Ana Leigh
Lily z rodu MacKenziech
aa
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Lamy, Nowy Meksyk, 1899
Czarne oczy, uderzająco małe w szerokiej ospo-
watej twarzy, przysunęły się niebezpiecznie blisko
jej twarzy.
– Zapłacę, ślicznotko, jak mnie pocałujesz.
Lily oparła się o ścianę. W restauracji Harveya
pusto, nie ma nikogo, kto byłby skłonny ujarzmić
zarośniętego małpoluda. Na pewno nie zrobią tego
dwie koleżanki Lily, przyglądające się całej scenie
spłoszonym wzrokiem. Lily zdana jest wyłącznie
na siebie. Jedno cmoknięcie w mięsisty policzek
może i rozwiązałoby sytuację, gorzej, jeśli małpo-
lud umyślił sobie inny rodzaj pocałunku, podczas
którego usta Lily miałyby dotknąć tych obślinio-
nych warg, wykrzywionych teraz w obleśnym
uśmieszku.
Nie zapominaj, Lily, że jesteś z rodziny
MacKenziech. A z MacKenziemi nie wolno za-
dzierać, jasne?
Te zdania wryły jej się w pamięć, słyszała je
nieraz, od braci i od kuzynów, z którymi rosła
razem w Triple M. Niestety, harde słowa nie
wystarczą, teraz potrzebne jest konkretne roz-
wiązanie tej nadzwyczaj niemiłej sytuacji.
Tatku, co ty byś zrobił na moim miejscu? A wuj
Flint? A co by zrobił wuj Luke? Każdy z nich miał
własną dewizę. Charyzmatyczny ojciec Lily twier-
dził, że z każdej opresji można wyjść cało, o ile
zachowa się dwie postawy na literę ,,z’’ – zimną
krew i zdrowy rozsądek, okraszone zachowaniem
na literę ,,s’’, czyli sprytem. Dla wuja Flinta liczył się
tylko kolt. Mówił: łap się za niego natychmiast.
A wuj Luke, skłonny do kompromisów, zajmował
stanowisko idealnie pośrodku. Wyciągaj kolta,
naturalnie, o ile tak ci podpowiada zdrowy rozsą-
dek, ale do końca zachowaj zimną krew.
Lily w tej chwili nie była w stanie zastosować
się do żadnej z powyższych rad. Krew w jej żyłach
wcale nie była lodowata, żadna chytra myśl do
głowy jej nie przychodziła, a u boku nie miała
kolta. Może więc powinna uciec się do metod
kobiecych? Em i Rose, żony kuzynów Lily, które
przed zamążpójściem pracowały również u Har-
veya, zademonstrowały kiedyś Lily, jak i w które
miejsce kopie się nachalnego gościa. Tę formę
obrony stosowały nieraz, Lily jednak miała poważ-
ne obiekcje. Bo i cóż się stanie, jeśli skutek będzie
4
Ana Leigh
odwrotny i kopniak, zamiast powalić, rozjuszy
kolosa i przeistoczy go w rozwścieczonego byka?
Nareszcie! Dzwonek wiszący nad drzwiami
zadźwięczał cichutko, zwiastując przybycie na-
stępnego gościa. Twarze wszystkich jak na ko-
mendę zwróciły się w stronę drzwi, w których
ukazał się szeryf Delaney z koltem w ręku. Czyli
zwolennik metody perswazji wuja Flinta.
– Puść ją! – rozkazał szeryf.
Z szeryfem Lily darła koty nie od dziś, tym
razem jednak był on osobą wręcz upragnioną.
Z płuc Lily wydobyło się westchnienie pełne ulgi,
jako że niebezpieczny osobnik, wpatrując się z głu-
pim uśmieszkiem w przedstawiciela prawa, puścił
wreszcie jej rękę.
– To nie przestępstwo, szeryfie, adorować ład-
ną dziewczynę.
– Adorowanie i napastowanie to dwie różne
rzeczy. Jak się nazywasz?
– Jake Banner. I nie tknąłem jej, szeryfie. Praw-
da, siostrzyczko? Powiedz sama, czy...
– A mnie się wydaje, że było inaczej – przerwał
szorstko szeryf. – Panno MacKenzie, pani zapew-
ne pragnie przedstawić swoją wersję wypadków?
– Owszem. Pan Banner winny jest siedem-
dziesiąt pięć centów za obiad. Pan Banner oznaj-
mił, że zapłaci dopiero wtedy, kiedy go pocałuję.
– Banner, zapłać tej pannie, co się należy – roz-
kazał szeryf, wsuwając kolta do olstra. A Lily
pomyślała, że to wielki błąd.
5
Lily z rodu MacKenziech
Banner prychnął i zrobił jeden krok w stronę
szeryfa.
– Chyba nie zastrzelisz mnie za siedemdziesiąt
pięć centów, szeryfie!
– Może i nie, ale jedna noc w celi więziennej
nauczy cię, że dopóki ja tu jestem szeryfem,
kobiety w tym mieście są bezpieczne. Idziemy,
Banner!
– Co?! Chcesz mnie przymknąć?!
Olbrzymia pięść przecięła powietrze. Szeryf
w ostatniej chwili zrobił unik i prawie natych-
miast poczęstował napastnika ciosem w splot
słoneczny. Banner zgiął się wpół, w tym samym
momencie szeryf uderzył go po raz drugi, tym
razem w szczękę. Głowę Bannera odrzuciło w tył,
zachwiał się, ale niestety nie upadł. Z jego gardła
wydobył się krótki ryk, pochylił głowę i jak roz-
juszony byk rzucił się na szeryfa. Obaj mężczyźni,
szczepieni ze sobą, runęli na podłogę, w kon-
figuracji bardzo niepożądanej dla Delaneya. Potęż-
ne ciało Bannera znalazło się na wierzchu, mocarne
ramiona dosłownie miażdżyły szeryfa.
Lily MacKenzie nie miała najmniejszego zamia-
ru przyglądać się bezczynnie, tym bardziej że jej
bystry wzrok wyłowił stojący nieopodal na kon-
tuarze dzban z solidnego szkła, pełen lodowatej
wody. Chlusnęła obficie i celnie w czarne kudły
małpoluda. Banner wrzasnął, zaskoczony niespo-
dziewaną interwencją i rozluźniwszy nieco uścisk,
uniósł głowę. W tym samym momencie panna
6
Ana Leigh
MacKenzie zastosowała coup de grace, błogosła-
wieństwo dla przeciwnika, jako że po tym ciosie
sprawy doczesne w ogóle przestają go obchodzić.
Ciężki dzban huknął o czaszkę Bannera, pozba-
wiając go przytomności. Małpolud miękko osunął
się na podłogę obok szeryfa i znieruchomiał. Szeryf
natychmiast zerwał się na równe nogi.
– On... on chyba żyje? – spytała niepewnym
głosem Lily.
– Żyje, panno MacKenzie, na pewno, ale trzeba
przyznać, że potraktowała go pani nadzwyczaj
chłodno.
Na surowej twarzy szeryfa pojawił się uśmiech,
uroczy, nadający szeryfowi wygląd niemal chło-
pięcy. Panna MacKenzie ten uśmiech już znała,
mimo to przez ułamek sekundy miała jakby prob-
lem z utrzymaniem równowagi. Ale tylko przez
moment. Bo niech licho porwie tego całego szery-
fa! Nie po raz pierwszy błyska białymi zębami do
panny MacKenzie, a ona i tak swoje wie. To
osobnik nadzwyczaj irytujący, a czarować może
co najwyżej dwie chichoczące w kącie panienki. Bo
Lily Angelica MacKenzie, która chowała się wśród
licznych braci i kuzynów, odporna jest na każdy
rodzaj uśmiechu na męskiej twarzy.
– To nauczy pana Bannera, że z MacKenziemi
nie warto zadzierać – wygłosiła z nadzieją, że
szeryf również pojmie to przesłanie.
– Ja też powoli przyzwyczajam się do tej
myśli – mruknął szeryf, zajęty teraz zakładaniem
7
Lily z rodu MacKenziech
kajdanek na ręce Bannera. Jak się okazało, był
bardzo pojętny, bo w mig zrozumiał, że słowa Lily
również i do niego były skierowane. – W każdym
razie dziękuję pani za wsparcie, panno MacKenzie.
Pomógł oszołomionemu olbrzymowi wstać, po
czym omiótłszy wzrokiem wszystkie damy obec-
ne w restauracji, skinął elegancko głową i przy-
tknął palce do swego stetsona.
– Uszanowanie!
Ruszył ku drzwiom, prowadząc ze sobą aresz-
tanta. Kiedy tylko przekroczył próg, koleżanki Lily
natychmiast rzuciły się do okna.
– Och! Czy on nie jest cudowny?! – wykrzyk-
nęła z emfazą Alice. – I jaki odważny!
– A przede wszystkim jaki przystojny! –
wtórowała jej Klara.
Lily podeszła do otwartych drzwi, przystanęła
i beznamiętnym wzrokiem odprowadziła dwie
męskie postacie, zmierzające teraz do miejscowego
aresztu.
– Przede wszystkim głupi – burknęła. – Od
razu widać, że nie jest z Teksasu.
Alice spojrzała na nią z największym zdumie-
niem.
– Jak możesz, Lily?! Szeryf przed chwilą wy-
rwał cię ze szponów łajdaka!
– Szponów łajdaka... – powtórzyła z uśmie-
chem Lily. – Alice, kochanie, ty stanowczo powin-
naś przestać się zaczytywać tymi powieścidłami
od Beadleya.
8
Ana Leigh
Alice, to słodkie, romantyczne dziewczę, które
wyrosło na pewnej małej farmie w Illinois, miało
jasne kędzierzawe włosy i zielone oczy, przyciąga-
jące kawalerów jak magnes. Jednak mężczyźni
z krwi i kości, gotowi do zalotów, dla Alice nie
istnieli. Ona przedkładała nad nich fikcyjnych
bohaterów z Dzikiego Zachodu, pochłaniając
w wolnych chwilach mrożące krew w żyłach
powieści za dziesięć centów, wydawane w odcin-
kach przez pana Erastusa Beadleya z Nowego
Jorku. Natomiast ciemnowłosa Klara, całkowite
przeciwieństwo Alice, stąpała twardo po ziemi.
Właśnie niedawno zaręczyła się z synem miej-
scowego bankiera, do ślubu pozostało już tylko
dwa tygodnie. Tym niemniej ona teraz też zaata-
kowała pannę MacKenzie.
– A dlaczego uważasz, że szeryf Delaney jest
głupi, Lily? On naprawdę wybawił cię z bardzo
trudnej sytuacji.
– Ale nie wykorzystał faktu, że miał łajdaka
dokładnie po drugiej, tej szkodliwej stronie kolta.
Matki w Teksasie nie chowają synów na takich
głupków.
Co powiedziała, to powiedziała, choć w głębi
duszy musiała przyznać, że szeryf Delaney wcale
nie jest ofermą. Przez Lamy przeciągali tłumnie
najrozmaitsi włóczędzy i awanturnicy, podążają-
cy do odległego o zaledwie osiemnaście mil miasta
Santa Fe, rozwijającego się w zawrotnym tempie.
A szeryfowi, który przybył do Lamy dokładnie
9
Lily z rodu MacKenziech
miesiąc temu, udawało się utrzymać w mieście
spokój. Tym niemniej Lily miała do niego swoje
własne, całkiem prywatne pretensje. Konkretnie
chodziło o trójkę jego dzieci, które zdaniem Lily po
prostu zaniedbywał. A jako wdowiec tym bardziej
powinien być troskliwym ojcem. Nie omieszkała
wytknąć to szeryfowi już kilkakrotnie. Nie mogła
zresztą postąpić inaczej, skoro sama wychowała
się w Triple M, gdzie każde dziecko otaczane było
wielką miłością i najczulszą opieką.
– Lily MacKenzie! – odezwała się Klara, a w jej
niebieskich oczach widać było wesołe błyski.
– Skoro tak kochasz Teksas, to dlaczego stamtąd
wyjechałaś?
– Dlaczego? A więc posłuchajcie, drogie panie!
Mój brat Cole ożenił się, to samo uczynili nasi
kuzyni, Josh i Zach. Kuzynka Kitty również znala-
zła sobie męża, a dokładnie pół roku temu Linda,
moja siostra, usidliła na zawsze ostatniego przy-
stojnego kawalera w Calico. W Triple M pozostało
troje MacKenziech stanu wolnego, to znaczy ja,
kuzynka Sara i mój brat Jeb. Jeb, po wyleczeniu się
z ran, jakie odniósł na Kubie, wyjechał z Triple
M i wstąpił do Teksaskiej Policji Konnej. Zaś Sara
właściwie zawsze zarzekała się, że nigdy nie odda
się w małżeńską niewolę. A ja ukończyłam już
dwadzieścia dwa lata i mam serdecznie dość niań-
czenia pociech mojego rodzeństwa i kuzynostwa.
Niestety, w Calico obecnie jest tylko dwóch wol-
nych mężczyzn. Pierwszy z nich to Ezra Wilkins,
10
Ana Leigh
lat czterdzieści dziewięć, owdowiały farmer, ho-
dowca świń, poza tym ojciec siedmiorga dzieci.
Drugi to Silas Pritchard, przedsiębiorca pogrzebo-
wy, bardzo podobny do pewnej postaci z powieści
Irvinga, którą czytałam w dzieciństwie. Typowy
czarny charakter, zawsze budził mój lęk... Pomyś-
lałam więc sobie, że skoro skazana jestem na
staropanieństwo, to póki człowiek młody, warto
jeszcze przeżyć coś ekscytującego. Em i Rose, żony
moich kuzynów, pracowały kiedyś u Harveya.
Często o tym opowiadały i to skłoniło mnie do
przyjazdu tutaj.
– I co? Czy rzeczywiście zdarzyło ci się tu
przeżyć coś ekscytującego? – zapytała smętnym
głosem Klara.
Lily westchnęła.
– Niestety – przytaknęła równie smętnym gło-
sem i ponownie westchnęła.
Miała przecież powody do melancholii. Bo
i zdarzenie z małpoludem było nader niemiłe,
a przede wszystkim, szczerze mówiąc, pobyt Lily
w Lamy nie spełnił jej oczekiwań. Miała nadzieję,
wcale nie cichą, że tu właśnie spotka mężczyznę
swojego życia. Niestety, pół roku minęło, a wyma-
rzonego mężczyzny jakoś nie widać na horyzon-
cie. Dlatego Lily podjęła decyzję. Pora wracać do
domu, zresztą pan Harvey i tak zamyka swoją
restaurację i przenosi się na stałe do Santa Fe, gdzie
otwiera lokal o wiele większy. A ona usycha
z tęsknoty za domem. Kłopot tylko w tym, że
11
Lily z rodu MacKenziech
bardzo by chciała wrócić tam z mężem. Bo w Cali-
co, w Teksasie, na pewno go nie znajdzie.
Ponieważ smętne myśli prowadzą donikąd, Lily
energicznie zamknęła drzwi.
– Dziewczęta, bierzemy się do roboty! Za pół
godziny nadjeżdża pociąg.
Trzy panny zakrzątnęły się w mig, aby nie
sprzeniewierzyć się trzem żelaznym zasadom pa-
na Harveya, dzięki którym, zgodnie z powszech-
nym mniemaniem, restaurator ów wnosił wielki
wkład w ucywilizowanie Dzikiego Zachodu.
U Harveya bowiem zawsze było elegancko, jedze-
nie wyborne, a obsługujące panny skromne i poboż-
ne. Owe panny przykrywały teraz stoły białymi
obrusami, ustawiały kryształowe szklanki i roz-
kładały srebrne sztućce, jednym słowem szykowa-
ły się na przyjęcie trzydziestu pasażerów, którzy
mieli przyjechać najbliższym pociągiem.
Kiedy wszystko było już gotowe, trzy panny
w śnieżnobiałych, wykrochmalonych fartuchach
ustawiły się przed restauracją, aby powitać po-
dróżnych. Pociąg powoli wtoczył się na stację,
podróżni wysiedli, równo trzydziestu, i udali się do
restauracji na wyborny obiad. Serwowano pikant-
ną zupę pomidorową na wywarze z mięsa, filety
z łososia, ryż i świeżo upieczone bułeczki. Kawa,
herbata lub mleko, co kto woli, dla koneserów
kieliszek znakomitego białego wina. Na deser
puszyste bezy z cytrynowym puddingiem. Jed-
nym słowem, kiedy pociąg dostojnie wytaczał się
12
Ana Leigh
ze stacji, uwoził ze sobą trzydziestu pasażerów
sytych i zadowolonych.
Trzy panny posprzątały po gościach, po czym
dwie udały się do domu, Lily natomiast została
dłużej, mając w tym wyraźnie określony cel. Już
zresztą dojrzała przez okno trzy niewielkie po-
stacie, wolnym krokiem zbliżające się do restaura-
cji. Dzieci szeryfa Delaneya. Ośmioletni Andy
i siedmioletnia Betsy trzymali za ręce młodszego
braciszka, z tyłu podążał wielki szarożółty kundel.
Dwoje starszych dzieci Lily darzyła wielką sym-
patią, ale najmłodszy, trzyletni Mit chwytał ją za
serce. Mały, słodki, i taki podobny do ojca. Te same
ciemne włosy, brązowe oczy i uroczy uśmiech.
Otworzyła tylne drzwi, uśmiechnęła się do
dzieci, choć jej serce ścisnęło się na widok starych,
znoszonych ubrań, rozdeptanych bucików, nie
wspominając już o umorusanych buziach.
– Witaj, skarbie! – powiedziała, biorąc malucha
na ręce. Mit mocno objął ją za szyję, ale milczał.
Niestety, mały Mit jeszcze nigdy w życiu nie
powiedział ani słowa. – I wy też, kochani, witajcie
– mówiła dalej Lily z miłym uśmiechem. – Andy,
Betsy, co tam u was słychać?
– W porządku – rzucił Andy, wbijając stopę
w piach, dzięki czemu jego buciki pokryły się
dodatkową warstwą kurzu. – Przyszliśmy się do-
wiedzieć, czy nie ma pani przypadkiem jakiejś
kości dla naszego psa.
Lily uśmiechnęła się w duchu. Wizyty dzieci
13
Lily z rodu MacKenziech
stały się już niemal zwyczajem. Andy zawsze
uzasadniał je troską o psa, a Lily, aby nie zranić
dumy ośmioletniego mężczyzny, nigdy tego nie
kwestionowała. Poprosiła tylko kucharza, żeby
zawsze coś tam dla dzieci przygotował. Kucharz
był przyzwoitym człowiekiem i nie oponował,
a ona była szczęśliwa, mogąc ich poczęstować. Bo
Lily MacKenzie była już taką osobą, która do
ostatnich dni swoich dbać będzie, aby żadne
dziecko nie chodziło głodne.
– Mam kość dla Brutusa – oznajmiła. – Ładną,
dużą kość. A może wy też byście coś zjedli? Nie
jesteście głodni? Z obiadu zostało sporo łososia,
szkoda, żeby się zmarnował.
– Łosoś? Czy to ptak? – spytała Betsy.
– Nie, kochanie, to ryba, wyjątkowo smaczna.
A więc jak?
– Możemy spróbować – mruknął Andy.
– Świetnie. A więc zapraszam. Ale przedtem
umyjcie się trochę pod pompą na podwórzu.
To też był rytuał. Lily wręczała dzieciom ręcz-
nik i szczotkę, po kilku minutach cała trójka,
wypucowana i uczesana jak należy, stawiała się
w kuchni. Naturalnie razem z psem i to Brutus
pierwszy dostawał swoją kość. A potem przez
najbliższe pół godziny Lily spoglądała z rozczule-
niem na pałaszujące dzieci. Spoglądała z rozczule-
niem, ale i z przykrością. Biedactwa, one w domu
na pewno nigdy porządnie się nie najedzą, nikt nie
dba o nie, wystarczy spojrzeć na te brudne ubrania.
14
Ana Leigh
One chyba, póki nie poznały panny MacKenzie,
nie wiedziały, co to deser... Dlatego też pilnowała,
aby na stole pojawił się również deser, no i koniecz-
nie trzy szklanki mleka. Po skończonym posiłku
Andy i Betsy dziękowali grzecznie, mały Mit
rzucał się Lily na szyję. Potem Lily stała w progu
i z uśmiechem pełnym czułości odprowadzała
wzrokiem trójkę dzieci i psa, wolnym krokiem
oddalających się teraz od restauracji.
Nagle uśmiech z twarzy Lily znikł, zauważyła
bowiem, że do dzieci podchodzi ich ojciec. Coś do
nich powiedział, Lily nie dosłyszała, ale wyglądało
na to, że szeryf skarcił dzieci. Potem wziął Mita na
ręce i ruszył pierwszy, Andy i Betsy, z opusz-
czonymi głowami, powlekli się za ojcem, a za nimi
naturalnie poczłapał Brutus.
Lily z wielkim trudem powstrzymała się od
natychmiastowej reakcji. Bo najchętniej pognała-
by za nimi i wykrzyczała szeryfowi prosto
w twarz, co o nim myśli. Jak on może nie
okazywać ani odrobiny serca swoim biednym
dzieciom, wobec których los i tak już okazał się
niesprawiedliwy, odbierając im matkę! Ten los,
który wobec Lily MacKenzie także nie jest w po-
rządku, skoro nie chce jej podarować trójki tak
cudownych dzieci. Gdyby to były jej dzieci... Jakże
ona by je kochała, dbała o nie, tuliła do serca. Ale,
niestety, są to dzieci szeryfa Delaneya, tego po-
twora, i dlatego takie brudne i obszarpane chodzą
samopas po mieście, prawie przymierając głodem...
15
Lily z rodu MacKenziech
– No, dobrze, dzieci, szykujcie się teraz do
spania. Ja tu posprzątam, a potem wam poczytam.
Dzieci posłusznie, jedno za drugim, wychodziły
z kuchni. Grady popatrywał na nie z rozczuleniem.
Jakie to dobre, kochane dzieci, jest z czego być
dumnym.
– Aha, Andy! – zawołał jeszcze – Pamiętaj,
u Mita za uszami też ma być czysto!
Ledwo skończył sprzątać, kiedy do kuchni
wbiegła Betsy w długiej flanelowej koszuli nocnej.
Wręczyła ojcu szczotkę do włosów, potem wysu-
nęła do przodu obie rączki. Wyniki kontroli były
pomyślne.
– Bardzo dobrze, córeczko – pochwalił ojciec.
– Prawdziwa dama ma zawsze czyściutkie ręce
i paznokcie.
Dziewczynka aż pisnęła z zadowolenia.
– A ząbki umyłaś, Betsy?
– Oczywiście, tatusiu.
– Dobra dziewczynka – pochwalił. Pocałował
czubek leciutko zadartego noska i przystąpił do
rozczesywania zwichrzonych loków.
Potem uczesał dwie męskie głowy, Andy’ego
i Mita, którzy w międzyczasie pojawili się w kuch-
ni. Naturalnie, obaj też już byli w nocnych stro-
jach, a uszy od szorowania mieli niemal pur-
purowe.
Następne pół godziny zajęło czytanie książki
i podczas czytania mały Mit, usadowiony na
kolanach ojca, jak zwykle, zasnął.
16
Ana Leigh
– Pora spać – powiedział cicho Grady i nie
wypuszczając synka z objęć, ostrożnie podniósł się
z krzesła. Zaniósł chłopczyka do łóżka, ułożył
i pocałował w czółko.
– Wskakujcie – szepnął.
Andy ułożył się po jednej stronie śpiącego
braciszka, Betsy z drugiej. Ojciec każdą ze swoich
pociech starannie otulił kołdrą i przysiadł na brze-
gu łóżka.
– Martwiłem się o was – powiedział cicho.
– Przychodzę do domu wcześniej niż zwykle, żeby
zrobić wam kolację, i co? W domu żywej duszy!
– Poszliśmy na spacer, tatusiu – wyjaśnił Andy.
– A ja wam tyle razy powtarzałem, że prosto ze
szkoły macie przychodzić do domu. I nie wolno
wam się stąd ruszać. Andy, zawiodłem się na tobie.
Jesteś najstarszy. Ty i Brutus macie opiekować się
Betsy i Mitem. W tym mieście nie jest bezpiecznie,
wszystko może się zdarzyć.
– Ale nie wtedy, kiedy ty, tatusiu, jesteś szery-
fem! Bo ty jesteś najlepszym szeryfem na świecie!
– wygłosiła Betsy, a Andy przystąpił do negocjacji.
– Tato! My nie możemy cały czas siedzieć
w domu.
– Niestety, musicie. Powiedziałem, że tu nie
jest bezpiecznie.
– To dlaczego właśnie tutaj musimy być?
– Bo mi dobrze płacą, chłopcze. Ja wiem, że
wcale nie jest wam tu przyjemnie, a ciebie, Andy,
obarczam zbyt wielką odpowiedzialnością. Ale
17
Lily z rodu MacKenziech
wytrzymajmy chociaż jeden rok. Chcę odłożyć
trochę pieniędzy. A wiecie, na co? Żeby kupić
ranczo.
– Ojej! – pisnęła Betty, spoglądając na ojca
z zachwytem. – Tatusiu! Prawdziwe ranczo? Tam
będą kury i konie?
– Tak, kochanie. Będą i kury, i konie, a poza
tym śliczny ogród.
– Och, tatusiu! Kocham cię najbardziej na
świecie!
– Ja ciebie też. Kocham was wszystkich najbar-
dziej na świecie. A teraz już śpijcie.
Jeszcze raz otulił dzieci kołdrą.
– Tato... – rozległ się nieco senny już głos
Andy’ego. – Panna Jenkins nie chce, żeby Mit
przychodził ze mną do szkoły. Ona mówi, że Mit
jest za mały i przeszkadza. Jemu rysowanie się
nudzi i ciągle chce do wygódki.
– Rozumiem. Jutro porozmawiam z panną
Jenkins.
Brutus wskoczył na łóżko i ułożył się w nogach.
Szeryf uśmiechnął się i pogłaskał kudłaty łeb.
– Pilnuj ich, przyjacielu!
Pies, wtulony w kołdrę, ani drgnął. Tylko pu-
szysty ogon poruszył się nieznacznie.
Grady wrócił do swego biura, podszedł do
biurka i ciężko opadł na krzesło. Miał wrażenie,
jakby ktoś zawiesił mu nad głową ołowianą kulę,
zawiesił na bardzo cienkim sznurku, który tego
ciężaru już nie wytrzymuje. Jak to dalej będzie...
18
Ana Leigh
Dzieci cały dzień pozostawione są same sobie, on
przez cały dzień o nie się zamartwia. A dziś znowu
prawie nie tknęły kolacji. Fakt, że po raz trzeci
z rzędu podał im tę samą zupę, ale skoro mają
oszczędzać, szkoda, żeby zupa poszła na zmarno-
wanie...
Od pierwszego dnia, kiedy przybył do Lamy,
bezskutecznie starał się znaleźć kogoś do pilnowa-
nia dzieci. Miasto naprawdę jest niebezpieczne,
przyciąga najgorsze szumowiny, dlatego zresztą
płacą mu całkiem godziwie. A on bardzo po-
trzebuje pieniędzy, żeby swoim dzieciom zapew-
nić odpowiednie wychowanie.
Od śmierci Kate stara się być dla nich i ojcem,
i matką. Niestety, matki nikt nie zastąpi. Mały Mit
nigdy nie słyszał słodkiego głosu Kate, nigdy nie
obejmowały go matczyne ramiona. Kate zmarła
przy jego narodzinach. Ale Andy i Betsy pamiętają
matkę i tęsknią za nią, nieraz słyszał, jak płaczą
przez sen.
Najchętniej poszedłby tam do nich, też za-
płakał, dając wyraz swojej rozpaczy. Ale tak nie
wolno. Łzy nie wrócą Kate.
Nagle drgnął. Ktoś z impetem otworzył drzwi.
O, nie! Tylko nie ona!
19
Lily z rodu MacKenziech
ROZDZIAŁ DRUGI
– Szeryfie Delaney! Chciałabym zamienić z pa-
nem kilka słów!
Lily MacKenzie zamknęła drzwi i zdecydowa-
nym krokiem zbliżyła się do biurka, a jej płonący
wzrok był utkwiony w szeryfie.
Nie było siły, musiał zauważyć, że oczy pan-
ny MacKenzie są szafirowe. I musiał też pomyś-
leć, że panna MacKenzie, ogólnie rzecz biorąc,
jest osobą wyjątkowo urodziwą. Oczy piękne,
a te ciemne włosy... te włosy wydają się tak
miękkie, że chyba każdego mężczyznę świerzbi
ręka, aby owinąć sobie wokół palca taki jedwabi-
sty loczek...
Do diabła! A skąd u niego wzięły się takie
myśli? Wręcz nieprzystojne! I to o kim? O pannie
MacKenzie, niby tak pięknej, a tak naprawdę
zwykłej sekutnicy. A język ostrzy sobie właśnie na
nim, czepiając się go nieustannie. Że niby jego
dzieci wałęsają się po mieście zaniedbane, nieucze-
sane i, co najgorsze, głodne!
Owszem, nie mają nowych ubrań, bo nie stać go
na nie. Jego dzieci donaszają ubrania po sobie, ale
zarzut, że ubrania są brudne, jest wyssany z palca.
Co rano sprawdza osobiście, czy jego dzieci, udają-
ce się do szkoły, wyglądają schludnie. Nauczyciel-
ka nigdy zresztą nie miała żadnych zastrzeżeń.
Dba o swoje dzieci i wychowuje je należycie, uczy
dobrych manier i szacunku wobec starszych. I cho-
ciaż nie jest najlepszym kucharzem pod słońcem,
jego dzieci wiedzą, co to gorący posiłek. Dlaczego
więc ta kobieta nie zostawi go w spokoju i nie
zajmie się swoimi własnymi sprawami?
– Co mogę dla pani zrobić, panno MacKenzie?
Panna MacKenzie skrzyżowała ramiona na pier-
siach, ładnie zarysowana broda uniosła się nieco
wyżej.
– Dla mnie nic, szeryfie Delaney! Ale dla swo-
ich dzieci może pan zrobić bardzo wiele!
Zadziwiające, że kobieta o twarzy anioła potrafi
być do tego stopnia irytująca.
– Panno MacKenzie, ten temat poruszała już
pani nieraz, i ja po raz kolejny powtarzam, że nie
wiem, o co pani chodzi!
Spojrzenie szafirowych oczu było teraz niemal
triumfalne.
– Bo o to właśnie chodzi, szeryfie!
– Konkretnie o co? – spytał szeryf znużonym
głosem.
21
Lily z rodu MacKenziech
– Konkretnie o to, że pewnego faktu nie przyj-
muje pan do wiadomości. Faktu, że zaniedbuje pan
swoje dzieci w sposób wręcz karygodny!
W głowie Grady’ego łupało, całe ciało było
obolałe po zmaganiach z Jakiem Bannerem, ogólnie
nastrój miał bardzo kiepski. Naprawdę nie miał
ochoty na żadne spory ze wścibską kobietą, nieza-
leżnie od jej urody.
– Droga pani! Ja mogę tylko panią zapewnić, że
nikomu dobro moich dzieci nie leży tak na sercu,
jak mnie.
Wstał, podszedł do drzwi i szeroko je otworzył.
– Już późno. Może odprowadzę panią do domu?
– Dziękuję – odparła chłodno. – Sama przy-
szłam, to i sama sobie pójdę.
– Jak pani sobie życzy. Ja wychodzę, muszę
powrócić do swoich obowiązków. A pani niech nie
zapomni starannie zamknąć drzwi, kiedy zdecy-
duje się pani opuścić moje biuro.
Zdjął z kołka swego stetsona, nasadził na głowę
i wyszedł.
Starannie zamknąć drzwi! Proszę bardzo! Lily
huknęła drzwiami, aż miło.
Była wściekła. Jak on śmiał?! Wyjść sobie, ot
tak, po prostu. Szeryf Delaney to zwykły grubia-
nin. Ona miała w planach rzeczową, spokojną
rozmowę, mającą na celu wypracowanie pewnych
rozwiązań dla dobra dzieci. Niestety, wobec nie-
przejednanej postawy ich ojca szlachetne zamiary
panny MacKenzie spełzły na niczym.
22
Ana Leigh
A tak właściwie, to czy można się było spodzie-
wać czegoś innego? Ten człowiek jest tak zarozu-
miały, egocentryk nieprawdopodobny, zapewne
zerka do każdego lustra, które mu się napatoczy.
A jednocześnie stara się sprawić wrażenie, jakby
dźwigał na swoich barkach wszystkie ciężary tego
świata. Może oczekuje od niej współczucia? W ta-
kim razie – jego niedoczekanie! Bo na współczucie
zasługują przede wszystkim jego dzieci, tylko
i wyłącznie.
Idąc ulicą, zerknęła w tył. Parę domów dalej na
tle ściany dostrzegła wysoką męską postać w stet-
sonie. A więc szeryf Delaney pilnuje, czy panna
MacKenzie bezpiecznie dojdzie do domu. Jaki
troskliwy! Ale to tylko złościło ją jeszcze bardziej.
Po powrocie do wynajętego pokoju, Lily roze-
brała się i położyła do łóżka. Niestety, targanej
niepokojem, sen nie chciał zmorzyć. Bo cóż się
stanie z trójką tych biednych dzieci, kiedy ona stąd
wyjedzie, czyli już za kilka tygodni?
A poza tym, rzecz dziwna, o jednym jeszcze nie
mogła zapomnieć. O brązowych oczach szeryfa De-
laneya, niby chłodnych, a tak naprawdę przeraź-
liwie smutnych.
Następnego ranka, kiedy na stację wtaczał się
pociąg pełen podróżnych spragnionych jadła i na-
poju, Lily nadal przetrawiała w duchu swoją
ostatnią konfrontację z szeryfem. Starała się, natu-
ralnie, skierować swoje myśli na inne tory, nie-
23
Lily z rodu MacKenziech
stety, bezskutecznie, póki ktoś dość brutalnie nie
przywrócił jej do rzeczywistości. Ten ktoś pod-
kradł się z tyłu i omal nie zmiażdżył w uścisku.
– Witaj, Lily!
– Cole, to ty?!
Odwróciła się i rzuciła na szyję swemu bardzo
przystojnemu bratu.
– Co za niespodzianka, Cole! Skąd się tu nagle
wziąłeś?
– Byłem w St.Louis, w interesach. Obiecałem
matce, że po drodze wstąpię do ciebie. Co słychać,
Lily?
– Wszystko w porządku. A jak tam w domu?
– Też w porządku. Wszyscy kazali cię mocno
uściskać.
– Dzięki! Jak chowa się moja chrześnica? Tęsk-
nię za nią.
– Rośnie jak na drożdżach. I niezły z niej urwis.
A moja Maggie coś przebąkuje, że chyba znowu
jest przy nadziei.
– Wiem, wiem, pisała do mnie. Bardzo się
cieszę, Cole.
– Na święta zjedziesz do domu, Lil?
– Naturalnie. Pan Harvey zamyka restaurację
i przenosi się do Santa Fe. Pracujemy jeszcze tylko
tydzień. Potem wracam do domu na dobre.
– Na dobre? Rodzice będą zachwyceni. – Cole
uśmiechnął się, w jego oczach zapaliły się znajome,
szelmowskie iskierki. – Ej, Lil, wracasz sama?
– Tak. A dlaczego pytasz?
24
Ana Leigh
– Nie znalazłaś męża?
Policzki Lily pokrył rumieniec, z trudem stłumi-
ła jęk. Bo wychodzi na to, że szanowni braciszko-
wie i kuzyni nie dadzą jej spokoju i już na zawsze
pozostaną jej utrapieniem.
– A kto ci powiedział, że szukam męża?
– Maggie i Sara.
– Aha. No to przyjmij do wiadomości, że nigdy
już nie obdarzę zaufaniem ani twojej żony, ani
drogiej kuzynki Sary. A teraz chodźmy do re-
stauracji, podam ci śniadanie, a ty opowiesz mi
dokładniej, co tam słychać.
Słuchała chciwie, niestety Cole nie zdążył wiele
opowiedzieć. Czas odjazdu się zbliżał. Cole objął
Lily wpół i razem wyszli na peron.
– Szkoda, że nie mogliśmy dłużej pogadać, Lil!
Uściskał Lily i pocałował ją w policzek.
– Bądź grzeczna, siostrzyczko!
– Zawsze jestem grzeczna – odparła wesoło,
choć w sercu zakłuło, kiedy brat wsiadał już do
wagonu. Najchętniej wskoczyłaby za nim.
Przeraźliwy gwizd lokomotywy dał sygnał do
odjazdu. Buchnęło parą i pociąg powoli ruszył
z miejsca.
– A może to właśnie jest twój kłopot, panien-
ko! – zawołał niepoprawny brat. – Trochę więcej
swobody!
– Niech cię licho porwie, Cole! Czekaj no, niech
tylko przyjadę do domu!
– Kocham cię, siostrzyczko! – Śmiał się i machał,
25
Lily z rodu MacKenziech
ona też machała gorliwie, póki pociąg nie zniknął
jej z oczu.
– Ja też cię kocham, och, ty niedobry... pewnie,
że kocham – szeptała do siebie, ocierając płynące
po policzkach łzy.
Grady podchodził już pod restaurację, gdy nagle
w drzwiach ukazała się panna MacKenzie. Nie
sama. Obok szedł jakiś wysoki, nieznajomy męż-
czyzna, nie tylko szedł, ale i obejmował pannę
wpół. Grady przystanął, szybko wycofał się za
węgieł i dyskretnie zaczął obserwować interesują-
cą parę, podążającą do pociągu. Musieli znać się
bardzo dobrze. Zamienili jeszcze parę słów, wy-
ściskali się, ten mężczyzna pocałował pannę Mac-
Kenzie w policzek i wskoczył do wagonu. Ona
stała na peronie i machała ręką, dopóki pociąg nie
znikł w oddali, potem jakby ocierała łzy i taka jakaś
skulona weszła z powrotem do restauracji.
Czyli to nie tylko para przyjaciół, na pewno coś
więcej. A tego mężczyzny Grady nigdy w mieście
nie widział. Wygląda na to, że panna MacKenzie
ma kawalera, może to nawet mąż. Ale panna
MacKenzie nie nosi obrączki... Zaraz, zaraz... Czy
takie szczegóły powinny w ogóle obchodzić szery-
fa Delaneya? Mało mu jeszcze zmartwień? Chyba
nie zamierza zaprzątać sobie głowy życiem osobis-
tym panny – a może pani – Lily MacKenzie!
Chciał przeprosić ją za swoje wczorajsze za-
chowanie. Bo zachował się jak grubianin, to fakt.
26
Ana Leigh
Ale do restauracji nie wszedł. Odwrócił się na
pięcie i odszedł. Bo jeśli panna MacKenzie roz-
pacza po odjeździe lubego, to ostatnią osobą, jaką
pragnie teraz ujrzeć, jest szeryf Delaney.
Zaraz po skończeniu pracy Lily i jej koleżanki
powędrowały do krawcowej, aby po raz ostatni
przymierzyć swoje piękne suknie na ślub Klary.
Potem Lily wróciła do siebie i zajęła się pisaniem
listów. Króciutkie spotkanie z bratem wzbudziło
w niej wręcz rozpaczliwą tęsknotę za domem.
Napisała więc kilka długich listów, pełnych czuło-
ści i natychmiast odniosła je na pocztę. W drodze
powrotnej uwagę jej zwróciła pewna znajoma
dziewczynka wpatrzona w okno wystawowe jed-
nego ze sklepów. Dziewczynka ta, ku zdumieniu
Lily, odziana była nadzwyczaj schludnie.
– Dzień dobry, Betsy! Jak się miewasz, kocha-
nie?
– Dziękuję pani, bardzo dobrze – odparła grzecz-
nie Betsy, tylko na chwilę odrywając wzrok od
wystawy.
– A gdzie Andy i Mit?
– Są w biurze tatusia, czekają na niego – rzuciła
Betsy półgębkiem, zajęta kontemplowaniem su-
kienki z białej organdyny.
Lily uważniej przyjrzała się sukience. Nie, dla
Betsy całkiem nieodpowiednia. Betsy ze swoją
słodką, delikatną twarzyczką powinna nosić rze-
czy skromniejsze, z miękkich materiałów. Ale co
27
Lily z rodu MacKenziech
się dziwić, że ta właśnie sukienka, z falbankami,
kokardkami i bufkami, wzbudziła zachwyt sied-
mioletniej panienki.
– Prawda, że piękna? – odezwała się Betsy,
wpatrując się w sukienkę niemal z nabożeń-
stwem. – Na całym świecie nie ma ładniejszej
sukienki.
– Rzeczywiście, ładna – przytaknęła Lily.
– Gdybym miała taką sukienkę, wyglądałabym
jak prawdziwa wróżka. Bo ja będę występować
w przedstawieniu, panno MacKenzie.
– Naprawdę? To cudownie! A kimże ty bę-
dziesz, Betsy?
– Wróżką. Panna Jenkins zrobiła mi śliczną
małą koronę, a w ręku będę trzymała czarodziejską
różdżkę. Przedstawienie będzie w piątek.
– Na pewno przyjdę cię podziwiać... O, spójrz,
Betsy, idzie twój tata, i braciszkowie.
Mały Mit na widok Lily wyrwał rękę z dłoni
ojca i co sił w małych nóżkach rzucił się do panny
MacKenzie. Lily uściskała małego, ucałowała puco-
łowatą buzię. Starszemu, Andy’emu, żartobliwie
zwichrzyła włosy, a najstarszemu, czyli szeryfowi,
uprzejmie skinęła głową.
– Witam pana, szeryfie.
– Witam panią, panno MacKenzie!
Tylko tyle, szeryf bowiem rzucił jeszcze krótko:
– Betsy, idziemy!
Cała czwórka, z nieodłącznym kundlem, za-
częła powoli oddalać się ulicą. A Lily postała,
28
Ana Leigh
pomyślała chwilę i zdecydowanym krokiem wesz-
ła do sklepu.
Następnego dnia, w czwartek, popatrywała
przez okno co chwilę, niestety, trójka szeryfiątek
nie nadchodziła. Czas mijał, a piątek przecież już
jutro. Zniecierpliwiona Lily chwyciła pudełko i po-
dążyła do małego domku, który miasto oddało
szeryfowi na mieszkanie.
Drzwi otworzył, niestety, Grady Delaney we
własnej osobie, jego wzrok był bardzo chłodny.
Szeryf wcale nie krył, że nie jest zachwycony
widokiem panny MacKenzie.
– Proszę wybaczyć, szeryfie, że niepokoję pana
w domu. Czy zastałam Betsy?
– Nie. Betsy nie ma. Jest na próbie świątecznego
przedstawienia. Przedstawienie odbędzie się jutro.
– Tak, wiem. Betsy opowiadała mi o tym.
Proszę... – Lily wręczyła szeryfowi duże pudełko
przewiązane wstążką. – Czy mógłby pan przeka-
zać to Betsy?
– A co to jest?
– Sukienka z wystawy sklepowej. Betsy była tą
sukienka zachwycona.
– Dlatego kupiła pani jej tę sukienkę?
– Nie mogłam się oprzeć, szeryfie. Betsy opo-
wiadała mi, że w tym przedstawieniu gra wróżkę
i... chciałam spełnić jej marzenie...
Szeryf zdecydowanym ruchem niemal wcisnął
pudełko z powrotem do rąk Lily.
29
Lily z rodu MacKenziech
– Proponuję, panno MacKenzie, żeby pani tę
sukienkę zwróciła do sklepu. Moja córka nie po-
trzebuje pani dobroczynności.
– Ależ o czym pan mówi! Jaka tam dobroczyn-
ność! To tylko sukienka, drobny upominek! Gdy-
by widział pan oczy swego dziecka...
– Moje dziecko ma już sukienkę, w której
wygląda bardzo ładnie.
Szeryf Delaney, jak zwykle, był tak nieprzejed-
nany, że chciało się krzyczeć.
– Szeryfie, czy pan nie jest w stanie pojąć, ile to
znaczy dla dziecka, kiedy ono sobie coś wymarzy
i nagle to marzenie się spełni?
– Aha. Czyli coś w stylu Kopciuszka, który
chciał iść na bal.
– Tak, tak! Cieszę się, że pan to rozumie.
Niestety, Lily przedwcześnie poczuła ulgę.
– Rozumiem i dlatego rzecz całą wyjaśnię do
końca – ciągnął szeryf lodowatym tonem. – Jeśli
pani zachciało się zabawić w dobrą wróżkę, bardzo
proszę, ale moje dzieci niech pani zostawi w spoko-
ju. Bo ja wiem już od dawna, że Święty Mikołaj nie
istnieje, tak samo jak Wielkanocny Zajączek czy
Wróżka Zębuszka, a dorodny indyk w Święto
Dziękczynienia zawsze kończy na ruszcie. I staram
się, żeby moje dzieci też nie miały żadnych złudzeń.
– Jakiż pan jest niemiły, szeryfie! Można nawet
pomyśleć, że to właśnie sprawia panu przyjem-
ność. Niewiele pan się różni od Jake’a Bannera,
którego aresztował pan za napastowanie kobiety!
30
Ana Leigh
– Może raczej powinienem aresztować pewną
kobietę za słowne napaści na mężczyznę?
– Zdaje się, że wiem, kogo pan ma na myśli.
– Winszuję domyślności, panno MacKenzie!
Lily ciężko westchnęła i bezradnie potrząsnęła
głową.
– Zupełnie nie pojmuję pańskiej niechęci. Prze-
cież ja w niczym pańskim dzieciom nie zagrażam.
Przeciwnie, bardzo je lubię i byłoby mi bardzo miło
sprawić przyjemność pańskiej córce.
– Co też całkowicie jest zbyteczne, panno
MacKenzie. Jestem dumny z moich dzieci, że
potrafiły zaakceptować warunki życia, w końcu
dla nich niełatwe. Pani intencje mogą być najlep-
sze, ale swoją dobroczynnością wyrządzi pani
szkodę, uzmysławiając moim dzieciom, czego im
w życiu brakuje. Poza tym one panią lubią coraz
bardziej, a pani niebawem stąd wyjeżdża. Im
bardziej dzieci się do pani przywiążą, tym większe
będzie ich rozczarowanie po pani wyjeździe. Dla-
tego wręcz nalegam, żeby trzymała się pani od
moich dzieci z daleka.
Wojowniczy nastrój Lily prysł, teraz była bliska
łez. Łzy jednak przełknęła i dumnie uniosła głowę.
– Szeryfie Delaney! Ludzie po różnych przejś-
ciach stają się czasami rozgoryczeni i smutni,
nawet źli. Są jednak ludzie, którzy tacy są niemal
od pieluszek. I pan jest takim właśnie przypad-
kiem, mało tego, nie spocznie pan, dopóki pańskie
dzieci nie staną się do pana podobne.
31
Lily z rodu MacKenziech
Z ulgą opuściła niegościnne progi domu szeryfa
Delaney. Szła ulicą szybko, czując na plecach jego
wzrok. Po policzkach Lily łzy płynęły strumie-
niem. Potem przyszła noc, pełna rozmyślań, nad
ranem Lily podjęła stanowczą decyzję. Niech sobie
szeryf gada, co chce, ona i tak nie ma zamiaru
trzymać się od jego dzieci z daleka. Restauracja
Harveya jutro po raz ostatni otworzy swoje po-
dwoje, Lily zostaje jednak jeszcze w Lamy, wyje-
dzie dopiero po ślubie Klary. I te ostatnie dni
pobytu w Lamy poświęci dzieciom szeryfa.
Wieczorem poszła obejrzeć przedstawienie
szkolne. Biała sukienka Betsy, świeżo wykroch-
malona, na pewno nie była nowa. Ale co tam
sukienka, nawet z największą ilością falbanek!
Betsy odegrała swoją rolę znakomicie, Lily aż
pęczniała z dumy, zresztą jak wszystkie inne
matki na widowni. Dopiero po chwili opamiętała
się, przypominając sobie z przykrością, że przecież
ona nie jest matką Betsy.
Po przedstawieniu, uściskawszy śliczną wróż-
kę, złożyła jej serdeczne gratulacje – ojciec wróżki,
naturalnie, stał krok dalej, czujny jak żołnierz na
warcie – i z ciężkim sercem wróciła do swego
wynajętego pokoju.
32
Ana Leigh
ROZDZIAŁ TRZECI
Następnego ranka tuż po obudzeniu w głowie
Lily zaświtał pomysł wręcz genialny. Choinka!
Lily gotowa była założyć się o parę najlepszych
swoich trzewików, że szeryf Delaney o choince
nawet nie pomyśli. A choinka i tak będzie, czy
szeryfowi to się spodoba, czy nie.
Nałożyła płaszcz i szybko podążyła do ma-
łego domku. Drzwi otworzył Andy, za nim na-
turalnie stał Brutus. Miło było dojrzeć w oczach
Andy’ego radość, a także zauważyć oznaki przy-
chylności ze strony Brutusa, czyli gorliwe ma-
chanie ogonem.
– Witaj, Andy! Przyszłam do was, bo mam
świetny pomysł. Czy twoja siostrzyczka i braci-
szek też są w domu?
Nagle Andy i Brutus zostali jakby przesunięci
na dalszy plan, a całe odrzwia wypełniła rosła
postać szeryfa.
– Tak, są, panno MacKenzie. A czegóż to pani
sobie życzy tym razem?
Co za przeklęty pech! Że też akurat dziś szeryf
musi być w domu! Dziwne, bo przedtem spokojnie
zostawiał dzieci same.
– Witam pana, szeryfie Delaney! Chciałam po
prostu wziąć dzieci na spacer do lasu, żeby wybrać
choinkę.
Do drzwi podbiegły również młodsze dzieci.
Mit z piskiem wyskoczył spoza nóg ojca i przypadł
do Lily.
– Witaj, witaj, skarbie mój kochany – powie-
działa czule, porywając małego na ręce.
– Tatusiu! Pozwolisz?! Proooszę... – rozległ się
błagalny głosik Betsy.
Spojrzenie, jakim szeryf obdarzył Lily, było
jednoznaczne. Miał zamiar ją zabić. Ona jednak
bohatersko brnęła dalej.
– Święta za pasem, szeryfie. I sam pan zapewne
przyzna, że choinka to coś konkretnego, material-
nego, coś innego, niż na przykład Święty Mikołaj.
– A pani już kiedyś sama ścinała drzewko,
panno MacKenzie?
– Ja nie, ale widziałam, jak inni to robią.
I zawsze uwielbiałam iść z nimi do lasu i szukać
odpowiedniego drzewka.
– Niełatwo jest ściąć drzewko. Potem trzeba je
nieść, a ono wcale nie jest lekkie.
Lily postarała się wyczarować jak najsłodszy
uśmiech.
34
Ana Leigh
– Wybierzemy drzewko malutkie.
– Tato, a ty nie możesz iść z nami? – spytał
Andy.
– Oj, tak! Tak! – zapiszczała Betsy. – Tatusiu
kochany, ty jesteś taki silny. Na pewno potrafisz
ściąć największe drzewo w lesie!
Cała trójka dzieci rzuciła się do ojca, szarpiąc go
za ręce i za nogawki spodni.
– Dobrze – zgodził się w końcu. – Ale za trzy
godziny muszę wracać do pracy. Ubierajcie się,
dzieci, ja idę po bryczkę.
– Dopilnuję, żeby ubrały się ciepło, szeryfie
– powiedziała Lily.
Szeryf zdjął z kołka swój pas z bronią.
– Nie wątpię – mruknął, zapinając pas. – Pani ma
wyjątkowe zdolności rozpalania ludzi do białości.
Spojrzał na Lily. Mogłaby przysiąc, że w brązo-
wych oczach migoczą wesołe iskierki. Nie było
więc siły, Lily musiała się uśmiechnąć. Bo wy-
chodzi na to, że pod surową powłoką tego nowego
wcielenia Ebenezara Scrooge’a
1
płynie cała ławica
malutkich wesołych rybek iskierek, pragnących za
wszelką cenę złożyć skrzek, dzięki czemu uda im
się przetrwać. Jak tym pstrągom, które z mozołem
płyną w górę strumienia.
– Boże, pobłogosław im – mruknęła prawie
niedosłyszalnie, pragnąc z całej duszy, aby po-
czynania iskierek nie poszły na marne.
1
Główna postać z powieści Charlesa Dickensa ,,Opo-
wieść wigilijna’’.
35
Lily z rodu MacKenziech
Kiedy Grady podjechał bryczką, Lily z Mitem
ulokowała się obok niego na koźle, Andy i Betsy
usiedli z tyłu. Przez całą drogę Lily, Andy i Betsy
śpiewali kolędy, Mit klaskał w rączki, a Brutus
wył. Jednym słowem, była to przejażdżka hałaś-
liwa, niewątpliwie jednak radosna, sprawiająca
przyjemność wszystkim, również szeryfowi, choć
starał się zachować surowe oblicze.
Jakieś pięć mil za miastem Grady zatrzymał
konia, zeskoczył z kozła i przywiązał lejce do
najbliższej sosny. Dzieci natychmiast pozeskaki-
wały z bryczki i rozbiegły się we wszystkie strony.
– Ejże! Wracać mi tutaj! – huknął ojciec. – Ma-
my trzymać się razem!
Słowa ojca były dla dzieci prawem. Wróciły
natychmiast i wszyscy razem rozpoczęli wędrówkę
między sosnami. W końcu znaleźli piękne drzewko,
wysokie na jakieś sześć stóp, które spodobało się
wszystkim. Grady odrąbał najpierw kilka dolnych
gałęzi, żeby mieć dostęp do pnia, potem ściął
drzewko i razem z Lily zanieśli je do bryczki.
A dzieci pozbierały z ziemi odrąbane gałęzie.
– Widzicie tam te szyszki? – zawołała do nich
Lily. – Pozbierajcie je, przydadzą się do ustrojenia
drzewka.
Dzieci pobiegły do szyszek. Lily chciała podejść
do nich, niestety, duży kamień o ostrych brzegach
umknął jej uwadze. Zachwiała się i wydawszy
okrzyk bólu, osunęła się prosto w rozpostarte
ramiona szeryfa.
36
Ana Leigh
On po prostu zgarnął ją z ziemi. Jego twarz
nagle znalazła się bliziutko, Lily czuła na policzku
ciepły oddech, czuła ciepło silnych ramion i w jej
głowie powstał dziwny zamęt. Bo poza tym Grady
patrzył na nią, a ona na niego, patrzyli sobie prosto
w oczy. Lily westchnęła cichusieńko, wzrok Gra-
dy’ego powędrował niżej i spoczął na jej ustach.
Ona przymknęła oczy, usta rozchyliły się bezwied-
nie, w oczekiwaniu na pocałunek.
– Skaleczyła się pani?
Natychmiast uniosła powieki, czując, że jej
policzki płoną.
– Nie, nie, skądże, ze mną wszystko w porządku.
Najchętniej zapadłaby się pod ziemię. On na
pewno się domyślił, co ona pomyślała. Że on niby
chce ją pocałować. Czyli, jednym słowem, kom-
promitacja.
Grady postawił ją na ziemi i pomógł usiąść. Lily
oparła się plecami o koło bryczki.
– Sprawdzę, czy nie skręciła pani sobie nogi.
– Na pewno nie. Nic mnie nie boli.
– Lily, proszę, siedź spokojnie.
W jego głosie słychać było niepokój. I po raz
pierwszy zwrócił się do niej po imieniu, co dla Lily
stanowiło dodatkowy wstrząs. Ale ponieważ była
zawstydzona całą sytuacją, nie stać jej było już na
żaden protest. Oparła się mocniej o koło bryczki,
Grady przykląkł i ostrożnie zsunął bucik z nogi
Lily. Lewą dłonią podtrzymywał stopę, ciepłe palce
prawej dłoni delikatnie obmacały stopę i kostkę.
37
Lily z rodu MacKenziech
Lily zawsze fascynował fakt, że dłonie wielkich
mężczyzn potrafią być tak delikatne. Ten fenomen
odkryła już w dzieciństwie, przecież wszyscy
mężczyźni w rodzinie MacKenziech byli nadzwy-
czaj rośli. Palce Grady’go były bardzo delikatne,
wzbudzały jednak jeszcze jedną, dodatkową sen-
sację. Po prostu chciało się, żeby te palce dotykały
bez końca.
– Wydaje mi się, że noga nie jest złamana
– stwierdził szeryf, unosząc głowę.
– Czyli nie dobijesz mnie? To świetnie.
Szeryf roześmiał się, po raz pierwszy w obecno-
ści Lily roześmiał się w głos i ten dźwięk wydał się
Lily nadzwyczaj przyjemny.
– Nie, dobijać nie będę, ale to wcale nie znaczy,
że nie mam ochoty skarcić cię jak... młodą, niepo-
słuszną klaczkę. Ty nie bierzesz na serio moich
próśb i gróźb, no i przypłaciłaś to przygodą z nogą.
– Niczym nie przypłaciłam, bo nic mnie już nie
boli.
I tak też było. Lily ostrożnie podniosła się
z ziemi, odmawiając stanowczo jakiejkolwiek po-
mocy ze strony szeryfa. Zrobiła kilka kroków,
najpierw przytrzymując się bryczki, potem już bez
żadnego oparcia. Poszło całkiem nieźle i o przygo-
dzie z nogą właściwie można było zapomnieć.
Wkrótce nadeszły dzieci z nieodłącznym Brutu-
sem i z kieszeniami wypchanymi szyszkami. Całe
towarzystwo ulokowało się w bryczce i ruszono
w drogę powrotną.
38
Ana Leigh
Wjeżdżali już do miasta, gdy nagle, gdzieś
całkiem niedaleko, rozległ się huk wystrzałów.
– Pilnuj dzieci! – krzyknął Grady, rzucając lejce
Lily. Jednym susem był na ziemi i biegł już ulicą.
W głębi ulicy, tam gdzie był bank, podniosły się
nagle tumany kurzu. Czterech jeźdźców ruszyło
galopem. Kiedy mijali Grady’ego, znów rozległy się
strzały.
– Dzieci! Chowamy się! – krzyknęła Lily. Andy
i Betsy natychmiast przypadli do podłogi bryczki,
Lily, z Mitem w objęciach, osłoniła całą trójkę
własnym ciałem. Jeźdźcy przecwałowali obok wo-
zu. Kiedy tętent kopyt przycichł, Lily rzuciła
następny rozkaz.
– Biegnijcie do domu! Co sił!
– Nie! – pisnęła Betsy. – A tatuś? Co z tatu-
siem?!
– Macie uciekać do domu! Natychmiast!
Chwała Bogu, dzieci szeryfa były nadzwyczaj
karne. Teraz też, bez żadnego ociągania, zeskoczy-
ły z bryczki, chwyciły się za ręce i pobiegły
w stronę małego domku.
A Lily jak wicher pomknęła w stronę małej
grupki ludzi, która zdążyła się zebrać wokół nieru-
chomego ciała. Doktor Preston był już na miejscu,
oglądał Grady’ego. A Grady, ku przerażeniu Lily,
krwawił i był nieprzytomny. Krew sączyła się
z rany na czole, a koszula na ramieniu była
purpurowa.
– Doktorze! Czy on...
39
Lily z rodu MacKenziech
– Oddycha, panno MacKenzie, oddycha, ale nie
wygląda to dobrze. Zaniesiemy go teraz do domu.
Doktor i kilku chętnych do pomocy mężczyzn
ostrożnie podnieśli z ziemi nieruchome ciało. Lily,
pragnąc, aby dzieci nie oglądały ojca w takim
stanie, pierwsza wpadła do domu i zawołała do
dzieci, żeby natychmiast schroniły się w swoim
pokoju. Zamknęła za nimi drzwi i podbiegła do
łóżka Grady’ego, gdzie szybko odsunęła kołdrę.
Chwilę później mężczyźni składali na łóżku bez-
władne ciało.
– Dziękuję – powiedział do nich doktor. – Te-
raz, proszę, wyjdźcie stąd. Panno MacKenzie,
potrzebuję gorącej wody.
– Już nastawiam, doktorze.
Lily błyskawicznie rozpaliła ogień, ustawiła nad
paleniskiem kociołek pełen wody i zajrzała do
dzieci. Zobaczyła trzy nieszczęśliwe buzie, mokre
od łez.
– Czy tatuś... umrze? – spytał Andy drżącym
głosem.
– Och, kochanie!
Przysiadła na łóżku i przygarnęła do siebie całą
trójkę.
– Doktor właśnie opatruje waszego tatusia.
Wasz tatuś jest ciężko ranny, ale żyje i teraz trzeba
się modlić do Pana Boga, żeby pomógł mu wy-
zdrowieć.
– Biedny tatuś... – chlipnęła Betsy. – Na pewno
chce, żebyśmy byli przy nim.
40
Ana Leigh
– Na pewno by tego chciał, kochanie. Ale
doktor prosił, żeby mu nie przeszkadzać. Mnie
polecił zagotować wodę. Pójdę teraz, zaniosę tę
wodę, a wy zmówcie modlitwę. Musimy wierzyć,
że wszystko będzie dobrze. Nigdy nie należy tracić
nadziei ani wiary w moc modlitwy.
– Nie wolno mieć nadziei – szepnął Andy
nieszczęśliwym głosem. – Tak mówi tata. Bo
potem człowiek jest tylko rozczarowany.
– A ja nigdy nie tracę nadziei – oświadczyła
stanowczo Lily. – Tak robiłam przez całe moje
życie. Proszę, spróbujcie i wy.
Wybiegła z pokoju, zamknęła drzwi i spojrzała
w górę, ku Najwyższemu.
– Panie Boże – szepnęła. – Daj tym dzieciom
nadzieję. Błagam, one niczego bardziej teraz nie
potrzebują.
Grady nigdy jeszcze nie czuł się tak dziwnie.
Całe ciało wydawało się nieprawdopodobnie cięż-
kie, brakło nawet sił na uniesienie powiek. Udało
się dopiero za drugim razem, wtedy zorientował
się, że jest u siebie w domu, leży we własnym
łóżku, a czaszkę rozsadza straszny ból. Leżał więc
nieruchomo, czekając, aż ból przejdzie, starając się
jednocześnie jako tako zebrać myśli. Boli. Słyszał
strzały. Jeźdźcy nadjechali od strony banku, czyli
napad. Wielki Boże! Oni go postrzelili!
Palce po omacku zaczęły szukać źródła bólu.
Natrafiły na bandaż na lewym ramieniu, bandażem
41
Lily z rodu MacKenziech
owinięta była również głowa. Grady jęknął i przymk-
nął oczy. A więc postrzelili go i w głowę.
Zacisnął zęby, udało mu się usiąść, nawet
spuścić nogi na podłogę. W głowie łupnęło, jakby
ktoś uderzył obuchem, świat przed oczyma zawi-
rował.
– Co pan wyrabia?!
Cichy okrzyk dosłownie wświdrował się w jego
obolały mózg. Głos znajomy. Nie, nie może być.
Co ona tutaj robi?! W jego domu, w jego własnej
sypialni?! To na pewno jakiś koszmar, ale co
w tym dziwnego, skoro postrzelili go dwa razy
i w dodatku w głowę.
Przymknął oczy i wziął bardzo głęboki oddech,
z nadzieją, że duży łyk powietrza pomoże mu się
obudzić. Otworzył oczy, niestety dalej majaczył,
bo ta cała Nemezys, ponoć uosobienie gniewu
wszystkich greckich bogów razem wziętych, nadal
przebywała w jego sypialni, mało tego, teraz
pochylała się nad nim i wydawała rozkazy.
– Proszę nie wstawać! Proszę się położyć!
Musiała być silna, jak jaki Samson. Wystarczyło,
że dotknęła jego piersi, a on już opadł na poduszki.
– Stracił pan mnóstwo krwi, szeryfie. Nie wol-
no panu wstawać z łóżka.
Ta sama dłoń, która przed chwilą zdawała się
mieć siłę miecza średniowiecznego rycerza, uło-
żyła się teraz na jego rozpalonym czole i jakby
nie ważyła nic, dawała tylko chłód, nadzwyczaj
przyjemny.
42
Ana Leigh
– Nadal ma pan gorączkę. Doktor prosił, żebym
go wezwała, gdy tylko odzyska pan przytomność.
Wyjdę teraz na chwilę, a pan ma leżeć spokojnie
i nie ruszać się!
Ta cholerna panna MacKenzie komenderowała
aż miło, był jednak zbyt słaby, żeby się opierać.
Wszystko zresztą wydawało się zbyt zawiłe, aby
nad czymkolwiek się zastanawiać. Teraz spać,
tylko spać... Powieki opadły, Grady zasnął.
A na Lily czekały w kuchni trzy bardzo zmart-
wione osoby, siedzące cichutko za kuchennym
stołem.
– Dzieci! Mam dla was bardzo dobrą wiado-
mość! Wasz tatuś wrócił do przytomności. Trzeba
teraz wezwać doktora Prestona. Andy, pobiegniesz
po niego?
Andy szurnął tylko krzesłem i rzucił się ku
drzwiom. Betsy też zerwała się z miejsca i poma-
szerowała ku drzwiom sypialni ojca.
– Betsy! – zawołała za nią Lily. – Poczekajmy
na doktora, on powie, czy można pójść do taty.
Dziewczynka, już z ręką na klamce, rzuciła Lily
gniewne spojrzenie.
– A dlaczego pani może tam wchodzić, a ja nie?
Przecież to mój tatuś!
– Kochanie! Proszę jednak, wstrzymaj się. Te-
raz powinniśmy we wszystkim słuchać doktora
Prestona. Jeśli doktor Preston wyrazi zgodę, na-
tychmiast tam wejdziesz. I wiesz co? Nakarmisz
swojego tatę zupą.
43
Lily z rodu MacKenziech
Twarz dziewczynki pojaśniała.
– Ja?
– Naturalnie, że ty. Twój tata teraz przysnął,
jak się obudzi, na pewno będzie głodny jak wilk.
A teraz... chyba już pora na południową drzemkę
Mita. Położysz go, Betsy? A ja pozmywam po
lunchu.
Betsy skinęła głową i wzięła braciszka za rączkę.
– Dobrze. Ale niech pani pamięta. Ja nakarmię
tatusia.
– Nie zapomnę, kochanie. Jakżebym mogła!
– zapewniła gorąco Lily, z nadzieją w sercu, że nie
pospieszyła się zbytnio i doktor wyrazi zgodę na
nakarmienie szeryfa. Jeśli nie, lepiej nawet nie
myśleć, jak wielkie będzie rozczarowanie dziew-
czynki.
Andy musiał biec jak strzała, bo doktor zjawił
się dosłownie w kilka minut. Poszedł do rannego,
a Lily, kończąc zmywanie, z niepokojem czekała
na orzeczenie doktora.
Po dłuższej chwili doktor ponownie zjawił się
w kuchni i już na samym początku przekazał
wiadomość nader pomyślną.
– Najgorsze mamy za sobą, panno MacKenzie.
Kula na szczęście drasnęła tylko skroń. A kondycja
Grady’ego ogólnie jest bardzo dobra, stracił tylko
dużo krwi. Dlatego musi teraz leżeć, nabierać sił
i nie wolno dopuścić, żeby rany się otworzyły.
– Mam nadzieję, że pan mu to wszystko powie-
dział, doktorze. Bo szeryf już próbował wstać z łóżka.
44
Ana Leigh
– Znając szeryfa, można się było tego spodziewać.
Zdaje się, że będzie pani miała ręce pełne roboty.
– A jak długo szeryf ma leżeć?
– Pięć, sześć dni, o ile rany będą się goić
prawidłowo.
Pięć, sześć dni! Wielki Boże! Przez tyle dni
znosić tego niesympatycznego człowieka! Uczucia
Lily musiały być wypisane na jej twarzy, ponieważ
doktor zadał zasadnicze pytanie.
– Panno MacKenzie, czy pani naprawdę goto-
wa jest pomóc?
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy, przede
wszystkim ze względu na te biedne dzieci.
– To bardzo pięknie z pani strony, bo szeryf też
będzie wymagał opieki. Zmieniłem teraz opat-
runki, dobrze by było, gdyby pani zrobiła to
wieczorem. Na komodzie położyłem tabletki aspi-
ryny. To nowy lek, zbija gorączkę i uśmierza ból.
Napisałem na kartce, jak stosować. I gdyby działo
się coś niepokojącego albo miała pani jakieś wąt-
pliwości, proszę natychmiast mnie wezwać.
– Dziękuję, doktorze Preston. A jedno pytanie
już mam. Czy szeryf może coś zjeść?
– Tylko coś bardzo lekkiego.
– Na przykład zupę jarzynową?.
– O, to by było najlepsze.
– A dzieci mogą do niego zajrzeć?
– Naturalnie. Ale niech te wizyty będą krótkie,
nie wolno chorego męczyć. Powinien spać jak
najwięcej, sen to najlepsze lekarstwo.
45
Lily z rodu MacKenziech
Andy i Betsy słuchały chciwie każdego słowa
doktora i ledwo zamknęły się za nim drzwi, Andy
wystąpił z pytaniem.
– Możemy iść teraz do taty?
– Oczywiście, kochanie. Ale słyszałeś, co mó-
wił doktor. Wizyta u chorego ma być krótka.
Betsy otworzyła ostrożnie drzwi. Dzieci po
cichu wsunęły się do środka, Lily przystanęła
w progu. Grady znów przysnął. Andy i Betsy na
palcach podeszli do łóżka i szeroko otwartymi
oczami wpatrywali się w nieruchomą postać, owi-
niętą białymi bandażami. W sercu Lily zakłuło.
Biedne dzieci, ależ one przeżywają! Straciły matkę,
teraz drżą ze strachu, że utracą i ojca. Na szczęście,
słyszały krzepiące słowa doktora.
– Chodźcie już, proszę – szepnęła od drzwi.
– Wasz tata musi spać.
Betsy ucałowała jedną z nieruchomych dłoni
ojca, spoczywających na kołdrze, i rodzeństwo
cichutko wysunęło się z pokoju.
Po upływie godziny Lily znów uchyliła drzwi,
okazało się, że w momencie jak najbardziej od-
powiednim, ponieważ Delaney obudził się, a na-
wet sobie usiadł.
– Jak się pan czuje, szeryfie? – spytała, zabiera-
jąc się za poprawianie poduszek.
– Świetnie.
– Nie jest pan głodny?
– Napiłbym się kawy.
– Dobrze. Kawa jest gorąca, trzymam dzbanek
46
Ana Leigh
na kuchni. Aha, ugotowałam też zupę, trzeba ją
tylko podgrzać.
– Nie trzeba. Kawa wystarczy.
– Talerz zupy dobrze panu zrobi.
Nie, wcale dobrze nie zrobi. Grady czuł, że ma
już serdecznie dość. Jest ranny, ma gorączkę,
przykuty jest do łóżka. Ale to wcale nie znaczy, że
ma bez szemrania poddawać się rozkazom jakiejś
sekutnicy. Będzie jadł, kiedy chce i co chce.
– Nie, panno MacKenzie, nie będę teraz jadł
żadnej zupy. Nie pozwolę się karmić jak niemow-
lę. Kiedy będę mógł już sam utrzymać łyżkę,
wtedy poproszę o zupę.
Skrzyżował ramiona na piersiach. Lewa ręka
porządnie go zabolała. Skrzywił się, ale ramion nie
opuścił. O, nie. On już sobie poradzi z tą natrętną
istotą.
Szeryf w gorączce zachowywał się po prostu jak
rozhisteryzowane dziecko i Lily, mimo wielkiego
współczucia dla jego cierpienia, musiała zareago-
wać z całą stanowczością.
– Szeryfie Delaney! – zaczęła i walnęła mocno
w poduszkę. – Najwyższy czas, żeby pan pewnych
rzeczy się dowiedział. Otóż ja wyrosłam w gro-
madzie osobników płci męskiej tak zawziętych
i upartych, że naprawdę lepiej z nimi nie zadzierać.
Dlatego jeszcze jeden osobnik tego gatunku wcale
mi niestraszny. A jeśli chodzi o tę zupę... W kuchni
czeka mała dziewczynka, która płakała całą noc
i modliła się, żeby jej tatuś nie umarł. I ta
47
Lily z rodu MacKenziech
dziewczynka właśnie chce nakarmić swojego tatę.
I pozwoli pan jej się nakarmić, bo jak nie, to ja
osobiście wleję panu tę zupę do gardła!
Biedna poduszka jeszcze raz dostała nie za
swoje, prawdziwy cud, że pierze z niej nie wylecia-
ło. Panna MacKenzie znikła za drzwiami, a Grady
na chwilę został sam ze swoimi myślami.
Jędza, po prostu jędza. Czemu, u diabła, nie
powiedziała od razu, że to jego mała Betsy chce
nakarmić ojca? Wiadomo przecież, że wtedy by
nie protestował. Przecież ta kobieta doprowadza
człowieka do białej gorączki! Ładna jest, owszem,
nawet bardzo ładna, ale w tym samym stopniu, co
ładna, jest równie irytująca. Jest jej bardzo wdzięcz-
ny za opiekę nad dziećmi i kiedy poczuje się lepiej,
nie omieszka elegancko jej podziękować. Ale teraz
już życzyłby sobie, żeby panna MacKenzie opuś-
ciła jego dom. On o siebie sam potrafi zadbać, tak
przecież robił prawie przez całe swoje życie.
– Tatusiu!
Do pokoju weszły dzieci. Andy z kubkiem
kawy w ręku, za nim powolutku Betsy z talerzem
owej nieszczęsnej zupy. Najpierw Betsy, dumna
i przejęta, nakarmiła tatę zupą, potem Andy poił
kawą, przytykając tacie kubek do ust. Następnie
panna MacKenzie poprosiła dzieci, żeby już wy-
szły, tatuś musi teraz odpocząć. Wyszły cichutko
na palcach, na odchodnym obiecując, że kiedy Mit
skończy swoją drzemkę, one na pewno go tu
przyprowadzą.
48
Ana Leigh
Cały ten ceremoniał jedzenia i picia bardzo
Grady’ego zmęczył. Głowa go bolała, ramię rwało,
oczy same się zamykały. Dlatego panna MacKen-
zie, zamiast ostrych słów na temat mieszania się
do cudzych spraw, usłyszała tylko ciche podzięko-
wanie:
– Panno MacKenzie, może ja nie daję tego
poznać po sobie, ale jestem bardzo wdzięczny za
pani pomoc...
I Grady zasnął.
49
Lily z rodu MacKenziech
ROZDZIAŁ CZWARTY
Przez dwie noce Lily MacKenzie czuwała na
krześle przy łóżku szeryfa, czasami tylko pozwalając
sobie na króciutką drzemkę. Na szczęście, nic złego
się nie działo, szeryf spał w miarę spokojnie i drugiego
dnia rano Lily, już ze spokojniejszą głową, wyprawiła
dwoje starszych dzieci do szkoły. Potem Mit i Brutus
ulokowali się na łóżku ojca, Lily przysiadła na
krzesełku i obserwowała spod oka, jak pewien
uparciuch próbuje jeść samodzielnie.
– Może pomóc? – spytała po chwili.
– Nie, dziękuję. Radzę sobie świetnie – odparł
Grady i mrugnął wesoło do Mita. – Prawda, synku?
Mit roześmiał się radośnie, jak dzwoneczek.
Ten śmiech był przesłodki, zachwycał i uspokajał,
stanowił bowiem dowód, że chłopczyk potrafi
wydawać z siebie dźwięki. Dlatego Lily wierzyła
całym sercem, że upragniony moment kiedyś na-
dejdzie i Mit przemówi.
Przebywając w domu szeryfa miała teraz sposob-
ność przyjrzeć się z bliska relacjom między ojcem
a dziećmi i ze wstydem musiała przyznać, że
myliła się całkowicie. Rzekomo zaniedbywane
dzieci uwielbiały swego ojca i darzyły go niemal
czcią, a on po prostu bardzo je kochał. Brutus
darzył swego pana ogromną psią miłością. Wystar-
czyło, że szeryf powiedział do niego słówko,
a puszysty ogon już ruszał się wte i wewte co
najmniej minutę. A wiadomo sprzecież, że psy
mają ogromne wyczucie ludzi.
Lily uśmiechnęła się do siebie, nieświadoma, że
jest pod obstrzałem brązowych oczu szeryfa.
– Dam centa za pani myśli, panno MacKenzie
– odezwał się żartobliwym tonem. – Uśmiech ma
pani szeroki jak Missisipi!
– Myślałam o psach. Mój ojciec zawsze powta-
rza, że to one powinny wybierać polityków. Złoto-
usty kandydat mami, prawie każdy mu uwierzy,
jak komiwojażerowi, który zachęca do kupna
cudownego medykamentu na wszelkie dolegliwo-
ści. A pies nie da się oszukać, powącha i odejdzie.
Grady roześmiał się tym swoim śmiechem,
według oceny Lily przesympatycznym, dodatko-
wo zaraźliwym. Ona więc też roześmiała się
w głos.
– Pani ojciec ma świętą rację. A poza tym psy są
wierne. Dzięki Brutusowi mam spokojną głowę,
on nie pozwoli skrzywdzić moich dzieci.
Skończył zupę i oddał talerz Lily.
51
Lily z rodu MacKenziech
– Trzeba przyznać, że pani zupa smakuje o nie-
bo lepiej niż moja.
– Dziękuję – bąknęła Lily, zdziwiona, że ten
komplement, wynikający zapewne ze zwykłej
uprzejmości, daje jej tyle zadowolenia.
– Gdzie pani nauczyła się tak wspaniale goto-
wać? U Harveya?
– O, nie, o wiele wcześniej. Pobierałam nauki
przy piecu kuchennym mojej matki. Odkąd sięgnę
pamięcią, mama zawsze wbijała mi do głowy
swoje przepisy.
– Czyli miałaś znakomitą nauczycielkę, Lily.
Znów zwrócił się do niej po imieniu, mało tego
– przez króciutką chwilę patrzył jej prosto w oczy,
a jego spojrzenie, zwykle z lekka niecierpliwe, gdy
kierował je na pannę MacKenzie, tym razem było
pogodne i pełne ciepła. Serce Lily zabiło dziwnie
jakoś szybko, w sumie więc sytuacja stała się raczej
kłopotliwa.
Wstała pospiesznie i wzięła Mita na ręce.
– Chodź, kochanie! Tatuś musi teraz odpocząć.
Pod koniec dnia Lily prawie padała z nóg. Nie
z powodu krzątaniny po domu, do ciężkiej pracy
była przyzwyczajona, ale dwie nieprzespane noce
to nie przelewki. W końcu upragniona chwila
nadeszła, dzieci spały snem sprawiedliwych, sze-
ryf też zasnął i Lily mogła nareszcie się wyciągnąć.
Co prawda w miejscu nietypowym, ponieważ
w malutkim domku nie było wolnego łóżka, nawet
żadnej sofy. Ułożyła się więc na podłodze w małej
52
Ana Leigh
bawialni, na prowizorycznym posłaniu z poduszek
i kołder, które dostarczyły Alice i Klara. Fakt spania
na podłodze nie wywoływał u Lily żadnych emo-
cji, w Triple M podczas spędu bydła niejedną noc
spędziła pod gwiazdami. Tym niemniej pojawił się
dreszcz emocji z powodu tak zwanego całokształ-
tu sytuacji. Bo i proszę, panna MacKenzie nocuje
sobie na podłodze w malutkim domku, gdzie
oprócz niej znajduje się ranny mężczyzna i trójka
jego dzieci, zdanych teraz, jak to się brzydko mówi,
na łaskę i niełaskę rzeczonej panny.
Lily pogrążała się we śnie jednak z zupełnie
innym problemem, raczej miłym obrazem pod
powiekami. Widziała oczy, oczy brązowe, a spoj-
rzenie tych oczu wcale nie było niecierpliwe,
przeciwnie – osobliwie pełne ciepła.
Obudziła się nagle, z niemiłym uczuciem, że coś
musiało ją wystraszyć. Podniosła się z poduszek
i półleżąc, półsiedząc, przez kilka minut wpat-
rywała się w ciemny pokój. Nagle usłyszała krzyk.
W sekundę była przy Gradym. Rzucał się na
łóżku, nieprzytomny, mamrocząc coś niewyraź-
nie. Dotknęła czoła. Rozpalone, gorączka znów
wzrosła i Grady majaczy.
Nagle złapał ją za rękę i krzyknął, rozpaczliwie
krzyknął:
– Nie! Nie! Błagam, kochanie, nie umieraj...
– Szeryfie, proszę, niech pan się obudzi. To ja,
Lily.
53
Lily z rodu MacKenziech
Uniósł powieki. Na Lily spojrzały szkliste oczy,
półprzytomne od gorączki.
– Przepraszam, że pana obudziłam. Ale trzeba
zażyć lekarstwo.
Grady uśmiechnął się.
– Osobliwe! Budzi mnie pani, żeby podać lekar-
stwo, po którym mam zasnąć.
Na takie dictum Lily też musiała się uśmiechnąć.
– Mam nadzieję, że teraz będzie pan spał
spokojnie. Bo przed chwilą krzyczał pan przez sen.
– Śniła mi się Kate... Moja żona.
Po jego twarzy przemknął jakiś skurcz, jakby
nagle coś go bardzo zabolało. Czyli Grady Delaney
nosi w sercu ranę bardziej bolesną niż te, które
odniósł ostatnio w czasie napadu na bank.
– Andy opowiadał mi o swojej mamie – powie-
działa cicho Lily, przysiadając na brzegu łóżka.
– Grady? Chcesz o niej porozmawiać?
Dziwne, jak łatwo jest wypowiadać jego imię.
– Grady? Moja matka zawsze powtarza, że
każda rozpacz trwa długo, ale skrywanie jej w so-
bie tylko ją pogłębia.
– Mnie wyrzuty sumienia będą dręczyć za-
wsze... To moja wina, że Kate umarła.
– Andy mówił, że jego mama umarła podczas
narodzin Mita.
– Tak. Andy miał wtedy pięć lat, Betsy cztery.
A Kate znałem od dziecka, była ode mnie o rok
młodsza. Mieszkała w sąsiedztwie.
– Gdzie mieszkaliście, Grady?
54
Ana Leigh
– W Arizonie. W miasteczku Hope
2
, ale Kate
i ja nazywaliśmy je beznadziejnym. Zapadła dziu-
ra, jakieś pięć mil za Holbrook. Moja matka zmarła
od ukąszenia żmii, miałem wtedy osiem lat. Czte-
ry lata później umarł ojciec. Był szeryfem w Hope,
pijany rewolwerowiec strzelił mu na ulicy w plecy.
Rodzice Kate mieli sklep w mieście, to oni mnie
wtedy przygarnęli. Kiedy skończyłem siedemnaś-
cie lat, postanowiłem wyjechać z Hope. Powie-
działem Kate, że jak tylko się urządzę, wrócę po
nią. Ale jeszcze przed moim wyjazdem w naszym
mieście wybuchła epidemia cholery, zabrała rodzi-
ców Kate i prawie wszystkich jej krewnych. Nie
wyjechałem. Wzięliśmy z Kate ślub i próbowaliś-
my dalej prowadzić sklep. Ale po epidemii zostało
niewielu ludzi w mieście, mało kto co kupował.
Ledwo wiązaliśmy koniec z końcem.
Długie wyznanie na pewno męczyło Grady’ego,
ale Lily nie przerywała, pomna słów matki: sam na
sam ze swoją rozpaczą czyni tę rozpacz jeszcze
większą. A Grady na pewno nikomu dotychczas się
nie zwierzał. Przez całe lata skrywał głęboko swój
ból, czas najwyższy, żeby przed kimś się otworzył.
– Moja Kate miała piękne włosy, kruczoczarne,
kiedy je rozpuściła, sięgały do pasa. Oczy miała
błękitne jak niebo, ona w tych oczach chowała
słońce, nawet w najgorszy czas jaśniał w nich jakiś
promyk. A złych dni w jej krótkim życiu nie
brakowało. I zawsze była taka wątła. Doktor
2
Hope (ang.) – nadzieja.
55
Lily z rodu MacKenziech
powiedział, że jej choroba nazywa się astma i że to
cud, że Kate nie padła ofiarą epidemii. Po urodze-
niu Betsy doktor ostrzegał, że Kate nie powinna
już więcej rodzić. Minęło kilka lat, a ona zatęskniła
za nowym maleństwem. Nie powinienem był jej
ulegać... Do rozwiązania było jeszcze kilka tygo-
dni. Kate dostała nagle straszliwego ataku. Doktor
kazał jej leżeć w łóżku, i ona nagle zaczęła rodzić.
Męczyła się strasznie... A była taka słabiutka...
Głos Grady’ego załamał się. Zamilkł na chwilę,
zapatrzony gdzieś przed siebie.
– Trzeba było słuchać doktora – dokończył
ledwo dosłyszalnym głosem.
Lily myślała, że jej serce pęknie. Jakżeż głupie
i bezsensowne wydały jej się teraz utarczki słowne
z szeryfem Delaneyem! Gdyby od samego począt-
ku wiedziała, jaką szeryf nosi w sercu tragedię... Po
raz pierwszy w ciągu swego niedługiego, beztros-
kiego życia Lily MacKenzie dowiedziała się, jak
zmagają się z losem ci, którzy po prostu mają mniej
szczęścia. Grady był starszy od niej o kilka lat, na
pewno nie więcej, a stracił już oboje rodziców
i ukochaną żonę. Teraz samotnie boryka się z wy-
chowaniem trójki dzieci. A Lily, której hart ducha
nigdy jeszcze nie został wystawiony na próbę,
śmiała Grady’ego krytykować. Jaki wstyd.
– Nie powinieneś obwiniać siebie o śmierć
żony. Ona sama chciała tego dziecka.
– Powinienem był się nie zgodzić. Wiedziałem,
jakie to ryzyko.
56
Ana Leigh
– Ona też wiedziała, ale jej serce zadecydowało.
Może za was oboje, Grady. Może ona pragnęła
podarować ci jeszcze jedno, kochane, słodkie dziecko.
– Ale dlaczego musiałem ją stracić, żeby dostać
Mita?
– Nie wiem. Na to pytanie nie potrafię od-
powiedzieć. Ale myślę, że skoro tak się stało, ten
dar w postaci Mita jest jeszcze cenniejszy.
Lily podała Grady’emu tabletkę i szklankę wody
do popicia.
– Śpij teraz, Grady, śpij – powiedziała miękko.
– Sen to najlepsze lekarstwo.
Następnego dnia, kiedy Andy i Betsy poszli już
do szkoły, a szeryf przysnął, Lily wzięła Mita za
rączkę i w asyście nieodłącznego Brutusa udała się
do sklepu. Zakupiła wiele wiktuałów, których
znakomitą większość Grady zapewne uznałby za
całkowicie zbędną. Dodatkowo kupiła jeszcze pięk-
ną gwiazdę betlejemską, spory kawałek szerokiej
czerwonej aksamitki, sznurek, baloniki, puszkę
złotej farby i kilka pędzelków. Te z kolei przed-
mioty Grady uznałby nie tylko za zbędne, ale
pewnie ich widok wzbudziłyby w nim irytację.
Jednak na razie, przykuty do łóżka, nie będzie miał
sposobności cokolwiek zauważyć. Zorientuje się
później, owszem, ale wtedy będzie już, jak to się
dowcipnie mówi, po herbacie.
Niemiła w końcu konspiracja była koniecznoś-
cią. Grady wszystko, za co sam nie zapłacił lub na
57
Lily z rodu MacKenziech
co nie zarobił, uważał za dobroczynność, a dob-
roczynności nie znosił. Dlatego Lily, niosąc te
zakupy, chyłkiem wsunęła się do małego domku.
Na szczęście Grady jeszcze spał. Ponadto miała
zagwarantowane, że dwaj pozostali konspirato-
rzy, Brutus i Mit, na pewno nie pisną ani słowa.
Betsy ze szkoły wróciła sama, oświadczając
z niewyraźną miną, że Andy musiał zostać po
lekcjach. Lily uśmiechnęła się w duchu. Wiadomo,
Andy nabroił i nie wróci do domu, póki nie
wypisze na tablicy co najmniej dwadzieścia razy,
jakież to przestępstwo zdarzyło mu się popełnić
tego dnia. Niesforni bracia Lily, Zach, Cole i Jeb,
bardzo często mieli zadawaną tego rodzaju pokutę.
Jak cudownie było wyrastać w Triple M, w tej
wesołej, rozbrykanej gromadzie! Lily, Kitty i Sara,
niby oburzone zachowaniem braci i kuzynów, tak
naprawdę zawsze miały wielką ochotę uczest-
niczyć w głupich figlach, co zresztą zdarzało się
nieraz. I jak oni wszyscy byli do siebie przywiązani
i bezgranicznie lojalni. Jeden za wszystkich, wszy-
scy za jednego.
Czyż można bardziej tęsknić za domem? Serce
aż się ściska... Jak to dobrze, że jeszcze tylko kilka dni
i Lily znów znajdzie się wśród swoich najbliższych.
Grady’ego obudził cudowny, dawno zapom-
niany zapach. Natychmiast uniósł się z poduszek.
Drzwi do kuchni były otwarte, więc od razu
zobaczył, że wokół kuchennego stołu zgromadzili
58
Ana Leigh
się wszyscy, czyli Lily, Andy, Betsy i Mit. Po-
chłonięci dekorowaniem ciasteczek, oczywiście
nie zauważyli, że się obudził.
Ciekawe, ile to mogło kosztować?!
Grady z powrotem opadł na poduszki. Był zbyt
słaby na jakiekolwiek dyskusje, a poza tym, co za
sens kłócić się post factum? Kupiła i już. Nie
pozostawało mu nic innego, jak tylko leżeć spokoj-
nie i patrzeć, jak Lily pochyla się nad każdym z jego
dzieci, podziwia dzieło i nie szczędzi pochwał. Ten
widok ma na pewno o wiele większą moc uzdra-
wiającą niż tabletki, które Lily każe mu połykać.
Już po chwili Lily wkroczyła do jego pokoju
z talerzem pełnym ciasteczek i filiżanką kawy.
– Masz wiele cierpliwości do dzieci, Lily.
– Bo one są takie cudowne! Musisz być z nich
bardzo dumny.
– Jestem. I mam nadzieję, że uda mi się w koń-
cu stworzyć im lepsze warunki, a na pewno
bezpieczniejsze niż tutaj.
– Daj, Panie Boże! Grady, oni omal cię nie
zabili! A gdyby tak się stało? Kto przygarnąłby
wtedy twoje dzieci?
Grady roześmiał się w głos.
– Wiadomo! Ty, Lily!
– Grady, ja nie żartuję! Naturalnie, że mogła-
bym je zabrać wtedy do najcudowniejszego domu
na świecie. Ale mówmy poważnie. Grady, ty
przecież codziennie narażasz swoje życie...
– Jestem szeryfem, Lily, i niczego innego nie
59
Lily z rodu MacKenziech
potrafię robić. Znam się też trochę na robocie na
ranczu, kto jednak najmie parobka z gromadką
dzieci? Poza tym szeryfowi płacą trzy razy tyle, co
w innej robocie, a ja chcę zarobić. Mam nadzieję, że
uda mi się odłożyć odpowiednią sumkę i w przy-
szłym roku kupić kawałek ziemi.
– Rozumiem, Grady. Ale zanim to nastąpi,
dalej będziesz żył ze swoimi dziećmi na przy-
słowiowej beczce prochu.
Lily uśmiechnęła się, jej głos nieco złagodniał.
– Coś mi się wydaje, szeryfie, że tobie przydał-
by się jakiś mały cud. Powinieneś natrafić na ropę
albo znaleźć bryłę złota solidnych rozmiarów.
– Przydałoby się... Ale mówiąc całkiem serio,
mam takie przeczucie, że mój wielki dzień jeszcze
kiedyś nastąpi.
– A widzisz! Nadzieję zawsze trzeba mieć.
Grady, ja wiem, że nie mam prawa cię krytykować,
ale myślę, że swoim dzieciom też powinieneś wlać
trochę nadziei do serduszek. Z nadzieją żyć łat-
wiej, a rozczarowania i tak człowieka nie ominą.
Mój ojciec zawsze mówi, że Pan Nadzieja najlepiej
motywuje do działania. Mama zgadza się z nim,
wprowadzając jednak zawsze jedną poprawkę.
Nie pan, a Pani Nadzieja. A mówiąc poważnie,
nadzieja to wiara, Grady. Masz nadzieję, a więc
wierzysz w Siłę Najwyższą, która pomoże ci
dokonać tego, czego sam nie dałbyś rady. Poj-
mujesz? – Lily wstała i zdmuchnęła lampę. – A te-
raz śpij, Grady, śpij.
60
Ana Leigh
– Lily, Lily, po co wrzuciłaś sznurki do wody
z cukrem?.
– Te sznurki, Andy, owiniemy wokół nadmu-
chanych baloników. Kiedy sznurki wyschną, na-
dmuchamy baloniki i wtedy zobaczycie. Sznurki
będą sztywne jak drut i zachowają okrągły kształt.
Porobią się ze sznurka takie iskrzące się kółka,
które powiesimy na choince.
– I ten sznurek będzie skrzył się naprawdę?
– upewniła się Betsy. – Od tego cukru?
– Tak, kochanie. A teraz zabieramy się do
szyszek. Pomalujemy je złotą farbką.
– Złotą?! – Betsy aż klasnęła w rączki. – Lily!
Nasza choinka to będzie prawdziwe cudo!
– A gdzie ty się tego wszystkiego nauczyłaś,
Lily? – dopytywał się ciekawski Andy.
– W domu, oczywiście. Ja, moje rodzeństwo,
kuzyni i kuzynki stroiliśmy choinkę na różne
sposoby.
– Wieszaliście też kolby kukurydzy?
– Naturalnie. Niestety, przy okazji połowa
kolb znikała w naszych brzuchach.
Praca nad ozdobami choinkowymi pochłonęła
wszystkich, Lily z trudem zagoniła dzieci do
łóżek. A kiedy w końcu usnęły, zaparzyła świeżą
kawę, wzięła talerz z ciasteczkami i poszła do
Grady’ego. Stało się to już zwyczajem i wszystko
wskazywało, że bardzo przyjemnym dla obu
stron. I kiedy tak wspólnie wypijali ostatnią tego
dnia filiżankę kawy, Lily poznawała Grady’ego
61
Lily z rodu MacKenziech
coraz lepiej, przekonując się przy okazji, ile praw-
dy jest w starym powiedzonku: nie oceniaj książki
po okładce. Surowy szeryf, którego kiedyś uważała
za potwora, tak naprawdę okazał się przemiłym,
dzielnym człowiekiem o wielkim sercu.
– Które z dzieci najbardziej przypomina Kate?
– spytała Lily.
– Mit ma jej nieśmiały uśmiech, Andy, kiedy
się zamyśli, tak samo jak ona pochyla głowę.
A Betsy... – głos Grady’ego nabrzmiały był bólem
– ...Betsy przypomina ją do złudzenia. Te same
czarne włosy, mały zadarty nosek, delikatnie zary-
sowany podbródek. Dzieci, na szczęście, wzięły
dużo po matce, a nie po ojcu.
– No... nie jestem tego taka pewna. Andy ma
twoje rysy twarzy, a Mit brązowe oczy.
Lily wstała, ustawiła na tacy puste filiżanki
i uśmiechnęła się wesoło.
– I twoi synowie, Grady, wyrosną na praw-
dziwych pożeraczy serc niewieścich. Wspomnisz
moje słowa!
Kolejny dzień w łóżku był dla Grady’ego nie do
przyjęcia. Następnego ranka wstał i ubrał się,
korzystając z pomocy starszego syna. Był jednak
jeszcze bardzo słaby, dlatego większość dnia spę-
dził na kuchennym krześle, z Mitem na kolanach,
wodząc oczami za Lily, krzątającą się po kuchni.
A Lily podjęła w międzyczasie decyzję. Grady
zaczął wstawać, rany goiły się świetnie, o gorączce
62
Ana Leigh
nikt już nie pamiętał. Nie ma żadnego powodu,
żeby zostawała w jego domu dłużej. Zresztą ślub
Klary już pojutrze, zaraz potem bierze się za
pakowanie i wyjeżdża z Lamy. Na zawsze.
Wieczorem po raz ostatni przygotowała pyszną
kolację. Po kolacji pozawiązywała mnóstwo kokar-
dek z czerwonej aksamitki i wszyscy przystąpili do
ubierania choinki. Na samym czubku drzewka
Grady umocował gwiazdę, Lily z dziećmi opasała
drzewko łańcuchem z kolb kukurydy, powiąza-
nych sznurkiem. Na zielonych gałązkach zawisły
złociste szyszki, potem była pyszna zabawa, kiedy
strzelano z balonów. Zgodnie z obietnicą Lily, po
balonikach pozostały nie tylko gumowe strzępki,
lecz i śliczne kółeczka ze sznurka oblepionego
kryształkami cukru. Te kółeczka i kokardki z czer-
wonej aksamitki porozwieszano na choince.
Efekt wspólnej pracy był wspaniały. Dzieci
szalały z zachwytu, nawet powściągliwy Grady
przyznał, że drzewko, owszem, wygląda ładnie.
Tego wieczoru, kiedy dzieci zasnęły, Lily nie
poszła do Grady’ego na wieczorną pogawędkę.
Poszła do siebie, do bawialni i wyciągnąwszy
się na swoim prowizorycznym posłaniu, długo
nie mogła zasnąć, rozmyślając smutno o jutrzej-
szym pożegnaniu z mieszkańcami tego małego
domku. Wstała już o świcie i wsunęła pod pach-
nące igliwiem gałęzie swoje prezenty: książkę
dla Andy’ego, medalion dla Betsy, drewnianą
zabaweczkę dla małego Mita. A dla Grady’ego
63
Lily z rodu MacKenziech
makatkę do powieszenia na ścianie w sypialni. Na
makatce wyhaftowane było przesłanie: ,,Nadzieja
to Wieczność’’.
Nie spodziewała się, że chwila pożegnania bę-
dzie aż tak ciężka. Przyklękła i z trudem po-
wstrzymując łzy, przycisnęła do serca całą roz-
szlochaną trójkę.
– Napiszę do was, skarby moje. A wy obiecaj-
cie, że odpiszecie.
– O... odpiszemy – obiecał Andy załamującym
się głosem.
Betsy, pochlipując, objęła Lily mocno za szyję.
– Och, Lily, ja tak cie kocham. Przepraszam,
czasami troszkę się z tobą kłóciłam, przepraszam.
– Betsy, kochanie, ja niczego takiego nie pamię-
tam. I ja ciebie też kocham, bardzo kocham.
Lily ucałowała ją serdecznie, potem uściskała
obu chłopczyków.
– Kocham was wszystkie, moje aniołki. Bądź-
cie grzeczne. A ja będę się modlić za was co
wieczór.
Objęła jeszcze raz, po raz ostatni ucałowała
mokre od łez buzie i podniosła się z kolan. Brutus
trącił ją w rękę wilgotnym nosem.
– Och, piesku...
Wygłaskała ciepły, kudłaty łeb.
– Bywaj, Brutusie. I pilnuj ich.
– Odprowadzę Lily – oznajmił Grady, pod-
nosząc z podłogi mały sakwojaż panny MacKen-
zie. – A wy, dzieci, nie ruszajcie się z domu.
64
Ana Leigh
Lily była wdzięczna Grady’emu, że w drodze
powrotnej nie odezwał się do niej ani słowem Dzięki
temu miała czas na zebranie sił przed jeszcze jednym
pożegnaniem, pożegnaniem z szeryfem Delaneyem.
Odprowadził ją pod same drzwi wynajętego
pokoju, mały sakwojaż postawił tuż przed pro-
giem. Lily wzięła głęboki oddech, odwróciła się
i spojrzała szeryfowi prosto w twarz.
– Pora się pożegnać, szeryfie! Z pewnością
czujesz ulgę, że nie będę siedziała wam już na głowie.
– Do tego balastu jakoś przywykłem – odparł
z uśmiechem. – Lily, a tak na serio... Mnie po
prostu brak słów. Bez ciebie nie poradzilibyśmy
sobie. Nie wiem, jak ci dziękować...
– I nie musisz, Grady. Zrobiłam to z wielką
ochotą. Człowiek czerpie radość z czynienia dobra
bliźnim.
– Lily MacKenzie, jesteś niezwykłą kobietą.
Jeszcze trochę, a uwierzyłbym w twoją filozofię.
Niestety, ty wyjeżdżasz niebawem, czy tak?
– Zaraz po ślubie Klary. Odjeżdżam następ-
nego dnia z samego rana, pierwszym pociągiem do
Teksasu.
– Dzieci będą za tobą bardzo tęsknić.
W sercu Lily natychmiast zakłuło.
– Ja też będę za nimi tęsknić, nie potrafię ci
nawet powiedzieć, jak bardzo. Proszę, Grady,
przywieź je do nas w lecie, kiedy szkoła się skończy.
– Dziękuję, Lily, na pewno je przywiozę. A czy
ty skończyłaś już na dobre pracę u Harveya?
65
Lily z rodu MacKenziech
– Tak. Już wymówiłam. Chciałam popracować
tylko trochę, tak dla odmiany. Żeby przeżyć jakąś
małą przygodę. Ale zdaje się, że absolutnie nie
jestem poszukiwaczką przygód.
– To czegóż ty szukasz, Lily?
Lily wzruszyła ramionami i zamyśliła się na
moment.
– Sama jeszcze nie wiem. Prawdopodobnie
dowiem się, kiedy to znajdę.
– Twój wielki dzień na pewno nadejdzie – po-
wiedział miękko szeryf, a jego twarz rozjaśnił
uśmiech, właśnie ten uroczy, niemal chłopięcy.
I Lily miała wrażenie, że to coś, co kłuje w sercu,
przeszyło ją teraz na wylot.
– Może... może miałam to w zasięgu ręki, ale
ręki nie wyciągnęłam – powiedziała cichutko,
z wysiłkiem, i żeby skrócić już swoją mękę,
podniosła z podłogi mały sakwojaż.
– Do widzenia, Grady.
Weszła do środka, zamknęła drzwi i oparła się
o nie całym rozdygotanym ciałem. Za drzwiami
przez dłuższą chwilę panowała cisza. Potem usły-
szała głuchy odgłos kroków. Grady odszedł.
66
Ana Leigh
ROZDZIAŁ PIĄTY
W dniu ślubu Klary jasne słońce nieco łagodziło
przejmujący grudniowy chłód. Ostatnie godziny
przed ceremonią Klara spędziła razem z przyjaciół-
kami, gawędząc i szykując się do tej jakże ważnej
chwili. Były to zresztą ostatnie wspólne chwile,
następnego dnia bowiem dziewczęta rozjeżdżały
się w trzy różne strony. Klara z małżonkiem
udawali się w podróż poślubną, Alice jechała
podjąć pracę w nowej restauracji Harveya w Santa
Fe, a Lily wracała do domu, do Teksasu.
Późnym popołudniem druhny przebrały się
do ceremonii w jednakowe suknie z czerwonego
aksamitu, prostego kroju, ale śliczne, wdzięczne
i przypominające, że nadchodzi radosny czas
świąt. Obcisłe staniczki, rękawy do łokcia, po-
wiewające, z dwóch warstw bielusieńkiej koronki.
Włosy druhen ozdabiały wianki z białych różyczek
i czerwona aksamitka, rękawiczki były białe,
długie, za łokieć. W rękach druhny trzymały
bukieciki z białych różyczek i ostrokrzewu, prze-
wiązane czerwoną aksamitką.
Na ślub syna bankiera do kościoła ściągnęła cała
miejscowa socjeta. Sala, w której wydawano przy-
jęcie, wypełniła się po brzegi. Najpierw była uczta,
potem rozbrzmiała muzyka, zaczęły się tańce
i Lily, ustawiwszy się w dogodnym miejscu, z wiel-
kim wzruszeniem popatrywała na nowożeńców.
Nagle ktoś pociągnął ją za rękaw z bielusieńkiej
koronki.
– Lily! Patrz! Patrz! – zaszeptała gorączkowo
Alice. – Czy on nie wygląda bosko?
– O, tak. Ted jest bardzo przystojny.
– Gdzie tam Ted! Spójrz na szeryfa, o tam, stoi
w drzwiach!
Serce Lily zabiło szybciej. Grady Delaney fak-
tycznie stał w drzwiach, jego wzrok przemknął po
sali i zatrzymał się na Lily. Spojrzeli na siebie
z daleka, ponad tłumem gości. Patrzyli przez
ułamek sekundy, a Lily zdawało się, że nieskoń-
czenie długo. Grady skinął uprzejmie głową i spoj-
rzał w inną stronę.
A wyglądał, trzeba przyznać, bardzo przystoj-
nie, w ciemnym garniturze, białej koszuli i wąziut-
kim krawacie. Prawdopodobnie w całej sali nie
było tak przystojnego mężczyzny. Zdaniem Lily
– na pewno. I już dłużej nie mogła siebie oszuki-
wać. Ten mężczyzna nadzwyczaj jej się podoba,
i to nie tylko z powodu wspaniałego wyglądu.
68
Ana Leigh
Chwała Bogu, że ona dźwiga na swych barkach
głowę pełną rozsądku. W przeciwnym razie kom-
binacja sympatii do ojca wraz z sympatią do jego
dzieci zrodziłaby bardzo niebezpieczną pokusę. Na
szczęście, niebezpieczeństwo to będzie niebawem
zażegnane, bowiem jutro z samego rana będzie
siedzieć w pociągu uwożącym ją do Teksasu.
Jechać będzie, co prawda, ze ściśniętym sercem,
przecież ona trójki tych cudownych maluchów
prawdopodobnie już nigdy w życiu nie zobaczy...
– Ciekawe, kto pilnuje jego dzieci – mruknęła.
– Lily! – zdumiona Alice omal nie krzyknęła.
– Jak możesz patrzeć na niego i myśleć o jego
dzieciach! On jest taki przystojny i odważny.
Dziwne, że żadna kobieta jeszcze się na niego nie
skusiła.
– Nie sądzę, żeby szeryf myślał o powtórnym
ożenku, on nadal rozpacza po stracie żony. Cho-
ciaż... Może nie spotkał jeszcze kobiety, którą
chciałby poślubić.
– No, to on rzeczywiście jest piramidalnym
głupcem. Przecież ty mogłabyś być dla niego
cudowną żoną, a jego dzieci już pokochałaś.
– Co też i wcale nie oznacza, że zakochałam się
w ich ojcu, droga Alice. – W tym momencie Lily
odwróciła wzrok, nie sposób przecież patrzeć
w oczy komuś, komu serwuje się wierutne kłam-
stwo. Przecież ona już wie, że jest zakochana,
zakochana po same uszy, tak bardzo, że chce jej się
o tym krzyczeć.
69
Lily z rodu MacKenziech
– Lily, dlaczego nie dasz mu jakiejś szansy?
– pytała niestrudzona Alice. – On wcale nie jest
taki straszny, za jakiego go uważałaś. I mnie się
wydaje, że on czuje do ciebie miętę. A poza tym,
pamiętasz, moja droga, co napisał jeden z wielkich
poetów o kobietach, które protestują zbyt głośno?
Słodka Alice zachichotała i oddaliła się przezor-
nie, a Lily odprowadziła ją ponurym wzrokiem.
– Czuje miętę... Też coś – mruknęła. Grady
Delaney jest ostatnim mężczyzną na świecie,
który czułby miętę do Lily MacKenzie. Na taką
konfigurację nie ma nawet cienia nadziei, ponie-
waż Grady jeszcze ciągle zbyt mocno kocha swoją
zmarłą żonę. Ale gdyby Lily choć przez moment
była pewna, że Grady darzy ją głębszą sympatią,
schowałaby dumę do kieszeni i wyznała mu swoje
uczucie.
Ponurym wzrokiem zmierzyła z daleka szeryfa
Delaneya. Owszem, wyjątkowo przystojny i ele-
gancki, dlatego zapewne dziewczę karmiące się
groszowymi powieścidłami wietrzy już jakąś ro-
mantyczną historię ze szczęśliwym zakończe-
niem, oczywiście. Którego, naturalnie, nie będzie,
bo ów przystojny szeryf nawet do Lily nie pod-
szedł. Może więc zastosować by znaną metodę...
Rzuciła się w wir zabawy. Flirtowała, śmiała się
głośno i dźwięcznie, przetańczyła każdy taniec.
A Grady Delaney dalej nie zwracał na nią najmniej-
szej uwagi. Przez cały wieczór! Co też i skłoniło ją
do wyciągnięcia pewnego wniosku. Dobrze jest,
70
Ana Leigh
jak jest. Z tym jej zakochaniem się sprawa niepew-
na, prawdopodobnie tylko coś tam sobie wyo-
braziła. Spojrzała na eleganckiego, przystojnego
szeryfa, połączyła zachwyt nad jego męską urodą
ze współczuciem z powodu smutnej przeszłości
i zrobiła sobie z tego głębokie uczucie. A to bez
sensu, czyli w sumie nie powinna być na Gra-
dy’ego zła, raczej cieszyć się, że on swoją obojęt-
nością przywołał ją do opamiętania.
Tłum się przerzedzał, muzykanci zaczęli grać
pożegnalnego walca, starą, rzewną piosenkę
,,Skończył się bal’’.
Nagle przed Lily stanął szeryf i bez słowa
wyciągnął rękę. Na jedną króciutką chwilę Lily
MacKenzie zatopiła swoje spojrzenie w jego brązo-
wych oczach i... pojęła. Jej optymistyczny wnio-
sek, wyciągnięty przed chwilą, był wart funta
kłaków. Ona kocha Grady’ego Delaneya, kocha
całym sercem i całą duszą.
Teraz tańczyła z nim, świat kołysał się na trzy
pas, zapach Grady’ego oszałamiał, uszy wypeł-
nione były upojnymi dźwiękami walca. Lily bez
reszty poddała się uroczej chwili – jedynej, nieza-
pomnianej. Tak, niezapomnianej, bo tym pięknym
wspomnieniem karmić się będzie w samotne dni,
już bez Grady’ego Delaneya. I cierpieć. Ta myśl
wstrząsnęła nią, łzy zakręciły się w oczach. Lily
wysunęła się z ramion szeryfa i przemknęła do
najbliższych drzwi.
Na dworze panował chłód, przejmujący chłód.
71
Lily z rodu MacKenziech
Lily szybkim krokiem podążała przed siebie, nagle
czyjeś ciepłe dłonie na jej ramionach nakazały
zatrzymać się, odwrócić i spojrzeć prosto w twarz
szeryfa.
Zdjął marynarkę i zarzucił jej na ramiona.
Marynarka, nagrzana ciałem Grady’ego, odegnała
cały chłód, ale niestety wprowadziła do serca Lily
jeszcze większy niepokój.
– Płaczesz, Lily? – spytał Grady cicho.
Duma powstrzymywała ją od płaczliwego wy-
znania. Wzruszyła tylko ramionami i znów ruszy-
ła przed siebie. W milczeniu podeszli pod dom,
w którym wynajmowała pokój. Otworzyła klu-
czem drzwi. Ściągnęła z ramion marynarkę i z wy-
muszonym uśmiechem podała ją Grady’emu. Jej
głos drżał.
– Żegnaj, Grady. Na pewno jesteś zadowolony,
że pozbywasz się tak uprzykrzonej muchy jak ja.
– Ale powiedz, Lily, skąd te łzy?
– Ach, głupie łzy... rzecz kobieca. Wzruszyła
mnie piękna melodia i słowa tej piosenki. Pomyś-
lałam sobie, że mój pobyt w Lamy był też jak jakiś
bal, piękny bal, który musiał się kiedyś skończyć.
Jak w tej piosence. – Spojrzała na niego, a w sercu
poczuła wielki ból.
– Lily...
Jednym ruchem przygarnął ją do siebie. Pochylił
głowę, gorące wargi przylgnęły do ust Lily, wargi
wilgotne, delikatne, ale też i domagające się reakcji.
W głowie, w ciele Lily najpierw zamęt, rozkoszny,
72
Ana Leigh
rozpalający wszystkie zmysły. Kolana zmiękły,
ramiona same się uniosły, oplotły szyję Grady’ego.
O, tak... To było to, za czym tęskniła i teraz nie
miała zamiaru tej chwili zmarnować.
Jeden długi pocałunek, drugi jeszcze dłuższy
i bardziej namiętny. Lily wzdychała cichutko, ręce
Grady’ego błądziły po jej ciele. Z jej strony – żad-
nych protestów, kiedy Grady zsunął koronkowe
rękawy z jej ramion, staniczek też się obsunął,
gorące wargi Grady’ego przylgnęły do nagiej pier-
si... Wtedy już nie westchnęła, lecz wydała z siebie
jęk rozkoszy.
Grady ten jęk zrozumiał opacznie. Poderwał
głowę, odsunął się i kilkoma pospiesznymi rucha-
mi doprowadził do ładu garderobę Lily.
– Lily, wybacz, ja nie chciałem. Musiałem wy-
pić za dużo tego mocnego ponczu. Zaszumiało mi
w głowie i...
A Lily było niezmiernie trudno opanować i cia-
ło, i duszę. Biedne ciało domagało się rozpaczliwie
kontynuacji słodkich pieszczot, półprzytomna
głowa usiłowała pojąć, co też ten Grady powie-
dział. Chyba coś o mocnym ponczu.
– Czy to znaczy... to znaczy, że pocałowałeś
mnie tylko dlatego, że wypiłeś za dużo?
– Tak. To głupie wytłumaczenie, wiem, ale..
– Czyli jesteś pijany. I równie dobrze mógłbyś
pocałować inną kobietę.
– Lily, wybacz, uległem chwili...
Lily milczała, targana uczuciem okropnego,
73
Lily z rodu MacKenziech
palącego wstydu i żalu, że Grady w jakiś sposób ją
oszukał. On nie kierował się uczuciem, a ona... ona
gotowa była oddać mu się bez reszty.
– Oboje daliśmy się ponieść, Grady.
Jej dłoń spoczywała już na klamce.
– Żegnaj, Grady.
– Lily, proszę...
Zamknęła starannie drzwi, odgradzając się od
jego słów, od jego widoku. Oparła się o te drzwi
i pozwoliła popłynąć gorzkim łzom. Potem pochli-
pując, zdjęła piękną suknię z powiewającymi rękaw-
kami z najcieńszej koronki i położyła się do łóżka.
Zegar bił północ, a Lily nadal nie zmrużyła oka,
pogrążona w smutnych rozmyślaniach. Tyle sobie
obiecywała po tym wyjeździe, tymczasem pobyt
w Lamy okazał się katastrofą. Praca w restauracji
nie miała w sobie nic ekscytującego, przypominała
raczej orkę, a jeśli chodzi o sprawy sercowe, to Lily
swoje serce przede wszystkim oddała trójce pół-
sierot, a teraz omal nie straciła niewinności z pija-
nym szeryfem – mężczyzną, którego ona, idiotka,
przez moment zapragnęła na męża.
Lily MacKenzie już nigdy w życiu nie wyściubi
nosa poza Triple M.
Zerwała się o świcie, migiem spakowała resztę
drobiazgów i pojawiła się na peronie na długo
przed nadejściem pierwszego porannego pociągu.
Pełna niepokoju, czy na peronie nie pojawią się
dzieci szeryfa. Bo ona nie miała już sił na drugie
rozdzierające pożegnanie.
74
Ana Leigh
Jak dobrze, że to przewidziała. Przyszli wszyscy
na dziesięć minut przed odejściem pociągu, kiedy
ona zdążyła już ulokować się w środku. Odsunęła
się od okna, żeby nikt jej nie zauważył, i patrzyła,
choć serce podchodziło jej do gardła ze strachu, że
jednak ją zauważą i odnajdą, a przecież ona nie ma
sił na ponowne żegnanie się z nimi. Jakżeż będzie
tęskniła za tymi maluchami. Miała uczucie, jakby
je porzucała. I ta najmniejsza figurka – Mit,
smutna buzia, oczka zapłakane. Gdyby mogła
wziąć go ze sobą. Nie tylko jego, zabrać całą
trójkę...
Spojrzała na Grady’ego. Nie, nie potrafiła czuć
do niego nienawiści. Patrzyła na wysoką, rosłą
postać i serce w niej zamierało. Niezależnie od
tego, co zaszło między nimi, wiedziała, że nigdy
nie obdarzy go ani jednym nieprzychylnym uczu-
ciem. Mało tego, może mieć wielki kłopot. Prze-
cież nie wie, czy kiedykolwiek będzie potrafiła
o Gradym zapomnieć...
Rozległ się przeraźliwy gwizd, a nad kominem
lokomotywy ukazał się kłąb białej pary. Wagonem
szarpnęło i pociąg powoli wyjechał ze stacji. Przy-
śpieszył. Koła zastukały miarowo, pierwsze krople
deszczu spadły na szybę. Lily, z twarzą przyciś-
niętą do okna, wytężała wzrok, aby jak najdłużej
nie tracić z oczu czterech postaci na pustym
peronie. Nieruchomych, moknących w zimnym
grudniowym deszczu.
Padało, kiedy pociąg wjeżdżał do Teksasu, a gdy
75
Lily z rodu MacKenziech
stanął w Lubbock, podróżnych powiadomiono, że
woda podmyła tory i pociąg ruszy w dalszą drogę
dopiero następnego ranka.
Znad równiny, od strony Panhandle, dął przej-
mujący wiatr północny, deszcz mieszał się ze
śniegiem. Jeszcze tylko tego brakowało, myślała
rozgoryczona Lily, kiedy drżąc z zimna docierała
do hotelu. Wynajęła pokój, zjadła ciepły posiłek
w hotelowej jadalni, wysłała też depeszę do rodzi-
ców, powiadamiając ich o opóźnieniu w podróży.
Potem poszła do siebie, wzięła gorącą kąpiel,
niemal we wrzątku, i wsunęła się pod kołdrę.
W ręku trzymała książkę, groszową powieść od
Beadleya, w którą na długą podróż zaopatrzyła Lily
przezorna Alice.
Lily nie zamierzała nadal pogrążać się w ponu-
rym nastroju. Trudno. Pobyt w Lamy i wszystko,
co z nim związane, można określić jako jeszcze
jeden dołek w nader wyboistej drodze życia Lily
MacKenzie, skazanej na staropanieństwo i niań-
czenie cudzych dzieci. Przeczytała kilka stron
z groszowej powieści, cisnęła książką o podłogę
i rozpłakała się gorzko.
Obudziło ją energiczne stukanie do drzwi
i blask słońca, padający od okna.
– Panno MacKenzie, proszę się obudzić!
Lily usiadła na łóżku.
– Już nie śpię! – zawołała w stronę drzwi.
– Z kim mam przyjemność?
76
Ana Leigh
– Holloway, dyrektor hotelu, do usług – poin-
formował uprzejmie męski głos. – Panno MacKen-
zie, dostaliśmy wiadomość z kolei. Tory naprawio-
ne, pociąg odjeżdża o godzinie ósmej.
– Dziękuję, panie Holloway.
Lily spojrzała na zegar. Do odjazdu pociągu
niecała godzina, trzeba się więc pospieszyć. Żwa-
wo wyskoczyła z łóżka, w kwadrans była już
ubrana i opuszczała hotelowy pokój. Gorący posi-
łek – owsianka i filiżanka kawy – pokrzepiły ją
nieco i na ciele, i na duchu, a kiedy wyszła z hotelu
i spojrzała na świat, teraz piękny, przykryty grubą
warstwą świeżutkiego bielusieńkiego śniegu, stać
ją było nawet na optymistyczną myśl. Nowy
dzień, piękny dzień, a każdy nowy dzień do jeden
krok do celu, czyli wymazania z pamięci szeryfa
Delaneya.
Wsiadała do pociągu niemal w świetnym na-
stroju, kiedy jednak pociąg wyjeżdżał ze stacji,
myśli Lily, wsłuchanej w stukot kół, znów były
smętne. Te koła obracają się pracowicie i uwożą
Lily coraz dalej, coraz dalej od szeryfa Delaneya
i jego dzieci.
Lily, znów na dnie rozpaczy, szybko sięgnęła po
groszową powieść.
Ciężki zgarniacz, umocowany z przodu loko-
motywy, usuwał śnieg z torów. Pociąg wlókł się
noga za nogą. Potrzebował całych trzech godzin,
aby pokonać odległość siedemdziesięciu mil i do-
piero w południe wjeżdżał na stację w Calico.
77
Lily z rodu MacKenziech
Lily z daleka dojrzała przez okno znajomą,
wysoką postać i jej serce podskoczyło z dumy.
Tatko wyglądał wspaniale, choć dawno przekro-
czył pięćdziesiątkę. Nic nie umniejszało urody tej
męskiej twarzy, ani zmarszczki wokół oczu i ust,
jak u każdego, kto większość swego życia spędza
na dworze w skwar i mróz, ani skronie i wąsy
przyprószone siwizną. A poza tym miał sylwetkę
młodzieńca – szerokie bary, długie nogi, wąskie
biodra. Energiczne ruchy, no i to spojrzenie błysz-
czących szafirowych oczu. Żadna kobieta, mijają-
ca pana MacKenzie, nie omieszkała zerknąć na
niego ciekawie.
Ojciec dojrzał Lily. Uśmiechnął się, pomachał
ręką – i dla Lily ten dzień znów stał się piękny.
Śnieg cicho skrzypiał pod płozami sań, suną-
cych białą drogą.
– Ciepło ci, córeczko? – spytał ojciec i uderzył
lejcami konie po grzbiecie, zmuszając je do szyb-
szego kłusa. – Nie brałem koni pod wierzch, jeszcze
byś mi zmarzła.
Lily z lubością zanurzyła się głębiej między
grube, niedźwiedzie skóry, pokryte wspaniałym
futrem.
– Jest mi cudownie, tatku. Mam nadzieję, że
śnieg do świąt nie stopnieje.
Ojciec spojrzał w niebo.
– Chmury wiszą nisko, na moje oko będzie
jeszcze sypać.
78
Ana Leigh
– Kocham białe święta – oznajmiła Lily. – Ale
mogłoby być trochę cieplej. Teraz to nawet tyłek
mi marznie.
– Ejże, panienko?! Czy to w Lamy nauczyli cię
tak się wyrażać?
– Nie, w Triple M. Tak mówi Cole.
Ojciec zaśmiał się.
– Nic się nie zmieniłaś, Lily Belle. Zadziorna jak
zawsze.
– Och, tatku... – jęknęła Lily. – Obiecałeś, że nie
będziesz używał tego okropnego drugiego imienia.
Na trzecie mam Angelica, pamiętasz?
– Dobrze, dobrze – ojciec skrzywił się zabaw-
nie. – Najgorzej, jak dzieciaki dorosną.
– Tatku? A Jeb przyjedzie do domu na święta?
– Tak. Ale następnego dnia musi już wracać.
Lily, a jak tam z tobą? Wracasz do domu na dobre?
– Założę się, że od pierwszej chwili chciałeś
mnie o to spytać.
– Może i tak. A więc, jak brzmi odpowiedź?
– Zostaję w domu. Nawet ósemką najdzik-
szych koni nie wywleczesz mnie teraz z Triple M.
Ojciec pokiwał smętnie głową.
– Coś mi się wydaje, że zamiast męża przywo-
zisz do domu złamane serduszko.
Niestety, ojciec zawsze potrafił odczytać naj-
skrytsze myśli swojej córki.
– No cóż, tatku... Ciebie nigdy nie potrafiłam
oszukać.
– Chcesz pogadać o tym, córeczko?
79
Lily z rodu MacKenziech
– Niewiele jest do opowiadania. Spodobał mi
się pewien szeryf, ale nie odwzajemnił mojej
sympatii. No i pewnie dlatego nic poważnego
między nami się nie wydarzyło...
– Lily? Mówisz... nie odwzajemnił twojej sym-
patii? A czy ty przypadkiem nie jesteś zakochana?
– Oj, tatku! No dobrze, powiem ci. Zakocha-
łam się, niestety, bez wzajemności, dlatego żad-
nego męża nie przywożę. Tylko proszę, nie mów
o tym mamie. Ona będzie się zamartwiać, że
przeżyłam rozczarowanie, a to zepsuje jej całe
święta.
– Lily, ale ty wiesz, że sprawy sercowe nie
zawsze układają się gładko. Czasami ludzie nie-
świadomi są swoich uczuć i dopiero kiedy ktoś
otworzy im oczy....
– Rozumiem. Jak dziadek, który trzymał cię na
muszce, dzięki czemu pojąłeś, że powinieneś oże-
nić się z mamą.
Ojciec wybuchnął głośnym śmiechem.
– Ach, ty smarkulo!
Lily posłała mu promienny uśmiech.
– Kocham cię, tatku.
– A ja to co?! Ja też cię kocham, córeczko!
Zaśmiał się jeszcze raz i smagnął konie. Pomk-
nęły. Śnieg skrzypiał, dzwoneczki u sań wygry-
wały srebrzyście swoją melodyjkę. A w sercu Lily
robiło się coraz cieplej.
80
Ana Leigh
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Pociąg w kłębach pary dostojnie wtoczył się na
stację. Grady jedną ręką zgarnął z ławki małego
Mita, drugą chwycił za ciężki sakwojaż.
– Andy, Betsy! – rzucił do starszych dzieci.
– Wysiadamy. I pamiętajcie, macie nie ruszać się
ode mnie na krok.
Wysiedli na peron i Grady po raz pierwszy
w życiu miał okazję rzucić okiem na miasto Calico.
,,Miasto’’ w tym przypadku było określeniem
bardzo szumnym, jako że już te pierwsze, pobież-
nie oględziny pozwalały wysnuć wniosek, że Cali-
co to zwykła dziura.
Bystry wzrok Grady’ego, przemykający po oko-
licach stacji, wyłowił nieduży budynek z napisem
,,Hotel’’, niestety na drzwiach wisiała tabliczka
z napisem ,,Zamknięte’’.
– Betsy, trzymaj braciszka mocno za rączkę
– powiedział do córki, stawiając Mita na ziemi.
– A ty Andy, pilnuj Brutusa, żeby nam nigdzie nie
uciekł.
Andy natychmiast ujął się za czworonożnym
przyjacielem.
– Tato, przecież wiesz, że Brutus nigdy nie
ucieka! On nawet nie ugania się za królikami.
Grady ruszył do kasy biletowej, dzieci i pies
podążyły za nim.
– Przepraszam – zagadnął zawiadowcę stacji,
urzędującego w okienku. – Czy w tym mieście jest
jakiś hotelik?
– Niestety, jedyny hotel w mieście jest nie-
czynny od jakichś pięciu lat.
Ot i kłopot. Tego Grady się nie spodziewał. Bo
dokąd on pójdzie razem z dziećmi po rozmowie
z Lily? Przecież pociąg, którym mają wracać,
odjeżdża rano następnego dnia.
– A mógłby mi pan powiedzieć, w którą stronę
trzeba jechać na ranczo Cleve’a MacKenziego?
Zawiadowca milczał, wpatrując się z wielką
uwagą w twarz Grady’ego.
– A ja pana nigdy tu nie widziałem – powie-
dział po chwili. – Pan nie jest krewniakiem Mac-
Kenziech?
– Nie.
– Pan do Cleve’a w interesach?
– Może i tak.
– Triple M graniczy z miastem, ale żeby doje-
chać do domu na ranczo, trzeba przejechać drogą
jakieś dziesięć mil.
82
Ana Leigh
Czyli kolejna poważna przeszkoda. Grady nie
może przecież pozwolić, żeby dzieci w taki ziąb
wędrowały na piechotę dziesięć mil.
– Czy jest tu jakaś stajnia, gdzie można wyna-
jąć bryczkę?
– Niestety, nie. Dwa lata temu właściciel zwi-
nął interes, ale... – Zawiadowca zdjął czapkę
i podrapał się po różowej łysinie, otoczonej wia-
nuszkiem siwych włosów. – Ale może Silas Prit-
chard wypożyczy panu swój powozik, to i doje-
dziesz pan do Triple M.
– Gdzie mogę znaleźć tego pana Pritcharda?
– W zakładzie pogrzebowym – wyjaśnił pogod-
nie zawiadowca, a spostrzegłszy zdumione spoj-
rzenie Grady’ego, dodał pośpiesznie: – Silas prowa-
dzi ten zakład.
– A... Dziękuję, zaraz do niego pójdę.
– Dzieciaki może niech wejdą do mnie, po-
grzeją się przy piecyku.
– Będę panu bardzo zobowiązany.
– A to psisko nie brudzi w domu?
– Oczywiście, że nie.
– To niech też wejdzie, szkoda, żeby zwierzak
marzł na dworze.
Ciepło buchające z małego żelaznego piecyka
było dla dzieci błogosławieństwem. Grady pousa-
dzał je wokół piecyka jak najbliżej i udał się na
poszukiwanie przedsiębiorcy pogrzebowego.
Po krótkich negocjacjach, wpłaceniu dwóch
dolarów i obietnicy, że pojazd razem z koniem
83
Lily z rodu MacKenziech
zostanie zwrócony najpóźniej rankiem następne-
go dnia, Pritchard udostępnił mu swój kryty powo-
zik i starą klacz z łękowatym grzbietem. Biedne
stworzenie wyglądało tak, jakby przez ostatnie
pięć mil Grady miał je nieść na własnych plecach.
Podjechał powozikiem na stację, dzieci ścisnęły
się na ławce, a Brutus wyciągnął u ich stóp. Grady
przykrył dzieci derką i ruszyli przed siebie zawianą
śniegiem drogą. Kobyłka wlokła się noga za nogą
i kiedy dojeżdżali do drogowskazu z napisem
,,Triple M’’, dzieci, znużone podróżą, posnęły,
drzemał też pies. Po przejechaniu jeszcze jakiejś
pół mili dostrzegł zabudowania, osiem, a może
nawet dziewięć domów mieszkalnych i budynki
gospodarcze. Wszystko tu wyglądało bardzo po-
rządnie, dostatnio, wręcz bogato, zupełnie inaczej
niż wyludnione, nędzne Calico.
Do powoziku podeszło dwóch mężczyzn.
– Może w czymś pomóc? – spytał jeden z nich.
– Szukam rancza Triple M – wyjaśnił Grady.
Mężczyźni uśmiechnęli się i spojrzeli na siebie
znacząco.
– Właśnie pan dojechał. Jestem Josh MacKenzie.
– A ja szukam domu Cleve’a MacKenziego.
Drugi z mężczyzn wysunął się do przodu.
– Jestem Cole, jego syn. Może ja panu pomogę?
Grady rozpoznał w nim mężczyznę, z którym
widział Lily na stacji w Lamy. A więc to żaden
narzeczony, chwała Bogu. Grady uśmiechnął się
i wyciągnął rękę.
84
Ana Leigh
– Jestem Grady Delaney.
Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.
– Szczerze mówiąc, przyjechaliśmy zobaczyć
się z panną MacKenzie. To znaczy, z Lily.
– A w jakiej sprawie? – spytał Cole.
– Prywatnej.
– I to na pewno nie twoja sprawa, kuzynie
– rzucił wesoło Josh. – Ej, ojcze! – krzyknął
w stronę grupki mężczyzn, stojących koło otwar-
tych drzwi szopy. – Możesz do nas podejść na
minutkę?
Wysoki, barczysty mężczyzna odłączył od grup-
ki i równym, mocnym krokiem podszedł do
powoziku.
– Jakiś problem? – spytał krótko.
A więc to był ojciec Lily. Wyglądał imponująco,
zresztą tak samo jak tych dwóch. Grady na bosaka
miał wzrostu sześć stóp i do tego cztery cale. Ta
trójka Teksańczyków dorównywała mu wzros-
tem, o ile nie przewyższała.
– To jest Grady Delaney, ojcze.
– Miło pana powitać, panie Delaney. Jestem
Cleve MacKenzie. Czym mogę panu służyć?
– Jak już wspomniałem pańskiemu synowi,
przyjechaliśmy zobaczyć się z pańską córką, Lily.
– Aha – mruknął Cleve, mierząc Grady’ego
bacznym spojrzeniem. – Delaney... Hm... A czy
pan przypadkiem nie jest szeryfem z Lamy?
– Byłem. Wczoraj złożyłem rezygnację.
– A cóż to za sprawę ma pan do mojej córki?
85
Lily z rodu MacKenziech
– Prywatną – wtrącił Cole.
Mężczyźni koło szopy zaśmiali się cicho, po
twarzy Cleve’a przemknął również uśmiech. Spoj-
rzał na trójkę dzieci, przecierających zaspane oczy
i na kudłaty łeb Brutusa z czujnie postawionymi
uszami.
– Znajdzie pan Lily w trzecim domu od końca,
o tam!
– Dziękuję panu.
Kiedy zajeżdżał pod dom, Cleve i Cole, podąża-
jący na piechotę, podchodzili już do drzwi.
– Jeśli pan nie masz nic przeciwko temu, za-
opiekujemy się pana pociechami – powiedział
wesoło Cleve. Chwycił pod paszki Betsy i zestawił
ją na ziemię. – Witaj, skarbie!
Besty milczała, speszona, ale uśmiechnęła się.
Andy sam zeskoczył na ziemię, za nim Brutus.
Grady postawił na ziemi małego Mita.
– Nie, dziękuję – powiedział, widząc, że Cole
sięga po sakwojaż. – Niech zostanie tutaj.
– Ale, tato! – zaprotestował Andy. – Tam jest
prezent dla Lily!
– Rzeczywiście! Zapomniałem.
Grady chwycił za sakwojaż.
– Czy to przypadkiem nie wspaniały powóz
Silasa Pritcharda? – spytał Cleve.
– Tak. Wynająłem go na jeden dzień.
– Zajmę się koniem – powiedział Cole.
– I może weź ze sobą psa, chłopcze. Znajdź dla
niego jakieś ciepłe miejsce w szopie i zadbaj o pełną
86
Ana Leigh
miskę. Niech pan się nie martwi o psa, panie
Delaney. Będzie miał towarzystwo, nasza suka,
Lulu, też została wyekspediowana z domu. Adee
nie życzy sobie, żeby w świątecznym zamęcie
jakiś czwronóg plątał się jej pod nogami.
Grady wręczył Cole’owi lejce i wydał rozkaz.
– Brutus! Jedź z nim!
Pies posłusznie wskoczył z powrotem do powo-
ziku.
– Mądry pies – pochwalił Cleve. – A my wszys-
cy starannie wycieramy nogi, bo inaczej moja Adee
pogoni nas miotłą.
W całym domu pachniało choinką, szarlotką
i pieczonym indykiem. Trójka dzieci przystanęła
tuż za progiem i z otwartymi buziami podziwiała
to, co podziwiać należało. Pięknie udekorowany
hol, obwieszony girlandami z gałązek sosny, sple-
cionych z gałązkami ostrokrzewu. Girlandy zdobi-
ły również gzyms kominka, w którym na ruszcie
piekła się szynka, naszpikowana goździkami.
W oknach wisiały wianuszki ozdobione szyszkami
i kokardkami z czerwonej aksamitki. Stos prezen-
tów, owiniętych w kolorowy papier, czekał już
pod choinką, ustawioną w rogu holu. Choinka
rozłożysta, pod sam sufit, ale na choince jeszcze
nie było żadnych ozdób. Zgodnie z tradycją choin-
kę ubierać będzie cała rodzina w dzień wigilijny.
Grady podsłuchał, jak Lily opowiadała o tym jego
dzieciom.
– Adee! Mamy gości! – zawołał wesoło Cleve,
87
Lily z rodu MacKenziech
podchodząc do otwartych szeroko drzwi, wiodą-
cych do kuchni. Kobieta stojąca przy zlewie od-
wróciła głowę i Grady aż wstrzymał oddech.
Matka – jak córka, ta sama smukła postać, czarne
jedwabiste włosy, delikatne rysy twarzy, której
hiszpańska krew nadała równy, jaśniutki brąz.
Taka będzie kiedyś Lily, kiedy z eterycznej dziew-
czyny przeistoczy się w dojrzałą piękność.
– Pan Delaney i jego dzieci przyjechały zoba-
czyć się z naszą Lily – wyjaśnił Cleve.
– Z Lily? Ona i Linda kręciły się tu jeszcze
przed chwilą. Teraz chyba pobiegły do pokoju Lily.
– Pójdę po nią – oznajmił Cleve, ruszając
w stronę korytarza, a Adee zakrzątnęła się koło
gości.
– Niech pan siada, bardzo proszę, panie Dela-
ney – powiedziała serdecznie. – Jakież pan ma
śliczne dzieci! Dzieciaczki, co byście powiedziały
na gorące kakao, które rozgrzeje wam brzuszki?
Betsy i Andy z nadzieją w oczach spojrzeli na
ojca.
– Dziękuję, pani MacKenzie. Nie chcielibyśmy
jednak sprawiać pani kłopotu. Widzę, jak pani jest
bardzo zajęta.
– A gdzież tam! – wykrzyknęła Adee, podeszła
szybko do Grady’ego i wyjęła mu Mita z rąk.
– Chodź do mnie, słoneczko, chodź, maleńki! Na
pewno chcesz się napić gorącego kakao, prawda,
kruszynko?
Mit przez chwilę bacznie wpatrywał się w nie-
88
Ana Leigh
znajomą panią, po czym uniósł rączkę i delikatnie
pogłaskał Adee po twarzy.
– Och, moje ty śliczności! – zawołała roz-
czulona Adee. Pocałowała malutkie paluszki
i przycisnęła malucha do serca.
– Myślę, że on zorientował się, jak bardzo pani
i Lily jesteście do siebie podobne – powiedział
Grady.
– Naprawdę, maluszku? – zagruchała Adee.
– Naprawdę?
– Niestety, on nie mówi, proszę pani. Ale
słyszy. I śmieje się, i płacze, po prostu nie próbuje
mówić.
– To tak to jest... – Adee uśmiechnęła się do
chłopczyka. – A powiedz mi, kochanie, ile ty masz
lat?
Mit natychmiast pokazał jej trzy paluszki.
– No, proszę, jaki mądrala – roześmiała się Adee
i usadziła Mita za stołem. Potem nachyliła się nad
Betsy i wzięła ją za rączkę. – Ty na pewno jesteś
Betsy, a ten przystojny kawaler to twój brat,
Andy.
– Tak, proszę pani – odparły dzieci chórem.
– Lily od chwili swego powrotu o niczym
innym nie opowiada, tylko o was. Tak się cieszę, że
mogę was poznać. Siadajcie, kochani, koło Mita,
a ja robię już to kakao. Kto wie, czy przy okazji nie
znajdzie się jeszcze cała fura pysznych ciasteczek.
Panie Delaney, a pan na co ma ochotę? Kakao,
może kawa?
89
Lily z rodu MacKenziech
– Jeśli można, to kawę, o ile już zaparzona. Nie
chciałbym robić kłopotu.
– Panie Delaney, w tym domu dzbanek z kawą
zawsze stoi na piecu kuchennym. Mój mąż nie
może żyć bez kawy.
– Jeb mówi, że Lily poszła do Lindy – zakomu-
nikował mąż, wchodząc do kuchni. – Jeb poszedł
po nią.
– Proszę wybaczyć to zamieszanie z naszego
powodu – powiedział Grady.
– A jakie tam zamieszanie, panie Delaney!
– wykrzyknęła Adee.
– Grady, na imię mam Grady.
– Dobrze, dobrze. A więc, Grady, miło, żeś nas
odwiedził.
W tym momencie trzasnęły drzwi i rozległ się
głos Lily.
– Mamo, to ja!
– Jesteśmy w kuchni! Chodź, kochanie, chodź-
że prędko!
– Mamo! – wołała prawie bez tchu Lily, stając
w progu kuchni. – Jeb powiedział, że mamy gości...
Na widok dzieci Lily zaniemówiła na chwilę, po
czym z jej ust wydobył się okrzyk wielkiej radości.
Przykucnęła, otworzyła ramiona, i troje maluchów
z radosnym piskiem rzuciło się w jej objęcia.
– Och, moje kochane, nie mogę uwierzyć – szep-
tała wzruszona – Ale jak, jakim sposobem...
Uniosła wzrok, dopiero teraz zauważyła stoją-
cego na uboczu Grady’ego.
90
Ana Leigh
– Witaj, Lily! – powiedział z trudem, bo w gardle
go ściskało. Lily, taka śliczna... Dwa dni bez Lily
wystarczyły, żeby Grady Delaney poznał stan
swego serca. On kocha tę śliczną dziewczynę
o złotym sercu i nie ma większych pragnień nad to
jedno. Przygarnąć Lily do serca i wyznać jej miłość...
Ale, niestety, nie zrobi tego, bo teraz już wie
przecież, że to nie jest dziewczyna dla niego.
Lily podniosła się z kolan.
– Witaj, Grady! Jaka miła niespodzianka!
Nachylił się nad sakwojażem, pośpiesznie, prze-
cież tam w środku jest powód niespodziewanej
wizyty. Mała paczuszka owinięta w brązowy
pakowy papier, przewiązana zwykłym białym
sznurkiem.
– Dzieci chciały koniecznie ci to wręczyć, Lily.
Podał paczuszkę Andy’emu, Andy stanął przed
Lily i wygłosił uroczyście:
– Wesołych świąt, kochana Lily. To jest pre-
zent ode mnie, od Betsy i od Mita.
– Dla mnie?! Naprawdę? – wykrzyknęła Lily.
– Och, jak się cieszę!
Chwyciła paczuszkę, rozsiadła się przy stole,
dzieci otoczyły ją wianuszkiem, czekając z niecier-
pliwością, kiedy Lily rozwiąże biały sznurek i roz-
winie brązowy, szeleszczący papier.
– Ojej! Jaka śliczna! – wykrzyknęła na widok
śnieżnobiałej chusteczki. Dopiero po chwili za-
uważyła, że w jednym rożku ktoś wyszył praco-
wicie malutkie różowe kwiatuszki.
91
Lily z rodu MacKenziech
– Sam ją kupiłem – oświadczył z dumą Andy.
– Zamiotłem sklep i pan Baker dał mi pięć centów.
– Andy zerknął na ojca i cichutko szepnął Lily do
ucha: – Kupiłem dwie. Drugą dla taty.
– A ja sama ją wyhaftowałam – oświadczyła
Betsy, równie dumna jak brat. – I zrobiłam fran-
cuskie supełki, tak, jak mnie nauczyłaś. A Mit nam
pomagał. Przytrzymywał sznurek paluszkiem, kie-
dy wiązaliśmy na kokardkę.
– Dziękuję wam, moje skarby kochane, dzięku-
ję. Ta chusteczka jest prześliczna, będę jej strzec
jak oka w głowie...
Lily nie była w stanie powstrzymać łez, Adee
również, i ocierając oczy brzegiem fartucha, wy-
biegła z kuchni. Cleve spojrzał na Grady’ego,
bezradnie rozłożył ręce i wybiegł za małżonką.
– Grady, dziękuję ci, że je tu przywiozłeś
– powiedziała Lily drżącym głosem.
– One koniecznie chciały ci to wręczyć – po-
wtórzył. Czuł się nieswojo, a w takiej sytuacji
najrozsądniejszą rzeczą jest po prostu rejterada.
– No, dzieci, pora się zbierać.
– Co?! Ależ, Grady, przecież dopiero co przyje-
chaliście! Jak to tak? Proszę, zostańcie...
Do kuchni wpadła Adee, jej oczy były już suche.
– Ależ ze mnie zapominalska! Obiecałam ko-
muś kakao i co? – wołała wesoło od progu. – Taki
wstyd! Już zabieram się do roboty!
– Pani MacKenzie, proszę nie robić sobie kłopotu,
naprawdę musimy już jechać. Do Calico kawał drogi.
92
Ana Leigh
– Grady? Masz w Calico jakichś krewnych?
– spytał Cleve.
– Nie. Ale...
– W takim razie gdzie zamierzasz spędzić noc?
Hotel w Calico zamknięty, a pierwszy pociąg
odjeżdża dopiero jutro rano. Chyba nie macie
zamiaru spać w rozklekotanym powozie Silasa
Pritcharda!
Grady nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie
spędzi tę noc. Pragnął tylko jak najszybciej opuścić
ten dom. Teraz zdał sobie sprawę, jak wielkim
błędem był przyjazd tutaj bez zaproszenia.
– Na pewno coś znajdę.
Może zawiadowca stacji pozwoli im przenoco-
wać w swojej służbówce, pomyślał.
– Nonsens, Grady! – oświadczyła energicznie
Adee. – Dziś jest Wigilia. Ty i twoje dzieci zo-
stajecie u nas.
– Nie możemy tego zrobić, proszę pani. Na
pewno zaprosili państwo gości, niepotrzebnie bę-
dziemy tu się plątać.
– Będzie tylko rodzina, a nawet gdybyśmy
sprosili furę gości, w naszym domu miejsca dla
nikogo nie zabraknie. Lily, ja robię kakao, a ty
zabierz dzieci do dawnego pokoju Lindy. Grady
może zająć dawny pokój Cole’a. Oba pokoje są
puste – wyjaśniła z uśmiechem, spoglądając na
Grady’ego. – Linda i Cole założyli już swoje własne
rodziny.
Lily wzięła Mita za rączkę.
93
Lily z rodu MacKenziech
– Chodź, kochanie.
Grady podniósł ciężki sakwojaż. Czuł się jak
osioł, wprzęgnięty do jednego wozu z końmi
pełnej krwi. Na litość boską, co on właściwie tu
robi?!
94
Ana Leigh
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Kiedy Lily i jej matka zajęły się karmieniem
dzieci, Cleve zaprosił Grady’ego do salonu na
cygaro i filiżankę kawy.
Oboje rodzice Lily bardzo spodobali się Gra-
dy’emu, byli to ludzie otwarci, uczciwi, ich inten-
cje były najlepsze i dopiero teraz Grady pojął, skąd
tak gwałtowne reakcje Lily, przekonanej, że szeryf
Delaney zaniedbuje swoje dzieci. Lily wychowano
na człowieka, który potrafi zatroszczyć się o in-
nych i nie umie przyglądać się bezczynnie sytuacji
budzącej negatywne wrażenie. Ciekawe, czy cały
klan MacKenziech stosuje się do tych samych
zasad.
– Grady, wlać ci do kawy czegoś mocniejszego?
– spytał Cleve.
– Nie, dziękuję panu. Sama kawa wystarczy.
Tak dobrej kawy chyba jeszcze nigdy nie piłem.
– Bo to, mój drogi, kawa kolumbijska, sprowa-
dzam ją z Dallas. Mamy ją na składzie przez
okrągły rok.
– Na składzie?
– Tak, chłopcze. Jesteśmy właścicielami skle-
pu, dużego sklepu. Sprzedajemy tam wszystko,
czego nie można wyhodować ani wytworzyć
w Triple M. Cukier, kawę, konserwy, przyprawy
i różne sprzęty do gospodarstwa. Także kremy,
które poprawiają urodę dam i tak dalej, i tak dalej.
– A od jak dawna to ranczo jest w rękach
pańskiej rodziny?
– Od 1835 roku. Ojciec zaczął od kilku tysięcy
akrów, niestety, rok później zginął w forcie Alamo.
Luke, mój brat, miał wtedy zaledwie dwa lata,
drugi brat, Flint, rok, a mnie jeszcze na świecie nie
było. Urodziłem się pół roku po śmierci ojca.
Matka wychowywała nas sama. Kiedy ja i moi
bracia pożeniliśmy się, zaczęliśmy dokupywać
ziemię, za każdym razem, gdy uzbierało się trochę
gotówki, a jakiś kawałek ziemi wart był kupna.
– A teraz jak duże jest ranczo?
– Prawie czterysta tysięcy akrów.
Grady omal nie zakrztusił się kawą.
– Przepraszam! Jak pan powiedział? Czterysta
tysięcy akrów?
– No... Możesz ująć albo i dodać jeszcze kilka
akrów.
– Mój Boże... – mruknął Grady, zbyt zdumio-
ny, aby powiedzieć coś innego.
– Wiem, chłopcze, co teraz myślisz. Przyznam,
96
Ana Leigh
że ja też, kiedy czasami o tym pomyślę, skóra na
mnie cierpnie. Na szczęście jest nas tu trzech,
trzech braci i nigdy nie było potrzeby najmować
wielu parobków. Na ranczo praktycznie gospoda-
rują sami MacKenzie... albo drugie połowy męs-
kiego rodu MacKenziech.
Po twarzy Grady’ego przemknął uśmiech.
– Czyli więcej tu wodzów niż samych Indian?
– To nie tak, chłopcze. Każdy z nas ma swoje
obowiązki i za coś tam odpowiada. Nigdy jeszcze
nie było żadnych sporów.
– A co z tymi, co pożenili się z kobietami
MacKenziech? Nie czują się traktowani gorzej?
– Gorzej? A ty wiesz, jacy to ludzie wżenili się
w MacKenziech? Moja bratanica Kitty wyszła za
mąż za Jareda Frasera, oficera, który wystąpił
z wojska i został pisarzem. Ma dom w Dallas, ale
woli mieszkać w Triple M i uwielbia pomagać przy
spędzie bydła. Mąż mojej drugiej córki, Lindy, jest
świetnym nauczycielem, założył szkołę właśnie
tutaj, w Triple M.
– Ale... ale czy oni przypadkiem nie mają
jednak poczucia, że zmienili nazwisko na MacKen-
zie? Nie czują się gorsi?
– Oni? Chłopcze! Jareda Frasera Kongres Sta-
nów Zjednoczonych udekorował medalem za mę-
stwo. A Bobowi Fellowi proponowano posadę na
Uniwersytecie Stanowym, on woli jednak uczyć
dzieci w Triple M. I Jared, i Bob to ludzie pewni
siebie, z charakterem, którzy dadzą sobie radę
97
Lily z rodu MacKenziech
wszędzie. I nikomu do głowy nie przyjdzie nazy-
wać ich za plecami ,,MacKenzie’’.
– Ja, niestety, mam niewiele powodów, żeby
czuć się pewnym siebie.
– Czyżby? Lily mówiła mi, że w Lamy jako
szeryf w krótkim czasie zaprowadziłeś w mieście
porządek.
– Lubiłem tę robotę, i płacili dobrze. Ale to ro-
bota nie dla samotnego ojca. Bardziej potrzebują
mnie moje dzieci niż miasto.
– Grady? A ty kochasz Lily?
To pytanie musiało go zaskoczyć, ale Gra-
dy’emu starczyło jednak rozsądku, aby ojca Lily
nie wystawiać na próbę ani oszukiwać. Odpowie-
dział krótko, po męsku.
– Tak. Bardzo kocham.
– A ja wiem, że ona kocha ciebie.
Grady poderwał głowę.
– Ona... ona powiedziała to panu?
– Tak. I wydaje mi się, że najlepiej będzie, jeśli
powiecie to sobie wprost, z pominięciem osób
trzecich. Grady, chciałem jeszcze o coś zapytać.
Powiedz mi szczerze, co było prawdziwym powo-
dem twojego przyjazdu?
– Zamierzałem oświadczyć się Lily.
– Zamierzałeś? Czy to znaczy, że zmieniłeś
zdanie?
– Ja, proszę pana, nie mam Lily nic do zaoferowa-
nia oprócz trójki dzieci i kilkuset dolarów w banku,
czyli moich oszczędności na zakup małego rancza.
98
Ana Leigh
– Jestem pewien, że Lily zdaje sobie z tego
sprawę. I to nie są wystarczające powody, abyście
nie mogli być razem.
Grady spojrzał w stronę otwartych drzwi,
przez które widać było Lily i Adee, usadowione
razem z jego dziećmi za dużym, kuchennym
stołem.
– Kiedy poznałem Lily, byłem pewien, że nie
pochodzi z majętnej rodziny i musi sama zarabiać
na swoje utrzymanie – powiedział cicho. – Nie
wiedziałem, że jej rodzina posiada jedno z naj-
większych rancz w Teksasie.
– Moja córka pracuje całe życie, Grady. Tak ją
wychowaliśmy. Jesteśmy bogatą rodziną, ale nie
zawsze tak było. W Triple M nikt nie ma prawa
próżnować, może dlatego nam się powiodło. Moje
dzieci i dzieci moich braci pracowały zawsze ramię
w ramię z parobkami. Tradycyjnie wszyscy mło-
dzi mężczyźni z naszej rodziny służą przez jakiś
czas w policji. Każdy z nich w którymś momencie
opuszcza rodzinne gniazdo, żeby, jak to mówią,
rozwinąć skrzydła. Ale tak się jakoś składa, że po
pewnym czasie wszystkich ciągnie tu z powrotem.
Kiedy moi bracia i ja pomrzemy, każde z naszych
dzieci dostanie swoją część rancza w spadku. Tak
jak ja i moi bracia odziedziczyliśmy je po naszych
rodzicach. Tu, w Triple M, chłopcze, trzy pokole-
nia żyją w zgodzie i miłości.
– Zauważyłem to, proszę pana.
– A ty, Grady, powiadasz, że wyjechałeś
99
Lily z rodu MacKenziech
z Lamy na dobre. Dokąd teraz masz zamiar się
udać?
– Chyba pojadę na północ. Słyszałem, że w kil-
ku miastach w Wyomingu poszukują szeryfów.
– Sądziłem, że chcesz być ranczerem.
– Tak, chcę, ale zostanę nim wtedy, kiedy
będzie mnie na to stać.
– Upatrzyłeś sobie już jakieś miejsce?
– Nie, jeszcze nie.
– W takim razie mam dla ciebie propozycję.
Myślę, że warto się nad tym zastanowić. W ze-
szłym miesiącu zmarł nasz sąsiad, Bert Hubbard.
Wdowa po nim, Cassie, postanowiła przenieść się
do córki, do Kalifornii. Kupiliśmy od niej tę ziemię.
To niewielki kawałek graniczący z Triple M od
wschodu. Niewielki, ale trawa tam dobra i jest
woda. Moi bracia na pewno nie będą mieli nic
przeciwko temu, gdybyś zamieszkał tam na jakiś
czas. To żadna dobroczynność, Grady, będziesz
płacił nam za dzierżawę. Ale nie martw się, nie
obedrzemy cię ze skóry.
– Panie MacKenzie, to brzmi zbyt pięknie, żeby
było prawdziwe.
– Słuchaj dalej! Cassie sprzedała stado, ale kilka
sztuk błąka się po okolicy. Zegnasz je i będziesz
miał już coś na początek. I myślę, że to niezłe
rozwiązanie. Zanim wydasz na swoje ranczo
wszystkie oszczędności co do ostatniego centa,
będziesz miał sposobność przekonać się, czy życie
ranczera rzeczywiście ci odpowiada. A to życie
100
Ana Leigh
niełatwe, chłopcze. W zimie zimno, w lecie gorąco,
w deszcz czy suszę robotę trzeba zrobić. Przyj-
rzysz się więc wszystkiemu, popróbujesz swoich
sił i jeśli ci się spodoba, zaproponujesz cenę.
– Będziecie chcieli sprzedać to ranczo? Dlacze-
go, jeśli to dobra ziemia?
– Bo my mamy już tyle ziemi, że sami nie
wiemy, co z nią robić, Grady. Ranczo Lazy Hkupi-
liśmy tylko dlatego, bo byliśmy zaprzyjaźnieni
z Hubbardami, a Cassie chciała wyjechać stąd jak
najprędzej. Dom jest w bardzo dobrym stanie,
niewiele tam jest do naprawiania. Zajmiesz się
robotą, a dzieci będą chodzić do szkoły tutaj,
w Triple M. Szkołę prowadzi, jak mówiłem, Bob,
ma kilka pań do pomocy, możesz więc być pewien,
że dzieci zostaną wyedukowane należycie...
Grady milczał, rozważając w duchu pewien
dylemat. Kim jest ten Cleve? Diabłem czy świętym?
Niezależnie jednak, kim, pokusa jest zbyt wielka.
– A dlaczego pan mi to proponuje, panie Mac-
Kenzie? Widzimy się przecież po raz pierwszy
w życiu.
– Bo wierzę w przeznaczenie, chłopcze. A poza
tym, wydaje mi się, że mam nosa do ludzi.
Pomyślałem sobie, że będzie dobrze, jeśli jakiś czas
pobędziesz tu w pobliżu. – Cleve uśmiechnął się.
– Zobaczymy, co z tego wyniknie... A więc, jak
Grady, co sądzisz o mojej propozycji?
– Byłbym ostatnim głupcem, gdybym ją od-
rzucił. Mam przecież troje dzieci.
101
Lily z rodu MacKenziech
– Myślę, że to nie cała stawka.
– Ma pan na myśli jeszcze Lily i mnie?
Grady ponownie zerknął w stronę drzwi do
kuchni. Widział, jak Lily całuje Betsy w policzek
i gdzieś odchodzi. Lily... Jakże pragnął kochać tę
kobietę i hołubić. Czyżby teraz miał prawo uwie-
rzyć, że to nie mrzonka, lecz marzenie, które ma
szansę się spełnić?
– I co, Grady, ubijamy interes?
– Tak, proszę pana.
– Kiedy podejmiesz ostateczną decyzję, poda-
my sobie ręce. W Teksasie ma to moc obowiązują-
cą. Ale najpierw musisz wszystko dokładnie obej-
rzeć. Myślę, że zrobimy tak. Wprzęgnę konia do
sań i zawiozę cię do Lazy H, to nie dalej niż pięć mil
stąd. Obrócimy szybko, nikt nie zauważy naszej
nieobecności. A więc jak? Jedziemy?
– Jedziemy, panie MacKenzie.
Przed odjazdem Cleve, mimo protestów Gra-
dy’ego, załadował do sań kawę, cukier i kilka
konserw. W drodze gwarzyli sobie, Cleve opowie-
dział co nieco o klanie MacKenziech. Z tych
opowiadań wynikało, że niejedna tu para małżeń-
ska w dość burzliwy sposób docierała do ołtarza.
Niezależnie jednak od przedmałżeńskich perype-
tii, wszystkie pary małżeńskie w Triple M żyły
nadzwyczaj zgodnie.
Grady nie spodziewał się, że dom będzie taki
duży. Przyglądając się konstrukcji, zorientował się,
że najpierw postawiono tu dom niewielki. Duża
102
Ana Leigh
kuchnia, mała sypialnia, poddasze i to wszystko.
Potem jednak dom rozbudowano, pojawił się salo-
nik i jeszcze dwie sypialnie. Przebudowano też
duży kominek, palenisko otwarte teraz było z obu
stron, dzięki czemu ogrzewało i kuchnię, i salonik.
Cassie Hubbard, oprócz kilku drobiazgów, któ-
re darzyła sentymentem, niczego ze sobą nie
wzięła. Zostawiła wszystko, od bielizny pościelo-
wej począwszy, skończywszy na obrazkach na
ścianie. I chociaż dom przez cały miesiąc stał
opuszczony, wszędzie było znać rękę znakomitej
gospodyni.
– No i jak, Grady? Podoba ci się?
– Panie MacKenzie, ten dom przeszedł moje
najśmielsze oczekiwania. I tyle tu pokoi! Dzieciaki
będą oszołomione taką ilością miejsca!
– Świetnie. Może jeszcze rzucisz okiem na
szopę?
W szopie było równie schludnie jak w domu.
W kącie leżała nawet sterta siana do podkarmienia
koni.
– Wciąż wydaje mi się, że za chwilę się obudzę
– powiedział ze śmiechem Grady. – Może pan mną
porządnie potrząśnie!
– Nie ma potrzeby, chłopcze! Nie zapominaj
jednak o tym, że wszystko pięknie ładnie, ale
najgorsze przed tobą. Tak, jak powiedziałem, życie
ranczera niewiele ma wspólnego z piknikiem na
zielonej trawce. Żeby wyjść na swoje, naprawdę
będziesz musiał zakasać rękawy.
103
Lily z rodu MacKenziech
– Nie szkodzi. Przywykłem do ciężkiej pracy.
A ile pan chce za dzierżawę?
– Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem...
Może pięć dolarów co miesiąc? Jeśli zdecydujesz
się osiedlić tu na stałe, odliczymy te opłaty od ceny
kupna.
Grady uśmiechnął się szeroko.
– To może podajmy już sobie ręce, żeby to
przypieczętować.
– Mówmy sobie po imieniu, Grady – powiedział
Cleve, ściskając dłoń Grady’ego. – A teraz wracajmy
do domu, zanim kobiety zaczną bić na alarm.
– Cleve? Czy twoja małżonka nie poczuje się
urażona, jeśli zostanę tutaj na noc?
– Wszyscy uszanują twoją wolę, Grady. Za-
stanów się jednak, to Wigilia, ten wieczór powinie-
neś spędzić z dziećmi.
– Wiem. Ale widzisz... Dzieciaki, kiedy będą
z Lily i twoją małżonką, prawie nie zauważą mojej
nieobecności. A ja chciałbym wszystko przygoto-
wać i przywieźć je tu jutro z samego rana. To
będzie dla nich najpiękniejszy prezent gwiazd-
kowy, Cleve. Nigdy nie marzyłem, że coś takiego
będę mógł im dać.
– Rób, jak uważasz, Grady. Szkoda tylko, że
nie zakosztujesz tych wszystkich specjałów, które
moja Adee przygotowywała już od wielu tygodni.
Poza tym nie wiem, czy Lily będzie zachwycona.
– Przeproś ją, proszę, w moim imieniu. Jutro
wszystko jej wyjaśnię.
104
Ana Leigh
– Twoja w tym głowa! A teraz... Cóż mi
pozostaje powiedzieć? Wesołych Świąt, chłopcze!
Grady odprowadził Cleve’a do sań i z powrotem
wszedł do domu. Postawił na piecu kuchennym
dzbanek z kawą i rozpalił ogień. Obok pieca leżały
polana, sporo, na całą noc wystarczy, ale rano,
przed przyjazdem dzieci, trzeba będzie narąbać
drew.
Chodził z pokoju do pokoju, oglądał obrazki na
ścianach, gładził dłonią lśniące blaty stołów i stoli-
ków. Przeczytał tytuły wszystkich książek, wypeł-
niających szczelnie kilka półek w saloniku.
W skrzyni znalazł bieliznę pościelową i kołdry.
Pościelił łóżka. Betsy, panienka, dostanie swój
własny pokój. Andy i Mit będą razem, ale żeby się
nie krzywili, ojciec pozwoli im wybrać sobie
sypialnię, która spodoba im się najbardziej.
Wrócił do kuchni, nalał sobie pełny kubek
gorącej, świeżej kawy i wyciągnął się na plecionym
dywaniku przed kominkiem.
Nadal do końca nie był pewien, czy to aby nie
sen. Trudno uwierzyć, że tyle dobrego mogło się
stać jednego dnia. Dzieciaki mają dach nad głową,
ten dom mogą już nazywać swoim domem.
I Lily. Czy to możliwe, że ona go kocha? Tyle
szczęścia naraz... Jeśli Lily kocha go naprawdę,
pobiorą się, jakżeby inaczej, ale jeszcze nie teraz,
najpierw Grady musi stanąć na nogi. Pobiorą się za
rok, najdalej dwa. Ale czy Lily będzie chciała
czekać? A on – czy to czekanie wytrzyma? Kiedy
105
Lily z rodu MacKenziech
dziś ją zobaczył, sam nie wiedział, co się z nim
dzieje. Poczuł, że pragnie ją całym ciałem i całą
duszą. Z całego serca.
Przekręcił się na brzuch, podłożył ręce pod
głowę i przymknął oczy.
Dwa lata! Wielki Boże, to jakby całe życie!
106
Ana Leigh
ROZDZIAŁ ÓSMY
– Grady! Obudź się!
Natychmiast otworzył oczy. Ktoś pochylał się
nad nim, ktoś ciemnowłosy, wysmukły i znajomy.
– Chyba przysnąłem! – wymamrotał, zrywając
się z podłogi. – Co ty tu robisz, Lily?
– Przyszłam, bo pewnych rzeczy po prostu nie
pojmuję. Co się dzieje?! Zjawiasz się niespodzia-
nie, po chwili chcesz wyjeżdżać, a teraz nagle tatko
mówi, że zamierzasz osiąść w Lazy H.
– Jesteś niezadowolona?
– Grady, ja tylko chcę, żebyś udzielił mi od-
powiedzi na wszystkie moje pytania.
– Odpowiadam. Tak, mam zamiar osiąść w La-
zy H. Biorę to ranczo w dzierżawę.
– Aha. To teraz wyjaśnij, z jakiego to powodu
w ogóle tu się zjawiłeś. Bo na pewno nie tylko po
to, żeby dzieci wręczyły mi prezent.
– Zła jesteś, że przyjechaliśmy?
– A ty znowu swoje! Sam widziałeś, jak ucie-
szył mnie widok twoich dzieci. A chusteczka od
nich jest prześliczna. Niestety, wiem, że ty nie
masz zwyczaju trwonić pieniędzy. A wysłanie
chusteczki pocztą byłoby o wiele tańsze.
– Masz rację, Lily. Musimy porozmawiać... i to
szczerze.
Dziwne. Rozmowa z ojcem Lily przebiegła
gładko, natomiast teraz, kiedy Grady miał roz-
mawiać z córką Clave’a, czuł się bardzo zdener-
wowany. Zdenerwowany jak nigdy w życiu.
Podniósł z podłogi kubek i wolnym krokiem
podszedł do kuchennego pieca.
– Napijesz się kawy, Lily?
– Nie, za kawę dziękuję. Proszę o odpowiedzi
na moje pytania.
Grady napełnił ponownie swój kubek i wrócił
przed kominek.
– Usiądź, Lily.
– Postoję.
– Lily, wyjaśnię ci wszystko, ale obiecaj, że nie
będziesz przerywać.
– Obiecuję.
Grady najpierw dla kurażu wypił duży łyk kawy.
– Tego wieczoru, po ślubie Klary, nie powie-
działem ci prawdy. Wcale nie byłem pijany i bar-
dzo chciałem cię pocałować. Sądziłem jednak, że
potrafię się opanować. Niestety, nie udało się.
– I przejechałeś taki kawał drogi, żeby mnie za
to przeprosić?
108
Ana Leigh
– Lily! Obiecałaś, że nie będziesz przerywać.
– Dobrze. Już nie będę. Mów dalej.
– Następnego ranka dzieci i ja przyszliśmy na
dworzec, żeby powiedzieć ci prawdę.
– O tym pocałunku? – wykrzyknęła przerażo-
na Lily. – Nie pojmuję,Grady! Powiedziałeś im, że
mnie pocałowałeś?
– Ależ skąd! Ale tamtego wieczoru, kiedy wró-
ciłem do domu, Andy i Betsy jeszcze nie spali.
Przeżywali twój wyjazd, a poza tym chcieli wy-
znać mi swoje grzeszki. Oni od dawna uważają, że
mały Mit koniecznie potrzebuje mamy. Kiedy
przyjechaliśmy do Lamy, ty od razu wpadłaś im
w oko, jako osoba najbardziej odpowiednia. Po-
stanowiły więc nas do siebie zbliżyć. I wpadły na
pomysł iście szatański. Zaczęły nachodzić cię w re-
stauracji, że niby one i pies są tacy głodni. A przed-
tem brudziły sobie twarz, ręce, ubranie, żeby
wyglądać jak trójka biednych, zaniedbanych dzie-
ci. Tobie serce się ściskało, myłaś je i karmiłaś,
a potem przychodziłaś do mnie z pretensjami.
– One tylko tak udawały?
– Oczywiście. Do domu wracały już czyste, a ja
zachodziłem w głowę, czego ty właściwie ode
mnie chcesz.
Lily wybuchnęła głośnym śmiechem.
– A to małe diablątka! Jakie sprytne!
– Moje dzieci pokochały ciebie, Lily, więcej,
one cię uwielbiają, cała trójka. A Andy i Betsy były
zrozpaczone, że ich plan się nie powiódł. Bo niby,
109
Lily z rodu MacKenziech
owszem, ty i ja poznaliśmy się, nawet dobrze,
ale co z tego, skoro ty wyjeżdżasz i tak przeko-
nana, że ja je zaniedbywałem. Dlatego zresztą
nie polubiłaś mnie do tego stopnia, żeby zostać
mamą małego Mita. Jednym słowem, następnego
dnia przyszliśmy na stację. Dzieci miały przy-
znać ci się do wszystkiego i wręczyć prezent
gwiazdkowy. Ale nie udało nam się ciebie od-
naleźć.
– Wsiadłam wcześniej do pociągu. Widziałam
was przez okno, ale, wybacz, Grady, ja po prostu
bałam się tego następnego pożegnania z twoimi
dziećmi. Bałam się, że mi serce pęknie...
– I odjechałaś, Lily, a to skłoniło mnie do
pewnych przemyśleń. Ja dotychczas byłem cał-
kowicie skoncentrowany na zdobyciu pieniędzy,
dzięki którym mógłbym moim dzieciom zapewnić
godziwe życie. Ciułałem pieniądze na kupno ran-
cza, a zupełnie nie dostrzegłem pewnych... okolicz-
ności, które mogą dać więcej szczęścia niż wszyst-
kie rancza razem wzięte. Chodzi o ciebie, Lily.
Byłem głupi i ślepy, że pozwoliłem ci odjechać.
Dlatego następnego dnia zrezygnowałem z pracy
szeryfa, spakowałem się i przyjechałem tutaj.
Miałem zamiar ci się oświadczyć.
Ta wiadomość, skądinąd bardzo miła, wcale nie
wywołała u Lily wybuchu radości. Przeciwnie,
oczy Lily błysnęły gniewnie.
– Wielce szlachetnie z pana strony, panie Dela-
ney! Naprawdę, szlachetnie nadzwyczaj! Dla dob-
110
Ana Leigh
ra swoich dzieci gotów jest pan ponieść każdą
ofiarę, nawet ożenić się z Lily MacKenzie! Nie-
stety, bardzo mi przykro. Ja wyjdę za mąż tylko za
kogoś, kto mnie pokocha, a nie szuka tylko matki
dla swoich dzieci!
– Lily, proszę, nie denerwuj się i nie przery-
waj... Daj mi skończyć...
– Po co? Ja już usłyszałam to, co chciałam
usłyszeć.
– Lily, powiedziałem, że miałem zamiar ci się
oświadczyć. Bo po przybyciu do Triple M zmieni-
łem zdanie.
To wystarczyło, żeby Lily, trzymająca już rękę
na klamce, nagle znieruchomiała. Na moment.
Potem powoli odwróciła głowę i spytała:
– A dlaczegóż to?
– Nie wiedziałem, że twoja rodzina jest tak
majętna. Jak zobaczyłem to wasze Triple M, od
razu pomyślałem, że jestem ostatnim głupcem.
Przecież ja, oprócz dzieci, nie mam nic...
– Aha! Tak sobie właśnie pomyślałeś? No pro-
szę! – Lily puściła klamkę i uczyniła w kierunku
Grady’ego kilka gniewnych kroków. – A wiesz,
dlaczego tak pomyślałeś? Bo ty chyba nie masz
pojęcia, dlaczego ludzie się pobierają. Jak sądzisz,
dlaczego Maggie O’Shea wyszła za mojego brata
Cole’a, a Bob Fellows poślubił moją siostrę Lindę?
Dlaczego Emily Lawrence wyszła za Josha, Rose
Dubois za Zacha, a Jared Fraser ożenił się z Kitty?
O reszcie nie wspomnę! A więc, jak sądzisz? Czy
111
Lily z rodu MacKenziech
zrobili to dlatego, żeby wżenić się w rodzinę
MacKenziech, właścicieli wielkiego rancza?
Grady milczał, tylko ustawił się nieco wygod-
niej. Oparł się plecami o gzyms kominka, skrzyżo-
wał ramiona na piersiach. Po jego twarzy błąkał się
uśmiech.
– A jakiż oni wszyscy mieli powód, panno
MacKenzie?
Lily wcale do śmiechu nie było, przeciwnie,
rozjuszona była coraz bardziej. Wyprostowała się,
wzięła się pod boki, szafirowe oczy z gniewu
zrobiły się prawie czarne. Z ust wylał się nowy
potok gniewych słów.
– A taki, że po prostu się zakochali! Powtarzam:
zakochali! Było im wszystko jedno, kim są przyszli
teściowie, mogli nawet być sobie przybyszami
z obcych planet! Bo mężczyzna i kobieta biorą ślub,
kiedy się kochają, panie Delaney! A nie po to tylko,
żeby ktoś się kimś opiekował czy zmienił czyjeś
życie na lepsze! Liczy się tylko miłość, to najważ-
niejsze. Gdyby miłości nie było, nie byłoby tych par
małżeńskich, które ci tu wyliczyłam i wielu jeszcze
innych. A kocha się wtedy, kiedy serce podpowia-
da, że na całym świecie nie ma innej osoby, z którą
chciałoby się być, tylko ta jedna...
– Tak. Ja chcę być z tobą, tylko z tobą, do końca
moich dni.
– Tak. O to właśnie chodzi – oświadczyła
z mocą Lily i nagle spojrzała na Grady’ego spłoszo-
na: – Zaraz, zaraz... Co ty powiedziałeś?
112
Ana Leigh
– Próbuję ci przekazać, jakie są moje uczucia
względem ciebie – powiedział cicho, podchodząc
do Lily.
Serce Lily dziwnie zatrzepotało, była jednak
zbyt zaperzona, żeby wziąć to pod uwagę i peroro-
wała dalej.
– Bo i niby co w tym złego, jeśli człowiek
zwiąże się z kimś z rodziny MacKenziech? Może
i czasami zdarza się nam zadzierać nosa, ale
z rzadka i śmiem twierdzić, że moja rodzina na
ogół cieszy się sympatią.
– Wcale mnie to nie dziwi.
– I jeszcze jedno... Zaraz... – Urwała, pomyślała
chwilkę i zerknęła na Grady’ego. Nigdy jeszcze nie
zerkała na niego tak nieśmiało.
– Czy mógłbyś powtórzyć to, co powiedziałeś?
– Że wcale mnie to nie dziwi.
– Nie, nie to. Powtórz to, co powiedziałeś
wcześniej.
– Ty mówiłaś, jak to jest, kiedy kogoś się
pokocha. Serce wtedy podpowiada, że człowiek
chce być tylko z tą jedną jedyną osobą zawsze,
z nikim innym. A ja to właśnie czuję.
– Nie pojmuję...
Powiedziała to cichusieńko, rozjuszony byczek
zmienił się w potulne jagniątko. Dla Gardy’ego ta
metmorfoza była zachwycająca i nie pozwalała już
dłużej utrzymać rąk przy sobie.
Lily MacKenzie utonęła w objęciach byłego
szeryfa.
113
Lily z rodu MacKenziech
– Lily, ty głuptasku, przecież ja szaleję za tobą.
I pragnę z całego serca, żebyś została moją żoną.
– Ja też cię kocham – szepnęło drżące jagniątko.
Smukłe ramiona owinęły się wokół szyi Grady’ego,
Grady też zadrżał, z jego ust wydobył się zduszony
jęk. Namiętny, zachłanny pocałunek rozpalił oba
ciała, żadna trzeźwa myśl już nie istniała. Jeszcze
tylko szept bezładny, gorączkowy, że tylko ty,
i nikt więcej, że ja kocham, że ja też kocham, i dwa
ciała, splecione ze sobą, osunęły się na podłogę...
Potem wtuleni w siebie leżeli sobie na dywani-
ku przed kominkiem, wpatrując się w złociste
migoczące płomienie.
– Ale ze ślubem chyba poczekamy – powiedział
Grady. – Najpierw muszę to ranczo doprowadzić
do porządku.
– A ja mam siedzieć z założonymi rękami, tak?
I przyglądać się? Nie, Grady. Jestem młoda, silna
i pracy się nie boję. Chcę, żebyśmy od samego
początku razem budowali naszą przyszłość.
Dłoń Grady’ego pieszczotliwie przesunęła się
po ciemnych, lśniących włosach Lily.
– Masz rację... Poza tym nie wtrzymamy z dala
od siebie. Już nie wytrzymaliśmy... Powinniśmy
pobrać się jak najprędzej. Ale dziś chyba już nie
zdążymy.
– Jutro też jest nowy dzień.
– Jutro Boże Narodzenie.
– A właśnie! Czy to nie byłby najwspanialszy
prezent dla twoich dzieci?
114
Ana Leigh
– O, tak. I dla nas również, dla ciebie i dla mnie,
Lily...
Wrócili do Triple M o zmierzchu. Dom był już
pełen ludzi. Lily i Grady dyskretnie poprosili rodzi-
ców na bok i przekazali im nowinę.
– Jestem szczęśliwa – oznajmiła Adee. – Wie-
działam, że tak się stanie, od tej pierwszej chwili,
kiedy zobaczyłam was razem. Ale mówicie, że ślub
już jutro? Lily, kochanie, co z suknią ślubną i całą
oprawą?
– To nie jest najważniejsze, mamo. Chcemy
pobrać się jak najszybciej, jutrzejszy dzień pasuje
wybornie, cała nasza rodzina zjawi się tu w kom-
plecie. A Grady, niestety, nie ma żadnych krew-
nych, więc...
– To bardzo dobry pomysł, Adee – odezwał się
Cleve. – Jim i Sall też przyjadą, trzeba tylko
zawiadomić Jima, żeby zabrał ze sobą Biblię. Niech
Jim.... – Cleve mrugnął wesoło do Grady’ego – za-
robi na swoje jedzenie.
– A więc postanowione – oświadczyła Lily.
– My teraz powiemy dzieciom, a potem ty, tatku,
ogłosisz to oficjalnie.
Lily i Grady zwołali całą trójkę pociech do
pokoju Lily i zamknęli drzwi. Potem Lily i Grady
przykucnęli i objęli ramionami całe stadko.
– Dzieci, mam dla was bardzo ważną wiado-
mość – oznajmił uroczyście Grady. – Lily i ja jutro
bierzemy ślub.
115
Lily z rodu MacKenziech
W pierwszym momencie zdawało się, że dzieci
nie bardzo wiedzą, o co chodzi. Spojrzały na siebie
zdezorientowane, i nagle dwójka starszych wyda-
ła z siebie radosny pisk. Potem były okrzyki, moc
uścisków i radosne łzy. Nie wiadomo było, czy
mały Mit rozumie, że Lily będzie teraz jego mamą,
ale maluch czuł, że dzieje się coś nieprawdopodob-
nie radosnego. Śmiał się, jak to Mit, czyli jak
dzwoneczek, i w rezultacie, kiedy wychodzili
z pokoju, nawet oczy Grady’ego lśniły podejrzanie.
Kiedy Cleve ogłosił radosną nowinę, wszyscy
rzucili się hurmem do młodej pary, z życzeniami,
całusami i uściskami dłoni. Potem emocje opadły,
wszyscy rozeszli się gdzieś, a Grady wyłowił
okiem swoje pociechy. Mały Mit, jakżeby inaczej,
siedział na kolanach Adee. Andy i Betsy na pod-
łodze w kącie, zajęci zabawą z bliźniaczkami,
podobnymi do siebie jak dwie krople wody. Becky
i Jenny. Grady był dumny, że przynajmniej obie te
dziewuszki potrafił zidentyfikować. Bo tak w ogó-
le to w głowie miał mętlik. Tyle nowych imion
i twarzy. Wuj Flint, ciotka Garnet i przyległości,
czyli Jeb, Zach, Rose i Em. Gdzieś tutaj kręci się
ciotka Honey, wuj Luke, także Cole, Linda, Sara,
Jared i Kitty. Ktoś przedstawiał mu się jako Mag-
gie, słyszał też imię Bob. Miesiące miną, zanim
Gary będzie ten tłumek rozpoznawać bezbłędnie.
Na razie nie kojarzył nawet, kto z urodzenia jest
MacKenzie, a kto do tej rodziny przybył.
Jedno wiedział. Wśród tych ludzi da się żyć.
116
Ana Leigh
Podobali mu się ci MacKenzie, to wśród nich
wyrosła Lily o złotym sercu. Lily rodzinę Gra-
dy’ego obdarzyła miłością, on również jej rodzinę
pokocha i darzyć będzie szacunkiem.
A zachwycone i dumne twarzyczki swoich
dzieci zapamięta na zawsze, kiedy poproszono je,
aby tak jak wszyscy członkowie rodziny, powiesi-
ły na drzewku po jednej ozdobie.
Kiedy Grady gawędził z wujem Lukiem, do
wuja podeszła jakaś pani, okazało się, jego żona,
Honey. Świetnie, teraz Grady, oprócz rodziców
Lily, rozpoznawać będzie jeszcze jedną parę mał-
żeńską. I o ile pamięć Grady’ego nie myliła, Luke
był najstarszym z trzech braci MacKenzie.
– Grady? – zagadnęła Honey. – Podobno Mit
nie mówi. To prawda?
– Tak. Niestety, nie powiedział jeszcze ani
słowa. A rozumie wszystko, przecież reaguje.
Kiwa główką potakująco albo nią potrząsa, śmieje
się, płacze. Ale nie mówi.
Honey spojrzała na męża znacząco.
– Skąd my to znamy, Luke?
– Ten sam problem mieliśmy z Joshem – wyjaś-
nił Luke. – Zaczął mówić, kiedy skończył sześć lat
i teraz uszy nam puchną!
– Och, przestań, Luke! – żachnęła się Honey,
w jej oczach jednak, kiedy spoglądała na męża,
było wiele czułości. – Grady? A ty nie wiesz,
dlaczego Mit nie mówi?
– Nie mam pojęcia.
117
Lily z rodu MacKenziech
– Bo jeśli chodzi o naszego Josha, to był powód.
Doktor powiedział nam, że dziecko po strasz-
liwych przeżyciach przestało ufać ludziom. I tak,
niestety, było. Josh chował się bez ojca, wkrótce po
jego narodzinach Luke poszedł na wojnę. Kiedy
mały miał dwa latka, na ranczo napadła banda
comancherosów. Zgwałcili i zamordowali matkę
Josha i jego babkę. Dziecko to widziało. Uratował
je pewien Meksykanin, pracujący na ranczu. Udało
mu się uciec razem z Joshem. Zabrał go do Mek-
syku, Luke odnalazł synka dopiero po dwóch
latach. I znów biedne dziecko przeżyło wstrząs,
kiedy musiało opuścić bliskich już sobie ludzi
i odejść z nieznanym ojcem.
– Czyli ciotka Honey nie jest matką Josha?
– spytał Grady.
– Tego nigdy jej nie mów – rzucił Luke. – Ani
Joshowi. Bo nasłuchasz się od nich!
– Poznałam Luke’a, kiedy miał sześć lat – po-
wiedziała Honey. – Pokochałam go od razu i to był
chyba jedyny powód, dla którego wyszłam za tego
upartego draba!
Znów uśmiech słodki i pełne czułości spojrzenie
na małżonka.
– A jak to się stało, że Josh w końcu zaczął
mówić? – spytał Grady.
– Po prostu zaczął – powiedziała Honey. – To
był cud.
– Z pełnym szacunkiem, ciotko Honey, ale ja
w cuda nie wierzę.
118
Ana Leigh
– Ale tak było. Pewnego dnia Luke znalazł na
drodze bezpańskiego psa, który wpadł pod koła
wozu. Pies był ranny, właściwie już zdychał i Luke
chciał go zastrzelić. Josh zorientował się, co ojciec
zamierza, zaczął krzyczeć i prosić, żeby tego nie
robił. Wtedy właśnie przemówił po raz pierwszy.
Z Mitem będzie podobnie, przekonasz się, Grady.
Zdarzy się cud i dziecko przemówi.
Nagle do ojca podbiegła Betsy, ciągnąc za rękę
zapłakanego Mita.
– Tatusiu! Tatusiu! Andy powiedział Mitowi,
że Świętego Mikołaja nie ma!
Zanim Grady zdążył coś powiedzieć, Adee
MacKenzie całą sprawę wzięła w swoje ręce.
– Naturalnie, że jest! – zawołała, chwytając
Mita w objęcia. – Jest, jest, mój skarbie!
– Adee, posłuchaj – odezwał się półgłosem
Grady. – Ja staram się nie karmić dzieci bajkami,
żeby potem nie miały żadnych złudzeń. Nie chcę,
żeby miały nadzieję na coś, co nie istnieje.
– No to wstydź się, Grady Delaney! Nikomu
nie wolno odbierać nadziei. Nadzieja to wiara.
A czy można żyć bez wiary?
Zwołała wszystkie dzieci, całe stadko rozsiadło
się na podłodze, wpatrzone w babcię, która z szuf-
ladki sekretarzyka wyjęła wycinek z jakiejś gazety.
– To wycinek z gazety ,,New York Sun’’, moje
dzieci. W 1897 roku, we wrześniu, pewna ośmio-
letnia dziewczynka, Virginia O’Hanlon napisała
do gazety list z zapytaniem, czy Święty Mikołaj
119
Lily z rodu MacKenziech
istnieje, czy nie. Na ten list odpowiedział jej sam
redaktor naczelny, pan Francis P. Church. Po-
słuchajcie teraz, co pan Church napisał.
Nie tylko dzieci, ale i dorośli, nawet największe
niedowiarki, nadstawili uszu. A pan Church
w swoim liście do małej Virginii gorąco ją zapew-
nił, że Święty Mikołaj jest, co do tego nie ma
żadnych wątpliwości. Święty Mikołaj istnieć bę-
dzie zawsze, dopóki wśród ludzi nie zbraknie
miłości, szczodrości i poezji. Dziecięca wiara
w Świętego Mikołaja rozjaśnia nam życie. I nawet
jeśli Świętego Mikołaja nikt nie widzi, on jest, po
prostu jest, właśnie dlatego, że dzieci w niego
wierzą.
– No i widzisz, stary sceptyku – mruknęła Lily,
wsuwając swoją dłoń w dłoń Grady’ego. – Mnie
też próbowałeś wmówić, że Święty Mikołaj nie
istnieje. A ty po prostu musisz w końcu uwierzyć
w cuda.
– Teraz wierzę, kochanie. Zgodziłaś się prze-
cież zostać moją żoną. Dla mnie to największy
cud, jaki kiedykolwiek się wydarzył.
Lily leciutko uścisnęła jego dłoń.
– A ja czuję, kochany, że na tym nie koniec.
Tymczasem Adee kończyła czytanie listu pana
Churcha:
– ... Święty Mikołaj żyje, droga Virginio, i żyć
będzie za tysiąc lat, za dziesięć tysięcy, i za dziesięć
razy te dziesięć tysięcy. Żyć będzie wiecznie
i zawsze będzie uszczęśliwiał dziecięce serduszka.
120
Ana Leigh
Adee zamilkła. Dzieci zaklaskały w rączki, ze-
rwały się z podłogi. Całe stadko zaczęło machać
raczkami, podskakiwać, wirować w radosnym
tańcu.
– Hurra! Niech żyje Święty Mikołaj!
Do roztańczonego kółka podbiegł mały Mit,
z buzią jaśniejącą ze szczęścia. Wyciągnął w górę
ramionka, jak pozostałe dzieci. Też podskoczył
i zawołał:
– Hulaa! Niech zyje!
121
Lily z rodu MacKenziech