Jan Brzechwa
PAN SOCZEWKA NA KSIĘŻYCU
Pana Soczewkę znacie od dawna,
Bo to jest postać ze wszech miar sławna!
Mówi się o nim na całym świecie,
Jego nazwisko w prasie znajdziecie,
Znają go dobrze wszyscy uczeni,
Pana Soczewkę nadzwyczaj ceni
Magister Twister, profesor Tutka,
Pan Kleks i doktor Kot z Mysigródka,
A sam profesor doktor Filutek
Opisał lotu niezwykły skutek.
Chociaż jesteście trochę za młodzi,
Wiecie, o jaki lot tutaj chodzi.
Był to największy wyczyn stulecia,
Gdy satelita sztuczny wyleciał,
A otrzymawszy nazwę "sputnika"
Okrążał Ziemię, zjawiał się, znikał
I niby Księżyc sunął z fantazją
Nad Europą, Afryką, Azją,
Dokoła globu, a tak wysoko,
Że ledwie dojrzeć go mogło oko.
To jeszcze dzisiaj brzmi tak, jak bajka!
Oto w sputniku leciał pies Łajka,
Który dla wiedzy życie poświęcił
I przetrwał dotąd w ludzkiej pamięci.
Następny sputnik, jak pewno wieeie,
Zabrał dwie małpki: Tecię i Miecię.
Wróciły one zdrowe i żywe,
Chociaż obydwie stały się siwe.
Wtedy orzekli wszyscy uczeni,
Że teraz także człowiek w przestrzeni
Może juź wreszcie, wyzbyty trwogi,
Odkrywać wszelkie kosmiczne drogi
I wprost na Księżyc odbyć wyprawę.
Świat się dowiedział z prasy niebawem,
Że nowy, wielki sputnik już gotów
Do księżycowych, dalekich lotów.
Wszyscy więc sobie myśleli w duszy:
"Kto tym sputnikiem pierwszy wyruszy?
Gdzie jest ów śmiałek? Gdzie jest zuch taki,
Który przemierzy śródgwiezdne szlaki?"
Rzekł pan Soczewka: "Panie, panowie,
Choćbym miał pęknąć, stanąć na głowie,
Wyleźć ze skóry, zaprzedać duszę,
Ja właśnie pierwszy polecieć muszę!
Ja jestem śmiałych czynów amator,
Ja - pan Soczewka! Ja - operator!"
List więc napisał, a w owym liście
Przedstawił cały plan, oczywiście.
Przy tym obiecał, że on, Soczewka,
Sfilmuje wszystko: rośliny, drzewka,
Żywe istoty, morza, kratery,
Działanie światła, skład atmosfery,
I że ten zamiar ściśle wypełni,
Czy Księżyc będzie w nowiu, czy w pełni.
Minął dzień jeden, drugi i trzeci,
Więc jak? Poleci czy nie poleci?
Aż wreszcie radio podało z rana:
"Rezerwujemy miejsce dla pana,
Na pana wybór padł dzisiaj zgodnie,
Prosimy przybyć za dwa tygodnie.
Halo! Powtarzam! Wiadoma sprawa!
Adam Soczewka. Polska. Warszawa.
Niechaj przyjedzie pan niezawodnie,
Start się odbędzie za dwa tygodńie."
W dniu oznaczonym, o siódmej rano,
Już nasz bohater na miejscu stanął.
Wnet po odbyciu niezbędnych narad
Wdział pan Soczewka dziwny aparat
Złożony z wielu spiralnych rurek,
W którym wyglądał jak wielki nurek.
Był tam ogrzewacz, wytwórnia tlenu
I automaty różne z selenu,
A więc z nowego zgoła metalu,
Który odporny jest w każdym calu
Na pył kosmiczny i chłód Księżyca.
Prócz tego była długa iglica,
Czyli antena, sieć elektryczna,
Prysznic i kuchnia automatyczna.
Gdy pan Soczewka siedział w sputniku,
Ludzi się zewsząd zbiegło bez liku,
Owację zrobił tłum samorzutnie.
Wreszcie mechanik włączył wyrzutnię
I sputnik nagle w górę wystrzelił,
Smugą skłębioną niebo ubielił,
Jeszcze przez chwilę w słońcu się mienił,
Aż wkrótce całkiem zniknął w przestrzeni.
Mknął pan Soczewka w dal niezmierzoną,
Księżyc niebawem w dole zapłonął
Chłodnym swym blaskiem, a sputnik chyży
Z każdą sekundą był coraz bliżej.
Minęło godzin, które się dłużą,
Ani za mało, ani za dużo,
Lecz właśnie tyle, ile potrzeba.
Czarne się stały obszary nieba,
Tylko glob ziemski w przestrzeń uciekał
I złotą tarczą jaśniał z daleka.
Nagle błysnęło światło przez okno,
Sputnik łagodnie Księżyca dotknął,
Jeszcze przez chwilę wolno się toczył,
Niby w dolinę ze skalnych zboczy.
Więc pan Soczewka siedząc w swej kulce
Szybko zaciągnął wszystkie hamulce,
Nacisnął dźwignie, zluzował sworznie
I drzwi otworzył bardzo ostrożnie.
Ujrzał przed sobą widok niezwykły:
W promieniach Słońca opary nikły,
A z tych oparów się wyłaniały
Śnieżne pagórki, lodowe skały,
Gdzieniegdzie krater szklisty i biały,
A dookoła świat karłowaty:
Więc oblodzone maleńkie kwiaty,
Więc karłowate krzewy i drzewka,
Które sfilmował wnet pan Soczewka.
Jak wynikało z badań pobieżnych,
Na tych obszarach białych i śnieżnych
Była powietrza cienka warstewka.
Skoro zmiarkował to pan Soczewka,
Pomyślał sobie: "Fakt zrozumiały,
Czemu krzew każdy jest taki mały,
Czemu tak wszystko niziutko rośnie,
Chociaż, jak widać, ma się ku wiośnie."
Ruszył następnie wolno przed siebie.
Tymczasem Słońce wzeszło na niebie
I błyskawicznie śniegi stopniały,
Po czym krajobraz dotychczas biały
W ciągu godziny barwę swą zmienił;
Wszystko stanęło nagle w zieleni,
Z drzewek wabiły jabłka pachnące
I było mnóstwo kwiatów na łące.
"Film z tego będzie nieporównany" -
Rzekł pan Soczewka widząc te zmiany
Jeszcze sfilmował kraterów sporo,
Z których się każdy zmienił w jezioro,
I kroczył dalej po tym obszarze,
Gdzie trawy żółkły w słonecznym skwarze.
Wtem z głębi ziemi, z szerokiej szpary,
Małych zwierzątek wyszły dwie pary,
A potem jeszcze siedem czy osiem
O małych główkach pokrytych włosiem,
O małych różkach, na krótkich nóżkach,
O nadzwyczajnie pękatych brzuszkach.
Miały na pyszczkach błyszczące igły,
A świergotały jak nasze szczygły.
Były to chyba miejscowe krowy.
Istniał też widać zwyczaj miejscowy,
Że wszystko żyło pod ziemią, w głębi,
Bo gdy się tylko Księżyc oziębi,
Gdy Słońce zajdzie i gdy się zmierzchnie,
Mróz trzaskający ścina powierzchnię,
Pokrywa lodem jeziora, góry,
Takie są zmiany temperatury.
Były to zatem krowy miejscowe.
Za nimi wyszły okazy nowe,
Na poły konie, na poły jeże,
I znowu jakieś okazy świeże
O czterech trąbach, pękatych brzuszkach,
A wszystkie biegły na krótkich nóżkach
Do wodopoju i na pastwiska,
Więc pan Soczewka film zrobił z bliska.
Za zwierzętami z podziemnej groty
Wyszły dwunożne ludzkie istoty.
Miały pękate, krótkie tułowie,
Miały po wielkim uchu na głowie,
A wokół głowy, niby guziki,
Sterczały ślepia z błyszczącej miki.
Ust owe stwory nie miały wcale,
Jeno ruchliwe, długie nochale
Pokryte łuską. Tam zaś mniej więcej,
Gdzie ludzie zwykle miewają ręce,
Zwisały człony ze skóry grubej
Zaopatrzone na końcach w tuby.
Z każdej zaś takiej niby to ręki
Płynęły dziwne głosy i dźwięki.
Tłumy tych stworów z ziemi wyległy,
Więc pan Soczewka, człowiek przebiegły,
Skrył się za skałą, przysiadł na pięcie
I plenerowe wykonał zdjęcie.
Ale się zdarzył wypadek przykry,
Bo księżycowy ludek go wykrył.
Stwory podniosły zgiełk niebywały,
Groźnie tupały, wyły, piszczały,
Wykrzykiwały gniewne pogróżki,
Aż im się trzęsły pękate brzuszki.
Jeden do przodu wreszcie wyskoczył
I wybałuszył błyszczące oczy.
Już pan Soczewka czekał swej zguby,
A on wyciągnął obydwie tuby
I tak powiedział: "Ubry kukubry,
Babry kalebry, trybry bujubry,
Nibry walabry, obry wojobry!"
A przy tym w ślepiach miał błysk niedobry.
Rzekł pan Soczewka: "Po co się pan drze?
Mam zapas tlenu w moim skafandrze,
Wejdę na skałę, stanę na szczycie,
A tam już dotrzeć nie potraficie,
Bo tam nie mogą oddychać płuca,
Więc niepotrzebnie pan się tak rzuca.
Kto atmosfery ma metr z kawałkiem,
Tego nie muszę bać się już całkiem."
Tak zakończywszy mowę dowcipną
Jeszcze iskrami z anteny sypnął.
Tu przerażony lud księżycowy
Spuścił nochale, pochylił głowy
I takiej dostał ze strachu febry,
Że szeptał tylko: "Babry kalebry,
Obry bujubry..." A wódz ich w tremie
Poprosił gościa, by zszedł w podziemie.
W głąb prowadziły śliskie pochylnie.
Siadł pan Soczewka, odbił się silnie
I czując w sobie zapał młodzieńczy,
W dół zjeżdżał szybko jak po poręczy.
Jazda ta trwała z kwadrans, aż wreszcie
Znalazł się w wielkim podziemnym mieście.
Był to właściwie majdan rozległy,
Stąd zaś we wszystkich kierunkach biegły
Na kształt uliczek długie tunele.
W tunelach były mieszkalne cele,
A w każdej celi, choć to niezdrowo,
Siedział stwór jeden ze swoją krową.
Tam strzygł ją, czyścił, żywił i poił,
Gdy zaś głód poczuł, tę krowę doił.
Nad placem wielkie kule jaśniały,
A takie niskie były powały,
Że pan Soczewka, niby pokraka,
Chodził przez cały czas na czworakach.
Lecz niezależnie od wszelkich pował
Wszystko co widział, skrzętnie filmował.
Lud księżycowy snuł się wokoło,
A pan Soczewka wołał wesoło:
"Bebry kojubry, ruszać się, żwawo,
Uszki do góry, brzuszki na prawo,
Patrzeć w obiektyw... Zbliżyć się... Brawo!
A te maleństwa to chyba dziatki?
Muszę sfilmować ten widok rzadki!
Cip-cip, kurczątka, proszę uprzejmie,
Obiektyw całą grupę obejmie!"
Wódz, który dotąd krążył z daleka,
Zbliżył się z garnkiem świeżego mleka
I rzekł: "rububry" z niskim pokłonem,
Ale że mleko było zielone,
Więc pan Soczewka pić nie miał chęci,
Tylko do końca film swój nakręcił.
Pożegnał grzecznie lud księżycowy,
Pogłaskał dzieci, poklepał krowy
I na czworakach do wyjścia ruszył.
Tam zaś, pomimo ogromnej tuszy,
Wyciąg linowy zawiózł go spiesznie
Z głębi podziemnej wprost na powierzchnię.
A na powierzchni znów zaszły zmiany,
Albowiem zapadł zmierzch niespodziany
I znów nastała zimowa pora.
Mróz grubym lodem pokrył jeziora,
Na łąki białe upadły śniegi,
Drzew oblodzonych stały szeregi
I w kształt lodowców zaklęte skały
Szczytami w mroku nocnym bielały.
Szedł pan Soczewka prosto przed siebie,
A nad nim z góry w przepastnym niebie
Ziemia rzucała światło przez chmury
I oświetlała Księżyc ponury.
Sputnik ogromny widniał z daleka,
Więc pan Soczewka dłużej nie zwlekał,
Wszedł do kabiny swego sputnika,
Szczelnie zawory w drzwiach pozamykał,
Pociągnął dźwignię, włączył motory
I błyskawicznie wzniósł się w przestwory
Leciał nie krótko ani nie długo,
Znacząc swój przelot ognistą smugą.
Wokół krążyły meteoryty,
A on do ziemskiej dotarł orbity,
Schował antenę, wysunął sondy,
Wpadł w atmosferę, w powietrzne prądy
I kierownicze ujął przyrządy.
Już widział szczyty gór doskonale,
Już widział morza zmarszczone fale,
Miasta ruchliwe, niby mrowiska,
I kraj po chwili rozpoznał z bliska,
Spojrzał na radar, wytężył oczy,
Jeszcze na zachód cokolwiek zboczył
I wreszcie Polskę zobaczył w dole:
"W Polsce - powiedział - lądować wolę!
Żadnych, co prawda, nie widzę znaków,
Może to Kielce, może to Kraków,
Może Żyrardów - co za różnica?!"
I wylądował - gdzie? - w Skierniewicach.
Właśnie przypadkiem byłem w tym mieście
I tam sputnika ujrzałem wreszcie.
Tam powitałem pana Soczewkę,
Za jego zdrowie piłem nalewkę,
A że na Księżyc to był lot pierwszy,
Więc mu poświęcam wiązankę wierszy.