STAŁO SIĘ JUTRO
Tadeusz Twarogowski
Klęska dyktatora
Tajemnica zaginionego lądu
Typ spod ciemnej gwiazdy
Kl
ę
ska dyktatora
Nocna wizyta
Helikopter zacz
ą
ł gwałtownie wytraca
ć
pr
ę
dko
ść
. Pablo odczuł to natychmiast, mimo
ż
e trwał w t
ę
pym
odr
ę
twieniu. Uniósł wspart
ą
na dłoniach głow
ę
i powiódł pytaj
ą
cym wzrokiem po twarzach towarzysz
ą
cych
mu osobników. Malowała si
ę
na nich przera
ź
liwa oboj
ę
tno
ść
, pod któr
ą
czaiła si
ę
jednak skupiona
czujno
ść
. Pablo odczytał j
ą
wyra
ź
nie w czarnych oczach generała, siedz
ą
cego na wprost w gł
ę
bokim,
wygodnym fotelu. W kabinie panowała c'sza, m
ą
cona jedynie szumem rytmicznie pracuj
ą
cego silnika.
Nagle z przodu pyreksowe szyby rozbłysły jaskrawym
ś
wiatłem. W nieprzeniknion
ą
ciemno
ść
wystrzeliły
o
ś
lepiaj
ą
ce kolorowe smugi. Skrzy
ż
owały si
ę
hen w górze w sto
ż
kowaty namiot, którego wierzchołek
pocz
ą
ł si
ę
zni
ż
a
ć
, a
ż
wreszcie obramował szeroki plac-l
ą
dowisko.
Pilot osadził maszyn
ę
po
ś
rodku betonowej płyty, okolonej balustrad
ą
wysokich kolumn.
- Wysiadamy - rzucił rozkazuj
ą
co milcz
ą
cy dot
ą
d generał.
- Prosz
ę
si
ę
spieszy
ć
, nie mamy chwili do stracenia. Ka
ż
da minuta jest na wag
ę
złota.
Pablo chciał co
ś
powiedzie
ć
, jednak
ż
e generał nakazał mu władczym ruchem dłoni milczenie. Ł
ą
czył si
ę
w
tej chwili z kim
ś
odległym, kto najwidoczniej oczekiwał jego przybycia. Nastawiał bowiem na r
ę
cznym
telezystorze długo
ść
fali, regulował odbiór i
ś
ledził miniaturowy ekran, który połyskiwał jak fosforyzowana
tarcza zegarka. Rozległo si
ę
cichutkie brz
ę
czenie. Pablo nie mógł jednak usłysze
ć
rozmowy, gdy
ż
w tej
chwili kto
ś
z zewn
ą
trz otworzył drzwi kabiny. Trzeba było wysiada
ć
.
Pablo czuł l
ę
k. Mimo to opu
ś
cił kabin
ę
pozornie opanowany i spokojny. Udawał,
ż
e jest mu zupełnie
oboj
ę
tne, dok
ą
d go wiod
ą
, cho
ć
po
ż
erała go ciekawo
ść
zaprawiona obaw
ą
o najbli
ż
sz
ą
przyszło
ść
.
Towarzysz
ą
cy mu od kilku godzin oficerowie nie zdradzali w dalszym ci
ą
gu ch
ę
ci do nawi
ą
zania rozmowy.
Milczeli uparcie, wykonuj
ą
c jak bezduszne mechanizmy ciche i krótkie rozkazy generała. Pablo jakby dla
nich nie istniał. I to było szczególnie denerwuj
ą
ce. Pablo nie daruje im tego. My
ś
l ta przeradzała si
ę
w
nagł
ą
decyzj
ę
. Gdyby wiedzieli,
ż
e z postanowie
ń
swych nie rezygnuje nigdy, na pewno nie byliby tak
spokojni, tak butni i tak pewni siebie. Upokorzyli go, zdeptali jego dum
ę
i godno
ść
. Przypomni im to kiedy
ś
niezawodnie. Zapłaci im za to. Wywlekli go o północy z domu. Jego, Pabla Millero, docenta sławnego
uniwersytetu! Jutro na całe Gracias
gruchnie wie
ść
o porwaniu doktora Millero, uczonego, którym si
ę
chlubi wydział lekarski uczelni, o
uwi
ę
zieniu znakomitego lekarza, którym szczyci si
ę
całe Wybrze
ż
e Moskitowe od cudnego Gracias a
ż
po
San Juan del Norte. Nie, tego darowa
ć
nie mo
ż
na. A czy
ż
mo
ż
na darowa
ć
wtargni
ę
cie tej uzbrojonej
watahy do jego ustronia, do jego pi
ę
knej villa bianca.
Villa bianca! - wspomnienia cisn
ą
si
ę
gwałtownie. Czy
ż
zobaczy j
ą
jeszcze? Była jego dum
ą
, jego
wymarzonym dziełem. Architekt zrealizował w gładkim marmurze jego najskrytsze idee: szlachetn
ą
prostot
ę
, lekko
ść
, komfort. Z tarasu okalaj
ą
cego budowl
ę
rozci
ą
gał si
ę
widok na wiecznie zielone palmy
kokosowe i gładkie wody zacisznej zatoki. Pablo lubił odpoczywa
ć
tu i chłon
ąć
wzrokiem białe płachty
ż
agli na jachtach. Lubił te
ż
zbiega
ć
schodami w dół, a
ż
nad sam brzeg, gdzie woda li
ż
e uparcie
ż
ółty
piasek, i obserwowa
ć
gramol
ą
ce si
ę
niezdarnie wielkie
ż
ółwie. Tego wszystkiego pozbawiała go czyja
ś
przemoc. - Racja stanu wymaga pa
ń
skiej obecno
ś
ci w stolicy, doktorze - powiedział mu ów wysoki
generał, o twarzy bladej i zimnej, nie rozja
ś
nionej
ż
adnym chyba uczuciem. To było wszystko, co mu na
wyspie zakomunikowano. Na pytania, które rzucał gor
ą
czkowo, nie otrzymał odpowiedzi. Zacz
ą
ł go
opanowywa
ć
l
ę
k. Kilka uzbrojonych postaci, tajemnicze miny, wydawane szeptem polecenia, ciemna noc,
szum palm za oknami - wszystko to składało si
ę
na atmosfer
ę
naładowan
ą
niebezpiecze
ń
stwem.
Wiedział, a raczej wyczuwał,
ż
e na nic zda si
ę
tu opór,
ż
e ludziom, którzy zburzyli jego spokój, musi by
ć
posłuszny,
ż
e musi bez sprzeciwu podporz
ą
dkowa
ć
si
ę
ich woli.
ś
ył przecie
ż
w dziwnym i niespokojnym
kraju. Bunty wojska, pucze, zamachy, rewolty zmiatały rz
ą
dy i dyktatorów. Ci, którzy wczoraj byli u steru,
przed którymi dr
ż
ał lud, nast
ę
pnego dnia w
ę
drowali do wi
ę
zie
ń
, gin
ę
li lub ratowali si
ę
ucieczk
ą
, by
obmy
ś
la
ć
nowe zamachy i snu
ć
plany zemsty. Małe pa
ń
stwo od lat pławiło si
ę
we krwi. Naród, rozdarty
pomi
ę
dzy kilka skłóconych stronnictw politycznych, cierpiał n
ę
dz
ę
. Kopalnie złota przeszły w r
ę
ce obcych
wła
ś
cicieli, upadł przemysł i rolnictwo, zmarniała prawie zupełnie wspaniała kiedy
ś
hodowla bydła,
zdewastowano sławne plantacje palm kokosowych. Ka
ż
dy z szybko zmieniaj
ą
cych si
ę
dyktatorów rz
ą
dził
metod
ą
terroru. Sprzeciw karano bezlito
ś
nie. Nikt z obywateli nie był pewny dnia ani godziny. Czarna
milicja obecnego dyktatora Salvatore siała trwog
ę
i
ś
mier
ć
.
Nic wi
ę
c dziwnego,
ż
e Pablo na widok czarnych mundurów
swych nocnych go
ś
ci stracił pewno
ść
siebie,
ż
e opu
ś
ciła go
nagle zwykła dzielno
ść
i odwaga. Bez słowa ubrał si
ę
i wyszedł w ciemn
ą
gor
ą
c
ą
noc.
Wyprowadzono go nad zatok
ę
. Słyszał monotonny szum
przypływu. Pod nogami chrz
ęś
cił piasek pla
ż
y. Na jego tle
srebrzył si
ę
długi kadłub helikoptera.
- Prosz
ę
zaj
ąć
miejsce - posłyszał głos generała, i bez
sprzeciwu wszedł w otwarte drzwi kabiny.
Po chwili rozległ si
ę
warkot silnika. Maszyna poderwała si
ę
z ziemi i popłyn
ę
ła na zachód.
Salvatore
Dyktator dogorywał. Le
ż
ał blady, szeroko otwartymi oczami wpatruj
ą
c si
ę
w sufit. Wychudł
ą
,
ż
ółt
ą
twarz
szpecił grymas zaci
ś
ni
ę
tych warg i gł
ę
bokie bruzdy przecinaj
ą
ce zapadłe policzki. Z ust chwilami wyrywał
si
ę
cichy j
ę
k. Wtedy do szerokiego ło
ż
a podbiegał lekarz. Le
żą
cego obserwował z niepokojem minister
Diego, prawa r
ę
ka dyktatora. Diego zawdzi
ę
czał dyktatorowi wszystko: godno
ść
ministra, stopie
ń
generała, bogactwo. Salvatore d
ź
wign
ą
ł go z upadku i wyniósł wbrew opinii wysoko. Zreszt
ą
nie tylko do
Diega u
ś
miechn
ę
ło si
ę
szcz
ęś
cie. Nowemu dyktatorowi potrzebni byli wła
ś
nie tacy ludzie. Im powierzył
urz
ę
dy, im zaufał i na nich oparł swe rz
ą
dy. On zawdzi
ę
czał im wiele, a oni jemu wszystko. Stan
ę
ło
mi
ę
dzy nimi porozumienie, sojusz silny i trwały, którego n'c nie mogło zerwa
ć
. Im konieczny był jego
geniusz organizacyjny, odwaga nie znaj
ą
ca gramc, siła płyn
ą
ca z bezwzgl
ę
dno
ś
ci i wola łami
ą
ca
przeszkody, jemu - ich słu
ż
alcze posłusze
ń
stwo, oddanie. Wyszukał ich w tłumie, wybrał ich z mierzwy
ludzkiej. Salvatore miał przy tym niezawodne oko. Oceniał ludzi bezbł
ę
dnie. Nie zawiódł si
ę
na wiernej
kohorcie. Dotrzymywała mu kroku w zwyci
ę
skim pochodzie do władzy. Zmiotła w ci
ą
gu trzech dni
przeciwników i wprowadziła Salvatore do rezydencji byłego dyktatora, który ratował si
ę
ucieczk
ą
.
Diego jest zdenerwowany do najwy
ż
szych granic. Trzykrotnie ju
ż
ł
ą
czył si
ę
telezystorem z generałem
Coiba, którego wysłał po doktora Pabla Millero. Nie mógł doczeka
ć
si
ę
ich przybycia. Minuty wydłu
ż
aj
ą
si
ę
w godziny, godziny w wieki. L
ę
k opanowywał ministra,
ż
e doktor Pablo si
ę
spó
ź
ni,
ż
e jego pomoc mo
ż
e
si
ę
okaza
ć
zbyteczna. Salvatore bowiem gonił resztk
ą
sił. Lekarz wró
ż
ył mu tylko
godziny
ż
ycia. Co si
ę
stanie w przypadku jego
ś
mierci? Diego wyrzuca sobie,
ż
e zbyt pó
ź
no zdecydował
si
ę
wezwa
ć
doktora Pabla. Chorob
ę
dyktatora utrzymywano w tajemnicy. Sam Salvatore tego
żą
dał.
„Dowie si
ę
Rodriguez, podnios
ą
łby przeciwnicy" - syczał zaciskaj
ą
c z bólu usta. Jednak
ż
e z miesi
ą
ca na
miesi
ą
c stan zdrowia dyktatora stale si
ę
pogarszał. Przyboczny lekarz, człowiek bezgranicznie oddany, był
bezradny.
- Jedyny ratunek - rzekł którego
ś
wieczora złamanym głosem - to wezwa
ć
docenta Millero.
- Ale
ż
to niemo
ż
liwe! - wykrzykn
ą
ł minister Diego.
- Leczenie musi si
ę
odby
ć
w tajemnicy. Czy pan o tym zapomniał? Nikt nie powinien dowiedzie
ć
si
ę
o
chorobie dyktatora. Musi pan, doktorze, zmobilizowa
ć
cał
ą
sw
ą
wiedz
ę
i za wszelk
ą
cen
ę
przywróci
ć
choremu zdrowie.
- Robi
ę
, ekscelencjo, wszystko, co mog
ę
. Niestety, medycyna nie zna
ś
rodka na dolegliwo
ś
ci dyktatora.
- A któ
ż
to jest ów cuda czyni
ą
cy Millero?
- Pablo Millero, ekscelencjo, jest człowiekiem godnym ze wszech miar zaufania, a przy tym sław
ą
w
ś
wiecie naukowym. Ostatnie jego prace zjednały mu szeroki rozgłos poza granicami naszego kraju.
Szczególnie zdumiewaj
ą
ce wyniki osi
ą
gn
ą
ł w dziedzinie elektroniki w zastosowaniu do medycyny. Do jego
villa bianca, poło
ż
onej na Wybrze
ż
u Moskitowym niedaleko Gracias, ci
ą
gn
ą
pielgrzymki chorych z
najodleglejszych wsi i miast. Ekscelencjo, prosz
ę
mi wierzy
ć
! Wyczerpałem wszystkie
ś
rodki, którymi
dysponuje klasyczna medycyna. Jestem bezradny. Prosz
ę
wi
ę
c pana usilnie, niech pan sprowadzi Pabla
Millero. I prosz
ę
si
ę
spieszy
ć
, gdy
ż
lada chwila nast
ą
pi
ć
mo
ż
e katastrofa. Prosz
ę
. nie zwleka
ć
,
ekscelencjo!
Rozmowa ta zdecydowała o losie docenta Pabla Millero. Na rozkaz ministra Diego wyruszył do villa
bianca generał Coiba, adiutant dyktatora Salvatore. Wyruszył noc
ą
w asy
ś
cie oficerów czarnej policji na
pokładzie helikoptera. Po kilku godzinach wrócił do stolicy.
W patacu dyktatora
Ci
ęż
kie drzwi otworzyły si
ę
bezszelestnie. Długi korytarz ton
ą
ł w potokach
ś
wiatła, mieni
ą
cego si
ę
bajecznymi odblaskami w kryształach, złoceniach i okuciach. „Jak w bajce" - przemkn
ę
ło przez my
ś
l
doktora. - Prosz
ę
za mn
ą
- Pablo usłyszał głos id
ą
cego przed nim generała Coiba. - Czekaj
ą
na nas.
Znowu drzwi. Uchyla si
ę
ci
ęż
ka, zasłaniaj
ą
ca je kotara i Pablo staje przed ministrem Diego. Poznał go
natychmiast. Ile
ż
razy widział t
ę
twarz na szpaltach gazet, tygodników ilustrowanych, na ekranach
telewizorów. Prawa r
ę
ka dyktatora Salvatore, wszechmocny minister! Teraz wpatrywał si
ę
bacznie w
blad
ą
twarz doktora, jakby chc
ą
c zapami
ę
ta
ć
ka
ż
dy jej szczegół, ka
ż
dy najdrobniejszy rys.
- Bardzo pana, doktorze, przepraszam - odezwał si
ę
wreszcie przyciszonym głosem. - Przepraszam,
ż
e
pozwoliłem sobie zaprosi
ć
pana o tej porze i w tak niezwykłych okoliczno
ś
ciach. S
ą
dz
ę
,
ż
e wybaczy mi to
pan, gdy zrozumie powody, które skłoniły mnie do tego kroku. Jestem panu winien wytłumaczenie.
Przedtem jednak, doktorze, mała pro
ś
ba. To, o czym b
ę
dziemy w tym gabinecie mówili, to, co pan
nast
ę
pnie zobaczy, i to, co pan b
ę
dzie musiał czyni
ć
, powinno zosta
ć
tajemnic
ą
.
Pablo skłonił si
ę
lekko na znak,
ż
e przyj
ą
ł
ż
yczenie ministra do wiadomo
ś
ci.
- Prosz
ę
siada
ć
, doktorze - Diego wskazał zielony fotel. -Porozmawiamy. Słyszałem o panu bardzo
pochlebne opinie. Podziwiałem pa
ń
skie sukcesy naukowe. Cieszyłem si
ę
n'mi, byłem jako minister tego
kraju dumny z pana. I zawsze moim
ż
yczeniem było pozna
ć
tak wybitnego człowieka osobi
ś
cie.
Pablo słuchał potoku słów ministra z coraz wi
ę
kszym zadowoleniem. „Nie musi by
ć
ze mn
ą
ź
le, skoro
gro
ź
ny Diego rozmawia tak łagodnie i sypie wdzi
ę
cznymi pochlebstwami" - mówił sobie w duchu. Poczuł
si
ę
ra
ź
niej. Twarzy nadał wyraz skupienia i wyt
ęż
onej uwagi.
- Niestety, ch
ę
ciom moim, doktorze - ci
ą
gn
ą
ł minister -stawał zawsze na przeszkodzie nawał prac,
obowi
ą
zki. Rozumie pan. Ale b
ę
d
ę
si
ę
streszczał. Powiedziawszy to, podszedł do siedz
ą
cego, oparł dłonie
na jego barkach i wpatruj
ą
c si
ę
w twarz uczonego, wyszeptał:
- Wezwałem pana do ci
ęż
ko chorego człowieka. By
ć
mo
ż
e jego godziny s
ą
policzone. Pan jeden mo
ż
e go
wyleczy
ć
. Je
ż
eli si
ę
to uda, czeka pana wspaniała przyszło
ść
.
ś
adna nagroda, na jak
ą
si
ę
mo
ż
e zdoby
ć
nasz kraj, nie b
ę
dzie za wysoka. Jednak
ż
e, doktorze, jeszcze raz uprzedzam,
ż
e licz
ę
na pa
ń
sk
ą
dyskrecj
ę
. Licz
ę
na ni
ą
, doktorze - powtórzył Diego z naciskiem. - A teraz prosz
ę
za mn
ą
. Pablo uniósł si
ę
z fotela i pod
ąż
ył za ministrem. Min
ę
li kilka urz
ą
dzonych z przepychem pokoi i znale
ź
li si
ę
wreszcie w
sypialni.
- Teraz kolej na pana, doktorze! - usłyszał głos ministra.
Cudotwórcza terapia
- Diagnoza kolegi Soyela, ekscelencjo, jest najzupełniej słuszna. Stan chorego jest bardzo ci
ęż
ki.
Kompletne wyczerpanie fizyczne uniemo
ż
liwia zastosowanie radykalnych
ś
rodków zapobiegawczych.
Jednak
ż
e...
- Co chce pan przez to powiedzie
ć
, doktorze Millero? Czy
ż
by istniała nadzieja?
- Tak jest, ekscelencjo. Jednak
ż
e leczenie pot -wa długo. Nie mog
ę
da
ć
pełnej gwarancji. Mog
ę
wszak
ż
e
zapewni
ć
,
ż
e sprawa nie jest beznadziejna. Mimo zniszczenia, które choroba poczyniła w organizmie,
dyktator zadziwia
ż
ywotno
ś
ci
ą
...
Rozmowa ta odbywała si
ę
w gabinecie, który opu
ś
cili przed godzin
ą
. Pod wpływem słów doktora twarz
ministra Diego, niedawno tak pochmurn
ą
i zatroskan
ą
, rozja
ś
nił błysk nadziei.
- Prosz
ę
tylko, ekscelencjo - podj
ą
ł na nowo Pablo -zwróci
ć
uwag
ę
,
ż
e wyleczy
ć
dyktatora Salvatore mo
ż
e
tylko jeden człowiek.
- Tym człowiekiem jest pan, doktorze - wtr
ą
cił minister.
- Czy dobrze zrozumiałem?
- Tak, ekscelencjo. Jednak
ż
e nie mog
ę
si
ę
tego podj
ąć
.
- Dlaczego?
- Z tej prostej przyczyny,
ż
e nie mam do dyspozycji odpowiedniej aparatury, szeregu skomplikowanych
urz
ą
dze
ń
zapewniaj
ą
cych skuteczne stosowanie odpowiedniej terapii. Chory musi by
ć
przez pewien
ś
ci
ś
le
okre
ś
lony czas umieszczony w polu elektrycznym i poddany wpływowi impulsów drga
ń
elektromagnetycznych. Bez koniecznych urz
ą
dze
ń
, ekscelencjo, nie b
ę
d
ę
mógł podj
ąć
si
ę
leczenia
dyktatora Salvatore.
- Ale
ż
, kochany doktorze, to
ż
adna przeszkoda. Prosz
ę
o troch
ę
cierpliwo
ś
ci. Przekona si
ę
pan za chwil
ę
,
ż
e wszystko, o czym pan wspomniał, znajdziemy tu, na miejscu.
- To niemo
ż
liwe, ekscelencjo.
- Mo
ż
liwe, mo
ż
liwe, doktorze. Byli
ś
my na tyle przewiduj
ą
cy,
ż
e urz
ą
dzili
ś
my panu wspaniały gabinet,
wyposa
ż
ony we wszystko, co potrzeba. Nawiasem mówi
ą
c - tu Diego u
ś
miechn
ą
ł si
ę
- gabinet ten
przywie
ź
li
ś
my z villa bianca. Pablo poderwał si
ę
z miejsca.
- Prosz
ę
mnie tam zaprowadzi
ć
. Obawiam si
ę
,
ż
e ten po
ś
pieszny transport mógł powa
ż
nie zaszkodzi
ć
moim aparatom. Nie b
ę
d
ę
miał, ekscelencjo, chwili spokoju, dopóki nie sprawdz
ę
,
ż
e wszystko działa jak
nale
ż
y.
Diego nacisn
ą
ł jeden z kolorowych guzików na białej płycie
biurka. Prawie natychmiast uchyliły si
ę
drzwi i na progu stan
ą
ł wysoki oficer w czarnym mundurze. -
Prosz
ę
zaprowadzi
ć
doktora do jego gabinetu. Jest pan, majorze, przydzielony do osoby doktora Pabla
Millero. Prosz
ę
pami
ę
ta
ć
, by naszemu wielkiemu uczonemu na niczym nie zbywało.
Powiedziawszy to, Diego skłonił si
ę
doktorowi i znikł za ci
ęż
k
ą
, br
ą
zow
ą
kotar
ą
.
Pablo udał si
ę
za majorem. Zrozumiał doskonale polecenie ministra. Wiedział,
ż
e od tej chwili ka
ż
dy jego
krok b
ę
dzie
ś
ledzony, ka
ż
dy gest obserwowany, ka
ż
de słowo nagrane na ta
ś
m
ę
. Nie przejmował si
ę
tym
jednak zbytnio. Wr
ę
cz przeciwnie. Jaki
ś
tajemniczy głos szeptał mu do ucha,
ż
e nadarza si
ę
wspaniała
okazja,
ż
e los zsyła mu wielk
ą
szans
ę
, której nie wolno przegapi
ć
. Nie wiedział jeszcze, jakie z tego
wyci
ą
gnie korzy
ś
ci, ale wyczuwał,
ż
e w
ż
yciu jego nast
ę
puje gwałtowna i decyduj
ą
ca zmiana. Był na tyle
bystrym obserwatorem,
ż
e tych kilka godzin wystarczyło, by spostrzegł ogólne podniecenie, granicz
ą
cy z
panik
ą
stan zdenerwowania, przestrach maluj
ą
cy si
ę
na twarzach czarno umundurowanych dygnitarzy,
oficerów i słu
ż
by. Poj
ą
ł momentalnie,
ż
e stan ten wywołała ci
ęż
ka choroba dyktatora Salvatore. Poj
ą
ł
równie
ż
to,
ż
e on, doktor Pablo Millero, los tych wszystkich ludzi trzyma w swych r
ę
kach. Je
ż
eli pozwoli
zgin
ąć
dyktatorowi, zgin
ą
ministrowie i generałowie, zginie utrzymana geniuszem i wol
ą
Salvatore czarna
kohorta, siła, na której wsparte s
ą
urz
ę
dy i stanowiska. Je
ż
eli uratuje zło
ż
onego chorob
ą
starca, uratuje
równie
ż
ministra Diego, generała Coiba i innych gro
ź
nych władców tego kraju. Jak wi
ę
c post
ą
pi
ć
? Co
pocz
ąć
? Jak
ą
podj
ąć
decyzj
ę
?
My
ś
li kł
ę
bi
ą
si
ę
w głowie don Pablo. Nagle rodzi si
ę
decyzja
ś
miała i ryzykowna. Jest szansa, jest okazja,
jedyna, by
ć
mo
ż
e - niepowtarzalna. Trzeba j
ą
chwyci
ć
, trzeba j
ą
koniecznie wykorzysta
ć
! „Wylecz
ę
don
Salvatore! Wylecz
ę
go, przywróc
ę
do sił i postawi
ę
na czele tej zgrai. Ale za cen
ę
, któr
ą
im wyznacz
ę
".
- Oto pa
ń
ski gabinet, doktorze - rozległ si
ę
głos oficera. Don Pablo natychmiast ochłon
ą
ł. Rzucił si
ę
do
poustawianych wzdłu
ż
ś
cian aparatów. Dotykał ich dło
ń
mi, gładził pieszczotliwie, oczyszczał z kurzu.
- Je
ż
eli miałbym by
ć
panu w czym pomocny, oto moja
fala: „O. X. 85", Prosz
ę
zanotowa
ć
, doktorze - odezwał si
ę
major.
- Pa
ń
skie nazwisko, majorze?
- Gonzales.
- Jeszcze jedno, majorze Gonzales, zanim mnie pan po
ż
egna. Prosz
ę
mi powiedzie
ć
, czy gabinet ten
przylega do sypialni ekscelencji Salvatore i czy mo
ż
na wchodzi
ć
do niej st
ą
d bezpo
ś
rednio.
- Tak. Tu s
ą
drzwi. - Mówi
ą
c to major nacisn
ą
ł niklow
ą
d
ź
wigienk
ę
. W tej samej chwili, jak za dotkni
ę
ciem
czarodziejskiej ró
ż
d
ż
ki,
ś
ciana rozsun
ę
ła si
ę
bezszelestnie, tworz
ą
c szerokie przej
ś
cie, przez które wida
ć
było le
żą
cego na szerokiej sofie dyktatora.
- Doskonale - szepn
ą
ł don Pablo - doskonale, drogi majorze. Natychmiast zastosujemy elektrosen.
- S
ą
dz
ę
, doktorze,
ż
e moja obecno
ść
jest teraz zbyteczna. Pozwoli pan,
ż
e go po
ż
egnam.
ś
ycz
ę
powodzenia. Po wyj
ś
ciu Gonzalesa Pablo zacz
ą
ł montowa
ć
aparatur
ę
, której trzon stanowiły cztery
generatory. Trwało to zaledwie kilka minut. Zdecydował si
ę
pocz
ą
tkowo zastosowa
ć
impulsy pr
ą
du
elektrycznego w kształcie prostok
ą
tnym, by wywoła
ć
u chorego stan elektrosnu.
- Zaczynamy zatem leczenie, doktorze Millero!
Pablo odwrócił si
ę
. Z tyłu stał minister Diego i obserwował
z zainteresowaniem czynno
ś
ci lekarza. Wszedł do gabinetu
niepostrze
ż
enie.
- Tak jest, ekscelencjo. Zastosowałem ze wzgl
ę
du na stan chorego nat
ęż
enie zaledwie około stu
mikroamperów. To w zupełno
ś
ci wystarcza. Zreszt
ą
, prosz
ę
sprawdzi
ć
. Don Salvatore
ś
pi. Sen regeneruje
jego siły. Z kolei zastosujemy elektrostymulacj
ę
mi
ęś
nia sercowego. To b
ę
dzie nast
ę
pna faza leczenia.
Oczywi
ś
cie zabieg ten przeprowad
ź
my z doktorem Soyela przy zastosowaniu elektronarkozy. Trzeci
ą
faz
ą
, gdy zaistnieje konieczno
ść
, b
ę
dzie operacja.
- Zadziwiaj
ą
ce - wyszeptał minister Diego.
- Nic w tym nadzwyczajnego, ekscelencjo. Umie
ś
cimy po prostu chorego w polu elektromagnetycznym,
którego fale przebiegaj
ą
w kształcie z
ę
bów piły. Zreszt
ą
podobne pole wytwarza si
ę
i w tej chwili, tylko
cz
ę
stotliwo
ść
impulsów jest inna, a wykres pr
ą
du układa si
ę
, jak ekscelencja widzi na tym ekranie, w
kształcie spiral. - Udzielaj
ą
c tych wyja
ś
nie
ń
don Pablo u
ś
miechn
ą
ł si
ę
z zadowoleniem. Czuł,
ż
e imponuje
prostackiemu ministrowi. Cieszył si
ę
w duchu,
ż
e mo
ż
e go wprawi
ć
w podziw i zdumienie. A przecie
ż
pokazał mu tak mało.
Przecie
ż
nie zademonstrował mu zło
ż
onego działania ulepszonych elektroencefalografów.
rejestruj
ą
cych na odległo
ść
najskrytsze my
ś
li znajduj
ą
cych si
ę
w pobli
ż
u ludzi, hipnotyzerów
elektronowych kieruj
ą
cych procesem my
ś
lowym i czynami człowieka, którego poddano by
działaniu tych aparatów, elektromiografów. automatycznych rejestratorów i liczników
wykre
ś
laj
ą
cych stan napi
ęć
duchowych oraz innych przyrz
ą
dów, których cz
ęś
ci mie
ś
ciły si
ę
w
skrzyniach ustawionych wzdłu
ż
ś
cian gabinetu.
Plany don Pabla
Od przybycia don Pabla do pałacu dyktatora Salvatore upłyn
ę
ło kilka dni. Uczony miał pełne
r
ę
ce roboty. Od wczesnych godzin rannych do pó
ź
na w noc był bez przerwy na nogach. Sił jego
nie wyczerpywały jednak ani wielogodzinne dy
ż
ury u ło
ż
a chorego, ani stała praca przy
montowaniu i ulepszaniu skomplikowanej aparatury elektroleczniczej. ani wreszcie ci
ą
głe
napi
ę
cie my
ś
lowe. Nic nie zdołało osłabi
ć
jego energii. Chciał bowiem jak najszybciej przyst
ą
pi
ć
do realizacji ^wych zamierze
ń
, które straciły ju
ż
pocz
ą
tkow
ą
mglisto
ść
. Doktor obmy
ś
lił w
najdrobniejszych szczegółach plan działania. Aparaty skonstruowane w cichym ustroniu villa
bianca, które słu
ż
y
ć
miały człowiekowi, których zadaniem miało by
ć
zwalczanie ludzkich
cierpie
ń
, postanowił wykorzysta
ć
dla uchwycenia wład/y. D/i
ę
ki nim dokona rewolucji pałacowej.
Wystarczy tylko, gdy wzmocni zasi
ę
g działania systemu poł
ą
czonych urz
ą
dze
ń
elektronicznych.
Zacznie niebawem. Wszystko w zasadzie ma do akcji przygotowane. Aparatura jest ju
ż
zmontowana. Ustawione generatory wytworz
ą
pr
ą
dy o
żą
danych kształtach, na ekranach
rejestratory i animomctry wykre
ś
l
ą
kolorowymi liniami my
ś
lowe procesy ka
ż
dego, kogo on,
doktor Pablo, zechce podda
ć
eksperymentowi. Specjalny, podło
ż
ony pod linie alfabet przy
naci
ś
ni
ę
ciu niebieskiego kontaktu przemieni si
ę
na płycie w d
ź
wi
ę
ki, w słowa, w /dania.
zdradzaj
ą
ce najtajniejsze zamiary, najskrytsze my
ś
li i pragnienia ka
ż
dego, kto tylko znajduje si
ę
w pałacu. Lecz nie koniec na tym. Oto podłu
ż
na skrzynia z tub
ą
wykonan
ą
z materiału
migoc
ą
cego jak kryształ skomplikowanymi naci
ę
ciami. Wystarczy przesun
ąć
wzdłu
ż
czerwonej
strzałki przeł
ą
cznik, by tuba wysłała w przestrze
ń
niewidzialne fale hipnotyzuj
ą
ce. Fale
dyktuj
ą
ce zgodnie / wol
ą
operatora nakazy, polecenia, którym nikt nie mo
ż
e
si
ę
oprze
ć
. Skrzynia ta to duma dokiora Pabla. Skuteczno
ść
tego przyrz
ą
du sprawdził ju
ż
wiele
razy w villa bianca. Doktor Pablo postanawia zacz
ąć
jutro. Le
żą
c obmy
ś
la jeszcze raz cał
ą
akcj
ę
. Ufa swoim aparatom. Wierzy w ich precyzj
ę
, w nieomylno
ść
działania. Upaja si
ę
wizj
ą
zwyci
ę
stwa. On, przed kilkoma zaledwie dniami docent uniwersytetu, cichy, cho
ć
pełen ambicji
młody uczony, staje dzi
ś
do walki z systemem dyktatora Salvatore. Przedtem ani mu si
ę
ś
niło,
by przyrz
ą
dy swe wykorzysta
ć
do tego celu. Dopiero tu, w pałacu, zrodziła si
ę
ta idea. Dopiero
tu, widz
ą
c ludzi, którzy trz
ęś
li pa
ń
stwem, którzy decydowali o losie kilku milionów obywateli,
powstało pytanie: dlaczego Salvatore, Diego, Coiba, a nie on jest rz
ą
dc
ą
tego kraju. Czym oni
zasłu
ż
yli na ten przywilej ? Czy
ż
s
ą
od niego lepsi, m
ą
drzejsi? Ju
ż
jutro pytanie to zacznie si
ę
rozstrzyga
ć
. Ju
ż
jutro oka
ż
e si
ę
, kto silniejszy.
Zacznie działa
ć
ostro
ż
nie. Cały pałac znajdzie si
ę
w polu elektromagnetycznym. Ludzie
przebywaj
ą
cy w jego zasi
ę
gu zostan
ą
poddani wpływowi impulsów. Zaczn
ą
wi
ę
c wykonywa
ć
jego wol
ę
. Oczywi
ś
cie nie b
ę
dzie działał gwałtownie, nie b
ę
dzie
żą
dał od swych przyrz
ą
dów
natychmiastowych rezultatów. Ma czas. Mieszka
ń
cy pałacu nie mog
ą
spostrzec,
ż
e działaj
ą
,
post
ę
puj
ą
i my
ś
l
ą
tak, jak chce tego doktor Pablo. To byłaby katastrofa. Trzeba działa
ć
nadzwyczaj ostro
ż
nie. Nikt nie mo
ż
e zauwa
ż
y
ć
zmian w swym sposobie my
ś
lenia, zachowania
si
ę
, reakcji. A to jest przecie
ż
łatwe. Wystarczy,
ż
e znajdzie si
ę
poza zasi
ę
giem pola. Doktor
Pablo wie o tym doskonale. Jest ponadto człowiekiem przewiduj
ą
cym. Jest uczonym, którego
cechuje rozwaga. To prawda. Ale ponad t
ę
rozwag
ę
wybija
ć
si
ę
zacz
ę
ła inna cecha jego
charakteru, z której nie zdawał sobie dot
ą
d sprawy. Jest ni
ą
żą
dza władzy, podporz
ą
dkowania
sobie milionów ludzi, rozkazywania, decydowania o losach pa
ń
stwa i narodu. To dopiero mogło
zaspokoi
ć
jego ambicj
ę
, która jeszcze niedawno była jedynie ambicj
ą
uczonego d
ążą
cego do
uzyskania sukcesów w dziedzinie nauki.
śą
dza ta jednak zrodzi
ć
si
ę
mogła u człowieka
pró
ż
nego i pozbawionego skrupułów. I takim w istocie był don Pablo Millero.
Zwyci
ę
stwo
Dyktator Salvatore czuł si
ę
na tyle dobrze,
ż
e zacz
ą
ł załatwia
ć
niektóre sprawy pa
ń
stwowe i przyjmowa
ć
ministrów oraz posłów zagranicznych, składaj
ą
cych mu
gratulacje z powodu tak szybkiego powrotu do zdrowia. W czasie oficjalnych audiencji
Salvatore przedstawał go
ś
ciom doktora Pabla, nazywaj
ą
c go swym wybawc
ą
, najlepszym
przyjacielem, najwi
ę
kszym lekarzem wszystkich czasów. Don Millero chodził w glorii sławy.
Otrzymał najwy
ż
sze odznaczenie pa
ń
stwowe - Order Złotego Kondora, katedr
ę
elektrolecznictwa na uniwersytecie stołecznym oraz nagrod
ę
pa
ń
stwow
ą
pierwszego stopnia za
działalno
ść
szczególnie wa
ż
n
ą
dla dobra republiki. Nagroda ta prócz najwy
ż
szego wyró
ż
nienia
stanowiła niemał
ą
korzy
ść
materialn
ą
: don Pablo stał si
ę
wła
ś
cicielem ksi
ąż
eczki czekowej,
uwalniaj
ą
cej go na całe
ż
ycie od wszelkich kłopotów materialnych.
„Warto leczy
ć
dyktatorów" - pomy
ś
lał, gdy ksi
ąż
eczk
ę
t
ę
wr
ę
czył mu minister Diego.
Te wszystkie wyró
ż
nienia, nagrody i wyrazy wdzi
ę
czno
ś
ci, którymi go tak szczodrze w pałacu
dyktatora darzono, ju
ż
mu wszak
ż
e nie wystarczyły. Nie wystarczało mu nawet to,
ż
e Salvatore
wprowadził go do rady przybocznej,
ż
e uczynił go równym ministrowi Diego, generałowi Coiba,
generalnemu dyrektorowi finansów i ministrowi spraw wojskowych. Nie wystarczyło mu,
ż
e
wszechmocny Salvatore mianował go ministrem - doradc
ą
nadzwyczajnym, Ambicje don Millero
si
ę
gały dalej. Dawny docent pragn
ą
ł wi
ę
kszych zaszczytów.
Ambasadorowie i posłowie akredytowani przy rz
ą
dzie dyktatora w lot poj
ę
li,
ż
e Pablo jest now
ą
,
wschodz
ą
c
ą
gwiazd
ą
,
ż
e warto zyska
ć
jego przychylno
ść
,
ż
e jest to człowiek o coraz to
wi
ę
kszych wpływach. Nikt jednak z ludzi obserwuj
ą
cych jego zawrotn
ą
karier
ę
nie wiedział
naprawd
ę
, dzi
ę
ki czemu pi
ą
ł si
ę
on z ka
ż
dym dniem coraz wy
ż
ej. Uwa
ż
ano powszechnie,
ż
e
dzieje si
ę
tak wskutek wdzi
ę
czno
ś
ci Salvatore... Tymczasem don Pablo wszystkie honory i
zaszczyty zawdzi
ę
czał wył
ą
cznie swym wspaniałym przyrz
ą
dom. Od rana do nocy, od chwili
budzenia si
ę
ż
ycia w pałacu a
ż
do momentu udania s'
ę
na spoczynek don Salvatore, doktor
Millero czuwał nad prac
ą
aparatury. Wył
ą
czał j
ą
tylko w czasie swej nieobecno
ś
ci w pracowni,
gdy musiał bra
ć
udział w posiedzeniach rady lub towarzyszy
ć
w czasie spacerów dyktatorowi.
W pierwszych dniach pobytu w stolicy doktor otoczony był
ś
cisłym nadzorem. Z biegiem czasu
jednak inwigilacja stawała si
ę
mniej
ś
cisła. I wreszcie doszło do tego,
ż
e doktora nie
ś
ledzono
zupełnie. Rola Gonzalesa ograniczyła
si
ę
do ochrony don Pablo jako członka rz
ą
du przed mo
ż
liwo
ś
ci
ą
napadu lub zamachu ze
strony przeciwników
Salvatore.
Don Pablo miał wi
ę
c zupełnie wolne r
ę
ce. Mógł bez obawy przeprowadza
ć
swe do
ś
wiadczenia.
Zreszt
ą
miał pewno
ść
,
ż
e nikt w pałacu nie rozumie pracy maszyn i aparatów, zapełniaj
ą
cych
jego laboratorium. Nic wi
ę
c mu nie groziło. Przebywanie w pracowni, obserwowanie pracy
posłusznych jego woli aparatów, wsłuchiwanie si
ę
w głosy, s
ą
cz
ą
ce si
ę
z mikromegatbnów,
ś
ledzenie błysków pojawiaj
ą
cych si
ę
na ekranach w postaci kolorowych punktów, których
znaczenie on jeden tylko rozumiał, stanowiło dla doktora Pabla najwy
ż
sz
ą
rozkosz. Szczególnie
lubił wsłuchiwa
ć
si
ę
w pl
ą
tanin
ę
cudzych my
ś
li odtwarzanych w postaci d
ź
wi
ę
ków za pomoc
ą
aparatury fonicznej. Z nich odczytywał zamiary przeciwników, ich plany, zanim zyskały
ostateczny kształt decyzji. Je
ś
li chciał, mógł je w ka
ż
dej chwil" pokrzy
ż
owa
ć
lub zdusi
ć
w
zarodku. Wystarczyło, by rzucił jedno polecenie do membrany hipnotyzera. Wiele ju
ż
razy
uciekał si
ę
don Pablo do jego pomocy, po raz pierwszy za
ś
po przesileniu si
ę
choroby
dyktatora. Pewnego dnia wkrótce po swym wyzdrowieniu don Salvatore w rozmowie z
ministrem Diego i generałem Coiba wysun
ą
ł spraw
ę
lekarza Pabla Millero. Całe szcz
ęś
cie,
ż
e
doktor znajdował si
ę
w swej pracowni i
ż
e nastawiona była aparatura odbiorcza. Usłyszał wi
ę
c
cał
ą
rozmow
ę
dokładnie.
- Panowie - chrypiał w membranie starczy glos dyktatora.
- Panowie, czuj
ę
si
ę
tak zdrowy jak nigdy przedtem. Wróciły mi siły. Starczy ich. mój Diego, na
długie jeszcze lata.
- Ekscelencjo - don Pablo poznał głos generała Coiba -cały naród składa za to dzi
ę
ki
opatrzno
ś
ci. Rozpogodziły si
ę
czoła i znowu błoga rado
ść
zapanuje w naszym kraju.
- H
ę
! H
ę
! H
ę
! Nie przesadzaj, generale, nie przesadzaj. Powiedz raczej, co porabia mój
wybawca, cudotwórczy don Pablo Millero.
Doktor przekr
ę
cił gałk
ę
regulacji d
ź
wi
ę
kowej, by uchwyci
ć
najmniejsze drgnienie głosu.
- Millero. ekscelencjo, powinien by
ć
zadowolony. Zyskał
ś
wiatowy rozgłos. Leczył przecie
ż
z
powodzeniem najwi
ę
kszego w historii naszego kraju m
ęż
a. Powinien to sobie u
ś
wiadomi
ć
.
- Nie wiem. drogi Diego, czy to mu "wystarczy. Czy to jest dostateczna satysfakcja. Don Pablo
wyt
ęż
ył uwag
ę
.
- Wobec tego, ekscelencjo, w jaki sposób nale
ż
ałoby doktora Millero usatysfakcjonowa
ć
? - zapytał
Coiba.
- Pomy
ś
lcie, panowie. Pomy
ś
lcie. Jestem przecie
ż
doktorowi szczególnie zobowi
ą
zany.
- Tak, to prawda, ekscelencjo - zacz
ą
ł minister Diego. -Dlatego te
ż
s
ą
dz
ę
,
ż
e... Santa Monica...
Doktorowi zje
ż
yły si
ę
włosy na głowie. Te dwa krótkie słowa zawierały straszn
ą
tre
ść
. Santa Monica była
wi
ę
zieniem o okrutnej sławie. Ten, kto dostał si
ę
za jej stalowe bramy, gin
ą
ł dla
ś
wiata i ludzi. Gin
ę
ła o nim
równie
ż
pami
ęć
.
- S
ą
dz
ę
,
ż
e to jest dobra my
ś
l - zasyczał generał Coiba.
- Minister Diego, ekscelencjo, podał wła
ś
ciwe rozwi
ą
zanie.
- Proponujecie wi
ę
c, panowie, Santa Monica - zacz
ą
ł na
nowo Salvatore. - Hm, no dobrze. Niech tak b
ę
dzie.
Don Pablo opanował zdenerwowanie. Był spokojny, zimny.
- Prosz
ę
, generale Coiba, jeszcze dzi
ś
spraw
ę
t
ę
załatwi
ć
!
- Nie, nie, nie! - rzucił doktor w membran
ę
hipnotyzera. To wystarczyło. Spiskuj
ą
ca trójka znalazła si
ę
natychmiast w zasi
ę
gu działania aparatu. Don Pablo był uratowany. Jednak
ż
e od owego dnia doktor starał
si
ę
przebywa
ć
, szczególnie w pocz
ą
tkowym okresie walki, stale w pracowni. Pó
ź
niej, gdy
niebezpiecze
ń
stwo nie było ju
ż
tak gro
ź
ne, pozwalał sobie na mniejsz
ą
czujno
ść
. Zreszt
ą
małe
usprawnienie w aparaturze zwalniało uczonego z ustawicznej kontroli otoczenia. Don Pablo wprowadził do
rejestratorów samoczynne zapisywacze i wywoływacze chwyconych my
ś
li i rozmów. Teraz mógł spokojnie
opuszcza
ć
pracowni
ę
, bo po powrocie rozwijaj
ą
ca si
ę
ta
ś
ma magnetofonowa odtwarzała wiernie to
wszystko, co zaszło podczas jego nieobecno
ś
ci.
Tak wi
ę
c don Pablo mógł wpływa
ć
nie tylko na procesy my
ś
lowe swych niedoszłych zabójców, ale
równie
ż
na ich post
ę
powanie. Pocz
ą
tkowo s
ą
czył w ich
ś
wiadomo
ść
za pomoc
ą
hipnotyzera przekonanie,
ż
e on, Pablo, jest człowiekiem opatrzno
ś
ciowym, najwi
ę
kszym uczonym tej cz
ęś
ci
ś
wiata, chlub
ą
narodu.
Z kolei spowodował,
ż
e zarówno Salvatore, jak i wszyscy z jego otoczenia zacz
ę
li zasi
ę
ga
ć
jego rad w
zakresie zagadnie
ń
pa
ń
stwowych. Pozbawił cały gabinet dyktatora inicjatywy w my
ś
leniu i działaniu.
Wreszcie doszło do tego,
ż
e bez zezwolenia don Pabla nie przeprowadzano
ż
adnej akcji, nie podj
ę
to
ż
adnej decyzji. Stawał si
ę
przez to faktycznym i prawie absolutnym rz
ą
dc
ą
kraju, wszechmocn
ą
szar
ą
eminencj
ą
. Wreszcie zapragn
ą
ł czarnego munduru dyktatora. Salvatore był stary, Salvatore o osłabionej
woli przestał by
ć
gro
ź
nym lwem, przed którym dr
ż
ała stolica, kraj, przeciwnicy. ,,Salvatore musi odej
ść
" - postanowił
którego
ś
wieczoru don Pablo. Sytuacja dojrzała. Aparaty zacz
ę
ły pracowa
ć
ze wzmo
ż
on
ą
sił
ą
. Hipnotyzer
obezwładniał dyktatora coraz bardziej. Po tygodniu stało si
ę
to, czego don Pablo z niecierpliwo
ś
ci
ą
oczekiwał. Do sali recepcyjnej w pałacu dyktatora wezwani zostali ministrowie, gubernatorowie prowincji,
wy
ż
si oficerowie oraz przedstawiciele pa
ń
stw obcych. Wszyscy oczekiwali w podnieceniu na wej
ś
cie
dyktatora. Wreszcie w drzwiach, prowadz
ą
cych do apartamentów prywatnych, ukazał si
ę
w pełnej gali
stary Salvatore. Szedł wspieraj
ą
c si
ę
na ramieniu don Pabla Millero.
- Panowie! - wyszeptał pobladłymi, starczymi ustami. -Panowie! - powtórzył gło
ś
niej. - Pozwoliłem sobie
wezwa
ć
panów dzi
ś
, gdy
ż
pragn
ę
zakomunikowa
ć
im swoj
ą
nieodwołaln
ą
decyzj
ę
. Od jutra, panowie,
wszelkie funkcje zwi
ą
zane ze stanowiskiem głowy pa
ń
stwa przejmuje - tu Salvatore zatrzymał si
ę
na
chwil
ę
,
ż
uł jakie
ś
słowa, wreszcie podniesionym głosem powiedział: - przejmuje don Pablo Millero, wielki
polityk, m
ąż
stanu, człowiek godny tego urz
ę
du. Panowie, jestem szcz
ęś
liwy,
ż
e zło
ż
y
ć
mog
ę
moj
ą
godno
ść
i odpowiedzialno
ść
za losy pa
ń
stwa w jego r
ę
ce. Jestem stary, pragn
ę
odpocz
ąć
po trudach
rz
ą
dzenia. Zast
ą
pi mnie człowiek młody o wielkim geniuszu... Don Pablo stał spokojny i zimnym wzrokiem
mierzył zgromadzonych na sali dostojników.
W gabinecie profesora Rosario
W zielonym Gracias, mie
ś
cie tak zawsze cichym i spokojnym, panowało od kilku dni niezwykłe o
ż
ywienie.
Codziennie przed olbrzymimi ekranami telewizorów. ustawionymi w najruchliwszych punktach miasta,
gromadziły si
ę
niezliczone tłumy. Spragnieni wiadomo
ś
ci ludzie z napi
ę
ciem obserwowali uroczysto
ś
ci,
które odbywały si
ę
w stolicy w zwi
ą
zku z przejmowaniem władzy przez nowego dyktatora, i z zapartym
tchem słuchali jego lakonicznych przemówie
ń
. Gdy gasły ekrany, rzucano si
ę
na dzienniki miejscowe.
Połykano tre
ść
komunikatów donosz
ą
cych o zmianach na czołowych stanowiskach w armii i rz
ą
dzie.
Rozchwytywano rozsiewane z helikopterów i olbrzymich lataj
ą
cych platform ulotki i odezwy. Ka
ż
dego, kto
w tych dniach przybywał ze stolicy, zmuszano do szczegółowych radiowych relacji. Do miasta
ś
ci
ą
gali
plantatorzy, hodowcy
bydła, robotnicy z zakładów garbarskich, górnicy i wrzaskliwi łowcy
ż
ółwi. Zaludniły si
ę
ulice,
zatłoczyły hotele, kawiarnie i bary. Wsz
ę
dzie prowadzono gor
ą
czkowe rozmowy, nami
ę
tne
dyskusje. W rojne jak nigdy ulice Gracias spadała jedna wie
ść
za drug
ą
, a ka
ż
da wa
ż
na,
rozpłomieniaj
ą
ca nadzieje, wyzwalaj
ą
ca skryte do niedawna urazy, protestuj
ą
ca przeciwko
krzywdzie i samowoli wczorajszych władców. Ze szczególn
ą
rado
ś
ci
ą
przyj
ę
li mieszka
ń
cy
miasta wiadomo
ść
o podaniu si
ę
do dymisji ministra Diego, prawej r
ę
ki starego dyktatora. Z
uczuciem ulgi dowiedziano si
ę
o przej
ś
ciu w stan spoczynku generała Coiba, krwawego Coiba,
sławnego z bezlitosnego tłumienia buntów. Entuzjazm ogarn
ą
ł tłum, gdy olbrzymie tuby
magnetofonów rozbrzmiewały wie
ś
ci
ą
,
ż
e don Pablo polecił otworzy
ć
bramy zamku Santa Lucia
i wi
ę
zienia Santa Monica i wypu
ś
ci
ć
na wolno
ść
wszystkich wi
ęź
niów politycznych,
przeciwników dawnego dyktatora. Milcz
ą
cy dot
ą
d ludzie otworzyli usta. Ze szczególn
ą
pasj
ą
atakowano don Salvatore. - Niech wraca, sk
ą
d przyszedł! - rozległy si
ę
okrzyki na ulicach
stolicy. - Odejdzie on. zniknie z Wybrze
ż
a Moskitowego niepokój i zbrodnia. W okrzykach tych
t
ę
tniła t
ę
sknota za dn'em, w którym nie trzeba b
ę
dzie l
ę
ka
ć
si
ę
o
ż
ycie. Ludzie marzyli, by
wyje
ż
d
ż
a
ć
ze
ś
piewem na dalekie wody karaibskie, zrywa
ć
owoce z palm, cieszy
ć
si
ę
ż
yciem,
ś
mia
ć
si
ę
i ta
ń
czy
ć
na zako
ń
czenie zbiorów trzciny cukrowej. Dlatego te
ż
zmiany w stolicy
przyj
ę
li wszyscy z uczuciem prawdziwej ulgi i gł
ę
bokim zadowoleniem. Wszystkim wydało si
ę
nagle,
ż
e jaka
ś
cudowna r
ę
ka zdj
ę
ła z ich grzbietów gniot
ą
cy ci
ęż
ar. Prostowały si
ę
plecy,
rado
ś
ci
ą
pałały twarze,
ś
miały si
ę
oczy. Ale nade wszystko górowało uczucie dumy. Obywatele
Gracias dumni byli z don Pabla. Szczycili si
ę
,
ż
e najwy
ż
szym dostojnikiem w kraju, głow
ą
pa
ń
stwa jest człowiek, który chodził ulicami ich miasta, który rósł, działał i pracował na ich
oczach. Wielu mieszka
ń
ców Gracias odwiedzało nieraz zatopion
ą
w gaju palm kokosowych
villa bianca, wielu z nich
ś
ciskało dło
ń
wysokiego, przystojnego doktora, dzi
ę
kuj
ą
c mu za
porady lekarskie, wielu spotykało go na dalekich, pieszych w
ę
drówkach za miastem. Równie
ż
ywo i gor
ą
co, równie nami
ę
tnie prze
ż
ywał zmiany, jakie nast
ą
piły w stolicy, stary uniwersytet.
W korytarzach i w salach wykładowych, w aulach i gabinetach, w
ś
ród młodzie
ż
y akademickiej i
profesorów trwały nie ko
ń
cz
ą
ce si
ę
rozmowy, urz
ą
d dyktatora obj
ą
ł przecie
ż
jeden z
wykładowców, niedawny kolega, chluba fakultetu.
- Znam go od dziecka - mówił cicho, smutnie zwiesiwszy głow
ę
, profesor Rosario. - Znałem
jego ojca, który przyw
ę
drował tu do nas z dalekiej Europy. Uciekł z Niemiec, z kraju, który
przegrał wojn
ę
. Musiał opu
ś
ci
ć
ojczyzn
ę
, bo groził mu s
ą
d za jakie
ś
przewinienia. Przyj
ę
li
ś
my
go, nie pytaj
ą
c o nic. O
ż
enił si
ę
z dziewczyn
ą
z naszego miasta. Pablo był jego jedynym synem.
Jak
ż
e
ż
go lubiłem. Cz
ę
sto przybiegał do mnie. Był nadzwyczaj rozwini
ę
ty, miał fantastyczn
ą
pami
ęć
. Ten zdumiewaj
ą
cy chłopak zachwycał zdolno
ś
ciami, niepokoił jednak chorobliw
ą
wprost ambicj
ą
, która przeszkadzała mu w stosunkach z kolegami i nie zjednywała przyjaciół.
Był niezmiernie trudnym dzieckiem, o czym przekonałem si
ę
sam, gdy ojciec jego umieraj
ą
c
prosił mnie o dalsz
ą
opiek
ę
nad synem.
Pablo zdradzał od najwcze
ś
niejszych lat zainteresowanie technik
ą
. Nie sprzeciwiałem si
ę
wi
ę
c,
gdy postanowił studiowa
ć
na politechnice. Pó
ź
niej, gdy został in
ż
ynierem elektrotechnikiem,
opanowała go nieprzeparta ch
ęć
po
ś
wi
ę
cenia si
ę
naukom medycznym. I tu nie stałem mu na
przeszkodzie, aczkolwiek nie rozumiałem tej nagłej zmiany zainteresowa
ń
. Pó
ź
niej poj
ą
łem to
dokładnie. Zdałem sobie spraw
ę
z ogromu zamierze
ń
, które kł
ę
biły si
ę
w niespokojnej głowie
Pabla. Zapragn
ą
ł zrewolucjonizowa
ć
medycyn
ę
. Uwa
ż
ał,
ż
e dotychczasowe osi
ą
gni
ę
cia w tej
dziedzinie to jedynie kontynuacja, to pod
ąż
anie utartymi drogami. „Leczy
ć
nale
ż
y nie
ś
rodkami
chemicznymi - głosił uparcie Pablo. - Tu powinna wst
ą
pi
ć
elektryczno
ść
, elektronika".
Realizacja tego zamierzenia stała si
ę
jego idee fixe. Nie rozumiem wi
ę
c zupełnie tego, co si
ę
stało. Przecie
ż
Pablo nie interesował si
ę
zupełnie polityk
ą
. Poza nauk
ą
i eksperymentowaniem,
w które wtajemniczał tylko niewielu spo
ś
ród nas, nic dla niego nie istniało. Sk
ą
d wi
ę
c ten nagły
zwrot! I jakie siły wysun
ę
ły go na to wysokie stanowisko?
- Czy
ż
by
ś
nie był zadowolony? - spytał profesora kolega uniwersytecki, dziekan wydziału.
Juarez.
- Nie jestem zadowolony, drogi Juarezie. nie jestem. Pablo powinien znajdowa
ć
si
ę
w
ś
ród nas.
Miał tu wspaniałe warunki pracy. Obawiam si
ę
,
ż
e w stolicy, otoczony pochlebcami, zabrnie w
machinacje polityczne i pr
ę
dzej czy pó
ź
niej sko
ń
czy tak, jak jego poprzednicy. W ci
ą
gu
ostatnich pi
ę
tnastu lat mieli
ś
my przecie
ż
a
ż
o
ś
miu dyktatorów. Czy
ż
mo
ż
e go czeka
ć
inny los?
Przyjaciele długo jeszcze rozmawiali. Profesor Rosario był niepocieszony. Gdy opuszczał
gmach uniwersytetu, zapadał
ju
ż
zmrok. Szybko nadchodziła noc. Od morza nióst si
ę
daleki poszum. Don Rosario zwiesiwszy głow
ę
zd
ąż
ał gł
ę
boko zamy
ś
lony w kierunku dzielnicy profesorskiej. Raptem przystan
ą
ł. - Czy
ż
by? - wyszeptał.
Gdyby kto
ś
obserwował starego uczonego z boku, spostrzegłby,
ż
e jego smutna twarz pokryła si
ę
blado
ś
ci
ą
. Nagle profesor ruszył, przy
ś
pieszaj
ą
c kroku, w kierunku morza. Przypomniał sobie,
ż
e kiedy
ś
don Pablo demonstrował mu działanie jednego ze swych przyrz
ą
dów. Przed oczyma starca ukazał si
ę
wtedy niezapomniany widok. W małym pokoju, przedzielonym szyb
ą
lustrzan
ą
, Rosario zobaczył nagiego,
chudego człowieka. „Profesorze - powiedział wówczas Pablo - prosz
ę
spojrze
ć
! Ten człowiek zacznie za
chwil
ę
ta
ń
czy
ć
. O, prosz
ę
" - don Pablo nacisn
ą
ł jeden z guzików na czarnej tarczy przyrz
ą
du i po upływie
kilku sekund pacjent zacz
ą
ł wykonywa
ć
ruchy przypominaj
ą
ce samb
ę
. ,,Zar
ę
czam panu,
ż
e nigdy w
ż
yciu
człowiek ten nie ta
ń
czył samby. A teraz zacznie skaka
ć
." I znowu przyci
ś
ni
ę
cie jakiej
ś
gałki spowodowało,
ż
e nagi człowiek pocz
ą
ł wykonywa
ć
długie susy. „To jest elektrogimnastyka, profesorze. Przyrz
ą
d ten
powoduje,
ż
e poddany jego działaniu osobnik zmuszony jest do wykonywania najprzeró
ż
niejszych
czynno
ś
ci" - w głosie don Pabla t
ę
tniła duma i chełpliwo
ść
. Stary profesor id
ą
c w
ś
ród ciemno
ś
ci
przypomniał sobie ze wszystkimi szczegółami t
ę
odra
ż
aj
ą
c
ą
scen
ę
. Pami
ę
tał, co mówił mu wtedy Pablo:
,,Aparat, profesorze, jest sprz
ęż
ony z elektroencefalografem. W umy
ś
le badanego powoduje on procesy
my
ś
lowe, które ten uwa
ż
a za własne. Ulega po prostu sugestii. I absolutnie nie zdaje sobie sprawy,
ż
e to,
co robi, jest co najmniej dziwne. Mo
ż
na wi
ę
c, jak pan widzi, zmusi
ć
człowieka do wykonywania nie tylko
okre
ś
lonych czynno
ś
ci, ale nakaza
ć
mu, by w odpowiedni sposób my
ś
lał". Profesor był wstrz
ąś
ni
ę
ty.
„Pablo - powiedział wtedy - zbudował rzecz wielk
ą
, ale i zarazem straszn
ą
. W r
ę
kach lekarza jest to
wspaniała zdobycz. Ale w r
ę
kach złoczy
ń
cy... nie, nie chc
ę
nawet my
ś
le
ć
".
Profesor Rosario znalazł si
ę
w gaju palmowym. Znał tu ka
ż
de drzewo. Szedł pewnie. Tak, tu powinien by
ć
podjazd. Zaskrzypiał
ż
wir pod nogami. Wokół panowała pustka. Villa bianca. Wszedł ostro
ż
nie po
schodach, pchn
ą
ł drzwi
i nacisn
ą
ł kontakt.
Ś
wiatło elektryczne ukazało wn
ę
trze domu. Wsz
ę
dzie panował nieład. Pootwierane
drzwi, w po
ś
piechu wypró
ż
nione skrzynie w laboratorium. Ani jednego przyrz
ą
du.
Profesor był wstrz
ąś
ni
ę
ty. Zrozumiał wszystko w jednej chwili. Don Pablo Millero zdobył władz? dzi
ę
ki
swemu
wynalazkowi.
Stary profesor stał dłu
ż
sz
ą
chwil
ę
blady. Opu
ś
cił ramiona. Przybyło mu wiele lat. Wzbudzał lito
ść
. Stał jak
nad grobem ukochanej istoty, której powrót jest niemo
ż
liwy.
Tymczasem w stolicy...
Tymczasem w stolicy nowy dyktator Pablo Millero coraz energiczniej przyst
ę
pował do pełnienia swych
obowi
ą
zków. Z miejsca poj
ą
ł,
ż
e aby rz
ą
dzi
ć
tym krajem, trzeba nie lada siły. pomysłowo
ś
ci i woli. Trzeba
przede wszystkim post
ę
powa
ć
ostro
ż
nie, wymierza
ć
ka
ż
dy krok. wa
ż
y
ć
ka
ż
de słowo. Nikomu nie mógł
ufa
ć
. Nadskakuj
ą
ca gorliwo
ść
, przymilne u
ś
miechy, grzeczno
ść
uprzedzaj
ą
ca ka
ż
de
ż
yczenie - wszystko
to wydawało mu si
ę
nienaturalne. Był pewny,
ż
e gdyby osłabił czujno
ść
lub gdyby aparatura uległa
uszkodzeniu, panowanie jego w tym kraju nie trwałoby długo. Ale nie chciał o tym my
ś
le
ć
. Władza upajała
go, przenosz
ą
c w królestwo prze
ż
y
ć
dot
ą
d nie znanych. Nikomu nie podlegał. Rozkosz rozkazywania,
ś
wiadomo
ść
,
ż
e jedno jego skinienie stanowi o
ż
yciu lub
ś
mierci ludzkiej - była
ź
ródłem nie znanego dot
ą
d
szcz
ęś
cia. Nie chciałby za nic utraci
ć
zdobytej władzy. Pragn
ą
ł dzier
ż
y
ć
j
ą
a
ż
do ko
ń
ca swoich dni. Ale w
tym niespokojnym kraju, tak rozdzieranym nami
ę
tno
ś
ciami, tak skłóconym, jak
ż
e
ż
łatwo ó bunt, rewolt
ę
,
przewrót. Sam przecie
ż
doskonale wie, jak zastraszaj
ą
co łatwe było usuni
ę
cie Salvatore. Przecie
ż
mo
ż
e
narodzi
ć
si
ę
i jego przeciwnik. Nale
ż
y wi
ę
c ugruntowa
ć
władz
ę
. Nale
ż
y podporz
ą
dkowa
ć
sobie
wszystkich. Wybi
ć
przeto trzeba przeciwnikom z głów ch
ęć
oporu, zniszczy
ć
w zarodku ka
ż
dy,
najmniejszy nawet przejaw wrogo
ś
ci. Łatwo to zrobi
ć
z poszczególnymi lud
ź
mi. Zreszt
ą
don Pablo ju
ż
to
uczynił. Usun
ą
ł ministrów, generałów. podporz
ą
dkował sobie wy
ż
szych urz
ę
dników. Tych miał pod r
ę
k
ą
. w
pałacu, w którym mie
ś
ciły si
ę
poszczególne resorty, najwy
ż
sze urz
ę
dy, znajdowali si
ę
w zasi
ę
gu działania
aparatów, byli wi
ę
c pozbawieni własnej woli. Sam dyktował ich my
ś
li, decydował o ich zachowaniu. Ale jak
post
ą
pi
ć
z całym narodem, z odległymi miastami, z instytucjami
w dalekich prowincjach, urz
ę
dami, o
ś
rodkami fabrycznymi, gdzie nie dociera wpływ i działanie jego
aparatury? Don Pablo znalazł i na to sposób. Był to pomysł do
ść
skomplikowany, jednak
ż
e jego realizacja
usuwała na zawsze gro
ź
b
ę
przewrotu, gruntowała władz
ę
dyktatora, zabezpieczała j
ą
przed wszelkimi
niespodziankami. Sprawa polegała na tym, by całe pa
ń
stwo, najdalsze o
ś
rodki, wszystkie miasta znalazły
si
ę
w polu elektromagnetycznym. Zatem cały kraj pokry
ć
nale
ż
ało sieci
ą
specjalnych urz
ą
dze
ń
.
Krotka narada
- Panowie, przyst
ę
pujemy do olbrzymiego dzieła, które poło
ż
y kres wszelkiej niedoli narodu. Licz
ę
na
panów współprac
ę
- ko
ń
czył don Pablo. - Licz
ę
,
ż
e oddacie tej sprawie swe siły, zdolno
ść
, talent. Ka
ż
dy z
was obdarzony jest moim zaufaniem i wszelkimi pełnomocnictwami. Prosz
ę
po powrocie do swych
zakładów pracy przyst
ą
pi
ć
niezwłocznie do działania. Oczekuj
ę
jak najszybszego zrealizowania
poruszonych na tej konferencji problemów... Na sali rozległy si
ę
oklaski, zgotowano gło
ś
n
ą
owacj
ę
na
cze
ść
dyktatora. Mimo
ż
e ko
ń
cowy fragment przemówienia don Pabla utrzymany był w tonie
kurtuazyjnym, brzmiał w nim rozkaz, któremu nikt nie mógł si
ę
sprzeciwi
ć
. Dyktator przemawiał z trybuny
góruj
ą
cej znacznie ponad audytorium. Ka
ż
dy jego gest, ka
ż
de poruszenie
ś
ledziły dziesi
ą
tki wpatrzonych
w niego oczu. Ze wszystkich wyzierało słu
ż
alcze oddanie. Pablo
ś
ledził zebranych z nat
ęż
on
ą
uwag
ą
.
In
ż
ynierowie, kierownicy zakładów przemysłowych, fabryk siedzieli w fotelach, w które wmontowano
aparaty elektrosugestii. Wiedział,
ż
e poddani działaniu tych aparatów ludzie b
ę
d
ą
bez szmeru i sprzeciwu
wykonywa
ć
polecenia dyktatora przez okre
ś
lony czas. Czas ten wynosi dokładnie 3 miesi
ą
ce. Po upływie
tego czasu nale
ż
y ich znowu zebra
ć
i ponownie „naładowa
ć
". Konferencja trwała przez cztery dni. W
olbrzymiej sali strze
ż
onej przez policj
ę
ci
ą
gn
ę
ły si
ę
długie narady. Don Pablo szkicował na du
ż
ej tablicy
wykresy, które kopiowali zebrani in
ż
ynierowie. Wiedział równie
ż
,
ż
e dla zachowania tajemnicy nale
ż
y
pó
ź
niej wszystkich uczestników podda
ć
innemu eksperymentowi, w którego wyniku popadn
ą
w stan
amnezji. Utrac
ą
pami
ęć
. Wszystko wi
ę
c b
ę
dzie w porz
ą
dku. Gdy wykonaj
ą
polecenia, do których w tej
chwili s
ą
psychicznie i umysłowo zmobilizowani, zgromadzi ich tu znowu i odbierze im pami
ęć
. Nie b
ę
d
ą
nawet wiedzieli,
ż
e
sami stan&wili narz
ę
dzie działaj
ą
ce przeciwko sobie. Owacje trwały długo. Don Pablo stał przy pulpicie i
naciskaj
ą
c to ten, to inny guzik wywoływał zamierzone reakcje tłumu.
Ś
miał si
ę
w duchu z powa
ż
nych,
szczerych, do
ś
wiadczonych pracowników nauki i techniki, którzy zachowywali si
ę
jak dzieci. Sprawdzał w
ten sposób jeszcze raz ju
ż
po wielokro
ć
sprawdzony system. Impulsy pola elektromagnetycznego
zmuszały zebranych do wykonywania odpowiednich ruchów, gestów, okrzyków. Upewniał si
ę
,
ż
e
wszystko pójdzie torem wytyczonym przez jego geniusz. Stał i u
ś
miechał si
ę
do wiwatuj
ą
cego tłumu, a
zarazem pogardzał nim. Byli mali, bezsilni, a on, wielki dyktator, panował nad nimi wszechwładnie.
Gdy gasn
ą
ś
wiatła
Gdy gasn
ą
ś
wiatła w stolicy, don Pablo nie przerywa swej pracy. Zewsz
ą
d napływaj
ą
meldunki. Prace
post
ę
puj
ą
zgodnie z planem. Ale to dopiero połowa dzieła, dopiero połowa drogi don Pabla. Ile
ż
wysiłku i
trudu! Nikt nie przypuszcza,
ż
e dyktator
ś
pi zaledwie po dwie, trzy godziny na dob
ę
,
ż
e spieszy si
ę
z
uruchomieniem aparatury, której działanie obejmie cały rozległy kraj. Don Pablo siedzi w swym gabinecie,
w którym krz
ą
ta si
ę
kilkunastu ludzi. Rozstawiaj
ą
oni wzdłu
ż
ś
cian wysokie tablice sterownicze. Dyktator
sam dozoruje. Kieruje monta
ż
em. Nad ranem praca jest sko
ń
czona. Don Pablo prosi swych pracowników
do przyległego apartamentu.
- Prosz
ę
za mn
ą
- odzywa si
ę
zm
ę
czonym głosem. -Zasłu
ż
yli
ś
my sobie na odpoczynek i kieliszek dobrego
wina. Weszli do olbrzymiego pokoju, którego
ś
rodek zajmował wielki stół. Naokoło stołu krzesła.
Spodziewano si
ę
,
ż
e za chwil
ę
słu
ż
ba poda posiłek. Jakie
ż
jednak było zdziwienie zebranych, gdy
natychmiast po zaj
ę
ciu miejsc z wn
ę
trza stołu jak z zaczarowanej kuchni zacz
ę
ły si
ę
wyłania
ć
coraz to
inne przysmaki. Don Pablo obserwował zdumienie maluj
ą
ce si
ę
na twarzach zebranych.
- To nic nadzwyczajnego, prosz
ę
panów. Jest to stół elektronowy. Działa on na prostej zasadzie.
Wystarczy,
ż
e wypowiem
żą
danie. Membrana odbiera fale głosowe i przekazuje tre
ść
żą
dania do
aparatury elektronowej, steruj
ą
cej zespołem urz
ą
dze
ń
elektromechanicznych znajduj
ą
cych si
ę
wewn
ą
trz
tego stołu. Tam znajduje si
ę
swego rodzaju kuchnia, przygotowuj
ą
ca owe potrawy, które mam nadziej
ę
,
panom smakuj
ą
.
Gdy dyktator wymawiał te słowa, nad stołem zapaliło si
ę
niebieskie
ś
wiatełko.
- Przepraszam - wzywaj
ą
mnie.
Po chwili był w s
ą
siednim gabinecie. Nikt go nie wzywał. Podszedł do małego ekranu, na
którym odbijał si
ę
obraz. Wida
ć
było siedz
ą
cych przy stole go
ś
ci. U
ś
miechaj
ą
c si
ę
wł
ą
czył
podobny do archaicznego budzika aparat. Rozległo si
ę
ciche brz
ę
czenie. Pablo wpatrywał si
ę
uwa
ż
nie w ekran. Go
ś
cie zgromadzeni przy stole zacz
ę
li nagle zasypia
ć
. Po chwili pogr
ąż
eni
byli w gł
ę
bokim
ś
nie. Strzałka przesuwała si
ę
wolno w kierunku cyfry 15. Gdy j
ą
osi
ą
gn
ę
ła,
wł
ą
czył inny aparat. Go
ś
cie zacz
ę
li przeciera
ć
oczy i spogl
ą
da
ć
na siebie ze zdumieniem, nie
rozumiej
ą
c, sk
ą
d si
ę
tu wzi
ę
li.
- Trzeba do nich wyj
ść
- wyszeptał Pablo. - Trzeba im co
ś
powiedzie
ć
. Nie pami
ę
taj
ą
, co przez
cał
ą
noc robili. Musz
ą
wi
ę
c wiedzie
ć
, dlaczego tu si
ę
znajduj
ą
.
- Troch
ę
za mocne wino, prawda, prosz
ę
panów. Napracowali
ś
my si
ę
solidnie. Byli
ś
my
zm
ę
czeni i trunek na niektórych z panów podziałał. Ale obicia, które zało
ż
yli
ś
cie, s
ą
wspaniałe.
Remont sali udał si
ę
znakomicie. Bardzo panom dzi
ę
kuj
ę
. Intendent pałacu wypłaci
odpowiednie wynagrodzenie.
ś
egnam panów.
Departamenty
Don Pablo wkroczył do olbrzymiej, wyło
ż
onej białymi taflami sali. Była to raczej długa hala z
mnóstwem pulpitów, oszklonych gablot, ekranów, rur przypominaj
ą
cych teleskopy
astronomiczne lub przywodz
ą
cych na my
ś
l muzealne gramofony, zegarów o nieruchomych
wahadłach i wielu czarnych tablic, na których ukazywały si
ę
kolorowe linie punktowane co
chwila mkn
ą
cym szeregiem
ś
wiatełek. Twarz don Pabla pałała zadowoleniem. Szedł powoli,
splótłszy r
ę
ce na piersiach, z głow
ą
dumnie wzniesion
ą
. Wzrok jego zatrzymywał si
ę
na
tarczach zegarów, na wykresach i wahaniach wskazówek. Dyktator stan
ą
ł na małej w
szachownic
ę
uło
ż
onej platformie, która uniosła go natychmiast na wysoko
ść
około 3 metrów, po
czym przesun
ę
ła si
ę
w kierunku małej stalowej balustrady okalaj
ą
cej wyło
ż
on
ą
puszystym
dywanem galeryjk
ę
. St
ą
d roztaczał si
ę
widok na cał
ą
hal
ę
. Było to ulubione miejsce don Pabla.
Tu sp
ę
dzał po kilka godzin dziennie. St
ą
d rz
ą
dził swym pa
ń
stwem i upajał si
ę
władz
ą
. Dwa lata
min
ę
ły od chwili obj
ę
cia władzy. Don Pablo nie ma czasu na wspomnienia. Nie było w jego
pa
ń
stwie
kronikarza, który zanotowałby dla potomno
ś
ci wszystkie fakty i zdarzenia z tego okresu. A
przecie
ż
stało si
ę
tak wiele. Reforma szła za reform
ą
. Zarz
ą
dzenie za zarz
ą
dzeniem.
Zlikwidowano policj
ę
i stra
ż
wi
ę
zienn
ą
, rozpuszczono do domu wojsko, zwolniono ze słu
ż
by
oficerów, rozwi
ą
zano s
ą
dy, zniesiono wysokie urz
ę
dy, departamenty i ministerstwa.
Pocz
ą
tkowo decyzje te wywoływały zdumienie i niepokój. S
ą
dzono,
ż
e wzro
ś
nie przest
ę
pczo
ść
,
ż
e na kraj napadn
ą
wrogie armie,
ż
e obywatele nie b
ę
d
ą
płaci
ć
podatków,
ż
e przeciwnicy
dyktatora podnios
ą
głowy. Nic si
ę
jednak takiego nie stało. Wypuszczeni z wi
ę
zie
ń
przest
ę
pcy
nie powrócili do swego procederu. Dwa razy tylko za rz
ą
dów don Pabla wtargn
ę
ły na terytorium
kraju wojska północnego s
ą
siada. Jednak
ż
e w pierwszym przypadku ju
ż
po jednym dniu zło
ż
yły
bro
ń
i oddały si
ę
w niewol
ę
, aczkolwiek "przeciwko nim nie stan
ą
ł
ż
aden
ż
ołnierz don Pabla. Na
wie
ść
o napadzie dyktator w gronie kilku tylko osób wyjechał na pole bitwy. Tam czekał na
niego pancerny helikopter. Unosz
ą
c si
ę
w nim nad pozycjami wroga Pablo skierował przeciwko
nieprzyjacielowi swe aparaty. Hipnotyzory i animatory wygrały bitw
ę
. Zmusiły wojska
przeciwników do zło
ż
enia broni. Don Pablo był dla nich pobła
ż
liwy. Odbył tylko triumfalny
powrót do stolicy na czele armii je
ń
ców, po czym rozpu
ś
cił j
ą
do domów. Tak. don Pablo nie boi
si
ę
niczego. Nie wie. co to niepokój. Jest pewny swej władzy. Panuje nad czynami i wol
ą
kilku
milionów ludzi, rz
ą
dzi ich działaniem i my
ś
l
ą
, włada ich
ś
wiadomo
ś
ci
ą
, a nawet snem. Włada
poprzez zespół genialnych przyrz
ą
dów zapełniaj
ą
cych t
ę
sal
ę
, poprzez aparatur
ę
obejmuj
ą
c
ą
cały kraj. Tu w tej du
ż
ej sali znajduje si
ę
urz
ą
dzenie steruj
ą
ce skomplikowan
ą
aparatur
ą
wytwarzaj
ą
c
ą
odpowiednie pole elektromagnetyczne. Urz
ą
dzenie to nazywa don Pablo
imperorem generalnym. Imperor dzieli si
ę
z kolei na szereg departamentów działaj
ą
cych we
wzajemnych powi
ą
zaniach. Wszystkie stanowi
ą
jak gdyby obwód zamkni
ę
ty, w którym działanie
jednego departamentu warunkuje czynno
ś
ci pozostałych. Oto podstawowe z tych
departamentów:
departament spraw wewn
ę
trznych, departament psychologii,
departament wojny i departament finansów. K-a
ż
dy z nich
samoczynnie, automatycznie, bez udziału człowieka spełnia
odpowiednie funkcje. Wszystkie urz
ą
dzenia działaj
ą
z najwi
ę
ksz
ą
precyzj
ą
, niezawodnie.
Oto na przykład, w jaki sposób działa departament spraw
wewn
ę
trznych. Mie
ś
ci si
ę
on w przedniej cz
ęś
ci hali,
oddzielony od nast
ę
pnego z departamentów zielon
ą
lin
ą
. Całe urz
ą
dzenie składa si
ę
z trzech
olbrzymich tablic i jednego kwadratowego ekranu z wyskalowanym układem współrz
ę
dnych. W
tablice wmurowane s
ą
aparaty-rejestratory nastrojów panuj
ą
cych w społecze
ń
stwie, s
ą
dów,
opinii, stanu napi
ęć
duchowych. Ilo
ść
tych zegarów odpowiada ilo
ś
ci obwodów
administracyjnych, na które zostało podzielone całe pa
ń
stwo. Zegary te przekazuj
ą
dane do tak
zwanego przelicznika cnót i wad, w którym zostaje wykalkulowana przeci
ę
tna stanu moralnego
narodu, ukazuj
ą
ca si
ę
na ekranie w postaci czerwonej lini' przebiegaj
ą
cej odpowiednio w
układzie współrz
ę
dnych. Je
ż
eli linia ta, b
ę
d
ą
ca graficznym obrazem nastrojów społecze
ń
stwa,
osi
ą
gnie punkt kulminacyjny, to znaczy dozwolon
ą
przez wol
ę
wynalazcy granic
ę
, momentalnie
zaczyna działa
ć
aparatura departamentu psychologii. Departament ten to zespół hipnotyzerów
o dalekim zasi
ę
gu, animatorów oraz dyspozytorów, którym podporz
ą
dkowane s
ą
baterie
hipnotyzerów i animatorów rozsiane po całym pa
ń
stwie. . W praktyce wygl
ą
da to mniej wi
ę
cej
tak. Oto w dalekim Tamalan lub Piraca ludzie zaczynaj
ą
sarka
ć
,
ż
e w kraju panuje nadal głód,
ż
e wzrasta liczba bezrobotnych,
ż
e fabryki buduj
ą
tajemnicze przyrz
ą
dy i aparaty zamiast
rzeczy ułatwiaj
ą
cych
ż
ycie. Zreszt
ą
niekoniecznie ludzie musz
ą
o tym wszystkim mówi
ć
,
wystarczy,
ż
e pomy
ś
l
ą
. Natychmiast, poniewa
ż
znajduj
ą
si
ę
w zasi
ę
gu rejestratorów
encefalograficznych, my
ś
li ich zostan
ą
uchwycone i przekazane do centrali departamentu
spraw wewn
ę
trznych. Tu, je
ż
eli sprawa jest powa
ż
na i wymaga natychmiastowej interwencji,
zapada decyzja, jakich u
ż
y
ć
ś
rodków. Z departamentu spraw wewn
ę
trznych przebiega
błyskawicznie polecenie do departamentu psychologii. Dyspozytory zostaj
ą
wprawione w ruch.
We wszystkich kierunkach biegn
ą
fale radiowe. Do najodleglejszych zak
ą
tków kraju, je
ż
eli
zachodzi potrzeba, lub te
ż
tylko w
żą
danym kierunku, gdzie istnieje gro
ź
ba wybuchu. Tam
natychmiast zaczynaj
ą
działa
ć
hipnotyzory. Rejon zagro
ż
ony obj
ę
ty zostaje polem
elektromagnetycznym. Drgania impulsów układaj
ą
ce si
ę
w kształt rombów przywracaj
ą
wiar
ę
w
wielkiego dyktatora. Je
ś
li zajdzie potrzeba, drgania przybieraj
ą
posta
ć
specjalnych spiral.
Wówczas wzmaga si
ę
w kraju entuzjazm, ch
ęć
do najwi
ę
kszych po
ś
wi
ę
ce
ń
, uczucia
patriotyczne. Je
ż
eli konieczne s
ą
nastroje wrogo
ś
ci w stosunku do przeciwników, impulsy
układaj
ą
si
ę
elipsoidalnie.
Na podobnych zasadach działa równie
ż
departament wojny. Aczkolwiek pa
ń
stwo don Pabla nie
ma ani jednego
ż
ołnierza pod broni
ą
, jest dobrze strze
ż
one. Przekonali si
ę
o tym niespokojni i
zaborczy s
ą
siedzi.
Wzdłu
ż
granic od strony l
ą
du i morza ustawione s
ą
jak baterie dział przeciwlotniczych dobrze
zabezpieczone defenzory wytwarzaj
ą
ce szeroki pas nieprzerwanego pola
elektromagnetycznego. Defenzory normalnie s
ą
nieczynne. Wystarczy jednak,
ż
e wła
ś
ciwy
rejestrator w departamencie bezpiecze
ń
stwa odbierze sygnał alarmu, a z centrali, z imperora
popłynie rozkaz, który natychmiast uruchomi mechanizmy defenzorów. Wytworzy si
ę
w tej
samej chwili pole elektromagnetyczne o specjalnych wła
ś
ciwo
ś
ciach. Nieprzyjaciel, który by
znalazł si
ę
w jego zasi
ę
gu, rzuci bro
ń
i odda si
ę
do niewoli. O skuteczno
ś
ci tego systemu
obrony przekonał si
ę
kilka miesi
ę
cy temu po raz wtóry północny s
ą
siad pa
ń
stwa don Pabla. Oto
dowiedziawszy si
ę
,
ż
e granice nie s
ą
strze
ż
one, wyruszył kilkoma korpusami pancernymi,
sforsował rzeki i rozlał si
ę
szerok
ą
fal
ą
po okolicznych polach. Stolica
ś
wi
ę
ciła wtedy wielk
ą
uroczysto
ść
urodzin dyktatora. Wiem przed wiwatuj
ą
cymi tłumami ukazał si
ę
na balkonie pałacu
don Pablo Millero.
- Rodacy! - rozległ si
ę
nagle jego głos, spot
ę
gowany tubami megafonów. - Musz
ę
zakomunikowa
ć
wam smutn
ą
wiadomo
ść
. Oto wróg pogwałcił nietykalno
ść
naszych granic. Ale
drogo za to zapłaci...
Gdy dyktator wymawiał te słowa, nad jego głow
ą
czyje
ś
niewidzialne r
ę
ce rozpi
ę
ły biały ekran
telewizora.
- Za chwil
ę
- ci
ą
gn
ą
ł don Pablo - armia awanturników przestanie by
ć
gro
ź
na. Spójrzcie! -
zawołał wskazuj
ą
c r
ę
k
ą
czworok
ą
t ekranu.
Zgromadzeni zobaczyli krótki film. Trwał on zaledwie par
ę
minut. Przez pola sun
ę
ły czołgi,
ci
ą
gn
ę
ły długie kolumny artylerii, maszerowała zm
ę
czona piechota. Raptem wszystko si
ę
zatrzymało. Zamarł wszelki ruch, uczyniło si
ę
cicho i... tysi
ą
ce r
ą
k wyci
ą
gn
ę
ły si
ę
w gór
ę
.
- W tej chwili rzuc
ą
bro
ń
! - zawołał don Pablo. Rzeczywi
ś
cie! Karabiny legły z chrz
ę
stem pod
nogami piechoty.
- Za chwil
ę
podpal
ą
czołgi i działa - brzmiał głos dyktatora
- po czym rozwin
ą
białe flagi na znak poddania si
ę
i pod dowództwem swych oficerów rusz
ą
do
niewoli. Tak si
ę
stało!
-"' Wielki jest nasz dyktator! Wielki jest don Pablo! Niech
ż
yje nasz wódz!
W odpowiedzi na te okrzyki don Pablo przesłał tłumom radosny u
ś
miech. Cieszył si
ę
nie tyle z uznania i
zwyci
ę
stwa, ile z poczucia swej siły, swej wielko
ś
ci, swej mocy, której nic nie zdoła pokona
ć
i której nic nie
potrafi si
ę
oprze
ć
. Gdy don Pablo przebywa w sali departamentów, w genialnie skonstruowanej galerii
przyrz
ą
dów, duma rozpiera jego serce. Tu popada w stan błogiej kontemplacji, niczym nie zm
ą
conego
zadowolenia. Ciche brz
ę
czenie aparatów, błyski zegarów, kolorowe linie na ekranach zdradzaj
ą
pot
ęż
n
ą
prac
ę
wielkiego mózgu mechanicznego, kieruj
ą
cego samodzielnie
ż
yciem pa
ń
stwa.
Jak
ż
e
ż
ch
ę
tnie podzieliłby si
ę
don Pablo sw
ą
rado
ś
ci
ą
z kim
ś
bliskim, z kim
ś
, kto by go rozumiał. Jak
ż
e
ż
byłby zadowolony, gdyby w zawieszonej nad hal
ą
imperatora lo
ż
y znalazł si
ę
stary, dobry profesor - don
Rosario. Rado
ść
zyskuje dopiero wtedy pełny kształt, gdy mo
ż
na j
ą
z kim
ś
dzieli
ć
lub cho
ć
by wtedy, gdy
wzbudza zazdro
ść
innych. Don Pablo mimo swych genialnych zdolno
ś
ci był człowiekiem pró
ż
nym. Chciał
by
ć
podziwiany. Mógł to oczywi
ś
cie uczyni
ć
, posługuj
ą
c si
ę
odpowiedni
ą
aparatur
ą
, ale byłoby to graniem
komedii przed samym sob
ą
.
- Wyruszy pan do Gracias - zwrócił si
ę
pewnego dnia dyktator do swego adiutanta, komandora Albedo. -
Wyruszy pan jeszcze dzi
ś
i odnajdzie tam profesora don Rosario, aby wr
ę
czy
ć
mu list oraz male
ń
k
ą
paczk
ę
. Misj
ę
t
ę
prosz
ę
traktowa
ć
jako zadanie niezwykle wa
ż
ne, zadanie natury pa
ń
stwowej.
- A je
ś
li profesora Rosario w Gracias nie zastan
ę
?
- Jest pan oficerem, komandorze. Otrzymuje pan rozkaz:
stawi
ć
si
ę
z profesorem Rosario w stolicy w ci
ą
gu miesi
ą
ca. Rozkaz musi by
ć
wykonany. Licz
ę
na pana,
komandorze.
Daleko od brzegu
- Jaki jest zasi
ę
g stacji w Rewila Cigedo? - spytał Albano Rosario profesora Bolize.
- Stacja hipnotyzerów, don Rosario, która wznosi si
ę
na wzgórzu w pobli
ż
u Rewila Cigedo, nie mo
ż
e mie
ć
wi
ę
kszego zasi
ę
gu ni
ż
150 mil.
- Jeste
ś
my bezpieczni.
- Oczywi
ś
cie, profesorze. Nasz
ą
wysp
ę
dzieli od wybrze
ż
y kraju ponad tysi
ą
c mil.
- Tak, rzeczywi
ś
cie, drogi przyjacielu - w głosie don Rosario czu
ć
było przygn
ę
bienie. Ten czerstwy
jeszcze niedawno człowiek miał wygl
ą
d steranego
ż
yciem starca.
Gor
ą
cy patriota oddany bez reszty nauce, szlachetny i skromny, bolał nad losami swej ojczyzny, bolał
równie
ż
nad losem swego wychowanka don Pabla Millero. Dr
ę
czyły go wyrzuty sumienia. Ojciec Pabla
powierzył mu los swego dziecka. Tymczasem dziecko to stało si
ę
ha
ń
b
ą
jego
ż
ycia. Dlaczego nie umiał
wychowa
ć
go na szlachetnego człowieka? „To moja wina" - po wielekro
ć
powtarzał sobie profesor. W
jeszcze wi
ę
kszym stopniu niepokoiły go wie
ś
ci, które napływały z ojczyzny. Przed oczyma stoj
ą
mu stale
czerwone rz
ę
dy liter artykułu jednego z dziennikarzy zagranicznych, który zwiedzał ojczyzn
ę
profesora w
kilka miesi
ę
cy po obj
ę
ciu władzy przez don Pabla Millero. ..Sytuacja materialna ludno
ś
ci jest wprost
beznadziejna. Inwestycje, które przeprowadza i zamierza przeprowadzi
ć
dyktator, po
ż
eraj
ą
olbrzymie
sumy. Naród cierpi n
ę
dz
ę
. Oddaje bez szemrania plony swoich pól, prac
ę
swych r
ą
k, oszcz
ę
dno
ś
ci,
wszystko, co ma, dyktatorowi.
ś
yje jak gdyby w narkozie, w stanie ogłupienia. Wzbudza dla siebie lito
ść
, a
nienawi
ść
do człowieka o chorobliwej
żą
dzy panowania. W ojczy
ź
nie Don Pabla mieszka par
ę
milionów
biednych,
jak
ż
e biednych ludzi."
- Narodowi naszemu - przerywa rozmy
ś
lania don Rosario -grozi zagłada. Grozi, profesorze,
ś
mier
ć
umysłowa. Nale
ż
y temu poło
ż
y
ć
kres. Ka
ż
da chwila zwłoki to krzywda, która spotyka naszych braci i
siostry. Krzywda niezawiniona!
- To prawda, drogi Rosario. Ale co my poczniemy? Co nale
ż
y w tej sytuacji robi
ć
? Jakie podj
ąć
kroki?
Zapanowało milczenie. Starcy pochylili głowy, pogr
ąż
aj
ą
c si? w rozmy
ś
laniu. W pewnej chwili zostało ono
przerwane. Do gabinetu wszedł młody asystent profesora Rosario.
- Kto
ś
do pana, profesorze, w pilnej sprawie. Czy 'no
ż
e go
pan przyj
ąć
?
- Któ
ż
to jest?
- Mówi,
ż
e chce si
ę
koniecznie z panem widzie
ć
,
ż
e przybył
tu od dyktatora don Millero.
- Co? Od docenta Millero? - profesor Rosario poderwał
si
ę
z fotela. - Czego chce?
- Uspokój si
ę
, przyjacielu! Trzeba go przyj
ąć
- odezwał si
ę
profesor Bolize. - Ciekawe, z czym przybywa.
- Dobrze zatem, niech wejdzie.
Po chwili profesor Albano Rosario dr
żą
cymi r
ę
kami
rozrywał kopert
ę
, w której znajdował si
ę
list dyktatora.
„Kochany profesorze - zacz
ą
ł czyta
ć
don Rosario. -
Uprzejmie prosz
ę
o wnikliwe przeczytanie tego listu
i przychylne ustosunkowanie si
ę
do pro
ś
by, z któr
ą
zwraca
si
ę
do Pana jego ucze
ń
i wychowanek. Zapraszam Pana gor
ą
co do odwiedzenia mnie w stolicy naszego
kraju. Pragn
ę
podzieli
ć
si
ę
z Panem wieloma projektami i ideami, które słu
ż
y
ć
mog
ą
ojczy
ź
nie. Wiem,
ż
e
mo
ż
e mie
ć
Pan wiele zastrze
ż
e
ń
, je
ś
li chodzi o system, który zastosowałem w organizacji pa
ń
stwa.
Chciałbym si
ę
przed Panem wytłumaczy
ć
. Wiem równie
ż
,
ż
e mo
ż
e Pan nie popiera
ć
metod, do których
si
ę
uciekłem, by uchwyci
ć
władz
ę
. S
ą
dz
ę
jednak,
ż
e mój Profesor łatwo mnie zrozumie i wytłumaczy
przed samym sob
ą
. Zapraszam Pana gor
ą
co, prosz
ę
przyjecha
ć
. Oddawca tego listu wr
ę
czy
ć
ma Panu
mały aparacik, który zabezpieczy Pana całkowicie przed działaniem pól. Jest to tak zwany niwelator,
zbudowany na zasadzie interferencji. W promieniu kilkudziesi
ę
ciu metrów wytwarza si
ę
wokół aparatu
strefa neutralna, której nie zdoła przenikn
ąć
ż
adna fala elektromagnetyczna. Musiałem go zbudowa
ć
,by
uniezale
ż
ni
ć
si
ę
od wpływu aparatury, któr
ą
stworzyłem.
Profesorze, nie obawiam si
ę
aparatu tego przesła
ć
Panu, gdy
ż
wiem,
ż
e nie wykorzysta go Pan przeciwko
mnie. Zreszt
ą
nie zdoła tego uczyni
ć
nikt, gdy
ż
jestem przygotowany na ka
ż
d
ą
ewentualno
ść
. Po prostu
niwelator działa na takich półprzewodnikach, których nikt poza mn
ą
nie potrafi wytworzy
ć
.
Kochany Profesorze, je
ś
li przesyłam Panu niwelator, czyni
ę
to dlatego, by Pan zrozumiał,
ż
e mam jak
najlepsze intencje. Pragn
ę
,
ż
eby zobaczył Pan wszystko, czego tu dokonałem, i ocenił obiektywnie moj
ą
najlepsz
ą
wol
ę
i ch
ę
ci. B
ę
dzie Pan go
ś
ciem uprzywilejowanym i z niecierpliwo
ś
ci
ą
oczekiwanym. Gdyby
pobyt w stolicy pa
ń
stwa Panu nie odpowiadał, b
ę
dzie Pan mógł j
ą
w ka
ż
dej chwili bez przeszkód opu
ś
ci
ć
.
Zar
ę
czam to słowem oraz wdzi
ę
czno
ś
ci
ą
, któr
ą
jestem Panu winien. Licz
ę
, Drogi Profesorze, godziny,
które mnie dziel
ą
od spotkania z Panem. Oczekuj
ę
Pana z niecierpliwo
ś
ci
ą
zawsze ten sam Pablo Millero".
- I có
ż
, drogi przyjacielu - wyszeptał don Rosario składaj
ą
c list. - Có
ż
o tym s
ą
dzisz?
- Trzeba si
ę
zastanowi
ć
- odparł don Bolize.
- Drogi panie - profesor zwrócił si
ę
do wysłannika dyktatora. - Zechce pan odpocz
ąć
po podró
ż
y. Jutro
dam panu odpowied
ź
. Dobrej nocy.
- Zdecydowałem si
ę
jecha
ć
, mo
ż
e uda mi si
ę
zapobiec złu. Mo
ż
e zdołam przekona
ć
don Millero, by
zaprzestał swych niecnych praktyk - mówił profesor Rosario w kilka godzin po przybyciu wysłannika
dyktatora.
- Nie s
ą
dz
ę
, przyjacielu - odparł don Bolize. - W ka
ż
dym razie podró
ż
ta b
ę
dzie po
ż
yteczna,
je
ś
li oczywi
ś
cie nic si
ę
panu nie stanie.
- Jestem stary, bardzo stary. Niewiele ju
ż
dni przede mn
ą
.
Ryzyko wi
ę
c niewielkie. Pojad
ę
.
W rok pó
ź
niej
- Ka
ż
dy z was, przyjaciele, otrzymał szkic sytuacyjny oraz plan działania. „La Managua" podnosi za
godzin
ę
kotwic
ę
i bierze kurs ku zachodnim brzegom naszej ojczyzny. Przestudiujcie plan tak, by zna
ć
na
pami
ęć
ka
ż
dy jego punkt. Jeste
ś
cie młodzi i
ś
miali. Nie dajcie si
ę
jednak ponie
ść
temperamentowi.
Działajcie rozwa
ż
nie. Od tego zale
ż
e
ć
b
ę
dzie los naszego narodu.
ś
ałuj
ę
,
ż
e staro
ść
nie pozwala mi by
ć
razem z wami.
ś
egnajcie, młodzi przyjaciele!
ś
ycz
ę
wam powodzenia.
Don Rosario sko
ń
czył. Otarł pot z czoła, po czym zacz
ą
ł
ś
ciska
ć
dłonie spiskowców,
ż
ycz
ą
c im
powodzenia. Min
ę
ło pół roku od chwili, gdy wrócił ze stolicy. Dyktator nie stawiał mu przeszkód. Namawiał
jedynie do pozostania, prosił, nalegał. Bezskutecznie. Profesor czuł si
ę
w pałacu don Pabla jak w klatce.
Obserwował ludzi, stosunki, sytuacje. Ubolewał nad dol
ą
nieszcz
ę
snego kraju. Smucił go los obywateli.
Nie poznawał równie
ż
swego ucznia. Don Pablo upojony władz
ą
zatracił całkowicie poczucie godno
ś
ci.
Opanowała go chorobliwa ambicja i egoizm. Nie widział n
ę
dzy, w której pogr
ąż
ył si
ę
kraj. Nie trafiały do
jego
ś
wiadomo
ś
ci
ż
adne argumenty. Ponad rozs
ą
dek wyrastała
maniacka pycha i buta.
Profesor Rosario próbował zawróci
ć
dyktatora z drogi
wyst
ę
pku. Wszelkie jego argumenty trafiały jednak na
przeszkod
ę
nie do przezwyci
ęż
enia: don Pablo był
przekonany,
ż
e to, co robi, jest jedynie słuszne.
Don Rosario postanowił wi
ę
c powróci
ć
na wysp
ę
. Gdy przy
po
ż
egnaniu chciał niwelator zwróci
ć
dyktatorowi, ten
odezwał si
ę
:
- Prosz
ę
, profesorze, zatrzyma
ć
go przy sobie.
- Dlaczego?
- Przyda si
ę
panu w przypadku, gdyby przyszła panu ch
ęć
kiedy
ś
mnie odwiedzi
ć
.
- To bardzo ryzykowne — rzucił profesor.
- Przypuszcza pan,
ż
e mo
ż
na go u
ż
y
ć
przeciwko mnie?
- Tak.
- Absolutnie si
ę
tego nie obawiam. Jest to urz
ą
dzenie proste,
łatwe do wykonania, jednak
ż
e zawiera pewn
ą
tajemnic
ę
,
której nikt z
ż
yj
ą
cych nie zdoła odszyfrowa
ć
.
W głosie dyktatora t
ę
tniła chełpliwa pewno
ść
siebie.
- Gdyby kto
ś
zdołał t
ę
tajemnic
ę
odkry
ć
- ci
ą
gn
ą
ł - byłby godzien zaj
ąć
moje miejsce. Ale, profesorze, taki
człowiek jeszcze si
ę
nie narodził. Tu potrzebna jest olbrzymia wiedza oraz geniusz wynalazcy.
Profesor słuchał tych słów ze spuszczon
ą
głow
ą
. „Có
ż
za brak skromno
ś
ci u tego awanturnika - pomy
ś
lał.
- Czy
ż
zapomniał on,
ż
e wiedz
ę
, któr
ą
zdobył, ma do zawdzi
ę
czenia staremu uniwersytetowi w Gracias?
Jak
ż
e
ż
mo
ż
na tak lekcewa
żą
co traktowa
ć
innych?"
-
ś
egnam ekscelencj
ę
- wyszeptał. -
ś
ałuj
ę
,
ż
e spotkali
ś
my si
ę
w takich okoliczno
ś
ciach.
ś
ycz
ę
panu
opami
ę
tania. I im szybciej to nast
ą
pi, tym lepiej. Profesor wrócił na wysp
ę
.
Mylił si
ę
don Pablo, przypuszczaj
ą
c,
ż
e
ż
aden z
ż
yj
ą
cych uczonych nie zdoła odkry
ć
tajemnicy niwelatora.
Człowiek taki si
ę
znalazł. Był nim stary przyjaciel profesora Albano Rosario, s
ę
dziwy don Bolize.
- Mog
ę
umiera
ć
w spokoju - powiedział przed tygodniem do profesora Rosario. - Mamy w tej chwili bro
ń
, z
któr
ą
mo
ż
emy
ś
miało wyst
ą
pi
ć
przeciwko dyktatorowi. Rzecz w zasadzie nie była tak trudna. Jak s
ą
dził
don Pablo. Rozwi
ą
zanie zagadki sprowadzało si
ę
do wytworzenia analogicznego półprzewodnika w
aparacie. Udało si
ę
nam to w stosunkowo krótkim czasie. Obecnie mo
ż
emy mie
ć
dowoln
ą
ilo
ść
niwelatorów. Pewno
ść
i zarozumiało
ść
don Pabla stanie si
ę
jego zgub
ą
.
- Dzi
ę
kuj
ę
, przyjacielu - odparł don Rosario. - Powiedz, co nale
ż
y czyni
ć
dalej, a
ż
eby poło
ż
y
ć
kres niedoli
naszego ludu.
- S
ą
dz
ę
,
ż
e znajdzie si
ę
do
ść
młodych ludzi, gotowych do działania.
Bolize nie mylił si
ę
. Wkrótce na pokład statku „La Managua", b
ę
d
ą
cego baz
ą
profesora Rosario, zgłasza
ć
si
ę
zacz
ę
li ochotnicy. Z nich wła
ś
nie uformował si
ę
oddział operacyjny, który po gruntownym
przeszkoleniu miał uda
ć
si
ę
do kraju i stoczy
ć
walk
ę
z dyktatorem. W tej wła
ś
nie chwili odpływał w
kierunku oddalonego o tysi
ą
c mil kraju. Dowódca oddziału stał oparty o stół i wpatruj
ą
c si
ę
w w
ą
ski pasek
papieru utrwalał w pami
ę
ci zapisane na nim słowa:
„l. Na granicy zasi
ę
gu pola elektromagnetycznego, na 14°21' geograficzn ej szeroko
ś
ci północnej, opu
ś
ci
pokład pierwsza grupa desantowa zaopatrzona w cichobie
ż
ne pontony motorowe.
2. Na 10° szeroko
ś
ci geograficznej opu
ś
ci pokład druga
grupa desantowa.
3. Po osi
ą
gni
ę
ciu brzegów grupy rozdziel
ą
si
ę
i ich członkowie pojedynczo, zachowuj
ą
c wszelkie
ś
rodki
ostro
ż
no
ś
ci, przenikn
ą
do stolicy.
4. Po rozpoznaniu rejonu pałacu dyktatora jedna z grup opanuje podziemia pałacu, w których znajduj
ą
si
ę
urz
ą
dzenia zasilaj
ą
ce w energi
ę
aparatur
ę
departamentów.
5. Druga grupa opanuje wy
ż
sze kondygnacje pałacu w tym momencie, kiedy Pablo Millero uda si
ę
na
spoczynek i kiedy wył
ą
czony zostanie dopływ energii do halii przyrz
ą
dów.
6. Don Pabla nale
ż
y uj
ąć
i internowa
ć
w miejscu, gdzie byłby zabezpieczony przed zemst
ą
tłumów.
7. Grupy komunikuj
ą
si
ę
za pomoc
ą
telezystorów, pracuj
ą
cych na jednej fali M.23.0.Z.
A mogło by
ć
ioaczej
W brudny
ż
agiel d
ą
ł zachodni wiatr. Pchał star
ą
łód
ź
coraz dalej od brzegów nikn
ą
cego w oddali l
ą
du. Na
zbutwiałej ławeczce spinaj
ą
cej burty łodzi siedział człowiek. Oparł na r
ę
kach głow
ę
i trwał bez ruchu nie
zwa
ż
aj
ą
c na trzeszcz
ą
cy maszt i gło
ś
ne pluski rzucaj
ą
cych si
ę
ryb. Wreszcie westchn
ą
ł gł
ę
boko,
rozprostował barki i spojrzał w kierunku l
ą
du znacz
ą
cego si
ę
gdzie
ś
daleko sin
ą
lini
ą
. Patrzył do
ść
długo,
wreszcie uniósł r
ę
k
ę
i gro
żą
c niewidocznemu przeciwnikowi, wykrzykn
ą
ł przekle
ń
stwo w jakim
ś
obcym
j
ę
zyku. Człowiekiem tym był niedawny dyktator, absolutny władca pa
ń
stwa, wielki don Pablo. Uchodził ze
swego kraju. Umykał przed zemst
ą
ludu. Miał mimo wszystko szcz
ęś
cie. Pami
ę
ta
ć
b
ę
dzie te chwile do
ś
mierci. Kładł si
ę
wła
ś
nie spa
ć
, gdy w jego sypialni zgasła lampa sygnalizatora. Był to znak,
ż
e co
ś
si
ę
stało. Szybko ubrał si
ę
i zbiegł do hali imperora. Niestety, za pó
ź
no. Aparatura nie działała. Gdy ruszył w
kierunku siłowni, bo tam jedynie tkwiła przyczyna unieruchomienia urz
ą
dze
ń
, drog
ę
zabiegło mu kilka
postaci. Zacz
ą
ł ucieka
ć
. Uratowało go jedynie to,
ż
e napastnicy niezbyt dokładnie orientowali si
ę
w
rozkładzie pałacu. Pocz
ą
tkowo chciał dotrze
ć
do siłowni, by uruchomi
ć
aparatur
ę
i obezwładni
ć
wrogów.
Nie udało si
ę
. W siłowni byli obcy ludzie. Poj
ą
ł natychmiast,
ż
e wszystko stracone,
ż
e jedyny ratunek - to
ucieczka. Dostał si
ę
jako
ś
nad brzeg morza, trafił na opuszczon
ą
łód
ź
i nie czekaj
ą
c powierzył jej swój los.
Tajemnica zaginionego l
ą
du
Gdy profesor Jarosław Bielica ockn
ą
ł si
ę
z zamroczenia, znajdował si
ę
ju
ż
w odległo
ś
ci prawie dwu
tysi
ę
cy kilometrów nad powierzchni
ą
Ziemi.
Ś
wiadomo
ść
utracił wskutek gwałtownego zwi
ę
kszenia si
ę
przy
ś
pieszenia rakiety. Jak długo to trwało, nie wiedział - zreszt
ą
mało go to w tej pełnej napi
ę
cia chwili
obchodziło. Uwag
ę
jego pochłaniał widok globu ziemskiego opasanego welonami chmur, mieni
ą
cych si
ę
najprzeró
ż
niejszymi barwami. Ziemia obserwowana z rakiety przez okr
ą
gły otwór iluminatora wydawała
si
ę
profesorowi olbrzymi
ą
tarcz
ą
, jakim
ś
gigantycznym, wypukłym dyskiem pokrytym przedziwn
ą
płaskorze
ź
b
ą
l
ą
dów i mórz. Dysk ten malał w oczach, gdy
ż
statek pokonywał ju
ż
barier
ę
pierwszej
pr
ę
dko
ś
ci kosmicznej. Gdzie
ś
tam w dole, na oddalaj
ą
cej si
ę
planecie, była równina, na niej za
ś
aerodrom
- „Piazza Astronautica" -niewielki spłache
ć
apulijskiej pla
ż
y nadmorskiej - jeszcze przed paru minutami
falował jak wielkie mrowisko. Stutysi
ę
czny tłum
ż
egnał pierwsz
ą
w dziejach ludzko
ś
ci wypraw
ę
rekonesansow
ą
na Marsa.
ś
egnał grup
ę
ś
miałków, którzy odwa
ż
yli si
ę
si
ę
gn
ąć
po tajemnice kryj
ą
ce si
ę
w
pustce^ Układu Słonecznego. Do nich nale
ż
ał profesor Jarosław Bielica, jedyny z Polaków, któremu udało
si
ę
dosta
ć
na pokład l
ś
ni
ą
cej „Eterry". Zaledwie przed kilkoma dniami siedział w zacisznej pracowni
Instytutu Archeologii, nie przypuszczaj
ą
c nawet, by wyra
ż
one przed rokiem na zje
ź
dzie paryskim
ż
yczenie
stało si
ę
faktem... A jednak leci... Leci na spotkanie wielkiej tajemnicy, na spotkanie pasjonuj
ą
cej zagadki.
Czy lot ten potwierdzi jego przypuszczenia? A mo
ż
e brutalnie przekre
ś
li przez tyle lat budowan
ą
hipotez
ę
? Profesor przymkn
ą
ł oczy i pogr
ąż
ył si
ę
w gł
ę
bokim zamy
ś
leniu. Trwało to jednak krótko, gdy
ż
z
gło
ś
nika zawieszonego u sufitu kabiny rozległ si
ę
dobrze znany głos kierownika wyprawy akademika
Smagina, który zawiadamiał,
ż
e „Eterra" wchodzi ju
ż
na orbit
ę
„Columbii" i za chwil
ę
znajdzie si
ę
na
najwi
ę
kszym z kr
ążą
cych wokół Ziemi satelitów, b
ę
d
ą
cym stacj
ą
przesiadkow
ą
w komunikacji na linii
Ziemia - Ksi
ęż
yc. St
ą
d „Eterra" wróci na „Piazza Astronautica", oni za
ś
po krótkim
wypoczynku i zwiedzeniu stacji rusz
ą
w kilkutygodniow
ą
podró
ż
na Marsa.
„Columbia" była pierwszym kamieniem milowym na drodze do gwiazd, drodze do Marsa, do nie tkni
ę
tej
jeszcze stop
ą
współczesnego człowieka planety. Bielica nie spodziewał si
ę
,
ż
e stacja przesiadkowa,
b
ę
d
ą
ca tryumfem współczesnej
techniki, jest konstrukcj
ą
tak olbrzymi
ą
i skomplikowan
ą
. Stanowiła ona zagmatwany labirynt składów,
pomieszcze
ń
, laboratoriów naukowych, obserwatoriów, wszelkiego rodzaju warsztatów i urz
ą
dze
ń
technicznych. Przypominała gigantyczne rzucone w przestrze
ń
kosmiczn
ą
koło od wozu, które obracaj
ą
c
si
ę
wokół swej osi zakre
ś
lało pełn
ą
elips
ę
koło Ziemi. Ruch obrotowy ,,Columbii" wywołuj
ą
cy wielk
ą
sił
ę
od
ś
rodkow
ą
powodował,
ż
e w pomieszczeniach znajduj
ą
cych si
ę
wzdłu
ż
ś
ciany zewn
ę
trznej pier
ś
cienia
panowało takie ci
ąż
enie jak w warunkach ziemskich. To napawało optymizmem. Człowiek bowiem czuł si
ę
pewniej. Odzyskał wa
ż
ko
ść
swego ciała i
ś
wiadomo
ść
,
ż
e nie jest igraszk
ą
pot
ęż
nych sił kosmosu.
Satelita obiegał Ziemi
ę
w ci
ą
gu zaledwie dwu godzin. Gdy Bielica wraz z innymi członkami wyprawy
znalazł si
ę
w komfortowo umeblowanym salonie stacji. Ziemia była olbrzymim, rozpi
ę
tym na połowie nieba
sierpem, który rósł w oczach. Po kilkunastu zaledwie minutach glob znalazł si
ę
ju
ż
w pełni, a po upływie
dalszych dwóch kwadransów -w nast
ę
pnej fazie. W ci
ą
gu dwu godzin, w czasie których „Columbia"
zdołała przeby
ć
sw
ą
okołoziemsk
ą
drog
ę
, Ziemia przeszła przez wszystkie cztery fazy. Bielica, jak
urzeczony,
ś
ledził przesuwaj
ą
ce si
ę
za oknem oblicze Ziemi, która na tle czarnej aksamitnej nocy wydała
mu si
ę
szczególnie bliska. Nigdy nie zdawał sobie sprawy,
ż
e jest z ni
ą
tak silnie zwi
ą
zany. Upłyn
ę
ło
dopiero kilka godzin, a opanowywa
ć
go zacz
ę
ła nostalgia. Nie chc
ą
c podda
ć
si
ę
temu uczuciu, zacz
ą
ł
przysłuchiwa
ć
si
ę
gło
ś
nej rozmowie zebranych w salonie astronautów. Jednak my
ś
l o Ziemi wracała
uparcie i nie dawała spokoju. Nawet wyprawa na Marsa, o której marzył od lat i która spełniała si
ę
wła
ś
nie
teraz, była
ś
ci
ś
le zwi
ą
zana z Ziemi
ą
...
Zacz
ę
ło si
ę
wła
ś
ciwie od Egiptu przed z gór
ą
dwudziestu laty. Bielica wracał wtedy z pierwszej swej
wyprawy naukowej z centrum Afryki. Zatrzymał si
ę
w drodze powrotnej w rejonie Aleksandrii, by spotka
ć
przebywaj
ą
c
ą
tam ekspedycj
ę
egiptologiczn
ą
Polskiej Akademii Nauk.
- Mamy co
ś
dla ciebie, Jarek! - odezwał si
ę
na wst
ę
pie kierownik ekspedycji. - Popatrz! Był to zwój
po
ż
ółkłego papirusu, znaleziony w grobowcu Heta, kapłana boga Ammona.
- Czy znacie ju
ż
tre
ść
papirusu?
- Zachował si
ę
doskonale! Pomy
ś
l, te hieroglify maj
ą
na
pewno ponad trzy tysi
ą
ce lat. I s
ą
zupełnie czytelne.
- Oczywi
ś
cie! - Kierownik ekspedycji zacz
ą
ł czyta
ć
:
„W pierwszej połowie miesi
ą
ca Tobi, kiedy ksi
ęż
yc ukazał cz
ęść
swej twarzy, przed oblicze
dostojnego Otoesa doprowadzono n
ę
dznego kupca z miasta Sochem, który o
ś
mielił si
ę
twierdzi
ć
,
ż
e odbył dalek
ą
drog
ę
morzem i odkrył w gł
ę
bi wód olbrzymi l
ą
d, rozci
ą
gaj
ą
cy si
ę
tam, gdzie zachodzi sło
ń
ce. Kupiec ów uparcie wmawiał dostojnemu Otoesowi,
ż
e l
ą
d ów, do
którego ruszył w miesi
ą
cu Farmoti, a dotarł w miesi
ą
cu Paofi, jest wi
ę
kszy od Egiptu, pa
ń
stwa
Faraona. Czcigodny Otoes wysłuchiwał spokojnie blu
ź
nierczych słów kupca z Sochem, po
czym rozkazał o
ć
wiczy
ć
go i wrzuci
ć
do ciemnicy. Gdy to si
ę
stało, dostojny Otoes zwrócił swe
łaskawe słowa do mnie, n
ę
dznego sługi boga Ammona. Powiedział: kapłanie Het, Egipt jest
jeden, a kupiec z Sochem zginie, gdy
ż
oczy jego nie widziały tego, o czym mówiły jego
kłamliwe usta. Nie dziwiły mnie te słowa. W starych papirusach wielkiej
ś
wi
ą
tyni boga Ammona
jest napisane: Najpierw brzegi Egiptu oblewaj
ą
wody morza mniejszego, które rozci
ą
ga si
ę
daleko na zachód i przez w
ą
skie wrota ł
ą
czy si
ę
z morzem niezmierzonym. Na morzu tym
rozci
ą
gał si
ę
kiedy
ś
wielki l
ą
d, zamieszkany przez ludy wykl
ę
te, znienawidzone przez bogów..."
Na tym ko
ń
czyła si
ę
relacja kapłana Heta. Niestety, dalszego jej ci
ą
gu, który spisany był
zapewne na innym papirusie, mimo dokładnych poszukiwa
ń
, nie odnaleziono.
- To by si
ę
zgadzało - mrukn
ą
ł Bielica.
- Nie rozumiem, co masz na my
ś
li - odparł kierownik ekspedycji wykopaliskowej.
- Zaraz ci to dokładniej wytłumacz
ę
- zacz
ą
ł Bielica. -Papirus Heta wspomina niew
ą
tpliwie o
Atlantydzie. Jest to wi
ę
c dokument niezmiernej wagi. Dzi
ę
ki niemu w innym zupełnie
ś
wietle
przedstawia si
ę
sprawa Solona i Platona, których przekazy traktowano dotychczas jako
legendy.
- Znowu nie rozumiem - wtr
ą
cił kierownik. - Mówisz zbyt tajemniczo.
- Czy
ż
by? Mnie si
ę
wydaje,
ż
e sprawa jest zupełnie jasna. W VI wieku przed nasz
ą
er
ą
kapłani
egipscy przekazali jakoby Solonowi wiadomo
ść
,
ż
e według zapisków istniał kiedy
ś
za słupami
Heraklesa, to jest za Cie
ś
nin
ą
Gibraltarsk
ą
, tajemniczy l
ą
d zamieszkany przez wojownicze
plemiona. Pisze o tym filozof grecki Platon, powołuj
ą
c si
ę
wła
ś
nie na owe zapiski egipskie. L
ą
d
ów Platon nazywa Atlantyd
ą
, jego mieszka
ń
ców za
ś
- Atlantydami. Egipcjanie
utrzymywali,
ż
e z Atlantydy, wi
ę
kszej od ówcze
ś
nie znanych krajów, dostrzec mo
ż
na szereg
wysp le
żą
cych na drodze do olbrzymiego l
ą
du ograniczaj
ą
cego Atlantyk od zachodu, to jest do
dzisiejszej Ameryki. Czy Atlantydzi docierali do owego le
żą
cego za morzem l
ą
du? By
ć
mo
ż
e.
gdy
ż
Egipcjanie o tym wspominaj
ą
.
Wspominaj
ą
równie
ż
, jak wynika z informacji udzielonych Solonowi,
ż
e zbrojne oddziały
Atlantydów przybijały tak
ż
e do brzegów Afryki, wdzierały si
ę
na terytorium Libii i podchodziły do
granic ówczesnego Egiptu, godz
ą
c w jego .interesy. W zwi
ą
zku z tym zupełnie zrozumiały jest
zwrot w papirusie Heta, okre
ś
laj
ą
cy Atlantydów mianem „ludu wykl
ę
tego, znienawidzonego
przez bogów". Atlantydzi musieli by
ć
ludem niezwykle wojowniczym, skoro mimo wielkich
posiadło
ś
ci na oceanie, w Ameryce i w Afryce podbili jakoby tereny dzisiejszej Hiszpanii i
Francji oraz uderzyli w ko
ń
cu na Egipt oraz Półwysep Bałka
ń
ski. Te ostatnie wyprawy
zako
ń
czyły si
ę
ich kl
ę
sk
ą
. Atlantyda - jak pisze Platon w oparciu o owe informacje - znikła w
ci
ą
gu doby wskutek trz
ę
sienia ziemi...
- Wydaje si
ę
- ci
ą
gn
ą
ł Bielica -
ż
e potwierdzeniem informacji egipskiej, jakoby Atlantydzi dotarli
do Ameryki, s
ą
pie
ś
ni i podania niektórych plemion india
ń
skich. Otó
ż
według tych poda
ń
przodkowie Indian przybyli zza morza, z tej strony, z której wychodzi sło
ń
ce. Przeczy to
oczywi
ś
cie ogólnie przyj
ę
temu mniemaniu, jakoby zaludnienie Ameryki post
ę
powało z zachodu,
z Azji, przez Cie
ś
nin
ę
Beringa. Dlatego le
ż
legenda o przybyciu przodków Indian ze wschodu
nie była brana powa
ż
nie. Obecnie jednak
ż
e sprawa przedstawia si
ę
zgoła inaczej. Niedawno
bowiem odkryto w rejonie Los Angeles szcz
ą
tki człowieka, który
ż
ył tam przed około 24
tysi
ą
cami lat. Fakt ten jest oczywistym dowodem,
ż
e człowiek zamieszkuj
ą
cy wówczas
Ameryk
ę
przyby
ć
mógł równie
ż
ze wschodu, poniewa
ż
przed 24 tysi
ą
cami lat cała północ
Ameryki okryta była pokryw
ą
lodow
ą
, uniemo
ż
liwiaj
ą
c
ą
wszelk
ą
podró
ż
przy u
ż
yciu
ówczesnych prymitywnych
ś
rodków. Fakt ten wskazuje równie
ż
po
ś
rednio na mo
ż
liwo
ść
istnienia Atlantydy jako pomostu mi
ę
dzy Europ
ą
i Północn
ą
Ameryk
ą
.
- Ale czy taka przeprawa przez Atlantyk była wtedy mo
ż
liwa?
- wyraził w
ą
tpliwo
ść
który
ś
z członków ekspedycji.
- Udowodnił to przecie
ż
przed kilkudziesi
ę
ciu laty odwa
ż
ny Norweg Thor Heyerdahl,
przepływaj
ą
c Pacyfik na Kon-Tiki - odparował Bielica.
- Tak, to prawda.
- Oczywi
ś
cie - podj
ą
ł Bielica - ani podania Platona, ani te
ż
legend i pie
ś
ni plemion india
ń
skich nie
mo
ż
na traktowa
ć
jako wystarczaj
ą
cych dowodów naukowych. Zbie
ż
no
ść
jednak jest tu zastanawiaj
ą
ca.
Gdyby istniały zapiski egipskie w formie oryginalnych papirusów, zagadnienie Atlantydy nabrałoby innego
wyrazu, aczkolwiek i bez nich to, co napisał Platon, chocia
ż
by ze wzgl
ę
du na jego autorytet, nie mo
ż
e by
ć
bez znaczenia. Dlatego te
ż
s
ą
dz
ę
,
ż
e znaleziony przez was papirus Heta posiada olbrzymi
ą
warto
ść
.
My
ś
l
ę
,
ż
e takich papirusów musieli Egipcjanie pozostawi
ć
wi
ę
cej. Na pewno znajdowały si
ę
one w sławnej
ongi
ś
Bibliotece Aleksandryjskiej.
- Tak, by
ć
mo
ż
e - wtr
ą
cił kolega Bielicy. - Ale niestety, ze zbiorów aleksandryjskich nic nie udało si
ę
ocali
ć
. Po
ż
ar, który strawił w 391 roku bibliotek
ę
, spopielił wszystko.
- Czy wiadomo, profesorze, kiedy nast
ą
pił ów kataklizm, w wyniku którego Atlantyda znikła w wodach
Atlantyku?
- zapytał jeden z członków ekspedycji archeologicznej.
- Według Platona sta
ć
si
ę
to musiało jakie
ś
dziewi
ęć
tysi
ę
cy pi
ęć
set lat przed nim, a wi
ę
c licz
ą
c od dzi
ś
,
przed około dwunastoma tysi
ą
cami lat. Je
ś
li za
ś
chodzi o przyczyny znikni
ę
cia Atlantydy, uczeni, którzy
zajmowali si
ę
tym zagadnieniem, podaj
ą
kilka ewentualno
ś
ci. Szczególnie atrakcyjna wydaje si
ę
hipoteza,
według której l
ą
d Atlantydy znikn
ą
ł wskutek zbombardowania jej przez olbrzymich rozmiarów meteoryt. Za
hipotez
ą
t
ą
przemawiaj
ą
ostatnie badania dotycz
ą
ce pochodzenia rojów planetoid, kr
ążą
cych mi
ę
dzy
orbitami Marsa i Jowisza, oraz badania ruchu systemu słonecznego w galaktyce. Według tych bada
ń
ustalono mianowicie,
ż
e padaj
ą
ce na Ziemi
ę
meteoryty s
ą
szcz
ą
tkami istniej
ą
cej niegdy
ś
planety, która
kr
ąż
yła mi
ę
dzy Marsem i Jowiszem. Planeta ta rozpadła si
ę
prawdopodobnie przed trzema przeszło
miliardami lat na rój kr
ążą
cych ,:^, planetoid. Niektóre z nich maj
ą
40, a nawet 80 km
ś
rednicy^
:
;,; Przed kilkudziesi
ę
ciu laty jeden z uczonych obliczył, jak
ą
y,' energi
ę
kinetyczn
ą
mogłyby posiada
ć
meteoryty o takich „s/,
i rozmiarach, gdyby dostały si
ę
do atmosfery naszej planety. ^;. Otó
ż
energia kinetyczna meteorytu o
ś
rednicy 10 km przy yg minimalnej pr
ę
dko
ś
ci spadania wynosz
ą
cej 4 km/sek równałaby si
ę
energii bomb
atomowych o wadze 74500 ton. Gdyby meteoryt miał
ś
rednic
ę
100 km, energia jego byłaby jeszcze
wi
ę
ksza, równałaby si
ę
energii bomb atomowych o ogólnej wadze 74,5 miliona ton.
Je
ś
li przyjmiemy,
ż
e na Ziemi
ę
spadały, podobnie jak na Ksi
ęż
yc, meteoryty tej wielko
ś
ci, to w przypadku
trafienia
w morze musiały one wyrzuci
ć
kolosalne masy wody, które mogły zatopi
ć
najwy
ż
ej nawet poło
ż
one
kontynenty b
ą
d
ź
te
ż
zmy
ć
je lub przenie
ść
na znaczne odległo
ś
ci... Podobnie sta
ć
si
ę
mogło z Atlantyd
ą
-
podj
ą
ł po chwili profesor Bielica. - Za hipotez
ą
t
ą
przemawiaj
ą
podania ustne niektórych plemion
india
ń
skich, zamieszkuj
ą
cych Ameryk
ę
, szczególnie za
ś
Majów, którzy uwa
ż
ali si
ę
za potomków ludu
przybyłego ze wschodu, z morza. Podania te wspominaj
ą
mi
ę
dzy innymi o głazach lec
ą
cych z góry, o
potopie i o deszczu ognistym, który spadł z nieba i zniszczył jakoby l
ą
d praprzodków Majów.
Upłyn
ę
ły dwa lata. Legendarny l
ą
d Atlantydy bez przerwy zaprz
ą
tał uwag
ę
profesora Bielicy. Zagadka
była zbyt intryguj
ą
ca, by nie podj
ąć
si
ę
jej rozwi
ą
zania. Kryła j
ą
gł
ę
bia Oceanu Atlantyckiego. Kto wie, czy
na jego dnie nie znajdowały si
ę
ruiny budowli wzniesionych przed tysi
ą
cami lat przez Atlantydów, kto wie,
czy nie tam wła
ś
nie nale
ż
ało szuka
ć
pocz
ą
tków najwcze
ś
niejszego okr
ę
gu kultury człowieka. To, co
przekazał Platon, oraz legendy stanowiły jedyny trop, nikły zaledwie
ś
lad, po którym nale
ż
ało pój
ść
, a
ż
eby
odkry
ć
wielk
ą
tajemnic
ę
. Profesor Bielica postanowił podj
ąć
si
ę
tego zadania.
Dalsze
ś
lady
Zbadanie dna oceanu to sprawa niezwykle skomplikowana. Wymagała czasu i przede wszystkim
odpowiedniego sprz
ę
tu, wymagała długich przygotowa
ń
i
ś
rodków. Dotychczasowe metody i sposoby nie
gwarantowały po
żą
danych wyników. Do zadania nale
ż
ało zabra
ć
si
ę
w sposób pionierski, trzeba było
opracowa
ć
nowy system pomiarów gł
ę
binowych, wynale
źć
nowe, doskonalsze aparaty, przeszkoli
ć
ludzi,
przede wszystkim za
ś
stworzy
ć
odpowiedni
ą
, doskonale wyposa
ż
on
ą
baz
ę
pływaj
ą
c
ą
. Bielica nale
ż
ał
jednak do ludzi, którzy niełatwo ust
ę
puj
ą
z raz obranej drogi. Cechował go upór prawdziwego uczonego,
nie zra
ż
ał si
ę
niepowodzeniami, ponadto był optymist
ą
. Te cechy ułatwiały mu prac
ę
, zjednywały
szacunek i sympati
ę
. Wierz
ą
c w powodzenie swych zamierze
ń
, nakre
ś
lił szczegółowy plan pracy
zwi
ą
zanej z badaniami i przedstawił do zatwierdzenia władzom
naukowym.
Nale
ż
ało czeka
ć
. Nie chc
ą
c jednak traci
ć
czasu, profesor
postanowił przeprowadzi
ć
dodatkowe poszukiwania
badawcze w Ameryce
Ś
rodkowej i Południowej. Meksyk, Jukatan, Peru - to były zasadnicze etapy jego
podró
ż
y. Zaj
ę
ła mu ona wiele długich miesi
ę
cy. Przez ten czas przebywał w
ś
ród dziewiczych lasów,
prymitywnych ludzi, zadziwiaj
ą
cych zjawisk.
ś
ył jak w zaczarowanej krainie. Przebiegał z przewodnikiem
jukata
ń
skie puszcze, wspinał si
ę
na rozwaliska przedziwnych budowli, zbierał legendy, pie
ś
ni, rozmawiał
ze starcami, gromadził spostrze
ż
enia, notował je i wyci
ą
gał wnioski. Ka
ż
dy swój krok, ka
ż
d
ą
rozmow
ę
z
tubylcami, ka
ż
de badanie podporz
ą
dkowywał głównemu celowi swej podró
ż
y, którym było gromadzenie
dowodów,
ż
e istniała Atlantyda. Wychodz
ą
c z zało
ż
enia,
ż
e l
ą
d ten stanowił pomost mi
ę
dzy Europ
ą
i
Ameryk
ą
, s
ą
dził,
ż
e wła
ś
nie w Meksyku oraz w pa
ń
stwach
Ś
rodkowej i Południowej Ameryki znajdzie
ś
lady przenikania tu wpływów z Atlantydy,
ż
e tu wła
ś
nie dowie si
ę
znacznie wi
ę
cej o tym tajemniczym
l
ą
dzie ni
ż
z legend europejskich. Wreszcie w umy
ś
le uczonego pocz
ę
ły si
ę
zarysowywa
ć
pierwsze kontury
dowodów. Jednym z podstawowych była przede wszystkim zadziwiaj
ą
c
ą
zbie
ż
no
ść
mi
ę
dzy .
poszczególnymi zjawiskami wyst
ę
puj
ą
cymi po obu stronach Atlantyku. Bielica stwierdził na przykład,
ż
e u
wielu plemion india
ń
skich Ameryki Północnej i u przodków dzisiejszych Meksykanów oraz mieszka
ń
ców
Antyli istniał zwyczaj sztucznego spłaszczania czaszek. Zwyczaj taki istniał te
ż
swego czasu w
południowej Europie, o czym wspominaj
ą
w swoich dziełach niektórzy pisarze greccy i rzymscy. Kto
ś
zatem ten zwyczaj musiał przynie
ść
. Albo z półkuli wschodniej przenikn
ą
ł on na półkul
ę
zachodni
ą
, albo
odwrotnie. Niewykluczona była równie
ż
trzecia ewentualno
ść
, ale wówczas istnie
ć
musiałaby Atlantyda, z
której mieszka
ń
cy przedostawaliby si
ę
zarówno na wschód - do Europy i Afryki, jak te
ż
na zachód - do
Ameryki. Inn
ą
przesłank
ą
, któr
ą
nale
ż
ało uwzgl
ę
dni
ć
przy rozpatrywaniu zagadnienia Atlantydy, była
zgodno
ść
kalendarza egipskiego z meksyka
ń
skim. Rok według tych kalendarzy liczył 365 dni i składał si
ę
z 12 jednakowych miesi
ę
cy i 4 dni dopełniaj
ą
cych.
Bielica szukaj
ą
c dalszych dowodów istnienia legendarnego l
ą
du Atlantydy ustalił ponadto niezmiernie
wa
ż
n
ą
- jak mu si
ę
wydawało - zbie
ż
no
ść
dwóch zdarze
ń
. Otó
ż
studiuj
ą
c histori
ę
Morza Karaibskiego
stwierdził,
ż
e w rejon tego morza z Atlantyku dwukrotnie przełamywał si
ę
pr
ą
d ciepły - Golfstrom. Pierwszy
raz nast
ą
piło to przed około dwunastoma, drugi za
ś
raz przed trzema lub pi
ę
cioma
tysi
ą
cami lat. Pierwsza data zbiega si
ę
dokładnie z dat
ą
pogr
ąż
enia si
ę
Atlantydy w wodach oceanu. Jaki
st
ą
d mo
ż
na było wyci
ą
gn
ąć
wniosek? Atlantyda - l
ą
d rozci
ą
gaj
ą
cy si
ę
na. Atlantyku - stanowiła naturaln
ą
przeszkod
ę
dla pr
ą
du ciepłego z Zatoki Meksyka
ń
skiej. Gdy znikła, pr
ą
d ten mógł płyn
ąć
w kierunku
północno-wschodnim, w kierunku Europy i dalej a
ż
do Morza Karskiego.
Je
ś
liby
ś
my przyj
ę
li - rozumował uczony -
ż
e Atlantyda nie istniała, to w jaki sposób wyja
ś
ni
ć
, dlaczego
data znikni
ę
cia tego l
ą
du, podana przez Platona, dokładnie zgadza si
ę
z dat
ą
zako
ń
czenia ostatniego
okresu lodowcowego w Europie i Północnej Ameryce? I dalej. Jak wyja
ś
ni
ć
fakt,
ż
e w samym centrum
Północnej Ameryki
ż
yli ,,biali Indianie", którzy kolorem skóry, włosów i oczu przypominali Europejczyków.
Sk
ą
d wzi
ę
ła si
ę
u nich legenda o przybyciu ze wschodu, a równocze
ś
nie dlaczego ich obyczaje religijne
nie maj
ą
nic wspólnego z obyczajami dawnych ludów europejskich? Na pytania te łatwo odpowiedzie
ć
-
ale wtedy przyj
ąć
trzeba
mo
ż
liwo
ść
istnienia Atlantydy.
Bielica szukał jednak dalej. O wyspach i l
ą
dzie le
żą
cym na Atlantyku pisał w staro
ż
ytno
ś
ci nie tylko Platon.
Wzmianki o tym znalazł profesor równie
ż
u Plutarcha, który wspomina o wyspach znajduj
ą
cych si
ę
,,tysi
ą
ce stadiów za słupami Heraklesa", oraz u Diodora, którego opis tych wysp zgadza si
ę
bardzo z
opisem podanym przez Platona. Je
ś
li za
ś
chodzi o staro
ż
ytno
ść
, profesora zastanawiał ponadto jeszcze
taki fakt. Jednym z najdawniejszych bóstw greckich był Pan,
ż
on
ą
za
ś
jego - Maja. Otó
ż
boga tego
czczono w całym Meksyku i w
Ś
rodkowej Ameryce. Bielica stwierdził równie
ż
,
ż
e Pan i Maja cz
ę
sto
wyst
ę
puj
ą
w słownictwie Majów. Od Mai pochodzi tak
ż
e nazwa tego plemienia, a z poł
ą
czenia Maja i Pan
nazwa miasta -Mayapan. Były to zatem stwierdzenia zastanawiaj
ą
ce. Profesor wytłumaczył je w
nast
ę
puj
ą
cy sposób. Bóstwa te cieszyły si
ę
szerokim kultem na Atlantydzie i wła
ś
nie Atlantydzi przynie
ś
li
go do Grecji, gdy wdzierali si
ę
tam zbrojnie, oraz do Ameryki.
Platon w swej legendzie o Atlantydzie opisuje bardzo dokładnie Miasto Złotych Wrót, składaj
ą
ce si
ę
z
szeregu regularnych pier
ś
cieni poprzedzielanych pasmami gł
ę
bokiej wody. W
ś
rodku znajdowała si
ę
wyspa, na której mie
ś
ciły si
ę
pałace i
ś
wi
ą
tynie, w
ś
ród nich za
ś
najwspanialsza -
ś
wi
ą
tynia Posejdona.
I otó
ż
Bielica przebywaj
ą
c w Peru stwierdził ponad wszelk
ą
w
ą
tpliwo
ść
,
ż
e
ś
wi
ą
tynie Sło
ń
ca i Ksi
ęż
yca do złudzenia
przypominały ow
ą
opisan
ą
przez Platona
ś
wi
ą
tyni
ę
w Mie
ś
cie Złotych Wrót. Czy
ż
podobie
ń
stwo to było
tylko przypadkowe? Na pewno nie! Stanowiło ono widomy przykład wpływu Atlantydy na dalekie Peru,
przykład, który przetrwał dotychczas.
A dalej - sk
ą
d si
ę
wzi
ę
ła nazwa Atlantyk? Niektórzy twierdz
ą
-
ż
e od poło
ż
onych w Afryce gór Atlas, A
nazwa tych gór? Wła
ś
nie. ,,Atlas" i „Atlantyk", bior
ą
c rzecz etymologicznie, nie maj
ą
ź
ródłosłowu w
ż
adnym ze znanych j
ę
zyków europejskich. Natomiast w j
ę
zyku Azteków istnieje słowo ,,atl" oznaczaj
ą
ce
wod
ę
lub wojn
ę
oraz „tlan" -w
ś
ród wody. Gdy Kolumb przybył w 1492 roku do Ameryki, spotkał w zalewie
Uraba miasto Atlan, a wi
ę
c w tłumaczeniu na j
ę
zyk polski - ,,Miasto W
ś
ród Wody". Tak wi
ę
c mamy: góry
Atlas na brzegu Afryki, miasto Atlan na brzegu Ameryki, Atlantydów
ż
yj
ą
cych kiedy
ś
na północnym i
zachodnim wybrze
ż
u Afryki - o czym wspomina Herodot, naród Azteków z Aztlanu w
Ś
rodkowej Ameryce,
Ocean Atlantycki i stare podanie o Atlantydzie. Czy
ż
by była to tylko zwykła przypadkowo
ść
? Profesor
Bielica o spostrze
ż
eniach swych oraz wynikach bada
ń
donosił wielu pismom naukowym. Niektóre z nich
zacz
ę
ły drukowa
ć
obserwacje uczonego. Pocz
ą
tkowo wzbudzały one du
ż
e zainteresowanie, pó
ź
niej za
ś
,
gdy stawały si
ę
coraz
ś
mielsze, wywoływa
ć
zacz
ę
ły sprzeciw. Kiedy
ś
po otrzymaniu korespondencji
Bielica pokazuj
ą
c jednemu z przyjaciół atakuj
ą
cy go artykuł, powiedział:
- Zarzucaj
ą
mi,
ż
e jestem fantast
ą
,
ż
e naci
ą
gam fakty. Dobrze. Wobec tego przypu
ść
my,
ż
e nie było
Atlantydy,
ż
e nie było w owych zamierzchłych czasach ł
ą
czno
ś
ci mi
ę
dzy Afryk
ą
i Ameryk
ą
, która
umo
ż
liwiałaby przenikanie kultury. W takim razie, jak wytłumaczy
ć
wielkie podobie
ń
stwo systemu
urbanistycznego stolicy Atlantydy z systemem urbanistycznym stolicy azteckiego pa
ń
stwa Tenochtitlanu,
miasta poło
ż
onego na wyspie po
ś
rodku jeziora, otoczonego koncentrycznymi kanałami i poł
ą
czonego z
wybrze
ż
em szeregiem grobli? Przecie
ż
miasto to do złudzenia przypomina opisane przez Platona Miasto
Złotych Wrót. Ponadto trzeba pami
ę
ta
ć
,
ż
e według jednej z legend Tenochtitlan zbudowany został na wzór
stolicy praojczyzny Azteków - Aztlanu. Albo jak wytłumaczy
ć
,
ż
e bursztyn wyst
ę
puj
ą
cy tylko nad Bałtykiem
znaleziono w egipskich grobowcach faraonów pi
ą
tej dynastii i w Ameryce? Widocznie ci sami kupcy
przewo
ź
'!! go • tu, i tu. Jak wytłumaczy
ć
legend
ę
,
ż
e pokryte rze
ź
bami ruiny Guamanga
w Peru stanowiły pozostało
ść
miasta wzniesionego na wiele wieków przed Inkami przez białych,
brodatych ludzi? Dziełem tych ludzi s
ą
równie
ż
nie doko
ń
czone budowle, pałace i
ś
wi
ą
tynie w pobli
ż
u
Tiaguanako. Według dawnych legend peruwia
ń
skich budowle te s
ą
,,starsze od sło
ń
ca" i powstały jakoby
w czasie wielkiego potopu i straszliwego kamiennego deszczu. Wskutek wła
ś
nie tego budowniczowie nie
uko
ń
czyli pracy, siedli bowiem na kanoe i uciekli. Wreszcie jak wytłumaczy
ć
- je
ś
li Atlantydy nie było -
przedziwn
ą
zbie
ż
no
ść
mi
ę
dzy legend
ą
Platona a tym, co rzeczywi
ś
cie istnieje w przyrodzie? Platon
zapewnia,
ż
e Atlantydzi budowali mury forteczne z bloków i płyt ciosanych z białego, czarnego i
czerwonego kamienia. Skały o podobnych barwach wyst
ę
puj
ą
na Wyspach Azorskich. Platon w swoim
podaniu wspomina o istnieniu w pa
ń
stwie Atlantydów gor
ą
cych i zimnych
ź
ródeł.
Ź
ródła takie wytryskaj
ą
wła
ś
nie znowu na Azorach. Czy
ż
zatem Azory nie stanowi
ą
szcz
ą
tków olbrzymiego, kiedy
ś
rozci
ą
gaj
ą
cego si
ę
w tym rejonie Atlantyku l
ą
du? I czy
ż
nie tu nale
ż
y szuka
ć
ś
ladów dawnych ludów?
Na dnie oceanu
Po opuszczeniu bazy na Azorach „Mewa" znalazła si
ę
setki mil morskich na zachód od ich wybrze
ż
y.
Bielica uwa
ż
nie
ś
ledził czarn
ą
lini
ę
wykresu radiosondy. Równocze
ś
nie wpatrywał si
ę
uwa
ż
nie w obraz
dna, który przesuwał si
ę
na ekranie telewizora. Radiosonda rejestrowała stale rosn
ą
ce} gł
ę
boko
ść
,
telewizja natomiast ukazywała szar
ą
, zamglon
ą
panoram
ę
znanego, widzianego ju
ż
kiedy
ś
krajobrazu.
Gdyby wła
ś
nie nie owa szaro
ść
, spowodowana obecno
ś
ci
ą
wody, obraz mo
ż
na by uwa
ż
a
ć
za normalne
zdj
ę
cie podgórskiej okolicy.
- Profesorze! - zawołał jeden z asystentów Bielicy. - Ten krajobraz przypomina do złudzenia góry!
- Tak jest. I nic w tym dziwnego. Dno Atlantyku mogło si
ę
przecie
ż
po prostu osun
ąć
, nie zmieniaj
ą
c przy
tym zupełnie swego ukształtowania, swej rze
ź
by. Je
ż
eliby
ś
my za
ś
przyj
ę
li,
ż
e dno to wystawało kiedy
ś
ponad powierzchni
ę
wody i
ż
e zapadaj
ą
c si
ę
w otchła
ń
nie zmieniło swej powierzchni, to znale
źć
tam
powinni
ś
my równie
ż
pozostało
ś
ci dzieł człowieka, których woda nie zd
ąż
yła jeszcze zniszczy
ć
. I
pozostało
ś
ci te, jestem pewny - musimy znale
źć
. Oto dlaczego przydzielony profesorów Bielicy statek
oceanograficzny „Mewa" znajdował si
ę
od dłu
ż
szego czasu
na wodach Atlantyku. Uczony otrzymał go do swej dyspozycji zaraz po przyje
ź
dzie z Ameryki. Profesor
promieniał z zadowolenia. Statek był bowiem nowocze
ś
nie wyposa
ż
ony, posiadał w kabinach i na -
pokładzie wszystko, czego mo
ż
e sobie
ż
yczy
ć
najbardziej wymagaj
ą
cy kapitan: sprawnie pracuj
ą
ce
maszyny, komfortowe i wygodne pomieszczenia, doskonał
ą
aparatur
ę
. Bielica szczególnie jednak cieszył
si
ę
z pot
ęż
nej, zdalnie sterowanej batysfery-robota.
Była to wielka kula o własnym nap
ę
dzie, z wysuwanymi łapami, które mogły unosi
ć
ci
ęż
ary, dr
ąż
y
ć
doły,
usuwa
ć
rumowiska, piasek i muł. Podobna była do olbrzymiej meduzy, z której co chwila wysuwaj
ą
si
ę
na
dowoln
ą
długo
ść
chwytliwe macki. Rozmieszczone po
ś
rodku wielkie
ś
lepia -* lampy reflektorów - błyskały
polerowanym szkłem. W batysferze Bielica pokładał, je
ś
li chodzi o poszukiwania na dnie oceanu, wielkie
nadzieje. Była ona bowiem urz
ą
dzeniem nadzwyczaj pomysłowym. Obserwuj
ą
c na ekranie telewizora jej
ruch po zanurzeniu, mo
ż
na było kierowa
ć
j
ą
zarówno na dowoln
ą
gł
ę
boko
ść
, jak te
ż
dowolne miejsce,
ponadto poleca
ć
wykonywanie najprzeró
ż
niejszych czynno
ś
ci. Poszukiwania postanowił uczony
przeprowadzi
ć
w rejonie Wysp Azorskich. Okr
ąż
ył je ju
ż
dwukrotnie, otrzymuj
ą
c na podstawie
radiosonda
ż
u kilka interesuj
ą
cych wykresów dna. Nie dawały one wszak
ż
e tak plastycznego obrazu
rejonów podwodnych jak obrazy telewizyjne naniesione na ta
ś
m
ę
magnetyczn
ą
, dzi
ę
ki której profesor
mógł odtwarza
ć
dowoln
ą
ilo
ść
razy obraz uzyskany w kamerze telewizyjnej i dokładnie bada
ć
poszczególne wycinki dna morskiego. Pocz
ą
tkowo przedstawiało ono zni
ż
aj
ą
c
ą
si
ę
pochyło
ść
w kierunku
zachodnim, pó
ź
niej jednak nast
ą
pił gwałtowny spad, postrz
ę
pione złomami skał zbocze i obszerna -
wydawałoby si
ę
- jak okiem si
ę
gn
ąć
płaszczyzna. Rejon ten wzbudził
ż
ywe zainteresowanie profesora. Po
stromych szczytach, rozpadlinach, w
ą
wozach,
ż
lebach i uskokach, tworz
ą
cych typowo górski obraz dna,
nagle rozpostarła si
ę
olbrzymia równina. Jednak
ż
e o ile dno oceanu w innych okolicach rysowało si
ę
na
ekranie do
ść
wyra
ź
n
ą
lini
ą
, o tyle tu było szarawe i jak gdyby porosłe g
ę
st
ą
chwiej
ą
c
ą
si
ę
na wietrze
turzyc
ą
. Profesor z wypiekami na twarzy wpatrywał si
ę
w ten smutny, a zarazem tak tajemniczy krajobraz.
Raptem spostrzegł na mglistym tle ciemniejsze kr
ę
gi. Widziane z wysoko
ś
ci dwóch kilometrów dno
podobne było do olbrzymiej tarczy strzeleckiej z szeregiem białych i czarnych koncentrycznych kół.
- Prosz
ę
dokładnie okre
ś
li
ć
współrz
ę
dne tego rejonu -polecił Bielica, w którego głosie dr
ż
ało podniecenie -
potem zmieniamy kurs. Trzeba poszuka
ć
równie
ż
w kierunku południowo-zachodnim.
Profesor spodziewał si
ę
odszuka
ć
podobnych miejsc wi
ę
cej. Rzeczywi
ś
cie w odległo
ś
ci kilkuset mil
morskich od linii brzegowej Azorów, prawie równolegle do niej. znaleziono jeszcze kilkana
ś
cie płaszczyzn
dna morskiego, na którym widoczne były owe charakterystyczne ciemne i jasne koliste smugi wodne.
Ró
ż
niły si
ę
one jedynie rozmiarami lub regularno
ś
ci
ą
. Rzecz charakterystyczna,
ż
e rozmieszczone były
wokół Wysp Azorskich równie
ż
pier
ś
cieniowato.
- S
ą
dz
ę
- powiedział profesor do otaczaj
ą
cych go asystentów i załogi statku -
ż
e rozrzucone wokół Azorów
koła zdradzaj
ą
system budowy osiedli atlantyckich. Ciemne stanowi
ą
pasy, na których wznosiły si
ę
budowle mieszka
ń
ców, jasne za
ś
s
ą
fosami. Tak samo zupełnie jak w opisanym przez Platona Mie
ś
cie
Złotych Wrót. Obecnie czeka nas. przyjaciele, du
ż
a praca, która zapocz
ą
tkowuje nowy dział nauki -
atlantoarcheologi
ę
. A teraz, kapitanie -do Miasta Złotych Wrót. Zaczniemy od stolicy Atlantydów.
- Przecie
ż
nie wiemy, profesorze, gdzie to jest.
- Tam gdzie znajduje si
ę
najwi
ę
ksza tarcza - odpowiedział
Bielica.
Wszystkie miejsca w olbrzymiej sali wykładowej Pałacu Nauki były zaj
ę
te. Tysi
ą
ce par oczu wpatrywały
si
ę
w rozpi
ę
te wysoko płótno ekranu. Z gło
ś
nika płyn
ą
ł spokojny równy glos spikera. - Prosz
ę
pa
ń
stwa,
profesor Jarosław Bielica dokonał zadziwiaj
ą
cych odkry
ć
podmorskich, które rozsławiły szeroko imi
ę
nauki
polskiej. ,,Mewa" znajduje si
ę
w tej chwili na terenie, gdzie prowadzone s
ą
badania atlantoarcheologiczne.
Na pokładzie profesor Bielica wydaje ostatnie polecenia przed opuszczeniem na dno baterii batysfer.
Widz
ą
je pa
ń
stwo przy prawej burcie okr
ę
tu. Te olbrzymie roboty za chwil
ę
spiyn
ą
, kierowane falami
radiowymi, w gł
ę
biny oceanu.
Słowom spikera zawtórował plusk opadaj
ą
cych z pokładu kuł. Chybotały si
ę
przez kilka chwil na spokojnej
powierzchni wody, po czym zacz
ę
ły dzi
ę
ki własnemu nap
ę
dowi odpływa
ć
od okr
ę
tu na pełne morze. Po
kilkunastu minutach batysfery ustawiły si
ę
w regularne koło,
nast
ę
pnie znikn
ę
ły pod powierzchni
ą
wody. Pozostały po nich du
ż
e regularne kr
ę
gi
rozchodz
ą
ce si
ę
wokół fali. Na ekranie wida
ć
było, jak batysfery spływaj
ą
ze znaczn
ą
pr
ę
dko
ś
ci
ą
w dół. Podobne były z daleka do małych, srebrzystych, mieni
ą
cych si
ę
pereł,
nanizanych na niewidoczny, poziomo rzucony sznur. Schodziły coraz gł
ę
biej - tysi
ą
c, tysi
ą
c
pi
ęć
set, dwa tysi
ą
ce metrów -informował głos spikera. I nagle pod batysfer
ą
ukazała si
ę
olbrzymia tarcza z ciemnymi i jasnymi pier
ś
cieniami.
- To pole Miasta Złotych Wrót - płyn
ę
ły z gło
ś
nika obja
ś
nienia spikera. Tu opadaj
ą
batysfery i tu
rozpoczn
ą
si
ę
prace archeologiczne.
Tymczasem batysfery osiadły na ciemnym kolistym pasie. Z ich pokryw wysun
ę
ły si
ę
długie,
zako
ń
czone czerpakami
ramiona, które nabierały wielkie porcje mułu i wysypywały go opodal.
- Roboty - wyja
ś
nił spiker - usuwaj
ą
wierzchni
ą
warstw
ę
mułu, powstałego z rozmaitych skał i
ro
ś
linno
ś
ci, która przed dziesi
ą
tkami tysi
ę
cy lat pokrywała ten l
ą
d, gdy wznosił si
ę
on ponad
powierzchni
ą
wód. Spod warstwy tej ukaza
ć
si
ę
powinny ruiny stolicy pot
ęż
nego pa
ń
stwa
Atlantydów -Miasta Złotych Wrót.
Po chwili oczom zdumionych widzów ukazał si
ę
- zgodnie z zapowiedzi
ą
spikera - ba
ś
niowy
obraz zatopionego miasta, wynik pracy batysfer. Na całym przeszło trzy kilometry licz
ą
cym w
obwodzie pier
ś
cieniu wznosiły si
ę
budowle. Niektóre z nich, ozdobione smukłymi kolumnami,
podobne były do greckich
ś
wi
ą
ty
ń
, niektóre miały kształt piramidy, inne wreszcie zwykłych,
pot
ęż
nych sze
ś
cianów. Po
ś
rodku pier
ś
cienia ci
ą
gn
ę
ła si
ę
szeroka ulica wykładana
kwadratowymi płytami kamiennymi. Co kilkana
ś
cie metrów wystawały z niej wysokie słupy.
- To latarnie uliczne - dał si
ę
słysze
ć
głos spikera. - Te za
ś
prostopadłe do głównej ulicy pasy s
ą
wyj
ś
ciami w kierunku fosy. Istniały tu prawdopodobnie mosty spinaj
ą
ce pier
ś
cie
ń
z s
ą
siednimi,
jeszcze nie odkopanymi dzielnicami miasta. Zawaliły si
ę
one podczas kataklizmu i ich szcz
ą
tki
le
żą
zapewne na dnie gł
ę
bokiego kanału. W tej chwili, prosz
ę
pa
ń
stwa, batysfery pracuj
ą
przy
oczyszczaniu drugiego pier
ś
cienia. Profesor Bielica komunikuje,
ż
e prace archeologiczne na
dnie Atlantyku zostan
ą
uko
ń
czone nie wcze
ś
niej jak za sze
ść
miesi
ę
cy. Wtedy dopiero odsłoni
si
ę
cały obraz owego do niedawna legendarnego miasta. W ka
ż
dym razie ju
ż
to, co pa
ń
stwo
zobaczył', stanowi niezaprzeczalny dowód,
ż
e Atlantyda istniała. Uczonych
czeka jeszcze wiele trudu i bada
ń
, zanim ustal
ą
histori
ę
tego zaginionego l
ą
du i odczytaj
ą
dzieje ludu, który tu mieszkał. Praca to niezwykle mozolna i trudna. Miast takich, jak Miasto
Złotych Wrót, cho
ć
nie tak rozległych, w kraju Atlantydów jest wi
ę
cej...
Hipoteza profesora Bielicy
Wie
ść
o odkryciu przez polskiego archeologa miasta Atlantydów obiegła lotem błyskawicy cały
ś
wiat. Ze wszystkich stron kuli ziemskiej wyruszyły w rejon Azorów wyprawy badawcze. Ocean
zaroił si
ę
tam od pływaj
ą
cych stacji archeologicznych. Cały obszar dna morskiego wokół
archipelagu podzielony został na szereg sektorów, na których działa
ć
miały ekspedycje
poszczególnych krajów. Dzi
ę
ki tej organizacji praca post
ę
powała szybko i ka
ż
dy miesi
ą
c
przynosił nowe, rewelacyjne odkrycia. Ekspedycja polska pod kierunkiem profesora Bielicy
pracowała na terenie Miasta Złotych Wrót, tak bowiem przyj
ę
to za Platonem nazywa
ć
stolic
ę
Atlantydy. Wreszcie po kilku latach kopania zostały uko
ń
czone. Wtedy na mi
ę
dzynarodowym
zje
ź
dzie archeologów profesor Bielica wyst
ą
pił z fantastyczn
ą
hipotez
ą
-Oto wyj
ą
tek z jego
referatu:
„Szcz
ą
tki znalezionych maszyn, szczególnie za
ś
instrumenty astronomiczne, dowodz
ą
,
ż
e
tysi
ą
ce lat przed nami istniał w Atlantydzie wysoko rozwini
ę
ty przemysł. Zadziwiaj
ą
cy jest
przede wszystkim fakt,
ż
e prawie w ka
ż
dym z odkrytych przez nas miast wznosiło si
ę
doskonale wyposa
ż
one obserwatorium. Dowodzi to,
ż
e nauka astronomii w
ś
ród Atlantydów
była niezwykle popularna i sta
ć
musiała na bardzo wysokim poziomie. Niestety, jak dotychczas
nie udało si
ę
ż
adnej ekspedycji trafi
ć
na
ś
lad jakiejkolwiek biblioteki lub ksi
ąż
ki. Pismo
pozostawione w formie znaków wyrytych na
ś
cianach budowli, obeliskach i pomnikach, nie
zostało dot
ą
d odczytane. Kto wie, czy pod owymi liniami i kropkami, b
ę
d
ą
cymi tajemniczym
alfabetem Atlantydów, nie kryje si
ę
historia osi
ą
gni
ęć
i zamierze
ń
tego ludu. Materiał
dowodowy, którym dysponujemy w tej chwili, pozwala jednak na wysuni
ę
cie wiele mówi
ą
cych
wniosków. Wiemy ju
ż
bez
ż
adnych w
ą
tpliwo
ś
ci,
ż
e Atlantydzi byli lud
ź
mi niezwykle
przedsi
ę
biorczymi. Wiemy,
ż
e docierali na swych okr
ę
tach do Europy i Ameryki. Wiemy,
ż
e
pozostawili
ś
lady swej bytno
ś
ci w Europie, Grecji, Hiszpanii i Anglii, jak równie
ż
w Peru i
Meksyku. Wydaje si
ę
.
ż
e interesowa
ć
ich musiał tak
ż
e
ś
wiat pozaziemski,
ś
wiat
Układu Słonecznego.
Ś
wiadcz
ą
o tym tak licznie rozsiane na dnie Atlantyku obserwatoria
astronomiczne. Je
ż
eli przyjmiemy,
ż
e dysponowali ponadto wysoko rozwini
ę
t
ą
technik
ą
, je
ż
eli
wynale
ź
li pojazdy mechaniczne, je
ż
eli, na co istnieje wiele dowodów, znali elektryczno
ść
, to nie
b
ę
dzie dziwne, gdy zało
ż
ymy mo
ż
liwo
ść
dokonywania przez Atlantydów prób lotów
kosmicznych. Nie jest wykluczone,
ż
e wyprawa na Marsa, któr
ą
uczeni doby obecnej planuj
ą
,
b
ę
dzie nie pierwsz
ą
, lecz jedn
ą
z wielu ju
ż
dawno przed nami urzeczywistnionych. Kto wie, czy
w tej chwili na Marsie nie istnieje druga Atlantyda, i kto wie, czy tam, podobnie jak tu, nie
zamierzaj
ą
ludzie dalekich wypraw kosmicznych. Kto wie, czy potomkowie dawnych odwa
ż
nych
Atlantydów nie wybieraj
ą
si
ę
z wizyt
ą
do nas"... Referat Bielicy wywołał burz
ę
. Profesora
zaatakowali najwybitniejsi uczeni. Zarzucono mu,
ż
e nie liczy si
ę
ż
obiektywnymi wynikami
bada
ń
naukowych. Na Marsie według ich opinii nie mo
ż
e istnie
ć
ż
ycie w tych formach, w jakich
si
ę
ono rozwija na powierzchni Ziemi. Nie ma tam bowiem odpowiednich warunków dla
egzystencji istot wysoko rozwini
ę
tych. Poza tym, gdyby istnieli Atlantydzi na tej planecie,
musieliby ju
ż
skomunikowa
ć
si
ę
z Ziemi
ą
. Profesor Bielica mimo autorytetu, jakim si
ę
cieszył w
ś
wiecie naukowym, był w swych rewelacyjnych przewidywaniach osamotniony.
ś
yczliwo
ś
ci
ą
darzył go jedynie organizator pierwszej ekspedycji na Marsa - akademik Smagin. Tylko jemu
zawdzi
ę
czał swój udział w ekspedycji.
Spotkanie
Statek kosmiczny „Alfa" oderwał si
ę
lekko od platformy startowej, wyszedł z orbity „Columbii" i
skierował si
ę
na długie rami
ę
paraboli prowadz
ą
ce na odległego Marsa. Uczestnicy ekspedycji
czekali na t
ę
chwil
ę
do
ść
długo. Chodziło bowiem o to, by droga na planet
ę
była mo
ż
liwie jak
najkrótsza, by „Alfa" wyl
ą
dowała wtedy, gdy Mars znajdzie si
ę
w opozycji i jego odległo
ść
od
Ziemi wyniesie zaledwie około 56 milionów kilometrów. Gdyby przegapiono ten moment, na
podobn
ą
okazj
ę
trzeba by czeka
ć
od pi
ę
tnastu do siedemnastu lat, to znaczy do chwili
ponownej wielkiej opozycji Marsa. Profesor Bielica siedział w gł
ę
bokim, wygodnym fotelu,
wspominaj
ą
c etapy swej długiej pracy zwi
ą
zanej z Atlantyd
ą
. W tej samej kabinie podobnej do
olbrzymiej kuli przebywali równie
ż
inni członkowie wyprawy. Od czasu
do czasu przez niewidzialne gło
ś
niki nadawano komunikaty z kabiny nawigacyjnej, która
znajdowała si
ę
w drugiej sferze statku kosmicznego. Tu, gdzie si
ę
znajdowali, nie dochodził
szum silników, łagodnie jarzyło si
ę
ś
wiatło, było cicho, ciepło, przytulnie; poza tym nie
odczuwało si
ę
absolutnie pr
ę
dko
ś
ci, z któr
ą
„Alfa" płyn
ę
ła w przestworzach. Profesor, który tak
ź
le zniósł start z Ziemi, tu czuł si
ę
zupełnie dobrze. Nawet wtedy gdy „Alfa" na podobie
ń
stwo
olbrzymich hantli oderwała si
ę
od orbity stacji i kiedy z ka
ż
d
ą
sekund
ą
wzrastało przyspieszenie
jej ruchu, nawet wtedy nic nie zm
ą
ciło jego przytomno
ś
ci. Cały czas kontrolował swe
samopoczucie, odczuwaj
ą
c gł
ę
bok
ą
rozkosz unoszenia si
ę
i niewa
ż
ko
ś
ci. Nigdy nie
przypuszczał,
ż
e dawa
ć
to mo
ż
e tyle zadowolenia. Zapomniał nawet o cierpkich, aczkolwiek
utrzymanych w kulturalnej formie, wypowiedziach niektórych z członków wyprawy. Kryła si
ę
w
tych wypowiedziach zaprawiona ironi
ą
kpina. Bielica wiedział,
ż
e wszelka dyskusja nic tu nie
wyja
ś
ni.
- Poczekajmy kilka tygodni - odpowiadał na zaczepki.
- Oczywi
ś
cie, nic nam lepszego nie pozostało. S
ą
dzimy,
ż
e to s
ą
ostatnie dni
ż
ywota pa
ń
skiej,
profesorze, hipotezy.
- By
ć
mo
ż
e, by
ć
mo
ż
e - u
ś
miechał si
ę
Bielica.
Czas mijał powoli. „Alfa" przebywała w przestrzeni
kosmicznej prawie miesi
ą
c. Odległo
ść
od Ziemi rosła
w zawrotnym tempie. Statek min
ą
ł ju
ż
półmetek
i z pr
ę
dko
ś
ci
ą
pi
ęć
dziesi
ę
ciu tysi
ę
cy kilometrów na godzin
ę
zmierzał w kierunku Marsa.
W kabinie panował gwar. Kilku astronautów grało
w szachy, kilku ze słuchawkami na uszach prowadziło
rozmowy z Ziemi
ą
, reszta zatopiona była w lekturze.
Raptem dał si
ę
słysze
ć
głos akademika Smagina:
- Uwaga, uwaga! Z kierunku Marsa zbli
ż
a si
ę
tajemniczy pojazd kosmiczny. Staramy si
ę
nawi
ą
za
ć
z nim ł
ą
czno
ść
. Prosz
ę
profesora Bielic
ę
do kabiny nawigacyjnej! Uczony podniósł si
ę
z fotela i wolno ruszył w stron
ę
korytarza. Wszystkie głowy zwróciły si
ę
w jego kierunku. W
oczach astronautów jarzyło si
ę
podniecenie i ciekawo
ść
.
- Czy
ż
by kto
ś
przed nami wyl
ą
dował na Marsie i teraz wraca na Ziemi
ę
? - padło pytanie.
- Wykluczone! Absolutnie wykluczone!
- W takim razie...
- W takim razie wydaje si
ę
,
ż
e hipoteza Bielicy ju
ż
si
ę
sprawdziła. Sprawdziła si
ę
. zanim
wyl
ą
dowali
ś
my na Marsie.
Typ spod ciemnej gwiazdy
Gdzie jest profesor Tarnów?
- Upłyn
ę
ło ju
ż
- rozpocz
ą
ł redaktor Regnard - szesna
ś
cie miesi
ę
cy od chwili, gdy wyjechał do
Meksyku. I jak dotychczas wszelkie poszukiwania s
ą
bezskuteczne. Pan, panie Hoff, jako
przyjaciel doktora Tarnowa, powinien wiedzie
ć
, po co si
ę
tam profesor wybrał. Przecie
ż
on był
fizykiem.
- Tak, tak, panie Regnard - podj
ą
ł na nowo adwokat Hoff.
- Ma pan racj
ę
. Profesor Tarnów był fizykiem. Zanim udał si
ę
na Jukatan, aby poszukiwa
ć
ś
ladów starych kultur, pracował w instytucie. Badał promienie. Pa
ń
stwowe subsydia pozwalały
mu prowadzi
ć
prace na szerok
ą
skal
ę
. Dniami i nocami przesiadywał w laboratorium. Dokonał
wielkiego dzieła i zdobył sław
ę
. Udało mu si
ę
uchwyci
ć
promienie
ś
wietlne, które przed wiekami
odbiła w przestrze
ń
kosmiczn
ą
Ziemia. Wybaczcie, panowie, je
ż
eli wyra
ż
am si
ę
niezbyt
ś
ci
ś
le i
mało fachowo. W tej dziedzinie nie jestem mocny. Poza tym profesor Tarnów tak mało o swym
wynalazku mówił. Mo
ż
e s
ą
dził,
ż
e my, profani, mało si
ę
na tym rozumiemy. Kto wie? Prac nad
wynalazkiem profesor nie doko
ń
czył - podj
ą
ł po chwili cichym głosem Hoff. - Wstrzymano
subsydia. Co prawda, urz
ą
dził sobie skromn
ą
pracowni
ę
w domu, ale badania nie miały ju
ż
tego rozmachu, co przedtem. Przypominacie sobie, panowie, jak
ą
niespodziank
ą
była dla nas
wiadomo
ść
o wyje
ź
dzie Tarnowa.
- Wtedy chciałem wydosta
ć
dla pisma troch
ę
informacji. Pragn
ą
łem wyja
ś
ni
ć
przyczyny, które
skłoniły profesora do zainteresowania si
ę
nagle archeologi
ą
. Jednak
ż
e nie jestem z siebie
zadowolony. Zreszt
ą
, moi panowie, nawet doktor Tor, aczkolwiek był asystentem profesora,
nawet on -
powtarzam - nie zna wła
ś
ciwych powodów tej nieszcz
ęś
liwej w skutkach decyzji Tarnowa.
- Profesor popłyn
ą
ł z doktorem Torem statkiem linii Holandia-Ameryka - przerwał redaktorowi
adwokat Hoff.
- Wyruszył z Rotterdamu przez Hawan
ę
do Vera Cruz. Tu poczynił przygotowania do
ekspedycji, której celem był Jukatan, a
ś
ci
ś
lej, pewien rejon w pobli
ż
u północnej granicy
Hondurasu. By opłyn
ąć
półwysep, profesor wynaj
ą
ł łód
ź
motorow
ą
oraz zwerbował załog
ę
. Po
przybyciu do wyznaczonego punktu drog
ą
morsk
ą
nale
ż
ało z kolei zapu
ś
ci
ć
si
ę
w d
ż
ungl
ę
.
Tutaj, w dziewiczych lasach, w odległo
ś
ci około pi
ęć
dziesi
ę
ciu kilometrów od morza, wyprawa
dotarła do miasta ruin, celu ekspedycji profesora Tarnowa. O istnieniu tego miasta nie wiedział
nawet rz
ą
d
meksyka
ń
ski. By
ć
mo
ż
e profesor w czasie do
ś
wiadcze
ń
widział na ekranie swego cudownego
aparatu to nrasto w jego pierwotnym kształcie, miasto pełne wspaniałych pałaców, rojne,
wielkie. By
ć
mo
ż
e widział równie
ż
zagład
ę
tego miasta. Kto wie, czy nie to wła
ś
nie było
głównym powodem zwrotu jego dotychczasowych zainteresowa
ń
w kierunku archeologii.
Profesor Tarnów rozpocz
ą
ł poszukiwania według sporz
ą
dzonego przez siebie szkicu. Prace
post
ę
powały co prawda powoli, jednak
ż
e wyniki były doskonałe. Raptem tragedia. Profesor,
który miał zwyczaj chodzi
ć
w
ś
ród ruin samotnie, z jednej ze swych w
ę
drówek nie wrócił.
Wszelkie wysiłki doktora Tora, by odszuka
ć
zaginionego, nie dały wyniku. Nie mo
ż
na było
znale
źć
najmniejszego
ś
ladu. Po dwu miesi
ą
cach wyprawa zwin
ę
ła obóz i ruszyła w kierunku
zatoki, w której stała zakotwiczona łód
ź
... To wszystko, co mi wiadomo o losie profesora...
Poszukiwania podj
ę
ło nast
ę
pnie kilka jeszcze ekspedycji, lecz wszystkie wysiłki - jak panowie
pami
ę
tacie -były bezskuteczne. Doktor Tor wrócił, by prowadzi
ć
dalej prace profesora Tarnowa.
Udało mu si
ę
nawet przej
ąć
na własno
ść
pracowni
ę
swego byłego szefa.
- A co si
ę
stało z wynalazkiem? - zapytał doktor Berger.
- Pracuje nad nim Tor.
- Dlaczego nie syn? Doktor Piotr Tarnów jest przecie
ż
równie
ż
fizykiem - rzucił Regnard.
- Piotr Tarnów - odpowiedział Hoff - pomagał kiedy
ś
ojcu, obecnie za
ś
pracuje intensywnie nad
własnym wynalazkiem, ponadto warunki zmusiły zarówno Piotra, jak i jego matk
ę
, pani
ą
Tarnów, do sprzedania wszystkiego byłemu asystentowi.- Hoff przerwał na chwil
ę
, by zapali
ć
cygaro, po czym podj
ą
ł na nowo. - Piotr Tarnów ma pewien plan. Chce mianowicie po
zako
ń
czeniu swoich prac, mo
ż
e ju
ż
za dwa-trzy miesi
ą
ce, wyruszy
ć
do Meksyku, aby podj
ąć
na nowo poszukiwania. Jest zdania,
ż
e Tor nie uczynił wszystkiego, by odnale
źć
profesora.
Szkoda,
ż
e nie przyszedł tu dzisiaj, na pewno dowiedzieliby
ś
my si
ę
czego
ś
wi
ę
cej.
Spojrzenie w przeszło
ść
Doktor Tor ukłonił si
ę
i powiedział:
- Witam pa
ń
stwa serdecznie i dzi
ę
kuj
ę
za zainteresowanie,
które okazujecie mojej pracy. Szczególn
ą
jednak przyjemno
ść
sprawia mi fakt,
ż
e mog
ę
zademonstrowa
ć
aparat przed pani
ą
Tarnów, gdy
ż
wła
ś
nie nad tym
aparatem pracował przez długi czas jej m
ąż
, a mój profesor. Z kolei doktor Tor zwrócił si
ę
do Piotra.
- Panu, panie doktorze Tarnów, na pewno sprawi satysfakcj
ę
,
ż
e prace badawcze pa
ń
skiego czcigodnego
ojca doprowadzone zostały do ko
ń
ca. Uwa
ż
ałem za swój obowi
ą
zek zaprosi
ć
równie
ż
pana, panie Hoff,
jako długoletniego przyjaciela profesora. Pana, panie Regnard, prosz
ę
o odpowiedni
ą
publikacj
ę
w
pa
ń
skim poczytnym pi
ś
mie. W przekonaniu,
ż
e wynalazek znajdzie zastosowanie w dziedzinie historii
powszechnej i geografii, zaprosiłem pana, profesorze Czechin z Europejskiego Towarzystwa
Geograficznego, oraz pana, panie profesorze Decker z uniwersytetu w Leyden.
Po tym wst
ę
pie Tor przyst
ą
pił do rzeczowych wyja
ś
nie
ń
:
- Je
ż
eli
ś
wiatło pada na jaki
ś
przedmiot, to zostaje ono przez ten przedmiot cz
ęś
ciowo pochłoni
ę
te i
zamienione na ciepło, po cz
ęś
ci za
ś
odbite. Wła
ś
nie dzi
ę
ki temu odbitemu
ś
wiatłu mo
ż
emy przedmiot ów
widzie
ć
. Od milionów lat promienie Sło
ń
ca padaj
ą
na powierzchni
ę
Ziemi. Od milionów lat Ziemia odbija te
promienie w przestrze
ń
kosmiczn
ą
. Znaczy to,
ż
e od milionów lat obrazy powierzchni Ziemi, wszystkie
wydarzenia historyczne, wszystkie zjawiska przyrody, obrazy fauny i flory z ró
ż
nych epok znajduj
ą
si
ę
w
przestrzeni mi
ę
dzygwiezdnej. Regnard nie powstrzymał si
ę
, aby wtr
ą
ci
ć
:
- Wszech
ś
wiat, kosmos, jest przecie
ż
niesko
ń
czony. Jak pan chce zatem te odbite promienie, nios
ą
ce z
sob
ą
obrazy, znowu sprowadzi
ć
na Ziemi
ę
?
Doktor Tor u
ś
miechn
ą
ł si
ę
i podniósł ze stołu gumowy balon.
- Prosz
ę
sobie wyobrazi
ć
- powiedział -
ż
e po tym balonie biegnie mrówka. Dla niej droga nie ma ko
ń
ca,
a jednak balon jest ograniczony. Ograniczony jest równie
ż
mimo swej niesko
ń
czono
ś
ci wszech
ś
wiat. W
tym niesko
ń
czonym, a jednak ograniczonym wszech
ś
wiecie
ś
wiatło odbite przez Ziemi
ę
przebiega w
ka
ż
dej sekundzie przestrze
ń
długo
ś
ci około 300 000 km. W ci
ą
gu roku
ś
wiatło to przebywa w swej nie
ko
ń
cz
ą
cej si
ę
w
ę
drówce około 9,5 biliona kilometrów. Jest to znana jednostka astronomiczna, rok
ś
wietlny. A oto kilka przykładów liczbowych, które daj
ą
dobry pogl
ą
d, je
ż
eli chodzi o odległo
ś
ci
astronomiczne.
Ś
wiatło potrzebuje na przykład 5,5 godziny, aby dotrze
ć
do granicy naszego systemu
słonecznego, ale 35 tysi
ę
cy lat, aby osi
ą
gn
ąć
centrum Drogi Mlecznej. Najbli
ż
ej Ziemi poło
ż
ona gwiazda.
Alfa Centauri, jest oddalona od nas o cztery lata
ś
wietlne. Jej
ś
wiatło, które trafia teraz na Ziemi
ę
, wysłane zostało przed czterema laty.
Ś
wiatło za
ś
gwiazd
z konstelacji Oriona przed 400 laty, a wi
ę
c wtedy, gdy w Niemczech szalały wojny chłopskie, gdy w Polsce
panował ostatni z dynastii Jagiellonów Zygmunt August. Jeszcze wcze
ś
niej wysłały swe
ś
wiatło gwiazdy z
Tarczy Sobieskiego lub mgławica Andromedy. Pierwsze - gdy w Egipcie wznoszono olbrzymie piramidy,
drugie za
ś
, gdy ziemie Europy pokrywał lodowiec. Redaktor Regnard robił szybko zapiski.
-
Ś
wiatło odbite od Ziemi staje si
ę
na swej drodze coraz
słabsze - ci
ą
gn
ą
ł doktor Tor. - Kiedy po wielu latach
wraca na Ziemi
ę
, jest tak słabe,
ż
e nie mo
ż
na go dostrzec.
Trzeba pot
ęż
nych wzmacniaczy, aby stało si
ę
znowu
widoczne.
Po tym do
ść
ogólnym wst
ę
pie prelegent przeszedł do opisu
wynalazku.
- Pierwsze prace profesora Tamowa obejmowały budow
ę
aparatu odbiorczego i wzmacniacza tych
nadzwyczaj słabych promieni
ś
wietlnych. Profesor zbudował na dachu tego domu wielk
ą
instalacj
ę
zwierciadeł wkl
ę
słych, obracaj
ą
cych si
ę
we wszystkich kierunkach. Instalacja ta przez szczególny układ
zwierciadeł wył
ą
cza aktualn
ą
widoczno
ść
ś
wiatła Sło
ń
ca, Ksi
ęż
yca oraz gwiazd i planet. Ponadto jest ona
zdalnie sterowana. Nieco pó
ź
niej udała si
ę
konstrukcja specjalnego wzmacniacza dla promieni
ś
wietlnych,
których siła, mówi
ą
c obrazowo, wystarcza jeszcze do uwidocznienia
ś
wiatła odbitego od Ziemi przed
5000-6000 lat. Najnowszy wzmacniacz pozwala ju
ż
na odbiór
ś
wiatła, którego fale odbiła Ziemia przed 20
000 lat. Obrazy z czasów jeszcze odleglejszych s
ą
niestety zamglone. Aby móc na przykład
ś
ledzi
ć
epoki
geologiczne, które trwały miliony lat, nale
ż
y zainstalowa
ć
nowy wzmacniacz, bardziej precyzyjny, bardziej
skomplikowany i o wi
ę
kszej mocy. Niestety, mo
ż
liwo
ś
ci techniczne naszego przemysłu s
ą
jak dotychczas
pod tym wzgl
ę
dem ograniczone. By
ć
mo
ż
e w niedalekiej przyszło
ś
ci i ta trudno
ść
b
ę
dzie pokonana. Tor
zrobił mał
ą
pauz
ę
. Dwaj zaproszeni uczeni spogl
ą
dali na niego jak na maga. Jedynie Piotr Tarnów siedział
nieporuszony.
- Mankamentem mego aparatu - podj
ą
ł na nowo doktor Tor - jest równie
ż
to,
ż
e nie potrafi on rejestrowa
ć
na swym ekranie obrazów z okresu po 1200 roku naszej ery. Zło,
ż
e tak powiem, polega na tym, i
ż
ś
wiatło, biegn
ą
c po najkrótszej krzywej, zu
ż
ywa 800 lat, by wróci
ć
na Ziemi
ę
.
- Je
ż
eli pana dobrze zrozumiałem - wtr
ą
cił profesor Decker
- aparat pa
ń
ski nie uwidoczni na przykład walk Flandrii o wolno
ść
w 1302 roku.
- Tak, to si
ę
zgadza. Podkre
ś
lam raz jeszcze,
ż
e zdarzenia
po 1200 roku, a
ż
do naszych czasów, nie mog
ą
by
ć
uchwycone.
Profesor Decker skin
ą
ł głow
ą
.
- Szczególn
ą
trudno
ść
konstrukcyjn
ą
- ci
ą
gn
ą
ł dalej Tor -sprawiała budowa odpowiedniego wykrywacza
kontynentów. Bez niego bowiem byłoby niemo
ż
liwe uzyskanie na ekranie telewizyjnym okre
ś
lonego
terytorium. Dzi
ę
ki za
ś
wykrywaczowi ka
ż
dy dowolny wycinek powierzchni Ziemi mo
ż
e by
ć
powi
ę
kszony
lub zmniejszony przez proste przekr
ę
cenie odpowiedniej gałki. Najwi
ę
ksza powierzchnia, któr
ą
aparat
mo
ż
e obj
ąć
, odpowiada mniej wi
ę
cej wielko
ś
ci kontynentu Północnej Ameryki.
- Po prostu niepoj
ę
te - wykrzykn
ą
ł profesor Czechin.
- Teraz pa
ń
stwo pozwol
ą
do laboratorium. - Mówi
ą
c to doktor Tor otworzył du
ż
e szklane drzwi, które
prowadziły do okr
ą
głego pokoju, zastawionego mnóstwem aparatów, tablic rozdzielczych, zegarów i
błyszcz
ą
cych ró
ż
nokolorowym
ś
wiatłem lamp. Naprzeciwko wej
ś
cia rzucał si
ę
w oczy matowy ekran
telewizora.
Gdy go
ś
cie zaj
ę
li miejsca w ustawionych w półkole fotelach, doktor Tor zbli
ż
ył si
ę
do pulpitu sterowego i
wykonał kilka manipulacji na przeł
ą
cznikach i d
ź
wigniach. W pracowni rozległo si
ę
ciche brz
ę
czenie,
równocze
ś
nie za
ś
na ekranie telewizora ukazały si
ę
dziwnych kształtów chmury. Kł
ę
biły si
ę
i przelewały
jak podczas burzy. Wreszcie zarysowywa
ć
si
ę
zacz
ę
ły kontury l
ą
du. W
ś
ród ciszy rozległ si
ę
nagle głos
Tora:
- Jest to półwysep Jukatan. W tej chwili wida
ć
ju
ż
wyra
ź
nie ten l
ą
d w szczegółach. Oto miasto, jego ulice,
ludzie. Oto co skłoniło Tarnowa do zorganizowania ekspedycji archeologicznej i poszukiwania wykopalisk.
W napr
ęż
eniu i ciszy oczy widzów
ś
ledziły przesuwaj
ą
ce si
ę
obrazy, które stawały si
ę
coraz ostrzejsze.
Wida
ć
było pełne zatok wybrze
ż
e morskie. Jak srebrna wst
ę
ga wiła si
ę
w
ś
ród zielonej d
ż
ungli rzeka. Z
lewej strony, na ko
ń
cu ekranu, wyłaniały si
ę
z mgły Kordyliery. Doktor Tor przybli
ż
ył si
ę
z boku do
telewizora i zakre
ś
laj
ą
c linijk
ą
koło na ekranie, powiedział:
- T
ę
cz
ęść
kraju poka
żę
teraz w wycinku powi
ę
kszonym. Po chwili rozległy si
ę
trzaski, po czym zamigotały
na ekranie kolorowe ognie, wreszcie przesuwa
ć
si
ę
pocz
ą
ł
krajobraz wybrze
ż
a Jukatanu. Raptem cał
ą
płaszczyzn
ę
ekranu wypełnił obraz miasta.
- Tu, w tym mie
ś
cie, zagin
ą
ł profesor Tarnów - powiedział' stłumionym głosem Tor. - To znaczy w ruinach
tego miasta - poprawił si
ę
po chwili i wył
ą
czył aparat. Profesor Czechin poprosił jednak, by Tor pokazał
jaki
ś
kraj europejski, Włochy lub Grecj
ę
.
Były asystent profesora Tarnowa zacz
ą
ł manipulowa
ć
przy pulpicie sterowym.
- Trudno jest o tej porze roku pokaza
ć
Europ
ę
, spróbuj
ę
jednak.
Znowu ukazały si
ę
chmury. Niekiedy błysn
ę
ła gładka płaszczyzna, prawdopodobnie morze; wtem wyłoniły
si
ę
z mgły trzy wyspy, a u brzegów najwi
ę
kszej cztery okr
ę
ty.
- Przecie
ż
to fregaty! - zawołał zdumiony profesor Decker. Dalsze jego słowa zagłuszył trzask. Doktor Tor
potr
ą
cił jedn
ą
z d
ź
wigni i obraz znikł.
- To niemo
ż
liwe! Pan si
ę
pomylił, panie profesorze! Aparat nie mógł tego pokaza
ć
! Przed 1200 rokiem, jak
pan wie, nie było tego rodzaju okr
ę
tów - odparł szybko Tor. W zatoce jednak okr
ę
ty były. Widzieli je
wszyscy. Piotr Tarnów uwa
ż
nie przypatrywał si
ę
byłemu asystentowi swego ojca. Gł
ę
boka zmarszczka
przecinała czoło syna. Zamy
ś
lenie jego przerwał głos adwokata Hoffa:
- Prosz
ę
, panie doktorze, wł
ą
czy
ć
jeszcze raz aparat, a sprawa si
ę
wyja
ś
ni.
- To, niestety, niemo
ż
liwe, moi panowie. Uległa przez moj
ą
nieuwag
ę
uszkodzeniu jedna z lamp. Z chwil
ą
gdy otrzymam now
ą
, seans mo
ż
emy powtórzy
ć
. Prosz
ę
mi jednak wierzy
ć
,
ż
e profesor Decker si
ę
pomylił. Okr
ę
tów na pewno nie było.
Ciemna Gwiazda
- Tu widzi pan dokumentacj
ę
najnowszego urz
ą
dzenia astroradarowego. Dzi
ę
ki niemu, panie
doktorze Tarnów, zdołali
ś
my zlokalizowa
ć
i zmierzy
ć
ogromne, ciemne
gwiazdy.
Doktor Felszty
ń
ski udzielał informacji z wyra
ź
nym
zadowoleniem. Był dumny z osi
ą
gni
ęć
swego instytutu.
- Czy pan, panie doktorze, ju
ż
opublikował wyniki swych bada
ń
? - zapytał Tarnów.
- Nie. Dotychczas jeszcze nie. Nale
ż
y pan do niewielu ludzi, którzy dane te ode mnie uzyskali.
- Jestem panu bardzo wdzi
ę
czny za informacje. Wizyta w pa
ń
skim instytucie ma dla mnie szczególne
znaczenie.
Dlatego te
ż
jeszcze raz dzi
ę
kuj
ę
panu za
ż
yczliwo
ść
. Doktor Felszty
ń
ski spojrzał pytaj
ą
co na swego
go
ś
cia.
- Bawi
ę
si
ę
w Sherlocka Holmesa. Interesuj
ą
mnie ciemni. panowie i ciemne gwiazdy - zagadkowo rzucił
Tarnów.
- Czy mógłby mi pan, doktorze, poda
ć
, w jakiej odległo
ś
ci znajduj
ą
si
ę
te gwiazdy od Ziemi?
- Najbli
ż
sza le
ż
y w konstelacji Oriona i oddalona jest od nas o dwie trzecie roku
ś
wietlnego.
- Co, dwie trzecie? - wykrzykn
ą
ł Tarnów. - To przecie
ż
osiem miesi
ę
cy!
- Naturalnie. Có
ż
w tym dziwnego, panie Tarnów?
- To czyni razem szesna
ś
cie miesi
ę
cy.
- Co to ma znaczy
ć
?
- Wszystko proste, proste, proste - powtarzał Piotr Tarnów
nie zwa
ż
aj
ą
c na gospodarza. -
Ś
wiatło, by przeby
ć
drog
ę
od
Ziemi do pa
ń
skiej ciemnej gwiazdy, potrzebuje 8 miesi
ę
cy
i na drog
ę
powrotn
ą
, by wróci
ć
na Ziemi
ę
, równie
ż
8 miesi
ę
cy.
Felszty
ń
ski nie rozumiał zachowania swego go
ś
cia.
- Mo
ż
e chce pan pomierzy
ć
gwiazd
ę
radarem? No, to
ż
ycz
ę
powodzenia. Musi pan jednak czeka
ć
16
miesi
ę
cy, a
ż
pan co
ś
odbierze.
Tarnów jednak nie słyszał ironicznej uwagi Felszty
ń
skiego. Siedział w gł
ę
bokim fotelu i patrzył gdzie
ś
w
dal, szepc
ą
c cicho: - Szesna
ś
cie miesi
ę
cy, szesna
ś
cie miesi
ę
cy. Gdyby doktor Felszty
ń
ski wiedział,
ż
e
prawie tyle czasu mija od tajemniczego znikni
ę
cia profesora Tarnowa, nie dziwiłby si
ę
z pewno
ś
ci
ą
zachowaniu go
ś
cia.
- Kochany przyjacielu - ockn
ą
ł si
ę
wreszcie Tarnów -
prosz
ę
mi poda
ć
dokładnie poło
ż
enie pa
ń
skiej ciemnej
gwiazdy z konstelacji Oriona.
Felszty
ń
ski si
ę
gn
ą
ł po notatnik i podyktował kilka liczb.
Piotr szybko notował. Gdy sko
ń
czył, spojrzał na zegarek
i prawie bez po
ż
egnania wybiegł z instytutu.
Doktor Felszty
ń
ski patrzył za nim długo i kiwał głow
ą
.
- Jak on si
ę
zmienił. Nie ten sam chłopak.
Nocny go
ść
Piotr obejrzawszy si
ę
, czy nikt go nie obserwuje, podci
ą
gn
ą
ł si
ę
wysoko na r
ę
kach, przerzucił nogi na
drug
ą
stron
ę
parkanu i opu
ś
cił si
ę
lekko na ziemi
ę
. Nasłuchiwał jaki
ś
czas, po czym zacz
ą
ł si
ę
skrada
ć
ku
domowi. Zatrzymał si? w cieniu drzewa.
Na parterze
ś
wieciło si
ę
w dwu pokojach. Na wzorzystych
firankach rysował si
ę
cie
ń
ludzkiej postaci. Tarnów rzucił si
ę
w kierunku bramy. Powoli nacisn
ą
ł l
ś
ni
ą
c
ą
klamk
ę
drzwi, które ust
ą
piły pod naporem jego ramienia. Znalazł si
ę
w ciemnym hallu. Na lewo od wej
ś
cia
przez w
ą
sk
ą
szpar
ę
padała smuga
ś
wiatła. Tam znajdowały si
ę
drzwi do gabinetu. Otworzył je gwałtownie
i stan
ą
ł w progu.
- Dobry wieczór, panie Tor.
Zagadni
ę
ty odwrócił si
ę
gwałtownie od okna. Zbladł.
- Jak pan si
ę
tu dostał? - odezwał si
ę
po chwili.
- Widzi pan przecie
ż
, przez te drzwi - padła ironiczna odpowied
ź
.
- To jest bezczelno
ść
! Czego pan chce?
- Porozmawia
ć
z panem, doktorze. - Mówi
ą
c to Piotr ruszył w gł
ą
b pokoju. Praw
ą
r
ę
k
ę
trzymał w kieszeni
płaszcza. Tor
ś
ledził ka
ż
dy jego krok.
Panie doktorze Tor - brzmiał głos Tarnowa - panie doktorze Tor, obwiniam pana o morderstwo. Pan
zamordował mego ojca.
- Pan chyba oszalał!
- Nie, doktorze. I nie rzucam słów na wiatr.
Były asystent profesora Tarnowa poderwał si
ę
błyskawicznie
z krzesła i wrzasn
ą
ł przera
ź
liwie:
- Precz! Wynosi
ć
si
ę
st
ą
d natychmiast!
Piotr cofn
ą
ł si
ę
ku drzwiom. Równocze
ś
nie błysn
ę
ła lufa
pistoletu.
- Tor, porzu
ć
pan t
ę
gr
ę
- powiedział. - Złapałem pana w por
ę
, zanim zdołał pan uciec z aparatem za
granic
ę
. Asystent usiadł znowu na krze
ś
le.
- Co zrobi
ę
ze swoim aparatem, to pana nie powinno obchodzi
ć
. A to - wskazał r
ę
k
ą
na pistolet - b
ę
dzie
pana jeszcze drogo kosztowało. I prosz
ę
mi wyra
ź
nie powiedzie
ć
, czego pan ode mnie
żą
da?
- Drobiazgu - odpowiedział Tarnów. - Po prostu drobiazgu. Prosz
ę
mi aparatem, który - jak widz
ę
- jest
jeszcze nie zdekompletowany, ujawni
ć
ostatnie wypadki w mie
ś
cie ruin. Chc
ę
wiedzie
ć
, co si
ę
stało z
moim ojcem.
- Przecie
ż
pan wie,
ż
e aparat nie obejmuje tego okresu.
- Ach, co pan powie - ironizował Piotr. - Twierdzi pan,
ż
e aparat wy
ś
wietla tylko obrazy z okresu do 1200
roku. Otó
ż
, panie Tor, gdy wczorajszej nocy pan smacznie chrapał, zakradłem si
ę
do pa
ń
skiego
laboratorium i zbadałem,
ż
e aparat ma urz
ą
dzenie dodatkowe, którym mo
ż
na odtworzy
ć
obrazy z
przeszło
ś
ci prawie bezpo
ś
redniej. Dzi
ę
ki zastosowaniu specjalnych filtrów uzyskuje si
ę
- jak pan
doskonale wie - odbicie promieni podczerwonych wysłanych z wielkich, ciemnych gwiazd. Promienie te
odbiły si
ę
swego czasu od powierzchni Ziemi, nast
ę
pnie w swej w
ę
drówce w przestrzeni trafiły na ciemne
gwiazdy, by znowu si
ę
od nich odbi
ć
i wróci
ć
do punktu wyj
ś
cia. Nie musz
ę
dodawa
ć
,
ż
e promienie te
nios
ą
z sob
ą
obrazy aktualnych zdarze
ń
, faktów i sytuacji. A wi
ę
c mo
ż
e pan ujawni
ć
wszystko, co si
ę
stało
z moim ojcem. To jasne. Tor zacisn
ą
ł kurczowo r
ę
ce na oparciu krzesła.
- Pa
ń
skie wiadomo
ś
ci - rzucił - na nic si
ę
nie zdadz
ą
. Aparat nie funkcjonuje. Brak wa
ż
nej lampy.
- Nie opowiadaj pan głupstw. Ta gra na zwłok
ę
nie ma sensu. Albo wł
ą
czysz, morderco, aparat, albo...
Złowieszcza cisza zapanowała w pracowni. Tor był trupio blady. Krople potu perliły si
ę
na jego czole.
Zrozumiał,
ż
e Piotr jest zdecydowany na wszystko. Podniósł si
ę
oci
ęż
ale z krzesła i podszedł zgarbiony
do pulpitu sterowego.
- Na co mam nastawia
ć
? - zapytał.
- Wie pan zupełnie dokładnie, któr
ą
z gwiazd mam na my
ś
li. Nastaw pan odbiornik na Oriona. Oto dane.
Tu s
ą
dokładne warto
ś
ci pozycyjne - wskazał na kartk
ę
z szeregiem liczb, które podał mu doktor
Felszty
ń
ski. Tor uj
ą
ł mechanicznie kartk
ę
i patrzył na ni
ą
przez kilka sekund. Oddychaj
ą
c ci
ęż
ko, wł
ą
czył
aparat. Tarnów nie ruszał si
ę
z miejsca. Stał chłodny i stanowczy na wprost swego przeciwnika,
obserwuj
ą
c ka
ż
dy jego ruch. W pokoju rozległo si
ę
charakterystyczne brz
ę
czenie. Aparat zacz
ą
ł
pracowa
ć
. Na ekranie ukazały si
ę
potargane obłoki, które po chwili uło
ż
yły si
ę
w zarysy l
ą
du. Piotr poznał
wielk
ą
zatok
ę
morsk
ą
. Na prawo wrzynała si
ę
w morze podobna do wielkiego przecinka Floryda, na lewo
za
ś
wysuwał si
ę
obraz Jukatanu.
Półwysep stawał si
ę
coraz wi
ę
kszy, a
ż
wypełnił całkowicie płaszczyzn
ę
ekranu. Piotr miał wra
ż
enie,
ż
e
obserwuje przesuwaj
ą
cy si
ę
krajobraz z góry, jak z samolotu. Pod sob
ą
miał zbit
ą
mas
ę
drzew. D
ż
ungla.
Nagle las przerzedził si
ę
i oczom Piotra ukazało si
ę
dziko poro
ś
ni
ę
te rumowisko, z którego wystawała
ogromna piramida schodowa. Le
ż
ała po
ś
rodku miasta ruin. Wzdłu
ż
piramidy rozci
ą
gało si
ę
jak szeroka
wst
ę
ga pasmo wolne od gruzów. Była to ulica. Na jej kra
ń
cu wida
ć
było jasny punkt. Piotr rozkazał
nastawi
ć
aparat na to miejsce. Wkrótce punkt przybrał kształt białego namiotu, rozpi
ę
tego tu
ż
obok
budowli. Za bram
ą
w pobli
ż
u namiotu krz
ą
tał si
ę
człowiek. Był to profesor Tarnów, ojciec Piotra.
Profesor z aparatem fotograficznym w r
ę
ku zmierzał
w kierunku bramy. Obok wej
ś
cia do namiotu stał asystent
profesora, doktor Tor. Nachylał si
ę
nad małym stołem,
na którym le
ż
ały ró
ż
ne przedmioty. Wtem Tor podniósł
błyszcz
ą
cy pos
ąż
ek. Odbijały si
ę
od niego promienie sło
ń
ca.
Był ze szczerego złota.
Piotr chciał ju
ż
zapyta
ć
asystenta o ten przedmiot, gdy
raptem spadł na niego wymierzony z dołu cios. Atakuj
ą
cy
wył
ą
czył błyskawicznie aparat i jednym susem znalazł si
ę
w hallu. W pracowni zaległa ciemno
ść
.
Gdy Piotr odzyskał przytomno
ść
, po asystencie nie było
ś
ladu.
W nast
ę
pnych godzinach
Trzej m
ęż
czy
ź
ni w zamy
ś
leniu spogl
ą
dali na siebie. Relacja Piotra Tarnowa o wypadkach ubiegłego
wieczoru, które rozegrały si
ę
w pracowni doktora Tora, wzburzyła wszystkich do gł
ę
bi.
- Od wczoraj wieczór jest ju
ż
dla mnie zupełnie jasne -ci
ą
gn
ą
ł Piotr - dlaczego Tor usun
ą
ł mego ojca. Nie
wiem, czy przypominacie sobie - zwró
ć
'} si
ę
do Regnarda i Hoffa
-
ż
e mój ojciec wspominał w jednym ze swych listów o znalezionych w ruinach cennych przedmiotach. I
me tylko, moi panowie, były to przedmioty cenne pod wzgl
ę
dem archeologicznym. Przekonałem si
ę
o tym
wczoraj. Ojciec mój znalazł w ruinach złoty skarb, który asystent zapragn
ą
ł posi
ąść
. Dlatego te
ż
profesor
Tarnów musiał zgin
ąć
.
- Mo
ż
na si
ę
z tym zgodzi
ć
, doktorze Tarnów - zabrał głos Regnard. - Tak, mo
ż
na si
ę
z tym zgodzi
ć
. Ale to
trzeba udowodni
ć
. Przecie
ż
na ekranie telewizora nie widział pan,
ż
e doktor Tor był sprawc
ą
zabójstwa,
ż
e dokonał go na osob'e pa
ń
skiego ojca. Cały materiał, którym pan w tej chwili dysponuje, to w zasadzie
poszlaki. A te nie stanowi
ą
jeszcze dostatecznego dowodu winy.
- Zgadzam si
ę
z panem, panie Regnard - odparł Piotr. -Ale zar
ę
czam,
ż
e ostateczny materiał b
ę
d
ę
miał,
by
ć
mo
ż
e za dwa, trzy dni.
- A to w jaki sposób? - spytał adwokat HofT.
- Aparat od wczoraj rejestruje cały przebieg ekspedycji. Po ucieczce doktora Tora w laboratorium dy
ż
uruje
stale mój asystent albo ja sam. Całe szcz
ęś
cie,
ż
e zdecydowałem si
ę
na wczorajszy krok. Gdybym nie
wtargn
ą
ł brutalnie do pracowni Tora we wła
ś
ciwym czasie, musiałbym czeka
ć
na
podobn
ą
okazj
ę
nie wiadomo jak długo. Gwiazda w nast
ę
pnych godzinach zdradzi sprawc
ę
.
Je
ś
li przepu
ś
cimy t
ę
okazj
ę
, to wydarzenie na półwyspie Jukatan mogłoby by
ć
odtworzone za
pomoc
ą
aparatu dopiero po wielu stuleciach. Czy wobec tego mog
ą
mnie panowie rozgrzeszy
ć
z owego naj
ś
cia na dom doktora Tora?
- Tak, to była jedyna słuszna droga - potwierdził Hoff.
- Aparat jest stale w ruchu - podj
ą
ł Piotr. - Stale obserwuje si
ę
ekspedycj
ę
, jej poczynania i
prace. Gdy nadejdzie chwila krytyczna, prosz
ę
panów, jako moich i mego ojca przyjaciół, by byli
łaskawi uda
ć
si
ę
do laboratorium.
- Oczywi
ś
cie, oczywi
ś
cie, panie doktorze - odparł Regnard.
Los profesora Tarnowa
Doktor Dolega, kolega uniwersytecki Piotra Tarnowa, nastawił przy pomocy jednego ze
studentów kamer
ę
filmow
ą
przed telewizorem. Zaproponował sfilmowanie seansu. Była godzina
ósma rano. Redaktor siedział tu
ż
obok adwokata. Nieco z boku stał Piotr. Wszyscy obserwowali
ekran telewizora.
Znowu ukazał si
ę
namiot. Profesor Tarnów stał z doktorem Torem przy stoliku polowym, na
którym le
ż
ała mapa lub plan miasta ruin. Co
ś
omawiali, bo profesor wskazywał palcem na
map
ę
. Nieco z tyłu pracowało kilku tubylców. Usuwali gruzy sprzed bramy, wycinali krzewy. W
pewnej chwili Tor wszedł do namiotu, profesor za
ś
ruszył poprzez ruiny. Przedzierał si
ę
w
ś
ród
zaro
ś
li, by w ko
ń
cu dosta
ć
si
ę
do wysokiej
ś
ciany. Zatrzymał si
ę
przed otworem, obok którego
stały oparte o mur kilof i łopata.
- Patrzcie, panowie, oto Tor! - wybuchn
ą
ł adwokat Hoff Rzeczywi
ś
cie, za profesorem, ogl
ą
daj
ą
c
si
ę
na wszystkie strony, przemykał si
ę
asystent. Nie chciał, by go kto
ś
spostrzegł. Biegł
schylony, przyczajał si
ę
za bryłami gruzów, wreszcie dopadł krzewów, które tworzyły wokół
miejsca pracy profesora g
ę
st
ą
barier
ę
.
Profesor tymczasem zacz
ą
ł poszerza
ć
otwór w murze. Tor znajdował si
ę
tu
ż
za nim, zaledwie
dwa, trzy kroki. W r
ę
ce trzymał grub
ą
pałk
ę
. Profesor był tak zaj
ę
ty prac
ą
,
ż
e zupełnie nie
wyczuwał obecno
ś
ci asystenta. Piotr, blady, trzymał si
ę
kurczowo pulpitu. Przeczuwał,
ż
e teraz
stanie si
ę
rzecz najstraszniejsza. Rzeczywi
ś
cie, Tor wyskoczył z krzaków i z całej siły wymierzył
cios w głow
ę
nachylonego profesora. Napadni
ę
ty zachwiał si
ę
, uniósł r
ę
ce i run
ą
ł na ziemi
ę
.
Kapelusz
potoczył si
ę
kilka metrów w dół pagórka i zatrzymał si
ę
na
krzaku.
Tor obserwował przez chwil
ę
le
żą
cego, nast
ę
pnie chwycił kilof i zacz
ą
ł po
ś
piesznie rozszerza
ć
szczelin
ę
w murze. W krótkim czasie była ona na tyle du
ż
a,
ż
e Tor mógł zmie
ś
ci
ć
w niej ciało
zabitego. Z kolei morderca zasypał szczelin
ę
, oparł kilof i łopat
ę
o
ś
cian
ę
i wycofał si
ę
z
powrotem w g
ą
szcza.
Adwokat HofT uniósł si
ę
z fotela i podszedł do Piotra, który blady jak płótno wpatrywał si
ę
w
ekran telewizora. Doktor Dolega dał znak swemu pomocnikowi, by wył
ą
czył kamer
ę
. W tej
chwili jednak okrzyk redaktora Regnarda skierował znowu uwag
ę
obecnych na ekran. Oto z
g
ą
szczy, tu
ż
obok pryzmy gruzów, wysun
ą
ł si
ę
Indianin. Jego ruch, sposób posuwania si
ę
,
czujno
ść
, elestyczno
ść
przypominały bohaterów powie
ś
ci Maya. St
ą
pał tak lekko,
ż
e nie
drgn
ę
ła
ż
adna gał
ą
zka. Sun
ą
ł bezgło
ś
nie w kierunku zasypanej szczeliny. W kilka minut
odgrzebał ciało profesora Tarnowa. Pochylił si
ę
nad nim i przyło
ż
ył ucho do jego piersi. Badał,
czy
ż
yje. Nagle chwycił łopat
ę
i zasypał gruzem otwór, z kolei podniósł bez wysiłku ciało
profesora, zarzucił je sobie na plecy ' znikł w g
ą
szczu jukata
ń
skiej d
ż
ungli. W miejscu gdzie
popełniono zbrodni
ę
, znowu zapanował spokój.
ś
aden szczegół nie zdradzał,
ż
e przed paroma
minutami rozegrał si
ę
tu wstrz
ą
saj
ą
cy dramat. Kilof i łopata stały oparte o mur starodawnej
bramy miasta. Sło
ń
ce rzucało jaskrawe błyski na rude rumowisko. W pracowni słycha
ć
było
tylko przy
ś
pieszone oddechy kilku m
ęż
czyzn.
Powrót profesora Tarnowa
Na dworcu pani Tarnów oraz kilku przyjaciół rodziny witało powracaj
ą
cego z Meksyku
profesora. O dniu przyjazdu zawiadomił ich Piotr. Przed kilkoma dniami pisał do adwokata
Hoffa. List był wysłany z z meksyka
ń
skiego miasta Reales. W tej to miejscowo
ś
ci młody Tarnów
zetkn
ą
ł si
ę
z przewodnikiem-tubylcem Maro Perucho, Indianinem, który wyratował
pogrzebanego w gruzach profesora. Przewodnik ten poprowadził Piotra w gł
ą
b dziewiczych
lasów.
,,Morderca - relacjonował w swym li
ś
cie Piotr rozmow
ę
z Indianinem - zagrzebał pa
ń
skiego ojca
i oddalił si
ę
od miejsca zbrodni w przekonaniu,
ż
e nie miał
ż
adnego
ś
wiadka. Według mnie
ojciec pa
ń
ski na skutek uderzenia
mógł by
ć
tylko ogłuszony. Gdy go odgrzebałem, stwierdziłem,
ż
e moje przypuszczenie było słuszne.
Jeszcze
ż
ył. Zabrałem go do moich przyjaciół w lesie. Rana na głowie zagoiła si
ę
szybko, ale umysł jego
ulotnił si
ę
. Sam siebie nie poznaje. Nic nie pami
ę
ta". S
ą
dziłem - pisał Piotr -
ż
e ojciec, gdy mnie zobaczy,
odzyska pami
ęć
. Niestety... W li
ś
cie swym donosił równie
ż
Piotr o losie, jaki spotkał doktora Tora. Otó
ż
asystent profesora po ucieczce z Europy wrócił na miejsce zbrodni. Działał szybko. Pragn
ą
ł, zanim czyn
jego stanie si
ę
gło
ś
ny, dosta
ć
si
ę
do miasta ruin, zrabowa
ć
ukryte tam jeszcze skarby i ulotni
ć
si
ę
przed
ewentualnym po
ś
cigiem. Nie miał jednak szcz
ęś
cia. Natkn
ą
ł si
ę
na owego Indianina, który rozpoznał w
nim sprawc
ę
zamachu na
ż
ycie Tarnowa. Reszty dokonała ju
ż
meksyka
ń
ska policja...