Garwood Julie Czas Róż 02 Czerwona

Julie Garwood

CZERWONA

Czas Róż

Tytuł oryginału ONE RED ROSE

PROLOG

Dawno, dawno temu żyła niezwykła rodzina. Byli to bracia Clayborne'owie, związani ze sobą więzami silniejszymi niż więzy krwi.

Poznali się jako chłopcy, a ich domem były wtedy ulice Nowego Jorku. Zbiegły niewolnik Adam, kieszonkowiec Douglas, rewolwerowiec Cole i hochsztapler Travis przetrwali, wspierając się nawzajem w walce z gangami starszych wyrostków, włóczących się po mieście. Gdy znaleźli w swoim zaułku porzuconą dziewczynkę, przysięgli sobie, że zapewnią jej lepsze życie, i wyruszyli na Zachód.

W końcu osiedlili się na kawałku ziemi w samym sercu Terytorium Montany. Nazwali go Różanym Wzgórzem.

Jedynym duchowym wsparciem dla dorastających młodzień­ców były listy od matki Adama, Róży. Odpowiadali na nie pisząc, co im serce dyktowało. Dzielili się swymi lękami, marzeniami i nadziejami, a Róża obdarzała ich w zamian czymś, czego nigdy przedtem nie mieli: bezgraniczną matczyną miłością.

Z czasem wszyscy Clayborne'owie przywykli nazywać ją mamą Różą i zaczęli traktować jak prawdziwą matkę.

Po ponad dwudziestu latach mama Róża zamieszkała razem z rodziną. Jej synowie i córka wreszcie byli zadowoleni. Przyjazd mamy Róży był wielkim świętem, lecz zarazem wywołał zamieszanie. Jej córka wyszła za mąż za bardzo przyzwoitego człowieka i niedawno urodziła uroczą dziewczynkę, a synowie wyrośli na szanowanych ludzi z charak­terem. Travis i Douglas dobrze się ożenili. Ale mama Róża nie była jeszcze usatysfakcjonowana. Nie podobało jej się, że Adam i Cole zasmakowali w kawalerskim stanie. A ponieważ była zdania, że Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają, widziała tylko jedno wyjście.

Musiała swoich chłopców wyswatać.


Czas kwitnienia róż


Nie w zimie z naszych wróżb

Wyczytał los kochanie

Był czas kwitnienia róż –

Rwaliśmy je w altanie.


Bo nie wie młoda miłość,

Że zima jest na świecie.

Och, skądże! Pięknie było,

Świat czcił nas świeżym kwieciem.


Nie chciałaś odejść, cóż

Że wieścił zmierzch rozstanie?

Był czas kwitnienia róż –

Rwaliśmy je w altanie.


Thomas Hood (1798 - 1845)

1

Ranczo Różane Wzgórze, Montana Valley,

wiosna 1851

Znalazł ją w swoim łóżku.

Adam Clayborne zaskoczył rodzinę, zjawiwszy się w domu w ciemną noc dwa dni wcześniej, niż go oczekiwano. Wprawdzie nie planował powrotu na ranczo przed piątkiem, ale udało mu się szybko załatwić interesy, a miał już serdecznie dość spania pod gołym niebem. Marzył o czystej pościeli i miękkim materacu.

Wiedział, że dom jest zatłoczony do granic możliwości, bo w następny weekend przypadały urodziny mamy Róży, a bracia i siostry uradzili wspólnie, że zjadą wcześniej, żeby pomóc w przygotowaniach. Na fetę, oprócz mieszkańców pobliskiego miasteczka Blue Belle, zaproszono jeszcze ze dwadzieścia albo i trzydzieści osób z daleka, nawet z Hammond. Odkąd mama Róża zamieszkała na ranczu nieco ponad rok temu, zdążyła zadzierzgnąć liczne przyjaźnie. Samych znajomych z kościoła miała około pięćdziesięciu osób, a wszyscy bez wyjątku zamierzali świętować razem z nią.

Zanim Adam rozsiodłał konia i wypił coś zimnego w kuchni, zrobiło się dobrze po północy. W domu panowała cisza jak w kościele w sobotni wieczór. Zdjął buty w przedsionku i starając się nie robić hałasu, wspiął się po schodach do swojej sypialni, znajdującej się na piętrze przy końcu korytarza. Kiedy znalazł się w pokoju, natychmiast zaczął się rozbierać. Nie trudził się zapalaniem lampy, gdyż światło księżyca wpadające przez okno w zupełności mu wystarczało. Dobrze widział znajome zarysy mebli.

Cisnął koszulę na krzesło, przeciągnął się, szeroko roz­kładając ramiona, i ziewnął. Boże, jak dobrze być znowu w domu. Skonany i na wpół śpiący przysiadł na brzegu łóżka, żeby zdjąć buty, i nagle zorientował się, że siedzi na miękkim, uroczo pachnącym kobiecym ciele.

Kobieta głośno jęknęła. Adam zaklął soczyście.

Genevieve Perry przebudziła się bardzo gwałtownie. Miała wrażenie, że dom się zawalił. Instynktownie zepchnęła ciężar z nóg i usiadła. Chwyciwszy za prześcieradło, podciągnęła je pod szyję i zmierzyła wzrokiem słusznego wzrostu mężczyznę, rozciągniętego na podłodze.

- Co pan robi? - wyszeptała.

- Próbuję się położyć do własnego łóżka - odszepnął.

- Adam?

- Tak, Adam. Kim pani jest?

Przerzuciła długie, zgrabne nogi przez krawędź łóżka i wyciągnęła do niego rękę.

- Nazywam się Genevieve. Bardzo miło mi pana poznać. Pańska matka wiele mi o panu opowiadała.

Adam wytrzeszczył na nią oczy. Omal się nie roześmiał, tak absurdalna była sytuacja. Czyżby ta kobieta nie zdawała sobie sprawy, że pokazuje mu nagie ramiona i nogi? Miała na sobie nocną bieliznę, a prześcieradło należało uznać za dość symboliczną zasłonę.

- Z przyjemnością uścisnę pani dłoń, jak tylko się pani ubierze.

- O, Boże...

Sądząc po reakcji, dopiero teraz kobieta uświadomiła sobie swe niezręczne położenie.

- Rozumiem, że nie możemy zapalić lampy - stwierdził Adam.

- Och, nie! Jestem w koszuli nocnej. Powinien pan jak najszybciej wyjść z mojego pokoju, zanim ktoś tu pana zastanie. To byłoby bardzo niestosowne.

- Ten pokój jest mój - zwrócił jej uwagę. - I niech pani mówi ciszej, bo zbudzi pani cały dom. Nie chciałbym mieć na karku wszystkich braci, którzy za chwilę przybiegną sprawdzić, co się dzieje.

- Nic się nie dzieje.

- Ja to wiem, Genevieve. - Usiadł z podkurczonymi nogami i wsparł łokcie na kolanach. Starał się wykazać cierpliwość, spodziewał się bowiem usłyszeć jakieś wyjaś­nienie, dlaczego ta kobieta śpi w jego łóżku.

Oczy Genevieve przyzwyczaiły się w końcu do ciemności, mogła więc dokładnie przyjrzeć się mężczyźnie, o którym marzyła od ponad dwóch lat. Boże, tyle razy go sobie wyobrażała, snuła fantazje na jego temat, ale teraz przekonała się, że wyobraźnia ją zawiodła. Adam Clayborne miał klasycz­ny profil, wyglądał tak, jakby pozował do jednego z antycznych posągów, które widziała w muzeum. To samo szerokie czoło, wysoko osadzone kości policzkowe, prosty nos i wąskie usta. Oczy jeszcze dodawały tej twarzy wyrazistości. Miały kolor nieba o północy. Pod wpływem ich skupionego spojrzenia Genevieve poczuła falę gorąca.

Nie mogła oderwać od niego wzroku. Był o wiele potęż­niejszej postury, niż jej się zdawało. Ciało miał smukłe, ale umięśnione ramiona świadczyły o nadzwyczajnej sile. Była pewna, że gdyby chciał się na nią rzucić, nie zdążyłaby nawet mrugnąć. Ta myśl przejęła ją dreszczem. Nigdy nie przypuszczała, że Adam mógłby okazać się niebezpieczny, ale też nigdy nie wyobrażała go sobie z marsem, który bez wątpienia w tej chwili gościł na jego czole.

A ona wyglądała jak uboga krewna w łachmanach. Miała na sobie ulubioną starą, spłowiała koszulę nocną, która tylko dlatego nie została jeszcze podarta na szmaty, że była wygodna. Genevieve wyżej podciągnęła prześcieradło, żeby osłonić wystrzępiony dekolt.

Nagłe wtargnięcie Adama powinno było ją przerazić. A jednak nie przeraziło. Przecież gdyby się bała, nie miałaby ochoty głośno się roześmiać. Po prostu znała Adama lepiej niż ktokolwiek inny na świecie, nie wyłączając jego braci, czytała bowiem wszystkie listy, które napisał do mamy Róży.

- Niech się pan nie martwi - szepnęła. - Nie będę wzywać pomocy. Wiem, kim pan jest, i wcale się pana nie boję.

Adam zacisnął zęby.

- Nie ma powodu się bać. Co pani robi w moim łóżku?

- Pokój gościnny jest zajęty, więc pana matka zapropono­wała mi miejsce tutaj. Zaskoczyłam ją, bo przyjechałam bez uprzedzenia. Już dawno zaprosiła mnie na Różane Wzgórze, ale z przyczyn ode mnie niezależnych do tej pory nie mogłam skorzystać z zaproszenia.

Nagle uprzytomnił sobie, kim jest Genevieve. A choć był wielki jak niedźwiedź, w razie potrzeby potrafił szybko zareagować. Zanim dziewczyna zdążyła odetchnąć, już był w połowie drogi do drzwi.

Genevieve chwyciła szlafrok leżący w nogach łóżka, i szybko się nim okryła. Zaczęła wstawać, ale zaraz zmieniła zamiar. Nie chciała, żeby Adam odniósł wrażenie, że jest ścigany.

- Niech pan poczeka - zawołała. - Czy pańska matka nie wspomniała panu, że mam przyjechać na Różane Wzgórze?

- Nie.

Adam wiedział, że odpowiedź zabrzmiała bardzo kwaśno, nie mógł jednak nic na to poradzić. Po jej południowym akcencie powinien był od razu się zorientować, z kim ma do czynienia. A jednak chociaż natychmiast wyczuł w tonie głosu Genevieve charakterystyczną, miłą dla ucha melodię, to nie przyszło mu do głowy, że właśnie o tej dziewczynie opowiadała mu mama Róża.

Sięgał już do klamki, gdy Genevieve zawołała go ponownie.

- Czy naprawdę matka panu nie wytłumaczyła?

Wolno obrócił się na pięcie.

- Czego nie wytłumaczyła?

Mocniej ściągnęła poły szlafroka i stanęła w kręgu księży­cowej poświaty. Adam zobaczył wyraźnie jej twarz i zrozumiał, w jakim niebezpieczeństwie się znalazł. Genevieve Perry była bez wątpienia najpiękniejszą kobietą, jaką zdarzyło mu się widzieć. Krótko obcięte czarne włosy otaczały anielską buzię o kształcie serca. Uwagę zwracały wydatne kości policzkowe, wąski nos i usta, które pobudzały wyobraźnię mężczyzny do najśmielszych marzeń. Genevieve miała nieskazitelną cerę, a jej niewinny uśmiech mógł rozbroić najbardziej nieczułego mężczyznę.

Adam przesunął spojrzenie niżej i cicho westchnął, nogi bowiem również zasługiwały na miano ideału.

Genevieve była piękna, to musiał przyznać, a jednak niecierpliwie czekał, kiedy będzie mógł się jej pozbyć.

- Co mama Róża miała mi wytłumaczyć?

Jeszcze raz uśmiechnęła się z wdziękiem. Wszystkie nerwy dawały Adamowi znaki, że jak najszybciej musi opuścić ten pokój, zanim będzie za późno i czar tej kobiety całkiem go zniewoli.

- Jestem pana narzeczoną, Adamie.

Niewiele brakowało, żeby wpadł w panikę. Szarpnął za drzwi tak mocno, że omal nie wyrwał ich z zawiasów, ucieczka okazała się jednak niemożliwa. Drogę zagrodzili mu jego bracia Travis i Cole. Obaj wpadli jak burza do sypialni, żeby poznać przyczynę zamieszania. Mieli nagie torsy, bose nogi i byli najwyraźniej bardzo zaniepokojeni. Travis trzymał w dłoni rewolwer i rozglądał się za celem.

- Co jest... - Cole znieruchomiał w pół kroku, mocno popchnięty przez Adama.

- Odłóż tę przeklętą pukawkę, Travisie - nakazał Adam.

- Słyszeliśmy tu jakiś hałas - stwierdził Cole.

- Upadłem na podłogę - słabym głosem wyjaśnił Adam.

Bracia spojrzeli po sobie z niedowierzaniem. Travis uśmie­chnął się pierwszy.

- Upadłeś na podłogę? Jak to się stało, na miłość boską?

- Mniejsza o to - mruknął Adam.

Travis łokciami utorował sobie drogę między braćmi, żeby spojrzeć na Genevieve.

- Nic się pani nie stało?

- A dlaczego miałoby się coś stać? - odburknął mu Adam.

- Co robisz tak wcześnie w domu? - zainteresował się Cole.

- Zejdź z mojej nogi - zażądał Adam.

Cole cofnął się i zadał następne pytanie:

- Co robisz w pokoju panny Genevieve?

- To jest moja sypialnia - przypomniał mu Adam. - Nikt mnie nie uprzedził, że ona będzie spała w moim łóżku.

Cole wykrzywił usta w uśmiechu.

- Ho, ho. Musiałeś być bardzo mile zaskoczony.

- Panowie, czy zechcielibyście wyjść? - spytała pod* niesionym głosem Genevieve.

Natychmiast jednak pożałowała, że się odezwała, bo mimo woli skupiła na sobie uwagę. Wszyscy trzej bracia odwrócili się do niej. Spróbowała znowu skryć się w pościeli, żeby zniknąć im z oczu.

Cole ruszył w jej stronę.

- Adam chyba pani nie przestraszył?

Zanim doszedł do łóżka, Genevieve już siedziała.

- Bardzo pana proszę, Cole.

Przystanął.

- O co? Czyżby czuła się pani zakłopotana?

- Ma pani na sobie szlafrok - przypomniał jej Travis. - Poza tym mieszka pani u nas już tydzień, więc powinna się tu czuć całkiem bezpiecznie.

- Czy ktoś jest głodny? - spytał nagle Cole.

- Osobiście mógłbym coś przekąsić - zgodził się Travis. - A pani, Genevieve?

- Nie, dziękuję.

Adam zazgrzytał zębami. Nie mógł się doczekać, kiedy dopadnie braci na korytarzu, żeby solidnie im wygarnąć.

- Och, wy dwoje jeszcze nie byliście sobie przedstawieni - przypomniał sobie Travis. Przeszedł przez pokój i stanął obok Cole'a. - Jeden z nas powinien dopełnić tego obowiązku, a skoro jest okazja, można to zrobić teraz.

- Na miłość... - zaczął Adam.

- Przestańcie dokuczać bratu - zainterweniowała w tej samej chwili Genevieve. Rozbawiony ton jej głosu dowodził, że nie była ani trochę zmieszana.

- To potrwa tylko chwilę - upierał się Travis. - Genevieve, chcę, żeby poznała pani najstarszego i najgroźniejszego z braci Clayborne'ów. Tak naprawdę nazywa się John Quincy Adam Clayborne, ale wszyscy wołają na niego po prostu Adam. Adamie, poznaj pannę Genevieve Perry, która przyjechała tutaj aż z Luizjany, z Nowego Orleanu. Dobrze, że poznałeś ją tak szybko, bo plany wyswatania was są już bardzo zaawansowane. Dobranoc, Genevieve. Do rana.

- Dobranoc - odparła.

Wygłupy braci nie rozbawiły Adama. Wypchnął Cole'a i Travisa na korytarz, zamknął drzwi i stanowczym głosem zaczął domagać się od nich wyjaśnień, skąd się wzięła Genevieve.

- Zaprosiła ją mama Róża - wyjaśnił Travis.

- Ale to było ponad rok temu. Dlaczego postanowiła przyjechać na Różane Wzgórze dopiero teraz?

Cole wzruszył ramionami.

- Może przedtem jej się nie składało.

- Czy ma to jakiekolwiek znaczenie? Przyjechała wziąć z tobą ślub.

Adam pokręcił głową. Uznał, że nie czas na długie dyskusje.

- Gdzie mam spać?

- Pokój gościnny odpada - oświadczył Cole - chyba że chcesz spać razem z bratankiem. Parker ząbkuje i na pewno zbudzi cię około czwartej nad ranem.

- Dlaczego dziecko nie może nocować razem z rodzicami?

- Mama Róża uznała, że Douglasowi i Isabelle należy się trochę spokoju - wyjaśnił Travis i ziewnął. - Ładna jest Genevieve, co? Tylko mi nie mów, że nie zauważyłeś.

Adam westchnął.

- Zauważyłem.

Zaczaj schodzić ze schodów, ale zatrzymało go pytanie Cole'a:

- Co z nią zrobisz?

- Nie zamierzam nic z nią robić.

- Przyjechała tutaj, aby cię poślubić - powiedział cicho Cole. - Tak przynajmniej powiedziała nam mama Róża. Zaproponowała ślub w czerwcu, a Genevieve nie sprzeciwiła się.

- Ale klops - jęknął Adam.

- Wracam do łóżka - oznajmił Cole.

Travis wyszedł za Adamem do przedsionka.

- Bardzo ją polubiliśmy, wiesz? Myślę, że i ty ją polubisz, jeśli spojrzysz na to bezstronnie. Genevieve ma wspaniałe poczucie humoru, a żebyś słyszał, jak śpiewa... Jest niezwykła. Musisz tylko ją poznać, zanim cokolwiek postanowisz, bo...

- Nie ożenię się z nią.

- Nie musisz robić niczego wbrew swojej woli.

- Dlaczego nikt mnie nie uprzedził, że ona tutaj będzie?

- A jak mieliśmy dać ci znać? Przecież obozowałeś gdzieś pod gołym niebem.

- Przez tydzień mogliście mnie znaleźć.

- Czemu robisz taką kwaśną minę? Nikt ci nie będzie przystawiał rewolweru do głowy, żebyś się z nią ożenił.

- Idę do łóżka.

Ostatecznie położył się spać w baraku kowbojów. W pół godziny później wciąż wiercił się na wąskim, nierównym materacu. Prycza była dla niego za mała. Nogi mu zwisały, a gdy chciał się przewrócić na drugi bok, spadał na podłogę.

I tak nie mógłby zresztą zasnąć, nieustannie bowiem nachodziły go myśli o Genevieve. Podłożył ręce pod głowę i zaczął rozważać sytuację. Irytowało go, że matka wtrąca się do jego życia. I co teraz miał zrobić z tym piwem, którego nawarzyła? Genevieve chyba nie zamierzała zostać jego żoną tylko dlatego, że mama Róża podsunęła jej taki pomysł. Żyli wszak w czasach, gdy wiele kobiet buntowało się przeciwko małżeństwom uzgodnionym przez krewnych, a któż przy zdrowych zmysłach pozwoliłby matce wybierać dla niego żonę?

Adam wiedział, że sam musi uświadomić Genevieve absur­dalność tego pomysłu. Postanowił przeprowadzić z nią długą, poważną rozmowę. Tak, to właśnie należało zrobić. Powie jej, że już dawno wybrał sobie los kawalera. Nie zamierzał zmieniać swoich przyzwyczajeń, lubił samotność i nie pozwoli, by ktoś zawrócił mu teraz w głowie. Innymi słowy, zupełnie nie nadawał się na męża. Jedynie dla rodziny czynił wyjątek, godząc się, by zakłócała mu spokój. Ostatnio jego bracia rzadko bywali na Różanym Wzgórzu, a odkąd siostra urodziła dziecko, mama Róża większość czasu spędzała z wnuczką. Mąż Mary Rose, Harrison, zbudował dom na obrzeżach Blue Belle. Było tam dość miejsca dla najważniejszych w jego życiu kobiet. Mama Róża zdecydowanie wolała miejski zgiełk niż odosobnienie na ranczu.

Adam nie był pustelnikiem. Zawsze kręciło się wokół niego przynajmniej dwudziestu kowbojów. W dzień nie narzekał więc na brak towarzystwa, i chętnie wracał na noc do wielkiego, pustego domu. Owszem, trzeba przyznać, że jego życie stało się dość monotonne i uporządkowane, co wielu ludziom by nie odpowiadało. Adamowi jednak dawało zado­wolenie, i to się liczyło. Kiedy był młodszy, pragnął po­dróżować po świecie, dawno jednak już porzucił te naiwne marzenia i teraz podróżował po egzotycznych portach tylko za pośrednictwem książek. Gdy Cole zarzucił bratu, że zachowuje się jak staruszek, Adam nie zakwestionował tej oceny. Zawsze czuł się szczęśliwy i wiedział, że nadal tak będzie, gdy tylko wyjaśni ostatnie nieporozumienie.

Postanowił jednak poczekać z decydującą rozmową do czasu, aż skończą się urodzinowe uroczystości. Musiał przed­stawić swoje stanowisko uprzejmie, lecz stanowczo.

Spotkał się z całkiem irracjonalnymi oczekiwaniami, liczył więc, że gdy powie, co ma do powiedzenia, Genevieve przyzna mu rację. Nie chciał jej sprawić przykrości, a tym bardziej wywołać kłótni. Nie miał natury okrutnika, który czerpie przyjemność z łamania niewieścich serc, był jednak gotów zrobić wszystko, by odsunąć od siebie widmo klęski, nawet za cenę wpędzenia Genevieve w rozpacz.

Miał nadzieję, że Genevieve nie zacznie płakać ani nie dostanie ataku histerii. Zresztą i tak twardo broniłby swego. W każdym razie zasnął z przeświadczeniem, że prędzej czy później Genevieve wybije go sobie z głowy.

2

Nie mogła wyjść za niego za mąż. Musiała mu to powiedzieć przy pierwszej okazji, gdy tylko zostaną na kilka minut bez świadków. W obecnej sytuacji zbyt wiele kłopotów miała na głowie. Nie zamierzała jednak wdawać się w długie wyjaśnienia. Postanowiła po prostu powiedzieć Adamowi, że nie ma mowy o małżeństwie, i pójść dalej swoją drogą.

Wprawdzie zanim sprawy tak bardzo się skomplikowały, istotnie rozważała, czy nie wziąć go za męża. Po przeczytaniu wszystkich jego listów nawet zaczęła o tym śnić. No, ale potem w jej życiu pojawił się wielebny Ezechiel Jones i wszystko przewrócił do góry nogami. Przez własną naiwność i przez to, w co się wpakowała, nie mogła dłużej poważnie zastanawiać się nad małżeństwem z człowiekiem honoru, .takim jak Adam Clayborne.

Miała tylko nadzieję, że gdy spełni swój przykry obowiązek i wyzna Adamowi, że zmieniła zdanie, zrobi jej się trochę lżej na duszy. Bóg jeden wiedział jak bardzo na to zasłużyła.

Musiała jednak porozmawiać z Adamem sam na sam, a na Różanym Wzgórzu ostatnio nie było do tego warunków. Piętrowy dom pękał w szwach, zapełniony przez odwiedzają­cych mamę Różę członków rodziny z małżonkami i dziećmi. Wokół Adama nieustannie kręcili się krewni, a poza tym na ranczo ciągnęła nie kończąca się procesja znajomych i obcych, którzy zatrzymywali się tu na chwilę, by napić się czegoś zimnego, zjeść gorący posiłek albo uciąć pogawędkę. A Clayborne'owie nigdy nikogo nie odprawiali z kwitkiem.

Jako głowa rodziny Adam chciał być dobrym gospodarzem. Starał się jednak unikać Genevieve jak tylko mógł. Nie potrzebowała wiele czasu, by to spostrzec, bo za każdym razem, gdy udało jej się zastać go samego, natychmiast znajdował pretekst do wyjścia. Te nagłe rejterady wyprowa­dziłyby ją z równowagi, gdyby nie to, że wcześniej zauważyła ukradkowe, baczne spojrzenia Adama i zrozumiała, że i on czuje się bardzo niezręcznie w tej sytuacji.

Czas uciekał, wkrótce musiała wyjechać z rancza. Przyrzekła to sobie i była zdecydowana dotrzymać obietnicy. I tak znacznie przeciągnęła już wizytę w stosunku do pierwotnych zamierzeń, przez co ogarniało ją przygniatające poczucie winy wobec Clayborne'ów. Przybyła tutaj pod fałszywym pretekstem, w istocie szukając bezpiecznego schronienia, toteż przy każdym spojrzeniu na kochaną mamę Różę kuliła ramiona pod ciężarem swoich kłamstw.

Zachowanie Clayborne'ów jeszcze pogarszało jej samopoczu­cie, byli bowiem dla niej nad wyraz mili. Powitali ją z radością i traktowali jak członka rodziny. Mama Róża nie mogła się jej nachwalić. Wciąż opowiadała swym bliskim, że Genevieve jest uroczą, wspaniałomyślną osobą, hołdującą niezłomnym zasadom moralnym. Genevieve często zastanawiała się, co pomyślałaby sobie mama Róża, gdyby poznała prawdę.

Okazja do decydującej rozmowy nadarzyła się wreszcie w dniu urodzin mamy Róży. Schodząc na dół, Genevieve dostrzegła Adama wchodzącego do biblioteki. Chwała Bogu, był sam. Wyprostowała ramiona, powtórzyła w myślach swoje postanowienie i ruszyła za nim.

Minęły dwie godziny, a Genevieve wciąż jeszcze nie udało się dotrzeć do biblioteki. Najpierw zatrzymała ją siostra Adama, Mary Rose, prosząc, by przypilnowała przez kwadrans mężczyzn, rozstawiających stoły do pikniku, Mary Rose musiała bowiem nakarmić i przewinąć córkę. Przez ostatni tydzień Genevieve bardzo się zaprzyjaźniła z Mary Rose, ucieszyła się więc, że jej może pomóc. Gdy po godzinie została wreszcie zwolniona, natychmiast zjawił się Douglas i poprosił, by zajęła się jego dziesięciomiesięcznym synkiem, Parkerem, sam bowiem musiał pomóc w budowie podestu dla orkiestry, wynajętej przez Travisa.

Parker miał mnóstwo wdzięku, Genevieve zajęła się więc nim bardzo ochoczo. Na ogół kapryśne dziecko, traktowało ją absolutnie wyjątkowo. Rodzice twierdzili, że malec przechodzi akurat okres wstydliwości, co oznaczało, że zaczynał wrzesz­czeć jak obdzierany ze skóry, gdy tylko ktoś obcy znalazł się w promieniu trzech metrów. Ale Genevieve, nie wiadomo czemu, przypadła mu do gustu. Ku zdumieniu rodziców od razu wyciągnął do niej rączki i z entuzjazmem stęknął, żeby wzięła go na ręce. Genevieve miała na szyi kolorowe korale, przypuszczała więc, że Parker tak ją wyróżnił, żeby dobrać się do smakowicie wyglądającej ozdoby.

Przez chwilę chciała wziąć tego cherubinka do biblioteki na rozmowę z Adamem, zaraz jednak się rozmyśliła. Parker był osóbką płaczliwą, więc za bardzo by ją rozpraszał. Wprawdzie teraz radośnie bił ją piąstkami, wydawał okrzyki i śmiał się, ale wiedziała, że gdyby tylko spróbowała położyć go do kołyski, zacząłby głośno protestować. Genevieve wyszła więc na ganek, usiadła w bujanym fotelu, który postawił tam dla niej Douglas, i przytuliwszy dziecko, pozwoliła mu spokojnie obserwować panujący dookoła rozgardiasz.

Przeszywający gwizd przestraszył Parkera. Genevieve po­głaskała go uspokajająco i szepnęła mu kilka czułych słów.

- Harrison, pomóż nam - krzyknął Cole. - I przyprowadź Adama.

Po chwili otworzyły się drzwi i ukazał się w nich mąż Mary Rose. Na rękach trzymał swoją córeczkę Victorię. Miał minę winowajcy, Genevieve zrozumiała więc bez słów, co zaraz nastąpi. Przesunęła Parkera, żeby zrobić na kolanach miejsce również dla jego przeuroczej siedmiomiesięcznej kuzynki.

- Trzeba im pomóc przy tym podeście. Czy mogłabyś zaopiekować się Victorią przez parę minut? - spytał Harrison z wyraźnym szkockim akcentem. - Jest nakarmiona i przewi­nięta. Moja żona nie może się nią teraz zająć, bo pomaga w kuchni. Oczywiście gdyby ci...

- Dam sobie radę - zapewniła go Genevieve.

Harrison ulokował więc córę obok Parkera, poklepał oba maluchy, po czym odwrócił się i zdjął surdut, który następnie cisnął na poręcz, schodząc ze schodków.

Genevieve miała teraz ręce pełne roboty. Parker postanowił ugryźć Victorię w ramię, więc musiała delikatnie odsunąć dziewczynkę i podsunęła chłopcu do gryzienia koc. Parker natychmiast wsadził kciuk do buzi i zaczął głośno mlaskać.

Na ganek wbiegł Travis. Widok przytulonych do siebie maluchów ułożonych na kolanach Genevieve, wywołał na jego twarzy uśmiech.

- Masz podejście do dzieci.

- Na to wygląda - przyznała i wybuchnęła śmiechem, bo jej podopieczni mieli rozradowane buzie, a po brodach ciekła im ślina.

- Wspaniałe dzieci - powiedziała.

- Owszem - zgodził się Travis. - Ale to niesprawiedliwe, że Victoria ma na głowie tylko taki brzoskwiniowy meszek, a Parker mnóstwo loków. Te dzieciaki są tak różne jak noc i dzień.

Genevieve potwierdziła skinieniem głowy.

- Dokąd idziesz?

- Do kuchni po młotek, a potem do biblioteki po Adama. Potrzebujemy jego pomocy. Pisaninę może skończyć później. Muzykanci przyjdą o trzeciej, więc musimy być gotowi na czas.

Gdy Travis znikł we wnętrzu domu, Genevieve zaczęła kołysać dzieci. Łagodny podmuch wiatru przyniósł na ganek zapach polnych kwiatów. Spojrzała na góry w oddali i poczuła się jak w raju.

Zaczęła nucić francuską kołysankę, którą pamiętała z dzie­ciństwa, swoją ulubioną, tę którą mama śpiewała jej co wieczór, zanim położyła ją do łóżka. Słowa były proste, a melodia słodka i radosna. Genevieve przypomniała sobie szczęśliwe, beztroskie dni. Zamknęła oczy i na chwilę przestała czuć się przeraźliwie samotna. Myślami wróciła do rodzinnego domu. Siedziała na wielkim, miękkim krześle i słuchała jak mama śpiewa, ścieląc łóżko. Owiał ją zapach bzów. Słyszała śmiech ojca, dolatujący z piętra, i upajała się pogodną atmosferą tego miejsca. Znów była z tymi, którzy kochali ją i otaczali ciepłem.

Wtedy na progu stanął Adam i utkwił wzrok w Genevieve. Już miał wyjść na dwór, gdy nagle usłyszał jej śpiew. Nie chcąc przeszkadzać, odwrócił się i zrobił krok w stronę kuchennych drzwi. Ale jej śpiew ściągnął go z powrotem. Dźwięczny, krystalicznie czysty ton głosu Genevieve przywiódł mu na myśl anioła. A spokój malujący się na jej twarzy był nie mniej zachwycający. Im dłużej słuchał, tym bardziej był oczarowany. Ta melodia wabiła go podobnie jak słońce wabi kiełkujące źdźbło trawy. Stał bez ruchu i słuchał z nadzieją, że śpiew będzie trwał bez końca.

Nie on jeden uległ temu czarowi. Mężczyźni pracujący na dworze jeden za drugim przerywali zajęcia i również przy­stawali zasłuchani. Harrison, w chwili gdy dopłynęła doń melodia, schylał się po młot. Nagle wyprostował się i spojrzał w stronę ganku. Niosący deski Travis, przystanął w pół drogi. Podobnie jak Harrison, odwrócił się, zamknął oczy i zastygł w bezruchu, wsłuchując się w melodię. Krople potu spływały mu po czole, słońce paliło, ale Travis nie zwracał na to uwagi. Na twarzy miał uśmiech rozkoszy.

Douglas trzymał gwóźdź w ustach i młot w dłoni i właśnie wykonywał szeroki zamach. Rażony siłą melodii, wolno opuścił rękę z narzędziem i spojrzał w tę samą stronę co bracia.

Kowboje poczynali sobie śmielej. Wszyscy odrzucili narzę­dzia i zgromadzili się przed gankiem. Niebiańska kołysanka przyciągnęła ich niczym magnes.

Tylko na maluchach śpiew nie zrobił najmniejszego wraże­nia. Parker i Victoria zgodnie usnęli przy pierwszej zwrotce. Genevieve dokończyła kołysankę i dopiero wtedy zorientowała się, jaka cisza zapadła wokoło. Szczerze się zdumiała, gdy otworzywszy oczy, ujrzała wpatrzony w nią tłumek. Jeden z mężczyzn zaczął bić brawo, ale sójka w bok od sąsiada przywołała go do porządku. Słuchacze uznali jednak, że należy wyrazić Genevieve uznanie, toteż po chwili wszyscy w milczeniu uśmiechali się do niej, powiewając kapeluszami.

Widok ich radosnych twarzy onieśmielał trochę dziewczynę. Zakłopotana Genevieve odpowiedziała mężczyznom niepew­nym uśmiechem, odwróciła głowę i wtedy spostrzegła, że przygląda jej się także Adam. To onieśmieliło ją jeszcze bardziej.

Przesłał jej uśmiech. Tak ją tym zaskoczył, że też się do niego uśmiechnęła. Tym razem nie było w jego spojrzeniu ani krzty nieufności, a oczy miały dziwny blask, jakiego jeszcze nie widziała. Adam wydał jej się... szczęśliwy. Nie był groźny ani zacietrzewiony, a mimo to serce biło jej bardzo mocno.

Kiedy podszedł do niej, przestała kołysać dzieci i zapatrzyła się w jego twarz. Już się nie uśmiechał, ale nadal sprawiał wrażenie zadowolonego. Genevieve poczuła, że oblewa się rumieńcem, zamarzyła o wachlarzu. Koniecznie musiała się opanować. Przecież zachowywała się tak, jakby nigdy dotąd nie przyglądał jej się żaden mężczyzna. Straciła zwykłą pewność siebie, nagle znów stała się małą dziewczynką, która wszystko pomyliła, gdy przyszło jej pierwszy raz śpiewać w kościelnym chórze. Na szczęście Adam nie domyślał się jaki niepokój zasiał w jej wnętrzu.

Przyklęknął przed nią na jedno kolano. Nie potrafiła odgadnąć, co zamierza zrobić... a on wyciągnął muskularne ramiona i zadziwiająco delikatnie uniósł śpiącego chłopca. Wstał, przytulił małego, podtrzymując go jedną ręką, a drugą wyciągnął do Genevieve.

Oparła Victorię na przedramieniu i korzystając z pomocy Adama, wstała. Przez moment oboje wpatrywali się w siebie bez słowa. Ale milczenie nie wydawało się krępujące. Może to obecność dzieci wytworzyła między nimi tę ulotną więź. Dłonie wciąż mieli splecione i Genevieve nie wiedziała, czy powinna cofnąć rękę, czy też nie.

Adam podjął decyzję za nią i odwrócił się, więc siłą rzeczy Genevieve musiała puścić jego dłoń. Zrozumiała, że Adam zamierza położyć Parkera spać i chce, żeby poszła za nim z Victorią.

W kilka minut później oba niemowlaki słodko spały w swoich kołyskach. Genevieve otulała właśnie kocykiem Vicotrię, gdy usłyszała, że Adam usiłuje dyskretnie wymknąć się z pokoju.

Tylko nie to, pomyślała. Tym razem mi nie uciekniesz.

Zerknęła na Parkera, żeby się upewnić, czy jest dobrze przykryty, a potem podkasała spódnice i pomaszerowała za Adamem.

Czekał na nią na podeście. Na swoje nieszczęście Genevieve tego nie przewidziała. Wybiegłszy zza rogu, wpadła na niego z takim impetem, że omal nie przerzuciła go przez poręcz. Gdyby Adam był kilka centymetrów niższy i trochę lżejszy, prawdopodobnie zabiłby się, a wtedy już nie mógłby jej wybaczyć.

Adam zgiął się w pół osłabiony nagłym uderzeniem, wydał ciche stęknięcie, ale zdążył jeszcze złapać Genevieve i urato­wać przed upadkiem ze schodów.

Poczucie humoru pomogło jej pokonać zakłopotanie. Prze­praszając wybuchnęła śmiechem.

- Nie chciałam, żeby pan mi uciekł, zanim... Bardzo pana przepraszam, Adamie. Nie myślałam, że na pana wpadnę. Nic się nie stało? Chyba nie zrobiłam panu krzywdy?

Pokręcił głową.

- Czy zawsze tak się pani śpieszy?

Patrzyła w jego ciemne, piękne oczy i czuła, że cała mięknie. Wiedziała, że jeśli zaraz czegoś nie powie albo nie zrobi, to wkrótce małżeństwo stanie się faktem dokonanym. Och, dlaczego Adam musi mieć tyle uroku?

- Przepraszam, o co pan pytał?

- Czy zawsze tak się pani śpieszy?

- Spieszy? Nie, nie zawsze.

- Musimy porozmawiać, prawda, Genevieve?

Przytaknęła energicznie.

- Porozmawiać? Owszem.

- Potrzebujemy do tego trochę spokoju.

Jakby na poparcie tego stwierdzenia trzasnęły drzwi i w przedsionku ukazał się Cole.

- Owszem, potrzebujemy spokoju.

- Czy coś jest nie w porządku? - zainteresował się Adam. - Pani jest chyba zdenerwowana.

- Zdenerwowana? Ja jestem zdenerwowana?

Skinął głową. Genevieve głęboko zaczerpnęła tchu i na­kazała sobie natychmiast skończyć z powtarzaniem jego słów. Jeszcze trochę i Adam gotów uznać, że rozmawia z niedoroz­winiętą osobą.

- Tak, jestem trochę zdenerwowana - przyznała. - Wie pan, co myślę?

Nie miał zielonego pojęcia.

- Cóż takiego?

- Że zaczęliśmy od niewłaściwej strony.

- A zaczęliśmy?

- Owszem, zaczęliśmy - stwierdziła. - To wszystko moja wina. Nie powinnam była panu mówić, że jestem pana narzeczoną. Zaskoczyłam pana tą deklaracją, czyż nie? Zresztą i tak pana zaskoczyłam. Nie spodziewał się pan zastać mnie w swoim łóżku. Był pan tak przerażony i tak się śpieszył, żeby ode mnie uciec, że zaplątały się panu nogi. Nie mogłam oprzeć się pokusie, żeby pana trochę nie podręczyć. Nie obraziłam się za pańskie zachowanie, ale teraz, po zastanowieniu uważam, że powinnam jednak czuć się urażona, a w najlepszym razie... Dlaczego pan się uśmiecha?

Nie powiedział, że to ona tak go rozbawiła. Gra uczuć, widoczna na jej twarzy podczas tej paplaniny, wydała mu się doprawdy komiczna. W jednej chwili Genevieve uśmiechała się do Adama, w następnej patrzyła na niego bykiem. Gdyby nie to, że sam też był zdenerwowany, niechybnie wybuchnąłby śmiechem. Ale nie chciał ranić uczuć Genevieve, która wyraźnie traktowała sprawę narzeczeństwa poważnie, z pew­nością oczekiwała więc powagi również od niego.

Istotnie powstało wielkie zamieszanie, a wszystkiemu była winna mama Róża, która wtrąciła się w jego prywatne życie. Z mamą mógł jednak załatwić tę sprawę później, teraz czekała go za długo już odkładana rozmowa z Genevieve.

Zawsze trzeba zaczynać od tego, co najważniejsze. Przede wszystkim musiał więc się odsunąć, gdyż stał stanowczo za blisko Genevieve. To dziwne, ale trudno mu było zmusić się do zrobienia kroku w tył, dolatywał go bowiem aromat bzów, bardzo kobiecy zapach. Podobał mu się tak bardzo, że aż go to zaniepokoiło. Co gorsza, Genevieve bardzo mu się podobała. Nawet zwrócił uwagę na jej strój i też go docenił, choć nigdy przedtem nie zaprzątał sobie głowy takimi głupstwami. Sztywna od krochmalu jasna bluzeczka z wysokim koł­nierzykiem i biała spódnica bardzo ładnie kontrastowały z karnacją Genevieve. Wyglądała niczym żona bankiera, lecz była przy tym diabelnie seksowna.

Adam porzucił te niebezpieczne rozmyślania.

- Może zejdziemy na dół, do biblioteki.

- Do biblioteki? Tak, rzeczywiście powinniśmy pójść do biblioteki.

- To dobry pomysł.

Genevieve jęknęła w duchu. Znowu powtórzyła jego słowa. Skończy się tym, że Adam przezwie ją papugą. Musiała natychmiast wziąć się w garść i przestać myśleć o takich głupstwach jak jego niski i dźwięczny głos albo świeży męski zapach.

Wrażenie jakie na niej wywierał było przytłaczające. Westchnęła cicho.

- Tego się właśnie bałam.

- Czego się pani bała?

- Rozmowy z panem w cztery oczy - odparła. - Chodźmy już do tej biblioteki i miejmy to za sobą.

Powiedziała to takim tonem jakby bardzo się jej śpieszyło. Adam skinął głową, po czym ruszył za nią. Gdy weszli w głąb sieni, otworzył drzwi biblioteki i odsunął się na bok, żeby ją przepuścić.

W pokoju było duszno, w powietrzu unosił się zapach stęchłego papieru, ale Genevieve rozglądała się dookoła zafascynowana. Podobało jej się tutaj. Setki tomów stojących rzędami na półkach z wiśniowego drewna zajmowały prze­strzeń od podłogi po sufit. Książki leżały też w stertach na dębowej posadzce pod oknami.

Zapewne to Adam nadał bibliotece taki zaciszny charakter. Genevieve wiedziała jak bardzo Adam lubi czytać, bo znała jego listy do matki. I była gotowa postawić ostatniego centa, że przeczytał każdą z tych książek, a do niektórych sięgał pewnie wielokrotnie.

Adam poprosił, żeby usiadła. Wybrała jedno z dwóch miękkich, obitych skórą krzeseł, stojących przed biurkiem. Przycupnęła na krawędzi, z mocno ściśniętymi kolanami, wyprostowana, jakby połknęła kij. Splecione dłonie położyła na podołku.

Nie wytrzymała jednak długo bez ruchu. W czasie gdy Adam mościł się na krześle za biurkiem, zaczęła nerwowo stukać obcasem w podłogę. Wbiła wzrok w kolana, żeby lepiej się skupić, i w myślach przepowiedziała sobie, co zamierza mu wyłuszczyć.

Postanowiła poczekać, aż Adam odezwie się pierwszy. Gdy już skończy mówić, wtedy ona delikatnie, bardzo delikatnie, wyjaśni mu, że okoliczności się zmieniły i ich małżeństwo nie jest możliwe. Wzniesie się na szczyty dy­plomacji, niczym mąż stanu, żeby nie sprawić mu przykrości ani nie urazić jego dumy.

Adam wreszcie usiadł wygodnie i wbił w nią wzrok. Czekał, aż Genevieve powie, co ma do powiedzenia. Po kilkuminuto­wym milczeniu uznał jednak, że to on musi wykazać inicjaty­wę. Miał dokładnie ułożoną przemowę, myślał bowiem nad nią od tygodnia. Dlaczego więc tak trudno było mu zacząć?

Odchrząknął. Stuk obcasa stał się głośniejszy, a rytm stukania szybszy.

- Genevieve, nie wiem, jak umówiłyście się z mamą Różą, ale co do mnie...

Genevieve zerwała się na równe nogi.

- Och, Adamie, nie mogę tego zrobić. Niech pan zrozumie, że po prostu nie mogę.

- Czego pani nie może zrobić?

- Wyjść za pana za mąż. Chciałabym, ale nie mogę. Zamierzałam to panu wyjaśnić od razu, ale przez cały tydzień unikał mnie pan, co zresztą nawiasem mówiąc, przekonuje mnie, że też nie jest pan zainteresowany tym małżeństwem. W każdym razie nie chciałam mówić o tak osobistych sprawach w obecności pana krewnych. To byłoby bardzo krępujące, nieprawdaż? Pana matka postawiła nas oboje w bardzo dziwnej sytuacji. Czy właściwie jesteśmy zaręczeni, czy nie? No, nie, oczywiście nie jesteśmy. Ale czy zdziwiłoby pana, gdybym powiedziała, że pragnę wyjść za pana za mąż, a w każdym razie przez długi czas chciałam? Na miłość boską, niech pan nie robi takiej zdziwionej miny. Mówię najświętszą prawdę. Tylko że wszystko się zmieniło, więc teraz chyba jednak nie mogę pana poślubić. No tak, właściwie jest to niemożliwe. Nawet gdyby chciał pan ożenić się ze mną, to dowiedziawszy się o moich kłopotach, przeraziłby się pan, że w ogóle rozważał taką możliwość. Rozumie pan? Chcę pana ustrzec przed popełnieniem straszliwej pomyłki. Przykro mi, że sprawiłam panu zawód. Szczerze to mówię. Będzie pan musiał po prostu o mnie zapomnieć. Zranione serca w końcu się goją. To właśnie chciałam powiedzieć. Nie możemy wziąć ślubu, choćby nawet bardzo pan tego pragnął. Bardzo przepraszam, że świadomie wprowadziłam pana w błąd. To było z mojej strony niedelikatne, a nawet okrutne.

Wreszcie zrobiła dostatecznie długą pauzę, by zaczerpnąć tchu. Wiedziała, że plącze się w wyjaśnieniach, więc brnąc naprzód, raz po raz powtarzała sobie w myśli, żeby już wreszcie skończyć. Ale jakoś nie mogła się na to zdobyć. Adam prawdopodobnie podejrzewał, że pomieszały się jej zmysły. Z jego miny niczego jednak nie można było wyczytać. Genevieve nasunął się więc jedyny słuszny wniosek, ten mianowicie, że Adam jest zbyt oszołomiony, by w jakikolwiek sposób zareagować. Wciąż słyszała w głowie strzępki swojej tyrady. Boże, zaczęła od tego, że nie przypuszcza, by chciał się z nią ożenić, a skończyła na tym, że zranione serca w końcu się zagoją. Ani chybi, musiał pomyśleć, że ma przed sobą wariatkę. Śmiertelnie zawstydzona wbiła wzrok w ścianę za plecami Adama, udając, że nagle zainteresowała ją wisząca tam wielka mapa.

- Będę więc musiał o pani zapomnieć?

Z ulgą stwierdziła, że zadał jej to pytanie całkiem poważnie. Skinęła głową i powiedziała:

- Tak.

- Rozumiem. Wspomniała pani coś o wprowadzaniu mnie w błąd. Kiedy to miało miejsce?

Odpowiadając, wciąż studiowała mapę.

- Tej nocy, gdy się spotkaliśmy. Powiedziałam, że jestem pańską narzeczoną. To nie było zgodne z prawdą.

- Ach, tak, przypominam sobie.

Odważyła się przelotnie na niego zerknąć. Jego ciepłe spojrzenie dziwnie ją uspokajało. Zaczęła się odprężać.

- Czy zawsze jest pan taki pewny swego?

Roześmiał się.

- Nie.

- Mnie się wydaje, że chyba jednak tak. Nie wpada pan łatwo w złość, prawda?

- Prawda. A chciała mnie pani rozzłościć?

- Nie, oczywiście, że nie. Strasznie dziwnie się czuję w pana obecności. Przy pańskiej rodzinie jestem całkiem swobodna, ale przy panu...

- Co przy mnie?

Wzruszyła ramionami i postanowiła zmienić temat.

- Pańska matka nie powiedziała mi, że jest pan taki przystojny. Ale to niczego nie zmienia. I tak nie mogę wyjść za pana za mąż, zresztą w ogóle nie wzięłabym z nikim ślubu tylko dlatego, że jest przystojny. Doświadczenie nauczyło mnie, że pozory mylą.

- Mnie też mama Róża nie powiedziała, jaka pani jest ładna. Proponuję, żeby pani opowiedziała mi o swoich kłopotach. Może będę mógł w czymś pomóc.

- O kłopotach? Dlaczego pan sądzi, że mam kłopoty?

Wydawała się bardzo zaskoczona jego pytaniem. Adam zaczął się poważnie zastanawiać, czy starczy mu cierpliwości.

- Sama pani mi to powiedziała.

Tego nie pamiętała.

- Źle się wyraziłam. Bardzo mi się śpieszyło, żeby powiedzieć wszystko, co miałam do powiedzenia, więc się zdenerwowałam. Na pewno pan to zauważył. Prawie zagada­łam pana na śmierć, ale chciałam, żeby pan zrozumiał. Poza tym nie zamierzałam urazić pańskich uczuć. Nie uraziłam, prawda?

- Moich uczuć? Nie, nie uraziła pani - zapewnił ją z uśmiechem, którego nie udało mu się ukryć. - Może będę mógł pani pomóc, Genevieve, jeśli dowiem się, na czym polega problem - zaproponował ponownie.

Pokręciła głową. Nie chciała go okłamywać, ale nie chciała też powiedzieć mu prawdy, bo wtedy i on byłby w to zamieszany i sam mógłby znaleźć się w kłopotach.

- Nie mam żadnego problemu.

Wydawało jej się, że nie mogła tego powiedzieć bardziej dobitnie. Niestety najwyraźniej nie przekonała Adama, na co wskazywała jego marsowa mina. Raz jeszcze spróbowała skierować rozmowę na inne tory. Spojrzała na ścianę za jego plecami.

- Pańska matka pokazała mi tę mapę zaraz po tym, jak kupiła ją panu w prezencie. Czemu oprawił ją pan i powiesił na ścianie? Przecież nie po to pan ją dostał. Miał pan wziąć ją ze sobą na wyprawę po świecie.

Adam rozszyfrował ten unik i jeszcze bardziej był ciekaw, co dręczy Genevieve. Zwykle nie wsadzał nosa w cudze sprawy, ale skoro osoba będąca gościem i do tego przyjaciółką jego matki popadła w kłopoty, miał obowiązek jej pomóc. Nie sądził jednak, by zaszło coś naprawdę poważnego. W jakie kłopoty mogła się wplątać ta urocza, niewinna dziewczyna, bez wątpie­nia dobrze wychowana pod opiekuńczymi skrzydłami rodziny?

Szybko przeanalizował różne możliwości.

- Czyżby zostawiła pani w Nowym Orleanie zasmuconego kandydata do ręki?

Namyślał się przez chwilę.

- Nie - odparła w końcu. - Nie byłam w Nowym Orleanie dostatecznie długo, żeby kogoś poznać. Dlaczego pan mnie o to pyta?

- Z czystej ciekawości.

- Czy zawsze tak się pan interesuje swoimi gośćmi?

- Tylko kobietami, które twierdzą, że są ze mną zaręczone - zażartował.

Genevieve skwapliwie go poprawiła:

- Był pan zaręczony, ale już pan nie jest.

Znów się roześmiał.

- Słusznie - przyznał. - Jak długo była pani w Nowym Orleanie?

- Dwa tygodnie.

- Akurat tyle, żeby zwiedzić wszystko, co tam jest do zobaczenia?

- Nie pojechałam tam zwiedzać. Śpiewałam w chórze. Dobrze więc. Teraz kolej na pana. Proszę mi powiedzieć, dlaczego nie wyruszył pan w podróż po świecie? Wiem, że marzył pan o tym, bo czytałam wszystkie pana listy do mamy Róży.

Uniósł brwi.

- Naprawdę? Po co...

Nie pozwoliła mu dokończyć.

- Kocham mamę Różę i chciałam wiedzieć wszystko o jej rodzinie. Żeby zbliżyć się do niej. Poznałyśmy się w kościele - dodała. - A potem, kiedy wstąpiłam do chóru, dużo podróżowałam.

- Ma pani piękny głos. Czy kiedyś zastanawiała się pani nad tym, żeby uczyć muzyki?

- Nie, ale myślałam o karierze scenicznej. Na szczęście szybko odzyskałam rozum. Śpiewam tylko w kościele, a cza­sem także dzieciom do snu - odpowiedziała z uśmiechem. Teraz pana kolej. Proszę powiedzieć, dlaczego nie wyruszył pan w podróż po świecie.

- Widzę cały świat za każdym razem, gdy odwracam głowę i patrzę na mapę, a mogę otwierając jedną z moich książek płynąć z portu do portu. Wystarczy tylko czytać.

- To nie to samo. Tak niewiele potrzeba panu do szczęścia? Proszę pomyśleć o wszystkich przygodach, które pana ominęły. Co się stało z pana marzeniami? Zapomniał pan o nich, prawda? Ale pańska matka nie zapomniała i dlatego podaro­wała panu mapę. Pokazywała mi wszystkie prezenty, które kupiła dla swoich dzieci, a każdy z nich miał szczególne znaczenie. Mary Rose przedłuża rodzinną tradycję, nosząc broszkę matki, a Douglas zawsze ma przy sobie złoty zegarek. Travis powiedział mi, że w każdą podróż zabiera ze sobą książki. O, nawet wczoraj wieczorem znowu czytał Państwo. Tylko kompasu Cole'a jeszcze nie widziałam...

Adam wpadł jej w słowo.

- On też jeszcze go nie widział.

Spojrzała na niego zdezorientowana.

- Dlaczego? Czyżby mama Róża mu go nie dała?

- Został skradziony wraz ze złoconym etui. Albo ktoś go pożyczył od mamy.

- Więc jak w końcu, na miłość boską? Skradziono czy pożyczono?

- To zależy od tego, kogo spytać. Cole twierdzi, że skradziono, ale reszta rodziny jest zdania, że chodziło o poży­czenie. Początkowo, przyznaję, wszyscy uważaliśmy, że doszło do kradzieży, ale z czasem zmieniliśmy zdanie.

- Niech pan mi o tym opowie - zażądała. Splotła ręce na podołku i czekała, aż Adam zacznie mówić.

- Jadąc tutaj, mama Róża czekała na pociąg na jednej ze stacji. Pokazała kompas i etui współtowarzyszowi podróży, który również jechał do Montany. Mama twierdzi, że bardzo się zaprzyjaźnili i powierzyli sobie różne sekrety.

- Pana matka zna się na ludziach.

- To prawda - przyznał. - Powiedziała nam, że ten mężczyzna bardzo się o nią troszczył w czasie podróży i był dla niej wyjątkowo miły.

- Zdobył jej sympatię, więc po pewnym czasie mama Róża zaczęła mu ufać - włączyła się Genevieve, skinieniem głowy dając do zrozumienia, że domyśla się dalszego ciągu.

- Owszem, zaufała mu.

- Założę się, że wiem, co było dalej - smutno dopo­wiedziała Genevieve. - Ten człowiek nadużył jej zaufania, czy nie tak?

Adama bardzo zaintrygowała reakcja Genevieve na tę opo­wieść. Spodziewał się zainteresowania, ona tymczasem wyda­wała się poważnie strapiona.

- Cole właśnie tak uważa - powiedział. - Czy pani też to przeżyła, Genevieve? Czy zaufała pani komuś, kto potem nadużył pani zaufania?

Pytanie ją zaskoczyło. Szybko jednak potrząsnęła głową.

- Rozmawiamy o pańskiej matce, a nie o mnie.

- Naprawdę?

- Tak - nie ustępowała. - Bardzo mnie poruszyła ta historia - przyznała. - Czy ktoś powiadomił władze o kradzie­ży? Może udałoby się odzyskać kompas.

- Więc pani uważa, że ten mężczyzna ukradł kompas?

- Tak. Złote etui ma dużą wartość. Zapewniam pana, że w naszych czasach trudno komuś ufać.

Usiłował powściągnąć uśmiech. Genevieve doszła do kon­kluzji, nie znając nawet połowy faktów. Miała doprawdy wiele wspólnego z Colem. Podobnie jak brat Adama, miała skłonność do przewidywania najgorszego.

- Brzmi to bardzo cynicznie. Zupełnie jakbym słyszał Cole'a.

- Bo jestem cyniczna - oświadczyła. - Władze na pewno podzielają zdanie, że kompas został ukradziony. Mam rację?

- Sprawa jest skomplikowana.

- Dlaczego?

- Mężczyzna, który ma w tej chwili kompas, sam jest przedstawicielem władzy.

Genevieve przytknęła dłoń do gardła.

- Jak to? - zdziwiła się.

- Kompas jest w posiadaniu egzekutora Daniela Ryana.

Genevieve osłupiała.

- Ten złodziej jest stróżem prawa? To hańba. Pańska matka musi być wstrząśnięta.

- Nie jest ani trochę wstrząśnięta. Wytłumaczyła sobie, że ten mężczyzna wcale nie zamierzał zatrzymać kompasu. Kiedy ludzie wsiadali do pociągu, tłum ich rozdzielił. Akurat w tej chwili Ryan trzymał kompas i etui w ręce. Mama Róża wierzy, że on zwróci Cole'owi jego własność, gdy tylko załatwi swoje nie cierpiące zwłoki sprawy. Natomiast Cole uważa, że mama Rose jest bardzo naiwna. Wszystkim nam wydaje się bardzo dziwne, że Ryan tak łatwo dał się odepchnąć w tłoku. To krzepki i postawny mężczyzna.

- Tak postawny jak pan?

Adam wzruszył ramionami.

- Z opisu mamy Róży wynika, że tak.

Genevieve przez chwilę rozważała dalszy ciąg tej historii, po czym jednoznacznie potępiła Ryana:

- Ukradł, jak dwa razy dwa jest cztery.

- Czyżby pani również uważała, że mama Róża jest naiwna?

Genevieve wstała i zaczęła nerwowo przemierzać pokój.

- Ona musi zachować wiarę w tego człowieka, a waszym obowiązkiem jest pozwolić jej na to.

- Dlaczego?

- Bo inaczej musiałaby pogodzić się z tym, że została oszukana, a do tego każdemu trudno się przyznać. Nie mogłaby sobie darować, że była taka naiwna. Nie dawałoby to jej spokoju.

Odwróciła się i spojrzała na niego. Sądząc po minie Adama, zareagowała trochę za nerwowo. Dla uspokojenia więc głęboko zaczerpnęła tchu.

- Na pewno pana dziwi, że tak się zaperzyłam z powodu tego, co przytrafiło się pańskiej matce. Ale to dlatego, że ona ma bardzo dobre serce. Robi mi się smutno na samą myśl, że ktoś mógłby to wykorzystać. Niemniej jednak nie radziłabym ścigać Daniela Ryana, bo to tylko pogorszyłoby sprawę.

- Dlaczego?

- Bo nie ma żadnego dowodu. Jest tylko jego słowo przeciwko słowu pańskiej matki.

- I pani uważa, że prawo byłoby po jego stronie, ponieważ on jest tegoż prawa przedstawicielem władzy.

- Naturalnie - odparła. - Byłoby naiwnością myśleć inaczej. Ryan ma władzę i wpływy, więc jeśli mama Róża nie ruszy głową i nie pomyśli, jak go sprytnie podejść, to wszystko na nic.

Adam wstał i obszedł biurko.

- Proszę mi coś powiedzieć. Czy pani zdarzyło się prze­chytrzyć kogoś i...

Urwał w połowie, bo Genevieve ruszyła do drzwi.

- Proszę nie uciekać. Już nie będę się wtrącał w pani prywatne sprawy. Obiecuję.

Przystanęła z dłonią na klamce, jej mina wyrażała jednak głęboką nieufność.

- Naprawdę nic mi do pani spraw - zapewnił. - Po prostu pomyślałem, że może uda mi się w czymś pomóc.

- Nie potrzebuję pańskiej pomocy.

Oparł się o biurko, skrzyżował ręce na piersi i skinął głową.

- Widzę.

Zrobiła krok w jego stronę.

- To bardzo miło, że pan zaproponował mi pomoc. Proszę nie myśleć, że nie umiem tego docenić.

- Wcale tak nie myślę.

Wyraźnie jej ulżyło. Podeszła jeszcze bliżej.

- Pachnie pani bzem. Podoba mi się ten zapach - powiedział.

- Dziękuję - odrzekła z uśmiechem. - I dziękuję także za chęć pomocy. To naprawdę bardzo miłe. Ale ponieważ tak się składa, że nie mam kłopotów, więc i z pana propozycji nie muszę korzystać.

Nie umiała kłamać. Nie potrafiła spojrzeć mu prosto w oczy mówiąc, że nie ma kłopotów. Ale Adam nie zamierzał przypierać jej do ściany. Wiedział, że inaczej Genevieve znów skieruje się do drzwi.

- Zgoda. Nie jest pani w kłopocie i nie potrzebuje pomocy.

- Właśnie.

- Mama Róża też nie potrzebuje pomocy. Kazała nam wszystkim obiecać, że zostawimy Ryana w spokoju, choć prawdę mówiąc teraz, gdy już wiemy, gdzie on jest, Cole zgrzyta zębami, bo trudno mu dotrzymać danego słowa.

- A gdzie jest Ryan?

- Jakieś sto mil stąd, w Crawford - odparł. - Mieszka w Teksasie, ale chwilowo przebywa z dala od domu, bo ściga bandę, ukrywającą się w górach. Podobno chce przewieźć tych łotrów do Teksasu i postawić przed sądem.

- Czy ktoś z was nie mógłby pojechać do Crawford i porozmawiać z Ryanem? Jestem pewna, że oddałby wam kompas, gdyby się tylko dowiedział, kim jesteście.

Adam pokręcił głową.

- Musimy poczekać, aż Ryan sam go przywiezie, bo tak obiecaliśmy mamie. Spodziewam się go tutaj w najbliższych dniach. Poza tym okoliczności się zmieniły i w tej chwili już tylko Cole chce go szukać.

- Dlaczego okoliczności się zmieniły?

- Ryan uratował życie Travisowi.

Genevieve osłupiała.

- Proszę o tym opowiedzieć.

Adam zrelacjonował jej spotkanie Travisa z braćmi O'Toole.

- Wciągnęli go w zasadzkę i postrzelili w plecy. Gdyby Ryan nie nadjechał w porę, Travis na pewno by nie przeżył.

- Szkoda, że pan nie wspomniał o tym wcześniej - powie­działa. - W świetle tej okoliczności muszę zmienić pogląd. Ryan najprawdopodobniej wcale nie ukradł tego kompasu. Przychodząc Travisowi z pomocą dowiódł, że jest człowiekiem honoru. Nie wstyd panu, że postawił mu pan tak poważny zarzut?

Błysk w jej oczach powiedział Adamowi, że Genevieve z niego pokpiwa. Naprawdę była piękna, a za jej uśmiech Adam dałby niejedno. Nagle złapał się na tym, że wyobraża sobie, co czułby, trzymając dziewczynę w ramionach. Gdyby pocałował ją tak, jak tego pragnął, niewątpliwie rozbudziłby jej zmysły. Ale myśleć o tym mógł bezkarnie.

- Postawił mu pan poważny zarzut.

Głos Genevieve wyrwał go z marzeń na jawie.

- Co takiego?

Powtórzyła więc. Adam przecząco pokręcił głową.

- Nic takiego nie zrobiłem. Pani sama wyciągnęła wnioski, zanim zdążyłem wtajemniczyć panią w szczegóły.

Wybuchnęła śmiechem.

- Rzeczywiście, zaperzyłam się całkiem bez powodu. Nie będę już się martwić o mamę Różę. Zabrałam panu za dużo czasu. Jest pan potrzebny na dworze - przypomniała mu i znów zerknęła na ścianę. - Powinien pan wyjąć tę mapę z ram. Pana matka nie chce, żeby pan porzucał swoje marzenia, i ja też nie. Musi pan zobaczyć te wszystkie wspaniałe miejsca, o których pan czytał, zanim będzie na to za późno. A jeśli kiedyś będzie pan w Paryżu, proszę mnie odwiedzić.

Chciała odejść, ale Adam nie rozumiejąc dlaczego to robi chwycił ją za rękę.

- Wybiera się pani do Francji?

- Tak. Mieszka tam mój dziadek, jedyna osoba z rodziny, która mi jeszcze została.

- Kiedy pani wyjeżdża?

- Za parę dni.

Wiadomość, że Genevieve będzie tak daleko, bardzo go poruszyła. Nie rozumiał jednak dlaczego. Przecież powinien być zadowolony, że się jej pozbędzie. Nie mógł też pojąć, dlaczego ani trochę nie cieszyła go myśl, że Genevieve nie może wyjść za niego za mąż? Niewiele brakowało, a zwierzył­by się jej ze swoich rozterek.

Ale wiedział, że zachowuje się idiotycznie i bardzo go to rozzłościło. Natychmiast puścił rękę Genevieve i pozwolił jej odejść.

Popatrzył jeszcze za nią, po czym wrócił do swoich zajęć. Sprawa jego zaręczyn z Genevieve Perry zdecydowanie należała do przeszłości.

3

Ale to był dopiero początek.

Na przyjęciu zgromadził się spory tłum. Goście wydawali się bardzo zadowoleni. Adam z Cole'em stali niedaleko podium dla orkiestry i przyglądali się parom tańczącym w rytm skocznej melodii, zachęcającej do obrotów i przytupów. Isabelle i Dou­glas przemknęli obok, a zaraz za nimi Travis i Emily. Sądząc po radosnych śmiechach, cała czwórka wspaniale się bawiła. Mama Róża była zachwycona. Siedziała przy stole wraz z Dooley i Ghost, przyjaciółkami rodziny. Adam zauważył, że starsze panie klaszczą i przytupują w rytm muzyki.

Cole dźgnął brata w bok.

- Ej, czy to nie Clarence zjeżdża ze wzgórza?

Adam zerknął w tamtą stronę, mrużąc oczy.

- Na to wygląda.

- Zaprosiliśmy go, ale powiedział, że nie będzie mógł przyjechać, bo ma służbę na wzgórzu telegraficznym. Ktoś musi tam czuwać dwadzieścia cztery godziny na dobę. Może Clarence wiezie dla kogoś wiadomość.

- Albo znalazł zastępstwo - podsunął Adam.

Douglas z Isabelle zatoczyli koło i znów przemknęli obok. Cole pomachał do nich, a potem powiedział:

- Nigdy nie myślałem, że Travis i Douglas ożenią się, a teraz tylko na nich popatrz.

- Znaleźli sobie dobre kobiety i są szczęśliwi. A co z tobą, Cole? Myślisz, że kiedyś się ożenisz?

- Nie - odparł stanowczo. - Nie jestem stworzony do małżeństwa. W przeciwieństwie do ciebie. Co się stało z Genevieve? Rozmówiłeś się z nią?

- Tak.

- Mam nadzieję, że nie dałeś jej zbyt ostrej odprawy. To urocze stworzenie, byłoby szkoda, gdybyś sprawił jej przykrość.

Adam pokręcił głową.

- Jeśli obawiasz się, że uraziłem jej uczucia, możesz być spokojny. Masz całkiem błędne pojęcie o całej sprawie. To ona rozmówiła się ze mną. Wcale nie chce wyjść za mnie.

- Czemu, do diabła?

- Sytuacja się zmieniła - powiedział Adam. - Poza tym tak naprawdę nigdy nie byliśmy zaręczeni. Tylko mamie Róży się to marzyło. To ona się uparła, że nas wyswata.

- Pewnie jesteś szczęśliwy, że Genevieve w porę wybawiła cię z kłopotu.

Adam wzruszył ramionami. Chciał skłamać, ale zmienił zdanie. Cole i tak domyśliłby się prawdy, a jeśli ktokolwiek miał zrozumieć ten problem, to właśnie on.

- Ani nie jestem szczęśliwy, ani mi nie ulżyło. Bardzo dziwnie się czuję.

- Jak to?

Spojrzał na Cole'a.

- Wściekłem się.

Cole pokręcił głową.

- Tak na poważnie?

- Całkiem na poważnie. Ale Genevieve o tym nie wie.

- To nie trzyma się kupy. Chowałeś się przed nią cały tydzień, a teraz mi mówisz, że chcesz się z nią ożenić?

- Nie to ci mówię.

- To dlaczego się wściekłeś?

Adam westchnął ze znużeniem.

- Nie wiem.

Cole nie naciskał.

- Chcesz z nią zatańczyć?

- Nie zastanawiałem się nad tym. Nawet nie wiem, gdzie ona jest.

Cole wskazał na ganek. Mary Rose i Genevieve niosły ciasta, które miały wzbogacić stół z deserami. Obie były przepasane śnieżnobiałymi fartuszkami. Mary Rose miała pod spodem niebieską suknię prosto ze sklepu, a Genevieve bladoróżową. Tworzyły bardzo malowniczą parę.

Adam nie mógł oderwać oczu od Genevieve. Uśmiechała się, słuchając z uwagą Mary Rose.

- Ładna jest, nie? - odezwał się Cole.

- Owszem, ładna.

- I wysoka.

- Tak sądzisz?

Adam odwrócił się w stronę orkiestry. Cole zignorował ten wymowny gest.

- Mary Rose musi zadzierać głowę, gdy z nią rozmawia.

- I co z tego? Nasza siostra musi zadzierać głowę, z kim­kolwiek rozmawia.

- Nie musisz od razu się obruszać. To nie był zarzut wobec Genevieve. Lubię wysokie kobiety. A czy zauważyłeś, jaka jest zgrabna?

- Naturalnie, że tak. O co ci chodzi, Cole? Chcesz mnie rozzłościć?

- Nie. Chcę, żebyś zrozumiał, że takich kobiet jak Genevieve nie spotyka się codziennie. Ona naprawdę jest urocza.

- To się z nią ożeń - odburknął.

Cole parsknął śmiechem.

- Masz na nią chętkę, co?

- Do pioruna, Cole...

- No, już dobrze - powiedział pojednawczo brat. - Nie będę dłużej znęcać się nad tobą.

Adam zaczął się oddalać, ale przystanął, gdy usłyszał słowa Cole'a:

- Wygląda na to, że Clarence jedzie w tę stronę.

- Może chce porozmawiać z Harrisonem - podsunął Adam, patrząc jak szwagier oddala się od towarzystwa, żeby uścisnąć dłoń Clarence'a.

- Pudło - oświadczył Cole, gdy Clarence podszedł do Genevieve, aby przekazać jej kopertę. Genevieve podała Harrisono­wi placek, wytarła dłonie w fartuch i dopiero wtedy wzięła depeszę.

- Na pewno jakaś zła nowina - powiedział Cole.

- Może nie. - Adam nie powiedział tego z przekonaniem.

- Nikt nie przesyła depeszą dobrych wiadomości. To za drogo kosztuje. Musiało stać się coś złego. Na pewno ktoś umarł. Powinieneś iść ją pocieszyć.

- To ty idź.

- Nie ja byłem z nią zaręczony, tylko ty.

- Na miłość boską, nie było żadnych zaręczyn.

Kiedy Clarence odwrócił się i zaczął schodzić po schodkach, Adam wyraźnie zobaczył jego twarz.

- Clarence wygląda na przestraszonego.

Cole skinął głową.

- Ucieka gdzie pieprz rośnie.

Adam znów spojrzał w stronę Genevieve.

- Dlaczego ona nie otwiera tej koperty? Na co czeka?

- Może zbiera się na odwagę. Nikomu się nie śpieszy do złych wiadomości.

- Nie powinniśmy jej się przyglądać.

- Czemu nie? - zdziwił się Cole.

- To jest wścibstwo. Ona pewnie chce teraz być sama.

Tymczasem Genevieve wsunęła kopertę do kieszeni far­tucha, wzięła placek od Harrisona i szybko zeszła po schod­kach. Postawiła ciasto na stole obok innych smakołyków, po czym odwróciła się i odeszła.

Adam siłą woli próbował skupić wzrok na tańczących parach, ale ukradkiem nadal obserwował Genevieve.

Przystanęła dopiero po drugiej stronie korralu, przy stodole.

Nowina nie mogła być dobra. Nawet z dużej odległości Adam dostrzegł, że dziewczyna jest wstrząśnięta. Nie mogła ustać na nogach. Zachwiała się i oparła o ogrodzenie, po czym odwróciła się. Adam zdążył jednak zobaczyć strach wypisany na jej twarzy.

- Może powinieneś pójść i zapytać, co się stało - za­proponował Cole.

Adam pokręcił głową.

- Ona chce być teraz sama. Jeśli powie nam, w czym rzecz, a będziemy mogli pomóc, to pomożemy. I przestań tak na mnie patrzeć, Cole. Nie będę więcej się wtrącał do jej prywatnego życia i ty także.

- Więcej? O czym ty mówisz?

- Mniejsza o to.

Niespodziewanie przed Adamem stanęła Isabelle, domagając się, by z nią zatańczył. Emily chwyciła za rękę Cole'a i w tej samej chwili również pociągnęła go ku tańczącym parom.

Adam starał się nie tracić z oczu Genevieve. Zauważył jeszcze, jak zmięła depeszę i wcisnęła ją do kieszeni fartucha, ale potem zagrała muzyka i tłum zasłonił dziewczynę.

Gdy taniec się skończył, Adam ruszył na poszukiwania. Zatrzymał go jednak Harrison informując, że mama Róża będzie za chwilę otwierać prezenty. Ponieważ rodzina zafun­dowała jej podróż do Szkocji, Harrison uznał, że byłoby miłym akcentem, gdyby zagrał teraz na dudach. Adam nie był w stanie odwieść go od tego zamiaru. Teraz dołączył więc do siostry i braci stojących przy podium i próbował przybrać minę człowieka zainteresowanego tym, co się dzieje. Przy pierwszej okazji szturchnął jednak Cole'a i spytał, gdzie się podziała Genevieve.

Cole pokręcił głową. Chciał powiedzieć, że pewnie poszła do domu, ale w tym momencie Harrison zaczął grać, a przenik­liwy dźwięk dud był tak ogłuszający, że Adam i tak nie usłyszałby ani jednego słowa.

- Coraz lepiej mu idzie, prawda? - wykrzyknęła Mary Rose.

- Nie - odkrzyknęli czterej bracia jednocześnie.

Siostra się nie obraziła. Zachowała uśmiech na twarzy specjalnie dla męża i dała kuksańca Douglasowi, który próbował zasłonić uszy swojej żonie.

Genevieve stała pośród ludzkiej ciżby po drugiej stronie podium i przyglądała się rodzinie Clayborne'ów: czterem braciom, stojącym ramię w ramię, oraz Emily i Isabelle, wspartych na ramionach swych mężów. Miny mieli przekomiczne. Genevieve uznała, że pierwsze miejsce należy się bezsprzecznie Adamowi. Podobnie jak reszta rodzeństwa uśmiechał się, ale jednocześnie wyraźnie się wzdrygał za każdym razem, gdy Harrison brał wysoką nutę i fałszował.

To byli bardzo życzliwi ludzie i niesłychanie lojalni. Teraz wspierali duchowo Harrisona, a choć z wymuszonych uśmie­chów łatwo można było wyczytać, że ich zdaniem ta muzyka jest koszmarna, Genevieve nie wątpiła, iż po zakończeniu występu będą gromko bić brawo i nigdy nie przyznają przed nikim spoza rodziny, że nie było to najbardziej udane wystąpie­nie. Tak właśnie powinna zachowywać się zgodna rodzina.

Boże, jak bardzo im wszystkim zazdrościła. Najchętniej przecisnęłaby się teraz przez taneczny krąg i wsparła na ramieniu Adama. Chciała należeć do tej rodziny, przede wszystkim zaś pragnęła, żeby Adam ją kochał.

Co za mrzonka, pomyślała. Patrząc na mamę Różę wyszep­tała “do widzenia”, po czym, odwróciła się i odeszła.

4

.Przyjęcie skończyło się dopiero po północy. Jeźdźcy z płonącymi pochodniami oświetlali powrotną drogę do Blue Belle tym gościom, którzy mieszkali w pobliżu i postanowili wrócić na noc do domu. Przyjezdni z Hammond zanocowali na Różanym Wzgórzu. Spali na pryczach, wstawionych do salonu i jadalni, zapełnili baraki kowbojów, dla innych starczyło miejsca jedynie na ganku. Cole ustąpił swojego łóżka Cohenom, Adam zaś wpuścił starego Corbetta na pryczę, którą zajmował od tygodnia. Braciom to nie prze­szkadzało, woleli bowiem spać z dala od ścisku pod gwiaź­dzistym niebem.

Następnego dnia o świcie Adam wyjechał z trzema kow­bojami łapać mustangi, które pasły się na pastwiskach w Mapie Valley, i wrócił na Różane Wzgórze dopiero po południu.

Cole czekał na niego na ganku. Podał Adamowi butelkę piwa i usiadł na najwyższym schodku.

- Genevieve wyjechała - oznajmił, nie tracąc czasu na wstępy.

Adam nie okazał żadnej reakcji. Zdjął kapelusz, rzucił go na stojące obok krzesło i usiadł obok brata. Pociągnął duży łyk piwa i wspomniał coś o upalnym dniu.

- Wyglądasz na zmęczonego - stwierdził Cole.

- Bo jestem zmęczony - potwierdził Adam. - Wszyscy goście już wyjechali?

- Tak, ostatni w południe.

- Kiedy wyruszasz do Teksasu po bydło?

- Jutro.

Kilka minut upłynęło w milczeniu. Adam wpatrywał się w sylwetki gór na horyzoncie i starał się nie myśleć o Genevieve. Gdy tylko Cole przekazał mu wiadomość o jej wyjeź­dzie, coś ścisnęło go za gardło. Dlaczego tak nagle opuściła Różane Wzgórze, dlaczego się z nim nie pożegnała? Może nie powinien był tak natrętnie jej wypytywać? Ale przecież sama niechcący zdradziła się, że ma kłopoty, więc chciał dowiedzieć się szczegółów, żeby jej pomóc. Nie, uznał. Kilka pytań nie spłoszyłoby Genevieve do tego stopnia, żeby natychmiast pakowała manatki.

Jej wyjazd musiał mieć związek z depeszą. Adam przypo­mniał sobie, jej przerażoną minę, kiedy przeczytała depeszę. Powinien był wtedy do niej podejść i stanowczo zażądać, żeby zwierzyła mu się z kłopotów.

- Do diabła - mruknął pod nosem.

- Co?

- Nic takiego. Czy Genevieve pożegnała się z kimkolwiek?

- Nie, nawet nikomu nie powiedziała, że wyjeżdża. Po prostu znikła. Mama Róża zamartwia się z tego powodu. Mówi, że to niepodobne do Genevieve tak po cichu zniknąć. Jej zdaniem to jest bardzo dobrze wychowana panna o niena­gannych manierach. Osobiście podejrzewam, że przyczyną wyjazdu Genevieve była treść depeszy, ale mama Róża uważa, że to ty wypłoszyłeś dziewczynę.

Adam przewrócił oczami i spojrzał w niebo.

- Genevieve musiała wyjechać wieczorem razem z gośćmi. Jest za sprytna, żeby miała sama wyruszać w drogę.

- To możliwe - przyznał Cole. - Ale dziwne. Miała się zabrać z Emersonami do Salt Lake, a Emersonowie wyjeżdżają z Blue Belle dopiero jutro.

- Może postanowili wyjechać wcześniej.

- Po ciemku? Oni mają swoje lata i nie są szaleni. Poza tym wczoraj wieczorem byli tutaj.

Adam zaczął się niepokoić jeszcze bardziej. Czyżby Genevieve rzeczywiście wyjechała sama? Gdy o tym myślał, ciarki przechodziły mu po plecach. Nie, nie zrobiłaby tego. Jest za inteligentna; żeby postąpić w tak nieodpowiedzialny sposób. Z pewnością zdaje sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwa czyhają na dziewczynę podróżującą po bezdrożach. W takiej dziczy kobiety widuje się rzadko, a takie ładne jak Genevieve, stanowią nieocenioną zdobycz dla nieokrzesanych mieszkańców gór.

Cole uważnie przyjrzał się bratu.

- Nie wydajesz się szczególnie załamany jej wyjazdem - powiedział.

Adam wzruszył ramionami.

- To jej życie. Może z nim robić, co jej się podoba.

- A jeśli jednak pojechała sama?

- Nic na to nie poradzę.

Cole uśmiechnął się.

- To kiepska metoda, Adamie.

- Jaka znowu metoda?

- Twoja poza “nic mnie to nie obchodzi”. Obaj wiemy, że jest zupełnie inaczej.

Adam nie zaprzeczył.

- Szkoda, że nie wiem, co było w tej depeszy. I co ją tak poruszyło. Może ktoś z jej bliskich zachorował. To mogłoby przerazić dziewczynę.

- Taka wiadomość każdego by przeraziła - zwrócił mu uwagę Cole. - Mam nadzieję, że nie wpakowała się w kłopoty, jak sądzisz?

- To na pewno nic poważnego. Mnie też się zdawało, że coś z nią jest nie tak, ale gdy spytałem, stanowczo temu zaprzeczyła. Spojrzała mi prosto w oczy i oświadczyła, że to drobiazg i nie potrzebuje mojej pomocy.

- Myślisz, że powiedziała prawdę?

- Z tym drobiazgiem? Mhm. Przecież dotąd żyła jak pod kloszem, więc nie mogła wpakować się w poważne kłopoty.

- Genevieve jest bystra, ale nawet inteligentni ludzie popełniają głupie błędy, kiedy się czegoś przestraszą.

- Na przykład?

- Samotnie jeżdżą po nocy.

Adam nie chciał dopuścić do siebie myśli, że tak rzeczywiś­cie mogło się stać.

- Jestem pewien, że nie wyruszyła sama.

Cole nie próbował się sprzeczać.

- Może powinieneś pojechać do miasta i porozmawiać z Clarencem. Jak chcesz, potrafisz być bardzo groźny, więc jestem pewien, że umiałbyś z niego wydusić, co było w tej depeszy.

- Jeśli Clarence mi coś powie, straci pracę. Depesze są poufne.

- I co z tego? Adam pokręcił głową.

- Clarence ma zasady - burknął tak, jakby stawiał mu poważny zarzut. Wstał, wziął kapelusz i ruszył do drzwi. - Dość czasu już straciłem.

- Co zamierzasz zrobić?

- Zmienić koszulę i wziąć się z powrotem do pracy. Przez pół nocy będę nadrabiał zaległości w papierkowej robocie, a jutro zaczynam obłaskawiać mustangi, żebyśmy mogli sprzedać je w przyszłym miesiącu na licytacji. A poza tym...

- Pojedziesz jej poszukać, prawda?

Adam spojrzał na brata w taki sposób, jakby chciał mu wybić z głowy zadawanie głupich pytań.

- A jak myślisz?

Nie czekał na odpowiedź Cole'a. Poszedł na górę do swojego pokoju, ściągnął koszulę i obmył się z kurzu. Przysiągłby, że ręcznik pachnie bzem, ale tylko to przypo­mniało mu o tym, że Genevieve mieszkała w jego pokoju.

W kącie nie stała już walizka. Z szafy zniknęły jej suknie, nie było też biżuterii, którą widział jeszcze wczoraj na toaletce, gdy wszedł do pokoju po czyste ubranie.

Genevieve przepadła bez śladu, ale oczami wyobraźni Adam nadal widział jej uśmiech. Wiedział, że minie jeszcze dużo czasu, nim o niej zapomni.

Postanowił znaleźć sobie zajęcie. Zszedł na dół coś przeką­sić, zanim weźmie się do przeglądania papierów. W kuchni zastał Mary Rose. Siedziała przy stole nad kartką, trzymając pióro w dłoni.

- Wcześnie wróciłeś. Jesteś głodny? Ugotowałam zupę, ale nie jest taka dobra jak zupa mamy Róży.

- Myślałem, że pojechałaś do domu - powiedział.

- Właśnie wyjeżdżamy za parę minut. Chciałam jeszcze zanotować przepis. Siadaj, naleję ci tej zupy. Chyba spróbujesz mojego dzieła?

- No, pewnie.

Mary Rose wstała i sięgnęła po fartuch, który wisiał na oparciu krzesła. Adam usiadł, ale nagle zerwał się jak oparzony.

- Fartuch - powiedział głośno.

Mary Rose włożyła fartuch przez głowę i bacznie mu się przyjrzała, żeby sprawdzić, czy coś jest z nim nie w porządku.

- Dlaczego się tak podniecasz fartuchem?

- Nie twoim - odparł zniecierpliwiony. - Chodzi mi o fartuch Genevieve. Czy ten, który nosiła na przyjęciu, należał do niej? - Nie miał pojęcia, czy kobiety biorą ze sobą takie rzeczy, wyjeżdżając w podróż.

- Nie, pożyczyłam jej jeden z fartuchów mamy Róży. Nie chciałam, żeby zaplamiła...

- A oddała go? - przerwał jej Adam.

- Dlaczego miałaby nie oddać. Co się z tobą dzieje?

- Nic ważnego. Gdzie on jest?

- Fartuch?

- Tak, do diabła, fartuch. Gdzie jest?

Mary Rose szeroko otworzyła oczy, zdumiona dziwacznym zachowaniem brata. Adam na ogół nie wpadał w złość, najwidoczniej jednak tym razem było inaczej.

- Dlaczego tak się ciskasz o głupi fartuch? - spytała.

- Wcale się nie ciskam. Odpowiedzże. Gdzie on jest?

Zmarszczyła czoło, żeby dać mu do zrozumienia, że nie podoba jej się jego zachowanie.

- Pewnie wisi razem z innymi w spiżarni.

Zanim dokończyła zdanie, Adam wypadł już z kuchni. Mary Rose poszła za nim i stanęła na progu spiżarni. Zaczęła się przyglądać, jak .Adam przebija się przez stertę nie­zliczonych narzutek, kapeluszy, szali i śliniaków, ciskając je gdzie popadnie. Po chwili większość garderoby leżała na podłodze.

- Masz to wszystko podnieść - rozkazała Mary Rose. - Co cię, u licha, naszło?

- Gdzie on jest, do diabła?

- To ten biały, po twojej lewej ręce, z dwiema kieszeniami wykończonymi koronką. Po co ci on?

Adam zdjął fartuch z wieszaka i szybko przeszukał jego kieszenie. Miał ochotę wydać triumfalny okrzyk, gdy z jednej z nich wyciągnął kulkę zmiętego papieru. Nie omylił się. Genevieve wyjechała w panicznym po­śpiechu.

Rozłożył kartkę, przysunął się do światła i przeczytał treść depeszy.

- Sukinsyn - wybuchnął.

- Nie wyrażaj się - skarciła go Mary Rose. Podeszła do Adama i zza jego ramienia próbowała przeczytać list.

Była jednak nie dość szybka. Zanim cokolwiek zobaczyła, Adam zdążył złożyć kartkę.

- Co to jest?

- Depesza.

- Ach, ta, którą dostała Genevieve - zrozumiała Mary Rose. - Stałam obok niej, gdy zjawił się Clarence. Wstydź się, Adamie. Nie powinieneś tego czytać. Naruszasz tajemnicę korespondencji.

Cole wszedł akurat na czas, by usłyszeć opinię Mary Rose. Stanął za jej plecami i wygłosił swój pogląd:

- Zdecydowanie powinien przeczytać. Od kogo to jest, Adamie?

- Od kobiety imieniem Lottie.

Kiedy Adam wreszcie na niego spojrzał, Cole natychmiast wyczytał z jego oczu, że sprawa jest poważna. Mary Rose jednak tego nie zauważyła.

- Wiem, co tam jest napisane - oznajmiła.

Adam zwrócił się do niej:

- Wiesz?

- Tak.

- I nikomu nie powiedziałaś?

- Nie wrzeszcz na mnie - burknęła. - Genevieve powie­działa mi, że jej przyjaciółka była przy nadziei i obiecała wysłać przez męża depeszę, żeby Genevieve wiedziała, czy urodził się chłopczyk, czy dziewczynka.

- Naprawdę?

Mary Rose skinęła głową.

- Urodziła dziewczynkę - dodała. - I nie mogę zro­zumieć, dlaczego tak się rzucacie z powodu czyichś prywat­nych...

Urwała, gdy Cole położył dłonie na jej ramionach i poradził, żeby dobrze przyjrzała się minie Adama.

- Aż tak źle? - spytał go Cole.

W odpowiedzi Adam podał mu depeszę. Cole rozłożył kartkę i przeczytał ją na głos:

Ratuj życie, uciekaj. Oni wiedzą, gdzie jesteś. Jadą po ciebie.

- Boże drogi! - wykrzyknęła Mary Rose.

W tej samej chwili Cole głośno gwizdnął.

- Sukin...

- Jak to możliwe, żeby ktoś chciał skrzywdzić taką uroczą, wrażliwą damę? - spytała Mary Rose.

- Powiedziałeś mi przecież, że ona nie ma kłopotów - przypomniał bratu Cole.

- To ona tak twierdziła.

- Skłamała.

- Nie ma co się oszukiwać. Skłamała jak nic.

Mary Rose pokręciła głową.

- Musiała mieć ważny powód, żeby nas w to nie mieszać.

- I tak będziemy zamieszani, skoro ma kłopoty - odparł Cole. - A myślałem, że się zaprzyjaźniliśmy z Genevieve przez ten tydzień. Zachowywała się, jakby nic się nie stało. Pojedziesz jej śladem, Adamie?

- Rzecz jasna.

Mama Róża będzie się zamartwiać, kiedy usłyszy o depeszy.

Adam spojrzał na siostrę bardzo groźnie.

- Wcale o niej nie usłyszy. Nie ma sensu jej niepotrzebnie martwić.

Mary Rose skwapliwie przytaknęła.

- Masz rację. Nie powiem słowa.

Adam ruszył do drzwi, ale Mary Rose chwyciła go za ramię.

- Dlaczego jesteś taki zły?

- Nie podoba mi się, że muszę wszystko rzucić i za nią jechać. A poza tym nie znoszę, kiedy na Różanym Wzgórzu pojawiają się kłopoty. Cole, musisz odłożyć wyjazd do Teksasu na tydzień albo dwa. Jesteś potrzebny tutaj.

- Zgoda.

- Gdyby zjawił się tu jakiś obcy i pytał o Genevieve...

- Będę wiedział, co robić.

W kwadrans potem Adam wyjechał. Genevieve Perry miała się wkrótce dowiedzieć, jak wyglądają prawdziwe kłopoty.

5

Genevieve bardzo starała się opanować strach, ale nie było to łatwe. Siedziała po turecku przed ogniskiem, trzymając w jednej ręce rewolwer, a w drugiej grubą gałąź. Niebo tej nocy było bezgwiezdne, więc panowały takie ciemności, że poza kręgiem światła rzucanego przez ogień nie było nic widać. Nigdy dotąd Genevieve nie bała się ciemności, nawet jako dziecko. Zawsze jednak mieszkała w mieście w eleganc­kim domu, gdzie wszystkie drzwi miały zamki, a ojciec i matka byli na każde zawołanie. Teraz siedziała zupełnie sama w środku lasu pełnego dzikich zwierząt, szukających pożywienia. Drapieżników dotąd nie widziała, czuła jednak, że kręcą się gdzieś w pobliżu, słyszała bowiem ich odgłosy, przez co mrok budził w niej jeszcze większą trwogę.

Las tętnił życiem. Nocą każdy dźwięk rozbrzmiewał dużo głośniej niż w dzień. Genevieve wzdrygnęła się, słysząc trzask łamanej gałązki, serce podeszło jej do gardła. Była pewna, że hałas spowodowało jakieś zwierzę, zaczęła się więc żarliwie modlić, żeby nie było większe i bardziej niebezpieczne od, powiedzmy, królika. Bóg jeden raczył wiedzieć, co zrobiłaby, gdyby do jej obozowiska zbliżyła się puma albo niedźwiedź. Przerażała ją myśl, że mogłaby stać się posiłkiem drapieżcy.

Genevieve zaczęła sobie wyobrażać straszliwy moment śmierci.

Dla uspokojenia zaczęła nucić jeden ze swoich ulubionych hymnów, nagle jednak uświadomiła sobie, że jego słowa mówią o śmierci i odkupieniu. Urwała i bezwładnie oparła się o drzewo. Wolno wyciągnęła przed siebie nogi, założyła jedną na drugą, i powiedziała sobie, że musi odpędzić zgubne myśli. Ta noc minie tak samo jak minęły dwie poprzednie. Wystarczy mieć szeroko otwarte oczy i na wszystko uważać. O spaniu naturalnie nie było mowy.

Nie usłyszała nadejścia Adama. Nagle zorientowała się, że Adam siedzi obok niej z jej rewolwerem w dłoni.

Tak ją zaskoczył, że aż krzyknęła. Chciała się poderwać, uderzyła plecami o drzewo i znowu krzyknęła. Omal nie umarła ze strachu. Jak, u licha, udało mu się tak bezszelestnie podejść? Postanowiła spytać go o to, gdy tylko będzie mogła wydobyć z siebie głos.

Adam nie odezwał się słowem. Położył rewolwer na ziemi. Przez kilka sekund bezmyślnie gapiła się na broń i dopiero potem odwróciła się, by na niego spojrzeć.

Jeszcze nigdy w życiu nie uszczęśliwiło jej tak czyjeś towarzystwo. Ale Adam nie sprawiał wrażenia zachwyconego jej widokiem. Sądząc po błysku w oczach i zaciśniętych zębach, musiał być bliski furii.

Genevieve miała ochotę go uściskać. Zamiast tego jednak zmarszczyła czoło i przycisnęła dłoń do serca.

- Przestraszył mnie pan.

Wyraźnie nie miał na ten temat nic do powiedzenia. Genevieve znowu zaczerpnęła tchu i wyznała:

- Nie słyszałam, jak pan nadchodzi.

- Bo miała pani nie słyszeć.

Patrzyli sobie w oczy przez chwilę, która zdawała się trwać wieki. Milczeli. Adam usiłował okiełznać złość, powtarzał sobie w myśli, że zdążył na czas, że nic złego jej się nie stało, że jest cała i zdrowa, przynajmniej na razie. Ale ulga jeszcze podsyciła jego gniew. Szczerze mówiąc, ścierały się w nim dwa pragnienia. Chciał pocałować Genevieve, lecz jednocześ­nie wbić jej trochę rozumu do głowy. Oparł się jednak obu pokusom.

Genevieve patrzyła na niego mokrymi od łez oczami, w których malowała się wdzięczność, że nie będzie dłużej sama.

- Co pani tutaj robi?

- Obozuję. A co pan tutaj robi?

- Przyjechałem po panią.

Popatrzyła na niego z niedowierzaniem.

- Naprawdę? Dlaczego?

Odpowiedział pytaniem na pytanie:

- Dlaczego pani tak nagle wyjechała z rancza?

Odwróciła głowę i wbiła wzrok w ogień.

- Doszłam do wniosku, że czas na mnie.

- To ma być odpowiedź?

- Niech pan mówi ciszej - szepnęła.

- Po co?

- Nie chcę... Zwierzęta...

- Co zwierzęta?

- Jak nas usłyszą, zorientują się, że tu jesteśmy, i mogą podejść do obozowiska.

Musiał bardzo uważać, żeby się nie uśmiechnąć.

- Zwierzęta kierują się również zapachami.

- Słyszałam niedawno głos pumy.

- Ona nie będzie pani niepokoić.

- Jest pan pewien?

- Tak.

Wyraźnie odprężona oparła się o niego.

- Nie ma dzisiaj gwiazd.

- Czemu wyjechała pani w środku nocy, z nikim się nie żegnając? Skąd ten pośpiech?

Wprawdzie znał odpowiedź, ale był ciekaw, czy Genevieve powie mu prawdę. Gdyby tak się stało, byłoby to coś nowego. Zmarszczył czoło, przypomniał sobie bowiem jak kłamała na zawołanie.

Mina Adama była wystarczająco groźna, by Genevieve zjeżyły się włosy. Zesztywniała.

- Wiem, że pan jest zły, ale...

- No pewnie, że jestem zły.

- Dlaczego?

Adam pokręcił głową.

- Czy naprawdę nie zdaje sobie pani sprawy z tego, co mogło się stać? Pięknej kobiecie, takiej jak pani, nie wolno jeździć po bezdrożach bez opieki. Czyżby pani miała samo­bójcze skłonności? Wiem, że jest pani bystra, ale słowo daję, nie potrafię zgadnąć, skąd ten szalony pomysł. Czy nie zdaje sobie pani sprawy, na jakie niebezpieczeństwo się pani naraziła?

- Doskonale potrafię o siebie zadbać, więc jeżeli przejechał pan taki kawał drogi tylko po to, żeby prawić mi kazania, to stracił pan czas. Proszę wracać do domu.

Chciała odpowiedzieć złością na złość, ale czuła się taka rozbita, że nie wiedziała, czy jej się to udało. Adam uważał, że jest piękna. Te słowa, które wypowiedział niesłychanie rzeczowym tonem w połowie płomiennego kazania, całkowicie ją zaskoczyły. Nikt nigdy jej tego nie powiedział, a ona była ostatnią osobą, która by tak o sobie pomyślała. Przecież wcale się sobie nie podobała. Była za wysoka, za chuda, a włosy miała za krótkie. Mimo to w oczach Adama była piękna.

Adam nie rozumiał, co się nagle stało. Genevieve zapatrzyła się w dal z rozmarzoną miną. Po jej twarzy przemknął cień uśmiechu. Można by pomyśleć, że śni na jawie.

Usłyszał jej westchnienie. Było przeciągłe, niczym wes­tchnienia zaspokojonej kobiety. Do pioruna, zrugał się. Nie czas na takie myśli.

- Miała mi pani powiedzieć, dlaczego wyjechała z rancza w środku nocy, nie mówiąc nikomu słowa - powiedział. Ton jego głosu przypominał ryk niedźwiedzia.

Ocknęła się nagle z sennego marzenia, w którym wszyscy żyli długo i szczęśliwie.

- Wcale nie w środku nocy, tylko wieczorem. I chciałam powiedzieć do widzenia, tylko za bardzo się śpieszyłam.

- Aha. A czy powie mi pani, skąd ten pośpiech?

- Nie.

Ta lakoniczna odpowiedź bynajmniej go nie zadowoliła. Cierpliwie jednak sondował dalej:

- Coś pani zostawiła na Różanym Wzgórzu.

- Naprawdę? Co takiego?

- Depeszę.

Zamknęła oczy.

- Przeczytał ją pan, prawda?

- Naturalnie.

Usłyszała cichy szelest, chwyciła więc oburącz gałąź i z niepokojem zaczęła wpatrywać się w mrok.

- Tam chyba ktoś jest? Słyszał pan ten odgłos przed chwilą?

- To tylko wiatr zaszeleścił opadłymi liśćmi.

- Nie jestem taka pewna - wyszeptała.

- Ale ja jestem - odparł. - Pani chyba nieczęsto obozuje pod gołym niebem, prawda, Genevieve? - Adam nie skrywał irytacji.

- Nie. To dla mnie wielka przygoda.

- Pani drży.

- Jest zimny wieczór. Muszę przyznać, że zanim pan nadjechał, byłam trochę niespokojna. Ale już się nie denerwuję. Cieszę się, że pan tu jest, nawet jeśli jest pan na mnie zły.

- Mamy stąd niecałe pięć mil do miasta. A pod miastem mieszkają Garrisonowie, bardzo sympatyczni ludzie, którzy wynajmują pokoje. Gdyby pani spytała...

- Nie stać mnie, żeby wydać jeszcze więcej pieniędzy - przerwała. - Podróż na Różane Wzgórze kosztowała mnie drożej niż sądziłam. A poza tym to żadna przygoda nocować w wynajętym pokoju. A tak uczę się życia. Mnie nie zadowala samo czytanie.

Zignorował przytyk.

- Myślę, że może już pani odłożyć tę gałąź. Co właściwie zamierzała pani z nią zrobić?

Odrzuciła konar i spojrzała na niego.

- Odpędzać zwierzęta.

Nie roześmiał się, ale spojrzenie, jakie jej posłał dowodziło, że uważa ją za osobę niespełna rozumu. Wzruszyła ra­mionami.

- Wydawało mi się, że to całkiem dobry pomysł.

- Ma pani przecież rewolwer - przypomniał jej.

- Wiem. Ale miałam nadzieję, że nie będę go musiała używać. To ja jestem tu intruzem, a nie zwierzęta. One są u siebie.

- Czy kiedykolwiek strzelała pani z rewolweru?

- Nie.

Tą odpowiedzią po raz kolejny wyprowadziła go z równo­wagi. To cud, że znalazł Genevieve całą i zdrową. Czyżby ona naprawdę nie miała ani krzty rozumu?

- Znowu będzie mnie pan pouczał, prawda?

- Nie wolno pani samotnie się włóczyć po tej okolicy. Nie ma pani pojęcia jakie to niebezpieczne. Dlaczego nie powie­działa mi pani prawdy jeszcze na Różanym Wzgórzu? Dlacze­go mnie pani okłamała?

- Nie chciałam pana okłamać.

- Więc dlaczego pani to zrobiła?

Odsunęła się od niego i ponownie oparła plecy o drzewo.

- Nic panu do moich kłopotów. To bracia kazali panu za mną jechać, prawda?

Pytanie było tak absurdalne, że omal nie parsknął śmie­chem.

- Jestem tutaj, bo sam tego chcę. Kto próbuje panią skrzywdzić?

- Oprócz pana?

- Proszę mi odpowiedzieć, Genevieve.

- Nikt nie próbuje mnie skrzywdzić.

Kurczowo zacisnęła dłonie.

- Czy zdarza się pani kiedykolwiek mówić prawdę?

- Zwykle mówię prawdę - odparła. - Ale to są moje kłopoty, a nie pańskie, i nie chcę, żeby pan się do nich mieszał.

- Niestety, już to zrobiłem.

Oboje pokręcili głowami.

- A teraz wszystko mi pani opowie.

- Nie opowiem. A pan nie ma prawa wtrącać się do mojego życia. Może stać się panu krzywda, mógłby pan nawet, Boże broń, zginąć. Nie dopuszczę do tego. Im mniej pan wie, tym lepiej. Moje kłopoty nie powinny pana obchodzić.

- Według Lottie, ten, kto panią ściga, ma przyjechać na Różane Wzgórze. A to jak najbardziej mnie dotyczy.

- Nie przyjedzie. Wyjeżdżając, zostawiłam za sobą ślady. Upewniłam się, że widziano mnie, jak opuszczałam Blue Belle i kierowałam się na zachód.

- A potem się pani cofnęła i pojechała na południe.

- Tak.

- Proszę mi opowiedzieć o Lottie. Kto to jest?

- Przyjaciółka, śpiewałyśmy razem w chórze. Jest bardzo miła, ale ma skłonności do przesadnych reakcji.

- Naprawdę?

- Mhm. Słowo daję, że nikt nie chce mnie skrzywdzić.

Ręka Adama opadła na splecione dłonie Genevieve.

- Zanim opowie mi pani o swoich kłopotach, chciałbym się dowiedzieć, kto panią ściga.

Była za bardzo zmęczona, żeby prowadzić jałowe sprzeczki, a Adam był bezlitosny niczym diabeł zabiegający o duszę.

- Kaznodzieja.

- Kaznodzieja? - powtórzył zdziwiony.

- Nazywa się Ezechiel Jones. Ale to nie jest jego prawdziwe nazwisko. Któregoś dnia uznał, że ma powołanie i wtedy przybrał imię Ezechiel, żeby dodać sobie powagi. On i jego trzej znajomi regularnie chodzili do tego samego kościoła co ja... Chyba panu wspominałem, że mama Róża też chodziła do tego kościoła. Tam ją poznałam - dodała. - Nigdy jej o to nie pytałam, ale jestem pewna, że lubiła Ezechiela. Wszyscy go lubili. Umiał przemawiać i zjednywać sobie ludzi.

Łza potoczyła jej się po policzku. Adam westchnął, otoczył Genevieve ramieniem i przyciągnął do siebie.

- Dlaczego kaznodzieja panią ściga?

- Śpiewałam w jego chórze.

Delikatnie ją przytulił, żeby zachęcić, by mówiła dalej. Była naprawdę wyjątkowo irytującą kobietą. Wydobywanie z niej informacji okazało się męką, ale na szczęście nie brakowało mu cierpliwości. Milczenie przedłużało się.

Genevieve okazała się jednak cierpliwsza.

- Kaznodzieja chce panią skrzywdzić, bo śpiewała pani w jego chórze - odezwał się w końcu Adam.

- Nie sądzę, żeby chciał mnie skrzywdzić - odparła. - Po prostu chce, żebym wróciła.

- Dlaczego?

- Jestem dla niego złotą żyłą. Kiedy śpiewałam w chórze, przychodziło więcej osób.

- Ach, już rozumiem. Wtedy rosły również datki, prawda?

Skinęła głową.

- Zdaje się, że ludziom podoba się mój głos. - Powiedziała to z wyraźnym zakłopotaniem.

- Nawet domyślam się dlaczego.

Uśmiechnęła się.

- Domyśla się pan?

- O, tak.

- Wie pan co, Adamie? Przy panu czuję się całkiem bezpieczna.

Roześmiał się. Już wiedział, na czym polega jej problem, więc przestał się złościć. Kłopot nie był wszak wielki. Ot, uciążliwy drobiazg, którego szybko można się pozbyć.

- Czyżby? Gdyby pani wiedziała, co sobie myślałem, jadąc tutaj, wcale nie czułaby się pani bezpieczna.

Nie potrafiła odgadnąć, czy mówi poważnie, czy tylko stroi sobie z niej żarty.

- A co pan myślał?

- Mniejsza o to. Czy już wszystko mi pani opowiedziała?

- Tak, naturalnie.

- Niczego pani nie opuściła?

- Boże, ależ pan jest podejrzliwy - stwierdziła. - Niczego przed panem nie ukrywam. Wie pan już wszystko. Słowo - dodała z uroczystym skinieniem głowy.

- Jeśli powiedziała mi pani prawdę...

- Powiedziałam - przerwała mu.

- W takim razie z pani kłopotem łatwo można sobie poradzić.

- Naprawdę?

Uśmiechnął się, słysząc wigor w jej głosie.

- Naprawdę - zapewnił. - Nie rozumiem, dlaczego nie opowiedziała mi pani o Ezechielu będąc na Różanym Wzgórzu. To bardzo ułatwiłoby sprawę.

- Już panu tłumaczyłam. Nie chciałam, żeby pan się w to mieszał. Ezechiel Jones nie jest sympatycznym człowiekiem. Nie znosi, kiedy ktoś mu się sprzeciwia.

- A pani mu się sprzeciwiła?

Wzniosła oczy ku niebu.

- Owszem.

- No i co?

- Zamknął mnie w pokoju.

- Naprawdę to zrobił?

Głos Adama zmroził jej krew w żyłach. Od jego spojrzenia przeszły ją ciarki. Raz jeszcze uświadomiła sobie, jak niebez­piecznym musi być przeciwnikiem. I nagle poczuła się bardzo zadowolona, że Adam jest po jej stronie.

- Tak. - Roztarta ramiona i dodała: - Musiałam wyjść przez okno, żeby uciec od niego i jego dwóch pomagierów. Podarłam sobie najlepszą spódnicę.

- Naprawdę szkoda, że mi pani tego wszystkiego wcześniej nie powiedziała. A jeśli nie mnie, to Harrisonowi. On jest prawnikiem, więc na pewno mógłby podjąć jakieś kroki prawne, żeby zniechęcić tego człowieka.

- Czy mógłby sprawić, żeby Ezechiel przestał mnie ścigać i grozić mi?

- On nie, ale ja mógłbym - powiedział cicho.

- Jak?

Nie miał zamiaru jej tego wyjaśniać. Genevieve przez kilka minut myślała intensywnie, wreszcie powiedziała:

- Nie chcę, żeby pan w tej sprawie cokolwiek robił. Ezechiel raczej mnie tu nie znajdzie, a kiedy dojadę do Salt Lakę i znajdę się w pociągu do Nowego Jorku, pozbędę się go raz na zawsze.

- Och, Genevieve. Jeśli ja panią znalazłem, to dlaczego temu kaznodziei nie miałoby się to udać?

- Bo on nie zna gór i nie umie tropić. Zawsze mieszkał w mieście. Na pewno mnie nie znajdzie, a tym bardziej nie pojedzie za mną aż na Wschodnie Wybrzeże tylko po to, żeby ściągnąć mnie z powrotem do chóru.

- Do Salt Lake nie jest blisko. Musi pani najpierw dojechać do Gramby, potem do Juniper Falls, następnie skierować się na południe, przejechać przez Middleton, odbić na wschód do Crawford i dopiero stamtąd wiedzie prosta droga do Salt Lake. Jeśli nie zamierza pani jechać co koń wyskoczy, zajmie to co najmniej cztery dni. Jones mógłby panią dopaść w każdym ze wspomnianych przeze mnie miast.

- Gdyby rzeczywiście za mną jechał.

- A gdyby panią ścigał i był już blisko, czy to by panią martwiło?

- Owszem. On jest bardzo natrętny. A gdyby mnie tropił, wiedziałby pan o tym?

Naturalnie, że wiedziałby. Mieszkał tu już tyle lat, że jak każdy w tej okolicy wyrobił sobie szósty zmysł, przydatny w takich sytuacjach. Skóra na karku zaczęłaby go piec i nawet w kościach czułby, że coś jest nie tak. Zawróciłby więc, żeby sprawdzić, czy instynkt go nie zawiódł. A ponieważ szósty zmysł w porę się odezwał, Adam wiedział, że Ezechiel w towarzystwie dwóch mężczyzn naprawdę jedzie za Genevieve. Nawet jeśli Jones nie znał się na tropieniu, to któryś z jego pomocników na pewno miał głowę na karku. Gdyby Genevieve została w tym miejscu, gdzie rozbiła obóz, dopad­liby ją następnego dnia późnym popołudniem.

Adam zastanawiał się, czy nie powiedzieć jej o Jonesie, ale uznał, że powinna się najpierw wyspać. Wyglądała na bardzo zmęczoną i potrzebowała odpoczynku. A jutro niech się martwi ile chce.

Genevieve czekała na odpowiedź, ale Adam nagle zmienił temat:

- W Gramby mogłaby pani wynająć dyliżans, który za­wiózłby panią aż do Salt Lake. Czy wystarczy pani na bilet? Wspomniała pani, że kończą się jej pieniądze.

- Mam tylko na bilet kolejowy.

- Powinna pani pojechać dyliżansem. Dam pani to, co mam przy sobie, ale tego też jest niewiele. Kiedy wyjeżdżałem z Blue Belle, bank był jeszcze zamknięty, a nie chciałem czekać.

Ziewnęła, przeprosiła go, i odparła bardzo stanowczo, że nie weźmie od niego ani centa.

- Nigdy niczego od nikogo nie pożyczałam i nie zamierzam teraz zaczynać. Poradzę sobie.

Położyła mu głowę na ramieniu. Adam usiłował skupić się na rozmowie, ale Genevieve przytuliła się do niego, a bliskość jej ciała bardzo go rozpraszała. Miło pachniała i miała tak gładką skórę, jak w jego marzeniach. Przesunął palcami po jej ramieniu i uśmiechnął się z zadowoleniem, gdy wyczuł, że zadrżała.

Była cieplutka jak kociak i uparta jak muł.

- Bardzo się cieszę, że mnie pan odnalazł, i będzie mi bardzo przykro rozstać się z panem w Gramby. Ale do Gramby musi mnie pan odwieźć - powiedziała, kiwając głową.

- Czyżby?

- Martwiłby się pan o mnie, gdyby wcześniej zostawił mnie pan samą. Proszę to potraktować jak przygodę, Adamie.

- Lubi pani przygody, prawda?

- Tak.

- Więc powinna się pani cieszyć, że nie wychodzi pani za mąż. Musiałaby się pani ustatkować.

- Małżeństwo z odpowiednim mężczyzną jest najwspanial­szą przygodą, jaką można przeżyć. Kiedy takiego już znajdę, to na pewno go nie puszczę.

Adam pożałował, że podjął temat małżeństwa. Myśl o innym mężczyźnie, który mógłby przeżyć taką przygodę z Genevieve, bardzo go zirytowała. Żywił do niej zaborcze uczucia, choć nie mógł pojąć, dlaczego.

- A teraz proszę się trochę przespać, Genevieve. Jest pani zmęczona.

Zamknęła oczy.

- Ostatnio rzeczywiście niewiele spałam.

- Chyba nie chce pani spać na siedząco? Nie ma pani ze sobą koca?

- Mam, ale nie jest mi potrzebny.

- Niech pani nie będzie śmieszna. Przyniosę go.

- Nie - prawie krzyknęła. - Położyła mu dłoń na udzie, żeby go powstrzymać. W jej głosie zabrzmiała nuta paniki.

- Dlaczego? - spytał, zaskoczony dziwną reakcją Genevieve.

- Węże - wyrzuciła z siebie.

- Jak to węże?

- Wślizgują się pod koc i owijają się wokół nóg.

- Czy kiedyś się to pani zdarzyło?

- Nie, ale mogłoby. Nie chcę ryzykować. Jest mi bardzo wygodnie, więc będę bardzo wdzięczna, jeśli zapomni pan o moim pledzie. Ponad godzinę układałam na nim suknie. Pogniotą się, jeśli pan go rozwinie.

Adam zrezygnował z przekonywania jej racjonalnymi argumentami. Jeśli chciała spędzić całą noc na siedząco, to niech sobie siedzi.

- Jest pani bardzo uparta.

- Wcale nie. Jestem rozsądna.

Parsknął niedowierzająco. Genevieve postanowiła to zig­norować i próbowała zasnąć.

Adam zajął się koniem, potem wziął swój koc i rozłożył go po drugiej stronie ogniska. Dorzuciwszy drew do ognia, wyciągnął się wygodnie, podłożył ręce pod głowę i zapatrzył się w smoliste niebo. Zastanawiał się, co zrobić z Ezechielem Jonesem i jego ludźmi.

- Adamie?

- Myślałem, że pani śpi.

- Już prawie śpię - szepnęła. - Czy mogę pana o coś spytać?

- Naturalnie. Co pani chce wiedzieć?

- Czy kiedyś myślał pan o tym, żeby się ze mną ożenić?

- Nie.

Odpowiedział szybko i z brutalną szczerością, ale Genevieve nie wydała się tym obrażona.

Długo przyglądał się dziewczynie. Nie mógł zrozumieć, co go w niej tak pociąga. Gdyby nie był takim wygą, pomyślałby, że się zakochał.

Poczuł się niepewnie. Przypomniał sobie, że jest bardzo zadowolony ze swego życia, i nie zamierza niczego zmieniać.

Już prawie zasypiał, gdy Genevieve odezwała się znowu:

- Śnił mi się pan.

6

Doszedł do wniosku, że rzeczywiście musi towarzyszyć jej do Gramby. Tyle mógł dla niej zrobić, zresztą nie było wyboru. Genevieve miała rację, inaczej bardzo by się o nią martwił. Poza tym rodzina nie dałaby mu spokoju, gdyby się o tym dowiedziała, a dowiedziałaby się niechybnie. Adam musiał mieć pewność, że Genevieve wsiądzie do dyliżansu. Zastanawiał się wprawdzie, czy nie zmusić jej do powrotu na Różane Wzgórze i skłonić Harrisona do przedsięwzięcia kroków prawnych przeciwko Jonesowi i jego kompanom, żeby przestali napastować Genevieve. Przeczuwał jednak, że dziewczyna znowu by uciekła, on zaś znów wyruszyłby jej szukać.

Czuł się za nią odpowiedzialny, bo Genevieve była zupełnie sama. Nawet jeśli mu się to nie podobało, teraz związał się z nią na dobre i na złe. I choć było to wbrew jego zwyczajom, zamierzał wtrącić się do jej życia.

Śnił się jej. Nie mógł zapomnieć o tym zaskakującym oświadczeniu. Jeśli Genevieve zamierzała go w ten sposób wprawić w osłupienie, to udało jej się znakomicie. Wpatrywał się w nią w milczeniu i czekał na ciąg dalszy. Ale Genevieve zasnęła.

Nie budził dziewczyny. Wziął ją na ręce i zaniósł na swoje posłanie. Ułożył bardzo ostrożnie, a potem usiadł obok. Zdjął buty, wyciągnął nogi, oparł się o drzewo i zamknął oczy.

Genevieve prześladowała go nawet we śnie. W pewnej chwili bezwiednie przytuliła się do Adama, a gdy już zasypiał, jej dłoń opadła mu na kolano. Obudził się natychmiast. Szybko odsunął jej dłoń, ale minutę później znalazła się znów na jego nodze, tym razem znacznie wyżej. Adam zacisnął zęby i próbował za wszelką cenę odpędzić natrętne myśli. Wprawdzie mógł wstać i przenieść się na drugą stronę ogniska, ale czuł się w obowiązku zostać przy Genevieve.

Niewiele spał tej nocy.

Wstał przed świtem. Genevieve spała jeszcze dwie godziny. Wypoczęła i była we wspaniałym humorze, Adam natomiast burmuszył się i dąsał. Dziewczyna trajkotała jak najęta, on zaś głównie milczał.

Do południa zdążył się przekonać, że różnią się z Genevieve jak noc i dzień. Nie znosił, gdy cokolwiek opóźniało go w drodze. Natomiast Genevieve chciała co rusz przystawać i wąchać każdy kwiatek przy drodze.

On uśmiechał się rzadko, ona wciąż się śmiała, przeważnie z jego nadopiekuńczości. Miał wrażenie, że dziewczyna niczym się nie przejmuje, natomiast jemu zarzuciła, iż niepotrzebnie się zamartwia.

Najbardziej różniła ich jednak postawa wobec obcych. Instynkt nakazywał Adamowi być nieufnym i zachować daleko posuniętą ostrożność. Genevieve stanowiła jego przeciwień­stwo. Jej wiara w ludzi zadziwiała Adama. Genevieve po­zdrawiała ludzi napotkanych po drodze, niczym dawno nie widzianych przyjaciół. Często przystawała, tracąc czas na jałowe rozmowy.

Gdy zatrzymali się, żeby dać odpocząć koniom, przypomniał jej, co powiedziała mu na Różanym Wzgórzu.

- W naszych czasach trudno komuś ufać - odezwał się. - To pani słowa, pamięta pani?

- Dobrze pamiętam, ale chciałam przez to powiedzieć, że nie można ufać nikomu, kto jest przy władzy. Kiedy dotrzemy do Gramby?

- To zależy od pani. Jeśli nadal będzie pani ucinać pogawędki z każdym nieznajomym napotkanym na rozstaju, to do jutra na pewno nie dojedziemy.

- A jeśli nie będę już z nikim rozmawiać?

- Do Gramby mamy jeszcze jakieś pięć godzin jazdy. Jeśli się pośpieszymy, dotrzemy tam na kolację.

Spięła konia i dogoniła Adama, by jechać obok niego.

- A czy mam wybór? Bo jeśli tak, to wolałabym się nie śpieszyć. Lubię poznawać nowych ludzi i słuchać ich opowie­ści. Myślę, że i pan to lubi.

Uśmiechnął się mimowolne.

- Ja?

- Tak - potwierdziła. - Przeglądałam książki w pańskiej bibliotece. O ile pamiętam, było tam kilka biografii. To znaczy, że interesują pana losy innych ludzi. Ja też chętnie o tym czytam, ale wolę relacje z pierwszej ręki. A jeśli okaże się ludziom choć trochę zainteresowania, można od nich usłyszeć zadziwiające historie. Naturalnie muszą najpierw poczuć się swobodnie, a to znaczy, że nie można przez cały czas się burmuszyć i robić groźnych min. Ludzie unikają uzbrojonych mężczyzn, gotowych zastrzelić każdego za jedno złe słowo. Czy ma pan pojęcie, jaki lęk budzi pan swoim wzrostem i krzepą? Na pewno zauważył pan, że wszyscy schodzą panu z drogi. Może gdyby schował pan broń i...

Adam nie pozwolił jej dokończyć.

- Nie - oświadczył głosem zniechęcającym do negocjacji.

Genevieve pokręciła głową.

- Trzeba powiedzieć to panu dosadnie. Pan budzi w ludziach strach. - Adam parsknął śmiechem. Genevieve poczuła się zupełnie zbita z tropu. - Chce pan straszyć ludzi?

- Nie zastanawiałem się dotąd nad tym, ale tak, chcę.

- Dlaczego?

- Bo wtedy trzymają się ode mnie z daleka, i o to mi chodzi. Nauczyłem się nie ufać nikomu, a póki nie wsadzę pani do dyliżansu w Gramby, jestem odpowiedzialny za pani bezpieczeństwo.

- Wcale nie jest pan za mnie odpowiedzialny.

Nie zamierzał wdawać się w spór.

- Czy to znaczy, że woli pani znowu nocować pod gołym niebem?

- Nie widzę powodu do pośpiechu.

- A co z Ezechielem Jonesem? Już się go pani nie boi?

- Nie - odparła. - Na pewno już dawno przestał mnie szukać.

Była doskonała okazja, żeby powiedzieć jej, jak bardzo się myli. Uświadomić, że Ezechiel cały czas za nią jedzie. Ale i tym razem Adam ugryzł się w język. Nie chciał, żeby Genevieve zaczęła się denerwować, a przecież gdyby wiedzia­ła, że Adam zamierza rozmówić się z Ezechielem, niewątpliwie dostałaby spazmów. Kaznodzieja ją przerażał, dlatego Adam był zdecydowany jak najszybciej położyć kres jego prze­śladowaniom.

Genevieve coś do niego mówiła, ale nie zwracał na to uwagi. W pewnej chwili zorientował się, że dziewczyna czeka na odpowiedź. Nie miał więc innego wyjścia, jak poprosić o powtórzenie pytania.

- Powiedziałam, że nie mam ustalonego rozkładu, którego muszę się trzymać, ale panu na pewno się śpieszy. Założę się, że po powrocie do domu będzie pan miał mnóstwo zajęć.

- Zawsze jest coś do zrobienia.

- Bracia zaopiekują się ranczem w czasie pana nieobecności. Pewnie są bardzo zadowoleni, że w końcu ruszył się pan z Różanego Wzgórza. Wiem, że nigdy nie wyjechał pan poza góry otaczające ranczo.

- A skąd pani wie?

- Przecież czytałam pana listy do mamy Róży, już pan zapomniał? Tak pochłonęło pana budowanie rancza, że zapo­mniał pan o swoich marzeniach. Aha, muszę panu powiedzieć, że jeszcze nie zdecydowałam, czy pojadę dyliżansem do Salt Lake. To byłoby prawdziwie marnotrawstwo. Mam przecież dobrego konia. - Pochyliła się w siodle i czule poklepała swoją klacz.

- Te listy pisałem, kiedy byłem chłopcem, a pani pojedzie dyliżansem i nie ma o czym dyskutować.

- Większość listów rzeczywiście napisał pan będąc chłop­cem, ale niektóre były zaledwie sprzed kilku lat.

W odpowiedzi tylko wzruszył ramionami. Dalej jechali milcząc, pogrążeni w swoich myślach. Jakieś piętnaście mil za miastem minęli rodzinę idącą pieszo za wozem, na którym wieźli cały dobytek. Nagle Genevieve zawróciła klacz i po­gnała z powrotem.

Adam ruszył za nią i zdążył akurat na czas, by usłyszeć, jak Genevieve zaprasza nieznajomych na wspólny posiłek. Rodzina składała się z pięciu osób: młodego małżeństwa z dwiema córeczkami, w wieku około pięciu albo sześciu lat, i starszego mężczyzny. Adam uznał, że to zapewne dziadek, a zarazem głowa rodziny. Dziewczynki zafascynowane patrzyły na Genevieve, ale matka wbiła wzrok w dziadka, oczekując jego decyzji. Z jej twarzy można było wyczytać desperację.

Dwaj mężczyźni nieufnie przyjrzeli się Adamowi. Młodszy przywołał dziewczynki i ukrył je za plecami. Nie umknęło to uwagi Adama. Pomyślał jednak, że gdyby był na miejscu nieznajomego, prawdopodobnie zachowałby się tak samo. Lepiej chuchać na zimne niż potem żałować.

Ale dziewczynki nie bały się go. Wcale ich nie obchodził. Bez przerwy chichotały i raz po raz wyglądały zza pleców ojca, żeby popatrzeć na Genevieve.

- Adamie, to jest pan James Meadows z rodziną.

Starszy mężczyzna wystąpił naprzód. Był wysoki i wy­chudzony, miał śnieżnobiałe włosy. Z wyglądu miał sześćdziesiąt pięć, może siedemdziesiąt lat.

Gdy tylko Genevieve go przedstawiła, podszedł do Adama i wyciągnął do niego dłoń.

Adam ujął ją i potrząsnął.

- Miło mi pana poznać.

- W domu nazywają mnie po prostu James, więc będzie mi miło, jeśli i wy będziecie do mnie tak mówić, panie - powie­dział z wyraźnym południowym akcentem. - To jest mój syn Will, z żoną Ellie. A te dwie gaduły to Annie i Jessie. Bliźniaczki, jak widzicie - dodał z dumną miną. - Jessie łatwo rozpoznać, bo brak jej jednego zęba.

Will również uścisnął dłoń Adama. Był postawnym męż­czyzną o szerokich barach i mocnych, dużych dłoniach. Zmierzywszy go wzrokiem Adam uznał, że Will z pewnością ciężko pracuje i spędza dużo czasu na dworze, miał bowiem wyrobione mięśnie i spaloną od słońca skórę.

- Jesteście, panie, rewolwerowcem? - spytał Will, marsz­cząc czoło.

Adam pokręcił głową.

- Nie. Ranczerem.

Will przyglądał mu się z niedowierzaniem. Genevieve przesłała Adamowi wymowne spojrzenie, po czym znów zwróciła się do Meadowsów.

- Adam tylko wygląda jak rewolwerowiec, ale naprawdę jest ranczerem. Ma spory kawałek ziemi pod Blue Belle. Mieszka tam razem z braćmi.

- Właściciel rancza? - spytał James.

- Tak - odrzekł Adam.

James zachęcająco skinął na syna. Młodszy mężczyzna natychmiast wystąpił naprzód.

- Czy przypadkiem nie potrzebujecie, panie, pracowników do pomocy? - zapytał z nadzieją.

- Pomoc zawsze się przyda - odparł Adam. - Szuka pan pracy?

- Tak - potwierdził Will. - Potrafię ciężko pracować, żadną robotą nie gardzę i nie przerywam, póki nie skończę. Dobrze pracuję i jestem silny, bardzo silny.

- Praca na ranczu jest ciężka - ostrzegł Adam.

- Nie boję się - odparł Will.

- No, to przyjmuję pana.

- Szukamy nowego zajęcia, bo na południu zabrakło pracy - wyjaśnił. - Gdzie leży wasze ranczo, panie?

Adam wyjaśnił im jak dotrzeć na Różane Wzgórze.

- Pieszo będziecie szli bite dwa tygodnie. Powinienem tymczasem wrócić do domu, ale gdyby mnie jeszcze nie było, powiedzcie mojemu bratu, Cole'owi, że was przysłałem.

- Na pewno bez trudu tam dojdziemy - zapewnił Will.

Kobieta chwyciła męża za ramię i uściskała. Miała łzy w oczach i usilnie starała się je powstrzymać.

- Może porozmawiamy o tym podczas posiłku - za­proponowała Genevieve.

Adamowi wydawało się, że James chce odrzucić zaprosze­nie. Rozumiał starego. Rodzina wyraźnie przeżywała trudne chwile i pewnie skończyły im się pieniądze. Ich zniszczone ubrania, nadawały się tylko do wyrzucenia. Dziewczynki były jednak czyste i zadbane, miały tylko zabrudzone stopy, bo szły boso.

Wydawało się, że Meadowsowie tęsknili za solidnym posiłkiem.

Genevieve nie chciała słyszeć o odmowie.

- Właśnie planowaliśmy piknik - oświadczyła. - I będzie nam bardzo miło, jeśli państwo przyłączą się do nas. Mamy dużo jedzenia, nie chcemy, żeby się zmarnowało. Prawda, Adamie?

Cała rodzina spojrzała na niego, czekając na odpowiedź.

- Prawda.

- Z przyjemnością przyłączymy się do was - oznajmił James.

Will i Ellie wymienili uśmiechy. Genevieve promieniała. Adam wiedział, że jej ulżyło. Wyraźnie przejęła się losem tej rodziny. Zauważyła ich zniszczone ubrania i podobnie jak on domyśliła się, że Meadowsowie są głodni. Ale w odróżnieniu od niego pośpieszyła im z pomocą. Jej hojność i współczucie głęboko go zawstydziły. Przystał więc na zwłokę w podróży.

Lunch zjedli nad strumieniem, jakieś pół mili od głównej drogi. W czasie gdy Adam zajmował się końmi, Ellie pomogła Genevieve rozłożyć koc na ziemi i przygotować jedzenie. Był ser, solona szynka, suchary, jabłka i suszone banany, a na deser słodkie ciasteczka. Pili zimną wodę ze strumienia. Chociaż jedzenia było dość dla wszystkich, Genevieve niewiele jadła. Przez cały czas poskubywała tylko jednego suchara. Gdy wszyscy zaspokoili głód, zapakowała resztę jedzenia dla Meadowsów tłumacząc, że inaczej trzeba by było je wyrzucić.

- Jak to się stało, że taki człowiek jak wy, panie, został właścicielem rancza? - spytał James.

Adam wzruszył ramionami. Nie miał zwyczaju opowiadać nikomu o swoim życiu. Nie wdając się zatem w szczegóły, powiedział tylko, że stał się posiadaczem rancza dzięki ciężkiej pracy i dużemu szczęściu. Genevieve była jednak innego zdania. Postanowiła dokładnie opowiedzieć jego losy.

Adam tak się zdumiał, że nawet nie zaprotestował. Genevieve wiedziała o nim wszystko. To akurat nie było dla niego zaskoczeniem, dziewczyna czytała przecież jego listy, a mama Róża z pewnością dopowiedziała resztę. W osłupienie wpra­wiło go natomiast to, jak wiele szczegółów zapamiętała Genevieve. Niektóre nawet jemu już wyleciały z pamięci. Och, Genevieve umiała opowiadać. Tak ubarwiła tę historię, że Adam zaczął się zastanawiać, czy to o nim mowa. Zrobiła z niego obrońcę uciśnionych, rycerza i bohatera. Gdy słuchał, nie spuszczając z niej oka, miał wrażenie, że Genevieve naprawdę w to wszystko wierzy.

Meadowsów zafascynowała ta opowieść. Zaczęli mu się przyglądać z podziwem należnym świętemu. Adam przesłał Genevieve spojrzenie, które miało znaczyć, że policzy się z nią, gdy tylko znajdą się sam na sam. Odpowiedziała mu słodkim uśmiechem.

Adam był zdania, że powinni wkrótce wyruszyć do Gramby, ale Genevieve upierała się, by zostali nad strumieniem i jeszcze trochę porozmawiali. Will i James zadawali mnóstwo pytań na temat Różanego Wzgórza. Podczas gdy Adam zaspokajał ich ciekawość, Genevieve siedziała spokojnie. Doczekawszy się przerwy w rozmowie zaproponowała, by wypłacił Willowi i Jamesowi zaliczkę. To ich upewni, że dostaną pracę na ranczu.

Adam pojął, o co naprawdę jej chodzi. Meadowsowie potrzebowali pieniędzy na uzupełnienie zapasów. W obawie, by nie urazić ich dumy, Genevieve wymyśliła rozwiązanie, które mogło być dla nich do przyjęcia. James i Will i tak zresztą zaprotestowali, a Genevieve widocznie pomyślała, że Adam się wycofa, bo położyła mu rękę na ramieniu i mocno go uszczypnęła.

Nie odwracając wzroku od seniora rodu Meadowsów, Adam mocno ścisnął dłoń Genevieve. Dziewczyna cicho syknęła i cofnęła rękę.

- Skoro macie dla mnie pracować, to zaliczka wam się należy - stwierdził.

- Takie są zwyczaje na Różanym Wzgórzu? - spytał Will.

- Tak - odparła Genevieve bez mrugnięcia.

Adam wręczył Jamesowi i Willowi po dwadzieścia do­larów.

- Spodziewam się zobaczyć was na ranczu przed końcem tego miesiąca - powiedział.

Uścisnął im dłonie dla przypieczętowania umowy, oznajmił Genevieve, że czas się zbierać w drogę, po czym zaczął wstawać.

Ale zmienił zamiar, gdy usłyszał następne zdanie Jamesa Meadowsa:

- Wiecie, Adamie, macie ten sam błysk szlachetności w oczach co prezydent Lincoln, kiedy go widziałem. O tak, ten sam.

- Widział pan na własne oczy Lincolna? - spytał Adam zaskoczony.

- A widziałem, widziałem.

Adam chciał koniecznie dowiedzieć się szczegółów. Usiadł więc i przez następną godzinę oczarowany słuchał relacji Jamesa ze spotkania z człowiekiem, który zdaniem Adama był największym mówcą i prezydentem wszech czasów.

- Jechał wtedy do Gettysburga - powiedział James. - Och, to były straszne czasy. Wojna zabrała już tysiące młodych ludzi. Wszyscy się bali, i słusznie, a kiedy wojna wreszcie się skończyła, tłumy ciągnęły do miast za pracą. W końcu nic dobrego z tego nie wyszło, ale na początku trochę się poprawiło.

- A teraz znowu jest źle - wtrącił Will.

- Skąd jesteście? - spytał Adam.

- Z najpiękniejszego miejsca w tym kraju - odrzekł chełpliwie James. - Z Norfolk w Virginii.

- Różane Wzgórze też jest bardzo ładne – powiedziała Genevieve. - Na pewno wam się tam spodoba. Szybko przywykniecie i poczujecie się w Blue Belle jak w domu.

- Pewna sprawa - zgodził się James z uśmiechem, po czym zapytał Adama, czy kiedykolwiek był w Gettysburgu.

- Nie byłem - odpowiedział Adam.

- A ja chodziłem po polu bitwy.

Adam znów zapałał ciekawością. Zrobiło na nim wielkie wrażenie, że James pamięta miejsca i daty bitew. Znał też szczegóły, o których Adam nigdy nie czytał.

Podczas gdy mężczyźni rozmawiali o wojnie, bliźniaczki usiadły na kolanach Genevieve. Ta zaplotła im warkocze i zrobiła różowe kokardy ze wstążek, które oderwała od rękawów swojej sukni. Ellie siedziała obok. Szeptała coś do Genevieve, ta zaś od czasu do czasu potakująco kiwała głową.

Adam nieustannie zerkał w ich stronę. Usłyszał, jak jedna z bliźniaczek mówi, że Genevieve jest śliczna. Pomyślał, że jest tego samego zdania.

Było już dobrze po drugiej, gdy Adam wreszcie pomógł Genevieve wstać i oznajmił, że muszą jechać dalej.

James odprowadził ich do koni.

- Wybaczcie, że spytam, ale ciekawi mnie, jak długo jesteście małżeństwem. Nowożeńcy, prawda?

Genevieve wybuchnęła śmiechem, Adam zmarszczył brwi.

- Skąd panu przyszło do głowy, że jesteśmy nowożeńcami? - spytała Genevieve.

- Widzę, jak on na ciebie patrzy - odparł James.

- A jak patrzę? - dociekał Adam.

- Tak, jakbyś jeszcze nie do końca ją rozumiał. Zadziwia cię, ale i podoba ci się to, co widzisz. Ho, ho, ja tak samo patrzyłem na moją, Panie świeć nad jej duszą. Jak teraz o tym myślę, to widzę, że patrzyłem tak na nią aż do ostatniego dnia. Nigdy do końca nie zrozumiałem tej kobiety. Można by rzec, że byliśmy nowożeńcami prawie trzydzieści dwa lata.

Genevieve pomyślała, że nigdy w życiu nie słyszała czegoś równie miłego.

- Jaki to piękny hołd dla pańskiej zmarłej żony - szepnęła z rozrzewnieniem.

- Nie chciałem pani rozczulić - powiedział stary. - A jeśli zamierzacie spać na dworze, to możecie się zatrzymać nad jeziorem Blue Glass. Tam jest i pięknie, i spokojnie. Będziecie mieli to, czego potrzebujecie.

Genevieve czekała, kiedy Adam wytłumaczy Jamesowi, że nie są małżeństwem. Ale Adam nie powiedział ani słowa na ten temat, a gdy trąciła go łokciem i popatrzyła na niego, udał, że tego nie zauważył.

- Zatrzymamy się w Gramby - powiedział.

- Dlaczego to jezioro nazywa się Blue Glass? - zaintere­sowała się Genevieve.

- Bo woda jest tam błękitna i przezroczysta jak szkło - wyjaśnił James. - Jezioro jest głębokie, ale widać skaliste dno. Z brzegu można obserwować pływające ryby. Ktoś przywiązał linę do gałęzi zwisającej nad wodą. Jakby się rozhuśtać i skoczyć, to można by pewno wylądować na samym środku jeziora. Tyle że moje wnuczki są jeszcze za małe i bały się spróbować, a Will i Ellie jakoś nie mieli ochoty.

Genevieve zwróciła się do Adama, który już kręcił głową na znak sprzeciwu.

- Czy nie moglibyśmy...

- Nie - przerwał jej. - Jedziemy do Gramby.

7

Widok jeziora Blue Glass zapierał dech w piersiach. James Meadows ani trochę nie przesadził, choć Genevieve zdziwiła się, że nie wspomniał słowem o wspaniałych drzewach, które niczym wartownicy otaczały błękitną taflę. Gdzieniegdzie rosły tak gęsto, że trudno było się przecisnąć pomiędzy pniami. Smukłe gałęzie zwisały łukowato nad wodą, splecione ze sobą wytwornie, niczym dłonie damy. Słońce pstrzyło zieleń liści złotymi plamkami, które migotały jak brylanty.

Adam powiedział Genevieve, że rosnące tu dęby mają co najmniej sto lat. Usiadł na ziemi ze strzelbą na kolanach i oparł plecy o gruby pień. Uśmiechnął się widząc, że Genevieve usiłuje znaleźć dogodne miejsce, żeby odbić się od ziemi i złapać linę zwisającą z jednej z gałęzi.

Spódnice krępowały jej jednak ruchy, więc po kilku nieudanych próbach zrezygnowała.

- Czy nie jest pan zadowolony, że zboczyliśmy z drogi? - spytała.

- Jestem szczęśliwy, że przestała mnie pani stawiać w przy­musowych sytuacjach - odpowiedział żartem.

- Proszę popatrzeć, co by pan stracił. - Wyciągnęła ręce do góry i wykonała obrót. - Jesteśmy w raju.

W milczeniu przyznał jej rację. Czuł się tak, jakby nagle znalazł się w zaczarowanym świecie. Wiosna pobudziła tu wszystko do życia. Adam wiedział, że gdyby nie zobaczył na własne oczy tej idylli, to nie uwierzyłby w jej istnienie. A jednak raj istniał i przez krótką chwilę Adam mógł się rozkoszować całym jego pięknem.

Popatrzył na Genevieve i ją również włączył do tego świata. Przyroda podkreślała urodę dziewczyny. Olśniony patrzył na jej twarz, z której biła niczym nie zmącona szczera radość.

- O czym pan myśli? - spytała.

Usiadła obok niego i zaczęła rozplątywać sznurowadła, a ponieważ zwlekał z odpowiedzią, podniosła głowę i spojrzała na niego.

- Pomyślałem, że nie ma nic pewnego na tym świecie.

- Ja już się tego nauczyłam - powiedziała cicho.

- W jaki sposób? - zainteresował się.

Zgarbiła się. Zdjęła jeden but, po czym zaczęła walczyć z drugim.

- Rodzina - szepnęła. - Ludzie często idą przez życie z klapkami na oczach. Myślą tylko o swoich potrzebach i pragnieniach. Zapominają o innych i niestety, za późno uświadamiają sobie, jak ważna dla człowieka jest rodzina.

- Pani to mówi z doświadczenia?

- Tak. Byłam zajęta tym, co wydawało mi się ważne, i nie miałam czasu dla ludzi, którzy mnie kochali. A teraz już ich nie ma na tym świecie.

Miał ochotę objąć ją i pocieszyć. Gdy przysunęła się do niego, uległ pokusie i przytulił dziewczynę.

- Jestem pewien, że rodzina była z pani dumna.

- Owszem, była, ale nie jestem przekonana, czy mnie dobrze znała. Rzadko bywałam w domu, a jeśli już przyjeż­dżałam z wizytą, to zostawałam dzień, najwyżej dwa. Zawsze byłam wystrojona zgodnie z obowiązującą modą i starałam się zachowywać jak dystyngowana dama. Nazywałam rodziców “drogą mateczką” i “drogim papciem”, a gdy teraz o tym myślę, widzę, że wykazywali wprost nieziemską cierpliwość. Nawet nie wiem, czy popisywałam się tak ze względu na nich, czy na siebie. Nie miałam czasu zastanawiać się nad tym. Byłam za bardzo zajęta pogonią za sławą i pieniędzmi. - Pokręciła głową i dodała. - Co za strata czasu.

- Genevieve, jestem pewien, że oni to rozumieli.

- Możliwe - przyznała. - Ale ja ich nie rozumiałam. Mój ojciec założył ogród przed domem i co wieczór po kolacji rodzice szli tam pielęgnować rośliny. Zajmowało im to mnóstwo czasu. A ogród był piękny - dodała. - Mieli w nim wszystko, co tylko może kwitnąć. Płot był obrośnięty różami. Czerwonymi różami. Ale życie rodziców wydawało mi się nudne. A teraz...

- Co teraz?

- Chciałabym mieć kiedyś ogród podobny do tamtego. Nie chcę marnować czasu. Chcę cieszyć się każdą chwilą i nauczyć moje dzieci tego samego.

- Myślałem, że pani tęskni za przygodą.

- Życie jest przygodą, Adamie. Niech pan się rozejrzy dookoła. Bycie tutaj jest przygodą, która ominęłaby nas, gdybyśmy pognali na złamanie karku do Gramby.

- Ma pani rację. - Roześmiał się.

- Zachwyca mnie ten ustronny zakątek. W tej chwili tylko my możemy upajać się jego pięknem.

Adam także był zadowolony z tego, że znaleźli się w takiej samotni. Jezioro Blue Glass leżało z dala od uczęszczanych szlaków, miał więc gwarancję, że Ezechiel Jones i jego kompani nie znajdą ich tutaj. W drodze nad jezioro Adam przez dłuższy czas prowadził Genevieve wzdłuż strumienia, żeby zatrzeć ślady. Był więc pewien, że nikt tu za nimi nie trafi.

Genevieve strząsnęła jego dłoń z ramienia.

- Idę popływać, jeśli woda nie jest za zimna. Przyłączy się pan do mnie?

- Może później - odparł.

Odwróciła się od niego, zdjęła buty, po czym wstała i pobiegła nad brzeg.

- Wygląda na głębokie - zawołała. Uniosła rąbek spódnicy zanurzyła w wodzie stopę. Ciepła woda kusiła do kąpieli, więc nie sposób było się oprzeć. Gdyby Genevieve była sama, zdjęłaby suknię i popływała w bieliźnie. Ale ponieważ Adam wpatrywał się w nią niczym drapieżny ptak w swą ofiarę, musiała zostać w ubraniu.

Odwróciła się od niego, szeroko rozłożyła ręce, zamknęła oczy i wskoczyła do wody.

Gdy w chwilę później wypłynęła zaczerpnąć powietrza, usłyszała śmiech Adama. Dźwięk odbijał się echem o ścianę drzew. Pośmiałaby się razem z Adamem, ale całą uwagę musiała skupić na tym, by utrzymać się na powierzchni. Spódnica i halki nasiąkły wodą i ściągały ją w dół. Umiała pływać, ale na wszelki wypadek trzymała się blisko brzegu. Po kwadransie poczuła, że ma dość pływania.

Okazało się jednak, że trudniej było wdrapać się na brzeg niż wejść do wody. Po trzech próbach zrezygnowała.

Wystarczyło jednak zawołać Adama, by natychmiast znalazł się na brzegu. Podał jej rękę i z zadziwiającą łatwością wyciągnął dziewczynę z wody.

Nie puścił jej jednak, gdy stanęła na twardym gruncie. Nawet próbował, ale ramiona odmówiły posłuszeństwa, jakby miały własną wolę. Otoczyły talię Genevieve i przyciągnęły dziewczynę.

Ze zmoczonego ubrania Genevieve ściekała woda, Adamowi to jednak nie przeszkadzało. Miał ją tuż przed sobą, odchyliła głowę, a on myślał o tym, że mógłby okryć pocałunkami tę piękną szyję. I nie tylko o tym. Pragnął znacznie więcej, niż tylko pocałować Genevieve.

Trzymała dłonie na jego torsie. Pod palcami czuła bicie jego serca i coraz bardziej poddawała się pragnieniu, by obdarzyć Adama pieszczotą. Pomyślała, że to jego wina. Wpatrywał się w nią w skupieniu tak intensywnie, że prze­chodziły ją ciarki.

Miała wrażenie, że to zmysłowe, gorące spojrzenie po­zbawia ją woli. Czyżby Adam zamierzał ją pocałować? Wprawdzie groźnie marszczył brwi, a jej nie wydawało się, by tego chciał, ale Boże... umarłaby chyba, gdyby tego nie zrobił.

- Adamie - szepnęła. - Co cię naszło?

Pokręcił głową. Jak mógł wyrazić, że rzuciła na niego urok i dlatego nie potrafi jej się dłużej opierać? Od chwili gdy się poznali, Genevieve owładnęła jego myśli.

Trzeba było otrząsnąć się z tego zauroczenia.

- Jutro pani wyjeżdża - powiedział szorstko.

- Tak - odszepnęła.

- Nigdy więcej się nie zobaczymy.

- Nie - przyznała.

Opuszkami palców rysowała mu koła na torsie. Nie mógł pozostać obojętny wobec tej pieszczoty.

- Tak będzie najlepiej. - Wolno założył sobie jej ręce na szyję.

- Tak będzie najlepiej - powtórzyła.

Mars na jego czole pogłębił się.

- Już ułożyłem sobie życie, Genevieve. I nie ma w nim miejsca dla pań.

- Ani w moim dla pana - odparła. Kłamiesz, kłamiesz, huczało jej w głowie. - Adamie, pocałuje mnie pan?

- Nie, do pioruna!

W chwilę później oszołomił ją pocałunkiem, jakiego jeszcze nie znała. Usta miał ciepłe, zaborcze, wspaniałe. Pieścił jej wargi, aż w końcu je rozchyliła, a wtedy wsunął język do środka i pocałunek stał się jeszcze gorętszy. Kurczowo ściskała jego koszulę, a on nie mógł się nią nasycić.

Zdawało się, że trwa to wieki. Oderwał się od niej dopiero wtedy, gdy opadła z sił. Genevieve przywarła do niego bezwiednie i zamknęła oczy. Ułożywszy głowę w zagłębieniu jego ramienia, wyszeptała rozmarzonym głosem:

- Pocałuje mnie pan jeszcze raz?

- Nie.

- To było bardzo miłe - westchnęła.

Dotknęła wargami jego szyi i poczuła, że przeszył go dreszcz. Zaraz jednak rozplótł jej ręce i zdjął je z karku. Magiczna chwila prysnęła.

- Jutro wsiądzie pani do dyliżansu, a ja wrócę do domu.

- Wiem - potwierdziła. - Jadę do Kansas.

- Nie. Jedzie pani do Paryża.

- Tak, do Paryża.

Położył ręce na jej ramionach i cofnął się o krok. Genevieve miała bardzo rozmarzoną minę, a on, do diabła, znowu chciał ją pocałować.

Z trudem znalazł siły, by się powstrzymać.

- Nie powinienem był pani całować.. To się już nie powtórzy.

- Nie miałabym nic przeciwko temu.

- Ale ja bym miał - burknął. Szybko jednak złagodniał. - Pani drży. Powinna pani zdjąć mokre ubranie.

- Wcale nie drżę z powodu przemoczenia.

- Rozpalę ogień.

Potem długo się nie odzywał. Widocznie rozmyślał o tym, co będzie robić po powrocie na Różane Wzgórze, tak w każ­dym razie uznała Genevieve.

Zmęczona owinęła się kocem, który jej podał, i zasnęła prawie natychmiast, obudziła się dopiero rano.

Na śniadanie zjedli rybę, potem Adam osiodłał konie, a Genevieve spakowała rzeczy. Kilka minut później opuścili raj nad jeziorem. W oddali zagrzmiało, a niebo pociemniało, jakby na znak tego, co wkrótce miało się zdarzyć.

8

W Gramby szykowały się kłopoty.

Małe, malownicze miasteczko było położone wysoko na górskim stoku. Kilka lat wcześniej raptownie wzrosła liczba jego mieszkańców, a to na skutek pogłoski o odkryciu złota na pobliskich wzgórzach i w tutejszych rzekach. Dla Gramby nastał okres dynamicznego rozwoju. Wtedy właśnie wybudo­wano hotel Pickermana. Na szczęście jednak pogłoski okazały się fałszywe i przybysze, którzy tak szybko dokonali inwazji na miasteczko, równie pośpiesznie spakowali manatki i wynie­śli się stamtąd. Nieoczekiwanie Gramby opustoszało.

Trudne czasy dyktowały mieszkańcom twarde warunki. Hotel Pickermana rzadko się zapełniał, ale od czasu do czasu, w chwilach desperacji jego właściciel, Ernest Pickerman, szedł na układy ze swym największym wrogiem, Harrym Steeple, właścicielem tutejszego saloonu. Wydawali niebotycz­ne sumy, żeby zapewnić jakąś rozrywkę. Dziwna to była współpraca, zważywszy, iż Pickerman i Steeple od dawna ze sobą walczyli. Chociaż serdecznie się nie znosili, co do jednego zawsze byli zgodni: interes jest najważniejszy. Dlatego w wyjątkowych sytuacjach ogłaszali rozejm, który trwał dopóty, dopóki wzajemna nienawiść znów wzięła górę.

Wprawdzie zawierali umowy, ale nie przestrzegali ustalo­nych zasad, ponieważ nie byli dżentelmenami.

Pickerman i Steeple prowadzili bardzo ryzykowną politykę wobec pozostałych mieszkańców Gramby. W ubiegłym mie­siącu dwukrotnie zebrali od ludzi pokaźną sumę na zor­ganizowanie występów. Niestety, ich przedsięwzięcie dwu­krotnie zakończyło się fiaskiem, gdyż zaproszeni artyści nie zjawili się w Gramby. Naturalnie ani Pickermanowi, ani Steeple'owi nie przyszło do głowy, żeby zwrócić pieniądze, dlatego ich notowania wśród przyzwoitych obywateli mias­teczka gwałtownie spadły. Na szczęście dla siebie Pickerman i Steeple postanowili odkupić swe winy.

Adam i Genevieve przybyli do miasteczka w dniu, kiedy miał się odbyć występ panny Ruby Leigh Diamond, artystki niezwykłej i niezapomnianej, jak głosił afisz na budynku Gold and Glitter Saloon. Wprawdzie po dwóch kolejnych wpadkach mieszkańcy Gramby stali się podejrzliwi, ale zgodzili się po raz trzeci zaufać organizatorom, mając nikłą nadzieję, że Ruby Leigh Diamond dotrze na miejsce. Wieść o występie rozprze­strzeniła się jak epidemia ospy. Ludzie zewsząd zjeżdżali do miasteczka, pokonując nierzadko i pięćdziesiąt mil. Byli też gotowi zapłacić bajońskie sumy, byle tylko zobaczyć na własne oczy atrakcję wieczoru, słynne nogi Ruby Leigh.

Niefortunni organizatorzy zapięli wszystko na ostatni guzik, żeby nie było kłopotów. Pickerman zobowiązał się osobiście eskortować Ruby Leigh od dyliżansu do hotelowego pokoju. Odprowadzając zaś gwiazdę do saloonu, dokładnie w połowie drogi miał ją przekazać pod opiekę Steeple'a. Od ponad dziesięciu lat bowiem stopa Pickermana i Steeple'a nie postała w przybytku wroga i nawet wizyta właścicielki arcyzgrabnych nóg nie mogła ich skłonić do odstąpienia od uświęconej tradycji.

W Gramby dyliżans kończył trasę. Raz w tygodniu przyjeżdżał tu z Salt Lake City, po czym ruszał w drogę powrotną. Dyliżans dotarł do Gramby we wtorek o dziesiątej rano, zgodnie z rozkładem. Pickerman stał na chodniku, gotów na przyjęcie gościa. Wznosząc w duchu modły, podszedł do drzwi pojazdu i położył rękę na klamce. Pot rosił mu czoło i dłonie, a ślinka ciekła z ust na myśl, że będzie pierwszym człowiekiem w Gramby, który ujrzy wspaniałe nogi Ruby Leigh Diamond.

Niestety, Ruby Leigh Diamond nie było w dyliżansie. Przez dłuższą chwilę Pickerman stał jak skamieniały i nie dopuszczał do siebie myśli o klęsce. Wsunął głowę do dyliżansu, żeby przekonać się, czy Ruby Leigh nie mocuje się z jakimś zdradliwym gwoździem. Potem zaczął przeklinać i spluwać na zmianę. Kiedy zobaczył ludzi śpieszących w stronę dyliżansu wpadł w panikę. Zatrzasnął drzwi pojazdu, krzyknął do woźnicy, żeby jechał dalej, i biegiem wpadł do hotelu.

Niebawem odbyła się zaimprowizowana narada. Obaj przed­siębiorcy spotkali się w zaułku, rzecz jasna w pół drogi między hotelem i saloonem, by ustalić, co robić dalej. Wiedzieli doskonale, że jeśli tym razem nie zapewnią ludziom godziwej rozrywki, zostaną powieszeni na pierwszym lepszym drzewie. Gorączkowo szukali więc wytłumaczenia, które ocaliłoby ich karki.

Wprawdzie co dwie głowy, to nie jedna, niestety nawet w obu głowach Pickermana i Steeple'a razem wziętych nie było dość rozumu, by wymyślić wiarygodną bajeczkę.

Dlatego panowie Pickerman i Steeple zdecydowali się skłamać. Ktokolwiek zatrzymywał się tego dnia w hotelu lub saloonie, dowiadywał się, że panna Ruby Leigh Diamond już przybyła.

Do szóstej wieczorem Pickerman zużył trzy wielkie chustki ocierając pot z czoła. Steeple miał pęcherze na stopach od nerwowego chodzenia po saloonie w nowiutkich butach. Przemyślawszy sprawę, doszedł do wniosku, że jedyną szansą dla niego jest obciążyć całą winą Pickermana i zastrzelić go jak wściekłego psa, zanim prawda wyjdzie na jaw. Ironia losu sprawiła, że Pickerman wpadł na identyczny pomysł.

Uzbrojeni opuścili miasteczko i rozpoczęli pojedynek na plantacji pomidorów Tommy Murphy'ego. Byli tak pochłonięci żądzą zabijania, że omal nie przegapili okazji, która sama wpadła im w ręce. Pickerman akurat wyskoczył zza skały, służącej mu za osłonę, i miał zamiar wpakować Steeple'owi kulę w plecy, gdy kątem oka dostrzegł piękną kobietę jadącą na koniu.

Natychmiast ogłosił rozejm, wymachując przepoconą chust­ką i kierując broń w stronę nieznajomej.

Steeple w mgnieniu oka pojął plan Pickermana.

- Jesteśmy uratowani - zawołał.

- Manna z nieba - odkrzyknął Pickerman.

Jednocześnie schowali rewolwery i puścili się pędem, żeby zatrzymać kobietę, zanim zniknie im z oczu. Gnali tak szybko, że słychać było odgłos uderzeń obcasów o pośladki. Gdy jednak wypadli na drogę prowadzącą do miasteczka i pokonali zakręt, ujrzeli Adama, i ten widok ich zmroził.

Steeple podniósł ręce do góry, by upewnić olbrzyma, że nie żywią wrogich zamiarów. Pickerman tylko otarł chustką czoło, ale przez cały czas bacznie obserwował Adama.

- Chwileczkę, proszę pani - zawołał Steeple. - Mamy dla pani propozycję.

- Czysty zysk - zawtórował mu Pickerman.

Genevieve powściągnęła konia. Adam pokręcił głową i kazał jej jechać dalej.

- Nie jest pan ani trochę ciekawy? - spytała, czekając aż mężczyźni do niej podbiegną.

- Nie - odparł.

- On wspomniał coś o pieniądzach - zauważyła Genevieve.

- Pan na pewno nie ma ich za wiele, a ja jestem bez grosza. Byłabym nierozsądna, gdybym nie posłuchała, co ci dwaj mają do zaproponowania.

Adam spojrzał na nią wstrząśnięty:

- Nie ma pani ani centa?

- Nie, bo...

- Wszystko pani oddała, tak?

- Nie, dlaczego myśli pan...

- Oddała pani?

- Prawdę mówiąc, tak. Musiałam to zrobić - wykrzyknęła. - Gdyby tylko pan wiedział...

Zamierzała opowiedzieć mu o małżeństwie napotkanym przedwczoraj w drodze i o rozpaczliwej sytuacji tych dwojga, ale Adam jej nie pozwolił.

- Musiała pani oddać? Czy to znaczy, że panią obra­bowano?

- Nie.

- Nie mogę uwierzyć, że włóczy się pani...

- Oni byli w większej potrzebie niż ja - przerwała mu. - Poza tym wcale się nie włóczę.

Zaczerpnął dużą porcję powietrza, żeby trochę się uspo­koić.

- Jak wobec tego zamierza pani dotrzeć do Salt Lake? Spojrzała na niego.

- Albo pojadę konno, albo sprzedam klacz i za te pieniądze kupię bilet na dyliżans. Jeszcze tego nie przemyślałam.

- A jeśli okaże się, że pieniędzy ze sprzedaży nie wystarczy na bilet?

- Wtedy nie sprzedam klaczy.

- A co z jedzeniem i spaniem, i...

- To śmieszne, że pan się złości. Pracę znajdę zawsze - oświadczyła dobitnie.

Jej uwagę zwróciło sapanie Pickermana. Hotelarz dobiegł do niej pierwszy. Steeple był jednak tuż za nim. Adam instynktownie skierował lufę strzelby w stronę mężczyzn.

Zdecydowanym głosem kazał im odsunąć się od Genevieve.

Obaj jednak prawie nie zwrócili uwagi na jego obecność. Gapili się na dziewczynę, a na ich twarzach malował się popłoch.

Pickerman przeszedł do rzeczy.

- Czy chciałaby pani zarobić dwadzieścia dolarów?

Steeple dał mu mocnego kuksańca i uśmiechnął się z satys­fakcją, gdy usłyszał bolesne stęknięcie.

- Namówiłbyś ją za dziesięć - mruknął pod nosem.

Genevieve zerknęła na Adama, żeby przekonać się, jak zareaguje. Jego mina wyrażała łagodną dezaprobatę. Mężczyźni wyglądali dziwacznie, jeden stanowił zupełne przeciwieństwo drugiego. Ten chudy i wysoki nadmiernie się pocił, bo twarz miał całą mokrą. Jego kompan był niski i krępy. Widocznie chodzenie sprawiało mu trudność, bo przez cały czas wy­krzywiał usta i śmiesznie przeskakiwał z nogi na nogę.

- Co konkretnie mi proponujecie, panowie? - spytała.

- Chcemy, żeby dziś wieczorem zapewniła pani ludziom godziwą rozrywkę - odpowiedział Steeple.

Adam wpadł we wściekłość.

- Dość tego! - ryknął. - Genevieve, jedziemy dalej. Ej, wy tam...

Pickerman uniósł ręce.

- Zaszło wielkie nieporozumienie. Jesteśmy w przymusowej sytuacji. Jeśli szanowna pani nam nie pomoże, powieszą nas jak nic.

Steeple gorliwie przytaknął.

- Mam saloon koło jego hotelu - powiedział, wskazując Pickermana. - A w saloonie mam elegancką scenę, na którą czasem zapraszamy wybitnych artystów. Obaj zauważyliśmy, jakie miła pani ma zgrabne kosteczki i modlimy się, żeby całe nogi były takie.

- Nie będziecie oglądać jej nóg - uciął Adam.

- Steeple, zamknij jadaczkę, bo za każdym razem, kiedy się odzywasz, złościsz szanownego pana. Ja powiem - zgasił wspólnika Pickerman. Urwał na chwilę, żeby otrzeć twarz chustką, po czym powiedział: - My naprawdę jesteśmy w tarapatach, szanowna pani. W zeszłym miesiącu dwa razy zawiedliśmy ludzi, bo artyści, po których posłaliśmy, nie przyjechali. Dzisiaj ten niefortunny przypadek zdarzył się znowu. Zebraliśmy pieniądze i posłaliśmy po pannę Ruby Leigh Diamond, żeby zaśpiewała i zatańczyła w naszym saloonie. Narobiliśmy wszystkim apetytu, afisze wiszą w całym mieście, no i co się stało? Ona nie przyjechała. Za półtorej godziny ludzie zaczną coś podejrzewać. Szybko skapują, w czym rzecz, jeśli panna Ruby nie wyjdzie na scenę.

- Też tak sądzę - zgodziła się z nim Genevieve.

- Chodzi o to, żeby pani udawała Ruby - błagalnie jęknął Steeple.

- Ruby Leigh Diamond? To chyba nie jest prawdziwe nazwisko - powiedziała Genevieve, z trudem powstrzymując się od śmiechu.

- Alice - wyrzucił z siebie Pickerman. - Ona nazywa się Alice O'Reilly.

- Czyli jest Irlandką.

- Z krwi i kości - przytaknął Steeple.

Genevieve uśmiechnęła się.

- Ale ja nie jestem Irlandką, na pewno to zauważyliście - powiedziała cicho. - Moi przodkowie przyjechali tu z Afryki. Chyba nie sądzicie, że ktokolwiek weźmie mnie za Ruby Leigh Diamond. Straciliście rozum, panowie, czy co?

- Ślicznie przepraszamy, ale szanowna pani nie zdaje sobie sprawy z powagi naszej sytuacji. Powieszą nas, jeśli nie znajdziemy urodziwej panny, która wyjdzie na scenę - jęknął żałośnie Steeple. - Nie musi pani być Ruby, jeśli pani nie chce. Możemy wymyślić inny sceniczny pseudonim. Może Opal albo Emerald?

- Mam na imię Genevieve. Co konkretnie miałabym robić na scenie?

- Nie rozumie pani? Nas to nic a nic nie obchodzi. Jest pani naprawdę ładna, więc jeśli pani przejdzie się po scenie i zrobi kilka obrotów, może ludziom to wystarczy.

- Jedzie pani wreszcie? - spytał zniecierpliwiony Adam.

Pokręciła głową.

- Ci dżentelmeni chyba naprawdę są w przymusowej sytuacji. Jeśli im pomogę, może ocalę ich skórę.

- Tak, tak, szanowna pani, właśnie tak - skwapliwie potwierdził Pickerman.

Było jej żal tych dwóch, ale zainteresowała ją też możliwość szybkiego zarobku. Propozycja wydawała się kusząca. Ale był też dylemat.

- Owszem, śpiewam, ale tylko w kościele - oznajmiła.

- Ona śpiewa, Pickerman - wykrzyknął Steeple. - To znak, mówię ci. Niebiosa nam ją zesłały.

- A czy pani umie tańczyć? - zainteresował się Pickerman.

Adam pokręcił głową. Genevieve nie zwróciła jednak na to uwagi.

- Czy taniec jest taki ważny? - spytała.

Steeple wzruszył ramionami.

- Tak myślę. Ludzie będą chcieli obejrzeć pani nóżki.

Genevieve zerknęła na Adama, a gdy zobaczyła posępną minę, zorientowała się, że doprowadziła go do furii.

- Nie mam ochoty przechadzać się po scenie i wykonywać obroty, ale chcę zarobić trzydzieści dolarów. Za tyle mogę zaśpiewać. Ale ani centa mniej.

Wspólnicy nie musieli nawet dyskutować tej kwestii.

- Załatwione. Umowa stoi, szanowna pani.

- Czy mogę dostać zaliczkę? - spytała.

- Jak tylko wyjdzie pani na scenę, pieniądze wręczymy pani towarzyszowi - powiedział Steeple, wskazując ruchem głowy na Adama.

- Zastrzeli was, jeśli nie zapłacicie - ostrzegła ich z wdziękiem.

Pickerman zwrócił się do Adama.

- Nie będzie takiej potrzeby. On zapłaci.

- Skoro wszystko omówiliśmy, to trzeba po cichu wprowa­dzić panią do saloonu, żeby ludzie się nie zorientowali, kiedy pani przyjechała.

- Nigdy nie byłam w saloonie - powiedziała.

- No, to nadarza się wspaniała okazja - odparł Pickerman.

Cierpliwość Adama się wyczerpała.

- Genevieve, stanowczo się sprzeciwiam. Nie będzie pani śpiewała dla gromady opojów.

- Może będą tam również kobiety - wtrącił Steeple.

- Adamie, niech pan okaże tym dżentelmenom trochę zrozumienia - zaprotestowała Genevieve. - Oni potrzebują mojej pomocy.

Pickerman i Steeple przytaknęli bardzo gorliwie. Ich pod­bródki przypominały teraz gardziele indyków, wydziobujących ziarno.

- Ludzie zrozumieją, jeśli panowie powiedzą im prawdę - stwierdził Adam.

- Nie możemy im powiedzieć, że nie zobaczą Ruby. Oni nas powieszą - upierał się Steeple.

- Nie macie szeryfa w Gramby? - zdziwiła się Genevieve.

- Mamy, mamy, szanowna pani - zapewnił ją Pickerman. - Ale akurat wyjechał do Middleton, bo dostał wiadomość, że obrabowano tam bank. Ale ludzie stamtąd nie potrzebują jego pomocy, bo do Middleton jedzie trzech szeryfów federalnych. Na pewno szybko złapią bandytów.

- Niestety, do Middleton jedzie się kilka godzin, więc zanim szeryf wróci, będziemy dyndać - dodał Steeple.

- Wzięliście pieniądze, tak? - spytał Adam.

- Oj, wzięliśmy - przyznał Steeple.

- To je zwróćcie.

Mężczyźni spojrzeli na niego z nie ukrywaną zgrozą.

- To niemożliwe - powiedział Pickerman.

- Co to by był za interes? - wtrącił Steeple.

Adam przestał apelować do ich rozsądku. Genevieve nadal patrzyła na nich ze współczuciem.

- Panno Genevieve, czy ma pani jakieś fiu bździu od­powiednie na scenę?

Uśmiechnęła się.

- Tak się składa, że mam.

9

Włożyła swój ulubiony strój z okresu występów w koś­ciele. Suknię w kolorze świeżo ubitego masła uzupełniał kapelusz z szerokim rondem, rękawiczki do łokci oraz pantofelki. Suknia zasłaniała szyję i zakrywała kostki; spełniała więc wymogi postawione przez Adama. Mimo to, gdy Adam ujrzał Genevieve w jej najlepszej świątecznej kreacji, wciąż nie był zadowolony. Strój nie satysfakcjonował też Steeple'a i Pickermana. Błagali Genevieve, żeby zmieniła suknię.

Nie było już czasu, by pojechać do zajazdu za miastem, gdzie Adam chciał się zatrzymać. Genevieve musiała zatem przebrać się w zaimprowizowanej garderobie, będącej w istocie składzikiem za sceną saloonu Steeple'a. Genevieve postawiła Pickermana na straży przy drzwiach, zupełnie ignorując jego sprzeciw. Nie przyjęła do wiadomości, że Pickerman łamie swoje najświętsze słowo honoru, stawiając stopę w jaskini rozpusty Steeple'a. Adam ze Steeplem czekali tymczasem za sceną. Gdy po kilku minutach Genevieve wyszła pokazać się Adamowi, ten pokręcił głową i stwierdził, że w takim śmiałym stroju dziewczyna za bardzo rozbudzi apetyty mężczyzn. I choć Steeple wciąż błagał, żeby przynajmniej podwinęła rękawy, Adam podszedł do niej i zapiął dwa górne guziki sukni.

Genevieve wiedziała, że jest zły, bo nie potrafił jej wybić z głowy tego pomysłu. On zaś wiedział, że Genevieve się denerwuje, czuł bowiem jak drży.

- Jeszcze nie jest za późno, żeby się wycofać - szepnął.

Przysunęła się bliżej i spróbowała uśmiechnąć.

- Jestem trochę zdenerwowana - wyznała.

Otoczył ją ramieniem, z trudem powstrzymując ochotę, by mocno nią potrząsnąć i w ten sposób ją otrzeźwić.

- Wobec tego chodźmy. Saloon to nie miejsce dla damy. Pani jest wytworną kobietą.

Pomyślała, że powiedział jej coś bardzo miłego.

- Wytworną?

- Chodźmy.

Pokręciła głową.

- Trzydzieści dolarów - przypomniała mu. - Będę mogła zwrócić panu dług.

- Nic mi pani nie jest winna.

- Przecież zmusiłam pana, żeby dał pan pieniądze Meadowsom.

Pochylił się nad nią, bo słowa dziewczyny zagłuszał gwar dochodzący z drugiej strony sceny.

- Nie zmusiłaby mnie pani, bym zrobił cokolwiek wbrew mojej woli.

- Na miłość boską, to nie jest czas na szeptanie sobie do uszka czułych słówek - wykrzyknął Steeple. - Robi się gorąco.

- Publiczność wydaje mi się trochę... niespokojna - powie­działa Genevieve.

- To nie jest publiczność, to jest motłoch - burknął Adam.

Steeple mocno chwycił Genevieve za ramię.

- Jeśli on panią puści, to pokażę, gdzie może pani poczekać.

Oderwał Genevieve od Adama i zaprowadził za czerwoną, aksamitną zasłonę po lewej stronie sceny. Genevieve nie puściła jednak ręki Adama, pociągnęła go więc za sobą. Adam wciąż namawiał ją do zmiany decyzji, ale wpadła w taką panikę, że w ogóle nie słyszała, co do niej mówi.

Hałas był ogłuszający. Tylko duma powstrzymywała ją przed zakasaniem spódnicy i błyskawiczną ucieczką w bez­pieczne miejsce. Dała słowo i zamierzała go dotrzymać.

Chciała zerknąć zza kotary na publiczność, ale Steeple zorientował się w jej zamiarach i nie dopuścił do tego.

Tłum stawał się nerwowy. Ludzie zaczęli skandować imię Ruby i wybijać rytm pięściami na stołach. Puste butelki po whisky leciały na scenę i roztrzaskiwały się o ściany.

Rozgardiasz był przerażający.

- Oni się chyba... niecierpliwią - bąknęła Genevieve, gdy usłyszała głośny trzask.

- Ruby... Ruby... Ruby - wrzeszczał tłum.

- Jeszcze im pan nie powiedział, że Ruby nie przyjechała? - spytał złym głosem Adam.

- Zaraz to zrobię - obiecał Steeple. Odwrócił się do Genevieve: - Przedstawię panią, potem zespół zacznie grać i pani wyjdzie na scenę.

- Chwileczkę - zawołała, gdy zamierzał odejść. - Co oni będą grali?

Steeple przesłał jej uśmiech.

- Phi, nikt tego dokładnie nie wie. Elvin coś tam wygrzmoci na pianinie, a dwaj skrzypkowie, których wynająłem, w try miga podchwycą melodię.

- Ale jaka to będzie piosenka?

- Czy to ważne?

- Tak - bąknęła.

Poklepał ją po ramieniu.

- Wszystko będzie dobrze. Zobaczy pani - obiecał.

Żołądek podchodził jej do gardła. Nie była pewna, czy nie zzieleniała na twarzy. Odważyła się spojrzeć na widownię i natychmiast tego pożałowała. Dwaj mężczyźni przechyleni przez barierkę balkonu polewali alkoholem rozwrzeszczany tłum na parterze.

Odskoczyła i przytuliła się do Adama.

- O Boże - szepnęła.

Adam jeszcze nigdy w życiu nie słyszał tak przejmująco wyrażonego uczucia zawodu. Dlaczego Genevieve się uparła? Czyżby nie wiedziała, że gdy ludzie dowiedzą się o nieobec­ności Ruby, rozwalą tę budę na kawałki?

- Ciągle się pani upiera przy tym szaleństwie?

Zanim zdążyła odpowiedzieć, nadbiegł Pickerman.

- Idź do ludzi, najwyższy czas - powiedział do Steeple'a. - Fargus dynda na twoim żyrandolu, a zezowaty Harry łapie go na lasso. Obaj są pijani jak skunksy.

Adam wyciągnął rękę i sponad ramienia Genevieve chwycił Steeple'a za kołnierz.

- Zastrzelę każdego, kto się do niej zbliży podczas występu. Kapujesz?

Steeple energicznie skinął głową i pośpiesznie wystąpił na scenę. Genevieve wstrzymała oddech, z niepokojem oczekując reakcji tłumu na wiadomość o tym, że Ruby nie przyjechała.

Steeple uniósł ręce i zaczął uciszać obecnych. Przez widownię przeszedł syk zniecierpliwienia. Fargus puścił żyrandol i wylądował na stoliku, żeby zająć swoje miejsce. Zezowaty Harry odłożył lasso i usiadł obok przyjaciela. Wydał z siebie dźwięczne, dudniące beknięcie. Tłum wybuch­nął śmiechem, ale gest Steeple'a natychmiast go uciszył.

- Słuchajcie, ludzie, obiecałem wam na dziś wieczór występ panny Ruby Leigh Diamond...

Zamilkł nagle. Wszyscy czekali w milczeniu na ciąg dalszy. Steeple znieruchomiał na pełną minutę. Po prostu stał na scenie, przestępując z nogi na nogę i z uśmiechem na twarzy mierzył wzrokiem widownię. Ludzie również mu się przy­glądali, najwyraźniej niezbyt przyjaźnie. Mijały sekundy, lecz słychać było tylko skrzypienie nowiutkich butów Steeple'a.

Ludzie znów zaczęli się niecierpliwić. Od drzwi dobiegł szmer niezadowolenia i jak fala przetoczył się w stronę sceny, po drodze nabierając mocy.

Fargus zaczął ponownie wspinać się na żyrandol, a Zezowaty Harry sięgnął po linę, gdy po twarzy Steeple'a przemknął złośliwy uśmieszek.

- Obiecałem wam pannę Ruby Leigh Diamond... - ryknął - i oto jest!

Wykonał skomplikowany ukłon w stronę Genevieve, wy­prostował się i dał Elvinowi sygnał do przygrywki, po czym przemknął na drugą stronę sceny, jakby ścigał go piorun. Ukrył się za draperią, ale wystawił nos, żeby obserwować reakcję widowni.

Pickerman wcisnął Adamowi trzydzieści dolarów, przesłał Genevieve współczujący uśmiech i szybko pchnął ją na scenę, po czym pobiegł szukać w miarę bezpiecznej kryjówki.

Adam obrzucił Steeple'a wściekłym spojrzeniem.

- Zabiję sukin...

Genevieve przerwała mu.

- To dopiero będzie przygoda - szepnęła.

Wyprostowała ramiona, przywołała na twarz wymuszony uśmiech i powoli wysunęła się na scenę.

Adam podążył za nią. Wyszedł zza draperii na tyle, żeby wszyscy go zobaczyli. Wolno uniósł strzelbę, położył palec na cynglu i wycelował w sam środek tłumu. W ten sposób niedwuznacznie przekazał ostrzeżenie. Pierwszy, który odważy się okazać niezadowolenie z faktu, że to nie Ruby wyszła na scenę, padnie trupem na miejscu. Zresztą już groźna mina Adama powinna wywołać pożądany skutek.

Okazało się jednak, że te środki ostrożności w ogóle nie są potrzebne.

Widok Genevieve zaparł mężczyznom dech w piersiach. Zupełnie ich zatkało. Bez słowa gapili się na skromnie ubraną dziewczynę w najlepszym świątecznym stroju. Skrzypkowie odłożyli smyczki, i podobnie jak wszyscy w saloonie otworzyli usta ze zdumienia i wytrzeszczyli oczy.

Genevieve była kłębkiem nerwów. Pomyślała gorączkowo, że są przygody, których jednak lepiej nie przeżywać. Chyba oszalała, że się na to zdecydowała. Adam miał rację. To był wyjątkowo głupi pomysł.

Odwróciła się, żeby zejść ze sceny i ujrzała Adama. Stał tuż obok z bronią gotową do strzału i wyrazem twarzy, na widok którego co mniej odważni zaczęliby krzyczeć ze strachu.

Adam nie pozwoliłby, żeby stała jej się krzywda. Uśmiech­nęła się szerzej, po czym znów odwróciła się do widowni. Kolana się pod nią uginały, żołądek nadal wyczyniał harce, a gardło miała ściśnięte, ale pamiętała, że jest pod opieką Adama.

Czy można się było dziwić, że pokochała tego człowieka?

W saloonie cuchnęło. Genevieve uświadomiła sobie, że otacza ją odór whisky. Rozejrzała się dookoła i zauważyła mnóstwo pustych butelek na stolikach i podłodze.

Jej publiczność była zupełnie pijana. Tak ją to zirytowało, że zapomniała o zdenerwowaniu.

Tłum powoli otrząsał się z oszołomienia. Jedni szczerzyli do niej zęby, inni marszczyli brwi. Nie jej się tu spodziewali. Zanim jednak ktokolwiek zdołał wyrazić niezadowolenie z powodu oszustwa Steeple'a, Genevieve zaczęła śpiewać.

Od tej chwili owinęła sobie wszystkich wokół małego palca. Adam nie uwierzyłby, gdyby sam tego nie widział. W ciągu kilku minut przemieniła pijanych oberwańców w łkające niewiniątka.

Na początek wybrała jedną z kościelnych pieśni, “Chodźcie do mnie, grzesznicy, biedacy i potrzebujący”. Słowa bardzo dobrze pasowały do sytuacji. Dźwięczny, wibrujący głos Genevieve obłaskawił bestie drzemiące w słuchaczach. Mężczyźni zaczynali wsłuchiwać się w słowa i spuszczali głowy. Kilku odsunęło na bok szklanki whisky. Inni wyciągnęli chustki do nosa i ocierali łzy z oczu.

Zanim pieśń przebrzmiała, wszyscy w saloonie płakali. Adam cofnął się za draperię i opuścił broń. Miał ochotę się roześmiać, tak dziwaczna wydała mu się reakcja słuchaczy, ale nie odważył się, z lęku, że zakłóci nastrój w saloonie. Naturalnie wiedział, dlaczego Genevieve wybrała tę właśnie pieśń. Chciała zawstydzić mężczyzn. Sądząc zaś po ich drżących ramionach i kiwających się głowach, w pełni jej się to udało.

Następny utwór zatytułowany “Moja święta matko, pokładaj we mnie nadzieję” poruszył tłum jeszcze bardziej. Gdy Genevieve dotarła do trzeciej zwrotki, jeden z mężczyzn rozszlochał się tak głośno, że koledzy musieli go uciszać.

Steeple wpadł w panikę, gdy zauważył, że nikt nie kupuje jego drogich trunków. Wysunął się do przodu, żeby zwrócić uwagę Genevieve, a gdy na niego zerknęła, zaczął wymachi­wać ręką i pstrykać palcami na znak, że życzy sobie czegoś żwawszego.

Wtedy Adam nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem. Nie mógł już zapanować nad rozpierającą go radością. Genevieve uśmiechnęła się do Steeple'a i zaśpiewała pieśń o śmierci, odkupieniu i grzesznikach, którzy w końcu się nawrócili i zmienili swe naganne postępowanie. Adam podejrzewał, że dziewczyna improwizuje, gdyż słowa nie rymowały się, ale najwyraźniej nikt oprócz niego tego nie zauważył.

Steeple rwał sobie włosy z głowy myśląc o pieniądzach, które tracił z każdą chwilą przez samowolę tej kobiety. Zaczął przestępować z nogi na nogę, chcąc ponownie dać jej znak, by zaśpiewała coś żywszego.

Genevieve znów go zlekceważyła i dalej podsycała atmo­sferę. Tłumem zawładnęła potrzeba szczerej skruchy. Jeden z mężczyzn płaczliwym głosem zawołał, żeby jeszcze raz zaśpiewała tę piękną pieśń. Steeple gorączkowo pokręcił głową, ale Genevieve nie była w stanie odmówić prośbie i powtórnie wykonała rozdzierający serce utwór.

Gdy skończyła, wzruszeni słuchacze bili brawo, nawet Harry Steeple wybuchnął płaczem.

Poczuła, że zaschło jej w gardle, postanowiła więc zaśpiewać po raz ostatni. Włożyła całe serce i duszę w słodki, podnoszący na duchu spiritual. To był ulubiony utwór jej ojca, a publicz­ność zareagowała nań bardzo podobnie: zaczęła przytupywać i klaskać do taktu.

Genevieve wyciągała właśnie wysoką nutę w ostatniej zwrotce, gdy zauważyła, że drzwi do saloonu się otwierają. Do środka wcisnęli się trzej mężczyźni.

Jednym z nich był Ezechiel Jones.

Zmartwiała. Przestała śpiewać tak nagle, jakby jej głos przecięto w pół nuty doskonale wyostrzoną klingą. Cofnęła się raptownie, pochwyciła wzrok Ezechiela i skamieniała. Zoba­czyła płonące oczy diabła. Nie była w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Strach odebrał jej siły. Opuściła bezrad­nie ręce, dłonie zacisnęła w pięści i patrzyła, jak Ezechiel wolno toruje sobie drogę przez tłum. Powtarzała sobie w myślach, że musi natychmiast uciekać, w końcu panika wyrwała ją z odrętwienia. Odwróciła się do Adama i zaczęła biec, ale wnet znów się zatrzymała.

Adam ujrzał popłoch w oczach dziewczyny. Postąpił krok w jej stronę i przygotowując strzelbę do strzału zaczął wypatrywać zagrożenia na widowni.

Genevieve potrząsnęła głową. Nie, nie mogła zbliżyć się do Adama. Nie wolno jej było narażać go na niebezpieczeństwo. Ci dranie deptali jej po piętach, a Adam z pewnością próbowałby ją ochronić. Nie wolno było ryzykować. Mogą go zranić, a Ezechiel byłby zdolny nawet do zabójstwa.

Drżąc jak liść, odwróciła się w kierunku Steeple'a i rzuciła się do ucieczki. Kapelusz spadł jej z głowy na scenę. Steeple chciał ją złapać, gdy go mijała, nie zdążył jednak, zaskoczony tą nagłą rejteradą.

Po drodze Genevieve chwyciła swoją torebkę, leżącą na krześle przy wejściu do składziku. Wypadła kuchennymi drzwiami na dwór i przystanęła. Rozejrzała się najpierw w lewo, potem w prawo, usiłując przypomnieć sobie drogę do stajni.

Pognała dalej, ale w tej chwili w drzwiach pojawił się Adam. Zawołał na nią po imieniu. Wiedział, że go usłyszała, bo zawahała się na ułamek sekundy, zanim znikła za rogiem budynku. Kierowała się ku głównej ulicy miasteczka, Adam zrozumiał więc, że Genevieve chce zabrać konia ze stajni i wyjechać z miasta.

Pobiegł za nią, ale gdy zbliżał się do końca zaułka, usłyszał wymowne skrzypnięcie kuchennych drzwi saloonu. Szybko wycofał się w mrok i znalazł kryjówkę za stertą skrzyń.

Któryś z gości śmiertelnie przestraszył Genevieve, więc Adam postanowił dowiedzieć się, kto i dlaczego. Nie martwił się, że Genevieve mu ucieknie. Nawet gdyby wyjechała z miasta, w księżycową noc łatwo mógłby ją dogonić po śladach.

Jego cierpliwość szybko została nagrodzona. Tuż obok niego przemknęły trzy odrażające typy. Dwaj mężczyźni byli postawni i muskularni, zaraz jednak wyjaśniło się, że rozkazuje im trzeci, niższy i grubszy, wystrojony, jakby wybierał się na pogrzeb.

Adam domyślił się, że to pracodawca tych dwóch drabów. Gdy ten niski przystanął u wylotu zaułka, żeby zapalić cygaro, tamci na niego poczekali.

- Mam ją wytropić, wielebny? - spytał najwyższy z trójki.

- Nie ma pośpiechu - odparł kaznodzieja z uderzająco silnym południowym akcentem. - Tym razem ta ladacznica mi nie ucieknie - mruknął zadowolony. - Dopadłem ją, Bogu niech będą dzięki. Powiedziałem ci, Hermanie, że Bóg wskaże mi drogę. Było tak?

- Było, wielebny - potwierdził Herman.

Zrobił kilka kroków i wtedy w świetle księżyca Adam dostrzegł twarz Hermana. Miał wydatne czoło, krzywy nos, bez wątpienia przynajmniej raz już złamany, a policzki poprzecinane szramami, prawdopodobnie na pamiątkę jakichś porachunków. Wyglądał jak typ spod ciemnej gwiazdy, a jego kompan niewiele się od niego różnił.

- Co mamy zrobić, jeśli ona nie będzie chciała wrócić? - spytał Herman.

Zanim kaznodzieja zdążył odpowiedzieć, odezwał się Lewis, drugi z kompanów Ezechiela.

- Sprawić jej ból? - spytał ochoczo.

- Chyba trzeba będzie - zgodził się kaznodzieja.

Dał znak pomagierom, żeby odsunęli się z drogi i wyszedł na ulicę.

- Chodźcie, chłopcy. Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają.

Adamowi wystarczyło to, co usłyszał. Ukradkiem podążył za nimi. Kiedy minęli saloon i hotel, Adam skręcił i przebiegł między budynkami, skracając sobie drogę do stajni.

Bezszelestnie wsunął się do środka i zaryglował wrota. Usłyszał Genevieve, zanim jeszcze ją zobaczył. Cicho pojęki­wała, bezskutecznie usiłując zarzucić siodło na grzbiet swojej klaczy.

- Gdzież to się pani wybiera? - spytał z teksańskim akcentem.

Podskoczyła i krzyknęła ze strachu. Kiedy odwróciła się, stanęła twarzą w twarz z Adamem.

Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi.

- Ale mnie pan przestraszył.

- Już wcześniej była pani wystraszona.

Delikatnie odsunął ją na bok i sprawnie osiodłał klacz. Tymczasem Genevieve podniosła z ziemi koc i mocno przytuliła go do siebie. Czekała, kiedy Adam zażąda od niej wyjaśnień.

On jednak nie odezwał się słowem. Gdy skończył siodłać klacz, odwrócił się do Genevieve, i na widok koca w jej objęciach zaproponował, żeby go zostawić.

- Boże, nie! - wykrzyknęła.

Nie miał czasu się z nią sprzeczać.

- No to niech pani położy go obok siodła.

Wszedł do sąsiedniego boksu i szybko osiodłał swojego ogiera. Genevieve wciąż przyciskała do siebie pled.

- Nie może pan ze mną jechać - powiedziała stanowczo.

- Owszem, mogę - odparł. Ton jego głosu dowodził, że o ustępstwach nie ma mowy.

- Proszę posłuchać. Nie może pan teraz ze mną jechać. Mogłaby panu stać się krzywda.

- A co z panią?

- Nie chcę, żeby mi pan towarzyszył.

- Szkoda.

- Adamie, błagam pana. Niech pan stąd odejdzie.

- Nie - uciął. - Zostanę z panią. Uważam, że powinniśmy jak najszybciej wyruszyć. Nie mogę się doczekać, kiedy będziemy mieli kilka minut spokoju, żeby porozmawiać. Chciałbym jeszcze raz usłyszeć, że nie ma pani żadnych kłopotów. Bo tak mi pani powiedziała, prawda Genevieve?

Spuściła głowę.

- Wiem, że pan jest na mnie zły.

- Nie jestem zły - burknął. - To za delikatne słowo.

Otworzyła usta, ale podniósł rękę, dając jej znak, żeby zamilkła. Ktoś z całej siły napierał na wrota. Genevieve odwracała się właśnie w tamtą stronę, gdy Adam chwycił ją i przyciągnął do siebie. Wcale nie delikatnie wepchnął dziewczynę w kąt boksu i ukrył za swoimi plecami. Potem chwycił strzelbę, odwiódł kurek i czekał.

Rygiel ustąpił z trzaskiem. Do stajni wpadł Herman, a za nim Lewis. Rozbiegli się w dwie strony, próbując przeniknąć wzrokiem mrok.

Po chwili zjawił się również Ezechiel Jones.

- Ależ tu ciemno. Gdzie się schowałaś, dziewczyno? Wiem, że tu jesteś. Czy mam zapalić latarnię i poszukać? Kiedyś bardzo lubiłem bawić się w chowanego.

Adam czuł drżenie Genevieve. Próbowała wyślizgnąć się zza jego pleców, ale przeszkodził jej, wpychając ją głębiej w kąt. Był zdecydowany chronić dziewczynę nawet wbrew jej woli, więc gdy szeptem zaczęła go błagać, by się ratował, pokręcił głową. Nie odważył się jednak na nią spojrzeć, musiał bowiem śledzić ruchy kompanów Ezechiela, którzy powoli i dokładnie przeszukiwali kolejne boksy.

Podchodzili coraz bliżej. Ezechiel czekał przy wrotach.

- Wyjdź, wyjdź, gołąbeczko - zawołał śpiewnie. - Boisz się, dziewczyno? I słusznie. Kto oszuka Ezechiela Jonesa, nie uniknie bożego gniewu.

- Potrzebujemy światła - zawołał Lewis.

Ezechiel zapalił zapałkę. Skwierczenie prochu zabrzmiało w ciszy prawie jak wybuch. Kaznodzieja zapalił latarnię, powiesił ją na haku, po czym odwrócił się, żeby zamknąć wrota.

- Nie chciałbym, żeby ktoś nam przeszkodził - powiedział. - Nie chciałbym też, żeby znowu mi się pani wymknęła, panno Genevieve. Ale okien w tej stajni nie ma, prawda?

Herman spokojnie wszedł do sąsiedniego boksu i nagle drgnął. Stanął oko w oko z Genevieve. Nie zdążyła nawet krzyknąć, ale nie było to potrzebne. Adam zobaczył przeciw­nika w tej samej chwili. Zareagował znacznie szybciej niż on. Zadał mu mocny cios kolbą w tył głowy. Herman zrobił głupkowatą minę, przewrócił białkami i runął na ziemię.

Hałas zaalarmował Lewisa. Zbir stanął jednak jak wryty, widząc lufę strzelby skierowaną prosto w niego.

Ezechiel bez pośpiechu podszedł do kompana. Gdy spostrzegł Adama, skrzywił się, zaraz jednak uśmiech wrócił mu na twarz.

- Kim pan jest?

- Nie musisz tego wiedzieć - odparł Adam.

- Chcę porozmawiać z tą panią, którą chowa pan za plecami, ale do pana nic nie mam. Jeśli pan ją nam wyda, będzie mógł pan odejść i włos mu z głowy nie spadnie.

- Nigdzie nie pójdę, a ty nie zbliżysz się do niej.

- Wynagrodzę to panu.

- Nie.

Ezechiel spojrzał na niego nienawistnie. W jednej chwili przestał być dżentelmenem.

- Ukrywasz przestępczynię i grzesznicę. Wciągnęła cię w swoją sieć matactw.

Genevieve wyjrzała zza pleców Adama.

- To ty jesteś przestępcą, nie ja! - krzyknęła.

Pogroził jej palcem.

- Nierządnica! - zagrzmiał.

- Ktoś ty jest, do pioruna? - ryknął na niego Adam. - I czego chcesz od Genevieve?

Ezechiel napuszył się jak kogut. Jedną ręką ujął klapę surduta i wyprostował się, jakby pozował do portretu.

- Jestem wielebny Ezechiel Jones - oznajmił z dumą. - A ona ma coś, co należy do mnie.

- Nie mam niczego, co jest twoją własnością.

- Będziesz się smażyć w piekle za to kłamstwo, dziew­czyno.

- Jak śmiesz podawać się za kaznodzieję! Ty nędzny złodziejaszku.

- Moja droga, pamiętaj, że nie jestem zwykłym czło­wiekiem.

Znów spojrzał na Adama, udał, że ogarnęły go wyrzuty sumienia i powiedział:

- Podobnie jak święty Paweł i ja byłem grzesznikiem, zanim ujrzałem światło. Oddaj mi moje pieniądze - warknął do Genevieve.

- Nie mam twoich pieniędzy! - krzyknęła.

Lewis zrobił krok naprzód. Adam strzelił mu pod nogi. Chmura pyłu oślepiła draba. Odskoczył nagle i omal nie przewrócił Ezechiela.

Kaznodzieja odsunął Lewisa na bok.

- Zabrała mi cztery tysiące dolarów.

- Wcale nie - zaprzeczyła Genevieve. - Nie wzięłam twoich pieniędzy.

- Kłamie! - ryknął Ezechiel.

- Adamie, wierzy mi pan, prawda?

- Sam słyszałeś. Jeśli panna Genevieve mówi, że nie wzięła, to znaczy, że tak było. A teraz wynoś się stąd, zanim stracę cierpliwość i wpakuję kulę w twój dostojny tyłek.

Ezechiel stał nieruchomo.

- Czy nie rozumiesz człowieku, że ona cię opętała? Jesteś zaślepiony. To ladacznica. Jeśli mnie nie posłuchasz, pociągnie cię ze sobą prosto do piekła.

- Może rozstrzygniemy ten problem zgodnie z prawem. Zawołajmy szeryfa, niech zdecyduje, kto mówi prawdę - za­proponował Adam.

- Nie - zaprotestował Ezechiel. - Nie ma potrzeby mieszać w to stróża prawa.

- Czyżby? - zdziwił się Adam.

- Moja niechlubna przeszłość nadal wlecze się za mną - wyznał Ezechiel. Bardzo starał się zdawać skruszonego, ale jego żałosne umiejętności aktorskie bardzo go zawiodły.

- Inaczej sam sprowadziłbym szeryfa. Właśnie tak bym zrobił, Bóg mi świadkiem.

- Wynoś się stąd - rozkazał mu Adam.

Ezechiel odwrócił się do wyjścia.

- Jeszcze z tobą nie skończyłem - wysyczał.

Lewis próbował podejść do kompana, który nadal leżał nieprzytomny na ziemi, ale Adam mu nie pozwolił.

- Zostaw go i już cię tu nie ma - powiedział stanowczo.

Ezechiel otworzył wrota.

- Dopadnę cię jeszcze, ladacznico! - zagrzmiał. - Wiem, dokąd jedziesz i powiadam ci, że nigdy tam nie dotrzesz. Dzień sądu się zbliża.

Z tymi słowami zniknął w ciemności. Lewis podążył za nim.

Genevieve oparła się o ścianę. Ulżyło jej i nagłe poczuła, że nogi uginają się pod nią.

Adam nie pozwolił jej jednak tracić czasu.

- Musimy stąd uciec, zanim tamci zastawią na nas pułapkę. Szybko, Genevieve. Ojej, co pani robi?

Genevieve rzuciła mu się w objęcia i wybuchnęła płaczem.

- Dziękuję, że mi pan uwierzył.

Adam pozwolił sobie na chwilę słabości i zanim puścił Genevieve, mocno ją uścisnął i pocałował w czoło.

- Chodźmy, kochanie.

Natychmiast otarła łzy z twarzy i uśmiechnęła się do niego z rozmarzoną miną.

- Co znowu? - spytał szorstko.

- Powiedział pan do mnie “kochanie”.

- Powiedziałem - przyznał. - A teraz do góry.

Chciał podsadzić ją na siodło, ale się odsunęła.

- Mój koc - wyjaśniła.

Odwróciła się, chcąc podnieść go z ziemi, ale Adam był szybszy. Chwycił pled i przerzucił go przez grzbiet klaczy tuż za siodłem.

Zaraz potem osłupiał ze zdumienia. Studolarowy banknot, wolno wirując w powietrzu, wylądował u jego stóp.

Adam gapił się nań przez chwilę, potem schylił się i wziął go do ręki. Bez słowa spojrzał na pled z zaciekawioną miną. Zanim Genevieve zdążyła się połapać w sytuacji, rozwinął koc i wytrząsnął jego zawartość.

Setki banknotów spadały mu do stóp. Adam stał pośród stosu pieniędzy. Domyślał się, jaka to suma, postanowił jednak dowiedzieć się tego od Genevieve.

Wolno odwrócił głowę i pochwycił wzrok dziewczyny.

- Cztery tysiące? - spytał cicho.

Pokręciła głową.

- Prawie pięć - odparła. - Ściśle mówiąc, cztery tysiące siedemset trzy dolary.

- Pieniądze Ezechiela, jak rozumiem. - Z wściekłości ledwie mógł wydobyć głos, zauważył jednak, że Genevieve nie wygląda na osobę skruszoną ani dręczoną wyrzutami sumienia. Co więcej, wydawała się w ogóle nie przejmować jego odkryciem.

- Może jednak spróbuje mi pani wyjaśnić, co to wszystko znaczy, Genevieve?

Splotła ręce na piersi.

- Nie ukradłam pieniędzy Ezechiela.

Popatrzył na banknoty, a potem znowu na nią. To był dowód, który ją obciążał.

- Adamie?

- Słucham.

- Niech mi pan uwierzy.

10

Odkąd się poznali, Genevieve nie robiła nic innego, tylko karmiła go kłamstwami, w każdym razie na to wyglądało. Adam nie miał najmniejszego powodu, by jej wierzyć. A jednak uwierzył dziewczynie. Albo był wyjątkowo naiwny, albo oszalał. Tak czy owak, nie zmieniało to faktu, że jej zaufał.

Genevieve nie była złodziejką. Musiało więc istnieć logiczne wyjaśnienie tej historii z pieniędzmi. Zamierzał go zażądać, gdy tylko znajdą się w bezpiecznym miejscu.

Nie odzywał się do niej, póki nie rozbili obozowiska około dwunastu mil na południe od Gramby. Tam poprosił Genevieve, żeby rozpaliła ogień, sam tymczasem wyszedł na drogę sprawdzić, czy nikt ich nie śledzi. Zanim wrócił, Genevieve zdążyła rozłożyć koce i postawić kawę na ogniu.

Poczekała aż Adam upora się z końmi i zje kolację, i dopiero wtedy podjęła temat. Nie wątpiła bowiem, że to, co chciała mu powiedzieć, mogłoby źle wpłynąć na jego trawienie.

- Nie byłoby chyba rozsądne trzymać pieniądze w torebce. To pierwsze miejsce, do którego zajrzałby Ezechiel.

- Miejmy nadzieję, że nie będzie miał okazji, by to zrobić.

Adam rozejrzał się po obozowisku. Pamiętał, że położył torebkę obok śpiworów, ale teraz jej tam nie było.

- Co pani zrobiła z pieniędzmi?

Wskazała głaz z ostrymi krawędziami, znajdujący się kilka metrów od ogniska.

- Schowałam je w krzakach, za tą skałą.

Adam usiadł obok niej i dołożył kilka gałęzi do ognia. Podała mu jabłko, a gdy pokręcił głową, położyła je na kolanach.

- Czy Ezechiel nas ściga?

- Nie - odparł. - Jeśli jednak spróbuje, to będzie musiał solidnie się napocić, żeby odnaleźć nasze ślady.

- A nie zauważy dymu?

- Przy takiej mgle? Nie ma mowy.

- Dlaczego tu jest tak wilgotno?

- To od wodospadów, jesteśmy niedaleko Juniper Falls - wytłumaczył jej. - Genevieve, dlaczego wozi pani ze sobą te pieniądze? Boże, i do tego zostawiła je pani w stajni!

- Złodzieje nie kradną starych pledów - odparła. - Tam było bezpieczniej niż w saloonie.

Starał się pohamować wybuch złości.

- Lepiej, jeśli wszystko mi pani wyjaśni. Skoro nie ukradła pani tych pieniędzy Ezechielowi, to skąd je pani ma?

- Och, ukradłam, to nie ulega wątpliwości.

Otworzył usta ze zdumienia.

- Co takiego?

Położyła mu rękę na kolanie, mając nadzieję, że tym gestem nieco go uspokoi.

- Proszę nie wpadać w gniew, póki nie usłyszy pan wszystkiego. Ukradłam te pieniądze Ezechielowi, ale one nigdy nie należały do niego. Można by powiedzieć, że odebrałam je złodziejowi. Tak, właśnie tak trzeba to określić - dodała, potakując.

- Proszę mi opowiedzieć wszystko od początku i postarać się mówić z sensem.

- Nienawidzę, kiedy pan mi rozkazuje takim tonem.

- Niech pani mówi, Genevieve.

Irytował ją swą niecierpliwością. Schowała jabłko do jutowego worka i splotła dłonie na podołku.

- Zostałam oszukana, tak jak wszyscy. Mówiłam panu, że chodziłam do tego samego kościoła co pańska matka i razem z nią śpiewałam w chórze - zaczęła wyjaśniać. - Raz w roku, w Palmową Niedzielę, duchowni organizowali spotkanie z wiernymi i wybierali kaznodzieję, który miał wygłosić kazanie. Pewnego razu wybrano Thomasa Kerrimana. Wieleb­ny Kerriman błagał nas o pomoc w zorganizowaniu prze­prowadzki kilkunastu rodzin do Kansas. Ci ludzie byli w trudnej sytuacji życiowej. Nie mieli pieniędzy, ubrań ani jedzenia, ale chcieli zacząć wszystko od początku i na nowo ułożyć sobie życie. Wielebny Kerriman był dla nich jak Mojżesz.

- Czy on jest podobny do Ezechiela Jonesa?

- Och, nie. Jest jego dokładnym przeciwieństwem. Po­znałam Thomasa jeszcze zanim został kaznodzieją. Dorastaliśmy w tej samej parafii i wiem na pewno, że to jest dobry i uczciwy człowiek. Nigdy nikogo by nie oszukał.

- Cóż więc się stało?

- Ezechiel też był tego dnia w kościele. Po apelu Thomasa wystąpił i powiedział, że wie, jak mu pomóc. Zaproponował, że jeśli członkowie chóru się zgodzą, to zorganizuje koncerty w różnych miastach, a wszystkie datki zebrane podczas występów przeznaczy dla Kerrimana. Wtedy wspomniał też o mnie. Twierdził, że mój głos stanowi gwarancję szczodrych datków. - Zawstydziła się.

- Naprawdę ma pani piękny głos, Genevieve - potwierdził Adam.

- Dziękuję. Ojciec powtarzał mi, że Bóg każdego obdarza jakimś talentem i tylko od nas zależy, czy wykorzystamy nasze zdolności na dobre czy na złe cele. Wtedy tego nie pojmowałam, ale teraz już rozumiem.

- Z powodu Ezechiela?

- Nie, miałam własne powody. Pochlebstwa zawróciły mi w głowie. Lubiłam, kiedy mnie wyróżniano. Zaczęłam marzyć o sławie i pieniądzach. Ezechiel łatwo wciągnął mnie do swojego oszustwa. Byłam z siebie bardzo dumna, a on tylko podsycał moją próżność. Bardzo mi wstyd za samą siebie. Zachowywałam się jak rozpuszczone dziecko - ciągnęła. - Sława uderzyła mi do głowy. Wszyscy zaczęli się ode mnie odsuwać i wkrótce została mi tylko jedna, jedyna przyjaciółka z chóru, Lottie.

- Ta kobieta, która przysłała depeszę na Różane Wzgórze.

- Tak.

- A zatem jeździliście od miasta do miasta i zbieraliście pieniądze.

- Tak. Ezechiel stawiał jednak coraz więcej żądań. Nie było mi wolno nigdzie chodzić samej ani nawet z przyjaciółką. Wynajął ludzi, żeby mnie pilnowali...

- Lewisa i Hermana?

Skinęła głową.

- Tak. Ezechiel powiedział, że robi to dla mojego bez­pieczeństwa, ale bałam się tych dwóch bardziej niż ludzi, przed którymi mieli mnie strzec. Wciąż śniłam o sławie, ale pewnego dnia stało się coś, co uświadomiło mi moją naiwność.

- Co takiego?

- Umarła moja matka, a ja dowiedziałam się o tym dwa tygodnie po pogrzebie. Śpiewaliśmy wtedy w Birmingham. Jedna z przyjaciółek matki przyjechała aż tam zawiadomić mnie o jej śmierci. Potem dowiedziałam się, że gdy matka zachorowała wysłano do mnie depeszę, ale Ezechiel nie przekazał mi jej. Nigdy tego nie wybaczę ani jemu, ani sobie.

- Jeśli pani nie wiedziała...

- Powinnam była wiedzieć - wyszeptała. - Powinnam była częściej ją odwiedzać, ale byłam tak pochłonięta swoimi marzeniami, że zapomniałam o tym, co najważniejsze.

- O rodzinie.

- Właśnie, o rodzinie.

- Czy Ezechiel pozwoliłby pani pojechać do domu?

- Nie, ale znalazłabym sposób, żeby się wymknąć.

Otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie.

- A pani ojciec?

- Zmarł rok przed matką.

Adam westchnął.

- Już rozumiem, dlaczego chce pani jechać do Paryża. Tylko dziadek został pani na świecie, tak?

- Nie powiedziałam panu całej prawdy o moim dziadku. On rzeczywiście jest w Paryżu...

- Ale?

- Ale od dawna nie żyje. Wybierałam się tam odwiedzić jego grób.

- Dlaczego zasugerowała mi pani, że on żyje? Zerknęła na niego.

- Gdyby pan dowiedział się, że jestem sama na świecie, zacząłby pan się nade mną litować, a tego bym nie zniosła.

Spojrzał na nią tak czule, że zapragnęła położyć się na jego kolanach i mocno przytulić. Oparła się jednak pokusie, odwróciła się i powiedziała:

- Wielu ludzi żyje samotnie, więc niech pan przestanie tak na mnie patrzeć. Chce pan usłyszeć dalszy ciąg tej historii czy nie?

- Owszem, chcę.

Zaczął delikatnie głaskać ją po ramieniu. Zrobiło jej się bardzo przyjemnie, ale gdy tylko to sobie uświadomiła, odsunęła jego dłoń.

- Kiedy usłyszałam o śmierci matki, postanowiłam wrócić do domu, ale Ezechiel zaczął zamykać mnie w pokoju. Słyszałam, jak mówił do Lewisa, że jestem jego złotą żyłą. To były straszne dni. Dopiero po śmierci matki przeżyłam wstrząs, zobaczyłam wszystko z właściwej perspektywy. Zrozumiałam, że uganiam się za mrzonkami i że wcale nie chcę zdobyć ani sławy, ani pieniędzy. Często przypominały mi się słowa ojca. Mogłam wykorzystać mój talent na dobre albo złe cele. Wybór należał do mnie. Postanowiłam, że będę śpiewać dla pieniędzy tylko w razie konieczności.

- Śpiewała pani dla pieniędzy w saloonie.

- Tak, ale z potrzeby, nie z próżności. Poza tym śpiewałam tylko hymny. Potrzebowaliśmy pieniędzy na nocleg i je­dzenie.

- Ma pani prawie pięć tysięcy dolarów - przypomniał jej Adam.

- Te pieniądze nie są moje. Należą do wielebnego Thomasa Kerrimana i jego podopiecznych.

Skinął głową na znak, że rozumie.

- Proszę mi powiedzieć, jak udało się pani odebrać te pieniądze Ezechielowi.

- Któregoś popołudnia, gdy byliśmy w Nowym Orleanie, siedziałam na ławce w pobliżu przepięknego starego kościoła. Nagle zobaczyłam Thomasa na dziedzińcu. Rozmawiał z Eze­chielem. Thomas był wzburzony, a Ezechiel tylko śmiał się z niego i drwił.

- A gdzie wtedy był pani strażnik?

- Tego dnia pilnował mnie Lewis. Pozwoliłam mu się zamknąć w pokoju, a potem po cichu się wymknęłam.

- Przez okno.

- Tak, wyszłam przez okno do ogrodu. Słyszałam, jak Ezechiel się chełpi, że zebrał cztery tysiące dolarów, ale nie da Thomasowi ani centa.

- I co zrobił Thomas?

- Zagroził, że pójdzie do szeryfa. Wtedy Ezechiel wpadł we wściekłość. Powiedział, że zabije Thomasa, jeśli ten odważy się szepnąć komuś choćby słówko. Thomas początkowo mu nie uwierzył, ale Ezechiel dodał, że już kilku ludzi zginęło z jego ręki, więc zrobi to jeszcze raz bez mrugnięcia okiem. Potem Lewis i Herman zaczęli bić Thomasa. Upadł na ziemię, a Ezechiel kopnął go kilka razy. Tak bardzo przeraził mnie ten widok, że nawet nie byłam w stanie krzyknąć. Pobiegłam, żeby ich powstrzymać, ale inni ludzie mnie wyprzedzili. Lewis i Herman uciekli, ale Ezechiel został. Z właściwą sobie bezczelnością po prostu odwrócił się i powoli odszedł w stronę kościoła.

- Wtedy postanowiła pani ukraść te pieniądze, tak?

- Tak. Bez trudu znalazłam je w jego pokoju pod matera­cem. Ten głupiec spał na nich noc w noc. Włożyłam pieniądze do torebki i uciekłam.

- Na Różane Wzgórze?

Pokręciła głową.

- Thomasa zabrano do szpitala, więc ukryłam się w Nowym Orleanie i czekałam, aż wyzdrowieje, by przekazać mu pieniądze. Bałam się odwiedzić go w szpitalu, żeby nie zauważyli mnie ludzie Ezechiela. Gdy wreszcie zdobyłam się na odwagę i nocą wślizgnęłam się do szpitala, dowiedziałam się, że Thomas już wyjechał do Kansas.

- I tam wybiera się pani teraz, tak?

- Tak - potwierdziła. - Po wyjeździe z Nowego Orleanu wyruszyłam do Kansas, ale potem zaczęłam się obawiać Ezechiela. Wiedział przecież, że byłam świadkiem pobicia Thomasa. Prawdopodobnie musiał się też domyślić, dlaczego zabrałam pieniądze. Ezechiel mógł mnie ścigać, a na samą myśl, że mogę wpaść w jego ręce, ogarniał mnie strach.

- Dlatego przyjechała pani na Różane Wzgórze.

- Uznałam, że ranczo będzie idealną kryjówką na pewien czas. Myślałam, że Ezechiel nie będzie mnie tam szukał.

- Szczerze żałuję, że nie powiedziała mi pani tego wszyst­kiego, gdy rozmawialiśmy w bibliotece.

- Nie chciałam pana w to mieszać. Gdybym się panu zwierzyła, na pewno uparłby się pan, że sam zawiezie pieniądze Thomasowi, i przez to naraziłby się pan na niebez­pieczeństwo. Czy nie tak?

- Tak - przyznał.

- Muszę osobiście zwrócić pieniądze Thomasowi. To dla mnie bardzo ważne, żeby wiedział, że nie miałam nic wspólnego z oszustwem Ezechiela.

- Na pewno już to wie.

- Chcę mu też powiedzieć, jak mi jest przykro. Ale muszę być realistką. Ezechiel nie podda się, prawda?

- Na pewno nie. Pięć tysięcy dolarów to suma warta zachodu.

- Obieca mi pan coś? - Odsunęła jego ramię i spojrzała mu w oczy. - Gdyby coś mi się stało albo gdyby nas rozdzielono, to czy dostarczy pan te pieniądze Thomasowi?

- Nie pozwolę, żeby cokolwiek się pani stało.

- Adamie, pieniądze są dla tych ludzi bardzo ważne. Kupią za nie żywność, ubrania i spokój ducha. Niech mi pan obieca - poprosiła.

- Obiecuję.

Skłoniła głowę.

- Aż strach zgadywać, co też pan o mnie myśli. Byłam taka naiwna, głupia, próżna i...

Przerwał tę litanię oskarżeń pocałunkiem. Delikatnie, czule musnął wargi Genevieve.

- Ma pani bardzo dobre serce - szepnął chrapliwie.

Cofnęła się.

- Nie mogę pozwolić, żeby pan tak myślał. Gdyby nie to moje zapatrzenie w siebie, przejrzałabym Ezechiela już w pierwszej chwili. Zachowałam się głupio, ale dostałam nauczkę. Czy pan teraz rozumie, dlaczego stałam się cy­niczna?

Jej wyznanie było tak szczere, że Adam miał ochotę roześmiać się głośno. Nie chciał jednak urazić dziewczyny, więc tylko uśmiechnął się lekko.

- Rozumiem, że chce pani uchodzić za osobę wyrachowaną, ale nie bardzo się to pani udaje. Nie widzę w pani nic cynicznego. Jest pani jedną z najbardziej ufnych osób, jakie kiedykolwiek spotkałem. Masz bardzo czułe serce, kochanie.

- Znowu pan to zrobił - szepnęła.

Ostrożnie posadził ją sobie na kolanach. Nie opierała się, a wręcz przeciwnie, objęła go za szyję.

Spojrzała mu w oczy i pomyślała, że Adam jest jej ideałem. Skąd miała wziąć siłę, żeby go opuścić?

- Co takiego zrobiłem? - zainteresował się.

- Powiedział pan do mnie “kochanie” - wyjaśniła prawie niedosłyszalnym szeptem. - Nie wolno panu tego więcej robić.

- Dlaczego?

- Bo mi się to podoba - wyjąkała. - A teraz chce mnie pan znowu pocałować, prawda? Nie powinien pan, słowo daję. Kiedy przyjdzie nam się rozstać, i tak będzie mi bardzo trudno, a jeśli nie przestanie mnie pan całować, marnie skończę. Muszę jechać do Paryża, a pan musi wrócić do domu. Zostańmy po prostu przyjaciółmi, zgoda? Ale teraz i ja chcę, żeby pan mnie pocałował. Jeszcze raz, ten jeden, ostatni raz. A potem będziemy musieli...

- Uścisnąć sobie dłonie? - spytał oschle.

- Tak. Ostatecznie mógłby mnie pan cmoknąć w policzek, tak jak robią to przyjaciele.

Czyżby Genevieve oczekiwała od niego przyjaźni i niczego więcej? Czyżby nie rozumiała, że ten etap już dawno mają za sobą? Pomyślał, że może to jego wina. Nie powiedział jej dotąd o swoich uczuciach. Nawet nie dopuszczał do siebie takich myśli, tym bardziej więc nie potrafiłby o tym roz­mawiać... Wiedział, że Genevieve zajęła w jego życiu ważne miejsce, ale zanim jej o tym powie, musi dokładnie przemyśleć wszystkie konsekwencje. Zawsze tak postępował w każdej sprawie.

- Myślę, że jedno powinna pani zrozumieć raz na zawsze - powiedział z udanym spokojem. - Nie całuję przyjaciół, nie cmokam ich w policzek i na pewno nie mówię do nich “kochanie”.

- Nie wolno nam niczego zaczynać.

Ta kobieta naprawdę była irytująca.

- Już zaczęliśmy.

Wyglądała w tej chwili bardzo żałośnie.

- Zupełnie do siebie nie pasujemy, chyba pan o tym wie? Pan chce spokoju i ciszy, ja bez przerwy ściągam kłopoty na wszystkich wokoło.

- Wcale nie. Lubi pani przesadzać i jest uparta jak muł, ale nie ściąga pani kłopotów. A ja wcale nie jestem pani przyjacielem.

Powoli odsuwała się od niego. Ale Adam nie zamierzał jej puścić. Mocno przycisnął ją do siebie, ignorując okrzyk zaskoczenia. Podtrzymując dłonią jej głowę, nachylił się nad Genevieve i szepnął:

- Nawet nie miałem okazji.

Nie zrozumiała, co miał na myśli, ale Adam był zbyt zajęty pocałunkiem, by to wyjaśnić.

Usta miał ciepłe i zaborcze. To nie był przyjacielski pocałunek. Adam pokazał jej to bardzo wyraźnie. Zachęcił ją do rozchylenia ust i wsunął język między jej wargi. Genevieve zaczęła mu odpowiadać, początkowo bojaźliwie, potem coraz bardziej namiętnie. Adam znów chłonął smak i zapach, które dobrze pamiętał. Nie mógł się nimi nasycić. Gdy wreszcie cofnął głowę, nie mógł złapać tchu. Przyśpieszony oddech Genevieve brzmiał jak najpiękniejsza muzyka.

Przyjaciel? Też coś.

- I co, chcesz teraz uścisnąć mi dłoń? - spytał. Zignorowała jego sarkazm. Była bardzo szczęśliwa, że może się do niego przytulić. Położyła mu głowę na ramieniu i zamknęła oczy, rozkoszując się urokiem chwili.

Adam długo trzymał ją w ramionach. Czule głaskał plecy Genevieve i nie chciał myśleć o niczym innym, tylko o jej ciepłym ciele. Niestety, wciąż nie mógł zapomnieć o Ezechielu Jonesie.

- O czym myślisz? - spytała nagle.

- O Ezechielu.

- Wiedziałam, że o czymś przykrym. Zaraz mnie udusisz, a poza tym cały zesztywniałeś.

Spróbował rozluźnić mięśnie i przestał ją przyciskać do siebie.

- Teraz lepiej?

- Tak - odparła. - Powinnam chyba zejść z twoich kolan, ale nie chce mi się ruszyć - wyznała. - Wiesz, ja też myślałam o Ezechielu. Czy twoim zdaniem powiedział prawdę, że uszło mu na sucho morderstwo, czy tylko chciał nas przestraszyć?

- Myślę, że nie kłamał, i chętnie poznałbym szczegóły. Powiedziałaś mi, że on zmienił nazwisko. Czy wiesz, jak się nazywa naprawdę?

- Henry Stevens - odpowiedziała. - Słyszałam jak kiedyś Lewis tak go nazwał. Ezechiel dostał wtedy białej gorączki i zagroził mu, że popamięta, jeśli jeszcze raz wymieni to nazwisko. Głupiec tak wrzeszczał, że słyszał go prawie cały chór.

Adam zanotował tę informację w pamięci. Henry Stevens. Czyżby Ezechiel zmienił tożsamość, bo poszukiwano go za przestępstwo? A może nigdy nie wykryto zbrodni, którą popełnił? Adam postanowił jak najszybciej poszukać od­powiedzi na te pytania.

- Po naszym przyjeździe do Salt Lake City powinienem złożyć wizytę miejscowemu szeryfowi.

- Wątpię, czy szeryf jest na miejscu. Nie pamiętasz? Pan Steeple powiedział nam, że do Middleton pojechało trzech szeryfów federalnych, bo obrabowano tam bank.

Plan przyszedł mu do głowy znienacka. Aż się uśmiechnął, gdy sobie wyobraził, co się stanie. Gdyby wszystko miało ułożyć się po jego myśli, warto było zaryzykować. Ezechiel dostałby to, na co zasłużył, Adam zaś nie musiałby go zabijać. Wprawdzie plan miał swoje słabe strony, ale jeśli Adam znajdzie bezpieczne miejsce dla Genevieve i zdoła zwabić Ezechiela do Middleton, i jeśli szeryfowie naprawdę tam są, to ten drań wpadnie prosto w ich ręce.

- Powinniśmy się rozdzielić - powiedziała Genevieve.

Zupełnie jakby odgadła jego myśl.

- Czyżby? - spytał.

- Tak. Jedno z nas odciągnie Ezechiela na północ, a drugie zawiezie pieniądze do Kansas.

Pokręcił głową.

- Pieniądze trzeba tymczasem złożyć w banku. Będą tam bezpieczne do czasu, aż policzę się z Ezechielem i jego kompanami.

- Oszalałeś? Na wzgórzach ukrywają się bandy rabusiów. Ukradną pieniądze. Mój plan jest rozsądny.

- Ja mam lepszy. Znajdziemy bezpieczne miejsce dla ciebie, a ja się zajmę Ezechielem.

- Wykluczone. To jest mój problem i sama muszę go rozwiązać.

- Nie. To nasz wspólny problem i ja go rozwiążę. Ty ze mną nie pojedziesz. Przez cały czas martwiłbym się o ciebie i nie mógłbym się skupić na tym, co mam do zrobienia.

- To znaczy?

- To znaczy na tym, by położyć kres działalności Ezechiela i jego taktyce zastraszania ludzi.

- Bardzo milo z twojej strony, że się o mnie martwisz, ale nie pozwolę się odsunąć na bok. Sądzisz, że będę mogła spokojnie siedzieć w jakimś saloonie, podczas gdy ty nad­stawiasz karku? Nawet nie chcę o tym słyszeć.

Adam uśmiechnął się.

- Nie zamierzam ukryć cię w saloonie. Wymyśliłem lepsze miejsce. Ezechiel nie zbliży się ani do ciebie, ani do pieniędzy.

- Nie ma takiego miejsca.

Pocałował ją jeszcze raz, żeby przestała się z nim spierać.

- Zaufaj mi, Genevieve. Naprawdę wymyśliłem doskonałą kryjówkę.

11

Wsadził ją do aresztu. Ale choć Genevieve musiała przyznać, że jest to idealne miejsce do zabezpieczenia pienię­dzy, to wybór Adama wcale jej nie ucieszył. Wiedziała bowiem, że ma tam cierpliwie czekać, gdy on w tym czasie będzie ścigał Ezechiela i jego ludzi. Gdyby mogła przez chwilę zostać z nim sam na sam, wytłumaczyłaby mu, jak bardzo czuje się nieszczęśliwa. Niestety, areszt był pełen stróżów prawa, a Genevieve nie chciała krytykować Adama przy obcych. Przesłała mu jednak mordercze spojrzenie, gdy zasugerował, że najwygodniej byłoby jej w jednej z pustych cel.

Usiadła na krześle przy biurku szeryfa Nortona, położyła torebkę na kolanach. Adam stał za jej plecami. Tymczasem szeryf zabrał ze swego krzesła stertę papierów, po czym usiadł wygodnie. Był starszym człowiekiem z wielkim brzuchem i melancholijnym spojrzeniem. Przypominał Genevieve ogara. Fałdy skóry na policzkach zwisały poniżej podbródka, kiedy się zaś uśmiechał, a robił to prawie bez przerwy, na całej twarzy pojawiały się zmarszczki. Szeryf potraktował ich bardzo uprzejmie, a Genevieve od razu poczuła do niego sympatię. Z ojcowską troską spytał, w czym może pomóc, po czym cierpliwie wysłuchał wyjaśnień Adama.

Dwaj szeryfowie stali oparci o ścianę i także słuchali z uwagą. Z wyglądu i zachowania prawie się nie różnili, właściwie mogliby być braćmi. Obaj mieli mniej więcej po metr osiemdziesiąt wzrostu i tę samą znużoną minę. Ten bardziej umięśniony nazywał się Davidson, drugi zaś Morgan.

Ich obecność powinna była dodać Genevieve otuchy, lecz dziewczyna była jeszcze bardziej zdenerwowana. Spojrzenia szeryfów zdawały się przenikać ją na wylot. Poza tym obaj przypominali jej o niebezpieczeństwie. Wolała sobie nie wyobrażać, jakie potworności musieli widzieć na własne oczy ci ludzie, skoro stali się tacy groźni. Mimo to umysł podsuwał jej co chwila różne obrazy, jeden straszniejszy od drugiego, i wkrótce tylko resztkami woli powstrzymywała się przed zerwaniem się z krzesła i ucieczką.

Bardzo chciała, żeby wreszcie przestali się na nią gapić, zdawało jej się bowiem, że zaraz jeden z nich rzuci się na nią. Zerkała więc w ich stronę raz po raz, by sprawdzić, czy nadal stoją na swoich miejscach.

Adam widocznie wyczuł niepokój dziewczyny, bo położył jej rękę na ramieniu i lekko ścisnął.

Gdy zakończył wyjaśnienia, nie pomijając szczegółów, które Genevieve wolałaby zachować dla siebie, Davidson zaproponował, by Genevieve przejrzała listy gończe z por­tretami poszukiwanych przestępców i sprawdziła, czy nie ma tam podobizny Ezechiela.

Szeryf wskazał na ponad półmetrową stertę papierów, we­pchniętą w kąt.

- Tam leżą, ale muszę panią ostrzec, że przejrzenie wszystkich zajmie pani czas do wieczora.

- Adamie, czy jest pan pewien, że Jones z kompanami jechali za panem? - spytał Morgan, nie spuszczając oka z Genevieve.

- Tak, starałem się, żeby nasze ślady były dobrze widoczne.

Davidson postąpił krok w stronę Genevieve. Wyraźnie drgnęła, a potem się naburmuszyła.

- Panowie, czemu się tak na mnie gapicie? - spytała.

Szeryfowie wymienili spojrzenia, zaraz jednak znów na nią spojrzeli. Davidson uniósł brwi i przybrał dość potulną minę, ale Morgan zachował kamienną twarz. Genevieve miała wrażenie, że przez ostatnie pięć minut ten człowiek ani razu nie mrugnął.

- Po prostu patrzyłem na panią - odpowiedział Davidson.

- To niedobrze - burknęła. - Przysięgam, że jestem gotowa przyznać się do przestępstwa, byle tylko pan przestał.

- Czy ma pani na myśli konkretne wykroczenie? - zainte­resował się Morgan. W kącikach jego oczu zabłysły wesołe ogniki.

Wreszcie zobaczyła w nim coś ludzkiego. Poczuła się swobodniej.

- Nie - odparła. - Będę musiała coś wymyślić. Czy wie pan, jak groźnie pan wygląda? No nie, musi pan wiedzieć. Przecież z taką miną przesłuchuje pan bandytów, prawda?

- Genevieve, o czym ty mówisz? - zdziwił się Adam.

- Nie zrozumiałbyś, nawet gdybym próbowała ci wy­tłumaczyć. Sam robisz dokładnie to samo.

Davidson wybuchnął śmiechem.

- Och, czy pani naprawdę wcieliła się w Ruby Leigh...?

- Diamond - dokończył Morgan z uśmiechem.

- Zdecydowanie nie wygląda pani na osobę o takim nazwisku - stwierdził Davidson.

Spojrzała na niego karcąco.

- A jak niby wyglądam?

- Wytwornie - odparł Davidson. - Jest pani damą i dlatego bardzo trudno mi sobie panią wyobrazić na scenie w saloonie.

- Wcale w nikogo się nie wcieliłam, w każdym razie nie umyślnie. Pan Steeple dopuścił się nadużycia. Adamie, naprawdę nie musiałeś wspominać o tym, że śpiewałam w saloonie.

Jeszcze raz ścisnął jej ramię. Davidson przyszedł mu z odsieczą.

- Pan Clayborne opowiadał nam o swoim pierwszym spotkaniu z Ezechielem, więc musiał wspomnieć o saloonie.

- Zapewniam pana, że nie mam zwyczaju dostarczać rozrywki pijanym mężczyznom i śpiewałam wyłącznie pieśni kościelne.

- Czy naprawdę doprowadziła pani tych ludzi do płaczu? - chciał upewnić się Morgan.

- Nie umyślnie.

Znowu wybuchnęli śmiechem. Odczekała, aż hałas ucichnie, po czym jąkając się z zakłopotania poprosiła szeryfów, żeby powiedzieli jej, co zamierzają zrobić z Ezechielem i jego kompanami.

Norton wyciągnął rękę i poklepał ją po dłoni.

- Tym niech się miła pani nie martwi.

Protekcjonalny ton Nortona bardzo jej się nie spodobał.

- Szeryfie, Ezechiel Jones mnie ściga. Muszę się martwić i o siebie, i o Adama, bo on chce sam walczyć z tymi trzema potworami. Przestań ściskać mi ramię - dodała, śląc Adamowi przelotne spojrzenie. - Nie chcę, żeby coś ci się stało.

- Ja już podjąłem decyzję - powiedział stanowczo.

Genevieve zwróciła się ponownie do szeryfów:

- No, i co? - spytała wyczekująco.

- Jak to co? - nie zrozumiał Davidson.

- Czekam, aż któryś z was, panowie, powie, że Adam nie może działać na własną rękę i wyręczać stróżów prawa.

Morgan wzruszył ramionami. Nie na taką reakcję liczyła Genevieve. I nie na taką odpowiedź, jaką usłyszała:

- Mam wrażenie, że pan Clayborne dobrze wie, czego chce, droga pani, i nie wydaje mi się, żeby można było namówić go do zmiany zamiarów. Osobiście dobrze go zresztą rozumiem. Gdyby coś groziło kobiecie, którą kocham, zrobiłbym wszystko, żeby zażegnać niebezpieczeństwo.

Nie wiedziała, czy powinna poprawić Morgana, czy puścić jego stwierdzenie mimo uszu. Przecież Adam jej nie kochał, po prostu współczuł i dlatego pomagał. To wszystko.

- Gdyby Ezechiel był poszukiwany za morderstwo albo inne przestępstwo, to owszem, chętnie bym z nim pogadał - ciągnął Morgan.

Obojętność szeryfa bardzo ją zaniepokoiła.

- Na pańskim miejscu nie rozmawiałabym z nim, tylko go zamknęła. A jeśli się okaże, iż morderstwo, które popełnił, nie zostało ujawnione, wtedy ja wniosę przeciwko niemu oskar­żenie.

- Na jakiej podstawie? - spytał.

- Więził mnie w pokoju.

- Bardzo panią przepraszam, ale w tej sprawie jest tylko pani słowo przeciwko jego słowu. Nie sądzę, żeby przyznał się do użycia przemocy - wyraził powątpiewanie szeryf.

- Im szybciej przejrzy pani listy gończe, tym lepiej - po­radził Davidson.

- Naturalnie, ale tymczasem chcę, żeby panowie aresztowali Ezechiela i jego kompanów. Chętnie ich panom opiszę.

- Wróciliśmy do punktu wyjścia - jęknął Morgan. - Jak już mówiłem, żeby dokonać aresztowania, trzeba mieć pod­stawę.

- Na przykład?

Szeryf zastanawiał się przez długą chwilę, nim odpowiedział.

- Gdyby któryś z nich do pani strzelał, wtedy moglibyśmy go aresztować za usiłowanie morderstwa.

Davidson wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Wiem, że rozczarowaliśmy panią, ale prawo jest prawem. Może uda się go nastraszyć, żeby zostawił panią w spokoju.

- Powinniśmy poprosić Ryana, żeby zamienił z nim kilka słów - zaproponował Morgan.

- Co o tym sądzisz, Adamie? - spytała Genevieve.

Ale kiedy się odwróciła, okazało się, że Adama nie ma w pokoju.

- Kiedy on wyszedł?

Zerwała się i ruszyła do drzwi, zanim szeryf zdążył się odezwać.

- Kilka minut temu - rzucił za nią. - Proszę łaskawie usiąść. Musi pani przejrzeć listy gończe. Tu są najnowsze, ale jeśli sądzi pani, że Jones popełnił zbrodnię dawno temu, to zaprowadzę panią do składziku. Przechowuję tam wszystkie listy gończe, nawet te sprzed dziesięciu lat.

- Morgan i ja wpadniemy zaraz do stacji telegrafu i wy­ślemy kilka depesz z prośbami o informacje. Adam dokładnie nam opisał tego Jonesa, więc wkrótce powinniśmy dostać jakąś odpowiedź. A tymczasem jest pani w dobrych rękach - zakończył Davidson.

- Wracacie, chłopcy, w góry?

Morgan skinął głową.

- Ryan musi się kręcić przy domu doktora, póki jest szansa, że świadek przeżyje. Gdyby miała pani jakieś kłopoty, będzie tam i na pewno pani pomoże.

Genevieve popatrzyła za odchodzącymi szeryfami, po czym zwróciła się do szeryfa:

- Pan Steeple powiedział mi, że do Middleton jadą trzej szeryfowie. Ryan jest tym trzecim, prawda?

- Tak. Morgan i Davidson wykonują jego rozkazy. Słysza­łem, jak Morgan mówił, że Ryan nimi dowodzi, choć jest z nich najmłodszy.

- Czy może przypadkiem ma na imię Daniel?

- Tak - odrzekł szeryf. - Ale nie sądzę, żebym kiedykolwiek zwrócił się do niego inaczej jak “szeryfie”. Z takim człowiekiem niełatwo się zaprzyjaźnić. Prawdę mówiąc, boją się go prawie wszyscy w mieście. Pewnie dlatego Morgan za­proponował, żeby to Ryan porozmawiał z Ezechielem Jonesem, Henrym Stevensem czy jak mu tam naprawdę.

- Co Morgan miał na myśli mówiąc, że Ryan musi mieć na oku dom doktora?

- Siedzi bez przerwy u doktora Garrisona i czeka, aż poczciwy Luke MacFarland wyzdrowieje. To jedyny świadek tego nieszczęścia, które przydarzyło się tu przedwczoraj. Zaczęło się od zwykłego napadu na bank, a skończyło masakrą. Luke był właśnie na dworze i widział, co się stało. Zanim stracił przytomność, powiedział Ryanowi i mnie, że poznałby przywódcę tej bandy.

Pracownicy banku oddali pieniądze bez protestów i podnieśli ręce do góry, żeby pokazać tym bandziorom, że nie będą udawać bohaterów i chwytać za broń. Nie było więc potrzeby do nich strzelać, ale bandyci i tak ich zabili. Frank Holden, dyrektor banku, dostał sześć kul w głowę. Krew była wszędzie, od podłogi po sufit. Pięciu ludzi, których uważałem za swoich przyjaciół, wybito jak psy.

Genevieve słuchała tej opowieści i czuła, że robi jej się słabo.

- Biedacy - szepnęła. - Jeśli nie chcieli walczyć, to dlaczego ich zamordowano?

- Tylko dlatego, żeby nie było świadków. Luke i Nichols wszystko widzieli. Obaj oberwali. Luke leży z kulą w brzuchu, a to znaczy, że ma małe szanse na przeżycie. Rodzina jest zrozpaczona. Nie wiem, co się stanie z żoną i czterema chłopakami Luke'a, jeśli przyjdzie mu umrzeć.

- A inni świadkowie? - spytała.

- Nichols dostał kulę w serce. Doktor powiedział, że prawdopodobnie zmarł na miejscu.

- Mam nadzieję, że szeryfowie federalni złapią tych drani i wsadzą ich na resztę życia do więzienia.

- Ja bym wolał, żeby ich powiesili - powiedział Norton. - Czy teraz już pani rozumie, dlaczego Davidson i Morgan pozwolili Adamowi zająć się Ezechielem Jonesem? Mają pełne ręce roboty przy tropieniu tej bandy. Wszyscy trzej mało ostatnio sypiają.

- Myśli pan, że znajdą bandytów?

- Może tak, a może nie. W tych górach jest ponad sto jaskiń, a tamci mogą się ukrywać w każdej z nich. Ale w końcu wpadną, bo muszą popełnić jakiś błąd. Jest ich pięciu, grasują w okolicy już od roku. Ich przywódca musi być diabelnie cwany, że tak długo zwodzi Ryana. Łotr zawsze dba o to, żeby nie było świadków. Na wszelki wypadek, gdyby jednak kiedyś go złapali.

Szeryf wstał i rozprostował ramiona.

- Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, żeby posiedzieć tu samotnie, to pójdę do domu doktora sprawdzić, co słychać u Luke'a.

- Nie mam nic przeciwko temu - odparła. - Ale gdyby pan przypadkiem spotkał Adama, proszę mu powiedzieć, że chciałabym, żeby pomógł mi przejrzeć listy gończe, zgoda?

- Wątpię, czy go zobaczę w najbliższym czasie - odparł szeryf. - Oboje wiemy, że pojechał wypatrywać tamtych typów. Pewnie zaczaił się na nich na wzgórzu pod miastem. Ja w każdym razie tak bym zrobił, gdybym chciał dopaść kogoś jadącego z Gramby. Jedyna droga do Middleton prowadzi przez to wzgórze za stajnią. Mam przeczucie, że Adam wróci dopiero wieczorem, i to z pustymi rękami. Jeśli nawet do was dotarła wieść o przyjeździe szeryfów federal­nych, to Jones też pewnie już o nich wie.

Genevieve pokręciła głową.

- Wątpię, czy Ezechiel rozmawiał z kimkolwiek, będąc w Gramby. Na to w każdym razie liczy Adam. Ale martwię się o niego, szeryfie. Ezechiel jest pewny siebie, a jego dwaj ludzie bez zastanowienia wpakują każdemu kulę w plecy.

- Nie chcę, żeby pani siedziała tutaj i zamartwiała się. Może wstąpię na wzgórze zobaczyć, co porabia Adam. Ale on chyba nie potrzebuje mojej pomocy. Wygląda mi na śmiałka, który wychodzi cało z każdego starcia, nawet gdyby miał trzech przeciwników.

Pokazał jej jeszcze, gdzie znajduje się składzik, po czym zostawił Genevieve samą. Na pierwszy rzut oka zadanie wydawało się niewykonalne, bo papierów było tam mnóstwo. Zajmowały całą ścianę z półkami, inne walały się po podłodze. Od kurzu unoszącego się w powietrzu zakręciło się jej w nosie. Kilka starych listów gończych rozsypało się przy pierwszym dotknięciu.

Ale zbiór wcale nie był taki chaotyczny, jak jej się na początku zdawało. Szeryf ułożył listy gończe chronologicznie. Odłożyła więc najnowsze i zaczęła przekopywanie od tych sprzed mniej więcej roku, stopniowo docierając do coraz starszych.

Po trzech godzinach zesztywniała od siedzenia na podłodze, była głodna i cała zakurzona. Wyciągając nogi, żeby pozbyć się skurczu w łydce, przewróciła stertę, która jeszcze czekała na przejrzenie. Z westchnieniem schyliła się, żeby pozbierać i ułożyć papiery, i nagle wydała okrzyk radości. Z kartki spoglądała na nią paskudna gęba Ezechiela Jonesa.

Rysunek wiernie oddawał oryginał, gdyż kopista dobrze uchwycił rysy twarzy Ezechiela i trafnie sportretował jego przymrużone, okrągłe oczka. Ezechiela poszukiwano za mor­derstwo i rozbój, napisano też że ma broń i jest niebezpieczny, o czym Genevieve sama się przekonała i mogła to zaświadczyć. Za pomoc w jego ujęciu wyznaczono nagrodę w wysokości stu dolarów. W liście gończym podane też były nazwiska, którymi posługiwał się kaznodzieja. U góry tłustym drukiem wypisano, że poszukuje się go żywego lub martwego.

Genevieve tak podnieciło to odkrycie, że aż trudno jej było zebrać myśli. Nie ulegało jednak wątpliwości, że jak najszybciej należy pokazać dokument Adamowi, żeby zdał sobie sprawę, z jak niebezpiecznym przeciwnikiem ma do czynienia. Boże, Ezechiel naprawdę kogoś zamordował. Wprawdzie Genevieve słyszała, jak chełpi się swą zbrodnią, ale nie do końca w to wierzyła. List gończy rozwiewał jednakże wszelkie wątpliwości. Ezechiel był mordercą. Miała tylko nadzieję, że gdy Adam przekona się o tym, zrezygnuje z pościgu, oddając sprawę w ręce przedstawicieli prawa.

Chwyciła torebkę i podbiegła do drzwi, doszła jednak do wniosku, że lepiej nie zabierać ze sobą pieniędzy Thomasa, wróciła więc i ukryła torebkę w jednej z cel. Postanowiła nie zostawiać kluczy w areszcie, wsunęła więc ciężkie metalowe kółko na nadgarstek, niczym bransoletkę. Przy każdym jej kroku klucze brzęczały i podzwaniały.

Na ulicach było tłoczno. Genevieve nie wiedziała dokładnie, gdzie jest Adam, ale miała nadzieję, że znajdzie go czekającego pod wzgórzem na Ezechiela. Szeryf powiedział im przecież, że główny trakt z Gramby prowadzi do Middleton od północy, i jeśli Ezechiel ich ściga, prawdopodobnie będzie jechał właśnie tamtędy. Wcześniej modliła się, żeby Ezechiel nie dowiedział się o przyjeździe szeryfów federalnych. Teraz jednak miała nadzieję, iż wiedząc o tym, kaznodzieja będzie trzymał się z dala od Middleton. Już sama myśl, że Adam musiałby walczyć aż z trzema szubrawcami, budziła w niej trwogę. Adam był człowiekiem honoru. Nigdy nie strzeliłby nikomu w plecy. Natomiast Ezechiel zrobiłby to bez wahania.

Ta możliwość ją przerażała. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, puściła się biegiem w stronę stajni.

Nagle rozległ się huk wystrzału. Hałas tak ją zaskoczył, że się potknęła. Chwyciła za palik do wiązania koni, żeby utrzymać równowagę, ale upuściła przy tym list gończy. Natychmiast poderwała go z ziemi, złożyła i wsunęła do kieszeni, a potem przysłoniwszy dłonią oczy, próbowała się zorientować, kto strzelał. Ktoś do niej zawołał, ale słowa zagłuszył huk następnych wystrzałów. Odgłos niósł się echem od budynku do budynku. Przechodnie rozbiegli się w po­szukiwaniu bezpiecznego miejsca. Wystarczyło kilka sekund, by ulica opustoszała.

Genevieve zmartwiała. Zobaczyła mężczyznę pędzącego środkiem ulicy w kierunku, z którego dochodziły wystrzały. Miał wyciągnięty rewolwer. Biegł tak szybko, że w słonecz­nym świetle wyglądał jak niekształtna plama.

Jasnowłosa kobieta wysunęła głowę zza drzwi najbliższego sklepu i krzyknęła do Genevieve:

- Wejdź do środka, bo cię zabiją!

- Bandyci wrócili, teraz wszyscy zginiemy - zapiała zza jej pleców inna kobieta.

Genevieve odwróciła się, żeby skorzystać ze schronienia w sklepie. Przystanęła jednak. Dlaczego bandyci mieliby wrócić? Przecież już mają pieniądze, bo obrabowali bank. A jeśli to jakaś inna banda...?

Adam. Zimny dreszcz przebiegł jej wzdłuż kręgosłupa. Boże, a jeśli Adam znalazł się w tarapatach? Zakładała wprawdzie, że wyruszył na poszukiwanie Ezechiela, ale jeśli wrócił do miasta...? Wyobraziła go sobie w zasadzce, otoczo­nego przez Lewisa, Hermana i Ezechiela. Boże, a jeśli już go postrzelili? Musiała to sprawdzić, i podejść na tyle blisko, by przekonać się, że Adam nie ma z tym nic wspólnego.

Zakasała spódnice i puściła się biegiem. Huk wystrzałów zdawał się dochodzić zza dwóch budynków na sąsiedniej ulicy. Słońce ją oślepiało, a strach paraliżował. Dysząc ciężko, gnała, jakby od tego zależało jej życie. Właśnie zeskakiwała z chodni­ka, gdy usłyszała, że ktoś szepcze jej imię. Znów się potknęła, odwróciła się bowiem, żeby zobaczyć, kto to.

Krzyknęła.

12

Zapędził ich w kozi róg, tak jak zamierzał. Adam przywarł do ceglanego muru, ciągnącego się wzdłuż ulicy, i doładował rewolwer. Tuż za rogiem był ślepy zaułek. Adam poczuł się pewnie, wiedział bowiem, że cała trójka wlazła prosto w pułapkę.

Nie był usposobiony ugodowo. Gdy zsiadał z konia za stajnią, jeden z tych drani próbował znienacka go zaatakować. Gdyby nie zeskoczył w mgnieniu oka z konia i nie padł plackiem na ziemię, niechybnie dostałby kulę w plecy.

Chciał wyrównać z nimi rachunki, ale choć z przyjemnością zabiłby wszystkich, wiedział, że będzie musiał się zadowolić zranieniem jednego, może dwóch. Miał tylko nadzieję, że Ezechiel wpadnie w desperację i spróbuje przemknąć się obok niego. Z zaułka nie było innego wyjścia, Adam zdecydował się więc czekać tutaj, nawet gdyby miało to trwać do wieczora.

Spostrzegł mężczyznę biegnącego w jego kierunku z drugiej strony ulicy. Obcy miał gwiazdę na piersi, więc Adam doszedł do wniosku, że to trzeci z szeryfów federalnych. Mężczyzna był wysoki, barczysty, miał jasne włosy i niebieskie oczy.

Wydał mu się znajomy. Adam nie mógł sobie jednak przypomnieć, gdzie go już przedtem widział. Skinął na niego głową i już miał się odwrócić, gdy na kieszonce kamizelki nieznajomego spostrzegł złotą dewizkę. Zwisał na niej przed­miot dziwnie przypominający złote etui kompasu. Skojarzenie było natychmiastowe.

- Ty sss.... - wyszeptał Adam. Miał przed sobą Daniela Ryana.

- Rzuć broń! - ryknął Ryan.

Adam pokręcił głową i dalej ładował rewolwer.

Daniel wymierzył w niego broń i powtórzył komendę, gdy rozległ się strzał. Kula gwizdnęła przy lewym ramieniu Ryana. Ryan odskoczył i podobnie jak Adam znalazł osłonięte miejsce za murem, po drugiej stronie zaułka.

Spojrzał na Adama.

- Kto tam jest, do diabła?

Adam szybko mu wyjaśnił. Gdy skończył, Ryan spytał, ilu ludzi broni się w zaułku.

- Ezechiel uciekał pierwszy, jego dwaj ludzie za nim. Jak wybiegłem zza rogu, zobaczyłem ostatniego z tych drani. Muszą tam być wszyscy trzej. Pewnie myśleli, że przebiegną na skróty. No i siedzą teraz w pułapce. Jak im się skończy amunicja, to wyjdą.

Ryan skinął głową.

- Zajmę się tym. Tylko nie właź mi w drogę, człowieku.

- Nic z tego - odparł Adam. - To pan niech nie włazi mi w drogę. Mam przyjemność z Danielem Ryanem, prawda?

- Tak. A kim pan jest?

- Adam Clayborne.

Ryan uniósł brwi, a zaraz potem w kącikach jego ust pojawił się cień uśmiechu.

- Syn Róży.

- Zgadza się - powiedział Adam. Ładny ma pan kompas.

- To prawda.

- Ten kompas należy do mojego brata, Cole'a.

- To też prawda - przyznał ponownie Ryan.

Zanim Adam zdążył zażądać zwrotu, Ryan zagrzmiał w głąb zaułka:

- Rzućcie broń i wyjdźcie z podniesionymi rękami, bo inaczej zginiecie!

W odpowiedzi kilka kul świsnęło koło niego. Ryan wysunął się zza załomu, strzelił dwukrotnie i znów przywarł do muru.

- Jak się miewa pańska matka? - spytał zadziwiająco łagodnym tonem.

- Dobrze - odparł Adam na ułamek sekundy przed tym, jak wypadł ze swej kryjówki i oddał strzał w głąb zaułka. Ktoś zawył z bólu.

- Jeden trafiony, zostało jeszcze dwóch.

- Niech pan się do tego nie wtrąca.

- Nie ma mowy.

- Co teraz porabia Cole?

- Prowadzi ranczo.

- Poddajecie się? - ryknął Ryan. - To wasza ostatnia szansa.

- Idź do diabła - odkrzyknięto z zaułka.

Ryan głośno westchnął.

- Zdaje się, że chcą umrzeć.

Adam skinął głową.

- Na to wygląda.

- I dobrze. Będzie mniej papierkowej roboty - stwierdził Ryan. - Właściwie powinienem im dogodzić.

- Ezechiel Jones jest mój. Jeśli ma zginąć, to tylko z mojej ręki.

Ryan wzruszył ramionami.

- Czy Róży podoba się w Montanie?

- O, tak. Często pana wspomina. Mówi o panu z wielkim szacunkiem i chyba ma nadzieję, że wkrótce przyjedzie pan do nas na ranczo z kompasem, który pan pożyczył. - Adam silnie zaakcentował ostatnie słowo.

Ryan się roześmiał.

- Wcale go nie pożyczyłem, tylko wziąłem.

- Niech pan go zwróci.

- Zwrócę, kiedy przyjdzie na to czas. Mam sprawę do Cole'a, więc jak tylko przestanę być potrzebny tutaj, przyjadę na Różane Wzgórze.

- Lepiej niech pan przyjedzie uzbrojony. Cole jest na pana tak wściekły, że gotów strzelić, o nic nie pytając.

Ryan się uśmiechnął.

- On zabija bez skrupułów, prawda?

- Zgadza się.

- To dobrze. Właśnie tak słyszałem. To znaczy, że jest człowiekiem, jakiego potrzebuję.

- Po co? Nie myśli pan chyba, że on będzie dla pana pracował?

- Właśnie tak myślę. Potrafię być bardzo przekonujący.

Rozmowę przerwały im kolejne strzały z zaułka. Od­powiedzieli ogniem. Huk był ogłuszający. Wystrzelawszy magazynki, obaj przywarli do ściany, żeby doładować broń.

- Co Cole miałby dla pana zrobić?

- Zabić jednego szczura.

Zanim Adam zdążył dopytać się o szczegóły, rozległ się krzyk jednego z ludzi Ezechiela.

- Wychodzimy. Nie strzelajcie!

- Rzućcie broń i podnieście ręce do góry - odkrzyknął Ryan.

Wydawszy tę komendę, dał znak Adamowi, żeby został na miejscu, a sam zaczął się wycofywać na środek ulicy.

Herman pierwszy pojawił się w gardle zaułka. Szedł z dumną miną, a za nim kulejąc, wlókł się Lewis. Obaj dochodzili już prawie do ulicy, gdy Lewis, wykorzystując kompana jako tarczę, wyciągnął ukrytą broń i strzelił do Ryana. Chybił. Daniel pewnym strzałem wybił mu rewolwer z ręki, a ułamek sekundy później kolba rewolweru Adama dosięgła głowy opryszka. Lewis osunął się na ziemię jak worek z piachem.

Herman natychmiast sięgnął po broń. Nie zdążył jej jednak użyć.

Ryan strzelił bez litości. Kula przebiła bandycie pierś i odrzuciła go do tyłu. Śmiertelny strzał powalił Hermana na chodnik.

Adam zaczął się przesuwać w głąb zaułka, w poszu­kiwaniu Ezechiela. Nigdzie go jednak nie dostrzegł. Klnąc pod nosem, schował rewolwer do pochwy i odwrócił się. Ryan dotarł na środek ulicy i stał tam teraz ze wzrokiem wbitym w jakiś punkt. Zupełnie jakby szykował się do pojedynku. Nogi miał rozstawione i lekko ugięte, plecy wyprostowane, a dłoń trzymał tuż przy rękojeści rewolweru.

- Puść ją! - zagrzmiał.

Adam zerwał się do biegu, ignorując sygnał Daniela, żeby został na miejscu. Gdy był już jakieś trzy metry od Ryana, zobaczył Genevieve, swą słodką Genevieve, i Ezechiela.

Łobuz trzymał lufę rewolweru przy jej skroni i wolno wycofywał się do krytego powozu, który ktoś zostawił przed sklepem.

Adam poczuł, że uginają się pod nim nogi.

- Nie - jęknął chrapliwie.

Ryan powoli zbliżał się do Ezechiela, skupiony bez reszty na złoczyńcy. Adam również postąpił kilka kroków, ale jego uwagę pochłaniała wyłącznie Genevieve.

Musiała być śmiertelnie przerażona, a mimo to starała się ukryć przed nim swój strach. Kiedy jednak dostrzegł łzy w jej oczach, przestał panować nad gniewem.

Miał ochotę zabić tego bydlaka gołymi rękami.

Najpierw musiał jednak skłonić go do odwrócenia broni od Genevieve. Ezechiel opasał talię dziewczyny lewym ramieniem i trzymał ją przed sobą jak tarczę. Był coraz bliżej powozu. Prawą ręką przystawiał rewolwer do jej skroni, palec trzymał cały czas na spuście.

- Wszystko będzie dobrze - szepnął Adam tak cicho, że Genevieve chyba nie mogła go usłyszeć.

Zrozumiawszy się bez słowa, Adam z Ryanem zaczęli wolno okrążać Ezechiela, zbliżając się do niego z każdym krokiem. Dzieliło ich jeszcze jakieś pięć, sześć metrów od bandyty, gdy Ezechiel kazał im się zatrzymać.

- Jeszcze jeden krok i ją zabiję! - krzyknął.

Adam wyczuł w jego głosie panikę. Ezechiel miał roz­biegane oczy. Jak szczur zapędzony do rogu, był gotów ukąsić. Adam wiedział, że najmniejszy ruch może sprowoko­wać kaznodzieję do pociągnięcia za spust.

Jeszcze nigdy w życiu tak się nie bał. Nie zdążył powiedzieć Genevieve, że ją kocha, a pragnął wyznać jej to co najmniej milion razy. Chciał być z nią do końca życia i powtarzać jej codziennie, ile dla niego znaczy.

- Puść ją, Ezechielu - poprosił.

- Zabieram ją stąd i nikt mi w tym nie przeszkodzi - krzyknął piskliwie Ezechiel. - Nie mam nic do stracenia, a jeśli chcecie uratować jej życie, to nie jedźcie za mną.

- Nie pozwolę, żebyś wziął ją ze sobą - odkrzyknął Ryan.

Ezechiel zwrócił się do Daniela:

- Zabiję ją! - ryknął. - Jeśli ręce zaczną mi drżeć, rewolwer wypali, i to będzie wasza wina. Rzućcie broń i obróćcie się tyłem do mnie.

- Nie! - zaprotestowała rozdzierająco Genevieve. - On ci strzeli w plecy. Nie rób tego, Adamie!

- Stul pysk - syknął Ezechiel. - Sama napytałaś sobie biedy. Gdybyś nie ukradła mi pieniędzy...

- To są pieniądze Thomasa, nie twoje. Zamierzam mu je oddać.

- Zza grobu? - zakpił Ezechiel. - Chyba nie myślisz, że daruję ci życie? Jesteś naiwna, Genevieve. Przestań się szarpać - burknął, gdy próbowała odepchnąć jego ramię.

- Puść ją - błagał Adam.

Przemożny lęk brzmiący w jego głosie rozdzierał Genevieve serce.

- Przepraszam - szepnęła.

- Powiedziałem, rzućcie broń - zażądał ponownie Ezechiel.

- Nie mogę - odkrzyknął Ryan.

Adam powoli odsuwał się w lewo, Ryan w prawo. Daniel wyciągnął przed siebie rękę i wycelował w Ezechiela, trzy­mającego Genevieve. Adam wiedział, co Ryan zamierza. Krew zastygła mu w żyłach. Zobaczył, że oczy Daniela są w tej chwili zimne jak lód.

- Nie rób tego! - krzyknął.

- Mam go.

- Nie.

Ryan zignorował sprzeciw Adama. Nadal przesuwał się centymetr za centymetrem, usiłując zająć pozycję do celnego strzału. Wiedział, że ma tylko jedną szansę, a jeśli Ezechiel nie zginie na miejscu, również Genevieve straci życie.

- Nie ruszajcie się - ostrzegł znów Ezechiel. Patrzył to na Adama, to na Ryana. Od powozu dzieliła go już bardzo niewielka odległość.

- To jest twoja ostatnia szansa! - zagrzmiał Ryan. - Puść ją natychmiast, bo przysięgam, że położę cię trupem na miejscu.

Adam czuł, że ma ochotę zabić Ryana. Jak on śmie narażać życie Genevieve? Nie obchodziło go w tej chwili, że to jedyny słuszny sposób. Wprawdzie wiedział, że Ezechiel będzie chciał zabić Genevieve przy pierwszej nadarzającej się okazji, ale gdyby Ryan strzelił i chybił, albo gdyby Ezechie­lowi drgnęła ręka, oznaczałoby to dla Genevieve pewną śmierć.

Nie mógł do tego dopuścić. Gdyby nawet miał zginąć w jej obronie, był gotów zrobić to bez wahania.

Rzucił się w stronę powozu, chcąc sprowokować Ezechiela do strzału. Gdy dzieliły go od łotra jeszcze jakieś dwa metry, sięgnął po rewolwer.

Przynęta chwyciła. Adam stanowił w tej chwili łatwy cel i Ezechiel nie oparł się pokusie. Odsunął broń od głowy Genevieve i wycelował.

Zginął, nim zdążył pociągnąć za spust. Ryan strzelił w sam środek jego czoła. Kula Adama dosięgła celu w chwilę później, trafiając o milimetry od kuli Daniela.

Siła pocisków odrzuciła Ezechiela do tyłu. Genevieve zachwiała się, krzyknęła i upadła na ziemię, wybuchając szlochem.

Przez chwilę była pewna, że Adam zginie. Trwoga omal jej nie zabiła.

Ale teraz Adam delikatnie podniósł ją z ziemi. Padła mu w ramiona, wciąż wstrząsana histerycznym szlochem. Adam podtrzymywał dziewczynę i starał się zapanować nad gniewem, żeby tylko ją pocieszyć. Oboje drżeli.

- Myślałem, że cię straciłem - szepnął chrapliwie.

- To wszystko moja wina. Powinieneś był zostać na Różanym Wzgórzu... Przeze mnie omal cię nie zabili, a gdyby ciebie zabrakło, nie wiem, jak mogłabym żyć dalej...

- Pst, kochanie. Już dobrze.

Raptownie odsunęła się od niego.

- Jak mogłeś tak się narażać! - krzyknęła. - Jak mogłeś...

Nie była w stanie powiedzieć nic więcej. Niemal dusiła się od szlochu. Adam znów przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił. Wiedział, że teraz już nie pozwoli jej odejść.

- Nie płacz, najmilsza, nie płacz. - Pochylił się i pocałował ją w czubek głowy. - Byłaś bardzo dzielna.

- Wcale nie. Bardzo się bałam.

- Ja też się bałem - przyznał.

Spojrzała na niego szeroko rozwartymi oczami.

- Ty? Bałeś się? Nie wierzę. Ty się niczego nie boisz.

Roześmiał się. Odgłos tego śmiechu wydał mu się bardzo nieprzyjemny. Kciukami otarł łzy z policzków Genevieve, po czym znów się roześmiał.

- Jeszcze drżą mi ręce. Genevieve, już nikt nigdy cię nie skrzywdzi.

Była bezpieczna. Powtarzał to sobie bez końca z nadzieją, że w ten sposób stłumi targający nim gniew. Wciąż był tak wściekły na Ryana, że z trudem panował nad sobą.

Genevieve wiedziała, że jeśli nie odsunie się od Adama, nie przestanie płakać, ale chciała być jak najbliżej niego.

- Przeze mnie omal cię nie zabili - powtórzyła. - Ezechiel miał rację. Powiedział mi, że jestem naiwna, i to jest prawda, Adamie. Masz przeze mnie same kłopoty. Żaden człowiek nie zasługuje na taki krzyż.

Ujął ją pod brodę.

- Przecież nie kazałaś mi za sobą jechać - przypomniał i zanim zdążyła się sprzeciwić, pocałował ją.

Po chwili Genevieve znów tonęła we łzach. Adam był szlachetnym człowiekiem i był dla niej taki dobry.

Spojrzała na martwego Ezechiela i gwałtownie się wzdryg­nęła. Adam odciągnął ją na bok. Od dłuższego czasu wpatrywał się w stróża prawa, który kilka minut wcześniej przyszedł mu z pomocą.

- Czy to jest Daniel Ryan? - spytała Genevieve.

- Tak.

- Czy ma jeszcze kompas Cole'a?

Adam skinął głową.

- Powiedział mi, że przywiezie go na Różane Wzgórze.

- Dlaczego tak się na niego boczysz?

- Niepotrzebne ryzykował. Narażał twoje życie. Gdyby spudłował...

- Nie myśl o tym. Jestem mu wdzięczna i muszę mu to powiedzieć.

- Nie.

- Ezechiel powiedział, że mnie zabije, bo sprawiam mu za dużo kłopotów.

- Ryan powinien był poczekać - upierał się Adam.

Daniel usłyszał jego uwagę.

- Wiedziałem, co robię, panie Clayborne. - Akurat. Powinien był pan zostawić to mnie... Ryan nie pozwolił mu dokończyć.

- Pan był za bardzo zaangażowany uczuciowo. Ja nie.

- Ty zimny draniu!

Ryan podszedł bliżej.

- Owszem, jestem zimnym draniem.

- Mógł pan ją zabić. Gdyby Ezechiel drgnął albo próbował się uchylić, trafiłby pan Genevieve.

- Poczekałem na właściwą chwilę.

- Do diabła z takim tłumaczeniem.

Genevieve nie mogła zrozumieć, co się dzieje. Mężczyźni, którzy jeszcze przed chwilą ocalili jej życie, teraz zachowywali się tak, jakby chcieli się nawzajem pozabijać. Wydało jej się to całkiem bezsensowne.

- Dla pana nie było ważne, czy ona wyjdzie z tego żywa, czy martwa. Co z pana za szeryf? Powinien pan chronić obywateli, a nie strzelać do nich.

Adam mocno popchnął Ryana. Ryan odwzajemnił się tym samym.

- Było dla mnie ważne, ale tak się składa, że w odróżnieniu od pana nie jestem w niej zakochany. Pojmujesz różnicę, człowieku? Popatrz na swoje ręce. Jeszcze się trzęsą.

- Oj, trzęsą się, trzęsą, żeby trzasnąć cię w gębę. Przysię­gam, że...

Kątem oka Adam zauważył, że Lewis się podnosi. Opryszek, który dotąd leżał nieprzytomny, podźwignął się na kolana. W ręce miał rewolwer. W tej samej chwili Ryan spostrzegł błysk metalu. Obaj z Adamem obrócili się i wystrzelili jednocześnie.

Kula Adama wybiła Lewisowi broń z ręki. Pocisk Ryana przeszył pierś bandyty. Lewis runął na ziemię.

Przerażona Genevieve chwyciła się za gardło. Wszystko stało się tak szybko, że nawet nie zdążyła krzyknąć. Na Adamie i Ryanie wypadek nie zrobił jednak większego wrażenia. Przez parę sekund patrzyli jeszcze na Lewisa, żeby upewnić się, że nic im z jego strony nie grozi, po czym znów odwrócili się do siebie i jakby nigdy nic podjęli zaciekły spór.

Genevieve odsunęła się od nich i cofając się, wpadła na szeryfa Nortona.

- Jak oni mogą być tacy gruboskórni? Przed chwilą zabili człowieka! - Głos drżał jej z przejęcia, a cała się trzęsła.

- Mnie się zdaje, że ten człowiek po prostu zasługiwał na śmierć. Inaczej pewnie trafiłby któregoś z tych dwóch. Dlatego nie ma co go żałować.

- A dlaczego oni się kłócą?

- Ach, po prostu muszą się wyładować. Z ganku Barnesa widziałem, co się tu działo. Porządnie ich pani wystraszyła, i to obu. Gdyby ten rewolwer przy pani głowie wystrzelił, źle by się to skończyło.

Szeryf trącił czubkiem buta nieruchomą nogę Ezechiela.

- Teraz nie wydaje się niebezpieczny, prawda?

Genevieve nie chciała spojrzeć na zwłoki. Odwróciła się do Adama akurat w porę, by usłyszeć, jak tłumaczył Ryanowi, że należało próbować pertraktacji z Ezechielem.

- Nie pertraktuję z kryminalistami - odparł Ryan. - Może pan się wściekać do woli, ale jak pan ochłonie, to i tak przyzna mi pan rację. Postąpiłem słusznie. Przecież powie­działem, że nie chybię, i nie chybiłem.

- Taki pan pewny siebie?

- Nie, jestem taki dobry - stwierdził chełpliwie Ryan. - Poza tym ułatwił mi pan robotę, wystawiając się na cel. To było zresztą bardzo głupie.

Adam poczuł się urażony tą ostatnią uwagą. Znów pchnął Ryana. Ten jednak nie cofnął się ani o krok.

Genevieve poczuła, że musi na chwilę usiąść. Serce jej waliło, a nogi odmawiały posłuszeństwa. Zwróciła się do szeryfa Nortona:

- Adam omal przeze mnie nie zginął - wyznała słabym głosem.

Szeryf ujął ją pod ramię.

- Pani drży jak listek - powiedział. - Przecież to nie pani wina, że jej towarzysz ma samobójcze zapędy.

- Właśnie, że moja. Póki się nie zjawiłam, żył sobie spokojnie i bezpiecznie na ranczu. A ja narobiłam mu kłopotów.

Szeryf poklepał ją niezgrabnie.

- Spokojnie, nie ma potrzeby płakać. Kłopotów narobił ten oprych, który leży martwy na ulicy.

- On był poszukiwany - wykrzyknęła Genevieve, przypo­mniawszy sobie o liście gończym. Wydobyła go z kieszeni i podała szeryfowi.

- Był pan osobiście zainteresowany tą damą – zarzucił Adamowi Ryan, dostatecznie głośno, by Genevieve usły­szała.

- Jestem zainteresowany! - ryknął Adam. - Kocham ją, ale to nie znaczy, że nie mógłbym tego załatwić.

Genevieve odwróciła się w jednej chwili.

- Kochasz mnie? - zawołała.

Adam nawet na nią nie spojrzał.

- Nie wtrącaj się, Genevieve. A pan się myli, Ryanie. Igrał pan jej życiem. Zabiłbym pana za to.

- Nie możesz mnie kochać. Wyjeżdżam do Paryża.

Ryan i Adam odwrócili się nagle do niej. Genevieve wykonała zwrot na pięcie i pobiegła w stronę aresztu. Już podjęła decyzję. Zabierze torebkę i niezwłocznie wyruszy do Kansas. A gdy tylko odda Thomasowi pieniądze, wsiądzie w pierwszy pociąg jadący na Wschodnie Wybrzeże.

Tak się śpieszyła, że nawet nie poczekała, aż szeryf otworzy drzwi i przepuści ją przodem. Sama wpadła do środka i popędziła przed siebie, ale stanąwszy przed celą, zorientowała się, że nie ma kluczy. Musiała zgubić je po drodze.

Nawet nie wiedziała, że przez cały czas płacze, dopóki szeryf nie podał jej chustki.

- No, no, już dobrze - powiedział.

- Zgubiłam pana klucze - jęknęła żałośnie.

- Tutaj je mam - odparł szeryf. - Znalazłem cały pęk pośrodku ulicy, tam gdzie go pani upuściła. Ale zupełnie nie rozumiem, po co zamknęła pani ubranie za kratkami. Czy sądziła pani, że ktoś je ukradnie?

Najpierw pokręciła głową, ale zaraz potem przytaknęła. Ani ona, ani Adam nie powiedzieli szeryfowi o pieniądzach, a nie było potrzeby wdawać się w zbędne wyjaśnienia.

W tej chwili otworzyły się frontowe drzwi i do środka wszedł Adam. Na progu musiał się schylić, żeby nie rozbić głowy o framugę. Gniewnie marszczył czoło, ale nie miało to większego znaczenia. I tak był najwspanialszym mężczyzną, jakiego Genevieve znała.

- Niech pan mu każe stąd iść - szepnęła do szeryfa.

- Musiałbym mieć jakiś powód, szanowna pani - odparł Norton, otwierając drzwi celi.

Wpadła do środka po torebkę, ale na dźwięk głosu Adama odwróciła się.

- Co ci się stało? Dlaczego jesteś taka zdenerwowana?

Nie mogła pojąć, że inteligentny człowiek może wykazać się taką tępotą. Patrzyła na niego przez kratki i ze wszystkich sił starała się powstrzymać strumienie łez.

- Omal cię nie zabili przeze mnie. Chciałeś zginąć, żeby mnie uratować, prawda? Jesteś dobry i szlachetny, a ja nie jestem godna twojej miłości. Twoja matka nigdy by mi nie wybaczyła, gdyby coś ci się stało.

Otarła łzy wierzchem dłoni.

- Już czas, żeby każde z nas poszło swoją drogą. Wracaj do domu, Adamie...

- Genevieve...

Zignorowała ostrzegawczy ton jego głosu.

- Już postanowiłam.

Adam uśmiechnął się. Genevieve powinna się zorientować, że coś knuje, ale była za bardzo przerażona, żeby się nad tym zastanowić. Usiadła na pryczy i splotła ręce na kolanach. Przeżyła coś strasznego, a na każde wspomnienie, że Adam wplątał się w to po uszy, drżała jak osika. Zdawało się jej, że już nigdy o tym nie zapomni.

Niespodziewanie Adam zamknął drzwi celi, przekręcił klucz w zamku, skrzyżował ręce na piersi i znów uśmiechnął się do niej.

- Teraz cię mam, Genevieve.

- Nie wolno mi cię kochać.

- Za późno. Już mnie kochasz, a w każdym razie tak mi się zdaje. To dlatego tak się przestraszyłaś, prawda? Myślałaś, że mnie stracisz.

- Skąd wiesz, co czułam?

- Bo ja czułem to samo.

- Miłość nie powinna przysparzać cierpień.

- Kocham cię, najmilsza.

Pokręciła głową.

- Nic z tego nie wyjdzie. Za bardzo się różnimy. Ani się obejrzysz, jak będziesz miał mnie dość. Ale nigdy cię nie zapomnę - szepnęła.

Adam roześmiał się.

- Skoro mamy być razem przez resztę życia, to chyba rzeczywiście mnie nie zapomnisz.

- Muszę wyjechać.

- Pojadę za tobą.

- Ty chcesz mieć święty spokój, a ja lubię przygody.

- Pójdziemy na kompromis i będziemy mieli trochę tego, trochę tego.

Po policzkach znów popłynęły jej strumienie łez.

- Szeryfie, niech pan mnie stąd wypuści. Muszę zdążyć na dyliżans.

- Szeryf wyszedł na dwór. Nie usłyszy, a ja cię nie wypuszczę, dopóki nie obiecasz, że zostaniesz moją żoną. Miodowy miesiąc spędzimy w Paryżu, a potem osiedlimy się na Różanym Wzgórzu i będziesz mogła założyć swój wymarzony ogród. Chcę się razem z tobą zestarzeć, Genevieve.

Zacisnęła dłonie na prętach celi. Adam wyciągnął rękę i pogłaskał ją.

- O, to jest przygoda - oznajmił z południowym akcentem. - Będziesz mogła opowiadać naszym dzieciom, jak tata zamknął mamę w areszcie.

Jego spojrzenie hipnotyzowało Genevieve. Wpatrywała się w niego zachwycona. Adam ją kochał. Nie mogła zrozumieć, jak to możliwe.

- Naszym dzieciom? - powtórzyła szeptem.

- Tak - odrzekł. - Będziemy mieli mnóstwo dzieci, a jak Bóg pozwoli, to wszystkie będą uwielbiać przygody tak samo jak ich mama. Kochasz mnie, najmilsza, prawda?

- Kocham. Zawsze cię kochałam.

Adam otworzył drzwi celi i wziął ją w ramiona. Potem pocałował namiętnie, a gdy wreszcie oderwał się od jej ust i spojrzał Genevieve w oczy, zobaczył w nich miłość.

- Jesteś spełnieniem moich marzeń, Adamie.

Uśmiechnął się.

- A ty, kochanie, jesteś moją największą przygodą.

EPILOG

Daniel Ryan był świadkiem na ślubie Adama, a szeryfowi Nortonowi przypadł zaszczyt prowadzenia panny młodej do ołtarza. Ceremonia odbyła się w kościółku na przedmieściach Middleton. Genevieve miała na sobie białą lnianą suknię, którą matka uszyła jej na rok przed swoją śmiercią. W dłoni trzymała bukiecik czerwonych róż.

Na jej widok Adamowi zaparło dech. Podczas składania małżeńskiej przysięgi głos mu drżał, ale i Genevieve nie wypowiedziała tych słów pewnie. Gdy ksiądz pobło­gosławił ich związek, Adam pochylił się i pocałował oblubienicę.

W godzinę później wyjechali z Middleton, a noc poślubną spędzili w eleganckim hotelu Pickermana. Adam miał dziwny sentyment do Gramby, mieszkańcy zaś odwzajemnili mu się, okazując jego żonie wiele sympatii. Wszyscy nazywali ją Ruby Leigh. Początkowo Genevieve próbowała wyjaśniać nieporozumienie, ale w końcu zaakceptowała swój pseudonim.

W noc poślubną była zdenerwowana nie mniej niż wszystkie panny młode. Szlafrok miała zapięty aż po szyję, a pasek związany na podwójną kokardę. Z jej miny Adam wyczytał, że łatwiej byłoby włamać się do mennicy federalnej, niż skłonić ją do zdjęcia ubrania.

Zamknął za sobą drzwi sypialni i oparł się o nie plecami. Genevieve podeszła do małżeńskiego łoża, po czym spojrzała Adamowi w oczy.

- Chcesz usłyszeć coś śmiesznego?

- Co?

- Jestem śmiertelnie przerażona.

Uśmiechnął się do niej bardzo czule.

- Zauważyłem.

Zrobiła krok w jego stronę.

- Ale ty się nie denerwujesz, prawda?

- No, może troszeczkę. Nie chcę sprawić ci bólu.

- Och.

Pod jego spojrzeniem cała topniała. Serce biło jak szalone, brakowało jej tchu. Miała wrażenie, że miłość do Adama ją zabija. Ta myśl wydała jej się zabawna.

- Chcesz się położyć do łóżka? - spytał.

- Połóż się pierwszy - szepnęła. - Ja zaraz przyjdę.

Próbował się nie roześmiać.

- Kochanie, to, o czym myślę, wymaga twojej obecności.

Zaczerwieniła się po uszy.

- Tak, wiem. Czy nie byłeś zły, że oddałam całą nagrodę?

Zmiana tematu bynajmniej go nie zaniepokoiła.

- Ani trochę. Jak tylko szeryf Norton powiedział ci, że rodzina tego rannego człowieka znalazła się w trudnym położeniu, wiedziałem, co zrobisz. Ma pani bardzo szczodrą naturę, Genevieve Clayborne. Nic dziwnego, że tak panią kocham.

Przyglądała się, jak Adam zdejmuje koszulę, a potem schyla się, żeby ściągnąć buty. Wciąż stał przy drzwiach i nagle przyszło jej do głowy, że czeka na nią. Chce, żeby do niego przyszła.

Adam pragnął, by Genevieve wspominała tę noc z za­chwytem, był więc gotów cierpliwie czekać na swoją wybrankę nawet godzinę.

Genevieve ruszyła w jego stronę, ale zatrzymała się na środku pokoju.

- Czy to nie urocze ze strony pana Steeple'a, że przysłał nam szampana?

- Owszem, owszem - odpowiedział. - Panowie Steeple i Pickerman już knują, jak cię znów namówić do występu.

- Przecież doprowadziłam wszystkich do płaczu.

- Steeple ma nadzieję, że tym razem nie będziesz śpiewać kościelnych pieśni.

- Będę, będę.

Adam parsknął śmiechem.

- Wiem.

Podbiegła do niego i zarzuciła mu ramiona na szyję.

- Tak bardzo cię kocham.

- Ja ciebie też.

Westchnęła z całego serca, cofnęła się o krok, po czym zaczęła zdejmować ubranie. Adam nie mógł się doczekać, kiedy to się wreszcie stanie. A gdy ściągnęła przez głowę nocną koszulę i rzuciła ją na podłogę, serce omal nie wyrwało mu się z piersi. Miał przed sobą ideał piękna.

Objął Genevieve, a dotyk jej ciepłej, gładkiej skóry był tak cudowny, jak w jego marzeniach.

- Dzięki tobie czuję się piękna.

- Bo jesteś piękna - odszepnął. - Och, Genevieve, jak mogłem żyć bez ciebie?

Pocałował ją głęboko, namiętnie, oddając się bez reszty sztuce uwodzenia. Potem jeszcze raz i jeszcze. W przerwach między pocałunkami opowiadał jej, jak bardzo ją kocha. Głaskał jej plecy, ramiona i piersi. Nie minęło wiele minut i Genevieve pokonała wstyd.

Wzięła go za rękę i zaprowadziła do łóżka. Adam zdjął z siebie resztę ubrania i położył się na niej, drżąc z po­żądania.

- Chcę, żeby ta noc była dla ciebie cudowna - powiedziała cicho.

- Już jest - odszepnął.

- Powiedz mi, co mam robić. Nie chcę cię zawieść.

Przygryzł leciutko płatek jej ucha.

- Nie zawiedziesz mnie. To niemożliwe.

Poddali się czarowi miłosnego uniesienia. Genevieve była bliska szaleństwa. Adam . świetnie wiedział, jak i gdzie ją pieścić. Początkowo nieśmiało odwzajemniała jego dotyk, stopniowo jednak nabierała odwagi. A gdy wreszcie poczuła, że nie chce czekać ani sekundy dłużej, Adam wszedł w nią jednym mocnym pchnięciem. Podniecenie zagłuszyło ból. A Adam był niesłychanie cierpliwy. Poruszał się najpierw bardzo wolno i dopiero, gdy Genevieve zaczęła podchwytywać miłosny rytm, stopniowo przyśpieszał. Czuł, że Genevieve obejmuje go coraz ciaśniej i zorientował się, że jest bliska spełnienia. Wtedy i on zaspokoił swoje pragnienie do końca.

Genevieve wyszeptała jego imię. On zaś wykrzyknął jej imię.

Potem bezwładnie opadł na nią i ukrył twarz w zagłębieniu przy szyi. Otoczył go aromat bzów. Zdawało mu się, że umarł i jest w raju.

Genevieve wzdychała z rozmarzeniem. Ten odgłos sprawiał mu niepojętą rozkosz.

Wreszcie znalazł siłę, by unieść głowę.

- Nie sprawiłem ci bólu, kochanie?

- Nie pamiętam. - Bezsilnie opuściła ręce i jeszcze raz westchnęła. - To było cudowne.

- Czy to znaczy, że nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy kochali się jeszcze raz?

Wiedziała, że Adam żartuje, zauważyła bowiem błysk przekory w jego oczach.

- Teraz? - spytała.

- Niedługo - obiecał.

- Co noc - powiedziała stanowczo. - Musimy kochać się co noc.

Boże, ależ mu było z nią dobrze. Pochylił się i znów pocałował Genevieve.

- Och, kochanie. Życie z tobą będzie jedną wielką przygodą.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Garwood Julie Czas Róż Czerwona
Garwood Julie Czas Róż Czerwona
Garwood Julie Czas Róż Różowa
Garwood Julie Czas Róż Biała
Garwood Julie Czas Róż 01 Biała
Garwood Julie Czas Róż Biała
Garwood Julie Czas Róż Biała
Garwood Julie Czas Róż Biała
Garwood Julie Czas Róż Różowa
Garwood Julie Róża 4 Czerwona
Garwood Julie Róża 04 Czerwona
Garwood Julie 02 Różowa
Garwood Julie Szmaragd 02 Podarunek
4 Garwood Julie Czerwona
psych roz " 02 2013
Card Orson Scott Opowieść o Alvinie Stwórcy 02 Czerwony prorok
Garwood Julie Podarunek
Garwood Julie Pożądanie(1)
Garwood Julie Róża 3 Biała

więcej podobnych podstron