antologia Stało się jutro 05

background image


STAŁO SIĘ JUTRO







Tadeusz Twarogowski
Klęska dyktatora
Tajemnica zaginionego lądu
Typ spod ciemnej gwiazdy

background image

Kl

ę

ska dyktatora

Nocna wizyta

Helikopter zacz

ą

ł gwałtownie wytraca

ć

pr

ę

dko

ść

. Pablo odczuł to natychmiast, mimo

ż

e trwał w t

ę

pym

odr

ę

twieniu. Uniósł wspart

ą

na dłoniach głow

ę

i powiódł pytaj

ą

cym wzrokiem po twarzach towarzysz

ą

cych

mu osobników. Malowała si

ę

na nich przera

ź

liwa oboj

ę

tno

ść

, pod któr

ą

czaiła si

ę

jednak skupiona

czujno

ść

. Pablo odczytał j

ą

wyra

ź

nie w czarnych oczach generała, siedz

ą

cego na wprost w gł

ę

bokim,

wygodnym fotelu. W kabinie panowała c'sza, m

ą

cona jedynie szumem rytmicznie pracuj

ą

cego silnika.

Nagle z przodu pyreksowe szyby rozbłysły jaskrawym

ś

wiatłem. W nieprzeniknion

ą

ciemno

ść

wystrzeliły

o

ś

lepiaj

ą

ce kolorowe smugi. Skrzy

ż

owały si

ę

hen w górze w sto

ż

kowaty namiot, którego wierzchołek

pocz

ą

ł si

ę

zni

ż

a

ć

, a

ż

wreszcie obramował szeroki plac-l

ą

dowisko.

Pilot osadził maszyn

ę

po

ś

rodku betonowej płyty, okolonej balustrad

ą

wysokich kolumn.

- Wysiadamy - rzucił rozkazuj

ą

co milcz

ą

cy dot

ą

d generał.

- Prosz

ę

si

ę

spieszy

ć

, nie mamy chwili do stracenia. Ka

ż

da minuta jest na wag

ę

złota.

Pablo chciał co

ś

powiedzie

ć

, jednak

ż

e generał nakazał mu władczym ruchem dłoni milczenie. Ł

ą

czył si

ę

w

tej chwili z kim

ś

odległym, kto najwidoczniej oczekiwał jego przybycia. Nastawiał bowiem na r

ę

cznym

telezystorze długo

ść

fali, regulował odbiór i

ś

ledził miniaturowy ekran, który połyskiwał jak fosforyzowana

tarcza zegarka. Rozległo si

ę

cichutkie brz

ę

czenie. Pablo nie mógł jednak usłysze

ć

rozmowy, gdy

ż

w tej

chwili kto

ś

z zewn

ą

trz otworzył drzwi kabiny. Trzeba było wysiada

ć

.

Pablo czuł l

ę

k. Mimo to opu

ś

cił kabin

ę

pozornie opanowany i spokojny. Udawał,

ż

e jest mu zupełnie

oboj

ę

tne, dok

ą

d go wiod

ą

, cho

ć

po

ż

erała go ciekawo

ść

zaprawiona obaw

ą

o najbli

ż

sz

ą

przyszło

ść

.

Towarzysz

ą

cy mu od kilku godzin oficerowie nie zdradzali w dalszym ci

ą

gu ch

ę

ci do nawi

ą

zania rozmowy.

Milczeli uparcie, wykonuj

ą

c jak bezduszne mechanizmy ciche i krótkie rozkazy generała. Pablo jakby dla

nich nie istniał. I to było szczególnie denerwuj

ą

ce. Pablo nie daruje im tego. My

ś

l ta przeradzała si

ę

w

nagł

ą

decyzj

ę

. Gdyby wiedzieli,

ż

e z postanowie

ń

swych nie rezygnuje nigdy, na pewno nie byliby tak

spokojni, tak butni i tak pewni siebie. Upokorzyli go, zdeptali jego dum

ę

i godno

ść

. Przypomni im to kiedy

ś

niezawodnie. Zapłaci im za to. Wywlekli go o północy z domu. Jego, Pabla Millero, docenta sławnego

uniwersytetu! Jutro na całe Gracias

gruchnie wie

ść

o porwaniu doktora Millero, uczonego, którym si

ę

chlubi wydział lekarski uczelni, o

uwi

ę

zieniu znakomitego lekarza, którym szczyci si

ę

całe Wybrze

ż

e Moskitowe od cudnego Gracias a

ż

po

San Juan del Norte. Nie, tego darowa

ć

nie mo

ż

na. A czy

ż

mo

ż

na darowa

ć

wtargni

ę

cie tej uzbrojonej

watahy do jego ustronia, do jego pi

ę

knej villa bianca.

Villa bianca! - wspomnienia cisn

ą

si

ę

gwałtownie. Czy

ż

zobaczy j

ą

jeszcze? Była jego dum

ą

, jego

wymarzonym dziełem. Architekt zrealizował w gładkim marmurze jego najskrytsze idee: szlachetn

ą

prostot

ę

, lekko

ść

, komfort. Z tarasu okalaj

ą

cego budowl

ę

rozci

ą

gał si

ę

widok na wiecznie zielone palmy

kokosowe i gładkie wody zacisznej zatoki. Pablo lubił odpoczywa

ć

tu i chłon

ąć

wzrokiem białe płachty

ż

agli na jachtach. Lubił te

ż

zbiega

ć

schodami w dół, a

ż

nad sam brzeg, gdzie woda li

ż

e uparcie

ż

ółty

piasek, i obserwowa

ć

gramol

ą

ce si

ę

niezdarnie wielkie

ż

ółwie. Tego wszystkiego pozbawiała go czyja

ś

przemoc. - Racja stanu wymaga pa

ń

skiej obecno

ś

ci w stolicy, doktorze - powiedział mu ów wysoki

generał, o twarzy bladej i zimnej, nie rozja

ś

nionej

ż

adnym chyba uczuciem. To było wszystko, co mu na

wyspie zakomunikowano. Na pytania, które rzucał gor

ą

czkowo, nie otrzymał odpowiedzi. Zacz

ą

ł go

opanowywa

ć

l

ę

k. Kilka uzbrojonych postaci, tajemnicze miny, wydawane szeptem polecenia, ciemna noc,

szum palm za oknami - wszystko to składało si

ę

na atmosfer

ę

naładowan

ą

niebezpiecze

ń

stwem.

Wiedział, a raczej wyczuwał,

ż

e na nic zda si

ę

tu opór,

ż

e ludziom, którzy zburzyli jego spokój, musi by

ć

posłuszny,

ż

e musi bez sprzeciwu podporz

ą

dkowa

ć

si

ę

ich woli.

ś

ył przecie

ż

w dziwnym i niespokojnym

kraju. Bunty wojska, pucze, zamachy, rewolty zmiatały rz

ą

dy i dyktatorów. Ci, którzy wczoraj byli u steru,

przed którymi dr

ż

ał lud, nast

ę

pnego dnia w

ę

drowali do wi

ę

zie

ń

, gin

ę

li lub ratowali si

ę

ucieczk

ą

, by

obmy

ś

la

ć

nowe zamachy i snu

ć

plany zemsty. Małe pa

ń

stwo od lat pławiło si

ę

we krwi. Naród, rozdarty

pomi

ę

dzy kilka skłóconych stronnictw politycznych, cierpiał n

ę

dz

ę

. Kopalnie złota przeszły w r

ę

ce obcych

wła

ś

cicieli, upadł przemysł i rolnictwo, zmarniała prawie zupełnie wspaniała kiedy

ś

hodowla bydła,

zdewastowano sławne plantacje palm kokosowych. Ka

ż

dy z szybko zmieniaj

ą

cych si

ę

dyktatorów rz

ą

dził

metod

ą

terroru. Sprzeciw karano bezlito

ś

nie. Nikt z obywateli nie był pewny dnia ani godziny. Czarna

milicja obecnego dyktatora Salvatore siała trwog

ę

i

ś

mier

ć

.

background image

Nic wi

ę

c dziwnego,

ż

e Pablo na widok czarnych mundurów

swych nocnych go

ś

ci stracił pewno

ść

siebie,

ż

e opu

ś

ciła go

nagle zwykła dzielno

ść

i odwaga. Bez słowa ubrał si

ę

i wyszedł w ciemn

ą

gor

ą

c

ą

noc.

Wyprowadzono go nad zatok

ę

. Słyszał monotonny szum

przypływu. Pod nogami chrz

ęś

cił piasek pla

ż

y. Na jego tle

srebrzył si

ę

długi kadłub helikoptera.

- Prosz

ę

zaj

ąć

miejsce - posłyszał głos generała, i bez

sprzeciwu wszedł w otwarte drzwi kabiny.
Po chwili rozległ si

ę

warkot silnika. Maszyna poderwała si

ę

z ziemi i popłyn

ę

ła na zachód.

Salvatore

Dyktator dogorywał. Le

ż

ał blady, szeroko otwartymi oczami wpatruj

ą

c si

ę

w sufit. Wychudł

ą

,

ż

ółt

ą

twarz

szpecił grymas zaci

ś

ni

ę

tych warg i gł

ę

bokie bruzdy przecinaj

ą

ce zapadłe policzki. Z ust chwilami wyrywał

si

ę

cichy j

ę

k. Wtedy do szerokiego ło

ż

a podbiegał lekarz. Le

żą

cego obserwował z niepokojem minister

Diego, prawa r

ę

ka dyktatora. Diego zawdzi

ę

czał dyktatorowi wszystko: godno

ść

ministra, stopie

ń

generała, bogactwo. Salvatore d

ź

wign

ą

ł go z upadku i wyniósł wbrew opinii wysoko. Zreszt

ą

nie tylko do

Diega u

ś

miechn

ę

ło si

ę

szcz

ęś

cie. Nowemu dyktatorowi potrzebni byli wła

ś

nie tacy ludzie. Im powierzył

urz

ę

dy, im zaufał i na nich oparł swe rz

ą

dy. On zawdzi

ę

czał im wiele, a oni jemu wszystko. Stan

ę

ło

mi

ę

dzy nimi porozumienie, sojusz silny i trwały, którego n'c nie mogło zerwa

ć

. Im konieczny był jego

geniusz organizacyjny, odwaga nie znaj

ą

ca gramc, siła płyn

ą

ca z bezwzgl

ę

dno

ś

ci i wola łami

ą

ca

przeszkody, jemu - ich słu

ż

alcze posłusze

ń

stwo, oddanie. Wyszukał ich w tłumie, wybrał ich z mierzwy

ludzkiej. Salvatore miał przy tym niezawodne oko. Oceniał ludzi bezbł

ę

dnie. Nie zawiódł si

ę

na wiernej

kohorcie. Dotrzymywała mu kroku w zwyci

ę

skim pochodzie do władzy. Zmiotła w ci

ą

gu trzech dni

przeciwników i wprowadziła Salvatore do rezydencji byłego dyktatora, który ratował si

ę

ucieczk

ą

.

Diego jest zdenerwowany do najwy

ż

szych granic. Trzykrotnie ju

ż

ł

ą

czył si

ę

telezystorem z generałem

Coiba, którego wysłał po doktora Pabla Millero. Nie mógł doczeka

ć

si

ę

ich przybycia. Minuty wydłu

ż

aj

ą

si

ę

w godziny, godziny w wieki. L

ę

k opanowywał ministra,

ż

e doktor Pablo si

ę

spó

ź

ni,

ż

e jego pomoc mo

ż

e

si

ę

okaza

ć

zbyteczna. Salvatore bowiem gonił resztk

ą

sił. Lekarz wró

ż

ył mu tylko

godziny

ż

ycia. Co si

ę

stanie w przypadku jego

ś

mierci? Diego wyrzuca sobie,

ż

e zbyt pó

ź

no zdecydował

si

ę

wezwa

ć

doktora Pabla. Chorob

ę

dyktatora utrzymywano w tajemnicy. Sam Salvatore tego

żą

dał.

„Dowie si

ę

Rodriguez, podnios

ą

łby przeciwnicy" - syczał zaciskaj

ą

c z bólu usta. Jednak

ż

e z miesi

ą

ca na

miesi

ą

c stan zdrowia dyktatora stale si

ę

pogarszał. Przyboczny lekarz, człowiek bezgranicznie oddany, był

bezradny.

- Jedyny ratunek - rzekł którego

ś

wieczora złamanym głosem - to wezwa

ć

docenta Millero.

- Ale

ż

to niemo

ż

liwe! - wykrzykn

ą

ł minister Diego.

- Leczenie musi si

ę

odby

ć

w tajemnicy. Czy pan o tym zapomniał? Nikt nie powinien dowiedzie

ć

si

ę

o

chorobie dyktatora. Musi pan, doktorze, zmobilizowa

ć

cał

ą

sw

ą

wiedz

ę

i za wszelk

ą

cen

ę

przywróci

ć

choremu zdrowie.

- Robi

ę

, ekscelencjo, wszystko, co mog

ę

. Niestety, medycyna nie zna

ś

rodka na dolegliwo

ś

ci dyktatora.

- A któ

ż

to jest ów cuda czyni

ą

cy Millero?

- Pablo Millero, ekscelencjo, jest człowiekiem godnym ze wszech miar zaufania, a przy tym sław

ą

w

ś

wiecie naukowym. Ostatnie jego prace zjednały mu szeroki rozgłos poza granicami naszego kraju.

Szczególnie zdumiewaj

ą

ce wyniki osi

ą

gn

ą

ł w dziedzinie elektroniki w zastosowaniu do medycyny. Do jego

villa bianca, poło

ż

onej na Wybrze

ż

u Moskitowym niedaleko Gracias, ci

ą

gn

ą

pielgrzymki chorych z

najodleglejszych wsi i miast. Ekscelencjo, prosz

ę

mi wierzy

ć

! Wyczerpałem wszystkie

ś

rodki, którymi

dysponuje klasyczna medycyna. Jestem bezradny. Prosz

ę

wi

ę

c pana usilnie, niech pan sprowadzi Pabla

Millero. I prosz

ę

si

ę

spieszy

ć

, gdy

ż

lada chwila nast

ą

pi

ć

mo

ż

e katastrofa. Prosz

ę

. nie zwleka

ć

,

ekscelencjo!

Rozmowa ta zdecydowała o losie docenta Pabla Millero. Na rozkaz ministra Diego wyruszył do villa

bianca generał Coiba, adiutant dyktatora Salvatore. Wyruszył noc

ą

w asy

ś

cie oficerów czarnej policji na

pokładzie helikoptera. Po kilku godzinach wrócił do stolicy.

W patacu dyktatora

background image

Ci

ęż

kie drzwi otworzyły si

ę

bezszelestnie. Długi korytarz ton

ą

ł w potokach

ś

wiatła, mieni

ą

cego si

ę

bajecznymi odblaskami w kryształach, złoceniach i okuciach. „Jak w bajce" - przemkn

ę

ło przez my

ś

l

doktora. - Prosz

ę

za mn

ą

- Pablo usłyszał głos id

ą

cego przed nim generała Coiba. - Czekaj

ą

na nas.

Znowu drzwi. Uchyla si

ę

ci

ęż

ka, zasłaniaj

ą

ca je kotara i Pablo staje przed ministrem Diego. Poznał go

natychmiast. Ile

ż

razy widział t

ę

twarz na szpaltach gazet, tygodników ilustrowanych, na ekranach

telewizorów. Prawa r

ę

ka dyktatora Salvatore, wszechmocny minister! Teraz wpatrywał si

ę

bacznie w

blad

ą

twarz doktora, jakby chc

ą

c zapami

ę

ta

ć

ka

ż

dy jej szczegół, ka

ż

dy najdrobniejszy rys.

- Bardzo pana, doktorze, przepraszam - odezwał si

ę

wreszcie przyciszonym głosem. - Przepraszam,

ż

e

pozwoliłem sobie zaprosi

ć

pana o tej porze i w tak niezwykłych okoliczno

ś

ciach. S

ą

dz

ę

,

ż

e wybaczy mi to

pan, gdy zrozumie powody, które skłoniły mnie do tego kroku. Jestem panu winien wytłumaczenie.
Przedtem jednak, doktorze, mała pro

ś

ba. To, o czym b

ę

dziemy w tym gabinecie mówili, to, co pan

nast

ę

pnie zobaczy, i to, co pan b

ę

dzie musiał czyni

ć

, powinno zosta

ć

tajemnic

ą

.

Pablo skłonił si

ę

lekko na znak,

ż

e przyj

ą

ł

ż

yczenie ministra do wiadomo

ś

ci.

- Prosz

ę

siada

ć

, doktorze - Diego wskazał zielony fotel. -Porozmawiamy. Słyszałem o panu bardzo

pochlebne opinie. Podziwiałem pa

ń

skie sukcesy naukowe. Cieszyłem si

ę

n'mi, byłem jako minister tego

kraju dumny z pana. I zawsze moim

ż

yczeniem było pozna

ć

tak wybitnego człowieka osobi

ś

cie.

Pablo słuchał potoku słów ministra z coraz wi

ę

kszym zadowoleniem. „Nie musi by

ć

ze mn

ą

ź

le, skoro

gro

ź

ny Diego rozmawia tak łagodnie i sypie wdzi

ę

cznymi pochlebstwami" - mówił sobie w duchu. Poczuł

si

ę

ra

ź

niej. Twarzy nadał wyraz skupienia i wyt

ęż

onej uwagi.

- Niestety, ch

ę

ciom moim, doktorze - ci

ą

gn

ą

ł minister -stawał zawsze na przeszkodzie nawał prac,

obowi

ą

zki. Rozumie pan. Ale b

ę

d

ę

si

ę

streszczał. Powiedziawszy to, podszedł do siedz

ą

cego, oparł dłonie

na jego barkach i wpatruj

ą

c si

ę

w twarz uczonego, wyszeptał:

- Wezwałem pana do ci

ęż

ko chorego człowieka. By

ć

mo

ż

e jego godziny s

ą

policzone. Pan jeden mo

ż

e go

wyleczy

ć

. Je

ż

eli si

ę

to uda, czeka pana wspaniała przyszło

ść

.

ś

adna nagroda, na jak

ą

si

ę

mo

ż

e zdoby

ć

nasz kraj, nie b

ę

dzie za wysoka. Jednak

ż

e, doktorze, jeszcze raz uprzedzam,

ż

e licz

ę

na pa

ń

sk

ą

dyskrecj

ę

. Licz

ę

na ni

ą

, doktorze - powtórzył Diego z naciskiem. - A teraz prosz

ę

za mn

ą

. Pablo uniósł si

ę

z fotela i pod

ąż

ył za ministrem. Min

ę

li kilka urz

ą

dzonych z przepychem pokoi i znale

ź

li si

ę

wreszcie w

sypialni.

- Teraz kolej na pana, doktorze! - usłyszał głos ministra.

Cudotwórcza terapia

- Diagnoza kolegi Soyela, ekscelencjo, jest najzupełniej słuszna. Stan chorego jest bardzo ci

ęż

ki.

Kompletne wyczerpanie fizyczne uniemo

ż

liwia zastosowanie radykalnych

ś

rodków zapobiegawczych.

Jednak

ż

e...

- Co chce pan przez to powiedzie

ć

, doktorze Millero? Czy

ż

by istniała nadzieja?

- Tak jest, ekscelencjo. Jednak

ż

e leczenie pot -wa długo. Nie mog

ę

da

ć

pełnej gwarancji. Mog

ę

wszak

ż

e

zapewni

ć

,

ż

e sprawa nie jest beznadziejna. Mimo zniszczenia, które choroba poczyniła w organizmie,

dyktator zadziwia

ż

ywotno

ś

ci

ą

...

Rozmowa ta odbywała si

ę

w gabinecie, który opu

ś

cili przed godzin

ą

. Pod wpływem słów doktora twarz

ministra Diego, niedawno tak pochmurn

ą

i zatroskan

ą

, rozja

ś

nił błysk nadziei.

- Prosz

ę

tylko, ekscelencjo - podj

ą

ł na nowo Pablo -zwróci

ć

uwag

ę

,

ż

e wyleczy

ć

dyktatora Salvatore mo

ż

e

tylko jeden człowiek.

- Tym człowiekiem jest pan, doktorze - wtr

ą

cił minister.

- Czy dobrze zrozumiałem?
- Tak, ekscelencjo. Jednak

ż

e nie mog

ę

si

ę

tego podj

ąć

.

- Dlaczego?
- Z tej prostej przyczyny,

ż

e nie mam do dyspozycji odpowiedniej aparatury, szeregu skomplikowanych

urz

ą

dze

ń

zapewniaj

ą

cych skuteczne stosowanie odpowiedniej terapii. Chory musi by

ć

przez pewien

ś

ci

ś

le

okre

ś

lony czas umieszczony w polu elektrycznym i poddany wpływowi impulsów drga

ń

elektromagnetycznych. Bez koniecznych urz

ą

dze

ń

, ekscelencjo, nie b

ę

d

ę

mógł podj

ąć

si

ę

leczenia

dyktatora Salvatore.

- Ale

ż

, kochany doktorze, to

ż

adna przeszkoda. Prosz

ę

o troch

ę

cierpliwo

ś

ci. Przekona si

ę

pan za chwil

ę

,

ż

e wszystko, o czym pan wspomniał, znajdziemy tu, na miejscu.

- To niemo

ż

liwe, ekscelencjo.

- Mo

ż

liwe, mo

ż

liwe, doktorze. Byli

ś

my na tyle przewiduj

ą

cy,

ż

e urz

ą

dzili

ś

my panu wspaniały gabinet,

wyposa

ż

ony we wszystko, co potrzeba. Nawiasem mówi

ą

c - tu Diego u

ś

miechn

ą

ł si

ę

- gabinet ten

przywie

ź

li

ś

my z villa bianca. Pablo poderwał si

ę

z miejsca.

background image

- Prosz

ę

mnie tam zaprowadzi

ć

. Obawiam si

ę

,

ż

e ten po

ś

pieszny transport mógł powa

ż

nie zaszkodzi

ć

moim aparatom. Nie b

ę

d

ę

miał, ekscelencjo, chwili spokoju, dopóki nie sprawdz

ę

,

ż

e wszystko działa jak

nale

ż

y.

Diego nacisn

ą

ł jeden z kolorowych guzików na białej płycie

biurka. Prawie natychmiast uchyliły si

ę

drzwi i na progu stan

ą

ł wysoki oficer w czarnym mundurze. -

Prosz

ę

zaprowadzi

ć

doktora do jego gabinetu. Jest pan, majorze, przydzielony do osoby doktora Pabla

Millero. Prosz

ę

pami

ę

ta

ć

, by naszemu wielkiemu uczonemu na niczym nie zbywało.

Powiedziawszy to, Diego skłonił si

ę

doktorowi i znikł za ci

ęż

k

ą

, br

ą

zow

ą

kotar

ą

.

Pablo udał si

ę

za majorem. Zrozumiał doskonale polecenie ministra. Wiedział,

ż

e od tej chwili ka

ż

dy jego

krok b

ę

dzie

ś

ledzony, ka

ż

dy gest obserwowany, ka

ż

de słowo nagrane na ta

ś

m

ę

. Nie przejmował si

ę

tym

jednak zbytnio. Wr

ę

cz przeciwnie. Jaki

ś

tajemniczy głos szeptał mu do ucha,

ż

e nadarza si

ę

wspaniała

okazja,

ż

e los zsyła mu wielk

ą

szans

ę

, której nie wolno przegapi

ć

. Nie wiedział jeszcze, jakie z tego

wyci

ą

gnie korzy

ś

ci, ale wyczuwał,

ż

e w

ż

yciu jego nast

ę

puje gwałtowna i decyduj

ą

ca zmiana. Był na tyle

bystrym obserwatorem,

ż

e tych kilka godzin wystarczyło, by spostrzegł ogólne podniecenie, granicz

ą

cy z

panik

ą

stan zdenerwowania, przestrach maluj

ą

cy si

ę

na twarzach czarno umundurowanych dygnitarzy,

oficerów i słu

ż

by. Poj

ą

ł momentalnie,

ż

e stan ten wywołała ci

ęż

ka choroba dyktatora Salvatore. Poj

ą

ł

równie

ż

to,

ż

e on, doktor Pablo Millero, los tych wszystkich ludzi trzyma w swych r

ę

kach. Je

ż

eli pozwoli

zgin

ąć

dyktatorowi, zgin

ą

ministrowie i generałowie, zginie utrzymana geniuszem i wol

ą

Salvatore czarna

kohorta, siła, na której wsparte s

ą

urz

ę

dy i stanowiska. Je

ż

eli uratuje zło

ż

onego chorob

ą

starca, uratuje

równie

ż

ministra Diego, generała Coiba i innych gro

ź

nych władców tego kraju. Jak wi

ę

c post

ą

pi

ć

? Co

pocz

ąć

? Jak

ą

podj

ąć

decyzj

ę

?

My

ś

li kł

ę

bi

ą

si

ę

w głowie don Pablo. Nagle rodzi si

ę

decyzja

ś

miała i ryzykowna. Jest szansa, jest okazja,

jedyna, by

ć

mo

ż

e - niepowtarzalna. Trzeba j

ą

chwyci

ć

, trzeba j

ą

koniecznie wykorzysta

ć

! „Wylecz

ę

don

Salvatore! Wylecz

ę

go, przywróc

ę

do sił i postawi

ę

na czele tej zgrai. Ale za cen

ę

, któr

ą

im wyznacz

ę

".

- Oto pa

ń

ski gabinet, doktorze - rozległ si

ę

głos oficera. Don Pablo natychmiast ochłon

ą

ł. Rzucił si

ę

do

poustawianych wzdłu

ż

ś

cian aparatów. Dotykał ich dło

ń

mi, gładził pieszczotliwie, oczyszczał z kurzu.

- Je

ż

eli miałbym by

ć

panu w czym pomocny, oto moja

fala: „O. X. 85", Prosz

ę

zanotowa

ć

, doktorze - odezwał si

ę

major.
- Pa

ń

skie nazwisko, majorze?

- Gonzales.
- Jeszcze jedno, majorze Gonzales, zanim mnie pan po

ż

egna. Prosz

ę

mi powiedzie

ć

, czy gabinet ten

przylega do sypialni ekscelencji Salvatore i czy mo

ż

na wchodzi

ć

do niej st

ą

d bezpo

ś

rednio.

- Tak. Tu s

ą

drzwi. - Mówi

ą

c to major nacisn

ą

ł niklow

ą

d

ź

wigienk

ę

. W tej samej chwili, jak za dotkni

ę

ciem

czarodziejskiej ró

ż

d

ż

ki,

ś

ciana rozsun

ę

ła si

ę

bezszelestnie, tworz

ą

c szerokie przej

ś

cie, przez które wida

ć

było le

żą

cego na szerokiej sofie dyktatora.

- Doskonale - szepn

ą

ł don Pablo - doskonale, drogi majorze. Natychmiast zastosujemy elektrosen.

- S

ą

dz

ę

, doktorze,

ż

e moja obecno

ść

jest teraz zbyteczna. Pozwoli pan,

ż

e go po

ż

egnam.

ś

ycz

ę

powodzenia. Po wyj

ś

ciu Gonzalesa Pablo zacz

ą

ł montowa

ć

aparatur

ę

, której trzon stanowiły cztery

generatory. Trwało to zaledwie kilka minut. Zdecydował si

ę

pocz

ą

tkowo zastosowa

ć

impulsy pr

ą

du

elektrycznego w kształcie prostok

ą

tnym, by wywoła

ć

u chorego stan elektrosnu.

- Zaczynamy zatem leczenie, doktorze Millero!
Pablo odwrócił si

ę

. Z tyłu stał minister Diego i obserwował

z zainteresowaniem czynno

ś

ci lekarza. Wszedł do gabinetu

niepostrze

ż

enie.

- Tak jest, ekscelencjo. Zastosowałem ze wzgl

ę

du na stan chorego nat

ęż

enie zaledwie około stu

mikroamperów. To w zupełno

ś

ci wystarcza. Zreszt

ą

, prosz

ę

sprawdzi

ć

. Don Salvatore

ś

pi. Sen regeneruje

jego siły. Z kolei zastosujemy elektrostymulacj

ę

mi

ęś

nia sercowego. To b

ę

dzie nast

ę

pna faza leczenia.

Oczywi

ś

cie zabieg ten przeprowad

ź

my z doktorem Soyela przy zastosowaniu elektronarkozy. Trzeci

ą

faz

ą

, gdy zaistnieje konieczno

ść

, b

ę

dzie operacja.

- Zadziwiaj

ą

ce - wyszeptał minister Diego.

- Nic w tym nadzwyczajnego, ekscelencjo. Umie

ś

cimy po prostu chorego w polu elektromagnetycznym,

którego fale przebiegaj

ą

w kształcie z

ę

bów piły. Zreszt

ą

podobne pole wytwarza si

ę

i w tej chwili, tylko

cz

ę

stotliwo

ść

impulsów jest inna, a wykres pr

ą

du układa si

ę

, jak ekscelencja widzi na tym ekranie, w

background image

kształcie spiral. - Udzielaj

ą

c tych wyja

ś

nie

ń

don Pablo u

ś

miechn

ą

ł si

ę

z zadowoleniem. Czuł,

ż

e imponuje

prostackiemu ministrowi. Cieszył si

ę

w duchu,

ż

e mo

ż

e go wprawi

ć

w podziw i zdumienie. A przecie

ż

pokazał mu tak mało.

Przecie

ż

nie zademonstrował mu zło

ż

onego działania ulepszonych elektroencefalografów.

rejestruj

ą

cych na odległo

ść

najskrytsze my

ś

li znajduj

ą

cych si

ę

w pobli

ż

u ludzi, hipnotyzerów

elektronowych kieruj

ą

cych procesem my

ś

lowym i czynami człowieka, którego poddano by

działaniu tych aparatów, elektromiografów. automatycznych rejestratorów i liczników
wykre

ś

laj

ą

cych stan napi

ęć

duchowych oraz innych przyrz

ą

dów, których cz

ęś

ci mie

ś

ciły si

ę

w

skrzyniach ustawionych wzdłu

ż

ś

cian gabinetu.

Plany don Pabla

Od przybycia don Pabla do pałacu dyktatora Salvatore upłyn

ę

ło kilka dni. Uczony miał pełne

r

ę

ce roboty. Od wczesnych godzin rannych do pó

ź

na w noc był bez przerwy na nogach. Sił jego

nie wyczerpywały jednak ani wielogodzinne dy

ż

ury u ło

ż

a chorego, ani stała praca przy

montowaniu i ulepszaniu skomplikowanej aparatury elektroleczniczej. ani wreszcie ci

ą

głe

napi

ę

cie my

ś

lowe. Nic nie zdołało osłabi

ć

jego energii. Chciał bowiem jak najszybciej przyst

ą

pi

ć

do realizacji ^wych zamierze

ń

, które straciły ju

ż

pocz

ą

tkow

ą

mglisto

ść

. Doktor obmy

ś

lił w

najdrobniejszych szczegółach plan działania. Aparaty skonstruowane w cichym ustroniu villa
bianca, które słu

ż

y

ć

miały człowiekowi, których zadaniem miało by

ć

zwalczanie ludzkich

cierpie

ń

, postanowił wykorzysta

ć

dla uchwycenia wład/y. D/i

ę

ki nim dokona rewolucji pałacowej.

Wystarczy tylko, gdy wzmocni zasi

ę

g działania systemu poł

ą

czonych urz

ą

dze

ń

elektronicznych.

Zacznie niebawem. Wszystko w zasadzie ma do akcji przygotowane. Aparatura jest ju

ż

zmontowana. Ustawione generatory wytworz

ą

pr

ą

dy o

żą

danych kształtach, na ekranach

rejestratory i animomctry wykre

ś

l

ą

kolorowymi liniami my

ś

lowe procesy ka

ż

dego, kogo on,

doktor Pablo, zechce podda

ć

eksperymentowi. Specjalny, podło

ż

ony pod linie alfabet przy

naci

ś

ni

ę

ciu niebieskiego kontaktu przemieni si

ę

na płycie w d

ź

wi

ę

ki, w słowa, w /dania.

zdradzaj

ą

ce najtajniejsze zamiary, najskrytsze my

ś

li i pragnienia ka

ż

dego, kto tylko znajduje si

ę

w pałacu. Lecz nie koniec na tym. Oto podłu

ż

na skrzynia z tub

ą

wykonan

ą

z materiału

migoc

ą

cego jak kryształ skomplikowanymi naci

ę

ciami. Wystarczy przesun

ąć

wzdłu

ż

czerwonej

strzałki przeł

ą

cznik, by tuba wysłała w przestrze

ń

niewidzialne fale hipnotyzuj

ą

ce. Fale

dyktuj

ą

ce zgodnie / wol

ą

operatora nakazy, polecenia, którym nikt nie mo

ż

e

si

ę

oprze

ć

. Skrzynia ta to duma dokiora Pabla. Skuteczno

ść

tego przyrz

ą

du sprawdził ju

ż

wiele

razy w villa bianca. Doktor Pablo postanawia zacz

ąć

jutro. Le

żą

c obmy

ś

la jeszcze raz cał

ą

akcj

ę

. Ufa swoim aparatom. Wierzy w ich precyzj

ę

, w nieomylno

ść

działania. Upaja si

ę

wizj

ą

zwyci

ę

stwa. On, przed kilkoma zaledwie dniami docent uniwersytetu, cichy, cho

ć

pełen ambicji

młody uczony, staje dzi

ś

do walki z systemem dyktatora Salvatore. Przedtem ani mu si

ę

ś

niło,

by przyrz

ą

dy swe wykorzysta

ć

do tego celu. Dopiero tu, w pałacu, zrodziła si

ę

ta idea. Dopiero

tu, widz

ą

c ludzi, którzy trz

ęś

li pa

ń

stwem, którzy decydowali o losie kilku milionów obywateli,

powstało pytanie: dlaczego Salvatore, Diego, Coiba, a nie on jest rz

ą

dc

ą

tego kraju. Czym oni

zasłu

ż

yli na ten przywilej ? Czy

ż

s

ą

od niego lepsi, m

ą

drzejsi? Ju

ż

jutro pytanie to zacznie si

ę

rozstrzyga

ć

. Ju

ż

jutro oka

ż

e si

ę

, kto silniejszy.

Zacznie działa

ć

ostro

ż

nie. Cały pałac znajdzie si

ę

w polu elektromagnetycznym. Ludzie

przebywaj

ą

cy w jego zasi

ę

gu zostan

ą

poddani wpływowi impulsów. Zaczn

ą

wi

ę

c wykonywa

ć

jego wol

ę

. Oczywi

ś

cie nie b

ę

dzie działał gwałtownie, nie b

ę

dzie

żą

dał od swych przyrz

ą

dów

natychmiastowych rezultatów. Ma czas. Mieszka

ń

cy pałacu nie mog

ą

spostrzec,

ż

e działaj

ą

,

post

ę

puj

ą

i my

ś

l

ą

tak, jak chce tego doktor Pablo. To byłaby katastrofa. Trzeba działa

ć

nadzwyczaj ostro

ż

nie. Nikt nie mo

ż

e zauwa

ż

y

ć

zmian w swym sposobie my

ś

lenia, zachowania

si

ę

, reakcji. A to jest przecie

ż

łatwe. Wystarczy,

ż

e znajdzie si

ę

poza zasi

ę

giem pola. Doktor

Pablo wie o tym doskonale. Jest ponadto człowiekiem przewiduj

ą

cym. Jest uczonym, którego

cechuje rozwaga. To prawda. Ale ponad t

ę

rozwag

ę

wybija

ć

si

ę

zacz

ę

ła inna cecha jego

charakteru, z której nie zdawał sobie dot

ą

d sprawy. Jest ni

ą

żą

dza władzy, podporz

ą

dkowania

sobie milionów ludzi, rozkazywania, decydowania o losach pa

ń

stwa i narodu. To dopiero mogło

zaspokoi

ć

jego ambicj

ę

, która jeszcze niedawno była jedynie ambicj

ą

uczonego d

ążą

cego do

background image

uzyskania sukcesów w dziedzinie nauki.

śą

dza ta jednak zrodzi

ć

si

ę

mogła u człowieka

pró

ż

nego i pozbawionego skrupułów. I takim w istocie był don Pablo Millero.

Zwyci

ę

stwo

Dyktator Salvatore czuł si

ę

na tyle dobrze,

ż

e zacz

ą

ł załatwia

ć

niektóre sprawy pa

ń

stwowe i przyjmowa

ć

ministrów oraz posłów zagranicznych, składaj

ą

cych mu

gratulacje z powodu tak szybkiego powrotu do zdrowia. W czasie oficjalnych audiencji
Salvatore przedstawał go

ś

ciom doktora Pabla, nazywaj

ą

c go swym wybawc

ą

, najlepszym

przyjacielem, najwi

ę

kszym lekarzem wszystkich czasów. Don Millero chodził w glorii sławy.

Otrzymał najwy

ż

sze odznaczenie pa

ń

stwowe - Order Złotego Kondora, katedr

ę

elektrolecznictwa na uniwersytecie stołecznym oraz nagrod

ę

pa

ń

stwow

ą

pierwszego stopnia za

działalno

ść

szczególnie wa

ż

n

ą

dla dobra republiki. Nagroda ta prócz najwy

ż

szego wyró

ż

nienia

stanowiła niemał

ą

korzy

ść

materialn

ą

: don Pablo stał si

ę

wła

ś

cicielem ksi

ąż

eczki czekowej,

uwalniaj

ą

cej go na całe

ż

ycie od wszelkich kłopotów materialnych.

„Warto leczy

ć

dyktatorów" - pomy

ś

lał, gdy ksi

ąż

eczk

ę

t

ę

wr

ę

czył mu minister Diego.

Te wszystkie wyró

ż

nienia, nagrody i wyrazy wdzi

ę

czno

ś

ci, którymi go tak szczodrze w pałacu

dyktatora darzono, ju

ż

mu wszak

ż

e nie wystarczyły. Nie wystarczało mu nawet to,

ż

e Salvatore

wprowadził go do rady przybocznej,

ż

e uczynił go równym ministrowi Diego, generałowi Coiba,

generalnemu dyrektorowi finansów i ministrowi spraw wojskowych. Nie wystarczyło mu,

ż

e

wszechmocny Salvatore mianował go ministrem - doradc

ą

nadzwyczajnym, Ambicje don Millero

si

ę

gały dalej. Dawny docent pragn

ą

ł wi

ę

kszych zaszczytów.

Ambasadorowie i posłowie akredytowani przy rz

ą

dzie dyktatora w lot poj

ę

li,

ż

e Pablo jest now

ą

,

wschodz

ą

c

ą

gwiazd

ą

,

ż

e warto zyska

ć

jego przychylno

ść

,

ż

e jest to człowiek o coraz to

wi

ę

kszych wpływach. Nikt jednak z ludzi obserwuj

ą

cych jego zawrotn

ą

karier

ę

nie wiedział

naprawd

ę

, dzi

ę

ki czemu pi

ą

ł si

ę

on z ka

ż

dym dniem coraz wy

ż

ej. Uwa

ż

ano powszechnie,

ż

e

dzieje si

ę

tak wskutek wdzi

ę

czno

ś

ci Salvatore... Tymczasem don Pablo wszystkie honory i

zaszczyty zawdzi

ę

czał wył

ą

cznie swym wspaniałym przyrz

ą

dom. Od rana do nocy, od chwili

budzenia si

ę

ż

ycia w pałacu a

ż

do momentu udania s'

ę

na spoczynek don Salvatore, doktor

Millero czuwał nad prac

ą

aparatury. Wył

ą

czał j

ą

tylko w czasie swej nieobecno

ś

ci w pracowni,

gdy musiał bra

ć

udział w posiedzeniach rady lub towarzyszy

ć

w czasie spacerów dyktatorowi.

W pierwszych dniach pobytu w stolicy doktor otoczony był

ś

cisłym nadzorem. Z biegiem czasu

jednak inwigilacja stawała si

ę

mniej

ś

cisła. I wreszcie doszło do tego,

ż

e doktora nie

ś

ledzono

zupełnie. Rola Gonzalesa ograniczyła
si

ę

do ochrony don Pablo jako członka rz

ą

du przed mo

ż

liwo

ś

ci

ą

napadu lub zamachu ze

strony przeciwników

Salvatore.

Don Pablo miał wi

ę

c zupełnie wolne r

ę

ce. Mógł bez obawy przeprowadza

ć

swe do

ś

wiadczenia.

Zreszt

ą

miał pewno

ść

,

ż

e nikt w pałacu nie rozumie pracy maszyn i aparatów, zapełniaj

ą

cych

jego laboratorium. Nic wi

ę

c mu nie groziło. Przebywanie w pracowni, obserwowanie pracy

posłusznych jego woli aparatów, wsłuchiwanie si

ę

w głosy, s

ą

cz

ą

ce si

ę

z mikromegatbnów,

ś

ledzenie błysków pojawiaj

ą

cych si

ę

na ekranach w postaci kolorowych punktów, których

znaczenie on jeden tylko rozumiał, stanowiło dla doktora Pabla najwy

ż

sz

ą

rozkosz. Szczególnie

lubił wsłuchiwa

ć

si

ę

w pl

ą

tanin

ę

cudzych my

ś

li odtwarzanych w postaci d

ź

wi

ę

ków za pomoc

ą

aparatury fonicznej. Z nich odczytywał zamiary przeciwników, ich plany, zanim zyskały
ostateczny kształt decyzji. Je

ś

li chciał, mógł je w ka

ż

dej chwil" pokrzy

ż

owa

ć

lub zdusi

ć

w

zarodku. Wystarczyło, by rzucił jedno polecenie do membrany hipnotyzera. Wiele ju

ż

razy

uciekał si

ę

don Pablo do jego pomocy, po raz pierwszy za

ś

po przesileniu si

ę

choroby

dyktatora. Pewnego dnia wkrótce po swym wyzdrowieniu don Salvatore w rozmowie z
ministrem Diego i generałem Coiba wysun

ą

ł spraw

ę

lekarza Pabla Millero. Całe szcz

ęś

cie,

ż

e

doktor znajdował si

ę

w swej pracowni i

ż

e nastawiona była aparatura odbiorcza. Usłyszał wi

ę

c

cał

ą

rozmow

ę

dokładnie.

- Panowie - chrypiał w membranie starczy glos dyktatora.
- Panowie, czuj

ę

si

ę

tak zdrowy jak nigdy przedtem. Wróciły mi siły. Starczy ich. mój Diego, na

długie jeszcze lata.

background image

- Ekscelencjo - don Pablo poznał głos generała Coiba -cały naród składa za to dzi

ę

ki

opatrzno

ś

ci. Rozpogodziły si

ę

czoła i znowu błoga rado

ść

zapanuje w naszym kraju.

- H

ę

! H

ę

! H

ę

! Nie przesadzaj, generale, nie przesadzaj. Powiedz raczej, co porabia mój

wybawca, cudotwórczy don Pablo Millero.

Doktor przekr

ę

cił gałk

ę

regulacji d

ź

wi

ę

kowej, by uchwyci

ć

najmniejsze drgnienie głosu.

- Millero. ekscelencjo, powinien by

ć

zadowolony. Zyskał

ś

wiatowy rozgłos. Leczył przecie

ż

z

powodzeniem najwi

ę

kszego w historii naszego kraju m

ęż

a. Powinien to sobie u

ś

wiadomi

ć

.

- Nie wiem. drogi Diego, czy to mu "wystarczy. Czy to jest dostateczna satysfakcja. Don Pablo

wyt

ęż

ył uwag

ę

.

- Wobec tego, ekscelencjo, w jaki sposób nale

ż

ałoby doktora Millero usatysfakcjonowa

ć

? - zapytał

Coiba.

- Pomy

ś

lcie, panowie. Pomy

ś

lcie. Jestem przecie

ż

doktorowi szczególnie zobowi

ą

zany.

- Tak, to prawda, ekscelencjo - zacz

ą

ł minister Diego. -Dlatego te

ż

s

ą

dz

ę

,

ż

e... Santa Monica...

Doktorowi zje

ż

yły si

ę

włosy na głowie. Te dwa krótkie słowa zawierały straszn

ą

tre

ść

. Santa Monica była

wi

ę

zieniem o okrutnej sławie. Ten, kto dostał si

ę

za jej stalowe bramy, gin

ą

ł dla

ś

wiata i ludzi. Gin

ę

ła o nim

równie

ż

pami

ęć

.

- S

ą

dz

ę

,

ż

e to jest dobra my

ś

l - zasyczał generał Coiba.

- Minister Diego, ekscelencjo, podał wła

ś

ciwe rozwi

ą

zanie.

- Proponujecie wi

ę

c, panowie, Santa Monica - zacz

ą

ł na

nowo Salvatore. - Hm, no dobrze. Niech tak b

ę

dzie.

Don Pablo opanował zdenerwowanie. Był spokojny, zimny.

- Prosz

ę

, generale Coiba, jeszcze dzi

ś

spraw

ę

t

ę

załatwi

ć

!

- Nie, nie, nie! - rzucił doktor w membran

ę

hipnotyzera. To wystarczyło. Spiskuj

ą

ca trójka znalazła si

ę

natychmiast w zasi

ę

gu działania aparatu. Don Pablo był uratowany. Jednak

ż

e od owego dnia doktor starał

si

ę

przebywa

ć

, szczególnie w pocz

ą

tkowym okresie walki, stale w pracowni. Pó

ź

niej, gdy

niebezpiecze

ń

stwo nie było ju

ż

tak gro

ź

ne, pozwalał sobie na mniejsz

ą

czujno

ść

. Zreszt

ą

małe

usprawnienie w aparaturze zwalniało uczonego z ustawicznej kontroli otoczenia. Don Pablo wprowadził do

rejestratorów samoczynne zapisywacze i wywoływacze chwyconych my

ś

li i rozmów. Teraz mógł spokojnie

opuszcza

ć

pracowni

ę

, bo po powrocie rozwijaj

ą

ca si

ę

ta

ś

ma magnetofonowa odtwarzała wiernie to

wszystko, co zaszło podczas jego nieobecno

ś

ci.

Tak wi

ę

c don Pablo mógł wpływa

ć

nie tylko na procesy my

ś

lowe swych niedoszłych zabójców, ale

równie

ż

na ich post

ę

powanie. Pocz

ą

tkowo s

ą

czył w ich

ś

wiadomo

ść

za pomoc

ą

hipnotyzera przekonanie,

ż

e on, Pablo, jest człowiekiem opatrzno

ś

ciowym, najwi

ę

kszym uczonym tej cz

ęś

ci

ś

wiata, chlub

ą

narodu.

Z kolei spowodował,

ż

e zarówno Salvatore, jak i wszyscy z jego otoczenia zacz

ę

li zasi

ę

ga

ć

jego rad w

zakresie zagadnie

ń

pa

ń

stwowych. Pozbawił cały gabinet dyktatora inicjatywy w my

ś

leniu i działaniu.

Wreszcie doszło do tego,

ż

e bez zezwolenia don Pabla nie przeprowadzano

ż

adnej akcji, nie podj

ę

to

ż

adnej decyzji. Stawał si

ę

przez to faktycznym i prawie absolutnym rz

ą

dc

ą

kraju, wszechmocn

ą

szar

ą

eminencj

ą

. Wreszcie zapragn

ą

ł czarnego munduru dyktatora. Salvatore był stary, Salvatore o osłabionej

woli przestał by

ć

gro

ź

nym lwem, przed którym dr

ż

ała stolica, kraj, przeciwnicy. ,,Salvatore musi odej

ść

" - postanowił

którego

ś

wieczoru don Pablo. Sytuacja dojrzała. Aparaty zacz

ę

ły pracowa

ć

ze wzmo

ż

on

ą

sił

ą

. Hipnotyzer

obezwładniał dyktatora coraz bardziej. Po tygodniu stało si

ę

to, czego don Pablo z niecierpliwo

ś

ci

ą

oczekiwał. Do sali recepcyjnej w pałacu dyktatora wezwani zostali ministrowie, gubernatorowie prowincji,

wy

ż

si oficerowie oraz przedstawiciele pa

ń

stw obcych. Wszyscy oczekiwali w podnieceniu na wej

ś

cie

dyktatora. Wreszcie w drzwiach, prowadz

ą

cych do apartamentów prywatnych, ukazał si

ę

w pełnej gali

stary Salvatore. Szedł wspieraj

ą

c si

ę

na ramieniu don Pabla Millero.

- Panowie! - wyszeptał pobladłymi, starczymi ustami. -Panowie! - powtórzył gło

ś

niej. - Pozwoliłem sobie

wezwa

ć

panów dzi

ś

, gdy

ż

pragn

ę

zakomunikowa

ć

im swoj

ą

nieodwołaln

ą

decyzj

ę

. Od jutra, panowie,

wszelkie funkcje zwi

ą

zane ze stanowiskiem głowy pa

ń

stwa przejmuje - tu Salvatore zatrzymał si

ę

na

chwil

ę

,

ż

uł jakie

ś

słowa, wreszcie podniesionym głosem powiedział: - przejmuje don Pablo Millero, wielki

polityk, m

ąż

stanu, człowiek godny tego urz

ę

du. Panowie, jestem szcz

ęś

liwy,

ż

e zło

ż

y

ć

mog

ę

moj

ą

godno

ść

i odpowiedzialno

ść

za losy pa

ń

stwa w jego r

ę

ce. Jestem stary, pragn

ę

odpocz

ąć

po trudach

rz

ą

dzenia. Zast

ą

pi mnie człowiek młody o wielkim geniuszu... Don Pablo stał spokojny i zimnym wzrokiem

mierzył zgromadzonych na sali dostojników.

background image

W gabinecie profesora Rosario

W zielonym Gracias, mie

ś

cie tak zawsze cichym i spokojnym, panowało od kilku dni niezwykłe o

ż

ywienie.

Codziennie przed olbrzymimi ekranami telewizorów. ustawionymi w najruchliwszych punktach miasta,

gromadziły si

ę

niezliczone tłumy. Spragnieni wiadomo

ś

ci ludzie z napi

ę

ciem obserwowali uroczysto

ś

ci,

które odbywały si

ę

w stolicy w zwi

ą

zku z przejmowaniem władzy przez nowego dyktatora, i z zapartym

tchem słuchali jego lakonicznych przemówie

ń

. Gdy gasły ekrany, rzucano si

ę

na dzienniki miejscowe.

Połykano tre

ść

komunikatów donosz

ą

cych o zmianach na czołowych stanowiskach w armii i rz

ą

dzie.

Rozchwytywano rozsiewane z helikopterów i olbrzymich lataj

ą

cych platform ulotki i odezwy. Ka

ż

dego, kto

w tych dniach przybywał ze stolicy, zmuszano do szczegółowych radiowych relacji. Do miasta

ś

ci

ą

gali

plantatorzy, hodowcy

bydła, robotnicy z zakładów garbarskich, górnicy i wrzaskliwi łowcy

ż

ółwi. Zaludniły si

ę

ulice,

zatłoczyły hotele, kawiarnie i bary. Wsz

ę

dzie prowadzono gor

ą

czkowe rozmowy, nami

ę

tne

dyskusje. W rojne jak nigdy ulice Gracias spadała jedna wie

ść

za drug

ą

, a ka

ż

da wa

ż

na,

rozpłomieniaj

ą

ca nadzieje, wyzwalaj

ą

ca skryte do niedawna urazy, protestuj

ą

ca przeciwko

krzywdzie i samowoli wczorajszych władców. Ze szczególn

ą

rado

ś

ci

ą

przyj

ę

li mieszka

ń

cy

miasta wiadomo

ść

o podaniu si

ę

do dymisji ministra Diego, prawej r

ę

ki starego dyktatora. Z

uczuciem ulgi dowiedziano si

ę

o przej

ś

ciu w stan spoczynku generała Coiba, krwawego Coiba,

sławnego z bezlitosnego tłumienia buntów. Entuzjazm ogarn

ą

ł tłum, gdy olbrzymie tuby

magnetofonów rozbrzmiewały wie

ś

ci

ą

,

ż

e don Pablo polecił otworzy

ć

bramy zamku Santa Lucia

i wi

ę

zienia Santa Monica i wypu

ś

ci

ć

na wolno

ść

wszystkich wi

ęź

niów politycznych,

przeciwników dawnego dyktatora. Milcz

ą

cy dot

ą

d ludzie otworzyli usta. Ze szczególn

ą

pasj

ą

atakowano don Salvatore. - Niech wraca, sk

ą

d przyszedł! - rozległy si

ę

okrzyki na ulicach

stolicy. - Odejdzie on. zniknie z Wybrze

ż

a Moskitowego niepokój i zbrodnia. W okrzykach tych

t

ę

tniła t

ę

sknota za dn'em, w którym nie trzeba b

ę

dzie l

ę

ka

ć

si

ę

o

ż

ycie. Ludzie marzyli, by

wyje

ż

d

ż

a

ć

ze

ś

piewem na dalekie wody karaibskie, zrywa

ć

owoce z palm, cieszy

ć

si

ę

ż

yciem,

ś

mia

ć

si

ę

i ta

ń

czy

ć

na zako

ń

czenie zbiorów trzciny cukrowej. Dlatego te

ż

zmiany w stolicy

przyj

ę

li wszyscy z uczuciem prawdziwej ulgi i gł

ę

bokim zadowoleniem. Wszystkim wydało si

ę

nagle,

ż

e jaka

ś

cudowna r

ę

ka zdj

ę

ła z ich grzbietów gniot

ą

cy ci

ęż

ar. Prostowały si

ę

plecy,

rado

ś

ci

ą

pałały twarze,

ś

miały si

ę

oczy. Ale nade wszystko górowało uczucie dumy. Obywatele

Gracias dumni byli z don Pabla. Szczycili si

ę

,

ż

e najwy

ż

szym dostojnikiem w kraju, głow

ą

pa

ń

stwa jest człowiek, który chodził ulicami ich miasta, który rósł, działał i pracował na ich

oczach. Wielu mieszka

ń

ców Gracias odwiedzało nieraz zatopion

ą

w gaju palm kokosowych

villa bianca, wielu z nich

ś

ciskało dło

ń

wysokiego, przystojnego doktora, dzi

ę

kuj

ą

c mu za

porady lekarskie, wielu spotykało go na dalekich, pieszych w

ę

drówkach za miastem. Równie

ż

ywo i gor

ą

co, równie nami

ę

tnie prze

ż

ywał zmiany, jakie nast

ą

piły w stolicy, stary uniwersytet.

W korytarzach i w salach wykładowych, w aulach i gabinetach, w

ś

ród młodzie

ż

y akademickiej i

profesorów trwały nie ko

ń

cz

ą

ce si

ę

rozmowy, urz

ą

d dyktatora obj

ą

ł przecie

ż

jeden z

wykładowców, niedawny kolega, chluba fakultetu.
- Znam go od dziecka - mówił cicho, smutnie zwiesiwszy głow

ę

, profesor Rosario. - Znałem

jego ojca, który przyw

ę

drował tu do nas z dalekiej Europy. Uciekł z Niemiec, z kraju, który

przegrał wojn

ę

. Musiał opu

ś

ci

ć

ojczyzn

ę

, bo groził mu s

ą

d za jakie

ś

przewinienia. Przyj

ę

li

ś

my

go, nie pytaj

ą

c o nic. O

ż

enił si

ę

z dziewczyn

ą

z naszego miasta. Pablo był jego jedynym synem.

Jak

ż

e

ż

go lubiłem. Cz

ę

sto przybiegał do mnie. Był nadzwyczaj rozwini

ę

ty, miał fantastyczn

ą

pami

ęć

. Ten zdumiewaj

ą

cy chłopak zachwycał zdolno

ś

ciami, niepokoił jednak chorobliw

ą

wprost ambicj

ą

, która przeszkadzała mu w stosunkach z kolegami i nie zjednywała przyjaciół.

Był niezmiernie trudnym dzieckiem, o czym przekonałem si

ę

sam, gdy ojciec jego umieraj

ą

c

prosił mnie o dalsz

ą

opiek

ę

nad synem.

Pablo zdradzał od najwcze

ś

niejszych lat zainteresowanie technik

ą

. Nie sprzeciwiałem si

ę

wi

ę

c,

gdy postanowił studiowa

ć

na politechnice. Pó

ź

niej, gdy został in

ż

ynierem elektrotechnikiem,

opanowała go nieprzeparta ch

ęć

po

ś

wi

ę

cenia si

ę

naukom medycznym. I tu nie stałem mu na

przeszkodzie, aczkolwiek nie rozumiałem tej nagłej zmiany zainteresowa

ń

. Pó

ź

niej poj

ą

łem to

dokładnie. Zdałem sobie spraw

ę

z ogromu zamierze

ń

, które kł

ę

biły si

ę

w niespokojnej głowie

Pabla. Zapragn

ą

ł zrewolucjonizowa

ć

medycyn

ę

. Uwa

ż

ał,

ż

e dotychczasowe osi

ą

gni

ę

cia w tej

dziedzinie to jedynie kontynuacja, to pod

ąż

anie utartymi drogami. „Leczy

ć

nale

ż

y nie

ś

rodkami

background image

chemicznymi - głosił uparcie Pablo. - Tu powinna wst

ą

pi

ć

elektryczno

ść

, elektronika".

Realizacja tego zamierzenia stała si

ę

jego idee fixe. Nie rozumiem wi

ę

c zupełnie tego, co si

ę

stało. Przecie

ż

Pablo nie interesował si

ę

zupełnie polityk

ą

. Poza nauk

ą

i eksperymentowaniem,

w które wtajemniczał tylko niewielu spo

ś

ród nas, nic dla niego nie istniało. Sk

ą

d wi

ę

c ten nagły

zwrot! I jakie siły wysun

ę

ły go na to wysokie stanowisko?

- Czy

ż

by

ś

nie był zadowolony? - spytał profesora kolega uniwersytecki, dziekan wydziału.

Juarez.
- Nie jestem zadowolony, drogi Juarezie. nie jestem. Pablo powinien znajdowa

ć

si

ę

w

ś

ród nas.

Miał tu wspaniałe warunki pracy. Obawiam si

ę

,

ż

e w stolicy, otoczony pochlebcami, zabrnie w

machinacje polityczne i pr

ę

dzej czy pó

ź

niej sko

ń

czy tak, jak jego poprzednicy. W ci

ą

gu

ostatnich pi

ę

tnastu lat mieli

ś

my przecie

ż

a

ż

o

ś

miu dyktatorów. Czy

ż

mo

ż

e go czeka

ć

inny los?

Przyjaciele długo jeszcze rozmawiali. Profesor Rosario był niepocieszony. Gdy opuszczał
gmach uniwersytetu, zapadał

ju

ż

zmrok. Szybko nadchodziła noc. Od morza nióst si

ę

daleki poszum. Don Rosario zwiesiwszy głow

ę

zd

ąż

ał gł

ę

boko zamy

ś

lony w kierunku dzielnicy profesorskiej. Raptem przystan

ą

ł. - Czy

ż

by? - wyszeptał.

Gdyby kto

ś

obserwował starego uczonego z boku, spostrzegłby,

ż

e jego smutna twarz pokryła si

ę

blado

ś

ci

ą

. Nagle profesor ruszył, przy

ś

pieszaj

ą

c kroku, w kierunku morza. Przypomniał sobie,

ż

e kiedy

ś

don Pablo demonstrował mu działanie jednego ze swych przyrz

ą

dów. Przed oczyma starca ukazał si

ę

wtedy niezapomniany widok. W małym pokoju, przedzielonym szyb

ą

lustrzan

ą

, Rosario zobaczył nagiego,

chudego człowieka. „Profesorze - powiedział wówczas Pablo - prosz

ę

spojrze

ć

! Ten człowiek zacznie za

chwil

ę

ta

ń

czy

ć

. O, prosz

ę

" - don Pablo nacisn

ą

ł jeden z guzików na czarnej tarczy przyrz

ą

du i po upływie

kilku sekund pacjent zacz

ą

ł wykonywa

ć

ruchy przypominaj

ą

ce samb

ę

. ,,Zar

ę

czam panu,

ż

e nigdy w

ż

yciu

człowiek ten nie ta

ń

czył samby. A teraz zacznie skaka

ć

." I znowu przyci

ś

ni

ę

cie jakiej

ś

gałki spowodowało,

ż

e nagi człowiek pocz

ą

ł wykonywa

ć

długie susy. „To jest elektrogimnastyka, profesorze. Przyrz

ą

d ten

powoduje,

ż

e poddany jego działaniu osobnik zmuszony jest do wykonywania najprzeró

ż

niejszych

czynno

ś

ci" - w głosie don Pabla t

ę

tniła duma i chełpliwo

ść

. Stary profesor id

ą

c w

ś

ród ciemno

ś

ci

przypomniał sobie ze wszystkimi szczegółami t

ę

odra

ż

aj

ą

c

ą

scen

ę

. Pami

ę

tał, co mówił mu wtedy Pablo:

,,Aparat, profesorze, jest sprz

ęż

ony z elektroencefalografem. W umy

ś

le badanego powoduje on procesy

my

ś

lowe, które ten uwa

ż

a za własne. Ulega po prostu sugestii. I absolutnie nie zdaje sobie sprawy,

ż

e to,

co robi, jest co najmniej dziwne. Mo

ż

na wi

ę

c, jak pan widzi, zmusi

ć

człowieka do wykonywania nie tylko

okre

ś

lonych czynno

ś

ci, ale nakaza

ć

mu, by w odpowiedni sposób my

ś

lał". Profesor był wstrz

ąś

ni

ę

ty.

„Pablo - powiedział wtedy - zbudował rzecz wielk

ą

, ale i zarazem straszn

ą

. W r

ę

kach lekarza jest to

wspaniała zdobycz. Ale w r

ę

kach złoczy

ń

cy... nie, nie chc

ę

nawet my

ś

le

ć

".

Profesor Rosario znalazł si

ę

w gaju palmowym. Znał tu ka

ż

de drzewo. Szedł pewnie. Tak, tu powinien by

ć

podjazd. Zaskrzypiał

ż

wir pod nogami. Wokół panowała pustka. Villa bianca. Wszedł ostro

ż

nie po

schodach, pchn

ą

ł drzwi

i nacisn

ą

ł kontakt.

Ś

wiatło elektryczne ukazało wn

ę

trze domu. Wsz

ę

dzie panował nieład. Pootwierane

drzwi, w po

ś

piechu wypró

ż

nione skrzynie w laboratorium. Ani jednego przyrz

ą

du.

Profesor był wstrz

ąś

ni

ę

ty. Zrozumiał wszystko w jednej chwili. Don Pablo Millero zdobył władz? dzi

ę

ki

swemu
wynalazkowi.
Stary profesor stał dłu

ż

sz

ą

chwil

ę

blady. Opu

ś

cił ramiona. Przybyło mu wiele lat. Wzbudzał lito

ść

. Stał jak

nad grobem ukochanej istoty, której powrót jest niemo

ż

liwy.

Tymczasem w stolicy...

Tymczasem w stolicy nowy dyktator Pablo Millero coraz energiczniej przyst

ę

pował do pełnienia swych

obowi

ą

zków. Z miejsca poj

ą

ł,

ż

e aby rz

ą

dzi

ć

tym krajem, trzeba nie lada siły. pomysłowo

ś

ci i woli. Trzeba

przede wszystkim post

ę

powa

ć

ostro

ż

nie, wymierza

ć

ka

ż

dy krok. wa

ż

y

ć

ka

ż

de słowo. Nikomu nie mógł

ufa

ć

. Nadskakuj

ą

ca gorliwo

ść

, przymilne u

ś

miechy, grzeczno

ść

uprzedzaj

ą

ca ka

ż

de

ż

yczenie - wszystko

to wydawało mu si

ę

nienaturalne. Był pewny,

ż

e gdyby osłabił czujno

ść

lub gdyby aparatura uległa

uszkodzeniu, panowanie jego w tym kraju nie trwałoby długo. Ale nie chciał o tym my

ś

le

ć

. Władza upajała

go, przenosz

ą

c w królestwo prze

ż

y

ć

dot

ą

d nie znanych. Nikomu nie podlegał. Rozkosz rozkazywania,

ś

wiadomo

ść

,

ż

e jedno jego skinienie stanowi o

ż

yciu lub

ś

mierci ludzkiej - była

ź

ródłem nie znanego dot

ą

d

background image

szcz

ęś

cia. Nie chciałby za nic utraci

ć

zdobytej władzy. Pragn

ą

ł dzier

ż

y

ć

j

ą

a

ż

do ko

ń

ca swoich dni. Ale w

tym niespokojnym kraju, tak rozdzieranym nami

ę

tno

ś

ciami, tak skłóconym, jak

ż

e

ż

łatwo ó bunt, rewolt

ę

,

przewrót. Sam przecie

ż

doskonale wie, jak zastraszaj

ą

co łatwe było usuni

ę

cie Salvatore. Przecie

ż

mo

ż

e

narodzi

ć

si

ę

i jego przeciwnik. Nale

ż

y wi

ę

c ugruntowa

ć

władz

ę

. Nale

ż

y podporz

ą

dkowa

ć

sobie

wszystkich. Wybi

ć

przeto trzeba przeciwnikom z głów ch

ęć

oporu, zniszczy

ć

w zarodku ka

ż

dy,

najmniejszy nawet przejaw wrogo

ś

ci. Łatwo to zrobi

ć

z poszczególnymi lud

ź

mi. Zreszt

ą

don Pablo ju

ż

to

uczynił. Usun

ą

ł ministrów, generałów. podporz

ą

dkował sobie wy

ż

szych urz

ę

dników. Tych miał pod r

ę

k

ą

. w

pałacu, w którym mie

ś

ciły si

ę

poszczególne resorty, najwy

ż

sze urz

ę

dy, znajdowali si

ę

w zasi

ę

gu działania

aparatów, byli wi

ę

c pozbawieni własnej woli. Sam dyktował ich my

ś

li, decydował o ich zachowaniu. Ale jak

post

ą

pi

ć

z całym narodem, z odległymi miastami, z instytucjami

w dalekich prowincjach, urz

ę

dami, o

ś

rodkami fabrycznymi, gdzie nie dociera wpływ i działanie jego

aparatury? Don Pablo znalazł i na to sposób. Był to pomysł do

ść

skomplikowany, jednak

ż

e jego realizacja

usuwała na zawsze gro

ź

b

ę

przewrotu, gruntowała władz

ę

dyktatora, zabezpieczała j

ą

przed wszelkimi

niespodziankami. Sprawa polegała na tym, by całe pa

ń

stwo, najdalsze o

ś

rodki, wszystkie miasta znalazły

si

ę

w polu elektromagnetycznym. Zatem cały kraj pokry

ć

nale

ż

ało sieci

ą

specjalnych urz

ą

dze

ń

.

Krotka narada

- Panowie, przyst

ę

pujemy do olbrzymiego dzieła, które poło

ż

y kres wszelkiej niedoli narodu. Licz

ę

na

panów współprac

ę

- ko

ń

czył don Pablo. - Licz

ę

,

ż

e oddacie tej sprawie swe siły, zdolno

ść

, talent. Ka

ż

dy z

was obdarzony jest moim zaufaniem i wszelkimi pełnomocnictwami. Prosz

ę

po powrocie do swych

zakładów pracy przyst

ą

pi

ć

niezwłocznie do działania. Oczekuj

ę

jak najszybszego zrealizowania

poruszonych na tej konferencji problemów... Na sali rozległy si

ę

oklaski, zgotowano gło

ś

n

ą

owacj

ę

na

cze

ść

dyktatora. Mimo

ż

e ko

ń

cowy fragment przemówienia don Pabla utrzymany był w tonie

kurtuazyjnym, brzmiał w nim rozkaz, któremu nikt nie mógł si

ę

sprzeciwi

ć

. Dyktator przemawiał z trybuny

góruj

ą

cej znacznie ponad audytorium. Ka

ż

dy jego gest, ka

ż

de poruszenie

ś

ledziły dziesi

ą

tki wpatrzonych

w niego oczu. Ze wszystkich wyzierało słu

ż

alcze oddanie. Pablo

ś

ledził zebranych z nat

ęż

on

ą

uwag

ą

.

In

ż

ynierowie, kierownicy zakładów przemysłowych, fabryk siedzieli w fotelach, w które wmontowano

aparaty elektrosugestii. Wiedział,

ż

e poddani działaniu tych aparatów ludzie b

ę

d

ą

bez szmeru i sprzeciwu

wykonywa

ć

polecenia dyktatora przez okre

ś

lony czas. Czas ten wynosi dokładnie 3 miesi

ą

ce. Po upływie

tego czasu nale

ż

y ich znowu zebra

ć

i ponownie „naładowa

ć

". Konferencja trwała przez cztery dni. W

olbrzymiej sali strze

ż

onej przez policj

ę

ci

ą

gn

ę

ły si

ę

długie narady. Don Pablo szkicował na du

ż

ej tablicy

wykresy, które kopiowali zebrani in

ż

ynierowie. Wiedział równie

ż

,

ż

e dla zachowania tajemnicy nale

ż

y

ź

niej wszystkich uczestników podda

ć

innemu eksperymentowi, w którego wyniku popadn

ą

w stan

amnezji. Utrac

ą

pami

ęć

. Wszystko wi

ę

c b

ę

dzie w porz

ą

dku. Gdy wykonaj

ą

polecenia, do których w tej

chwili s

ą

psychicznie i umysłowo zmobilizowani, zgromadzi ich tu znowu i odbierze im pami

ęć

. Nie b

ę

d

ą

nawet wiedzieli,

ż

e

sami stan&wili narz

ę

dzie działaj

ą

ce przeciwko sobie. Owacje trwały długo. Don Pablo stał przy pulpicie i

naciskaj

ą

c to ten, to inny guzik wywoływał zamierzone reakcje tłumu.

Ś

miał si

ę

w duchu z powa

ż

nych,

szczerych, do

ś

wiadczonych pracowników nauki i techniki, którzy zachowywali si

ę

jak dzieci. Sprawdzał w

ten sposób jeszcze raz ju

ż

po wielokro

ć

sprawdzony system. Impulsy pola elektromagnetycznego

zmuszały zebranych do wykonywania odpowiednich ruchów, gestów, okrzyków. Upewniał si

ę

,

ż

e

wszystko pójdzie torem wytyczonym przez jego geniusz. Stał i u

ś

miechał si

ę

do wiwatuj

ą

cego tłumu, a

zarazem pogardzał nim. Byli mali, bezsilni, a on, wielki dyktator, panował nad nimi wszechwładnie.

Gdy gasn

ą

ś

wiatła

Gdy gasn

ą

ś

wiatła w stolicy, don Pablo nie przerywa swej pracy. Zewsz

ą

d napływaj

ą

meldunki. Prace

post

ę

puj

ą

zgodnie z planem. Ale to dopiero połowa dzieła, dopiero połowa drogi don Pabla. Ile

ż

wysiłku i

trudu! Nikt nie przypuszcza,

ż

e dyktator

ś

pi zaledwie po dwie, trzy godziny na dob

ę

,

ż

e spieszy si

ę

z

uruchomieniem aparatury, której działanie obejmie cały rozległy kraj. Don Pablo siedzi w swym gabinecie,

w którym krz

ą

ta si

ę

kilkunastu ludzi. Rozstawiaj

ą

oni wzdłu

ż

ś

cian wysokie tablice sterownicze. Dyktator

sam dozoruje. Kieruje monta

ż

em. Nad ranem praca jest sko

ń

czona. Don Pablo prosi swych pracowników

do przyległego apartamentu.

background image

- Prosz

ę

za mn

ą

- odzywa si

ę

zm

ę

czonym głosem. -Zasłu

ż

yli

ś

my sobie na odpoczynek i kieliszek dobrego

wina. Weszli do olbrzymiego pokoju, którego

ś

rodek zajmował wielki stół. Naokoło stołu krzesła.

Spodziewano si

ę

,

ż

e za chwil

ę

słu

ż

ba poda posiłek. Jakie

ż

jednak było zdziwienie zebranych, gdy

natychmiast po zaj

ę

ciu miejsc z wn

ę

trza stołu jak z zaczarowanej kuchni zacz

ę

ły si

ę

wyłania

ć

coraz to

inne przysmaki. Don Pablo obserwował zdumienie maluj

ą

ce si

ę

na twarzach zebranych.

- To nic nadzwyczajnego, prosz

ę

panów. Jest to stół elektronowy. Działa on na prostej zasadzie.

Wystarczy,

ż

e wypowiem

żą

danie. Membrana odbiera fale głosowe i przekazuje tre

ść

żą

dania do

aparatury elektronowej, steruj

ą

cej zespołem urz

ą

dze

ń

elektromechanicznych znajduj

ą

cych si

ę

wewn

ą

trz

tego stołu. Tam znajduje si

ę

swego rodzaju kuchnia, przygotowuj

ą

ca owe potrawy, które mam nadziej

ę

,

panom smakuj

ą

.

Gdy dyktator wymawiał te słowa, nad stołem zapaliło si

ę

niebieskie

ś

wiatełko.

- Przepraszam - wzywaj

ą

mnie.

Po chwili był w s

ą

siednim gabinecie. Nikt go nie wzywał. Podszedł do małego ekranu, na

którym odbijał si

ę

obraz. Wida

ć

było siedz

ą

cych przy stole go

ś

ci. U

ś

miechaj

ą

c si

ę

ą

czył

podobny do archaicznego budzika aparat. Rozległo si

ę

ciche brz

ę

czenie. Pablo wpatrywał si

ę

uwa

ż

nie w ekran. Go

ś

cie zgromadzeni przy stole zacz

ę

li nagle zasypia

ć

. Po chwili pogr

ąż

eni

byli w gł

ę

bokim

ś

nie. Strzałka przesuwała si

ę

wolno w kierunku cyfry 15. Gdy j

ą

osi

ą

gn

ę

ła,

ą

czył inny aparat. Go

ś

cie zacz

ę

li przeciera

ć

oczy i spogl

ą

da

ć

na siebie ze zdumieniem, nie

rozumiej

ą

c, sk

ą

d si

ę

tu wzi

ę

li.

- Trzeba do nich wyj

ść

- wyszeptał Pablo. - Trzeba im co

ś

powiedzie

ć

. Nie pami

ę

taj

ą

, co przez

cał

ą

noc robili. Musz

ą

wi

ę

c wiedzie

ć

, dlaczego tu si

ę

znajduj

ą

.

- Troch

ę

za mocne wino, prawda, prosz

ę

panów. Napracowali

ś

my si

ę

solidnie. Byli

ś

my

zm

ę

czeni i trunek na niektórych z panów podziałał. Ale obicia, które zało

ż

yli

ś

cie, s

ą

wspaniałe.

Remont sali udał si

ę

znakomicie. Bardzo panom dzi

ę

kuj

ę

. Intendent pałacu wypłaci

odpowiednie wynagrodzenie.

ś

egnam panów.

Departamenty

Don Pablo wkroczył do olbrzymiej, wyło

ż

onej białymi taflami sali. Była to raczej długa hala z

mnóstwem pulpitów, oszklonych gablot, ekranów, rur przypominaj

ą

cych teleskopy

astronomiczne lub przywodz

ą

cych na my

ś

l muzealne gramofony, zegarów o nieruchomych

wahadłach i wielu czarnych tablic, na których ukazywały si

ę

kolorowe linie punktowane co

chwila mkn

ą

cym szeregiem

ś

wiatełek. Twarz don Pabla pałała zadowoleniem. Szedł powoli,

splótłszy r

ę

ce na piersiach, z głow

ą

dumnie wzniesion

ą

. Wzrok jego zatrzymywał si

ę

na

tarczach zegarów, na wykresach i wahaniach wskazówek. Dyktator stan

ą

ł na małej w

szachownic

ę

uło

ż

onej platformie, która uniosła go natychmiast na wysoko

ść

około 3 metrów, po

czym przesun

ę

ła si

ę

w kierunku małej stalowej balustrady okalaj

ą

cej wyło

ż

on

ą

puszystym

dywanem galeryjk

ę

. St

ą

d roztaczał si

ę

widok na cał

ą

hal

ę

. Było to ulubione miejsce don Pabla.

Tu sp

ę

dzał po kilka godzin dziennie. St

ą

d rz

ą

dził swym pa

ń

stwem i upajał si

ę

władz

ą

. Dwa lata

min

ę

ły od chwili obj

ę

cia władzy. Don Pablo nie ma czasu na wspomnienia. Nie było w jego

pa

ń

stwie

kronikarza, który zanotowałby dla potomno

ś

ci wszystkie fakty i zdarzenia z tego okresu. A

przecie

ż

stało si

ę

tak wiele. Reforma szła za reform

ą

. Zarz

ą

dzenie za zarz

ą

dzeniem.

Zlikwidowano policj

ę

i stra

ż

wi

ę

zienn

ą

, rozpuszczono do domu wojsko, zwolniono ze słu

ż

by

oficerów, rozwi

ą

zano s

ą

dy, zniesiono wysokie urz

ę

dy, departamenty i ministerstwa.

Pocz

ą

tkowo decyzje te wywoływały zdumienie i niepokój. S

ą

dzono,

ż

e wzro

ś

nie przest

ę

pczo

ść

,

ż

e na kraj napadn

ą

wrogie armie,

ż

e obywatele nie b

ę

d

ą

płaci

ć

podatków,

ż

e przeciwnicy

dyktatora podnios

ą

głowy. Nic si

ę

jednak takiego nie stało. Wypuszczeni z wi

ę

zie

ń

przest

ę

pcy

nie powrócili do swego procederu. Dwa razy tylko za rz

ą

dów don Pabla wtargn

ę

ły na terytorium

kraju wojska północnego s

ą

siada. Jednak

ż

e w pierwszym przypadku ju

ż

po jednym dniu zło

ż

yły

bro

ń

i oddały si

ę

w niewol

ę

, aczkolwiek "przeciwko nim nie stan

ą

ł

ż

aden

ż

ołnierz don Pabla. Na

wie

ść

o napadzie dyktator w gronie kilku tylko osób wyjechał na pole bitwy. Tam czekał na

niego pancerny helikopter. Unosz

ą

c si

ę

w nim nad pozycjami wroga Pablo skierował przeciwko

nieprzyjacielowi swe aparaty. Hipnotyzory i animatory wygrały bitw

ę

. Zmusiły wojska

background image

przeciwników do zło

ż

enia broni. Don Pablo był dla nich pobła

ż

liwy. Odbył tylko triumfalny

powrót do stolicy na czele armii je

ń

ców, po czym rozpu

ś

cił j

ą

do domów. Tak. don Pablo nie boi

si

ę

niczego. Nie wie. co to niepokój. Jest pewny swej władzy. Panuje nad czynami i wol

ą

kilku

milionów ludzi, rz

ą

dzi ich działaniem i my

ś

l

ą

, włada ich

ś

wiadomo

ś

ci

ą

, a nawet snem. Włada

poprzez zespół genialnych przyrz

ą

dów zapełniaj

ą

cych t

ę

sal

ę

, poprzez aparatur

ę

obejmuj

ą

c

ą

cały kraj. Tu w tej du

ż

ej sali znajduje si

ę

urz

ą

dzenie steruj

ą

ce skomplikowan

ą

aparatur

ą

wytwarzaj

ą

c

ą

odpowiednie pole elektromagnetyczne. Urz

ą

dzenie to nazywa don Pablo

imperorem generalnym. Imperor dzieli si

ę

z kolei na szereg departamentów działaj

ą

cych we

wzajemnych powi

ą

zaniach. Wszystkie stanowi

ą

jak gdyby obwód zamkni

ę

ty, w którym działanie

jednego departamentu warunkuje czynno

ś

ci pozostałych. Oto podstawowe z tych

departamentów:
departament spraw wewn

ę

trznych, departament psychologii,

departament wojny i departament finansów. K-a

ż

dy z nich

samoczynnie, automatycznie, bez udziału człowieka spełnia
odpowiednie funkcje. Wszystkie urz

ą

dzenia działaj

ą

z najwi

ę

ksz

ą

precyzj

ą

, niezawodnie.

Oto na przykład, w jaki sposób działa departament spraw
wewn

ę

trznych. Mie

ś

ci si

ę

on w przedniej cz

ęś

ci hali,

oddzielony od nast

ę

pnego z departamentów zielon

ą

lin

ą

. Całe urz

ą

dzenie składa si

ę

z trzech

olbrzymich tablic i jednego kwadratowego ekranu z wyskalowanym układem współrz

ę

dnych. W

tablice wmurowane s

ą

aparaty-rejestratory nastrojów panuj

ą

cych w społecze

ń

stwie, s

ą

dów,

opinii, stanu napi

ęć

duchowych. Ilo

ść

tych zegarów odpowiada ilo

ś

ci obwodów

administracyjnych, na które zostało podzielone całe pa

ń

stwo. Zegary te przekazuj

ą

dane do tak

zwanego przelicznika cnót i wad, w którym zostaje wykalkulowana przeci

ę

tna stanu moralnego

narodu, ukazuj

ą

ca si

ę

na ekranie w postaci czerwonej lini' przebiegaj

ą

cej odpowiednio w

układzie współrz

ę

dnych. Je

ż

eli linia ta, b

ę

d

ą

ca graficznym obrazem nastrojów społecze

ń

stwa,

osi

ą

gnie punkt kulminacyjny, to znaczy dozwolon

ą

przez wol

ę

wynalazcy granic

ę

, momentalnie

zaczyna działa

ć

aparatura departamentu psychologii. Departament ten to zespół hipnotyzerów

o dalekim zasi

ę

gu, animatorów oraz dyspozytorów, którym podporz

ą

dkowane s

ą

baterie

hipnotyzerów i animatorów rozsiane po całym pa

ń

stwie. . W praktyce wygl

ą

da to mniej wi

ę

cej

tak. Oto w dalekim Tamalan lub Piraca ludzie zaczynaj

ą

sarka

ć

,

ż

e w kraju panuje nadal głód,

ż

e wzrasta liczba bezrobotnych,

ż

e fabryki buduj

ą

tajemnicze przyrz

ą

dy i aparaty zamiast

rzeczy ułatwiaj

ą

cych

ż

ycie. Zreszt

ą

niekoniecznie ludzie musz

ą

o tym wszystkim mówi

ć

,

wystarczy,

ż

e pomy

ś

l

ą

. Natychmiast, poniewa

ż

znajduj

ą

si

ę

w zasi

ę

gu rejestratorów

encefalograficznych, my

ś

li ich zostan

ą

uchwycone i przekazane do centrali departamentu

spraw wewn

ę

trznych. Tu, je

ż

eli sprawa jest powa

ż

na i wymaga natychmiastowej interwencji,

zapada decyzja, jakich u

ż

y

ć

ś

rodków. Z departamentu spraw wewn

ę

trznych przebiega

błyskawicznie polecenie do departamentu psychologii. Dyspozytory zostaj

ą

wprawione w ruch.

We wszystkich kierunkach biegn

ą

fale radiowe. Do najodleglejszych zak

ą

tków kraju, je

ż

eli

zachodzi potrzeba, lub te

ż

tylko w

żą

danym kierunku, gdzie istnieje gro

ź

ba wybuchu. Tam

natychmiast zaczynaj

ą

działa

ć

hipnotyzory. Rejon zagro

ż

ony obj

ę

ty zostaje polem

elektromagnetycznym. Drgania impulsów układaj

ą

ce si

ę

w kształt rombów przywracaj

ą

wiar

ę

w

wielkiego dyktatora. Je

ś

li zajdzie potrzeba, drgania przybieraj

ą

posta

ć

specjalnych spiral.

Wówczas wzmaga si

ę

w kraju entuzjazm, ch

ęć

do najwi

ę

kszych po

ś

wi

ę

ce

ń

, uczucia

patriotyczne. Je

ż

eli konieczne s

ą

nastroje wrogo

ś

ci w stosunku do przeciwników, impulsy

układaj

ą

si

ę

elipsoidalnie.

Na podobnych zasadach działa równie

ż

departament wojny. Aczkolwiek pa

ń

stwo don Pabla nie

ma ani jednego

ż

ołnierza pod broni

ą

, jest dobrze strze

ż

one. Przekonali si

ę

o tym niespokojni i

zaborczy s

ą

siedzi.

Wzdłu

ż

granic od strony l

ą

du i morza ustawione s

ą

jak baterie dział przeciwlotniczych dobrze

zabezpieczone defenzory wytwarzaj

ą

ce szeroki pas nieprzerwanego pola

elektromagnetycznego. Defenzory normalnie s

ą

nieczynne. Wystarczy jednak,

ż

e wła

ś

ciwy

rejestrator w departamencie bezpiecze

ń

stwa odbierze sygnał alarmu, a z centrali, z imperora

popłynie rozkaz, który natychmiast uruchomi mechanizmy defenzorów. Wytworzy si

ę

w tej

samej chwili pole elektromagnetyczne o specjalnych wła

ś

ciwo

ś

ciach. Nieprzyjaciel, który by

background image

znalazł si

ę

w jego zasi

ę

gu, rzuci bro

ń

i odda si

ę

do niewoli. O skuteczno

ś

ci tego systemu

obrony przekonał si

ę

kilka miesi

ę

cy temu po raz wtóry północny s

ą

siad pa

ń

stwa don Pabla. Oto

dowiedziawszy si

ę

,

ż

e granice nie s

ą

strze

ż

one, wyruszył kilkoma korpusami pancernymi,

sforsował rzeki i rozlał si

ę

szerok

ą

fal

ą

po okolicznych polach. Stolica

ś

wi

ę

ciła wtedy wielk

ą

uroczysto

ść

urodzin dyktatora. Wiem przed wiwatuj

ą

cymi tłumami ukazał si

ę

na balkonie pałacu

don Pablo Millero.
- Rodacy! - rozległ si

ę

nagle jego głos, spot

ę

gowany tubami megafonów. - Musz

ę

zakomunikowa

ć

wam smutn

ą

wiadomo

ść

. Oto wróg pogwałcił nietykalno

ść

naszych granic. Ale

drogo za to zapłaci...
Gdy dyktator wymawiał te słowa, nad jego głow

ą

czyje

ś

niewidzialne r

ę

ce rozpi

ę

ły biały ekran

telewizora.
- Za chwil

ę

- ci

ą

gn

ą

ł don Pablo - armia awanturników przestanie by

ć

gro

ź

na. Spójrzcie! -

zawołał wskazuj

ą

c r

ę

k

ą

czworok

ą

t ekranu.

Zgromadzeni zobaczyli krótki film. Trwał on zaledwie par

ę

minut. Przez pola sun

ę

ły czołgi,

ci

ą

gn

ę

ły długie kolumny artylerii, maszerowała zm

ę

czona piechota. Raptem wszystko si

ę

zatrzymało. Zamarł wszelki ruch, uczyniło si

ę

cicho i... tysi

ą

ce r

ą

k wyci

ą

gn

ę

ły si

ę

w gór

ę

.

- W tej chwili rzuc

ą

bro

ń

! - zawołał don Pablo. Rzeczywi

ś

cie! Karabiny legły z chrz

ę

stem pod

nogami piechoty.
- Za chwil

ę

podpal

ą

czołgi i działa - brzmiał głos dyktatora

- po czym rozwin

ą

białe flagi na znak poddania si

ę

i pod dowództwem swych oficerów rusz

ą

do

niewoli. Tak si

ę

stało!

-"' Wielki jest nasz dyktator! Wielki jest don Pablo! Niech

ż

yje nasz wódz!

W odpowiedzi na te okrzyki don Pablo przesłał tłumom radosny u

ś

miech. Cieszył si

ę

nie tyle z uznania i

zwyci

ę

stwa, ile z poczucia swej siły, swej wielko

ś

ci, swej mocy, której nic nie zdoła pokona

ć

i której nic nie

potrafi si

ę

oprze

ć

. Gdy don Pablo przebywa w sali departamentów, w genialnie skonstruowanej galerii

przyrz

ą

dów, duma rozpiera jego serce. Tu popada w stan błogiej kontemplacji, niczym nie zm

ą

conego

zadowolenia. Ciche brz

ę

czenie aparatów, błyski zegarów, kolorowe linie na ekranach zdradzaj

ą

pot

ęż

n

ą

prac

ę

wielkiego mózgu mechanicznego, kieruj

ą

cego samodzielnie

ż

yciem pa

ń

stwa.

Jak

ż

e

ż

ch

ę

tnie podzieliłby si

ę

don Pablo sw

ą

rado

ś

ci

ą

z kim

ś

bliskim, z kim

ś

, kto by go rozumiał. Jak

ż

e

ż

byłby zadowolony, gdyby w zawieszonej nad hal

ą

imperatora lo

ż

y znalazł si

ę

stary, dobry profesor - don

Rosario. Rado

ść

zyskuje dopiero wtedy pełny kształt, gdy mo

ż

na j

ą

z kim

ś

dzieli

ć

lub cho

ć

by wtedy, gdy

wzbudza zazdro

ść

innych. Don Pablo mimo swych genialnych zdolno

ś

ci był człowiekiem pró

ż

nym. Chciał

by

ć

podziwiany. Mógł to oczywi

ś

cie uczyni

ć

, posługuj

ą

c si

ę

odpowiedni

ą

aparatur

ą

, ale byłoby to graniem

komedii przed samym sob

ą

.

- Wyruszy pan do Gracias - zwrócił si

ę

pewnego dnia dyktator do swego adiutanta, komandora Albedo. -

Wyruszy pan jeszcze dzi

ś

i odnajdzie tam profesora don Rosario, aby wr

ę

czy

ć

mu list oraz male

ń

k

ą

paczk

ę

. Misj

ę

t

ę

prosz

ę

traktowa

ć

jako zadanie niezwykle wa

ż

ne, zadanie natury pa

ń

stwowej.

- A je

ś

li profesora Rosario w Gracias nie zastan

ę

?

- Jest pan oficerem, komandorze. Otrzymuje pan rozkaz:
stawi

ć

si

ę

z profesorem Rosario w stolicy w ci

ą

gu miesi

ą

ca. Rozkaz musi by

ć

wykonany. Licz

ę

na pana,

komandorze.

Daleko od brzegu

- Jaki jest zasi

ę

g stacji w Rewila Cigedo? - spytał Albano Rosario profesora Bolize.

- Stacja hipnotyzerów, don Rosario, która wznosi si

ę

na wzgórzu w pobli

ż

u Rewila Cigedo, nie mo

ż

e mie

ć

wi

ę

kszego zasi

ę

gu ni

ż

150 mil.

- Jeste

ś

my bezpieczni.

- Oczywi

ś

cie, profesorze. Nasz

ą

wysp

ę

dzieli od wybrze

ż

y kraju ponad tysi

ą

c mil.

- Tak, rzeczywi

ś

cie, drogi przyjacielu - w głosie don Rosario czu

ć

było przygn

ę

bienie. Ten czerstwy

jeszcze niedawno człowiek miał wygl

ą

d steranego

ż

yciem starca.

Gor

ą

cy patriota oddany bez reszty nauce, szlachetny i skromny, bolał nad losami swej ojczyzny, bolał

równie

ż

nad losem swego wychowanka don Pabla Millero. Dr

ę

czyły go wyrzuty sumienia. Ojciec Pabla

powierzył mu los swego dziecka. Tymczasem dziecko to stało si

ę

ha

ń

b

ą

jego

ż

ycia. Dlaczego nie umiał

wychowa

ć

go na szlachetnego człowieka? „To moja wina" - po wielekro

ć

powtarzał sobie profesor. W

background image

jeszcze wi

ę

kszym stopniu niepokoiły go wie

ś

ci, które napływały z ojczyzny. Przed oczyma stoj

ą

mu stale

czerwone rz

ę

dy liter artykułu jednego z dziennikarzy zagranicznych, który zwiedzał ojczyzn

ę

profesora w

kilka miesi

ę

cy po obj

ę

ciu władzy przez don Pabla Millero. ..Sytuacja materialna ludno

ś

ci jest wprost

beznadziejna. Inwestycje, które przeprowadza i zamierza przeprowadzi

ć

dyktator, po

ż

eraj

ą

olbrzymie

sumy. Naród cierpi n

ę

dz

ę

. Oddaje bez szemrania plony swoich pól, prac

ę

swych r

ą

k, oszcz

ę

dno

ś

ci,

wszystko, co ma, dyktatorowi.

ś

yje jak gdyby w narkozie, w stanie ogłupienia. Wzbudza dla siebie lito

ść

, a

nienawi

ść

do człowieka o chorobliwej

żą

dzy panowania. W ojczy

ź

nie Don Pabla mieszka par

ę

milionów

biednych,

jak

ż

e biednych ludzi."

- Narodowi naszemu - przerywa rozmy

ś

lania don Rosario -grozi zagłada. Grozi, profesorze,

ś

mier

ć

umysłowa. Nale

ż

y temu poło

ż

y

ć

kres. Ka

ż

da chwila zwłoki to krzywda, która spotyka naszych braci i

siostry. Krzywda niezawiniona!

- To prawda, drogi Rosario. Ale co my poczniemy? Co nale

ż

y w tej sytuacji robi

ć

? Jakie podj

ąć

kroki?

Zapanowało milczenie. Starcy pochylili głowy, pogr

ąż

aj

ą

c si? w rozmy

ś

laniu. W pewnej chwili zostało ono

przerwane. Do gabinetu wszedł młody asystent profesora Rosario.

- Kto

ś

do pana, profesorze, w pilnej sprawie. Czy 'no

ż

e go

pan przyj

ąć

?

- Któ

ż

to jest?

- Mówi,

ż

e chce si

ę

koniecznie z panem widzie

ć

,

ż

e przybył

tu od dyktatora don Millero.
- Co? Od docenta Millero? - profesor Rosario poderwał
si

ę

z fotela. - Czego chce?

- Uspokój si

ę

, przyjacielu! Trzeba go przyj

ąć

- odezwał si

ę

profesor Bolize. - Ciekawe, z czym przybywa.
- Dobrze zatem, niech wejdzie.
Po chwili profesor Albano Rosario dr

żą

cymi r

ę

kami

rozrywał kopert

ę

, w której znajdował si

ę

list dyktatora.

„Kochany profesorze - zacz

ą

ł czyta

ć

don Rosario. -

Uprzejmie prosz

ę

o wnikliwe przeczytanie tego listu

i przychylne ustosunkowanie si

ę

do pro

ś

by, z któr

ą

zwraca

si

ę

do Pana jego ucze

ń

i wychowanek. Zapraszam Pana gor

ą

co do odwiedzenia mnie w stolicy naszego

kraju. Pragn

ę

podzieli

ć

si

ę

z Panem wieloma projektami i ideami, które słu

ż

y

ć

mog

ą

ojczy

ź

nie. Wiem,

ż

e

mo

ż

e mie

ć

Pan wiele zastrze

ż

e

ń

, je

ś

li chodzi o system, który zastosowałem w organizacji pa

ń

stwa.

Chciałbym si

ę

przed Panem wytłumaczy

ć

. Wiem równie

ż

,

ż

e mo

ż

e Pan nie popiera

ć

metod, do których

si

ę

uciekłem, by uchwyci

ć

władz

ę

. S

ą

dz

ę

jednak,

ż

e mój Profesor łatwo mnie zrozumie i wytłumaczy

przed samym sob

ą

. Zapraszam Pana gor

ą

co, prosz

ę

przyjecha

ć

. Oddawca tego listu wr

ę

czy

ć

ma Panu

mały aparacik, który zabezpieczy Pana całkowicie przed działaniem pól. Jest to tak zwany niwelator,

zbudowany na zasadzie interferencji. W promieniu kilkudziesi

ę

ciu metrów wytwarza si

ę

wokół aparatu

strefa neutralna, której nie zdoła przenikn

ąć

ż

adna fala elektromagnetyczna. Musiałem go zbudowa

ć

,by

uniezale

ż

ni

ć

si

ę

od wpływu aparatury, któr

ą

stworzyłem.

Profesorze, nie obawiam si

ę

aparatu tego przesła

ć

Panu, gdy

ż

wiem,

ż

e nie wykorzysta go Pan przeciwko

mnie. Zreszt

ą

nie zdoła tego uczyni

ć

nikt, gdy

ż

jestem przygotowany na ka

ż

d

ą

ewentualno

ść

. Po prostu

niwelator działa na takich półprzewodnikach, których nikt poza mn

ą

nie potrafi wytworzy

ć

.

Kochany Profesorze, je

ś

li przesyłam Panu niwelator, czyni

ę

to dlatego, by Pan zrozumiał,

ż

e mam jak

najlepsze intencje. Pragn

ę

,

ż

eby zobaczył Pan wszystko, czego tu dokonałem, i ocenił obiektywnie moj

ą

najlepsz

ą

wol

ę

i ch

ę

ci. B

ę

dzie Pan go

ś

ciem uprzywilejowanym i z niecierpliwo

ś

ci

ą

oczekiwanym. Gdyby

pobyt w stolicy pa

ń

stwa Panu nie odpowiadał, b

ę

dzie Pan mógł j

ą

w ka

ż

dej chwili bez przeszkód opu

ś

ci

ć

.

Zar

ę

czam to słowem oraz wdzi

ę

czno

ś

ci

ą

, któr

ą

jestem Panu winien. Licz

ę

, Drogi Profesorze, godziny,

które mnie dziel

ą

od spotkania z Panem. Oczekuj

ę

Pana z niecierpliwo

ś

ci

ą

zawsze ten sam Pablo Millero".
- I có

ż

, drogi przyjacielu - wyszeptał don Rosario składaj

ą

c list. - Có

ż

o tym s

ą

dzisz?

- Trzeba si

ę

zastanowi

ć

- odparł don Bolize.

- Drogi panie - profesor zwrócił si

ę

do wysłannika dyktatora. - Zechce pan odpocz

ąć

po podró

ż

y. Jutro

dam panu odpowied

ź

. Dobrej nocy.

- Zdecydowałem si

ę

jecha

ć

, mo

ż

e uda mi si

ę

zapobiec złu. Mo

ż

e zdołam przekona

ć

don Millero, by

zaprzestał swych niecnych praktyk - mówił profesor Rosario w kilka godzin po przybyciu wysłannika

dyktatora.

background image

- Nie s

ą

dz

ę

, przyjacielu - odparł don Bolize. - W ka

ż

dym razie podró

ż

ta b

ę

dzie po

ż

yteczna,

je

ś

li oczywi

ś

cie nic si

ę

panu nie stanie.
- Jestem stary, bardzo stary. Niewiele ju

ż

dni przede mn

ą

.

Ryzyko wi

ę

c niewielkie. Pojad

ę

.

W rok pó

ź

niej

- Ka

ż

dy z was, przyjaciele, otrzymał szkic sytuacyjny oraz plan działania. „La Managua" podnosi za

godzin

ę

kotwic

ę

i bierze kurs ku zachodnim brzegom naszej ojczyzny. Przestudiujcie plan tak, by zna

ć

na

pami

ęć

ka

ż

dy jego punkt. Jeste

ś

cie młodzi i

ś

miali. Nie dajcie si

ę

jednak ponie

ść

temperamentowi.

Działajcie rozwa

ż

nie. Od tego zale

ż

e

ć

b

ę

dzie los naszego narodu.

ś

ałuj

ę

,

ż

e staro

ść

nie pozwala mi by

ć

razem z wami.

ś

egnajcie, młodzi przyjaciele!

ś

ycz

ę

wam powodzenia.
Don Rosario sko

ń

czył. Otarł pot z czoła, po czym zacz

ą

ł

ś

ciska

ć

dłonie spiskowców,

ż

ycz

ą

c im

powodzenia. Min

ę

ło pół roku od chwili, gdy wrócił ze stolicy. Dyktator nie stawiał mu przeszkód. Namawiał

jedynie do pozostania, prosił, nalegał. Bezskutecznie. Profesor czuł si

ę

w pałacu don Pabla jak w klatce.

Obserwował ludzi, stosunki, sytuacje. Ubolewał nad dol

ą

nieszcz

ę

snego kraju. Smucił go los obywateli.

Nie poznawał równie

ż

swego ucznia. Don Pablo upojony władz

ą

zatracił całkowicie poczucie godno

ś

ci.

Opanowała go chorobliwa ambicja i egoizm. Nie widział n

ę

dzy, w której pogr

ąż

ył si

ę

kraj. Nie trafiały do

jego

ś

wiadomo

ś

ci

ż

adne argumenty. Ponad rozs

ą

dek wyrastała

maniacka pycha i buta.
Profesor Rosario próbował zawróci

ć

dyktatora z drogi

wyst

ę

pku. Wszelkie jego argumenty trafiały jednak na

przeszkod

ę

nie do przezwyci

ęż

enia: don Pablo był

przekonany,

ż

e to, co robi, jest jedynie słuszne.

Don Rosario postanowił wi

ę

c powróci

ć

na wysp

ę

. Gdy przy

po

ż

egnaniu chciał niwelator zwróci

ć

dyktatorowi, ten

odezwał si

ę

:

- Prosz

ę

, profesorze, zatrzyma

ć

go przy sobie.

- Dlaczego?
- Przyda si

ę

panu w przypadku, gdyby przyszła panu ch

ęć

kiedy

ś

mnie odwiedzi

ć

.

- To bardzo ryzykowne — rzucił profesor.
- Przypuszcza pan,

ż

e mo

ż

na go u

ż

y

ć

przeciwko mnie?

- Tak.
- Absolutnie si

ę

tego nie obawiam. Jest to urz

ą

dzenie proste,

łatwe do wykonania, jednak

ż

e zawiera pewn

ą

tajemnic

ę

,

której nikt z

ż

yj

ą

cych nie zdoła odszyfrowa

ć

.

W głosie dyktatora t

ę

tniła chełpliwa pewno

ść

siebie.

- Gdyby kto

ś

zdołał t

ę

tajemnic

ę

odkry

ć

- ci

ą

gn

ą

ł - byłby godzien zaj

ąć

moje miejsce. Ale, profesorze, taki

człowiek jeszcze si

ę

nie narodził. Tu potrzebna jest olbrzymia wiedza oraz geniusz wynalazcy.

Profesor słuchał tych słów ze spuszczon

ą

głow

ą

. „Có

ż

za brak skromno

ś

ci u tego awanturnika - pomy

ś

lał.

- Czy

ż

zapomniał on,

ż

e wiedz

ę

, któr

ą

zdobył, ma do zawdzi

ę

czenia staremu uniwersytetowi w Gracias?

Jak

ż

e

ż

mo

ż

na tak lekcewa

żą

co traktowa

ć

innych?"

-

ś

egnam ekscelencj

ę

- wyszeptał. -

ś

ałuj

ę

,

ż

e spotkali

ś

my si

ę

w takich okoliczno

ś

ciach.

ś

ycz

ę

panu

opami

ę

tania. I im szybciej to nast

ą

pi, tym lepiej. Profesor wrócił na wysp

ę

.

Mylił si

ę

don Pablo, przypuszczaj

ą

c,

ż

e

ż

aden z

ż

yj

ą

cych uczonych nie zdoła odkry

ć

tajemnicy niwelatora.

Człowiek taki si

ę

znalazł. Był nim stary przyjaciel profesora Albano Rosario, s

ę

dziwy don Bolize.

- Mog

ę

umiera

ć

w spokoju - powiedział przed tygodniem do profesora Rosario. - Mamy w tej chwili bro

ń

, z

któr

ą

mo

ż

emy

ś

miało wyst

ą

pi

ć

przeciwko dyktatorowi. Rzecz w zasadzie nie była tak trudna. Jak s

ą

dził

don Pablo. Rozwi

ą

zanie zagadki sprowadzało si

ę

do wytworzenia analogicznego półprzewodnika w

aparacie. Udało si

ę

nam to w stosunkowo krótkim czasie. Obecnie mo

ż

emy mie

ć

dowoln

ą

ilo

ść

niwelatorów. Pewno

ść

i zarozumiało

ść

don Pabla stanie si

ę

jego zgub

ą

.

- Dzi

ę

kuj

ę

, przyjacielu - odparł don Rosario. - Powiedz, co nale

ż

y czyni

ć

dalej, a

ż

eby poło

ż

y

ć

kres niedoli

naszego ludu.

- S

ą

dz

ę

,

ż

e znajdzie si

ę

do

ść

młodych ludzi, gotowych do działania.

Bolize nie mylił si

ę

. Wkrótce na pokład statku „La Managua", b

ę

d

ą

cego baz

ą

profesora Rosario, zgłasza

ć

si

ę

zacz

ę

li ochotnicy. Z nich wła

ś

nie uformował si

ę

oddział operacyjny, który po gruntownym

background image

przeszkoleniu miał uda

ć

si

ę

do kraju i stoczy

ć

walk

ę

z dyktatorem. W tej wła

ś

nie chwili odpływał w

kierunku oddalonego o tysi

ą

c mil kraju. Dowódca oddziału stał oparty o stół i wpatruj

ą

c si

ę

w w

ą

ski pasek

papieru utrwalał w pami

ę

ci zapisane na nim słowa:

„l. Na granicy zasi

ę

gu pola elektromagnetycznego, na 14°21' geograficzn ej szeroko

ś

ci północnej, opu

ś

ci

pokład pierwsza grupa desantowa zaopatrzona w cichobie

ż

ne pontony motorowe.

2. Na 10° szeroko

ś

ci geograficznej opu

ś

ci pokład druga

grupa desantowa.
3. Po osi

ą

gni

ę

ciu brzegów grupy rozdziel

ą

si

ę

i ich członkowie pojedynczo, zachowuj

ą

c wszelkie

ś

rodki

ostro

ż

no

ś

ci, przenikn

ą

do stolicy.

4. Po rozpoznaniu rejonu pałacu dyktatora jedna z grup opanuje podziemia pałacu, w których znajduj

ą

si

ę

urz

ą

dzenia zasilaj

ą

ce w energi

ę

aparatur

ę

departamentów.

5. Druga grupa opanuje wy

ż

sze kondygnacje pałacu w tym momencie, kiedy Pablo Millero uda si

ę

na

spoczynek i kiedy wył

ą

czony zostanie dopływ energii do halii przyrz

ą

dów.

6. Don Pabla nale

ż

y uj

ąć

i internowa

ć

w miejscu, gdzie byłby zabezpieczony przed zemst

ą

tłumów.

7. Grupy komunikuj

ą

si

ę

za pomoc

ą

telezystorów, pracuj

ą

cych na jednej fali M.23.0.Z.

A mogło by

ć

ioaczej

W brudny

ż

agiel d

ą

ł zachodni wiatr. Pchał star

ą

łód

ź

coraz dalej od brzegów nikn

ą

cego w oddali l

ą

du. Na

zbutwiałej ławeczce spinaj

ą

cej burty łodzi siedział człowiek. Oparł na r

ę

kach głow

ę

i trwał bez ruchu nie

zwa

ż

aj

ą

c na trzeszcz

ą

cy maszt i gło

ś

ne pluski rzucaj

ą

cych si

ę

ryb. Wreszcie westchn

ą

ł gł

ę

boko,

rozprostował barki i spojrzał w kierunku l

ą

du znacz

ą

cego si

ę

gdzie

ś

daleko sin

ą

lini

ą

. Patrzył do

ść

długo,

wreszcie uniósł r

ę

k

ę

i gro

żą

c niewidocznemu przeciwnikowi, wykrzykn

ą

ł przekle

ń

stwo w jakim

ś

obcym

j

ę

zyku. Człowiekiem tym był niedawny dyktator, absolutny władca pa

ń

stwa, wielki don Pablo. Uchodził ze

swego kraju. Umykał przed zemst

ą

ludu. Miał mimo wszystko szcz

ęś

cie. Pami

ę

ta

ć

b

ę

dzie te chwile do

ś

mierci. Kładł si

ę

wła

ś

nie spa

ć

, gdy w jego sypialni zgasła lampa sygnalizatora. Był to znak,

ż

e co

ś

si

ę

stało. Szybko ubrał si

ę

i zbiegł do hali imperora. Niestety, za pó

ź

no. Aparatura nie działała. Gdy ruszył w

kierunku siłowni, bo tam jedynie tkwiła przyczyna unieruchomienia urz

ą

dze

ń

, drog

ę

zabiegło mu kilka

postaci. Zacz

ą

ł ucieka

ć

. Uratowało go jedynie to,

ż

e napastnicy niezbyt dokładnie orientowali si

ę

w

rozkładzie pałacu. Pocz

ą

tkowo chciał dotrze

ć

do siłowni, by uruchomi

ć

aparatur

ę

i obezwładni

ć

wrogów.

Nie udało si

ę

. W siłowni byli obcy ludzie. Poj

ą

ł natychmiast,

ż

e wszystko stracone,

ż

e jedyny ratunek - to

ucieczka. Dostał si

ę

jako

ś

nad brzeg morza, trafił na opuszczon

ą

łód

ź

i nie czekaj

ą

c powierzył jej swój los.

Tajemnica zaginionego l

ą

du

Gdy profesor Jarosław Bielica ockn

ą

ł si

ę

z zamroczenia, znajdował si

ę

ju

ż

w odległo

ś

ci prawie dwu

tysi

ę

cy kilometrów nad powierzchni

ą

Ziemi.

Ś

wiadomo

ść

utracił wskutek gwałtownego zwi

ę

kszenia si

ę

przy

ś

pieszenia rakiety. Jak długo to trwało, nie wiedział - zreszt

ą

mało go to w tej pełnej napi

ę

cia chwili

obchodziło. Uwag

ę

jego pochłaniał widok globu ziemskiego opasanego welonami chmur, mieni

ą

cych si

ę

najprzeró

ż

niejszymi barwami. Ziemia obserwowana z rakiety przez okr

ą

gły otwór iluminatora wydawała

si

ę

profesorowi olbrzymi

ą

tarcz

ą

, jakim

ś

gigantycznym, wypukłym dyskiem pokrytym przedziwn

ą

płaskorze

ź

b

ą

l

ą

dów i mórz. Dysk ten malał w oczach, gdy

ż

statek pokonywał ju

ż

barier

ę

pierwszej

pr

ę

dko

ś

ci kosmicznej. Gdzie

ś

tam w dole, na oddalaj

ą

cej si

ę

planecie, była równina, na niej za

ś

aerodrom

- „Piazza Astronautica" -niewielki spłache

ć

apulijskiej pla

ż

y nadmorskiej - jeszcze przed paru minutami

falował jak wielkie mrowisko. Stutysi

ę

czny tłum

ż

egnał pierwsz

ą

w dziejach ludzko

ś

ci wypraw

ę

rekonesansow

ą

na Marsa.

ś

egnał grup

ę

ś

miałków, którzy odwa

ż

yli si

ę

si

ę

gn

ąć

po tajemnice kryj

ą

ce si

ę

w

pustce^ Układu Słonecznego. Do nich nale

ż

ał profesor Jarosław Bielica, jedyny z Polaków, któremu udało

si

ę

dosta

ć

na pokład l

ś

ni

ą

cej „Eterry". Zaledwie przed kilkoma dniami siedział w zacisznej pracowni

Instytutu Archeologii, nie przypuszczaj

ą

c nawet, by wyra

ż

one przed rokiem na zje

ź

dzie paryskim

ż

yczenie

stało si

ę

faktem... A jednak leci... Leci na spotkanie wielkiej tajemnicy, na spotkanie pasjonuj

ą

cej zagadki.

Czy lot ten potwierdzi jego przypuszczenia? A mo

ż

e brutalnie przekre

ś

li przez tyle lat budowan

ą

hipotez

ę

? Profesor przymkn

ą

ł oczy i pogr

ąż

ył si

ę

w gł

ę

bokim zamy

ś

leniu. Trwało to jednak krótko, gdy

ż

z

gło

ś

nika zawieszonego u sufitu kabiny rozległ si

ę

dobrze znany głos kierownika wyprawy akademika

Smagina, który zawiadamiał,

ż

e „Eterra" wchodzi ju

ż

na orbit

ę

„Columbii" i za chwil

ę

znajdzie si

ę

na

najwi

ę

kszym z kr

ążą

cych wokół Ziemi satelitów, b

ę

d

ą

cym stacj

ą

przesiadkow

ą

w komunikacji na linii

Ziemia - Ksi

ęż

yc. St

ą

d „Eterra" wróci na „Piazza Astronautica", oni za

ś

po krótkim

background image

wypoczynku i zwiedzeniu stacji rusz

ą

w kilkutygodniow

ą

podró

ż

na Marsa.

„Columbia" była pierwszym kamieniem milowym na drodze do gwiazd, drodze do Marsa, do nie tkni

ę

tej

jeszcze stop

ą

współczesnego człowieka planety. Bielica nie spodziewał si

ę

,

ż

e stacja przesiadkowa,

b

ę

d

ą

ca tryumfem współczesnej

techniki, jest konstrukcj

ą

tak olbrzymi

ą

i skomplikowan

ą

. Stanowiła ona zagmatwany labirynt składów,

pomieszcze

ń

, laboratoriów naukowych, obserwatoriów, wszelkiego rodzaju warsztatów i urz

ą

dze

ń

technicznych. Przypominała gigantyczne rzucone w przestrze

ń

kosmiczn

ą

koło od wozu, które obracaj

ą

c

si

ę

wokół swej osi zakre

ś

lało pełn

ą

elips

ę

koło Ziemi. Ruch obrotowy ,,Columbii" wywołuj

ą

cy wielk

ą

sił

ę

od

ś

rodkow

ą

powodował,

ż

e w pomieszczeniach znajduj

ą

cych si

ę

wzdłu

ż

ś

ciany zewn

ę

trznej pier

ś

cienia

panowało takie ci

ąż

enie jak w warunkach ziemskich. To napawało optymizmem. Człowiek bowiem czuł si

ę

pewniej. Odzyskał wa

ż

ko

ść

swego ciała i

ś

wiadomo

ść

,

ż

e nie jest igraszk

ą

pot

ęż

nych sił kosmosu.

Satelita obiegał Ziemi

ę

w ci

ą

gu zaledwie dwu godzin. Gdy Bielica wraz z innymi członkami wyprawy

znalazł si

ę

w komfortowo umeblowanym salonie stacji. Ziemia była olbrzymim, rozpi

ę

tym na połowie nieba

sierpem, który rósł w oczach. Po kilkunastu zaledwie minutach glob znalazł si

ę

ju

ż

w pełni, a po upływie

dalszych dwóch kwadransów -w nast

ę

pnej fazie. W ci

ą

gu dwu godzin, w czasie których „Columbia"

zdołała przeby

ć

sw

ą

okołoziemsk

ą

drog

ę

, Ziemia przeszła przez wszystkie cztery fazy. Bielica, jak

urzeczony,

ś

ledził przesuwaj

ą

ce si

ę

za oknem oblicze Ziemi, która na tle czarnej aksamitnej nocy wydała

mu si

ę

szczególnie bliska. Nigdy nie zdawał sobie sprawy,

ż

e jest z ni

ą

tak silnie zwi

ą

zany. Upłyn

ę

ło

dopiero kilka godzin, a opanowywa

ć

go zacz

ę

ła nostalgia. Nie chc

ą

c podda

ć

si

ę

temu uczuciu, zacz

ą

ł

przysłuchiwa

ć

si

ę

gło

ś

nej rozmowie zebranych w salonie astronautów. Jednak my

ś

l o Ziemi wracała

uparcie i nie dawała spokoju. Nawet wyprawa na Marsa, o której marzył od lat i która spełniała si

ę

wła

ś

nie

teraz, była

ś

ci

ś

le zwi

ą

zana z Ziemi

ą

...

Zacz

ę

ło si

ę

wła

ś

ciwie od Egiptu przed z gór

ą

dwudziestu laty. Bielica wracał wtedy z pierwszej swej

wyprawy naukowej z centrum Afryki. Zatrzymał si

ę

w drodze powrotnej w rejonie Aleksandrii, by spotka

ć

przebywaj

ą

c

ą

tam ekspedycj

ę

egiptologiczn

ą

Polskiej Akademii Nauk.

- Mamy co

ś

dla ciebie, Jarek! - odezwał si

ę

na wst

ę

pie kierownik ekspedycji. - Popatrz! Był to zwój

po

ż

ółkłego papirusu, znaleziony w grobowcu Heta, kapłana boga Ammona.

- Czy znacie ju

ż

tre

ść

papirusu?

- Zachował si

ę

doskonale! Pomy

ś

l, te hieroglify maj

ą

na

pewno ponad trzy tysi

ą

ce lat. I s

ą

zupełnie czytelne.

- Oczywi

ś

cie! - Kierownik ekspedycji zacz

ą

ł czyta

ć

:

„W pierwszej połowie miesi

ą

ca Tobi, kiedy ksi

ęż

yc ukazał cz

ęść

swej twarzy, przed oblicze

dostojnego Otoesa doprowadzono n

ę

dznego kupca z miasta Sochem, który o

ś

mielił si

ę

twierdzi

ć

,

ż

e odbył dalek

ą

drog

ę

morzem i odkrył w gł

ę

bi wód olbrzymi l

ą

d, rozci

ą

gaj

ą

cy si

ę

tam, gdzie zachodzi sło

ń

ce. Kupiec ów uparcie wmawiał dostojnemu Otoesowi,

ż

e l

ą

d ów, do

którego ruszył w miesi

ą

cu Farmoti, a dotarł w miesi

ą

cu Paofi, jest wi

ę

kszy od Egiptu, pa

ń

stwa

Faraona. Czcigodny Otoes wysłuchiwał spokojnie blu

ź

nierczych słów kupca z Sochem, po

czym rozkazał o

ć

wiczy

ć

go i wrzuci

ć

do ciemnicy. Gdy to si

ę

stało, dostojny Otoes zwrócił swe

łaskawe słowa do mnie, n

ę

dznego sługi boga Ammona. Powiedział: kapłanie Het, Egipt jest

jeden, a kupiec z Sochem zginie, gdy

ż

oczy jego nie widziały tego, o czym mówiły jego

kłamliwe usta. Nie dziwiły mnie te słowa. W starych papirusach wielkiej

ś

wi

ą

tyni boga Ammona

jest napisane: Najpierw brzegi Egiptu oblewaj

ą

wody morza mniejszego, które rozci

ą

ga si

ę

daleko na zachód i przez w

ą

skie wrota ł

ą

czy si

ę

z morzem niezmierzonym. Na morzu tym

rozci

ą

gał si

ę

kiedy

ś

wielki l

ą

d, zamieszkany przez ludy wykl

ę

te, znienawidzone przez bogów..."

Na tym ko

ń

czyła si

ę

relacja kapłana Heta. Niestety, dalszego jej ci

ą

gu, który spisany był

zapewne na innym papirusie, mimo dokładnych poszukiwa

ń

, nie odnaleziono.

- To by si

ę

zgadzało - mrukn

ą

ł Bielica.

- Nie rozumiem, co masz na my

ś

li - odparł kierownik ekspedycji wykopaliskowej.

- Zaraz ci to dokładniej wytłumacz

ę

- zacz

ą

ł Bielica. -Papirus Heta wspomina niew

ą

tpliwie o

Atlantydzie. Jest to wi

ę

c dokument niezmiernej wagi. Dzi

ę

ki niemu w innym zupełnie

ś

wietle

przedstawia si

ę

sprawa Solona i Platona, których przekazy traktowano dotychczas jako

legendy.
- Znowu nie rozumiem - wtr

ą

cił kierownik. - Mówisz zbyt tajemniczo.

background image

- Czy

ż

by? Mnie si

ę

wydaje,

ż

e sprawa jest zupełnie jasna. W VI wieku przed nasz

ą

er

ą

kapłani

egipscy przekazali jakoby Solonowi wiadomo

ść

,

ż

e według zapisków istniał kiedy

ś

za słupami

Heraklesa, to jest za Cie

ś

nin

ą

Gibraltarsk

ą

, tajemniczy l

ą

d zamieszkany przez wojownicze

plemiona. Pisze o tym filozof grecki Platon, powołuj

ą

c si

ę

wła

ś

nie na owe zapiski egipskie. L

ą

d

ów Platon nazywa Atlantyd

ą

, jego mieszka

ń

ców za

ś

- Atlantydami. Egipcjanie

utrzymywali,

ż

e z Atlantydy, wi

ę

kszej od ówcze

ś

nie znanych krajów, dostrzec mo

ż

na szereg

wysp le

żą

cych na drodze do olbrzymiego l

ą

du ograniczaj

ą

cego Atlantyk od zachodu, to jest do

dzisiejszej Ameryki. Czy Atlantydzi docierali do owego le

żą

cego za morzem l

ą

du? By

ć

mo

ż

e.

gdy

ż

Egipcjanie o tym wspominaj

ą

.

Wspominaj

ą

równie

ż

, jak wynika z informacji udzielonych Solonowi,

ż

e zbrojne oddziały

Atlantydów przybijały tak

ż

e do brzegów Afryki, wdzierały si

ę

na terytorium Libii i podchodziły do

granic ówczesnego Egiptu, godz

ą

c w jego .interesy. W zwi

ą

zku z tym zupełnie zrozumiały jest

zwrot w papirusie Heta, okre

ś

laj

ą

cy Atlantydów mianem „ludu wykl

ę

tego, znienawidzonego

przez bogów". Atlantydzi musieli by

ć

ludem niezwykle wojowniczym, skoro mimo wielkich

posiadło

ś

ci na oceanie, w Ameryce i w Afryce podbili jakoby tereny dzisiejszej Hiszpanii i

Francji oraz uderzyli w ko

ń

cu na Egipt oraz Półwysep Bałka

ń

ski. Te ostatnie wyprawy

zako

ń

czyły si

ę

ich kl

ę

sk

ą

. Atlantyda - jak pisze Platon w oparciu o owe informacje - znikła w

ci

ą

gu doby wskutek trz

ę

sienia ziemi...

- Wydaje si

ę

- ci

ą

gn

ą

ł Bielica -

ż

e potwierdzeniem informacji egipskiej, jakoby Atlantydzi dotarli

do Ameryki, s

ą

pie

ś

ni i podania niektórych plemion india

ń

skich. Otó

ż

według tych poda

ń

przodkowie Indian przybyli zza morza, z tej strony, z której wychodzi sło

ń

ce. Przeczy to

oczywi

ś

cie ogólnie przyj

ę

temu mniemaniu, jakoby zaludnienie Ameryki post

ę

powało z zachodu,

z Azji, przez Cie

ś

nin

ę

Beringa. Dlatego le

ż

legenda o przybyciu przodków Indian ze wschodu

nie była brana powa

ż

nie. Obecnie jednak

ż

e sprawa przedstawia si

ę

zgoła inaczej. Niedawno

bowiem odkryto w rejonie Los Angeles szcz

ą

tki człowieka, który

ż

ył tam przed około 24

tysi

ą

cami lat. Fakt ten jest oczywistym dowodem,

ż

e człowiek zamieszkuj

ą

cy wówczas

Ameryk

ę

przyby

ć

mógł równie

ż

ze wschodu, poniewa

ż

przed 24 tysi

ą

cami lat cała północ

Ameryki okryta była pokryw

ą

lodow

ą

, uniemo

ż

liwiaj

ą

c

ą

wszelk

ą

podró

ż

przy u

ż

yciu

ówczesnych prymitywnych

ś

rodków. Fakt ten wskazuje równie

ż

po

ś

rednio na mo

ż

liwo

ść

istnienia Atlantydy jako pomostu mi

ę

dzy Europ

ą

i Północn

ą

Ameryk

ą

.

- Ale czy taka przeprawa przez Atlantyk była wtedy mo

ż

liwa?

- wyraził w

ą

tpliwo

ść

który

ś

z członków ekspedycji.

- Udowodnił to przecie

ż

przed kilkudziesi

ę

ciu laty odwa

ż

ny Norweg Thor Heyerdahl,

przepływaj

ą

c Pacyfik na Kon-Tiki - odparował Bielica.

- Tak, to prawda.

- Oczywi

ś

cie - podj

ą

ł Bielica - ani podania Platona, ani te

ż

legend i pie

ś

ni plemion india

ń

skich nie

mo

ż

na traktowa

ć

jako wystarczaj

ą

cych dowodów naukowych. Zbie

ż

no

ść

jednak jest tu zastanawiaj

ą

ca.

Gdyby istniały zapiski egipskie w formie oryginalnych papirusów, zagadnienie Atlantydy nabrałoby innego

wyrazu, aczkolwiek i bez nich to, co napisał Platon, chocia

ż

by ze wzgl

ę

du na jego autorytet, nie mo

ż

e by

ć

bez znaczenia. Dlatego te

ż

s

ą

dz

ę

,

ż

e znaleziony przez was papirus Heta posiada olbrzymi

ą

warto

ść

.

My

ś

l

ę

,

ż

e takich papirusów musieli Egipcjanie pozostawi

ć

wi

ę

cej. Na pewno znajdowały si

ę

one w sławnej

ongi

ś

Bibliotece Aleksandryjskiej.

- Tak, by

ć

mo

ż

e - wtr

ą

cił kolega Bielicy. - Ale niestety, ze zbiorów aleksandryjskich nic nie udało si

ę

ocali

ć

. Po

ż

ar, który strawił w 391 roku bibliotek

ę

, spopielił wszystko.

- Czy wiadomo, profesorze, kiedy nast

ą

pił ów kataklizm, w wyniku którego Atlantyda znikła w wodach

Atlantyku?

- zapytał jeden z członków ekspedycji archeologicznej.

- Według Platona sta

ć

si

ę

to musiało jakie

ś

dziewi

ęć

tysi

ę

cy pi

ęć

set lat przed nim, a wi

ę

c licz

ą

c od dzi

ś

,

przed około dwunastoma tysi

ą

cami lat. Je

ś

li za

ś

chodzi o przyczyny znikni

ę

cia Atlantydy, uczeni, którzy

zajmowali si

ę

tym zagadnieniem, podaj

ą

kilka ewentualno

ś

ci. Szczególnie atrakcyjna wydaje si

ę

hipoteza,

według której l

ą

d Atlantydy znikn

ą

ł wskutek zbombardowania jej przez olbrzymich rozmiarów meteoryt. Za

hipotez

ą

t

ą

przemawiaj

ą

ostatnie badania dotycz

ą

ce pochodzenia rojów planetoid, kr

ążą

cych mi

ę

dzy

orbitami Marsa i Jowisza, oraz badania ruchu systemu słonecznego w galaktyce. Według tych bada

ń

ustalono mianowicie,

ż

e padaj

ą

ce na Ziemi

ę

meteoryty s

ą

szcz

ą

tkami istniej

ą

cej niegdy

ś

planety, która

background image

kr

ąż

yła mi

ę

dzy Marsem i Jowiszem. Planeta ta rozpadła si

ę

prawdopodobnie przed trzema przeszło

miliardami lat na rój kr

ążą

cych ,:^, planetoid. Niektóre z nich maj

ą

40, a nawet 80 km

ś

rednicy^

:

;,; Przed kilkudziesi

ę

ciu laty jeden z uczonych obliczył, jak

ą

y,' energi

ę

kinetyczn

ą

mogłyby posiada

ć

meteoryty o takich „s/,

i rozmiarach, gdyby dostały si

ę

do atmosfery naszej planety. ^;. Otó

ż

energia kinetyczna meteorytu o

ś

rednicy 10 km przy yg minimalnej pr

ę

dko

ś

ci spadania wynosz

ą

cej 4 km/sek równałaby si

ę

energii bomb

atomowych o wadze 74500 ton. Gdyby meteoryt miał

ś

rednic

ę

100 km, energia jego byłaby jeszcze

wi

ę

ksza, równałaby si

ę

energii bomb atomowych o ogólnej wadze 74,5 miliona ton.

Je

ś

li przyjmiemy,

ż

e na Ziemi

ę

spadały, podobnie jak na Ksi

ęż

yc, meteoryty tej wielko

ś

ci, to w przypadku

trafienia

w morze musiały one wyrzuci

ć

kolosalne masy wody, które mogły zatopi

ć

najwy

ż

ej nawet poło

ż

one

kontynenty b

ą

d

ź

te

ż

zmy

ć

je lub przenie

ść

na znaczne odległo

ś

ci... Podobnie sta

ć

si

ę

mogło z Atlantyd

ą

-

podj

ą

ł po chwili profesor Bielica. - Za hipotez

ą

t

ą

przemawiaj

ą

podania ustne niektórych plemion

india

ń

skich, zamieszkuj

ą

cych Ameryk

ę

, szczególnie za

ś

Majów, którzy uwa

ż

ali si

ę

za potomków ludu

przybyłego ze wschodu, z morza. Podania te wspominaj

ą

mi

ę

dzy innymi o głazach lec

ą

cych z góry, o

potopie i o deszczu ognistym, który spadł z nieba i zniszczył jakoby l

ą

d praprzodków Majów.

Upłyn

ę

ły dwa lata. Legendarny l

ą

d Atlantydy bez przerwy zaprz

ą

tał uwag

ę

profesora Bielicy. Zagadka

była zbyt intryguj

ą

ca, by nie podj

ąć

si

ę

jej rozwi

ą

zania. Kryła j

ą

ę

bia Oceanu Atlantyckiego. Kto wie, czy

na jego dnie nie znajdowały si

ę

ruiny budowli wzniesionych przed tysi

ą

cami lat przez Atlantydów, kto wie,

czy nie tam wła

ś

nie nale

ż

ało szuka

ć

pocz

ą

tków najwcze

ś

niejszego okr

ę

gu kultury człowieka. To, co

przekazał Platon, oraz legendy stanowiły jedyny trop, nikły zaledwie

ś

lad, po którym nale

ż

ało pój

ść

, a

ż

eby

odkry

ć

wielk

ą

tajemnic

ę

. Profesor Bielica postanowił podj

ąć

si

ę

tego zadania.

Dalsze

ś

lady

Zbadanie dna oceanu to sprawa niezwykle skomplikowana. Wymagała czasu i przede wszystkim

odpowiedniego sprz

ę

tu, wymagała długich przygotowa

ń

i

ś

rodków. Dotychczasowe metody i sposoby nie

gwarantowały po

żą

danych wyników. Do zadania nale

ż

ało zabra

ć

si

ę

w sposób pionierski, trzeba było

opracowa

ć

nowy system pomiarów gł

ę

binowych, wynale

źć

nowe, doskonalsze aparaty, przeszkoli

ć

ludzi,

przede wszystkim za

ś

stworzy

ć

odpowiedni

ą

, doskonale wyposa

ż

on

ą

baz

ę

pływaj

ą

c

ą

. Bielica nale

ż

jednak do ludzi, którzy niełatwo ust

ę

puj

ą

z raz obranej drogi. Cechował go upór prawdziwego uczonego,

nie zra

ż

ał si

ę

niepowodzeniami, ponadto był optymist

ą

. Te cechy ułatwiały mu prac

ę

, zjednywały

szacunek i sympati

ę

. Wierz

ą

c w powodzenie swych zamierze

ń

, nakre

ś

lił szczegółowy plan pracy

zwi

ą

zanej z badaniami i przedstawił do zatwierdzenia władzom

naukowym.
Nale

ż

ało czeka

ć

. Nie chc

ą

c jednak traci

ć

czasu, profesor

postanowił przeprowadzi

ć

dodatkowe poszukiwania

badawcze w Ameryce

Ś

rodkowej i Południowej. Meksyk, Jukatan, Peru - to były zasadnicze etapy jego

podró

ż

y. Zaj

ę

ła mu ona wiele długich miesi

ę

cy. Przez ten czas przebywał w

ś

ród dziewiczych lasów,

prymitywnych ludzi, zadziwiaj

ą

cych zjawisk.

ś

ył jak w zaczarowanej krainie. Przebiegał z przewodnikiem

jukata

ń

skie puszcze, wspinał si

ę

na rozwaliska przedziwnych budowli, zbierał legendy, pie

ś

ni, rozmawiał

ze starcami, gromadził spostrze

ż

enia, notował je i wyci

ą

gał wnioski. Ka

ż

dy swój krok, ka

ż

d

ą

rozmow

ę

z

tubylcami, ka

ż

de badanie podporz

ą

dkowywał głównemu celowi swej podró

ż

y, którym było gromadzenie

dowodów,

ż

e istniała Atlantyda. Wychodz

ą

c z zało

ż

enia,

ż

e l

ą

d ten stanowił pomost mi

ę

dzy Europ

ą

i

Ameryk

ą

, s

ą

dził,

ż

e wła

ś

nie w Meksyku oraz w pa

ń

stwach

Ś

rodkowej i Południowej Ameryki znajdzie

ś

lady przenikania tu wpływów z Atlantydy,

ż

e tu wła

ś

nie dowie si

ę

znacznie wi

ę

cej o tym tajemniczym

l

ą

dzie ni

ż

z legend europejskich. Wreszcie w umy

ś

le uczonego pocz

ę

ły si

ę

zarysowywa

ć

pierwsze kontury

dowodów. Jednym z podstawowych była przede wszystkim zadziwiaj

ą

c

ą

zbie

ż

no

ść

mi

ę

dzy .

poszczególnymi zjawiskami wyst

ę

puj

ą

cymi po obu stronach Atlantyku. Bielica stwierdził na przykład,

ż

e u

wielu plemion india

ń

skich Ameryki Północnej i u przodków dzisiejszych Meksykanów oraz mieszka

ń

ców

Antyli istniał zwyczaj sztucznego spłaszczania czaszek. Zwyczaj taki istniał te

ż

swego czasu w

południowej Europie, o czym wspominaj

ą

w swoich dziełach niektórzy pisarze greccy i rzymscy. Kto

ś

zatem ten zwyczaj musiał przynie

ść

. Albo z półkuli wschodniej przenikn

ą

ł on na półkul

ę

zachodni

ą

, albo

background image

odwrotnie. Niewykluczona była równie

ż

trzecia ewentualno

ść

, ale wówczas istnie

ć

musiałaby Atlantyda, z

której mieszka

ń

cy przedostawaliby si

ę

zarówno na wschód - do Europy i Afryki, jak te

ż

na zachód - do

Ameryki. Inn

ą

przesłank

ą

, któr

ą

nale

ż

ało uwzgl

ę

dni

ć

przy rozpatrywaniu zagadnienia Atlantydy, była

zgodno

ść

kalendarza egipskiego z meksyka

ń

skim. Rok według tych kalendarzy liczył 365 dni i składał si

ę

z 12 jednakowych miesi

ę

cy i 4 dni dopełniaj

ą

cych.

Bielica szukaj

ą

c dalszych dowodów istnienia legendarnego l

ą

du Atlantydy ustalił ponadto niezmiernie

wa

ż

n

ą

- jak mu si

ę

wydawało - zbie

ż

no

ść

dwóch zdarze

ń

. Otó

ż

studiuj

ą

c histori

ę

Morza Karaibskiego

stwierdził,

ż

e w rejon tego morza z Atlantyku dwukrotnie przełamywał si

ę

pr

ą

d ciepły - Golfstrom. Pierwszy

raz nast

ą

piło to przed około dwunastoma, drugi za

ś

raz przed trzema lub pi

ę

cioma

tysi

ą

cami lat. Pierwsza data zbiega si

ę

dokładnie z dat

ą

pogr

ąż

enia si

ę

Atlantydy w wodach oceanu. Jaki

st

ą

d mo

ż

na było wyci

ą

gn

ąć

wniosek? Atlantyda - l

ą

d rozci

ą

gaj

ą

cy si

ę

na. Atlantyku - stanowiła naturaln

ą

przeszkod

ę

dla pr

ą

du ciepłego z Zatoki Meksyka

ń

skiej. Gdy znikła, pr

ą

d ten mógł płyn

ąć

w kierunku

północno-wschodnim, w kierunku Europy i dalej a

ż

do Morza Karskiego.

Je

ś

liby

ś

my przyj

ę

li - rozumował uczony -

ż

e Atlantyda nie istniała, to w jaki sposób wyja

ś

ni

ć

, dlaczego

data znikni

ę

cia tego l

ą

du, podana przez Platona, dokładnie zgadza si

ę

z dat

ą

zako

ń

czenia ostatniego

okresu lodowcowego w Europie i Północnej Ameryce? I dalej. Jak wyja

ś

ni

ć

fakt,

ż

e w samym centrum

Północnej Ameryki

ż

yli ,,biali Indianie", którzy kolorem skóry, włosów i oczu przypominali Europejczyków.

Sk

ą

d wzi

ę

ła si

ę

u nich legenda o przybyciu ze wschodu, a równocze

ś

nie dlaczego ich obyczaje religijne

nie maj

ą

nic wspólnego z obyczajami dawnych ludów europejskich? Na pytania te łatwo odpowiedzie

ć

-

ale wtedy przyj

ąć

trzeba

mo

ż

liwo

ść

istnienia Atlantydy.

Bielica szukał jednak dalej. O wyspach i l

ą

dzie le

żą

cym na Atlantyku pisał w staro

ż

ytno

ś

ci nie tylko Platon.

Wzmianki o tym znalazł profesor równie

ż

u Plutarcha, który wspomina o wyspach znajduj

ą

cych si

ę

,,tysi

ą

ce stadiów za słupami Heraklesa", oraz u Diodora, którego opis tych wysp zgadza si

ę

bardzo z

opisem podanym przez Platona. Je

ś

li za

ś

chodzi o staro

ż

ytno

ść

, profesora zastanawiał ponadto jeszcze

taki fakt. Jednym z najdawniejszych bóstw greckich był Pan,

ż

on

ą

za

ś

jego - Maja. Otó

ż

boga tego

czczono w całym Meksyku i w

Ś

rodkowej Ameryce. Bielica stwierdził równie

ż

,

ż

e Pan i Maja cz

ę

sto

wyst

ę

puj

ą

w słownictwie Majów. Od Mai pochodzi tak

ż

e nazwa tego plemienia, a z poł

ą

czenia Maja i Pan

nazwa miasta -Mayapan. Były to zatem stwierdzenia zastanawiaj

ą

ce. Profesor wytłumaczył je w

nast

ę

puj

ą

cy sposób. Bóstwa te cieszyły si

ę

szerokim kultem na Atlantydzie i wła

ś

nie Atlantydzi przynie

ś

li

go do Grecji, gdy wdzierali si

ę

tam zbrojnie, oraz do Ameryki.

Platon w swej legendzie o Atlantydzie opisuje bardzo dokładnie Miasto Złotych Wrót, składaj

ą

ce si

ę

z

szeregu regularnych pier

ś

cieni poprzedzielanych pasmami gł

ę

bokiej wody. W

ś

rodku znajdowała si

ę

wyspa, na której mie

ś

ciły si

ę

pałace i

ś

wi

ą

tynie, w

ś

ród nich za

ś

najwspanialsza -

ś

wi

ą

tynia Posejdona.

I otó

ż

Bielica przebywaj

ą

c w Peru stwierdził ponad wszelk

ą

w

ą

tpliwo

ść

,

ż

e

ś

wi

ą

tynie Sło

ń

ca i Ksi

ęż

yca do złudzenia

przypominały ow

ą

opisan

ą

przez Platona

ś

wi

ą

tyni

ę

w Mie

ś

cie Złotych Wrót. Czy

ż

podobie

ń

stwo to było

tylko przypadkowe? Na pewno nie! Stanowiło ono widomy przykład wpływu Atlantydy na dalekie Peru,
przykład, który przetrwał dotychczas.
A dalej - sk

ą

d si

ę

wzi

ę

ła nazwa Atlantyk? Niektórzy twierdz

ą

-

ż

e od poło

ż

onych w Afryce gór Atlas, A

nazwa tych gór? Wła

ś

nie. ,,Atlas" i „Atlantyk", bior

ą

c rzecz etymologicznie, nie maj

ą

ź

ródłosłowu w

ż

adnym ze znanych j

ę

zyków europejskich. Natomiast w j

ę

zyku Azteków istnieje słowo ,,atl" oznaczaj

ą

ce

wod

ę

lub wojn

ę

oraz „tlan" -w

ś

ród wody. Gdy Kolumb przybył w 1492 roku do Ameryki, spotkał w zalewie

Uraba miasto Atlan, a wi

ę

c w tłumaczeniu na j

ę

zyk polski - ,,Miasto W

ś

ród Wody". Tak wi

ę

c mamy: góry

Atlas na brzegu Afryki, miasto Atlan na brzegu Ameryki, Atlantydów

ż

yj

ą

cych kiedy

ś

na północnym i

zachodnim wybrze

ż

u Afryki - o czym wspomina Herodot, naród Azteków z Aztlanu w

Ś

rodkowej Ameryce,

Ocean Atlantycki i stare podanie o Atlantydzie. Czy

ż

by była to tylko zwykła przypadkowo

ść

? Profesor

Bielica o spostrze

ż

eniach swych oraz wynikach bada

ń

donosił wielu pismom naukowym. Niektóre z nich

zacz

ę

ły drukowa

ć

obserwacje uczonego. Pocz

ą

tkowo wzbudzały one du

ż

e zainteresowanie, pó

ź

niej za

ś

,

gdy stawały si

ę

coraz

ś

mielsze, wywoływa

ć

zacz

ę

ły sprzeciw. Kiedy

ś

po otrzymaniu korespondencji

Bielica pokazuj

ą

c jednemu z przyjaciół atakuj

ą

cy go artykuł, powiedział:

- Zarzucaj

ą

mi,

ż

e jestem fantast

ą

,

ż

e naci

ą

gam fakty. Dobrze. Wobec tego przypu

ść

my,

ż

e nie było

Atlantydy,

ż

e nie było w owych zamierzchłych czasach ł

ą

czno

ś

ci mi

ę

dzy Afryk

ą

i Ameryk

ą

, która

background image

umo

ż

liwiałaby przenikanie kultury. W takim razie, jak wytłumaczy

ć

wielkie podobie

ń

stwo systemu

urbanistycznego stolicy Atlantydy z systemem urbanistycznym stolicy azteckiego pa

ń

stwa Tenochtitlanu,

miasta poło

ż

onego na wyspie po

ś

rodku jeziora, otoczonego koncentrycznymi kanałami i poł

ą

czonego z

wybrze

ż

em szeregiem grobli? Przecie

ż

miasto to do złudzenia przypomina opisane przez Platona Miasto

Złotych Wrót. Ponadto trzeba pami

ę

ta

ć

,

ż

e według jednej z legend Tenochtitlan zbudowany został na wzór

stolicy praojczyzny Azteków - Aztlanu. Albo jak wytłumaczy

ć

,

ż

e bursztyn wyst

ę

puj

ą

cy tylko nad Bałtykiem

znaleziono w egipskich grobowcach faraonów pi

ą

tej dynastii i w Ameryce? Widocznie ci sami kupcy

przewo

ź

'!! go • tu, i tu. Jak wytłumaczy

ć

legend

ę

,

ż

e pokryte rze

ź

bami ruiny Guamanga

w Peru stanowiły pozostało

ść

miasta wzniesionego na wiele wieków przed Inkami przez białych,

brodatych ludzi? Dziełem tych ludzi s

ą

równie

ż

nie doko

ń

czone budowle, pałace i

ś

wi

ą

tynie w pobli

ż

u

Tiaguanako. Według dawnych legend peruwia

ń

skich budowle te s

ą

,,starsze od sło

ń

ca" i powstały jakoby

w czasie wielkiego potopu i straszliwego kamiennego deszczu. Wskutek wła

ś

nie tego budowniczowie nie

uko

ń

czyli pracy, siedli bowiem na kanoe i uciekli. Wreszcie jak wytłumaczy

ć

- je

ś

li Atlantydy nie było -

przedziwn

ą

zbie

ż

no

ść

mi

ę

dzy legend

ą

Platona a tym, co rzeczywi

ś

cie istnieje w przyrodzie? Platon

zapewnia,

ż

e Atlantydzi budowali mury forteczne z bloków i płyt ciosanych z białego, czarnego i

czerwonego kamienia. Skały o podobnych barwach wyst

ę

puj

ą

na Wyspach Azorskich. Platon w swoim

podaniu wspomina o istnieniu w pa

ń

stwie Atlantydów gor

ą

cych i zimnych

ź

ródeł.

Ź

ródła takie wytryskaj

ą

wła

ś

nie znowu na Azorach. Czy

ż

zatem Azory nie stanowi

ą

szcz

ą

tków olbrzymiego, kiedy

ś

rozci

ą

gaj

ą

cego si

ę

w tym rejonie Atlantyku l

ą

du? I czy

ż

nie tu nale

ż

y szuka

ć

ś

ladów dawnych ludów?

Na dnie oceanu

Po opuszczeniu bazy na Azorach „Mewa" znalazła si

ę

setki mil morskich na zachód od ich wybrze

ż

y.

Bielica uwa

ż

nie

ś

ledził czarn

ą

lini

ę

wykresu radiosondy. Równocze

ś

nie wpatrywał si

ę

uwa

ż

nie w obraz

dna, który przesuwał si

ę

na ekranie telewizora. Radiosonda rejestrowała stale rosn

ą

ce} gł

ę

boko

ść

,

telewizja natomiast ukazywała szar

ą

, zamglon

ą

panoram

ę

znanego, widzianego ju

ż

kiedy

ś

krajobrazu.

Gdyby wła

ś

nie nie owa szaro

ść

, spowodowana obecno

ś

ci

ą

wody, obraz mo

ż

na by uwa

ż

a

ć

za normalne

zdj

ę

cie podgórskiej okolicy.

- Profesorze! - zawołał jeden z asystentów Bielicy. - Ten krajobraz przypomina do złudzenia góry!

- Tak jest. I nic w tym dziwnego. Dno Atlantyku mogło si

ę

przecie

ż

po prostu osun

ąć

, nie zmieniaj

ą

c przy

tym zupełnie swego ukształtowania, swej rze

ź

by. Je

ż

eliby

ś

my za

ś

przyj

ę

li,

ż

e dno to wystawało kiedy

ś

ponad powierzchni

ę

wody i

ż

e zapadaj

ą

c si

ę

w otchła

ń

nie zmieniło swej powierzchni, to znale

źć

tam

powinni

ś

my równie

ż

pozostało

ś

ci dzieł człowieka, których woda nie zd

ąż

yła jeszcze zniszczy

ć

. I

pozostało

ś

ci te, jestem pewny - musimy znale

źć

. Oto dlaczego przydzielony profesorów Bielicy statek

oceanograficzny „Mewa" znajdował si

ę

od dłu

ż

szego czasu

na wodach Atlantyku. Uczony otrzymał go do swej dyspozycji zaraz po przyje

ź

dzie z Ameryki. Profesor

promieniał z zadowolenia. Statek był bowiem nowocze

ś

nie wyposa

ż

ony, posiadał w kabinach i na -

pokładzie wszystko, czego mo

ż

e sobie

ż

yczy

ć

najbardziej wymagaj

ą

cy kapitan: sprawnie pracuj

ą

ce

maszyny, komfortowe i wygodne pomieszczenia, doskonał

ą

aparatur

ę

. Bielica szczególnie jednak cieszył

si

ę

z pot

ęż

nej, zdalnie sterowanej batysfery-robota.

Była to wielka kula o własnym nap

ę

dzie, z wysuwanymi łapami, które mogły unosi

ć

ci

ęż

ary, dr

ąż

y

ć

doły,

usuwa

ć

rumowiska, piasek i muł. Podobna była do olbrzymiej meduzy, z której co chwila wysuwaj

ą

si

ę

na

dowoln

ą

długo

ść

chwytliwe macki. Rozmieszczone po

ś

rodku wielkie

ś

lepia -* lampy reflektorów - błyskały

polerowanym szkłem. W batysferze Bielica pokładał, je

ś

li chodzi o poszukiwania na dnie oceanu, wielkie

nadzieje. Była ona bowiem urz

ą

dzeniem nadzwyczaj pomysłowym. Obserwuj

ą

c na ekranie telewizora jej

ruch po zanurzeniu, mo

ż

na było kierowa

ć

j

ą

zarówno na dowoln

ą

ę

boko

ść

, jak te

ż

dowolne miejsce,

ponadto poleca

ć

wykonywanie najprzeró

ż

niejszych czynno

ś

ci. Poszukiwania postanowił uczony

przeprowadzi

ć

w rejonie Wysp Azorskich. Okr

ąż

ył je ju

ż

dwukrotnie, otrzymuj

ą

c na podstawie

radiosonda

ż

u kilka interesuj

ą

cych wykresów dna. Nie dawały one wszak

ż

e tak plastycznego obrazu

rejonów podwodnych jak obrazy telewizyjne naniesione na ta

ś

m

ę

magnetyczn

ą

, dzi

ę

ki której profesor

mógł odtwarza

ć

dowoln

ą

ilo

ść

razy obraz uzyskany w kamerze telewizyjnej i dokładnie bada

ć

poszczególne wycinki dna morskiego. Pocz

ą

tkowo przedstawiało ono zni

ż

aj

ą

c

ą

si

ę

pochyło

ść

w kierunku

zachodnim, pó

ź

niej jednak nast

ą

pił gwałtowny spad, postrz

ę

pione złomami skał zbocze i obszerna -

wydawałoby si

ę

- jak okiem si

ę

gn

ąć

płaszczyzna. Rejon ten wzbudził

ż

ywe zainteresowanie profesora. Po

stromych szczytach, rozpadlinach, w

ą

wozach,

ż

lebach i uskokach, tworz

ą

cych typowo górski obraz dna,

background image

nagle rozpostarła si

ę

olbrzymia równina. Jednak

ż

e o ile dno oceanu w innych okolicach rysowało si

ę

na

ekranie do

ść

wyra

ź

n

ą

lini

ą

, o tyle tu było szarawe i jak gdyby porosłe g

ę

st

ą

chwiej

ą

c

ą

si

ę

na wietrze

turzyc

ą

. Profesor z wypiekami na twarzy wpatrywał si

ę

w ten smutny, a zarazem tak tajemniczy krajobraz.

Raptem spostrzegł na mglistym tle ciemniejsze kr

ę

gi. Widziane z wysoko

ś

ci dwóch kilometrów dno

podobne było do olbrzymiej tarczy strzeleckiej z szeregiem białych i czarnych koncentrycznych kół.

- Prosz

ę

dokładnie okre

ś

li

ć

współrz

ę

dne tego rejonu -polecił Bielica, w którego głosie dr

ż

ało podniecenie -

potem zmieniamy kurs. Trzeba poszuka

ć

równie

ż

w kierunku południowo-zachodnim.

Profesor spodziewał si

ę

odszuka

ć

podobnych miejsc wi

ę

cej. Rzeczywi

ś

cie w odległo

ś

ci kilkuset mil

morskich od linii brzegowej Azorów, prawie równolegle do niej. znaleziono jeszcze kilkana

ś

cie płaszczyzn

dna morskiego, na którym widoczne były owe charakterystyczne ciemne i jasne koliste smugi wodne.

ż

niły si

ę

one jedynie rozmiarami lub regularno

ś

ci

ą

. Rzecz charakterystyczna,

ż

e rozmieszczone były

wokół Wysp Azorskich równie

ż

pier

ś

cieniowato.

- S

ą

dz

ę

- powiedział profesor do otaczaj

ą

cych go asystentów i załogi statku -

ż

e rozrzucone wokół Azorów

koła zdradzaj

ą

system budowy osiedli atlantyckich. Ciemne stanowi

ą

pasy, na których wznosiły si

ę

budowle mieszka

ń

ców, jasne za

ś

s

ą

fosami. Tak samo zupełnie jak w opisanym przez Platona Mie

ś

cie

Złotych Wrót. Obecnie czeka nas. przyjaciele, du

ż

a praca, która zapocz

ą

tkowuje nowy dział nauki -

atlantoarcheologi

ę

. A teraz, kapitanie -do Miasta Złotych Wrót. Zaczniemy od stolicy Atlantydów.

- Przecie

ż

nie wiemy, profesorze, gdzie to jest.

- Tam gdzie znajduje si

ę

najwi

ę

ksza tarcza - odpowiedział

Bielica.

Wszystkie miejsca w olbrzymiej sali wykładowej Pałacu Nauki były zaj

ę

te. Tysi

ą

ce par oczu wpatrywały

si

ę

w rozpi

ę

te wysoko płótno ekranu. Z gło

ś

nika płyn

ą

ł spokojny równy glos spikera. - Prosz

ę

pa

ń

stwa,

profesor Jarosław Bielica dokonał zadziwiaj

ą

cych odkry

ć

podmorskich, które rozsławiły szeroko imi

ę

nauki

polskiej. ,,Mewa" znajduje si

ę

w tej chwili na terenie, gdzie prowadzone s

ą

badania atlantoarcheologiczne.

Na pokładzie profesor Bielica wydaje ostatnie polecenia przed opuszczeniem na dno baterii batysfer.

Widz

ą

je pa

ń

stwo przy prawej burcie okr

ę

tu. Te olbrzymie roboty za chwil

ę

spiyn

ą

, kierowane falami

radiowymi, w gł

ę

biny oceanu.

Słowom spikera zawtórował plusk opadaj

ą

cych z pokładu kuł. Chybotały si

ę

przez kilka chwil na spokojnej

powierzchni wody, po czym zacz

ę

ły dzi

ę

ki własnemu nap

ę

dowi odpływa

ć

od okr

ę

tu na pełne morze. Po

kilkunastu minutach batysfery ustawiły si

ę

w regularne koło,

nast

ę

pnie znikn

ę

ły pod powierzchni

ą

wody. Pozostały po nich du

ż

e regularne kr

ę

gi

rozchodz

ą

ce si

ę

wokół fali. Na ekranie wida

ć

było, jak batysfery spływaj

ą

ze znaczn

ą

pr

ę

dko

ś

ci

ą

w dół. Podobne były z daleka do małych, srebrzystych, mieni

ą

cych si

ę

pereł,

nanizanych na niewidoczny, poziomo rzucony sznur. Schodziły coraz gł

ę

biej - tysi

ą

c, tysi

ą

c

pi

ęć

set, dwa tysi

ą

ce metrów -informował głos spikera. I nagle pod batysfer

ą

ukazała si

ę

olbrzymia tarcza z ciemnymi i jasnymi pier

ś

cieniami.

- To pole Miasta Złotych Wrót - płyn

ę

ły z gło

ś

nika obja

ś

nienia spikera. Tu opadaj

ą

batysfery i tu

rozpoczn

ą

si

ę

prace archeologiczne.

Tymczasem batysfery osiadły na ciemnym kolistym pasie. Z ich pokryw wysun

ę

ły si

ę

długie,

zako

ń

czone czerpakami

ramiona, które nabierały wielkie porcje mułu i wysypywały go opodal.
- Roboty - wyja

ś

nił spiker - usuwaj

ą

wierzchni

ą

warstw

ę

mułu, powstałego z rozmaitych skał i

ro

ś

linno

ś

ci, która przed dziesi

ą

tkami tysi

ę

cy lat pokrywała ten l

ą

d, gdy wznosił si

ę

on ponad

powierzchni

ą

wód. Spod warstwy tej ukaza

ć

si

ę

powinny ruiny stolicy pot

ęż

nego pa

ń

stwa

Atlantydów -Miasta Złotych Wrót.
Po chwili oczom zdumionych widzów ukazał si

ę

- zgodnie z zapowiedzi

ą

spikera - ba

ś

niowy

obraz zatopionego miasta, wynik pracy batysfer. Na całym przeszło trzy kilometry licz

ą

cym w

obwodzie pier

ś

cieniu wznosiły si

ę

budowle. Niektóre z nich, ozdobione smukłymi kolumnami,

podobne były do greckich

ś

wi

ą

ty

ń

, niektóre miały kształt piramidy, inne wreszcie zwykłych,

pot

ęż

nych sze

ś

cianów. Po

ś

rodku pier

ś

cienia ci

ą

gn

ę

ła si

ę

szeroka ulica wykładana

kwadratowymi płytami kamiennymi. Co kilkana

ś

cie metrów wystawały z niej wysokie słupy.

- To latarnie uliczne - dał si

ę

słysze

ć

głos spikera. - Te za

ś

prostopadłe do głównej ulicy pasy s

ą

wyj

ś

ciami w kierunku fosy. Istniały tu prawdopodobnie mosty spinaj

ą

ce pier

ś

cie

ń

z s

ą

siednimi,

background image

jeszcze nie odkopanymi dzielnicami miasta. Zawaliły si

ę

one podczas kataklizmu i ich szcz

ą

tki

le

żą

zapewne na dnie gł

ę

bokiego kanału. W tej chwili, prosz

ę

pa

ń

stwa, batysfery pracuj

ą

przy

oczyszczaniu drugiego pier

ś

cienia. Profesor Bielica komunikuje,

ż

e prace archeologiczne na

dnie Atlantyku zostan

ą

uko

ń

czone nie wcze

ś

niej jak za sze

ść

miesi

ę

cy. Wtedy dopiero odsłoni

si

ę

cały obraz owego do niedawna legendarnego miasta. W ka

ż

dym razie ju

ż

to, co pa

ń

stwo

zobaczył', stanowi niezaprzeczalny dowód,

ż

e Atlantyda istniała. Uczonych

czeka jeszcze wiele trudu i bada

ń

, zanim ustal

ą

histori

ę

tego zaginionego l

ą

du i odczytaj

ą

dzieje ludu, który tu mieszkał. Praca to niezwykle mozolna i trudna. Miast takich, jak Miasto
Złotych Wrót, cho

ć

nie tak rozległych, w kraju Atlantydów jest wi

ę

cej...

Hipoteza profesora Bielicy

Wie

ść

o odkryciu przez polskiego archeologa miasta Atlantydów obiegła lotem błyskawicy cały

ś

wiat. Ze wszystkich stron kuli ziemskiej wyruszyły w rejon Azorów wyprawy badawcze. Ocean

zaroił si

ę

tam od pływaj

ą

cych stacji archeologicznych. Cały obszar dna morskiego wokół

archipelagu podzielony został na szereg sektorów, na których działa

ć

miały ekspedycje

poszczególnych krajów. Dzi

ę

ki tej organizacji praca post

ę

powała szybko i ka

ż

dy miesi

ą

c

przynosił nowe, rewelacyjne odkrycia. Ekspedycja polska pod kierunkiem profesora Bielicy
pracowała na terenie Miasta Złotych Wrót, tak bowiem przyj

ę

to za Platonem nazywa

ć

stolic

ę

Atlantydy. Wreszcie po kilku latach kopania zostały uko

ń

czone. Wtedy na mi

ę

dzynarodowym

zje

ź

dzie archeologów profesor Bielica wyst

ą

pił z fantastyczn

ą

hipotez

ą

-Oto wyj

ą

tek z jego

referatu:
„Szcz

ą

tki znalezionych maszyn, szczególnie za

ś

instrumenty astronomiczne, dowodz

ą

,

ż

e

tysi

ą

ce lat przed nami istniał w Atlantydzie wysoko rozwini

ę

ty przemysł. Zadziwiaj

ą

cy jest

przede wszystkim fakt,

ż

e prawie w ka

ż

dym z odkrytych przez nas miast wznosiło si

ę

doskonale wyposa

ż

one obserwatorium. Dowodzi to,

ż

e nauka astronomii w

ś

ród Atlantydów

była niezwykle popularna i sta

ć

musiała na bardzo wysokim poziomie. Niestety, jak dotychczas

nie udało si

ę

ż

adnej ekspedycji trafi

ć

na

ś

lad jakiejkolwiek biblioteki lub ksi

ąż

ki. Pismo

pozostawione w formie znaków wyrytych na

ś

cianach budowli, obeliskach i pomnikach, nie

zostało dot

ą

d odczytane. Kto wie, czy pod owymi liniami i kropkami, b

ę

d

ą

cymi tajemniczym

alfabetem Atlantydów, nie kryje si

ę

historia osi

ą

gni

ęć

i zamierze

ń

tego ludu. Materiał

dowodowy, którym dysponujemy w tej chwili, pozwala jednak na wysuni

ę

cie wiele mówi

ą

cych

wniosków. Wiemy ju

ż

bez

ż

adnych w

ą

tpliwo

ś

ci,

ż

e Atlantydzi byli lud

ź

mi niezwykle

przedsi

ę

biorczymi. Wiemy,

ż

e docierali na swych okr

ę

tach do Europy i Ameryki. Wiemy,

ż

e

pozostawili

ś

lady swej bytno

ś

ci w Europie, Grecji, Hiszpanii i Anglii, jak równie

ż

w Peru i

Meksyku. Wydaje si

ę

.

ż

e interesowa

ć

ich musiał tak

ż

e

ś

wiat pozaziemski,

ś

wiat

Układu Słonecznego.

Ś

wiadcz

ą

o tym tak licznie rozsiane na dnie Atlantyku obserwatoria

astronomiczne. Je

ż

eli przyjmiemy,

ż

e dysponowali ponadto wysoko rozwini

ę

t

ą

technik

ą

, je

ż

eli

wynale

ź

li pojazdy mechaniczne, je

ż

eli, na co istnieje wiele dowodów, znali elektryczno

ść

, to nie

b

ę

dzie dziwne, gdy zało

ż

ymy mo

ż

liwo

ść

dokonywania przez Atlantydów prób lotów

kosmicznych. Nie jest wykluczone,

ż

e wyprawa na Marsa, któr

ą

uczeni doby obecnej planuj

ą

,

b

ę

dzie nie pierwsz

ą

, lecz jedn

ą

z wielu ju

ż

dawno przed nami urzeczywistnionych. Kto wie, czy

w tej chwili na Marsie nie istnieje druga Atlantyda, i kto wie, czy tam, podobnie jak tu, nie
zamierzaj

ą

ludzie dalekich wypraw kosmicznych. Kto wie, czy potomkowie dawnych odwa

ż

nych

Atlantydów nie wybieraj

ą

si

ę

z wizyt

ą

do nas"... Referat Bielicy wywołał burz

ę

. Profesora

zaatakowali najwybitniejsi uczeni. Zarzucono mu,

ż

e nie liczy si

ę

ż

obiektywnymi wynikami

bada

ń

naukowych. Na Marsie według ich opinii nie mo

ż

e istnie

ć

ż

ycie w tych formach, w jakich

si

ę

ono rozwija na powierzchni Ziemi. Nie ma tam bowiem odpowiednich warunków dla

egzystencji istot wysoko rozwini

ę

tych. Poza tym, gdyby istnieli Atlantydzi na tej planecie,

musieliby ju

ż

skomunikowa

ć

si

ę

z Ziemi

ą

. Profesor Bielica mimo autorytetu, jakim si

ę

cieszył w

ś

wiecie naukowym, był w swych rewelacyjnych przewidywaniach osamotniony.

ś

yczliwo

ś

ci

ą

darzył go jedynie organizator pierwszej ekspedycji na Marsa - akademik Smagin. Tylko jemu
zawdzi

ę

czał swój udział w ekspedycji.

Spotkanie

background image

Statek kosmiczny „Alfa" oderwał si

ę

lekko od platformy startowej, wyszedł z orbity „Columbii" i

skierował si

ę

na długie rami

ę

paraboli prowadz

ą

ce na odległego Marsa. Uczestnicy ekspedycji

czekali na t

ę

chwil

ę

do

ść

długo. Chodziło bowiem o to, by droga na planet

ę

była mo

ż

liwie jak

najkrótsza, by „Alfa" wyl

ą

dowała wtedy, gdy Mars znajdzie si

ę

w opozycji i jego odległo

ść

od

Ziemi wyniesie zaledwie około 56 milionów kilometrów. Gdyby przegapiono ten moment, na
podobn

ą

okazj

ę

trzeba by czeka

ć

od pi

ę

tnastu do siedemnastu lat, to znaczy do chwili

ponownej wielkiej opozycji Marsa. Profesor Bielica siedział w gł

ę

bokim, wygodnym fotelu,

wspominaj

ą

c etapy swej długiej pracy zwi

ą

zanej z Atlantyd

ą

. W tej samej kabinie podobnej do

olbrzymiej kuli przebywali równie

ż

inni członkowie wyprawy. Od czasu

do czasu przez niewidzialne gło

ś

niki nadawano komunikaty z kabiny nawigacyjnej, która

znajdowała si

ę

w drugiej sferze statku kosmicznego. Tu, gdzie si

ę

znajdowali, nie dochodził

szum silników, łagodnie jarzyło si

ę

ś

wiatło, było cicho, ciepło, przytulnie; poza tym nie

odczuwało si

ę

absolutnie pr

ę

dko

ś

ci, z któr

ą

„Alfa" płyn

ę

ła w przestworzach. Profesor, który tak

ź

le zniósł start z Ziemi, tu czuł si

ę

zupełnie dobrze. Nawet wtedy gdy „Alfa" na podobie

ń

stwo

olbrzymich hantli oderwała si

ę

od orbity stacji i kiedy z ka

ż

d

ą

sekund

ą

wzrastało przyspieszenie

jej ruchu, nawet wtedy nic nie zm

ą

ciło jego przytomno

ś

ci. Cały czas kontrolował swe

samopoczucie, odczuwaj

ą

c gł

ę

bok

ą

rozkosz unoszenia si

ę

i niewa

ż

ko

ś

ci. Nigdy nie

przypuszczał,

ż

e dawa

ć

to mo

ż

e tyle zadowolenia. Zapomniał nawet o cierpkich, aczkolwiek

utrzymanych w kulturalnej formie, wypowiedziach niektórych z członków wyprawy. Kryła si

ę

w

tych wypowiedziach zaprawiona ironi

ą

kpina. Bielica wiedział,

ż

e wszelka dyskusja nic tu nie

wyja

ś

ni.

- Poczekajmy kilka tygodni - odpowiadał na zaczepki.
- Oczywi

ś

cie, nic nam lepszego nie pozostało. S

ą

dzimy,

ż

e to s

ą

ostatnie dni

ż

ywota pa

ń

skiej,

profesorze, hipotezy.
- By

ć

mo

ż

e, by

ć

mo

ż

e - u

ś

miechał si

ę

Bielica.

Czas mijał powoli. „Alfa" przebywała w przestrzeni
kosmicznej prawie miesi

ą

c. Odległo

ść

od Ziemi rosła

w zawrotnym tempie. Statek min

ą

ł ju

ż

półmetek

i z pr

ę

dko

ś

ci

ą

pi

ęć

dziesi

ę

ciu tysi

ę

cy kilometrów na godzin

ę

zmierzał w kierunku Marsa.
W kabinie panował gwar. Kilku astronautów grało
w szachy, kilku ze słuchawkami na uszach prowadziło
rozmowy z Ziemi

ą

, reszta zatopiona była w lekturze.

Raptem dał si

ę

słysze

ć

głos akademika Smagina:

- Uwaga, uwaga! Z kierunku Marsa zbli

ż

a si

ę

tajemniczy pojazd kosmiczny. Staramy si

ę

nawi

ą

za

ć

z nim ł

ą

czno

ść

. Prosz

ę

profesora Bielic

ę

do kabiny nawigacyjnej! Uczony podniósł si

ę

z fotela i wolno ruszył w stron

ę

korytarza. Wszystkie głowy zwróciły si

ę

w jego kierunku. W

oczach astronautów jarzyło si

ę

podniecenie i ciekawo

ść

.

- Czy

ż

by kto

ś

przed nami wyl

ą

dował na Marsie i teraz wraca na Ziemi

ę

? - padło pytanie.

- Wykluczone! Absolutnie wykluczone!
- W takim razie...
- W takim razie wydaje si

ę

,

ż

e hipoteza Bielicy ju

ż

si

ę

sprawdziła. Sprawdziła si

ę

. zanim

wyl

ą

dowali

ś

my na Marsie.

Typ spod ciemnej gwiazdy

Gdzie jest profesor Tarnów?

- Upłyn

ę

ło ju

ż

- rozpocz

ą

ł redaktor Regnard - szesna

ś

cie miesi

ę

cy od chwili, gdy wyjechał do

Meksyku. I jak dotychczas wszelkie poszukiwania s

ą

bezskuteczne. Pan, panie Hoff, jako

przyjaciel doktora Tarnowa, powinien wiedzie

ć

, po co si

ę

tam profesor wybrał. Przecie

ż

on był

fizykiem.

- Tak, tak, panie Regnard - podj

ą

ł na nowo adwokat Hoff.

- Ma pan racj

ę

. Profesor Tarnów był fizykiem. Zanim udał si

ę

na Jukatan, aby poszukiwa

ć

ś

ladów starych kultur, pracował w instytucie. Badał promienie. Pa

ń

stwowe subsydia pozwalały

mu prowadzi

ć

prace na szerok

ą

skal

ę

. Dniami i nocami przesiadywał w laboratorium. Dokonał

wielkiego dzieła i zdobył sław

ę

. Udało mu si

ę

uchwyci

ć

promienie

ś

wietlne, które przed wiekami

odbiła w przestrze

ń

kosmiczn

ą

Ziemia. Wybaczcie, panowie, je

ż

eli wyra

ż

am si

ę

niezbyt

ś

ci

ś

le i

mało fachowo. W tej dziedzinie nie jestem mocny. Poza tym profesor Tarnów tak mało o swym

background image

wynalazku mówił. Mo

ż

e s

ą

dził,

ż

e my, profani, mało si

ę

na tym rozumiemy. Kto wie? Prac nad

wynalazkiem profesor nie doko

ń

czył - podj

ą

ł po chwili cichym głosem Hoff. - Wstrzymano

subsydia. Co prawda, urz

ą

dził sobie skromn

ą

pracowni

ę

w domu, ale badania nie miały ju

ż

tego rozmachu, co przedtem. Przypominacie sobie, panowie, jak

ą

niespodziank

ą

była dla nas

wiadomo

ść

o wyje

ź

dzie Tarnowa.

- Wtedy chciałem wydosta

ć

dla pisma troch

ę

informacji. Pragn

ą

łem wyja

ś

ni

ć

przyczyny, które

skłoniły profesora do zainteresowania si

ę

nagle archeologi

ą

. Jednak

ż

e nie jestem z siebie

zadowolony. Zreszt

ą

, moi panowie, nawet doktor Tor, aczkolwiek był asystentem profesora,

nawet on -
powtarzam - nie zna wła

ś

ciwych powodów tej nieszcz

ęś

liwej w skutkach decyzji Tarnowa.

- Profesor popłyn

ą

ł z doktorem Torem statkiem linii Holandia-Ameryka - przerwał redaktorowi

adwokat Hoff.

- Wyruszył z Rotterdamu przez Hawan

ę

do Vera Cruz. Tu poczynił przygotowania do

ekspedycji, której celem był Jukatan, a

ś

ci

ś

lej, pewien rejon w pobli

ż

u północnej granicy

Hondurasu. By opłyn

ąć

półwysep, profesor wynaj

ą

ł łód

ź

motorow

ą

oraz zwerbował załog

ę

. Po

przybyciu do wyznaczonego punktu drog

ą

morsk

ą

nale

ż

ało z kolei zapu

ś

ci

ć

si

ę

w d

ż

ungl

ę

.

Tutaj, w dziewiczych lasach, w odległo

ś

ci około pi

ęć

dziesi

ę

ciu kilometrów od morza, wyprawa

dotarła do miasta ruin, celu ekspedycji profesora Tarnowa. O istnieniu tego miasta nie wiedział
nawet rz

ą

d

meksyka

ń

ski. By

ć

mo

ż

e profesor w czasie do

ś

wiadcze

ń

widział na ekranie swego cudownego

aparatu to nrasto w jego pierwotnym kształcie, miasto pełne wspaniałych pałaców, rojne,
wielkie. By

ć

mo

ż

e widział równie

ż

zagład

ę

tego miasta. Kto wie, czy nie to wła

ś

nie było

głównym powodem zwrotu jego dotychczasowych zainteresowa

ń

w kierunku archeologii.

Profesor Tarnów rozpocz

ą

ł poszukiwania według sporz

ą

dzonego przez siebie szkicu. Prace

post

ę

powały co prawda powoli, jednak

ż

e wyniki były doskonałe. Raptem tragedia. Profesor,

który miał zwyczaj chodzi

ć

w

ś

ród ruin samotnie, z jednej ze swych w

ę

drówek nie wrócił.

Wszelkie wysiłki doktora Tora, by odszuka

ć

zaginionego, nie dały wyniku. Nie mo

ż

na było

znale

źć

najmniejszego

ś

ladu. Po dwu miesi

ą

cach wyprawa zwin

ę

ła obóz i ruszyła w kierunku

zatoki, w której stała zakotwiczona łód

ź

... To wszystko, co mi wiadomo o losie profesora...

Poszukiwania podj

ę

ło nast

ę

pnie kilka jeszcze ekspedycji, lecz wszystkie wysiłki - jak panowie

pami

ę

tacie -były bezskuteczne. Doktor Tor wrócił, by prowadzi

ć

dalej prace profesora Tarnowa.

Udało mu si

ę

nawet przej

ąć

na własno

ść

pracowni

ę

swego byłego szefa.

- A co si

ę

stało z wynalazkiem? - zapytał doktor Berger.

- Pracuje nad nim Tor.
- Dlaczego nie syn? Doktor Piotr Tarnów jest przecie

ż

równie

ż

fizykiem - rzucił Regnard.

- Piotr Tarnów - odpowiedział Hoff - pomagał kiedy

ś

ojcu, obecnie za

ś

pracuje intensywnie nad

własnym wynalazkiem, ponadto warunki zmusiły zarówno Piotra, jak i jego matk

ę

, pani

ą

Tarnów, do sprzedania wszystkiego byłemu asystentowi.- Hoff przerwał na chwil

ę

, by zapali

ć

cygaro, po czym podj

ą

ł na nowo. - Piotr Tarnów ma pewien plan. Chce mianowicie po

zako

ń

czeniu swoich prac, mo

ż

e ju

ż

za dwa-trzy miesi

ą

ce, wyruszy

ć

do Meksyku, aby podj

ąć

na nowo poszukiwania. Jest zdania,

ż

e Tor nie uczynił wszystkiego, by odnale

źć

profesora.

Szkoda,

ż

e nie przyszedł tu dzisiaj, na pewno dowiedzieliby

ś

my si

ę

czego

ś

wi

ę

cej.

Spojrzenie w przeszło

ść

Doktor Tor ukłonił si

ę

i powiedział:

- Witam pa

ń

stwa serdecznie i dzi

ę

kuj

ę

za zainteresowanie,

które okazujecie mojej pracy. Szczególn

ą

jednak przyjemno

ść

sprawia mi fakt,

ż

e mog

ę

zademonstrowa

ć

aparat przed pani

ą

Tarnów, gdy

ż

wła

ś

nie nad tym

aparatem pracował przez długi czas jej m

ąż

, a mój profesor. Z kolei doktor Tor zwrócił si

ę

do Piotra.

- Panu, panie doktorze Tarnów, na pewno sprawi satysfakcj

ę

,

ż

e prace badawcze pa

ń

skiego czcigodnego

ojca doprowadzone zostały do ko

ń

ca. Uwa

ż

ałem za swój obowi

ą

zek zaprosi

ć

równie

ż

pana, panie Hoff,

jako długoletniego przyjaciela profesora. Pana, panie Regnard, prosz

ę

o odpowiedni

ą

publikacj

ę

w

pa

ń

skim poczytnym pi

ś

mie. W przekonaniu,

ż

e wynalazek znajdzie zastosowanie w dziedzinie historii

background image

powszechnej i geografii, zaprosiłem pana, profesorze Czechin z Europejskiego Towarzystwa

Geograficznego, oraz pana, panie profesorze Decker z uniwersytetu w Leyden.

Po tym wst

ę

pie Tor przyst

ą

pił do rzeczowych wyja

ś

nie

ń

:

- Je

ż

eli

ś

wiatło pada na jaki

ś

przedmiot, to zostaje ono przez ten przedmiot cz

ęś

ciowo pochłoni

ę

te i

zamienione na ciepło, po cz

ęś

ci za

ś

odbite. Wła

ś

nie dzi

ę

ki temu odbitemu

ś

wiatłu mo

ż

emy przedmiot ów

widzie

ć

. Od milionów lat promienie Sło

ń

ca padaj

ą

na powierzchni

ę

Ziemi. Od milionów lat Ziemia odbija te

promienie w przestrze

ń

kosmiczn

ą

. Znaczy to,

ż

e od milionów lat obrazy powierzchni Ziemi, wszystkie

wydarzenia historyczne, wszystkie zjawiska przyrody, obrazy fauny i flory z ró

ż

nych epok znajduj

ą

si

ę

w

przestrzeni mi

ę

dzygwiezdnej. Regnard nie powstrzymał si

ę

, aby wtr

ą

ci

ć

:

- Wszech

ś

wiat, kosmos, jest przecie

ż

niesko

ń

czony. Jak pan chce zatem te odbite promienie, nios

ą

ce z

sob

ą

obrazy, znowu sprowadzi

ć

na Ziemi

ę

?

Doktor Tor u

ś

miechn

ą

ł si

ę

i podniósł ze stołu gumowy balon.

- Prosz

ę

sobie wyobrazi

ć

- powiedział -

ż

e po tym balonie biegnie mrówka. Dla niej droga nie ma ko

ń

ca,

a jednak balon jest ograniczony. Ograniczony jest równie

ż

mimo swej niesko

ń

czono

ś

ci wszech

ś

wiat. W

tym niesko

ń

czonym, a jednak ograniczonym wszech

ś

wiecie

ś

wiatło odbite przez Ziemi

ę

przebiega w

ka

ż

dej sekundzie przestrze

ń

długo

ś

ci około 300 000 km. W ci

ą

gu roku

ś

wiatło to przebywa w swej nie

ko

ń

cz

ą

cej si

ę

w

ę

drówce około 9,5 biliona kilometrów. Jest to znana jednostka astronomiczna, rok

ś

wietlny. A oto kilka przykładów liczbowych, które daj

ą

dobry pogl

ą

d, je

ż

eli chodzi o odległo

ś

ci

astronomiczne.

Ś

wiatło potrzebuje na przykład 5,5 godziny, aby dotrze

ć

do granicy naszego systemu

słonecznego, ale 35 tysi

ę

cy lat, aby osi

ą

gn

ąć

centrum Drogi Mlecznej. Najbli

ż

ej Ziemi poło

ż

ona gwiazda.

Alfa Centauri, jest oddalona od nas o cztery lata

ś

wietlne. Jej

ś

wiatło, które trafia teraz na Ziemi

ę

, wysłane zostało przed czterema laty.

Ś

wiatło za

ś

gwiazd

z konstelacji Oriona przed 400 laty, a wi

ę

c wtedy, gdy w Niemczech szalały wojny chłopskie, gdy w Polsce

panował ostatni z dynastii Jagiellonów Zygmunt August. Jeszcze wcze

ś

niej wysłały swe

ś

wiatło gwiazdy z

Tarczy Sobieskiego lub mgławica Andromedy. Pierwsze - gdy w Egipcie wznoszono olbrzymie piramidy,

drugie za

ś

, gdy ziemie Europy pokrywał lodowiec. Redaktor Regnard robił szybko zapiski.

-

Ś

wiatło odbite od Ziemi staje si

ę

na swej drodze coraz

słabsze - ci

ą

gn

ą

ł doktor Tor. - Kiedy po wielu latach

wraca na Ziemi

ę

, jest tak słabe,

ż

e nie mo

ż

na go dostrzec.

Trzeba pot

ęż

nych wzmacniaczy, aby stało si

ę

znowu

widoczne.
Po tym do

ść

ogólnym wst

ę

pie prelegent przeszedł do opisu

wynalazku.
- Pierwsze prace profesora Tamowa obejmowały budow

ę

aparatu odbiorczego i wzmacniacza tych

nadzwyczaj słabych promieni

ś

wietlnych. Profesor zbudował na dachu tego domu wielk

ą

instalacj

ę

zwierciadeł wkl

ę

słych, obracaj

ą

cych si

ę

we wszystkich kierunkach. Instalacja ta przez szczególny układ

zwierciadeł wył

ą

cza aktualn

ą

widoczno

ść

ś

wiatła Sło

ń

ca, Ksi

ęż

yca oraz gwiazd i planet. Ponadto jest ona

zdalnie sterowana. Nieco pó

ź

niej udała si

ę

konstrukcja specjalnego wzmacniacza dla promieni

ś

wietlnych,

których siła, mówi

ą

c obrazowo, wystarcza jeszcze do uwidocznienia

ś

wiatła odbitego od Ziemi przed

5000-6000 lat. Najnowszy wzmacniacz pozwala ju

ż

na odbiór

ś

wiatła, którego fale odbiła Ziemia przed 20

000 lat. Obrazy z czasów jeszcze odleglejszych s

ą

niestety zamglone. Aby móc na przykład

ś

ledzi

ć

epoki

geologiczne, które trwały miliony lat, nale

ż

y zainstalowa

ć

nowy wzmacniacz, bardziej precyzyjny, bardziej

skomplikowany i o wi

ę

kszej mocy. Niestety, mo

ż

liwo

ś

ci techniczne naszego przemysłu s

ą

jak dotychczas

pod tym wzgl

ę

dem ograniczone. By

ć

mo

ż

e w niedalekiej przyszło

ś

ci i ta trudno

ść

b

ę

dzie pokonana. Tor

zrobił mał

ą

pauz

ę

. Dwaj zaproszeni uczeni spogl

ą

dali na niego jak na maga. Jedynie Piotr Tarnów siedział

nieporuszony.

- Mankamentem mego aparatu - podj

ą

ł na nowo doktor Tor - jest równie

ż

to,

ż

e nie potrafi on rejestrowa

ć

na swym ekranie obrazów z okresu po 1200 roku naszej ery. Zło,

ż

e tak powiem, polega na tym, i

ż

ś

wiatło, biegn

ą

c po najkrótszej krzywej, zu

ż

ywa 800 lat, by wróci

ć

na Ziemi

ę

.

- Je

ż

eli pana dobrze zrozumiałem - wtr

ą

cił profesor Decker

- aparat pa

ń

ski nie uwidoczni na przykład walk Flandrii o wolno

ść

w 1302 roku.

- Tak, to si

ę

zgadza. Podkre

ś

lam raz jeszcze,

ż

e zdarzenia

po 1200 roku, a

ż

do naszych czasów, nie mog

ą

by

ć

uchwycone.
Profesor Decker skin

ą

ł głow

ą

.

- Szczególn

ą

trudno

ść

konstrukcyjn

ą

- ci

ą

gn

ą

ł dalej Tor -sprawiała budowa odpowiedniego wykrywacza

kontynentów. Bez niego bowiem byłoby niemo

ż

liwe uzyskanie na ekranie telewizyjnym okre

ś

lonego

background image

terytorium. Dzi

ę

ki za

ś

wykrywaczowi ka

ż

dy dowolny wycinek powierzchni Ziemi mo

ż

e by

ć

powi

ę

kszony

lub zmniejszony przez proste przekr

ę

cenie odpowiedniej gałki. Najwi

ę

ksza powierzchnia, któr

ą

aparat

mo

ż

e obj

ąć

, odpowiada mniej wi

ę

cej wielko

ś

ci kontynentu Północnej Ameryki.

- Po prostu niepoj

ę

te - wykrzykn

ą

ł profesor Czechin.

- Teraz pa

ń

stwo pozwol

ą

do laboratorium. - Mówi

ą

c to doktor Tor otworzył du

ż

e szklane drzwi, które

prowadziły do okr

ą

głego pokoju, zastawionego mnóstwem aparatów, tablic rozdzielczych, zegarów i

błyszcz

ą

cych ró

ż

nokolorowym

ś

wiatłem lamp. Naprzeciwko wej

ś

cia rzucał si

ę

w oczy matowy ekran

telewizora.

Gdy go

ś

cie zaj

ę

li miejsca w ustawionych w półkole fotelach, doktor Tor zbli

ż

ył si

ę

do pulpitu sterowego i

wykonał kilka manipulacji na przeł

ą

cznikach i d

ź

wigniach. W pracowni rozległo si

ę

ciche brz

ę

czenie,

równocze

ś

nie za

ś

na ekranie telewizora ukazały si

ę

dziwnych kształtów chmury. Kł

ę

biły si

ę

i przelewały

jak podczas burzy. Wreszcie zarysowywa

ć

si

ę

zacz

ę

ły kontury l

ą

du. W

ś

ród ciszy rozległ si

ę

nagle głos

Tora:

- Jest to półwysep Jukatan. W tej chwili wida

ć

ju

ż

wyra

ź

nie ten l

ą

d w szczegółach. Oto miasto, jego ulice,

ludzie. Oto co skłoniło Tarnowa do zorganizowania ekspedycji archeologicznej i poszukiwania wykopalisk.

W napr

ęż

eniu i ciszy oczy widzów

ś

ledziły przesuwaj

ą

ce si

ę

obrazy, które stawały si

ę

coraz ostrzejsze.

Wida

ć

było pełne zatok wybrze

ż

e morskie. Jak srebrna wst

ę

ga wiła si

ę

w

ś

ród zielonej d

ż

ungli rzeka. Z

lewej strony, na ko

ń

cu ekranu, wyłaniały si

ę

z mgły Kordyliery. Doktor Tor przybli

ż

ył si

ę

z boku do

telewizora i zakre

ś

laj

ą

c linijk

ą

koło na ekranie, powiedział:

- T

ę

cz

ęść

kraju poka

żę

teraz w wycinku powi

ę

kszonym. Po chwili rozległy si

ę

trzaski, po czym zamigotały

na ekranie kolorowe ognie, wreszcie przesuwa

ć

si

ę

pocz

ą

ł

krajobraz wybrze

ż

a Jukatanu. Raptem cał

ą

płaszczyzn

ę

ekranu wypełnił obraz miasta.

- Tu, w tym mie

ś

cie, zagin

ą

ł profesor Tarnów - powiedział' stłumionym głosem Tor. - To znaczy w ruinach

tego miasta - poprawił si

ę

po chwili i wył

ą

czył aparat. Profesor Czechin poprosił jednak, by Tor pokazał

jaki

ś

kraj europejski, Włochy lub Grecj

ę

.

Były asystent profesora Tarnowa zacz

ą

ł manipulowa

ć

przy pulpicie sterowym.

- Trudno jest o tej porze roku pokaza

ć

Europ

ę

, spróbuj

ę

jednak.
Znowu ukazały si

ę

chmury. Niekiedy błysn

ę

ła gładka płaszczyzna, prawdopodobnie morze; wtem wyłoniły

si

ę

z mgły trzy wyspy, a u brzegów najwi

ę

kszej cztery okr

ę

ty.

- Przecie

ż

to fregaty! - zawołał zdumiony profesor Decker. Dalsze jego słowa zagłuszył trzask. Doktor Tor

potr

ą

cił jedn

ą

z d

ź

wigni i obraz znikł.

- To niemo

ż

liwe! Pan si

ę

pomylił, panie profesorze! Aparat nie mógł tego pokaza

ć

! Przed 1200 rokiem, jak

pan wie, nie było tego rodzaju okr

ę

tów - odparł szybko Tor. W zatoce jednak okr

ę

ty były. Widzieli je

wszyscy. Piotr Tarnów uwa

ż

nie przypatrywał si

ę

byłemu asystentowi swego ojca. Gł

ę

boka zmarszczka

przecinała czoło syna. Zamy

ś

lenie jego przerwał głos adwokata Hoffa:

- Prosz

ę

, panie doktorze, wł

ą

czy

ć

jeszcze raz aparat, a sprawa si

ę

wyja

ś

ni.

- To, niestety, niemo

ż

liwe, moi panowie. Uległa przez moj

ą

nieuwag

ę

uszkodzeniu jedna z lamp. Z chwil

ą

gdy otrzymam now

ą

, seans mo

ż

emy powtórzy

ć

. Prosz

ę

mi jednak wierzy

ć

,

ż

e profesor Decker si

ę

pomylił. Okr

ę

tów na pewno nie było.

Ciemna Gwiazda

- Tu widzi pan dokumentacj

ę

najnowszego urz

ą

dzenia astroradarowego. Dzi

ę

ki niemu, panie

doktorze Tarnów, zdołali

ś

my zlokalizowa

ć

i zmierzy

ć

ogromne, ciemne

gwiazdy.
Doktor Felszty

ń

ski udzielał informacji z wyra

ź

nym

zadowoleniem. Był dumny z osi

ą

gni

ęć

swego instytutu.

- Czy pan, panie doktorze, ju

ż

opublikował wyniki swych bada

ń

? - zapytał Tarnów.

- Nie. Dotychczas jeszcze nie. Nale

ż

y pan do niewielu ludzi, którzy dane te ode mnie uzyskali.

- Jestem panu bardzo wdzi

ę

czny za informacje. Wizyta w pa

ń

skim instytucie ma dla mnie szczególne

znaczenie.

Dlatego te

ż

jeszcze raz dzi

ę

kuj

ę

panu za

ż

yczliwo

ść

. Doktor Felszty

ń

ski spojrzał pytaj

ą

co na swego

go

ś

cia.

background image

- Bawi

ę

si

ę

w Sherlocka Holmesa. Interesuj

ą

mnie ciemni. panowie i ciemne gwiazdy - zagadkowo rzucił

Tarnów.
- Czy mógłby mi pan, doktorze, poda

ć

, w jakiej odległo

ś

ci znajduj

ą

si

ę

te gwiazdy od Ziemi?

- Najbli

ż

sza le

ż

y w konstelacji Oriona i oddalona jest od nas o dwie trzecie roku

ś

wietlnego.

- Co, dwie trzecie? - wykrzykn

ą

ł Tarnów. - To przecie

ż

osiem miesi

ę

cy!

- Naturalnie. Có

ż

w tym dziwnego, panie Tarnów?

- To czyni razem szesna

ś

cie miesi

ę

cy.

- Co to ma znaczy

ć

?

- Wszystko proste, proste, proste - powtarzał Piotr Tarnów
nie zwa

ż

aj

ą

c na gospodarza. -

Ś

wiatło, by przeby

ć

drog

ę

od

Ziemi do pa

ń

skiej ciemnej gwiazdy, potrzebuje 8 miesi

ę

cy

i na drog

ę

powrotn

ą

, by wróci

ć

na Ziemi

ę

, równie

ż

8 miesi

ę

cy.

Felszty

ń

ski nie rozumiał zachowania swego go

ś

cia.

- Mo

ż

e chce pan pomierzy

ć

gwiazd

ę

radarem? No, to

ż

ycz

ę

powodzenia. Musi pan jednak czeka

ć

16

miesi

ę

cy, a

ż

pan co

ś

odbierze.

Tarnów jednak nie słyszał ironicznej uwagi Felszty

ń

skiego. Siedział w gł

ę

bokim fotelu i patrzył gdzie

ś

w

dal, szepc

ą

c cicho: - Szesna

ś

cie miesi

ę

cy, szesna

ś

cie miesi

ę

cy. Gdyby doktor Felszty

ń

ski wiedział,

ż

e

prawie tyle czasu mija od tajemniczego znikni

ę

cia profesora Tarnowa, nie dziwiłby si

ę

z pewno

ś

ci

ą

zachowaniu go

ś

cia.

- Kochany przyjacielu - ockn

ą

ł si

ę

wreszcie Tarnów -

prosz

ę

mi poda

ć

dokładnie poło

ż

enie pa

ń

skiej ciemnej

gwiazdy z konstelacji Oriona.
Felszty

ń

ski si

ę

gn

ą

ł po notatnik i podyktował kilka liczb.

Piotr szybko notował. Gdy sko

ń

czył, spojrzał na zegarek

i prawie bez po

ż

egnania wybiegł z instytutu.

Doktor Felszty

ń

ski patrzył za nim długo i kiwał głow

ą

.

- Jak on si

ę

zmienił. Nie ten sam chłopak.

Nocny go

ść

Piotr obejrzawszy si

ę

, czy nikt go nie obserwuje, podci

ą

gn

ą

ł si

ę

wysoko na r

ę

kach, przerzucił nogi na

drug

ą

stron

ę

parkanu i opu

ś

cił si

ę

lekko na ziemi

ę

. Nasłuchiwał jaki

ś

czas, po czym zacz

ą

ł si

ę

skrada

ć

ku

domowi. Zatrzymał si? w cieniu drzewa.
Na parterze

ś

wieciło si

ę

w dwu pokojach. Na wzorzystych

firankach rysował si

ę

cie

ń

ludzkiej postaci. Tarnów rzucił si

ę

w kierunku bramy. Powoli nacisn

ą

ł l

ś

ni

ą

c

ą

klamk

ę

drzwi, które ust

ą

piły pod naporem jego ramienia. Znalazł si

ę

w ciemnym hallu. Na lewo od wej

ś

cia

przez w

ą

sk

ą

szpar

ę

padała smuga

ś

wiatła. Tam znajdowały si

ę

drzwi do gabinetu. Otworzył je gwałtownie

i stan

ą

ł w progu.

- Dobry wieczór, panie Tor.
Zagadni

ę

ty odwrócił si

ę

gwałtownie od okna. Zbladł.

- Jak pan si

ę

tu dostał? - odezwał si

ę

po chwili.

- Widzi pan przecie

ż

, przez te drzwi - padła ironiczna odpowied

ź

.

- To jest bezczelno

ść

! Czego pan chce?

- Porozmawia

ć

z panem, doktorze. - Mówi

ą

c to Piotr ruszył w gł

ą

b pokoju. Praw

ą

r

ę

k

ę

trzymał w kieszeni

płaszcza. Tor

ś

ledził ka

ż

dy jego krok.

Panie doktorze Tor - brzmiał głos Tarnowa - panie doktorze Tor, obwiniam pana o morderstwo. Pan

zamordował mego ojca.

- Pan chyba oszalał!
- Nie, doktorze. I nie rzucam słów na wiatr.
Były asystent profesora Tarnowa poderwał si

ę

błyskawicznie

z krzesła i wrzasn

ą

ł przera

ź

liwie:

- Precz! Wynosi

ć

si

ę

st

ą

d natychmiast!

Piotr cofn

ą

ł si

ę

ku drzwiom. Równocze

ś

nie błysn

ę

ła lufa

pistoletu.
- Tor, porzu

ć

pan t

ę

gr

ę

- powiedział. - Złapałem pana w por

ę

, zanim zdołał pan uciec z aparatem za

granic

ę

. Asystent usiadł znowu na krze

ś

le.

- Co zrobi

ę

ze swoim aparatem, to pana nie powinno obchodzi

ć

. A to - wskazał r

ę

k

ą

na pistolet - b

ę

dzie

pana jeszcze drogo kosztowało. I prosz

ę

mi wyra

ź

nie powiedzie

ć

, czego pan ode mnie

żą

da?

- Drobiazgu - odpowiedział Tarnów. - Po prostu drobiazgu. Prosz

ę

mi aparatem, który - jak widz

ę

- jest

jeszcze nie zdekompletowany, ujawni

ć

ostatnie wypadki w mie

ś

cie ruin. Chc

ę

wiedzie

ć

, co si

ę

stało z

moim ojcem.

background image

- Przecie

ż

pan wie,

ż

e aparat nie obejmuje tego okresu.

- Ach, co pan powie - ironizował Piotr. - Twierdzi pan,

ż

e aparat wy

ś

wietla tylko obrazy z okresu do 1200

roku. Otó

ż

, panie Tor, gdy wczorajszej nocy pan smacznie chrapał, zakradłem si

ę

do pa

ń

skiego

laboratorium i zbadałem,

ż

e aparat ma urz

ą

dzenie dodatkowe, którym mo

ż

na odtworzy

ć

obrazy z

przeszło

ś

ci prawie bezpo

ś

redniej. Dzi

ę

ki zastosowaniu specjalnych filtrów uzyskuje si

ę

- jak pan

doskonale wie - odbicie promieni podczerwonych wysłanych z wielkich, ciemnych gwiazd. Promienie te

odbiły si

ę

swego czasu od powierzchni Ziemi, nast

ę

pnie w swej w

ę

drówce w przestrzeni trafiły na ciemne

gwiazdy, by znowu si

ę

od nich odbi

ć

i wróci

ć

do punktu wyj

ś

cia. Nie musz

ę

dodawa

ć

,

ż

e promienie te

nios

ą

z sob

ą

obrazy aktualnych zdarze

ń

, faktów i sytuacji. A wi

ę

c mo

ż

e pan ujawni

ć

wszystko, co si

ę

stało

z moim ojcem. To jasne. Tor zacisn

ą

ł kurczowo r

ę

ce na oparciu krzesła.

- Pa

ń

skie wiadomo

ś

ci - rzucił - na nic si

ę

nie zdadz

ą

. Aparat nie funkcjonuje. Brak wa

ż

nej lampy.

- Nie opowiadaj pan głupstw. Ta gra na zwłok

ę

nie ma sensu. Albo wł

ą

czysz, morderco, aparat, albo...

Złowieszcza cisza zapanowała w pracowni. Tor był trupio blady. Krople potu perliły si

ę

na jego czole.

Zrozumiał,

ż

e Piotr jest zdecydowany na wszystko. Podniósł si

ę

oci

ęż

ale z krzesła i podszedł zgarbiony

do pulpitu sterowego.

- Na co mam nastawia

ć

? - zapytał.

- Wie pan zupełnie dokładnie, któr

ą

z gwiazd mam na my

ś

li. Nastaw pan odbiornik na Oriona. Oto dane.

Tu s

ą

dokładne warto

ś

ci pozycyjne - wskazał na kartk

ę

z szeregiem liczb, które podał mu doktor

Felszty

ń

ski. Tor uj

ą

ł mechanicznie kartk

ę

i patrzył na ni

ą

przez kilka sekund. Oddychaj

ą

c ci

ęż

ko, wł

ą

czył

aparat. Tarnów nie ruszał si

ę

z miejsca. Stał chłodny i stanowczy na wprost swego przeciwnika,

obserwuj

ą

c ka

ż

dy jego ruch. W pokoju rozległo si

ę

charakterystyczne brz

ę

czenie. Aparat zacz

ą

ł

pracowa

ć

. Na ekranie ukazały si

ę

potargane obłoki, które po chwili uło

ż

yły si

ę

w zarysy l

ą

du. Piotr poznał

wielk

ą

zatok

ę

morsk

ą

. Na prawo wrzynała si

ę

w morze podobna do wielkiego przecinka Floryda, na lewo

za

ś

wysuwał si

ę

obraz Jukatanu.

Półwysep stawał si

ę

coraz wi

ę

kszy, a

ż

wypełnił całkowicie płaszczyzn

ę

ekranu. Piotr miał wra

ż

enie,

ż

e

obserwuje przesuwaj

ą

cy si

ę

krajobraz z góry, jak z samolotu. Pod sob

ą

miał zbit

ą

mas

ę

drzew. D

ż

ungla.

Nagle las przerzedził si

ę

i oczom Piotra ukazało si

ę

dziko poro

ś

ni

ę

te rumowisko, z którego wystawała

ogromna piramida schodowa. Le

ż

ała po

ś

rodku miasta ruin. Wzdłu

ż

piramidy rozci

ą

gało si

ę

jak szeroka

wst

ę

ga pasmo wolne od gruzów. Była to ulica. Na jej kra

ń

cu wida

ć

było jasny punkt. Piotr rozkazał

nastawi

ć

aparat na to miejsce. Wkrótce punkt przybrał kształt białego namiotu, rozpi

ę

tego tu

ż

obok

budowli. Za bram

ą

w pobli

ż

u namiotu krz

ą

tał si

ę

człowiek. Był to profesor Tarnów, ojciec Piotra.

Profesor z aparatem fotograficznym w r

ę

ku zmierzał

w kierunku bramy. Obok wej

ś

cia do namiotu stał asystent

profesora, doktor Tor. Nachylał si

ę

nad małym stołem,

na którym le

ż

ały ró

ż

ne przedmioty. Wtem Tor podniósł

błyszcz

ą

cy pos

ąż

ek. Odbijały si

ę

od niego promienie sło

ń

ca.

Był ze szczerego złota.
Piotr chciał ju

ż

zapyta

ć

asystenta o ten przedmiot, gdy

raptem spadł na niego wymierzony z dołu cios. Atakuj

ą

cy

wył

ą

czył błyskawicznie aparat i jednym susem znalazł si

ę

w hallu. W pracowni zaległa ciemno

ść

.

Gdy Piotr odzyskał przytomno

ść

, po asystencie nie było

ś

ladu.

W nast

ę

pnych godzinach

Trzej m

ęż

czy

ź

ni w zamy

ś

leniu spogl

ą

dali na siebie. Relacja Piotra Tarnowa o wypadkach ubiegłego

wieczoru, które rozegrały si

ę

w pracowni doktora Tora, wzburzyła wszystkich do gł

ę

bi.

- Od wczoraj wieczór jest ju

ż

dla mnie zupełnie jasne -ci

ą

gn

ą

ł Piotr - dlaczego Tor usun

ą

ł mego ojca. Nie

wiem, czy przypominacie sobie - zwró

ć

'} si

ę

do Regnarda i Hoffa

-

ż

e mój ojciec wspominał w jednym ze swych listów o znalezionych w ruinach cennych przedmiotach. I

me tylko, moi panowie, były to przedmioty cenne pod wzgl

ę

dem archeologicznym. Przekonałem si

ę

o tym

wczoraj. Ojciec mój znalazł w ruinach złoty skarb, który asystent zapragn

ą

ł posi

ąść

. Dlatego te

ż

profesor

Tarnów musiał zgin

ąć

.

- Mo

ż

na si

ę

z tym zgodzi

ć

, doktorze Tarnów - zabrał głos Regnard. - Tak, mo

ż

na si

ę

z tym zgodzi

ć

. Ale to

trzeba udowodni

ć

. Przecie

ż

na ekranie telewizora nie widział pan,

ż

e doktor Tor był sprawc

ą

zabójstwa,

background image

ż

e dokonał go na osob'e pa

ń

skiego ojca. Cały materiał, którym pan w tej chwili dysponuje, to w zasadzie

poszlaki. A te nie stanowi

ą

jeszcze dostatecznego dowodu winy.

- Zgadzam si

ę

z panem, panie Regnard - odparł Piotr. -Ale zar

ę

czam,

ż

e ostateczny materiał b

ę

d

ę

miał,

by

ć

mo

ż

e za dwa, trzy dni.

- A to w jaki sposób? - spytał adwokat HofT.
- Aparat od wczoraj rejestruje cały przebieg ekspedycji. Po ucieczce doktora Tora w laboratorium dy

ż

uruje

stale mój asystent albo ja sam. Całe szcz

ęś

cie,

ż

e zdecydowałem si

ę

na wczorajszy krok. Gdybym nie

wtargn

ą

ł brutalnie do pracowni Tora we wła

ś

ciwym czasie, musiałbym czeka

ć

na

podobn

ą

okazj

ę

nie wiadomo jak długo. Gwiazda w nast

ę

pnych godzinach zdradzi sprawc

ę

.

Je

ś

li przepu

ś

cimy t

ę

okazj

ę

, to wydarzenie na półwyspie Jukatan mogłoby by

ć

odtworzone za

pomoc

ą

aparatu dopiero po wielu stuleciach. Czy wobec tego mog

ą

mnie panowie rozgrzeszy

ć

z owego naj

ś

cia na dom doktora Tora?

- Tak, to była jedyna słuszna droga - potwierdził Hoff.
- Aparat jest stale w ruchu - podj

ą

ł Piotr. - Stale obserwuje si

ę

ekspedycj

ę

, jej poczynania i

prace. Gdy nadejdzie chwila krytyczna, prosz

ę

panów, jako moich i mego ojca przyjaciół, by byli

łaskawi uda

ć

si

ę

do laboratorium.

- Oczywi

ś

cie, oczywi

ś

cie, panie doktorze - odparł Regnard.

Los profesora Tarnowa

Doktor Dolega, kolega uniwersytecki Piotra Tarnowa, nastawił przy pomocy jednego ze
studentów kamer

ę

filmow

ą

przed telewizorem. Zaproponował sfilmowanie seansu. Była godzina

ósma rano. Redaktor siedział tu

ż

obok adwokata. Nieco z boku stał Piotr. Wszyscy obserwowali

ekran telewizora.
Znowu ukazał si

ę

namiot. Profesor Tarnów stał z doktorem Torem przy stoliku polowym, na

którym le

ż

ała mapa lub plan miasta ruin. Co

ś

omawiali, bo profesor wskazywał palcem na

map

ę

. Nieco z tyłu pracowało kilku tubylców. Usuwali gruzy sprzed bramy, wycinali krzewy. W

pewnej chwili Tor wszedł do namiotu, profesor za

ś

ruszył poprzez ruiny. Przedzierał si

ę

w

ś

ród

zaro

ś

li, by w ko

ń

cu dosta

ć

si

ę

do wysokiej

ś

ciany. Zatrzymał si

ę

przed otworem, obok którego

stały oparte o mur kilof i łopata.
- Patrzcie, panowie, oto Tor! - wybuchn

ą

ł adwokat Hoff Rzeczywi

ś

cie, za profesorem, ogl

ą

daj

ą

c

si

ę

na wszystkie strony, przemykał si

ę

asystent. Nie chciał, by go kto

ś

spostrzegł. Biegł

schylony, przyczajał si

ę

za bryłami gruzów, wreszcie dopadł krzewów, które tworzyły wokół

miejsca pracy profesora g

ę

st

ą

barier

ę

.

Profesor tymczasem zacz

ą

ł poszerza

ć

otwór w murze. Tor znajdował si

ę

tu

ż

za nim, zaledwie

dwa, trzy kroki. W r

ę

ce trzymał grub

ą

pałk

ę

. Profesor był tak zaj

ę

ty prac

ą

,

ż

e zupełnie nie

wyczuwał obecno

ś

ci asystenta. Piotr, blady, trzymał si

ę

kurczowo pulpitu. Przeczuwał,

ż

e teraz

stanie si

ę

rzecz najstraszniejsza. Rzeczywi

ś

cie, Tor wyskoczył z krzaków i z całej siły wymierzył

cios w głow

ę

nachylonego profesora. Napadni

ę

ty zachwiał si

ę

, uniósł r

ę

ce i run

ą

ł na ziemi

ę

.

Kapelusz
potoczył si

ę

kilka metrów w dół pagórka i zatrzymał si

ę

na

krzaku.
Tor obserwował przez chwil

ę

le

żą

cego, nast

ę

pnie chwycił kilof i zacz

ą

ł po

ś

piesznie rozszerza

ć

szczelin

ę

w murze. W krótkim czasie była ona na tyle du

ż

a,

ż

e Tor mógł zmie

ś

ci

ć

w niej ciało

zabitego. Z kolei morderca zasypał szczelin

ę

, oparł kilof i łopat

ę

o

ś

cian

ę

i wycofał si

ę

z

powrotem w g

ą

szcza.

Adwokat HofT uniósł si

ę

z fotela i podszedł do Piotra, który blady jak płótno wpatrywał si

ę

w

ekran telewizora. Doktor Dolega dał znak swemu pomocnikowi, by wył

ą

czył kamer

ę

. W tej

chwili jednak okrzyk redaktora Regnarda skierował znowu uwag

ę

obecnych na ekran. Oto z

g

ą

szczy, tu

ż

obok pryzmy gruzów, wysun

ą

ł si

ę

Indianin. Jego ruch, sposób posuwania si

ę

,

czujno

ść

, elestyczno

ść

przypominały bohaterów powie

ś

ci Maya. St

ą

pał tak lekko,

ż

e nie

drgn

ę

ła

ż

adna gał

ą

zka. Sun

ą

ł bezgło

ś

nie w kierunku zasypanej szczeliny. W kilka minut

odgrzebał ciało profesora Tarnowa. Pochylił si

ę

nad nim i przyło

ż

ył ucho do jego piersi. Badał,

czy

ż

yje. Nagle chwycił łopat

ę

i zasypał gruzem otwór, z kolei podniósł bez wysiłku ciało

profesora, zarzucił je sobie na plecy ' znikł w g

ą

szczu jukata

ń

skiej d

ż

ungli. W miejscu gdzie

popełniono zbrodni

ę

, znowu zapanował spokój.

ś

aden szczegół nie zdradzał,

ż

e przed paroma

background image

minutami rozegrał si

ę

tu wstrz

ą

saj

ą

cy dramat. Kilof i łopata stały oparte o mur starodawnej

bramy miasta. Sło

ń

ce rzucało jaskrawe błyski na rude rumowisko. W pracowni słycha

ć

było

tylko przy

ś

pieszone oddechy kilku m

ęż

czyzn.

Powrót profesora Tarnowa

Na dworcu pani Tarnów oraz kilku przyjaciół rodziny witało powracaj

ą

cego z Meksyku

profesora. O dniu przyjazdu zawiadomił ich Piotr. Przed kilkoma dniami pisał do adwokata
Hoffa. List był wysłany z z meksyka

ń

skiego miasta Reales. W tej to miejscowo

ś

ci młody Tarnów

zetkn

ą

ł si

ę

z przewodnikiem-tubylcem Maro Perucho, Indianinem, który wyratował

pogrzebanego w gruzach profesora. Przewodnik ten poprowadził Piotra w gł

ą

b dziewiczych

lasów.
,,Morderca - relacjonował w swym li

ś

cie Piotr rozmow

ę

z Indianinem - zagrzebał pa

ń

skiego ojca

i oddalił si

ę

od miejsca zbrodni w przekonaniu,

ż

e nie miał

ż

adnego

ś

wiadka. Według mnie

ojciec pa

ń

ski na skutek uderzenia

mógł by

ć

tylko ogłuszony. Gdy go odgrzebałem, stwierdziłem,

ż

e moje przypuszczenie było słuszne.

Jeszcze

ż

ył. Zabrałem go do moich przyjaciół w lesie. Rana na głowie zagoiła si

ę

szybko, ale umysł jego

ulotnił si

ę

. Sam siebie nie poznaje. Nic nie pami

ę

ta". S

ą

dziłem - pisał Piotr -

ż

e ojciec, gdy mnie zobaczy,

odzyska pami

ęć

. Niestety... W li

ś

cie swym donosił równie

ż

Piotr o losie, jaki spotkał doktora Tora. Otó

ż

asystent profesora po ucieczce z Europy wrócił na miejsce zbrodni. Działał szybko. Pragn

ą

ł, zanim czyn

jego stanie si

ę

gło

ś

ny, dosta

ć

si

ę

do miasta ruin, zrabowa

ć

ukryte tam jeszcze skarby i ulotni

ć

si

ę

przed

ewentualnym po

ś

cigiem. Nie miał jednak szcz

ęś

cia. Natkn

ą

ł si

ę

na owego Indianina, który rozpoznał w

nim sprawc

ę

zamachu na

ż

ycie Tarnowa. Reszty dokonała ju

ż

meksyka

ń

ska policja...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia - Stało Się Jutro 05, Antologie
Antologia Stalo sie jutro Zbior1 (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia - Stało Się Jutro 09, Antologie
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior) (rtf)
Antologia Stalo sie jutro"
Antologia - Stało Się Jutro 10, Antologie
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro
Antologia Stalo sie jutro Zbior$ (rtf)
Antologia - Stało Się Jutro 32, Antologie
Antologia - Stało Się Jutro 28, Antologie
Antologia - Stało Się Jutro 01, Antologie

więcej podobnych podstron