemy przy wejściu. Kane nie powinien nic podejrzewać, aż do tego

momentu. Sforsowanie bram

y nie będzie problemem. Mollyl, Jan i Bell pojadą ze mną z

przodu, za nimi Sed Missa i Alidor. Anmuspi i Cereb będą pilnować tyłów. Cereb, liczę, że
będziesz czujny. Ty, Gavein, możesz odejść.

Burmistrz patrzył za nimi ponuro. Pogładził palcami swą szyję jakby z zadowoleniem, że

pozostała nietknięta i podążył z powrotem, mrucząc coś pod nosem.

Lord Gaethaa powoli prowadził swoich ludzi, z rzadka tylko spoglądając na willę. Dron

Missa grał z Mollylem w wyimaginowaną grę w kości, a Jan narzekał głośno, że dwaj
mężczyźni oszukali go przy podziale wygranej.

Podjechali bliżej. Wewnątrz nie było widać żadnego ruchu. Wydawało się jednak

niemożliwe, aby Kane ich nie obserwował. Czyżby coś podejrzewał?

Nagle dał się słyszeć głośny syk. Beli jęknął i spadł z siodła. Z jego lewego ramienia,

przebitego strzałą, popłynęła krew. Przerażony koń stanął dęba. A więc Kane ich oczekiwał!
Lord Gaethaa odwrócił się w siodle by wydać rozkaz, kiedy druga strzała rozpruła powietrze w
miejscu, z którego właśnie się odsunął. Zaskoczony dokładnością i szybkością strzału, wódz
powtórnie zdał sobie sprawę, że nie zdołają się ukryć.

background image

-

Wycofać się - ryknął, gdy jego ludzie rozjechali się w pośpiesznym poszukiwaniu

schronienia. -

Wycofać się z zasięgu strzału, szybko.

Trzecia strzała otarła się o pancerz Alidora. Porucznik zaklął i przylgnął do szyi swojego

konia. Na szczęście został uderzony tylko drzewcem i nie doznał szwanku. Dokładny strzał
nawet z tej odległości mógł uszkodzić pancerz. Czwarta strzała przemknęła tuż przed Dronem
Missą.

B

eli trzymał się w siodle aż do chwili, gdy znów znaleźli się pod palmami. Wówczas zsunął

się i usiadł pod drzewem, pozwalając Sedowi zbadać ranę.

-

Nie jest źle, jeśli jest w stanie tak kląć - powiedział poważnie Missa. - Tylko kilka

centymetró

w od serca. Dlaczego kazał pan zawrócić, milordzie?

Lord Geathaa ponuro patrzył na willę.

-

Nie chcę stracić jeszcze kilku ludzi. Kane jest dobrym strzelcem, a my nie mamy żadnej

osłony. Zauważyliście, że nie strzela, od razu. Czeka, aż podjedziemy zupełnie blisko. Nie
warto teraz ryzykować drugiego podejścia. Zaraz zrobi się ciemno. Podejdziemy go, gdy
światło będzie za słabe, żeby dobrze wycelować, ale zbyt silne, by Kane zdołał zbiec. Anmuspi,
możesz posłać tam płonącą strzałę, która go wykurzy z willi? W otwartym polu dorwiemy go od

razu.

Łucznik namyślił się.

-

Dach jest drewniany. Mogę podjechać bliżej i zasypać go tyloma strzałami, iloma pan

sobie życzy. To łatwy cel, więc mogę strzelać z bezpiecznej odległości. Żadna kusza nie ma
takiego zasięgu, jak ciężki łuk. Oczywiście jeśli nie liczyć tych idiotycznie wyglądających
wielkich machin, których naciągnięcie zajmuje silnemu mężczyźnie pięć minut.

-

Świetnie, więc wykurzymy go stamtąd ogniem - powiedział lord Gaethaa.

Anmuspi Łucznik ruszył w kierunku willi. Zsiadłszy z konia w pobliżu kępki palm, owinął

kilka strzał paskami materiału nasączonego żywicą i skrzesał ogień. Napiął łuk. Pierwsza
strzała spadła na dach, druga - niecały metr od niej. Płonęły smętnie, najwyraźniej nie zdolne do

podpalenia belek

. Trzecia próba zakończyła się podobnie.

- Strzelaj w okno, Anmuspi -

krzyknął Alidor. Łucznik skinął głową i namierzył cel. Dwie

kolejne strzały wpadły do środka przez otwarte okno, a trzecia utkwiła w ścianie nieopodal.
Tym razem ujrzeli kłęby dymu wydobywające się z wnętrza willi. Dron Missa cieszył się
głośno.

Anmuspi po raz siódmy napinał łuk, gdy strzała pochodząca z kuszy przebiła mu serce.

Ostatni ognisty pocisk pofrunął w niebo, zakreślając świetlisty łuk w zapadającym zmroku.

background image

- Niech to diabli! -

krzyknął lord Gaethaa, patrząc na leżące na ziemi ciało łucznika. - Zginął

wspaniały człowiek. Jeszcze jedna zbrodnia na konto Kane'a.

-

Beli będzie żył, ale jest chwilowo niezdolny do walki - stwierdził Alidor. - Zostało nas

siedmiu.

-

Siedmiu, żeby go wygonić z willi - powiedział z namysłem lord Gaethaa. - Wciąż jest to

chyba najlepsza strategia. Gdy zrobi się ciemniej, zaatakujemy. Rozproszymy się i pojedziemy
szybko przy słabym świetle. Jeden człowiek nie pokona siedmiu. Kane może zabić jeszcze

kilku z nas, ale dostaniemy go i tak.

Cereb Ak-

Cetee od kilku minut pocierał w zamyśleniu twarz. Teraz roześmiał się jak

uczniak i oświadczył wesoło.

-

Być może Kane nie będzie już stawiał oporu, milordzie. Znam zaklęcie, które powinno

stępić mu kły i zdążę je wypowiedzieć, zanim zrobi się zupełnie ciemno.

-

Znalazłeś świetny moment, żeby sobie o tym przypomnieć! - wybuchnął Alidor. - Cóż

wstrzymywało cię przed powiedzeniem tego wcześniej?

-

Pamiętaj, że jesteś porucznikiem, Alidorze i mnie zostaw sprawy magii - warknął Cereb. -

W prostych słowach dla prostego umysłu chcę ci powiedzieć, że sztuka czarnoksięska ma swoje
prawa i ograniczenia. Jak wiesz, nie zawarłem paktu z żadnym bogiem, bo gdybym to zrobił,
nie traciłbym teraz czasu na włóczenie się z wami. Nie mając boskiej protekcji muszę
posługiwać się czarną magią, a to oznacza przede wszystkim, że potrzebuję czasu i wysiłku, aby
wypowiedzieć skuteczne zaklęcie. Fakt, ze nie posiadam żadnego włosa, paznokcia, żadnego
kawałka ciała Kane'a ani przedmiotu jego osobistego użytku uniemożliwia zastosowanie
większości zaklęć. Nigdy nawet go nie widziałem i możemy tylko żywić nadzieję, że to właśnie
on znajduje się w willi. Dodaj do tego fakt, że Kane sam jest czarownikiem i może zablokować
większość moich wysiłków swoją własną mocą. Powiedz teraz, co mi pozostaje?

-

W porządku, przepraszam - ustąpił Alidor. - Więc co miałeś na myśli? W oczach Cereba

Ak-

Cetee ukazał się szyderczy błysk.

-

Znam proste zaklęcie, powodujące paraliż. Mogę zdekoncentrować jego działanie tak, aby

objęło wszystkich znajdujących się w willi, osłabi to jednak poważnie jego moc i Kane może
zneutralizować je zupełnie. Jest on prawdopodobnie w stanie siłą woli oprzeć się efektom
zaklęcia. Niezależnie jednak od tego, czy tak się stanie, czy nie, czar będzie stopniowo niszczył
jego siły, chociaż nie unieruchomi go całkowicie. Nie mówiłem o tym wcześniej bo sądziłem,
że jego wiedza jest zbyt wielka, aby zaklęcie miało nad nim władzę. Teraz nie jestem już tego

background image

pewien. Wątpię, czy przedsięwziął jakiekolwiek środki obrony. W każdym razie mogę
spróbować. Jeśli to nie pomoże, to nie stanie się w każdym razie nic gorszego.

-

Wypowiedz zaklęcie, Cereb - rozkazał lord Gaethaa. - Jeśli zdołasz unieruchomić choćby

tę kuszę, to Kane trafi prosto w moje ręce.

Kane patr

zył w kierunku miejsca, gdzie ukryli się napastnicy. Zapadające ciemności

utrudniały mu widzenie w daleko mniejszym stopniu, niż normalnemu człowiekowi.

-

Zdaje się, że zrezygnowali z pomysłu z płonącymi strzałami. Chyba chcą teraz zaatakować

wspólnie. Dob

rze, że udało się ugasić pożar.

Delikatnie gładził swoją kuszę. Wykonano ją według jego własnego pomysłu i Kane

wysoko ją cenił.

-

To dobra broń, choć wątpię, czy wielu potrafiłoby się nią posługiwać. Zbyt wiele czasu

zabiera naciągnięcie jej i wycelowanie, chociaż ostatni strzał jeszcze raz dowiódł jej wartości.
Gdybym miał łuk tego zabitego, wystrzelałbym ich wszystkich, zanim zdążyliby przejść przez
tę polanę.

Zwrócił się do Rehhaile.

-

Co robią teraz?

Jej twarz była pobrudzona sadzą - Rehhaile pomagała Kane'owi gasić pożar. Ostrożnie

połączyła swój umysł z napastnikami. Unikając kontaktu z tymi, których myśli tak ją przeraziły,
zespoliła się z Alidorem. Z tej odległości była w stanie odebrać jedynie mglisty obraz
impulsów, jakie przebiegały w jego mózgu.

-

Trudno coś powiedzieć, Kane. Ten, którego trafiłeś na początku, żyje. Zdaje się, że nie są

gotowi do ataku. Kilku patrzy w naszym kierunku, a inni -

na kogoś, kto robi coś... nie potrafię

powiedzieć co. Kane... to jest ten, którego najbardziej się boję... Ten, który wie, że jestem ślepa.
Wydaje mi się, że jest czarownikiem. Nigdy więcej nie chcę dotknąć jego myśli.

-

Czarownik. Jak gdyby atak bandy najemników to było jeszcze mało - złościł się Kane. -

Słyszałem o pewnym szaleńcu imieniem Gaethaa, który trzyma w swoim oddziale czarownika.
Może to właśnie Gaethaa zadał sobie tyle trudu, żeby mnie wytropić. Jest, jak słyszałem,
wystarczającym fanatykiem, aby zrobić coś takiego. Chociaż on zazwyczaj prowadzi ze sobą
niewielką armię,

Z niepokojem spojrzał na ciemniejące niebo.

-

Nie będą czekać, aż zrobi się całkiem ciemno. Ruszą, gdy tylko brak światła uniemożliwi

mi wystrzelanie ich w otwartej przestrzeni. Bez problemu przejdą przez ogród. Spróbuję wybić
ich pojedynczo w sieni. Nie, na pewno spodziewają się tego i otoczą mnie z dwóch stron

background image

jednocześnie. Do diabła, chciałbym wiedzieć, co potrafi ten czarownik. Rehhaile, możesz
spróbować wejść w jego umysł na tak długo, aby...

Rehhaile krzyknęła w panice.

-

Kane, coś niedobrze! Tracę przytomność. Kane, czuję, że... - jej przerażony głos zamilkł,

dziewczyna wyciągnęła ręce usiłując się czegoś przytrzymać i po chwili z głuchym łoskotem
zwaliła się na podłogę. Jej ciało przebiegł dreszcz, jakby chciała się jeszcze podnieść, ale rysy
twarzy zastygły już w wyrazie panicznego lęku.

Kane walczył, aby utrzymać się na nogach. Zrobiło mu się ciemno przed oczami, a mięśnie

stały się ciężkie jak z ołowiu. Z przerażeniem uświadomił sobie, że jest to wpływ zaklęcia,
przeciwko któremu nie potrafił się obronić. Istniało wprawdzie kontrzaklęcie, znane nawet
trzeciorzędnemu czarownikowi, ale on nie miał już czasu, aby je wypowiedzieć. Bronił się
desperacko. Ociekając potem, próbował rozruszać skamieniałe mięśnie. Jedynym ratunkiem
było wyjście poza zasięg działania czarów. Chwiejnym krokiem podszedł do schodów, całą siłą
woli przeciwstawiając się niemocy. Na pierwszym stopniu stracił równowagę i jak pijany,
sturlał się aż na parter. Z ustami półotwartymi w trupim uśmiechu, przetoczył się do tylnych
drzwi. Słyszał już tętent końskich kopyt. Przecisnąwszy się przez drzwi zamknął je kopnięciem.
Jezioro było jedyną szansą ucieczki lub śmiertelną pułapką, jeżeli nie zdoła utrzymać się na
wodzie. Na przemian tocząc się i czołgając na brzuchu zmierzał w stronę brzegu. Głosy
jeźdźców przybliżyły się, lecz uciekinier nie widział, czy dostrzeżono go w ciemnościach. W
końcu dopełznął do jeziora. Słyszał teraz, jak napastnicy forsują frontową bramę. Zostało tylko
kilka metrów. Kane stoczył się po pochyłości brzegu. Przez chwilę czołgał się w mule, próbując
dotrzeć do głębszego miejsca. Oplotła go zimna masa wody, ciężki miecz ściągał w dół. Z
trudem łapiąc oddech, odepchnął się od brzegu. Miał nadzieję, że na głębszej wodzie uda mu się
popłynąć. Był dobrym pływakiem, ale ciężar jego ciała utrudniał swobodne poruszanie się
nawet w bardziej sprzyjających warunkach. Z najwyższym wysiłkiem uniósł głowę, aby
zaczerpnąć powietrza. Stwierdził z ulgą, że jest już dość daleko od brzegu, a napastnicy zajęci
są na razie przeszukiwaniem willi.

Działanie czaru zdawało się słabnąć. Z każdym kolejnym ruchem ramion szło mu łatwiej.

Ciemne plamy przed oczami nie przesłaniały już pola widzenia. Woda i odległość osłabiły siłę
zaklęcia. Prawdopodobnie czarownik zdjął czar z willi teraz, gdy jego towarzysze byli w
środku. Jakkolwiek było, Kane czuł, że wracają mu siły. Odgarnął wodę sprawnymi
uderzeniami, płynąc tuż pod powierzchnią ciemnego jeziora. Z tyłu za nim jego prześladowcy z

background image

rosnącą złością przetrząsali willę i ogród. Kiedy zorientują się, którędy uciekł ich niedoszły
jeniec, będzie już za późno na pogoń.

background image

VI

MIECZ ZIMNEGO ŚWIATŁA

Lord Gaethaa wpadł w furię, gdy stało się jasne, że Kane uciekł. W willi znaleźli jedynie

Rehhaile wciąż jeszcze uśpioną. Przeszukując ogród, trafili na ślady człowieka, czołgającego
się w kierunku jeziora. Krzyżowiec rozkazał swoim ludziom objechać jezioro dookoła. Teraz
jednak zupełne ciemności nie pozwalały niczego dostrzec w gęstych zaroślach. Kane zniknął
bez śladu.

Ze wstrętnym uczuciem niespełnienia powrócili do karczmy Jethranna. Rehhaile związali i

zabrali ze sobą, gdyż lord Gaethaa miał nadzieję wydobyć z niej jakieś ważne informacje.

-

Może utonął - powiedział Dron Missa. - Jeśli zaklęcie Cereba było tak skuteczne, Kane nie

był w stanie płynąć. Ale wtedy nie mógłby także doczołgać się do jeziora.

-

Nie będziemy robić o to zakładów - Mściciel zmarszczył brwi i nerwowo szarpał

koniuszki wąsów. - Missa, do diabła, przestań nudzić, muszę się skupić.

Dron Missa umilkł. Położył na stole swój krótki miecz i zaczął nerwowo bębnić w blat.

- Co teraz? -

zapytał Jan.

- Dobre pytanie -

odpowiedział ironicznie lord Gaethaa - nie możemy zrobić niczego do

rana, a wtedy Kane będzie już wiele mil stąd. Nie ma sposobu, żeby go zatrzymać. Możemy

tylko o

patrywać ranę Bella i próbować wytropić Kane'a po śladach, gdy zrobi się jaśniej. Co z tą

dziewczyną? - zapytał Alidora, który usiadł obok niego.

-

Jakaś zwariowana historia, ale wszyscy mówią mniej więcej to samo. Nazywa się Rehhaile

i jest tą, o której Gavein powiedział, że spędzała dużo czasu z Kane'em. Była chyba jego
kochanką, chociaż podobno idzie z każdym, kto tego chce. Mieszka w Sebbei od urodzenia,
rodzinę straciła podczas zarazy. Zafascynował ją Kane, więc przez większość czasu mieszkała

u niego.

Ludzie uważają ją za czarownicę. Mówią, że jest ślepa od urodzenia, ale obdarzona jest

jakimś drugim wzrokiem. Mówi się, że potrafi przeniknąć czyjś umysł i patrzeć czyimiś
oczami. Podobno umie czytać w myślach. Wypróbowałem ją i zdaje się, że to prawda.

Lord Gaethaa pokiwał głową.

-

Czarownica z nadprzyrodzonymi zdolnościami. Cereb mówił mi o tym, on pierwszy ją

zauważył. Dobre towarzystwo dla Kane'a. Oczywiście wyczuła nasze zamiary, kiedy
spotkaliśmy ją na ulicy i uciekła, żeby ostrzec swego kochanka. Przeklęty pech.

-

Co z nią zrobimy? - spytał Jan.

background image

-

Jutro zdecyduję. Ona może się nam jeszcze przydać, więc póki co ją zatrzymamy. Poza

tym jako wspólniczka tego diabła zasługuje na śmierć.

-

Więc chyba możemy się z nią trochę zabawić - mruknął Mollyl.

-

Przez nią straciliśmy Kane'a - powiedział zimno lord Gaethaa. - Ale nie bądźcie zbyt

brutalni, będę jej później potrzebował. Zdaje się, że nie wie niczego ważnego, ale nigdy nie

wiadomo.

-

Nawet jeśli musi umrzeć, to czy wolno nam ją tak po prostu zgwałcić? - sprzeciwił się

Alidor. -

Zadawać jej bezcelowe tortury?

-

Przecież to jej zawód, Alidorze - zaśmiał się Dron Missa.

Gdy wszyscy wyszli, Alidor został na swoim miejscu obok lorda Gaethaa. Wino stało przed

nim nietknięte. Jego dolna warga lekko drżała, jak gdyby na usta cisnęły mu się jakieś słowa,
które wolał przemilczeć. Lord Gaethaa zauważył zły nastrój porucznika. Wysoko sobie cenił
współpracę Alidora. Spodobała mu się jego młodzieńcza odwaga i inteligencja, gdy poznali się

przed prawie dwoma laty.

Alidor nie miał jeszcze wtedy dwudziestu lat i dużo starszy Gaethaa

traktował go jak młodszego brata. Wiedział, że zawsze może liczyć na młodego porucznika i
często zasięgał jego rady w sprawach strategii. Lord Gaethaa wiedział, że podczas gdy
większość żołnierzy uczestniczyła w jego misjach dla złota, przygody, zemsty czy innych
osobistych powodów, Alidor hołdował tym samym, co jego dowódca ideałom.

- Alidor -

powiedział cicho Krzyżowiec. - Co jest? Coś cię gryzie od dobrej chwili. Widzę,

jak to w tobie na

rasta. Wiesz, że jeśli coś ci się nie podoba, nie musisz tego przede mną

ukrywać. Wyrzuć to z siebie.

Alidor przygryzł wargę i podniósł kubek z winem, unikając wzroku lorda Gaethaa.

-

Nic ważnego... to dziwne - zaczął z wysiłkiem - jakby coś wzbierało we mnie coraz

bardziej. Nie wiem, może jestem zmęczony po tych wszystkich kampaniach. Nic określonego,

ale...

Lord Gaethaa patrzył na niego niespokojnie wiedząc, że za chwilę porucznik powie

wszystko. Skrytość nie leżała w jego charakterze.

-

Chodzi o tę dziewczynę, Rehhaile...

- Rehhaile? -

zdziwił się lord Gaethaa. - Co cię niepokoi w związku z tą czarownicą?

-

To nie chodzi tylko o nią, myślę o wielu rzeczach. Ona jest tylko przykładem. Bunt, jaki

mieliśmy na granicy Dermonte, egzekucja więźniów Purpurowej Trójki. Sposób, w jaki w
zeszłym roku zajęliśmy miasto Burwhet, ci ludzie, których pozwoliłeś Mollylowi torturować,
aby powiedzieli o planowanym ataku. Zakładnicy, których wymordował, kiedy...

background image

-

Alternatywą było wycofać się i pozwolić tym zbrodniarzom odzyskać kontrolę nad

szlakami handlowymi. Musiałem wiedzieć, kiedy i gdzie uderzyć podczas pierwszej bitwy.
Życie tych kilku przestępców i zakładników nie było ważne wobec większego dobra, jakim
było umożliwienie tysiącom ludzi bezpiecznej podróży przez te tereny. Burwhet mogło zostać
odbudowane i rozwijać się po tym, jak zmietliśmy tych bandytów z powierzchni ziemi. To nie
na więźniach wykonaliśmy egzekucję, lecz na wspólnikach Czerwonej Trójki, splamionych
potwornymi zbrodniami. Jeśli chodzi o tych, którzy zdradzili mnie na granicy Dermonte, to
przecież każdy, kto kiedykolwiek nosił miecz, wie, że dezercja karana jest śmiercią. Inaczej nie
sposób byłoby utrzymać dyscypliny. To wszystko już za nami, Alidorze. Ta czarownica,

Rehhaile -

mógłbym przymknąć oczy na jej stosunki z Kane'em. Ostatecznie jest młoda i

niedoświadczona. Ale ona ostrzegła go o naszym istnieniu i za tę zbrodnię musi zapłacić. Jeśli
wzięlibyśmy Kane'a całkowicie z zaskoczenia, a tak by pewnie było, nasza misja byłaby
wypełniona, a Anmuspi żyłby. Chociaż głupotą jest myśleć, że można zgładzić Kane'a bez
żadnych przygód. Głupotą jest zastanawiać się, co mogło się zdarzyć.

Z góry dobiegł ich bolesny kobiecy jęk w akompaniamencie wybuchów śmiechu. Alidor

zadrżał.

-

Dlaczego nie dać jej umrzeć w czystości, po co ją torturować?

-

Ona jest nierządnicą, sam to powiedziałeś - lord Gaethaa wzruszył ramionami. - Nie dzieje

się jej nic, co nie byłoby naturalne dla kobiety. Poza tym ci mężczyźni potrzebują rozrywki,
przebyli ciężką drogę. Dajmy im się zabawić.

Alidor wciąż był markotny.

-

To brzmi logicznie. Nie twierdzę, że kiedykolwiek posunęliśmy się do stosowania

nieludzkiej przemocy. Nie wiem, może mięknie mi kręgosłup. Wydaje mi się, że trzeba by
zrobić trochę miejsca dla miłosierdzia.

Odgarniając włosy z wysokiego czoła, lord Gaethaa odetchnął głęboko i poprawił się na

krześle. Popatrzył gorzko na Alidora.

-

Oczywiście, miłosierdzie. Pamiętasz jak kiedyś Reanist namawiał mnie, abym oszczędził

tę dziewczynę, którą znaleźliśmy skutą w zaczarowanej wieży? Miejscowi protestowali, ale
Reanist miał na nią oko, nalegał, twierdził, że ona jest tylko więźniem. Tej nocy jej pocałunki
uśmierciły Reanista i pięciu innych dobrych żołnierzy, zanim mój miecz nie pozbawił jej życia.
Nawet Cereb nie był pewny, z jakim rodzajem demona mieliśmy wtedy do czynienia. Albo
wcześniej, gdy oszczędziliśmy członków rodziny Tirliego Selana i gdy się później okazało, że
są gorszymi tyranami, niż ich wuj. Alidorze, to nie jest tak, jak myślisz. Zbyt wielu ludziom

background image

pozwoliłem umrzeć od zatrutej krwi, wciąż prosząc chirurga, aby nie usuwał w całości źródła
zakażenia. Trucizna rozprzestrzenia się. Nawet mały nowotwór urośnie i zniszczy najsilniejszy
organizm. Jeśli najmniejsze zło ostanie się twoim egzorcyzmom, to spowoduje w przyszłości

w

ięcej jeszcze cierpienia niż uprzednio. W walce przeciw siłom zła, fałszywe miłosierdzie

gorsze jest niż zły doradca. Jego konsekwencje mogą całkowicie zaprzepaścić idee, którymi się

kieruje.

Lord Gaethaa pobladł z emocji, oczy płonęły, krople potu wystąpiły mu na czoło. Mówił

drżącym ze wzruszenia głosem.

-

Nazywają mnie Krzyżowcem i ufam, że wart jestem tego imienia. Celem mego życia

uczyniłem krucjatę przeciwko złu, krucjatę, która będzie trwała, póki nie zgaśnie we mnie
ostatnia iskra. Jako dziecko słyszałem legendy, opowiadane przez żołnierzy mojego ojca.
Słuchałem też czarnych opowieści o obcych krajach, sterroryzowanych przez siły zła.
Przysiągłem sobie wtedy, że gdy dorosnę, nie będę marnował życia wśród uperfumowanych
pasożytów ze szlacheckimi tytułami. Odwróciłem się od ospałego, dworskiego bytowania i
wybrałem jazdę pod wiatr, z bojowym zawołaniem na ustach i mieczem w ręku. Od dzieciństwa
przygotowywałem się do takiego życia. Najlepsi taktycy uczyli mnie sztuki prowadzenia bitew.
Walkę wręcz trenowałem u najlepszych jej mistrzów. Nauczyłem się mówić i pisać w dwunastu
językach. Najwięksi geniusze naszych czasów wykładali mi logikę i filozofię bo wiedziałem, że
wprawdzie ręka trzyma miecz, ale to rozum kieruje jej ruchami, i że żaden sługa nie zastąpi
moich własnych uszu i języka. Alidorze, dostrzegłem zimne światło dobra, rozsiewane przez
prawdę, praworządność i sprawiedliwość. Zimne światło, które rozprasza ciemności zła.
Wszechświat opiera się na tych dwóch filarach: potędze dobra, świecącej czystym blaskiem, jak
latarnia morska, i dusznych ciemnościach zła. W chłodnej potędze dobra zniknie cień.
Poprzysiągłem służyć temu chłodnemu światłu. Ślubowałem rozpruć ciemności mieczem jego
szlachetnego blasku. W tej walce nie ma miejsca na półcienie. Ci, którzy nie podążają za
zimnym światłem, są dziećmi mroku i muszą być i będą zniszczeni. I jeśli czasem moja krucjata
wydaje ci się być pozbawiona miłosierdzia, to jest tak dlatego, że w tej walce nie może być
niezdecydowania. Chłodne światło rozproszy wszystkie ciemności, nawet jeżeli będzie to
kosztowało życie tysięcy ludzi. Ich cierpienie jest mało znaczącą ceną ostatecznego
zwycięstwa.

Alidor słuchał, porwany siłą tej przemowy, niepewny, czy służy świętemu, czy szaleńcowi.

Lord Gaethaa milczał przez kilka minut, aż Alidor wyrwał go z transu.

-

Przykro mi, milordzie, że okazałem się niegodny zaufania, jakie pan we mnie pokładał.

background image

Lord Gaethaa wstał z łagodnym uśmiechem.

-

Dlaczego przepraszasz? Twoje wątpliwości są zrozumiałe, a miłosierdzie jest bezcenną

za

sadą wtedy, gdy jest pożądane. Twoje uczucia są na niewłaściwym miejscu, to wszystko.

Mam nadzieję, że zrobiłem coś, aby usunąć twoją rozterkę. Musisz pamiętać, że jesteśmy
jedynie nieskończenie małym oddziałem w kosmicznej walce między sprzecznymi siłami.
Miękkość serca nie jest tu miłosierdziem, lecz niewybaczalną głupotą. No, zrobiło się późno, a
musimy ruszyć o świcie. Idę przespać się trochę i tobie radzę to samo. Jesteś wyczerpany, rano
wiele spraw ci się wyjaśni.

Alidor odprowadził swego pana wzrokiem. Rozumiał teraz wszystko lepiej. Nie był śpiący.

Wciąż odczuwał dziwny niepokój, przeżuwał swoje myśli, wolno popijając wino. Sen nie
przychodził być może dlatego, że ilekroć próbował zamknąć oczy, wyraźniej słyszał płacz
dochodzący z pokoju na górze. Gdy inni już dawno zaspokoili swoje pożądanie, Alidor także
poszedł do Rehhaile.

Był już prawie świt, gdy zaczął zakładać koszulę i spodnie. Rehhaile nie spała, leżała

odwrócona w jego stronę. Jej niezwykłe, niewidzące oczy były czerwone od łez. Purpurowe

si

ńce pokrywały w wielu miejscach jej smagłą skórę. Na plecach widniały czerwone pręgi po

uderzeniach bata. Alidor pomyślał, że w porównaniu z innymi kobietami, z którymi Mollyl się
zabawiał, ta była prawie nienaruszona. Wyglądała na bardzo nieszczęśliwą i Alidor miał

wyrzuty sumienia.

Nie sprawiała wcale wrażenia nierządnicy. Nie była twarda, nie miała zawodowej rutyny.

Porucznika naszła dziwna myśl, że zgwałcił jedyną osobę, która go kochała. Nie mógł pozbyć
się wstrętnego uczucia zdrady.

Rehhaile przeciągnęła językiem po nabrzmiałych wargach. Wiedziała o jego poczuciu

winy.

-

Nie smuć się, byłeś przynajmniej bardziej uprzejmy niż tamci. Alidor mruknął coś i

zaproponował jej kubek wina.

-

Co stanie się ze mną? - zapytała.

Nagle zrobiło mu się niewygodnie. Odpowiedział niezobowiązująco, że lord Gaethaa

jeszcze nie zadecydował. Ostrożnie usiadła i dotknęła posiniaczonego brzucha.

-

Dlaczego to zrobiłeś? - jęknęła.

Alidor spojrzał w inną stronę. Mógł jej powiedzieć, że nie zasługiwała na nic lepszego, bo

sprzymi

erzyła się z diabłem, ale takie słowa wydały mu się jakieś nierzeczywiste.

background image

-

Zrobiłaś głupstwo, pomagając Kane'owi w ucieczce. Sprzeciwiłaś się w ten sposób

sprawiedliwości, a za to trzeba ponieść karę.

-

Czy gwałt na mnie był aktem sprawiedliwości? Myślisz, że zasługiwałam na to, co mi

zrobiliście?

Alidor szukał w głowie odpowiedzi, gdy jakiś krzyk dobiegł od strony stajni.

background image

VII

RANIONY TYGRYS

Kane nie opuścił Sebbei. Odzyskując siły, przepłynął jezioro i ukrył się wśród wysokich

trzcin, gdy ludzie lorda Gaethaa brodzili w wodzie, prowadząc bezowocne poszukiwania. Kane
widział z ukrycia jak napastnicy wracają do Sebbei. Bezszelestnie pobiegł za nimi do karczmy
Jethranna. Szedł jak zjawa, a w jego oczach odbijała się śmierć. Nie zamierzał uciec od swoich
prześladowców. Ośmieszyli go. Był tak pogrążony w apatii, że prawie im się to udało. Teraz
jednak krew się w nim zagotowała.

Przyczajony w ciemności, na zewnątrz karczmy, Kane pilnie patrzył i nasłuchiwał, pragnąc

dowiedzi

eć się czegoś więcej o napastnikach. Rozpoznał tylko Seda Dosso. W pewnej chwili

usłyszał nazwisko Gaethaa. Wtedy zrozumiał przyczynę napaści.

Gaethaa Mściciel - a więc postanowił w końcu włączyć Kane'a w poczet ofiar swej krucjaty.

Kane usiłował przypomnieć sobie wszystkie, zasłyszane niegdyś informacje o tym człowieku.
Widoki nie były zachęcające. Gaethaa był niebezpiecznym przeciwnikiem, człowiekiem o
ogromnej odwadze, dobrym żołnierzem i błyskotliwym strategiem. Miał jedną z najlepszych

prywatnych armii

w całym cywilizowanym świecie.

Ośmiu ludzi, zawodowców, plus czarownik. Ten ostatni był chyba owym młodym

Tranodelczykiem, o którym Kane trochę słyszał, członkiem klanu Cetee, jednym z

najzdolniejszych - po upadku Carsultyalu -

adeptów czarnej magii. Siły zbyt przeważające, aby

zaatakować bezpośrednio. Należało działać w bardziej subtelny sposób.

Kane czekał na okazję. Do jego uszu dobiegały krzyki gwałconej Rehhaile. Przed świtem

ukrył się w stajni. Chciał zaatakować ludzi lorda Gaethaa podczas snu, lecz kilku z nich w ogóle
się nie położyło. Poniechawszy więc tego zamiaru, Kane wspiął się na ciemne poddasze i czekał
na rozwój wypadków. Najwyraźniej Krzyżowiec wierząc we własne siły, sądził, że Kane wciąż
ucieka. Ukryty w cieniu zbieg czuł się w miarę bezpieczny. Noc była zimna, a Kane jeszcze
mokry i oblepiony błotem po przymusowej kąpieli w jeziorze. Zawinął się w derki i zakopał w
sianie. Wprawdzie w derkach roiło się od pcheł, ale przynajmniej były ciepłe.

Tuż przed świtem jego czujność została nagrodzona. Jakiś człowiek potykając się wszedł

do stajni. Kane rozpoznał Seda Dosso. Rabuś nie spał przez większą część nocy i teraz
przeklinał lorda Gaethaa za to, że kazał mu doglądać koni. Chwiejnym krokiem przechodził od
jednego do drugiego, sprawdzając, czy każdy ma dość ziarna i wody. Skończywszy obchód, Sed
postawił latarnię na beczce i zaczął ponuro wgapiać się w stertę siodeł i uprzęży. Zdecydował,

background image

że jest dość czasu, żeby się jeszcze zdrzemnąć. Z westchnieniem ułożył się na podłodze i
zamknął oczy. Kane uważnie obserwował przywódcę lormańskich bandytów. Miał doskonałą
okazję, aby pozbyć się jednego ze swych wrogów, lecz wyłaniało się tu kilka problemów. Kane
miał przy sobie miecz i sztylet, ale były one w tej chwili bezużyteczne. Aby dosięgnąć Seda,

musia

ł zejść po drabinie, co narobiłoby hałasu. Pozycja, w jakiej ułożył się bandyta, czyniła go

trudnym celem, jeśli Kane chciałby rzucić sztyletem. Nie było możliwości, żeby zabić go

szybko i cicho, a po pierwszym krzyku Seda ludzie lorda Gaethaa natychmiast otoczyliby

stodołę.

Kane powoli uwolnił się z derek. W kącie leżał zwinięty sznur. To była jakaś szansa.

Ostrożnie przeczołgał się przez poddasze, bacznie obserwując uśpionego Seda. Grube deski
nawet nie zaskrzypiały, spomiędzy belek posypało się tylko trochę piachu i słomy. Kane
obawiał się, że może to obudzić Seda.

Człowiek pustym lekko chrapał. Kane podniósł się z podłogi i sięgnął po sznur. Na dworze

zaczęło szarzeć, ale na poddaszu było jeszcze całkiem ciemno. Ludzie lorda Gaethaa mogli
nadejść w każdej chwili. Kane czuł, że czas ucieka. Sprawnie zawiązał jeden koniec sznura w
ruchomą pętlę, robiąc w ten sposób całkiem niezłe, konopne lasso. Stał pewnie na krańcu
poddasza, patrząc na uśpionego bandytę. Przygotowywał się do rzutu.

- Sed. Sed Dosso! - zaw

ołał przyciszonym głosem. - Wstawaj!

Lormańczyk drgnął, na wpół przez sen uniósł głowę i rozejrzał się niepewnie.

- Co jest?

Kane rzucił lasso. Dokładnie wycelowana pętla spadła na głowę Seda i zacisnęła się na jego

szyi. Sed zdążył wydobyć z siebie cienki pisk, a potem sznur zdławił mu oddech. Rozpaczliwie
próbował się uwolnić, ale gwałtowne szarpnięcie podciągnęło go do góry. Kane zaklął. Mięśnie
jego ramion i pleców uwypukliły się jeszcze bardziej, gdy podnosił zawieszonego na sznurze
bandytę. Szybko przerzucił sznur przez belkę i trzymając za wolny koniec, zeskoczył na
podłogę. Sed gwałtownie podjechał do góry. Swój koniec Kane przywiązał na dole. Wszystko
to zajęło zaledwie kilka sekund. Sed patrzył wytrzeszczonymi oczami na swojego przeciwnika,

który z

aśmiał się, pomachał mu ręką na pożegnanie i zniknął za tylnymi drzwiami.

Kilka minut później lord Gaethaa wszedł ze swoimi ludźmi do stajni. Rozejrzeli się

zdezorientowani, aż Jan wskazał na górę. Szybko opuścili Seda na ziemię. Lormańczyk miał
złamany kark. Zanim umarł, zdążyli z układu jego ust odczytać imię Kane^.

background image

- Kane! -

krzyknął lord Gaethaa. - Byłem głupcem sądząc, że uciekł. Jak raniony tygrys

wrócił, aby zapolować na myśliwych. Przeliczył się tym razem, bo nie musimy już tropić jego
śladów. Wpadł w pułapkę. Cereb, czy możesz go odszukać?

Czarownik wzruszył ramionami.

- Zobaczymy -

odpowiedział leniwie.

Niedługo później Kane zbytnio się nie zdziwił widząc, jak mury Sebbei zapalają się

błękitnym płomieniem. Z dachu jakiegoś pustego domu obserwował wybuch ognia. Nie było
żadnej widocznej przyczyny pożaru, a ogarnięte płomieniami mury pozostawały nienaruszone.
Kane rozpoznał działanie czarów i uśmiechnął się dziko. Tak, to potężne czary i on nie jest w
stanie nic zrobić, ale także nie miał zamiaru uciekać, dopóki gra się nie skończy.

Trzeba było coś zrobić z tym czarownikiem, Kane usiłował sobie przypomnieć jakąś

magiczną sztuczkę, którą mógłby się zrewanżować. W końcu, sfrustrowany, zdał sobie sprawę,
że jego przeciwnik potrafi się obronić przed każdym zaklęciem dostępnym w obecnej sytuacji.
Lord Gaethaa ochroni swojego pupila również przed zagrożeniami fizycznymi. Kane pożałował
utraconej kuszy. Jak dotychczas, jedyną bronią jaką znalazł w opuszczonych domach, była
ciężka włócznia, przystosowana do walki wręcz i krótkich rzutów. Zrezygnowany, zszedł na
dół, aby sprawdzić, dlaczego wrogowie jeszcze nie atakują.

Na placu przed karczmą lord Gaethaa z towarzyszami patrzyli zafascynowani, jak Cereb

Ak-

Cetee wymawiał długie zaklęcie nad skomplikowanym pentagramem. Nagle powietrze

zafalowało i wśród dymu kadzideł pojawił się, pokryty kolorowymi łuskami, demon. Poraniona
twarz Cereba rozjaśniła się w chłopięcym uśmiechu. Uwięziony w pentagramie demon spojrzał
gniewnie do tym i kłapnął zębami, wypuszczając kłęby dymu.

Nagle garbata poczwara gwałtownie wyciągnęła łapy, usiłując zaatakować czarownika

pazurami. Nie udało jej się jednak przebić magicznej bariery - posypało się tylko kilka iskier.

Cereb Ak-

Cetee zachichotał, słysząc ryk boleści.

- Próbuj, niewolniku, i

le chcesz. Ten pentagram będzie cię trzymał, dopóki cię łaskawie nie

uwolnię, a nie zrobię tego, aż nie przysięgniesz, że będziesz mi służył.

-

Wezwałeś niewłaściwego sługę - odpowiedział demon chrapliwym głosem. - Ja dysponuję

bardzo niewielką mocą. Uwolnij mnie i wezwij potężniejszego, który zrobi to, co każesz.

-

Nie bądź taki skromny! Nie, nie wezwę żadnego z twoich braci. Większa ryba może

okazać się zbyt silna jak na moją sieć. Ale ty doskonale nadajesz się do tego, czego żądam.
Ukrył się gdzieś tu przed nami pewien człowiek - rozkazuję ci przyprowadzić go. Jest
uwięziony, otoczyłem miasto kręgiem ognia. Moje zaklęcie pozwoli ci poruszać się po mieście,

background image

mimo różnic między twoim a naszym środowiskiem. Masz go odnaleźć, to wszystko. Aby ci

pomóc, postara

liśmy się o ten...

- Patrzcie! -

krzyknął Jan. - Tam jest Kane. Atakuje! Wszyscy odwrócili się gwałtownie -

Kane celował w nich włócznią.

-

Ukryj się, Cereb - rozkazał lord Gaethaa - mamy... Kane cisnął włócznią. Niezdarny

pocisk chwiejnym lotem zatoczył łuk nad placem. Kane nie celował w czarownika, ani w
nikogo z ludzi. Przy tej odległości wysiłek byłby daremny. Rzucił w pentagram. Ostrze
uderzyło w twardą ziemię. Włócznia roztrzaskała się, przerywając magiczny krąg. Demon
wybuchnął nieludzkim śmiechem. Cereb jęknął w zwierzęcym strachu, gdy potwór zamknął go
w swoim ohydnym uścisku.

-

No i kto teraz będzie rozkazywał swojemu niewolnikowi? - zaryczał triumfalnie.

Z piekielnym hałasem otworzyły się kosmiczne wrota, i po chwili zatrzasnęły się z hukiem,

ucin

ając krzyk przerażenia i szyderczy śmiech. I tylko opary siarkowego dymu wskazywały

miejsce, gdzie przed chwilą stali demon i czarownik.

Gdy obecni otrząsnęli się z pierwszego szoku, nie było też śladu po Kanie.

background image

VIII

ZGŁADZIĆ SŁUGĘ ZŁA

Zostało ich sześciu.

-

Bariera ognia upadła, milordzie - powiedział Alidor - czary przestały działać wraz ze

śmiercią mistrza. Lord Gaethaa w zamyśleniu drapał się w brodę.

-

Nieważne - powiedział. - Jest oczywiste, że Kane chce zakończyć całą sprawę tu, w

mieście. Teraz widać, że dorasta do poziomu legend, które o nim opowiadają. Najgroźniejszy i
najsprytniejszy agent zła, spośród wszystkich, których postanowiłem pokonać.

Na jego twarzy odmalowała się ponura satysfakcja. Krzyżowiec wszedł do karczmy.

Jeźdźcy z ulgą podążyli za nim. Dron Missa przetrząsał wszystkie kąty w poszukiwaniu
nietkniętej jeszcze poprzedniego wieczoru butelki wina. Głośnym okrzykiem zadowolenia
obwieścił sukces.

-

Pytanie, jak mamy go znaleźć w całej tej gmatwaninie - kontynuował lord Gaethaa. - Do

diabła, przestańcie się kłócić nad tym winem! Dajcie mi pomyśleć! Jan, powiedz temu
tchórzliwemu gospodarzowi, żeby przyniósł jeszcze parę butelek. Po tym, co widzieliśmy, wino

dobrze nam zrobi.

Ściągnął brwi i w zamyśleniu przygładził wąsy. Mollyl patrzył na związaną Rehhaile leżącą

pod filarem.

-

Kane miał oko na tę sukę. Może jeśli wyprowadzimy ją na zewnątrz i zabawimy się z nią

trochę, to przyjdzie ją odbić. Jeśli ona nic nam nie może powiedzieć, to będzie chociaż dobrą
przynętą.

Lord G

aethaa rozważał tę propozycję, patrząc pustym wzrokiem na Rehhaile, jakby

nieświadomy jej przerażenia.

-

Niech tak będzie - postanowił.

Alidor poczuł skurcz w żołądku. Czarownica, nierządnica, jakiekolwiek były jej zbrodnie -

oddawać ją Mollylowi, dla zaspokojenia jego chorych pożądań - to było zbyt wiele.

- Milordzie -

powiedział szybko - wydaje mi się całkowicie nieprawdopodobne, aby taki

diabeł jak Kane, przywiązywał znaczenie do cudzego cierpienia. Propozycja Mollyla dałaby

tylko Kane'owi czas na uciecz

kę lub realizację jakiegoś nowego pomysłu.

Lord Gaethaa przytaknął i Alidor poczuł ogromną ulgę. Ujrzał wyraz wdzięczności na

twarzy Rehhaile i błysk nienawiści w oczach Mollyla.

background image

-

Po prostu trzeba przeszukać wszystkie domy, jeden po drugim - podsumował lord

Gaethaa, wstając od stołu. - Jest nas tylko sześciu, będziemy więc potrzebowali pomocy
mieszkańców miasta. Gavein, chcę, żebyś zwołał tu wszystkich mężczyzn zdolnych do
noszenia broni! Będziemy systematycznie przeczesywać miasto, aż nie znajdziemy tego diabła.

Gavein był bardzo znużony, ale w jego zachrypniętym głosie słychać było determinację.

-

Proszę, milordzie, mówiłem już, że my w Sebbei nie chcemy uczestniczyć w pańskiej

walce z Kane'em. Chcemy tylko...

-

Wiem, chcecie rozsiąść się wygodnie i powoli umierać. Poświęcacie umieraniu więcej

czasu niż ktokolwiek ma do tego prawo. Możecie pogrążyć się w tym swoim słodkim,
spleśniałym życiu, ale najpierw skończymy z Kane*em. Do tego czasu będę od was wymagał
pełnej współpracy!

-

Proszę wymagać, czego lord sobie życzy, ale nikt w Sebbei nie będzie słuchał pańskich

wymysłów - powiedział Gavein przez zaciśnięte zęby.

Lord Gaethaa zaklął w bezsilnej złości.

-

Mollyl i Jan, przemówicie temu głupcowi do rozumu! Zmuszę ich wszystkich, aby nam

pomogli! Zrobię to, nawet siłą! Ta banda próżniaków nie ośmieli się podnieść na nas ręki!

Mollyl chwycił wątłego burmistrza, podczas gdy Jan pracowicie przykręcił hak do przegubu

dłoni.

-

Milordzie, nie może lord torturować tego człowieka tylko dlatego, że nie chce nam pomóc.

-

Sprzeciwił się Alidor. Twarz Krzyżowca spochmurniała.

-

Wiem, to godne pożałowania, ale jestem zmuszony. Gotów jestem poświęcić każdą ilość

ludzi, aby zniszczyć Kane'a, ponieważ w ten sposób ocalę większość od jego potwornych
zbrodni. W każdym razie Gavein i mieszkańcy Sebbei odmawiając pomocy, stanęli po stronie
zła. Sami są sobie winni.

Zdecydowanym krokiem wyszedł z pomieszczenia.

-

Zostań tutaj z tą suką, jeśli jesteś taki wrażliwy, Alidorze - zaproponował Mollyl z

szyderczym uśmiechem.

-

Jan, ty i Beli pomożecie mi. Mollyl, zbierz wszystkich. Zirytowany Alidor zmarszczył

brwi i zamierzał wyjść, lecz Rehhaile zawołała go po imieniu. Zatrzymał się niezdecydowany i
pomyślawszy, podszedł do niej. Z zewnątrz dochodziły krzyki mordowanego człowieka i
śmiech oprawców.

-

Czy to samo stanie się ze mną? - zapytała. Alidor poczuł się winny.

background image

-

Zrobię wszystko, żeby cię nie bolało - powiedział i natychmiast przeklął swoją nieczułość,

widząc łzy w jej oczach. Do diabła, dlaczego w tej tak oczywistej sprawie dopuszczał do głosu
osobiste uczucie? Co go obchodził los tej kochanki diabła? Jej życie nie znaczyło przecież nic
wobec słusznego celu ich misji. Z trudem uprzytomnił sobie, że dla niej jej własny los znaczył
najwięcej. Wyciągnął nóż.

- W gruncie rz

eczy nie liczysz się zbytnio w całej tej historii. Twoje zbrodnie nie są dla nas

tak istotne... -

bąkał, niezdolny powiedzieć niczego, co w jego własnych uszach nie brzmiałoby

głupio i niezdolny przestać mówić. Nóż powoli przecinał jej więzy-

Rehhaile wsta

ła.

- Puszczasz mnie wolno -

powiedziała nieprzytomnie.

-

Możesz wyjść tylnymi drzwiami, wszyscy są od frontu - mruknął przez zaciśnięte zęby.

Dziewczyna zbladła. Alidor pomyślał o jej drugim wzroku i zdał sobie sprawę, że musiała

czuć każdy detal wykonywanej na zewnątrz egzekucji.

-

Odejdź od nich! Nie pasujesz do tych ludzi. W twojej duszy nie wygasły jeszcze ludzkie

uczucia.

-

Co masz na myśli? - zaprotestował. - Ci ludzie, to moi towarzysze broni w misji szerzenia

dobra. Czasem jesteśmy zmuszeni stosować brutalne metody, ale naszym celem jest pomóc
rodzajowi ludzkiemu. Bez wahania oddałbym życie za lorda Gaethaa. To najwybitniejszy
człowiek naszych czasów.

Zaśmiała się - a może był to jęk, Alidor nie miał pewności. Widział, jak spluwa z pogardą.

- Ty naz

ywasz mnie ślepą, Alidorze? Gaethaa wielkim człowiekiem? Krzyżowiec,

walczący z siłami zła. Gdy mieszkał tu Kane nie skrzywdził nikogo. Za to wy, od wczoraj,
sterroryzowaliście miasto, zgwałciliście mnie, zdemolowaliście karczmę, znęcaliście się nad

Gavein

em, a teraz twój wielki człowiek i twoi towarzysze broni -biją go, aby zmusić

mieszkańców Sebbei do posłuszeństwa rozkazom, które nic dla nich nie znaczą.

- Ale to dla dobra wszystkich! -

zaoponował gorąco Alidor. - Człowiek, którego szukamy

jest jednym z najnikcze-mniejszych....

-

A czy wy jesteście lepsi? Czy Gaethaa jest świętym? Czy ludzie tacy jak Mollyl, Jan i Beli

są bohaterami? Perwersyjni mordercy! Zwierzęta! Najemnicy, którzy zabijają dla pieniędzy i
przyjemności. Alidorze, proszę, odejdź od nich teraz!

-

Wynoś się stąd natychmiast - warknął - ja nie opuszczę lorda Gaethaa,

Był zmieszany, ukrył głowę w ramionach, półleżąc na stole. Kroki Rehhaile oddalały się

spiesznie, ale on ich już nie słyszał.

background image

Minęły tysiące lat, nim lord Gaethaa zawołał go i Alidor wyszedł na zewnątrz oślepiony

światłem.

-

Stary głupiec już nie żyje - poinformował go Krzyżowiec. - Zresztą zupełnie

niepotrzebnie. Te chodzące trupy uciekły, gdy tylko próbowaliśmy dać im szkołę. Zamknęli się
w domach. Naprawdę poumierają, zanim wyjdą z tej apatii. Nieważne, przez swoje tchórzostwo
i tak są dla nas bezwartościowi. Sami znajdziemy Kane'a w ten czy inny sposób.

Mając nadzieję, że Rehhaile będzie już w bezpiecznym miejscu, gdy ktoś spostrzeże jej

nieobecność, Alidor poszedł z lordem Gaethaa na plac. Na piachu leżało powykręcane ciało

Ga-

veina. Wilgotne jeszcze, krwawe ślady rysowały się w porannym słońcu. Alidor pomyślał,

że w żyłach tego człowieka nie zostało już chyba nic, prócz piasku. Unikał wzrokiem

zmasakrowanej twarzy, skierowane

j ku niemu. Zauważył to Jan i wykrzywił usta w złośliwym

uśmiechu, czyszcząc hak o udo.

-

Przyprowadzić dziewczynę? - zaśmiał się Mollyl. Jego blada twarz była nieruchoma jak

maska. -

Warto by znowu czegoś spróbować.

Lord Gaethaa wzruszył ramionami.

-

Można. Wypuścimy ją i będziemy śledzić. To może przyciągnąć uwagę Kane'a, nawet jeśli

nie zaryzykuje spotkania z nią.

Alidor niedbale patrzył, jak Mollyl i Beli wchodzą do karczmy. Nie żałował już swojej

decyzji. Uśmiechnął się prawie, słysząc dochodzący ze środka krzyk wściekłości.

- Nie ma jej! -

ryknął Mollyl, stając w drzwiach. - Jej więzy są rozcięte. Do diabła z tobą,

Alidorze, uwolniłeś tę czarownicę!

-

Nic nie zrobiłem - najeżył się Alidor - była związana jeszcze przed minutą, kiedy

wychodziłem. Musiał ktoś z miejscowych albo wrócił Kane. Do diabła, w całej karczmie jes.t
pełno rozbitego szkła, sama mogła poprzecinać więzy, kiedy wy zabawialiście się z Gaveinem!

-

Dobrze, zostawmy to. Uciekła - przeciął dyskusję lord Gaethaa. Patrzył uważnie na

porucznika, ale w końcu zdecydował, że nie ma sensu wszczynać śledztwa. Może Alidor będzie

teraz weselszy.

-

W gruncie rzeczy nie była nam potrzebna - powiedział. - Jeśli jest teraz z Kane'em, to tym

lepiej dla nas. Ograniczy tylko swobodę jego ruchów i będzie dziesięć razy łatwiej złapać ich
dwoje niż jego samego. Podzielimy się na dwie grupy. Trzech na jednego, wolałbym, żeby
nasza przewaga była większa, ale jeśli będziemy trzymać się razem, możemy co najwyżej gonić
w kółko. Z drugiej strony, jeśli podzielimy się aa więcej grup, to Kane wystrzela nas
pojedynczo, jednego za drugim. Nie wolno nam nie doceniać przeciwnika! Pamiętajcie, że ma

background image

za sobą stulecia praktyki w kierowaniu każdym posunięciem. Jeśli go znajdziecie nie dawajcie
mu szansy. Zawołajcie pozostałych, gdy znajdziecie się w jego pobliżu i bądźcie gotowi na
wszystko. Mollyl i Jan pójdą ze mną na zachód. Alidorze, weź Missę i Bella, i szukajcie we
Wschodniej części miasta. Pomyślnych łowów! Dron Missa zerknął krytycznym okiem na

Bella.

- Sz

koda, że nie możesz wymienić tego temblaku na taki hak jaki ma Jan. Może wtedy do

czegoś byś się przydał! Beli poczerwieniał ze złości.

-

Kiedy tylko zechcesz. I nie musisz się nawet dopominać. Dostaniesz w tę swoją

roześmianą gębę prawą ręką tak samo jak obiema. Chcesz spróbować?

-

W porządku, zachowajcie swoją energię na spotkanie z Kane'em - rozkazał Alidor.

Mężczyźni ruszyli przez plac i zagłębili się w ciche ulice wyczuleni na każdy dźwięk, każdy

sygnał mówiący o niebezpieczeństwie. Gdzieś w tym mieście duchów czaił się człowiek,
którego mieli zgładzić. Misja, która kosztowała już tyle wysiłku i ofiar, miała się wkrótce
zakończyć.

- Przy okazji, Alidorze -

wyszeptał Dron Missa, gdy ruszyli. - Z Rehhaile, to było dobre

posunięcie.

Alidor spojrzał ze zdumieniem na Waldańczyka, ale widząc jego uśmiech, też się

uśmiechnął.

background image

IX

ŚMIERĆ UKRYTA W CIENIU

Kane ostrożnie czołgał się po dachu, obserwując trzech mężczyzn idących ulicą na dole.

Ranek przeszedł w popołudnie i cienie znów kładły się w poprzek pustych alei. Wkrótce dotrą
do przeciwległych domów, stracą na ostrości, aż wreszcie pokryją całe miasto. Wtedy do

Sebbei powróci noc.

Kane wyczekiwał nocy. W ciągu dnia wytrwale unikał swoich prześladowców, idąc zawsze

trochę przed nimi. W ten sposób miał ich cały czas na oku i, tym samym, zapobiegał spotkaniu.
Ufał bezgranicznie swojemu męstwu, ale wiedział, że przeciwnicy są także zahartowani w
walce. Nie chciał wpaść im w ręce nieprzygotowany. Trzech z nich było w stanie przytrzymać
go, do nadejścia pozostałych. Kane nie zamierzał dać się znów wpędzić w pułapkę. Czekał
więc, aż nadejdą ciemności. Noc mu sprzyjała, wyczerpując siły przeciwników i stępiając ich
uwagę.

Dach był gorący. Leżąc na połyskliwej, pokrytej łupkami powierzchni, Kane pomyślał ze

wzruszeniem, że to słońce pustyni świeci nad Dermonte. Rozgrzane dachówki parzyły jego
ciało, a pot znaczył drogę, tworząc wilgotną smugę na czarno-zielonej powierzchni. Mokre
dłonie ślizgały się podczas wspinaczki po nierównym dachu. Łatwiej było przemykać się
ulicami i alejami, lub błądzić po opuszczonych domach. Tych niewielu mieszkańców, których
spotykał, uciekało na jego widok, unikając jego spojrzenia. Kane wiedział, że tak samo uciekali
przed jego prześladowcami. Gdy tamci wypytywali o niego, zaszywali się w swoich norach.
Czuł, że nie zdradziliby go. Patrzyli biernie, jak ci obcy przetrząsali ich sklepy i domy.
Wskazywali gdziekolwiek, gdy wśród pogróżek żądano od nich wyjawienia miejsca pobytu
Kane'a. W końcu Gaethaa i jego towarzysze zaniechali bezcelowego wypytywania.

Kane porzucił plątaninę ulic i domów. Mógł się w nich wprawdzie ukrywać, ale nie był w

stanie śledzić posunięć przeciwników. Taka kryjówka mogła stać się pułapką. Chodząc zaś po
dachach, uciekinier miał wszystkich na oku.

Zaalarmow

ał go jakiś szelest. Wyciągnął nóż. Spod jego buta wyskoczyła długa, szara

jaszczurka. Płaz zatrzymał się kilka kroków dalej i zaczął przyglądać się człowiekowi swoim
nieprzeniknionym, szklanym wzrokiem. Kane oblizał wysuszone wargi i wierzchem brudnej
dłoni otarł lepką od potu twarz. Pochwa miecza boleśnie obtarła mu skórę na plecach, a pot
całkiem zmoczył ubranie. Rozpięcie koszuli i podwinięcie rękawów niewiele dało, bo skórzane
spodnie i kamizelka parzyły bezlitośnie. Dopiero nocą powietrze stanie się chłodniejsze. Znów

background image

znaleźli się w pobliżu wewnętrznego muru Sebbei, a dobiegała druga runda poszukiwań. Raz
już żołnierze lorda Gaethaa przemierzy-li drogę od placu do muru i z powrotem. Nastroje były
równie jak powietrze gorące i Kane usłyszał strzęp rozmowy, w której ktoś argumentował, że
poszukiwany prawdopodobnie opuścił już miasto. Czujność malała, a niezadowolenia rosło.
Kane zdecydował, że jest to najlepszy moment, żeby uderzyć.

Każda grupa poszukiwaczy wyposażona była w łuk. Przed wejściem do każdego domu,

oglądali go dokładnie. Teraz zbliżali się właśnie do budynku, na którego dachu ukrywał się
Kane. Stłoczyli się pod kamiennym zwieńczeniem, znad którego ich obserwował. Alidor stał z
tyłu z przygotowaną strzałą i uważnie badał wzrokiem frontową ścianę domu. Dron Missa i Beli
weszli do środka. Po chwili, zawołany przez nich, wszedł również Alidor.

Przyciskając ucho do dachówki, Kane usłyszał stłumiony łoskot. Znudzeni mężczyźni po

kolei badali pokoje rozwalonego mieszkania. Ze środka nie było przejścia na dach, więc
uciekinier wiedział, że chwilowo jest bezpieczny. Dom najwyraźniej był zniszczony jeszcze
przed nadejściem zarazy, a późniejsze lata przywiodły go do niemal całkowitej ruiny. Kilka
godzin wcześniej Kane o mało nie stracił równowagi, gdy kamienny gzyms zachwiał się pod
jego ciężarem. Podczas gdy jego wrogowie penetrowali wnętrze, Kane pracowicie zaatakował
nożem kamienne zwieńczenie. Ostrze zagłębiało się w zaprawie, tak jakby to był muł. Wokół
jego nóg szybko rosła sterta gruzu. Pozostawało mieć nadzieję, że głębiej kamień nie będzie

twardszy.

Z ulicy znów zaczęły dochodzić głosy i Kane szybko schował nóż. Podnosząc się usiłował

dostrzec mężczyzn, wychodzących z domu. Szczęście wciąż mu sprzyjało. Mogli przecież
wyjść tylnymi drzwiami. Pole widzenia miał ograniczone, więc tylko na podstawie
dochodzących z dołu dźwięków określił moment, w którym znaleźli się pod zwieńczeniem.
Nadszedł czas, żeby zaryzykować. Powoli zaczął napierać na kamienną konstrukcję, mając
nadzieję, że wraz z nią nie zawali się cała frontowa ściana. Początkowo kamień oparł się
naciskowi, więc Kane rzucił się nań całym ciężarem swojego masywnego ciała. Fasada
zachwiała się i runęła w dół. Tracąc równowagę, Kane rozpaczliwie zatrzepotał rękami, ale
udało mu się utrzymać na krawędzi dachu. Mężczyźni wynurzali się już z ciemnego wnętrza
gdy Dron Missa poczuł, że tynk osypuje mu się na twarz. - Uwaga! - krzyknął. Jego reakcja była
szybsza niż myśl. Wyskoczywszy na ulicę, błyskawicznie przeturlał się na jej drugą stronę.
Jednocześnie stojący w drzwiach Alidor wskoczył z powrotem do środka. Ociężały Beli nie był
obdarzony takim refleksem. Nie rozumiejąc czemu Missa krzyczy, zmarnował całą sekundę,
aby spojrzeć w górę. W jego oczach zdążył się jeszcze odbić strach, gdy zobaczył lecącą wprost

background image

na niego kamienną ścianę. Wydał z siebie krótki jęk i padł, zmiażdżony pod gruzami. Alidor
patrzył z przerażeniem na stertę kamieni przed drzwiami. Ułamek sekundy dzielił go od
śmierci.

- Jest tam! -

krzyknął Missa, wskazując na uciekającego po dachu Kane'a. - Alidor, szybko,

chodź tu z łukiem! Kane jest na dachu!

Uciekinier zamierzał przedostać się na sąsiedni dom. Niezbyt odległe głosy żołnierzy

odpowiedziały na krzyk Missy, a Kane chciał uniknąć spotkania z napastnikami w otwartym

terenie. Podsko

czył i zaczął wspinać się na nieco wyżej położony drugi dach. W połowie drogi

jedna z dachówek pękła pod jego ciężarem i Kane ześliznął się na dół, próbując wyhamować
paznokciami. Przekoziołkował raz i upadł z powrotem na poprzedni dach. Serce waliło mu ze
zdenerwowania, gdy znów rozpoczął wspinaczkę, ciesząc się, że poleciał tylko kilka metrów, a
nie na sam dół. Uchylając się przed strzałą, dotarł do szczytu i ześliznął się na drugą stronę.

Budynek przylegał tu do niższego o piętro domu. Przytrzymując się rynny, Kane skoczył na

sąsiedni dach. Wściekłe krzyki z dołu znów się przybliżyły, ale czuł się już pewniej. Dotarłszy
do schodów, zbiegł po nich na równoległą ulicę. Wszedł do najbliższego budynku po drugiej

stronie, zanim ludzie lorda Gaethaa zorientowal

i się, którędy uciekł. Gdy w pośpiechu usiłowali

odtworzyć jego ruchy, Kane przebiegł przez kilka pustych, połączonych od wewnątrz domów i
znów, nieco dalej, wyskoczył na ulicę. Była już noc. Na Dermonte opadła aksamitna kurtyna,
wysadzana perłami gwiazd i księżyca. Ich światło, jak nikły blask cmentarnych świec,
głębokimi cieniami rzeźbiło twarz śmierci. Gdzieś wśród ruin przemykali synowie nocy,
krocząc uroczyście jak żałobnicy w absolutnej ciszy.

W całym mieście tylko z kilku domów przez szpary w okiennicach sączyły się stróżki

światła. Śmierć znów szła ulicami Seb-bei i mieszkańcy drżeli na dźwięk jej znajomych
kroków. Nawet nocne widma zdawały się wiedzieć, że powróciła do Dermonte i umykały w
cień przed jej nagim mieczem. Pięciu ludzi z pochodniami szło ulicą, wlokąc za sobą długie
cienie. Mężczyźni o ponurych twarzach podejrzliwie badali każdy kamień i każdy dom. Z
uwagą wypatrywali śladów obecności swojej ofiary. Zdecydowany zakończyć wreszcie tę
niebezpieczną zabawę w kotka i myszkę, lord Gaethaa zebrał pozostałych przy życiu
towarzyszy i zarządził całonocne poszukiwania. Teraz, przy świetle pochodni, raz jeszcze
przemierzali znajome ulice i zaglądali do pustych domów. Była to walka na przetrzymanie i
lord Gaethaa postanowił nie dać swojemu przeciwnikowi ani chwili odpoczynku. Jeśli nawet
nieco łatwiejsza była rola lisa niż psa gończego, to psy miały przewagę liczebną i mogły
polować na zmianę. Coraz bardziej zmęczony Kane stawał się przecież mniej ostrożny.

background image

-

Do diabła, idę o zakład, że Kane'a nie ma już w Sebbei! - mruknął Jan, którego pewność

siebie zmniejszyła się po kilku godzinach bezowocnych poszukiwań. - Pewnie śpi gdzieś po
drugiej stronie muru, podczas gdy my drepczemy po tych ulicach w tę i z powrotem. Byłby
głupcem, gdyby został tutaj i uciekał przez całą noc.

-

To prawda, jeśli założymy, że Kane rzeczywiście przed nami ucieka - zauważył Dron

Missa, jakby z trudem dobywając głosu. - Myślę, że on idzie cały czas za nami. Wydaje nam się,
że gonimy za lisem, a moim zdaniem jest to polowanie na tygrysa. Uczestniczyłem kiedyś w
czymś takim daleko na południe stąd i pamiętam uczucie niebezpieczeństwa towarzyszące
każdemu ruchowi w ciemnej dżungli. Polowaliśmy na drapieżnika na jego własnym terenie i
nikt nie był pewien, czy to właśnie tygrys jest ofiarą. Trzech z nas zginęło, zanim go w końcu
dopadliśmy.

-

Jest oczywiste, że Kane nie ogranicza się do. ucieczki - przerwał mu ostro lord Gaethaa. -

Wiemy, że szedł za nami do karczmy i zamordował Seda. Wciąż jest w pobliżu. Stoi gdzieś

przyczajony jak ko

bra i czeka na okazję do ataku. Ale jego odwaga może go zgubić.

Zniszczymy go prędzej niż on nas! Więc miejcie oczy otwarte! Pamiętajcie, że on tylko czeka,
żebyśmy mu dali szansę!

Znów skoncentrowali się na poszukiwaniach. Alidor szedł obok Drona Missy i z

niepokojem obserwował tego, zazwyczaj zuchwałego, Waldańczyka.

-

Co z tobą, Missa? - spytał cicho. - Nigdy nie widziałem cię w takim ponurym nastroju. Czy

to miejsce tak na ciebie działa?

Żołnierz spojrzał na niego ostro, jakby nieco zawstydzony.

- Ze mn

ą wszystko w porządku. To był długi dzień i tyle. Przerwał na moment.

-

Nie, to nie wszystko. Kane, to miejsce, ci ludzie... Coś mi przeszkadza. Moje nerwy są

jakby... To jest tak jak na tym polowaniu na chwilę przedtem, zanim ten prążkowany diabeł

wyskocz

ył z gąszczu i rozerwał człowieka na sztuki o trzy metry za mną. Teraz mam to samo

uczucie. Jeszcze gorsze... Myślę, że tym razem tygrys może skoczyć na mnie...

Zamilkł, niepewny. Klepnął Alidora po ramieniu, a jego twarz rozjaśniła się w dawnym

uśmiechu.

-

Nie pozwól mi zarazić cię tymi myślami. Wrócę do formy, gdy wykurzymy Kane'a na

otwartą przestrzeń. Ten monotonny spacer po mieście duchów nie jest w moim stylu, to

wszystko.

background image

-

Do diabła, nie obawiam się o twoje nerwy, Missa! - upewnił go Alidor. - Wszyscy

jesteśmy na granicy wytrzymałości, a Kane z pewnością czuje się jeszcze gorzej. Pytanie, czy
zdecyduje się tu zostać, czy ucieknie z miasta. Do świtu zostało już niewiele godzin.

Śmierć czekała w cieniu.
Kane otworzył ciężką klapę. Nie używane od dawna zawiasy jęknęły. Zadowolony, że w

pobliżu nie ma nikogo, dokładnie obejrzał cuchnącą, wilgotną piwnicę.

Bez światła trudno było stwierdzić, czy stary tunel wciąż jest dostępny. Cisza. Jego

przeciwnicy nie dotarli jeszcze do tego miejsca, chociaż gdy Kane rozejrzał się po raz ostatni,
światła ich pochodni zbliżały się już do pozornie opuszczonego budynku. Piwnica była częścią
magazynu, zbudowanego niegdyś z mocnych kamiennych ścian, które miały chronić różne
kosztowne towary przed złodziejami. Magazyn stał w pewnej odległości od innych budynków,
tak że niewielka odległość dzieliła jego tylną ścianę od wewnętrznego muru miasta. Swego
czasu, najwyraźniej jeszcze przed wzniesieniem murów zewnętrznych, kupcy kazali wydrążyć
tunel łączący magazyn z piwnicami sklepów leżących poza ówczesnymi granicami miasta. W
tamtym okresie karawany wiozące różne towary zatrzymywały się w podmiejskiej gospodzie
dla zażycia odpoczynku i oferowanych tam rozrywek. Korzystne było wtedy przeniesienie

niektórych dóbr tu-nelem, wprost do

magazynu, bez konieczności płacenia wysokiego cła i bez

wiedzy władz, gdyż niektóre towary pochodziły z przemytu. W późniejszych czasach mniej
korzystano z tunelu, aż opustoszał on zupełnie po nadejściu zarazy. Kane odkrył go kiedyś
przypadkiem, gdy włóczył się bez celu po mieście umarłych. Ciekawość kazała mu
zaryzykować podróż korytarzem, mimo że spróchniałe podpory i zapadające się ściany groziły

zawaleniem.

Przypomniał sobie teraz o starej piwnicy i tunelu, i postanowił wykorzystać je w

planowanym atak

u na prześladowców. Kane przypuszczał, że lord Gaethaa i jego ludzie zechcą

wejść do magazynu i rozejrzeć się wśród zakurzonych stert i bel materiału.

Była mała szansa, że znajdą klapę. Kane sam pierwszy raz dostał się do magazynu,

zaczynając od drugiego końca tunelu, tamtędy mógł też wyjść w razie niebezpieczeństwa,
zakładając, że tunel zapadł się od czasu, gdy szedł nim wiele tygodni temu. To było pewne

ryzyko.

Kane wspiął się cicho po piwnicznych schodach i przeszedł przez ciemny magazyn.

Sprawdził, czy wielkie zasuwy na tylnych drzwiach są na swoim miejscu. Mniejsze drzwi
frontowe były podobnie zaryglowane. Pozostawały tylko te najbardziej masywne, zamykające
główne wejście do magazynu. Wszystkie zrobione były z grubego, okutego, żelazem drewna.

background image

W pomies

zczeniu nie było okien, a ściany wykonano z ciężkich kamiennych bloków. Główne

drzwi, jeśli były zamknięte, można było sforsować tylko przy pomocy toporów i taranów.
Wszędzie, pośród kurzu i pajęczyn, walały się skrzynie z kosztownymi towarami, czekając na
kupców, którzy nigdy już nie nadejdą. Były tam całe góry ozdobnych dywanów, stosy ubrań i
futer, półki z pordzewiałymi wyrobami z metalu. Nieco dalej pokryte pleśnią meble,
rozwalające się skrzynie z przyprawami korzennymi. Przepych rozkładający się pod wpływem
nieubłaganego czasu.

Główne wejście było tak olbrzymie, że mogły przez nie wjeżdżać całe wozy. Drzwi

otwierało się, podnosząc je do góry, dzięki systemowi przekładni i łańcuchowi nawiniętemu na
obracający się drewniany bęben. Uruchomienie mechanizmu wymagałoby ogromnej siły, ale
teraz wejście było otwarte, choć nie używane od czasów, gdy śmierć zabrała właścicieli
magazynu i ich klientów. Obrotowy mechanizm był zamontowany na frontowej ścianie.

Przymocowany do drzwi gruby

łańcuch poruszało się przy pomocy korby.

Kane już wcześniej, zapoznał się z działaniem tej maszynerii. Wyciągnął z pochwy swój

długi miecz i ukrył się w cieniu sterty materiałów w pobliżu korby. Spod jego buta wyskoczył
wielki szczur. Kane wykrzywił usta w lekkim uśmiechu, gdy dojrzał na ścianie odblask
migoczących świateł pochodni i usłyszał zbliżające się kroki. Napięcie związane z
oczekiwaniem opuściło go w jednej chwili. Przebiegły czy zuchwały, Kane był teraz gotów na
wszystko. Światła przybliżyły się. Echo ludzkich głosów odbijało się od ścian. W drzwiach
pojawiły się sylwetki żołnierzy. Weszli.

Stojąc ze wzniesionymi pochodniami, dokładnie oglądali wnętrze. Kane przywarł do ściany

dobrze ukryty za belami materiału. Dwóch mężczyzn weszło, reszta została na zewnątrz.

-

Widzisz coś, Mollyl? - dobiegło od strony wejścia.

- Nic, jak zwykle -

krzyknął człowiek z hakiem w miejscu prawej dłoni. Jan zdecydowanym

krokiem wszedł do magazynu. Mollyl podążał za nim.

Kane wynurzył się z cienia i podszedł do korby. Jego sylwetka zarysowała się wyraźnie w

świetle pochodni.

- Kane jest tutaj! -

krzyknął Mollyl ostrzegawczo. Lord Gaethaa wydał okrzyk triumfu.

Zostały tylko sekundy. Kane pociągnął za dźwignię, odbloko-wując hamulec. Korba mogła

się teraz swobodnie obracać, nic nie blokowało już mechanizmu i drzwi powinny były opaść.
Pozostały jednak na swoim miejscu!

background image

Zaskoczony niepowodzeniem swojego planu, Kane stracił kilka sekund na niepotrzebne

rozważania. Czy źle zrozumiał działanie mechanizmu? Może urządzenie popsuło się przez lata
nie używania?

Z wściekłością rzucił się na korbę i naparł na nią całym swoim ciężarem. Jeszcze kilka

sekund i wrogowie będą go mieli. Jan i Mollyl otrząsnęli się już z pierwszego szoku. Ich krzyki
i tupanie przybliżały się. Jednym uderzeniem muskularnego ramienia Kane strzaskał drewnianą
poprzeczkę. Pod wpływem gwałtownego wstrząsu, przekładnia drgnęła i zaczęła się posłusznie
obracać, zgrzytając i warcząc. Zardzewiały łańcuch pękł i potężne drzwi runęły w dół. W
nocnej ciszy rozległ się ogłuszający grzmot. Bęben zawirował, niczym wielki bąk, wprawiony
w ruch pociągnięciem łańcucha. Jan i Mollyl cofnęli się, uderzeni falą powietrza. Obracająca
się dźwignia ścięła Kane'a z nóg i rzuciła nim o ścianę. Cały budynek zadrżał, gdy drzwi
zatrzasnęły się jak brama piekieł. Drewniany bęben odpadł od ściany i wraz z łańcuchem
przetoczył się przez magazyn, przewracając Jana i Mollyla na ziemię i demolując doszczętnie
skrzynie z drogimi towarami ze szkła. Na zewnątrz na lorda Gaethaa i jego dwóch towarzyszy
posypały się kamienie. Wszystko zniknęło na chwilę w gęstej chmurze pyłu.

-

Alidor, Missa, szukajcie wejścia do środka, szybko! - w głosie lorda Gaethaa dźwięczała

nuta bezsilnej złości. - Jeżeli wszystkie drzwi są zamknięte, to sforsujemy te, które będą
najsłabsze. Przeklęty Kane, znowu udało mu się nas rozdzielić.

Zapadła cisza. Podniósłszy się z ziemi, trzej mężczyźni przy-stąpili do ataku. Mollyl i Jan

trzymali jeszcze pochodnie. Kane podniósł się i wyprostował. Poczuł bolesne pulsowanie w

prawym bok

u. Z natężenia bólu wywnioskował, że żebra są całe. Prawą ręką sięgnął do

pochwy.

- Kane -

zawołał Jan. - Pamiętasz mnie? .To było ponad dziesięć lat temu. Minęło już

dziesięć lat od czasu, gdy miałem prawą dłoń, dom i rodzinę, ale wtedy przybyłeś ty ze swoją
Czarną Flotą; czy nie tak było, Kane? Powinieneś był obciąć mi wówczas głowę zamiast ręki.
Poluję na ciebie od tego czasu. Zgubiłem cię w Montes, mówiono, że zginąłeś, ale ja
wiedziałem, że żyjesz i prowadzisz swoje diabelskie interesy w innych krajach. Wiedziałem, że
kiedyś znów skrzyżują się nasze miecze. Los tak zrządził, że twoje serce zawiśnie na moim

haku.

-

Więc znasz mnie. Haku? - zadrwił Kane. - Przepraszam, ale zapomniałem twojego imienia

tak jak i twojej twarzy. Powinienem pamiętać człowieka na tyle głupiego, że ośmielił się wejść
mi w drogę po raz drugi.

background image

Od strony bocznych drzwi dobiegały odgłosy stłumionego walenia, ale Kane wiedział, że

drzewo nie podda się tak łatwo.

Z wściekłym wrzaskiem Jan cisnął pochodnię prosto w twarz Kane'a. Dzieliło ich kilka

metrów i Kane z łatwością uskoczył w bok. Płomień musnął jego brodę i pochodnia upadła na
stertę materiałów i ubrań. Nasączone olejem, zapaliły się natychmiast. Mollyl umieścił swoją
pochodnię pomiędzy dwoma skrzyniami.

-

Ja też cię znam, Kane - zawołał. - Czy jesteś zaskoczony, że dwóch mieszkańców

Wyspowego Imperium goniło za tobą, po twoich krętych ścieżkach, nawet przez piaski
Lormauu? Jan, przekonamy się teraz, jak walczy Kane, gdy nie ma za sobą swoich ludzi,
zobaczymy, czy wąż może być niebezpieczny poza swoją kryjówką.

Jan złapał miecz swoją lewą ręką, błysnęło ostrze jego haka. W dłoni Mollyla sztylet

zastąpił pochodnię i Pellimita rzucił się na Kane'a. Jan przemknął na bok, aby zaatakować z

flanki. Z tym, za Kane'em, z podpalonych bel m

ateriału strzelały płomienie. Uderzony falą

gorąca, Kane odbił miecz Mollyla, jego samego odrzucając do tyłu potężnym pchnięciem.
Jednocześnie usiłował zablokować Janowy hak przy pomocy puginału. Posypały się iskry.
Kane cofnął się, aby uniemożliwić napastnikom zajście go od tym. Jeszcze wiele razy
krzyżowały się ostrza mieczy. Dwóch sprawnych szermierzy atakowało z furią. Boczne drzwi
dygotały, uderzane od zewnątrz, ale wciąż pozostawały na swoim miejscu. Sforsowanie ich
zajmie lordowi Gaethaa i pozostałym jeszcze trochę czasu. Zarówno Kane, jak i napastnicy nie
mieli zbroi ani kolczug, a więc pojedynek nie powinien potrwać długo. Ogień rozprzestrzeniał
się szybko, obejmując już dywany, skrzynie i meble. Piekielny żar zmusił Kane'a do odsunięcia
się od płomieni. Dym gryzł w oczy i drażnił gardła. Wprawiając swój śmiercionośny miecz w
ruch okrężny, Kane rzucił się pomiędzy przeciwników. Janowy miecz niemal otarł się o jego
ramię. Walczyli teraz w otwartej przestrzeni i Kane przeszedł do natarcia, słysząc dźwięk
toporów uderzających w boczne drzwi. Pomieszczenie było teraz jasno oświetlone
przebijającym się przez dym żółtym światłem płomieni. Sterty skrzyń rzucały groteskowe
cienie, tańczące na podłodze i ścianach kształty, które także zdawały się uciekać przed
niszczącą siłą ognia.

Z najwyższym wysiłkiem Kane'owi udało się rozdzielić napastników. Zanim Jan zrozumiał,

co się stało, Kane rzucił się na Mollyla. Pellimite nie miał dość siły, aby odpowiedzieć ciosem
na cios, więc wycofał się błyskawicznie, lekko odparowując uderzenie. Ogień poparzył go teraz
w plecy i Mollyl wykrzywił twarz w bólu i strachu. Jego obrona zachwiała się. Nie zdążył się
nawet odwrócić, gdy miecz Kane'a uderzył go w ramię. Mollyl w przerażeniu puścił swój miecz

background image

i skoczył do tyłu, padając na rozpalone do czerwoności fragmenty drewnianych mebli i
skórzanych siodeł. Jęcząc w ogniu, usiłował jeszcze wstać. Języki ognia tańczyły na jego
włosach i ubraniu. Oślepiony i na wpół spalony rzucił się na podłogę, próbując uciec przed

potwornym bólem, a

le była to już jego ostatnia chwila.

W międzyczasie Jan zdążył zebrać się w sobie i ponowić atak. Ruszył od tyłu na swojego

znienawidzonego wroga. Kane nie zapomniał jednak o drugim przeciwniku i wyczuwając za
sobą niebezpieczeństwo, uchylił się, aby uniknąć ciosu. Miecz uderzył w próżnię, ale Kane
poczuł przeszywający ból w prawym ramieniu. Hak przebił skórzaną kamizelkę i zagłębił się w
ciało. Raniony usiłował zadać cios puginałem, ale ból utrudniał ruchy. Jan zaśmiał się i uderzył

hakiem w sztylet, wyryw

ając go z ręki Kane'a. Zamachnął się mieczem. Kane odpowiedział

waląc w przeciwnika z furią, niemal na oślep. Ogień rozprzestrzenił się, a boczne drzwi
zaczynały ustępować. Brutalne uderzenie oszołomiło Jana na chwilę i Kane wykorzystał ten

moment, aby zaa

takować. Ciężki miecz rozpruł ciało jego wroga, łamiąc mu żebra. Jan zwalił

się na podłogę wypuszczając z ręki broń. Podczołgał się jeszcze w kierunku Kane'a, wyciągając
hak. Skonał w chwilę później z wyrazem nienawiści w oczach. Gorące powietrze uderzyło
Kane'a w twarz. Pożar ogarnął już tę część magazynu, gdzie leżały zwłoki Mollyla. Boczne
drzwi wytrzymywały jeszcze taranowanie, ale prawie całe pomieszczenie było w ogniu. Paliła
się podłoga. Zwęglone deski zapadały się do piwnicy. Trudno było oddychać i dostrzec
cokolwiek w kłębach dymu. Kane w pośpiechu odszukał swój puginał i ruszył w kierunku
schodów do piwnicy. Na zewnątrz czekali wrogowie, więc tunel był jedyną drogą ucieczki. Ale
jeśli podłoga zapadnie się, zasypując wejście...

Wejście było jeszcze dostępne. Trzymając w ręku pochodnię, zaimprowizowaną z płonącej

szczapy, Kane podniósł klapę i zszedł do tunelu. Cuchnące pleśnią podziemie nie doznało, w
wyniku pożaru, żadnego szwanku. Stęchlizna i wilgotne powietrze były jakby odwróceniem

tego, co dzia

ło się na górze. Szedł przez tunel tak szybko, jak tylko mógł. Pochodnia dawała

niewiele światła, ale to wystarczyło, żeby znaleźć drogę. Nad jego głową wisiały spróchniałe
deski, odczepione od ścian, a zwały gruzów gdzieniegdzie niemal zupełnie zagradzały
przejście. Kane czołgał się po tych stertach kamieni, drewna i brudu pilnując tylko, aby nie
zgasła pochodnia. Osypująca się ziemia wraz z krwią z jego ran tworzyła ciemnoczerwone
błoto, które przyklejało się do jego pleców i nóg.

Kane w każdej sekundzie zdawał sobie sprawę, że tunel może okazać się całkiem zasypany

i stanie się jego grobowcem. W pewnym momencie dał się słyszeć, dobiegający od tylu, tępy
łoskot. Kane popatrzył niespokojnie na ściany tunelu, ale pomyślał, że przyczyną hałasu było

background image

prawdopodo

bnie zawalenie się dachu magazynu. Szedł teraz głęboko pod ziemią i tunel był tu

solidniejszy. Po chwili poczuł, że idzie pod górę. W świetle pochodni zamajaczyły stopnie
schodów. Wszedł po nich z pośpiechem i pchnął ukryte drzwi, prowadzące do piwnicy pod
starą opuszczoną gospodą. Przeszedłszy przez pusty budynek, dotarł do drzwi i wynurzył się na
zewnątrz. Odległy magazyn strzelał jasnym płomieniem w szarzejące już w porannym blasku
niebo. Jego wrogowie z pewnością myślą, że nie żyje. Drżąc z bólu Kane zatrzymał się przy
gospodzie, żeby umyć i opatrzyć swoje poparzone, krwawiące ciało. Spośród tych, którzy
postanowili go zgładzić, żyje jeszcze trzech. Ani rany, ani zmęczenie, nic nie osłabiło
wściekłości Kane'a.

background image

X

KRAINA UMARŁYCH

Gdy ze szpar w murze zaczął się sączyć dym, a drzwi stały się nieznośnie gorące, lord

Gaethaa rozkazał zaprzestać wysiłków ich forsowania.

- To miejsce jest stracone -

oświadczył odkładając topór. - Wszyscy, którzy pozostali przy

życiu, muszą wyjść stamtąd natychmiast. W przeciwnym razie uduszą się w dymie, jeśli
wcześniej nie spłoną. Jan i Mollyl otworzą drzwi, jeśli żyją, a jeśli zginęli, to Kane ma do
wyboru upiec się w środku, lub wyjść prosto pod nasze miecze. W każdym razie jeszcze przed
świtem będzie się smażył w piekle. Odsuńcie się i obserwujcie drzwi.

Mężczyźni wykonali polecenie. Jeden obserwował drzwi, podczas gdy dwóch pozostałych

miało na oku boczne wejście. Z pewnością nikt nie wymknął się ze środka w czasie, gdy bez
powodzenia próbowali się tam przedrzeć. Z mieczami gotowymi do natychmiastowego użycia
czekali, aż otworzą się któreś drzwi, aż wśród płomieni i kłębów dymu pojawi się w nich ludzka
postać. Jeżeli będzie nią Kane, to nie dadzą mu nawet czasu, aby nabrał w płuca świeżego

powietrza.

Ale żadne drzwi się nie otworzyły, nikt nie wyszedł na zewnątrz. Hałas dobiegający ze

środka oznajmił o zawaleniu się podłogi. Po chwili z potężnym hukiem runął dach. Z wnętrza
budynku, jak z wulkanicznego krateru wystrzeliły ku niebu języki ognia. Wkrótce trawione
płomieniami drzwi runęły do środka, odsłaniając obraz strasznego spustoszenia. Rozgrzane
mury wciąż stały, ale ludzie przestali już obserwować wyjście.

- Stos pogrzebowy Kane'a -

powiedział triumfalnie lord Gaethaa. - Zabrał ze sobą jeszcze

dwóch

wspaniałych ludzi, ale ci zginęli jak bohaterowie.

Odwrócił się do Alidora, aby przyjąć od niego gratulacje.

-

Zostało nas tylko trzech. To była kosztowna kampania, najniebezpieczniejsza w mojej

karierze. Ale nasz cel był wielki i w końcu osiągnęliśmy sukces. Najczarniejszego potwora
wszechczasów w końcu spotkała śmierć, którą tak długo udawało mu się oszukiwać.
Zasłużyliśmy sobie na wdzięczność rodzaju ludzkiego. Raz jeszcze zimnym światłem dobra
rozproszyłem zły cień.

Nagle uwagę ich przyciągnął jakiś szelest.

- To czarownica -

oświadczył lord Gaethaa, widząc jej oświetloną blaskiem pożaru

sylwetkę.

Rehhaile zatrzymała się na początku ulicy, teraz prawie niewidoczna w cieniu budynku. Jej

niewidzące oczy skierowane były w jakiś odległy punkt. Mieli wrażenie, że zbiera się na

background image

odwagę, aby do nich podejść. Dlaczego wróciła? - pomyślał Alidor. Z pewnością drugi wzrok
powiedział jej, że ją zauważyli. Czy Kane znaczył dla niej tak wiele, że rzuciła wszystko, aby
być przy jego śmierci? Alidor poczuł coś w rodzaju zazdrości.

- Milordzie -

zaczął - czy nie moglibyśmy zapomnieć o jej...?

Lord Gaethaa wzruszył ramionami. Był w uroczystym nastroju i jeśli porucznik interesował

się tym stworzeniem, to mógł spokojnie zadośćuczynić temu kaprysowi.

-

Oczywiście, Alidorze, jeśli to ma uśmierzyć twoje wątpliwości. Kane nie żyje, a ona była

tylko jego kochanką i ofiarą. Została już ukarana za swój udział w jego zbrodniach.

-

Wyjdź z cienia, wiedźmo. Postanowiliśmy potraktować cię łagodnie - oświadczył

wspaniałomyślnie. - Nie musisz się już obawiać naszej sprawiedliwości. Chodź i zobacz, jaki
los spotkał potwora, któremu służyłaś.

Rehhaile podeszła do nich.

-

Kane nie żyje - powiedziała smutnym głosem. - Poczułam to, gdy go osaczyliście, więc

przyszłam, żeby być przy jego śmierci. Został uwięziony w płonącym magazynie i zginął w
ogniu. Czułam ten moment. Zniszczyliście Kane'a tak, jak to było waszym zamiarem, wasza
misja jest wypełniona. Czy rankiem opuścicie Sebbei?

-

Więc twój diabelski wzrok powiedział ci, że Kane nie żyje? - uśmiechnął się Gaethaa. -

Zazdroszczę ci - dałbym wiele, żeby móc dzielić z tobą tę wizję. Ale zobacz, Alidorze, mimo że
tak się nią interesujesz, ona pragnie tylko naszego wyjazdu. Ruszymy, gdy tylko trochę
odpoczniemy i zaopatrzymy się w prowiant. Nigdy nie czekałem na wdzięczność tych, którym
służyłem, a Sebbei mało mnie pociąga. Ale teraz chcę ogrzać się przy płonącym pogrzebowym

stosie mego wroga.

-

A ja pójdę odetchnąć świeżym powietrzem. - Dron Missa ziewnął. - Ten dym wydziela

zapach palonych śmieci. Co za graty musiano trzymać w tym magazynie...

Waldańczyk skierował się w stronę miejskiego muru i wspiął się na nasyp. Na tle

szarzejącego nieba widzieli jego szczupłą sylwetkę, gdy przechadzał się po murze, jak strażnik
miasta umarłych.

Krzyżowiec usadowił się naprzeciw ściany magazynu. Rozmarzony, uśmiechał się do

gasnących już płomieni, raz jeszcze przeżywając wszystkie emocje minionych dni i
zastanawiając się, dokąd teraz poprowadzi go zimne światło. Najpierw do Kamethae po

nowych ludzi i ekwipu

nek. Nadworni poeci będą opiewać śmierć Kane'a, ale w wielu jeszcze

miejscach ludzie oczekują pomocy Mściciela.

background image

Alidor i Rehhaile włóczyli się po ulicy. Czarownica chce porwać porucznika, pomyślał lord

Gaethaa. Alidor jest nią zafascynowany i ma prawo do rozrywki.

Znad jeziora unosiła się poranna mgła. Dron Missa leniwie oparł się o nasyp i rozluźnił

mięśnie. Usłyszał za sobą kroki i spojrzał w górę, aby zobaczyć kto idzie.

Jakiś człowiek szedł po murze w jego kierunku. Płynąc we mgle sprawiał wrażenie anioła

śmierci. Z jego postaci emanowała groźba, błyszczała w jego oczach, promieniowała z
obnażonego miecza.

- Kane! -

wyszeptał Missa, poznając zabandażowanego rycerza. Jego zaskoczenie trwało

tylko kilka sekund. Wyciągnął miecz. Kane ruszył na Waldańczyka. Missa błyskawicznie
odparował cios i sam z kolei przeszedł do ataku. Uchyliwszy się, Kane znów natarł na niego,
stosując już bardziej przemyślaną taktykę. Jego przeciwnik świetnie władał bronią, a
usztywniona prawa ręka Kane'a nie mogła poruszać się ze zwykłą sprawnością.

Missa zawsze bez trudu potrafił przystosować się do leworęcznych przeciwników. Jednak

szybkość Kane1 a zaskoczyła go. Zupełnie nie pasowała do potężnej postury tego mężczyzny.
Uświadomił sobie, jak olbrzymiej sile musi stawiać czoła. To był najzdolniejszy i
najniebezpieczniejszy szermierz, z jakim kiedykolwiek dane mu było walczyć, i tylko jego
własna doskonała technika raz za razem broniła go przed mieczem napastnika.

Z rosnącym niepokojem Missa przypomniał sobie wszystkie opowieści o Kanie i śmierci

swoich towarzyszy podczas wyprawy lorda Gaethaa.

Waldańczyk poczuł ostry ból w prawym udzie. Rana nie była głęboka. Cofnął się o krok

udając, że zaraz upadnie. Gdy Kane doskoczył do niego, Missa podniósł miecz i jednocześnie
pchnął przeciwnika sztyletem. Trzymając puginał, prawa ręka Kane'a nie była na tyle sprawna,
aby odparować cios. Klnąc z wściekłości Kane cisnął puginałem w Waldańczyka. Rzut nie był
celny, ale Dron Missa, uchylając się, stracił na chwilę możliwość obrony. Miecz Kane'a spadł
na jego ramię, niemal odcinając rękę. Drugie uderzenie wyrwało mu z ręki broń. Ciężko ranny i
uzbrojony tylko w sztylet Missa patrzył, jak Kane z jakąś nierzeczywistą powolnością zadaje
śmiertelny cios. Zostały mu ułamki sekund. Raz jeszcze uchylił się przed spadającym nań
ostrzem i rzucił się do jeziora. Zimna woda i ciemności zamknęły go w swoim uścisku.

Wynurzywszy się na powierzchnię zaczął niezdarnie płynąć. Rany silnie krwawiły i w

wodzie były jeszcze bardziej dokuczliwe. Nie były jednak śmiertelne, można je było wyleczyć i
za kilka miesięcy Missa znów mógłby wziąć miecz do ręki i walczyć. Lecz walczyć już pod
rozkazami innego pana. Obłąkane misje Krzyżowca dawały dobry dochód, ale lord Gaethaa nie
kupił przecież jego życia. Missa znał pojęcie lojalności i obowiązków najemnika względem

background image

jego pana, ale tylko w granicach rozsądku. Wyprawa przeciwko Kane'owi od samego początku
obciążona była jakimś przekleństwem losu i Dron Missa zdecydował, że nadszedł czas na
dyskretne wycofanie się. Bogowie dali mu szansę. Świętokradztwem było by jej nie
wykorzystać.

Spojrzał do tyłu na niezgrabną sylwetkę, rysującą się na tle nasypu.

-

Idź do diabła, Kane! - krzyknął i zniknął we mgle. Gdy lord Gaethaa usłyszał pierwszy

krzyk Missy i szczęk broni, spojrzał w kierunku nasypu nie wierząc własnym oczom. Powoli
zaczęła do niego docierać niesamowita prawda - Kane żyje! Diabeł nie zginął w płomieniach,
jakieś czary pozwoliły mu uciec. Wiedźma skłamała, aby całkowicie uśpić ich czujność. Teraz
Kane powrócił. Ile jeszcze razy uda mu się oszukać śmierć!

-

Alidorze, zabij tę przeklętą czarownicę i wracaj tu szybko - krzyknął ostrym głosem,

obserwując pojedynek. - Alidorze, biegnij! Kane żyje, zaatakował Missę na murze.

Zapominając na moment o Rehhaile Alidor pobiegł do swojego pana. Już z nim popędził w

kierunku muru, ale odległość była zbyt wielka i dotarłszy do nasypu, mężczyźni ujrzeli jak Dron
Missa spada i pogrąża się w wodach jeziora.

-

Missa też. - Lord Gaethaa zaklął z wściekłością. - Teraz zabił Missę. Walczymy chyba z

samy

m Panem Tloluvinem. Ale zostało nas jeszcze dwóch. Damy Kane'owi spróbować

naszego żelaza, zanim wstanie słońce.

Gdy wspinali się na mur, Kane zniknął już gdzieś we mgle.

-

Uciekł nam, milordzie - powiedział Alidor, oszołomiony. - Nie chce walczyć otwarcie

nawet z dwoma przeciwnikami.

- Nie -

syknął lord Gaethaa, a jego oczy rozjarzyły się. - Spójrz na te kamienie. Krew! Kane

jest ranny. Missa nie zginął na próżno. Nie ważne w tej chwili, czy rana jest śmiertelna. Teraz
go dopadniemy. To są ślady, które nas zaprowadzą.

Lecz krwawa ścieżka urwała się, gdy przeszli niewielki odcinek drogi ulicami Sebbei. Było

już jasno. Lord Gaethaa ze smutkiem stwierdził, że rana Kane'a nie była tak poważna, jak miał
nadzieję. Niezależnie od tego, jak bardzo Kane był osłabiony, był przecież w stanie zatamować
krew. Teraz ukrył się gdzieś znowu w tym labiryncie miasta umarłych.

- Próbujemy dalej -

ciężko powiedział lord Gaethaa - nie osiągnęliśmy niczego. Znowu

musimy szukać Kane'a w tym przeklętym mieście duchów. Od dzisiaj tylko nas dwóch poluje

na tygrysa. W ten sposób nigdy nie zniszczymy Kane'a.

Alidor spojrzał z zakłopotaniem na swojego pana. Nigdy wcześniej nie słyszał w jego głosie

takiego tonu rozpaczy. Krzyżowiec oparł podbródek na swojej pięści i pogrążył się w myślach.

background image

Jego długa twarz pokryła się zmarszczkami, gdy rozważał wszystkie strategie, stosowane w

poprzednich kampaniach.

Nagle jego twarz rozpogodziła się i lord Gaethaa zaśmiał się triumfalnie.

-

Nie zrobiliśmy jeszcze wszystkiego - krzyczał. - Spalimy to przeklęte miasto!

-

Spalić Sebbei? - wybuchnął przerażony Alidor.

-

Tak, spalimy wszystko. Kane ukrywa się w tych pustych budynkach. Wykurzymy go

stamtąd ogniem. Thoem raczy wiedzieć, jak udało mu się uciec z tego magazynu, ale nic mu nie
pomoże, jeśli całe Sebbei będzie w płomieniach. Zginie wraz z miastem, albo ucieknie na
otwartą przestrzeń. Nawet jeśli z początku go zgubimy, wytropienie go po śladach będzie
dziecinnie proste. Dopadniemy go jeśli nawet będzie próbował przedrzeć się przez Lonman.

Jes

t ranny, nie dojdzie daleko. Teraz my przejmiemy inicjatywę.

- Milordzie Gaethaa -

protestował Alidor. - Lord nie mówi poważnie. Spalić całe miasto,

żeby zabić jednego człowieka? A co z mieszkańcami?

-

Mają spróchniałe kręgosłupy. Nie martw się o nich. Zapalimy kilka budynków, wiatr zrobi

resztę. Zdążymy to zrobić, zanim ktokolwiek tu podniesie rękę. Nie sądzę, żeby ktoś miał
czelność nam się sprzeciwić. Możemy im powiedzieć, że to Kane rozniecił pożar; może to
wytrąci ich z tej ociężałości i powiedzą nam, gdzie się ukrywa, choć jest to raczej wątpliwe.

-

Nie, nie możemy zrównać z ziemią całego miasta po to, żeby zniszczyć Kane'a. Ci ludzie

zginą, a w najlepszym razie stracą wszystko, co posiadają.

Lord Gaethaa niecierpliwie wzruszył ramionami.

- Miasto nie

liczy sobie więcej niż kilkuset mieszkańców. Większość bez trudu ucieknie.

Jest dość opustoszałych miast, do których mogą się przeprowadzić. Nie traćmy czasu na
użalanie się nad nim. Nie spełnili swojego obowiązku wobec rodzaju ludzkiego. Są winni
śmierci wszystkich moich ludzi, są zdrajcami sprawy dobra. Wykurzenie tych szczurów z ich
śmierdzących nor jest dla nich sprawiedliwą karą. Chodźmy, Alidorze - tracimy czas.

Alidor chwycił lorda Gaethaa za ramię i odwrócił go do siebie.

-

Ale spalić całe miasto dla jednego człowieka! Kane nie jest tego wart.

Blednąc z wściekłości. Krzyżowiec odepchnął porucznika.

- Kane nie jest wart! -

ryknął. - Alidorze, straciłeś rozum. Przejechaliśmy pół kontynentu,

żeby zgładzić tego demona. Wszyscy twoi towarzysze oddali swoje życie za tę sprawę, I po
wszystkich tych trudach i ofiarach człowiek, którego mamy zabić, wciąż ze mnie szydzi. Nawet
sto miast gotów jestem zburzyć, jeśli będzie to potrzebne. Tak, uważam, że cena jest niska,

background image

wobec zła, jakie ten człowiek wyrządzał i jakie wyrządzi jeszcze ludzkości, zanim nie zostanie
zabity. Cóż znaczy to miasto duchów w porównaniu z dobrem całego rodzaju ludzkiego!

Logika tego wywodu była niezaprzeczalna, ale Alidor wciąż był nie pogodzony.

-

Ale taka strategia może okazać się całkowicie nieskuteczna - powiedział słabym głosem. -

Kane bez trudu ucieknie z miasta. Nie jesteśmy w stanie pilnować wszystkich bram, poza tym
zostaje jeszcze droga przez mur. Ulotni się z Sebbei i nigdy już nie odnajdziemy jego śladów.

-

Generał, który wierzy w niezawodność swojej strategii, jest głupcem - rzekł lord Gaethaa.

-

Pokaż mi lepiej plan, to posłucham twojej rady. Musimy sobie powiedzieć, że Kane pokonał

nas w tej grze w kotka i myszkę. Lepiej niż my zna Sebbei, więc czekał tylko, aż wpadniemy w

jego

pułapkę. Straciliśmy wczoraj sześciu ludzi, nie możemy teraz zaczynać we dwójkę.

Musimy zmusić go do wyjścia na otwartą przestrzeń. Do diabła, Alidor, co się z tobą dzieje?
Straciłeś swoje ideały i nerwy jednocześnie?

Alidor miał zamęt w głowie. Gdzieś za nimi rozległo się wołanie:

-

Alidorze, co robisz? Czy sprzedałeś całkiem swoją duszę lordowi Gaethaa? Ten szaleniec

wyrządził wraz ze swoją bandą więcej zła niż Kane przez całe życie. Pomożesz mu teraz
zniszczyć Sebbei i jego nieszczęsnych mieszkańców po to, żeby zabić Kane? Alidorze, jeżeli w
twojej duszy zostało cokolwiek ludzkiego, odejdź od tego człowieka. Zatrzymaj go, zanim
zgładzi jeszcze więcej ludzi w imię swojego bezlitosnego dobra.

-

Ach, słyszę tę wiedźmę - wyszeptał lord Gaethaa. - Ten sam obłudny głos, który mówił mi

o śmierci Kane'a. Oto żniwo fałszywego miłosierdzia. Teraz wszystko jest jasne. Wiedźma
omotała mojego porucznika, rzuciła jakiś urok na jego duszę, uwiodła go, aby służył ciemnym
siłom zła.

Wyciągnął miecz i podszedł do niej powoli.

-

Chodź w moje objęcia, wiedźmo - syknął. - Myślę, że tym razem przeceniłaś moją

krótkowzroczność i swoją moc. Alidor zagrodził mu drogę.

-

Nie, milordzie. Ona nie jest czarownicą.

Lord Gaethaa odsunął go, mówiąc z żalem w głosie:

-

Jesteś opętany, postradałeś rozum. Odsuń się, uratuję cię jeszcze moim mieczem,

posyłając tę wiedźmę do piekła, któremu służy. Na twarzy Alidora pojawił się wyraz
determinacji. On także wyciągnął swój miecz,

-

To nie jest opętanie, milordzie, a Rehhaile nie jest czarownicą. Zrozumiałem, że ona mówi

prawdę, pojąłem te wszystkie złe przeczucia i wątpliwości, jakie dręczyły mnie przez ostatnie
miesiące. Nie pozwolę zabić tej niewinnej dziewczyny...

background image

-

Niewinna dziewczyna! To wiedźma. Okłamała cię. Pomagała Kane'owi od początku.

-

... ani nie pozwolę spalić tego miasta. Chodźmy, milordzie, wyjeżdżamy z tego kraju

umarłych. Wrócimy do Kamathae, zgromadzimy nową armię i przybędziemy tu znowu z
wystarczającymi siłami aby zgładzić Kane'a.

-

To niemożliwe - Kane wie, że chcę go zabić. Ukryje się gdzieś, gdzie nikt go nie znajdzie.

Zapewni sobie obronę wszystkich ciemnych mocy, których nigdy nie uda się pokonać. Odsuń
się, Alidorze, wybaczę ci tę niesubordynację.

- Przykro mi, lordzie Gaethaa -

powtórzył wolno - możesz, panie zniszczyć miasto i zabić

Rehhaile, ale wpierw musisz zabić mnie.

Lord Gaethaa krzyknął z nagłą wściekłością.

-

To jest zdrada! Jeśli jesteś po stronie sił zła, przeciwko zimnemu światłu dobra, zostaniesz

przez to światło zmiażdżony. Zejdź z mojej drogi!

- Nie

ch pan mnie nie zmusza, abym podniósł na pana miecz, milordzie - ostrzegł Alidor.

-

Jesteś głupcem! - wrzasnął Krzyżowiec i zamachnął się mieczem.

Alidor odskoczył do tym, decydując, że ograniczy się do obrony. Jego dusza, targana

sprzecznymi uczuciami, bl

iska była całkowitego rozbicia. Zawalił się nagle cały jego

wszechświat. Stawał teraz do walki z człowiekiem, za którego jeszcze godzinę temu gotów był
oddać życie. Sprzeciwił się ideałom, którym przysiągł był służyć do końca swoich dni. Kierując
się już wyłącznie instynktem samoobrony, odparował atak lorda Gaethaa. W tym stanie umysłu
nie mógł bronić się skutecznie. Pierwsze uderzenie miecza rozpruło mu bok, drugie -
roztrzaskało hełm. Alidor upadł na ziemię, oślepły od zalewającej mu oczy krwi. Czuł, jak pod
czaszką narasta wielka czarna chmura. Z bardzo daleka, usłyszał płacz dziewczyny.

Lord Gaethaa spojrzał na porucznika, wciąż jeszcze z obłędem w oczach.

- Przepraszam, Alidorze -

zaczął z żalem - byłeś dla mnie jak brat, przyjaciel w tylu bojach.

Ale m

uszę cię teraz zabić, aby odrzucić ten zły urok, który mi cię odebrał. Będę cię zawsze

wspominał jako wiernego i odważnego porucznika, którym dla mnie byłeś.

Wzniósł miecz, aby zadać śmiertelny cios.

-

Legendy mówią o przekleństwie, które ciąży na Kanie. Mówią, że każdy, kto go spotka na

swojej drodze, musi zginąć. Teraz rozumiem prawdę zawartą w tych opowieściach. Żegnaj
Alidorze. Bądź pewny, że zostaniesz pomszczony.

-

Zabij go, jeśli chcesz, ale nie przypisuj zasługi uśmiercenia go mnie. Jest dla mnie

kłopotliwe przyjmować względy od człowieka, którego za chwilę zabiję - powiedział jakiś

background image

szyderczy głos. - Jeśli ci trudno zabić przyjaciela, to zostaw go na chwilę, a ja to zrobię, gdy już
skończę z tobą.

Lord Gaethaa odwrócił się. Przed nim stał Kane. Wynurzył się z mgły, owinięty w

potargane bandaże, z morderczym błyskiem w oczach.

-

Więc tygrys wyszedł z kryjówki - mruknął lord Gaethaa. - Myślałem, że będę musiał

wykurzyć cię z twojego legowiska. Ale teraz nasza gra zbliża się do końca i słusznym jest, że
główni gracze spotkali się w końcu. Kosztowałeś mnie wielu ludzi, Kane, i musisz ponieść karę
za to i za stulecia zbrodni, które szły za tobą jak cień.

-

Popełniłeś całkiem sporą liczbę niegodziwości, jak na tak krótkie życie, zbliżające się do

końca - zadrwił Kane, wznosząc miecz.

Lord Gaethaa ruszył do przodu. Zderzyła się stal. Kane odrzucił przeciwnika do tyłu i nóż w

drugiej ręce lorda Gaethaa trafił w próżnię. Cios padał za ciosem. Kane nie mógł używać prawej
ręki, ale nieprawdopodobna szybkość jego ruchów przechylała szalę na jego korzyść.

-

Wezwij na pomoc siły zła - zaszydził lord Gaethaa, widząc na bandażach Kane'a rosnącą

plamę krwi. Rany się otworzyły i przeciwnik wkrótce zacznie słabnąć. - Twój ciemny bóg
opuścił cię, bo zło zawsze ustępuje przed niezwyciężonym mieczem dobra.

-

Nie służę żadnym bogom, ani innym przegranym sprawom - powiedział Kane. - A ty nie

oszukuj się, mówiąc, że jesteś niezwyciężony. - Wykonał niespodziewany ruch i z policzka
lorda Gaethaa popłynęła krew. - Pierwsza krew - zaśmiał się.

Mężczyźni walczyli w milczeniu, dysząc ciężko. Lord Gaethaa był trudnym przeciwnikiem,

obarczonym niespożytymi siłami i wielkimi umiejętnościami szermierzem. Ponadto był
względnie wypoczęty, podczas gdy Kane tracił siły w wyniku ran odniesionych w poprzednich
starciach. Wciąż jednak bronił się pewnie. Obaj walczyli zaciekle, każdy z nich przekonany, że
uda mu się doprowadzić przeciwnika do kresu sił. To nacierali na siebie, to znów odskakiwali.
Lord Gaethaa zaatakował sztyletem; w tym samym momencie Kane rzucił puginałem.
Krzyżowiec odskoczył, ale przeciwnik chwycił go za przegub, zmuszając swoje osłabione
mięśnie do najwyższego wysiłku. Wykręcił rękę, z głośnym chrzęstem łamiąc kości
przedramienia. Lord Gaethaa złapał oddech i z dziką desperacją uderzył mieczem, celując w
trzymające go ramię. Kane zwolnił uścisk i cofnął się. Miecz ze świstem przeciął powietrze.
Wykorzystując tę chwilę, gdy przeciwnik był bezbronny, potężnym ciosem rozłupał jego tułów.
Uderzył powtórnie. Głowa lorda Gaethaa spadła na bruk i podskoczyła jeszcze dwukrotnie,
wydając pusty odgłos.

background image

Kane stał przed leżącym w groteskowej pozie ciałem Krzyżowca, oddychając ciężko

wielkimi haustami powietrza. Cienkie stróżki pary unosiły się jeszcze z ociekającego miecza i

poplamionych krwi

ą kamieni. Zmieszane z jego gorącym oddechem rozpływały się, niknąc w

porannej mgle.

Słaniając się z wyczerpania, Kane spojrzał na leżącego na bruku Alidora. Marszcząc brwi

ruszył w Jego kierunku.

- Nie, Kane -

Rehhaile stanęła w obronie żołnierza. - Proszę, nie zabijaj go. Alidor

kilkakrotnie ocalił mnie przed tymi mordercami. Oszczędź go dla mnie. Proszę, Kane. On nie
podniesie na ciebie ręki.

Kane chwiał się, stojąc przed nimi ze wzniesionym mieczem, wciąż jeszcze opanowany

żądzą zabijania. Alidor patrzył na niego pusto. Jego twarz zastygła w pozbawioną wyrazu
maskę. Nie wykonał żadnego ruchu, aby się obronić czy uciec. Kane opuścił miecz, wzruszając
ramionami. Wyraz krwawego pożądania zniknął już z jego twarzy, tląc się jedynie w oczach,
gdzie nie wygasł nigdy.

- Dobrze, Rehhaile -

powiedział - daję ci go. Ale wątpię, czy twoja litość będzie coś dla

niego znaczyć. Zdaje się, że Gaethaa całkiem zagnieździł się pod tą wielką czaszką.

-

Nie, Kane. Ten człowiek ma jeszcze duszę. Potrafię wyleczyć jego obolałe serce.

-

Więc dobrze - Kane uśmiechnął się ze smutkiem - nie ma więc sensu namawiać cię, żebyś

poszła ze mną. Rozumiem. Odchodzę, Rehhaile. Mam już dość życia wśród duchów. Wciąż
pociąga mnie przygoda. Twoje towarzystwo było dla mnie bardzo interesujące, naprawdę.
Jestem ci wdzięczny.

-

Żegnaj, Kane - powiedziała miękko Rehhaile, odwracając swój umysł od świata jego myśli

i uczuć.

Kane mruknął jeszcze coś, czego nie usłyszała i oddalił się pustą ulicą. Jego odejście

śledziły duchy. Odejdź z Dermonte, krainy umarłych; ze świata cieni, gdzie mieszka śmierć, a
życie nie może się rozwijać.

Alidor poruszył się. Usiadł z trudem i sięgnął po swój miecz. Drżącą ręką przytknął jego

ostrze do swojej piersi. Jego wszechświat leżał w gruzach. Zawaliły się jego niewzruszone
przekonania, niezaprzeczalne prawdy. Jaki sens miałoby życie, gdy bogowie umarli?

- Alidorze, nie -

jęknęła Rehhaile wyczuwając, co chce zrobić. - Nie rób tego, błagam. Chcę,

żebyś żył. Razem opuścimy tę krainę umarłych i zamieszkamy w normalnym świecie,

-

Myślałem, że idę za zimnym, czystym światłem dobra - powiedział Alidor. - Zamiast tego

służyłem zimnemu światłu śmierci.

background image

Ostrze miecza wciąż dotykało jego piersi. Znaleźć zapomnienie w śmierci? Wrócić do

życia, w raz z Rehhaile? Jego dusza była zbyt chora by zdecydować.

background image

CHŁÓD MEGO SERCA


(Reflections for the Winter of My Soul)

Przełożył Ryszard BOROS

background image

PROLOG

Nie było wątpliwości — mężczyzna ten umierał; tłum gapiów przerzedził się i pozostali

tylko ciekawi, bądź ci, których fascynował widok śmierci. Żaden człowiek nie mógłby przeżyć
tak okrutnej rany. Dziwne, że parobek nie wyzionął jeszcze ducha.

Na zewnątrz zamieć śnieżna wzmagała się z upływem czasu. Z furią krystaliczno-biały

w

icher smagał grube, kamienne mury i szalał w mrocznych korytarzach, podrywając spłowiałe

arrasy. Chłód przenikał nawet do komnat pałacu. Zebrany tam w kręgu tłum, śledził uważnie
śmiertelne spazmy ciała broczącego krwią.

Był to jeden z niższej służby — stajenny.

Burza śnieżna nadeszła o zmroku. Kiedy słońce ginęło za horyzontem, zerwał się zachodni

wiatr. Impet żywiołu zaskoczył ludzi. Zdwoili wysiłki, żeby czym prędzej uchronić zwierzęta i
narzędzia. Ktoś pozostał w tyle, aby wykonać jakieś polecenie. Prawie nikt nie usłyszał pełnego
trwogi okrzyku. Paru z nich, przedzierając się przez ciemność i zapierający dech wicher, dotarło
do ciemnej sylwetki pogrążonej w zaspie. W panicznym pośpiechu wnieśli skrwawione ciało
do pałacu. Nikt nie chciałby spotkać tego, kto tak barbarzyńsko potraktował stajennego i
zniknął nie zauważony wśród zamieci.

Ranny leżał na kamiennej posadzce w pobliżu ognia, z głową na pospiesznie skleconym

podgłówku. Wybałuszone oczy zastygły w przerażeniu, a z kącików ust sączył się strumyczek
krwi. Skóra na szyi i klatce piersiowej była zdarta. Rany na ramieniu wskazywały na to, że
nieustraszone kły zmierzały wprost do gardła. Nie osiągnęły celu tylko dzięki osłonie z grubego
futra. Od chwili śmiertelnego okrzyku umierający me wydobył z siebie słowa. Nawet jeśli
minąłby stan szoku — nie mógłby mówić ze względu na rany odniesione na szyi. Krew
broczyła obficie poprzez strzępy bandaży i krzepła na kamieniach. Postano po medyka - nie
można było znaleźć nadwornego maga i astrologa, być może nie chciał sobie zadawać trudu.
Doskonale wiedział, że nie ma dla rannego ratunku. Dla zachowania pozorów wykonał
niezbędne czynności ochraniające przed natychmiastową śmiercią.

Raz zakrztusił się i równocześnie jego ciałem wstrząsnął śmiertelny spazm. Medyk,

po

patrzywszy na bezwładne ciało, uniósł nieco powiekę leżącego i wzruszył ramionami.

Już po wszystkim — dodał.

background image

Zebrani byli rozczarowani —

pragnęli bowiem dowiedzieć się czegoś o napastniku.

Popadli w przygnębienie. Dręczył ich niepokój; niektórzy zaczęli rozprawiać zbyt głośno. Ci
też doszli do wniosku, że sprawcą śmierci mógł być wilk lub ryś. Innych trapiły czarne myśli,
znali bowiem mrożące krew w żyłach legendy Marsarovji.

Nagle, pełen grozy widok przykuł ich do miejsc: ciało drgnęło i usiadło, podpierając się

rękoma. Z pianą na ustach, tocząc wokół ślepymi oczami, usiłował coś powiedzieć.

Śmierć! Widzę go! Tam... pośród zamieci... czyha na nas wszystkich! — wykrztusił ten,

który już więcej nie miał mówić.

Śmierć nadchodzi! Człowiek... ale nie człowiek! Biada nam! — umilkł, zachwiał się i

legł na kamieniach.

Widocznie jeszcze żył — zauważył medyk, ale sam nie był o tym przekonany do końca.

background image

I

JEŹDZIEC WŚRÓD ZAMIECI


Kane musiał pogodzić się z myślą, że zabłądził. Przeszło godzinę poruszał się nie wiedząc,

w jakim kierunku. Spinał konia, klnąc, że znalazł się na takim odludziu. Takiej burzy śnieżnej
jeszcze nie widział. Jego koń, chociaż był rasy północnej, padał z wycieńczenia. Kilka dni
nieprzerwanej walki o życie mocno nadwątliły jego siły, a do tego ta niesamowita zamieć. Kane
rozmyślał. Nie mógł oprzeć się przenikającemu go do szpiku kości zimnu, które towarzyszyło
mu, odkąd zerwał się lodowaty wiatr. Zdawał się on smagać poprzez grube futro jego duszę.
Opierał się jego sile, wiedząc, że będzie zgubiony, jeśli się zatrzyma. A poza tym musiał za
wszelką cenę utrzymać odległość. jaka dzieliła go od jego prześladowców. Deptali mu
wytrwale po piętach, nie dając się zmylić żadnym fortelem, których Kane znał przecież wiele i

po mistrzowsk

u zastosował. Korzystali bowiem z pomocy maga Sataki. Jego moc pozwalała

tropić ślad. którego żaden śmiertelnik nie był w stanie dostrzec. Od południa wielokrotnie
dostrzegał ich sylwetki. Gdyby nie zamieć -na pewno dopadliby go przed zmierzchem Była ona

d

la niego wybawieniem, ale ścigający byli zbyt przebiegli i nie dali się zbić z tropu. Czas działał

na jego korzyść. Wciąż pałał żądzą odwetu.

Gdy jechał pochylony w siodle w nieznanym sobie kierunku. poczuł, jak zawisło nad nim

widmo białej śmierci, wydłużając koszmarną listę zagrażających mu niebezpieczeństw.

Księstwo Rader leżało wiele mil stąd na południowy wschód. Niegdyś było najbardziej

wysuniętą na północ prowincją starego Cesarstwa Serrantonu. Kiedy wygasła dynastia Halbros

— Serranton, Cesarstwo r

ozpadło się, a księstwo usamodzielniło, wpadając tym samym w

regres. Bowiem wybuchające wojny dynastyczne wyczerpały siły państw środkowych,
niwecząc ich dawną świetność. Rader zostało odcięte od ludów południa i od tego czasu
szerzyła się tu przemoc. Prawem kaduka usiłowano zaprowadzić porządek; w ciągu minionego
wieku u steru rządów stawali coraz to nowi ludzie. Jeżeli w ogóle w odniesieniu do Rader
można było mówić o rządach. Ziemia ta bowiem nie była ani żyzna, ani nie posiadała bogactw;
przypominało to raczej paradę małych baronów, rozbójników, czy też błędnych rycerzy.

Do niedawna władzę sprawował powszechnie znienawidzony banita Orted Ak-Ceddi, były

herszt bandy rabusiów, który ogłosił się Prorokiem Sataki. Za jego rządów fanatyczny kult
Sataki został wyprowadzony z podziemi i niczym czerwona fala rozprzestrzenił się w rejonie
Puszczy Shapeli. Wierne mu legiony szerzyły terror, stając się zagrożeniem nawet dla

background image

południowych monarchii. W końcu, jego hegemonia upadła, a sam Orted ledwo uszedł z
życiem, uciekając wraz z najwierniejszymi kompanami. Musiał zrezygnować z planu Czarnej
Krucjaty. Poczuł się bezpiecznie dopiero na odludziu w Rader, gdzie osiadł na stałe,
przekonany o nie trwałości szczęścia i sławy.

Kane przybył do Rader pewnej nocy. Tu zaciągnął się do kawalerii jako generał, stając się

podporą sił Proroka. On stworzył armię Czarnej Krucjaty i ostatecznie — przyczynił się do jej
klęski: jako pierwszy złamał Miecz Sataki, chociaż dopiero nieobliczalne zachowanie Orteda
spowodowało klęskę. Orteda nie spotkał straszny los jego zwolenników, ale Kane znalazł się w
niebezpieczeństwie i aby nie dostać się do niewoli zwycięskiej armii Jervy, schronił się w
pogańskiej jaskini, przeklętej Grocie Yslsl. Niewypowiedziane cierpienia, jakich doznał w jej

kosmic

znych otchłaniach i koszmar przemieszczeń w czasie, były tak zabójcze dla jego duszy,

że wolałby tortury i śmierć z ręki wroga. Ale Kane dokonał tego, co nie udało się żadnemu ze
śmiertelnych: odnalazł korytarz prowadzący na powierzchnię i wydostał się na światło dzienne.
Ponad rok odzyskiwał siły, a potem wyruszył, aby się zemścić na Proroku — za mrożące krew
w żyłach tajemnice świata, które poznał w jaskini.

Droga do Rader była trudna i kręta, niełatwa do przebycia, zaprowadziła go bowiem z

jednego krańca znanego wówczas świata na drugi. Wędrując, odkrył w sobie upór, którego nie
był świadom.

Wreszcie, cztery lata po rzezi Sataków nad Ingoldi, Orted Ak-

Ceddi znalazł się sam na sam

z Kane'm w swojej komnacie. Pojedynek był śmieszny i z powodu przewagi Kane'a zakończył
się prędko; zwycięzca wcisnął w ranę Orteda dziwny kryształ, podobny kształtem do gemmy.
W rzeczywistości, była to zakrzepła grudka mocnej trucizny z wymarłego już robaka
Carsultyal. Przy kontakcie z ciałem rozpuściła się, przeniknęła wszystkie tkanki, wżarła się w
najcieńsze i najgłębsze nerwy. Kane'owi sprawił przyjemność widok ciała wijącego się w
niezwykłych konwulsjach. Żałował, iż nie mógł oglądać przedśmiertnych drgawek Orteda, bo
wierna Prorokowi służba usiłowała już wyłamać drzwi.

Uciekł z komnaty tym samym podziemnym korytarzem, którym przybył — biada

Prorokowi, który nie zdążył wybadać tajemnic swojego sanktuarium. Zanim ktokolwiek się
zorientował. był już poza obrębem miasta. Od tej nocy niezmordowanie posuwał się w kierunku
północnych pustkowi. Wiedział, że pogoń składa się z najwierniejszych fanatyków Orteda,
którzy do ostatniego tchu ścigać będą świętokradczą dłoń, winną śmierci ich pana. Przez wiele

background image

dni zacięci wyznawcy wygasającego już kultu, posługując się magiczną wiedzą, tropili z
uporem swą ofiarę. W końcu znalazł się w ich polu widzenia. Wtedy zamieć dała mu chwilę

wytchnienia.

Koń potknął się o przysypany korzeń, przyklękając na przednich nogach. Kane zachwiał się

w siodle, dopiero teraz spost

rzegając śnieg na swoim odzieniu. Zsiadł, szczękając zębami i

pomógł wstać wyczerpanej klaczy. Każdy ruch przyprawiał go o ból. Zatoczył się, bo
odmrożone nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Chwycił się grzywy konia, aby zachować
równowagę. Zwierzę parsknęło, obarczone znienacka ciężarem jego ciała.

— Spokojnie —

wycedził, gładząc zlodowaciałą grzywę. — Dam ci trochę odpocząć. —

Tylko chwilę — szeptał do siebie, tupiąc nogami i z trudem strząsając grudki lodu z odzieży.
Zaspy śniegu wydały mu się miękkie niczym posłanie, lecz oparł się tej pokusie. Nie podda się
tak łatwo. Igrał ze śmiercią wiele razy i jeśli było mu pisane zginąć w tej zamieci, wróg musi
wpierw poznać siłę jego miecza. Gdy pomyślał, że nie zdoła oprzeć się żywiołowi, ogarnęła go
pasja. Wyzywająco patrzył na szalejący wicher, któremu nie mógł stawić czoła. Jego
nieosiągalnym wrogiem była kosmiczna jaźń, która igrała, obejmując go, by zamknąć na wieki
w swych zimnych splotach. Przerażała go świadomość swej małości.

Jednego był pewien: nie miał do czynienia z pospolitą zamiecią. Zapuszczał się już daleko

na północ i nigdy nie spotkał tak gwałtownego i potężnego wybuchu sił natury. Impet żywiołu
wskazywał raczej, że to sprawka czarnoksiężnika. Komu jednak mogło zależeć na wywołaniu

burzy na tym odlud

ziu, tego nie mógł odgadnąć. Z pewnością, nie były to moce Sataki, działała

bowiem na ich niekorzyść. Koń zadrżał trwożliwie. Kane postanowił nie zwlekać dłużej.
Dosiadł rumaka, który ruszył raptownie. Usiłował go uspokoić, sądząc, że zdenerwował go zbyt

g

wałtownym skokiem. Koń jednak był zdjęty przerażeniem: nozdrza miał rozchylone, a w

ślepiach malował mu się strach. Niebawem jeździec także wyczuł utkwione w siebie badawcze
spojrzenie jakiejś tajemniczej istoty. Popuścił cugli, a koń niczym strzała pogalopował przez
zamieć. Przez wypełnione grozą długie chwile wydawało mu się, że jest ścigany przez jakąś
bestię, napastującą go z niezwykłą zaciekłością, potem wrażenie minęło. Zwolnił bieg konia i
zaniechał karkołomnej ucieczki, dopiero gdy poczuł się bezpieczny. — Na Temro, co to mogło
być! — Z początku sądził, że to pogoń właśnie go dopadła, ale reakcja wierzchowca i jego
własne przeczucia świadczyły o czymś innym. Wycie wichru skutecznie tłumiło wszelkie
odgłosy, a zamieć ograniczała widoczność. Nie mógł więc niczego usłyszeć ani zobaczyć.

background image

Jednak zarówno jeździec jak i koń zwietrzyli czyjąś obecność, a Kane nigdy nie lekceważył
głosu intuicji. Dlatego miał pewność, że przerażająca istota, odległa może o sążeń, godziła w
jego życie.

Wytężył zmysły. Rumak, wyczerpany karkołomnym biegiem, brnął powoli przez

narastające zaspy. Przez dłuższy czas nic nie zwróciło jego uwagi. Nagle skowyt dobiegł jego
uszu, a nie było to wycie wiatru. Odetchnął głęboko mroźnym powietrzem. Wiatr niósł ze sobą

charakterystyczny zapa

ch wilka. Zwietrzył go także koń, parskając niespokojnie. Kane

zatrzymał się.

Skowyt stał się donioślejszy i wykazywał obecność stada. Wyraźnie zalatywało

nieprzyjemnym zapachem przemoczonej wilczej sierści. Gdzieś nieopodal — trudno określić

jak daleko —

grasowała sfora. Przewlekłe wycie typowe było dla wygłodniałych zwierząt —

ale jak w takiej zamieci znaleźć pożywienie. Być może w poszukiwaniu zwierzyny zapuściły
się zbyt daleko — zastanawiał się Kane. W takim razie miał cholerne szczęście, że znajdował
się po zawietrznej. Sytuacja mogła jednak ulec zmianie wraz z kierunkiem wiatru. Kto wie, czy
właśnie nie zawracał — myślał z roztargnieniem, straciwszy wszelką orientację. Każdy
kierunek był dla niego równie dobry, co bezcelowy. Kiedy brnął przez zaspy, potężny huk
wiatru stopniowo zagłuszał skowyt zwierząt. Gdy ten ostatni urwał się, Kane odniósł Wrażenie,
że dochodzą go ludzkie okrzyki i rżenie koni. Były jednak stłumione i nie był ich pewien.
Ogarniało go zmęczenie i z trudem odróżniał rzeczywistość od wytworu własnej wyobraźni.

Koń wlókł się uparcie naprzód, potykając się coraz częściej, ale nie tracąc równowagi.

Kane wątpił, aby klacz zdolna była podnieść się po ewentualnym upadku, a nawet jeśli tak, to z
pewnością on nie zdołałby jej dosiąść. Czas i miejsce straciły dlań znaczenie. Jeździec i koń
dryfowali w szalejącej zamieci, pozbawieni poczucia otaczającej ich rzeczywistości. Kane nie
wiedział, czy porusza się on, czy ściana śniegu. Przed oczami majaczyły mu na przemian: to
białe plamy, rozdzierające ciemności, to znów czarne pręgi na tle białej pustyni. Jego ciało było
prawie całkowicie zdrętwiałe. Wkrótce nie będzie w stanie wyczuć, że siedzi na koniu.
Pochłonięty przez lodowaty wir, Kane kołysać się będzie w siodle bez nadziei ratunku. I tak już

na wieki.

Nagle coś uderzyło go w twarz. Kane zamachnął się niepewnie, by odeprzeć cios.

Odrętwiałą dłonią wyczuł gałęzie. Smagały go wciąż, gdy koń z trudem przedzierał się wśród

drzew.

background image

Usiłował przezwyciężyć otępienie, zbierając resztę swej nieprzeciętnej siły. Koń

zaprowadził go do lasu, a więc mógł nie tracić nadziei. Wydawało się to nieprawdopodobne,
gdyż jak okiem sięgnąć, nigdzie nie było nawet samotnej sosny, zanim rozszalała się burza
śnieżna. Skąd mógł jednak wiedzieć, jak daleko zaniósł go wierzchowiec. Wycie wiatru
złagodniało, a jego porywy zostały powstrzymane przez drzewa. Płatki śniegu opadały miękko,
wirując wśród gałęzi. Dookoła noc rozpościerała ciemności, ale wyostrzony wzrok Kane'a
pozwalał mu orientować się nawet tam, gdzie zwykły człowiek zdany byłby na łaskę losu.

Była to w istocie puszcza, gdyż gdziekolwiek nie spojrzał, ze wszystkich stron otaczały go

drzewa. Las musiał pokrywać pokaźny obszar, skoro udzielał tak skutecznej ochrony przed
nawałnicą. Kane skierował kuśtykającą klacz w głąb tego schronienia. Może uda mu się znaleźć
dogodne miejsce, gdzie mógłby zbudować szałas, a wtedy postara się rozpalić ogień.

Powiew wiatru przyniósł ze sobą zapach płonącego drewna. Poczuł go i skierował się ku

jego źródłu. Zastanawiał się, czy jego prześladowcy także dotarli do lasu, czy też spotka innych
ludzi w tych dzikich okolicach. Pełen nadziei podążył za zapachem dymu. Jeżeli natrafi na
obcych, chcąc nie chcąc przyłączy się do nich. Jeżeli będą to Satakowie... No więc dobrze, zbyt
długo już na mnie polowali. Kane uwolnił od lodu przymarznięty do pochwy miecz.
Przynajmniej ogrzeje się wtedy żelazo. Na pewno nie spodziewają się ataku, a działając przez
zaskoczenie... Jeśli tylko nie jest mu pisane zginąć z wycieńczenia w tej zamieci.

Przed oczami

majaczyły mu obrazy rzezi, gdy kierując się węchem podążał wśród drzew,

które brał za żołdaków. Ziemia wznosiła się nieco — zauważył, ożywiony nadzieją na bliskie
schronienie, ale także rozbudzony żądzą mordu. Spiął konia, który mógł runąć w każdej chwili.
Zwierzę także zwietrzyło schronienie i wytężyło siły.

Las przerzedził się, aż ustąpił miejsca polanie. Kiedy Kane minął ostatnie konary, roztoczył

się przed nim widok małego zamku, czy też magnackiej posiadłości otoczonej murem, wokół
której skupiały się niewielkie zabudowania. Budynki rysowały się tajemniczo; na tle nawałnicy
ciemne kontury śmiały się zza przysłoniętych okien smugą światła. Kane zdesperowany zwrócił
konia na przełaj mroźnej polany ku nieznanej budowli. Niech nawet będzie zamieszkała przez

upiory —

nie zważał na to, o ile będzie mógł się ogrzać. Znalazłszy się u bramy, krzyknął

ochrypłym głosem. Ogarnęła go rozpacz, kiedy zrozumiał, że straż odźwierna nie stoi na
posterunku w taką noc, a nikt go nie usłyszy, nawet jeśli ktoś czuwał. Nie mógł przekrzyczeć

background image

wycia wiatru. W takim stanie nie mógł wspiąć się na mur. Ogarnęła go złość; cisnął więc swój
ogromny miecz w bramę, a ku jego zdumieniu wrota rozchyliły się. Pozostawiono je otwarte!

Kane rozwarł bramę na szerokość konia i nie zastanawiając się długo nad szczęśliwym

zbiegiem okoliczności, wjechał na dziedziniec. Stuk końskich kopyt wtórował jego głośnym
okrzykom, gdy usiłował obudzić kogoś ze służby. Kiedy zbliżył się do głównego wejścia,
szkapa potknęła się i przewróciła, wyrzucając jeźdźca z siodła na ziemię. Kane był zbyt
odrętwiały, aby móc szybko zareagować: zatoczył się niezręcznie i upadł na progu, uderzając o

drzwi.

Ostatkiem sił uderzył mieczem w nabijane żelazem dębowe wrota. Odwrócił głowę i

spojrzał w kierunku bramy, którą właśnie przybył. Nim pogrążył się w ciemności, miał
wrażenie, że coś białego przecisnęło się przez nią.

background image

II OCALONY


Kane odzyskiwał przytomność. Z pewnym wysiłkiem starał się zebrać myśli. Coś białego

utkwiło mu w pamięci. Wreszcie w jego oczach pojawiła się świadomość.

Jej powieki rozchyliły się nieco, gdy wzdrygnęła się wystraszona hardym spojrzeniem

Kane'a. Szybko jednak opanowała się i rzekła, ukrywając zakłopotanie:

Proszę, spróbujcie to wypić!

Kane milczał. Podała mu kielich do ust, a on przyjął go z wdzięcznością, czując smak

doskonałego trunku, pomimo swego stanu. Ciepło rozeszło się wewnątrz jego ciała wraz z
napitkiem, rozgrzewając go równie skutecznie, jak ogień trzaskający u jego boku. A więc
mieszkańcy tego zamku usłyszeli nawoływania -domyślił się. badawczo rozglądając się po

otoczeniu.

Znajdował się w małej kamiennej sali, której umeblowanie stanowiło parę ław, kilka

krzeseł i potężny stół. Blisko stołu, pod ścianą, palił się ogień. Pobieżne oględziny izby
przypominały mu pomieszczenie, w którym odźwierny i straż nadzorują główne wejście. Nie
miał już na sobie zamarzniętego płaszcza, leżał okryty ciężkim, grubym futrem. Dwóch paziów
podtrzymywało go w pozycji półleżącej blisko ognia; kilku innych oraz jakaś senna służka
kręciło się po pokoju i koło drzwi.

Kielich trzymała u jego ust długowłosa dziewczyna o urodzie elfa. Kane odgadł po

wytwornych szatach z białego rysia i kosztownym szmaragdzie umieszczonym w pierścieniu na
jej delikatnej dłoni, że była to panna wysokiego rodu. Jej duże, szare oczy świeciły się, a twarz
o regularnych rysach okalały długie, jasne włosy, splecione w warkocz. Jej wizerunek dopełniał
spiczasty podbródek i delikatnie rzeźbiony nos. Uśmiechając się czarująco, jakby jej usta były

ku

temu stworzone, wyglądała raczej na zagadkowego duszka, choć obecnie na jej obliczu

malował się niepokój. Była albo nastolatką, albo mogła mieć najwyżej dwadzieścia parę lat.

A więc Breenanin, co ciekawego odkryłaś? - mąż jak niedźwiedź wkroczył do pokoju,

owinięty niedbale w grube futro — Kim jest ten człowiek, który niczym śnieżna zjawa
przychodzi nocną porą zakłócać sen uczciwych ludzi! — powiedział głośno, zdradzając
łagodne usposobienie.

— Mów ciszej, ojcze —

skarciła do Breenanin -- on jest ranny i prawie zamarzł.

background image

— Co takiego? —

wymamrotał z zaciekawieniem gospodarz, czyniąc przepraszający gest

ręką by udobruchać swą córkę.

Kane odsunął sługi i stanął niepewnie na nogach, przezwyciężając ból i zawroty głowy.

Zdołał wyprostować się. Napotkał badawcze spojrzenie gospodarza, więc rzekł, aby zachować

dobre maniery:

Proszę o wybaczenie, że nadchodzę bez zapowiedzi o tak niestosownej porze.

Błądziłem wiele dni na pustkowiu i czekała mnie niechybna śmierć, kiedy zaskoczyła mnie
nawałnica. Zrządzeniem losu natrafiłem na ten zamek. Mój koń padł na dziedzińcu, ja zaś
byłem nieprzytomny aż do teraz. Do rana zamieniłbym się w sopel lodu, gdyby twoi ludzie
mnie nie odnaleźli.

Na dziedzińcu, powiadasz? — rzekł ze zdumieniem gospodarz. — Do stu par diabłów,

jak

udało ci się przejść przez bramę?

Była otwarta, kiedy ją pchnąłem — odparł Kane. — Szczęśliwym zbiegiem

okoliczności, ktoś zaniedbał obowiązku.

Być może, ale przez takie niedopatrzenie można już się nie obudzić któregoś ranka.

Gregig! Fakt, że rozpętała się zamieć, nie zwalnia cię od twoich powinności.

Odźwierny był wyraźnie zmieszany.

Panie, pamiętam dokładnie jak zamykałem bramę, kiedy zerwała się burza. Nic nie

rozumiem!

— Hmm! —

mruknął jego pan. — A czy teraz brama jest zamknięta?

— Tak panie —

pośpiesznie odparł sługa. Potem dodał z zakłopotaniem: — Kiedy

sprawdziłem ją po znalezieniu cudzoziemca, była zamknięta.

A więc nawet zmarznięty jeździec ma więcej zdrowego rozsądku od gnuśnych

odźwiernych.

A więc zamknął ją wiatr, bowiem ja tego nie zrobiłem — wtrącił Kane i odczuł na sobie

wzrok gospodarza.

background image

To niemożliwe — odparł. W końcu wzruszył ramionami — Być może upadek

spowodował lukę w twojej pamięci. To się czasami zdarza.

Kane milczał.

W każdym razie jesteś już w środku. Witam cię w mojej nieco chłodnej posiadłości!

Jestem Baron Troylin z Carrasahl, a ten niedożywiony podczaszy to moja córka Breenanin.
Korzystaj z mej gościny, dopóki zamieć nie ustanie i nie poczujesz się dostatecznie silny, by
wyruszyć w dalszą drogę. Goście ze świata są tu zawsze mile widziani — to nas ratuje przed
monotoniądnia. — Wybuchnął śmiechem. — Sądząc po sile zamieci, Wszyscy pozostaniemy tu
unieruchomieni na jakiś czas.

Kane pokłonił się:

Jest pan nad wyraz uprzejmy. Jestem głęboko wdzięczny za gościnę — mówił grzecznie,

biegle posługując się językiem Carrasahl. Uważnie rozejrzał się po zebranych. — Nazywam się

Kane. —

Nie wywołało to żadnej reakcji, więc ciągnął dalej. — Jestem najemnikiem, choć

obecnie nie służę nikomu. Zmierzam do Enseljos z nadzieją, że Winston przyjmie moje usługi
w sporze granicznym przeciwko Chectalos'owi. Zboczyłem z głównego szlaku, usiłując
zaoszczędzić kilka mil jadąc na skróty, a tymczasem omal nie znalazłem śmierci, kiedy dopadła
mnie zamieć.

Troylin nie dał po sobie znać, aby wątpił w słowa przybysza, ale Kane nie poczytywał go za

takiego prostodusznego człowieka, na jaki wskazywał jego swobodny i grubiański sposób
bycia. Baron uważnie przyglądał się gościowi, chcąc odgadnąć kim był ten człowiek, którego
przywiała burza.

Kane był potężnie zbudowanym i rosłym mężczyzną, mającym niewiele ponad sześć stóp

wysokości. Jego ciało przypominające dąb, z którego jak konary wyrastały silne ramiona,
wspierały nogi jak kolumny. Ręce miał duże i silne. — Jak ręce dusiciela — pomyślał Troylin.

T

en człowiek musiał być obdarzony niezwykłą siłą i prawdopodobnie władał po mistrzowsku

swym mieczem. Wydawał się być leworęczny, o ile się nie mylił. Miał dość krótko ostrzyżone,
czerwone włosy i niedługą brodę. Twarz o nieco zgrubiałych rysach, jakby wyrażająca groźbę,
na której widniał ślad niezabliźnionej rany.

Barona niepokoiło spojrzenie Kane'a. Poczuł to od razu. Nic dziwnego, bowiem oczy

Kane'a były oczami śmierci. Miały niebieski kolor, ale żarzyły się jakimś wewnętrznym

background image

światłem. Były zimne jak gemmy i świecił się w nich płomień szaleństwa, żądza mordu i
niszczenia. Zdawały się wyrażać nienawiść życia i obiecywały tragiczny koniec temu, kto
odważyłby się wytrzymać ich spojrzenie. Troylin wyobraził sobie to tęgie ciało w akcji na polu
bitwy: płonące oczy mordercy i miecz zbroczony krwią tych, którzy zagrodzili mu drogę.

Baron pospiesznie uniknął spojrzenia przybysza, czując jak obejmują go dreszcze. Na

Vaula! Co za typ z tego człowieka. Niemniej był to najemnik — płatny morderca. Wśród takich

osobnikó

w trudno o wrażliwego poetę, ale sądząc po jego postawie, Kane nie był pospolitym

zawadiaką. Po jego mowie i manierach znać było wykształcenie, a może nawet ślady dobrego
wychowania. Zdarzało się w najlepszych rodzinach, że wyrodny syn powodowany chęcią zysku
albo żądzą przygód, zaciągał się do wojska. Kane, obdarzony silną osobowością, mógł z
powodzeniem zostać wyższym oficerem, a jego pierścienie i wspaniała broń świadczyły o
dawnym bogactwie. Wyjątkowo trudne było określenie jego wieku, wydawało mu się, że ma
około trzydziestu lat, lecz jego postawa była bardziej dojrzała, niż wskazywałby na to wygląd
zewnętrzny.

Troylin postanowił zająć się w ciągu najbliższych dni wyjaśnieniem tajemnic swego

osobliwego gościa. Prawdopodobnie usłyszy od niego jakieś ciekawe i prawdziwe opowieści.
W każdym razie będzie to coś innego aniżeli pieśni barda. Zachowa przy tym należytą
ostrożność, dopóki nie upewni się co do niego.

Ojcze, czy potrafisz tylko stać tu jak zaspany niedźwiedź?!

Troylin ocknął się.

— Ach tak... Zam

yśliłem się przed chwilą. No, ale Kane, tak jak mówiłem — witaj u nas.

Służba wskaże ci twój pokój — mamy ich tu całe mnóstwo; prawdę mówiąc brakuje nam ludzi.

Zimujemy tutaj z dala od cywilizowanego świata dla odpoczynku.

Pomyślał, że Kane po ciężkich przejściach stał wyprostowany i raz jeszcze zadumał się nad

jego fantastyczną siłą.

Tak, właśnie! Mam nadzieję, że jutro poczujesz się znacz

nie lepiej. —

Odwrócił się i odszedł.

background image

Kane owinął się futrem i podążył za parobkiem. Mógł iść tylko powoli; mimo że

zamroczyło go kilkakrotnie, nie chciał żeby inni widzieli jego słabość. Przy odrobinie szczęścia
mógł się tutaj skryć przed Satahami. Miał nadzieję, że pościg zgubił się już w zamieci.

Miałeś wielkie szczęście, że znaleźliśmy cię, panie — powiedział sługa, otwierając

drzwi do komnaty Kane'a. — Wiecie —

nie było nikogo na służbie. Wszyscy pozasypiali w tę

szaloną Pogodę.

— Ach, tak —

odparł Kane, zbyt zmęczony, aby wdawać się w dyskusję. — Jak to się więc

stało, że mnie wpuściliście?

To zasługa panienki. Cierpiała na bezsenność i usłyszała was. Wtedy zbiegła na dół i

obudziła odźwiernego, Inga i mnie.

To nadzwyczajne, że zdołała usłyszeć mnie w tej zamieci!

Kane runął na łóżko z westchnieniem.

To nie was usłyszała — odpowiedział służący przekraczając próg — tylko rżenie

waszego konia. Biedna szkapa chyba zwariowała ze strachu. Była czymś śmiertelnie
przerażona, ale niczego nie mogliśmy wypatrzyć na podwórzu.

background image

III

W POTRZASKU NAWAŁNICY


Kane natychmiast zapadł w głęboki sen podobny do transu, jakby jego ciało usiłowało się w

ten sposób leczyć ze znoju wielodniowej ucieczki. Czasami dręczyły go majaki —
wspomnienia z dawnych przygód, albo odczuwał bóle w odmrożonych członkach. Jednak
nawet one nie były go w stanie zbudzić. Nagle wydało mu się, że znowu słyszy okropny skowyt
wilków i widzi parę nieludzkich oczu, które z wściekłością wpatrują się w niego.

W końcu Kane odzyskał przytomność i miał wrażenie, że ktoś zaczaił się w pobliżu.

Natychmiast stał się czujny i rzucił się w bok. Zamachnął się potężnym ramieniem i pochwycił
za pukiel białych włosów, dobywając jednocześnie drugą ręką sztyletu.

Poczekaj, litości! — krzyknęła z przerażenia ofiara.

Mało brakowało, by Kane doprowadził do skutku śmiercionośny cios. Trzymał za zarost

starego człowieka o surowym obliczu. Ten usiłował kościstymi dłońmi rozerwać uścisk Kane'a;
jego szaty trzęsły się na wskutek doznanego wstrząsu. Kane rozluźnił uchwyt, ale trzymał broń

w pogotowiu.

— Na Siedem Oczu Troyelleta! —

wykrztusił starzec, rozcierając swą zarośniętą twarz. —

O mało nie wyrwałeś mojej brody, do diabła, mogłeś poderżnąć mi gardło! Zdeprawowany
morderca, ot co! Wściekły pies! Kogo mój dobry baron tu wpuścił?!

Kim do diabła jesteś? — warknął Kane.

Ostrzegałem go przed obcymi! Gwiazdy mówią jasno, że nadchodzą dni grozy dla nas

wszystkich, ale on nie słucha. Udzielił schronienia demonowi i oczekuje, bym ja się nim
opiekował. Ostrzegam cię, piekielna żmijo! Nie zamierzam puścić w niepamięć tej niedoszłej

zbrodni!

— Czego tu szukasz? —

spytał szorstko Kane.

Starzec nadal wyglądał na przestraszonego. Ocenił odległość do drzwi i stwierdziwszy, że

są za daleko, opanował się.

— Jestem Lystric —

nadworny fizyk i astrolog barona Troylina. Chrapałeś tu przez cały

dzień, więc baron kazał mi wstąpić i zbadać cię. — Spojrzał ponuro na Kane'a. — Tak, jakby
igraszki w zamieci mogły zaszkodzić śnieżnej zjawie! Usiłowałem obejrzeć twoje rany, kiedy

background image

omal mnie nie zabiłeś za mój trud. Piękne zachowanie! Co za maniery, gościu! Troylin

powinie

n był poćwiartować cię we śnie!

Wielu już tego próbowało! — odparł Kane, stając na chwiejnych nogach. — Możesz

uważać, że miałeś szczęście, ty stary rozpustniku, że szybko zorientowałem się, że nie jesteś
szkodliwy, zanim wyprułem ci wnętrzności. Ale, jak zapewne zdążyłeś się zorientować, czuję
się dobrze.

Lystric poczerwieniał ze złości.

Niech cię diabli! Ostrzegam cię, że jestem w posiadaniu tajemnych mocy, zdolnych

obrócić twą siłę w proch, jeśli tylko uznam za konieczne uciec się do nich. Wcale nie jest to
wykluczone. Nastają czasy, kiedy Troylin nie powinien udzielać gościny w swej posiadłości
nieznajomym o zbrodniczych skłonnościach. W gwiazdach zapisana jest śmierć! Wiem o tym!

Kane mimo cierpienia silił się na humor.

Czy sprawi ci jakiś kłopot, jeśli mnie teraz zbadasz? — spytał niewinnie.

— Cholernie z ciebie bezczelna bestia! —

wrzasnął Lystric i skierował się do drzwi; gdyby

nie obejrzał się trwożnie, wywołałby majestatyczny efekt... Zatrzymał się na progu i popatrzył

spod oka. — Baron w

yraził życzenie, abym zaprosił cię na wieczerzę, o ile uznam, że nie jesteś

zbyt słaby, aby wstać.

Podziękuj mu i powiedz, że przyjąłem zaproszenie.

A jakżeby! Wiedz, że przyślę tu oddział zbrojnych, którzy zmasakrują cię, jeśli taka

będzie moja wola!

Kane umyślnie uniósł sztylet — niby do rzutu. Lystric zniknął.

Atmosfera przy stole była raczej napięta i Kane, chociaż zajęty był jedzeniem, zauważył

pewne skrępowanie wśród biesiadników. Jadł powoli, smakując każdy kęs, chociaż był to

pierwszy prawdziwy

posiłek od wielu dni. To niezwykłe, że człowiek, który taką drogę przebył

żywiąc się sucharami, nie pochłaniał żarłocznie swej porcji, a spożywał ją z godnością.
Jednocześnie przyglądał się z zainteresowaniem zebranym przy długim stole osobom. Baron

Troyli

n i jego córka jedli nerwowo, maskując wymuszoną wesołością wewnętrzny niepokój.

Astrolog Lystric, który także znajdował się na sali biesiadnej, spoglądał czasem na Kane'a

background image

nieprzychylnie. Pozostali zaś spoglądali trwożnie na młodego mężczyznę siedzącego obok

niego.

Troylin przedstawił młodzieńca jako swego syna imieniem Henderin. Nie odpowiedział na

powitanie Kane'a i od chwili rozpoczęcia posiłku wpatrywał się kamiennym wzrokiem w
postawiony przed nim talerz. Kane zauważył, że Henderin nie miał przy półmisku noża i że
dwaj stojący za nim słudzy gorliwie obserwowali każdy jego ruch. Nikt nie uprzedził go o
niczym, a Kane także o nic nie pytał. Domyślił się, że to Henderin jest przyczyną ich niepokoju.
Przystojny i dobrze zbudowany młodzieniec był o kilka wiosen starszy od siostry i tak jak cała

rodzina —

miał blond włosy. Nie obchodzono się z nim źle, ale wydawało mu się, że jest

wyróżnionym więźniem, któremu pozwolono zasiąść do stołu zwycięzcy.

Henderin postanowił przerwać niezręczne milczenie akurat w połowie anegdoty

opowiadanej przez ojca.

To mięso jest przypalone! — krzyknął. — Mówiłem, żeby

dawać mi tylko surowe mięso!

Pachołki za jego plecami stali w pogotowiu. Breenanin zastygła, trzymając filiżankę przy

ustach, a Troylin spojrzał nerwowo w stronę Lystrica. Astrolog przemówił łagodnym głosem:

Oczywiście, kucharz na pewno zapomniał. Pomówię z nim o tym. Tymczasem, skoro

my wszyscy jemy —

może ty także spróbujesz pieczonego mięsa. Jest smakowite i czerwone —

ogień tylko podgrzał je dla ciebie!

— Mówi

łem, że chcę surowe mięso! — wybuchnął Henderin. — Nie spieczone przez

płomienie na śmierć, ale jeszcze ciepłe i krwiste. Podać mi to zaraz!

Lystric dodał prędko:

Ale całe mięso zostało już ugotowane. Dlaczego nie zjesz nawet kęsa?

Henderin przeklął głośno i cisnął talerzem o podłogę.

Służba chciała go już chwycić od tyłu, ale Lystric powstrzymał ich gestem. Z kątów sali

zerwały się psy myśliwskie i skoczyły na rzucone mięso. Henderin patrzył jak urzeczony na
żarłoczne zwierzęta, uwijające się wokół jedzenia. Uśmiechając się dziko, chwycił z tacy kawał

background image

mięsa, przysunął go do siebie i zatopił w nim zęby. Rozrywał je, pożerając duże kęsy ze
smakiem. Słychać było tylko jego pomrukiwania.

Pozostali posilali się spokojnie. Kiedy skończono jeść, wieczór stał się ciekawszy. Służba

wymiotła okruchy i zaczęła podawać mocne piwo. Kane chciał spędzić tę noc na gawędzeniu i
piciu, przypuszczając, że Troylin oczekiwał, aby odpłacić mu za gościnę w ten sposób.

Nastrój poprawił się. Przy niskich stołach służba i żołdacy głośno flirtowali z

rozweselonymi piwem służkami. Wielki ogień rzucał w krąg ruchliwe światło. Nawet Henderin
zachowywał się przez chwilę spokojnie. Leniwie kreślił na stole figury, palcem umoczonym w
piwie. W cieniu kolumny, blisko wysokiego stołu, stał wysoki mężczyzna i przebierał palcami
po strunach lutni. Kane nie mówił wiele w czasie posiłku i z ulgą stwierdził, że baron nie
nalega. Troylin słuchał z zaciekawieniem jego opowieści. Z radością odkrył, że Kane jest
zajmującym i mądrym partnerem w rozmowie, a do tego czerpał materiały z niewiarygodnie
starych źródeł. Postanowił nie wtrącać się w jego sprawy. Nie pytał też, co przyniosło go w te
strony. Nie uważając, że pytanie jest nietaktowne, Kane powiedział:

Jak to się stało, że zimujecie tutaj, w Marsarovji? Nawet w Carrasahl jest chyba

wygodniej i cieplej niż na tym pustkowiu!

Troylin zaśmiał się wesoło i odpowiedział:

Tak, ostatnio męczyły mnie zimy spędzone w mieście. Pomyślałem, że byłoby dobrze

spędzić ją dla odmiany tutaj, z dala od zgiełku. Moja rodzina od lat jest w posiadaniu tego

zamczyska — jest to w istocie fortyfikowany gród z czasów Cesarstwa.

Odkryłem, że ten wiejski zakątek nadaje się do odpoczynku — są tu znakomite tereny

łowieckie i to przez okrągły rok.

Zniżył nieco głos i dodał skrępowany:

Miałem nadzieję, że będzie tu odpowiednia atmosfera dla Henderina. Chłopiec jest

trochę niezrównoważony — spostrzegłeś to na pewno — a Lystric zapewniał mnie, że tutaj
będzie czuł się on dobrze.

Kane skinął głową i zaczął rozmawiać o polowaniu. Wiedział, że Marsarovja obfituje w

podbiegunową zwierzynę. Po chwili poczuł na sobie czyjeś spojrzenie; odwrócił się szukając

background image

przyczyny niepokoju. Z mroku wyłoniła się pochylona nad lutnią sylwetka szczupłego
mężczyzny, którego oczy żarzyły się niezwykłym czerwonym światłem w blasku ognia.

Patrząc tam, gdzie Kane, Troylin dostrzegł go i zawołał:

A, Evingolis! Tu jesteś! Zastanawiałem się, gdzie podziewałeś się dziś wieczór.

Chodźże, zagraj nam coś. Gwarzyliśmy tak zapamiętale, że nie zdążyliśmy na dobre sięgnąć do

kielicha!

Zwracając się znów do Kane'a, powiedział:

To jest Evingolis, najbardziej wykształcony bard, jakiego kiedykolwiek będziesz miał

okazję posłuchać. Na szczęście, otoczyłem go opieką zeszłego lata, a to radość mieć go blisko
siebie w zimowe wieczory! Rozwodził się jeszcze nad licznymi zaletami pieśniarza.

Wychwalany przez barona wyszedł tymczasem z mroku i zajął miejsce przy ogniu. Płynnie

przebierając długimi palcami po strunach instrumentu, czystym głosem śpiewał o niewidomej
księżniczce i jej kochanku — demonie. Kane rozpoznał pieśń. Była to jedna z sag Opyrosa.
Przypomniała mu ona osobliwe losy jej twórcy. Sam bard był rzeczywiście postacią niezwykłą:
albinosem o jasnej cerze, białych włosach i różowych oczach. Kane nie mógł określić jego
narodowości, akcent pieśniarza odbiegał od tych, które słyszał. Evingolis był wyższy od Kane'a
o kilka cali i chociaż był szczupłej budowy, nie wyglądał na delikatnego, czy słabego.

A co byś powiedział na jeszcze jedną pieśń, Evingolis? Zagraj coś żywszego w tę

mroźną noc!

Oczywiście, mój panie! — odparł pieśniarz przyjmując puchar od roześmianej służki.

Tylko chwilę, niech przeczyszczę swe gardło.

Wychylił piwo duszkiem i zaintonował przepełnioną radością życia balladę o pięciu

córkach drwala; rozochoceni ludzie barona wtórowali mu.

Trochę oryginalne ma upodobania — zauważył Troylin. — Ale jeśli nalegać — potrafi

być normalny.

Są tacy, którzy utrzymują, że prawdziwe piękno leży tylko w rzeczach zwykłych —

wyszeptał Kane spoglądając na blask ognia odbijający się w jasnych włosach Breenanin.

background image

Ona uśmiechnęła się, nie wiedząc, czy miał to być komplement. Ale Kane błądził myślami

daleko i dojrzał tylko jak odsłoniła lśniąco białe zęby w uśmiechu.

Baron snuł opowieść o zimowym polowaniu, w którym niegdyś uczestniczył, a Kane przez

jakiś czas z grzeczności usiłował objawiać zainteresowanie. W momencie, kiedy jeleń przebijał
rogami ulubionego psa, na korytarz wpadło kilku ludzi Troylina, hałaśliwie strzepując śnieg z
odzieży.

— No, Toli, wid

zę że wróciliście wreszcie! — baron przywitał ich dowódcę. — Co się tam

dzieje na zewnątrz?

W istocie to białe piekło, panie! Ot co! Teraz, kiedy niebo się rozchmurzyło, zrobiło się

tak zimno, że jak splunąć — to zamarza w powietrzu. Tam, gdzie poszliśmy, zaspy były
cholernie głębokie, prawie nie do przebycia. Nie zdołaliśmy nawet wyprowadzić sani. Jesteśmy
odcięci, dopóki skorupa śnieżna nie stwardnieje.

— Nic nie szkodzi! —

powiedział baron. — Wystarczy zapasów na całą zimę, a i

zwierzyny w lasach jest

dość, jak mi wiadomo.

Toli pokręcił przecząco głową.

Nie byłbym tego taki pewien. W okolicy grasują wilki - wielkie i groźne osobniki, a do

tego zuchwałe! Widziałem ich może z pół tuzina, jak podążały za nami trzymając się na
odległość lotu strzały. Wyglądały jakby miały ochotę rzucić się na nas, ot co! Musi być trudno o
zwierzynę, skoro wyszły na otwartą przestrzeń. A to nie wszystko, mój panie! Natknęliśmy się
na coś naprawdę okropnego tam w śniegu! Wpadliśmy na to, kiedy właśnie zawracaliśmy.

Wymordowany orszak ludzi, ot co!

Wśród zebranych przebiegły szepty grozy. Toli przełknął ślinę i mówił dalej.

Wygląda na to, że było ich ośmiu, czy dziewięciu i do tego konie, ale byli tak

pokiereszowani, że trudno powiedzieć na pewno. Dostały ich wilki — rozszarpały na kawałki!
Domyślam się, że zostali zaatakowani podczas zamieci, kiedy stracili orientację. Musiało to być
duże stado, bo napadło na tylu ludzi. Do tego wszyscy byli uzbrojeni, ot co! Trudno coś
dokładnie powiedzieć, ale mieli jakiś dziwny ekwipunek. Niepodobny do niczego, co widać tu
wokoło. Zobaczywszy to, zrobiliśmy w tył zwrot i pognaliśmy ile sił w nogach. Wilki atakują
zbrojne oddziały — nigdy nie słyszałem czegoś podobnego!

background image

Położył na stół złoty medalion.

Widziałem parę takich wokół ciał.

Ba

ron zachmurzył się.

No tak. ale przecież wilki nie mogą nas tu dostać! — podsumował, co rozbawiło

Henderina.

Kane przyjrzał się uważnie medalionowi i rozpoznał wyryte na nim starożytne hieroglify.

Wyznawcy Sataki nie będą go już prześladowali...

background image

IV

POLOWANIE NA ŚNIEGU


Uważam, że baron jest szalony skoro chce wybrać się na polowanie po tym, co usłyszał

od Toli'ego i reszty zeszłej nocy — powiedział łowczy, najwyraźniej skory do rozmowy.

— Hmm...? —

mruknął Kane sprawdzając wyważenie kilku myśliwskich oszczepów.

Nie słyszeliście tego, co zostało powiedziane później. Brrr...! Na samą myśl o tych,

biedakach znalezionych tam na dworze... Mówili, że nie zostało nic. prócz gołych kości. Tyle
wilków dookoła, a baron upiera się, że to piękny ranek na polowanie. Byłem przekonany, że wy.
po tym wszystkim co przeszliście — dosyć macie śniegu.

Kane wybrał najlepszy wśród oszczepów, krytycznie oceniając ostrość grotu.

Powinien być dobry — stwierdził. — Wątpię, aby były jakiekolwiek kłopoty z wilkami.

Prawdopodobnie udało im się za skoczyć tamtych z powodu zamieci. Nasza wyprawa jest
wystarczająco liczna, a światło dzienne utrzyma je w ukryciu. Pozatym, w lesie śnieg jest raczej
płytki, więc konie będą mogły bez trudu się poruszać. Kłopot będzie z upolowaniem jakiegoś
łosia. Oczywiście — dodał po namyśle — podejrzewam, że dzika zwierzyna obfituje, skoro
baron zaciągnął tutaj wszystkich domowników, na takie odludzie.

Spostrzegł, jak łowczy wzdrygnął się nerwowo, próbując pohamować swój nieokiełznany

j

ęzyk.

A może istnieją inne przyczyny przyjazdu tutaj?

Pokusa była zbyt wielka. — Nie sądzę, by zależało baronowi na wtajemniczaniu cię w

sprawę — rozpoczął łowczy, oglądając się uważnie na boki — ale ktoś to w końcu zrobi, a tym
kimś mogę być równie dobrze ja. Nikomu to przecież nie zaszkodzi! Baron był zmuszony
opuścić Carrasahl. Wiecie, jego syn to wariat, okropny szaleniec. Chcieli go nawet spalić,
biedny Henderin! Baron wyjechał, aby przeczekać wzburzenie, aż się wszyscy uspokoją.
Wiecie też, że Lystric opiekuje się młodzieńcem. Powiedział on, że dobrze mu zrobi
przebywanie na odludziu, z dala od gwaru miasta. Rzekomo ma to wpływać uspokajająco na
jego umysł. Dlatego Henderin żyje prawie tak samo jak inni, chociaż nie powinien. Jest pilnie
strzeżony zamiast przebywać pod kluczem. Lystric twierdzi, że łatwiej będzie mu przystosować
się do rzeczywistości, jeżeli będzie prowadził zwykły tryb życia. Ja sam jednak nigdy nie
uwierzyłbym tej starej, przebiegłej sroce, choć mądrze się wyraża — to cwany szarlatan. Nie

background image

jestem pewien, czy to nie któraś z jego mikstur nie uczyniła Henderina szalonym. Każdy wie, że
nigdy nie piastowałby tego wysokiego stanowiska, gdyby baron nie przyjął go jako medyka
swojego syna. Cóż za ironia losu! Kilka lat temu stary Lystric zabawiał gości na dworskiej
biesiadzie, na której był też baron. Troylin upił się i stroił sobie żarty z historyjek tego
zgrzybiałego starca. Tej szelmie zrzedła mina i zaczął wyzywać barona od upośledzonych
prostaków i zakutych łbów. Troylin poszczuł go za to psami. Skoczyły na niego przez stół
zastawiony jedzeniem. To było doprawdy zabawne! Jasne, że czego by nie potrafił, stary Lystric
jest niespełna rozumu; a baron bardzo musiał się starać, zanim nakłonił go do przyjęcia
stanowiska. Niemniej Lystric był dla Troylina ostatnią deską ratunku, po tym czego dopuścił się

Henderin.

Co takiego zrobił Henderin, że ludzie chcieli go spalić?

Zwykłych wariatów nie traktuje się aż tak bezwzględnie.

Łowczy rozgrzewał się w miarę dyskusji. Teraz miał powiedzieć najważniejsze. Spojrzał

dookoła i zniżył głos.

Ponieważ w jego przypadku nie mamy do czynienia zezwykłym szaleństwem, o nie,

jaśnie panie. Henderin to cicha woda — dlatego tak bacznie go strzegą. Właśnie tam w
Carrasahl zabił człowieka — jednego z nadwornej straży. Gorzej! Zabił go, rozszarpując mu
gardło własnymi zębami. Wciąż go przeżuwał, kiedy go złapali. Powarkiwał jak dzikie zwierzę,
które pochłania zdobycz!

Dostrzegając, że Kane zainteresował się tym, co opowiadał, łowczy gadał dalej.

— Trzymali go pod klu

czem i jedyne co baron mógł zrobić — to zabrać go z miasta tutaj.

Lystric twierdził, że to opętanie i tak mądrze prawił, iż Troylin zaciągnął go tu ze sobą
puszczając w niepamięć dawne niesnaski. I powiem ci coś jeszcze! Parę dni temu, kiedy
rozpętała się zamieć, jeden ze służby zginął dokładnie w ten sam sposób. Coś dosłownie
rozerwało mu gardło! Wydobył z siebie w ostatniej chwili coś o śmierci czyhającej na nas
wśród zamieci. W tym było coś nadzwyczajnego, już ja to mówię! I powiem więcej! Równie

dobrze

mógł go dopaść wilk, ale są wśród nas tacy, którzy nie wierzą astrologowi, że cały czas

obserwował Henderina. Posłuchajcie, mogę wam opowiedzieć jeszcze o kilku wydarzeniach,
które miały tu miejsce nocą, a nie są zupełnie normalne. Wcale a wcale, jaśnie panie!

background image

Lecz jakichkolwiek plotek nie miałby łowczy na końcu języka — pozostały one nie

wyjawione. Okrzyki z zewnątrz zapowiadały bowiem nadejście Troylina. Baron z
niecierpliwością oczekiwał wyprawy. Kane zastanawiał się nad słowami łowczego bawiąc się
myśliwskim oszczepem. Pospieszył na dziedziniec. Dosiadł konia danego mu przez
gospodarza. Cały oddział liczący około dwunastu ludzi ruszył w głąb białej puszczy.

Myśliwskie psy biegły przez śnieg poszczekując radośnie, chronione przed arktycznym

mrozem puszyst

ą sierścią. Pomimo zmarzniętej ziemi i trzaskającego mrozu, słońce świeciło

nisko na niebie, rażąc oczy myśliwych. Odblask promieni na śniegu był uciążliwy nawet wśród
drzew, a poza obszarem leśnym oślepiał. Zimne oczy Kane'a rozglądały się uważnie, szukając
śladów wilków. Nie zauważył jednak obecności wielkiego stada, które wczoraj zaatakowało
ludzi. Ślady były zatarte, gdyż ciągle padał śnieg. Mimo to, gdzieniegdzie one widniały.
Czasami wyżły powarkiwały wpadając na trop.

Orszak wyglądał jak zwykła wyprawa łowiecka. Oprócz Kane'a, baron zabrał ze sobą

pieśniarza Evingolisa oraz dziesięciu spośród swoich myśliwych i żołnierzy. Okrzyki niosły się
w las. Jeśli ktokolwiek z nich był przerażony opowieściami usłyszanymi zeszłej nocy, nie dawał

tego po sobie poz

nać. Emocje wywołane polowaniem i światło dzienne — oddaliły obawy.

Wszyscy, nie licząc nadzorców sfory, byli uzbrojeni w myśliwskie oszczepy. Oprócz długich
noży i łuków nie mieli żadnej broni. Wyjątkiem był Kane, który umocował przy siodle swój
potężny miecz. Evingolis robił sobie z tego żarty.

Wyprawiliśmy się na łosie, cudzoziemcze, a nie na wojnę!

Kane, słuchając docinków albinosa, wzruszył tylko ramionami. Pamiętając, że nadworny

bard miał zadanie być uszczypliwym, odparł:

— W moim fachu miecz to wi

erny towarzysz, póki życia stanie!

— No i pewnie najlepszy kolega po fachu —

zaśmiał się Evingolis. — Myślę, że jest on

przedłużeniem twojego silnego ramienia, nie możesz się bez niego obyć. Ale, wracając do
twojego zajęcia — na czym ono dokładnie polega?

To śmierć — odparł sucho Kane. — Ale nie godzę w pieśniarzy, choć zabijam dla

zysku.

background image

Pozostali byli rozbawieni wymianą zdań między gościem a bardem, lecz Kane i albinos nie

zwracali na to uwagi.

Psy myśliwskie rozszczekały się na dobre, zagłuszając hałaśliwe okrzyki swych panów.

Wyrywały się ze smyczy, szarpiąc nadzorców sfory.

Świeży trop! — padł okrzyk. — To łoś! Wielka sztuka, sądząc po śladach!

Puść je wolno! — ryknął Troylin. — Do stu par diabłów! Już czuję smak pieczeni!

Spuszczone psy pogoniły po tropie w las, potrącając połamane gałęzie i skacząc przez

zaspy. Przeciągły skowyt rozlegał się wśród drzew, dając wyraz ich żądzy dopadnięcia ofiary.
Myśliwi puścili się lekkomyślnie Za sforą wykrzykując zapalczywie, nie zważając na

przysypane przeszko

dy i groźnie sterczące konary. Koniom i jeźdźcom groził w każdej chwili

upadek.

No! Dalej! Za nimi! Spóźnimy się na pokot! Co robisz, do cholery! Założę się o dukata,

że psy go rozerwą, zanim dotrzemy na miejsce! Bierz się do roboty! Pamiętaj — Kane ma strzał
po baronie! Szybciej! To na pewno samiec! Niech mnie diabli! Uwaga, pniak! Posłuchaj, jak
ujadają! Psy podnosiły taki sam rwetes.

Wjechali na polanę i wpadli w osłupienie. Trop niespodziewanie rozwidlał się, a ślady

mówiły wyraźnie, że sfora rozdzieliła się na polanie i pognała w dwie strony.

Na brodę Thoema! — krzyknął Troylin z zadowoleniem.

— Patrzcie, jest jeszcze jeden!

Tropy wskazywały, że pierwszy łoś spotkał na polanie innego, po czym zwierzęta podążyły

w różnych kierunkach. Sfora puściła się za obydwoma.

— Dostaniemy je oba! —

krzyknął Troylin. — Kane, ty jedź za tym, który skierował się na

zachód. Niech garstka z was idzie z nim. Spieszcie się, do diabła! Łoś pozabija psy jak sfora jest

rozdzielona.

background image

Baron podążył za pierwszym łosiem. Kane i pięciu innych galopem puścili się w inną

stronę. Puszcza pochłonęła niebawem odgłosy ich przejazdu, a na polanie nastała cisza. Nie
pozostała ona jednak zupełnie pusta...

Nikt nie przeczuwał katastrofy. Przypadła im nie zmęczona sztuka; psy goniły już długo za

pierwszym łosiem, nie mogły więc z początku zmniejszyć dystansu. Jednak ich większa
wytrzymałość i mały opór, jaki stawiał im śnieg pozwoliły na szybkie dopadnięcie zwierza.
Samiec wybrał sobie niewielką rozpadlinę i stawił się do obrony. Tylko trzy psy pogoniły za
ofiarą i nie były w stanie powalić wielkiego łosia. Atakowały i odskakiwały zwinnie, aby
uniknąć śmiertelnych uderzeń racic i rogów. Kiedy przybyli myśliwi, jeden przebity rogami
wyżeł już zdychał, a zwierzę broczyło juchą.

Kane wymierzy

ł swój oszczep z przerażającą dokładnością i ugodził łosia w kark. Z

przebitą gardzielą władca puszczy ryknął w agonii. Pozostałe psy rzuciły się, aby dokończyć
dzieła i w tej samej chwili dwie strzały utkwiły w ciele śmiertelnie rannego łosia. Wznosząc

tr

iumfalne okrzyki, myśliwi otoczyli zdobycz leżącą na śniegu w kałuży krwi. Dwoje z nich

szybko zsiadło z koni, aby powstrzymać rozjątrzone psy.

I w tym momencie wilki zaatakowały.

Spadły na myśliwych bezszelestnie jak ukąszenie żmii. Nagle pojawiło się stado około

piętnastu szarych morderców, które podeszły ich od tyłu i nie zauważone wyskoczyły zza
drzew. Jeszcze radowali się zdobyczą, gdy rozległy się się okrzyki grozy i agonii a rozpadlina
zaroiła się od warczących sylwetek. To były wielkie szare wilki z północnych równin, długie
prawie na sześć stóp — 150 funtów bezlitosnej, żółtookiej śmierci. Wściekle spragnione krwi,
rzuciły się na zaskoczonych ludzi i teraz tropiący stali się ofiarami.

Ten, który pierwszy wydał okrzyk — zginął prawie natychmiast. Ogromny wilk skoczył na

niego, wyrzucając go z siodła na śnieg. Powstrzymując rozwarte szczęki przedramieniem,
myśliwy wyciągnął nóż i desperackim ciosem rozpruł bestię. Jednak nim śmierć rozluźniła
chwyt zwierzęcia, następny szary morderca uderzył, rozdzierając mężczyźnie gardło.

Dwaj łowcy na ziemi nie mieli żadnej szansy. Jeden żył dostatecznie długo, by wyrwać ze

zwłok łosia strzałę i przebić nią pierwszego z atakujących go wilków. Kiedy usiłował wydobyć
broń — następne dwa powaliły go na zmarzniętą ziemię i rozszarpały. Drugi nie zdążył
zareagować — już leżał w agonii. Był jednak w stanie ostatkiem sił dosięgnąć swego

background image

myśliwskiego noża i pośród krwawej kotłowaniny szarych sylwetek jego ramię wynurzało się i
tonęło, długo zadając ciosy. Zadał głębokie rany licznym napastnikom.

Wyżły zwarły się z wilkami, z instynktowną nienawiścią udomowionego zwierzęcia do

swego dzikiego brata. W końcu jeden z wilków zatoczył się z dala od kłębiącej się masy — w
jego czerwonych oczach malowała się śmierć. Niemniej przewaga liczebna i dzika wściekłość
przechyliła szalę zwycięstwa na korzyść sfory. Waleczność wielkich psów zakończyła się
krwawą klęską.

Kane znalazł się w zasadzce wilków jako jeden z pierwszych. Tylko jego niesamowity

refleks i niewiarygodna zręczność pozwoliły mu przetrwać początkowe natarcie. Kiedy
pierwszy wilk usiłował rzucić się na niego od tyłu, pochylił się w siodle i pochwycił krzepką
dłonią za kark zwierzęcia. Następnie zakręcił ogromną bestią i cisnął z daleka od siebie. Wilk
uderzył w pobliskie drzewo i spadł w śnieg ze złamanym kręgosłupem. W mgnieniu oka Kane
ze szczękiem dobył prawą dłonią miecza. Drugi wilk niemalże podążył śladem poprzedniego.
Ruchy Kane'a były szybkie i ostrze utonęło w czaszce zwierzęcia. Jego koń stanął dęba w

panice; kiedy

reszta się zbliżyła, musiał mocno zacisnąć nogi w strzemionach, aby utrzymać się

w siodle. Jeden wilk padł z głową zmiażdżoną kopytem.

Pozostali dwaj myśliwi nie byli w stanie długo się opierać przewadze rozszalałych szarych

sylwetek. Jeden trzymał jeszcze swój myśliwski oszczep. Zdecydowanym pchnięciem ugodził
nacierającego wilka w klatkę piersiową. Mógł żyć nieco dłużej, lecz usiłował wprowadzić do
akcji łuk. Kiedy zajęty był nakładaniem strzały, został zaatakowany z dwóch stron
jednocześnie. Przez chwilę utrzymywał równowagę w siodle, gdyż wilki chwyciły go za obie
nogi. Starał się przebić łukiem gardło jednego z napastników. Zaledwie uwolnił się od kłów
zwierzęcia, a już drugie ściągnęło go na ziemię. Szary koszmar pokrył ciało w konwulsjach —

walka ust

ała.

Ostatni z myśliwych zatopił nóż w żebra bestii — ostrze utkwiło w jej boku i padła.

Bezbronny jeździec rzucił się do ucieczki. Kiedy koń przebył już połowę rozpadliny —
bezlitosne kły powaliły go w biegu. Jeździec i koń runęli w kotłującą się kupę szarości i
czerwieni, miażdżąc pod sobą wilka.

Kane pozostał sam na sam ze stadem. Pół tuzina szarych morderców okrążyło swoją ofiarę.

Niektóre kulały i krwawiły, ale nie miały zamiaru puszczenia wolno pozostałego mężczyzny.

background image

Przelana krew doprowadziła je do wściekłości, a ich okrutny umysł opanował tylko jeden
zamysł: powalić tego człowieka i zanurzyć pyski w jego krwi. Kane odwzajemnił ich harde
spojrzenie. Zdawało się, że jego wykrzywione wargi unoszą się do warczenia, a jego oczy
mordercy skrzyły się piekielnym ogniem. Pałał niewypowiedzianą żądzą zniszczenia i mordu,
którą przeniknięty był do szpiku kości. Przez chwilę zdawało się słyszeć bicie serca, gdy
mordercy pasowali się wzrokiem.

Ich atak był szarą zmorą zorganizowanego szaleństwa. Dwa wilki zajęły się człowiekiem, a

pozostałe napadły na konia. Bestię z lewej przyjął Kane strasznym uderzeniem miecza,
rozbryzgując czaszkę zwierzęcia na wszystkie strony. Drugi wilk skoczył na łono Kane'a
zataczając w powietrzu piękny łuk. Jego szczęki zacisnęły się spazmatycznie, ale natrafiły na
próżnię, gdyż żółte oczy zastygły już w agonii. Sztylet utonął w jego gardle aż po rękojeść.
Kane wycelował broń, gdy właśnie wilk szykował się do skoku. Zwierzę wyzionęło ducha
niemal w tej samej chwili, kiedy padł od miecza jego kompan. Ciężkie ścierwo na łonie
skrępowało ruchy Kane'a na krótką, ale zgubną chwilę. Nie zdążył się go pozbyć i wilcze kły
wpiły się w koński kark. Przeklinając, Kane uwolni! się od niego, zabłysnął miecz uderzający w
szyję zwierzęcia — ale było za późno. Koń rżąc przeraźliwie zwalił się na ziemię w agonii.
Jeździec wyskoczył z siodła i niczym kot wylądował na śniegu. Ułamek sekundy na odzyskanie

równowagi —

i już ostatnie trzy wilki były przy nim. Zasłonił się mieczem. Zwierzę usiłowało

uskoczyć w bok, ale zrobiło to zbyt wolno. Długi miecz powalił je w chwili, gdy drugi wilk
wskoczył na Kane'a z prawej a trzeci podnosił się z upadku. Nie zdążywszy wydobyć miecza
Kane chwycił wilka gołą ręką w trakcie jego skoku. Złapał go za przednią łapę i cisnął nim na
stronę, wyciągnął miecz ze ścierwa. Trzeci wilk był ranny i przystąpił do ataku nieco później.
Uniesiony miecz trafił go w bok, gdy usiłował dosięgnąć ludzkiego gardła.

Tymczasem drugi wilk otrząsnął się, gdyż wylądował bez obrażeń na śniegu. Kane obrócił

się gotów na spotkanie z ostatnim przeciwnikiem. W martwej rozpadlinie pozostali tylko oni.
Pasowali się wzrokiem w śmiertelnym skupieniu. W ułamku sekundy ich umysły przeniknęły
się we wzajemnym zrozumieniu i podziwie dla zimnego okrucieństwa i niezwykłej zręczności.
Wilk poruszył się nieznacznie, jakby miał zawrócić i uciec, ale Potężnym susem, gwałtownie i z
wściekłością skoczył na człowieka. Uderzenie Kane'a omalże nie chybiło rozpędzonej szarej
masy. Ale trafiło i pośród rzezi poruszał się już ostatni ze sfory.

background image

Kane rozejrzał się czujnie dookoła. Żaden wilk nie poruszał się w rozpadlinie. Oddychał

ciężko, usiłując sobie przypomnieć. jak długo trwała bitwa. Około pięciu minut — pomyślał —
krew broczyła jeszcze z ran łosia.

Spojrzał na siebie. Aż dziw, że był względnie cały i zdrów. Miał tylko zadraśnięcie na

prawym ramieniu, gdzie zahaczył go kłami ostatni wilk w wyskoku. Ubranie i twarz były
zbrukane krwią i czyniły go podobnym do czerwonego upiora. Szybko zebrał i oczyścił swą
broń. Musi dołączyć do pozostałych, nim inne wilki zaskoczą go podczas marszu. Zakładając,
że resztę orszaku nie spotkał podobny los — pomyślał.

Wszystko wydawało się niewiarygodne. Domysły, że wilki zwabił odgłos polowania, a

zapach krwi rozwścieczył je, mogły być prawdziwe. Ale nie w tym rzecz. Biorąc pod uwagę
wydarzenia poprzedzające ten atak, nasuwała się myśl o zorganizowanym mordzie. Przez
chwilę rozważał z niepokojem przyczyny, które mogły skłonić je do wydania walki
człowiekowi. Przyszłość malowała się w czarnych barwach.

Rżenie przerwało tok jego myśli. Na szlaku stał przed nimi jeden z koni, który uciekł na

samym początku ataku. Zwierzę nie ochłonęło jeszcze z przerażenia i nerwowo łypało ślepiami
na mężczyznę. Pragnęło ludzkiego towarzystwa w tym zamarzniętym lesie wzbudzającym
trwogę, ale mogło się także łatwo spłoszyć. Kane przemówił do konia uspokajającym głosem,
łagodnie zachęcając go, aby dał się podejść. Na szczęście, wiatr wiał mu prosto w twarz; gdyby
koń zwietrzył zapach wilczej krwi — uciekłby z pewnością. Zwierzę przystąpiło jednak powoli
wystarczająco blisko, aby Kane mógł złapać wodze po kilku zapierających dech próbach.
Wskoczył na siodło i popuścił cugli strwożonej klaczy, galopując wzdłuż szlaku, którym

niedawno przybyli.

W odległości kilku mil jakiś daleki okrzyk dobiegł uszu Kane'a — rozpaczliwe wezwanie

pomocy. Szybko rozeznał się w swoim położeniu i postanowił sprawdzić. Wydawało mu się, że
słyszy głos kobiety. Kane skierował pospiesznie konia ku miejscu, skąd dochodziły
nawoływania, zachowując przy tym ostrożność. Ciekaw był dowiedzieć się, z czyjej one
dobywały się piersi. Koń zwietrzył zapach, który był mu znany i zarżał trwożliwie. Kane także
usiłował go wyczuć, ale cokolwiek by to nie było, odór wilka na jego odzieży był silniejszy. Z
niechęci, z jaką koń posuwał się dalej, Kane wywnioskował, że to zapach wilków podrażnił
jego nozdrza. Jeśli grasowały po okolicy, to prawdopodobnie one wystraszyły dziewczynę.
Jednakże wydawało się nieprawdopodobne, aby mogła pozostać tak długo przy życiu — o czym

background image

świadczyły nieludzkie nawoływania. Kane'owi znane były przypadki rycerskich
oswobodzicieli, którzy zostali zwabieni na własną zgubę, podążając za nieodgadnionym

wezwaniem pomocy.

Niemniej okrzyki wydały mu się znajome i snując domysły poganiał konia.

Dwa wi

lki powarkiwały wokół potężnego konaru nisko pochylonej jodły. Okrakiem na

gałęzi, ku której skierowane były ich pyski, siedziała Breenanin.

Kane dobył miecza, krzyknął i poszarżował na nie. Te rzuciły ostatnie spojrzenie na

usidloną ludzką istotę i uciekły przed przybyszem. Zatrzymał konia pod drzewem i pomógł jej
zejść z gałęzi. Wpadła mu w ramiona zanosząc się szlochem. Kane usiłował uzyskać
odpowiedź na swoje pytania, ale Breenanin tylko obejmowała go płacząc. Wybełkotał więc coś,
co miał nadzieję, że zabrzmi uspokajająco i okazując współczucie pozwolił jej wypłakać się.

Dojechali prawie do polany, na której wpadli na drugiego łosia, kiedy wreszcie Breenanin

przestała łkać.

A fe! Jak ty wyglądasz! Kąpałeś się we krwi łosia?!

Co też, na Siedmiu Bezimiennych, ty tu robiłaś? Wydaje mi się, że przypominam sobie,

jak zostawiliśmy cię na zamku dzisiaj rano!

Chciałam brać udział w polowaniu, ale ojciec nie pozwoliłby mi z powodu tej opowieści

o wilkach. Chciałam trochę wyrwać się stamtąd i zobaczyć, jak wygląda las po zamieci.
Osiodłałam konia i pogalopowałam za wami. Odźwierny wypuścił mnie, ponieważ mam nad
nim władzę, powiedziałam tylko, że wybieram się na przejażdżkę dookoła murów. Tylko, że
chciałam dołączyć do was. No, a ojciec byłby zbyt zaprzątnięty polowaniem, żeby mnie odsyłać
z powrotem. I tak się tu znalazłam. Wtedy znienacka zaczęło ścigać mnie stado wilków.
Wiedziałam, że nie mogę ich wyprzedzić w lesie, więc kiedy mój koń przebiegał pod tym
niskim drzewem, zwolniłam biegu na tyle, by uchwycić się gałęzi i wyskoczyłam z siodła! —
Pociągnęła nosem. — Czułam się, jakby mi wyrwano ramiona, ale wiedziałam, że muszę się
utrzymać. Jeden z nich o mało nie chwycił mnie za nogę, zanim zdążyłam wdrapać się poza ich
zasięg.

background image

Większość podążyła za moim koniem. Zdaje się, że go dostały, ale nie widziałam tego, a

tamte dwa zostały, czekając aż zejdę. Więc krzyczałam, żywiąc nadzieję, że ktoś z orszaku
usłyszy moje wołanie i przybędzie. No i to byłeś ty.

Kane był zaskoczony jej zimną krwią. Większość kobiet nie stać byłoby na to z powodu

doznanego szoku, słabości albo tępoty. Niemniej Breenanin poradziła sobie i już nie dawała po
sobie poznać strachu. To było niesamowite.

Skierował konia na polanę i zobaczył z ulgą, że Troylin i jego orszak czekali już tam. Nie

b

yło wśród nich strat ani rannych, za to mieli łosia. Wznieśli gromki okrzyk powitalny i raptem

zaniemówili pod wrażeniem widoku zakrwawionego jeźdźca i jego zdobyczy.

Kane! Co u diabła! — wykrztusił Troylin ze zdumieniem.

— Oto twoja córka — jest bezpieczna! —

powiedział Kane. — Reszta razem z łosiem

została z tyłu. Nie dołączą do nas!

background image

V

OPOWIEŚCI NA ZIMOWY WIECZÓR

Uczta łowiecka była raczej wątpliwą przyjemnością. Takie wyprawy zwykle wiązały się z

pewną dozą niebezpieczeństwa i często wznoszono toasty za poległych na polowaniu. Lecz
pięć ciał to było za dużo. Mężczyźni popijali piwo z powagą, bynajmniej nie było im do
śmiechu. Zamiast zwykłych hulanek — zbierali się w małe grupy, gdzie mówiło się o
nieszczęśliwym wydarzeniu cichym i przejętym głosem. Zachowanie wilków było
zdecydowanie nienaturalne, więc w ponurych ciemnościach sali jadalnej opowiadano sobie
różne stare legendy.

Przy głównym stole, biesiadnicy także nie byli w pogodnym nastroju. Breenanin była wciąż

wstrząśnięta swym przeżyciem i nie szukała, jak to w jej zwyczaju, zaczepki z ojcem. Baron tak
się roztkliwiał nad jej ocaleniem, że zapomniał nawet ją ukarać. Miejsce Henderina świeciło
pustką — jego dwaj strażnicy także byli nieobecni. Niespełna rozumu młodzieniec wyśliznął
się tego dnia swoim stróżom i zdołał im umknąć na kilka godzin, podczas których prowadzono
rozpaczliwe poszukiwania. Wreszcie schwytano go, gdy przeskakiwał zewnętrzne
obwarowania. Zachowywał się agresywnie i Lystric był zmuszony ująć go w dyby, aż atak
minął. Sam Lystric wyglądał tak, jak zawsze. Długobrody astrolog z nadąsaniem przełykał swój
posiłek, mierząc współbiesiadników ponurym wzrokiem.

Baron Troylin słuchał właśnie Kane'a, który powtarzał opowieść o masakrze w rozpadlinie.

Prosił go o to już po raz trzeci i za każdym razem potrząsał głową z niedowierzaniem, czyniąc
wciąż uwagi o niepokojącym zachowaniu się wilków. Usiłował wbić do swej słabej głowy
szczegóły relacji, w złudnej nadziei, że gdzieś między wierszami uda mu się znaleźć klucz do

wszystkiego.

Dostrzegł Evingolisa, który siedział swym zwyczajem w półmroku i obserwował

biesiadników obgryzając żeberko łosia.

Pieśniarzu! — zawołał. — W tym miejscu jest bardziej ponuro, niż na pogrzebie.

Niechaj zabrzmi muzyka, która by nas pod

niosła nieco na duchu!

Okrzyki aprobaty wzniosły się ze strony biesiadników.

Albinos ruszył się ze swego miejsca i podniósł lutnię. Przebierając chwilę palcami po

strunach spojrzał drwiąco na Kane'a i powiedział:

background image

A oto pieśń, którą być może nasz gość pozna!

Jego aksamitny głos zaintonował pieśń, a Kane uczynił pewien wysiłek, aby nie wzdrygnąć

się. Pieśń barda była w archaicznym języku Askertiri, o którym Kane wątpił, ażeby w promieniu
wielu dni drogi stąd był dla kogokolwiek zrozumiały! Była to kompozycja zmarłego od dawna i
nie cieszącego się dobrą sławą poety Glema Ginecha z Askertiri, którego losy dla
współczesnych mu były zagadką: czy był on poetą przemieniony w czarnoksiężnika, czy też

odwrotnie?

W nieskończone zwierciadło mojego ducha

Sięgam wstecz w bezkresnych wieków źródło czy

w próżnię

I widzę kryształową formę, zwiewną panoramę.

Zapomnianą przez bogów, lecz bystrych źrenicą

okiełznaną.

Niech będzie coś w języku Carrasahl — warknął pijanyżołdak.

Jakiś chory bóg, sędziwy w swym szaleństwie, wskrzesić pragnął

Ród pośmiertnych męczenników, by z boskiego odzwierciedlał

Błędny egocentryk, to zgubny postępek, artysty swawola Śmiertelnym wizerunkiem, boskie

ręce kalać Zaślepion zapomniawszy, że z materią igrając Opatrzysz swego bachora obłędem

pro

toplasty Wielce katastrofalny trud, cyklopowy wysiłek zadał sobie By szyderczo śmiać

mogli się jemu równi bogowie na widok idioty

Ziemie wszystkie przemierzając w szpetnym rękodzieła towarzystwie

Tak się pychą omotał kontent z siebie i swej marnej roboty

Kilku gburów zaczęło walić pięściami w stół, na znak niezadowolenia, wobec

niezrozumiałej, tajemniczej pieśni.

background image

Kreatury głupca tego gnane przez świat się cały pomnożyły

Aż się tym co byli pierwej, za swe brednie naprzykrzyli W swej miernocie poprzestając na

robaka żywocie ku ich Boga radości

Co w bezrozumnej próżności lalek chciał dla krotochwil Wtem on jeden — dosyć w

kosmicznym pełzania gnoju bunt podnosi

Jam nie robak, ale szaleństwa rodem żmiją jego bóg ogłosi

Która w piekielnej swej wściekłości, stworzyciela kłamcą i oszczercą wieści

Bezimiennemu bogu nie odda więcej czci ten, kto panem własnego losu

I już ginie brat od ręki jego ciosu — najprzyjemniejsza z rozkoszy

Teraz rozpacz toczy obłąkany umysł sędziwego Boga Skoro przeniknął pomyłkę

przedmiotu sw

ych umiłowań w sobie rozpoznając ich autora

Tego buntownika ów przeklął dając upust swej złości — skazując na wieczną tułaczkę w

samotności I opatrzył znamieniem ku potomnych przestrodze — oczami mordercy —

Kane'a znamieniem.

Niech diabli wezmą twą bladą cerę pieśniarzu! — ryknął pijany żołdak. — A teraz

powiadam ci, zagraj coś, co my znamy!

Zatoczył się na nogach i wpadł na Evingolisa, przerywając starożytną pieśń.

Wreszcie posłuchamy czego innego! — wylał swoje piwo prosto w twarz barda i

wybuchnął śmiechem. Jego kompani wtórowali mu. Na twarz Evingolisa napłynęła biała fala
złości. Odłożył na bok lutnię i przetarł palące go oczy. Wtedy ruchem tak prędkim, że prawie
nieuchwytnym zamachnął się ramieniem i uderzył rozweselonego żołdaka w twarz. Niczym
kopnięty przez konia, pijaczyna odskoczył w tył wprost na kamienną posadzkę. Nie podniósł
się. Wszyscy zaniemówili — dotąd uważali albinosa za cherlaka.

— Sukinsyn! —

wykrztusił Troylin z pełnym szacunku podziwem. — Nie wszczynaj bójki,

jeśli masz słabą głowę do piwa! Musiał uderzyć głową o podłogę. Niech ktoś go stąd zabierze!

Uśmiechając się szyderczo do zdumionej gromady, Evingolis zabrał swą lutnię i pewnym

krokiem opuścił salę.

background image

Niechaj i tak będzie — wyrzekł baron. — Pozwala sobie na drwiny wobec ludzi, ale

pewnego dnia przeciągnie strunę z tym swoim poczuciem wyższości — nie zniosą tego u
pieśniarza. Może nie udać mu się następnym razem. — Odchrząknął. — Jednak to osobowość,
trzeba mu to przyznać. Z pewnością po trafi śpiewać najdziwniejsze utwory, jakie kiedykolwiek
słyszałem. Czy ten ostatni miał jakiś sens, Kane?

Kane odprowadził wzrokiem odchodzącego barda, ważąc coś w myślach.

— Zapewne tak —

wyszeptał i oderwał się myślami od otoczenia. Oczy utkwił w tańczące

płomienie i nikt nie mógł odgadnąć, co w nich widział.

background image

VI

CZŁOWIEK ALE NIE CZŁOWIEK


Coś przylgnęło do muru, spoglądając z ciemności na pogrążony we śnie zamek z cichą

nienawiścią. Zimny wiatr gładził jego białe futro, a wraz z przyspieszonym oddechem unosiły
się kłęby pary. Jednak stworzenie nie odczuwało zimna, jedynie przejmujący głód, który
wymagał zaspokojenia. Swym nieludzkim wzrokiem przebiegł po zacisznych zabudowaniach,
do których schodzili się żołdacy barona po służbie: pośród ciemności wszystkie mury rysowały
się wyraźnie w różnych odcieniach od jasnobrunatnego po brąz. W tym domku myśliwskim
znajdują się miękkie ludzkie ciała — nieowłosione, cherlawe ludzkie istoty pogrążone
beztrosko we śnie. Ich miękkie mięso jest ciepłe i krwiste. Stworzenie zadrżało na samą myśl o
tym, co miało nastąpić. Jego wargi rozchyliły się i odsłoniły rozwarte szczęki.

Z mrocznej puszczy wynurzały się ciemne sylwetki, które biegnąc susami przez śnieg,

niepostrzeżenie zbierały się po zewnętrznej stronie obwarowania, koło bramy. Potwór
wyczuwał myślą ich obecność i witał je z radością. One także zwietrzyły obecność licznych
ludzkich istot we wnętrzu zabudowań, a ich zwierzęce umysły ekscytowały się obrazem rzezi,
przywołanym przez myśli ich przywódcy.

Już ponad trzydzieści zręcznych, szarych sylwetek oczekiwało u bramy. Było ich

wystarczająco dużo, zadecydowało stworzenie. Jeszcze raz umysł jego wszedł w kontakt ze
swymi braćmi, wpajając im do głów plan, według którego mieli działać. Nie napotkał na żaden
sprzeciw. On był przewodnikiem stada; musiały słuchać jego wezwania i wypełnić wszystkie
polecenia. Tak było od czasu, kiedy pierwszy człowiek opuścił drzewa i przeciwstawił się
Braterstwu swymi karłowatymi maczugami oraz kamieniami.

Bestia wyjęła kołki ze skobli i bez wysiłku rozchyliła bramę. Żarłoczne wilki wkroczyły na

dziedziniec, prześlizgując się pod osłoną ciemności aż do zabudowań. Za tymi drzwiami sypiali
ludzie, owinięci w skradzione futra i odurzeni spalonym mięsem i sfermentowanymi napojami
roślinnymi. Przewodnik cicho zakradł się do drzwi, wiedząc, że nie są zaryglowane, po to, by
ostatni hulacy mogli wtoczyć się do środka. Jeszcze raz wstrząsnął nim okropny skurcz głodu.

Teraz!

Jego czerwone oczy płonęły żądzą krwi, a nieludzki, triumfalny uśmiech odsłonił

błyszczące rzędy kłów, w jakie uzbrojony był jego pokryty pianą pysk. Pochwycił za rygiel

background image

dłonią o straszliwych pazurach. Stworzenie pchnęło drzwi na oścież i wpadło do środka! Za
nim krok w krok wysypało się stado!

Żołdacy zerwali się ze snu, zastając przeraźliwy widok rozdzierających kłów i

skotłowanych ciał. Stworzenie ogłosiło przeciągłym skowytem swe zwycięstwo — przeszło
tuzin mężczyzn na rzeź! Z ciemności stado rzuciło się wprost na pogrążonych we śnie,

bezbr

onnych mężczyzn. Szare sylwetki szamotały się nad ofiarami w konwulsjach, warcząc i

rozdzierając ciepłe mięso. Śmiertelne okrzyki skrajnej grozy i spazmy wypełniły myśliwski
domek i rozpływały się w noc, zagłuszając ohydne odgłosy ucztujących wilków.

Okrzy

ki zostały stłumione.

— Teraz! —

warknął rozkazująco przywódca. — Teraz idźcie! Zanim zdołają nadejść

pozostali! Czeka nas jeszcze więcej tego! Ale teraz już idźcie!

Wilki z niechęcią zabierały się do opuszczenia swych drgających ofiar. Prosić, by odeszły

to jak wystawić je na próbę. Ale przywódcy należy słuchać. Ociągając się, sfora zostawiła

zdobycz i skierowała swe szare pyski ku wyjściu.

Kilku mężczyzn powitało je na dziedzińcu — rozpaczliwe wzywanie pomocy umierających

postawiło na nogi cały zamek. Stanęli w przerażeniu na widok umorusanej we krwi sfory,
opuszczającej zabudowanie w ślad za przywódcą. Jego sylwetka ukazała się w bladym świetle
księżyca — okropna hybryda wilka i człowieka. Pokryty był białym futrem i odznaczał się
wyższym wzrostem, aniżeli przeciętny człowiek, pod którego kształty się podszywał. Okrutne
pazury sterczały u jego stóp i palców rąk; jego ramiona były długie, a nogi jakoś dziwnie
koślawe. Nad rosłymi barami malowało się oblicze demona: kudłata głowa ze spiczastymi

uszami ster

czącymi ku górze oraz długą szczęką — raczej wilczą aniżeli ludzką. Jego ostre kły

ociekały krwią, a bestialskie oczy pobłyskiwały w świetle księżyca złowieszczo — wyrażając
czerwoną nienawiść do człowieka.

Żołdacy chwycili za oręż, lecz było ich tylko czterech i wilki po prostu rozniosły ich,

powalając swe ofiary na ziemię i rozrywając je na strzępy. Padło także kilka wilków, nim ludzie
dokonali żywota. Stworzenie rzuciło się z wściekłością na giermka, którego ostrze przeszyło na
wskroś szarego mordercę. Wytrącając mężczyźnie broń. wilkołak poderwał go ku swej piersi w
okropnym uścisku, zatapiając ostre niczym brzytwy kły w jego nieosłoniętej szyi. Następnie,

background image

odrzuciwszy na bok zwłoki, uciekł przez bramę wraz ze stadem, bo już gromada ludzi
wychodziła z zamku z pochodniami i bronią. Wkrótce zniknęli w lesie.

Widok ohydnej rzezi ukazał się przybyłym z odsieczą. Ci, którzy przekraczali fatalny próg,

wzdrygali się ze wstrętem na widok pokiereszowanych i okaleczonych zwłok. Na dziedzińcu
jeden z mężczyzn jeszcze żył.

— Wilki!, —

wykrztusił z siebie ostatnim tchem. — Całymi tuzinami! To on je tu

przyprowadził! To demon! Wilkołak! Wpuścił je tu do środka, aby nas zagryzły! To wilkołak!

Wyzionął ducha poruszając skrwawionymi ustami.

Kane myślał o słowach mężczyzny. Dopiero przybył na miejsce i nie mógł widzieć

uciekających napastników. Służba i żołdacy, którzy spali na sali biesiadnej, pierwsi przybyli na
dziedziniec, ale nikt spośród nich nie zdał rzeczowej relacji z wydarzeń.

Całą gromadą odważyli się przestąpić trwożliwie bramę. W świetle pochodni widoczne

były ślady wilczych łap. Ale zauważyli też tropy podobne do ludzkiej stopy. Nie mógł ich
zostawić żaden człowiek, nawet boso, ponieważ były dziwacznie wykrzywione — pięty
odcisnęły się głęboko w śniegu.

Odważyli się podążyć za niesamowitym tropem i odkryli, że ślady wilkołaka prowadzą w

stronę lasu, później zakręcają i zdążają z powrotem na tyły zamku. Wszystko wskazywało na to,
że stworzenie przesadziło wysoki mur. Po drugiej stronie śnieg był już zbyt rozdeptany, aby
móc określić dokąd poszło. Ale na pewno wilkołak nie opuścił dziedzińca.

Niech bogowie mają nas w opiece! — ktoś wykrzyknął. — Jeden spośród nas jest

demonem!

background image

background image

VII

JEDEN SPOŚRÓD NAS


Nie licząc kobiet, jest nas trzydziestu — mówił ponuro Troylin.

I jeden jest wilkołakiem! — stwierdził, patrząc na smutne zgromadzenie.

Było południe. Skwapliwe poszukiwania, nie natrafiły od świtu na żaden ślad bestii. Nikt

nie opuścił zamku. Wilkołak musiał wciąż przebywać wewnątrz. Zamek był dość mały.
Szukano już wszędzie. Stało się wtedy jasne, że demon, który dowodził ubiegłej nocy stadem,
nie miał już postaci, którą opisywała służba. Możliwe było tylko jedno; stworzenie jest
wilkołakiem — demonem zdolnym przybierać postać człowieka i mieszać się z ludźmi.
Właśnie to teraz czynił.

Jest kilka rodzajów istot zwanych potocznie wilkołakami — wyjaśnił Lystric. — Jedną

z nich jest człowiek, który z nieokreślonych bliżej przyczyn może zamieniać się w wilka, bądź

w

ilczą hybrydę. Jakieś złośliwe demony, upiory bądź różne duchy, również przybierają taką

postać, choć jest to tylko jedna z możliwości przeobrażeń. — Rozgrzewał się w trakcie
wykładu.

Jednak istnieje jeszcze inny rodzaj: wilk jest w stanie podszyć się pod ludzką istotę. Ten

potwór zwany jest wówczas przywódcą stada i jest bardziej niebezpieczny od pozostałych.
Podczas. gdy inne rodzaje cechuje samotnicze życie, on może skoordynować działanie wielu
wilków, ażeby przeprowadzać swoje zamierzenia — zwykle zagładę ludzi. Oczywiście, jest
wiele subtelnych odcieni i zróżnicowań. Nie wspominając o tych nieszkodliwych osobnikach,
którzy nie będąc przy zdrowych zmysłach, wmawiają sobie, że są dzikimi zwierzętami.

Na pewno masz na myśli swego podopiecznego Henderina. — Toli pochwycił wątek. —

Przykro mi, siwobrody, nie damy się zwieść twoim wykładem! Wszyscy wiemy, że jego
szaleństwo nie jest nieszkodliwe. Słyszeliśmy o tym biednym bękarcie. którego zabił w

Carrasahl! Tak samo jak tutaj! —

Opętanie przez demona — zdaje się, że tak to wtedy

nazwałeś.

Uważamy, że sprawy zaszły za daleko! Skorzystałeś już z szansy, by egzorcyzmować

diabła! Wszystko, co potrafisz, to wałęsać się dookoła i wykorzystywać Henderina. żeby
dostawać darmowe posiłki. No, na Thoema, dosyć mamy krętactw, czas byśmy wzięli się do
dzieła.

background image

Co ty masz na myśli, mówiąc tak o moim synu?! - wykrzyknął baron waląc pięścią w

stół.

Toli cofnął się nieco, ale czując poparcie swych towarzyszy — mówił dalej, choć mniej

zaczepnym tonem.

— Tak mój panie,

wszyscy rozumiemy, jak wiele znaczy dla ciebie ten chłopiec. Byliśmy

ci zawsze wierni, choć wielu z nas mówiło, iż pożałujemy wspólnej z szaleńcem wyprawy do
tej zapomnianej przez Boga krainy. Ale niech to cholera weźmie — nie mamy zamiaru tu
siedzieć i dać się zabijać we śnie, tylko dlatego, iż twój syn jest zbyt wysokiego rodu, aby
spłonąć za swe grzechy! — Wśród jego towarzyszy ze służby rozległy się przyzwalające

pomruki.

Zważcie — syknął Troylin — że zabicie arystokraty, nie ważne jak szalonego, przez

kogoś z pospólstwa wywoła niechybną i straszną śmierć. I zapewniam was, że ktokolwiek
odważy się podnieść rękę na mego syna, tego zetnę osobiście!

Tłum stawał się niebezpieczny. Toli odciął się.

Dobrze, ale znajdą się jednak wśród nas tacy, którzy wezmą na siebie ryzyko — to

lepsze, niż narażać się na zasypanie śniegiem ze stadem wilków pod murami i wilkołakiem w
naszym gronie! A nie będzie kary, jeśli nie będzie świadków! — dodał znacząco.

Co tu się dzieje! — głos Breenanin wzniósł się ponad straszliwe okrzyki. — Stoicie tu i

naradzacie się, jak zabić kogoś, kto nigdy nie był powodem skargi dla żadnego z was. Jeszcze
miesiąc temu dalibyście się zabić dla barona Troylina! Ileż to razy słyszałam, jak
winszowaliście sobie bycia na służbie u jednego z najbardziej wielkodusznych i łatwych w
pożyciu szlachciców tej ziemi! A teraz — mówicie o zabiciu jego syna, jedynaka, którego
zresztą wszyscy mieliście za wielkiego panicza, nim dotknęła go choroba! Myślicie także o
zamordowaniu nas wszystkich! Wolałabym wpuścić wilki do środka — one okazałyby więcej
wdzięczności! Nawet nie macie pewności, czy Henderin miał coś wspólnego z tymi

zabójstwami!

Obie strony patrzyły na siebie nieufnie. To byli pospolici ludzie: baron z prowincji i wielu

krajan na służbie. Morderstwo i bunt były obce tym prostakom, ale lęk przed nieznanym i
ohydne morderstwa zmieniły ich wszystkich. Służba musiała odzyskać koniecznie poczucie
bezpieczeństwa; Troylin walczyłby do upadłego w obronie swego syna.

background image

Kane pomyślał, że to nie jest jego bitwa, a wierności zwykle dochowywał tylko sobie; na

razie nie zabierał głosu. Potrzebował gościnności barona, dopóki droga na południe nie stanie
się Przejezdna. Wtedy nie miałoby już dla niego znaczenia, jak tamci rozstrzygnęli spór. Na
razie nie chciał być wmieszany w bunt, a jednocześnie, jako cudzoziemiec nie byłby wygodnym
świadkiem. Toli obstawał przy swoim:

No, jeśli Henderin nie jest wilkołakiem, to z pewnością wiele jest dowodów przeciwko

niemu. Najpierw zabił tamtego strażnika niczym drapieżne zwierzę, no i wiadomo, że jest
niespełna rozumu. Cały czas prosi o surowe mięso, wyje po nocach i dostaje ataków szału! Poza
tym, kiedy orszak myśliwych został wczoraj zaatakowany, Henderin włóczył się po okolicy.
Przyłapali go jak powracał z lasu. Aż dziw, że wilki napadają na zbrojny oddział, a w tym
samym czasie bezbronny człowiek uchodzi cało. Jakby nie musiał się ich obawiać i wyszedł
tam powiedzieć im, by nas zabiły! Gdzie podziewał się Henderin. kiedy nastąpiły kolejne ataki?
Biednemu Bete dostało się w czasie zamieci. Tej gromadzie podróżnych także. A jaki los
spotkał żołdaków zeszłej nocy? A Henderin — och, on jest pod kluczem! O tym nas
zapewniono. Rzecz w tym, że mamy na to jedynie słowo Lystrica! Ale ja nie mam zamiaru
wierzyć temu chytremu, zgrzybiałemu starcowi!

Lystric wybuchnął potokiem przekleństw i prawie wzięli się za łby.

Kane skorzystał ze sposobności wyrażenia swojego zdania:

— To niezwykle ciekawe. —

Baron spojrzał nań ze wstrętem, lecz on ciągnął dalej. —

Pomówmy trochę o Lystricu. Rozumiem, że to jarmarczny czarodziej, który liznął tylko nauk

okultystycznych —

nie miał widoków na przyszłość, dopóki nie do stał tej funkcji. To nieco

podejrzane, nie uważacie? Całkiem normalny, miły mężczyzna zaczyna zachowywać się jak

wilk, a ten chytry, star

y mag twierdzi, że wie jak go uzdrowić. To dla niego wymarzona sytuacja

lecz tylko do czasu, kiedy Henderin jest szalony. A jak rozumiem, to cała koncepcja kuracji

Lystrica sprowadza się do pozostawienia mu swobody ruchów, do czasu gdy wyzdrowieje.

Cieka

wa metoda leczenia demonicznego opętania. Podsumujcie to wszystko, a okaże się, że

Lystric dobrze się urządził. Są takie dziwne narkotyki i niezliczone zaklęcia, by normalny
człowiek zaczął postępować jak wilk.

Lystric protestował i przeklinał, zbyt rozwścieczony, żeby odpowiedzieć. Pozostali słuchali

w skupieniu.

background image

Więc Lystric wszystko sobie ułożył — ciągnął dalej Kane.

Co jakiś czas Henderin mu się wymyka i sprowadza jakieś nieszczęście, wobec czego

stary sęp musi twierdzić, że trzymał go pod kluczem. Rozważmy inne możliwości. Być może
on sam jest szalony i Henderin służy jako narzędzie zniszczenia was. Rozumiem, że zarówno
on jak i baron nie mają powodu by dażyć się sympatią Astrolog potrafi żywić urazę. A jeśli już
o tym mowa, Lystric mógłby sam być wilkołakiem. Zdarzało się już. że czarodziej utracił swe
człowieczeństwo. Zrzucenie winy na Henderina — co za okazja, żeby zabić nas wszystkich
złapanych w sidła.

Więc poradź, co mamy robić? — spytał Toli. już nie tak pewny siebie.

— Zachowajcie spokój. W

edług mnie nie ma pewności, czy Henderin jest rzeczywiście

wilkołakiem, a sam Lystric ma z tym wszystkim jakieś podejrzane powiązania. Więc
zamknijmy ich obu. Henderin już znajduje się pod kluczem. Wyznaczmy kilku ludzi, by

pilnowali Lystrica. W ten sposób

, obaj będą unieszkodliwieni i nikomu nie stanie się krzywda.

Jeśli są niewinni. wypuścimy ich. Mamy nad nimi pieczę, więc nie musimy się ich obawiać. Bez
buntu, bez niepotrzebnej walki. Może nagle zobaczymy nagłą poprawę u Henderina?

Tu przerwał. Słuchając) okazywali przyzwolenie. To było rozsądne rozwiązanie, na które

mogły przystać obie strony.

— Dobrze —

podsumował Toli. Niech tak będzie. Wybacz nam panie nasze groźby. Nikt

nie zamierza wyrządzić krzywdy Henderinowi. jeśli jest niewinny. Ta cała sprawa wytrąciła nas
wszystkich z równowagi. Jesteśmy w kiepskim położeniu, nie mamy pewności, czy obok nas
stoi przyjaciel czy potwór. Straciliśmy głowę!

— Tak. rozumiem —

zgodził się baron, choć nadal był zagniewany. — Połóżmy kres tym

sporom, a ja puszczę sprawę w niepamięć. To pewne, że będziemy pilnować Lystrica i mego
syna. Ale włos nie spadnie z głowy Henderina. póki ja tu jestem panem!

W porządku — syknął Lystric. — Słuchałem tych bredni tak długo, jak mogłem to

znieść Obrażano i źle interpretowano moje racje, krytykowano moją metodę i to z powodu
bandy ignoranckich pachołków. Posądzono mnie o wszelkie możliwe zbrodnie. Teraz będę
uwięziony. W porządku! No. szybko! Widocznie nie mogę was powstrzymać, tchórzliwi
głupcy. Zamknijcie mnie! Ale zapewniam was. że robicie źle. Czas pokaże, że jestem niewinny,
tak samo. jak mój podopieczny. A kiedy będziecie strzegli mnie. prawdziwy wilkołak,

background image

zakładając, że nie jest to wytwór waszej wyobraźni — krążyć będzie bezkarnie po zamku. I nie
zapominajcie, że tylko ja jestem osobą mogącą was przed nim uchronić. Któż inny posiada
jakiekolwiek o tym pojęcie? Dajcie mi czas i środki, by odszukać i zniszczyć te bestię! Czy nie
ostrzegałem was wcześniej o niebezpieczeństwie? Cóż, nikt nie słuchał, głupcy! Jesteście
niewdzięcznymi bandziorami, wy wszyscy! — Astrolog nie próbował pozyskać sympatii. — A
teraz pozwólcie, że powiem wam coś innego. Myślałem wiele o tej sprawie i mam wiele
wątpliwości. Czy to was dziwi? Ależ tak! To chytry, stary szarlatan, mówicie. Ba! Co mogą
wiedzieć takie ignoranckie błazny, jak wy, o prawdziwym geniuszu. Wieśniacy, którzy
oceniacie talent miarą posiadanego bogactwa. Mówię wam, że nie możecie wyobrazić sobie
moich możliwości. Szkoda mych słów, choć usiłuję wam pomóc! Niemniej posłuchajcie!
Przemyślcie sobie to, kiedy zarozumiale wydawać będziecie sąd nad lepszymi od siebie. Kiedy
to wszystko się zaczęło? Gdy człowiek zwany Kane'em przybył konno w nasze progi z zamieci!
A co w ogóle o nim wiecie? Mieni się być najemnikiem. A wy wierzycie mu! Ja nie jestem
prostakiem, zamieszkałym na odludziu chłopem od pługa i wiem, co dzieje się na świecie!
Opowiada się na świecie mnóstwo legend oraz okropnych historii o człowieku imieniem Kane i
żadna z nich dobrze o nim nie świadczy. Co najwyżej — jest on zdradzieckim, morderczym
tułaczem, który zyskał rozgłos w tylu intrygach i tak ciemnych spiskach, o których nawet
Thoemowi i jego demonom nigdy się nie śniło. Najgorzej zaś wspomina o nim legenda, według
której jest nieśmiertelny, wyklęty przez bogów i skazany na włóczęgę po ziemi, a gdziekolwiek
się zatrzyma, sieje spustoszenie!

Najwyższy czas skończyć z tym — rzekł Kane. — No stary wygo! Mogłeś oczyścić się z

zarzutów! A ty zacząłeś znieważać dobrych ludzi i chełpić się swymi wątpliwymi
umiejętnościami. Jeśli chodzi o mroczne legendy i nonsensy, nie sądzę abyś mógł przedstawić
nam którąkolwiek z nich. Przykro mi, siwobrody, ale dawne prawo — dziel i rządź — jest
starsze nawet od ciebie, a ci ludzie są zbyt rozważni, by nabrać się na twoje brednie. No więc

jak, Toli

? Czy dosyć już się od niego dowiedziałeś?

W zupełności — zabrzmiała odpowiedź. — Chodźcie! Zaprowadźmy tę starą żmiję z

powrotem do legowiska i dopilnujmy, by się nie ruszyła stamtąd! Może bałamucić uszy
Henderina tą swoją paplaniną!

Bełkocząc wciąż, ale zachowując na przekór godność, Lystric pozwolił, by go

wyprowadzili siłą w skrzydło pałacu, gdzie on i jego podopieczny zostali umieszczeni.

background image

Napięta atmosfera na sali rozluźniła się. Wewnętrzny wróg został ujęty. Był dzień i można

było przygotować plan na nadchodzącą noc. Ustawią straż, pozamykają drzwi i ułożą broń w
pogotowiu. Ocaleni rozeszli się do swych zajęć.

Dziękuję ci za to, co zrobiłeś — baron Troylin rzekł do

Kane'a z zakłopotaniem. — Przez chwilę obawiałem się, że przyłączysz się do nich!

Teraz widzę, że tylko kierowałeś nimi, grając na zwłokę.

Miałem nadzieję, że nie posądzisz mnie o niewdzięczność, skoro skorzystałem z twojej

gościny. To był najlepszy sposób, aby nimi manipulować.

Zdajesz się być biegłym w tego rodzaju sprawach — odparł gospodarz. — Wygląda na

to, iż posiadasz wiele zdolności, o wiele więcej niż zwykły najemnik.

Nigdy nie podawałem się za zwykłego najemnika - odparł Kane z udaną obojętnością.

Troylin dyskretnie zakończył rozmowę. Niemniej zaczął ważyć w myślach oskarżenia

astrologa. Teraz, kiedy zastanowił się, odkrył że imię Kane nie było mu obce. Sprawy
polityczne wykraczające poza Carrasahl docierały do niego w postaci mglistych plotek. Był
prostym człowiekiem, a jego troski obracały się zwykle wokół problemu wypełnienia czasu
między świtem a zmierzchem jak największą ilością przyjemnych zajęć.

Teraz, kiedy już przywołał wspomnienia, zastanawiał się, czy nie było przypadkiem

generała o imieniu Kane, zamieszanego w okropną aferę w Shapeli? Kane to istotnie nie było
popularne imię. Myślał o czerwonowłosym cudzoziemcu o niesamowitych oczach.

background image

VIII SAM NA SAM


Wskazówki zegara wskazywały niemal północ. Większość mieszkańców zamku szukała

wytchnienia we śnie, o ile pozwalały im na to nerwy. Nie wszyscy więc spali. Kilku mężczyzn
pełniło wartę przed komnatami astrologa. Znajdowały się one w północno-zachodnim skrzydle
zamku, na wieży oddalonej od bardziej uczęszczanych korytarzy. Stanowiło to dogodność dla
obu jej lokatorów: Lystric mógł prowadzić w spokoju swe badania mając dobry widok na
gwiazdy ze szczytu, a Henderin mógł wrzeszczeć i wyć nie niepokojąc innych. Otwarty taras na
szczypie należał do Lystrica. Pod nim znajdował się pokój, w którym izolowano Henderina.
Miał tylko jedno okratowane okno, z widokiem na dziedziniec o 75 stóp poniżej. Drzwi
prowadzące z Pokoju na schody do wieży były mocno i szczelnie zamknięte. Pod tym pokojem
znajdowało się pomieszczenie wypełnione czarodziejskimi rekwizytami — pracownia
Lystrica. Jeszcze niżej, tam gdzie wieża łączyła się z główną częścią zamku, znajdowała się
sypialnia astrologa. Ta komnata miała dwoje drzwi: jedne wychodziły na schody na szczyt
wieży, drugie prowadziły na korytarz biegnący przez tę część zamku. Te ostatnie były
zamknięte i na ich straży stało pięciu zbrojnych, strzegących astrologa. Nikt nie mógł dostać się
do komnat na wieży, bądź opuścić ich inną drogą niż przez nie.

Kilku mężczyzn czuwało także w sali biesiadnej, gdzie płonął ogień. Uzgodniono, że dla

zachowania ostrożności, część mężczyzn będzie czuwała w nocy i sprawdzała parami
korytarze. Przydałoby się ich więcej, ale siły zamku zostały osłabione. Kane nie spał. Siedział
przy ogniu popijając większe ilości piwa i słuchał melancholijnych melodii barda. Albinos
siedział w cieniu, stroniąc jak zwykle od światła i dobywał ze swej lutni niezwykłe dźwięki

starej kompozycji.

To wyjątkowy człowiek — zadumał się Kane — a jego repertuar i aranżacje zdradzają

niewiarygodną wręcz biegłość i wyczucie. Zastanawiał się, co mogło sprawić, że Evingolis

zado

wala się towarzystwem prostackiego Troylina — być może przeszłość pieśniarza nie

pozwala mu na przebywanie na dworach bogatszych mecenasów z Południowych Krain.

Zapach delikatnych perfum i blask ognia w złotych włosach — to Breenanin usiadła koło

niego. Ut

kwił mu w pamięci obraz jej twarzy widzianej podczas pierwszego spotkania. Minęło

kilka dni od czasu, gdy omal nie zamarzł podczas zamieci. Czas nie miał znaczenia dla Kane'a.
Czy to już wiek minął od tego ranka, gdy przemierzał północne równiny? Nie miało to

background image

znaczenia, bo należało do przeszłości. Obecne życie było tylko chwilą teraźniejszości wobec
niezmierzonego czasu. Przyprawiło go to o zawrót głowy.

Nie mogłam zasnąć myśląc o tym wszystkim, więc zeszłam na dół. Przy ogniu jest

przytulniej — powiedzia

ła Breenanin, czując potrzebę wyjaśnienia swego przybycia.

Kane poruszył się.

To straszna noc. Wyczuwam dziwne napięcie, jak przed bitwą; śmierć jest blisko i

ludzie boją się zasnąć.

Może chcesz trochę piwa, aby ukoić myśli — zaproponował.

Kane wstał i napełnił kielich. Przyjęła go z uśmiechem, wciąż nie wiedząc, jak się

zachować. Był tak niezwykły... Tak ogromny i brutalny, a jednocześnie miły i mądry — nie tak
jak te wyuczone skamieliny i fircyki na dworze. Ten wielki cudzoziemiec miał wiele tajemnic

nie mogła odgadnąć ani jego pochodzenia ani wieku. Wydawał się niezwykle powściągliwy

i samotny. Przyprawiało ją to o dreszcze niepokoju — jak niektóre pieśni Evingolisa.

Nigdy nie mówisz po imieniu tym, do których się zwracasz — zauważyła.

Nie sądzę, bym to robił — spojrzał na nią z uwagą.

— Breenanin —

podszepnęła łagodnie.

— Breenanin...

Siedzieli w milczeniu przy ogniu, wsłuchując się w słowa pieśni Evingolisa:

Ujrzałem ją, gdy w chłodnym świetle ciszy

Tchnęła jasnym iskry ciepłem

Swym wzrokiem, k

tóry noc krystaliczną zamroczył.

I wiedziałem, że wskrzesiła niemej miłości

Wieczny ogień, co w tę mroźną porę

Na wieczność zastygł w bursztynie.

Ale uczucia tego odwzajemnić nie mogłem

background image

Ta chwila przeminęła pochłonięta zamiecią.

Daremnie przywołuję spośród miraży tańczących

Echo zapomnianych wzruszeń —

Ten moment czasu wybrany

Wplątany w dzieje przepadł bezpowrotnie.

Jedynie popękane mury — świadectwo przeszłości

Wywołują wspomnienia — o chłodzie w moim sercu.

Echo głosu barda rozległo się wśród ciszy, gdy jego palce stłumiły drgania strun lutni.

Cicho opuścił salę pozostawiając ich dwoje przy ogniu. W rogu komnaty kilku sennych
mężczyzn grało w kości.

Skąd on przybył?

Breenanin odwróciła się. Pieśń barda omalże nie zahipnotyzowała jej.

— Przy

wędrował do nas minionego lata. Przybył z południa i nie opowiadał nigdy o swojej

przeszłości. Pojawił się pewnego razu na dworze Carrasahl i przyjął opiekę ojca. Cieszyliśmy
się, że został z nami, mimo, że inni proponowali mu więcej pieniędzy. Czasami wspomina o
jakichś dalekich krajach, które zwiedził, a większości jego pieśni nie rozumiemy.
Przypuszczam, że wędruje po świecie.

Lubię przebywanie w nowym miejscu. W Carrasahl nie mieliśmy zbyt wielu okazji do

podróży. Nie można zarządzać majątkiem z daleka — tak mawia mój ojciec. — Podróże są zbyt
ryzykowne. Niemniej, wybraliśmy się kiedyś do Enseljos, by zobaczyć koronację Winstona.

Rozmawiali przez jakiś czas o wielu rzeczach, milknąc zgodnie przed przejściem do

nowego tematu. W końcu Kane obejrzał się i spostrzegł, że Breenanin śpi. Nie chciał jej
przeszkadzać, wiedząc jednocześnie, że nie może zostawić jej samej, gdy w ciemnościach czai
się śmierć. Wziął ją na ręce i szerokimi schodami zaniósł na górę — do jej komnaty.

Breenanin przeciągnęła się we śnie i spała dalej. Na bladej twarzy rysował się półuśmiech,

odsłaniający białe zęby. Była delikatna i ciepło owinięta w futro. Kane poczuł, że ogarnia go

background image

wzruszenie, którego nie odczuwał przez długie lata. Mogła to być równie dobrze miłość, ale nie
pamiętał już tego uczucia.

Powróciwszy na salę, usadowił się znowu koło ognia. Ale urok tamtej chwili minął. Teraz

ogarniał go dziwny niepokój; był wyczerpany siedzeniem w blasku płomieni i wspominaniem.
Jeszcze jeden kielich i Kane powstał, mówiąc tym, którzy jeszcze byli na sali, że obejdzie
zamek, aby zobaczyć jak radzą sobie inni.

Korytarze tonęły w ciemnościach i w ciszy, którą mąciły tylko miękkie kroki Kane'a. Szedł

wolno po zimnych kamieniach z dłonią opartą na rękojeści miecza, wpatrując się w każdy cień.

W

świetle pochodni korytarz zdawał się pogrążony w niemalże namacalnej atmosferze strachu

tak, jakby śmierć zakradała się z każdego zaułka. Duchy tych, co zostali okrutnie

zamordowani, tańczyły wokół niego, śmiały się i szeptały — kpiąc z zarozumiałego
mężczyzny, który sądził, że uniknie ich ohydnego losu. Wydawało mu się, że wprawiający w
odrętwienie chłód zimowej nocy przenika przez kamienne ściany razem z ciemnością.
Nieliczne pochodnie nie rozwiały mroku ani zimna. Delikatne podmuchy, niczym wilgotny

od

dech duchów muskały włosy na szyi Kane'a. Odgłosy szybkiego stąpania docierające z tyłu,

zmusiły go do obejrzenia się. Sprawdził ponownie, nie wiedząc, czy widział tylko swój cień,
czy coś więcej... Na próżno wytężał wzrok — niczego nie mógł dostrzec, nawet gdy zawrócił i
przystanął na chwilę. Spostrzegł, że nerwy go poniosły i usiłował opanować się, wiedząc iż nie
może sobie pozwolić na ospałość i odrętwienie w tę koszmarną noc. Nawet cień mógł kryć
prawdziwe niebezpieczeństwo. Zatrzymał się nagle i rozejrzał uważnie. Następnie schylił się
raptownie, dotykając ręką posadzki — chociaż wiedział już, że ta lśniąca plama to krew. W
migotliwym świetle pochodni nie uszła jego uwagi strużka cieknąca po kamieniach, chociaż
każdy inny na pewno by ją pominął. Z mieczem w dłoni podążył za lśniącym śladem.
Prowadziła ona do drzwi pustej komnaty sypialnej. Kane pamiętał, jak podczas rannych
poszukiwań sprawdził ten pokój. Niczego tu nie znalazł, więc zaryglowano drzwi. Były
zamknięte nadal, ale nie na rygiel i znajdowały się na nich ślady krwi. Kane namyślał się: mógł
sprowadzić posiłki, ale jeśli stworzenie było wewnątrz, zdążyłoby uciec i zaszyć się wśród
swoich wspólników. Mógł wezwać pomoc, ale wilkołak spostrzegłby jego obecność — a jeśli
posiłki nie nadejdą? Atak przez zaskoczenie wydał mu się najlepszym rozwiązaniem. Kane, nie
bez podstawy, ufał straszliwej mocy swej uzbrojonej dłoni. Kopnął w drzwi i rzucił się do
środka, kreśląc w pokoju srebrzysty łuk mieczem. Obrócił się błyskawicznie i nie dostrzegając
bezpośredniego zagrożenia, odskoczył przywierając do ściany plecami. Rozejrzał się dobrze po

background image

pokoju. Pośród nieco zakurzonych mebli nie było wilkołaka, ale z pewnością tu przebywał.
Cztery trupy nie weszły tu raczej o własnych siłach. Były to zwłoki czterech strażników. Zostali
przed chwilą zamordowani — domyślił się Kane — gdyż ciała były jeszcze ciepłe. Mieli
skręcony kark, ostatni zaś rozdarte gardło. Poczyniono niezręczne próby, by zatamować upływ
krwi, ale krwotok był dosyć obfity. Ta bestia była przebiegła — zauważył Kane. —
Zamordowała cichaczem tych ludzi, rzucając się prawdopodobnie na nich od tyłu, kiedy mijali
drzwi. Usiłowała zabijać bez rozlewu krwi, aby nie dowiedziano się o tym. Widocznie wilkołak
zmuszony był użyć kłów przeciwko jednemu z nich i nie zdołał uniknąć pozostawienia śladów.

Problem w tym, co dalej robić. Jaki związek zachodzi pomiędzy obecnością wilkołaka a

Lystricem i Henderinem? Kane postanowił to sprawdzić. Znajdował się akurat w pobliżu tego
skrzydła zamku, a tamci strażnicy stanowili najbliższą pomoc na jaką mógł liczyć. Kiedy
rozezna się tam w sytuacji i wszystko będzie w porządku — to razem z nimi zapoluje na
wilkołaka, nim ten się spostrzeże, że jego obecność została wykryta.

Jak tylko mógł najszybciej, ostrożnie posuwał się w kierunku wieży. Pięciu strażników

siedziało wciąż na przeciwko drzwi. — Dobrze, że nic się im nie stało — pomyślał z ulgą.

Pierwsze, co go zaniepokoiło, to fakt, że nie został zatrzymany. Chyba nie wszyscy spali!

Istotnie —

nie spali. Byli martwi. Nie było najmniejszego śladu na żadnym z ciał,

przynajmniej nic nie dało się zauważyć na pierwszy rzut oka. Siedzieli pod drzwiami w
naturalnych pozycjach. Prawdopodobnie tak ich ułożono — domyślił się Kane. Jeden z nich
miał pod ręką dzban z piwem, który ostrożnie powąchał. Nie rozpoznał żadnej trucizny, ale
przecież nie wszystkie można wyczuć. Tak tylko można było wyjaśnić te pięć bezkrwawych

zgonów.

Kane był zdecydowany na wszystko. Powstał i ruszył w kierunku drzwi. Była tam dziura,

przez którą strażnicy obserwowali wnętrze. Nie dostrzegł przez nią niczego podejrzanego w
środku. Kopnął drzwi i wpadł do pokoju. Lystric leżał w kącie pod stołem. Kane obejrzał
astrologa. Cokolwiek ten zamierzał — nie ucieknie się już do swoich sztuczek. Jego głowa była
cała, ale oddzielona od tułowia. Żarłoczne kły porozrywały skórę i mięso na ramionach i
nogach. Widocznie wilkołak nie był w stanie opanować przez całą noc swego strasznego głodu.

Ze wstrętem Kane odsunął się od ciała. Być może wyjaśnienie zagadki czekało na niego w

komnacie na górze —

w pokoju Henderina. Skierował się ku schodom prowadzącym na wieżę.

background image

Drzwi do nich były zamknięte. Kane ostrożnie otworzył je. Jego czujność obudził odgłos
przypominający drapanie pazurami po kamieniu. Kane odwrócił swoją uwagę od drzwi i

spojr

zał do tyłu.

Wilkołak patrzył nań złowrogo, a jego krwawe kły szczękały obrzydliwie! Stłumione

warknięcie wydobyło się z jego gardła. Był wyższy od Kane'a, a pod jego białym futrem
rysowały się żelazne mięśnie.

Zanim Kane zorientował się — kreatura rzuciła się na niego! Zamachnął się z całej siły i

wymierzył cios. Gdyby to był śmiertelnik — miecz wszedłby aż po rękojeść. Ale od ramienia
wilkołaka ostrze odbiło się jak od żelaza. Rozległ się tylko głuchy odgłos — nic nie
wskazywało na to, że cios dotarł do celu. Nawet nie powstrzymał on jego natarcia! Ból przeszył
ramię Kane'a, a miecz odbił się od bestii i wypadł z dłoni.

Chwilę po tym stwór napadł na niego. Z paszczy ciekła mu ślina; cuchnący oddech wionął

na twarz Kane'a, a pazury mierzyły w gardło! Człowiek nie mógł nawet uskoczyć! Silne
pchnięcie warczącego stworzenia powaliło go na posadzkę. Uderzył głową o kamienie i stracił
przytomność, kiedy płonące oczy zaczęły wwiercać mu się w umysł.

Gdy ją odzyskał — dźwignął się na kolana. Ból głowy przyprawiał go o koszmarne męki, a

krew napływała mu do ust. Otrząsnął się, zdając sobie jednocześnie sprawę, że był jeszcze
wśród żywych. Nie znajdował się już przy schodach na wieży. ale leżał obok ciała Lystrica i z
obrzydzeniem stwierdził, że krew, którą miał w ustach nie była jego! Dławiąc się wypluł ją i
stanął niepewnie na nogach. Zatoczył się w stronę drzwi.

Ani kroku dalej! Możesz być pewien, że cię przebiję, jeśli to zrobisz!

Kane zauważył dopiero, że Evingolis stoi na progu i kieruje kuszę w jego serce.

Z k

orytarza dochodziły odgłosy kroków i okrzyki.

— No, Kane! —

powiedział bard z podziwem. Mądrze to obmyśliłeś. Przyznam, że nigdy

nie podejr

zewałem, że jesteś wilkołakiem.

background image

IX

SYTUACJA BEZ WYJŚCIA


Aż dziw, że nie zabili go od razu! Cięty język Kane'a z pewnością mu pomógł, ale myślał,

że więcej zawdzięcza Breenanin. Baron nie zapomniał, że Kane ocalił jej życie. Evingolis
przedstawił swoją wersję wydarzeń:

Pierwszy zgon nastąpił tuż przed pojawieniem się Kane'a.

Dalej —

zwiad natknął się na zmasakrowany orszak, który znalazł się z nim w zamieci.

Podczas polowania to on właśnie cudem ocalał z rzezi przeprowadzonej przez wilki. A kiedy
wilkołak i jego stado wymordowało żołdaków w domku myśliwskim, Kane zjawił się dopiero
po upływie dłuższego czasu. W końcu— ostatni atak miał miejsce, gdy kręcił się po
korytarzach. A kiedy go odnalazłem — był skulony obok ciała starego astrologa, który
mniemał, że ma obciążające go dowody.

Jednak nie zabili go. Za to wtrącili do celi w podziemiach. Masywne drzwi zasunięto grubą

kłodą i ustawiono trzech strażników. Przez niewielkie okratowane okienko Troylin obserwował
więźnia.

Wiesz, że popełniasz błąd! — powiedział Kane.

Podejrzewam, że zabiłeś starego, bo wiedziałeś, że cię zdemaskuje. I pomyśleć, że omal

nie przekonałeś mnie o jego winie! Biedny człowiek!

Niech diabli porwą twój zakuty łeb! Ten stary kretyn nie potrafił do trzech zliczyć!

Mówiłem ci, że znalazłem go w tym stanie, zanim wilkołak ogłuszył mnie przy schodach!

Ciekawe, dlaczego cię nie zabił, tylko zadał sobie trud, aby przeciągnąć cię przez pokój?

Nie wiedziałem, że to stworzenie może być aż tak powściągliwe!

Kane bliski wściekłości walnął pięścią w ścianę.

Może to potwór, ale jest przebiegły jak człowiek! Wygląda na to, że chciał was zwieść i

zrzucić winę na mnie!

Troylin żachnął się z niedowierzaniem.

background image

Jeśli chodzi o podstęp — chciałeś, byśmy myśleli, że to mój syn uciekł i dokonał rzezi.

Tylko, że dopadliśmy cię, zanim zdążyłeś dokonać dzieła. Żołądek dopominał się o swoje

prawa, co?

Najpierw trzeba było wypuścić Henderina — wtedy uwierzylibyśmy, że to on!

Tak bardzo zależy ci na oczyszczeniu z zarzutów swego syna, żeś gotów wykorzystać tę

okazję! Dlaczego nie byłem wilkołakiem, kiedy Evingolis mnie odnalazł? Dlaczego nie
zabiłem go i nie uciekłem?! Dlaczego mam pękniętą czaszkę?! Dlaczego miałbym ratować
twoją córkę przed wilkami?!

No, przyznam, że kilka szczegółów się nie zgadza. To jedyny powód, że jeszcze żyjesz,

choć jeśli będziesz chciał uciec — zabiją cię. Większość z moich łudzi chce cię szybko widzieć
na stosie. Zdaje mi się jednak, że mam u ciebie dług wdzięczności. Będziemy cię więc
obserwować przez kilka dni i Henderina także — aby się upewnić. Jeśli bestia uderzy znowu —
przeproszę za to, że ci nie uwierzyłem.

— Prawdopo

dobnie nie będzie już ciebie wśród żywych, a mnie także! A co będzie, jeśli

się nic nie wydarzy?

Baron pokręcił głową z powagą.

Myślę, że wtedy nie pozostanie nam nic innego, jak przygotować dla ciebie stos!

Gdy baron oddalał się, Kane przeklął doprowadzony do wściekłości.

Te chamy mogą to zrobić; Troylin uważałby syna za oczyszczonego z zarzutów.

Tymczasem, jeśli wilkołak jest nadal na wolności — w co nie wątpię — to idioci pozwolą mu
się wałęsać bez przeszkód! Usiadł pełen niesmaku. Czuł ostry ból w potłuczonej głowie.

Po kilku godzinach spędzonych na oglądaniu robaków pełzających w sianie, Kane usłyszał

zażarte warczenie. Przywarł do drzwi i ujrzał rozdrażnionego jednego z wyżłów barona, który
warował u drzwi.

Niech panienka się nie zbliża! On musi pilnować! Odgryzie waszą ładną stopkę, jeśli

tylko się zbliżycie — już taki jest!

Więc zabierz go! Chcę porozmawiać z więźniem!

To była Breenanin.

background image

Baron zakazał rozmawiać z nim. Tylko ojciec panienki może to robić!

Zabrzęczało kilka monet.

No, myślę, że możecie zobaczyć go przez chwilę. Ale tylko przez chwilę! Nie chcę mieć

kłopotów. Do nogi. Hycel! Bądź grzeczny! Dobry piesek... Przestań warczeć! Słuchać!

Przestraszona twarz Breenanin ukazała się w otworze.

— Oh, Kane! —

wykrzyknęła. — Myślałam, że cię zabiją!

Ja też tak myślałem! — odparł. — Dziękuję za to, że wstawiłaś się za mną u ojca.

Obawiam się, że oni są przekonani. że jestem wilkołakiem i jak nie patrzeć — czeka mnie
niewesoła przyszłość. Spojrzała na niego z zakłopotaniem.

— No

, ja wiem, że ty nim nie jesteś. Przecież uratowałeś mi życie. I w ogóle — jesteś zbyt

uprzejmy jak na potwora.

Kane wzdrygnął się. Nikt nie nazywał go uprzejmym od wielu lat.

Oni się mylą, wiem o tym! Zrozumieją to. Ale przekonają się o tym dopiero jak wilkołak

ponownie zabije...!

Zamilkła, nie wiedząc dlaczego jest tak okropna, że życzy śmierci innym. Ale jeśli

stworzenie pozostanie w ukryciu, wtedy mężczyzna, którego kocha zginie strasznie w
płomieniach.

Wilkołak nadal jest tutaj — możesz być tego pewna. Ale czy szybko uderzy? Któż to

może wiedzieć! Wiem, że żelazem nie można go zranić! Powinienem rozłupać go mieczem na
dwoje, a broń odskoczyła, nie robiąc na nim śladu. Kiedy mnie powalił — niesamowite
wrażenie — czułem, że był z krwi i kości, a jednak ostrze odbiło się, jakby uderzyło w kamień.
Ramię zdrętwiało mi od ciosu. Wiadomo, że niewiele rzeczy może go zabić. Oczywiście — z
wyjątkiem potężnych czarów i ognia. Z metali — podobno jedynie srebro może go uśmiercić.
Można go też pokonać w bezpośrednim starciu. Znam przypadki, kiedy bestia została
rozszarpana w starciu o pierwszeństwo w stadzie. Jeśli masz coś ze srebra, co nadaje się na broń

lepiej noś to przy sobie. Gdyby tylko baron mnie posłuchał i kazał odlać trochę srebrnych

grotów na strzały i oszczepy!

background image

Postaram się, by to zrobiono — odpowiedziała rozsądnie Breenanin. Mam mały sztylet

ze srebrnym ostrzem, który zabieram ze sobą na polowania. Nie jest to prawdziwa broń, raczej
damskie cacko, ale będę go trzymała pod poduszką.

Strażnik odkaszlnął nerwowo.

Ej tam, panienko! Jeśli baron was tu zastanie, na pewno mi się oberwie! Kończcie

szybko!

Muszę już uciekać! — powiedziała z niepokojem. — Zobaczę, co można zdziałać. Nie

trać nadziei!

Odsunęła się od otworu w drzwiach i opuściła mroczne podziemia.

Kane wsłuchał się w warczenie psa i naszły go czarne myśli. Gdzie znajdowała się

Breenanin podczas śmiertelnych ataków? Myślał o jej niespodziewanej obecności na gałęzi
podczas polowania i daremnym trudzie wilków, aby ją dosięgnąć. Wzdrygnął się na samą myśl
o tym. Przecież to tylko domysły i zbieg okoliczności. Wszyscy mogą być wilkołakami, jeśli się
tylko dobrze zastanowić. Troylin, Evingolis, Toli, czy ktoś ze służby. A ona jest tylko kobietą!

Ale czy kobieta-

wilkołak nie jest równie niebezpieczna?

background image

X

ATAK POD OSŁONĄ NOCY


Gdy księżyc w pełni oświetlił kraty okna, Henderin wiedział, że nadszedł czas. Większość

mebli w jego komnacie została porozbijana i zniszczona w trakcie napadów szału. Powstał z
legowiska w kącie i chyłkiem poruszał się po zaśmieconym pokoju. Z jego gardła wydobywały
się powarkiwania. Czasami myślenie sprawiało mu kłopot, ale teraz wiedział dobrze co ma
robić. Opanowało go podniecenie, jego zmysły obudziły się na myśl o tym, co miało nastąpić tej

nocy. Rozradowany za

kradał się i podsłuchiwał strażników. Czekał na przygodę ze

zniecierpliwieniem.

Wokół nastała cisza. Henderin wśliznął się na okno i popatrzył w dół na dziedziniec. Nie

było żywej duszy. Upewniwszy się, że nikt go nie słyszy, wyciągnął kamień przy framudze
okiennej, stękając z wysiłku. Jak się spodziewał, wysunął się z wnęki, gdy tynk osłabił się.
Położył go na podłodze i zajął się żelaznymi kratami. Z łatwością wydobył je, gdy kamień nie
stanowił przeszkody. Droga stała przed nim otworem. Przechylił się więc i ostrożnie opuścił po
murze. Teraz miał trudne zadanie do wykonania, ale wiedział, że podoła mu. Ściana zbudowana
była z ociosanych kamieni, których krawędzie wystawały nierówno. Trzeba było ostrożnie
czepiać się nich, gdyż nie stanowiły mocnego oparcia. Ale nie sprawiało to trudności takiemu
silnemu i zręcznemu mężczyźnie, jakim był Henderin — aby zejść po nich na dziedziniec. Poza
tym Henderin był pod wpływem tajemnych rozkazów, których nie wolno mu było lekceważyć.
Musiał podołać!

Wyjąc z radości zeskoczył kilka stóp w dół. To była doskonała ucieczka! Zaśmiał się cicho

i zniknął w mroku. Miał jeszcze dużo do zrobienia...

Zamek pogrążony był w niespokojnym śnie. Śmierć nieubłaganie zebrała żniwo wśród jego

mieszkańców. Pomimo, że potwór był uwięziony i pod pilną strażą, dręczyły ich złe przeczucia.
Jednak człowiek musi odpoczywać. Pokładali więc nadzieję w ryglach i straży, i spali na nic nie
zważając. Ostatni spośród załogi zamku — biedni i godni pożałowania.

Tymczasem śmierć nie zauważona przez ludzi zbliżała się cichymi korytarzami. Nikt nie

dostrzegł, jak coś ukradkiem przebiegło zasypany śniegiem dziedziniec i w cieniu bramy
cichaczem wyciągnęło z niej zasuwy. Odźwierny Gregig ostatni raz spał na swoim stanowisku.
Spoglądał teraz martwymi oczami na długie szare sylwetki, przemykające przez szparę w nie

background image

kończącym się korowodzie śmierci. Nikt też nie widział, jak spragnione krwi stado podążyło
bezszelestnie za przywódcą wprost do małych, niestrzeżonych drzwi na tyłach zamku.

Pazury stukały lekko o zakurzone kamienie, gdy mordercza sfora stąpała miękko po

pustych korytarzach, wdzierając się do zamku.

Psy myśliwskie pierwsze zwęszyły obecność swych naturalnych wrogów i przywitały stado

zajadłym warczeniem. Wtedy mężczyźni, którzy cierpliwie pełnili straż przed pustą komnatą

Henderina —

ujrzeli śmierć na własne oczy.

Wzdrygnęli się i na chwilę krew zakrzepła im w żyłach z przerażenia na widok wyjących

wilków i ich straszliwego przywódcy. Zaraz potem uderzyli na alarm i chwycili za broń, gotowi
walczyć do ostatniej kropli krwi. Okrzyki zwyciężanych żołdaków zlały się w jazgot ze
skowytem nacierającej fali szarej wściekłości. Walczących pochłonęła chaotyczna walka.

Tym razem wilki nie miały do czynienia z bezbronnymi, śpiącymi i zaskoczonymi

ofiarami. Służba była dobrze uzbrojona, a beznadziejność sytuacji doprowadziła ludzi do
ostateczności. Ociekające krwią miecze cięły jednego kudłatego diabła za drugim. Psy walczyły
zażarcie u boku swych panów, również gotowe na wszystko. Kamienie posadzki stały się
śliskie od posoki, a po korytarzach rozległo się wycie i okrzyki agonii.

Wilków było dużo, a ich wódz czynił je niezwyciężonymi. Z niewiarygodną wściekłością

wilkołak rzucił się pomiędzy walczących i pochwycił jednego z mężczyzn. Nie zważając na

rozpaczliwe próby

obrony, rzucił swą biedną ofiarą o posadzkę, rozbijając jej głowę.

Tymczasem psy padły już pod lawiną kłów, a pozostałych przy życiu ludzi opanowało stado.
Broczyli krwią z okrutnych ran, niemniej nie przestawali ciąć swych oprawców, nawet kiedy ci

powali

li ich na ziemię.

Na korytarzu nastała cisza. Obok poległych mężczyzn wiły się w agonii liczne wilki. Przez

chwilę stado nie ruszało się, sapiąc i zlizując krew z pomordowanych. Już słychać było odgłosy
spieszącej odsieczy. Wilkołak wydał przenikliwy skowyt — na znak triumfu — i pokierował
stadem przez korytarze, by odnaleźć resztę tych zatrwożonych głupców, cherlaków, którzy
dumni byli z tego, że są ludźmi.

Echo rozgrywającej się u góry walki dotarło do podziemnej celi, gdzie był więziony Kane.

Strażnicy przerwali grę w kości i nasłuchiwali.

background image

Co tam się, do diabła, dzieje? — wykrztusił zdumiony Toli.

Kane też chciałby wiedzieć — podszedł do otworu w drzwiach.

Ktoś otworzył z impetem drzwi do podziemia i krzyknął:

Chodźcie szybko! Wilki! Pełno ich na zamku! Zagryzą nas wszystkich!

Strażnicy skoczyli na równe nogi, chwytając broń w panice wbiegli na schody wychodzące

z podziemia — aby pomóc swym kompanom.

— Poczekajcie! Poczekajcie, do cholery! —

na próżno wzywał Kane. — Wracajcie i

otwórzcie

drzwi! Wracajcie! Troylin wam wszystkim pokaże! — Wykrzyknął w chwili, kiedy

ostatni mężczyzna znikał na stopniach.

Bez rezultatu. Czy to z powodu paniki, czy też nieufności, zostawili go tam. Wyobraził

sobie ze zgrozą bitwę na piętrach zamku i dający się przewidzieć jej wynik. Nachmurzył się na
myśl o tym, że będzie bezsilny, gdy wilkołak i jego stado zejdzie, aby zagryść więźnia w celi.

Kane usiłował obejrzeć przez otwór w drzwiach zawiasy. Wiedział, że są zaryglowane

ciężką drewnianą kłodą. Zauważył to, gdy był tu wpychany. Z tego co zapamiętał, żelazne haki,
na których leżała kłoda, wbite były w ścianę — to był słaby punkt tej konstrukcji. Rzucił się
więc z rozbiegu na drzwi od strony, gdzie nie było zawiasów całą siłą swej masy kości i
muskułów.

Odrzuci

ło go i potłukł się dotkliwie. Drzwi były mocne. Ponowił próbę i jeszcze raz

sprawdził, czy obluzował się żelazny hak. Wydawało mu się, że tak. Jednak uderzenia
przyprawiły go o ból. Kane zmienił sposób — rzucił się w wyskoku i pchnął nogą w miejsce,

gdzie

kłoda z drugiej strony drzwi osadzała się na haku. Z zadziwiającą, jak na jego budowę,

zręcznością i miękkością wylądował po uderzeniu. Znał niezwykłą siłę takiego kopnięcia —
jeśli umiejętnie się je wykonało. Uderzył jeszcze. I jeszcze raz. Zacisnął zęby i z determinacją
kopał bez wytchnienia. Żelazny hak musiał puścić prędzej czy później. Ale nie wiadomo, ile
jeszcze miał na to czasu.

Breenanin przysłuchiwała się ze zgrozą odgłosom walki, dochodzących ją zza drzwi

komnaty. Obudziły ją hałasy: okrzyki obrońców zamku, wściekłe warczenie wilków,
śmiertelne okrzyki ludzi i skowyt. Na próżno usiłowała wyobrazić sobie bitwę. Sceny, jakie
wytworzyły się w jej wyobraźni, wprawiały ją w histerię.

background image

Posłuchała rad Kane'a i miała przy sobie srebrny sztylecik — śmieszny drobiazg na

wilkołaka. Zabezpieczyła srebrnym łańcuchem rygle i okiennice. Nie łudziła się co do ich
skuteczności, ale to wszystko, co mogła zrobić.

Wydawało jej się, że bitwa przesunęła się do innego skrzydła zamku, ponieważ odgłosy

stawały się coraz bardziej przytłumione. Co też tam się dzieje? — zastanawiała się. Odgadła, że
stado wilków napadło na zamek.

Nagle zwróciły jej uwagę odgłosy szurania po kamieniach za oknem. Z przerażeniem

Breenanin patrzyła na okiennice. Z zewnątrz dochodziły teraz wyraźne odgłosy drapania, jakby
ktoś wspinał się na parapet. Mocne uderzenie próbowało roztrzaskać okiennice. Sparaliżowana
ze strachu Breenanin wpatrywała się w rygiel. Jeszcze jedno uderzenie! I jeszcze następne! Ze
złowrogim trzaskiem rygiel złamał się, a srebrny łańcuch odskoczył w bok.

A z rozbitego okna wskoczył do komnaty - Henderin!

Jej brat był strasznie zmieniony. Jego palce były porozdzierane na opuszkach i krwawiły;

ubranie miał rozchełstane. Z ruchliwych oczu wyzierał obłęd, a zęby zgrzytnęły dziko. Po
twarzy spływała krew i plamiła ramiona. Zeskoczył chyłkiem na podłogę, wydając dziwaczne
odgłosy ni to warczenia, ni to rechotu. Zmierzał ku siostrze.

Otrząsając się z odrętwienia Breenanin krzyknęła przerażona i skoczyła w kierunku drzwi.

Henderin powl

ókł się za nią, śliniąc się i wydając dziwaczne odgłosy.

W panice zmagała się z ryglem u drzwi, szarpiąc srebrny łańcuch. Z trudem łapiąc oddech,

wreszcie otworzyła je.

I znalazła się twarzą w twarz ze splamionym krwią koszmarnym potworem!

Wyjąc ohydnie z radości wilkołak skoczył ze zbrukanego krwią korytarza prosto do

komnaty. Postanowił dać stadu swobodę żeru — załoga zamku uszczupliła się już bowiem
znacznie. Jego czerwone oczy płonęły niewypowiedzianą żądzą. Śliniąc się, demon wyciągnął

pazury do przedm

iotu swego pożądania. Breenanin wycofała się w przerażeniu, a ohydny kolos

kroczył wprost do niej. Zapomniała o Henderinie w obliczu tej nieludzkiej bestii, splamionej
krwią na białej sierści. Zbliżał się — pewien swej zdobyczy. Wilkołak zapędził ją w kąt
sypialni. Stwór stanął, wydobywając z gardzieli niby-warczenie; piekielny rechot. Kłapnął
okrutnymi kłami w długim pysku, rozkoszując się trwogą swej ofiary. Kobieta rozpaczliwie

background image

cisnęła w niego wazą, ale naczynie potłukło się tylko o jego kosmatą pierś, nie zatrzymując go
wcale. Pewnym krokiem zbliżał się do niej.

Nie! —

zabrzmiał głos, który zdawał się być pozbawiony ludzkiego brzmienia. Nie! Nie

możesz jej ruszyć! Powiedziałeś, że będzie moja!

Wilkołak zatrzymał się i rzucił wzgardliwe warknięcie przez ramię w kierunku wściekłego

Henderina. Szalony młodzieniec szczękał zębami i skakał w ataku szału. Nie zwracając uwagi
na pieniącego się pomyleńca, potwór zdecydował się zaspokoić swój czarny apetyt.

Znienacka Henderin rzucił się na niego od tyłu! Wbijając się kolanami w krzyż potwora —

powalił go na ziemię. Kiedy się przewracali — zacisnął ręce na jego szyi i wbił zęby w kark.
Zaskoczony atakiem człowieka, wilkołak padł na podłogę razem z nim, lądując u stóp
Breenanin. Henderin był rosłym mężczyzną, a szalona wściekłość zdwoiła jego siły.
Wykorzystując chwilową przewagę, przycisnął pysk stworzenia do kamieni, jednocześnie
miażdżąc mu plecy kolanami.

Rozwścieczony bólem wilkołak chwycił swego przeciwnika pazurami. Z wysiłkiem

oderwał wijącego się młodzieńca od swych pleców i rzucił nim o podłogę. Henderin upadł
ciężko, ale podniósł się wystarczająco szybko, by nie dać się zaskoczyć przez natarcie potwora.
Przez chwilę wymieniali miażdżące ciosy, żaden z nich nie mógł pochwycić przeciwnika.
Wtem zwarli się w śmiertelnej nienawiści, gryząc się i drapiąc. Splątane ciała na posadzce
walczyły zawzięcie.

Breenanin pokonała strach i pobiegła do swego łoża. Nie widziała nawet możliwości

ucieczki, gdyż wilkołak zdawał się być wszechobecny. Jednak pamiętała o wskazówkach
Kane'a i w pośpiechu rozgarniała pościel. Otucha wstąpiła w nią, kiedy zacisnęła drobną dłoń
na zimnej rękojeści sztyletu. Wyciągnęła broń o białym, lśniącym ostrzu i odwróciła się ku
zapaśnikom.

Henderin nie miał szans, choć z początku zaskoczenie przechyliło szalę zwycięstwa na jego

korzyść. Tylko siła szaleństwa i szczęście sprawiły, że mógł stawić czoła tak długo. Ale teraz
wilkołak siedział okrakiem na jego miotającym się ciele. Zmiażdżył mu śmiertelnym uściskiem
klatkę piersiową. Gdy żebra trzasnęły, Henderin już nie bronił się i potwór wbił mu ostre kły w
szyję. Wieczne ciemności ogarnęły jego niespokojny umysł. Muskuły i kości śmiertelnika nie

background image

mogły podołać wilkołakowi. Bestia, ulegając żądzy krwi, łapczywie lizała strumień sączący się

z rozdartego

gardła ofiary.

Breenanin, korzystając z okazji, rzuciła się na wilkołaka. Uniosła wysoko gibkie ramię i z

desperacką siłą wymierzyła srebrne ostrze w ramię. Wyczuł niebezpieczeństwo w ostatniej
chwili i usiłował uniknąć ciosu — ale było już za późno! Tylko nieznacznie mijając celu, sztylet
wśliznął się rozdzierając nieludzkie mięso wzdłuż łopatki.

Gdyby nóż był tak długi, jak zwykła broń. cios byłby śmiertelny. Wilkołak, odczuwając

nieznany dotąd ból zawył i zerwał się. Breenanin ledwo zdołała utrzymać ściśniętą kurczowo
rękojeść, kiedy wilkołak oswobodził się i odskoczył.

Futro zbroczone było jego krwią. Odwrócił się, by stawić czoła małemu napastnikowi. Z

oczu patrzyła mu wściekłość i pojawił się w nich strach, kiedy dziewczyna uniosła sztylet, by

u

derzyć ponownie. Stworzenie strasznie bało się srebrnej broni, która mogła okazać się dla

niego śmiertelna. Poczucie zagrożenia własnego życia nie było mu dotąd znane. Wściekły i
bezsilny, wilkołak postanowił zmienić sposób uderzenia. Warcząc, wycofał się w kierunku
okna i zeskoczył na dziedziniec z wysokości 30 stóp.

Breenanin jęcząc osunęła się na podłogę. To było ohydne i wstrząsające. Nic nie docierało

do jej świadomości, oprócz tego że żarłoczny potwór odszedł. Z wysiłkiem doczołgała się do

rozszarpane

go ciała brata. Pomyślała, że to właśnie jego interwencja uchroniła ją od okrutnej

śmierci, a potem zdała sobie sprawę, że przypłacił to życiem.

Zapominając o popełnionych przez Henderina zbrodniach pochyliła się nad

zmasakrowanymi zwłokami. Odwrócona tyłem do drzwi nie słyszała kroków.

Zataczając się, wpadł do pokoju Troylin, otumaniony cierpieniem i trwogą; za nim dwoje

ze służby, osłabieni licznymi ranami. Baron spojrzał na córkę, której ciałem wstrząsały spazmy.
Zdawał się jej nie poznawać.

— Wszyscy zabici! —

wykrztusił. — Wszyscy martwi, z wyjątkiem nas. Wilkołak

wyważył nawet drzwi komnaty, w której ukrywały się kobiety i puścił na nie swą sforę.

Nikt nie słuchał barona, a on sam mówił i poruszał się jak w transie, beznamiętnie

relacjonując wydarzenia ostatnich trzydziestu minut.

background image

Wszędzie wilki! Okropne, krwiożercze kły! Rzuciły się na nas ze wszystkich stron.

Rozrywały wszystkich na strzępy! Jakoś je powstrzymaliśmy... Kiedy opuścił je przywódca -
poradziliśmy sobie z resztą. Zabijaliśmy diabły. Cholernie ich dużo! W końcu jednak przestały
nacierać! Nie wiem, czy wszystkiezginęły, czy tylko uciekły. Zostaliśmy tylko my...

Urwał i spojrzał na córkę. Powoli zamglony obraz stawał się ostrzejszy. Ujrzał Breenanin

na zbroczonym krwią ciele... Świadomość powróciła. Przeklął straszliwie, przypadł do syna
odtrącając ją.

— Henderin! —

krzyknął z rozpaczą. — Henderin! Synu mój! Ty także! Nie!

Pogrążył się w rozpaczy.

Breenanin ocknęła się. Wrócił ojciec ze swymi ludźmi. Była z nimi bezpieczna.

Niepew

nym ruchem położyła dłoń na ramieniu szlochającego ojca.

— Ojcze! —

szepnęła.

Podniósł głowę i spojrzał na jej twarz. W jego oczach żarzyła się iskra szaleństwa. Jego

umysł nawykł do zwykłych spraw. Groza ostatnich nocy była ponad jego siły. Był świadkiem
morderczej rzezi, która obróciła jego bezpieczny świat w krwawą ruinę. Śmierć pochłonęła
wszystko. A teraz widział okaleczone ciało syna, najdroższej mu istoty. Groza i boleść zaćmiły
mu umysł.

Wbił wzrok w zbrukaną krwią suknię swej córki. Breenanin drgnęła, widząc jego obłąkane

spojrzenie.

— Ty! —

wykrzyknął baron. — Ty!

Chwycił srebrny sztylet, który wypuściła z ręki i zerwał się.

Ty go zabiłaś! Ty jesteś wilkołakiem! Ty ich wszystkich zabiłaś!

Przeklinając, Troylin pochwycił swą córkę. Srebrne ostrze błysnęło, opadając. Stłumiony

śmiertelny okrzyk. Bezwładne ciało dziewczyny pada na posadzkę. Białe dłonie zacisnęły się w

skurczu agonii.

Spojrzał na jej ciało. Śmierć złagodziła rysy jej twarzy; nie malował się na niej ani ból, ani

strach. Krew ciekła z rany pod lewą piersią, barwiąc jej białą suknię. Przed oczami migotały mu

background image

na przemian czewień i biel. Całe noce i dnie bieli i czerwieni. Tyle czerwieni, tyle bieli. Kiedy
to się skończy?

Za jego plecami rozległ się groźny warkot, przerywając kalejdoskop myśli. Troylin

podbiegł do drzwi — wilkołak powrócił!

Jeden z rycerzy umierał z rozdartym gardłem. Śmierć zaskoczyła ich, gdy przyglądali się

obłędowi swego pana. Troylin patrzył z niedowierzaniem jak wilkołak odpierał wściekłe razy

zadawane przez drugiego

ze służby i jak łapami uzbrojonymi w pazury przetrącił mu kark.

Bestia była nieśmiertelna!

W końcu skierowała się w stronę barona, a jej przekrwione oczy płonęły wściekłością.

Bezbronny Troylin wycofywał się. W zbielałych wargach pojawiła się ślina. Żałosne błagania
dobywały się z jego ust. Potwór nacierał jednak z wyciągniętymi ramionami, powarkując.
Baron cofając się dotknął plecami poręczy balkonu. Nie mógł już uciekać dalej...

Wilkołak rzucił się na niego z wyciem! Uniósł krzyczącego mężczyznę nad głowę i cisnął

nim na salę biesiadną. Z chrzęstem ciało uderzyło o podłogę o krok od miejsca, w którym zwykł
zasiadać do stołu.

Ostatni przebłysk świadomości. Znał już odpowiedź na swoje pytanie — to śmierć kończy

wszystko...

Drzwi celi ustąpiły pod kolejnym kopnięciem — uparty żelazny hak uwolnił się w końcu ze

swego jarzma. Dysząc z wysiłku Kane wydostał się z celi. Wokół było cicho. Nie dostrzegł też
żadnego wilka. Ostrożnie wybiegł po schodach z podziemia i wyjrzał na korytarz. Tutaj także
nic. Chyłkiem przemknął po korytarzu, zmierzając do głównych komnat zamku. Nie miał broni
i poruszał się z największą ostrożnością z obawy przed spotkaniem z wilkami. Ale natrafiał
jedynie na stosy martwych ciał, świadczących o zażartej walce.

Czujnie pochwycił jakiś dźwięk. Uśmiechnął się ponuro, kiedy go rozpoznał; bezszelestnie

podążył na salę jadalną — tam skąd pochodził.

Evingolis siedział swym zwyczajem w kącie, wygrywając na lutni rzewne pieśni. W

półmroku sali pasowali się wzrokiem.

Kane przerwał milczenie.

background image

A więc to byłeś ty! A ja, głupi, nie domyśliłem się! Podejrzewałem zbyt wiele osób.

Bard nie przerywając gry, przywitał go ruchem dłoni.

Rzadko się domyślają, a jeśli już — to jest już za późno. Nikt nie spodziewa się, że

pieśniarz może zabijać. Zawsze tak jest. Zastawiam sidła, a kiedy giną jeden po drugim,
pozostali przy życiu walczą między sobą ze strachu i nieufności. Człowiek który traci ufność —
jest zgubiony. Nikt nie podejrzewa pieśniarza — zawsze się tak kończy.

— Zawsze?

— Tak, tylko c

zasami zmieniają się szczegóły. Wędruję w nowe strony i kręcę się po

okolicy. Zbieram informacje tak długo, aż znajdę coś odpowiedniego. Jeśli opanuję jakąś grupę
ludzi, ja i moje stado wywieramy naszą zemstę. A to dlatego, że człowiek odważył się opuścić
swe mieszkanie na drzewie i rzucić wyzwanie Braterstwu! Człowiek, jego broń i zdradzieckie
psy! Człowiek usiłuje wypędzić Braterstwo na pustkowie! Człowiek, który mieni swe duszne
miasta cywilizacją, a życie w nich stawia ponad dziką wolność stada.

Być może nadejdzie dzień, w którym człowiek i jego miasta zostaną zgładzeni zarazą,

klęską głodu albo wojnami. A wtedy Braterstwo znów będzie się cieszyć wolnością! Ale do
tego czasu wybieram kogoś z tej pysznej sfory, kto płaci za bezczelność całego rodzaju! Oni
poznają gniew braterstwa.

W tym przypadku sprawa była raczej prosta. Dowiedziałem się w Carrasahl, że baron

Troylin ma wygodny dla moich planów majątek na odludziu. Trzeba było tylko jakoś zwabić go
tutaj, ale nic sprawiło mi to kłopotu. Rzuciłem urok na jego syna. który uczynił go szalonym.
Sprawy przybrały krwawy obrót i ludzie tak się wzburzyli, że baron został zmuszony oddalić
się. I tak Henderin stał się kozłem ofiarnym, a co więcej — miałem go w swojej mocy. Był mi

potrzebny — tak samo jak Lystric. T

en głupiec brał za dobrą monetę wszystkie podsunięte

przeze mnie dobre rady. Łącznie z tą, by zabrać tu Henderina.

Miałem więc dużą grupę odizolowanych ludzi. Następnie wywołując zamieć —

uniemożliwiłem im ucieczkę. Dwukrotnie chciałem cię dopaść tamtej nocy, ale wymknąłeś mi
się. Potem tylko uszczuplałem ich siły do czasu, zanim stał się możliwy otwarty atak. Moja
strategia powinna być teraz dla ciebie oczywista. Urządziłem zasadzkę na polowaniu,
nagoniłem drugiego łosia i sprawiłem, że orszak myśliwych rozdzielił się. Powinieneś był
wtedy zginąć, ale cię nie doceniłem.

background image

Wiesz więc kim jestem i czym się zajmuję — powiedział Kane.

Pieśniarz uśmiechnął się.

Tak. wiem. Domyślałem się też niejednego. Wędrowałem i wielokrotnie nasze drogi się

krzyżowały. Wygląda na to, że żaden z nas nie może nigdzie zagrzać miejsca. No i słyszałem
wiele historii o człowieku zwanym Kane. Stare legendy i sagi nie zapominały o tobie.
Rozpoznał cię nawet ten stary głupiec Lystric.

Zaśmiał się znowu.

Nawet widziałem cię kiedyś, będzie ze sto lat temu — w starej Lynortis. Zdaje mi się, że

planowałeś dostać się na dwór. Wkrótce potem miasto zostało zajęte — powiadano, że ktoś
zdradził. Zaniepokoiłem się trochę twoją obecnością, gdy dowiedziałem się kim jesteś. Ale
potem postanowiłem cię użyć w moich knowaniach. Wpadłeś mi w pazury zeszłej nocy w
komnacie Lystrica. Oszczędziłem cię wówczas, by wyglądało na to, że to ty jesteś wilkołakiem.
Gdyby cię wtedy zabili, jak sobie te go życzyłem — miałbym teraz kłopot z głowy, a pozostali

zan

iechaliby straży. Niestety — pozostawili cię przy życiu, rozpraszając swe siły na pilnowanie

ciebie i Henderina. Zresztą i takbyli nieostrożni.

Dziś w nocy zorganizowałem ucieczkę Henderina. by pomógł on mi od wewnątrz, gdy

wprowadzałem stado na zamek. Okazało się, że było to zbędne. Odźwierny zginął z ręki
Henderina podczas snu. Później, gdy spostrzegłem, że srebro broni dostępu do komnaty
Breenanin, rozkazałem mu wyprowadzić ją stamtąd. Głupiec! Zaatakował mnie wtedy!
Musiałem go zabić wcześniej niż to sobie zaplanowałem. Ta dziewka miała jednak charakter!
Zadrasnęła mnie srebrnym sztyletem, więc wyskoczyłem, aby zajść ich od tyłu. Tymczasem
Troylin zdołał odpędzić wilki podczas mojej nieobecności. Ale dopadłem go w komnacie i
zabiłem.

Kane oglądał ogrom zniszczenia i zmasakrowane ciała na podłodze.

— A Breenanin? —

zapytał. — Zdziwił się sobie, że zatroszczył się o nią.

Evingolis warknął.

Ten wariat zabił ją własnymi rękami! Głupiec, chyba przypisał jej moje czyny! Zrobił to

jej własnym sztyletem!

background image

Kane w

zdrygnął się.

Rozzłościł mnie do żywego — miałem ciekawsze plany wobec tej dziewczyny. Jest

jeszcze ciepła i myślę, że mógłbym się trochę nią zabawić, ale to już nie to samo, gdy jej serce
pompuje strumień krwi wprost do pyska!

Znowu zaśmiał się, oblizując swe wargi długim jęzorem na myśl o tych rozkoszach.

Czy uraziłem cię Kane? Wiem, że nie jesteś świętoszkiem. Ty chyba naprawdę coś do

niej czułeś. Miłość? Nawet nie wiesz co to znaczy! Kane, potępiony i skazany na wieczną
tułaczkę, miałby się kochać w śmiertelniczce? Kwiat, który zwiędnie nim się spostrzeżesz...
Całe jej życie to twój jeden dzień. Chyba już nieraz widziałeś, jak to się kończy. Nie — ja wiem
co to było! Ona ciebie kochała, a ty byłeś zauroczony tym, że ktoś ofiarowuje ci prawdziwe

uczucie, a nie jak zwykle —

boi się ciebie i nienawidzi. I byłeś tak wzruszony, że usiłowałeś

odkryć miłość w tym kamieniu, który nazywasz sercem. Kane, chyba nie jesteś takim głupcem,
by rozczulać się nad sobą.

Kane spoglądał milcząco na kpiącego z niego pieśniarza. W jego oczach świeciły zimne

płomienie śmierci.

O ironio losu! Oto stoimy tu obaj w korytarzu śmierci. Ludzcy tylko z pozoru —

bowiem wszystkich ludzi zabrała śmierć. Kane, jesteśmy do siebie podobni! Dwaj
nieśmiertelni, zostawiający za sobą tylko śmierć i zniszczenie. Zastanawiam się... Łajdak,
którego zabiłem pierwszego w zamieci przepowiedział, że ze śniegów wyłoni się człowiek

nie-

człowiek przynoszący śmierć. Zastanawiam się, którego z nas miał na myśli?

Albinos odłożył na bok lutnię, wciąż uśmiechając się wilczym sposobem.

No. Kane. Była to niezwykle ciekawa gra. Zrobiłeś co mogłeś — podziwiam cię i może

nawet rozumiem. Spośród ludzi ty jeden wzbudzasz mój szacunek. Będę miał naprawdę wielką
przyjemność mogąc cię zabić.

Zerwał się.

Kane był przygotowany na metamorfozę, ale nie spodziewał się jej tak szybko. Na chwilę

zatarły się tylko kontury stojącego przed nim barda i już warczący kolos o białym futrze rzucił
się na niego.

background image

Kane przeklął. Zaprzepaściło to szansę na atak w chwili, gdy stworzenie będzie w bólach

transformacji. Mężczyzna chwycił stół i rzucił nim w bestię z nadzwyczajną siłą. Przygnieciony
wilkołak zaplątał się w rozłamanym blacie. Korzystając z okazji — Kane rzucił się ku schodom
na końcu korytarza. Srebrny sztylet powinien tkwić w zimnym ciele Breenanin. Wiedział, że
ma małe szanse, ale chciałby zdobyć skuteczną broń na niego.

Wbiegł po schodach. Wyjąc wściekle Evingolis zrzucił z siebie szczątki mebla i pobiegł za

nim. Kane miał nieznaczną przewagę i gnał ile sil. Jednak nim dotarł na górę. okropny
przeciwnik prawie go dopadł. Złowrogie pazury musnęły jego but. Kane usiłował dobiec do
pokoju Breenanin. ale w połowie drogi zrozumiał. że nie zdąży. Jeszcze kilka kroków, a
wilkołak go dopadnie.

Człowiek niespodziewanie wyskoczył i obracając się w powietrzu wymierzył cios nogą w

pierś bestii. Moc uderzenia odtrąciła ją tak. że aż warknęła z zaskoczenia i bólu. Sztylet był
nieosiągalny — pozostał mu tylko pojedynek wręcz. Wobec demona człowiek był bezsilny.

Niem

niej Kane nie był zwykłym człowiekiem.

Kiedy wilkołak ocknął się po niespodziewanym ciosie — Kane rzucił się na niego!

Rozpędziwszy się. z brutalną siłą wytrącił Evingolisa z równowagi, odrzucając na krawędź
schodów. Zwarci w śmiertelnym uścisku człowiek i demon potoczyli się w dół. Spadając
uderzali o stopnie i ścianę. Przełamując barierkę. splątani wojownicy spadli 10 stóp w dół na
kamienną podłogę. Kane wyrwał się warczącemu wilkołakowi na chwilę przed uderzeniem o
posadzkę. Kosmate ciało Evingolisa uchroniło go przed upadkiem. Poturlał się w bok tylko z
kilkoma siniakami. Zrywając się. rzucił się na wroga. Upadek mógłby zmiażdżyć człowieka, ale
Evingolisa tylko rozwścieczył. Jednak zachwiał się ogłuszony upadkiem. Jeszcze raz Kane
natarł na wilkołaka. korzystając z jego chwilowej utraty równowagi. Potwór uchylił się,
chwycił Kane'a i cisnął nim o podłogę. Upadając, zdążył zauważyć z której strony naciera
Evingolis. Z niezwykłą szybkością wspiął nogi w górę zapierając się plecami o posadzkę i trafił

ska

czącą bestię w pierś. Jej ciało poszybowało w powietrzu i upadło ciężko. Mimo to.

podniosła się niemal równocześnie z Kane'em. Obaj czyhali, aż przeciwnik się odsłoni.
Evingolis był zdumiony siłą człowieka i jego zręcznością, którą odczuł na własnej skórze.
Skurczony z bólu krwawił z rany zadanej sztyletem osłabiającej go nieco. Wpadł we
wściekłość. Musi zabić tego człowieka, wydrzeć z niego życie! Kane również był mocno

background image

potłuczony — opanowała go żądza krwi. Nie odczuwał strachu. jedynie ogromne pragnienie
mordu. Każdy z nich w milczeniu czekał na błąd przeciwnika.

Niecierpliwość pchnęła Evingolisa do ataku. Wilkołak skoczył dufając w swą nadnaturalną

siłę i ostre pazury. Kane wiedział. że nie może się cofnąć. Jeszcze raz uczynił coś

niespodziewanego — schyl

ając się wyzwolił się z zaciskających się na nim ramion i chwycił

bestię za gardło.

Mocne dłonie Kane’a zacisnęły się na kudłatej szyi. odpychając z wysiłkiem wyszczerzone

kły. Evingolis zaś objął ramionami ciało przeciwnika, usiłując złamać mu kręgosłup
śmiertelnym uściskiem. Przetaczali się po mrocznym korytarzu niczym dwa mocujące się
olbrzymy. Uścisk na żebrach stawał się dla Kane'a nie do wytrzymania, ale napiął muskuły. aby
oprzeć się okropnej mocy wilkołaka. Jednocześnie wzmocnił uścisk na gardle demona. Bestii
zabrakło powietrza — zacisnęła miażdżący chwyt na klatce piersiowej Kane'a chcąc złamać mu
żebra. Rana na plecach krępowała mu jednak ruchy jednego ramienia, a nigdy przedtem nie
spotkał człowieka o takiej sile. Na próżno kłapał szczękami nie dosięgając Kane'a. Rozdzierał
pazurami jego skórę na plecach, wciąż nie mogąc złapać tchu. Poczuł jak żebra człowieka
trzeszczą.

Kane czuł straszny ból, ale nie zwalniał uścisku. Wiedział, że ma jedyną szansę -

przetrzymać swego przeciwnika. Nagle wilkołak rozluźnił chwyt. Chciał za wszelką cenę
zaczerpnąć powietrza. Z wściekłością usiłował oderwać ręce Kane'a od szyi. zgrzytając zębami
i raniąc pazurami.

Wtedy upadli na podłogę i Kane unieruchomił wilkołaka. Siedząc mu na piersiach —

przytrzymał jego łapy kolanami. Bestia wiła się w konwulsjach.

Po chwili wysiłki wilkołaka osłabły. Jego nieludzka żywotność kończyła się w starciu z

silniejszą. Szklanym wzrokiem spojrzał w zimne niebieskie oczy Kane’a i wyczytał w nich
śmierć. Słychać było tylko głuchy chrzęst łamanych kręgów.

Tak zginął Abel — syknął Kane, rozluźniając powoli palce.

Kane zauważył, że ciało Evingolisa przeobraża się w wilka. Trzymał teraz zwierzę za

przetrącony kark.

background image

EPILOG


Był śnieżny ranek. Kane przeszukał zabudowania i odnalazł swego konia. Klacz uchroniła

się przed wilkami. Była wypoczęta i dobrze odżywiona. Z trudem osiodłał ją i objuczył
zapasami na dalszą drogę. Dokuczały mu złamane żebra, stłuczenia i głębokie rozdarcia.
Opatrzył je najlepiej jak mógł i dosiadł konia Nie chciał bowiem zostawać dłużej w martwym

zamku.

Obejrzał się i zobaczył płomienie wysoko unoszące się nad zamkiem. Zawaliła się jeszcze

jedna kondygnacja i wkrótce pozostaną tylko nagie kamienne mury. Przed odjazdem Kane
podpalił zamek, czyniąc z niego ogromny stos pogrzebowy dla ludzi i wilków. Płomienie
pożerały także ciało Evingolisa — nigdy więcej nie zastawi już sideł ani nie zaśpiewa swych
pieśni.

Gdzieś w pożodze leżał jeszcze ktoś, czyjego głosu już nie usłyszy. Kane owinął ją w białe

futro i ułożył delikatnie, jak do snu, zanim podłożył ogień. Być może Breenanin znalazła
ukojenie, jeśli śmierć mogła je dać. Kane miał go nigdy nie zaznać. Przez chwilę jednak poczuł
dzięki niej drgnienie w sercu, którego wcześniej nigdy nie doświadczył. Nie potrafił wydobyć z

pa

mięci nazwy tego uczucia.

Kane'a przeszył dreszcz. I nagle poczuł jak było okropnie zimno.

Spiął konia i podążył na południe. Kopyta wierzchowca zapadały się w śniegu.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Karl Wagner Kane 04 Cień Anioła Śmierci
Wagner Karl Kane 4 Cień Anioła Śmierci
Wagner Karl Kane 4 Cień Anioła Śmierci
Wagner Karl E KANE cień anioła śmierci
Wagner Karl Kane 4 Cień Anioła Śmierci
Karl E Kane, Cień anioła śmierci
Wagner Karl Cień Anioła Śmierci
Wagner Karl 4 Cień Anioła Śmierci
Karl E Wagner Cień Anioła Śmierci
3 Cien Aniola Smierci
Karl Wagner Kane 01 Pajęczyna utkana z ciemności
Karl Wagner Kane 03 Wichry Nocy
Karl Wagner Kane 02 Pierścień z krwawnikiem
Karl Wagner Kane 05 Mroczna Krucjata
Karl E Wagner Kane 01 Pajęczyna utkana z ciemności
Karl Wagner Cykl Kane (3) Wichry Nocy
Karl Edward Wagner Kane 05 Night Winds
04-Przesłuchanie anioła, J. Kaczmarski - teksty i akordy

więcej podobnych podstron