Edmund Cooper
Po drugiej stronie nieba
(A Far Sunset Hodder and Stoughton)
Przełożyła Alicja Skarbińska
Rozdział pierwszy
Statek gwiezdny unicestwił się, tak jak się tego wszyscy trzej spodziewali,
trzydziestego piątego dnia od chwili, gdy uwięziono ich w lochach Baya Nor. Gdyby
dzielili jedną celę, być może mogliby sobie pomóc, lecz od dnia, gdy ich schwytano,
pozostawali rozdzieleni. Kontaktowali się jedynie z nojami, które z nimi mieszkały, i ze
strażnikami, którzy przynosili jedzenie.
Eksplozja przypominała trzęsienie ziemi; Baya Nor zadrżała w posadach. Bóg-król
zasięgnął opinii rady, rada zwróciła się do wyroczni, wyrocznia zbadała święte kości,
dostała dreszczy, wpadła w chwilowy trans, po czym ogłosiła, iż był to sygnał od Oruri.
Oruri przeznaczył Bayę Nor do wielkich rzeczy, a przybycie obcych stanowi dobry znak.
Jednakże obcy nic o tym wszystkim nie wiedzieli. Mieli pozostać uwięzieni ze
swymi nojami, póki nie będą dość rozsądni, aby stanąć przed obliczem boga-króla – to
znaczy, dopóki nie nauczą się języka.
Niestety bogowi-królowi, 609 Ence Ne nie było dane poznać ich wszystkich,
ponieważ zniszczenie statku gwiezdnego było bolesnym doświadczeniem. Wszyscy obcy
mieli elektroniczne zegarki, wszyscy mogli dokładnie śledzić upływ czasu. Każdy z nich
wiedział co do minuty, kiedy główny komputer zdecyduje, że załoga albo porzuciła
statek, albo nie jest w stanie do niego powrócić. Na tę okoliczność główny komputer –
z powodów oczywistych dla ludzi, którzy zbudowali statek – miał przygotowany
program zniszczenia. Co oznaczało po prostu, że bezpiecznik zostanie odłączony od
atomowego generatora. Reszta miała dokonać się sama.
Każdy obcy w swojej celi rozpoczął własne odliczanie, mając jednocześnie nadzieję,
że ktoś z pozostałych dziewięciu członków załogi powróci na czas. Nie wrócił nikt.
Statek gwiezdny zmienił się w chmurę w kształcie grzyba, w północnych lasach Baya
Nor wypaliło się ogniste koło, a dla upamiętnienia całego wydarzenia pozostał tylko
niewielki pokryty szkliwem krater.
Drugi inżynier postradał zmysły w lochach Baya Nor. Zwinął się ciasno w pozycję
embrionalną, lecz ponieważ nie znajdował się w macicy i nie było pępowiny, która
podtrzymywałaby go przy życiu, a noja – jego jedyna towarzyszka – nie miała pojęcia
o odżywianiu kroplówką, w końcu zagłodził się na śmierć.
Główny nawigator zareagował gwałtem. Udusił swoją noję, po czym znalazł sposób,
żeby się powiesić.
Zastanawiające, że jedyną osobą, która przeżyła nie wariując przy tym, był
pokładowy psychiatra. Ponieważ miał skłonności do pesymizmu, ostatnie dwa tygodnie
odosobnienia spędził uwarunkowując się psychicznie.
Dlatego też – kiedy lochy zadrżały, kiedy jego noja trzęsła się ze strachu pod łóżkiem
i kiedy w wyobraźni zobaczył piękny kształt statku zmieniający się w jednej chwili
w wielką ognistą kulę – powtarzał sobie jak zahipnotyzowany:
– Nazywam się Poul Mer Lo. Jestem obcy. Ale ta planeta stanie się moim domem.
Tu będę żył i tu umrę. Tu muszę zostać...
Nazywam się Poul Mer Lo. Jestem obcy. Ale ta planeta stanie się moim domem. Tu
będę żył i tu umrę. Tu muszę zostać...
Nieświadom łez spływających mu po policzkach Poul Mer Lo czuł się niezwykle
spokojny. Spojrzał na swoja noję skuloną pod łóżkiem. Chociaż nie wszystkie słowa
jeszcze dobrze rozumiał, zorientował się, że noja mruczała zaklęcia, aby odpędzić złe
duchy.
Nagle poczuł dla niej niepojętą, wielką litość.
– Mylai Tui – zwrócił się do niej oficjalnie. – Nie trzeba się bać. To, co słyszałaś
i odczułaś, to nie gniew Oruri. To coś, co ja rozumiem, chociaż nie umiem ci tego
wytłumaczyć. To coś bardzo smutnego, lecz nie grozi niczym ani tobie, ani twojemu
narodowi.
Mylai Tui wyszła spod łóżka. Podczas trzydziestu pięciu dni i nocy wiele
dowiedziała się o Poulu Mer Lo. Oddała mu swoje ciało i swoje myśli, nauczyła go
języka bajańskiego. Śmiała się z jego niezręczności i z jego głupoty. Zadziwiała ją jego
czułość i jego przyjazne nastawienie. Nikt, ale to nikt nigdy nie okazywał zwykłej noi
przyjaźni.
Nikt, oprócz tego obcego – Poula Mer Lo.
– Mój pan płacze – powiedziała niepewnie. – Nabieram śmiałości dzięki słowom
Poula Mer Lo, lecz jego smutek jest moim smutkiem. Dlatego i ja muszę zapłakać.
Psychiatra spojrzał na nią, zastanawiając się, w jaki sposób wysłowić się w języku,
który zdawał się składać zaledwie z kilkuset wyrazów. Dotknął twarzy noi i ze
zdumieniem poczuł pod palcami łzy.
– Płaczę – powiedział spokojnie – nad śmiercią wielkiego i pięknego ptaka. Płaczę,
ponieważ jestem daleko od mojego kraju, którego nigdy już chyba nie zobaczę... –
Zawahał się. – Ale cieszę się, Mylai Tui, z tego, że poznałem ciebie. I cieszę się z tego,
że odkryłem naród Baya Nor.
Dziewczyna spojrzała na niego.
– Mój pan ma dar wielkości – powiedziała po prostu. – Kiedy bóg-król na ciebie
spojrzy, na pewno wyda mądry wyrok.
Rozdział drugi
Tej nocy, kiedy Poulowi Mer Lo wreszcie udało się zasnąć, męczyły go złe sny.
Śniło mu się, że jest zamknięty w przezroczystej rurze. Śniło mu się, że całe jego
zamarznięte ciało pokryte jest grubą warstwą szronu, która leży nawet na oczach, zatyka
mu nozdrza, zakleja sztywne, nieruchome usta. Śniło mu się także, że mu się śni.
I w tym śnie wewnątrz snu były falujące pola zboża, sięgające horyzontu, oraz
niebieskie niebo, na którym puszyste białe chmury dryfowały jak tłuste, dobroduszne
zwierzęta, leniwie pasące się na błękitnych łąkach.
Był też dom – ze ścianami z pobielanej gliny i z krzywymi belkami, z dachem
o zakopconym żółtym poszyciu. Nagle znalazł się wewnątrz domu. Zobaczył stół. Jego
ramiona były na wysokości stołu. Widział pyszne góry jedzenia – wszystko to, co
najbardziej lubił.
Były też zabawki. Jedną z nich był statek gwiezdny na polu startowym. Stawiało się
statek na wyrzutni, odginało dźwignię jak najdalej do tyłu i naciskało przycisk. I statek
wylatywał w powietrze jak srebrny ptak.
Dobry olbrzym, jego ojciec, powiedział:
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, synu.
Wstrętna wiedźma, jego matka, powiedziała:
– Wszystkiego najlepszego, skarbie.
I nagle znalazł się z powrotem w przezroczystej rurze, ze szronem zatykającym mu
usta, tak że nie mógł ani się śmiać, ani płakać.
Był strach i zimno, i samotność.
Wszechświat był jedynie wielką kulą niczego, podziurawioną rozpalonymi
koniuszkami igieł, przenikniętą bezgranicznym mirażem ruchu i bezruchu, celu
i bezcelowości.
Nigdy nie przypuszczał, że cisza może być tak zupełna, że ciemność może być tak
głęboka, że światło gwiazd może być tak zimne.
Wszechświat znikł.
Było miasto, w mieście restauracja, w restauracji owo pionowe dwunożne
stworzenie, śmiejący się ssak. Miała włosy koloru zboża, które pamiętał z dzieciństwa.
Miała oczy tak niebieskie, jak niebo z dzieciństwa. Miała piękne usta, a dźwięki, które się
z nich wydobywały, nie przypominały mu w niczym dzieciństwa. Przede wszystkim
emanowała ciepłem. Była bogactwem pełni lata, obietnicą wielkich, słodkich zbiorów.
Powiedziała:
– Więc świat ci nie wystarcza?
To było pytanie, na które znała już odpowiedź.
Uśmiechnął się:
– Ty mi wystarczasz, ale świat jest za mały.
Obracała w dłoni kieliszek.
– Jeszcze jedno pytanie, klasyczne pytanie, a potem zapomnimy o wszystkim, oprócz
tej nocy... Dlaczego naprawdę musisz wyruszyć w gwiazdy?
Wciąż się uśmiechał, ale uśmiech stał się mechaniczny. Nie wiedział.
– Istnieje klasyczna odpowiedź – rzekł. – Ponieważ gwiazdy istnieją.
– Jest księżyc. Są planety. Czy to mało?
– Ludzie byli na księżycu i na planetach przede mną – wyjaśnił cierpliwie – dlatego
to mi nie wystarcza.
– Sądzę, że mogłabym dać ci szczęście – szepnęła.
Wziął ją za rękę:
– Wiem o tym.
– Moglibyśmy mieć dzieci. Nie chcesz mieć dzieci?
– Chciałbym mieć dzieci z tobą.
– Cóż więc stoi na przeszkodzie? Możesz je spłodzić.
– Kochanie... moja najdroższa... Cały kłopot w tym, że chcę czegoś więcej.
Nie mogła zrozumieć. Spojrzała na niego oszołomiona:
– Czego chcesz? Jaka to rzecz, która znaczy więcej niż miłość i szczęście, i dzieci?
Patrzył na nią zakłopotany. Jak znaleźć prawdę! Jak odnaleźć potrzebne słowa! I jak
uwierzyć, że słowa mogą mieć cokolwiek wspólnego z prawdą.
– Chciałbym – powiedział z trudnością, szukając właściwego wyrażenia – chciałbym
być jednym z tych, co robią pierwszy krok. Chcę zostawić ślad na dalekim brzegu. –
Roześmiał się. – Chcę ukraść dla siebie maleńki fragment historii. Powiedz, że jestem
paranoikiem; przyznam ci rację.
Wstała.
– Dostałam swoją odpowiedź i nic ci nie powiem, oprócz tego, że grają cesarskiego
walca... Chcesz zatańczyć?
Chciał.
Tańczyli razem w zagubionej bańce czasu...
Chciał zapłakać. Ale jak można płakać zamarzniętymi ustami, zamarzniętymi oczami
i zamarzniętym sercem. Jak można czuć, kiedy jest się zamkniętym w ponurym uścisku
wieczności?
Obudził się z krzykiem.
Lochy Baya Nor nie zmieniły się. Czarnowłosa, wielkooka noja u jego boku nie
zmieniła się. Zmienił się jedynie on sam, ponieważ uwarunkowanie – dzięki Bogu – nie
przyjęło się. Ponieważ ludzie byli ludźmi, a nie robotami. Ponieważ żal w jego duszy był
tak głęboki i tak beznadziejny, że on – który zawsze uważał się tylko za niebieskooki
komputer – wreszcie zrozumiał, co to znaczy być przerażonym zwierzęciem.
Usiadł na łóżku, z wytrzeszczonymi oczyma i karkiem zesztywniałym ze strachu.
– Nazywam się Paul Marlowe – wybełkotał w języku, którego noja nie rozumiała. –
Pochodzę z Ziemi i w ciągu ostatnich dwudziestu lat postarzałem się o cztery lata.
Zgrzeszyłem przeciwko prawom życia.
Objął rękami głowę, kołysząc się na wszystkie strony. – Boże! Ukarz mnie bólem,
jaki mogę znieść. Wychłostaj mnie! Zedrzyj ciało z moich pleców. Tylko oddaj mi świat,
który odrzuciłem!
Upadł z płaczem.
Noja przytuliła do piersi jego głowę.
– Mój pan ma wiele wizji – wyszeptała. – Wizje są trudne do zniesienia, lecz są
darem Oruri i dlatego trzeba cierpieć. Niech Poul Mer Lo, mój pan, wie, że jego służka
ulży mu w cierpieniach, jeśli takie są wyroki Oruri.
Poul Mer Lo podniósł głowę i spojrzał na noję. Powoli przychodził do siebie.
– Nie smuć się – powiedział dość poprawnie w języku bajańskim. – Miałem złe sny.
Cierpię jedynie z powodu śmierci dziecka, dawno temu.
Mylai Tui zdziwiła się.
– Mój panie, najpierw to była śmierć wielkiego ptaka, a teraz śmierć dziecka. Czy nie
za wiele jest śmierci w twoim sercu?
Poul Mer Lo uśmiechnął się:
– Masz rację. Za dużo jest śmierci. Chyba muszę się nauczyć na nowo żyć.
Rozdział trzeci
Roku pańskiego 2012 (według czasu miejscowego) trzy statki gwiezdne opuściły
planetę Sol Trzy, bardziej znaną jej mieszkańcom jako Ziemia. Pierwszym statkiem
gwiezdnym, który odważył się zapuścić w głęboką czarną nicość był – naturalnie –
amerykański statek Mayflower. Była to (zgadzali się z tym nawet rosyjscy i europejscy
inspektorzy) najdoskonalsza, największa i chyba najpiękniejsza maszyna zbudowana
przez człowieka. Zmontowanie jej na dwugodzinnej orbicie kosztowało dziesięć lat
pracy, trzydzieści miliardów neodolarów oraz życie dziewięciuset czternastu ludzi. Statek
był przeznaczony dla czterdziestu pięciu par ludzi, a jego celem był system Syriusza.
Drugim statkiem, który opuścił Sol Trzy był pojazd rosyjski Czerwony Październik.
Chociaż nie tak duży jak amerykański, był on (tak stwierdzili amerykańscy i europejscy
inspektorzy) trochę szybszy, ale tak samo drogi i piękny. Również kosztował życie wielu
ludzi. Rosjanie, mimo powszechnego sceptycyzmu, zdołali go zmontować na
trzygodzinnej orbicie w ciągu zaledwie sześciu lat. Statek przeznaczony był dla
dwudziestu siedmiu mężczyzn i dwudziestu siedmiu kobiet (nie połączonych w pary),
a jego celem był Procjon.
Trzecim statkiem była Gloria Mundi. Zbudowano ją tanim kosztem, na
dziewięćdziesięciominutowej orbicie w nowych Stanach Zjednoczonych Europy.
Nazywał się Gloria Mundi, ponieważ Niemcy nie chcieli się zgodzić na nazwę angielską,
Francuzi nie chcieli się zgodzić na niemiecką, Anglicy – na francuską, a Włosi nawet
między sobą nie potrafili dojść do porozumienia. Dlatego wybrano słowa z martwego
języka. A ponieważ statek był najmniejszy ze wszystkich, jego główny projektant –
Anglik z bardzo angielskim poczuciem humoru – wymyślił nazwę „Chwała Świata”.
Statek przeznaczony był dla sześciu par ludzi: jednej niemieckiej, jednej francuskiej,
jednej brytyjskiej, jednej włoskiej, jednej szwedzkiej i jednej holenderskiej. Był mniejszy
niż rosyjski i nie tak szybki, jak amerykański. Naturalnie jego gwiazda docelowa była
położona dalej niż cel amerykański i rosyjski. Miał polecieć na Altair – oddalony o blisko
szesnaście lat świetlnych lub prawie dwadzieścia jeden lat czasu pokładowego.
W dwudziestym pierwszym wieku brytyjskie poczucie przyzwoitości było nadal siłą,
z którą należało się liczyć. Dlatego właśnie rankiem 3 kwietnia roku 2012 Paul Marlowe
z czerwoną różą w klapie marynarki pojawił się punktualnie o 10.30 w urzędzie stanu
cywilnego Caxton Hall. O 10.35 przyszła Ann Victoria Watkins. O 10.50 zostali
małżeństwem. Szacowano, iż ceremonię ślubu oglądało w Eurowizji około trzystu
milionów ludzi.
Paul i Ann ani się specjalnie lubili, ani nie lubili. Jednakże jako brytyjska para
Gloria Mundi chętnie przyjęli na siebie obowiązek małżeński. Paul, wyszkolony
astronauta, psychiatra i pedagog, biegle władał francuskim i niemieckim. Posagiem Ann
było wykształcenie medyczne; poza tym mogła się porozumieć po szwedzku i po włosku
oraz – w razie pilnej potrzeby – po niderlandzku.
Po ślubie pojechali na dworzec Victoria, poduszkowcem na lotnisko Gatwick, rakietą
stratosferyczną do Woomery, a następnie wahadłowcem na dziewięćdziesięciominutową
orbitę. Swój miodowy miesiąc spędzili na przygotowaniach do startu na pokładzie Gloria
Mundi.
Mimo wielu różnic w wymiarach, projekcie i wygodach, wszystkie trzy statki –
amerykański, rosyjski i europejski – miały jedną rzecz wspólną: wszystkie posiadały
komory hibernacyjne dla załogi. Żaden ze statków nie mógł przekroczyć prędkości
światła – chociaż Rosjanie twierdzili, że w teoretycznie idealnych warunkach Czerwony
Październik mógł tę barierę pokonać – więc załogi skazane były na wieloletnią podróż,
podczas której ze statystyczną pewnością niektórzy musieli umrzeć, zwariować,
zbuntować się lub znaleźć jeszcze bardziej pomysłowy sposób, aby stać się
bezużytecznym. Chyba że mieli komory hibernacyjne.
Hibernację wynaleziono wiele lat wcześniej, pod koniec dwudziestego wieku.
Początkowo wykorzystywano ją w bardzo ograniczonym stopniu przy przeszczepach
serca. Później ktoś odkrył, że zamrożenie nerwowo chorego na okres kilku dni lub
tygodni – w zależności od zaawansowania choroby – może chorego wyleczyć niemal
całkowicie. Następnie ktoś inny wpadł na pomysł hibernacji osób nienormalnych,
nieuleczalnie chorych lub umierających. Twierdzono, iż tacy ludzie mogą pozostać
w uśpieniu przez wiele dziesiątek lat, dopóki nie znajdzie się lekarstwa na daną chorobę.
W początkach dwudziestego pierwszego wieku hibernacja stała się integralną częścią
istnienia każdego cywilizowanego społeczeństwa. Usypiano nie tylko śmiertelnie
chorych i całkowicie szalonych. Usypiano kryminalistów, których wyroki hibernacji
wahały się od roku do pięćdziesięciu lat, zależnie od przestępstwa. A bogaci obywatele,
którzy przeżyli większość swojego życia i wyczerpali wszelkie możliwe techniki
odmładzania, z własnej woli poddawali się procesowi hibernacji, licząc na to, że
pewnego dnia ktoś odkryje tajemnicę nieśmiertelności. Procesowi temu poddawano
nawet zmarłych – ale tylko tych ważniejszych, jeśli można było do nich dotrzeć w chwili
śmierci klinicznej – w myśl teorii, że następne dziesięciolecia przyniosą nowe osiągnięcia
w dziedzinie wskrzeszania.
Jednakże niezależnie od wartości hibernacji dla tych, którzy mieli nadzieję oszukać
śmierć, szpital dla wariatów, kata czy zwykłe prawa życia ludzkiego, była to z pewnością
idealna forma podróżowania dla tych, którzy udawali się w głęboki Kosmos.
Obliczono, że Gloria Mundi nie będzie w stanie dotrzeć do Altair wcześniej niż po
dwudziestu latach czasu subiektywnego. Wobec tego opracowano dla załogi program
rotacyjnej hibernacji. Przez pierwsze trzy miesiące podróży wszyscy członkowie załogi
mieli być aktywni. Przez resztę podróży, z wyjątkiem trzech ostatnich miesięcy, każda
para po kolei miała żyć aktywnie przez jeden miesiąc (czasu ziemskiego) i być
w uśpieniu przez pięć miesięcy. W nieprzewidzianych przypadkach wszystkie pięć
uśpionych par (lub tego astronautę, którego umiejętności byłyby potrzebne) można było
przywrócić do życia w ciągu dziesięciu godzin.
Podczas długiej i jednostajnej podróży na Altair Paul Marlowe spędził w sumie
blisko cztery lata robocze w towarzystwie „żony”. Nigdy naprawdę jej nie poznał. Jako
psychiatra skłonny był sądzić, że absolutna izolacja w długiej podróży w przestrzeni musi
zbliżyć do siebie dwoje ludzi. A jednak nigdy jej dobrze nie poznał.
Miała ciemne włosy, atrakcyjną twarz, i przyjemne ciało. Podczas pracujących
miesięcy często się kochali. Opowiadali sobie dowcipy, dyskutowali o książkach, razem
oglądali stare filmy. Ale była za sumienna, zbyt odległa. I nigdy jej naprawdę nie poznał.
Być może dlatego nie płakał nad nią, nie odczuł osobistej straty, kiedy wreszcie
znikła na Altair Pięć.
Rozdział czwarty
Poranne słońce wlewało się przez cztery z szesnastu nie oszklonych okienek lochu.
Poul Mer Lo spał. Noja nie budziła go. Najwyraźniej znalazł się pod wpływem Oruri.
Potrzebował snu.
Jak zwykle podziwiała wzrost i wygląd obcego. Był o połowę wyższy od Mylai Tui,
którą jej ziomkowie uważali na nadzwyczaj wysoką – a przez to brzydką. Jego skóra była
w interesujący sposób blada, jej zaś – brązowa: faktycznie prawie szara cenną czernią
starożytnego pochodzenia Bajańczyków. Jego oczy miały jasnoniebieski kolor, podczas
gdy wszyscy Bajańczycy mieli oczy brązowe lub brunatno-żółte. Mięśnie jego ramion
i nóg przypominały mięśnie potężnego zwierzęcia. Co dziwniejsze: chociaż niewątpliwie
barbarzyńca, odznaczał się pewną wrażliwością. Był również niewątpliwie mężczyzną;
noja, chociaż jako kapłanka w Świątyni Radości poznała wielu pełnych wigoru
Bajańczyków, ku swemu zaskoczeniu przekonała się, że z trudem mogła w sobie
pomieścić jego tanu. Czasami wysiłek był bolesny, ale często przynosił radość większą
nawet niż łaskawość Oruri.
Wzdrygnęła się na tę bluźnierczą myśl, czym prędzej odrzucając ją od siebie.
Niemniej jednak z przyjemnością wspomniała szaleństwa Poula Mer Lo. Oprócz tego, że
miał dość ostry nos, a uszy zdawały się źle połączone z głową, jego jedyne poważne
zniekształcenie polegało na tym, iż miał za dużo palców.
Poul Mer Lo poruszył się i ziewnął. Otworzył oczy.
– Witam cię, panie – powiedziała Mylai Tui uroczyście. – Oruri obdarzył nas
błogosławieństwem jeszcze jednego dnia.
– Witaj, Mylai Tui. – Coraz lepiej poznawał zwyczaje i język. – Nie zasłużyliśmy na
to błogosławieństwo. – Odpowiedź była mechaniczna, a wyraz jego oczu pusty. Lub
bardzo, bardzo odległy...
– Wkrótce dostaniemy jeść i pić – kontynuowała, z nadzieją przywrócenia go
rzeczywistości. – Wkrótce będziemy spacerować po ogrodzie.
– Tak. – Poul Mer Lo nie poruszył się. Leżał na wznak, przygnębiony, wpatrując się
w sufit.
– Panie – powiedziała Mylai Tui z rozpaczą – opowiedz mi jeszcze raz historię
o srebrnym ptaku. To bardzo piękna historia.
– Przecież słyszałaś już opowieść o srebrnym ptaku. – Nie spojrzał na nią, lecz
gorzko się zaśmiał. – Znasz ją chyba lepiej ode mnie.
– Ale chciałabym ją usłyszeć ponownie... Jeśli moje uszy są jej wciąż warte.
Poul Mer Lo westchnął i uniósł się opierając na ramieniu, choć wciąż jeszcze na nie
patrzył.
– Istnieje kraina poza niebem – zaczął. – Jest to kraina pełna ludzi, którzy potrafią
pracować w metalu. Jest to kraina, gdzie ludzie nie znają praw Oruri. Jest to kraina, gdzie
ludzie mogą ze sobą rozmawiać i oglądać się z dużych odległości. Jest to prawdziwie
kraina cudów. Pośród ludzi zamieszkujących tę krainę są tacy, którzy są bardzo mądrzy,
a także bardzo wykształceni i bardzo ambitni. Patrząc na nocne niebo, mówili sobie: „To
prawda, że gwiazdy są od nas daleko, a jednak nas kuszą. Dlaczego nie mielibyśmy
szukać dróg, aby do nich dotrzeć, po to żeby je poznać?”
Mylai Tui zadrżała i, jak zawsze przy tych słowach, przerwała:
– Tacy ludzie – stwierdziła – muszą być nie tylko dzielni i szaleni. Muszą także
bardzo chcieć poznać uścisk Oruri.
– Nie znają praw Oruri – wyjaśnił cierpliwie Poul Mer Lo. – Chcą tylko wiedzy
i potęgi... Tak więc wymarzyli sobie zbudowanie stada srebrnych ptaków, w których ich
młodzi mężczyźni i kobiety mogliby wyruszyć do gwiazd.
– To starzy powinni wyruszyć w taką podróż, ponieważ ich kres jest bliski.
– Niemniej jednak wybrano młodych. Wiadomo było bowiem, że gwiazdy są bardzo
daleko i że lot srebrnych ptaków potrwa wiele pór roku.
– Ale młodzi postarzeją się w czasie podróży.
– Nie. Młodzi nie postarzeli się. Mądrzy ludzie wynaleźli sposób, żeby można było
przespać większość podróży.
– Panie – powiedziała Mylai Tui – ci, którzy za dużo śpią, giną z głodu.
– Ci nie zginęli z głodu – odrzekł Poul Mer Lo. – Ich sen był głębszy niż jakikolwiek
żywy sen znany w Baya Nor... Prosiłaś o tę opowieść, nojo, więc pozwól mi ją
opowiedzieć; inaczej żadne z nas nie będzie zadowolone.
Mylai Tui posmutniała. Zwracał się do niej per „noja” – wiedząc, iż to niepoprawnie
– tylko wtedy, kiedy był zły.
– Poul Mer Lo mnie zganił – powiedziała z powagą. – To sprawiedliwe.
– Więc tak. Trzy srebrne ptaki zostawiły za sobą krainę poza niebem, a każdy z nich
podążał w innym kierunku. Ja i jedenastu moich towarzyszy zostaliśmy wybrani, aby
lecieć ostatnim i najmniejszym ptakiem. Naszym przeznaczeniem była gwiazda, którą
znasz jako słońce Baya Nor. Mądrzy ludzie powiedzieli nam, że lot potrwa dwadzieścia
lub więcej pór chłodnych... Podróżowaliśmy, większość z nas spała, ale ktoś zawsze
czuwał. Kiedy byliśmy blisko tej gwiazdy, zobaczyliśmy, że jasno świeci na piękny
świat, świat Baya Nor. Dla nas, którzy podróżowaliśmy srebrnym ptakiem w ciemności
przez tak wiele pór, kraina Baya Nor wydawała się bardzo piękna. Skierowaliśmy ptaka,
aby wylądował i żebyśmy mogli zobaczyć, jakiego rodzaju lud tu żyje. Dziewięcioro
z nas wyruszyło w wasze lasy i nie wróciło. Po wielu dniach, ci z nas, którzy zostali,
postanowili ich szukać. Nie znaleźliśmy ich. Znaleźliśmy tylko strzałki waszych
myśliwych i lochy Baya Nor... Ponieważ nikt nie wrócił, aby skierować ptaka w podróż
do domu, zniszczył się sam ogniem. – Poul Mer Lo spojrzał nagle na noję i uśmiechnął
się. – I tak, Mylai Tui, jestem tutaj i ty tu jesteś; i razem musimy to jak najlepiej
wykorzystać.
Noja głęboko westchnęła.
– To słodka i smutna historia – powiedziała po prostu. – I cieszę się, panie, że tu
jesteś. Cieszę się, że cię poznałam.
Na zewnątrz usłyszeli kroki. Wkrótce zdjęto belki z drzwi. Dwóch niewolników,
których pilnowali dwaj strażnicy, weszło do lochu z półmiskami i dzbanami z wodą.
Jednakże Poul Mer Lo nie był głodny.
Rozdział piąty
Gloria Mundi weszła na tysiąckilometrową orbitę wokół Altair Pięć. Dalej
w przestrzeni słonecznej odkryto inne satelity, lecz one obiegały planetę w czasie
dłuższym niż ziemski statek i były nie zamieszkane; wielkie martwe kawałki skały,
dziewięć księżyców Altair Pięć, które być może kiedyś stanowiły jeden księżyc.
Widziane gołym okiem były wystarczająco duże, aby się objawiać jako grupa jasnych
i widocznie ruchomych gwiazd.
Sama planeta była cudem. Ze statystycznego punktu widzenia była to główna
wygrana, ponieważ nikt z załogi Gloria Mundi nie był w stanie uwierzyć, że w Kosmosie
tak pustym, którego jednocześnie zawartość materialna była tak zróżnicowana, pozostałe
statki mogły natknąć się na planetę ziemskiego typu. Jak zwięźle ujął to szwedzki fizyk –
szanse były takie same, jak cztery razy kolor z ręki.
Altair Pięć była nie tylko planetą typu ziemskiego – była także dziwnie symetryczna
i dla ludzi przygotowanych na to, żeby nie oczekiwać niczego innego poza jałowym
światem, a w najlepszym przypadku poza planetami zamieszkanymi przez formy życia
stojące nisko w szeregu biologicznym – całkiem niebrzydka. Była odrobinę mniejsza niż
Mars, a dziewięć dziesiątych jej powierzchni zajmował ocean, upstrzony tu i ówdzie
kilkoma małymi grupami wysp. Widać było jednak całkiem pokaźny kontynent na
biegunie północnym i niemal identyczny na południowym. Jednakże najbardziej
interesująca okazała się szeroka podkowa kontynentu rozciągająca się wokół rejonu
równikowego, którego jeden kraniec oddzielało od drugiego kilkaset kilometrów wody.
Kontynenty biegunowe były w większości pokryte wiecznym śniegiem i lodem, lecz
duży ląd równikowy miał prawie wszystkie te cechy, jakie można zaobserwować
z podobnej wysokości na ziemskim kontynencie afrykańskim.
Były tam góry i pustynie, wielkie jeziora, krzewy i tropikalne puszcze. W palącym
słońcu pustynie paliły się ognistymi, opalizującymi odcieniami żółci, oranżu i czerwieni;
góry były brunatne, nakrapiane błękitem i bielą; krzewy miały barwę wypalonego
bursztynu, a tropikalne puszcze zdawały się połyskiwać subtelną mieszaniną zieleni
i turkusu.
Planeta obracała się wokół własnej osi co dwadzieścia osiem godzin i siedemnaście
minut czasu ziemskiego. Obliczenia wykazały, że jeden całkowity obrót wokół Altair –
słońca planety – trwa czterysta dwa dni czasu miejscowego.
Życie na planecie wyraźnie oparte było na cyklu węglowym; a analiza jej atmosfery
wykazała jedynie, że azot występuje w nieco większej ilości niż w atmosferze Sol Trzy.
Gloria Mundi pozostała na tysiąckilometrowej orbicie przez okres czterystu
dziesięciu obrotów lub mniej więcej dwudziestu ziemskich dni. W tym czasie wykonano
fotografie i telefotografie planety z każdego punktu. Jeden wycinek kontynentu
równikowego wykazywał na fotografiach typowe oznaki występowania istot
inteligentnych: kanały nawadniające lub, co też nie było wykluczone, kanały
komunikacyjne.
Załoga Gloria Mundi przeżyła coś zbliżonego do ekstazy. Przetrwali zamknięcie,
hibernację i czarną, znaczoną gwiazdami monotonię podróży w głębokim Kosmosie;
przebyli szesnaście lat świetlnych w ciągu szesnastu lat życia w uśpieniu i ponad cztery
lata czuwania i starzenia się. I wreszcie ich niewygody i cierpliwość zostały nagrodzone
najlepszym z możliwych odkryć: światem zamieszkanym przez ludzi. Nie miało
znaczenia, czy byli to ludzie z czworgiem oczu i sześcioma nogami. Znaczenie miał fakt,
iż byli oni inteligentni i twórczy. Z istotami takiego kalibru z pewnością można się było
w sposób owocny porozumieć.
Gloria Mundi wylądowała w odległości dwudziestu kilometrów od najbliższych
kanałów. Przy takim dużym statku, a także biorąc pod uwagę, że niemiecki pilot posiadał
doświadczenie jedynie w dziedzinie symulowanych manewrów planetarnych, był to
wyczyn nie lada. Statek wypalił dziesięciokilometrowy pas w wybujałej puszczy, po
czym gładko usiadł na ogonie, gdy tymczasem podpory stabilizacyjne łagodnie, po
omacku szukały podłoża skalnego w tlącej się ziemi. Znalazły je na głębokości niecałych
pięciu metrów.
Przez pierwsze trzy dni planetarne nikt nie opuścił statku. Przeprowadzono badania
najbliższej okolicy. Po trzech dniach otwarto śluzę powietrzną i dwóch uzbrojonych
ochotników zeszło po nylonowej drabinie w puszczę, która już zaczynała goić swe
wypalone rany. Ochotnicy przebywali na zewnątrz przez trzy godziny, zbierając próbki,
lecz ani na chwilę nie odchodząc dalej niż na parę metrów od podstawy statku. Jeden
z nich zastrzelił dużego gada przypominającego wyglądem ziemskiego węża boa.
Dziewiątego dnia od wylądowania na planecie wyruszył zespół badawczy składający
się z pary szwedzkiej, francuskiej i holenderskiej. Każdy członek zespołu ubrany był
w długie buty, plastykowy pancerz i lekką plastykową maskę. Temperatura była zbyt
wysoka, żeby mogli włożyć coś więcej, chyba że w pełni opancerzone, izolowane
i bardzo ograniczające ruchy skafandry kosmiczne.
Kobiety miały miotacze automatyczne, mężczyźni byli uzbrojeni w nitro-pistolety
i miotacze granatów atomowych. Każdy miał aparat nadawczo-odbiorczy. Wszyscy
razem dysponowali taką siłą ognia, że mogli zniszczyć dwudziestowieczny korpus
pancerny.
Ich zadaniem było zatoczyć półkole na wschód planety, o promieniu pięciu
kilometrów; utrzymywać łączność radiową co piętnaście ziemskich minut i wrócić do
statku przed upływem trzech dni planetarnych.
Przez pierwszy dzień i noc czasu planetarnego wszystko było w porządku. Widzieli
i przekazali wiadomość o wielu interesujących okazach zwierząt i ptaków, choć nigdzie
nie napotkali śladu istoty inteligentnej. W połowie drugiego dnia zanikła łączność
radiowa. Pod koniec trzeciego dnia wyprawa nie wróciła.
Na pokładzie Gloria Mundi pozostało sześcioro zaniepokojonych ludzi. Po upływie
piętnastu dni od wylądowania wyruszyła wyprawa ratunkowa składająca się z trzech
pozostałych kobiet. One również uzbrojone były w nitro-pistolety i miotacze granatów.
To, że na poszukiwania udały się kobiety, a nie mężczyźni, nie było przypadkowe.
Z trzech mężczyzn, dwaj musieli zostać (jeżeli wyprawa ratunkowa by się nie powiodła),
żeby statek mógł w ogóle wrócić na Ziemię; trzeci – Paul Marlowe – cierpiał na ostrą
biegunkę.
Pożegnał się z Ann Victoria Marlowe, z domu Watkins, bez większej emocji. Był
zbyt chory, aby się czymkolwiek przejmować; ona była zbyt chłodna, aby coś odczuwać.
Po jej wyjściu Paul z powrotem położył się na łóżku, starając się zapomnieć o swych
uciążliwych symptomach oraz o Altair Pięć, zagłębiwszy się w mikrofilmie jednej
z powieści Charlesa Dickensa.
Wyprawa ratunkowa pozostawała w kontakcie radiowym zaledwie przez siedem
godzin. Później i ich radio zamilkło.
Po czterech dniach Paul Marlowe zaczął wracać do zdrowia; zarówno on, jak
i pozostali dwaj mężczyźni popadli w depresję.
Rozważali możliwość czekania w nieskończoność w twierdzy Gloria Mundi;
rozważali wycofanie się na orbitę; rozważali nawet możliwość opuszczenia systemu
i powrotu na Sol Trzy. Najwyraźniej na Altair Pięć coś było nie tak.
W końcu nie zrobili żadnej z tych rzeczy. W końcu postanowili zostać drużyną pod
wezwaniem: „śmierć lub zwycięstwo”.
Paul Marlowe, psychiatra, wykoncypował problem logicznie. Obsługa statku
wymagała obecności trzech osób. Dlatego nie miało sensu wysyłanie jednej lub dwu
osób, skoro mogły nie wrócić. Statek nie mógł wystartować. Wobec tego muszą albo
wszyscy iść, albo wszyscy zostać. Gdyby pozostali na Gloria Mundi i w końcu wrócili na
Ziemię, straciliby poczucie własnej godności, podobnie jak alpiniści, którzy są zmuszeni
odciąć linę. Gdyby zaś, z drugiej strony, utworzyli drugą wyprawę ratunkową i nie
odnieśli sukcesu, zawiedliby zaufanie, jakie pokładają w nich wszyscy mieszkańcy
Stanów Zjednoczonych Europy.
Jednakże Stany Zjednoczone Europy znajdowały się w odległości szesnastu lat
świetlnych i w obecnych warunkach ich obowiązki wobec tak odległego pojęcia
stanowiły wielką abstrakcję. Bardziej liczyli się ludzie, z którymi dzielili
niebezpieczeństwo, monotonię i triumf – a teraz katastrofę.
Naprawdę nie mieli wyboru. Musieli iść.
Wyposażenie zbrojowni statku było teraz znacznie uszczuplone, lecz wciąż
znajdowało się tam dość broni, żeby trzej mężczyźni mogli się godnie bronić, gdyby
napotkali na widzialnego wroga. Dwudziestego dnia od wylądowania wyszli
z bezpiecznego łona Gloria Mundi, żeby – jak to w wyobraźni widział Paul Marlowe – na
nowo się narodzić w nieznanym, lecz całkowicie wrogim otoczeniu.
Projektanci Gloria Mundi starali się przewidzieć wszelkie możliwe
niebezpieczeństwa, łącznie ze śmiercią, zniknięciem, dezercją lub porażką całej załogi.
Twierdzono, że gdyby jakimś cudem tego typu katastrofa wydarzyła się na planecie
zamieszkałej przez istoty wyższego rzędu, teoretycznie byłoby możliwe, żeby takie istoty
przejęły statek, sprawdziły mapy gwiezdne, obliczyły kurs powrotny, zaprogramowały
komputer i – zaprzeczając wszystkim prawom prawdopodobieństwa, lecz w zgodzie
z bardziej tępymi prawami absurdu – przybyły na pokładzie Gloria Mundi na Ziemię.
Działanie takie, samo w sobie, mogłoby być działaniem korzystnym i miłosiernym.
Ale też, w zależności od natury, możliwości i intencji obcych, mogłoby się, przypadkiem,
stać najgorszą rzeczą, jaka przydarzyłaby się rasie ludzkiej. Niezależnie od wyników tak
wysoce teoretycznych spekulacji projektanci uważali, przy całkowitym poparciu swoich
rządów, że nie należy ryzykować.
W związku z tym Gloria Mundi została zaprogramowana na samozniszczenie
w trzydziestym piątym dniu od jej porzucenia, gdyby taki katastrofalny przypadek miał
się wydarzyć. Twierdzono, że trzydzieści pięć dni to wystarczająco długi okres czasu,
żeby załoga mogła przezwyciężyć każdy kryzys. Jeżeli trzydzieści pięć dni okazałoby się
terminem za krótkim, wówczas należało statek Gloria Mundi i jej załogę spisać na straty.
Projektanci byli ludźmi bardzo logicznymi. Niektórzy proponowali granicę
dwudziestu dni, inni – dziewięćdziesięciu. Zajęci abstrakcyjnymi rozważaniami nie
przejmowali się za bardzo czynnikiem ludzkim, a nikt z nich nie był w stanie przewidzieć
sytuacji na Altair Pięć.
Do wieczora dwudziestego dnia od wylądowania trzej pozostali członkowie załogi
przeszli około siedmiu kilometrów przedzierając się z trudem przez puszczę i nie
znajdując śladu po swoich towarzyszach. Ustawili właśnie koło z niewielkich, lecz
silnych lamp elektrycznych i wewnętrzny obwód z drutu pod napięciem, za którym
zamierzali rozbić na noc biwak, kiedy Paul Marlowe poczuł ukłucie w kolano.
Odwrócił się, żeby coś powiedzieć do swych towarzyszy, lecz w tejże chwili upadł
nieprzytomny na ziemię.
Później obudził się w jednym z lochów Baya Nor, choć nie zdawał sobie z tego
wówczas sprawy.
Znacznie później, faktycznie trzydzieści trzy dni później, Gloria Mundi zmieniła się
w duży i przez chwilę przerażający grzyb płomieni i energii promienistej.
Rozdział szósty
Było przedpołudnie, a Poul Mer Lo, otoczony małymi tańczącymi tęczami,
przemoczony drobną wodną mgiełką, klęczał z rękami związanymi za plecami. Za nim
stało dwóch wojowników bajańskich, każdy uzbrojony w krótki trójząb, a każdy trójząb,
uniesiony nad jego szyją, gotowy był do zadania ostatecznego ciosu. Przed nim leżała
smętna kupka jego rzeczy osobistych: jeden elektroniczny zegarek na rękę, jeden
miniaturowy aparat nadawczo-odbiorczy, jeden podkoszulek, jedna koszula, jedna para
szortów, jedna plastykowa maska, kompletny pancerz, para butów i automatyczny
miotacz.
Poul Mer Lo był nagi. Mgiełka zmieniała się na jego ciele w orzeźwiające kropelki,
które spadały mu po twarzy, po piersi i po plecach. Wojownicy bajańscy stali bez ruchu.
Nie było nic słychać, oprócz hipnotycznego dźwięku fontann. Nie pozostawało nic
innego do roboty, jak cierpliwie czekać na audiencję u boga-króla.
Poul Mer Lo spojrzał na miotacz i uśmiechnął się. To wspaniała broń. Z jej pomocą –
a także pod warunkiem, że mógłby wybrać sobie pole walki – potrafiłby unicestwić
tysiąc bajańskich wojowników uzbrojonych w trójzęby. Jednakże nie dane mu było
wybrać sobie pola walki. I oto klęczał tu, zdany na łaskę dwóch małych, brunatnych
mężczyzn, oczekujący na łaskawość boga-króla Baya Nor.
Chciało mu się śmiać. Bardzo chciało mu się śmiać. Jednakże stłumił śmiech,
ponieważ jego powód mógłby zostać źle zrozumiany. Nie można było się spodziewać,
aby dwaj ponurzy strażnicy docenili ironię sytuacji. Dla nich był po prostu obcym,
więźniem. Fakt, iż mógł być emisariuszem z technologicznej cywilizacji na innym
świecie, istniał całkowicie poza ich zdolnościami rozumienia.
W kraju ślepców, pomyślał Poul Mer Lo, przypominając sobie legendę należącą do
innego czasu i przestrzeni, jednooki jest królem.
Ponownie zachciało mu się śmiać. Ponieważ – tak jak w legendzie – ślepi przy
wszystkich swoich oczywistych ograniczeniach – okazali się potężniejsi niż jednooki.
– Uśmiechasz się – powiedział dziwnie młody głos. – Niewielu odważa się
uśmiechać w obecności. Niewielu też w ogóle nie zauważa obecności.
Poul Mer Lo zamrugał oczyma, żeby strząsnąć kropelki i spojrzał w górę. Najpierw
pomyślał, że widzi wielkiego ptaka, pokrytego wspaniałym upierzeniem, z opalizującymi
niebieskimi, czerwonymi, zielonymi i złotymi piórami; z jaskrawo żółtymi oczyma
i zakrzywionym czarnym dziobem. Ale pióra okrywały człowieka, a głowa wielkiego
ptaka umieszczona była jak hełm nad możliwą do rozpoznania twarzą. Twarz Enki Ne,
boga-króla Baya Nor.
Była to twarz chłopca – lub bardzo młodego mężczyzny.
– Panie – powiedział Poul Mer Lo, walcząc teraz z językiem, który w rozmowach
z noją wydawał się taki łatwy – proszę o wybaczenie. Moje myśli były daleko stąd.
– Może leciały na skrzydłach srebrnego ptaka – podsunął Enka Ne – do krainy poza
niebem... Tak, rozmawiałem z noją. Opowiedziałeś jej dziwną historię... Czy to prawda?
– Tak, panie, to prawda.
Enka Ne uśmiechnął się.
– My tutaj opowiadamy o bestii nazywanej tlamyn. Ma to być bestia nocna, żyjąca
w jaskiniach i ciemnych miejscach, nigdy nie ukazująca się za dnia. Mówią, że kiedyś,
dawno temu, sześciu z naszych mędrców wprowadziło się do nory tlamyna, nie wiedząc
o obecności ani nawet o istnieniu takiego stworzenia. Jeden z mędrców dotknął twarzy
tlamyna. Miała kły i była twarda i owłosiona jak dongoir, na którego polujemy dla
sportu. Dlatego, dotykając jej w ciemności, człowiek ów pomyślał, że trafił na dongoira.
Inny mężczyzna dotknął miękkiego podbrzusza. Poczuł dwie wielkie piersi. Dlatego
doszedł do wniosku, że trafił na wielką śpiącą kobietę. Trzeci dotknął nogi bestii. Miały
łuski i pazury. Oczywiście pomyślał, że trafił na ptaka. Czwarty dotknął ogona tlamyna.
Był długi, dobrze umięśniony i zimny. Dlatego uznał, że natrafił na dużego węża. Piąty
znalazł parę miękkich uszu i wywnioskował, że miał szczęście i odkrył jeden z okazów
domasi, którego mięso bardzo sobie cenimy. A szósty, czując zapach tlamyna, pomyślał,
że musi być w Świątyni Radości. Każdy z tych mędrców podzielił się swoim odkryciem
z towarzyszami. Każdy twierdził, że jego interpretacja jest słuszna. Ich hałaśliwa
dyskusja, długa i zażarta, w końcu obudziła tlamyna. A bestia, będąc bardzo głodna,
szybko ich wszystkich zjadła... Dodajmy, że żaden z moich ludzi nigdy nie przeżył
spotkania z tlamynem.
Poul Mer Lo spojrzał na boga-króla, zdumiony jego inteligencją.
– To dobra opowieść, panie. W mojej krainie opowiada się podobną, o zwierzęciu
nazywanym słoniem.
– W krainie po drugiej stronie nieba?
– W krainie po drugiej stronie nieba.
Enke Ne roześmiał się.
– Cóż to jest prawda? – zapytał. – Poza światem, w którym żyjemy, nie istnieje nic
oprócz Oruri. I nawet ja jestem jedynie mglistym cieniem w jego wiecznych snach.
Poul Mer Lo postanowił zaryzykować.
– A przecież któż może stwierdzić, co należy, a co nie należy do snów Oruri? Czy
Oruri nie może śnić o dziwnej krainie, w której są takie rzeczy jak srebrne ptaki?
Enka Ne zamilkł. Założył ręce i w zadumie spoglądał w dół na swego więźnia. Pióra
zaszeleściły. Pociekła z nich woda i utworzyła małe kałuże na kamiennej podłodze.
Wreszcie bóg-król przemówił:
– Wyrocznia powiedziała, że jesteś nauczycielem – wielkim nauczycielem. Czy to
prawda?
– Panie, posiadam umiejętności, które ceniono sobie pośród moich ludzi. Znam część
wiedzy mojego narodu. Nie wiem, czy jestem wielkim nauczycielem. Nie wiem jeszcze,
czego mógłbym uczyć.
Odpowiedź spodobała się Ence Ne.
– Może mówisz prawdę... Dlaczego zginęli twoi towarzysze?
Do tej chwili Poul Mer Lo nie wiedział, że jest ostatnim pozostałym przy życiu
członkiem załogi. Poczuł ogromne osamotnienie. Poczuł samotność, która sprawiła, że
krzyknął, jakby z bólu.
– Cierpisz? – spytał bóg-król. Był zaskoczony.
Poul Mer Lo przemówił z trudem.
– Nie wiedziałem, że moi towarzysze nie żyją.
Znów zapadła cisza. Enka Ne z niepokojem wpatrywał się w jasnego, klęczącego
przed nim olbrzyma. Poruszył się na boki, jak gdyby oglądał zjawisko pod różnym
kątem. Pióra zaszeleściły. Hałas fontann zabrzmiał głośniej, niczym grzmot.
Wreszcie bóg-król podjął decyzję:
– Co byś zrobił – spytał Enka Ne – gdybym zwrócił ci wolność?
– Musiałbym znaleźć sobie jakieś miejsce do mieszkania.
– A co byś wtedy zrobił?
– Musiałbym znaleźć kogoś, kto by mi gotował. Nie wiem nawet, co tu mogę,
a czego nie mogę jeść.
– A po znalezieniu domu i kobiety, co wtedy?
– Wtedy, panie, musiałbym się zastanowić, jak mogę się odwdzięczyć ludziom
z Baya Nor za to wszystko.
Enka Ne wyciągnął rękę.
– Żyj – powiedział po prostu.
Poul Mer Lo poczuł mocne szarpnięcie. Jego ręce zostały rozwiązane. Dwaj milczący
wojownicy postawili go na nogi. Upadł, ponieważ po tak długim klęczeniu krew
odpłynęła mu z nóg.
Znów go podnieśli i podtrzymali.
Enka Ne spoglądał na niego bez wyrazu. Potem odwrócił się i odszedł. Po trzech czy
czterech krokach jeszcze raz się odwrócił.
Spojrzał na Poula Mer Lo i przemówił do strażników:
– Ten człowiek ma za dużo palców. To obraża Oruri – powiedział. – Odetnijcie po
jednym z każdej ręki.
Rozdział siódmy
Poul Mer Lo otrzymał mały dom z plecionki, zbudowany na krótkich palach, na
skraju świętego miasta; noję, która towarzyszyła mu w więzieniu, i sześćdziesiąt cztery
miedziane pierścienie. Nie znał wartości pierściennych pieniędzy, ale Mylai Tui
obliczyła, że nawet bez dalszych darów od boga-króla może przeżyć prawie trzysta dni
bez konieczności polowania lub pracy.
Pomyślał, że bóg-król okazał się bardzo szczodry, ponieważ dał obcemu dostateczną
ilość pieniędzy na tyle czasu, ile sam będzie żył. Prawdopodobnie postąpił bardzo
mądrze, bo nie chciał wydać się za hojny. W ten sposób 610 Enka Ne nie będzie
zakłopotany szczodrobliwością swego poprzednika.
Małe palce u obu rąk zostały umiejętnie obcięte, blizny zagoiły się i bolało tylko
wtedy, kiedy maleńkie kawałeczki kości wydobywały się powoli na powierzchnię.
Czasami, przy brzydkiej pogodzie, Poul Mer Lo odczuwał rwanie. Jednakże ogólnie
rzecz biorąc, dobrze zniósł utratę palców. Ze zdumieniem spostrzegł jak łatwo można
dawać sobie radę tylko czterema palcami, wykonując coś, co przedtem wymagało użycia
pięciu palców.
Przez wiele dni po doznaniu królewskiej łaski Poul Mer Lo nie robił nic, tylko się
uczył. Swobodnie wędrował po ulicach Baya Nor i ze zdziwieniem przekonał się, że
zwykli ludzie go ignorują. Kiedy rozpoczynał z nimi rozmowę, uprzejmie odpowiadali na
pytania, lecz jego nikt o nic nie pytał. Los Pigmeja na ulicy w Londynie, pomyślał Poul
Mer Lo, byłby na pewno trochę inny. Los nieziemca na ulicy jakiegokolwiek ziemskiego
miasta byłby zdecydowanie odmienny. Policja musiałaby pilnować tłumu, a nawet – być
może – rozpędzić bandę linczowników. Zrozumiał, że im więcej się uczy, tym więcej
pozostaje mu do nauczenia.
Ludność Baya Nor, miasta zbudowanego pośrodku puszczy, liczyła niespełna
dwadzieścia tysięcy osób. Prawie jedną trzecią stanowili rolnicy i rzemieślnicy, a ponad
jedną trzecią – myśliwi i żołnierze. Z pozostałych, około pięciu tysięcy kapłanów
zajmowało się świątyniami i kanałami, a około tysiąca kapłanów-prawników-urzędników
zarządzało miastem. Bóg-król Enka Ne rządził przy pomocy rady miejskiej i dziedzicznej
żeńskiej wyroczni mając władzę absolutną przez jeden rok składający się z czterystu dni,
po upływie którego poświęcano go w ofierze w Świątyni Płaczącego Słońca,
jednocześnie z uroczystością wyświęcenia nowego boga-króla.
Baya Nor składało się z wody i kamienia – jakby ktoś bez sensu wrzucił wielkie
gotyckie Lido w środek dzikiej pustki, myślał Poul Mer Lo. Bajańczycy czcili wodę,
pewno dlatego, że była płynem życia. Wszędzie znajdowały się zbiorniki, baseny
i fontanny. Głównymi drogami były szerokie kanały – tak szerokie, że z pewnością
budowały je całe pokolenia. Z każdego z czterech głównych zbiorników mgliście
wyrastały w błękitne niebo zza ściany fontann świątynie o dziwnym kształcie piramid.
Również świątyń nie mógł zbudować dwudziestotysięczny naród w ciągu mniej niż stu
lat. Wydawały się bardzo stare, wyglądało również na to, że przetrwają dłużej niż rasa,
która je zbudowała.
W sensie zarówno dosłownym, jak i symbolicznym Baya Nor były to dwa miasta –
jedno wewnątrz drugiego. Święte miasto zajmowało dużą wyspę na jeziorze nazywanym
Zwierciadłem Oruri. Łączyły je z miastem wewnętrznym cztery wąskie groble, a po obu
stronach każdej ustawiono identyczne rzeźby przedstawiające wszystkich bogów-królów
od niepamiętnych czasów.
O ile Baya Nor nie było mocne w nauce, z pewnością było mocne w sztuce –
pokolenia rzeźbiarzy i kamieniarzy, którzy rzeźbili miasto z ciemnego, ciepłego
piaskowca, zostawiły za sobą pomniki majestatu i klasycznych linii. Odrzucając język
pisany artyści elokwentnie stworzyli wspólny testament w języku formy i kompozycji.
Poślubili wodę z kamieniem i stworzyli żywą, ruchomą poezję fontann, światła
słonecznego, cienia i piaskowca, która stanowiła pieśń radości ku czci Oruri.
Poul Mer Lo niewiele wiedział o religii Bajańczyków. Jednakże kiedy ogarniał
wzrokiem jej zewnętrzne formy, czuł, że znajduje się pod jej urokiem; odczuwał
tajemnicę łączącą naród w niewątpliwej świadomości, że ich idee, filozofia i sposób
życia jest najbardziej doskonałym wyrazem tajemnicy istnienia.
Czasami Poul Mer Lo bał się wiedząc, że jeżeli ma przeżyć i nie zwariować, musi do
pewnego stopnia przyjąć rolę węża w tym wyrafinowanym, a jednocześnie dziwnie
statycznym Edenie. Musi pozostać sobą – już nie człowiekiem z Ziemi, a zarazem nie
człowiekiem z Baya Nor. Człowiekiem rozdartym między dwoma światami.
Człowiekiem doświadczonym przez lata świetlne, biczowanym wspomnieniami,
nawiedzanym wiedzą. Człowiekiem rzuconym przez okoliczności na odrobinę
kosmicznego pyłu z innej odrobiny, którą kiedyś nazywał domem. Człowiekiem, który
przede wszystkim musi mówić, spowiadać się. Człowiekiem z dwojakim celem –
tworzenia i niszczenia.
Czasami rozkoszował się swoim celem. Czasami odczuwał wstyd. Czasami również
pamiętał kogoś, kto kiedyś nazywał się Paul Marlowe. Pamiętał o uprzedzeniach,
przekonaniach i przymusach, jakie ta obca postać odczuwała. Pamiętał swą wyniosłość
i swą pewność siebie – swą palącą ambicję podróży do gwiazd.
Paul Marlowe spełnił tę ambicję, lecz spełniając ją zginął. Nieszczęsny Paul
Marlowe, który nigdy nie zdawał sobie sprawy, że za osobiste luksusy można zapłacić
większą cenę niż śmierć albo ból.
Paul Marlowe, mieszkaniec Ziemi, osiągnął więcej niż Eryk Rudy, Marco Polo,
Kolumb czy nawet Darwin. Jednakże to Poul Mer Lo, ułaskawiony i obdarzony
względami poddany Enki Ne, zapłacił cenę tego osiągnięcia.
A ceną była absolutna samotność.
Rozdział ósmy
Wychudzony młodzieniec, ubrany w podarte samu, który wspinał się po schodach,
kiedy Poul Mer Lo obserwował go ze swojej werandy, kogoś mu przypominał. Jednakże,
mimo, że na Baya Nor niewielu było żebraków, ich twarze zdawały się do siebie podobne
– tak jak przysłowiowi Chińczycy zdawali się jednakowi ludziom po drugiej stronie
świata, po drugiej stronie nieba...
– Oruri cię pozdrawia – powiedział młodzieniec, zapominając wyciągnąć swą
żebraczą miskę.
– Pozdrowienie jest błogosławieństwem – automatycznie odrzekł Poul Mer Lo. Po
dwóch pięćdziesięciodniowych miesiącach spędzonych na Baya Nor rytualna rozmowa
nie sprawiała mu trudności. Zgodnie ze zwyczajem młodzieniec powinien teraz
opowiedzieć o szlachetności swego dziadka, o męskości swego ojca, o bezinteresownym
poświęceniu swojej matki i o nieszczęściu, jakie sprowadził na nich wszystkich Oruri,
aby mogli osiągnąć radość poprzez skruchę.
Ale chłopiec nie rozpoczął wygłaszania oczekiwanych zwrotów. Powiedział:
– Błogosławieni są także ci, co poznali wiele cudów. Czy mogę z tobą porozmawiać?
Nagle Poul Mer Lo, który siedział ze skrzyżowanymi nogami obok Mylai Tui
i rozkoszował się lekkim wieczornym wiaterkiem, rozpoznał głos. Zerwał się na nogi.
– Panie, ja nie...
– Nie wolno ci mnie rozpoznać! – Słowa zabrzmiały władczo. Potem chłopiec
rozluźnił się i mówił dalej, niemal przepraszająco:
– Jestem Szah Szan, ostatnio przewoźnik. Czy mogę z tobą pomówić?
– Tak, Szah Szanie, możesz ze mną mówić. Jestem Poul Mer Lo, obcy teraz
i zawsze.
Chłopiec uśmiechnął się i wyciągnął żebraczą miskę.
– Oruri pobłogosławił mnie lekkim głodem. Być może przewidział nasze spotkanie.
W milczeniu Mylai Tui wstała, wzięła miskę i znikła wewnątrz domu. Poul Mer Lo
obserwował ją z zainteresowaniem. Zdawała się w ogóle nie zauważać Szah Szana.
– Poul Mer Lo jest miłosierny – powiedział chłopiec. – Czy wolno usiąść?
– Wolno usiąść – odrzekł poważnie Poul Mer Lo.
Obaj usiedli ze skrzyżowanymi nogami na werandzie i zapanowała cisza. Wkrótce
Mylai Tui wróciła z miską. Była w niej niewielka ilość kappy – zboża, które było
podstawowym pożywieniem ubogich, a które ludzie zamożni jadali wyłącznie z mięsem
i z jarzynami.
Szah Szan łapczywie zjadł kappę palcami. Kiedy skończył, uprzejmie czknął.
– Mam przyjaciela – zaczął – którego umysł kłopoczą sny i dziwne myśli. Sądzę, że
mógłbyś mu pomóc.
– Żal mi twojego przyjaciela. Nie wiem, czy potrafię mu pomóc, ale jeśli do mnie
przyjdzie, spróbuję.
– Kappa jest jeszcze zielona – stwierdził Szah Szan.
Poul Mer Lo na tyle znał idiomatyczne wyrażenia języka bajańskiego, aby
zrozumieć, że jeszcze nie nadszedł czas.
– Mój przyjaciel jest dość ważną osobą – kontynuował chłopiec. – Ma wiele zajęć.
Niemniej jednak ma kłopoty... Spójrz, pokażę ci coś, co on mi pokazał.
Szah Szan wstał, zszedł w dół po schodach werandy i poszukał małego kijka. Zaczął
rysować w kurzu.
Poul Mer Lo przyglądał mu się, zdumiony.
Szah Szan narysował kształt Gloria Mundi.
– Mój przyjaciel nazywa to srebrnym ptakiem – wyjaśnił. – Ale to nie wygląda jak
ptak. Czy możesz to wytłumaczyć?
– To naprawdę srebrny ptak. To jest taki... taka... – Poul Mer Lo zaplątał się. Nie
istniało słowo w języku bajańskim na określenie maszyny; przynajmniej on takiego nie
znał. – Został wykonany przez ludzi z metalu – powiedział w końcu. – Tak jak rzeźbiarz
robi coś z kamienia. Ta rzecz przyniosła mnie do waszego świata.
– Jest jeszcze coś – mówił dalej Szah Szan. – Mój przyjaciel widział jak srebrny ptak
przemknął szybko wokół wielkiej kuli. Kula była bardzo dziwna. Nie była to kula
z jarwu, taka jaką bawią się dzieci. To była kula z wody. I była tam ziemia, na której
rosły lasy. A w lasach były kanały. I miasto z wieloma świątyniami i z czterema dużymi
zbiornikami... Mój przyjaciel odczuł niepokój.
Poul Mer Lo był jeszcze bardziej zaskoczony.
– Twój przyjaciel nie musi się martwić – powiedział wreszcie. – Zobaczył to, co się
rzeczywiście wydarzyło. Ta wielka kula to wasz świat. Zbiorniki należą do Baya Nor...
Twój przyjaciel miał cudowny sen.
Szah Szan potrząsnął głową.
– Mój przyjaciel jest chory. Świat jest płaski – płaski jak powierzchnia wody, kiedy
nie wieje wiatr. Wiadomo, że jeśli człowiek podróżuje daleko – jeśli jest dość szalony,
żeby podróżować daleko – od Baya Nor, musi spaść z krawędzi świata. Może, jeśli jest
tego wart, spadnie na łono Oruri. W przeciwnym wypadku będzie spadał bez końca.
Poul Mer Lo milczał przez chwilę. Później powiedział z wahaniem:
– Posłuchaj Szah Szanie, ja też mam przyjaciela, który jest mądry, mimo że jeszcze
bardzo młody. Opowiedział mi historię o sześciu mężczyznach, którzy znaleźli śpiącego
tlamyna. Każdy z nich myślał, że to nie tlamyn, lecz coś innego. Kłócili się tak bardzo, że
obudzili tlamyna, który ich zjadł.
– Słyszałem tę opowieść – rzekł Szah Szan poważnie. – Jest zabawna.
– Tlamyn jest prawdą. Ludzie nie mogą zrozumieć całej prawdy. Niezależnie od
swojej mądrości wolno im jedynie zrozumieć odrobinę prawdy. Ale czyż niektórzy nie
rozumieją więcej niż inni?
Szah Szan zmarszczył czoło.
– To możliwe – rzekł po chwili – że obcy w tej krainie może dostrzegać inne oblicze
prawdy... Obcy, który podróżował daleko i był świadkiem wielu wydarzeń.
Poul Mer Lo poczuł się pewniej.
– Mądrze mówisz. Posłuchaj więc dziwnych myśli obcego. Czas jest podzielony na
dzień i noc, prawda? I w ciągu dnia na niebie jest wielki ogień, dzięki któremu dojrzewa
kappa, który budzi ze snu zwierzęta i który daje ludziom światło... Jak się nazywa ten
wielki ogień?
– Nazywa się słońce.
– A jak się nazywa cały teren, na który świeci słońce?
– Nazywa się ziemia.
– Ale słońce nie świeci na ziemię w nocy. W nocy jest dużo maleńkich punktów
światła, kiedy niebo jest czyste, lecz one nie dają ciepła. Jak się nazywają po bajańsku te
zimne, jasne punkty światła?
– Gwiazdy.
– Słuchaj, Szah Szanie, podróżowałem między gwiazdami i przysięgam ci, że wydają
się one zimne i małe tylko dlatego, że są bardzo daleko. W rzeczywistości są tak samo
gorące, jasne i duże jak słońce, które świeci nad Baya Nor. Wiele z nich świeci nad
światami takimi jak ten, a jest ich więcej niż wszystkich włosów na głowach ludzi
w Baya Nor... Mój własny dom znajduje się na świecie, który także nazywa się Ziemia.
Ją także ogrzewa słońce. Ale jest ona tak daleko, że aby się na niej znaleźć, potrzebny
jest srebrny ptak. A teraz, kiedy srebrny ptak, na którym tu przybyłem, nie żyje, nie
sądzę, żebym kiedykolwiek mógł tam powrócić.
Szah Szan przyglądał mu się uważnie.
– Czy na twojej ziemi są miasta takie jak Baya Nor?
– Są tam miasta większe niż Baya Nor. Miasta, w których ludzie tworzą wspaniałe
rzeczy z metalu i z innych tworzyw.
– Czy w twoich miastach czci się Oruri?
– Wśród mojego narodu Oruri na wiele imion.
– I macie bogów-króli?
– Tak, ale oni też nazywają się inaczej.
– Słyszałem – powiedział z uśmiechem Szah Szan – że Enka Ne pozwolił ci
zachować wszystko, co przy tobie znaleziono. Rzeczy te były dla boga-króla interesujące,
lecz bez praktycznej wartości. Czy jest pośród nich coś, co potwierdzałoby cuda,
o których mówisz?
Poul Mer Lo zawahał się. Miał wprawdzie atomowy miniaturowy aparat nadawczo-
odbiorczy, lecz w obecnych warunkach był on bezużyteczny. Elektroniczny zegarek,
przyciągał oko, ale brak mu było dramatycznej mocy, która przekonałaby Szah Szana, że
mówi prawdę.
Miał także miotacz. As atutowy, którego przysiągł sobie użyć jedynie w krańcowej
sytuacji.
Czy można zaryzykować wyłożenie swojego asa? Spojrzał na Szah Szana, chłopca
pełnego ciekawości i dziwnych nowych idei. Poul Mer Lo podjął decyzję.
– Poczekaj tu – powiedział. – Przyniosę coś, co jest i cudowne, i okropne.
Wszedł do domu, wziął miotacz z wnęki, którą specjalnie zrobił i wrócił na werandę.
– To jest broń – powiedział – która, jeśli jej odpowiednio użyć, może zabić połowę
twojego narodu.
Szah Szan obojętnie spojrzał na mały przedmiot z metalu i plastyku.
– Patrz – powiedział Poul Mer Lo. Stanął na werandzie, uniósł miotacz do ramienia,
nacisnął guzik zasilania i wycelował w podstawę dużego drzewa oddalonego o jakieś sto
metrów. Nacisnął spust.
Rozległ się lekki jęk, a miotacz zadrżał niemal niedostrzegalnie. U podstawy drzewa
zaczął się unosić pióropusz dymu. Potem drzewo przewróciło się.
– Patrz – powiedział Poul Mer Lo. Tym razem wycelował w odkryty fragment wody
kanału, oddalony o jakieś 200 metrów. Nacisnął spust. Woda zaczęła się burzyć, potem
gotować, wreszcie powstała miniaturowa trąba wodna.
– Patrz – powiedział Poul Mer Lo. Wycelował w ziemię, niedaleko werandy
i wypalił mały krater, w którym lawa skwierczała i bulgotała jeszcze długo potem, jak
odłożył miotacz.
Szah Szan wyciągnął rękę i ostrożnie dotknął broni.
– Prawdziwie, to dzieło bogów – powiedział w końcu. – Ilu ludzi nią zniszczyłeś?
Poul Mer Lo uśmiechnął się:
– Ani jednego. Nie było powodu.
– To będzie zapamiętane – rzekł Szah Szan. I też się uśmiechnął. – Ale nie uchroniła
cię od strzał myśliwych, prawda?
– Nie, nie uchroniła mnie od strzał myśliwych.
– O tym także musi się pamiętać – powiedział Szah Szan. Wstał. – Panie, dałeś mi
miskę kappy, nakarmiłeś mego ducha, wykazałeś, że być może mój przyjaciel nie jest
całkiem szalony. Oruri jest naszym świadkiem... Pójdę już, ponieważ czas biegnie
szybciej niż woda. I wiele osób musi wiele rzeczy przemyśleć. Zostań w pokoju,
przyjacielu mojego przyjaciela... Palce nie sprawiły ci dużo bólu?
– To skończona sprawa – powiedział krótko Poul Mer Lo. – Zapłaciłem niewielką
cenę.
Szah Szan oficjalnie dotknął ust i oczu, odwrócił się i zszedł po schodach werandy.
Poul Mer Lo spoglądał za nim, jak szedł w stronę świętego miasta.
Mylai Tui wzięła bez słowa pustą miskę i miotacz, i zaniosła je do domu.
Rozdział dziewiąty
Na pokładzie Gloria Mundi często dyskutowano nad możliwościami,
prawdopodobieństwem i różnorodnością życia pozaziemskiego. Podczas pierwszych
trzech miesięcy, nim jeszcze ktokolwiek z dwunastoosobowej załogi został uśpiony,
rozmowy zazwyczaj miały miejsce po obiedzie w kantynie lub w bibliotece. Podczas
ostatnich trzech miesięcy na ogół odbywały się w astrodomie. Jednakże podczas ponad
dziewiętnastu lat lotu gwiezdnego, kiedy pracowała tylko jedna para, ulubionym
miejscem dyskusji był pokład nawigacyjny. Tam prowadzono na bieżąco dziennik statku.
Tam pisywano pamiętniki i „wysyłano” listy do następnych par, żeby całomiesięczne
czuwanie nie było zbyt samotne.
Tam właśnie, w siedemnastym roku czasu gwiezdnego, Poul i Ann Marlowe kolacją
składającą się z kurcząt i szampana uczcili swe zwycięstwo nad pierwszym w całej
podróży przebiciem powłoki kadłuba przez meteor. Nie był to bardzo duży meteor – miał
nie więcej niż cal średnicy – ale przeleciał z melodyjnym brzęknięciem przez całą
ładownię Gloria Mundi, pozostawiając po obu stronach kadłuba dwie zgrabne dziury
jakby po pocisku dużego kalibru.
Kiedy tylko ciśnienie powietrza spadło, rozległy się dzwonki alarmowe. Paul i Ann,
pamiętając instrukcje ze szkolenia, natychmiast rzucili się do najbliższych skafandrów
ciśnieniowych i byli w pełni bezpieczni, na długo nim zaistniało niebezpieczeństwo
gwałtownej dekompresji. Odnalezienie nieszczelnych miejsc zajęło im zaledwie pięć
minut, a w ciągu następnego kwadransa wytworzyli łaty samoizolacyjne i wykonali
chemiczną spoinę. Potem Paul zakrył tymczasowe zatyczki dwiema półcalowymi
płytkami z tytanu i kryzys został zażegnany. Nie było to naprawdę poważne
niebezpieczeństwo, lecz dostarczyło pretekstu do otwarcia butelki szampana. Paul zrobił
krótki zapis w dzienniku pokładowym i zostawił wiadomość dla pary francuskiej, która
miała objąć następną wachtę. Wiadomość brzmiała tak: „Ponieważ ocaliliśmy was od
losu gorszego nawet niż zamarznięcie, uważaliśmy, że mamy prawo do otwarcia butelki
Moet et Chandon ‘11. Moim zdaniem to znakomity rocznik... Nie zazdrośćcie nam za
bardzo. Musieliśmy na to naprawdę zapracować. Paul”.
I tak się zdarzyło, że Paul i Ann siedzieli za stołem na pokładzie nawigacyjnym,
z Moet et Chandon w prowizorycznym kubełku z lodem i z widokiem Altaira za oknem
z parapleksu, oddalonym o ponad dwa lata świetlne i przypominającym z wyglądu
ognisty kamyk.
– Przypuśćmy – powiedział Paul po drugim kieliszku – że natkniemy się na świat
składający się wyłącznie z wody. Nigdzie ani kawałeczka lądu. Ciekawe, co wtedy
byśmy zrobili?
Ann potrząsnęła ciemnymi włosami i zachichotała. Nigdy nie przepadała za
alkoholem i szampan uderzył jej do głowy. Głośno czknęła.
– Nic prostszego. Schodzimy na niską orbitę i zrzucamy paru nurków
z akwalungami, żeby poszukali inteligentnych gąbek.
Na chwilę zapadła cisza, po czym Paul nagle zmienił temat:
– To dziwne, ale nigdy nie byłem całkiem pewien, czy wierzę w Boga.
– Czym jest Bóg? – spytała Ann. – Czym jest Bóg, jeśli nie wyłącznie rozszerzeniem
twojego ja – czymś w miejsce megalomanii?
Paul roześmiał się:
– Moja droga, nie wygrasz ze mną w dziedzinie żargonu psychologicznego. Jesteś
tylko utalentowaną amatorką, a ja zahartowanym zawodowcem.
– No, dobrze, ale cóż do diabła, ma wspólnego Bóg z inteligentnymi gąbkami? –
spytała Ann wojowniczo.
– Zupełnie nic... Oprócz tego, że jeśli Bóg istnieje, może mieć poczucie humoru
o wiele subtelniejsze niż moglibyśmy się spodziewać. Mógł stworzyć inteligentne gąbki,
niedorozwiniętych supermenów, partenogenetycznych pigmejów, nieśmiertelne leniwce
lub wije zwariowane na punkcie seksu – wyłącznie dla żartu lub żeby się przekonać, co ci
szaleni, pomyleni ludzie zrobią, kiedy ich spotkają.
Ann znów zachichotała.
– Jeśli jest jakiś bóg, w co ja osobiście nie wierzę, założę się, że ludzie są jego
boskim piece de resistance. Są tak okropnie skomplikowani, że Bóg zaplątałby się
zupełnie, gdyby chciał wymyślić coś bardziej złożonego... W każdym razie, jeśli Altair
ma zamieszkane planety, ja głosuję za wijami zwariowanymi na punkcie seksu...
Przynajmniej byłoby to zabawne. Pomyśl tylko, co mogłyby robić tymi wszystkimi
odnóżami.
Paul ponownie napełnił szampanem kieliszki i tym sposobem opróżnił butelkę.
Przyjrzał jej się z żalem.
– Są dalsze komplikacje... Predestynacja. Kismet. Może nasza mała wyprawa nie jest
szukaniem po omacku? Może to wszystko jest z góry zaprogramowane? Może
odsuwamy za siebie kolejne lata świetlne, żeby zdążyć na wyznaczone spotkanie
w Samarze?
– Przelewasz tylko z pustego w próżne – powiedziała Ann. – Związek przyczynowy
jest miły i przytulny – jeśli się nad nim panuje. Nieskończenie zróżnicowany
wszechświat musi być pełen nieskończenie zróżnicowanych możliwości... Ale jeśli
chcesz znać moje zdanie, to uważam, że nie znajdziemy żadnych planet, najwyżej kupę
cholernych popiołów. Jedyną rzeczą, której nie znajdziemy, jest życie obdarzone
intelektem.
– Dlaczego?
– Drugie prawo Finagle’a.
– A cóż to takiego?
Ann nie dowierzała własnym uszom:
– Chcesz powiedzieć, że nigdy nie słyszałeś o drugim prawie Finagle’a?
– Nie słyszałem nawet o pierwszym.
Ann czknęła.
– O, przepraszam. Właśnie o to chodzi. Nie ma pierwszego. Ani trzeciego. Tylko
drugie.
– W porządku, kapuję. Nie będę nawet pytał, kim był Finagle. Ale co mówi jego
drugie prawo?
– Stwierdza, że jeżeli w określonych warunkach cokolwiek może się nie udać,
z pewnością się nie uda.
– Więc albo rozbijamy bank, albo całkowita klapa?
– Trzeba być na wszystko przygotowanym – powiedziała ponuro Ann. – Nikt zdrowy
na umyśle nie będzie się wdawał w zawiłości Finagle’a. Dowcip polega na tym, żeby
zawsze być przygotowanym na najgorsze. I wtedy, cokolwiek się wydarzy, ma się
przyjemną niespodziankę.
Paul milczał przez chwilę. Potem powiedział:
– Chyba pójdę sobie od razu na krąg świetlny i zabawię się w jasnowidza.
Ann odwróciła się w stronę parapleksowego okna i ponuro wpatrywała się w Altair.
– Tu masz swoją kryształową kulę, mój Cyganie. I co widzisz?
Paul podążył za jej wzrokiem, uważnie przyglądając się Altairowi.
– Widzę wygraną. Znajdziemy planetę z warunkami do życia typu ziemskiego. Mogą
nawet być na niej istoty inteligentne.
– Łatwo nie rezygnujesz, co?
– Pewno, że nie. Tak, jestem przekonany, że spotkamy istoty inteligentne... I sądzę,
że chyba spotkamy się w Samarze.
Ann uśmiechnęła się.
– A cóż to znowu za Samara?
– Chcesz powiedzieć, że nigdy nie słyszałaś o spotkaniu w Samarze?
– Touche. Prosit. Grüss Gott... Ten szampan był znakomity.
– To wschodnia opowieść – zaczął Paul. – Służący pewnego bogacza z Bagdadu czy
Basry, czy czegoś takiego poszedł na zakupy. Ale na targu spotkał śmierć, która dziwnie
na niego spojrzała... Sługa popędził do domu i mówi do swego pana: „Panie, na targu
spotkałem śmierć, która spojrzała na mnie tak, jakby chciała się o mnie upomnieć.
Pożycz mi swego najszybszego konia, żebym mógł pojechać do Samary. Będę tam przed
nocą i w ten sposób ucieknę śmierci”.
– Zupełnie słusznie – stwierdziła Ann. – Osiem punktów dla służącego za inicjatywę.
– A właśnie – powiedział Paul. – Służący przejawił zbyt wiele inicjatywy. Bogacz
pożyczył mu konia i służący wyruszył z dużą prędkością do Samary. Ale kiedy już
pojechał, bogacz pomyślał: „To przesada. Mój służący jest świetnym służącym. Będzie
mi go brak. Śmierć nie ma prawa go niepokoić. Chyba pójdę na targ i powiem jej, co
o tym myślę”.
– Noblesse oblige – stwierdziła Ann. – To piękne uczucie.
– Bogacz poszedł na targ i przycisnął śmierć do muru. „Posłuchaj, no – powiedział,
może trochę innymi słowami. – Dlaczego niepokoisz mojego służącego?” Śmierć
ubawiła się. „Panie – powiedziała – ja tylko spojrzałam na niego ze zdziwieniem”. „A to
dlaczego? – spytał bogacz. – To przecież zwykły służący”. „Spojrzałam na niego ze
zdziwieniem – wyjaśniła śmierć – bo nie spodziewałam się go tu zobaczyć. Przecież
mam się z nim spotkać dopiero dziś wieczorem – w Samarze”.
Ann przez chwilę milczała.
– Szampan działa schizofrenicznie – powiedziała wreszcie. – W jednej chwili
poprawia ci nastrój, a zaraz potem wprawia w przygnębienie... A poza tym nie
widzieliśmy śmierci na targu, prawda?
– Nie widzieliśmy? – zapytał Paul. – Czyż nie widzieliśmy śmierci, kiedy
wchodziliśmy na orbitę? Czy nie widzieliśmy śmierci, kiedy ostatecznie odpaliliśmy
człony? Czy nie czynimy nieprzystojnych gestów w jej kierunku za każdym razem, kiedy
wracamy do hibernatora?
– Nie boję się śmierci – powiedziała Ann. – Boję się tylko bólu – i strachu.
– Moja ty biedna. Jestem jak upiór na przyjęciu. Niech to diabli, przed chwilą śmierć
rzuciła w nas meteorem, który nic nam nie zrobił. To znaczy, że nie interesuje się nami
za bardzo, prawda?
– Zimno mi – powiedziała Ann. – A jednocześnie odczuwam lekkie pożądanie.
Chodźmy do łóżka.
Paul podniósł się z uśmiechem.
– Niech żyje pożądanie – powiedział. – Dzięki Bogu nie musimy sprzątać. To chyba
jeszcze jakieś dziesięć dni, nim będziemy znów musieli zamknąć się w zamrażarce.
– Sama myśl o tym sprawia, że robi mi się zimno. – Ann wzięła go za rękę. –
Tymczasem chodź, ogrzej mnie.
Na Gloria Mundi była tylko jedna podwójna koja. Załoga nazywała ją apartamentem
na miodowy miesiąc. Tam właśnie się udali.
Ale nawet wtedy, kiedy Paul zajęty był aktem miłości, nawet kiedy osiągał orgazm,
myślał o spotkaniu w Samarze.
W jego ustach, i w ustach Ann wciąż pozostawał smak szampana.
Ale dla obojga był to smak cierpki.
Rozdział dziesiąty
Obudził się i poczuł, że drży. Spojrzał na otaczające go przedmioty nie wiedząc,
gdzie się znajduje, lecz chwila dezorientacji szybko minęła. W kącie pokoju dym falami
unosił się do góry, znad małej mrugającej lampki oliwnej ustawionej na miniaturowym
fallusie Oruri. Jakieś muchy bzyczały leniwie. Obok niego spokojnie spała naga
ciemnoskóra dziewczyna, z ramieniem beztrosko przerzuconym przez jego brzuch.
Spojrzał na trzy serdelkowate palce i spłaszczony kciuk jej małej dłoni. Spojrzał na
jej twarz – gładką i spokojną. Dziwna twarz, ale może nie wywołałaby zdziwienia
w Afryce Środkowej. Rozzłościł go jej spokój. Potrząsnął dziewczyną, żeby ją obudzić.
Mylai Tui usiadła, otwierając zamglone oczy.
– Co się stało, panie? Przecież dziewięć sióstr wciąż jeszcze lata?
– Powiedz! – zażądał. – Powiedz, jak się nazywam.
– Poul Mer Lo.
Znów nią potrząsnął.
– Nie Poul. Powiedz Paul.
– Poul.
– Nie. Paul.
– Po-el. – Mylai Tui uważnie wymówiła sylaby.
Uderzył ją.
– Po-el – przedrzeźniał. – Nie, nie Po-el. Powiedz Paul.
– Poel.
Znów ją uderzył.
– Paul! Paul! Paul! Powiedz tak!
– Pole – załkała Mylai Tui. – Pole... Panie, tak bardzo się staram.
– Widać nie starasz się dostatecznie – warknął brutalnie. – Po co się wysilam, żeby
mówić twoim językiem, skoro nie potrafisz wymówić ani jednego porządnego dźwięku
w moim? Powiedz Paul.
– Pöl.
– To już lepiej... Paul.
– Paul.
– Dobrze. Bardzo dobrze. Teraz spróbuj powiedzieć: Paul Marlowe.
– Pöl Mer Lo.
Znów ją uderzył.
– Słuchaj uważnie. Paul Marlowe.
– Pöl Mah Lo.
– Paul Marlowe.
– Paul Mäh Lo.
– Paul Marlowe.
– Paul... Marlowe. – Mylai Tui nie bardzo już wiedziała, co mówi.
– Brawo!– zawołał. – Bardzo dobrze. Tak się nazywam. Masz do mnie mówić Paul.
Rozumiesz?
– Tak, panie.
– Tak, Paul.
– Tak, Paul – powtórzyła posłusznie Mylai Tui. Otarła łzy z twarzy.
– To ważne, zrozum – paplał. – To bardzo ważne. Mężczyzna musi trzymać się
własnego imienia, prawda?
– Tak, panie.
Uniósł rękę.
– Tak, Paul – poprawiła się szybko Mylai Tui i z wahaniem dodała: – Mój pan nie
jest dotknięty złymi duchami?
Zaczął się śmiać, lecz śmiech zanikł. A potem łzy popłynęły mu po twarzy.
– Tak, Mylai Tui. Jestem dotknięty złymi duchami. I będę pewnie taki aż do śmierci.
Mylai Tui przycisnęła jego głowę do piersi, kołysząc się rytmicznie.
– Jest w tobie wielki smutek – powiedziała wreszcie. – Paul, panie, twój smutek
syczy jak woda wylana na rozpalone kamienie. Zabij mnie lub odeślij, ale nie każ mi być
świadkiem takiego bólu u tego, któremu nie mogę przynieść pierwszego podarunku
Oruri.
– Jaki jest pierwszy podarunek Oruri?
– Dziecko – powiedziała zwyczajnie Mylai Tui.
Usiadł jak dźgnięty ostrogą.
– Skąd wiesz, że nie dasz mi dziecka?
– Panie – Paul – kochałeś mnie tyle razy.
– No i co?
– Nie używam żiwa od czasu, kiedy opuściłam Świątynię Radości i zrezygnowałam
ze swych obowiązków noi. Kochałeś mnie wiele razy. Gdybyś był zwykłym
Bajańczykiem, byłabym już dawno brzemienna owocem miłości. Nie jestem brzemienna.
Stąd widać, że Oruri zatrzymał swój pierwszy podarunek... Panie, zgrzeszyłam. Nie
wiem, jak, ale zgrzeszyłam... Może lepiej ci będzie z inną noją.
Był jak porażony gromem. W krótkiej chwili jasności zrozumiał, że Mylai Tui
posiada mądrość większą niż on sam kiedykolwiek posiądzie.
– To prawda – powiedział spokojnie. – Chcę mieć dziecko, lecz sam o tym nie
wiedziałem... Jest tyle rzeczy, o których nie wiem... A jednak nie ma tu żadnego grzechu,
Mylai Tui. Sądzę, że moja krew i twoja nie połączą się. Sądzę, że nigdy nie będę miał
dziecka, chyba że z kimś z mojego narodu. I dlatego nie odeślę cię.
Mylai Tui westchnęła i uśmiechnęła się.
– Mój pan jest łaskaw dla mnie. Jeśli nie mogę urodzić syna temu, który przyleciał na
srebrnym ptaku, nie chcę urodzić syna nikomu innemu.
Wziął jej dłonie i przez chwilę przyglądał jej się w milczeniu.
– Cóż to jest, co nas łączy? – spytał wreszcie.
Mylai Tui nie zrozumiała.
– Nic nas nie łączy, Paul – powiedziała – oprócz woli Oruri.
Rozdział jedenasty
Trzy pozłacane barki, każda napędzana siłą ośmiu mężczyzn z żerdziami, wolno
płynęły Kanałem Życia pod wielkim zielonym parasolem puszczy. W pierwszej barce,
strzeżony przez osiem muskularnych kapłanek, znajdował się mały osłonięty palankin
z wyrocznią Baya Nor. W drugiej barce, strzeżony przez ośmiu wojowników, był bóg-
król Enka Ne, a z nim rada trzech i obcy – Poul Mer Lo. W trzeciej barce, również
strzeżonej przez ośmiu wojowników, były trzy małe dziewczynki, przeznaczone na
śmierć.
Poul Mer Lo, pokornie siedząc u stóp podium, na którym leżał bóg-król, słuchał słów
swego pana.
– Życie i śmierć – mówił Enka Ne, głosem zaskakująco podobnym do głosu żebraka
Szah Szana – są jedynie dwoma niewielkimi aspektami nieskończonej chwały Oruri.
Człowiek zrodzony z kobiety ma do przeżycia tylko krótki okres czasu, a Oruri żyje
zarówno na początku rzeki czasu, jak i na końcu. Oruri jest rzeką. Oruri jest również
ludźmi na rzece, których jedyną wartością jest wypełnianie jego niezbadanego celu. Czyż
nie jest to piękna myśl?
Jaskrawe upierzenie zaszeleściło, kiedy Enka Ne przyjął wygodniejszą pozycję. Poul
Mer Lo – Paul Marlowe z Ziemi – z trudem mógł uwierzyć w to, że pod przykryciem
z opalizujących piór i wspaniałą ptasią głową znajduje się ciało i krew chłopca.
– Panie – powiedział ostrożnie – wszystko, w co ludzie wierzą prawdziwie, jest
piękne. Sama boska cześć jest piękna, ponieważ daje znaczenie życiu... Jedynie ból jest
brzydki, ponieważ ból zniekształca.
Enka Ne spojrzał na niego z dezaprobatą.
– Ból jest darem Oruri. Oruri lubi, żeby ludzie znosili ból z zadowoleniem
i zrozumieniem, wiedząc, iż ta próba zbliża ich do ostatecznego oblicza... Spójrz, tam leci
gujanis! On również spełnia wolę Oruri, żyjąc krócej niż trwa jedna pora, nim spotka go
nieskończona łaska śmierci.
Poul Mer Lo przyglądał się gujanisowi – jaskrawo kolorowemu motylowi
o rozpiętości skrzydeł dłuższej niż jego przedramię – kiedy ten leniwie i kapryśnie
trzepotał nimi wzdłuż Kanału Życia, tuż przed barką zawierającą wyrocznię. Kiedy
patrzył, duży ptak ze skórzastymi skrzydłami opadł zwinnie z drzewiastej paproci na
brzegu kanału i uderzył gujanisa uzębionym dziobem. Jedno z motylich skrzydeł odpadło
i pofrunęło w dół, do wody; reszta stworzenia mocno tkwiła w długim czarnym dziobie.
Ptak nawet nie zatrzymał się w locie.
Enka Ne klasnął w dłonie.
– Bij! – rozkazał, wskazując na ptaka. Jeden z wojowników uniósł do ust swoją
dmuchawkę. W powietrzu rozległ się lekki świst, kiedy strzałka wyleciała z dmuchawki.
Następnie ptak, oddalony o ponad dwadzieścia metrów, jakby się zatrzymał w locie.
Przez chwilę wisiał w powietrzu, po czym z hałasem opadł do wody.
Enka Ne wskazał na wojownika, który zabił ptaka.
– Teraz umrzyj – powiedział łagodnie – i żyj na wieki.
Mężczyzna uśmiechnął się.
– Panie – rzekł – nie jestem godzien. – Potem wyciągnął strzałkę z ładownicy
i spokojnie wepchnął ją sobie w gardło. Bez słowa wypadł z barki do Kanału Życia.
Enka Ne uważnie spojrzał na Poula Mer Lo.
– W ten sposób wypełnił się cel Oruri.
Poul Mer Lo wpatrywał się w enigmatyczne wody kanału. Ciało wojownika już
zostało z tyłu. Teraz przepłynęło koło nich skrzydło motyla, a za nim wciąż drżące ciało
ptaka z resztą gujanisa w dziobie.
Paul Marlowe, człowiek z Ziemi, walczył przeciwko sennemu fatalizmowi, który
zmusił go do przyjęcia roli Poula Mer Lo w fatalistycznym, podobnym do snu świecie.
Jednakże było to trudne, ponieważ pozostał jeszcze na tyle psychiatrą, żeby zdawać sobie
sprawę, że w jednym ciele zamieszkiwało dwóch ludzi i ciało to było polem walki. Paul
na zawsze zostanie wyrzutkiem – człowiekiem cywilizowanym, z głową pełną
wyszukanych i syntetycznych wartości odrzucających nagie i proste wartości
barbaryzmu. Paul był tylko człowiekiem, który rozpaczliwie starał się należeć –
człowiekiem, który nie chciał niczego poza spokojem i może niewielkim spełnieniem
w świecie, do którego został wrzucony.
Kto podróżował Kanałem Życia z Enka Ne – Paul czy Poul? Nie wiedział nawet
tego. Wiedział tylko, że wielka zielona hipnoza puszczy, jaskrawo upierzona hipnoza
boga-króla oraz znaczenie życia i śmierci były zbyt trudne do ogarnięcia dla niedoszłych
bratobójców zamieszkujących tę samą zbolałą głowę.
Było ciężkie, duszne popołudnie. O zachodzie słońca jedna z dziewczynek z trzeciej
barki zostanie złożona w ofierze przy fallusie Oruri w puszczańskiej świątyni Baya Sur.
Poul był zafascynowany. Paul był zaszokowany. Żaden nie wiedział, co robić.
– Panie – spytał Poul albo Paul – co miało większą wartość: żywot gujanisa czy życie
twego wojownika?
Enka Ne uśmiechnął się.
– Kto to może wiedzieć? Nikt oprócz Oruri. Czyż to nie Oruri poprzez moją osobę
rozkazał wojownikowi zjednoczyć się z gujanisem?
– Kto to może wiedzieć? – powtórzył człowiek z Ziemi. – Na pewno nie ja.
Doradcy boga-króla, przykucnięci, słuchali rozmowy w milczeniu, chociaż
najwidoczniej nie byli uszczęśliwieni, że obcy kwestionuje działania Enki Ne. Teraz
jeden z nich przemówił:
– Panie – rzekł nieśmiało – może Poul Mer Lo, którego życie należy do ciebie, mówi
nierozważnie? To schorzenie łatwo naprawić.
Enka Ne potrząsnął piórami i przeciągnął się. Potem spojrzał uroczyście na swego
doradcę.
– Nie istnieje żadne schorzenie. Wiedz tylko, że obcy został dotknięty przez Oruri.
Kto ośmieliłby się przeciwstawić celom Oruri, niech teraz rozkaże, by Poul Mer Lo
umarł.
Doradcy przycichli, mrucząc pod nosem. Poul Mer Lo pocił się z gorąca, lecz gdzieś
w mrocznym wymiarze Paul Marlowe miał zimne dreszcze.
– Patrz – powiedział Enka Ne – pierwszy kamień Baya Sur. – Wskazał na obelisk
wyłaniający się z gładkiej wody kanału. – Wkrótce dokona się chwała. Niech żaden
człowiek nie przybywa do tego miejsca bez spokoju i miłości.
Baya Sur, w przeciwieństwie do Baya Nor, składała się zaledwie z jednej kamiennej
świątyni zbudowanej w puszczy i chronionej przed nią wysokim kamiennym murem. Na
miejscu lądowania około czterdziestu ludzi – czyli wszyscy mieszkańcy Baya Sur –
czekało, aby powitać barki. Pierwsza wylądowała barka z wyrocznią. Kapłanki ostrożnie
przeniosły palankin na brzeg i zaniosły do świątyni. Następnie na znak Enki Ne do
brzegu przybiła jego barka. Wyszedł z łodzi z wielkim szumem piór oraz z całą
wyniosłością, blaskiem i tajemniczością boga. Za nim wyszli doradcy, a za nimi – obcy,
Poul Mer Lo. Nikt nie czekał, żeby powitać trzy dziewczynki. Poul Mer Lo, idąc
wybrukowaną ścieżką wiodącą do stopni świątyni, obejrzał się za siebie i zobaczył, jak
wychodzą na brzeg i poważnie kroczą za nim, jak małe nakręcane laleczki.
Przed uroczystością złożenia ofiary miał się odbyć rytualny posiłek, w wielkim hallu
fallusa, gdzie jedynym źródłem naturalnego światła był otwór symbolicznej pochwy
zbudowany w dachu. Jednakże w nagich ścianach znajdowały się wnęki, a w nich
kopcące lampki oliwne.
Palankin ustawiono blisko kamiennego fallusa. Tuż przed fallusem była duża miska
kappy i kilkanaście małych, pustych miseczek. Trzy dziewczynki, milczące i nieruchome,
usiadły ze skrzyżowanymi nogami, twarzami w kierunku fallusa. Za nimi siadło trzech
kapłanów, każdy uzbrojony w krótki nóż. Za kapłanami siedzieli doradcy, a za doradcami
– Poul Mer Lo.
Nagle rozległ się dziki, pełen żalu okrzyk ptaka. Enka Ne dumnie wkroczył do sali
w taki sposób, że – przez chwilę – Poul Mer Lo znów musiał przypomnieć sobie, iż pod
okryciem z piór i pod jaskrawą, miotającą się ptasią głową jest tylko młody chłopiec.
Bóg-król dziobał i drapał. Potem raz jeszcze wydał z siebie rozżalony ptasi okrzyk
i pomaszerował do miski z kappą.
Oddał mocz do miski i jeszcze raz przeraźliwie krzyknął. Następnie przykucnął
nieruchomo naprzeciwko palankinu. Zza ciemnej zasłony odpowiedział mu okrzyk ptaka.
Jeden z kapłanów zaczął nakładać niewielkie garstki kappy do miseczek. Pozostali
dwaj kapłani rozdawali je siedzącym – najpierw dziewczynkom, które natychmiast zjadły
swoje porcje z wielkim apetytem, potem doradcom, na końcu Poulowi Mer Lo.
Paul Marlowe chciał zwymiotować, ale Poul Mer Lo zmusił go do jedzenia. Skromny
posiłek zakończył się po chwili. Zapadł zmierzch i salę wypełniły migocące cienie
rzucane przez lampki oliwne.
Bóg-król wstał, podszedł do fallusa Oruri i objął go skrzydłami. Potem obrócił się
gwałtownie i wskazał na jedną z dziewczynek.
– Chodź!
Wstała posłusznie i podeszła do przodu. Obróciła się i oparła o fallus, obejmując go
wyciągniętymi rękami. Bóg-król nagle położył się u jej stóp. Na jej twarzy widniał wyraz
ogromnego szczęścia.
Jeden z kapłanów wcisnął jej ramię pod brodę, zmuszając do odchylenia głowy.
Drugi uklęknął, przyciskając jej brzuch, tak że plecami dotykała fallusa. Trzeci podszedł
z nożem w wyciągniętej ręce, z drugą ręką gotową jakby do złapania czegoś.
Enka Ne znów wydał z siebie ptasi krzyk. Z zamkniętego palankinu odpowiedział
mu podobny. Nóż uderzył raz, uniósł się i uderzył drugi raz. Panowała cisza.
Ręka zanurzyła się w otwartej piersi dziewczynki i wyciągnęła bijące jeszcze serce.
Z otwartej rany krew wylewała się na leżące ciało boga-króla.
Rozbrzmiały jeszcze dwa ptasie okrzyki – przenikliwe, żałosne, triumfalne.
Poul Mer Lo zemdlał.
Rozdział dwunasty
Wyprawa religijna zbliżała się do końca. Trwała na razie osiem dni i miała być
zakończona dziewiątego dnia, kiedy wyrocznia i bóg-król powracali do Baya Nor. Trzy
dziewczynki bezpiecznie spoczywały w objęciach Oruri. Drugą złożono w ofierze
w identyczny sposób jak pierwszą w świątyni Baya Ver, a trzecią w świątyni Baya Lys.
Poul Mer Lo nauczył się nie mdleć na widok bijącego serca wyrywanego z ciała
dziecka. Powiedziano mu, że jest to co najmniej nieuprzejme. W najgorszym przypadku
mogło być poczytane za zły omen.
Obecnie, ósmego wieczoru, wkrótce po uroczystych obchodach życia poprzez
śmierć, leżał niespokojnie na łóżku w jednej z celi gościnnych Baya Lys. Zastanawiał się,
dlaczego Enka Ne dał mu zaproszenie-rozkaz udziału w podróży. Towarzyszenie
wyroczni i bogowi-królowi w wyprawie religijnej było przywilejem zazwyczaj
zarezerwowanym jedynie dla tych, którzy wyróżnili się w znaczący sposób na wojnie
albo w oddawaniu boskiej czci.
Nagle poczuł, że w celi jest ktoś jeszcze. Szybko usiadł na łóżku i w świetle małej
oliwnej lampki zobaczył wychudzonego młodzieńca w poszarpanym samu, cierpliwie
przykucniętego na podłodze. Obok niego leżał jakiś pakunek.
– Oruri cię pozdrawia – powiedział Szah Szan, wstając.
– Pozdrowienie jest błogosławieństwem – machinalnie odrzekł Poul Mer Lo.
– Ubolewam, jeżeli przerwałem twoje rozmyślania.
Poul Mer Lo uśmiechnął się.
– Moje rozmyślania były takie, że witam każdego, kto je przerywa.
Szah Szan wskazał na pakunek u swych stóp.
– Mój przyjaciel, o którym, jak sądzę, słyszałeś, polecił mi, żebym przyniósł ci
pewne rzeczy znalezione w puszczy. Uważał, że będą miały dla ciebie jakieś znaczenie. –
Rozwinął kawałek materiału i pokazał zawartość pakunku.
Była tam jedna plastykowa maska, dwa granaty atomowe i zniszczony aparat
nadawczo-odbiorczy.
Poul Mer Lo natychmiast zmienił się w Paula Marlowe, który patrząc na ten
dziwaczny zbiór poczuł piekącą mgiełkę w oczach.
– Kto to znalazł? – spytał wreszcie z trudem.
– Kapłani Baya Lys.
– Nic innego nie znaleźli?
– Nic... Oprócz... – Szah Szan zawahał się. – Mój przyjaciel powiedział mi, że
doniesiono, iż w puszczy, gdzie uprzednio były tylko drzewa i trawa, znajduje się wielka
czarna dziura. Te przedmioty są rzeczywiście bardzo interesujące. Czy mają jakieś
znaczenie?
– Należały do tych, co podróżowali ze mną srebrnym ptakiem. – Paul Marlowe wziął
do ręki jeden z atomowych granatów. – To, na przykład, jest straszliwą bronią siejącą
zniszczenie. Gdybym przesunął te bolce w określony sposób – pokazał na dwa maleńkie
schowane w zagłębieniu dźwignie – całą Baya Lys pochłonąłby ogień.
Szah Szan pozostał niewzruszony.
– Należy mieć nadzieję – zauważył – że dzięki przewodnictwu Oruri nie
spowodujesz niczego takiego.
Paul uśmiechnął się.
– Bądź spokojny, niczego takiego nie spowoduję, Szah Szanie, ponieważ
oznaczałoby to także moją własną śmierć.
Chłopiec milczał przez chwilę.
– Kraina Baya Nor rozciąga się na północ na odległość jednego dnia marszu –
powiedział wreszcie. – Dalej są tereny zamieszkałe przez barbarzyńców. Możliwe, że
twoi przyjaciele zaprzyjaźnili się z tymi ludźmi... A może zostali zabici, albo zabłądzili
i zginęli w puszczy... Ile osób z tobą podróżowało?
– Było nas razem dwanaścioro.
– A troje przybyło do Baya Nor.
– Troje zostało ujętych przez ludzi Baya Nor.
Chłopiec wzruszył ramionami:
– Nie ma znaczenia jakich słów użyjemy. Dziewięć osób wciąż okrywa tajemnica.
– Ci ludzie z puszczy – jak się nazywają?
– Nazywają siebie Lokh. My nazywamy ich Lokhali. Mówią dziwnym językiem.
– Czy można się z nimi spotkać i porozmawiać?
Szah Szan uśmiechnął się:
– Można, ale to niewskazane. Przypuszczalnie rozmowa byłaby bardzo krótka. Życie
tych ludzi polega na wojnie.
– Gdyby Enka Ne posłał podarunki i spytał o wiadomości...
Szah Szan zesztywniał.
– Enka Ne nie pertraktuje z Lokhali. Tak było zawsze. Tak będzie zawsze.
Niewątpliwie w końcu Oruri ześle na nich jakieś straszne nieszczęście... Poulu Mer Lo,
mój przyjaciel jest zaintrygowany. Wyrocznia orzekła, że jesteś wielkim nauczycielem
i z twojego powodu Baya Nor zyska wielkość.
– Nie wiem, czy jestem wielkim nauczycielem. Do tej pory moje nauki były bardzo
skromne.
– Musisz więc, panie, uczynić je wielkimi – powiedział zwyczajnie Szah Szan. –
Wyrocznia mówi tylko prawdę... Mój przyjaciel zasobny jest w chwałę, ale nie w czas.
Chciałby zobaczyć owoce twego nauczania, nim odpowie na wezwanie.
– Szah Szanie, twój przyjaciel nie może oczekiwać za wiele. Istotą nauki jest
najpierw się nauczyć, a potem uczyć innych.
– Pozwól mi zauważyć, Poulu Mer Lo, że istota nauki będzie zrozumiana... Wiele dni
minęło, nim nauczyłeś się języka bajańskiego, prawda?
– Rzeczywiście tak było.
– Wobec tego jakim językiem rozmawiałbyś z ludźmi twojego rodzaju?
– Język ten nazywa się „angielski”.
– Chcę nauczyć się tego anglis. Wtedy być może lepiej zrozumiem myśli Poula Mer
Lo.
– Po cóż ci to, Szah Szanie? Nikt oprócz mnie nie mówi tym językiem.
– Może właśnie dlatego chcę się go nauczyć... Jestem biednym i nic nie znaczącym
człowiekiem, nie mam ci nic do zaofiarowania. Ale mój przyjaciel byłby bardzo
zadowolony.”
Paul Marlowe uśmiechnął się.
– Będzie tak, jak sobie życzysz, Szah Szanie. Twój przyjaciel jest albo bardzo mądry,
albo bardzo prosty.
Szah Szan spojrzał na niego ze zdziwieniem:
– Nie wiesz, jaki jest? – spytał. – Dlaczego nie miałby być i bardzo mądry, i bardzo
prosty?
Rozdział trzynasty
Paul Marlowe mocno uderzył bańką o stopień werandy, na której siedział. Mylai Tui
w milczeniu dolała do niej alkoholu z kappy.
Pociągnął długi łyk i z gorzką satysfakcją poczuł, jak ognisty płyn rozpala mu gardło
i żołądek. Był coraz bardziej pijany i zupełnie się tym nie przejmował.
– Piersiasta brązowa suka – mruknął po angielsku.
– Słucham, panie? – spytała niepewnie Mylai Tui.
– Powiedz Paul, cholera! – Znów po angielsku.
– Paul? – powtórzyła szybko Mylai Tui. Było to jedyne słowo, które zrozumiała.
– Dziękuję – warknął po bajańsku. – Teraz milcz. Czasami mężczyzna musi stać się
głupcem. Właśnie jest taki czas.
Mylai Tui skłoniła głowę i usiadła ze skrzyżowanymi nogami, trzymając na podołku
dzbanek z alkoholem z kappy, pamiętając o dalszych potrzebach Poula Mer Lo.
Zapadał zmierzch i dziewięć księżyców Altair Pięć ścigało się po niebie jak... Jak co?
myślał Paul Marlowe... Jak przerażone ptaki... Dziewięć kosmicznych kawałków żużla
w locie...
– Nie żyję – powiedział po angielsku. – Jestem trupem obdarzonym pamięcią...
Ciekawe co, u diabła, dzieje się dziś na Piccadilly Circus? Kto wygrał mecz i jakie
sensacyjne skandale zamieści jutrzejsza niedzielna prasa? Bo przecież dziś jest na pewno
sobota. Więc niech się wszyscy cieszą.
Opróżnił bańkę, zadygotał i znów uderzył nią o stopień werandy. W milczeniu Mylai
Tui ponownie ją napełniła.
Chciałby posłuchać Beethovena, wszystko jedno co, jakikolwiek utwór. Ale
najbliższy odtwarzacz stereo znajdował się w odległości wielu lat świetlnych. Cholera!
– Będę deklamował – oznajmił Paul Marlowe, nie zwracając się do nikogo
konkretnego. – Dlaczego miałbym nie deklamować? Było to w innym kraju, a poza tym
ulicznica nie żyje.
– Paul? – powiedziała niepewnie Mylai Tui.
– Zamknij się! Żyd Maltański – dzięki uprzejmemu zezwoleniu przeklętego przodka.
– Paul?
– Zamknij się, albo cię z zapałem zabiję, ty dziwko z brązowym brzuchem. – Zaczął
się śmiać z aliteracji, ale śmiech przeszedł w napad kaszlu. Chrząknął, po czym
powiedział:
Mówiąc jedynie językami ludzi
cóż mogę zrobić z rozbitego obrazu,
jednego błysku światła,
białej gwiazdy zimą nad bagnami,
kiedy szorstkie krzyki nocnych ptaków
unoszą się nad głuchymi głosami, a rzeka
w mglisty poranek tryska kaskadą śmiechu?
[Przełożył Jan Zieliński]
– Paul? – powtórzyła Mylai Tui z wielką śmiałością.
– Milcz, ty przeklęta, głupia suko! Mówię słowami jakiegoś cholernego
dwudziestowiecznego poety, którego nazwisko chwilowo uciekło mi z pamięci...
Dlaczego mówię słowami tegoż poety? Powiem ci, ty bajański flejtuchu. Ponieważ we
mnie jest dziura. Dziura, słyszysz? Wielka dziura, szeroka na jedno serce i głęboka na
dwadzieścia lat świetlnych... Nie żyję, Horacjuszu... Gdzie, do diabła, jest reszta tej
parszywej gorzały?
Mylai Tui siedziała w milczeniu. Jeżeli jej panu sprawiało przyjemność mówienia
głosem diabła, nie miała nic do powiedzenia. Ani do zrobienia.
– Gdzie, do diabła, jest reszta tej parszywej gorzały? – powtórzył swe żądanie Paul
Marlowe znów po angielsku.
Mylai Tui nie poruszyła się.
Wstał, niepewnie przeszedł kilka kroków do przodu i kopnięciem wytrącił jej
dzbanek z rąk. Alkohol z kappy rozlał się po całej werandzie. Jego słodki zapach
przyprawiał o mdłości.
Paul Marlowe padł na twarz i dostał torsji.
Mylai Tui umyła go i z trudem wciągnęła do domu. Usiłowała położyć go na łóżku,
ale nie miała dość siły.
Leżał na podłodze i głośno chrapał.
Rozdział czternasty
Diabelska maszyna była skończona. Stała przed małym pokrytym strzechą
budynkiem, który był domem Poula Mer Lo. Dwaj robotnicy, jeden cieśla, a drugi
kamieniarz, którzy zbudowali ją pod kierunkiem obcego, stali patrząc na swe osiągnięcie,
śmiejąc się i mamrocząc jak para uszczęśliwionych małp. Poul Mer Lo wynajął ich do tej
roboty płacąc każdemu jeden miedziany pierścień. Zdaniem Mylai Tui szalenie
przepłacił, lecz on uważał, że hojność – jeżeli faktycznie była to hojność – należała się
im. Nie często człowiek obdarzony był przywilejem wykonania czegoś, co miało zmienić
model całej cywilizacji.
Mylai Tui przykucnęła na werandzie i z niewzruszoną twarzą przyglądała się
maszynie. Ani nie rozumiała, ani nie obchodził jej fakt, że jest świadkiem rewolucji
technicznej na Baya Nor. Jeśli zbudowanie urządzenia sprawiło przyjemność Poulowi
Mer Lo, cieszyła się przez wzgląd na niego. Niemniej jednak była trochę rozczarowana,
że człowiek, który był najwyraźniej przeznaczony do wielkich celów i którego tanu
doprowadzał ją do stanu ekstazy, trwonił swego ducha na konstruowanie niepotrzebnych
zabawek.
– Co o tym myślisz? – spytał Poul Mer Lo.
Mylai Tui uśmiechnęła się.
– To bardzo pomysłowe, panie. Kto wie, może jest także piękne. Nie potrafię ocenić
celu tej rzeczy, którą mój pan miał przyjemność stworzyć.
– Na imię mam Paul.
– Tak, Paul. Przepraszam. Po prostu jestem szczęśliwa, kiedy mogę do ciebie mówić:
mój panie.
– Więc zapamiętaj sobie, Mylai Tui, że ja jestem szczęśliwy, kiedy mówisz do mnie
Paul.
– Tak, Paul. To wiem i muszę zapamiętać.
– Czy wiesz, na co patrzysz?
– Nie, Paul.
– Patrzysz na coś, co nie ma nazwy w twoim języku. Muszę to nazwać słowem
z mojego języka. Ta rzecz nazywa się wózek.
– Wóe-zuek.
– Nie, wózek.
– Wóezek.
– Już lepiej. Spróbuj jeszcze raz – wózek.
– Wóezek.
– Ten wózek porusza się na kołach. Wiesz, co to są koła?
– Nie, Paul.
– Powiedz to słowo – koła.
– Koa.
– Dobrze. Koła, Mylai Tui, to coś, co pomaga ludziom pozbyć się ciężaru z pleców.
– Tak, Paul.
– Widziałaś biednych ludzi ciągnących pnie drzewa, noszących wodę i uginających
się pod ciężarem kappy i mięsa.
– Tak, Paul.
– Wózek – powiedział Poul Mer Lo – sprawi, że ta harówka nie będzie już potrzebna.
Za pomocą wózka jeden człowiek będzie mógł unieść ciężar wielu ludzi i z tego powodu
wielu ludzi będzie mogło zająć się bardziej pożyteczną pracą. Czyż to nie wspaniałe?
– To naprawdę wspaniałe – odrzekła posłusznie Mylai Tui.
– Panie – spytał jeden z robotników – teraz, kiedy zbudowaliśmy wóezek, jakie jest
twoje życzenie?
– Moim życzeniem jest odwiedzić Enkę Ne – powiedział Poul Mer Lo. – Chcę
podarować moje urządzenie bogowi-królowi, który w swej mądrości rozkaże, żeby
zbudowano wiele wózków i w ten sposób ułatwi pracę ludzi w Baya Nor.
Nagle uśmiech znikł z twarzy małego Bajańczyka.
– Panie, budowa wóezka to jedna sprawa – faktycznie bardzo zabawna – ale
dostarczenie go Ence Ne to zupełnie co innego.
– Boisz się?
– Należy się bać, panie. Należy się obawiać chwały Enki Ne.
– Należy również – stwierdził Poul Mer Lo – czynić podarunki bogowi-królowi.
Jestem obcy na tej ziemi i wózek jest moim podarunkiem. Chodźmy... Spójrzcie, ja
wsiądę do wózka, a wy będziecie ciągnąć za dyszle. Może Enka Ne będzie potrzebował
ludzi, którzy potrafią umocować koło na osi. Chodźmy.
Poul Mer Lo usadowił się na małym wózku i cierpliwie czekał. Dwaj Bajańczycy
zamruczeli coś do siebie i oddali mocz w miejscu, gdzie stali. Wiele razy był świadkiem
takiego rytuału. W ten sposób Bajańczycy z niskich kast przewidywali popełnienie
grzechu, z góry się z niego rozgrzeszając.
Wreszcie dotknąwszy rytualnie rąk i ramion dwaj mężczyźni chwycili za dyszle
i zaczęli wolno ciągnąć wózek wzdłuż Drogi Wielkiego Trudu w kierunku Trzeciej Alei
Bogów. Poul Mer Lo wesoło pozdrowił ręką Mylai Tui.
– Niech Oruri będzie z tobą – zawołała – tak na końcu, jak na początku.
– Niech Oruri będzie z tobą zawsze – odpowiedział Poul Mer Lo. I dodał, już
całkiem nieoficjalnie:
– Niech dziś wieczorem ozdobią cię barwy tańca. Przyjemność nawiedzi nas oboje.
Był piękny poranek. Powietrze było czyste i ciepłe, lecz nie duszne. Kiedy Poul Mer
Lo siedział na swym wózku, słuchając piszczącego protestu drewnianych kół trących
o kamienne osie wozu, czuł się pogodzony z całym światem.
Od strony puszczy wiał lekki wiatr. Niósł ze sobą zapachy, które wciąż były dla
niego dziwne i upajające. Niósł ze sobą zapach tajemnicy, subtelny amalgamat woni,
które sprawiały, że czasami czuł się prawie tak, jak najszczęśliwszy człowiek we
wszechświecie. Tu rzeczywiście znajdował się dalszy brzeg. I były na nim ślady jego
stóp.
Niebawem wózek dogonił grupę porannych myśliwych wracających do miasta
z upolowaną zdobyczą. Gapili się ze zdumieniem na pojazd. Poul Mer Lo radośnie się do
nich uśmiechnął.
– Oruri was pozdrawia – powiedział.
– Pozdrowienie jest błogosławieństwem – odrzekli.
– Panie – spytał jeden z nich – co to za rzecz, na której siedzisz, a którą ludzie tak
łatwo przesuwają?
– To wózek. Porusza się na kołach. Za zezwoleniem Enki Ne wkrótce będziecie
wozić upolowane mięso do Baya Nor na wózkach. Wkrótce ludzie z Baya Nor nauczą się
jeździć na kołach.
– Panie – powiedział zakłopotany myśliwy – to naprawdę cudowna rzecz. Modlę się
tylko, żeby została pobłogosławiona znakiem.
– Jakim znakiem?
– Panie, istnieje jedynie znak Oruri.
Wózek dojechał już do końca Drogi Wielkiego Trudu i szeroka polna droga przeszła
w szerszą i wybrukowaną kamieniami Trzecią Aleję Bogów. Koła turkotały hałaśliwie po
brukowcach. Było tu więcej ludzi – ludzi miejskich, doświadczonych Bajańczyków,
z niższych i wyższych warstw, którzy przyglądali się Poulowi Mer Lo z mieszaniną –
jego zdaniem – zabawy i strachu.
Byłby bliższy prawdy, gdyby interpretował uśmiechnięte spojrzenia jako wyraz
antagonizmu i obawy. Jednakże nie zdawał sobie sprawy z antagonizmu, dopóki nie było
za późno.
Wózek był już w połowie drogi na grobli wiodącej do świętego miasta. Otaczało go
ponad pięćdziesięciu Bajańczyków. To, samo w sobie, nie było jeszcze nieszczęściem.
Nieszczęściem było to, że Poul Mer Lo musiał spotkać na swej drodze jednego z nie
widzących czarnych kapłanów i że wózek przejechał mu po gołych palcach.
Kapłan krzyknął i zdarł kaptur z twarzy.
Jego oczy, nie przyzwyczajone do dziennego światła, zmrużyły się boleśnie; dopiero
po dłuższym czasie był w stanie skoncentrować wzrok na Poulu Mer Lo.
– Oruri zniszczy! – wykrzyknął głośno. – Ta rzecz to nieszczęście dla wybranych.
Oruri zniszczy!
Zapadła przerażająca cisza. Poul Mer Lo, nic nie rozumiejąc, wpatrywał się
w kapłana z odkrytą twarzą.
Wówczas ktoś rzucił pierwszy kamień. Nie czyniąc szkody, kamień odbił się od
wózka. Ale był to sygnał.
Nadleciały dalsze kamienie. Tłum zaczął huczeć. Część drogi na grobli została
rozdrapana na amunicję.
– Oruri przemawia! – wykrzyknął kapłan.
I kamienie sypnęły się jak grad.
– Przestańcie! – zawołał Poul Mer Lo. – Przestańcie! Wózek jest podarunkiem dla
Enki Ne.
Ale cieśla, trzymający jeden z dyszlów, już został uderzony w krzyż ostrym
kawałkiem skały. Upadł krwawiąc. Kamieniarz porzucił swój dyszel i chciał uciec. Tłum
dopadł go.
– Przestańcie! – wołał Poul Mer Lo. – W imię Enki Ne ja...
Nigdy nie skończył zdania. Dziwnie ciężki okrągły kamyk, po mistrzowsku
wycelowany przez dziecko na skraju tłumu, uderzył go w czoło. Upadł, z ogromnym
hukiem rozdzierającym mu uszy.
Rozdział piętnasty
Poul Mer Lo odczuwał intensywny pulsujący ból. Otworzył oczy. Znajdował się
w pomieszczeniu, które zdawało się nie mieć okien. Tu i ówdzie kopcące oliwne lampki
paliły się we wnękach kamiennych ścian.
Poczuł chłód.
Chciał się poruszyć i nie mógł.
Był przykuty do kamiennej płyty.
Bajańczyk z twarzą zakrytą białym kapturem pochylił się nad płytą i przyjrzał mu się
przez wąskie otwory na oczy.
– Duch powrócił – oznajmił komuś, kto znajdował się poza polem widzenia Poula
Mer Lo. – Teraz obcy przemówi.
– Kim – kim jesteś? Co ja tu robię? Co się stało?
– Jestem Indrui Sa, generał Zakonu Ślepych. Ty jesteś Poul Mer Lo, obcy na tej
ziemi, przypuszczalnie narzędzie chaosu.
– Gdzie są dwaj mężczyźni, którzy byli ze mną?
– Nie żyją.
– Co się z nimi stało?
– Oruri zgniótł ich o swą pierś. Stali się ofiarami chaosu. Nie mów o nich więcej. Ich
imion nie ma. Ich ojcowie nie mieli synów. Ich synowie nie mieli ojców. Nic nie
znaczą... Ale ciebie, obcy przybyszu, ciebie Oruri nie zabrał. Oruri spojrzał na ciebie,
lecz cię nie zabrał. To musimy zrozumieć.
– Jechałem do Enki Ne w świętym mieście. Wiozłem mu wózek, który kazał
zbudować.
– Enka Ne cię wzywał?
– Nie – odpowiedział Poul Mer Lo.
– Pomóż mu – powiedział zakapturzony Bajańczyk.
Z ciemności wyłoniła się druga ciemna postać.
Poul Mer Lo poczuł nagle dotknięcie zimnego metalu na brzuchu. Potem krzyknął.
Patrzył przerażony, na kleszcze zaciśnięte na dużym kawałku jego ciała.
– Boleję nad tobą – powiedział Indrui Sa. – Bóg-król przyjmuje tylko tych, których
wezwał... Pomóż mu!
Kleszcze zacisnęły się i przekręciły. Poul Mer Lo znów krzyknął.
– W ten sposób może Oruri usłyszy twój żal – rzekł Indrui Sa. – Być może twoja
ignorancja i arogancja wzbudzą jego łaskę... Obcy człowieku, jechałeś nie na zwierzęciu,
lecz na tej rzeczy zbudowanej ręką człowieka. Jak ją nazywasz?
– To wózek.
– Pomóż mu!
Kleszcze znów się zacisnęły i przekręciły. Poul Mer Lo znów krzyknął.
– Wóezka już nie ma. Oruri uważał za słuszne, żeby go zniszczyć. Co miałeś
nadzieję osiągnąć tym wóezkiem?
– To był podarunek – załkał Poul Mer Lo. – To był podarunek dla Enki Ne.
Myślałem – myślałem, że jeśli bóg-król zobaczy, jak taki wózek można wykorzystać,
sprawi, aby wiele takich zbudowano. W ten sposób ułatwiono by pracę ludzi.
– Ludzki trud jest podarunkiem Oruri – powiedział Indrui Sa. – Żaden człowiek nie
może umniejszać jego podarunku... Pomóż mu.
Kleszcze jeszcze raz zacisnęły się i przekręciły. Poul Mer Lo krzyknął i zemdlał.
Kiedy odzyskał przytomność, Indrui Sa wciąż mówił, chyba już od dłuższego czasu.
– I dlatego – ciągnął Indrui Sa – to jasne, prawda, że byłeś nieświadomym
narzędziem chaosu. Dwóch ludzi zostało zniszczonych, wóezek został zniszczony,
a stopa kapłana wymaga poważnego odpoczynku. Żałuj, Poulu Mer Lo, swej ignorancji.
Żałuj także swej arogancji. Podziękuj Oruri za błogosławieństwo rychłej śmierci, która –
biorąc pod uwagę, ile chaosu spowodowałeś, jest więcej niż...
Nagle rozległ się dziki, żałosny ptasi krzyk.
W tej sekundzie Indrui Sa przestał mówić i upadł na twarz.
Poul Mer Lo usłyszał szelest piór i zobaczył jaskrawą kiwającą się głowę ptaka
i błyszczące upierzenie, świecące nawet w świetle lamp.
– Kto mówi o śmierci? – spytał wysoki, piskliwy głos.
Cisza.
Bóg-król jeszcze raz wydał swój przenikliwy krzyk.
– Kto mówi o śmierci?
Indrui Sa podniósł się.
– Panie, obcy przynosi chaos.
– Ale kto mówi o śmierci?
– Panie, chaos jest wytworem niebytu, dlatego niebyt jest nagrodą chaosu.
– Oruri cię słyszy, Indrui Sa, najbardziej cnotliwy mężu i podporo prawa. Oruri cię
słyszy i pragnie twego towarzystwa.
Indrui Sa zesztywniał i znieruchomiał.
Poul Mer Lo jak przez mgłę widział innych wkraczających do sali.
Enka Ne jeszcze raz wydał swój ptasi okrzyk.
– Uderz! – rozkazał.
Wystąpił naprzód wojownik, który zatopił krótki trójząb w gardle Indrui Sa. Rozległ
się przelotny świszczący dźwięk i kapłan upadł.
– Uwolnić narzędzie chaosu – nakazał Enka Ne. Potem, nie czekając, aż jego rozkaz
zostanie wykonany, odwrócił się i wyszedł z sali.
Wkrótce Poul Mer Lo, potykając się, wchodził po wąskich kręconych schodach,
wchodził w jaskrawe i bolesne światło słoneczne.
Rozdział szesnasty
– Bardzo dziwna – stwierdził Szah Szan, mówiąc doskonałym angielskim – jest ta
przyjaźń, jaka istnieje między nami. Jesteśmy ludźmi z dwóch różnych światów, Paul. To
dziwne, że Oruri skierował cię przez wielką ciemność przestrzeni, żebyś rzucił trochę
światła na mój ciemny umysł. – Roześmiał się. – Aż kusi, żeby poszukać wzoru.
– Szah Szanie, masz wielki talent do nauki – powiedział Paul Marlowe. – W ciągu
dwustu dni, czterech miesięcy waszego czasu, nauczyłeś się mówić moim językiem lepiej
niż wielu ludzi z mojego świata, którzy studiują go latami.
– To dlatego, że chciałbym wejrzeć w twoje myśli.
– Na Ziemi na pewno nazwalibyśmy cię geniuszem.
Szah Szan roześmiał się.
– Nie sądzę. Z tego co mi powiedziałeś, widzę, że twoja planeta zamieszkana jest
przez wielu bardziej utalentowanych ode mnie.
– Według naszego sposobu liczenia masz dziewiętnaście lat – powiedział Paul. –
Jesteś jeszcze chłopcem. A jednak mądrze rządzisz królestwem i w ciągu kilku miesięcy
przyswoiłeś sobie więcej informacji niż nasi najbardziej uzdolnieni młodzieńcy
zdobywają w ciągu wielu lat.
Szah Szan wzruszył ramionami.
– Proszę, Paul, bądź dla mnie wyrozumiały. Trudno mi się pozbyć starego sposobu
myślenia. Enka Ne rządzi w Baya Nor. Szah Szan jest tylko jego cieniem, zwykłym
przewoźnikiem.
Paul roześmiał się:
– Rytualna schizofrenia.
– Słucham?
– Przepraszam. Mam na myśli to, że w pewnym sensie masz dwa doskonałe umysły,
oba zdolne do absolutnej kontroli nad tym samym ciałem.
– Oruri mówi przez Enkę Ne – odrzekł Szah Szan. Potem się uśmiechnął. – Ale Szah
Szan jest na tyle nieistotny, że może mówić sam za siebie.
– Paul – odezwała się Mylai Tui po angielsku, z okropnym akcentem – czy napujesz
sia trocha bardziej kappalkohol?
– Kochanie, spytaj najpierw naszego gościa.
– Przepraszam. Szah Szanie, proszą napujesz sia?
Szah Szan wyciągnął swoją bańkę:
– Proszą napujem sia – powiedział poważnie.
Wszyscy troje zażywali odpoczynku na werandzie małego domku Paula. Minął
gorący dzień, lecz choć wieczór nadal był ciepły, zachmurzone niebo rozpogodziło się
i widać było jasny, odległy pył gwiezdny. Nad głowami dziewięć małych księżyców
Altair Pięć leciało nierównym kursem na zachód, jak jaskrawe przelotne ptaki.
Paul Marlowe wpatrywał się w księżyc i w gwiazdy, nie widząc ani jednych, ani
drugich. Myślał o ostatnich kilku miesiącach, od kiedy Szah Szan zaczął go regularnie
odwiedzać, żeby nauczyć się angielskiego. Zdawał sobie sprawę, że Enka Ne nie ma za
wiele czasu na Szah Szana i nie potrafił zrozumieć, dlaczego chłopiec poświęca tyle
cennej energii i koncentracji na naukę języka, którym będzie mógł rozmawiać najwyżej
z jedną osobą.
Później zrozumiał, że Szah Szanowi nie tyle zależało na nauczeniu się języka, co na
nauczeniu się wszystkiego, czego mógł, o świecie, który istniał po drugiej stronie nieba.
Wiedziony instynktem rozumiał, że język bajański jest zbyt ograniczony, że jego
skromny zasób rzeczowników, czasowników i przydawek może stworzyć jedynie
okropnie zniekształcony obraz świata, należącego kiedyś do Paula Marlowe.
Dlatego Szah Szan, z typowym fanatyzmem geniusza, poświęcał się nie tylko
nowemu językowi, lecz także postawie i filozofii jedynego człowieka, który tym
językiem mówił. Wykorzystywał Paula jako encyklopedię i w ciągu czterech bajańskich
miesięcy po mistrzowsku opanował nie tylko język, lecz również znaczną ilość wiedzy,
jaką dysponował człowiek mówiący tym językiem.
– Wiesz oczywiście – powiedział Szah Szan – że za dwadzieścia trzy dni Enka Ne
wróci na łono Oruri?
– Tak, wiem – westchnął Paul – ale czy to naprawdę konieczne?
– Tak było zawsze. Bóg-król rządzi przez jeden rok. Później Oruri uważa za słuszne,
żeby odnowić formę.
– Ale czy to konieczne?
Szah Szan przyjrzał mu się uważnie. I Paulowi Marlowe zdawało się, że w oczach
chłopca jest mądrość, przekraczająca możliwość zrozumienia.
– To jest konieczne – rzekł łagodnie Szah Szan. – Oblicza cywilizacji nie można
zmienić w ciągu życia jednego człowieka, Paul. Powinieneś o tym wiedzieć. Gdyby Enka
Ne nie ofiarowywał swego życia z zadowoleniem i z wielką radością, Baya Nor
przestałaby istnieć. Powstałyby frakcje. Przypuszczalnie wybuchłaby wojna domowa...
Nie. Oświecenie musi nadejść po cichu i spokojnie. Ty, narzędzie chaosu, jesteś również
narzędziem postępu. Musisz zasiać ziarno i mieć nadzieję, że inni zbiorą plon.
– Szah Szanie, jesteś pierwszym człowiekiem, który sprawia, że łzy napływają mi do
oczu.
– Miejmy nadzieję, że także i ostatnim. Nie wiem nic o nowym bogu-królu. Już go
znaleziono, już go kształcą. Ale nic o nim nie wiem. Możliwe, że będzie bardziej – no,
jak to się mówi?
– Ortodoksyjny? – podpowiedział Paul.
– Tak, bardziej ortodoksyjny. Może będzie kładł nacisk przede wszystkim na
tradycję. Musisz być ostrożny. – Szah Szan roześmiał się. – Pamiętasz, co się stało, kiedy
pokazałeś nam koło?
– Zginęło trzech ludzi – odparł Paul. – Ale teraz twoi obywatele używają wózków,
taczek, riksz.
Szah Szan pociągnął duży łyk alkoholu z kappy.
– Nie, Paul, źle liczysz. Nie mówiłem ci tego wcześniej, ale Enka Ne był zmuszony
zabić stu siedemnastu kapłanów, przede wszystkim z Zakonu Ślepych, żeby uchronić
twoje życie i pozwolić na budowanie wózków. To wysoka cena, prawda?
Paul Marlowe spojrzał na niego przerażony.
Rozdział siedemnasty
Był szary, chłodny poranek. Od strony puszczy wiały kapryśne, niespokojne wiatry,
napełniając miasto Baya Nor dziwnymi zapachami – piżmowymi oznakami
śmiertelności.
Paul Marlowe bardzo często myślał o śmierci. Perspektywa śmierci, a może także
niedawny nawał angielskich lekcji, spowodowały powrót do początku. Poul Mer Lo,
pseudo-Bajańczyk, ustąpił miejsca Paulowi Marlowe, Anglikowi z dwudziestego
pierwszego wieku na Ziemi. Człowiekowi przygnębionemu i oburzonemu tym, że jedyny
przyjaciel w tym obcym świecie za sześć dni z radością pójdzie na śmierć.
Pokochał Szah Szana. Miłość na Ziemi, rozmyślał gorzko Paul, była uczuciem
podejrzanym, przestarzałym. A miłość do mężczyzny była czymś więcej niż
przestarzałym uczuciem – była zboczeniem. Lecz tutaj, na innym pyłku po drugiej stronie
nieba, do miłości można się było przyznać. Niepotrzebne były usprawiedliwienia,
poczucie winy, poczucie wstydu.
Dlaczego pokochał Szah Szana? Czy dlatego, że jako Enka Ne zachował go przy
życiu, kiedy bezpieczniej i o wiele łatwiej było skazać go na śmierć? Czy dlatego, że tam,
na innej wypalonej cząsteczce ognia Paul nigdy nie miał brata? Ani syna?...
Niezależnie od przyczyn, fakt pozostawał faktem. Szah Szan miał umrzeć. Czy też
raczej Enka Ne, bóg-król, zbliżał się coraz bardziej do łona Oruri. I najbardziej światły
umysł w całej Baya Nor miał być poświęcony na rzecz bezsensownej tradycji
i przesądów głupiego małego plemienia, które nie zmieniło się od setek lat.
Jakie było to bajańskie przysłowie? Ten, który żyje, nie może umrzeć. Paul Marlowe
roześmiał się. Niech nas Bóg broni przed Oruri! I znów się roześmiał, kiedy zdał sobie
sprawę, że wzywa jednego boga przeciwko drugiemu.
Był smutny i szukał samotności. Opuścił niewielki domek i Mylai Tui, i wolno
wędrował brzegiem Kanału Życia, aż doszedł do miejsca, gdzie pola kappy sięgały do
ciężkiego zielonego skraju puszczy. Siedział teraz na małym pagórku, przyglądając się
kobietom pracującym na błotnistym polu przy nowych zbiorach.
Kobiety śpiewały. Słowa ledwie go dobiegały, przerywane powiewami wiatru...
Trochę kappy, trochę miłości.
Oruri słucha na wysokości.
Trochę kappy, trochę jasności.
Oruri daje nam ciemności.
Trochę kappy, trochę pień,
Długa jest noc, krótki dzień.
Tak, pomyślał Paul z wściekłością, niech nas Bóg broni przed Oruri! Oruri jest
kamieniem młyńskim u szyi tych ludzi, ideą, która sprawia, że tkwią w statycznym,
średniowiecznym społeczeństwie, ze średniowieczną technologią i średniowiecznym
podejściem do świata, cofającymi ich w rozwoju o tysiąc lat.
Niech nas Bóg broni przed Oruri!
Nagle jego bezgłośny monolog, rozdrażnione myśli przerwał przeciągły, piskliwy
okrzyk. Nigdy przedtem nie słyszał czegoś podobnego. Nie wiedział, czy był to krzyk
ludzki, czy zwierzęcy; czy dochodził z bliska, czy z daleka.
Krzyk zabrzmiał ponownie, tym razem zakończony sapnięciem. Rozległ się blisko,
tak blisko, że przez chwilę kusiła go myśl, iż to on sam krzyknął.
Dobiegł gdzieś z drugiej strony pagórka.
Zrobił te kilka kroków, które dzieliły go od szczytu wzniesienia i spojrzał w dół.
U podnóża z drugiej strony mała kobieta kucała nad dziurą w ziemi. Wyglądało na to, że
sama palcami wygrzebała tę dziurę w żyznej, miękkiej glebie, ponieważ ziemia leżała po
obu stronach zagłębienia w równych kupkach. Jej ręce tkwiły w świeżej, wilgotnej ziemi,
przypuszczalnie dla podtrzymania się w kucającej pozycji.
Nie widziała go. Jej spojrzenie było utkwione w ziemi. Kiedy się jej przyglądał,
krzyk rozległ się znowu.
Nie był to okrzyk bólu, ani okrzyk strachu. Bez żadnego powodu przyszło Paulowi
do głowy słowo „lament”. Nigdy nie słyszał prawdziwego pierwotnego lamentu, ale tak
chyba musiał brzmieć.
Nie wiadomo dlaczego poczuł, że podgląda coś niesłychanie osobistego. A jednak
pożerany ciekawością, chciał nadal tam być i obserwować, co się dzieje. Położył się na
szczycie wzniesienia starając się jak najmniej rzucać się w oczy. Kobieta wyprostowała
się na chwilę, uniosła głowę ku niebu i brudną od ziemi ręką odgarnęła z twarzy długie
włosy. Później znów przyjęła pozycję kucną i jeszcze raz dziwnie krzyknęła.
Zobaczył, że jest brzemienna.
I zrozumiał, iż – z przyczyn znanych tylko jej – przyszła w to ustronne miejsce, aby
urodzić dziecko.
Był świadkiem całej operacji. Nie trwała długo. Kobieta zaczęła dyszeć i rytmicznie
przeć. Wkrótce czubek głowy noworodka przepchnął się przez wargi pochwy. Niebawem
maleńkie ciałko wyślizgnęło się jak rybka wprost w przygotowaną dla niego jamę.
Kobieta odpoczywała chwilkę, stale w tej samej pozycji. Następnie w sposób,
jakiego nie potrafiłaby naśladować żadna Europejka, ani przypuszczalnie żadna ziemska
kobieta, zgrabnie się pochyliła, z głową i ramionami nisko między kolanami, i odgryzła
pępowinę.
Związała resztę pępowiny na brzuchu dziecka i podniosła je z jamy, układając na
jednej z kupek miękkiej ziemi, gdzie niemowlę wydało krzyk zdrowego dziecka.
Niedługo potem pojawiło się łożysko. Kobieta krzyknęła jeszcze raz, ciszej tym razem,
wstała i przeciągnęła się. Wiatr nadlatujący z puszczy porwał jej długie włosy i zafalował
nimi. Przez moment wyglądała jak mały czarny posążek, wyrzeźbiony w żywej skale,
odważnie przeciwstawiający się czasowi i przyrodzie.
I wszystko się skończyło. Praktycznym gestem wzięła w dłonie dziecko, a stopami
zgarnęła ziemię, przykrywając parujące łożysko. Zaborczo przyciskając niemowlę do
piersi, udeptała równo ziemię, po czym usiadła ze skrzyżowanymi nogami, żeby
przyjrzeć się swemu dziecku.
Paul Marlowe wpatrywał się w nią. Nie dawała mu spokoju myśl, że całe wydarzenie
było częścią jakiegoś niesamowitego snu.
Nagle zaczęła znów lamentować. Tym razem dźwięk był ostry i żałosny. Był to
krzyk duszy, krzyk bólu. I Paul wiedział, że to nie sen lecz rzeczywistość.
Wstał. Kobieta spostrzegła go. Krzyk zamarł jej w gardle. Lękliwie przycisnęła do
siebie niemowlę, jakby starając się ukryć jego istnienie. Po raz pierwszy na jej twarzy
pojawił się strach.
Paul zszedł na dół.
– Oruri cię pozdrawia – powiedział łagodnie.
– Pozdrowienie jest błogosławieństwem – szepnęła. Jednakże w jej głosie słychać
było łkanie, którego nie udało jej się całkowicie stłumić.
– Wybacz, ale byłem po drugiej stronie wzgórza. Usłyszałem twój krzyk
i przyszedłem zobaczyć, co się dzieje. I wszystko widziałem.
– Panie, nie ma nic do wybaczenia. – Łzy spływały jej po twarzy. – Naprawdę, panie,
nie ma nic do wybaczenia, oprócz tego, że... – Nie mogła się dłużej powstrzymać. Łkanie
wstrząsnęło jej drobnym ciałem, a niemowlę przy piersi ucichło, być może w obliczu
tragedii.
– Cóż to, moja córko? – Paul podświadomie zaczął mówić miejscowym narzeczem.
– Och, mój ojcze, to – w obliczu Oruri, którego kocham nade wszystko, jest mój
trzeci śmiertelny grzech. Płaczę, ponieważ ostrze Enki Ne musi teraz przebić moje łono
i owoc mojego łona. Chyba że... Chyba że...
– Chyba że co? – spytał zakłopotany Paul.
– Chyba że mój ojciec łaskawie zapomni o tym, co teraz zobaczył. Chyba że wyższy
cel Oruri może się tylko wypełnić przez odejście moje i tego biednego fragmentu mojego
ciała.
– Moja córko, co się stało? Dziecko żyje i ty żyjesz. Czyż można prosić o więcej?
Kobieta trochę się opanowała.
– Tak, panie – powiedziała buntowniczo – można prosić o więcej. Można prosić
o wiele więcej. Zauważ trzeci grzech. – Wyciągnęła do niego niemowlę.
Paul Marlowe patrzył na nie, nic nie rozumiejąc.
– Moja córko, masz wspaniałego, silnego syna. Gorsze rzeczy zdarzając się w życiu
niż narodziny takiego dziecka.
– Zauważ! – rzekła kobieta, prawie rozkazująco. Wyciągnęła lewą dłoń dziecka.
Paul Marlowe spostrzegł cztery maleńkie palce, spazmatycznie otwierające
i zaciskające. Natychmiast poczuł lekkie mrowienie w miejscu, gdzie na rozkaz Enki Ne,
kilka miesięcy przedtem, odcięto mu z każdej dłoni mały palec.
– Twoje dziecko jest żwawe – udało mu się powiedzieć.
– Zauważ! – powtórzyła tępo kobieta. Wyciągnęła prawą rękę dziecka. Tutaj pięć
palców otwierało się i zaciskało spazmatycznie.
Paul Marlowe oniemiał. Pięć palców!
– Teraz, ojcze, rozumiesz, dlaczego muszę odejść z tego miejsca i nie ukazać więcej
siebie ani tego śmiertelnego grzechu w Baya Nor.
Patrzył na nią bezmyślnie.
Nagle upadła na kolana i przycisnęła głowę do jego nóg.
– Panie, jesteś obcy i dlatego może Oruri obdarzył cię większą mądrością. Powiedz
tylko, że zapomnisz, co widziałeś. Powiedz tylko, że mogę w spokoju odejść z tego
miejsca. Nie proszę o więcej.
– Moja córko, wiele z tego nie rozumiem.
– Panie, wiele z tego nikt nie rozumie, oprócz Oruri i Enki Ne. Powiedz tylko, że
mogę odejść. Powiedz tylko, że zapomnisz o tym, co widziałeś. – Objęła go kurczowo,
błagająco. Czuł sól łez z jej oczu na swoim ciele.
– Z mojej strony nie musisz się niczego obawiać – powiedział miękko. – Naprawdę
zapomnę o tym, co widziałem... Ale córko, dokąd pójdziesz?
Wskazała na zielony brzeg puszczy.
– Tam, ojcze, nie ma grzechu i nie ma kary. Tam będziemy żyć lub umrzemy – moje
dziecko i ja.
– Mam nadzieję, że będziecie żyć – wyrzekł z trudem.
Kobieta wstała i uśmiechnęła się.
– Módl się za mnie – powiedziała zwyczajnie. – Bardzo tego potrzebuję. – Odwróciła
się, żeby odejść.
Jakby w transie, Paul Marlowe patrzył, jak zdecydowanym krokiem odchodzi
w stronę drzew i krzewów kołyszących się w chłodnych powiewach wiatru jak
szmaragdowe morze.
Z daleka, z pola kappy, dobiegały go słowa pieśni.
Długa jest noc, krótki dzień.
Rozdział osiemnasty
Po długim dniu, który spędził na rozciąganiu i suszeniu największych, jakie udało mu
się znaleźć, liści kappy, tak żeby stały się sztywne i trwałe jak pergamin, Paul Marlowe –
czując się raczej Poulem Mer Lo – zajął swoje ulubione miejsce na stopniu werandy
własnego domu. W środku Mylai Tui chłodziła alkohol z kappy, cierpliwie zanurzając
gliniany garnuszek w dużym dzbanie z wodą i czekając, aż woda na garnuszku wyparuje.
Wkrótce przyniesie mu pełną bańkę. Wkrótce będzie się mógł upić.
Minęło siedemnaście dni, od kiedy 609 Enka Ne wrócił na łono Oruri. Kiedy słońce
nisko zawisło nad horyzontem, Paul Marlowe pozwolił, aby jego spojrzenie błądziło po
łagodnej powierzchni wody zwanej Zwierciadłem Oruri w kierunku świętego miasta
i wyniosłej Świątyni Płaczącego Słońca.
Nie brał udziału w uroczystości. Do tego rodzaju wydarzeń dopuszczeni byli jedynie
najwyżsi dostojnicy. Ale Szah Szan opisał mu cały rytuał podczas swojej ostatniej
wizyty, trzy dni przed tym wydarzeniem. Odbywało się ono z wielką pompą
i ceremoniałem właściwym starożytnym ziemskim koronacjom, choć było znacznie
okrutniejsze.
Koronacja na opak. Ponieważ w chwili kiedy Enka Ne zbliżył się do kamiennego
fallusa, o który miał się z radością opierać, gdy wyrywano mu z piersi bijące serce,
jednocześnie zrywano mu wszystkie regalia i na łono Oruri wysyłano tylko Szah Szana,
przewoźnika bajańskiego o znakomitym umyśle i świetnej znajomości angielskiego.
Po uderzeniu nożem i usunięciu bijącego serca – do wtóru okrzyków radości
wszystkich obecnych – ciało upadnie na ziemię obok kamiennego fallusa. I rozbrzmi
okrzyk odpowiedzi – pojedynczy, samotny krzyk ptaka, a zza fallusa wyłoni się 610
Enka Ne, ptak okryty jaskrawym upierzeniem, z opalizującymi piórami, niebieskimi,
czerwonymi, zielonymi i złotymi, z błyszczącymi żółtymi oczyma i zakrzywionym
czarnym dziobem.
Król umarł. Niech żyje król!
Tak oto potwierdza się wieczna chwała Oruri.
Paul Marlowe wpatrywał się poprzez wodę w Świątynię Płaczącego Słońca. Po
policzkach płynęły mu Izy, na które nie zwracał uwagi.
Mylai Tui przyniosła bańkę, pełną oziębionej wódki.
– Dziękuję ci, kochanie – powiedział Paul po angielsku.
– Nie ma za co – odpowiedziała z szacunkiem Mylai Tui. Tego zwrotu uczyła się
nadzwyczaj starannie. Siedziała cierpliwie, oczekując dalszych rozkazów swego pana.
Paul pociągnął duży łyk kappy. Żyły rozpaliły się, lecz głowa pozostała chłodna
i pusta.
Myślał o tym, co Szah Szan powiedział podczas ich ostatniego spotkania.
– Nie wolno ci się smucić, Paul – rzekł. – Jeszcze nie rozumiesz życia mojego
narodu. Ale nie wolno ci się smucić. Być może Enka Ne pomyśli o tobie, kiedy zostanie
wezwany. Być może zechce ci przekazać jakąś skromną pamiątkę za uprzejmość
i cierpliwość, jaką okazałeś zwykłemu przewoźnikowi.
I tak się stało. W dniu ofiary czarny Bajańczyk z przybocznej gwardii boga-króla
przyniósł mu sto dwadzieścia osiem miedzianych pierścieni i jedno długie zielone pióro
z upierzenia Enki Ne. Paul miał go właśnie zapytać, czy Enka Ne nie kazał mu nic
powtórzyć, kiedy wspaniały okrzyk towarzyszący rytuałowi dobiegł go ponad wodą ze
Świątyni Płaczącego Słońca. Twarz niewielkiego wojownika rozjaśniła się ogromnym
szczęściem. Bez słowa odwrócił swój krótki trójząb i gwałtownym pchnięciem zatopił go
we własnym gardle. Śmierć była spektakularna i krwawa, lecz także prawie
natychmiastowa.
Paul Marlowe wypił następny tyk i spojrzał na Mylai Tui.
– Czy pamiętasz zdolnego młodzieńca imieniem Szah Szan – spytał ochrypłym
głosem – młodzieńca, którego oczy pełne były ognia, a rozum wypełniony 9 999
tysiącami znaków zapytania?
– Nie rozumiem cię, panie – odrzekła Mylai Tui w języku bajańskim.
Przyzwyczajona była do tego, że coraz częściej używał dziwnego języka, lecz nie
przyzwyczaiła się do jego sposobu myślenia.
– Powiedz „Paul”, do cholery.
– Przepraszam, Paul – powiedziała po angielsku. – Mówisz zbyt szybko.
Przeszedł na język bajański.
– Czy pamiętasz Szah Szana; ten pierwszy raz, gdy przyszedł do tego domu?
– Tak, panie – odrzekła w tym samym języku. – Pamiętam pierwszą wizytę Szah
Szana. Był bardzo chudy, bardzo głodny.
Paul znów się napił.
– Miał jasne, przenikliwe oczy. Miał dar wielkości... Smutno mi, że już więcej nie
przyjdzie.
– Panie – powiedziała Mylai Tui z prostotą – cieszę się, że widziałam wizerunek
boga na twarzy człowieka.
– Ten bóg nie żyje – stwierdził ponuro Paul.
– Nie, panie, nie żyje człowiek. Bóg żyje. Tak było zawsze. I tak zawsze będzie.
– Świat bez końca – stwierdził ironicznie Paul, podnosząc do ust bańkę. Od jakiegoś
czasu ich wzajemny stosunek był nienaturalny. Zastanawiając się nad tym, doszedł do
wniosku, iż stan ten zaczął się, gdy Szah Szan zaczął regularnie przychodzić na lekcje
angielskiego. Do tego czasu Paul Marlowe, przybysz z Ziemi, starał się jak mógł – mimo
różnych niepowodzeń – stać się Poulem Mer Lo z Baya Nor. W dużym stopniu był
zależny od Mylai Tui i starał się być z nią blisko, aby zrozumieć jej sposób spoglądania
na świat.
Ale Szah Szan, z bystrym umysłem i naturalną ciekawością stał się dla niego
równorzędnym partnerem i ucząc się nie tylko języka, lecz także sposobu życia w krainie
po drugiej stronie nieba, tym bardziej zachęcił Paula do pamiętania z dumą o tym, że jest
Europejczykiem z dwudziestego pierwszego wieku. Szah Szan nauczył się angielskiego
daleko prędzej i płynniej niż Mylai Tui. Zręcznie stymulując swego nauczyciela, zmusił
go do podróży z powrotem przez przestrzeń i czas do jego własnego świata. Szah Szan
miał smykałkę do intuicyjnego pojmowania. Za pomocą zadziwiająco niewielu słów Paul
mógł stworzyć dla niego scenę, która była zarówno żywa, jak i bezpośrednia, niezależnie
od tego czy dotyczyła ulicy londyńskiej, wyrzutni rakietowej czy fermy we wschodniej
Anglii. Zjednoczeni wspólnym czarem percepcji mogli razem podróżować w odległe
miejsca i na nowo przeżywać pewne rzeczy, gdy tymczasem Mylai Tui w beznadziejny
sposób pozostawała w tyle, zagubiona w zamęcie złożonych i pozbawionych dla niej
znaczenia słów.
Wtedy właśnie Paul odkrył, iż mimo jej dyscypliny i treningu noi w Świątyni
Radości, miała skłonności do zazdrości i zaborczości. Chciała mieć przybysza dla siebie.
Na początku jej zaborczość go bawiła. Później zaczęło go to drażnić.
Ponadto dziwnym trafem Mylai Tui zdradziła jeszcze jeden aspekt swego dziwnego
charakteru, po raz pierwszy na kilka dni przedtem, nim Enka Ne – czy Szah Szan – miał
umrzeć. Było to spowodowane wypadkiem, który Paul widział tego poranka, gdy
przeszedł wzdłuż Kanału Życia, a potem usiadł i bezmyślnie przyglądał się robotnikom
na polu kappy.
Wprawdzie obiecał tej kobiecie, która urodziła dziecko po drugiej stronie pagórka, że
„zapomni o tym, co widział”, lecz potraktował swoją obietnicę dosłownie tylko w tym
sensie, że nikomu nie wspomniał o miejscu i czasie, w którym ją spotkał. Nie miał
zamiaru zdradzać jej sekretu, lecz nie miał także zamiaru w dosłownym tego słowa
znaczeniu zapomnieć o tym, co widział. Przypuszczalnie było to jego najważniejsze
odkrycie na Baya Nor.
Mylai Tui miała po cztery palce u obu dłoni. Każdy kogo spotkał miał cztery palce
u obu dłoni. I jemu samemu, z rozkazu Enki Ne, odjęto małe palce u obu rąk.
W związku z tym założył, że cztery palce były rzeczą normalną biologicznie
normalną. Ale jeżeli nie było całkiem tak? Kobieta po drugiej stronie pagórka urodziła
dziecko, które miało cztery palce u jednej ręki i pięć u drugiej. Ile jeszcze kobiet na Baya
Nor urodziło dziecko z pięcioma palcami u jednej ręki? I – kontynuując tę myśl – ile
jeszcze kobiet urodziło dziecko z pięcioma palcami u obu rąk?
Tamtego dnia, po powrocie do domu, poprosił Mylai Tui, żeby pokazała mu swoje
dłonie. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że nigdy przedtem nie widział jej dłoni z bliska
– naprawdę z bliska. Przyjrzał się dokładnie, przeklinając w duchu swą zbyt pobieżną
znajomość anatomii i żałując, że nie ma szkła powiększającego.
Odkrył, że wyrostek kości z boku jej lewej dłoni był chyba troszkę dłuższy i bardziej
nieregularny niż wyrostek u prawej dłoni. Ponownie ujął jej lewą dłoń, wpatrując się
intensywnie. Przecież widział chyba bardzo niewyraźną bliznę?
– Mylai Tui, czy miałaś kiedyś pięć palców u tej dłoni? – spytał znienacka.
Wyrwała dłoń, jakby ją śmiertelnie obraził. I stała przed nim, drżąc, trzęsąc się
i wpatrując w niego oczyma pełnymi przerażenia.
Najpierw pomyślał, że go nie zrozumiała.
– Spytałem tylko, czy kiedykolwiek miałaś pięć palców u tej dłoni – powtórzył.
– Plugawca! – krzyknęła. – Barbarzyńca! Bestia! Dzikus!
Wybiegła z domu.
Był kompletnie zaskoczony. Minął jakiś czas, nadeszła noc i pomyślał, że może
odeszła od niego na zawsze. Wróciła dopiero przed świtem następnego dnia. Wróciła
i w stanowczy sposób go obudziła. Trzymała w rękach długi cienki korszl – Bicz Kary
stosowany na pomniejszych przestępców.
– Oruri zgodził się pokierować mną – powiedziała bezbarwnym głosem. – Obraziłam
cię, panie. Obraza nie może pozostać bez kary. Ułaskaw mnie uderzeniem korszla za
każdy palec moich dłoni.
Był całkowicie osłupiały.
– Ależ, Mylai Tui, nie mogę tego zrobić.
– To moja kara – powiedziała – zgodnie z wolą Oruri. Osiem uderzeń od mojego
pana – albo muszę opuścić na zawsze ten dom, gdzie zostałam upokorzona.
Przekonał się, że noja mówi serio. Nie chciał jej stracić. Wciąż nic nie rozumiejąc
wziął korszl z jej rąk.
– Bij mocno, panie – rzekła Mylai Tui, nadstawiając pleców. – Oruri gniewa się za
lekką karę.
Uderzył, lecz widocznie za lekko. Za tę dobroć, na którą nie zasłużyła, stwierdziła
Mylai Tui, Oruri łaskawie pozwala na dwa ponadplanowe uderzenia.
Wczesnym rankiem, wciąż na wpół śpiąc, Paul Marlowe pomyślał, że uczestniczy
w jakimś koszmarze. Najwyraźniej Mylai Tui nie zostanie usatysfakcjonowana, dopóki
krew nie poleje się z jej pleców. Wreszcie, zdenerwowany, faktycznie uderzył ją do krwi.
Jej widok, kapiącej i spływającej małymi strumykami po nogach, zdawał się przynosić
Mylai Tui dostateczną satysfakcję.
Kiedy nakazana kara dobiegła końca, Mylai Tui zemdlała. Od tej pory nie odważył
się ponownie wspomnieć o jej palcach.
Teraz, kiedy siedział na stopniach werandy popijając wódkę z kappy, nagle ogarnął
go wielki i bezosobowy smutek – nie tylko ze względu na siebie samego, Szah Szana
i Mylai Tui, lecz także ze względu na wszystkie żyjące stworzenia na wszystkich
możliwych światach rozrzuconych na czarnym, oświetlonym gwiazdami firmamencie
przestrzeni. Był smutny z powodu samej kategorii życia. Ponieważ każde żywe
stworzenie – takie jak gujanis, jaskrawy motyl, którego zabił na jego oczach ptak, kiedy
Paul podróżował z Enką Ne Kanałem Życia – było skazane na podróż z jednej ciemności
w drugą, jedynie z przelotnym wybuchem światła słonecznego i bólu pomiędzy dwoma
długimi aspektami wieczności. Gujanis zginął, potem ptak, który go schwytał, został
zabity przez wojownika, później sam wojownik zginął na rozkaz Enki Ne. Teraz Enka Ne
nie żyje, a jego miejsce zajął inny Enka Ne. I niewątpliwie wiele motyli gujanis zostało
rozerwanych na strzępy uzębionymi dziobami. I niewątpliwie wielu wojowników
przeniosło się na łono Oruri.
Pomnożyć to wszystko przez miliard miliardów, podnieść wynik do kwadratu
i jeszcze raz do kwadratu. Otrzymany wynik i tak będzie mniejszy od liczby wszystkich,
mniejszych i większych tragedii, rozgrywających się we wszechświecie w czasie jednej
miliardowej części sekundy.
Tak, myślał Paul, życie było naprawdę smutnym stanem – zaledwie odrobinę mniej
smutnym niż śmierć...
Słońce zaszło i dziewięć księżyców Altair Pięć wyroiło się w ciszy na niebie. Nie
były dostatecznie jasne, żeby dawać wyraźny cień. Ledwie przykryły smutek świata
wytartą powłoką srebra.
Nagle Paul upuścił naczynie i zesztywniał. Zakurzoną ścieżką prowadzącą do jego
domu nadchodził młodzieniec ubrany w wyświechtane samu, niosący żebraczą miskę.
W jego krokach, w wymizerowanych rysach twarzy oświetlonych srebrnym światłem
księżyców było coś znajomego... Paul Marlowe zdał sobie sprawę, że cały drży.
– Oruri cię pozdrawia – powiedział chłopiec.
– Pozdrowienie jest błogosławieństwem – odrzekł odruchowo Paul.
– Błogosławieni są również ci, którzy widzieli wiele cudów. – Chłopiec uśmiechnął
się. – Jestem Zu Szan, brat Szah Szana. Jestem także podarunkiem od Enki Ne.
Rozdział dziewiętnasty
Był środek nocy. Mylai Tui spala. Paul nie mógł zasnąć. Na zewnątrz na wpół
uśpiony Zu Szan leżał razem z trzema innymi chłopcami na stercie pościeli pośród
rusztowań szkoły, którą pomagał budować dla Poula Mer Lo – nauczyciela.
Od chwili, kiedy 610 Enka Ne przyjął swą duchową i tymczasową rolę, minęło
prawie pięć bajańskich miesięcy. Przez cały ten czas konsekwentnie ignorował Poula
Mer Lo. Jego stanowisko podzielała rada, administracja i zakony religijne. Tak jakby ci,
którzy nadzorują los Baya Nor, postanowili zapomnieć o tym, co widzieli.
Paul uważał, iż to wszystko jest bardzo dziwne. Mimo iż celowo unikał nowego
boga-króla, nadal kontynuował swoje innowacje. Szkoła była jedną z nich.
Wszystko zaczęło się od Zu Szana, który był pierwszym oficjalnym uczniem.
Następnie, gdy pewnego dnia Paul wędrował bez celu po mieście, natknął się na żebraka
– niewielkiego, pięcio – czy sześcioletniego chłopca – który nawet według kryteriów
bajańskich wydawał się niesłychanie tępy. Nie znał nawet swojego imienia. Przyglądając
się mu, widząc wystające żebra i napięte ciało otaczające kości wykrzywionych nóg, Paul
poczuł coś więcej niż zwykłe wzruszenie. Był przyzwyczajony do widoku żebraków
w Baya Nor, ponieważ miejscowa gospodarka nie była zbyt rozwinięta, a organizacja
pracy – skandaliczna.
Jednakże ten mały chłopiec – choć przecież wielu było takich jak on – zdawał się
mieć niemą elokwencję. Nie mówił ustami; prawdziwe porozumienie odbywało się
początkowo za pomocą oczu. Same oczy jakby opowiadały całą jego historię – taką jak
inne. Urodził się w rodzinie wielodzietnej, był za mały i za słaby, żeby wykonywać
pożyteczną pracę, więc zrozpaczeni rodzice nauczyli go żebraniny i powierzyli opiece
Oruri.
Potem oczy powiedziały: „Weź mnie na ręce, zanieś do domu. Weź mnie na ręce,
zanieś do domu”. Powodowany impulsem Paul wziął na ręce ów tobołek kości i przyniósł
do Mylai Tui. Chłopiec nigdy już nie miał dobrze chodzić, ponieważ jego rodzice,
praktycznie podchodząc do jego żebraczej kariery, połamali mu w wielu miejscach kości
obydwu nóg. Złamania zrosły się w sposób przypadkowy i groteskowy.
Paul nazwał chłopca Nemo. Nemo nigdy nie czuł potrzeby nadmiernego mówienia.
Dopiero później okazało się, że chłopiec jest naturalnym telepatą.
Po Zu Szanie i Nemo przybył Bai Lut, jednoręki młodzieniec, którego pozbawiono
prawej ręki za powtarzające się kradzieże. A po Bai Lucie przyszedł Tsong Tsong,
którego wyłowiono ze Zwierciadła Oruri, bardziej martwego niż żywego, i który nie był
w stanie albo nie chciał przypomnieć sobie niczego ze swej przeszłości, chociaż w wieku
– na oko – jedenastu lat zbyt długiej przeszłości nie mógł mieć za sobą.
I to był właśnie cały skład Pozaziemskiej Akademii dla Młodych Mężczyzn
założonej przez Paula Marlowe’a.
Chodząc po pokoju, w świetle małej nocnej lampki wypuszczającej co jakiś czas
cienkie spirale dymu, Paul rozmyślał o swojej szkole i jej osiągnięciach – lub ich braku.
Myślał o wielu godzinach spędzonych wyłącznie na tym, aby wytłumaczyć, że ziemia
jest okrągła, a nie płaska. Myślał o nieskończonej ilości suchych liści kappy pokrytych
przez niego zrobionymi węglem napisami, kiedy starał się udowodnić, że można notować
słowa w postaci pisma. Zmodyfikował pewne konwencjonalne dźwięki liter w alfabecie
łacińskim, żeby przystosować je do języka bajańskiego i trzymał się mniej więcej
fonetycznej formy zapisu.
Jednakże z wyjątkiem małego Nemo, który potrafił jako tako napisać imię swoje
i swoich kolegów, nikt nie był w stanie zrozumieć, że można przypisać logiczną
sekwencję znaczeń kilku znakom na suchych liściach kappy. Lub, że jeśli nawet jest to
możliwe, cała operacja ma jakieś znaczenie oprócz satysfakcji dla Poula Mer Lo.
Jednakże na szczeblu bardziej praktycznym i zabawnym sukcesy były większe. Zu
Szan wykazał się zdolnościami do budowy małych szybowców, Bai Lut świetnie robił
latawce, a Tsong Tsong – z niewielką pomocą – stworzył udany model wiatraka, którego
– co się może wydać osobliwe – używał do poruszania wentylatora.
Chłopcy zdawali się być zafascynowani pomysłem okiełznania wiatru. Było to coś,
co potrafili zrozumieć. Być może w końcu, myślał Paul, zdobędę krótkotrwałą
nieśmiertelność dzięki wprowadzeniu koła i wykorzystania siły wiatru pośród
mieszkańców Baya Nor.
Ale cóż innego mógł zrobić? Co był w stanie zrobić?
Nie wiedział. Nie wiedział też, czy nowy bóg-król rzeczywiście go ignoruje, czy
tylko czeka, żeby obcy, który cieszył się względami jego poprzednika, popełnił jakieś
wykroczenie dające pretekst do pozbycia się go na zawsze.
Niepewność sama z siebie zbytnio go nie martwiła. Martwiło go natomiast jego
własne poczucie nienadawania się, wzrastający nastrój bezskuteczności i przede
wszystkim – odosobnienie. Coraz częściej myślał o Ziemi. Zaczął w coraz większym
stopniu żyć przeszłością. Nocami śnił o Ziemi, we dnie marzył o Ziemi, chciał znaleźć
się z powrotem na Ziemi.
Jeśli nie zdoła rozwinąć w sobie jakiejś dyscypliny umysłowej i zamknąć myśli
o Ziemi w małym przedziale swego umysłu, wkrótce zupełnie zwariuje. A to byłoby
najsmutniejszym żartem ze wszystkich: zwariowany psychiatra jedynym człowiekiem
z całej wyprawy na Altair Pięć, który przeżył.
Mylai Tui jęknęła przez sen. Paul przestał chodzić tam i z powrotem i postanowił iść
spać. Spojrzał na Mylai Tui w przyćmionym świetle i mgliście skonstatował, że jest
coraz grubsza. Potem położył się obok niej i zamknął oczy.
Wciąż nie mógł zasnąć. Obrazy z Ziemi przepływały mu przed oczami. Starał się
skoncentrować na szkole i obliczyć, jak długo potrwa jej budowa przy pomocy czterech
chłopców, z których dwóch jest kalekami.
Przypuszczalnie dostatecznie długo, żeby doczekać się pory, gdy 610 Enka Ne stanie
przy kamieniu ofiarnym. Lub doprowadzić Poula Mer Lo do stanu melancholijnego
zamknięcia w sobie, z którego nie będzie powrotu.
Lekko objął ramieniem Mylai Tui, czując jak jej miękkie ciepłe piersi rytmicznie się
wznoszą i opadają. Nie przyniosło mu to ukojenia. Wciąż jeszcze tępo wpatrywał się
w sufit z pokrytej gliną plecionki, kiedy nadszedł świt.
Rozdział dwudziesty
Dwaj robotnicy przywieźli właśnie ładunek z grubo ociosanego drewna dla
wzmocnienia szkieletu szkoły. Poul Mer Lo zauważył z satysfakcją, że drewno
przywieziono na czterokołowym wózku ciągniętym przez dwóch ludzi. Z jeszcze
większą satysfakcją odnotował fakt, iż mali Bajańczycy uważali wózek za coś
oczywistego. Zupełnie jakby używali tego rodzaju wehikułu od lat, a nie od kilku
miesięcy. Poul Mer Lo – a był to jeden z tych dni, kiedy nie miał nic przeciwko temu,
żeby być Poulem Mer Lo, nauczycielem – ciekaw był, ile czasu upłynie, nim jakiś
bajański geniusz dojdzie do wniosku, że przednia para kół z osią umocowaną do
kierującego dyszla byłaby lepiej wykorzystana, gdyby koła mogły się obracać na
pionowym trzpieniu.
Być może jednak pionowy trzpień i mechanizm kierujący dla przedniej osi wozu
były jeszcze koncepcją zbyt rewolucyjną – tak rewolucyjną jak mechanizm różnicowy
dla osiemnastowiecznego budowniczego powozów w Europie. Być może potrzeba
jeszcze kilku pokoleń, żeby Bajańczycy sami z siebie dodali ulepszenia do nowej metody
transportu wprowadzonej przez obcego. Poul Mer Lo postanowił, iż na pewno nie
podsunie im tego wynalazku. Byłoby błędem pozbawienie Bajańczyków prawa do
robienia własnych odkryć.
Był ciepły słoneczny poranek. Robotnicy po wyładowaniu drewna odpoczywali
przez chwilę, ocierając pot z czoła i z wyraźnym rozbawieniem przyglądając się
dziwacznemu budynkowi wznoszonemu przez dwóch chłopców i dwie kaleki. Poul Mer
Lo dał im obiecany wcześniej miedziany pierścień, po czym nastąpiła wymiana
uprzejmości.
Następnie jeden z robotników zapytał nieśmiało:
– Panie, co to takiego, co wznoszą dla ciebie ci straceńcy? Czy ma to być może
świątynia dla bogów z twojego kraju?
– To nie ma być świątynia – wyjaśnił Poul Mer Lo – lecz szkoła. – W języku
bajańskim nie istniało słowo „szkoła”, więc po prostu użył słowa angielskiego.
– Szkuoła?
– Tak jest – stwierdził Poul Mer Lo poważnie. – Szkoła.
– A w jakim celu, panie ta szkuoła ma być wybudowana?
– Będzie to miejsce, gdzie dzieci przyjdą, aby się uczyć nowych umiejętności.
Bajańczyk podrapał się po głowie i głęboko zamyślił.
– Panie, czyż syn myśliwego nie uczy się polować, a syn snycerza – wycinać
w drewnie?
– Tak właśnie jest.
– Nie potrzebujesz więc, panie tej szkuoły – powiedział Bajańczyk z triumfem –
ponieważ młodzi uczą się przez obserwowanie starszych. Taka jest kolej rzeczy.
– To prawda – odrzekł Poul Mer Lo. – Jednak rozważ taką sprawę. Te dzieci są
obecnie bez ojców. Ponadto umiejętności, jakich się nauczą, będą takimi
umiejętnościami, jakich ich ojcowie nie znali.
Bajańczyk był zaskoczony.
– Wiadomo, że zagubionych miłuje Oruri, od którego otrzymują to, co jest im
przeznaczone... Poza tym, panie, czy te nowe umiejętności nie będą niebezpieczne?
– Nowe umiejętności mogą faktycznie być niebezpieczne – przyznał Poul Mer Lo –
ale to samo dotyczy starych umiejętności. Szkoła jest tym miejscem, gdzie –
z błogosławieństwem Oruri – ci zagubieni znajdą może odrobinę mądrości.
Bajańczyk był zbity z tropu, ale powiedział grzecznie:
– Dobrze jest znać mądrość, panie, ale czyż Enka Ne nie jest źródłem mądrości?
– Niewątpliwie Enka Ne jest największym źródłem mądrości w Baya Nor –
odpowiedział ostrożnie Poul Mer Lo – lecz słusznym jest – nieprawdaż – aby istoty
pomniejsze starały się osiągnąć mądrość?
Bajańczyk oddał mocz na miejscu.
– Panie, są to sprawy zbyt wielkie, aby biedni ludzie mogli je rozważać... Niech
Oruri będzie z tobą. – Dał znak swemu towarzyszowi i podnieśli uprząż wozu.
– Niech Oruri będzie z tobą zawsze – odrzekł Poul Mer Lo – na końcu, tak jak na
początku.
Patrzył za nimi, jak ciągnęli wózek z powrotem Drogą Wielkiego Trudu w kierunku
Trzeciej Alei Bogów.
Przez chwilę nadzorował składanie drzewa. Później, ponieważ dzień był gorący,
usiadł, aby odpocząć w cieniu małego kawałka dachu, już ułożonego na szkolnym
budynku.
Niebawem przykuśtykał do niego Nemo – bokiem, na poskręcanych nogach
i podpierając się rękami, niczym żałosne skrzyżowanie kraba i pawiana. Jego drobna,
pomarszczona twarz wyrażała zdumienie.
– Panie, mogę z tobą mówić? – spytał chłopiec oficjalnie.
– Tak, Nemo, możesz ze mną mówić.
Chłopiec zakręcił się w kurzu, nadaremnie starając się znaleźć wygodną pozycję.
– Panie, ostatniej nocy moją głowę wypełniały dziwne stworzenia i dziwne głosy.
Jestem niespokojny. Mówi się, że ci, którzy słuchają nocnych ludzi, wariują.
Poul Mer Lo spojrzał na niego z zainteresowaniem.
– Opowiedz mi najpierw o tych stworzeniach.
– Nie wiem, czy były to zwierzęta czy ludzie, panie – zaczął Nemo. – Byli pokryci
dziwną substancją, która chwytała światło słońca i rozbłyskiwała tak jak czasem robi się
z wodą, kiedy człowiek siedzi nad Zwierciadłem Oruri. Były wysokie, te stworzenia,
i chodziły na dwóch nogach. Skóra ich głów była gładka i twarda jak pieniężne
pierścienie. W rękach trzymali broń lub narzędzia. Naprawdę, nie mogłem na nich
patrzeć. I ich bóg też był z nimi.
– Ich bóg? – powtórzył tępo Poul Mer Lo.
– Tak, panie, ponieważ coś takiego mogło być jedynie bogiem.
– Opisz więc tego boga.
– Był o wiele większy niż ludzie, panie. Przyszedł z nieba, idąc po słupie ognia,
który spalił białą ziemię zmieniając ją w wielkie chmury pary i strumień wody. Później,
kiedy para opadła i nie było już wody, bóg otworzył brzuch i wypuścił wiele wysokich
dzieci – tych właśnie, których skóra była jak ogień w słońcu.
Poul Mer Lo drżał; także obficie się pocił. Drżąc i pocąc się, potrafił sobie wyobrazić
tę scenę prawie tak wyraźnie jak Nemo.
– Powiedz mi coś więcej – zażądał chrapliwym głosem. – Powiedz mi coś więcej
o tej wizji, która przyszła do ciebie w nocy.
– Panie, nie mam już nic do dodania. Zobaczyłem i przestraszyłem się.
– A co z głosami?
Nemo zmarszczył czoło w skupieniu.
– Głosy nie pochodziły chyba od tych stworzeń, panie. Pochodziły od boga.
– Przypomnij sobie, Nemo, co mówiły. To ważne.
Chłopiec uśmiechnął się:
– One mnie przynajmniej nie nastraszyły, panie, ponieważ mówiły głównie
zagadkami.
Poul Mer Lo otarł pot z czoła i zmusił się do spokoju. Jeśli go nie zachowa, nigdy nie
wydobędzie reszty opowieści z Nemo. A ważne było to, żeby dowiedział się
o wszystkim, co wie chłopiec. Było to ważniejsze niż wszystko inne w jego życiu.
– Powiedz mi te zagadki, Nemo. Być może je zrozumiem.
Nemo spojrzał na niego dziwnie.
– Panie, jesteś chory czy zmęczony? Nie powinienem męczyć cię moimi nieważnymi
myślami, jeśli nie czujesz się dobrze.
Poul Mer Lo uczynił wielki wysiłek, żeby się opanować.
– Nic się nie stało, Nemo. Jestem zdrów. Twoja opowieść mnie interesuje... Jakie to
były zagadki?
Nemo roześmiał się:
– Wszyscy ludzie są braćmi – powiedział. – To przecież znakomita zagadka, panie,
prawda?
– Tak, Nemo, to bardzo dobra zagadka. Co jeszcze?
– Są krainy za niebem, gdzie nasienie człowieka zapuściło korzenie... To także jest
bardzo śmieszne.
– To jest naprawdę śmieszne... To wszystko?
– Nie, panie. Jest jeszcze jedna zagadka, najzabawniejsza. Mówi o tym, że pewnego
dnia bóg z ognistym ogonem zjednoczy wszystkie dzieci ze wszystkich krain za niebem
w rodzinę, która będzie niezliczona, tak jak niezliczone są krople wody w Zwierciadle
Oruri.
– To, o czym śniłeś, Nemo – powiedział Poul Mer Lo cicho – jest najcudowniejszym
snem. Nie potrafię zrozumieć, skąd się o tym wszystkim dowiedziałeś. Jednakże wierzę,
że wiele jest prawdy w tym, co widziałeś i słyszałeś. Mam nadzieję, że będziesz jeszcze
miał takie sny. Jeżeli tak się zdarzy – jeżeli znów doznasz łaski Oruri – mam nadzieję, że
też opowiesz mi wszystko, co zapamiętasz.
Nemo wydawał się uspokojony.
– Więc te nieszczęścia nie spowodują szaleństwa?
Poul Mer Lo roześmiał się bezskutecznie usiłując opanować nutę histerii w głosie.
– Nie, nie spowodują szaleństwa, Nemo. Ani też nie są nieszczęściem. Są darem
Oruri.
W tym momencie Mylai Tui wyszła z domu z naczyniem i dzbankiem
rozwodnionego spirytusu z kappy. Na jej widok Nemo uciekł. On i Mylai Tui
nienawidzili się wzajemnie. Ich nienawiść była skutkiem zazdrości.
– Paul – odezwała się wesoło Mylai Tui po angielsku – chciałabym, żebyś się napił.
Chciałabym, żebyś się napił tak jak i ja piję, aby radość była wspólna.
Nalała trochę rozwodnionego spirytusu do bańki, podniosła do ust, a potem wręczyła
jemu. Wydawała się szczęśliwsza niż była przez wiele ostatnich dni.
– O jakiej radości mówisz? – spytał niepewnie po bajańsku. Kręciło mu się w głowie.
– Oruri na nas wejrzał – wyjaśniła Mylai Tui.
– Nadal nie rozumiem.
Mylai Tui roześmiała się:
– Panie, jesteś bardzo mądry, ale niezbyt spostrzegawczy. – Zakręciła się wokół. –
Gdy tymczasem ja – kontynuowała – jestem niewątpliwie przy nadziei.
Rozdział dwudziesty pierwszy
Siódmego miesiąca panowania 610 Enki Ne plemię leśne znane w Baya Nor pod
nazwą Lokhali zaatakowało świątynię w Baya Lys. Mimo iż Baya Lys znajdowała się
w odległości trzech dni drogi lądem do Baya Nor, podróż Kanałem Życia trwała tylko
jeden cały dzień. Oprócz hańby spowodowanej zbezczeszczeniem świątyni
i zamordowaniem na wiele różnych przerażających sposobów jej użytkowników,
Bajańczycy uznali, że wojownicze plemię stanowczo za bardzo zbliża się do świętego
miasta.
Wobec tego Enka Ne wypowiedział wojnę. Regularna armia bajańska pęczniała od
ochotników i kiedy wyrocznia ogłosiła, że pora i warunki sprzyjają zwycięstwu, ponad
dwa tysiące mężczyzn wyruszyło w puszczę drogą lądową.
Poul Mer Lo poprosił, aby mógł pójść z wojskiem, nie dlatego, że chciał
uczestniczyć w krwawej zemście, której spodziewali się Bajańczycy, lecz dlatego, że
pamiętał ostatni wieczór wyprawy religijnej, w czasie której pozwolono mu towarzyszyć
609 Ence Ne.
Gdy spędzał bezsenną noc w jednej z cel gościnnych w Baya Lys, przyszedł do niego
Szah Szan przynosząc tobołek, który zawierał jedną plastykową maskę, dwa granaty
i zniszczony aparat nadawczo-odbiorczy. Szah Szan powiedział, że znaleźli je kapłani
z Baya Lys blisko poczerniałej dziury w lesie – na terenach położonych niedaleko ziemi
zajmowanej przez Lokhali.
Kiedy Poul Mer Lo zaproponował, żeby Enka Ne pertraktował z Lokhali, aby
uzyskać wiadomość o jakichkolwiek pozostałych przy życiu przybyszach z Gloria
Mundi, Szah Szan natychmiast odrzucił ten pomysł. Wyjaśnił, że Lokhali żyją wyłącznie
po to, aby walczyć. Nie tylko nie można było utrzymywać z nimi pokojowych
stosunków, lecz także urażało to godność wyższego i cywilizowanego narodu z Baya
Nor.
I na tym sprawa się zakończyła. Poul Mer Lo nie ponawiał swojej propozycji,
wiedząc, iż w sprawach tego rodzaju nawet Enka Ne, alias Szah Szan, miał ustalone
poglądy.
Lecz oto teraz Lokhali zerwali nietrwały stan pokoju – czy raczej, dokładnie mówiąc,
nie-wojny – jaki istniał pomiędzy nimi a Bajańczykami. Była to wspaniała okazja, żeby
wyruszyć z wojskiem i spróbować odkryć, czy ktokolwiek z plemienia Lokhali natknął
się na kogokolwiek z Gloria Mundi. Statkiem gwiezdnym podróżowało dwunastu ludzi.
Wiadomo, co stało się z trzema z nich, lecz o pozostałych dziewięciorgu nie było
żadnych wiadomości. Mogli zginąć w lasach. Lub z rąk mieszkańców lasów. Nie istniał
żaden ślad oprócz resztek, jakie Szah Szan przyniósł do celi gościnnej w Baya Lys.
Prośba Poula Mer Lo została odrzucona. Została odrzucona osobiście przez Enkę Ne
w Świątyni Płaczącego Słońca.
Był to pierwszy i ostatni raz, kiedy Poul Mer Lo został przyjęty przez 610 Enkę Ne.
W przeciwieństwie do swego poprzednika był to stary, bardzo stary człowiek. Uroczyste
upierzenie kiepsko na nim leżało. Jego ptasi okrzyk brzmiał cienko i piskliwie. Stąpał
smutno, jak ktoś przywalony ciężarem trosk i odpowiedzialności – co zapewne było
prawdą.
– Podobno jesteś nauczycielem, Poulu Mer Lo – powiedział.
– Tak, panie, to prawda.
– Zadaniem nauczyciela jest uczyć, czyż nie?
– Tak, panie.
– Nauczaj więc, Poulu Mer Lo, i pozostaw ważniejsze sprawy tym, którzy wiedzą,
jak najlepiej się nimi zajmować. Myśliwy powinien pozostać przy swoich strzałkach,
wojownik przy swym trójzębie, a nauczyciel przy swojej – jakie to było słowo? –
szkuole.
Następnie Enka Ne wydał swój samotny ptasi okrzyk, wskazując w ten sposób, że
audiencja jest skończona. Kiedy Poul Mer Lo wychodził, usłyszał jak bóg-król
bezskutecznie stara się stłumić napad kaszlu.
Wyprawa przeciwko plemieniu Lokhali była krótka i uwieńczona powodzeniem. Po
jedenastu dniach zwycięska armia – pomniejszona o jakieś czterysta pięćdziesiąt ofiar –
powróciła do Baya Nor z prawie setką jeńców.
W świętym mieście Enka Ne wygłosił do pojmanych długą przemowę, nie zważając
na fakt, że nie rozumieli z tego ani słowa. Następnie zarządził, że co ósmy jeniec zostanie
uwolniony i – bez żywności oraz broni – będzie mógł wrócić (jeśli mu się uda) na tereny
zamieszkałe przez plemię Lokhali, aby zdać sprawę z łaskawości i wszechmocy Enki Ne.
Reszta jeńców miała być ukrzyżowana przy Czwartej Alei Bogów, żeby zademonstrować
zemstę Oruri i nieopłacalność ataków na bajańskie świątynie.
W dzień ukrzyżowania, który został obwołany dniem radości i uroczystości, Poul
Mer Lo wraz z tysiącami Bajańczyków szedł Czwartą Aleją Bogów.
Pomijając fakt, że prawie dziewięćdziesięciu mężczyzn umierało powoli
i w strasznych męczarniach, cała scena z lekka przypominała ziemski jarmark lub
karnawał. Uliczni handlarze oferowali rozmaite przysmaki i nowości, rikszarze –
używając dwukołowych wózków wynalezionych przez obcego, Poula Mer Lo – zarabiali
krocie na powolnych przejażdżkach między rzędami drewnianych krzyży, a dzieci
wyładowywały nadmiar energii obrzucając umierających Lokhali kamieniami, śmieciami
i małymi aromatycznymi pociskami ugniecionymi z ekskrementów.
Poul Mer Lo, usiłując uodpornić się na cierpienia, przechodził od jednego
umierającego do drugiego i starał się patrzeć na nich z uczoną obojętnością.
Nie udało mu się. Odór, ból, i okrzyki były ponad jego siły. Nie spostrzegł nawet, że
wszyscy Lokhali byli wyżsi niż Bajańczycy i że większość z nich miała pięć palców
u każdej dłoni.
Jednakże kiedy przechodził obok jednego, który najwyraźniej był w agonii, usłyszał
kilka słów – wypowiedzianych na wpół szeptem, na wpół jękiem – które sprawiły, iż
zatrzymał się, i przywołały obraz świata, którego miał już nigdy nie ujrzeć.
– Grüss Gott – łkał umierający – Grüss Gott! Dziękuję... Dziękuję... Chantez de faire
votre connaissance... Mężczyzna... Kobieta... Dzień dobry... Dobranoc... Halo! Halo!
Halo!
– Gdzie oni są? – zapytał Poul Mer Lo po bajańsku,
Nie było odpowiedzi.
– Gdzie oni są – ci obcy? – powtórzył po angielsku.
Znów brak odpowiedzi.
– Où est les étrangers?
Nagle głowa umierającego gwałtownie drgnęła. Krzyknął głośno i bezwładnie zwisł
na drewnianym krzyżu.
Powodowany wściekłą bezsilnością Poul Mer Lo zaczął potrząsać ciałem.
Lecz tu nie było cudu zmartwychwstania.
Rozdział dwudziesty drugi
Paul Marlowe nie był już taki niezadowolony ze swej „Akademii Pozaziemskiej”.
W ciągu ostatnich kilku miesięcy zarówno Zu Szan jak i Nemo poczynili znaczne
postępy. Od chwili, kiedy Paulowi udało się ich przekonać, że jest to i przywilej
i przyjemność dla każdego myślącego człowieka odkrywać jak najwięcej o świecie,
w którym się żyje, i że wiedza daje moc do osiągnięcia tego, czego w przeciwnym
przypadku nie udałoby się uzyskać, chłopiec i kalekie dziecko zaczęli być ogromnie
wszystkiego ciekawi.
Było to tak, jakby coś wybuchło w ich umysłach, odrzucając wszelkie zahamowania,
prymitywne wierzenia i zwietrzałe tradycje wiekowej bajańskiej kultury. Wyposażeni
w wiedzę dzicy stali się prymitywnymi uczonymi. Nie przyjmowali już bezkrytycznie
tego, co im się mówiło. Sprzeciwiali się, wysuwali krytyczne argumenty, zadawali
niełatwe pytania. Według kryteriów ziemskich Zu Szan miał około piętnastu lat – trzy
czy cztery lata mniej niż jego zmarły brat – a Nemo nie mógł mieć więcej niż sześć. Ale
bieda i cierpienia obdarzyły ich przedwczesną dojrzałością. Kiedy więc pojęli wreszcie
wagę nauki, zaczęli się uczyć bardzo szybko.
Tego samego nie można było powiedzieć o jednorękim Bai Lucie, ani o Tsong
Tsongu. Brak im było iskry. Ich umysły nigdy nie osiągnęłyby najwyższych obrotów. Ze
swoimi charakterami nadawali się do ciosania drewna i nabierania wody. Brakowało im
wyobraźni i tej osobliwej zdolności do zrobienia intuicyjnego kroku w nieznane.
Zadowalali się zabawkami, gdy tymczasem Zu Szan i Nemo – choć zabawkami nie
gardzili – chcieli również gry w koncepcję.
Zu Szan, zdając sobie być może sprawę, że mógłby więcej skorzystać gdyby nie
przeszkody językowe, zaczął się uczyć angielskiego. Nemo, nie chcąc być gorszy,
również zaczął się uczyć tego, praktycznie rzecz biorąc, „martwego języka”.
Umiejętność posługiwania się angielskim, oprócz środka do wyrażania nowych
pojęć, dała im poczucie pewnego odmiennego statusu: mogli rozmawiać z Paulem w jego
własnym języku. Dało im to również poczucie bliskości i bardziej związało wszystkich
trzech.
Zu Szan nigdy nie osiągnął takiej płynności w angielskim jak jego brat, ale wkrótce
nauczył się tyle, że mógł wyrazić wszystko, czego potrzebował – jeśli poświęcił na to
dość czasu. Nemo, choć młodszy, miał pewną przewagę. Odkrył już, że w pewnych
okazjach mógł osiągnąć dostateczny kontakt psychiczny, aby czytać w myślach.
Jednego wieczoru wszyscy trzej siedzieli na stopniach werandy, a Paul popijał wódkę
z kappy. Miniony dzień był ciężki, ale przyjemny: ukończyli szkolny budynek. Były
w nim krzesła i stoły, koło garncarskie, mały piec do wypalania naczyń, kilka rysunków
sporządzonych na suchych liściach kappy i rozmaite narzędzia wymyślone przez samych
chłopców. Oraz cztery posłania. Była to pierwsza w Baya Nor szkoła z internatem.
– Spoglądasz w dal, Paul – powiedział Zu Szan. – O czym myślisz?
Nemo uśmiechnął się:
– Myśli o wielu różnych sprawach – stwierdził ważnym głosem. – Myśli
o gwiazdach, o słowach umierającego z plemienia Lokhali, o statku gwiezdnym, którym
przybył na Altair Pięć, i o białoskórej kobiecie. Dosiadam jego myśli, ale są tak różne, że
wciąż spadam.
Ulubionym wyrażeniem Nemo określającym jego telepatyczne ćwiczenia było
„dosiadanie myśli”. Dla niego było to bardzo dokładne określenie, ponieważ odkrył, że
ludzie nie myślą w sposób uporządkowany i że ich procesy myślowe są często oderwane
– stąd niemożność odbierania przekazów przez dłuższy czas bez „spadania”.
Paul roześmiał się, gdy mały kaleki Bajańczyk wyrecytował swój katalog jego myśli.
– Pewnego dnia wpadniesz w kłopoty, Nemo – zauważył. – Dosiądziesz mojej myśli,
która ci powie że mam zamiar wrzucić cię do Kanału Życia.
– Wtedy będę się starał uniknąć nieszczęścia – odparł Nemo spokojnie.
– Czy miałeś ostatnio jakieś nowe sny o bogu, który wyprowadza z brzucha dziwne
dzieci?
– Nie, tylko ten sam stary sen. Często go miewam. Już się do niego przyzwyczaiłem.
Paul westchnął.
– Szkoda, że nie możesz zaplanować swoich snów bardziej szczegółowo. Szkoda też,
że nie wiem, skąd masz ten sen. Przypuszczam, że znalazłeś go w moich snach.
Nemo wywrócił swe dziwnie stare oczy.
– Panie – powiedział po bajańsku – nie śmiałbym nachodzić ciebie w podróżach snu.
Nagle Zu Szan usiadł prosto.
– Właśnie przypomniało mi się coś, co może tłumaczyć sen Nemo – rzekł. – Paul,
czy znasz legendę o nadejściu?
– Nie. Opowiedz mi.
– Jest to opowieść, którą matki opowiadają swoim dzieciom – zaczął. – Musi być
bardzo, bardzo stara... Wiesz, oczywiście, że Oruri może przyjmować różne kształty?
– Wiem.
– Opowieść mówi o tym, że bardzo dawno temu w krainie Baya Nor – mam na myśli
Altair Pięć – nie było wcale ludzi, a Oruri spojrzał z góry na ten świat i stwierdził, że jest
dobry. Więc zszedł na dół, stanął na białej górze i rozejrzał się po ziemi. A z jego
wielkiego szczęścia urodziło się wielu ludzi, którzy zeszli z góry, żeby bawić się jak
dzieci w nowym świecie, który znalazł Oruri. Legenda mówi, że Oruri stoi na białej
górze i czeka. Czeka aż ludzie zmęczą się swoją zabawą. Wtedy wrócą do niego, a on
odejdzie wraz z nimi do świata, z którego przybył.
– To ciekawa legenda – przyznał Paul, pociągając łyk wódki z kappy. – Intryga się
wikła, prawda?
– Co masz na myśli, Paul?
– Tyle, że Oruri widzi mi się jako statek gwiezdny... Za dużo ostatnio rozmyślam
o statkach gwiezdnych... A jednak... A jednak Nemo śni o stworzeniach w dziwnych
metalicznych ubiorach. I jego bóg zstępuje na słupie ognia, tak jak statek gwiezdny. I bóg
otwiera swój brzuch...
– Paul?
– Słucham, Zu Szanie.
– Jeśli można wierzyć myśliwym, istnieje taka góra, na północy, wiele dni podróży
stąd. Nazywają ją Świątynią Białej Ciemności. Mówią, że bronią jej dziwne głosy i że
człowiek może tam podejść, ale głosy albo zawrócą go z drogi, albo doprowadzą do
szaleństwa. Mówią, że jeśli człowiek jest tak odważny, że zbliży się do góry,
zesztywnieje tylko na miejscu i umrze.
Paul Marlowe pociągnął następny łyk.
– Nie dziwi mnie to, Zu Szanie, zupełnie mnie to nie dziwi... Nigdy nie widziałeś
śniegu, prawda?
– Nie, ale opowiadałeś nam o tym. Nie sądzę, żeby w Baya Nor żył ktokolwiek, kto
widziałby śnieg.
Paul poczuł się nagle szczęśliwy. Może spowodował to alkohol. A może...
– Wiecie co – powiedział po krótkiej chwili milczenia – myślę, że wy dwaj
przejdziecie do historii. Myślę, że zobaczycie śnieg. – Czknął. – Cholera, ciekaw jestem,
ilu miedzianych pierścieni potrzebowałbym, żeby kupić usługi sześciu naprawdę dobrych
myśliwych?
– Paul – odezwał się Zu Szan – przypuszczam, że w całej Baya Nor nie ma tylu
pierścieni, żeby namówić sześciu myśliwych do pójścia przez krainę Lokhali do Świątyni
Ciemności.
– Mam coś lepszego niż pierścienie – odrzekł Paull. – Nadszedł czas, żebym pokazał
wam mój miotacz. Twój brat, Zu Szanie, który pozwolił mi go zatrzymać, był jedynym
Bajańczykiem znającym jego moc.
Rozdział dwudziesty trzeci
Jednoręki Bai Lut, młodzieniec niezbyt inteligentny i pozbawiony inicjatywy,
niechcący zmienił kurs historii, nie tylko na Altair Pięć, lecz na wielu światach, o których
nigdy nie miał się dowiedzieć. Zmienił kurs historii budując latawiec. Był to piękny
latawiec, skonstruowany z drzazg sprężystego drewniany i pracowicie utkany z trzciny
musa, która, podzielona na włókna, używana jest do tkania musa loul, tkaniny znanej
Bajańczykom.
Bai Lut budował swój latawiec przez wiele dni. Miał on kształt olbrzymiego motyla
gujanis. Bai Lut od dawna marzył o zbudowaniu takiego latawca. Ponieważ miał tylko
jedną rękę, musiał ciężko pracować zarówno palcami jednej dłoni, jak i palcami u nóg.
Kiedy skończył, spojrzał na swe dzieło z podziwem. Było naprawdę piękne. Mógłby
teraz z radością umrzeć, no, może dopiero wtedy, kiedy ujrzy latawiec w locie, gdyż nie
wydawało mu się możliwe stworzenie czegoś wspanialszego.
Modlił się o spokojny, jednolity wiatr. Jego modlitwy zostały wysłuchane. Za
pomocą dwustu metrów „sznurka” zrobionego ze splecionych włosów – którego
wykonanie trwało dłużej niż budowa latawca – wypuścił w powietrze gujanisa ze
skrzydłami z musy i radośnie obserwował jego lot nad Kanałem Życia, wysoko, nad
Zwierciadłem Oruri, w stronę świętego miasta.
Być może Bai Lut modlił się do Oruri zbyt gorliwie. Kiedy cały zwój sznurka
rozciągnął się, a latawiec wzleciał tak wysoko, jak to było możliwe, gwałtowny powiew
wiatru zerwał sznurek.
Dzięki umiejętnościom Bai Luta i jego intuicyjnemu pojmowaniu aerodynamiki
latawiec nie spadł natychmiast w Zwierciadło Oruri. Łagodnymi zakolami, tracąc powoli
wysokość, jakby celowo leciał w stronę miasta. Wkrótce był jedynie wolno opadającym
punkcikiem na niebie. Wreszcie znikł z oczu.
A później wiatr, ustał i latawiec opadł na ziemię. Jednakże Bai Lut nie wiedział,
gdzie go szukać. Był przekonany, że nigdy go już nie zobaczy. I w tym miał rację.
Latawiec upadł w Świątyni Płaczącego Słońca i – choć tego na szczęście Bai Lut nie
wiedział – upadł na kamienny fallus ofiarny.
Następnego dnia Poul Mer Lo uczył swoich czterech uczniów podstaw mechaniki,
przede wszystkim wykorzystania dźwigni. Pokazał im, jak można używać dźwigni do
wykonywania pracy, której sam człowiek nie podołałby, i miał właśnie zamiar przejść do
teorii obliczania siły, kiedy przerwał mu Nemo.
– Panie – mały kaleka zwrócił się oficjalnie po bajańsku – wojownicy Enki Ne
nadchodzą Drogą Wielkiego Trudu.
Poul Mer Lo spojrzał na chłopca ze zdumieniem. Był zdziwiony nie tylko tym, że
Nemo się odezwał, lecz również faktem, że uczynił to w sposób oficjalny.
– Wojownicy Enki Ne często przechodzą Drogą Wielkiego Trudu, Nemo. Cóż to ma
wspólnego z tym, czym się obecnie zajmujemy?
– Panie – odrzekł zdenerwowany Nemo – dosiadłem myśli kapitana. Wojownicy idą
tutaj. Spieszą się. Myślę, że zaraz tu będą.
Poul Mer Lo starał się nie zdradzić swego niepokoju.
– W takim razie tymczasem zajmiemy się rozważaniem, w jaki sposób można
wykorzystać instrument, który wam pokazałem, żeby ułatwić pracę człowiekowi.
– Paul – powiedział zdesperowany Nemo, przechodząc na angielski – w umyśle
kapitana jest coś dziwnego. Myśli o motylu gujanis i o Świątyni Płaczącego Słońca...
Teraz... Teraz jest bardzo blisko... Ciągle – ciągle spadam.
– Nie bój się, Nemo – powiedział Paul łagodnie. – Nikt z nas nie zrobił niczego,
czego można by się obawiać.
Ale w tym wypadku się mylił.
Wojownik bajański, uzbrojony w uroczysty trójząb, stanął w drzwiach. Obrzucił
spojrzeniem dzieci, a potem zatrzymał wzrok na Paulu.
– Oruri cię pozdrawia – powiedział agresywnie.
– Pozdrowienie jest błogosławieństwem – odpowiedział Paul.
– Panie, jestem głosem i dłonią Enki Ne. Który z twoich straceńców zbudował
gujanisa, co nie jest gujanisem?
– Nie wiem, o co... – zaczął Paull.
Lecz Bai Lut z poczuciem ważności zerwał się na nogi.
– Ja jestem twórcą gujanisa – oznajmił. – To potężna rzecz. Czy może Enka Ne
zaobserwował...
– Enka Ne obserwuje wszystko, co warte jest obserwacji – przerwał mu wojownik. –
Lot gujanisa nie był dobrą wróżbą... Zgiń teraz – i żyj wiecznie. – Zręcznie rzucił swym
krótkim trójzębem. Zęby wbiły się głęboko w gardło Bai Luta. Upadł do tyłu, zacharczał
i znieruchomiał.
Przez chwilę Paul był oszołomiony. Spojrzał bezradnie na troje przerażonych dzieci,
a później na Bajańczyka. W tym czasie następni wojownicy wpadli do szkoły.
– Panie – rzekł kapitan – jest wolą Enki Ne, żebyś ty i ci straceńcy natychmiast się
stąd wynieśli.
– Ale przecież nie ma żadnych...
– Panie – powiedział Bajańczyk surowo – Enka Ne przemówił. Niech nie ginie nikt
więcej, niż zażądał Enka Ne.
Paull spojrzał bezradnie na Zu Szana, Nemo i Tsong Tsonga, potem na smutny
krwawy kopczyk, który jeszcze niedawno był Bai Lutem, wreszcie na kilkunastu
wojowników, stojących cierpliwie za plecami kapitana.
– Chodźcie – udało mu się powiedzieć nadzwyczaj spokojnym głosem – kiedy Enka
Ne żąda, należy go słuchać.
Poprowadził chłopców między rzędami wojowników bajańskich. Zatrzymali się
o jakieś dwadzieścia kroków od szkoły, słuchając i patrząc, jak wojownicy Enki Ne
demolują stoły, krzesła i całe, starannie zbudowane wyposażenie.
Wkrótce usłyszeli rozkaz.
– Podpalić to!
Niebawem wojownicy wycofali się ze szkolnego budynku, gdy ostrzegawcze spirale
dymu zaczęły się wydobywać z podstrzesza.
Suche drewno paliło się szybko, gwałtownie i hałaśliwie. Wszyscy cofnęli się przed
żarem, lecz wojownicy nie odeszli, dopóki stos pogrzebowy Bai Luta nie zmienił się
w stertę rozpalonego popiołu.
Kapitan obrócił się do Poula Mer Lo.
– Taka jest wola Enki Ne – rzekł.
Gdyby Bai Lut nie zbudował swego latawca, gdyby wiatr nie zerwał włosianego
sznurka, gdyby chłopiec nie został tak nieoczekiwanie zabity i szkoła spalona, Paul
Marlowe przypuszczalnie nie zdecydowałby się ostatecznie podjąć wyprawy do Świątyni
Białej Ciemności.
A ta właśnie podróż i jej usytuowanie w czasie spowodowały zmianę biegu historii.
Rozdział dwudziesty czwarty
Mylai Tui, wiedząc, że jest w ciąży, była szczęśliwa, a jej szczęście rosło
proporcjonalnie do powiększającego się brzucha. Nawet śmierć Bai Luta i spalenie
szkoły nie mogły w znacznym stopniu umniejszyć jej szczęścia – były to sprawy, którymi
się przejmowała jedynie dlatego, że przejmował się nimi Paul Marlowe.
Była szczęśliwa nie tylko z powodu zwykłej kobiecej satysfakcji biologicznego
spełnienia. Była szczęśliwa wyjątkowością urodzenia syna – a miał to być oczywiście
syn, bo dziewczynka nie kopałaby tak mocno – temu, który przybył na skrzydłach
srebrnego ptaka z krainy po drugiej stronie nieba. Szczęśliwa była ta, którą wybrał Oruri,
aby stała się naczyniem nasienia tego, co posiadł dar wielkości.
Patrzyła na Paula z dumą. Choć wyższy niż jakikolwiek Bajańczyk i choć jego skóra
– mimo ciągłego wystawiania na słońce – miała wciąż kolor smutno jasny i daleki od
pożądanej czerni Bajańczyków starożytnego pochodzenia, był na pewno mężczyzną:
dowodziły tego zarówno jego tanu, jak i krzepkie mięśnie. Taki mężczyzna z pewnością
spłodzi syna podług siebie. A wtedy Mylai Tui stanie się kobietą, której wszystkie inne
mogą jedynie zazdrościć.
Jej szczęście i marzenia nie trwały długo. Skończyły się w dniu, kiedy wieczorem
Paull powiedział jej o swym postanowieniu udania się w podróż do Świątyni Białej
Ciemności.
– Paull – błagała kiepską angielszczyzną – nie możesz tego zrobić. Czyż jesteś taki
smutny, że tylko śmierć może ten smutek zakończyć?
– To nie ma nic wspólnego ze smutkiem – tłumaczył cierpliwie. – Istnieją tajemnice,
które muszę spróbować rozwikłać. I zdaje się, że ta góra może dostarczyć przynajmniej
jednej dodatkowej poszlaki... Wybiorę się, jak tylko znajdę myśliwych, którzy zechcą ze
mną pójść.
– Nikogo nie znajdziesz – powiedziała, przechodząc na bajański. – Nikt w Baya Nor
nie jest taki głupi, żeby samemu dążyć do udania się na łono Oruri, nim nadejdzie jego
pora.
Paull roześmiał się i powiedział, także po bajańsku:
– Męstwo, duma i chciwość – one dostarczą mi myśliwych. Podróż będzie
wyzwaniem dla ich męstwa. Ich duma zostanie pobudzona wyzwaniem, że oto ja, obcy,
nie boję się tam wyruszyć. A dwadzieścia miedzianych pierścieni, które zaoferuję
każdemu myśliwemu, wystarczy, żeby pokonać wahania ich męstwa... Poza tym mam
broń, którą pozwolił mi zatrzymać Enka Ne. Leży zawinięta w musaloul, zakopana
w pudełku z mocnego drewna. Kiedy pokażę myśliwym jej moc, nie będą mieli
wątpliwości.
– Panie, będziesz musiał przejść przez tereny Lokhali. Bajańczycy nie boją się
plemienia Lokhali, ale też nie zapuszczają się na ich tereny, chyba że całą armią.
– Tak, będziemy musieli przejść przez ziemie plemienia Lokhali, lecz posiadając tę
broń, którą przywiozłem z drugiej strony nieba, będziemy jak cała armia.
– Panie, ta broń nie uchroniła cię przed lochami Baya Nor.
– To prawda. – Znów się roześmiał. – Ale kto śmiałby poddawać w wątpliwość cele
Oruri?
Mylai Tui milczała przez chwilę. Później powiedziała:
– Nigdy nie powrócił nikt z tych, którzy ośmielili się szukać tej góry.
– Są tacy, co widzieli górę i powrócili.
Spojrzała na niego ze smutną rezygnacją:
– Panie, wiem, że jest w tobie wiele rzeczy, których nie potrafię zrozumieć i wiele
takich, których nigdy nie zrozumiem. Jestem dumna, że dzieliłam z tobą łoże i że
wreszcie otrzymałam dar twoich lędźwi. Jeśli mój pan chce szukać Oruri, nim Oruri
zacznie sam szukać, spróbuję się z tym pogodzić... Ale zostań, panie, na jakiś czas,
zostań tak dług6, żebyś mógł spojrzeć w twarz twego syna.
Wziął jej ręce w swoje dłonie.
– Posłuchaj, Mylai Tui. Wiem, że trudno ci to zrozumieć, ale moją głowę trapią
liczne wątpliwości. Ta sprawa nie będzie czekać. Muszę wyruszyć, jak tylko będę mógł,
i muszę zobaczyć to, co można zobaczyć. Ale wrócę. Wrócę, ponieważ bardzo chcę
dzielić z tobą łoże, tak jak to zrobię dzisiejszej nocy. Wrócę, ponieważ bardzo chcę
spojrzeć na żniwo wynikłe z połączenia naszych ciał... I na tym koniec. Postanowiłem.
Zu Szan poszuka myśliwych i nie wątpię, że ich znajdzie.
Nagle jej twarz się rozjaśniła.
– Możliwe, że Enka Ne dowie się o tym szaleństwie i zapobiegnie mu, prawda?
Obrzucił ją przenikliwym spojrzeniem.
– Szanuję potęgę Enka Ne. Niech bóg-król uszanuje moją. W przeciwnym razie
wielu Bajańczyków będzie miało powód do rozpaczy.
Trzy dni później, wczesnym wieczorem, kiedy dziewięć księżyców toczyło się
wysoko i szybko po bezchmurnym niebie, Zu Szan przyprowadził do domu Poula Mer
Lo czterech myśliwych. Wymieniono zwyczajowe pozdrowienia i mężczyźni kucnęli
w półkolu na werandzie, a Mylai Tui przyniosła im alkohol z kappy.
– Poul – odezwał się Zu Szan po angielsku, tak żeby Bajańczycy nie zrozumieli – to
są ludzie, których powinniśmy zabrać. Byli jeszcze inni, których zachęciły pieniądze, ale
ci są najlepsi. Dwóch z nich znałem wcześniej, a pozostali są przez nich poleceni. Są to
jedni z najlepszych myśliwych na Baya Nor. A przede wszystkim bardzo wierzą w Poula
Mer Lo, nauczyciela. Jeden z nich – Szon Hu – widział nawet górę. Polował bardzo
daleko i mówi, że zna drogę.
– Czy się boją?
Zu Szan uśmiechnął się półgębkiem:
– Tak, Poul, boją się, tak samo jak ja.
– To dobrze. Ludzie, którzy się boją, żyją dłużej. Świetnie się spisałeś, Zu Szanie,
lepiej niż się spodziewałem.
Zwrócił się do Bajańczyków, grzecznie popijających trunek, i zachowujących się tak,
jakby nikt nic nie mówił.
– Myśliwi – rzekł Poul Mer Lo po bajańsku – wybieram się w daleką podróż. Może
się zdarzyć, że będzie to niebezpieczna podróż, gdyż słyszałem, że Świątynia Białej
Ciemności nie jest miejscem, do którego udają się ci, co chcieliby doczekać wielu
wnuków.
Myśliwi roześmieli się, z pewnym skrępowaniem.
– Myślę jednak – kontynuował Poul Mer Lo – że my wrócimy. Często się zdarza, że
człowiek, który usilnie czegoś pragnie, osiąga to. Ponadto będziemy mieli straszną broń,
którą przywiozłem ze sobą w tym celu z krainy po drugiej stronie nieba.
– Panie – odezwał się myśliwy, którego Zu Szan nazywał Szon Hu – podróż to jedna
sprawa, a Lokhali – druga.
Poul Mer Lo wstał, wszedł do domu i powrócił ze swoim miotaczem.
– Wasze strzałki i dmuchawki, trójzęby i maczugi są świetną bronią, ale ilu Lokhali
możecie przy ich pomocy powstrzymać, kiedy nas zaatakują?
Szon Hu spojrzał na swych towarzyszy.
– Panie, jesteśmy tylko ludźmi, pewno niezłymi, ale tylko ludźmi. Być może, za
pozwoleniem Oruri, moglibyśmy zabrać ze sobą na jego łono trzy razy tylu Lokhali, ilu
nas będzie.
Poul Mer Lo przycisnął guzik ładowania swojej atomowej strzelby. Jakieś dwieście
metrów od nich majaczyła w świetle grupa drzew.
– Patrzcie! – powiedział Poul Mer Lo. Wycelował, nacisnął na spust i zmiótł
wierzchołki drzew. Po dwóch czy trzech strzałach pojawił się dym. Po pięciu – drzewa
stanęły w ogniu, zmieniając się w hałaśliwe, trzeszczące ognisko.
– Panie – powiedział Szon Hu w końcu – pokazałeś nam przerażającą rzecz.
– Owszem – przyznał Poul Mer Lo – jest to rzecz bardzo przerażająca. Twoim
zadaniem, Szon Hu, będzie osłanianie mnie. Moim zadaniem będzie używanie tej broni.
Jeżeli zaatakują nas Lokhali, wielu z nich będzie musiało wyjaśnić Oruri, dlaczego
chcieli przeszkodzić w podróży Poula Mer Lo i jego towarzyszy... – Rozejrzał się wokół.
– Tym niemniej wiem, że nasza podróż jest trudna i niebezpieczna. Jeśli któryś z was
uważa, że zgodził się zbyt pochopnie, niech wstanie i odejdzie. My, którzy zostaniemy,
będziemy się modlić o szczęście jego dzieci i dzieci jego dzieci.
Nikt się nie poruszył.
Cicho i ze smutkiem Mylai Tui przyniosła następną porcję alkoholu.
Rozdział dwudziesty piąty
Po długich targach Szon Hu zakupił barkę za bardzo przystępną cenę dziewięciu
pierścieni. Poul Mer Lo, zniecierpliwiony czekaniem na rozpoczęcie podróży skoro już
podjął decyzję, zapłaciłby i szesnaście pierścieni, jakich początkowo żądał szkutnik, lecz
– jak wyjaśnił Szon Hu – zapłacenie takiej ceny bez targów wywołałoby niepotrzebne
zainteresowanie. Szkutnik chwaliłby się swoim sukcesem, zaczęto by się wywiadywać
o Szon Hu, nominalnego kupca, i okazałoby się, że pieniądze pochodzą od Poula Mer Lo.
Samo to wystarczyłoby, żeby całą transakcją zainteresował się jeden z oficerów boga-
króla i możliwe, że wyprawa w ogóle nie doszłaby do skutku. Po spaleniu szkoły bowiem
stało się oczywiste, że Enka Ne nie jest taki obojętny na działania obcego, jak to Poul
Mer Lo wcześniej przypuszczał.
Musiał więc czekać dwa pełne dni, nim Szon Hu za pomocą niesamowitej ilości
wódki zredukował cenę do dziewięciu pierścieni.
Jednakże czas ten nie był całkiem stracony, ponieważ należało poczynić wiele
przygotowań. W skórzanych pojemnikach trzeba było zgromadzić zapasy świeżej wody,
a także alkoholu z kappy i pasków wędzonego mięsa. Mimo że w wyprawie miało brać
udział czterech myśliwych, Poul Mer Lo nie zamierzał tracić wiele czasu na zdobywanie
pożywienia. Ze swego osobistego dobytku Poul Mer Lo chciał zabrać jedynie aparat
nadawczo-odbiorczy i miotacz. Granaty atomowe, które podarował mu Szah Szan
w świątyni Baya Lys, nie nadawały się do walki z bliska – jeśli rzeczywiście zaistniałaby
potrzeba takiej walki. Poza tym nie można było ich właściwie uważać za broń, gdyż
przydawały się o wiele bardziej inżynierom niż żołnierzom – być może z wyjątkiem tych
przypadków, kiedy z zastosowaniem bardzo długiego lontu mogłyby się przydać podczas
wycofywania się lub też po wyrzuceniu na wielką odległość.
Poul Mer Lo właściwie nie pojmował, dlaczego zabiera ze sobą aparat nadawczo-
odbiorczy. Urządzenie było w świetnym stanie, a jego miniaturowa bateryjka atomowa
mogła jeszcze bardzo długo pracować. Lecz dobrze wiedział, że na Altair Pięć nie było
żadnego innego czynnego nadajnika. Podczas ostatnich kilku miesięcy, często w środku
nocy, nastawiał aparat na pełną moc i starannie przeszukiwał średnie i krótkie fale.
Słyszał jedynie zwykłe trzaski.
Miotacz nieco go niepokoił. Wskaźnik optyczny, pokazujący poziom ładunku,
znajdował się grubo poniżej połowy, co oznaczało, że broni można było użyć nie więcej
niż do sześciu pełnych wyładowań. Był jakiś przeciek, a ponieważ Poul Mer Lo nie miał
licznika Geigera, nie mógł stwierdzić, czy mikrostos jest nienaruszony. Całkiem
możliwe, myślał Poul Mer Lo, że zarówno on, jak i strzelba mogą być bardzo
radioaktywne i stanowić zagrożenie dla wszystkich wokół. Jednakże nic się na to nie
poradzi. Jeśli taka jest wola Oruri... Rozbawił sam siebie tym, że zwrot ten odruchowo
przyszedł mu do głowy.
Szon Hu stwierdził, że będą mogli podróżować barką przez dwa i pół dnia: jeden
dzień Kanałem Życia i półtora dnia w górę dużej rzeki znanej pod malowniczą nazwą
Wodopoju Oruri. Później spędzą jakieś trzy dni w lasach i następny dzień, może dwa,
w górach. Szon Hu wyrażał się niejasno o tym ostatnim etapie podróży. Był pewien
jednego: kiedy wyjdą z lasów, wyraźnie zobaczą Świątynię Białej Ciemności. Problem,
jak do niej podejść, zostanie z pewnością rozwiązany przez Oruri, kiedy przyjdzie pora.
Wyprawa miała wyruszyć z Baya Nor z pierwszym brzaskiem, tak żeby można było
przepłynąć daleko, nim słońce znajdzie się wysoko na niebie. Ponadto o tej porze nie
zwróci uwagi nikogo oprócz myśliwych, ponieważ Bajańczycy na ogół nie lubią
wychodzić z domu o wczesnej porze.
Barka była gotowa, załadowana pożywieniem, wodą, dmuchawkami, strzałkami
i trójzębami myśliwych, miotaczem i aparatem nadawczo-odbiorczym oraz stosem skór,
które miały służyć za posłanie, a później, po opuszczeniu ciepłych lasów, za ubranie.
Oprócz czterech myśliwych Poul Mer Lo zabierał ze sobą Zu Szana i Nemo. Tsong
Tsong miał zostać i dotrzymywać towarzystwa Mylai Tui, której Poul Mer Lo zostawił
wystarczającą ilość pieniędzy, żeby mogła wynająć służącą do pomocy w domu, gdyby
dziecko urodziło się przed jego powrotem ze Świątyni Białej Ciemności.
Prawdziwym problemem był Nemo. Nie mógł przecież chodzić na swych
groteskowo zniekształconych nogach. Jednakże Poul Mer Lo nie chciał go zostawić – nie
tylko dlatego, że ten osobliwie mądry chłopiec koniecznie chciał brać udział w wyprawie,
lecz także dlatego, iż jego telepatyczne zdolności mogły się bardzo przydać. To właśnie
Nemo ze swą wizją boga wypuszczającego dzieci z brzucha sprowokował całą wyprawę.
Coś może być na zboczach białej góry i Nemo może wyczuć, co to jest i gdzie. Tak,
Nemo musi być z nimi. Przygotowano specjalne szelki, za pomocą których myśliwi – po
kolei – mieli nieść chłopca na plecach.
Noc przed wyruszeniem myśliwi, Nemo i Zu Szan spędzili śpiąc na skórach na
płaskim dnie barki. Poul Mer Lo nie spał. Mylai Tui także nie spała. Leżeli blisko siebie
i daleko od siebie w małej chacie, która w ciągu ostatnich miesięcy zaczęła dla Poula Mer
Lo nabierać subtelnego słodkiego zapachu domu.
Mylai Tui była pewna, że po raz ostatni trzymają się w objęciach.
– Panie – powiedziała po bajańsku – teraz jestem gruba i nie mogę już udawać, że
jestem ładna. Nie przystoi kobiecie tak mówić, ale bardzo bym chciała, żebyś się ze mną
położył i postarał się sobie przypomnieć, jak to było kiedyś.
Pocałował ją i pieścił.
– Mylai Tui – odrzekł, także w uroczystym języku bajańskim, który wolała –
oczekiwanie dziecka nie pomniejsza urody, jedynie zmienia jej kształt. Będę pamiętał,
jak kiedyś było. Ale to, jak jest teraz, również jest mi drogie. I to również będę pamiętał.
Kochali się z wielką czułością, choć bez wielkiej namiętności. Kiedy skończyli, Poul
Mer Lo pomyślał, że było w tym coś dziwnego, bardziej zbliżonego do uroczystego
rytuału, przydającego godności lub celebrującego jakieś wyjątkowe wydarzenie, które się
nie zdarzyło nigdy przedtem i więcej nie zdarzy. Był zaskoczony i – po raz pierwszy –
przestraszony.
– Panie – powiedziała Mylai Tui zwyczajnie – płomień się zapala, rozpala i gaśnie.
Więcej się nie spotkamy. Chcę ci pokornie podziękować za całą radość, jaką mi dałeś...
Nie mam daru śmigłych myśli, jak Szah Szan, którego moim zdaniem kochałeś, i jak
inni, których także kochasz, choć w mniejszym stopniu. Ale choć moje myśli nie
potrafiły śmigać, panie, moje ciało biło radością. Teraz jestem smutna, że to się więcej
nie zdarzy.
Objął ją bardzo mocno.
– Wrócę ze Świątyni Białej Ciemności – szepnął. -. Przysięgam.
– Jeśli taka będzie wola Oruri – odrzekła apatycznie Mylai Tui. – Mój pan ma dar
wielkości i wiele może osiągnąć.
– Wrócę – powtórzył gwałtownie.
Mylai Tui westchnęła.
– Ale nigdy nie będziemy już razem. To wiem. Jest zapisane na wodzie. Jest zapisane
na wietrze... Połóż rękę na moim brzuchu, panie.
Zrobił to i został nagrodzony kopnięciem.
– Czyż twój syn nie jest żwawy i silny jak ten, co dał nasienie?
– Z pewnością będzie wspaniałym dzieckiem.
– Więc idź już, bo widać pierwsze światło. I pamiętaj, panie – dałam ci wszystko, co
mogłam. Z dumą będę pamiętać, że noszę dziecko tego, co przybył na srebrnym ptaku,
lecz teraz już idź, bo wody pieką w moich oczach i nie chcę, żebyś mnie taką pamiętał...
Niech Oruri będzie z tobą – tak samo na końcu, jak i na początku.
– Niech Oruri będzie z tobą zawsze – odpowiedział Poul Mer Lo. Dotknął wargami
jej czoła. Potem wstał i szybko wyszedł z domu.
W świetle przed wschodem słońca świat zdawał się bardzo spokojny i samotny. Poul
Mer Lo raźnym krokiem poszedł nad Kanał Życia nie oglądając się za siebie i starając się
w ogóle nie myśleć. Ale na wargach czuł smak soli i dziwił się, że nie istniejące łzy mogą
tak boleć.
Rozdział dwudziesty szósty
Zapowiadał się gorący dzień. Kanał Życia był spokojny, parował lekką mgiełką
zawieszoną tuż nad powierzchnią wody, leniwie poruszającą się i wirującą
w nieruchomym powietrzu. Głos niósł się daleko. Z dużej odległości Poul Mer Lo słyszał
ciche szepty myśliwych i chłopców, którzy przygotowywali się do podróży.
Atmosferę przepełniało podniecenie. Poul Mer Lo czuł, że może wyciągnąć ręce
i prawie wyczuć je dotykiem, kiedy wszedł na prymitywną, choć mocną barkę, która
miała unieść ich w drogę. Odepchnął od siebie żal i wątpliwości. Swoje ostatnie
wspomnienie o Mylai Tui – sam wiedząc teraz dobrze, że miało to być ostatnie
wspomnienie – zamknął głęboko w umyśle, gdzie miało bezpiecznie przeczekać, aż
znowu zechce je wydobyć i rozpamiętywać.
– Panie – powiedział Szon Hu – zjedliśmy śniadanie i jesteśmy gotowi. Czekamy na
twój rozkaz.
Poul Mer Lo rozejrzał się i zobaczył sześć twarzy wpatrujących się w niego
z oczekiwaniem.
– Gdy zaczynamy tę podróż – powiedział oficjalnie – niezależnie od tego, czy będzie
długa czy krótka, łatwa czy bardzo trudna, niech wszyscy pamiętają, że są jak bracia, że
mają sobie pomagać w trudnościach oraz razem radować się i cierpieć zgodnie z wolą
Oruri... Ruszajmy.
Myśliwi podeszli do brzegów barki i oddali mocz do Kanału Życia. Potem wzięli
żerdzie i odepchnęli się od brzegu. Wkrótce barka mknęła gładko po spokojnej, pokrytej
mgiełką wodzie i kiedy słońce wzeszło nad skrajem puszczy oświetlając nowe kształty
i formy i uwydatniając barwy, Poul Mer Lo – po raz pierwszy od czasu przybycia na
Altair Pięć – poczuł dziwną lekkość w sercu. Do tej pory, pomyślał, był głównie
obserwatorem, mimo tego, że wprowadził do bajańskiej kultury koło i mimo
sporadycznych wysiłków w celu spełnienia przepowiedni wyroczni, że będzie wielkim
nauczycielem. Teraz jednak czuł, że naprawdę coś robi.
Nie miało znaczenia, czy wyniknie coś z legendy nadejścia i snów Nemo. Nie miało
znaczenia, czy w Świątyni Białej Ciemności dokonają jakichś odkryć. Ważne było tylko
to, że udało mu się przełamać wielowiekową zaściankowość Bajańczyków. Przez bardzo
długi okres czasu kultywowali niechęć do wiedzy. Zadowalali się swym maleńkim
statycznym społeczeństwem w małym kąciku puszczy na Altair Pięć.
Teraz wszystko się zmieniło i niezależnie od tego, co się stanie, nie będzie już
powrotu do dawnego status quo. Wiedział, że myśliwi nie wyruszyli razem z nim tylko
dla pieniędzy, ani też z powodu ślepej wiary w Poula Mer Lo. Brali udział w wyprawie
przede wszystkim dlatego, że została poruszona ich ciekawość – ponieważ oni także
chcieli się dowiedzieć, co kryje się w następnej dolinie lub za następnym górskim
grzbietem.
Nie zdawali sobie z tego sprawy, ale byli pierwszymi od wieków prawdziwymi
bajańskimi odkrywcami... To co ja zrobiłem, pomyślał Poul Mer Lo, i być może
najważniejsza rzecz, którą zrobiłem, to pomoc w stworzeniu tego rodzaju stanu
umysłowego.
To z kolei zwróciło jego myśli ku Ence Ne. Przez setki lat bogowie-królowie Baya
Nor – świadomie lub nie – utrzymywali swój absolutny autorytet i absolutną władzę
zabraniając ciekawości. Zdawał sobie z tego sprawę Szah Szan. Był na tyle mądry, żeby
sprowokować Poula Mer Lo, którego doradcy i kapłani Zakonu Ślepych uważali za
narzędzie chaosu, ponieważ zadawał pytania wcześniej nie znane i robił rzeczy wcześniej
nie wykonywane.
Jednakże Enka Ne, który przyszedł po Szah Szanie, miał całkiem odmienne
usposobienie. Po pierwsze był stary. Być może w młodości również był ciekaw. Ale
jeżeli tak było, jego ciekawość została złamana przez starszych i przez bajański rytualny
stosunek do życia. Teraz kiedy się zestarzał, jasno i wyraźnie był orędownikiem
ortodoksji.
Kiedy barka minęła pola kappy i przypływała pod wielką zieloną umbrą lasów, Poul
Mer Lo zastanawiał się leniwie, czy Enka Ne wie o jego wyprawie. Było to wysoce
prawdopodobne, ponieważ Zu Szan – choć bardzo ostrożny w rekrutowaniu myśliwych –
rozmawiał z wieloma, którzy odmówili. Oni z kolei na pewno rozmawiali z innymi
i można było być pewnym, że upiększony opis wyprawy dotarł już do uszu boga-króla.
Teraz jednak, pomyślał Poul Mer Lo z zadowoleniem, jest już za późno, aby
zapobiec ich podróży; poza tym, jeżeli bóg-król – mimo swych ortodoksyjnych poglądów
– jest tak mądry, jak podejrzewał Poul Mer Lo, nie będzie chciał im przeszkadzać.
Powinien być zadowolony, że obcy postanowił poszukać drogi na łono Oruri z daleka od
Baya Nor.
Wkrótce barka minęła bez przeszkód leśną świątynię Baya Sur. Przy miejscu do
lądowania nie było nikogo, kto mógłby ich zobaczyć, nikt bowiem nie wiedział, że mieli
tędy przepływać. Łódź pomknęła głęboko w puszczę, gdzie Kanał Życia łączył się
z Wodopojem Oruri.
Słońce minęło zenit, kiedy myśliwi odłożyli żerdzie, aby posilić się i odpocząć.
Podpłynęli do brzegu kanału, gdzie była mała polanka, i wyrzucili za burtę kamień
kotwiczny.
Poul Mer Lo chętnie skorzystał z okazji, żeby rozprostować nogi. Proponował już
wcześniej, że będzie na zmianę z nimi odpychał łódź, tak jak Zu Szan, ale myśliwi
bardzo uprzejmie odrzucili jego ofertę. Był Poulem Mer Lo, obcym, nie
przyzwyczajonym do rytmu pracy wioślarzy. Był także ich pracodawcą i kapitanem,
dlatego nie do pomyślenia było, aby wykonywał taką służebną rolę bez szczególnej
potrzeby.
Kiedy zjedli, Poul Mer Lo, Zu Szan i dwaj myśliwi ucięli sobie drzemkę. Nemo
i dwaj pozostali myśliwi zostali na straży, w obawie przed dzikimi zwierzętami;
w puszczy bowiem pełno było mięsożernych bestii, które polowały na zdobycz dniem
i nocą.
We śnie Poul Mer Lo znów zmienił się w Paula Marlowe z okresu, kiedy żył, spał
i trwał w stanie hibernacji na pokładzie Gloria Mundi. Znów pełnił służbę razem z Ann
i właśnie uratował załogę statku przed śmiercią spowodowaną gwałtowną dekompresją,
gdy powłoka statku została przebita małymi meteorami. Ponownie wypił łyk szampana –
Moet et Chandon ‘11, świetny rocznik. Później była jakaś dyskusja o naturze Boga...
Sen rozpadł się, kiedy potrząsnął nim Nemo. Przez jedną straszną chwilę Paull nie
wiedział, gdzie jest, ani nie mógł rozpoznać pomarszczonej twarzy dziecka.
– Panie – zwrócił się do niego Nemo po bajańsku – płynie za nami jakaś łódź. Myślę,
że jest jakieś dziesięć lotów strzałki stąd. Dosiadam myśli wioślarza. Szukają nas. Mają
dostać wiele pierścieni, jeśli nas dogonią. Enka Ne wysłał żołnierzy. Panie, chyba nie uda
nam się uciec.
Paul Marlowe szybko przyszedł do siebie. Wstał i spojrzał na barkę. Nie było
sposobu, żeby ją na czas ukryć. Nie chciał jednak przyjąć do wiadomości porażki, nic nie
robiąc. Jedyną nadzieją była jak najszybsza ucieczka.
– Zbierajmy się, prędko – powiedział do myśliwych, którzy patrzyli na niego
z przejęciem. – Mówią, że ten, kto czeka na kłopoty, spotka je najłatwiej.
W ciągu kilku sekund wciągnięto kamienną kotwicę, barka znalazła się na środku
kanału i wszyscy – łącznie z Paulem – odpychali się od dna ze wszystkich sił. Nawet
Nemo, przycupnięty na tyle barki, miał krótką żerdź, którą mógł co nieco pomóc.
Niestety, Kanał Życia nie miał wielu zakosów. Niedługo ścigający dostrzegli
ściganych. Oglądając się przez ramię Paul zobaczył, że płynąca za nimi duża łódź miała
szesnastu wioślarzy i przynajmniej dwa razy tylu wojowników. Zbliżała się szybko. Za
niecałą minutę znajdzie się w odległości zaledwie jednego lotu strzałki. A jeżeli strzałki
zaczną fruwać, będzie to oznaczało koniec całej wyprawy.
– Zatrzymać się! – zakomenderował i wziął do ręki miotacz.
– Panie – powiedział Szon Hu – wygląda na to, że Oruri nie darzy
błogosławieństwem naszego przedsięwzięcia. Ale wydaj rozkaz i będziemy walczyć, jeśli
trzeba.
– Nie będzie żadnej walki – stwierdził kategorycznie Paul. – Nie obawiaj się, Szon
Hu, Oruri tylko nas wypróbowuje.
Ścigający, widząc, że ludzie przed nimi przestali wiosłować, unieśli w górę własne
żerdzie i pozwolili, żeby dwie barki wolno podpłynęły do siebie.
Paul poznał wojownika bajańskiego, stojącego na dziobie ścigającej ich łodzi. Był to
ten sam kapitan, którego posłano, żeby wykonał wyrok na Bai Lucie i spalił szkołę.
– Oruri was pozdrawia! – krzyknął kapitan.
– Pozdrowienie jest błogosławieństwem – odkrzyknął Paul.
– Jestem głosem i dłonią Enki Ne. Bóg-król żąda, żebyście wrócili do Baya Nor
i wytłumaczyli się z tej podróży.
– Smutek mnie ogarnia, że bóg-król żąda mojej obecności, ponieważ nasza podróż
jest bardzo nagła i nie może czekać.
Kapitan wydawał się ubawiony.
– Panie, mam polecenie, żeby wymusić wykonanie rozkazu Enki Ne, i uczynię to
bardzo chętnie.
Paul obojętnym ruchem oparł miotacz o biodro, trzymając palec na spuście.
Wcześniej przesunął przycisk ładowania na pełną moc.
– Kapitanie, posłuchaj mnie przez chwilę. Chciałbym, żebyś wrócił do Enki Ne
i przekazał moje pokorne pozdrowienie, oraz powiedział, że wróciłbym, gdybym mógł,
i wypełnił jego rozkaz, ale ta sprawa wymaga natychmiastowego działania. Jeżeli
zawrócisz i zachowasz spokój, gniew Oruri zostanie powstrzymany. Skończyłem.
Kapitan roześmiał się, roześmieli się jego wojownicy. Nawet wioślarze pozwolili
sobie na uśmiech.
– Dzielne słowa, mój panie. Ale gdzież siła za męstwem? Was jest kilku, nas – wielu.
Ponieważ nie chcesz wrócić, musimy cię pojmać.
– Niech się więc stanie – powiedział Paul. Nacisnął spust. Miotacz jęknął, wibrując
nieuchwytnie. Woda tuż przed barką z żołnierzami, dryfującą powoli do przodu, zaczęła
syczeć i bulgotać. Wzburzyła się, wypuszczając wielkie kłęby pary i nagle wytworzył się
ogromny wodny lej. Barka pełna skamieniałych żołnierzy i wioślarzy nieuchronnie
dryfowała w stronę leja. Drewniany dziób zapalił się, a ciśnienie wody i pary wywróciło
ciężką, wyładowaną łódź do góry dnem.
Z okrzykami przerażenia wioślarze i żołnierze brnęli po wodzie Kanału Życia. Paul
zwolnił spust, jak tylko barka zajęła się ogniem, lecz woda wokół wciąż syczała
i bulgotała przez kilka chwil. Jeden nieszczęśnik przysunął się zbyt blisko i ciężko się
poparzył.
– I tak – powiedział Paul, spoglądając na kapitana szamoczącego się w wodzie –
uspokaja się gniew Oruri. Wróćcie teraz do Enki Ne i opowiedzcie mu o wszystkim,
przekazując moje słowa. – Odwrócił się do swoich wioślarzy. – Ruszajmy. Sądzę, że
wojownicy boga-króla nie będą nam przeszkadzać.
Machinalnie, z wyrazem grozy na twarzach, myśliwi wzięli żerdzie i odepchnęli
łódź.
Szon Hu otarł pot z czoła i spojrzał na miotacz.
– Panie, posiadając taką moc w dłoniach, człowiek może stać się bogiem.
Paul uśmiechnął się:
– Nie, Szon Hu. Posiadając taką moc w dłoniach człowiek może jedynie stać się
mocniejszym człowiekiem.
Rozdział dwudziesty siódmy
Puszcza była stara, przytłaczająca i ciężka w swój potężnej zielonej bujności. Pośród
hałaśliwego skrzeczenia dzikich stworzeń, które ją zamieszkiwały, leżały dziwne plamy
ciszy, gdzie – jak zdawało się Paulowi Marlowe, nigdy nie będącemu znawcą lasu, nawet
na Ziemi – czaiło się coś nieuchwytnego, przyczajonego i groźnego.
Być może była to Siła Życia, jeżeli bowiem Siła Życia w ogóle istnieje, z pewnością
las – pełen poruszających się żywych stworzeń – musi być jej domem. Paul nie widział
zbyt wielu dużych dzikich bestii, lecz z tego, co widział, mógł wywnioskować, że
w sensie ewolucyjnym Altair Pięć jest o co najmniej milion lat w tyle za Ziemią.
Tu i ówdzie, na brzegach widocznych z daleka z Kanału Życiu, znajdowały się
kolonie wielkich, podobnych do iguany zwierząt – najeżonych kolcami, łuskami, dwa
razy tak dużych jak człowiek i – jak twierdzili myśliwi – właściwie niegroźnych. Żywiły
się roślinnością. Krótka pora parzenia była jedynym okresem, kiedy stwory te okazywały
okrucieństwo, i to tylko wobec innych przedstawicieli swojego gatunku. Z drugiej strony,
żyły tam małe, delikatne, podobne do krabów stworzenia, jaskrawo czerwone i bardzo
ładne, nie większe niż pięść człowieka. Myśliwi twierdzili z szacunkiem, że są to jedne
z najbardziej krwiożerczych zwierząt żyjących w puszczy.
Tylko raz widział Paul we dnie naprawdę olbrzymie zwierzę. Stworzenie to myśliwi
nazywali ontolynem. Budziło strach – porośnięte futrem, z olbrzymimi przednimi łapami
zakończonymi pazurami i z przepastną paszczęką. Paul widział, jak ontolyn wyciąga się
na tylnych łapach, żeby delikatnie zerwać jakiś owoc, rosnący na szczycie wysokiego
drzewa. Zwierzę wydało dziwny dźwięk, ni to ryk, ni to trąbienie, a potem usiadło na
zadzie i zaczęło jeść owoc. Dźwięk, który odbił się echem po lesie, wyrażał – jak
twierdzili myśliwi – jedynie zadowolenie. Mówili, że ontolyn jest tak powolny, iż zwinny
człowiek może do niego podbiec, wspiąć się po porośniętym sierścią boku, wykręcić mu
nos i zejść z powrotem na dół, nim zwierzę zorientuje się, co się dzieje.
W miarę, jak barka oddalała się od Baya Nor płynąc Kanałem Życia, Paulowi
zdawało się, że wraz z towarzyszami odbywa podróż wstecz w czasie. Kępy
gigantycznych paproci, jaskrawe kwiaty niby-storczyków, włókniste liany rozciągnięte
nad głową, z jednego brzegu kanału na drugi, wysokie, smutne i absolutnie
śmiercionośne Płaczące Drzewa, z pniami pokrytymi gęstym, szybko schnącym
i trującym sokiem będącym pułapką i trucizną dla małych zwierząt, których ciała
następnie się rozkładały i służyły jako pożywienie dla odsłoniętych korzeni – wszystko to
sprawiało, że czuł się jakby podróżował zielonym tunelem w czasy prehistoryczne.
I w gruncie rzeczy płynęli teraz zielonym tunelem, ponieważ brzegi kanału znacznie
zbliżyły się do siebie. Listowie zamknęło się nad ich głowami, a światło słoneczne było
widoczne jedynie jako oślepiający labirynt cienkich złotych krat, przez które barka
przemykała się z cudowną i hipnotyczną łatwością.
Kiedy światło zgasło, a zielony mrok zgęstniał, Szon Hu zaczął badać brzegi,
poszukując odpowiedniego miejsca na nocny wypoczynek.
– Panie – zwrócił się do Paula – przejechaliśmy długą drogę. Jesteśmy bardzo blisko
Wodopoju Oruri.
– Czy nie byłoby lepiej wypłynąć na wielką rzekę, kiedy jeszcze coś widać?
Szon Hu wzruszył ramionami:
– Być może, panie. Jednakże moi towarzysze chcą zobaczyć, gdzie mogą złożyć
swoje żerdzie.
– Dobrze, Szon Hu. Wobec tego odpoczywajmy.
Znaleźli niewielki skrawek ziemi w pobliżu grupy Płaczących Drzew. Szon Hu
wyjaśnił, że większość zwierząt wyczuwa zapach tych drzew, zwłaszcza w nocy, i stara
się ich za wszelką cenę uniknąć. Dlatego właśnie wybrał takie miejsce. Niemniej jednak
uważał, że wszyscy powinni spać w barce.
Pierwsza noc minęła bez żadnych kłopotów. Po wieczornym posiłku myśliwi zaczęli
opowiadać sobie różne historie, tak jak to było w ich zwyczaju. Paul słuchał sennie przez
chwilę, na wpół oszołomiony intensywnymi nocnymi zapachami puszczy i oparami
unoszącymi się znad wody. Ocknął się, kiedy było już jasno i uśmiechnięty Zu Szan kusił
go garścią kappy i paskiem wędzonego mięsa, które smakowało jak przypalona guma.
– Dobrze spałeś, Paul. Nie sądziliśmy, że tak łatwo przyzwyczaisz się do puszczy.
Jak się mają twoje kości? – Zu Szan mówił po angielsku, dumny, iż wyróżniało go to
spośród myśliwych.
Paul jęknął i spróbował się przeciągnąć. Znów jęknął – tym razem bardziej
przekonująco.
– Czuję się jak starzec – stwierdził z niezadowoleniem. – Czuję się tak, jakby sok
z Płaczących Drzew przedostał się do moich stawów.
– To opary wodne z Kanału Życia – wyjaśnił Zu Szan. – Powodują ból kości, który
jednak mija przy energicznym poruszaniu. Myślę, że biedny Nemo odczuwa to
najmocniej, gdyż jego kości nie mają swego naturalnego kształtu.
Mały Nemo płakał jak niemowlę. Paul wziął go na ręce i zaczął delikatnie
rozmasowywać wykrzywione członki.
– Panie – szepnął Nemo po bajańsku – zawstydzasz mnie. Błagam cię, puść mnie.
Paul z uczuciem rozwichrzył mu włosy i posadził go na rufie łodzi.
– Będzie tak, jak sobie życzy mój syn – powiedział poważnie – ponieważ stwierdzam
teraz, w obecności wszystkich, że jesteś naprawdę moim synem.
– Panie – odezwał się Szon Hu – mamy długą drogę przed nami. Wydaj rozkaz.
Paul podniósł wzrok na parujący, zielony dach w górze. Sądząc po już dusznym
powietrzu, zapowiadał się następny gorący i osłabiający dzień.
– Ruszajmy więc – rzekł po bajańsku – z błogosławieństwem Oruri.
Rozdział dwudziesty ósmy
Drugiej nocy przyszło nieszczęście.
Wodopój Oruri był szeroką, rozleniwioną rzeką, dość płytką, lecz łatwą do płynięcia.
Gdyby nie lekki prąd, wioślarzom łatwiej byłoby płynąć tutaj w górę rzeki niż Kanałem
Życia.
Paulowi zdawało się, że dziwna podróż pod prąd czasu nie ma końca, przynajmniej
dopóki nie przypłyną do samego początku stworzenia. Baya Nor została za nimi,
oddalona o dwa dni drogi, a już należała do innego świata – świata, który w dziwaczny
sposób miał jakby dopiero zacząć istnieć po upływie wielu tysiącleci.
To poczucie podróżowania wstecz w czasie było bardzo dziwne. Doznał podobnego
wrażenia w lochach Baya Nor i w świątyni, kiedy Enka Ne darował mu życie, lecz
rozkazał obciąć małe palce u rąk.
W pewnym sensie, odbył być może podróż w czasie do tyłu, pozostawił bowiem na
Ziemi dwudziesty pierwszy wiek, żeby po upływie wielu lat świetlnych znaleźć się
w średniowiecznej społeczności „po drugiej stronie nieba”. Teraz jednak, gdy on i jego
towarzysze posuwali się wzdłuż wielkiej, pachnącej piżmem rzeki, ogrodzonej wysokimi
zielonymi ścianami przytłaczającej roślinności, nawet Baya Nor zdawała się szalenie
nowoczesna.
Świat, w którym się obecnie znalazł, zdawał się wciąż czekać na pojawienie się
człowieka. Podróżnicy w swej kruchej łodzi nie byli niczym więcej niż nieistotnymi
marzeniami z przyszłości, przemykającymi się niczym wiotkie cienie przez długi poranek
prehistorii.
Nocą obozowali w pobliżu pokrytego mchem kawałka ziemi, który był równie
bezsensowny, co odświeżająco spokojny w otaczającej masie zieleni.
Życie w puszczy, przez którą przepływał Wodopój Oruri, toczyło się na tak
prymitywnym i szaleńczym poziomie, że Paulowi wydawało się, iż faktycznie widzi, jak
rosną rośliny. Dziwnym trafem, mimo że drzewa i drzewiaste paprocie były tu dużo
wyższe niż w puszczy po obu stronach Kanału Życia, mrok nie był tak absolutny. Tu
i ówdzie szerokie pasma zamierającego słonecznego światła przebijały się przez wielki
zielony dach z listowia, tworząc dziwne wrażenie iluminacji – niby z witraży
w bezkresnej zielonej katedrze.
Kiedy leniwie spoglądał na brzeg rzeki, drobne kwiaty zamykały swe kielichy
i prawie chowały się w ziemi, jakby nie chciały być świadkami mrocznych wydarzeń
długiej leśnej nocy.
Także tym razem wszyscy spali w łodzi. Podobnie jak poprzedniej nocy, myśliwi
opowiadali swe historie, które – zdaniem Paula – miały wiele wspólnego z tradycyjnymi
anegdotami ziemskich wędkarzy. Nie był tym razem tak bardzo śpiący i dotrwał do
chwili, gdy jeden z myśliwych objął straż jako pierwszy. Później, z miotaczem pod ręką,
rozkosznie pożeglował w ciemne wymiary snów, które w osobliwy sposób
harmonizowały ze światem prehistorii.
Kiedy zdarzyło się nieszczęście, potrzebował kilkunastu cennych sekund, żeby
wrócić do przytomności. Na początku krzyki, wycie i odór zdawały się być częścią snu,
ale w pewnym momencie barką wstrząsnęło potężne uderzenie i łódź gwałtownie się
przechyliła. Paul przewrócił się i zrozumiał, że nie śni i że pandemonium jest
rzeczywistością.
Rozpaczliwie macał ręką w poszukiwaniu miotacza. Do lufy przymocowania była
mała atomowa latarka o wąskim promieniu, ustawiona równolegle do przyrządów
celowniczych. Było to jego jedyne źródło światła. Dopóki jej nie znajdzie i nie włączy,
nie będzie mógł w żaden sposób stwierdzić, co się dzieje. Smród był potworny, a krzyki
nie do opisania.
Jak oszalały szukał broni. Zdawało się, że wiek cały minął, nim ją wreszcie znalazł.
Wyczuł palcem przycisk latarki i nacisnął, kierując miotacz w kierunku, skąd dochodziły
krzyki.
Cienki promień intensywnego światła nie oświetlał dużej przestrzeni, lecz to, co
zobaczył, wprawiło go w najwyższe przerażenie.
Na brzegu rzeki stało największe i najstraszliwsze stworzenie, jakie kiedykolwiek
widział. Chyba tak duże, jak ziemski prehistoryczny Tyrannosaurus rex, i z pewnością
tak samo przerażające.
Skierował promień latarki w górę, na masywną i koszmarną głowę, i – przerażony –
o mało co nie upuścił miotacza. Z wielkiej gęby wystawała głowa i ramiona jednego
z myśliwych.
Paul natychmiast opuścił broń w dół, w stronę wielkiego zakrzywionego grzbietu,
gdzie, jak przypuszczał, znajdował się żołądek stwora. Nacisnął na spust. Niebieskie
światło wystrzeliło w ciemność, równolegle do białego światła latarki.
Oprócz okropnego zapachu samego zwierzęcia, rozszedł się teraz odór palącego się
ciała. Fantastyczny stwór zdawał się być bardziej zdziwiony niż zraniony. Niedbałym
i dziwnie delikatnym gestem uniósł wielkie ramię i wyciągnął myśliwego z paszczy,
odrzucając ciało daleko w nurty Wodopoju Oruri.
Następnie, z niemal komicznym spokojem, zaczął przyglądać się niezwykłemu
zjawisku niebieskich i białych promieni światła. Jego brzuch już się palił, z trzaskiem
i syczeniem ciała. Krople rozpalonego tłuszczu spadały na ziemię, a dymiące żółte
płomienie pełzały po wysokim, łuskowatym grzbiecie.
Ta bestia jest martwa, pomyślał histerycznie Paul, tylko po prostu nie wie, kiedy ma
się przewrócić. Stała, obserwując, jak jest powoli pożerana przez atomowy ogień, jakby
całe wydarzenie było interesujące, lecz nie niepokojące. Przecież ogień musiał już
przeniknąć do krwi w jego mózgu!
Cała scena odbywała się w straszliwym, zwolnionym tempie. Paul, jak
zahipnotyzowany, nie mógł oderwać oczu od zwierzęcia, żeby zobaczyć, co robią jego
towarzysze. W dalszym ciągu wysyłał fantastyczne ilości energii w skórę potwora, który
zjawił się chyba z czasów początków życia.
W końcu straszliwy stwór, przepalony niemal na dwie połowy, zrozumiał, że ginie.
Zadrżał, a razem z nim zadrżała ziemia, wydał przeraźliwy krzyk – dosłownie zionąc
ogniem, gdy płonące ciało i powietrze wydostało się z jego płuc – i przewrócił się,
pociągając za sobą drzewo. Łomot padającego ciała zatrząsł brzegiem, łodzią, nawet
rzeką. Musiał być martwy, nim uderzył o ziemię.
Paul opanował się na tyle, żeby zdjąć palec ze spustu miotacza. Jednakże ciemność
nie wróciła, gdyż ciało zwierzęcia stało się rozpalonym piekłem. Zapach i dźwięki były
nie do zniesienia.
Szon Hu wypowiedział pierwsze, zrozumiałe słowa:
– Panie – wyjąkał z trudem – wybacz. Będę wymiotował.
Przechylił się przez burtę, a po kilku sekundach dołączyli do niego wszyscy
pozostali, oprócz Nemo, który leżał nieprzytomny, ciasno zwinięty w pozycji płodowej.
– Kto zginął? – wyszeptał Paul, kiedy zdołał się odezwać.
– Mien Sze, panie. Stał na warcie. Być może bestia zobaczyła, że się poruszył.
– Dlaczego on nie widział bestii? I nie słyszał? Takie stworzenie nie mogło się
poruszać bezszelestnie.
– Nie wiem, panie. Mien Sze nie żyje. Nie kwestionujmy jego czuwania, ponieważ
wiele wycierpiał i jego duch może być smutny, że zwątpiliśmy w niego.
Paul jeszcze raz spojrzał na palące się ciało i natychmiast znów ogarnęły go mdłości.
Kiedy poczuł się lepiej, zapytał:
– Jak nazywacie tego okropnego stwora?
– On nie ma nazwy, panie – odpowiedział Szon Hu. – Nigdy nie widzieliśmy czegoś
takiego i nie chcielibyśmy nigdy zobaczyć.
– Odpłyńmy stąd jak najprędzej – powiedział Paul, wymiotując – nim wyplujemy
wnętrzności. Na przyszłość dwóch ludzi będzie zawsze stało na warcie, ponieważ
okazuje się, że jeden może się zdrzemnąć. Ruszajmy.
– Panie, jest ciemno i nie znamy biegu rzeki.
– Mimo to płyniemy. – Pokazał na wciąż płonące ciało zwierzęcia. – Zbyt tu jasno
i w ogóle. Płyńmy. Ja wezmę żerdź Mien Sze.
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Nie było najlżejszego powiewu wiatru. Puszcza stała nadzwyczaj spokojna. Gdyby
nie ciemne, zielone zapachy nocy, można by pomyśleć, że las przestał istnieć. Żyła
jedynie rzeka, szemrząc sennie, jakby ona również chciała przejść w stan niebytu.
Miniony dzień był trudny i posępny. Trudny – ponieważ Wodopój Oruri zwęził się,
przez co prąd był szybszy, a posępny – gdyż wszyscy wciąż myśleli o śmierci Mien Sze.
Najbardziej wstrząśnięty był Nemo – nie tylko dlatego, że był dzieckiem, lecz także
dlatego, że telepatycznie doświadczył krótkiej lecz gwałtownej agonii Mien Sze. Nie
chciał nic jeść, ani pić. Łagodnymi perswazjami udało się Paulowi namówić go jedynie
do przełknięcia kilku łyków wody w porze wieczornego posiłku.
Podczas wypoczynku po ciężkim dniu popychania łodzi myśliwi tym razem nie
wymieniali swych opowieści. Kiedy się odzywali – jeżeli się odzywali – ich wypowiedzi,
składające się wyłącznie z pojedynczych słów, padały tylko dlatego, że trzeba się było
porozumieć.
Paul i Szon Hu pierwsi objęli wartę. Oni też odbywali teraz ostatnią wartę tej nocy.
Wkrótce szare pasma światła ukażą się między wysokimi drzewami. Dziś mieli zostawić
łódź. Znajdowali się już na terenach zamieszkałych przez Lokhali i groziło im podwójne
niebezpieczeństwo. Jednakże Paul pomyślał, że po okropieństwach poprzedniej nocy
każda potyczka z ludźmi z plemienia Lokhali wyda się tylko lekkim wytchnieniem.
Siedząc plecami do Szon Hu Paul zdał sobie sprawę, że w związku z Lokhali coś
starało się wypłynąć na powierzchnię w jego umyśle. Coś ważnego... Coś, co widział,
lecz nie skojarzył...
Jego jedyne do tej pory spotkanie z przedstawicielami leśnego plemienia miało
miejsce podczas masowego ukrzyżowania na Czwartej Alei Bogów. Wrócił myślą do
tamtego dnia, ponownie widząc i słysząc umierającego, który w chwili agonii wyszeptał
pozbawione sensu – i w tych warunkach dziwaczne – słowa niemieckie, francuskie
i angielskie.
Nagle Paul uświadomił sobie, co widział, a czego nie zarejestrował. Pięć palców!
Ludzie z plemienia Lokhali byli nie tylko wyżsi niż Bajańczycy, lecz także poprawniej
ukształtowani. Pięć palców! Wrócił myślą do kobiety, która urodziła dziecko w pobliżu
pola kappy, a później do Mylai Tui, która wpadła w gniew z powodu jego pytań, po czym
zażądała chłosty za okazanie tego gniewu.
A teraz siedział pośrodku odwiecznej puszczy, podróżując w poszukiwaniu legendy,
z głową pełną pytań bez odpowiedzi. Miał ochotę głośno się roześmiać. Miał ochotę
śmiać się z tego kompletnego absurdu, z bezsensowności tego wszystkiego.
I faktycznie się roześmiał.
Szon Hu drgnął.
– Jesteś rozbawiony, panie? – spytał z wyrzutem.
– Nie, Szon Hu. Przepraszam, że cię przestraszyłem. Myślałem właśnie o pewnych
sprawach, które Poulowi Mer Lo, nauczycielowi, trudno zrozumieć.
– Jakiego rodzaju to sprawy, panie?
Pamiętając o reakcji Mylai Tui, Paul starannie ważył słowa:
– Słuchaj, Szon Hu – zaczął – znamy się krótko, ale łączy nas ta wyprawa. Jesteś
moim przyjacielem i bratem.
– Jestem dumny mogąc się uważać za przyjaciela Poula Mer Lo. Być twoim bratem –
to za duży dla mnie zaszczyt.
– Niemniej jednak, mój przyjacielu i bracie, tak właśnie jest. Nie chciałbym cię więc
obrazić.
Szon Hu był zdziwiony:
– Jak możesz mnie obrazić, panie, ty, który wyniosłeś mnie w moich własnych
oczach?
– Zadając pytania, Szon Hu. Po prostu zadając pytania.
– Widzę, że masz ochotę mówić, panie. Nie ma obrazy, jeśli nie jest zamierzona.
– Pytania związane są z ilością palców, którą powinien mieć człowiek.
Paul natychmiast wyczuł, że myśliwy zesztywniał.
– Panie – odpowiedział wreszcie Szon Hu – czyż w twoim kraju nie ma rzeczy,
o których wstyd mówić?
Paul zastanowił się przez chwilę.
– Myślę, przyjacielu, że są takie rzeczy.
– I tak samo jest u nas, Bajańczyków. Mówię ci to, panie, żebyś zrozumiał, iż nie jest
mi łatwo rozmawiać o liczbie palców, jaką powinien mieć człowiek. Mamy takie
powiedzenie: jest to rzecz, którą można raz usłyszeć i raz powtórzyć... Pamiętaj o tym,
panie. A teraz pytaj.
– Czy ty, Szon Hu, urodziłeś się z pięcioma palcami czy z czterema?
Myśliwy uniósł dłoń:
– Spójrz, panie. – Miał cztery palce.
Paul uniósł własną dłoń.
– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Spójrz... Choć ja urodziłem się z pięcioma
palcami. A ty?
– Ja... Ja nie wiem – stwierdził rozpaczliwie Szon Hu.
– Jesteś pewien? Jesteś pewien, że nie wiesz?
Szon Hu przełknął ślinę.
– Mój ojciec, panie, kiedy umierał, powiedział mi, że lewa dłoń była... pokalana...
Ale to był taki mały palec, panie, i hańbę łatwo było zmazać... Nie wie o tym nikt
z żywych, oprócz ciebie.
Paul uśmiechnął się:
– Bądź spokojny, przyjacielu. Nikt z żywych, oprócz mnie, nigdy się o tym nie
dowie... Ciekaw jestem, ilu Bajańczyków urodziło się z taką wadą?
– Nie wiem. Chyba niewielu. Kapłani zabierają tych, których odkryją. Nikt ich
więcej nie widzi.
– Dlaczego to takie straszne mieć pięć palców?
– Ponieważ ci, panie, co mają pięć palców, są opuszczeni przez Oruri. Nie darzy ich
łaską.
– Wierzysz w to?
– Panie – powiedział myśliwy zdenerwowanym głosem – muszę wierzyć. Taka jest
prawda.
– Ale dlaczego taka jest prawda? – dopytywał się nieubłaganie Paul.
– Panie, mogę ci powiedzieć tylko to, co sam wiem... Mówią, że bardzo dawno temu,
nim na Baya Nor zapanował bóg-król, Bajańczycy nie byli jednakowym narodem.
Niektórzy spośród nich byli wyżsi, mieli jaśniejszą skórę i po pięć palców u każdej dłoni.
Było ich jednak mniej niż prawdziwych Bajańczyków, mniejszych, sprytniejszych
i szybszych, z czterema palcami u rąk... Dużo krwi przelano, panie. Zawsze było dużo
przelanej krwi. Wysocy z dziesięcioma palcami uważali się za lepszych od tych niższych,
z ośmioma palcami. Napastowali kobiety ośmiopalcowców, a ci odpłacali im tym samym
i wykorzystywali kobiety dziesięciopalcowców. Wkrótce pojawił się trzeci odłam –
pewna ilość wyrzutków z czterema palcami u jednej ręki i pięcioma u drugiej. Nawet oni
walczyli między sobą, ponieważ ci z pięcioma palcami u prawej dłoni uważali się za
lepszych od tych z pięcioma palcami u lewej dłoni. I stąd przelanej krwi było coraz
więcej, a walki coraz okrutniejsze, w miarę jak każda grupa twierdziła, że oni właśnie są
czystej krwi i dlatego powinni rządzić całym narodem.
– Przyjacielu – rzekł Paul – to nic nowego pod słońcem. W historii mojego narodu
było wiele niepotrzebnych i bezsensownych walk.
– Więc wojna palców sięgnęła aż drugiej strony nieba? – spytał zdumiony Szon Hu.
– Nie – odparł Paul. – Ludzie z mojej rasy, na szczęście, mają wszyscy tę samą ilość
palców. Ale znaleźli inne powody, żeby się zabijać i postępować wobec siebie okrutnie.
Walczyli, gdyż niektórzy twierdzili, że jeden konkretny bóg jest większy niż wszyscy
inni, lub że jeden konkretny sposób życia jest lepszy niż wszystkie inne, lub że biała
skóra jest lepsza niż ciemna skóra.
Szon Hu roześmiał się.
– Twój naród, choć posiada wiele dziwnych umiejętności, musi być bardzo prosty.
– Chyba nie mniej prosty niż Bajańczycy – odrzekł poważnie Paul. – Opowiadaj
dalej.
Myśliwy był teraz spokojniejszy.
– Panie, stało się tak, że między Bajańczykami więcej było złości niż miłości.
Ponadto zapanował strach. Nikt nie doglądał upraw, bo ludzie bali się iść sami w pole.
Myśliwi znaleźli bardziej dochodowe zajęcie polując na ludzi. Kobiety modliły się o brak
potomstwa, gdyż bały się liczenia palców u rąk dzieci. Niewielu ludzi umierało ze
starości, wielu natomiast umierało gwałtownie. I po pewnym czasie liczba Bajańczyków
zmniejszyła się, ponieważ więcej umierało niż się rodziło. Widać było, że Oruri jest
niezadowolony i że jeżeli ludzie nie sprawią, żeby się znowu uśmiechnął, naród bajański
przestanie istnieć.
Paul westchnął.
– I wszystko z powodu ilości palców.
– I wszystko to – powtórzył Szon Hu – z powodu ilości palców. Jednakże znaleziono
rozwiązanie. Znalazła ją pierwsza wyrocznia, która pościła i niemal nie umarła z głodu,
a potem przemówiła głosem Oruri. A głos rzekł: „Znajdzie się między wami człowiek,
który na razie nie ma władzy, a którego władza będzie absolutna. Ponieważ zaś żaden
człowiek nie może sprawować takiej władzy, ten człowiek będzie jako król. A ponieważ
nikt nie żyje wiecznie, król będzie jako bóg. Każdego roku król musi umrzeć, żeby bóg
się odrodził”. To usłyszeli kapłani Oruri i słowa te im się podobały. Rzekli więc do
wyroczni: „To jest z pewnością nasze wybawienie. Jak rozpoznamy tego, który
przybierze postać boga?” Na to wyrocznia odpowiedziała: „Nie zobaczycie jego twarzy,
lecz ujrzycie jego dziób. Nie zobaczycie jego rąk, lecz ujrzycie jego upierzenie.
I usłyszycie tylko krzyk ptaka, który nigdy nie fruwał”.
Historia zafascynowała Paula Marlowe, nie tylko dlatego, że wiele wyjaśniała, lecz
również z powodu swojego dziwnego miejscami podobieństwa do niektórych dawnych
wierzeń na Ziemi.
– Jak poznano pierwszego boga-króla? – spytał cicho.
– Kapłani nie zrozumieli wyroczni, która więcej nie przemówiła. Ale po wielu dniach
cała sprawa się wyjaśniła. Kapłan z Zakonu Ślepych – którzy wówczas nie nosili
kapturów, bo nie oglądali jeszcze twarzy boga-króla – wychodził właśnie na pole kappy,
kiedy zobaczył dużego ptaka pokrytego jaskrawym upierzeniem. Ptak wydawał z siebie
okrzyk zbiórki ptaków milanyl, które, choć drapieżne, są także bardzo smaczne... Ale ten
ptak, panie, miał ludzkie nogi. Był to biedny myśliwy, Enka Ne, który – zbyt słaby, żeby
polować jako człowiek – postanowił w ten sposób zwabiać ofiary.
– I to był właśnie bóg-król?
– Tak, panie. Enka Ne był prawdziwie bogiem-królem. Posiadł mądrość Oruri. Tego
dnia, kiedy wystąpił przed ludźmi, zgromadził wokół siebie wielu myśliwych. Później
zdjął swe upierzenie na oczach wszystkich, po raz pierwszy i ostatni. Wyciągnął ręce.
I ludzie zobaczyli, że u jednej dłoni miał cztery palce, a u drugiej – pięć. Następnie Enka
Ne rzekł głośno: „Musimy zakończyć zniszczenie między nami. Musi być także tak, żeby
dłonie każdego człowieka były jednakowe. Jednakże człowiek nie potrafi dodać sobie
palców. Cieszmy się więc, że potrafi je odjąć”. Wyciągnął prawą rękę i rozkazał, żeby
jeden z myśliwych odciął mu mały palec. A potem powiedział: „Niech wszyscy, którzy
pozostaną na tej ziemi, mają tyle palców, ile ja mam. Szczęśliwi ci, którzy już ich tyle
mają. Jeszcze szczęśliwsi ci, którzy mogą uczynić dar dla Oruri ze swego ciała. Przeklęci
będą ci, co nie dają, kiedy Oruri czeka na ofiarę. Niech odejdą z tej ziemi, ponieważ nie
będzie między nami zgody”. Kiedy Enka Ne skończył, wielu ludzi wyciągnęło ręce do
myśliwych. Ale rozgorzały również walki. Wreszcie ci, którzy odmówili ofiary, zostali
zabici albo wypędzeni.
Ponad wierzchołkami drzew widać było plamy światła. Zakończyła się ostatnia warta
tej nocy. Paul wstał i przeciągnął się. Poczuł nagle, że jest z siebie zadowolony, ponieważ
znalazł brakujący kawałek układanki.
– To piękna opowieść, Szon Hu – powiedział po chwili.
– Jest to również straszna opowieść, panie – odrzekł Szon Hu. – Opowiadałem ją
jeden raz. Nie wolno mi jej powtórzyć. Jak się przekonałeś, cień palców wciąż wisi nad
Baya Nor, i wciąż, po tylu latach, przelewa się krew. Bogowie-królowie nigdy nie
kochali tych, którzy za wiele wiedzieli. I nie kochają tych, którzy – wbrew życzeniu
Oruri – rodzą się ze zbyt dużą ilością palców. – Szon Hu także wstał i się przeciągnął.
– Rozumiem... Jestem ci wdzięczny, Szon Hu, że opowiedziałeś mi o tym wszystkim.
Pomówmy teraz o plemieniu Lokhali.
– Największa chyba wioska Lokhali – odrzekł myśliwy – położona blisko brzegu
rzeki, znajduje się stąd zaledwie o kilka godzin podróży barką. Na szczęście możemy
opuścić Wodopój Oruri i ruszyć w puszczę, nim do niej dopłyniemy.
– Czy ludzie z plemienia Lokhali mają łodzie?
– Tak, panie, ale ich barki są kiepskie i bardzo małe. Korzystają z rzeki jedynie
w przypadku ważnej potrzeby. Bardzo się boją wody.
– Wobec tego bezpieczniej jest przepłynąć obok ich wioski niż przejść koło niej
przez puszczę?
– Być może, panie. Ale nie lubimy zanadto zbliżać się do nich.
– Tym niemniej miniemy wioskę... Myślę, że wiem, dlaczego Bajańczycy i ludzie
z plemienia Lokhali nienawidzą się od wielu lat i obawiają siebie wzajemnie. Słowo
„Lokhali” znaczy przeklęty, zgubiony, wyrzutek, prawda?
– Tak jest, panie.
– A Lokhali – ciągnął nieustępliwie Paul – nie uważają pięciu palców u rąk za coś
niewłaściwego... Wydaje mi się, Szon Hu, że Lokhali i Bajańczycy byli kiedyś braćmi.
Rozdział trzydziesty
W porównaniu z miastem Baya Nor wioska plemienia Lokhali wyglądała żałośnie.
Znajdowała się tam tylko jedna wielka hala, może świątynia, z kamienia. Reszta
budynków, choć wiele z nich dość dużych, zbudowana była z błotnych cegieł,
drewnianych ram i ze słomy. Odpryski krzemienia ozdabiały wiele cegieł,
przypuszczalnie wciśnięte, gdy cegły były jeszcze mokre.
Wszystko to Paul spostrzegł, kiedy barka przepływała obok wioski Lokhali
trzymając się drugiej strony Wodopoju Oruri, poza zasięgiem włóczni i strzał.
W gruncie rzeczy, biorąc pod uwagę jej rozmiar, wioska wyglądała na miasto; mimo
że domy były prymitywne, stało ich bardzo dużo, rozmieszczonych dość symetrycznie.
Był późny ranek, wszędzie kręcili się mieszkańcy wioski, nad brzegiem rzeki zaś
kilkadziesiąt kobiet prało, kąpało się, myło produkty spożywcze, naczynia, dzieci. Te,
które znajdowały się w wodzie, prędko wspięły się na brzeg, widząc nadpływającą barkę.
Ich okrzyki sprowadziły następnych ludzi z wioski, a także grupę wojowników, czy
myśliwych. Któryś z nich ryknął i srogo potrząsnął bronią, ale nikt nie miał ochoty
wsiadać do małych, chwiejnych czółen, które leżały na brzegu.
Paul zdawał sobie sprawę z beznadziejności poszukiwania kogokolwiek z reszty
załogi Gloria Mundi. Z odległości, w jakiej przepływali, niepodobna było odróżnić
Europejczyka od Lokhali, chyba żeby Europejczycy nosili własne ubrania. A podobnie,
jak on sam z konieczności od dawna już nosił strój bajański, tak samo można było się
spodziewać, że jeśli ktoś z jego towarzyszy przeżył, musiał również ubierać się tak, jak
mieszkańcy plemienia Lokhali.
Dręczyło go, iż jest tak blisko możliwego źródła informacji, a nic nie może uczynić.
Ale czy naprawdę nic się nie da zrobić? Zastanowił się chwilę. Potem podniósł miotacz
i wycelował w wodę, jakieś dwadzieścia metrów od ludzi na brzegu. Nacisnął spust.
Miotacz zadrżał, wydając swój cichy pisk, a następnie woda zaczęła syczeć
i bulgotać, aż utworzył się potężny lej. Z brzegu dobiegły okrzyki przestrachu
i konsternacji. Niektórzy ludzie na brzegu odsunęli się, lub wręcz uciekli, większość
jednak stała jak zahipnotyzowana.
Działanie to spełniło podwójny cel, pomyślał Paul z satysfakcją. Po pierwsze
zniechęciło Lokhali do pogoni za barką wzdłuż lądu, jednocześnie zaś demonstracja
takiej potęgi – lub wiadomość o czymś takim – powiadamiała jakichkolwiek żyjących
jeszcze Europejczyków, że ktoś, oprócz nich, także przeżył.
Odłożył strzelbę, osłonił usta dłońmi i krzyknął głośno w stronę brzegu:
– Wrócę tu jeszcze... Je reviens... Ich komm wieder...
Wkrótce barka minęła wioskę. Paul nadal wpatrywał się za siebie, dopóki domy
wioski nie zniknęły za zakrętem rzeki.
Na krótko przedtem, nim słońce stanęło w zenicie, Szon Hu wybrał odpowiednie
miejsce na brzegu i skierował łódź w tę stronę.
– Musimy teraz podróżować lasem, panie – powiedział. – Dalsza podróż Wodopojem
Oruri tylko wydłużyłaby drogę.
– Zjedzmy wobec tego i odpocznijmy – rzekł Paul. – Później podzielimy bagaże na
pakunki, które może unieść człowiek.
Kiedy zjedli i odpoczęli, wyjęli z łodzi bukłaki, suszoną kappę, wędzone paski mięsa,
skóry, które zabrali jako ochronę przed zimnem w górach, i szelki do noszenia Nemo.
Później zatopili łódź i obciążoną kamieniami umieścili na dnie rzeki. Było i tak mało
prawdopodobne, żeby Lokhali ją znaleźli, lecz schowanie jej pod wodę jeszcze te szansę
zmniejszało. Jedynym problemem, pomyślał ponuro Paul, będzie to, żeby sami potrafili
ją znaleźć, kiedy wrócą ze Świątyni Białej Ciemności. Można wprawdzie dostać się do
Baya Nor bez łodzi, taka podróż byłaby jednak znacznie trudniejsza i bardziej
niebezpieczna.
Kiedy popołudniowe cienie wydłużyły się, grupa pod przewodnictwem Szon Hu
ruszyła w drogę. Tuż za Szon Hu szedł Paul, a za nim Zu Szan, który niósł na plecach
Nemo. Na końcu szli dwaj pozostali myśliwi.
Na szczęście Nemo prawie całkowicie otrząsnął się po śmierci Mien Sze. Jednakże
Paul spostrzegł, że chłopiec przez cały czas trzyma się blisko Zu Szana. Ci dwaj coraz
bardziej wzajemnie na sobie polegali. Choć Zu Szan był już na wpół mężczyzną, był
również jeszcze na wpół chłopcem. W zasadzie bardziej lubił rozmawiać z Nemo niż
z Paulem lub myśliwymi.
Obydwaj lubili demonstrować swoją odmienną wyższość nad Bajańczykami,
paplając ze sobą po angielsku, od czasu do czasu wtrącając do rozmowy bajańskie słowa
i zwroty. Wynikła mieszanina była dziwaczna i czasami bardzo zabawna. Dzięki tym
rozmowom chłopcy szalenie zbliżyli się do siebie. Początkowo planowano, że każdy po
kolei będzie niósł Nemo. Jednakże żaden z chłopców nie chciał się teraz na to zgodzić.
Na szczęście Nemo, kupka skóry i kości, nie był cięższy, a przypuszczalnie nawet lżejszy
niż bagaże, które niósł każdy z nich, łącznie z Paulem.
Mimo tego, że musieli się posuwać wolno i trochę hałaśliwie – tak przynajmniej
można było przypuszczać ze skrzywionej twarzy Szon Hu – po obwodzie terenów, które
Bajańczycy uważali za tereny plemienia Lokhali, nigdy nie natknęli się na krwiożerczych
leśnych wojowników. Ani też, co dziwniejsze, nie widzieli wielu dzikich zwierząt. Być
może, jak twierdził Szon Hu, hałas, jaki wznosili, wystarczył, aby wszystkie dzikie
zwierzęta, oprócz groźnych mięsożerców, omijały ich z daleka.
Niezależnie od przyczyny spędzili w puszczy dwie noce i prawie całe trzy dni bez
żadnych przygód. Jedyny groźniejszy wypadek przydarzył się Paulowi, na którego spadł
wąż drzewny, ale przerażenie budzące stworzenie było chyba tak samo zaszokowane jak
człowiek i pośpiesznie znikło.
Puszcza nie kończyła się gwałtownie, po prostu zaczęła rzednąć, tak że liście drzew
nie tworzyły już splecionego dachu, przez który nie widać było nieba. Paul zauważył, że
ziemia stała się twardsza i mniej wilgotna. Powietrze było chłodniejsze, a ziemia przed
nimi najwyraźniej zaczynała się wznosić. Wkrótce spostrzegli duże plamy błękitu między
szczytami drzew. Paul zrozumiał, jak bardzo mu brakowało otwartej przestrzeni.
Puszcza ustąpiła miejsca sawannie, bogato porośniętej trawą, z rzadka przetykanej
drzewami, które często nie były wyższe od trawy sięgającej małym Bajańczykom do
ramion. Daleko przed nimi widać było pogórze. Za nim, widoczny od czasu do czasu
w mgiełce późnego popołudnia, ukazywał się łańcuch gór z białymi wierzchołkami. Czy
było to tylko złudzenie, czy też jedna z nich wydawała się znacznie wyższa od
pozostałych? Intuicyjnie przeczuwał, że jest to Świątynia Białej Ciemności.
Wkrótce przed zachodem słońca rozłożyli się obozem pośrodku sawanny. Teraz, gdy
puszcza została za nimi, śmierć Mien Sze zdawała się czymś bardzo odległym, i gdy
myśliwi widzieli znów gwiazdy i dziewięć sióstr – dziewięć księżyców Altair Pięć – ich
nastrój znów się polepszył. Po wieczornym posiłku owinęli się w skóry chroniące przed
zimnym powietrzem i tak jak na początku, opowiadali swoje historie.
Paul miał nadzieję, że będzie można rozpalić ognisko. Jednakże ognisko w środku
sawanny byłoby naprawdę niebezpieczne, ponadto trudno byłoby znaleźć nań materiał.
Zadowolił się więc wygodną pozycją na skórach i ciepło opatulony nieuważnie słuchał
rozmów Bajańczyków.
Patrzył leniwie w gwiazdy i rozmyślał. Podczas wędrówki przez puszczę –
ponadczasowej podróży przez czas – najwyraźniej odrzucił osobowość i odruchy Poula
Mer Lo. Z przyczyn, których nie mógł pojąć, w sposób, którego nie mógł pojąć, raz
jeszcze w pełni świadomie, stał się Paulem Marlowe, pochodzącym z Ziemi.
Najdziwniejsze, że już go to nie bolało. Był rozbitkiem daleko od domu, bez nadziei
na powrót. A jednak to już nie bolało...
Zaskoczyło go to odkrycie.
Niebawem myśliwi przestali rozmawiać i ułożyli się do snu. Zu Szan i Nemo już
spali, zmęczeni całodzienną podróżą. Wkrótce Paul i Szon Hu objęli pierwszą wartę.
Nie rozmawiali. Szon Hu, choć zadowolony z przebytej odległości i uspokojony,
kiedy już puszcza została za nimi, nie miał ochoty na rozmowy. Odpowiadało to Paulowi,
który dla odmiany mógł z przyjemnością oddać się kontemplacjom nocnego nieba
i puścić swe myśli między gwiazdy.
Kiedy nadszedł czas, żeby obudzić pozostałych dwóch myśliwych na ich wartę, Paul
był bardziej ożywiony niż zmęczony. Może był to skutek chłodniejszego, orzeźwiającego
powietrza, a może zbliżającego się końca podróży.
Niemniej jednak, gdy wreszcie się położył, prędko usnął.
Rozdział trzydziesty pierwszy
Uświadomił sobie, że w głowie słyszy głośne i natarczywe słowa. Nieprzytomny
i zaspany starał się ich pozbyć jako części snu, o którym nie wiedział, że mu się śni.
Jednakże słowa nie dawały się odrzucić. Nie pomagało ani spanie, ani siła woli. Słowa
nie pozwalały się zignorować. Były coraz głośniejsze, coraz bardziej naglące.
Wtedy usiadł gwałtownie przebudzony, słuchając z uczuciem przestrachu, którego
nie sposób było zwalczyć. W świetle gwiazd niewyraźnie widział pozostałych, również
przebudzonych. Wszyscy słuchali, bez ruchu, jakby dźwięki nie będące dźwiękami
zmroziły ich ciała. Słychać też było inny dźwięk, prawdziwy, dobiegający gdzieś
z bardzo daleka. Paul z trudem skupił się na nim. Z jeszcze większym trudem udało mu
się dźwięk ten zidentyfikować – był to płacz Nemo. Następnie jego myśli opanowało
nagle głośne, natarczywe i przekazane całkowicie bezdźwięcznie posłanie:
Słuchajcie teraz głosu Aru Re!
Jeśli chcecie dożyć wieku dojrzałego, zawróćcie!
Jeśli chcecie pracować w polu,
Jeśli chcecie polować w lesie,
Jeśli chcecie odpoczywać wieczorem, zawróćcie.
Jeśli chcecie patrzeć na kobiety i płodzić dzieci,
Jeśli chcecie rozmawiać z braćmi i z ojcami,
Jeśli chcecie zebrać żniwo żywota,
Jeśli chcecie przeżyć wasze dni w zadowoleniu,
Po wysłuchaniu głosu Aru Re,
Zawróćcie! Zawróćcie! Zawróćcie!
Nieme słowa umilkły. Nikt się nie poruszył. Pierwszy odezwał się Szon Hu:
– Panie – powiedział drżącym głosem – usłyszeliśmy głos Oruri i jeszcze żyjemy. Ta
podróż nie jest błogosławiona. Teraz musimy wrócić.
Paul rozpaczliwie starał się uporządkować rozbiegane myśli.
– Czy głos mówił do ciebie po bajańsku, Szon Hu?
– Bardzo wyraźnie, panie.
– A jednak do mnie mówił po angielsku – w języku mego kraju.
– Niezbadane są tajemnice Oruri.
– Nie Oruri – stwierdził zdecydowanie Paul – lecz Aru Re.
– Paul – odezwał się Zu Szan – do mnie głos mówił zarówno po angielsku, jak i po
bajańsku.
Paul milczał przez chwilę, potem powiedział po angielsku:
– Sądzę, że dlatego, iż teraz potrafisz myśleć w obu językach... A ty, Nemo? Jak się
czujesz?
Nemo przestał płakać.
– Bardzo się boję – wyznał cienkim, wysokim głosem. – Nie... nie pamiętam, jaki
język słyszałem.
Paul próbował się roześmiać i rozładować napięcie:
– Nie tylko ty, Nemo. Wszyscy bardzo się boimy.
– Więc wrócimy do Baya Nor? – Głos dziecka był błagalny.
Paul zastanawiał się przez moment, nie wiedząc, czy ma prawo żądać, aby
towarzyszyli mu w dalszej podróży. Ale jakie to dręczące, jakie rozdzierające być tak
blisko i musieć wracać.
Wreszcie powiedział po bajańsku:
– Już i tak żądałem od was, moich przyjaciół i braci, za wiele. Byliśmy w obliczu
niebezpieczeństwa, jeden z nas zginął i niewątpliwie czekają nas dalsze
niebezpieczeństwa. Nie mogę żądać więcej od was, którzy wykazaliście już wielką
odwagę... Każdy kto zechce teraz zawrócić, usłyszawszy to, co usłyszał, wróci
prowadzony moimi myślami i modlitwami. Szon Hu spełnił to, o co prosiłem. Pokazał mi
drogę. Na pewno dojdę do Świątyni Białej Ciemności, jeżeli życzy sobie tego Oruri.
Skończyłem.
– Panie – odezwał się Szon Hu – jesteś naprawdę wielki. Człowiek nie mógłby
umrzeć w lepszym towarzystwie. Być może Oruri weźmie to pod uwagę, kiedy nadejdzie
czas. Idę z tobą.
Zapadła krótka chwila ciszy, później przemówił jeden z dwóch pozostałych
myśliwych:
– Jesteśmy zawstydzeni w obecności Poula Mer Lo i Szon Hu. Kiedyś byliśmy
dzielnymi ludźmi. Wybacz nam, panie... Niektórzy, jak widać, mają niekończącą się
odwagę. Dla innych koniec nadchodzi szybko.
– Bracia – odrzekł Paul – odwaga ma wiele twarzy. Miałem szczęście, że byliście ze
mną tak długo... Idźcie, kiedy nadejdzie światło i będzie widać drogę. Weźcie ze sobą Zu
Szana i Nemo, ponieważ jestem spokojny, iż bezpiecznie zaprowadzicie ich z powrotem
do Baya Nor.
– Panie – rzekł Zu Szan po bajańsku – dar od Enki Ne pozostaje z tym, któremu był
podarowany... Myślę, że mały również chce z nami zostać.
Nemo przyszedł do siebie.
– Mały chciałby dużo – powiedział, też po bajańsku – ale pozostanie w cieniu Poula
Mer Lo.
Szon Hu roześmiał się ponuro:
– Jesteśmy więc w doborowym towarzystwie.
– W takim towarzystwie – stwierdził enigmatycznie Paul – człowiek może
przesuwać góry... Posłuchajcie teraz moich myśli. Głos mówił do każdego z nas inaczej.
Do mnie mówił w moim ojczystym języku, nazywając siebie Aru Re. Do ciebie, Szon
Hu, mówił w twoim języku. A do Zu Szana mieszaniną mojego i jego języka. Jednakże
myślę, że przesłanie było takie samo dla nas wszystkich... Zu Szanie, jakie ono było,
twoim zdaniem?
– Że nie powinniśmy iść dalej, bo umrzemy.
– Aha! – stwierdził Paul z triumfem – tego głos wcale nie mówił. Radził nam,
żebyśmy zawrócili, jeśli pożądamy pewnych rzeczy. Radził nam, Zu Szanie, nie
nakazywał. Radził nam, żebyśmy wrócili drogą, którą przyszliśmy, jeżeli pożądamy
bezpieczeństwa, długiego życia, zadowolenia, spokoju ducha. Ale głos nie poradził nam,
co mamy robić, jeśli pożądamy wiedzy, prawda?
Zapadła cisza. W końcu Szon Hu powiedział:
– W twoich słowach, panie jest wielka tajemnica. Nie rozumiem, dokąd wiodą twoje
myśli, lecz podjąłem decyzję i nie odstąpię od niej.
– Chodzi mi o to – tłumaczył cierpliwie Paul – iż moim zdaniem głos radził nam
zawrócić jedynie w takim przypadku, jeśli nie jesteśmy dość zdecydowani i ciekawi,
żeby iść dalej.
– Gdy mówi Oruri – stwierdził zrezygnowany Szon Hu – któż odważa się
kwestionować znaczenie?
– Kiedy jednak Aru Re mówił po angielsku – powiedział Paul, akcentując każde
słowo – znaczenia trzeba szukać bardzo dokładnie.
– Panie – powiedział jeden z myśliwych wracających do Baya Nor – nie weźmiemy
łodzi. Zostawimy ją w nadziei, że Poul Mer Lo, który sprawił wiele cudów, będzie jej
jeszcze potrzebował.
Rozdział trzydziesty drugi
Nie było więcej głosów w ciemności. Ani też Oruri, czy Aru Re, nie wypowiedział
swych bezdźwięcznych słów podczas dnia. Po niecałym dniu podróży Paul spostrzegł, że
wysokie trawy sawanny stają się coraz niższe. Niebawem sięgały mu zaledwie do kolan.
Później tylko do kostek. W miarę, jak wchodzili coraz wyżej, robiło się coraz zimniej.
A przed nimi, bliżej niż pół dnia marszu, leżał łańcuch górski, którego centralny
szczyt zwał się Świątynią Białej Ciemności. Między nimi a górami znajdował się jedynie
pas zarośli, przechodzący we wrzosowisko, z niewielkimi kępami iglastych drzew.
Nagle Paula ogarnęła depresja. W czystym rozrzedzonym powietrzu widział
dokładnie postrzępione skały góry, okrytej czapami i pasmami wiecznego śniegu. Wokół
podnóża góry przesuwał się wielki lodowiec – szeroka rzeka lodu, płynąca zapewne
z prędkością kilku metrów na rok.
Kiedy rozłożyli ostatni obóz, przed podejściem do góry, słychać było odległe
przytłumione grzmoty, jakby góra wiedziała o ich obecności i niechętna była ich
podejściu. Trzej Bajańczycy – dorosły, młodzieniec i dziecko – nigdy przedtem nie
słyszeli odgłosów lawiny.
Paul usilnie starał się wytłumaczyć im to zjawisko, w końcu jednak zrezygnował,
widząc, że nie są w stanie zrozumieć. Dla nich odgłosy te były jedynie kolejnym
przejawem niezadowolenia Oruri.
Z rozpaczą wpatrywał się w Świątynię Białej Ciemności, zastanawiając się, w jaki
sposób rozpocząć poszukiwania. Nie był alpinistą, nie posiadał odpowiedniego
wyposażenia. Zwykłym okrucieństwem byłoby żądanie, aby poszli za nim jego
towarzysze – dzieci puszczy – przez niebezpieczne stoki lodu i śniegu. Jakie to okropne –
być tak blisko i w takiej beznadziejnej sytuacji. Po raz pierwszy był gotów uznać
możliwość porażki.
Nadszedł zachód słońca, a wraz z nim – znak. Paul Marlowe rzadko oddawał się
modlitwie, tym razem jednak modlitwa była nie tylko jedyną rzeczą, jaką mógł
zaofiarować, ale czymś właściwym i nawet koniecznym.
Wysoko ponad wrzosowiskiem i pierścieniami iglastych drzew, w zachodzącym
słońcu, ujrzał przelotnie duży, zakrzywiony słup ognia.
Widział coś podobnego wiele, wiele lat wcześniej, w świecie po drugiej stronie
nieba. Kiedy się przyglądał i słońce zaszło, a słup ognia znikł, przypomniał sobie, jak to
było, gdy po raz pierwszy zobaczył światło słoneczne odbite w wypolerowanym kadłubie
Gloria Mundi.
Rozdział trzydziesty trzeci
Paul Marlowe był sam. Zostawił swoich towarzyszy po drugiej stronie lodowca.
Szon Hu cierpiał na śnieżną ślepotę, Zu Szonowi leciała krew z nosa z powodu
wysokości, a mały Nemo, okutany w skóry, tak że wyglądał jak futrzana piłka, uskarżał
się na ciągły ból w kościach.
Paul zostawił ich więc po drugiej stronie lodowca i wyruszył samotnie, tuż po
wschodzie słońca. Powiedział im, że jeśli nie wróci do południa, mają się sami wycofać.
I tak nie byliby w stanie przetrzymać kolejnej nocy na nagich, niższych zboczach góry.
Lodowiec z daleka wyglądał potężniej niż w rzeczywistości. Stopy i kostki Paula
mocno bolały od wysiłku utrzymywania się na dużych, kołyszących się płatach lodu,
a jego palce u nóg piekły tak, jakby ostre kawałki lodu przecięły chroniące je skóry.
Ogólnie rzecz biorąc jednak, oprócz siniaków od licznych drobnych potknięć, czuł, że
jest w niezłej formie.
I oto był tu, blisko podstawy jednej z trzech potężnych metalowych łap
podtrzymujących zaskakująco cienkie nogi wielkiego statku gwiezdnego. Łapy tkwiły
mocno na szerokiej płaskiej skale po zawietrznej stronie góry, skryte chyba na trzy metry
w wiecznym lodzie. Same nogi miały co najmniej ze dwadzieścia metrów, a masywny
kadłub statku wznosił się ponad nimi na dwieście metrów w górę, jak wieża. Jak wieża
ogromnej, pogrzebanej świątyni.
Paul wpatrywał się w fantastyczny kształt, osłaniając oczy przed blaskiem jego
wypolerowanej powierzchni i nie wierzył własnym oczom.
Wówczas głos, który nie był głosem, odezwał się w jego głowie.
– Prawda, że jestem piękny?
Tyle już się wydarzyło, że Paula nic nie mogło zaskoczyć.
Odpowiedział spokojnie:
– Tak, jesteś piękny.
– Jestem Aru Re – w twoim języku Ptak Marsa. Czekam tu od ponad pięćdziesięciu
tysięcy planetarnych lat. Być może będę musiał czekać następne dziesięć tysięcy lat, nim
moje dzieci osiągną wiek zrozumienia. Jestem bowiem strażnikiem pamięci ich rasy.
Nagle umysł Paula odmówił mu posłuszeństwa. Stał tu oto, człowiek z Ziemi, po
odbyciu ryzykownej podróży na obcą planetę, przejściu przez odwieczną puszczę, przez
sawannę, w góry i przez lodowiec, żeby natknąć się na telepatyczny statek gwiezdny.
Statek gwiezdny, który mówi po angielsku, nazywa siebie Ptakiem Marsa i twierdzi, że
istnieje od przeszło pięćdziesięciu tysięcy lat. Chciało mu się śmiać, płakać, spokojnie
i z premedytacją zwariować. Ale nie było takiej potrzeby. Najwyraźniej już zwariował.
Najwyraźniej lodowiec go pokonał i teraz Paul – a raczej to, co z niego zostało – leży
w jakiejś płytkiej szczelinie, zanurzony w świat fantazji, czekając, aż mróz opuści
ostatecznie zasłonę na jego psychiczny dramat.
– Nie, nie jesteś szalony – powiedział milczący głos. – Ani też nie jesteś ranny i nie
umierasz. Jesteś Paulem Marlowe z Ziemi i jesteś pierwszym człowiekiem, który był na
tyle zdecydowany, aby poznać prawdę. Otwórz przede mną całkowicie swój umysł, a ja
ci pokażę wiele, co było do tej pory ukryte. Ja jestem Aru Re, Ptak Marsa... Prawda jest
również piękna.
– Tylko maszyna! – krzyknął Paul, buntując się przeciwko niemożliwej
rzeczywistości. – Jesteś tylko maszyną – niebotyczną bryłą ze stali, owiniętą wokół
komputera z wbudowaną paranoją. – Starał się opanować, lecz nie mógł powstrzymać
łkania. – Oszust! Szarlatan! Kurewski kawałek blachy!
– Owszem, jestem maszyną – uporczywie powracał w jego głowie głos Aru Re – lecz
jestem czymś więcej niż suma moich części. Jestem maszyną, która żyje. Ponieważ
jestem strażnikiem i nosicielem nasienia, jestem nieśmiertelny. Jestem większy niż
ludzie, którzy mnie stworzyli, choć oni, także, byli wielcy.
– Maszyna! – mamrotał rozpaczliwie Paul. – Bezużyteczna, cholerna maszyna!
Glos nie dawał mu spokoju:
– A Paul Marlowe, podróżnik z Gloria Mundi, tolerowany obywatel Baya Nor Poul
Mer Lo – nauczyciel? Czyż nie jest maszyną – maszyną zbudowaną z kości, ciała
i marzeń?
– Daj mi spokój! – płakał Paul. – Daj mi spokój!
– Nie mogę zostawić cię w spokoju – mówił Aru Re – ponieważ ty postanowiłeś, że
nie zostawisz mnie w spokoju. Postanowiłeś się dowiedzieć. Ostrzegałem cię, radziłem,
żebyś zawrócił, ale nie słuchałeś. Dlatego, zgodnie z planem, musisz wiedzieć. Otwórz
umysł całkowicie.
Jak przez mgłę, Paul zdawał sobie sprawę, że w jego głowie toczy się walka. Nie
chciał jej przegrać. Wiedział bowiem intuicyjnie, że jeśli przegra, nigdy nie będzie tym
samym człowiekiem.
– Otwórz umysł – powtórzył statek gwiezdny.
Z całej siły Paul walczył przeciwko głosowi i przemożnej potędze, która wtargnęła
w jego umysł.
– Zamknij więc oczy i zapomnij – wyszeptał Aru Re z naciskiem.
– To była długa podróż. Zamknij oczy i zapomnij.
Zmiana podejścia całkowicie zaskoczyła Paula. Na chwilę zamknął oczy i na ułamek
sekundy pozwolił osłabnąć napięciu.
To wystarczyło statkowi gwiezdnemu. Gdy wokół Paula zawirowały potężne spirale
czerni, zrozumiał, że dostał się w niewolę.
Nie miał poczucia ruchu, ale nie stał już na górze Białej Ciemności. Był w czarnej
próżni – najcieplejszej, najprzyjemniejszej, najwygodniejszej próżni we wszechświecie.
Nagle zrobiło się jasno.
Spoglądał w górę (w dół? wokół?) na najpiękniejsze miasto, jakie kiedykolwiek
widział. Wyrastało – kwitło raczej – na pustyni. Pustynia nie była pustynią ziemską,
a miasto nie było miastem ziemskim, mężczyźni zaś i kobiety, którzy w nim mieszkali –
brązowi, piękni przypominający ludzi – nie byli z Ziemi.
– To miasto Marsa – powiedział Aru Re – rosło, zestarzało się i umarło, nim ludzie
pojawili się na Sol Trzy lub Altair Pięć. To miasto, na czwartej planecie twojego słońca,
było domem dla dwudziestu milionów ludzi i istniało dłużej niż cała cywilizacja na
ziemi. Według twoich pojęć było czymś trwałym, prawie nieśmiertelnym. Ale i ono
umarło. Umarło tak jak cały Mars, podczas Wojen Wielkich Miast, które trwały dwieście
czterdzieści marsjańskich lat, niszcząc w końcu nie tylko całą cywilizację, lecz także
życie planety, która ją zrodziła.
Obraz raptownie się zmienił. Paul Marlowe przyglądał się, jak miasto rozciągało się
i kurczyło, niby jakiś fantastyczny organizm, wciągający i wypuszczający powietrze,
pulsujący życiem – i śmiercią. W przyspieszonym pokazie marsjańskiej historii, którego
był świadkiem, budynki i konstrukcje o wysokości ponad dwóch kilometrów zjawiały się
i mknęły w ułamku sekundy. Ludzi nie było już widać, nawet w zarysie. Czas ich trwania
był za krótki. A co parę sekund pustynia i miasto wybuchały jaskrawymi, oślepiającymi
kształtami, które Paul rozpoznawał z dawno temu widzianych obrazów – przeraźliwym
blaskiem przemijających grzybów atomowego ognia.
– I w ten sposób – rzeczowo kontynuował głos Aru Re – cywilizacja marsjańska
popełniła samobójstwo... Pomyśl o kulturze i technologii, Paulu Marlowe, tak
wyprzedzającej twoją, jak twoja wyprzedza bajańską. Pomyśl o tym i wiedz, że i taka
kultura jest podatna na zniszczenie, tak jak i ludzie są zawsze na nie podatni... Ale byli
i tacy – ludzie i maszyny – którzy przewidzieli koniec. Wiedzieli, że marsjańska
cywilizacja, inherentnie niestabilna, zginie. Wiedzieli jednak także, że dzięki posiadanym
przez nich możliwościom, trzysta milionów lat marsjańskiej ewolucji nie musi pójść na
marne.
Scena zmieniła się, pociemniała. Nie wiedząc, skąd to wie, Paul zrozumiał, że patrzy
teraz na ogromną podziemną jaskinię, wiele kilometrów pod marsjańską ponurą pustynią.
Z podstawy żywej skały wyrastały inne konstrukcje, niczym dziwne i piękne stalagmity.
Wokół nich krzątali się, jak mrówki, ludzie i maszyny. Panowało poczucie pośpiechu,
celowości i prędkości.
– I tak zbudowano statki gwiezdne – skarbnice nasion, które miały być wystrzelone
przez umierającą planetę, aby przenieść ziarno jej osiągnięć do jeszcze nie spustoszonej
gleby odległych światów... To jest podstawa skały, gdzie stworzono mnie i sześć innych
identycznych statków. Względnie łatwo byłoby zbudować statki gwiezdne, które byłyby
jedynie statkami gwiezdnymi. Jednakże my zostaliśmy stworzeni jako opiekunowie –
żywi opiekunowie, stworzeni z materiałów niemal niewrażliwych na warunki
zewnętrzne, i czas jako taki. Naszym zadaniem było nie tylko przetransportowanie, lecz
także wyhodowanie i przygotowanie nasienia; a kiedy nasienie już wzejdzie, kiedy kwiat
cywilizacji na nowo zakwitnie, naszym zadaniem będzie przywrócenie przeszłości
i wyjaśnienie pochodzenia tego, co dopiero teraz może osiągnąć dojrzałość na obcej
glebie. Wielu zginęło, aby nas zaprogramować do życia. Wielu pozostało, żebyśmy
mogli unieść kilku – tych kilku, którzy mieli być jak dzieci, z umysłami uwolnionymi od
wszelkiej wiedzy i wspomnień osobistych, żeby mogli na nowo odkryć utraconą
niewinność ucząc się ponownie przez długie stulecia przebudzenia istoty swej ludzkiej
kategorii.
Scena znów nabrała prędkości. Statki gwiezdne wyrosły aż po dach jaskini.
W niemym wybuchu dach został zniszczony przez niewidoczną siłę. Dwa statki szybko
i bezdźwięcznie załamały się, by opaść poskręcanymi paskami blachy na dno wielkiego
skalistego zagłębienia, otwartego teraz ku niebu. Mały, cienki, niewyraźny wężyk – Paul
Marlowe wiedział teraz, że jest to potok ludzi – sunął do podstawy pozostałych statków.
I został przez nie pochłonięty. Następnie, kolejno, każdy ze srebrnych statków otoczyły
błękitne, zstępujące aureole światła. Skaliste podłoże przemieniło się w jaskrawy, płynny
ogień, podczas gdy statki gwiezdne wdzięcznie unosiły się w górę i szybko podążały
w czarne przestrzenie nieba.
– Tak oto odbył się exodus – kontynuował Aru Re. – Tak oto skarbnice nasienia
przeniosły nasienie. Z pięciu statków, które odleciały z Marsa, jeden podążył na Syriusza
Cztery, gdzie dojrzewa obecnie wspaniała cywilizacja; drugi poleciał na Alfa Centauri
Jeden, gdzie nasienie zginęło, nim zdołało zapuścić korzenie; trzeci wylądował na
Procjonie Dwa, gdzie nasienie wciąż pozostaje nasieniem, i gdzie – jak na razie – nie ma
wielkiej różnicy między ludźmi a zwierzętami; czwarty statek – to znaczy ja – wylądował
tu, na Altair Pięć, gdzie, jak sądzę, kwiat może jeszcze zakwitnąć; wreszcie ostatni statek
odbył najkrótszą podróż na Sol Trzy, planetę, którą nazywasz Ziemią. Ziarno przeżyło
i rozkwitło, chociaż statek został zniszczony lądując na terenie z wielkim uskokiem
geologicznym. Minęło już ponad dziewięć tysiącleci, od czasu, kiedy wyspa, na której
wylądował statek, zatonęła w wodach znanych ci pod nazwą Oceanu Atlantyckiego.
Umysł Paula był oszołomiony rewelacjami, porażony wiedzą, wstrząśnięty
niewiarygodnymi możliwościami. Obraz Marsa znikł i teraz zapanowała pustka. Paul
pływał sennie i rozkosznie w morzu ciemności, w stanie intelektualnej nicości, w którym
zakładać „normalność” można było jedynie naprawdę wierząc, że te wszystkie
fantastyczne wydarzenia zostały mu przekazane przez telepatyczny statek gwiezdny.
– Twoje ciało staje się zimne – powiedział Aru Re niezrozumiale – i zostało mi mało
czasu, żeby odpowiedzieć na pytania rozsadzające twój umysł. Wkrótce będę musiał
pozwolić ci na powrót. Ale masz oto kilka odpowiedzi, których się domagasz. Prawdą
jest, że mój umysł jest połączeniem urządzeń, które ty nazywasz komputerami, lecz
zawiera w sobie również zaprogramowane modele umysłów ludzi, którzy od dawna nie
żyją. Nie ma to większego związku z tym, co rozumiesz jako „komputer”, niż twój statek
Gloria Mundi miał wspólnego ze swoim poprzednikiem, pociskiem sterowanym.
Chciałbyś wiedzieć, jak potrafię mówić twoim językiem i mówić o znanych ci rzeczach.
Potrafię mówić językiem jakiejkolwiek inteligentnej istoty, badając jej umysł i korelując
symbole oraz obrazy. Chciałbyś też wiedzieć, czy wciąż jeszcze mogę się komunikować
z pozostałymi statkami gwiezdnymi, opiekunami oczekującymi tak jak ja na dojrzewanie
nasienia. Porozumiewamy się nie za pomocą transmisji fal, tak jak ty ją rozumiesz, lecz
drogą przemyślnych modeli empatycznych, które nie podlegają ograniczeniom
przestrzeni i czasu.
Paulowi zdawało się, że w czarnej ciszy jego umysłu rozbrzmiewa gigantyczny
śmiech.
– Czy to takie dziwne, mała istoto – powiedział Aru Re, cicho i ironicznie – że nawet
maszyna może poczuć się samotna? Ponadto potrzebujemy podzielić się naszą wiedzą,
kiedy pierwsze nasienie da prawdziwie dojrzały owoc. Ponieważ wówczas nie ma
wątpliwości, że zasiew nie był na próżno... Odpowiem jeszcze na jedno pytanie, a potem
musisz wracać, jeżeli masz przeżyć. Jesteś zaskoczony zróżnicowaną liczbą palców rasy,
którą odkryłeś. Podczas przelotu nastąpiła niewielka awaria genetyczna, powodująca
drobne mutacje. Zróżnicowanie to nie ma żadnego znaczenia wobec historii. – Znów
potężny śmiech. – W końcu, mój mały, mimo sztywnego obecnie tabu małego palca,
dalecy potomkowie Bajańczyków będą tacy, jak ich marsjańscy przodkowie. Być może
jednak przetrwają impuls samozagłady... A teraz żegnaj, Paulu Marlowe. Twój umysł
drży, a ciało staje się zimne... Otwórz oczy!
Ciemność znikła i powróciło uczucie – bólu, wyczerpania i szalonego zimna.
Paul otworzył oczy. Stał przy podstawie jednej z metalowych łap statku gwiezdnego.
Czy w ogóle od niej odchodził? Nie wiedział. Pewno nigdy się nie dowie. Rozejrzał się
wokół siebie, oszołomiony, niczym w transie, starając się ponownie zaakceptować
rzeczywistość realnego świata.
Ból w członkach pomógł mu skupić się na sprawach praktycznych. Jego ciało było
sztywne i obolałe – jakby przez długi czas było nieruchome, albo jakby właśnie wyszedł
ze stanu hibernacji.
Osłaniając oczy spojrzał w górę na wypolerowaną powłokę wielkiego statku
gwiezdnego, a później w dół, na jego metalowe łapy, zanurzone w wiecznym lodzie. To
przynajmniej było prawdziwe. Stał przez jakiś czas, zatopiony w myślach.
Potem powiedział cicho:
– Tak, naprawdę jesteś piękny.
Wcześniej powiedział Szon Hu i reszcie, żeby nie czekali na niego dłużej niż do
południa. Słońce było już dość wysoko na niebie. Czuł się osłabiony i roztrzęsiony, ale
nie miał czasu do stracenia, jeśli miał ponownie przejść przez lodowiec, nim wyruszą
w powrotną drogę do Baya Nor.
I nagle poczuł dziwne falowanie w członkach – ogień, ciepło, jakby płynna energia
napływała do jego żył. Czuł się mocniejszy niż kiedykolwiek przedtem. Nie mógł ustać
na miejscu.
Bez żadnej konkretnej przyczyny, pod działaniem jakiegoś impulsu, wyciągnął rękę
w stronę wysokiego, oświetlonego słońcem metalowego posągu Aru Re – w osobliwym
geście ni to wdzięczności, ni to pożegnania.
Później odwrócił się i ruszył w powrotną podróż przez lodowiec.
Zu Szan zobaczył go z daleka.
Szon Hu, chory na śnieżną ślepotę, nie widział prawie nic.
Nemo nie potrzebował widzieć. Na jego twarzy malował się wyraz oczarowania
pomieszany z czymś zbliżonym do ekstazy.
– Panie – powiedział Nemo po bajańsku, gdy Paul był w odległości kilku kroków –
starałem się dosiadać twoich myśli. Nigdy nie miałem takiej dziwnej jazdy. Spadałem,
i spadałem, i spadałem.
– Ja także spadałem – odrzekł Paul. – Może nawet bardziej niż ty.
– Dobrze się czujesz, Paul? – spytał zdenerwowany Zu Szan, po angielsku.
– Już dawno nie czułem się tak znakomicie – odpowiedział szczerze Paul.
– Panie – odezwał się Szon Hu – nie mogę zobaczyć twojej twarzy, lecz słyszę twój
głos, który mówi mi o wyrazie twojej twarzy... Jestem szczęśliwy, że znalazłeś, to co
znalazłeś... Ten mały opowiedział nam o wielu dziwnych rzeczach, które przekraczają
umysły ludzi takich, jak ja... Czy to prawda, że rozmawiałeś z Oruri?
– Tak, Szon Hu. Rozmawiałem z Oruri. A teraz wracajmy z ziemi bogów na ziemię
ludzi.
Rozdział trzydziesty czwarty
Teraz mieli tylko dwóch doświadczonych wioślarzy do kierowania barką. Jednakże
Paul opanował pewne sztuczki i rytm odpychania, i był w stanie na dość długi okres
czasu zastępować Szon Hu i Zu Szana. Tymczasem Nemo wciąż kurował swe obolałe
kości na rufie łodzi. Na szczęście nawigacja nie sprawiała trudności, gdyż płynęli teraz
w dół strumienia. Odpychanie było konieczne na tyle, żeby kierować barką i ją
przyspieszać.
Podróż od Świątyni Białej Ciemności do brzegu rzeki była łatwiejsza, niż Paul
oczekiwał. Być może była łatwiejsza z psychologicznego punktu widzenia, ponieważ się
odprężyli po osiągnięciu góry bez żadnych dalszych nieszczęść, a teraz wracali do domu.
Być może było tak dlatego, że znali już drogę, a tajemniczy zmysł kierunku Szon Hu
zaprowadził ich nad Wodopój Oruri w odległości zaledwie kilometra od miejsca, gdzie
zatopili łódź.
Szon Hu całkowicie wyzdrowiał ze śnieżnej ślepoty, kiedy doszli do sawanny. Gdy
tylko weszli na nizinne tereny, rozbili obóz i odpoczywali przez cały dzień i noc, nim
weszli z powrotem w puszczę. Nie słyszeli więcej głosu Aru Re, chociaż Paul
wykorzystał całą swoją umysłową koncentrację, starając się skontaktować z nim
telepatycznie. Wyglądało na to, że statek gwiezdny pozbył się ich całkowicie ze swych
podniosłych kontemplacji.
Mimo że znaleźli barkę bez specjalnych trudności, wszyscy trzej spędzili prawie całe
popołudnie oczyszczając ją z kamieni i z osadu, żeby na nowo przygotować ją do
podróży. Byli już bardzo tym zmęczeni i chociaż mieli dostatecznie dużo czasu, żeby
minąć wioskę Lokhali przed zapadnięciem zmroku, Szon Hu uważał, że bezpieczniej
będzie poczekać do następnego ranka. Do tego czasu łódź wyschnie i żeglując cały dzień
będą mogli rozbić obóz na noc daleko od plemienia Lokhali.
I tak, wkrótce po wschodzie słońca, barka minęła lekki łuk na Wodopoju Oruri
i wioska Lokhali znalazła się w zasięgu ich wzroku. Tym razem zobaczyli niewiele osób
– przypuszczalnie większość wciąż jeszcze jadła śniadanie. Było tam zaledwie trzech czy
czterech mężczyzn, zajmujących się wytwarzaniem drzewc włóczni z prostych, gładkich
kawałków drewna. Kilka kobiet kąpało się i myło. A jedna stała z daleka od innych, i ani
się nie kąpała, ani nie myła, tylko patrzyła.
Paul oddał swoją żerdź Zu Szanowi i wziął do ręki miotacz. Z odległości jakichś stu
metrów dostrzegł coś dziwnego w postaci samotnej kobiety. Była prawie naga, tak jak
wszyscy Lokhali, i z tej odległości jej skóra wydawała się tak ciemna, jak u pozostałych.
Jednakże miała białe włosy. Oprócz niej wszyscy mieli czarne włosy. Ta tylko kobieta
miała białe włosy.
Paul rozpaczliwie starał się przypomnieć sobie swych współtowarzyszy z Gloria
Mundi. Nikt z nich nie miał jasnych włosów. Oprócz Szwedki, która oczywiście była
blondynką, wszystkie inne były raczej ciemne. A Ann – Ann miała czarne włosy.
Jednakże było coś osobliwego w postaci samotnej kobiety na brzegu, teraz odległej
o zaledwie sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt metrów...
Paul od dawna już miał opracowany plan działania, gdyby w wiosce Lokhali żyli
jacyś ludzie z Gloria Mundi, mogący się swobodnie poruszać. Był to bardzo prosty plan,
lecz możliwości Paula wykluczały cokolwiek tak skomplikowanego jak bezpośrednia
napaść. Atomowy ładunek w miotaczu był bowiem szalenie niski.
Jednakże trzy czynniki były po jego stronie: mógł ich zaskoczyć, miał dziwną
i potężną broń, wiedział, że Lokhali nie lubią wody.
Szon Hu i Zu Szan wiedzieli już, że muszą utrzymać barkę w stanie pogotowia.
Teraz, jeżeli tylko...
Lokhali zauważyli łódź. Jednakże mimo, że kobiety wyszły z wody, a mężczyźni
wzięli do rąk włócznie, wyglądało na to, iż nikt nie ma ochoty na jakiekolwiek działania.
Stali i patrzyli – posępnie i uważnie. Kobieta o białych włosach zdawała się
koncentrować uwagę jedynie na Paulu i miotaczu, który trzymał w ręku.
Kiedy barka znajdowała się nieco ponad czterdzieści metrów od brzegu, Paul doszedł
do wniosku, że teraz – albo nigdy – musi działać. Przypuszczalnie nie było tu żadnych
Europejczyków. A nawet jeśli byli, szansa na kontakt z nimi, nie mówiąc już o ich
ratowaniu, była bardzo niewielka.
A jednak... A jednak... A jednak kobieta z białymi włosami jakby patrzyła mu
w oczy. Lekkie poruszenie ramieniem – czyżby miał to być dyskretny sygnał?
– Gloria Mundi! – krzyknął. – Gloria Mundi! – Uniósł strzelbę i machał nią. – Do
wody, szybko! Venez ici! Kommen Sie hier! Osłonię cię ogniem!
Nagle kobieta z białymi włosami wbiegła do wody, rozchlapując ją i starając się
dotrzeć na głębokość pływania. Paulowi zdawało się, że porusza się w okropnie
zwolnionym tempie. Ale nikt nie starał się jej zatrzymać. Nagle jakaś kobieta krzyknęła
i bezruch ożył. Wysoki mężczyzna uniósł włócznię, po nim drugi. Trzeci zaczął biec za
kobietą z białymi włosami. Woda nie sięgała jej jeszcze do pasa, żeby mogła swobodnie
płynąć.
– Pospiesz się, do diabła! – krzyczał Paul. – Pospiesz się!
Dokładnie wycelował strzelbę ponad jej głową, mierząc w wodę między nią
a brzegiem. Nacisnął spust.
Strzelba zajęczała lekko, bardzo cicho. Woda zaczęła syczeć i parować. Ów
mężczyzna, który chciał ścigać kobietę, przystanął. Dwaj z włóczniami biegli w jego
kierunku. Kobieta mogła już płynąć, a bulgocąca woda zmieniła się za nią w lej –
skutecznie zatrzymując pogoń i po części osłaniając ją przed mężczyznami na brzegu.
I wtedy miotacz odmówił posłuszeństwa. Jego atomowy ładunek osiągnął stan
zerowy.
Woda uspokoiła się. Jedynie, co mogło powstrzymać Lokhali to pasmo gorącej wody
– szybko odpływającej z prądem – i gęsta chmura pary.
Jeden z mężczyzn rzucił włócznią. Upadła równo pośrodku między kobietą a barką.
W tym momencie brakowało jej jeszcze jakichś dwudziestu metrów, żeby znaleźć się
w łodzi, lecz posuwała się bardzo powoli i zdawała się dziwnie zmęczona.
Gdyby wtedy Paul przez chwilę się zastanowił, przypuszczalnie można by było
uniknąć tragedii. Dopiero znacznie później przyszło mu do głowy, że być może włócznia
wymierzona była w łódź, a nie w kobietę.
Teraz jednak, nie zastanawiając się, odrzucił bezużyteczny miotacz i wskoczył do
wody, aby odwrócić uwagę Lokhali. Popełnił błąd. Nim jeszcze dotknął wody, Lokhali
na brzegu odzyskali głos. Kiedy wynurzył się na powierzchnię, z wioski nadbiegali już
następni wojownicy.
Kolejna włócznia uderzyła w wodę, blisko niego, później jeszcze jedna. Kilkoma
mocnymi ruchami zbliżył się do kobiety. Nie było teraz czasu, żeby dowiadywać się, kim
jest.
– Przewróć się na wznak! – krzyknął. – Będę cię holował.
Posłusznie odwróciła się na plecy. Złapał ją pod pachy i prędkimi, nerwowymi
ruchami nóg pchnął ich oboje z powrotem w stronę barki. Nagle poczuł uderzenie,
a kobieta zadrżała, wydając głębokie westchnienie. Nie zwrócił na to uwagi, koncentrując
się jedynie na tym, żeby jak najszybciej znaleźć się we względnie bezpiecznej barce.
Wreszcie jakoś się udało.
Kiedy Szon Hu wciągał ją do łodzi, Paul zobaczył zatopioną w jej brzuchu krótką
włócznię i ciemny strumyczek krwi pulsujący na jej brązowym ciele.
Następnie sam wdrapał się do łodzi i ukląkł, dysząc ze zmęczenia i wpatrując się
w zmienioną, lecz wciąż rozpoznawalną twarz Ann.
– Wyciągnij to! – syknęła. – Wyciągnij, na litość Boską!
I zemdlała.
Rozdział trzydziesty piąty
To Szon Hu wyciągnął włócznię. Paul drżał, płakał i do niczego się nie nadawał.
A Zu Szan i Nemo, wspólnie, jakoś zdołali utrzymać barkę na stałym kursie i opuścić
bezpiecznie tereny, gdzie narażeni byli na włócznie Lokhali.
Paul opanował się, nim Ann otworzyła oczy.
– Miałeś rację, mimo wszystko – szepnęła. – To było spotkanie w Samarze, prawda?
Przez moment nie wiedział, o co jej chodzi. A potem wszystko sobie przypomniał.
Gloria Mundi. Szampan na pokładzie nawigacyjnym po tym, jak zatkali dziury po
meteorach. Filozofowanie i rozmowy o tym, co czeka ich na Altairze. Później Ann
opowiedziała mu o drugim prawie Finagle’a. A on jej legendę o spotkaniu w Samarze.
– Ann, kochana... Moja kochana. – Patrzył na nią bezradnie. – Wszystko będzie
dobrze.
Z wysiłkiem uniosła się nieco znad małej poduszki ze skór, którą Szon Hu wsunął jej
pod głowę. Paul podtrzymywał ją, gdy z zawodowym zainteresowaniem badała ranę
w brzuchu.
– Teraz już nie bardzo boli – stwierdziła spokojnie. – To nie jest dobry znak. Trochę
krwi z żył, ale nie z tętnicy... To lepiej... Jednakże obawiam się, że umrę... To pewno
potrwa... Będziesz musiał mi pomóc, Paul. Na pewno bardzo będzie mi się chciało pić...
Zazwyczaj nie zalecałabym dużo płynu, lecz w tym przypadku to nie ma znaczenia...
Oczywiście, gdybyś potrafił to jakoś zatamować, nie sprawiając mi zbyt wiele bólu,
opóźniłbyś utratę krwi.
Wyczerpana, oparła się o niego. Delikatnie ułożył ją na poduszce.
– To może być byle co – jęknęła – kawałek materiału, kawałek skóry, cokolwiek.
Oderwał kawałek musy loul, zwinął w opatrunek i próbował wcisnąć w otwartą ranę.
Ann krzyknęła.
Szon Hu dał znak Zu Szanowi i wciągnął swoją żerdź do łodzi.
Podszedł i ukucnął obok Ann, przypatrując się jej badawczo. Później zwrócił się do
Paula:
– Panie, czego potrzebuje ta kobieta?
– Muszę wcisnąć to w ranę – wyjaśnił Paul. – Ale... ale to ją bardzo boli.
– Można to zrobić, panie. Rób, co masz robić, kiedy dam ci znak.
Szon Hu fachowo położył dłonie na skroniach Ann i nacisnął, łagodnie lecz
stanowczo. Przez chwilkę opierała się żałośnie, nie wiedząc, co się dzieje. Nagle
zamknęła oczy i jej ciało zwiotczało.
Szon Hu kiwnął głową i odjął dłonie. Paul zdecydowanym ruchem wcisnął opatrunek
w ranę. Wkrótce Ann otworzyła oczy.
– Sądziłam, że musiałeś wrócić do domu, na Ziemię – szepnęła cicho. – Była to moja
jedyna satysfakcja... Każdego wieczoru mówiłam sobie: przynajmniej Paul się uratował.
Jest w drodze do domu... Co się stało z Gloria Mundi?
– Wybuchła, zgodnie z programem samozniszczenia po tym, jak my trzej
opuściliśmy statek, żeby was szukać.
Ann zakaszlała i mocno ścisnęła dłoń Paula, przytulając ją do piersi. Kiedy atak
minął, powiedziała:
– Więc cała podróż była absolutnym fiaskiem... Co za strata, co za wielka strata.
– Nie, Ann – odrzekł Paul, a kiedy spojrzał na jej wykrzywioną bólem twarz, zdał
sobie sprawę z idiotyzmu swojej odpowiedzi. Czule zaczął głaskać jej białe włosy.
– Wybacz mi, jestem głupcem. Ale Ann, odkryłem coś tak niewiarygodnie
cudownego, że – że każda tragedia jest tego warta... To głupie, co mówię, lecz
prawdziwe.
Spróbowała się uśmiechnąć.
– Musisz mi opowiedzieć o twoim cudownym odkryciu... Bardzo bym chciała
wierzyć, że wszystko to miało jakiś sens.
– Powinnaś odpocząć. Postaraj się zasnąć... Nie wolno ci mówić.
– Niedługo będę na pewno spała – odpowiedziała ponuro. – Poza tym to ty będziesz
mówił... Opowiedz mi.
W skrócie opowiedział jej o tym, jak został schwytany przez Bajańczyków i o swojej
przyjaźni z Enką Ne, inaczej – Szah Szanem. Opowiedział jej o Oruri, najwyższym bogu
Bajańczyków. Następnie, pomijając wiele z tego, co zdarzyło się po śmierci Szah Szana,
opowiedział o snach Nemo, legendzie przyjścia, i o tym, jak udało mu się dotrzeć do
Świątyni Białej Ciemności. Wreszcie opowiedział jej o swoim odkryciu i o spotkaniu
z Aru Re.
Czasami, kiedy opowiadał, Ann zamykała oczy i zdawała się tracić przytomność. Nie
był pewien, ile faktycznie usłyszała z jego opowieści i czy wiele z tego wszystkiego
zrozumiała, lecz nie przestawał mówić, gdyż jeżeli tylko drzemała, mógł jej być
potrzebny dźwięk jego głosu.
W miarę jak mówił, wszystko zaczęło mu się zdawać całkowicie nierealne. Nigdy nie
odszukał Aru Re. Nawet jego samego tu nie było, w łodzi dryfującej ciemną rzeką przez
odwieczną puszczę, w towarzystwie umierającej kobiety. To wszystko mu się śni.
Prawdopodobnie wciąż jeszcze jest w stanie uśpienia na pokładzie Gloria Mundi, a jego
umysł buntuje się, tworząc sobie własny świat fantazji jako sprzeciw wobec
nienaturalnego stanu, który nie ma nic wspólnego ani z życiem, ani ze śmiercią.
Niebawem zostanie odmrożony. I wtedy znów w pełni ożyje.
Nagle zdał sobie sprawę, że przestał mówić i że Ann otworzyła oczy i patrzy na
niego.
– Sądzę, że masz rację – powiedziała słabym głosem. – To miało swój sens... Nie...
nie jestem pewna, czy wszystko jasno zrozumiałam, mój umysł nie pracuje zbyt
sprawnie. Ale jeśli historia o Aru Re oznacza to, co myślę, dokonałeś najwspanialszego
odkrycia wszechczasów... Och, Paul... Jestem tak – tak... – Umilkła.
Łzy spływały mu po twarzy.
– Ale nie ma nikogo, komu mógłbym to opowiedzieć – wykrzyknął z rozpaczą –
nikogo, oprócz... – przerwał.
– Nikogo oprócz umierającej kobiety? – Ann uśmiechnęła się. – Musisz przeżyć,
Paul. Po prostu musisz żyć... Obawiam się, że twoje zadanie jest trudniejsze.
Pochylił się i pocałował ją w czoło. Pokrywały je grube krople potu. Lecz ciało było
zimne.
– Chciałbym... Boże, jakbym chciał wiedzieć, co się stało z innymi!
Jeżeli Ann przeżyła – przynajmniej do czasu jego głupiego bohaterskiego działania –
dlaczego inni mieliby nie przeżyć? Gdyby mógł ich odnaleźć, niezależnie od tego, co
stałoby się później, miałby przynajmniej jakieś ludzkie towarzystwo. Nie! To idiotyczny
sposób myślenia. Ma przecież Zu Szana, Nemo, Szon Hu. Dobre, bardzo dobre
towarzystwo ludzi. Ale jednak obce. Ludzkie, ale obce. Obcy na dalekim brzegu...
– Wiesz o trzech osobach – powiedziała Ann słabym głosem. – Przykro mi... Bardzo
przykro, Paul. Mogę ci powiedzieć o reszcie... Zdarzyło się to pierwszego wieczora po
tym, jak opuściliśmy Gloria Mundi. – Roześmiała się cicho, lecz śmiech przeszedł w atak
kaszlu, bardzo bolesny. Minęło sporo czasu, nim mogła kontynuować.
– Pamiętasz, że wyszłyśmy, żeby szukać pary szwedzkiej, francuskiej
i holenderskiej... Dopiero po długim czasie dowiedziałam się, co się z nimi stało, ale
zaraz ci o tym powiem... Boże, Paul! Byłyśmy takie pewne siebie – takie mądre!
Byłyśmy naukowcami. Miałyśmy broń. Byłyśmy inteligentne. Jedyną rzeczą, której nie
miałyśmy, była wiedza o puszczy, to co było nam najbardziej potrzebne... Byłyśmy takie
pewne siebie – łatwa zdobycz... We trzy weszłyśmy wprost na myśliwych z tego leśnego
plemienia – nazywają siebie Lokh. Nie oddałyśmy nawet jednego strzału. Odebrali nam
wszystko – całe nasze wspaniałe wyposażenie odrzucone przez dzikusów – i pochwycili
jak kaczki w ciągu kilku sekund... Włoszka nie przestawała wrzeszczeć, więc ją zabili...
Nie byli brutalni. Tylko w ten sposób chronili siebie. Nie chcieli, żeby ktoś usłyszał, nie
chcieli, żeby nadciągnęły jakieś dzikie zwierzęta... Lisa – pamiętasz Lisę? – była bardzo
spokojna. Gdyby nie ona, przypuszczalnie skończyłabym tak samo jak Franca. Zmusiła
mnie, żebym siedziała nieruchomo i cicho – bez względu na to, co nam robili... Nie byli
okrutni, tylko ciekawi... Byłyśmy dla nich prawdziwą zagadką... Zabrali nas do swojej
wioski i przez jakiś czas więzili. Potem zaczęłyśmy trochę rozumieć ich język.
Próbowałyśmy im wytłumaczyć, w jaki sposób przybyłyśmy na Altair Pięć. Ale to nic
nie dało. Nie chcieli uwierzyć... Po pewnym czasie byłyśmy w miarę wolne. W końcu nie
było dokąd uciec. Nie miałyśmy siły, ani możliwości... Biedna Lisa. Otruła się...
Chodziła i zjadała każdy owoc, kwiat czy korzeń, aż wreszcie znalazła to, co chciała.
Lokhowie nie wiedzieli, o co jej chodziło. Myśleli, że to bardzo zabawne. Cała wioska
się z niej śmiała... A ja – to teraz śmieszne – ale dla mnie życie było cenne. Starałam się
być użyteczną... Zaczęłam bawić się w lekarza – opatrywać rany, składać kości, tego typu
sprawy... Myślę, że mnie na swój sposób polubili... I tak było, dopóki się nie zjawiłeś.
Dni biegły jeden za drugim. I nie było przeszłości, i nie było przyszłości. Kiedyś
myślałam, że wariuję... Ale nie zwariowałam... To wszystko... I teraz tak to się kończy. –
Uśmiechnęła się. – Drugie prawo Finagle’a, pamiętasz?
Paul podniósł jej dłoń i pocałował.
– Kochanie, moje biedne kochanie.
– Prawda, miałam ci opowiedzieć o reszcie. Pokonała ich epoka kamienia. Czyż to
nie zabawne? Mieli tyle broni, że mogli zniszczyć całą armię, a pokonała ich epoka
kamienna.
Spojrzał na nią, zaskoczony.
– Przepraszam – szepnęła Ann – mówię zagadkami... W puszczy żyją okropne
stworzenia i Lokhowie bronią się przed nimi, otaczając wioskę pierścieniem
zakamuflowanych dołów. Kamuflaż jest doskonały. Sama o mało co nie wpadłam w te
przeklęte doły... Kopią je w różnych partiach puszczy i wtykają w nie pale. Co jakiś czas
idą i sprawdzają, co się złapało... Pewnego dnia zabrali mnie do jednego dołu. Były tam
plastykowe pancerze, miotacze, aparaty nadawczo-odbiorcze i sześć szkieletów na dnie...
Dwudziesty pierwszy wiek pokonany przez epokę kamienną... Lokhowie uważali, że to
bardzo uprzejmie z ich strony, że pokazują mi, co się stało z moimi towarzyszami...
Wtedy właśnie myślałam, że zwariuję.
– Ann – odezwał się, delikatnie wycierając jej pot z czoła i znów czując okropne
zimno – jestem głupcem, kompletnym głupcem. Nie powinienem był pozwolić ci mówić.
Proszę cię, proszę, odpocznij.
– Prędzej, niż myślisz – szepnęła – o wiele... Prędzej niż myślisz... Nie wiń siebie,
kochany. – Oczy miała na wpół przymknięte, lekki uśmiech na wargach. – Cieszę się, że
cię jeszcze zobaczyłam... mojego męża... znowu... Caxton Hall, dziesiąta trzydzieści...
Czerwona róża... Wyglądałeś słodko – i lekko przerażony.
Zaczęła kaszleć i tym razem kaszlała krwią. Atak wyczerpał ją, ale chyba już nie
cierpiała.
– To już niedługo – powiedziała ochryple. – Nie myślałam, że to się tak szybko
spełni... Krew... Przytul mnie, Paul. Przytul mnie... Człowiek jest taki samotny... Później,
rzeka... To cudownie pomyśleć, że wszystko spłynie... Do czysta...
Podniósł ją i przytulił do siebie, automatycznie gładząc jej włosy – miękkie białe
włosy – podczas gdy łzy spływały mu po twarzy i mieszały się z jej zimnym potem.
– Kochana, mój skarbie – płakał rozpaczliwie – nie umrzesz. Nie pozwolę ci... Nie
pozwolę ci... Nie pozwolę... Muszę pomyśleć... Boże, muszę się zastanowić... Opatrunek,
prawda. Dobry opatrunek. Kiedy przypłyniemy do Baya Nor... – przerwał.
Nie było dźwięku, westchnienia. Nie było niczego. Po prostu leżała mu bezwładnie
w ramionach. Mówił do martwej kobiety.
Przez jakiś czas siedział bez ruchu, trzymając ją. Nie myśląc. Nie widząc.
Później poczuł dotyk Szon Hu na ramieniu.
– Panie – powiedział łagodnie Bajańczyk – ona odchodzi na łono Oruri. Niech idzie
w spokoju.
Zrobili dla niej całun ze skór i obciążyli go kamieniami.
Niebawem, tak jak sobie tego życzyła, Ann Victoria Marlowe, z domu Watkins,
urodzona na Ziemi, zanurzyła się w ciemnej i oczyszczającej rzece po drugiej stronie
nieba.
Rozdział trzydziesty szósty
Paul Marlowe wpatrywał się w popiół tego, co było kiedyś jego domem, i nie czuł
nic oprócz wielkiej pustki wewnątrz. Jakby zimna czarna próżnia rozrosła się
zadziwiająco, nie wywierając ani nacisku, ani bólu. Przypuszczał, że zbyt wiele się
wydarzyło w ciągu ostatnich kilku dni, żeby mógł teraz cokolwiek odczuwać.
Niewątpliwie później otępienie przejdzie i będzie mógł pojąć tę ostateczną tragedię.
Zastanawiał się, badawczo i spokojnie, czy odczucie będzie dość głębokie, żeby
sprowokować łzy.
Powrotna podróż Wodopojem Oruri, a później Kanałem Życia, minęła bezpiecznie
bez żadnych zakłóceń ze strony ludzi czy zwierząt; przynajmniej tak mu się zdawało,
ponieważ po śmierci Ann był zbyt otępiały, aby zwracać uwagę na to, co się dzieje.
Spokojnie siedział w łodzi, wpatrując się w nieprzenikliwe zielone ściany puszczy, gdy
dzień zmieniał się w noc, a noc w dzień. Szon Hu objął dowództwo, decydując, kiedy
należy odpoczywać, i gdzie rozkładać obóz, a Paul był posłuszny i grzeczny jak dziecko.
Kiedy jednak barka zbliżyła się do Baya Nor, szok zaczął ustępować. Powoli
wynurzał się ze śmiertelnego letargu, który go opanował. Zaczął znów myśleć, zdając
sobie sprawę, że pomimo strat i tragedii podróż zakończyła się pomyślnie, że dokonał
najważniejszego odkrycia w historii rodzaju ludzkiego, że jest w drodze do domu.
Poczucie powrotu do domu na chwilę odebrało mu równowagę. Dom jako taki był
przecież gdzieś na Ziemi, nie mógł sobie dokładnie przypomnieć gdzie. Teraz dom był na
Altair Pięć i Paul potrafił jasno sobie wyobrazić, gdzie i jak to było.
Dom to budynek pokryty strzechą, na niewysokich palach. Dom to mała, ciemna
kobieta szalenie dumna z zalążka życia w jej brzuchu... Dom to dzbanek ochłodzonego
spirytusu z kappy, wieczorem, na stopniach werandy... Dom to odgłos bosych stóp,
zapach potraw, spokojne ruchy małego obcego ciała...
Łódź była już bardzo blisko Baya Nor, kiedy Paul opanował się na tyle, żeby
pomyśleć o Ence Ne. Wyruszając w podróż do Świątyni Białej Ciemności nie tylko rzucił
wyzwanie autorytetowi boga-króla, lecz także go poniżył. Poniżył Enkę Ne niszcząc
ścigającą ich barkę i wywracając wojowników w wodę Kanału Życia.
Przypuszczalnie, ze względu na swój prestiż, Enka Ne potraktuje to wydarzenie,
jakby się w ogóle nie zdarzyło. Jednakże było to mało prawdopodobne. O wiele bardziej
prawdopodobne było to, że Enka Ne, jak tylko będzie mógł, nałoży na niego karę, albo
go poniży.
Dlatego Paul nie pozwolił Szon Hu i Zu Szanowi wpłynąć łodzią do miasta. Kazał im
zostać w Kanale Życia, w odległości jakiejś godziny marszu od miasta, podczas gdy on
sam wyruszył, żeby się wszystkiego dowiedzieć – jeśli będzie mógł – o swojej sytuacji.
Gdyby nie wrócił tego samego dnia, kazał im cofnąć się do puszczy na jakiś czas, mając
nadzieję, że z czasem bóg-król zapomni o swoim niezadowoleniu i że on sam, Paul,
będzie mógł wziąć na siebie całkowitą odpowiedzialność za swoje wykroczenie.
W nocy padało, ale dzień był bardzo ciepły i ziemia parowała. I oto był tu, wpatrując
się w rozrzucony wilgotny popiół, cierpliwie obserwowany przez Tsong Tsonga, który
został, żeby dotrzymać towarzystwa Mylai Tui.
Tsong Tsong był tak samo mokry i biedny jak popiół. Nigdy nie grzeszył specjalną
mądrością ani inteligencją, a teraz przedstawiał sobą postać jeszcze bardziej żałosną, na
wpół zagłodzoną. Życzeniem jego mistrza, Poula Mer Lo, było żeby Tsong Tsong został
w domu. Dziecko przyjęło rozkaz dosłownie i nawet po spaleniu domu i po śmierci
Mylai Tui tkwiło na warcie, cierpliwie oczekując powrotu Poula Mer Lo.
Paul zrozumiał, że nawet gdyby nigdy nie wrócił, Tsong Tsong czekałby tu aż do
śmierci głodowej.
Pogłaskał chłopca po głowie, spojrzał z żalem na tępą twarz, ciemne bezrozumne
oczy i cierpliwie wypytywał o to, co się stało.
– Panie – mówił Tsong Tsong, bardzo kiepsko po bajańsku – to było może tego
ranka, kiedy wyruszyłeś w wielką podróż... Albo może następnego ranka... Jestem
głodny, panie, i nie pamiętam dokładnie... Przyszło wielu wojowników... Przysłał ich
bóg-król... To był dobry dzień bo zjadłem dużo mięsa, którego ta kobieta, Mylai Tui, nie
mogła jeść... Była dobrą kucharką, panie, chociaż płakała, kiedy gotowała. Może zapach
posiłku szkodził jej na oczy... Ale mięso było bardzo smaczne.
– Tsong Tsongu – powiedział łagodnie Paul – mówiłeś o wojownikach.
– Tak, panie... Przyszli wojownicy... Kazali kobiecie wyjść z domu... Była zła
i głośno krzyczała... Ja – ja się odsunąłem, panie, bo wiadomo, że wojownicy Enki Ne są
niecierpliwi. Ponieważ nie zwracali na mnie uwagi, a ja się bardzo bałem, wycofałem
się... Rozumiesz, panie, że nie powinienem był zostać?
– Rozumiem. Powiedz mi, co się stało.
– Wojownicy powiedzieli, że muszą spalić dom i tego nie mogłem zrozumieć, bo
wiadomo, że Poul Mer Lo jest ważnym człowiekiem... To było bardzo dziwne, panie.
Kiedy ta kobieta, Mylai Tui, zobaczyła, że podkładają ogień, stała się jakby dotknięta
przez Oruri. Drżała i krzyczała głośno, i płakała... Próbowała wbiec do palącego się
domu krzycząc słowa, jakich nie rozumiałem. Ale jeden wojownik ją powstrzymał. To
było przerażające, panie... Dom palił się bardzo głośno. A potem ona chwyciła trójząb
i zraniła mężczyznę, który ją trzymał. A potem – a potem umarła.
Paul był zdumiony, że nie czuje łez, bólu.
Ukląkł i położył rękę na ramieniu chłopca.
– W jaki sposób zginęła, Tsong Tsongu? – zapytał spokojnie.
Chłopiec jakby się zdziwił tym pytaniem.
– Uderzył ją wojownik.
– Umarła... umarła szybko?
– Wiesz, panie, że wojownicy Enki Ne nie muszą uderzać dwa razy... Od tej pory
byłem bardzo głodny. Znalazłem trochę kappy, ale była całkiem czarna i miała smak
ognia. Mój brzuch był bardzo nieszczęśliwy... Wybacz, panie, ale czy masz coś do
jedzenia?
Paul rozmyślał przez chwilę. Potem powiedział:
– Posłuchaj uważnie, Tsong Tsongu. Musisz coś najpierw zrobić, a potem dostaniesz
dużo jedzenia... Jak myślisz, czy zdołasz pójść w jedno miejsce?
– Tak, panie, choć chodzenie niezbyt mi się uśmiecha.
– Przykro mi, Tsong Tsongu. Musisz pójść, żeby dostać jedzenie. Zostawiłem
myśliwego Szon Hu i twoich przyjaciół, Zu Szana i Nemo, w barce, w pewnej odległości
stąd, nad Kanałem Życia. Musisz do nich pójść. Powiedz im to, o czym mnie mówiłeś.
Powiedz im także, że Poul Mer Lo życzy sobie, aby oni i ty razem z nimi pozostali
w puszczy przez tyle dni, ile jest palców u obu rąk. Zapamiętasz?
– Tak, panie... Czy oni mają dużo jedzenia?
– Wystarczy, żebyś się najadł; Szon Hu jest dobrym myśliwym. Nie będziesz głodny.
Teraz idź już i powiedz im również, że kiedy wyjdą z puszczy, muszą ostrożnie powrócić
do Baya Nor i uważać, w jaki sposób będą o mnie pytać.
Chłopiec przeciągnął się i głęboko westchnął.
– Zapamiętam, panie... Nie jesteś na mnie zły?
– Nie, Tsong Tsongu, nie jestem zły. Idź już i wkrótce się najesz.
Patrzył, jak chłopiec niepewnie maszeruje do Kanału Życia i wzdłuż jego brzegu.
Później obrócił się i jeszcze raz spojrzał na parujący popiół.
Pomyślał o Mylai Tui, dumnej z syna, którego nigdy nie urodziła, a potem o Ann,
cierpliwie czekającej w sercu puszczy, aż nadszedł czas jej spotkania w Samarze, i o Aru
Re, Ptaku Marsa, stojącym w lodowatej pustce od wielu tysiącleci: dumnym
enigmatycznym wartowniku oczekującym na dojrzałość nasienia.
Tyle się wydarzyło, że był jak pijany od poczucia straty, smutku i zdumienia. Słońce
nie doszło jeszcze do zenitu, a Paul już odczuwał potworne zmęczenie.
Usiadł na małym, względnie suchym kawałku ziemi, który opuścił Tsong Tsong.
Przez jakiś czas wpatrywał się tępo w popiół, jakby oczekując, że Mylai Tui – jak feniks
– powstanie. Jednakże otaczała go cisza i bezruch.
Niebawem zamknął oczy i natychmiast – na siedząco – usnął. Po chwili się
przewrócił, ale nie obudził.
Zbudził się dopiero przed zachodem słońca. Był zesztywniały, samotny i wciąż pełen
wielkiej pustki.
Rozejrzał się wokół i zamrugał. Nagle usiadł, nie zwracając uwagi na ból głowy.
Otaczał go pierścień trójzębów i pierścień tępych czarnych twarzy wojowników
z gwardii królewskiej.
Nie ruszając się próbował przez chwilę pozbierać myśli. Najwidoczniej wojownicy
nie zamierzali go zabić, łatwo bowiem mogli byli spełnić to zadanie, kiedy spał.
Wyglądali dziwnie, jakby na coś czekali.
Zastanawiał się właśnie, co powiedzieć, kiedy w zapadającym zmroku dojrzał jakiś
pojazd nadjeżdżający Drogą Wielkiego Trudu. Najpierw pomyślał, że to wózek, ale
wkrótce przekonał się, iż jest to palankin niesiony przez osiem silnych, młodych
dziewcząt. Skręciły z Drogi Wielkiego Trudu i szły wprost ku wojownikom.
Paul wstał, przyglądając się im w zdumieniu. Przypomniało mu się, jak po raz
pierwszy widział osłonięty palankin, który zawierał wyrocznię Baya Nor. Było to w łodzi
na Kanale Życia, gdy Enka Ne, inaczej Szah Szan, zabierał go do świątyni Baya Sur,
gdzie miał być świadkiem pierwszej z trzech ofiar z małych dziewczynek.
Jakby na sygnał dziewczęta niosące palankin zatrzymały się i delikatnie postawiły go
na ziemi. Osłaniające go firanki nie poruszyły się, lecz ze środka dobiegł okrzyk dzikiego
ptaka.
Następnie spomiędzy zasłon wysunęła się chuda i pomarszczona ręka, wskazująca
wprost na Paula, a niewiarygodnie stary, choć mocny głos rzekł wyraźnie:
– Oto on!
Wciąż oszołomiony i wyczerpany Paul posłyszał w uszach ogromny hałas. Kiedy
padał, czuł, że podtrzymują go ręce bajańskich wojowników.
Rozdział trzydziesty siódmy
Znajdował się w ciemnym pokoju, oświetlonym jedynie kilkoma migoczącymi
lampkami oliwnymi. Mężczyzna z twarzą zasłoniętą białym kapturem przyglądał mu się
przez wąskie otwory na oczy.
– Kim jesteś? – Słowa zabrzmiały jak wystrzał.
– Jestem Poul Mer Lo – zdołał wypowiedzieć Paul – obcy, teraz i zawsze.
Mężczyzna w białym kapturze wpatrywał się w niego uważnie.
– Wypij to. – Podał mu małe naczynie.
Paul posłusznie wziął naczynie i podniósł do ust. Płyn był jak ogień – ogień, który
pali raczej, niż parzy.
Coś wybuchło mu w głowie, a potem poczuł, jakby wciągał go w wir. A potem
poczuł, jakby swobodnie unosił się w przestrzeni.
Kiedy znów odzyskał przytomność, mgliście zdał sobie sprawę, że podtrzymuje go
dwóch wartowników.
– Kim jesteś? – krzyknął mężczyzna w białym kapturze.
Paul czuł iście olimpijski spokój. Sytuacja była dziwna, ale zabawna. Mimo całej
swej agresywności mężczyzna w białym kapturze był niewątpliwie przygłupi.
– Jestem Poul Mer Lo – powtórzył Paul wyraźnie, choć z niejaką trudnością – obcy,
teraz i zawsze.
– Wypij to – rozkazał inkwizytor. Podał mu naczynie.
Paul ponownie wziął naczynie i podniósł do ust. Ogień ogarnął jego ciało, hucząc
i pochłaniając wszystko. Myśli Paula zamieniły się w płomienie. Kurtyna z ognia
tańczyła i przepływała mu przed oczyma, powoli odsłaniając wielkiego ptaka
i jaskrawym upierzeniu opalizujących piór – niebieskich, czerwonych, zielonych
i złotych.
Ptak się nie ruszał. Nie miał głowy.
Ponownie wir wciągnął Paula. Ponownie poczuł, że swobodnie unosi się
w przestrzeni. Tym razem widział gwiazdy. Obracały się wokół niego, jakby był stałą
osią obracającego się wszechświata. Gwiazdy szeptały coś, a było to coś ważnego, lecz
nie mógł rozróżnić słów. Mógł jedynie obserwować coraz szybsze obroty, piękną
kosmiczną karuzelę, aż sam czas zatonął w wielkim czarnym oceanie wieczności...
Aż nagle ponownie znalazł się w ciemnym pokoju z kilkoma migocącymi lampkami.
I z mężczyzną w białym kapturze na twarzy.
Bezgłowy ptak znikł. A jednak... a jednak wciąż odczuwał jego obecność.
– Kim jesteś? – Słowa płynęły jak fale, jak grzmot.
Nie wiedział, co powiedzieć, co zrobić, co myśleć, co czuć. Nie wiedział, w co
wierzyć, ponieważ stracił tożsamość i zdawało mu się, że nie jest niczym więcej, jedynie
najlżejszym cieniem myśli.
– Kim jesteś? Fale uderzyły o daleki brzeg. Grzmot przetoczył się nad daleką krainą.
I wtedy nadszedł grzmot odpowiedzi.
I głos z daleka, z bardzo daleka powiedział:
– Znajdzie się między wami człowiek, który na razie nie ma władzy, a którego
władza będzie absolutna. Ponieważ zaś żaden człowiek nie może sprawować takiej
władzy, ten człowiek będzie jako król. A ponieważ nikt nie żyje wiecznie, król będzie
jako bóg. Każdego roku król musi umrzeć, żeby bóg się odrodził... Wysłuchajcie teraz
głosu ptaka, który nigdy nie fruwał... Oto jest żywy bóg, którego imię brzmi Enka Ne!
Słuchał głosu w zdumieniu czując, jak słowa uderzają go niczym młot. Słuchał słów
i uległ głosowi – wiedząc w końcu, iż jest on jego głosem. Poruszył się i usłyszał dziwny
szelest. Spojrzał na niebieskie i złote pióra pokrywające jego ramiona.
Skądś inny głos, stary, wysoki i cienki, wydał ptasi krzyk:
– Oto on!
Wtedy mężczyzna w białym kapturze krzyknął:
– Oto jest żywy bóg! – I upadł, aby się ukorzyć u stóp tego, który kiedyś znany był
pod imieniem Poula Mer Lo.
Rozdział trzydziesty ósmy
Później odpoczywał przez jakiś czas w apartamencie Świątyni Płaczącego Słońca,
strzeżony przez tylko jednego wojownika. Zabrano uroczyste upierzenie i teraz bóg-król
miał na sobie proste samu, takie jakie nosiły tysiące jego poddanych.
Apartament – którego ściany lśniły niczym bogaty marmur, z pasami błękitu,
czerwieni, zieleni i złota – nie miał luksusowego wyposażenia, lecz w porównaniu
z prostymi sprzętami krytego strzechą domu, stojącego niegdyś nad Kanałem Życia,
wyposażenie to było iście pałacowe.
Obudowa kanapy, na której teraz spoczywał, zrobiona była z czarnego drewna
inkrustowanego miedzią. Materac składał się z różnokolorowych piór milanyla
zatkniętych w delikatnej włosianej siatce. Duże półprzeźroczyste kryształy zwisały
z sufitu, obracając się wolno w lekkich powiewach wiatru, zmieniając światło lamp
emanujące z licznych nisz w delikatny, ruchomy wzór.
Bóg-król ziewnął i przeciągnął się, rozglądając się wokół siebie. Był głodny, ale miał
na głowie sprawy ważniejsze niż jedzenie.
Kazał posłać po Yurui Sa, generała Zakonu Ślepych. Mężczyznę w białym kapturze.
Wojownik stojący na straży wysłuchał polecenia boga-króla, nie patrząc na niego ani
się nie odzywając.
Niebawem Yurui Sa wszedł do pokoju. Stał sztywno, w oczekiwaniu. Jego wzrok,
podobnie jak wzrok wojownika, skierowany był na sufit.
– Oruri cię pozdrawia, Yurui Sa.
– Pozdrowienie jest błogosławieństwem, panie.
– Usiądź i bądź ze mną tak jak z przyjacielem, ponieważ mam ci wiele do
powiedzenia.
– Panie – powiedział mężczyzna prosząco – zlituj się... Mnie... Mnie nie wolno na
ciebie patrzeć!
– To z pewnością wymaga wyjaśnienia.
– Tak było zawsze. I tak musi być zawsze. Kiedy bóg-król zdejmuje upierzenie,
zwykli ludzie nie mogą go oglądać.
– Być może tak było zawsze. Jednakże nic nie trwa wiecznie. Kiedy odłoży się
upierzenie, bóg zasypia, ale król wciąż czuwa. Możesz patrzeć na króla, Yurui Sa.
Powiedziałem.
– Panie, nie jestem godzien.
– Niemniej jednak – stwierdził królewski głos, głos Enki Ne – takie jest moje
życzenie.
Powoli Yurui Sa spuścił wzrok. Enka Ne uśmiechnął się do niego, lecz twarz kapłana
wyrażała strach.
– Zajdą pewne zmiany – powiedział Enka Ne.
Yurui Sa głęboko westchnął:
– Tak, panie, zajdą pewne zmiany.
– Teraz usiądź obok mnie i powiedz, jak to się stało, że ten, który był kiedyś Poulem
Mer Lo, jest obecnie bogiem-królem Bajańczyków, chociaż nie był to jeszcze czas na
ponowne narodziny.
Yurui Sa z trudem przełknął ślinę. Następnie usiadł na brzegu kanapy, jakby się
obawiając, że za chwilę spotka go coś strasznego.
Nic się wszakże nie stało. Podniesiony na duchu zaczął tłumaczyć Paulowi Marlowe,
pochodzącemu z Ziemi, jak to się stało, iż przeznaczenie włożyło mu na głowę boską
koronę na Altair Pięć.
– Panie, zdarzyło się wiele cudownych rzeczy, które jasno i bez wątpliwości
wyrażały wolę Oruri... Wiele dni temu ten, który dziś nie ma imienia, dowiedział się, że
obcy, Poul Mer Lo, zamierza udać się w wielką podróż. Wiadomość ta została przyjęta
niechętnie. Dlatego posłano wielu wojowników, żeby zakończyć podróż, nim się jeszcze
zaczęła. – Yurui Sa pozwolił sobie na cień uśmiechu. – Mój pan wie, być może, co się
wtedy zdarzyło. Wojownicy nie spełnili rozkazu, a tacy wojownicy rzadko nie spełniają
rozkazu. Ich kapitan, nim wysłał się własnoręcznie na łono Oruri, przekazał po powrocie
słowa Poula Mer Lo. Tego samego dnia ten, który dziś nie ma imienia, poczuł wielki ból
w piersiach i strasznie kaszlał, nie mogąc przez pewien czas mówić. To był pierwszy
znak Oruri dla tego, który być może źle zrozumiał jego wolę.
– Mówisz, że bardzo kaszlał?
– Tak, panie, aż łzy płynęły mu z oczu.
Paul wrócił myślą do swej jedynej audiencji u 610 Enki Ne. Przypomniał sobie
starego człowieka – starego uginającego się pod ciężarem kłopotów i odpowiedzialności.
Starego człowieka, który kaszlał...
– Mów dalej...
– Już wtedy w świętym mieście byli tacy, których nachodziły dziwne myśli.
Niektórzy z nich – i ja między nimi – długo medytowali nad tym, co zaszło. Później,
kiedy posłano wojowników, aby zniszczyli dom Poula Mer Lo, nasze medytacje
przyniosły oświecenie. Ponadto Oruri znów objawił swą wolę.
– W jaki sposób?
– Kiedy dom się palił, panie, ten, który nie ma imienia, dostał ponownie ataku
kaszlu. Gdy zamarły płomienie, umarł ten, który nie ma imienia. To był drugi znak
Oruri... Później przemówiła wyrocznia, przepowiadając, że z popiołu zrodzi się ogień...
i tak, panie zostałeś objawiony twojemu narodowi.
Paul Marlowe, znany kiedyś jako Poul Mer Lo, obecnie 611 Enka Ne, przez chwilę
milczał. Czuł się bardzo znużony, niewymownie znużony. Zdarzyło się tyle rzeczy,
których nie potrafił przyjąć – przynajmniej na razie. Uśmiechnął się ponuro do siebie.
Ale nadejdzie czas. Na pewno nadejdzie czas...
I nagle przypomniał sobie o Szon Hu i o łodzi.
– Kiedy Poul Mer Lo wrócił z puszczy, zostawił w łodzi na Kanale Życia pewnych
towarzyszy. Żądam, aby ci ludzie, oraz chłopiec, który później do nich dotarł, zostali
przyprowadzeni cali i zdrowi do Baya Nor.
– Wybacz mi, panie. Tak się już stało. Wojownicy mieli rozkaz oczekiwać przyjazdu
Poula Mer Lo. Znaleźli barkę, ludzi na niej i chłopca, który został do nich wysłany.
– Nikomu nic się nie stało?
– Byli przesłuchiwani, panie, ale nikomu nic się nie stało.
– To bardzo dobrze, Yurui Sa, ponieważ są to skromni ludzie, ale mają przyjaciela
o wysokiej pozycji.
Generał Zakonu Ślepych poruszył się niespokojnie.
– Panie, myśliwy Szon Hu powiedział, że Poul Mer Lo rozmawiał z Oruri i że
widział formę... Wybacz, panie, że pytam, ale czyż mogło tak być?
– Jest to prawda.
– Moje serce przepełnia radość, rozmawiam bowiem z wielkim, który rozmawiał
z jeszcze większym... Pozwól mi się oddalić, panie, żebym mógł rozmyślać nad tymi
cudami.
– Twoje życzenie, Yurui Sa, jest spełnione. Teraz przyślij do mnie tych, którzy
podróżowali z Poulem Mer Lo. Przyślij też dużo jedzenia, ponieważ moi goście są
głodni... I pamiętaj. Zajdą pewne zmiany.
Generał Zakonu Ślepych wstał. Znów głęboko westchnął.
– Twoje życzenie zostanie spełnione. I zapamiętam, panie, że zajdą pewne zmiany.
Enka Ne ułożył się wygodnie na kanapie.
Wojownik na warcie nadal wpatrywał się w sufit.
Rozdział trzydziesty dziewiąty
Był ciepły, jasny wieczór. Paul Marlowe, ubrany jedynie w znoszone samu, siedział
na brzegu Kanału Życia, niedaleko Drogi Wielkiego Trudu; niedaleko również kawałka
ziemi, gdzie zielona trawa znów porosła spopieloną ziemię. Teoretycznie miał przed sobą
trzydzieści siedem dni życia.
Ostatnio rzadko się zdarzało, aby miał czas pozostawiać na boku osobowość Enki
Ne. Było tyle do zrobienia, tyle do zaplanowania. Od czasu, kiedy obdarzono go
wielkością, stał się jednoosobowym odrodzeniem. Postanowił wyprowadzić
Bajańczyków z ich statycznego, średniowiecznego społeczeństwa i pobudzić ich do
twórczego myślenia. Do życia, któremu jeśli uda się rozkwitnąć, pewnego dnia przeniesie
Bajańczyków w złoty wiek, kiedy wiedza, technologia, tradycja i sztuka połączą się
w harmonijny i rozwijający się sposób życia.
Zadanie było wielkie – za wielkie dla jednego człowieka, który miał absolutną
władzę jedynie przez rok. Jednakże, niezależnie od tego, co zdarzy się później, czy tego,
kto przyjdzie po nim – trzeba zrobić początek. A znajomość historii rodzaju ludzkiego,
jaką posiadał Paul Marlowe, sprawiała, iż mógł on czerpać pociechę z faktu, że jeżeli
przekształcanie się zacznie, trudno będzie je zatrzymać.
A początek z pewnością nastąpił. Nie było co do tego wątpliwości.
Założono szkoły. Musiał najpierw uczyć nauczycieli, zadanie jednak nie było tak
trudne, jak się spodziewał, ponieważ posiadał absolutną władzę i niekwestionowane
usługi najinteligentniejszych ludzi, jakich mógł znaleźć. Chcieli się uczyć i przekazywać
to, czego się sami nauczyli – nie z powodu palącej ciekawości i chęci poszerzenia swoich
horyzontów, lecz po prostu dlatego, że takie było życzenie Enki Ne. Być może,
ciekawość, inicjatywa i entuzjazm przyjdą później, myślał Paul. Jednakże niezależnie od
tego, czy tak się stanie, czy też nie, w obecnym pokoleniu, fakt pozostawał faktem:
założono szkoły. Po raz pierwszy w historii narodu bajańskiego dzieci uczyły się czytać
i pisać.
Niezadowolony z dużych liści kappy, których kiedyś używał zamiast papieru, Paul
eksperymentował z musą loul i z pergaminem pochodzenia zwierzęcego. Założył małą
„fabryczkę” produkującą papier, różnego rodzaju atrament, pędzle i gęsie pióra.
Jednocześnie nakazał niektórym kapłanom, którzy nauczyli się tej nowej dziwnej sztuki
pisania, żeby notowali wszystko, co wiedzą o historii Baya Nor, o jej bogach-królach,
zwyczajach, pieśniach i legendach, o jej prawach. Wkrótce powstanie niewielki zasób
literatury, na którym dzieci, obecnie uczące się czytać, będą mogły ćwiczyć świeżo
zdobyte umiejętności.
Bardzo dużo osiągnięto w dziedzinie technologii. Bajańczycy byli zręcznymi
rzemieślnikami i kiedy pojęli jakąś nową zasadę, szybko wcielali ją w życie –
i usprawniali. Paul pokazał im, jak można zmniejszyć tarcie przez wprowadzenie
opływowych kształtów w łodziach, które teraz przecinały wodę, zamiast się przez nią
przepychać. Później pokazał, jak można skuteczniej używać wioseł niż żerdzi i jak
można zastosować żagle, żeby zmniejszyć pracę wioślarzy.
Obecnie wiele łodzi poruszających się po bajańskich kanałach płynęło na wiosłach
lub na żaglach, dwa razy szybciej przy zmniejszonym o połowę wysiłku.
Jednakże chyba największym jego osiągnięciem było wprowadzenie małych
wiatraków połączonych z kołami wodnymi dla nawadniania dużych pól kappy.
Wynalazek ten zaoszczędził tyle siły roboczej – głównie kobiet – że Bajańczycy mogli
teraz uprawiać więcej ziemi, więcej zbierać i podnieść swój poziom życia.
Przypuszczalnie najdziwniejszym efektem wysiłków Paula było stworzenie
narodowej pasji puszczania latawców. Stało się ono bardzo prędko najpopularniejszym
sportem w Baya Nor. Puszczaniem latawców zajmowali się wszyscy – od najmłodszych
do najstarszych.
Kiedy Bajańczycy zrozumieli już zasadę, okazali się absolutnie genialni. Budowali
latawce znacznie lepsze od tych, jakie potrafiłby zbudować Paul. Niektóre latawce były
tak duże i tak zręcznie zbudowane, że przy dobrych warunkach wietrznych potrafiły
unieść w górę małego Bajańczyka. Faktycznie, kilku zagorzałych entuzjastów skąpało się
już w Zwierciadle Oruri.
Bajańczycy zdawali się mieć wrodzoną umiejętność ujarzmiania wiatru i wody.
Kilku bardziej żądnych przygód i eksperymentów budowało małe szybowce. Byłoby
dziwne, choć niezupełnie zaskakujące, myślał Paul, gdyby zbudowali cięższe od
powietrza mechanizmy sto czy dwieście lat wcześniej, nim wymyślą silnik.
Były także inne, subtelniejsze zmiany, które wprowadził i z których był bardzo
zadowolony. Zniósł karę śmierci za wszelkie przewinienia oprócz morderstwa i ciężkich
zbrodni. Zniósł także całkowicie tortury. Dla wykroczeń „cywilnych” i mniej ważnych
przestępstw, takich jak kradzieże, wprowadził sądy z ławą przysięgłych. Poważniejsze
przestępstwa nadal osądzał sam bóg-król.
Nie czuł się na tyle mocny, żeby znieść tradycyjną bajańską ofiarę z ludzi – coś, na
czym zależało mu najbardziej. Sam miał wkrótce oddać w niej życie.
Większość najstarszych zwyczajów i tradycji bajańskich została zmodyfikowana lub
zniesiona. Ogólnie rzecz biorąc, Bajańczycy przyjęli te zmiany nadzwyczaj dobrze, choć
Paul doskonale zdawał sobie sprawę z istnienia grupy „konserwatystów” przeciwnej
bardzo mocno wszelkim zmianom tylko dlatego, że rzeczy zawsze tak się miały. Na razie
niezadowoleni jeszcze się nie zorganizowali. Szeptali między sobą, lecz wciąż ściśle
podporządkowywali się zasadzie absolutnej lojalności wobec absolutnego władcy.
Gdyby jednak sprawy zaszły za daleko – na przykład w wypadku zniesienia ofiary
ludzkiej, której pojęcie miało dla nich zasadnicze znaczenie religijne – niewątpliwie
zjednoczyliby się jako grupa „polityczna”. Jedyną rzeczą, której Paul chciał za wszelką
cenę uniknąć, było niebezpieczeństwo rebelii lub wojny domowej. Osiągnięty do tej pory
postęp zostałby całkowicie zaprzepaszczony. Mogłoby to nawet doprowadzić do „palenia
książek”, zanim jeszcze książki miałyby szansę udowodnić swoją faktyczną wartość.
Jedno było pewne – z powodu obcego, który osiągnął absolutną władzę, cywilizacja
w Baya Nor nigdy już nie będzie statyczna. Musi pójść naprzód – albo się cofnąć.
Dlatego też, aby zapewnić zadekretowanemu przez siebie odrodzeniu szansę
rozwoju, Paul czuł, że musi pozostawić tradycję ludzkiej ofiary. W końcu dotyczyła ona
zaledwie dwudziestu osób rocznie, głównie młodych dziewcząt, a ofiary nie tylko chciały
się poświęcić, lecz nawet się o to starały. Było to wielkie wyróżnienie. W końcu ich
najbardziej kochał Oruri.
Była oczywiście jedna potencjalna ofiara, która nie podchodziła do tego w sposób tak
spokojnie filozoficzny. I był to sam Paul. Zastanawiał się, jak się będzie czuł za
trzydzieści siedem dni. Miał nadzieję – wielką nadzieję – że potrafi zaakceptować swoje
przeznaczenie tak spokojnie jak Szah Szan. Filozofia bajańska wymagała bowiem, żeby
ten, który wie, jak żyć, wiedział również, jak umrzeć.
Siedząc na brzegu Kanału Życia i myśląc o wydarzeniach z ostatnich kilku miesięcy,
Paul Marlowe, odczuwał głęboką satysfakcję. Początek został zrobiony. Bajańczycy
rozpoczynali swoją daleką i trudną drogę od mrocznego świata średniowiecznej
ortodoksji w kierunku intelektualnego i, emocjonalnego wschodu słońca. Życie jednego
człowieka nie było w końcu zbyt wysoką ceną za ukształtowanie nowego
społeczeństwa...
Paul długo siedział nad Kanałem Życia. W takie wieczory jak ten, gdy dziewięć
małych księżyców Altair Pięć przemykało wesoło po niebie, odczuwał chęć, aby usiąść
na stopniach werandy pijąc chłodny alkohol z kappy i filozofując w słowach, których
Mylai Tui nie mogła pojąć.
Myślał o niej teraz z łagodnym smutkiem, przypominając sobie dziwne, niemal psie
przywiązanie tej drobnej kobiety, która niegdyś była prostytutką ze świątyni, która
nauczyła go języka bajańskiego i która w rzeczywistości stała się jego żoną. Myślał o niej
i żałował, że nie doczekała chwili urodzenia dziecka, z którego poczęcia była tak dumna.
Żałował, że nie wiedziała, iż Poul Mer Lo, jej pan, miał zostać bogiem-królem. Biedna
Mylai Tui, nie wytrzymałaby takiej ważności – i miłości...
Później pomyślał o Ann, która znów stawała się jedynie cieniem w jego umyśle.
Droga, daleka, nieuchwytna Ann – która była kiedyś kimś znajomym a obcym. Również
jego żoną... Minęło prawie ćwierć wieku, odkąd razem opuścili Ziemię na pokładzie
Gloria Mundi... Zapewne fizycznie nie postarzał się w tym czasie więcej niż jakieś sześć
lat. Ale czuł się już stary i bardzo zmęczony. Chyba nie można jednak oszukać natury
i istnieje jakiś opóźniony wtórny skutek wszystkich tych lat spędzonych w stanie
hibernacji. A może jest prostsze wyjaśnienie. Może po prostu podróżował za daleko,
widział zbyt wiele, był za długo samotny.
Wieczór nagle wypełnił się duchami. Ann... Mylai Tui... Nienarodzone dziecko...
Szah Szan... i kobieta, z którą kiedyś tańczył cesarskiego walca po drugiej stronie nieba...
Spojrzał teraz w to obce niebo, którego konstelacje stały mu się bliższe niż te sprzed
wielu lat.
Spojrzał w górę i przyglądał się dziewięciu księżycom Altair Pięć, tańczącym na tle
rozsypanych gwiazd.
I serce zaczęło bić mu w piersi jak oszalałe.
Uważnie policzył księżyce, gdy tymczasem serce waliło, ręce drżały, a oczy piekły
od łez.
Głęboko odetchnął i znów policzył.
Teraz było dziesięć księżyców, nie dziewięć. To mogło oznaczać tylko jedno...
Oszołomiony i roztrzęsiony zaczął biec do świętego miasta – z powrotem do swojego
pokoju, gdzie wciąż przechowywał zniszczony, i – jak do tej pory – bezużyteczny aparat
nadawczo-odbiorczy.
Rozdział czterdziesty
Stał na małym, wysokim balkonie Świątyni Płaczącego Słońca. Wpatrywał się
w skupisko księżyców zbliżających się do horyzontu. Wciąż było ich dziesięć.
W ręku trzymał aparat z wyciągniętą anteną teleskopową.
Nadal drżał i spocone palce ześlizgiwały się z maleńkich przycisków aparatu, gdy
nastawiał go na nadawanie w zakresie pięciuset metrów na fali średniej. Jeżeli dziesiąty
księżyc był rzeczywiście statkiem gwiezdnym – cóż za nieprawdopodobne „jeżeli” –
okrążającym planetę, z pewnością utrzymuje automatyczny stały nasłuch na wszystkich
falach. Ale jeżeli jest to statek gwiezdny, jak u diabła może to być statek z Ziemi?
Przybywałby na Altair Pięć niecałe trzy lata po Gloria Mundi. Przecież w momencie,
kiedy Gloria Mundi opuszczała Ziemię, oprócz statku amerykańskiego i rosyjskiego,
żaden inny pojazd kosmiczny, o ile Paul się orientował, nie opuścił nawet deski
kreślarskiej. Z drugiej strony, jeżeli nie był to statek z Ziemi, to cóż innego mogło by to
być? Wielki meteor, który zabłądził z głębokiego Kosmosu i znalazł drogę na orbitę?
Statek gwiezdny z całkiem innego systemu?
W umyśle Paula wirowały możliwości, niemożliwości i zwykła zwariowana
nadzieja.
– Proszę cię, Boże, spraw, aby to był statek z Ziemi – modlił się, naciskając przycisk
nadawania. – Proszę cię, Boże, niech to będzie statek z Ziemi i niech ta przeklęta
maszynka zadziała!
Potem powiedział głosem na tyle spokojnym, na ile mu się to udało:
– Altair Pięć wzywa pojazd na orbicie. Altair Pięć wzywa pojazd na orbicie. Odezwij
się na pięciuset metrach. Odezwij się na pięciuset metrach. Odbiór... Odbiór...
Przycisnął odbiór i czekał, hipnotyzując wzrokiem dziesięć małych księżyców. Nie
było nic – nic oprócz odgłosu lekkiego powiewu na Zwierciadle Oruri. Nic oprócz
głupiego, przyspieszonego bicia jego serca.
Znów włączył nadawanie.
– Altair Pięć wzywa pojazd na orbicie. Altair Pięć wzywa pojazd na orbicie. Odezwij
się na pięciuset metrach. Odezwij się na pięciuset metrach. Odbiór.
Cisza. Wkrótce księżyce znajdą się za horyzontem i wszystko się skończy. Może już
są poza zasięgiem małego aparatu. Może ten cholerny aparat w ogóle nie działa. Może to
jest statek pozaziemski i jego załoga wcale nie słucha radia, ponieważ składa się
z małych zielonych ludzików z wbudowanymi telepatycznymi antenami. Może to zwykły
kawał skały – zimny, martwy kawał kosmicznego śmiecia... Może... Może...
Przynajmniej obwody odbiorcze pracują. Słyszał gwizdy i trzaski zakłóceń – puste
przesłanie świadczące jedynie o burzy elektrycznej gdzieś w atmosferze.
– Powiedz coś, do diabła! – szalał. – Nie przelatuj wesoło koło mnie, uczepiony stada
księżyców... Jestem samotny, słyszysz? Samotny... Samotny pośród wielkiej przeklętej
rodziny dzieci i nie mam z kim porozmawiać... Powiedz coś, ty głupi, okrutny bękarcie!
I wtedy się stało.
Cud.
Głos człowieka mówiącego do człowieka poprzez czarną barierę przestrzeni.
– Cristobal Colon wzywa Altrair Pięć. – Zakłócenia były coraz większe. Jednakże
słowa – błogosławione, piękne słowa – rozlegały się wyraźnie: – Cristobal Colon wzywa
Altair Pięć... Pozdrowienia z Ziemi... Kim jesteś? Odbiór.
Przez krótką okropną chwilę nie mógł się odezwać. Czuł ucisk na klatkę piersiową,
a serce miało chyba lada chwila wybuchnąć. Otworzył usta i na początku wydobył się
z nich tylko chrapliwy bulgot. Natychmiast – nie wiadomo czemu – poczuł wstyd.
Zacisnął pięść, aż wbił w dłonie paznokcie i zmusił się do mówienia:
– Nazywam się Paul Marlowe, Jedyny, który przeżył – głos mu się załamał i musiał
zacząć jeszcze raz: – Jedyny, który przeżył z załogi Gloria Mundi... Kiedy – kiedy
opuściliście Ziemię?
Nie było odpowiedzi. Klnąc zrozumiał, że zapomniał przycisnąć guzik odbioru.
Mocno walnął w przycisk i usłyszał inny głos:
– ...się Konrad Jürgens, jestem dowódcą Cristobala Colona – powiedział wolno po
angielsku głos z obcym akcentem. – Wystartowaliśmy z Ziemi z napędem nadświetlnym
w roku 2029, cztery subiektywne lata temu... Cieszymy się, że żyjesz – ty, jeden ze
sławnych pionierów lotów gwiezdnych. Co się stało z Gloria Mundi i z twoimi
towarzyszami? Widzieliśmy kanały, ale nie robiliśmy jeszcze szczegółowych badań.
Jakie stworzenia tutaj żyją? Czy są wrogo nastawione? Jak cię znajdziemy?
Paul obserwował księżyce, znajdujące się już bardzo nisko nad horyzontem. Udało
mu się zachować spokój.
– Przepraszam, ale nie mam czasu na wyjaśnienia – odpowiedział pośpiesznie. –
Wkrótce opuścicie mój horyzont i chyba stracimy łączność. Koncentruję się więc na
istotnych informacjach. Jeśli zrobicie szczegółowy telefotograficzny szkic terenu wokół
kanałów, zobaczycie, gdzie wylądowała Gloria Mundi... Wypaliliśmy pas puszczy –
długości około dziesięciu kilometrów. Z niskiej orbity przypuszczalnie widać go nawet
gołym okiem... Zobaczycie także krater, gdzie Gloria Mundi zaprogramowała własne
zniszczenie, po tym jak została porzucona. Postarajcie się wylądować jak najbliżej tego
miejsca. Wyślę ludzi na wasze spotkanie – łatwo ich rozpoznacie. Ale w żadnym
wypadku – powtarzam: w żadnym wypadku – nie opuszczajcie statku przed ich
przyjściem. Żyją tu także ludzie, którzy nie są zbyt pokojowo nastawieni... Wyślę
komitet powitalny, który przyjmie was za dwa dni od teraz... Tutejsi mieszkańcy są mali,
ciemni i całkiem podobni do nas. – Roześmiał się, myśląc o tym, czego dowiedział się od
Aru Re. – W gruncie rzeczy sądzę, że będziecie zdumieni, jak bardzo podobni. Odbiór.
– Zrozumiałem. Postąpimy zgodnie z twoimi instrukcjami. Czy jesteś zdrów?
Odbiór.
Paul pijany z podniecenia, roześmiał się trochę histerycznie i powiedział:
– Nigdy w życiu nie czułem się tak dobrze.
Zapadła krótka chwila ciszy. Później usłyszał:
– Cristobal Colon do Paula Marlowe. Zrozumieliśmy cię i postąpimy zgodnie
z twoimi instrukcjami. Czy jesteś zdrów? Odbiór.
Paul zobaczył, jak dziesięć księżyców, jeden po drugim, znika za horyzontem.
Próbował bezskutecznie połączyć się jeszcze raz z Cristobalem Colonem. Wrócił na
odbiór.
– Cristobal Colon do Paula Marlowe. Postąpimy zgodnie z twoimi instrukcjami. Nie
słyszymy cię. Postąpimy zgodnie z twoimi instrukcjami. Nie słyszymy cię... Cristobal
Colon do Paula Marlowe. Postąpimy...
Wyłączył aparat i głęboko westchnął.
Rzecz niemożliwa wydawała się teraz dziwnie nieuchronna – po tym, jak się
zdarzyła.
Stał przez długi czas na balkonie Świątyni Płaczącego Słońca, starając się nie poddać
wirom myśli i uczuć, które go opanowały.
Szybciej niż napęd świetlny... Tak powiedzieli... Szybciej niż światło... Cztery
subiektywne lata lotu gwiezdnego... Cristobal Colon musiał wyruszyć z Ziemi
siedemnaście lat po Gloria Mundi... A teraz był tu, okrążając Altair Pięć trzy lata po tym,
jak wylądowała Gloria Mundi... Pewno połowa załogi nowego statku chodziła jeszcze do
szkoły, gdy on spędzał lata całe w hibernacji podczas długiego skoku
międzygwiezdnego... Nic dziwnego, że uważają go za jednego z pionierów lotów
gwiezdnych... Cristobal Colon – niezła nazwa dla statku, który tak samo jak Kolumb
otworzył nowy szlak dla ludzkich podróży... Wkrótce, wkrótce będzie rozmawiał
z ludźmi, którzy dokładnie pamiętają, jak wygląda wiosna w Londynie, w Paryżu czy
w Rzymie. Z ludźmi, którzy pamiętają jeszcze smak piwa, pieczeni wołowej czy frutti di
mare. Z mężczyznami, może i z kobietami, których wygląd i sposób mówienia
przypomną mu o tym wszystkim, co zostawił za sobą po drugiej stronie nieba,
o wszystkim, za czym tęsknił...
Nagle tumult w jego głowie sam ucichł. Był rozpaczliwie zmęczony, wyczerpany
nadzieją i podnieceniem. Chciał tylko spać.
Epilog
Enka Ne siedział zamyślony na swej kanapie. Bajański wartownik przez cały czas
wpatrywał się w sufit. Cristobal Colon pomyślnie wylądował i jego załogę powitał
oddział osobistej eskorty boga-króla. Oprócz trójzębów nieśli transparenty z napisami:
Bienvenu, Wilkommen, Benvenuto, Welcome!”. Grupie przewodzili: myśliwy,
młodzieniec i kaleki chłopiec. Musiała to być niezła szopka, pomyślał król-bóg... A teraz
ludzie z Ziemi znajdowali się w Baya Nor...
Yurui Sa, Generał Zakonu Ślepych, wszedł do pokoju i spojrzał na jego wysokość,
chociaż bóg-król miał na sobie tylko samu.
– Panie, stało się tak, jak rozkazałeś. Obcy czekają w miejscu wielu fontann...
Wszyscy są wysocy i potężni, wyżsi nawet od... – Yurui Sa przerwał.
– Wyżsi nawet niż ten – powiedział bóg-król z lekkim uśmiechem – który czekał
w miejscu wielu fontann dawno, dawno temu.
Podczas minionych miesięcy między Yurui Sa i bogiem-królem rozwinęło się coś na
kształt przyjaźni, lecz jedynie na osobności, kiedy Enka Ne zdejmował upierzenie. Byli
ludźmi z dwóch światów, którzy nauczyli się wzajemnego szacunku.
– Panie – kontynuował Yurui Sa – widziałem srebrnego ptaka. Jest to naprawdę
cudowna rzecz, i bardzo piękna.
– Nie wątpię, że jest bardzo piękny.
Zapadła chwila ciszy. Yurui Sa przesunął wzrok przez korytarz na balkon i otwarte
niebo. Niebawem zrobi się ciemno i zapadnie wieczór.
– Myślę – powiedział z wahaniem Yurui Sa – że byłoby wspaniale podróżować
srebrnym ptakiem do ziemi po drugiej stronie nieba... Zwłaszcza, jeśli zna się już tę
ziemię, a serce zaznało wiele bólu.
– Wygląda na to, Yurui Sa – powiedział bóg-król – że zadajesz mi pytanie.
– Wybacz mi, panie – odrzekł Yurui Sa pokornie. – Rzeczywiście zadaję ci pytanie,
chociaż bóg-król znajduje się poza osądem ludzi.
Bóg-król westchnął. Yurui Sa pytał Enkę Ne o to, o co do tej pory nie odważył się
spytać samego siebie Paul Marlowe.
Wstał i wyszedł przez korytarz na mały balkon. Słońce, nisko na niebie, było
ogromne i czerwone. Nie różniło się zbytnio od słońca wschodzącego i zachodzącego
nad angielskim krajobrazem o szesnaście świetlnych lat stąd... A jednak... A jednak...
Było inne. Też piękne. Ale inne.
Myślał o wielu rzeczach. O niebieskim niebie, puszystych białych chmurach i polach
zboża. O małej farmie, głosach, które wciąż słyszał, i o twarzach, których nie mógł już
sobie przypomnieć. Myślał o urodzinowym torcie i o rakiecie-zabawce, którą można było
wyrzucić w powietrze, kręcąc małą korbką i naciskając guzik „Start”.
A potem myślał o Ann Marlowe, umierającej na małej drewnianej barce. O Mylai
Tui, dumnej, ponieważ spodziewała się dziecka. O Bai Lucie, który skonstruował
latawiec i stał się przyczyną własnej śmierci, zniszczenia szkoły i podróży, prowadzącej
do ironicznie zaskakującego odkrycia, że wszyscy ludzie naprawdę są braćmi. I myślał
o Szah Szanie z inteligentnymi oczami, spokojnym w swej wiedzy, że jego życie należy
do jego narodu...
Słońce zaczęło ginąć za horyzontem. Został na balkonie i przyglądał się, jak znika.
Potem wrócił do małego pokoju.
Bóg-król spojrzał na Yurui Sa i uśmiechnął się.
– Kiedyś – powiedział miękko – znałem obcego, Poula Mer Lo, który podróżował
srebrnym ptakiem. Niewątpliwie, on bardzo by chciał powrócić na swoją ziemię po
drugiej stronie nieba... Ale – ale nie znam już tego człowieka, ponieważ jestem zbyt
zajęty sprawami mojego narodu.
– Panie – rzekł Yurui Sa, z dziwnie błyszczącymi oczyma – wiedziałem, że taka
będzie twoja odpowiedź.
– Odejdź teraz – powiedział Enka Ne – muszę bowiem wkrótce powitać moich gości.
Lekki powiew zawitał w pokoju, szepcząc miękko w fałdach stroju, który wisiał na
drewnianej ramie. Opalizujące pióra drżały przez chwilę, a potem znieruchomiały.