C
athleen
G
alitz
D
uma i namiętność
- 1 -
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Gillian Baron z całej siły zacisnęła pięść i uniosła rękę, ale zaraz opuściła
ją bezradnie wzdłuż ciała. Odetchnęła głęboko i podjęła kolejną próbę, ale ręka
znów bezwładnie opadła. Dopiero za trzecim razem udało jej się zmobilizować
na tyle, żeby zapukać do drzwi luksusowego apartamentu. Kiedy umilkło echo
trzech szybkich, dyskretnych uderzeń, Gillian musiała zebrać wszystkie siły,
żeby stłumić przemożną chęć rzucenia się do ucieczki, jak dzieciak, który dla
kawału dobija się do drzwi sąsiadów.
Sytuacja wydawała jej się zupełnie nierealna. Jakby miała wkroczyć w
magiczny portal, który przeniesie ją w przeszłość, do czasów, kiedy nie
musiałaby pukać do tych drzwi, ponieważ posiadała klucz do serca mężczyzny,
który tu mieszkał. W tamtych dawno minionych czasach jej życie było tak
bliskie ideału, jak to tylko po ludzku możliwe.
Ale jej szczęście prysło jak bańka mydlana pewnego tragicznego dnia,
kiedy wszystko zostało całkowicie, bezpowrotnie zniszczone.
Kiedy on ją znienawidził.
Sekundy płynęły, a drzwi pozostawały zamknięte. Gillian odetchnęła z
ulgą. Najwyraźniej nie było go w domu. A więc nie dojdzie do spotkania,
którego tak bardzo się bała.
- Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy - mruknęła pod nosem, odwróciła
się na pięcie i zaczęła schodzić po schodach.
Odgłos zbliżających się kroków sprawił, że zastygła w bezruchu.
- Chwileczkę! - rozległo się wołanie zza drzwi mieszkania. Gillian
zawróciła z westchnieniem. Nie chciała tu być.
Boże, jak strasznie nie chciała wywlekać przeszłości, ożywiać
wspomnień. Wciągać Bryce'a z powrotem w swoje powikłane, żałosne życie. A
najbardziej ze wszystkiego nie chciała, żeby kolana miękły jej na samą myśl o
R S
- 2 -
tym, że za chwilkę stanie oko w oko z Bryce'em. Była przecież pewna, że ten
etap ma już dawno za sobą.
Wątpiła, czy on uwierzy, że przyszła tu wyłącznie w imieniu swojego
ojca. Prawdopodobnie, z typową dla siebie arogancją, uzna, że to tylko wybieg,
do którego się uciekła, by spróbować z powrotem się wśliznąć do jego życia.
Nie zdziwiłaby się, gdyby bez wahania zatrzasnął jej drzwi przed nosem.
Drgnęła, kiedy szczęknął otwierany zamek i Bryce McFadden stanął w
progu. Oprócz spłowiałych dżinsów nie miał na sobie niczego. W chwili, kiedy
rozpoznał gościa, w jego szaroniebieskich oczach mignęło coś jakby czułość.
Jednak już ułamek sekundy później jego wzrok stał się lodowato zimny.
- O, do...
- ...dobrze cię widzieć? - podsunęła żywo Gillian. Wolała się nie
przekonywać, czy miał na myśli powitanie, czy też niewybredne przekleństwo. -
Witaj, Bryce. Mam nadzieję, że cię nie obudziłam.
Zważywszy na jego niedbały strój, potargane włosy i trochę nieprzytomny
wyraz twarzy, obawiała się, że mogła mu przerwać czynność jeszcze bardziej
intymną niż sen.
Zresztą, co za różnica? To nie była jej sprawa.
Może i nie, ale mimo to serce zabiło jej mocniej, zupełnie jakby rozum
nie miał już nic do powiedzenia. Uciekając wzrokiem przed jego
stalowoniebieskimi oczami, które przeszywały ją niczym para sztyletów,
spojrzała w dół, na jego szeroką pierś, pokrytą kręconymi, złocistymi włosami,
które ciemniały stopniowo wzdłuż wąskiego szlaku wiodącego przez
umięśniony brzuch i niknącego za paskiem dżinsów. Co ona najlepszego robi?
Poczuła, że się czerwieni na samą myśl o tym, że mógł zauważyć, na co się
gapiła.
Bryce niedbałym gestem zaczepił kciuk o szlufkę spodni, oparł się leniwie
o framugę drzwi i zmierzył ją od stóp do głów wyzywającym, samczym
R S
- 3 -
spojrzeniem, które znała aż za dobrze. Zrobiła nadludzki wysiłek, żeby
zignorować reakcję swojego ciała.
Bezmyślne, zwierzęce pożądanie, którego z jakiegoś powodu nie potrafiła
zwalczyć, nie mogło jej przecież przesłonić świadomości, że ma przed sobą naj-
podlejsze indywiduum, jakie ziemia nosiła. Ten człowiek zawiódł ją w
momencie, kiedy najbardziej potrzebowała jego wsparcia.
- Mogę wejść? - spytała, czując się raczej jak obnośna sprzedawczyni
środków czystości niż jak kobieta, która dzieliła kiedyś życie i łoże mężczyzny
stojącego w drzwiach.
- Oczywiście.
Kiedy zamykał za nią drzwi, skorzystała z okazji, żeby zerknąć do pokoju
dziennego. Przed telewizorem o wielkim, płaskim ekranie stała obszerna
skórzana kanapa, a obok pasujący do niej fotel. Przy oknie pysznił się zestaw do
ćwiczeń. Gdyby nie eleganckie meble, można by pomyśleć, że gospodarz
dopiero co się wprowadził - nie było tu żadnych drobiazgów stwarzających
domowy nastrój, a nagich ścian nie zdobił ani jeden obraz czy fotografia.
Głupia, chyba się nie spodziewałaś zobaczyć tu swojej podobizny? -
powiedziała do siebie w duchu. To, że sama nie byłaś w stanie się zdobyć na
wyrzucenie jego zdjęć, nie ma nic do rzeczy.
- Ładne mieszkanko - rzuciła, siląc się na nonszalancję. Zauważyła, że nie
miał choinki, mimo że do Gwiazdki został zaledwie tydzień. Widocznie nie
widział takiej potrzeby. Jedynym elementem wprowadzającym świąteczny
nastrój był stojący na niskim stoliku wesoły, kolorowy stroik, dziwnie
niepasujący do tego apartamentu o surowym, czarno-białym wystroju. Przed
oczami Gillian stanęło małe mieszkanko w wiktoriańskiej kamienicy, w którym
zaczynali wspólne życie. W niczym nie przypominało tego luksusowego, ale
zimnego apartamentu. Zacisnęła powieki, próbując odsunąć wspomnienie
przytulnego wnętrza z kwiatami w oknach, dzierganymi na szydełku firankami,
R S
- 4 -
starymi, drewnianymi meblami wyszukanymi na bazarze... i małego,
słonecznego pokoiku, którego ściany sama wyłożyła tapetą w misie...
Dosyć!
Nie mogła się teraz rozkleić. Miała ważną, trudną sprawę do załatwienia.
- Napijesz się kawy? - spytał Bryce, przerywając niezręczne milczenie.
Gillian posłała mu niepewny uśmiech. Może ręce przestaną jej się trząść,
kiedy je zaciśnie na ciepłym kubku?
- Z przyjemnością.
Bryce pomógł jej zdjąć gruby płaszcz, który zimą w Cheyenne nie był
modnym kaprysem, lecz artykułem pierwszej potrzeby. Ten uprzejmy gest był
zupełnie naturalny, ale zarazem dziwnie nierzeczywisty. Kiedy poczuła dobrze
znany, korzenny zapach wody kolońskiej Bryce'a, wspomnienie czasów, kiedy
kochała tego mężczyznę, stało się tak wyraźne, jakby działo się to zaledwie
wczoraj.
Bryce zaprosił ją gestem, by usiadła, a sam zniknął w kuchni.
Zamyślona podeszła do stolika, żeby obejrzeć świąteczny stroik. W
środek wpięta była ozdobna karteczka. Nie mogąc powstrzymać ciekawości,
pochyliła się i przeczytała:
Tak! Po stokroć tak!
Kocham Cię,
Vi
Kim, do cholery, była Vi? Może, pomyślała Gillian z sarkazmem, nie
chodziło o imię, lecz o rzymską cyfrę sześć? Bryce z pewnością miał teraz tyle
kobiet, że dla ułatwienia przypisywał im numery.
Czarny humor nic jednak nie pomógł. Słowa na karteczce o wiele za
bardzo kojarzyły się z entuzjastyczną odpowiedzią na prośbę o rękę. Podłoga
pod stopami Gillian niebezpiecznie zafalowała. Zazdrość wypełniła jej serce. To
uczucie, które nie miało racji bytu tyle czasu po ich rozstaniu, było co najmniej
denerwujące.
R S
- 5 -
- Mam tylko rozpuszczalną - odezwał się Bryce przepraszająco, wchodząc
do salonu z dwoma kubkami w rękach. - Nie umywa się do przepysznej kawy,
którą ty parzyłaś.
Jakież to znaczące, pomyślała Gillian ze smutkiem. Błyskawiczna
rozpuszczalna kawa mogła być symbolem tego, czym się stało ich życie.
Błyskawiczne posiłki.
Niecierpiące zwłoki sprawy.
Chwilowe zaspokojenie.
I chroniczny niepokój.
- Dzięki - powiedziała, biorąc kubek i siadając na sofie. Bryce zajął
miejsce naprzeciwko niej.
Gillian upiła łyk i stwierdziła, że Bryce nie przesadzał. Kawa była
naprawdę paskudna. Nagle zrobiło jej się go żal, kiedy sobie wyobraziła, że
codziennie rano pije ten ohydny płyn ze swojego starego, wyszczerbionego
kubka, sam w tym wielkim, nieprzytulnym mieszkaniu. Dobrze pamiętała, że
uwielbiał zaczynać dzień od wypicia przyrządzonej przez nią kawy.
Najchętniej leżąc razem z nią w łóżku.
Podniosła wzrok i zobaczyła, że Bryce patrzył na nią wyczekująco znad
parującego kubka.
- Może oszczędzę nam obojgu męczarni prowadzenia towarzyskiej
rozmówki o niczym i przejdę do rzeczy - zaczęła, rozpaczliwie szukając słów.
- Świetny pomysł - rzucił, przeciągając sylaby. Spłoszona jego
sarkastycznym tonem, nie umiała znaleźć żadnego sposobu na złagodzenie tego,
co miała do powiedzenia.
- Stella i Rose chcą ubezwłasnowolnić ojca - wypaliła mu prosto w twarz.
Gdyby rzuciła Bryce'owi pod nogi odbezpieczony granat, nie zrobiłoby to
na nim bardziej piorunującego wrażenia. Mięśnie zagrały na jego nagle
zaciśniętej szczęce, a oczy przybrały kolor wypolerowanego spiżu.
- Co to ma wspólnego ze mną? - wycedził.
R S
- 6 -
Nawet jeśli Gillian spodziewała się usłyszeć co innego, musiała przyznać,
że miał prawo zadać takie pytanie.
- Nie mogę od ciebie wymagać, żebyś się angażował w moje rodzinne
problemy, ale nie myśl, że przyszłam tu dla kaprysu.
- Czy coś się stało ojcu? - spytał Bryce z niepokojem.
Gillian wiedziała, że jego troska jest szczera. Tylko jak mu wyjaśnić
sytuację, nie zdradzając, jak bardzo czuła się winna wobec ojca? Przez ostatnie
dwa lata włożyła całą energię w to, żeby stanąć na własnych nogach i jakoś
ułożyć sobie życie. Pracowała po dwanaście godzin na dobę, a ojciec mieszkał
po drugiej stronie stanu, ale to nie usprawiedliwiało faktu, że brakowało jej
czasu, żeby zadbać o człowieka, który ją wychował, sam, po śmierci jej matki.
- Stella twierdzi, że ojciec zaczął mieć kłopoty z zachowaniem
równowagi. Podobno kilka razy upadł. I zaczął wydawać pieniądze zupełnie bez
zastanowienia. Obie z Rose uważają, że to prawdopodobnie wczesne stadium
alzheimera.
Gillian z trudem przychodziło wypowiedzieć samo słowo, a co dopiero
uświadomić sobie konsekwencje tego strasznego faktu. Ponieważ unikała wizyt
u ojca od czasu, kiedy potępił jej decyzję odejścia od Bryce'a, nie miała powodu,
by nie dowierzać siostrom. Ani przez chwilę nie podejrzewała, że któraś z nich
mogłaby chcieć umieścić ojca w domu opieki po to, żeby przejąć jego majątek,
ale obawiała się, że źle oceniają sytuację. Ponieważ siostry zdecydowane były
wytoczyć proces, Gillian wiedziała, że musi wziąć sprawy w swoje ręce, zanim
będzie za późno. Zanim ten dramat zniszczy jej rodzinę.
Gdyby nie absolutna konieczność, nigdy w życiu nie przyszłaby prosić
Bryce'a o pomoc.
Rysy twarzy Bryce'a złagodniały.
- Przykro mi to słyszeć.
Gillian odkaszlnęła, zaczerpnęła tchu i chwyciła byka za rogi.
R S
- 7 -
- Prawda jest taka, że ojciec udzielił nam obojgu równoważnego
pełnomocnictwa, na wypadek gdyby nie mógł sam zadbać o swoje interesy.
Bryce na pewno nie potrafiłby tak dobrze udawać śmiertelnego
zdumienia. A więc o niczym nie wiedział, w przeciwieństwie do tego, co
twierdziły Stella i Rose, które otwarcie go oskarżały, że Ukartował wszystko już
dawno. Kiedy znaczenie jej słów w pełni do niego dotarło, usta wykrzywił mu
ironiczny grymas.
- Już rozumiem. Twoje siostrzyczki nie mogą wsadzić ojca do
wariatkowa, dopóki ty i ja nie odwalimy za nie brudnej roboty.
Gillian czuła, że nie zniesie kolejnej dyskusji o stosunkach panujących w
jej rodzinie.
- Nikt nie mówi o żadnym wariatkowie - obruszyła się, starając się, by jej
głos brzmiał pewnie. - Siostry mają prawo się niepokoić. W razie potrzeby w
okolicy jest kilka uroczych domów pogodnej jesieni...
- I ty, Brutusie?
Jego słowa zawisły w próżni jak balansujący nad przepaścią linoskoczek.
A więc Bryce uważał, że umieszczenie ojca w domu opieki równało się
zadaniu mu podstępnego, śmiertelnego ciosu w plecy.
Czy zatem przeciwstawi się jej siostrom?
I, co ważniejsze, czy ona znajdzie siłę, by go poprzeć, jeżeli uzna, że ma
rację?
W geście irytacji Bryce wsunął palce w swoje rozczochrane włosy i
rozczochrał je jeszcze bardziej.
- Jaka ma być moja rola w tym wszystkim? Wyduś to z siebie!
Zadrżała, przeszyta spojrzeniem jego zimnych, niewybaczających oczu. I
zatraciła się w ich stalowej głębi.
- Chciałabym, żebyś pojechał ze mną na ranczo. Tata na pewno nie ruszy
się z domu, dopóki nie omówi całej sprawy z nami, a siostry grożą, że
rozpoczną postępowanie sądowe, jeśli sytuacja się nie zmieni. Tata obiecał, że
R S
- 8 -
podporządkuje się decyzji, którą wspólnie podejmiemy. Nie widzę innego
sposobu, żeby uchronić naszą rodzinę przed rozbiciem.
Bryce prychnął, odchylił głowę na oparcie fotela i zacisnął powieki.
Gillian wyraźnie zobaczyła, że miał sine obwódki pod oczami. A więc
przepracowywał się i nie dosypiał. Nic nowego pod słońcem.
Kiedy Bryce wreszcie otworzył oczy i odezwał się, w jego głosie słychać
było zmęczenie, które miał wypisane na twarzy.
- Wiesz, delikatnie mówiąc, zajęć mi nie brakuje. Może po prostu zrzeknę
się pełnomocnictwa, żebyście mogły spokojnie podzielić między siebie wasze
trzydzieści srebrników?
Gillian aż się wzdrygnęła.
- Zrobiłbyś coś takiego? - wyjąkała. Nie wiedziała, dlaczego czuje się taka
zawiedziona. Przecież Bryce sam, z własnej woli zaproponował rozwiązanie, o
które jej siostry żarliwie się modliły. Stella i Rose byłyby zachwycone, gdyby
się wycofał, pozostawiając im wolną rękę, jednak Gillian czuła, że to nie byłoby
w porządku. Mówiło jej tak sumienie, a jego głos ceniła bardziej niż przepisy
prawne.
- Zrobiłbym wszystko, żeby raz na zawsze pozbyć się klanu Baronów z
mojego życia - wycedził Bryce. - Przeraża mnie, że można być tak
pozbawionym skrupułów, żeby chcieć rozdrapać majątek własnego ojca za jego
życia. Wiesz, Gillian, myślałem, że przynajmniej ty będziesz miała więcej
przyzwoitości. To ranczo stanowi sens życia twojego ojca. Mamy przyjechać i
wytłumaczyć mu, że jego czas minął? To będzie dla niego straszny cios.
- Myślisz, że o tym nie wiem? - wybuchnęła Gillian. Sama myśl, że
najsilniejszy mężczyzna, jakiego znała, miałby zostać uznany za niedołężnego,
wydawała jej się bluźnierstwem.
- Twój ojciec nie da się potulnie zamknąć w domu starców - ciągnął
Bryce bezlitośnie. - Jeśli do tego doprowadzisz, nigdy ci nie wybaczy.
R S
- 9 -
- Nic nie jest jeszcze przesądzone, Bryce. - Gillian obronnym gestem
skrzyżowała ręce na piersi. - Jeśli zgodnie stwierdzimy, że stan zdrowia ojca
pozwala na to, żeby w dalszym ciągu zajmował się ranczem, o ubezwłasnowol-
nieniu nie będzie mowy. I każde z nas będzie mogło z czystym sumieniem
wrócić do swojego życia.
Kolejne parsknięcie Bryce'a odbiło się echem od ścian salonu.
- Wiem, że proszę cię o wielką przysługę - ciągnęła Gillian. - Robię to
tylko dlatego, że wiem, jak bardzo tata ci ufa. Poza tym jako pełnomocnik masz
obowiązek zająć się tą sprawą, czy tego chcesz, czy nie. Rozumiem, że
zamierzasz się zrzec pełnomocnictwa, i nie mogę ci tego zakazać. Ale nie
zgadzam się, żebyś to zrobił, zanim nie porozmawiamy osobiście z ojcem i nie
ocenimy sytuacji. Weź pod uwagę, że jeśli moje siostry uprą się, by pójść do
sądu, ta sprawa będzie się ciągnąć latami. Nasza wizyta na ranczu to jedyny
sposób, żeby szybko ją zamknąć. Obiecuję, że zaraz potem na dobre zniknę z
twojego życia. - W jej głosie zadźwięczała jakaś obca nuta. - Jestem pewna, że
Vi to doceni.
Na twarzy Bryce'a odmalowało się zdziwienie, kiedy wypowiedziała to
imię, jednak nie zaprzeczył.
- Z pewnością będzie zadowolona, kiedy się uwolnię od przeszłości.
Zwłaszcza że poprosiłem ją o rękę.
Gillian musiała sobie pogratulować. Nawet oscarowa aktorka nie
potrafiłaby lepiej zapanować nad twarzą niż ona w chwili, kiedy usłyszała tę
piorunującą wieść. Nie okazała po sobie szoku, choć miała wrażenie, że z jej
płuc gwałtownie uszło całe powietrze, a jakiś niewidzialny ciężar miażdży jej
serce.
- Gratuluję. Zasługujesz na to, by być szczęśliwy - powiedziała, robiąc
nadludzki wysiłek, żeby głos jej się nie załamał. Choć mówiła szczerze, uśmiech
bolał jak otwarta rana. Dlaczego czuła tak dojmującą rozpacz? Przecież rozstali
R S
- 10 -
się, bo ona tego chciała. - Przysięgam, że to będzie ostatnia rzecz, o jaką cię
kiedykolwiek poproszę.
Bryce przeszył ją lodowatym spojrzeniem.
- Nie sądzę, żebyś pamiętała, jaka była ostatnia rzecz, o którą ja ciebie
prosiłem.
Spojrzała na niego zdziwiona.
- Chyba będziesz musiał odświeżyć mi pamięć.
- Błagałem cię, żebyś się ze mną nie rozwodziła.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Trudno to nazwać prośbą o przysługę. - W głosie Gillian zabrzmiało
rozdrażnienie. - Miałam nadzieję, że będzie cię stać na to, żeby odsunąć na bok
urazę, którą do mnie żywisz, i pomóc mojemu tacie. Przecież wiem, że ceniłeś
go bardziej niż własnego ojca. Czy fakt, że tata zaufał ci na tyle, by złożyć swój
los w twoje ręce, mimo że oficjalnie nie jesteś już członkiem naszej rodziny, nic
dla ciebie nie znaczy?
Decyzja ojca, żeby ustanowić Bryce'a jednym ze swoich pełnomocników,
nie zachwyciła Gillian, ale to było nic w porównaniu z reakcją jej sióstr.
Obydwie wpadły w prawdziwą furię. Nie miały jednak racji, oskarżając Bryce'a
o to, że nakłonił ojca do zrobienia takiego zapisu. Gillian wiedziała, że tata sam
wpadł na ten pomysł. Miała tylko nadzieję, że nie zrobił tego specjalnie, żeby ją
zmusić do spotkania z byłym mężem. Jeżeli ojciec udawał chorego, licząc na to,
że w ten sposób doprowadzi do ich pojednania, będzie miał z nią do czynienia!
Potrząsnęła głową, kiedy ogarnęły ją gorzkie wyrzuty sumienia.
Jak mogła podejrzewać ojca o spiskowanie, podczas gdy on
prawdopodobnie był chory i potrzebował opieki?
- Muszę przyznać, że nie mam serca zostawić Johna na pastwę Scylli i
Charybdy - odezwał się Bryce z westchnieniem.
R S
- 11 -
- Nie dziwi mnie, że sprzykrzyło im się życie na łasce ojca. Jestem
pewien, że wolałyby uzyskać prawo do swojej części spadku, zanim John wyda
kolejne sumy na rzecz tak błahą jak prowadzenie rancza, któremu poświęcił całe
życie.
Gillian żachnęła się, słysząc, jak nazwał jej siostry. Ale ponieważ
zdarzyło mu się już określać je mianem „wściekłych suk", uznała, że nie ma o
co kruszyć kopii.
- Z rozkoszą odpłaciłbym tym jędzom za wszystko, co przez nie
przeżyłem. Ciekawe, jak by sobie poradziły, gdyby zostały bez grosza. - Bryce
uśmiechnął się drapieżnie, kącikami warg.
Najwyraźniej dotąd nie wybaczył Stelli i Rose tego, że przekonały
Gillian, by złożyła pozew o rozwód. Ona jednak wzięła je w obronę:
- Może zostawiłbyś moje siostry w spokoju...
- Kiedy chodziło o Stellę i Rose, nigdy nie chciałaś spojrzeć prawdzie w
oczy. Powinno być mi głęboko obojętne, że te zgorzkniałe stare panny chcą
zamknąć ojca pod kluczem, ale mam swoje zasady. Nie mogę przestać myśleć,
że czarne jest czarne, a białe jest białe. Dlatego zrobię to, czego John ode mnie
oczekuje.
Serce Gillian zabiło mocniej.
- Naprawdę się zgadzasz? - spytała bez tchu, nie wierząc własnym uszom.
- Tylko ze względu na twojego ojca - zastrzegł. - Nie wyobrażaj sobie, że
robię to dla ciebie, przez jakiś durny sentymentalizm.
Nie musiał tego mówić. Nawet gdyby Gillian była tak naiwna, by sądzić,
że Bryce jest skłonny cokolwiek zrobić ze względu na uczucie, które ich kiedyś
łączyło, jego pełne pogardy spojrzenie rozwiałoby jej złudzenia. Patrzył na nią,
jak gdyby była jakimś obrzydliwym robakiem, który wypełzł na środek pokoju.
Przygryzła wargę.
- Rozumiem. - Zmusiła się do uśmiechu. - Mniejsza o powody, dla mnie
liczy się to, że zgadzasz się pomóc ojcu. Dziękuję.
R S
- 12 -
Wypowiedzenie tego słowa wiele ją kosztowało. Miała wrażenie, że echo
powtarza je w nieskończoność w ciężkiej ciszy, jaka zapadła między nimi.
Kawa stygła w kubkach, a wahadło chromowanego zegara precyzyjnie
odmierzało kolejne sekundy ich chaotycznych egzystencji.
- Jak zorganizujemy nasz mały wypad? - spytał Bryce. - Masz jakieś
propozycje? Zależy mi, żeby załatwić to jak najszybciej i wrócić na święta do
domu. Mogę wygospodarować kilka wolnych dni w tym tygodniu.
Gillian uniosła brew w grymasie niedowierzania. Zbyt dobrze pamiętała
istotę konfliktu, który pogrążył ich małżeństwo.
- Nie chciałaś wierzyć, kiedy ci mówiłem, że nie zawsze będę musiał być
w pracy siedem dni w tygodniu, od rana do nocy. Gdybyś okazała trochę więcej
cierpliwości...
- Trochę cierpliwości! - wykrzyknęła. - Wciąż mi wmawiałeś, że to
sytuacja przejściowa, a tymczasem życie przepływało nam przez palce!
Bryce nie przejął się jej wybuchem.
- Pozwól, że ci przypomnę, że nie ty jedna ponosiłaś ofiary podczas
trwania naszego małżeństwa - powiedział zimno. - Dlaczego uważasz, że ja
przeżywałem to wszystko mniej niż ty? Ciekaw jestem, czy wszystkie kobiety
sądzą, że mają monopol na uczucia?
Gillian zacisnęła dłonie w pięści. Nie miała pojęcia, jakim cudem
wytrzymali ze sobą choć jeden dzień jako mąż i żona i nie pozabijali się. W tej
chwili niczego bardziej nie pragnęła, niż walnąć go na odlew i patrzeć, jak
cyniczny uśmieszek znika z jego twarzy.
- Może wrócimy do rzeczy? - spytała chłodno, chcąc się okazać bardziej
dojrzałą z nich dwojga. - Odgrzebywanie przeszłości nie ma sensu. To do
niczego nie prowadzi.
Pamiętała aż za dobrze czasy, kiedy miała żal do Bryce'a, że spędza całe
dnie w biurze, jakby zapominał, że ma młodą żonę. Kiedy przysięgała
ukochanemu miłość aż do śmierci, nie spodziewała się, że jej dni będą
R S
- 13 -
wypełnione samotnością i długimi godzinami oczekiwania na jego powrót.
Teraz patrzyła na całą sytuację z trochę innej perspektywy.
Po rozwodzie skupiła się na własnym rozwoju zawodowym i przekonała
się, jak dużo trzeba poświęcić, żeby osiągnąć sukces. Uzyskanie licencji na
handel nieruchomościami, a potem wyrobienie sobie pozycji na rynku
kosztowało ją dwa lata morderczej pracy.
Odkąd stała się kobietą pracującą, podchodziła do kariery w taki sam
sposób jak kiedyś Bryce. Cóż za ironia losu. Teraz, kiedy patrzyła w przeszłość,
zastanawiała się, czy nie oceniała męża zbyt surowo. Startował od zera i z
pewnością nie było mu łatwo rozkręcić firmę komputerową, która przyniosła mu
ogromne zyski. Oczywiście nic nie usprawiedliwiało sposobu, w jaki zaniedbał
ją i ich życie rodzinne. Ich małżeństwo padło ofiarą jego męskiej dumy i nie-
pohamowanego pragnienia sukcesu. Na początku, kiedy się borykali z
kłopotami finansowymi, jej ojciec był bardzo chętny, żeby im pomóc. Ale Bryce
nie chciał o tym słyszeć. W rezultacie cenę zapłaciła ona. Marzeniami, które
legły w gruzach.
- Przed świętami na rynku nieruchomości niewiele się dzieje. Nie
powinnam mieć problemu z kilkudniowym wyjazdem w sprawach rodzinnych -
skłamała, starając się nie myśleć o karkołomnej żonglerce terminami, której
będzie musiała dokonać, żeby zadowolić klientów i pośrednika.
Bryce nie mógł się powstrzymać, żeby nie pokazać po sobie zdziwienia.
- Udało ci się w tak krótkim czasie wprowadzić równowagę między pracą
zawodową i życiem osobistym? Jestem pod wrażeniem. A może prawda jest
taka, że zabawiasz się w bizneswoman, żyjąc na koszt tatusia?
- Chyba żartujesz. - Jak śmiał sugerować, że wyłudza pieniądze od ojca? -
Nie jestem winna tacie ani grosza.
Bryce spojrzał na nią badawczo, spod uniesionych brwi. Nie wiedząc co
zrobić z rękami, nerwowo przygładziła spódnicę. Odkrywała, że wciąż jest pod
R S
- 14 -
jego urokiem. A to było co najmniej niepokojące. Na wszelki wypadek odwró-
ciła wzrok.
- Czasami zapominam, że kiedyś twoim największym marzeniem było
być żoną i matką - powiedział w zamyśleniu.
Drgnęła, zaskoczona. Czułość w jego głosie była ostatnią rzeczą, której
się spodziewała. Miał rację, pomyślała z nagłym smutkiem. Gdyby nie tragiczne
zrządzenie losu, z pewnością wciąż cieszyłaby się swoim skromnym szczęś-
ciem. Ale przeznaczenie zdecydowało inaczej i dzisiaj robiła wszystko, żeby
zapomnieć tamte czasy. Bez skutku.
Odetchnęła głęboko, walcząc z falą dojmującego bólu, wywołaną przez
wspomnienia.
- Nie będzie łatwo dostać się na ranczo o tej porze roku - odezwała się,
zmieniając temat. - Choć rezerwacja lotu z Cheyenne do Jackson Hole nie
powinna stanowić problemu, oczywiście jeśli nie liczyć kosmicznej sumy, jakiej
sobie zażyczą za zakup biletów w ostatniej chwili.
W duchu policzyła dni do Bożego Narodzenia. Osiem.
- Droga z lotniska na ranczo w środku zimy może być naprawdę trudna -
ciągnęła. - Poproszę Sida, żeby przygotował dla nas skutery śnieżne.
Nie zdziwiła się, widząc błysk zainteresowania w oczach Bryce'a. Znała
go na tyle, by mieć pewność, że spodoba mu się perspektywa jazdy po białych
bezdrożach na grzbiecie potężnej, mechanicznej bestii.
- Mogłabym skorzystać z telefonu? - spytała, kiedy ustalili szczegóły
dotyczące wyjazdu. - Kiedy tu jechałam, bateria w mojej komórce się
wyczerpała.
- Oczywiście. Chyba zostawiłem go w sypialni. Pierwsze drzwi w prawo z
holu.
Gillian ruszyła w kierunku, który wskazał. Pchnęła drzwi sypialni i
stanęła jak wryta, bezskutecznie walcząc o oddech.
Słysząc jej głuchy okrzyk, Bryce błyskawicznie znalazł się przy niej.
R S
- 15 -
- Co się stało?
Nie odpowiedziała. Nie poruszyła się nawet. Zobaczył, że cała drży.
Wpatrywała się pociemniałymi oczami w wielką fotografię wiszącą nad
łóżkiem. Zdjęcie przedstawiało niemowlęcą stópkę W dużym powiększeniu,
które pozwalało docenić jej idealną formę we wszystkich, najmniejszych
szczegółach. Maleńką stópkę otaczały splecione dłonie mężczyzny i kobiety. Ich
dłonie. Na serdecznych palcach lśniły obrączki.
Zdjęcie zrobiono niedługo po narodzinach ich córeczki. Parę miesięcy
później maleńka Bonnie nagle zmarła we śnie. Bryce'a nie było w domu, kiedy
to się stało. Podróżował w sprawach służbowych.
Gillian jak zahipnotyzowana przestąpiła próg, przeszła przez pokój i
stanęła przed fotografią. To był najbardziej wymowny symbol kruchości życia,
jaki mogła sobie wyobrazić. Na dole szerokiej ramy umieszczono tabliczkę, na
której wygrawerowane były dwa krótkie słowa: Na zawsze.
Gillian zachwiała się niebezpiecznie. Bryce rzucił się do przodu i chwycił
ją w ramiona, zanim upadła.
R S
- 16 -
ROZDZIAŁ TRZECI
Gillian wzięła się w garść i uwolniła z ramion Bryce'a. Nigdy jeszcze nie
zemdlała i nie miała zamiaru zrobić tego teraz, bez względu na siłę przeżycia.
Oburzenie, które nagle poczuła, wypełniło jej odrętwiałe ciało nową energią, nie
gorzej niż zastrzyk czystej adrenaliny.
- Co to tutaj robi?! - wykrzyknęła, wskazując zdjęcie.
Wyraz troski, który przed chwilą malował się w oczach Bryce'a, zniknął
bez śladu. Gillian nie miała pewności, czy go rzeczywiście widziała, czy tylko
to sobie wyobraziła.
- Wybacz - wycedził - ale nie zdawałem sobie sprawy, że powinienem się
do ciebie zwracać o pozwolenie, kiedy chcę powiesić coś na ścianie w mojej
sypialni.
Cóż, niewątpliwie miał rację. Nie musiał.
- Nie rozumiem, jak znajdujesz siłę, żeby wstawać rano, skoro zaczynasz
dzień, patrząc na tę smutną pamiątkę - wyjąkała, wpatrzona w fotografię. Sama
nie wiedziała, czy go oskarża, czy przeprasza za to, że się uniosła.
- Chciałaś powiedzieć, pamiątkę tego, jakim byłem żałosnym mężem i
ojcem? - upewnił się Bryce.
Gillian nie odpowiedziała. Jej milczenie było wymowniejsze niż słowa.
- Na nieszczęście zięciem byłem wspaniałym - ciągnął Bryce ze zjadliwą
ironią. - Gdyby nie to, każde z nas poszłoby w swoją stronę jak inne szczęśliwie
rozwiedzione pary. A tak, musimy łamać sobie głowę nad skomplikowanymi
rodzinnymi sprawami, które w ogóle nie powinny mnie dotyczyć.
Starając się zignorować jego uszczypliwe uwagi, spojrzała znowu na
fotografię nad łóżkiem. Bonnie była taka maleńka, taka krucha. Lawina
wspomnień przytłoczyła serce Gillian niewypowiedzianie bolesnym ciężarem.
Nie powinna była tu przychodzić. Tak jak się obawiała, spotkanie z Bryce'em
tylko rozjątrzyło rany, które i tak nie chciały się zagoić. Naprawdę nie miała
R S
- 17 -
pojęcia, dlaczego powiesił nad łóżkiem zdjęcie, które przypominało o
wszystkim, co stracili.
W jej mieszkaniu ściany były gołe. Nie zawracała sobie głowy
urządzaniem wnętrza. Nie czuła takiej potrzeby. Pracowała całe dnie; jej
dyspozycyjność i dar przekonywania sprawiały, że liczba sprzedanych przez nią
nieruchomości wciąż rosła. Kiedy wracała późnym wieczorem do siebie, miała
siłę tylko na to, by podgrzać sobie jakieś danie z puszki i rzucić się na łóżko. Na
rozpamiętywanie przeszłości nie starczało już czasu. I o to właśnie chodziło.
Kiedy pochowali Bonnie, rozpaczliwie potrzebowała bliskości męża. Ale
on zamknął się w sobie i zatracił jeszcze bardziej w pracy. Choć jakaś
niepoprawnie romantyczna cząstka jej duszy pragnęła, by ich małżeństwo
przetrwało ten kryzys, Gillian posłuchała sióstr, które przekonywały ją, że nie
ma co liczyć na cud. Ich zdaniem Bryce przedkładał własną karierę nad jej
szczęście i nie było sensu oczekiwać, że kiedykolwiek się zmieni.
Pewnego dnia wręczyła więc mężowi papiery rozwodowe. Powiedział, że
ich nie podpisze, ale w końcu zmienił zdanie. Odkąd się rozstali, Gillian żyła w
przeświadczeniu, że Bryce po prostu zapomniał o niej i o Bonnie, bo do
szczęścia wystarczył mu sukces zawodowy i zarabianie coraz większych
pieniędzy.
A teraz patrzyła na fotografię, którą powiesił w sypialni, i zbierało jej się
na płacz. Odwróciła wzrok, mrugając gwałtownie, żeby powstrzymać łzy. Nie,
nie zacznie się znowu łudzić, że Bryce ma serce. Że się zmienił. I, przede
wszystkim, nie może sobie pozwolić na najmniejszą słabość. W głębi duszy
nigdy nie przestała go kochać i to sprawiało, że musiała się mieć na baczności.
Nie dopuści do tego, by ją znów unieszczęśliwił.
Nie mógł patrzeć na jej łzy. Był zaskoczony siłą własnej reakcji. Mimo
całego bólu, który mu zadała, nadal czuł przemożną potrzebę, by ją chronić.
Kiedy widział, jak ze wszystkich sił stara się powstrzymać płacz, czuł przypływ
R S
- 18 -
niechcianej czułości. Zawsze miał słabość do Gillian i to się najwyraźniej nie
zmieniło.
Wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętał. Jej uroda robiła na nim nie
mniejsze wrażenie niż dawniej. Nie mógł się napatrzeć na jej drobną twarz o
mlecznobiałej cerze, w obramowaniu ciemnych loków, na wielkie, ametystowe
oczy i pełne, zmysłowe usta. Jego Królewna Śnieżka. Nie, już nie jego.
Pożądał jej od pierwszej chwili, kiedy ją zobaczył. Ale to nie wszystko.
Już przy ich pierwszym spotkaniu nie mógł się oprzeć wrażeniu, że Gillian
otacza aura jakiejś niezwykłej dobroci. Jakby spotkał postać z bajki, niewinną i
tajemniczą.
Niestety, w realnym świecie nie wszystko układało się jak w bajce. Nie
było im dane żyć razem długo i szczęśliwie. Złym starszym siostrom udało się
przegonić księcia na białym koniu, pomyślał z gorzką ironią. Podporządkowały
sobie Śnieżkę i nie potrzebowały do tego zatrutego jabłka. Wystarczyły słowa
pełne jadu. Zgodził się podpisać papiery rozwodowe, bo w końcu zaczął się
obawiać, że pomylił księżniczkę z potworem.
Próbując się wziąć w garść, Gillian rozejrzała się po sypialni. Na nocnym
stoliku zauważyła inną fotografię. Przedstawiała Bryce'a obejmującego
roześmianą blondynkę. Kilkuletni, jasnowłosy chłopczyk, kurczowo uczepiony
wolnego ramienia mężczyzny, szczerzył zęby do aparatu.
- A więc to jest Vi - powiedziała, starając się, by w jej głosie nie było
słychać emocji.
- Owszem. I jej synek, Robbie - dodał Bryce.
- Jest uroczy - przyznała po chwili milczenia.
- Tak. To świetny dzieciak. - Bryce wyraźnie się ożywił. - Jest bystry i
bardzo zrównoważony, mimo tragedii, którą przeżył. Jego ojciec zginął w
wypadku samochodowym. Mam nadzieję, że będę umiał przejąć jego
obowiązki. - Zamilkł na chwilę. - Vi też jest wspaniała - dodał, wpatrzony w
zdjęcie.
R S
- 19 -
Gillian uśmiechnęła się niepewnie. Wargi jej drżały.
- Mam nadzieję, że Vi nie będzie miała ci za złe tego, że chcesz mi
pomóc.
Bryce powiedział sobie, że nic go nie obchodzi ból, który zobaczył w
oczach Gillian. Miał prawo ułożyć sobie życie z Vi, mógł być dobrym ojcem dla
jej synka. Jego ponura samotność wreszcie się skończy. Gillian nie powinna się
tym czuć zraniona.
- Mogłabyś jak najszybciej zabukować lot? - spytał, myśląc o zbliżającym
się Bożym Narodzeniu, pierwszym od lat, którego nie spędzi sam. - Chciałbym
mieć tę całą sprawę jak najszybciej za sobą. W pierwszy dzień świąt muszę być
z powrotem. Koniecznie chcę zobaczyć, jak Robbie odpakowuje prezenty.
Gillian nie przestała się uśmiechać, ale smutek w jej oczach jeszcze się
pogłębił.
Bryce widział już dawniej, jak jej oczy zachodziły podobną mgłą. Działo
się tak w chwilach, kiedy trawiła ją tęsknota za Bonnie i niewypowiedziany żal,
że śmierć zabrała ich córeczkę zbyt wcześnie, by mogli się cieszyć choć
jednymi wspólnymi świętami.
Nie było sensu wracać do bolesnej przeszłości, rozdrapywać ran. Bryce
musiał teraz myśleć o Vi. Miał zamiar dać jej bardzo specjalny prezent -
pierścionek z trzykaratowym brylantem. W ten uroczysty, świąteczny wieczór
oficjalnie się zaręczą. Nie był to jednak temat, który chciałby poruszać z byłą
żoną.
Nagle przypomniał sobie skromniutki pierścionek, który przed laty
podarował Gillian. Rozkręcał wtedy firmę i, delikatnie mówiąc, nie przelewało
mu się. Z najwyższym trudem wysupłał potrzebną kwotę. Ale jego narzeczona o
oczach jak gwiazdy zapewniła go, że nie dba o brylanty czy inne luksusy, które
tak bardzo chciał jej ofiarować. Wszystko, czego od niego oczekiwała, to żeby z
nią był. Żeby miał dla niej czas, a potem też dla ich córeczki. Bryce'owi nigdy
nie udało się jej wytłumaczyć, że oczekiwała od niego rzeczy niemożliwej. Jego
R S
- 20 -
męska duma kazała mu pracować bez wytchnienia, żeby rodzinie, którą założył,
zapewnić wszystko co najlepsze. To był jego sposób okazywania miłości.
Chciał, żeby żona i córka mogły być z niego dumne.
Teraz przyglądał się z niepokojem emocjom, które się malowały na
twarzy jego byłej żony. Zamierzał wreszcie zacząć żyć pełnią życia i miał
nadzieję, że Gillian nie będzie próbowała wzbudzić w nim z tego powodu
poczucia winy. W końcu to ona wystąpiła o rozwód. On z początku nie chciał o
tym słyszeć. Dlaczego musiała się pojawić akurat teraz, kiedy wreszcie udało
mu się pogrzebać przeszłość i czuł się gotów, by zacząć wszystko od nowa? Na
jej widok odżyły bolesne wspomnienia. A on bardzo nie chciał pamiętać, jak
mocno ją kiedyś kochał.
- Cieszę się twoim szczęściem - odezwała się Gillian.
Naprawdę życzyła Bryce'owi jak najlepiej. Nie chciała tylko, żeby się
zorientował, ile ją kosztuje wypowiedzenie tych słów z uśmiechem, podczas
kiedy bolesne wspomnienia rozdzierały jej duszę na kawałki. Jej były mąż nie
mógł się dowiedzieć, jak wielką władzę ma wciąż nad jej udręczonym sercem.
Zwłaszcza teraz, kiedy planował ślub. Kiedy znalazł sobie idealną rodzinę, jak z
obrazka. Wzięła się w garść i skupiła na sprawie, która ją tu sprowadziła.
- Czy twoi rodzice przyjeżdżają na święta? - spytała. Miała nadzieję, że
nie okaże się to kolejną przeszkodą w planowanym wyjeździe.
Bryce potrząsnął głową.
- W tym roku podarowałem im rejs. Spędzą święta na ciepłych morzach.
- Wspaniały prezent - przyznała Gillian.
I niegłupi, dodała w myślach. Rodzice będą daleko, kiedy Bryce spędzi
pierwszą Gwiazdkę z Vi. Nie zdziwiło jej wcale, że rodzice Bryce'a woleli
spędzić święta na luksusowym statku niż w towarzystwie syna. Oczywiście pod
warunkiem, że on za wszystko zapłacił. Teściowie nigdy nie przepadali za atmo-
sferą Bożego Narodzenia, ubieraniem choinki, pakowaniem prezentów. Zresztą
zawsze, kiedy odwiedzali syna i synową, znajdowali powód do narzekań i nie
R S
- 21 -
szczędzili słów krytyki, choć przecież Bryce robił wszystko, by ich zadowolić.
A kiedy szedł do pracy, ona spędzała całe dnie na spełnianiu ich zachcianek i
wysłuchiwaniu pretensji. Jeszcze teraz Gillian przechodziły dreszcze na samo
wspomnienie ich zrzędliwych głosów. Może jej siostry nie miały
najłatwiejszych charakterów, ale jego rodzice zdecydowanie wygrywali w tej
konkurencji. Nic dziwnego, że Bryce utrzymywał tak bliskie relacje z jej tatą.
Jego własny ojciec, Sedric McFadden, był wcieleniem egocentryzmu. I
skąpstwa. Jedyną rzeczą na świecie, zamkniętą szczelniej niż portfel Sedrica,
była portmonetka jego żony. Gillian była przekonana, że teściowa po prostu
kazała ją zespawać.
Kiedy obserwowała swojego męża, miała wrażenie, że jego szeroki gest
brał się stąd, że Bryce bał się panicznie, że pewnego dnia stanie się skąpiradłem
na obraz rodziców. Wiedziała, że jego dzieciństwo nie było wesołe. Kiedy tylko
nauczył się dobrze jeździć na rowerze, spędzał całe ranki i wieczory, rozwożąc
gazety. Rodzice oczekiwali, że zarobi na swoje utrzymanie. Dorastał ze
świadomością, że musi sobie radzić sam. Wcześnie wyprowadził się z domu.
Rodzice praktycznie zapomnieli o jego istnieniu aż do chwili, kiedy się ożenił z
Gillian. Wtedy zaczęli regularnie odwiedzać młodych małżonków, najczęściej
bez zapowiedzi. Traktowali te wizyty jak niezasłużone dary, którymi za-
szczycali syna i synową, oczekując w zamian rozlicznych usług. Zdawali się nie
zauważać, jak bardzo zajęty był Bryce, ani tego, że ciężarna Gillian naprawdę
marnie się czuła i nie miała siły cały dzień obsługiwać gości. Problemy syna
niewiele ich obchodziły. Gillian boleśnie się o tym przekonała po śmierci
Bonnie. Teściowie dali jej do zrozumienia, że pojawienie się na pogrzebie
wnuczki było wielkim wyrzeczeniem z ich strony. Oczekiwali wdzięczności, że
pofatygowali się osobiście; mogli przecież ograniczyć się do przysłania kartki z
kondolencjami!
- Zadzwonię do ciebie, jak tylko będę znała szczegóły dotyczące wyjazdu
- podjęła Gillian, po raz kolejny próbując przegonić wspomnienia i skupić się na
R S
- 22 -
chwili obecnej. - Dziękuję, że jesteś gotów zrobić to dla mnie. To jest, chciałam
powiedzieć, dla taty - poprawiła się szybko, czując, że jej policzki pokrywa
gorący rumieniec.
W tym momencie zadzwonił telefon Bryce'a i Gillian szybko skorzystała
z okazji, żeby się pożegnać. Dopiero na klatce schodowej, kiedy chciała
nacisnąć przycisk windy, zorientowała się, jak bardzo drżą jej ręce. Oparła czoło
o chłodną ścianę i próbowała uspokoić serce, które biło jak oszalałe. Ale
nieważne, jak bardzo się starała, nie mogła przestać myśleć o Robbiem. Wciąż
miała przed oczami jego rumianą buzię cherubinka. Tej wizji towarzyszyło
dręczące poczucie, że sama poniosła klęskę jako matka. I dobrze znany, gorzki
żal do Boga, który jednej kobiecie pozwalał cieszyć się zdrowym dzieckiem, a
innej w okrutny sposób odbierał marzenia.
Jeśli nie chciała się głupio oszukiwać, musiała przyznać, że chociaż
zrobiła wszystko, żeby się odciąć od swojego dawnego życia, wciąż była
uwięziona w przeszłości. Podczas gdy ona tkwiła schwytana w ruchome piaski
wspomnień, inni szli do przodu. Bryce również.
R S
- 23 -
ROZDZIAŁ CZWARTY
Trzy dni później Gillian stała w kolejce do odprawy na lotnisku, z każdą
chwilą mniej pewna, czy Bryce w ogóle się pojawi. Kiedy kolejka się posunęła,
podreptała kilka kroków do przodu. Jej ubranie składało się z tylu warstw, że
czuła się jak jeden z zabawnych, okrąglutkich Fistaszków. Rozpięła suwak
ciepłej kurtki, pod którą miała gruby, obszerny sweter, i sapnęła z gorąca. Miała
wrażenie, że za chwilę się ugotuje, wiedziała jednak, że kiedy wylądują w
Jackson Hole, będzie sobie gratulowała, że ma swetrzysko i ciepłe, różowe
kalesony pod spodniami.
Przez gwar panujący na lotnisku przedarł się dźwięk jej telefonu
komórkowego. Wydobyła go z kieszeni kurtki i uniosła do ucha. Świdrującego
głosu jej najstarszej siostry nie sposób było pomylić z żadnym innym. Gillian
skrzywiła się, ale odetchnęła z ulgą. Zdążyła się już przestraszyć, że to dzwoni
Bryce, żeby w ostatniej chwili odwołać wyjazd.
- Nie, jeszcze go nie ma - zaraportowała, odpowiadając na niecierpliwe
pytanie Stelli.
Ostatnia rzecz, której chciała, to dyskutować teraz z siostrą.
Kiedy Stella dowiedziała się, że Bryce wybiera się z Gillian na ranczo,
wpadła w furię. Nie rozumiała, dlaczego były zięć po prostu nie zrzeknie się
pełnomocnictwa, skoro nie należy już do rodziny. Gdyby wiedziała, że to
Gillian nakłoniła go do odwiedzenia ojca, zrobiłaby jej istne piekło.
- Widzę, że Bryce nie zmienił się nic a nic. Wciąż każe na siebie czekać.
Sądzi, że cały wszechświat się do niego dostosuje - zauważyła cierpko Stella.
- Na pewno zdąży - oświadczyła Gillian, choć w głębi duszy coraz
mocniej w to wątpiła. Może Vi w ostatniej chwili zatrzymała Bryce'a, bo nie
spodobało jej się, że zamierzał spędzić czas z byłą żoną? Oczywiście Vi nie
miała tak naprawdę powodu do obaw. Pełnomocnictwo było ostatnią sprawą,
R S
- 24 -
która łączyła Bryce'a i Gillian. Kiedy się z nią uporają, ich drogi na zawsze się
rozejdą. Prawdopodobnie nie spotkają się już nigdy więcej.
- Siostrzyczko, najwyższy czas, żebyś przejrzała na oczy i przestała ufać
mężczyznom, a w szczególności temu jednemu - powiedziała Stella surowo. -
Nie licz na to, że znajdzie dla ciebie czas, zwłaszcza teraz, kiedy jesteście po
rozwodzie. O ile pamiętam, nie poświęcał ci go już wtedy, kiedy byliście
małżeństwem. Zawiódł cię, kiedy go najbardziej potrzebowałaś.
Gillian chciało się zgrzytać zębami. Stella miała z pewnością dobre
intencje, ale jej krytykanckie nastawienie zaczynało działać Gillian na nerwy.
Dlaczego siostra nie mogła oszczędzić sobie tego kazania? Gillian było dosta-
tecznie trudno poradzić sobie z obecną sytuacją i z bolesnymi wspomnieniami,
jakie obudziło spotkanie z byłym mężem. Naprawdę nie potrzebowała, żeby
ktoś sypał sól na jej rany.
Odetchnęła z ulgą, kiedy na ekranie telefonu wyświetliła się wiadomość o
oczekującej rozmowie, i szybko pożegnała się z siostrą. Nie zdziwiła się, widząc
numer telefonu biura. W przeciwieństwie do tego, co powiedziała Bryce'owi,
było jej bardzo trudno wywalczyć kilka wolnych dni i podejrzewała, że podczas
wyjazdu jej telefon będzie co chwilę dzwonił.
Mimo przemęczenia Gillian nie narzekała na swoją pracę. Uwielbiała
widzieć błysk zachwytu w oczach klientów, kiedy pokazywała im dom będący
ucieleśnieniem ich marzeń. Pasjonowało ją dopasowywanie do siebie ludzi i nie-
ruchomości, a intuicja rzadko ją zawodziła. Poza tym świadomość, że jest
samodzielna i niezależna finansowo, dawała jej wielką satysfakcję.
Skończyła rozmowę w chwili, kiedy doszła do bramki odprawy.
- Czy jest jakaś szansa, że lot będzie opóźniony? - spytała, podając
kontrolerowi bilet i po raz tysięczny spoglądając na zegarek.
- Na razie nic nie wskazuje na to, żeby samolot nie miał odlecieć o czasie,
ale wie pani, co się mówi o pogodzie w Wyoming: jeśli ci się nie podoba, za
piętnaście minut będzie zupełnie inna.
R S
- 25 -
Gillian pokiwała głową z uśmiechem, dodając w duchu, że mężczyźni z
Wyoming są równie nieprzewidywalni jak tutejsza pogoda. Bryce'a wciąż nie
było. Od rozglądania się po hali zaczynał ją boleć kark. Wreszcie zobaczyła jego
wysoką sylwetkę. Przeciskał się przez tłum podróżnych. Serce zaczęło jej bić
jak szalone i poczuła się, jakby miała znowu szesnaście lat. Była zła, że tak
reaguje na sam widok byłego męża, choć może powinna się cieszyć, że czuje
cokolwiek. Przez długi, długi czas jej ciało było jak odrętwiałe, porażone bólem.
Nie potrafiła odczuwać nic poza rozpaczą. I chyba nie chciała. Zwinęła się w
kulkę jak jeż i odpychała każdego, kto próbował ją pocieszyć.
Patrząc, jak Bryce idzie ku niej przez halę, Gillian powiedziała sobie, że
nie ma najmniejszego prawa być zazdrosna o zalotne spojrzenia, jakie rzucały
mu wszystkie panie od lat siedmiu do stu siedmiu, które odwracały się, żeby się
lepiej przyjrzeć przystojnemu mężczyźnie.
W milczeniu podała mu bilet i dla odmiany posłała mu spojrzenie pełne
wyrzutu, które wyćwiczyła do perfekcji w czasie ich małżeństwa. Wziął go bez
słowa przeprosin czy wyjaśnienia, czym zirytował Gillian jeszcze bardziej.
Chwilę później wsiedli na pokład niewielkiego samolotu pasażerskiego.
Gillian rozejrzała się w poszukiwaniu swojego miejsca, zajęła fotel pod oknem i
wbiła wzrok w szybę.
Pomyślała, że zbierające się na niebie chmury są dokładnie tak ciemne jak
jej najbliższa przyszłość.
- Wciąż się boisz latać? - spytał Bryce, siadając na fotelu obok niej.
Skinęła głową. Zdradziecka pamięć podsunęła jej obraz Bryce'a
obejmującego ją opiekuńczym gestem, podczas gdy ona ściskała go kurczowo
za rękę. Kiedy byli małżeństwem, robili tak podczas każdej podróży samolotem.
Zawsze myślała, że gdyby nie mogła trzymać go za rękę, umarłaby ze strachu.
Teraz też czuła się jak kamyk, który za chwilę miał zostać wystrzelony z
procy.
- Trochę - przyznała przez ściśnięte gardło. - Najgorszy jest start.
R S
- 26 -
- Ja wolę to niż gwałtowne lądowanie.
Kiedy samolot zaczął się rozpędzać na pasie startowym, Gillian zacisnęła
palce na oparciach fotela tak mocno, że zbielały jej kostki. Miała szczerą
nadzieję, że lądowanie, które ich czeka, nie będzie gwałtowne. Nagle poczuła
dłoń Bryce'a na swoim udzie. Mimo że miała na sobie dżinsy i grube kalesony,
wrażenie było tak silne, jakby dotykał jej nagiej skóry. Przeszedł ją dreszcz,
silny jak wyładowanie elektryczne. Modląc się, żeby Bryce nie zauważył jej
reakcji, skupiła się na tym, żeby głęboko oddychać. Nie puściła poręczy fotela
aż do chwili, kiedy samolot przestał się wznosić.
- Dzięki - szepnęła, poruszona tym, że pamiętał o jej strachu i zdobył się
na opiekuńczy gest.
- Nie ma za co - powiedział zmienionym głosem. Gillian pomyślała, że
może nie tylko jej ciało zareagowało gwałtownie na ich dotyk.
Ale przecież to nie miało znaczenia. Nie było sensu roztrząsać tej sprawy.
Gillian splotła dłonie, żeby ukryć ich drżenie, i zapatrzyła się w krajobraz za
oknem. Pod nimi rozciągała się ośnieżona kraina Wielkich Równin, poprze-
cinana biegnącymi w różnych kierunkach ciemnymi liniami płotów śniegowych.
Pokryte grubą warstwą śniegu łąki i pola Wyoming niczym się nie różniły od
tundry Alaski. Gillian pomyślała o swoim prapradziadku, który przed laty obrał
sobie tę ziemię za dom i osiedlił się na dzikiej prerii. Dawni osadnicy musieli się
zmagać z trudnościami, których ona nie potrafiła sobie nawet wyobrazić.
Kiedy na horyzoncie ukazały się skaliste, ośnieżone szczyty masywu
Grand Teton, Bryce zapytał Gillian, czy mógłby popatrzeć przez okno.
- Oczywiście - powiedziała i natychmiast pożałowała tych słów. Bryce
pochylił się do okna i jego twarz znalazła się stanowczo zbyt blisko jej twarzy.
Poczuła ciepło jego oddechu na policzku i zapach jego ulubionej, cynamonowej
gumy do żucia. Zakręciło jej się w głowie i przez chwilę miała wrażenie, że się
cofnęła do czasów, kiedy mogła całować tego mężczyznę, kiedy tylko przyszła
jej na to ochota. Szybko przywołała się do porządku. Musiała opanować
R S
- 27 -
pożądanie, które ją niespodziewanie ogarnęło. Tamte czasy bezpowrotnie
minęły.
- Czy twój ojciec zdaje sobie sprawę, ile jego ranczo jest dzisiaj warte? -
spytał Bryce rzeczowo. Najwyraźniej jej bliskość nie zrobiła na nim
najmniejszego wrażenia.
- Nie sądzę. - Nie chciała rozmawiać o rynkowej wartości ziemi, na której
się wychowała. Nie potrafiła sobie wyobrazić, by dom jej dzieciństwa miał
zostać sprzedany, nieważne, za jak ogromną sumę. Wartości niektórych rzeczy
po prostu nie można sprowadzić do pieniędzy.
Widziane z góry Jackson Hole zdawało się wdzierać do szerokiej, dzikiej
doliny leżącej u stóp majestatycznych szczytów. Luksusowe rezydencje
wyrastały jak grzyby po deszczu w miejscowości, która szybko stawała się
kurortem na miarę Beverly Hills. Gillian westchnęła. Dlaczego miałaby
oczekiwać, że ciche, górskie miasteczko, które znała z dzieciństwa, pozostanie
takie jak dawniej, skoro ona tak bardzo się zmieniła przez ostatnie lata?
- Wyobrażam sobie, że większość tych pałaców stoi pusta. To domy
należące do milionerów, którzy spędzają tu najwyżej kilka weekendów w roku -
odezwała się tonem swobodnej pogawędki.
- Założę się o równowartość twojej następnej prowizji, że obydwie twoje
siostrunie doskonale wiedzą, ile warta jest ziemia należąca do ojca.
Gillian uniosła ręce w obronnym geście.
- Nie mieszajmy ich do tego, dobrze?
- O niczym innym nie marzę. Chciałbym, żeby to one raz na zawsze
przestały się mieszać do tego, co robię. Ale nie sądzę, żeby moje marzenia miały
się spełnić. Te dwie furie zniszczyły nasze małżeństwo i teraz też na pewno się
nie powstrzymają, żeby nie dorzucić swoich trzech groszy.
- Dlaczego nie możesz uwierzyć, że ta sytuacja jest dla nich równie trudna
jak dla mnie? - wypaliła Gillian, jak zwykle biorąc siostry w obronę.
R S
- 28 -
- Wierzę, że ta sytuacja jest trudna dla ciebie, bo zależy ci na ojcu tak
samo jak mnie. W każdym razie zależało.
Gillian poczuła, że krew się w niej gotuje.
- Jakim prawem kwestionujesz moje uczucia... - urwała, kiedy samolot
wpadł w dziurę powietrzną i mocno szarpnął. Żołądek podszedł jej do gardła.
- Szanowni państwo, znaleźliśmy się w strefie turbulencji - zachrypiał
głośnik. - Prosimy umieścić bagaż podręczny w schowkach lub pod fotelami,
zapiąć pasy i ustawić oparcia w pozycji pionowej.
Gillian miała nadzieję, że to nic poważnego. Naprawdę nie chciała się
pochorować w obecności byłego męża. Mimo to, kiedy Bryce objął ją
opiekuńczym gestem, nie odepchnęła go. Była wdzięczna, że może się przytulić
do jego silnego ramienia. Wiedziała, że ten uścisk jest czysto przyjacielski,
podyktowany śmiertelnym strachem, który malował się na jej twarzy. Mimo to
pozwoliła się ogarnąć wspomnieniom intymnych chwil, które spędziła w
ramionach Bryce'a.
Patrząc na jego dużą, męską dłoń spoczywającą na jej ramieniu,
pomyślała o prostej, złotej obrączce, którą wsunęła mu na palec w dniu ich
ślubu. Wewnątrz kazała wygrawerować te same słowa, które przed paru dniami
zobaczyła na fotografii wiszącej w jego sypialni.
Na zawsze.
- Nie ma powodu do niepokoju - powiedział Bryce pewnym głosem. -
Wszystko będzie dobrze.
Gillian rozpaczliwie chciała mu wierzyć. Jak w dniu ich ślubu, kiedy
wypowiadał słowa przysięgi małżeńskiej z tą samą spokojną pewnością w
głosie. Wspomnienie tamtej chwili było tak realistyczne, że przez moment miała
wrażenie, że stoi w kościele, wśród kwiatów i gości, i słyszy, jak Bryce
przysięga jej miłość.
W zdrowiu i w chorobie, dopóki śmierć nas nie rozłączy...
R S
- 29 -
Samolot wpadł w kolejną dziurę powietrzną, powodując, że pasażerowie
jęknęli zgodnym chórem. Bryce nawet nie drgnął. Na jego twarzy nie malowały
się żadne emocje.
- Nie bój się. - Otoczył Gillian ramionami i mocno przytulił do piersi.
Nie miała siły przejmować się pozorami. Wtuliła się w niego mocno i
wsłuchała w spokojny, mocny rytm uderzeń jego serca. Pozostała tak aż do
chwili, kiedy podwozie samolotu uderzyło o pas startowy.
Dopiero kiedy samolot wyhamował, wyprostowała się i otworzyła oczy.
Bryce przyglądał jej się z wyrazem rozbawienia na twarzy.
- Jak się czujesz? - spytał.
Spojrzała mu w oczy i to ją zgubiło. Nie spodziewała się zobaczyć w jego
wzroku tak wielkiej czułości. Łzy zapiekły ją pod powiekami.
- W porządku - wyjąkała przez ściśnięte gardło, powtarzając sobie, że
snucie fantazji na temat ożywienia ich związku, który umarł śmiercią naturalną,
jeszcze zanim wniosła o rozwód, było bezsensowne i śmieszne. Czyżby przez
głupią turbulencję zapomniała, że Bryce nie był już jej mężem i w dodatku
zamierzał poślubić inną kobietę?
Kiedy wyszła z samolotu, jej nastrój był naprawdę kiepski. Szczyty gór
wznoszące się nad miastem miały w sobie coś groźnego, a wicher bezlitośnie
smagał jej twarz jak lodowy bicz. Ciemne chmury spiętrzone na horyzoncie
zapowiadały nadejście jeszcze ostrzejszego mrozu.
Szybko pokonała dystans dzielący samolot od hali przylotów i odetchnęła
z ulgą, znalazłszy się w ogrzewanym wnętrzu. Najwyraźniej życie w mieście
sprawiło, że odzwyczaiła się od surowej, górskiej aury swoich rodzinnych stron.
Jednak było o wiele za wcześnie na odprężenie. Najtrudniejszy odcinek
drogi mieli jeszcze przed sobą. Teraz musieli się udać do Stanicy Sida. Jej
właściciel, stary przyjaciel rodziny, miał ich wyposażyć w skutery śnieżne i
dostarczyć świeżą porcję sąsiedzkich plotek.
R S
- 30 -
Sekundę po tym, jak wsiedli do taksówki, Bryce trzymał już telefon przy
uchu. Gillian nie miała wątpliwości, do kogo dzwoni. Wolałaby nie musieć
słuchać, jak czule przemawia do swojej ukochanej. Niestety, z tylnego siedzenia
taksówki nie było gdzie uciec i jedyne, co mogła zrobić, to udawać, że nagle
ogłuchła.
- Też za tobą tęsknię - mówił Bryce. - Nie martw się o mnie. Zadzwonię
do ciebie, jak tylko dotrę na ranczo.
Pogawędka trwałaby pewnie dłużej, gdyby nie to, że w górach
szwankował zasięg.
Taksówkarz rozkręcił ogrzewanie na cały regulator, ale nic nie mogło
ocieplić atmosfery, która zapanowała na tylnym siedzeniu samochodu.
Pasażerowie odsunęli się od siebie tak daleko, jak tylko się dało. Przez całą
drogę nie odezwali się do siebie ani słowem.
Gillian nachuchała w dłonie, wyskrobała mały otwór w warstwie lodu
pokrywającej szybę i wyjrzała na zewnątrz. Wysoko nad drogą kołował wielki
drapieżny ptak, prawdopodobnie orzeł. Minęli słup z przyczepioną tabliczką, na
której napis „zakaz polowania" był prawie niewidoczny pomiędzy dziurami po
kulach. Znajome widoki sprawiły, że wróciła pamięcią do czasów, kiedy
spędzała każdą wolną chwilę na prerii. To ojciec zaszczepił w niej miłość do
natury, głęboką potrzebę obcowania z dziką przyrodą. Błądząc wzrokiem po
wyniosłych szczytach i bezkresnych równinach, zaczynała rozumieć, jak bardzo
brakowało jej tego przez ostatnie lata.
W całkowitym milczeniu dojechali do Kelly, osady tak maleńkiej, że
chyba tylko z łaski zaznaczano ją na mapie ledwie widoczną kropką.
- Kiedy dotrzemy na ranczo - odezwał się Bryce, przerywając ciężką ciszę
- spróbujmy udawać, że to wszystko nie jest dla nas takie trudne, dobrze? Ze
względu na twojego ojca.
- Dobrze, ale najpierw musisz przestać mnie wpędzać w poczucie winy,
sugerując przy każdej nadarzającej się okazji, że jestem wyrodną córką!
R S
- 31 -
- Gdybyś miała czyste sumienie, nawet nie przyszłoby ci do głowy, że cię
obwiniam - parsknął Bryce.
Gillian wzruszyła ramionami. Nie miała zamiaru zniżać się do jego
poziomu i wdawać w złośliwą szermierkę słowną. A poza tym w głębi duszy
czuła, że Bryce ma rację.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Na szczęście są na świecie rzeczy, które zdają się nie podlegać upływowi
czasu i mimo mijających lat pozostają niezmienne. Gillian szczerze się cieszyła,
że należy do nich stanica Sida Meridana. Odkąd pamiętała, stanica stanowiła
serce miasteczka. Spełniała wiele funkcji: była tu stacja benzynowa,
wypożyczalnia skuterów śnieżnych i bar - miejsce spotkań całej gminy.
Nastroszoną, siwą czuprynę gospodarza można było śmiało uznać za nieofi-
cjalny herb Kelly. Każdy, kto odwiedzał stanicę, mógł być pewien, że Sid
powita go na swój szorstki, lecz serdeczny sposób, i postawi przed nim ogromny
kubas gorącej kawy, obojętnie, czy gość go zamówił, czy nie. Wystarczyła
chwila rozmowy, by przybysz się zorientował, że mimo trochę dzikiego
wyglądu gospodarz stanicy jest człowiekiem o gołębim sercu.
- O, do wszystkich diabłów! Nareszcie jesteście! - zawołał Sid,
wychodząc im na spotkanie. - Gdzieście się podziewali przez te wszystkie lata?
Gillian podała mu rękę, a on potrząsnął nią z takim entuzjazmem, że mało
brakowało, a urwałby jej ramię. Kiedy uśmiechnął się szeroko, zobaczyła, że
stracił kolejny ząb.
Kiedy ona sama była szczerbata, bo wypadały jej mleczaki, Sid spędzał z
nią całe godziny na ośnieżonych szlakach, ucząc ją jeździć na pierwszym,
dziecinnym skuterze śnieżnym. Parę lat później, kiedy uczyła się prowadzić
samochód i wylądowała w rowie, Sid przyjechał ciągnikiem i wywlókł jej auto.
Pewnego zimowego wieczoru, kiedy miała siedemnaście lat, łoś pojawił się nie
R S
- 32 -
wiadomo skąd tuż przed maską samochodu, który prowadziła. Gillian skręciła
gwałtownie i wpadła na drzewo. Sid zawiózł ją do szpitala na kontrolę, a potem
zadzwonił do jej ojca z informacją, że córka jest cała i zdrowa. A na pogrzebie
matki Gillian był jednym z tych, którzy nieśli trumnę.
Nie minęło pięć minut, a przed obojgiem podróżnych pojawiły się
parujące kubki z kawą i cynamonowe bajgle tak wielkie, że nie mieściły się na
talerzach. Sid zajął miejsce za barem i zaczął ze swadą perorować na temat
pogody, nowinek z życia gminy i pożałowania godnej kondycji współczesnego
świata.
- Przygotowałem dla was dwie całkiem niezłe zabaweczki - obwieścił,
kiedy skończyli kawę. - John z góry zapłacił za skutery i całe dodatkowe
wyposażenie. Wybierzcie sobie skafandry, buty, kaski i wszystko, co tylko się
wam spodoba.
- Liczmy na to, że twoje siostry nie uznają hojności ojca wobec nas za
kolejny objaw tego, że staruszek traci głowę - mruknął Bryce do ucha Gillian.
Miała ochotę mu przyłożyć, ale udała, że nie słyszy jego słów, i nie
przestała się uśmiechać do Sida. Nie mogła dopuścić, by zaczęli się kłócić i
wyciągać rodzinne brudy przy ludziach. Zacisnęła pięści. Napięcie
spowodowało, że poczuła bolesne pulsowanie w skroniach. Nie patrząc na
Bryce'a, odsunęła talerz i pusty kubek, wybrała skafander i ruszyła do
przymierzalni.
- To nie do wyobrażenia, co się wyprawia w okolicy. - Sid poprowadził
Bryce'a do garażu, gdzie stały zaparkowane skutery. - Ludzie sprzedają swoją
ziemię za grube miliony. Potem przyjeżdżają tu jacyś bogacze i zamieniają
stare, poczciwe rancza w „wiejskie rezydencje". - Powiedział to tak, jakby
wypluwał coś ohydnego, co mu się przykleiło do języka. - Słyszałem, że jakiś
ważniak zagiął parol na „Przeklęty Księżyc". Chce kupić ranczo, podzielić na
parcele i pobudować tam wielkie chałupy dla bogatych mieszczuchów.
Bryce zmarszczył brwi.
R S
- 33 -
- Myślisz, że John zdaje sobie z tego sprawę?
- Wątpię.
Nazwa rancza Johna Barona, „Przeklęty Księżyc", zawsze przemawiała
do wyobraźni Bryce'a. Przywodziła mu na myśl piratów, którzy w dawnych
czasach rozpalali ogniska na skalistym wybrzeżu Nowej Anglii. Kapitanowie
przepływających statków brali je za latarnie morskie i obierali na nie kurs, a
kiedy statki osiadały na mieliźnie, piraci bezkarnie rabowali przewożone
towary. Piraci przeklinali księżyc, bo kiedy świecił, nie mogli uprawiać swojego
procederu.
Pradziadek Johna pochodził z tamtych stron. Kiedy przybył na Wielkie
Równiny, nie miał grosza przy duszy, ale był zdeterminowany, by zostać
wielkim hodowcą bydła. Nie zwlekając, zabrał się do realizowania swojego ma-
rzenia, a ponieważ nie stać go było na kupno bydła, kradł je. Plotka głosiła, że
on również przeklinał księżyc. Tylko w pochmurne, czarne jak smoła noce mógł
podprowadzać młode, nieoznakowane zwierzęta ze stad innych właścicieli.
Oczywiście, nie istniały żadne dowody na to, że Baronowie zdobyli swój
majątek w nie do końca legalny sposób.
Niebawem Gillian i Bryce pożegnali się z Sidem i wyruszyli w drogę na
ranczo, wyekwipowani jak polarnicy. Co prawda „Przeklęty Księżyc" leżał
niecałe trzydzieści kilometrów od miasteczka, ale w zimie, kiedy szlaki były
zaśnieżone, przemierzenie tej odległości mogło zająć dobre dwie godziny.
Czasami pogoda w ogóle uniemożliwiała podróż.
Od ostatniego razu, kiedy Gillian jechała skuterem śnieżnym, minęło dużo
czasu. Stanowczo za dużo, pomyślała, upajając się gładką jazdą przez ośnieżoną
równinę. Jej siostry zawsze lamentowały, że zimą są zdane na tak niewygodny
środek transportu, ale ona uwielbiała szum wiatru w uszach, poczucie wolności i
mocy skoncentrowanej w maszynie, która posłusznie reagowała na najlżejszy
ruch jej dłoni.
R S
- 34 -
Bryce wyprzedził ją, wzbijając tuman śniegu. Dała się sprowokować.
Docisnęła gaz i położyła się w siodełku, ściśle obejmując skuter udami. Pojazd
wystrzelił do przodu i sekundę później Bryce został obsypany od stóp do głów
białym puchem tryskającym spod jej płóz. Roześmiała się głośno i kątem oka
zobaczyła, że Bryce przyspiesza.
- Złap mnie, jeśli potrafisz - mruknęła pod nosem i gwałtownie skręciła,
żeby przejechać przez bramę wyznaczającą granicę ziem należących do Johna
Barona. Ranczo leżało na granicy największego rezerwatu wapiti w Ameryce
Północnej, nie było więc nic dziwnego w tym, że brama zrobiona była ze
splecionych poroży. Po jej drugiej stronie rozciągała się szeroka dolina otoczona
stromymi, skalistymi górskimi zboczami. Pokrywa śnieżna była tu idealnie
równa, nienaznaczona żadnymi śladami człowieka ani pojazdu.
Bryce podjechał do niej i zdjął kask. W jego oczach, które miały ten sam
intensywny kolor co bezchmurne niebo nad ich głowami, błyszczało
rozbawienie. Gillian również zdjęła kask i skrzywiła się, oślepiona blaskiem
słońca odbijającym się od śniegu.
- Coś ci wpadło do oka. - Bryce zdjął rękawiczkę i delikatnie strącił z jej
rzęs wielki płatek śniegu.
Nie mogła nie zauważyć, że wyglądał dokładnie jak chłopak, w którym
się przed laty zakochała. Kiedy powiódł palcami po jej policzku, zadrżała, choć
wcale nie czuła zimna.
- Lepiej ruszajmy. Nie podobają mi się te chmury nad górami -
powiedziała, wkładając kask.
Jej słowa zagłuszył złowrogi, narastający pomruk. W pierwszej chwili
wzięli go za daleki grzmot, ale kiedy przybrał na sile, przeradzając się w ryk, a
ziemia pod nimi zadrżała, zrozumieli.
- Lawina! - wrzasnął Bryce.
Od wznoszącej się nad nimi urwistej ściany skalnej oderwał się ogromny
nawis śnieżny i sunął teraz w dół po zboczu, zbierając coraz więcej śniegu i
R S
- 35 -
rosnąc w oczach. Biała masa zdawała się poruszać leniwie, jakby w zwolnionym
tempie, ale Gillian wiedziała, że za parę minut gruby na kilka metrów jęzor
lawiny wypełni dolinę, w której się znajdowali.
Jak na komendę skierowali skutery w przeciwną stronę i docisnęli gaz.
Gillian chwyciła kierownicę z całych sił, przywarła do skutera i wbiła
wzrok w białą równinę, którą przemierzali w szalonej ucieczce. Przed nimi
leżało jezioro. Z tyłu narastał grzmot rozpędzonej, wielotonowej masy śniegu.
Gillian nie odważyła się spojrzeć przez ramię, ale oczami wyobraźni widziała,
jak drzewa łamią się niczym zapałki i znikają pochłaniane przez gigantyczną,
białą falę, która zmiatała wszystko, co stanęło na jej drodze.
Ona i Bryce mogli się tylko modlić, żeby ich skutery okazały się
wystarczająco szybkie. Kiedy dotarli do brzegu jeziora, nie mieli ani sekundy na
zastanowienie się, jak gruby jest lód, który je pokrywa. Z maksymalną
prędkością wjechali na idealnie gładką taflę, a ryk lawiny za nimi prawie
całkiem zagłuszył trzask pękającego lodu. Spod płóz skuterów trysnęły fontanny
wody, ale to ich nie zatrzymało. Gillian miała wrażenie, że w jej żyłach krąży
czysta adrenalina, kiedy pięć minut później dotarli do przeciwległego brzegu,
zostawiając za sobą mokry szlak na spękanym lodzie i niebezpieczeństwo
gwałtownej śmierci pod zwałami śniegu albo w lodowatym jeziorze. Dopiero po
chwili dotarło do niej, że wokół panuje absolutna, wręcz martwa cisza. Lawina
się zatrzymała.
- Gillian! - Bryce zrzucił kask i zeskoczył z siodełka. Zapadł się po pierś
w biały puch, ale torując sobie drogę ramionami jak pływak, brnął do miejsca,
gdzie zatrzymała skuter i oparła się bezwładnie o kierownicę, próbując opa-
nować drżenie ciała.
Łzy trysnęły Gillian z oczu, rozmywając cienką granicę pomiędzy gorzką
urazą a miłością. Zrzuciła hełm, zsunęła się w śnieg i wyciągnęła ręce do
Bryce'a. Ich palce dotknęły się i splotły. Chwilę później obejmowali się mocno,
jakby w obawie, że los podejmie jeszcze jedną próbę rozdzielenia ich na zawsze.
R S
- 36 -
- Nic ci nie jest? - spytał Bryce bez tchu.
To proste zdanie zadźwięczało w otaczającej ich ciszy i wypełniło pustkę
w sercu Gillian. Nie była w stanie wykrztusić ani słowa, więc tylko skinęła
głową, patrząc mu w oczy. Jego intensywne spojrzenie przyciągało ją, hipnoty-
zowało. Kiedy pochylił głowę, zbliżając usta do jej warg, gorąca fala pragnienia
i tęsknoty wypełniła ją całą. W następnej chwili jego wargi zmiażdżyły jej z
gwałtownością, która w każdej innej sytuacji śmiertelnie by ją przestraszyła. Ale
teraz instynktownie odpowiedziała zachłannością na jego zachłanność, dzikością
na jego dzikość. Pogłębiła pocałunek, wnikając językiem w jego usta, których
smak był tak rozkosznie znajomy. Zamknęła oczy i pozwoliła, by zagarnął nie
tylko jej usta, ale i duszę.
Świat przestał dla nich istnieć. Liczył się tylko dotyk, smak, ciepło
oddechu. Z piersi Bryce'a wyrwało się stłumione westchnienie, na które Gillian
odpowiedziała cichym jękiem. Było tyle rzeczy, które od tak dawna chciała mu
powiedzieć, ale nie mogła znaleźć właściwych słów. Teraz wszystko to znalazło
swój wyraz w niecierpliwym i zachłannym, ale nieskończenie czułym
pocałunku.
Bryce odsunął się o krok, z oszołomieniem wpatrując się w wirujące
płatki śniegu. Żadne z nich nie zauważyło, kiedy nadciągnęły chmury i zaczęło
sypać.
- Wybacz - wykrztusił, z trudem łapiąc oddech. - Naprawdę nie wiem, co
we mnie wstąpiło. Lepiej jedźmy do domu, zanim się wpakujemy w kolejne
tarapaty - dodał z niepewnym uśmiechem.
Do domu!
Gillian poczuła, że ogarnia ją wzruszenie. Choćby nie wiem ile lat
mieszkała w mieście oddalonym o setki kilometrów, jej prawdziwy dom był
tutaj, ukryty za jednym ze wzgórz.
Tylko za którym?
R S
- 37 -
Rozejrzała się dookoła. Szalona ucieczka przed lawiną spowodowała, że
zupełnie straciła orientację w terenie i teraz nie miała pojęcia, dokąd jechać.
Jedno było pewne - nie mogli zawrócić. Lawina zasypała drogę, którą
przyjechali z miasteczka, odcinając ich od świata, musieli więc spróbować
odnaleźć ranczo. Nie był to zresztą jedyny problem, dodała w myślach,
spoglądając spod rzęs na Bryce'a, który brnął przez śnieg do swojego skutera.
Właśnie zaczynała rozumieć, że przebywanie blisko niego było dla niej równie
niebezpieczne co przejażdżka w strefie zagrożenia lawinowego.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Wszystko będzie dobrze - odezwał się Bryce, widząc wyraz zagubienia
na twarzy Gillian. - Uciekając przed lawiną, zmieniliśmy trochę kierunek. Teraz
musimy tylko okrążyć jezioro, żeby wrócić do miejsca, którędy idzie szlak.
Ranczo nie powinno być dalej niż kilka mil stąd.
Gillian zmusiła się do uśmiechu. Oczywiście miał rację. Wszystko, co
musieli zrobić, to trzymać się razem. I mieć się przed sobą na baczności.
- Pojadę pierwszy, będę przecierał szlak - ciągnął Bryce rzeczowo. -
Uważaj, żeby jechać po moich śladach i utrzymywać stałe tempo, inaczej się
zakopiesz w zaspie.
Nie poczuła się urażona tym, że wydawał jej polecenia. Dobrze wiedziała,
jak łatwo można ugrzęznąć w głębokim śniegu podczas jazdy po bezdrożach. I
że wykopanie maszyny z zaspy wymaga ogromnego wysiłku, a czasami jest w
ogóle niewykonalne. Gdyby mieli takiego pecha, musieliby spędzić noc na tym
pustkowiu, czekając na pomoc.
- Gotowa? To w drogę - zakomenderował Bryce, wkładając kask.
Ruszyli przez las. Po pewnym czasie drzewa przerzedziły się i wyjechali
na rozległą łąkę. Gillian z ulgą stwierdziła, że rozpoznaje to miejsce. Kiedy
wspięli się na łagodne wzgórze i w oddali zamajaczyły drewniane zabudowania
R S
- 38 -
rancza, serce Gillian zalała fala wzruszenia. Kochała ten dom. To było centrum
jej wszechświata.
W miarę, jak się zbliżali, poprzez gęsto sypiący śnieg widać było coraz
wyraźniej zarys domu i smugę dymu unoszącą się z komina. A więc nawet jeśli
lawina odcięła elektryczność i telefon, jej ojciec był bezpieczny i miał się czym
ogrzać. Gillian nie mogła się doczekać, kiedy sama będzie mogła zrzucić
przemoczony skafander i usiąść w cieple kominka.
Siedzibę właścicieli „Przeklętego Księżyca" wzniesiono z grubych bali.
Jej najstarsza część była wpisana do rejestru zabytków. Jako że prawie każde
pokolenie Baronów zostawiło po sobie ślad w postaci pomysłowych
dobudówek, dom miał naprawdę niepowtarzalny charakter. Zdaniem Gillian był
piękny.
Postawili skutery przy starym miejscu do wiązania koni. Gdyby nie
skrajne zmęczenie, na pewno doceniliby zaskakujące zestawienie tradycji i
nowoczesności. Teraz jednak ruszyli jak najprędzej w stronę drzwi
wejściowych, które otworzyły się na oścież, zanim jeszcze zdążyli zapukać.
- A niech mnie! - huknął wysoki, siwy mężczyzna, stając w progu. Jego
pooraną zmarszczkami twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. - Udało wam się.
Właśnie miałem dzwonić do pogotowia górskiego, żeby zaczęli was szukać.
- Niewiele brakowało, żebyśmy potrzebowali ich pomocy - przyznał
Bryce, strzepując śnieg z butów.
Nawet jeśli John Baron przygarbił się trochę od ostatniego razu, kiedy
ściskał swoją najmłodszą córkę na powitanie, nadal był postawnym mężczyzną,
zahartowanym latami pracy w ostrym klimacie prerii. Gillian miała wrażenie, że
ojciec zgniecie ją w swoim słynnym niedźwiedzim uścisku. Pachniał tytoniem
fajkowym, wodą „Old Spice" i domem.
- Tato! - wyjąkała przez ściśnięte wzruszeniem gardło. Pocałowała go w
szorstki policzek, walcząc ze wzbierającymi łzami. Wystarczyło, że przestąpiła
R S
- 39 -
próg, by poczuła się znowu jak mała córeczka tatusia. Tutaj nie mogło jej do-
sięgnąć żadne niebezpieczeństwo.
Jak mogła żyć z dala od tego miejsca? Z dala od domu?
- Wchodźcie, nie stójcie w przejściu. Zimno leci - ponaglił ich gospodarz.
Kiedy posłusznie weszli do sieni, John i Bryce uścisnęli sobie dłonie.
Gillian zobaczyła, jak oczy ojca błyszczą z radości, kiedy wymieniał z jej byłym
mężem gest oznaczający przyjaźń i szacunek. W tych stronach krzepki uścisk
dłoni wciąż wart był tyle co podpis pod umową.
- Tak się cieszę, że jesteście. Święta bez rodziny są zupełnie do niczego.
Te słowa ogrzały Gillian skuteczniej niż najlepszy piec.
Dopiero teraz uświadomiła sobie, że się obawiała spotkania z ojcem.
Kiedy widzieli się ostatnio, w ostrych słowach wypomniał jej, że popełniła
wielki życiowy błąd, rozwodząc się z mężczyzną, którego uważał za syna.
- Dlaczego jesteście tak późno? - John najwyraźniej puścił w niepamięć
gorzkie słowa, które padły między nim a córką.
- Mieliśmy podróż z przygodami. Wszystko ci opowiemy, ale najpierw
chętnie byśmy się napili czegoś gorącego - powiedział Bryce.
John pokiwał skwapliwie głową i podreptał do kuchni, zapowiadając, że
przygotuje najlepszy grog, jaki kiedykolwiek zdarzyło im się pić. Gillian
podeszła do kominka, w którym buzował ogień, i z westchnieniem ulgi zrzuciła
z siebie mokry kombinezon. Była pewna, że Bryce pójdzie za jej przykładem,
ale on nawet nie zdjął butów, tylko wyłuskał z kieszeni telefon komórkowy i
podchodząc do okna, wybrał numer.
- Hej, kochanie, to ja - odezwał się po krótkiej chwili. Gillian nie musiała
podsłuchiwać, żeby słyszeć każde słowo, bo trzaski na linii sprawiały, że trzeba
było prawie krzyczeć do telefonu. - Przede wszystkim chciałem ci powiedzieć,
że bezpiecznie dotarliśmy na ranczo. Ale niestety mam też złą wiadomość. W
okolicy zeszła lawina i jesteśmy teraz dosłownie odcięci od świata. Nie wiem,
czy zdążę do domu na święta. Bardzo, bardzo mi przykro z tego powodu.
R S
- 40 -
Słysząc smutek w głosie Bryce'a, Gillian poczuła, że ma ochotę wyjąć mu
słuchawkę z ręki i prosić Vi o wybaczenie. To przecież z jej powodu Bryce nie
będzie mógł spędzić Bożego Narodzenia z nią i jej małym synkiem. Ogarnęły ją
gorzkie wyrzuty sumienia.
- Obiecuję, że wrócę tak szybko, jak tylko będzie to możliwe - ciągnął
Bryce. - Ale wiesz, że muszę się upewnić, że tutaj wszystko jest w porządku,
zanim zostawię Johna samego. No i nie wiem, jak prędko szlak będzie znowu
przejezdny. Ja też cię kocham - dodał po chwili, kończąc rozmowę. Minę miał
tak wniebowziętą, jakby właśnie miał objawienie świętej Vi, pomyślała Gillian,
przypatrując mu się ukradkiem. Kiedy schował z powrotem telefon, odwróciła
się do kominka. Nie była zazdrośnicą, ale na widok jego szczęścia ból ścisnął jej
serce i poczuła się nagle rozpaczliwie samotna.
Kiedy ojciec wrócił do salonu z trzema parującymi kubkami, Gillian
próbowała rozmasować ścierpnięte z zimna pośladki. Była pewna, że Vi nigdy
nie pozwoliłaby sobie na takie zachowanie w towarzystwie ani na paradowanie
w niedbałym stroju. Była wdzięczna, że Bryce nie wyśmiewa się z jej grubych,
bawełnianych i z pewnością niezbyt kobiecych kalesonów.
Przysłuchując się, jak Bryce opowiada Johnowi o ich wariackiej ucieczce
przed lawiną, zachodziła w głowę, jak ma wybadać ojca o stan jego zdrowia, nie
wzbudzając jego złości i nie wywołując kolejnej kłótni.
- Macie szczęście, że nie zasypało was na amen - oświadczył John, kiedy
Bryce skończył opowiadać.
Gillian odstawiła kubek. Nie było sensu czekać na lepszy moment.
- Tato, jeśli już mówimy o niebezpiecznych sytuacjach... bardzo się
niepokoję, kiedy pomyślę, że mieszkasz tu sam jak palec, odcięty od świata -
zaczęła ostrożnie, uważnie obserwując jego reakcję. - Może ci się coś stać i nie
będzie nikogo, żeby ci pomóc.
- Tutaj umarłbym szczęśliwszy, niż gdybym miał wegetować w domu
starców - brzmiała spokojna odpowiedź.
R S
- 41 -
Gillian nie dała się zbić z tropu.
- Tato, nie mów tak. Wszyscy się o ciebie martwimy.
- Słuchaj, moja panno. - Ojciec zmarszczył brwi i pochylił się nad stołem.
- Nie zaprosiłem was tu po to, żebyście nade mną lamentowali. Chciałem was
prosić o pomoc w uporządkowaniu pewnych spraw. I zapamiętaj sobie, że nie
dam się wysłać do staruszkowiska.
Gillian zrobiło się przykro. To niesprawiedliwe, że ojciec krzyczał na nią
tylko dlatego, że miała odwagę powiedzieć mu prosto w oczy to, o czym cała
rodzina rozmawiała za jego plecami.
- Nie zapominaj o Dustinie - dodał ojciec ugodowo. - On i Bette wpadają
do mnie prawie codziennie, mieszkają przecież tuż obok.
Zdaniem Gillian to, że pracownicy rancza, nawet długoletni i zaufani,
zaglądali co jakiś czas do ojca, absolutnie nie wystarczało.
- Właśnie, co słychać u Nickelsonów? - wtrącił Bryce, zanim Gillian
zdążyła głośno wyrazić tę opinię. Najwyraźniej postanowił zmienić temat, żeby
uniknąć kłótni. Rozmowa potoczyła się swobodnie, ale Gillian nie odzyskała
dobrego nastroju. Wiedziała, że prędzej czy później będą musieli znowu
poruszyć niewygodną kwestię. Trzeba było zdecydować, czy ojciec może nadal
mieszkać sam na ranczu leżącym wiele kilometrów od najbliższej miejscowości.
- Dustin i Bette przynieśli mi dziś rano choinkę. - John wskazał wielki
srebrny świerk oparty o ścianę w kącie salonu. - Muszę przyznać, że trochę
przecenili moje siły. Całe szczęście, że jesteście. Na pewno chętnie wyręczycie
starego ojca i ubierzecie drzewko. Wygląda na to, że będziemy mieli dość czasu,
żeby się nim razem nacieszyć.
Gillian nigdy wcześniej nie słyszała, żeby ojciec głośno przyznawał się do
słabości. Teraz wyrzucała sobie gorzko, że przez chwilę podejrzewała go o
symulowanie choroby tylko po to, żeby doprowadzić do ponownego spotkania
córki z byłym zięciem. Zapach świerkowych gałęzi obudził w niej wspomnienia
R S
- 42 -
z czasów, kiedy uwielbiała Boże Narodzenie. Westchnęła ze smutkiem. Odkąd
straciła Bonnie, ani razu się nie zdecydowała na kupno choinki.
- Jasne, tato. Świetny pomysł - wydukała, zmuszając się do uśmiechu.
- Jutro z rana przyniosę pudła z ozdobami. Pamiętam, że trzymasz je na
strychu - dodał Bryce, spoglądając porozumiewawczo na Gillian. Najwyraźniej
zgadzał się z nią, że tyle przynajmniej mogą zrobić dla Johna. Zwłaszcza jeśli to
miały być ostatnie święta, które spędzał na ranczu. Gillian aż się wzdrygnęła na
tę myśl i uważnie przyjrzała się ojcu. Dziarski jak zwykle, trzymał się o wiele
lepiej, niż wynikało to z relacji sióstr. Według Stelli ojciec praktycznie stał nad
grobem.
Czy mogła założyć, że siostry się myliły?
Bo w to, że, jak sugerował Bryce, celowo odmalowały stan jego zdrowia
w czarnych barwach, żeby odnieść korzyść finansową, nie chciało jej się
wierzyć. Tak czy inaczej, jeśli chili, które podał na kolację, było jakąś wskazów-
ką, jego żołądek musiał funkcjonować bez zarzutu. Potrawa była dokładnie tak
pikantna, jak pamiętała z dzieciństwa. Miała wrażenie, że odkąd wróciła do
domu, jej zmysły się wyostrzyły. Od bardzo dawna nie miała takiego apetytu.
Zaczynała się obawiać, że nie ograniczał się on tylko do jedzenia.
Nie mogła się powstrzymać, żeby co chwila nie zerkać znad talerza na
siedzącego po drugiej stronie stołu mężczyznę w ciemnym golfie. Na swojego
byłego męża. Musiała stwierdzić, że jest teraz jeszcze przystojniejszy niż przed
laty, kiedy często siadywali przy tym stole. Jego dawniej gładka, chłopięca
twarz naznaczona była teraz zmarszczkami mówiącymi o doświadczeniu i sile
charakteru. Mogła się założyć, że wiele kobiet chętnie ustawiłoby się w kolejce,
żeby ofiarować mu to, co ona chroniła aż do dnia ich ślubu. Tak, kiedyś
wierzyła w romantyczne ideały. Dlatego zachowała dziewictwo aż do nocy
poślubnej i nigdy tego nie żałowała. Bryce okazał się wspaniałym kochankiem.
Skąd mogła wtedy wiedzieć, że kilka lat później życie skłoni ją do złożenia
wniosku o rozwód?
R S
- 43 -
Próbowała skupić myśli na czymś innym, ale wspomnienia namiętności,
jaka ich kiedyś łączyła, nie dawały jej spokoju. Kiedyś? Wmawiała sobie, że ich
dzisiejszy pocałunek na brzegu jeziora był tylko instynktowną reakcją. W końcu
chwilę wcześniej o włos uniknęli śmierci. Ale prawda była taka, że ta chwila
obudziła w niej pożądanie, które zgasło przed laty. Teraz czuła je każdą
komórką ciała.
- Na mnie już czas. - John z wysiłkiem podniósł się z krzesła. - Jestem
zmęczony. Dobranoc, kochani. Idę się położyć.
Gillian zerknęła na zegarek. Nie było jeszcze dziewiątej. Kolejna oznaka,
że ojciec nie młodniał. Ukrywając niepokój pod serdecznym uśmiechem,
uściskała go na dobranoc. Kiedy skierował się do pokoju na parterze, a nie ku
schodom wiodącym do sypialni, zamrugała, zdumiona.
- Tato?
- Jakiś miesiąc temu przeniosłem się na parter - pospieszył z
wyjaśnieniem John. - Dzięki temu nie muszę się wspinać na schody. Ostatnio
wydają mi się o wiele bardziej strome niż dawniej. - Roześmiał się. -
Rozgośćcie się w pokojach na górze. Bryce może spać w mojej dawnej sypialni,
a ty, oczywiście, w swojej.
Gillian poczuła, że brakuje jej tchu. A więc ojciec tak wszystko urządził,
żeby zajęli sąsiadujące ze sobą sypialnie. Miała szczerą nadzieję, że to był
przypadek, a nie naiwny spisek niepoprawnego, starego romantyka, mający
doprowadzić do pojednania córki z byłym mężem.
Kiedy ojciec potknął się nagle i niebezpiecznie zachwiał, Gillian jednym
susem znalazła się przy nim. Naprawdę nie miała prawa podejrzewać, że ojciec
symulował. Powinna poważnie potraktować obawy sióstr o stan jego zdrowia.
- Pozwól, tato, że ci pomogę. - Objęła go i podtrzymała, spodziewając się
energicznego protestu. Nie doczekała się go jednak. Ojciec wsparł się na jej
ramieniu.
- Mówiłem ci już, jak bardzo się cieszę z tego, że tu jesteś?
R S
- 44 -
Gillian skinęła głową.
- Ja też się cieszę, że przyjechałam. - Z zaskoczeniem uświadomiła sobie,
że właśnie tak było. - Sama nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo brakowało
mi domu.
John uśmiechnął się ze smutkiem.
- Wiem, co czujesz. Ja nie wyobrażam sobie życia poza ranczem.
Kiedy szli krótkim korytarzem do samodzielnej części mieszkalnej na
parterze, Gillian nie mogła się uwolnić od myśli, że ojciec jest tu na co dzień
całkiem sam. Gdyby mu się zdarzył jakiś wypadek, nawet błahy, konsekwencje
mogłyby być tragiczne.
„Umarłbym szczęśliwszy niż w domu starców". Przypomniała sobie, z
jakim przekonaniem ojciec wypowiedział te słowa. Może najcenniejszym darem
dla kogoś, kogo się kocha, jest pozostawienie mu wolności, możliwości decy-
dowania w pełni o swoim życiu?
W sypialni czekał na Johna stary przyjaciel, umoszczony wygodnie na
łóżku. Kiedy weszli, przerwał drzemkę, z wysiłkiem uniósł łeb i leniwie
zamerdał ogonem.
- Padre! - Gillian wtuliła twarz w miękką, mahoniową sierść setera
irlandzkiego, który był domownikiem na ranczu od dobrych kilkunastu lat. Stare
psisko szczeknęło basowo i podziękowało za pieszczotę, liżąc ją po ręku.
- Mam wrażenie, że dopiero co był szczeniakiem - powiedziała, gładząc
posiwiały ze starości pysk psa.
- Biedaczysko, jest prawie zupełnie ślepy - zauważył John. - Do niczego
się już nie przydaje w gospodarstwie. Czasami myślę, że może powinienem
oszczędzić mu trudów starości, ale... po prostu nie mógłbym tego zrobić. -
Poklepał psisko po grzbiecie. - Ja też chciałbym, żeby mi pozwolono dożyć
moich dni we własnym domu, nawet jeśli do niczego się już nie będę nadawał -
dodał cicho.
Gillian poczuła, że coś ją dławi w gardle.
R S
- 45 -
- Tato, nie mów głupstw - powiedziała szorstko, choć walczyła ze łzami. -
Przecież cię kochamy. Nigdy nie mógłbyś być dla nas ciężarem.
Kiedy uściskała ojca na dobranoc, ten spojrzał na nią z troską.
- Córeczko, wiem, że los nie obszedł się z tobą łaskawie - powiedział
poważnie. - Ale pamiętaj, Bryce to dobry człowiek. A czas naprawdę leczy rany.
Poczuła się nagle zbyt zmęczona, żeby tłumaczyć ojcu, że sytuacja jest o
wiele bardziej skomplikowana, niż mu się wydaje. Uśmiechnęła się tylko i
pogłaskała go po ręku. Skórę miał pomarszczoną i cienką jak papier.
- Nie rób sobie za dużo nadziei, tato - szepnęła, zanim zamknęła za sobą
drzwi.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Sypialnia nie była ogrzewana, ale Bryce uznał, że nie ma potrzeby
rozpalać w kominku. Wystarczyło, że przypomniał sobie, jak seksownie Gillian
wyglądała w tych śmiesznych, różowych kalesonach, a robiło mu się nieznośnie
gorąco. Sfrustrowany słabością własnego charakteru powiedział sobie, że
najlepiej zrobi, jeśli wymaże z pamięci widok ponętnego ciała swojej byłej
żony, położy się do łóżka i prześpi co najmniej dziesięć godzin.
Wsunął się pod pierzynę i zamknął oczy, pewien, że po tak
wyczerpującym dniu natychmiast zaśnie jak kamień. Ale, ku jego zdziwieniu,
sen nie chciał nadejść. Kiedy usłyszał, jak Gillian wchodzi na górę i zaczyna się
krzątać po swojej sypialni, tuż za cienką ścianą, zrozumiał, że długo jeszcze nie
zaśnie. Wyobraźnia całkiem wymknęła mu się spod kontroli.
Wiatr przegonił chmury i na niebo wypłynął ogromny księżyc, zalewając
srebrnym blaskiem śnieżny krajobraz za oknem i wydobywając z mroku portret
Virginii Baron wiszący nad wielkim łożem.
Była uderzająco piękną kobietą, pomyślał Bryce. I otaczała ją ta sama
aura łagodności i dobroci, która zachwyciła go u jej córki. Po śmierci Virginii
R S
- 46 -
John z nikim się już nie związał, najwidoczniej nie spotkał żadnej kobiety, która
mogłaby zająć miejsce ukochanej żony. Bryce uważał, że to smutne. John był
wspaniałym człowiekiem, silnym i pełnym energii. Dlaczego odmówił sobie
powtórnego ożenku?
Zresztą co on, Bryce, mógł wiedzieć na ten temat? Nie był w stanie
wyobrazić sobie, co czuje mężczyzna, kiedy śmierć odbiera mu miłość jego
życia. Jego sytuacja była zupełnie inna - ukochana kobieta była jak najbardziej
żywa, kiedy wbiła mu nóż w serce. Cóż, Vi może i nie umiała sprawić, by krew
w nim wrzała, tak jak to się działo na sam widok Gillian, ale przynajmniej
kochała go i akceptowała takiego, jaki był. Nie oczekiwała od niego, że się
rozdwoi. Nie wymagała, by był idealny.
Westchnął głęboko i wbił spojrzenie w sufit. Stanowczo Vi zasługiwała
na wszystko co najlepsze. Tak spokojnie przyjęła wiadomość o jego wyjeździe
na ranczo z byłą żoną. Ufała mu, a on... Nękany wyrzutami sumienia Bryce
obiecał sobie, że więcej nie straci głowy. Chwila niepoczytalności, jaką był
pocałunek z Gillian w ośnieżonym lesie, już nigdy, przenigdy się nie powtórzy.
Dźwięk otwieranych szuflad bieliźniarki w pokoju za ścianą wystawił
jego nowo podjęte postanowienie na ciężką próbę. Gillian musiała się właśnie
przebierać do snu. Czy nadal miała na sobie te głupie kalesony, czy może okryła
swoje cudowne, kobiece krągłości jakąś słodką nocną koszulką? Albo wśliznęła
się pod pierzynę zupełnie nago?
W sypialni za ścianą od dawna panowała cisza, kiedy Bryce wreszcie
zasnął. Ale nawet wtedy nie zaznał spokoju. W jego śnie pojawił się demon o
ametystowych oczach, by wodzić go na pokuszenie.
Nie tylko Bryce spał tej nocy niespokojnie. Gillian obudziła się nagle,
spocona i drżąca na całym ciele. Usiadła, naciągając na siebie kołdrę, którą
całkiem skopała, rzucając się przez sen.
R S
- 47 -
Koszmar, który jej się przyśnił, był o wiele za bardzo rzeczywisty, by
mogła po prostu o nim zapomnieć. We śnie kąpała swoją małą córeczkę i nagle
zobaczyła, że ręce ma całe we krwi. Obudził ją jej własny krzyk.
Skuliła się i wcisnęła twarz w poduszkę. Ostatnia rzecz, której chciała, to
żeby Bryce usłyszał jej płacz i przybiegł zobaczyć, co się stało. Chociaż z
drugiej strony... w tej chwili bardziej niż kiedykolwiek marzyła o tym, żeby
znaleźć ukojenie w jego silnych ramionach. Zła na siebie, że myśli o czymś
takim, wzięła kilka głębokich oddechów, żeby się uspokoić.
- Nie ma się czego bać. To był po prostu zły sen - wyszeptała w ciemność,
sama do siebie. - Przecież dobrze wiesz, że nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś
jeszcze kiedyś miała dzieci.
Kiedy umarła jej córeczka, Gillian pogrzebała wraz z nią wszelkie myśli o
macierzyństwie. Ale teraz czuła, że marzenia zaczynają znowu nieśmiało
kiełkować w jej sercu, które dotąd pokrywała gruba, lodowa skorupa żałoby.
Zwłaszcza odkąd zobaczyła zdjęcie Bryce'a z Vi i jej kilkuletnim synkiem,
tęsknota za własną rodziną stała się silniejsza niż lęk i ból. Podziwiała gotowość
Bryce'a, żeby się zaopiekować dzieckiem Vi jak własnym. Nagle przyszło jej do
głowy, że ona też mogłaby adoptować dziecko...
Uspokojona i po raz pierwszy od bardzo dawna pełna nadziei, zapadła w
spokojny sen. Śniła o wirujących płatkach śniegu i o gorących ustach Bryce'a
łączących się z jej ustami w zmysłowej pieszczocie.
Następnego ranka obudził ją boski zapach świeżo zaparzonej kawy,
podsmażanego bekonu i naleśników. Odrzuciła kołdrę, rześka, wypoczęta i
głodna jak wilk. Nie pamiętała już, kiedy ostatnio jadła na śniadanie coś innego
niż płatki z zimnym mlekiem, pochłaniane w biegu i ze ściśniętym żołądkiem.
Wskoczyła pod prysznic i nie tracąc czasu na makijaż włożyła gruby sweter w
soczystym kolorze różowych goździków, po czym zbiegła do kuchni.
Siedzący za stołem ojciec zasalutował jej uniesionym widelcem.
- Dzień dobry, śpiochu!
R S
- 48 -
- Cześć, tato. Ho, ho, Bryce, widzę, że posiadłeś nowe talenty - rzuciła
wesoło.
Jej były mąż podrzucił naleśnik na patelni z wprawą, której musiał nabrać
po rozwodzie.
- Witaj - mruknął, lekko urażony jej uwagą. Podszedł do stołu z
półmiskiem pełnym gorących naleśników i podstawił go pod nos Gillian.
Pachniały cudownie.
- Nie dokuczaj kucharzowi, bo obejdziesz się smakiem - zagroził.
- Już nie będę! - obiecała skwapliwie, oblizując się.
Apetycznie przysmażony naleśnik, polany stopionym masłem i syropem
klonowym, wylądował na jej talerzu.
- Mmm, pycha - mruknęła, przełykając pierwszy kęs.
Poranne słońce zaglądało przez kuchenne okno, podkreślając radosny,
świąteczny nastrój. Gillian poczuła się nagle tak, jakby w jakiś magiczny sposób
została przeniesiona w przeszłość, do szczęśliwych dni na samym początku jej
małżeństwa z Bryce'em, kiedy każdy dzień zaczynali od świeżej kawy, dobrego
śniadania i wesołej rozmowy. Jej serce wypełniła radość płynąca z
przeświadczenia, że wszystko jest dokładnie tak, jak powinno być. Nie chciała
psuć tej chwili. Dlaczego nie miałaby się nią cieszyć, nawet jeśli w głębi duszy
wiedziała, że ta złudna radość nie potrwa długo?
Dopiero kiedy wszyscy najedli się do syta, Bryce poruszył sprawę, która
przywiodła jego i Gillian na ranczo.
- John, myślę, że nadeszła właściwa chwila, żebyś nam powiedział,
dlaczego chciałeś widzieć nas oboje.
Starszy pan skinął głową.
- Nie jest żadną tajemnicą, że Stella i Rose chcą, żebym sprzedał ranczo i
przeniósł się do miasta. Najchętniej widziałyby mnie w domu starców. Liczą na
to, że przekażę im ciepłą rączką ich spadek.
R S
- 49 -
Gillian z brzękiem odłożyła widelec i już otwierała usta, żeby wystąpić w
obronie sióstr, ale ojciec nie dopuścił jej do słowa.
- A chodzi tu o naprawdę ładne sumki, jeśli wierzyć plotkom o wzroście
wartości ziemi w tym rejonie. Gillian, pracujesz w nieruchomościach.
Chciałbym, żebyś sprawdziła, ile prawdy jest w tych pogłoskach.
Nie wiedząc, co powiedzieć, skinęła tylko głową.
- Miałem ostatnio dość nieprzyjemną rozmowę ze Stellą i Rose - ciągnął
ojciec. - Ich zdaniem dziecinnieję. Kiedy się dowiedziały, że wyznaczyłem was
dwoje na moich pełnomocników, uznały, że nie wiem, co robię. Były
doprowadzone do ostateczności. Osobiście nie potrzebuję lepszego dowodu na
to, że ich troska nie jest taka zupełnie bezinteresowna.
- Szczerze mówiąc, nie dziwię się, że uważają mnie za zagrożenie -
spokojnie wtrącił Bryce. - W końcu jestem człowiekiem z zewnątrz. Jak już
mówiłem Gillian, chętnie zrzeknę się pełnomocnictwa, żebyście mogli wszystko
załatwić w rodzinnym gronie.
- Co ty wygadujesz?! - wybuchnął John. - Jaki znowu człowiek z
zewnątrz? Przecież dobrze wiesz, że dla mnie zawsze będziesz jak syn.
Na twarzy Bryce'a odmalowało się wzruszenie. Milczał, poważnie patrząc
na gospodarza. Mówienie o uczuciach nigdy nie było jego mocną stroną.
- Chcę was prosić - ciągnął John - żebyście obiektywnie ocenili stan
mojego zdrowia, tak fizycznego, jak i psychicznego. Zostańcie na ranczu tyle
czasu, ile uznacie za stosowne, przejrzyjcie księgi rachunkowe. Przekonajcie
się, czy sobie radzę z prowadzeniem gospodarstwa. Chciałbym, żebyście to
zrobili zupełnie samodzielnie, nie ulegając żadnym sugestiom. A kiedy
skończycie, będę miał dla was pewną propozycję.
Gillian i Bryce spojrzeli na siebie trochę spłoszonym wzrokiem. Oboje
wiedzieli, że po Johnie można się spodziewać propozycji nie do odrzucenia.
R S
- 50 -
ROZDZIAŁ ÓSMY
Gillian nie była ani trochę zdziwiona, kiedy ojciec kategorycznie odmówił
odpowiedzi na pytanie, jaką propozycję ma na myśli. Jako wytrawny handlarz
końmi John Baron doskonale znał się na sztuce negocjacji i zmierzał do celu w
tempie, które sam ustalił. Popędzanie go było bezcelowe. Zbył ich prośby o
wyjaśnienie, oświadczając ze spokojem, że chętnie powróci do tej rozmowy,
kiedy się zapoznają ze wszystkimi informacjami potrzebnymi do wyrobienia
sobie opinii o stanie rancza, po czym wyszedł, zostawiając ich samych z
księgami rachunkowymi.
Po tym, jak Stella i Rose nastraszyły ją opowieściami o chaotycznym i
nieracjonalnym postępowaniu ojca i o wydatkach, nad którymi ich zdaniem nie
panował, Gillian spodziewała się, że ranczo jest co najmniej na skraju ban-
kructwa. Tymczasem po dokładnym przejrzeniu ksiąg rachunkowych okazało
się, że gospodarstwo nieźle prosperuje. Talent Johna do interesów był zawsze
równie wybitny, co jego hojność wobec wszystkich potrzebujących. W rubryce
„wydatki" znaleźli więc liczne darowizny na cele dobroczynne. John założył
fundusz stypendialny nazwany imieniem zmarłej żony dla młodych ludzi z
gminy, którzy podjęli studia rolnicze, no i oczywiście wypłacał bardzo godziwe
pensje Dustinowi i Bette. Na swoje codzienne potrzeby wydawał niewiele, ale z
zapałem oddawał się dość kosztownemu zamiłowaniu - kolekcjonowaniu
zabytkowej broni.
Bryce wstał, przeciągnął się i przetarł oczy, zmęczone od
wielogodzinnego ślęczenia nad księgami. Dopasowane dżinsy i golf, które miał
na sobie, tylko podkreślały jego harmonijną muskulaturę. Gillian zamaskowała
kaszlnięciem westchnienie będące wyrazem czysto kobiecego zachwytu.
- Twoje siostry mogą nie pochwalać sposobu, w jaki ojciec rozporządza
dochodem ze swojej działalności, ale księgi prowadzone są bez zarzutu. I choć
wydatki są spore, przychód rancza bez problemu je pokrywa. Posłuchaj, Gil -
R S
- 51 -
dodał z powagą. - Musisz być ze mną szczera. Popierasz plan Stelli i Rose, żeby
sprzedać ranczo i podzielić się zyskiem?
Gillian żachnęła się, urażona, ale szybko przywołała się do porządku.
Skąd Bryce miał wiedzieć, co myślała? Dotąd unikała otwartej rozmowy na ten
temat.
- Zależy mi tylko na dobru ojca.
Bryce zmierzył ją sceptycznym spojrzeniem.
- Gdybyś przekonała ojca, że w jego interesie leży sprzedaż ziemi, do
końca życia nie musiałabyś pracować. Mogłabyś wieść słodkie, beztroskie
życie, zamiast spędzać całe boże dni na zachwalaniu nieruchomości i słuchaniu
narzekań wiecznie niezadowolonych klientów.
Tego było za wiele. Gillian zerwała się na równe nogi, jej oczy ciskały
błyskawice.
- Nie rozumiesz, że tu chodzi o coś więcej niż pieniądze? Martwię się o
zdrowie ojca. Łatwo ci oskarżać mnie o wyrachowanie, bo ty potem spokojnie
pojedziesz do domu i zapomnisz o całej sprawie. A ja będę się codziennie
zamartwiać, że może upadł i złamał sobie biodro i nie ma mu kto pomóc!
Nie wyglądało na to, żeby jej tyrada zrobiła na Brysie większe wrażenie.
- Może mogłabyś zainstalować tu któreś z tych nowych, technologicznych
cudeniek, na przykład zdalne urządzenie alarmowe? - spytał spokojnie.
- Takie coś sprawdza się w mieście, a nie na odludziu - odparowała. -
Pomyśl tylko, ile czasu by minęło, zanim pojawiłaby się pomoc, nawet przy
idealnych warunkach pogodowych?
- Zawsze możesz zatrudnić pielęgniarkę na stałe. Niech zamieszka na
ranczu.
Gillian przewróciła oczami.
- Nie chciałabym być w skórze osoby, która zasugeruje ojcu, że
potrzebuje pielęgniarki - prychnęła.
R S
- 52 -
Dobrze wiedziała, że nawet najmężniejsza opiekunka uciekłaby gdzie
pieprz rośnie po jednym dniu spędzonym na doglądaniu osobnika tak upartego i
niezależnego jak John Baron.
- Wiem, co masz na myśli - zgodził się z nią Bryce. - Może więc, żeby
wilk był syty i owca cała, spróbujemy przekonać Johna, że potrzebuje gosposi? I
zatrudnimy kogoś, kto poprowadzi mu dom, a przy okazji będzie czuwał nad
jego bezpieczeństwem, nie raniąc jego dumy.
Gillian musiała przyznać, że to był naprawdę dobry pomysł.
Powiedziałaby mu to, gdyby w tej samej chwili inny cud techniki nie
przeszkodził im w rozmowie - zadzwoniła komórka Bryce'a. Spojrzał na ekranik
telefonu i jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu. Gillian mogłaby się założyć o
dowolną sumę, że dzwoniła Vi.
- Jak cudownie słyszeć twój głos - odezwał się Bryce do słuchawki, robiąc
rozanieloną minę.
Gillian powiedziała sobie stanowczo, że wielka kula, którą właśnie
poczuła w gardle, absolutnie nie ma racji bytu. Powinna być wdzięczna Vi, że
się zgodziła na wyjazd Bryce'a do domu byłego teścia, i to w dodatku w okresie
świąt. Kto wie, może nawet mogłaby polubić tę kobietę? Niewykluczone, pod
warunkiem że choć na chwilę przestałaby ją nienawidzić.
- U mnie wszystko w porządku - mówił tymczasem Bryce. - Ale nie
jestem w stanie powiedzieć, jak długo zajmie mi załatwianie spraw Johna. Poza
tym na razie podróż jest niemożliwa, więc wygląda na to, że będę tu uziemiony
jeszcze jakiś czas.
Nie chcąc usłyszeć ani słowa więcej, Gillian zdecydowanie ruszyła do
drzwi. Nie miała najmniejszej ochoty być przy tym, kiedy jej były mąż będzie
wyznawał miłość innej kobiecie. To było ponad jej siły. Z ciężkim sercem
wyszła na ganek. Nie mogła nie zauważyć, jak niecierpliwie Bryce czekał na
możliwość powrotu do ukochanej. Zbyt dobrze pamiętała czasy, kiedy sama
R S
- 53 -
musiała go błagać, żeby zechciał poświęcić choć trochę więcej czasu jej i
Bonnie.
Z drugiej strony, Gillian musiała szczerze przyznać, że odkąd zaczęła
pracować zawodowo, patrzyła na ten problem z trochę innej perspektywy.
Nieraz zdarzało jej się pracować po sześćdziesiąt godzin tygodniowo.
Rozumiała, że jeśli chce się iść do przodu, takie poświęcenie jest czasami po
prostu konieczne.
Zaskoczyło ją, że od początku wyjazdu Bryce nie wspomniał ani razu o
swojej pracy. Kiedy byli małżeństwem, miała wrażenie, że inne tematy dla
niego nie istnieją. To było jak obsesja. Nie mogła nie zauważyć, jak bardzo
Bryce się zmienił od tamtego czasu. Wydawał się o wiele spokojniejszy,
pogodzony ze sobą. Może dlatego, że odniósł sukces? Odkąd udowodnił
samemu sobie, że potrafi dojść na szczyt, startując od zera, przestał go gnębić
wieczny niepokój, który przed laty nie opuszczał go ani na chwilę.
Gillian zapięła sweter pod samą szyję i zapatrzyła się na dalekie, białe
szczyty gór. Żeby dać Bryce'owi dość czasu na czułe słówka z jego lubą,
postanowiła zadzwonić do rodzinnego lekarza Baronów. Jeśli ktoś mógł jej
udzielić rzetelnych informacji o stanie zdrowia ojca, to właśnie on.
- John? Nie zdziwiłbym się, gdyby przeżył nas oboje - oświadczył doktor
Schuler z przekonaniem. - Co nie znaczy, że wynajęcie kogoś do pomocy jest
złym pomysłem. Uważam, że człowiek w tym wieku nie powinien mieszkać
sam, zwłaszcza na takim odludziu. Nic nie wskazuje na to, żebyśmy się musieli
obawiać, że twój ojciec jest chory na alzheimera, ale jeśli chcesz, przeprowadzę
testy.
Gillian podziękowała doktorowi i odłożyła słuchawkę. Zastanawiała się,
jak siostry przyjmą tę diagnozę. Czy będą nalegać, żeby inny lekarz wydał
niezależną opinię?
Kolejne godziny upłynęły jej i Bryce'owi na długich rozmowach
telefonicznych ze specjalistami od prawa i bankowości, jak również na
R S
- 54 -
zaznajomieniu się z ofertą firm zajmujących się pomocą domową. Wyglądało na
to, że uda im się zorganizować wszystko tak, by ojciec mógł nadal spokojnie
mieszkać na ranczu, podczas gdy jego bliscy byliby spokojni o jego zdrowie i
bezpieczeństwo.
Kiedy zaczął zapadać zmierzch, Gillian była wykończona. Miała
wrażenie, że zamiast mózgu ma w głowie rosnące ciasto, które lada chwila
rozsadzi jej czaszkę od środka. Z przyjemnością odłożyła księgi rachunkowe
oraz cały stos kartek z notatkami, owoc długiego dnia pracy, i poszła do kuchni.
Bryce już tam był. Wyjmował z lodówki trzy potężne steki z kością, które
tego ranka zamarynował w oliwie i ziołach. Kiedy zabrał się do smażenia,
Gillian zajęła się przygotowaniem ziemniaków i sałaty.
Niebawem apetyczna woń rozeszła się w powietrzu, a chwilę potem do
kuchni wszedł John, z przyjemnością wdychając zapach ulubionego dania.
- Od dawna nie jadłem takich pyszności - oświadczył jakiś czas później,
kiedy kończyli posiłek.
Gillian cieszyła się, widząc, że ojcu dopisuje apetyt. Prawdopodobnie na
co dzień jadał gotowe, mrożone dania. Tym bardziej należało zatrudnić kogoś,
kto poprowadzi mu gospodarstwo.
- Cieszę się, że nie macie zastrzeżeń co do moich ksiąg rachunkowych -
ciągnął John, nalewając sobie kieliszeczek koniaku i sadowiąc się wygodnie w
fotelu przed kominkiem. - Musimy poważnie porozmawiać o interesach, ale nie
teraz. Czuję się zmęczony. Posiedzę z wami chwilkę, a potem pójdę się położyć.
- Jasne, tato. - Gillian upiła łyk kawy. Nie miała nic przeciwko temu, żeby
odłożyć do jutra wszelkie poważne rozmowy. Głowa jej pękała od prób
znalezienia rozwiązania, które zadowoliłoby siostry, a przy tym nie
unieszczęśliwiło ojca.
John posiedział chwilę przed kominkiem, wpatrując się w ogień i sącząc
bursztynowy trunek, po czym życzył Gillian i Bryce'owi dobrej nocy i poczłapał
do siebie, wołając psa na krótki wieczorny spacer.
R S
- 55 -
- Pójdę z tobą, tato. - Gillian podała ojcu kurtkę i po chwili, ciepło ubrani,
wyszli przed dom. Kiedy ruszyli powoli wąską, odśnieżoną dróżką, Gillian
uważnie przyjrzała się człowiekowi, który zawsze był jej ostoją. Jego poorana
zmarszczkami twarz nosiła ślady wielu lat ciężkiej pracy. Ojciec nigdy się nie
oszczędzał, zawsze stawiał dobro rodziny na pierwszym miejscu. Kochał żonę i
córki całym sercem, poświęcił dla nich całe życie. Kiedy pogłaskał łeb drepczą-
cego obok niego psiska, Gillian pomyślała ze wzruszeniem, że te same ręce,
teraz pomarszczone i trochę niepewne, pielęgnowały ją, kiedy była
niemowlęciem, i podtrzymywały, kiedy słaniała się, półprzytomna z bólu i
rozpaczy, na pogrzebie swojej małej córeczki. Poczuła, że jej serce zalewa fala
miłości i szacunku dla tego wyjątkowego człowieka.
- Mówiłam ci kiedyś, tato, że cię podziwiam? Mimo ciężkich czasów
doprowadziłeś ranczo do prawdziwego rozkwitu, w dodatku wychowując
samotnie trójkę dzieci po śmierci mamy.
Ojciec chrząknął, najwyraźniej zakłopotany.
Dlaczego nie powiedziałam mu tego już dawno? - pomyślała Gillian z
żalem. Dla niej, podobnie jak dla jej sióstr, było oczywiste, że na ojca zawsze
można liczyć. Pewnie do tej pory żadnej z nich nie przyszło do głowy, żeby mu
powiedzieć, jak bardzo są mu wdzięczne za wszystko, co dla nich zrobił.
- Nie sądzisz, że już czas, żeby ktoś inny wziął na siebie ciężar
prowadzenia rancza? Albo przynajmniej wyręczył cię w domowych zajęciach? -
spytała łagodnie.
- Owszem, myślałem o tym - przytaknął John, po czym rozejrzał się po
zalanej księżycowym blaskiem okolicy.
- Miałem tu dobre życie. Mogłem robić to, co kochałem. Ranczo zawsze
było moją pasją. Żałuję tylko, że nie mam wnuków, którym mógłbym je
przekazać.
Gillian wiedziała, że ojciec nie chciał sprawić jej przykrości, ale mimo to
poczuła się tak, jakby ktoś zacisnął drut kolczasty na jej sercu. Nie chcąc, by
R S
- 56 -
zobaczył wyraz bólu na jej twarzy, odwróciła głowę, i starając się pokonać
smutek, zapatrzyła się na gwiazdy błyszczące nad ciemnym górskim pasmem.
Kiedy John i jego wierny pies udali się na spoczynek, Gillian wróciła do
salonu, gdzie Bryce toczył właśnie zażartą walkę z beznadziejnie splątanym
sznurem choinkowych lampek. Za dwa dni święta, uświadomiła sobie nagle.
Nadejdą niezależnie od tego, czy była w nastroju do ich obchodzenia, czy też
nie. W dodatku najprawdopodobniej spędzi je na ranczu, w towarzystwie ojca i
byłego męża. Nie zanosiło się na to, żeby mogli następnego dnia wyjechać, jak
to początkowo planowali. Cóż, los potrafił płatać figle.
- Mogę ci jakoś pomóc? - spytała.
- Zrób mi drinka - jęknął Bryce. - Najlepiej mocnego. Potraktuj to jako
moje ostatnie życzenie. Pewnie zaraz umrę uduszony przez te cholerne kable.
Ubawiona Gillian poszła do spiżarni i ze stojaka na wino pełnego
zakurzonych butelek wybrała wykwintnego rieslinga. Może nie będzie tak źle,
pomyślała. Ostatecznie, czy istniało miejsce, w którym silniej odczuwałoby się
magię świąt niż rodzinny dom? Jeśli tylko jej i Bryce'owi udałoby się
przezwyciężyć wzajemną niechęć, zapomnieć o żalach i pretensjach... W
każdym razie perspektywa przeczekiwania świątecznych dni w ponurej ciszy jej
pustego mieszkania była o wiele gorsza.
Hojnie nalała wina do dwóch kieliszków i wróciła do salonu.
- Wesołych świąt - powiedziała, podając jeden z nich mężczyźnie, który
był miłością jej życia.
Kiedy kieliszki stuknęły o siebie, kryształ wydał dźwięczny, czysty ton.
Patrząc sobie w oczy, upili łyk wina, które smakowało jak płynne słońce.
Parę minut później połączyli swoje siły, próbując ustawić wielką choinkę
na honorowym miejscu naprzeciwko oszklonych drzwi do ogrodu. Kiedy
wreszcie uporali się z umieszczeniem pnia w stojaku i upewnili się, że drzewko
stoi pionowo, Gillian miała włosy pełne pachnących żywicą igieł.
R S
- 57 -
- Pozwól. - Bryce zanurzył palce w ciemnych pasmach, delikatnie
wyczesując wplątane w nie świerkowe gałązki.
Łagodna pieszczota jego dłoni sprawiła, że Gillian na długą chwilę
zapomniała o oddychaniu. A przecież to był tylko zwykły uprzejmy gest.
Zawstydzona własną słabością, udała, że całą jej uwagę pochłania splątany
sznur choinkowych lampek. We dwójkę poszło im szybko. W ostatnich
miesiącach małżeństwa czas upływał im głównie na kłótniach, Gillian była więc
mile zaskoczona odkryciem, że wciąż jeszcze, jeśli chcą, mogą stanowić zgrany
zespół.
Gdyby tylko naszą pogmatwaną historię można było równie łatwo
wyprostować, pomyślała, odplątując ostatni supeł na kablu od lampek.
Kiedy maleńkie, kolorowe światełka zamigotały wśród świerkowych
gałęzi, Gillian i Bryce zabrali się do odpakowywania pudeł z ozdobami.
- O, nie! - jęknęła Gillian, wyjmując z pudła kryształową śnieżynkę,
której jedno ramię zostało ułamane. - Dlaczego ludzie nie mogą bardziej
uważać? To była ulubiona ozdoba mamy. Zawsze dbała, żeby gwiazdka wisiała
na honorowym miejscu.
Oczy Bryce'a pociemniały, kiedy wpatrywał się w pochyloną nad
stłuczonym wisiorkiem kobietę, która kiedyś była jego żoną.
- Czasami zapominamy, że najważniejszą rzeczą w życiu jest dbanie o to,
co dla nas cenne - powiedział cicho.
Gillian poczuła, że jej serce topnieje. Nie spodziewała się, że Bryce
będzie miał odwagę przyznać się do popełnionych błędów. Teraz sumienie
mówiło jej, że ona też powinna to zrobić. O wiele łatwiej było miotać
oskarżenia na Bryce'a, niż spróbować zrozumieć jego potrzebę zapewnienia ma-
terialnego bezpieczeństwa rodzinie. W głębi serca dobrze wiedziała, że to nie
egocentryzm kazał jej mężowi skupić się na karierze, ale chęć stworzenia jak
najlepszych warunków rozwoju dla dziecka. Nie mógł wiedzieć, że życie ich
małej córeczki będzie tak tragicznie krótkie.
R S
- 58 -
Kryształowa gwiazdka wypadła z jej dłoni i roztrzaskała się o podłogę.
- Bywa też - ciągnął Bryce łagodnie, podchodząc do Gillian i unosząc jej
podbródek, tak że musiała spojrzeć mu w oczy - że dzieją się rzeczy, na które
nie mamy wpływu. Jedyne, co możemy wtedy zrobić, to zaakceptować je i żyć
dalej.
Światełka na choince rozmyły się w kolorowy chaos, kiedy oczy Gillian
wypełniły się łzami.
- A jeśli nie potrafię? - spytała i wybuchnęła płaczem. Otoczył ją
ramionami i przycisnął mocno do piersi, pozwalając, by dała upust emocjom,
które tak długo tłumiła.
- Śmiało, maleńka. Po prostu wyrzuć to z siebie.
- Co jest ze mną nie tak? - wyszlochała. - Dlaczego to tak strasznie boli?
Dlaczego nie umiem się pogodzić z przeszłością, tak jak ty?
Kołysał ją łagodnie w ramionach.
- Może dlatego, że wciąż masz żal do Boga - powiedział cicho.
- A jak mam nie mieć? - żachnęła się. - Musi być potworem, skoro
pozwala na śmierć niewinnego, malutkiego dziecka. I odbiera je matce.
- Ojcu też.
Skinęła głową. Zbyt często zdarzało jej się zapominać o tym, że ta
tragedia dotknęła ich oboje. Może dlatego, że to ona przez dziewięć miesięcy
nosiła Bonnie pod sercem, a potem karmiła ją i pielęgnowała. Gdyby tylko nie
pozwoliła sobie na krótką drzemkę tamtego strasznego dnia... Ale była pewna,
że córeczka, spokojnie śpiąca w swoim łóżeczku, jest absolutnie bezpieczna.
- Nie sądzę, żeby Bóg był potworem - powiedział Bryce z namysłem. -
Przecież dał nam siebie nawzajem. Żałuję, że to nie wystarczyło, żebyśmy sobie
poradzili z tą tragedią.
Gillian gwałtownie szarpnęła się w jego ramionach.
- Nie mam ochoty wysłuchiwać pobożnych banałów od człowieka, dla
którego kariera była ważniejsza niż potrzeby żony i dziecka.
R S
- 59 -
Nie puścił jej, tylko jeszcze mocniej przycisnął do serca.
- Wierzyłem, że postępuję słusznie.
W głębi serca Gillian czuła, że Bryce cierpi tak samo jak ona. Pożałowała
swojego wybuchu.
- Wiem, że chciałeś tego, co dla nas najlepsze - wyszeptała z trudem. - Ja
też się starałam, ale nie wystarczająco, żeby uratować życie Bonnie - dodała.
Spodziewała się, że Bryce obwinia ją o to, że dopuściła do tragicznego wypad-
ku, tak samo jak ona obwiniała samą siebie. Była odpowiedzialna za śmierć
Bonnie. Kiedy oskarżała Bryce'a o to, że nie było go przy niej, kiedy tego
najbardziej potrzebowała, tak naprawdę starała się zagłuszyć własne poczucie
winy.
Nigdy, przenigdy nie powinna była pozwolić sobie na tę przeklętą
drzemkę. Jej rolą było czuwanie przy śpiącej córeczce. Nawet jeśli była
półprzytomna ze zmęczenia i niewyspania. A kiedy się zorientowała, że Bonnie
nie oddycha, powinna była natychmiast zadzwonić na pogotowie. Tymczasem
ona straciła cenne sekundy, bo ręce trzęsły jej się tak, że nie była w stanie
wybrać numeru.
- Przestań. - Pełen napięcia głos Bryce'a przerwał jej ponure rozważania. -
Przestań się obwiniać, Gil. To był wypadek. Nikt nie uważa, że ponosisz
odpowiedzialność za to, co się stało. Nikt. A już najmniej ja.
Delikatnie wytarł łzy spływające po policzkach Gillian, a ona
uśmiechnęła się drżącymi wargami. Kiedy w następnej chwili pochylił się ku
niej, chcąc po przyjacielsku pocałować ją w czoło, ogarnął ją prawdziwy
huragan emocji. Wiedziona przemożną tęsknotą, posłuszna wołaniu zmysłów,
uniosła twarz i przywarła ustami do ust Bryce'a. Wspinając się na palce,
pogłębiła pocałunek, wyrażając nim wszystkie uczucia, które kłębiły się w jej
sercu.
Smakował szlachetnym winem i przebaczeniem. Zbawieniem. W
zachwycie, obrysowała drżącymi palcami kontury jego twarzy, jakby nie
R S
- 60 -
dowierzając, że to wszystko dzieje się naprawdę. Nie zastanawiała się nad
konsekwencjami tego, co robi. W tej szalonej chwili zdała się na instynkt, po-
zwoliła się prowadzić emocjom, które całkowicie zagłuszyły racjonalne
myślenie. Jednego tylko była pewna - nie chciała spędzić kolejnej nocy sama, w
pustym łóżku.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
To, że Gillian uległa gwałtownym emocjom, nie znaczyło, że zaczęła
żywić jakiekolwiek złudzenia co do przyszłości. Nie była naiwna. Dobrze
wiedziała, że to tylko chwila zapomnienia, która niczego między nimi nie
zmieni. Zresztą nie miała przecież zamiaru odbijać swojego byłego męża
kobiecie, z którą zamierzał się ożenić. I nie oczekiwała od Bryce'a więcej, niż
mógł jej dać. Nie mogła jednak nic poradzić na to, że rozpaczliwie pragnęła
spędzić jeszcze jedną, jedyną noc w jego ramionach.
Jeszcze raz poczuć, jak ich dusze i ciała łączą się w jedno.
Rozkoszowała się jego bliskością, wdychała cudownie znajomy, męski
zapach. Poczuła miarowe, gorące pulsowanie w dole brzucha. Jej ciało budziło
się do życia po długim uśpieniu. Jej dłonie niecierpliwie wdarły się pod jego ko-
szulę, odnalazły miejsce, gdzie jego serce biło mocno i szybko. A więc jej dotyk
nie pozostawiał go obojętnym. Ta świadomość sprawiła, że jej serce wypełniło
się dziką radością.
Podejrzewała, że od czasu ich rozwodu Bryce miał wiele kobiet. Ona
tymczasem stroniła od seksu. Była co prawda na kilku randkach, ale żaden
mężczyzna nie potrafił poruszyć jej serca tak jak Bryce. Nieraz mówiła sobie, że
najwyższy czas zacząć jakąś nową relację i zapomnieć o byłym mężu, ale serce
pozostawało głuche na logiczne argumenty.
R S
- 61 -
Teraz odsunęła na bok wszelkie myśli, zdecydowana po prostu cieszyć się
chwilą. Ostatecznie to nie była wyższa matematyka. Pragnęła tego mężczyzny.
Potrzebowała go bardziej niż powietrza.
W jego błyszczących oczach wyczytała ostrzeżenie „igrasz z ogniem", na
które bez wahania odpowiedziała śmiałym spojrzeniem, mówiącym „o mnie się
nie martw. Jestem dużą dziewczynką". Drżąca z pożądania, przylgnęła do niego
całym ciałem. Miał takie wspaniale szerokie ramiona, prężne mięśnie, długie,
mocne nogi. Kiedy naparł na nią biodrami, tak że wyraźnie wyczuła gorącą
twardość jego erekcji, przebiegł ją rozkoszny dreszcz oczekiwania. Zakręciło jej
się w głowie, pod powiekami rozbłysły miliony iskier.
Tulili się do siebie przy mieniącej się kolorowymi światełkami choince,
pod czujnym spojrzeniem papierowego anioła, który przysiadł na jej czubku.
Nie mogli się sobą nasycić. Gillian ukryła twarz na piersi Bryce'a i po raz pierw-
szy od bardzo dawna poczuła, że jest w domu.
Nie trwało to jednak długo. Po chwili Bryce delikatnie, ale zdecydowanie
wziął ją za ramiona i odsunął od siebie.
- Gillian, wiesz, że byłem ci wierny, kiedy byłaś moją żoną. Na pewno
rozumiesz, że nie mogę zdradzić Vi po tym, jak poprosiłem ją o rękę -
powiedział cicho, próbując uspokoić oddech.
Krew szumiała jej w skroniach tak głośno, że ledwo słyszała jego słowa.
Ogarnęło ją palące uczucie wstydu, policzki pokryły się ciemnym rumieńcem.
Bryce musi odczuwać wielką satysfakcję, widząc mnie bezbronną wobec
pożądania, które we mnie wzbudza, pomyślała zgnębiona. Na pewno uznał, że
jestem żałosna, skoro składam niedwuznaczną propozycję mężczyźnie, który się
oświadczył innej kobiecie.
Ukryła twarz w dłoniach i cofnęła się o kilka kroków, po czym bezradnie
opuściła ręce.
- Przepraszam - wybąkała, zmuszając się, żeby spojrzeć mu prosto w
oczy, choć była to chyba najtrudniejsza rzecz, jaką w życiu zrobiła. -
R S
- 62 -
Przepraszam za wszystko. Za to, że zawracam ci głowę moimi rodzinnymi
problemami, za moje żenujące zachowanie przed chwilą, za to, że nie byłam
dobrą matką. I za to, że cię skrzywdziłam. Tak bardzo mi przykro, Bryce.
Uwierz mi, proszę.
Patrząc w jej ogromne, ametystowe oczy, teraz lśniące od łez, Bryce
poczuł, że bardzo trudno mu będzie wytrwać w swoim postanowieniu. Nigdy
nie widział piękniejszej kobiety niż Gillian. Nie mógł się nadziwić, jak znajduje
siłę, żeby nie wziąć tego, co mu tak chętnie chciała dać. Prześlicznie
zarumieniona, wyglądała dokładnie tak, jak niewinna panna młoda, która oddała
mu się z ufnością w ich noc poślubną. Może z tą różnicą, że nie była już
młodziutką, niedoświadczoną dziewczyną, tylko kobietą w pełnym tego słowa
znaczeniu. Kobietą, która poznała, co to spełniona miłość, która była żoną i
matką, ale także przeżyła niewypowiedziany ból, kiedy straciła jedyne dziecko.
Wszystkie te doświadczenia zapisały się na jej twarzy, sprawiając, że wydawała
się piękniejsza niż kiedykolwiek. To była twarz, której mężczyzna nigdy nie
mógł zapomnieć.
- Co ty opowiadasz? - wychrypiał. - Przecież byłaś wspaniałą żoną i
matką, Gillian.
Nie mógł znieść myśli, że wciąż się zadręczała. Pokręciła głową ze
smutkiem.
- Byłam taka niepewna, pełna obaw. I taka zmęczona. Czułam, że nie
staję na wysokości zadania. Ty byłeś ciągle zajęty, a Bonnie wymagała ode
mnie stałej uwagi. Teraz widzę, że twoje potrzeby odsunęłam na dalszy plan,
koncentrując się na dziecku. Podejrzewam, że byłam nie do zniesienia.
- Cóż, może faktycznie miewałaś zmienne nastroje, ale to normalny objaw
huśtawki hormonalnej - powiedział z wysiłkiem. Przez długi czas miał do
Gillian ogromny żal o to, że kiedy Bonnie przyszła na świat, odsunęła się od
niego. Nie obchodziły ją jego problemy, nie cieszyła się z jego sukcesów. A
R S
- 63 -
kiedy się kładli do łóżka, w jednej chwili usypiała, obojętna na jego pieszczoty,
nieczuła na jego tęsknotę.
Teraz, z perspektywy czasu, łatwiej mu było dostrzec, że to, co brał za
oziębłość, było po prostu skrajnym wyczerpaniem. Była młodą,
niedoświadczoną matką, której mąż, skupiony na karierze zawodowej, nie dawał
dostatecznego wsparcia w domowych obowiązkach.
- To ja powinienem cię przeprosić za to, że nie rozumiałem twoich
potrzeb - wyznał z uczuciem. Zbyt dobrze pamiętał, z jak wielką ulgą wychodził
co rano do biura, zostawiając Gillian w domu z córeczką. Bonnie nie była
cichym, spokojnym dzieckiem. Często męczyła ją kolka i Gillian spędzała całe
noce, nosząc ją na rękach i próbując uspokoić. - Wiem, jak bardzo się starałaś,
żeby wszystko było dobrze. Nigdy sobie nie wybaczę, że nie było mnie przy to-
bie, kiedy... - nie mógł dokończyć. Od lat prześladowała go wizja jego
maleńkiej, kruchej córeczki leżącej bez życia w kołysce, i jej matki, ledwo
żywej z rozpaczy, starającej się tchnąć powietrze do małych płucek i
rytmicznym uciskaniem zmusić serduszko dziecka, żeby zaczęło znowu bić. -
To straszne, że byłaś sama w takiej chwili - dodał głucho, przytłoczony
poczuciem winy.
I zdumiał się, kiedy ofiarowała mu ostatnią rzecz, jakiej oczekiwał.
Przebaczenie.
- Wiem, co czujesz - usłyszał jej spokojny głos. - Nigdy nie powinnam
była obwiniać cię o to, że wtedy wyjechałeś. Tylko że o wiele łatwiej było mi
zrzucić winę na ciebie, niż szukać jej w sobie. Tamtego dnia byłam strasznie
niewyspana... Kiedy Bonnie wreszcie usnęła, pomyślałam, że tylko na jedną
chwilkę zamknę oczy... - mówiła dalej.
Kiedy głos jej się załamał, Bryce poczuł, że pęka mu serce. Położył palec
na jej ustach.
R S
- 64 -
- Cicho, maleńka. Nie mogę patrzeć, jak się zadręczasz. Żadne z nas nie
mogło nic poradzić na to, co się stało. Jedyna rzecz, którą zrobiliśmy źle, to że
nie powiedzieliśmy sobie tego wszystkiego już dawno temu.
A więc to brak komunikacji był przyczyną rozpadu ich małżeństwa? Po
tragedii, która ich dotknęła, oboje zamknęli się w sobie. Nie byli w stanie
zdobyć się na otwartość, szczerze porozmawiać o swoich uczuciach. Przestali
sobie ufać. Wkrótce potem w ogóle przestali ze sobą rozmawiać. Czy gdyby
przed laty potrafili powiedzieć sobie dokładnie to, co tego wieczoru, nadal
byliby razem? Ta myśl była dla Gillian zaskakująca i zarazem nieznośnie
bolesna.
Teraz rozumiała, że popełniła błąd, przestając dbać o rozwój ich związku,
żeby się poświęcić wyłącznie macierzyństwu. Niestety, było o wiele za późno,
żeby to naprawić. Bryce dał jej wyraźnie do zrozumienia, że nie zamierza, na-
wet na jedną noc, pozwolić jej zająć miejsce, które rezerwował dla Vi.
Szanowała to, więc choć bardzo chciała mu powiedzieć, że gorzko żałuje ich
rozstania, powstrzymała się.
- To był długi dzień. - Ziewnęła, a potem uśmiechnęła się przepraszająco.
- Chyba już pójdę się położyć.
Zanim ruszyła ku schodom, rozejrzała się po salonie.
Wszystko było dokładnie tak, jak powinno być. W kominku, ozdobionym
długimi skarpetami z kolorowej wełny, wesoło trzaskał ogień, choinka mieniła
się barwnymi światełkami, a balsamiczna woń świerkowych igieł wypełniała
wnętrze. Gillian poczuła, że ogarnia ją błogosławiony spokój, że znika gdzieś
gorycz, która zatruwała od tak dawna jej serce. Nie mogła zmienić przeszłości,
ale teraźniejszość należała do niej. Tylko od niej zależało, czy zatraci się w żalu
jak Stella, która wciąż żyła nienawiścią do swojego byłego męża i nie potrafiła
zapomnieć o tym, jak bardzo ją zraniły jego notoryczne zdrady. Mogła też iść
przez życie samotnie jak Rose, która tak pilnie wypatrywała księcia na białym
koniu, że nie zauważała mężczyzn z krwi i kości. Ale właśnie odkryła, że jest
R S
- 65 -
też inna droga - droga przebaczenia sobie i innym i akceptacji świata takiego,
jaki jest.
Wspięła się na palce i cmoknęła Bryce'a w policzek.
- Mam nadzieję, że twoja Vi zdaje sobie sprawę, jaka z niej szczęściara -
szepnęła.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Wszyscy na ranczu spali jeszcze, kiedy nastąpił atak. Najeźdźcy nie
łomotali do drzwi, w żaden sposób nie ostrzegli mieszkańców o
niebezpieczeństwie. Drzwi zostały otwarte kluczem, a potem w zupełnej ciszy
uśpionego domu rozległ się wrzask:
- Niespodzianka!!!
Kilka sekund później dał się słyszeć tupot nóg na schodach i drzwi do
sypialni Gillian otwarto z takim impetem, jakby do środka mieli wpaść
uzbrojeni po zęby agenci, żeby dokonać zatrzymania śmiertelnie
niebezpiecznego przestępcy. Gwałtownie wyrwana ze snu Gillian zobaczyła
swoją starszą siostrę Stellę, która wkroczyła do pokoju z taką miną, jakby w
żołądku miała skrzynkę trotylu.
- Co ty tu robisz? - spytała nieprzytomnie Gillian, gramoląc się z łóżka i
narzucając szlafrok.
Odpowiedź Stelli zagłuszył pisk panicznego przerażenia, który nagle
rozległ się w korytarzu. Obydwie rzuciły się do drzwi i zobaczyły Rose, która
stała jak skamieniała na progu pokoju, w którym spał Bryce.
- Co on tu robi? - zapiała średnia z sióstr na widok nagiego mężczyzny
śpiącego w łóżku jej ojca. - To sypialnia taty!
Gillian poczuła nagle szczerą wdzięczność wobec losu, że jej plan
uwiedzenia Bryce'a poprzedniego wieczoru spalił na panewce. Gdyby Stella i
R S
- 66 -
Rose zaskoczyły ich leżących w jednym łóżku, ich reakcja pobiłaby zapewne
lokalny rekord w skali Richtera.
Obiekt zgorszenia, wyrwany z głębokiego snu, usiadł na łóżku i rozejrzał
się nieprzytomnie dookoła, a potem przetarł oczy, jakby mając nadzieję, że
postać w drzwiach zniknie jak zły sen. Kiedy tak się nie stało, opadł na
poduszki, nie zadając sobie trudu, żeby poprawić kołdrę, która zupełnie się z
niego zsunęła.
- Czemu zawdzięczam twoje poranne odwiedziny? - spytał z leniwym
uśmiechem.
Rose spiekła raka i spuściła wzrok. Gillian nie była tak powściągliwa. Z
prawdziwą przyjemnością syciła oczy widokiem doskonale pięknego, męskiego
ciała.
- Co zrobiłeś z tatą? - Stella mężnie postąpiła krok do przodu.
Bardziej ubawiony niż urażony tym pytaniem Bryce sięgnął po szlafrok.
- Na twoim miejscu sprawdziłbym w zamrażalniku - zachichotał.
Widząc szok na twarzach sióstr, Gillian pospieszyła ratować sytuację.
- Tata przeniósł się do sypialni na parterze - wyjaśniła.
- Jak wam nie wstyd! Wyrzuciliście tatę z jego własnego pokoju, żeby
sobie tutaj... - wyrzuciła z siebie Rose.
- Tata zrobił to na długo przed naszym przyjazdem. Chodzenie po
schodach go męczy - wtrąciła Gillian, zanim siostra zdążyła dokończyć zdanie.
Zastanowiło ją to, że Stella i Rose najwyraźniej nie miały pojęcia o
codziennym życiu ojca na ranczu. Gdyby było inaczej, wiedziałyby o jego
przeprowadzce do części mieszkalnej na parterze. Na czym więc opierały swoją
opinię na temat katastrofalnego stanu jego zdrowia?
- Dzięki Bogu, że zdążyłyśmy przyjechać, zanim... - zaczęła Stella tonem
świętego oburzenia.
- Zanim co? - chciała wiedzieć Gillian. Insynuacje starszej siostry nie
podobały jej się ani trochę.
R S
- 67 -
- Zanim zdążyłem zaciągnąć cię do łóżka, oczywiście - dokończył Bryce,
nie siląc się na uprzejmość. - Jakoś nie wierzę, że wybrałyście ten moment na
odwiedziny tylko po to, żeby uprzyjemnić tacie Boże Narodzenie. Myślę, że
troszczycie się raczej o wasze portfele. Tak czy owak, macie sprawę do niego, a
nie do mnie. Więc, panie wybaczą, ale potrzebuję chwili prywatności.
Chciałbym się ubrać, zanim będziemy kontynuować tę uroczą rozmowę.
Na takie dictum Rose umknęła truchcikiem, natomiast Stella rzuciła
Bryce'owi ostatnie srogie spojrzenie i wycofała się z godnością, pociągając za
sobą Gillian.
- Jeśli masz choć trochę przyzwoitości, wyjdziesz stąd razem z nami -
wysyczała.
Kiedy drzwi się zamknęły za siostrami, Bryce opadł na poduszkę i
zachichotał. Zdecydowanie warto było podjąć wysiłek przyjazdu na ranczo
chociażby po to, żeby zobaczyć wyraz przerażenia na twarzach szwagierek.
Co się dziwić - w ich oczach był okrutnie złym wilkiem, który ostrzył
sobie zęby na majątek ich ojca, a na deser chciał schrupać ich naiwną, młodszą
siostrzyczkę. Stella i Rose nigdy nie uwierzyłyby w jego zapewnienia, że nie
nastawał na cnotę Gillian. A ona z kolei nie wierzyła jemu, kiedy się z nią
dzielił podejrzeniami co do rzeczywistych intencji jej sióstr. Całe szczęście, że
żadnej z nich nie był nic dłużny, a jedyne zobowiązanie, jakie miał wobec
rodziny Baronów, dotyczyło Johna. A to zupełnie inna sprawa. John Baron był
mu pod wieloma względami bliższy niż ojciec, który nigdy się nim specjalnie
nie interesował. Jego były teść zawsze okazywał mu życzliwość i troskę, a w
najczarniejszych chwilach jego życia, kiedy stracił córeczkę, a żona odwróciła
się od niego, jako jedyny z klanu Baronów stanął po jego stronie.
Na myśl o tym, że tak wielkoduszny człowiek miałby zostać zdradzony
przez swoich najbliższych, ogarniał go słuszny gniew.
Bryce postanowił wziąć długi prysznic przed zejściem na śniadanie,
mając nadzieję, że poprawi mu to nastrój, ale nie mógł się uwolnić od bolesnych
R S
- 68 -
wspomnień. Kiedy przyszła na świat Bonnie, pracował jak szalony, żeby
zapewnić rodzinie życie na odpowiednim poziomie. Miał piękną, słodką żonę i
cudowną córeczkę. Dzięki nim był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. I
chciał im nieba przychylić. Musiał zadbać o to, żeby jego firma miała mocną
pozycję na rynku. Startował od zera i jego działalność stanowiła jedyne
zabezpieczenie bytu rodziny. Dlatego od rana do nocy zajmował się pracą,
często też podróżował w interesach. I wtedy właśnie do akcji wkroczyły Stella i
Rose. Nie przepuszczały żadnej okazji, żeby wytknąć jego nieobecność w domu
i zasugerować, że Bryce myśli tylko o sobie i zwyczajnie nie interesuje się żoną
ani córką. Dzień po dniu sączyły truciznę w serce Gillian, aż w końcu im
uwierzyła. I przestała mu ufać.
Schodząc do kuchni, już na schodach usłyszał przekrzykujące się,
jazgotliwe głosy. Z dreszczem zgrozy pomyślał, że schodzi do otchłani
zamieszkanej przez harpie. Wziął głęboki oddech i przestąpił próg kuchni.
- Jak się tu dostałyście? - zwrócił się do Stelli i Rose, przerywając w pół
słowa rodzinną sprzeczkę.
- A jak myślisz? - prychnęła Stella, nie zadając sobie trudu, żeby
odpowiedzieć uprzejmie na jego grzeczne pytanie.
- Musiałyśmy użyć tych barbarzyńskich pojazdów, tak samo jak wy.
Bryce wyjrzał na podwórko, gdzie stały już nie dwa, lecz cztery skutery
śnieżne, i wyszczerzył zęby w zgryźliwym uśmiechu. Primadonny musiały być
naprawdę w ostatecznej desperacji, skoro posunęły się do tego, żeby dosiąść
znienawidzonych pojazdów. Nie było żadną tajemnicą, że Stella i Rose nie
cierpiały tego typu rozrywek na świeżym powietrzu. Obydwie poszły do
prywatnych liceów z internatem, żeby nie musieć codziennie dojeżdżać do Jack-
son Hole. Gillian natomiast zdecydowała się na miejscową szkołę średnią.
Kiedy kończyła podstawówkę, u matki zdiagnozowano złośliwy nowotwór.
Wiedziała, że nie może zostawić rodziców samych. A dojazdy do miasteczka
nie stanowiły dla niej problemu. Virginia Baron zmarła, zanim jej najmłodsza
R S
- 69 -
córka skończyła pierwszą klasę liceum. Po pogrzebie matki Stella i Rose nie
zagrzały długo miejsca na ranczu. Gillian została z ojcem, wspierała go w
najtrudniejszym okresie żałoby i pomagała prowadzić gospodarstwo. I do głowy
jej nie przyszło, żeby uznać to za poświęcenie. Uwielbiała proste życie na wsi,
ranczo było jej domem.
- Część szlaku została wczoraj utwardzona - wyjaśniła Rose. - Ale
autobus ma zacząć kursować dopiero po świętach. Miałyśmy okropną podróż.
To cud, że w ogóle udało nam się tu dotrzeć.
- Chyba nie potrzebujemy lepszego argumentu, że tata nie może dłużej
mieszkać sam na ranczu. To dziura zabita dechami! - stwierdziła Stella tonem
nieznoszącym sprzeciwu.
Bryce nalał sobie kubek kawy i usiadł przy stole.
- Nie jestem taka pewna, czy przenosiny taty do części mieszkalnej na
parterze to jednak nie twoja sprawka - drążyła Stella, wbijając w niego
podejrzliwe spojrzenie. - Bardzo sprytne posunięcie. Dzięki temu masz
swobodny dostęp do Gillian. Założę się, że próbujesz dostać ją znowu w swoje
pazury i urobić przeciwko nam...
- Cisza, dziewczyny! - zagrzmiał od drzwi tubalny głos. Do kuchni wszedł
ojciec i spojrzał spod zmarszczonych brwi na swoją kłótliwą gromadkę.
- Wesołych świąt, tato! - zapiszczały Stella i Rose, po czym rzuciły się
ojcu na szyję z takim entuzjazmem, że aż się zachwiał.
- Oczom nie wierzę! - Roześmiał się John, kiedy wreszcie udało mu się
uwolnić z uścisku córek. - Co za niespodzianka! I to w taką pogodę. Zazwyczaj
nie mogę się doprosić, żebyście wpadły, nawet kiedy warunki są idealne.
Bryce uśmiechnął się pod nosem. John był w dobrej formie. To jasne, że
kochał swoje córki, ale wyraźnie nie do końca im ufał. Ciekawe, w jaki sposób
Stella i Rose miały zamiar przekonać starego, szczwanego lisa, że zdziecinniał i
wymaga stałej opieki, najlepiej w domu starców.
R S
- 70 -
- Pomyślałyśmy, że miło będzie spędzić święta w rodzinnym gronie -
oznajmiła Stella z godnością, a Rose posłała ojcu spojrzenie zranionej łani.
- Cieszę się, że was widzę - powiedział John ciepło. - Już nie pamiętam,
kiedy ostatnio obchodziliśmy wspólnie Boże Narodzenie. Ale zanim zaczniemy
się bawić, muszę omówić pewną rzecz z Bryce'em i z Gillian. Mam ważną
decyzję do podjęcia i zrobię to sam, bez waszej pomocy.
W kuchni zrobiło się zupełnie cicho. John odchrząknął i mówił dalej,
zwracając się do swoich starszych córek:
- Uważacie, że jestem za stary, żeby mieszkać tu sam, ale żadna z was
nigdy nie ukrywała, że nie chce mieć nic wspólnego z ranczem. Dlatego
zdecydowałem, że przekażę je Gillian i Bryce'owi.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
- My tobie też życzymy wszystkiego najlepszego, tato! - wycedziła Stella.
Rose ukryła twarz w dłoniach.
- Nie, nie. To nie może być prawda.
Stella wycelowała kościsty palec w pierś Gillian.
- Pięknie, siostrzyczko! Zawsze byłaś oczkiem w głowie tatusia. Założę
się, że od dawna to planowałaś. Prawdopodobnie od chwili, kiedy się związałaś
z tym... poszukiwaczem złota!
- Właśnie - zawtórowała jej Rose. - Przecież ci mówiłam, że to błąd
mieszać go do naszych spraw!
- No i co z tego, że mówiłaś? - warknęła Stella. - Ojciec tak wszystko
urządził, że nie możemy kiwnąć palcem bez zgody naszego drogiego szwagra!
Niczym mały buldog Rose przypuściła zajadły atak na człowieka, na
którego ją poszczuto.
- Nie należysz już do naszej rodziny! - zajazgotała, zwracając się do
Bryce'a. - I, prawdę mówiąc, nigdy do niej nie należałeś!
R S
- 71 -
Bryce nie odpowiedział, tylko oczy mu pociemniały, a usta skrzywiły się
w wyrazie bólu. Gillian chciała zaprotestować, ale zaniemówiła, kiedy spojrzała
na ojca. Jego twarz z sekundy na sekundę stawała się bardziej czerwona, a żyły
na czole nabrzmiały niebezpiecznie. Czy siostry naprawdę musiały dawać takie
przedstawienie? Zapewniały przecież, że ich główną troską jest stan zdrowia
ojca, a teraz były gotowe przyprawić go o zawał serca.
- Dosyć mam wysłuchiwania tych bzdur! - wybuchnął John. - Czy muszę
wam przypominać, że to wciąż jest mój dom? Jeszcze żyję, jakby ktoś nie
zauważył. I nikomu nie pozwolę zamknąć się w trumnie, dopóki oddycham.
Jeśli liczył, że jego deklaracja uspokoi wzburzone nastroje, pomylił się.
- Tato, jesteś niesprawiedliwy! - jęknęła płaczliwie Stella.
- Jeśli myślisz, że się pogodzimy z twoją decyzją, to się grubo mylisz -
dodała buńczucznie Rose.
- John, jestem pewien, że nie powiedziałeś nam jeszcze wszystkiego -
odezwał się Bryce rzeczowym tonem, jakby w ogóle nie słyszał kłótni między
córkami a ojcem. - Jakie są twoje warunki?
Stella i Rose umilkły, ciekawe odpowiedzi.
- Ty i Gillian - zaczął John Baron, ignorując naburmuszone miny
starszych córek i patrząc prosto w oczy Bryce'a - dostaniecie ranczo jako
współwłasność. Przekazuję wam siedlisko i ziemię, pod warunkiem że
zachowam prawo dożywotniego mieszkania w tym domu. Nawet jeślibym miał
dożyć stu dwudziestu lat.
Zdumienie odebrało wszystkim mowę.
- Tato, chyba pamiętasz, że ja i Bryce jesteśmy po rozwodzie - odezwała
się Gillian drżącym głosem, przerywając ciszę. - Jeśli masz jakiekolwiek
wątpliwości, to zapewniam cię, że nie planujemy zejść się ponownie.
- A kto mówi, że macie się zejść? - obruszył się ojciec, wyraźnie urażony
sugestią, że może czegoś nie pamiętać. - Ja mówię tylko, że będziecie wspólnie
zarządzać ranczem.
R S
- 72 -
Sami zdecydujecie, w jaki sposób się wywiązać z tego zadania. Ja się nie
będę wtrącał. I twoje siostry też nie powinny.
- Jesteśmy twoją najbliższą rodziną. - Stella o mało nie zatchnęła się z
oburzenia. - Jakim prawem chcesz przekazać temu człowiekowi to, co się nam
należy?!
Gillian marzyła o tym, żeby móc się schować w mysią dziurę. Wstydziła
się za Stellę i Rose. Kiedy żyła z Bryce'em, stawała w obronie sióstr zawsze,
kiedy dochodziło do różnicy zdań między nimi a jej mężem. Była z nimi bardzo
zżyta. Choć, odkąd mogły, starały się trzymać z dala od rancza, jednak po
śmierci matki wspierały Gillian, były jej najlepszymi przyjaciółkami i
powierniczkami. Nie chciała wierzyć Bryce'owi, kiedy mówił, że Stella i Rose
próbują zniszczyć ich małżeństwo. Teraz zaczynała dopuszczać myśl, że mógł
mieć trochę racji. Oczywiście nie doszłoby do rozwodu, gdyby oni sami się do
niego nie przyczynili.
Ale patrząc w przeszłość, nie mogła nie dostrzec, że siostry zawsze starały
się nastawić ją przeciwko mężowi. I chyba w końcu dopięły swego. Może
podświadomie zawsze to rozumiała i dlatego od czasu rozwodu z Bryce'em jej
stosunki z nimi zdecydowanie się ochłodziły. Nie chciała dołączyć do swoich
sióstr jako jeszcze jedna sfrustrowana samotna kobieta, obrażona na cały świat,
a w szczególności na mężczyzn. Nie tak wyobrażała sobie nowy początek po
rozstaniu z mężem.
- Dziewczęta, to, że postanowiłem przekazać ranczo Gillian i Bryce'owi,
nie znaczy, że zostawię was dwie na lodzie - ciągnął John pojednawczo,
przynaglony lamentami Stelli i Rose. - Nie mógłbym przecież nie zadbać o moje
dziewczynki. Biorąc pod uwagę wartość i dochody rancza, darowizna w
wysokości miliona dolarów, podzielona po równo pomiędzy Stellę i Rose,
powinna uczynić zadość ich wszelkim żądaniom.
Jęki sióstr urwały się, jak nożem uciął.
- Milion dolarów? - wydukała Rose. Stella zachowała zimną krew.
R S
- 73 -
- „Przeklęty Księżyc" jest wart co najmniej dziesięć razy tyle -
powiedziała z pretensją.
- Tylko na papierze, skarbie - wyjaśnił cierpliwie ojciec.
Po spędzeniu wielu godzin nad księgami rachunkowymi rancza Gillian
wiedziała, że to bardzo uczciwa propozycja.
- Nie jest łatwo uzyskać znaczący dochód z tak dużego rancza w
dzisiejszych niepewnych czasach - wtrąciła. -„Przeklęty Księżyc" osiągnąłby
wartość, o jakiej mówi Stella, tylko w przypadku, gdyby go sprzedać
deweloperowi. A wszyscy wiemy, co tata sądzi na ten temat.
- Może gdyby nam się udało znaleźć jakiegoś dewelopera przyjaznego
środowisku... - podsunęła Rose.
Oczy Johna zalśniły stalowo.
- Mojej propozycji nie zmienię - uciął. - Jeśli się wam nie podoba, trudno.
Gillian zapatrzyła się w okno. Na dworze wiatr strącał śnieg z gałęzi i
wzniecał tumany białego puchu. Na horyzoncie wznosił się łańcuch
majestatycznych górskich szczytów. Były odległe i groźne, a zarazem
niewypowiedzianie bliskie jej sercu. Znała na pamięć każdy żleb, każdą turnię.
Tu, w tej dolinie, której strzegły jak milczący strażnicy, spędziła całe
dzieciństwo. A teraz wróciła... Ze zdumieniem odkryła, że myśl o osiedleniu się
na stałe na ranczu, jak życzył sobie ojciec, nie przeraża jej; wręcz przeciwnie,
wydaje się bardzo kusząca. Gillian tęskniła do domu. A przecież odkąd
wyjechała do miasta, nigdy nie planowała powrotu. Jej życie toczyło się setki
kilometrów stąd. Tam była jej praca, jej mieszkanie. I emocjonalna pustka,
musiała dodać, jeżeli chciała być wobec siebie uczciwa.
- Tato, oczekujesz od nas trudnej rzeczy - powiedziała z wahaniem. -
Musimy się zastanowić, zanim podejmiemy jakąś decyzję.
- Nie potrafię wyrazić, ile dla mnie znaczy to, że zdecydowałeś się
powierzyć mi ranczo - podjął Bryce, starannie ważąc słowa. - Wiem, jak
kochasz tę ziemię. Poświęciłeś całe życie, żeby doprowadzić ranczo do
R S
- 74 -
rozkwitu. I udało ci się to, John, bo jesteś kowbojem z krwi i kości. Gillian ma
rację, twoja propozycja wymaga poważnego zastanowienia. Zwłaszcza że... ja
nie jestem kowbojem. Nawet gdybym się bardzo starał pójść w twoje ślady, nic
by z tego nie wyszło. Poza tym czasy rzeczywiście się zmieniają. To smutne, ale
w tej okolicy dni wielkich, tradycyjnych gospodarstw, jak „Przeklęty Księżyc",
rzeczywiście są policzone. Obawiam się, że jeśli w tej chwili wycofasz tak
znaczną część kapitału, jaką chcesz przeznaczyć dla swoich córek, ranczu grozi
niewypłacalność. Sugerowałbym raczej zainwestowanie wszystkich możliwych
środków w unowocześnienie gospodarstwa, a może nawet całkowite
przeorientowanie produkcji.
- To już szczyt wszystkiego! - wybuchnęła Stella. - A więc nie wystarczy
ci ziemia? Chcesz nam jeszcze odebrać nasze pieniądze!
- Właśnie! - poparła ją Rose. Gillian nie wytrzymała.
- Pomyśl chwilę, Stello. Jeśli ranczo zbankrutuje, na pewno nie dostaniesz
swoich kochanych pieniążków - syknęła.
- Chciałbym uspokoić szanowne panie. - W głosie Bryce'a była lodowata
furia. - Nie potrzebuję niczyich pieniędzy. Tak się składa, że właśnie jestem w
trakcie sprzedaży mojej skromnej firmy. Odkąd się znamy, byłyście tak zajęte
pilnowaniem, żebym nie przywłaszczył sobie waszych pieniędzy, że pewnie
nawet nie zauważyłyście, że przez te wszystkie lata ciężko pracowałem. Za parę
miesięcy, kiedy sfinalizuję transakcję, będę mógł kupić prawdopodobnie około
dziesięciu posiadłości wielkości „Przeklętego Księżyca", jeżeli tylko przyjdzie
mi na to ochota. Rozważam propozycję Johna nie z chęci zysku, lecz dlatego, że
chciałbym mu się odwdzięczyć za zaufanie, jakim mnie zawsze darzył, i za to,
że mnie wspierał w czasie, kiedy moje życie legło w gruzach, a żadna z was nie
miała dla mnie litości. Z tego też powodu jestem gotów sfinansować
modernizację rancza, żeby wasz ojciec mógł w spokoju żyć jeszcze długie lata
w swoim własnym domu. I możecie być pewne, że nie pozwolę wam
R S
- 75 -
zrealizować waszego okrutnego, wyrachowanego planu, żeby uzyskać
orzeczenie sądowe ubezwłasnowolnienia Johna.
Gillian z przerażeniem spojrzała na ojca. Była pewna, że nawet się nie
domyślał, jakie plany miały Stella i Rose. Jego twarz gwałtownie pobladła,
odmalował się na niej wyraz szoku.
- Naprawdę mogłybyście zrobić mi coś takiego? - spytał ledwie
słyszalnym głosem.
- Ależ, tato! Oczywiście, że nie! - wyjąkała niezbyt przekonująco Rose,
czerwieniąc się po uszy.
- Jak możesz nas o to podejrzewać? - zawtórowała Stella. Jej głos ociekał
fałszywą słodyczą.
- Dopóki jestem jednym z pełnomocników, na pewno do tego nie dojdzie
- uciął Bryce. - Możecie wnieść sprawę do sądu, proszę bardzo. Ale ostrzegam,
że będę się procesował do ostatniego centa i nie zostawię na moim przeciwniku
suchej nitki.
Wrzask i tupanie nogami nie zrobiłoby chyba na słuchaczach większego
wrażenia niż spokojny, uprzejmy ton głosu Bryce'a, w którym czaiła się groźba.
Przez długą chwilę nikt się nie odzywał. John starał się otrząsnąć z szoku na
wieść o tym, że jego własne córki planowały go podstępnie zdradzić, a Gillian
zastanawiała się nad tym, co powiedział Bryce. A więc doszedł do wielkich
pieniędzy, tak jak chciał. Kiedyś obiecywał jej, że w przyszłości będą bogaci.
Nigdy nie rozumiała do końca jego potrzeby udowodnienia sobie i innym, że
potrafi samodzielnie dotrzeć na szczyt. Może dlatego, że sama pochodziła z
rodziny, w której majątek przekazywano z pokolenia na pokolenie i nigdy nie
miała problemów, żeby związać koniec z końcem.
Poczuła, że ogarnia ją podziw dla tego człowieka. Nie tylko ze względu
na spektakularny sukces, który odniósł jedynie dzięki swojej ambicji i
wytrwałości, ale przede wszystkim dlatego, że mimo tragedii, jaka ich dotknęła i
zniszczyła ich małżeństwo, nigdy nie przestał dążyć do zrealizowania swoich
R S
- 76 -
marzeń. Żałowała, że nie było jej przy nim, żeby dzielić jego radość, kiedy te
marzenia się spełniły.
- Jestem z ciebie taka dumna, Bryce - powiedziała impulsywnie.
- Ja też - zawtórował jej ojciec. - Gratuluję ci, synu. I podtrzymuję moją
ofertę. Jesteś ambitnym młodym człowiekiem, za wcześnie dla ciebie na
emeryturę. Co zamierzasz robić, kiedy sprzedasz firmę? Zanudzisz się, jeśli bę-
dziesz całymi dniami grał w golfa i pływał jachtem. Wiesz, nie jestem jeszcze
taki stary, żeby nie móc się nauczyć czegoś nowego. Jeżeli masz pomysł na
modernizację rancza, jestem gotów do współpracy.
Oczy Johna zalśniły nowym blaskiem. Gillian wiedziała, że ojciec
przepadał za Bryce'em i byłby szczęśliwy, mogąc widzieć w nim wspólnika,
nawet jeśli między nią a byłym mężem nie miało dojść do pojednania.
- Przyznaję, że to bardzo kusząca perspektywa - ocenił Bryce z namysłem.
- Ale, jak już powiedziała Gillian, każde z nas ma swoje życie. - Urwał, szukając
słów. - Kiedyś naprawdę gorąco kochałem twoją córkę, John, i byłem gotów
zrobić wszystko, żeby nasze małżeństwo przetrwało. Ale niestety nie było to
możliwe, bo niektóre osoby - posłał oskarżycielskie spojrzenie Stelli i Rose -
robiły wszystko, żeby nas poróżnić. I nie sądzę, żeby to się miało zmienić.
Gillian musiała przyznać mu rację. Stella i Rose były niereformowalne.
Teraz udawały, że nie słyszą słów Bryce'a.
- W Cheyenne czeka na mnie pewna kobieta o dobrym sercu i jej mały
synek. Nie mogę ich zawieść. W ich ręce złożyłem moją przyszłość, moje
szczęście. To o wiele rozsądniejsze, niż łudzić się nadzieją, że między mną a
Gillian może jeszcze być dobrze.
Kiedy ojciec usłyszał słowa Bryce'a, zrobił tak żałosną minę, jak Padre,
kiedy ktoś zwinął mu sprzed nosa smakowitą kość. Nie sposób było nie
zauważyć, że po cichu liczył na pojednanie swojej najmłodszej córki z jej byłym
mężem.
R S
- 77 -
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Łzy zapiekły Gillian pod powiekami. Nie wiedziała, czy z żalu, czy z
rozczarowania. Nie mogła przestać myśleć o tym, co powiedział Bryce. W
przeciwieństwie do sióstr zawsze wiedziała, że nie potrzebował pieniędzy ani
majątku Baronów. Ale przed chwilą usłyszała z jego własnych ust, że jej także
nie potrzebuje.
Zresztą, dlaczego w ogóle się łudziła? Mimo wszystkich ważnych i
dobrych słów, jakie powiedzieli sobie poprzedniego wieczoru, było jasne, że
między nimi wszystko skończone. Nie powinna się czuć opuszczona i
zdradzona. Przecież to ona wniosła o rozwód. A kiedy poprzedniej nocy
próbowała go uwieść, miała świadomość, że jego serce należy już do innej
kobiety.
Spojrzała na ojca, który przygarbił się, jakby mu przybyło lat. Teraz
naprawdę wyglądał na swój wiek.
Biedny tata, taki już stareńki, taki kruchy, pomyślała, nagle wzruszona.
Czy to rzeczywiście był taki dobry pomysł, żeby wynająć dla niego opiekunkę,
zupełnie obcą osobę? Czy to raczej nie ona powinna zadbać o ojca?
W każdym razie na Stellę i Rose nie miała co liczyć. Nie znosiły wsi.
Gillian była przekonana, że siostry na swój sposób kochają ojca, ale kiedy Bryce
oświadczył, że nie jest zainteresowany jego pieniędzmi, na ich twarzach
odmalowała się tak widoczna ulga, że Gillian znowu się za nie zawstydziła.
Ale mniejsza o Stellę i Rose. Ojciec nigdy jej nie zawiódł, zawsze był
przy niej, gdy go potrzebowała, choć po śmierci matki nie było mu łatwo. Czy
teraz, kiedy on potrzebował jej, miała zagłuszyć wyrzuty sumienia, wynajmując
kogoś obcego do pomocy, a potem spokojnie wrócić do swojego życia?
Jeśli jej smutną egzystencję w ogóle można było nazwać życiem. Dopiero
przyjazd do domu uświadomił jej, że przez ostatnie lata wyrabiała w pracy
dwieście procent normy, żeby zagłuszyć trawiące ją poczucie pustki. Pogoń za
R S
- 78 -
sukcesem zawodowym pozwalała przynajmniej na chwilę zapomnieć o tym, że
omija ją wszystko, co w życiu naprawdę ważne. Teraz widziała wyraźnie, że jej
ostatnie lata przypominały błędne koło. Zabiegała o to, żeby sobie wyrobić
markę w branży, choć mierziło ją, że obraca się w środowisku, w którym
wartość człowieka równała się jego zdolności kredytowej. Zarabiała coraz
więcej pieniędzy, ale była zbyt zmęczona, żeby wykorzystać możliwości, jakie
dawała zamożność.
Północny wiatr zahuczał w kominie, wywołując w wyobraźni Gillian
ponure wizje. Oto ojciec w zimowy dzień wychodzi z Padrem przed dom i
przewraca się na lodzie... nie jest w stanie się podnieść, a pomoc nie
nadchodzi... stary pies wyje nad nieruchomym ciałem pana... kondukt po-
grzebowy niesie trumnę Johna w ponury, mroźny dzień... Wzdrygnęła się
mimowolnie i postarała się przywołać inny obraz, ale wyobraźnia znowu
wymknęła jej się spod kontroli. Zobaczyła wyraźnie ojca w domu starców,
samotnego, apatycznie odliczającego puste, ponure dni dzielące go od śmierci.
Ta wizja była chyba jeszcze smutniejsza od poprzedniej. Nagle wszystkie
wątpliwości zniknęły. Gillian zrozumiała z całą jasnością, co powinna zrobić.
- Zgadzam się - powiedziała głośno i wyraźnie.
- Na co? - Rose popatrzyła na nią ze zdumieniem.
- Wrócę na ranczo i pomogę ojcu w gospodarstwie - zadeklarowała,
czując, jak jej serce uwalnia się od ogromnego ciężaru, który przygniatał je
przez ostatnie lata. Jak mogła w ogóle żyć, nawet nie zdając sobie sprawy, że go
dźwiga?
Zdumienie dosłownie odebrało siostrom głos. Bryce również nie był w
stanie ukryć zaskoczenia.
- Radzę ci, dobrze się zastanów, zanim podejmiesz decyzję, która
wywróci twoje życie do góry nogami.
- Właśnie - po raz pierwszy w życiu Stella zgodziła się ze swoim
szwagrem. - Naprawdę jesteś pewna, że chcesz poświęcić życie i karierę dla...
R S
- 79 -
- Dla kogoś, kto większość życia ma już za sobą - dokończył John, patrząc
z czułością na Gillian. - Córeczko, nie masz pojęcia, ile dla mnie znaczą twoje
słowa. Ale Stella i Bryce mają rację. To zbyt duże poświęcenie, zwłaszcza jeśli
miałaby się go podjąć tylko jedna osoba.
Bryce poczuł, że robi mu się nieswojo. Tak jak zapewniał, był gotów
wspierać Johna, ale osobiste zaangażowanie w prowadzenie rancza zupełnie nie
mieściło się w jego planach. Z drugiej strony perspektywa wyrwania „Przeklę-
tego Księżyca" z łap deweloperów i zrobienia z niego dobrze prosperującego,
nowoczesnego przedsiębiorstwa, przy zachowaniu jego tradycyjnego charakteru,
była naprawdę kusząca. Bryce miał wielką ochotę zmierzyć się z tym wy-
zwaniem.
- Mylicie się. - Spokojne słowa Gillian przerwały tok jego myśli. - Nie
mam zamiaru się poświęcać, zmuszając do czegoś, czego tak naprawdę nie chcę
robić. Po prostu zrozumiałam, że moje prawdziwe życie jest tutaj. A jeśli chodzi
o karierę zawodową, prowadzenie tak wyjątkowego gospodarstwa, jakim jest
„Przeklęty Księżyc", to chyba najciekawsze wyzwanie, jakie mogę sobie
wyobrazić. - Umilkła na chwilę i spojrzała ojcu prosto w oczy. - Nie ma miejsca
na świecie, które znaczyłoby dla mnie więcej niż ta ziemia, tato. Dlatego nie
chcę, żebyś myślał, że podejmuję tę decyzję wbrew sobie. Chciałabym tylko,
żebyś zwolnił Bryce'a ze zobowiązania, które na niego nałożyłeś. Musimy mu
pozwolić zacząć nowe życie, bez nas - powiedziała to lekkim tonem, ale Bryce
znał ją zbyt dobrze, by nie zauważyć, jak wiele ją kosztowała ta udawana
beztroska. - Jeżeli się zgadzasz, zaraz po świętach złożę wymówienie i zacznę
załatwiać przeprowadzkę.
Łzy zalśniły w oczach starego kowboja, a z piersi wyrwał mu się
stłumiony szloch. Chwycił swoją najmłodszą córkę w objęcia i mocno przytulił
do serca. Ku swemu zdumieniu Bryce poczuł nagle, że zazdrości Gillian. Czym
był jego sukces zawodowy i siedmiocyfrowe sumy na koncie wobec głębokiej
R S
- 80 -
więzi, jaka łączyła Gillian z ojcem? Naprawdę cennych rzeczy po prostu nie
można kupić za pieniądze.
- Co za wspaniała wiadomość! - pisnęła Rose, podbiegła do ojca i
młodszej siostry i objęła ich oboje.
Kiedy Stella dołączyła do rodzinnej sceny, Bryce pomyślał sceptycznie,
że szwagierki faktycznie mają powody do radości. Dzięki postawie Gillian ich
kochane pieniążki były, póki co, bezpieczne. Szedł o zakład, że kiedy on wyje-
dzie z rancza, Stella i Rose natychmiast zaczną naciskać na młodszą siostrę,
żeby robiła dokładnie to, co było im na rękę. Ale mogło się okazać, że czeka je
niespodzianka. Gillian bardzo się ostatnio zmieniła. Nie była już tamtą naiwną,
bezbronną istotą, która tak łatwo uległa ich wpływowi i uwierzyła, że jej mąż
jest potworem w ludzkiej skórze. Życie nauczyło ją niezależności i
podejmowania samodzielnych decyzji.
- Wyjadę jutro wcześnie rano - odezwał się, z trudem wydobywając głos
ze ściśniętego gardła. - Ale nie myśl, John, że cię opuszczam. Będziemy w
kontakcie telefonicznym, dobrze? Służę wszelką pomocą tak długo, jak tylko
będę ci potrzebny... - urwał w pół słowa, kiedy Stella zwróciła się do wszystkich
z szerokim uśmiechem, jakiego jeszcze nigdy nie widział na jej twarzy, i
powiedziała:
- Skoro wszystko udało się ustalić, co powiecie na to, żebyśmy urządzili
sobie świąteczną ucztę w dobrym starym stylu? Jak za życia mamy. Obydwie z
Rose postanowiłyśmy zaszaleć i kupiłyśmy tyle różności, ile tylko mogły
udźwignąć te przeklęte skutery.
- Upieczemy indyka... - rozmarzyła się Rose.
- Z mnóstwem smakowitych dodatków... - wpadła jej w słowo Stella.
- A na deser zrobimy prawdziwe ciasto dyniowe z orzechami! -
zawtórowała siostrom Gillian, wyraźnie zachwycona pomysłem.
- I z bitą śmietaną! - Stella klasnęła w dłonie, chichocząc jak mała
dziewczynka.
R S
- 81 -
W następnej chwili rozpętało się istne tornado. Bryce i John, w strachu o
własne życie, salwowali się ucieczką do salonu, a trzy Baronówny zgodnym
chórem zapowiedziały, że panowie mają zakaz wstępu do kuchni aż do
odwołania. Nawet do głowy im nie przyszło, by okazać nieposłuszeństwo.
Zamiast tego spokojnie usiedli w fotelach, nalali sobie po kieliszeczku koniaku i
nastawili telewizor na program sportowy.
Bryce pomyślał, że mimo wszystko Baronowie byli jednak wspaniałą
rodziną. To prawda, że Stella i Rose miały paskudne charaktery, ale przecież nie
były z gruntu złe, jak zbyt często sądził. Kto wie, czy ich zgorzknienie i za-
mknięcie się w sobie nie było wynikiem głębokiego cierpienia po stracie matki?
Gillian było o tyle łatwiej przeżyć ten ciężki moment, bo miała o wiele lepszy
kontakt z ojcem niż jej starsze siostry.
W głębi serca zazdrościł Gillian, że ma rodzeństwo. Stella i Rose mogły
sobie być apodyktyczne, wścibskie i samolubne, ale łączyła je z Gillian głęboka
więź, która trwała, mimo zmiennych kolei losu i nawet zła, które mogły sobie
nawzajem wyrządzić. Najlepszym tego dowodem były szalone piski i chichoty
dobiegające z kuchni.
Oczekiwanie, choć długie, naprawdę się opłaciło. Stella, Rose i Gillian
przeszły same siebie i przygotowały iście królewską ucztę. Kiedy wszyscy
zebrali się w jadalni, na stół wjechał pieczony indyk w chrupiącej, miodowej
polewie, przybrany plastrami świeżego ananasa. Towarzyszyły mu ziemniaki
zapiekane w beszamelu i szparagi z sosem holenderskim. Dania wspaniale
prezentowały się na półmiskach z błękitnej, chińskiej porcelany, których
Virginia Baron strzegła jak oka w głowie i używała tylko na specjalne okazje.
Półwytrawne białe wino z piwniczki Johna doskonale się komponowało z
potrawami. Na deser było świeżutkie, złociste ciasto dyniowo-orzechowe, na
którym piętrzyła się prawdziwa góra lekkiej jak puch bitej śmietany.
R S
- 82 -
Gillian odsunęła pusty talerz i westchnęła z zadowoleniem. Nie pamiętała,
kiedy ostatni raz tak miło i beztrosko spędziła czas, ciesząc się towarzystwem
bliskich i smakowitym posiłkiem. W rezultacie nieprzyzwoicie się objadła.
Uśmiechnęła się do sióstr. Od paru godzin miała wrażenie, że odzyskała
je po długiej rozłące. Zupełnie, jakby jej decyzja, żeby zostać z ojcem, poruszyła
w ich sercach jakieś dobre struny, od dawna zapomniane, pogrzebane pod war-
stwą życiowych rozczarowań i niepowodzeń.
- Mam nadzieję, że prezenty, które wysłałam wam pocztą, zdążyły dojść
przed waszym wyjazdem? Gdybym wiedziała, że się spotkamy, wzięłabym je ze
sobą.
Rose wyznała z zakłopotaniem, że otworzyła paczuszkę od Gillian
natychmiast po tym, jak przyniósł ją listonosz. Za bardzo była ciekawa, co jest
w środku, żeby czekać do Gwiazdki.
- Jestem zachwycona! - zapewniała teraz siostrę. - Skąd wiedziałaś, że
marzę o takim wazonie z dmuchanego, kolorowego szkła? Postawiłam go w
salonie na honorowym miejscu!
Stella też dostała przesyłkę od Gillian, ale umieściła ją jak należy pod
choinką i miała zamiar otworzyć dopiero w święta. Gorąco podziękowała
siostrze, ponagliła wszystkich, żeby zajęli miejsca wokół choinki, po czym
zabrała się za rozdawanie prezentów. Zaczęła oczywiście od głowy rodziny.
Ojciec długo się biedził, zanim udało mu się rozwinąć paczuszkę z warstw
tasiemki i kolorowego papieru. Wreszcie z westchnieniem zachwytu odkrył
złotego roleksa.
- Stella, musiałaś upaść na głowę! - oburzył się, ale oczy mu lśniły. - Taki
drogi prezent to gruba przesada. Dziękuję ci z całego serca.
Bryce miał na końcu języka zgryźliwą uwagę, że prezent ten będzie
odmierzał godziny do chwili, kiedy jego ofiarodawczyni odbierze sobie z
nawiązką poczyniony wydatek, ale zmilczał. Dlaczego miałby naruszać rozejm,
jaki zawarli w tym najbardziej uroczystym momencie roku?
R S
- 83 -
- Teraz mi głupio, że mam dla ciebie tylko kilka nowych flanelowych
koszul, tato. Mimo że naprawdę są ci potrzebne - powiedziała Gillian, z
zachwytem przyglądając się zegarkowi.
- Kiedy się zdecydowałaś sprowadzić z powrotem na ranczo, zrobiłaś mi
najlepszy prezent, jaki w życiu dostałem - zapewnił ją ojciec.
Bryce poczuł, że coś go ściska za gardło. Zazdrościł Gillian, że mogła
wrócić do świata swojego dzieciństwa. Zazdrościł jej też tego, że miała swoje
miejsce na ziemi. Jej rodzina zapuściła korzenie głęboko w skalisty grunt Red
Rock Canyon, krew Baronów na zawsze zmieszana była z wodą i powietrzem
tej krainy. Tymczasem on był człowiekiem znikąd. Czy mógł. mieć za złe Stelli
i Rose, że nie patrzyły przychylnym okiem na to, że ktoś taki został mężem ich
małej siostrzyczki?
Wyjął z kieszeni marynarki mały niklowany rewolwer z rękojeścią
wyłożoną kością słoniową i podał go Johnowi.
- Święty Mikołaj prosił mnie, żebym ci przekazał ten drobiazg, John.
Niestety nie zdążył zapakować.
Starszy pan ujął ostrożnie cenny przedmiot.
- Oryginalny dziewiętnastowieczny colt - powiedział zafascynowany, po
czym zdecydowanie oddał broń Bryce'owi.
- Nie mogę przyjąć czegoś tak kosztownego.
- Jeśli odmówisz, zrobisz mi wielką przykrość. - Bryce potrząsnął głową.
- Wobec tego z radością dołączę go do mojej kolekcji - uśmiechnął się
John, serdecznie ściskając dłoń Bryce'a.
Pod choinką leżał jeszcze jeden prezent. Gillian przez chwilę tchórzliwie
rozważała możliwość schowania go cichaczem do kieszeni. Kiedy przywiozła ze
sobą ten drobiazg, nie wiedziała, że przy rozdawaniu prezentów będą obecne jej
siostry. Nie miała ochoty na ich znaczące spojrzenia i komentarze. Było już
jednak za późno.
R S
- 84 -
Z oczami błyszczącymi z ekscytacji i miną spiskowca, Rose wyciągnęła
paczuszkę spod drzewka i spojrzała na dołączoną karteczkę.
- Dla Bryce'a - przeczytała głośno i podała mu pakunek ostrożnie i z
namaszczeniem jak saper, który trzyma w dłoniach tykającą bombę. I gdyby
właśnie taka bomba wylądowała na kolanach Bryce'a, nie mógłby chyba mieć
bardziej zdumionej miny. W ozdobnym pudełku znajdował się elegancki
pojemnik na wizytówki, wykonany z rogu wapiti, z wygrawerowanym
rysunkiem niedźwiedzia grizzly.
- Jeśli masz być niedźwiedziem... - zaczęła Gillian, przypominając
ulubione powiedzenie swojego męża.
- Bądź grizzly! - dokończył Bryce.
Spojrzeli sobie w oczy i cały świat przestał dla nich istnieć. Gillian
odniosła wrażenie, że w salonie zrobiło się nagle bardzo gorąco. Nie mogła
oderwać wzroku od twarzy Bryce'a.
- Wiem, że to głupi prezent - odezwała się wreszcie, z trudem
wydobywając głos ze ściśniętego gardła. - Nie przyda ci się, skoro sprzedajesz
firmę.
Bryce pochylił się ku niej.
- Jest przepiękny.
Jego ciepły uśmiech spowodował, że jej serce zaczęło bić jak oszalałe.
Każdy nerw jej ciała wibrował pożądaniem i tęsknotą do mężczyzny, który
siedział zaledwie metr od niej...
Bryce nerwowo poderwał się z fotela.
- Powinienem zadzwonić do Vi, życzyć jej wesołych świąt - powiedział,
kierując się do drugiego pokoju. - Powiem jej, że jutro będę w domu.
Gillian uśmiechnęła się z przymusem.
- Jasne. Przekaż jej życzenia od nas wszystkich - powiedziała
bezbarwnym tonem, ale rodzina nie poparła jej kurtuazyjnych wysiłków.
R S
- 85 -
Stella i ojciec z nieobecnymi minami zapatrzyli się w okno, a Rose
spojrzała na młodszą siostrę ze szczerym współczuciem.
Kiedy po chwili Bryce wrócił do salonu, ze zdziwieniem zobaczył, że
Stella i Rose zbierają się do odjazdu.
- Musimy się dostać do miasteczka przed zapadnięciem nocy - wyjaśniła
Stella. - Chętnie zostałybyśmy dłużej, ale po ciemku na pewno wpakujemy się w
jakąś zaspę i utkniemy na amen.
Kiedy Stella coś postanowiła, nie było na nią mocnych. Mimo próśb i
namów, żeby ona i Rose spędziły noc na ranczu i wyjechały następnego ranka
razem z Bryce'em, chwilę później zakomenderowała odjazd. Siostry uściskały
Gillian i serdecznie ucałowały ojca, który przykazał im, żeby w przyszłości
częściej go odwiedzały. Przed wyjściem zaskoczyły Bryce'a, życząc mu
wszystkiego najlepszego z trochę wymuszonymi uśmiechami. Zaraz potem
Stella wyszła na ganek z determinacją generała przygotowującego się do bitwy.
Rose podążyła za nią, burcząc pod nosem.
Gillian nie przypuszczała, że rozstanie z siostrami sprawi jej taką
przykrość. Długo stała na ganku, patrząc, jak ich sylwetki znikają w oddali.
R S
- 86 -
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Słońce stało już nisko nad horyzontem, na śniegu kładły się długie cienie.
Po chwili Gillian poczuła, że mróz przenika ją do kości. Rozcierając zziębnięte
dłonie, wróciła do salonu, gdzie ogień trzaskał wesoło w kominku.
John wyciągnął karty i zaproponował jej i Bryce'owi partyjkę makao. Po
chwili siedzieli we trójkę przy stole, śmiejąc się i żartobliwie dogadując sobie
nawzajem jak za starych, dobrych czasów.
- Dawno nie miałem takich miłych, rodzinnych świąt - powiedział John w
pewnej chwili.
Gillian roześmiała się radośnie i pochyliła nad stołem, żeby pocałować
ojca w pomarszczony policzek. Zanim się obejrzała, znalazła się w jego
niedźwiedzim uścisku. Cóż jednak znaczyła perspektywa kilku złamanych żeber
wobec faktu, że jej złamane serce wracało do życia po długiej żałobie? Kiedy z
trudem łapiąc oddech, opadła z powrotem na fotel, nie mogła się oprzeć
wrażeniu, że ojciec właśnie popełnił nieostrożność, zdradzając, że nie jest tak
słaby, za jakiego chciał uchodzić.
Czyżby się miało okazać, że tak jak podejrzewała, odgrywał
przedstawienie w nadziei, że doprowadzi w ten sposób do pojednania córki z
byłym zięciem, którego tak bardzo cenił?
Szkoda, że ci się nie udało, tato, pomyślała ze szczerym smutkiem, ale
zaraz przywołała się do porządku. Bryce miał teraz swoje życie, a ona naprawdę
nie chciała odbierać mu szczęścia. Spojrzała w swoje karty i uśmiechnęła się od
ucha do ucha.
- Makao!
John rzucił karty na stół.
- Doprawdy nie wiem, czy to z mojej strony rozsądne powierzać ranczo
osobie, która oszukuje własnego ojca w grze!
R S
- 87 -
Gillian nie była pewna, czy to jest tylko żart. Odkąd Bryce oświadczył, że
nie jest zainteresowany osobistym udziałem w zarządzaniu ranczem, ojciec
prawdopodobnie zadawał sobie pytanie, czy córka poradzi sobie sama z tak
wielkim wyzwaniem.
- Ja też nie wiem, czy postępujesz rozsądnie, tato - powiedziała szczerze.
- Muszę wiedzieć, czy tego naprawdę chcesz, dziecko. Nigdy się nie
zgodzę, żebyś poświęciła swoje marzenia i plany dla starego głupca. Twoja
matka nie poparłaby tego. I ja też tego od ciebie nie oczekuję.
Gillian uśmiechnęła się, zamyślona. Jak miała wytłumaczyć ojcu, co
czuje, skoro sama nie do końca to rozumiała?
- Nie wszystkie marzenia dane nam jest zrealizować - zaczęła, powoli
dobierając słowa. - Ale czasami zdarza się tak, że dostajemy drugą szansę
wtedy, kiedy najmniej się jej spodziewamy. Dzisiaj wiem, że moja córka nie
chciałaby, żebym się ograniczyła do anonimowej, stresującej pracy, zamknęła w
pustym mieszkaniu i do końca życia opłakiwała jej stratę. Mogę zrobić coś dużo
ważniejszego: ze względu na pamięć o niej zadbać o moich bliskich. Okazać nie
tylko słowami, że ich kocham. Zanim będzie za późno.
Gdzieś w mroku otaczającym stare siedlisko ponure wycie kojota odbijało
się niemilknącym echem od skalistych górskich szczytów. Ten złowrogi odgłos
spowodował, że Bryce poczuł przypływ lęku. Czy mógł spokojnie wyjechać,
zostawiając Gillian samą ze starym ojcem na tym pustkowiu? Podniósł się z
fotela i zaczął przemierzać salon niespokojnymi krokami.
- Jutro rano wyjeżdżam - powiedział głośno, bardziej do siebie niż do
Gillian, która odprowadziła ojca do sypialni i teraz siedziała z kubkiem
gorącego grogu w ręku, zapatrzona w ogień. - Problem przyszłości rancza i
opieki nad ojcem jest już rozwiązany, nie ma powodu, żebym zostawał dłużej.
- Nie musisz się spieszyć - wtrąciła Gillian.
- Obiecałem Vi i Robbiemu, że razem spędzimy święta. Nie chcę nigdy
więcej złamać obietnicy danej komuś, kogo kocham.
R S
- 88 -
Kiedy głos mu zadrżał, Gillian zrozumiała, że myślał o tym strasznym
dniu, w którym umarła ich córeczka, a jego przy niej nie było.
- Chciałbym ci coś dać, zanim wyjadę - podjął po chwili, wyjmując spod
choinki małą kopertę, na której wypisał jej imię swoim prostym, energicznym
charakterem pisma.
- Nie trzeba było - zaprotestowała, ale z ciekawością zajrzała do środka.
Bryce przyglądał się ukradkiem jej fascynującej twarzy, na której malował się
wyraz zaintrygowania, i gratulował sobie, że uległ nagłemu impulsowi i
zdecydował się zrobić jej ten prezent. W kopercie znajdowała się wizytówka z
nazwiskiem Carla Hartmanna. Gillian ze zdziwieniem obracała ją w palcach.
Był to jej ulubiony artysta malarz, mający pracownię w Jackson Hole. Gillian
podziwiała jego obrazy, ale żadnego jeszcze nie kupiła. I nic dziwnego; płótna
Hartmanna osiągały ceny willi, w których sprzedaży pośredniczyła.
- Po tym, jak przyszłaś do mnie z wizytą, wysłałem Hartmannowi odbitkę
fotografii, którą widziałaś u mnie w sypialni, z pytaniem, czy zgodziłby się
przenieść tę kompozycję na płótno. Będzie gotowa za parę tygodni. Pamiętaj -
dodał cicho, głosem ochrypłym od nagłego wzruszenia - że tu nie chodzi o
rozdrapywanie ran. To jest pamiątka wszystkich dobrych chwil, które
dzieliliśmy.
Po policzku Gillian spłynęła cicha łza.
Bryce dałby wszystko, żeby móc pochwycić ją w ramiona, przytulić do
serca, ukoić jej ból i ochronić przed nieszczęściami, jakie mógł przynieść los.
Przez jedną, szaloną chwilę wyobraził sobie, że mógłby jednym gestem
przekreślić przeszłość i jednocześnie ją odzyskać.
- Nie masz pojęcia, ile to dla mnie znaczy - powiedziała cicho Gillian,
zaciskając palce na wizytówce.
Nie tak dawno temu była przekonana, że nie mogłaby żyć, codziennie
patrząc na fotografię, która przypominała jej, jak bardzo była kiedyś szczęśliwa.
Dziś już się nie bała wspomnień. Czuła się tak, jakby promień słońca przedarł
R S
- 89 -
się wreszcie przez gruby całun chmur, który zasnuł jej duszę. Wróciła do domu,
i tutaj właśnie znalazła siłę, żeby się pogodzić z przeszłością. Teraz miała tylko
jedno pragnienie: dzielić cudowną świadomość, że wreszcie dostąpiła od-
kupienia, z mężczyzną, którego odepchnęła w chwili, kiedy powinni byli się
wzajemnie wspierać.
- Nie miałam prawa oskarżać cię o to, że nie byłeś przy mnie, kiedy
Bonnie... - głos jej się załamał. Podeszła do Bryce'a i położyła dłonie na jego
piersi, jakby chciała zaczerpnąć od niego siły konieczne do dokończenia tego,
co miała powiedzieć. - Zespołu nagłej śmierci niemowląt nie da się przewidzieć
- podjęła, powtarzając słowa, które można było wyczytać we wszystkich
publikacjach na temat tego strasznego zjawiska. Jednak rodzicom, którzy stracili
dziecko, trudno było w nie do końca uwierzyć. - Nie mogłeś wiedzieć, co się
stanie. W przeciwnym razie na pewno nie zostawiłbyś mnie i Bonnie samych.
Wiem, że żadna siła nie powstrzymałaby cię przed przybyciem nam z pomocą.
Wybacz mi, że kiedykolwiek sugerowałam co innego. Proszę cię, Bryce,
wybacz mi.
Z piersi Bryce'a wyrwało się westchnienie, które zabrzmiało prawie jak
jęk.
- Ty mnie prosisz, żebym ci wybaczył? - spytał głosem drżącym ze
wzruszenia. - Przecież to ja rozpaczliwie potrzebuję twojego przebaczenia!
Milczała, ale z wyrazu jej twarzy musiał wyczytać wszystko, co chciała
mu powiedzieć, bo wziął ją w ramiona i przycisnął do serca. Bezsilna wobec
potężnej fali pożądania, poddała się uczuciu dojmującej tęsknoty za tym męż-
czyzną. Zarzuciła mu ramiona na szyję i wtuliła się w niego z całej siły. Kiedy
poczuł jej gorące, zmysłowe ciało przy swoim, wszystkie racjonalne argumenty
za zachowaniem wstrzemięźliwości znikły pod wpływem przemożnej siły, która
popychała go ku niej. Ku kobiecie, która była jego żoną. Wyszeptał jakieś
niezrozumiałe słowa, które brzmiały jak zaklęcie, i zmiażdżył ustami jej usta.
Całował ją z dziką zachłannością, aż zmiękła w jego ramionach jak wosk. Z
R S
- 90 -
przymkniętymi powiekami i rozchylonymi wargami oddała mu pocałunek, a on
przyjął go jak najcenniejszy prezent, który znalazł tego dnia pod choinką.
Wiedziała, że on już nie należy do niej. Miała bolesną świadomość, że
wszystko, czego może od niego oczekiwać, to kilka chwil wspólnie przeżywanej
namiętności. Następnego ranka Bryce wyjedzie, żeby zacząć nowy rozdział
swojego życia. Ale jeśli zechce ofiarować jej tę jedną noc... pozostaną jej
wspomnienia, które do końca życia będzie przechowywać w sercu jak
najcenniejszy skarb.
Spojrzała z bliska w jego oczy, zamglone pożądaniem, i zobaczyła w nich
swoje odbicie. Nigdy nie wydawała się sobie tak piękna. Poczuła przypływ
odwagi i siły. Nagle wiedziała, że zrobi wszystko, żeby jej marzenie się spełniło.
Wsunęła dłonie pod gruby materiał jego swetra i uniosła powoli, centymetr po
centymetrze, gładząc palcami jego skórę, aż wreszcie ściągnęła mu ubranie
przez głowę i przywarła ustami do jego nagiej piersi.
- Gillian - wyszeptał Bryce ochryple, zanurzając twarz w jej włosach.
Zadrżała, słysząc w jego głosie nieujarzmioną żądzę.
W następnej chwili niecierpliwym ruchem zdarł z niej koszulę, a potem
patrzył wygłodniałym wzrokiem, jak Gillian uwalnia piersi z koronkowego
stanika. Były krągłe, pełne i jędrne, jeszcze piękniejsze niż w jego snach. W
łagodnym blasku ognia płonącego w kominku jej gładka skóra zdawała się mieć
barwę miodu.
Nagle oboje poczuli, że nie mają ani sekundy do stracenia. Musieli się
odnaleźć, zaraz, natychmiast. W opętańczym pośpiechu pozbyli się reszty ubrań,
rozrzucając je po podłodze.
- Weź mnie - jęknęła Gillian, kiedy stanął przed nią nagi i gotowy. Widok
jego ciała niezmiennie przyprawiał ją o dreszcze. Był taki piękny. I tak
imponująco zbudowany.
Bryce wziął ją za ręce i pociągnął w dół, na futrzany dywan przed
kominkiem.
R S
- 91 -
- Jesteś pewna, że tego chcesz? - spytał zdławionym głosem.
- Chcę cię poczuć w sobie. Teraz - wyszeptała i pchnęła go na dywan. Nie
mogła czekać ani chwili dłużej. Kiedy upadł na wznak, dosiadła go, ciasno
obejmując udami.
Z gardłowym jękiem zacisnął dłonie na jej biodrach i wdarł się w nią
potężnym pchnięciem. Krzyknęła z rozkoszy, z ulgi, ze szczęścia. Odrzuciła
głowę w tył i zaczęła się poruszać w zmysłowym rytmie, sycąc się każdą
sekundą zespolenia ich ciał i dusz.
Bryce wyciągnął do niej ręce i wplótł palce w jej włosy, a potem
przyciągnął ją do siebie. Z ustami przy jego ustach wyszeptała jego imię.
Modliła się, żeby dane jej było na zawsze zapamiętać wspaniałe, niepowtarzalne
uczucie ich intymnej bliskości. Pobudzał ją mocnymi pchnięciami, podkreślając
każde z nich głębokim pocałunkiem. Jego dłonie błądziły po jej ciele, aż
wreszcie spoczęły na piersiach, obdarzając intensywną pieszczotą.
- Spójrz na mnie, Gillian. Spójrz na mnie - rozkazał.
Usłuchała.
Uniosła zarumienioną twarz i popatrzyła pociemniałymi oczami w jego
oczy. Usta miała obrzmiałe od pocałunków. Wpatrzeni w siebie poruszali się w
zgodnym rytmie, który z chwili na chwilę stawał się coraz szybszy, coraz
bardziej szalony. Wreszcie Gillian wbiła paznokcie w ramiona Bryce'a i
wyprężyła się, a jej ciało przeszyła oślepiająca błyskawica spełnienia. Miała
wrażenie, że unosi się gdzieś między niebem a ziemią, kiedy Bryce dołączył do
niej, wytryskując pulsującym gorącem wewnątrz jej ciała. Opadła na niego, wy-
czerpana i spełniona, i przytuliła się mocno, chcąc jak najdłużej czuć bicie jego
serca przy swoim.
Zdyszani, ze splątanymi nogami i ramionami, leżeli bezwładnie w cieple
kominka, pod czujnym spojrzeniem papierowego anioła, który przysiadł na
czubku choinki. Nie wiedzieli, ile czasu upłynęło, zanim byli w stanie się ru-
szyć.
R S
- 92 -
- Weźmiemy prysznic? - spytał Bryce, obejmując Gillian i rozcierając jej
ramiona, które zaczęły się pokrywać gęsią skórką.
Od wschodu słońca dzieli nas jeszcze wiele godzin, pomyślała, patrząc na
gwiazdy, które lśniły na nocnym niebie za oknem. Kiedy nad górami pojawi się
łuna świtu, Bryce odejdzie na zawsze. Ale teraz nie będzie o tym myśleć. Teraz
skupi się na tym, żeby w pełni wykorzystać czas, który jej pozostał.
- Pomóż mi wstać - powiedziała z uśmiechem, wyciągając do niego
ramiona.
Nie spełnił jej polecenia, tylko porwał ją w ramiona i uniósł, jakby nie
ważyła więcej niż piórko. Oplotła jego szyję ramionami i wdychała
najwspanialszy w świecie zapach jego rozgrzanej skóry, kiedy niósł ją po
schodach do sypialni prosto pod prysznic. Jej ciało, wyczerpane miłosnymi
zmaganiami, z wdzięcznością przyjęło delikatną, kojącą pieszczotę wody.
Wtulona w silne ramiona Bryce'a uniosła twarz i pozwoliła, by obmywał ją
ciepły strumień. Woda w cudowny sposób likwidowała zmęczenie, ale niestety
nie była w stanie uwolnić jej od świadomości, że jest beznadziejnie zakochana
w swoim byłym mężu. I że on w najmniejszym stopniu nie podziela jej uczuć.
Przez moment poczuła się rozpaczliwie samotna.
Zaraz jednak wzięła się w garść. Zamiast żałować tego, czego nie może
mieć, czy nie lepiej skupić się na chwili obecnej? Wyswobodziwszy się z
ramion Bryce'a, zaczęła mydlić jego plecy i ramiona powolnymi ruchami. Potem
nalała w zagłębienie dłoni trochę szamponu i wmasowała go w jego włosy.
Przymknął oczy i z upodobaniem poddawał się jej czułym zabiegom,
zadowolony jak syty kocur.
- Teraz moja kolej - powiedział wreszcie, biorąc ją za ramiona i
przyciągając do siebie. Delikatnie namydlił jej piersi, a kiedy ciepła woda
spłukała pianę, pochylił się i objął ustami sterczący sutek. Wstrząsana
dreszczami, zatoczyła się i oparła o mokre kafelki. Bryce ukląkł przed nią, ry-
sując ustami gorący szlak w dół jej brzucha. Kiedy dotarł do ukrytego między
R S
- 93 -
udami kwiatu jej kobiecości i wniknął językiem między delikatne płatki,
krzyknęła z rozkoszy, a pod jej powiekami rozbłysły miliony iskier.
Nie wiedzieli, ile czasu upłynęło, ale w pewnym momencie woda w
prysznicu zaczęła stygnąć. Bryce pomógł Gillian wyjść z kabiny i owinął jej
ciało miękkim ręcznikiem.
- Chyba już nigdy w życiu nie odzyskam władzy w nogach - jęknęła. Nie
protestowała, kiedy wziął ją w ramiona i zaniósł do sypialni.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
- Nigdy nie przestałam cię kochać - szepnęła Gillian w ciemność,
odnajdując ustami usta Bryce'a. Kiedy dotarło do niego, co powiedziała, poczuł
się tak, jakby rzuciła w niego odbezpieczony granat, który, wybuchając, zrujno-
wał jego poukładany świat.
Jak miał uwierzyć w to, że Gillian go kochała? W to, że nigdy nie
przestała go kochać?
Ja też cię kocham, Gillian, krzyczało jego serce w ciszy, która zaległa po
jej słowach. Nigdy nie był tak pewien swoich uczuć jak w tej chwili.
Ale nie mógł jej tego powiedzieć. Było za późno.
Objął rozgorączkowanym spojrzeniem kobietę leżącą na łóżku. Jej ciało
w srebrnym świetle księżyca wydawało się białe i gładkie jak kość słoniowa, jej
oczy lśniły jak gwiazdy w drobnej twarzy, obramowanej ciemnymi, jedwabisty-
mi włosami. Nigdy nie widział piękniejszej istoty. Kochał każdą komórkę jej
ciała, ale to nic nie zmieniało. Nie było dla nich przyszłości. Na ponurych
zgliszczach, które zostały z ich małżeństwa, niepodobna było czegokolwiek
zbudować.
Gillian nie miała odwagi spojrzeć Bryce'owi w oczy.
- Przepraszam cię - wyszeptała. - Wybacz, że cię skrzywdziłam.
Objął ją i przycisnął do serca.
R S
- 94 -
- Przepraszam cię też za to, co przed chwilą powiedziałam - dodała ledwo
słyszalnym głosem. - Biorąc pod uwagę twoją obecną sytuację, nie powinnam
była ci tego mówić.
Jak mógł nie kochać tej kobiety, która potrafiła zachować godność w
każdej sytuacji?
- To prawda - przyznał, udręczony. - Nie powinnaś była. Ale jakie to ma
znaczenie wobec tego, co ja zrobiłem? Kochałem się z tobą, a przecież jestem
zaręczony z inną kobietą! - W rozterce przejechał rękami po twarzy i zanurzył
palce we włosach. - Zgrzeszyliśmy, Gillian. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja.
Najgorsze, że będę musiał wyznać Vi, co zrobiłem.
- Nie kupisz sobie spokoju sumienia, przyznając się do winy -
uświadomiła mu Gillian cicho. - Może rzeczywiście popełniliśmy błąd, ale nie
zbrodnię. Podarowaliśmy sobie jedną, jedyną noc, żeby uleczyć wspomnienia. -
Wyciągnęła rękę i pogłaskała go po policzku. - Jesteśmy tylko ludźmi, Bryce.
Jeśli chcemy jeszcze kiedyś być szczęśliwi, musimy się nauczyć
wyrozumiałości także wobec samych siebie.
- Łatwo ci mówić - odparł ponuro. - Nie rozumiesz, że zdradziłem
narzeczoną? Kobietę, która mi ufa na tyle, że chce, bym razem z nią
wychowywał jej dziecko?
Gillian poczuła, że ma dość. Rozumiała rozterki Bryce'a, ale nie mogła
dłużej słuchać o jego wyrzutach sumienia wobec Vi. Nie kiedy leżała naga w
jego łóżku. Dlaczego nie mógł przestać mówić o tamtej kobiecie... i jej
zdrowym, pełnym życia dziecku?
Postąpiła głupio, wyznając mu, co czuje. Przecież znała go na tyle, żeby
móc przewidzieć, że kiedy ofiaruje mu serce, on wytrze w nie buty, a potem
zwróci je jej z uśmiechem. Usiadła na brzegu łóżka, osłaniając się
prześcieradłem.
- Masz rację. Ja nikogo nie zdradziłam. Bo w przeciwieństwie do ciebie
nie spotkałam nikogo, kto mógłby wypełnić pustkę w moim życiu. Więc nie
R S
- 95 -
oczekuj ode mnie przeprosin za to, że cię uwiodłam! - powiedziała twardo, po
czym wstała, żeby wyjść.
Zanim jednak zdążyła postąpić krok w stronę drzwi, Bryce objął ją w talii
i pociągnął z powrotem do ciepłego łóżka. Próbowała mu się wyrwać, ale nie
puszczał.
- Wcale nie było tak, że to ty mnie uwiodłaś - wysapał, kiedy wreszcie
udało mu się zawlec ją do łóżka i przygnieść własnym ciałem.
Gillian jęknęła głucho, kiedy jej złość ustąpiła miejsca pożądaniu. Mimo
to nie przestawała się wyrywać.
- Uspokój się i posłuchaj!
Chciała, żeby ją puścił. Czuła się już wystarczająco upokorzona. Zamarła
w bezruchu, z nadzieją, że Bryce się nie domyśli reakcji jej ciała.
- Żaden związek nie będzie w stanie zastąpić mi tego, co kiedyś
dzieliliśmy, Gillian. Żadna kobieta nie zajmie twojego miejsca w moim sercu, a
żadne dziecko miejsca Bonnie. Chcę, żebyś o tym wiedziała. Ale... nie jestem
stworzony do samotności. A nasze małżeństwo nie przetrwało. Powiedz mi
szczerze, czy cokolwiek pozwala przypuszczać, że sprawy potoczyłyby się
inaczej, gdybyśmy dzisiaj dali sobie jeszcze jedną szansę? Co się zmieniło od
czasu naszego rozwodu?
Ja! Ja się zmieniłam! - chciała krzyczeć. Dzisiaj zrobiłabym wszystko,
żeby cię odzyskać.
Duma kazała jej jednak milczeć. Nie zniosłaby otwartego odrzucenia.
- Twoje siostry nadal mi nie ufają - podjął Bryce. - Jestem pewien, że
gdyby tylko mogły, zaczęłyby znowu intrygować, żeby nas poróżnić.
Gillian także była tego pewna, ale wiedziała też, że tym razem nie
pozwoliłaby na to, żeby ktokolwiek stanął między nią a ukochanym mężczyzną.
Przed laty popełniła wielki błąd, skarżąc się Stelli i Rose na Bryce'a i szukając u
nich rady. Nie wątpiła, że siostrom zależało na jej dobru, ale ich pogląd na
sprawy sercowe był, delikatnie mówiąc, lekko wypaczony.
R S
- 96 -
- Nie wiem, co ci wtedy powiedziały - ciągnął. - Ale chcę, żebyś
wiedziała, że nigdy nie obwiniałem cię o to, że nie udało nam się począć dziecka
po śmierci Bonnie. I nie uważałem cię przez to za mniej wartościową kobietę.
Gillian leżała nieruchomo, wstrzymując oddech. Dobrze pamiętała ich
rozpaczliwe starania, które coraz bardziej przypominały kliniczne zabiegi,
odarte z wszelkiego romantyzmu. I gorycz, milczenie pełne żalu i pretensji, kie-
dy, miesiąc po miesiącu, okazywały się daremne. Tak bardzo się wtedy mylili.
Żeby uratować małżeństwo, potrzebowali siebie nawzajem, a nie kolejnego
dziecka. Gdyby tylko znaleźli wtedy odwagę, żeby szczerze ze sobą
porozmawiać, zamiast odsuwać się od siebie coraz dalej, może wciąż byliby
mężem i żoną?
- Kochanie. - Bryce pochylił się i starł łzę, która popłynęła jej po
policzku. - Z radością wyrzekłbym się wszystkiego, co osiągnąłem, żeby móc
cofnąć czas i odzyskać Bonnie. Oddałbym wszystkie pieniądze, do ostatniego
centa, żeby dostać od losu drugą szansę i naprawić to, co zniszczyło naszą
rodzinę.
- Ciii - szepnęła miękko, kładąc palec na jego ustach. Widziała ból w jego
oczach, jakby wypowiadane słowa rozdzierały mu serce. Te słowa koiły jej
zranioną duszę jak cudowny, uzdrawiający balsam. Wiedziała, że nigdy ich nie
zapomni.
I właśnie wtedy, leżąc tuż obok niego i wpatrując się w jego twarz, na
której malował się wyraz smutku, zrozumiała, że ten mężczyzna jest osią jej
świata. Pragnęła go bardziej niż czegokolwiek innego w życiu: bezpieczeństwa
domu czy nawet dziecka.
Rozdarta między rozpaczliwym pragnieniem, żeby go przy sobie
zatrzymać, a postanowieniem, że nie będzie mu utrudniać odejścia, Gillian
pozwoliła, by wziął ją w ramiona i kochał. Jeszcze jeden, ostatni raz. Wdychała
korzenny zapach jego skóry, syciła się jej słonawym smakiem. Rozkoszowała
R S
- 97 -
się twardością jego mięśni i miękkością jego zmysłowych warg. A kiedy
osiągnęli spełnienie, zasnęła wsłuchana w bicie jego serca.
Obudziło ją światło sączące się przez okno i cichy głos Bryce'a
rozmawiającego przez telefon z kobietą, która czekała na niego w Cheyenne.
Nie otworzyła oczu, dopóki warkot jego skutera śnieżnego nie umilkł w oddali.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Nie dało się wykopać grobu łopatą, bo ziemia była wciąż zmrożona na
kamień. Dusty musiał użyć kilofa, żeby wykopać niewielki dół w osikowym
zagajniku za domem. Nie krył ulgi, kiedy Gillian podziękowała mu za pomoc i
powiedziała, że resztę załatwi sama.
- Przynajmniej tyle mogę zrobić dla starego przyjaciela - dodała,
uśmiechając się przez łzy.
Ojciec przyglądał jej się w milczeniu, kiedy składała w ziemi ciało
wiernego przyjaciela i oddanego obrońcy całej rodziny. Gillian uklękła w śniegu
i poprosiła Boga, żeby jej bliscy, kiedy nadejdzie ich czas, mogli zgasnąć we
śnie tak spokojnie jak poczciwy Padre.
Nie płakała, odkąd Bryce wyjechał z rancza, nawet jej nie budząc, żeby
się pożegnać. Dzisiaj jednak nie mogła powstrzymać łez. Odetchnęła głęboko i
ruszyła ku strumieniowi, wsłuchana w plusk wody pod lodową skorupą. Lubiła
ten dźwięk zwiastujący nadciągające roztopy. Była to pierwsza zapowiedź
wiosny.
Pomyślała o zielonych kiełkach, które czekały pod grubą warstwą śniegu,
aż słońce obudzi je do życia, i poczuła, że w jej serce wstępuje nowa nadzieja.
Skoro przyroda odradzała się co roku po trwającej wiele miesięcy srogiej zimie,
dlaczego człowiek nie miałby otrzymać choć raz w życiu podobnej szansy?
R S
- 98 -
Ona w każdym razie bardzo jej potrzebowała. Od dnia, w którym Bryce
odjechał, zabierając ze sobą wszystkie jej marzenia, czuła się coraz gorzej. Bała
się, że zabraknie jej sił, by się wywiązać z podjętych zobowiązań.
Od Bożego Narodzenia Bryce nie odezwał się ani słowem. Gillian miała
nadzieję, że Vi wybaczyła mu jednorazowy wyskok. Prawdopodobnie kazała
mu przysiąc, że już nigdy nie będzie szukał kontaktu z byłą żoną. Mądre
posunięcie.
Życzyła Bryce'owi i Vi jak najlepiej, a jednak prześladujące ją wizje
szczęśliwej pary bawiącej się z roześmianym chłopczykiem powodowały, że
czuła autentyczne mdłości. W nocy nachodziły ją obsesyjne myśli o jej byłym
mężu w objęciach innej kobiety, sprawiając, że nie mogła zmrużyć oka. Nic
więc dziwnego, że czuła się cały czas zmęczona. I że spóźniał jej się okres.
Do tego doszedł stres związany z odejściem z pracy i przeprowadzką, a
potem wyczerpująca praca na ranczu. Zaraz po przyjeździe Gillian zaczęła
wcielać w życie plany reorientacji gospodarstwa. Zatrudniła nowych pracowni-
ków do pomocy Dusty'emu i gosposię, która dbała o codzienne potrzeby jej i
ojca. Sama skupiła się na planowaniu kolejnych etapów przekształcania
„Przeklętego Księżyca" w wyjątkowe gospodarstwo agroturystyczne, gdzie
wędkarze i myśliwi będą mogli poznać smak prawdziwej przygody w kontakcie
z nietkniętą naturą.
Kiedy tydzień po pogrzebie Padrego zemdlała w stajni i odzyskała
przytomność, leżąc na sianie, zrozumiała, że nie może dłużej bagatelizować
swojego stanu zdrowia. Już wcześniej się zastanawiała, czy nie jest w ciąży, ale
doszła do wniosku, że to niemożliwe. Przecież po śmierci Bonnie nie udało jej
się począć dziecka, mimo całych miesięcy regularnych prób. Co mogło jej
dolegać? Mocno zaniepokojona, podniosła się powoli i strząsnęła siano z
włosów.
Otrzepując ubranie z kurzu, wyszła ze stajni. Nie było sensu nikogo
niepokoić, zanim nie odwiedzi lekarza i nie dowie się, co jej jest. Powoli szła ku
R S
- 99 -
domowi, starając się opanować zawroty głowy. Osiki mają już spore pąki. Był
to kolejny znak nadchodzącej wiosny. Oby tylko drzewa nie połamały się pod
ciężarem mokrego śniegu, pomyślała patrząc na delikatne gałązki. Jeśli jednak
osiki miały w sobie choć cząstkę witalności jej ojca, nic im nie będzie, dodała w
myślach. Kiedy sprowadziła się na ranczo, odniosła wrażenie, że Johnowi ubyło
dziesięć lat. Z ulgą przekazał jej odpowiedzialność za zarządzanie
gospodarstwem, ale żywo się interesował planowanymi zmianami. Ojciec i
córka spędzali długie zimowe wieczory na rozważaniu różnych możliwości
rozwoju rancza. Gillian nigdy by sobie nie poradziła, gdyby nie rady
doświadczonego farmera i biznesmena, jakim był John.
Kilka dni później Gillian siedziała w gabinecie doktora Schulera i starała
się opanować zdenerwowanie. Za chwilę miała poznać wyniki badań. Sekundy
zdawały się wlec w nieskończoność, aż wreszcie w drzwiach pojawił się lekarz.
Jego twarz rozjaśniał szeroki uśmiech.
- Wszystkiego najlepszego z okazji walentynek - powiedział wesoło. -
Gillian Baron, jesteś w siódmym tygodniu ciąży. Gratuluję!
Gabinet, przystrojony stosownie do okoliczności łańcuchem czerwonych
serduszek, zatańczył Gillian przed oczami. To musiała być pomyłka.
- Doktorze, pomyliły się panu święta - powiedziała słabo. - Prima aprilis
jest dopiero pierwszego kwietnia.
Starszy pan roześmiał się tylko i pokręcił głową, a potem usiadł za
biurkiem i ze spokojem zabrał się do wypisywania recept na witaminy dla
przyszłych matek. Gillian starała się otrząsnąć z szoku. Tamtej nocy z Bryce'em
nawet nie pomyśleli o antykoncepcji. Chyba oboje nie wierzyli, że mogą dostać
od losu jeszcze jedną szansę. Nie po tylu nieudanych próbach. A jednak... będą
mieli dziecko. Gillian postanowiła, że na razie zachowa tę wiadomość dla siebie.
Nie było sensu robić zamieszania, zanim nie minął krytyczny trzeci miesiąc.
Poza tym wiadomość o jej ciąży byłaby dla Bryce'a jak grom z jasnego
nieba. Przecież właśnie przygotowywał się do ślubu z inną kobietą. Ostatnia
R S
- 100 -
rzecz, jakiej Gillian chciała, to żeby jej były mąż wrócił do niej wbrew swojej
woli, tylko dlatego, że tak dyktował mu honor i poczucie obowiązku. Nie. Bryce
wybrał Vi i Robbiego, z nimi związał swoją przyszłość. Nie miała prawa
odbierać im go tylko dlatego, że tamtej nocy nie pomyślała o konsekwencjach
swoich czynów.
Stanowczo powinna się wstrzymać z ogłaszaniem tej wiadomości, aż
wymyśli sposób, w jaki mu o tym powiedzieć, nie wywracając jego życia do
góry nogami.
Ojciec chyba niczego nie podejrzewał. A może? Przed paru dniami w
napadzie złego nastroju otwarcie oskarżyła go o uknucie spisku, który miał
doprowadzić do jej spotkania z Bryce'em w Boże Narodzenie.
- Udawałeś, że jesteś chory, bo liczyłeś na to, że się znowu zejdziemy! -
krzyczała, a ojciec nie zaprzeczył ani jednym słowem.
A więc było dokładnie tak, jak podejrzewała. Z zaskoczeniem stwierdziła,
że nie jest na niego o to ani trochę zła.
Mijały tygodnie. Pewnego słonecznego ranka Gillian krzątała się po
kuchni, rozkoszując się zapachem czekoladowych ciasteczek, których pełną
blachę przed chwilą wstawiła do piekarnika. Kładąc dłoń na wygięciu pleców,
przeciągnęła się rozkosznie jak kotka, która szuka odpowiednio nagrzanego
miejsca na drzemkę. Ostatnio codziennie piekła czekoladowe ciasteczka. Kiedy
nie myślała o czekoladzie, marzyła o kapuście kwaszonej. Albo o drzemce na
werandzie, z której rozpościerał się widok na ukochane góry. Często też
ogarniało ją niezrozumiałe, błogie uczucie, powodując, że uśmiechała się
głupkowato sama do siebie w najbardziej niespodziewanych chwilach.
Mimo niepewnej sytuacji, czuła się znakomicie. Tylko dojmująca, bolesna
tęsknota za ukochanym mężczyzną, którego na zawsze straciła, mąciła jej
szczęście. Zwłaszcza teraz, kiedy przyroda powoli budziła się do życia, trudno
jej było choć na chwilę zapomnieć o swojej samotności. Dzikie kaczki łączyły
się w pary, a łosie walczyły o samice. Niebo ciężkie od wiosennych,
R S
- 101 -
deszczowych chmur miało kolor oczu jej ukochanego. A kiedy, tak jak teraz,
ktoś dzwonił do drzwi, głupia wyobraźnia podsuwała jej obraz znajomego
wysokiego mężczyzny, stojącego na jej progu z bukietem róż i promiennym
uśmiechem...
- Zobacz, kto to! - zawołał ojciec zza drzwi łazienki.
- Tak, tato. - Gillian wytarła dłonie o fartuch i poszła otworzyć.
Na progu stał Bryce.
I wyglądał zupełnie inaczej, niż go sobie przed chwilą wyobrażała.
Nie trzymał bukietu róż. I nie uśmiechał się.
Gillian poczuła, że brakuje jej tchu. Podłoga zafalowała niebezpiecznie
pod jej stopami i musiała się oprzeć o ścianę, żeby nie stracić równowagi.
Mobilizując resztkę sił, bezwiednie uniosła dłoń do włosów. Odkąd sprowadziła
się na ranczo, nie przywiązywała wielkiej wagi do swojego wyglądu. Elegancki
wizerunek był konieczny w jej pracy w mieście, ale nie tutaj. Inwentarz nic
sobie nie robił z tego, że nie miała modnej fryzury, więc zapuściła włosy.
Makijaż ograniczała do muśnięcia ust błyszczykiem.
- Co tu robisz? - wydusiła, kiedy wreszcie odzyskała głos.
- Musimy porozmawiać.
Skinęła głową w milczeniu i gestem zaprosiła go, żeby wszedł, po czym
szybko ukryła drżące dłonie w kieszeniach fartucha. Nie rozumiała, dlaczego
Bryce pojawił się bez zapowiedzi, a teraz stał bez ruchu w progu i wpatrywał się
w nią wzrokiem szaleńca. Chyba że...
Chyba że tata znowu się zabawiał w spiskowca i doniósł Bryce'owi, że
Gillian spodziewa się dziecka!
Czyżby ojciec domyślił się prawdy? Zdradziły ją zmienne humory,
senność i kulinarne zachcianki? Nie, niemożliwe.
Zanim Bryce wyswobodził się z grubego płaszcza i usiadł na kanapie,
Gillian omal nie popadła w obłęd. Może ojcu udało się wyciągnąć informację o
jej stanie od rodzinnego lekarza? John miał dużo szczęścia, że był akurat
R S
- 102 -
zamknięty w łazience. Gdyby się pojawił w salonie, rozjuszona córka wzięłaby
go w krzyżowy ogień pytań, nie zważając na obecność gościa.
- Po co przyjechałeś? - rzuciła, podchodząc do kanapy. Była za bardzo
zdenerwowana, żeby siadać.
Bryce spojrzał jej prosto w oczy.
- Powiedziałem Vi o wszystkim - odezwał się. Były to pierwsze słowa,
jakie wypowiedział, odkąd przestąpił próg.
- I co ona na to? - ponagliła go Gillian. Nie miała ochoty na zagadki.
- Spytała, czy nadal cię kocham.
Od ponad dwóch miesięcy zadawała sobie to samo pytanie. I za każdym
razem dochodziła do wniosku, że jego pospieszny odjazd i późniejsze milczenie
wystarczały za odpowiedź.
- Właśnie dlatego tu jestem - podjął Bryce z wyraźnym wysiłkiem. - Nie
mogłem spojrzeć Vi prosto w oczy i przysiąc, że cię nie kocham. Odkąd
wyjechałem, zostawiając cię tutaj, wszystko jest nie tak. Odniosłem sukces, o
jakim nigdy nawet nie marzyłem. Mam więcej pieniędzy, niż mógłbym wydać
do końca życia. I jestem nieszczęśliwy. Wróciłem, żeby cię prosić o rękę.
Gillian zamrugała, a serce w jej piersi wykonało szalony taniec, który z
pewnością mocno zaniepokoiłby każdego kardiologa. Nogi ugięły się pod nią i
opadła na kanapę obok Bryce'a.
Kiedy wziął ją w ramiona, chciała mu zarzucić ręce na szyję i obsypać
jego twarz pocałunkami, ale zmroziła ją myśl, że jego oświadczyny mogą
wynikać z poczucia obowiązku. Nie mogła ich przyjąć, dopóki nie znała
prawdy.
- Przyznaj się, że prosisz mnie o rękę, bo mój ojciec puścił farbę. -
Uniosła podbródek i posłała mu srogie spojrzenie spod zmarszczonych brwi.
- Co takiego? Czy John źle się czuje? Nic mi nie mówił! A może chodzi o
jakiś problem z ranczem? - Niepokój w głosie Bryce'a był tak autentyczny, że
Gillian trochę się uspokoiła. Ale tylko trochę.
R S
- 103 -
- Nie jestem chodzącym nieszczęściem potrzebującym twojej litości i
chrześcijańskiego miłosierdzia! Zakarbuj to sobie dobrze we łbie, a przy okazji
powtórz tę wiadomość mojemu ojcu i przenajświętszej, zawsze wyrozumiałej
Vi!
Zdumiony jej wybuchem Bryce uniósł ręce w geście kapitulacji.
- Nie rozmawiałem z Johnem od mojego wyjazdu. A jeśli chodzi o Vi, to
wcale nie jest tak święta i wyrozumiała, jak ci się zdaje. Po prostu jest zbyt
mądra, żeby chcieć poślubić mężczyznę, który jest zakochany w innej kobiecie -
wyjaśnił zniecierpliwiony.
To były najpiękniejsze słowa, jakie Gillian w życiu słyszała. Jeszcze nie
mogła do końca uwierzyć, że to wszystko działo się naprawdę. A więc Bryce nie
wiedział o dziecku.
Przyjechał tu, bo ją kochał i chciał dać im obojgu drugą szansę. Chciał,
żeby została jego żoną.
Teraz ona musiała mu powiedzieć, jak się sprawy mają. I nie miała
pojęcia, jak to zrobić. Czy Bryce wpadnie w złość, kiedy się dowie, że zwlekała
z poinformowaniem go o ciąży?
- Moje ciasteczka! - wykrzyknęła, zrywając się na równe nogi. Może
kiedy zyska na czasie, uda jej się wymyślić jakieś zgrabne wyjaśnienie.
Bryce nie dał się nabrać. Złapał ją za ramię i zdecydowanie posadził z
powrotem na kanapie.
- Ciasteczka nie uciekną.
Gillian zamknęła oczy, kiedy promień porannego słońca przedarł się
przez koronkowe firanki i oświetlił jej twarz. Mogła się tylko modlić, żeby
Bryce dobrze przyjął to, co zamierzała mu powiedzieć.
- Będziemy mieli dziecko - wyszeptała ledwo dosłyszalnym głosem.
Kompletne zaskoczenie, jakie odmalowało się na twarzy Bryce'a, było
najlepszym dowodem na to, że po raz pierwszy słyszał tę wiadomość. Gillian
R S
- 104 -
miała wrażenie, że temperatura w salonie spadła o kilka stopni, zanim się wresz-
cie odezwał.
- Czy w ogóle miałaś zamiar mi o tym powiedzieć? Pokiwała energicznie
głową. Bryce musiał jej uwierzyć!
- Tak. W czwartym miesiącu, kiedy zyskałabym pewność, że ciąża
przebiega prawidłowo. Albo po twoim ślubie z Vi. Zależy, co byłoby pierwsze.
Nie odpowiedział, tylko zaśmiał się niewesoło.
- Zrozum, Bryce. - Gillian objęła jego twarz drżącymi dłońmi. - Nie
chciałam cię do niczego zmuszać. Nie chciałam zniszczyć tego, co cię łączyło z
Vi.
Spojrzał jej w oczy i poczuła, że ich dusze łączą się w jedno.
- Muszę ci coś powiedzieć, Gillian. Małżeństwo z Vi byłoby wielkim
błędem. Tak naprawdę jest tylko jedna kobieta, którą kocham. Którą
kiedykolwiek kochałem. I nigdy więcej nie pozwolę jej odejść. Zaczniemy
wszystko od nowa. I będziemy mieli dziecko. Nie mogę sobie wyobrazić
większego szczęścia. - Przypieczętował te słowa głębokim pocałunkiem, w
którym zawarł wszystkie czułe i namiętne obietnice.
- Chcesz, żebym padł na kolana?
Potrząsnęła głową. Do szczęścia nie potrzebowała teatralnych gestów.
Ani zapewnień. Życie nauczyło ją, że nawet najbardziej uroczyście wygłoszone
obietnice nie zawsze wystarczają, żeby nierozerwalnie związać dwoje ludzi. Ale
mimo tej świadomości, nie bała się zaufać mężczyźnie, którego szczerze
kochała. Nie chciała przeżyć życia jako więzień strachu i rozgoryczenia. Miała
pewność, że nie zmarnuje drugiej szansy, jaką podarował jej los.
- To nie będzie konieczne - powiedziała poważnie, ale oczy jej się śmiały.
- Zostanę twoją żoną. Za miesiąc, za tydzień albo nawet jutro, jeśli tylko chcesz.
- Nie mogę się doczekać - powiedział Bryce z ogniem w oczach.
Już mieli zatonąć w kolejnym pocałunku, kiedy zza drzwi huknął tubalny
głos:
R S
- 105 -
- Co tam się pali?!
- Czy to czasem nie twoje uszy, tato? - zawołała Gillian ze śmiechem.
- Ciekawe, jaką minę zrobi John, kiedy mu powiemy, że zostanie
dziadkiem? - zastanawiał się Bryce, tłumiąc chichot.
Potem wstał i wyciągnął dłoń do kobiety, która była miłością jego życia.
Czas smutku i żałoby mieli już za sobą. Nadchodząca wiosna przynosiła
obietnicę szczęścia nie tylko im, ale i ich najbliższym. Trzymając się za ręce,
poszli ogłosić dobrą nowinę ojcu.
- Mam nadzieję, że tata będzie miał na tyle przyzwoitości, żeby
przynajmniej udawać zaskoczonego - mruknęła pod nosem Gillian.
R S