Stuart Woods Krąg strachu

background image

6

Stuart Woods

Worst Fears Realized

Kr¹g strachu

background image

7

1

B

ól pulsowa³ gdzieœ w g³êbi cia³a. Stone Barrington mia³ wra¿enie, ¿e

przechodzi zawa³ po³¹czony z ostrym atakiem dyskopatii. Mêka zaczê³a

siê po rozmowie telefonicznej zesz³ej zimy, w czasie której Arrington Carter

oznajmi³a mu, ¿e to koniec. Jest teraz ¿on¹ innego mê¿czyzny, mieszka w je-

go domu i wychowuje jego syna. Stone wiedzia³, ¿e nie zobaczy jej ju¿ wiê-

cej, chyba ¿e w towarzystwie mê¿a. I wiedzia³, ¿e nigdy nie bêdzie móg³ o niej

myœleæ bez bólu.

Nie przeczuwa³, ¿e udrêka potrwa a¿ do wiosny, a tak siê w³aœnie sta³o.

Ból nie ust¹pi³, a wrêcz przeciwnie – przybra³ jeszcze na sile. Stone widy-

wa³ Dina parê razy w tygodniu, zawsze u Elaine. Dino by³ najlepszym przy-

jacielem Stone’a; czasem mia³ wra¿enie, ¿e jedynym. To nieprawda, rzecz

jasna. Elaine te¿ by³a jego przyjació³k¹; wieczory w restauracji Elaine, z ni¹

i Dinem, by³y jedynymi jasnymi chwilami w tygodniu Stone’a. Jego prakty-

ka adwokacka sta³a siê ostatnio nieznoœnie monotonna: zajmowa³ siê spra-

w¹ odszkodowania za obra¿enia cia³a, która wlok³a siê w nieskoñczonoœæ.

Kancelaria Woodman & Weld rzuci³a mu j¹ niczym koœæ, na której nie ma

doœæ miêsa, aby wy¿ywiæ trzydziestu udzia³owców i setkê wspó³pracowni-

ków. Stone by³ gotów do procesu, a propozycja ugody nadal nie nadchodzi-

³a. To stawa³o siê przygnêbiaj¹ce. W³aœciwie wszystko by³o przygnêbiaj¹-

ce. Ból nie ustêpowa³ i tylko bourbon móg³ go ukoiæ. Stone zdawa³ sobie

sprawê, ¿e zbyt czêsto siêga ostatnio do tej metody. Usiad³ z Dinem przy

stoliku numer piêæ w restauracji Elaine i zamówi³ kolejn¹ porcjê znieczula-

cza.

– ChodŸmy na balangꠖ zaproponowa³ Dino. – Tam wypijesz nastêp-

nego drinka.

– Nie mam dzisiaj ochoty na spêd gliniarzy – odpar³ Stone.

background image

8

– To nie jest policyjna prywatka. – Dino skinieniem rêki poprosi³ kelne-

ra o rachunek. – Znam wielu ludzi.

– Wymieñ trzech, którzy nie s¹ gliniarzami albo mafiosami.

– Nie jest to te¿ mafijne przyjêcie – zapewni³ Dino.

– No to czyje?

– Zastêpcy prokuratora okrêgowego.

– Aha. W takim razie trzeba zabraæ w³asne trunki.

– On nazywa siê Martin B-r-o-u-g-h-a-m. – przeliterowa³ Dino. – Wy-

mawiaj „Bruum”. Facet nie narzeka na brak gotówki, o ile wiem.

– Czy to nie on prowadzi sprawê Dantego? – spyta³ Stone.

Dante by³ jednym z bonzów przestêpczego œwiata; jego proces sta³ siê

najwa¿niejszym od czasów sprawy Gottiego.

– Dzisiaj uzyska³ wyrok skazuj¹cy.

– Nie wiedzia³em.

– Czy ty ju¿ nie ogl¹dasz wiadomoœci?

– Rzadko.

– Przyjêcie jest w³aœnie z tej okazji.

– Jak to mo¿liwe, ¿e nie znam tego Broughama?

– Bo on obraca siê wy³¹cznie wœród elit, do których ty siê nie zaliczasz.

Z marnymi adwokacinami spotyka siê tylko w s¹dzie.

– Kogo nazywasz marnym adwokacin¹?

– A ilu prawników siedzi przy tym stole?

– Nie jestem marnym adwokacin¹, tylko biorê marne sprawy. To zasad-

nicza ró¿nica.

– Powiedzmy. – Dino wsta³ i siêgn¹³ po p³aszcz. – ChodŸmy st¹d.

– Nie chce mi siꠖ burkn¹³ Stone.

– Nic ci siê nie chce, ty sflacza³y abnegacie, a ja mam ju¿ tego doœæ.

Zak³adaj p³aszcz i ruszaj ty³ek, bo zastrzelê ciê tu, przy wszystkich. I nikt

nawet nie kiwnie palcem, bo bêdzie to ca³kiem usprawiedliwione zabójstwo.

– No dobrze ju¿, dobrze – wymamrota³ Stone, podnosz¹c siê z trudem. –

Tylko na jednego drinka, jeœli ten facet ma coœ porz¹dnego do picia, a potem

siê wynoszê.

Apartament znajdowa³ siê w szeregowcu w East Sixties, dzielnicy, która

z ca³¹ pewnoœci¹ nie nale¿a³a do zamieszkiwanych przez zastêpców prokura-

torów okrêgowych.

– Mia³eœ racjꠖ przyzna³ Stone, podaj¹c p³aszcz pokojówce. – Facet ma

trochê grosza. W tym salonie wisz¹ obrazy za co najmniej milion dolarów.

– A ty co, jesteœ jego agentem ubezpieczeniowym? – spyta³ szeptem

Dino. – Myœl o tym, ¿eby siê dobrze zabawiæ.

background image

9

– Powiedz mi coœ wiêcej o tym Broughamie.

– Chodz¹ s³uchy, ¿e ma dostaæ nominacjê na pierwszego zastêpcê, a potem

bêdzie siê ubiega³ o stanowisko prokuratora okrêgowego, kiedy stary odej-

dzie na emeryturê.

– Do tego czasu Brougham te¿ siê zestarzeje – mrukn¹³ Stone.

Przystojny mê¿czyzna ko³o czterdziestki zauwa¿y³ nowych goœci i ruszy³

w ich stronê, holuj¹c za sob¹ blondynkê w kostiumie Chanel.

– Dino – rzek³, wyci¹gaj¹c d³oñ. – Cieszê siê, ¿e przyszed³eœ. Pamiêtasz

Danê.

Kobieta poda³a mu rêkê.

– A to kto? – spyta³a kieruj¹c wzrok na Stone’a.

– Stone Barrington – przedstawi³ Dino. – Stone, poznaj Martina i Danê

Broughamów.

– Witam – powiedzia³ Stone, machinalnie œciskaj¹c d³onie gospodarzy.

– S³ysza³em o tobie – zacz¹³ Brougham, prowadz¹c wszystkich w stronê

barku. – By³eœ partnerem Dina na dziewiêtnastym posterunku, prawda?

– Owszem, kiedyœ. Po moim odejœciu wykopali go na wy¿sze stanowi-

sko, bo nikt nie chcia³ z nim jeŸdziæ samochodem.

– Pracujesz u Woodmana i Welda, tak?

– Jestem wspó³pracownikiem – odpar³ Stone – ale Woodman i Weld ra-

czej nie ucieszyliby siê, ¿e o tym wiesz.

Stone nie zrobi³by takiej uwagi, gdyby by³ ca³kiem trzeŸwy.

Brougham parskn¹³ œmiechem.

– Czego siê napijesz?

– Dzikiego Indyka z wod¹ sodow¹, jeœli masz.

Brougham wyj¹³ butelkê, która wygl¹da³a jak kryszta³owa karafka, i na-

la³ podwójn¹ porcjê.

– To jest Dziki Indyk, ale nieco lepszy od zwyk³ego.

Stone spróbowa³ whisky. Facet mia³ racjê: trunek kosztowa³ pewnie ze

trzydzieœci dolarów za butelkê. Uzna³, ¿e chyba polubi Broughama.

Dwoje ludzi stanê³o w drzwiach. Gospodarz ruszy³ ich przywitaæ.

– Nie traæ czasu, poznaj ludzi – rzuci³ na odchodnym.

Stone rozejrza³ siê. Salon by³ pe³en goœci; ktoœ ca³kiem nieŸle przygry-

wa³ na pianinie.

– Widzê co najmniej czterech gliniarzy.

– No i co z tego? Jest te¿ wielu cywilów – obruszy³ siê Dino.

– Jeœli zastêpców prokuratora uznaæ za cywilów. Kim jest ten dryblas

ko³o kominka?

– Tom Deacon, szef wydzia³u œledczego prokuratury.

– Nie podoba mi siê.

– Znasz go? – spyta³ Dino.

background image

10

– Nie.

– Co z tob¹, do licha?

– le mu z oczu patrzy.

– W koñcu pracuje w prokuraturze, nie?

Przyjêcie trwa³o ju¿ chyba doœæ d³ugo, bo nie zosta³o nic do jedzenia,

a wszyscy wygl¹dali tak, jakby wypili po kilka drinków. Stone te¿ by³ lekko

podciêty, ale nie tak rozbawiony jak inni. Rozejrza³ siê za jakimœ cichym

k¹tem. Zostawi³ Dina z Dan¹ Brougham i skierowa³ siê do podwójnych drzwi,

które prowadzi³y – jak siê okaza³o – do imponuj¹cej biblioteki. Przed komin-

kiem sta³y dwa wysokie fotele. Stone opad³ na jeden z nich, rad, ¿e uda³o mu

siê wymkn¹æ z ha³aœliwego t³umu. Dopiero wtedy zauwa¿y³, ¿e drugi fotel

jest zajêty.

Siedzia³a na nim z podkurczonymi nogami m³oda kobieta o kasztano-

wych w³osach, ubrana w pr¹¿kowany kostium; przy blasku ognia czyta³a ksi¹¿-

kê w skórzanej oprawie. Zerknê³a na Stone’a, unosz¹c lekko szklankê w ge-

œcie powitania, po czym wróci³a do lektury.

– Zepsujesz sobie wzrok – powiedzia³ Stone.

Nieznajoma przyjrza³a mu siê uwa¿nie.

– Bardzo siê zmieni³aœ, mamusiu.

– Przepraszam. Co pani czyta?

– Kochanka Lady Chatterley.

– Nie mia³em tej ksi¹¿ki w rêku od czasów liceum.

– Ja nigdy nie mia³am jej w rêku.

– Wtedy wydawa³a siê szalenie podniecaj¹ca. Ale w³aœciwie wszystko

siê takie wydawa³o.

Kobieta uœmiechnê³a siê, lecz nie podnios³a wzroku.

– Pamiêtam.

– Gdzie pani by³a, gdy mia³a szesnaœcie lat?

– W Spensie.

Spence to bardzo modna prywatna szko³a na Manhattanie.

– A póŸniej?

– W Yale.

– Prawo?

– Tak. Pracujê z Martinem.

– Zabawne. Nie wygl¹da pani na asystentkê prokuratora.

– To najmilsza rzecz, jak¹ us³ysza³am od roku.

– A wiêc przebywa³a pani z niew³aœciwymi mê¿czyznami.

– Jest pan nie tylko szarmancki, ale i b³yskotliwy.

– Mimo to nie potrafiê odgadn¹æ pani nazwiska.

– Susan Bean.

– Z L.L. Beanów?

background image

11

– Nie. Z firmy Merrill, Lynch, Pierce, Fenner i Bean te¿ nie. Z ca³kiem

zwyk³ych, szarych Beanów. A pan?

– Stone Barrington.

– Chyba s³ysza³am to nazwisko. Z tych s³ynnych Barringtonów z Mas-

sachusetts, jak przypuszczam?

Stone potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– Z tych o wiele mniej s³ynnych Barringtonów z Massachusetts.

– Jak pan trafi³ do wielkiego miasta?

– To by³o bardzo proste. Urodzi³em siê tutaj. Po tym, jak moi rodzice

wynieœli siê z Massachusetts.

– Jest pan g³odny?

Stone zauwa¿y³ ze zdziwieniem, ¿e rzeczywiœcie czuje g³ód; prawie nie

ruszy³ kolacji u Elaine.

– Tak.

– Kanapek ju¿ nie by³o, kiedy przysz³am. Ma pan ochotê pójœæ gdzieœ na

kolacjê?

– Czemu nie.

Dziewczyna wsta³a. By³a wy¿sza, ni¿ siê spodziewa³. I ca³kiem ³adna.

– Ma pani p³aszcz?

– Tak.

– Poszukajmy go.

Stone poda³ jej ramiê; przez chwilê zdawa³o mu siê, ¿e ból znikn¹³. Jed-

nak nie – tylko trochê zel¿a³. Poprowadzi³ Susan do wyjœcia, starannie unika-

j¹c gospodarzy. Dino odprowadzi³ wychodz¹cych podejrzliwym wzrokiem.

Po chwili znaleŸli siê na zewn¹trz.

– Dochodzi jedenasta – zauwa¿y³ Stone zerkaj¹c na zegarek. – Nie wiem,

czy w okolicy znajdziemy jeszcze coœ czynnego.

– Mieszkam parê przecznic st¹d – powiedzia³a Susan. – Znam dobr¹

chiñsk¹ restauracjê z daniami na wynos.

– Doskonale.

– Mo¿e nie s¹ doskona³e, ale ca³kiem niez³e.

– Ja nie mówi³em o jedzeniu.

2

S

zli bez poœpiechu, gawêdz¹c od niechcenia. Susan mia³a niski, œpiewny

g³os, którego Stone s³ucha³ z przyjemnoœci¹.

background image

12

– Pamiêtam, ¿e jesteœ adwokatem, lecz nie przypominam sobie, w jakiej

firmie pracujesz.

– Prowadzê prywatn¹ praktykê.

Susan parsknê³a œmiechem.

– Jak nas uczono w Yale, „prywatna praktyka” oznacza, ¿e nie mo¿esz

dostaæ pracy w dobrej kancelarii.

– To siê z grubsza zgadza, ale ja mam wymówkê. Przez czternaœcie lat

by³em gliniarzem, czyli strzeg³em prawa, a dopiero póŸniej zacz¹³em je prak-

tykowaæ. Jestem wspó³pracownikiem firmy Woodman i Weld, lecz moje biu-

ro znajduje siê w domu.

Susan zmarszczy³a brwi.

РTo doϾ dziwne, prawda?

– Owszem.

– Ach, ju¿ rozumiem. Odwalasz czarn¹ robotê, której oni woleliby nie

ruszaæ, bo s¹ do wy¿szych celów stworzeni.

– Szybko myœlisz.

– Tak o mnie mówi¹ w pracy. „Susan Bean szybko myœli”. Oczywiœcie,

nie tylko to mówi¹.

Zatrzymali siê na œwiat³ach.

– A co jeszcze?

– Niektórzy nazywaj¹ mnie sumieniem prokuratury, a inni cierniem w ty³-

ku. W sumie wychodzi na to samo.

– Czym siê teraz zajmujesz?

– By³am asystentk¹ Martina Broughama w sprawie Dantego – odpar³a

Susan.

– Gratulujê. To wielki sukces.

– Chyba tak.

– Jakoœ nie wygl¹dasz na uszczêœliwion¹.

– Cieszê siê ze zwyciêstwa. Mniej podoba mi siê sposób, w jaki je osi¹g-

nêliœmy.

Stone ju¿ mia³ zapytaæ, co to znaczy, ale w³aœnie dotarli do domu. Susan

wydoby³a z torebki klucz i otworzy³a drzwi. Po chwili stanêli przed wind¹;

przy nazwisku obok guzika domofonu widnia³y litery „Dr”.

– Mieszkasz w penthousie? – zdziwi³ siê Stone. – Ca³kiem nieŸle, jak na

asystentkê zastêpcy prokuratora.

– Moje mieszkanie jest na dwunastym, ostatnim piêtrze. Ale to wszyst-

ko, co ma wspólnego z penthousem.

Wjechali na górê. Mieszkanie by³o ma³e: salonik z aneksem jadalnym,

sypialnia i kuchnia. Niewielki balkon wychodzi³ na ulicê. Panoramê miasta

przes³ania³ wysoki biurowiec po przeciwnej stronie jezdni.

background image

13

Susan otworzy³a szufladê w kuchni, wyjê³a menu i podnios³a s³uchawkê

telefonu.

– Mogê coœ wybraæ dla nas obojga? – spyta³a.

– Oczywiœcie, tylko dla mnie nie za bardzo pikantne.

Wystuka³a numer i przeczyta³a nazwy potraw.

– Jak d³ugo to potrwa? – Susan wys³ucha³a odpowiedzi, po czym zakry-

³a mikrofon d³oni¹. – Ch³opak, który rozwozi posi³ki, zachorowa³. Poszed³-

byœ odebraæ? To niedaleko.

– Z przyjemnoœci¹ – odpar³ Stone.

– Jak d³ugo? – spyta³a jeszcze raz. – Aha, dwadzieœcia minut.

Od³o¿y³a s³uchawkê.

– Zrobiæ ci drinka? Dwadzieœcia minut tak naprawdê znaczy pó³ godziny.

– Poproszê lampkê wina.

Susan wyjê³a z lodówki butelkê chardonnay i poda³a Stone’owi razem

z korkoci¹giem.

– Ty otwórz. Straszna ze mnie niezdara.

Stone odkorkowa³ butelkê i nape³ni³ kieliszki. Zarzuci³ p³aszcz na opar-

cie krzes³a; usiedli na kanapie.

– Zamówi³aœ chyba pó³ jad³ospisu – zauwa¿y³.

– ¯ywiê siê resztkami tego, co mi dostarcz¹ do domu – wyjaœni³a Su-

san. – A wiêc jak¹ to intryguj¹c¹ brudn¹ robotê odwalasz obecnie za firmê

Woodman i Weld?

– Pozew o odszkodowanie za obra¿enia fizyczne. Brudna robota nie za-

wsze bywa intryguj¹ca.

– Czy to jakieœ ciekawe obra¿enia?

– Bynajmniej. Córka klienta Woodmana i Welda pad³a ofiar¹ wypadku

samochodowego, a firma ubezpieczeniowa kierowcy oci¹ga siê z wyp³at¹

odszkodowania.

– To u nich normalne.

– A co planuje prokuratura teraz, kiedy Dantego ma ju¿ z g³owy?

Susan westchnê³a.

– Nie wiem. Zastanawiam siê, czy nie odejœæ. Zaczyna mnie mêczyæ ta praca.

– Chyba rozumiem, ale podobno Broughama czeka wielka kariera. Czy

nie poci¹gnie ciê za sob¹?

– Mo¿liwe, ale ja nie wiem, czy tego chcê. Kiedy zaczyna³am pracê w pro-

kuraturze, g³owê mia³am pe³n¹ idea³ów. Wyobra¿a³am to sobie jako starcie

sprawiedliwych z niegodziwcami, a teraz nie jestem ju¿ pewna, czy istniej¹

jacyœ sprawiedliwi.

– ¯ycie to szara strefa – zauwa¿y³ Stone.

– Ciemnoszara, z tendencj¹ do ciemnienia. Pyta³am ciê ju¿, czy jesteœ

¿onaty?

background image

14

– Nie jestem.

– Rozwiedziony?

– Te¿ nie.

– Wieczny stary kawaler? O Bo¿e! A mo¿e ty jesteœ gejem?

– Nie.

– Dlaczego siê nie o¿eni³eœ?

– Chyba mia³em szczêœcie. – Stone czêsto tak siê wykrêca³ z odpowie-

dzi na to pytanie. – A ty?

– Stara panna, lat trzydzieœci dwa.

– Chyba nie z braku propozycji, jak s¹dzê.

– Owszem, mia³am swoje wzloty. – Spojrza³a na Stone’a dziwnym wzro-

kiem. – Czy mogê ciê poca³owaæ?

Rozeœmia³ siê.

– Bywa³em ju¿ ca³owany, ale nigdy nie pytano mnie o pozwolenie.

– Mogê?

– Nie musisz pytaæ.

Susan nachyli³a siê do Stone’a, ujê³a jego twarz i przyci¹gnê³a do swojej.

Ca³owa³a mocno i starannie, raz po raz delikatnie wsuwaj¹c jêzyk do jego

ust. Stone obj¹³ j¹ w pasie, ale Susan odsunê³a g³owê i zerknê³a na zegarek.

– Kolacja nam stygnie. – Wsta³a i rzuci³a Stone’owi p³aszcz. – Ci¹g dalszy

nast¹pi po jedzeniu. Ja tymczasem nakryjê stó³ i zrobiê herbatê. Pospiesz siê.

Stone za³o¿y³ p³aszcz.

– I weŸ mój klucz, ¿ebym nie musia³a ci otwieraæ.

Stone wrzuci³ klucz do kieszeni, poca³owa³ szybko Susan i wyszed³. Restau-

racja znajdowa³a siê pó³torej przecznicy dalej; musia³ poczekaæ parê minut na

zamówienie. Wreszcie podano mu papierowy pakunek; Stone zap³aci³ i ruszy³

w powrotn¹ drogê. Otworzy³ sobie drzwi, podszed³ do windy i nacisn¹³ guzik.

Kontrolka wskazywa³a, ¿e winda jest na najwy¿szym piêtrze. Po chwili zaczê³a

zje¿d¿aæ. Windy w niektórych budynkach s¹ strasznie powolne, pomyœla³ Stone.

Zatrzyma³a siê na szóstym piêtrze, lecz po chwili znów ruszy³a i dotar³a na parter.

Stone wszed³, nacisn¹³ guzik i kabina zaczê³a sun¹æ w górê.

W mieszkaniu Susan gra³a muzyka, a z kuchni dochodzi³ g³oœny gwizd

czajnika. Woda musia³a siê ju¿ zagotowaæ. Stone po³o¿y³ paczkê na stole,

zrzuci³ p³aszcz i skierowa³ siê do kuchni. Œwiat³o by³o zgaszone, a blask lam-

py w saloniku tutaj nie dociera³. Poszuka³ rêk¹ w³¹cznika, ale go nie znalaz³,

wiêc ruszy³ niemal po omacku w stronê p³omienia gazu. Susan jest pewnie

w ³azience, pomyœla³. Œwist czajnika brzmia³ z tej odleg³oœci jak przeci¹g³y

wrzask.

Zrobi³ kolejny krok i nagle poœlizn¹³ siê. Upad³ na ³okieæ ca³ym ciê¿arem

cia³a i jêkn¹³ z bólu. Opar³ d³oñ na pod³odze, ale by³a œliska, wiêc znów siê

osun¹³. Susan pewnie coœ niechc¹cy rozla³a. Czajnik pia³ nadal.

background image

15

Stone chwyci³ za blat kuchni, podniós³ siê i wy³¹czy³ gaz. Gwizd powoli

zamar³. Trzymaj¹c siê blatu, Stone wróci³ do drzwi kuchni i znów poszuka³

w³¹cznika. Tym razem z lepszym skutkiem.

Ze zdziwieniem spojrza³ na swoje rêce, ca³e by³y ubabrane w czerwonej

farbie. Nie puszczaj¹c blatu, odwróci³ siê powoli. Wszêdzie farba… Tylko ¿e

to nie by³a farba.

Susan le¿a³a na plecach pod œcian¹ w ogromnej ka³u¿y krwi. Nierucho-

my wzrok mia³a utkwiony w sufit. W jej szyi zia³a g³êboka rana. Stone pod-

szed³ do niej, przyklêkn¹³ i uj¹³ za nadgarstek. Ani œladu pulsu. Nie by³o na-

wet sensu próbowaæ reanimacji. Patrz¹c z bliska na szyjê dziewczyny,

uœwiadomi³ sobie, ¿e morderca omal nie uci¹³ jej g³owy.

Stone podniós³ siê chwiejnie; ³api¹c siê po drodze ka¿dego oparcia, do-

tar³ do telefonu. Podniós³ s³uchawkê i zacz¹³ wybieraæ numer Dina, ale zaraz

zmieni³ zamiar.

– Nie – powiedzia³ g³oœno i wystuka³ dziewiêæset jedenaœcie.

– Tak, s³ucham – odezwa³a siê dyspozytorka.

– Czy rozmowa jest nagrywana?

– Tak, proszê pana. O co chodzi?

– Nazywam siê Stone Barrington i jestem emerytowanym policjantem.

Ktoœ pope³ni³ morderstwo na ostatnim piêtrze… – Rozejrza³ siê. Na blacie

le¿a³ rachunek za gaz. Odczyta³ adres. – Bia³a kobieta w wieku trzydziestu

dwóch lat. Nazywa siê Susan Bean. Proszê przys³aæ detektywów z wydzia³u

zabójstw oraz patologa.

– Zanotowa³am, panie Barrington.

– I proszê im przekazaæ, ¿e sprawca jest prawdopodobnie sam, porusza

siê pieszo i nadal przebywa w tej okolicy.

– Dobrze. Zaraz przyjad¹.

Stone nacisn¹³ wide³ki i wybra³ numer Dina.

– Bacchetti. – G³os Dina z trudem przebija³ siê przez gwar zabawy.

– Mówi Stone. Mam morderstwo trzy przecznice od miejsca, gdzie je-

steœ.

Ponownie odczyta³ adres z rachunku.

– Zadzwoni³eœ na numer alarmowy?

– Tak.

– Bêdê tam najprêdzej, jak siê da.

– Wydaje mi siê, ¿e sprawca by³ tu jeszcze, kiedy przyszed³em, i na pewno

jest ci¹gle w pobli¿u.

– Rozejrzê siê po drodze. Nie ruszaj niczego, Stone. Zostaw to moim

ludziom.

– Dobrze.

– Jadê do ciebie.

background image

16

Stone od³o¿y³ s³uchawkê, usiad³ na krzeœle w saloniku i próbowa³ nie

myœleæ o martwym ciele le¿¹cym w s¹siednim pomieszczeniu. By³ roztrzêsio-

ny. Pracuj¹c wiele lat w wydziale zabójstw, zd¹¿y³ siê napatrzeæ na trupy. Ale

nigdy nie widzia³ zw³ok kobiety, która kwadrans wczeœniej go ca³owa³a.

3

Z

jawi³o siê dwóch detektywów; Stone wpuœci³ ich i wskaza³ kuchniê.

– Jest tam – powiedzia³ i usiad³ przy stole. Policjanci weszli do kuchni

i natychmiast wrócili. Jeden by³ wysoki, oko³o metra dziewiêædziesiêciu, a dru-

gi znacznie ni¿szy, krêpy, o ró¿owej cerze.

– Wstañ – rzuci³ ni¿szy funkcjonariusz.

– Co?

– Wstawaj!

Stone wsta³.

Policjant zamachn¹³ siê i uderzy³ go piêœci¹, trafiaj¹c poni¿ej ucha.

Stone zatoczy³ siê na blat sto³u. Nim zd¹¿y³ siê wyprostowaæ, policjanci

rzucili siê na niego z kajdankami.

– Co wy robicie, do cholery?

Posadzili go na krzeœle.

– Zamordowa³ j¹, drañ! – warkn¹³ wœciekle ni¿szy policjant, wymierza-

j¹c kolejny cios.

– Spokojnie, Mick – powiedzia³ jego partner. – Zostawisz na nim sinia-

ki, a tego byœmy nie chcieli.

Stone milcza³.

– Dlaczego j¹ zabi³eœ? – spyta³ ni¿szy.

– Nie zabi³em jej. Kiedy wszed³em, ju¿ nie ¿y³a – odpar³ Stone.

– To czemu jesteœ ca³y we krwi? – Policjant znów siê zamierzy³.

Wy¿szy z³apa³ go za nadgarstek.

– Mick, nie zmuszaj mnie, ¿ebym za³o¿y³ ci kajdanki – ostrzeg³ cicho.

Tamten zmierzy³ go wœciek³ym spojrzeniem.

– Tylko spróbuj.

– Odsuñ siê od niego.

Ni¿szy niechêtnie spe³ni³ polecenie.

– Przepraszam pana – zacz¹³ wy¿szy z policjantów. – Jestem detektyw

Anderson, a to jest detektyw Kelly.

Wyj¹³ notes.

– Jak siê pan nazywa?

background image

17

– Stone Barrington.

Anderson podniós³ wzrok.

– Opowie mi pan, co siê tutaj sta³o? – spyta³ po chwili.

– Wyszed³em do chiñskiej restauracji po zamówiony posi³ek, a kiedy wróci-

³em, ta dziewczyna ju¿ tam le¿a³a. Poœlizn¹³em siê na pod³odze w kuchni i upa-

d³em. Dlatego jestem zakrwawiony. Potem zadzwoni³em na numer alarmowy.

– £¿e jak pies! – wtr¹ci³ Kelly i ruszy³ w stronê Stone’a.

Anderson po³o¿y³ mu d³oñ na klatce piersiowej i popchn¹³ pod œcianê.

– Nie bêdê ci powtarza³, Mick.

Rozleg³o siê walenie do drzwi.

– Otwórz – poleci³ Anderson i pchn¹³ lekko partnera.

Kelly otworzy³; w drzwiach stan¹³ Dino Bacchetti. Rozejrza³ siê.

– Gdzie zw³oki? – spyta³.

– Tam, panie poruczniku – odpowiedzia³ Kelly, wskazuj¹c kciukiem

kuchniê.

– Stone, dobrze siê czujesz?

– Jestem skuty.

– Kelly, zdejmij mu kajdanki.

– Ale¿ panie poruczniku…

– Zrób to.

Kelly wyj¹³ klucz i uwolni³ rêce Stone’a.

Ten wsta³, potar³ palcami nadgarstki, a nastêpnie r¹bn¹³ Kelly’ego prosto

w nos; policjant rozci¹gn¹³ siê jak d³ugi na pod³odze.

– No dobra, dosyæ tego – powiedzia³ Dino. – Uspokójcie siê.

Kelly pozbiera³ siê i ruszy³ do Stone’a; z nosa ciek³a mu krew. Dino klepn¹³

go otwart¹ d³oni¹ w czo³o. Kelly opad³ z powrotem na pod³ogê.

– Powiedzia³em spokój.

Kelly wsta³, ale ju¿ wolniej ni¿ za pierwszym razem.

Dino zwróci³ siê do Andersona.

– Widzia³eœ coœ, Andy?

– Niby co mia³em widzieæ?

Dino podszed³ do Stone’a i obejrza³ jego szczêkê.

– W porz¹dku?

– Teraz tak.

– Jesteœ ca³y we krwi. Masz jak¹œ ranê?

– Nie.

– To dobrze. Siadajcie, trzeba siê zastanowiæ.

Usiedli.

Kelly wydoby³ chusteczkê i dotkn¹³ twarzy.

– Chyba mi, kurcze, z³ama³ nos – powiedzia³, nie zwracaj¹c siê do niko-

go w szczególnoœci.

2 – Kr¹g strachu

background image

18

– Cieszê siꠖ rzuci³ Stone.

– Andy – zwróci³ siê Dino do wy¿szego policjanta.

Anderson po³o¿y³ notes na stole.

– Zacznijmy od nowa. Proszê mi podaæ swój adres, panie Barrington.

Stone podyktowa³ adres, a potem zacz¹³ opowiadaæ od samego pocz¹tku,

czyli od przyjêcia u Broughama. Po chwili zjawi³o siê dwóch mundurowych

policjantów, dwóch ludzi z laboratorium kryminalnego oraz patolog.

Anderson zerwa³ rachunek przyczepiony do opakowania z daniem na

wynos i poda³ policjantowi w mundurze.

– IdŸcie do restauracji i dowiedzcie siê, kto zamawia³ posi³ek, kiedy, i kto

go odebra³. Niech podadz¹ rysopis tej osoby.

Policjant wyszed³.

Stone dokoñczy³ relacjê.

– To wszystko? – spyta³ Anderson.

– Nie. Wydaje mi siê, ¿e sprawca by³ jeszcze w budynku, gdy wróci³em

z jedzeniem.

– Czemu pan tak s¹dzi?

– Kiedy przywo³a³em windê, by³a na ostatnim, dwunastym piêtrze, a jest

tu tylko jedno mieszkanie. Winda zjecha³a na szóste piêtro, zatrzyma³a siê,

i po chwili ruszy³a na dó³. Gdzie by³a, kiedy przyszliœcie?

– Na parterze – odpar³ Anderson.

– A wiêc jeœli jakiœ inny lokator lub goœæ nie korzysta³ z niej w czasie

miêdzy moim przybyciem a waszym, morderca zaczeka³ na szóstym piêtrze,

a¿ wysi¹dê, a nastêpnie przywo³a³ windê i zjecha³ na parter.

– Cwaniak – zauwa¿y³ Dino.

– Tak, cwaniak – zgodzi³ siê Stone.

Przerwali na widok mundurowego policjanta, który wróci³ z chiñskiej

restauracji.

– Posi³ek zamówi³a przez telefon pani Bean; czas jest odnotowany na

rachunku, tutaj. – Po³o¿y³ kartkê na stole. – Jakiœ mê¿czyzna zjawi³ siê po

odbiór pó³ godziny póŸniej, zaczeka³ piêæ minut, zap³aci³ i wyszed³. Ponad

metr osiemdziesi¹t wzrostu, dobrze zbudowany, w³osy blond. Mia³ na sobie

p³aszcz.

Anderson zerkn¹³ na rachunek i obliczy³ coœ w myœlach.

– To potwierdza pañsk¹ wersjê, panie Barrington – stwierdzi³.

– Zagotujcie wodê w czajniku – zaproponowa³ Stone.

– Co?

– Kiedy wychodzi³em, Susan zapowiedzia³a, ¿e zrobi herbatê. SprawdŸmy,

jak d³ugo siê gotuje taka iloœæ wody. To pomo¿e nam ustaliæ dok³adny czas.

– Zrób to, Mick – poleci³ Anderson. Kelly wsta³ i uda³ siê do kuchni.

Poczekali, a¿ czajnik zacznie gwizdaæ. Anderson spojrza³ na zegarek.

background image

19

– Jakieœ trzy i pó³ minuty.

– Ile wody jest w czajniku? – spyta³ Stone.

– Trochê mniej ni¿ na trzy fili¿anki – odpar³ ponuro Kelly.

– A wiêc by³o tak – mówi³ Stone. – Morderca zjawia siê w ci¹gu trzech

i pó³ minuty po moim wyjœciu. Zabija Susan, s³yszy gwizd czajnika, wiêc

wy³¹cza gaz.

– Po co? – spyta³ Kelly.

– Nikt nie lubi staæ w pobli¿u gwi¿d¿¹cego czajnika – odpar³ Stone. –

Zastanówmy siê. Piêæ minut idê do restauracji, piêæ minut czekam, i piêæ mi-

nut zabiera mi droga powrotna, co daje jakieœ piêtnaœcie do osiemnastu mi-

nut. Kiedy wracam, sprawca prawdopodobnie nadal przebywa w mieszkaniu.

Co robi przez te piêtnaœcie minut?

– Przetrz¹sa je – rzuci³ Anderson. – Mo¿e chodzi³o o rabunek?

– Zajrza³em do sypialni – wtr¹ci³ drugi z mundurowych. – Idealny po-

rz¹dek. Na toaletce stoi pude³ko z ca³kiem ³adn¹ bi¿uteri¹.

– A wiêc to nie by³ napad rabunkowy – stwierdzi³ Anderson. – Czego

wiêc szuka³ morderca?

– Czegoœ, co mia³o wartoœæ tylko dla niego – odpar³ Dino. Wsta³ i pod-

szed³ do biurka. Wysun¹³ po kolei wszystkie szuflady; zajrza³ te¿ do segregato-

ra. – Wszystko we wzorowym porz¹dku. Nie da siê stwierdziæ, czy coœ znalaz³.

– I przed wyjœciem w³¹czy³ z powrotem gaz? – spyta³ Kelly. – Po co?

– ¯eby nas wprowadziæ w b³¹d – wyjaœni³ Stone. – Chcia³, ¿ebyœmy po-

myœleli, ¿e zabi³ j¹ i od razu uciek³. Wydaje mi siê, ¿e albo szed³ za mn¹

i Susan od domu Broughama, albo spostrzeg³ nas gdzieœ po drodze i zacz¹³

œledziæ.

– Zauwa¿y³eœ kogoœ? – spyta³ Dino.

– Nie, ale wydaje mi siê, ¿e przyszed³ za nami, zaczeka³, a¿ wyjdê, a po-

tem wjecha³ na górê.

– Jak dosta³ siê do œrodka? – spyta³ Kelly.

– Zadzwoni³; mo¿e Susan pomyœla³a, ¿e to ja. Ale przecie¿ da³a mi klucz.

– I wpuœci³a go?

– Mo¿e wdar³ siê si³¹, a mo¿e go zna³a – odpar³ Stone.

– Sk¹d wiedzia³, kiedy pan wróci?

– Nie wiedzia³; myœla³, ¿e poszed³em do domu. Mia³ szczêœcie. Za³o¿ê siê,

¿e wsiada³ w³aœnie do windy, kiedy nacisn¹³em guzik. Musia³ siê wystraszyæ.

– Mo¿liwe – przyzna³ Dino. – Andy, rozeœlij patrole. Maj¹ dotrzeæ do wszyst-

kich mieszkañców; niech pytaj¹, kto wchodzi³ i wychodzi³, i o której godzinie.

– Tak jest, panie poruczniku.

Dino zerkn¹³ na zegarek.

– Zdaje mi siê, ¿e czas zbudziæ Martina Broughama.

– Zastêpcê prokuratora? – spyta³ Kelly. – Po co?

background image

20

– Chcê rozejrzeæ siê po biurze zamordowanej – wyjaœni³ Dino. – ChodŸ-

my, Stone. Odwiozê ciê do domu. Nie mo¿esz pokazaæ siê na ulicy w zakrwa-

wionych ciuchach. Zaraz by ciê aresztowali.

Odwróci³ siê do Kelly’ego.

– Przeproœ pana Barringtona za swoje zachowanie.

Kelly zaczerwieni³ siê jak burak.

– Przepraszam. Myœla³em, ¿e to pan zabi³.

– Powinieneœ o czymœ wiedzieæ, Mick – odezwa³ siê Anderson. – Pan

Barrington pracowa³ jako detektyw w dziewiêtnastym posterunku i by³ part-

nerem porucznika Bacchettiego.

Twarz Kelly’ego wyd³u¿y³a siê.

– Jest mi naprawdê przykro – wymamrota³ spuszczaj¹c wzrok.

– A ja przepraszam za nos – powiedzia³ Stone, staraj¹c siê, ¿eby nie

zabrzmia³o to zbyt przekonuj¹co.

4

S

tone’a zbudzi³ dzwonek telefonu. Przewróci³ siê na drugi bok i jednym

okiem zerkn¹³ na zegarek na nocnej szafce. By³o parê minut po dziesi¹tej.

Uniós³ siê na ³okciu. Le¿a³ z otwartymi oczami co najmniej do czwartej, nie

mog¹c uwolniæ siê od widoku martwej Susan Bean. A teraz zaspa³.

Podniós³ s³uchawkê.

– Halo?

– Mówi Dino.

РCzeϾ.

– Uda³o ci siê trochê przespaæ?

– Parê godzin. Znalaz³eœ coœ w biurze Susan?

– Wszystkie rzeczy s¹ na swoim miejscu, tak samo jak w mieszkaniu.

Trudno stwierdziæ, czy coœ zginê³o. Brougham by³ wstrz¹œniêty. Wygl¹da na

to, ¿e bardzo na niej polega³ w pracy.

– Masz coœ w zwi¹zku z morderstwem?

– Nie, ale wiem, ¿e ten, kto jecha³ wind¹, kiedy przyszed³eœ, to by³ mor-

derca. ¯aden inny mieszkaniec kamienicy nie rusza³ siê z domu.

– Niewiele nam to daje.

– Zgadza siê. Nie znaleŸliœmy ¿adnych odcisków palców ani innych do-

wodów.

– Musia³ byæ mocno zakrwawiony – zauwa¿y³ Stone.

– Masz racjê, ale patrole nikogo nie spotka³y. Aha, jeszcze coœ.

background image

21

– Tak?

– Gdzie jest Alma?

Alma by³a sekretark¹ Stone’a, która pracowa³a z nim niemal od chwili,

gdy rozpocz¹³ praktykê adwokack¹ po odejœciu z policji.

– Powinna ju¿ siedzieæ w biurze – odpar³ Stone.

– Prze³¹cz mnie na czekanie i zadzwoñ tam – powiedzia³ Dino.

Stone nacisn¹³ guzik, a potem wybra³ numer. Nikt nie odpowiada³. Po³¹-

czy³ siê znów z Dinem.

– Nikt nie podnosi s³uchawki. Wczoraj wieczorem pracowa³a do póŸna,

przepisuj¹c moje sprawozdanie, wiêc mo¿e zaspa³a.

– Po pó³nocy, kiedy byliœmy w mieszkaniu Susan Bean, w twojej okoli-

cy napadniêto kobietê, której rysopis pasuje do Almy. Napastnik zada³ jej

ciosy w g³owê ciê¿kim przedmiotem.

Stone usiad³ i postawi³ nogi na pod³odze.

– W jakim stanie jest ta kobieta i gdzie siê znajduje?

– W szpitalu Lenox Hill. A co do jej stanu…. Có¿, nie jest zbyt dobry.

Czy Alma ma jak¹œ rodzinê?

– Tylko siostrê w Westchester – odpar³ Stone.

– Nie znaleziono przy niej ¿adnych dokumentów, ale mia³a zegarek marki

Cartier, z opisu podobny do tego, który jej podarowa³eœ.

– Jadê do Lenox Hill.

– Daj mi znaæ, jeœli to Alma – poprosi³ Dino.

Stone ubra³ siê b³yskawicznie, da³ zakrwawione ubranie gosposi, poleci³,

¿eby zanios³a je do pralni i taksówk¹ pojecha³ do szpitala.

Stan¹³ przed okienkiem w izbie przyjêæ.

– Nazywam siê Stone Barrington. Rano otrzyma³em z policji wiadomoœæ,

¿e dziœ w nocy przywieziono do szpitala kobietê z ranami g³owy, podobn¹ do

mojej sekretarki. Chcia³bym j¹ zobaczyæ.

– Proszê chwilê zaczeka栖 powiedzia³a kobieta. Wybra³a numer, zamie-

ni³a z kimœ parê s³ów i od³o¿y³a s³uchawkê.

– Doktor Thompson zaraz do pana zejdzie. Proszê usi¹œæ.

Stone chodzi³ nerwowo w tê i z powrotem. Lekarz zjawi³ siê po piêciu

minutach. Uœcisnêli sobie d³onie.

– Chcia³bym zobaczyæ tê rann¹ kobietê, któr¹ przyjêliœcie w nocy – powie-

dzia³ Stone. – Wydaje mi siê, ¿e to mo¿e byæ moja sekretarka, Alma Hodges.

– Proszê j¹ opisaæ.

– Wzrost sto szeœædziesi¹t piêæ centymetrów, nieco po piêædziesi¹tce,

ciemne, lekko siwiej¹ce w³osy, ubrana w pr¹¿kowany kostium.

Lekarz skin¹³ g³ow¹.

– To chyba ona. Przykro mi, ale ta pacjentka zmar³a dwadzieœcia minut temu.

Stone patrzy³ na niego nieruchomym wzrokiem.

background image

22

– Dozna³a bardzo dotkliwych obra¿eñ – t³umaczy³ lekarz. – Uderzono

j¹ co najmniej piêæ razy w g³owê jakimœ têpym przedmiotem, prawdopodob-

nie m³otkiem. Policja uzna³a to za napad rabunkowy, poniewa¿ nie znalezio-

no przy niej torebki ani ¿adnych dokumentów.

– Chcia³bym j¹ zobaczy栖 powiedzia³ Stone.

Zjechali wind¹ do podziemia, gdzie znajdowa³a siê kostnica. Lekarz

wyci¹gn¹³ z ch³odni cia³o na wózku i odsun¹³ p³achtê.

Twarzy Almy zastyg³a w wyrazie dziwnego spokoju. Stone pomyœla³, ¿e

wygl¹da piêknie. Wola³ nie patrzeæ na ty³ g³owy.

– To Alma Hodges – powiedzia³.

– Czy mia³a jak¹œ rodzinê? – spyta³ lekarz.

– Siostrê. Porozmawiam z ni¹ i zajmê siê pochówkiem.

– Autopsja zosta³a wyznaczona na dziœ po po³udniu. Myœlê, ¿e jutro rano

bêdzie mo¿na odebraæ cia³o.

Stone podziêkowa³ lekarzowi i wyszed³ ze szpitala. Wzi¹³ taksówkê i po-

jecha³ do biura. W miejscu pracy Almy wszystko by³o schludnie pouk³adane.

Na przepisanym sprawozdaniu le¿a³a kartka z trzema s³owami: DO ZOBA-

CZENIA RANO.

Stone opad³ ciê¿ko na fotel Almy; odszuka³ jej notes, a w nim numer

telefonu siostry. Przekaza³ wiadomoœæ najdelikatniej, jak to mo¿liwe; zapro-

ponowa³, ¿e za³atwi formalnoœci zwi¹zane z pogrzebem. Kobieta podziêko-

wa³a i wyjaœni³a, ¿e jej szwagier ma przedsiêbiorstwo pogrzebowe, wiêc po-

prosi go, ¿eby siê wszystkim zaj¹³. Stone z³o¿y³ kondolencje; powiedzia³, ¿e

Alma by³a wspania³¹, nieocenion¹ wspó³pracowniczk¹ i bardzo bêdzie mu

jej brakowaæ. Wreszcie od³o¿y³ s³uchawkê z uczuciem potwornego zmêcze-

nia. Telefon zadzwoni³ niemal natychmiast.

– Stone Barrington.

– Czeœæ, Stone, mówi Frank Maddox. – By³ to adwokat reprezentuj¹cy firmê

ubezpieczeniow¹, przeciwko której Stone prowadzi³ sprawê o odszkodowanie.

– Mój klient proponuje pó³ miliona dolarów.

– Nie mogê siê na to zgodziæ. – Stone mia³ ju¿ zaplanowan¹ odpowiedŸ. –

Jestem gotów do procesu.

Wiedzia³ dobrze, ¿e wcale nie jest gotów.

– Przeka¿ê propozycjê klientce, ale bêdê j¹ namawia³ do odrzucenia oferty.

Maddox westchn¹³.

– A wiêc ile, Stone? Podaj mi jak¹œ realistyczn¹ sumê, a ja porozma-

wiam z moim klientem.

– Milion dolarów, plus trzysta tysiêcy wynagrodzenia dla adwokata. To

moje ostatnie s³owo. Nie próbuj siê targowaæ. Do zobaczenia jutro w s¹dzie.

– Poczekaj. – Maddox prze³¹czy³ Stone’a na czekanie.

NajwyraŸniej naradza³ siê z klientem.

background image

23

Odezwa³ siê po chwili.

– Za³atwione – rzek³.

– Spodziewam siê czeku przed koñcem urzêdowania – oznajmi³ Stone. –

Nie odwo³am terminu rozprawy, dopóki pieni¹dze nie znajd¹ siê w banku.

– Jasne. Wyœlê czek do twojego biura dzisiaj po po³udniu.

– Wyœlij go do Billa Eggersa z firmy Woodman i Weld. Mo¿liwe, ¿e nie

bêdzie mnie dzisiaj w biurze. Mojej sekretarki te¿.

– Jak sobie ¿yczysz. – Maddox od³o¿y³ s³uchawkê.

Stone zadzwoni³ do firmy i poprosi³ Billa Eggersa, który by³ jednym ze

wspólników zarz¹dzaj¹cych.

– Zgodzili siê na milion plus moje honorarium – powiedzia³. – Czek ma

byæ dzisiaj po po³udniu. Dasz znaæ klientce? Zadzwoni³bym do niej sam, ale

mam straszny dzieñ.

– Jasne. Myœlê, ¿e to œwietne warunki. A co siê sta³o?

– Alma zosta³a napadniêta w nocy po wyjœciu z pracy. Zmar³a dzisiaj rano.

– O Bo¿e, strasznie mi przykro. Wiem, ¿e byliœcie ze sob¹ bardzo zwi¹zani.

– Nie mogê siê pozbieraæ. Chyba wy³¹czê telefony i wezmê sobie wolne.

– Tak w³aœnie powinieneœ zrobiæ. Chcesz, ¿ebym znalaz³ ci kogoœ do

pomocy? Mogê porozmawiaæ z personalnym.

– Bêdê ci bardzo wdziêczny – powiedzia³ Stone. – Ale nie przysy³aj ni-

kogo dzisiaj.

– Oczywiœcie. Przykro mi, Stone. Trzymaj siê.

– Dziêki, Bill.

Stone od³o¿y³ s³uchawkê. Powinien siê cieszyæ z ugody i du¿ego honora-

rium, ale czu³ tylko przygnêbienie. Dwie kobiety, które zna³ – a do jednej

z nich by³ g³êboko przywi¹zany – zosta³y zamordowane tej samej nocy. W³¹-

czy³ automatyczn¹ sekretarkê i nagra³ now¹ wiadomoœæ.

„Mówi Stone Barrington. Nie bêdê dzisiaj odbiera³ telefonów. Proszê

zostawiæ wiadomoœæ; oddzwoniê jutro”.

Powlók³ siê na górê, wy³¹czy³ telefon i rzuci³ siê na ³ó¿ko, kompletnie

wyczerpany.

5

Z

budzi³ siê o zmierzchu. W³o¿y³ spodnie khaki, koszulê i mokasyny, po-

szed³ do kuchni i zrobi³ sobie herbatê z du¿¹ ³y¿k¹ miodu. Zabra³ kubek na

dó³ do gabinetu i usiad³ w wysokim fotelu stoj¹cym przy oknie, które wycho-

dzi³o na ogród. Ktoœ zadzwoni³ domofonem. Stone podniós³ s³uchawkê.

background image

24

– Tak?

– To ja, Dino.

– ChodŸ, jestem w gabinecie.

Dino wkroczy³ do pokoju i rzuci³ p³aszcz na kanapê.

– Czeœæ. Chcesz fili¿ankê herbaty?

– Wolê szklankê scotcha – odpar³ Dino.

– Czêstuj siê.

Dino otworzy³ barek wbudowany w œcianê, nala³ sobie whisky z wod¹

sodow¹ i usiad³ na fotelu obok Stone’a.

– Mo¿e zapali³byœ œwiat³o? – spyta³.

– Lubiê siedzieæ w pó³mroku – odpar³ Stone. – Niech tak zostanie przez

parê minut.

– Jak siê czujesz?

– Jakby mnie ktoœ obi³ kijem baseballowym.

– Pojecha³eœ do szpitala?

– Tak. To by³a Alma. Zapomnia³em do ciebie zadzwoniæ, przepraszam.

– Jakiœ przechodzieñ znalaz³ jej torebkê w koszu na œmieci kilka przecz-

nic dalej. By³o tam sto dolarów i karty kredytowe.

– Niczego nie brakowa³o?

– Na to wygl¹da.

– To bez sensu.

– Wiem.

– Taka pogodna osoba – rzek³ Stone. – Nigdy siê nie przejmowa³a tym, ¿e

mam z³y dzieñ, ¿e gderam. I zawsze znalaz³a sposób, ¿eby mnie rozweseliæ.

– Tak, Alma by³a wspania³¹ kobiet¹. Bardzo j¹ lubi³em.

Siedzieli przez chwilê w milczeniu, patrz¹c na ciemniej¹cy ogród; w do-

mach po przeciwnej stronie osiedla Turtle Bay zapala³y siê kolejne œwiat³a.

– Stone – odezwa³ siê Dino. – Czy widzisz jakiœ zwi¹zek miêdzy tymi

dwoma zabójstwami?

– Myœla³em o tym. Jedyne, co je ³¹czy, to moja osoba.

– Ja te¿ to zauwa¿y³em. Zastanów siê: czy jest ktoœ, kto nienawidzi ciê

tak bardzo, ¿eby mordowaæ ludzi, których znasz?

– O tym te¿ ju¿ pomyœla³em. ¯adne nazwisko nie przychodzi mi do g³owy.

– Ani mnie.

– Tych zabójstw nie da siê ze sob¹ powi¹za栖 stwierdzi³ Stone. – To

tylko makabryczny zbieg okolicznoœci.

– Chyba masz racjê. Ale ja musia³em wzi¹æ pod uwagê równie¿ tê drug¹

mo¿liwoœæ.

– Wiem.

– Kiedy jesteœ glin¹, albo nim by³eœ, zawsze wisi to nad twoj¹ g³ow¹.

– Co mianowicie?

background image

25

Dino westchn¹³.

– Ta druga mo¿liwoœæ: ¿e ktoœ, kogo wsadzi³eœ za kratki wróci, ¿eby

wyrównaæ rachunki. Wydaje mi siê, ¿e poza œmierci¹ na s³u¿bie, to najgorsza

rzecz, jaka mo¿e siê przytrafiæ gliniarzowi.

– Nigdy siê nad tym nie zastanawia³em.

– Stone, o czym rozmawia³eœ z Susan Bean wczoraj wieczorem? Jakoœ

do tego nie doszliœmy.

– Zwyk³a gadka-szmatka, jak to na pierwszym spotkaniu – odpar³ Sto-

ne. – Co robisz, sk¹d jesteœ. Odnios³em wra¿enie, ¿e nie jest zadowolona ze

swojej pracy.

– A to czemu?

– Powiedzia³a, ¿e zastanawia siê nad odejœciem z prokuratury.

– Z tego, co mówi³ mi wczoraj Martin Brougham, wynika, ¿e mia³a du¿e

szanse na awans.

– Susan te¿ tak s¹dzi³a, ale to ju¿ siê dla niej nie liczy³o. Zdawa³o mi siê,

¿e straci³a z³udzenia co do wymiaru sprawiedliwoœci; nie by³a zachwycona

tym, co musia³a robiæ w pracy.

– Co to znaczy?

– Nie mam pojêcia; tak w ka¿dym razie powiedzia³a. Nie zd¹¿yliœmy

rozwin¹æ tematu. Sam wiesz, jak to jest, Dino. Niejeden m³ody idealista roz-

czarowuje siê, gdy przyjrzy siê z bliska, jak dzia³a wymiar sprawiedliwoœci.

Trzeba mieæ grub¹ skórê, ¿eby znosiæ to na co dzieñ.

– Wiem, bo sam tego doœwiadczy³em.

– Ty? Zdumiewasz mnie.

– Naprawdê? Uwa¿asz, ¿e zawsze by³em twardym, trochê cynicznym,

ale uczciwym gliniarzem, jakiego masz przed sob¹? Musia³em wyhodowaæ

gruby pancerz, tak samo jak ty.

– Niech ci bêdzie.

W du¿ym, balkonowym oknie domu po przeciwnej stronie ogrodu zapa-

li³o siê œwiat³o; do pokoju wesz³a kobieta w eleganckim kostiumie.

– Spójrz – powiedzia³ Stone.

– Na co mam spojrzeæ?

– Na tê kobietê, tam, naprzeciwko.

– Po co?

– Nie pytaj, tylko patrz. Na pewno ciê zainteresuje.

Wysoka, rudow³osa kobieta zaczê³a siê rozbieraæ.

– Masz racjꠖ przyzna³ Dino. – To rzeczywiœcie ciekawe.

– Nic nie mów.

Kobieta starannie powiesi³a kostium na wieszaku, zsunê³a krótk¹ halkê,

rozpiê³a stanik i zdjê³a majteczki. Wrzuci³a bieliznê do kosza. Sta³a teraz ca³-

kiem naga; mia³a szczup³e, zgrabne cia³o i wysoko osadzone jêdrne piersi.

background image

26

– Rany – szepn¹³ Dino.

– Niez³a, co?

Kobieta otworzy³a szafê, wyjê³a odkurzacz, w³¹czy³a go i zaczê³a sprz¹-

taæ.

– Co ona wyprawia, do cholery?

– Odkurza. Robi to dwa lub trzy razy w tygodniu. Przychodzi z pracy,

rozbiera siê i sprz¹ta sypialniê. Potem znika na jakiœ czas; podejrzewam, ¿e

odkurza wtedy ca³e mieszkanie. Nastêpnie wraca, chowa odkurzacz do szafy

i znowu znika. Czasem macha mi leciutko rêk¹.

– Chcesz powiedzieæ, ¿e wie, ¿e na ni¹ patrzysz?

– Przypuszczam, ¿e ogl¹da j¹ po³owa s¹siadów – odpar³ Stone.

Nagle Dino wyprostowa³ siê w fotelu.

– Patrz.

– Przecie¿ widzê.

– Ale nie na ni¹ – wyjaœni³ Dino. – Tam jest jakiœ facet.

– Gdzie?

– Stoi w drzwiach sypialni.

Stone przyjrza³ siê uwa¿niej. Dino mia³ racjê: na tle pogr¹¿onych w pó³-

mroku drzwi sypialni rysowa³y siê kontury ludzkiej sylwetki.

– Pewnie jej ch³opak, co?

– W¹tpiê. Nie sta³by w ten sposób. Ona nie wie o jego obecnoœci.

– Nie zauwa¿y³a, jak wchodzi, i nie mog³a nic us³yszeæ przez szum od-

kurzacza.

Kobieta sprz¹ta³a dalej, kieruj¹c siê w stronê okna. Intruz zacz¹³ siê do

niej zbli¿aæ. By³ niski i szczup³y; mia³ bujne, ciemne w³osy przypominaj¹ce

fryzurê afro, ale bia³¹ skórê.

– Cholera, on trzyma n󿠖 powiedzia³ Dino.

Stone te¿ to zauwa¿y³. Mê¿czyzna podszed³ do kobiety od ty³u, chwyci³

j¹ za szyjê i poci¹gn¹³ do siebie, unosz¹c podbródek.

Dino zerwa³ siê na równe nogi, otworzy³ drzwi balkonowe i wyszarpn¹³

pistolet spod marynarki.

– Nie rób tego, bydlaku! – krzykn¹³ na ca³e gard³o.

Stone siedzia³ jak przykuty do fotela. Napastnik sta³ nieruchomo.

Dino podniós³ broñ i strzeli³ dwa razy. W górnym lewym rogu okna uka-

za³y siê dwie du¿e dziury.

– Uda³o ci siê zwróciæ jego uwagꠖ powiedzia³ Stone.

Mordercy najwyraŸniej nie przeszkadza³o, ¿e jest obserwowany. Przeci¹-

gn¹³ ostrzem po szyi wyrywaj¹cej siê kobiety. Krew trysnê³a na jej nagie cia-

³o. Osunê³a siê bezw³adnie, ale oprawca nadal trzyma³ j¹ za podbródek, roz-

szerzaj¹c ranê w szyi.

– Puœæ j¹, bo ciê zastrzelê, draniu! – krzykn¹³ Dino.

background image

27

Morderca cofn¹³ siê do drzwi, zas³aniaj¹c siê cia³em konaj¹cej ofiary jak

tarcz¹, upuœci³ je i znikn¹³.

– Dzwoñ na numer alarmowy! – zawo³a³ Dino, ³api¹c p³aszcz. – Idê tam.

Znasz adres?

– Nie pamiêtam numeru, bêdziesz musia³ znaleŸæ – odpar³ Stone, pod-

nosz¹c s³uchawkê.

– Zaczekaj tu i pilnuj, ¿eby nie wymkn¹³ siê przez ogród – rzuci³ Dino,

biegn¹c do wyjœcia.

– Dino! – krzykn¹³ nagle Stone. Policjant stan¹³ jak wryty.

– Co?

– Ja znam tego cz³owieka – powiedzia³ Stone. – Znam mordercê.

– PóŸniej. – Dino zbiega³ ju¿ po schodach.

Stone zawiadomi³ policjê o pope³nieniu morderstwa, wyj¹³ pistolet i sta-

n¹³ przy oknie, obserwuj¹c ogród. Gdyby zabójca próbowa³ têdy uciec, ³atwo

by³oby go zatrzymaæ jednym celnym strza³em. Po dwóch minutach w oknie

ukaza³a siê sylwetka Dina; zaraz za nim wszed³ umundurowany policjant.

Porucznik wyda³ mu kilka poleceñ; tamten wyszed³. Dino podniós³ s³uchaw-

kê i wybra³ numer.

Stone zobaczy³ kontrolkê zapalaj¹c¹ siê na aparacie; odebra³ natychmiast.

– PrzyjdŸ tutaj – powiedzia³ Dino i roz³¹czy³ siê.

Stone wcisn¹³ broñ do futera³u po pach¹, z³apa³ p³aszcz i wybieg³ z miesz-

kania.

6

B

ieg³ szybko, rozgl¹daj¹c siê za kêdzierzawym mê¿czyzn¹, który przed

chwil¹ pope³ni³ morderstwo. Bez trudu rozpozna³ dom; zaparkowa³y przed

nim dwa czarno-bia³e wozy z migaj¹cymi kogutami. Na schodach sta³ umun-

durowany funkcjonariusz. Stone mign¹³ legitymacj¹ emerytowanego policjanta

i wszed³ do œrodka.

Po skrzynkach pocztowych zorientowa³ siê, ¿e okaza³y dom zosta³ po-

dzielony na apartamenty; drzwi do mieszkania na parterze by³y otwarte na

oœcie¿. W holu natkn¹³ siê na dwóch mundurowych.

– Czy jest tu sier¿ant Bacchetti? – spyta³, pokazuj¹c legitymacjê.

– Tak – potwierdzi³ jeden z policjantów.

Stone wbieg³ po schodach. Min¹³ jeszcze jednego funkcjonariusza w mun-

durze i wpad³ na dwóch detektywów, których pozna³ w mieszkaniu Susan

Bean: Andersona i Kelly’ego.

background image

28

– A pan czego tu szuka? – spyta³ podejrzliwie Kelly.

Stone zignorowa³ pytanie i skierowa³ siê na ty³y domu. Znajdowa³ siê teraz

na piêtrze gustownie urz¹dzonego, dwupoziomowego apartamentu. W otwar-

tych drzwiach sypialni le¿a³y nie okryte jeszcze p³acht¹ zw³oki kobiety; jej skó-

ra pokry³a siê œmierteln¹ bladoœci¹, a w gardle zia³a ogromna rana.

Dino podniós³ wzrok na Stone’a.

– W bardzo podobny sposób zginê³a Susan Bean. Praworêczny morder-

ca, poci¹gniêcie no¿a od lewej do prawej, g³êboka rana.

– Zauwa¿yliœcie go gdzieœ? – spyta³ Stone. – Bo ja nie; ani w ogrodzie,

ani na ulicy.

– Nie – odpar³ Dino, podnosz¹c z krzes³a torebkê ofiary. Przekroczy³ zw³oki

i wyszed³ na klatkê, starannie omijaj¹c krwaw¹ plamê na jasnym dywanie.

– ChodŸ ze mn¹ – rzuci³, kieruj¹c siê do gabinetu. Jedn¹ œcianê zakry-

wa³ rega³ z ksi¹¿kami, a na drugiej Stone zauwa¿y³ kilka wartoœciowych ob-

razów. Naprzeciwko okna wychodz¹cego na ulicê sta³o antyczne biurko.

– Siadaj – rzuci³ Dino, otwieraj¹c torebkê.

– Jak siê nazywa ofiara? – spyta³ Stone.

Dino zajrza³ do portfelika.

– Miranda Hirsch – odpar³, podaj¹c Stone’owi wizytówkê. – By³a wice-

prezesem Manhattan Bank, kierowniczk¹ dzia³u kredytowego.

– Wysokie stanowisko – zauwa¿y³ Stone, przygl¹daj¹c siê karcie.

– Zna³eœ j¹?

– Tylko z okna.

– Czy bawi¹c siê w podgl¹dacza, zauwa¿y³eœ kiedyœ w jej mieszkaniu

mê¿czyznê?

Stone potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– Dopiero dzisiaj. Po przedstawieniu z odkurzaczem zawsze zaci¹ga³a

story.

– Na parterze te¿?

– Tak.

– Ile razy widzia³eœ, jak siê rozbiera?

– Dwanaœcie, mo¿e piêtnaœcie.

– Masz szczêœcie, ¿e by³em dziœ u ciebie – oznajmi³ Dino – bo Kelly

i Anderson aresztowaliby ciê pod zarzutem zabójstwa na tle seksualnym.

– To niez³y punkt wyjœcia w œledztwie – zauwa¿y³ Stone. – Trzeba prze-

s³uchaæ wszystkich mieszkañców mojej strony osiedla; sprawca mo¿e tam

mieszkaæ. Poza tym za³o¿ê siê, ¿e byli jeszcze inni œwiadkowie.

– Mo¿liwe, ale jak dot¹d nikt nie zg³osi³ zabójstwa. Zanim wyszed³em,

powiedzia³eœ, ¿e znasz mordercê, tak?

– To prawda, ale nie mogê sobie przypomnieæ, sk¹d.

– Postaraj siê.

background image

29

– W³aœnie to robiꠖ odpar³ niecierpliwie Stone, opuszczaj¹c wzrok. –

Wydaje mi siê, ¿e obaj mamy z tym coœ wspólnego.

– Z czym?

– Ze spraw¹ tego faceta. Razem go aresztowaliœmy, jestem tego pewien.

To by³o dawno temu.

– Podrzuæ jak¹œ wskazówkê.

– Jakoœ nie mogê tego wszystkiego posk³adaæ. Zaczekaj.

Siedzieli chwilê bez s³owa.

– Mitteldorfer – powiedzia³ nagle Dino.

– Co?

– Tak siê nazywa³. By³ ksiêgowym, zabi³ swoj¹ ¿onê.

– Herbert Mitteldorfer! – zawo³a³ Stone. – Jakim cudem przypomnia³eœ

sobie jego nazwisko?

– Podci¹³ ¿onie gard³o – wyjaœni³ Dino. – Dlatego mi siê skojarzy³. Kie-

dy to siê sta³o?

– Jedenaœcie, mo¿e dwanaœcie lat temu. Nie by³o wtedy kary œmierci

w kodeksie; dosta³ do¿ywocie.

– Ale by³o zwolnienie warunkowe. Siedzia³ doœæ d³ugo, ¿eby siê o nie

ubiegaæ.

– W którym wiêzieniu go zamknêli?

– Nie pamiêtam. Dannemora, mo¿e Attica?

– Ja te¿ nie pamiêtam. SprawdŸ.

Dino wyj¹³ telefon komórkowy i zacz¹³ wystukiwaæ numer. Nagle prze-

rwa³ i spojrza³ na Stone’a.

– Pamiêtasz, jak wygl¹da³ Mitteldorfer? Niech mnie licho, jeœli umia³-

bym go dzisiaj rozpoznaæ.

– Wygl¹da³ dok³adnie tak samo, jak morderca, którego widzieliœmy.

Dino wybra³ numer.

– Mówi Bacchetti. Poszukajcie akt Herberta Mitteldorfera. – Przelitero-

wa³ nazwisko. – Skazany za morderstwo jedenaœcie czy dwanaœcie lat temu.

Chcê wiedzieæ, w którym zak³adzie go umieœcili i czy nadal siedzi. Poczekam.

Zerkn¹³ na Stone’a.

– Za³o¿ê siê, ¿e wyszed³ na warunkowe w zesz³ym tygodniu.

– Nie zdziwi³bym siê.

– Pamiêtasz tego faceta? – spyta³ Dino.

– Niezbyt dok³adnie. Raczej niski, szczup³y, osobowoœæ z pogranicza

psychopatii.

– Ale co on móg³by mieæ przeciwko tobie?

– To ja go aresztowa³em, nie pamiêtasz?

– Tak, ale ja te¿ bra³em w tym udzia³, a na razie nie morduje moich

znajomych.

background image

30

– Na razie.

Twarz Dina wyci¹gnê³a siê.

– O Bo¿e.

Stone wymamrota³ coœ pod nosem.

– Co mówi³eœ? – spyta³ Dino.

– Powiedzia³em: „przekleñstwo gliniarza”.

7

D

ino mkn¹³ z prêdkoœci¹ ponad stu szeœædziesiêciu kilometrów na godzi-

nê g³ówn¹ autostrad¹ stanu Nowy Jork, gdy w lusterku wstecznym spo-

strzeg³ migaj¹ce b³êkitne œwiate³ko. Stone nie od dziœ wiedzia³, ¿e Dino za-

wsze prowadzi tak, jakby ucieka³ przed policj¹ skradzionym samochodem.

– Diabli nadali – mrukn¹³ Dino. Wydoby³ ze skrytki koguta, po³o¿y³ na

tablicy i wetkn¹³ wtyczkê do gniazda zapalniczki. Na widok b³yskaj¹cego

œwiat³a policjant z drogówki w³¹czy³ syrenê.

Dino nacisn¹³ hamulec, omal nie doprowadzaj¹c do kolizji z wozem patro-

lowym; zatrzyma³ siê momentalnie na ¿wirowym poboczu, wzbijaj¹c fontannê

py³u. Wyj¹³ odznakê, spuœci³ boczn¹ szybê i zaczeka³ na policjanta. Tamten

rozmawia³ przez radiotelefon; prawdopodobnie sprawdza³ rejestracjê wozu.

– Dino – odezwa³ siê Stone znu¿onym g³osem. – Na autostradzie obo-

wi¹zuje ograniczenie prêdkoœci do stu kilometrów na godzinê. Czy nie móg³-

byœ jechaæ jak cz³owiek sto dwadzieœcia lub sto trzydzieœci?

– Ty sobie mo¿esz tak jeŸdzi栖 odburkn¹³ Dino.

Ros³y m³ody policjant nachyli³ siê do okna.

Dino podniós³ odznakê.

– A ty czego sobie, kurwa, ¿yczysz? – spyta³ uprzejmie.

– Pañskiego prawa jazdy i dowodu rejestracyjnego – odpar³ policjant

oficjalnym tonem.

– Innego dokumentu ode mnie siê nie doczekasz. Jeœli umiesz czytaæ, to

wiesz ju¿, ¿e jestem porucznikiem nowojorskiej policji. Jadê do wiêzienia

Sing Sing w sprawie s³u¿bowej.

– Prawo jazdy i dowód rejestracyjny. I nie bêdê tego powtarza栖 wark-

n¹³ tamten przez zaciœniête zêby.

Dino siêgn¹³ do kieszeni po komórkê; policjant cofn¹³ siê nieco, k³ad¹c

d³oñ na kaburze pistoletu.

– S³uchaj no, koleœ – zacz¹³ Dino. – Zadzwoniê teraz do pu³kownika

Joe O’Briana z komendy w Poughkeepsie i powiem mu, ¿e funkcjonariusz… –

background image

31

zerkn¹³ na plakietkê z nazwiskiem – Warkowski utrudnia œledztwo w sprawie

trzech morderstw, zachowuj¹c siê jak zafajdany ¿ó³todziób.

Podniós³ telefon.

– Dobrze ju¿, dobrze. – M³ody funkcjonariusz podniós³ rêce w pojed-

nawczym geœcie. – Ale proszê jechaæ wolniej.

– Powiem wam coœ, Warkowski. Jeœli postoicie tu jeszcze parê godzin,

zobaczycie, jak prujê z powrotem na po³udnie sto osiemdziesi¹t na godzinê.

Dino zatrzasn¹³ drzwi i zostawi³ policjanta w tumanie kurzu.

– Kto jak kto, ale ty potrafisz zjednywaæ sobie przyjaci󳠖 rzek³ Sto-

ne. – Zawsze to powtarzam.

– Tak, tak – mrukn¹³ z przek¹sem Dino, zerkaj¹c na wskazówkê prêd-

koœciomierza, która w³aœnie przekracza³a sto piêædziesi¹t.

– Naprawdê znasz pu³kownika O’Briana z Poughkeepsie?

– W zesz³ym roku by³em na kolacji, na której przemawia³. Ale nie przed-

stawiono nas sobie.

W Poughkeepsie ruszyli prosto do wiêzienia Sing Sing; wylegitymowali

siê przy bramie i wjechali na parking.

– Czy ktoœ wie o naszym przyjeŸdzie? – spyta³ Stone, wysiadaj¹c z wozu.

– Dzwoni³em do biura naczelnika. Mamy pytaæ o kapitana stra¿y.

Otworzyli drzwi z napisem DLA ODWIEDZAJ¥CYCH, pokazali legi-

tymacje i spytali o kapitana.

– Musicie zdaæ broñ – oznajmi³ funkcjonariusz w okienku.

Dino poda³ mu pistolet, a Stone roz³o¿y³ po³y p³aszcza, aby pokazaæ, ¿e

nie jest uzbrojony.

W dy¿urce zjawi³ siê postawny, krótko ostrzy¿ony, umundurowany mê¿-

czyzna miêdzy piêædziesi¹tk¹ a szeœædziesi¹tk¹; wskaza³ przybyszom wejœcie

i zamkn¹³ drzwi.

– Kogo chcieliœcie widzieæ? – spyta³, nie przedstawiwszy siê.

– Herberta Mitteldorfera, panie kapitanie – odpar³ Dino, nieco zasko-

czony ch³odnym przyjêciem.

– Zaczekajcie chwilꠖ powiedzia³ mê¿czyzna, podnosz¹c s³uchawkê

telefonu na œcianie. – Johnson? PrzyprowadŸcie do dy¿urki Herbiego Mittel-

dorfera; ma goœci.

Od³o¿y³ s³uchawkê i poprowadzi³ ich do nastêpnych drzwi.

– Czy Mitteldorfer ma prawo wychodziæ na przepustki? – spyta³ Dino.

– Tak.

– Czy przypadkiem nie opuszcza³ wiêzienia wczoraj wieczorem?

Kapitan zatrzyma³ siê przed drzwiami.

– Wychodzi tylko po zakupy dla biura i zawsze wraca przed siedemnast¹.

background image

32

– Wczoraj te¿ wróci³ o tej godzinie?

– Tak.

Stra¿nik wpuœci³ Dina i Stone’a do œrodka, po czym zamkn¹³ drzwi na

klucz.

Dino usiad³ na metalowym krzese³ku i opar³ ³okcie na stole.

– Co jest z tym facetem? Tak siê tu przyjmuje policjantów z Nowego

Jorku?

– Nie zauwa¿y³eœ znaczka z jego nazwiskiem? – spyta³ Stone.

– Nie.

– Nazywa siê Warkowski.

– Warkowski…?

– Bêdziemy mogli siê uwa¿aæ za szczêœciarzy, jeœli nas st¹d wypuœci.

Po dziesiêciu minutach otwar³y siê drzwi i stan¹³ w nich niewysoki mê¿-

czyzna. Za nim ukaza³ siê stra¿nik.

– No to jesteœmy na miejscu, Herbie – rzek³ stra¿nik, podaj¹c wiêŸniowi

klucz. – Nie zapomnij póŸniej zamkn¹æ za sob¹ drzwi.

Herbert Mitteldorfer mia³ sto szeœædziesi¹t cztery centymetry wzrostu i ³y-

sinê na czubku g³owy; posiwia³e po bokach w³osy by³y krótko obciête – w ni-

czym nie przypomina³y kêdzierzawej czupryny, któr¹ zapamiêta³ Stone.

– Czemu zawdziêczam taki zaszczyt? – spyta³, mierz¹c przybyszy nieru-

chomym wzrokiem.

– Siadaj – poleci³ Dino. – Chcemy ci zadaæ kilka pytañ.

– Chyba czyta³em gdzieœ, ¿e odszed³ pan z policji, panie Barrington.

Czy¿by spêdza³ pan czas wolny odwiedzaj¹c wiêŸniów?

– Tylko przy szczególnych okazjach – odpar³ Stone. – Jak rozumiem,

jesteœ tu zaufanym wiêŸniem.

– Od drugiego roku odsiadki. Widaæ uczciwy ze mnie goœæ.

– Gdzie by³eœ wczoraj wieczorem, Herbert? – spyta³ Dino.

Mitteldorfer parskn¹³ œmiechem; Stone omal nie zrobi³ tego samego.

– Chyba mo¿na by powiedzieæ, ¿e mam ¿elazne alibi – odpar³ Mittel-

dorfer.

– Tak? Alibi na co?

– To wy mi powiecie; nie mam pojêcia, dlaczego tu przyjechaliœcie.

– Opowiedz nam, jak spêdzi³eœ wczorajszy dzieñ.

– Z przyjemnoœci¹. Wsta³em o szóstej, wzi¹³em prysznic, zjad³em œniada-

nie, a potem poszed³em do pracy. Czterdziestopiêciominutowa przerwa na lunch,

póŸniej znowu praca. Skoñczy³em o wpó³ do pi¹tej, napisa³em kilka listów, do

kolacji o szóstej ogl¹da³em telewizjê. Po kolacji przez dwie godziny czyta³em

w bibliotece, nastêpnie wróci³em do celi i poczyta³em jeszcze trochê w ³ó¿ku.

– Robi³eœ jakieœ sprawunki poza terenem wiêzienia? – spyta³ Dino.

– Na to pytanie przed chwil¹ odpowiedzia³em.

background image

33

– Jak d³ugo siedzisz?

– Niedawno minê³o dwanaœcie lat.

– Czyli wkrótce czeka ciê przes³uchanie w sprawie zwolnienia warun-

kowego.

– Tak.

– A wiêc jeœli nie chcesz, ¿ebym zjawi³ siê tutaj i opowiedzia³ komisji,

jakim to niebezpiecznym ma³ym draniem ci¹gle jeszcze jesteœ, radzê ci lepiej

przyk³adaæ siê do odpowiedzi.

– Przepraszam. Z chêci¹ odpowiem na ka¿de pytanie.

– Jak czêsto wychodzisz poza teren?

– Raz lub dwa razy w tygodniu, w zale¿noœci od tego, ile jest zakupów

do zrobienia.

– Jakie to zakupy?

– G³ównie materia³y biurowe i papier, ale chodzê tak¿e do sklepu kom-

puterowego; czasem za³atwiam te¿ prywatne sprawunki.

– Jakiego rodzaju?

– Kupujê bieliznê, skarpetki, baterie do mojego radia, szczoteczki do

zêbów. Od czasu do czasu idê na lody.

– Czy masz syna?

– Nie.

– Jakichœ krewnych p³ci mêskiej?

– Nie w tym kraju.

– A gdzie?

– W Niemczech. Mieszka tam mój siostrzeniec.

– Ile ma lat?

– Wydaje mi siê, ¿e oko³o trzydziestu piêciu. Tylko raz go widzia³em,

kiedy pojecha³em odwiedziæ siostrê. By³ wtedy nastolatkiem.

– Jak siê nazywa?

– Ernst Hausman.

– Czy przyje¿d¿a³ kiedyœ do Stanów?

– Nie. Dostajê wiadomoœci od siostry kilka razy w roku. Myœlê, ¿e da³a-

by mi znaæ, gdyby jej syn siê tutaj pojawi³.

– Gdzie mieszka twój siostrzeniec?

– W Hamburgu. Nie mam adresu. Pracuje w wytwórni papierosów, o ile

mnie pamiêæ nie myli.

– Przyczynia siê do poprawy stanu zdrowotnego ludnoœci, co?

Mitteldorfer wzruszy³ ramionami.

– Widaæ nie ma tak rozwiniêtej œwiadomoœci etycznej, jak ja.

– Stone, chcesz mu zadaæ jakieœ pytania?

– Panie Mitteldorfer – zacz¹³ Stone. – Czy koresponduje pan regularnie

z kimœ oprócz siostry?

3 – Kr¹g strachu

background image

34

Mitteldorfer zawaha³ siê przez chwilê.

– Jest pewna kobieta, z któr¹ kiedyœ pracowa³em. Pisujemy do siebie od

czasu do czasu.

– Ktoœ jeszcze?

– Nie.

– Czy czêsto przyjmuje pan wizyty?

– Tylko tej kobiety.

– Jak ona siê nazywa?

– Mam nadziejê, ¿e nie chc¹ panowie wci¹gn¹æ jej w tê sprawꠖ powie-

dzia³ Mitteldorfer b³agalnym tonem.

– Jak siê nazywa ta kobieta? – powtórzy³ Dino pytanie kolegi.

– Eloise Enzberg – odrzek³ cicho wiêzieñ.

– Czy ona mieszka tu, w Poughkeepsie?

– Tak.

– Gdzie?

Mitteldorfer poda³ adres.

– Mam nadziejê, ¿e nie uznaj¹ panowie za konieczne odwiedzaæ mojej

znajomej. To wyj¹tkowo przyzwoita osoba; wizyta policji by³aby dla niej

wstrz¹sem.

– Jak¹ pracê wykonuje pan w wiêzieniu? – spyta³ Stone.

– Jestem szefem biura. Nadzorujê ksiêgowoœæ, wybieram wiêŸniów do

pracy w biurze i szkolê ich.

– Czy podci¹³eœ komuœ ostatnio gard³o, Herbert? – wtr¹ci³ nagle Dino.

Mitteldorfer przestraszy³ siê.

– Ale¿ panowie, chyba zdajecie sobie sprawê, ¿e pope³ni³em zbrodniê

w afekcie. Nigdy wiêcej bym czegoœ podobnego nie zrobi³.

– Czy pani Enzberg wie, za co trafi³eœ do wiêzienia? – spyta³ Dino.

– Tak. Przeczyta³a o tym w gazetach, kiedy mnie aresztowaliœcie, a po

procesie napisa³a do mnie.

Stone zacz¹³ siê czuæ nieswojo. Mitteldorfer by³ drobnym, potulnym cz³o-

wieczkiem, ca³kowicie ró¿nym od tego, którego zachowa³ w pamiêci. Wyda-

wa³o siê, ¿e odsiadka dobrze na niego wp³ynê³a, i nie ma powodu go drêczyæ.

– Ja skoñczy³em – powiedzia³ Stone. – A ty?

Dino zignorowa³ pytanie.

– Przypomnia³em sobie coœ, Herbert. Zabijanie ¿ony sprawi³o ci przy-

jemnoœæ. Ona pieprzy³a siê z kimœ innym, a kiedy siê o tym dowiedzia³eœ,

z rozkosz¹ poder¿n¹³eœ jej gard³o, prawda?

Mitteldorfer spuœci³ wzrok.

– Proszꠖ powiedzia³ cicho.

– ChodŸmy ju¿ – zaproponowa³ Stone.

– No dobra, zje¿d¿aj – rzuci³ Dino do wiêŸnia.

background image

35

Ten wsta³ i bez s³owa wyszed³ z pomieszczenia. Us³yszeli, jak przekrêca

klucz w zamku.

Stone podniós³ siê i spróbowa³ otworzyæ drzwi, którymi weszli.

– Zamkniête na klucz – stwierdzi³. – Ciekawe, kiedy kapitan Warkow-

ski przypomni sobie o naszej obecnoœci.

Up³ynê³a prawie godzina, zanim kapitan siê zjawi³. Stone wiedzia³, ¿e

musi stan¹æ miêdzy nim i Dinem.

Kiedy wyszli, Bacchetti wskoczy³ za kierownicê i przez ca³¹ drogê po-

wrotn¹ do Nowego Jorku nie zdj¹³ nogi z peda³u gazu.

8

P

rzeje¿d¿ali w³aœnie przez most na rzece Harlem, kiedy odezwa³a siê ko-

mórka Dina. Porucznik wydoby³ telefon z kieszeni, powiedzia³ „halo”

i szybko odsun¹³ go od ucha.

Stone us³ysza³ kobiecy g³os, niemal wrzask.

– Nie tak g³oœno! – zawo³a³ Dino do aparatu.

– To ja!

– Mary Ann? Co siê sta³o?

¯ona Dina nadal mówi³a podniesionym g³osem, ale ju¿ nie krzycza³a;

mimo to Stone s³ysza³ wyraŸnie jej s³owa.

– Przed chwil¹ zosta³am napadniêta przez jakiegoœ mê¿czyznê! Strzeli-

³am do niego!

– Nic ci siê nie sta³o?

– Nie jestem ranna, jeœli o to pytasz.

– Gdzie to siê sta³o?

– Na ulicy, przed domem.

– A gdzie teraz jesteœ?

– W mieszkaniu.

– Ja jestem w West Side, dojadê za kwadrans. Ka¿ê wys³aæ do ciebie

patrol. Zamknij drzwi i nie wpuszczaj nikogo oprócz policji.

– Dobrze.

Dino roz³¹czy³ siê i poszuka³ koguta.

– S³ysza³eœ?

– Ka¿de s³owo – odpar³ Stone.

Porucznik wystuka³ numer na klawiaturze.

– Tu Bacchetti. Kto ma dy¿ur? – Zamilk³ na chwilê. – Anderson? JedŸ

do mojego mieszkania, natychmiast.

background image

36

Poda³ detektywowi adres.

– Ale najpierw poœlij tam patrol. Ktoœ napad³ na moj¹ ¿onê. Bêdê za

piêtnaœcie minut.

Dino wy³¹czy³ telefon i skupi³ siê na prowadzeniu. Pêdzi³ jak oszala³y ulic¹

Henry Hudson Parkway, wymijaj¹c inne wozy niczym tyczki slalomowe.

Stone po³o¿y³ d³onie na tablicy i zacisn¹³ zêby. Zawsze ca³kiem serio bra³

pod uwagê mo¿liwoœæ, ¿e zginie w samochodzie z Dinem za kierownic¹. Za-

stanawia³ siê, czy nast¹pi to w³aœnie teraz.

Dino zjecha³ z trasy w Siedemdziesi¹t¹ Dziewi¹t¹ ulicê i pomkn¹³ dziel-

nic¹ West Side. Skrêci³ ko³o Central Parku w Szeœædziesi¹t¹ Pi¹t¹ i przeci¹³

wysepkê, ¿eby szybciej w³¹czyæ siê do ruchu.

– Przyda³aby siê syrena w tym gracie – mrukn¹³ do siebie. Wymin¹³ piêæ

samochodów naraz, wymuszaj¹c pierwszeñstwo na wozach jad¹cych z na-

przeciwka i cudem unikn¹³ czo³owego zderzenia. Po chwili wjecha³ pod pr¹d

w uliczkê w swojej dzielnicy, zostawi³ wóz ko³o hydrantu i rzuci³ siê w stronê

domu. Stone skoczy³ za nim.

Portier zauwa¿y³ ich z daleka.

– S¹ tam ju¿ dwaj mundurowi, panie Bacchetti – zawo³a³, gdy go mijali,

biegn¹c do windy. Minutê póŸniej byli w mieszkaniu; Dino œciska³ w ramio-

nach Mary Ann, która do tej pory zd¹¿y³a nieco och³on¹æ.

– W porz¹dku, nic mi nie jest – powiedzia³a.

Dino posadzi³ j¹ na kanapie.

– Opowiedz mi dok³adnie, co siê sta³o.

– Wysiad³am z samochodu na rogu i sz³am w stronê domu. By³am ju¿

prawie przy wejœciu, kiedy zobaczy³am tego mê¿czyznê nadchodz¹cego z na-

przeciwka. Tylko na niego spojrza³am i wiedzia³am, ¿e idzie do mnie. Kiedy

by³ kilka kroków ode mnie, zobaczy³am, ¿e wyjmuje z kieszeni nó¿ sprê¿y-

nowy i otwiera go. Ja trzyma³am ju¿ rêkê w torebce.

Wskaza³a le¿¹c¹ na krzeœle rêczn¹ torebkê z du¿¹ dziur¹ o postrzêpio-

nych krawêdziach.

– Wystrzeli³am, zanim zd¹¿y³ siê zbli¿yæ. Trafi³am go; zakrêci³ siê, ale

by³ w stanie biec.

– Gdzie go trafi³aœ?

– Nie mia³am czasu wymierzyæ, ale celowa³am w g³owê. Zdaje mi siê,

¿e dosta³ w ucho.

– W które?

– Chyba lewe. Tak, to by³o lewe ucho. Uciekaj¹c, zas³oni³ je rêk¹. Wi-

dzia³am krew.

– ZejdŸcie na dó³ i sprawdŸcie, czy jest krew na chodniku – poleci³ Dino

jednemu z mundurowych policjantów. – Dopilnujcie, ¿eby nikt nie chodzi³

po plamach. Trzeba wzi¹æ próbkê.

background image

37

Policjant wybieg³ z pokoju.

– A wy – Dino zwróci³ siê do drugiego policjanta – zadzwoñcie na po-

sterunek. Niech przyœl¹ tutaj ludzi z laboratorium. Powiedzcie im, ¿e chodzi

o pobranie próbki krwi.

Dino zwróci³ siê do ¿ony.

– Jak siê czujesz?

– Doskonale.

– Czy mo¿esz mi odpowiedzieæ na jedno wa¿ne pytanie?

– Oczywiœcie. Co chcesz wiedzieæ?

– Chcê wiedzieæ, sk¹d do jasnej cholery wziê³aœ broñ?!

Mary Ann odwróci³a g³owê.

– Tato mi da³.

– Wziê³aœ pistolet od ojca?

Stone wiedzia³, ¿e ojciec Mary Ann jest dobrze ustosunkowanym w³o-

skim d¿entelmenem, prowadz¹cym rozliczne interesy, legalne i mniej legal-

ne, i ¿e ma wielu bli¿szych i dalszych znajomych, którzy posiadaj¹ broñ.

– Tak, wziê³am – odpar³a. – Wiedzia³am, ¿e ty byœ mi nie pozwoli³.

– Fantastycznie – powiedzia³ Dino. – Znaj¹c twojego ojca, podejrzewam,

¿e nie zawraca³ sobie g³owy staraniem siê o zezwolenie.

– A w³aœnie ¿e tak. Dokumenty s¹ w torebce, jeœli mi nie wierzysz.

– Bo¿e drogi, dobrze ¿e siê nie postrzeli³aœ. Broñ to nie jest zabawka dla

ciebie.

– Jeœli chodzi o posiadanie broni, jestem konserwatywna. Poza tym, gdy-

bym jej nie mia³a, le¿a³abym teraz na ulicy z no¿em w brzuchu.

– No dobrze ju¿, dobrze – odrzek³ Dino œwiadom, ¿e nie ma szans w tej

potyczce. – Umia³abyœ opisaæ tego mê¿czyznê?

– Wiek oko³o czterdziestki, niski, metr szeœædziesi¹t piêæ wzrostu. Do-

brze umiêœniony, fryzura afro.

– Czarnoskóry?

– Nie, chocia¿ nosi³ tak¹ fryzurê. Coœ w rodzaju ¿ydowskiego afro.

– By³ ¯ydem? Sk¹d wiesz?

– Nie, ale w szkole tak nazywaliœmy tê fryzurê u dzieci ¿ydowskiego

pochodzenia, które mia³y kêdzierzawe czupryny.

– Czy on wygl¹da³ na ¯yda?

– Raczej nie. Ale mia³ ciemne, prawie czarne w³osy.

– Jak by³ ubrany?

– Mia³ na sobie p³aszcz przeciwdeszczowy, chyba nowy, bo wcale nie

pognieciony. Albo dok³adnie wyprasowany.

– Coœ jeszcze?

– Nic wiêcej nie zauwa¿y³am, bo p³aszcz dobrze go os³ania³. Zapamiêta-

³am, ¿e p³aszcz by³ jednorzêdowy.

background image

38

Zjawili siê Anderson i Kelly; Dino przedstawi³ im sytuacjê.

– Andy, zadzwoñ na komendê, niech rozeœl¹ do wszystkich szpitali na

Manhattanie portret pamiêciowy tego cz³owieka. Mo¿liwe, ¿e zg³osi siê z ra-

n¹ postrza³ow¹ g³owy, a dok³adniej lewego ucha. Niech ostrzeg¹, ¿e facet jest

uzbrojony w nó¿ i bardzo niebezpieczny. Nie chcia³bym, ¿eby ucierpia³a ja-

kaœ pielêgniarka.

Anderson oddali³ siê do aparatu; Kelly opar³ siê o œcianê i milcza³.

– Bogu dziêki, ¿e mój ch³opak by³ w szkole – rzek³ Dino. Napisa³ coœ w note-

sie, wyrwa³ kartkê i poda³ Kelly’emu. – JedŸ tam i odbierz go. Tu masz adres.

Kelly wyszed³.

– Mary Ann, przez pewien czas ty i dziecko bêdziecie musieli chodziæ

wszêdzie pod eskort¹ policjanta.

– Daj spokój, Dino – powiedzia³a Mary Ann. – Przecie¿ on nie poka¿e

siê drugi raz. ¯aden uliczny ³obuz nie bêdzie tak g³upi.

Dino spuœci³ g³owê.

– Tym razem zrobisz tak, jak ci mówiê, s³yszysz?

Stone usiad³ ko³o niej na kanapie.

– Mary Ann – powiedzia³. – Nie napad³ ciê zwyk³y ³obuz.

– O czym ty mówisz?

Odwróci³ siê do Dina.

– To by³ on.

– Tak, wiem – mrukn¹³ Dino.– Przekleñstwo gliniarza.

9

K

elly wróci³ z synem Dina, który nosi³ imiê Benedetto. Szeœcioletni ch³o-

piec mia³ czarne oczy i wygl¹da³ jak ma³y sycylijski ksi¹¿ê; tak¿e pod

tym wzglêdem wrodzi³ siê w matkê. Dino odprawi³ Kelly’ego, wzi¹³ ch³opca

na kolana i opowiedzia³, co siê sta³o.

– Dlaczego nie ka¿esz daæ mu w czapê? – spyta³ Benedetto.

Dino westchn¹³ bezradnie i spojrza³ na Stone’a.

– Ben spêdzi³ weekend z dziadkiem – wyjaœni³.

Odwróci³ siê do syna.

– Dlatego, ¿e jestem policjantem, a my nie mamy zwyczaju dawaæ komuœ

tak po prostu w czapê. Aresztujemy bandytów i wsadzamy do wiêzienia, prze-

cie¿ ci mówi³em. Umyj siê teraz i przygotuj do kolacji. Wujek Stone zje z nami.

Ch³opiec zeskoczy³ z kolan ojca i popêdzi³ do swojego pokoju.

– Dziêki za zaproszenie – powiedzia³ Stone.

background image

39

– ChodŸmy do gabinetu – zaproponowa³ Dino. – Napijemy siê czegoœ.

W wyk³adanym kasztanow¹ boazeri¹ pokoju Dino nala³ Stone’owi jego

ulubionego bourbona, a sobie scotcha. Nie by³ to typowy gabinet nowojor-

skiego policjanta: na rega³ach biografie i tomy poœwiêcone historii oraz histo-

rii sztuki zdradza³y zainteresowania w³aœciciela, o których wiedzia³o tylko

niewielu bliskich znajomych.

Stone wiedzia³ zaœ, ¿e teœæ Dina wszed³ w posiadanie tego mieszkania

w okolicznoœciach co najmniej niejasnych. Apartament znajdowa³ siê w ka-

mienicy w East Side, gdzie Amerykanie obcego pochodzenia zazwyczaj nie

byli mile widziani, a jego wartoœæ na wolnym rynku wynosi³a od pó³tora do

dwóch milionów dolarów. Stone wiedzia³ te¿, ¿e mieszkanie zosta³o kupione

pod przykrywk¹ jakiejœ instytucji, dziêki czemu prawdziwy nabywca nie musia³

ujawniaæ swojej to¿samoœci. A¿ do dzisiaj ¿aden policjant oprócz Stone nie

wszed³ do tego mieszkania. Wola³ nie myœleæ, co by siê sta³o, gdyby wydzia³

kontroli wewnêtrznej wzi¹³ Dina na cel.

– Doszed³eœ do jakichœ wniosków? – spyta³ Dino.

Stone w pierwszej chwili pomyœla³, ¿e mowa o mieszkaniu. Zaraz jednak

zrozumia³, o co pyta przyjaciel.

– Raczej nie. Mitteldorfer ma mocne alibi. Myœlê, ¿e nale¿a³oby zacz¹æ od

sprawdzenia, czy jego siostrzeniec rzeczywiœcie przebywa nadal w Hamburgu.

Warto by³oby te¿ przejrzeæ listê osób odwiedzaj¹cych go w wiêzieniu. Jeœli kapi-

tan Warkowski bêdzie tak uprzejmy i j¹ nam udostêpni – doda³ z uœmiechem.

Dino uniós³ szklankê.

– Odpieprz siê.

– Dziêki. A ty masz jakieœ pomys³y? – spyta³ Stone.

Dino potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– ¯adnych. Ale to dziwne, ¿e ten morderca wygl¹da dok³adnie tak samo

jak Mitteldorfer.

– Tak. Wydaje mi siê, ¿e siostrzeniec w Hamburgu to mo¿e byæ dobry

trop. Nie zdziwi³bym siê, gdyby siê okaza³o, ¿e wyemigrowa³, albo gdyby

jego nazwisko figurowa³o na liœcie goœci. Chcia³bym te¿ wiedzieæ, czy Mit-

teldorfer ma jakichœ innych krewnych w Stanach, zw³aszcza dzieci, o których

nie raczy³ nas poinformowaæ.

– Zajmê siê tym jutro z samego rana – oznajmi³ Dino. – Ta sprawa ma

tak¿e dobr¹ stronê, dziêki niej przesta³eœ myœleæ wy³¹cznie o swoim z³ama-

nym sercu.

– Daj spokój – odrzek³ Stone zrezygnowanym tonem.

– A tak w ogóle to chyba dobrze siê sta³o, ¿e Arrington ciê zostawi³a.

– Zdawa³o mi siê, ¿e j¹ lubisz.

– Lubi³em i nadal lubiê. Pomyœla³em, ¿e gdybyœ siê z ni¹ o¿eni³, mog³a-

by uciec z Vancem Calderem póŸniej, a to zupe³nie by ciê roz³o¿y³o.

background image

40

– Ja jeszcze nie le¿ê na ³opatkach, a ona nie zrobi³aby mi czegoœ takiego.

Pi³eczka by³a po mojej stronie; nie zadeklarowa³em siê w porê, a gdy ju¿

podj¹³em decyzjê…

– Kiedy j¹ podj¹³eœ?

– Zamierza³em poprosiæ Arrington o rêkê podczas wycieczki jachtem;

postanowi³em tak w drodze na miejsce. A potem burza œnie¿na zatrzyma³a j¹

w mieœcie, zjawi³ siê Calder… No có¿, z³o¿y³ jej atrakcyjn¹ propozycjê; Ar-

rington pomyœla³a, ¿e z mojej strony nie mo¿e na nic liczyæ.

– A wiêc uwa¿asz, ¿e to twoja wina?

– Tak.

– To j¹ powinieneœ obwiniaæ; mniej by bola³o. Nie ma to jak wkurzyæ siê

na babê, która ciê zostawi³a.

– Spróbujê wzi¹æ to sobie do serca – odpar³ z przek¹sem Stone.

– S¹dzisz, ¿e mo¿e odejœæ od Caldera?

– Wykluczone. Nie zapominaj, ¿e urodzi³a mu syna. Jest z nim zwi¹zana

na dobre i z³e.

– Nie byliby pierwszym ma³¿eñstwem z dzieckiem, które siê rozwodzi.

– Przysz³o mi to do g³owy.

– Dlaczego po prostu nie pojedziesz do Los Angeles, ¿eby j¹ stamt¹d

zabraæ?

– Mia³em swoj¹ szansê. Arrington dokona³a wyboru. Teraz bêdê musia³

nauczyæ siê z tym ¿yæ.

– Naprawdê wierzysz, ¿e to dziecko Caldera, a nie twoje?

– Arrington zrobi³a badania. Nie ok³ama³aby mnie w takiej sprawie.

– Pewnie. Kobiety nigdy nie k³ami¹.

– Pogodzi³em siê ju¿ z t¹ myœl¹. Gdyby to by³o moje dziecko, wróci³aby

do mnie. Tak siê umówiliœmy. Czemu to dr¹¿ysz?

Dino wzruszy³ ramionami.

– Pomyœla³em, ¿e dobrze ci zrobi, jak siê wygadasz.

– A wiesz, rzeczywiœcie uœwiadomi³em sobie, ¿e czujê siê znacznie le-

piej po wyartyku³owaniu swoich emocji.

– Gadasz jak jakiœ psychiatra. – Dino uzna³, ¿e czas zmieniæ temat. –

Postanowi³em przydzieliæ ci eskortê.

– To chyba nie bêdzie konieczne.

– Wrêcz przeciwnie. Przecie¿ ten facet œledzi³ ciê tego wieczoru, kiedy

poszed³eœ do Susan Bean.

– Zgadza siê.

– Martwi mnie te¿, ¿e rozpozna³ Mary Ann na ulicy.

– Zrozumia³e.

– To znaczy, ¿e dobrze siê przygotowa³. Du¿o o nas wie.

– Straszna myœl.

background image

41

– Obserwowa³ nas, i to Bóg wie jak d³ugo. Mo¿e wzi¹³ ju¿ na cel inne

osoby, które znamy. Spotyka³eœ siê z jakimiœ kobietami?

– Nie.

– To zupe³nie do ciebie niepodobne, Stone.

– Dziêki temu nie muszê teraz wydzwaniaæ do nich i ostrzegaæ przed

jakimœ maniakiem.

– Bo on jest maniakiem, prawda?

– Zdrowy na umyœle cz³owiek nie zrobi³by czegoœ podobnego, nawet

z zemsty.

– Przysz³o ci do g³owy, ¿e jedna z ofiar w ogóle ciê nie zna³a, tylko mia-

³a nieszczêœcie mieszkaæ w twoim s¹siedztwie?

– Tak. Natrafiliœcie na coœ ciekawego podczas sprawdzania moich s¹sia-

dów?

Dino potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– Sami porz¹dni obywatele.

– Musia³ zobaczyæ tê kobietê przez okno – stwierdzi³ Stone. – Nie wy-

bra³ jej na chybi³ trafi³.

– Chcia³, ¿ebyœ patrzy³. Albo raczej, ¿ebyœmy obaj patrzyli.

– To by³a najstraszniejsza rzecz, jak¹ kiedykolwiek widzia³em.

– Wiem, co czujesz.

Dino podniós³ telefon i nacisn¹³ guzik szybkiego wybierania.

– Mówi Bacchetti. Dajcie Andersona. Andy? Chcê, ¿ebyœ jutro pogrze-

ba³ w aktach Herberta Mitteldorfera. Zabi³ ¿onê dwanaœcie, mo¿e trzynaœcie

lat temu. JedŸ do dzielnicy, w której mieszka³; to chyba by³o w starej czêœci

Germantown. Pogadaj z s¹siadami, sklepikarzami, ka¿dym, kto mo¿e go pa-

miêtaæ. Pytaj, czy mia³ jak¹œ rodzinê w Stanach, zw³aszcza synów i siostrzeñ-

ców. Dowiedz siê tak¿e o przyjació³ i ewentualnie ich sprawdŸ. Chcê wie-

dzieæ o ka¿dej osobie, z któr¹ siê widywa³. Rozejrzyj siê te¿ w jego by³ym

miejscu pracy. Pracowa³a tam, albo nadal pracuje, niejaka Eloise Enzberg.

Porozmawiaj z ni¹ grzecznie, mo¿e siê z czymœ wygada. Ta kobieta korespon-

duje z Mitteldorferem w Sing Sing. Zadzwoñ do biura kapitana stra¿y wiêzie-

nia i weŸ listê odwiedzaj¹cych z ostatnich dwóch lat. Skontaktuj siê ze mn¹,

jak tylko skoñczysz; chcê wiedzieæ o wszystkim. Zaczekaj chwilê.

Dino zakry³ mikrofon d³oni¹.

– Przychodzi ci coœ jeszcze do g³owy? – spyta³.

Stone zmarszczy³ czo³o.

– Niech sprawdzi, z kim Mitteldorfer koleguje siê w Sing Sing i czy któ-

ryœ z jego kumpli nie wyszed³ ostatnio na wolnoœæ.

– Dobry pomys³.

Dino przekaza³ polecenie Andersonowi i od³o¿y³ s³uchawkê.

– Nie wiem, co jeszcze moglibyœmy zrobiæ.

background image

42

Stone potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– Ja te¿ nie. Ale jedno jest pewne: musimy zachowaæ najwy¿sz¹ ostro¿-

noϾ.

10

Z

twardego snu zbudzi³ Stone’a dŸwiêk domofonu. Przewróci³ siê na drugi

 bok i spojrza³ na zegarek; by³a dziewi¹ta. Podniós³ s³uchawkê.

– S³ucham?

– Jestem Joan Robertson z firmy Woodman i Weld. Przys³a³ mnie Bill

Eggers; mam zast¹piæ pañsk¹ sekretarkê.

– Ju¿ pani¹ wpuszczam. Proszê znaleŸæ kuchniê i zrobiæ sobie kawy.

Zejdê za dwadzieœcia minut – powiedzia³ Stone, naciskaj¹c guzik.

Wygramoli³ siê z ³ó¿ka, ogoli³, ubra³ i zbieg³ do kuchni. Przy stole sie-

dzia³a i pi³a kawê schludnie ubrana czterdziestokilkuletnia kobieta; w jej blond

w³osach wi³y siê jaœniejsze pasemka.

– Dzieñ dobry. Zaparzy³am wiêcej. Napije siê pan?

Stone uœcisn¹³ jej d³oñ.

– Tak, dziêkujê. – Nala³ sobie kawy i usiad³. – Jest pani podobna do tej

aktorki… Jak ona siê nazywa?

– June Allyson?

– O, w³aœnie.

– Wszyscy mi to mówi¹.

– Nawet g³os ma pani podobny. Czy to pani matka?

– Nie, o ile rodzice nie ok³amywali mnie przez czterdzieœci piêæ lat.

– Czy Bob wyjaœni³ pani, czego oczekujê?

– Powiedzia³, ¿e przez kilka tygodni bêdzie pan potrzebowa³ sekretarki.

Zaznaczy³ te¿, ¿e nie powinien pan za bardzo siê do mnie przywi¹zywaæ, bo

nie pozwoli mnie ukraϾ.

Stone parskn¹³ œmiechem. W tej samej chwili zadzwoni³ telefon. Wsta³

i podszed³ do aparatu na œcianie.

– Halo?

– Stone? Mówi Sara Buckminster.

Ucieszy³ siê, s³ysz¹c charakterystyczny, brytyjski akcent.

– Z pewnoœci¹ pani siê pod ni¹ podszywa – powiedzia³. – Prawdziwa

Sara Buckminster jest teraz w Toskanii i w³aœnie udeptuje winogrona na przy-

sz³oroczne chianti.

– By³a tam jeszcze wczoraj – odpar³a ze œmiechem Sara.

background image

43

– Naprawdê wróci³aœ?

– Naprawdê.

– Bo¿e drogi, ile to czasu minê³o?…

– Szeœæ i pó³ roku. Jak ¿yjesz?

– Doskonale.

– Ja te¿. Postawisz mi lunch?

– Jasne. O pierwszej w Czterech Porach Roku? Trzeba uczciæ twój powrót.

– Pewnie. Do zobaczenia.

– Pa. – Stone od³o¿y³ s³uchawkê. – Przepraszam. Wróci³a stara znajo-

ma, i to ca³kiem niespodziewanie.

– Ucieszy³ siê pan – zauwa¿y³a Joan.

– Nawet bardzo. Ale o czym to mówiliœmy…

Przerwa³ mu dzwonek do drzwi. Stone podniós³ s³uchawkê domofonu.

– Tak?

Us³ysza³ kroki na schodach przed domem.

– Halo? – Od³o¿y³ s³uchawkê. – Sprawdzê, kto to.

Otworzy³ drzwi wejœciowe, ale nikogo nie by³o. Na ulicy te¿. Zamkn¹³

drzwi i odwróci³ siê. Na pod³odze w holu le¿a³a niewielka ¿ó³ta koperta. Naj-

wyraŸniej ktoœ wrzuci³ j¹ przez szparê na listy. Stone podniós³ kopertê, która

okaza³a siê telegramem nadanym w sieci pocztowej Western Union. Wróci³

do kuchni i rzuci³ kopertê na stó³. Kawa zd¹¿y³a ju¿ trochê ostygn¹æ.

– Telegram.

– To dziwne – zauwa¿y³a Joan.

– Czemu?

– Bo coœ takiego jak telegramy ju¿ nie istnieje. Teraz wiadomoœci wysy-

³a siê poczt¹ elektroniczn¹. A jeszcze wczeœniej zast¹pi³ je faks.

Stone otworzy³ kopertê. By³a to staroœwiecka depesza, z paskami przy-

klejonymi do kartki papieru.

Przepraszam, ¿e nie by³o mnie wczoraj wieczorem. To

siê ju¿ nie powtórzy.

A propos, czy wiesz, ¿e policja obserwuje twój dom?

Twój najgorszy koszmar

Stone nie móg³ oderwaæ wzroku od kartki.

– Panie Barrington? – odezwa³a siê Joan. – Czy dobrze siê pan czuje?

Zblad³ pan nagle.

Stone czu³, ¿e jest blady.

– Przepraszam – powiedzia³.

background image

44

– Jakaœ z³a wiadomoœæ?

– Obawiam siê, ¿e tak. Proszê tu na mnie zaczekaæ, Joan. Pod ¿adnym

pozorem nie wolno pani wychodziæ z domu ani nawet zbli¿aæ siê do fronto-

wych drzwi. Rozumie pani?

– Tak – powiedzia³a, przypatruj¹c mu siê badawczo.

Stone przeszed³ do gabinetu i zadzwoni³ na prywatny numer Dina.

– Dosta³em telegram od mordercy. – Odczyta³ wiadomoœæ Dinowi. –

Wrzuci³ go przez drzwi piêæ minut temu.

– Zaczekaj. – Dino prze³¹czy³ aparat na tryb oczekiwania.

Stone’owi zrobi³o siê s³abo na myœl, w co wpakowa³ Joan Robertson.

– Jesteœ tam? – spyta³ Dino.

– Tak.

– Pos³a³em do ciebie jeszcze jeden patrol. Nic wiêcej chyba nie mogê zrobiæ.

– Nie wiesz jeszcze o czymœ.

– Wal.

– Pope³ni³em b³¹d. Kiedy zginê³a Alma, Bill Eggers zaproponowa³, ¿e

przyœle mi kogoœ do pomocy, póki nie znajdê nowej sekretarki. Na œmieræ

o wszystkim zapomnia³em, a ta kobieta przysz³a dzisiaj rano.

– O w mordê.

– No w³aœnie.

– Trzeba j¹ bêdzie stamt¹d zabra栖 stwierdzi³ Dino.

– Co proponujesz?

Dino zastanowi³ siê.

– Czy w twoim gara¿u zmieœci siê samochód?

– Tak. Myœla³em o kupnie samochodu, wiêc uprz¹tn¹³em stamt¹d trochê

pude³.

– Przyœlê wóz na cywilnych numerach; poczekaj na moich ludzi i otwórz

gara¿. Wjad¹ do œrodka, ta kobieta wsi¹dzie z ty³u, a oni j¹ od ciebie wywio-

z¹. Ka¿ê im siê upewniæ, ¿e nie s¹ œledzeni.

– Powiedz im, ¿eby zadzwonili, kiedy dojad¹ do mojej ulicy.

– Dobra.

Stone od³o¿y³ s³uchawkê i wróci³ do kuchni.

– Joan, obawiam siê, ¿e nie bêdê móg³ skorzystaæ z pani us³ug… Przy-

najmniej na razie.

– Jak pan sobie ¿yczy – powiedzia³a, wstaj¹c.

– Nie, proszê zaczekaæ. Przyjedzie tu zaraz samochód i odwiezie pani¹

do biura.

– To nie bêdzie konieczne, panie Barrington. To niedaleko; spacer do-

brze mi zrobi.

– Obawiam siê, ¿e to jest konieczne – rzek³ z naciskiem Stone. – Przyje-

dzie po pani¹ wóz policyjny.

background image

45

– Wóz policyjny? Nie rozumiem.

– Nie ma sensu tego wyjaœniaæ. Musi mi pani zaufaæ.

Wzruszy³a ramionami.

– Jeœli pan tak uwa¿a.

Zadzwoni³ telefon. Stone podniós³ s³uchawkê.

– Halo?

– Mówi Andy Anderson. Jesteœmy na twojej ulicy.

– Dziêki; ju¿ otwieram. – Od³o¿y³ s³uchawkê. – Proszê za mn¹.

Joan wsta³a.

– A wiêc chodŸmy.

Stone zaprowadzi³ j¹ przez si³owniê do gara¿u. Nacisn¹³ guzik i wrota

powêdrowa³y w górê. Samochód wjecha³ do œrodka. Za kierownic¹ siedzia³

Mick Kelly, zaœ Anderson na fotelu pasa¿era. Stone otworzy³ tylne drzwi i wpu-

œci³ Joan.

– Niech siê pani po³o¿y na tylnym siedzeniu i nie rusza, dopóki detek-

tyw Anderson nie da sygna³u.

Joan zaœmia³a siê nerwowo.

– To najg³upsza sytuacja, w jakiej kiedykolwiek siê znalaz³am.

– Proszê mi wierzyæ, ¿e to dla pani bezpieczeñstwa. Dziêkujê, ¿e pani

przysz³a; dam znaæ, kiedy sytuacja siê poprawi. – Stone zamkn¹³ drzwi i mach-

n¹³ Andersonowi. – Ruszajcie.

Po drodze do kuchni Stone uœwiadomi³ sobie, ¿e nie odwa¿y siê zjeœæ

lunchu z Sar¹.

11

S

tone zaczeka³ do dwunastej trzydzieœci, zadzwoni³ do Czterech Pór Roku

i poprosi³ Aleksa von Biddera, jednego z w³aœcicieli lokalu.

– Czeœæ, Alex, mówi Stone Barrington.

– Czeœæ, Stone. Zarezerwowaæ ci stolik na lunch?

– Tak, jestem umówiony na trzynast¹ z pewn¹ m³od¹ dam¹, Sar¹ Buck-

minster.

– T¹ malark¹?

– Tak.

– Mam jej dwa obrazy; dziewczyna naprawdê œwietnie maluje.

– Zgadzam siê. Sêk w tym, ¿e nie bêdê móg³ siê z ni¹ spotkaæ; posadŸ j¹

w pobli¿u kogoœ ciekawego, ¿eby mog³a sobie pods³uchiwaæ…

– Zrobi siꠖ odrzek³ ze œmiechem von Bidder.

background image

46

– Podaj jej mój numer i powiedz, ¿eby zadzwoni³a.

– Jasne.

– Sara lubi szampana; zaserwuj jej pó³ butelki jakiegoœ dobrego gatunku

i zapisz na mój rachunek.

– Osobiœcie wszystkiego dopilnujê.

Stone po¿egna³ siê i od³o¿y³ s³uchawkê. Burcza³o mu w brzuchu i by³

wœciek³y, ¿e musi sobie odmówiæ lunchu.

Jad³ w³aœnie kanapkê z szynk¹, gdy odezwa³ siê telefon.

– Halo?

– Mówi Sara. Rozumiem, ¿e zosta³am wystawiona?

– Jest mi strasznie przykro. Bardzo chcia³em siê z tob¹ zobaczyæ, ale coœ

stanê³o na przeszkodzie…

– A wiêc bêdê musia³a sama wypiæ szampana?

– Obawiam siê, ¿e tak.

– Czy mogê wpaœæ do ciebie po lunchu?

– Nie, to niemo¿liwe.

– A na kolacjê?

Stone zawaha³ siê.

– Gdzie siê zatrzyma³aœ?

– W mieszkaniu przyjació³, którzy podró¿uj¹ po Europie.

Stone zamilk³, ¿eby siê zastanowiæ.

– Jesteœ tam?

– Tak, przepraszam; musia³em pomyœleæ.

– Czy to taka trudna decyzja?

– Ale¿ oczywiœcie, ¿e nie, bardzo chcê ciê zobaczyæ, tylko…

– Tylko co?

– Nie mo¿emy byæ razem widziani.

– Stone, czy¿byœ siê o¿eni³ pod moj¹ nieobecnoœæ?

– Nie, nic podobnego.

– Mieszkasz z kimœ?

– Nie. Chodzi o to, ¿e znalaz³em siê w strasznie trudnym po³o¿eniu,

i nie chcê ciê w to wpl¹tywaæ.

– A mo¿e ja przygotowa³abym kolacjê? Du¿o siê nauczy³am we W³oszech.

– Jesteœ pewna, ¿e nie sprawi ci to k³opotu?

– Ale¿ sk¹d. – Poda³a Stone’owi adres.

– Czy mam coœ przynieœæ?

– Móg³byœ kupiæ wino.

– Czerwone czy bia³e?

– Czerwone. Coœ w³oskiego i mocnego.

background image

47

– O której godzinie?

– Mo¿e o ósmej?

– A wiêc o ósmej. Jeszcze raz przepraszam.

– Dam ci szansê siê poprawi栖 powiedzia³a Sara i od³o¿y³a s³uchawkê.

Stone zadzwoni³ do Dina.

– Dino, mam pewien pomys³.

– No?

– Ten facet mnie œledzi, i nie jest g³upi. Ju¿ zauwa¿y³, ¿e twoi ludzie

obserwuj¹ dom.

– Fakt.

– Pamiêtasz Sarê Buckminster?

– Tê Angielkê, z któr¹ chodzi³eœ? Jasne. Uciek³a przed tob¹ ze Stanów,

o ile pamiêtam?

– W³aœnie wróci³a, i umówi³em siê z ni¹ na kolacjê. Mieszka u znajo-

mych przy Pi¹tej Alei; mamy siê spotkaæ o dwudziestej.

– Dopilnujê, ¿eby ktoœ za tob¹ pojecha³.

– Nie, bo on siê tego spodziewa. Trzeba bêdzie obstawiæ kamienicê.

Postaw jednego cz³owieka w holu. Jeœli za mn¹ pójdzie, nie bêdzie wiedzia³,

w którym mieszkaniu jestem. Wtedy spróbuje gadaæ z portierem albo pokrêci

siê w pobli¿u. Tak czy inaczej, to mo¿e byæ dla nas szansa.

– Jaki jest dok³adny adres?

Stone poda³ numer domu i mieszkania.

– Dobrze. Zadzwoñ do mnie do domu, kiedy ju¿ tam dotrzesz.

– Jak siê czuj¹ Mary Ann i Ben?

– S¹ w domu teœcia w Brooklynie. Jeden z jego ludzi codziennie odwozi

Bena do szko³y.

– W takim razie s¹ ca³kowicie bezpieczni.

– Tak, chcia³bym zobaczyæ, jak ten drañ próbuje przedrzeæ siê przez

ochronê mojego teœcia. Czekam na telefon.

Stone od³o¿y³ s³uchawkê i dokoñczy³ jedzenie.

Po po³udniu zszed³ do piwnicy i zgodnie z ¿yczeniem Sary wybra³ czer-

wone wino; by³o to masi amarone rocznik dziewiêædziesi¹ty drugi. W samym

koñcu rega³u mia³ kilka specjalnych butelek. Wybra³ szampana krug rocznik

szeœædziesi¹ty szósty, którego oszczêdza³ na tak¹ okazjê; wróci³ do kuchni

i wstawi³ butelkê do lodu. O siódmej trzydzieœci zapakowa³ obie butelki w ser-

wetki i wsadzi³ do torby. Za³o¿y³ sztruksowe spodnie, golf z kaszmiru, miêk-

kie mokasyny i tweedow¹ marynarkê; nastêpnie otworzy³ szufladê, wyci¹-

gn¹³ pistolet kalibru dziewiêæ milimetrów, umieœci³ go w torbie i przykry³

serwetk¹. Tak wyekwipowany wyszed³ z domu.

background image

48

Rozejrza³ siê w jedn¹ i drug¹ stronê. Na ulicy by³o kilka osób; w wozie

po przeciwnej stronie siedzia³o dwóch policjantów. Stone doszed³ piechot¹

do Trzeciej Alei i zatrzyma³ taksówkê, stale siê za siebie ogl¹daj¹c. Takiego

w³aœnie zachowania spodziewa³ siê morderca.

Wsiad³ do wozu.

– Proszê pos³ucha栖 zwróci³ siê do taksówkarza. – Skrêci pan w prawo

w Piêædziesi¹t¹ Dziewi¹t¹ ulicê, przejedzie przez most, zawróci, pojedzie

Pierwsz¹ Alej¹ do Siedemdziesi¹tej Dziewi¹tej, a potem do Pi¹tej. PóŸniej

powiem panu, co robiæ dalej. Zap³acê dziesiêæ dolarów wiêcej, jeœli nie bê-

dzie pan pyta³, dlaczego to wszystko robimy.

Kierowca znacz¹co wzruszy³ ramionami, zakry³ usta d³oni¹, i bezb³êdnie

pojecha³ wyznaczon¹ tras¹, czym przyjemnie zaskoczy³ Stone’a. Gdy znaleŸ-

li siê na Pi¹tej Alei, Stone wysiad³ jedn¹ przecznicê przed domem, gdzie miesz-

ka³a Sara. Wrêczy³ kierowcy hojny napiwek i pomaszerowa³ z torb¹ zarzuco-

n¹ niedbale na ramiê. Ruch samochodowy by³ du¿y, a po chodnikach

spacerowa³o mnóstwo ludzi. Stone nie zauwa¿y³, ¿eby go ktoœ œledzi³.

Odnalaz³ kamienicê; drzwi otworzy³ portier. Za kontuarem w holu sta³o

dwóch policjantów w mundurach. M³odszy z nich nosi³ nieco za ma³¹ mary-

narkê z widocznym wybrzuszeniem pod pach¹.

– Tak, proszê pana? – spyta³ starszy funkcjonariusz, przygl¹daj¹c siê

Stone’owi z zaaferowan¹ min¹.

– Nazywam siê Barrington. Przyszed³em z wizyt¹ do pani Buckminster.

Portier podniós³ s³uchawkê, zapowiedzia³ Stone’a i skin¹³ g³ow¹.

Stone rozpozna³ windziarza.

– Czeœæ, Andy – powiedzia³, gdy zamknê³y siê drzwi windy. – Do twa-

rzy ci w tym mundurze.

– Wielkie dziêki – odpar³ Anderson. – Mo¿e powinienem zmieniæ za-

wód.

– Gdzie Mick?

– Siedzi na ulicy i pewnie ob¿era siê p¹czkami.

– Pewnie tak.

– S¹dzisz, ¿e ten facet ciê œledzi³?

– Jeœli tak, to musi byæ dobry, bo go nie zauwa¿y³em.

– Mam nadziejê, ¿e tu przylaz³. Marzê o tym, ¿eby go dostaæ w swoje

³apy.

– Oby siê spe³ni³o.

– Szesnaste piêtro. Jesteœmy na miejscu.

Drzwi siê otwar³y; Stone wyszed³ na korytarz stanowi¹cy przedsionek

mieszkania.

– Uwa¿aj na siebie, Andy – rzek³, po czym odwróci³ siê i nacisn¹³ dzwonek.

background image

49

12

D

rzwi otworzy³ lokaj w czarnym garniturze.

– Dobry wieczór, panie Barrington. Mam na imiê William. Zechce pan

pójœæ za mn¹.

Poprowadzi³ Stone’a d³ugim korytarzem, na którego œcianach wisia³y bar-

dzo dobre obrazy. ZnaleŸli siê w piêknie urz¹dzonym przestronnym salonie.

– Proszê spocz¹æ – powiedzia³ William. – Panna Buckminster jest

w kuchni. Za chwilê tu przyjdzie. Czy mogê podaæ panu coœ do picia?

Stone wrêczy³ mu torbê.

– W œrodku jest butelka sch³odzonego szampana i druga z czerwonym

winem. Proszê otworzyæ wino i pozwoliæ mu trochê pooddychaæ; tymczasem

niech nam pan przyniesie szampana i dwa kieliszki.

– Oczywiœcie, panie Barrington – odpar³ William, odbieraj¹c torbê.

Stone przeszed³ siê wolno po salonie; nigdy nie widzia³ równie znakomi-

tej kolekcji w prywatnym mieszkaniu. Wiêksz¹ czêœæ jednej œciany zajmowa-

³y Lilie wodne Moneta; mniejsze obrazy wisia³y w szeregach, zakrywaj¹c nie-

mal ka¿dy centymetr powierzchni. Stone rozpozna³ dzie³a Picassa, Maneta,

Braque’a, Davida Hockneya i Luciana Freuda.

– O rany – mrukn¹³ do siebie. – Bogu dziêki, ¿e nie muszê p³aciæ sk³ad-

ki ubezpieczeniowej za tych ludzi.

Dotar³szy do kominka, stan¹³ jak wryty na widok pejza¿u Parku Waszyng-

tona, który wyszed³ spod pêdzla jego matki. Przez chwilê podziwia³ fakturê

obrazu i œwiat³ocieñ.

– Znalaz³aœ siê w nie byle jakim towarzystwie, mamo – szepn¹³.

– Stone!

Sara Buckminster ubrana by³a w doskonale skrojone spodnie i jedwabn¹

bluzkê. Wyci¹gnê³a rêce. Stone obj¹³ j¹ i poca³owa³. Odsunê³a go na odle-

g³oœæ ramion i przyjrza³a mu siê.

– Jesteœ jeszcze przystojniejszy ni¿ kiedyœ – oœwiadczy³a.

Stone zarumieni³ siê.

– Ty te¿ wypiêknia³aœ.

Sara spojrza³a na obraz Matyldy Stone.

– By³am pewna, ¿e od razu go zauwa¿ysz.

– Ostatni raz widzia³em ten pejza¿, gdy mia³em jedenaœcie lub dwana-

œcie lat. – Szerokim gestem wskaza³ salon. – Do kogo nale¿¹ te wszystkie

skarby?

– Do Jacka i Hillary Beacon – odpar³a Sara. – On jest szefem dzia³u han-

dlowego firmy Celltell, operatora telefonii komórkowej. S³ysza³eœ o niej?

Stone skin¹³ g³ow¹.

4 – Kr¹g strachu

background image

50

– Nawet kupi³em akcje. Niezbyt wiele, ale ich wartoœæ gie³dowa bez

przerwy idzie w górê.

– Patrzysz na serce jednej z najwiêkszych prywatnych kolekcji w tym

kraju. Reszta obrazów wisi w pozosta³ych pokojach, których jest siedemna-

œcie; czêœæ kolekcji zosta³a wypo¿yczona do muzeów.

– To niesamowite.

William zjawi³ siê z tac¹, na której b³yszcza³a butelka kruga, dwa prze-

piêkne kieliszki do szampana, kilka kanapek oraz jakiœ przedmiot zawiniêty

w serwetkê.

– Usi¹dŸmy – zaproponowa³a Sara, poci¹gaj¹c goœcia ku sofie stoj¹cej

ko³o kominka, w którym p³on¹³ ogieñ.

William nala³ szampana do kieliszków, po czym ruchem g³owy wskaza³

zawini¹tko na tacy.

– To pañska w³asnoœæ, jak s¹dzê.

Stone skrzywi³ siê.

– Coœ dla mnie, mam nadziejꠖ ucieszy³a siê Sara.

– Obawiam siê, ¿e nie – ostudzi³ jej zapa³ Stone. – Dla ciebie jest szampan.

– Williamie – zwróci³a siê Sara do lokaja. – Mo¿ecie ju¿ z Mart¹ odejœæ;

pan Barrington i ja zajmiemy siê sob¹ przez resztê wieczoru.

– Gdyby pani czegoœ potrzebowa³a, proszê zadzwoni栖 powiedzia³ William.

– Na pewno nie bêdê. Zróbcie sobie dzisiaj wolne.

– Dziêkujê pani i ¿yczê dobrej nocy. Dobranoc, panie Barrington.

– Dobranoc i dziêkujꅠ– Stone skin¹³ g³ow¹ w stronê tacy. William

wyszed³.

– Umieram z ciekawoœci, co jest w tej serwetce – powiedzia³a Sara.

– Czujê siê trochê g³upio. Zapomnia³em, ¿e wsadzi³em to do torby ra-

zem z winem i szampanem.

Sara przysunê³a tacê i odwinê³a serwetkê.

– O Bo¿e! – zawo³a³a, cofaj¹c gwa³townie d³oñ. – Równie dobrze móg³-

byœ przynieœæ grzechotnika!

Dwoma palcami ujê³a pistolet za lufê i poda³a Stone’owi.

– Schowaj to gdzieœ.

Stone wzi¹³ broñ i umieœci³ w futerale pod pach¹.

– Pamiêtam, ¿e chodzi³eœ uzbrojony, ale wtedy by³eœ policjantem. Jak¹

wymówkê masz teraz?

– Muszê przyznaæ, ¿e znalaz³em siê w doœæ trudnej sytuacji.

– Wkurzy³eœ mê¿a jakiejœ kobiety?

– Nic podobnego. Pamiêtasz Dina?

– Jak mog³abym zapomnieæ tego okropnego konusa?

– Jakiœ czas temu pos³aliœmy jednego faceta za kratki i wygl¹da na to, ¿e

postanowi³ nam teraz za to odp³aciæ.

– Kto to taki?

background image

51

– Prawdê powiedziawszy, nie jesteœmy pewni. Wiemy tylko tyle, ¿e…

próbowa³ zrobiæ krzywdê naszym bliskim.

– Czy dlatego nie przyszed³eœ na lunch?

– Otó¿ to. Bardzo siê ucieszy³em, kiedy zadzwoni³aœ, i przez to zapo-

mnia³em, ¿e powinienem uwa¿aæ, z kim siê widujê. To zaczê³o siê niedawno,

wiêc nie zd¹¿y³em siê jeszcze oswoiæ z myœl¹, ¿e nara¿am ludzi na niebezpie-

czeñstwo, spotykaj¹c siê z nimi.

– Ale¿ to szalenie ekscytuj¹ce.

– Wola³bym, ¿eby nie sta³o siê zbyt ekscytuj¹ce.

– Nie uwa¿asz chyba, ¿e nara¿asz mnie, jedz¹c ze mn¹ kolacjê?

– Podj¹³em pewne kroki, ¿eby zabezpieczyæ siê przed œledzeniem; poza tym,

na dole jest kilku funkcjonariuszy policji. Jeden z nich zast¹pi³ windziarza.

Sara parsknê³a œmiechem.

– Ale¿ to istna komedia. O ile pamiêtam, jeszcze nigdy nie podano mi

szampana razem z pistoletem.

Skosztowa³a trunku.

– I do tego krug! Jest cudowny. – Nachyli³a siê i poca³owa³a Stone’a. –

Taki jak ty.

– Kiedy przylecia³aœ?

– Wczoraj; jeszcze nie ca³kiem przywyk³am do ró¿nicy czasu. Lecia³am

przez Londyn, dziêki czemu mog³am spêdziæ kilka dni u rodziców.

– Wracasz do Toskanii?

– Jeszcze nie podjê³am decyzji. Przyjecha³am specjalnie na wernisa¿

moich prac, który odbêdzie siê w przysz³ym tygodniu. Znajd¹ siê na nim

wszystkie obrazy, które namalowa³am przez ostatnich szeœæ lat.

– Nie mogê siê doczeka栖 wtr¹ci³ Stone.

– Pozwolê ci je obejrzeæ wczeœniej, s³owo. Jak ju¿ wiesz, przez te wszyst-

kie lata ¿y³am niczym w klasztorze i pracowa³am. A ty co porabia³eœ?

– Przedstawiê ci to w wersji skróconej. Pamiêtasz, czym siê zajmowa-

³em, gdy siê ostatnio widzieliœmy?

– Pracowa³eœ w policji, chocia¿ kr¹¿y³y pog³oski, ¿e zamierzasz odejœæ;

pamiêtam te¿, ¿e odziedziczy³eœ po ciotce jakiœ œliczny stary dom, i chyba

sam zaj¹³eœ siê remontem.

– To by³a siostra mojej babci. A remontowa³em sam, bo policyjna pen-

sja nie starcza³a na wynajêcie robotników.

– Potem ktoœ ciê postrzeli³ i odszed³eœ na urlop.

– Zgadza siê.

– Gdzie dosta³eœ?

– W kolano.

– Niezbyt wa¿ne miejsce.

Stone rozeœmia³ siê.

background image

52

– Odszed³em z policji na emeryturê z powodu utraty zdrowia, która unie-

mo¿liwi³a mi dalsze wykonywanie pracy. Œciœle rzecz bior¹c, zasugerowano

mi takie rozwi¹zanie. Nie robi³em postêpów w prowadzonym œledztwie, i ktoœ

uzna³, ¿e ju¿ siê nie nadajê.

– Zawsze by³eœ dziwny, jak na policjanta – zauwa¿y³a Sara z uœmiechem.

– Takie samo przekonanie panowa³o w policji.

– Czym siê wtedy zaj¹³eœ? ¯y³eœ z pracy na roli?

– Mia³em dyplom wydzia³u prawa, wiêc zrobi³em aplikacjê adwokack¹.

Teraz wspó³pracujê z kancelari¹ Woodman i Weld.

– S³ysza³am tê nazwê. To zdaje siê renomowana firma. Co to znaczy, ¿e

z nimi wspó³pracujesz?

– Zajmujê siê delikatnymi sprawami klientów firmy. Poza tym nie pra-

cujê w ich biurze, tylko w domu.

– To brzmi frapuj¹co.

– Czasami nawet takie bywa.

– Dobrze ci siê powodzi?

– Lepiej ni¿ kiedykolwiek œmia³bym przypuszczaæ. Dom jest wykoñ-

czony i umeblowany, a ja niemal¿e op³ywam w luksusy.

– Z pewnoœci¹ lepiej siê ubierasz – zauwa¿y³a Sara, przesuwaj¹c palca-

mi po marynarce.

– Mi³o by³oby pomyœleæ, ¿e nie tylko to robiê lepiej.

– To siê zobaczy – mruknê³a Sara z uœmiechem, wstaj¹c. – ChodŸ, po-

patrzysz jak kucharzê.

– Z przyjemnoœci¹ – odrzek³ Stone. – Mogê najpierw zadzwoniæ? Umó-

wiliœmy siê z Dinem na telefon.

– Oczywiœcie, tam jest aparat.

Stone wystuka³ numer Dina, ale nikt nie odbiera³. Po chwili w³¹czy³a siê

automatyczna sekretarka.

– Dino, tu Stone. Jestem w mieszkaniu Sary. – Powtórzy³ adres. – Wy-

gl¹da na to, ¿e na dole wszystko w porz¹dku. Anderson bawi siê w windzia-

rza. Nie dzwoñ, o ile nie zdarzy siê coœ wa¿nego.

Od³o¿y³ s³uchawkê, zabra³ z tacy butelkê szampana i pod¹¿y³ za Sar¹ do

kuchni.

13

K

uchnia lœni³a luksusowym wyposa¿eniem i granitowymi blatami. Sara

kaza³a Stone’owi usi¹œæ na taborecie, sk¹d móg³ wszystko widzieæ, a sama

background image

53

podesz³a do okaza³ej kuchenki, nala³a do rondelka solidn¹ porcjê oliwy, po-

stawi³a na p³ycie grzejnej, i zajê³a siê siekaniem ziemniaków, czosnku oraz

liœci bazylii. Gdy oliwa zaczê³a skwierczeæ, w³o¿y³a do rondla szeœæ kromek

w³oskiego chleba i opiek³a z obu stron. Nastêpnie umieœci³a pieczywo na nie-

wielkiej paterze i na ka¿d¹ kromkê na³o¿y³a pastê z ziemniaków, czosnku i ba-

zylii. Wziê³a paterê i skierowa³a siê do wahad³owych drzwi.

– ChodŸmy.

Stone zabra³ butelkê amerone i poszed³ za Sar¹; po chwili znaleŸli siê

w uroczej ma³ej jadalni, gdzie czeka³ ju¿ stó³ zastawiony dla dwóch osób.

– Tutaj jadaj¹ gospodarze – wyjaœni³a Sara. Wskaza³a nastêpne drzwi. –

Tam jest druga jadalnia ze sto³em na osiemnaœcie osób.

Stone zapali³ œwiece. Usiedli przy oknie wychodz¹cym na Central Park;

dalej b³yszcza³y œwiat³a po³udniowej czêœci miasta. Nala³ wina i uniós³ kieli-

szek do toastu.

– Za spotkanie po latach.

– Za spotkanie – powtórzy³a Sara; spróbowa³a wina. – Mmm. Co to jest?

– Amerone.

– Wyœmienite. Spróbuj bruscetty.

Stone w³o¿y³ kromkê chleba do ust.

– Wspania³y smak. Taka prosta potrawa, ale naprawdê doskona³a.

– Cieszê siê. Mówi³am ci, ¿e du¿o siê nauczy³am w Toskanii.

– Gdzie w³aœciwie mieszka³aœ?

– W prowincji Chianti, na pó³noc od Sieny, a na po³udnie od Florencji.

– WyobraŸ sobie, ¿e nigdy nie by³em w Europie.

Sara unios³a brwi.

– Nie wierzê.

– Jako policjant nie mog³em sobie na to pozwoliæ, a teraz ci¹gle brakuje

mi czasu.

– Trzeba bêdzie coœ z tym zrobiæ, jak tylko zacznie siê moja wystawa.

– To mog³oby byæ ciekawe – powiedzia³ Stone, prze³ykaj¹c resztê przy-

stawki.

– I bêdzie, zapewniam ciê. – Sara zabra³a jego talerz. – G³ówne danie

jest w piekarniku. Zaraz wracam.

Stone napi³ siê wina i zerkn¹³ przez okno na park. Uwielbia³ swój dom,

ale nie mia³ w nim takich widoków.

Sara wróci³a z metalowym, nakrywanym pó³miskiem.

– Cannelloni – wyjaœni³a, podaj¹c drobne piero¿ki faszerowane mielo-

n¹ wieprzowin¹. Pola³a je œmietanowym sosem i na³o¿y³a sobie porcjê.

– Powinnaœ rzuciæ malarstwo i zaj¹æ siê gotowaniem – oznajmi³ Stone.

Zjedli posi³ek i deser, a póŸniej napili siê wina. Sara ujê³a Stone’a za

rêkê i poprowadzi³a na górê.

background image

54

– Koniecznie muszê ci pokazaæ pokój goœcinny – szepnê³a zmys³owo.

Otworzy³a drzwi, wprowadzi³a go do wytwornie urz¹dzonej sypialni i objê³a

za szyjê.

– A teraz drugi deser – powiedzia³a, przyciskaj¹c usta do jego warg.

Stone uœwiadomi³ sobie, ¿e prze¿ywa cudowne chwile. Wspania³y posi-

³ek, a teraz Sara opar³a siê o niego piersiami i wsuwa³a jêzyk w jego usta…

Nagle rozleg³ siê g³oœny dzwonek.

– Co to? – spyta³ Stone.

– Domowy telefon – szepnê³a Sara. – Nie przejmuj siê tym.

– Myœlê, ¿e powinnaœ odebraæ.

– Zapomnijmy o nim.

– Saro, to mo¿e byæ coœ wa¿nego.

– No dobrze! – Odsunê³a siê i podesz³a do aparatu. – Halo? Tak, Dan.

Nie, teraz nie mogê. To niemo¿liwe.

– O co chodzi? – spyta³ Stone.

Sara zakry³a mikrofon.

– To portier. Chce, ¿ebym zesz³a na dó³ i porozmawia³a z policj¹.

– Powiedz mu, ¿e za chwilê zejdziesz.

– Oszala³eœ?

– Zrób to, proszê.

– Zaraz tam bêdꠖ powiedzia³a Sara i od³o¿y³a s³uchawkê. – Co tu siê

dzieje? Czego chce ode mnie policja?

– Zostañ tutaj; ja zejdꠖ oznajmi³ Stone.

– Kiedy wrócisz? – spyta³a Sara miêkkim g³osem.

– Jak tylko bêdê móg³. Tymczasem nie otwieraj drzwi nikomu oprócz

mnie. I to naprawdê nikomu.

– Stone, przera¿asz mnie.

– Nie martw siê, wszystko bêdzie dobrze. Zaraz wrócê.

Stone zbieg³ na dó³, wyszed³ z mieszkania na korytarz i nacisn¹³ guzik

windy. Zerkn¹³ na kontrolkê, spodziewaj¹c siê, ¿e zacznie siê przesuwaæ.

Tymczasem œwiate³ko tkwi³o nieruchomo w miejscu oznaczaj¹cym parter.

Nacisn¹³ jeszcze raz, ale winda ani drgnê³a. Stone otworzy³ drzwi klatki scho-

dowej po lewej stronie i zbieg³ na dó³.

Zeskakuj¹c po kilka stopni, wyj¹³ pistolet zza pasa i zabezpieczy³. Zej-

œcie z szesnastego piêtra zajê³o mu kilka minut. Na parterze zatrzyma³ siê

i przy³o¿y³ ucho do drzwi. Cisza.

Uchyli³ drzwi i wyjrza³ ostro¿nie; hol opustosza³. Nikt nie sta³ w portier-

ni, a drzwi windy by³y otwarte. Stone delikatnie odbezpieczy³ broñ i wysun¹³

siê, trzymaj¹c j¹ obur¹cz przed sob¹. Zajrza³ za fotele; pusto. Zajrza³ za kon-

tuar portiera.

– Wielki Bo¿e! – powiedzia³ na g³os.

background image

55

Podniós³ klapê i wœlizn¹³ siê za pulpit. Policjant i portier le¿eli na pod³o-

dze w ogromnej ka³u¿y krwi. Stone sprawdzi³ puls; obaj nie ¿yli.

Wyprostowa³ siê. Dopiero teraz zauwa¿y³ dziurê w oszklonych drzwiach

i migaj¹ce œwiat³o przed budynkiem po prawej stronie. Wyszed³ na zewn¹trz;

nie oznakowany wóz policyjny sta³ kilka metrów dalej z otwartymi drzwiami

i w³¹czonym kogutem na desce rozdzielczej. Samochody jecha³y Pi¹t¹ Alej¹,

jakby nic siê nie sta³o. Gdzie do licha podziali siê Kelly i Anderson? Stone

zbli¿y³ siê do samochodu, mijaj¹c po drodze dwa cywilne pojazdy.

– Pan Barrington?

Stone odwróci³ siê raptownie. Drugi portier wychyn¹³ spomiêdzy dwóch

zaparkowanych wozów, gdzie siê ukry³.

– Panie Barrington, to straszne.

– Co siê sta³o?

– Jakiœ mê¿czyzna przyniós³ paczkê, wiêc wpuœci³em go do œrodka. Pod-

szed³ do portierni i bez s³owa zastrzeli³ policjanta. Potem przy³o¿y³ lufê pisto-

letu do skroni mojego kolegi. Widzia³em, jak Dan podnosi s³uchawkê. Led-

wie zd¹¿y³em wybiec i zaraz us³ysza³em strza³.

– Co by³o potem?

– Nie up³ynê³a nawet minuta, kiedy rozleg³y siê kolejne wystrza³y. Wte-

dy mê¿czyzna, którego wpuœci³em, wyskoczy³ z budynku, przebieg³ przez uli-

cê, przesadzi³ mur i znikn¹³ w parku. Kilka sekund póŸniej w drzwiach uka-

za³ siê policjant obs³uguj¹cy windê; rozgl¹da³ siê, wiêc krzykn¹³em, ¿e

morderca uciek³ do parku, a wtedy policjant skoczy³ za nim. W tamtym wozie

zapali³o siê migaj¹ce czerwone œwiat³o; drugi mê¿czyzna, chyba te¿ policjant,

wysiad³ i pobieg³ za tamtymi dwoma.

– Czy ten w samochodzie dzwoni³ po pomoc? – spyta³ Stone.

– Nie wiem.

Stone podszed³ do wozu, wzi¹³ mikrofon i nacisn¹³ guzik.

– Komisariat?

– Tak. Kto mówi?

– Nazywam siê Barrington, jestem emerytowanym policjantem. – Poda³

adres. – Mamy dwóch zabitych, policjanta i cywila. Dwaj funkcjonariusze

œcigaj¹ sprawcê w Central Parku. Chwileczkê.

Zwróci³ siê do portiera.

– Jak wygl¹da³ mê¿czyzna, którego wpuœci³ pan do œrodka?

– By³ niski i mia³ na sobie kurtkê z podniesionym kapturem. Nie przyj-

rza³em mu siê zbyt dok³adnie.

Stone podniós³ mikrofon.

– Sprawca jest bia³ym mê¿czyzn¹ niskiego wzrostu, ubranym w kurtkê

z podniesionym kapturem. Jest uzbrojony i bardzo niebezpieczny. Jeden ze œci-

gaj¹cych go funkcjonariuszy ma na sobie mundur windziarza, a drugi cywilne

background image

56

ubranie. Potrzebne bêdzie silne wsparcie w parku miêdzy Siedemdziesi¹t¹ Drug¹

i Siedemdziesi¹t¹ Dziewi¹t¹ ulic¹; przyœlijcie te¿ wóz patrolowy tu, na miejsce.

Proszê skontaktowaæ siê z porucznikiem Dino Bacchettim z dziewiêtnastego

posterunku i przekazaæ mu, ¿eby przyjecha³ tu jak najszybciej.

– Gdzie pan bêdzie?

– Zabezpieczê hol i tam poczekam.

– Przyjê³am i wy³¹czam siê.

Stone od³o¿y³ mikrofon.

– Proszê za mn¹ – powiedzia³, zwracaj¹c siê do portiera. – Zaczekamy

na policjê w holu.

– Tak jest.

Weszli do œrodka; Stone zbli¿y³ siê do windy.

– Ciekawe, dlaczego morderca nie wjecha³ na górê wind¹.

Portier zerkn¹³ na drzwi.

– Jest zamkniêta na klucz. Pewnie zabra³ go ten policjant.

– Czy jest gdzieœ zapasowy?

– W górnej szufladzie biurka – odpar³ mê¿czyzna, wskazuj¹c miejsce za

kontuarem. NajwyraŸniej nie mia³ ochoty tam wchodziæ.

Stone wydoby³ klucz i wsadzi³ go do kieszeni. S³ysza³ ju¿ syreny nad-

je¿d¿aj¹cych wozów patrolowych. Podniós³ s³uchawkê, odszuka³ na liœcie

nazwisko lokatora i wystuka³ numer mieszkania. Dzwoni³ raz po raz, lecz

Sara nie odbiera³a.

14

S

tone od³o¿y³ s³uchawkê, sprawdzi³ numer i wybra³ ponownie. Bez odpo-

wiedzi. Podniós³ g³owê: z dwóch policyjnych wozów wysypali siê poli-

cjanci i z wyci¹gniêt¹ broni¹ ruszyli biegiem w stronê drzwi. Stone zda³ sobie

sprawê, ¿e mog¹ go potraktowaæ jak uzbrojonego cywila. Po³o¿y³ wiêc pisto-

let na blacie, odsun¹³ siê od kontuaru, wyj¹³ legitymacjê i podniós³ rêce.

– To ja prowadzê œledztwo! – zawo³a³ wiedz¹c, ¿e to powstrzyma ner-

wowego gliniarza, który w przeciwnym razie móg³by strzeliæ do nieznajome-

go. Policjanci stanêli.

– Co tu siê dzieje? – spyta³ ten w stopniu sier¿anta.

– Jestem emerytowanym funkcjonariuszem policji – odpar³ Stone. – Na

blacie le¿y moja broñ. Za kontuarem znajduj¹ siê policjant i portier, obaj za-

strzeleni. Tamten mê¿czyzna jest drugim portierem.

Sier¿ant opuœci³ broñ.

background image

57

– Pan siê nazywa Barrington, tak? Pracowa³ pan z Bacchettim w dzie-

wiêtnastym posterunku?

– Zgadza siê.

Sier¿ant zajrza³ za kontuar.

– Jezu Chryste! Kto ich zabi³?

– Portier widzia³, jak sprawca wybiega z budynku, przeskakuje przez

p³ot i znika w parku. Detektywi Anderson i Kelly ruszyli za nim w poœcig.

Wezwa³em posi³ki z wozu Kelly’ego i poprosi³em dyspozytorkê o odszuka-

nie Bacchettiego i sprowadzenie go tutaj.

– A wiêc nie pozostaje nam nic innego, jak czekaæ na patologów?

– Niezupe³nie. Chcia³bym, ¿eby dwóch ludzi posz³o ze mn¹ na górê.

Jad³em kolacjê na szesnastym piêtrze, kiedy to siê sta³o; poprosi³em pewn¹

m³od¹ kobietê, ¿eby tam zosta³a, ale ona nie odpowiada na telefon.

Sier¿ant zwróci³ siê do swoich ludzi.

– Garcia, chodŸcie ze mn¹, a pozostali niech zabezpiecz¹ dok³adnie miej-

sce zbrodni.

– Mogê zabraæ swoj¹ broñ? – spyta³ Stone.

– Oczywiœcie.

Stone spojrza³ na portiera.

– Czy jest zapasowy klucz do apartamentu na szesnastym piêtrze?

– W szafce na œcianie za kontuarem – odpar³ mê¿czyzna.

Stone przekroczy³ zakrwawione cia³a, zdj¹³ klucz, wzi¹³ pistolet i skiero-

wa³ siê do windy. Otworzy³ drzwi i nacisn¹³ guzik z numerem szesnaœcie.

– Nazywam siê McElhenny – przedstawi³ siê sier¿ant.

– Pamiêtam was – powiedzia³ Stone. – Zaczynaliœcie pracowaæ, kiedy ja

odchodzi³em; widzê, ¿e was awansowali.

– Panie Barrington, co siê tu dzieje, do licha ciê¿kiego?

– Ktoœ zagi¹³ parol na mnie i Bacchettiego; przyszed³ tu za mn¹ dzisiaj.

Anderson i Kelly zaczaili siê na niego, ale nic z tego nie wysz³o.

– Czy to by³ ten sam no¿ownik, który próbowa³ zabiæ ¿onê Bacchettiego?

– Tak.

Winda zatrzyma³a siê; wyszli z windy i znaleŸli siê w korytarzu.

– Niez³e gniazdko – mrukn¹³ McElhenny, rozgl¹daj¹c siê.

– W mieszkaniu powinna byæ kobieta; zosta³a na górze, kiedy ja zsze-

d³em na portierniê. Mieszka tu te¿ dwoje ludzi ze s³u¿by, mê¿czyzna i kobie-

ta, ale nie wiem, gdzie teraz s¹. Proponujê, ¿ebyœcie rozejrzeli siê tutaj, a ja

sprawdzê, co siê dzieje na górze. PrzyjdŸcie do mnie, kiedy upewnicie siê, ¿e

nikogo tu nie ma.

– Dobrze – odpar³ sier¿ant.

Stone wsun¹³ klucz w zamek i powoli otworzy³ drzwi. Weszli do galerii

bardzo ostro¿nie, ale trzy pary butów i tak szura³y g³oœno o marmurow¹

background image

58

pod³ogê. Gdy znaleŸli siê w salonie, Stone wymownym gestem wskaza³ poli-

cjantom pokój, a nastêpnie skierowa³ palec na siebie i schody.

Policjanci z wyci¹gniêt¹ broni¹ przeszukiwali salon.

Stone odbezpieczy³ pistolet i szybko, lecz ostro¿nie j¹³ wspinaæ siê po

stopniach. Drzwi pokoju Sary sta³y otworem. Stone wsun¹³ szybko g³owê

i natychmiast j¹ wycofa³. Zd¹¿y³ tylko zauwa¿yæ przykryte ³ó¿ko. Wkroczy³

do holu na ugiêtych nogach, z pistoletem przed sob¹. Zd¹¿y³ zrobiæ dwa kro-

ki, kiedy z lewej strony rozleg³ siê przeraŸliwy krzyk.

Stone obróci³ siê gwa³townie i stwierdzi³, ¿e mierzy z pistoletu prosto

w Sarê Buckminster, która stoi kompletnie naga.

– Stone! Co ty robisz?

Skierowa³ broñ na pod³ogê.

– Czy jesteœ sama? Czy jest w mieszkaniu ktoœ oprócz ciebie?

– Oczywiœcie, ¿e jestem sama. Uwa¿asz, ¿e przez ten czas zd¹¿y³am spro-

wadziæ innego mê¿czyznê?

Stone odetchn¹³ g³oœno i zabezpieczy³ broñ.

– Co siê dzieje, do cholery? – spyta³a Sara.

– Czemu nie odbiera³aœ telefonu?

– Bo by³am pod prysznicem – odpar³a. – Spoci³am siê trochê przy goto-

waniu i chcia³am siê odœwie¿yæ.

Stone otoczy³ j¹ ramieniem.

– Wybacz, ¿e ciê przestraszy³em. Ubierz siê i chodŸ na dó³. Jest tu po-

licja.

Zostawi³ j¹ i zszed³. Funkcjonariusze jednoczeœnie stanêli w drzwiach

dwóch ró¿nych pokoi.

– Tu wszystko w porz¹dku – stwierdzi³ sier¿ant. – A pan coœ znalaz³?

– Kobiecie nic siê nie sta³o; jest na górze. Wydaje mi siê, ¿e lokaj i poko-

jówka zostali u siebie.

Z galerii dobieg³ odg³os pospiesznych kroków. Wszyscy trzej podnieœli

pistolety i skierowali je w tamt¹ stronê. W drzwiach stan¹³ Dino.

– To ja, Bacchetti! – zawo³a³, unosz¹c rêkê, w której trzyma³ broñ. Stone

rozluŸni³ miêœnie, tak samo jak dwaj policjanci. – U was wszystko w porz¹dku?

– Tak – odpar³ Stone. – Sara nie podnosi³a s³uchawki, kiedy dzwoni³em

z do³u, wiêc siê zaniepokoi³em.

– A co siê sta³o w portierni? – spyta³ Dino.

– Morderca poda³ siê za dorêczyciela, wiêc portier wpuœci³ go do œrod-

ka. Wygl¹da na to, ¿e zabi³ twojego cz³owieka, potem przystawi³ drugiemu

portierowi broñ do g³owy, kaza³ zadzwoniæ na górê i poprosiæ Sarê, ¿eby ze-

sz³a. Zamiast niej zszed³em ja i znalaz³em dwóch zabitych. Portier twierdzi,

¿e Anderson i Kelly pobiegli za morderc¹ do parku. Zadzwoni³em na poste-

runek i wezwa³em pomoc. To wszystko.

background image

59

– Twoim zdaniem wiedzia³, ¿e obserwujemy budynek? – spyta³ Dino.

– Wydaje mi siê, ¿e nie. Myœlê, ¿e zastrzeli³ policjanta, aby zastraszyæ

portiera. Nie wiem, gdzie by³ Anderson, kiedy sprawca zjawi³ siê w budynku.

Drzwi windy by³y zamkniête na klucz.

– Morderca nie da³ im ¿adnych szans. Zamieni³ nó¿ na pistolet i sta³ siê

jeszcze bardziej niebezpieczny.

– Na to wygl¹da.

Dino przeniós³ wzrok na klatkê schodow¹; Stone odwróci³ siê.

– Saro, pamiêtasz Dino Bacchettiego.

– Oczywiœcie – odpowiedzia³a, wyci¹gaj¹c d³oñ.

– A to sier¿ant McElhenny.

– Czy ktoœ powie mi wreszcie, co siê tutaj dzieje?

– Dzieje siê bardzo Ÿle – odpar³ Stone. – Cz³owiek, o którym ci mówi-

³em, zastrzeli³ funkcjonariusza i portiera. Policja przeszukuje teraz park.

– Zastrzeli³ Dana? To by³ taki mi³y cz³owiek.

– Tak. Przykro mi.

Sara opad³a na sofê.

Stone usiad³ obok niej.

– Pos³uchaj mnie – zacz¹³. – Musimy ciê st¹d zabraæ, i to natychmiast.

Spakuj szybko walizki; Dino nas odwiezie.

– Ale dlaczego mam st¹d uciekaæ? Przecie¿ nie grozi mi ¿adne niebez-

pieczeñstwo.

– To wszystko moja wina, i bardzo ciê przepraszam. Powiedzia³em ci,

¿e ten cz³owiek nastaje na ludzi, którzy s¹ bliscy Dino i mnie. Bojê siê, ¿e

teraz, kiedy wie, gdzie mieszkasz, zagra¿a tak¿e tobie.

– Stone ma racjꠖ odezwa³ siê Dino. – Musimy ciê st¹d zabraæ. Czy

w budynku jest gara¿?

– Tak – odpar³a Sara. – Wejœcie jest za rogiem kamienicy.

Wskaza³a w stronê centrum miasta.

– Wjadê tam samochodem i zabiorê was.

– Poproœ portiera o kartê otwieraj¹c¹ drzwi – powiedzia³a spokojnym

g³osem.

– Bêdê tam za dziesiêæ minut – oznajmi³ Dino. – Trzeba zabezpieczyæ

hol. McElhenny, zostañcie tu ze swoim cz³owiekiem i nie spuszczajcie Sto-

ne’a i Sary z oka, dopóki nie wsi¹d¹ do mojego wozu.

– Tak jest, poruczniku.

Sara wsta³a.

– Pójdê siê spakowa栖 oznajmi³a, kieruj¹c siê do windy.

Stone ruszy³ za ni¹.

– Zabiorê tylko kilka drobiazgów – mówi³a Sara, wrzucaj¹c rzeczy do

walizki. – Po resztê wrócê póŸniej.

background image

60

– Nie chcê, ¿ebyœ tutaj wraca³a, dopóki nie schwytamy tego cz³owieka –

odrzek³ Stone. – Spakuj wszystko.

Dziesiêæ minut póŸniej wysiedli z windy; policjanci kroczyli przed nimi

z wyci¹gniêt¹ broni¹. Dino czeka³ przy otwartym baga¿niku samochodu.

Umieœcili w nim baga¿e Sary i po chwili jechali w stronê zatoki Turtle Bay.

– Teraz przynajmniej wiemy, ¿e nie obserwuje domu – zauwa¿y³ Dino. –

Pewnie nadal jest w parku, jeœli go do tej pory nie z³apali.

– Obyœ mia³ racjꠖ powiedzia³ Stone.

15

R

zucili siê do ³ó¿ka, wyczerpani, i od razu zasnêli. Stone nie mia³ ochoty

na czu³oœci po wydarzeniach tego wieczoru; myœla³, ¿e Sara czuje siê tak

samo. Przed œwitem mia³ sen erotyczny z Sar¹. By³ ju¿ bliski orgazmu, kiedy

dotar³o doñ, ¿e wcale nie œni. Otworzy³ oczy. Jasnokasztanowe w³osy dziewczyny

rozsypa³y siê na jego brzuchu; by³ w jej ustach i g³adzi³ d³oni¹ jej poœladki.

– Jeszcze nie – powiedzia³ – bo nic nie zostanie dla ciebie.

– A ja chcê du¿o, jak najwiêcej – szepnê³a, poci¹gaj¹c go na siebie.

Stone próbowa³ uspokoiæ siê nieco, ca³uj¹c jej piersi, ale po chwili wie-

dzia³ ju¿, ¿e nie wytrzyma d³u¿ej. Osi¹gnêli orgazm jednoczeœnie, wœród mi-

³osnych westchnieñ i cichych okrzyków. Sara wtuli³a siê w ramiona Stone’a;

ich pot siê wymiesza³.

– Jesteœ taki amerykañski – powiedzia³a.

– Jak to?

– Robisz du¿o ha³asu, tak jak ja. Anglicy nigdy nie mówi¹ w ³ó¿ku ni-

czego podniecaj¹cego.

– Rach-ciach, ³ubudubu i dziêkujê?

– W³aœnie tak.

Stone rozeœmia³ siê.

– A W³osi?

– Koncentruj¹ siê na sobie – odpar³a Sara. – Jak w tym starym ¿arcie:

dla W³ocha sportowy wóz to przed³u¿enie cz³onka, a dla Anglika – namiast-

ka.

– Z tego co mówisz, wynika, ¿e najlepszym dla ciebie miejscem s¹ Sta-

ny Zjednoczone – zauwa¿y³ Stone. – A ja nawet nie mam samochodu.

– To wiele wyjaœnia – powiedzia³a Sara z uœmiechem.

background image

61

– Ale ju¿ od dawna planujê zakup. W koñcu jestem przecie¿ w³aœcicie-

lem gara¿u.

– Szkoda by³oby mieæ pusty gara¿. – Ujê³a w d³oñ jego penisa. – Chyba

powinnam siê tob¹ nacieszyæ, zanim zaczniesz wy³adowywaæ energiê w szyb-

kiej jeŸdzie.

– Przyby³o mi trochê lat. To mo¿e siê nie udaæ tak od razu.

– Uda siê. – Œcisnê³a nieco mocniej. – Widzisz?

– Chyba masz racjꠖ przyzna³ Stone, oddychaj¹c g³êbiej.

Sara wtoczy³a siê na niego.

– Tym razem ja poprowadzê.

Stone’a zbudzi³o uporczywe brzêczenie dzwonka u drzwi wejœciowych.

Przewróci³ siê na drugi bok i zerkn¹³ na zegarek. By³o kwadrans po siódmej.

Przycisn¹³ guzik domofonu.

– Tak? – wymamrota³.

– Detektyw Thomas Deacon z biura prokuratora okrêgu Manhattan.

Stone wiedzia³, ¿e sk¹dœ zna to nazwisko. Po chwili przypomnia³ sobie,

¿e Dino wskaza³ mu tego cz³owieka na przyjêciu u Broughama. Poczu³ do

niego niechêæ od pierwszego wejrzenia.

– Chcê z panem porozmawia栖 powiedzia³ Deacon.

– Czy s³ysza³ pan kiedyœ o godzinach urzêdowania?

– Wiêkszoœæ ludzi o tej porze jest ju¿ na nogach.

– Proszê wróciæ po dziewi¹tej – rzuci³ Stone. Zerkn¹³ na ods³oniête piersi

œpi¹cej Sary. – Albo po dziesi¹tej.

Wy³¹czy³ domofon.

Dzwonek odezwa³ siê ponownie.

– Czego? – warkn¹³ Stone.

– Chcê z panem mówiæ teraz, panie Barrington.

– Odpieprz siê pan – powiedzia³ Stone i wy³¹czy³ domofon.

Przetoczy³ siê na drugi bok, obj¹³ Sarê i zasn¹³.

Po dziewi¹tej zadzwoni³ telefon.

– Halo?

– Mówi Dino.

– Czeœæ. Uda³o wam siê go z³apaæ?

– Nie – odpar³ Dino. – Moi ludzie przeczesywali park przez pó³ nocy.

Facet musia³ siê wczo³gaæ w jak¹œ dziurê; mo¿e spróbuje wyjœæ z niej

rano.

– Czy wiesz ju¿, co siê wczoraj sta³o z Andersonem?

background image

62

– Zamkn¹³ windê i poszed³ do toalety dla obs³ugi. Po us³yszeniu strza³ów

oporz¹dzi³ siê b³yskawicznie i zbieg³ na dó³ z odbezpieczon¹ broni¹. Dosz³o do

wymiany ognia, Andy mówi, ¿e mo¿e trafi³ mordercê, ale tamten wybieg³ z bu-

dynku i wyskoczy³ na ulicê. Andy nie móg³ strzelaæ, bo obawia³ siê, ¿e kogoœ

zrani. Kelly pewnie drzema³ w samochodzie, zbyt wolno zareagowa³, a potem

nie zd¹¿y³ zadzwoniæ po wsparcie. Dobrze, ¿e ty o tym pomyœla³eœ.

– Miejmy nadziejê, ¿e to zdarzenie trochê przestraszy³o mordercꠖ po-

wiedzia³ Stone. – Mo¿e nastêpnym razem zawaha siê, nim uderzy.

– Zw³aszcza jeœli Andy wpakowa³ w niego kulkê. To ju¿ drugi postrza³,

który dosta³. Pierwszy by³ od Mary Ann. Jaka szkoda, ¿e nikomu nie uda³o siê

trafiæ go raz, a dobrze.

– Pamiêtasz, jak na przyjêciu u Martina Broughama pokaza³eœ mi Dea-

cona?

– Tak.

– Ten facet chcia³ mnie dzisiaj zerwaæ z ³ó¿ka o œwicie.

– Po co przyszed³?

– Nie mam pojêcia. Pos³a³em go do diab³a.

– Pewnie chodzi o zabójstwo Susan Bean.

– Jeœli tak, to goœæ ma s³aby refleks.

– Na to wygl¹da.

– Dzwoni³ do ciebie?

– Nie.

– A wiêc ka¿ê mu zg³osiæ siê na posterunek.

– Nie ma sensu irytowaæ go bez potrzeby, Stone.

– Dlaczego, skoro on wkurzy³ mnie? Ani ty, ani ja nie waliliœmy lu-

dziom do drzwi o siódmej rano, prawda?

– Chyba, ¿e chodzi³o o aresztowanie. Ten Deacon mo¿e wróciæ z od-

dzia³em szturmowym. A propos, Martin Brougham awansowa³ na pierwsze-

go zastêpcê prokuratora okrêgowego.

– Nie wiedzia³em.

– Nominacja zostanie og³oszona po po³udniu. Wieœæ niesie, ¿e stary za-

mierza odejœæ na emeryturê i chce przygotowaæ dobr¹ pozycjê startow¹ dla

Broughama w nastêpnych wyborach.

– Uwierzê, jak zobaczꠖ powiedzia³ Stone. – Tylko œmieræ mo¿e zmu-

siæ starego do odejœcia z urzêdu. Ale i za to nie da³bym g³owy.

– Zjemy dzisiaj razem kolacjê?

– Zadzwoniê do ciebie po po³udniu. Czy twoi ludzie nadal mnie pilnuj¹?

– W dzielnicy s¹ dwa samochody, jeden na cywilnych numerach. Jeœli

ktoœ bêdzie ciê œledzi³, pojad¹ za nim.

– Dziêki, Dino. Nie chcê, ¿eby coœ siê sta³o Sarze. Czy mo¿esz daæ jej

obstawê na kilka dni?

background image

63

– Jasne. W koñcu ten œwir poluje na ludzi nam bliskich, a nie na ¿adne-

go z nas. Kelly i Anderson jej przypilnuj¹.

– Dziêkujê.

– Muszê koñczyæ. Zadzwoñ póŸniej.

– Dobra.

Stone wsta³ i powlók³ siê do ³azienki; Sara nie obudzi³a siê. Ogoli³ siê,

ubra³ i zszed³ do kuchni. Zaparzy³ kawê, przygotowa³ zapiekankê i otworzy³

„Timesa”. Redakcja dziennika nie zd¹¿y³a jeszcze zamieœciæ opisu wydarzeñ

wczorajszego wieczoru, ale dok³adne relacje o œmierci Susan Bean i Mirandy

Hirsch ju¿ by³y, podobnie jak nekrologi.

Zadzwoni³ domofon; Stone nacisn¹³ przycisk.

– Tak?

– Thomas Deacon. Czy teraz nie jest dla pana za wczeœnie?

– Proszê przejœæ do biura – odpar³ Stone. – Bêdê tam na pana czeka³.

Od³o¿y³ s³uchawkê, wzi¹³ czajnik z kaw¹ i skierowa³ siê do schodów,

zachodz¹c w g³owê, czego ten cz³owiek mo¿e chcieæ.

16

D

eacon zjawi³ siê w towarzystwie jakiegoœ mê¿czyzny. Stone wpuœci³ ich,

zaprowadzi³ do biura i wskaza³ krzes³a.

– A wiêc o co chodzi? – spyta³ siadaj¹c.

– To jest detektyw Simmons – przedstawi³ Deacon towarzysza. – Pro-

wadzimy œledztwo w sprawie œmierci Susan Bean.

– Zdawa³o mi siê, ¿e zajmuje siê tym dziewiêtnasty posterunek.

– Nasze dochodzenie ma priorytet.

– Porucznik Bacchetti zdziwi³by siê, s³ysz¹c to.

– Nie obchodzi mnie, co dziwi Bacchettiego – oznajmi³ Deacon. – Chcê

zadaæ panu kilka pytañ, i oczekujê jasnych odpowiedzi.

– Pos³uchaj pan. Jeœli zale¿y panu na mojej wspó³pracy, to zabiera siê

pan do tego w niew³aœciwy sposób. Najpierw budzi mnie pan o œwicie, a po-

tem zjawia siê w moim domu i w³azi z butami w cudze œledztwo, zachowuj¹c

siê przy tym jak gestapowiec. Jeœli chce pan w ogóle ze mn¹ rozmawiaæ,

radzê nauczyæ siê manier.

Przez d³u¿sz¹ chwilê mierzyli siê wzrokiem w milczeniu, rozdzieleni tyl-

ko blatem biurka. Deacon odezwa³ siê pierwszy.

– Panie Barrington, przepraszam za najœcie o tak wczesnej porze. Zosta-

³a zamordowana pracowniczka prokuratury zajmuj¹ca wa¿ne stanowisko.

background image

64

Bylibyœmy wdziêczni, gdyby odpowiedzia³ pan na pewne pytania. Dziêki temu

byæ mo¿e uzyskamy lepszy obraz wydarzeñ owego wieczoru.

Stone uzna³, ¿e mo¿e zmieniæ taktykê.

– Z przyjemnoœci¹ udzielê wszelkiej pomocy.

– Dziêkujê. Czy móg³by nam pan opowiedzieæ, co robi³ tamtego wie-

czoru po wyjœciu z domu?

– Oczywiœcie. Wyszed³em oko³o ósmej trzydzieœci i pojecha³em taksówk¹

do restauracji U Elaine przy Drugiej Alei miêdzy Osiemdziesi¹t¹ Ósm¹

i Osiemdziesi¹t¹ Dziewi¹t¹ ulic¹. Zjedliœmy kolacjê z porucznikiem Bacchet-

tim. Nieco póŸniej, chyba ju¿ po wpó³ do jedenastej, porucznik Bacchetti

zaproponowa³, ¿ebyœmy poszli na przyjêcie do domu Martina Broughama.

Dotarliœmy tam mniej wiêcej za piêtnaœcie jedenasta. Kiedy przedstawiono

nas gospodarzom, poszed³em z drinkiem do biblioteki, gdzie zasta³em Susan

Bean. Rozmawialiœmy przez kilka minut, po czym postanowiliœmy iœæ gdzieœ

na kolacjê. A poniewa¿ wiêkszoœæ lokali w okolicy by³a zamkniêta, panna

Bean zaproponowa³a, ¿ebyœmy poszli do jej domu i zamówili kolacjê na wy-

nos w chiñskiej restauracji. Przy zamawianiu okaza³o siê, ¿e dostawa na miejsce

nie jest mo¿liwa, wiêc panna Bean poprosi³a, abym poszed³ i odebra³ zamó-

wiony posi³ek w lokalu. Tak te¿ uczyni³em. Po powrocie znalaz³em pannê

Bean zakrwawion¹ na pod³odze w kuchni. Nie ¿y³a. Zadzwoni³em na numer

alarmowy i z³o¿y³em meldunek o morderstwie. Potem zaczeka³em na przyby-

cie policji.

Simmons notowa³ sumiennie ka¿de s³owo.

– Powiedzia³ pan, ¿e zjad³ kolacjê z porucznikiem Bacchettim, zgadza siê?

– Tak.

– A parê godzin póŸniej zamówi³ pan chiñszczyznê u panny Bean?

– Nie by³em szczególnie g³odny, kiedy spotkaliœmy siê z porucznikiem

Bacchettim u Elaine. Zjad³em tylko sa³atkê.

– Rozumiem – powiedzia³ Deacon tonem, jakby przechodzi³o to jego pojê-

cie. Skin¹³ na Simmonsa, zwracaj¹c mu uwagê na sprzecznoœæ w zeznaniach.

Stone westchn¹³, przewracaj¹c znacz¹co oczami.

– Gdzie i kiedy pozna³ pan Susan Bean?

– Tego wieczoru, w domu Martina Broughama.

– Czy spotka³ pan j¹ kiedykolwiek wczeœniej?

– Nie.

– I nie s³ysza³ pan o niej?

– Nie przypominam sobie.

– Jako adwokat prowadzi pan od czasu do czasu sprawy karne?

– Zdarza siê.

– Czy podczas którejœ z rozpraw nie zetkn¹³ siê pan z pann¹ Bean?

– Nie.

background image

65

– Kilka lat temu, wkrótce po odejœciu z policji, reprezentowa³ pan w s¹-

dzie niejakiego Marvina Herberta Van Fleeta.

– To prawda.

– Czy pamiêta pan, kto by³ oskar¿ycielem?

– Zdaje siê, ¿e Paul Haverty.

– A czy przypomina pan sobie, kto mu asystowa³?

– Nie. Wiem, ¿e by³a to m³oda kobieta, ale nie pamiêtam jej nazwiska.

Czy¿by Susan Bean?

– Przypomnia³ pan sobie teraz?

– Pamiêtam doœæ pulchn¹, przeciêtnej urody m³od¹ kobietê, która rzad-

ko siê odzywa³a, przynajmniej do mnie.

– To by³a Susan Bean.

– Naprawdê? W takim razie bardzo siê zmieni³a od tamtego procesu.

– A wiêc zna³ pan jednak Susan Bean?

– Myœlê, ¿e zostaliœmy sobie przedstawieni.

– Ile razy widzia³ j¹ pan póŸniej prywatnie, po rozprawie?

– Ani razu.

– Powtórzê pytanie, panie Barrington: ile razy?

– A ja powtarzam: ani razu.

– Jest pan sta³ym klientem restauracji U Elaine, prawda?

– Bywam tam kilka razy w tygodniu.

– Od jak dawna?

– Od wielu lat.

– Czy zapomnia³ pan, ¿e Susan Bean te¿ czêsto tam przychodzi³a?

– Nie wiedzia³em o tym.

– Nie pamiêta pan, ¿e j¹ tam spotyka³?

– Absolutnie. – Stone zacz¹³ siê zastanawiaæ, dok¹d zmierza Deacon.

– Przynajmniej raz odprowadzi³ j¹ pan z lokalu do domu i dosz³o miê-

dzy wami do zbli¿enia seksualnego, nieprawda¿?

Pytanie zaskoczy³o Stone’a; gor¹czkowo zacz¹³ szukaæ w pamiêci œladu

takiego zdarzenia. Pozna³ w barze U Elaine wiele kobiet, i czasami spotkania

takie koñczy³y siê w ³ó¿ku, ale nic podobnego nie wydarzy³o siê, odk¹d od-

szed³ ze s³u¿by.

– Nie przypominam sobie czegoœ takiego – powiedzia³.

– A czy zdziwi³by siê pan, gdybym powiedzia³, ¿e Susan Bean zapamiê-

ta³a to zdarzenie?

– Owszem. Kiedy mia³oby do tego dojœæ?

– Czy pamiêta pan, ¿e pozna³ U Elaine niejak¹ Jean Martinelli?

– Nic mi nie mówi to nazwisko.

– Panna Martinelli tak¿e pracuje w prokuraturze i bywa³a w restauracji

U Elaine, czêsto w towarzystwie Susan Bean. Pamiêta, ¿e spotyka³a tam pana

5 – Kr¹g strachu

background image

66

wielokrotnie. Przypomina sobie, ¿e wyszed³ pan z lokalu z pann¹ Bean, a na-

stêpnego dnia panna Bean opowiedzia³a jej, ¿e poszliœcie do niej i uprawiali-

œcie seks. Czy zaprzecza pan temu?

– Nie przypominam sobie czegoœ takiego – odpar³ Stone. – Kiedy mia-

³oby siê to staæ?

– To nie ma ¿adnego zwi¹zku.

– Nie ma zwi¹zku z czym?

– Ze œmierci¹ Susan Bean.

– A mnie siê zdaje, ¿e ma bardzo du¿y zwi¹zek.

– Powiedzmy, ¿e wydarzenia te mia³y miejsce przed spraw¹ Van Fleeta.

– A wiêc ponad szeœæ lat temu?

– W przybli¿eniu.

– A jaki zwi¹zek owo wydarzenie mo¿e mieæ z morderstwem Susan Bean?

– Jeœli nie ma zwi¹zku, to dlaczego pan k³ama³?

– Nie k³ama³em – odpar³ nieco ju¿ wzburzony Stone. – Twierdzi pan, ¿e

ileœ lat temu mia³em krótki romans z Susan Bean. Powiedzia³em, ¿e nie przy-

pominam sobie czegoœ takiego, i jest to prawda.

– Kiedy rozmawialiœcie z pann¹ Bean w domu Martina Broughama, od-

nawialiœcie star¹ znajomoœæ, zgadza siê?

– Nie s¹dzê.

– Gdy przedstawia³ siê pan Susan Bean, wspomnia³a zapewne, ¿e ju¿ siê

poznaliœcie, prawda?

– Nie, ani s³owem.

– Proszê opisaæ wasz¹ rozmowê.

Stone zastanowi³ siê przez chwilê.

– Kiedy usiad³em, Susan coœ czyta³a; zdaje mi siê, ¿e porozmawialiœmy

o tym przez chwilê. Pamiêtam, ¿e mówiliœmy te¿ o jej nazwisku. Powiedzia-

³a, ¿e asystowa³a Martinowi Broughamowi w procesie Dantego, wiêc pogra-

tulowa³em jej zwyciêstwa. To wszystko, co pamiêtam.

– O czym rozmawialiœcie po drodze do jej mieszkania?

– Nie poruszaliœmy ¿adnego konkretnego tematu.

– Czy opowiada³a o swojej pracy?

– Chyba coœ wspomnia³a.

– Co mianowicie?

– Odnios³em wra¿enie, ¿e zamierza odejœæ z prokuratury.

– Co dok³adnie powiedzia³a?

– Nie pamiêtam; wydawa³o mi siê, ¿e jest znu¿ona prac¹. Nie by³a szcze-

gólnie uradowana werdyktem w sprawie Dantego.

– Wie pan o tym, ¿e by³a na przyjêciu wydanym na czeœæ zwyciêstwa

w tym w³aœnie procesie?

– Tak.

background image

67

– I utrzymuje pan, ¿e nie cieszy³a siê ze zwyciêstwa?

– Pamiêtam, ¿e podczas przyjêcia nie bra³a udzia³u w zabawie, tylko

siedzia³a w czytelni. Nie powiedzia³em te¿, ¿e siê nie cieszy³a, tylko ¿e nie

by³a szczególnie uradowana.

– Czegoœ nie rozumiem, panie Barrington.

– Mianowicie?

– Dlaczego postanowi³ pan zamordowaæ kobietê, której nie widzia³ pan

przez ponad piêæ lat.

Stone wyprostowa³ siê raptownie.

– Nie zamordowa³em Susan Bean i nie mia³em ¿adnego motywu, aby to

zrobiæ. – Zerkn¹³ na pochylonego nad notesem Simmonsa. – Proszê to zano-

towaæ.

– Notujꠖ odpar³ policjant.

Stone wsta³.

– To wszystko, co mia³em panu do powiedzenia – oznajmi³, zwracaj¹c

siê do Deacona.

– Przykro mi, ¿e odmawia pan odpowiedzi na moje pytania.

– Wprost przeciwnie. Proszê zapisaæ, ¿e odpowiedzia³em na wszystkie

pytania pana Deacona. Jeœli chce pan uzyskaæ dalsze informacje w sprawie

œmierci Susan Bean, radzê zwróciæ siê do detektywów z dziewiêtnastego po-

sterunku policji. Z³o¿y³em tam wyczerpuj¹ce zeznanie. A jeœli ma pan jakieœ

pytania do mnie, proszê siê skontaktowaæ z moim adwokatem Williamem

Eggersem z firmy Woodman i Weld. ¯yczê mi³ego dnia.

Deacon podniós³ siê.

– Woodman i Weld? To nies³ychanie ekskluzywna firma. Podejrzewam,

¿e nie bêd¹ zachwyceni, kiedy siê dowiedz¹, ¿e jest pan wpl¹tany w tak¹

brudn¹ sprawê.

– Powiedzia³em mi³ego dnia – rzek³ Stone, otwieraj¹c drzwi. Z trudem

powstrzyma³ siê, ¿eby nie daæ kopa w ty³ek Deaconowi.

17

S

tone wyszed³ z domu i skierowa³ siê do nieoznakowanego policyjnego

wozu.

– Czy Anderson i Kelly s¹ gdzieœ tutaj? – spyta³, wsiadaj¹c.

– Tak.

– Mo¿ecie nawi¹zaæ z nimi ³¹cznoœæ nie u¿ywaj¹c radia?

– Mogê zadzwoniæ na komórkê.

background image

68

– Œwietnie.

Policjant wybra³ numer i poda³ aparat Stone’owi.

– Anderson.

– Andy, tu Stone. Jestem w drugim wozie.

– Widzia³em ciê.

– My teraz odjedziemy. Za dwie minuty zadzwoñcie do moich drzwi

trzy razy. Otworzy wam panna Buckminster; wtedy odwieŸcie j¹ do baru

U Elaine. Wiesz, gdzie to jest?

– Wozi³em tam porucznika Bacchettiego – odpar³ Anderson.

– Rozejrzyj siê, czy ktoœ was nie œledzi.

– Dobra.

Stone roz³¹czy³ siê i odda³ telefon policjantowi.

– Jedziemy do Drugiej Alei miêdzy Osiemdziesi¹t¹ Ósm¹ i Osiemdzie-

si¹t¹ Dziewi¹t¹ ulic¹. Pokluczmy trochê, a ja bêdê patrzy³, czy nie mamy

ogona.

– Jasne. Chce pan, ¿ebym w³¹czy³ koguta?

– Nie, wolê ¿ebyœmy nie rzucali siê w oczy.

Dojechali do Trzeciej Alei i skrêcili w stronê centrum; Stone uwa¿nie

lustrowa³ ka¿dy jad¹cy za nimi samochód.

– Niech pan jedzie do parku, a potem zawróci do Trzeciej.

– Jak pan sobie ¿yczy – odpar³ nieco znudzony detektyw.

Dotarcie do Elaine zajê³o im pó³ godziny. Zanim dojechali, Stone jeszcze

raz zadzwoni³ do Andersona.

– Anderson.

– Andy, kiedy wysadzicie pannê Buckminster, wejdŸcie do restauracji

i usi¹dŸcie przy barze ko³o okna. Wiesz, jak wygl¹da morderca, prawda?

– Nie zd¹¿y³em wczoraj przyjrzeæ mu siê dok³adnie – odpar³ Anderson –

ale mam portret pamiêciowy.

– A wiêc rozgl¹daj siê.

– Jasne.

Zatrzymali siê.

– A wy ch³opcy miejcie na oku ulicꠖ powiedzia³ Stone.

– Dobra.

Stone wysiad³ i wszed³ do restauracji. Przywita³ siê z Elaine i podszed³

do stolika, gdzie czeka³ ju¿ Dino.

– Sara przyjdzie? – spyta³ Bacchetti.

– Bêdzie tu za minutê; Anderson j¹ przywiezie. Zdarzy³o siê coœ nowego?

– Policja hamburska sprawdzi³a na nasz¹ proœbê miejsce pobytu siostrzeñ-

ca Mitteldorfera, Ernsta Hausmana. Odwiedzili go w domu i w fabryce; Haus-

man by³ dzisiaj w pracy i od miesi¹ca nie bra³ urlopu.

– A s¹siedzi Mitteldorfera coœ powiedzieli?

background image

69

– Kilku starszych s¹siadów pamiêta³o Mitteldorfera, ale nic nie wiedzieli o je-

go krewnych. Dowiedzieliœmy siê tylko tyle, ¿e Herbie i jego ¿ona byli bezdzietni.

– Czy twoi ludzie dotarli do tej kobiety, która koresponduje z Herbim?

Zapomnia³em jej nazwiska.

– Eloise Enzberg. Tak, rozmawiali z ni¹ rano. Chyba siê trochê wystra-

szy³a. O niczym nie wie; pisze do Mitteldorfera raz w tygodniu i odwiedza go

co miesi¹c. Przynosi mu strucle.

– Jak mi³o z jej strony.

– Powiedzmy. Wiesz, ¿e dzielnica Germantown bardzo siê zmieni³a?

– To znaczy?

– Nie ma ju¿ tylu Niemców, co kiedyœ, tylko po prostu starzy ludzie.

Pewnie ich dzieci siê wyprowadzi³y. Pamiêtasz restauracjê Gay Vienna?

– Jasne. Podawali tam kalbshax.

– Udko cielêce, które wygl¹da jak ogromna pa³ka perkusisty.

– Dok³adnie.

– By³ tam te¿ muzyk, który gra³ na cytrze. Podoba³a mi siê ta muzyka.

Gdzie w³aœciwie znajdowa³a siê ta restauracja?

– Siedzisz w niej – powiedzia³ Dino.

– Tutaj?

– Kiedy w koñcu zosta³a zamkniêta, Elaine kupi³a budynek i otworzy³a

swój lokal.

– A niech to. Jakoœ nigdy nie skojarzy³em tych wydarzeñ.

– Zdaje mi siê, ¿e smakosze kalbshax wyprowadzili siê lub powymiera-

li – westchn¹³ Dino.

Zjawi³a siê Elaine.

– Jak leci?

– NieŸle – odpar³ Stone. – S³uchaj, czy mog³abyœ dopisaæ do karty kalbshax?

– Co to? Czy¿byœ nagle zapa³a³ mi³oœci¹ do szwabskich smako³yków?

Do restauracji wesz³a Sara; Anderson wsun¹³ siê za ni¹ i od razu zaj¹³

miejsce przy barze.

Dino zawo³a³ kelnera.

– Widzisz tego dryblasa przy barze? Szepnij barmanowi, ¿eby poda³ mu

jednego scotcha, i na tym koniec.

Kelner poszed³ spe³niæ polecenie.

Stone i Dino wstali, ¿eby przywitaæ siê z Sar¹. Dziewczyna poca³owa³a

Dina w policzek.

– Elaine, pamiêtasz Sarê Buckminster? – spyta³ Stone.

– Jasne, choæ du¿o wody up³ynê³o – odpar³a Elaine. – S³ysza³am, co siê

sta³o wczoraj w nocy.

– Jak to mo¿liwe, skoro jeszcze nie opisali tego w gazetach? – zdziwi³

siê Dino.

background image

70

– Mam swoje wtyczki.

– I pewnie wiesz o sprawie wiêcej ode mnie.

– Niewykluczone.

– To mo¿e powiesz mi, gdzie szukaæ mordercy?

Elaine nachyli³a siê do niego.

– Spróbuj w Central Parku – szepnê³a konfidencjonalnie.

– Odwiedzi³ mnie dzisiaj w domu niejaki Tom Deacon – oznajmi³ Stone.

– A czego on od ciebie chcia³, do cholery? – spyta³ Dino.

– Podobno przejmuje twoj¹ sprawê.

– Niedoczekanie – prychn¹³ Dino.

– D³ugo mnie przes³uchiwa³, a jego partner wszystko notowa³. Na ko-

niec oskar¿y³ mnie o zamordowanie Susan Bean.

– Kim jest Susan Bean? – spyta³a Sara.

– Nieboszczk¹ – odpowiedzia³a Elaine.

– Czemu w³aœciwie j¹ zamordowa³eœ? – spyta³a Sara, spogl¹daj¹c na

Stone’a.

– Z nudów. Mordujê dwie lub trzy babki miesiêcznie, jeœli nie mam nic

ciekawszego do roboty.

Sara zwróci³a siê do Elaine.

– S¹dzisz, ¿e powinnam siê od niego wyprowadziæ?

– Po pierwsze, nie wiedzia³am, ¿e siê wprowadzi³aœ – odpar³a zagadniê-

ta. – To mi³o, ¿e Stone przesta³ k³aœæ siê do ³ó¿ka samotnie.

Sara parsknê³a œmiechem.

– D³ugo to trwa³o?

– O, tak. Nawet sobie nie wyobra¿asz, jaki by³ upierdliwy.

– Nie by³em – sprzeciwi³ siê Stone.

– Od razu lepiej wygl¹da, prawda? – spyta³a Elaine, zwracaj¹c siê do Dina.

– Jasne. Policzki mu siê nawet zaró¿owi³y.

– Wola³abym wierzyæ, ¿e jestem jedyn¹ osob¹ w tym gronie, która ogl¹-

da³a „policzki” Stone’a – powiedzia³a Sara. – Rzeczywiœcie maj¹ przeœliczny

ró¿owy kolor.

– Twoje równie¿ – rzuci³ Stone, stukaj¹c szklank¹ o szklankê Sary.

– Jak s¹dzisz, czemu Deacon wtyka swój nos w tê sprawê? – spyta³ Dino.

– Mo¿e stoi za tym Martin Brougham? W koñcu Susan pracowa³a dla

niego.

– To niewystarczaj¹ce uzasadnienie.

– Deacon powiedzia³, ¿e bywa³a tu regularnie. Pamiêtasz j¹, Elaine?

Elaine wzruszy³a ramionami.

– Któ¿by zna³ wszystkich, którzy przychodz¹ do lokalu. Przychodz¹,

odchodz¹, ktoœ ich morduje.

– PrzyjaŸni³a siê z niejak¹ Jean Martinelli.

background image

71

– A, tê znam, i owszem. Wyrzuci³am j¹ kiedyœ, bo upija³a siê i zaczepia-

³a goœci przy stolikach.

– Podobno ona te¿ pracuje w prokuraturze – wyjaœni³ Stone. – Deacon

jest przekonany, ¿e zna³em Susan wczeœniej, i czêsto siê z ni¹ widywa³em.

Powiedzia³em mu, ¿e w ogóle jej nie pamiêtam.

– Ona by³a kiedyœ tê¿sza – powiedzia³ Dino.

– Zna³eœ j¹?

– Dwa czy trzy razy zeznawa³em w procesach, w których oskar¿a³a. Za-

czê³a nad sob¹ pracowaæ i zrzuci³a du¿o kilogramów. Mo¿e dlatego jej sobie

nie przypominasz.

– A pamiêtasz Van Fleeta? – spyta³ Stone.

– Zastrzeli³em tego faceta – odpar³ Dino. – Jak móg³bym go zapomnieæ?

– Broni³em kiedyœ Van Fleeta w jakiejœ drobnej sprawie; Deacon mówi³,

¿e Susan by³a drug¹ oskar¿ycielk¹. Asystowa³a prokuratorowi nazwiskiem

Haverty.

– Mo¿liwe. Wydaje mi siê, ¿e Susan zaczê³a pracowaæ w prokuratorze

od razu po skoñczeniu uczelni.

– Móg³byœ zadzwoniæ do Broughama i wyjaœniæ mu, ¿e to nie ja j¹ zabi-

³em?

– No có¿, pewnie móg³bym, gdybym by³ o tym ca³kowicie przekonany.

– A wiêc zrób to jutro, Dino. Nie chcê, ¿eby ci ludzie powiedzieli prasie,

¿e uwa¿aj¹ mnie za podejrzanego.

– Mogê zabraæ siê do tego od razu – rzek³ Dino, wskazuj¹c drzwi skinie-

niem g³owy.

Stone odwróci³ siê. W drzwiach restauracji stali Martin i Dana Brougha-

mowie.

18

E

laine przeciska³a siê miêdzy stolikami, ¿eby ich przywitaæ. NajwyraŸniej

pytali o wolny stolik, ale wszystkie by³y zajête.

– Ona chyba zaproponowa³a, ¿eby siê do nas dosiedli – zauwa¿y³ Stone.

– Ciekawe, jak zareaguj¹.

Widzieli, jak Martin Brougham kiwa g³ow¹.

– A co tam – mrukn¹³ Dino. – Powiem mu teraz.

– Czemu zgodzili siê z nami usi¹œæ, skoro Brougham uwa¿a, ¿e zabi³em

Susan?

– Zaraz siê tego dowiemy.

background image

72

Sara nachyli³a siê do Stone’a.

– Mam nadziejê, ¿e wyt³umaczysz mi póŸniej, co tu siê, u diab³a, dzieje.

– Oczywiœcie – odpar³ Stone, wstaj¹c.

– Czeœæ, Dino – powiedzia³ Martin Brougham. – Witaj, Stone. Pamiê-

tasz Danê?

– Ale¿ tak – odpar³ Stone. – A to jest Sara Buckminster. Przysi¹dziecie

siê?

Broughamowie usiedli i zamówili drinki.

– Jedliœcie ju¿? – spyta³ Brougham.

– Jeszcze nie.

– Ja stawiam kolacjê. Mamy okazjê do œwiêtowania.

– S³yszeliœmy. Gratulacje. Czy to prawda, ¿e stary zamierza odejœæ na

emeryturê i namaœciæ ciê na swojego nastêpcê?

Brougham rozeœmia³ siê.

– On tego nie zrobi, póki nie wyda ostatniego tchnienia.

Zerknêli do karty i zamówili posi³ek. Stone nie móg³ poj¹æ zachowania

Broughama, wiêc postanowi³ od razu wzi¹æ byka za rogi.

– Deacon odwiedzi³ mnie dzisiaj rano.

– Tak? W jakiej sprawie?

– Nie orientujesz siê, co robi twój cz³owiek? – spyta³ Dino.

– To chleb powszedni – odpar³ Brougham, zerkaj¹c to na Dina, to na

Stone’a. – Czy¿bym o czymœ nie wiedzia³?

– Deacon stwierdzi³, ¿e przejmuje œledztwo w sprawie morderstwa Su-

san Bean – odrzek³ Dino.

– Ale¿ sk¹d. Zapewniam ciê, ¿e nic podobnego siê nie stanie. Spyta³,

czy mo¿e rzuciæ okiem na tê sprawê, a ja siê zgodzi³em. W koñcu Susan by³a

nasz¹ wspó³pracowniczk¹, wiêc chcemy wyjaœniæ okolicznoœci jej œmierci.

– Deacon uwa¿a, ¿e to ja zabi³em Susan – wtr¹ci³ Stone.

Brougham omal nie ud³awi³ siê drinkiem. Spojrza³ na Dina.

– Czy masz jakieœ dowody, które by potwierdza³y takie przypuszczenie?

– Najmniejszych.

– Bo jeœli takie posiadasz, nie powinienem siedzieæ przy tym stoliku.

– Mo¿esz siê odprê¿y栖 powiedzia³ Dino. – Oczyœciliœmy Stone’a

z wszelkich podejrzeñ w pó³ godziny po stwierdzeniu œmierci Susan. By³

w chiñskiej restauracji, kiedy to siê sta³o.

– S³ysza³em, ¿e to wykluczy³o jego winê. Rozumowanie sprawia³o wra-

¿enie przekonuj¹cego. Poza tym, jaki motyw móg³by mieæ Stone?

– Otó¿ to – odpar³ Dino.

– Mo¿esz zwracaæ siê wprost do mnie – powiedzia³ Stone. – Jeœli chcesz

o coœ spytaæ, z przyjemnoœci¹ odpowiem.

– To znaczy, nieoficjalnie?

background image

73

– Odpowiada³em na wszystkie pytania Deacona, i to oficjalnie, a¿ do

chwili, kiedy oskar¿y³ mnie o morderstwo. Wtedy odes³a³em go do mojego

adwokata, a potem wyprosi³em z domu. Ale niezale¿nie od tego, odpowiem

na ka¿de twoje pytanie teraz i tutaj, w obecnoœci œwiadków.

Brougham zastanowi³ siê chwilê.

– Czy zna³eœ Susan, zanim spotka³eœ j¹ na moim przyjêciu?

– Deacon twierdzi, ¿e tak. Powiedzia³, ¿e asystowa³a Haverty’emu w spra-

wie przeciwko mojemu klientowi. Przedstawiono mi drug¹ oskar¿ycielkê, ale

nie zapamiêta³em jej. Deacon utrzymuje te¿, ¿e Susan bywa³a w tym lokalu,

i ¿e któregoœ razu poszed³em z ni¹ do jej domu i spaliœmy ze sob¹. Tego rów-

nie¿ sobie nie przypominam, a wydaje mi siê, ¿e zapamiêta³bym, gdyby coœ

takiego siê zdarzy³o.

– Nie pamiêtasz, ¿e spotyka³eœ Susan w tym lokalu?

– Nie – odpar³ Stone. – Jeœli o to chodzi, Elaine tak¿e jej nie pamiêta,

a przebywa tu znacznie czêœciej ni¿ ja.

– Nie w¹tpiê.

– Elaine pamiêta natomiast Jean Martinelli. Przypomina sobie, ¿e wy-

rzuci³a j¹ z lokalu któregoœ wieczoru, kiedy tamta siê upi³a. Wydaje mi siê,

¿e to w³aœnie na podstawie zeznania Jean Martinelli Deacon uku³ swoj¹

hipotezê.

– Martinelli nie pracuje u mnie prawie od roku – stwierdzi³ Brougham –

ale nie dziwi mnie wcale, ¿e rozmawia³a z Tomem. Spotykaj¹ siê ze sob¹ od

pewnego czasu. Pewnie to ona do niego zadzwoni³a.

– Co jeszcze chcia³byœ wiedzieæ? – spyta³ Stone.

Brougham wzruszy³ ramionami.

– No, Martin. Chcê mieæ to z g³owy.

– Kto zabi³ Susan, twoim zdaniem?

– Stone i ja uwa¿amy, ¿e sprawc¹ jest ktoœ, kogo wsadziliœmy razem

dawno temu – wtr¹ci³ Dino – Ale na razie nie wiemy kto. Zdarzy³y siê jeszcze

dwa morderstwa. Sekretarka Stone’a, Alma, zginê³a tej samej nocy co Susan

Bean, a kobieta, która mieszka³a po s¹siedzku ze Stonem w Turtle Bay, zosta-

³a zabita nastêpnego wieczoru.

– S³ysza³em o tych morderstwach – powiedzia³ Brougham. – S¹dzicie,

¿e maj¹ zwi¹zek ze œmierci¹ Susan?

– £¹czy je tylko osoba sprawcy – odpar³ Dino. – Podejrzewamy, ¿e tam-

tego wieczoru ktoœ œledzi³ Stone’a do twojego domu, a potem do mieszkania

Susan. Kiedy zobaczy³, ¿e Stone wychodzi, wkrad³ siê do budynku. Wiele

wskazuje na to, ¿e by³ tam jeszcze, kiedy Stone wróci³, ale znikn¹³, zanim

przyjecha³ patrol. Ja dotar³em na miejsce piêæ minut potem. To Stone za-

dzwoni³ na numer alarmowy.

– Tak, wiem.

background image

74

– Masz jeszcze jakieœ pytania, Martin? – spyta³ Stone staraj¹c siê, ¿eby

nie zabrzmia³o to zaczepnie.

– Nic nie przychodzi mi w tej chwili do g³owy.

– Z chêci¹ stawiê siê w twoim biurze z adwokatem i odpowiem na ka¿-

de pytanie.

– Dziêkujê.

– Ale jeœli jutro przeczytam w gazetach, ¿e jestem podejrzany, bêdê wie-

dzia³, ¿e przeciek pochodzi od Deacona, i pójdê prosto do starego. A znam go

nie od dzisiaj. – By³a to prawda, choæ nie do koñca.

– Nie s¹dzê, ¿eby to by³o konieczne – odrzek³ Brougham. – Ale rozu-

miesz, ¿e jeœli Deacon znajdzie jakieœ luki w twojej wersji, bêdziemy musieli

porozmawiaæ.

– W mojej wersji nie ma ¿adnych luk – oznajmi³ Stone – bo jest praw-

dziwa.

Podano kolacjê i wszyscy mogli odetchn¹æ z ulg¹. Dana Brougham zmie-

ni³a temat.

– Czy to nie twoje obrazy bêd¹ wystawiane w galerii Bergmana? – spy-

ta³a, zwracaj¹c siê do Sary.

– Tak, moje – odpar³a zagadniêta. – Otwarcie wystawy nast¹pi w przy-

sz³ym tygodniu. Wys³aæ wam zaproszenie?

Dana wyjê³a z torebki wizytówkê.

– Widzia³am twoje wczeœniejsze obrazy i z przyjemnoœci¹ obejrzê nowe.

Mo¿esz zdradziæ coœ na ich temat?

– S¹ poœwiêcone Toskanii. Spêdzi³am tam szeœæ lat; jest trochê pejza¿y,

trochê martwych natur i trochê portretów mieszkañców prowincji Chianti.

– Uwielbiam ten region W³och.

Zbli¿y³ siê kelner i szepn¹³ coœ do ucha Dino. Policjant wsta³ i wyj¹³ tele-

fon komórkowy, ale jego twarz niczego nie zdradza³a. Wróci³ po chwili i usiad³.

Wszyscy patrzyli na niego pytaj¹co.

– Dzwonili z posterunku – oznajmi³ Dino. – Mieliœmy podejrzanego, ale

jego alibi zosta³o potwierdzone.

– Szkoda – rzuci³ Brougham. – Co to za jeden?

– Niejaki Mitteldorfer. Aresztowaliœmy go ze Stonem dwanaœcie lat temu

za zamordowanie ¿ony.

– Czemu go podejrzewaliœcie?

– Razem byliœmy œwiadkami œmierci kobiety, która mieszka³a naprze-

ciwko domu Stone’a, po drugiej stronie parku. Morderca wygl¹da³ jak Mittel-

dorfer dwanaœcie lat temu. Ale Mitteldorfer ju¿ tak nie wygl¹da.

– Dziwne – zauwa¿y³ Brougham.

– My te¿ tak pomyœleliœmy. Zaczêliœmy szukaæ jakiegoœ krewnego Mit-

teldorfera, który móg³by siê za niego mœciæ, ale jak dot¹d bez powodzenia.

background image

75

W³aœnie siê dowiedzia³em, ¿e rozmowy ze znajomymi Mitteldorfera z daw-

nego miejsca zamieszkania potwierdzi³y jego niewinnoœæ.

– Czy on ju¿ wyszed³?

– Nie, ale nied³ugo mo¿e ubiegaæ siê o zwolnienie warunkowe.

– Chcecie, ¿ebym przeszkodzi³ mu w wyjœciu na wolnoœæ?

Dino potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– Nie przepadam za Herbiem, ale nic na niego nie mam. Jeœli wyjdzie

i wtedy znajdziemy jakieœ dowody, ³atwo bêdzie uniewa¿niæ zwolnienie.

Brougham od³o¿y³ widelec.

– Uwa¿acie, ¿e mo¿e wyjœæ i znów kogoœ zabiæ?

Dino wzruszy³ ramionami.

– Nie sposób tego przewidzieæ. Mitteldorfera mo¿na uznaæ za jednora-

zowego mordercê. Zabi³ ¿onê w afekcie, kiedy odkry³, ¿e przyprawia mu rogi.

Wydaje siê, ¿e ona by³a jego jedynym wrogiem.

– Nie licz¹c ciebie i Stone’a – zauwa¿y³ Brougham.

19

N

astêpnego ranka Stone w³aœnie siê ubiera³, gdy Sara wysunê³a g³owê

z ³azienki.

– Nie móg³byœ mnie zabraæ w weekend na wieœ?

– Na jak¹ wieœ? – spyta³ Stone.

– Obojêtnie jak¹. Nie zapominaj, ¿e jestem angielsk¹ ró¿yczk¹… ¿e siê

tak wyra¿ê. – Wytrzeszczy³a zabawnie oczy. – Potrzebujê intymnego kontak-

tu duchowego z drzewami i traw¹, ¿eby uchroniæ moj¹ subteln¹ duszyczkê

przed niechybnym rozpadem. Przebywanie w wiejskiej gospodzie tak¿e do-

skonale jej robi.

– Wynajmê samochód.

– Przecie¿ dosta³eœ w³aœnie du¿e honorarium.

– Tak.

– A wiêc kup sobie samochód.

Stone wzruszy³ ramionami.

– Czemu nie.

– Tylko jakiœ ³adny.

– Tak, proszê pani.

– Grzeczny z ciebie ch³opiec.

– Prawda?

– Przecie¿ mówiê.

background image

76

Wysz³a z ³azienki ca³kiem naga; Stone przesta³ siê ubieraæ i bezwstydnie

wlepi³ w ni¹ wzrok.

– Nic z tego – powiedzia³a. – Muszê teraz pojechaæ do galerii i powiesiæ

obrazy, a w gara¿u ju¿ czekaj¹ dwaj uroczy policjanci. No powiedzmy, ¿e

jeden.

Stone wróci³ do przerwanej czynnoœci.

– Rzeczywiœcie. Kelly’ego trudno uznaæ za mi³ego kompana, prawda?

– Wstrêtny ma³y drañ – powiedzia³a Sara, zak³adaj¹c d¿insy i sweter;

nie w³o¿y³a stanika.

– Chcesz, ¿ebym poprosi³ Dina o przys³anie innego policjanta?

– Nie róbmy zamieszania. Dino i tak wyœwiadcza nam ju¿ przys³ugê.

Wytrzymam jakoœ z Kellym.

Stone obj¹³ j¹ i przytuli³.

– Wolê, ¿ebyœ wytrzyma³a ze mn¹.

Z³apa³a go za nadgarstki i odsunê³a.

– O tym pomówimy, kiedy nie bêdê zmuszona z tob¹ wytrzymywaæ. Na

jakimœ przyjemnym, neutralnym gruncie, gdzie pod rêk¹ nie bêdzie ³ó¿ka.

– Zgoda – powiedzia³ Stone, kradn¹c poca³unek.

– IdŸ ju¿ po ten samochód.

Stone wysiad³ z policyjnego wozu przy Park Avenue przed salonem Mer-

cedesa i rozejrza³ siê jeszcze raz.

– To trochê potrwa – ostrzeg³ policjantów, którzy go przywieŸli.

– Tak jest – odpar³ jeden z nich, salutuj¹c s³u¿biœcie. – Nieustaj¹co po-

zostajemy do pañskiej dyspozycji.

– Krakauer, pozbêdê siê was przy najbli¿szej okazji.

Odwróci³ siê i wszed³ do salonu; wystawionych by³o szeœæ modeli, miê-

dzy innymi najnowszy SLK, œliczny sportowy kabriolet ze skórzanym da-

chem; prawdziwe cacko, ale malutkie. Obok sta³a limuzyna S 600 – ogrom-

na, potê¿na, i piekielnie droga, chyba a¿ do przesady. Centraln¹ pozycjê

zajmowa³ jednak œredni model niemieckiej firmy, E 320 o ³adnym, jasnonie-

bieskim metalizowanym lakierze.

U boku Stone’a jak spod ziemi wyrós³ sprzedawca.

– Czy mogê w czymœ pomóc? – spyta³.

– Interesuje mnie oœmiocylindrowa wersja tego modelu – odpar³ Stone

wskazuj¹c samochód.

– E 430? Wspania³y wóz. Mogê sprowadziæ go w ci¹gu czterech miesiê-

cy, jeœli dziœ z³o¿y pan zamówienie.

– Chcê go kupiæ dzisiaj po po³udniu.

– Obawiam siê, ¿e to niewykonalne. Popyt jest zbyt du¿y.

background image

77

Stone skrzywi³ siê. Kilka miesiêcy temu wynaj¹³ ten model w Los Ange-

les i bardzo przypad³ mu do gustu. Podszed³ do wielkiej limuzyny S 600.

– Ile?

– Sto trzydzieœci siedem tysiêcy, plus podatki.

Stone uniós³ d³oñ.

– Proszê mi o nich nie opowiadaæ.

– Bardzo roztropnie z pañskiej strony – powiedzia³ sprzedawca. – Mogê

za³atwiæ dla pana prawie od rêki S 500, czyli oœmiocylindrow¹ wersjê tego wozu.

– A ile trwa za³atwienie „prawie od rêki?”

– W ci¹gu dwóch tygodni spodziewam siê dostawy jednego egzemplarza.

– Jest pan mistrzem uprzyjemniania ludziom zakupów – powiedzia³ Stone.

– Przykro mi, ale samochodów jest ma³o, a popyt olbrzymi.

Stone wyjrza³ przez okno, gdzie zatrzyma³a siê ciê¿arówka z pokaŸn¹

przyczep¹. Wrota otwar³y siê i po chwili czterech mê¿czyzn zaczê³o wpychaæ

do wnêtrza salonu jakiœ czarny samochód.

– A to co? – spyta³ Stone.

– Coœ wyj¹tkowego – odrzek³ sprzedawca. – Nazywa siê E 55. Jest to

model E 430 specjalnie zmodyfikowany przez AMG, niemieck¹ firmê zaj-

muj¹c¹ siê tuningiem wozów Mercedesa. Kolor obsydianowy, pergaminowa

tapicerka.

Wóz przypomina³ wystawiony model E 320, ale by³ ni¿szy i mia³ bar-

dziej drapie¿ny wygl¹d.

– Jakich zmian dokona³a firma AMG w tym samochodzie?

Mê¿czyzna podszed³ do biurka i wyj¹³ z szuflady prospekt.

– Ten egzemplarz jest naprawdê wyj¹tkowy. – Roz³o¿y³ folder. – Ma

oœmiozaworowy silnik w uk³adzie V o pojemnoœci piêciu i pó³ litra, znacznie

potê¿niejszy ni¿ w modelu S 500. Moc trzysta piêædziesi¹t cztery konie me-

chaniczne, przek³adnia z S 500. Karoseria zosta³a obni¿ona, a zawieszenie

wzbogacone o resory antywstrz¹sowe, stabilizatory ruchu i sprê¿yny. Wóz

ma osiemnastocalowe ko³a, opony o profilu Z oraz hamulce z SL 600.

Stone wci¹gn¹³ powietrze.

– Szyby s¹ nieco przyciemnione, dziêki czemu z zewn¹trz nie widaæ

pasa¿erów. Ju¿ na miejscu, w kraju, pos³aliœmy go do specjalisty, który za-

opatrzy³ wóz w lekkie opancerzenie.

– Co znaczy „lekkie opancerzenie?”

Sprzedawca otworzy³ drzwi samochodu i nacisn¹³ guzik; szyba obni¿y³a

siê do po³owy.

– Jak pan widzi, szk³o jest znacznie grubsze ni¿ w standardowym mode-

lu – jego gruboœæ wynosi jeden i dwie dziesi¹te centymetra – zaœ dach, wszyst-

kie drzwi oraz pod³oga zosta³y wzmocnione lekkimi, lecz bardzo twardymi

materia³ami, takimi jak kevlar. Karoseria samochodu jest w stanie zamortyzowaæ

background image

78

ostrza³ z broni rêcznej, a nawet ciê¿kiej maszynowej; nie wytrzyma salwy

z bazooki czy wybuchu miny, rzecz jasna. Do tego potrzebna by³aby wersja

w pe³ni opancerzona.

Stone wsiad³ do wozu i rozejrza³ siê.

– Ma pan tu sportowe siedzenia i specjalne wykoñczenie, a nawet anty-

radar – doda³ sprzedawca, rozgl¹daj¹c siê badawczo. – Wykrywa i unieszkod-

liwia policyjne radary. Urz¹dzenie jest legalne w wiêkszoœci stanów.

– Bardzo ³adny – powiedzia³ Stone. – Ile kosztuje?

– Prawdê powiedziawszy, wóz nie jest nasz¹ w³asnoœci¹. Nale¿y do wdo-

wy po naszym kliencie, pewnym d¿entelmenie z Ameryki Po³udniowej.

– Dlaczego zosta³a wdow¹?

– Samochód zosta³ dostarczony o kilka dni za póŸno, aby pos³u¿yæ do

przewidzianych celów.

– Chce pan powiedzieæ, ¿e tamten facet siedzia³ w innym wozie, kiedy…

– Kiedy potrzebna mu by³a dodatkowa ochrona, któr¹ zapewnia ten wóz.

– Ile ¿yczy sobie za niego wdowa?

– W granicach… – sprzedawca wymieni³ cenê. – Ale odnios³em wra¿e-

nie, ¿e ma siln¹ motywacjê, ¿eby sprzedaæ samochód.

– Rozumiem – powiedzia³ Stone, obmacuj¹c kieszeñ w poszukiwaniu

ksi¹¿eczki czekowej.

– Wóz ma na liczniku sto dwadzieœcia kilometrów, i ca³e wyposa¿enie

dostêpne w modelu S 600 – ci¹gn¹³ mê¿czyzna – ³¹cznie z telefonem i osob-

n¹ klimatyzacj¹ tylnego siedzenia. Nawet z dodatkow¹ mas¹ opancerzenia

przyspieszy od zera do setki w równe szeœæ sekund, a jego maksymalna prêd-

koœæ nie jest ograniczona elektronicznie do dwustu kilometrów na godzinê.

– A jaka jest ta maksymalna prêdkoœæ? – spyta³ Stone, wstrzymuj¹c oddech.

– Tego nikt nie jest w stanie powiedzie栖 odpar³ sprzedawca.

– Proszê spytaæ w³aœcicielkê, czy zgodzi siê na… – tu wymieni³ kwo-

tê. – I niech pan doda, ¿e to moja pierwsza i ostatnia propozycja.

– Proszê chwilê poczeka栖 powiedzia³ sprzedawca. Zbli¿y³ siê do biur-

ka i podniós³ s³uchawkê telefonu.

Stone obszed³ wóz dooko³a, zajrza³ do baga¿nika, a potem podniós³ ma-

skê. Zapar³o mu dech w piersiach: silnik by³ najpiêkniejszym urz¹dzeniem

mechanicznym, jakie kiedykolwiek widzia³. Pieczo³owicie wypolerowany, na

pierwszy rzut oka zbyt du¿y korpus mechanizmu zosta³ przemyœlnie umiesz-

czony w za ma³ej, jak siê zdawa³o, komorze. Stone opuœci³ maskê i zerkn¹³ na

ko³a; o dwa cale wiêksze od standardowych opony mia³y obni¿ony profil,

a tylne by³y wyraŸnie szersze od przednich.

Zjawi³ siê sprzedawca.

– Wdowa siê zgadza – oznajmi³. Na jego twarzy b³yszcza³y kropelki

potu. – Zap³aci pan gotówk¹, czy woli kredyt?

background image

79

– Gotówk¹ – odrzek³ Stone, wyci¹gaj¹c ksi¹¿eczkê. – Kiedy mogê go

zabraæ?

– Samochód jest ju¿ po dotarciu. Za pó³ godziny mo¿e pan wyjechaæ na

drogê.

– Czy za³atwi pan w tym czasie numer rejestracyjny?

– Chyba pan w to nie w¹tpi – odpowiedzia³ sprzedawca, oddychaj¹c z wi-

docznym trudem.

20

S

tone jecha³ nieznoœnie powoli w gêstym œródmiejskim ruchu; dwaj de-

tektywi trzymali siê tu¿ za nim. Sara czyta³a specjaln¹ instrukcjê dodan¹

do podrêcznika u¿ytkowania samochodu.

– Tu jest napisane, ¿e os³ona przeciws³oneczna, elektrycznie uruchamiana,

zosta³a wykonana ze specjalnego materia³u, który mo¿e zatrzymaæ ka¿dy nad-

latuj¹cy obiekt. – Zawiesi³a g³os. – Jaki obiekt?

– Nadlatuj¹cy. Chodzi o pociski i od³amki.

– Ka¿dy obiekt, który przebije tyln¹ szybê. – Odnalaz³a przycisk w pod-

³okietniku, nacisnê³a i obserwowa³a, jak ekran przeciws³oneczny unosi siê

i opada. – Fajne. Czy to cacko ma te¿ wbudowane w karoseriê karabiny ma-

szynowe, jak samochody Jamesa Bonda?

– Oczywiœcie, ¿e nie. ¯a³ujê teraz, ¿e powiedzia³em ci o opancerzeniu.

– A ja siê z niego cieszê. Cz³owiek czuje siê trochê przytulniej. Dok¹d

mnie zabierasz?

– To niespodzianka.

– Jak d³ugo pozostanie niespodziank¹?

– Normalnie by³yby to dwie godziny, ale chcê zrobiæ po drodze krótki

postój.

– Gdzie siê zatrzymamy?

– W Ossining w stanie Nowy Jork.

– Fuj, nazwa brzmi okropnie.

– Wiêkszoœæ mieszkañców te¿ tak uwa¿a.

– Po co chcesz tam wst¹piæ?

– Muszê zadaæ pewnemu cz³owiekowi kilka pytañ. – Stone wjecha³ na

autostradê West Side Highway i wydosta³ siê z samochodowego t³oku. Naci-

sn¹³ peda³ i poczu³, ¿e coœ wciska go w fotel.

– O rany – odezwa³a siê Sara.

background image

80

– No w³aœnie. – Stone zerkn¹³ w lusterko wsteczne, w którym w b³yska-

wicznym tempie zmniejsza³ siê policyjny wóz. Nacisn¹³ guzik szybkiego do-

stêpu na klawiaturze telefonu.

– Krakauer – odezwa³ siê policjant.

– Dziêki, Krakauer – powiedzia³ Stone. – Dalej pojadê sam. Powiedzcie

porucznikowi Bacchettiemu, ¿e odprowadziliœcie mnie ¿ywego poza miasto.

– Dobra – rzuci³ policjant. – By³oby mi³o, gdyby pan nie wróci³.

Stone przerwa³ po³¹czenie, w³¹czy³ antyradar i rozejrza³ siê za wozami

patrolowymi. Dotar³ do trasy Saw Mill River Parkway w czasie dwukrotnie

krótszym ni¿ normalnie i skierowa³ siê na pó³noc. Przejecha³ rzekê Hudson

mostem Tappan Zee i znalaz³ siê na g³ównej autostradzie stanu Nowy Jork.

– S³yszê œwist wiatru za szyb¹ – zauwa¿y³a Sara. – Zawsze myœla³am,

¿e przy prêdkoœci stu dziesiêciu kilometrów na godzinê takie zjawisko nie

powinno wyst¹piæ.

– Jedziemy sto dziewiêædziesi¹t – odpar³ Stone.

– Ach, tak. Wobec tego zostaniemy aresztowani, prawda?

– W¹tpiê.

Stone zwolni³ nieco, widz¹c wóz patrolowy zmierzaj¹cy w przeciwn¹

stronê. Samochód policyjny dojecha³ do najbli¿szego nawrotu i zakrêci³. Za-

nim policjant nabra³ prêdkoœci, Stone zwolni³ do stu kilometrów na godzinê.

Widzia³ zafrasowan¹ minê funkcjonariusza, który majstrowa³ coœ przy desce

rozdzielczej. Po chwili wóz zawróci³ i pojecha³ na po³udnie.

– Za³atwiony – powiedzia³ Stone.

– Co takiego? – spyta³a Sara.

– W³aœnie za³atwi³em jego radar.

– Myœla³am, ¿e to jego radar powinien za³atwiæ ciebie.

– Œwiat siê zmienia.

Stone zatrzyma³ siê na parkingu wiêzienia Sing Sing i podszed³ do budki

stra¿niczej.

– Czym mogê s³u¿yæ? – spyta³ stra¿nik.

– Chcia³bym mówiæ z kapitanem Warkowskim.

– Proszê zaczekaæ. – Mê¿czyzna podniós³ s³uchawkê, powiedzia³ coœ do

mikrofonu i poda³ aparat Stone’owi. – Jest na linii.

– Dzieñ dobry, kapitanie – zacz¹³ Stone. – Mówi Stone Barrington. By-

³em tu z porucznikiem Bacchettim.

– Jak móg³bym zapomnieæ? Co mogê dla pana zrobiæ tym razem?

– Chcia³bym siê zobaczyæ z Herbertem Mitteldorferem. Mam do niego

kilka pytañ.

– Z przykroœci¹ zawiadamiam, ¿e pan siê spóŸni³.

background image

81

– Jak to? Dosta³ przepustkê, ¿eby za³atwiæ coœ w mieœcie?

– Herbie wczoraj wyszed³.

– Rozumiem. – Stone spodziewa³ siê tego. – Czy mogê dostaæ jego adres?

– Obawiam siê, ¿e go nie znam.

– A czy mogê spytaæ o nazwisko jego kuratora?

– Herbie nie ma kuratora.

– S³ucham?

– Dosta³ zwolnienie bezwarunkowe.

– Bezwarunkowe? Po wyroku za morderstwo? Nigdy o czymœ takim nie

s³ysza³em.

– Rzadko siê zdarza, ale jednak. Herbie by³ wyj¹tkowym wiêŸniem, nie-

s³ychanie wartoœciowym dla ca³ego oddzia³u i dla mnie osobiœcie; badanie

psychiatryczne nie wskazywa³o na sk³onnoœæ do recydywy.

– A wiêc wypuœciliœcie go tak po prostu i liczycie, ¿e wszystko bêdzie cacy?

– Powiedzmy.

– I nie wziêliœcie nawet jego adresu?

– Zgadza siê. Jest wolny jak ptak.

– Dziêkujê i przepraszam za k³opot.

– ¯aden k³opot.

Odk³adaj¹c s³uchawkê, Stone s³ysza³ œmiech stra¿nika. Wróci³ do samo-

chodu.

– Wszystko za³atwione? – spyta³a Sara.

– Prawie – odpar³ Stone.

Wyjecha³ z parkingu i zacz¹³ siê rozgl¹daæ po ulicach. Po chwili znalaz³

to, czego szuka³; zaparkowa³ wóz.

– Muszê tu wejœæ na minutê.

– Kochanie, czy naprawdê czujesz w tej chwili pal¹c¹ potrzebê zakupu

papeterii?

– To nie potrwa d³ugo.

Stone wysiad³ z samochodu i ruszy³ w stronê sklepu, nad którego drzwiami

wisia³ szyld z napisem U WILHELMA. Za lad¹ sta³a m³oda kobieta.

– Dzieñ dobry – powiedzia³ Stone. – Czy móg³bym mówiæ z panem

Wilhelmem?

– Niestety, wyjecha³ na parê godzin z dostaw¹ – odpar³a ekspedientka.

– Ach, tak. – Stone ju¿ mia³ odejœæ, ale przypomnia³ sobie o czymœ. –

Czy Herbert Mitteldorfer zaopatrywa³ siê w tym sklepie?

– Herbie? Ale¿ tak, by³ jednym z naszych najlepszych klientów. Z pa-

nem Wilhelmem rozmawiali du¿o po niemiecku.

– Jak czêsto tu bywa³?

– Praktycznie codziennie, nawet jeœli w wiêzieniu nie wydawano prze-

pustek.

6 – Kr¹g strachu

background image

82

– Przyje¿d¿a³ po zakupy dla wiêzienia codziennie? – zdziwi³ siê Stone.

– Nie, sk¹d¿e. Z pocz¹tku odwiedza³ pana Wilhelma, a potem zacz¹³ tu

pracowaæ.

– Pracowa³ dla pana Wilhelma?

– W³aœciwie nie dla niego. Pan Wilhelm wynajmowa³ mu pomieszcze-

nie, a Herbie mia³ tam komputer i resztê sprzêtu.

Stone zamruga³ oczami, jakby nie móg³ oswoiæ siê z t¹ myœl¹.

– Czy wie pani, ¿e Mitteldorfer zosta³ wczoraj zwolniony?

– Tak. Herbie wpad³ do nas zabraæ sprzêt i po¿egnaæ siê.

– Du¿o by³o tego sprzêtu?

– Rega³ z kilkoma segregatorami, komputer i drukarka; to wszystko.

– Czy móg³bym rzuciæ okiem na pomieszczenie, gdzie pracowa³ Herbie?

– Jest pan jego znajomym?

– Przyjecha³em do miasta, ¿eby siê z nim zobaczyæ; dopiero w wiêzie-

niu dowiedzia³em siê, ¿e zosta³ dzisiaj zwolniony.

– A wiêc proszê za mn¹.

Kobieta prowadzi³a miêdzy rega³ami pe³nymi papieru i sprzêtu biurowe-

go; po chwili znaleŸli siê na zapleczu sklepu.

– Tutaj pracowa³ Herbie.

Stone rozejrza³ siê po pokoju. Sta³o tam biurko, krzes³o oraz niewielka

skórzana le¿anka.

– Czy wie pani, czym Herbie siê tu zajmowa³?

– Wiem, ¿e handlowa³ akcjami – odpar³a ekspedientka. – Nie wiem, co

robi³ poza tym.

Stone popatrzy³ na ni¹ uwa¿nie.

– Chce pani powiedzieæ, ¿e obraca³ akcjami na gie³dzie?

– Tak, i to z wielkim rozmachem. Spêdza³ ka¿de popo³udnie przy kom-

puterze i telefonie, rozmawiaj¹c ze swoim maklerem. Da³ panu Wilhelmowi

i mnie kilka nies³ychanie cennych wskazówek; sporo dziêki nim zarobiliœmy.

Bardzo ¿a³ujê, ¿e Herbie od nas odszed³.

– Dziêkujꠖ powiedzia³ Stone.

– Proszê nas jeszcze odwiedziæ. Czy mam poinformowaæ pana Wilhel-

ma o pañskiej wizycie?

– Nie, to nie bêdzie konieczne. A propos, czy Herbie zostawi³ swój nowy

adres?

– Przykro mi, ale nie poda³ go ani mnie, ani panu Wilhelmowi. Powie-

dzia³ tylko, ¿e jedzie na zachód.

– Jak daleko na zachód?

– Tego nie wiem. Zapewni³ nas, ¿e da znaæ, jak tylko gdzieœ zamieszka.

– Rozumiem. Proszê mi jeszcze powiedzieæ, w jaki sposób Herbie za-

bra³ komputer i resztê sprzêtu?

background image

83

– Przyjecha³ po niego jakiœ mê¿czyzna samochodem typu van. Pewnie

Herbie wynaj¹³ transport.

– Czy na samochodzie zauwa¿y³a pani nazwê firmy?

– Nie. To by³ czarny van, bez ¿adnych napisów.

– Mo¿e pani opisaæ wygl¹d kierowcy?

– Niestety, nie zwróci³am uwagi. Musia³am zaj¹æ siê obs³ug¹ klientów.

– Bardzo dziêkujê za pomoc – powiedzia³ Stone.

Wracaj¹c do wozu, Stone zachodzi³ w g³owê, dlaczego zarz¹d wiêzienia

Sing Sing pozwala³ pensjonariuszowi spêdzaæ popo³udnia w Ossining, gdzie

ten swobodnie obraca³ akcjami na gie³dzie.

– Czy teraz ju¿ wszystko za³atwione? – spyta³a Sara, kiedy usiad³ za kie-

rownic¹.

– Ca³kowicie – odrzek³ Stone.

Nie mia³ zielonego pojêcia, co dalej robiæ.

21

W

jechali do stanu Connecticut tras¹ I-84; Stone zjecha³ z autostrady miê-

dzystanowej w Southbury i skierowa³ siê na pó³noc. Wóz zachowywa³

siê niczym ¿ywa istota: jak przyklejony trzyma³ siê nawierzchni na zakrêtach

i przyspiesza³ na prostych.

– Kiedy siê dowiem, jaki jest cel naszej podró¿y? – spyta³a Sara.

– Dopiero, gdy dotrzemy na miejsce – odpar³ Stone. – Tymczasem po-

dziwiaj krajobraz. To przecie¿ dobrze dzia³a na twoj¹ ulotn¹ duchow¹ istotê.

– Oczywiœcie. Nawet w tej chwili czujê, jak siê wzmacnia.

W Woodbury Stone skrêci³ na trasê 47 i niebawem wjechali do dystryktu

sto³ecznego Waszyngton.

– O, Waszyngton! – ucieszy³a siê Sara. – Spêdzi³am tu weekend kilka

lat temu. Cudowne miejsce!

– Cieszê siê, ¿e tak uwa¿asz – oznajmi³ Stone, skrêcaj¹c w prawo przed

tablic¹ z napisem MAYFLOWER INN. Okr¹¿y³ staw i stromo biegn¹c¹ szo-

s¹ wjecha³ na wzgórze; tam zatrzyma³ siê przed efektownym budynkiem kry-

tym gontem.

– Tu jest œlicznie – powiedzia³a Sara. – Jak znalaz³eœ taki uroczy zajazd?

– To nie by³o trudne – odpar³ Stone. – W zesz³ym roku w konkursie ja-

kiegoœ czasopisma ten lokal zosta³ uznany za najlepsz¹ gospodê w kraju.

Wyci¹³em artyku³.

– Spryciarz z ciebie.

background image

84

Ktoœ z obs³ugi zabra³ baga¿e na górê i wprowadzi³ goœci do ³adnie ume-

blowanego apartamentu z widokiem na ogród.

– Czy zarezerwowa³ pan stolik? – spyta³ m³ody ch³opak z obs³ugi.

– Nie. Móg³by pan to zrobiæ? Chcielibyœmy zjeœæ kolacjê o ósmej.

– Oczywiœcie. Bêdzie panu potrzebna marynarka, ale krawat nie.

– Dziêkujꠖ powiedzia³ Stone, wrêczaj¹c mu suty napiwek.

Ch³opak uk³oni³ siê i wyszed³ z pokoju.

– Mamy dwie godziny do kolacji – oznajmi³ Stone. – W jaki sposób

mo¿emy najprzyjemniej spêdziæ ten czas?

Sara podesz³a i przytuli³a siê.

– Potrzebujê godziny, ¿eby siê wyk¹paæ i przebraæ. Pozostanie godzina

wolnego czasu… i nikt nie bêdzie nas obserwowa³.

Stone poca³owa³ j¹ w usta.

– Naprawdê?

– No, mo¿e niezupe³nie – doda³a, obejmuj¹c go w pasie. – Ja bêdê ob-

serwowaæ ciebie.

O dziewiêtnastej trzydzieœci wyk¹pani, przebrani i ca³kowicie zrelakso-

wani zeszli do baru i zajêli miejsce przy oknie.

– Mog³abym tu mieszka栖 stwierdzi³a Sara. – Wystarczy³by mi ten sto-

lik i ³ó¿ko na górze.

– Niez³y pomys³ – zgodzi³ siê Stone.

Do stolika podesz³a siê m³oda kelnerka.

– ¯yczy pan sobie drinka, panie Barrington?

Stone skin¹³ g³ow¹ na Sarê.

– Wódka z sokiem z zielonej cytryny, zimna, lekko s³odzona.

– Dwa razy – doda³ Stone.

Po chwili s¹czyli zielonkawy napój. Kelnerka wróci³a po chwili.

– Panie Barrington, telefon do pana.

– Przepraszam – powiedzia³ Stone, wstaj¹c z drinkiem. Kelnerka wska-

za³a mu drogê do aparatu.

– Halo?

– Tu Dino. Doniesiono mi, ¿e poruszasz siê jakimœ niebezpiecznym po-

jazdem.

– Nie inaczej. Poka¿ê ci go, jak tylko wrócê.

– Dobra. Jak posz³o z Mitteldorferem?

– Nie posz³o.

– Warkowski nie pozwoli³ ci siê z nim zobaczyæ?

– Nie by³o z kim.

background image

85

– Mów jaœniej.

– Wyszed³.

– Na warunkowe?

– Bezwarunkowe.

Dino zamilk³ na d³u¿sz¹ chwilê.

– A to skurwiel. Pewnie przez dwanaœcie lat nadstawia³ ty³ka temu War-

kowskiemu.

– Nie zdziwi³bym siê. Wst¹pi³em do sklepu papierniczego, w którym

Mitteldorfer robi³ zakupy. Okaza³o siê, ¿e mia³ tam swoje biuro.

– Biuro? Jakie biuro? – zdumia³ siê Dino.

– Te¿ tak zareagowa³em. Ekspedientka wyjaœni³a mi, ¿e trzyma³ na za-

pleczu komputer i obraca³ akcjami.

– Chyba nawet wiem, czyimi.

– Warkowskiego.

– A jak¿e. I pewnie nie tylko jego.

– Ta kobieta powiedzia³a te¿, ¿e udzieli³ w³aœcicielowi sklepu kilku cen-

nych wskazówek finansowych.

– S³ysza³eœ kiedyœ o czymœ podobnym?

– W ¿yciu.

– Gdzie jest teraz Mitteldorfer?

– Nikt nie wie, a nawet jeœli wie, to nie puszcza pary z ust – odpar³ Sto-

ne. – Wed³ug tej ekspedientki Herbie powiedzia³, ¿e jedzie na zachód.

– Chryste, oby to by³a prawda. Wola³bym nie ogl¹daæ wiêcej gêby tego

ma³ego drania.

– Ktoœ podjecha³ pod sklep czarnym vanem po jego komputer i resztê

rzeczy.

– A wiêc ma przyjaci󳠖 zauwa¿y³ Dino.

– Przynajmniej jednego, póki ¿yje Warkowski. Nie zdziwi³bym siê, gdyby

to sam kapitan pomóg³ mu w transporcie. A ty czego siê dowiedzia³eœ?

– Kaza³em dwóm detektywom przejrzeæ wszystkie sprawy, przy których

razem pracowaliœmy, i niech mnie diabli, jeœli coœ znaleŸli. Wszyscy, których

udupiliœmy, nadal siedz¹.

– Czy zdarzy³o siê coœ, co wskazywa³oby, ¿e morderca nadal jest aktywny?

– Nie. Wydaje mi siê, ¿e jeszcze nie wyliza³ siê z ran po postrzale od

Mary Ann. Rzuca³by siê w oczy z banda¿em na uchu.

– Nie zauwa¿y³em, by nas ktoœ œledzi³, kiedy wyje¿d¿aliœmy z miasta.

– Krakauer te¿ tak mówi.

– A kiedy wjecha³em na West Side Highway, nikt nie mia³ szans mnie

œledziæ.

– Czym ty w³aœciwie jeŸdzisz? – spyta³ wyraŸnie zaintrygowany Dino.

– Poczekaj, to zobaczysz.

background image

86

– Jak gospoda?

– Pierwsza klasa. Ale nie powinienem teraz gadaæ z tob¹, tylko z Sar¹.

РTo czeϾ.

– Czeœæ. – Stone odwiesi³ s³uchawkê i wróci³ do stolika.

– To by³ Dino, prawda? – spyta³a Sara.

– Tak.

– A wiêc on wie wczeœniej ode mnie, gdzie spêdzê weekend?

– Rzeczywiœcie nie by³ zaskoczony, ¿e tu jesteœmy.

– No w³aœnie.

– Jesteœ g³odna?

– I to jak.

– Proszê pani, czy moglibyœmy prosiæ o kartê?

Poch³onêli s³uszne porcje wêdzonej szynki i ba¿anta, popili butelk¹ do-

brego caberneta i wrócili do apartamentu.

Od razu wskoczyli do ³ó¿ka.

– Cieszê siê, ¿e ze mn¹ jesteœ – powiedzia³ Stone. – Chcia³bym, ¿eby tak

pozosta³o na zawsze.

– Mam nadziejê, ¿e to nie oœwiadczyny. – Sara podnios³a g³owê z jego

ramienia.

– Jeszcze nie.

– I oby jak najd³u¿ej.

– Wedle ¿yczenia, ale chcia³bym zauwa¿yæ, ¿e œciœle rzecz bior¹c, jesteœ

bezdomna.

– A czyja to wina?

– Niezaprzeczalnie moja. I pragnê ci to wynagrodziæ, proponuj¹c ³ó¿-

ko… a w³aœciwie dom.

– I to bardzo ³adny – zauwa¿y³a Sara. – A przecie¿, gdy wyje¿d¿a³am do

W³och, przypomina³ ruinê.

– S¹dzisz, ¿e mog³abyœ tam czuæ siê jak u siebie?

– Mog³abym siê czuæ u siebie z tob¹.

– A wiêc wszystko jasne.

– Niezupe³nie.

– Jak to?

– Powiedzia³am ci, ¿e jestem dziewczyn¹ ze wsi i muszê mieszkaæ poza

miastem.

– Gdzie dok³adnie?

– Na pewno nie u Hamptonów; mam doœæ tabunów goœci.

– Wiêc gdzie?

– Mo¿e tutaj.

background image

87

– Nie s¹dzê, ¿eby by³o mnie staæ na kupno tej gospody, nawet gdybym

wzi¹³ kredyt.

– Chodzi o zwyk³y domek, g³uptasie, i to niedu¿y.

– Brzmi nieŸle. Mo¿e rozejrzelibyœmy siê jutro za agentem sprzeda¿y

nieruchomoœci?

– Naprawdê chcesz to zrobiæ?

– Myœlisz, ¿e mówiê to tylko dlatego, ¿e posz³aœ ze mn¹ do ³ó¿ka?

– Tak.

– A wiêc s³abo znasz siê na ludzkich charakterach.

– Zobaczymy jutro rano – powiedzia³a Sara, wtulaj¹c siê w niego nagim

cia³em.

Stone zasypiaj¹c, zastanawia³ siê, gdzie mo¿e byæ Herbert Mitteldorfer.

22

S

tone drzema³ na przednim siedzeniu czarnego range rovera. Za kierowni-

c¹ siedzia³a agentka sprzeda¿y nieruchomoœci, Carolyn Klemm. Zd¹¿yli

ju¿ obejrzeæ piêæ domów, bardzo ³adnych, ale ¿aden nie odpowiada³ Stone’owi

i Sarze, która przysypia³a na tylnym siedzeniu. Stone oprzytomnia³, gdy wóz

siê zatrzyma³.

– A co pan s¹dzi o tym? – spyta³a agentka.

Stone skierowa³ wzrok na bardzo du¿y i piêkny, kryty dachówk¹ dwór,

stoj¹cy w pewnej odleg³oœci od drogi.

– Mam do niego klucz – doda³a.

– Carolyn – wymamrota³ Stone. – Nie mam ochoty zwiedzaæ czyichœ

rezydencji. Chcê zobaczyæ dom, na który mnie staæ.

– Nie mówi³am o tamtym domu, tylko o tym – odpar³a agentka, wskazu-

j¹c budynek po prawej stronie.

Stone odwróci³ g³owê i zobaczy³ znacznie mniejszego krewniaka impo-

nuj¹cego dworu.

– Ten wielki nazywa siê Ska³a – wyjaœni³a Carolyn. – A ten ma³y s³u¿y³

niegdyœ jako brama do niego.

– Obejrzyjmy go – odezwa³a siê niespodziewanie Sara.

Carolyn skrêci³a na podjazd os³oniêty szeregiem wiecznie zielonych krze-

wów. Domek zbudowany by³ w stylu wiktoriañskim, mia³ dach kryty gontem

oraz wie¿yczkê stanowi¹c¹ po³owê frontowej elewacji.

– S¹ tu dwie sypialnie, dwie ³azienki, gara¿, a na ty³ach œliczny ma³y

basenik – mówi³a Carolyn.

background image

88

Wysiedli z wozu i po chwili znaleŸli siê w œrodku.

Stali w salonie znacznie wiêkszym, ni¿ mo¿na by³o siê spodziewaæ pa-

trz¹c na domek z zewn¹trz. Naro¿ne pomieszczenie zajmowa³a kuchnia, nie-

dawno wykoñczona, podobnie jak drewniane pod³ogi.

– Budynek wzniesiono w roku 1889, jednoczeœnie z g³ównym domem –

ci¹gnê³a Carolyn. – Kiedy pierwszy lokator wyprowadzi³ siê, sprzeda³ go osob-

no; od tej pory domek dwa lub trzy razy zmienia³ w³aœcicieli.

– WejdŸmy na piêtro – zaproponowa³a Sara.

Agentka poprowadzi³a ich efektown¹ klatk¹ schodow¹ do sporej sypialni

z now¹ ³azienk¹ oraz drugiej, mniejszej, z samym prysznicem. Stone i Sara

otwierali drzwi garderób i wygl¹dali przez okna. Z sypialni widaæ by³o g³ów-

ny budynek, zaœ frontowe okna wychodzi³y na szko³ê rusznikarsk¹ po prze-

ciwnej stronie ulicy. Wrócili na parter.

– Ca³a ta okolica zwana jest Green – wyjaœni³a Carolyn. – To najstarsza

czêœæ miasta, najbardziej atrakcyjna jako miejsce zamieszkania.

– Ile w³aœciciel ¿yczy sobie za ten dom? – spyta³ Stone.

– Mo¿na powiedzieæ, ¿e maj¹ pañstwo szczêœcie – odpar³a Carolyn. –

Dom jest w³asnoœci¹ ma³¿eñstwa, które w³aœnie siê rozwodzi, wiêc ma powo-

dy, ¿eby spieszyæ siê ze sprzeda¿¹. Chc¹ dostaæ pieni¹dze i podzieliæ je.

Carolyn wymieni³a cenê.

Stone spojrza³ pytaj¹co na Sarê, która prawie niedostrzegalnie skinê³a

g³ow¹. Stone odwróci³ siê do agentki i zaproponowa³ cenê o dwadzieœcia pro-

cent ni¿sz¹.

– W takim razie muszê zadzwoni栖 oznajmi³a Carolyn, kieruj¹c siê do

schodów prowadz¹cych na piêtro.

Kiedy zniknê³a z pola widzenia, Sara z³apa³a Stone’a za klapy marynarki.

– Gdybyœ ty nie zacz¹³ negocjowaæ ceny, ja bym to zrobi³a! Ten domek

jest przeuroczy, i niedawno by³ odnawiany.

– Pozosta³o parê rzeczy do zrobienia, ale sam móg³bym siê nimi zaj¹æ.

– I ten œliczny ma³y ogród z ty³u. Czy rozumiesz, co to oznacza dla An-

gielki?

– Mogê sobie wyobrazi栖 odpar³ Stone. – Ogród nale¿y do ciebie.

Carolyn zesz³a po schodach.

– Zamierza³ pan p³aciæ gotówk¹, czy wzi¹æ kredyt? – spyta³a.

– Mogê zap³aciæ gotówk¹.

– A wiêc dobrze. Jeœli zgodzi siê pan na cenê wy¿sz¹ o dziesiêæ procent

i sfinalizowanie transakcji w ci¹gu dwóch tygodni, dom nale¿y do pana.

– Zgoda.

– ChodŸmy zatem do mojego biura spisaæ umowꠖ zaproponowa³a Ca-

rolyn, kieruj¹c siê do samochodu. – Przy nastêpnej wizycie musz¹ pañstwo

koniecznie przyjœæ na kolacjê. Zaproszê kilka osób z s¹siedztwa.

background image

89

Dwie godziny póŸniej w³aœciciele przes³ali faksem podpisan¹ umowê; Stone

wsun¹³ j¹ do kieszeni, zostawiaj¹c w zamian pokaŸny czek jako depozyt.

– Czy to naprawdê posz³o tak szybko? – spyta³a Sara.

– Naprawdê.

– Dlaczego z tak¹ ochot¹ kupi³eœ ten dom?

– A ty go nie chcia³aœ?

– Oczywiœcie, ale…

– Wyprzedzi³em ciê o ca³¹ d³ugoœæ. Od pewnego czasu myœla³em o kup-

nie domku za miastem; parê lat temu spêdzi³em tu weekend z… pewn¹ oso-

b¹.

– Nazwisko? – spyta³a szorstkim tonem Sara.

– Amanda Dart.

– Ta dziennikarka, autorka kolumny plotek towarzyskich, któr¹ zamor-

dowano przed wejœciem do hotelu Plaza?

– Ta sama.

– Czy policja ustali³a nazwisko sprawcy?

– Nikogo nie aresztowali.

– Wiedz¹, kto to zrobi³?

Stone wzruszy³ ramionami.

– Byæ mo¿e, ale sprawa nigdy nie zostanie rozwi¹zana.

– Dlaczego?

– Bo ludzie stoj¹cy za tym morderstwem maj¹ zwyczaj zabijania tak,

¿eby nie mo¿na by³o ustaliæ sprawcy.

– Proszê ciê, powiedz, ¿e dom, który w³aœnie kupi³eœ, nie nale¿a³ do

Amandy Dart.

– Nie nale¿a³. Nawet nie wiem dok³adnie, gdzie mieszka³a Amanda.

By³em tam parê razy, ale pamiêtam tylko, ¿e to przy jakiejœ bocznej drodze.

– Nie mówi³eœ mi, ¿e bywa³eœ wczeœniej w Waszyngtonie.

– Bo nie pyta³aœ.

– Czy kiedykolwiek poznam wszystkie zakamarki twojego mrocznego

umys³u?

– Niech Bóg broni.

– Zacznê siê rozgl¹daæ za meblami i materia³ami.

– Saro – powiedzia³ Stone – nie zapominaj, ¿e nadal musimy zachowaæ

najwy¿sz¹ ostro¿noœæ.

– Masz na myœli finanse?

– Mam na myœli twoje ¿ycie.

– Dlaczego? Czy podejrzany nie znikn¹³ ze sceny?

– Tak, ale nie wiemy, gdzie siê zaszy³. Na razie nie wolno ci mówiæ

nikomu o tym domu. I byæ mo¿e pozostanie tak przez d³u¿szy czas.

– Ale¿ ja chcê mówiæ. I to wszystkim.

background image

90

– Powiem ci, kiedy bêdziesz mog³a to robiæ. A jeœli idzie o urz¹dzanie

domu, myœlê ¿e powinniœmy kupiæ ³ó¿ko i parê innych niezbêdnych sprzêtów

w mieœcie, a reszty mebli poszukaæ w okolicznych antykwariatach. Jest ich tu

prawdziwe zatrzêsienie.

– Nie mam nic przeciwko temu.

– I jeszcze jedno.

– Co?

– Mam obawy w zwi¹zku z twoim wernisa¿em. Wiem, ¿e to trudne, ale

czy mo¿esz go odwo³aæ, albo chocia¿ przesun¹æ termin?

– Oszala³eœ? Bergman wys³a³ co najmniej tysi¹c zaproszeñ.

– Przeje¿d¿a³em wczoraj ko³o galerii. Wychodzi na Madison Avenue;

dostêp do niej jest wyj¹tkowo ³atwy.

– Stone – zaczê³a Sara. – Chcê, ¿eby to by³o jasne. Nie pozwolê, aby

moim ¿yciem kierowa³ jakiœ maniak, który chce nas skrzywdziæ. Opowiem ci

coœ. Mieszka³am w Londynie w okresie szczytowego nasilenia zamachów

bombowych IRA. Jedliœmy w³aœnie kolacjê z moimi rodzicami, kiedy wybu-

ch³a bomba w samochodzie przed s¹siednim budynkiem. Wszyscy oczywi-

œcie rzuciliœmy siê na pod³ogê, ale kiedy dym opad³, ojciec za¿yczy³ sobie

nastêpn¹ fili¿ankê herbaty w miejsce tej, która siê rozla³a. Usiad³ i spokojnie

j¹ wypi³. „Nigdy, ale to nigdy nie pozwól, ¿eby tacy ludzie choæby w naj-

mniejszym stopniu wp³ywali na twoje ¿ycie”, powiedzia³. Nigdy do tego nie

dopuœci³am, i nie zamierzam. Nie wyprowadzi³abym siê z domu moich zna-

jomych, gdybym tak bardzo nie pragnê³a pójœæ z tob¹ do ³ó¿ka.

– No có¿, to by³ bardzo dobry powód – odrzek³ Stone.

– Rozumiesz wiêc, ¿e nie odwo³am wernisa¿u.

– Rozumiem. I mam nadziejê, ¿e i ty zrozumiesz mnie. Bo ja zamierzam

zrobiæ wszystko, co w mojej mocy, aby uczyniæ tê imprezê bezpieczn¹.

– Z przyjemnoœci¹ przedstawiê ciê Bergmanowi. Bêdziecie mogli to so-

bie spokojnie przedyskutowaæ.

– A ja z przyjemnoœci¹ go poznam.

Dotarli do gospody i skierowali siê wprost do apartamentu, ¿eby siê prze-

braæ na kolacjê.

– To by³ fantastyczny dzieñ – powiedzia³a Sara, napuszczaj¹c wody do

wanny.

– Dobrze jest ogl¹daæ domy z agentk¹, która zna siê na swojej robocie.

Sara wesz³a do wanny.

– Wyk¹piesz siê ze mn¹?

– Ju¿ pêdzê. – Stone zanurzy³ siê ochoczo w wodzie, ale jego myœli kr¹-

¿y³y wokó³ galerii Bergmana.

background image

91

23

P

añstwo Menzies po raz pierwszy przyjechali do swojego domu przy Park

Avenue i wysiedli z taksówki. Pani Menzies by³a atrakcyjn¹ kobiet¹ tu¿

po piêædziesi¹tce, o siwiej¹cych, starannie uczesanych w³osach, ubran¹ w ko-

stium Chanel oraz buty równie znakomitej marki. Pan Menzies, dwa lub trzy

lata starszy od ¿ony, mia³ na sobie szary pr¹¿kowany garnitur, który – choæ

dobrej jakoœci – by³ ju¿ odrobinê niemodny.

– Strasznie siê denerwujꠖ powiedzia³a pani Menzies. – Mam nadziejê,

¿e ci siê spodoba.

– Ale¿ kochanie – odpar³ pan Menzies – mo¿esz siê uspokoiæ. Bez resz-

ty ufam twojemu gustowi.

Portier serdecznie powita³ przyby³ych.

– Jeff – odezwa³a siê kobieta. – Przedstawiam ci pana Menziesa. Prze-

bywa³ za granic¹, kiedy kupowaliœmy mieszkanie. Zobaczy je dzisiaj po raz

pierwszy.

– Witam pana – powiedzia³ Jeff. – Jestem pewien, ¿e dom siê panu spodo-

ba.

– Ja równie¿ liczê, ¿e tak bêdzie – odpar³ Menzies z uœmiechem.

– Proszê mnie wezwaæ, jeœli bêdê móg³ w czymœ pomóc.

– Kochanie – szepnê³a pani Menzies. – Jeff okaza³ siê nies³ychanie po-

mocny przy przeprowadzce.

– Gor¹co dziêkujê za pomoc, Jeff – powiedzia³ Menzies, wsuwaj¹c

w d³oñ portiera banknot studolarowy.

Wjechali wind¹ na swoje piêtro i wysiedli. Pani Menzies wcisnê³a klucz

w d³oñ mê¿a.

– Ty otwórz – szepnê³a nerwowo.

– Oczywiœcie, kochanie.

Menzies otworzy³ drzwi, pchn¹³ je i wpuœci³ ¿onê przodem. Przytulnoœæ,

wygoda i piêkno, jakie stworzy³a gospodyni, od razu rzuca³y siê w oczy. Prze-

chodz¹c z jednego pokoju do drugiego, podziwia³ trafnoœæ doboru mebli, a cza-

sem rozpoznawa³ znajomy sprzêt lub obraz, który sam zakupi³ przed laty.

Apartament sk³ada³ siê tylko z szeœciu pokoi, ale doskonale spe³nia³ potrzeby

bezdzietnego ma³¿eñstwa w œrednim wieku. Z okien roztacza³ siê widok na

park i ulice.

– Musi tu byæ cudownie w Bo¿e Narodzenie, kiedy œnieg przysypie drze-

wa wzd³u¿ alei – zauwa¿y³ Menzies.

– Tak w³aœnie mi mówiono. Bêdziemy musieli poczekaæ parê miesiêcy,

¿eby siê o tym przekonaæ na w³asne oczy.

Menzies uj¹³ d³onie ¿ony.

background image

92

– Kochanie, nie wyobra¿asz sobie, jaki jestem wdziêczny za to, czego

dokona³aœ. Czujê siê, jakbym od zawsze tu mieszka³ – powiedzia³, ca³uj¹c

delikatnie ¿onê.

– Zrobi³am to dla ciebie z prawdziw¹ przyjemnoœci¹. A tak¿e wszystkie inne

rzeczy, o które prosi³eœ. Mo¿e przygotujê ci drinka i wtedy porozmawiamy?

– Doskona³y pomys³ – odpar³ Menzies. – Poproszê o martini. Tak daw-

no nie pi³em martini.

Rozsiad³ siê na kanapie i odetchn¹³ z zadowoleniem, podczas gdy ¿ona

zakrz¹tnê³a siê przy barku.

Wróci³a po chwili z tac¹. Sta³y na niej dwie lampki martini oraz talerz

z kilkoma kanapkami, które naszykowa³a dla mê¿a ju¿ wczeœniej. Postawi³a

swojego drinka na stoliku, a nastêpnie wyjê³a z szuflady teczkê.

– Oto dokumenty – powiedzia³a. – Wszystkie we wzorowym porz¹dku.

Tu jest akt w³asnoœci mieszkania, a tutaj aktualny stan konta bankowego oraz

lokat w papierach wartoœciowych. A to podania o paszport i prawo jazdy.

Egzamin zosta³ wyznaczony na jutro o godzinie piêtnastej.

Menzies przejrza³ pobie¿nie papiery.

– Jesteœ nieoceniona! – zawo³a³. – Wszystko dok³adnie tak, jak chcia³em.

Uj¹³ d³onie ¿ony.

– A teraz pomówmy o twoich sprawach.

– Zrobi³am wszystko zgodnie z twoim ¿yczeniem. Nie zabra³am nicze-

go z mojego starego mieszkania, nawet fili¿anki.

– I zostawi³aœ je w idealnym porz¹dku?

– W jak najlepszym. Nie ma tam niczego nowego, tylko stare rzeczy.

Zamierzam oddaæ wszystko Armii Zbawienia.

– Teraz rzecz najwa¿niejsza, kochanie. Czy powiedzia³aœ komukolwiek

o tym, ¿e siê tu przeprowadzasz?

– Absolutnie nikomu.

– Czy zrobi³aœ coœ, co mog³oby nasun¹æ twoim znajomym lub s¹siadom

myœl, ¿e zamierzasz zmieniæ miejsce zamieszkania?

– Nic. Nikt nie wie o mojej przeprowadzce.

M¹¿ poklepa³ j¹ po policzku i poca³owa³.

– Grzeczna dziewczynka – pochwali³ i dopi³ drinka. – A teraz, jeœli po-

zwolisz, chcia³bym popracowaæ chwilê w gabinecie.

– Zajmê siê przygotowaniem obiadu.

– Ale¿ nie trzeba. Ju¿ zarezerwowa³em stolik w bardzo eleganckiej re-

stauracji. To bêdzie moja niespodzianka dla ciebie. Czy mo¿esz byæ gotowa

o ósmej?

– Oczywiœcie! Ju¿ siê cieszê na myœl o tym. Popracuj sobie trochê, jeœli

chcesz. W telewizji w³aœnie idzie mój ulubiony serial, a ja nie opuszczam

¿adnego odcinka.

background image

93

– Dobrze.

Menzies zebra³ papiery i uda³ siê do gabinetu. By³ to elegancki pokój

pe³en ksi¹¿ek, które zbiera³ przez wiele lat. Zamkn¹³ drzwi, z³o¿y³ dokumen-

ty na biurku, usiad³ i podniós³ s³uchawkê telefonu.

– Tak, ju¿ tu jestem – oznajmi³. – Tak, wszystko przebiega zgodnie z pla-

nem. B¹dŸ na dole za – zerkn¹³ na zegarek – trzy kwadranse.

Od³o¿y³ s³uchawkê i szczegó³owo sprawdzi³ wszystkie dokumenty. Nie

znalaz³ najmniejszego uchybienia. Nastêpnie przejrza³ wydruki z kont obejmu-

j¹ce okres ostatnich siedmiu lat. Wszystkie wp³aty i wyp³aty na rachunkach

zosta³y zrealizowane na czas. Zerkn¹³ te¿ na stan obrotów gie³dowych, choæ

zna³ go prawie na pamiêæ. Bilans na koniec poprzedniego miesi¹ca wyniós³

nieco ponad piêtnaœcie milionów dolarów, a od tego czasu kursy akcji poszybo-

wa³y w górê. Odetchn¹³ z satysfakcj¹ na myœl o swojej fortunie.

Na biurku le¿a³o dzisiejsze wydanie „Wall Street Journal”. Menzies z³o¿y³

gazetê i otworzy³ szufladê; koperta znajdowa³a siê dok³adnie tam, gdzie poleci³

j¹ umieœciæ. Ta kobieta jest naprawdê œwietnie zorganizowana, pomyœla³. Wsu-

n¹³ gazetê do koperty, zaklei³ j¹, a nastêpnie napisa³ du¿ymi literami „Pan Smith”

i opatrzy³ adresem. Spojrza³ na zegarek i wróci³ do saloniku.

– Kochanie – zacz¹³ – jest jeszcze jedna sprawa, o której za³atwienie

muszê ciê poprosiæ, jeœli nie masz nic przeciwko temu.

– Ale¿ sk¹d, Herbie – odpar³a.

– Uwaga! – zawo³a³, unosz¹c palec.

– Och, przepraszam… Howardzie.

– Teraz lepiej, ale nie wolno ci siê zapominaæ. ZejdŸmy teraz na dó³.

Wszystko ci wyjaœniê po drodze. – Poprowadzi³ ¿onê do windy. – WeŸ tê

kopertê.

– Pan Smith – przeczyta³a.

– Tak. Adres na Long Island. Zamówi³em samochód z kierowc¹. Chcê,

¿ebyœ dostarczy³a kopertê temu d¿entelmenowi i wziê³a pokwitowanie. Nie

zapomnij o pokwitowaniu, jest bardzo wa¿ne.

– Jakiej treœci?

– „Otrzyma³em od pani Menzies kopertê z dokumentami”. Musi byæ

podpisane pe³nym imieniem i nazwiskiem, które brzmi Franklin P. Smith.

– Rozumiem.

– Czy ¿yczy pan sobie taksówkê, panie Menzies? – spyta³ portier.

– Nie, dziêkujê, Jeff. Samochód ju¿ powinien na nas czekaæ… Otó¿ i on!

Machn¹³ rêk¹. Czarny lincoln, model town car, jakich tysi¹ce jeŸdzi po

ulicach miasta, zatrzyma³ siê przy krawê¿niku. Kierowca mia³ obanda¿owane

lewe ucho. Menzies otworzy³ ¿onie drzwi.

– Kierowca zna adres – powiedzia³. – Odprowadzi ciê do samego domu.

Do zobaczenia za godzinê, moja droga.

background image

94

– Oczywiœcie, kochanie – odpar³a.

Mitteldorfer, bo by³ to w³aœnie on, odwróci³ siê i wszed³ do budynku.

W windzie odetchn¹³ g³êboko. Teraz, po za³atwieniu najpilniejszych drobia-

zgów, poczu³ siê wolny. Móg³ siê wreszcie zaj¹æ kilkoma innymi sprawami,

a póŸniej rozpocz¹æ nowe ¿ycie. A chcia³ je zacz¹æ od zadania komuœ bólu.

24

W

poniedzia³ek rano Stone zadzwoni³ do Billa Eggersa.

– Czeœæ, Bill. Czy któryœ z twoich asystentów móg³by siê zaj¹æ sfina-

lizowaniem w moim imieniu transakcji zakupu nieruchomoœci?

– Jasne. Lokal komercyjny czy mieszkalny?

– Mieszkalny. Kupi³em domek w Connecticut.

– Ty, mieszczuch do szpiku koœci?

– Lubiê czasem pobiegaæ boso po trawie.

– Podejrzewam w tym rêkê jakiejœ kobiety.

– Trafi³eœ.

– Chcê j¹ poznaæ.

– Poznasz niebawem. Zgodzi³em siê na dwutygodniowy termin kupna.

– Za³atwiæ ci kredyt hipoteczny?

– P³acê gotówk¹.

– Adieu honorarium za sprawê Allison Manning, któr¹ wygra³eœ w ze-

sz³ym roku.

– Nie da siê ukryæ.

– Poproszê Barry’ego Mendela, ¿eby siê tym zaj¹³. Zadzwoni do ciebie;

podasz mu tylko nazwisko pe³nomocnika sprzedawcy, a dalej sam sobie poradzi.

– Wielkie dziêki, Bill.

– Spotkamy siê na lunchu?

– Obawiam siê, ¿e w tym tygodniu nie bêdzie to mo¿liwe; jestem strasz-

nie zajêty. Odezwê siê. – Od³o¿y³ s³uchawkê.

Ale dopiero, kiedy skoñczymy z tym sukinsynem, pomyœla³. Nie wolno

mi nara¿aæ kolejnego z moich przyjació³.

Stone stan¹³ w holu galerii Bergmana przy Madison Avenue i spyta³ re-

cepcjonistê o w³aœciciela. Otworzy³y siê drzwi gabinetu i ukaza³ siê w nich

niewysoki mê¿czyzna o dystyngowanym wygl¹dzie.

– Pan Barrington?

background image

95

– Tak – odpar³ Stone. – Zdaje siê, ¿e Sara Buckminster uprzedza³a pana

o mojej wizycie.

– W rzeczy samej. O ile dobrze zrozumia³em, chodzi panu o kwestie

bezpieczeñstwa?

– Tak. Ostatnio ktoœ próbowa³ j¹ zabiæ, wiêc uwa¿am, ¿e nie wolno zlek-

cewa¿yæ zagro¿enia.

– Oczywiœcie, rozumiem – powiedzia³ Bergman tonem wskazuj¹cym,

¿e w ogóle nie rozumie. – Powinien pan wiedzieæ, ¿e nasz¹ galeriê odwiedza-

j¹ tysi¹ce ludzi, dlatego mamy tu liczne zabezpieczenia. Takie wymagania

stawia firma ubezpieczeniowa.

– Czy móg³by mnie pan oprowadziæ po budynku? Interesuje mnie oso-

biste bezpieczeñstwo Sary, a nie ochrona przed kradzie¿¹.

– Naturalnie. Proponujê zacz¹æ od tylnego wejœcia.

Bergman poprowadzi³ na zaplecze galerii, otworzy³ drzwi i wskaza³ przej-

œcie do ulicy.

– Sara mo¿e wchodziæ i wychodziæ z budynku têdy – oznajmi³. – Kory-

tarz przebiega obok butiku; zarówno drzwi zewnêtrzne, jak i wejœciowe do

samej galerii wykonane s¹ ze stali i pancernego szk³a.

– Mi³o to s³ysze栖 powiedzia³ Stone. – Z pewnoœci¹ wykorzystamy to

przejœcie i postawimy ko³o niego policjanta. Powinien pan sporz¹dziæ listê

osób, które mog³yby skorzystaæ z tego korytarza w dzieñ wernisa¿u.

– Dobrze.

– Czy mo¿emy rzuciæ okiem na g³ówne wejœcie?

– Oczywiœcie, proszê za mn¹. – Bergman zaprowadzi³ Stone’a do holu

i wskaza³ drzwi.

Stone zauwa¿y³, ¿e s¹ zrobione z nierdzewnej stali.

– A okna? – spyta³.

– Wykonano je z najlepszego szk³a, jakie uda³o mi siê znaleŸæ w tym

rozmiarze – odpar³ Bergman. – Obawia³em siê z³odziejaszków, którzy wybi-

jaj¹ po prostu szybê, zabieraj¹ jakiœ obraz lub rzeŸbê i bior¹ nogi za pas.

– Czy szyby s¹ czymœ powlekane?

– Nie s¹dzê. Ale prawdê mówi¹c, nie jestem pewien, co pan ma na myœli.

– Istnieje specjalna pow³oka, któr¹ mo¿na przyklejaæ jak tapetê. Jest ca³-

kowicie przezroczysta i wzmacnia du¿e tafle szk³a, uniemo¿liwiaj¹c ich strza-

skanie. Mogê podaæ nazwisko instalatora, jeœli pan chce.

– Z tego, co mi powiedziano podczas monta¿u, mo¿na s¹dziæ, ¿e szyba

nawet w obecnej postaci stanowi doskona³e zabezpieczenie.

– Jak pan uwa¿a – odrzek³ Stone, dotykaj¹c palcami grubych stor wisz¹-

cych na oknach. – Co to za materia³?

– Zwyk³a we³na. Ka¿ê je zaci¹gaæ na czas aran¿acji wystaw. Powstaje

wtedy spory ba³agan.

background image

96

– Rozumiem. Sara mówi³a, ¿e rozes³a³ pan du¿o zaproszeñ.

– To prawda. Zaprosi³em wszystkich z mojej listy A.

– Czy odnotowuje pan nazwiska osób, które przyjê³y zaproszenie?

– Tak, ale musi pan wiedzieæ, ¿e na wernisa¿ach zjawiaj¹ siê czasem

tak¿e ci, którzy nie odpowiedzieli na zaproszenie.

– Czy wobec tego móg³by pan przekazaæ funkcjonariuszowi przy wej-

œciu listê goœci, ¿eby mia³ mo¿liwoœæ sprawdzenia, kto przychodzi?

Bergman zmarszczy³ czo³o.

– Wola³bym nie robiæ niczego, co opóŸnia³oby wejœcie goœci do œrodka.

Nie chcê, ¿eby stali na ulicy i czekali, a¿ ktoœ przejrzy listê tysi¹ca dwustu

nazwisk. A jeœli bêdzie padaæ?

– Rozumiem. Czy któryœ z pañskich pracowników zna z widzenia wiêk-

szoœæ goœci?

– Moja ¿ona – odpar³ Bergman. – Ja muszê przechadzaæ siê wœród nich,

ale ona stoi w pobli¿u drzwi, przynajmniej z pocz¹tku, dopóki goœcie przyby-

waj¹. Mog³aby daæ funkcjonariuszowi znak, gdyby zauwa¿y³a obc¹ twarz,

lecz wola³bym, ¿eby nie spêdzi³a przy wejœciu ca³ego wieczoru.

– Tak, to dobry pomys³. Policjant bêdzie zna³ portret pamiêciowy podej-

rzanego, ale nie wiemy, czy jest on precyzyjny.

– Porozmawiam z ¿on¹. Zak³adam, ¿e ktoœ bêdzie ko³o Sary przez ca³y czas.

– Ja z ni¹ bêdꠖ oznajmi³ Stone.

– Czy pan jest policjantem, panie Barrington? Bo nie wygl¹da pan na

policjanta.

– Nie jestem, ale kiedyœ by³em. Teraz pracujê jako adwokat. Chcê za-

znaczyæ, ¿e bezpieczeñstwo Sary interesuje mnie z przyczyn osobistych. Co

znajduje siê na piêtrze?

– Pomieszczenia biurowe – odpar³ Bergman. – Wyjœcie ewakuacyjne,

tam tak¿e wszystkie okna maj¹ solidne zabezpieczenia antyw³amaniowe.

Stone poczu³ sygna³ wibracyjny telefonu komórkowego w kieszeni. Wy-

ci¹gn¹³ rêkê do Bergmana.

– Dziêkujê, panie Bergman. Nie bêdê panu zabiera³ wiêcej czasu.

– Ale¿ proszê. Obaj jesteœmy zainteresowani bezpieczeñstwem Sary.

Mi³ego dnia.

– Nawzajem. – Stone odwróci³ siê i siêgn¹³ do kieszeni.

– Halo?

– Dino z tej strony. Musimy pogadaæ.

– Mo¿e spotkamy siê na lunchu? Jestem niedaleko La Gouloue.

– A wiêc za dziesiêæ minut.

Stone schowa³ komórkê do kieszeni i wyszed³ z galerii.

background image

97

25

L

a Gouloue to modna restauracja przy Madison Avenue, której klientelê

stanowi¹ ludzie piêkni i bogaci oraz ci, którzy lubi¹ byæ widywani w ich

pobli¿u. Stone nie nale¿a³ do sta³ych bywalców, ale mimo to dosta³ dobry

stolik. Dino zjawi³ siê po chwili; zamówili posi³ek i drinki. Stone spojrza³ na

strapion¹ minê przyjaciela.

– Co siê sta³o?

Dino wypi³ ³yk wody mineralnej.

– Pamiêtasz Eloise Enzberg?

– Kogo?

– Kobietê, która korespondowa³a z Mitteldorferem, a wczeœniej z nim

pracowa³a.

– Aha, pamiêtam. Kaza³eœ j¹ wybadaæ po naszej wizycie w Sing Sing,

prawda?

– Tak. Nic nam nie powiedzia³a, tak samo jak jego s¹siedzi.

– Co z ni¹?

– Ju¿ po niej.

– Co takiego?

– Dzisiaj rano znaleziono jej cia³o w rzece East River. Pracowa³a kiedyœ

w administracji pañstwowej, wiêc mieli jej odciski palców.

– Podejrzewasz kogoœ?

– Tylko jednego cz³owieka.

– Dlaczego mia³by j¹ zabijaæ? – spyta³ pow¹tpiewaj¹co Stone.

– Mo¿e wykorzysta³ j¹, a póŸniej nie by³a mu ju¿ potrzebna.

– Wykorzysta³ do czego? Przecie¿ by³ w wiêzieniu.

– Wiem. Nie potrafiê powiedzieæ, do czego j¹ wykorzysta³.

– Jak zginê³a?

– Poder¿niêto jej gard³o – odpar³ Dino.

– Sk¹dœ to znamy, prawda?

– A¿ za dobrze. To nie wszystko.

– Mów.

– Mia³a na sobie kostium Chanel.

– Mo¿e by³a bogata?

Dino potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– Zdaje siê, ¿e w zesz³ym roku odesz³a na wczeœniejsz¹ emeryturê, i to

by³y jej wszystkie dochody. Nie mog³a dostaæ a¿ takiej emerytury.

– A wiêc wykluczone, ¿eby mog³a sobie pozwoliæ na kostium Chanel?

– Tak, o ile nie kupi³a go okazyjnie z drugiej rêki.

7 – Kr¹g strachu

background image

98

– Nie jest to niemo¿liwe. Wybacz, ale to by³oby dziwne, gdyby Mittel-

dorfer zabi³ kobietê, która darzy³a go sympati¹ przez d³ugie lata. Poza tym,

jeœli nie mylisz siê co do jej dochodów, to nie mog³o chodziæ o pieni¹dze.

Kelner przyniós³ posi³ek; jedli w milczeniu, pogr¹¿eni w myœlach.

– Powiedz mi coœ o swoim nowym samochodzie – poprosi³ Dino.

Stone opisa³ wizytê w salonie Mercedesa.

Dino parskn¹³ œmiechem.

– Nigdy w ¿yciu nie mia³eœ samochodu, a teraz ni st¹d, ni zow¹d kupu-

jesz takie cudo?

Stone wzruszy³ ramionami.

– Sara powiedzia³a, ¿ebym kupi³ jakiœ ³adny wóz.

– Ale opancerzony?

– Lekko opancerzony. A poza tym, akurat teraz mo¿e mi siê przydaæ

opancerzony samochód, prawda?

– Faktycznie – przyzna³ Dino.

Stone od³o¿y³ widelec.

– By³eœ ju¿ w domu Eloise Enzberg?

– Nie, ale odwiedzili go detektywi, którzy znaleŸli zw³oki; mówi¹, ¿e to

zwyczajne mieszkanie, pasuj¹ce do jej stanu maj¹tkowego.

– PojedŸmy tam – zaproponowa³ Stone.

– Klucz jest w mojej kieszeni – powiedzia³ Dino, przywo³uj¹c gestem

kelnera.

Mieszkanie znajdowa³o siê w niepozornym szeregowcu opodal York

Avenue, w dawnej dzielnicy niemieckiej, Germantown. Eloise Enzberg miesz-

ka³a na drugim piêtrze, w tylnej czêœci budynku. Dino odsun¹³ ¿ó³t¹ taœmê

zabezpieczaj¹c¹ i weszli do œrodka.

Stone rozejrza³ siê. Mieszkanie wygl¹da³o przeciêtnie; ciê¿kie, niemiec-

kie meble odznacza³y siê swoist¹ elegancj¹. Stone zbli¿y³ siê do niewielkiego

biurka i zacz¹³ po kolei wysuwaæ szuflady.

– Ksi¹¿eczka czekowa – powiedzia³, wyjmuj¹c bloczek. Przerzuci³ wy-

rwane kartki; nie by³o tam nic godnego uwagi: op³aty mieszkaniowe i eksplo-

atacyjne, rachunki za produkty ¿ywnoœciowe, alkohol i naprawy domowe. –

Nic ciekawego.

Stone przejrza³ stare czeki.

– Wygl¹da na to, ¿e mia³a tylko jedn¹ kartê kredytow¹ z piêciuset dola-

rami na koncie.

Dino zagl¹da³ do szuflad w sypialni.

– Wszystko bardzo schludnie u³o¿one – powiedzia³ g³oœno – ale ¿ad-

nych ekstrawagancji.

background image

99

Stone wszed³ do sypialni i otworzy³ garderobê.

– Walizki pouk³adane, jakby siê nigdzie nie wybiera³a.

W garderobie znajdowa³o siê mnóstwo nieefektownej, wrêcz pospolitej

odzie¿y.

– Nie by³a wielbicielk¹ fotografii rodzinnych – stwierdzi³ Dino, wska-

zuj¹c toaletkê z dwoma zdjêciami oprawionymi w ramki. Jedno przedstawia-

³o kobietê po trzydziestce, ubran¹ w surow¹ czerñ; na drugim ta sama kobieta

trzyma³a w ramionach dziecko w koronkowym beciku. – Wydaje mi siê, ¿e to

pani Enzberg w objêciach matki.

Stone skin¹³ g³ow¹.

– Ubrania i buty dosyæ kiepskie – zauwa¿y³. – Znalaz³eœ jak¹œ bi¿uteriê?

Dino wyj¹³ z szuflady toaletki satynowe puzderko.

– Nie ma ¿adnych kosztownych rzeczy; to wszystko pochodzi chyba z Eu-

ropy.

– Pewnie dosta³a od matki. Dowiedzia³eœ siê, kto by³ jej najbli¿szym

krewnym?

– Siostrzeniec – odpar³ Dino. – Mieszka w Jersey. ZnaleŸliœmy listy od

niego. Wróci³ do domu przed po³udniem; o niczym nie wiedzia³. Nie odwie-

dza³ ciotki od miesiêcy.

– Zerknijmy do kuchni – zaproponowa³ Stone. Pomieszczenie okaza³o

siê dobrze wyposa¿one w garnki, patelnie, no¿e i inne narzêdzia.

– Widaæ, ¿e gotowanie traktowa³a powa¿nie – doda³, otwieraj¹c szafkê.

Wysypa³ siê z niej stos starannie z³o¿onych reklamówek.

– Spójrz tylko – powiedzia³ Stone, k³ad¹c torby na blacie. – Chanel, Saks,

Bergdorf, Ferragamo. Te marki k³uj¹ w oczy w takim otoczeniu, prawda?

– Tak – zgodzi³ siê Dino. – Czy w ksi¹¿eczce czekowej lub wœród para-

gonów za zakupy kart¹ znalaz³eœ jakieœ rachunki z tych sklepów?

– Ani jednego.

– A wiêc p³aci³a gotówk¹.

– Lub ktoœ p³aci³ za ni¹.

– Mitteldorfer? Sk¹d wiêzieñ Sing Sing móg³by mieæ tyle pieniêdzy?

– Dobre pytanie. Pamiêtasz, gdzie pracowa³ Mitteldorfer?

Dino wyj¹³ notes i przerzuci³ kilka kartek.

– Ginzberg i O’Sullivan, firma buchalteryjna przy Czterdziestej Siód-

mej ulicy.

– Pogadajmy z nimi.

Dino podniós³ s³uchawkê i, zerkaj¹c do notesu, wybra³ numer.

– Czy móg³bym mówiæ z panem Ginzbergiem? Aha. A z panem O’Sul-

livanem? Rozumiem. Chodzi mi o informacjê na temat pewnego mê¿czyzny,

który odszed³ z firmy mniej wiêcej dwanaœcie lat temu. Czy znajdê kogoœ, kto

background image

100

pracowa³ tam wtedy? Rozumiem. Mówi porucznik Bacchetti z dziewiêtna-

stego posterunku policji. Mogê prosiæ o jego adres i numer telefonu?

Zanotowa³ dane i roz³¹czy³ siê.

– Pierwsi w³aœciciele kilka lat temu sprzedali firmê i odeszli na emerytu-

rꠖ oznajmi³. – O’Sullivan jeszcze ¿yje; mieszka w osiedlu East Seventies.

JedŸmy tam.

Daniel O’Sullivan by³ trochê nieokrzesanym Amerykaninem irlandzkiego

pochodzenia przed siedemdziesi¹tk¹. Mia³ bia³e w³osy i ró¿ow¹ cerê; jak na

swój wiek trzyma³ siê dobrze. Sprawia³ wra¿enie zadowolonego z odwiedzin.

Wprowadzi³ goœci do gustownie urz¹dzonego mieszkania, które zajmowa³o ca³e

piêtro kamienicy. Zaproponowa³ drinka, a gdy odmówili, nala³ sobie.

– Nieczêsto przyjmujê u siebie policjantów – rzek³, rozsiadaj¹c siê

w wielkim fotelu. – Czym mogê panom s³u¿yæ?

– Panie O’Sullivan – zacz¹³ Dino – czy pamiêta pan Herberta Mitteldor-

fera?

– Herbiego? Jak móg³bym go zapomnieæ? By³ jedynym z moich pra-

cowników – o ile mi wiadomo – który kogoœ zamordowa³.

– Proszê powiedzieæ, jak¹ pracê wykonywa³ Mitteldorfer w pañskiej fir-

mie?

– By³ moim najlepszym ksiêgowym.

– Czy móg³by pan opisaæ, na czym dok³adnie polega³y jego obowi¹zki?

Zajmowa³ siê obs³ug¹ firm?

O’Sullivan potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– Nie, my nie byliœmy zwyk³¹ firm¹ buchalteryjn¹. Zarz¹dzaliœmy fun-

duszami ludzi teatru – aktorów, producentów, scenografów, którzy stanowili

œmietankê w swoich dziedzinach. P³aciliœmy ich rachunki, inwestowaliœmy

pieni¹dze, za³atwialiœmy kredyty, czasem sami po¿yczaliœmy im pieni¹dze,

kiedy klientom gorzej siê wiod³o.

– A jak¹ rolê odgrywa³ Mitteldorfer?

– Herbie zajmowa³ siê wszystkim po trosze. Zacz¹³ jako zwyk³y ksiêgo-

wy, ale okaza³ siê tak dobry, tak bystry, ¿e wkrótce zacz¹³ braæ czynny udzia³

w zarz¹dzaniu aktywami naszych klientów. Zanim dosz³o do tego… niefor-

tunnego incydentu, Herbie faktycznie kierowa³ dzia³alnoœci¹ firmy. Ja i mój

wspólnik myœleliœmy ju¿ wtedy o odejœciu na emeryturê i byliœmy gotowi

sprzedaæ mu nasze udzia³y. A tymczasem on zosta³ aresztowany i musieliœmy

od³o¿yæ nasze plany na póŸniej. Kilka lat zabra³o nam przygotowanie dwóch

pracowników do przejêcia obowi¹zków Herbiego. To w³aœnie im sprzedali-

œmy potem firmê.

– Czy Mitteldorfer posiada³ jakiœ maj¹tek? – spyta³ Stone.

background image

101

– Raczej jego ¿ona – odpar³ O’Sullivan. – Pochodzi³a z rodziny przed-

siêbiorców z Chicago, zajmuj¹cych siê produkcj¹ opakowañ do miêsa. Nie

mo¿na powiedzieæ, ¿eby by³a obrzydliwie bogata, ale posiada³a niewielk¹

fortunkê, któr¹ Herbie œwietnie zainwestowa³. W chwili jej œmierci mieli zda-

je siê oko³o dwóch, trzech milionów dolarów; wiem to od Herbiego. Prawni-

cy pewnie uszczknêli nieco z tej sumy, ale jestem pewien, ¿e id¹c do wiêzie-

nia, ci¹gle jeszcze mia³ trochê od³o¿onych pieniêdzy. No i by³o jeszcze bardzo

³adne mieszkanko przy Park Avenue, które ona dosta³a od rodziny w prezen-

cie œlubnym. Wydaje mi siê, ¿e zosta³o sprzedane.

– Ale jako zabójca ¿ony, Mitteldorfer nie móg³ odziedziczyæ jej maj¹t-

ku – zauwa¿y³ Stone.

– Wszystko to by³o od wielu lat zapisane na nazwisko Herbiego – odpar³

O’Sullivan. – Ju¿ on wiedzia³, jak to za³atwiæ.

– Czy pamiêta pan inn¹ pracowniczkê pañskiej firmy, niejak¹ Eloise

Enzberg?

– Oczywiœcie, ¿e tak. By³a kierowniczk¹ biura, najlepiej zorganizowan¹

osob¹, jak¹ zna³em. To dziêki niej wszystko dzia³a³o jak trzeba, dzieñ w dzieñ.

Jeœli otrzyma³a jakieœ zadanie, potrafi³a je wykonaæ lepiej ni¿ ktokolwiek inny,

i nigdy nie zdarzy³a jej siê najdrobniejsza wpadka. Wystarczy³o powiedzieæ

Eloise „Wyje¿d¿am na tydzieñ do Londynu”, a ona w ci¹gu godziny zd¹¿y³a

zarezerwowaæ hotel, restauracjê i samochód z kierowc¹. A kiedy dociera³o

siê na miejsce, czeka³ ju¿ odpowiedni apartament, zaopatrzony w dodatkowe

rêczniki, a w lodówce sta³a butelka wina.

– Czy wie pan, co ³¹czy³o Mitteldorfera i pannê Enzberg? – spyta³ Stone.

– No c󿠖 uœmiechn¹³ siê O’Sullivan – robi³a s³odkie oczy do Herbie-

go, a jak¿e. Kiedy oskar¿ono go o zabójstwo ¿ony, nie uwierzy³a. Bywa³a

codziennie w s¹dzie, zanosi³a mu ró¿ne rzeczy do wiêzienia, ksi¹¿ki, owoce.

Ale musicie panowie wiedzieæ, ¿e kobiety mia³y s³aboœæ do Herbiego. Nie by³

szczególnie przystojny, ale umia³ siê gustownie ubraæ, oczarowaæ wdziêkiem,

inteligencj¹ i nigdy nie zapomina³ o urodzinach pañ. Mia³ ca³kiem ³adn¹ ¿onê.

Os³upia³em na wieœæ, ¿e j¹ zabi³. Wszystkich nas to zdumia³o.

– Mitteldorfera zwolniono z wiêzienia kilka dni temu – powiedzia³

Dino. – A dziœ rano w East River znaleziono cia³o Eloise Enzberg z poder¿-

niêtym gard³em.

O’Sullivan posmutnia³.

– Strasznie mi przykro to s³yszeæ. Eloise by³a tak¹ dobr¹ kobiet¹. – Zamyœli³

siê. – A Herbie jest na wolnoœci? Uwa¿acie panowie, ¿e to ma jakiœ zwi¹zek?

– S¹dzi pan, ¿e Herbert Mitteldorfer móg³ zabiæ Eloise Enzberg? – spy-

ta³ Stone.

– Ale¿ sk¹d, to wykluczone – ¿achn¹³ siê O’Sullivan. – Herbie nigdy by

czegoœ takiego nie zrobi³.

background image

102

Zamilk³ na chwilê.

– Choæ z drugiej strony dok³adnie to samo mówiliœmy, kiedy zamordo-

wa³ ¿onê.

26

H

oward Menzies wyszed³ z mieszkania punktualnie o dziewi¹tej ubrany

w swój najbardziej tradycyjny garnitur. Bezwiednie dotyka³ palcami bro-

dy, któr¹ niedawno zapuœci³.

Portier przywita³ go nadzwyczaj ciep³o.

– Jak siê miewa pan i ma³¿onka? – spyta³.

– Ja czujê siê doskonale, Jeff, ale moja ¿ona niestety zaniemog³a podczas

wizyty u przyjació³ki i zosta³a u niej na noc. W³aœnie siê do niej wybieram.

– Mam nadziejê, ¿e pañska ¿ona czuje siê ju¿ lepiej – powiedzia³ por-

tier. – ¯yczy pan sobie taksówkê?

– Nie, wolê siê przespacerowa栖 odpar³ Menzies. – Ach, by³bym zapo-

mnia³. Nied³ugo zjawi siê tu kilku ludzi z pakunkami. Bêd¹ coœ instalowaæ

w moim mieszkaniu. Proszê ich wpuœciæ.

– Oczywiœcie, proszê pana.

Menzies raŸnym krokiem pomaszerowa³ do Pi¹tej Alei i ruszy³ jej zachod-

ni¹ stron¹ wzd³u¿ Central Parku. Dotar³ do rogu Piêædziesi¹tej Dziewi¹tej ulicy

i wszed³ do hotelu Plaza. Usiad³ przy stoliku ko³o okna w sali edwardiañskiej

i zjad³ obfite œniadanie. Posiliwszy siê, opuœci³ restauracjê, przeszed³ na drug¹

stronê Pi¹tej Alei i znalaz³ siê naprzeciwko magazynu mody mêskiej Bergdorf

Goodman, który w³aœnie by³ otwierany. Menzies zdziwi³ siê, ¿e podczas jego

nieobecnoœci w mieœcie powsta³o tyle eleganckich sklepów. W salonie Charve-

ta naby³ kilkanaœcie koszul i krawatów. Wjecha³ wind¹ na górê i zerkn¹wszy na

wystawy, wkroczy³ do sklepu Oxford, gdzie zakupi³ cztery garnitury, z satys-

fakcj¹ konstatuj¹c, ¿e rozmiar trzydzieœci osiem nadal pasuje na niego idealnie.

Tylko nogawki spodni nale¿a³o odrobinê skróciæ. Menzies za¿yczy³ sobie, aby

jeden garnitur przygotowano mu natychmiast; przez pó³ godziny przechadza³

siê po okolicy, dokonuj¹c innych zakupów. Wróciwszy do sklepu, za³o¿y³ nowy

garnitur, koszulê, krawat i buty; stare ubranie kaza³ wyrzuciæ. Na koniec kupi³

kapelusz; wychodz¹c, zauwa¿y³ staroœwieck¹ laskê z koœci s³oniowej ze srebr-

n¹ rêkojeœci¹, która bardzo mu siê spodoba³a.

Machaj¹c niedbale najnowszym nabytkiem, Menzies poczu³ siê jak praw-

dziwy elegant z innej epoki; przekroczy³ Pi¹t¹ Alejê i dotar³ do budynku, któ-

rego adres znalaz³ w Internecie. Wjecha³ wind¹ na najwy¿sze piêtro i znalaz³

background image

103

siê w komfortowo wyposa¿onej, choæ nieco pozbawionej charakteru pocze-

kalni. Poda³ nazwisko recepcjoniœcie, który wprowadzi³ go do nastêpnego

pomieszczenia i wskaza³ fotel fryzjerski.

Dwie godziny póŸniej opuszcza³ zak³ad z niewielk¹, ale œwietnie dopa-

sowan¹ do siwych w³osów peruczk¹ na g³owie; tupecik ods³ania³ ponadto

du¿o czo³a, co sprawia³o, ¿e wygl¹da³ jeszcze naturalniej. Menzies, w pe³ni

ju¿ teraz wyekwipowany, znalaz³ zak³ad fotograficzny i zrobi³ sobie dwa zdjê-

cia paszportowe. Nastêpnie uda³ siê do firmy us³ugowej specjalizuj¹cej siê

w szybkim za³atwianiu wiz i paszportów; zostawi³ tam fotografie, wype³nio-

ny formularz paszportowy, dokumenty legalizuj¹ce zmianê nazwiska oraz op³a-

tê. Paszport mia³ otrzymaæ nastêpnego dnia.

Ruszy³ z powrotem Pi¹t¹ Alej¹; wst¹pi³ po drodze do salonu Cartiera,

obejrza³ uwa¿nie wystawione zegarki i wybra³ z³oty model Tank Francais

z bransolet¹, który natychmiast za³o¿y³. Kupi³ jeszcze now¹ walizkê w skle-

pie T. Anthony przy Park Avenue, pi¿amê w salonie Sulka, myd³o i przybory

toaletowe w Caswell-Massey, a w Dempsey & Carroll zamówi³ artyku³y pi-

œmiennicze oraz wizytówki. Na koniec wkroczy³ do punktu sprzeda¿y Merce-

desa przy Park Avenue.

Zatrzyma³ siê przed srebrzyst¹ limuzyn¹ S 600 obracaj¹c¹ siê powoli na

okr¹g³ym podeœcie.

– Czym mogê panu s³u¿yæ? – spyta³ sprzedawca, dyskretnie zerkn¹wszy

na szykowne ubranie klienta.

– Zdaje siê, ¿e ten wóz ma dwunastocylindrowy silnik, prawda? – spyta³

Menzies, wskazuj¹c auto lask¹.

– Tak, proszê pana. Mo¿na powiedzieæ, ¿e to najlepszy samochód na

œwiecie.

– A ile kosztuje?

Sprzedawca wymieni³ cenê.

– Do tego nale¿y dodaæ podatki, w tym za wysokie zu¿ycie paliwa oraz

od luksusu – doda³.

– Biorꠖ rzuci³ Menzies.

Sprzedawca z trudem opanowa³ przyspieszony oddech. To ju¿ druga osza-

³amiaj¹ca transakcja, jakiej uda³o mu siê dokonaæ w ci¹gu tygodnia; jego pre-

mia œwi¹teczna ros³a w zawrotnym tempie.

– Proszê spocz¹æ – powiedzia³. – Wype³nimy odpowiednie dokumenty

i za³atwimy rejestracjê.

Menzies usiad³, poda³ swoje dane i wypisa³ czek.

W drodze powrotnej do mieszkania przy Park Avenue pozwoli³ sobie na

chwilê upojenia wolnoœci¹ i bogactwem. Wiele lat temu nie planowa³ czynu, za

background image

104

który mia³ trafiæ do wiêzienia; tego feralnego dnia straci³ po prostu panowanie

nad sob¹. Kiedy jednak znalaz³ siê w wiêzieniu, mia³ dwanaœcie lat na zaplano-

wanie, jak bêdzie wygl¹da³o jego ¿ycie po wyjœciu na wolnoœæ. Teraz realizo-

wa³ te plany. W ci¹gu miesi¹ca pracy w wiêziennym biurze zdo³a³ wykazaæ

swoj¹ wartoœæ; dwa lata trwa³o zdobycie namiastki wolnoœci w postaci przepu-

stek, a kolejne dwa – zaskarbienie sobie zaufania kapitana stra¿y wiêziennej

Warkowskiego oraz pozosta³ych urzêdników zak³adu karnego, którym dora-

dza³ w sprawach finansowych. Prze³omem okaza³a siê jego rada, aby wycofali

siê z rynku papierów wartoœciowych tu¿ przed za³amaniem gie³dowym w 1987

roku, za prezydentury Reagana. To mistrzowskie posuniêcie oraz lawinowy wzrost

notowañ akcji na gie³dzie w latach dziewiêædziesi¹tych pozwoli³y mu dziesiêcio-

krotnie powiêkszyæ maj¹tek nowych klientów, a przy okazji swój. Siedem lat

temu, dziêki pomocy Eloise Enzberg, w ca³kowicie legalny sposób zmieni³ na-

zwisko. A póŸniej, jeszcze zanim gubernator, id¹c za rad¹ wdziêcznego naczelni-

ka i rady kuratoryjnej, wyrazi³ zgodê na zwolnienie bezwarunkowe, Mitteldorfer

sta³ siê najbardziej znanym i lubianym pensjonariuszem Sing Sing.

Zbli¿aj¹c siê do domu, Menzies uœwiadomi³ sobie, ¿e uniesienie stêpi³o

mu trzeŸwoœæ umys³u. Nie powinien pokazywaæ siê portierowi w nowiutkim

ubraniu w dniu, w którym jego ¿ona zapad³a rzekomo na nag³¹ chorobê. Za-

czeka³, a¿ Jeff wyjdzie z budynku, aby zamówiæ taksówkê dla któregoœ z miesz-

kañców, i dopiero wtedy wœlizn¹³ siê do œrodka.

Komputer czeka³ ju¿ gotowy do pracy, a dokumenty i dyskietki le¿a³y

obok w pud³ach. Menzies przejrza³ je dok³adnie, dr¹c wszystkie papiery pod-

pisane nazwiskiem Mitteldorfer i wrzucaj¹c do plastikowych toreb. W³¹czy³

komputer i z przyjemnoœci¹ zerkn¹³ na notowania akcji, które wci¹¿ ros³y.

Gdy koñczy³ jeœæ lunch, zadzwoni³ domofon. Menzies podniós³ s³uchawkê.

– Mówi Jeff, portier. Pewien d¿entelmen przyprowadzi³ pañski wóz.

– Powiedz mu, ¿e zaraz zejdê do gara¿u.

– Tak, proszê pana.

Menzies zjecha³ wind¹ na dó³. Sprzedawca sprawdzi³ wszystkie mecha-

nizmy i wyposa¿enie samochodu. Menzies nie móg³ siê doczekaæ chwili, kie-

dy usi¹dzie za kierownic¹, ale wiedzia³, ¿e bêdzie móg³ to zrobiæ dopiero, gdy

otrzyma prawo jazdy. Wola³ nie nara¿aæ siê na najmniejszy nawet konflikt

z prawem. Podziêkowa³ sprzedawcy i wróci³ do mieszkania.

Zadzwoni³ przez wewnêtrzny telefon do Jeffa.

– Parê dni temu kupi³em kilka rzeczy, które zostan¹ dzisiaj dostarczo-

ne – oznajmi³.

– Oczywiœcie, proszê pana. Przyniosê je natychmiast na górê. Jak siê

czuje pani Menzies?

– Niestety, okaza³o siê, ¿e mia³a atak serca. Bardzo siê o ni¹ martwiê. Za

kilka minut pójdê z³o¿yæ jej wizytê.

background image

105

– Pomodlê siê za zdrowie pañskiej ¿ony.

– Dobry pomys³, Jeff – odrzek³ Menzies, z uœmiechem odk³adaj¹c s³u-

chawkê.

27

D

ino powoli okr¹¿y³ mercedesa.

– Bo¿e drogi, a¿ strach patrzeæ na ten wóz.

– Od standardowego modelu ró¿ni siê na zewn¹trz tylko listwami z bo-

ku i listw¹ aerodynamiczn¹ z przodu – odpar³ Stone, otwieraj¹c drzwi. – No

i oczywiœcie przyciemnion¹ szyb¹ z ty³u. Ale pod mask¹, to ju¿ zupe³nie inna

historia.

– Ja poprowadzꠖ zaproponowa³ Dino.

– Chyba oszala³eœ. Ty zawsze jeŸdzisz, jakbyœ ukrad³ samochód. Jeœli

kiedykolwiek usi¹dziesz za kierownic¹ tego wozu, to tylko na torze wyœcigo-

wym, o ile zechcesz siê pofatygowaæ.

– Aleœ ty nieu¿yty, Stone – mrukn¹³ Dino, wsiadaj¹c po stronie pasa¿e-

ra. – Wiesz o tym?

– Tak. Dojadê do Mostu Brookliñskiego, a potem bêdziesz musia³ mnie

pokierowaæ. Nigdy nie zapuœci³em siê dalej w Brooklyn ni¿ do River Cafe.

– Rzeczywiœcie niedaleko. JedŸ, a ja bêdê siê rozgl¹da³, czy ktoœ nie siedzi

nam na ogonie. Wola³bym, ¿eby nikt nie zawlók³ siê za nami do Bianchiego.

Stone ruszy³.

– To bêdzie ciekawe spotkanie. Nie mia³em dot¹d okazji poznaæ twoje-

go teœcia.

– W takim razie szczêœciarz z ciebie – stwierdzi³ Dino – bo to kawa³ skur-

czybyka. Nigdy nie przyjmuj od niego ¿adnego zlecenia; bêdzie mia³ ciê w kie-

szeni, zanim siê obejrzysz. Nie pozwala mi zapomnieæ, sk¹d siê wziê³o nasze

mieszkanie.

– Ile stary ma lat?

– Nie chce nikomu powiedzieæ, ale musi mieæ ponad siedemdziesi¹t.

Wydawa³oby siê, ¿e ca³e ¿ycie prze¿yte w zbrodni powinno zostawiæ jakiœ

œlad na twarzy, ale gdzie tam. Nie ma sprawiedliwoœci na tym œwiecie. À pro-

pos, nie zdziw siê, je¿eli wszystko, co tam powiesz, zostanie nagrane na taœ-

mach jednej lub dwóch agend rz¹dowych.

– Za³o¿yli u niego pods³uch?

– Pewnie nie, ale stary nie ma co do tego pewnoœci. Ta dokuczliwa w¹t-

pliwoœæ to chyba jedyna kara, jakiej zazna za ¿ycia.

background image

106

– Ale przecie¿ federalni i tak go kiedyœ dopadn¹. Wszystkich wy³apuj¹

prêdzej czy póŸniej, prawda?

– Nie liczy³bym na to. Jeden facet z FBI powiedzia³ mi niedawno, ¿e nie

s¹ nawet pewni, czy stary nale¿y do mafii. On posiada ca³¹ sieæ zupe³nie

legalnych firm, które nigdy nie ³ami¹ prawa i sumiennie p³ac¹ podatki, wiêc

ma podk³adkê na swoje dochody. Prowadzi interesy z miastem i stanem i ni-

gdy nie daje ³apówek. Wszystkie mo¿liwe urzêdy kontroli i nadzoru przetrz¹-

snê³y ka¿de z jego przedsiêbiorstw i niczego nie znalaz³y. Po ostatnim najeŸ-

dzie ekipy z urzêdu skarbowego stary dosta³ pó³ miliona zwrotu nadp³aconego

podatku.

Stone parskn¹³ œmiechem.

– Wygl¹da na to, ¿e jest kuty na cztery nogi.

– Stary zarobi³ tyle legalnych dolców, ¿e mo¿e sobie ¿yæ jak wenecki

ksi¹¿ê. Ma tam zreszt¹ pa³ac, a to przecie¿ daleko od terenów ³owieckich

mafii. Ma te¿ willê nad samym oceanem w Vero Beach na Florydzie, gdzie

mafia siê nie zapuszcza. W¹tpiê, czy kiedykolwiek odwiedzi³ Sycyliê, cho-

cia¿ stamt¹d pochodzi jego rodzina.

– Jeœli tak dobrze mu siê powodzi w legalnych interesach, to dlaczego

trzyma z mafi¹?

– Mam na to swoj¹ teoriê. Po pierwsze, zacz¹³ dziêki pieni¹dzom ojca,

a ten by³ jednym z pionierów starej mafii, która rozkwit³a za prohibicji. Edu-

ardo dosta³ siê na uniwersytet Columbia, gdzie skoñczy³ dwa fakultety: pra-

wo i ksiêgowoœæ; podejrzewam, ¿e uczy³ siê tam g³ównie metod ukrywania

dochodów. To by³o za czasów tego palanta J. Edgara Hoovera, który twier-

dzi³, ¿e mafia w ogóle nie istnieje. Po studiach Eduardo unika³ jak zarazy

wszystkiego, co choæby pachnia³o mafi¹. Z wyj¹tkiem ojca, rzecz jasna, który

zmar³ w wieku szeœædziesiêciu lat, kiedy Eduardo dochodzi³ trzydziestki. Za-

nim FBI zwróci³o na niego uwagê, zostawi³ tak daleko za sob¹ wszystkie

ciemne sprawki, ¿e nie znaleŸli na niego absolutnie nic.

– A wiêc w jaki sposób rz¹dzi rodzin¹?

– Kiedy chce coœ za³atwiæ, szepcze komuœ polecenie na ucho, a tamten

nastêpnemu i tak dalej, a¿ Ÿród³o rozkazu jest niemo¿liwe do ustalenia.

– Czemu nikt go dot¹d nie wyda³?

– M³odzi z innych rodzin s¹ g³upi, wiedz¹ tyle co FBI. Jeœli nawet któryœ

zaczyna zeznawaæ, to i tak nie ma nic na starego. Niektórzy wiedz¹, czym siê

Bianchi naprawdê zajmuje, ale nie maj¹ dowodów.

– A dlaczego nie za³atwi³ go ktoœ z najbli¿szego otoczenia?

– Stary jest za sprytny. P³aci im tak, ¿e nie maj¹ na co narzekaæ. Podej-

rzewam, ¿e rozwi¹za³ ju¿ problem sukcesji, wiêc po jego œmierci nie bêdzie

¿adnej wiêkszej rozróby. O ile w ogóle zamierza umrzeæ.

– Jak myœlisz, po co zaprosi³ mnie na kolacjê?

background image

107

– Kto go tam wie? Pewnie us³ysza³ o tobie od Mary Ann; przecie¿ ona

mieszka u niego od pewnego czasu. Poza tym pamiêta twoje nazwisko z cza-

sów, gdy razem pracowaliœmy. No i czyta gazety.

Przejechali most; Dino zacz¹³ wskazywaæ drogê.

– Coœ nowego w sprawie Mitteldorfera? – spyta³ Stone.

– Wiemy, ¿e zmy³ siê z powierzchni ziemi. I tyle.

– Po co on to wszystko robi? Dosta³ przecie¿ bezwarunkowe zwolnienie,

jest czysty i najwyraŸniej nie brakuje mu forsy. Czemu postanowi³ znikn¹æ?

– Móg³ pomyœleæ, ¿e zechcemy z nim porozmawiaæ po œmierci Eloise

Enzberg – odpar³ Dino.

– Mitteldorfer jest cwany. Jeœli j¹ za³atwi³, to przecie¿ nie powinien zo-

stawiaæ zw³ok w rzece, i to ubranych w kostium Chanel.

– Wiemy, ¿e ktoœ mu pomaga. Mo¿e ten drugi nie jest a¿ tak sprytny?

– Na pewno ma pomocnika – zgodzi³ siê Stone. – Myœlisz, ¿e to jakiœ

kumpel z Sing Sing?

– Sprawdziliœmy nazwiska wszystkich, którzy odsiadywali tam karê w ci¹-

gu ostatnich dwóch lat, i nie znaleŸliœmy ¿adnego zwi¹zku. A gdzie jest Sara?

– Wiesza obrazy w galerii. S¹ z ni¹ Anderson i Kelly. Jutro wernisa¿,

zapomnia³eœ?

– A, tak.

– Przyjdziesz z Mary Ann, prawda?

– Przyjdê sam. Nie pozwolê jej wyjœæ z domu teœcia, dopóki to siê nie

skoñczy. O ile kiedykolwiek siê skoñczy. Muszê ci coœ powiedzieæ, Stone. Po

jutrzejszym otwarciu wystawy nie bêdê móg³ d³u¿ej dawaæ wam obstawy.

– To za wczeœnie, Dino.

– Przecie¿ wiesz, ¿e nie ja o tym decydujê. Tak naprawdê, nikt w wy-

dziale nie wierzy, ¿e te morderstwa maj¹ zwi¹zek z tob¹ i ze mn¹. Uwa¿aj¹

mnie za wariata.

– A napad na Mary Ann?

– Mówi¹, ¿e to sprawka jakiegoœ przypadkowego bandziora.

– Mimo ¿e poda³a rysopis zgadzaj¹cy siê z portretem pamiêciowym

mordercy, którego razem widzieliœmy przez okno mojego domu?

– Uwa¿aj¹, ¿e w jakiœ sposób go jej zasugerowa³em. Od pewnego czasu

nic siê nie dzieje, wiêc wszyscy maj¹ ju¿ doœæ tego œledztwa. I tak d³ugo uda-

wa³o mi siê to ci¹gn¹æ. Od jutrzejszego wieczora zostajemy z nim sam na

sam. Musisz pomyœleæ, jak zapewniæ ochronê Sarze.

– Jeszcze siê nad tym nie zastanawia³em.

– Wiem, ¿e to nie bêdzie ³atwe. Mary Ann i Ben s¹ bezpieczni w domu

starego, a ja potrafiê siê sam upilnowaæ. Ale tobie nie zazdroszczꠖ bêdziesz

musia³ ograniczyæ ruchy Sary. A ona nie nale¿y do kobiet, które pozwalaj¹ siê

kontrolowaæ.

background image

108

– To fakt. Próbowa³em j¹ namówiæ, ¿eby odwiedzi³a rodziców w Anglii,

ale tak d³ugo nie by³a w Nowym Jorku, ¿e chyba siê stêskni³a i nie chce wy-

je¿d¿aæ.

– Wyjazd do Anglii to œwietny pomys³. Chcesz, ¿ebym z ni¹ pogada³?

S¹dzisz, ¿e to coœ da?

– W¹tpiꠖ odpar³ Stone. – Pomyœli, ¿e chcemy jej zrobiæ wodê z móz-

gu, i bêdzie siê stawiaæ jeszcze mocniej.

– Ach, te kobiety – westchn¹³ Dino.

– Tak.

– No to jesteœmy. – Dino wskaza³ ¿elazn¹ bramê z lewej strony. Po pra-

wej widaæ by³o ocean.

Stone skrêci³ na podjazd i zatrzyma³ siê przed budk¹ stra¿nika.

– Zadzwoñ i przedstaw siꠖ powiedzia³ Dino.

Po chwili skrzyd³a bramy rozsunê³y siê bezszelestnie.

28

S

tone spodziewa³ siê ujrzeæ dom przypominaj¹cy siedzibê Don Vita Cor-

leone z Ojca chrzestnego – dyskretn¹, anonimow¹, ukryt¹ przed niepo¿¹-

danymi spojrzeniami. Tymczasem zobaczy³ klasyczny dworek otoczony piê-

cioma akrami nienagannie utrzymanego trawnika.

– Wydaje mi siê, ¿e nie jesteœmy ju¿ w Brooklynie.

– A jednak – odpar³ Dino. – Brooklyn niejedn¹ ma twarz.

Krêty ¿wirowy podjazd prowadzi³ do samych drzwi rezydencji. Wysia-

daj¹c z samochodu, Stone us³ysza³ szmer wody dochodz¹cy z fontanny po-

œrodku placu. Drzwi otwar³y siê, zanim zd¹¿y³ zadzwoniæ.

– Dobry wieczór, panie Bacchetti – powiedzia³ z w³oskim akcentem ni-

ski siwow³osy mê¿czyzna w czarnym garniturze.

– Jak siê masz, Pete?

Tamten spojrza³ karc¹co na Dina.

– Dobry wieczór, panie Barrington. Mam na imiê Pietro. Proszê têdy.

Przeszli przez wyk³adany marmurem hol i du¿y wykwintnie umeblowa-

ny salon do drugiego mniejszego saloniku wyk³adanego piêkn¹ boazeri¹.

W naro¿nym kominku weso³o trzaska³ ogieñ. Obrazy na œcianach przedsta-

wia³y fantazyjne ruiny pa³aców na tle w³oskich krajobrazów.

– Czy mogê panom podaæ coœ do picia? – spyta³ Pietro.

– Scotcha – odpar³ Dino. – Ale jakiegoœ dobrego, Pete.

– Dobrze pan wie, ¿e innych nie posiadamy. A dla pana, panie Barrington?

background image

109

– Strega z lodem.

Stone podszed³ do fotela przy kominku.

– Nie tam – powiedzia³ Dino. – To grzêda starego. Kaza³by Pete’owi

poder¿n¹æ ci gard³o w drodze powrotnej.

Stone wybra³ inny fotel.

– Ten facet najwyraŸniej nie lubi, kiedy nazywasz go Pete; czemu to

robisz?

Dino usiad³.

– Dwadzieœcia lat temu wo³ali na niego Ma³y Pete Drago; by³ specjalist¹

od mokrej roboty na us³ugach szajki z Mulberry Street. Myœlê, ¿e zd¹¿y³ uzbie-

raæ ze dwadzieœcia karbów na kolbie swojej spluwy. Nie chcê, ¿eby o tym

zapomnia³.

– Dwadzieœcia lat temu? Pamiêtliwy z ciebie drañ, Dino.

– Jestem W³ochem, to chyba wszystko wyjaœnia.

Pietro przyniós³ drinki.

– Pani Bacchetti jeszcze siê przebiera, a pan Bianchi jest w ogrodzie

z Benem; wkrótce do panów do³¹czy.

– Dziêki, Pete – odrzek³ Dino, próbuj¹c scotcha.

Pietro wyszed³ i zamkn¹³ za sob¹ drzwi.

– Uwa¿aj, ¿eby nie wykonywaæ ¿adnych gwa³townych ruchów w stronê

Eduardo, bo Pete w mgnieniu oka wsadzi ci sztylet miêdzy ¿ebra.

– Postaram siê uwa¿aæ.

Drzwi otwar³y siê i stanê³y w nich dwie kobiety. Pierwsza wesz³a Mary

Ann; za ni¹ ukaza³a siê dziewczyna tak piêkna, ¿e Stone zamar³ z wra¿enia.

Dopiero po chwili otrz¹sn¹³ siê, i wsta³.

Mary Ann zbli¿y³a siê do niego i poca³owa³a w policzek.

– Jak siê masz, s³onko – szepnê³a. Odwróci³a siê i wskaza³a swoj¹ towa-

rzyszkê. – Przedstawiam ci moj¹ siostrê, Rosariê; w rodzinie nazywamy j¹

Dolce. Kochanie, to jest nasz przyjaciel Stone Barrington.

Dolce Bianchi przep³ynê³a przez salon i poda³a d³oñ Stone’owi. By³a o pó³

g³owy wy¿sza od Mary Ann; doskonale skrojona czarna suknia œwietnie pod-

kreœla³a jej pe³ne piersi i w¹skie biodra.

– Czeœæ, Stone – powiedzia³a niskim, aksamitnym g³osem.

Stone zaniemówi³.

– Czeœæ – odezwa³ siê po d³u¿szej chwili. Zdawa³o mu siê, ¿e ma przed

sob¹ sycylijsk¹ ksiê¿niczkê. Jej w³osy opada³y ciemnymi falami na ramiona;

na szyi nosi³a diamentowy naszyjnik, który wygl¹da³ jak zdjêty z wystawy

salonu jubilerskiego Harry’ego Winstona.

Zanim ktokolwiek zd¹¿y³ siê odezwaæ, w pokoju ukaza³ siê Eduardo

Bianchi. Wsun¹³ siê cicho, prawie niepostrze¿enie, tak ¿e Stone nie od razu

uœwiadomi³ sobie jego obecnoœæ. Gospodarz okaza³ siê wysokim, przystojnym

background image

110

mê¿czyzn¹ o stalowoszarych w³osach, bia³ych na skroniach, ubranym w dwu-

rzêdowy pr¹¿kowany garnitur, który z pewnoœci¹ nigdy nie zosta³ pognie-

ciony.

– Witam, panie Barrington. Jak siê pan miewa? Jestem Eduardo Bian-

chi – powiedzia³. Jego g³os by³ doskonale modulowany, kulturalny, pozba-

wiony obcego akcentu.

– Dobry wieczór, panie Bianchi – odrzek³ Stone. Uzna³, ¿e ten cz³owiek

móg³by prowadziæ program telewizyjny poœwiêcony klasyce teatralnej.

– Dino – zwróci³ siê Bianchi do ziêcia – mo¿esz teraz powiedzieæ do-

branoc Benowi; jest w swoim pokoju.

Dino wyszed³.

Bianchi da³ znak, ¿e mog¹ usi¹œæ. Zaj¹³ miejsce i wzi¹³ kieliszek stregi ze

srebrnej tacy, któr¹ podsun¹³ mu Pietro.

Stone ucieszy³ siê, ¿e wybra³ ten sam trunek, a jeszcze bardziej z tego, ¿e

nie zaj¹³ zwyczajowego miejsca gospodarza. Bianchi roztacza³ wokó³ siebie

niemal monarsz¹ aurê; Stone czu³, ¿e to spotkanie wymaga najlepszych ma-

nier, na jakie go staæ.

– Mam nadziejê, ¿e droga minê³a panu przyjemnie – powiedzia³ Bian-

chi.

– Ale¿ tak – odpar³ Stone. – Nie wiedzia³em, ¿e Brooklyn mo¿e byæ tak

piêkny.

– Moja rodzina od lat stara³a siê uszlachetniæ tê czêœæ dzielnicy. Ojciec

pragn¹³, ¿eby jego dom stan¹³ w ³adnej okolicy. Niestety, zmar³, zanim zd¹¿y³

go wybudowaæ. Dopiero ja dokoñczy³em tego dzie³a na ziemi, któr¹ on naby³.

– Dom jest naprawdê wspania³y. Nale¿¹ siê panu gratulacje.

– Dziêkujꠖ odpar³ Bianchi z lekkim skinieniem g³owy. – Mi³o mi, ¿e

pan to docenia.

Stone nie wiedzia³, co myœleæ. Czy¿by to by³ ten szkaradny potwór, któ-

rego Dino od lat przeklina³ przy ka¿dej sposobnoœci?

Dino wsun¹³ siê cicho do salonu i zaj¹³ miejsce.

– Mój ziêæ okaza³ siê oporny na czar tego domu – rzek³ Bianchi z ¿alem

w g³osie. – Dino woli… Manhattan.

Wypowiedzia³ tê nazwê, jakby chodzi³o o koloniê karn¹ u wybrze¿y Long

Island.

Dino milcza³, co by³o do niego niepodobne.

Stone i Bianchi gawêdzili spokojnie przez pó³ godziny, a pozostali sie-

dzieli w milczeniu i s³uchali. Wreszcie w drzwiach stan¹³ Pietro i uk³oni³ siê

lekko.

– A, tak, podano do sto³u – powiedzia³ Bianchi. – Kaza³eœ nakryæ w ma³ej

jadalni, Pietro?

– Tak jest, proszê pana.

background image

111

Bianchi poprowadzi³ do uroczego niewielkiego pomieszczenia, gdzie

rozmieœci³ goœci wokó³ antycznego sto³u zastawionego w³oskim srebrem, an-

gielsk¹ porcelan¹ i francuskimi kryszta³ami.

Stone dosta³ miejsce obok piêknej Dolce, która nie odezwa³a siê od chwili,

kiedy do salonu wszed³ ojciec.

Przemówi³a dopiero teraz.

– S³ysza³am, ¿e jest pan adwokatem, panie Barrington.

– To prawda.

– W czym siê pan specjalizuje?

– W tym, czego oczekuj¹ ode mnie klienci – odpar³ Stone.

– To bardzo dobrze. Jak¿e czêsto prawnicy zapominaj¹, ¿e to oni maj¹

s³u¿yæ klientom, a nie odwrotnie.

– Przyznajê, ¿e pozna³em takich.

– Ja równie¿ – powiedzia³a Dolce.

Stone, który dawno zapomnia³ o tym, ¿e Mary Ann ma siostrê, gotów by³

zgodziæ siê ze wszystkim, co powie ta zjawiskowa istota.

– Moja m³odsza córka nie zna³aby tak dobrze prawników, gdyby czê-

œciej sz³a za rad¹ ojca – odezwa³ siê Bianchi.

– Tak, papo – odrzek³a pos³usznie dziewczyna.

Stone wyczu³, ¿e potulnoœæ niezupe³nie le¿y w jej naturze. Postawiono

przed nim risotto z grzybami. Starannie wybrawszy widelec, skosztowa³ i po-

czu³ siê, jakby nagle trafi³ do nieznanej krainy.

– Czy by³ pan kiedyœ w Italii, panie Barrington? – spyta³ Bianchi, jakby

czytaj¹c w jego myœlach.

– Z przykroœci¹ muszê powiedzieæ, ¿e nie – odpar³ Stone. – Mam przy-

jació³kê, która w³aœnie wróci³a po kilku latach spêdzonych w Toskanii i wyra-

¿a siê o niej w samych superlatywach.

– Mówi pan zdaje siê o pannie Buckminster, tej malarce, prawda?

– Tak – potwierdzi³ zaskoczony Stone.

– Pamiêtam jej prace z czasu, kiedy mieszka³a w Nowym Jorku – ci¹-

gn¹³ Bianchi. – Wydawa³o mi siê, ¿e jest obiecuj¹c¹ artystk¹, choæ nie do

koñca ukszta³towan¹. Rozumiem, ¿e w najnowszych obrazach nada³a swoim

wizjom jeszcze doskonalszy wyraz artystyczny.

– Jest znakomit¹ malark¹ – powiedzia³ Stone.

– Pan to potrafi oceniæ, prawda? Przecie¿ pañska matka by³a wybitn¹

artystk¹.

– Dziêkujê. Byæ mo¿e odziedziczy³em po mamie umiejêtnoœæ docenie-

nia walorów malarstwa, ale nie talent, niestety.

– Kilkakrotnie próbowa³em kupiæ obrazy Matyldy Stone, ale zawsze mnie

ktoœ przelicytowa³.

Stone zdziwi³ siê, ¿e ktokolwiek móg³ przelicytowaæ Bianchiego.

background image

112

– Musi pan próbowaæ dalej.

– I bêdê. Za którymœ razem na pewno mi siê uda.

Lokaj zabra³ pusty talerz Stone’a i poda³ g³ówne danie, którym by³o osso

bucco.

– Dzisiejszy posi³ek zawdziêczamy kuchni mediolañskiej – wyjaœni³

Bianchi. – Potrawy z tego regionu nale¿¹ do moich ulubionych.

– Wszystko, co dzisiaj jad³em, by³o wyœmienite – powiedzia³ Stone.

– Przeka¿ê siostrze pañskie pochwa³y. To ona zajmuje siê w domu goto-

waniem.

– Proszê jej podziêkowaæ w moim imieniu za doskona³¹ kolacjê.

– Bêdzie pan mia³ okazjê zrobiæ to sam – odrzek³ Bianchi.

Nagle Stone dozna³ dziwnego wra¿enia, ¿e coœ wspina siê po jego nodze.

Znieruchomia³ z kieliszkiem w d³oni.

Bianchi wbi³ w niego spojrzenie.

– Czy¿by wino nie przypad³o panu do gustu?

Stone spróbowa³ trunku i prze³kn¹³ z trudnoœci¹.

– Jest doskona³e – odpar³. Dopiero teraz uœwiadomi³ sobie, ¿e tym, co

dotyka jego ³ydki, jest stopa Dolce Bianchi.

– Pochodzi z mojej w³asnej winnicy w Veneto – wyjaœni³ Bianchi.

– Znakomite – powiedzia³ Stone, staraj¹c siê opanowaæ dr¿enie g³osu.

Os³oniêta poñczoch¹ stopa Dolce dotar³a do krawêdzi jego skarpety i zaczê³a

j¹ œci¹gaæ powoli, z wyczuciem.

– To amerone – ci¹gn¹³ Bianchi. – Winogrona s¹ suszone na s³oñcu i do-

piero póŸniej wyciskane. Dziêki temu aromat nabiera intensywnoœci.

– Wspania³e – zachwyci³ siê Stone, powstrzymuj¹c chichot.

Dolce ³askota³a go teraz w nogê. Ostro¿nie odsun¹³ stopê. K¹tem oka

spostrzeg³ leciutki grymas niezadowolenia na jej ustach.

– Dolce – powiedzia³ Bianchi do córki. – Jesteœ dziœ wyj¹tkowo cicha.

Powinnaœ zabawiaæ goœcia.

– Tak, papo – odpar³a, zerkaj¹c spod oka na Stone’a.

Skoñczyli jeœæ; Bianchi wsta³.

– Proszê, aby wszyscy wrócili do ma³ego salonu; Pietro poda tam kawê.

Goœcie wstali i skierowali siê do wyjœcia. Bianchi zwróci³ siê do Stone’a.

– Panie Barrington, zapraszam na drinka.

Zanim Stone zd¹¿y³ odpowiedzieæ, Bianchi odwróci³ siê i ruszy³ w stro-

nê drzwi. Stone pospieszy³ za nim.

background image

113

29

B

ianchi poprowadzi³ Stone’a do wyk³adanego kasztanow¹ boazeri¹ gabi-

netu ze skórzanymi meblami. Pó³ki zape³nia³y piêknie oprawione tomy;

obrazy by³y nowsze ni¿ w innych pomieszczeniach, lecz bardzo dobre.

– Wypije pan ze mn¹ kieliszek porto? – spyta³ Bianchi.

– Tak, bardzo chêtnie. Dziêkujê.

Bianchi podszed³ do tacy po przeciwnej stronie pokoju i przeczyta³ na-

zwê na etykiecie otwartej butelki.

Stone wykorzysta³ sposobnoœæ, ¿eby podci¹gn¹æ skarpetkê.

– Pietro otworzy³ dla nas Quinto do Noval Nacionale, rocznik szeœæ-

dziesi¹ty trzeci – oznajmi³ gospodarz, odk³adaj¹c butelkê.

Z kunsztownie ciêtej gruziñskiej karafki nala³ dwa kieliszki trunku i po-

da³ Stone’owi, wskazuj¹c mu jeden z dwóch foteli stoj¹cych naprzeciwko

siebie. Podniós³ kieliszek do toastu.

– Za przysz³oœæ – powiedzia³. – Oby by³o w niej mniej niepewnoœci.

Stone zastanowi³ siê, co Bianchi ma na myœli. Posmakowa³ aromatyczne-

go wina.

– Przedni trunek.

Bianchi skin¹³ g³ow¹.

– Winnica Nacionale w Quinto do Noval jest bardzo ma³a i rosn¹ tam

najstarsze winoroœle nie zaatakowane zaraz¹ phylloxera, która spustoszy³a

wiêkszoœæ europejskich winnic w dziewiêtnastym wieku. Nie zawsze bêdzie

nam dane rozkoszowaæ siê tym napitkiem.

Stone jeszcze bardziej doceni³ smak wina.

– Wiele o panu s³ysza³em przez te lata – rzek³ Bianchi. – Od Dina i Anny

Marii, która woli amerykañsk¹ wersjê swojego imienia. Ale nie tylko od nich.

– Od kogo jeszcze? – spyta³ zaciekawiony Stone.

– Mamy wspólnych znajomych.

– Doprawdy? – Pytanie zabrzmia³o nieco zbyt zaczepnie; Stone ugryz³

siê w jêzyk.

– Od czasu do czasu zwracam siê o poradê prawn¹ do firmy Woodman

i Weld, z któr¹ pan wspó³pracuje, o ile mi wiadomo.

Stone omal nie zakrztusi³ siê winem. A wiêc Woodman i Weld zajmuj¹

siê reprezentowaniem interesów mafiosa?

– Jest pan zaskoczony?

– W³aœciwie nie – sk³ama³ Stone.

– Rozumiem, ¿e wszystko, co pan o mnie wie, pochodzi od Dina.

– No có¿…

8 – Kr¹g strachu

background image

114

– Mój ziêæ i ja wyznajemy, rzec by mo¿na, odmienne filozofie ¿ycia.

Dino nie jest tak tolerancyjny w ocenie innych ludzi, jak ja. Dlatego dzieli nas

przepaœæ, której byæ mo¿e nigdy nie uda siê zasypaæ.

– Przykro mi.

– Mnie równie¿. Mam ogromnie wiele szacunku dla inteligencji i doj-

rza³oœci, z jakimi mój ziêæ wykonuje sw¹ pracê. Lecz jeœli idzie o jego manie-

ry, to ju¿ zupe³nie co innego.

– Dino rzeczywiœcie bywa czasem zbyt szczery.

Bianchi rozeœmia³ siê po raz pierwszy, ukazuj¹c zêby œwiadcz¹ce o do-

skona³ych kwalifikacjach dentysty.

– Mo¿na to tak uj¹æ. Chcê byæ dobrze zrozumiany: Dino nie okazuje mi

lekcewa¿enia, przynajmniej bezpoœrednio. Ale jako nowoczesny Ameryka-

nin w³oskiego pochodzenia nie w pe³ni potrafi obj¹æ myœl¹ znaczenie historii

mojej rodziny. Mój ziêæ pochodzi z pó³nocnych W³och, my zaœ z Sycylii. Nasze

zwyczaje s¹ nies³ychanie stare i nadal determinuj¹ sposób, w jaki na co dzieñ

¿yjemy. Dino nie do koñca to pojmuje.

– Rozumiem.

– Mo¿e tak, a mo¿e nie. To swoisty paradoks, ¿e honor jest tak wa¿n¹

wartoœci¹ zarówno dla Dina, jak i dla mnie, a jednak staramy siê go zachowaæ

w ca³kowicie odmienny sposób. Dino nadal nie przyj¹³ do wiadomoœci, ¿e

zaakceptowa³em jego ma³¿eñstwo z Ann¹ Mari¹.

Stone musia³ zadaæ to pytanie.

– Zaakceptowa³ pan? Zdawa³o mi siê, ¿e nalega³ pan na jego zawarcie.

Bianchi znów siê rozeœmia³.

– No có¿, mo¿e rzeczywiœcie nalega³em. Œluby pod luf¹ karabinów nie

s¹ zjawiskiem obcym w mojej rodzinie. Tak by³o na przyk³ad w moim przy-

padku. I co? Moja ¿ona i ja cieszyliœmy siê wspania³ym wspólnym ¿yciem

przez czterdzieœci jeden lat, a¿ do jej œmierci w zesz³ym roku.

– Wydaje mi siê, ¿e ma³¿eñstwo Dina i Anny Marii równie¿ jest udane –

powiedzia³ Stone.

– Mam nadziejê, ¿e siê pan nie myli. Moja wiedza o ich ¿yciu pochodzi

g³ównie od Anny Marii i czasami nie jestem przekonany, czy nie powoduje

ni¹ bardziej lojalnoœæ, ni¿ uczucie.

– Zapewniam pana, ¿e tak nie jest.

– Dziêkujê, panie Barrington. Poprawi³ pan humor staremu cz³owieko-

wi – rzek³ Bianchi. Zaraz jednak jego twarz zachmurzy³a siê. – Córki s¹ bar-

dzo wa¿ne dla mê¿czyzny – doda³ po chwili wahania. – Dlatego, kiedy do-

wiedzia³em siê o zamachu na ¿ycie Anny Marii, bardzo siê rozgniewa³em.

– Wyobra¿am sobie.

– Poniewa¿ nie mam synów, mój wnuczek jest dla mnie nies³ychanie

wa¿nym cz³onkiem rodziny; a teraz nawet nie mo¿e chodziæ do szko³y.

background image

115

– Wiem.

– Jednak powœci¹gn¹³em gniew. Rozumiem, ¿e to na moim ziêciu

spoczywa obowi¹zek naprawy tej sytuacji – zarówno przez wzgl¹d na jego

pracê, jak i miejsce w ¿yciu mej córki. Sprawiedliwoœæ wymaga, aby otrzy-

ma³ tak¹ mo¿liwoœæ. Ale jak dot¹d jego wysi³ki okaza³y siê niewystarcza-

j¹ce.

– To wyj¹tkowo skomplikowane œledztwo – zauwa¿y³ Stone. – Dino

znalaz³ siê w nies³ychanie trudnym po³o¿eniu.

– Zemsta jest zawsze trudna, a nawet uci¹¿liwa, kiedy trzeba jej doko-

naæ w granicach prawa tego kraju – westchn¹³ Bianchi.

– Rozumie pan jednak, ¿e Dino mo¿e dzia³aæ wy³¹cznie w ramach pra-

wa?

– Rozumiem to, i dlatego okaza³em tyle cierpliwoœci. Wszelako moja

cierpliwoœæ mo¿e siê kiedyœ wyczerpaæ, a mnie nie obowi¹zuj¹ takie ograni-

czenia, jak Dina. – Zerkn¹³ na Stone’a. – Ani pana, jeœli o to chodzi.

Stone nie odpowiedzia³.

– Przypuszczam, ¿e pan równie¿, jako by³y policjant, a obecnie praw-

nik, mo¿e czuæ siê skrêpowany swoimi doœwiadczeniami i przekonaniami.

– To prawda.

– Ale mo¿e w mniejszym stopniu, ni¿ Dino.

Stone milcza³ przezornie.

Bianchi za³o¿y³ nogê na nogê i napi³ siê wina.

– Wiadomo mi, ¿e w zesz³ym roku spêdzi³ pan kilka dni w Kalifornii.

– Tak, to prawda – przyzna³ Stone, zastanawiaj¹c siê, o co chodzi go-

spodarzowi.

– Dosz³y mnie s³uchy, ¿e kiedy poczu³ siê pan dotkniêty przez pewnego

cz³owieka, podj¹³ pan nadzwyczajne kroki i zatopi³ jego du¿y, bardzo drogi

jacht.

Stone zdziwi³ siê.

– Czy wie pan to od Dina?

Bianchi potrz¹sn¹³ wolno g³ow¹.

– Powiedzmy, ¿e poœrednio znam w³aœciciela jachtu.

– Rozumiem.

Bianchi uniós³ d³oñ.

– Nie ma w tym nic sprzecznego z prawem, proszê mnie dobrze zrozu-

mieæ. Prowadzê interesy na Zachodnim Wybrze¿u i czasami splataj¹ siê one

z interesami wspomnianej osoby. By³ wszak w³aœcicielem du¿ego banku –

poza tym, ¿e prowadzi³ innego rodzaju dzia³alnoœæ.

– Oczywiœcie.

– Najbardziej zaskoczy³a mnie w tym wszystkim sprawnoœæ i starannie

przemyœlany charakter pañskiej zemsty.

background image

116

Stone zastanowi³ siê, czy federalni pods³uchuj¹ rozmowê, ale zaraz przy-

pomnia³ sobie, ¿e przecie¿ wiedz¹ o incydencie, o którym wspomnia³ Bian-

chi.

– Nie mogê powiedzieæ, ¿e myœla³em wtedy ca³kiem sprawnie.

– A zatem dobrze to œwiadczy o pañskim instynkcie. Przyjrza³ siê pan

dok³adnie temu cz³owiekowi i wyczu³, ¿e niewiele jest rzeczy, które mog³yby

zraniæ go równie mocno jak utrata ukochanego symbolu pozycji spo³ecznej.

– Myœlê, ¿e jest w tym sporo prawdy.

– Mi³o mi, ¿e siê rozumiemy, panie Barrington.

Doprawdy? – pomyœla³ Stone.

– Stara³ siê pan chroniæ kobietê, która by³a dla pana wówczas wa¿na,

a teraz chroni pan inn¹, która zajê³a jej miejsce.

– Tak – przyzna³ Stone.

– Podobnie jak ja – dokoñczy³ Bianchi. – Rozumie pan?

– Niezupe³nie.

– Ale zdaje pan sobie sprawê, ¿e chcia³bym pomóc w zakoñczeniu tej

sprawy.

– Oczywiœcie.

– I ¿e nie mogê st¹paæ na paluszkach œladem Dina.

– Tak.

– Zatem mo¿e ³atwiej by³oby mi pomóc panu, zamiast ziêciowi.

– Musi pan pamiêtaæ, ¿e Dino jest moim najbli¿szym przyjacielem i ¿e

zawdziêczam mu ¿ycie.

– Oczywiœcie. Wiem o tym i w pe³ni pana rozumiem. Nie proponujê,

aby uczyni³ pan cokolwiek, co mog³oby zaszkodziæ waszej przyjaŸni.

– To dobrze.

– Chcê tylko powiedzieæ, ¿e mo¿e siê pojawiæ jakaœ informacja, której

Dino wola³by nie znaæ, i ¿e nasze czasami odrobinê niezrêczne stosunki po-

wstrzymuj¹ mnie od przekazania mu tej¿e wiadomoœci.

– Co to za informacja?

– A wiêc przyjmie j¹ pan ode mnie?

Stone poczu³ siê nieswojo.

– Nie jestem pewien, co mia³bym przyj¹æ.

– Rozumiem, ¿e ten Mitteldorfer znikn¹³ po wyjœciu z wiêzienia.

– To siê zgadza.

– Chyba mogê panu pomóc go znaleŸæ.

– W jaki sposób?

Bianchi wzruszy³ ramionami.

– Powiedzmy, ¿e mam… znajomych, którzy maj¹ znajomych, którzy

mogliby mi pomóc, gdybym ich poprosi³.

– Muszê przyznaæ, ¿e nie wiem, co o tym myœleæ.

background image

117

Bianchi podniós³ d³oñ.

– Doskonale pana rozumiem. – Siêgn¹³ do kieszeni, wyj¹³ wizytówkê

i wrêczy³ goœciowi.

Stone przyjrza³ siê karcie. By³ na niej tylko numer telefonu na Manhattanie.

– Gdyby zechcia³ pan przyj¹æ moj¹ radê… proszê zatelefonowaæ pod

ten numer i nagraæ wiadomoœæ na sekretarkê. Ktoœ z moich znajomych skon-

taktuje siê z panem.

Stone schowa³ wizytówkê do kieszeni i poda³ gospodarzowi swoj¹; zwa-

¿ywszy na okolicznoœci, by³ to gest czysto kurtuazyjny.

– Zaczekam na wiadomoœæ od pana, zanim zacznê szukaæ informacji –

oznajmi³ Bianchi. – Do³¹czymy do towarzystwa?

Nape³ni³ powtórnie kieliszki i wolnym krokiem skierowa³ siê do drzwi.

– Jeœli pan pozwoli, zdradzê pewne nazwisko. Brzmi ono Judson Palmer.

– Chyba nie mia³em przyjemnoœci.

– Pan Palmer jest ma³o znanym producentem teatralnym – wyjaœni³ Bian-

chi, ujmuj¹c Stone’a pod ramiê.

– Obawiam siê, ¿e nie rozumiem.

– To w³aœnie on romansowa³ z ¿on¹ Mitteldorfera przed jej œmierci¹.

– Czy Mitteldorfer zna to¿samoœæ tego cz³owieka?

– To nie jest pewne.

– Dziêkujê.

Bianchi zatrzyma³ siê.

– Stone… Czy mogê zwracaæ siê do pana po imieniu?

– Naturalnie.

– Proszê mi mówiæ Eduardo.

– Dziêkujê.

– Wieczór w twoim towarzystwie sprawi³ mi wiele przyjemnoœci. Nie

wychodzê zbyt czêsto z domu od œmierci ¿ony, ale ucieszy³bym siê, gdyby

zechcia³ pan przyj¹æ ode mnie nastêpne zaproszenie na kolacjê.

– Dziêkujê, Eduardo. Przyjdê z przyjemnoœci¹.

Wrócili do saloniku; do towarzystwa do³¹czy³a wysoka kobieta w staro-

modnej, czarnej sukni.

– Pozwolisz, ¿e przedstawiê moj¹ siostrê Rosariꠖ rzek³ Bianchi.

Stone poda³ kobiecie rêkê.

– Kolacja, któr¹ pani przygotowa³a, by³a dla mnie niezwyk³ym doœwiad-

czeniem.

Kobieta zarumieni³a siê; Bianchi usiad³ ko³o niej.

Stone wybra³ miejsce jak najdalej od Dolce Bianchi.

background image

118

30

D

ino zatrzasn¹³ drzwi samochodu.

– No wiêc gadaj, co siê sta³o w tym pokoju? Wróciliœcie, prowadz¹c siê

z Eduardem pod ramiê. Widzia³em ju¿ takie sceny; to znaczy, ¿e on czegoœ od

ciebie chce. Czego za¿¹da³? I co dosta³?

– Dino – odpar³ Stone, zapalaj¹c silnik – nie wiem, o czym mówisz.

– O czym rozmawia³eœ z Eduardem? To mnie interesuje.

Stone wzruszy³ ramionami.

– Odnios³em wra¿enie, ¿e chce mnie trochê bli¿ej poznaæ. Mo¿e dlatego

zaprosi³ mnie na kolacjê.

– Eduardo nigdy, ale to nigdy nie robi niczego bez konkretnego powodu.

Odk¹d go znam, ty jesteœ pierwsz¹ osob¹ spoza rodziny, która zasiad³a przy

stole w jego domu.

– À propos rodziny, dlaczego nigdy mi nie powiedzia³eœ, ¿e Mary Ann

ma tak¹ piêkn¹ siostrê?

– Wiedzia³eœ, ¿e ma siostrê.

– Ale nie spodziewa³em siê takiej piêknoœci…

– Prawda? Trzymaj siê od niej z daleka. Jest niebezpieczna.

– Dlaczego?

– Po pierwsze, jej by³y m¹¿ to prawdziwy ³obuz.

– Jak siê nazywa?

– Johnny Donato.

– Nazwisko brzmi znajomo.

– I nie dziwota. By³ cz³owiekiem Wielkiego Paula Castellano, którego wy-

koñczy³ Gotti. Podobno mia³ wieŸæ Paula samochodem tej nocy, co oznacza, ¿e

te¿ gryz³by ju¿ ziemiê, ale Paul gdzieœ go wys³a³ i dziêki temu Johnny ocala³.

Znikn¹³ potem i pojawi³ siê dopiero, kiedy Gotti i Gravano trafili za kratki. Teraz

prowadzi ponoæ ca³kiem legalny interes, który przej¹³ po Sammym.

– Jak to mo¿liwe, ¿eby tak œliczna dziewczyna jak Dolce wysz³a za ta-

kiego ³ajdaka?

– Mniej wiêcej w taki sam sposób, w jaki Mary Ann wysz³a za mnie.

Mieszka³ w s¹siedztwie, pracowa³ dla bukmachera, a na boku dorabia³ drob-

nymi wymuszeniami. Próbowa³ wyci¹gn¹æ od mojego starego tygodniow¹

op³atê za to, ¿e nie spali mu sklepiku, ale dowiedzia³em siê o tym i wzi¹³em

go na bok dla przedyskutowania sprawy.

– Chcesz powiedzieæ, ¿e da³eœ mu zdrowy wycisk?

– Mo¿na to i tak nazwaæ.

– Dlaczego on i jego kumple siê nie zemœcili?

background image

119

– Poczeka³em i dopad³em go sam na sam; to by³a prywatna sprawa, wiêc

nie musia³ ratowaæ swojej dumy. Poza tym by³em ju¿ wtedy glin¹, wiêc wola³

ze mn¹ nie zadzieraæ.

– Dolce sprawia wra¿enie zbyt inteligentnej, ¿eby siê z kimœ takim za-

dawaæ, nie mówi¹c o wyjœciu za niego.

– Jest inteligentna, ale wtedy mia³a osiemnaœcie, mo¿e dziewiêtnaœcie

lat i by³a g³upiutka. A on elegancko siê ubiera³, jeŸdzi³ kabrioletem i szasta³

pieniêdzmi na prawo i lewo. Eduardo trzyma³ Dolce krótko, co nie by³o jej

w smak. Zanim zd¹¿y³ opanowaæ sytuacjê, byli ju¿ w podró¿y poœlubnej

w Miami.

– Eduardo sprowadzi³ j¹ z powrotem?

Dino potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– To nie w jego stylu. Donato szybko pokaza³ swoj¹ prawdziw¹ twarz.

Nie min¹³ miesi¹c, a on ju¿ wskakiwa³ do ³ó¿ka z ka¿d¹ babk¹, jaka siê nawi-

nê³a. Dolce siê wœciek³a i wróci³a do domu.

– I co teraz robi?

– Jest praw¹ rêk¹ Eduarda; mówiê to z ca³¹ odpowiedzialnoœci¹. Ma

wiêcej jaj, ni¿ dwóch facetów razem wziêtych.

– Chcesz powiedzieæ, ¿e Sycylijczyk starej daty, taki jak Eduardo, pro-

wadzi interesy wspólnie z córk¹?

– A co mu pozosta³o? Nie ma syna, a Ben bêdzie móg³ zaj¹æ jego miej-

sce nie wczeœniej ni¿ za piêtnaœcie lat.

– Myœlisz, ¿e zechce wci¹gn¹æ Bena w swoje sprawy?

Dino wzruszy³ ramionami.

– Na pewno bêdzie siê stara³, ale ch³opak ma niezale¿n¹ naturê. A nawet

gdyby staremu siê uda³o, to mo¿e Ben nie wyszed³by na tym Ÿle? Do tego

czasu Eduardo wyczyœci do koñca swoje interesy. To coœ w rodzaju przemian

pokoleniowych: dziadek Eduarda by³ skoñczonym ³otrem, alfonsem, który

zajmowa³ siê wymuszeniami, ³amaniem nóg i r¹k; ojciec siedzia³ po uszy w ma-

fii, ale prowadzi³ te¿ legalny handel owocami; poza tym dobrze dba³ o swoj¹

rodzinê. Eduardo z kolei skoñczy³ uniwersytet Columbia, zasiada w radzie

Metropolitan Museum, otrzyma³ tytu³ szlachecki od papie¿a i ma portfel ak-

cji, którego mo¿e mu pozazdroœciæ sam Warren Buffet. Myœlisz, ¿e kogoœ

obchodzi, sk¹d pochodz¹ te pieni¹dze?

– Nikogo prócz ciebie.

– Tak, ale ja jestem gliniarzem.

– Komisarzowi policji to wisi, a tobie nie.

– Tak w³aœnie jest, chocia¿ to mo¿e g³upio z mojej strony. No có¿, jakoœ

nie mogê zapa³aæ uczuciem do Eduarda.

– A on ciê lubi.

– Tak?

background image

120

– Stwierdzi³, ¿e ma wiele szacunku dla inteligencji i dojrza³oœci, z jaki-

mi wykonujesz swoje obowi¹zki policjanta. Dok³adnie tak siê wyrazi³.

– Chyba ¿artujesz.

– Powiedzia³ te¿, ¿e zaakceptowa³ twój zwi¹zek z Mary Ann.

Dino obruszy³ siê.

– Poczêstowa³ ciê tym swoim portem Quinto-de-coœ-tam, prawda? Po

wypiciu tego s³yszy siê dziwne rzeczy.

– Wydaje mi siê, ¿e nie doceniasz Eduarda.

– I chyba nigdy nie doceniê.

– Mam na myœli jego jako mê¿czyznê i ojca. On siê starzeje, chce, ¿eby

jego rodzina by³a szczêœliwa… i bezpieczna.

– I uwa¿a, ¿e ja nie potrafiê jej tego zapewniæ? A to skurwysyn!

– Czy Eduardo próbowa³ wtr¹caæ siê w twoje œledztwo?

– Jeszcze nie, ale trzeba siê mieæ na bacznoœci!

– Mo¿e potrafi ci pomóc.

– Niech sobie wsadzi tê swoj¹ pomoc. Wolê, ¿eby trzyma³ ode mnie

z dala swoje brudne ³apska.

Stone westchn¹³.

– A wiêc o tym gawêdziliœcie?

– Eduardo otwarcie powiedzia³, ¿e pragnie pomóc, ale nie chce ci wcho-

dziæ w drogê. Mo¿emy siê do niego zwróciæ, jeœli bêdziemy potrzebowaæ

pomocy.

– Ju¿ mówi³em, ¿e jej nie chcê.

– On mo¿e mieæ informatorów, o których nie wiemy.

– Jeœli coœ wie, niech zadzwoni na posterunek i zg³osi informacjê.

– Nie wydaje mi siê, ¿eby to by³o w stylu Eduarda. Co ty na to?

– Chce poci¹gaæ za sznurki z ukrycia, jak to zawsze robi³, ale tym razem

próbuje manipulowaæ mn¹ i prawem. Ani myœlê na to pozwoliæ.

– Dino, gotów by³byœ wykorzystaæ informacjê od ulicznego handlarza

narkotykami lub alfonsa, a nie chcesz s³yszeæ o nieoficjalnych kana³ach teœcia.

– Stone, to co mówisz jest ca³kiem logiczne, ale nie mogê postêpowaæ

wbrew sobie. Jeœli przyjmê pomoc Eduarda, nie bêdê w niczym lepszy od

niego. Tak to odczuwam, i skoñczmy ju¿ tê dyskusjê, dobrze?

– Jak chcesz. – Stone prowadzi³ kilka minut w milczeniu.

– Wiesz, Dolce pieœci³a stop¹ moj¹ nogê.

Dino a¿ otworzy³ usta.

– Przy stole, w obecnoœci Eduarda? Nie ¿artujesz?

– Bynajmniej.

Dino parskn¹³ œmiechem.

– A nie mówi³em, ¿e ona ma jaja? Niez³y z niej numer, co?

– Bez w¹tpienia.

background image

121

– Stone, nie dzwoñ do niej, nie daj siê wci¹gn¹æ w jej grê.

– No có¿…

– Mówiê ca³kiem serio. Eduardo to szatan, a Dolce jest jego pomagierk¹.

– Dino, gadasz teraz jak typowy W³och.

– Chcesz mieæ na karku Johnny’ego Donato? On rozpowiada na wszyst-

kie strony, ¿e nadal s¹ ma³¿eñstwem.

– Czemu Eduardo nie zrobi³ z nim porz¹dku? Dlaczego Donato – ¿e

pos³u¿ê siê twoim celnym i obrazowym sformu³owaniem – nie le¿y na dnie

zatoki Sheepshead Bay ze s³upem betonu w dupie?

– Tak w³aœnie skoñczy, tylko poczekaj. Ale stanie siê to w taki sposób,

¿e nikomu nawet nie przyjdzie do g³owy ³¹czyæ jego œmieræ z Eduardem lub

Dolce. Tak w³aœnie dzia³a mój teœæ.

– To oczekiwanie mo¿e byæ frapuj¹ce.

– A tymczasem omijaj Dolce szerokim ³ukiem; mówiê ci, to trucizna.

– Dino, czy zapomnia³eœ, ¿e mam Sarê?

– Ja pamiêtam. Obyœ ty nie zapomnia³.

31

S

tone i Sara siedzieli na ³ó¿ku, zajadaj¹c bagietki z serem i czytaj¹c „Ti-

mesa”.

– O, patrz! – zawo³a³a Sara. – Ca³kiem ciekawa zapowiedŸ otwarcia

wystawy!

Stone przeczyta³ notkê.

– Cieszê siê. Dziêki temu inauguracyjny wieczór powinien udaæ siê jesz-

cze lepiej. Nie ma to jak kilka ciep³ych s³ów od recenzenta „Timesa”.

– Edgar mówi, ¿e otrzyma³ ju¿ ponad dwieœcie zg³oszeñ, a bêdzie jesz-

cze wiêcej. Do tego sprzeda³ dwa obrazy i to z tych najdro¿szych.

– Przed otwarciem wystawy? Komu?

– Nie chce powiedzieæ; podobno jakiemuœ kolekcjonerowi z rady Me-

tropolitan! Wyobra¿asz sobie?

– Kiedy to siê sta³o?

– Wczoraj. Ten facet zadzwoni³ i poprosi³ o prywatny pokaz, mimo ¿e

prace nie by³y jeszcze rozwieszone.

– Zdaje siê, ¿e wczoraj zjad³em z nim kolacjê.

– Z Edgarem? Przecie¿ on wiesza³ moje obrazy.

– Nie. Z tym kolekcjonerem.

– Kto to taki?

background image

122

– Teœæ Dina. Nazywa siê Eduardo Bianchi.

– Czy nie wspomina³eœ, ¿e teœæ Dina ma powi¹zania z mafi¹?

– Mo¿e i tak, ale pozna³em go i wierz mi, ¿e to nie jest jakiœ pierwszy

lepszy, ordynarny gangster. Ma pierwszorzêdn¹ kolekcjê sztuki. Wspomnia³

o tobie, ale nie pochwali³ siê, ¿e kupi³ obrazy. Zna³ twoje prace z czasu, gdy

mieszka³aœ w Nowym Jorku.

– Nie obchodzi mnie, czy on jest drugim wcieleniem Ala Capone, jeœli

potrafi³ doceniæ moje malarstwo. Tak czy owak, oznacza to prawie dwadzie-

œcia tysiêcy dolarów w mojej kieszeni, po odliczeniu prowizji Edgara.

Odrzuci³a ko³drê.

– ChodŸmy na zakupy!

– Co chcesz kupiæ?

– Zapomnia³eœ, ¿e mamy domek w Connecticut? Trzeba go urz¹dziæ.

– Nie pozwolê ci wydawaæ na to pierwszych pieniêdzy, jakie zarobi³aœ

od wielu lat.

– W takim razie kupiê ci jakiœ ³adny prezent do nowego domu. Rusz siê!

Pó³ godziny póŸniej Stone wyje¿d¿a³ mercedesem z gara¿u. Nagle spo-

strzeg³ czarny samochód typu van zaparkowany po przeciwnej stronie ulicy.

– Na co siê tak patrzysz? – spyta³a Sara, ogl¹daj¹c siê przez ramiê.

– Na wóz, którego tu wczeœniej nie widzia³em.

– Co w nim ciekawego?

– Federalni s³yn¹ z tego, ¿e u¿ywaj¹ takich do obserwacji i pods³uchu,

a ten akurat ma kilka anten.

– Za³o¿ê siê, ¿e to ludzie Dina.

– Mo¿liwe. FBI nie posiada monopolu na vany – odrzek³ Stone, skrêca-

j¹c w Drug¹ Alejê.

– Stone, od jutra nie chcê widzieæ krêc¹cych siê wszêdzie policjantów. An-

derson jest w porz¹dku, ale na widok Kelly’ego ciarki chodz¹ mi po plecach.

– Nie musisz siê martwiæ o gliniarzy. Po wernisa¿u dziœ wieczorem Dino

i tak bêdzie musia³ wycofaæ swoich ludzi. Jego prze³o¿eni uznali, ¿e nie ma

powodu d³u¿ej nas ochraniaæ.

– Przysz³o mi do g³owy, ¿e te morderstwa i napady to tylko wyj¹tkowy

zbieg okolicznoœci.

– Mo¿e masz racjꠖ odrzek³ Stone – ale z mojego doœwiadczenia wyni-

ka, ¿e jeœli takich zbiegów okolicznoœci jest zbyt du¿o, to uk³adaj¹ siê one

w coœ wiêcej: w przeznaczenie.

– Teraz przez ciebie chodz¹ mi ciarki po plecach!

– Przykro mi, ale to powa¿na sprawa, i nie chcê, ¿ebyœ zapomnia³a o bez-

pieczeñstwie. Trzeba uwa¿aæ, dopóki nie znajdziemy Mitteldorfera.

background image

123

– Ale on przecie¿ by³ jeszcze w wiêzieniu, kiedy pope³niano te morder-

stwa; jak móg³ to zrobiæ?

– Nie wiem, ale obaj z Dinem jesteœmy przekonani, ¿e to on. Nie mówi-

³em ci o tym, ale kilka dni temu zosta³a zamordowana przyjació³ka Mitteldor-

fera, która korespondowa³a z nim, kiedy siedzia³.

– A wiêc wyszed³ z wiêzienia i od razu zabi³ kobietê, która do niego

pisa³a? Czemu mia³by to robiæ?

– Tego te¿ nie wiemy, ale to kolejny zbieg okolicznoœci, prawda?

Sara zamilk³a na chwilê.

– Stone, czy istnieje jakiœ powód, dla którego nie moglibyœmy polecieæ

jutro do Anglii? Po otwarciu wystawy koñcz¹ siê moje zobowi¹zania wobec

galerii Bergmana; nic nie bêdzie mnie tu d³u¿ej trzymaæ. Co ty na to?

– Nie chcia³bym zostawiaæ Dina sam na sam z tym koszmarem.

– Jakim koszmarem? Przecie¿ od dawna nic siê nie wydarzy³o. WeŸ so-

bie urlop.

Stone zastanowi³ siê.

– Otwórz schowek; jest tam notes z adresami.

Sara spe³ni³a proœbê.

– ZnajdŸ numer telefonu do firmy American Express Platinum Travel

Service. Zadzwoñ i zarezerwuj dla nas dwa bilety pierwszej klasy na lot do

Londynu jutro wieczorem.

– Ju¿ siê robi! – zawo³a³a Sara, podnosz¹c s³uchawkê.

Stone poczu³, jakby zrzuci³ z barków wielki ciê¿ar. Sara mia³a racjê: po-

trzebowa³ odpoczynku. Znalaz³ parking przy Broadwayu i zamkn¹³ wóz;

skierowali siê do sklepu meblowego ABC. W ci¹gu dwóch godzin kupili ³ó¿-

ko, kanapê, poœciel i rêczniki, dwa krzes³a, kilka dywaników i lamp, stó³ do

jadalni i parê innych mebli. Stone zamówi³ transport do Connecticut i zosta-

wi³ kartkê z poleceniem, ¿eby kierowca uda³ siê po klucze do agencji sprze-

da¿y nieruchomoœci Klemm. Nastêpnie poszukali sklepu z artyku³ami gospo-

darstwa domowego, gdzie nabyli garnki i patelnie, srebrn¹ zastawê sto³ow¹,

czajnik do kawy, naczynia, szklanki i mnóstwo innych drobiazgów, które im

wpad³y w oko.

W drodze powrotnej na parking Stone spostrzeg³ czarnego vana po dru-

giej stronie ulicy; nie by³ to jednak ten sam wóz, który sta³ przed domem.

– Zdaje siê, ¿e dostajesz uczulenia na widok czarnych samochodów –

zauwa¿y³a Sara.

– Przecie¿ ich nie wymyœlam, prawda?

– Ale nie przejmuj siê nimi a¿ tak bardzo. Œwiat pe³en jest czarnych

vanów.

– Masz racjꠖ przyzna³ Stone, wci¹gaj¹c g³êboko powietrze. – Jutro wy-

jedziemy z tego miasta, a po powrocie bêdzie na nas czeka³ dom w Connecticut

background image

124

i fura mebli do ustawienia. Zadzwoniê do Billa Eggersa i poproszê, ¿eby wy-

s³a³ dokumenty transakcji zakupu do Anglii. Gdzie siê zatrzymamy?

– Prawdopodobnie w wiejskim domku moich rodziców w Hampshire,

ale maj¹ te¿ dom w mieœcie. Zatelefonujê do nich póŸniej i spytam, gdzie

bêd¹.

Stone z przyjemnoœci¹ myœla³ o swej pierwszej podró¿y za granicê. Mimo

to jego wzrok co chwilê wêdrowa³ w stronê lusterka.

32

S

tone i Sara przygotowywali siê do wyjœcia na wernisa¿.

– Rozmawia³am po po³udniu z mam¹ – powiedzia³a Sara. – Zapropono-

wa³a, ¿ebyœmy przyjechali prosto na wieœ. Myœlê, ¿e tak by³oby najlepiej, co

ty na to? Bêdziemy mogli odpocz¹æ i trochê po¿eglowaæ.

– Brzmi obiecuj¹co – odpar³ Stone, zawi¹zuj¹c krawat. – O jakim ¿e-

glowaniu mówisz?

– Dom jest nad morzem, w pobli¿u wyspy Wight. Tato ma jacht zacu-

mowany u ujœcia rzeki Beaulieu. Umiesz ¿eglowaæ?

– ¯eglowa³em trochê jako ch³opiec podczas wakacji w domku kolegi na

Martha’s Vineyard. P³ywa³em te¿ wynajêt¹ ³ódk¹ po Morzu Karaibskim, ale

ostatnio nie mia³em czasu.

– Bêdzie cudownie – zapewni³a Sara, odwracaj¹c siê, ¿eby Stone móg³

jej zapi¹æ sukienkê. – Nie by³am w tym domu trzy lata, a tak kocham Hamp-

shire. Na wodzie czujê siê wspaniale.

– Ja te¿ bardzo siê cieszê, ¿e tam jedziemy.

– Jak wygl¹dam? – spyta³a.

– Wystrza³owo – odpar³ Stone. – Sukienka jest fantastyczna.

– A pan wygl¹da jak ksi¹¿ê – powiedzia³a Sara, poprawiaj¹c mu kra-

wat. – Jeszcze nigdy nie widzia³am ciê w smokingu.

– Nawet nie mia³em czegoœ takiego, kiedy poprzednio mieszka³aœ w No-

wym Jorku.

– Powinieneœ go nosiæ stale; jesteœ jeszcze przystojniejszy ni¿ zwykle.

Stone wzi¹³ j¹ pod rêkê i poprowadzi³ do wyjœcia.

– Ktoœ nas dzisiaj podwiezie.

– Wynaj¹³eœ szofera?

– Niezupe³nie. To by³y policjant nazwiskiem Bob Berman, który czasem

mi pomaga.

– I pewnie bêdzie uzbrojony – skrzywi³a siê Sara z niesmakiem.

background image

125

– Oczywiœcie.

– Jakie jeszcze kroki podj¹³eœ?

– Anderson i Kelly bêd¹ siedzieæ w samochodzie na ulicy; Bob popilnuje

tylnego wejœcia, z którego skorzystamy. Dino zostanie z nami w œrodku.

– Naprawdê uwa¿am, ¿e to wszystko jest niepotrzebne.

– Jutro nie bêdziesz ju¿ musia³a o tym myœleæ.

– Cieszê siê.

W gara¿u Stone przedstawi³ Sarze Boba Bermana – niskiego, mocno

zbudowanego mê¿czyznê przed piêædziesi¹tk¹. Po chwili Bob wyjecha³ sa-

mochodem na ulicê.

– Wyszliœmy z domu wczeœniej; mamy trochê wolnego czasu. PojedŸ

okrê¿n¹ drog¹, ¿eby ch³opcy z ty³u upewnili siê, ¿e nikt nie wlecze siê za

nami – powiedzia³ Stone.

– Jasne.

Kluczyli wolno ulicami miasta w tê i z powrotem. Po up³ywie pó³ godziny

dotarli na ty³y galerii, punktualnie na czas. Berman wysiad³ z wozu i odszed³

parê kroków, ¿eby siê rozejrzeæ po okolicy. Po chwili wróci³ i otworzy³ drzwi.

– Teren czysty – oznajmi³.

Stone szybkim krokiem poprowadzi³ Sarê do drzwi, w których sta³ Edgar

Bergman, w³aœciciel galerii. Bob Berman tymczasem zwolni³ s³upek blokuj¹-

cy zarezerwowane miejsce na parkingu, postawi³ tam wóz i ustawi³ siê ko³o

drzwi galerii.

– Czy sta³o siê dzisiaj coœ ciekawego? – spyta³ Stone.

Bergman potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– Nie. Przyjêliœmy tylko mnóstwo zg³oszeñ po wczorajszym artykule

w „Timesie”.

– Czy zna pan wszystkich ludzi, którzy siê zapowiedzieli?

– Wiêkszoœæ to ci, którym wys³aliœmy zaproszenia; przyjdzie te¿ kilku mar-

szandów. Wydaje mi siê, ¿e kilku goœci nie znam i nigdy o nich nie s³ysza³em.

– Bêdziemy musieli zwróciæ na nich szczególn¹ uwagê.

– Porozmawiam z recepcjonistk¹ – oznajmi³ Bergman.

Weszli do sali wystawowej; w galerii jeszcze nikogo nie by³o.

– Ekspozycja prezentuje siê doskonale – rzek³ Stone zwracaj¹c siê do

Sary. – Przepraszam na chwilê. Muszê porozmawiaæ z Edgarem i portierem.

Podeszli do kontuaru, za którym siedzia³a m³oda kobieta. Edgar przed-

stawi³ Stone’a recepcjonistce i ¿onie.

– Oto mój plan – zacz¹³ Bergman. – Moja ¿ona i ja bêdziemy witaæ go-

œci przy wejœciu. Jeœli zjawi siê ktoœ mi nieznany, odwrócê siê i skinê panu

g³ow¹. Mo¿e tak byæ?

– Oczywiœcie – zgodzi³ siê Stone. – Bêdê sta³ w pobli¿u.

– Ju¿ zaczynam siê denerwowaæ.

background image

126

– Jestem pewien, ¿e wszystko skoñczy siê pomyœlnie – uspokoi³ go Sto-

ne. – Na ulicy czuwa dwóch policjantów, a mój cz³owiek pilnuje wyjœcia.

Rzuci³ okiem na wystawione obrazy i podszed³ do jednego, który mu siê

szczególnie spodoba³.

– Jaka jest cena obrazu numer trzydzieœci szeœæ? – spyta³, zwracaj¹c siê

do Bergmana.

W³aœciciel galerii zerkn¹³ do katalogu.

– To jeden z mniejszych; szeœæ tysiêcy dolarów.

– Proszê zaznaczyæ, ¿e jest sprzedany – rzek³ Stone, podaj¹c recepcjonist-

ce kartê kredytow¹.

– Z przyjemnoœci¹.

– Które zakupi³ pan Bianchi?

– Sk¹d pan wie?… – Bergman by³ wyraŸnie zak³opotany. – Transakcja

zosta³a objêta tajemnic¹. Pan Bianchi by³by z³y, gdyby siê dowiedzia³, ¿e ko-

muœ powiedzia³em.

– Ja tylko zgadywa³em; jad³em z nim wczoraj kolacjê; w pewnym mo-

mencie wspomnia³ o pracach Sary.

– Rozumiem – uspokoi³ siê Bergman. – Kupi³ numer szeœæ – ten obok

kwiatów – oraz numer czternaœcie, ten du¿y na œrodku pó³nocnej œciany.

– Ma dobre oko – zauwa¿y³ Stone, spogl¹daj¹c na obrazy.

– Rzeczywiœcie. Mam nadziejê, ¿e zachowa pan transakcjê w tajemnicy.

Pan Bianchi jest od dawna jednym z moich najlepszych klientów i wola³bym

go nie zra¿aæ.

– Ale¿ oczywiœcie – zapewni³ go Stone.

Obejrza³ siê i zobaczy³ Dina w smokingu.

– Elegant z ciebie – zauwa¿y³ Stone.

– Daruj sobie. Rozmawia³em z Andersonem i Kellym. Czy ktoœ jest przy

tylnym wejœciu?

– Bob Berman. Przywióz³ nas tutaj.

– W porz¹dku.

Stone poinformowa³ przyjaciela, ¿e Bergman bêdzie wskazywa³ niezna-

nych goœci.

– No to wszystko za³atwione – powiedzia³ Dino. – Denerwujesz siê?

– Tak.

– Ja te¿. Potrzebne nam to zbiegowisko jak umar³emu kadzid³o. A zapo-

wiedŸ wystawy we wczorajszym „Timesie” tylko pogorszy³a sprawê.

– To prawda. Zrobiliœmy wszystko, co mo¿na, wiêc spróbujmy siê od-

prê¿yæ i trochê zabawiæ.

– No to baw siꠖ rzuci³ Dino. – Ja i tak nie przestanê siê denerwowaæ.

Zjawili siê pierwsi goœcie; z pocz¹tku wchodzili ma³ymi grupkami, po-

tem nieprzerwanym sznurem. Stone obserwowa³ Bergmanów; co jakiœ czas

background image

127

któreœ z nich dawa³o znak skinieniem g³ow¹. Wtedy do akcji przystêpowa³

Dino, sumiennie sprawdzaj¹c to¿samoœæ nowo przyby³ych; widaæ by³o, ¿e

z trudem powstrzymuje siê, aby ich nie rewidowaæ. Goœcie przyjmowali to

nad podziw spokojnie.

Kiedy galeria siê zape³ni³a, Stone podszed³ do Dina.

– Jeœli tu wszystko w porz¹dku, pójdê zerkn¹æ, co siê dzieje na zewn¹trz.

– Dobra, idŸ.

Stone wyszed³ na ulicê i rozejrza³ siê. Nie zauwa¿y³ niczego podejrzanego;

Anderson i Kelly siedzieli spokojnie w samochodzie. I wtedy zobaczy³ vana.

Samochód nie by³ czarny, jak ten, który sta³ ko³o domu, tylko niepozor-

nie szary, bez ¿adnych znaków i napisów. Stone zajrza³ na przednie siedze-

nie: le¿a³a tam mapa miasta. Szyby okien w tylnych drzwiach zosta³y ca³ko-

wicie zamalowane bia³¹ farb¹, tak ¿e nie mo¿na by³o zobaczyæ, co znajduje

siê w œrodku. Stone zapisa³ numery rejestracyjne wozu, przeszed³ na drug¹

stronê ulicy i zapuka³ w okno policyjnego samochodu. Kelly spuœci³ szybê

o kilka centymetrów.

– Tak?

Stone wyrwa³ kartkê z notesu i poda³ mu przez okienko.

– SprawdŸ te numery.

– Co to za wóz?

– Szary van naprzeciwko galerii.

– Sta³ ju¿ tam, kiedy przyjechaliœmy – powiedzia³ Kelly. – Nie widzê

potrzeby.

– Zrób to, Kelly.

Anderson wzi¹³ kartkê od Kelly’ego i po³¹czy³ siê przez radiotelefon.

Minutê póŸniej otworzy³ drzwi i wysiad³ z samochodu.

– To buick century z 1966 roku, skradziony dziœ po po³udniu w Queens.

– Dzwoñ po saperów – zawo³a³ Stone i biegiem skierowa³ siê na drug¹

stronê ulicy. W tym momencie zmieni³y siê œwiat³a i samochody ruszy³y, zmu-

szaj¹c go do cofniêcia siê. Zniecierpliwiony Stone przemkn¹³ miêdzy jad¹cy-

mi pojazdami i wpad³ do galerii. Bergman z ¿on¹ opuœcili ju¿ posterunek przy

wejœciu, a recepcjonistka zajê³a siê przyjmowaniem p³atnoœci za obrazy.

– Przepraszam – zwróci³ siê do niej Stone – ale bêdzie pani musia³a odejœæ

z tego miejsca.

– Nie rozumiem. – Kobieta rozgl¹da³a siê za szefem. – Pan Bergman nie

mówi³ nic o tym, ¿e…

– Proszê to zrobi栖 ponagli³ Stone zdecydowanym tonem. Podszed³ do

niego Dino.

– Co siê dzieje?

– Naprzeciwko galerii stoi skradziony van; trzeba wyprowadziæ st¹d goœci

tylnym wyjœciem.

background image

128

Dino skin¹³ g³ow¹.

– Zróbmy to najspokojniej, jak siê da.

Podszed³ do grupy ludzi i zagadn¹³ ich, wskazuj¹c drogê na ty³y galerii.

Stone ju¿ mia³ do niego do³¹czyæ, kiedy zauwa¿y³, ¿e recepcjonistka na-

dal obs³uguje dwoje goœci. Wzi¹³ mê¿czyznê pod ramiê.

– Przykro mi, ¿e przeszkadzam, ale wszyscy musz¹ opuœciæ galeriê tyl-

nym wyjœciem. Proszê têdy.

S³ychaæ ju¿ by³o syreny radiowozów nadje¿d¿aj¹cych Madison Avenue.

– Nie rozumiem – obruszy³ siê tamten. – Nie chcê, ¿eby ktoœ podkupi³

mi obraz.

– Proszê siê o to nie martwiæ. Musimy podj¹æ pewne œrodki ostro¿noœci.

Mê¿czyzna niechêtnie uj¹³ ¿onê pod ramiê i skierowa³ siê do wyjœcia.

Zbli¿y³ siê Bergman; w jego oczach czai³o siê przera¿enie.

– Co siê sta³o?

– Na zewn¹trz stoi podejrzany samochód; proszê pomóc policji wypro-

wadzaæ goœci.

– W samym œrodku wieczoru? Oszala³ pan?

– Panie Bergman, to nie s¹ ¿arty. Nie wolno traciæ ani sekundy. I proszê

zabraæ st¹d tê kobietꠖ doda³, wskazuj¹c recepcjonistkê.

Bergman spe³ni³ polecenie.

Zjawi³a siê Sara.

– Stone, co siê tutaj dzieje?

– Zagro¿enie wybuchem bomby – odpar³ szeptem. – Saperzy ju¿ jad¹;

chodŸmy st¹d.

Ruszy³ w stronê tylnego wyjœcia, ale nagle odwróci³ siê, podszed³ do

frontowego okna i zaci¹gn¹³ ciê¿kie we³niane story.

– ChodŸmy – powiedzia³, bior¹c Sarê pod ramiê.

W tej samej chwili rozleg³ siê potê¿ny huk. Szyby pêk³y, a zas³ony wydê-

³y siê do œrodka pod naporem fali uderzeniowej.

33

S

i³a wybuchu cisnê³a Stone’a na marmurow¹ pod³ogê; mimo to nie wypu-

œci³ Sary. Gdy siê ockn¹³, dziewczyna próbowa³a siê spod niego wydostaæ.

Przetoczy³ siê na bok.

– Nic ci nie jest? – spyta³ s³abym g³osem.

Sara wsta³a i z krzykiem rzuci³a siê przed siebie, nie odpowiadaj¹c na

pytanie.

background image

129

Stone pozbiera³ siê i niepewnie stan¹³ na nogach; nadbieg³ Dino i obj¹³

go ramieniem. Rama okna zia³a pustk¹, ca³a pod³oga zas³ana by³a od³amkami

szk³a. Z we³nianej story zosta³y tylko strzêpy wisz¹ce u karnisza. W miejscu,

gdzie sta³ szary van, czerni³ siê w asfalcie niewielki krater. Samochody obok

p³onê³y. Panowa³ nieopisany tumult: kobiety i mê¿czyŸni w galerii wrzesz-

czeli, przepychaj¹c siê bez³adnie do tylnego wyjœcia. Wy³y syreny.

Dino wyj¹³ z kieszeni chusteczkê i przy³o¿y³ do g³owy Stone’a.

– Krwawisz, stary. Trzymaj to.

– Nic mi nie jest. ZnajdŸ Sarê, dobrze? I zaprowadŸ j¹ do mojego samo-

chodu; to w tej chwili najbezpieczniejsze miejsce.

– Dobrze, ale nie wychodŸ frontowymi drzwiami; stanowi³byœ ³atwy cel.

Stone s³ania³ siê nieco na nogach, trzymaj¹c chusteczkê z ty³u g³owy;

rozejrza³ siê po galerii. Wiêkszoœæ obrazów wisia³a na œcianach, a tylko jeden

lub dwa by³y powa¿niej uszkodzone. Zerkn¹³ na okno i zauwa¿y³, ¿e nie zaj-

mowa³o ca³ej œciany: po bokach by³ jeszcze metr muru. Podmuch zmiót³ okno,

ale ceg³y wytrzyma³y.

Nie zwa¿aj¹c na radê Dina, podszed³ do frontowych drzwi, otwartych na

oœcie¿ si³¹ eksplozji; szk³o pozosta³o nietkniête. Stone schyli³ siê i podniós³

od³amek. Zdziwi³ siê, wyczuwaj¹c palcami têpe krawêdzie.

Nagle jak spod ziemi wyrós³ Andy Anderson.

– Nic ci nie jest?

– Chyba nie – odpar³ Stone. – Widzia³eœ, co siê sta³o?

– Zadzwoni³em po saperów i odjecha³em kilkadziesi¹t metrów, ¿eby im

nie przeszkadzaæ. Szliœmy w³aœnie, ¿eby zatrzymaæ ruch, kiedy wybuch³a

bomba. By³o akurat czerwone œwiat³o, dziêki temu ¿aden samochód nie prze-

je¿d¿a³ przed galeri¹; zapali³y siê tylko te, które sta³y zaparkowane. Na ulicy

nikt nie ucierpia³. A wewn¹trz?

– PrzejdŸ na ty³y i sprawdŸ, czy wszyscy s¹ cali. Pokieruj karetkami,

kiedy przyjad¹.

– Dobrze.

– Gdzie Kelly?

– Nie mam pojêcia. Znikn¹³ mi z oczu.

Stone rozejrza³ siê po ulicy. Witryny pobliskich sklepów przy Madison

Avenue popêka³y, z niektórych samochodów wylecia³y szyby, ale poza tym

nie by³o widaæ ¿adnych powa¿niejszych zniszczeñ. Odwróci³ siê; g³ówna sala

galerii ca³kowicie opustosza³a. Doszed³ korytarzem do tylnego wyjœcia i zna-

laz³ siê na ulicy. Dino sta³, otaczaj¹c ramieniem Sarê, która pochyli³a g³owê

i ³ka³a; podobne obrazki widaæ by³o wszêdzie, ale na szczêœcie nikt nie le¿a³

ani nawet nie opiera³ siê o maskê samochodu. Dino zamacha³ rêk¹.

Stone po³o¿y³ d³onie na ramionach Sary i spojrza³ jej w oczy.

– Jesteœ ranna?

9 – Kr¹g strachu

background image

130

Dziewczyna powoli wraca³a do siebie.

– Chyba nie.

– Masz drobne skaleczenia na nogach – zauwa¿y³ Dino. – ChodŸcie,

odwieziemy was do szpitala.

Zjawi³ siê Bob Berman.

– NieŸle ³upnê³o. Czy ktoœ jest ranny?

– Lekko – odpar³ Dino. – Podrzuæ Sarê i Stone’a na pogotowie przy szpi-

talu Lenox Hill.

– Mo¿e zabierzemy kogoœ jeszcze? – spyta³ Stone.

– Wydaje mi siê, ¿e to wy najbardziej ucierpieliœcie; ty sta³eœ najbli¿ej

okna, a Sara przed tob¹. To ty zaci¹gn¹³eœ story?

– Tak, chyba tak.

– Os³abi³y si³ê podmuchu i zatrzyma³y szk³o. Wygl¹da na to, ¿e urato-

wa³eœ wielu ludzi, byæ mo¿e siebie te¿. Wsiadajcie ju¿.

Berman w³¹czy³ silnik. Wycofa³ do Pi¹tej Alei, migaj¹c œwiat³ami.

– Trzymajcie siꠖ ostrzeg³. – Pojadê pod pr¹d.

Skrêci³, uciekaj¹c przed nadje¿d¿aj¹cymi z naprzeciwka samochodami;

dwie przecznice dalej odbi³ na wschód.

– Dobrze to wykombinowa³eœ, Bob – pochwali³ Stone. – Nie przejecha³-

byœ przez Madison do centrum. Wybuch sprawi³, ¿e ulica jest zakorkowana

na przestrzeni kilku kilometrów.

Sara siedzia³a sztywno, œciskaj¹c d³oñ Stone’a.

– Jesteœ pewna, ¿e nic ci nie jest?

– Czujê siê dobrze – odpar³a cicho.

W szpitalu zdjêto ze Stone’a marynarkê i koszulê; m³ody praktykant ka-

za³ mu siê po³o¿yæ na brzuchu, zrobi³ znieczulenie miejscowe i zacz¹³ wyci¹-

gaæ z g³owy od³amki szk³a.

– Nie jest pan ciê¿ko ranny – zauwa¿y³. – PrzywieŸli du¿o osób z po-

dobnymi obra¿eniami. Co siê sta³o?

– Wybuch bomby – odpar³ Stone. Poczu³, ¿e ktoœ goli mu w³osy z ty³u

g³owy; dotkn¹³ tego miejsca palcami.

– Nie obawiaj siê, przystojniaku – uspokoi³a go pielêgniarka. – Nie zgo-

lê wiêcej, ni¿ potrzeba. Nadal bêdziesz wygl¹daæ sza³owo.

– G³owa mnie boli. Mogê dostaæ aspirynê?

– Za chwilê, jak oczyœcimy rany. Trzeba bêdzie pana zszyæ tu i ówdzie.

Stone le¿a³ nieruchomo, poddaj¹c siê zabiegom. Wreszcie kazali mu

usi¹œæ; pielêgniarka poda³a bia³y fartuch.

– Proszê to za³o¿yæ. Marynarka i koszula nie prezentuj¹ siê wyjœciowo –

powiedzia³a, podaj¹c Stone’owi podarte ubranie. – Mo¿e pan iœæ. To znaczy,

zawiozê pana na fotelu, zgodnie z regulaminem.

– Gdzie jest Sara Buckminster?

background image

131

– Ta kobieta, która z panem przyjecha³a? Zaszyliœmy kilka drobnych ran

na jej nogach; jest w samochodzie z mê¿czyzn¹, który pana przywióz³.

Zatrzyma³a siê przed drzwiami.

– Dziêkujê. Jak d³ugo tu by³em? – spyta³ Stone.

– Nie wiem dok³adnie, ale wydaje mi siê, ¿e nieco ponad godzinê.

Stone dotar³ do samochodu.

– OdwieŸ nas do domu, Bob.

Pó³ godziny póŸniej wjechali do gara¿u. Stone nie wypuœci³ Sary z wozu,

czekaj¹c a¿ klapa siê zamknie. W ostatniej chwili wsun¹³ siê pod ni¹ Dino.

– Jakie twarzowe bia³e wdzianko – zauwa¿y³. – Lepiej ci w nim ni¿

w smokingu. Dobrze siê czujecie?

– Boli mnie g³owa – mrukn¹³ Stone. – Zapomnieli mi daæ aspirynê.

– ChodŸmy na górꠖ zaproponowa³ Dino, bior¹c przyjaciela pod ramiê.

– Daj spokój. Nie jestem ranny.

Poszli prosto do saloniku.

Sara skierowa³a siê do ³azienki.

– Biorê tabletkê nasenn¹ – oznajmi³a. – Jeœli ktoœ chce ze mn¹ rozma-

wiaæ, to teraz, bo póŸniej odp³ynê w krainê snu.

Stone po³o¿y³ j¹ do ³ó¿ka, a nastêpnie po³kn¹³ cztery aspiryny. W gabine-

cie Dino nala³ dwa drinki.

– Jakie by³y straty? – spyta³ Stone.

– Parê samochodów, parê witryn, parê obrazów, kilkoro wystraszonych

ludzi. Saperzy orzekli, ¿e to by³ zwyk³y ³adunek dynamitu rzucony na siedze-

nie vana – ¿adnych ustrojów strumieniowych, ¿adnych gwoŸdzi czy innych

od³amków, poza fragmentami samochodu. Ale nic siê nie przedosta³o do wnê-

trza galerii. Eksplozja rozesz³a siê równomiernie we wszystkie strony. Samo-

chód rozlecia³ siê w drobny mak, okno posz³o w diab³y, uzbrojona szyba za-

mortyzowa³a si³ê podmuchu, a zas³ony przyjê³y jej resztkê. Szk³o zosta³o

zaprojektowane tak, aby wytrzymaæ pewne naprê¿enie i rozpaœæ siê na têpe

kawa³ki. Zanim bomba wybuch³a, wiêkszoœæ goœci przesz³a ju¿ na ty³y gale-

rii. Mieliœmy sporo szczêœcia, bo to mog³o zakoñczyæ siê jatk¹. Anderson

i Kelly powinni byli sprawdziæ rejestracje wszystkich wozów w pobli¿u, ale

nikt im tego nie powiedzia³ – moja wina – a wybuchu bomby siê nie spodzie-

wali.

– Przeczuwa³em, ¿e coœ siê stanie, ale nie coœ takiego.

– Najedliœmy siê trochê strachu, ale dziêki temu przynajmniej œledztwo

pozostanie otwarte. Bêd¹ o tym tr¹biæ w dzisiejszych wiadomoœciach, a czo-

³ówki jutrzejszych wydañ gazet mo¿na sobie wyobraziæ. Najlepiej by³oby,

gdybyœcie wynieœli siê z Sar¹ z miasta.

background image

132

– Zamówiliœmy ju¿ bilety na samolot do Londynu – odrzek³ Stone. –

Poradzisz sobie beze mnie?

Dino zmierzy³ go wymownym spojrzeniem.

– No có¿, bêdê siê stara³.

34

S

tone obudzi³ siê z bólem g³owy. Sara ju¿ wsta³a i bra³a prysznic; jej wa-

lizki le¿a³y po drugiej stronie ³ó¿ka. Wróci³a z ³azienki, owiniêta tylko

rêcznikiem.

Unios³a rêkê.

– Nie patrz tak na mnie. Musimy zd¹¿yæ na samolot. Nie czas na figle.

Stone usiad³ i postawi³ nogi na pod³odze.

– Z mojej strony nie grozi ci ¿adne niebezpieczeñstwo. G³owa mi pêka.

– Chcesz coœ lepszego od aspiryny? Jestem chodz¹c¹ encyklopedi¹ le-

ków.

– Wezmê wszystko, co zaordynujesz.

Sara zniknê³a w ³azience; po chwili wróci³a z pastylk¹ i szklank¹ wody.

– Tylko nie pij wina do œniadania. Zwali³oby ciê z nóg.

Stone po³kn¹³ tabletkê.

– Która godzina?

– Wpó³ do ósmej, a nasz samolot odlatuje o dziesi¹tej. Spakuj siê; for-

malnoœci na lotnisku potrwaj¹ tyle, ¿e nie mamy nawet czasu na œniadanie.

Podadz¹ nam coœ do jedzenia po starcie.

– Dobrze.

Stone wzi¹³ prysznic i zanim wyszed³ z ³azienki, ból min¹³; nadal jednak

krêci³o mu siê lekko w g³owie. Spakowa³ siê, zaniós³ baga¿e do windy, z któ-

rej rzadko korzysta³, i pos³a³ je do piwnicy.

– Dino odwiezie nas na wszelki wypadek na lotnisko – oznajmi³ Stone.

– Nie mam nic przeciwko temu – odrzek³a Sara. – Zmywajmy siê st¹d.

Jechali policyjnym wozem Dina; za kierownic¹ siedzia³ pocz¹tkuj¹cy

funkcjonariusz. Nie mówili wiele, dziêki czemu Stone mia³ czas pomyœleæ.

Doszed³ do wniosku, ¿e nie jest zbyt uszczêœliwiony takim rozwojem sytu-

acji. Gdy zatrzymali siê przed budynkiem portu lotniczego, Sara wrêczy³a mu

bilety i swój paszport.

– Zajmiesz siê odpraw¹? Muszê iœæ do toalety, i to nieodwo³alnie.

background image

133

Dino da³ jej eskortê w postaci m³odszego stopniem kolegi. Stone zawo³a³

baga¿owego i poleci³ wnieœæ walizki do budynku.

– Dziêki za odwiezienie – rzek³, podaj¹c przyjacielowi rêkê.

– Nie myœl za du¿o o tym, co siê tutaj dzieje. Ja siê wszystkim zajmê.

– Powinieneœ zwróciæ siê do FBI w zwi¹zku z zamachem bombowym.

Mo¿e oni by coœ wywêszyli?

– Ju¿ to zrobi³em; przekaza³em im wszystko, co zosta³o z tego vana.

– S³uchaj, Dino. Nie wiem, czy o tym pomyœla³eœ. Mary Ann i Ben s¹

w Brooklynie, Sara i ja wyje¿d¿amy. Zosta³eœ jedyn¹ osob¹, któr¹ ci szaleñcy

mog¹ wzi¹æ na cel. Musisz naprawdê na siebie uwa¿aæ.

– Zawsze uwa¿am – odpar³ Dino. – Wyluzuj siê i dobrze siê baw. Jak

zadzwonisz, powiem ci, czy sta³o siê coœ nowego.

– Zadzwoniê.

Uœciskali siê mocno. Po chwili Stone odwróci³ siê i wszed³ do budynku.

Przed okienkiem obs³uguj¹cym pierwsz¹ klasê nie by³o kolejki, wiêc szybko

za³atwi³ odprawê. Po³o¿y³ na wadze baga¿ Sary, ani na chwilê nie przestaj¹c

intensywnie myœleæ.

– Czy to ju¿ wszystko? – spyta³a kobieta za kontuarem. – Pan nie ma

baga¿u?

Stone podj¹³ decyzjê.

– Poleci tylko jedna osoba. Czy mogê zostawiæ tu na chwilê walizki?

Wrócê po nie, kiedy po¿egnam siê z przyjació³k¹.

Kobieta odda³a bilety i paszporty.

– Oczywiœcie, bêdê na nie uwa¿aæ.

Stone wsadzi³ bilety do kieszeni; w tej samej chwili wróci³a Sara.

– Wszystko za³atwione? – spyta³a.

– Tak. ChodŸmy do poczekalni dla pierwszej klasy.

Wypili kawê i zjedli spaghetti; Stone zerkn¹³ na „Timesa”.

– I w ten sposób uda³o nam siê trafiæ na pierwsz¹ stronê.

– Nic nie mów – powiedzia³a Sara. – Chcê zapomnieæ o tym, co siê wczo-

raj sta³o, i b³agam ciê, ¿ebyœ nie wspomina³ o wybuchu moim rodzicom, bo

narobi¹ strasznego lamentu.

– Dobrze.

Zapowiedziano lot; ruszyli wolno w stronê przejœcia. Stone zatrzyma³

Sarê przed schodami prowadz¹cymi na pok³ad.

– Nie mogê z tob¹ lecie栖 rzek³. – Nie wolno mi opuszczaæ Dina w ta-

kiej sytuacji. Jeœli wyjadê, on pozostanie jedynym celem dla morderców.

– Dino potrafi o siebie zadba栖 odpar³a Sara.

– Gdyby go dopadli, nigdy bym sobie nie wybaczy³.

background image

134

Sara patrzy³a na niego chwilê w milczeniu.

– Stone, ja ju¿ nie wrócê do Nowego Jorku.

– To szaleñstwo musi siê kiedyœ skoñczyæ. Zostañ u rodziców, dopóki

nie za³atwimy tej sprawy, a potem wróæ.

– Nie, mam ju¿ doœæ tego miasta. Wyjecha³am poprzednim razem, bo nie

by³am tu szczêœliwa. Teraz to miasto chce mnie zabiæ. Nie wrócê. Przykro mi.

– A co z zasad¹, ¿eby nie pozwoliæ terrorystom sob¹ sterowaæ? – spyta³ Stone.

– Skorygowa³am j¹.

– Wiesz, ¿e nie mogê mieszkaæ poza Nowym Jorkiem.

– Wiem. – Objê³a go. – Jesteœ najmilszym mê¿czyzn¹, jakiego znam, ale

sam powiedzia³eœ, ¿e zbyt wiele zbiegów okolicznoœci uk³ada siê w przezna-

czenie. Ono jest przeciwko nam.

– Przykro mi – powiedzia³ Stone.

– Mnie te¿ – odpar³a Sara, ca³uj¹c go.

Poda³ jej bilet i paszport; dziewczyna wesz³a na schody i po chwili znik-

nê³a w drzwiach samolotu.

Stone powlók³ siê z powrotem do budynku; zwróci³ bilet i odebra³ baga¿.

Zdziwi³ siê na widok samochodu Dina, który sta³ dok³adnie w tym samym

miejscu. Wrzuci³ walizki na tylne siedzenie i wsiad³.

– I tak oto wróci³em z Anglii – oznajmi³.

– Jak to?

– Nie odpowiada³a mi pogoda.

– Pozwoli³eœ tej dziewczynie wyjechaæ?

– Obawiam siê, ¿e tak.

– Wróci, kiedy to wszystko siê skoñczy?

– Nie. OdwieŸ mnie do hotelu; jeœli ktoœ widzia³, jak przyje¿d¿am na

lotnisko, niech myœli, ¿e polecia³em.

Dino da³ podw³adnemu znak, ¿eby rusza³.

– To nie by³a pierwsza lepsza dziewczyna – powiedzia³.

– Wiem.

– Ale z ciebie fujara.

– Wiem.

35

S

tone zameldowa³ siê w hotelu Carlyle i poleci³ w recepcji, ¿eby potwier-

dzaæ jego obecnoœæ tylko wówczas, jeœli dzwoni¹cy spyta o Elijaha Sto-

ne’a; by³o to imiê dziadka ze strony matki.

background image

135

– Oczywiœcie, proszê pana – powiedzia³ recepcjonista.

Znalaz³szy siê w pokoju, Stone zadzwoni³ na swoj¹ automatyczn¹ sekre-

tarkê. By³a jedna wiadomoœæ, od Billa Eggersa. Postanowi³ oddzwoniæ od razu.

– Mówi Stone.

– Czyta³em „Timesa”. Jak siê czujesz?

– Nic mi nie jest.

– Zrobili z ciebie bohatera.

– Nie wierz w to. Co s³ychaæ?

– Jesteœmy gotowi do zamkniêcia transakcji zakupu domu.

– Œwietnie. Dzisiaj?

– Tak – odpar³ Eggers. – Sprzedawca ju¿ wszystko podpisa³. Teraz po-

trzebny jest tylko twój podpis, potwierdzenie u notariusza, oraz czek na sumê

zakupu i koszty obs³ugi prawnej; jeœli chcesz, mo¿esz mi wystawiæ prywatny

czek, a my zap³acimy z funduszu powierniczego.

Poda³ sumê.

– Wyœlê ci czek faksem – odrzek³ Stone, zapisuj¹c numer konta firmy.

– Chcesz zajrzeæ dzisiaj?

– Ukry³em siê w Carlyle i na razie wola³bym siê st¹d nie ruszaæ. Móg³-

byœ przyjechaæ do mnie?

– Jasne. O której?

– Powiedzmy w po³udnie; zamówiê lunch do pokoju.

– Dobra, bêdê.

– Pokój 1550, wynajêty na nazwisko Elijah Stone.

– Do zobaczenia o dwunastej – powiedzia³ Bill i roz³¹czy³ siê.

Stone zadzwoni³ do swojego pe³nomocnika finansowego i poprosi³ o prze-

kazanie pieniêdzy z konta na rachunek funduszu powierniczego firmy Wood-

man i Weld; nastêpnie zatelefonowa³ do sklepu ABC i poleci³ zawieŸæ meble

do domu w Connecticut.

– Nasza ciê¿arówka bêdzie przeje¿d¿aæ tamtêdy jutro – poinformowa³a

kobieta.

– Œwietnie siê sk³ada – ucieszy³ siê Stone. Zadzwoni³ do sklepu ze sprzê-

tem gospodarstwa domowego i poprosi³ o dostawê nazajutrz. Wreszcie wy-

bra³ numer Boba Bermana.

– Myœla³em, ¿e lecisz w³aœnie nad Atlantykiem – zdziwi³ siê Berman.

– Zmiana planów. Wola³em nie wracaæ do domu; mieszkam w hotelu

Carlyle. Chcia³bym ciê prosiæ o du¿¹ przys³ugê.

– Mów.

– PojedŸ do mojego domu w nocy – w œrodku nocy – upewnij siê, ¿e nie

jest obserwowany, i wejdŸ do œrodka. Masz jeszcze klucz?

– Tak, chocia¿ nie jest mi w³aœciwie potrzebny. Zapomnia³eœ, ¿e to ja

zak³ada³em ci system alarmowy?

background image

136

– Pamiêtam. WejdŸ do mojego gabinetu i otwórz schowek na broñ pod

rega³em. Poradzisz sobie z zamkiem?

– A czy papie¿ jest Polakiem?

– WeŸ walthera kaliber 7,67 z futera³em na ramiê i zapasowy magazy-

nek, wyprowadŸ samochód z gara¿u i przyjedŸ do hotelu Carlyle; jest otwarty

non stop. Powiedz parkingowemu, ¿e to dla Stone’a z pokoju 1550. Zamknij

broñ w schowku przy tablicy rozdzielczej.

– Za³atwione – powiedzia³ Berman.

– Dziêki, Bob. Jestem twoim d³u¿nikiem.

– Czy to pierwszy raz?

– Jasne, ¿e nie.

– No w³aœnie. Powodzenia. I nie daj siê zabiæ.

Stone zadzwoni³ do biura agencji Klemmów w Waszyngtonie; spyta³

o kontakt do s³u¿b miejskich i firmy telekomunikacyjnej. Przed wizyt¹ Billa

Eggersa zd¹¿y³ za³atwiæ pod³¹czenie wody, elektrycznoœci i telefonów w no-

wym domu.

Bill zjawi³ siê w towarzystwie Joan Robertson, która mia³a kiedyœ zast¹-

piæ sekretarkê Stone’a; kobieta przywita³a go z uœmiechem, jak gdyby zapo-

mnia³a o tym, ¿e omal nie narazi³ jej na œmiertelne niebezpieczeñstwo.

– Mo¿e od razu zamówimy lunch i za³atwimy wszystkie formalnoœci,

czekaj¹c na posi³ek? – zaproponowa³ Stone. – Joan, zje pani z nami?

– Dziêkujê, ale jestem ju¿ umówiona na lunch. Moja mama przyjecha³a

w odwiedziny.

Stone i Eggers zamówili posi³ek, a potem zabrali siê do roboty. Eggers

rozpostar³ na stole plik dokumentów, Stone z³o¿y³ podpisy, a Joan potwier-

dzi³a notarialnie. Wszystko trwa³o trzy kwadranse. Na koniec Bill wrêczy³

Stone’owi teczkê.

– Oto twoja umowa. Chcesz, ¿ebyœmy zatrzymali j¹ w naszym archi-

wum?

– Tak, bardzo proszꠖ odpar³ Stone. – Niech le¿y tymczasem w sejfie.

– Gratulacje. W ten oto sposób zosta³eœ w³aœcicielem domku na wsi.

Przedstawiê dokumenty sprzedawcy dziœ po po³udniu.

Rozleg³ siê dzwonek do drzwi i kelner wtoczy³ do pokoju wózek z zamó-

wionym posi³kiem.

– Muszê ucieka栖 powiedzia³a Joan. – Jeœli pan chce, mogê po drodze

zawieŸæ dokumenty do kancelarii.

– Bardzo pani dziêkujê, Joan. Kiedy to wszystko siê skoñczy, z przyjem-

noœci¹ skorzystam z pani us³ug.

Sekretarka wysz³a; Stone i Eggers usiedli do lunchu.

– Chcê j¹ mie栖 oznajmi³ Stone.

– Ma³o ci kobiet?

background image

137

– Chcê, ¿eby by³a moj¹ sekretark¹; lojalnie ciê ostrzegam.

– W takim razie bêdziesz musia³ z³o¿yæ jej propozycjê nie do odrzucenia.

– Tak zrobiê. À propos, s³ysza³em, ¿e macie w firmie klienta, który od

czasu do czasu sk³ada takie propozycje.

– Nie wiem, o kim mówisz.

– Nigdy nie wspomina³eœ, ¿e reprezentujecie Eduarda Bianchiego.

Rêka Eggersa znieruchomia³a z no¿em nad kromk¹ chleba.

– Sk¹d siê o tym dowiedzia³eœ?

– Z najlepszego Ÿród³a.

– Jakiego Ÿród³a?

– Od Bianchiego.

– Znasz go?

– Znam wielu ludzi.

– Znasz go osobiœcie?

– Wczoraj wieczorem jad³em z nim kolacjꠖ odpar³ Stone z szelmow-

skim uœmieszkiem.

– Bianchi nie rusza siê z domu, odk¹d zmar³a jego ¿ona.

– Jedliœmy u niego.

– Chcê, ¿eby to by³o jasne: nie reprezentujemy Eduardo Bianchiego, tyl-

ko jego fundacjê dobroczynn¹.

– I to niby znaczy, ¿e macie czyste rêce?

– Wszystko jest ca³kowicie legalne. Robimy to pro publico bono.

Stone parskn¹³ œmiechem.

– Jak to siê sta³o, ¿e pozna³eœ Bianchiego? – spyta³ Eggers.

– A ty nigdy siê z nim nie spotka³eœ?

– Ale¿ tak, i to wielokrotnie, od kiedy zg³osi³ siê do nas w sprawie funda-

cji. No, mo¿e zg³osi³ siê, to za du¿o powiedziane. Odebra³em telefon od kogoœ,

kto odebra³ telefon od kogoœ innego, a ten od jeszcze kogoœ innego. Bianchi

bardzo nie lubi, kiedy mu siê odmawia ze wzglêdu na reputacjê jego rodziny.

Jest na to uczulony. Zawsze bada dok³adnie grunt, zanim ujawni swoje inten-

cje. Dziêki temu oszczêdza obu stronom nieprzyjemnych rozczarowañ.

– Rzeczywiœcie sprawia wra¿enie przezornego.

– Wreszcie zjawi³ siê osobiœcie; utworzyliœmy fundacjê, której preze-

sem zosta³a jego córka. Prawdê powiedziawszy, facet zrobi³ na mnie ogromne

wra¿enie. Jego córka te¿ – doda³ Eggers, unosz¹c znacz¹co brwi.

– Nie dziwiê siê.

– Znalaz³oby siê w firmie paru facetów, którzy byliby gotowi dorabiaæ

na boku jako egzekutorzy mafii, byleby tylko pow¹chaæ jej majtki.

– Czy ona czêsto przychodzi do biura?

– Siedziba fundacji znajduje siê piêtro wy¿ej. Wynajêliœmy im pomiesz-

czenia.

background image

138

– Czym w³aœciwie zajmuje siê ta fundacja?

Eggers od³o¿y³ widelec.

– To musi pozostaæ miêdzy nami, dobrze?

– Jasne.

– Bianchi jest bardzo wyczulony na punkcie dyskrecji, a nale¿y do lu-

dzi, których nie wolno denerwowaæ.

– Bêdê milcza³ jak grób.

– Fundacja sponsoruje sztukê. Wyp³aca stypendia kilkunastu m³odym

artystom, poza tym utrzymuje w³asn¹ kolekcjê obrazów, które wypo¿ycza

czasem muzeom. Przewa¿nie arcydzie³a dawnych mistrzów.

– Jak siê nazywa ta fundacja?

– Briarwood.

– Widzia³em tê nazwê w telewizji, jako sponsora rozmaitych imprez.

– Tym te¿ siê zajmuj¹. W zasadzie daj¹ pieni¹dze na wszystko, co inte-

resuje starego. No dobra, teraz twoja kolej. Jak pozna³eœ Bianchiego?

– On jest teœciem Dino Bacchettiego.

– ¯e co?!

– Nie ¿artujê. Dino o¿eni³ siê z jego starsz¹ córk¹ jakieœ siedem, osiem

lat temu.

Eggers potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– To mi wystarczy.

– Ta wiadomoœæ te¿ musi zostaæ miêdzy nami.

– Jak sobie ¿yczysz.

Dopili kawê; Eggers zerkn¹³ na zegarek.

– Muszê iœæ do s¹du.

– Dziêkujê, Bill.

– Nie ma za co. Kiedy siê wybierzemy do twojego domku w Connecticut?

– Daj mi trochê czasu. À propos… – Stone zapisa³ na swojej wizytówce

numery i poda³ Eggersowi.

– Tu s¹ numery telefonów i faksu. Powinny dzia³aæ ju¿ jutro, ale na razie

zachowaj je dla siebie.

– Do zobaczenia.

Uœcisnêli sobie rêce; Eggers wyszed³. Stone wypchn¹³ wózek na kory-

tarz, usiad³ i otworzy³ „Timesa”. Przeczyta³ gazetê dok³adnie jak zawsze; w ko-

lumnie poœwiêconej sztuce jego uwagê zwróci³ tytu³ recenzji teatralnej: „Jud-

son Palmer przedstawia Pogrzebacz w oku”.

Nazwisko przypomnia³o Stone’owi o sytuacji, w jakiej siê znalaz³. A co

mi tam, pomyœla³. Sam do niczego nie dojdê. Odszuka³ w portfelu wizytów-

kê, któr¹ dosta³ od Eduarda Bianchiego i wybra³ numer telefonu. Aparat prze-

sta³ dzwoniæ, odezwa³ siê sygna³; w³aœciciel nie nagra³ swojego g³osu na se-

kretarce.

background image

139

– Mówi Stone Barrington. Mo¿na siê ze mn¹ skontaktowaæ w hotelu

Carlyle, numer 744-1600. Zameldowa³em siê pod nazwiskiem Elijah Stone,

pokój 1550.

Od³o¿y³ s³uchawkê. Przysz³o mu na myœl, ¿e byæ mo¿e w ten sposób

zrobi³ pierwszy krok na drodze do utraty prawa wykonywania zawodu.

36

S

tone nie mia³ co ze sob¹ zrobiæ przez ca³y dzieñ; nie móg³ bezpiecznie

wróciæ do domu, a ten w Connecticut nie by³ jeszcze umeblowany. Przeczy-

ta³ ca³ego „Timesa”, potem znudzi³ siê przy lekturze „Wall Street Journal”. Nie

zamierza³ zni¿aæ siê do ogl¹dania oper mydlanych, a w telewizji nie by³o ¿ad-

nego dobrego filmu. Wsta³ i przespacerowa³ siê; nadal dokucza³ mu ból po

wczorajszym upadku. Podniós³ s³uchawkê i po³¹czy³ siê z recepcj¹.

– S³ucham, panie Stone?

– Czy móg³by mi pan zorganizowaæ masa¿ w pokoju?

– Oczywiœcie. Kiedy pan sobie ¿yczy?

– Jak najszybciej.

– Kobieta czy mê¿czyzna?

– Kobieta.

– Szwedka czy Japonka?

– Szwedka.

– Proszê chwilê zaczekaæ; sprawdzê, jakie s¹ mo¿liwoœci. – Recepcjoni-

sta zamilk³ na chwilê. – Sheila zjawi siê u pana za godzinê.

– Dziêkujê.

Stone od³o¿y³ s³uchawkê, obejrza³ dwa odcinki Starej chaty, poszed³ do

³azienki, rozebra³ siê i w³o¿y³ szlafrok. Niebawem rozleg³o siê pukanie; do

pokoju wesz³a ³adna dziewczyna i rozstawi³a w sypialni stó³ do masa¿u.

– Proszê siê po³o¿yæ na brzuchu – poleci³a.

Stone zrzuci³ szlafrok i rozci¹gn¹³ siê na blacie; masa¿ystka zakry³a mu

poœladki niewielkim rêcznikiem.

– Ma pan rany na plecach – zauwa¿y³a.

– Wypadek; nie bêd¹ pani przeszkadzaæ?

– Ale¿ sk¹d. Proszê powiedzieæ, jeœli pana zaboli.

Zaczê³a ugniataæ plecy; Stone z przyjemnoœci¹ podda³ siê jej zabiegom.

Wkrótce pogr¹¿y³ siê w drzemce. Przerwa³ mu j¹ dzwonek do drzwi.

– Czy mog³aby pani otworzyæ? – poprosi³. – To pewnie pokojówka; za-

pomnia³em wywiesiæ kartkê z napisem NIE PRZESZKADZAÆ.

background image

140

– Oczywiœcie. Zaraz wracam – powiedzia³a masa¿ystka i wysz³a z sypialni.

Stone us³ysza³ otwieranie drzwi i jakieœ szepty; po chwili drzwi siê za-

mknê³y i dziewczyna wróci³a.

– Wywiesi³a pani kartkê?

– Aha – odpar³a, masuj¹c mu kark.

Stone znów zapad³ w drzemkê; przebudzi³ siê na chwilê, ¿eby odwróciæ

siê na plecy, kiedy poprosi³a. Zakry³a mu oczy woreczkiem wype³nionym fa-

solk¹ i po³o¿y³a rêcznik na brzuchu; Stone rozluŸni³ siê ca³kowicie. G³adzi³a

szyjê i twarz, a potem przesunê³a d³onie w dó³. Zatrzyma³a siê na chwilê na

jego sutkach; pomyœla³, ¿e to trochê dziwne, ale by³o mu zbyt dobrze, wiêc

nie zamierza³ protestowaæ. Poczu³, jak masa¿ystka zdejmuje rêcznik. Có¿,

jeœli jej to nie przeszkadza, to mnie te¿ nie, pomyœla³.

G³adzi³a mu brzuch i uda; od czasu do czasu niby przypadkowo muska-

j¹c d³oni¹ cz³onek. Nagle sta³o siê jasne, ¿e to nie przypadek. A wiêc hotel

zapewnia równie¿ tego rodzaju us³ugi? Stone us³ysza³, jak dziewczyna sma-

ruje sobie rêce jakimœ p³ynem; po chwili dotknê³a go w sposób, który nie

budzi³ ¿adnych w¹tpliwoœci. Tego siê nie spodziewa³.

Otworzy³ oczy, ale woreczek nadal le¿a³ na jego twarzy, wiêc zamkn¹³ je

z powrotem. Masa¿ystka robi³a swoje delikatnie, lecz zdecydowanie; Stone

poczu³, ¿e dosta³ pe³nej erekcji. Instynkt podpowiada³ mu, ¿eby obj¹æ dziew-

czynê, ale powstrzyma³ siê. Po kilku minutach doprowadzi³a do wytrysku,

a póŸniej pieœci³a delikatnie jeszcze przez chwilê, a¿ oddech Stone’a wróci³

do normy. Wytar³a go i poca³owa³a lekko w usta.

– Idê umyæ rêce – szepnê³a. – Proszê siê zrelaksowaæ; zaraz wracam.

Stone us³ysza³, ¿e dziewczyna zamyka drzwi ³azienki. Usiad³ i w³o¿y³

szlafrok. Co to ma znaczyæ? Coœ takiego przydarzy³o mu siê pierwszy raz

w ¿yciu. Przypuszcza³, ¿e masa¿ystka oczekuje wyj¹tkowo hojnego napiwku,

jeœli nie czegoœ wiêcej. Zsun¹³ siê ze sto³u, ¿eby wyj¹æ portfel; drzwi otwar³y

siê i stanê³a w nich uœmiechniêta Dolce Bianchi.

Stone otworzy³ szeroko usta; nie móg³ wydobyæ g³osu.

– Czy podoba³ siê panu masa¿? – spyta³a.

– Ale¿ ja…

– Myœlê, ¿e tak. Napi³abym siê czegoœ. Przygotowaæ coœ panu?

– Wszystko jest w barku – powiedzia³ Stone. – Poproszê to samo, co pani.

Odwróci³a siê i wysz³a do salonu; Stone gor¹czkowo próbowa³ zebraæ

myœli.

Wróci³a z wype³nion¹ do po³owy butelk¹ szampana i dwoma kieliszkami.

– Proszê usi¹œæ i odprê¿yæ siꠖ poleci³a, stawiaj¹c kieliszki na stole i wy-

ci¹gaj¹c korek z butelki. – Nie powinien pan siê forsowaæ zaraz po masa¿u.

Stone usiad³ w fotelu; dziewczyna poda³a mu szampana.

– Jak pani?…

background image

141

– Przes³ucha³am pañsk¹ wiadomoœæ i natychmiast wsiad³am w samo-

chód – odpar³a. – Nie zatrzyma³am siê przy recepcji, tylko od razu wesz³am

na górê. Masa¿ystka otworzy³a drzwi, a kilka banknotów studolarowych prze-

kona³o j¹, ¿eby wyjœæ nieco wczeœniej, ni¿ planowa³a.

Stone z wolna odzyskiwa³ zimn¹ krew. Podniós³ kieliszek.

– Za nieoczekiwane przyjemnoœci.

Dolce rozeœmia³a siê.

– One s¹ najlepsze – odrzek³a, podnosz¹c szampana do ust.

– Jest pani kopalni¹ niespodzianek – powiedzia³ Stone, bo nic innego

nie przychodzi³o mu do g³owy.

– O, tak – zgodzi³a siê Dolce. – Proszê o tym zawsze pamiêtaæ. Jestem te¿

bardzo przedsiêbiorcza. I nigdy siê nie waham, kiedy mi na czymœ zale¿y.

– Ani przez chwilê w to nie w¹tpi³em. Ale sk¹d pani wiedzia³a, ¿e nie

zeskoczê ze sto³u?

– W tych sprawach polegam na swoich zdolnoœciach parapsychicznych.

– Ja te¿ je mam – oznajmi³ Stone. – Powró¿yæ pani?

– Czemu nie?

Uj¹³ jej d³onie i przyjrza³ siê liniom.

– Widzê, ¿e pani rêce s¹ obdarzone wyj¹tkowym talentem.

Dziewczyna parsknê³a œmiechem.

– Te¿ mi wró¿ba.

– By³a pani naiwna za m³odu, ale teraz zm¹drza³a.

– Dino musia³ powiedzieæ panu o moim ma³¿eñstwie, to nie ulega w¹t-

pliwoœci.

– Widzê te¿, ¿e wykonuje pani po¿yteczn¹ pracꠖ ci¹gn¹³ Stone. – Jest

pani osob¹, która lubi dawaæ. Na tym w³aœnie polega pani praca.

Spojrza³a na niego dziwnie.

– Proszê mówiæ dalej.

– Pani praca ma zwi¹zek ze sztuk¹; pani sama nie jest artystk¹, lecz po-

maga artyœcie… widzê nawet, ¿e niejednemu. O, jakieœ pieni¹dze… To one

pozwalaj¹ tym m³odym ludziom iœæ za swym powo³aniem.

Czarne oczy Dolce zwêzi³y siê; by³a wyraŸnie zaskoczona.

– Dino nie móg³ panu tego powiedzieæ.

– Widzê obrazy, mnóstwo obrazów; s¹ wystawione w wielu miejscach,

byæ mo¿e w muzeach. Dostrzegam te¿ zwi¹zek z telewizj¹, z programami

poœwiêconymi sztuce…

Dolce próbowa³a wyrwaæ rêce, ale Stone nie wypuszcza³ ich.

– Wyczuwam nazwê, która kojarzy siê z kolczastym krzewem*.

* Nazwa fundacji, briarwood to po angielsku wrzosiec (Erica arborea) – krzew, z które-

go wyrabia siê fajki (przyp. t³um.).

background image

142

Uwolni³a d³onie.

– Proszê przestaæ, zaczyna mnie pan przera¿aæ.

Stone wzruszy³ ramionami.

– Ka¿dy ma jakiœ dar. Nie ma siê czego baæ.

– Sk¹d pan to wszystko wie?

– Wyczyta³em z d³oni.

Dolce rozeœmia³a siê.

– Przez chwilê uda³o siê panu mnie nabraæ. – Wypi³a ³yk szampana, na-

chyli³a siê do Stone i poca³owa³a go. – Zdaje mi siê, ¿e jest pan moim d³u¿ni-

kiem.

– Chyba ma pani racjꠖ przyzna³ Stone.

– Nie mam zwyczaju czekaæ na zap³atê i zawsze naliczam odsetki.

– To ca³kowicie uzasadnione.

Dziewczyna wsta³a, siêgnê³a d³oñmi za plecy i odsunê³a zamek. Suknia

opad³a na jej stopy. Nie nosi³a stanika, tylko poñczochy z podwi¹zkami i maj-

teczki. Zrzuci³a je i zbli¿y³a siê do Stone’a.

Chcia³ siê podnieœæ, ale Dolce popchnê³a go i usiad³a okrakiem na jego

kolanach. Przyci¹gnê³a jego g³owê do piersi; poczu³ jej zapach.

– To bêdzie pierwsza rata – szepnê³a zmys³owo.

Stone zap³aci³ uczciwie. Przez chwilê zastanawia³ siê, w co siê pakuje,

ale nie trwa³o to d³ugo.

37

K

elner nakry³ stolik, otworzy³ dwie butelki wina i oddali³ siê.

– Kolacja gotowa – zawo³a³ Stone w stronê ³azienki, gdzie Dolce popra-

wia³a sobie makija¿.

Wróci³a i usiad³a przy stole.

Stone spróbowa³ wina i nape³ni³ kieliszki.

– Wydaje mi siê, ¿e po raz pierwszy jem kolacjê z kobiet¹ ubran¹ w poñ-

czochy, podwi¹zki i szpilki.

Dolce podnios³a kieliszek.

– Za kolejne nowe doœwiadczenie.

– Za to wypijê z chêci¹ – odpar³ Stone. Na pierwsze danie jedli makaron

z sosem z homara. – Jesteœ niezwykle piêkn¹ kobiet¹.

– Wiem. Byæ mo¿e moje s³owa zabrzmia³y arogancko, ale mówiono mi

o tym wiele razy, wiêc wiem, ¿e to prawda. Pewnie kiedyœ przestan¹ byæ

prawdziwe…

background image

143

– Nie s¹dzꠖ zaoponowa³ Stone. – Kiedy zaczniesz siê starze栖 a do

tego czasu up³ynie jeszcze wiele lat – nadal bêdziesz doskonale wygl¹daæ.

– Zdejmij szlafrok – poprosi³a Dolce. – Lubiê patrzeæ na twoj¹ nagoœæ.

– Bojê siê, ¿e rozlejê sos. Jest gor¹cy.

– Tchórz.

– O tak, jeœli w grê wchodzi gor¹ce jedzenie i czu³e miejsca.

– Masz racjê. Chcê ciê nienaruszonego.

– A dlaczego mnie w ogóle chcesz? – spyta³ Stone. – Tylko nie wciskaj

mi pochlebstw. Po prostu jestem ciekaw.

– Po pierwsze, jesteœ tak samo piêkny jak ja – odpar³a Dolce. – Piêkni

mê¿czyŸni nie nale¿¹ do rzadkoœci, ale piêkni i interesuj¹cy, tak. A ty dlacze-

go mnie chcia³eœ?

– Nie wiedzia³em, ¿e mam wybór.

Rozeœmia³a siê dŸwiêcznie.

– Chyba nie mia³eœ. Czy moja pewnoœæ siebie zrazi³a ciê?

– A wygl¹da³em na zra¿onego?

– Ani trochꠖ odpar³a Dolce ze œmiechem. – Ale wracaj¹c do twojego

pytania, wiele o tobie s³ysza³am od Mary Ann przez te lata; spodoba³o mi siê

to, co opowiada³a. A Dino z pewnoœci¹ by nas sobie nie przedstawi³.

– Myœlê, ¿e Dino chcia³ unikn¹æ komplikacji.

– To nie po w³osku unikaæ komplikacji – stwierdzi³a Dolce. – On po

prostu chce ¿yæ z dala od ojca i ode mnie i trzymaæ swoich przyjació³ jak

najdalej od nas. Dino nie akceptuje naszej rodziny.

– Odmienne filozofie ¿ycia, jak to uj¹³ twój ojciec.

– Papa ciê polubi³.

– Takie odnios³em wra¿enie. Ja te¿ poczu³em do niego sympatiê.

– Nie da siê nie lubiæ papy, jeœli on chce, ¿eby siê go lubi³o.

– To chyba rodzinne.

– A jakie jest twoje pochodzenie etniczne? – spyta³a.

– Angielskie, z obu stron, jeœli mo¿na je nazwaæ etnicznym.

– Tak, Barrington to rzeczywiœcie brzmi z angielska. – Przechyli³a nieco

g³owê. – Jakoœ nie mogê uwierzyæ, ¿e kiedykolwiek by³eœ gliniarzem.

– Policja te¿ mia³a z tym trudnoœci. Niezbyt do nich pasowa³em. Dino

powiedzia³ kiedyœ, ¿e nowojorska policja to lo¿a braterska, a ja nigdy do niej

nie wst¹pi³em.

– Opowiedz mi o swojej rodzinie.

– Moi przodkowie z obu stron, Barringtonowie i Stone’owie, przybyli

ze œrodkowej Anglii do Massachusetts na pocz¹tku osiemnastego wieku i za-

³o¿yli tkalniê. W dziewiêtnastym wieku firma rozros³a siê. Wiod³o im siê ca³-

kiem dobrze. Mój ojciec nie chcia³ pracowaæ w rodzinnym przedsiêbiorstwie;

uwielbia³ d³ubaæ w drewnie. Jednak dziadek nalega³, ¿eby poszed³ do Yale.

background image

144

Moj¹ matkê rodzice pos³ali do Mount Holyoke na studia plastyczne. Kiedy

w 1929 roku dosz³o do krachu na gie³dzie, obie rodziny podupad³y. Ojciec

porzuci³ Yale i osiad³ w Nowym Jorku; tam pozna³ moj¹ matkê, która miesz-

ka³a w Greenwich Village i malowa³a. Znali siê jako dzieci, a kiedy siê spo-

tkali po latach, zapa³ali do siebie uczuciem. Ojciec zacz¹³ chodziæ od domu

do domu z narzêdziami, szukaj¹c dorywczych prac. Wreszcie uda³o mu siê

otworzyæ warsztat stolarski; z czasem zyska³ sobie reputacjê wytwórcy piêk-

nych mebli. Mieli wielu lewicuj¹cych przyjació³, a mój ojciec wst¹pi³ nawet

do partii komunistycznej w czasie wielkiej depresji.

– Wyliczy³am, ¿e musieli byæ doœæ zaawansowani wiekiem, kiedy siê

urodzi³eœ.

– Tak, zrobi³em im niespodziankê.

– Co siê sta³o z rodzin¹ w Massachusetts?

– Zubo¿a³a i rozpad³a siê, jak przypuszczam. Ojciec zosta³ wydziedzi-

czony za komunizm, a matka za to, ¿e go poœlubi³a. Jedyn¹ osob¹ z rodziny,

jak¹ pozna³em, by³a siostra mojej babki ze strony mamy. Okaza³a siê tak wiel-

koduszna, ¿e przed œmierci¹ zapisa³a mi w spadku dom w Turtle Bay.

– Mo¿esz byæ dumny ze swojej rodziny – powiedzia³a Dolce – z wyj¹t-

kiem tego romansu ojca z komunizmem. Ale w latach trzydziestych wielu

ludzi zb³¹dzi³o w ten sposób.

– Ojciec nigdy nie robi³ sobie wyrzutów z powodu pogl¹dów politycz-

nych. ¯a³owa³ tylko, ¿e partia okaza³a siꅠ– Stone spojrza³ na ni¹ zwê¿ony-

mi oczami. – Czy¿bym by³ przes³uchiwany w jakimœ konkretnym celu?

– Byæ mo¿e, ale nie w tym, o którym myœlisz. Jestem katoliczk¹, a mój

ojciec to g³êboko wierz¹cy katolik. Wolno mi mieæ tylko jednego mê¿a.

– Jakoœ nie potrafiê sobie wyobraziæ ciebie z mê¿em.

– Ca³kiem jak on zaraz po œlubie.

– A wiêc w jakiej sprawie jestem przes³uchiwany?

– Jeszcze nie wiem – odpar³a Dolce. – Dlaczego nie spyta³eœ mnie o moj¹

rodzinê?

– Mówi³em ci, ¿e jestem jasnowidzem. Wiem ju¿ to, co chcia³em wiedzieæ.

– Nie wolno ci ¿artowaæ z takich rzeczy z w³osk¹ dziewczyn¹; dla nas to

powa¿ne sprawy.

– Zawsze bêdê o tobie wiedzia³ wiêcej, ni¿ byœ sobie ¿yczy³a – odrzek³

Stone licz¹c, ¿e Dolce mu uwierzy, choæ nie by³a to prawda.

Zdawa³o mu siê, ¿e dostrzeg³ w jej oczach niepokój.

– Przestañ, proszê ciê.

Dokoñczyli jeœæ pierwsze danie; Stone na³o¿y³ na talerze pieczon¹ barani-

nê, która czeka³a w zakrytym pó³misku. Spróbowa³ wina i nape³ni³ kieliszki.

– To nie jest w³oskie wino – zauwa¿y³a Dolce, przesuwaj¹c kieliszek

pod nosem.

background image

145

– Kalifornijskie, byæ mo¿e t³oczone przez W³ochów; nazywa siê Far

Niente.

– Dolce Far Niente – sprostowa³a dziewczyna. – S³odkie nic.

Skosztowa³a.

– Jest wyœmienite, mimo ¿e nie w³oskie.

– Czy wszystko musi byæ w³oskie?

– Nie wszystko, ale papa uwa¿a, ¿e W³ochy to najwa¿niejszy kraj na

œwiecie, choæ nasza rodzina mieszka w Stanach od czterech pokoleñ. Jego

zdaniem, wszystko, co nie w³oskie, jest mniej wa¿ne.

– Ty te¿ tak s¹dzisz?

– Jestem bardziej amerykañska, ale rozumiem jego przekonania.

– We mnie nie ma nic w³oskiego. Co na to twój ojciec?

– Nie jesteœ winem, potraw¹, sztuk¹ ani zabytkiem architektury.

– Nie jestem te¿ katolikiem.

– Papa nie przyk³ada do tego a¿ tak wielkiej wagi. Na swój sposób uwa-

¿a, ¿e mój rozwód chroni rodzinê.

– Wdowieñstwo da³oby ci wolnoœæ, prawda?

Dolce uœmiechnê³a siê nieznacznie.

– Jesteœ domyœlny. Jedynym powodem, dla którego mój by³y m¹¿ jesz-

cze ¿yje jest to, ¿e papa nie chce, abym ponownie wysz³a za m¹¿.

– Rozumiem.

– Dlaczego zadzwoni³eœ?

– Twój ojciec poda³ mi ten numer na wypadek, gdybym potrzebowa³

jego pomocy.

– A potrzebujesz jej?

– Tak.

– Czy Dino o tym wie?

– Dino nie chce wiedzieæ.

– Wczorajszy zamach sk³oni³ ciê do wykonania tego telefonu?

– Tak.

– A gdzie siê podziewa piêkna malarka?

– Wróci³a do swej zamorskiej ojczyzny, Anglii. Nie przyjedzie wiêcej

do Nowego Jorku.

– Smutno ci?

– Znacznie mniej ni¿ rano.

– Jakiej pomocy oczekujesz od ojca?

– S³ysza³aœ, ¿e Mitteldorfer znikn¹³?

Dolce skinê³a g³ow¹.

– Papa powiedzia³ mi, co wie o tej sprawie.

– Dino zadar³ z dowódc¹ stra¿y w Sing Sing, dlatego nie mogê zdobyæ

z wiêzienia informacji, które mog³yby mi pomóc ustaliæ jego miejsce pobytu.

10 – Kr¹g strachu

background image

146

Poza tym, Mitteldorfer zarz¹dza³ aktywami kapitana i dyrektora wiêzienia,

czym zas³u¿y³ sobie na ich… przychylnoœæ.

– Chodzi ci o informacje z wiêzienia?

– Tak. Niektórzy wiêŸniowie musieli utrzymywaæ bli¿sze kontakty z Mit-

teldorferem, przecie¿ spêdzi³ tam dwanaœcie lat. Mo¿e któryœ z nich wie coœ

na temat jego planów po wyjœciu na wolnoœæ.

– To jest do zrobienia – oznajmi³a Dolce. – Zajmie to parê dni, mo¿e

tydzieñ. Myœlisz, ¿e po¿yjesz tak d³ugo?

– Postaram siê.

– A wiêc omówiliœmy interesy i skoñczyliœmy kolacjê. Czy mo¿emy te-

raz iœæ do ³ó¿ka?

– Nie zjedliœmy deseru – odpar³ Stone.

– W³aœnie ci go proponujê.

38

Z

budzi³ siê oko³o siódmej; ma³o spa³ tej nocy. Dolce ju¿ nie by³o. Na toa-

letce le¿a³a kartka. „Dziêkujê za interesuj¹cy wieczór. Daj znaæ, kiedy

bêdziesz potrzebowa³ wiêcej informacji lub zechcesz spêdziæ ciekawie czas.

Dolce”. Poni¿ej zapisa³a numery telefonów do biura i do domu.

Stone zamówi³ œniadanie i przeczyta³ „Timesa”. Ponownie rzuci³o mu

siê w oczy og³oszenie teatralne Judsona Palmera; wyci¹³ je i w³o¿y³ do portfe-

la. Wymeldowa³ siê z hotelu o dziewi¹tej i poprosi³ o sprowadzenie samo-

chodu z gara¿u; sprawdzi³, czy pistolet jest w schowku. Zerkn¹³ na og³osze-

nie teatralne; teatr Palmera znajdowa³ siê na Czterdziestej Czwartej Zachodniej,

na zachód od Szóstej Alei. Zostawi³ wóz na parkingu hipodromu na rogu

Czterdziestej Czwartej i Szóstej Alei, a póŸniej pieszo ruszy³ do teatru. Por-

tier zamiata³ pod³ogê w holu.

– Dzieñ dobry – odezwa³ siê Stone. – Czy móg³by mi pan powiedzieæ,

gdzie znajdê Judsona Palmera?

– Têdy – odpar³ portier, wskazuj¹c klatkê schodow¹. – Na pierwszym

piêtrze.

Wspi¹wszy siê po schodach, Stone znalaz³ siê w doœæ obskurnej pocze-

kalni; za biurkiem siedzia³a m³oda kobieta i jad³a œniadanie.

– Dzieñ dobry.

Kobieta prze³knê³a kês bu³ki i popi³a kaw¹.

– Witam. Czym mogê panu s³u¿yæ?

– Chcia³bym siê zobaczyæ z panem Palmerem.

background image

147

– Czy jest pan aktorem? Role ju¿ obsadzone. Premiera w tym tygodniu.

– Nie, chodzi o sprawê osobist¹.

– Jest panu winien pieni¹dze?

– Nie, nic podobnego.

Stone us³ysza³ kroki na schodach; obejrza³ siê i ujrza³ piêædziesiêciokil-

kuletniego mê¿czyznê w wytartej marynarce z br¹zow¹ teczk¹ pod pach¹.

Przybysz mia³ nadwagê i wygl¹da³ na skacowanego.

– Pan Palmer?

– Mamy pe³n¹ obsadꠖ rzuci³ Palmer, otwieraj¹c drzwi biura. – Zosta-

wi pan dziewczynie zdjêcie i ¿yciorys. Wezmê pana pod uwagê przy obsadzie

nastêpnego przedstawienia.

– Nie jestem aktorem – odrzek³ Stone. – Nazywam siê Stone Barrington.

– Aktorskie nazwisko. Czego pan sobie ¿yczy?

– Chcê spytaæ o Herberta Mitteldorfera.

Palmer skrzywi³ siê.

– Jest pan dziennikarzem?

– Nie, i myœlê, ¿e powinien mnie pan wys³uchaæ.

– Dobrze, proszê wejœæ.

Pomieszczenie zdobi³y plakaty wczeœniejszych przedstawieñ teatru Pal-

mera. Biuro wygl¹da³o na tymczasowe; Stone pomyœla³, ¿e Palmer przenosi

je z teatru do teatru wraz z kolejnymi premierami.

Palmer wskaza³ goœciowi krzes³o, po czym wyj¹³ z torby kawê i bagietkê.

– Nie s³ysza³em jego nazwiska od wieków – powiedzia³. – Co ja mam

wspólnego z tym cz³owiekiem?

Stone usiad³.

– Wiem, ¿e mia³ pan romans z ¿on¹ Mitteldorfera; w³aœnie dlatego j¹

zamordowa³.

– Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam – odpar³ Palmer. – Jest pan ad-

wokatem?

– Tak, ale nie przychodzê w zwi¹zku z wykonywan¹ prac¹. By³em policjan-

tem i to ja aresztowa³em Herberta Mitteldorfera za zabójstwo ¿ony. Nie wiedzie-

liœmy wówczas, z kim romansowa³a, dlatego nie skontaktowaliœmy siê z panem.

– Wiêc dlaczego teraz pan do mnie przyszed³? Przecie¿ Mitteldorfer sie-

dzi w wiêzieniu, prawda?

– Nie.

Palmer znieruchomia³ z bagietk¹ w d³oni.

– W takim razie nie ¿yje.

– Te¿ nie. Parê dni temu zosta³ zwolniony.

– Jezu Chryste – jêkn¹³ Palmer. – Zdawa³o mi siê, ¿e nigdy nie wyjdzie.

– Wtedy do¿ywocie niekoniecznie oznacza³o spêdzenie za kratkami ca-

³ego ¿ycia. Ka¿dy taki wyrok móg³ zostaæ skrócony.

background image

148

Palmer od³o¿y³ bu³kê i napi³ siê kawy; by³ wyraŸnie poruszony.

– Proszê mi powiedzieæ, panie Palmer, czy Herbert Mitteldorfer wie-

dzia³, z kim spotyka siê jego ¿ona?

– Tego nie mogê stwierdziæ na pewno – odpar³ Palmer, z trudem prze³yka-

j¹c œlinê. – Arlene uwa¿a³a, ¿e j¹ podejrzewa, ale nie by³a pewna, czy wie, ¿e

chodzi o mnie. By³em klientem firmy, w której Herbie pracowa³. Arlene pozna-

³em pewnego dnia podczas wizyty w ich biurze. By³o to przypadkowe spotka-

nie. To Herbie nas sobie przedstawi³. Coœ wtedy miêdzy nami zaiskrzy³o; po-

czeka³em na ni¹ na zewn¹trz. Kiedy wysz³a, zaprosi³em j¹ na drinka.

– Jak d³ugo trwa³ wasz romans?

– Cztery czy piêæ miesiêcy… a¿ do jej œmierci.

– Czy pisa³ pan do niej?

– Nie.

– Czy mog³a mieæ pañsk¹ wizytówkê?

– Jeœli siê pieprzy z cudz¹ ¿on¹, nie daje siê jej takich rzeczy. Trzeba

zachowaæ ostro¿noœæ.

– Czy by³ pan ostro¿ny?

– Bardzo. Nigdy nie odwiedzi³em Arlene w domu, ani ona nie przysz³a

do mnie. Mia³em wtedy biuro w Schubert Building, gdzie siê widywaliœmy.

By³a tam niewielka sypialnia i prysznic. Mieszka³em z ¿on¹ w Scarsdale i dwa

lub trzy razy w tygodniu zostawa³em w mieœcie.

– Kocha³ pan Arlene Mitteldorfer?

– Chyba nie. Ale bardzo j¹ lubi³em. By³a mi³¹ dziewczyn¹, która wpa-

kowa³a siê w nieudane ma³¿eñstwo.

– A czy ona pana kocha³a?

– Kocha³a myœl o wyzwoleniu siê ze swojego zwi¹zku – odpar³ Palmer. –

Wiedzia³a, ¿e jestem ¿onaty, ale wiedzia³a równie¿, ¿e moje ma³¿eñstwo te¿

siê wali, i ¿e mam go doœæ.

– Zatem widzia³a w romansie z panem szansê ucieczki?

– Byæ mo¿e, choæ próbowa³em j¹ do tego zniechêciæ. Mia³em œwiadomoœæ,

¿e rozwód bêdzie mnie kosztowaæ wiêksz¹ czêœæ maj¹tku. I nie myli³em siê.

– Czy du¿o mówi³a o swoim ma³¿eñstwie?

– Trochê. Wie pan, jak zachowuj¹ siê kobiety w podobnych sytuacjach,

prawda?

– Niezupe³nie. Proszê mi opowiedzieæ.

– Skar¿y³a siê na niego, jaki jest we wszystkim pedantyczny, jak wy-

brzydza na temat mieszkania, ubrañ… jej ubrañ. Ponoæ nie czepia³ siê o wy-

datki, ale Arlene narzeka³a, ¿e nie mo¿e decydowaæ o pieni¹dzach, które

wnios³a do ich ma³¿eñstwa; a by³o ich sporo, jak mi siê zdaje. Obawia³a siê,

¿e jeœli siê rozwiedzie, nie bêdzie w stanie ich odzyskaæ, a nic poza tym nie

mia³a. Jej rodzice nie ¿yli. To wszystko, co mi powiedzia³a o Mitteldorferze.

background image

149

– Czy rozmawia³a z adwokatem?

– Tak, dzieñ czy dwa przed œmierci¹.

– Zna pan jego nazwisko?

Palmer zmarszczy³ czo³o.

– Pamiêta³em je… Ju¿ wtedy by³ znanym specjalist¹ od spraw rozwodowych,

a póŸniej nie spocz¹³ na laurach. Od czasu do czasu czytam o nim w prasie.

– Bardzo by pomog³o, gdyby je pan sobie przypomnia³.

– Komu? Jaki pan ma interes w tej sprawie?

– Mitteldorfer znikn¹³ po wyjœciu z wiêzienia. Próbujê go odszukaæ.

– Dlaczego?

– Chcê go z powrotem wsadziæ za kratki.

– Goldsmith – powiedzia³ Palmer.

– Bruce Goldsmith?

– Ten sam. Pierwszorzêdny specjalista od rozwodów, zgadza siê?

– Tak. – Stone by³ z nim na jednym roku.

– Niech mi pan powie, co siê w³aœciwie dzieje?

– Wiele wskazuje na to, ¿e Mitteldorfer mœci siê na tych, którzy jego

zdaniem wyrz¹dzili mu krzywdê.

Palmer ukry³ twarz w d³oniach.

– O Bo¿e, nie mogê daæ siê w to wpl¹taæ. I tak trudno znaleŸæ sponso-

rów, a jeœli moje nazwisko pojawi siê w gazetach…

– Mitteldorfer byæ mo¿e ma ju¿ na sumieniu œmieræ kilkorga ludzi, w tym

funkcjonariusza policji, który wszed³ mu w drogê. Wydaje siê, ¿e bierze na cel

tych, których uwa¿a za wrogów oraz… ich bliskich. Czyta³ pan w „Timesie”

reporta¿ o wybuchu bomby ko³o galerii w œrodê podczas otwarcia wernisa¿u?

– Rany boskie. Jutro moja premiera.

Stone zapisa³ nazwisko oraz numer Dina na swojej wizytówce i poda³

Palmerowi.

– Ten detektyw prowadzi œledztwo; by³ moim partnerem w sprawie Mit-

teldorfera. Proponujê, ¿eby siê pan z nim skontaktowa³, opowiedzia³ o zwi¹z-

ku z ¿on¹ Mitteldorfera i poprosi³ o pomoc.

– A jeœli Mitteldorfer nie wie, kim jestem?

– Wtedy nie bêdzie pan mia³ powodów do zmartwieñ.

– Ale jeœli wie?…

– Wówczas, oprócz wezwania porucznika Bacchettiego, wynaj¹³bym

prywatnego detektywa na wieczór premiery.

– O mój Bo¿e – jêkn¹³ Palmer, opuszczaj¹c g³owê.

– Na wizytówce jest te¿ mój numer. By³bym wdziêczny za telefon, gdy-

by przypomnia³ pan sobie cokolwiek, co pomog³oby mi ustaliæ miejsce poby-

tu Mitteldorfera. ¯yczê powodzenia.

Palmer nie odpowiedzia³. Stone wyszed³ z biura.

background image

150

– Mo¿e powinien pan zostaæ aktorem – rzuci³a recepcjonistka. – Ma pan

odpowiedni¹ aparycjê.

– Pani równie¿ – odrzek³ Stone.

39

W

yjecha³ z parkingu i zadzwoni³ do informacji, ¿eby zapytaæ o numer

telefonu Bruce’a Goldsmitha. Przypomnia³ sobie, ¿e rywalizowali kie-

dyœ o wzglêdy pewnej dziewczyny i Goldsmith wyszed³ z tej potyczki poko-

nany. Wybra³ numer.

– Firma Goldsmith, Craven i Moyle – odezwa³ siê kobiecy g³os.

– Poproszê z Brucem Goldsmithem. Moje nazwisko Stone Barrington.

– Czy jest pan klientem firmy, panie Barrington?

– Nie, jestem starym znajomym pana Goldsmitha. Proszê mu przekazaæ,

¿e chcê z nim mówiæ, i to jak najszybciej. To pilne.

– Chwileczkê.

Zapad³a d³u¿sza cisza; Stone zd¹¿y³ dojechaæ do West Side Highway,

zanim Goldsmith siê odezwa³.

– Czeœæ, Stone. Co mogê dla ciebie zrobiæ? – spyta³ tonem cz³owieka,

który bardzo siê spieszy.

Stone przypomnia³ sobie, ¿e Goldsmith zawsze siê dok¹dœ spieszy³.

– Czeœæ, Bruce. Jak siê miewa³eœ przez te lata?

– Nie narzekam. Co mogê dla ciebie zrobiæ?

– Ja te¿ nie mogê narzekaæ.

– Stone, nie mam wiele czasu. O co chodzi?

– Jakieœ dwanaœcie lat temu kobieta nazwiskiem Arlene Mitteldorfer

zwróci³a siê do ciebie w sprawie rozwodu. Pamiêtasz j¹?

Milczenie.

– Jesteœ tam, Bruce?

– Stone, co to ma znaczyæ?

– A wiêc kojarzysz j¹. Pamiêtasz te¿ pewnie, ¿e zosta³a zamordowana

dwa lub trzy dni po wizycie u ciebie.

– Sk¹d o tym wiesz?

– Zadrêczam ró¿nych ludzi pytaniami. Chcê wiedzieæ, co powiedzia³a ci

wtedy o swoim mê¿u.

– Pamiêtam, ¿e aresztowa³eœ mordercê. Wiesz dobrze, ¿e nie wolno mi

o tym z tob¹ mówiæ. To by³a prywatna rozmowa, w przeciwnym razie za-

dzwoni³bym wówczas do ciebie.

background image

151

– Ona nie ¿yje od dwunastu lat. Poufnoœæ informacji nie jest ju¿ prze-

szkod¹.

– Moje zapiski z tamtego okresu le¿¹ w archiwum w Queens. Odszuka-

nie ich mo¿e potrwaæ oko³o dwóch tygodni.

– Nie chodzi mi o twoje notatki. Chcê tylko wiedzieæ, co pamiêtasz z tam-

tego spotkania. Mitteldorfer wyszed³ z wiêzienia, a ja próbujê go znaleŸæ.

Mam nadziejê, ¿e powiesz mi coœ, co pomo¿e mi wpaœæ na jego trop.

– Niewiele pamiêtam.

– Ona by³a piêkn¹ kobiet¹, Bruce. Jestem pewien, ¿e zapamiêta³eœ to

spotkanie.

– Nie rozumiem, dlaczego mia³bym ³amaæ zasadê poufnoœci w kontak-

tach z klientem, ¿eby ci pomóc.

– A wiêc podam ci powód: Herbert Mitteldorfer jest w Nowym Jorku i mor-

duje ludzi, którzy w jakikolwiek sposób zaleŸli mu za skórê, a czasem te¿ ich

bliskich. Mamy ju¿ szeœæ trupów, a to mo¿e byæ dopiero pocz¹tek. Jeœli udzie-

li³eœ Arlene porady, która mog³aby okazaæ siê dla niego niekorzystna, a tak

zapewne by³o, wówczas i ciebie Mitteldorfer zalicza³by do swoich wrogów.

Tym razem cisza trwa³a krótko.

– Zabra³em tê kobietê na lunch. Naprawdê wygl¹da³a olœniewaj¹co, wiêc

nie mia³em nic przeciwko temu, ¿eby nas razem widziano. Opowiedzia³a mi,

¿e m¹¿ przyw³aszczy³ sobie pieni¹dze zostawione jej przez ojca. Chcia³a siê

z nim rozwieœæ i odzyskaæ forsê. Spyta³a, czy to mo¿liwe, a ja odpar³em, ¿e

z ca³¹ pewnoœci¹ tak. O ile mnie pamiêæ nie myli, w grê wchodzi³y jakieœ trzy

czy cztery miliony dolarów, plus mieszkanie podarowane im przez ojca w pre-

zencie œlubnym. Ba³a siê, ¿e m¹¿ gotów jest posun¹æ siê do przemocy. Pora-

dzi³em jej, ¿eby niezw³ocznie siê wyprowadzi³a i z³o¿y³a pozew o rozwód.

Obieca³em, ¿e szybko odzyskam mieszkanie, i ¿e bêdzie siê mog³a do niego

wprowadziæ jeszcze w czasie trwania rozprawy. Powiedzia³a, ¿e zadzwoni.

Ale nigdy wiêcej z ni¹ nie rozmawia³em.

– Poszed³eœ z ni¹ do ³ó¿ka, Bruce?

– To nie ma nic do rzeczy.

– Ma, jeœli powiedzia³a o tym mê¿owi. Ma³¿onkowie wyrzucaj¹ z siebie

takie rzeczy podczas domowych sprzeczek.

– Tak, pieprzy³em siê z ni¹. Zjedliœmy lunch w hoteliku w dzielnicy Six-

ties. Wynajmowa³em tam wtedy pokój.

– Czy powiedzia³a ci coœ jeszcze o swoim ma³¿eñstwie?

Goldsmith zastanowi³ siê.

– Tak. Uwa¿a³a, ¿e jej m¹¿ ma drug¹ ¿onê, ¿e jest bigamist¹.

– Czy powiedzia³a, kim jest ta kobieta albo gdzie mieszka?

– Nie… Zrobi³o siê intymnie i nie by³o ju¿ czasu… Oczywiœcie zapyta³-

bym o to, gdyby zadzwoni³a.

background image

152

– Nie w¹tpiê.

– Stone?

– Tak?

– Czy powinienem na siebie uwa¿aæ?

– Bruce, na twoim miejscu wyjecha³bym z miasta. Ja tak w³aœnie zamie-

rzam post¹piæ.

– Zaczekaj. – Goldsmith zwróci³ siê do sekretarki. – Millie, powiedz

Moyle’owi, ¿e pojadê na tê rozmowê z klientem do San Francisco, i przepisz

bilet na mnie. Lot o czternastej, tak? Nie obchodzi mnie, co on powie, po

prostu zrób, o co proszê.

Goldsmith ods³oni³ mikrofon.

– Dziêki za ostrze¿enie, stary.

– A ja dziêkujê, ¿e sobie to wszystko przypomnia³eœ – odrzek³ Stone.

Czu³ siê dziwnie zbrukany, wys³uchawszy wspomnieñ Goldsmitha. Roz-

³¹czy³ siê i wybra³ numer Dina. Kierowa³ siê na pó³noc ulic¹ Saw Mill River

Parkway.

– Bacchetti – odezwa³ siê Dino.

– Mówi Stone. Byæ mo¿e zadzwoni do ciebie niejaki Palmer, który…

– W³aœnie przed chwil¹ dzwoni³.

– A wiêc ju¿ wiesz?

– No masz, pewnie. Wygrzeba³eœ coœ jeszcze?

– Owszem. Arlene Mitteldorfer tu¿ przed œmierci¹ zg³osi³a siê do adwo-

kata od rozwodów. Powiedzia³a mu, ¿e jej zdaniem jest drug¹ ¿on¹ Herbiego.

– To znaczy, ¿e wczeœniej mia³ inn¹ ¿onê?

– Nie. Mia³ dwie ¿ony naraz.

– Herbie bigamist¹?

– Ca³kiem mo¿liwe. Nie jestem pewien, czy w tamtych czasach ma³¿eñ-

stwa by³y rejestrowane elektronicznie, ale mo¿e warto poszukaæ. Chêtnie bym

pogada³ z drug¹ pani¹ Mitteldorfer. Mo¿e to ona go ukrywa.

– Wchodzê w to – rzuci³ Dino.

– Jadê teraz do Connecticut. Podam ci od razu numery telefonów; bêd¹

czynne ju¿ dziœ po po³udniu.

Stone podyktowa³ te¿ nowy numer telefonu w samochodzie.

– Jeszcze pó³torej godziny spêdzê w wozie, gdybyœ chcia³ siê skontaktowaæ.

Drzewa rosn¹ce przy Saw Mill zieleni³y siê ju¿ œwie¿ymi, wiosennymi

liœæmi. Przyjemnie siê jecha³o krêt¹ szos¹.

Wybra³ numer swojego telefonu domowego i wystuka³ kod automatycznej

sekretarki. Masz dwie wiadomoœci, oznajmi³a maszyna. Pierwsza wiadomoœæ:

„Czeœæ, tu Dolce. W hotelu powiedzieli, ¿e siê wyprowadzi³eœ. Nie wiem,

czy masz jakieœ plany na weekend. Jeœli nie, zadzwoñ. Na pewno ciekawie

spêdzimy razem czas”.

background image

153

Druga wiadomoϾ:

„Stone, tu Vance Calder. Mam nadziejê, ¿e dobrze siê miewasz. Arring-

ton i ja wybieramy siê na weekend na Wschodnie Wybrze¿e. Chcielibyœmy,

¿ebyœ zjad³ z nami kolacjê, jeœli bêdziesz wolny. Z przyjemnoœci¹ siê z tob¹

spotkamy, a ty przy okazji zobaczysz dziecko. Zadzwoñ do mnie”.

Podyktowa³ numer telefonu. Stone’owi zapar³o dech w piersiach. Wie-

dzia³, ¿e w koñcu musi do tego dojœæ, ale nie spodziewa³ siê Arrington i Van-

ce’a w Nowym Jorku tak szybko. Nie by³ pewien, czy zniesie to spotkanie;

poza tym zaplanowa³, ¿e weekend spêdzi w nowym domu, wiêc mia³ wy-

mówkê. Wybra³ numer.

Po³¹czenie przeniesione, odezwa³a siê automatyczna sekretarka. Stone

us³ysza³ kilkakrotny sygna³, a potem g³os kobiety. Nie by³a to Arrington.

– Halo?

– Czy mogê prosiæ Vance’a Caldera?

– Kto mówi?

– Nazywam siê Stone Barrington. Mia³em do niego zadzwoniæ.

– Chwileczkê.

Kilka sekund póŸniej zg³osi³ siê Vance.

– Jak siê masz, Stone? – spyta³ weso³o.

Stone spróbowa³ odpowiedzieæ tym samym tonem.

– Doskonale. A wy?

– Œwietnie. Czy mo¿emy zjeœæ razem kolacjê w weekend?

– Naprawdê bym chcia³, Vance, ale w³aœnie w tej chwili jadê na wieœ.

– Dok¹d?

– Kupi³em domek w Waszyngtonie, w stanie Connecticut.

– Co za zbieg okolicznoœci. Jesteœmy w mojej willi w Roxbury; to takie

osiedle pod Waszyngtonem.

Stone nie wiedzia³, ¿e Vance ma dom w Connecticut.

– Ja w³aœnie siê wprowadzam, wiêc…

– Wiêc jutro wieczorem bêdziesz potrzebowa³ odpoczynku i gor¹cej

kolacji. Podaj mi adres, to przyœlê po ciebie samochód.

– Mogê sam przyjechaæ. Daj mi tylko namiary.

Stone wy³owi³ ze schowka notes i zapisa³ adres.

– A wiêc jutro oko³o siódmej?

– Dobrze, o siódmej.

– To nie bêdzie ¿adne oficjalne spotkanie; jeœli chcesz, mo¿esz kogoœ

zabraæ.

– Dziêki, Vance. Do zobaczenia.

No có¿, w koñcu jesteœmy cywilizowanymi ludŸmi, jakoœ to prze¿yjemy,

pomyœla³ Stone koñcz¹c po³¹czenie. Nagle przysz³o mu do g³owy, ¿e wola³by

nie sk³adaæ tej wizyty sam. Zadzwoni³ do Dolce.

background image

154

– Czeœæ – mruknê³a dziewczyna zmys³owym g³osem.

– Czeœæ. Przes³ucha³em wiadomoœæ od ciebie.

– Zaplanowa³eœ coœ na weekend?

– Tak, ale mimo to mo¿esz mnie odwiedziæ. Chcia³em ciê zaprosiæ rano,

ale kiedy siê zbudzi³em, ju¿ ciê nie by³o.

– Co masz na myœli?

– Kupi³em niedawno domek w Connecticut i dziœ po po³udniu bêdê siê

wprowadza³. Do jutra trochê to wszystko ogarnê, wiêc mo¿e byœ przyjecha³a?

Poza tym, jestem umówiony jutro wieczorem na kolacjê z pewnym gwiazdo-

rem filmowym.

– Którym?

– To bêdzie niespodzianka. WeŸ d³ugopis, to podam ci dok³adne namiary.

Dolce zapisa³a adres.

– Ile czasu zabierze mi dojazd?

– Z centrum miasta nieco mniej ni¿ dwie godziny.

– Myœlê, ¿e uda mi siê wyjechaæ przed drug¹.

– A wiêc do zobaczenia oko³o czwartej – powiedzia³ Stone.

Myœl o jutrzejszym wieczorze nie przera¿a³a go ju¿ tak bardzo.

40

B

ruce Goldsmith zacz¹³ pakowaæ walizkê.

– Millie, pozwól tutaj! – zawo³a³. Sekretarka zjawi³a siê z notesem. –

Gdzie Moyle mia³ siê zatrzymaæ?

– W hotelu Ritz-Carlton. Ma zarezerwowany pokój na tym samym piê-

trze, co sala klubowa.

– Zamieñ to na apartament, du¿y. Klienta na to staæ. I niech czeka na

mnie samochód na dworcu. Mercedes, nie lincoln.

– Dobrze – odrzek³a sekretarka, b³yskawicznie notuj¹c polecenia.

Drzwi biura otworzy³y siê i stan¹³ w nich wspólnik Goldsmitha, Lester Moyle.

– Co siê dzieje, do ciê¿kiej cholery?

– Jadê spisaæ oœwiadczenie klienta z San Francisco – odpar³ Goldsmith.

– Akurat. To mój klient.

– A kto ci go da³?

– S³uchaj, Bruce, nie wiem, o co chodzi, ale zachowujesz siê jak pan

i w³adca, a ja nie zamierzam tego tolerowaæ.

– Les, zamknij siê i przeka¿ Millie swoje notatki. Gówno mnie obcho-

dzi, czy ci siê to podoba, czy nie. Jadê po to oœwiadczenie.

background image

155

– Uwa¿am to za koniec naszej wspó³pracy – oœwiadczy³ Moyle. – Mam

doœæ twoich manier primadonny. Chcesz wykupiæ moje udzia³y w firmie?

– Nie mam nic przeciwko temu, ty ma³y æwoku – warkn¹³ Goldsmith. –

Znasz procedurê na pamiêæ, wiêc policz wartoœæ swoich udzia³ów i przygotuj

umowê. Wyœlij mi faksem do San Francisco. Podpiszê od razu.

– Zabieram moich klientów.

– Chyba ci siê przyœni³o; przeczytaj nasz¹ umowê. Jeœli odchodzisz, odcho-

dzisz sam. Jak spróbujesz zabraæ chocia¿ jednego klienta, wytoczê ci sprawê,

która udupi ciê na d³ugie lata. Wiesz, ¿e mogê to zrobiæ. A teraz znikaj st¹d.

Moyle trzasn¹³ drzwiami z przekleñstwem na ustach.

– Coœ jeszcze? – spyta³a Millie.

– Tak. Pamiêtasz nazwisko tej kobiety, której parê lat temu za³atwi³em

rozwód z w³aœcicielem winiarni? Panieñskie nazwisko, bo po rozwodzie do

niego wróci³a.

– Madeleine Cochran.

– No w³aœnie. Po³¹cz mnie z ni¹.

Millie wróci³a do swojego biurka; po chwili zadzwoni³ telefon w gabine-

cie Goldsmitha.

– Jest na linii – oznajmi³a Millie.

Goldsmith podniós³ s³uchawkê.

– Maddy? No co tam u ciebie s³ychaæ?

– W porz¹dku, Bruce. Co za niespodzianka.

– Có¿, nie by³em na Zachodzie od d³u¿szego czasu, ale zosta³em wro-

biony w spotkanie z klientem w San Francisco, i w zwi¹zku z tym muszê

tam lecieæ dziœ wieczorem. Mo¿e spotkalibyœmy siê na kolacji i pogadali.

Co ty na to?

– Ty nadal jesteœ ¿onaty, Bruce, prawda?

– Tak, ale to wisi na w³osku. Zak³adam sprawê o rozwód zaraz po po-

wrocie. To by³o piek³o; opowiem ci, jak siê spotkamy.

– Nie lubiê k³usowaæ na cudzym terenie. Nadal mam wyrzuty sumienia

z powodu tego jednego razu podczas mojej sprawy rozwodowej.

– Powtarzam ci, ¿e moje ma³¿eñstwo jest skoñczone. Naprawdê chcê siê

z tob¹ zobaczyæ, Maddy.

– No dobrze. Kiedy i gdzie?

– O dziewiêtnastej trzydzieœci w hotelu Ritz-Carlton.

– W której restauracji?

– Wynaj¹³em apartament. Zamówimy kolacjê do pokoju.

– Jesteœ niepoprawny, Bruce.

– Numer apartamentu podadz¹ ci w recepcji; do zobaczenia, maleñka. –

Goldsmith od³o¿y³ s³uchawkê. – Millie, po³¹cz mnie z ¿on¹.

Telefon zadzwoni³ po kilku sekundach.

background image

156

– Ellen? To ja. S³uchaj, mam tu straszne urwanie g³owy. Les Moyle odcho-

dzi z firmy i zostawi³ mi bardzo wa¿nego klienta, z którym muszê siê spotkaæ.

– Bruce, nie chcesz chyba wymigaæ siê od dzisiejszego przyjêcia? – spy-

ta³a kobieta z przera¿eniem w g³osie. – Zorganizowa³am je specjalnie dla cie-

bie, nie dla mnie.

– Kochanie, wiem, i naprawdê mi przykro, ale Les zostawi³ mnie na lo-

dzie. Nikt nie mo¿e spisaæ tego oœwiadczenia, tylko ja.

– Ale znajdziesz chyba parê godzin dla goœci?

– S³onko, przed wieczorem muszê byæ w San Francisco.

– O Bo¿e. Ile czasu tam spêdzisz?

– Co najmniej tydzieñ. To du¿a sprawa, powa¿ne pieni¹dze.

– Bruce, Willardowie przyje¿d¿aj¹ do Easthampton na weekend! Mia³eœ

siê nimi zaj¹æ osobiœcie.

– Zadzwoñ do nich i wszystko wyt³umacz, dobrze? Przez ca³y tydzieñ

bêdê pracowa³ z klientem. Muszê du¿o nadgoniæ w tej sprawie. To wszystko

wina Moyle’a, niech go szlag!

– Co ja powiem goœciom dziœ wieczorem?

– Poradzisz sobie, cukiereczku. Jesteœ najlepsz¹ gospodyni¹ w ca³ym

Nowym Jorku, przecie¿ wiesz.

– Ale wrócisz na szkolne przedstawienie, prawda? Helen gra g³ówn¹

rolê i bardzo na ciebie liczy.

– Poruszê niebo i ziemiê, ¿eby tylko zd¹¿yæ. Spakuj mi walizkê, dobrze?

W³ó¿ garnitur i smoking.

– Smoking? Zdawa³o mi siê, ¿e masz spisywaæ zeznanie?

– Klient chce, ¿ebym pozna³ w przysz³ym tygodniu kilka wa¿nych osób.

To mo¿e mi bardzo pomóc w interesach.

– Jesteœ okropny.

– Maleñka, wiem, co czujesz, i obiecujê ci wszystko wynagrodziæ. Poje-

dziemy latem do Toskanii? I proszê ciê, zostaw baga¿e u portiera. Bêdê pê-

dzi³ na lotnisko i nie znajdê czasu, ¿eby wejœæ na górê.

– Jak sobie ¿yczysz! – krzyknê³a Ellen, rzucaj¹c s³uchawk¹.

Goldsmith zadzwoni³ po sekretarkê.

– Millie, zatelefonuj do klubu Pebble Beach i zamów mi pole golfowe

na jutro o drugiej po po³udniu. Zarezerwuj te¿ apartament w Holiday Inn

z widokiem na ocean. Pogadaj z kierownikiem, jeœli bêdzie trzeba; powiedz,

¿e to dla mnie. Zadzwoñ do szofera i przypomnij mu, ¿eby sprawdzi³, czy kije

golfowe s¹ w baga¿niku. Jeœli ich tam nie bêdzie, zamów w Pebble Beach

zestaw kijów Calloway – ze stopu wolframu, ¿elaza i tytanu, ¿adnych innych.

– Przygotowa³am panu walizeczkê z dokumentami. Coœ jeszcze?

– Myœlê, ¿e to wszystko. – Goldsmith roz³¹czy³ siê i wybra³ numer swo-

jego urologa; odebra³a jego sekretarka. – Jak siê miewasz, kochanie?

background image

157

– Doskonale, panie Goldsmith.

– Chcê ciê prosiæ o wielk¹ przys³ugê; jedziemy dzisiaj z ¿on¹ do San

Francisco. To bêdzie coœ w rodzaju powtórki miesi¹ca miodowego. Czy mo-

g³abyœ zadzwoniæ do hotelu Ritz-Carlton, spytaæ o numer apteki i zamówiæ

dla mnie trochê viagry?

– Oczywiœcie. Ile?

– Myœlê, ¿e kilka tuzinów powinno wystarczyæ, ha ha ha! Niech dostar-

cz¹ do mojego apartamentu.

– Zajmê siê tym. Mam nadziejê, ¿e spêdz¹ pañstwo razem wspania³e

chwile.

– Jasne. Z twoj¹ pomoc¹ na pewno. – Goldsmith zamkn¹³ walizkê, z³a-

pa³ marynarkê i skierowa³ siê do drzwi. – Czy Mike ju¿ przyjecha³?

– Tak, czeka na dole. Kije s¹ w wozie.

– Nie bêdzie mnie przez tydzieñ, mo¿e dwa. Odwo³aj wszystko, co mo¿e

poczekaæ, a czego nie da siê za³atwiæ za pomoc¹ telefonu i faksu; reszt¹ niech

siê zajmie Craven. Powiedz mu o odejœciu Moyle’a, a kiedy Les wyjdzie na

lunch, uprz¹tnij wszystko z jego biurka i walizki, zamknij szafkê na klucz

i schowaj w sejfie wszystkie wizytówki jego klientów. Jasne?

Nie czekaj¹c na odpowiedŸ, wyszed³ z biura.

– Jasne, ty szmato – mruknê³a pod nosem Millie.

Goldsmith zjecha³ wind¹ na parter; czu³ siê wspaniale. Za jednym zama-

chem pozby³ siê partnera, który bez przerwy tru³ o etyce zawodowej, wy³ga³

siê z nudnego przyjêcia i jeszcze nudniejszego weekendu, obstalowa³ dwuty-

godniowe wakacje w ulubionym mieœcie w hotelu Pebble Beach, a do tego

za³atwi³ sobie przeœliczny ty³eczek, którego nigdy nie by³o mu doœæ. Mia³

powody do satysfakcji.

Mike czeka³ ko³o otwartych tylnych drzwi BMW 750; Goldsmith wrê-

czy³ mu dwie walizki i wsun¹³ siê na siedzenie. Szofer zamkn¹³ drzwi i skie-

rowa³ siê do baga¿nika wozu.

Goldsmith odwróci³ g³owê w prawo i z przera¿eniem spostrzeg³ czarne-

go lincolna, który zaparkowa³ o centymetry od jego nowiutkiej limuzyny.

Nacisn¹³ guzik zwalniaj¹cy szybê okna; twarz kierowcy lincolna znajdowa³a

siê tu¿, tu¿.

– Jak zrobisz choæby rysê na karoserii, zawlokê ciê za dupê do s¹du! –

wrzasn¹³.

Tamten zwróci³ nañ spokojne spojrzenie i uniós³ coœ, co z perspektywy

Goldsmitha wygl¹da³o jak kawa³ek czarnej rurki. Adwokat nawet nie zd¹¿y³

siê cofn¹æ. Ciche pff! by³o ostatnim dŸwiêkiem, jaki us³ysza³.

background image

158

41

B

iuro agencji nieruchomoœci Klemm znajdowa³o siê w dzielnicy handlo-

wej Waszyngtonu zwanej Depot, po³o¿onej o milê od Zielonego Waszyng-

tonu. Stone wpad³ tam na chwilê, ¿eby odebraæ klucze do swojego nowego

domu.

Carolyn Klemm przywita³a go z radoœci¹ i obdarowa³a butelk¹ dobrego,

sch³odzonego szampana oraz list¹ ogrodników i rzemieœlników, którzy mog¹

siê przydaæ ka¿demu w³aœcicielowi domu.

Stone zatrzyma³ siê na rynku, gdzie zrobi³ sprawunki na weekend. W skle-

pie monopolowym kupi³ skrzynkê win ró¿nego rodzaju, kilka butelek moc-

niejszego alkoholu i napoi do drinków. Podekscytowany wjecha³ na wzgórze,

skrêci³ w lewo ko³o koœcio³a, min¹³ szereg wiecznie zielonych drzew i wresz-

cie dotar³ do swojego nowego domu. Pierwszego, jaki w ¿yciu kupi³.

Pomieszczenia wydawa³y siê sterylnie czyste i przera¿aj¹co puste. Wy³a-

dowa³ zapasy ¿ywnoœci i trunków, w³o¿y³ bia³e wino do lodówki, a nastêpnie

wniós³ walizki na górê. Rozpakowa³ je od razu, umieszczaj¹c swoje rzeczy

w mniejszej z dwóch garderób.

Chwilê póŸniej dostawca z firmy UPS wtaszczy³ do kuchni kilka pude³,

poprosi³ o podpis i znikn¹³. Stone zabra³ siê do rozpakowywania naczyñ, garn-

ków i rondli, które kupili razem z Sar¹. Ledwie zacz¹³, na podjeŸdzie zaparko-

wa³ van z firmy ABC. Nastêpne dwie godziny Stone spêdzi³, rozmieszczaj¹c

sprzêty we w³aœciwych pomieszczeniach domu i porz¹dkuj¹c kuchniê.

By³ na piêtrze, zajêty uk³adaniem poœcieli na ³ó¿ku, gdy zjawi³ siê przedsta-

wiciel firmy telekomunikacyjnej. Stone wskaza³ mu odpowiednie punkty i zaj¹³

siê swoimi sprawami. W³aœnie koñczy³ porz¹dkowanie sypialni i ³azienki, kiedy

instalator oznajmi³, ¿e skoñczy³ robotê. Stone wypróbowa³ wszystkie aparaty,

podziêkowa³ pracownikowi i pokwitowa³ wykonanie zlecenia. Poprawi³ ustawienie

mebli, z ¿alem skonstatowa³ brak obrazów na œcianach i wreszcie postanowi³ ura-

czyæ siê piwem. Ledwie zd¹¿y³ usi¹œæ, zadzwoni³ telefon.

– Halo?

– Tu Dino. Próbowa³em siê do ciebie dodzwoniæ.

– W³aœnie pod³¹czyli telefon. Co nowego?

– Podobno rozmawia³eœ z adwokatem Arlene Mitteldorfer, jej pe³nomoc-

nikiem w sprawie rozwodowej?

– Zgadza siê.

– Nazywa³ siê Bruce Goldsmith?

– Tak. Jak to, nazywa³ siê?

– Ktoœ go rozwali³ oko³o po³udnia, nieca³¹ godzinê po waszej rozmowie.

– Jak to siê sta³o?

background image

159

– W³aœnie wychodzi³ z biura, mia³ lecieæ do San Francisco. Kiedy wsiad³ do

samochodu, obok zaparkowa³ czarny lincoln i ktoœ wpakowa³ Goldsmithowi kulê

w ³eb z bezpoœredniej odleg³oœci. Nie by³o huku, pewnie sprawca u¿y³ pistoletu

z t³umikiem. Tylne siedzenie œlicznego nowego BMW trochê siê zabrudzi³o.

– O Bo¿e, zasugerowa³em mu, ¿eby wyniós³ siê z miasta; chyba zabra³

siê do tego za póŸno.

– Raczej tak.

– Nie mów nikomu, gdzie jestem, dobrze?

– Kto jeszcze wie?

– Jedna dziewczyna, która tu jutro przyje¿d¿a, Bill Eggers, Vance Cal-

der i Arrington.

– S¹ w mieœcie?

– Nie, tu w okolicy; Vance ma willê nieca³e piêæ mil od mojego domku.

Jutro wieczorem jestem z nimi umówiony na kolacjê.

Dino zachichota³.

– Arrington nie mo¿e bez ciebie wytrzymaæ, co?

– Nic podobnego: Vance chce, ¿ebyœmy zostali przyjació³mi. O ile pa-

miêtam, ona te¿ powiedzia³a coœ podobnego podczas naszej ostatniej rozmo-

wy w zesz³ym roku.

– Jesteœ odwa¿niejszy ode mnie, jeœli chcesz wybraæ siê do ich domu

w pojedynkê.

– Nie idê sam. Bêdê uzbrojony w piêkn¹ kobietê.

– Znam j¹?

– Nie, to nowy nabytek – odpar³ Stone. By³ niemal pewny, ¿e Dino przy-

³apie go na tym k³amstwie.

– To dla mnie zbyt wysoki poziom dobrych manier.

– Co chcesz zrobiæ z jutrzejsz¹ premier¹ w teatrze Palmera?

– Wszystko, co siê da. Szefostwo wreszcie mi ³askawie uwierzy³o, ¿e

zagro¿enie rzeczywiœcie istnieje.

– Najwy¿szy czas. Uda³o ci siê rozes³aæ list goñczy za Mitteldorferem?

– To na razie niemo¿liwe, bo nie mamy przeciwko niemu ¿adnych dowo-

dów rzeczowych. Nic nie ³¹czy go z morderstwami oprócz naszych podejrzeñ.

– Myœlê, ¿e powinieneœ umieœciæ w niedzielnych gazetach jego najnowsze

zdjêcie z wiêzienia oraz portret pamiêciowy wspólnika. Mo¿esz og³osiæ, ¿e Mit-

teldorfer jest w niebezpieczeñstwie, i ¿e chcesz siê z nim spotkaæ. W ten sposób

opublikujesz jego rysopis i mo¿e zg³osi siê jakiœ przypadkowy œwiadek.

– Dobry pomys³. Chyba ominê drogê s³u¿bow¹ i zwrócê siê bezpoœred-

nio do prasy. Mam znajomego w „Timesie”. Jak dom?

– DowieŸli wszystko, co kupiliœmy z Sar¹; spêdzi³em ca³e popo³udnie,

staraj¹c siê zaprowadziæ tu jaki taki porz¹dek. Brakuje jeszcze obrazów, lamp

i wielu innych rzeczy.

background image

160

– Baw siê dobrze w weekend. Kiedy wracasz?

– Nie wiem. Mo¿e w ogóle nie wrócê, przynajmniej dopóki Mitteldorfer

ciê nie wykoñczy. Wtedy sam zajmê siê poszukiwaniem go.

– Na to nie licz, ch³optasiu. Ten drañ nie dopadnie starego Dina. Dosta-

³em z wydzia³u specjalny wóz, trochê podobny do twojego.

– Mercedesa?

– Nie. To crown victoria, model, który mo¿e wytrzymaæ salwê z czo³gu.

U¿ywaj¹ takich do przewo¿enia dygnitarzy z ONZ.

– To œwietna wiadomoœæ.

– Pewnie. Muszê koñczyæ.

– Dzwoñ, jak siê czegoœ dowiesz.

Roz³¹czyli siê. Telefon rozdzwoni³ siê ponownie niemal w tej samej chwili.

– Halo?

– Stone? Mówi Carolyn Klemm. Jak sobie radzisz w domu?

– Wygl¹da nie najgorzej, jak na pierwszy dzieñ.

– Jedziemy z moim mê¿em coœ przek¹siæ w pewnej tutejszej knajpie,

która nazywa siê Tawerna Jerzego Waszyngtona. Mo¿e byœ zjad³ z nami? Pa-

nuje tam mi³a, luŸna atmosfera i zje¿d¿a siê mnóstwo ludzi z okolicy.

– Dziêki, myœlê, ¿e mi siê spodoba.

– Podjechaæ po ciebie?

– Daj mi tylko namiary. Znajdê was.

– Dojedziesz do Waszyngton Depot, przeskoczysz rzekê, a potem skrê-

cisz w prawo na skrzy¿owaniu. Knajpa jest po lewej stronie, widaæ j¹ z dale-

ka. A wiêc oko³o siódmej?

– Tak, do zobaczenia – odpar³ Stone rad, ¿e nie bêdzie musia³ spêdzaæ

samotnie pierwszego wieczoru w Connecticut.

Szkoda Bruce’a Goldsmitha, pomyœla³. Ale bez przesady.

42

S

tone z trudem znalaz³ wolne miejsce na parkingu ko³o restauracji. Caro-

lyn Klemm zamacha³a do niego z miejsca ko³o kominka.

– To jest mój m¹¿, David.

Stone poda³ mê¿czyŸnie rêkê.

– Witaj w Waszyngtonie – powiedzia³ David Klemm. – Na pewno ci siê

tu spodoba.

Zamówili drinki i poprosili o kartê. Stone, który siedzia³ na wprost wej-

œcia, ze zdumieniem ujrza³ kapitana Warkowskiego, dowódcê stra¿y wiêzie-

background image

161

nia Sing Sing, wchodz¹cego do lokalu w towarzystwie kobiety w œrednim

wieku. Warkowski skin¹³ g³ow¹; Stone odpowiedzia³ na powitanie. Kelner

zaprowadzi³ oboje do oddzielonego przepierzeniem stolika w g³êbi restau-

racji.

– Jakiœ znajomy? – spyta³a Carolyn.

– Niezupe³nie. Spotka³em go tylko raz i to przelotnie.

– Mieszka tutaj?

– Nie, pochodzi ze stanu Nowy Jork. Tam go w ka¿dym razie pozna³em.

– Czytaliœmy w gazecie o wybuchu bomby w czasie otwarcia wystawy

Sary – powiedzia³a Carol. – Jak ona siê czuje?

– Dobrze.

– Kiedy j¹ zobaczymy?

– Sara wróci³a do Anglii. Chce tam zostaæ.

– Przykro mi to s³yszeæ. Myœla³am, ¿e razem zamieszkacie w tym domku.

– Tak zamierzaliœmy, ale incydent w galerii sk³oni³ j¹ do zmiany planów.

– W takim razie bêdziemy musieli zaprosiæ na kolacjê kilka samotnych

kobiet – oznajmi³a Carolyn. – Nie ma ich tu zbyt wiele, ale znam parê mi³ych

rozwódek.

– Ale¿ nie trzeba – odpar³ Stone.

– Naprawdê chcemy ciê zaprosiæ. Przychodzi do nas wielu ludzi. Chêt-

nie zobaczymy ciê wœród goœci.

Zamówili posi³ek. Ko³o stolika co chwilê ktoœ siê zatrzymywa³. Klem-

mowie przedstawili Stone’owi kilkanaœcie osób. Wiêkszoœæ przyjecha³a na

weekend z Nowego Jorku, tak jak on.

– Znasz kogoœ w tej okolicy? – spyta³a Carolyn.

– Tylko jedn¹ parê z Kalifornii, która ma willê w Roxbury.

– Pewnie mówisz o Calderach.

– Tak. Sk¹d wiedzia³aœ?

– Sprzeda³am Calderowi dom oko³o czterech lat temu. Przez ten czas

zburzy³ go i zbudowa³ od nowa. To czaruj¹cy mê¿czyzna, prawda?

– Tak.

– Sk¹d ich znasz?

– Wspólny znajomy przedstawi³ nas sobie kilka lat temu na kolacji. Po-

tem widzia³em ich parê razy w Los Angeles.

– A ja nie pozna³am jeszcze pani Calder. Ma na imiê Arrington, prawda?

– Zgadza siê.

Podano kolacjê.

– S³ysza³am, ¿e jest urocza. By³a podobno pisark¹, zanim siê pobrali.

– Tak. Pisa³a dla kilku magazynów.

– Przeczyta³am w gazecie, ¿e urodzi³o im siê dziecko.

– Znów trafi³aœ. Nic ci nie umknie, Carolyn.

11 – Kr¹g strachu

background image

162

– Mo¿na by rzec, ¿e Carolyn jest nieoficjalnym kronikarzem hrabstwa

Litchfield – zauwa¿y³ David.

– Spodoba ci siê dom Vance’a – powiedzia³a Carolyn. – Jest naprawdê

jedyny w swoim rodzaju.

– Nie mogê siê doczekaæ, kiedy go zobaczꠖ odpar³ Stone. Skoñczyli

jeœæ pierwsze danie; Stone zauwa¿y³, ¿e towarzyszka Warkowskiego wysz³a,

prawdopodobnie do toalety. Wsta³.

– Przepraszam was na chwilê. Zaraz wracam.

Zbli¿y³ siê do stolika kapitana.

– Czy mogê usi¹œæ na chwilê?

– Jeœli taka wola – odpar³ Warkowski.

Stone usiad³ naprzeciwko.

– Mieszka pan w tej okolicy?

Warkowski potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– Weekendowy wypad z ¿on¹ – odpar³.

– Przykro mi, ¿e nie uda³o mi siê zobaczyæ z panem, kiedy ostatnio przy-

jecha³em do wiêzienia.

– By³em zajêty.

– Rozumiem, ¿e Dino zachowa³ siê trochê niezrêcznie, ale dzieje siê coœ

powa¿nego, dlatego potrzebujemy pañskiej pomocy.

– My?

– Obaj jesteœmy w to zaanga¿owani, Dino i ja.

– W co?

– Musimy jak najszybciej znaleŸæ Herberta Mitteldorfera.

– Nie mam pojêcia, gdzie on jest – odpar³ Warkowski. – Nie zostawi³

adresu korespondencyjnego.

– Czy zna pan kogoœ, kto wie, jak siê z nim skontaktowaæ?

Warkowski potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– Nie.

– Dziwiê siê, ¿e tak szybko straci³ pan z nim kontakt. W koñcu ³¹czy³a

was pewna za¿y³oœæ.

– Nie. W mojej pracy nie ma miejsca na bliskie kontakty z wiêŸniami.

– Tak mog³oby siê zdawaæ, ale z moich informacji wynika, ¿e Mitteldor-

fer przez kilka lat zajmowa³ siê pana sprawami finansowymi.

Kapitan spojrza³ na niego spode ³ba.

– Sk¹d siê pan tego dowiedzia³, do cholery?

– Niech pan pos³ucha, kapitanie, podejrzewamy, ¿e Mitteldorfer jest zamie-

szany w siedem morderstw, których dokonano po jego wyjœciu z wiêzienia.

Warkowski rozeœmia³ siê.

– Chyba pan sobie kpi! Herbie Mitteldorfer nie skrzywdzi³by muchy!

– Zabi³ swoj¹ ¿onê, prawda?

background image

163

– To by³o zabójstwo w afekcie; trudno go winiæ, bior¹c pod uwagê oko-

licznoœci.

– Jakie okolicznoœci?

– Jego ¿ona r¿nê³a siê z po³ow¹ facetów w Nowym Jorku.

– Z kim dok³adnie?

– Nie znam szczegó³ów.

– Proszê pos³uchaæ uwa¿nie, kapitanie. Informacja, ¿e seryjny morderca

œwiadczy³ osobiste us³ugi dla urzêdników wiezienia nie wygl¹da³aby zbyt

dobrze w gazecie.

– Straszy mnie pan? – spyta³ Warkowski. – Bo jeœli tak, to lepiej, ¿eby

mia³ pan jakieœ dowody.

– Nie straszê pana. Chcê tylko powiedzieæ, ¿e potrzebujemy pañskiej

pomocy w znalezieniu Mitteldorfera.

– Co znaczy „my”? Pan nie jest policjantem, a Bacchetti nie zwraca³ siê

do mnie o pomoc. Jeœli zwróci siê do mnie oficjalnie nowojorska policja,

odpowiem. Panu nie mam nic wiêcej do powiedzenia, poza tym, ¿e nie znam

miejsca pobytu Mitteldorfera. Herbie Mitteldorfer to ³agodny, uroczy cz³o-

wiek, który zas³uguje na to, ¿eby spokojnie spêdziæ resztê ¿ycia. Nie wierzê,

¿e móg³ mieæ cokolwiek wspólnego z jakimiœ morderstwami, i jeœli bêdzie

trzeba, poœwiadczê to w s¹dzie.

Stone zauwa¿y³ k¹tem oka wracaj¹c¹ ¿onê Warkowskiego.

– Przepraszam, ¿e pana niepokoi³em, kapitanie. Mam nadziejê, ¿e krew

ofiar nie spadnie na pañskie rêce.

Wróci³ do swojego stolika.

Drugie danie sta³o ju¿ na stole.

– Jeszcze chwila i kolacja by wystyg³a – upomnia³a go Carolyn.

– Chyba jeszcze nadaje siê do jedzenia – odrzek³ Stone, podnosz¹c wi-

delec.

– Wszystko w porz¹dku? Wygl¹dasz na wzburzonego.

– Ale¿ nie. Przypomnia³em sobie o czymœ, co dzieje siê w Nowym Jor-

ku. Wyœmienita potrawa.

– Grasz w golfa? – spyta³ David.

– Trudno graæ w golfa, kiedy mieszka siê na Manhattanie.

– Mamy tu piêkne pole z dziewiêcioma do³kami. Gdybyœ mia³ ochotê

zagraæ, po prostu zadzwoñ.

– Dziêkujꠖ odrzek³ Stone, zerkaj¹c w bok. Warkowski z ¿on¹ w³aœnie

opuszczali lokal.

– Twoi znajomi nie zabawili d³ugo – zauwa¿y³a Carolyn.

– Pewnie jedno z nich straci³o apetyt.

background image

164

43

S

tone spa³ dobrze, ale obudzi³ siê nieco zdezorientowany. Usiad³ i zamru-

ga³ oczami, zastanawiaj¹c siê, gdzie jest. Po kilku sekundach przypomnia³

sobie, ¿e znajduje siê w nowym domku w Connecticut i ¿e nie ma obrazów na

œcianach.

Wsta³, wzi¹³ prysznic i przygotowa³ sobie coœ do zjedzenia; brakowa³o mu

„Timesa”. Zerkn¹³ na listê przedsiêbiorstw us³ugowych, któr¹ dosta³ od Caro-

lyn Klemm i znalaz³ firmê dorêczycielsk¹. Postanowi³, ¿e oprócz „Timesa” za-

prenumeruje równie¿ lokalny dziennik „Litchfield County Times”. Przypomnia³

sobie spotkanie z Warkowskim. Podniós³ s³uchawkê i wybra³ numer Dina.

– Tak? – odezwa³ siê senny g³os.

– ObudŸ siê, Dino. Ju¿ prawie dziewi¹ta.

– Obudzi³em siê. Jesteœ g³upim palantem, wiesz o tym?

– Dlaczego? Nie podoba ci siê, ¿e wczeœnie wstajê?

– Mówiê o Dolce.

– Co mianowicie?

– Ostrzega³em ciê, a ty oczywiœcie…

– Daj spokój. To mi³a dziewczyna.

– To za g³êbokie wody dla ciebie, stary.

– Dino, ona jest piêkn¹ i inteligentn¹ kobiet¹.

– Ma do ciebie dzisiaj przyjechaæ, tak?

– Sk¹d to wszystko wiesz?

– Dolce ma siostrê. I rozmawia z ni¹.

– Ach, tak. – Stone uœwiadomi³ sobie, ¿e nie prosi³ Dolce, aby nie mówi³a

o nich Mary Ann. – S³uchaj, wpad³em wczoraj wieczorem na Warkowskiego.

– By³eœ w Sing Sing?

– Nie, Warkowski przyjecha³ z ¿on¹ na kolacjê do Mayflower Inn. To

popularny lokal w okolicy. Tam go spotka³em.

– Œwietnie. Co jad³ na kolacjê?

– Dino, musisz zwróciæ siê do niego z oficjaln¹ proœb¹ o udzielenie in-

formacji o miejscu pobytu Mitteldorfera.

– Nie zamierzam prosiæ tego buraka absolutnie o nic. Niby dlaczego

uwa¿asz, ¿e móg³by nam pomóc?

– Nawet jeœli ciê zignoruje, proœba zostanie na piœmie i byæ mo¿e uratu-

je twój ty³ek.

– A wart jest tego. Masz racjê, puszczê faks do tego drania. Rozmawia-

³eœ z nim?

– Tak. Spyta³em, czy wie, gdzie przebywa Mitteldorfer; zaprzeczy³. Nie

chcia³ pomóc, ale stwierdzi³, ¿e odpowie, jeœli dostanie oficjaln¹ proœbê.

background image

165

– I nawet wiem, jak. Co jeszcze mu powiedzia³eœ?

– ¯e Mitteldorfer inwestowa³ jego pieni¹dze.

– Zaprzeczy³?

– Nie, ale nie potwierdzi³.

– Podsumujmy twoje osi¹gniêcia. Po pierwsze, Warkowski dowiedzia³

siê wszystkiego, co my wiemy. Po drugie, jeœli Warkowski kontaktuje siê z Mit-

teldorferem, to Herbie wie, ¿e go poszukujemy.

– I tak siê o tym dowie z „Timesa”. Ale masz racjê, nie powinienem

mówiæ, ¿e wiemy o inwestowaniu pieniêdzy. Zdawa³o mi siê, ¿e w ten sposób

odœwie¿ê mu pamiêæ, lecz nic z tego nie wysz³o.

– To nie wszystko, m¹dralo. Jeœli Mitteldorfer dostaje informacje od

Warkowskiego, dowie siê, ¿e mieszkasz w Waszyngtonie. Zdawa³o mi siê, ¿e

nie by³o to twoim celem.

Stone ¿achn¹³ siê.

– No dobrze, by³em g³upi.

– Chyba ju¿ ci o tym wspomina³em.

– Nie dobijaj mnie.

– Mitteldorfer zrobi to za mnie, jeœli ciê znajdzie. Powinieneœ uwa¿aæ.

– Bêdê. Warkowski nie wie, ¿e mam tu dom. Mo¿e s¹dziæ, ¿e przyjecha-

³em zjeœæ kolacjê w gospodzie, tak jak on.

– Obyœ siê tylko nie myli³, stary. I mam nadziejê, ¿e prze¿yjesz weekend

z Dolce.

– Czy jest coœ jeszcze, co powinienem o niej wiedzieæ?

– Powiedzia³em ci wystarczaj¹co du¿o, ¿ebyœ siê zastanowi³ i nie pako-

wa³ w tarapaty. Reszty bêdziesz siê musia³ dowiedzieæ sam.

– Dobra, Dino. Zadzwoniê póŸniej.

– Powodzenia. Bêdzie ci potrzebne.

Stone zaprenumerowa³ telefonicznie prasê, ubra³ siê i pojecha³ do dziel-

nicy Waszyngton Depot. W sklepie ¿elaznym kupi³ skrzynkê z narzêdziami.

– Pan chyba nazywa siê Stone Barrington – powiedzia³ nagle sprzedawca.

– Tak – odpar³ zaskoczony Stone.

– Bêdzie pan pewnie potrzebowa³ otwartego rachunku.

– Przyda³by siê. Mogê prosiæ o formularz?

– To zbêdne.

– A mój adres?

– Znam go.

Stone wzi¹³ jeszcze mapê hrabstwa, podpisa³ rachunek i wróci³ do samo-

chodu. Przysz³o mu na myœl, ¿e wiele jeszcze musi siê nauczyæ o ma³ych

miasteczkach Nowej Anglii.

background image

166

Roz³o¿y³ mapê i natychmiast spostrzeg³ znajom¹ nazwê: New Preston.

Stone pamiêta³, ¿e mo¿na tam kupiæ antyki. Drog¹ prowadz¹c¹ miêdzy dwo-

ma wzgórzami przejecha³ na drug¹ stronê autostrady i dotar³ do niewielkiej,

ca³kiem ³adnej wioski. Kupi³ dwie lampy, trzy obrazy – pejza¿e okolicy –

i mnóstwo drobiazgów, które wype³ni³y torbê.

T¹ sam¹ drog¹ dotar³ do jeziora o nazwie Waramaug. Pe³n¹ zakrêtów

szos¹ okr¹¿y³ je, podziwiaj¹c odblask s³oñca na wodzie i kontury wzgórz; po

pewnym czasie znalaz³ siê w miejscu, z którego wyruszy³. Wróci³ do Wa-

szyngtonu i zjad³ lunch w restauracji Pantry, gdzie znajdowa³ siê te¿ sklep

z artyku³ami gospodarstwa domowego i ¿ywnoœci¹. Kupi³ kilka drobnych

sprzêtów i parê rodzajów sera.

Po powrocie do domu Stone zawiesi³ obrazy, pod³¹czy³ lampy i rozejrza³

siê, co by tu naprawiæ œwie¿o zakupionymi narzêdziami. Niewiele znalaz³.

Dom zosta³ niedawno odnowiony i wydawa³o siê, ¿e poprzedni w³aœciciele

pomyœleli o wszystkim.

Zjad³ parê kanapek z serem i rozci¹gn¹³ siê na kanapie w salonie. Teraz

pozosta³o tylko czekaæ na przybycie owianej z³¹ s³aw¹ Dolce.

44

Z

budzi³ go ha³as przypominaj¹cy start samochodów wyœcigowych na to-

rze Indianapolis. Usiad³ i zacz¹³ pocieraæ oczy, nie wiedz¹c, co siê dzieje.

Ha³as zamar³, trzasnê³y drzwi wozu. Kiedy Stone zd¹¿y³ dobiec i otworzyæ

frontowe drzwi, sta³a ju¿ w nich Dolce z narêczem pakunków. Obok swojego

wozu Stone zauwa¿y³ jaskrawoczerwone ferrari.

– Czy to dwór Barringtonów? – spyta³a, zerkaj¹c do œrodka.

– Tak – odpar³ Stone. – Zechce pani wejœæ, madame?

– Mademoiselle zabrzmia³oby lepiej – zauwa¿y³a Dolce. – A najlepiej

signorina.

Stone odebra³ paczki; Dolce wróci³a do samochodu. Po chwili zjawi³a

siê z bukietem kwiatów i pokaŸnym wazonem.

– Spodziewa³am siê, ¿e trzeba trochê rozjaœniæ ten dom – powiedzia³a,

wrêczaj¹c gospodarzowi wazon. – Nape³nij go w dwóch trzecich letni¹ wod¹.

Spe³ni³ polecenie; Dolce u³o¿y³a kwiaty i postawi³a na stoliku w salonie.

– Od razu inaczej, prawda?

– Rzeczywiœcie. Co jest w tych paczkach?

– Ró¿ne drobiazgi, dziêki którym w domu zrobi siê przytulniej – odpar-

³a. – Otwórz.

background image

167

Stone zrobi³, co kaza³a. W œrodku znajdowa³y siê dwa przepiêkne obrazy

olejne: wenecka scena rodzajowa oraz pejza¿ z wyeksponowanymi ruinami

rzymskiego pa³acu.

– Cudowne – zachwyci³ siê Stone, ca³uj¹c dziewczynê. – Co przedsta-

wia ten pejza¿?

– Sycyliê, a có¿by innego?

– Obydwa s¹ wspania³e. Przyniosê narzêdzia i od razu je zawiesimy.

Po chwili obrazy wisia³y w odpowiednich miejscach. Teraz, gdy œciany

przesta³y œwieciæ pustk¹, a lampy o¿ywi³y wnêtrze, dom nabra³ charakteru.

Dolce rozejrza³a siê.

– Podoba mi siꠖ oznajmi³a. – Pasuje do klimatu tego regionu i na swój

sposób do ciebie.

– Bêdziesz musia³a czêœciej tu zagl¹da栖 odrzek³ Stone.

– Taki mam zamiar. Przynieœ torbê z samochodu, a potem zaprowadŸ

mnie na górê.

Stone’a zdziwi³y niewielkie rozmiary torby le¿¹cej na przednim siedze-

niu ferrari, ale te¿ w wozie nie by³o za du¿o miejsca. Wróci³ i zaprowadzi³

Dolce na piêtro.

– Ile tu jeszcze do zrobienia – zauwa¿y³a. – £adna garderoba. Trzeba

bêdzie rozejrzeæ siê za jak¹œ tapet¹.

Wyjê³a z torby sukienkê i zawiesi³a na wieszaku.

– Nie trzeba jej prasowaæ.

– Gospodarz mówi³, ¿e to nieoficjalna kolacja.

– O, tak – rozeœmia³a siê Dolce. – Dla mê¿czyzn na pewno.

Stone obj¹³ j¹ i przyci¹gn¹³.

– O rany – szepnê³a, trzepocz¹c rzêsami. – Jesteœ gotów, co?

– I to jak.

Uwolni³a siê z uœcisku.

– Bêdziesz musia³ poczekaæ. Muszê ci zadaæ parê pytañ.

Zeszli do salonu i usiedli na kanapie.

– No wiêc mów. Co to za gwiazdor filmowy?

– Vance Calder.

Skinê³a g³ow¹, jakby kolacje z gwiazdorami by³y dla niej chlebem po-

wszednim.

– Jego ¿ona ma na imiê Arrington?

Stone zamruga³ oczami.

– Wyprzedzasz mnie o milê.

– Musisz siê do tego przyzwyczaiæ.

– Aha, zapomnia³em o Mary Ann.

– Najlepsz¹ przyjació³k¹ dziewczyny jest jej siostra, zapamiêtaj to.

– Na pewno zapamiêtam.

background image

168

– A pozostali goœcie?

– Nic mi o nich nie wiadomo, ale mog¹ siê jacyœ zjawiæ.

– Dziewczyny lubi¹ wiedzieæ, jakiej konkurencji siê spodziewaæ.

– Konkurencji?

– Innych kobiet. Ale poniewa¿ jesteœ w tych sprawach ignorantem, po-

wiedz mi tylko, w co siê ubierze Arrington.

– Chryste, sk¹d mia³bym wiedzieæ?

– Co zak³ada³a na takie spotkania, kiedy mieszkaliœcie razem?

– Wydaje mi siê, ¿e ubiera³a siê z prostot¹, ale elegancko.

– Jesteœ niezwykle pomocny. Po prostu bêdê musia³a w³o¿yæ coœ umiar-

kowanego. Czy nosi du¿o bi¿uterii?

– Niewiele, o ile pamiêtam.

– Ale wtedy nie by³a ¿on¹ Vance’a Caldera, prawda?

– Tak.

– Jej pude³ko z b³yskotkami bêdzie teraz znacznie lepiej zaopatrzone.

Czy odzyska³a figurê po urodzeniu dziecka?

– Nie mam pojêcia. Nie widzia³em jej od tego czasu.

– Jest ¿on¹ z Beverly Hills. Spodziewam siê najgorszego.

– ¯e jest gruba?

– Nie, ¿e jest szczup³a i w doskona³ej formie. A w³osy i paznokcie?

– Posiada jedno i drugie.

– Pytam, ile w³osów, g³uptasie, i czy lakieruje paznokcie?

– Ma mniej wiêcej tyle w³osów, co ty. A paznokcie… Ostatni raz, kiedy

j¹ widzia³em, mia³a d³ugie; ale maluje tylko na specjalne okazje.

– A wiêc dziœ wieczorem na pewno bêd¹ pomalowane – stwierdzi³a

Dolce. – Przepraszam ciê na chwilê.

Wysz³a do samochodu; po chwili wróci³a z ma³¹ walizeczk¹.

Stone zachodzi³ w g³owê, gdzie j¹ zmieœci³a.

– W wozie jest niewielki baga¿nik – wyjaœni³a Dolce, jakby czytaj¹c

w jego myœlach. – O której godzinie mamy tam byæ?

– O siódmej.

Zerknê³a na zegarek.

– A wiêc czas zacz¹æ siê ubiera栖 oznajmi³a.

– Dopiero pi¹ta – zaoponowa³ Stone. – Mo¿e byœ siê czegoœ napi³a?

– Nie ma czasu – odpar³a Dolce, znikaj¹c na schodach.

Po chwili Stone us³ysza³ szum wody napuszczanej do wanny.

Dolce wychyli³a siê zza porêczy.

– Mo¿esz siê wyk¹paæ o wpó³ do siódmej – oœwiadczy³a. – Nie chcê ciê

tu widzieæ przed t¹ godzin¹.

– Tak jest, madame.

– S³ucham?

background image

169

– Chcia³em powiedzieæ, signorina.

– Uczysz siꠖ mruknê³a, chowaj¹c g³owê.

45

O

osiemnastej trzydzieœci Stone zajrza³ do ³azienki. By³a pusta; Dolce pew-

nie ubiera³a siê w sypialni. Ogoli³ siê i wyk¹pa³; kiedy wyszed³, nie zasta³

Dolce w pokoju. Za³o¿y³ be¿owe spodnie, br¹zow¹ koszulê w kratkê, jasn¹

tweedow¹ marynarkê i mokasyny ze skóry aligatora; tak ubrany zszed³ na dó³.

Dolce sta³a na wprost ³ukowatych okien w salonie z rêkami skrzy¿owa-

nymi na plecach. Mia³a na sobie prost¹ sukienkê z czarnego jedwabiu, buty

na doœæ wysokich obcasach i cieniutki diamentowy naszyjnik. Na ramiona

zarzuci³a czerwony sweter z kaszmiru dopasowany do barwy paznokci; jej

czarne jak atrament w³osy opada³y ³agodnie na plecy.

– Dobry wieczór – powiedzia³a.

Stone stan¹³ jak wryty na jej widok; nigdy nie widzia³ tak piêknej kobie-

ty. Subtelny, prawie niewidoczny makija¿ sprawia³, ¿e jej oczy wydawa³y siê

jeszcze wiêksze.

– Dobry wieczór, signorina. Jest pani bardzo piêkna.

– A pan wyj¹tkowo spostrzegawczy.

– Napijesz siê czegoœ przed wyjœciem?

– Jest siódma; napijemy siê przy kolacji. Na wsi jada siê wczeœniej ni¿

w mieœcie.

Stone poda³ jej ramiê i poprowadzi³ do mercedesa. Odjechali.

– Tutaj jest bardzo ³adnie – zauwa¿y³a Dolce, gdy mijali bia³y koœció³ek

z wie¿yczkami w dzielnicy Green.

– Tak, to prawda.

– Jak to siê sta³o, ¿e kupi³eœ tu domek?

– Spêdza³em weekend w gospodzie Mayflower Inn – tam, za tym wzgó-

rzem – i przyszed³ mi do g³owy taki pomys³.

– Tobie czy pannie Buckminster?

– Zdaje siê, ¿e Sara pierwsza powiedzia³a o nim g³oœno, ale ja myœla³em

o tym ju¿ wczeœniej. Nikt z moich znajomych, z wyj¹tkiem Dina, nie spêdza

weekendów w mieœcie.

– S³usznie.

Jechali krêt¹ szos¹ powoli, napawaj¹c siê widokiem drzew i kwiatów.

Vance da³ Stone’owi dok³adne wskazówki. Wkrótce dotarli do nieoznaczonej

zamkniêtej bramy. Stone wysun¹³ rêkê za okno i zadzwoni³.

background image

170

– Tak?

– Moje nazwisko Stone Barrington.

Wrota otwar³y siê i Stone ruszy³ powoli wysadzan¹ piêknymi drzewa-

mi, wij¹c¹ siê alej¹. Za jednym z zakrêtów ukaza³ siê zielony trawnik, a za

nim szary, kryty gontem dworek z bia³ymi wykoñczeniami i okiennicami.

Stone zaparkowa³ wóz przed frontowymi drzwiami; wysiedli i stanêli na

obszernym ganku z bujanymi fotelami. Zadzwonili do drzwi. Mê¿czyzna

w bia³ym garniturze otworzy³ i wprowadzi³ goœci do salonu, gdzie pyszni³y

siê wielkie, miêkkie kanapy i przepiêkne antyki. Vance Calder sta³ przy ko-

minku z kieliszkiem w d³oni; mia³ na sobie b³êkitn¹ bluzê, bia³e spodnie,

jedwabn¹ koszulê i apaszkê. Stone wyci¹gn¹³ rêkê, ale Vance min¹³ go, jak-

by nie zauwa¿ywszy.

– Dolce! – zawo³a³, bior¹c dziewczynê w ramiona. – Co za cudowna nie-

spodzianka! Nie wiedzia³em, ¿e znasz Stone’a.

– Poznaliœmy siê niedawno – odpar³a Dolce. – Jak siê masz, Vance?

– Doskonale! A Eduardo?

– Jest w dobrej formie.

Vance odwróci³ siê w koñcu i poda³ Stone’owi rêkê.

– Mi³o ciê znowu widzieæ, Stone.

– Ja te¿ siê cieszê, Vance – wydusi³ zaskoczony Stone. – Nie wiedzia-

³em, ¿e siê znacie.

– Vance towarzyszy³ mi podczas przyjêcia z okazji szesnastych urodzin –

powiedzia³a Dolce. – By³ najlepszym tancerzem na sali.

– Znam jej ojca od dawien dawna. Zrobiliœmy razem kilka interesów.

Arrington k³adzie dziecko spaæ; zaraz zejdzie. Napijecie siê czegoœ?

Lokaj przyj¹³ od goœci zamówienia i po chwili wróci³ z drinkami.

W tym samym momencie na schodach ukaza³a siê Arrington z dzieckiem

na rêku. Ten widok zbi³ Stone’a z tropu; nie spodziewa³ siê zobaczyæ ch³opca

tak nagle. Arrington schodzi³a powoli. Jasnow³osa, w sukni z bia³ego jedwa-

biu, wygl¹da³a jak przeciwieñstwo Dolce. Poda³a maleñstwo Vance’owi i ob-

jê³a Stone’a z czu³oœci¹ wiêksz¹, ni¿ siê spodziewa³.

Stone k¹tem oka zobaczy³ wzrok Dolce; z jej oczu bi³y pioruny.

– Jak siê masz, Arrington? – spyta³ szeptem.

– Dobrze – odpowiedzia³a cicho.

Odsunêli siê na d³ugoœæ ramion.

– Arrington – odezwa³ siê Vance – chcê ci przedstawiæ Dolce Bianchi,

córkê mojego przyjaciela Eduarda. Wspomina³em o nim.

– Ale¿ oczywiœcie – odpar³a ch³odno Arrington, podaj¹c dziewczy-

nie d³oñ. – Witaj, Dolce. Starzy przyjaciele Vance’a zawsze s¹ mi³ymi

goϾmi.

– Dziêkujê, ja te¿ siê cieszê, ¿e tu jestem.

background image

171

Kobiety zmierzy³y siê wzrokiem od stóp do g³ów. Stone zauwa¿y³, ¿e

paznokcie Arrington s¹ pomalowane, i ¿e ma na szyi cienki naszyjnik z dia-

mentów i rubinów.

– A to jest Peter – oznajmi³a, zerkaj¹c na maleñstwo.

Stone spojrza³ po raz pierwszy na ch³opca, który móg³ byæ jego synem.

Dziecko mia³o spokojn¹, niemal powa¿n¹ twarz, i by³o podobne do Vance’a

jak dwie krople wody. Jeœli kiedykolwiek mia³ w¹tpliwoœci co do wyniku

badania krwi, teraz pozby³ siê ich raz na zawsze. Dolce zaszczebiota³a coœ do

ma³ego, jak nakazuje zwyczaj w takich sytuacjach; po chwili nie wiadomo

sk¹d zjawi³a siê m³oda niania i zabra³a dziecko.

Lokaj poda³ Arrington kieliszek martini na srebrnej tacy.

– Mo¿e wyjdziemy na taras – zaproponowa³a gospodyni. – Wieczór jest

taki piêkny.

– To prawda – przytaknê³a Dolce.

Vance poprowadzi³ goœci na patio, gdzie sta³y ogrodowe meble pokryte

bia³¹ tapicerk¹. Usiedli. Na dworze panowa³ przyjemny ch³ód; œwierszcze

dotrzymywa³y im towarzystwa.

– Betty kaza³a ciê serdecznie pozdrowi栖 odezwa³ siê Vance, spogl¹da-

j¹c na Stone’a.

Betty by³a sekretark¹ Vance’a, z któr¹ Stone nawi¹za³ przelotny romans

rok temu podczas pobytu w Los Angeles. Dolce zerknê³a w jego stronê, za-

ciekawiona.

– Pozdrów j¹ ode mnie – odrzek³ Stone.

– Nadal dzielnie strze¿e mojego biura. Pamiêtasz Lou Regensteina, pre-

zesa wytwórni Centurion?

– Oczywiœcie.

– On te¿ zje z nami kolacjꠖ oznajmi³ Vance, zerkaj¹c na zegarek. –

Pos³a³em po nich samochód na lotnisko w Oxford. Powinni tu byæ lada chwi-

la. Lotnisko znajduje siê o parê mil st¹d i ma pas wystarczaj¹co d³ugi dla

samolotu Lou.

– Chêtnie zobaczê Lou – powiedzia³ Stone.

Gawêdzili swobodnie przez parê minut. Lou zjawi³ siê w towarzystwie

œlicznej rudow³osej dziewczyny, m³odszej od niego o trzydzieœci lat.

– Dolce! – zawo³a³, obejmuj¹c towarzyszkê Stone’a. – Co za niespodzianka!

Najbardziej zdumion¹ osob¹ z ca³ego towarzystwa by³ Stone. Mia³ wra-

¿enie, ¿e œwiat kurczy siê z ka¿d¹ chwil¹. Poda³ rêkê Lou, który przedstawi³

mu rudow³os¹ piêknoœæ; mia³a na imiê Lola.

– Chcesz siê odœwie¿yæ? – spyta³a Arrington.

– Nie, przebraliœmy siê do kolacji w samolocie – odpar³ Lou.

Stone lecia³ kiedyœ tym samolotem i pamiêta³, ¿e jest w nim prysznic. Ucie-

szy³ siê, ¿e na przyjêciu jest jeszcze jedna para; pomyœla³, ¿e dziêki temu nieco

background image

172

³atwiej bêdzie znieœæ uci¹¿liwe napiêcie. Od czasu do czasu k¹tem oka zerka³

na Arrington, która rzeczywiœcie by³a szczup³a i zgrabna, zgodnie z przewidy-

waniami Dolce. Wytê¿a³ s³uch, ¿eby uchwyciæ ton jej g³osu.

– To niesamowite, ¿e ty i Dolce siê znacie – oznajmi³ Lou, który siedzia³

obok Stone’a.

– No w³aœnie – wtr¹ci³ Vance. – Jak siê poznaliœcie?

– Dino Bacchetti, mój by³y partner z policji, o¿eni³ siê z siostr¹ Dolce,

Mary Ann.

– A jak siê miewa Mary Ann? – spytali jednoczeœnie Vance i Lou.

– Doskonale – odpar³ Stone.

Gdy wszyscy zajêli siê rozmow¹, Lou nachyli³ siê do Stone’a.

– Kiedy Oney Ippolito trafi³ w zesz³ym roku za kratki, Eduardo wykupi³

nale¿¹ce do niego akcje wytwórni. Przyj¹³em to z ogromn¹ ulg¹. Inwestor

jego kalibru to gwarancja stabilizacji.

Kazirodztwo, pomyœla³ Stone. Wszyscy ci ludzie œpi¹ ze sob¹ w jednym

³ó¿ku. Po chwili dotar³o doñ, ¿e ta myœl mo¿e byæ czymœ wiêcej ani¿eli metafor¹.

W tym momencie wszed³ lokaj i oznajmi³, ¿e podano kolacjê.

46

Z

asiedli przy okr¹g³ym stole z drewna orzechowego w uroczym pokoju

z wykuszowym oknem, które wychodzi³o na ogród sk¹pany w promie-

niach gasn¹cego s³oñca. W kominku weso³o b³yska³ ca³kiem zbêdny ogieñ.

Stone dozna³ nagle wra¿enia déjà vu.

– Vance, kiedy w zesz³ym roku odwiedzi³em ciê w studiu Centuriona

podczas krêcenia zdjêæ do filmu, czy nie by³em w tym w³aœnie pokoju?

– Jesteœ bardzo spostrzegawczy – pochwali³ gospodarz. – Wiêkszoœæ

dekoracji filmowej chaty zosta³a zaprojektowana na podstawie zdjêæ tego

domu. Potem, kiedy zobaczy³em, jak scenografowie urz¹dzili jadalniê, kupi-

³em wyposa¿enie i sprowadzi³em tutaj. Pewnie czujesz siê tak, jakby ktoœ

przeniós³ ciê w inn¹ rzeczywistoœæ?

– Tak, to niesamowite.

Stone siedzia³ pomiêdzy gospodyni¹ a sza³ow¹ Lol¹. Uœwiadomi³ sobie,

¿e jeszcze nigdy nie znalaz³ siê przy stole w towarzystwie tak piêknych ko-

biet. Dolce usadowi³a siê miêdzy Vancem i Lou, czaruj¹c obydwu mê¿czyzn.

Tym razem niczyje stopy nie harcowa³y pod sto³em.

– Czyta³em w „Timesie” o wybuchu w galerii. Móg³byœ nam o tym opo-

wiedzieæ? – poprosi³ gospodarz, spogl¹daj¹c na Stone’a.

background image

173

Ten poczu³ siê nieswojo; wola³by unikn¹æ wtajemniczania obecnych w tê

sprawê.

– Na szczêœcie nikt nie zosta³ powa¿nie ranny. FBI zajê³o siê ekspertyz¹

³adunku wybuchowego i samochodu, a Dino nadzoruje œledztwo prowadzo-

ne przez miejscow¹ policjê.

– Podobno ocali³eœ ¿ycie kilku ludziom – powiedzia³a Arrington.

– Tak siê z³o¿y³o, ¿e zauwa¿y³em samochód parê minut przed wybu-

chem, dziêki czemu wszyscy znaleŸli siê w bezpiecznej odleg³oœci od okna.

– Wszyscy z wyj¹tkiem Stone’a – wtr¹ci³a Dolce, zerkaj¹c na Arring-

ton. – Szkoda, ¿e nie widzieliœcie ran na jego plecach.

– To naprawdê nic powa¿nego – wyjaœni³ pospiesznie Stone.

– Ale kto stoi za tym zamachem? – spyta³ Lou.

– Jak dot¹d policja nic nie ustali³a.

– Stone, jesteœ przesadnie skromny – odezwa³a siê znów Dolce. – Pe-

wien cz³owiek, aresztowany przez Stone’a za morderstwo, wyszed³ niedawno

z wiêzienia i od tego czasu nieszczêœcia przytrafiaj¹ siê tym, którzy przyczy-

nili siê do jego skazania… – Zawiesi³a g³os. – Oraz ich bliskim.

Wszyscy przestali jeϾ.

– Zamordowano sekretarkê Stone’a, a potem ktoœ napad³ na moj¹ sio-

strê, która od tej pory nie rusza siê z dzieckiem z domu ojca.

– Alma nie ¿yje? – spyta³a Arrington.

– Niestety – potwierdzi³ Stone.

– Oprócz tego s¹siadka Stone’a, portier w domu jego znajomych oraz

policjant, który siê tam znajdowa³.

– Dolce, to taki przykry temat – powiedzia³ Stone.

– Co robicie z Dinem, ¿eby z³apaæ tego cz³owieka? – spyta³a Arrington.

– Wszystko, co siê da; jak dot¹d udawa³o mu siê wymkn¹æ, ale jutro

jego zdjêcie uka¿e siê w „Timesie”. Mamy nadziejê, ¿e ktoœ pomo¿e nam

wpaœæ na œlad tego cz³owieka.

– Który na dodatek zabi³ wczoraj pewnego adwokata w Nowym Jorku –

wpad³a mu w s³owo Dolce.

– Sk¹d o tym wiesz? – spyta³ zaskoczony Stone. – Dowiedzia³em siê

o morderstwie dopiero wczoraj póŸnym popo³udniem, a policja nie ujawni³a

dot¹d informacji o zwi¹zku tego morderstwa z poprzednimi.

– Mam swoje Ÿród³a.

– Znowu Mary Ann – westchn¹³ Stone.

Dolce wzruszy³a ramionami. Lola odezwa³a siê po raz pierwszy; mia³a

zaskakuj¹co cichy g³os.

– Czy to znaczy, ¿e wszyscy jesteœmy w niebezpieczeñstwie?

– Ale¿ nie – odpar³ Stone. – Gdyby taka myœl przysz³a mi do g³owy, nie

by³oby mnie tutaj.

background image

174

– Czujê siê uspokojony – oœwiadczy³ Vance.

– Bardzo niewiele osób wie, ¿e kupi³em tu dom – ci¹gn¹³ Stone, zerka-

j¹c na Dolce – choæ niektóre z nich s¹ wyj¹tkowo gadatliwe.

Dziewczyna pos³a³a mu kwaœny uœmiech.

Wrócili do jedzenia, ale rozmowa jakby przygas³a.

– Prowadzisz ciekawe ¿ycie, Stone – zauwa¿y³ Lou. – Dochodzê do

wniosku, ¿e przypadkowe uwik³anie w nasze drobne nieszczêœcie w zesz³ym

roku by³o dla ciebie tylko ma³o znacz¹cym epizodem.

– Lou, nie zapominaj, ¿e to my wci¹gnêliœmy w to Stone’a, i ¿e wiele

mu zawdziêczamy – przypomnia³a Arrington.

– Oczywiœcie, oczywiœcie – przytakn¹³ skwapliwie Lou. – I czujê siê jego

d³u¿nikiem.

– Pierwszy raz s³yszê, ¿e to mówisz – zauwa¿y³a Arrington.

– O jakim nieszczêœciu mowa? – spyta³a Lola.

– PóŸniej ci wyjaœniꠖ odpar³ szybko Lou.

Zamilkli na d³u¿sz¹ chwilê.

– Opowiedz nam o swoim nowym domu, Stone – poprosi³a Arrington.

Stone ucieszy³ siê, ¿e zmieni³a temat.

– Budynek s³u¿y³ niegdyœ jako brama do s¹siedniej posiad³oœci, która

nosi nazwê Ska³a.

– Znam tê rezydencjꠖ wtr¹ci³ Vance. – Carolyn Klemm pokaza³a mi

j¹, kiedy szuka³em domu w tej okolicy.

– Jak wygl¹da ten dom-brama? – spyta³a Arrington.

– S¹ tam dwie sypialnie, dwie ³azienki, toaleta, salon, jadalnia i kuchnia.

Ma dach kryty gontem, podobnie jak dwór, i œliczn¹ wie¿yczkê.

– Musi byæ uroczy – powiedzia³a Arrington. – Bardzo chcia³abym go

zobaczyæ.

– Zaczekaj, a¿ uporam siê z urz¹dzaniem; wtedy zaproszê was oboje

z Vancem na kolacjê.

– Z najwiêksz¹ przyjemnoœci¹ – ucieszy³ siê Vance. – Czy wiesz, kto

kupi³ Ska³ê?

– Nie pozna³em jeszcze w³aœcicieli.

– Ale poznasz, jeœli Carolyn Klemm bêdzie mia³a w tej sprawie coœ do

powiedzenia. Ona jest tutaj sprê¿yn¹ kontaktów towarzyskich; niesamowite,

jak potrafi kojarzyæ ze sob¹ ludzi.

– By³a tak mi³a, ¿e zaprosi³a mnie na kolacjꠖ powiedzia³ Stone.

– A wiêc zrobi³eœ pocz¹tek. Niebawem poznasz wszystkich w okolicy.

Ponownie zapad³a k³opotliwa cisza.

– Œwietnie urz¹dzi³aœ ten dom, Arrington – pochwali³ Stone.

– Jestem tu pierwszy raz.

Zak³opotany Stone nie wiedzia³, jak zareagowaæ.

background image

175

Arrington pospieszy³a mu z pomoc¹.

– Vance ma wyj¹tkowy smak, jeœli chodzi o meble i antyki. Kiedy we-

sz³am do œrodka, poczu³am siê jak w domu.

– Sk¹d taki dar u syna wikarego z po³udnia Anglii? – spyta³ Lou.

Vance wzruszy³ ramionami.

– Z obserwacji starszych i lepszych od siebie, jak s¹dzê. Matka potrafi³a

sprawiæ, ¿e kolejne plebanie, na których mieszkaliœmy, nabiera³y charakteru

prawdziwych domów, co nie zawsze by³o ³atwym zadaniem. Mieszkaliœmy

w najrozmaitszych domostwach, od zniszczonej chaty krytej strzech¹ poczy-

naj¹c, a na zapuszczonym wiktoriañskim dworze koñcz¹c. Wiele siê te¿ na-

uczy³em, ogl¹daj¹c filmy. Kino by³o moim drugim domem i uniwersytetem.

Vance zacz¹³ snuæ wspomnienia z dzieciñstwa. Stone s³ucha³ z wdziêcz-

noœci¹, uradowany, ¿e ktoœ odwróci³ od niego uwagê.

Kolacja dobieg³a koñca. Lou i Lola powiedzieli dobranoc i zniknêli na

piêtrze, Dolce wysz³a do ³azienki, a Vance uda³ siê do kuchni, ¿eby zwolniæ

na noc kucharza i lokaja. Stone zosta³ na ganku sam na sam z Arrington.

– To by³ uroczy wieczór – powiedzia³.

– Tak siê cieszê, ¿e mog³eœ przyjecha栖 odrzek³a Arrington. – Stone…

– Tak?

Zdawa³o mu siê, ¿e chce coœ powiedzieæ.

– Jesteœ szczêœliwa, Arrington?

Skinê³a g³ow¹.

– Na swój sposób. By³abym szczêœliwsza, gdyby…

– Idziemy? – spyta³a Dolce, staj¹c w drzwiach. – Od tego wiejskiego

powietrza strasznie chce mi siê spaæ.

Wróci³ Vance; zaczêli siê ¿egnaæ. Arrington trzyma³a Stone’a w ramio-

nach odrobinê d³u¿ej, ni¿ powinna, ale wydawa³o siê, ¿e m¹¿ tego nie zauwa-

¿y³. W przeciwieñstwie do Dolce.

– Mi³o by³o, prawda? – spyta³a w drodze powrotnej. – Zobaczy³eœ swo-

j¹ ukochan¹. Sprawi³o ci to przyjemnoœæ?

– Dolce – odpar³ Stone – znamy siê dopiero od kilku dni, dlatego mo¿e ciê

dziwiæ, ¿e mia³em jakieœ ¿ycie, zanim siê poznaliœmy. Nadal je mam, a twoje

miejsce w nim nie jest jeszcze ustalone. Wprawi³aœ mnie dziœ w zak³opotanie

i przestraszy³aœ moich znajomych. Niepotrzebnie dr¹¿y³aœ moje problemy.

– Tak mi przykro, Stone – powiedzia³a potulnie Dolce. – Przepraszam.

To siê ju¿ nigdy nie powtórzy.

Tej nocy nawet siê nie dotknêli. Myœli Stone’a kr¹¿y³y wokó³ innych

spraw.

background image

176

47

S

tone mia³ erotyczny sen. Nagle otworzy³ oczy i okaza³o siê, ¿e wcale nie

œni. Promienie s³oñca s¹czy³y siê przez okna sypialni. Stone oderwa³ g³o-

wê od poduszki i ujrza³ czubek g³owy Dolce. Westchn¹³ g³oœno, ¿eby zwróciæ

jej uwagê.

Dziewczyna unios³a siê, wsunê³a go w siebie i pochyli³a siê, ca³uj¹c ko-

chanka w usta. Blask s³oñca rozproszy³ siê w jej w³osach; Stone podda³ siê

chwili, która rozkosznie siê przeci¹gnê³a. Tego ranka ochrzcili dom.

Le¿a³ na plecach, spocony, oddychaj¹c ciê¿ko; Dolce wysz³a do ³azienki.

Wróci³a po chwili z rozgrzanym rêcznikiem, którym otar³a twarz Stone’a.

– Dzieñ dobry – powiedzia³a.

– O, tak – odpar³ Stone. – Zdaje mi siê, ¿e stracony. Jestem wyczerpany

i chyba w ogóle nie ruszê siê z ³ó¿ka.

– Odpocznij sobie, a ja przygotujê œniadanie – zaproponowa³a Dolce,

wychodz¹c.

Stone zapatrzy³ siê w sufit i po chwili zapad³ w drzemkê. Obudzi³a go

Dolce wdrapuj¹ca siê na ³ó¿ko; w powietrzu unosi³y siê apetyczne zapachy.

Stone usiad³ i u³o¿y³ poduszki jedn¹ na drugiej. Dolce postawi³a na jego kola-

nach tacê z jajecznic¹, kie³baskami, bu³kami, sokiem pomarañczowym i ter-

mosem kawy. Na poœcieli obok le¿a³ „Sunday Times”.

– Chêtnie bym siê do czegoœ takiego przyzwyczai³ – powiedzia³ Stone,

smaruj¹c bu³kê mas³em. Zerkn¹³ na Dolce popijaj¹c¹ melona kaw¹. – Masz

jakiœ cel w tym, ¿eby mnie utuczyæ?

Spróbowa³ jajecznicy; by³a pyszna.

– Ty w ogóle nie przybierasz na wadze – odpar³a. – Wiem o tobie wszyst-

ko: jesz i jesz i ci¹gle wygl¹dasz tak samo. Jak ci siê to udaje?

– Dobrze wybra³em rodziców. Oboje byli szczupli przez ca³e ¿ycie.

– Gdybym jad³a wszystko, co stawia przede mn¹ ciotka Rosaria, wa¿y-

³abym ze dwieœcie kilo.

– Czy ona jest twoj¹ jedyn¹ krewn¹ poza ojcem?

– Wiêkszoœæ mojej rodziny nie ¿yje. Mama zmar³a w zesz³ym roku, a obaj

bracia papy umarli dawno temu, zanim skoñczyli trzydziestkê.

– W tak m³odym wieku? Na co?

– ZnaleŸli siê w niew³aœciwym miejscu w niew³aœciwym czasie.

– Ach tak.

– Papie nawet nie pozwolono pójœæ na pogrzeb. Ojciec pos³a³ go na Uni-

wersytet Columbia i rozpowiedzia³ wszystkim, ¿e syn wyjecha³ na studia do

Europy. Przez trzy lata mia³ surowy zakaz pokazywania siê w Brooklynie. By³

jedynym studentem prawa, który chodzi³ na wyk³ady uzbrojony.

background image

177

– Trudno wyobraziæ sobie twojego ojca strzelaj¹cego z pistoletu. To zbyt

pospolite.

– Nigdy te¿ do tego nie dosz³o, ale mimo to mo¿na powiedzieæ, ¿e nale-

¿y do ludzi, którzy musieli walczyæ o ¿ycie. Gdyby jednak zasz³a taka ko-

niecznoœæ, na pewno zrobi³by, co trzeba – doda³a Dolce, spogl¹daj¹c na Sto-

ne’a. – To cecha rodzinna.

– Zna³aœ dziadka?

– Nie. Zmar³ na d³ugo przedtem, zanim siê urodzi³am. Papa mia³ wtedy

dwadzieœcia kilka lat, wiêc na jego barki spad³ ogromny ciê¿ar. Nie ¿eni³ siê

przez wiele lat z obawy, ¿eby nie uczyniæ ¿ony wdow¹. D³ugo trwa³o, zanim

zdo³a³ zapanowaæ nad sytuacj¹, któr¹ zasta³. To by³o straszne bagno.

– Ale ju¿ nie jest?

– Nie. Papa poœwiêci³ ca³e swoje ¿ycie, aby zdobyæ szacunek dla rodzi-

ny. Dlatego tak siê za³ama³, kiedy wysz³am za Johnny’ego.

– Czemu to zrobi³aœ?

Dolce rozeœmia³a siê.

– By³am dziewic¹. Papa nie spuszcza³ mnie z oka, wiêc to by³ dla mnie

jedyny sposób, ¿eby pójœæ z kimœ do ³ó¿ka.

– Musia³ byæ jeszcze jakiœ powód.

Rozeœmia³a siê ponownie.

– A jednak nie. Kiedy wychodzi³am, papa zawsze posy³a³ kogoœ za mn¹.

Gdybym doprowadzi³a do tego, ¿e jakiœ ch³opak zrobi fa³szywy ruch, obe-

rwa³by, a ja nie chcia³am mieæ nikogo na sumieniu.

– Mi³o s³yszeæ, ¿e posiadasz coœ takiego jak sumienie.

– Oczywiœcie, ¿e je mam! – niemal krzyknê³a Dolce. – Czy myœlisz, ¿e

jestem taka sama jak ojciec?

– W³aœciwie nie wiem, jaka jesteœ. Znam ciê tylko z ³ó¿ka, a tam nie

masz sobie równych.

– To wrodzony talent – odpar³a. – Jak umiejêtnoœæ œpiewania.

– Wierzê ci. – Stone odsun¹³ tacê i zacz¹³ kartkowaæ „Timesa”.

Znalaz³ to, czego szuka³, w czêœci zwanej Metro.

– Oto on.

Pokaza³ Dolce fotografiê.

– To ma byæ Mitteldorfer?

– Tak.

– Wygl¹da jak niepozorny kurdupel.

– Ale jest bardzo niebezpieczny.

– Gdzie siê twoim zdaniem ukrywa?

– Mam zgadywaæ? W East Side na Manhattanie i dobrze sobie ¿yje. Dla-

tego mam nadziejê, ¿e ktoœ z s¹siadów rozpozna go na zdjêciu.

– A ten mê¿czyzna na rysunku? Jest podobny do Mitteldorfera.

12 – Kr¹g strachu

background image

178

– To portret pamiêciowy sporz¹dzony na podstawie relacji Mary Ann.

Tak opisa³a mê¿czyznê, który j¹ napad³. S¹ do siebie ³udz¹co podobni, praw-

da? – Stone spojrza³ na zdjêcia. – O cholera!

– Co siê sta³o?

Stone podniós³ s³uchawkê telefonu i wybra³ numer Dina.

– Halo?

– W³aœnie przegl¹dam „Timesa”. Porówna³eœ zdjêcie Mitteldorfera i por-

tret pamiêciowy?

– Jasne. S¹ do siebie podobne. Pamiêtasz faceta, który poder¿n¹³ gard³o

twojej s¹siadce? Wygl¹da³ jak Mitteldorfer z czupryn¹. Dlatego sprawdzili-

œmy, czy ma dzieci, i nic z tego nie wysz³o. Okaza³o siê, ¿e ma tylko sio-

strzeñca mieszkaj¹cego w Niemczech.

– Dino, jeœli Mitteldorfer mia³ drug¹ ¿onê, jak twierdzi³a Arlene, to ta

kobieta mog³a mu urodziæ dziecko.

– S³usznie.

– Wygrzeba³eœ coœ w archiwach urzêdu stanu cywilnego?

– Jeszcze nie. Dane zapisane w komputerze siêgaj¹ tylko kilka lat wstecz,

ale zaprz¹g³em paru ¿ó³todziobów do przegl¹dania starszych dokumentów na

mikrofilmach.

– To w³aœciwy trop, jestem pewien. Jeœli znajdziemy pierwsz¹ pani¹

Mitteldorfer, znajdziemy te¿ jej syna, a on zaprowadzi nas do Mitteldorfera.

Mo¿e sprawdzi³byœ wszystkie osoby o tym nazwisku zamieszka³e na terenie

stanu? Albo nawet ca³ego kraju; to nie jest przecie¿ pospolite nazwisko.

– Wyznaczê do tego ludzi jutro z rana. Jak tam wczorajsza kolacja?

– Opowiem ci póŸniej. Zadzwoñ, jak tylko coœ znajdziesz. Ach, prawie

bym zapomnia³. Co z wczorajsz¹ premier¹ w teatrze?

– Nic siê nie sta³o.

– Mo¿e Mitteldorfer nie zna nazwiska Palmera.

– Tak mi siê wydaje. Kiedy bêdziesz z powrotem w mieœcie?

– Nie jestem pewien. Nie mogê wróciæ do mieszkania.

– No dobra, zadzwoniê póŸniej.

Stone od³o¿y³ s³uchawkê.

– Zdaje siê, ¿e wasze œledztwo w wiêzieniu Sing Sing nie przynios³o jak

dot¹d rezultatów? – zwróci³ siê do Dolce.

– Chwileczkê. – Dolce podnios³a s³uchawkê telefonu po swojej stronie

³ó¿ka i wystuka³a numer.

– Wiesz, kto mówi? – Czego siê dowiedzia³eœ? – spyta³a.

Da³a Stone’owi znak, ¿eby poda³ jej papier i d³ugopis.

– Tak, przeliteruj. Masz adres? Jak siê nazywa kurator? Dziêkujê. –

Od³o¿y³a s³uchawkê i odda³a Stone’owi notes z trzema nazwiskami. – Dwaj

pierwsi siedzieli razem z Mitteldorferem, a trzeci to ich wspólny kurator. Obaj

background image

179

wyszli przed Mitteldorferem. Mój informator nie móg³ zdobyæ ich adresów,

ale twierdzi, ¿e utrzymywali bliskie kontakty z cz³owiekiem, którego szukasz.

– Jest od czego zacz¹æ – powiedzia³ Stone. – Ale dopiero jutro. Ubierz-

my siê i pojedŸmy gdzieœ. Jest piêkny wiosenny dzieñ, a gdzieœ w okolicy na

pewno odbywa siê wyprzeda¿.

– Jaka?

– Wiejska.

– Ale czego?

– Antyków, mebli, obrazów, bibelotów.

– Nie mogê, muszê wracaæ do miasta.

– Przecie¿ jest niedziela.

– Jutro mam zebranie zarz¹du; trzeba przeczytaæ ponad sto podañ o sty-

pendia.

– Ach tak.

– Poza tym, za du¿o tu tlenu w powietrzu jak na p³uca miejskiej dziew-

czyny. Powiedzia³eœ, ¿e nie chcesz wracaæ do domu?

– Na razie nie.

– Czemu nie zamieszkasz ze mn¹?

– W Brooklynie?

– Oczywiœcie, ¿e nie. Mieszkam w dzielnicy East Sixties.

– Jesteœ pewna, ¿e znajdzie siê tam dla mnie miejsce?

– Nie zajmujesz go a¿ tak du¿o.

– Mo¿e przyjadê dziœ wieczorem. Chcesz?

– Pewnie. – Zapisa³a adres. – Zadzwoñ z samochodu, kiedy dojedziesz

do mojej ulicy. Otworzê ci gara¿.

– Chyba jesteœmy jedynymi mieszkañcami tego miasta, którzy maj¹ ga-

ra¿e.

– Mo¿liwe – przytaknê³a Dolce. Wsta³a, wrzuci³a ubrania do torby, po-

ca³owa³a Stone’a i wysz³a.

Silnik ferrari zawy³ na wysokich obrotach. Po chwili Stone zasn¹³.

48

W

yrwa³o go ze snu g³oœne dzwonienie. Przez chwilê zdawa³o mu siê, ¿e

œni, ale dzwonek odezwa³ siê ponownie. Nie by³ to telefon. Czy¿by ktoœ

dzwoni³ do drzwi? Stone uœwiadomi³ sobie, ¿e jeszcze nie s³ysza³ dzwonka

w tym domu. Wsta³, zarzuci³ na siebie szlafrok i pocz³apa³ na dó³.

Na ganku sta³a Arrington.

background image

180

– Dzieñ dobry – wymamrota³ zaspanym g³osem. – WejdŸ.

Arrington by³a ubrana w wyblak³e d¿insy i cienk¹ lnian¹ koszulê zawi¹-

zan¹ w supe³ pod biustem; nie mia³a makija¿u. Stone pomyœla³, ¿e jeszcze

nigdy nie wygl¹da³a tak piêknie.

Objê³a go w pasie i przytuli³a g³owê do jego ramienia.

– Dzieñ dobry – powiedzia³a.

– Napijesz siê kawy?

– Tak, chêtnie.

Stone odwróci³ siê i wszed³ do kuchni; zaparzy³ kawê.

Arrington usiad³a na taborecie ko³o blatu oddzielaj¹cego kuchniê od sa-

lonu.

– Rozumiem, ¿e minê³am siê z pann¹ Bianchi?

– Tak.

– Widzia³am, jak odje¿d¿a.

Stone odwróci³ siê.

– A ona widzia³a ciebie?

– Nie.

Odetchn¹³ z ulg¹.

– Podoba mi siê ten domek. Pasuje do ciebie.

– Dziêkujê.

– Wybiera³eœ go z pann¹ Bianchi?

– Nie – odpar³ Stone. Wola³ nie rozwijaæ tego tematu.

– A wiêc podoba mi siê jeszcze bardziej.

– Mi³o mi. Musisz odwiedziæ mnie kiedyœ z Vancem i Peterem.

Nie odpowiedzia³a.

– Co ciê do mnie sprowadza w niedzielê rano?

– Zamierza³am wybraæ siê na wiejsk¹ wyprzeda¿, ale przeje¿d¿a³am w po-

bli¿u i pomyœla³am, ¿e wolê zobaczyæ siê z tob¹.

– Aha – Stone nape³ni³ fili¿anki. – Jad³aœ ju¿ œniadanie?

– Tak. Jeœli mieszka siê z Vancem Calderem, zawsze znajdzie siê pod

rêk¹ jakiœ s³u¿¹cy, gotów przybiec na ka¿de skinienie.

Powiedzia³a to bez szczególnego zachwytu.

– Jak siê mieszka w Los Angeles? Podoba ci siê tam?

– Mo¿e byæ, o ile nie jestem porywana.

– Mam nadziejê, ¿e nie wesz³o ci to w krew.

– Nie. By³eœ na tyle mi³y, ¿eby po³o¿yæ temu kres. Zawsze bêdê ci za to

wdziêczna – doda³a, k³ad¹c rêce na ramionach Stone’a.

– Ca³a przyjemnoœæ po mojej stronie.

– Wiem, ¿e nie przepadasz za wyrazami wdziêcznoœci, ale musia³am to

powiedzieæ. Vance czuje to samo. On ciê bardzo lubi.

– Ja jego te¿.

background image

181

– Usi¹dŸmy w saloniku – zaproponowa³a Arrington, podnosz¹c fili¿an-

kê i kieruj¹c siê do kanapy.

Stone usiad³ ko³o niej, zachowuj¹c odpowiedni¹ odleg³oœæ.

– Co porabia³eœ od czasu, gdy siê ostatnio widzieliœmy? – spyta³a.

Wspomnienie tamtych chwil wróci³o jak fala. Sypialnia w apartamencie

hotelu Bel-Air, naga Arrington na tle okna.

– Trochê pracowa³em, trochê siê bawi³em.

– Jak siê miewa Dino?

– Jest wœciek³y; nie znosi, kiedy jego rodzinie zagra¿a niebezpieczeñstwo.

Arrington skinê³a g³ow¹.

– A Elaine?

– Bardzo dobrze.

– Pozdrów ich ode mnie.

– Oczywiœcie.

Zamilkli. Stone usilnie myœla³, co by tu powiedzieæ.

– Piszesz jeszcze? – spyta³ w koñcu.

– Zaczê³am powieœæ, ale po kilku rozdzia³ach da³am za wygran¹.

– Nie rezygnuj. Mo¿esz napisaæ dobr¹ ksi¹¿kê; staæ ciê na to.

– Nie jestem pewna, czy nadajê siê na powieœciopisarkê.

– Dlaczego?

– Wydaje mi siê, ¿e aby napisaæ dobr¹ powieœæ, trzeba umieæ stawiæ

czo³o rzeczywistoœci, a ja nie jestem w tym dobra.

– Co takiego jest w rzeczywistoœci, z czym nie potrafisz siê zmierzyæ?

– Rzeczywistoœæ jest taka, ¿e chcê byæ z tob¹.

Stone’owi zapar³o dech w piersi. Milcza³.

– Myœlê o tobie bez przerwy, o kolacjach z tob¹, o Dinie i Elaine, o miesz-

kaniu w twoim domu, kochaniu siê z tob¹. Zw³aszcza o tym nie mogê prze-

staæ myœleæ.

Stone odstawi³ fili¿ankê i potar³ skronie. Jeszcze do niedawna i on nie

myœla³ o niczym innym. A teraz ona tu siedzi. Co robiæ?

– Czy ty te¿ o mnie myœlisz? – spyta³a Arrington.

– Tak.

Przysunê³a siê bli¿ej.

– Czy wspominasz, jak siê kochaliœmy?

– Tak.

Usiad³a mu na kolanach i przesunê³a d³oni¹ po jego w³osach. Drug¹ rêk¹

rozwi¹za³a pasek szlafroka.

Stone zatrzyma³ jej rêkê. Potem wzi¹³ j¹ w ramiona i poca³owa³.

– Nie – powiedzia³. – To zbyt bolesne.

– Chcê, ¿eby przesta³o boleæ. Chcê ciebie.

– Wiesz doskonale, ¿e ja te¿ ciê pragnê.

background image

182

– A wiêc jestem twoja.

Stone zaczerpn¹³ powietrza.

– Nie jesteœ.

– Chcê znowu byæ twoja.

– Nie mogê pozwoliæ sobie na to, ¿eby ciê pragn¹æ.

– Dlaczego nie? Mo¿emy znowu nale¿eæ do siebie.

– Nie, nie mo¿emy – odpar³ Stone, sam nie wierz¹c, ¿e to mówi.

– Wrócê do Nowego Jorku, wezmê rozwód. Nie powinnam by³a wycho-

dziæ za Vance’a.

– Ale zrobi³aœ to.

– Pope³ni³am g³upi b³¹d – powiedzia³a Arrington. – Czy mam za niego

p³aciæ do koñca ¿ycia?

– Oboje musimy p³aciæ.

– Chcê do ciebie wróciæ, Stone.

– Nie mo¿esz odbieraæ Vance’owi syna. Nie przy³o¿ê do tego rêki.

– A wiêc zostawiê mu Petera. Bêdê mog³a go widywaæ.

– Arrington, widzia³em ciê wczoraj z dzieckiem. Doskonale siê czujesz

w roli matki; gdybym wszed³ miêdzy ciebie i ma³ego, znienawidzi³abyœ mnie

wczeœniej czy póŸniej.

– Ciebie potrzebujê bardziej.

– To nieprawda.

Wyprostowa³a siê i rozsunê³a szlafrok Stone’a.

– Kochaj siê ze mn¹. – Przesunê³a d³oñmi po jego plecach, poca³owa³a

w szyjê i ramiona. – Tylko ten jeden raz. Potem, jeœli ka¿esz mi odejœæ, odejdê.

Stone po³o¿y³ rêce na jej ramionach i odsun¹³.

– Pos³uchaj mnie. Uczyni³em w ¿yciu ró¿ne rzeczy, z których nie jestem

dumny, ale nigdy nie cudzo³o¿y³em, i nie zamierzam robiæ tego teraz, nawet

z tob¹, mimo ¿e kocha³em ciê bardziej ni¿ jak¹kolwiek inn¹ kobietê. Nie po-

trafiê.

Po twarzy Arrington p³ynê³y ³zy.

– Kocham ciê, Stone.

– Ja zawsze bêdê ciê kocha³ czêœci¹ mojej duszy.

– A wiêc, dlaczego nie mo¿emy byæ razem?

– Oboje dokonaliœmy wyborów, z którymi musimy nauczyæ siê ¿yæ.

– Udawa³o mi siê to, dopóki ciê wczoraj nie zobaczy³am – zaszlocha³a

Arrington. – Naprawdê.

– W takim razie mo¿esz to robiæ dalej. – Stone wsta³. – Musisz teraz

wracaæ do domu.

Obj¹³ j¹ ramieniem i odprowadzi³ do drzwi. Arrington ci¹gle p³aka³a.

Stone chwyci³ garœæ chusteczek higienicznych z pude³ka na stole.

W drzwiach odwróci³a siê do niego.

background image

183

– Nie ka¿ mi odchodziæ, proszê. Nie rób tego.

РMusisz odejϾ.

– Przecie¿ nie chcesz, ¿ebym odesz³a – powiedzia³a przez ³zy.

Stone otar³ jej oczy chusteczk¹.

– To, czego ja chcê, ju¿ siê nie liczy.

Arrington wziê³a chusteczki i g³oœno wytar³a nos.

– Poca³ujesz mnie na po¿egnanie?

Uj¹³ jej twarz w d³onie i delikatnie poca³owa³ w usta.

– ¯egnaj, moja s³odka.

Odwróci³a siê i pobieg³a do range rovera zaparkowanego na podjeŸdzie.

Stone wszed³ do domu i zamkn¹³ drzwi; coœ œciska³o go w gardle. Nagle

us³ysza³ trzaœniêcie drzwiczek samochodu. O Bo¿e, ona wróci³a, pomyœla³.

Drugi raz nie potrafiê jej odepchn¹æ.

Otworzy³ drzwi, gotów wzi¹æ Arrington w ramiona. Na ganku sta³ Vance

Calder.

РCzeϾ.

– Czeœæ – odpar³ Stone s³abym g³osem. – Wejdziesz do œrodka?

– Nie. Przyszed³em tylko spytaæ, czy mam siê czego obawiaæ z twojej

strony.

Stone potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– Nie, Vance. Nie masz siê czego obawiaæ.

Calder zaczerpn¹³ g³êboko powietrza.

– Dziêkujê ci.

– Postaraj siê, ¿eby by³a szczêœliwa.

Vance skin¹³ g³ow¹, œcisn¹³ lekko ramiê Stone’a, wróci³ do samochodu

i odjecha³.

Stone wszed³ do domu. Móg³ tylko mieæ nadziejê, ¿e nie ka¿dy poranek

w Connecticut bêdzie równie trudny.

49

Z

amkn¹³ drzwi na klucz, wsiad³ do wozu i ruszy³. Nie by³ pewien, czy

post¹pi³ s³usznie, odpychaj¹c Arrington, i ta myœl nape³nia³a go udrêk¹.

Nie móg³ przestaæ wyobra¿aæ sobie, jak by³oby, gdyby wróci³a. Zaraz jednak

przypomina³ sobie o synu Arrington. I tak w kó³ko. Wyje¿d¿aj¹c z Pleasant-

ville, zadzwoni³ do Dina.

– Halo?

РCzeϾ, tu Stone.

background image

184

– Gdzie jesteœ?

– Na autostradzie Saw Mill Parkway. Mo¿esz spotkaæ siê ze mn¹ w ba-

rze P.J. Clarke za godzinê?

– Co siê sta³o?

– Mam trop.

– Sk¹d?

– Nie pytaj. Czekaj tam na mnie i na mi³y Bóg sprawdŸ, czy nie jesteœ

œledzony.

– Dobra, za godzinê w Clarke.

Doje¿d¿a³ do Yonkers, kiedy odezwa³ siê telefon samochodowy.

– Halo?

– Mówi Bill Eggers.

РCzeϾ, Bill.

– Musimy porozmawiaæ, ale nie przez telefon.

– Co siê sta³o?

– Spotkajmy siê; kiedy bêdziesz z powrotem w mieœcie?

– Jestem umówiony z Dinem za pó³ godziny w barze Clarke. Przy³¹-

czysz siê?

– Tak. Dina to te¿ dotyczy. Do zobaczenia.

Od³o¿y³ s³uchawkê.

Stone wy³¹czy³ telefon. Co to wszystko znaczy?

Znalaz³ miejsce na parkingu ko³o baru i wszed³ do œrodka. Dino zd¹¿y³

ju¿ wypiæ pó³ szklanki scotcha.

– Hej – rzuci³ na powitanie.

– Jak min¹³ weekend? – spyta³ Stone.

– Parszywie. A twój?

– Nie pytaj.

– Co to za trop?

Stone wyj¹³ z kieszeni zwitek papieru.

– Mam nazwiska dwóch kumpli Mitteldorfera z Sing Sing – oznajmi³, po-

daj¹c kartkê Dinowi. – Obaj s¹ na zwolnieniu warunkowym i maj¹ tego samego

kuratora na Manhattanie. Jutro rano mo¿esz zadzwoniæ do tego faceta i dowie-

dzieæ siê, gdzie przebywaj¹ ci goœcie. Razem pójdziemy z nimi pogadaæ.

– Jasne. Najwy¿szy czas, ¿ebyœmy pchnêli to œledztwo do przodu.

– Idzie Bill Eggers – powiedzia³ Stone, wskazuj¹c skinieniem g³owy

drzwi. – Chce z nami o czymœ porozmawiaæ. Nie mam pojêcia, o czym.

Bill podszed³ i przywita³ siê.

– Zbli¿a siê pora kolacji – zauwa¿y³. – Mo¿e usi¹dziemy przy stoliku?

– Czemu nie.

background image

185

Zajêli miejsca. Po chwili zjawi³ siê kelner; zamówili steki z frytkami i piwo.

– Co siê sta³o, Bill? Mia³eœ strapiony g³os, kiedy rozmawialiœmy przez

telefon.

– I nie bez przyczyny. Po po³udniu zadzwoni³ znajomy z prokuratury

rejonowej. Martin Brougham chce w tym tygodniu wnieœæ sprawê morder-

stwa Susan Bean do wielkiej ³awy przysiêg³ych.

– A wiêc musi mieæ podejrzanego.

– Ma. Ty nim jesteœ. Dostaniesz wezwanie.

– Œledztwo prowadzi mój posterunek, a ja pierwsze s³yszê o oskar¿eniu

Stone’a – wtr¹ci³ Dino. – Coœ mi tu œmierdzi.

– Nie mam nic przeciwko temu, ¿eby mnie wezwali – oznajmi³ Stone. –

Z³o¿ê zeznanie dobrowolnie. Mówi³em to ju¿ Broughamowi.

– Stone, nie mogê pozwoliæ, ¿ebyœ stan¹³ przed wielk¹ ³aw¹ przysiêg³ych.

– Mam siê powo³aæ na pi¹t¹ poprawkê? Jak to bêdzie wygl¹daæ?

– W³aœnie dlatego martwi mnie ca³a ta sprawa – oœwiadczy³ Bill.

– Przepraszam, ale czegoœ tu nie rozumiem – powiedzia³ Dino. – Znam

doœæ dobrze to œledztwo, bo przyjecha³em na miejsce pó³ godziny po zabój-

stwie i s³ysza³em, jak Stone sk³ada³ zeznanie przed moimi detektywami. Co

Marty wie, czego ja nie wiem? Stone, czy coœ przede mn¹ ukry³eœ?

– Ale¿ sk¹d – odpar³ Stone. – O wszystkim ci powiedzia³em.

– W takim razie on musi mieæ œwiadka – stwierdzi³ Bill. – Bo inaczej

jak móg³by prowadziæ dochodzenie przeciwko tobie?

– Œwiadka czego? – spyta³ Stone.

– S³uchajcie – rzek³ Dino. – Chêtnie stanê przed wielk¹ ³aw¹ przysiê-

g³ych i zeznam, ¿e mój zespó³ przeprowadzi³ gruntowne œledztwo, które oczy-

œci³o Stone’a z zarzutów.

– Wtedy Martin zakwestionuje twoje zeznanie ze wzglêdu na dawn¹

wspó³pracê i ³¹cz¹c¹ was d³ugoletni¹ przyjaŸñ. Poza tym i tak ciê nie powo³a,

bo to z jego punktu widzenia mija³oby siê z celem.

– To wszystko nie ma sensu – ¿achn¹³ siê Stone. – Marty musi wiedzieæ,

¿e nie uda mu siê postawiæ mnie przed s¹dem.

– Dobry prokurator mo¿e uzyskaæ od wielkiej ³awy przysiêg³ych wszyst-

ko, co zechce – zauwa¿y³ Bill.

– Ale nie wyrok skazuj¹cy, wiêc po co mnie oskar¿aæ?

– S¹ dwie mo¿liwoœci – odpar³ Bill. – Pierwsza to taka, ¿e Brougham

mo¿e mieæ œwiadka, który podwa¿y twoj¹ wersjê, albo nawet przedstawi ciê

jako mordercê.

– To musia³oby byæ krzywoprzysiêstwo lub spisek – stwierdzi³ Stone. –

Albo jedno i drugie.

– Prawda – zgodzi³ siê Bill. – Druga mo¿liwoœæ jest taka, ¿e Brougham

zak³ada, i¿ sprawa nie zostanie w ogóle rozwi¹zana, wiêc chce kogoœ rzuciæ

background image

186

prasie na po¿arcie. Ju¿ widzê pierwsz¹ stronê „Wiadomoœci” nazajutrz po two-

im zeznaniu. I artyku³, z którego wynika, ¿e jesteœ g³ównym podejrzanym, ale

nie ma wystarczaj¹cych dowodów, ¿eby ciê postawiæ przed s¹dem. Jak dot¹d.

– O kurna – jêkn¹³ Dino.

– Dobrze, ¿e przynajmniej ty czujesz bluesa – powiedzia³ Bill.

– Ale przecie¿ ludzie tego nie kupi¹ – zaoponowa³ Stone.

– Kupi wystarczaj¹co wielu, ¿ebyœ nie mia³ czego szukaæ w tym mie-

œcie – stwierdzi³ Dino.

– I nie bêdzie dla ciebie miejsca w firmie Woodman i Weld – doda³ Bill. –

Nie pozwol¹ sobie na korzystanie z us³ug, choæby sporadycznie, adwokata

podejrzanego o dokonanie krwawego mordu.

Dino odstawi³ szklankê.

– Zosta³byœ drugim O.J. Simpsonem.

Stone straci³ zainteresowanie dla stoj¹cego przed nim talerza z kolacj¹.

– Nie wydaje mi siê, ¿eby Martin Brougham by³ takim podstêpnym dra-

niem. A jeœli nie on, to kto?

– To mi œmierdzi Tomem Deaconem – oœwiadczy³ Dino.

– Kto to jest Deacon? – spyta³ Bill.

– Szef wydzia³u œledczego prokuratury rejonowej – wyjaœni³ Dino. – Nie

cierpi Stone’a i mnie.

– Aha.

– Nie zapominajmy, ¿e Martin Brougham chce byæ nowym prokurato-

rem. Mo¿e uzna³, ¿e taka g³oœna sprawa pomo¿e mu utrwaliæ swoje nazwisko

w pamiêci wyborców.

– To niewykluczone – zgodzi³ siê Bill. – Myœlicie, ¿e ten Deacon próbu-

je tylko pokazaæ siê w dobrym œwietle?

– Takie dzia³anie pasuje do jego charakteru – odpar³ Dino. – Zna paru

dziennikarzy, mo¿e siê dobrze zaprezentowaæ, a jednoczeœnie ochlapaæ b³o-

tem Stone’a. To by³oby proste.

– Ju¿ mu powiedzia³em, ¿e jeœli coœ takiego zrobi, oskar¿ê go o znies³a-

wienie – oznajmi³ Stone.

– Mo¿e do tego dojœæ – oceni³ Bill. – Czy Brougham ma du¿e zaufanie

do Toma Deacona?

– Ogromne – odpar³ Dino – skoro chce wpakowaæ Stone’a w bagno tyl-

ko dlatego, ¿e Deacon ma takie widzimisiê.

– Potrzebujemy innych œwiadków z policji oprócz ciebie, Dino. Czy oso-

biœcie prowadzisz œledztwo w sprawie morderstwa Susan Bean?

– Nie – odrzek³ Stone. – Tym zajmuj¹ siê Andy Anderson i Michael Kelly.

Dino potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– Kelly ju¿ nie.

– Wyrzuci³eœ go? – spyta³ Stone.

background image

187

– Nie, odszed³ na w³asn¹ proœbê.

– Gratulujê. Chyba nie bêdziesz têskni³ za tym ma³ym zasrañcem.

– Przeniós³ siê do wydzia³u œledczego prokuratury – odpar³ Dino. – Za-

czyna od jutra.

– A wiêc mo¿e siê okazaæ, ¿e jeden z detektywów œledczych zeznaje

przeciwko Stone’owi?

– Co mo¿e powiedzieæ? – spyta³ Stone. – Poza tym, Dino i Andy Ander-

son zaprzecz¹ ka¿demu k³amstwu.

– Nie podoba mi siê to – powiedzia³ Eggers. – Spróbujê ukrêciæ sprawie

³eb, póki siê na dobre nie wyklu³a.

– W jaki sposób?

– Odwiedzê Martina Broughama dzisiaj wieczorem, jeœli zastanê go w do-

mu, i postaram siê wszystko wyprostowaæ. Czy przychodzi wam do g³owy

coœ, co mog³oby mi pomóc?

Stone w zamyœleniu wypi³ ³yk piwa.

– Pamiêtam, ¿e Susan Bean coœ mi powiedzia³a. Wtedy nie zwróci³em

na to szczególnej uwagi.

– Co mówi³a? – spyta³ Eggers.

– Szliœmy Madison Avenue i gawêdziliœmy. Pogratulowa³em jej zwy-

ciêstwa w sprawie Dantego.

– Tego mafiosa?

– Tak. Zdziwi³o mnie, ¿e nie wygl¹da na szczególnie podekscytowan¹.

Przecie¿ naprawdê mia³a powody do radoœci.

– Co ci dok³adnie powiedzia³a?

– Stwierdzi³a, ¿e cieszy siê ze zwyciêstwa, ale nie podoba jej siê sposób,

w jaki je osi¹gnêli.

– To wszystko?

– Tak.

Eggers zastanowi³ siê.

– Czy to mo¿e znaczyæ, ¿e prokuratura dopuœci³a siê jakiegoœ nadu¿ycia

w czasie procesu?

– Niewykluczone, ¿e w³aœnie to mia³a na myœli Susan.

– Domyœlasz siê, co to mog³o byæ?

– Nie, ale sama wzmianka o tym mo¿e zrobiæ wra¿enie na Broughamie.

– Owszem – przytakn¹³ Eggers. – Jeœli dowie siê, ¿e coœ takiego zeznasz

przed wielk¹ ³aw¹ przysiêg³ych, byæ mo¿e zastanowi siê dwa razy, zanim ciê

wezwie. To niewiele, ale zawsze coœ.

– Nic wiêcej nie wiem – powiedzia³ Stone. Zwróci³ siê do Dina. – W wy-

dziale œledczym prokuratury pracuj¹ policjanci, prawda?

– Tak, Deacon jest policjantem.

– Czy znasz kogoœ w wydziale wewnêtrznym, kto móg³by siê zaintere-

sowaæ materia³em dowodowym w sprawie Dantego?

background image

188

– Znam paru ch³opaków, ale raczej w¹tpiê, ¿eby kwapili siê otworzyæ tê pusz-

kê Pandory. Zw³aszcza po skazaniu cz³owieka, którego policja œciga³a od lat.

– A mo¿e masz tam kogoœ, kto nie lubi Toma Deacona?

– To ju¿ bardziej prawdopodobne. Wielu go nienawidzi. Spróbujê.

Eggers zerkn¹³ na zegarek.

– Idê teraz do Martina Broughama. Tylko nie pobijcie siê o to, kto ma

zap³aciæ rachunek. – Rzuci³ serwetkê na stó³ i wsta³. – Stone, powinieneœ siê

gdzieœ zamelinowaæ na dzieñ lub dwa, ¿ebym mia³ czas to za³atwiæ.

– Jasne. Bêdê w…

– Nie chcê wiedzieæ, gdzie bêdziesz – przerwa³ mu Eggers – bo ktoœ

mo¿e mnie o to zapytaæ. Zadzwoñ rano, a jeœli mnie nie zastaniesz, dzwoñ

dalej do skutku. Nie zostawiaj numeru.

– Dobrze.

Eggers po¿egna³ siê i wyszed³.

Stone wyj¹³ kartê kredytow¹ i zawo³a³ kelnera.

– Gdzie pojedziesz? – spyta³ Dino.

– Chyba te¿ wola³byœ tego nie wiedzie栖 odpar³ Stone. – Jeœli bêdziesz

siê chcia³ skontaktowaæ, zadzwoñ na telefon w samochodzie lub na komórkê.

– Dam znaæ, jeœli uda mi siê coœ zdzia³aæ w wydziale wewnêtrznym –

obieca³ Dino.

Stone podpisa³ rachunek, po¿egna³ siê i wsiad³ do wozu. Przysz³o mu do

g³owy, ¿e jest inny sposób, aby dowiedzieæ siê wiêcej o procesie Dantego.

50

S

krêcaj¹c w ulicê, przy której mieszka³a Dolce, wybra³ jej numer na kla-

wiaturze telefonu samochodowego. Po chwili min¹³ doœæ wiekow¹ limu-

zynê marki mercedes.

– Halo?

– Mówi Stone. Jestem na twojej ulicy.

– Otworzê ci drzwi gara¿u. Zaparkuj ko³o mojego wozu i wjedŸ wind¹

na piêtro. Zostaw baga¿e w samochodzie – poleci³a Dolce.

A wiêc nie bêdzie móg³ zostaæ u niej na noc. Stone rozejrza³ siê za nume-

rem domu Dolce. Znalaz³ go na du¿ej, piêknej willi z czerwonej ceg³y. Wje-

cha³ na niewielk¹ platformê prowadz¹c¹ do gara¿u. Wrota zamknê³y siê.

– Têdy – powiedzia³a Dolce, zapraszaj¹c go gestem do obszernego gabinetu.

Na fotelu ko³o kominka siedzia³ Eduardo Bianchi. Wsta³, ¿eby przywitaæ

siê z goœciem.

background image

189

– Mi³o pana znów widzie栖 rzek³, wyci¹gaj¹c d³oñ. Wskaza³ Stone’owi

miejsce naprzeciwko.

Dolce poda³a mu drinka i usiad³a na szezlongu.

– Jak rozumiem, kupi³ pan domek na wsi – zacz¹³ Bianchi.

– Tak. W Connecticut.

– Doskona³y pomys³. Trzeba od czasu do czasu wyrwaæ siê z tego miasta.

– To prawda – przytakn¹³ Stone, zastanawiaj¹c siê, czy Bianchi wie, ¿e

jego córka spêdzi³a w tym domku noc.

– Domyœlam siê te¿, ¿e zna pan moich przyjació³, Lou Regensteina oraz

Vance’a Caldera.

A wiêc wie.

– To prawda. W zesz³ym roku spêdzi³em trochê czasu w Los Angeles.

Dziêki Vance’owi mog³em tam polecieæ z Lou jego samolotem.

Bianchi skin¹³ g³ow¹.

– Uwa¿am ten samolot za ekstrawagancjê, lecz Lou twierdzi, ¿e nie móg³by

chodziæ po Hollywood z podniesion¹ g³ow¹, gdyby go nie mia³. No có¿, przy-

puszczam, ¿e takie rzeczy maj¹ tam znaczenie. – Roz³o¿y³ bezradnie rêce i zmie-

ni³ temat. – Czy informacja, któr¹ przekaza³a panu Dolce przyda³a siê na coœ?

– To siê oka¿e dopiero jutro – odpar³ Stone. – Ale jestem wdziêczny za

ka¿d¹ wiadomoœæ, która mo¿e nas naprowadziæ na trop Mitteldorfera.

– Jeœli mogê jeszcze w czymœ pomóc, proszê mówiæ.

– Chyba jest coœ takiego.

– S³ucham.

– S³ysza³ pan pewnie o tym, ¿e prokurator okrêgowy doprowadzi³ ostat-

nio do skazania pewnego mê¿czyzny nazwiskiem Dante.

– Salvatore Dante? Tak, chyba sobie przypominam.

Stone mia³ wra¿enie, ¿e wyczu³ nutkê ironii w g³osie Bianchiego.

– Otó¿ asystentka prokuratora w tym procesie, Susan Bean, zosta³a za-

mordowana. Przed œmierci¹ zasugerowa³a mi, ¿e byæ mo¿e prokurator dopu-

œci³ siê jakiegoœ nadu¿ycia.

Bianchi uniós³ brwi.

– Doprawdy?

Stary wyraŸnie siê zainteresowa³.

– W³aœnie wracam z kolacji z Billem Eggersem z kancelarii Woodman

i Weld. Bill poinformowa³ mnie, ¿e g³ówny oskar¿yciel w procesie Dantego

chce wszcz¹æ przeciwko mnie œledztwo w zwi¹zku z morderstwem Susan

Bean, mimo ¿e policja oczyœci³a mnie z wszelkich podejrzeñ. Bill nie obawia

siê, i¿ prokuratura mo¿e udowodniæ mi winê, ale ¿e wezwanie przed wielk¹

³awê przysiêg³ych zrujnuje mi opiniê.

– Co nie by³oby dobre dla firmy Woodman i Weld – doda³ Bianchi, ki-

waj¹c g³ow¹ ze zrozumieniem.

background image

190

– Ani dla mnie jako adwokata.

– Rozumiem. Zak³ada pan, ¿e gdyby pan wiedzia³, kto kombinowa³ przy

sprawie Dantego, pañska pozycja przetargowa w rozgrywce z prokuratur¹

by³aby mocniejsza?

– Tak. Pomyœla³em, ¿e jeœli na przyk³ad sfabrykowano jakieœ dowody,

Dante wiedzia³by o tym. Jego obroñcy tak¿e, rzecz jasna.

– S³uszne za³o¿enie. Dolce, mo¿e zaprosi³abyœ goœcia do kuchni i poda-

³a mu coœ do jedzenia?

– Oczywiœcie, papo – powiedzia³a dziewczyna, wstaj¹c. Wziê³a Stone’a

za rêkê i zaprowadzi³a go do kuchni.

– Papa chce zatelefonowa栖 wyjaœni³a. – Jad³eœ ju¿ kolacjê, mo¿e w ta-

kim razie skusisz siê na deser?

– Chêtnie.

– Mo¿e kawa³ek smakowitego w³oskiego sernika?

Stone uniós³ brwi.

– Z przyjemnoœci¹.

Dolce rozeœmia³a siê. Wyjê³a sernik z lodówki, ukroi³a kawa³ek i poda³a

goœciowi.

– Inny w³oski specja³ dostaniesz póŸniej.

Stone zjad³ ciasto i napi³ siê kawy. Po trzech kwadransach w drzwiach

kuchni stan¹³ Eduardo Bianchi.

– Smakowa³ panu sernik?

– Wyœmienity – odpar³ Stone.

– Rosaria piecze doskona³e ciasto. Ale do rzeczy. Rozmawia³em z pew-

nym… z pewnymi osobami i chyba czegoœ siê dowiedzia³em. Wydaje siê, ¿e

oskar¿yciel pana Dantego przedstawi³ taœmy z pods³uchu, które zdoby³ wy-

dzia³ œledczy prokuratury. Dziwne jest tylko to, ¿e Dante zaprzecza, jakoby

wypowiedzia³ s³owa, które zosta³y z nich odtworzone w s¹dzie.

– A wiêc taœmy zosta³y spreparowane?

– Adwokaci pana Dantego poddali je badaniu przez bieg³ych, ale ci nie

znaleŸli ¿adnych dowodów œwiadcz¹cych o sfa³szowaniu taœm. Obroñcy za-

mierzaj¹ przeprowadziæ jeszcze jedn¹ ekspertyzê. Zakwestionowana czêœæ

nagrania, choæ trwa niewiele ponad minutê, odegra³a kluczow¹ rolê w skaza-

niu pana Dantego, który nadal twierdzi, ¿e nigdy nie wypowiedzia³ tych ob-

ci¹¿aj¹cych go s³ów. A poniewa¿ pan Dante nie wyst¹pi³ jako œwiadek w swojej

sprawie, nie by³ w stanie oœwiadczyæ tego przed ³aw¹ przysiêg³ych. Choæ

nale¿y w¹tpiæ, czy mia³oby to jakiekolwiek znaczenie.

Stone skin¹³ g³ow¹.

– Czy mogê zatelefonowaæ?

– Proszê skorzystaæ z aparatu w gabinecie – odrzek³ Bianchi. – Ja tym-

czasem skosztujê sernika.

background image

191

Stone mia³ nadziejê, ¿e telefon Broughama nie jest zastrze¿ony. Na szczê-

œcie nie by³. S³uchawkê podnios³a kobieta; Stone poprosi³ do telefonu Billa

Eggersa.

– Halo?

– Tu Stone. Bill, s³uchaj uwa¿nie: taœmy, które Martin wykorzysta³ w pro-

cesie Dantego, zosta³y w jakiœ sposób spreparowane przez Deacona lub ko-

goœ innego z prokuratury. Wiem to z bardzo wiarygodnego Ÿród³a.

– Dziêkujꠖ odpar³ Bill. – To szalenie ciekawe.

– Jak idzie?

– Zadzwoñ jutro – powiedzia³ Bill i od³o¿y³ s³uchawkê.

Stone wróci³ do kuchni.

– Czy informacja okaza³a siê pomocna? – spyta³ Bianchi.

– Wydaje mi siê, ¿e tak. Ale dopiero jutro bêdê wiedzia³ na pewno.

– Jestem ciekaw, jak zakoñczy siê ta sprawa.

– Nie omieszkam pana zawiadomi栖 obieca³ Stone.

– To straszne, ¿e urzêdnicy pañstwowi nadu¿ywaj¹ w³adzy – stwierdzi³

z zadum¹ Bianchi. – Pomyœleæ, ¿e ktoœ taki jak Brougham mo¿e zrujnowaæ

czyjeœ ¿ycie dla politycznych profitów. Ten cz³owiek chce obj¹æ urz¹d po

odejœciu obecnego prokuratora na ze wszech miar zas³u¿on¹ emeryturê.

– S³ysza³em o tym.

– Mo¿e by³oby dobrze dla spo³eczeñstwa, gdyby ktoœ temu zapobieg³ –

zastanawia³ siê g³oœno Bianchi.

– Byæ mo¿e.

– Pomyœlê nad tym – oœwiadczy³ ojciec Dolce, zerkaj¹c na zegarek. –

Có¿, póŸno ju¿. Czas na mnie. Zostawiam was m³odych samym sobie na resz-

tê wieczoru.

Bianchi poda³ Stone’owi rêkê; Dolce odprowadzi³a ojca do drzwi.

Stone nala³ sobie kawy.

Dziewczyna wróci³a po chwili.

– Teraz mo¿esz przynieœæ baga¿e – oznajmi³a, ca³uj¹c go.

Stone poszed³ do gara¿u.

– Twój ojciec wie, ¿e byliœmy razem w Connecticut – rzek³ po powrocie.

– Rozmawia³ dzisiaj rano z Lou, wiêc szyd³o wysz³o z worka. Mimo to

wydaje mi siê, ¿e wola³by nie widzieæ, jak wchodzisz z baga¿ami. – Poca³o-

wa³a go jeszcze raz. – Co powiesz na wiêkszy kawa³ek w³oskiego serniczka?

– Umieram z g³odu.

Pó³ godziny póŸniej Dolce pog³aska³a Stone’a po twarzy.

– Co siê sta³o?

– Nie wiem; chyba jestem po prostu przemêczony.

background image

192

W³aœnie przekona³ siê, ¿e nie mo¿e myœleæ o Arrington i kochaæ siê z Dolce.

– To przejdzie – szepnê³a mu do ucha.

Stone uda³, ¿e œpi.

51

M

³ody funkcjonariusz zaparkowa³ wóz i zdj¹³ czapkê.

– To ten warsztat – oznajmi³ Dino. – Wolisz wejœæ od frontu czy od

zaplecza?

– On nie bêdzie ucieka³ – odpar³ Stone. – Zosta³ legalnie zwolniony i nic

od tego czasu nie przeskroba³.

Dino zerkn¹³ w notatki.

– Eliot Darcy. Zabi³ ¿onê, tak jak Mitteldorfer, tyle ¿e prawie dwadzie-

œcia lat wczeœniej.

– ChodŸmy – rzuci³ Stone, otwieraj¹c drzwi.

By³ to warsztat szewski, nieco wiêkszy od tego rodzaju zak³adów, z krze-

s³ami, aby klienci mogli przymierzyæ obuwie lub podstawiæ do czyszczenia.

Za kontuarem dwóch mê¿czyzn obs³ugiwa³o jak¹œ maszynê.

– Pan Darcy? – spyta³ Dino, zwracaj¹c siê do starszego mê¿czyzny.

Darcy zerkn¹³ na przyby³ych, nie wy³¹czaj¹c maszyny.

– Zgadza siꠖ odpar³. – Czym mogê s³u¿yæ?

Dino wyj¹³ odznakê.

– Czy mo¿emy porozmawiaæ?

Darcy podniós³ ruchom¹ czêœæ blatu i da³ znak, ¿eby poszli za nim. W ma-

leñkim pomieszczeniu na zapleczu znajdowa³o siê tylko jedno krzes³o dla

klienta; Dino usiad³ na nim, a Stone opar³ siê o œcianê.

– O co chodzi? – spyta³ Darcy.

– Jak siê panu powodzi po wyjœciu na wolnoœæ? Ile to ju¿?

– Dziewiêæ miesiêcy – odpar³ Darcy. – A powodzi mi siê dobrze, nie

narzekam. Nie wiedzia³em, ¿e policja interesuje siê, czy by³ym pensjonariu-

szom zak³adów karnych dobrze siê wiedzie.

– Policja ma wielkie i czu³e serce.

– Czym sobie zas³u¿y³em na wizytê pana porucznika?

– Nie œmielibyœmy wysy³aæ szeregowego funkcjonariusza do szefa prê¿-

nej firmy rzemieœlniczej – odpar³ Dino. – Bo to pañska firma, prawda?

– Tak.

– Proszê powiedzieæ, sk¹d pan wytrzasn¹³ kapita³ na rozpoczêcie dzia-

³alnoœci? To przecie¿ bardzo ekskluzywna lokalizacja.

background image

193

– Nie by³em bankrutem, kiedy poszed³em siedzieæ. Przyzna³em siê, wiêc

adwokaci nie zagarnêli wszystkiego.

– Ile pan mia³ na koncie, kiedy zacz¹³ odsiadywaæ karê?

– Nie tak wiele. Parê tysiêcy dolarów i trochê osobistych rzeczy: samo-

chód, meble i tym podobne. Wszystko sprzeda³em.

– I pieniêdzy przyby³o, kiedy odbywa³ pan karê?

– Tak.

– Czy Herbie Mitteldorfer by³ pañskim doradc¹ inwestycyjnym?

– Pomaga³ mi, to prawda.

– Jak pan go pozna³?

– Pracowaliœmy w tym samym oddziale.

– W jakim oddziale?

– W biurze wiêzienia. PóŸniej zaj¹³em siê prowadzeniem warsztatu;

Herbie za³atwi³ mi przeniesienie.

– Móg³ to zrobiæ?

– Potrzebowa³ kogoœ z umiejêtnoœci¹ obs³ugi komputera.

– On potrzebowa³?

– Mo¿na powiedzieæ, ¿e Herbie zarz¹dza³ biurem.

– Gdzie jest teraz Herbie?

– Nie mam zielonego pojêcia. Widzia³em jego zdjêcie w gazecie. Nie

wierzê w ani jedno s³owo. Herbie nikogo by nie skrzywdzi³.

– Zabi³ swoj¹ ¿onê.

Darcy wzruszy³ ramionami.

– Tak samo jak ja, a te¿ mogê powiedzieæ, ¿e nikomu innemu nie zrobi³-

bym krzywdy. Nie ma pan pojêcia, do jakiego szaleñstwa mo¿e doprowadziæ

kobieta.

– Kiedy ostatni raz rozmawia³ pan z Mitteldorferem? – spyta³ Stone.

– Tego dnia, kiedy wychodzi³em na wolnoœæ.

– Darcy – powiedzia³ Dino – chcesz wróciæ do Sing Sing? Mogê to za³a-

twiæ.

– Nie zrobi³em niczego, za co móg³bym tam wróciæ.

– A ja i tak mogê ci to za³atwiæ.

– Dobrze, rozumiem, ¿e mo¿e pan zrobiæ wszystko, co chce, ale powta-

rzam, ¿e nie wiem, gdzie jest Mitteldorfer. Herbie i tak by siê ze mn¹ nie

skontaktowa³.

– Dlaczego nie?

– Uwa¿a mnie za gorszego od siebie – odpar³ Darcy. – W koñcu jestem

tylko szewcem. Herbie nie zadawa³by siê ze mn¹. Straszny z niego snob.

– Wiêc dlaczego pomaga³ panu inwestowaæ pieni¹dze? – spyta³ Stone.

– Bo oddawa³em mu pewien procent zysku. Tak samo jak inni.

– Jacy inni?

13 – Kr¹g strachu

background image

194

– Wiem o piêciu czy szeœciu wiêŸniach, którzy mieli pieni¹dze w banku.

– Którzy to?

Darcy zacz¹³ odlicza³ na palcach.

– Middleton, Schwartz, Alesio, Warren i ja.

– To piêciu.

– No wiêc piêciu. Nie licz¹c personelu wiêzienia, oczywiœcie.

– Oczywiœcie. Ile to osób?

– Te¿ piêæ albo szeœæ.

– Kto wyszed³ oprócz pana i Alesia? – spyta³ Stone.

– Alesio wyszed³? Nie wiedzia³em. To chyba wszyscy. Pozostali nadal

siedz¹.

– Utrzymuje pan kontakt z którymœ z nich?

– Dosta³em kilka listów od Schwartza; chce siê przy³¹czyæ do interesu,

kiedy wyjdzie w przysz³ym roku.

– Co napisa³ o Mitteldorferze?

– Tylko tyle, ¿e nie dosta³ od niego ¿adnej wiadomoœci od dnia, kiedy

Mitteldorfer wyszed³. Herbie zrobi³ podobno coœ w rodzaju obchodu wiêzie-

nia, po¿egna³ siê ze wszystkimi i zapowiedzia³, ¿e nigdy wiêcej nie bêdzie siê

z nikim kontaktowa³, ¿e od tej pory musz¹ liczyæ na siebie. Kaza³ im poszu-

kaæ sobie maklera.

– A kto by³ maklerem Mitteldorfera?

– Nie jestem pewien, czy Herbie w ogóle mia³ maklera. Wydaje mi siê,

¿e w jakiœ sposób handlowa³ akcjami za pomoc¹ komputera. Móg³ to robiæ

nawet z biura wiêzienia, ale potem zacz¹³ pracowaæ na zewn¹trz. Kiedy wy-

szed³em, okaza³o siê, ¿e moje oszczêdnoœci zosta³y przeniesione do tutejsze-

go banku. Nie mam pojêcia, jak mu siê to uda³o. Zatrzyma³ dla siebie dwa-

dzieœcia piêæ procent jako wynagrodzenie.

– Z kim jeszcze Mitteldorfer przyjaŸni³ siê w wiêzieniu? – spyta³ Stone.

– PrzyjaŸni³ siê? On nie przyjaŸni³ siê z nikim. Przecie¿ powiedzia³em,

¿e to snob. To znaczy by³ grzeczny na swój sposób, ale nie móg³ œcierpieæ

g³upszych od siebie, nawet Warkowskiego. Mia³ celê, w której siedzia³ sam.

Oprócz niego nie zna³em w Sing Sing nikogo, kto mia³by w³asn¹ celê.

W samochodzie Dino poda³ kierowcy nastêpny adres.

– Z³ó¿my wizytê Alesio.

– Czujê, ¿e nie pomo¿e nam bardziej ni¿ Darcy – powiedzia³ Stone. –

Mitteldorfer jest za sprytny, ¿eby utrzymywaæ kontakt z kimkolwiek, kto sie-

dzia³ z nim w wiêzieniu. Darcy s³usznie zauwa¿y³, ¿e Herbie to snob. Nie

bêdzie siê zadawa³ z by³ymi wiêŸniami.

– Musimy spróbowa栖 odpar³ Dino.

background image

195

Alesia nie zastali pod adresem zamieszkania; portier skierowa³ ich do

domu spokojnej staroœci. By³ to starszy mê¿czyzna; Stone oceni³, ¿e zbli¿a siê

do siedemdziesi¹tki. Gdy weszli, podniós³ g³owê znad szachownicy i roze-

œmia³ siê.

– Spodziewa³em siê was – powiedzia³.

– Naprawdê? Jak to? – spyta³ Dino.

– Od chwili, gdy zobaczy³em zdjêcie Herbiego w gazecie. Nigdy go nie

znajdziecie.

– A to dlaczego?

– Bo nie jest g³upi, dlatego. Wydaje mi siꠖ powtarzam, wydaje mi siê,

bo nie wiem na pewno – ¿e Herbie za³atwi³ sobie now¹ to¿samoœæ jeszcze

przed wyjœciem z wiêzienia.

– Jeœli pan nie wie na pewno, to dlaczego pan tak s¹dzi? – spyta³ Stone.

Alesio wzruszy³ ramionami.

– Herbie przypomina³ dobrego szachistê. Zawsze planowa³ kilka ruchów

naprzód. Widaæ to by³o po sposobie, w jaki traktowa³ personel wiêzienia.

Kiedy prosi³ o coœ i tego nie otrzymywa³, mia³ ju¿ przygotowan¹ drug¹ proœ-

bê, a jeœli i ta nie poskutkowa³a, zwraca³ siê o coœ innego, a¿ wreszcie dosta-

wa³ to, czego chcia³. Po jakimœ czasie spe³niali wszystkie jego ¿yczenia. W koñ-

cu zarabia³ dla nich pieni¹dze.

Wrócili do samochodu.

– Wzywaj¹ nas z posterunku – poinformowa³ m³ody funkcjonariusz.

Dino podniós³ s³uchawkê.

– Gdzie? Kiedy? – Po chwili odwróci³ siê do Stone’a. – Mamy go.

– Nikt, ale to nikt nie mo¿e z nim rozmawiaæ, dopóki nie przyjadꠖ

nakaza³ stanowczo. – Bêdê za dwadzieœcia minut.

Od³o¿y³ s³uchawkê.

– Mitteldorfer? – spyta³ Stone.

– Nie, ten drugi. Rozpozna³ go ktoœ z pralni chemicznej przy Trzeciej

Alei. Mê¿czyzna z po³ow¹ ucha.

52

W

wydziale zabójstw Andy Anderson siedzia³ przy komputerze na œrod-

 ku sali.

– Mów – rzuci³ Dino od drzwi.

background image

196

– Poszukiwany przyniós³ rzeczy do pralni chemicznej przy Trzeciej Alei

w dzielnicy Seventies; szef zak³adu skojarzy³ go z portretem pamiêciowym za-

mieszczonym w „Timesie” i od razu zadzwoni³. Akurat przeje¿d¿a³ w pobli¿u

radiowóz z dwoma funkcjonariuszami; dopadli faceta, kiedy wychodzi³. Mia³ przy

sobie pistolet kalibru dziewiêæ milimetrów i du¿y nó¿ sprê¿ynowy, wiêc w razie

czego mo¿emy go zatrzymaæ pod zarzutem bezprawnego posiadania broni.

– Gdzie on jest?

– Odpoczywa w areszcie.

– Zorganizuj przes³uchanie z nagraniem na taœmy wideo i audio – pole-

ci³ Dino.

– Ju¿ to zrobi³em.

– Czy ktoœ odczyta³ mu jego prawa?

– Policjanci z patrolu.

– Dobrze, przeczytaj mu jeszcze raz i powiedz, ¿e przes³uchanie bêdzie

nagrywane.

– Panie poruczniku.

– Co?

– Jest pewien problem: on nie powiedzia³ ani s³owa od chwili areszto-

wania.

– Niemowa?

– Nie wiem.

– Zrób, jak ci mówi³em.

– Dino – odezwa³ siê Stone – musimy najpierw zorganizowaæ konfrontacjê.

– Dobrze, sprowadzê Mary Ann.

– Nie, to my obaj musimy go zidentyfikowaæ, zanim go zobaczymy na

przes³uchaniu. To siê przyda w s¹dzie. Obaj byliœmy œwiadkami jednego z mor-

derstw.

– Masz racjê. Dziêki – odpar³ Dino. – Andy, zbierz grupê wiêŸniów oraz

innych mê¿czyzn, których Stone i ja nie znamy z widzenia. ¯adnych niedoró-

bek, to musi byæ przekonuj¹ce dla s¹du.

Anderson wyszed³ spe³niæ polecenie.

– To musia³o siê tak skoñczy栖 powiedzia³ Stone. – Ktoœ zadzwoni³ i po

wszystkim.

– Nie bêdzie po wszystkim, dopóki nie przymkniemy Mitteldorfera i nie

zbierzemy mocnych dowodów przeciwko niemu.

Dino wkroczy³ do sali obserwacyjnej pierwszy. Po chwili wyszed³ drugi-

mi drzwiami. Stone rozpozna³ mê¿czyznê natychmiast. Dino czeka³ na ze-

wn¹trz.

– Mia³eœ jakieœ w¹tpliwoœci? – spyta³ Dino.

background image

197

– ¯adnych. To on.

– Przyjrzyjmy mu siê dok³adniej, zanim zaczniemy przes³uchanie.

Stone wszed³ do sali obserwacyjnej, s¹siaduj¹cej z pokojem przes³uchañ.

Rozdziela³a je jednostronnie przezroczysta szyba, nieprzejrzysta od strony

sali przes³uchañ. Anderson siedzia³ naprzeciwko mê¿czyzny, który pali³ pa-

pierosa.

– Mary Ann powiedzia³a prawdꠖ stwierdzi³ z satysfakcj¹ Dino. – Rze-

czywiœcie przestrzeli³a mu ucho.

– Zdumiewaj¹ce podobieñstwo do Mitteldorfera – zauwa¿y³ Stone. – To

musi byæ jego krewny.

– Dobra, wchodzꠖ oznajmi³ Dino. – Ty musisz tu zostaæ. Nie chcê,

¿eby obrona mia³a siê do czego przyczepiæ podczas procesu.

– Ja te¿ chcê go przes³uchaæ. Czy adwokat mia³by jakieœ podstawy do

zg³oszenia sprzeciwu?

Dino zastanowi³ siê.

– Dobrze, ale nie odzywaj siê, dopóki nie uznasz, ¿e coœ pomin¹³em.

Zostaw przes³uchanie Andy’emu i mnie.

– Zgoda.

Dino wszed³ pierwszy; Stone postawi³ krzes³o nieco z boku za areszto-

wanym, tak aby nie rzucaæ mu siê w oczy. Dino usiad³ obok Andersona, na-

przeciwko podejrzanego.

– Odczyta³eœ mu jego prawa?

– Tak.

– Czy wie, ¿e przes³uchanie jest nagrywane?

– Powiedzia³em mu, ale nie wiem, czy zrozumia³.

Dino zwróci³ siê do mê¿czyzny.

– S³yszy mnie pan?

Zapytany skin¹³ g³ow¹.

– Rozumie pan po angielsku?

Tamten skin¹³ jeszcze raz.

– Jak siê pan nazywa?

Mê¿czyzna siedzia³ nieruchomo.

– Sprawdzi³eœ jego odciski palców w bazie danych?

– Tak, ale na razie nic – odpar³ Anderson.

– Dowiemy siê, kim pan jest, jak tylko zidentyfikujemy odciski.

Podejrzany pokaza³ na migi, ¿e chce coœ do pisania.

Anderson podsun¹³ mu notatnik i d³ugopis.

– Bêdzie pan zapisywa³ odpowiedzi? – spyta³ Dino.

Mê¿czyzna skin¹³ g³ow¹.

– Jak siê pan nazywa?

Brak reakcji.

background image

198

– Pójdê zobaczyæ, co z odciskami – oznajmi³ Anderson.

Dino przyjrza³ siê podejrzanemu.

– Dlaczego zabi³eœ tych wszystkich ludzi? – spyta³ niespodziewanie Dino.

Mê¿czyzna napisa³ coœ na kartce i odwróci³ j¹, ¿eby Dino móg³ przeczytaæ.

– Wydawa³o ci siê, ¿e to dobry pomys³?

Podejrzany potwierdzi³ energicznym skinieniem g³owy.

Anderson wróci³ na swoje miejsce.

– Nic? – spyta³ Dino.

Anderson potrz¹sn¹³ g³ow¹.

Dino skierowa³ wzrok na podejrzanego.

– Proszê zapisaæ nazwiska ludzi, których pan zabi³.

Mê¿czyzna napisa³ coœ i pokaza³ kartkê.

Dino odczyta³.

– Trzy kobiety, portier, policjant, adwokat.

– W jaki sposób zabi³ pan te kobiety? – spyta³ Dino.

Mê¿czyzna wykona³ ruch uderzania w g³owê, a nastêpnie przeci¹gn¹³

palcem po szyi.

Stone podniós³ cztery palce; podejrzany nie móg³ tego widzieæ.

– By³y cztery kobiety – powiedzia³ Dino. – Jak pan zabi³ czwart¹?

Mê¿czyzna powtórnie zamarkowa³ cios z góry.

Dino potrz¹sn¹³ g³ow¹.

Stone wpad³ na pomys³.

– Herr ober! – odezwa³ siê gard³owym g³osem.

Mê¿czyzna odwróci³ siê raptownie.

– Wiemy o tym, ¿e mówi pan z niemieckim akcentem – oznajmi³ Sto-

ne. – Nie ma powodu milczeæ.

Podejrzany zastanowi³ siê przez chwilê.

– Ach – rzek³ cicho.

53

D

³u¿sz¹ chwilê siedzieli w milczeniu. Dino jakby nie móg³ oswoiæ siê

z myœl¹, ¿e podejrzany przemówi³.

Stone pierwszy przerwa³ milczenie.

– Herr Mitteldorfer?

Mê¿czyzna rozeœmia³ siê.

– Nein – odpar³. – Sprechen Sie Deutsch?

– Nie. Ale pan nazywa siê Mitteldorfer, prawda?

background image

199

– Nie.

– A wiêc jak?

– Nie potrzebujecie wiedzie栖 odrzek³ mê¿czyzna z twardym niemiec-

kim akcentem.

– Ale jest pan jego synem, nieprawda¿?

Tamten uœmiechn¹³ siê, ale milcza³.

Dino podsun¹³ mu notatnik.

– Proszê napisaæ nazwiska ludzi, których pan zabi³.

– Ja nie znam wszystkich nazwisk.

– Proszê napisaæ te, które pan zna.

Mê¿czyzna zacz¹³ coœ pisaæ, potem przesta³ i odczyta³ z kartki.

– Sekretarka – ja nie znam nazwiska; pani Hirsch, naga, z maszyn¹…

do sprz¹tania.

– Z odkurzaczem – podpowiedzia³ Dino.

– Ja. Tak – potwierdzi³ podejrzany. – Fräulein Enzberg, cz³owiek przy

drzwiach na Pi¹tej Alei i policjant, i adwokat, Herr Goldschmidt.

– Goldsmith.

– Tak.

– Dlaczego pan zabi³ Fräulein Enzberg?

Mê¿czyzna wzruszy³ ramionami.

– By³a przyjació³k¹ Mitteldorfera. Czemu chcia³ jej œmierci?

– Kim jest ten Mitteldorfer co pan ci¹gle powtarza? – spyta³ podejrzany

z nieznacznym uœmiechem.

– Doskonale pan wie, kim on jest – stwierdzi³ Dino.

– To pañski ojciec – doda³ Stone.

– Jestem sierot¹ – odpar³ mê¿czyzna z uœmiechem.

Stone chcia³ wymieniæ jeszcze jedno niemieckie nazwisko, ale nie móg³

go sobie przypomnieæ.

– Dlaczego pan zabi³ Susan Bean? – wtr¹ci³ Anderson.

Mê¿czyzna wygl¹da³ na szczerze zdziwionego.

– Bean to osoba*?

– Kobieta mieszkaj¹ca na ostatnim piêtrze domu w dzielnicy East Six-

ties – ci¹gn¹³ Anderson. – Poszed³ pan tam za panem Barringtonem i zabi³ j¹,

kiedy jego nie by³o. Dlaczego pan to zrobi³?

– Ja nic o tym nie wiem.

Stone przypomnia³ sobie nazwisko.

– Herr Hausman – powiedzia³ – czy chce nam pan powiedzieæ, ¿e nie

wie, kim by³a Susan Bean?

Mê¿czyzna odwróci³ siê do Stone’a z bezradnym wyrazem twarzy.

* Bean znaczy po angielsku fasola (przyp. t³um.).

background image

200

– Ja nie wiem…

Nie dokoñczy³ zdania.

– Ale nazywa siê pan Hausman, prawda?

Tamten rozeœmia³ siê.

– Teraz rozumiem – powiedzia³ Dino. – Siostrzeniec z Hamburga, ten,

który pracuje w fabryce papierosów.

Podejrzany potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– Nie – zaprzeczy³. – Ernst przebywa ci¹gle w Hamburgu.

– Pañska matka te¿ jest w Hamburgu, prawda? – spyta³ Stone.

Mê¿czyzna odwróci³ siê i wbi³ w niego wzrok, ale nie odpowiedzia³.

– Wróæmy do sprawy Susan Bean – odezwa³ siê Anderson. Odczyta³

z kartki nazwê ulicy i numer domu. – Zna pan ten adres?

– Nie – odpar³ Hausman. – Ja nie znam tego miejsca.

Stone wzi¹³ ze sto³u notes, wyrwa³ kartkê i napisa³: „SprawdŸ, czy Ernst

Hausman jest nadal w Hamburgu. ZnajdŸ adres i nazwisko matki. Dowiedz

siê, czy ma rodzeñstwo”. Poda³ kartkê Dinowi, który zerkn¹³ i przekaza³ j¹

Andersonowi. Ten wsta³ i wyszed³.

– Nie pojmujꠖ powiedzia³ Dino. – Przyznaje siê pan do zamordowa-

nia tych wszystkich osób, ale wypiera siê zabójstwa Susan Bean. Dlaczego?

– Panu trzeba lepiej s³ucha栖 odpar³ mê¿czyzna. – Ja nie znam tej pani.

Anderson wróci³.

– Zabrali siê do tego – oznajmi³ wrêczaj¹c Dino jak¹œ kartkê.

Ten przeczyta³ i poda³ Stone’owi.

Stone odczyta³ na g³os.

– Brak zapisu odcisków palców w Stanach Zjednoczonych. Wys³ano do

Interpolu.

– Od jak dawna przebywa pan w Ameryce? – spyta³ Dino.

Mê¿czyzna wzruszy³ ramionami.

– Kilka tygodni, zdaje mi siê.

– Czy przyjecha³ pan tu legalnie?

– O, tak. Ja zawsze wszystko robiê legalnie.

– Z wyj¹tkiem mordowania ludzi.

– Z wyj¹tkiem – potwierdzi³ Hausman z uœmiechem.

– Dobrze siê pan bawi, prawda? – spyta³ Dino.

Podejrzany wzruszy³ ramionami.

– Muszê pana zapoznaæ z pewnym paragrafem kodeksu karnego stanu

Nowy Jork – rzek³ powoli Dino. – Istnieje tu kara œmierci. Rozumie pan,

o czym mówiê?

Niemiec wzruszy³ ramionami.

– Bior¹ ig³ê – ci¹gn¹³ Dino, wskazuj¹c ramiꠖ i wbijaj¹ tutaj, w têtnicê.

I koniec, gaœnie œwiat³o, kaput.

background image

201

– W Deutschland nie mamy kara œmierci – odrzek³ mê¿czyzna. – Deutsch-

land cywilizowany kraj.

– A my nadal pozostajemy barbarzyñcami – odpar³ Dino. – Morderców

skazujemy na œmieræ, a pan jest morderc¹. Przyzna³ siê pan do zabicia sied-

miu osób.

– Tylko szeœciu – sprostowa³ Hausman. – Nie tej pani Bean.

– No có¿, szeœæ morderstw to a¿ nadto, ¿eby zas³u¿yæ na karê œmierci.

Ale zanim to nast¹pi, spêdzi pan wiele lat w ciasnej celi, gdzie nie bêdzie do

kogo otworzyæ ust. W tym kraju s¹ takie wiêzienia. Ludzi niebezpiecznych,

takich jak pan, osadza siê w specjalnych celach, w których nikogo nie widu-

j¹ i z nikim nie mog¹ rozmawiaæ przez dwadzieœcia trzy godziny na dobê.

Jedna godzina przeznaczona jest na ruch, te¿ w samotnoœci. Raz w tygodniu

mo¿na wzi¹æ prysznic. Potem, po kilku latach, kiedy cz³owiek jest ju¿ bli-

ski szaleñstwa, bior¹ go do niewielkiego pomieszczenia i wbijaj¹ ig³ê. Zro-

zumia³ pan?

Mê¿czyzna nic nie odpowiedzia³, ale jego twarz wyraŸnie siê zmieni³a.

– Byæ mo¿e jednak jest sposób, ¿eby ocali³ pan ¿ycie – ci¹gn¹³ Dino. –

Wiemy, ¿e zabi³ pan tych wszystkich ludzi na polecenie Mitteldorfera. Bo

przecie¿ pan nie mia³ nic przeciwko nim, prawda? To Mitteldorfer wydawa³

panu polecenia. Jeœli nam pan o tym opowie, jeœli zezna pan to przed s¹dem,

to mo¿e zwrócimy siê do prokuratora, ¿eby nie domaga³ siê kary œmierci.

– Ale ja bêdê w tym miejscu sam? Ja nie bêdê z nikim rozmawiaæ? Ja

nie bêdê nikogo widzieæ?

– Jeœli naprawdê nam pan pomo¿e, to spróbujemy i z tym coœ zrobiæ.

– Ja nie wierzê panu – powiedzia³ mê¿czyzna. – Ja bêdê w tym pokoju

siedzieæ ca³y czas.

– Proponujê panu uk³ad – odpar³ Dino. – Rozumie pan, co to takiego?

– Nie.

– Pan pomaga mnie, ja pomagam panu.

– Jak ja pomagam?

– Mówi mi pan, gdzie jest Mitteldorfer, i dlaczego chcia³, ¿eby pan zabi³

tych wszystkich ludzi. I zeznaje pan to w s¹dzie.

Mê¿czyzna potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– Jak pan mnie nie zabije, to on zabije.

– Nie – odpar³ Dino. – Zapewnimy panu ochronê przed Mitteldorferem.

Stone zdumia³ siê, widz¹c, ¿e Niemiec p³acze.

Dino a¿ otworzy³ usta ze zdziwienia.

Hausman wsta³.

– Muszê wyjœæ do ubikacji.

– PóŸniej – powiedzia³ Dino.

Tamten zacz¹³ rozpinaæ spodnie.

background image

202

– Dobrze, ju¿ dobrze. – Dino wsta³ i za³o¿y³ mu kajdanki z przodu, tak

¿eby móg³ skorzystaæ z toalety.

– ChodŸmy – zakomenderowa³.

Wyszli z pomieszczenia; Stone pod¹¿y³ za nimi. Korytarz by³ w¹ski i do-

syæ zat³oczony. Dino przytrzyma³ podejrzanego przy œcianie, robi¹c miejsce

dwóm przechodz¹cym policjantom.

Stone w mgnieniu oka zrozumia³, co siê œwiêci. Otworzy³ usta, ¿eby

krzykn¹æ, lecz by³o za póŸno. Mê¿czyzna wyszarpn¹³ pistolet zza pasa prze-

chodz¹cego funkcjonariusza, odepchn¹³ Dina ³okciem i wymierzy³ w Sto-

ne’a.

– Uwaga! – krzykn¹³ Stone, rzucaj¹c siê na pod³ogê. Us³ysza³ dwa strza-

³y. Kiedy podniós³ g³owê, Niemiec le¿a³ obok niego z odstrzelon¹ po³ow¹

g³owy. Andy Anderson sta³ jeszcze w pozycji strzeleckiej z broni¹ wymierzo-

n¹ w martwego Hausmana.

– O kurwa! – zakl¹³ Dino.

54

W

w¹skim korytarzu rozpêta³o siê prawdziwe piek³o. Policjanci jak je-

 den m¹¿ dobyli broni i mierzyli we wszystkie strony. Andy Anderson

sta³ oparty o œcianê, wymiotuj¹c. Policjant, któremu zabity wyrwa³ pistolet,

wrzeszcza³ raz po raz: „To nie moja wina, to nie moja wina!”

Dino zerwa³ siê na równe nogi.

– Nie strzelaæ! – krzykn¹³. – Cisza!

Ha³as stopniowo ucich³.

– Aresztowany nie ¿yje. Wszyscy schowaæ broñ, natychmiast.

Stone podniós³ pistolet Andersona, poda³ Dinowi i pchn¹³ Andy’ego do

³azienki.

– Spryskaj sobie twarz zimn¹ wod¹.

– Uwaga – mówi³ g³oœno Dino, wskazuj¹c d³oni¹ kolejnych policjan-

tów. – Ty sprowadŸ patologa, ty przynieœ koc i przykryj cia³o. Wszyscy inni

natychmiast siadaj¹ do komputerów i zapisuj¹ dok³adnie, co widzieli.

Korytarz opustosza³.

– Jezu Chryste, ale spieprzy³em sprawꠖ powiedzia³ Dino. – Mieliœmy

go.

– W porz¹dku, Dino – uspokoi³ go Stone. – On i tak nie wyda³by nam

Mitteldorfera. Tylko bawi³by siê z nami w kotka i myszkê.

– Ale przynajmniej mamy jego zeznanie na taœmie. To ju¿ coœ.

background image

203

Po chwili zjawi³ siê patolog, obejrza³ zw³oki i kaza³ swoim ludziom za-

braæ je do kostnicy; woŸny sprz¹tn¹³ z pod³ogi krwaw¹ miazgê. Dino zapro-

wadzi³ Stone’a do swojego oszklonego gabinetu i zaci¹gn¹³ zas³ony.

– I tak wróciliœmy do punktu wyjœcia – oznajmi³.

– Niezupe³nie. Ten, który dokonywa³ zbrodni, nie ¿yje, wiêc nie musi-

my d³u¿ej ¿yæ w strachu. Nie wydaje mi siê, ¿eby Mitteldorfer by³ zdolny sam

mordowaæ.

– Myœlisz, ¿e ten facet by³ jego synem?

– Wygl¹da na to, ¿e mia³ ich dwóch: Ernsta, który pracowa³ w fabryce

papierosów, i tego. Przypomnij mi, ¿ebym podziêkowa³ Andy’emu Anderso-

nowi. B³ysn¹³ refleksem. Tamten nawet nie zd¹¿y³ poci¹gn¹æ za spust.

– Przedstawiê go za to do odznaczenia.

– Jeœli bêdziesz potrzebowa³ poparcia, podpiszê siê obydwiema rêkami.

Rozleg³o siê pukanie do drzwi. Wszed³ Anderson i po³o¿y³ na stole kilka

kartek papieru.

– Oto mój raport, panie poruczniku.

– Andy – odezwa³ siê Stone. – Dziêki twojej b³yskawicznej reakcji jesz-

cze ¿yjê. Chcê ci podziêkowaæ.

– Mi³o mi – odpar³ Anderson. – Co mam teraz robiæ?

– Pewnie nie dosta³eœ jeszcze odpowiedzi z Hamburga? – spyta³ Dino.

– Nie. Zadzwoniê drugi raz.

– Andy, kiedy przywioz³eœ tu tego cz³owieka, opró¿ni³eœ mu kieszenie,

prawda? – spyta³ Stone.

– Tak. Wszystko zostawi³em u dy¿urnego sier¿anta.

– Przynieœ te rzeczy. Zobaczymy, co facet mia³ przy sobie.

Anderson wyszed³.

– Co teraz zrobimy? – spyta³ Dino.

– Pojedziemy do pralni i bêdziemy pokazywaæ ludziom zdjêcia tego

Niemca. Jeœli dowiemy siê, gdzie mieszka³, mo¿e znajdziemy u niego coœ, co

nas naprowadzi na œlad.

– Dobry pomys³. Andy zaraz siê do tego zabierze.

Anderson wróci³ z szar¹ kopert¹ i poda³ Dinowi, który rozdar³ j¹ i wysy-

pa³ zawartoœæ na biurko.

Ca³a trójka pochyli³a siê nad blatem.

– Nieco ponad sto dolarów amerykañskich i trochê niemieckich marek –

powiedzia³ Dino. – ¯adnego portfela, dwa kluczyki na kó³ku.

– Drzwi zewnêtrzne i wewnêtrzne – zauwa¿y³ Stone. Roz³o¿y³ zwitek

papieru. – I rachunek za czynsz wystawiony na Erwina Hausmana.

Odczyta³ adres.

– To niedaleko pralni, tu¿ za rogiem – powiedzia³ Andy.

– Jest od czego zacz¹æ – doda³ Stone. – JedŸmy tam.

background image

204

Spojrza³ na Andersona.

– Dopilnuj, ¿eby prasa nie wywêszy³a, co tu siê sta³o. Nie chcia³bym,

¿eby Mitteldorfer dowiedzia³ siê o wszystkim z gazety.

– Ju¿ chyba za póŸno, panie poruczniku – odrzek³ Anderson.

– Mów.

– Kiedy policjanci z patrolu aresztowali Hausmana, w okolicy krêci³ siê

akurat zespó³ telewizyjny z programu czwartego. Mieli kamerê i wszystko

zarejestrowali.

– Wiedz¹, kim on jest? – spyta³ Stone.

– Nie mam pojêcia.

Dino zerkn¹³ na zegarek.

– Mamy czas do pi¹tej. Wtedy nadaj¹ wiadomoœci.

– Chyba ¿e wczeœniej puszcz¹ zapowiedŸ.

– Andy, zadzwoñ do Czwórki i za³atw, ¿eby poczekali dwadzieœcia czte-

ry godziny. Zaproponuj im wy³¹cznoœæ, jak bêdzie trzeba.

– Oni ju¿ maj¹ wy³¹cznoœæ, panie poruczniku.

– Powiedz im, ¿e udzielê im wywiadu, jeœli poczekaj¹ do jutra.

– Nie wiem, czy uda siê wstrzymaæ emisjê chocia¿ do dwudziestej pierw-

szej – odpar³ Anderson.

– Postaraj siê. ChodŸmy, Stone.

Kamienica wygl¹da³a jak kupa popêkanych cegie³ z wyjœciem przeciw-

po¿arowym z przodu. Na ¿adnej ze skrzynek pocztowych nie znaleŸli nazwi-

ska Hausmana, ale jeden z kluczy pasowa³ do zamka w drzwiach wejœcio-

wych. Dino zapuka³ do dozorcy. Okaza³ siê nim niewysoki Latynos.

– Tak?

Dino pokaza³ odznakê.

– Ma pan tu lokatora nazwiskiem Hausman. Pod którym numerem mieszka?

– Ja nic nie wiem – mrukn¹³ mê¿czyzna.

Dino podsun¹³ mu rachunek za czynsz.

– No wiêc jaki jest ten cholerny numer?

– S¹ w 3D.

– S¹? To znaczy kto?

– Pan Hausman i ten drugi.

– Mê¿czyzna?

– Tak.

– Jak wygl¹da?

Stró¿ wzruszy³ ramionami.

– Podobny do pana Hausmana, tylko ¿e z bardzo krótkimi w³osami.

– Czy ten mê¿czyzna jest teraz w mieszkaniu?

background image

205

– Nie wiem. Oni czêsto wchodz¹ i wychodz¹.

– Proszê wróciæ do mieszkania i zostaæ tam, dopóki pana nie zawo³am.

Dozorca spe³ni³ polecenie.

Dino zwróci³ siê do Stone’a.

– Jesteœ uzbrojony?

Stone pokaza³ pistolet.

Dino wezwa³ wsparcie przez telefon komórkowy.

– ChodŸmy.

Po cichu wspiêli siê po schodach. Dino przy³o¿y³ ucho do drzwi.

– Telewizor jest w³¹czony – szepn¹³.

Stanêli po obu stronach drzwi.

Dino zapuka³ energicznie.

– Halo? – powiedzia³, naœladuj¹c g³os dozorcy. – To ja, dozorca.

Cisza.

Stone wytê¿a³ s³uch, lecz nie s³ysza³ nic oprócz telewizora.

Dino zapuka³ jeszcze g³oœniej. Bez odzewu. Wsun¹³ klucz w zamek i prze-

krêci³ bardzo ostro¿nie. DŸwiêk telewizora przybra³ na sile.

– Halo? – zawo³a³ Dino. – Tu dozorca. Przyprowadzi³em hydraulika, ¿eby

sprawdzi³ instalacjê.

Dino skin¹³ na Stone’a. Wkroczyli tak samo, jak to robili wczeœniej setki

razy: na ugiêtych nogach, z broni¹ w wyci¹gniêtej rêce. Obeszli wszystkie

pomieszczenia. By³y tylko trzy, wiêc nie trwa³o to d³ugo.

– Buty w dwóch ró¿nych rozmiarach – odezwa³ siê Stone z sypialni –

i du¿o pustych wieszaków w szafie.

Wszed³ Dino.

– Co jeszcze?

– Górna szuflada toaletki otwarta i pusta.

– S¹dzisz, ¿e ten drugi czmychn¹³?

Przeszli do pokoju sto³owego akurat, gdy zaczyna³y siê skrócone wiado-

moœci.

– Podamy teraz dalsze informacje o aresztowaniu dokonanym dzisiaj przez

policjê przy Trzeciej Alei –

zapowiedzia³ spiker

. – Oto relacja naszej wys³an-

niczki Marii Jones, która znajduje siê na miejscu wydarzenia.

Na ekranie ukaza³a siê m³oda kobieta stoj¹ca przed pralni¹.

– Dziêkujê, Bob. Uda³o mi siê dowiedzieæ od w³aœciciela zak³adu, ¿e areszto-

wanym mê¿czyzn¹ jest ten sam, którego portret pamiêciowy policja opublikowa³a

w niedzielnym wydaniu „New York Timesa”. Ma on ponoæ coœ wspólnego z Herber-

tem Mitteldorferem, by³ym wiêŸniem poszukiwanym przez policjê w zwi¹zku z co

najmniej piêcioma morderstwami i zamachem bombowym na goœci wernisa¿u w ga-

lerii przy Madison Avenue w zesz³ym tygodniu. Udam siê teraz na posterunek, ¿eby

porozmawiaæ z policj¹. Bob, oddajê ci g³os.

background image

206

– Jeœli to by³a druga relacja, to nasz cz³owiek pewnie widzia³ pierwsz¹

i da³ nogê.

– I pierwsze, co zrobi, to zadzwoni do Mitteldorfera – powiedzia³ Dino.

Stone rozejrza³ siê.

– Nie widzê tu telefonu.

– O cholera.

Us³yszeli ciê¿kie kroki policjantów biegn¹cych po schodach. W drzwiach

stan¹³ Andy Anderson.

– Andy, zabezpieczcie to miejsce. Przetrz¹œnijcie wszystko bardzo do-

k³adnie. Oprócz Hausmana mieszka³ tu jeszcze ktoœ; szukajcie czegoœ, co

mog³oby doprowadziæ nas do niego i do Mitteldorfera.

– Tak jest.

– Masz jakieœ wiadomoœci z Hamburga?

– Nie, panie poruczniku. Z Interpolu te¿ na razie nic.

– Utrzymuj z nimi kontakt – poleci³ Dino.

– Musimy pogadaæ, Dino – rzek³ Stone. – ChodŸmy do wozu.

55

J

eff Banion, portier z kamienicy przy Park Avenue, pe³ni³ w³aœnie dy¿ur,

kiedy podjecha³a taksówka. Pospieszy³, ¿eby otworzyæ drzwi, ale wnet za-

uwa¿y³, ¿e mê¿czyzna, który p³aci³ taksówkarzowi, raczej nie skieruje siê do

jego kamienicy. Jeff nie zamierza³ zamykaæ za niego drzwi samochodu. Od-

wróci³ siê i wszed³ do budynku.

Tymczasem mê¿czyzna, ku zaskoczeniu Jeffa, ruszy³ w jego stronê. By³

niski, mia³ bardzo krótko obciête w³osy i nosi³ niechlujne, za szerokie ubra-

nie oraz ciê¿kie buty z cholewami. W rêkach trzyma³ zwiniêt¹ w rulon foliê.

– Czym mogê panu s³u¿yæ? – spyta³ Jeff, nie usuwaj¹c siê z drogi.

– Mam siê zobaczyæ z kimœ w tym budynku – oznajmi³ nieznajomy

z twardym akcentem.

– Z kim mianowicie?

– Z panem Howardem Menziesem.

Jeffowi wyda³o siê to podejrzane.

– W jakiej sprawie?

– Prywatnej – odpar³ mê¿czyzna.

– Pañska godnoœæ?

– Peter Hausman.

Jeff zlustrowa³ go od stóp do g³ów.

background image

207

– Proszê tutaj zaczekaæ.

Wszed³ do œrodka i zwróci³ siê do Ralpha, nowego recepcjonisty.

– Przyszed³ jakiœ podejrzany typ, który chce siê widzieæ z panem Men-

ziesem. Czy lokator jest w domu?

Ralph zerkn¹³ na listê mieszkañców.

– Tak, o ile nie wyszed³ przez gara¿.

– Po³¹cz mnie z nim.

Ralph wybra³ numer i przystawi³ s³uchawkê do ucha.

– Pan Menzies? Portier chce z panem mówiæ.

Przekaza³ s³uchawkê Jeffowi.

– Pan Menzies?

– Tak, Jeff. O co chodzi?

– Przy drzwiach stoi pewien mê¿czyzna, który chce siê z panem widzieæ.

Wola³em jednak zadzwoniæ do pana, zanim go wpuszczê.

– Kto to taki?

– Przedstawi³ siê jako Hausman, Peter Hausman.

Menzies zamilk³ na d³u¿sz¹ chwilê.

– A, tak. To mój siostrzeniec. Przyjecha³ do miasta na pogrzeb mojej

¿ony. Proszê go wpuœciæ.

– Przepraszam, ale czy móg³by pan opisaæ swojego siostrzeñca? Chcê

mieæ pewnoœæ, ¿e wpuszczam w³aœciw¹ osobê.

– Mniej wiêcej mojego wzrostu, bardzo krótkie w³osy, doœæ dziwacznie

ubrany.

– Czy mówi z obcym akcentem?

– Tak – odpar³ Menzies.

– Ju¿ go wpuszczam na górꠖ powiedzia³ Jeff. Wróci³ do drzwi i otwo-

rzy³. – Proszê wejœæ i wjechaæ wind¹ na szesnaste piêtro. Pan Menzies ocze-

kuje pana.

Hausman nic nie odpowiedzia³; skierowa³ siê prosto do windy i nacisn¹³

guzik.

Jeff uzna³, ¿e spe³ni³ swój obowi¹zek, ale mimo to nie podoba³o mu siê,

¿e ktoœ taki przebywa na terenie kamienicy. Pozostali mieszkañcy te¿ nie by-

liby tym zachwyceni.

– Jeff – powiedzia³ Ralph.

– Tak?

– Carlos zadzwoni³, ¿e jest chory, a dzisiaj jest dzieñ usuwania œmieci do

recyklingu. Czy móg³byœ wynieœæ pojemniki i gazety?

– Jasne – odpar³ Jeff.

Nie mia³ na to szczególnej ochoty, ale nie by³o nikogo innego, kto móg³-

by siê zaj¹æ odpadami. Zjecha³ drug¹ wind¹ na poziom gara¿u, gdzie w k¹cie

le¿a³y worki œmieci i paczki gazet. Zawiesi³ mundur i czapkê na haku, wcisn¹³

background image

208

guzik otwieraj¹cy drzwi gara¿u i zabra³ siê do roboty. Wyniós³ na ulicê worki,

po cztery naraz, i wróci³ po ciê¿kie paczki gazet. Mieszkañcy kamienicy czy-

tali mnóstwo prasy, Jeff zauwa¿y³ to ju¿ dawno. Jego gazety nigdy nie cieka-

wi³y. Czasami ogl¹da³ lokalne wiadomoœci w telewizji, ale na ogó³ niewiele

go to wszystko obchodzi³o.

Przenosz¹c ostatni pakunek, Jeff by³ ju¿ spocony. Kiedy uk³ada³ go na

wierzchu, coœ zwróci³o jego uwagê. Na stronie zatytu³owanej Sunday Metro

widnia³a podobizna cz³owieka przypominaj¹cego tego, który przed chwil¹

wszed³ do budynku. By³a te¿ fotografia innego, nieco starszego mê¿czyzny.

Jeff wyci¹gn¹³ czêœæ gazety i przeczyta³ artyku³ towarzysz¹cy wizerun-

kom. M³odszy z mê¿czyzn mia³ bujn¹ czuprynê, ale poza tym by³ podobny do

Petera Hausmana jak dwie krople wody. Ci dwaj wygl¹dali jak bracia, a star-

szy przypomina³ nieco Howarda Menziesa, który jednak mia³ w³osy na g³o-

wie i nosi³ brodê. £ysiej¹cy mê¿czyzna na zdjêciu nie móg³ wiêc byæ panem

Menziesem.

Jeff wyrwa³ kartkê z gazety, z³o¿y³, wsadzi³ do kieszeni i umieœci³ gazetê

z powrotem w paczce. Nagle us³ysza³, ¿e ktoœ uruchamia silnik samochodu;

odwróci³ siê. Na platformie ukaza³ siê mercedes pana Menziesa. Prowadzi³

Hausman, a pan Menzies siedzia³ po stronie pasa¿era. Uœmiechn¹³ siê do Jef-

fa i pomacha³ mu rêk¹. Jeff odpowiedzia³ takim samym gestem.

Portier wróci³ do gara¿u, zamkn¹³ drzwi, w³o¿y³ mundur i czapkê, po

czym wjecha³ na górê; jak siê okaza³o, w sam¹ porê, aby pomóc starszej pani

w przenoszeniu pakunków. Gdy skoñczy³, wyj¹³ skrawek gazety i powtórnie

przeczyta³ reporta¿. Siedem morderstw. Jeff a¿ siê wzdrygn¹³.

Pomyœla³, ¿e gdyby nie zna³ osobiœcie pana Menziesa, zadzwoni³by pod

numer policyjny podany w gazecie. Ale przecie¿ d¿entelmen, taki jak pan

Menzies, nie mo¿e byæ zamieszany w tak straszn¹ sprawê. Jednak co do sio-

strzeñca Jeff mia³ powa¿ne w¹tpliwoœci. Trzeba to bêdzie przemyœleæ.

Ktoœ stan¹³ przed drzwiami wejœciowymi. Jeff schowa³ kawa³ek gazety

do kieszeni i poszed³ otworzyæ.

56

P

o powrocie na posterunek Stone natychmiast zadzwoni³ do Billa Egger-

sa. Telefonowa³ ju¿ wczeœniej do firmy, ale Eggersa jeszcze nie by³o w pracy.

– Halo?

– Mówi Stone.

РCzeϾ.

background image

209

– Jak posz³o wczoraj z Martinem Broughamem?

– Niewiele wskóra³em. Wydaje mi siê, ¿e nadal zamierza ciê wezwaæ.

– Czy wspomnia³eœ o spreparowanym nagraniu w procesie Dantego?

– Nie mia³em okazji. Ju¿ zbiera³em siê do wyjœcia, kiedy jego ¿ona po-

prosi³a mnie do telefonu, a gdy skoñczy³em rozmawiaæ, Marty by³ ju¿ w wan-

nie. Teraz zamierzam do niego zadzwoniæ. Widzia³em w telewizji, ¿e z³apali-

œcie tego faceta. To jego podejrzewa³eœ o zamordowanie Susan Bean, prawda?

Ta wiadomoœæ powinna zastopowaæ Martina.

– Przykro mi, ale to niezupe³nie tak. Podejrzany nazywa siê Hausman;

przyzna³ siê do szeœciu morderstw, ale zaprzeczy³, jakoby wiedzia³ cokolwiek

o œmierci Susan. Nie bardzo wiem, co o tym myœleæ.

– Po prostu musicie nad nim trochê popracowaæ. Jeœli bêdzie w nastroju

do wyznañ, to mo¿e ciê ca³kowicie oczyœciæ z wszelkich podejrzeñ.

– Obawiam siê, ¿e facet nie bêdzie ju¿ w ¿adnym nastroju, poniewa¿ nie

¿yje. Na korytarzu w komendzie wyrwa³ policjantowi pistolet, a inny funk-

cjonariusz po³o¿y³ go trupem na miejscu.

– Ale klapa.

– No w³aœnie.

– S³uchaj, mam pomys³. Czy nadal jesteœ zdecydowany zeznawaæ, jeœli

ciê wezw¹?

– Tak. Nie zrobiê niczego, co mog³oby zasugerowaæ, ¿e jestem winny.

– W takim razie pojedŸmy jutro rano do s¹du, poka¿my siê przed sal¹ posie-

dzeñ wielkiej rady przysiêg³ych i za¿¹dajmy, ¿eby pozwolili ci zeznawaæ.

Stone zastanowi³ siê.

– Sprytnie pomyœlane. Zabijemy Broughamowi æwieka.

– Zjawi siê te¿ paru dziennikarzy, wiêc twoje wejœcie zrobi jeszcze wiêk-

sze wra¿enie. Poka¿¹ ciê w wieczornych wiadomoœciach.

– Powiem przy okazji Martinowi, co wiemy o procesie Dantego; niech pamiê-

ta o tym, kiedy bêdzie ci zadawa³ pytania przed ³aw¹, a jeœli nas wkurzy, mo¿emy po

przes³uchaniu wspomnieæ o tych taœmach dziennikarzom – doda³ Eggers.

– Dobrze – zgodzi³ siê Stone.

– Spotkajmy siê jutro o dziewi¹tej rano. Nie mów mi, gdzie bêdziesz do

tego czasu. Jeœli spróbuj¹ dorêczyæ ci wezwanie, bêdê móg³ powiedzieæ, ¿e

nie znam twojego miejsca pobytu.

– Do zobaczenia o dziewi¹tej – powiedzia³ Stone i roz³¹czy³ siê.

– Co nowego? – spyta³ Dino.

Stone zrelacjonowa³ mu rozmowê.

– Chcia³bym, ¿eby uda³o nam siê zamkn¹æ sprawê, zanim staniesz przed

wielk¹ ³aw¹ przysiêg³ych.

– Ja te¿ bym chcia³.

Wszed³ Andy Anderson.

14 – Kr¹g strachu

background image

210

– Siadaj i mów, co siê dzieje – rzuci³ Dino.

Anderson wyj¹³ notes.

– Po pierwsze, mieszkanie. Przewróciliœmy wszystko do góry nogami,

ale niewiele tam by³o: jeszcze jeden kwit za czynsz na nazwisko Hausmana,

¿adnych œwiadectw to¿samoœci ani notatek. Zebraliœmy te¿ dwa rodzaje odci-

sków palców, Erwina i kogoœ innego.

– Nic, co pomog³oby nam znaleŸæ Mitteldorfera?

– Absolutnie nic. Gdyby by³ telefon, moglibyœmy sprawdziæ, do kogo

dzwoni³.

– Dlatego nie by³o telefonu – zauwa¿y³ Stone. – Mitteldorfer jest nie

w ciemiê bity.

– A teraz o odciskach palców – ci¹gn¹³ Anderson. – Interpol ma w swo-

im archiwum odciski Erwina, poniewa¿ by³ kilka razy aresztowany za udzia³

w burdach na meczach pi³karskich w ca³ej Europie. Nale¿a³ do licznej rzeszy

recydywistów. Potwierdzi³a to hamburska policja, a co wiêcej, okazuje siê, ¿e

Erwin mia³ m³odszego brata, wielokrotnie aresztowanego za takie same wy-

kroczenia. Nazywa siê Peter Hausman. Wys³a³em do Interpolu drugi zestaw

odcisków, zak³adaj¹c, ¿e nale¿¹ do Petera. Trzeci z braci, Ernst, pracuje w fa-

bryce papierosów i jest ponoæ uczciwym obywatelem. Ich matka ma na imiê

Helga i wyrzek³a w obecnoœci policji tylko kilka s³ów. Nie chcia³a odpowia-

daæ na ¿adne pytania o ojca jej dzieci, który nie mieszka z rodzin¹.

– Nareszcie coœ wiemy – ucieszy³ siê Dino.

– Co wiemy? – spyta³ pow¹tpiewaj¹co Stone. – Czy przez to ³atwiej nam

bêdzie znaleŸæ Mitteldorfera, Hausmana czy jakkolwiek on siê nazywa?

– Sprawdzi³em nazwisko Hausman w archiwach miejskich – wtr¹ci³

Anderson. – W Nowym Jorku mieszka tylko dwóch Hausmanów: jeden to

starszy, emerytowany maszynista z Queens, a drugi od szesnastu lat pracuje

jako taksówkarz.

– A wiêc pozostaje nam publikowanie zdjêæ w prasie – stwierdzi³ Sto-

ne. – Jak dot¹d mieliœmy tylko jeden pozytywny odzew.

– I dotyczy³ Hausmana, a nie Mitteldorfera – zauwa¿y³ Dino. – Andy,

zadzwoñ do lokalnych stacji telewizyjnych i przeka¿ im zdjêcie Mitteldorfera

oraz portret pamiêciowy Hausmana, ale z krótkimi w³osami.

– Jasne. To wszystko?

– Skup siê na tym. Mamy ma³o czasu.

– Jest jeszcze coœ, o czym chcê panu powiedzieæ, poruczniku.

– Wal.

– Chodzi o morderstwo Susan Bean. Do tej pory nie wydawa³o mi siê to

wa¿ne, a poza tym Mick Kelly prosi³, ¿eby o tym nie wspominaæ. Nie by³o

powodu, wiêc nie mówi³em.

– Ale o czym? – spyta³ Dino.

background image

211

– Kiedy dosz³o do trzech morderstw w bardzo krótkich odstêpach cza-

su – Susan Bean, sekretarki Stone’a i panny Hirsch – myœla³em, ¿e s¹ ze sob¹

powi¹zane.

– Wszyscy tak myœleliœmy – wpad³ mu w s³owo Dino.

– Teraz wydaje mi siê, ¿e œmieræ Susan Bean nie ma zwi¹zku z pozosta-

³ymi dwiema. Po pierwsze, Hausman zaprzeczy³, ¿e ma z ni¹ coœ wspólnego,

a bior¹c pod uwagê, ¿e przyzna³ siê do szeœciu morderstw, jego zeznanie wy-

daje siê wiarygodne.

– S³usznie – zauwa¿y³ Dino. – Masz innego podejrzanego?

– Oby nie mnie – wtr¹ci³ siê Stone.

– Ale¿ sk¹d – odpar³ Anderson. – Powiedzcie mi, czy istnieje jakiœ po-

wód, dla którego ktoœ w prokuraturze chcia³by zamkn¹æ usta Susan Bean?

Stone wyprostowa³ siê.

– To bardzo mo¿liwe. Dlaczego pytasz?

– Pamiêtacie pewnie, ¿e Mick i ja dotarliœmy wtedy do mieszkania pan-

ny Bean niemal natychmiast?

– Tak.

– Dlatego, ¿e kiedy odebraliœmy wezwanie, byliœmy na rogu tej ulicy.

– Czemu? – spyta³ Dino.

– Mick chcia³ siê z kimœ spotkaæ w barze przy Lexington. Zawioz³em go

na miejsce, wysiad³ i wszed³ do œrodka. By³ w barze mo¿e ze trzy minuty,

kiedy z³apa³ mnie skurcz nogi, wiêc wyszed³em, ¿eby j¹ rozchodziæ. Wiecie,

¿e prawo wymaga, aby w ka¿dym lokalu znajdowa³o siê ma³e okienko, przez

które kobiety mog¹ sprawdzaæ, czy ich mê¿owie s¹ w œrodku.

– Tak, oczywiœcie.

– No wiêc zajrza³em, ¿eby sprawdziæ, czy Mick ju¿ skoñczy³, i zobaczy-

³em, ¿e z kimœ rozmawia.

– I któ¿ to móg³ byæ? – spyta³ Stone, który domyœla³ siê odpowiedzi.

– Tom Deacon z prokuratury rejonowej – odpar³ Anderson.

– A mieszkanie Susan Bean znajduje siê o pó³ minuty drogi od baru?

– Tak – potwierdzi³ Andy. – Bardzo przepraszam, ¿e wczeœniej o tym

nie mówi³em, panie poruczniku, ale wtedy to wydawa³o siê bez znaczenia.

Spyta³em Micka, po co spotka³ siê z Deaconem. Odpar³, ¿e stara siê o pracê

w wydziale œledczym prokuratury, i poprosi³, ¿ebym nie wspomina³ o tym

nikomu, bo g³upio by wygl¹da³o, gdyby wszyscy siê dowiedzieli, ¿e ledwo

dosta³ pracê w naszym posterunku, a ju¿ chce uciekaæ.

– Dino – zacz¹³ Stone – nie wiesz jeszcze o czymœ. Kiedy szliœmy tego

wieczoru z Susan do jej mieszkania, powiedzia³a, ¿e nie jest zachwycona sty-

lem, w jaki wygrali sprawê Dantego, i ¿e zastanawia siê nad odejœciem z pro-

kuratury.

– Pamiêtam, ¿e wspomina³eœ o tym.

background image

212

– Nie mia³em okazji ci o tym opowiedzieæ, ale dowiedzia³em siê

z pewnego Ÿród³a, ¿e byæ mo¿e Deacon sfabrykowa³ dowód w postaci

nagrania magnetofonowego, które Martin Brougham wykorzysta³ przeciw-

ko Dantemu.

– S¹dzisz, ¿e Brougham wiedzia³?

– Mo¿e wiedzia³, a mo¿e nie – odpar³ Stone. – Ale wydaje mi siê, ¿e

jutro poznam odpowiedŸ na to pytanie.

Dino zwróci³ siê do Andersona.

– Zbadaj, czy da siê za³atwiæ nakaz rewizji w mieszkaniu Deacona.

– Bêdê musia³ powiedzieæ sêdziemu, czego szukamy.

– Narzêdzia zbrodni albo czegokolwiek innego. Wiem, ¿e to cienka spra-

wa. Spróbuj u sêdziego Havermana. On zawsze szed³ nam na rêkê.

– Ju¿ siê robi – powiedzia³ Anderson, wychodz¹c.

– W ¿yciu nie dostaniesz tego nakazu – oznajmi³ Stone. – Nie lepiej

by³oby sprowadziæ tu Deacona i przycisn¹æ go? Nie domyœla siê, ¿e wiemy,

¿e by³ w pobli¿u miejsca zbrodni. Mo¿e pope³niæ b³¹d.

– Teraz jestem ju¿ gotów na wszystko – rzek³ Dino.

57

S

tone wróci³ do mieszkania Dolce i spakowa³ swoje rzeczy. Skoñczy³y mu

siê czyste ubrania, a poza tym doszed³ do wniosku, ¿e po œmierci Erwina

Hausmana mo¿e bezpiecznie wróciæ do domu. Zostawi³ list do Dolce, ale po

chwili namys³u zachowa³ klucz, który mu da³a.

Dotar³szy na swoj¹ ulicê, przejecha³ kilka razy w tê i z powrotem, rozgl¹-

daj¹c siê za podejrzanymi samochodami. Otworzy³ pilotem drzwi gara¿u,

wjecha³ do œrodka, wyj¹³ rzeczy z baga¿nika i wszed³ na górê.

Zasta³ wszystko na swoim miejscu. Wygl¹da³o na to, ¿e Helen nadal przy-

chodzi regularnie do pracy. Zaniepokoi³a go myœl, ¿e byæ mo¿e narazi³ j¹, nie

uprzedzaj¹c o gro¿¹cym niebezpieczeñstwie.

Wrzuci³ brudne rzeczy do kosza i schowa³ walizki. Zamierza³ od³o¿yæ

pistolet do schowka, ale zreflektowa³ siê, ¿e ktoœ – byæ mo¿e Peter Hausman –

nadal gdzieœ siê czai, wiêc nie zrobi³ tego. Zszed³ do biura i sprawdzi³ nagra-

nia na automatycznej sekretarce. By³o ich kilkanaœcie, ale niezbyt wa¿nych.

Po zakoñczeniu sprawy o odszkodowanie Stone nie mia³ wiele pracy. Zanie-

pokoi³o go jednak, ¿e ktoœ zadzwoni³ trzy razy i nie zostawi³ ¿adnej wiado-

moœci. Wszystkie trzy pochodzi³y z numeru w Brooklynie, którego nie zna³. Przy-

sz³o mu na myœl, ¿e to móg³ byæ Eduardo Bianchi, ale przecie¿ on wiedzia³, gdzie

background image

213

szukaæ Stone’a. Uspokoi³ siê, mówi¹c sobie, ¿e jeœli to by³a wa¿na sprawa,

zainteresowana osoba znowu zadzwoni.

Tymczasem zadŸwiêcza³ dzwonek domofonu. Stone ju¿ podnosi³ s³uchaw-

kê, ¿eby odpowiedzieæ, ale w ostatniej chwili wstrzyma³ siê. Otworzy³ drzwi

biura i zerkn¹³ na schody. Sta³ tam po szpanersku ubrany mê¿czyzna w wieku

oko³o trzydziestu piêciu lat, niecierpliwie przytupuj¹c nog¹.

– Halo – powiedzia³ Stone. – Czym mogê panu s³u¿yæ?

– Stone Barrington? – spyta³ tamten.

– Tak.

Nieznajomy podszed³ do drzwi biura.

– Próbowa³em dodzwoniæ siê do ciebie parê razy, ale nie odbiera³eœ.

Nazywam siê John Donato. Mówi ci to coœ?

– Nie s¹dzꠖ odpar³ Stone i w tej samej chwili przypomnia³ sobie, ¿e

zna to nazwisko.

– A powinno, bo r¿niesz moj¹ ¿onê.

– Rozumiem. Wiem, kim pan jest, ale radzi³bym nie wyci¹gaæ tak dale-

ko id¹cych wniosków.

– Znam Dolce i to nie s¹ ¿adne tam wnioski. R¿niesz j¹, wiêc chcê ciê

ostrzec, zanim wsadzê ci do ucha pistolet i przestrzelê mózg.

Stone mia³ doœæ. Postanowi³ od³o¿yæ na bok prawnicz¹ powœci¹gliwoœæ.

– A wiêc s³uchaj, ty têpa ³ajzo – wycedzi³. – Dobrze wiem, coœ ty za

jeden: tani opryszek, by³y m¹¿ dziewczyny, której nie dorastasz do piêt. W cza-

sie waszego ma³¿eñstwa szlaja³eœ siê ze wszystkim zdzirami, jakie siê nawi-

nê³y, wiêc nie truj mi o swoich prawach ma³¿onka.

Donato cofn¹³ siê o krok i rozpi¹³ marynarkê, ukazuj¹c kaburê z pistole-

tem pod pach¹.

– Widzisz to? – spyta³.

– Tak, widzꠖ odpar³ Stone, rozk³adaj¹c po³y marynarki. – A ty widzisz?

Donato zamruga³ oczami i cofn¹³ siê jeszcze o krok.

Stone wyj¹³ z kieszeni odznakê i podsun¹³ intruzowi pod nos.

– A to widzisz? Ta blaszka znaczy, ¿e wystarczy jeden mój telefon, a zwali

ci siê na kark tuzin policjantów. Co ty na to? A mo¿e wolisz, ¿eby federalni

przyjrzeli siê dok³adniej twoim interesom w bran¿y budowlanej? To te¿ mogê

ci za³atwiæ. Rozjaœni³o ci siê we ³bie?

Donato by³ wyraŸnie zbity z tropu. Odwróci³ siê.

– Pamiêtaj pan tylko, ¿e dopóki ¿yjê, Dolce jest mê¿atk¹.

Przeszed³ na drug¹ stronê ulicy, wsiad³ do samochodu i odjecha³.

Stone wróci³ do biura, zatrzaskuj¹c za sob¹ drzwi. Z daleka s³ysza³ dzwo-

nek telefonu.

– Halo? – rzuci³ wzburzonym g³osem.

– Tylko mnie nie pogryŸ – powiedzia³a Dolce.

background image

214

– Przepraszam.

– Przeczyta³am twoj¹ kartkê i jest mi smutno. Chcia³am ciê zastaæ w do-

mu po powrocie.

– Dolce, ja naprawdê musia³em wróciæ do siebie. Mam dobre wieœci:

mê¿czyzna, który próbowa³ zabiæ Dina, mnie i naszych znajomych, nie ¿yje.

Zosta³ zastrzelony w areszcie.

– To naprawdê wspania³a wiadomoœæ – odrzek³a Dolce. – A wiêc ju¿ po

wszystkim?

– Nie, poniewa¿ nie mamy Mitteldorfera; poza tym wydaje siê, ¿e jesz-

cze jeden cz³owiek jest zamieszany w te morderstwa. Ogl¹daj wiadomoœci

o osiemnastej.

– Czy mogê je obejrzeæ u ciebie? – spyta³a melodyjnym g³osem.

– Kochanie, naprawdê powinienem odpocz¹æ chocia¿ jedn¹ noc. Jutro

z samego rana muszê stan¹æ przed wielk¹ rad¹ przysiêg³ych, wiêc potrzebujê

trochê czasu, ¿eby przemyœleæ swoje zeznanie.

– Stone – zamrucza³a Dolce – to, ¿e nie wysz³o ci wczoraj w nocy nie

znaczy, ¿e dzisiaj te¿ nie wyjdzie. Mo¿e zrobi³abym coœ do jedzenia?

Na wzmiankê o jedzeniu Stone zmiêk³.

– Dobrze, podam ci adres.

– Nie trzeba, wiem, gdzie mieszkasz. Ja przyniosê jedzenie, a ty pomyœl

o winie.

– Kiedy przyjedziesz?

– Daj mi godzinê albo trochê wiêcej.

– Nie musisz siê spieszyæ. Nigdzie siê nie wybieram.

– Wiem o tym.

Stone odpowiedzia³ na kilka telefonów, nastêpnie zszed³ do piwnicy i wy-

bra³ wina. Wróci³ na górê, przebra³ siê w wygodniejsze rzeczy i w³¹czy³ tele-

wizor w sypialni. G³ównym punktem wiadomoœci by³a relacja o œmierci Er-

wina Hausmana, uzupe³niona fotografi¹ Mitteldorfera i skorygowanym

portretem pamiêciowym drugiego Hausmana. Stone gotów by³ siê modliæ,

¿eby tym razem odzew by³ wiêkszy. Zadzwoni³ telefon.

– Halo?

– Mówi Dino. Wróci³eœ do domu?

– Tak, pomyœla³em, ¿e po œmierci Erwina i pokazaniu zdjêcia Mitteldor-

fera w telewizji nasi przeœladowcy znaleŸli siê w odwrocie.

– A ja siê cieszê, ¿e opuœci³eœ ³o¿e tej wiedŸmy i wróci³eœ do swego.

– Dolce jest w³aœnie w drodze do mnie; wola³bym, ¿ebyœ przesta³ wyra-

¿aæ siê o niej w taki sposób.

– Nie powiedzia³em niczego, co nie by³oby prawd¹.

– Dino, ja j¹ lubiê. Przyznajê, ¿e Dolce czasem bywa nieco niesforna,

ale to nic nie zmienia. Lubiê te¿ jej ojca. I powiem ci jeszcze, ¿e to on dowie-

dzia³ siê o sfabrykowaniu taœm u¿ytych w procesie przeciwko Dantemu.

background image

215

– Nie chcê mu niczego zawdziêcza栖 zaperzy³ siê Dino.

– No có¿, to ju¿ siê sta³o, a ja uwa¿am, ¿e ka¿da pomoc siê przyda, nawet

od niego. Chcê, ¿eby moje ¿ycie wróci³o wreszcie do normy, rozumiesz?

– Jasne, jasne. W³aœnie g³ówkujê, czy przywieŸæ z powrotem do domu

Mary Ann i Bena.

– Na razie nie; zachowajmy ostro¿noœæ jeszcze przez parê dni. Mo¿e

tym razem ktoœ zadzwoni po obejrzeniu wiadomoœci telewizyjnych.

– Jeszcze jedno, dostaliœmy zezwolenie na rewizjê w mieszkaniu Dea-

cona. Andy pojedzie tam jutro rano, jak tylko Deacon wyjdzie do pracy.

– Co spodziewasz siê znaleŸæ?

– Prawdopodobnie nic. Facet nie jest tak g³upi, ¿eby trzymaæ nó¿ w domu.

Ale trzeba spróbowaæ. To, ¿e znajdowa³ siê w pobli¿u domu Susan, kiedy

zosta³a zamordowana, nie wystarczy.

– Mo¿na by te¿ dobraæ siê do ty³ka Mickowi Kelly’emu.

– Dobry pomys³. Zgarnê go jednoczeœnie z Deaconem.

– Jutro rano zadzwoñ do mnie, jak tylko bêdziesz coœ wiedzia³. Chcê

mieæ jak najwiêcej amunicji, kiedy zacznê zeznawaæ.

– Jasne.

– Ach, zapomnia³bym. Odwiedzi³ mnie dziœ po po³udniu Johnny Donato.

– O rany – jêkn¹³ Dino. – Widzisz, jak to jest, kiedy nie s³uchasz moich rad?

– Powiedz mi lepiej, co o nim wiesz.

– No có¿, facet nie jest ani zwyk³ym ¿o³nierzem, ani ojcem chrzestnym. Ale

podobno ma szanse kiedyœ nim zostaæ, jeœli go ktoœ wczeœniej nie sprz¹tnie.

– Czy jest niebezpieczny?

– Kto to wie? Mo¿e napuœciæ na ciebie jakichœ zbirów, jeœli bêdzie pe-

wien, ¿e mu to ujdzie na sucho. Wed³ug mnie nie mia³by odwagi sam ciê zabiæ.

– Pokaza³ mi broñ, a ja mu pokaza³em swoj¹.

Dino parskn¹³ œmiechem.

– To sprawi, ¿e bêdzie siê trzyma³ z dala. Tacy jak Donato nie zadzieraj¹

z ludŸmi uzbrojonymi równie dobrze jak oni sami. Powinieneœ byæ mu

wdziêczny, Stone. On jest buforem miêdzy tob¹ i Dolce. Dopóki ¿yje, ona nie

mo¿e podj¹æ ¿adnych decyzji o nieodwracalnych skutkach.

– Czemu uwa¿asz, ¿e Dolce mog³aby mieæ wobec mnie jakieœ zamia-

ry? – spyta³ Stone.

– Nie wiem. Wygl¹da na to, ¿e Eduardo wysoko ciê ceni, a nigdy wczeœ-

niej nie zdarzy³o mu siê darzyæ sympati¹ wybrañców Dolce.

– Sk¹d to wszystko wiesz?

– Od Mary Ann, a od kogó¿by innego?

– Dino, za daleko posuwasz siê w swoich przypuszczeniach.

– Tylko uwa¿aj, ¿eby nie zastrzeliæ Donato. To nie le¿a³oby w twoim

interesie.

background image

216

– Czeœæ – powiedzia³ Stone, odk³adaj¹c s³uchawkê.

Po chwili odezwa³ siê dzwonek u drzwi.

– Tak?

– Przyjecha³a kolacja – oznajmi³a Dolce.

58

W

esz³a z dwiema du¿ymi torbami pe³nymi wiktua³ów. Poca³owa³a Stone’a

w usta, wrêczy³a mu torby i rozejrza³a siê po mieszkaniu.

– £adnie tu – oceni³a po chwili namys³u. – Chocia¿ odrobinê ponuro.

Przyda³oby siê wiêcej barw, ale ogólnie mo¿e byæ.

– Poka¿ê ci kuchniꠖ powiedzia³ Stone.

To pomieszczenie spodoba³o siê Dolce znacznie bardziej.

– S¹ wszystkie sprzêty, jakich potrzebuje dziewczyna w kuchni. Znasz

siê na gotowaniu?

– Owszem, czasem trochê kucharzꠖ odpar³ Stone, odk³adaj¹c torby. –

Napijesz siê czegoœ?

– Lampkê strega poproszê.

– Przykro mi, ale tego akurat nie mam.

– Stone, spotykasz siê z W³oszk¹; czas siê odpowiednio zaopatrzyæ.

– Ale mam za to trochê dobrej oliwy z oliwek.

– Tylko jej nie wypij. A mo¿e kieliszeczek dobrego scotcha? Czy kupi-

³am doœæ chleba?

– Mam laphroaig – odpar³ Stone, zerkaj¹c do barku – glenlivet i dalwhin-

ney.

– Poproszê laphroaig. Bez lodu, z odrobin¹ zimnej wody. Stone nape³ni³

kieliszek.

Dolce skosztowa³a drinka i przytuli³a siê do Stone’a.

– Bardzo dobre – powiedzia³a. – Kiedy zobaczê sypialniê?

– Najpierw jedzenie, potem mi³oœæ – odpar³ Stone i zastanowi³ siê, dla-

czego u¿y³ s³owa „mi³oœæ”, a nie „seks”.

– S³usznie – zgodzi³a siê Dolce, zdejmuj¹c fartuch z wieszaka. – À pro-

pos, mia³eœ jak¹œ wiadomoœæ od Johnny’ego Donato?

– Czemu pytasz?

– Naprzykrza³ mi siê, ale chyba jest zbyt cwany, ¿eby niepokoiæ ciebie.

To mój m¹¿.

– Niepokoi³ mnie, i to dziœ po po³udniu. Przyszed³ tutaj.

Dolce zamknê³a oczy i zacisnê³a zêby.

background image

217

– Dopilnujê, ¿eby to siê nie powtórzy³o.

– Nie przejmuj siꠖ uspokoi³ j¹ Stone. – Chyba siê przestraszy³, kiedy

wspomnia³em o policji i FBI. On czuje, ¿e to dla niego zbyt g³êboka woda.

Dziewczyna nala³a wody do garnka, postawi³a na kuchence i zajê³a siê

siekaniem czosnku.

– Johnny zawsze wyp³ywa³ na zbyt g³êbok¹ wodê po tej stronie East

River – oznajmi³a Dolce. – To ch³opak z Brooklynu i nigdy nie powinien siê

stamt¹d ruszaæ.

– Przystojniak z niego – zauwa¿y³ Stone. – Rozumiem, ¿e móg³ ci za-

wróciæ w g³owie, kiedy mia³aœ dziewiêtnaœcie lat.

– Sêk w tym, ¿e Johnny nadal ma dziewiêtnaœcie lat – mówi³a Dolce,

siekaj¹c prosciutto. – Wyczynia straszne rzeczy, a potem domaga siê, ¿eby

mu wybaczyæ. To szczególny przypadek rozdwojenia jaŸni: raz jest kocha-

nym, s³odkim ch³opcem, a po chwili zamienia siê w rozwrzeszczanego ma-

niaka.

– Jak d³ugo z nim mieszka³aœ?

– Nieca³y miesi¹c. Ostatniego dnia walnê³am go w g³owê ciê¿kim ron-

dlem i zostawi³am na pod³odze w kuchni przekonana, ¿e nie ¿yje. Okaza³o

siê, ¿e ma twardszy ³eb, ni¿ przypuszcza³am.

– Przypominaj mi stale, ¿ebym ciê nie denerwowa³ – poprosi³ Stone.

Dolce pos³a³a mu s³odkie spojrzenie.

– No wiêc przypominam – powiedzia³a. – Nigdy mnie nie denerwuj.

Stone odkorkowa³ butelkê bia³ego wina, nala³ sobie i pow¹cha³.

– Mogê spróbowaæ? – spyta³a Dolce.

Poda³ jej lampkê.

Zakrêci³a kieliszkiem, pow¹cha³a i upi³a ma³y ³yk.

– Doskona³e wino. W³oskie?

– Mondavi reserve chardonnay, rocznik dziewiêædziesi¹ty czwarty. Nie

wszystko, co dobre, musi byæ w³oskie.

– Mondavi to w³oska nazwa – odpar³a pewnie Dolce. – A skoro mówi-

my o W³ochach, papa chce, ¿ebyœ przyszed³ jutro wieczorem na kolacjê.

– Z przyjemnoœci¹. Kto jeszcze bêdzie?

– Mary Ann, ale nie jestem pewna, czy Dino te¿. Przyjedziesz po mnie

o szóstej?

– Tak, oczywiœcie.

– O co chodzi z t¹ wielk¹ ³aw¹ przysiêg³ych? Co masz zeznaæ?

– ¯e nie zabi³em pewnej m³odej kobiety.

– A czy to prawda?

– Tak.

– Cieszê siê.

background image

218

Kolacja sk³ada³a siê ze spaghetti z sosem z prosciutto, groszku i œmietan-

ki. Stone’owi smakowa³y potrawy przygotowywane przez Dolce; coraz bar-

dziej lubi³ te¿ j¹ sam¹. Czasem sprawia³a wra¿enie twardej jak stal, ale teraz,

w kuchni, by³a delikatna, zabawna i urocza. A jak gotowa³a!

– Masz ochotê na kawa³ek ciasta od cioci Rosarii? – spyta³a, gdy skoñ-

czyli jeϾ.

– Tak, ale najpierw wezwij karetkꠖ odpar³ Stone. – Po takiej kolacji i de-

serze równie dobrze móg³bym sobie wstrzykn¹æ w ¿y³ê dawkê cholesterolu.

Po kolacji weszli na górê. Dolce obejrza³a sypialnie równie dok³adnie

jak wczeœniej salonik.

– Panuje tu bardzo mêski klimat.

– Mieszka tu osoba p³ci mêskiej – przypomnia³ jej Stone.

– Ani przez chwilê o tym nie zapominam – zagrucha³a Dolce, rozpina-

j¹c mu pasek. Spodnie opad³y na pod³ogê.

– Chyba zosta³em bez portek – zauwa¿y³ Stone.

Dolce œci¹gnê³a jego slipy a¿ do kostek. Stone uwolni³ z nich stopy.

– Dzisiaj chyba nie gro¿¹ nam ¿adne… rozczarowania – powiedzia³,

rozpinaj¹c bluzkê Dolce i ca³uj¹c jej piersi.

– Wiem – szepnê³a.

59

N

azajutrz rano Stone spotka³ Billa Eggersa na stopniach budynku s¹du;

razem weszli do œrodka i stanêli na korytarzu przed sal¹ posiedzeñ wiel-

kiej ³awy przysiêg³ych.

– Tutaj zaczaimy siê na Martina Broughama – powiedzia³ Eggers.

Usiedli na ³awce pod œcian¹.

– Jesteœ pewien, ¿e to najlepszy sposób za³atwienia sprawy? – spyta³ Stone.

– Nie odbiera³ mojego telefonu wczoraj wieczorem – odpar³ Eggers –

a wiêc moim zdaniem, jedyny.

– Trudno, niech tak bêdzie.

– Jad³em wczoraj kolacjê z Eduardem Bianchim – oznajmi³ Eggers. –

Du¿o o ciebie wypytywa³.

– Naprawdê? Co chcia³ wiedzieæ?

– To co zwykle przysz³y teœæ.

Stone nic nie odpowiedzia³, ale poczu³ siê nieswojo.

background image

219

– Pyta³ o twoje wychowanie i wykszta³cenie, sprawy finansowe i per-

spektywy.

– I co mu powiedzia³eœ?

– Prawdê, oczywiœcie. Takim ludziom jak on siê nie k³amie.

– Jak zareagowa³?

– Znam Eduarda od doœæ dawna, i dopiero wczoraj wieczorem po raz

pierwszy us³ysza³em z jego ust przychyln¹ opiniê o kimkolwiek. Rzecz jasna,

Bianchi jest nies³ychanie skrytym cz³owiekiem i bardzo rzadko wypowiada³

siê o ludziach Ÿle. Muszê jednak przyznaæ, ¿e by³em zaskoczony.

– Tym, ¿e ktoœ ma o mnie dobre zdanie?

Eggers parskn¹³ œmiechem.

– Nie ktoœ, tylko Eduardo. Na nim naprawdê trudno zrobiæ wra¿enie.

Stone zamierza³ zadaæ kolejne pytanie, kiedy z g³êbi korytarza dobieg³y

odg³osy jakiegoœ poruszenia. Martin Brougham przesuwa³ siê wolno w t³u-

mie reporterów. Na jego widok Eggers wsta³; Stone nie zmieni³ pozycji.

– Dzieñ dobry, Marty – powiedzia³ Eggers g³oœno, jakby nie zauwa¿y³

obecnoœci dziennikarzy.

Wyci¹gn¹³ d³oñ i Brougham, chc¹c nie chc¹c, musia³ j¹ uœcisn¹æ.

– Dzieñ dobry, Bill. Wybacz, ale…

– Marty, s³ysza³em, ¿e zamierzasz wezwaæ Stone’a przed wielk¹ ³awê

przysiêg³ych, wiêc postanowi³em oszczêdziæ ci k³opotu i przyprowadzi³em

go tutaj. Od razu mo¿e odpowiedzieæ na pytania sêdziów – oznajmi³ Bill,

daj¹c rêk¹ znak Stone’owi.

Stone wsta³ i poda³ Broughamowi rêkê.

– Dzieñ dobry, panie Brougham – powiedzia³ g³oœno, tak aby zarejestro-

wa³y to mikrofony reporterów. – Przyby³em tu dobrowolnie, ¿eby odpowie-

dzieæ na wszelkie pytania, które zechce pan zadaæ na temat moich kontaktów

z Susan Bean oraz tego, co robi³em owego wieczoru, kiedy zginê³a. Czy mo¿e

pan poœwiêciæ mi czas w pierwszej kolejnoœci?

Brougham by³ wyraŸnie zmieszany, chocia¿ stara³ siê tego nie okazywaæ.

– Postaram siê, panie Barrington. Doceniam to, ¿e dobrowolnie zgodzi³

siê pan zeznawaæ.

– Bardzo mi na tym zale¿y – doda³ Stone, nie puszczaj¹c rêki prokurato-

ra. – Pamiêta pan pewnie, ¿e ju¿ wczeœniej deklarowa³em gotowoœæ wszel-

kiej wspó³pracy w tej sprawie.

– Tak, oczywiœcie – odrzek³ Brougham, wyrywaj¹c wreszcie d³oñ z uœci-

sku Stone’a. – Proszê zaczekaæ, panie Barrington. Postaram siê poprosiæ pana

jak najszybciej.

– Marty, czy moglibyœmy porozmawiaæ chwilê na osobnoœci? – spyta³

Eggers. – Posiadam pewne informacje, które mog¹ mieæ znaczenie dla tej

sprawy, i chcia³bym siê nimi z tob¹ podzieliæ, zanim rozpoczniesz posiedze-

nie wielkiej ³awy przysiêg³ych.

background image

220

– Przykro mi, Bill, ale w tej chwili nie mam czasu; mo¿e póŸniej. – Brou-

gham odwróci³ siê i wszed³ do sali.

– Wczoraj wieczorem próbowa³em siê do ciebie dodzwoni栖 zawo³a³

Eggers. Brougham zamkn¹³ drzwi.

Reporterzy skupili siê wokó³ Eggersa.

– Jakie informacje ma pan dla prokuratora?

– Bêdzie lepiej, jeœli przeka¿ê je najpierw panu prokuratorowi, a dopie-

ro póŸniej pañstwu – odpar³ Eggers. – Proszê wybaczyæ.

Usiad³ obok Stone’a.

– Teraz musi ciê wezwa栖 szepn¹³ – bo jeœli nie, prasa rozerwie go na

strzêpy.

Stone siedzia³ w milczeniu. Na korytarzu pojawili siê inni œwiadkowie, któ-

rzy mieli zeznawaæ przed wielk¹ ³aw¹ przysiêg³ych. Stone skin¹³ g³ow¹ sier¿an-

towi Timowi Ryanowi z dziewiêtnastego posterunku, którego zna³ od lat. Zd¹¿yli

zamieniæ parê s³ów, gdy przerwa³ im sygna³ telefonu komórkowego Stone’a.

– Przepraszam – powiedzia³ Stone.

Oddali³ siê na koniec korytarza i wyj¹³ aparat.

– Halo?

– Mówi Dino.

Stone niemal s³ysza³ jego œmiech.

– Co siê sta³o?

– Godzinê temu weszliœmy do mieszkania Deacona i zgadnij, co znaleŸ-

liœmy.

– Mam nadziejê, ¿e narzêdzie zbrodni.

– A¿ tyle szczêœcia nie mieliœmy, ale wpad³ nam w rêce dziennik Susan.

– Œwietnie! Zd¹¿y³eœ go przeczytaæ?

– Oczywiœcie. Jest bardzo lakoniczny, ale mo¿na wyczytaæ o spreparo-

waniu taœm w procesie Dantego.

– Czy zapiski Susan wskazuj¹ na udzia³ Broughama?

– Nie wprost, ale skoro Susan Bean wiedzia³a o taœmach, trudno uwie-

rzyæ, ¿e Marty by³ nieœwiadomy manipulacji. Tak czy owak, wszystko to kie-

ruje podejrzenie na Deacona; sam fakt posiadania pamiêtnika go obci¹¿a.

Staje siê naszym g³ównym podejrzanym. Mo¿na te¿ zak³adaæ, ¿e Mick Kelly

pomaga³ mu po fakcie. Mogê wyrzuciæ Kelly’ego z policji choæby za to, ¿e

nie zawiadomi³ o pobycie Deacona w pobli¿u miejsca zbrodni.

– Aresztowa³eœ ju¿ Deacona?

– Jeszcze nie, ale szukamy go; Kelly’ego te¿. Nie rozes³a³em jeszcze

listu goñczego, ¿eby ich nie wystraszyæ.

– To wspania³a wiadomoœæ, Dino. I trudno o lepszy moment.

– Czy ju¿ zeznawa³eœ?

– W³aœnie czekam na korytarzu.

background image

221

– Daj Broughamowi popaliæ ode mnie.

– Za³atwione. Czy mogê wykorzystaæ to, co mi w³aœnie powiedzia³eœ?

– Z moim b³ogos³awieñstwem. Do zobaczenia póŸniej.

– Przychodzisz dzisiaj na kolacjê do Bianchiego?

– Zosta³em zaproszony – odpar³ Dino.

– A wiêc tam siê spotkamy. – Stone od³o¿y³ s³uchawkê i wróci³ na miejsce.

– Co nowego? – spyta³ Eggers.

– Nie uwierzysz, ale…

W tej samej chwili otwar³y siê drzwi sali posiedzeñ wielkiej ³awy przy-

siêg³ych. WoŸny wytkn¹³ g³owê.

– Zawo³ajcie Stone’a Barringtona! – krzykn¹³.

– Tu jestem – odpowiedzia³ Stone, podnosz¹c siê.

Mê¿czyzna otworzy³ do koñca drzwi i wprowadzi³ go do œrodka.

Stone szybkim krokiem zbli¿y³ siê do miejsca dla œwiadka i usiad³ na-

przeciwko przysiêg³ych, grupy zwyczajnie wygl¹daj¹cych ludzi, którzy sie-

dzieli w dwóch d³ugich ³awkach. Martin Brougham skrzy¿owa³ rêce na pier-

siach i rozgl¹da³ siê z buñczuczn¹ min¹. WoŸny zaprzysi¹g³ Stone’a.

– Proszê podaæ nazwisko i imiꠖ powiedzia³ Brougham.

Stone przedstawi³ siê, po czym doda³: 

– Proszê zanotowaæ, ¿e nie zosta³em tu wezwany, lecz stawi³em siê przed

tym zgromadzeniem dobrowolnie.

– Tak, tak – rzuci³ zniecierpliwiony Brougham. – Panie Barrington, czym

siê pan zajmuje?

– Jestem adwokatem.

– Kiedyœ pracowa³ pan w policji, prawda?

– Tak. S³u¿y³em w nowojorskiej policji czternaœcie lat. Zakoñczy³em s³u¿-

bê w stopniu starszego detektywa.

– W jakich okolicznoœciach odszed³ pan ze s³u¿by? Dlaczego nie docze-

ka³ pan emerytury?

– Zosta³em ranny podczas pe³nienia obowi¹zków i zwolniony z przyczyn

zdrowotnych. Otrzyma³em pe³n¹ emeryturê i wszelkie inne œwiadczenia.

Ta odpowiedŸ zaskoczy³a Broughama. Widaæ nie by³ na to przygotowany.

– Rozumiem – powiedzia³ prokurator, zebrawszy myœli. – Czy zna³ pan

Susan Bean przed jej œmierci¹?

– Tak. Pozna³em j¹ u pana w domu.

Stone poda³ datê przyjêcia.

Brougham skrzywi³ siê. NajwyraŸniej wola³, ¿eby nie trafi³o to do steno-

gramu.

– Ale zna³ pan j¹ ju¿ wczeœniej?

– Broni³em kiedyœ w procesie, w którym panna Bean by³a asystentk¹

prokuratora, lecz bardzo s³abo j¹ zapamiêta³em. Kiedy spotka³em pannê Bean

background image

222

w pañskim domu, nie wiedzia³em, ¿e poznaliœmy siê wczeœniej. Ona równie¿

nie wspomnia³a o tym w rozmowie.

– Czy nie jest prawd¹, ¿e kilka lat temu spotka³ pan pannê Bean w barze,

zaprowadzi³ j¹ do domu i uwiód³?

– Przedstawi³em ju¿ wszystkie fakty dotycz¹ce mojej znajomoœci z pan-

n¹ Bean. Nie mam nic do dodania.

– Czy uwiód³ j¹ pan?

– Odpowiedzia³em ju¿ na to pytanie.

Brougham zwróci³ siê twarz¹ do wielkiej ³awy przysiêg³ych.

– Czy nie jest prawd¹, ¿e zamordowa³ pan Susan Bean w ataku wœcie-

k³oœci?

– Nie jest to prawd¹. Nie zabi³em Susan Bean ani nie wyrz¹dzi³em jej

¿adnej innej krzywdy – odpar³ spokojnie Stone, zwracaj¹c siê do przysiêg³ych.

Brougham zaczerpn¹³ g³êboko tchu, uniós³ siê na palce i podniós³ g³os.

– Czy nie jest prawd¹, ¿e…

– Prawd¹ jest natomiast – przerwa³ mu Stone – ¿e kilka minut temu po-

rucznik Bacchetti, szef wydzia³u œledczego dziewiêtnastego posterunku policji

poinformowa³ mnie telefonicznie, i¿ znane jest nazwisko g³ównego podejrza-

nego w sprawie morderstwa Susan Bean. Policja ju¿ rozpoczê³a poszukiwania.

Martin Brougham wypuœci³ powietrze z gard³owym charkotem.

– Co pan?…

– Porucznik Bacchetti stwierdzi³, ¿e owym podejrzanym jest niejaki Tho-

mas Deacon, zwierzchnik departamentu œledczego prokuratury rejonowej.

Broughamowi odebra³o g³os. Sta³ na wprost przysiêg³ych blady jak œcia-

na, z otwartymi ustami. Zaczerpn¹³ tchu.

– Jest pan wolny, panie Barrington.

– Czy nie zechce pan zapoznaæ siê z dowodami œwiadcz¹cymi przeciw

Deaconowi, panie Brougham?

– Jest pan wolny! – krzykn¹³ Brougham.

Stone wsta³ i wyszed³ z sali. Bill Eggers czeka³ na korytarzu.

– Szybko to za³atwi³eœ. Jak posz³o?

Stone otworzy³ usta, ¿eby odpowiedzieæ. W tej samej chwili ujrza³ zbli-

¿aj¹cych siê Toma Deacona i Michaela Kelly’ego.

– Przepraszam ciê na chwilꠖ powiedzia³, odwracaj¹c siê do Tima Ry-

ana. – Mogê po¿yczyæ twoje kajdanki?

Ryan bez s³owa siêgn¹³ za pas.

– Zamierzam dokonaæ aresztowania obywatelskiego – oznajmi³ Stone. –

Pomo¿esz mi?

– Jasne, stary – odpar³ Ryan.

– Znasz Deacona i Kelly’ego?

– Tak.

background image

223

– Ja wezmê Deacona, a ty uwa¿aj, ¿eby Kelly nie strzeli³ mi w plecy.

– Dobra.

Stone schowa³ lew¹ rêkê z kajdankami za siebie. Z wyci¹gniêt¹ praw¹

d³oni¹ ruszy³ naprzeciw Deacona.

РCzeϾ, Tom.

Deacon zrobi³ zdziwion¹ minê, ale wyci¹gn¹³ rêkê.

Stone przytrzyma³ j¹ i b³yskawicznym ruchem zapi¹³ kajdanki.

– Jesteœ aresztowany za zamordowanie Susan Bean – oœwiadczy³. Nim

Deacon zd¹¿y³ zareagowaæ, Stone wykrêci³ mu ramiê, popchn¹³ do œciany

i sku³ rêce za plecami. Nastêpnie obróci³ go, wyrwa³ pistolet z futera³u i wy-

j¹³ z wewnêtrznej kieszeni marynarki odznakê policyjn¹.

– Nie bêdzie ci ju¿ potrzebna.

Stone us³ysza³ odg³os upadaj¹cego cia³a; obejrza³ siê. Mick Kelly le¿a³

brzuchem na marmurowej pod³odze, a Tim Ryan siedzia³ na jego plecach

i zak³ada³ kajdanki.

– Zabierz mu broñ i odznakꠖ poleci³ Stone – i odczytaj prawa areszto-

wanego. Ja zadzwoniê na policjê.

Popchn¹³ Deacona na ³awkê, wyci¹gn¹³ telefon i wybra³ numer Dina.

– Halo?

– Mówi Stone. W³aœnie dokona³em obywatelskiego aresztowania.

60

J

eff Banion czuwa³ na swoim posterunku przed kamienic¹, gdy w blasku

latarni ujrza³ nadje¿d¿aj¹cego wielkiego mercedesa Howarda Menziesa

z dwoma mê¿czyznami na przednich siedzeniach. Wóz zatrzyma³ siê pod

markiz¹. Sylwetka kierowcy, który w³aœnie wysiad³, wyda³a siê Jeffowi zna-

joma. Po chwili rozpozna³ siostrzeñca Menziesa, Petera Hausmana, mimo ¿e

na jego jeszcze rano niemal ³ysej g³owie piêtrzy³a siê teraz burza w³osów.

– Zaraz wracam – oznajmi³ z gard³owym niemieckim akcentem. – Nie

ma potrzeby zapowiadaæ. Pan Menzies mnie oczekuje.

– Dobrze – odpar³ Jeff. Zerkn¹wszy w bok, spostrzeg³ umundurowane-

go stra¿nika miejskiego wypisuj¹cego mandaty za niew³aœciwe parkowanie.

Otworzy³ drzwi mercedesa i wsiad³.

– Przepraszam pana – zwróci³ siê do nieznajomego mê¿czyzny. – Mu-

szê przestawiæ samochód, bo za chwilê pan Menzies dostanie mandat.

– Oczywiœcie – odpar³ tamten. – Niez³a bryka, co?

Jeff odjecha³ kilka metrów dalej.

background image

224

– Fakt. Zaczekajmy, a¿ ten gliniarz przejdzie.

– Kupi³by pan ten wóz?

– Jasne – rozeœmia³ siê Jeff. – Zaraz wypiszê czek.

– Nie rozumiem tego Menziesa – mówi³ nieznajomy. – Naby³ u nas ten

samochód nieca³e dwa tygodnie temu i ju¿ go odsprzeda³.

– Naprawdê?

– Tak. Mam go odwieŸæ na lotnisko Kennedy’ego, a potem odprowa-

dziæ wóz. Pozbycie siê go kosztowa³o Menziesa tyle, ile taka limuzyna traci

rocznie na wartoœci.

Stra¿nik znikn¹³ za rogiem.

– Có¿, ludzie robi¹ czasami dziwne rzeczy – zauwa¿y³ filozoficznie Jeff.

Wróci³ na swój posterunek zastanawiaj¹c siê, dlaczego Menzies postano-

wi³ sprzedaæ nowy samochód. Zadzwoni³ wewnêtrzny telefon.

– Tu Jeff.

– Mówi Howard Menzies. Jeff, czy móg³byœ wejœæ na górê i pomóc mi

w przenoszeniu baga¿y?

– Oczywiœcie, panie Menzies. Zaraz tam bêdê. – Jeff zwróci³ siê do Ral-

pha. – Przypilnuj drzwi. Muszê pomóc panu Menziesowi.

Wjecha³ wind¹ na szesnaste piêtro. Drzwi mieszkania Menziesa sta³y

otwarte.

– Halo? – zawo³a³ portier.

– WejdŸ, Jeff – odezwa³ siê Menzies. – Jestem w gabinecie.

Peter Hausman min¹³ Jeffa z dwiema walizkami w d³oniach, kieruj¹c siê

do windy.

Jeff wszed³ do gabinetu.

– W sypialni zosta³o jeszcze kilka baga¿y – powiedzia³ Menzies.

– Wybiera siê pan w podró¿? – spyta³ Jeff.

– Tylko na kilka dni – odpar³ Menzies, dŸwigaj¹c ciê¿k¹ walizê. – Od-

wozimy z Peterem prochy mojej ¿ony do ojczyzny. Nieweso³a misja.

– Rzeczywiœcie. Strasznie mi przykro z powodu jej œmierci. Wezmê po-

zosta³e walizki.

Jeff wszed³ do pokoju; na ³ó¿ku le¿a³y dwa niewielkie nesesery. Schyla-

j¹c siê po nie, uderzy³ w coœ stop¹. Pochyli³ siê, ¿eby zobaczyæ, co to takiego.

Uniós³ brzeg poœcieli – na pod³odze le¿a³ pistolet w kaburze z uprz꿹. No

có¿, niektórzy ludzie maj¹ przesadne wyobra¿enie na temat niebezpieczeñstw

¿ycia w Nowym Jorku. DŸwign¹³ walizeczki i zaniós³ do windy.

Zjecha³ na dó³ razem z Menziesem i jego siostrzeñcem, którzy nie ode-

zwali siê ani s³owem. Jeff zamierza³ spytaæ o sprzeda¿ mercedesa, lecz przy-

sz³o mu do g³owy, ¿e to nie jego sprawa, wiêc zrezygnowa³. Gdy winda dotar-

³a na parter, za³adowa³ walizki do baga¿nika, tak wype³nionego, ¿e trzeba

by³o poprzek³adaæ baga¿e, aby domkn¹æ klapê.

background image

225

Menzies wyci¹gn¹³ rêkê.

– Dziêkujê ci za wszelk¹ pomoc, Jeff. Do zobaczenia… za parê dni –

powiedzia³ Menzies, podaj¹c d³oñ portierowi.

– Przyjemnej podró¿y, panie Menzies – odpar³ portier. Zdziwi³ siê, gdy

otworzywszy po chwili d³oñ, ujrza³ dwa zwiniête banknoty studolarowe. Mer-

cedes ruszy³ Pi¹t¹ Alej¹ i po chwili znikn¹³ za rogiem, kieruj¹c siê na wschód.

Jeff wróci³ do budynku, rozmyœlaj¹c o tym, czego by³ œwiadkiem. To

wszystko do siebie nie pasowa³o: czupryna Hausmana, sprzeda¿ mercedesa,

hojny napiwek. Portier nie móg³ siê uwolniæ od przeczucia, ¿e ju¿ nigdy nie

zobaczy Howarda Menziesa.

Po raz dziesi¹ty wyj¹³ z kieszeni skrawek gazety i przeczyta³ artyku³. Sie-

dem morderstw, napisa³ autor. Portier schowa³ papier i podj¹³ decyzjê.

– Ralph, czy móg³byœ jeszcze przez chwilê zerkn¹æ na drzwi? Muszê

skorzystaæ z telefonu na zapleczu.

Jeff nie by³ wprawdzie pewien, czy postêpuje s³usznie, ale musia³ to zro-

biæ.

61

W

rezydencji Bianchiego Stone’a przywita³ lokaj Pietro; zaprowadzi³ go

 wprost na taras wychodz¹cy na rozleg³y ogród. Eduardo Bianchi cze-

ka³ na wyœcie³anym fotelu z kutego ¿elaza. Wsta³, aby przywitaæ goœcia.

– Dobry wieczór, Stone – rzek³ ciep³ym g³osem, podaj¹c mu d³oñ i wska-

zuj¹c s¹siedni fotel. – Kobiety gawêdz¹ o swoich sprawach, a my tymczasem

mo¿emy wypiæ razem aperitif. Wieczór jest dzisiaj taki piêkny.

– Czego siê pan napije, panie Barrington? – spyta³ Pietro.

– Poproszê o lampkê strega, jeœli mo¿na.

Pietro pokraœnia³ na znak aprobaty dla gustu goœcia, uk³oni³ siê i wyszed³.

– Doprawdy piêkny wieczór – powiedzia³ Stone. Promienie zachodz¹-

cego s³oñca i d³ugie cienie uk³ada³y siê w kobierzec œwiat³a przeplatany ciem-

nymi plamami. – Pañski ogród równie¿ jest niezwyk³ej urody.

– Dziêkujꠖ odrzek³ Bianchi. – S¹dzê, ¿e ze wszystkiego, co posiadam,

w³aœnie on sprawia mi najwiêcej radoœci. Starzejê siê, dlatego koj¹ca by³aby

œwiadomoœæ, ¿e ten dom oraz ogród przejd¹ w rêce kogoœ, kto doceni ich

wartoϾ.

– Doskonale rozumiem. Odnoszê wra¿enie, ¿e jest pan dziœ w refleksyj-

nym nastroju.

– Zdarza mi siê to coraz czêœciej. To przywilej staroœci, jak s¹dzê.

15 – Kr¹g strachu

background image

226

– Ale¿ pan nie wygl¹da staro.

Bianchi uœmiechn¹³ siê wyrozumiale.

– Kiedy bêdzie pan w moim wieku, pojmie pan, ¿e staroœæ to coœ wiêcej

ani¿eli kondycja cia³a – to stan umys³u. Choæbym stara³ siê ze wszystkich si³,

nie potrafiê ju¿ myœleæ tak jak m³ody mê¿czyzna, albo nawet mê¿czyzna

w œrednim wieku. Jasnoœæ umys³u wieku dojrza³ego to wielki dar od Boga;

dziêki niemu mogê bez koñca zadawaæ sobie pytania: Czy dobrze wykorzy-

sta³em swoje ¿ycie? Czy da³em szczêœcie bliŸnim? Czy moje grzechy zosta³y

przebaczone?

Stone s³ucha³ w milczeniu.

– Odby³em wczoraj d³u¿sz¹ rozmowê z Billem Eggersem – oznajmi³

Bianchi, zmieniaj¹c nagle temat. – Dotyczy³a g³ównie pana.

– Bill wspomina³, ¿e zjedli panowie razem lunch.

– K³opoty, które spotka³y pana ze strony prokuratury rejonowej, to ju¿

przesz³oœæ, jak mniemam.

– Mo¿na tak powiedzieæ. Nie rozmawia³em z Dino od rana; jest zajêty

przes³uchiwaniem Toma Deacona w sprawie morderstwa Susan Bean. Mam

nadziejê, ¿e dobrze mu idzie.

– O tak, z ca³¹ pewnoœci¹ – rzek³ Bianchi tonem, który wskazywa³, ¿e

wie na ten temat coœ wiêcej. – S¹dzê, ¿e ten Brougham nie bêdzie siê ju¿ panu

wiêcej naprzykrza³.

– Jestem pañskim d³u¿nikiem – oznajmi³ Stone.

Bianchi machn¹³ rêk¹.

– Nie ¿yczê sobie, ¿eby moi przyjaciele poczuwali siê do wdziêcznoœci

wobec mnie. Jeœli udaje mi siê wyœwiadczyæ komuœ przys³ugê, to samo to jest

wystarczaj¹c¹ nagrod¹. Tak powinien myœleæ ka¿dy mê¿czyzna.

– Poza tym – ci¹gn¹³ Bianchi – nie powinien pan czuæ siê moim d³u¿ni-

kiem. Musi pan zachowaæ niezale¿noœæ, zw³aszcza ode mnie.

Stone nie wiedzia³, co o tym myœleæ.

– Bill Eggers opowiedzia³ mi o panu niema³o. Dziêki temu mog³em od-

powiedzieæ sobie na wiele pytañ oraz stworzyæ na swój u¿ytek pe³niejszy

obraz pañskiej osoby. I muszê powiedzieæ, ¿e to, co us³ysza³em, w pe³ni po-

twierdzi³o moj¹ pierwsz¹, intuicyjn¹ ocenê.

Stone s³ucha³ z rosn¹cym zaciekawieniem.

– Z przyjemnoœci¹ dowiedzia³em siê, ¿e jest pan uczciwym cz³owiekiem,

lojalnym przyjacielem i posiada rozwiniête poczucie sprawiedliwoœci. Jestem

przekonany, ¿e mê¿czyzna taki jak pan by³by mi bardzo pomocny w wielu

moich interesach.

– Eduardo – odezwa³ siê Stone. – Pañskie zaufanie bardzo mi pochle-

bia, ale wola³bym byæ pañskim przyjacielem ni¿ pracownikiem.

background image

227

Bianchi uœmiechn¹³ siê szeroko. Stone po raz pierwszy zobaczy³ radoœæ

na jego obliczu.

– W ten sposób potwierdza pan, ¿e siê nie myli³em – oœwiadczy³ Bian-

chi. – Z pewnoœci¹ ma pan œwiadomoœæ, jak wa¿na jest dla mnie Dolce.

– Oczywiœcie – odpar³ Stone, zastanawiaj¹c siê, dlaczego rozmowa kie-

ruje siê na córkê Eduarda.

– Jej szczêœcie, jej bezpieczeñstwo stanowi¹ dla mnie najwy¿sz¹ war-

toœæ. Wnuk jest równie wa¿ny, lecz Dolce zajmuje w mym sercu specjalne

miejsce. Jest do mnie tak podobna, tak wiele rozumie – moraln¹ dwuznacz-

noœæ ¿ycia w bogactwie, to, ¿e sprawiedliwoœæ jest koniecznym warunkiem

sukcesu, sens w³aœciwego korzystania z maj¹tku. Bardzo pragnê, aby sta³a siê

kobiet¹ w pe³nym znaczeniu tego s³owa. Rzecz jasna, przez pewien czas by³o

to niemo¿liwe, lecz teraz…

W tym momencie zadzwoni³a komórka Stone’a. Zak³opotany, wyj¹³ tele-

fon z kieszeni.

– Proszê wybaczyæ, Eduardo. Niewielu ludzi zna mój numer, wiêc to

musi byæ coœ wa¿nego i powinienem odebraæ.

– Ale¿ oczywiœcie, proszê.

– Halo?

– Mówi Dino. Jesteœ z Eduardem?

– Tak.

– A wiêc dobrze, ¿e zadzwoni³em.

– O czym mówisz?

– Wyjaœniê ci wszystko za minutê. Tyle mi zajmie dotarcie do drzwi jego

domu. Czekaj tam na mnie. Nici z dzisiejszej kolacji.

– Dino, o czym ty mówisz, do cholery?

– Mitteldorfer siê pokaza³.

– Zaraz tam bêdê. – Stone zamkn¹³ klapkê telefonu i wsta³. – Eduardo,

jest mi bardzo przykro, ale nie bêdê móg³ zostaæ na kolacji. W³aœnie dzwoni³

Dino. Mê¿czyzna, którego szukamy, ten, który zagra¿a³ Mary Ann i Benowi,

w³aœnie siê gdzieœ pojawi³. Dino ju¿ po mnie jedzie.

Bianchi wsta³.

– Rozumiem, Stone. Bardzo mi przykro, ¿e przerwano nam rozmowê.

Ufam, ¿e niebawem bêdziemy mogli j¹ dokoñczyæ.

– Proszê przekazaæ moje przeprosiny Dolce i Mary Ann.

– Oczywiœcie.

Podali sobie d³onie; Stone pospieszy³ do wyjœcia; Pietro otworzy³ mu

drzwi. Wycie policyjnych syren rozleg³o siê ze zdwojon¹ si³¹.

background image

228

62

S

tone ledwie zd¹¿y³ wsi¹œæ do samochodu, który prawie siê nie zatrzyma³.

Jeszcze nie zd¹¿y³ zapi¹æ pasa, a Dino ju¿ przycisn¹³ peda³ gazu. Fontan-

ny ¿wiru wystrzeli³y spod kó³ wozu.

– Mów – poprosi³ Stone, gdy tor jazdy ustabilizowa³ siê nieco.

– Zadzwoni³ portier z kamienicy przy Park Avenue – zacz¹³ Dino wy-

przedzaj¹c kolejny samochód. Jechali z migaj¹cym kogutem, a zawodzenie

syreny miesza³o siê z wyciem silnika pracuj¹cego na najwy¿szych obrotach. –

Rozpozna³ Petera Hausmana z portretu pamiêciowego, ale nie od razu zdoby³

siê na to, ¿eby zatelefonowaæ. Mitteldorfer mieszka³ w tym domu pod nazwi-

skiem Howard Menzies.

– Zachowa³ inicja³y – zauwa¿y³ Stone.

– Tak, mo¿e kaza³ je sobie kiedyœ wyhaftowaæ na rêcznikach. W ka¿dym

razie, Hausman zjawi³ siê w kamienicy zaraz po tym, jak aresztowaliœmy jego

brata. Wieczorem Mitteldorfer sprzeda³ z du¿¹ strat¹ nowiutkiego mercedesa

z powrotem do salonu, spakowa³ manatki i ruszy³ prosto na lotnisko Kenne-

dy’ego. Powiedzia³, ¿e chce odwieŸæ prochy ¿ony do ojczyzny.

– Prochy Eloise Enzberg, jak rozumiem?

– Zgad³eœ. Portier rozpozna³ j¹ na zdjêciu, które pokaza³ mu Anderson.

– A wiêc leci do Niemiec?

– Nie da³bym za to g³owy. W ci¹gu jednej godziny odlatuj¹ samoloty do

Londynu, Pary¿a, Rzymu i kilku innych stolic, nie licz¹c czterech miast

w Niemczech. Kazaliœmy szukaæ nazwisk Menziesa i Hausmana na wszyst-

kich listach pasa¿erów. Andy czeka ju¿ na lotnisku; dowiemy siê wiêcej po

dotarciu na miejsce.

Dino a¿ siê przechyli³ w prawo, wyprzedzaj¹c ciê¿arówkê.

– Jeœli do¿yjemy – wtr¹ci³ Stone, zaciskaj¹c zêby. Dino jeŸdzi³ bardzo

szybko w normalnych warunkach, a teraz, gdy sytuacja wymaga³a poœpiechu,

przechodzi³ samego siebie. – Wyci¹gn¹³eœ coœ z Deacona?

– Nie powiedzia³ ani s³owa. Jest na to zbyt cwany.

– Niech to szlag!

Dino uœmiechn¹³ siê przebiegle.

– Ale z³ama³em Micka Kelly’ego. Dobi³em z nim targu.

– Czy Kelly mo¿e pogr¹¿yæ Deacona?

– I to jak. Deacon mia³ krew na rêkawach koszuli, kiedy Kelly spotka³

siê z nim po morderstwie. Zaszanta¿owa³ Deacona, ¿eby ten za³atwi³ mu ro-

botê w prokuraturze. Mia³ szczêœcie, ¿e Deacon nie poder¿n¹³ mu gard³a.

– Dobra robota, Dino! A co z Broughamem?

background image

229

– Musia³ wiedzieæ o przekrêcie z taœm¹, ale nie dostaniemy go, jeœli

Deacon nie zacznie przeciwko niemu zeznawaæ. Na razie Brougham ust¹pi³

ze stanowiska.

Dino pojecha³ skrótem: zamiast skierowaæ siê na trasê Long Island Express-

way, przemyka³ uliczkami w dzielnicach mieszkalnych i przemys³owych.

Stone zauwa¿y³, ¿e strza³ka prêdkoœciomierza ani przez chwilê nie opa-

d³a poni¿ej stu kilometrów na godzinê, a czasami przekracza³a sto trzydzie-

œci. Jeszcze nigdy nie jecha³ tak szybko w terenie zabudowanym.

– Jak tam rozmowa z Eduardem? – spyta³ Dino

– Trzymaj kierownicê i nie gadaj – burkn¹³ Stone.

– Lepiej mi siê prowadzi, kiedy z kimœ rozmawiam – odpar³ Dino. W³a-

œnie œci¹³ zakrêt obok domu na rogu ulicy, podskakuj¹c na krawê¿niku. Led-

wo unikn¹³ zderzenia z ciê¿arówk¹ dostawcz¹. – Co ci powiedzia³?

– ¯e Brougham nigdy wiêcej nie sprawi k³opotów.

– To bêdzie mu na rêkê, co? Proces Dantego zostanie powtórzony, a Edu-

ardo zbierze laury od kumpli z ferajny.

– Nie powinieneœ zapominaæ, ¿e nie ugryŸlibyœmy tej sprawy bez jego

pomocy.

– Ta œwiadomoœæ odbiera mi trochê satysfakcji – stwierdzi³ Dino, wpa-

daj¹c jak wariat na szeœciopasmow¹ trasê dojazdow¹ do lotniska, zat³oczon¹

samochodami. – Czy Eduardo zd¹¿y³ ci zaproponowaæ?

– Niby co?

– Ma³¿eñstwo.

– O czym ty bredzisz, Dino? – spyta³ Stone, zaciskaj¹c powieki. O cen-

tymetry wyminêli zepsuty samochód stoj¹cy na poboczu.

– Chyba wiesz, o co mu chodzi? Eduardo próbuje za³atwiæ mê¿a dla Dolce.

– Dolce jest ju¿ mê¿atk¹, Dino.

– Nie mówi³em ci? Dzisiaj po po³udniu ktoœ za³atwi³ Johnny’ego Donato.

Stone znieruchomia³.

– ¯artujesz. Powiedz mi, ¿e to ¿art.

– Nie ¿artujê.

– Kto to zrobi³?

– Prawdopodobnie nigdy siê tego nie dowiemy, ale nie pad³bym trupem

ze zdziwienia, gdyby mi ktoœ powiedzia³, ¿e zrobi³a to sama Dolce. Klasycz-

ne zabójstwo mafijne: dwa pociski w ty³ g³owy.

Dino zachichota³.

– Nie widzê w tym nic œmiesznego – ¿achn¹³ siê Stone.

– A ja owszem – odpar³ Dino, wje¿d¿aj¹c na drogê dojazdow¹ do termi-

nalu miêdzynarodowego lotniska; po chwili wóz zatrzyma³ siê z piskiem opon.

Do samochodu podbieg³ Andy Anderson.

– Zaalarmowa³em s³u¿bê ochrony lotniska – oznajmi³. – Oto jej szef.

background image

230

Do wozu zbli¿y³ siê mê¿czyzna w ciemnym garniturze.

– Porucznik Bacchetti? Jestem Sam Warren. Dowodzê tu ochron¹. Jak

mogê pomóc?

– Widzia³ pan zdjêcia?

Warren skin¹³ g³ow¹.

– Moi ludzie w³aœnie je ogl¹daj¹, ale z tego, co siê orientujê, poszukiwa-

ni przeszli ju¿ przez bramki kontrolne i znajduj¹ siê w poczekalni w strefie

odlotów. Bramek jest dwadzieœcia piêæ, a do pó³nocy z ka¿dej z nich odleci

co najmniej jeden samolot.

– Zamknijcie je – powiedzia³ Dino.

– S³ucham?

– ¯adnych odlotów, dopóki nie przeszukamy wszystkich poczekalni.

– Rany boskie, poruczniku, nie mogê zatrzymaæ dwudziestu piêciu sa-

molotów. Pan sobie wyobra¿a, co by siê sta³o z rozk³adem? Pasa¿erowie spóŸ-

niliby siê na po³¹czenia w ca³ej Europie. To wykluczone.

– A co robicie, kiedy pada œnieg?

– Wtedy zdarzaj¹ siê opóŸnienia, to jasne.

Dino skierowa³ palec w niebo.

– Patrz pan, jaka œnie¿yca! Prawdziwa zamieæ!

– Poruczniku…

– Pos³uchaj, Sam. Na terenie lotniska znajduje siê dwóch morderców,

którzy maj¹ na sumieniu œmieræ szeœciu osób. Chcesz wzi¹æ na siebie odpo-

wiedzialnoœæ za wypuszczenie ich z kraju?

Warren milcza³; niemal widaæ by³o myœli k³êbi¹ce siê w jego g³owie.

– Andy, ilu ludzi tam mamy? – spyta³ Dino.

– Oko³o dwunastu. Dalszych piêædziesiêciu jest w drodze, ale ruch taki, ¿e…

– Wiem. Najpierw obskoczymy loty do Niemiec. Sprawdziliœcie rezer-

wacje?

– Na liœcie nie by³o ¿adnych Menziesów ani Hausmanów – odpar³ Anderson.

– A wiêc maj¹ paszporty na inne nazwiska. Bêdzie trudniej.

– Andy, szukaj inicja³ów H. M. – wtr¹ci³ Stone. – Zacznij od lotów do

Niemiec.

– Niez³y pomys³ – powiedzia³ Dino. – Do roboty, Andy. Daj znaæ, jak

bêdziesz coœ mia³.

– No wiêc dobrze – oznajmi³ Warren. – Zrobiê to.

Przystawi³ do ust mikrofon radiotelefonu.

– Baza, tu Warren.

– Tak, szefie?

– Czerwony kod dla wszystkich odlatuj¹cych samolotów. Nic nie odry-

wa siê od ziemi, dopóki nie dam zezwolenia.

– Przyj¹³em. Co z samolotami, które ko³uj¹ na pas startowy?

background image

231

– Zatrzymaj wszystkie miêdzynarodowe na moj¹ odpowiedzialnoœæ.

Odezwê siê póŸniej.

– Idziemy – rzuci³ Dino.

Ca³a czwórka ruszy³a biegiem w stronê bramek.

Anderson skrêci³ po chwili w stronê telefonu alarmowego.

– Gdzie reszta moich ludzi? – spyta³ Dino.

– Przeczesuj¹ poczekalnie z fotografiami w d³oniach.

Warren przeprowadzi³ grupê przez bramkê bezpieczeñstwa; znaleŸli siê

w strefie odlotów.

– ChodŸmy prosto do wyjœæ – zaproponowa³ Stone.

– Postawi³em ju¿ ludzi na bramkach – oznajmi³ Warren. – Jeœli ci dwaj

tam s¹, mog¹ siê wydostaæ tylko do samolotów, a te ju¿ zatrzymaliœmy. Pasa-

¿erowie lec¹cy do Niemiec przechodz¹ przez cztery nastêpne bramki; jeœli ci

dwaj nie weszli na pok³ad do tej pory, przeszukamy poczekalnie.

Wkroczyli do pierwszej poczekalni, gdzie spikerka w³aœnie zapowiada³a

wejœcie na pok³ad. Warren wzi¹³ mikrofon od umundurowanej kobiety i og³o-

si³, ¿e lot opóŸni siê o piêæ minut.

– Dino, daj mi swoj¹ zapasow¹ broñ – poprosi³ Stone.

Porucznik siêgn¹³ do paska na kostce i wyci¹gn¹³ krótki pistolet kalibru

trzydzieœci osiem; Stone wetkn¹³ go sobie za pas. Szybkim krokiem przecho-

dzili wzd³u¿ oczekuj¹cych pasa¿erów. Stone spogl¹da³ na ka¿d¹ mêsk¹ twarz;

szuka³ wzrokiem krótkow³osego mê¿czyzny i Herberta Mitteldorfera.

Nagle do Dina podbieg³ zdyszany Andy Anderson.

– Poruczniku, niejaki Heinz Müller znajduje siê na liœcie pasa¿erów, któ-

rzy przechodz¹ do strefy odlotów dwie bramki dalej. To jedyny mê¿czyzna

o tych inicja³ach lec¹cy do Niemiec.

Dino z³apa³ za ramiê Sama Warrena, po czym skin¹³ na Stone’a.

63

C

a³a czwórka rzuci³a siê pêdem przed siebie, ³okciami toruj¹c sobie drogê

wœród pasa¿erów. Poczekalnia okaza³a siê pusta. Jedyn¹ osob¹, któr¹ tam

znaleŸli, by³a m³oda kobieta w punkcie rejestracji biletów.

Warren skoczy³ prosto do niej.

– Kiedy ruszy³ ten samolot? – spyta³, migaj¹c odznak¹.

Dziewczyna zerknê³a na zegarek.

– Dwadzieœcia minut temu.

– O, nie – jêkn¹³ Stone.

background image

232

Warren z³apa³ s³uchawkê telefonu i wystuka³ numer.

– Wie¿a? Mówi Sam Warren z ochrony. Dajcie mi szefa. – Poczeka³ chwi-

lê. – Tu Sam Warren. Stojê przy bramce numer osiemnaœcie; samolot do Ber-

lina, lot numer sto cztery, zacz¹³ ko³owaæ spod tej bramki dwadzieœcia minut

temu. Czy jest jeszcze na ziemi?

Warren zamilk³.

– Œwietnie! Zawróæcie go do rêkawa. Niech pilot og³osi, ¿e ma jakiœ

drobny defekt techniczny, którego usuniêcie potrwa kilka minut. Pasa¿erowie

musz¹ wysi¹œæ, ale mog¹ zostawiæ baga¿e na pok³adzie.

Od³o¿y³ s³uchawkê.

– Samolot ju¿ ko³uje z powrotem do rêkawa. Wszyscy pasa¿erowie wy-

si¹d¹, a my bêdziemy mogli ich wtedy sprawdziæ.

Zwróci³ siê do kobiety w okienku.

– Proszê sprawdzaæ wszystkie nazwiska na liœcie – poleci³. – Nikogo nie

wolno pani przepuœciæ bez odnotowania.

– Zrozumia³am.

Czas oczekiwania wykorzystali na z³apanie oddechu. Dino kaza³ Ander-

sonowi sprawdziæ listy pasa¿erów innych lotów do Niemiec.

– Modlê siê do Boga, ¿eby oni byli w tym samolocie – powiedzia³ Dino,

maszeruj¹c w tê i z powrotem.

– Do tej pory Mitteldorfer trzyma³ siê inicja³ów, wiêc czemu mia³by je

teraz zmieniaæ? – spyta³ retorycznie Stone.

Mija³y kolejne minuty.

– Jest samolot – oznajmi³ Warren, wskazuj¹c okno.

Wróci³ Anderson.

– Na listach pozosta³ych lotów nie ma nikogo o takich inicja³ach – stwier-

dzi³. – Jeœli to nie on, bêdziemy musieli sprawdziæ wszystkie samoloty miê-

dzynarodowe.

Warren po³¹czy³ siê przez radio.

– Baza, mo¿ecie puœciæ wszystkie loty do Niemiec z wyj¹tkiem lotu nu-

mer sto cztery. W³aœnie go sprawdzamy.

Zjawia³o siê coraz wiêcej policjantów; od razu zajmowali miejsca przy

bramkach. Stone i Dino zbli¿yli siê do trapu i stanêli po obu stronach. Ste-

wardessa otworzy³a drzwi samolotu.

Stone zacz¹³ siê wpatrywaæ w twarze wychodz¹cych pasa¿erów. Ode-

tchn¹³ g³êboko; wiedzia³, ¿e musi szukaæ wœród m³odych mê¿czyzn z krótko

obciêtymi w³osami oraz tych w œrednim wieku. Czu³, ¿e Mitteldorfer jest gdzieœ

blisko. Stara³ siê znaleŸæ w twarzach oznaki napiêcia, ale na wiêkszoœci wi-

dzia³ tylko zmêczenie i z³oœæ. Nagle spostrzeg³ m³odego mê¿czyznê, niskie-

go, barczystego, w luŸnym czarnym ubraniu. Niestety, ch³opak mia³ d³ugie

w³osy. Odwróci³ obojêtne spojrzenie od Stone’a i poszed³ dalej.

background image

233

Stone skierowa³ uwagê na innych pasa¿erów, gdy nagle us³ysza³ za sob¹

przeraŸliwy kobiecy krzyk i odg³osy szamotaniny. Odwracaj¹c siê, poczu³ sil-

ne uderzenie w lewy bark. W pierwszej chwili zdumia³ siê, ¿e cios sprawi³ tak

wielki ból. Odwróciwszy g³owê, ujrza³ mê¿czyznê w czarnym ubraniu z wy-

soko uniesion¹ piêœci¹. Spróbowa³ zas³oniæ siê lew¹ rêk¹, ale nie móg³. To

by³o dziwne. Wydarzenia toczy³y siê jakby w zwolnionym tempie.

Stone widzia³ teraz, ¿e napastnik trzyma w d³oni krótki nó¿ i kieruje go

wprost na jego twarz. Nie zdo³a³ jednak dokoñczyæ ruchu, bo drgn¹³ i zato-

czy³ siê w bok, jakby coœ targnê³o nim gwa³townie. Z szyi trysnê³a krew. Do-

piero wtedy Stone us³ysza³ wystrza³. Odwróci³ siê. Dino sta³ w pozycji strze-

leckiej z pistoletem w wyci¹gniêtych d³oniach.

Pasa¿erowie podnieœli nieopisany krzyk; niektórzy rzucili siê na pod³o-

gê, inni skoczyli przed siebie. Dino z broni¹ w rêku przebi³ siê przez ludzki

g¹szcz do m³odego mê¿czyzny, który skuli³ siê na pod³odze z twarz¹ wykrzy-

wion¹ grymasem. Obok niego, w przejœciu miêdzy rzêdami foteli, le¿a³ za-

krwawiony nó¿ kuchenny.

– Zabierzcie st¹d tych ludzi! – krzykn¹³ Dino do Warrena. – I sprowadŸ-

cie lekarza!

Gdy ostatni pasa¿erowie zdo³ali przedrzeæ siê do wyjœcia, Dino stan¹³

obok Stone’a.

– Usi¹dŸ – nakaza³.

– Co?

– Usi¹dŸ na fotelu. Zosta³eœ pchniêty no¿em. Zdejmij marynarkê.

Stone œci¹gn¹³ marynarkê i zdumia³ siê, widz¹c, ¿e ca³y lewy rêkaw na-

si¹kn¹³ krwi¹. Nie poczu³ uk³ucia no¿em, tylko cios w ramiê.

– Sk¹d wzi¹³ nó¿? Jak przedosta³ siê przez wykrywacz metalu?

– Z tacy – odpar³ Dino. – Widzia³em, jak siê na ciebie zamierza, ale nie

mog³em oddaæ strza³u. Zbyt wielu ludzi sta³o miêdzy nami.

Zbli¿y³a siê pierwsza stewardessa.

– Wezwaliœmy pomoc. Przykro mi z powodu no¿a. Kroi³am w³aœnie cy-

trynê w pierwszej klasie, gdy…

– To nie pani wina – przerwa³ jej Stone. Zwróci³ siê do Dina. – Widzia-

³em go, kiedy przechodzi³, ale te w³osy…

Dino podszed³ do le¿¹cego mê¿czyzny i poci¹gn¹³ za czuprynê. Peruka

zosta³a mu w rêku. Sprawdzi³ puls.

– Nie ¿yje. Czy nie powiedzia³em ci o peruce?

– Nie.

– Portier zawiadomi³ nas, ¿e Hausman zapuœci³ przez noc w³osy. Przepra-

szam, zapomnia³em ciê ostrzec. By³em zajêty prowadzeniem samochodu.

– Niewa¿ne – odrzek³ Stone s³abym g³osem.

Stewardessa przynios³a czysty rêcznik i przycisnê³a do ramienia rannego.

background image

234

– Proszê siê oprzeæ o fotel – poleci³a. – W ten sposób rêcznik siê nie

wysunie.

– Poradzisz sobie? – spyta³ Dino. – Ja przeszukam kabinê samolotu.

– Dobrze.

Dino skin¹³ na Sama Warrena. Ruszyli powoli miêdzy rzêdami foteli,

zagl¹daj¹c wszêdzie, nawet do toalet.

Po chwili Dino wróci³.

– Jak siê czujesz?

– Jakoœ ¿yjê. Kiedy bêdziemy mogli st¹d pójœæ?

– Ciebie odstawimy prosto do ambulatorium – odpar³ Dino.

– Nie chcê jechaæ karetk¹. Ty mnie odwieŸ.

– Oczywiœcie.

Dino zwróci³ siê do stewardessy.

– Czy mo¿e pani sprowadziæ dla nas fotel na kó³kach?

– Nie potrzebujê fotela – zaprotestowa³ Stone. – Mogê chodziæ.

– Zapomnij o tym. Nie bêdziesz paradowa³ zakrwawiony przez ca³e lot-

nisko.

– Z³apa³eœ Mitteldorfera?

– Nigdzie go nie widzia³em – odpar³ Dino. – Andy i jego ludzie prze-

czesuj¹ w tej chwili poczekalnie i korytarze. Drañ móg³ siê wymkn¹æ w cza-

sie tego zamieszania.

Dwaj mê¿czyŸni ze s³u¿by ochrony lotniska wynieœli na noszach cia³o

Hausmana. Stone i Dino zostali sami na pok³adzie samolotu.

– SiedŸ i nie ruszaj siꠖ poleci³ Dino – a ja poszukam fotela. Zaraz ciê

st¹d zabierzemy.

Wyszed³; Stone by³ teraz sam w kabinie.

Oprzytomnia³ ju¿ z szoku wywo³anego œwiadomoœci¹, ¿e zosta³ pchniêty

no¿em. Od tej chwili up³ynê³o dwadzieœcia minut; teraz tylko krêci³o mu

siê lekko w g³owie. Naciœniêciem guzika opuœci³ siedzenie fotela, który znaj-

dowa³ siê w koñcowej czêœci kabiny pierwszej klasy, i wsun¹³ sobie po-

duszkê pod g³owê. Pomyœla³, ¿e przynajmniej odpocznie, zanim go st¹d

zabior¹.

Prawie ju¿ usypia³, kiedy us³ysza³ odg³os przypominaj¹cy chrapanie. Ze

zdziwienia otworzy³ oczy. Jak mo¿e chrapaæ, skoro nawet nie œpi? Pochrapy-

wanie nie ustawa³o. Nacisn¹³ guzik i fotel wróci³ do pierwotnej pozycji. Od-

g³os chrapania dochodzi³ gdzieœ z ty³u.

Stone podniós³ siê na nogi i nas³uchuj¹c, niepewnym krokiem ruszy³ przej-

œciem w stronê ogona samolotu. Chrapanie przybra³o na sile. Dotar³ do klasy

turystycznej, zatrzyma³ siê i spojrza³ w górê. Po lewej stronie, nad siedzenia-

mi znajdowa³ siê obszerny luk. Stone otworzy³ klapê, wyci¹gn¹³ zza pasa

pistolet Dina i cofn¹³ siê o krok.

background image

235

Chrapanie dobiega³o spod p³aszcza upchniêtego w luku. Luf¹ pistoletu

Stone odsun¹³ p³aszcz. Na pó³ce spa³ mê¿czyzna w œrednim wieku z siwymi

w³osami i niewielk¹ brod¹. W pierwszej chwili Stone go nie rozpozna³.

Dino wszed³ na pok³ad, popychaj¹c przed sob¹ fotel.

– Hej! – zawo³a³. – Co ty tam robisz? Nie powinieneœ wstawaæ!

– ChodŸ tutaj – odrzek³ Stone. – I przygotuj kajdanki.

Mitteldorfer poderwa³ siê, obudzony g³osem Stone’a. Pozna³ go natych-

miast i wykrzywi³ twarz.

– Ty! – krzykn¹³ z nienawiœci¹.

– Tak, to ja! – odpar³ Stone.

64

B

y³a pierwsza w nocy, kiedy Dino zatrzyma³ samochód przed domem Sto-

ne’a; pada³ deszcz. W ambulatorium Stone przeszed³ istne piek³o: zrobili mu

znieczulenie miejscowe i zastrzyk przeciwtê¿cowy, zszyli ranê, podali antybioty-

ki, i na koniec wrêczyli buteleczkê œrodków przeciwbólowych. Stone d³ugo mu-

sia³ przekonywaæ lekarza, ¿e lepiej bêdzie mu w domu ni¿ w szpitalu.

– Dziêki – powiedzia³ Stone.

– Nie ma za co. By³o po drodze – odrzek³ Dino.

– Za to, ¿e zastrzeli³eœ Hausmana. Gdyby nie ty, pewnie oberwa³bym gorzej.

– ¯a³ujê, ¿e nie mog³em strzeliæ od razu.

– To nareszcie koniec, prawda?

– Tak, to koniec.

– Nie ma ju¿ nikogo, kto chce nas wykoñczyæ?

– Dzisiaj mo¿esz spaæ spokojnie – odpar³ Dino. – Ja zreszt¹ te¿. Mary

Ann i Ben wrócili ju¿ do domu.

– Cieszê siê. Wiem, ¿e za nimi têskni³eœ.

– Tak, to prawda. ¯ycie kawalerskie nie jest tak¹ sielank¹, jak siê niejed-

nemu zdaje.

– Nie jest te¿ takie straszne. Chyba, ¿e ktoœ próbuje ciê zabiæ.

– Co powiesz Eduardowi?

– Spróbujê go przekonaæ.

– Mo¿e ci siê uda, ale uwa¿aj, ¿eby nie zraniæ uczuæ starego. Sycylijczy-

cy widz¹ obrazê nawet tam, gdzie jej nie ma.

– Bêdê go przekonywa³ bardzo ostro¿nie.

– Postaraj siê. Jesteœ moim przyjacielem, ale nie mogê powiedzieæ, ¿e

chcê mieæ w tobie szwagra.

background image

236

– Ranisz mnie, Dino.

– Dolce te¿ bêdziesz przekonywa³?

– Nie jestem pewien, czy z ni¹ mo¿na dyskutowaæ.

– A wiêc jednak zaczynasz coœ kumaæ.

– Jestem teraz zbyt zmêczony, ¿eby trzeŸwo myœleæ. Œrodki znieczulaj¹-

ce zaczynaj¹ robiæ swoje. Mam nadziejê, ¿e uda mi siê wdrapaæ na górê,

zanim zasnê.

– Chcesz, ¿ebym ci pomóg³?

– Nie, dam sobie radê. – Stone otworzy³ drzwi wozu i wyszed³ w si¹pi¹-

cy deszcz. – Dobranoc, Dino.

– Czeœæ, stary. Zadzwoniê jutro i opowiem, co zdzia³aliœmy z Mitteldor-

ferem.

– Bêdê czeka³ na telefon.

Stone zatrzasn¹³ drzwi samochodu i powoli wszed³ po schodach. Otworzy³

drzwi wejœciowe i wjecha³ wind¹ na piêtro; nie mia³ ochoty zmagaæ siê ze stop-

niami. W g³owie szumia³o mu ju¿ mocno od œrodków znieczulaj¹cych.

Zapalone œwiat³o w sypialni trochê go zaniepokoi³o. Wsun¹³ siê ostro¿-

nie do pokoju. Dolce spa³a nago w jego ³ó¿ku, czêœciowo tylko przykryta

ko³dr¹. Na jej twarzy malowa³ siê wyraz s³odkiej, dzieciêcej niewinnoœci.

Stone uwolni³ rêkê z temblaka, rozebra³ siê po cichu, zgasi³ œwiat³o i wœli-

zn¹³ siê pod ko³drê obok dziewczyny. Dolce poruszy³a siê w mroku i opar³a

d³oñ na jego piersi. Ciemnoœæ rozprasza³a tylko s³aba poœwiata ksiê¿yca w dru-

giej kwadrze, przes³oniêtego do po³owy chmurami.

– Wszystko w porz¹dku? – spyta³a dziewczyna prawie przez sen.

– Tak. Jak wesz³aœ?

Dolce zmarszczy³a leciutko czo³o.

– Przyprowadzi³am twój samochód i otworzy³am drzwi gara¿u pilotem.

Co siê sta³o na lotnisku?

Zaczyna³a siê budziæ, a to nie by³o Stone’owi na rêkê. Pog³adzi³ dziew-

czynê po twarzy; usnê³a.

– Jutro ci wszystko opowiem – szepn¹³, zamykaj¹c oczy.

Gdyby tylko wiedzia³, co jej powiedzieæ.

background image

237

Podziêkowania

Pragnê podziêkowaæ mojej redaktorce, a zarazem wiceprezesowi wydaw-

nictwa Gladys Justin Carr, jej personelowi, drugiemu redaktorowi Erinowi

Cartwrightowi, asystentce wydawcy Deidre O’Brien oraz wszystkim osobom

w wydawnictwie HarperCollins, które w³o¿y³y tyle pracy w to, aby wprowa-

dziæ moje ksi¹¿ki na rynek.

Chcê równie¿ wyraziæ wdziêcznoœæ memu agentowi Mortonowi L. Jan-

klowi oraz jego g³ównej asystentce Ann Sibbald, a tak¿e personelowi firmy

Janklow & Nesbit za wytrwa³e kierowanie moj¹ karier¹ pisarsk¹ i przyjaŸñ,

któr¹ mnie darz¹.

Pragnê te¿ podziêkowaæ mojej ¿onie Chris, pierwszej czytelniczce mo-

ich ksi¹¿ek, za ³atanie w nich dziur oraz g³adzenie po ramieniu, dziêki które-

mu znacznie lepiej znoszê siedzenie przy komputerze.

background image

238

Od Autora

Zawsze z przyjemnoœci¹ czytam listy od Czytelników, lecz muszê uprze-

dziæ, ¿e te, które s¹ wysy³ane do mnie na adres wydawcy, wêdruj¹ od trzech

do szeœciu miesiêcy, a kiedy ju¿ docieraj¹, jest ich tak wiele, ¿e nie na wszyst-

kie udaje mi siê odpowiedzieæ.

Jeœli jednak posiadacie, drodzy Czytelnicy, dostêp do Internetu, mo¿ecie

odwiedziæ moj¹ stronê. Oto jej adres: www.stuartwoods.com. Mo¿na tam

wysy³aæ pocztê elektroniczn¹. Jak dot¹d udawa³o mi siê odpowiedzieæ na

wszystkie listy.

Jeœli ktoœ napisa³ do mnie e-mail i nie otrzyma³ odpowiedzi, sta³o siê tak

dlatego, ¿e znalaz³ siê wœród zatrwa¿aj¹cej liczby osób, które:

1. Nie znaj¹ swojego internetowego adresu zwrotnego.

2. Nie potrafi¹ go poprawnie zapisaæ.

3. Nie posiadaj¹ takowego.

Jeœli nie macie komputera, mo¿ecie wysy³aæ do mnie e-maile z bibliotek,

sklepów, komputerów swoich dzieci lub przyjació³.

Zapamiêtajcie wiêc, drodzy Czytelnicy: e-mail – odpowiedŸ; list nade-

s³any poczt¹ – brak odpowiedzi.

Ci, którzy chc¹ wskazaæ b³êdy drukarskie i redaktorskie w moich ksi¹¿-

kach, powinni kontaktowaæ siê z wydawnictwem HarperCollins Publishers,

10 East 53

rd

Street, Nowy Jork, NY 10022-5299.

Zaœ te przedsiêbiorcze i ambitne osoby, które pragn¹ wykupiæ prawa au-

torskie – teatralne, filmowe i telewizyjne – do moich utworów, powinny zwra-

caæ siê do Matthew Snydera z firmy Creative Artists Agency, 9830 Wilshire

Boulevard, Beverly Hills, CA 90-212-1825.

background image

239

Ci natomiast, którzy zainteresowani s¹ wspó³prac¹ literack¹, mog¹ kon-

taktowaæ siê z Anne Sibbald z firmy Janklow & Nesbit, 598 Madison Ave-

nue, Nowy Jork, NY 10022.

Jeœli chcecie, abym przyjecha³ podpisaæ egzemplarze moich ksi¹¿ek, pro-

szê zwróciæ siê do swojego ksiêgarza o skontaktowanie siê z przedstawicie-

lem wydawnictwa HarperCollins.

Jeœli ktoœ ma ochotê wzi¹æ udzia³ w moich spotkaniach z Czytelnikami,

ich program mo¿na znaleŸæ na stronie internetowej.

Wszystkie moje powieœci nadal s¹ w druku w miêkkiej oprawie i mo¿na

je zamówiæ w ksiêgarni. Jeœli interesuje Pañstwa nabycie egzemplarzy w twar-

dej oprawie moich wczeœniejszych powieœci b¹dŸ ksi¹¿ek niebeletrystycz-

nych, proszê zwracaæ siê do dobrych antykwariatów, których w³aœciciele s¹

w stanie przeprowadziæ poszukiwania na terenie ca³ego kraju.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Stuart Woods Krag strachu
Stuart Woods Strefa zamknięta
Stuart Woods Propozycja nie do odrzucenia
Mounting fears Stuart Woods
Short Straw Stuart Woods
Stuart Woods Propozycja nie do odrzucenia
Deep lie Stuart Woods
Santa Fe Dead Stuart Woods
Woods Stuart Propozycja nie do odrzucenia
Woods Stuart Strefa zamknięta
24 bretton woods
69 Pan Samochodzik i Strachowisko
Stymulacja polisensoryczna Poranny krąg, praca z głębiej upośledzonymi
Wolność od strachu
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (11) Strachy
Fobia Czyli strach nieuzasadniony
Strach i ciemnosc, ezoteryka

więcej podobnych podstron