Garwood Julie Czas Róż 01 Biała

Julie Garwood

BIAŁA

Czas Róż

PROLOG

Dawno temu żyła niezwykła rodzina - bracia Clayborne'owie, złączeni więzami silniejszymi niż więzy krwi.

Po raz pierwszy spotkali się, gdy jako dzieci mieszkali na jednej z ulic Nowego Jorku. Zbiegły niewolnik Adam, kieszonkowiec Douglas, rewolwerowiec Cole i oszust Travis przeżyli w dżungli miasta rządzonego przez gangi starszych od nich chłopców tylko dlatego, że trzymali się razem. Kiedy na swojej ulicy znaleźli małą dziewczynkę - pod­rzutka - postanowili, że wyjadą na Zachód i stworzą jej prawdziwy dom.

Jakiś czas później osiedlili się w samym sercu Terytorium Montany na skrawku ziemi, który nazwali Różanym Wzgó­rzem.

Dorastając, otrzymywali listy od matki Adama, Róży. To ona kształtowała ich charaktery. Róża dobrze znała ich obawy, nadzieje i marzenia, gdyż chłopcy odpisywali na jej listy, wzruszeni matczyną troską, miłością i oddaniem.

Z biegiem lat każdy z nich zaczął ją uważać za swą własną matkę.

Po upływie długich dwudziestu lat Róża dołączyła do nich i wreszcie jej dzieci były szczęśliwe. Córka wyszła za mąż za dżentelmena i spodziewała się dziecka, a synowie wyrośli na porządnych ludzi. Ale mama Róża nie była do końca usatysfakcjonowana. Martwiła się, że synowie zbyt polubili kawalerskie życie. A ponieważ należała do tych, co uważają, że Bóg pomaga tylko tym, którzy sami sobie pomagają, wiedziała, że zostało jej tylko jedno wyjście - wtrącić się w ich poukładane życie.


Thomas Hood, “Time of Roses”

Nie w zimie z naszych wróżb

Wyczytał los kochanie.

Był czas kwitnienia róż -

Rwaliśmy je w altanie.

Bo nie wie młoda miłość,

Że zima jest na świecie.

Ach, skądże! Pięknie było,

Świat czcił nas świeżym kwieciem.


Przeł. Wojciech Usakiewicz

ROZDZIAŁ 1

No i doczekała się. Wpadła w tarapaty po same uszy. Każdy, kto grozi Douglasowi Clayborne'owi, powinien zdawać sobie sprawę z konsekwencji tak nierozsądnego czynu i gdy tylko Douglas odbierze jej strzelbę, wytłumaczy damie jej błąd. Gruby błąd.

Ale najpierw musi jakoś ją przekonać, by wyszła z końs­kiego boksu i stanęła w świetle latarni. Postanowił, że będzie do niej mówić tak długo i łagodnie, aż uśpi jej czujność i podejdzie na tyle blisko, by wziąć ją z zaskoczenia. Wyrwie jej strzelbę z rąk, rozładuje, a potem złamie na kolanie. Chyba, że byłby to Winchester... wtedy go zatrzyma.

Ale teraz ledwie ją widział. Przykucnęła w cieniu za bramką boksu i oparła lufę strzelby o najniższą deskę. Po drugiej stronie stajni, na kołku, wisiała naftowa lampa, lecz dawała tak marne światło, że ze swego miejsca Douglas niewiele mógł zobaczyć.

Stał na progu stajni przestępując z nogi na nogę, a deszcz siekł go po plecach. Już dawno przemókł do suchej nitki, podobnie jak Brutus, jego kasztanowaty wałach. Im szybciej zdejmie z niego siodło i wytrze go do sucha, tym lepiej dla zwierzęcia. Ale to, co chce zrobić Douglas, i to, co zamierza dama przycupnięta w boksie, to dwie różne rzeczy.

W tej samej chwili mroki nocy - i kawałek korytarza w stajni - rozświetliła błyskawica, po której natychmiast rozległ się ogłuszający huk grzmotu. Brutus stanął dęba i głośno zarżał podrzucając łbem. Najwyraźniej koń, podobnie jak jego pan, bardzo chciał schować się przed deszczem.

Cały czas wpatrując się w lufę strzelby, Douglas starał się uspokoić zwierzę czczymi obietnicami, że wszystko będzie dobrze.

- Pani nazywa się Isabel Grant?

Odpowiedziała mu niskim, gardłowym jękiem. Pomyślał, że to jego ostry ton ją przestraszył i właśnie chciał ponowić pytanie nieco łagodniejszym głosem, gdy usłyszał, jak kobieta w boksie ciężko oddycha. Najpierw przyszło mu do głowy, że się przesłyszał, ale nie... Dyszała głośno, lecz Douglas nie rozumiał, dlaczego. Wszak odkąd wszedł do stajni, nie ruszyła się nawet na krok, więc nie mogła się zmęczyć.

Odczekał chwilę, po czym zapytał ponownie:

- Czy jest pani żoną Parkera Granta?

- Dobrze wiesz, kim jestem. Odejdź natychmiast, albo cię zastrzelę. I zostaw drzwi otwarte, chcę widzieć jak odjeżdżasz.

- Proszę pani, mam do załatwienia interes z pani mężem, jeżeli będzie pani taka miła i powie mi, gdzie mogę go znaleźć, pójdę z nim porozmawiać. Nie uprzedził pani, że przyjadę? Nazywam się...

- Nic mnie nie obchodzi, jak się nazywasz! - wrzasnęła w odpowiedzi. - Jesteś jednym z ludzi Boyle'a i to mi wystarczy. A teraz wynoś się!

Wyczuł, że panicznie się bała. To go zdenerwowało.

- Nie ma czym się irytować. Zaraz sobie pójdę. Niech pani będzie tak miła i przekaże mężowi, że Douglas Clayborne czeka na niego w mieście. Chcę mu dać resztę pieniędzy za araba. Najpierw jednak muszę zobaczyć konia, tak, jak się umawialiśmy. Powtórzy mu pani?

- Mój mąż sprzedał panu konia?

- Tak. Parę miesięcy temu kupiłem od niego ogiera.

- Kłamiesz! - krzyknęła. - Parker nigdy nie sprzedałby żadnego z moich arabów!

Douglas nie był w nastroju, by się z nią kłócić.

- Mam dokumenty... mogę to udowodnić. Niech mu tylko pani przekaże to, co przed chwilą powiedziałem, dobrze?

- Kupił pan konia, którego nigdy w życiu nie widział pan na oczy?

- Mój brat go widział - wyjaśnił spokojnie. - Zna się na koniach równie dobrze, jak ja.

Kobieta w boksie nagle Wybuchnęła płaczem. Douglas ruszył w jej stronę, chcąc ją uspokoić, ale zatrzymał się w pół kroku.

- Bardzo mi przykro, że mąż nic pani nie powiedział o sprzedaży konia.

- Och, Boże... błagam... nie teraz.

Znowu zaczęła dyszeć. Co się z nią dzieje, u wszystkich diabłów?! Instynktownie wyczuł, że stało się coś złego i dałby sobie głowę uciąć, iż to jej mąż jest odpowiedzialny za ten potok łez. Powinien był jej powiedzieć o sprzedaży konia; z drugiej strony, dama trochę przesadzała.

Przyszło mu do głowy, że powinien ją pocieszyć.

- Wiem, że wiele małżeństw przeżywa czasami złe okresy. Pani mąż musiał mieć powód, by sprzedać tego ogiera... Pewnie zbyt wiele spraw zaprzątało mu głowę i zapomniał pani o tym powiedzieć. To wszystko...

Ale ona tylko oddychała coraz głośniej, aż nagle przestała. Ten dźwięk przypominał mu dyszenie rannego zwierzęcia. Bardzo chciał już sobie stąd pójść, lecz przecież nie mógł jej tak zostawić... a przy okazji, to gdzie też się podziewa mąż tej damy?

- To nie powinno się wydarzyć! - zawołała.

- Co nie powinno się wydarzyć?

- Wynoś się! - krzyknęła ze złością, ale Douglas był wystarczająco uparty, by nie ruszyć się na krok.

- Nie odejdę, dopóki mi nie powiesz, kim jest Boyle. Czy to on cię skrzywdził? Czy coś cię boli?

Isabel natychmiast zareagowała na współczucie w jego głosie.

- Więc nie pracujesz dla Boyle'a?

- Nie.

- Udowodnij to.

- Niczego nie mogę ci udowodnić, dopóki nie pokażę listu, jaki dostałem niedawno od twego męża.

- Nie ruszaj się ani na krok.

Ponieważ od dobrych paru minut tkwił w miejscu jak kamień, nie rozumiał, dlaczego ona na niego krzyczy.

- Jeżeli chcesz, bym ci pomógł, musisz mi powiedzieć, co się stało?

- Wszystko jest nie tak!

- A dokładniej?

- Zbliża się, a jest stanowczo za wcześnie. Nie rozumiesz? To moja wina... O Boże... nie pozwól na to. Jest jeszcze za wcześnie...

- Kto się zbliża? - spytał Douglas, oglądając się nerwowo przez ramię, lecz choć wytężał wzrok, nikogo nie dojrzał w mrokach nocy. Może mówiła o tym Boyle'u, czy jak mu tam?

Mylił się.

- Poród! - krzyknęła Isabel. - Poród się zbliża! Czuję kolejny skurcz!

Douglas aż skulił się w sobie.

- Poród?! Chcesz rodzić dziecko? Teraz?

- Tak.

- O, nie! Nie rób tego, błagam! - Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z tego, jakie bzdury wygaduje, więc uświadomi­ła mu to między jednym a drugim spazmem. Przekrzywił głowę i spojrzał na nią uważnie. - Masz bóle? Teraz?

- Tak! - jęknęła przeciągle.

- Więc na miłość boską, zdejmij palec ze spustu i odłóż strzelbę na ziemię!

Nie rozumiała, o co mu chodzi; skurcze następowały teraz tak często i z taką mocą, że ledwo mogła to znieść. Zacisnęła mocno powieki i zagryzła wargi. Kuląc się w sobie czekała, aż ból minie.

Zbyt późno zdała sobie sprawę ze swego błędu. Gdy otworzyła oczy, nigdzie nie zobaczyła nieznajomego. Na pewno nie odjechał, bo jego koń nadal stał w progu stajni... więc gdzie u diabła...?

Nagle ktoś wyrwał jej strzelbę z rąk. Z okrzykiem przerażenia wycofała się w głąb boksu i czekała na atak.

Zdawało się, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Furtka boksu skrzypnęła przy otwieraniu i potężnie zbudowany mężczyzna, który zdawał się przesłaniać sobą mdłe światełko lampy, wszedł do środka. Miał ciemne oczy i włosy... i bardzo wściekłą minę. O Boże, nie pozwól mu mnie zabić... Jeszcze nie teraz. Jeżeli ja umrę, umrze też dziecko w moim łonie!

Nie mogła już dłużej tego znieść. Otworzyła usta, by zaczerpnąć powietrza. Wiedziała, że gdy raz zacznie krzy­czeć, już nigdy nie przestanie. Błagam, Boże, zrozum mnie... Nie zniosę tego... już nie mogę... nie mogę...

Ale on tylko położył dużą dłoń na jej ramieniu i oddał jej strzelbę.

- A teraz mnie posłuchaj - warknął tonem nie znoszącym sprzeciwu. Potem dodał idiotycznie: - Nie możesz teraz rodzić! - To powiedziawszy, odwrócił się i wyszedł z boksu.

- Opuszczasz mnie?

- Nie. Po prostu chcę przysunąć bliżej lampę, żebym widział, co robię. Jeżeli miałaś rodzić, to dlaczego przyszłaś do stajni? Powinnaś leżeć w łóżku.

Znowu zaczęła dyszeć.

- Przecież kazałem ci przestać! Dziecko nie może przyjść na świat w takich warunkach, więc lepiej zapomnij o porodzie!

Zaczekała, aż skurcze ustaną, po czym poinformowała go, że jest skończonym idiotą. Zgodził się z nią w duchu, lecz powiedział tylko:

- Po prostu chcę, byś zaczekała, aż znajdę twojego męża.

- Przecież nie robię tego umyślnie!

- Gdzie jest Parker?

- Odszedł.

Douglas zaklął pod nosem.

- Obawiałem się, że to właśnie mi powiesz. Też sobie wybrał porę na wycieczki!

- Dlaczego jesteś na mnie taki zły? Przecież cię nie zastrzelę.

Nie był zły; był przerażony. Już nie raz pomagał w naro­dzinach źrebaków czy cielaków, lecz nigdy nie odbierał porodu dziecka i nie miał ochoty uczestniczyć w przyjściu na świat dziecka Isabel Grant. No, pewno, że był przerażony, ale był też na tyle rozsądny, by jej o tym nie mówić.

- Nie jestem zły - powiedział z całym spokojem, na jaki było go stać. - Po prostu mnie zaskoczyłaś. Pomogę ci wrócić do domu, a potem pojadę po doktora.

Miał nadzieję, że pani Grant nie powie mu, iż w mieście nie ma medyka.

- Doktor tu nie przyjedzie.

Douglas zawiesił lampę na kołku tuż obok boksu. Odwrócił się do kobiety i po raz pierwszy uważnie się jej przyjrzał. Była atrakcyjna, nawet kiedy tak paskudnie marszczyła brwi. Na nosku miała małą garstkę piegów, a jemu zawsze bardzo podobały się piegowate kobiety. Zawsze też podobały mu się rude włosy, a długie loki Isabel Grant pobłyskiwały ciemną czerwienią w blasku naftowej lampy.

Skarcił się za te myśli; wszak była mężatką, więc nie powinien zwracać uwagi na jej urodę. A jednak tak właśnie sprawy się miały - Isabel Grant była wyjątkowo piękną kobietą.

I z brzuchem jak beczka. To pomogło mu odzyskać opanowanie.

- Niby dlaczego doktor nie miałby tu przyjechać?

- Bo Sam Boyle mu na to nie pozwoli. Doktor Simpson zjawił się tu tylko raz, gdy byłam już w zbyt zaawansowanej ciąży, by pojechać do niego do miasta, i Boyle zagroził, że zabije go, jeżeli jeszcze raz mnie odwiedzi. Boyle zrobiłby to... - dodała szeptem. - To zły człowiek. Rządzi całym miastem. Ludzie są tu przyzwoici, ale robią, co on im każe, bo się go boją... I trudno im się dziwić. Sama się go boję.

- Co Boyle ma przeciw tobie i twojemu mężowi?

- Jego ranczo sąsiaduje z naszym. Boyle chciał wykupić naszą posiadłość, by powiększyć swoje pastwiska, ale cena, jaką zaoferował, była śmiesznie niska. Tak, czy inaczej, Parker nigdy nie sprzedałby naszej ziemi... To był nasz dom... i nasze marzenie.

- Isabel, gdzie jest Parker? - Gdy tylko zobaczył łzy w jej oczach, już znał odpowiedź. - On nie żyje, prawda?

- Tak. Pochowałam go na wzgórzu za stajnią. Ktoś strzelił mu w plecy.

- Boyle?

- Któżby inny.

Douglas oparł się plecami o boks, założył ręce na piersi i zaczekał, aż ona się opanuje.

Isabel oparła się ciężko o ścianę i spuściła głowę; była bardzo zmęczona.

Douglas odczekał dłuższą chwilę, po czym zadał jej następne pytanie.

- Czy szeryf prowadził śledztwo?

- W Sweet Creek od dawna nie ma już szeryfa. Boyle musiał go stąd wygonić na długo, zanim Parker i ja osiedliliśmy się tutaj.

- Podejrzewam, że nikt nie rwie się na to stanowisko?

- A ty byś się rwał? - Otarła łzę z policzka i spojrzała mu w oczy. - Doktor Simpson opowiadał mi, że kiedyś Sweet Creek było spokojnym, małym miasteczkiem. On i jego żona są moimi przyjaciółmi - dodała po chwili. - Pomagają mi, jak mogą.

- W jaki sposób?

- Wysłali listy i telegramy do wszystkich okolicznych szeryfów z prośbą o pomoc. Kiedy ostatnio widziałam się z doktorem, powiedział mi, że w okolicy kręci się agent federalny... to było jak odpowiedź na moje modły. Doktor nie potrafił go zlokalizować, ale był przekonany, że gdy tylko ten agent dowie się, ile razy Boyle złamał prawo, natychmiast się tu zjawi. Nie tracę nadziei... - dodała cicho, - ...ale Boyle ma na swoich usługach co najmniej dwudziestu opryszków i by go pokonać, trzeba mniej więcej tylu agentów federalnych.

- Na pewno jest jakiś sposób... - zaczął, lecz zaraz urwał, gdyż właśnie do niego dotarło, że Isabel rozmawia z nim od paru minut i już nie dyszy. - Przestało cię boleć?

Spojrzała na niego zaskoczona, po czym przyłożyła dłoń do olbrzymiego brzucha.

- Tak, przestało. - Uśmiechnęła się do niego. Dzięki Bogu.

- Naprawdę jesteś tu sama? Nie patrz tak na mnie, Isabel. Chyba już się przekonałaś, że nie pracuję dla Boyle'a.

Powoli skinęła głową.

- Nauczyłam się, że lepiej nie być zbyt ufną. Jestem sama już od bardzo dawna.

Starał się nie okazać jej swego przerażenia; wszak kobieta w ostatnich miesiącach ciąży powinna mieć kogoś do pomocy! Zaczęło się w nim gotować ze złości.

- I nikt z miasta nie przyjeżdża ci pomagać?

- Panie Clayborne, ja...

- Mam na imię Douglas - poprawił ją natychmiast.

- Douglasie, nie sądzę, byś w pełni rozumiał moją sytuację. Boyle odciął drogę prowadzącą z miasta do mojej posiadłości. Nikt bez jego zgody tu się nie dostanie.

- Ja się dostałem. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Kiedy dotarło do niej znaczenie tych słów, też się uśmiechnęła.

- Ludzie Boyle'a pewnie pojechali do domu, gdy tylko zaczęło padać. Zdaje mi się, że wracają na jego ranczo zaraz po zachodzie słońca, lecz nie jestem tego pewna.

Isabel wyprostowała się i nadal opierając się o ścianę, chciała strzepać kurz ze spódnicy, gdy kolana się pod nią ugięły. Z przerażeniem opadła na słomę i odwracając twarz do ściany, głosem przytłumionym z zażenowania, wyjaśniła mu, co się stało.

Była przerażona i zawstydzona. Douglas natychmiast pod­szedł do niej i położył jej dłoń na ramieniu, chcąc ją pocieszyć.

- Nie przejmuj się. Wody powinny odejść. To dobry znak. - I to by było na tyle, jeżeli chodzi o jego wiedzę na temat rodzenia dzieci.

- Coś jest nie tak. Dziecko miało się urodzić dopiero za jakieś trzy, cztery tygodnie. O, Boże, to wszystko moja wina. Nie powinnam była wczoraj myć podłogi i robić prania, ale wszystko było takie brudne... No i chciałam się czymś zająć, aby tylko nie myśleć o tym, że sama będę musiała wychowywać dziecko. Nigdy nie powinnam była...

- Na pewno nie zrobiłaś nic złego - wtrącił Douglas.

- Przestań się obwiniać... Niektóre dzieci przychodzą wcześ­niej na świat niż powinny. To wszystko.

- Chyba nie sądzisz...

- Wiem tylko, że to nie twoja wina - powtórzył z uporem.

- Dziecko ma własny rozum, i nawet gdybyś od miesiąca leżała w łóżku, i tak to dziś wody by odeszły. Dam sobie głowę uciąć.

Zdawało się, że wie, o czym mówi, więc Isabel przestała czuć się winna.

- Coś mi się zdaje, że dziecko urodzi się jeszcze dziś w nocy.

- Na to wychodzi - przytaknął.

- To dziwne. Nic mnie nie boli.

Oboje mówili szeptem. On starał się jakoś ją pocieszyć i uspokoić; ona usiłowała zapomnieć o swoim wstydzie. Douglas Clayborne był jej zupełnie obcy... O Boże, dlaczego nie jest przynajmniej stary i brzydki? Dlaczego jest młody i tak niewiarygodnie przystojny? Jeżeli to on ma pomóc jej dziecku przyjść na świat... O słodki Jezu... to oznacza, że będzie musiała zdjąć przy nim ubranie i...

- Isabel, przestałaś się już mnie wstydzić? Musisz spojrzeć na to wszystko z praktycznego punktu widzenia - powiedział łagodnie. - No, spójrz na mnie.

Dopiero po dłuższej chwili zebrała siły i spojrzała mu w oczy. Policzki nadał ją paliły.

- Spójrz na to z praktycznego punktu widzenia - po­wtórzył i wziął ją na ręce.

- Co robisz?

- Niosę cię do domu. Obejmij mnie.

Ich twarze niemal się zetknęły. Douglas bezczelnie przyglą­dał się jej piegom, a Isabel z zakłopotaniem patrzyła w sufit.

- Jakie to niezręczne... - wykrztusiła.

- Zdaje mi się, że dziecku jest wszystko jedno, czy jego matka czuje się niezręcznie, czy nie...

Wyniósł ją z boksu, zatrzymał się na chwilę, by oprzeć wyjętą z jej rąk strzelbę o ścianę stajni, po czym podszedł do drzwi.

- Uważaj - odezwała się Isabel. - Strzelba jest naładowa­na. Może wystrzelić, jeżeli...

- Rozładowałem ją.

Była tak zaskoczona, że spojrzała mu w oczy.

- Co takiego? Kiedy?

- Zanim ci ją oddałem. Chyba nie zaczniesz znowu się na mnie boczyć?

- Nie, ale postaw mnie na ziemi jeszcze na chwilę. Zanim pójdziemy do domu, muszę się zająć Pegazem.

- Masz na myśli ogiera?

- Tak.

- W twoim stanie nie powinnaś się do niego zbliżać.

- Nic nie rozumiesz. Skaleczył się w lewą tylną nogę i muszę ją opatrzyć, zanim wda się zakażenie. To nie potrwa długo.

- Ja się nim zajmę.

- A wiesz, jak to zrobić?

- Taak. Znam się na koniach. Odprężyła się nieco w jego ramionach.

- Douglasie?

- Tak?

- Znasz się też na kobietach? Zastanawiałam się...?

- Nad czym?

- No... nad porodem. Czy odbierałeś już kiedyś poród?

Postanowił, że lepiej ją uspokoić niż tłumaczyć zawiłości jego wcześniejszych doświadczeń.

- Tak... mam trochę doświadczenia, jeśli o to chodzi. - Ale z końmi, dodał w myślach.

- Wiesz co robić, jeżeli coś pójdzie nie tak?

- Wszystko będzie w porządku - powiedział tak pewnie, jak tylko potrafił. Chyba się udało. - Wiem, że jesteś przerażona i pewnie czujesz się samotna...

- Ale nie jestem sama. Chyba mnie teraz nie zostawisz?

- Nie denerwuj się. Nie zostawię cię.

Isabel westchnęła cichutko i położyła mu głowę na ramieniu. Kiedy tylko wyszli na dwór, Douglas pożałował, że nie owinął jej choćby w końską derkę - nadal lało jak z cebra. Drewniana chatka, którą ona nazwała domem, znajdowała się jakieś pięćdziesiąt jardów od stajni, ale zanim tam dotarli, oboje byli przemoczeni.

W środku stała zapalona lampa naftowa; wnętrze było przytulne, lecz Douglas przede wszystkim poczuł wszech­obecny zapach róż. Na prawo od wejścia stał podłużny stół przykryty biało-żółtą serwetą, z kryształowym wazonem pełnym białych róż. Najwyraźniej Isabel starała się wnieść trochę radości i piękna do swego smutnego życia. Douglasa aż zabolało serce na myśl o jej samotności.

Domek był dokładnie wysprzątany. Naprzeciw drzwi znajdował się duży kominek z okapem, na którym znajdowały się fotografie w srebrnych ramkach. Po lewej stronie paleniska stał bujany fotel pokryty biało-żółtym obiciem, zaś po drugiej drewniane krzesło z wysokim oparciem, na którym stał koszyk z włóczką. Z kłębuszka czerwonej wełny wystawały druty.

- Bardzo tu ładnie - powiedział uczciwie.

- Dziękuję. Wolałabym mieć większą kuchnię. Mam zamiar powiesić zasłonę między kuchnią a pokojem, tak, żeby je oddzielić od siebie... ale i tak strasznie tu ciasno. Miałam zamiar tu posprzątać po powrocie ze stajni.

- O nic się nie martw.

- Zauważyłeś, jakie piękne mam róże? Rosną dziko za polem, przy drzewach. Parker przesadził część z nich pod dom, lecz jeszcze się nie przyjęły.

Douglas pomyślał, że lepiej będzie odwrócić jej myśli od zmarłego męża.

- W twoim stanie nie powinnaś oddalać się od domu. Mogłaś upaść i zrobić sobie krzywdę.

- Chciałam przynieść je do domu... a spacer tylko dobrze mi zrobił. Nie znoszę siedzieć całymi dniami w jednym miejscu. Proszę, zrozum mnie. A teraz postaw mnie na podłodze... naprawdę czuję się już dobrze.

Zrobił, jak prosiła, lecz podtrzymywał ją tak długo, aż się nie przekonał, że istotnie może stać o własnych siłach.

- Mogę ci jakoś pomóc?

- Rozpal ogień. Położyłam drewno przy kominku, lecz z rozpalaniem ognia chciałam poczekać do powrotu ze stajni.

- Sama przyniosłaś tu to drewno?

- To moja wina, że dziecko rodzi się za wcześnie, prawda? Przyniosłam drewno ze wzgórza dziś rano, a po południu poszłam po więcej. W nocy jest tak zimno i wil­gotno, że chciałam... Nie myślałam... A teraz moje dziecko...

Przerwał jej, żeby nie wpadła znowu w histerię.

- Uspokój się, Isabel. Wiele kobiet pracuje aż do samego porodu. Martwiłem się tylko, czy aby nie upadłaś. To wszystko.

- Więc dlaczego powiedziałeś...?

- Chodziło mi o to, że mogłaś się przewrócić - powtórzył uspokajająco. - O nic więcej. Nie upadłaś, więc nic złego się nie stało. A teraz przestań się martwić.

Kiwnęła głową i energicznie ruszyła do drzwi prowadzących do drugiego pokoju, lecz Douglas dogonił ją w mgnieniu oka i złapawszy pod ramię, zmusił do zwolnienia kroku.

- Jeżeli nadal będziesz traktować mnie jak inwalidkę, do łóżka dojdę dopiero rano.

Otworzył przed nią drzwi sypialni; w środku było ciemno.

- Nie ruszaj się ani na krok, dopóki nie przyniosę lampy. Nie chcę, byś...

- Upadła? Czemu aż tak się tym przejmujesz?

- Nie obraź się, ale jesteś tak gruba, że pewnie nie widzisz własnych stóp. Jasne, że martwię się, byś nie upadła.

Roześmiała się; naprawdę się roześmiała.

- Musisz się przebrać w coś suchego - przypomniał jej.

- W komodzie po prawej stronie jest kilka świeczek. Douglas był zadowolony, że ma coś do roboty. Dopóki nie spróbował zapalić świecy, nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo drżą mu ręce, dopiero za trzecim razem udało mu się podpalić knot. Kiedy odwrócił się do Isabel, zdążyła podejść do łóżka i odrzucić kolorową kołdrę.

- Jesteś przemoczona. Zanim cokolwiek zrobisz, powinnaś przebrać się w suche ubranie - rzekł uparcie.

- A ty? Masz w co się przebrać? - spytała.

- W jukach przy siodle mam zapasowe spodnie i koszulę. Jeżeli dasz sobie sama radę, pójdę rozpalić ogień. Potem wrócę do stajni i zajmę się końmi. Czy twoje dostały już obrok?

- Tak - odparła. - A z Pegazem bardzo uważaj; nie lubi obcych. - Zaciśnięte w pięści dłonie schowała w fałdach spódnicy i stała, wpatrując się w podłogę. Kiedy Douglas odwrócił się, by wyjść z pokoju, zawołała za nim: - Ale wrócisz tu, prawda?

Znowu zaczyna! Tylko tego brakowało, by zaczęła się martwić o to, że on nie wróci i zostawi ją samą. Douglas dałby sobie głowę uciąć, że czeka ich ciężka noc... więc lepiej, niech Isabel oszczędza siły.

- Musisz mi zaufać.

- Ja... Postaram się.

Ale minę miała nadal niepewną. Oparłszy się o framugę drzwi, Douglas usiłował wymyślić coś, co by ją przekonało, że jej nie opuści.

- Robi się późno - odezwała się cicho. Podszedł do niej.

- Wyświadczysz mi przysługę?

- Tak.

Z kieszeni wyciągnął ciężki, złoty zegarek, zdjął go z łańcuszka i podał jej ostrożnie.

- To najcenniejsza rzecz, jaką posiadam. Dostałem go od mamy Róży i nie chciałbym go stracić. Nie daj Bóg, jeszcze twój Pegaz zgniecie go kopytem, albo wypadnie mi z kieszeni gdy się pochylę, by wytrzeć Brutusa. Przechowaj go dla mnie, dobrze?

- Tak... tak, oczywiście.

Gdy tylko wyszedł z pokoju, zamknęła oczy i przycisnęła zegarek do piersi. Ani jej, ani dziecku nic nie groziło, skoro jest przy nich ten silny i opiekuńczy mężczyzna. Po raz pierwszy od długiego czasu Isabel odzyskała spokój.

ROZDZIAŁ 2

Zupełnie oszalała. Wiedziała, że traci panowanie nad sobą, ale nie zważała na to. Chciała umrzeć. Wiedziała, że to tchórzliwe i niegodne, ale w tej chwili nie przejmowała się takimi drobiazgami. Śmierć byłaby błogosławionym wybawieniem od niesamowitego bólu, który ją przeszywał, i gdy nadchodził jeden skurcz za drugim, potrafiła myśleć już tylko o śmierci.

Douglas cały czas powtarzał jej, że wszystko będzie w porządku i teraz chciała jeszcze pożyć, ale tylko po to, by móc go zamordować. Jak on śmie być tak spokojny i rac­jonalny?! Co on tam wie?! Jest tylko mężczyzną, na miłość boską, i to właśnie przez jego upór ona musi cierpieć.

- Już dłużej nie wytrzymam! Słyszysz, Douglasie? Już dłużej nie mogę!

Jak miał jej nie słyszeć, skoro wrzeszczała, ile sił w płucach?

- Jeszcze tylko parę minut, Isabel - zamruczał łagodnie i tak uspokajająco, jak tylko potrafił.

Powiedziała mu, że może iść do diabła.

Na miły Bóg, przecież on naprawdę chciał jej pomóc. Nie mógł patrzeć na jej cierpienie. Czuł się bezradny, nieszczęś­liwy i zupełnie nie wiedział co ma robić. A poza tym, był okropnie przerażony.

Usiłował robić dobrą minę do złej gry i nie okazywać po sobie strachu, lecz nie wiedział, jak długo uda mu się zachować kamienną twarz. Jeszcze trochę, a Isabel dostrzeże, jak bardzo drżą mu ręce, a wtedy przerazi się nie na żarty. Wolał, żeby się na niego wściekała, niż płakała ze strachu; bo jeżeli to, że wrzeszczy na niego, choć trochę poprawia jej samopoczucie, to niech i tak będzie.

Kiedy przycisnął jej do czoła szmatkę zmoczoną w zimnej wodzie, odrzuciła ją z wściekłością i przy okazji przewróciła miednicę z wodą.

- Gdybyś był dżentelmenem, zrobiłbyś to, o co cię proszę.

- Isabel, nie mam zamiaru pozbawić cię przytomności.

- Po prostu uderz mnie w podbródek. Tak troszeczkę. Bardzo chcę odpocząć.

Potrząsnął przecząco głową, a ona, widząc to, rozpłakała się.

- Jak długo to już trwa? Powiedz mi, jak długo?

- Tylko sześć godzin - odparł.

- Tylko sześć godzin? Nienawidzę cię, Douglasie Clayborne.

- Wiem... wiem, Isabel.

- Dłużej tego nie zniosę.

- Skurcze są już bardzo częste. Jeszcze troszkę i będziesz trzymać swojego dzidziusia w ramionach.

- Wcale nie chcę mieć dzidziusia! - wrzasnęła. - Zdecy­dowałam się, Douglasie, i nie chcę! Nie chcę i już!

- Wszystko w porządku, Isabel. Wcale nie musisz mieć dziecka.

- Dziękuję panu uprzejmie.

Przestała płakać i zamknęła oczy. Przeprosiła Douglasa za wszystkie wyzwiska, jakimi go obrzuciła. Pomyślał, że ma co najmniej pięć minut, by wytrzeć wodę z podłogi i przy­nieść więcej ręczników, zanim zacznie się następny skurcz. Właśnie zamykał za sobą drzwi do sąsiedniego pokoju, gdy usłyszał jej głos.

- Zostaw drzwi otwarte, byś mógł mnie słyszeć.

Chyba żartowała! Darła się tak głośno, że słyszało ją pewnie pół Montany. W uszach nadal mu dźwięczało od jej ostatniego wrzasku, lecz pomyślał, że lepiej będzie jej o tym nie mówić.

Posłusznie zostawił drzwi otwarte; jakieś trzy godziny temu nauczył się, że lepiej nie dyskutować z rodzącą kobietą. Nie potrafił jej zmusić do logicznego myślenia; o wiele łatwiej było się zgadzać z każdym jej słowem, choćby najbardziej niedorzecznym.

Douglas zaniósł porcelanową miednicę do kuchni i wziął ze stołu naręcze świeżych ręczników. Gdy wracając prze­chodził obok kominka, nagle zrozumiał, że sytuacja go przerosła. Jak miał odebrać poród?! Zrobiło mu się słabo i upuściwszy ręczniki na podłogę, oparł się plecami o ścianę. Zgiąwszy się w pół, oparł dłonie na kolanach i przymknął oczy.

Jego brat, Cole, nauczył go kiedyś pewnej sztuczki, ułatwiającej branie się z życiem za bary. Cole radził, by wyobrazić sobie najgorszą z możliwych sytuacji, pomyśleć, jak by to było cudownie, gdybyś bez trudu z niej wybrnął. Douglas zawsze uważał radę brata za bzdurną, lecz tym razem postanowił spróbować. I tak gorzej już być nie mogło.

Dam sobie radę. Niech to wszyscy diabli! Nigdy w życiu nie dam sobie z tym rady. Nie, nie, nie... Nie będzie aż tak źle... potrafię sobie z tym poradzić. No, dobra... stoję sobie przed Tawerną Tommy'ego w Hammond Five... gdzie czyha na mnie dziesięciu żądnych krwi morderców. Nie mam wyjścia i muszę wejść do środka. Wiem, że na mnie czekają i jestem przygotowany na najgorsze. Wiem, że wszyscy mają już wyciągnięte rewolwery i odciągnięte kurki. Ale spokojnie mogę ich pokonać. Załatwię pięciu z rewolweru w lewej ręce i pięciu z tego w prawej. Łatwo i szybko. Nic trudnego. Na pewno dam sobie z nimi radę. Odetchnął głęboko. I odbiorę ten poród.

Ale sztuczka Cole'a nie zadziałała. Douglas zaczynał mieć kłopoty z oddychaniem. Z trudem łapał powietrze...

Isabel poczuła, że nadchodzi kolejny skurcz. Zacisnęła mocno powieki i właśnie chciała krzyknąć na Douglasa, gdy usłyszała dziwny dźwięk. Zupełnie jakby ktoś ciężko dyszał... Douglas? Nie, przecież chyba nigdzie nie biegł... Nie, to nie mógł być Douglas. Dobry Boże, pewnie z tego bólu pomie­szało się jej w głowie.

Nawet nie zauważyła, kiedy skurcz minął i już chciała odetchnąć z ulgą, gdy pojawił się następny, dwa razy silniejszy. Miała wrażenie, że jej ciało rozdziera się na tysiąc kawałecz­ków... jęk przerodził się w mrożący krew w żyłach krzyk.

Nagle tuż obok niej zjawił się Douglas i objąwszy Isabel, mocno przytulił do siebie.

- Trzymaj mnie mocno, słonko. Po prostu trzymaj mnie mocno, dopóki nie przejdzie.

Isabel głośno płakała z bólu. Zaraz za tym skurczem nadszedł następny, i jeszcze jeden.

- Teraz to już na pewno to, Douglasie... Dziecko się rodzi! Miała rację. Dziesięć minut później Douglas trzymał w ramionach jej synka. Dziecko miało długie rączki i nóżki, ale było okropnie blade i tak chude, że obawiał się, iż nie przeżyje nocy. Oddychało płytko i z trudem, a gdy wreszcie otworzyło usteczka do płaczu, z gardziołka wydobył się tylko żałosny pisk.

- Czy wszystko z nim w porządku? - spytała słabo.

- To chłopiec, Isabel. Dam ci go potrzymać, gdy tylko go wytrę. Jest bardzo chudziutki - ostrzegł ją. - Ale jestem pewien, że nic mu nie będzie...

Nie był jednak przekonany, czy powinien jej dawać tę złudną nadzieję. Naprawdę nie wiedział, czy dziecko przeżyje tę noc. Było tak malutkie, że mieściło się spokojnie w złożonych dłoniach Douglasa, a jednak miało dość siły, by mrugać oczkami i wiercić się gniewnie w jego uścisku. Dobry Boże, paluszki u jego rąk i nóg były tak maleńkie, że Douglas bał się ich dotknąć w obawie, by ich nie zmiaż­dżyć. Delikatnie przesunął dłonie i dotknął palcami klatki piersiowej malucha - wyczuł słabiutkie, lecz miarowe bicie serduszka. Jak coś tak maleńkiego, może być tak doskonale uformowane? Dziwne, że ta krucha istotka potrafi od­dychać!

O, mój Boże... jeżeli nie będę uważać, jeszcze przypadkiem złamię mu rączkę albo nóżkę. Takie to wszystko maciupkie! Patrząc na ten żywy cud Natury, Douglas był zachwycony i jednocześnie wzbudził w sobie skruchę. Wiedział też, że potrzeba będzie jeszcze jednego cudu, by utrzymać maleń­stwo przy życiu.

- Musisz być małym wojownikiem - szepnął do dziecka głosem ochrypłym z przejęcia. Isabel dosłyszała te słowa i uśmiechnęła się lekko.

- Nie będzie sam. Zakonnice opowiadały nam, że za każdym razem, gdy na ziemi rodzi się dziecko, Bóg przysyła tu Anioła Stróża, by nad nim czuwał.

Douglas spojrzał na nią spode łba.

- No, cóż... mam nadzieję, że zjawi się tu jak najszybciej. Isabel uśmiechnęła się pod nosem. Wiedziała, że Anioł Stróż jej synka już tu jest. Właśnie trzyma go w ramionach.

* * *

Okazało się, że chcąc ułożyć dziecko do snu, Douglas musi wymyślić coś na poczekaniu, gdyż kołyska, którą zrobił Parker Grant, rozpadła się, gdy tylko Douglas ją ruszył. Pewnie drewno było zbutwiałe, gdyż odpadło dno. Nawet gdyby kołyska była solidnie zrobiona, i tak nie włożyłby do niej małego: długie na trzy cale gwoździe, zostały wbite od zewnątrz w nierówne deseczki, a ostre wewnętrzne krawędzie stanowiły zagrożenie dla życia dziec­ka. Aż wzdrygnął się na myśl, jak bardzo chłopczyk mógłby się pokaleczyć o zardzewiałe ostrza.

Jednak teraz był już zbyt zmęczony, by naprawiać kołyskę. Zdjął z siebie przepocone ubranie i włożywszy suche spodnie z cienkiej, garbowanej skóry, wrócił do sypialni, by zrobić dla dziecka prowizoryczne łóżeczko. Wyciągnął z komody dolną szufladę, wyłożył ją grubo ręcznikami, a z wierzchu wyścielił poszewką na poduszkę.

Kiedy wrócił do świeżo upieczonej matki i jej dziecka, okazało się, że Isabel usnęła. Była tak piękna, że nie potrafił oderwać od niej oczu. Patrzył, jak śpi... była równie doskonała i śliczna, co jej synek. Miedzianozłote włosy rozsypały się na poduszce... wyglądała jak anioł... W niczym nie przypo­minała wściekłej diablicy, z którą porównywał ją w myślach, gdy podczas porodu ciskała gromy na jego głowę.

Ziewnął szeroko i to wyrwało go z otępienia. Ostrożnie przeniósł dziecko do szuflady i okrył je troskliwie; właśnie wychodził z pokoju, gdy Isabel zawołała go po imieniu.

Pospieszył do niej zapominając, że ma na sobie tylko nie dopięte spodnie i jest bez koszuli, lecz w tej chwili bardziej martwiło go to, że krwawienie Isabel mogło przybrać na sile.

- Czy coś się stało? Chyba nie...

- Nie, nic mi nie jest. Wszystko jest w porządku. Usiądź tu przy mnie. Chcę, żebyś odpowiedział na moje pytanie, więc patrz mi w oczy, bym wiedziała, czy mówisz prawdę, czy tylko to, co chcę usłyszeć. Czy moje dziecko przeżyje?

- Wierzę, że tak... ale szczerze mówiąc, nie mam pojęcia.

- Jest taki malutki... Powinnam była chodzić z nim w ciąży o wiele dłużej.

- Wygląda mi na wojownika. Moim zdaniem potrzeba mu tylko trochę przytyć i to wszystko.

Isabel wyraźnie się odprężyła.

- Taak... Czyż on nie jest cudowny? I ma czarne włoski, zupełnie jak jego ojciec.

- Tak, masz rację. Jest cudowny. - Douglas mówił jej to już chyba z dziesięć razy. - Nadal jest cudowny... nic a nic się nie zmienił od ostatnich pięciu minut.

- Proszę, postaw kołyskę obok mojego łóżka...

- Nie włożyłem go do kołyski. Rozpadła się, kiedy tylko ją ruszyłem.

Jakoś nie wydawała się być zaskoczona.

- Więc co zrobiłeś z moim dzieckiem?

- Włożyłem go do szuflady.

- Jak to “do szuflady”?

Wskazał jej na komodę. Isabel wychyliła się nieco z łóżka i zobaczyła, że jej dziecko śpi spokojnie w prowizorycznym łóżeczku. Opadła na poduszki, śmiejąc się głośno.

- Jesteś wyjątkowo pomysłowy, jak na mężczyznę.

- Acha... i mam nieźle rozwinięty zmysł praktyczny.

- Święte słowa. Dziękuję ci bardzo. Spadłeś mi z nieba, Douglasie Clayborne.

- Tylko mi tu nie płacz, Isabel - upomniał ją ostrym tonem. - Musisz się przespać i odpocząć.

- Zostań ze mną... tylko chwilkę. Proszę...

Usiadł, opierając się plecami o ścianę, a nogi wyciągnął na kocu. Spojrzał z góry na leżącą Isabel.

- Czy już zdecydowałaś, jak dasz mu na imię?

- Parker, po ojcu - odparła natychmiast.

- Miło.

Usłyszała, że ziewnął. Pomyślała, że pewnie jest równie zmęczony, co ona, a jednak nie chciała zasypiać sama. Chciała zatrzymać te chwile intymności, które dzielili w momencie narodzin syna. Wiedziała, że jej mąż zro­zumiałby to. Wyobraziła sobie, że uśmiecha się teraz z nieba do niej i do ich synka.

Potem wróciła myślami do Douglasa. Właśnie miała go zapytać, gdzie będzie spać, gdy usłyszała ciche chrapanie. Nie obudziła go. Przysunęła się do niego ostrożnie i wsunąw­szy dłoń w jego rękę, ścisnęła mocno.

A potem zasnęła.

ROZDZIAŁ 3

Douglas wdepnął w sam środek koszmaru. Wiedział, że Isabel znajduje się w fatalnej sytuacji. Jeżeli poprzedniego dnia powiedziała mu prawdę - a tego był pewien - miała rzeczywiście poważne kłopoty. Nie dość, że znajdowała się na łasce bandy rzezimieszków dowodzonych przez wstręt­nego Boyle'a, to jeszcze była kompletnie odcięta od miasta i nie mogła robić zakupów. No i właśnie urodziła dziecko, co znacznie komplikowało jej sytuację. Niemowlę wymagało ciągłej opieki, a jego matka była wyraźnie osłabiona. Douglas wiedział, że przewiezienie jej do miasta byłoby fatalnym rozwiązaniem.

No i jeszcze ten deszcz. Od dwóch dni padało, a i tego dnia od rana siąpiło bez przerwy. Kiedy Douglas wyszedł przed chatkę, by rozejrzeć się po okolicy, naprawdę zaczaj się niepokoić. Poprzedniego dnia niewiele widział; zjeżdżając nocą ze wzgórza kierował się w stronę ledwo widocznego światła, to wszystko. Wiedział tylko, że domek otoczony jest trzema wzgórzami... nie spodziewał się jednak, że leży dokładnie na szlaku powodziowym. Jeżeli tylko jakaś górska rzeczka wyleje, woda będzie musiała spłynąć przez środek chatki Isabel, by połączyć się z głównym nurtem rzeki poniżej.

Douglas zupełnie nie rozumiał, jak można było wybudo­wać dom w tak niebezpiecznym miejscu. Nie miał zwyczaju mówić źle o zmarłych, lecz fakty pozostawały faktami, a wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły mu, że zmarły Parker Grant Senior był niekompetentnym imbecylem. Doug­las nic nie powiedział, gdy zobaczył rozpadającą się kołyskę - niektórzy mężczyźni po prostu nie potrafią zrobić solidnych mebli, nie widział więc w tym nic złego. Ale zbudowanie domu na szlaku powodziowym, to już zupełnie inna sprawa.

A jednak Douglas nie chciał wyciągać pochopnych wnios­ków. Być może ktoś inny zbudował chatkę w tym miejscu wiele lat temu, a Grant wprowadził się tu z żoną na krótko... na przykład do czasu, aż skończy budowę domu położonego gdzieś wyżej.

Oby tak było... Jeżeli Grant zdążył położyć dach na nowej chacie i jeżeli nie była ona zbyt oddalona od starej, za parę dni Douglas mógłby przenieść tam Isabel i dziecko.

Na szczęście nie było to konieczne już teraz. Chociaż na polach za domem i stajnią stały już ogromne kałuże, a ziemia na podwórku przesiąknięta była wodą, mogli tu jeszcze pomieszkać. No... zawsze istniała też możliwość, że prze­stanie padać. Było lato, więc słońce szybko wysuszyłoby wodę... i po kłopocie.

Douglas był przemęczony i zmartwiony tym, co zobaczył, poszedł więc do stajni, by zająć się końmi. Bardzo chciał znowu zobaczyć araby. Ogier był naprawdę tak wspaniały, jak mu to brat mówił. Wyjątkowo duży, jak na araba, o pięknej, lśniącej siwej sierści. Miał potężne mięśnie i piękne kształty. I był bardzo nieufny. Isabel miała rację.

- Pegaz nie lubił obcych, ale Douglas od dziecka miał rękę do koni i gdy tylko ogier przywykł do jego zapachu i głosu, zaraz pozwolił opatrzyć sobie zranioną nogę.

Klacz stojąca obok była mniejsza od Pegaza, drobniejszej budowy i bardzo dumna. Potrząsała głową jak próżna kobieta, co tylko wzmogło sympatię Douglasa.

Oba konie najwyraźniej chciały stać obok siebie, bo gdy tylko Douglas przeprowadził klacz do wolnego boksu sąsia­dującego z przegrodą Pegaza, zwierzęta zaczęły cichutko parskać i dotykać się pyskami. Nic dziwnego, że Isabel chciała je zatrzymać. Jej mąż nie powinien był sprzedawać ogiera bez uprzedniego porozumienia się z nią, bez względu na to, jak bardzo potrzebował pieniędzy.

Paszy było bardzo mało. Nakarmiwszy araby i swego wałacha, Douglas przekonał się, że owsa i siana nie wystarczy nawet na tydzień.

Zapasy w chatce były równie skromne. Ledwo skończył spisywanie inwentarza, gdy usłyszał cichutkie kwilenie dziecka. Postanowił przewinąć malucha, by Isabel nie musiała wstawać, lecz gdy znalazł się przed drzwiami sypialni, przekonał się, że są zamknięte.

Musiał zapukać dwukrotnie, zanim mu odpowiedziała. Zmieszana, poprosiła przytłumionym głosem, by zaczekał chwilkę, aż skończy się ubierać.

- Możesz już wejść - zawołała parę minut później. Stała obok komody w niebieskim szlafroku zapiętym aż pod szyję, trzymając w ramionach Parkera. Z minuty na minutę wyglądała coraz piękniej. Dopiero gdy uświa­domił sobie, że przygląda się jej jak pierwszy lepszy prostak, odwrócił wzrok i zobaczył sukienkę rozłożoną na łóżku.

- Nie powinnaś wstawać, wiesz?

Wreszcie uniosła wzrok i spojrzała mu w oczy, a potem natychmiast przeniosła spojrzenie na ścianę za jego plecami. Na jej policzki wypłynął rumieniec.

- Czy coś się stało?

- Nie... Nic się nie stało - odparła trochę nerwowo. - Chcę się ubrać i zrobić ci śniadanie.

Potrząsnął głową.

- Na miłość boską, dopiero co urodziłaś dziecko. To ja zrobię tobie śniadanie. Usiądź w fotelu bujanym, a ja zmienię ci pościel.

Powiedział to tonem nie znoszącym sprzeciwu, więc Isabel usiadła gwałtownie, ale zaraz jęknęła.

- O nie! Lepiej będzie, jeżeli wstanę.

Douglas pomógł jej wstać, lecz ona nadal na niego nie patrzyła.

- Dlaczego zachowujesz się tak dziwnie? Wstydzisz się mnie, czy co?

Isabel poczerwieniała jeszcze bardziej. Może nie powinien był być taki bezpośredni?

- Po... no, wiesz.

- Nie, nie wiem. Dlatego zapytałem.

- Jestem... czuję się niezręcznie. Myślałam sobie o tym, jak cię poznałam... a potem musiałeś... było konieczne, żebyś... kiedy dziecko się rodziło...

Douglas roześmiał się głośno. Po prostu nie mógł się powstrzymać, lecz Isabel nie było do śmiechu.

- Byłem wtedy bardzo zajęty. Pamiętam tylko dziecko... Bałem się, że go upuszczę. To wszystko.

- Naprawdę?

- Tak, naprawdę. Jeżeli za bardzo cię boli, by usiąść, oprzyj się o komodę. Nie chcę, byś mi tu upadła... Pewnie jesteś słaba, jak kocię.

- Parker jest niespokojny - wyjąkała, usiłując zmienić temat.

Douglas podszedł do niej i sponad jej ramienia spojrzał na śpiące niemowlę. “Niespokojny” to określenie, które zupełnie nie pasowało do malca.

- Wydaje się być całkiem spokojny - zauważył. Spojrzeli sobie w oczy i... uśmiechnęli się do siebie.

Douglas pierwszy odwrócił wzrok, lecz zanim to zrobił, zdążył zauważyć, jakie Isabel ma piękne oczy. Bardziej złote, niż brązowe i... te jej piegi strasznie go rozpraszały. Jeszcze trochę i w ogóle nie będzie mógł na nią patrzeć!

Poza tym miała takie delikatne dłonie! Zauważył to już wcześniej, gdy zaciskała mu je na gardle, gdy w czasie skurczów nie chciał pozbawić jej przytomności.

Szybko i sprawnie posłał łóżko, podczas gdy Isabel opowiadała mu o zaletach swego synka i o tym, jakie to z niego genialne dziecko. Douglas zupełnie nie mógł zrozumieć, skąd ona o tym wie, przecież dzieciak miał dopiero niecały dzień. Jak wywnioskowała to wszystko? Ze sposobu, w jaki malec spał i siusiał?

Opierała się ciężko o komodę, więc posławszy łóżko, Douglas wziął od niej Parkera.

- Mogę iść z tobą do kuchni i pomóc ci w przygotowaniu śniadania.

- Ale nie ma takiej potrzeby - odparł spokojnie. - Czy Parker dostał już coś do jedzenia?

- Już wkrótce dostanie...

- Proszę, postaraj się przełamać to zażenowanie. Muszę wiedzieć, czy wszystko jest w porządku.

- Tak, tak... wszystko jest w jak najlepszym porządku. Doktor bardzo długo mi wyjaśniał, czego mam się spodzie­wać. Już dziś wieczorem powinnam mieć pod dostatkiem pokarmu.

Douglas skinął głową.

- Jeżeli znowu zaczniesz krwawić, powiesz mi o tym, prawda?

- Douglasie...

- Chodzi mi tylko o dobro Parkera - wyjaśnił pospiesznie. - Może powinienem pojechać do miasta i sprowadzić doktora, by zbadał was oboje? Moglibyśmy się przemknąć niepo­strzeżenie obok ludzi Boyle'a...

- Ale to nie jest konieczne. Obiecuję, że powiem ci, jeżeli coś będzie nie tak...

Kiedy już położył niemowlę do prowizorycznego łóżecz­ka, podszedł do Isabel i pomógł jej zdjąć szlafrok. Co prawda rozpinając guziki cały czas protestowała zapew­niając, że sama doskonale da sobie radę, ale i tak jej pomógł.

- Nie jestem aż taka zmęczona. Bardzo długo spałam... Protestowała nawet wtedy, gdy już położył ją do łóżka i po brodę opatulił kołdrą. Raz jeszcze sprawdził, czy małemu Parkerowi niczego nie brakuje, po czym wyszedł do kuchni, zamykając za sobą drzwi.

* * *

Isabel zjadła śniadanie późnym popołudniem. Douglas nakarmił ją przypaloną grzanką i grudkowatą owsianką osłodzoną resztką cukru, jaką znalazł w spiżarni. Wydawało mu się, że nieźle sobie poradził z gotowaniem.

Isabel była innego zdania. Ponieważ zadał sobie tyle trudu, by przygotować dla niej posiłek, zjadła ile mogła i uśmiechnąwszy się do niego promiennie, podziękowała mu najpiękniej, jak umiała.

Kiedy już skończyła, Douglas odstawił tacę na podłogę, po czym przysiadł na skraju łóżka, by pomówić z nią o sytuacji, w jakiej się znaleźli.

- Isabel, musimy porozmawiać... Upuściła serwetkę na kolana.

- Wyjeżdżasz.

- Isabel...

- Nie ma sprawy. Rozumiem.

Może i rozumiała, ale była blada, jak ściana, o którą się opierała.

- Nie, nie wyjeżdżam. Ale muszę się zająć uzupełnieniem zapasów, spiżarnia jest pusta.

- Naprawdę?

- Tak.

- Przydałoby mi się trochę mąki i cukru...

- Pojadę do miasta po zakupy.

- Nie pozwolą ci tu wrócić.

Ujął jej dłoń w swoje ręce i ścisnął lekko.

- Posłuchaj mnie. Nie powinnaś się denerwować. Nie planuję wjechać do miasta w samo południe i wykupić całego sklepu trąbiąc dokoła, że to dla wdowy po Parkerze Grancie. Nie jestem aż taki głupi...

- Więc jak...?

- Pojadę tam w nocy. - Douglas wyszczerzył w uśmiechu wszystkie zęby.

- Chcesz obrabować pana Coopera? - Isabel była z lekka zszokowana.

- Potrzebujemy żywności, a mnie przyda się dodatkowa zmiana ubrania. Przywiozłem tu tylko jedną koszulę i spod­nie. Zostawię pieniądze na ladzie w sklepie.

- Nie! Nie rób tego... Pan Cooper zorientuje się, że ktoś był w sklepie i zaraz powie wszystko Boyle'owi. On zawsze wszystko mu mówi. To zbyt ryzykowne, Douglasie. Któryś z nich mógłby się domyślić, że mi pomagasz. Poczekaj... wiem już, co powinieneś zrobić. Schowaj pieniądze między dokumentami pod ladą... Pan Cooper w końcu je znajdzie, nieważne, czy się domyśli, kto je zostawił. Wiedząc, że go nie okradliśmy, będziemy mieć czyste sumienie. Tak... tak właśnie powinieneś zrobić.

- Dlaczego Cooper mówi o wszystkim Boyle'owi?

- Po prostu mówi i już - odparła. - Podobnie jak wielu innych. Tylko nieliczni śmieli przeciwstawić się Boyle'owi... między innymi doktor Simpson. Nawet skłamał mu dla mojego dobra... powiedział, że dziecko nie urodzi się aż do połowy września. To daje mi więcej czasu na wymyślenie jakiegoś sposobu na Boyle'a.

- Doskonale. I oby tylko Boyle wierzył w to kłamstwo jak najdłużej. Czy doktor był tu kiedyś?

- Raz.

- Czy powiedział ci, gdzie czatują ludzie tego drania?

- Pamiętam, jak mówił, że są leniwi... bo czatują na wzgórzach tuż przy mieście... blokując jedyną drogę, jaka tu prowadzi. Podobno zmieniają się co jakiś czas.

- Widziałem ich, kiedy tu jechałem. Zastanawiałem się, czy może doktor widział ich gdzieś bliżej domu... Wczoraj było już ciemno i mogłem coś przeoczyć.

- Nie sądzę, by czatowali gdzieś dalej od miasta. Właś­ciwie nie mają po co obserwować domu... wiedzą, że nie mogę odchodzić zbyt daleko. Gdybym poszła na zachód, dotarcie do najbliższego miasta zajęłoby mi tydzień. W moim stanie nigdy bym tego nie zaryzykowała. Mają rację, pilnując tylko Sweet Creek.

- Jeżeli się nie mylisz i naprawdę nikt nie obserwuje domu, to bardzo dobrze.

- Niby dlaczego?

- Im dłużej nie wiedzą o mojej obecności, tym lepiej. Jeżeli nie obserwują pól, mogę spokojnie rozruszać konie.

Ale najpierw upewnię się, że ludzie Boyle'a nie zmienili posterunków.

- Kiedy planujesz pojechać?

- Jak tylko zapadnie noc. Dasz sobie sama radę?

- Tak... ale jazda po nocy jest niebezpieczna.

- Nic mi nie będzie - zapewnił ją. Usiłował wyswobodzić dłoń z jej uścisku, lecz nie chciała go puścić. - Opowiedz mi, jak położone jest miasto... gdzie kto mieszka... wszystko, co pamiętasz.

Zaskoczyła go szczegółowość jej opisu. Powiedziała mu dokładnie, jak wygląda każdy budynek, wiedziała nawet, gdzie Cooper ma składzik w swoim sklepie.

- A teraz powiedz mi, gdzie stoi dom doktora Simpsona. Chcę sprawdzić, ilu mężczyzn go obserwuje.

Spełniła jego prośbę, po czym rzekła:

- Niewiele będziesz mógł przywieźć ze sobą, chyba że weźmiesz wóz, ale to jest zbyt niebezpieczne. Ludzie Boyle'a na pewno usłyszeliby skrzypienie kół.

- To da się naprawić. Przestań się martwić... i nie spodziewaj się mnie przed świtem. Zostawię ci przy łóżku strzelbę i dodatkowe naboje, na wszelki wypadek, gdyby Boyle'owi przyszło do łba tu przyjechać w środku nocy. O, Boże... Isabel... nie chcę cię zostawiać samej, ale...

Zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła się do niego ze wszystkich sił.

- Proszę, tylko wróć do mnie! Wiem, że wcale się nie prosiłeś o rolę mojego obrońcy... i że nie chcesz się w to mieszać... ale, błagam, Douglasie, wróć do mnie.

Objął ją i przytulił.

- Uspokój się. Oczywiście, że wrócę do ciebie. Obie­cuję.

Ale ona nie chciała go puścić. Nie podobało się jej, że tak się od niego uzależniła... nigdy w życiu nikogo nie po­trzebowała, polegała tylko na samej sobie... rozumiała słabości męża i kochała go, ale nie mogła na niego liczyć. Ale Douglas był zupełnym przeciwieństwem Parkera... Douglas Clayborne zdawał się być niepokonany.

- Obiecuję, że wrócę - powtórzył. - Musisz mnie puścić.

- Czy mogę ci jakoś pomóc?

- Pewnie. Zrób mi listę wszystkiego, co potrzebujesz. Nie chciałbym o czymś zapomnieć.

- Leży na stole w kuchni... Zrobiłam ją wiele tygodni temu... - W jej głosie zaczęła pobrzmiewać panika. - Na­zwałam ją moją “listą marzeń”.

Dopiero gdy wypuścił ją z objęć i oparła się o poduszki, Douglas zobaczył, że Isabel płacze. Łzy jak groch spływały jej po policzkach.

- Oj, słonko... nie płacz.

- Jestem dziś nieco podenerwowana. To wszystko. Musiał zrobić coś, by mu zaufała. Podszedł do małego Parkera, sprawdził, czy niczego mu nie brakuje, zobaczył, która jest godzina i odłożył zegarek na komodę. Kiedy spojrzał na nią ponownie, w jej oczach nadal czaił się lęk.

- Wiesz, czego ci potrzeba, Isabel?

- Wszystko jest na liście - odrzekła.

- Nie mówię o zakupach.

- W takim razie nie. Nie wiem, czego mi trzeba.

- Wiary. Wiary we mnie. Postaraj się jej trochę w sobie znaleźć do mojego powrotu, albo inaczej porozmawiamy.

Ostry ton jego głosu nie sprawił jej przykrości. Douglas Clayborne wróci do niej, choćby po to, by zbesztać ją za brak zaufania. Był wystarczająco arogancki i dumny, by to zrobić...

- Nie chciałam cię obrazić.

- Ale obraziłaś.

Popatrzyła na niego z uśmiechem; nie chciała, by wyjeż­dżał zły na nią.

- Obiecuję, że znajdę w sobie trochę wiary - powiedziała, po czym dodała z przekornym błyskiem w oczach: - Uważaj na siebie, słonko.

ROZDZIAŁ 4

Czym skorupka za młodu nasiąknie... Douglas nigdy nie zapomniał jak otwiera się zamki w drzwiach i wchodzi do budynków tak, by nie być zauważonym. Przez kilka lat w dzieciństwie mieszkał w Nowym Jorku i przeżył tylko dzięki umiejętnościom właściwym przestępcom. Do Nowego Jorku trafił z sierocińca. Był małym chłopcem, gdy zaczął kraść i doskonalić technikę włamywacza. Potem spotkał swoich “braci” i małą “siostrzyczkę”, i wraz z nimi wyruszył na Zachód. I choć porzucił dawny styl życia, pamiętał. Zawsze powtarzał, że z włamaniami jest jak z kochaniem się z kobietą - gdy już raz załapiesz o co chodzi, nigdy nie zapomnisz.

Jego złodziejskie doświadczenie bardzo mu się teraz przydało. Cieszył się również, że z powodu ulewnego deszczu wartownicy Boyle'a pochowali się do domów. Co prawda nie byliby dla niego żadnym zagrożeniem, ale na pewno nieźle utrudniliby mu życie. Douglas schował wóz w małej grocie nieopodal miejsca, gdzie czatowali i podczołgał się do czterech mężczyzn, mając nadzieję podsłuchać z ich rozmowy jakichś interesujących szczegółów dotyczące ich szefa. Niestety, nie dowiedział się niczego ważnego – parę razy wymienili imię Boyle'a, a tylko po to, by narzekać, jakie kiepskie zadanie im wyznaczył. Przechwalali się, ile to szklaneczek whisky są zdolni wypić za jednym posiedzeniem. Po jakichś dwudziestu minutach podsłuchiwania Douglas był szczerze znudzony i zniechęcony, gdyż nie dowiedział się absolutnie niczego. Właśnie chciał skierować się do miasta i ominąć łotrzyków szerokim łukiem, gdy postanowili wracać, zwłaszcza że ulewa dała się im we znaki. Byli też przekonani, że Boyle nigdy się o tym nie dowie.

Ich lenistwo tylko ułatwiło Douglasowi zadanie. Sześć razy obrócił na swoim wałachu między sklepem Coopera, a wozem pożyczonym od Isabel i gdy już zgromadził wszystkie potrzebne rzeczy, po raz ostatni wrócił do miasta, by spotkać się z doktorem Simpsonem.

Nie zapukał od frontu, gdyż jak się Isabel tego spodzie­wała, ludzie Boyle'a pilnowali także doktora. Douglas zobaczył wysokiego chłopaka opierającego się o ścianę budynku po przeciwnej stronie ulicy, trzymającego w jednej ręce strzelbę, a w drugiej butelkę whisky. Jednak na tyłach nikogo nie było; najwyraźniej Boyle nie przejmował się zbytnio i nie zawracał sobie głowy strażnikiem. Douglas zakradł się od tyłu budynku i po cichu wszedł do środka.

Zupełnie zapomniał, że doktor Simpson jest żonaty. Przypomniał sobie słowa Isabel dopiero, gdy w sypialni zobaczył pulchną kobietkę śpiącą na boku, odwróconą plecami do męża. Spod kołdry wystawały jej tylko puszyste siwe włosy.

Przyłożywszy dłoń do ust starszego mężczyzny, wyszep­tał, że jest przyjacielem Isabel Grant i że chce z nim koniecznie porozmawiać, więc byłoby wspaniale, gdyby dobry doktor pofatygował się z nim na dół.

Doktor Simpson był najwyraźniej przyzwyczajony do tego, że obcy ludzie budzili go w środku nocy. Choć lekarz patrzył na niego niepewnie, nic nie powiedział. Może nie chciał budzić żony... Zamknął za sobą drzwi sypialni i zaprowadził Douglasa do swego gabinetu. Zasunął ciężkie zasłony i dopiero wtedy zapalił świeczkę.

- Naprawdę jesteś przyjacielem Isabel?

- Tak.

- A jak się nazywasz?

- Douglas Clayborne.

- I nie zamierzasz skrzywdzić Isabel?

- Ależ skąd!

Ale doktor nadal nie wyglądał na przekonanego.

- Chcę jej pomóc! - nalegał Douglas.

- Może tak, a może nie - odrzekł doktor Simpson. - Nie jesteś stąd, prawda? Skąd znasz naszą Isabel?

- Szczerze mówiąc, dopiero co ją poznałem. Kilka mie­sięcy temu jej mąż sprzedał mi arabskiego ogiera, a ponieważ byłem wtedy zajęty, nie mogłem zabrać go od razu. Dopiero teraz udało mi się przyjechać, ale...

- Ale jesteś przyjacielem, co?

- Tak.

Doktor Simpson przyglądał mu się bardzo długą chwilę; tarł porośniętą szczeciną szczękę, aż wreszcie jego twarz się rozpogodziła.

- No, dobrze - powiedział. - Isabel potrzebuje przyjaciela tak silnego i groźnie wyglądającego jak ty, mój chłopcze. Mam tylko nadzieję, że gdy przyjdzie co do czego, zostaniesz, by jej pomóc. Czy wiesz, jak strzelać z tego rewolweru, który nosisz na biodrze?

- Tak.

- Strzelasz celnie i szybko?

Douglas miał wrażenie, że znalazł się na przesłuchaniu, lecz nie przejął się tym zbytnio; wiedział, że doktor Simpson martwi się o bezpieczeństwo Isabel.

- Jestem dość szybki.

- W hallu na stole widziałem twoją strzelbę - dodał lekarz. - Czy z długą bronią radzisz sobie równie dobrze?

Douglas pomyślał, że szczerość jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziła.

- Wolę strzelbę.

- A to dlaczego, jeśli wolno spytać?

- Bo zostawia większą dziurę, proszę pana. Jeżeli strze­lam, to po to, by zabić.

Doktor wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Tak też podejrzewałem - mruknął pod nosem. Usiadł za biurkiem i wskazał Douglasowi krzesło naprzeciwko.

- Jak się miewa nasza dziewczynka? Bardzo chciałbym ją zobaczyć. Podejrzewam, że jest już gruba i ociężała.

- Wczoraj w nocy urodziła dziecko.

- Boże Wszechmogący! Urodziła dziecko?! To przecież o wiele za wcześnie. I co się urodziło? Chłopczyk, czy dziewczynka?

- Chłopczyk.

- Przeżył?

- Taak, ale jest okropnie słaby... i chudy... i taki malutki! Nie ma nawet siły płakać.

Doktor Simpson odchylił się na krześle i potrząsnął głową.

- To cud, że w ogóle przeżył. A poza tym, że jest słaby, czy wygląda na zdrowego?

- Nie mam pojęcia. Przez cały dzień tylko śpi i śpi.

- Ssie?

- Usiłuje.

- To dobrze. To bardzo dobrze - powiedział doktor.

- Na matczynym mleku szybko się poprawi. Powiedz Isabel, by starała się go karmić co godzinę, dopóki nie podrośnie. Nie będzie jadł dużo, ale to nie szkodzi. Jeżeli w ogóle nie będzie przyjmował pokarmu, albo zwracał, to już większy problem. Nie wiem, czy udałoby mi się mu jakoś pomóc... Jest jeszcze za maleńki, by medycyna mogła coś zdziałać. Możemy się tylko modlić, by przeżył. Najgroźniejszy jest dla niego chłód, więc trzymajcie go w cieple, to bardzo ważne, synu.

- Będę pamiętać.

- Nie chcę cię straszyć... ale powinieneś wiedzieć... i zrozumieć... Istnieje spore prawdopodobieństwo, że mimo waszych wysiłków dziecko nie przeżyje.

- Nie chcę teraz o tym myśleć.

- Ale jeżeli to się stanie, będziesz musiał pomóc Isabel. Po to są w końcu przyjaciele.

- Dobrze... pomogę jej.

- Jak ona się czuje? Czy były jakieś problemy, o których powinienem wiedzieć?

- Miała trochę kłopotu przy porodzie, ale teraz już jest wszystko w porządku.

- Ty odbierałeś poród?

- Tak.

- Czy naddarcie było duże?

- Nie, ale bardzo krwawiła. Nie wiem, czy więcej niż powinna. Nigdy wcześniej nie byłem przy porodzie. Pytam ją, czy wszystko jest w porządku, ale ona tylko się czerwieni i nie chce o tym mówić.

Doktor Simpson skinął głową.

- Gdyby coś było nie tak, na pewno by ci powiedziała... dla dobra dziecka. Staraj się jej nie denerwować... Nie powinna się martwić. Isabel to silna kobieta, ale teraz jest wyjątkowo osłabiona. Młode matki często mają skłonności do huśtawek emocjonalnych i spodziewam się, że nie ominie to także Isabel. Najmniejsze głupstwo może ją wyprowadzić z równowagi, a nie powinna się denerwować. Żona Paula Morgana płakała przez cały miesiąc po porodzie... jej mąż chodził chory ze zmartwienia. Kiedy była smutna, to płakała, gdy była szczęśliwa, też płakała... często płakała bez żadnego powodu. W końcu jej przeszło. Ale Isabel ma o wiele poważniejsze kłopoty... Nie wiem, jak ja bym to wytrzymał, gdyby Boyle wiecznie siedział mi na karku. Martwię się i tym, że dziecko przyszło na świat tak wcześnie... ona też pewnie się tym niepokoi. Jeżeli mały przeżyje, czy zostaniesz z Isabel tak długo, dopóki będzie można go przewieźć?

- Tak, zostanę. Jak długo to może potrwać?

- Co najmniej osiem tygodni... może dziesięć, jeżeli nie będzie zbyt szybko przybierał na wadze. Jedno mnie ciekawi, synu. Jak ci się w ogóle udało dostać na ranczo Isabel?

- Jechałem nocą i dopóki świecił księżyc, kierowałem się jego blaskiem. Potem się zachmurzyło i zaczęło padać... i omal nie wpadłem na ludzi Boyle'a. Na szczęście byli tak pijani, że mnie nie usłyszeli. Nawet się zastanawiałem, dlaczego siedzą na wzgórzach w takim deszczu. Ale nie bardzo mnie to interesowało, więc się nie zatrzymywałem. - Wzruszył lekko ramionami.

- Jazda nocą po górach jest bardzo niebezpieczna.

- Część drogi przeszedłem pieszo prowadząc konia za uzdę, trochę jechałem, ale bardzo wolniutko... Potem, kiedy już widziałem światło w oknie domu Isabel, nie było problemu.

- Jesteś pewien, że dasz radę dziś wrócić?

- Tak.

- Boże, gdybym tylko był nieco młodszy! Spróbowałbym dostać się do niej po ciemku, tak jak ty, ale w moim wieku boję się ryzykować. Nigdy nie byłem dobrym jeźdźcem.

Konie mnie przerażają - przyznał doktor nieśmiało. - Nawet nie pamiętam, ile razy spadłem. Teraz jeżdżę wozem, a żona pomaga mi co rano zaprzęgać konie. Poza tym, gdyby Boyle dowiedział się, że pojechałem na ranczo, mojej Trudy mogłaby stać się krzywdą. Nie... nie mogę ryzykować. Ale dzięki Bogu, że ty się tu zjawiłeś.

- Przecież mówił pan, że i tak w niczym nie mógłby pomóc dziecku - przypomniał mu Douglas.

- Ale mógłbym pomóc Isabel. Dla mnie i dla Trudy jest jak córka. Po śmierci Parkera prosiłem, by z nami zamiesz­kała, ale nawet nie chciała o tym słyszeć. Trudy błagała ją, by została w mieście przynajmniej do narodzin dziecka, ale Boyle dowiedział się o naszych planach i wszystko zniweczył. Moja żona znalazła śliczny, mały domek niedaleko stąd, gdzie Isabel mogłaby spokojnie wychowywać dziecko... byłaby zupełnie samodzielna, ale mieszkałaby na tyle blisko, bym zawsze mógł jej pomóc. - Przywiązanie doktora Simpsona do Isabel wzruszyło Douglasa i wzmogło jego sympatię dla starszego mężczyzny.

- Obiecuję, że zajmę się i nią, i dzieckiem.

- Zauważyłeś już, jaka piękna z niej dziewczyna? Douglas miał ochotę się roześmiać z absurdalności tego pytania.

- Taak... zauważyłem.

- W takim razie chcę cię zapytać, jakie masz zamiary? To pytanie zupełnie go zaskoczyło.

- Że co, przepraszam?

- Będę mówić prosto z mostu, choć obawiam się, że to ci się nie spodoba. Muszę jednak wiedzieć. Kiedy już Isabel wydobrzeje po porodzie, nadal zamierzasz się koło niej kręcić?

Nie przyszło mu to do głowy.

- Nie.

Doktor Simpson nie wyglądał na przekonanego. Zapropo­nował, by Douglas nalał im po kieliszku brandy i odczekaw­szy, aż obaj wypiją po małym łyczku, wrócił do tematu.

- To wcale nie byłoby takie dziwne - zauważył.

- Znam Isabel zaledwie od...

- Dopiero co obiecałeś mi, że zostaniesz z nią przez dziesięć tygodni, pamiętasz? - przerwał mu doktor Simpson.

- Chyba zamierzasz dotrzymać słowa?

- Tak. Oczywiście, że z nią zostanę, ale to wcale nie oznacza...

- Synu, pozwól, że opowiem ci o pewnym człowieku, którego zdarzyło mi się kiedyś spotkać w River's Bend.

Douglas poczuł, że zaczyna się irytować; nie miał ochoty słuchać żadnych opowieści, chciał jak najszybciej dowiedzieć się jak najwięcej o Boyle'u.

Ale doktor się nie spieszył, powoli sączył brandy, a po­nieważ z wieku i urzędu należał mu się szacunek, Douglas oparł się wygodnie na krześle i czekał.

Opowieść zajęła doktorowi Simpsonowi pół godziny; była to historia trzech małżeństw, które pewnej zimy zostały uwięzione w starej kopalni przez straszną zamieć śnieżną. Musieli przeczekać całą zimę w odciętym od świata korytarzu kopalni. Na szczęście znaleźli stary szałas górnika, więc przeżyli. Do czasu wiosennej odwilży zrodziła się między nimi wielka przyjaźń. Parę lat temu doktor spotkał jednego z tych mężczyzn i ku swemu ogromnemu zdumieniu prze­konał się, że ów dżentelmen nie pamięta nawet nazwisk towarzyszy niedoli.

- Konkluzja jest taka - zakończył opowieść doktor.

- Bardzo długo będziesz mieszkać z Isabel pod jednym dachem, dlatego chcę, byś pamiętał o tym jegomościu, o którym właśnie ci opowiedziałem. Przysięgał pozostałym swoją przyjaźń, nazywał ich braćmi, a jednak gdy tylko wrócił do normalnego życia, natychmiast o nich zapomniał.

- Rozumiem.

- Naprawdę rozumiesz? Czy tylko tak mówisz? Isabel ma dobre serce i nietrudno ją pokochać... Ale ja martwię się o jej przyszłość. Co będzie, gdy ty już rozprawisz się z Boylem? Bo przecież zamierzasz się nim zająć, prawda?

Wreszcie dobry doktor przeszedł do tematu, który najbar­dziej interesował Douglasa.

- Wychodzi na to, że tak - powiedział. - Niech mi pan opowie wszystko, co o nim wie.

- Wiem, że ten człowiek jest potworem. - W głosie lekarza słychać było obrzydzenie. - Żyję jeszcze tylko dlatego, że on uważa, iż mogę mu się w przyszłości na coś przydać. Groził, że mnie zabije, ale nie sądzę, by to zrobił. Trudno o dobrych lekarzy w tych okolicach. Ale wiem, że skrzywdziłby moją Trudy. Tego jestem pewien.

- Isabel powiedziała mi, że tylko paru mężczyzn w mieś­cie miało odwagę przeciwstawić się Boyle'owi, i że pan był jednym z nich. Dlaczego inni nie pomogą Isabel?

- Wszyscy ci, których znam, bardzo chcieliby pomóc, ale najzwyczajniej w świecie boją się. Widzieli, co się stało z tymi, którzy usiłowali interweniować. Jeżeli któryś z nich choćby szepnie słówko o sytuacji Isabel, Boyle dowiaduje się o tym natychmiast. I marny los tego, kto zechce jej pomóc. Boyle połamał obie ręce Wendellowi Borderowi, po tym, jak Wendell powiedział kilku swoim znajomym, że zamierza odnaleźć agenta federalnego, o którym swego czasu było tu głośno. Boyle dorwał go, zanim biedak zdążył wyjechać z miasta; kiedy składałem jego połamane ręce, obiecałem, że się tym zajmę... i że będę się modlić.

- I gdzie chce pan szukać tego agenta federalnego?

- Ja? Ja już jestem na to za stary. Ale moja Trudy wpadła na genialny pomysł. Dwa razy w tygodniu odwiedzam pacjentów w Liddyville... to zaledwie dwie godziny drogi od Sweet Creek. Moja żona wymyśliła, by korzystając z tamtej­szego telegrafu, wysyłać wiadomości do szeryfów w sąsied­nich miasteczkach. Może któryś z nich zechce nam pomóc. Posunąłem się jeszcze dalej i wysłałem telegramy do okolicznych kaznodziei. Może oni pomogą nam znaleźć tego agenta. Co prawda nie otrzymałem jeszcze żadnej odpowie­dzi, ale jestem pewien, że gdy tylko ten Teksańczyk usłyszy o naszych kłopotach, przyjedzie tu i rozprawi się z Boylem. A jeżeli dowie się, że w całą sprawę zaangażowana jest matka z malutkim dzieckiem, rzuci wszystko i zaraz się tu zjawi.

- Niby dlaczego...?

Ale Simpson nie dał mu dokończyć zdania.

- Jeżeli to, co mówią jest prawdą, z winy tego agenta zginęło kilka kobiet i dzieci podczas napadu na bank w Teksasie. To nie była jego wina... rabusie trzymali ich jako zakładników i pewnie i tak by ich zastrzelili, ale ten dżentelmen czuje się winny. Jeżeli tylko usłyszy o naszych kłopotach, zaraz tu przyjedzie. Gdybym tylko pamiętał, jak się nazywa... o wiele łatwiej byłoby mi go szukać.

- Człowiek, którego pan poszukuje, to Daniel Ryan - powiedział Douglas. - Moi bracia też go szukali. - Urwał, słysząc za sobą skrzypienie podłogi. - Czyżbyśmy obudzili pańską żonę?

- Nie... ale Trudy w nocy śpi przytulona do mnie i pewnie obudziła się, gdy zrobiło się jej zimno.

- Mógłby jej pan powiedzieć, by odłożyła strzelbę? Doktor Simpson spojrzał na niego zaskoczony.

- Czy ty masz oczy z tyłu głowy? Trudy, odłóż tę strzelbę i chodź tu na chwilę. Chciałbym ci przedstawić przyjaciela Isabel. Obiecał, że pomoże naszej małej dziew­czynce.

Douglas wstał, odwrócił się i uprzejmie skinął głową.

- Bardzo przepraszam, że obudziłem panią i pani męża...

- zaczął, lecz kobieta podbiegła do niego i uścisnęła mu rękę. Miała zaskakująco mocny uścisk, jak na tak małą osóbkę. Była pulchniutka i ledwie sięgała Douglasowi do ramienia.

- Razem z doktorem modliliśmy się o cud. Zdaje się, że nie na marne. Nie jest pan agentem Ryanem... to widzę. Pastor mówił nam, że ów dżentelmen jest wysoki, jak pan, ale ma jasne włosy i błękitne oczy. Może jest pan jego przyjacielem? To on tu pana przysłał, by pan nam pomógł?

- Nie, proszę pani. Nazywam się Douglas Clayborne i to nie agent Ryan mnie tu przysłał.

Trudy Simpson nie potrafiła ukryć zawodu.

- Ale pomoże pan naszej małej dziewczynce, prawda?

- zapytała z nadzieją w głosie.

Douglas uśmiechnął się lekko. Miłość tych ludzi do Isabel bardzo go wzruszyła. Bóg jeden wiedział, że młodej matce przydadzą się przyjaciele...

- Tak, oczywiście, że jej pomogę.

Trudy jeszcze raz uścisnęła jego dłoń, zanim ją puściła.

- Doktorze, pójdę do kuchni i zapakuję trochę jedzenia, by pan Clayborne mógł zawieźć dla Isabel. - Zaczekała, aż jej mąż skinie przyzwalająco głową, po czym odwróciła się ku drzwiom.

- Będziesz musiała zrobić wszystko po ciemku, Trudy - przypomniał jej doktor.

- Poradzę sobie - zapewniła go dobra niewiasta. - Po­stawię zapaloną świecę w hallu... nikt jej tam nie zobaczy.

- Proszę pani... ja naprawdę powinienem już wracać. Ale ona tylko potrząsnęła głową, a doktor roześmiał się cicho.

- Równie dobrze mógłbyś mówić do ściany, mój chłopcze. Trudy nie pozwoli ci odjechać, zanim nie zapakuje całej torby żywności dla naszej dziewczynki. No, a teraz usiądź tu naprzeciw mnie i opowiedz mi, dlaczego twoi bracia szukali Teksańczyka? Czyżby sami mieli jakieś kłopoty i potrzebowali pomocy agenta federalnego?

- Nie. Agent Ryan pomógł jednemu z moich braci. Prawdę mówiąc, uratował Travisowi życie.

- Więc chcieliście mu podziękować?

- Taak... i odzyskać kompas, który agent Ryan... ehm... pożyczył.

- A to ciekawa historia!

- Opowiem ją panu innym razem - obiecał Douglas. - Zanim tu przyszedłem, zauważyłem biuro telegrafisty. Dlaczego musiał pan jechać aż do Liddyville, by wysłać telegram?

- Żeby zobaczyć biuro telegrafisty, musiałeś wejść do sklepu Coopera... przecież biuro mieści się na zapleczu sklepu. Co ty tam robiłeś?

- Uzupełniałem zapasy.

- Czy ktoś cię widział?

- Nie.

- I dobrze - szepnął doktor Simpson. - To znaczy, że włamałeś się do sklepu? Wyłamałeś zamek w drzwiach, czy wybiłeś okno?

Douglas poczuł się urażony tym pytaniem.

- Nie, oczywiście, że nie. Cooper nie dowie się, że byłem w sklepie, chyba że jutro rano zrobi dokładną inwentaryzację.

Doktor Simpson uśmiechnął się radośnie.

- Mam nadzieję, że ogołociłeś go do cna! Vernon Cooper i jego brat Jaspers, który ma telegraf, siedzą u Boyle'a w kieszeni... to szumowiny pierwszej wody. Jeżeli nie chcesz, by Boyle dowiedział się, co napisałeś w telegramie, nie możesz korzystać z usług telegrafisty w Sweet Creek... dlatego wszyscy jeździmy do Liddyville. Dla zasady, Trudy i ja robimy tam zakupy. Raczej pomrzemy z głodu, niż damy zarobić któremuś z braci Cooperów.

- A gdyby agent Ryan przyjechał do Sweet Creek i zaaresztował Boyle'a, czy ten człowiek, któremu połamano ręce zeznawałby w sądzie przeciwko niemu?

Doktor Simpson potrząsnął głową.

- Nie sądzę. Ryan będzie musiał znaleźć inny sposób... albo najpierw wygonić z miasta pomocników Boyle'a. Wendell jest zbyt przerażony, by zeznawać przed sądem. Nie ośmieli się powiedzieć złego słowa przeciw Boyle'owi, bo wie, że jego rodzina poniesie konsekwencje. Wendell ma piękne pola kukurydzy, ale z połamanymi rękami nie da rady zebrać plonów...

- Czy nikt z miasta mu nie pomoże?

- Każdy boi się rozzłościć Boyle'a.

- A na co Boyle'owi ziemia Isabel?

- Mówi wszystkim, że chce tam wypasać krowy. Ma mnóstwo ziemi dokoła swego rancza, lecz wszystko dzierżawi jakimś obcym, którzy sprowadzają tu bydło aż z Teksasu. Przez ostatnie piętnaście lat dorobił się na tym fortuny, ale zrobił się chciwy i pragnie jeszcze więcej.

- Jeżeli chce wypasać bydło na ziemi Isabel, to dlaczego tego nie robi? Chyba wie, że nie mogłaby go powstrzymać?

- Ale jemu chodzi nie tylko o ziemię, synu. On chce także Isabel. Jest wyjątkowo pewny swego... chodzi po całym mieście jak tłusty kogut i zaprasza ludzi na weselisko.

Ludzie mówią, że zapragnął Isabel w chwili, gdy ją po raz pierwszy zobaczył.

- No to na co czeka? Przecież mógłby ją zmusić do małżeństwa?

- Nie rozumiesz Boyle'a, tak jak ja go rozumiem. Tu chodzi o jego męską dumę. On chce, by Isabel go błagała, żeby ją poślubił. Wymyślił sobie, że jeżeli będzie dostatecznie zdesperowana, zacznie go błagać na kolanach, by się z nią ożenił.

- Czy to on zabił jej męża?

- Gdyby nie to, że kula uwięzia mu w plecach, pomyślał­bym, że Parker sam się przypadkiem zabił. Nie lubię mówić źle o zmarłych, ale ten chłopak był mniej więcej tak użyteczny jak dziurawy garnek. Nie był z niego mąż dla Isabel. Stale chodził z głową w chmurach... ale był dla niej dobry... naprawdę dobry. Opiekował się też starym zwario­wanym Paddym, choć wiedział, że jeżeli Boyle dowie się o tym, będzie wściekły.

- A cóż to przeszkadza Boyle'owi, że ktoś opiekuje się starym człowiekiem? - zapytał ze zdumieniem Douglas.

- Dziwne, prawda? Paddy przyjechał do Sweet Creek prosto z Irlandii i mieszkał tu odkąd pamiętam. Boyle zjawił się tu jakieś dziesięć lat temu i osiedlił się na ziemi przylegającej do posiadłości, na której teraz mieszka Isabel. Nie minął rok, jak wybudował sobie ogromny, trzypiętrowy dom... taki fikuśny, jak domy na wschodzie. Sprowadził sobie meble z Europy i wydał wielkie przyjęcie, na które zaprosił ludzi z całego miasteczka... nawet starego Paddy'ego. Ale tamtej nocy coś się wydarzyło, co poróżniło tych dwóch. Co prawda nikt nic nie widział, ale od tej pory Boyle ciągle czepiał się starego. To wtedy ludzie zaczęli mówić, że Paddy jest szalony; bo żeby nie wiem jak Boyle mu groził, Paddy i tak tylko się śmiał. Wiesz, co ten szalony staruszek kiedyś mi powiedział? Powiedział, że to i tak on się będzie śmiał ostatni. Wyobrażasz to sobie? Choć z drugiej strony, tak właśnie było.

- Jak to?

- Paddy umierał na zapalenie płuc. Trzymał się aż do pewnej niedzieli, bo wiedział, że w niedzielę Boyle zawsze gra w karty w saloonie. Też tam byłem i mówię ci, że jeszcze nigdy nie widziałem, by ktoś tak umierał. Paddy wyczołgał się z łóżka, przywlókł się do saloonu i położył na podłodze. Złożył dłonie na piersi, jakby już leżał w trumnie i oznajmił, że za parę minut pożegna się z tym światem. I wtedy zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Boyle poderwał się od stolika karcianego i podbiegł do Paddy'ego. Uklęknął obok starego i warcząc na wszystkich, by się odsunęli, złapał go za koszulę na piersiach i zaczął nim potrząsać, wołając: “Powiedz mi, kto to jest, ty stary dziadu! Powiedz mi, kto to jest!”

- I co się stało? - zapytał Douglas zafascynowany przedziwną historią.

- I wtedy wszystko się zrobiło jeszcze dziwniejsze. Paddy uśmiechnął się promiennie do Boyle'a i szepnął mu coś na ucho. Potem wybuchnął śmiechem i umarł, śmiejąc się do rozpuku. Umarł, śmiejąc się. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego. A Boyle oszalał. Zaczął dusić martwego staruszka, obrzucając go najokropniejszymi przekleństwami. Dwóch jego pomocników musiało go odciągnąć, by pracow­nik zakładu pogrzebowego mógł zabrać Paddy'ego. Pamię­tam, że jeden z nich zapytał, dlaczego Boyle nie zabił starego Irlandczyka wcześniej? A ten tylko zataczał się i klął, aż wreszcie powiedział, że nie mógł zabić starego nie dowiedziawszy się prawdy. Następnego dnia Trudy i ja poszliśmy uczcić pamięć Paddy'ego i przysięgam ci, że ten łobuz leżał w trumnie z szerokim uśmiechem na twarzy. Czy to nie najdziwaczniejsza historia, jaką w życiu słyszałeś? - Douglas skinął głową, na co doktor westchnął i dokończył szybko: - Boyle szybko pogodził się z tym, co usłyszał od Paddy'ego i już w następnym tygodniu zabrał się za Isabel i Parkera. Co prawda nikt nie widział, jak Boyle pociąga za spust, ale wszyscy są przekonani, że to on zabił męża Isabel. Podejrzewam, że sądził, iż po śmierci męża, dziewczyna sama padnie mu w ramiona... w końcu była bezbronna i w ciąży... I tu pan Boyle popełnił błąd, gdyż Isabel wcale nie jest taka bezbronna, jak się wydaje.

- Czy jemu naprawdę chodzi o małżeństwo?

- O taak... chce załatwić wszystko legalnie. Ponieważ Isabel jeszcze jakoś nie zaczęła go błagać, by ją poślubił, myślę sobie, że Boyle czeka na narodziny dziecka. To spryciarz... Wie, że matka zrobi wszystko dla dobra swego maleństwa. Isabel jest wspaniałą kobietą, lecz zbyt ładną. Okłamałem Boyle'a, powiedziałem mu, że dziecko nie przyjdzie na świat przed końcem września, a ponieważ po Isabel nie było widać ciąży aż do piątego miesiąca, Boyle bez trudu przełknął moje kłamstwo. Nie wiem, czy ten dodatkowy czas zda się na coś, ale mam nadzieję, że ten drań zostawi ją w spokoju, dopóki nie zobaczy dziecka na własne oczy.

- Spakowałam już jedzenie! - zawołała Trudy z hallu. Doktor Simpson wstał natychmiast.

- Jak jeszcze mogę ci pomóc, synu?

- Byłbym bardzo wdzięczny, gdyby wysłał pan telegram do moich braci i zawiadomił ich, że nie wrócę tak prędko, jak się spodziewałem.

Doktor wskazał mu papier i pióro.

- Napisz wszystko, co masz im do przekazania, a ja wyślę to jutro z samego rana.

- Czy odwiedza pan pacjentów z Liddyville w ponie­działki?

- Nie, w piątki i wtorki, ale mogę wymyślić jakiś powód, dla którego miałbym natychmiast pojechać do Liddyville.

- To nie jest konieczne. Poza tym będzie lepiej, jeżeli nie zmieni pan swoich przyzwyczajeń.

- Chcesz sprowadzić tu jakąś pomoc?

- Tak.

- Jakoś mnie to nie dziwi... - odrzekł doktor. - Ale muszę ci jeszcze o czymś powiedzieć. Boyle niedługo wyruszy do Dakoty na coroczny zjazd rodzinny. Jeszcze nigdy żadnego nie opuścił i spodziewam się, że wkrótce wyjedzie z miasta. Obawiam się jednak, że ściągnie posiłki, gdy tylko dowie się, iż Isabel znalazła sobie pomocnika. Poza tym, jest stanowczo za wcześnie, by przenosić się z dzieckiem z miejsca na miejsce... pomyśl, co by się stało, gdyby ludzie Boyle'a podpalili dom Isabel. Jeżeli on się dowie, że z nią mieszkasz, na pewno spali całe obejście.

- Jak długo Boyle'a nie będzie w mieście?

- Różnie to bywa... Raz nie było go sześć tygodni, a raz miesiąc. Słyszałem, że Boyle ma dużą rodzinę, ale tylko on jeden odniósł sukces finansowy... podobno lubi z nimi przebywać, by pławić się w ich podziwie.

- Zaraz napiszę wiadomość, chcę, by pan ją wysłał za jakiś czas... I proszę mi obiecać, że gdy dowie się pan czegoś o agencie Ryanie, natychmiast mnie pan powiadomi. Chciałbym zamienić z nim słówko.

- A niby jak mam się z tobą skontaktować, co, synu?

- Zamierzam zjawiać się u pana w każdy poniedziałek wieczorem.

- Tylko po to, by sprawdzić, czy nie dowiedziałem się czegoś o agencie federalnym Ryanie? Synu, chyba wiążesz z nim zbyt wielkie nadzieje... Wątpię, czy uda się nam tak szybko go zlokalizować. Douglas potrząsnął głową.

- Nie o to mi chodzi. Jeżeli któregoś poniedziałku nie przyjadę, będzie pan wiedział, że stało się coś złego. Wtedy wyśle pan drugi telegram. Teraz już pan rozumie?

- Tak. - Doktor Simpson skinął głową. - Ale będziesz na siebie uważać?

- Oczywiście. Chciałbym znaleźć jakiś sposób, by prze­nieść Isabel wraz z dzieckiem tu do państwa, ale obawiam się, że to niemożliwe.

- Chyba masz rację... Boyle odwiedza jej farmę co jakiś czas, i założę się, że nawet gdy drań wyjedzie, zastąpi go któryś z jego ludzi. Jeżeli nie znajdą Isabel tam, gdzie być powinna, ruszą do Sweet Creek i rozniosą miasto w drobny mak. Nie ma też sensu zabierać jej do Liddyville, gdyż i tam Boyle ma swoich ludzi. Musicie siedzieć na miejscu i nigdzie się nie ruszać. Jeżeli ludzie Boyle'a cię nie zauważą, nic nie zrobią Isabel... A ty też nie chciałbyś mieć Boyle'a na karku... O nie!

Douglas był innego zdania.

- Jak tylko Isabel i dziecko znajdą się w bezpiecznym miejscu, będę chciał spotkać się z panem Boylem... Wręcz nie mogę się tego doczekać.

Doktor poczuł nagle strach. Obrońca Isabel uśmiechnął się, lecz w jego oczach czaił się śmiertelny chłód, który przeraził doktora.

Simpson cofnął się o krok, zanim zrozumiał, że nie ma się czego obawiać. Poszedł za Douglasem do kuchni i szepnął:

- Kiedy nadejdzie pora konfrontacji, będziesz potrzebować pomocy. Na ranczu Boyle'a pracuje dwudziestu czterech mężczyzn... a wszyscy to łotry skore do bitki. Z Boylem na czele, jest ich dwudziestu pięciu, synu.

- O to się nie martwię. Moi braci mi pomogą.

Trudy Simpson usłyszała ostatnie zdanie i spojrzała na niego ciekawie.

- A ilu ma pan braci, panie Clayborne?

- Pięciu, jeżeli policzyć mojego szwagra. Doktor spojrzał na niego z przerażeniem.

- Sześciu przeciwko dwudziestu pięciu? Douglas wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- To i tak aż za dużo.

ROZDZIAŁ 5

Douglas dotarł na ranczo tuż przed świtem. Zanim rozładował zapasy i wyprzągł konie z wozu, pobiegł do chaty, by sprawdzić, jak mają się Isabel i dziecko.

Isabel stała przy kominku z uniesioną i odbezpieczoną strzelbą; kiedy usłyszała pukanie i głos Douglasa wołający ją po imieniu, podbiegła do drzwi i otworzyła je na oścież. Bez chwili zastanowienia rzuciła mu się w ramiona, nie zwracając uwagi na to, że jest przemoczony do suchej nitki.

- Tak się cieszę, że wróciłeś!

Ściskała go tak mocno, że poczuł lufę strzelby przyciśniętą do pleców; sięgnął do tyłu i wyjął broń z jej rąk. Odstawił strzelbę pod ścianę, lecz Isabel zupełnie nie zwracała na to uwagi i tuliła go ze wszystkich sił.

- Nie wiedziałam, dlaczego tak długo nie wracasz - wy­szeptała. - Ale ani razu do głowy mi nie przyszło, że mógłbyś nie wrócić.

- Cieszę się, że to słyszę - odparł. - Cała się trzęsiesz. Jeżeli mnie puścisz, dorzucę drew do ognia. Powinnaś na siebie uważać... Nie chcę, żebyś mi się przeziębiła.

Ale ona nie chciała go puścić.

- Nie jest mi zimno... Po prostu bardzo mi ulżyło na twój widok. Douglasie, tak bardzo się o ciebie martwiłam.

Drżała coraz gwałtowniej, więc przytulił ją mocno, w oba­wie, że za chwilę upadnie.

- Ja też się o ciebie martwiłem - przyznał. Ukryła twarz na jego piersi i spytała:

- Miałeś jakieś kłopoty?

- Żadnych. Przywiozłem wszystko, co chciałaś... i za­brałem jeszcze kilka rzeczy, które, jak sądzę, mogą się przydać. Potem odwiedziłem doktora Simpsona.

- Ależ Boyle mówił mi, że jego ludzie dzień i noc obserwują dom doktora! - wykrzyknęła przerażona Isabel.

- Mnie nie zobaczyli - zapewnił ją spokojnie. - Po­znałem też żonę doktora... dała mi sporo jedzenia i świeże­go mleka.

- Och, jak to miło z jej strony!

- A doktor dał mi dla ciebie całe mnóstwo dobrych rad. Isabel głaskała go po piersi, a Douglas zastanawiał się, czy ona w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, co robi.

- Jesteś niezwykłym człowiekiem - powiedziała cichutko. - Jak ci się udało wejść do sklepu i do domu doktora Simpsona? Czyżbyś rozwalił zamki w drzwiach?

- Nie... tylko je otworzyłem. Wytrychem.

- Wielkie nieba! Gdzieś się tego nauczył?

- Bardzo dawno temu byłem złodziejem.

Nieoczekiwanie ta odpowiedź ją rozbawiła, Isabel Wybuch­nęła gromkim śmiechem. Douglasa zaskoczyła ta reakcja, ale spodobał mu się jej śmiech. Słychać w nim było prawdziwą radość.

Odsunąwszy Isabel od siebie, ujął ją za rękę i zaprowadził do łóżka.

- Od dawna jesteś na nogach?

- Prawie całą noc - przyznała cicho. - Parker też nie spał... Dopiero co udało mi się go ukołysać do snu...

- Doktor Simpson powiedział, że powinnaś karmić go co godzinę. Ssie już?

- Tak - odrzekła, odwracając wzrok.

- Myślisz, że się najadł?

- Tak, i nie zwymiotował.

Najwyraźniej jej duma walczyła o lepsze z zażenowaniem. Uśmiechnął się do niej ciepło i kazał wracać do łóżka.

- Może pomogę ci rozładować wóz?

- Nie ma mowy.

- Omal nie zapomniałam. Naszykowałam ci śniadanie. Stoi na stole w kuchni.

- Dziękuję... ale najpierw zajmę się rozładunkiem i na­karmię konie.

- Pamiętałeś, by zostawić pieniądze dla pana Coopera? Nigdy w życiu niczego nie ukradłam i nie chciałabym teraz zaczynać.

- Zostawiłem dokładnie tyle, ile mu się należało. Właściwie to nie było kłamstwo. Ani prawda. Douglas nie czuł jednak wyrzutów sumienia. Zostawił Vernonowi Co-operowi tyle, ile był mu winien, czyli nic. Przecież Cooper odwrócił się plecami do Isabel i zjednoczył szyki z Boylem, i Douglas chętnie wygoniłby go z miasta wraz z jego bratem Jaspersem, telegrafistą-gadułą.

Isabel była zbyt podniecona, by zasnąć, ale położyła się do łóżka i przymknęła oczy. Słyszała, jak Douglas wchodzi co chwila do domu i kładzie ciężkie pakunki w kuchni; przy każdym jego powrocie serce jej rosło. Liczyła, ile razy podłoga w kuchni zaskrzypi pod jego krokami, doliczyła do dwunastu. To oznaczało, że sześciokrotnie wracał do wozu...

a więc w kuchni jest sześć pakunków. A może nosił więcej niż po jednej torbie?

Miała dość czekania i gdy tylko usłyszała skrzypienie kół wozu, wstała z łóżka i wsunąwszy stopy w wełniane kapcie, cichutko wyszła z sypialni.

Aż pisnęła z zaskoczenia i radości, widząc, że stół i cztery krzesła aż uginają się pod pakunkami... kilka toreb stało też na podłodze... Podbiegła do stołu i westchnęła z zachwytu na widok ogromnego kubełka pełnego, prawdziwego masła, i drugiego, jeszcze większego, wypełnionego aromatyczną kawą. Koniuszkami palców wodziła po torbach i pakunkach, za każdym razem odkrywając nowe cudowności. Były tam ogromne połcie solonej wołowiny, szynka wieprzowa i bekon, i cztery marynowane golonki zawinięte w papier. Był to najpiękniejszy widok od wielu lat.

Podniosła wzrok i zobaczyła, że Douglas przygląda się jej od drzwi. Stał na progu z kolejną torbą na ramieniu. Miał bardzo dziwną minę i Isabel już zaczęła czuć się nieswojo, gdy ujrzała wielką czułość w jego oczach i zrozumiała, iż nie będzie na nią krzyczeć za to, że wstała z łóżka.

- Nie wiedziałam, że tu jesteś.

- Obserwowałem cię. Zachowujesz się jak mała dziew­czynka w chwili otwierania gwiazdkowych prezentów. - W jego głosie dźwięczało współczucie. Jak długo musiała się obywać bez tych podstawowych produktów i czy zdawała sobie sprawę z tego, że właśnie tuli do siebie worek mąki? I płacze? - W kuchni jest jeszcze więcej.

- Jeszcze więcej? - zawołała przez łzy. Stała na środku pokoju, przyciskając do siebie worek mąki i nie mogąc uwierzyć w to, co widzi.

- Chodź i przekonaj się sama - zaproponował, widząc jej wahanie. Nie odłożyła mąki na podłogę, lecz nadal tuląc worek do piersi przeszła do kuchni. Było tam za ciasno dla nich obojga, lecz podniecona Isabel przepchnęła się obok Douglasa nie czekając aż ustąpi jej miejsca.

Aż jęknęła na widok dobra rozłożonego na kuchennym stole.

- Sól... i pieprz... i cynamon. Och, Douglasie, czy stać nas było na to wszystko? - Stała obok niego i patrzyła mu w oczy tymi cudownymi złoto-brązowymi źrenicami. - Czy moglibyśmy sobie na to pozwolić? - powtórzyła zachwyco­nym szeptem.

- No pewno - odparł, przeciągając wyrazy. - Cooper ma właśnie wyprzedaż - skłamał bez zająknięcia.

- Och! To wspaniale!

Przez długą chwilę patrzyli sobie w oczy. Potem Douglas pochylił się i delikatnie otarł jej łzy z policzków. Isabel zaskoczyła go, unosząc się na palce i leciutko całując go w policzek.

- A to za co?

- Za to, że jesteś taki dobry dla mnie i mojego synka. Jestem pewna, że raz dwa odzyskam siły. Nigdy w życiu na nikim nie musiałam polegać... zawsze byłam samowystarczal­na, ale teraz przekonałam się, że to miłe uczucie. Dziękuję ci.

Odwróciła się do drzwi, lecz Douglas sięgnął przez jej ramię i odebrał worek mąki.

- A co z twoim mężem? Czy na nim też nigdy nie polegałaś?

- Parker był bardzo dobrym człowiekiem. Szkoda, że go nie znałeś. Jestem pewna, że bardzo byś go polubił. Dob­ranoc, Douglasie.

Przyglądał się jej, jak idzie do sypialni. Nie odpowiedziała na jego pytanie, a on nie był pewien, czy celowo wymigała się od odpowiedzi. Był zbyt zmęczony, by ponawiać pytanie.

Wrócił do stajni, wytarł swego wałacha, potem umył się w wiadrze pełnym czystej deszczówki i wreszcie się położył.

Spał niemal cały dzień pod cienkim przykryciem przed kominkiem, obudził go dopiero krzyk Parkera. Niemowlę płakało tak głośno, że lada chwila jego matka też się obudzi.

A potem usłyszał śmiech Isabel. Była w kuchni, przygo­towała dla dziecka pierwszą w jego życiu kąpiel. Douglas podszedł do niej, ziewając szeroko.

- Jak on dzisiaj głośno krzyczy - mruknął.

- Bo jest zły.

Douglas zauważył, że mały Parker drży z zimna i przypo­mniał sobie słowa doktora Simpsona, że dziecko nie powinno marznąć.

- Powinienem był rozpalić ogień na kominku.

- Przecież musiałeś trochę się przespać.

- Już kończysz? Mały nie powinien marznąć. Isabel właśnie skończyła myć maleństwo.

- No i już po krzyku - zamruczała pieszczotliwie.

- Wszystko jest w porządku. Douglasie, podaj mi tamten ręcznik.

Zamiast podać jej ręcznik, Douglas rozłożył go sobie na ramieniu i położył na nim niemowlę. Isabel wytarła malucha drugim ręcznikiem. Kiedy przewijała synka, Douglas zauwa­żył, że wargi dziecka sinieją z zimna.

- Musimy go szybko ogrzać. Rozepnij szlafrok i koszulę. Isabel nie wahała się ani chwili.

- Boże, jest zimny jak lód - szepnęła z przerażeniem.

- Nie powinnam była go kąpać. Jest mu tak zimno, że już nawet nie płacze.

- Zaraz się ogrzeje - uspokoił ją. Wsunął niemowlę pod jej koszulę i szlafrok. Stał ze zmarszczonymi brwiami, intensywnie nad czymś myśląc. - Powiedz mi, jak przestanie się trząść.

Isabel bała się poruszyć.

- To wszystko moja wina. Jaka ja jestem głupia...

- Nie mów tak, po prostu należała mu się kąpiel i to wszystko. Następnym razem rozpalimy w kominku i razem go wykąpiemy.

- Przestał.

- Już się nie trzęsie?

- Nie. Chyba zasnął. - Odetchnęła z ulgą. Douglas zerknął na malucha i uśmiechnął się czule.

- Masz rację... śpi jak aniołek. - I buzię ma przyciśniętą do piegów na jej piersi. - Mały szczęściarz.

- Acha. - Zarumieniła się pod jego spojrzeniem. - Oboje mamy szczęście, że się nami opiekujesz.

- Chyba nie zamierzasz mi tu płakać?

- Nie, ja nigdy nie płaczę.

Pomyślał, że Isabel żartuje, ale ona nawet się nie uśmiech­nęła.

- Ja nie potrafię okazywać emocji, nie zauważyłeś?

- Nie, nie zauważyłem.

- Zrobisz coś dla mnie? Kilka krzeseł ma rozchybotane nogi, czy mógłbyś mi pokazać, jak je naprawić? Nie wiem, czy powinnam przybić nogi do siedzenia, czy...

- Sam je naprawię - obiecał. - Może masz jeszcze coś do zreperowania?

Okazało się, że w domu jest więcej przedmiotów wyma­gających naprawy. Chociaż reperowanie mebli, których Isabel i tak nie zabierze ze sobą przy przeprowadzce Douglas uważał za bezcelowe, postanowił, że spełni jej prośbę. Nie zamierzał też rozmawiać z nią teraz o przyszłości - zaczeka do czasu aż Isabel nabierze sił i będzie spokojniejsza; widział aż nadto wyraźnie, że poród wyczerpał ją nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, a doktor Simpson powiedział, że nie powinna się denerwować.

- Czy ludzie Boyle'a obserwują dom? - zapytała.

- Zeszłej nocy nie było ich tu. Siedzieli daleko na wzgórzach, ale mogli się przysunąć bliżej. Doktor Simpson mówił, że lepiej, jeżeli w dzień zostanę w domu, a pracować będę w nocy, ale sam na to wpadłem już wcześniej. Jak długo Boyle wierzy, że jesteś sama, da ci spokój.

- A co z końmi? Nie mogą cały czas stać w stajni, bo w końcu ją rozniosą.

- Nocą będę na nich jeździł... postaram się też jak najszybciej odbudować zagrodę. Przestań się tak o wszystko martwić.

- Jak mogę ci pomóc?

- Odpoczywaj i nabieraj sił.

Niewiele brakowało, by zaczęła się z nim kłócić, gdy Parker zakwilił cichutko.

Ponieważ gotowanie nie było najsilniejszą stroną Douglasa, pokroił chleb i szynkę, które dostał od Trudy Simpson, otworzył słoiczek marynowanych grzybków, skradziony ze sklepu Coopera i wraz z pełną szklanką mleka zaniósł Isabel do sypialni.

Wróciła do pokoju w niecałą godzinę później i kołysząc niespokojne dziecko na rękach przyglądała się, jak Douglas naprawia krzesła. Zauważył, że jest wycieńczona, zreperowawszy więc jedno krzesło, inne zostawił na następny dzień; umył ręce i wziął od niej dziecko.

- Teraz ja z nim pochodzę, a ty się połóż.

- Zupełnie nie wiem, co mu jest. Nie jest głodny, niedawno zmieniłam mu pieluszkę... a on nadal nie chce zasnąć.

- Oj, po prostu marudzi.

Isabel chciała wrócić do sypialni, lecz zmieniła zdanie.

- Posiedzę tu trochę z tobą...

- Nie ma takiej potrzeby - odrzekł. - Jeżeli nie będę mógł poradzić sobie z nim, zawołam cię.

- Jesteś pewien, że nic mu nie jest?

- Tak.

- W takim razie dobranoc.

Douglas usiadł w bujanym fotelu przed kominkiem i zaczął delikatnie głaskać plecki dziecka. Przypomniał sobie, jak kiedyś trzymał w ramionach swoją siostrzyczkę, Mary Rosę. Boże, jak ten czas leci! Niedługo ona będzie kołysać własne dziecko. Douglas miał zwyczaj opowiadać Mary Rosę różne historie, utulając ją do snu. Monotonne wibracje jego głosu uspokajały albo nudziły Mary Rosę, niemniej skutecznie usypiały. Teraz, kiedy przemawiał pieszczotliwie do Parkera, dziecko także szybko zasnęło, pochrapując cichutko.

Na dworze było już ciemno, więc nadeszła pora, by zabrać się do pracy. Wyszedłszy na dwór, Douglas usiłował pohamo­wać złość. Ogarniała go zawsze na widok gór przypominają­cych o fatalnym położeniu chatki. Zupełnie nie mógł zrozumieć, dlaczego Parker Grant naraził swoją ciężarną żonę na takie niebezpieczeństwo? Douglas zapomniał, że być może to nie Grant zbudował chatę na szlaku powodziowym, albo być może sprowadził się tu tylko na czas budowy drugiego domu na wyżej położonym terenie. Dlaczego, na miłość boską, narażał Isabel? Czy ten człowiek w ogóle nie myślał?

Ale na tym nie koniec. Grant zbudował zagrodę - a raczej coś, co tylko ją przypominało - która przy pierwszym silnym wietrze po prostu się przewróciła. Douglas dałby sobie głowę uciąć, że Pegaz skaleczył się w nogę o jeden z wystających gwoździ, a w takim przypadku ryzyko zakażenia było wcale spore. Może trzeba będzie nawet zmienić roztwór, którym dotychczas przemywa końską nogę? Ale zapyta o to Isabel dopiero rano. Teraz niech się prześpi i odpocznie.

Kiedy zaczęło świtać, Douglas wrócił do domu, a w parę godzin później dołączyła do niego Isabel ze śpiącym Parkerem na ręku.

Na kominku palił się ogień, w pokoju było ciepło i przytulnie. Douglas wstał i podsunął jej krzesło.

Natychmiast zauważyła przypalone grzanki i grudkowatą owsiankę, które dla niej przygotował.

On natomiast zwrócił uwagę na to, jak płomienie odbijają się w jej rudych włosach. Wiązała je zwykle w jeden długi warkocz przerzucony przez ramię. Dokoła twarzy wymykały się drobne loczki. Boże, jaka ona była piękna!

Isabel bardzo szybko zorientowała się, że Douglas przy­gląda się jej i zarumieniła się po uszy.

- Parkerowi nie chce się odbić - wyrzuciła z siebie bezmyślnie.

Douglas zarzucił sobie na ramię czysty ręcznik i wziął od niej dziecko.

- Usiądziesz przy stole?

- Tak... czuję się już znacznie lepiej.

Stał nad nią, delikatnie gładząc plecki niemowlęcia, a ponie­waż Isabel nie chciała urazić jego uczuć, z trudem przełknęła owsiankę, często popijając wodą. Mleko chciała zostawić na kolację, choć Douglas zapewnił ją, że nie musi oszczędzać.

- Powinnaś pić mleko do każdego posiłku. W poniedziałek przywiozę całą bańkę.

- Kilka miesięcy temu mieliśmy własne mleczne krowy.

- I co się z nimi stało?

- Nie jestem pewna. Po prostu pewnej nocy zniknęły z obejścia.

- Myślisz, że to Boyle je ukradł? Isabel wzruszyła ramionami.

- Parker zdawał się tym zbytnio nie przejmować, ale też nie chciał o tym rozmawiać. Tak sobie myślę, że może po prostu zapomniał zamknąć boksy... On czasem chodził z głową w chmurach...

- Chcesz mi powiedzieć, że wasze krowy po prostu uciekły?

- Cóż, nie zdziwiłabym się, gdyby Parker nie zamknął też stajni - powiedziała patrząc w stół, a ponieważ zdawała się być bardzo zażenowana, Douglas nie kontynuował tematu. Odwró­cił się od niej, by nie dostrzegła zaskoczenia na jego twarzy. Wielki Boże, toż ten jej mąż nie był wart złamanego pensa!

- A co z chatą? To nie Parker ją zbudował, prawda?

- Tak... Skąd wiesz?

Chata była solidnie zbita z ogromnych pali i rozsądnie pomyślana, stąd Douglas wiedział, że to nie mąż Isabel ją zbudował. Ale nie powiedział jej tego w obawie, by się nie zdenerwowała. Zadał jej natomiast następne pytanie:

- Czy Parker budował dla was dom w innym miejscu? Na wzgórzach?

- Nie. Cóż za dziwne pytanie! Wprowadziliśmy się tu na stałe.

Usiłowała wstać od stołu, lecz powstrzymał ją, kładąc jej dłoń na ramieniu.

- Skończ śniadanie. Musisz odzyskać siły. Powiedz mi, jak Pegaz skaleczył się w nogę?

- Kiedy ludzie Boyle'a strzelali dla postrachu, Pegaz stanął dęba. Potem wierzgnął...

- Czy skaleczył się o wystający gwóźdź?

- Nie... - W tej samej chwili mały Parker beknął głośno, a Isabel uśmiechnęła się do niego tak promiennie, jakby dokonał czegoś naprawdę wspaniałego. - Już nie dam rady zjeść nic więcej. Zachowam to na później - dodała i zanim Douglas zdążył zaprotestować, wstała od stołu. - Dziś wieczorem przygotuję kolację. Po prostu uwielbiam goto­wać... - skłamała i dodała pospiesznie. - To uspokaja nerwy. Taak... naprawdę uspokaja nerwy.

Douglas nie wierzył jej ani przez chwilę. Roześmiał się głośno.

- Owsianka była aż tak okropna? - spytał, potrząsając głową.

- Niezjadliwa - odparła Isabel, a w jej oczach zapaliły się diabelskie ogniki.

Przez bardzo długą chwilę patrzyli sobie w oczy, żadne z nich nie chciało odwrócić wzroku.

- Naprawdę powinnaś przestać - powiedział cicho.

- Przestać co? - zapytała, drżąc na całym ciele.

- Co dzień jesteś piękniejsza, tak nie można.

- Ojej. - Westchnęła cichutko.

Douglas pierwszy wyczuł, co w trawie piszczy. Odwrócił wzrok od jej piegów i gdy spojrzał w okno, zobaczył coś w cieniu drzew. Zamarł i przez długą chwilę patrzył z uwagą; jakiś cień przesunął się po ścieżce wiodącej wśród pól. Był to mężczyzna na koniu, lecz znajdował się za daleko, by go rozpoznać. Jednak Douglas był pewien, że to Boyle; wszak doktor Simpson wspominał, iż drań co jakiś czas zagląda do Isabel. O tak, to nikt inny, tylko Boyle.

Douglas nie chciał jednak niepokoić Isabel. Gdyby Boyle usłyszał płacz dziecka, natychmiast przysłałby tu swoich ludzi. Cały czas patrząc w okno, zapytał cicho, by nie obudzić śpiącego Parkera:

- Isabel, czy mały pośpi jeszcze trochę?

- O, na pewno. Nie spał prawie całą noc, więc musi to nadrobić.

Zabrała dziecko z jego ramion i zaniosła do sypialni. Wszedł tam za nią i poczekał, aż ułoży Parkera w łóżeczku... potem poinformował ją o zbliżającym się jeźdźcu.

Isabel nie wpadła w panikę. Zaczęła się natomiast rozbierać.

- Ile mam czasu? - spytała, rzucając szlafrok na łóżko i rozpinając guziki nocnej koszuli.

- Co ty wyprawiasz?

- Muszę się ubrać i wyjść do niego na dwór.

- Prędzej mnie diabli wezmą, niż na to pozwolę. Zo­staniesz w domu.

- Douglasie, pomyśl przez chwilę. Jeżeli Boyle zobaczy mnie na ganku, odjedzie. Za każdym razem, gdy się tu zjawia, wychodzę ze strzelbą przed dom. Muszę go przeko­nać, że jeszcze nie urodziłam. Potrzebny mi pasek. Podaj mi jakiś z tamtego pudełka... I nie stój tak. Musimy się spieszyć. On nie lubi czekać.

- Ale ty nie...

Podbiegła do niego i przyłożyła mu palce do ust, by stłumić jego protesty.

- Jeżeli nie wyjdę na ganek, on zacznie strzelać w powiet­rze, a hałas obudzi Parkera. Chyba nie chcesz, by Boyle usłyszał płacz dziecka? A teraz błagam, pomóż mi się ubrać, muszę go stąd przepędzić.

Odciągnął od ust jej dłoń i przytrzymał mocno.

- Nie ma mowy. Zamierzam wyjść przed dom i zastrzelić łajdaka, rozumiesz?

- Nie.

- Nie zabiję go z zaskoczenia - obiecał. - Pozwolę mu wyciągnąć broń.

Potrząsnęła głową z rosnącym przerażeniem.

- Przestań się tak upierać. Boyle nie da się wciągnąć w walkę. To tchórz, Douglasie, zwykły tchórz. Nie ma teraz czasu na kłótnie. Możesz pilnować, by mi się nic nie stało, stojąc w kuchennym oknie. Jeżeli okaże się, że ma wobec mnie złe zamiary, wyjdziesz i przepędzisz go, dobrze? Tylko go nie zabijaj, zrozumiano? - Po jego minie zorientowała się, że nie zrozumiał. - Proszę. Wstrzymaj się, dla mojego dobra. Proszę...

- Na miły Bóg, tak bym chciał...

Wystarczyło, by delikatnie dotknęła jego policzka, a o wszystkim zapomniał.

- Ale nie zrobisz żadnego głupstwa.

Nie mógł ani się zgodzić, ani zaprotestować.

- Może - wymamrotał wreszcie. Isabel przewróciła oczami.

- Więc daj mi pasek. Błagam, pospiesz się i daj mi ten przeklęty pasek!

Douglas zdjął własny i podał go jej z ponurą miną.

- Nie będziesz nosić niczego, co należało do Parkera - powiedział z determinacją. Najwidoczniej bardzo mu na tym zależało, a więc Isabel nie wszczynała kłótni, zwłaszcza że kiedy zdjął pasek, spodnie i tak z niego nie spadły.

Podszedł do okna, by sprawdzić, jak blisko jest Boyle; tymczasem Isabel przygotowała się. Pod spódnicę włożyła niewielką poduszkę.

- Czy wyglądam jakbym naprawdę była jeszcze w ciąży?

- spytała niespokojnie.

- Chyba tak.

Położyła mu dłoń na ramieniu.

- Najpierw spójrz na mnie, a dopiero potem powiedz. Douglas wreszcie popatrzył na nią i bardzo mu się nie spodobało to, co zobaczył. Isabel miała na sobie białą bluzkę i niebieską spódnicę wypchaną na brzuchu, lecz i tak wyglądała ponętnie. Czyżby specjalnie starała się podniecić łotra? Nie, na pewno nie. Nie mogła nic poradzić na to, że jest piękną kobietą i żeby się oszpecić musiałaby chyba włożyć na głowę worek po mące.

- Zapnij bluzkę.

- Jest zapięta.

- Ale nie do końca - odrzekł ostro. Wsunął rewolwer do olstra i podszedł do okna. Potarł brodę palcami; jak to możliwe, że ona ma tak cudownie miękką skórę?

- Boyle nic mi nie zrobi - szepnęła Isabel.

- Już ja tego dopilnuję. A jeżeli będę musiał go zastrzelić, masz mi nie przeszkadzać, zrozumiano?

- Tak.

- Więc dobrze. On już dojeżdża do domu.

Isabel położyła dłoń na klamce, tymczasem Douglas zajął pozycję przy oknie. Nie czekała na jego zgodę, bo wiedziała, że mogłaby tu stać do wieczora.

- Wychodzę.

- Isabel?

- Taak?

- Nawet nie waż mi się do niego uśmiechnąć.

ROZDZIAŁ 6

Boyle był szpetny jak nieszczęście. Jego twarz nosiła ślady po ospie, oczy miał osadzone stanowczo zbyt blisko siebie, a wargi tak cienkie, że właściwie nie było ich widać, ale Douglasa wcale nie zdziwiła jego brzydota. No, bo niby jak mógł wyglądać drań, który terroryzował niewinną kobietę, by zmusić ją do małżeństwa?

Siedząc w oknie Douglas modlił się, by Boyle sięgnął po rewolwer, ale ten zachowywał się nad wyraz grzecznie. Był bardzo pewny siebie. Nie rozglądał się po obejściu, ani nie zaglądał w okna... wzrok miał utkwiony w swej ofierze, a Isabel zdawała się tym zupełnie nie przejmować.

- Kazałam ci się wynosić z mojej ziemi! Więc wynoś się, pókim...

- Aj! Nieładnie! Tak się nie mówi do przyszłego męża! Tym bardziej, że już zaplanowałem piękne weselisko... Ale wyglądasz mi dziś na zmartwioną. Czyżbyś niepokoiła się rychłym terminem porodu?

- Masz dziesięć sekund na opuszczenie mojej ziemi. Potem zacznę strzelać.

- Jeżeli mnie postrzelisz, pójdziesz do więzienia.

- Żaden sąd mnie nie skaże. Wszyscy w Sweet Creek nienawidzą cię równie mocno, jak ja. A teraz zostaw mnie w spokoju.

Boyle wyciągnął rękę, wskazując na Isabel palcem.

- Uważaj co mówisz, moja mała! Nie znoszę przemąd­rzałych kobiet. Nadal jesteś niepokorna, po ślubie będę musiał coś z tym zrobić. Jeszcze mnie będziesz błagać, bym się z tobą ożenił. Zobaczysz... To tylko kwestia czasu.

Isabel odwiodła kurek strzelby, dopiero wtedy Boyle spiął konia ostrogami.

- Jeszcze tu wrócę! - wrzasnął, odjeżdżając pospiesznie. Douglas zaczekał, aż Boyle dojedzie do granicy rancza, po czym odetchnął z ulgą i odsunął się od okna. Isabel weszła do domu i zamknąwszy za sobą drzwi, ciężko się o nie oparła.

- Boże, ależ on jest brzydki - mruknął Douglas, a Isabel skinęła głową.

- Nie wróci tu wcześniej, niż za jakieś dwa, trzy tygodnie.

- Może tak, może nie. - Douglas wcale nie był tego taki pewien. - Musimy być przygotowani na wszystko. Doktor Simpson mówił mi, że Boyle niedługo wyjeżdża na jakiś rodzinny zjazd, czy coś w tym rodzaju...

- Wyjeżdża? Och, Douglasie! To wspaniale!

- Doktor Simpson powiedział też, że zazwyczaj wraca dopiero po czterech, sześciu tygodniach. Niestety, nie wiemy, jak długo ten łotr posiedzi w Dakocie, więc lepiej miejmy się na baczności.

- Oczywiście, masz rację. Czy mogę zadać ci jedno pytanie?

Douglas cały czas patrzył za znikającym w oddali jeźdźcem.

- Oczywiście.

- Nawet na mnie nie spojrzysz?

- Nie, zanim Boyle nie zniknie za tamtym wzgórzem.

- Zupełnie nie rozumiem, co cię opętało. Powiedziałeś mi przecież, że nie chcesz, by Boyle cię zauważył... i dowiedział się, że tu mieszkasz... a jednak...

- Tak było, zanim mi powiedziałaś, że zawsze wychodzisz przed dom, by z nim porozmawiać.

- Ależ...

- Bardzo mi się to nie podoba. Isabel przewróciła oczami.

- Ano najwyraźniej nie - odparła, po czym dodała nieporuszona: - Ale ja i tak nadal będę do niego wychodzić. Czy ci się to podoba, czy nie.

- O tym porozmawiamy później. Doktor Simpson powie­dział, że nie powinnaś się denerwować, Isabel.

- Na miłość boską, nic mi nie jest! Chyba zauważyłaś, że i ja, i mój syn z godziny na godzinę stajemy się coraz silniejsi.

- To się okaże za osiem tygodni - odparł zdecydowanie Douglas. - Właśnie tyle czasu potrzeba twojemu synkowi, żeby nabrał sił.

- Ty chyba żartujesz.

- Osiem tygodni - nalegał Douglas.

- A kiedy ty udasz się w drogę powrotną do domu? Uśmiechnął się lekko.

- Za osiem tygodni, chyba, że będę wam jeszcze potrzeb­ny. Wtedy nieco później. A tak przy okazji, Isabel... ty i twój syn pojedziecie ze mną. Zabieram was stąd.

- Nie... nie ma mowy. Nie dam się przepędzić z własnego domu. Rozumiesz? Nikt mnie stąd nie wygoni. Ani Boyle, ani ty, ani nikt inny.

Zbyt późno zorientował się, że wyprowadził Isabel z rów­nowagi. W jej głosie zaczęły pobrzmiewać piskliwe tony, a w oczach pojawiły się łzy. Pospiesznie usiłował ją uspokoić.

- Zrobisz, co tylko zechcesz - skłamał. - Ale dopiero za osiem tygodni.

- Przecież nie możesz zostać tu tak długo. Jestem już dostatecznie silna, by dać sobie sama radę, a Parker z dnia na dzień też czuje się coraz lepiej. Nic nam nie będzie. Poradzimy sobie. Oczywiście, będziemy za tobą tęsknić.

- Okropnie tęsknić, nawet nie wiesz, jak bardzo, pomyślała. Nie wiedząc, dlaczego to robi, Douglas pochylił się i pocałował ją w czoło.

- Zdaje się, że nie potrafisz liczyć, słonko. Nie wyjadę stąd przed upływem ośmiu tygodni. Wiesz, ile to dni?

Znów się z nią droczył, lecz nie miała najmniejszego pojęcia, co mu odpowiedzieć. Jej zmarły mąż zawsze był tak okropnie poważny. Nigdy z niczego nie żartował, więc i ona tego nie robiła. Nigdy z nią nie flirtował, ani ona z nim, lecz wiedziała dokładnie, że Douglas ją kokietuje i bardzo jej się to podobało.

- W końcu to twoja decyzja - odrzekła po długiej chwili.

- Możesz robić, co ci się żywnie podoba. A jeżeli po­stanowisz zostać... to ja...to my... Parker i ja... - Zaczęła się jąkać, a ponieważ nigdy się jej to nie zdarzało, bardzo się zdenerwowała.

- Może położysz się i trochę zdrzemniesz?

Nie słuchała tego, co do niej mówił. Usiłowała pojąć, jak to się stało, że tak przystojny mężczyzna nie jest jeszcze żonaty? Na oko zbliżał się już do trzydziestki. A może miał żonę? Może gdzieś, daleko, czekała na niego cierpliwie jakaś młoda dama? Taak, na pewno... Jest pewnie piękna, elegancka i wyrafinowana... ma długie, proste złote włosy i...

- Dlaczego mnie pocałowałeś? - wypaliła nagle.

- Bo miałem na to ochotę. Masz coś przeciwko temu?

- Nie... nie.

Isabel była na siebie wściekła. Wmawiała sobie, że musi przestać myśleć o Douglasie i zająć się ważniejszymi sprawami. Nie była już naiwną, młodą dziewczyną tęskniącą za romantycznym uczuciem; była wdową z maleńkim dziec­kiem i zawsze polegała tylko na sobie. Nie może i nie chce zmieniać przeszłości. Miała wielkie szczęście, że ukochany przyjaciel był także jej mężem, i ma z nim cudownego synka.

A jednak cóż w tym złego, że marzy o przyszłości z kimś innym? Od chwili, gdy poznała Douglasa, Isabel zastanawiała się, jak by to było, gdyby pokochał ją mężczyzna taki jak on? Silny, twardy i jednocześnie zmysłowy... Isabel nigdy nie znała nikogo takiego. Mimo, że niedawno urodziła dziecko i nie czuła do Douglasa cielesnego pożądania, nie mogła nie zauważyć otaczającej go aury dzikiej namiętności. Poza tym, przecież w jej myślach nie było nic złego, nieprawdaż?

Ale Isabel wiedziała, że Douglas byłby wspaniałym kochankiem... czułym i jednocześnie zmysłowym... i nie przestałby, dopóki ona nie miałaby...

O, wielki Boże! Tego już za wiele!

- Muszę trochę odpocząć - mruknęła pod nosem, a spoj­rzawszy na Douglasa zobaczyła, że ma lekko rozbawioną minę, zupełnie jakby jej słowa go rozśmieszyły.

- Dobry pomysł - rzucił z uśmiechem.

Odwróciła się na pięcie i potknęła o coś, co leżało na podłodze, lecz nie zwróciła na to uwagi i pospieszyła do sąsiedniego pokoju. Douglas poszedł za nią.

- Dobrze się czujesz? - zapytał.

- Tak - odburknęła.

- Zdajesz się być czymś wytrącona z równowagi.

- Jestem po prostu zmęczona. Muszę się zdrzemnąć. Niedawno urodziłam dziecko i muszę dużo odpoczywać.

Douglas oparł się o framugę drzwi i nie odsunął się, gdy Isabel próbowała je za sobą zamknąć. - Czy możesz zostawić mnie samą? Chciałabym się przebrać... i odpocząć. Pasek od spodni oddam ci później.

- Pasek leży na podłodze w sąsiednim pokoju, razem z poduszką, której użyłaś, aby oszukać Boyle'a.

Nie uwierzyła mu; dopiero gdy dotknęła rękami talii i przekonała się, że jest szczupła, zrozumiała, że poduszkę i pasek upuściła na podłogę... tylko kiedy?

- Może powiesz mi, o czym myślałaś przed minutą? Isabel zarumieniła się nagle.

- Och... O tym i owym.

- Więc tak to się teraz nazywa?

- Myślałam o koniach - wypaliła. - O Minerwie i Pegazie. Taak... właśnie... mój ogier wabi się Pegaz, a klacz Minerwa. Czy już ci to mówiłam?

- Tylko o Pegazie.

Isabel wolałaby, aby Douglas nie stał tak blisko; czer­wieniła się, jak mała dziewczynka!

- To jak do tej pory na nie wołałeś?

- Tak i owak. - Powoli przesunął palcami po krzywiźnie jej policzka. - Chyba powinnaś coś wiedzieć... od dziecka podobały mi się piegowate kobiety. Twoje piegi doprowa­dzają mnie do szaleństwa. - Nachylił się i szybko, mocno, pocałował ją w usta, a potem szepnął: - Czasem, gdy na ciebie patrzę, przychodzą mi do głowy całkiem szalone myśli.

Isabel zabrakło tchu... a on to zauważył. Może dlatego mrugnął do niej porozumiewawczo, zanim odwrócił się na pięcie i wyszedł. Patrzyła za nim, dopóki nie zniknął w kuchni; potem zatrzasnęła drzwi i oparła się o nie ciężko. Dobry Boże, od samego początku wiedział, o czym ona myśli! Przecież już nigdy w życiu nie odważy się spojrzeć mu w oczy!

Była śmiertelnie przerażona. Musiała się zdradzić ze swymi myślami, tylko jak, na rany Chrystusa?! Nie miała pojęcia, a jego przecież nie może spytać.

Rzuciła się na łóżko i jęknęła; w parę minut później już spała z nogami zwisającymi z jednej strony łóżka, nie zdjąwszy ani bucików, ani pończoch. W głowie kołatała jej tylko jedna myśl - Douglas Clayborne szaleje za piegami!

ROZDZIAŁ 7

Douglas lubił też grać w karty. Podczas kolacji zapytał, czy Isabel ma w domu talię kart, a kiedy je przyniosła, zaproponował jej partyjkę pokera.

- Grałaś kiedyś pięcioma kartami z dobieraniem?

- Oczywiście... I zawsze nieźle mi szło.

Po kolacji zagrali pięć partyjek, zanim Parker nie obwieścił światu głośnym krzykiem, że jest głodny. Pora była już późna, a Isabel wyglądała tak, jakby lada moment miała zasnąć. Poprosiła Douglasa, by podliczył punkty, a gdy okazało się, że przegrała sromotnie, wstała i ziewnęła szeroko.

- Jutro zagramy w szachy i wtedy odpłacę ci się z nawiązką. Douglas roześmiał się głośno.

- Czy w szachy grasz równie dobrze?

- Poczekaj, a sam się przekonasz.

Douglas uwielbiał grać w szachy i był w tym bardzo dobry, co wkrótce udowodnił, wygrywając pięć razy z rzędu. Pomyślał jednak, że to dlatego, iż Isabel wyszła z wprawy. Do końca tygodnia Isabel była mu winna ponad tysiąc dolarów.

Od tej chwili Douglas zmienił reguły gry. Powiedział, że ma lepszy pomysł i zaproponował, by po każdej wygranej przez niego partii mógł jej zadać jedno osobiste pytanie, na które będzie musiała odpowiedzieć.

Dopiero wtedy Isabel pokazała, co potrafi. Douglas nawet się nie spostrzegł, jak wygrała trzy partie z rzędu.

- Specjalnie pozwalałaś mi wygrywać, prawda?

- Niektórzy mężczyźni lubią wygrywać.

- Ale tylko w uczciwej grze. Od tej pory oboje postaramy się wygrać, dobrze?

- Dobrze - zgodziła się Isabel bez chwili wahania. - Może powinniśmy zacząć od początku. Tamtego wieczora, dałam ci wygrać w pokera.

Douglas podarł kartkę, na której do tej pory zapisywał wyniki, po czym podał jej całą talię. Przetasowała ją tak sprawnie, jak najlepszy pokerzysta w saloonie Tommy'ego, po czym podała mu do przełożenia.

- Ty mała oszustko! - Douglas roześmiał się na całe gardło.

- Mam sporą praktykę.

- Nie żartuj.

Udowodniła, jak dobrze gra w pokera, wygrywając z nim następną partię. Zanim zdążył pokazać jej swoje karty, a miał zaledwie marną parę waletów, zadała mu pytanie:

- Kiedyś powiedziałeś mi, że byłeś swego czasu złodzie­jem, pamiętasz? Ciekawa jestem, gdzie to było i kiedy.

- Kiedy byłem małym chłopcem i mieszkałem na ulicach Nowego Jorku. Kradłem właściwie wszystko, co mi się spodobało.

Oczy Isabel rozszerzyły się ze zdumienia, lecz następne słowa wypowiedziała takim tonem, jakby była pod wrażeniem jego wyznania.

- I nigdy cię nie przyłapano?

- Nie, nigdy... miałem sporo szczęścia.

Kiedy Isabel wygrała po raz kolejny, poprosiła Douglasa, by opowiedział jej o swojej rodzinie. Dowiedziała się, jak Douglas, Travis, Adam i Cole spotkali się i zaczęli traktować się jak bracia, a potem w stercie śmieci na rogu ulicy znaleźli maleńką dziewczynkę i postanowili zaopiekować się nią.

Isabel była tak zafascynowana, że zasypała go dalszymi pytaniami i zanim Douglas się zorientował, przegadali całą godzinę. Opowiedział jej wszystko o Harrisonie, mężu swojej siostry i narzeczonej Travisa, Emily. Na koniec, ściszając głos opowiedział o mamie Róży.

- Wiesz, teraz, kiedy tak o tym myślę... wygląda na to, że dzięki niej jestem tutaj. Mama Róża usłyszała od kogoś o twoich arabach i nalegała, bym tu przyjechał i je zobaczył. Byłem wtedy bardzo zajęty i poprosiłem Travisa, by zamiast mnie udał się na aukcję i je obejrzał.

- Parker miał zamiar sprzedać Pegaza i Minerwę na aukcji? To niemożliwe! Wyjechał ze Sweet Creek tylko raz... gdy wraz z Paddym wybrał się do adwokata w River's Bend. Wiem, że obaj szybko stamtąd wrócili... i nie uczest­niczyli w żadnej aukcji.

Zbyt późno Douglas zdał sobie sprawę z tego, że poruszył nader drażliwy temat.

- Pewnie zatrzymali się tam tylko po to, by dać koniom wytchnąć. A tak przy okazji... doktor Simpson opowiadał mi co nieco o Paddym. Naprawdę był szalony?

- Nie... choć wszyscy w mieście uważali go za szaleńca. Miał swoje dziwactwa... Poznałam go dobrze, bo często bywał w naszym w domu na kolacji... Właściwie Parker znał go o wiele lepiej. Nieraz szeptali o czymś do późna w nocy; to była dość dziwna przyjaźń.

- Czy Parker mówił ci, o czym rozmawiali?

- Nie... a ja nigdy go nie pytałam. Raz wyznał mi, że obiecał Paddy'emu niczego nikomu nie powtarzać, więc i mnie nie mógł powiedzieć. Tęsknię za tym zwariowanym Irlandczykiem... Miał takie zacne serce! Wiesz, że osiedlił się tu, zanim jeszcze Sweet Creek powstało?

- Nie... nie wiedziałam. - Choć zdaje się, że doktor Simpson wspominał o tym? - Powiedz mi, czy Parker miał przed tobą jeszcze jakieś sekrety?

- Jeżeli uważasz, że chciał sprzedać Minerwę i Pegaza za moimi plecami, to się mylisz. Parker i ja dorastaliśmy razem w sierocińcu niedaleko Chicago i znałam go lepiej niż ktokolwiek inny. Nie potraktowałby mnie w taki sposób. Zbyt dobrze wiedział, ile te konie dla mnie znaczą. Siostry w sierocińcu dały mi je w posagu...

- Skąd wzięły tak piękne araby?

- Dostały je od pewnego starszego mężczyzny, jako wyraz wdzięczności za to, że przez długie lata opiekowały się nim. Nie miał żadnej rodziny i bał się umierać w samo­tności... więc siostrzyczki czuwały przy nim dzień i noc.

Douglas zorientował się, że Isabel posmutniała, więc pospiesznie zmienił temat.

- Czy już zaspokoiłem twoją ciekawość dotyczącą mojej rodziny?

Zastanowiwszy się chwilę, potrząsnęła głową.

- Nie do końca. Jak Travis poznał Emily?

Douglas wyczerpująco odpowiedział na jej pytanie i zanim skończył opowiadać tę historię, Isabel znowu się uśmiechała. Najwyraźniej już zdążyła zapomnieć o tym, że mąż chciał sprzedać Pegaza bez jej wiedzy.

- Czy wszyscy polubili Emily?

W jej głosie brzmiał dziwny niepokój, który zaskoczył Douglasa. Czyżby Isabel martwiła się o najnowszą członkinię rodu Clayborne'ów? A jeżeli tak, to dlaczego?

- Taak... oczywiście, że wszyscy ją polubiliśmy.

- Jestem pewna, że i ja bym ją polubiła - odrzekła i ziewnęła zasłaniając dłonią usta. - Może skończymy już na dzisiaj i zagramy znowu jutro?

- Dobrze... zagramy jutro, ale dopiero gdy zreperuję pozostałe krzesła. Zostały mi jeszcze trzy.

- O to się nie martw, sama je naprawiłam. - Spojrzał na nią zaskoczony. - Doprawdy Douglasie, nie jestem bezrad­nym dzieckiem. Całkiem nieźle mi poszło. Sam się przekonaj.

Nie uwierzył jej, dopóki na własne oczy nie zobaczył porządnie naprawionych krzeseł.

- Zrobiłaś to lepiej niż ja!

- Nieprawda... ale muszę przyznać, że miałam dobrego nauczyciela.

Zaskoczyło go, że zadała sobie tyle trudu, skoro już raz obiecał, że się tym zajmie.

- Oczy same ci się zamykają. Uciekaj do łóżka!

- Dobrze... Dobranoc, Douglasie.

- Dobranoc, słonko.

* * *

Następne cztery tygodnie minęły jak z bicza strzelił. Douglas był zaskoczony tym, jak szybko czas mu mija, i jak bardzo zadomowił się w chatce Isabel. Zaczął się czuć, jak członek tej małej rodziny i choć trochę go to niepokoiło, było to też szalenie miłe.

Miał mnóstwo pracy od zachodu do wschodu słońca; raz w tygodniu narażał się na niebezpieczeństwo spotkania z ludźmi Boyle'a, łapiąc ryby w rzece i polując w lesie na wzgórzach położonych na zachód od rancza, co noc jeździł na Brutusie w góry, by sprawdzić, czy ludzie Boyle'a nie zmienili posterunków, i czy ich nie przybyło. Na ranczu rąbał drewno, czyścił konie i uprzątał stajnię.

Jego stosunki z Isabel uległy pewnej zmianie; z początku umyślnie się z nią droczył, by zapomniała o smutkach. Teraz robił to głównie dlatego, żeby wywołać na jej twarzy uśmiech, który sprawiał mu przyjemność. Przestał myśleć o niej jako o matce małego Parkera i zaczął dostrzegać w Isabel piękną i pociągającą kobietę. I nawet się nie spostrzegł, jak to się stało. Wszystko w niej mu się podobało. Urzekł go sposób w jaki mówi, uśmiecha się i porusza. Doktor Simpson miał rację mówiąc, że Isabel łatwo polubić. Równie łatwo ją pokochać, o czym Douglas przekonał się po niewczasie... teraz było już za późno, by zapobiec katastrofie.

Jak stare małżeństwo co wieczór grali w karty, dopóki nie ściemniło się dostatecznie, by Douglas mógł wyjść na dwór. Nie raz towarzyszył im Parker, którego na zmianę trzymali na rękach. Isabel wygrywała częściej niż on, dopóki nie przestał wpatrywać się w jej piegi i nie zaczął uważać na to, co robi.

Boyle spóźniał się z kolejną wizytą i Douglas zaczynał się denerwować. Miał wielką ochotę położyć kres łajdactwom tego drania i...

- Przecież wygrałeś. Dlaczego tak marszczysz brwi?

- Myślałem o Boyle'u. Spóźnia się z wizytą. Mówiłaś mi, że zazwyczaj zjawia się tu co drugi tydzień, by sprawdzić czy...

- Zazwyczaj tak.

- No więc dlaczego nie ma go tak długo? Wiem, że nie wyjechał jeszcze do Dakoty, bo kiedy co tydzień bywam w mieście, zawsze pytam o niego doktora Simpsona. Niepo­koi mnie opieszałość Boyle'a.

- Może masz rację... ale ja nie chcę teraz o nim myśleć. Jeżeli tu przyjedzie, będziemy gotowi na jego przyjęcie, więc nie ma się czym martwić. Zadaj mi teraz pytanie i grajmy dalej, zanim Parker przypomni sobie, że jest głodny.

- Dlaczego nazwałaś swoje araby Pegaz i Minerwa?

- W szkole zawsze fascynowała mnie mitologia, pamię­tam, że najczęściej rysowałam w zeszycie Pegaza. Zgodnie z legendą, był to piękny, siwy koń o ogromnych skrzydłach, a Minerwa to rzymska bogini mądrości. Siostry w sierocińcu często mi powtarzały, że mogłabym się poważniej za­chowywać. Wtedy byłam wyjątkową trzpiotką - dodała z uśmiechem. - Tak czy inaczej, to Minerwa schwytała Pegaza i go oswoiła. Uważałam, że to bardzo romantyczne.

Zakryła dłonią usta, kichnęła i przeprosiła.

- Nie musisz mnie przepraszać - rzekł Douglas. - Powiedz mi... Czy Parker złapał cię tak, jak Minerwa Pegaza, czy to ty jego złapałaś?

- Ze mną i z Parkerem było zupełnie inaczej. Byliśmy przyjaciółmi, odkąd sięgam pamięcią. Siostry w sierocińcu nazywały go swoim małym marzycielem... chyba uważały to za komplement, bo Parker zawsze był bardzo łagodny i wrażliwy. Chciał zmienić świat... podchodził do tego z niezwykłą namiętnością i powagą.

- Czy w stosunku do ciebie był równie namiętny?

- Odpowiedziałam już na twoje pytanie. Teraz ty rozdajesz karty.

Douglas wiedział, że Isabel wycofała się, gdyż zbyt mocno na nią naciskał, lecz nie potrafił się powstrzymać. Isabel znowu kichnęła i natychmiast przeprosiła. Douglas wygrał następną partię i zadał pytanie.

- Czy dobrze ci było w sierocińcu?

- Bardzo dobrze. Siostry traktowały nas jak własne dzieci. Były surowe, lecz okazywały nam wiele czułości i dobroci... jak większość rodziców.

- I nigdy nie czułaś się tam samotna?

- Nie za często. Bawiłam się z Parkerem i innymi dziećmi... Parkerowi mogłam się zwierzać ze wszystkich marzeń i sekretów. Podobnie jak ty, miałam wiele szczęścia, że znalazłam kochającą rodzinę.

- Taak... mieliśmy szczęście - zgodził się spokojnie Douglas. Minęło pół godziny, zanim znowu wygrał.

- Czy nie było ci trudno poślubić najlepszego przyjaciela?

- Nie, wcale nie - odrzekła pospiesznie. - Mój mąż był cudownym człowiekiem... i zdolnym, wszystko potrafił zrobić.

Czy Isabel naprawdę wierzyła w te bzdury? Sądząc po jej minie - tak, więc Douglas nie zaprzeczał. W jego opinii nie było rzeczy, którą Parker potrafiłby zrobić jak należy.

- Tak, tak... wiem. Wcielenie dobroci i niewinności. Isabel uniosła podbródek.

- Był moim ukochanym przyjacielem.

- Co oznacza, że w waszym związku nie było ani krztyny namiętności, tak?

- Nie masz prawa zadawać mi tak osobistych pytań. Miała racje, lecz Douglas nie mógł się powstrzymać; musiał wiedzieć.

- Czego ty się boisz, Isabel? To, że mówisz szczerze o swoim zmarłym mężu, wcale nie oznacza, że go zdradzasz. Oboje wiemy, że musiałaś dziwnie się czuć, kochając się ze swoim najlepszym przyjacielem.

- Czyżbyś sugerował, że miłość i przyjaźń nie mogę iść w parze?

- Nie, nie o to mi chodzi. Ale żeby związek był udany, oprócz miłości i przyjaźni musi być jeszcze jeden element.

- Jaki znowu element?

- Magia - rzekł, lekko się ku niej nachylając.

Potrząsnęła głową.

- Nie mam ochoty dłużej o tym rozmawiać. To, co sugerujesz, jest bardzo nieprzyjemne... Nie wiesz, jakie było moje małżeństwo... Nigdy nie poznałeś Parkera.

- Ja nic nie sugeruję... ja wiem, jak wyglądało twoje małżeństwo.

- Naprawdę? - warknęła ostro. - A niby skąd to wiesz? Jej sarkastyczny ton zirytował go.

- Nietrudno mi było się domyślić. Przede wszystkim sposób, w jaki na mnie reagujesz... przecież to wszystko jest dla ciebie nowe. Widzę to w każdym twoim odruchu. Jesteś przerażona tym, co się z tobą dzieje. Nie mam racji?

Isabel zacisnęła dłonie w pięści.

- Doprawdy? A niby cóż się ze mną dzieje? Pewnie nie możesz się doczekać, by i to mi powiedzieć.

Douglas nachylił się nad stołem i spojrzawszy jej w oczy wyszeptał:

- Podniecam cię, słonko. Podskoczyła na równe nogi.

- Muszę już iść do łóżka. Jest bardzo późno.

- Chcesz powiedzieć, że już czas byś ode mnie uciekła, tak?

- Nie... wcale nie to miałam na myśli.

Pragnęła uciec, ale z godnością przeszła do sąsiedniego pokoju i powoli zamknęła za sobą drzwi, choć miała ochotę je zatrzasnąć.

ROZDZIAŁ 8

Parker nie przybierał na wadze tak szybko, jak Douglas się tego spodziewał. Niemowlę miało już sześć tygodni, lecz nadal było tak samo maleńkie, jak w dniu narodzin. Isabel miała na ten temat całkiem inne zdanie i twierdziła, że Parker już znacznie podrósł. Doktor Simpson powiedział, że aż do ósmego tygodnia życia dziecko powinno przebywać w domu i należy je trzymać w cieple. Douglas nie wiedział, dlaczego ma to trwać akurat osiem tygodni, lecz postanowił nie sprzeczać się z lekarzem.

Jeżeli Parker nadal będzie czuł się dobrze, dziecko i matka już za czternaście dni będą mogli wyruszyć w podróż. Douglas miał tylko nadzieję, że pogoda się poprawi. Co prawda nie padały już tak ulewne deszcze, lecz nadal było zimno i wilgotno; krajobraz za oknem przypominał raczej późny listopad, a nie sierpień. W nocy powietrze było zimne i ostre i Douglas obawiał się, że podczas podróży dzieciak nabawi się zapalenia płuc.

Ale martwił się nie tylko tym. Szczerze mówiąc, nie miał pojęcia, jak przeżyje następne dwa tygodnie, nie dotykając Isabel. Wystarczyło, że przebywał z nią w jednym pokoju, a już był podniecony. Pachniała tak ślicznie i miała tak miękką i gładką skórę, że wystarczyło, by na nią popatrzył, a już pragnął trzymać ją w ramionach i pieścić.

Musiał jednak panować nad sobą - nie chciał jeszcze bardziej komplikować sobie życia i był przekonany, że dzięki ciężkiej pracy uda mu się nie myśleć o ponętnej Isabel.

Pewnego ranka, gdy właśnie skończył robotę w stajni i wrócił do domu, zastał Isabel siedzącą przy stole w pokoju, z głową wspartą na rękach. Miała zmierzwione włosy, załzawione oczy i zaczerwieniony nos. Najwyraźniej nie czuła się dobrze.

- Czyżby Parker nie spał całą noc? Zanim odpowiedziała, kichnęła potężnie.

- Nie. Zdaje się, że się zaziębiłam.

- Może powinnaś wrócić do łóżka.

Ale o tym Isabel nie chciała słyszeć. Nigdy się nad sobą nie rozczulała, i teraz także nie będzie. Zrobiła pranie, potem uprasowała ubrania i ugotowała obiad, którego nie tknęła. Potem zaparzyła dzbanek herbaty i poszła do sypialni.

Przebrała się w nocną koszulę i szlafrok, po czym zarzuciła na ramiona stary koc, który wlókł się za nią po podłodze. Nastąpiła na skraj koszuli i potknęła się; upuściłaby na podłogę tacę z herbatą, gdyby Douglas jej w porę nie złapał.

- Ja to zaniosę - powiedział stanowczo. - A ty powinnaś coś zjeść, wiesz? Może zrobię ci grzanki?

Czy on nie potrafi robić nic innego, pomyślała.

- A postarasz się ich nie przypalić tym razem? - spytała, a Douglas skinął głową.

- Rozchorowałaś się, bo się zbytnio przejmujesz.

- Nie... to zwykłe przeziębienie. Mam tylko nadzieję, że Parker nie zachoruje. Co my zrobimy, jeżeli on zachoruje.

Douglas wolał o tym nie myśleć.

- Jakoś sobie z tym poradzimy - zapewnił ją spokojnie.

Kiedy wrócił do pokoju z grzankami, Isabel właśnie zasypiała, lecz kiedy miał już wyjść, zawołała:

- Nie śpię.

Podłożywszy Isabel poduszki pod plecy, postawił tacę na jej kolanach.

Znowu przypalił grzanki. Obok spodeczka i filiżanki położył pojedynczą białą różę. Kwiat tak ją ucieszył, że z uśmiechem zjadła spalony chleb i uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.

- Boli cię gardło? - spytał Douglas.

- Nie. Proszę, przestań się o mnie martwić.

- Isabel, ja chcę się o ciebie martwić, zgoda? Jestem w tym dobry, a poza tym sprawia mi to przyjemność.

Wskazała miejsce obok siebie i zaczekała aż Douglas usiądzie obok niej, po czym podniosła różę i powąchała ją.

- Może i lubisz się zamartwiać, ale jesteś też niepopraw­nym romantykiem.

Douglas potrząsnął głową i nadal przyglądał się jej spod zmarszczonych brwi. Zupełnie nie rozumiała jego niepokoju - przecież to tylko zwykłe przeziębienie!

Uniosła dłoń i delikatnie pogładziła go po policzku. Tego ranka nie ogolił się, podobała się jej ta ciemna szczecinka pokrywająca jego brodę.

Przypomniała sobie, jak bardzo się go bała tamtego wieczora, gdy na dworze grzmiało, a niebo rozświetlały błyskawice. Douglas stanął wtedy na progu stajni. Miał takie dzikie oczy. Jakże się wtedy wystraszyła! Była przekonana, że przyszedł ją zabić... dopóki nie oddał jej strzelby. Już wtedy powinna była wiedzieć, że Douglas nigdy nie zrobiłby jej krzywdy. Przecież tak łagodnie przemawiał do swego konia, by go uspokoić. A potem delikatnie wziął ją na ręce i zaniósł do domu. A w jego oczach było tyle współczucia...

-Isabel, wyglądasz jak nieszczęście. Przestań myśleć i pij herbatę póki gorąca.

Te słowa wytrąciły ją z równowagi.

- Czy ktoś ci już kiedyś mówił, że jesteś nieznośny?

- Nie.

- Więc ja będę pierwsza. Jesteś wyjątkowo dokuczliwy. Pamiętasz tę noc, kiedyśmy się poznali?

A to ci śmieszne. Douglas do tej pory wzdrygał się na samo wspomnienie tej piekielnej nocy.

- Nigdy jej nie zapomnę.

Widząc jego ponurą minę, Isabel roześmiała się głośno.

- Chyba nie było aż tak źle?

- Oj, było. Było.

- Czy ja też byłam aż tak okropna?

- Oo... tak.

- Chyba nie zachowywałam się gorzej niż inne kobiety, którym... którym pomagałeś.

- To prawda, że pomogłem wielu... kobietom.

- No i?

Spojrzał na nią z zażenowaniem.

- No i co?

- Byłam gorsza od nich?

- Oczywiście.

- W jakim sensie gorsza? - Isabel domagała się od­powiedzi, Douglas nie miał więc wyboru.

- Inne nie próbowały mnie udusić.

- Przecież ja nie...

- Ależ owszem. Próbowałaś.

- I co jeszcze robiłam? Nie krępuj się, możesz mi powiedzieć bez ogródek. Nie rozzłoszczę się. - Podniosła filiżankę i pociągnęła długi łyk herbaty. - No, czekam.

- Pamiętam, że oskarżałaś mnie o różne rzeczy. - Widząc błysk w jego oczach, Isabel nie była pewna, czy Douglas żartuje, czy mówi poważnie.

- Na przykład?

- No, zastanówmy się... - powiedział, przeciągając słowa. - Tyle tego było, że aż trudno sobie przypomnieć. Oo, tak, pamiętam. Mówiłaś na przykład, że to przeze mnie jesteś w ciąży.

Isabel z brzękiem odstawiła filiżankę na spodeczek.

- Żartujesz - wyszeptała pobladłymi wargami.

- Mówię bardzo poważnie. Prawie mnie o tym przekona­łaś. No cóż... przeprosiłem cię - dodał, szczerząc wszystkie zęby w uśmiechu. - Ale to naprawdę nie była moja wina. Przysięgam, słonko. Zapamiętałbym, gdybym choć raz miał cię w łóżku.

Isabel zaczerwieniła się nagle. Odstawiła tacę na bok. Douglas widział po jej minie, że ledwie powstrzymuje się od śmiechu.

- I o co jeszcze cię oskarżałam?

- O to, że przeze mnie tak cierpisz.

- To już mówiłeś.

- Przepraszam... po prostu trudno mi o tym zapomnieć.

- Postaraj się.

- No, dobrze... Podobno to moja wina, że tak strasznie padało, a także... czekaj, to dobre... mówiłaś, że to przeze mnie miałaś nieszczęśliwe dzieciństwo.

- Wcale nie miałam nieszczęśliwego dzieciństwa!

- Może i nie, ale mnie nabrałaś. Za to też cię przeprosiłem. Isabel Wybuchnęła śmiechem.

- Ależ ty lubisz przesadzać. Jestem pewna, że wszystkie kobiety, którym pomagałeś, były równie uciążliwe.

- Wcale nie.

- Czyżby to były jakieś świętoszki?

Douglas przestawił tacę na stolik i zastanowił się nad odpowiedzią.

- Właściwie to nie były kobiety... w każdym razie nie takie, jak sądzisz...

Isabel przestała się uśmiechać.

- W takim razie, kto to był?

- Głównie konie.

Isabel aż otworzyła usta ze zdumienia, ale ku jego ogromnej uldze nie rozzłościła się. Roześmiała się na całe gardło.

- O, Boże! Musiałeś być równie przerażony, jak ja!

- Acha.

- Czy ty w ogóle wiedziałeś, co masz robić?

- No... niezupełnie - odparł, szczerząc zęby w uśmiechu. Isabel śmiała się aż do łez, lecz gdy uświadomiła sobie, że hałas może obudzić Parkera, zakryła dłonią usta.

- Byłeś taki opanowany... i pewny siebie... i...

- Przerażony.

- Ty?! Przerażony?!

- Acha. A kiedy ty zaczęłaś się wściekać, przestraszyłem się jeszcze bardziej.

- Nieprawda. Wcale się nie wściekałam. Przestań się ze mną drażnić... Przecież cały czas panowałam nad sobą... Pamiętam, że raz czy dwa podniosłam głos, ale tylko po to, byś mnie usłyszał, kiedy wychodziłeś do kuchni. Poza tym, wcale nie było tak źle.

- Isabel, czy mówimy o porodzie, czy o przyjęciu, na którym byłaś ostatnio?

- Nigdy nie byłam na żadnym przyjęciu, ale owszem, rodziłam i chcę ci powiedzieć, że moje cierpienie i krótko­trwały ból są niczym w porównaniu ze wspaniałym darem jaki otrzymałam. On jest cudowny!

- Kto jest cudowny?

- Mój syn - odrzekła zniecierpliwiona Isabel. - A o kim ja mówię?

- Myślałem, że o mnie.

Roześmiałaby się znowu, gdyby nie to, że zaczęła kichać. Douglas podał jej chusteczkę, powiedział, że powinna odpocząć, po czym wyszedł z sypialni.

Ku jego ogromnej uldze, Isabel wydobrzała w ciągu kilku dni, a Parker cudem nie złapał od niej kataru. W poniedziałek, późnym popołudniem, gdy Douglas przysypiał w bujanym fotelu z małym Parkerem w ramionach, a Isabel szykowała kolację, dał się słyszeć tętent. Isabel dostrzegła zbliżających się nieproszonych gości w tej samej chwili, w której Douglas ich usłyszał. Spotkali się przy stole w dużym pokoju, gdy biegli ostrzec się nawzajem. Isabel wzięła syna na ręce i pobiegła do sypialni, by się przygotować na spotkanie z Boylem.

Douglas podbiegł do okna i czając się przy ścianie, obserwował Boyle'a i towarzyszącego mu mężczyznę, który był zapewne jednym z wynajętych przez niego opryszków. Zbliżali się do podwórka. Zakląwszy cicho, Douglas po­stanowił, że dziś powita ich osobiście. Nie miał najmniejszego zamiaru pozwolić Isabel, aby wyszła do tych łotrów, a bardzo chciał położyć wreszcie kres przemocy. Ze złowieszczym uśmiechem na ustach podszedł do drzwi.

Isabel zobaczyła, jak Douglas wyciąga broń z kabury i od razu zrozumiała, co chce zrobić. Nie było czasu, by choć przeprosić Boga za grzech, jaki zamierzał popełnić.

- Douglasie, Boyle może trochę poczekać... powinieneś najpierw spojrzeć na Parkera... Zdaje mi się, że ma gorączkę. To ważniejsze od Boyle'a - powtórzyła stanowczym głosem.

Zaczekała, aż Douglas zasunie zasuwę w drzwiach i przejdzie do sąsiedniego pokoju, gdzie leżał malec, po czym błagając w duchu Boga o przebaczenie za kłamstwo, chwyciła strzelbę i wybiegła na ganek. Musiała wyjść przed dom, zanim Douglas zorientuje się, że wywiodła go w pole... ale będzie wściekły!

Boyle unosił właśnie strzelbę, by wypalić w powietrze, gdy Isabel stanęła na ganku i zatrzasnęła za sobą drzwi. Oparła się o nie i trzymając strzelbę w obu rękach, położyła palec na spuście.

- Czego chcesz? - zapytała ostro.

Boyle wyszczerzył krzywe zęby w uśmiechu, a obcy mężczyzna siedzący na dużym karym koniu przyglądał się jej z nieprzyjemnym grymasem na twarzy. Isabel nie widziała jego oczu, gdyż kapelusz o szerokim rondzie miał zsunięty nisko na czoło. Podobnie jak Boyle, nie przejmował się strzelbą w jej rękach. Kciuki obu dłoni wetknął w kieszonki skórzanej kamizelki.

- Nieładnie, Isabel, bardzo nieładnie. Do gości nie mierzy się ze strzelby.

- Wynoś się z mojej ziemi, Boyle!

- Odjadę, kiedy będę miał na to ochotę. Chciałem cię zawiadomić, że wyjeżdżam na jakiś czas... tylko nie ciesz się zbytnio, bo niedługo wrócę. Jadę do Dakoty na spotkanie z rodziną i wrócę za sześć tygodni... może trochę później. Nie chcę, byś czuła się tu samotna beze mnie, więc zostawiam ci Speara do towarzystwa, to zaufany pomocnik, moja prawa ręka. - Odwróciwszy się do typka, kazał mu ukłonić się pięknie przyszłej narzeczonej, po czym zwrócił się do Isabel. - Spear będzie do ciebie zaglądać. Kazałem też moim ludziom przesunąć się tu na wzgórza, by mieli lepszy widok na tę twoją chatkę. Mają nie opuszczać posterunków ani w dzień, ani w nocy. No i jak ci się podoba moja wspaniałomyślność? Nie będziesz czuła się tu samotna... jeszcze przyszłoby ci do głowy opuścić nasze piękne miasto, a tego byśmy nie chcieli, nieprawdaż?

Ironiczny ton Boyle'a rozwścieczył Isabel.

- Wynoście się stąd! - wrzasnęła, lecz Boyle tylko się roześmiał.

- Spodziewam się, że do mojego powrotu urodzisz tego bachora... To dobrze... w dniu ślubu będziesz szczupła i powabna. Czy już pogodziłaś się z losem i zaczniesz mnie błagać?

Odpowiedziała mu, odwodząc kurek w strzelbie. Spear położył dłoń na kolbie rewolweru, lecz nie wyciągnął go z kabury. Boyle ściągnął wodze, a Spear odjechał zaraz za nim.

- A nie mówiłem ci, że ostra z niej kobietka? - wrzasnął Boyle. - Ale będzie mnie jeszcze błagać, i to na oczach całego miasta. Poczekaj, sam zobaczysz. - Odpowiedź Speara zagłuszył gromki śmiech chlebodawcy.

Isabel długo stała na ganku i obserwowała ich odjazd. Potem zebrała siły, by stawić czoła Douglasowi... Właściwie nie miała nic przeciwko temu, by zostać na dworze cały dzień, lecz on miał inne plany. Nie usłyszała, kiedy otworzył drzwi... poczuła tylko, jak silne ręce wciągają ją do środka. Na szczęście miała dość przytomności umysłu, by zabez­pieczyć strzelbę, zanim upuściła ją na podłogę; Douglas kopnął broń w kąt, po czym następnym kopnięciem zamknął drzwi i gwałtownie obrócił Isabel twarzą do siebie.

Poduszka wypadła spod spódnicy, Isabel kopnęła ją gniewnie nogą. Już wiedziała, jak ma sobie z nim poradzić, a ponieważ była pewna, że Douglas nie będzie słuchać logicznych argumentów, mogła albo wycofać się i przeprosić, albo go zaatakować. Wybrała to drugie.

Postąpiła krok do przodu, oparła dłonie na biodrach i zmarszczyła groźnie brwi.

- Posłuchaj mnie pan, panie Clayborne! Gdybyś wyszedł na dwór i usiłował zastrzelić ich obu, pewnie leżałbyś teraz martwy. I co wtedy stałoby się z Parkerem i ze mną? No co?! Boyle ma wielu przyjaciół, pomyślałeś o tym choć przez chwilę?! Gdybyś go zabił, zjechałoby tu ponad dwudziestu ludzi. Nie zdołalibyśmy obronić Parkera. Jak ty to sobie wyobrażasz? Nieźle strzelam, myślę że ty też, ale ja jestem realistką... nie ma mowy, byśmy mogli we dwoje pokonać dwudziestu bandytów. Czy ty rozumiesz choć słowo z tego, co mówię?

Najwyraźniej nie słuchał Isabel, bo warknął tylko:

- Jeżeli Boyle tu znowu przyjedzie, nie wyjdziesz z nim rozmawiać.

- Wiedziałam, że jesteś uparty jak osioł, ale...

- Okłamałaś mnie, więc musisz mi obiecać, że nigdy więcej tego nie zrobisz.

- No i masz za swoje! Obudziłeś dziecko! Idź po niego i zaraz mi go tu przynieś!

- Żadne z nas nie ruszy się choćby na krok, dopóki mi nie przyrzekniesz, Isabel. Czy ty wiesz, jak ja się przeraziłem, gdy powiedziałaś, że Parker jest chory? Do wszystkich diabłów, jeżeli jeszcze kiedykolwiek mnie okłamiesz...

- Jeśli dzięki temu ocalę twoją skórę, to owszem, znowu cię okłamię. Powinniśmy się teraz cieszyć, a nie warczeć na siebie! Nie słyszałeś, co powiedział Boyle? Wreszcie wyjeż­dża do Dakoty! To wspaniała nowina...

- Czekam, Isabel...

- Och, no dobrze już, dobrze. Obiecuję, że nigdy więcej nie skłamię. Jesteś zadowolony? A teraz proszę, pozwól mi pójść do Parkera!

- Ja go przyniosę.

Okazało się, że mały miał mokro i gdy tylko Douglas go przewinął, Parker znów zasnął jak aniołek.

Douglas nie potrafił zapomnieć o Spearze; coś mu podpo­wiadało, że ten człowiek jest bardziej niebezpieczny niż Boyle.

Przy kolacji Douglas w ogóle się nie odzywał. Isabel zapytała, o czym tak rozmyśla.

- O Spearze - odparł. - Boyle nie niepokoi mnie nawet w połowie tak bardzo, jak ten jegomość.

- Nie zgadzam się z tobą... Boyle jest okrutny i nieczuły na ludzką krzywdę.

- Ale jest też tchórzem.

- Skąd wiesz?

- Bo napastuje bezbronne kobiety. Teraz, gdy już znam jego słaby punkt, nietrudno będzie się go pozbyć.

- Boyle ma z tysiąc słabych punktów, ale i tak nie możesz go zabić. Spędziłbyś resztę życia w więzieniu... albo nie daj Boże, jeszcze by cię powiesili.

- Nie zabiję go. Wymyśliłem coś o wiele gorszego... aż nie mogę się doczekać, by wprowadzić mój plan w życie.

- Co chcesz mu zrobić?

- Poczekaj, a zobaczysz.

- Czy to, co zamierzasz, jest zgodne z prawem? Douglas wzruszył ramionami, a potem dodał:

- Zastanawiam się, czy Boyle wynajął jeszcze innych ludzi?

- Takich jak Spear? Skinął głową.

- Ponieważ Boyle był tak uprzejmy i powiedział nam, że przenosi swoje posterunki bliżej naszego rancza, co wieczór będę jeździł na wzgórza, by podsłuchać, o czym rozmawiają.

- Czy to konieczne?

- Tak. Parker niedługo kończy osiem tygodni i według opinii doktora Simpsona, będzie już dostatecznie silny, by go stąd zabrać.

- Doktor Simpson powiedział też, że lepiej poczekać, aż dziecko skończy dziesięć tygodni.

- Czy Parker przybiera na wadze?

- Tak, oczywiście.

Douglas jednak nie był o tym przekonany.

- Za każdym razem, gdy biorę go na ręce, czuję, jaki jest maleńki i delikatny. Nie wydaje mi się ani deko cięższy niż był zaraz po urodzeniu.

- Czyżbyś zapominał, że jesteś silnym mężczyzną? Nic dziwnego, że nie czujesz zmiany, kiedy go podnosisz. Ale ja ci mówię, że mój synek z dnia na dzień jest coraz silniejszy... mimo to jeszcze za wcześnie, by wynosić go na dwór.

- Być może będziemy musieli zaryzykować.

- Nie chcę narażać mojego dziecka na niebezpieczeństwo.

- A pozostając tu, na nic go nie narażasz?

- Naprawdę nie chcę teraz o tym rozmawiać.

- Szkoda - warknął. - Bo musimy kiedyś o tym pomówić, a dzisiejszy dzień jest tak samo dobry jak każdy inny. Musisz wreszcie posłuchać głosu rozsądku. Moi bracia pomogą mi obronić ciebie i Parkera, a najlepiej stąd wyjechać, gdy Boyle'a nie ma w okolicy. Upewnię się, że opuścił miasto, zanim...

Isabel gwałtownie potrząsała głową.

- Parker jest jeszcze za maleńki, by z nim podróżować.

- Jeżeli doktor Simpson powie, że można zaryzykować, zgodzisz się na to?

Isabel długo myślała, zanim w końcu skinęła głową.

- Dobrze, ale obiecaj, że nie będziesz go przekonywać. Nie staraj się namówić doktora, by powiedział to, co chcesz usłyszeć...

- Dobrze. Czy już wiesz, co chcesz robić, gdy stąd wyjedziesz?

Ale Isabel jeszcze się nie zdecydowała. Mogła wrócić do Chicago i uczyć w sierocińcu, pozostać w Sweet Creek i zatrudnić się na posadzie miejskiej nauczycielki albo pracować w Liddyville.

Ale to nie przyszłość ją przerażała. Serce ściskało się jej z bólu na samą myśl, że zostawi za sobą marzenia, gdy opuści ten skrawek ziemi. Była realistką i wiedziała, że prędzej czy później i tak musi stąd wyjechać. Jej zmarły mąż postawił dom w wyjątkowo niebezpiecznym miejscu i pier­wsza duża powódź zaraz by go zmyła. Taak, trzeba będzie się stąd wyprowadzić, lecz na samą myśl o spakowaniu wszystkiego i zostawieniu domu i rancza na pastwę losu bolało ją serce. Ten dom i ziemia były marzeniem Parkera. Zginął, broniąc tej ziemi. Douglas nigdy tego nie zrozumie...

- Nie chcę teraz o tym rozmawiać - powtórzyła stanowczo.

- Prędzej czy później musisz stawić czoło rzeczywistości. Isabel wstała od stołu i poszła do kuchni.

- Skoro Boyle wyjeżdża do Dakoty, mam mnóstwo czasu, by się zastanowić.

- Nie... nie masz czasu. Chyba, że już całkiem oszalałaś i wierzysz w to, co on mówi.

- Masz ochotę na ciasto? Mogę upiec, zjesz po powrocie z miasta.

- Na miłość boską! Powinnaś zacząć myśleć o przyszłości, a nie o wypiekach!

Isabel stanęła w drzwiach kuchni i spojrzała na niego spod przymrużonych powiek.

- Mam ochotę upiec ciasto - powiedziała spokojnie, cedząc słowa. - Kiedy piekę, mam czas do namysłu. Masz ochotę na ciasto czy nie?

Była tak wściekła, że Douglas pomyślał, iż zastrzeli go, jeżeli odmówi. Skinął więc tylko głową.

- Ależ tak.

W parę minut później wyjechał z rancza; sprawdził posterunki ludzi Boyla, po czym udał się do miasta. U doktora Simpsona zjawił się dobrze po północy.

Doktor czekał na niego w kuchni z filiżanką gorącej kawy w jednej i odbezpieczonym rewolwerem w drugiej ręce.

- Bardzo późno dziś przyjechałeś - odezwał się. - Usiądź i nalej sobie kawy, synu. Powiedz, co z małym Parkerem?

Douglas przysunął krzesło, siadł na nim okrakiem i po­prosił doktora, by nie zawracał sobie głowy kawą.

- Parker ma się całkiem nieźle, ale Isabel była przezię­biona. Co mamy zrobić, jeżeli dziecko się zarazi.

- Trzymać go w cieple...

- Cały czas trzymamy go w cieple. Nie można zrobić nic innego? A jeżeli dostanie gorączki?

- Douglasie, nie musisz na mnie krzyczeć. Dziecko jest jeszcze małe, a dzisiejsza medycyna niewiele może mu pomóc. Trzeba tylko mieć nadzieję i modlić się, żeby nie zachorował.

- Chcę zabrać ich oboje z tego kanionu jak najszybciej, zanim go na przykład zaleje woda. A jeśli będziemy bardzo uważać...

Urwał, nie wiedząc, jak wyprosić u doktora Simpsona zgodę na wywiezienie dziecka.

Starszy mężczyzna potrząsnął głową.

- To cud, że dziecko w ogóle przeżyło. Czy wiesz, ile byś ryzykował, przewożąc je teraz? Poza tym, dokąd chcesz ich zabrać? Boyle wywróci Sweet Creek do góry nogami, żeby ich odnaleźć, a do Liddyville nie możecie pojechać, bo nie wiadomo, kto tam jest wspólnikiem, a kto wrogiem Boyle'a.

Rozmawialiśmy już o tym. Wystarczy, że ktoś w Liddyville usłyszy o waszym przyjeździe i doniesie temu łotrowi... ludzie lubią plotkować. Powiadam ci, że to zbyt niebezpieczne.

- Ale się narobiło - mruknął Douglas czując, że zaczyna go boleć głowa.

- Czy to Isabel chce wyjechać jak najszybciej? Douglas potrząsnął głową.

- Isabel wie, że prędzej czy później musi to zrobić, ale nie chce o tym rozmawiać. Cały czas odkłada decyzję. Drażni mnie to...

- Wiem, wiem... Mam dla ciebie złe wieści, synu - dodał po chwili doktor Simpson. - Boyle zatrudnił nowego człowieka... nazywa się Spear i wygląda na niezłego drania. Boyle niedługo wyjeżdża do Dakoty i zostawia wszystkie interesy w rękach tego Speara. - Doktor pociągnął długi łyk kawy. - Nikt w mieście nie podejrzewa, że ktoś pomaga Isabel. Macie dużo szczęścia, że Boyle wyjeżdża... może lepiej poczekać jeszcze z miesiąc i dopiero wtedy wywieźć dziecko z miasta.

- Wcześniej mówił pan, że możemy wyruszyć, gdy Parker skończy osiem tygodni.

- Mówiłem też, że lepiej poczekać, aż skończy dziesięć tygodni.

- Gdybym mógł teraz sprowadzić pomoc...

- Przemyśl to, synu. Przecież nie chcesz rozpętywać wojny. Jak obroniłbyś Isabel i dziecko? Ale wszystko ma też swoje dobre strony... - Ignorując pełne niedowierzania spojrzenie Douglasa, kontynuował: - Doskonale poradziłeś sobie przez siedem tygodni... jestem przekonany, że poradzisz sobie przez następne trzy, czy cztery. Potem poślesz po pomoc i zatroszczysz się o przyszłość Isabel i jej dziecka. Nadal nie podoba mi się pomysł wystawienia małego na chłód, ale im jest starszy i silniejszy, tym lepiej... tym większe ma szansę. Skoro Boyle'a nie będzie w okolicy, wszystko powinno pójść gładko. Widzisz? Wcale nie jest tak źle, jak ci się zdawało.

- Do diabła, właśnie, że jest źle. Doktor Simpson zachichotał.

- Czyżby Isabel zalazła ci za skórę, synu? - Douglas nie odpowiedział, tylko wzruszył ramionami. - To jasne jak słońce. Czyżbyś już zdążył zakochać się w naszej dziew­czynce?

- Nie - odrzekł natychmiast Douglas; jednak na nic zdało się zaprzeczanie. Wiedział, że już dawno się w niej zakochał.

ROZDZIAŁ 9

Douglas czuł się nieszczęśliwy. Jeszcze nigdy w życiu nie był tak sfrustrowany i wcale mu się to nie podobało. Poza tym, cały czas był wściekły na Isabel. Na szczęście, ona niczego się nie domyślała, on zaś był pewien, że Isabel nie zauważa rzucanych jej ukradkowych spojrzeń.

Usiłował trzymać się od niej z daleka i poprzysiągł sobie, że przestanie się z nią droczyć. Nie miał prawa jej pożądać, a poza tym, Isabel nadal nie była gotowa przyznać, że jej małżeństwo okazało się katastrofą, a mąż nieudacznikiem. Jeżeli chciała uważać zmarłego Parkera Granta za wcielenie doskonałości, to chwała jej za to i nic Douglasowi do tego. Postanowił, że od tej pory nie powie ani słowa o głupocie czy niekompetencji tego człowieka; w końcu kim był, by osądzać zmarłego? Jakie miał prawo go krytykować? I dla­czego tak bardzo denerwowało go przywiązanie Isabel do pamięci o mężu?

To było nielogiczne. Douglas zawsze cenił u ludzi lojal­ność, a jeżeli dochowywali wierności innym, nawet w nie­sprzyjających warunkach, tym bardziej ich szanował. Za to między innymi kochał swoich braci... i Isabel. Taak, Isabel, która była lojalna wobec zmarłego męża. Z drugiej strony, niczego innego nie spodziewał się po niej.

Tylko dlaczego była tak ślepo oddana temu idiocie? Ofiarowała mu swą miłość i marzenia, i zawiodła się srodze. Czy Isabel naprawdę nadal go kocha?

Ale to wszystko i tak nie ma już znaczenia. Gdy tylko mały Parker nabierze sił, Douglas wywiezie oboje do Sweet Creek, zajmie się Boylem i wynajętymi przez niego zbirami, a potem wróci do domu, bo tam jest jego miejsce. Postanowił, że do tego czasu będzie dla Isabel grzeczny. Tylko uprzejmy; nic więcej.

Ale łatwiej było podjąć taką decyzję niż wprowadzić ją w życie.

Dni stały się trudne do zniesienia, a kiedy tylko zasnął, nawiedzały go erotyczne sny; na jawie też bez przerwy marzył o Isabel i wreszcie doszedł do wniosku, że jeżeli szybko stąd nie wyjedzie, oszaleje.

Sytuacja pogorszyła się jeszcze, gdy Isabel wpadła na pomysł, by Douglas spał w jej łóżku; miała po temu całkiem rozsądne argumenty - ona bowiem sypiała w nocy, a on w dzień. Powiedziała, że jeżeli zabierze małego Parkera do dużego pokoju, Douglas, mając całą sypialnię dla siebie, będzie mógł spać spokojnie.

Myliła się jednak, bo to nie hałas przeszkadzał Douglasowi; nie mógł zasnąć czując upajający, oszałamiająco słodki zapach Isabel. Rzucał się więc w pościeli, przewracał z boku na bok i zgrzytał zębami zastanawiając się, jak długo jeszcze zniesie te tortury.

Dziecko było jedynym jasnym promyczkiem w tym smutnym życiu. Parker powoli przybierał na wadze i mężniał; i choć zdawało się to niemożliwe, z każdym dniem robił się też coraz głośniejszy. Douglas uważał, że charakter u dzieci zaczyna się wyrabiać dopiero około piątego, może szóstego miesiąca życia, ale synek Isabel okazał się być równie niezwykły, co siostra Douglasa, Mary Rosę.

Parker był co prawda o wiele chudszy niż Mary Rosę w tym wieku, ale i tak potrafił postawić wszystkich na nogi - wystarczyło, by otworzył buzię i wrzasnął, a oboje już do niego pędzili.

Jednak Douglas bardzo szybko pokochał małego tyrana - co prawda bywały chwile, gdy w środku nocy chodził po pokoju z maluchem na rękach i marzył tylko o tym, by móc wepchnąć sobie watę w uszy i zasnąć w spokoju; bywały też chwile, gdy mały Parker trzymał w obu piąstkach jego palec i przyglądał mu się z radosną miną, a wtedy Douglas rozpływał się z czułości. Zdawać by się mogło, że wytworzyła się między nimi zaskakująco silna więź - może dlatego, że pomagał przy porodzie i teraz opiekował się maluchem?

Taak, Parker był cudowny, w odróżnieniu od jego mamusi. Isabel stanowiła dla Douglasa źródło wiecznej frustracji, a napięcie między nimi stało się nie do zniesienia.

Niestety, Isabel widziała to wszystko nieco inaczej. Była święcie przekonana, że Douglas nie może się doczekać chwili, kiedy się jej pozbędzie. Wszak z trudem mógł znosić jej bliskość i choćby nie wiadomo jak usiłowała zwrócić na siebie jego uwagę, cały czas ją ignorował. Jeżeli przypadkiem dotknęła jego ramienia lub świadomie przysunęła się bliżej, Douglas patrzył na nią wilkiem albo wychodził z pokoju.

Jego zachowanie bolało ją bardziej niż chciała się do tego przyznać. Na miłość boską, zaczynała mieć już nawet nieprzyzwoite sny z Douglasem Claybornem w roli głównej! I nie rozumiała, dlaczego nie śni o zmarłym mężu? Wszak to on powinien zaprzątać jej myśli. Parker był jej najukochań­szym przyjacielem... Douglasa także darzyła zaufaniem, choć stanowił dokładne przeciwieństwo męża: Parker był łagodny, słodki i ciapowaty, a Douglas namiętny i czuły, a jednocześnie bardzo praktyczny we wszystkich sprawach, począwszy od porodów, a skończywszy na polityce. Był także bardzo pewny siebie i po raz pierwszy w życiu Isabel mogła na kimś polegać... do tej pory sama musiała się o wszystko troszczyć.

Pragnęła Douglasa w sposób, w jaki nigdy nie pożądała męża; taka była prawda, choć nie chciała się do tego przyznać, nawet przed samą sobą. Kochała się z mężem, aby zajść w ciążę i urodzić dziecko, którego oboje bardzo pragnęli, lecz żadne z nich nie podchodziło do małżeńskich obowiązków ze zbytnim entuzjazmem i gdy doktor Simpson potwierdził przypuszczenia Isabel, iż jest w ciąży, sypiali oddzielnie.

Isabel ciężko przeżyła stratę ukochanego przyjaciela, lecz nie mogła tęsknić za czymś, czego nigdy nie zaznała... aż do chwili, gdy poznała Douglasa Clayborne'a.

Chciała go znienawidzić tylko po to, by przestać myśleć o nim w dzień i w nocy. Modliła się, by jak najszybciej opuścił ranczo, i o to, by nigdy go nie opuszczał. Miała tylko nadzieję, że dobry Bóg jakoś się w tym wszystkim połapie i uczyni to, co dla nich będzie najlepsze.

Pewnego popołudnia Douglas zastał ją w kąpieli. Drzwi do sypialni były zamknięte, Isabel założyła więc, że Douglas śpi mocno. Cichutko postawiła wannę przed kominkiem, napełniła ją gorącą wodą i wymyła się dokładnie w cieple płomieni. Potem poprawiła włosy związane w węzeł na czubku głowy i ostrożnie, wyciągnęła się w wannie. Właśnie zamykała oczy, gdy usłyszała znajome skrzypnięcie desek w podłodze. Otworzyła oczy w chwili, gdy Douglas wchodził do pokoju.

Oboje zamarli w bezruchu. Zbyt zaskoczona, by wykrztusić z siebie słowo, Isabel patrzyła na niego z przerażeniem; wyglądał, jakby poraził go piorun. Najwyraźniej nie spo­dziewał się zobaczyć jej siedzącej w wannie, nagusieńkiej, jak ją Pan Bóg stworzył.

Nawet nie był kompletnie ubrany. Stał na bosaka, na szeroko rozstawionych nogach, a na sobie miał tylko nie zapięte skórzane spodnie. Ciemne, kręcone włosy porastały jego szeroką pierś i płaski brzuch. Isabel przymknęła oczy i wreszcie odzyskała głos.

- Na miłość boską, zapomniałeś zapiąć spodnie!

Chyba żartowała! Przecież to nie on był nagi, tylko ona! Nie przyglądał się jej dłużej niż przez dwie, trzy sekundy, lecz zdążył zauważyć złote ramiona, różowe palce u stóp i wiele innych szczegółów.

Do diabła, nawet na piersi miała garstkę złotych piegów!

Odwróciwszy się na pięcie, zatrzasnął za sobą drzwi do sypialni, budząc dziecko. Tego już było za wiele. Gdyby nie to, że w ostatniej chwili Isabel odzyskała panowanie nad sobą, pobiegłaby za nim okryta jedynie ręcznikiem i powie­działa, jak bardzo ma dość tego, że Douglas traktuje ją jak trędowatą.

Ale przede wszystkim musiała zająć się dzieckiem. Zanim Isabel zdążyła się wytrzeć i włożyć szlafrok, Parker był siny z furii. Leżał na stole w szufladzie imitującej łóżeczko i darł się w niebogłosy, zaciskając piąstki i wymachując rączkami. Biorąc go na ręce Isabel poczuła przypływ jeszcze większej złości: dlaczego jej słodkie maleństwo musi spać w tej ohydnej szufladzie? Dlaczego Douglas nie zrobi mu praw­dziwego łóżeczka? Do czego to podobne?

Przewinąwszy i przebrawszy małego, usiadła w bujanym fotelu, by go nakarmić. Kiedy dziecko ssało, Isabel żaliła mu się szeptem na perfidię Douglasa... potem Parker Junior beknął głośno i zasnął jak aniołek.

Douglas wszedł do pokoju w parę minut później, lecz Isabel nie śmiała się do niego odezwać; była zbyt wściekła i obawiała się, że jeszcze palnie coś, czego będzie później żałować.

Podała mu dziecko, nawet na niego nie patrząc, po czym poprawiła pościel w jego “łóżeczku” i ułożyła Parkera do snu. Kolacja była już prawie gotowa, wystarczyło zrobić grzanki i podgrzać rosół, który gotowała cały dzień. Ale Douglas powiedział, że nie jest głodny i ma dużo pracy, więc obrócił się na pięcie i wyszedł. Isabel wiedziała, że i on jest na nią równie wściekły, lecz najbardziej drażniło ją to, że nic nie było w stanie wyprowadzić go z równowagi. Dlaczego zawsze był taki spokojny? Przecież to nieludzkie!

Im dłużej myślała o jego opanowaniu, tym bardziej ją to irytowało. Ze zdenerwowania spaliła grzanki, lecz przysięgła sobie, że zmusi go do ich zjedzenia, choćby sama miała mu wszystko wepchnąć do gardła. Taak, Douglas zje też ten rosół, który przez cały dzień gotowała.

Isabel doskonale wiedziała, że zachowuje się nierozsądnie, ale wcale się tym nie martwiła. Przeciwnie, bawiło ją, że daje upust wściekłości, może pójść i nawrzeszczeć na Douglasa, bo nawet jeżeli to zrobi, nic złego się nie stanie i nadal będzie przy nim bezpieczna. Douglas Clayborne wzbudzał bowiem jej zaufanie, nawet jeżeli zachowywał się jak rozjuszony niedźwiedź.

Po jakimś czasie ochłonęła i postanowiła zachowywać się, jak na dorosłą kobietę przystało: pójdzie do niego do stajni i zaniesie mu kolację. To będzie gest pojednania z jej strony. A potem, kiedy on już zje, siądą razem na chwilę i porozmawiają... może Isabel zapyta go nawet, co go ostatnio opętało, i dlaczego zachowuje się tak dziwnie?

Po raz ostatni zajrzała do Parkera i związawszy włosy wstążką, zaniosła tacę z kolacją do stajni. Po drodze zastanawiała się, co ma mu powiedzieć.

Pomyślałam, że zgłodniałeś, więc...”

Nie, stać ją na coś lepszego... przecież nie jest przerażoną myszką!

Postawię tacę przy drzwiach, Douglasie. Obsłuż się, gdy zgłodniejesz” Taak, znacznie lepiej. Potem zaproponuje, by usiedli i porozmawiali.

Isabel wyprostowała się i weszła do stajni. Od razu zauważyła krzątającego się Douglasa, w koszuli z zakasanymi rękawami; właśnie przelewał wodę z ogromnego wiadra do cynowej wanny. Dwa inne, puste już kubły, stały obok. Potem wyprostował się, rozruszał ramiona i wytarłszy dłonie ręcznikiem wiszącym na kołku, podszedł do boksu Pegaza.

Isabel postąpiła kilka kroków naprzód i ujrzała ogiera. Douglas szeptał coś do zwierzęcia, lecz nie słyszała słów; widziała, jak głaszcze jedwabistą szyję konia, a Pegaz odwzajemnia mu się, skubiąc pieszczotliwie jego ramię.

Douglas wiedział, że Isabel go obserwuje; słyszał jak z impetem wchodziła do stajni. Pomyślał, że musi być bardzo zdenerwowana albo specjalnie narobiła tyle hałasu, by zwrócił na nią uwagę.

Chciał zyskać trochę na czasie, bo wiedział, że jeżeli teraz zacznie z nią rozmowę, straci opanowanie i urazi jej uczucia... a tego nie chciał.

- Douglasie, jak długo jeszcze zamierzasz mnie ignorować? Wreszcie odwrócił się i spojrzał jej w oczy.

- Zastanawiałem się, dlaczego znowu złamałaś dane mi słowo. Przecież obiecałaś, że nie będziesz wychodzić z domu w nocy, pamiętasz? Prosiłem cię o to i tłumaczyłem, że nie mogę jednocześnie cię chronić i pracować w stajni... Isabel odstawiła tacę z jedzeniem na stojący obok wóz.

- Taak, pamiętam... ale pomyślałam, że pewnie zgłod­niałeś i...

Przerwał jej ostro.

- Czy przypominasz sobie, dlaczego prosiłem cię, byś nie wychodziła z domu po zmroku?

- Douglasie, nie musisz traktować mnie jak dziecko! Dokładnie wiem, co i dlaczego ci obiecałam! Niepotrzebnie ci powiedziałam, że raz... tylko raz... ludzie Boyle'a przyje­chali po pijanemu tu na ranczo. To dlatego chciałeś, bym nie wytykała nosa z domu.

- Zapomniałaś o czymś.

- Naprawdę?

Douglas spojrzał na nią przeciągle.

- Zapomniałaś, że usiłowali włamać się do domu. Miał rację. Nie powinna ryzykować, przychodząc tutaj; lepiej, żeby została w domu z dzieckiem... jej obowiązkiem jest bronić małego Parkera. Och, Boże! Winchester! Zapom­niała o nim, zostawiła go w kuchni pod oknem!

- Zupełnie o tym nie pomyślałam. Jesteś zadowolony? Przyznaję, że źle zrobiłam... ale ostatnio miałam tyle na głowie... Przepraszam... muszę już iść.

Odwróciła się na pięcie i pospiesznie wyszła ze stajni.

- Isabel, gdzie jest strzelba?

Nie odpowiedziała mu; dokładnie wiedział, gdzie jest strzelba, skoro jej ze sobą nie przyniosła. Zapytał tylko po to, by poczuła się winna, i dopiął swego, doprowadzając Isabel do wściekłości.

Douglas pierwszy dotarł do domu i poszedł sprawdzić, czy Parkerowi nic się nie stało. Dziecko spało smacznie w szufladzie na stole; Douglas chciał go przenieść do sąsiedniego pokoju, ale ręce miał umazane smarem, po­stanowił więc najpierw się umyć. Isabel stała obok niego patrząc na synka, ale Douglas nie odezwał się do niej nawet słowem. Nadeszła pora, by zdecydować o przyszłości, a Douglas nie zamierzał dłużej zwlekać z tą rozmową. Złapał czysty ręcznik i mydło, po czym wrócił do stajni, gdzie w cynowej wannie przygotował sobie kąpiel.

Obmył się z brudu, ale zimna woda nie ugasiła ognia, jaki go trawił na samą myśl o Isabel. Choćby nawet zanurzył się w przerębli, i tak nadal płonąłby z pożądania.

Musi odjechać stąd jak najszybciej, lecz przecież nie może tego uczynić, dopóki Isabel nie zdecyduje się, dokąd, na miłość boską, chce pójść. Unikała odpowiedzi na nurtujące go pytania już stanowczo za długo, i do rana będzie musiała podjąć decyzję. Douglas wiedział, że musi jakoś stłumić żądzę, zanim zamieni się w oszalałe zwierzę, lecz był na to tylko jeden sposób - znaleźć się jak najdalej od obiektu swych westchnień.

Od tej chwili wszystko się zmieni. Włożył czyste ubranie i zgasiwszy świeczkę w latarni, wrócił do domu. Isabel czekała na niego.

Tacę z nietkniętą kolacją zaniósł do kuchni, po czym wrócił do pokoju.

- Musimy porozmawiać - powiedział szeptem, nie chcąc obudzić dziecka. - Ale najpierw zaniosę Parkera do drugiego pokoju.

- Chcesz go wsadzić z powrotem do komody? - spytała spokojnie.

- To nie czas na ironię, Isabel. Musimy...

- Ironię? Nie wierzę w to, co przed chwilą usłyszałam! Zostaw tę szufladę na stole i chodź ze mną. Chcę ci coś pokazać.

Pospieszyła do sypialni, a on poszedł za nią, nie chcąc wywoływać nowej kłótni. Gdy tylko znaleźli się w pokoju, Isabel zamknęła drzwi i wskazała dramatycznym gestem na śpiwór leżący obok łóżka.

- Co to ma znaczyć? Czy możesz mi wyjaśnić, dlaczego spałeś dziś na podłodze, skoro miałeś do swej dyspozycji wygodne łóżko? Na dodatek wolne? Zdaje się, że wiem dlaczego, lecz chcę to usłyszeć od ciebie.

- Jak sądzisz, dlaczego spałem na podłodze? - zapytał, patrząc jej w oczy.

- Bo myśl, że mógłbyś leżeć w moim łóżku, była dla ciebie tak odrażająca, że wolałeś spać na twardej podłodze. Mam rację, prawda?

- Nie, mylisz się.

I jeszcze miał czelność zaprzeczać! Stanęła po drugiej stronie łóżka, by znaleźć się jak najdalej od Douglasa.

- Nie musisz zaprzeczać. Nie znosisz przebywać ze mną w jednym pokoju, prawda? Tylko co ja ci złego zrobiłam, Douglasie? No co? Nie... Nie odpowiadaj. Myślę, że nadszedł już czas, byś stąd wyjechał. Przecież to o tym chciałeś ze mną rozmawiać, nieprawdaż?

Nie mógł uwierzyć, że Isabel jest aż tak naiwna. Wszystko się jej pomieszało, i naprawdę nie rozumiał, skąd przyszły jej do głowy równie idiotyczne pomysły. Czy nikt jej nie mówił, jaka jest piękna?

- Ty naprawdę nie masz pojęcia, co mi chodzi po głowie, wiesz?

Isabel odetchnęła głęboko i postanowiła, że nie będzie go więcej krytykować, tylko przeprosi najuprzejmiej jak potrafi.

- Przepraszam, że na ciebie naskoczyłam. Nie wiem, co ja bym bez ciebie tu sama zrobiła... Parker na pewno nie przeżyłby bez twojej pomocy... Zaraz po porodzie byłam osłabiona i bezbronna... Ale teraz czuję się o wiele lepiej i nie mam żadnego wytłumaczenia... Wiem, że zachowałam się oburzająco i nie powinnam była na ciebie krzyczeć. Przepraszam, ale ostatnio nie jestem sobą.

- Niby dlaczego?

- Co, dlaczego? Rozejrzyj się dokoła, Douglasie! Moje życie legło w gruzach, nie mam pojęcia, jak...

- Hej, Isabel... wcale nie jest tak źle.

Zaraz pewnie jej przypomni, jakiego ma pięknego synka, który rośnie jak na drożdżach... ale Isabel nie potrzebowała, by ją w ten sposób pocieszano.

Nie była w stanie myśleć racjonalnie i bardzo chciała choć trochę poużalać się nad sobą.

- Oczywiście, że jest aż tak źle! Na miłość boską, przecież mój syn śpi w szufladzie! Powinien mieć wygodną kołyskę, a ja nie powinnam martwić się tym, że pada deszcz. Myślisz, że nie wiem, gdzie stoi mój dom? Wszyscy w mieście starali się odwieść mojego męża od tego pomysłu, ale on chciał być od nich mądrzejszy... No i co? Jesteś zadowolony? Przyznałam, że Parker Grant wcale nie był doskonały. Ty też nie jesteś ideałem, Douglasie Clayborne. Jesteś nieuprzejmy, oschły i zimny... no i wiecznie taki opanowany. Czasem mam ochotę na ciebie nawrzeszczeć.

- Przecież ty już krzyczysz, słonko.

- Nawet nie staraj się mnie udobruchać! Czy ty nigdy nie tracisz opanowania?

- A co, już nadeszła moja kolej? Cały czas zadajesz pytania, lecz nie pozwalasz mi na nie odpowiedzieć.

Jak zwykle powiedział to spokojnym i opanowanym tonem, na co Isabel zawyła:

- Czy ty wiesz, jaka ja jestem przez ciebie sfrustrowana?!

- Sfrustrowana?! Chcesz o tym porozmawiać? - Roze­śmiał się gorzko i podszedł do niej. - Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, jak ja na ciebie reaguję? Chyba jesteś ślepa! Śpię na podłodze, bo pościel jest przesiąknięta twoim zapachem, który doprowadza mnie do szaleństwa... płonę z pożądania i nie mogę zasnąć. Chcę tylko jednego - kochać się z tobą! Teraz już rozumiesz?! - Nagle znalazł się tuż przy niej i przyciskał ją mocno do ściany. - Nie boisz się mnie?! A może tak cię zszokowałem, że nie potrafisz wykrztusić słowa? No i dlaczego się uśmiechasz, Isabel? Chcę się z tobą kochać, co w tym śmiesznego? Nie boisz się? - Potrząsnęła głową. - Isabel, błagam cię... każ mi odejść.

- Zostań ze mną.

- Czy ty rozumiesz...?

- O tak, już wszystko rozumiem - wyszeptała z za­chwytem i zarzuciła mu ręce na szyję.

Douglas delikatnie ujął jej twarz w obie dłonie i nachylił się nad nią.

- Starałem się trzymać od ciebie z daleka...

- Naprawdę? - spytała. Jakoś dziwnie zabrakło jej tchu.

- Ale nie byłem dość silny, by ci się oprzeć. Wszystko przez te cudowne, seksowne...

- Piegi?

- Taak, piegi. Od początku doprowadzały mnie do szaleń­stwa, a gdy zobaczyłem cię w kąpieli...

- Douglasie, czy ty mnie wreszcie pocałujesz? Ledwie skończyła mówić, a już jego usta spoczęły na jej wargach. Ten pocałunek nie był doskonały: był znacznie, znacznie lepszy... i natychmiast się odwzajemniła. Całe jej ciało wyprężyło się, a gdy ich języki się spotkały, Wybuchnęła od dawna tłumiona namiętność.

Potem żadne z nich nie pamiętało, jak i kiedy zdążyli się rozebrać i znaleźć się w łóżku... Douglas twierdził, że to on rzucił Isabel na pościel i przykrył swoim ciałem... ale bardzo możliwe, że to ona jego pociągnęła na łóżko. Zmusiła Douglasa do całkowitego poddania się, po czym zaczęła pokrywać jego pierś szybkimi, gorącymi pocałunkami. Nie protestował. Boże, jakże mu się to podobało! Miała wszystko, czego zawsze spodziewał się po idealnej kochance!

Dotyk jej ciepłej skóry podniecał go do białości... uwielbiał jej pełne piersi i sposób, w jaki się o niego ocierały. Ale najbardziej podniecało go to, że wcale nie ukrywała pożąda­nia... pragnęła Douglasa równie mocno jak on jej... i to było cudowne!

Całował jej usta, szyję, piersi... a potem zsunął się niżej.

- Co ty wyprawiasz? - szepnęła głosem ochrypłym z pożądania.

- Całuję każdy najmniejszy pieg na twoim ciele.

- Ojej - szepnęła i powtarzała to pełne szczęścia wes­tchnienie za każdym razem, gdy jego usta dotykały wyjąt­kowo wrażliwego punktu na jej ciele.

Douglas nagle zapanował nad jej zmysłami... poprosił ją, by mu dała znać, gdyby zaczął robić coś, czego ona nie lubi... lecz nie była w stanie powiedzieć mu, że wszystko co robi, jest cudowne... za każdym razem gdy otwierała usta, wydobywał się z nich tylko ochrypły jęk szczęścia i rozkoszy.

Doprowadził ją do szału i gdy wreszcie wszedł w nią jednym płynnym ruchem, poczuła lekkie ukłucie bólu... a potem tylko rozkosz i szczęście... gdy Douglas trzymał ją w ramionach i tulił. Cały czas szeptał jej do ucha czułe słowa zachwytu i gdy wreszcie osiągnęli wspólnie szczyt, było to wstrząsające przeżycie.

Isabel nigdy wcześniej nie doświadczyła niczego podobnego... tuliła się do niego, podczas gdy jej świat rozpadł się na kawałki i rozprysnął w tysiące gwiazd.

Doszli do siebie dopiero po paru minutach. Nadal leżeli przytuleni, a on delikatnie gładził jej zmierzwione włosy.

- Wszystko w porządku? - zapytał Douglas szeptem, ale Isabel nie odpowiedziała. Westchnęła tylko cichutko, i gdy w chwilę później uniósł głowę i spojrzał na nią, zobaczył na jej twarzy szczęśliwy uśmiech.

Odczuwał dziką satysfakcję, że zaspokoił Isabel. Zasnęła przytulona do niego... z twarzą w zagłębieniu jego ramienia... i przez jedną krótką chwilę należała całkowicie do niego.

I ta jedna chwila szczęścia będzie musiała starczyć mu na całe życie.

ROZDZIAŁ 10

Leżąc w ciemnościach i tuląc do siebie Isabel, Douglas poczuł wyrzuty sumienia. Popełnił wielki błąd, kochając się z nią; wykorzystał jej chwilę słabości... zachował się jak ostatni łajdak! Wszak była od niego całkowicie uzależniona...

O czym on myślał, u Boga Ojca?! Cóż, chyba wcale nie myślał... gdyby jego szare komórki pracowały, nie doszłoby do tego. A jednak nigdy nie zapomni tej nocy... wspomnienie Isabel leżącej w jego ramionach będzie go nawiedzać do końca życia.

A teraz będzie musiał ją zranić, zmuszając do spojrzenia w twarz rzeczywistości. Los złączył ich drogi, lecz gdyby się to zdarzyło w innym czasie i miejscu, Isabel Grant nawet nie spojrzałaby na niego. Kiedy zacznie normalne życie, na pewno to sobie uświadomi.

Był zupełnym przeciwieństwem jej zmarłego męża. Parker był marzycielem, a Douglas realistą, no i do niedawna całkiem rozsądnym mężczyzną.

W sąsiednim pokoju zapłakało dziecko, Douglas poszedł się nim zająć. Przewinąwszy małego wziął go na ręce i zaczął mu się zwierzać z szalejącej w nim zawieruchy uczuć. Po paru minutach dziecko uspokoiło się i zaczęło mu się przyglądać z niejakim zainteresowaniem. Tak się przynaj­mniej Douglasowi zdawało.

Nagle Douglas poczuł się tak, jakby wkrótce miał stracić syna... kochał małego Parkera od chwili jego narodzin i z czasem zaczął go traktować jak własne dziecko.

Parker zasnął bardzo szybko. Pocałowawszy go w czółko, Douglas szepnął, że bardzo go kocha i położył malca do szuflady.

Delikatnie obudził Isabel; zarzuciła mu ręce na szyję i usiłowała przyciągnąć do siebie, lecz tylko pocałował ją w policzek i obiecał, że będzie mogła wrócić do łóżka, gdy tylko on wróci z nocnego obchodu placówek Boyle'a.

- Czy naprawdę musisz do nich jeździć co noc?

- Wiesz, że tak.

Była zbyt śpiąca, by się kłócić. Poszła za nim do frontowych drzwi, by po wyjściu Douglasa zamknąć je na skobel.

- Jak długo cię nie będzie?

- Jak zawsze - odrzekł krótko. - Posłucham, o czym gadają i zaraz wrócę.

- Do tej pory jeszcze nie powiedzieli nic ważnego - przypomniała mu całkiem niepotrzebnie.

- Taak, ale lepiej mieć się na baczności.

Isabel ziewnęła, pocałowała go i zapewniła, że nie zaśnie, dopóki on nie wróci.

- Uważaj na siebie.

Trudno było mu się od niej oderwać, lecz w godzinę później ucieszył się, że wybrał się na nocny spacer. Ludzie Boyle'a byli tej nocy bardzo rozmowni. Jak zwykle wypili dużo alkoholu, lecz temat wybrali sobie wcale ciekawy... bo tym razem już nie narzekali na to, że Boyle zmusza ich do siedzenia w górach po nocy... lecz rozmawiali o Isabel. Ich wściekłość zwróciła się przeciwko niej. Nie powinna być taka głupia i uparta... lepiej, żeby zrozumiała, jak bogatym i wpły­wowym człowiekiem jest Boyle i zrobiła wreszcie, co jej każe. Douglas słyszał to już wcześniej, lecz tym razem jeden ze zbirów zaproponował, by zgodzić się na plan Speara, rozwalić chatę głupiej Isabel i sprowadzić ją siłą do domu Boyle'a.

- Spear chce zaimponować szefowi i uważa, że osiągnie swój cel, zmuszając wdowę po Grancie, by uległa zachcian­kom Boyle'a... Myśli, że dostanie za to dużą nagrodę, słyszałem jak obiecywał chłopakom, że podzieli się z nami pieniędzmi, jeżeli mu pomożemy.

Dwóch z opryszków było przeciwnych planowi Speara; mówili że i tak nie dostali pieniędzy za ostatni miesiąc pracy, więc nie wiadomo czy Boyle wypłaci premię. Jednak Douglas bardzo szybko zorientował się, że nawet ci, co byli przeciwni planowi Speara, bali się nowego zastępcy jak ognia. Zastrasze­nie ich i zmuszenie do współpracy będzie tylko kwestią czasu.

Słysząc podłe słowa wypowiadane pod adresem Isabel, Douglas czuł ogarniającą go furię, i tylko myśl o dobru dziewczyny powstrzymywała go od natychmiastowego za­atakowania zbirów. Kiedy Isabel i Parker będą już bezpieczni, rozprawi się z tymi łotrami! Boże, już nie mógł się doczekać.

Douglas zdecydował, że nadszedł czas, by ściągnąć do pomocy braci, więc udał się do domu doktora Simpsona.

Jak się tego spodziewał, doktor usiłował wyperswadować mu ten pomysł z głowy, ale Douglas nie dał się przekonać.

- Boyle wróci dopiero za dwa, może trzy tygodnie... a dla dziecka ważny jest każdy dzień. Musi jak najwięcej przybrać na wadze... Teraz jest jeszcze zbyt wątły na podróże.

- Wie pan, co się stanie, jeżeli Spear napadnie na ranczo? Zabiję go, a wtedy Boyle napuści na mnie co najmniej dwudziestu swoich ludzi. Jeżeli dojdzie do walki, Parker nie będzie miał najmniejszych szans. Wie pan, że mam rację. Proszę wysłać ten telegram jutro z samego rana. -Niech ci Bóg pomoże, synu.

* * *

W przeszłości Douglas zawsze był szczery aż do bólu i następnego ranka, podczas rozmowy z Isabel, starał się trzymać tej zasady.

Przechadzał się przed kominkiem tak długo, aż zaniepo­kojona, postawiła na stół koszyk z szyciem i podeszła do Douglasa, by się przytulić.

Kazał jej usiąść, ale nadal nie wiedziała, o co mu chodzi, dopóki nie spojrzała mu w oczy.

- Co się stało?

- Tak dłużej nie można...

- Jak? Nie rozumiem. - W jej oczach pojawiło się przerażenie.

- Nie powinienem był kochać się z tobą wczoraj - powie­dział prosto z mostu. - Postaraj się mnie zrozumieć. Wykorzystałem cię i to było złe. Na miłość boską, nie potrząsaj głową i nie zaprzeczaj. Wiesz przecież, że mam rację. Mogłaś zajść w ciążę, Isabel... To nie może się powtórzyć.

Patrzyła na niego oszołomiona okrutnymi słowami i złością brzmiącą w jego głosie.

- Nie rozumiem! - wykrzyknęła wreszcie. - Dlaczego mi to mówisz?! Nie wiesz, jak bardzo mnie ranisz?

- Proszę, nie utrudniaj mi tego. I tak jest mi ciężko. Mógłbym ci podać tysiąc powodów, dla których nasz związek nie ma prawa bytu.

- Więc podaj choćby jeden rozsądny powód!

- Czułaś się zobowiązana, byłaś mi wdzięczna...

- No, oczywiście, że jestem ci wdzięczna, ale przecież nie dlatego chciałam się z tobą kochać! Nie rób mi tego! To, co zaszło między nami, było piękne... i cudowne... i... - Nie mogła mówić dalej. W jej oczach pojawiły się łzy, odwróciła się od niego gwałtownie. Czyżby to, co razem przeżyli, tak mało dla niego znaczyło? Nie... nigdy w to nie uwierzy... To niemożliwe.

- Kiedy już wrócisz do normalnego życia, zrozumiesz, że ten mały epizod...

- Epizod? - wyszeptała. - Na miłość boską, przestań być taki praktyczny i choć raz idź za głosem serca!

- Mam przestać być praktyczny?! Do diabła, kobieto! Gdybym był praktyczny już dawno wywiózłbym stąd i ciebie i twojego synka! I trzymałbym ręce przy sobie!

- Nie, ja nigdzie bym stąd nie wyjechała. Nie narażałabym mojego dziecka na takie niebezpieczeństwo. Musielibyśmy tu zostać, a ostatniej nocy pragnąłem cię równie mocno, jak ty mnie!

Podbiegła do niego i usiłowała go objąć, lecz cofnął się i potrząsnął głową.

- Czy ty choć próbujesz mnie zrozumieć? To złośliwość losu, że się spotkaliśmy... jesteś zdana na moją pomoc i mylisz wdzięczność z miłością. To wyjątkowo zła podstawa dla trwałego związku... Z czasem to zrozumiesz. Musisz iść naprzód, Isabel... masz syna.

- Ale mam iść bez ciebie, tak?

- Tak.

Douglas nie chciał dłużej o tym rozmawiać, a Isabel była zbyt zdruzgotana, by starać się go przekonywać, że jest w błędzie. Podeszła do drzwi sypialni modląc się, by poszedł za nią i powiedział coś, co dałoby jej nadzieję na przyszłość. Ale on nie odezwał się ani słowem. Odwróciła się do niego, by po raz ostatni błagać o zrozumienie, lecz słowa ugrzęzły jej w gardle. Stał przy kominku z pochyloną głową i rękoma wspartymi o ścianę. Na jego twarzy malował się ból i żal. Czyżby właśnie się z nią pożegnał?

- Douglasie, czy to, że cię kocham, ma jakiekolwiek znaczenie?

Jego milczenie musiało starczyć jej za odpowiedź.

ROZDZIAŁ 11

Przez następne dwa dni Douglas i Isabel omijali się jak mogli; ona chodziła pogrążona we własnych myślach o przyszłości bez niego, desperacko starając się pogodzić z faktem, że już niedługo zostanie sama z Parkerem. On zaś rozważał bardziej praktyczne zagadnienia, na przykład jak powstrzymać ludzi Boyle'a przed zaatakowaniem rancza.

Nie poinformował Isabel o podsłuchanej rozmowie ludzi Boyle'a, nie powiedział jej również, iż wysłał telegram do braci. Wprawdzie próbował, jednak za każdym razem, gdy podnosił ten temat, Isabel odwracała się do niego plecami i wychodziła z pokoju pod pretekstem zajęcia się synem.

Co dzień Douglas pracował w pocie czoła wynajdując sobie zajęcia, dopóki nie ściemniło się dostatecznie, dopiero wtedy mógł osiodłać Brutusa i pojechać w góry, by pod­słuchiwać rozmowy zbirów Boyle'a.

A Isabel piekła; następnego dnia wieczorem na stole w kuchni stały dwa placki z owocami i cztery ciasta... Właśnie wyjmowała ostatnią blachę z pieca, gdy Douglas stanął w drzwiach, gotowy do wyjazdu.

- Czy możesz przerwać na chwilę i posłuchać tego, co mam ci do powiedzenia?

- Oczywiście.

Douglas zrozumiał nagle, że przesadziłby prosząc i o to, by na niego spojrzała. Wiedział, jak bardzo ją zranił i zastanawiał się, czy Isabel wie, jak trudno było mu podjąć tę decyzję. Nie chciał z nią o tym rozmawiać, gdyż widok jej łez złamałby mu serce, a Isabel na pewno znowu by się rozpłakała. Podjął już decyzję i był święcie przekonany, że postępuje słusznie... może z czasem i ona to zrozumie?

- Jeżeli nie jesteś zbyt zmęczona, to byłoby dobrze, gdybyśmy po moim powrocie spakowali twoje rzeczy. Niedługo stąd wyjedziemy.

- Nie jestem zmęczona.

- Zamknij za mną drzwi na zasuwę.

- Przecież nikt dziś nie będzie obserwować chaty... od samego rana leje deszcz.

- Może... ale nie chcę ryzykować. Pojadę i sprawdzę, na wszelki wypadek.

- Kocham cię, Douglasie - wypaliła nagle Isabel. Słowa same się nasunęły i nie potrafiła ich już powstrzymać.

- Staram się zrozumieć, dlaczego ty uważasz...

- Jesteś zbyt zdenerwowana by teraz o tym rozmawiać - przerwał jej w pół słowa. - Kiedy spojrzysz na to nieco...

- Praktyczniej?

- Tak.

Miała ochotę rzucić w niego blachą pełną dopiero co wyjętego z pieca ciasta. Jednak szybko się opanowała i odłożywszy blachę na stół, poszła za nim do drzwi.

Czekała, aż pocałuje ją na do widzenia, choć wiedziała doskonale, że Douglas tego nie zrobi. Kiedy tylko zamknęła za nim drzwi i zatrzasnęła zasuwę, Wybuchnęła płaczem.

Przecież miłość nie powinna być powodem bólu, nieprawdaż? Dlaczego, na Boga, on nie rozumie, że łączy ich prawdziwe i cudowne uczucie? Czemu więc on to odrzuca? Isabel wiedziała, że Douglas ją kocha i zupełnie nie mogła pojąć, dlaczego Douglas sądzi iż kochając się z nią, postąpił niehonorowo? Nie wykorzystał jej słabości, lecz był zbyt dumnym i upartym mężczyzną, by zmienić raz podjętą decyzję. Czy z czasem zrozumie swój błąd, czy może raczej tylko się w nim utwierdzi?

Proszę, Boże, nie pozwól mu zostawić mnie i Parkera na pastwę losu! Pomóż mi przekonać go, jak bardzo się myli, odrzucając moją miłość.

Isabel nie mogła znieść myśli o rozstaniu z Douglasem. Zgięta w pół płakała rozpaczliwe, wstrząsana spazmatycznym szlochem.

Nie usłyszała zbliżających się ludzi Boyle'a, dopóki nie wpadli galopem na podwórko. W chwilę później dały się słyszeć strzały i brzęk tłuczonego szkła, a potem kule zaczęły świstać po chacie. Zbiry zaczęły okrążać dom i strzelać to w powietrze, a to w okna, miotając przy tym najokropniejsze przekleństwa i groźby.

Dobry Boże, dziecko... Musiała dostać się do synka i obronić go. Podbiegła do stołu i płacząc ze strachu porwała malca w ramiona, po czym tuląc go do siebie ze wszystkich sił, przylgnęła do ściany oddzielającej sypialnię od saloniku. Zbłąkana kula musiałaby najpierw przejść przez jej ciało, zanim dosięgłaby ukochanego dziecka.

Hałas był ogłuszający. Intruzi wrzeszczeli i strzelali w powietrze, a Parker płakał rozpaczliwie, podczas gdy Isabel usiłowała znaleźć dla niego jakieś bezpieczne schronienie.

Nie miała czasu, by go uspokajać; musiała ochronić dziecko przed bandziorami.

Boże, dobry Boże... pomóż mi... błagam pomóż mi uratować moje maleństwo...

W szafie... w szafie Parker będzie bezpieczny... W sypialni stała ogromna staroświecka szafa, Isabel podbiegła do niej, opadła na kolana i szeroko otworzyła drzwi. Potem wygarnęła wszystkie rzeczy z podłogi szafy i ściągnąwszy z wieszaka czarny szlafrok, rozciągnęła go na deskach.

- Cii... cicho już... nic ci nie będzie, kochanie... - zamru­czała cichutko do dziecka, kładąc je w to prowizoryczne łóżeczko i otulając troskliwie. Potem poderwała się na równe nogi i zamknęła drzwi szafy, zostawiając tylko wąziutką szparkę, by maleństwo nie udusiło się z braku powietrza.

Od pierwszego strzału minęła niecała minuta, lecz w gło­wie Isabel jakiś niecierpliwy głos powtarzał cały czas: pospiesz się, pospiesz się, pospiesz się... Biegiem wróciła do salonu, zdmuchnęła świeczki i chwyciła strzelbę stojącą pod oknem. Odbezpieczywszy ją, przylgnęła plecami do ściany, po czym zaczęła powoli przesuwać się w stronę okna, by zobaczyć, co dzieje się przed domem.

Nagle okno eksplodowało tysiącem maleńkich szkiełek, a mnóstwo kul wdarło się ze świstem do pokoju. Wielki mosiężny świecznik spadł z kominka i zwalił się z łoskotem na podłogę. Po paru minutach kanonady nastała cisza, która wydała się Isabel znacznie bardziej przerażająca niż huk wystrzałów. Czy już znudziła im się nocna zabawa, czy tylko przeładowywali strzelby, by zaraz zacząć od nowa? Jeżeli byli bardzo pijani, to zaraz się znudzą i odjadą...

Proszę... Boże, błagam, pomóż mi... Niech oni już odjadą i zostawią mnie w spokoju.

Ostrożnie podsunęła się do dziury ziejącej w miejscu, gdzie przed paroma minutami znajdowało się okno. Koniusz­kiem lufy odsunęła zasłonkę i wyjrzała na podwórko.

Było zupełnie ciemno i padało, więc twarz i szyję Isabel pokryły natychmiast delikatne kropelki deszczu. Wytężyła słuch i czekała na jakikolwiek dźwięk, który by ją ostrzegł przed zbliżającym się niebezpieczeństwem.

Nagle niebo rozdarła błyskawica, i w jej świetle Isabel zobaczyła sześć sylwetek; jeźdźcy na koniach ustawili się w rzędzie jakieś dwadzieścia stóp od frontowych drzwi. W gwałtownym świetle błyskawicy dostrzegła nienaturalnie bladą twarz Speara i jego świecące oczy. Boże! Wyglądał jak upiór!

Szybko odskoczyła od okna i oparła się plecami o ścianę; oddychała ciężko i powtarzała sobie, że nie wolno jej krzyczeć. Prędzej zastrzeli gada niż zdradzi się ze swoim przerażeniem.

- Pamiętasz mnie, suko? Jestem Spear i teraz ja tu dowodzę. Mam już dość czekania na ciebie, słyszysz? Zaraz zacznę liczyć do dziesięciu i jeżeli nie chcesz, bym cię skrzywdził, wyjdziesz, zanim skończę.

Mówił zimnym, gniewnym głosem, w którym brzmiała nienawiść. Isabel wyczuła, że nie jest pijany i to przeraziło ją jeszcze bardziej.

- Raz... Dwa... Trzy...

- Zaczekaj, Spear! - wrzasnął jeden z opryszków. - Czy to przypadkiem nie płacz dziecka?

- A niech to szlag trafi! - krzyknął inny. - Ona już urodziła!

Tymczasem Douglas podczołgał się ostrożnie do rogu stajni i czekał teraz spokojnie, mierząc prosto w tył głowy Speara; był tak wściekły, że cały czas musiał sobie powtarzać, iż nie nadszedł jeszcze dogodny czas do ataku.

- Jeden z nas powinien wejść do domu i zabrać dziecko. Wtedy nie będzie miała wyboru i sama pójdzie za nami - zaproponował jeden z opryszków, chichocząc nerwowo.

- Ty idź, Spear. Ja na pewno tam nie wejdę i nie będę gadać z tą kocicą z piekła rodem. Sam sobie idź... - powtórzył.

- Ja tam pójdę... ja się jej nie boję - odezwał się jego kompan, zsiadając z konia, lecz po chwili wrzasnął dziko.

- O, cholera! Coś mnie ugryzło! Coś mnie ugryzło w nogę!

- I po co tak się drzesz, Benton? Przecież tu nie ma węży! Boisz się, to wszystko...

Spear powoli zsiadł z konia.

- Zamknijcie się obaj, żebym usłyszał, gdy ta suka się odezwie.

Benton wsiadł na konia i chlipiąc z cicha zawrócił ku wzgórzom. Douglas zastanawiał się, kiedy ten pijany głupiec zda sobie sprawę z tego, że nic go nie ugryzło, lecz w jego łydce tkwi nóż wbity po rękojeść.

Spear stał obok swego konia i najwyraźniej zastanawiał się, czy ma wejść do chaty, czy też nie.

Douglas, licząc się z tym, nie miał zamiaru mu na to pozwolić, nawet jeżeli musiałby zabić sukinsyna. Drań sterroryzował niewinną matkę z maleńkim dzieckiem, znisz­czył jej dom i na dodatek uważał, że może bezkarnie porwać małego Parkera Granta. Na samą myśl o tym, że takie bydlę mogłoby dotknąć Isabel lub dziecka, Douglas widział krwawą mgłę przed oczyma.

No, rusz się, Spear... No, jeszcze jeden krok...

Drań wyciągnął rewolwer z kabury i to był jego błąd... zdążył zrobić tylko jeden krok, gdy pierwszy strzał Douglasa zgruchotał mu kolano i powalił go na ziemię wrzeszczącego z bólu. Jednak Spear zaraz poderwał się na nogi i zataczając się mocno, uniósł broń do strzału.

Douglas wycelował w drugie kolano i łotr runął jak długi twarzą w błoto.

- Czy ktoś jeszcze chce resztę życia spędzić w fotelu?

Wściekłość w głosie Douglasa połączona z dzikimi wrzas­kami Speara, szybko przekonały łotrzyków, że nie warto unosić się honorem.

Spear miotał się w błocie niczym młode prosię i krzyczał do swoich ludzi, by natychmiast zastrzelili Douglasa; potem przetoczył się na bok i otarłszy błoto z oczu, uniósł rewolwer i wymierzył.

Douglas był jednak szybszy i strzelił mu prosto między oczy. Jeden z łotrów sięgnął po broń, lecz zanim zdążył wyjąć ją z olstra, kula Douglasa strzaskała mu ramię. Drań wrzasnął z bólu i spadł z konia.

- Rzućcie broń na ziemię - rozkazał Douglas pozostałym. Poczekał, aż spełnią jego polecenie, po czym wrzasnął w stronę domu: - Już po wszystkim, Isabel! Jak tam mały?

- W porządku... Nic... nam... nie jest! - Usłyszał jej głos przerywany szlochem.

Kilka sekund później w rozbitym oknie zapłonęła naftowa lampa i na podwórku zrobiło się nieco jaśniej.

- Na wzgórzach czekają nasi przyjaciele, psze pana - warknął jeden z pojmanych łotrzyków. - Jeżeli ma pan choć trochę oleju w głowie, puści nas pan, zanim oni tu przyjadą i pana zabiją.

- Coś mi się zdaje, że on tu jest całkiem sam - dodał drugi szeptem.

- No, to ci się źle zdaje - rozległ się w ciemności głos Cole'a. Douglas był tak uszczęśliwiony, że roześmiał się na głos. Nie musiał się nawet odwracać: wiedział, że jego bracia stoją tuż za nim. Co prawda nie spostrzegł się nawet, jak podeszli, lecz to był dobry znak: gdyby ich usłyszał, oznaczałoby to, że stali się leniwi na stare lata, a to na Zachodzie nie jest bezpieczne.

- Coście tak zwlekali? Od trzech dni tu na was czekam!

- Musiałem zwołać chłopców, zanim wyruszyliśmy w dro­gę - odpowiedział Adam.

- Zamierzasz ich wszystkich zastrzelić? Właściwie to nie taki zły pomysł, skoro już wyciągnąłeś strzelbę.

- On ich nie zastrzeli, Cole.

- Cieszę się, że i ty tu jesteś, Harrison - mruknął Douglas.

- Powinniście nas puścić. Benton na pewno już dotarł do naszych ludzi i zaraz się tu zjawią.

- Jezu, ależ oni są głupi - odezwał się Adam.

- Zakładam, że Benton to ten gość z nożem w nodze - wtrącił Harrison. - Travis pojechał za nim, bo pomyślał, że zechcesz odzyskać swój myśliwski nóż.

Douglas rzucił swą strzelbę Adamowi.

- Zwiążcie ich i zamknijcie w stajni.

W tej samej chwili drzwi chaty otworzyły się i wypadła z nich Isabel z Winchesterem w rękach.

Douglas podszedł do niej i pospiesznie zabrał jej broń obawiając się, że jeszcze przez przypadek postrzeli któregoś z jego braci. Wiedział, że ich zauważyła, gdyż zatrzymała się wpół kroku i uważnie im się przyjrzała; jednak już po chwili przeniosła wzrok na ludzi Boyle'a.

- Gdzie on jest? - zapytała drżącym głosem, z trudem opanowując furię.

- Kto?

- Spear. Zastrzeliłeś go, czy nie? Ale to nieważne... Nic mnie to nie obchodzi... i tak sama go zastrzelę.

Ale on nie chciał oddać jej Winchestera; zabezpieczył broń i rzucił ją Adamowi.

- Nie musisz już do nikogo strzelać.

- A właśnie, że muszę. Muszę zastrzelić ich wszystkich!

- Nagle złapała go obiema dłońmi za koszulę i potrząsnęła mocno. - Douglasie, oni obudzili moje dziecko... przysięgam, że ich pozabijam... oni... obudzili... moje... dziecko... oni...

Ale nie mogła dokończyć zdania; wreszcie dotarła do niej cała potworność sytuacji, w jakiej się znalazła... Isabel oparła się o Douglasa i rozpłakała się głośno.

- Wyjedziemy stąd - wyszeptała między szlochami. - Nie będę ci się dłużej sprzeciwiać, Douglasie... Wyjedziemy stąd... wyjedziemy.

ROZDZIAŁ 12

W kuchni doktorostwa Simpsonów aż roiło się od Clayborne'ów. Trudy Simpson właśnie parzyła dzbanek świeżej kawy dla swoich honorowych gości: była wyjątkowo podniecona obecnością braci i wyprawiła dla nich prawdziwą ucztę. Clayborne'owie przybyli do Sweet Creek, by pomóc jej ukochanej Isabel, a to już czyniło z nich wspaniałych ludzi.

Mężczyźni rozmawiali przyciszonymi głosami w drugim kącie pokoju, by nie obudzić Parkera śpiącego smacznie w ramionach Cole'a.

Parę minut później dołączył do nich doktor; rzucił na stół związany żółtą wstążką pakiecik dokumentów.

- Zabrałem je Isabel... ślęczała nad nimi zamiast spać, więc pomyślałem, że może ty je przejrzysz - zwrócił się do Douglasa. - Jeżeli znajdziesz akt własności tego jałowego kawałka ziemi, na którym stoi jej chata, spal go... same przez niego kłopoty.

- Jak ona się miewa, doktorze? - wtrąciła Trudy Simpson.

- Jest bardzo zmęczona, ale poza tym czuje się dobrze. Nie musisz się martwić o naszą dziewczynkę.

- To cud, że dziecko przeżyło - zauważyła pani Simpson.

Postawiła na stole półmisek pełen wędlin, po czym wróciła do szafki po krakersy. - Jest jeszcze taki maleńki! Chyba nigdy w życiu nie widziałam tak maciupeńkiego dziecka. Doktor usiadł na krześle pomiędzy Harrisonem a Adamem.

- Nie jest wcale taki mały... spodziewałem się, że będzie drobniejszy. Ale przed dalszą podróżą musi jeszcze przybrać na wadze, słyszysz, Douglasie? Isabel i jej synek muszą zostać tutaj. Ponieważ przywiozłeś ich do nas, chcę wiedzieć, co zamierzasz zrobić z całym tym zamieszaniem.

- Ma pan na myśli Boyle'a i jego zbirów? - zapytał Harrison.

Douglas zdążył już opowiedzieć braciom o wyczynach tego jegomościa i wszyscy nie mogli się doczekać spotkania z człowiekiem, który sam zdołał sterroryzować całe mias­teczko. Szczególnie ciekawy był Cole... najbardziej też rwał się do ukręcenia łba tyranowi.

- Dopilnuję, by nie doszło do walki na ulicach miasta - obiecał Douglas doktorowi.

- A jak zamierzasz tego dokonać?

- Pani Simpson, czy może pani przestać mi się tak przyglądać... - odezwał się nagle Cole. - Zaczynam czuć się wyjątkowo nieswojo...

Trudy roześmiała się cicho.

- Przepraszam, ale nie potrafię się opanować. Wygląda pan dokładnie tak, jak spodziewałam się, że będzie wyglądać agent federalny, Ryan. Pan też ma jasne włosy i niebieskie oczy... no i jest pan bardzo wysoki...

- Ale przecież pani nigdy w życiu nie widziała Ryana, nieprawdaż, proszę pani? - zapytał zdesperowany Cole.

- To nie ma znaczenia. Pastor wyjaśnił nam dokładnie, jak możemy rozpoznać agenta federalnego Ryana... Co niedzielę opowiada nam o wyczynach tego bohatera z Teksasu.

- Czemuż to pastor na kazaniach nie mówi o przypowieś­ciach... czy jakichś innych historyjkach z Biblii? Dlaczego opowiada wam o Ryanie? - zapytał Adam ze zdumieniem.

- Żeby podtrzymać nas na duchu - odrzekła Trudy Simpson. - Każdy z nas potrzebuje otuchy... a kiedy pan Cole wszedł do mojej kuchni, dałabym sobie głowę uciąć, że to agent Ryan we własnej osobie. Dlatego złapałam go i pocałowałam.

- Proszę pani... nazywam się Cole Clayborne i szczerze nie znoszę, gdy ludzie porównują mnie do agenta federalnego Daniela Ryana.

- Niby dlaczego? Przecież Ryan to chodząca legenda, na miłość boską. A te historie, które tu o nim słyszeliśmy...

- Przepraszam panią bardzo - wtrącił się uprzejmie Adam. - Nie chcę być niegrzeczny, ale lepiej, żeby nie opowiadała pani memu bratu wspaniałych historii o agencie Ryanie. Cole bardzo, ale to bardzo go nie lubi.

Trudy aż podniosła dłoń do ust ze zdziwienia.

- O, nie... to niemożliwe! Wszyscy podziwiają i szanują agenta Ryana!

Douglas nie słuchał tej rozmowy; przyglądał się stercie dokumentów pozostawionych żonie przez Parkera Granta. Nie chciał ich czytać, i po raz kolejny wściekać się na zmarłego idiotę, który nie potrafił zająć się własną żoną. Douglas podsunął pakiet dokumentów Adamowi.

- Ty się tym zajmij... Odłóż na bok to, co ważne... resztę wyrzuć.

Adam natychmiast oddał papiery szwagrowi.

- Harrison, ty jesteś prawnikiem... ty się tym zajmij.

- Dlaczego mam to robić właśnie teraz?

- Isabel chce znaleźć rodowody swoich arabów. Coś chce z nimi zrobić, ale milczy jak zaklęta... - Doktor przyjrzał się braciom po kolei. - A tak przy okazji, co zrobiliście z tymi końmi?

- Travis miał jakiś pomysł, więc zostawiliśmy je jemu - wyjaśnił Adam, a potem dodał, kiwając głową: - To bardzo piękne konie.

Harrison usiadł i zaczął przeglądać dokumenty, podczas gdy Douglas rozmawiał z doktorem o przedsięwzięciu dodatkowych środków ostrożności do czasu powrotu Boyle'a.

- Musi pan zostać w domu, dopóki wszystko w mieście nie wróci do normy.

- A jeżeli ktoś w tym czasie zachoruje? Muszę jeździć tam, gdzie jestem potrzebny - argumentował doktor, któremu cały ten pomysł niezbyt się podobał.

- W takim razie moi dwaj bracia pojadą z panem. Cole, ty i Adam zostaniecie w mieście i będziecie pilnować, by nikt nie zbliżył się do tego domu.

- A jeżeli będę zmuszony zabić paru ludzi Boyle'a?

- To zrobisz to.

- Kto to jest Patric O'Donnell? - zapytał nagle Harrison. Doktor zwrócił na niego całą swą uwagę.

- Dlaczego, u Boga Ojca, pytasz mnie o starego, zwario­wanego Irlandczyka? Znałeś go może?

- Nie... nie znałem go, ale tu jest jego testament i za­stanawiałem się...

Ale doktor Simpson nie dał mu dokończyć.

- No, cóż, synu... w takim razie pozwól, że ci opowiem, jak to stary Paddy umarł ze śmiechem na ustach.

Douglas wziął z rąk szwagra testament Paddy'ego i podczas gdy doktor opowiadał braciom przedziwną historię Patrica O'Donnella, przeczytał pospiesznie dokument.

Harrison, Cole i Adam byli zafascynowani opowieścią doktora, a Douglas treścią pisma. Przeczytał po raz drugi dokument potwierdzający przekazanie aktu własności ziemi Patrica O'Donnella Parkerowi Grantowi, ale musiał to uczynić raz jeszcze, zanim pojął, o co chodzi.

Simpson właśnie kończył opowiadać swą historię, gdy Douglas wybuchnął śmiechem. Usiłował wytłumaczyć pozo­stałym powód swego rozbawienia, lecz za każdym razem gdy otwierał usta, na nowo wybuchał śmiechem.

- Synu, ty chyba jesteś równie szalony, co stary Paddy! Co cię tak rozbawiło?

Douglas podał mu dokument i po paru minutach doktor także się roześmiał.

- Wielki Boże, więc jednak jest jeszcze sprawiedliwość na tym świecie! - powiedział ocierając łzy, które nagle napłynęły mu do oczu.

- Co was opętało? - zapytała ciekawie Trudy Simpson. Cole wstał od stołu i zaczął przechadzać się po kuchni, kołysząc dziecko w ramionach. Najwidoczniej nagły przy­pływ wesołości obudził Parkera.

- Bądźcie ciszej - warknął gniewnie Cole. - Parkerowi nie podoba się wasze rżenie.

Adam wstał i odebrał bratu dziecko.

- Daj mi go... Zajmowałeś się nim już wystarczająco długo. Teraz moja kolej.

- Paddy nie był wcale szalony, Trudy - wyjaśnił doktor. - To był wyjątkowo sprytny człowiek.

- Podobnie jak Parker Grant - musiał przyznać Douglas. Odchylił się na krześle i potrząsnął głową. - Paddy miał akt własności ogromnej połaci ziemi na długo, zanim Boyle tu przyjechał i osiedlił się.

Tu doktor podchwycił historię.

- Boyle nigdy nie zawracał sobie głowy kruczkami prawnymi... brał, co chciał. Nadal tak postępuje. Odkąd tu się zjawił, chciał wybudować dom na wzgórzu zaraz za miastem. Wszystkim wydawało się dziwne, że Paddy chodzi tam co dzień, bez względu na pogodę, i patrzy, jak postępuje budowa domu Boyle'a. Minęły dwa lata, zanim wszystko zostało wykończone... dom ma trzy piętra i różne fikuśne ozdóbki... a w hallu wisi kandelabr sprowadzony z samego Paryża... taak... aż z Paryża. Boyle wybudował sobie istny pałac i chciał się nim przed wszystkimi pochwalić.

- Skąd miał pieniądze, na wybudowanie tak ogromnego domu? - spytał Adam.

- Większość swej ziemi wydzierżawił hodowcom bydła z Teksasu... przypędzali tu swoje stada i tuczyli je na soczystej trawie Montany, a potem zarzynali... Boyle zarobił na tym fortunę.

- Ale to nie są pieniądze Boyle'a, tylko Paddy'ego. Boyle wybudował dom na ziemi, która należała do Paddy'ego - wyjaśnił Douglas.

- Zdaje się, że zwariowany Irlandczyk powiedział o tym Boyle'owi w dniu, w którym ten łajdak wyprawił przyjęcie dla całego miasta... od tej pory Boyle zaczął prześladować Paddy'ego... nie pamiętam już, ile razy go opatrywałem.

- Dlaczego Boyle po prostu nie zabił starego? - zapytał ciekawie Cole.

- Pewnie Paddy poszedł do adwokata i spisał testament... nie był tak głupi, by naigrawać się z Boyle'a, nie mając żadnej ochrony prawnej. Paddy'emu spodobało się dręczenie Boyle'a i domyślam się, że aż do śmierci nie chciał mu powiedzieć, komu zapisał w spadku ziemię... ani gdzie znajduje się jego testament. Ten Paddy to był jednak spryciarz.

- I kto odziedziczył po nim ziemię? - zapytał Adam.

- Nie wiem, komu Paddy chciał zostawić ziemię, gdy po raz pierwszy sporządził testament, lecz sytuacja zmieniła się z chwilą, gdy poznał Parkera i Isabel. Zostawił im wszystko, pewnie dlatego, że byli dla niego tacy dobrzy.

- Więc to Isabel jest właścicielką ziemi Boyle'a?

- Tak.

- W takim razie, pieniądze, które Boyle ściąga za dzier­żawę ziemi, także należą do niej - wtrącił Harrison, a Douglas skinął głową.

- Albo Paddy powiedział wszystko Boyle'owi tuż przed śmiercią, albo Parker mu to wyjawił niedługo potem. Tak czy inaczej, to był błąd... powinni byli wynająć adwokata i zająć się wszystkim na drodze prawnej.

- Boyle nie przejmuje się prawnikami - powiedział markotnie Simpson.

Ale Harrison był innego zdania.

- Dobry adwokat ściągnąłby tu sędziego, by ten dokonał konfiskaty majątku Boyle'a wraz z pieniędzmi znajdującymi się na jego kontach bankowych. Boyle musiałby wygrać sprawę w sądzie, by je odzyskać... A nie wygrałby jej na pewno. Nie mógłby też odzyskać pieniędzy siłą, gdyż biedaków nie stać na wynajmowanie rewolwerowców do brudnej roboty.

Nagle wszyscy bracia Clayborne'owie poderwali się z miejsc: Douglas i Cole wyciągnęli rewolwery w tej samej chwili i przeszli do drzwi na tyłach domu, Adam zniknął w korytarzu, nadal trzymając Parkera w ramionach, a Harri­son, także uzbrojony stanął przed doktorem Simpsonem i jego żoną.

Wszyscy czekali w milczeniu, a parę sekund później Trudy Simpson podskoczyła słysząc cichy gwizd pod oknem.

Po chwili do domu wszedł przemoczony, lecz uśmiechnięty Travis; przechodząc obok Douglasa klepnął go w ramię, po czym uchyliwszy kapelusza przed doktorową, zdjął go i usiadł przy stole.

Kiedy przedstawiono doktorostwu ostatniego z braci, Trudy Simpson poszła znowu do kuchni i przyniosła dodatkowe nakrycie.

- Jesteś głodny, młodzieńcze? Zaraz dostaniesz coś do jedzenia.

- Nie chciałbym robić pani zbyt wiele kłopotu.

Ale Trudy Simpson już zniknęła w kuchni. Doktor nalał Travisowi kawy i rzekł:

- Zjesz, zjesz... Kiedy moja Trudy buszuje w kuchni, szkoda czasu na sprzeciwy.

- Dobrze, proszę pana.

- Czy odzyskałeś mój nóż? - zapytał Douglas.

- Taak... Przywiązałem Bentona do jednego ze słupów w stajni, by swoim płaczem doprowadził koleżków do szału. Boże, nigdy w życiu nie widziałem, by dorosły człowiek tak się mazał. Przysięgam, że to najbardziej obrzydliwa rzecz, jakiej w życiu doświadczyłem.

Cole roześmiał się głośno.

- Usłyszeliśmy, jak podchodziłeś do drzwi, Travisie. Robisz się leniwy.

- Chciałem, żebyście mnie usłyszeli.

W tej samej chwili do pokoju wrócił Adam z Parkerem na ręku.

- Mały jest głodny.

Douglas natychmiast odebrał mu dziecko i ruszył ku schodom wiodącym na górę, ale Trudy Simpson pobiegła za nim.

- No, no... zaczekaj, Douglasie. Nie powinieneś teraz wchodzić do pokoju Isabel. Tak nie można.

- Trudy, toż on sprowadził to dziecko na świat - zawołał za nią mąż. - Nie sądzę, by to, że teraz zobaczy ją w koszuli nocnej, miało jakiekolwiek znaczenie. Przecież od dwóch miesięcy mieszkają pod jednym dachem!

- To było wtedy... a teraz jest teraz. Douglas odebrał poród, bo nikogo innego nie było w pobliżu... Od tej pory musimy zwracać większą uwagę na konwenanse. To ja zaniosę jej małego Parkera.

Douglas nie chciał się z nią kłócić, bo wiedział, że lepiej będzie dla Isabel, jeżeli nigdy więcej go nie zo­baczy. Bardzo ją zranił... może z czasem zrozumie, że ją wykorzystał. Modlił się tylko, by go nie znie­nawidziła.

Oparł się o ścianę i założył ręce na piersi; nie potrafił wyobrazić sobie życia bez Isabel i małego Parkera.

Harrison podszedł do niego.

- To ty odebrałeś poród Isabel?

- Acha.

- Siadaj i opowiedz mi, jak było.

- Niby po co? - wtrącił Adam.

- Bo chcę być przygotowany na narodziny własnego dziecka. Jestem... trochę zdenerwowany. Nie podoba mi się, że moja ukochana żona ma cierpieć.

Douglas usiadł okrakiem na krześle naprzeciw szwagra.

- Co ci się stało? Zawsze mi się wydawało, że jesteś taki opanowany.

Harrison wzruszył potężnymi ramionami.

- Po prostu powiedz mi, jak było.

Douglas postanowił, że będzie szczery i powie szwagrowi prawdę.

- Jak w piekle - szepnął, pochylając się do przodu.

- Co on powiedział? - zapytał Cole, nie dosłyszawszy.

- Powiedział, że było jak w piekle - odparł Adam.

- Przestań się wygłupiać, Douglasie... Harrison zzieleniał z przerażenia!

Bracia wybuchnęli śmiechem, a Douglas zastanowił się, czy naprawdę było aż tak koszmarnie?

- Nie tak znowu źle - rzekł wreszcie. - Na początku byłem przerażony, ale potem nie miałem czasu się bać... za bardzo martwiłem się, że coś może pójść nie tak. Właściwie to Isabel odwaliła całą robotę... a gdy potem trzymałem na ręku małego Parkera...

Bracia czekali, aż dokończy zdanie, lecz Douglas tylko potrząsnął głową. Nie chciał dzielić się z nimi tym wspo­mnieniem; należało tylko do niego i do Isabel. Tylko to będzie mógł zabrać ze sobą ze Sweet Creek.

- To było jak... jak cud boski. Nie martw się, Harrison. Poza tym, ty nie będziesz musiał pomagać... mama Róża zajmie się wszystkim.

- Chciałbym być razem z Mary Rosę, gdy nadejdzie czas porodu.

W tej samej chwili do pokoju wróciła Trudy Simpson i zaczęła dolewać wszystkim kawy.

- Dziękuję pani - powiedział Cole, a potem dodał:

- Wiecie, czego zupełnie nie rozumiem?

- Czego?

- Zachowania ludzi ze Sweet Creek. Jak to możliwe, że wszyscy drżeli ze strachu przed jednym draniem?

- Jednym facetem z armią ponad dwudziestu zbirów za plecami - wtrącił doktor. - W Sweet Creek nie ma tchórzy, lecz większość z nas to ranczerzy... żaden z nich nie ośmieli się walczyć z Boylem, bo nie wie, jak. Zapytajcie tylko biednego Wendella Bordera.

- A co mu się stało? - zapytał Adam.

- Kiedy pewnego dnia Wendell wraz z żoną i dwiema córeczkami wychodził z kościoła, złapali go ludzie Boyle'a. Zmusili do uklęknięcia przed draniem, a gdy Wendell nie chciał błagać go o litość, połamali mu obie dłonie. Ludzie chcieli jakoś temu zapobiec, lecz Boyle nakazał swoim najemnym zbirom strzelać do każdego, kto choć drgnie. Rodzina Wendella musiała patrzeć na jego upokorzenie i cierpienie. To był smutny dzień...

- Czy teraz już rozumiesz, dlaczego tak się ucieszyłam na twój widok, Cole? - spytała Trudy Simpson. - Pomyś­lałam, że to agent Ryan przyjechał w odpowiedzi na nasze modły.

Travis spojrzał na brata rozszerzonymi oczyma.

- Zdaje się, że uwielbiasz, gdy ludzie biorą cię za Ryana, co?

- Wszyscy w mieście popełniliby ten sam błąd.

I ta niewinna uwaga poddała Douglasowi świetny pomysł; zwrócił się do doktora.

- Czy w Sweet Creek jest więzienie?

- Tak, po przeciwnej stronie miasta, nieopodal stajni... Ale nikt tam nie siedział od czasu, gdy ostatni szeryf oddał odznakę i wyjechał z miasta. Po co ci więzienie?

- Nie mnie... Przyda się Cole'owi - odrzekł spokojnie Douglas. - Nie sądzę, by chciał pan znać jakieś bliższe szczegóły, mógłby pan popaść w konflikt z prawem, doktorze.

- No, dobrze... - odparł doktor, po czym dodał: - Chodź­my już, Trudy. Zdaje się, że ci chłopcy chcą porozmawiać na osobności. Mam wrażenie, że jutro czeka nas wszystkich ciężki dzień, więc lepiej się wyśpijmy.

Douglas zaczekał, aż starsi państwo pójdą na górę, po czym opowiedział braciom o swoim planie.

- Pani Simpson mówi, że wszyscy w mieście modlą się o przyjazd agenta federalnego, Daniela Ryana.

- No i co z tego? - spytał Cole, na co Douglas wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Jutro ich modły zostaną wysłuchane.

* * *

Daniel Ryan, a właściwie Cole Clayborne przebrany za Daniela Ryana, wjechał do Sweet Creek w piątek rano dokładnie o godzinie dziesiątej. Opowiadano potem, że udał się prosto do biura telegrafisty, gdzie zyskał sobie do współpracy Jaspera Coopera, przystawiając mu rewolwer do czoła, i wysłał telegram do Samuela Boyle'a informujący go, że jego konta zostały zablokowane.

Mniej więcej w tym samym czasie Harrison wszedł do banku i przedstawił urzędnikowi w okienku dokumenty nakazujące przelanie wszystkich pieniędzy z konta Boyle'a do banku w Liddyville, gdzie miały pozostać aż do zakoń­czenia dochodzenia. Na dokumentach widniał podpis sędzie­go, lecz żaden z urzędników nie domyślił się, że jest sfałszowany.

Na szczęście dyrektor banku był zagorzałym przeciw­nikiem Boyle'a i nie przyglądał się papierom zbyt dokładnie, w ciągu zaledwie paru minut przelał pieniądze do banku w Liddyville. Śmiał się przy tym jak szalony, i podobnie jak Daniel Ryan, zdawał się świetnie bawić.

Dwóch urzędników pomogło mu przybić na słupie w sa­mym środku miasta ogromny szyld informujący, że Boyle nie ma już ani grosza przy duszy. Wieść rozeszła się szybko, jak świeże bułeczki i w ciągu godziny piętnastu z dwudziestu ludzi Boyle'a wyjechało z miasta w bliżej nie określonym kierunku. Ich lojalność skończyła się z chwilą, gdy zabrakło gotówki. Ci, którzy postanowili zaczekać na Boyle'a i wyjaś­nić z nim całą sprawę, zostali aresztowani przez agenta federalnego Ryana i jego dwóch pomocników i osadzeni w miejskim areszcie.

Nic, co tego dnia zrobili Clayborne'owie, nie było zgodne z prawem, o czym Harrison przypominał im co najmniej z dziesięć razy; Cole mógłby dostać dwadzieścia lat ciężkich robót za podszywanie się pod stróża prawa, a Harrison odsiadywałby wyrok wraz z nim za podrobienie dokumentów i podpisu sędziego.

Ale Cole nie przejmował się konsekwencjami swojej zabawy. Miał wielką nadzieję, że Daniel Ryan usłyszy o jego wyczynie i zacznie go szukać; może wtedy Cole wreszcie odzyska stary kompas, który podstępny agent zabrał mamie Róży.

Douglas udał się po Boyle'a. Nie pozwolił żadnemu z braci pojechać ze sobą i nie zdradził im nawet słowem, co zamierza uczynić. Poprosił tylko doktora Simpsona, by w następną niedzielę, dokładnie o jedenastej, przyprowadził do kościoła Wendella Bordera wraz z rodziną. Miała tam na nich czekać niespodzianka.

Jak można się było tego spodziewać, w niedzielę kościół był wypełniony wiernymi; wielebny Thomas Stevenson, zaskoczony liczbą przybyłych, postanowił wykorzystać tę okazję; nie wygłosił wcześniej przygotowanego kazania i przez całą godzinę grzmiał z ambony o grzesznikach i ogniu piekielnym. Groził, krzyczał i przerażał; każdy, kto nie chodził regularnie do kościoła, był skazany na wieczne potępienie. Dostojny pastor spocił się niesamowicie, czer­wony na twarzy krzyczał, walił pięścią w pulpit i starał się zasiać strach w sercach swych owieczek.

Właśnie wykrzykiwał słowo “potępienie”, gdy Wendell Border wraz z rodziną wstał. Pastor urwał w pół słowa. - Czy to już czas, Wendell?

- Dochodzi jedenasta - odkrzyknął Border.

Tłum czekał w milczeniu aż rodzina Borderów wyjdzie z kościoła; pani Border trzymała się kurczowo ramienia męża, a ich dwie małe córeczki szły za nimi, ledwie powstrzymując się od radosnych podskoków.

Nikt w całym mieście, nawet w najśmielszych snach nie spodziewał się tego, co czekało na nich przed kościołem.

Samym środkiem głównej ulicy szedł Sam Boyle popy­chany od tyłu przez Douglasa Clayborne'a lufą strzelby.

Ludzie zaczęli się śmiać. Boyle wcale nie wyglądał tak groźnie, jak zawsze: miał na sobie tylko brudną bieliznę i nic poza tym. Ze spuszczoną głową, przeskakiwał z jednej bosej stopy na drugą i choć w hałasie nic nie było słychać, wszyscy widzieli, że płacze.

Doktor Simpson opowiadał potem Isabel, że Douglas nie musiał zabijać Boyle'a, by go ukarać, znalazł o wiele lepszy sposób; pozbawił go dumy.

Boyle płakał przez całą drogę aż do schodów kościelnych, po czym padł na kolana i błagał Wendella o przebaczenie. Niestety, Border nie był wspaniałomyślny i nie przebaczył mu, więc tłum wygnał Boyle'a z miasta. Nikt nie spodziewał się zobaczyć go więcej w Sweet Creek, a nawet gdyby kiedyś powrócił, znowu dostałby za swoje. Ludzie przestali się bać. Peter Collins, stajenny, zaproponował, że zostanie szeryfem, więc Cole, nadal udając Daniela Ryana, zaprzysiągł go z wielką pompą.

Parę godzin później Clayborne'owie wyjechali z miasta, w którym Douglas zostawił serce.

ROZDZIAŁ 13

Powrót do normalnego życia nie był dla Douglasa łatwy. Pracował dzień i noc tylko po to, by zapomnieć o Isabel, lecz nie było to łatwe. Interes kwitł; aż z Nowego Jorku przyjeżdżali kupcy zainteresowani wspaniałymi końmi ho­dowanymi przez braci Clayborne'ów.

Douglas dokupił sporo ziemi sąsiadującej z ranczem, a Adam i Cole łapali w okolicy dzikie konie, obłaskawiali je i także wystawiali na sprzedaż. Stajnia w Blue Bell rozrastała się, podobnie jak ranczo nieopodal Hammond.

Douglas pracował od świtu do zmierzchu, lecz ani czas, ani odległość, ani mordercza praca nie zdołały złagodzić bólu w jego sercu, gdy wracał myślami do chwil spędzonych z Isabel.

Cały czas powtarzał sobie, że postąpił słusznie; dlaczego więc tak bardzo go to bolało?

Bracia starali się schodzić mu z drogi; Adam wymyślił dla niego przezwisko “Niedźwiedź”, które jak ulał pasowało do ponurego usposobienia Douglasa. Warczał bowiem na wszyst­kich oprócz mamy Róży i siostry, rzadko się uśmiechał i uparcie nie chciał z nikim rozmawiać o tym, co go gryzie.

Co prawda bracia wcale nie musieli go pytać; wszak poznali Isabel Grant i już po pięciu minutach spędzonych z nią w towarzystwie Douglasa wiedzieli, co w trawie piszczy. Ich brat zakochał się w łagodnej, delikatnej i pięknej kobiecie, która była o wiele rozsądniejsza od niego. Nie usiłowała ukryć uczucia, jakim go darzy, dzięki czemu Clayborae'owie polubili ją jeszcze bardziej. Ale Douglas był uparty jak ostatni osioł; skoro oni wiedzieli, że kocha Isabel, to kiedy on wreszcie to zrozumie?

Cole przypuszczał, że nie miną trzy miesiące, a Doulgas wróci na kolanach do Isabel i będzie ją błagać o przebaczenie; Travis założył się z nim o dziesięć dolarów, że potrwa to tylko dwa miesiące... natomiast Adam był zdegustowany ich zachowaniem. Jak mogli zakładać się o coś, co najwyraźniej sprawia bratu ogromną przykrość. Uważał jednak, że Douglas przełamie się dopiero po czterech miesiącach, więc podniósł stawkę do dwudziestu dolarów.

Douglas nic nie wiedział o zakładach; minęło już sześć tygodni od czasu wyjazdu ze Sweet Creek, a on nadal myślał tylko o Isabel i małym Parkerze. Nie wiedział, jak długo bez nich wytrzyma... Właśnie wyjechał z Hammond, by udać się na aukcję koni do River's Bend, gdy otrzymał telegram od Adama. Miał natychmiast wracać do domu.

Pomyślał, że pewnie jego siostra Mary Rosę zaczęła wcześniej rodzić... kiedyś musiał przyrzec, że będzie przy niej podczas narodzin jej pierwszego dziecka. I nawet nie ze względu na Mary Rosę, ale po to, by uspokajać Harrisona.

Zjawił się na Różanym Wzgórzu około trzeciej po połu­dniu; słońce paliło niemiłosiernie. Douglas nie golił się od dwóch dni i tęsknił za gorącą kąpielą i szklanką zimnej wody. Niekoniecznie w tej kolejności.

Zjeżdżając ze wzgórza, zauważył Pegaza biegającego po zagrodzie, ogier stawał dęba i walił kopytami o ziemię.

Przysłoniwszy oczy, dostrzegł Adama i Cole'a siedzących w cieniu na ganku z nogami opartymi o poręcz.

Ściągnąwszy wodze Brutusowi, wjechał powolnym stępem na podwórko i zsiadając z wałacha przy stajni, zobaczył Travisa wyprowadzającego Minerwę.

- Śliczna jest, co? - zawołał brat, klepiąc klacz po jedwabistej szyi.

Douglas patrzył na to z niedowierzaniem.

- Skąd one się tu wzięły? - zawołał ochryple.

- Musisz zapytać Adama - powiedział Travis, wzruszając ramionami. - Może on coś wie.

Douglas ruszył do domu; przystanął na ganku, lecz zanim zdążył się odezwać, Adam podał mu szklankę piwa.

- Wyglądasz na wykończonego - zauważył spokojnie.

- I chyba źle się czujesz - dodał Cole.

- Skąd one się tu wzięły? - zapytał Douglas.

- Skąd kto tu się wziął? - spytał Adam ze zdziwieniem.

- Araby - zamruczał brat w odpowiedzi.

- Pewnie tu przyszły... - rzekł Cole.

- Pewnie też trochę biegły... - dokończył Adam. Uśmiechnęli się do siebie, po czym odwrócili się do Douglasa, by go jeszcze trochę podręczyć. Ten opierał się o słupek ganku i patrzył w głąb domu; w jego oczach malowało się tak ogromne cierpienie, że Adama ruszyło sumienie.

- Może powinniśmy mu powiedzieć, Cole.

- A ja myślę, że musi jeszcze trochę pocierpieć. Przez ostatnie półtora miesiąca był nie do zniesienia... Poza tym, przegrałem zakład... albo raczej przegram go, gdy tylko on ją zobaczy.

- Ona tu jest, prawda?

- Była - odrzekł Adam.

- A gdzie jest teraz?

- Nie musisz na nas krzyczeć. Słyszymy cię wyraźnie.

- Isabel Grant to kobieta pełna sprzeczności - zauważył Cole. - Wygląda jak słodkie niewiniątko, ale ma też swoją ciemną stronę. Może dlatego tak bardzo mi się podoba. Musisz wiedzieć, w co się pakujesz, Douglasie, zanim pójdziesz jej szukać.

- O czym ty mówisz? Isabel nie ma żadnej ciemnej strony. Ona jest chodzącą doskonałością, do wszystkich diabłów! Jest dobra i...

- Wyrozumiała? - podpowiedział Adam.

- Tak, właśnie... wyrozumiała.

- Zgadzam się z tobą. - Adam skinął głową. - Ale Cole także ma rację... ta kobieta ma swoją mroczną stronę. Jest też bardzo wspaniałomyślna. Powiedziała, że chce, byś miał te dwa araby, bo byłeś dla niej wyjątkowo dobry...a to oznacza, że jest więcej niż wspaniałomyślna. Jest niezwykła., nie sądzisz, Cole?

- Pewnie, że tak - odrzekł jego brat, a potem przypomniał mu: - Ale przecież przyjechała tu także po to, by go zabić. Nie możesz o tym zapominać. Coś mi się zdaje, że ona naprawdę chce to zrobić. Chyba nie powinienem był załado­wać jej tej strzelby, wiesz, Adamie?

- Ano nie. To był chyba błąd.

- Czy ona nadal tu jest?

Douglas właśnie podchodził do drzwi, gdy Adam od­powiedział na jego pytanie.

- A pewnie, że jest.

- Jeżeli Isabel cię zastrzeli, my odziedziczymy araby! - zawołał za nim Cole. - Ona nam to obiecała!

Ale Douglas był już w domu; przeszukał pokoje na piętrze, jadalnię, bibliotekę i gabinet. W końcu wpadł do kuchni, gdzie zastał mamę Różę stojącą przy piecu. Słysząc jego kroki, odwróciła się do drzwi i dopiero wtedy Douglas dostrzegł Parkera śpiącego w jej ramionach. Zatrzymał się w pół kroku i przyjrzał dziecku z niedowierzaniem.

- Czy to nie jest najsłodsze maleństwo, jakie kiedykolwiek widziałeś, Douglasie? Przecież on cały czas się uśmiecha! Tylko spójrz... nawet teraz się śmieje!

Douglas dotknął główki dziecka koniuszkami placów, a Parker spojrzał na niego i uśmiechnął się.

- Gdzie jest jego matka?

- Kiedy po raz ostatni ją widziałam, szła do stajni - odparła Mama Róża. - Na twoim miejscu byłabym bardzo ostrożna... jest na ciebie wściekła jak wszyscy diabli.

- Tak, słyszałem - rzekł Douglas, uśmiechając się. Wyszedł z domu tylnymi drzwiami i zaczął biec w stronę stajni, gdy zatrzymał go głośny gwizd Cole'a. Odwróciwszy się na pięcie, zobaczył Isabel stojącą na schodach przed domem.

Nogi wrosły mu w ziemię, nie był w stanie się ruszyć; nie mógł uwierzyć, że Isabel naprawdę tu jest. Wyglądało na to, że jest wściekła jak osa... lecz mimo to była najpiękniejszą kobietą jaką kiedykolwiek widział... i kochał.

Do diabła z honorem! Postąpił krok w jej stronę, a ona uniosła spódnice sukni i zaczęła schodzić ze schodów, gdy Cole ją zatrzymał.

- Nie zapomnij strzelby, Isabel.

- Aa... tak, dziękuję ci za przypomnienie, Cole. Podniosła broń, obróciła się na pięcie i podeszła do Douglasa. Zatrzymała się jakieś piętnaście stóp od niego i uniosła dłoń.

- Nie ruszaj się, Douglasie Clayborne. Mam ci coś do powiedzenia i tym razem mnie wysłuchasz.

- Tęskniłem za tobą, Isabel. Ale ona tylko potrząsnęła głową.

- Nie sądzę. Czekałam na ciebie i czekałam, ale ty wcale do mnie nie przyjechałeś. Zraniłeś mnie... Byłam pewna, że wrócisz. Chciałam ci powiedzieć, że jesteś okrutnikiem bez serca. Pamiętasz, co mi powiedziałeś przed wyjazdem? Ja zapamiętałam każde słowo. Powiedziałeś mi, że powinnam wrócić do normalnego życia i zapomnieć o tobie. Cóż... myliłeś się. Nigdy nie mogłabym o tobie zapomnieć. A czy ty mógłbyś zapomnieć o mnie?

- Nie... nigdy. Isabel, naprawdę chciałem... Ale ona nie pozwoliła mu dokończyć.

- Nigdy nie mówiłeś, że mnie kochasz. Ale ja i tak to wiem. Wyznałem ci też, co ja czuję... że cię kocham... nadal cię kocham i nie przestanę. Tylko tyle chciałam ci powie­dzieć. Mam nadzieję, że jesteś równie nieszczęśliwy, jak ja... ty wstrętny, uparty ośle! - Douglas zrobił krok w jej stronę, lecz Isabel znowu go powstrzymała. - Nie ruszaj się i daj mi skończyć. Jak śmiesz twierdzić, że wpuściłam cię do łóżka tylko z wdzięczności za okazaną mi pomoc? Byłam naprawdę wściekła, że mogłeś mnie podejrzewać o coś takiego, ale dopiero potem zorientowałam się, że masz rację.

Douglas był bardzo zaskoczony takim obrotem sprawy.

- Nie... nie miałem racji. Od początku...

- Miałeś rację - odrzekła. - Byłam ci wdzięczna i dlatego się z tobą przespałam. Miłość nie miała tu nic do rzeczy.

- Isabel, czy ty naprawdę...

- Nie przerywaj mi! Muszę ci wszystko powiedzieć. Po waszym wyjeździe miałam mnóstwo czasu do namysłu... zrozumiałam, że jestem też winna wdzięczność kochanemu doktorowi Simpsonowi, więc przespałam się także z nim. Trudy nie miała nic przeciwko temu. Potem zastanowiłam się i przypomniałam sobie, że Wendlell Border też swego czasu usiłował mi pomóc, i że właściwie jestem mu za to wdzięczna. To nie jest śmieszne, Douglasie, więc przestań się uśmiechać.

- Czy przespałaś się także z Wendellem?

- Tak, oczywiście... Jego żonie to nie przeszkadzało. A teraz, jeżeli chodzi o araby, należą do ciebie. Mój mąż sprzedał ci Pegaza, a on nie może żyć bez Minerwy. Poza tym, i tak nie miałabym gdzie ich trzymać.

- Przecież jesteś właścicielką połowy Montany!

- Nie, ta ziemia należy teraz do sierocińca. Siostry wraz z dziećmi lada dzień wprowadzą się do dawnego domu Boyle'a. Będą samowystarczalne... a dochód z dzierżaw pokryje wszystkie ich wydatki... może nawet uda się im trochę zaoszczędzić. Przyrzekły mi, że nazwą sierociniec Domem Paddy'ego. Wprawdzie myślały o Domu Świętego Patrica, ale ja się uparłam.

- Oddałaś całą ziemię? A co z twoim dzieckiem? Jak...

- Mojemu synowi nic nie brakuje. Zamierzam pracować w szkole jako nauczycielka i zarabiać na nasze utrzymanie.

- Isabel, ja muszę cię pocałować.

- Nie ma mowy - odparła. - Nie skończyłam jeszcze spłacać moich długów wdzięczności... Twoi bracia też bardzo mi pomogli, więc zamierzam się z nimi przespać... z każdym po kolei. To najlepsze wyjście z sytuacji. - Odłożyła strzelbę. - Cole? Czy mogę cię prosić na chwilę? - zawołała.

Chciała odejść, lecz Douglas złapał ją za rękę i śmiejąc się przyciągnął do siebie.

- Zawsze cię kochałem, Isabel, i będę cię kochać do końca świata. Jesteśmy jak te twoje araby. Nie możemy żyć bez siebie... Byłem tu taki nieszczęśliwy bez ciebie i Parkera. Nie przestanę cię kochać... i tylko mnie masz być wdzięczna. Oj, słonko, nie płacz. Naprawdę zamierzałem po ciebie pojechać... nie mogłem już znieść tej rozłąki z tobą i Parkerem. Doprowadzała mnie do szału.

- Tym razem to ja ciebie opuszczam.

Objął ją mocno i przytulił do siebie.

- Nie, nie zostawisz mnie. Jesteśmy dla siebie stworzeni. Isabel też go objęła i pozwoliła mu się całować przez jakiś czas. Potem odchyliła głowę i spojrzała mu w oczy.

- Więc już zmądrzałeś? Douglas roześmiał się.

- Tak - obiecał.

- Ale ja i tak muszę wrócić do Sweet Creek, więc będzie lepiej, jeżeli pojedziesz ze mną. Pożałujesz, jeżeli się sprzeciwisz. Będziesz się do mnie zalecać i zabierać mnie na przyjęcia i... nic mnie nie obchodzi, czy masz na to ochotę, czy nie.

- Mam o wiele lepszy pomysł, słonko. Wyjdź za mnie!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Garwood Julie Czas Róż Biała
Garwood Julie Czas Róż Biała
Garwood Julie Czas Róż Biała
Garwood Julie Czas Róż Biała
Garwood Julie Czas Róż Różowa
Garwood Julie Czas Róż Czerwona
Garwood Julie Czas Róż 02 Czerwona
Garwood Julie Czas Róż Czerwona
Garwood Julie Czas Róż Różowa
Garwood Julie Róża 3 Biała
Garwood Julie 01 Różowa
Garwood Julie Róża 03 Biała
PPP2 Um o prace na czas nieokresl 01 , Umowa_o_prace_na_czas_nieokreslony
PPP3 Um o prace na czas okresl 01 , Umowa_o_prace_na_czas_okreslony
Caine Rachel Czas Wygnania 01 Wyklęta
Garwood Julie Podarunek
Garwood Julie Pożądanie(1)
Garwood Julie Róża 4 Czerwona
Garwood Julie Rozowa

więcej podobnych podstron