Zaproszenie do Gruzji
11-10-2001 15:24
Reportaż z tomu "Kirgiz schodzi z konia"
Podróż zaczynałem od Gruzji i to był błąd.
Gruzja powinna być zakończeniem, a nie początkiem. Wszystko tu stwarza wrażenie
przybicia do przystani, dotarcia pod dach. Wszystko - klimat, krajobraz i obyczaje - namawia,
żeby przysiąść w cieniu, łyknąć wina, odetchnąć i pomyśleć: fajnie tu.
Piękny to kraj, Gruzja.
Z każdego miejsca widać góry. Podniebny Kaukaz, zielone grzbiety Suramu. Słońce pada na
śnieżne szczyty kaukaskie, odbija się i oświetla Gruzję. Dlatego promienie słoneczne,
zabarwione kolorem śniegu, są tu nie złote, a srebrne, jak oprawa starej ikony.
Gruzja to mały kraj, ponad cztery razy mniejszy od Polska. Ale to właśnie porównanie nigdy
nie przychodzą tam na myśl. Wrażenie kłóci się z faktami, ponieważ wszechobecność gór
zmienia prawa optyki. Gruzja wydaje się ogromna, bezgraniczna jak ocean. Góry pomnażają
krajobraz. Na danej przestrzeni równina oferuje tylko jeden pejzaż. Na tej samej przestrzeni
góry pokażą dziesiątki, a nawet setki widoków. Wystarczy przejechać kilometr dalej,
wystarczy minąć jakieś zbocze, wejść na skałę albo opuścić się w dolinę. Obraz będzie się
rozrastać, potężnieć, przekraczać ramy, nabierać nowych wymiarów; w końcu, obracając się
niemal w jednym miejscu, zaczynamy odczuwać, że poruszamy się w nieskończoności. Nie
byłem w stanie przewędrować Gruzji ani nie umiałem znaleźć z niej wyjścia. Przez kilka dni
dzieliłem los Gruzinów, przekonany, jak oni, że jednego życia za mało, aby obejść całą ich
Republikę.
Góry kształtują również naturę Gruzina. Gruzin strzeże tajemnicy gór i wierzy, że trzeba je
rozumieć. Wie on, że urodził się jako ich strażnik i opiekun, i z tego przekonania czerpie
najgłębszą satysfakcję. Dlatego Gruzin nie ma w sobie nic z obywatela świata. Jeździ za
granicę bez entuzjazmu i niechętnie osiedla się w innych krajach.
Gruzinów można spotkać właściwie tylko w Gruzji.
Ich patriotyzm jest patriotyzmem ziemi, tej doliny albo tego wzgórza, gdzie człowiek się
urodził i gdzie - jak nakazuje zwyczaj - powinien umrzeć. Gruzini nigdy nie byli
koczownikami, co w tej części globu, przedeptywanej przez ciągle wędrujące ludy, jest
rzadkim zjawiskiem. Pędzili życie osiadłe, zamknięci w swoich mikroświatach, często nie
większych niż jedna dolina. Granica tej doliny - zawsze górzysta - mogła być dawniej dla
Gruzina granicą ziemi. W każdym takim zaścianku ludzie mówili własnym dialektem, mieli
swoje obyczaje, swój porządek społeczny. Trudny do poruszania teren pchał ich w stronę
partykularyzmu. Świat kończył się tam, dokąd można było dojechać koniem. Stąd w
przeszłości Gruzini albo odpierali kolejnego najeźdźcę, albo toczyli między sobą nie
kończące się wojny. Księstwo najeżdżało na księstwo, zaścianek na zaścianek, dolina na
dolinę. Okresy pełnej jedności, choć wspaniałe, nie były nigdy długie.
Dzisiaj to wszystko jest przeszłością. Gruzin jest obywatelem Gruzji, jest częścią tej ziemi.
Przy każdej okazji, nawet w sytuacjach najbardziej rodzinnych i prywatnych pije on toast "za
naszą wspaniałą Gruzję". W barach również piją taki toast. U nas podobna manifestacja
uznana byłaby za zbyt patetyczną. A tutaj jest naturalnym, przyjętym rytuałem.
Gruzja jest rówieśniczką Grecji i starszą siostrą Rzymu. Jest ona tak stara jak Biblia. Pieśni,
które tu śpiewają, mają wiek Akropolu, może nawet wiek Babilonu. W 1924 roku przyjechał
do Tibilisi Jesienin. "Szedłem z Jesieninem ulicą - mówi Georgi Leonidze - na ulicy stał ślepy
bandurzysta i śpiewał gruzińską piosenkę:
I cóż z tego, żem jest smagłą,
słońce tak mnie opaliło!
Jestem taka jak i inne,
Bóg mnie stworzył jak i inne.
- Co on śpiewa? - spytał Jesienin.
- Biblię - odpowiedziałem.
- Jak to? - zdumiał się Jesienin.
- On śpiewa Pieśń nad Pieśniami. Nie pamiętasz? . Stary śpiewa to jak nową piosenkę, nie
wiedząc, że ta pieśń ma dwa tysiące lat."
Historia jest tu zawsze obecna, jest elementem krajobrazu, solą gruzińskiej gleby. Język
Gruzji jest jednym z najstarszych języków świata, a alfabet gruziński ma już szesnaście
wieków. Przeszłość zostawiła tu wszędzie swój ślad. -Mamy ciągłe kłopoty z archeologami -
powiedziała mi wicepremier Gruzji, Wiktoria Sziradze. - Jeśli chcemy gdzieś zacząć
budować, natychmiast protestują - tu nie można, tu są zabytki. - Samochody jeżdżą dziś po
drogach, które znali starożytni, a na południu pije się wodę ze źródeł przebitych trzy tysiące
lat temu. Antyk i nowoczesność łączą się często w śmiały sposób. W Suchumi Guram zabrał
mnie na smażoną rybę do restauracji "Dioskuna". Urocze to miejsce. Lokal jest zbudowany na
skałach, zatopionych w Morzu Czarnym. A skały, o które się opiera, są ruinami greckiej
kolonii - Dioskurii, istniejącej tu 25 wieków temu. Siedząc przy stoliku można oglądać
pogrążone na dnie morza miasto, zamienione teraz w jakieś monstrualne akwarium, którego
ulicami przeciągają gromady tłustych, leniwych ryb.
W czasie Dioskurii Gruzja dzieliła się na dwa państwa antyczne: Kolchidy i Iberii, handlujące
z Grecją, o czym pisze Herodot. Potem, rozpierani ideą ekspansji, próbowali zawładnąć
Gruzją Rzymianie. Nieco później, w 337 roku, Gruzja przyjmuje chrześcijaństwo - na sześć
wieków wcześniej niż Polska. Już w tym czasie o wpływy w Gruzji walczy Bizancjum i
Persja Sasanidów. W VII wieku zajmują Gruzję Arabowie. Ale Gruzja islamu nie przyjęła.
Książęta gruzińscy stopniowo wyparli Arabów i w IX wieku zaczął się proces jednoczenia
kraju. Gruzję zjednoczył cesarz cesarzy - Dawid III, w 1001 roku. Zaczyna się najlepszy
okres w historii Gruzji, którego szczytem jest wiek XII, W Gruzji panuje wtedy cesarzowa
Tamara, którą malarscy panegiryści przedstawiają jako kobietę władczej i wspaniałej urody.
Kult Tamary jest w Gruzji żywy do dzisiaj i Gogi pokazując mi sztuczne jezioro pod Tbilisi
komentuje: - O tym jeziorze marzyła cesarzowa Tamara - choć oczywiście nikt nie wie, o
czym Tamara naprawdę marzyła. W wieku XII Gruzja jest wielka, sięga od morza do morza
(tzn. od Morza Czarnego do Morza Kaspijskiego) i przeżywa swój Renesans na dwa wieki
wcześniej niż Włochy i trzy wieki wcześniej niż reszta Europy. Złote czasy kończą się w XIII
wieku najazdem Mongołów, którzy przemieniają Gruzję w popiół i cmentarzysko. "Czerepów
ludzkich było tyle co kamieni" - zapisał, jakimś cudem ocalały z tych rzezi, mnich gruziński.
Tak na dobre Gruzja już nigdy nie podniosła się do dawnej świetności. Gruzję podbijał
później Iran, potem Turcja, znowu Turcja i znowu Iran itd. Ale przede wszystkim Gruzja
rozdrobniła się feudalnie. rozleciała się na dzielnice i księstwa, które toczyły ze sobą
nieskończoną ilość zaciekłych i bratobójczych wojen. Oświeceni cesarze próbowali Gruzję
jednoczyć, ale te wysiłki były niweczone przez liczne gruzińskie Targowice.
Ostatni z cesarzy Gruzji, Georgi XII, prowadził politykę podobną do polityki ostatniego z
królów Polski - Stanisława Augusta, któremu był zresztą współczesny. Georgi, bezsilny i
opuszczony przez magnaterię, niezdolny nic naprawić ani zbudować, przyłączył Gruzję do
Rosji w 1801 roku. Z tej okazji car Aleksander I, ten sam, który mianował się później królem
Polski, wydał specjalny manifest.
Historia Gruzji ma wiele podobieństw do dziejów Polski.
Dobrze jest zobaczyć muzeum w Tbilisi. Mieści się ono w dawnej siedzibie seminarium
duchownego, w którym uczył się kiedyś Stalin. Mówi o tym murowana tablica przed
wejściem. Budynek jest ciemny, ale przestronny i stoi w centrum miasta, na skraju starej
dzielnicy śródmiejskiej. W salach było właściwie pusto. Oprowadzała mnie studentka, Tamiła
Tewdoradze, dziewczyna o subtelnej, skupionej urodzie.
Stara sztuka Gruzji swoim przepychem i doskonałością wprawia takiego prostaczka jak ja w
zupełne oszołomienie. Najbardziej fantastyczne są ikony! Są one dużo wcześniejsze od ikon
ruskich, najlepsze gruzińskie ikony powstały długo przed Rublowem. Zdaniem Tamiły ich
oryginalność jest w tym, że są to ikony metaloplastyczne: malowana była tylko twarz.
Najlepszy ich okres to VIII-XIII wiek. Twarze świętych, ciemne, ale emanujące w świetle,
tkwią znieruchomiałe w przebogatych, złotych oprawach, utkanych drogimi kamieniami. Są
ikony otwierane, tak jak otwiera się ołtarz Wita Stwosza. Rozmiary ich są ogromne, niemal
monumentalne. Jest tu ikona, którą mistrzowie robili przez kilka pokoleń, przez trzy wieki.
Jest tu mały krzyżyk, najcenniejszy eksponat muzeum, jedyne, co zostało z rzeczy cesarzowej
Tamary.
Potem idą freski z gruzińskich kościołów. Takie cuda i tak się o tym mało wie. Nic właściwie.
Niestety, najlepsze freski zostały zniszczone. Pokrywały one wnętrze największego kościoła
Gruzji - Sweti Tschoweli, zbudowanego w 1010 roku w dawnej stolicy Gruzji, w Mcchecie,
koło Tbilisi. Te freski były takim arcydziełem średniowiecza jak witraże z Chartres. Zostały
zamalowane na rozkaz carskiego gubernatora, który chciał, żeby wybielono kościół, "jak u
nas baby bielą. piece". Żadne wysiłki restauratorskie nie mogą przywrócić światu tych
fresków. Ich blask już zgasł na zawsze.
Sweti Tschoweli jest najlepiej zachowanym w Europie zabytkiem architektury XI wieku.
Kościół wygląda tak, jakby miał nie więcej niż sto lat, chociaż nie był restaurowany. Budował
go architekt gruziński, Arsukizdze, któremu cesarz kazał potem obciąć rękę: żeby nie
postawił już nic konkurencyjnego. Kilka razy próbował ten kościół wysadzić Tamerlan, ale
mur ani drgnął. Świątynia jest czynna do dzisiaj i głowa Kościoła gruzińskiego, Katolikos
Wszechgruzji Jefrem II, odprawia nabożeństwa.
Zobaczyłem również, ale już tylko na zdjęciach - Wardzję. Jest to jeden z tych niepojętych
dziwów, których współczesny człowiek nie może sobie wytłumaczyć. Wardzja to gruzińskie
miasto z XII wieku, całe wykute w skale. Miasto położone jest nie płasko, a pionowo, jakby
rozmieszczone na piętrach. Ważne jest, aby zrozumieć, że tu chodzi nie o jakieś pieczary czy
rozpadliska, ale o całe miasto, z planem, z ulicami, z oryginalną architekturą, tyle że to
wszystko jest wcięte w skałę, wpuszczone w przeogromną górę. Tylko jak, przy pomocy
jakich narzędzi? Wykuć takie miasto musiało być trudniej, niż zbudować egipską piramidę.
Za to Wardzja była kiedyś tworem praktycznym. Dzisiaj, tak samo jak piramidy, jest martwa.
Została ściana skały, uformowana w posępną, surrealistyczną kompozycję.
W końcu Tamiła zaprowadziła mnie do sali Nika Pirosmanaszwili, żebym zobaczył obrazy,
które niedługo miały jechać na wystawę do Paryża. Tamiła twierdzi, że Paryż pasjonuje się
teraz Nikłem Pirosmanaszwili. Niko umarł w 1916 roku. Był to gruzińska Nikifor czy Celnik
Rousseau.
Zaproszenie do Gruzji - część 2
11-10-2001 15:24
Reportaż z tomu "Kirgiz schodzi z konia" - c.d.
Wielki naiwny.
Niko mieszkał w Nachałowce - tbillskiej dzielnicy lumpów i biedoty. Nigdy nic nie miał.
Pędzle robił sam. W obrazach Nika dominuje czerń - miał zawsze najwięcej czerni, bo mu
farbę dawali trumniarze. Zbierał stare, blaszane szyldy, żeby mieć na czym malować. Dlatego
z tła jego obrazów przebijają napisy niedokładnie zamalowane, jakieś "Magaz" albo "Tabak".
Reklama w złocie i czerwieni, a na tym czarno--białe wizje Nika. Gruziński prymityw
nałożony na ruską recesję kupiecką. Niko malował w tawernach, w zaduchu nachałowskich
knajp. Czasem gapie stawiali mu wino. Może miał gruźlicę? Może miał padaczkę? Mało o
nim wiadomo. Wiele rzeczy Nika zginęło, część ocalała. Główny temat jego obrazów to
wieczerze.
Niko malował wieczerze jak Veronese.
Tylko wieczerze Nika są gruzińskie i są świeckie. Na tle krajobrazu Gruzji - obfity stół, za
tym stołem Gruzini piją i jedzą. Stół jest na pierwszym planie. Ten stół jest najważniejszy.
Nika fascynują kulinaria. Co będzie do jedzenia, czym się człowiek opcha. Niko to wszystko
namaluje. Niko pokaże, co chciałby zjeść i czego nie będzie jadł ani dzisiaj, ani może nigdy.
Stoły zawalone żarciem. Pieczone barany. Tłuste prosiaki. Wina czerwone i ciężkie jak
cielęca krew. Soczyste arbuzy. Pachnące granaty. Jest w tym malowaniu jakiś masochizm,
jakieś wbijanie noża we własny brzuch, chociaż sztuka Nika jest pogodna, nawet zabawna.
Gruzja Nika jest syta, ciągle biesiadująca, dobrze odkarmiona. Kraj płynie mlekiem. Z nieba
sypie się manna. Wszystkie dni są tłuste. Taka Gruzja śniła się Nachałowce po nocach.
Niko malował sny Nachałowki.
Malarstwo nie przyniosło mu szczęścia. Miał dziewczynę imieniem Margerita. Nie wiadomo,
co to była za dziewczyna. Niko ją kochał i namalował jej portret. Twarz Margerity jest
zrobiona w konwencji wielkich naiwnych, u których wszystko jest za duże i nie w normie.
Usta za duże, gały wybałuszone, uszy wielgachne. Niko ten portret dał Margericie. Oburzona
dziewczyna wybuchnęła wrzaskiem. Porzuciła go, rozwścieczona, nienawidząca. Jego talent
skazał go na samotność.
Odtąd żył w opuszczeniu.
Znosił zardzewiałe szyldy, trumniarze dawali mu farbę. Ciągle malował swoje uczty, z tym
stołem na tle górzystego pejzażu. Czasem gapie stawiali mu wino. Miał 54 lata, kiedy umarł,
w Tbilisi, w jakiejś izbie, nie wiadomo na co, w głodzie, a może w szaleństwie.
W Tbilisi lubię dwie ulice: Nakaszidze - ulicę słońca, i Czachruchadze - ulicę cienia. Ich bieg
jest kręty, spadzisty i sobie przeciwny: Nakaszidze kieruje się na południe, a Ozachruchadze -
na północ.
Obie ulice są wystrugane z drewna.
Są jak z jasełek.
Obie wąskie, ciasno zabudowane, o skąpym metrażu. Domki na tych ulicach mają taką barwę
jak pudła starych skrzypiec albo antycznych zegarów. Są to miniaturowe budynki z dębu, z
klonu, a czasem ze świerku. Tynków jest mało, a cegły jeszcze mniej. Jest natomiast trochę
kamienia mozolnie ciosanego. Z kamienia i z drewna starzy mistrzowie stworzyli arcydzieło
tych dwóch ulic. Można tam chodzić bez końca. Architektoniczny urok tego zakątka wciąga
bez reszty. Tyle tu przybudówek, ganeczków, przemyślnie skomponowanych podcieni,
schodów ułożonych w ryzykowne i fantazyjne kombinacje, różnych werand, sieni, daszków!
Z pozoru zupełny chaos, nieznośny brak dyscypliny. W rzeczywistości tym barokowo
rozmnożonym układem konstrukcji rządzi stanowcza logika. Tylko na każdej ulicy inna. Na
Nakaszidze, ulicy słońca, daszki i werandy są skomponowane tak, żeby dawały cień. Na
Czachruchadze, ulicy cienia, ganki i tarasy są ułożone tak, żeby miały słońce. Każdy dom
chwyta to, czego ma najmniej. Ta pogoń za słońcem albo za cieniem kierowała myślą starych
architektów. Chodziło o kompromis, o równowagę, o przychylny mieszkańcom światłocień.
Całe Tibilisi jest miastem światłocieni.
Miastem pastelowych nastrojów.
Nakaszidze jest ulicą malarzy, którym potrzebne jest światło, a Czachruchadze jest ulicą
szewców, którym potrzebny jest cień. Na chodnikach Nakaszidze stoją rzędem sztalugi, a na
chodnikach Czachruchadze - szewskie stołki. Nakaszidze pachnie terpentyną, a
Czachruchadze - spoconą skórą. Kiedy chcę zobaczyć, jak na płótnach malarzy słońce skrapla
się w ciężką zawiesinę, pętam się po ulicy Nakaszidze, ale kiedy pali mnie odcisk, kuleję w
stronę ulicy Czachruchadze, żeby sękaty Wachtang rozepchał mi lewy but.
Takie mam pożytki z tych ulic. Leżą one niedaleko placu Lenina, w dzielnicy, która nie wiem,
jak się nazywa. A może nie nazywa się wcale. W każdym razie stąd już niedaleko do Seid-
abada, dzielnicy wymarłego rodzaju: dawnych kupców i dawnych rzemieślników. Jest ona
równie urocza jak moja Dzielnica Dwóch Ulic, ale położona bardziej dramatycznie - nad
urwistym, pionowo spadającym brzegiem skalnym. Jest to brzeg rzekł Kurę, nad którą leży
Tbilisi. Z Seid-abada jest widok na część miasta. Naprzeciw wznosi się góra Mtabori -
miejsce gorących źródeł. Bo Tbilisi, choć stolica, jest zarazem Ciechocinkiem i Kudową, jest
uzdrowiskiem. Uliczki Mtabori prowadzą do starych, gorących łaźni, w których można wziąć
kąpiel i oczyszczający masaż. W dole zaczyna się śródmieście, secesyjne, mieszczańskie, już
wiekowe. Pełno zieleni. Szare dachy, a jeszcze wyżej wieże gruzińskich kościołów, w stylu
może najbliższym formacji wczesnoromańskiej.
Tbilisi jest stare, ale prawdziwych staroci zachowało się niewiele. Miasto istnieje 1500 lat,
jednakże w tym czasie było 40 razy równane z ziemią przez Arabów, Turków i Persów.
Dlatego Tbilisi, które się ogląda, sięga - poza kilkoma zabytkami - najdalej w początek XIX
wieku. W 1803 roku w mieście żyło 15 tysięcy ludzi. Dzisiaj Tbilisi liczy ponad 800 tysięcy
mieszkańców. Obie wojny światowe ominęły miasto. W czasie ostatniej wojny na Tbilisi
spadły trzy bomby. Ani jeden dom nie ucierpiał.
Sto lat temu secesję w architekturze przynieśli tu Rosjanie, Francuzi i Niemcy. Tbilisi było
jednym z dużych centrów handlowych Europy i nazywało się Tyflis. Był to również ważny
ośrodek kultury. Na początku naszego stulecia największy apetyt na Gruzję mieli Niemcy, a
potem Anglicy. Berlin i Londyn konkurowały o ten kraj finansując gruzińskie partie
kontrrewolucyjne.
Gruzja była jedynym krajem świata, w którym władzę zdobyli mienszewicy. Kiedy w Rosji
zwyciężyła Rewolucja Październikowa, w Gruzji powstał mienszewicki rząd Noi Zordanii,
który proklamował utworzenie Demokratycznej Republiki Gruzji jako niezależnego państwa.
Ten rząd utrzymał się przez 4 lata, a w styczniu 1921 roku został nawet uznany przez Ligę
Narodów. W 1920 roku przyjeżdżał tu Kautsky dawać Zordanii swoje rady. W Tbilisi stały
angielskie wojska i Noi Żordanija otrzymał od Anglików dużo pieniędzy. Poprzez Żordaniję
szła cała brytyjska pomoc dla Denikina. W armii Denikina walczyli książęta gruzińscy.
O Żordanii mówią, że był zdolnym politykiem. Lenin nazwał Żordaniję "zręcznym
dyplomatą". Życie uratowali mu Francuzi. W marcu 1921 roku, kiedy w Gruzji nastała
Władza Radziecka, Żordanija uciekł na statku francuskim do Marsylii, a po wojnie umarł w
Paryżu. Armią, która obaliła władzę Żordanii, dowodził Polak - Konstanty Lewandowski.
Wieczorem ogląda się Tbilisi z góry Mtatsminda. Na tę górę, wspaniale zalesioną, wjeżdża
się kolejką linową prosto ze śródmieścia. To jest tak, jakby z Marszałkowskiej wjeżdżało się
na Gubałówkę. Efekt nie z tej ziemi. W dole widać rzekę świateł płynącą w głębokim
wąwozie - to Tbilisi. Fale tej rzeki połyskują, migocą jak woda jeziora w księżycowym
blasku. Miasto leży w wąskiej dolinie zamkniętej od północy i południa pasami zielonych gór.
Ta dolina zatacza łuki i półkola, więc Tbilisi zatacza również łuki i półkola. Wije się między
górami biorąc swój początek w miejscu, którego nie widać, i ginąc gdzieś w odległych
załomach skalnych ledwo widocznych na horyzoncie. W ten sposób Tbilisi ciągnie się ze
wschodu na zachód 30 kilometrów.
Kto się uprze, może spędzić na Mtatsmindzie całą noc, w parku bajecznym jak ogrody
Semiramidy. O świcie góry są już w słońcu, a miasto jeszcze spoczywa w mroku. Potem
potoki światła spadają na ulice i towarzysz spiker zaczyna przez radio gimnastykę poranną.
Zaproszenie do Gruzji - część 3
11-10-2001 15:23
Reportaż z tomu "Kirgiz schodzi z konia" - c.d.
4.
Wachtang Inaszwili pokazał ml miejsce swojej pracy: wielka hala zapełniona pod sufit
beczkami. Beczki leżą na stojakach, ogromne, ciężkie, uśpione.
W beczkach dojrzewa koniak.
Tbiliska wytwórnia produkuje rocznie 9 milionów butelek koniaku. Pierwszą partię koniaku
dał zakład w 1954 roku, zdobywając od tego czasu na różnych konkursach
międzynarodowych 29 złotych i srebrnych medali. Te medale przyznaje światowe jury, które
zbiera się co kilka lat, próbuje koniaki i nadaje najlepsze odznaczenia.
Nie każdy wie, jak powstaje koniak. Zęby zrobić koniak, potrzeba aż czterech rzeczy: wina.
słońca, dębiny i czasu. A poza tym, jak w każdej sztuce, trzeba mieć smak. Reszta wygląda
następująco:
Jesienią, po winobraniu, robi się winogronowy spirytus. Ten spirytus wlewa się do beczek.
Beczki muszą być dębowe. Cały sekret koniaku ukryty jest w słojach dębowego drzewa. Dąb
rośnie i gromadzi w sobie słońce. Słońce osiada w słojach dębiny, jak bursztyn osiada na dnie
mórz. Jest to długi proces, który trwa dziesiątki lat. Z młodego dębczaka nie byłoby dobrego
koniaku. Dąb rośnie, jego pień zaczyna się srebrzyć. Dąb pęcznieje, jego drzewo nabiera
mocy, barwy i zapachu. Nie każdy dąb da dobry koniak. Najlepszy koniak dają samotne dęby,
które rosły w zacisznym miejscu, na suchym gruncie. Takie dęby są wygrzane w słońcu. W
takim dębie jest tyle słońca, co miodu w plastrze. Grunt podmokły jest kwaśny i wtedy dąb
ma w sobie za dużo goryczki. W koniaku to ssie od razu wyczuje. Dąb, który za młodu był
ranny odłamkiem, też nie da dobrego koniaku. W ranionym pniu soki źle krążą i dębina nie
ma już tego smaku.
Potem bednarze robią beczki. Taki bednarz też musi wiedzieć, co robi. Jak źle przykroi
drewno, dębina nie da aromatu. Odda kolor, aromatu nie popuści. Dąb to jest leniwe drzewo,
a przy koniaku dąb musi pracować. Taki bednarz powinien mieć czucie jak lutnik. Dobra
beczka może wytrzymać sto lat. A są beczki, co mają dwieście lat i więcej. Nie każda beczka
się uda. Są beczki bez smaku, a znowu inne dają koniak jak złoto. Po kilku latach już się wie,
które beczki są jakie.
Do beczek wlewa się winogronowy spirytus. Pięćset, tysiąc litrów, to zależy. Beczkę kładzie
się na stojak i tak się ją zostawia. Nic więcej nie trzeba robić, trzeba czekać. Na wszystko
przyjdzie czas. Ten spirytus wchodzi teraz w dębinę i wtedy drzewo oddaje wszystko, co ma.
Oddaje słońce, oddaje zapach, oddaje kolor. Drzewo wydusza z siebie soki, pracuje.
Dlatego musi mieć spokój.
Potrzebny jest przewiew, bo drzewo oddycha. Drzewo lubi mieć sucho. Wilgoć zepsuje kolor,
da kolor ciężki, bez światła. Wino lubi wilgoć, a koniak tego nie zniesie. Koniak jest bardziej
kapryśny. Pierwszy koniak dostaje się po trzech latach. Trzy lata, trzy gwiazdki. Gwiazdkowe
koniaki są najmłodsze, niskiego gatunku. Najlepsze koniaki są firmowe, bez gwiazdek. To są
koniaki, które dojrzewały dziesięć, dwadzieścia, do stu lat. Ale naprawdę wiek koniaku jest
jeszcze dłuższy. Trzeba dodać wiek dębu, z którego była beczka. Teraz pracuje się na dębach,
które wzeszły, jak była Francuska Rewolucja.
Czy koniak jest młody, czy stary, to się poznaje po smaku. Młody koniak jest ostry, szybki,
jakby impulsywny. Smak będzie cierpki, chropowaty. A znowu stary wchodzi łagodnie,
miękko. Dopiero potem zaczyna promieniować. W starym koniaku jest dużo ciepła, dużo
słońca. On pójdzie do głowy spokojnie, bez pośpiechu. A swoje i tak zrobi.
5.
Kto trafił do Gruzji, musi spłacić daninę tutejszym obyczajom. Kto tu trafi, będzie
wprowadzony w rytuał biesiady, która dla Gruzina jest smakiem życia. Gruzin ucztuje przy
każdej okazji. Jego pociąg do biesiady nie wynika z próżniactwa czy beztroski. Mało
widziałem narodów równie pracowitych jak oni. Mało chłopów tak dbających o swoje pola, o
każdy krzew winnicy. Ale Gruzin, który buduje fabryki, studiuje na politechnice i prowadzi
odrzutowiec, pozostał jednocześnie dziedzicem swojej tradycji. Zachowuje on szacunek dla
przeszłości, dla przodków, dla jasnych stron dnia wczorajszego.
Gruzin lubi, żeby jego dzień pracy i trosk został zamknięty pogodnym akcentem. Żeby jakiś
uroczysty moment nadał temu dniu wartość przeżycia i utrwalił go w pamięci. Żaden dzień
nie powtórzy się dwa razy i dlatego każdy z osobna trzeba czcić jak święto, jak wydarzenie. I
Gruzin oddaje się temu obrzędowi całym sobą. Oczyszcza się, odnajduje swoją pełnię.
Biesiada nie ma nic wspólnego z wyżera, z ochlajem, z bibą. Tu się nie przychodzi, żeby mieć
przerwę w życiorysie, żeby się ugotować. Gruzin gardzi pijaństwem, nie znosi picia na ilość.
Stół jest tylko pretekstem, smakowitym i winem zakrapianym, ale właśnie pretekstem.
Okazją, żeby uczcić życie.
To, co się dzieje za stołem, Gruzin śledzi z uwagą. To są dla niego ważne sprawy. Jest tu
obecny myślami - on uczestniczy. Każdy, kto siedzi za stołem, ma swoją rolę, jest na równi z
innymi kapłanem ceremonii. Tę rolę trzeba odegrać najlepiej, ponieważ każda wpadka jest
kompromitacją. "Wschodni chrześcijanie - pisze Steven Runciman - przypisywali większe
znaczenie prawowitemu kultowi niż prawowitej wierze. Byli gorąco przywiązani do swojej
liturgii..." I w Gruzji zachowały się jakieś elementy tego światopoglądu. Zachowały się nie w
stosunku do wiary, której Gruzini nigdy nie byli fanatycznymi wyznawcami, ale w strefie
obyczaju, w kulcie obyczajowej formy.
Niemal zaraz po wylądowaniu w Tbilisi zostałem zawiedziony za stół i pouczony, jak się przy
nim zachować. Bo Gruzini wiedzą, że kultura stołu, obrządek stołu, w Europie zarzucone i
zapomniane, że biesiada została odarta ze swoich treści, a toast zredukowany do monosylab
(no to cyk!) albo do grafomanii (chluśniem, bo uśniem!). Bardzo to są niesmaczne dla
Gruzina zwyczaje.
Stół jest ogniskiem przyjaźni. Człowiek może istnieć tylko wśród przyjaciół. Największą karą
dla Gruzina jest skazać go na samotność. Odcięty od innych, czuje się zagrożony, traci grunt
pod nogami. Dopiero w gronie przyjaciół jest znowu sobą. Staje się na powrót elementem
całości, gałęzią wyrastającą z pnia. Przyjaźń jest warunkiem życia i dlatego trzeba ją
umacniać. Przyjaźń umacnia demonstracja. Stół jest okazją demonstrowania przyjaźni.
Tak to jest rozumiane.
Za stołem wolno rozmawiać, ale z zachowaniem reguły obrządku. Reguła nie dopuszcza do
żadnego chaosu, żadnego wiecowania, żadnego: panowie, dajcie mi wreszcie, do cholery, coś
powiedzieć. Zagłoba to by nie wytrzymał w Gruzji jednego dnia. Można mówić, jak się
dostanie głos. Ale i wtedy jest to mówienie specjalne: mówienie w formie toastu.
Czym jest gruziński toast?
Jest właśnie rodzajem rozmowy, jest etykietą i zarazem formą improwizacji panegirycznej.
Każdy, kto jest za stołem, dostanie głos i skwapliwie z niego skorzysta: wygłosi toast.
Najpierw pójdą toasty obowiązkowe: za Gruzję, za przodków, za rodzinę, za partię
przewodniczkę, za Szotę Rustawelego, za Poranek Naszej Ojczyzny. A potem będzie seria
toastów wzajemnych - jeden wznosi toast za drugiego. Toast mówi się kilka minut, można
mówić pół godziny. Przy stole zapada cisza. Wszyscy słuchają z najwyższą uwagą. Jeżeli
mówiącemu toast idzie dobrze, wszyscy kiwają głowami z uznaniem, jeżeli zaczyna mącić,
odzywa się pomruk niezadowolenia. Toast to ważne expose, które się będzie potem długo
dyskutować, roztrząsać, powtarzać. Są toasty, które przeszły do historii jak jakieś eposy czy
kroniki. Są mistrzowie toastów, których się specjalnie zaprasza, bo pięknie improwizują.
Toast musi być poetycki, bo życiu trzeba dodawać piękna. Dobrze jest powiedzieć o błękicie
nieba, o zapachu róż, o srebrnych wodach strumienia. Dobrze jest przyrównać wielkość
człowieka do wielkości góry Kazbek, a jego wolę i upór do jodły wczepionej korzeniami w
szczeliny skalne. Dobrze jest wyrazić nadzieję, że jutro będzie słonecznie i że plan wykonany
z nadwyżką. Najważniejsze jednak, żeby toast był afirmujący, maksymalnie pozytywny. W
tym jest zawarty cały sens obyczaju. Kto dostaje głos, wygłasza toast na cześć kogoś z
obecnych. Nieważne, kim jest ten uczczony, jaka jest jego profesja, jakie jego talenty.
Wystarczy, że siedzi przy stole, to znaczy, że został dopuszczony, a skoro tak, jest wspaniały,
jest wielki, musi być wielki! I oto mając za swojego sąsiada przy stole cichego urzędnika
poczty w Zugdidi, dowiaduję się nagle z toastu, że to człowiek niezwykły, tytan pracy, dobry
anioł, który roznosi po domach radość, dusza miasteczka, druh niezastąpiony i najlepszy,
autor jakiegoś pomysłu, który zmienił pocztowe oblicze świata, przykładna głowa rodziny,
wielbiony przez dzieci papa itd., itd.
Tak toczą się toasty, nastrój staje się wspaniały, bo każdemu dobrze, każdy po głowie
pogłaskany. Jeden drugiemu może patrzeć w oczy. Jeden drugiego może mieć za brata. Ale te
peany tylko dla niewprawnego ucha brzmią identycznie wysoko i pochwalnie. Kto ma rutynę,
wie, że jest inaczej. W tych pochwałach jest gradacja, są setki niuansów, tysiące odcieni.
Jednych chwalą bardzo, ale innych jeszcze bardziej! Ktoś dostanie pochlebstwo zwyczajne, a
ktoś drugi pochlebstwo wspaniałe! A czas też się liczy. O jednym będą mówić pięć minut, a
drugiemu dadzą dziesięć.
Dadzą cały kwadrans!
W takiej atmosferze samo jedzenie i picie spada do roli drugorzędnej, schodzi na margines.
To wszystko jest wyparte przez toast. Wszystko pochłania toast. Biesiadnicy zajęci są
toastem, sensem jego sformułowań, temperaturą wygłaszanych słów. W tych warunkach
toast, choć zawsze pochwalny, ale jednak różnicowany, jednak stopniowany, staje się formą
opinii publicznej, wyrazem poglądów otoczenia, rodzajem prywatnego Gallupa. Toastem
dwuznacznym można z kogoś pokpić, toast zbyt letni jest rozumiany jako krytyka. W tym
obrzędzie toastów wyraża się kultura Gruzji. Gruzin nie będzie robił drak pod sufit, awantur i
pyskówek. Jeżeli chce powiedzieć, co o tobie myśli, da ci toast. Zawsze przyjazny toast. Tyle
że lepszy albo gorszy. I to powinno wystarczyć.
Toasty są męską sprawą, stół nie jest dla kobiet. W Gruzji istnieje kult kobiet, ale wyrażany w
inny, nie biesiadny sposób. Istniał tu piękny zwyczaj w latach wojen bratobójczych: kiedy na
pole walki wkraczała kobieta, Gruzini przerywali bitwę.