JULIE GARWOOD
BIAŁA
Czas Róż
PROLOG
Dawno temu żyła niezwykła rodzina - bracia Clayborne'owie, złączeni więzami
silniejszymi niż więzy krwi.
Po raz pierwszy spotkali się, gdy jako dzieci mieszkali na jednej z ulic Nowego Jorku.
Zbiegły niewolnik Adam, kieszonkowiec Douglas, rewolwerowiec Cole i oszust Travis
przeżyli w dżungli miasta rządzonego przez gangi starszych od nich chłopców tylko dlatego,
ż
e trzymali się razem. Kiedy na swojej ulicy znaleźli małą dziewczynkę - podrzutka -
postanowili, że wyjadą na Zachód i stworzą jej prawdziwy dom.
Jakiś czas później osiedlili się w samym sercu Terytorium Montany na skrawku ziemi,
który nazwali Różanym Wzgórzem.
Dorastając, otrzymywali listy od matki Adama, Róży. To ona kształtowała ich
charaktery. Róża dobrze znała ich obawy, nadzieje i marzenia, gdyż chłopcy odpisywali na jej
listy, wzruszeni matczyną troską, miłością i oddaniem.
Z biegiem lat każdy z nich zaczął ją uważać za swą własną matkę.
Po upływie długich dwudziestu lat Róża dołączyła do nich i wreszcie jej dzieci były
szczęśliwe. Córka wyszła za mąż za dżentelmena i spodziewała się dziecka, a synowie
wyrośli na porządnych ludzi. Ale mama Róża nie była do końca usatysfakcjonowana.
Martwiła się, że synowie zbyt polubili kawalerskie życie. A ponieważ należała do tych, co
uważają, że Bóg pomaga tylko tym, którzy sami sobie pomagają, wiedziała, że zostało jej
tylko jedno wyjście - wtrącić się w ich poukładane życie.
Thomas Hood, „Time of Roses”
Nie w zimie z naszych wróżb
Wyczytał los kochanie.
Był czas kwitnienia róż -
Rwaliśmy je w altanie.
Bo nie wie młoda miłość,
Ż
e zima jest na świecie.
Ach, skądże! Pięknie było,
Ś
wiat czcił nas świeżym kwieciem.
Przeł. Wojciech Usakiewicz
ROZDZIAŁ 1
No i doczekała się. Wpadła w tarapaty po same uszy. Każdy, kto grozi Douglasowi
Clayborne'owi, powinien zdawać sobie sprawę z konsekwencji tak nierozsądnego czynu i gdy
tylko Douglas odbierze jej strzelbę, wytłumaczy damie jej błąd. Gruby błąd.
Ale najpierw musi jakoś ją przekonać, by wyszła z końskiego boksu i stanęła w
ś
wietle latarni. Postanowił, że będzie do niej mówić tak długo i łagodnie, aż uśpi jej czujność
i podejdzie na tyle blisko, by wziąć ją z zaskoczenia. Wyrwie jej strzelbę z rąk, rozładuje, a
potem złamie na kolanie. Chyba, że byłby to Winchester... wtedy go zatrzyma.
Ale teraz ledwie ją widział. Przykucnęła w cieniu za bramką boksu i oparła lufę
strzelby o najniższą deskę. Po drugiej stronie stajni, na kołku, wisiała naftowa lampa, lecz
dawała tak marne światło, że ze swego miejsca Douglas niewiele mógł zobaczyć.
Stał na progu stajni przestępując z nogi na nogę, a deszcz siekł go po plecach. Już
dawno przemókł do suchej nitki, podobnie jak Brutus, jego kasztanowaty wałach. Im szybciej
zdejmie z niego siodło i wytrze go do sucha, tym lepiej dla zwierzęcia. Ale to, co chce zrobić
Douglas, i to, co zamierza dama przycupnięta w boksie, to dwie różne rzeczy.
W tej samej chwili mroki nocy - i kawałek korytarza w stajni - rozświetliła
błyskawica, po której natychmiast rozległ się ogłuszający huk grzmotu. Brutus stanął dęba i
głośno zarżał podrzucając łbem. Najwyraźniej koń, podobnie jak jego pan, bardzo chciał
schować się przed deszczem.
Cały czas wpatrując się w lufę strzelby, Douglas starał się uspokoić zwierzę czczymi
obietnicami, że wszystko będzie dobrze.
- Pani nazywa się Isabel Grant?
Odpowiedziała mu niskim, gardłowym jękiem. Pomyślał, że to jego ostry ton ją
przestraszył i właśnie chciał ponowić pytanie nieco łagodniejszym głosem, gdy usłyszał, jak
kobieta w boksie ciężko oddycha. Najpierw przyszło mu do głowy, że się przesłyszał, ale
nie... Dyszała głośno, lecz Douglas nie rozumiał, dlaczego. Wszak odkąd wszedł do stajni, nie
ruszyła się nawet na krok, więc nie mogła się zmęczyć.
Odczekał chwilę, po czym zapytał ponownie:
- Czy jest pani żoną Parkera Granta?
- Dobrze wiesz, kim jestem. Odejdź natychmiast, albo cię zastrzelę. I zostaw drzwi
otwarte, chcę widzieć jak odjeżdżasz.
- Proszę pani, mam do załatwienia interes z pani mężem, jeżeli będzie pani taka miła i
powie mi, gdzie mogę go znaleźć, pójdę z nim porozmawiać. Nie uprzedził pani, że przyjadę?
Nazywam się...
- Nic mnie nie obchodzi, jak się nazywasz! - wrzasnęła w odpowiedzi. - Jesteś jednym
z ludzi Boyle'a i to mi wystarczy. A teraz wynoś się!
Wyczuł, że panicznie się bała. To go zdenerwowało.
- Nie ma czym się irytować. Zaraz sobie pójdę. Niech pani będzie tak miła i przekaże
mężowi, że Douglas Clayborne czeka na niego w mieście. Chcę mu dać resztę pieniędzy za
araba. Najpierw jednak muszę zobaczyć konia, tak, jak się umawialiśmy. Powtórzy mu pani?
- Mój mąż sprzedał panu konia?
- Tak. Parę miesięcy temu kupiłem od niego ogiera.
- Kłamiesz! - krzyknęła. - Parker nigdy nie sprzedałby żadnego z moich arabów!
Douglas nie był w nastroju, by się z nią kłócić.
- Mam dokumenty... mogę to udowodnić. Niech mu tylko pani przekaże to, co przed
chwilą powiedziałem, dobrze?
- Kupił pan konia, którego nigdy w życiu nie widział pan na oczy?
- Mój brat go widział - wyjaśnił spokojnie. - Zna się na koniach równie dobrze, jak ja.
Kobieta w boksie nagle Wybuchnęła płaczem. Douglas ruszył w jej stronę, chcąc ją
uspokoić, ale zatrzymał się w pół kroku.
- Bardzo mi przykro, że mąż nic pani nie powiedział o sprzedaży konia.
- Och, Boże... błagam... nie teraz.
Znowu zaczęła dyszeć. Co się z nią dzieje, u wszystkich diabłów?! Instynktownie
wyczuł, że stało się coś złego i dałby sobie głowę uciąć, iż to jej mąż jest odpowiedzialny za
ten potok łez. Powinien był jej powiedzieć o sprzedaży konia; z drugiej strony, dama trochę
przesadzała.
Przyszło mu do głowy, że powinien ją pocieszyć.
- Wiem, że wiele małżeństw przeżywa czasami złe okresy. Pani mąż musiał mieć
powód, by sprzedać tego ogiera... Pewnie zbyt wiele spraw zaprzątało mu głowę i zapomniał
pani o tym powiedzieć. To wszystko...
Ale ona tylko oddychała coraz głośniej, aż nagle przestała. Ten dźwięk przypominał
mu dyszenie rannego zwierzęcia. Bardzo chciał już sobie stąd pójść, lecz przecież nie mógł
jej tak zostawić... a przy okazji, to gdzie też się podziewa mąż tej damy?
- To nie powinno się wydarzyć! - zawołała.
- Co nie powinno się wydarzyć?
- Wynoś się! - krzyknęła ze złością, ale Douglas był wystarczająco uparty, by nie
ruszyć się na krok.
- Nie odejdę, dopóki mi nie powiesz, kim jest Boyle. Czy to on cię skrzywdził? Czy
coś cię boli?
Isabel natychmiast zareagowała na współczucie w jego głosie.
- Więc nie pracujesz dla Boyle'a?
- Nie.
- Udowodnij to.
- Niczego nie mogę ci udowodnić, dopóki nie pokażę listu, jaki dostałem niedawno od
twego męża.
- Nie ruszaj się ani na krok.
Ponieważ od dobrych paru minut tkwił w miejscu jak kamień, nie rozumiał, dlaczego
ona na niego krzyczy.
- Jeżeli chcesz, bym ci pomógł, musisz mi powiedzieć, co się stało?
- Wszystko jest nie tak!
- A dokładniej?
- Zbliża się, a jest stanowczo za wcześnie. Nie rozumiesz? To moja wina... O Boże...
nie pozwól na to. Jest jeszcze za wcześnie...
- Kto się zbliża? - spytał Douglas, oglądając się nerwowo przez ramię, lecz choć
wytężał wzrok, nikogo nie dojrzał w mrokach nocy. Może mówiła o tym Boyle'u, czy jak mu
tam?
Mylił się.
- Poród! - krzyknęła Isabel. - Poród się zbliża! Czuję kolejny skurcz!
Douglas aż skulił się w sobie.
- Poród?! Chcesz rodzić dziecko? Teraz?
- Tak.
- O, nie! Nie rób tego, błagam! - Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z tego, jakie
bzdury wygaduje, więc uświadomiła mu to między jednym a drugim spazmem. Przekrzywił
głowę i spojrzał na nią uważnie. - Masz bóle? Teraz?
- Tak! - jęknęła przeciągle.
- Więc na miłość boską, zdejmij palec ze spustu i odłóż strzelbę na ziemię!
Nie rozumiała, o co mu chodzi; skurcze następowały teraz tak często i z taką mocą, że
ledwo mogła to znieść. Zacisnęła mocno powieki i zagryzła wargi. Kuląc się w sobie czekała,
aż ból minie.
Zbyt późno zdała sobie sprawę ze swego błędu. Gdy otworzyła oczy, nigdzie nie
zobaczyła nieznajomego. Na pewno nie odjechał, bo jego koń nadal stał w progu stajni... więc
gdzie u diabła...?
Nagle ktoś wyrwał jej strzelbę z rąk. Z okrzykiem przerażenia wycofała się w głąb
boksu i czekała na atak.
Zdawało się, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Furtka boksu skrzypnęła
przy otwieraniu i potężnie zbudowany mężczyzna, który zdawał się przesłaniać sobą mdłe
ś
wiatełko lampy, wszedł do środka. Miał ciemne oczy i włosy... i bardzo wściekłą minę. O
Boże, nie pozwól mu mnie zabić... Jeszcze nie teraz. Jeżeli ja umrę, umrze też dziecko w
moim łonie!
Nie mogła już dłużej tego znieść. Otworzyła usta, by zaczerpnąć powietrza. Wiedziała,
ż
e gdy raz zacznie krzyczeć, już nigdy nie przestanie. Błagam, Boże, zrozum mnie... Nie
zniosę tego... już nie mogę... nie mogę...
Ale on tylko położył dużą dłoń na jej ramieniu i oddał jej strzelbę.
- A teraz mnie posłuchaj - warknął tonem nie znoszącym sprzeciwu. Potem dodał
idiotycznie: - Nie możesz teraz rodzić! - To powiedziawszy, odwrócił się i wyszedł z boksu.
- Opuszczasz mnie?
- Nie. Po prostu chcę przysunąć bliżej lampę, żebym widział, co robię. Jeżeli miałaś
rodzić, to dlaczego przyszłaś do stajni? Powinnaś leżeć w łóżku.
Znowu zaczęła dyszeć.
- Przecież kazałem ci przestać! Dziecko nie może przyjść na świat w takich
warunkach, więc lepiej zapomnij o porodzie!
Zaczekała, aż skurcze ustaną, po czym poinformowała go, że jest skończonym idiotą.
Zgodził się z nią w duchu, lecz powiedział tylko:
- Po prostu chcę, byś zaczekała, aż znajdę twojego męża.
- Przecież nie robię tego umyślnie!
- Gdzie jest Parker?
- Odszedł.
Douglas zaklął pod nosem.
- Obawiałem się, że to właśnie mi powiesz. Też sobie wybrał porę na wycieczki!
- Dlaczego jesteś na mnie taki zły? Przecież cię nie zastrzelę.
Nie był zły; był przerażony. Już nie raz pomagał w narodzinach źrebaków czy
cielaków, lecz nigdy nie odbierał porodu dziecka i nie miał ochoty uczestniczyć w przyjściu
na świat dziecka Isabel Grant. No, pewno, że był przerażony, ale był też na tyle rozsądny, by
jej o tym nie mówić.
- Nie jestem zły - powiedział z całym spokojem, na jaki było go stać. - Po prostu mnie
zaskoczyłaś. Pomogę ci wrócić do domu, a potem pojadę po doktora.
Miał nadzieję, że pani Grant nie powie mu, iż w mieście nie ma medyka.
- Doktor tu nie przyjedzie.
Douglas zawiesił lampę na kołku tuż obok boksu. Odwrócił się do kobiety i po raz
pierwszy uważnie się jej przyjrzał. Była atrakcyjna, nawet kiedy tak paskudnie marszczyła
brwi. Na nosku miała małą garstkę piegów, a jemu zawsze bardzo podobały się piegowate
kobiety. Zawsze też podobały mu się rude włosy, a długie loki Isabel Grant pobłyskiwały
ciemną czerwienią w blasku naftowej lampy.
Skarcił się za te myśli; wszak była mężatką, więc nie powinien zwracać uwagi na jej
urodę. A jednak tak właśnie sprawy się miały - Isabel Grant była wyjątkowo piękną kobietą.
I z brzuchem jak beczka. To pomogło mu odzyskać opanowanie.
- Niby dlaczego doktor nie miałby tu przyjechać?
- Bo Sam Boyle mu na to nie pozwoli. Doktor Simpson zjawił się tu tylko raz, gdy
byłam już w zbyt zaawansowanej ciąży, by pojechać do niego do miasta, i Boyle zagroził, że
zabije go, jeżeli jeszcze raz mnie odwiedzi. Boyle zrobiłby to... - dodała szeptem. - To zły
człowiek. Rządzi całym miastem. Ludzie są tu przyzwoici, ale robią, co on im każe, bo się go
boją... I trudno im się dziwić. Sama się go boję.
- Co Boyle ma przeciw tobie i twojemu mężowi?
- Jego ranczo sąsiaduje z naszym. Boyle chciał wykupić naszą posiadłość, by
powiększyć swoje pastwiska, ale cena, jaką zaoferował, była śmiesznie niska. Tak, czy
inaczej, Parker nigdy nie sprzedałby naszej ziemi... To był nasz dom... i nasze marzenie.
- Isabel, gdzie jest Parker? - Gdy tylko zobaczył łzy w jej oczach, już znał odpowiedź.
- On nie żyje, prawda?
- Tak. Pochowałam go na wzgórzu za stajnią. Ktoś strzelił mu w plecy.
- Boyle?
- Któżby inny.
Douglas oparł się plecami o boks, założył ręce na piersi i zaczekał, aż ona się opanuje.
Isabel oparła się ciężko o ścianę i spuściła głowę; była bardzo zmęczona.
Douglas odczekał dłuższą chwilę, po czym zadał jej następne pytanie.
- Czy szeryf prowadził śledztwo?
- W Sweet Creek od dawna nie ma już szeryfa. Boyle musiał go stąd wygonić na
długo, zanim Parker i ja osiedliliśmy się tutaj.
- Podejrzewam, że nikt nie rwie się na to stanowisko?
- A ty byś się rwał? - Otarła łzę z policzka i spojrzała mu w oczy. - Doktor Simpson
opowiadał mi, że kiedyś Sweet Creek było spokojnym, małym miasteczkiem. On i jego żona
są moimi przyjaciółmi - dodała po chwili. - Pomagają mi, jak mogą.
- W jaki sposób?
- Wysłali listy i telegramy do wszystkich okolicznych szeryfów z prośbą o pomoc.
Kiedy ostatnio widziałam się z doktorem, powiedział mi, że w okolicy kręci się agent
federalny... to było jak odpowiedź na moje modły. Doktor nie potrafił go zlokalizować, ale
był przekonany, że gdy tylko ten agent dowie się, ile razy Boyle złamał prawo, natychmiast
się tu zjawi. Nie tracę nadziei... - dodała cicho, - ...ale Boyle ma na swoich usługach co
najmniej dwudziestu opryszków i by go pokonać, trzeba mniej więcej tylu agentów
federalnych.
- Na pewno jest jakiś sposób... - zaczął, lecz zaraz urwał, gdyż właśnie do niego
dotarło, że Isabel rozmawia z nim od paru minut i już nie dyszy. - Przestało cię boleć?
Spojrzała na niego zaskoczona, po czym przyłożyła dłoń do olbrzymiego brzucha.
- Tak, przestało. - Uśmiechnęła się do niego. Dzięki Bogu.
- Naprawdę jesteś tu sama? Nie patrz tak na mnie, Isabel. Chyba już się przekonałaś,
ż
e nie pracuję dla Boyle'a.
Powoli skinęła głową.
- Nauczyłam się, że lepiej nie być zbyt ufną. Jestem sama już od bardzo dawna.
Starał się nie okazać jej swego przerażenia; wszak kobieta w ostatnich miesiącach
ciąży powinna mieć kogoś do pomocy! Zaczęło się w nim gotować ze złości.
- I nikt z miasta nie przyjeżdża ci pomagać?
- Panie Clayborne, ja...
- Mam na imię Douglas - poprawił ją natychmiast.
- Douglasie, nie sądzę, byś w pełni rozumiał moją sytuację. Boyle odciął drogę
prowadzącą z miasta do mojej posiadłości. Nikt bez jego zgody tu się nie dostanie.
- Ja się dostałem. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Kiedy dotarło do niej znaczenie
tych słów, też się uśmiechnęła.
- Ludzie Boyle'a pewnie pojechali do domu, gdy tylko zaczęło padać. Zdaje mi się, że
wracają na jego ranczo zaraz po zachodzie słońca, lecz nie jestem tego pewna.
Isabel wyprostowała się i nadal opierając się o ścianę, chciała strzepać kurz ze
spódnicy, gdy kolana się pod nią ugięły. Z przerażeniem opadła na słomę i odwracając twarz
do ściany, głosem przytłumionym z zażenowania, wyjaśniła mu, co się stało.
Była przerażona i zawstydzona. Douglas natychmiast podszedł do niej i położył jej
dłoń na ramieniu, chcąc ją pocieszyć.
- Nie przejmuj się. Wody powinny odejść. To dobry znak. - I to by było na tyle, jeżeli
chodzi o jego wiedzę na temat rodzenia dzieci.
- Coś jest nie tak. Dziecko miało się urodzić dopiero za jakieś trzy, cztery tygodnie. O,
Boże, to wszystko moja wina. Nie powinnam była wczoraj myć podłogi i robić prania, ale
wszystko było takie brudne... No i chciałam się czymś zająć, aby tylko nie myśleć o tym, że
sama będę musiała wychowywać dziecko. Nigdy nie powinnam była...
- Na pewno nie zrobiłaś nic złego - wtrącił Douglas.
- Przestań się obwiniać... Niektóre dzieci przychodzą wcześniej na świat niż powinny.
To wszystko.
- Chyba nie sądzisz...
- Wiem tylko, że to nie twoja wina - powtórzył z uporem.
- Dziecko ma własny rozum, i nawet gdybyś od miesiąca leżała w łóżku, i tak to dziś
wody by odeszły. Dam sobie głowę uciąć.
Zdawało się, że wie, o czym mówi, więc Isabel przestała czuć się winna.
- Coś mi się zdaje, że dziecko urodzi się jeszcze dziś w nocy.
- Na to wychodzi - przytaknął.
- To dziwne. Nic mnie nie boli.
Oboje mówili szeptem. On starał się jakoś ją pocieszyć i uspokoić; ona usiłowała
zapomnieć o swoim wstydzie. Douglas Clayborne był jej zupełnie obcy... O Boże, dlaczego
nie jest przynajmniej stary i brzydki? Dlaczego jest młody i tak niewiarygodnie przystojny?
Jeżeli to on ma pomóc jej dziecku przyjść na świat... O słodki Jezu... to oznacza, że będzie
musiała zdjąć przy nim ubranie i...
- Isabel, przestałaś się już mnie wstydzić? Musisz spojrzeć na to wszystko z
praktycznego punktu widzenia - powiedział łagodnie. - No, spójrz na mnie.
Dopiero po dłuższej chwili zebrała siły i spojrzała mu w oczy. Policzki nadał ją paliły.
- Spójrz na to z praktycznego punktu widzenia - powtórzył i wziął ją na ręce.
- Co robisz?
- Niosę cię do domu. Obejmij mnie.
Ich twarze niemal się zetknęły. Douglas bezczelnie przyglądał się jej piegom, a Isabel
z zakłopotaniem patrzyła w sufit.
- Jakie to niezręczne... - wykrztusiła.
- Zdaje mi się, że dziecku jest wszystko jedno, czy jego matka czuje się niezręcznie,
czy nie...
Wyniósł ją z boksu, zatrzymał się na chwilę, by oprzeć wyjętą z jej rąk strzelbę o
ś
cianę stajni, po czym podszedł do drzwi.
- Uważaj - odezwała się Isabel. - Strzelba jest naładowana. Może wystrzelić, jeżeli...
- Rozładowałem ją.
Była tak zaskoczona, że spojrzała mu w oczy.
- Co takiego? Kiedy?
- Zanim ci ją oddałem. Chyba nie zaczniesz znowu się na mnie boczyć?
- Nie, ale postaw mnie na ziemi jeszcze na chwilę. Zanim pójdziemy do domu, muszę
się zająć Pegazem.
- Masz na myśli ogiera?
- Tak.
- W twoim stanie nie powinnaś się do niego zbliżać.
- Nic nie rozumiesz. Skaleczył się w lewą tylną nogę i muszę ją opatrzyć, zanim wda
się zakażenie. To nie potrwa długo.
- Ja się nim zajmę.
- A wiesz, jak to zrobić?
- Taak. Znam się na koniach. Odprężyła się nieco w jego ramionach.
- Douglasie?
- Tak?
- Znasz się też na kobietach? Zastanawiałam się...?
- Nad czym?
- No... nad porodem. Czy odbierałeś już kiedyś poród?
Postanowił, że lepiej ją uspokoić niż tłumaczyć zawiłości jego wcześniejszych
doświadczeń.
- Tak... mam trochę doświadczenia, jeśli o to chodzi. - Ale z końmi, dodał w myślach.
- Wiesz co robić, jeżeli coś pójdzie nie tak?
- Wszystko będzie w porządku - powiedział tak pewnie, jak tylko potrafił. Chyba się
udało. - Wiem, że jesteś przerażona i pewnie czujesz się samotna...
- Ale nie jestem sama. Chyba mnie teraz nie zostawisz?
- Nie denerwuj się. Nie zostawię cię.
Isabel westchnęła cichutko i położyła mu głowę na ramieniu. Kiedy tylko wyszli na
dwór, Douglas pożałował, że nie owinął jej choćby w końską derkę - nadal lało jak z cebra.
Drewniana chatka, którą ona nazwała domem, znajdowała się jakieś pięćdziesiąt jardów od
stajni, ale zanim tam dotarli, oboje byli przemoczeni.
W środku stała zapalona lampa naftowa; wnętrze było przytulne, lecz Douglas przede
wszystkim poczuł wszechobecny zapach róż. Na prawo od wejścia stał podłużny stół
przykryty biało-żółtą serwetą, z kryształowym wazonem pełnym białych róż. Najwyraźniej
Isabel starała się wnieść trochę radości i piękna do swego smutnego życia. Douglasa aż
zabolało serce na myśl o jej samotności.
Domek był dokładnie wysprzątany. Naprzeciw drzwi znajdował się duży kominek z
okapem, na którym znajdowały się fotografie w srebrnych ramkach. Po lewej stronie
paleniska stał bujany fotel pokryty biało-żółtym obiciem, zaś po drugiej drewniane krzesło z
wysokim oparciem, na którym stał koszyk z włóczką. Z kłębuszka czerwonej wełny
wystawały druty.
- Bardzo tu ładnie - powiedział uczciwie.
- Dziękuję. Wolałabym mieć większą kuchnię. Mam zamiar powiesić zasłonę między
kuchnią a pokojem, tak, żeby je oddzielić od siebie... ale i tak strasznie tu ciasno. Miałam
zamiar tu posprzątać po powrocie ze stajni.
- O nic się nie martw.
- Zauważyłeś, jakie piękne mam róże? Rosną dziko za polem, przy drzewach. Parker
przesadził część z nich pod dom, lecz jeszcze się nie przyjęły.
Douglas pomyślał, że lepiej będzie odwrócić jej myśli od zmarłego męża.
- W twoim stanie nie powinnaś oddalać się od domu. Mogłaś upaść i zrobić sobie
krzywdę.
- Chciałam przynieść je do domu... a spacer tylko dobrze mi zrobił. Nie znoszę
siedzieć całymi dniami w jednym miejscu. Proszę, zrozum mnie. A teraz postaw mnie na
podłodze... naprawdę czuję się już dobrze.
Zrobił, jak prosiła, lecz podtrzymywał ją tak długo, aż się nie przekonał, że istotnie
może stać o własnych siłach.
- Mogę ci jakoś pomóc?
- Rozpal ogień. Położyłam drewno przy kominku, lecz z rozpalaniem ognia chciałam
poczekać do powrotu ze stajni.
- Sama przyniosłaś tu to drewno?
- To moja wina, że dziecko rodzi się za wcześnie, prawda? Przyniosłam drewno ze
wzgórza dziś rano, a po południu poszłam po więcej. W nocy jest tak zimno i wilgotno, że
chciałam... Nie myślałam... A teraz moje dziecko...
Przerwał jej, żeby nie wpadła znowu w histerię.
- Uspokój się, Isabel. Wiele kobiet pracuje aż do samego porodu. Martwiłem się tylko,
czy aby nie upadłaś. To wszystko.
- Więc dlaczego powiedziałeś...?
- Chodziło mi o to, że mogłaś się przewrócić - powtórzył uspokajająco. - O nic więcej.
Nie upadłaś, więc nic złego się nie stało. A teraz przestań się martwić.
Kiwnęła głową i energicznie ruszyła do drzwi prowadzących do drugiego pokoju, lecz
Douglas dogonił ją w mgnieniu oka i złapawszy pod ramię, zmusił do zwolnienia kroku.
- Jeżeli nadal będziesz traktować mnie jak inwalidkę, do łóżka dojdę dopiero rano.
Otworzył przed nią drzwi sypialni; w środku było ciemno.
- Nie ruszaj się ani na krok, dopóki nie przyniosę lampy. Nie chcę, byś...
- Upadła? Czemu aż tak się tym przejmujesz?
- Nie obraź się, ale jesteś tak gruba, że pewnie nie widzisz własnych stóp. Jasne, że
martwię się, byś nie upadła.
Roześmiała się; naprawdę się roześmiała.
- Musisz się przebrać w coś suchego - przypomniał jej.
- W komodzie po prawej stronie jest kilka świeczek. Douglas był zadowolony, że ma
coś do roboty. Dopóki nie spróbował zapalić świecy, nie zdawał sobie sprawy z tego, jak
bardzo drżą mu ręce, dopiero za trzecim razem udało mu się podpalić knot. Kiedy odwrócił
się do Isabel, zdążyła podejść do łóżka i odrzucić kolorową kołdrę.
- Jesteś przemoczona. Zanim cokolwiek zrobisz, powinnaś przebrać się w suche
ubranie - rzekł uparcie.
- A ty? Masz w co się przebrać? - spytała.
- W jukach przy siodle mam zapasowe spodnie i koszulę. Jeżeli dasz sobie sama radę,
pójdę rozpalić ogień. Potem wrócę do stajni i zajmę się końmi. Czy twoje dostały już obrok?
- Tak - odparła. - A z Pegazem bardzo uważaj; nie lubi obcych. - Zaciśnięte w pięści
dłonie schowała w fałdach spódnicy i stała, wpatrując się w podłogę. Kiedy Douglas odwrócił
się, by wyjść z pokoju, zawołała za nim: - Ale wrócisz tu, prawda?
Znowu zaczyna! Tylko tego brakowało, by zaczęła się martwić o to, że on nie wróci i
zostawi ją samą. Douglas dałby sobie głowę uciąć, że czeka ich ciężka noc... więc lepiej,
niech Isabel oszczędza siły.
- Musisz mi zaufać.
- Ja... Postaram się.
Ale minę miała nadal niepewną. Oparłszy się o framugę drzwi, Douglas usiłował
wymyślić coś, co by ją przekonało, że jej nie opuści.
- Robi się późno - odezwała się cicho. Podszedł do niej.
- Wyświadczysz mi przysługę?
- Tak.
Z kieszeni wyciągnął ciężki, złoty zegarek, zdjął go z łańcuszka i podał jej ostrożnie.
- To najcenniejsza rzecz, jaką posiadam. Dostałem go od mamy Róży i nie chciałbym
go stracić. Nie daj Bóg, jeszcze twój Pegaz zgniecie go kopytem, albo wypadnie mi z kieszeni
gdy się pochylę, by wytrzeć Brutusa. Przechowaj go dla mnie, dobrze?
- Tak... tak, oczywiście.
Gdy tylko wyszedł z pokoju, zamknęła oczy i przycisnęła zegarek do piersi. Ani jej,
ani dziecku nic nie groziło, skoro jest przy nich ten silny i opiekuńczy mężczyzna. Po raz
pierwszy od długiego czasu Isabel odzyskała spokój.
ROZDZIAŁ 2
Zupełnie oszalała. Wiedziała, że traci panowanie nad sobą, ale nie zważała na to.
Chciała umrzeć. Wiedziała, że to tchórzliwe i niegodne, ale w tej chwili nie przejmowała się
takimi drobiazgami. Śmierć byłaby błogosławionym wybawieniem od niesamowitego bólu,
który ją przeszywał, i gdy nadchodził jeden skurcz za drugim, potrafiła myśleć już tylko o
ś
mierci.
Douglas cały czas powtarzał jej, że wszystko będzie w porządku i teraz chciała jeszcze
pożyć, ale tylko po to, by móc go zamordować. Jak on śmie być tak spokojny i racjonalny?!
Co on tam wie?! Jest tylko mężczyzną, na miłość boską, i to właśnie przez jego upór ona musi
cierpieć.
- Już dłużej nie wytrzymam! Słyszysz, Douglasie? Już dłużej nie mogę!
Jak miał jej nie słyszeć, skoro wrzeszczała, ile sił w płucach?
- Jeszcze tylko parę minut, Isabel - zamruczał łagodnie i tak uspokajająco, jak tylko
potrafił.
Powiedziała mu, że może iść do diabła.
Na miły Bóg, przecież on naprawdę chciał jej pomóc. Nie mógł patrzeć na jej
cierpienie. Czuł się bezradny, nieszczęśliwy i zupełnie nie wiedział co ma robić. A poza tym,
był okropnie przerażony.
Usiłował robić dobrą minę do złej gry i nie okazywać po sobie strachu, lecz nie
wiedział, jak długo uda mu się zachować kamienną twarz. Jeszcze trochę, a Isabel dostrzeże,
jak bardzo drżą mu ręce, a wtedy przerazi się nie na żarty. Wolał, żeby się na niego wściekała,
niż płakała ze strachu; bo jeżeli to, że wrzeszczy na niego, choć trochę poprawia jej
samopoczucie, to niech i tak będzie.
Kiedy przycisnął jej do czoła szmatkę zmoczoną w zimnej wodzie, odrzuciła ją z
wściekłością i przy okazji przewróciła miednicę z wodą.
- Gdybyś był dżentelmenem, zrobiłbyś to, o co cię proszę.
- Isabel, nie mam zamiaru pozbawić cię przytomności.
- Po prostu uderz mnie w podbródek. Tak troszeczkę. Bardzo chcę odpocząć.
Potrząsnął przecząco głową, a ona, widząc to, rozpłakała się.
- Jak długo to już trwa? Powiedz mi, jak długo?
- Tylko sześć godzin - odparł.
- Tylko sześć godzin? Nienawidzę cię, Douglasie Clayborne.
- Wiem... wiem, Isabel.
- Dłużej tego nie zniosę.
- Skurcze są już bardzo częste. Jeszcze troszkę i będziesz trzymać swojego dzidziusia
w ramionach.
- Wcale nie chcę mieć dzidziusia! - wrzasnęła. - Zdecydowałam się, Douglasie, i nie
chcę! Nie chcę i już!
- Wszystko w porządku, Isabel. Wcale nie musisz mieć dziecka.
- Dziękuję panu uprzejmie.
Przestała płakać i zamknęła oczy. Przeprosiła Douglasa za wszystkie wyzwiska,
jakimi go obrzuciła. Pomyślał, że ma co najmniej pięć minut, by wytrzeć wodę z podłogi i
przynieść więcej ręczników, zanim zacznie się następny skurcz. Właśnie zamykał za sobą
drzwi do sąsiedniego pokoju, gdy usłyszał jej głos.
- Zostaw drzwi otwarte, byś mógł mnie słyszeć.
Chyba żartowała! Darła się tak głośno, że słyszało ją pewnie pół Montany. W uszach
nadal mu dźwięczało od jej ostatniego wrzasku, lecz pomyślał, że lepiej będzie jej o tym nie
mówić.
Posłusznie zostawił drzwi otwarte; jakieś trzy godziny temu nauczył się, że lepiej nie
dyskutować z rodzącą kobietą. Nie potrafił jej zmusić do logicznego myślenia; o wiele łatwiej
było się zgadzać z każdym jej słowem, choćby najbardziej niedorzecznym.
Douglas zaniósł porcelanową miednicę do kuchni i wziął ze stołu naręcze świeżych
ręczników. Gdy wracając przechodził obok kominka, nagle zrozumiał, że sytuacja go
przerosła. Jak miał odebrać poród?! Zrobiło mu się słabo i upuściwszy ręczniki na podłogę,
oparł się plecami o ścianę. Zgiąwszy się w pół, oparł dłonie na kolanach i przymknął oczy.
Jego brat, Cole, nauczył go kiedyś pewnej sztuczki, ułatwiającej branie się z życiem za
bary. Cole radził, by wyobrazić sobie najgorszą z możliwych sytuacji, pomyśleć, jak by to
było cudownie, gdybyś bez trudu z niej wybrnął. Douglas zawsze uważał radę brata za
bzdurną, lecz tym razem postanowił spróbować. I tak gorzej już być nie mogło.
Dam sobie radę. Niech to wszyscy diabli! Nigdy w życiu nie dam sobie z tym rady.
Nie, nie, nie... Nie będzie aż tak źle... potrafię sobie z tym poradzić. No, dobra... stoję sobie
przed Tawerną Tommy'ego w Hammond Five... gdzie czyha na mnie dziesięciu żądnych krwi
morderców. Nie mam wyjścia i muszę wejść do środka. Wiem, że na mnie czekają i jestem
przygotowany na najgorsze. Wiem, że wszyscy mają już wyciągnięte rewolwery i odciągnięte
kurki. Ale spokojnie mogę ich pokonać. Załatwię pięciu z rewolweru w lewej ręce i pięciu z
tego w prawej. Łatwo i szybko. Nic trudnego. Na pewno dam sobie z nimi radę. Odetchnął
głęboko. I odbiorę ten poród.
Ale sztuczka Cole'a nie zadziałała. Douglas zaczynał mieć kłopoty z oddychaniem. Z
trudem łapał powietrze...
Isabel poczuła, że nadchodzi kolejny skurcz. Zacisnęła mocno powieki i właśnie
chciała krzyknąć na Douglasa, gdy usłyszała dziwny dźwięk. Zupełnie jakby ktoś ciężko
dyszał... Douglas? Nie, przecież chyba nigdzie nie biegł... Nie, to nie mógł być Douglas.
Dobry Boże, pewnie z tego bólu pomieszało się jej w głowie.
Nawet nie zauważyła, kiedy skurcz minął i już chciała odetchnąć z ulgą, gdy pojawił
się następny, dwa razy silniejszy. Miała wrażenie, że jej ciało rozdziera się na tysiąc
kawałeczków... jęk przerodził się w mrożący krew w żyłach krzyk.
Nagle tuż obok niej zjawił się Douglas i objąwszy Isabel, mocno przytulił do siebie.
- Trzymaj mnie mocno, słonko. Po prostu trzymaj mnie mocno, dopóki nie przejdzie.
Isabel głośno płakała z bólu. Zaraz za tym skurczem nadszedł następny, i jeszcze
jeden.
- Teraz to już na pewno to, Douglasie... Dziecko się rodzi! Miała rację. Dziesięć minut
później Douglas trzymał w ramionach jej synka. Dziecko miało długie rączki i nóżki, ale było
okropnie blade i tak chude, że obawiał się, iż nie przeżyje nocy. Oddychało płytko i z trudem,
a gdy wreszcie otworzyło usteczka do płaczu, z gardziołka wydobył się tylko żałosny pisk.
- Czy wszystko z nim w porządku? - spytała słabo.
- To chłopiec, Isabel. Dam ci go potrzymać, gdy tylko go wytrę. Jest bardzo
chudziutki - ostrzegł ją. - Ale jestem pewien, że nic mu nie będzie...
Nie był jednak przekonany, czy powinien jej dawać tę złudną nadzieję. Naprawdę nie
wiedział, czy dziecko przeżyje tę noc. Było tak malutkie, że mieściło się spokojnie w
złożonych dłoniach Douglasa, a jednak miało dość siły, by mrugać oczkami i wiercić się
gniewnie w jego uścisku. Dobry Boże, paluszki u jego rąk i nóg były tak maleńkie, że
Douglas bał się ich dotknąć w obawie, by ich nie zmiażdżyć. Delikatnie przesunął dłonie i
dotknął palcami klatki piersiowej malucha - wyczuł słabiutkie, lecz miarowe bicie serduszka.
Jak coś tak maleńkiego, może być tak doskonale uformowane? Dziwne, że ta krucha istotka
potrafi oddychać!
O, mój Boże... jeżeli nie będę uważać, jeszcze przypadkiem złamię mu rączkę albo
nóżkę. Takie to wszystko maciupkie! Patrząc na ten żywy cud Natury, Douglas był
zachwycony i jednocześnie wzbudził w sobie skruchę. Wiedział też, że potrzeba będzie
jeszcze jednego cudu, by utrzymać maleństwo przy życiu.
- Musisz być małym wojownikiem - szepnął do dziecka głosem ochrypłym z
przejęcia. Isabel dosłyszała te słowa i uśmiechnęła się lekko.
- Nie będzie sam. Zakonnice opowiadały nam, że za każdym razem, gdy na ziemi
rodzi się dziecko, Bóg przysyła tu Anioła Stróża, by nad nim czuwał.
Douglas spojrzał na nią spode łba.
- No, cóż... mam nadzieję, że zjawi się tu jak najszybciej. Isabel uśmiechnęła się pod
nosem. Wiedziała, że Anioł Stróż jej synka już tu jest. Właśnie trzyma go w ramionach.
* * *
Okazało się, że chcąc ułożyć dziecko do snu, Douglas musi wymyślić coś na
poczekaniu, gdyż kołyska, którą zrobił Parker Grant, rozpadła się, gdy tylko Douglas ją
ruszył. Pewnie drewno było zbutwiałe, gdyż odpadło dno. Nawet gdyby kołyska była solidnie
zrobiona, i tak nie włożyłby do niej małego: długie na trzy cale gwoździe, zostały wbite od
zewnątrz w nierówne deseczki, a ostre wewnętrzne krawędzie stanowiły zagrożenie dla życia
dziecka. Aż wzdrygnął się na myśl, jak bardzo chłopczyk mógłby się pokaleczyć o
zardzewiałe ostrza.
Jednak teraz był już zbyt zmęczony, by naprawiać kołyskę. Zdjął z siebie przepocone
ubranie i włożywszy suche spodnie z cienkiej, garbowanej skóry, wrócił do sypialni, by
zrobić dla dziecka prowizoryczne łóżeczko. Wyciągnął z komody dolną szufladę, wyłożył ją
grubo ręcznikami, a z wierzchu wyścielił poszewką na poduszkę.
Kiedy wrócił do świeżo upieczonej matki i jej dziecka, okazało się, że Isabel usnęła.
Była tak piękna, że nie potrafił oderwać od niej oczu. Patrzył, jak śpi... była równie doskonała
i śliczna, co jej synek. Miedzianozłote włosy rozsypały się na poduszce... wyglądała jak
anioł... W niczym nie przypominała wściekłej diablicy, z którą porównywał ją w myślach,
gdy podczas porodu ciskała gromy na jego głowę.
Ziewnął szeroko i to wyrwało go z otępienia. Ostrożnie przeniósł dziecko do szuflady
i okrył je troskliwie; właśnie wychodził z pokoju, gdy Isabel zawołała go po imieniu.
Pospieszył do niej zapominając, że ma na sobie tylko nie dopięte spodnie i jest bez
koszuli, lecz w tej chwili bardziej martwiło go to, że krwawienie Isabel mogło przybrać na
sile.
- Czy coś się stało? Chyba nie...
- Nie, nic mi nie jest. Wszystko jest w porządku. Usiądź tu przy mnie. Chcę, żebyś
odpowiedział na moje pytanie, więc patrz mi w oczy, bym wiedziała, czy mówisz prawdę, czy
tylko to, co chcę usłyszeć. Czy moje dziecko przeżyje?
- Wierzę, że tak... ale szczerze mówiąc, nie mam pojęcia.
- Jest taki malutki... Powinnam była chodzić z nim w ciąży o wiele dłużej.
- Wygląda mi na wojownika. Moim zdaniem potrzeba mu tylko trochę przytyć i to
wszystko.
Isabel wyraźnie się odprężyła.
- Taak... Czyż on nie jest cudowny? I ma czarne włoski, zupełnie jak jego ojciec.
- Tak, masz rację. Jest cudowny. - Douglas mówił jej to już chyba z dziesięć razy. -
Nadal jest cudowny... nic a nic się nie zmienił od ostatnich pięciu minut.
- Proszę, postaw kołyskę obok mojego łóżka...
- Nie włożyłem go do kołyski. Rozpadła się, kiedy tylko ją ruszyłem.
Jakoś nie wydawała się być zaskoczona.
- Więc co zrobiłeś z moim dzieckiem?
- Włożyłem go do szuflady.
- Jak to „do szuflady”?
Wskazał jej na komodę. Isabel wychyliła się nieco z łóżka i zobaczyła, że jej dziecko
ś
pi spokojnie w prowizorycznym łóżeczku. Opadła na poduszki, śmiejąc się głośno.
- Jesteś wyjątkowo pomysłowy, jak na mężczyznę.
- Acha... i mam nieźle rozwinięty zmysł praktyczny.
- Święte słowa. Dziękuję ci bardzo. Spadłeś mi z nieba, Douglasie Clayborne.
- Tylko mi tu nie płacz, Isabel - upomniał ją ostrym tonem. - Musisz się przespać i
odpocząć.
- Zostań ze mną... tylko chwilkę. Proszę...
Usiadł, opierając się plecami o ścianę, a nogi wyciągnął na kocu. Spojrzał z góry na
leżącą Isabel.
- Czy już zdecydowałaś, jak dasz mu na imię?
- Parker, po ojcu - odparła natychmiast.
- Miło.
Usłyszała, że ziewnął. Pomyślała, że pewnie jest równie zmęczony, co ona, a jednak
nie chciała zasypiać sama. Chciała zatrzymać te chwile intymności, które dzielili w momencie
narodzin syna. Wiedziała, że jej mąż zrozumiałby to. Wyobraziła sobie, że uśmiecha się teraz
z nieba do niej i do ich synka.
Potem wróciła myślami do Douglasa. Właśnie miała go zapytać, gdzie będzie spać,
gdy usłyszała ciche chrapanie. Nie obudziła go. Przysunęła się do niego ostrożnie i wsunąw-
szy dłoń w jego rękę, ścisnęła mocno.
A potem zasnęła.
ROZDZIAŁ 3
Douglas wdepnął w sam środek koszmaru. Wiedział, że Isabel znajduje się w fatalnej
sytuacji. Jeżeli poprzedniego dnia powiedziała mu prawdę - a tego był pewien - miała
rzeczywiście poważne kłopoty. Nie dość, że znajdowała się na łasce bandy rzezimieszków
dowodzonych przez wstrętnego Boyle'a, to jeszcze była kompletnie odcięta od miasta i nie
mogła robić zakupów. No i właśnie urodziła dziecko, co znacznie komplikowało jej sytuację.
Niemowlę wymagało ciągłej opieki, a jego matka była wyraźnie osłabiona. Douglas wiedział,
ż
e przewiezienie jej do miasta byłoby fatalnym rozwiązaniem.
No i jeszcze ten deszcz. Od dwóch dni padało, a i tego dnia od rana siąpiło bez
przerwy. Kiedy Douglas wyszedł przed chatkę, by rozejrzeć się po okolicy, naprawdę zaczaj
się niepokoić. Poprzedniego dnia niewiele widział; zjeżdżając nocą ze wzgórza kierował się w
stronę ledwo widocznego światła, to wszystko. Wiedział tylko, że domek otoczony jest
trzema wzgórzami... nie spodziewał się jednak, że leży dokładnie na szlaku powodziowym.
Jeżeli tylko jakaś górska rzeczka wyleje, woda będzie musiała spłynąć przez środek chatki
Isabel, by połączyć się z głównym nurtem rzeki poniżej.
Douglas zupełnie nie rozumiał, jak można było wybudować dom w tak
niebezpiecznym miejscu. Nie miał zwyczaju mówić źle o zmarłych, lecz fakty pozostawały
faktami, a wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły mu, że zmarły Parker Grant Senior był
niekompetentnym imbecylem. Douglas nic nie powiedział, gdy zobaczył rozpadającą się
kołyskę - niektórzy mężczyźni po prostu nie potrafią zrobić solidnych mebli, nie widział więc
w tym nic złego. Ale zbudowanie domu na szlaku powodziowym, to już zupełnie inna
sprawa.
A jednak Douglas nie chciał wyciągać pochopnych wniosków. Być może ktoś inny
zbudował chatkę w tym miejscu wiele lat temu, a Grant wprowadził się tu z żoną na krótko...
na przykład do czasu, aż skończy budowę domu położonego gdzieś wyżej.
Oby tak było... Jeżeli Grant zdążył położyć dach na nowej chacie i jeżeli nie była ona
zbyt oddalona od starej, za parę dni Douglas mógłby przenieść tam Isabel i dziecko.
Na szczęście nie było to konieczne już teraz. Chociaż na polach za domem i stajnią
stały już ogromne kałuże, a ziemia na podwórku przesiąknięta była wodą, mogli tu jeszcze
pomieszkać. No... zawsze istniała też możliwość, że przestanie padać. Było lato, więc słońce
szybko wysuszyłoby wodę... i po kłopocie.
Douglas był przemęczony i zmartwiony tym, co zobaczył, poszedł więc do stajni, by
zająć się końmi. Bardzo chciał znowu zobaczyć araby. Ogier był naprawdę tak wspaniały, jak
mu to brat mówił. Wyjątkowo duży, jak na araba, o pięknej, lśniącej siwej sierści. Miał
potężne mięśnie i piękne kształty. I był bardzo nieufny. Isabel miała rację.
- Pegaz nie lubił obcych, ale Douglas od dziecka miał rękę do koni i gdy tylko ogier
przywykł do jego zapachu i głosu, zaraz pozwolił opatrzyć sobie zranioną nogę.
Klacz stojąca obok była mniejsza od Pegaza, drobniejszej budowy i bardzo dumna.
Potrząsała głową jak próżna kobieta, co tylko wzmogło sympatię Douglasa.
Oba konie najwyraźniej chciały stać obok siebie, bo gdy tylko Douglas przeprowadził
klacz do wolnego boksu sąsiadującego z przegrodą Pegaza, zwierzęta zaczęły cichutko
parskać i dotykać się pyskami. Nic dziwnego, że Isabel chciała je zatrzymać. Jej mąż nie
powinien był sprzedawać ogiera bez uprzedniego porozumienia się z nią, bez względu na to,
jak bardzo potrzebował pieniędzy.
Paszy było bardzo mało. Nakarmiwszy araby i swego wałacha, Douglas przekonał się,
ż
e owsa i siana nie wystarczy nawet na tydzień.
Zapasy w chatce były równie skromne. Ledwo skończył spisywanie inwentarza, gdy
usłyszał cichutkie kwilenie dziecka. Postanowił przewinąć malucha, by Isabel nie musiała
wstawać, lecz gdy znalazł się przed drzwiami sypialni, przekonał się, że są zamknięte.
Musiał zapukać dwukrotnie, zanim mu odpowiedziała. Zmieszana, poprosiła
przytłumionym głosem, by zaczekał chwilkę, aż skończy się ubierać.
- Możesz już wejść - zawołała parę minut później. Stała obok komody w niebieskim
szlafroku zapiętym aż pod szyję, trzymając w ramionach Parkera. Z minuty na minutę
wyglądała coraz piękniej. Dopiero gdy uświadomił sobie, że przygląda się jej jak pierwszy
lepszy prostak, odwrócił wzrok i zobaczył sukienkę rozłożoną na łóżku.
- Nie powinnaś wstawać, wiesz?
Wreszcie uniosła wzrok i spojrzała mu w oczy, a potem natychmiast przeniosła
spojrzenie na ścianę za jego plecami. Na jej policzki wypłynął rumieniec.
- Czy coś się stało?
- Nie... Nic się nie stało - odparła trochę nerwowo. - Chcę się ubrać i zrobić ci
ś
niadanie.
Potrząsnął głową.
- Na miłość boską, dopiero co urodziłaś dziecko. To ja zrobię tobie śniadanie. Usiądź
w fotelu bujanym, a ja zmienię ci pościel.
Powiedział to tonem nie znoszącym sprzeciwu, więc Isabel usiadła gwałtownie, ale
zaraz jęknęła.
- O nie! Lepiej będzie, jeżeli wstanę.
Douglas pomógł jej wstać, lecz ona nadal na niego nie patrzyła.
- Dlaczego zachowujesz się tak dziwnie? Wstydzisz się mnie, czy co?
Isabel poczerwieniała jeszcze bardziej. Może nie powinien był być taki bezpośredni?
- Po... no, wiesz.
- Nie, nie wiem. Dlatego zapytałem.
- Jestem... czuję się niezręcznie. Myślałam sobie o tym, jak cię poznałam... a potem
musiałeś... było konieczne, żebyś... kiedy dziecko się rodziło...
Douglas roześmiał się głośno. Po prostu nie mógł się powstrzymać, lecz Isabel nie
było do śmiechu.
- Byłem wtedy bardzo zajęty. Pamiętam tylko dziecko... Bałem się, że go upuszczę. To
wszystko.
- Naprawdę?
- Tak, naprawdę. Jeżeli za bardzo cię boli, by usiąść, oprzyj się o komodę. Nie chcę,
byś mi tu upadła... Pewnie jesteś słaba, jak kocię.
- Parker jest niespokojny - wyjąkała, usiłując zmienić temat.
Douglas podszedł do niej i sponad jej ramienia spojrzał na śpiące niemowlę.
„Niespokojny” to określenie, które zupełnie nie pasowało do malca.
- Wydaje się być całkiem spokojny - zauważył. Spojrzeli sobie w oczy i... uśmiechnęli
się do siebie.
Douglas pierwszy odwrócił wzrok, lecz zanim to zrobił, zdążył zauważyć, jakie Isabel
ma piękne oczy. Bardziej złote, niż brązowe i... te jej piegi strasznie go rozpraszały. Jeszcze
trochę i w ogóle nie będzie mógł na nią patrzeć!
Poza tym miała takie delikatne dłonie! Zauważył to już wcześniej, gdy zaciskała mu je
na gardle, gdy w czasie skurczów nie chciał pozbawić jej przytomności.
Szybko i sprawnie posłał łóżko, podczas gdy Isabel opowiadała mu o zaletach swego
synka i o tym, jakie to z niego genialne dziecko. Douglas zupełnie nie mógł zrozumieć, skąd
ona o tym wie, przecież dzieciak miał dopiero niecały dzień. Jak wywnioskowała to
wszystko? Ze sposobu, w jaki malec spał i siusiał?
Opierała się ciężko o komodę, więc posławszy łóżko, Douglas wziął od niej Parkera.
- Mogę iść z tobą do kuchni i pomóc ci w przygotowaniu śniadania.
- Ale nie ma takiej potrzeby - odparł spokojnie. - Czy Parker dostał już coś do
jedzenia?
- Już wkrótce dostanie...
- Proszę, postaraj się przełamać to zażenowanie. Muszę wiedzieć, czy wszystko jest w
porządku.
- Tak, tak... wszystko jest w jak najlepszym porządku. Doktor bardzo długo mi
wyjaśniał, czego mam się spodziewać. Już dziś wieczorem powinnam mieć pod dostatkiem
pokarmu.
Douglas skinął głową.
- Jeżeli znowu zaczniesz krwawić, powiesz mi o tym, prawda?
- Douglasie...
- Chodzi mi tylko o dobro Parkera - wyjaśnił pospiesznie. - Może powinienem
pojechać do miasta i sprowadzić doktora, by zbadał was oboje? Moglibyśmy się przemknąć
niepostrzeżenie obok ludzi Boyle'a...
- Ale to nie jest konieczne. Obiecuję, że powiem ci, jeżeli coś będzie nie tak...
Kiedy już położył niemowlę do prowizorycznego łóżeczka, podszedł do Isabel i
pomógł jej zdjąć szlafrok. Co prawda rozpinając guziki cały czas protestowała zapewniając,
ż
e sama doskonale da sobie radę, ale i tak jej pomógł.
- Nie jestem aż taka zmęczona. Bardzo długo spałam... Protestowała nawet wtedy, gdy
już położył ją do łóżka i po brodę opatulił kołdrą. Raz jeszcze sprawdził, czy małemu
Parkerowi niczego nie brakuje, po czym wyszedł do kuchni, zamykając za sobą drzwi.
* * *
Isabel zjadła śniadanie późnym popołudniem. Douglas nakarmił ją przypaloną grzanką
i grudkowatą owsianką osłodzoną resztką cukru, jaką znalazł w spiżarni. Wydawało mu się,
ż
e nieźle sobie poradził z gotowaniem.
Isabel była innego zdania. Ponieważ zadał sobie tyle trudu, by przygotować dla niej
posiłek, zjadła ile mogła i uśmiechnąwszy się do niego promiennie, podziękowała mu
najpiękniej, jak umiała.
Kiedy już skończyła, Douglas odstawił tacę na podłogę, po czym przysiadł na skraju
łóżka, by pomówić z nią o sytuacji, w jakiej się znaleźli.
- Isabel, musimy porozmawiać... Upuściła serwetkę na kolana.
- Wyjeżdżasz.
- Isabel...
- Nie ma sprawy. Rozumiem.
Może i rozumiała, ale była blada, jak ściana, o którą się opierała.
- Nie, nie wyjeżdżam. Ale muszę się zająć uzupełnieniem zapasów, spiżarnia jest
pusta.
- Naprawdę?
- Tak.
- Przydałoby mi się trochę mąki i cukru...
- Pojadę do miasta po zakupy.
- Nie pozwolą ci tu wrócić.
Ujął jej dłoń w swoje ręce i ścisnął lekko.
- Posłuchaj mnie. Nie powinnaś się denerwować. Nie planuję wjechać do miasta w
samo południe i wykupić całego sklepu trąbiąc dokoła, że to dla wdowy po Parkerze Grancie.
Nie jestem aż taki głupi...
- Więc jak...?
- Pojadę tam w nocy. - Douglas wyszczerzył w uśmiechu wszystkie zęby.
- Chcesz obrabować pana Coopera? - Isabel była z lekka zszokowana.
- Potrzebujemy żywności, a mnie przyda się dodatkowa zmiana ubrania. Przywiozłem
tu tylko jedną koszulę i spodnie. Zostawię pieniądze na ladzie w sklepie.
- Nie! Nie rób tego... Pan Cooper zorientuje się, że ktoś był w sklepie i zaraz powie
wszystko Boyle'owi. On zawsze wszystko mu mówi. To zbyt ryzykowne, Douglasie. Któryś z
nich mógłby się domyślić, że mi pomagasz. Poczekaj... wiem już, co powinieneś zrobić.
Schowaj pieniądze między dokumentami pod ladą... Pan Cooper w końcu je znajdzie,
nieważne, czy się domyśli, kto je zostawił. Wiedząc, że go nie okradliśmy, będziemy mieć
czyste sumienie. Tak... tak właśnie powinieneś zrobić.
- Dlaczego Cooper mówi o wszystkim Boyle'owi?
- Po prostu mówi i już - odparła. - Podobnie jak wielu innych. Tylko nieliczni śmieli
przeciwstawić się Boyle'owi... między innymi doktor Simpson. Nawet skłamał mu dla mojego
dobra... powiedział, że dziecko nie urodzi się aż do połowy września. To daje mi więcej czasu
na wymyślenie jakiegoś sposobu na Boyle'a.
- Doskonale. I oby tylko Boyle wierzył w to kłamstwo jak najdłużej. Czy doktor był tu
kiedyś?
- Raz.
- Czy powiedział ci, gdzie czatują ludzie tego drania?
- Pamiętam, jak mówił, że są leniwi... bo czatują na wzgórzach tuż przy mieście...
blokując jedyną drogę, jaka tu prowadzi. Podobno zmieniają się co jakiś czas.
- Widziałem ich, kiedy tu jechałem. Zastanawiałem się, czy może doktor widział ich
gdzieś bliżej domu... Wczoraj było już ciemno i mogłem coś przeoczyć.
- Nie sądzę, by czatowali gdzieś dalej od miasta. Właściwie nie mają po co
obserwować domu... wiedzą, że nie mogę odchodzić zbyt daleko. Gdybym poszła na zachód,
dotarcie do najbliższego miasta zajęłoby mi tydzień. W moim stanie nigdy bym tego nie
zaryzykowała. Mają rację, pilnując tylko Sweet Creek.
- Jeżeli się nie mylisz i naprawdę nikt nie obserwuje domu, to bardzo dobrze.
- Niby dlaczego?
- Im dłużej nie wiedzą o mojej obecności, tym lepiej. Jeżeli nie obserwują pól, mogę
spokojnie rozruszać konie.
Ale najpierw upewnię się, że ludzie Boyle'a nie zmienili posterunków.
- Kiedy planujesz pojechać?
- Jak tylko zapadnie noc. Dasz sobie sama radę?
- Tak... ale jazda po nocy jest niebezpieczna.
- Nic mi nie będzie - zapewnił ją. Usiłował wyswobodzić dłoń z jej uścisku, lecz nie
chciała go puścić. - Opowiedz mi, jak położone jest miasto... gdzie kto mieszka... wszystko,
co pamiętasz.
Zaskoczyła go szczegółowość jej opisu. Powiedziała mu dokładnie, jak wygląda każdy
budynek, wiedziała nawet, gdzie Cooper ma składzik w swoim sklepie.
- A teraz powiedz mi, gdzie stoi dom doktora Simpsona. Chcę sprawdzić, ilu
mężczyzn go obserwuje.
Spełniła jego prośbę, po czym rzekła:
- Niewiele będziesz mógł przywieźć ze sobą, chyba że weźmiesz wóz, ale to jest zbyt
niebezpieczne. Ludzie Boyle'a na pewno usłyszeliby skrzypienie kół.
- To da się naprawić. Przestań się martwić... i nie spodziewaj się mnie przed świtem.
Zostawię ci przy łóżku strzelbę i dodatkowe naboje, na wszelki wypadek, gdyby Boyle'owi
przyszło do łba tu przyjechać w środku nocy. O, Boże... Isabel... nie chcę cię zostawiać samej,
ale...
Zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła się do niego ze wszystkich sił.
- Proszę, tylko wróć do mnie! Wiem, że wcale się nie prosiłeś o rolę mojego obrońcy...
i że nie chcesz się w to mieszać... ale, błagam, Douglasie, wróć do mnie.
Objął ją i przytulił.
- Uspokój się. Oczywiście, że wrócę do ciebie. Obiecuję.
Ale ona nie chciała go puścić. Nie podobało się jej, że tak się od niego uzależniła...
nigdy w życiu nikogo nie potrzebowała, polegała tylko na samej sobie... rozumiała słabości
męża i kochała go, ale nie mogła na niego liczyć. Ale Douglas był zupełnym
przeciwieństwem Parkera... Douglas Clayborne zdawał się być niepokonany.
- Obiecuję, że wrócę - powtórzył. - Musisz mnie puścić.
- Czy mogę ci jakoś pomóc?
- Pewnie. Zrób mi listę wszystkiego, co potrzebujesz. Nie chciałbym o czymś
zapomnieć.
- Leży na stole w kuchni... Zrobiłam ją wiele tygodni temu... - W jej głosie zaczęła
pobrzmiewać panika. - Nazwałam ją moją „listą marzeń”.
Dopiero gdy wypuścił ją z objęć i oparła się o poduszki, Douglas zobaczył, że Isabel
płacze. Łzy jak groch spływały jej po policzkach.
- Oj, słonko... nie płacz.
- Jestem dziś nieco podenerwowana. To wszystko. Musiał zrobić coś, by mu zaufała.
Podszedł do małego Parkera, sprawdził, czy niczego mu nie brakuje, zobaczył, która jest
godzina i odłożył zegarek na komodę. Kiedy spojrzał na nią ponownie, w jej oczach nadal
czaił się lęk.
- Wiesz, czego ci potrzeba, Isabel?
- Wszystko jest na liście - odrzekła.
- Nie mówię o zakupach.
- W takim razie nie. Nie wiem, czego mi trzeba.
- Wiary. Wiary we mnie. Postaraj się jej trochę w sobie znaleźć do mojego powrotu,
albo inaczej porozmawiamy.
Ostry ton jego głosu nie sprawił jej przykrości. Douglas Clayborne wróci do niej,
choćby po to, by zbesztać ją za brak zaufania. Był wystarczająco arogancki i dumny, by to
zrobić...
- Nie chciałam cię obrazić.
- Ale obraziłaś.
Popatrzyła na niego z uśmiechem; nie chciała, by wyjeżdżał zły na nią.
- Obiecuję, że znajdę w sobie trochę wiary - powiedziała, po czym dodała z
przekornym błyskiem w oczach: - Uważaj na siebie, słonko.
ROZDZIAŁ 4
Czym skorupka za młodu nasiąknie... Douglas nigdy nie zapomniał jak otwiera się
zamki w drzwiach i wchodzi do budynków tak, by nie być zauważonym. Przez kilka lat w
dzieciństwie mieszkał w Nowym Jorku i przeżył tylko dzięki umiejętnościom właściwym
przestępcom. Do Nowego Jorku trafił z sierocińca. Był małym chłopcem, gdy zaczął kraść i
doskonalić technikę włamywacza. Potem spotkał swoich „braci” i małą „siostrzyczkę”, i wraz
z nimi wyruszył na Zachód. I choć porzucił dawny styl życia, pamiętał. Zawsze powtarzał, że
z włamaniami jest jak z kochaniem się z kobietą - gdy już raz załapiesz o co chodzi, nigdy nie
zapomnisz.
Jego złodziejskie doświadczenie bardzo mu się teraz przydało. Cieszył się również, że
z powodu ulewnego deszczu wartownicy Boyle'a pochowali się do domów. Co prawda nie
byliby dla niego żadnym zagrożeniem, ale na pewno nieźle utrudniliby mu życie. Douglas
schował wóz w małej grocie nieopodal miejsca, gdzie czatowali i podczołgał się do czterech
mężczyzn, mając nadzieję podsłuchać z ich rozmowy jakichś interesujących szczegółów
dotyczące ich szefa. Niestety, nie dowiedział się niczego ważnego – parę razy wymienili imię
Boyle'a, a tylko po to, by narzekać, jakie kiepskie zadanie im wyznaczył. Przechwalali się, ile
to szklaneczek whisky są zdolni wypić za jednym posiedzeniem. Po jakichś dwudziestu
minutach podsłuchiwania Douglas był szczerze znudzony i zniechęcony, gdyż nie dowiedział
się absolutnie niczego. Właśnie chciał skierować się do miasta i ominąć łotrzyków szerokim
łukiem, gdy postanowili wracać, zwłaszcza że ulewa dała się im we znaki. Byli też
przekonani, że Boyle nigdy się o tym nie dowie.
Ich lenistwo tylko ułatwiło Douglasowi zadanie. Sześć razy obrócił na swoim wałachu
między sklepem Coopera, a wozem pożyczonym od Isabel i gdy już zgromadził wszystkie
potrzebne rzeczy, po raz ostatni wrócił do miasta, by spotkać się z doktorem Simpsonem.
Nie zapukał od frontu, gdyż jak się Isabel tego spodziewała, ludzie Boyle'a pilnowali
także doktora. Douglas zobaczył wysokiego chłopaka opierającego się o ścianę budynku po
przeciwnej stronie ulicy, trzymającego w jednej ręce strzelbę, a w drugiej butelkę whisky.
Jednak na tyłach nikogo nie było; najwyraźniej Boyle nie przejmował się zbytnio i nie
zawracał sobie głowy strażnikiem. Douglas zakradł się od tyłu budynku i po cichu wszedł do
ś
rodka.
Zupełnie zapomniał, że doktor Simpson jest żonaty. Przypomniał sobie słowa Isabel
dopiero, gdy w sypialni zobaczył pulchną kobietkę śpiącą na boku, odwróconą plecami do
męża. Spod kołdry wystawały jej tylko puszyste siwe włosy.
Przyłożywszy dłoń do ust starszego mężczyzny, wyszeptał, że jest przyjacielem Isabel
Grant i że chce z nim koniecznie porozmawiać, więc byłoby wspaniale, gdyby dobry doktor
pofatygował się z nim na dół.
Doktor Simpson był najwyraźniej przyzwyczajony do tego, że obcy ludzie budzili go
w środku nocy. Choć lekarz patrzył na niego niepewnie, nic nie powiedział. Może nie chciał
budzić żony... Zamknął za sobą drzwi sypialni i zaprowadził Douglasa do swego gabinetu.
Zasunął ciężkie zasłony i dopiero wtedy zapalił świeczkę.
- Naprawdę jesteś przyjacielem Isabel?
- Tak.
- A jak się nazywasz?
- Douglas Clayborne.
- I nie zamierzasz skrzywdzić Isabel?
- Ależ skąd!
Ale doktor nadal nie wyglądał na przekonanego.
- Chcę jej pomóc! - nalegał Douglas.
- Może tak, a może nie - odrzekł doktor Simpson. - Nie jesteś stąd, prawda? Skąd
znasz naszą Isabel?
- Szczerze mówiąc, dopiero co ją poznałem. Kilka miesięcy temu jej mąż sprzedał mi
arabskiego ogiera, a ponieważ byłem wtedy zajęty, nie mogłem zabrać go od razu. Dopiero
teraz udało mi się przyjechać, ale...
- Ale jesteś przyjacielem, co?
- Tak.
Doktor Simpson przyglądał mu się bardzo długą chwilę; tarł porośniętą szczeciną
szczękę, aż wreszcie jego twarz się rozpogodziła.
- No, dobrze - powiedział. - Isabel potrzebuje przyjaciela tak silnego i groźnie
wyglądającego jak ty, mój chłopcze. Mam tylko nadzieję, że gdy przyjdzie co do czego,
zostaniesz, by jej pomóc. Czy wiesz, jak strzelać z tego rewolweru, który nosisz na biodrze?
- Tak.
- Strzelasz celnie i szybko?
Douglas miał wrażenie, że znalazł się na przesłuchaniu, lecz nie przejął się tym
zbytnio; wiedział, że doktor Simpson martwi się o bezpieczeństwo Isabel.
- Jestem dość szybki.
- W hallu na stole widziałem twoją strzelbę - dodał lekarz. - Czy z długą bronią radzisz
sobie równie dobrze?
Douglas pomyślał, że szczerość jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziła.
- Wolę strzelbę.
- A to dlaczego, jeśli wolno spytać?
- Bo zostawia większą dziurę, proszę pana. Jeżeli strzelam, to po to, by zabić.
Doktor wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Tak też podejrzewałem - mruknął pod nosem. Usiadł za biurkiem i wskazał
Douglasowi krzesło naprzeciwko.
- Jak się miewa nasza dziewczynka? Bardzo chciałbym ją zobaczyć. Podejrzewam, że
jest już gruba i ociężała.
- Wczoraj w nocy urodziła dziecko.
- Boże Wszechmogący! Urodziła dziecko?! To przecież o wiele za wcześnie. I co się
urodziło? Chłopczyk, czy dziewczynka?
- Chłopczyk.
- Przeżył?
- Taak, ale jest okropnie słaby... i chudy... i taki malutki! Nie ma nawet siły płakać.
Doktor Simpson odchylił się na krześle i potrząsnął głową.
- To cud, że w ogóle przeżył. A poza tym, że jest słaby, czy wygląda na zdrowego?
- Nie mam pojęcia. Przez cały dzień tylko śpi i śpi.
- Ssie?
- Usiłuje.
- To dobrze. To bardzo dobrze - powiedział doktor.
- Na matczynym mleku szybko się poprawi. Powiedz Isabel, by starała się go karmić
co godzinę, dopóki nie podrośnie. Nie będzie jadł dużo, ale to nie szkodzi. Jeżeli w ogóle nie
będzie przyjmował pokarmu, albo zwracał, to już większy problem. Nie wiem, czy udałoby
mi się mu jakoś pomóc... Jest jeszcze za maleńki, by medycyna mogła coś zdziałać. Możemy
się tylko modlić, by przeżył. Najgroźniejszy jest dla niego chłód, więc trzymajcie go w cieple,
to bardzo ważne, synu.
- Będę pamiętać.
- Nie chcę cię straszyć... ale powinieneś wiedzieć... i zrozumieć... Istnieje spore
prawdopodobieństwo, że mimo waszych wysiłków dziecko nie przeżyje.
- Nie chcę teraz o tym myśleć.
- Ale jeżeli to się stanie, będziesz musiał pomóc Isabel. Po to są w końcu przyjaciele.
- Dobrze... pomogę jej.
- Jak ona się czuje? Czy były jakieś problemy, o których powinienem wiedzieć?
- Miała trochę kłopotu przy porodzie, ale teraz już jest wszystko w porządku.
- Ty odbierałeś poród?
- Tak.
- Czy naddarcie było duże?
- Nie, ale bardzo krwawiła. Nie wiem, czy więcej niż powinna. Nigdy wcześniej nie
byłem przy porodzie. Pytam ją, czy wszystko jest w porządku, ale ona tylko się czerwieni i
nie chce o tym mówić.
Doktor Simpson skinął głową.
- Gdyby coś było nie tak, na pewno by ci powiedziała... dla dobra dziecka. Staraj się
jej nie denerwować... Nie powinna się martwić. Isabel to silna kobieta, ale teraz jest
wyjątkowo osłabiona. Młode matki często mają skłonności do huśtawek emocjonalnych i
spodziewam się, że nie ominie to także Isabel. Najmniejsze głupstwo może ją wyprowadzić z
równowagi, a nie powinna się denerwować. Żona Paula Morgana płakała przez cały miesiąc
po porodzie... jej mąż chodził chory ze zmartwienia. Kiedy była smutna, to płakała, gdy była
szczęśliwa, też płakała... często płakała bez żadnego powodu. W końcu jej przeszło. Ale
Isabel ma o wiele poważniejsze kłopoty... Nie wiem, jak ja bym to wytrzymał, gdyby Boyle
wiecznie siedział mi na karku. Martwię się i tym, że dziecko przyszło na świat tak wcześnie...
ona też pewnie się tym niepokoi. Jeżeli mały przeżyje, czy zostaniesz z Isabel tak długo,
dopóki będzie można go przewieźć?
- Tak, zostanę. Jak długo to może potrwać?
- Co najmniej osiem tygodni... może dziesięć, jeżeli nie będzie zbyt szybko przybierał
na wadze. Jedno mnie ciekawi, synu. Jak ci się w ogóle udało dostać na ranczo Isabel?
- Jechałem nocą i dopóki świecił księżyc, kierowałem się jego blaskiem. Potem się
zachmurzyło i zaczęło padać... i omal nie wpadłem na ludzi Boyle'a. Na szczęście byli tak
pijani, że mnie nie usłyszeli. Nawet się zastanawiałem, dlaczego siedzą na wzgórzach w
takim deszczu. Ale nie bardzo mnie to interesowało, więc się nie zatrzymywałem. - Wzruszył
lekko ramionami.
- Jazda nocą po górach jest bardzo niebezpieczna.
- Część drogi przeszedłem pieszo prowadząc konia za uzdę, trochę jechałem, ale
bardzo wolniutko... Potem, kiedy już widziałem światło w oknie domu Isabel, nie było
problemu.
- Jesteś pewien, że dasz radę dziś wrócić?
- Tak.
- Boże, gdybym tylko był nieco młodszy! Spróbowałbym dostać się do niej po
ciemku, tak jak ty, ale w moim wieku boję się ryzykować. Nigdy nie byłem dobrym
jeźdźcem.
Konie mnie przerażają - przyznał doktor nieśmiało. - Nawet nie pamiętam, ile razy
spadłem. Teraz jeżdżę wozem, a żona pomaga mi co rano zaprzęgać konie. Poza tym, gdyby
Boyle dowiedział się, że pojechałem na ranczo, mojej Trudy mogłaby stać się krzywdą. Nie...
nie mogę ryzykować. Ale dzięki Bogu, że ty się tu zjawiłeś.
- Przecież mówił pan, że i tak w niczym nie mógłby pomóc dziecku - przypomniał mu
Douglas.
- Ale mógłbym pomóc Isabel. Dla mnie i dla Trudy jest jak córka. Po śmierci Parkera
prosiłem, by z nami zamieszkała, ale nawet nie chciała o tym słyszeć. Trudy błagała ją, by
została w mieście przynajmniej do narodzin dziecka, ale Boyle dowiedział się o naszych
planach i wszystko zniweczył. Moja żona znalazła śliczny, mały domek niedaleko stąd, gdzie
Isabel mogłaby spokojnie wychowywać dziecko... byłaby zupełnie samodzielna, ale
mieszkałaby na tyle blisko, bym zawsze mógł jej pomóc. - Przywiązanie doktora Simpsona do
Isabel wzruszyło Douglasa i wzmogło jego sympatię dla starszego mężczyzny.
- Obiecuję, że zajmę się i nią, i dzieckiem.
- Zauważyłeś już, jaka piękna z niej dziewczyna? Douglas miał ochotę się roześmiać z
absurdalności tego pytania.
- Taak... zauważyłem.
- W takim razie chcę cię zapytać, jakie masz zamiary? To pytanie zupełnie go
zaskoczyło.
- Że co, przepraszam?
- Będę mówić prosto z mostu, choć obawiam się, że to ci się nie spodoba. Muszę
jednak wiedzieć. Kiedy już Isabel wydobrzeje po porodzie, nadal zamierzasz się koło niej
kręcić?
Nie przyszło mu to do głowy.
- Nie.
Doktor Simpson nie wyglądał na przekonanego. Zaproponował, by Douglas nalał im
po kieliszku brandy i odczekawszy, aż obaj wypiją po małym łyczku, wrócił do tematu.
- To wcale nie byłoby takie dziwne - zauważył.
- Znam Isabel zaledwie od...
- Dopiero co obiecałeś mi, że zostaniesz z nią przez dziesięć tygodni, pamiętasz? -
przerwał mu doktor Simpson.
- Chyba zamierzasz dotrzymać słowa?
- Tak. Oczywiście, że z nią zostanę, ale to wcale nie oznacza...
- Synu, pozwól, że opowiem ci o pewnym człowieku, którego zdarzyło mi się kiedyś
spotkać w River's Bend.
Douglas poczuł, że zaczyna się irytować; nie miał ochoty słuchać żadnych opowieści,
chciał jak najszybciej dowiedzieć się jak najwięcej o Boyle'u.
Ale doktor się nie spieszył, powoli sączył brandy, a ponieważ z wieku i urzędu należał
mu się szacunek, Douglas oparł się wygodnie na krześle i czekał.
Opowieść zajęła doktorowi Simpsonowi pół godziny; była to historia trzech
małżeństw, które pewnej zimy zostały uwięzione w starej kopalni przez straszną zamieć
ś
nieżną. Musieli przeczekać całą zimę w odciętym od świata korytarzu kopalni. Na szczęście
znaleźli stary szałas górnika, więc przeżyli. Do czasu wiosennej odwilży zrodziła się między
nimi wielka przyjaźń. Parę lat temu doktor spotkał jednego z tych mężczyzn i ku swemu
ogromnemu zdumieniu przekonał się, że ów dżentelmen nie pamięta nawet nazwisk
towarzyszy niedoli.
- Konkluzja jest taka - zakończył opowieść doktor.
- Bardzo długo będziesz mieszkać z Isabel pod jednym dachem, dlatego chcę, byś
pamiętał o tym jegomościu, o którym właśnie ci opowiedziałem. Przysięgał pozostałym swoją
przyjaźń, nazywał ich braćmi, a jednak gdy tylko wrócił do normalnego życia, natychmiast o
nich zapomniał.
- Rozumiem.
- Naprawdę rozumiesz? Czy tylko tak mówisz? Isabel ma dobre serce i nietrudno ją
pokochać... Ale ja martwię się o jej przyszłość. Co będzie, gdy ty już rozprawisz się z
Boylem? Bo przecież zamierzasz się nim zająć, prawda?
Wreszcie dobry doktor przeszedł do tematu, który najbardziej interesował Douglasa.
- Wychodzi na to, że tak - powiedział. - Niech mi pan opowie wszystko, co o nim wie.
- Wiem, że ten człowiek jest potworem. - W głosie lekarza słychać było obrzydzenie. -
Ż
yję jeszcze tylko dlatego, że on uważa, iż mogę mu się w przyszłości na coś przydać. Groził,
ż
e mnie zabije, ale nie sądzę, by to zrobił. Trudno o dobrych lekarzy w tych okolicach. Ale
wiem, że skrzywdziłby moją Trudy. Tego jestem pewien.
- Isabel powiedziała mi, że tylko paru mężczyzn w mieście miało odwagę
przeciwstawić się Boyle'owi, i że pan był jednym z nich. Dlaczego inni nie pomogą Isabel?
- Wszyscy ci, których znam, bardzo chcieliby pomóc, ale najzwyczajniej w świecie
boją się. Widzieli, co się stało z tymi, którzy usiłowali interweniować. Jeżeli któryś z nich
choćby szepnie słówko o sytuacji Isabel, Boyle dowiaduje się o tym natychmiast. I marny los
tego, kto zechce jej pomóc. Boyle połamał obie ręce Wendellowi Borderowi, po tym, jak
Wendell powiedział kilku swoim znajomym, że zamierza odnaleźć agenta federalnego, o
którym swego czasu było tu głośno. Boyle dorwał go, zanim biedak zdążył wyjechać z
miasta; kiedy składałem jego połamane ręce, obiecałem, że się tym zajmę... i że będę się
modlić.
- I gdzie chce pan szukać tego agenta federalnego?
- Ja? Ja już jestem na to za stary. Ale moja Trudy wpadła na genialny pomysł. Dwa
razy w tygodniu odwiedzam pacjentów w Liddyville... to zaledwie dwie godziny drogi od
Sweet Creek. Moja żona wymyśliła, by korzystając z tamtejszego telegrafu, wysyłać
wiadomości do szeryfów w sąsiednich miasteczkach. Może któryś z nich zechce nam pomóc.
Posunąłem się jeszcze dalej i wysłałem telegramy do okolicznych kaznodziei. Może oni
pomogą nam znaleźć tego agenta. Co prawda nie otrzymałem jeszcze żadnej odpowiedzi, ale
jestem pewien, że gdy tylko ten Teksańczyk usłyszy o naszych kłopotach, przyjedzie tu i
rozprawi się z Boylem. A jeżeli dowie się, że w całą sprawę zaangażowana jest matka z
malutkim dzieckiem, rzuci wszystko i zaraz się tu zjawi.
- Niby dlaczego...?
Ale Simpson nie dał mu dokończyć zdania.
- Jeżeli to, co mówią jest prawdą, z winy tego agenta zginęło kilka kobiet i dzieci
podczas napadu na bank w Teksasie. To nie była jego wina... rabusie trzymali ich jako
zakładników i pewnie i tak by ich zastrzelili, ale ten dżentelmen czuje się winny. Jeżeli tylko
usłyszy o naszych kłopotach, zaraz tu przyjedzie. Gdybym tylko pamiętał, jak się nazywa... o
wiele łatwiej byłoby mi go szukać.
- Człowiek, którego pan poszukuje, to Daniel Ryan - powiedział Douglas. - Moi bracia
też go szukali. - Urwał, słysząc za sobą skrzypienie podłogi. - Czyżbyśmy obudzili pańską
ż
onę?
- Nie... ale Trudy w nocy śpi przytulona do mnie i pewnie obudziła się, gdy zrobiło się
jej zimno.
- Mógłby jej pan powiedzieć, by odłożyła strzelbę? Doktor Simpson spojrzał na niego
zaskoczony.
- Czy ty masz oczy z tyłu głowy? Trudy, odłóż tę strzelbę i chodź tu na chwilę.
Chciałbym ci przedstawić przyjaciela Isabel. Obiecał, że pomoże naszej małej dziewczynce.
Douglas wstał, odwrócił się i uprzejmie skinął głową.
- Bardzo przepraszam, że obudziłem panią i pani męża...
- zaczął, lecz kobieta podbiegła do niego i uścisnęła mu rękę. Miała zaskakująco
mocny uścisk, jak na tak małą osóbkę. Była pulchniutka i ledwie sięgała Douglasowi do
ramienia.
- Razem z doktorem modliliśmy się o cud. Zdaje się, że nie na marne. Nie jest pan
agentem Ryanem... to widzę. Pastor mówił nam, że ów dżentelmen jest wysoki, jak pan, ale
ma jasne włosy i błękitne oczy. Może jest pan jego przyjacielem? To on tu pana przysłał, by
pan nam pomógł?
- Nie, proszę pani. Nazywam się Douglas Clayborne i to nie agent Ryan mnie tu
przysłał.
Trudy Simpson nie potrafiła ukryć zawodu.
- Ale pomoże pan naszej małej dziewczynce, prawda?
- zapytała z nadzieją w głosie.
Douglas uśmiechnął się lekko. Miłość tych ludzi do Isabel bardzo go wzruszyła. Bóg
jeden wiedział, że młodej matce przydadzą się przyjaciele...
- Tak, oczywiście, że jej pomogę.
Trudy jeszcze raz uścisnęła jego dłoń, zanim ją puściła.
- Doktorze, pójdę do kuchni i zapakuję trochę jedzenia, by pan Clayborne mógł
zawieźć dla Isabel. - Zaczekała, aż jej mąż skinie przyzwalająco głową, po czym odwróciła
się ku drzwiom.
- Będziesz musiała zrobić wszystko po ciemku, Trudy - przypomniał jej doktor.
- Poradzę sobie - zapewniła go dobra niewiasta. - Postawię zapaloną świecę w hallu...
nikt jej tam nie zobaczy.
- Proszę pani... ja naprawdę powinienem już wracać. Ale ona tylko potrząsnęła głową,
a doktor roześmiał się cicho.
- Równie dobrze mógłbyś mówić do ściany, mój chłopcze. Trudy nie pozwoli ci
odjechać, zanim nie zapakuje całej torby żywności dla naszej dziewczynki. No, a teraz usiądź
tu naprzeciw mnie i opowiedz mi, dlaczego twoi bracia szukali Teksańczyka? Czyżby sami
mieli jakieś kłopoty i potrzebowali pomocy agenta federalnego?
- Nie. Agent Ryan pomógł jednemu z moich braci. Prawdę mówiąc, uratował
Travisowi życie.
- Więc chcieliście mu podziękować?
- Taak... i odzyskać kompas, który agent Ryan... ehm... pożyczył.
- A to ciekawa historia!
- Opowiem ją panu innym razem - obiecał Douglas. - Zanim tu przyszedłem,
zauważyłem biuro telegrafisty. Dlaczego musiał pan jechać aż do Liddyville, by wysłać
telegram?
- Żeby zobaczyć biuro telegrafisty, musiałeś wejść do sklepu Coopera... przecież biuro
mieści się na zapleczu sklepu. Co ty tam robiłeś?
- Uzupełniałem zapasy.
- Czy ktoś cię widział?
- Nie.
- I dobrze - szepnął doktor Simpson. - To znaczy, że włamałeś się do sklepu?
Wyłamałeś zamek w drzwiach, czy wybiłeś okno?
Douglas poczuł się urażony tym pytaniem.
- Nie, oczywiście, że nie. Cooper nie dowie się, że byłem w sklepie, chyba że jutro
rano zrobi dokładną inwentaryzację.
Doktor Simpson uśmiechnął się radośnie.
- Mam nadzieję, że ogołociłeś go do cna! Vernon Cooper i jego brat Jaspers, który ma
telegraf, siedzą u Boyle'a w kieszeni... to szumowiny pierwszej wody. Jeżeli nie chcesz, by
Boyle dowiedział się, co napisałeś w telegramie, nie możesz korzystać z usług telegrafisty w
Sweet Creek... dlatego wszyscy jeździmy do Liddyville. Dla zasady, Trudy i ja robimy tam
zakupy. Raczej pomrzemy z głodu, niż damy zarobić któremuś z braci Cooperów.
- A gdyby agent Ryan przyjechał do Sweet Creek i zaaresztował Boyle'a, czy ten
człowiek, któremu połamano ręce zeznawałby w sądzie przeciwko niemu?
Doktor Simpson potrząsnął głową.
- Nie sądzę. Ryan będzie musiał znaleźć inny sposób... albo najpierw wygonić z
miasta pomocników Boyle'a. Wendell jest zbyt przerażony, by zeznawać przed sądem. Nie
ośmieli się powiedzieć złego słowa przeciw Boyle'owi, bo wie, że jego rodzina poniesie
konsekwencje. Wendell ma piękne pola kukurydzy, ale z połamanymi rękami nie da rady
zebrać plonów...
- Czy nikt z miasta mu nie pomoże?
- Każdy boi się rozzłościć Boyle'a.
- A na co Boyle'owi ziemia Isabel?
- Mówi wszystkim, że chce tam wypasać krowy. Ma mnóstwo ziemi dokoła swego
rancza, lecz wszystko dzierżawi jakimś obcym, którzy sprowadzają tu bydło aż z Teksasu.
Przez ostatnie piętnaście lat dorobił się na tym fortuny, ale zrobił się chciwy i pragnie jeszcze
więcej.
- Jeżeli chce wypasać bydło na ziemi Isabel, to dlaczego tego nie robi? Chyba wie, że
nie mogłaby go powstrzymać?
- Ale jemu chodzi nie tylko o ziemię, synu. On chce także Isabel. Jest wyjątkowo
pewny swego... chodzi po całym mieście jak tłusty kogut i zaprasza ludzi na weselisko.
Ludzie mówią, że zapragnął Isabel w chwili, gdy ją po raz pierwszy zobaczył.
- No to na co czeka? Przecież mógłby ją zmusić do małżeństwa?
- Nie rozumiesz Boyle'a, tak jak ja go rozumiem. Tu chodzi o jego męską dumę. On
chce, by Isabel go błagała, żeby ją poślubił. Wymyślił sobie, że jeżeli będzie dostatecznie
zdesperowana, zacznie go błagać na kolanach, by się z nią ożenił.
- Czy to on zabił jej męża?
- Gdyby nie to, że kula uwięzia mu w plecach, pomyślałbym, że Parker sam się
przypadkiem zabił. Nie lubię mówić źle o zmarłych, ale ten chłopak był mniej więcej tak
użyteczny jak dziurawy garnek. Nie był z niego mąż dla Isabel. Stale chodził z głową w
chmurach... ale był dla niej dobry... naprawdę dobry. Opiekował się też starym zwariowanym
Paddym, choć wiedział, że jeżeli Boyle dowie się o tym, będzie wściekły.
- A cóż to przeszkadza Boyle'owi, że ktoś opiekuje się starym człowiekiem? - zapytał
ze zdumieniem Douglas.
- Dziwne, prawda? Paddy przyjechał do Sweet Creek prosto z Irlandii i mieszkał tu
odkąd pamiętam. Boyle zjawił się tu jakieś dziesięć lat temu i osiedlił się na ziemi
przylegającej do posiadłości, na której teraz mieszka Isabel. Nie minął rok, jak wybudował
sobie ogromny, trzypiętrowy dom... taki fikuśny, jak domy na wschodzie. Sprowadził sobie
meble z Europy i wydał wielkie przyjęcie, na które zaprosił ludzi z całego miasteczka... nawet
starego Paddy'ego. Ale tamtej nocy coś się wydarzyło, co poróżniło tych dwóch. Co prawda
nikt nic nie widział, ale od tej pory Boyle ciągle czepiał się starego. To wtedy ludzie zaczęli
mówić, że Paddy jest szalony; bo żeby nie wiem jak Boyle mu groził, Paddy i tak tylko się
ś
miał. Wiesz, co ten szalony staruszek kiedyś mi powiedział? Powiedział, że to i tak on się
będzie śmiał ostatni. Wyobrażasz to sobie? Choć z drugiej strony, tak właśnie było.
- Jak to?
- Paddy umierał na zapalenie płuc. Trzymał się aż do pewnej niedzieli, bo wiedział, że
w niedzielę Boyle zawsze gra w karty w saloonie. Też tam byłem i mówię ci, że jeszcze nigdy
nie widziałem, by ktoś tak umierał. Paddy wyczołgał się z łóżka, przywlókł się do saloonu i
położył na podłodze. Złożył dłonie na piersi, jakby już leżał w trumnie i oznajmił, że za parę
minut pożegna się z tym światem. I wtedy zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Boyle poderwał
się od stolika karcianego i podbiegł do Paddy'ego. Uklęknął obok starego i warcząc na
wszystkich, by się odsunęli, złapał go za koszulę na piersiach i zaczął nim potrząsać, wołając:
„Powiedz mi, kto to jest, ty stary dziadu! Powiedz mi, kto to jest!”
- I co się stało? - zapytał Douglas zafascynowany przedziwną historią.
- I wtedy wszystko się zrobiło jeszcze dziwniejsze. Paddy uśmiechnął się promiennie
do Boyle'a i szepnął mu coś na ucho. Potem wybuchnął śmiechem i umarł, śmiejąc się do
rozpuku. Umarł, śmiejąc się. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego. A Boyle
oszalał. Zaczął dusić martwego staruszka, obrzucając go najokropniejszymi przekleństwami.
Dwóch jego pomocników musiało go odciągnąć, by pracownik zakładu pogrzebowego mógł
zabrać Paddy'ego. Pamiętam, że jeden z nich zapytał, dlaczego Boyle nie zabił starego
Irlandczyka wcześniej? A ten tylko zataczał się i klął, aż wreszcie powiedział, że nie mógł
zabić starego nie dowiedziawszy się prawdy. Następnego dnia Trudy i ja poszliśmy uczcić
pamięć Paddy'ego i przysięgam ci, że ten łobuz leżał w trumnie z szerokim uśmiechem na
twarzy. Czy to nie najdziwaczniejsza historia, jaką w życiu słyszałeś? - Douglas skinął głową,
na co doktor westchnął i dokończył szybko: - Boyle szybko pogodził się z tym, co usłyszał od
Paddy'ego i już w następnym tygodniu zabrał się za Isabel i Parkera. Co prawda nikt nie
widział, jak Boyle pociąga za spust, ale wszyscy są przekonani, że to on zabił męża Isabel.
Podejrzewam, że sądził, iż po śmierci męża, dziewczyna sama padnie mu w ramiona... w
końcu była bezbronna i w ciąży... I tu pan Boyle popełnił błąd, gdyż Isabel wcale nie jest taka
bezbronna, jak się wydaje.
- Czy jemu naprawdę chodzi o małżeństwo?
- O taak... chce załatwić wszystko legalnie. Ponieważ Isabel jeszcze jakoś nie zaczęła
go błagać, by ją poślubił, myślę sobie, że Boyle czeka na narodziny dziecka. To spryciarz...
Wie, że matka zrobi wszystko dla dobra swego maleństwa. Isabel jest wspaniałą kobietą, lecz
zbyt ładną. Okłamałem Boyle'a, powiedziałem mu, że dziecko nie przyjdzie na świat przed
końcem września, a ponieważ po Isabel nie było widać ciąży aż do piątego miesiąca, Boyle
bez trudu przełknął moje kłamstwo. Nie wiem, czy ten dodatkowy czas zda się na coś, ale
mam nadzieję, że ten drań zostawi ją w spokoju, dopóki nie zobaczy dziecka na własne oczy.
- Spakowałam już jedzenie! - zawołała Trudy z hallu. Doktor Simpson wstał
natychmiast.
- Jak jeszcze mogę ci pomóc, synu?
- Byłbym bardzo wdzięczny, gdyby wysłał pan telegram do moich braci i zawiadomił
ich, że nie wrócę tak prędko, jak się spodziewałem.
Doktor wskazał mu papier i pióro.
- Napisz wszystko, co masz im do przekazania, a ja wyślę to jutro z samego rana.
- Czy odwiedza pan pacjentów z Liddyville w poniedziałki?
- Nie, w piątki i wtorki, ale mogę wymyślić jakiś powód, dla którego miałbym
natychmiast pojechać do Liddyville.
- To nie jest konieczne. Poza tym będzie lepiej, jeżeli nie zmieni pan swoich
przyzwyczajeń.
- Chcesz sprowadzić tu jakąś pomoc?
- Tak.
- Jakoś mnie to nie dziwi... - odrzekł doktor. - Ale muszę ci jeszcze o czymś
powiedzieć. Boyle niedługo wyruszy do Dakoty na coroczny zjazd rodzinny. Jeszcze nigdy
ż
adnego nie opuścił i spodziewam się, że wkrótce wyjedzie z miasta. Obawiam się jednak, że
ś
ciągnie posiłki, gdy tylko dowie się, iż Isabel znalazła sobie pomocnika. Poza tym, jest
stanowczo za wcześnie, by przenosić się z dzieckiem z miejsca na miejsce... pomyśl, co by się
stało, gdyby ludzie Boyle'a podpalili dom Isabel. Jeżeli on się dowie, że z nią mieszkasz, na
pewno spali całe obejście.
- Jak długo Boyle'a nie będzie w mieście?
- Różnie to bywa... Raz nie było go sześć tygodni, a raz miesiąc. Słyszałem, że Boyle
ma dużą rodzinę, ale tylko on jeden odniósł sukces finansowy... podobno lubi z nimi
przebywać, by pławić się w ich podziwie.
- Zaraz napiszę wiadomość, chcę, by pan ją wysłał za jakiś czas... I proszę mi obiecać,
ż
e gdy dowie się pan czegoś o agencie Ryanie, natychmiast mnie pan powiadomi. Chciałbym
zamienić z nim słówko.
- A niby jak mam się z tobą skontaktować, co, synu?
- Zamierzam zjawiać się u pana w każdy poniedziałek wieczorem.
- Tylko po to, by sprawdzić, czy nie dowiedziałem się czegoś o agencie federalnym
Ryanie? Synu, chyba wiążesz z nim zbyt wielkie nadzieje... Wątpię, czy uda się nam tak
szybko go zlokalizować. Douglas potrząsnął głową.
- Nie o to mi chodzi. Jeżeli któregoś poniedziałku nie przyjadę, będzie pan wiedział,
ż
e stało się coś złego. Wtedy wyśle pan drugi telegram. Teraz już pan rozumie?
- Tak. - Doktor Simpson skinął głową. - Ale będziesz na siebie uważać?
- Oczywiście. Chciałbym znaleźć jakiś sposób, by przenieść Isabel wraz z dzieckiem
tu do państwa, ale obawiam się, że to niemożliwe.
- Chyba masz rację... Boyle odwiedza jej farmę co jakiś czas, i założę się, że nawet
gdy drań wyjedzie, zastąpi go któryś z jego ludzi. Jeżeli nie znajdą Isabel tam, gdzie być
powinna, ruszą do Sweet Creek i rozniosą miasto w drobny mak. Nie ma też sensu zabierać
jej do Liddyville, gdyż i tam Boyle ma swoich ludzi. Musicie siedzieć na miejscu i nigdzie się
nie ruszać. Jeżeli ludzie Boyle'a cię nie zauważą, nic nie zrobią Isabel... A ty też nie chciałbyś
mieć Boyle'a na karku... O nie!
Douglas był innego zdania.
- Jak tylko Isabel i dziecko znajdą się w bezpiecznym miejscu, będę chciał spotkać się
z panem Boylem... Wręcz nie mogę się tego doczekać.
Doktor poczuł nagle strach. Obrońca Isabel uśmiechnął się, lecz w jego oczach czaił
się śmiertelny chłód, który przeraził doktora.
Simpson cofnął się o krok, zanim zrozumiał, że nie ma się czego obawiać. Poszedł za
Douglasem do kuchni i szepnął:
- Kiedy nadejdzie pora konfrontacji, będziesz potrzebować pomocy. Na ranczu
Boyle'a pracuje dwudziestu czterech mężczyzn... a wszyscy to łotry skore do bitki. Z Boylem
na czele, jest ich dwudziestu pięciu, synu.
- O to się nie martwię. Moi braci mi pomogą.
Trudy Simpson usłyszała ostatnie zdanie i spojrzała na niego ciekawie.
- A ilu ma pan braci, panie Clayborne?
- Pięciu, jeżeli policzyć mojego szwagra. Doktor spojrzał na niego z przerażeniem.
- Sześciu przeciwko dwudziestu pięciu? Douglas wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- To i tak aż za dużo.
ROZDZIAŁ 5
Douglas dotarł na ranczo tuż przed świtem. Zanim rozładował zapasy i wyprzągł konie
z wozu, pobiegł do chaty, by sprawdzić, jak mają się Isabel i dziecko.
Isabel stała przy kominku z uniesioną i odbezpieczoną strzelbą; kiedy usłyszała
pukanie i głos Douglasa wołający ją po imieniu, podbiegła do drzwi i otworzyła je na oścież.
Bez chwili zastanowienia rzuciła mu się w ramiona, nie zwracając uwagi na to, że jest
przemoczony do suchej nitki.
- Tak się cieszę, że wróciłeś!
Ś
ciskała go tak mocno, że poczuł lufę strzelby przyciśniętą do pleców; sięgnął do tyłu
i wyjął broń z jej rąk. Odstawił strzelbę pod ścianę, lecz Isabel zupełnie nie zwracała na to
uwagi i tuliła go ze wszystkich sił.
- Nie wiedziałam, dlaczego tak długo nie wracasz - wyszeptała. - Ale ani razu do
głowy mi nie przyszło, że mógłbyś nie wrócić.
- Cieszę się, że to słyszę - odparł. - Cała się trzęsiesz. Jeżeli mnie puścisz, dorzucę
drew do ognia. Powinnaś na siebie uważać... Nie chcę, żebyś mi się przeziębiła.
Ale ona nie chciała go puścić.
- Nie jest mi zimno... Po prostu bardzo mi ulżyło na twój widok. Douglasie, tak bardzo
się o ciebie martwiłam.
Drżała coraz gwałtowniej, więc przytulił ją mocno, w obawie, że za chwilę upadnie.
- Ja też się o ciebie martwiłem - przyznał. Ukryła twarz na jego piersi i spytała:
- Miałeś jakieś kłopoty?
- Żadnych. Przywiozłem wszystko, co chciałaś... i zabrałem jeszcze kilka rzeczy,
które, jak sądzę, mogą się przydać. Potem odwiedziłem doktora Simpsona.
- Ależ Boyle mówił mi, że jego ludzie dzień i noc obserwują dom doktora! -
wykrzyknęła przerażona Isabel.
- Mnie nie zobaczyli - zapewnił ją spokojnie. - Poznałem też żonę doktora... dała mi
sporo jedzenia i świeżego mleka.
- Och, jak to miło z jej strony!
- A doktor dał mi dla ciebie całe mnóstwo dobrych rad. Isabel głaskała go po piersi, a
Douglas zastanawiał się, czy ona w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, co robi.
- Jesteś niezwykłym człowiekiem - powiedziała cichutko. - Jak ci się udało wejść do
sklepu i do domu doktora Simpsona? Czyżbyś rozwalił zamki w drzwiach?
- Nie... tylko je otworzyłem. Wytrychem.
- Wielkie nieba! Gdzieś się tego nauczył?
- Bardzo dawno temu byłem złodziejem.
Nieoczekiwanie ta odpowiedź ją rozbawiła, Isabel Wybuchnęła gromkim śmiechem.
Douglasa zaskoczyła ta reakcja, ale spodobał mu się jej śmiech. Słychać w nim było
prawdziwą radość.
Odsunąwszy Isabel od siebie, ujął ją za rękę i zaprowadził do łóżka.
- Od dawna jesteś na nogach?
- Prawie całą noc - przyznała cicho. - Parker też nie spał... Dopiero co udało mi się go
ukołysać do snu...
- Doktor Simpson powiedział, że powinnaś karmić go co godzinę. Ssie już?
- Tak - odrzekła, odwracając wzrok.
- Myślisz, że się najadł?
- Tak, i nie zwymiotował.
Najwyraźniej jej duma walczyła o lepsze z zażenowaniem. Uśmiechnął się do niej
ciepło i kazał wracać do łóżka.
- Może pomogę ci rozładować wóz?
- Nie ma mowy.
- Omal nie zapomniałam. Naszykowałam ci śniadanie. Stoi na stole w kuchni.
- Dziękuję... ale najpierw zajmę się rozładunkiem i nakarmię konie.
- Pamiętałeś, by zostawić pieniądze dla pana Coopera? Nigdy w życiu niczego nie
ukradłam i nie chciałabym teraz zaczynać.
- Zostawiłem dokładnie tyle, ile mu się należało. Właściwie to nie było kłamstwo. Ani
prawda. Douglas nie czuł jednak wyrzutów sumienia. Zostawił Vernonowi Co-operowi tyle,
ile był mu winien, czyli nic. Przecież Cooper odwrócił się plecami do Isabel i zjednoczył
szyki z Boylem, i Douglas chętnie wygoniłby go z miasta wraz z jego bratem Jaspersem,
telegrafistą-gadułą.
Isabel była zbyt podniecona, by zasnąć, ale położyła się do łóżka i przymknęła oczy.
Słyszała, jak Douglas wchodzi co chwila do domu i kładzie ciężkie pakunki w kuchni; przy
każdym jego powrocie serce jej rosło. Liczyła, ile razy podłoga w kuchni zaskrzypi pod jego
krokami, doliczyła do dwunastu. To oznaczało, że sześciokrotnie wracał do wozu...
a więc w kuchni jest sześć pakunków. A może nosił więcej niż po jednej torbie?
Miała dość czekania i gdy tylko usłyszała skrzypienie kół wozu, wstała z łóżka i
wsunąwszy stopy w wełniane kapcie, cichutko wyszła z sypialni.
Aż pisnęła z zaskoczenia i radości, widząc, że stół i cztery krzesła aż uginają się pod
pakunkami... kilka toreb stało też na podłodze... Podbiegła do stołu i westchnęła z zachwytu
na widok ogromnego kubełka pełnego, prawdziwego masła, i drugiego, jeszcze większego,
wypełnionego aromatyczną kawą. Koniuszkami palców wodziła po torbach i pakunkach, za
każdym razem odkrywając nowe cudowności. Były tam ogromne połcie solonej wołowiny,
szynka wieprzowa i bekon, i cztery marynowane golonki zawinięte w papier. Był to
najpiękniejszy widok od wielu lat.
Podniosła wzrok i zobaczyła, że Douglas przygląda się jej od drzwi. Stał na progu z
kolejną torbą na ramieniu. Miał bardzo dziwną minę i Isabel już zaczęła czuć się nieswojo,
gdy ujrzała wielką czułość w jego oczach i zrozumiała, iż nie będzie na nią krzyczeć za to, że
wstała z łóżka.
- Nie wiedziałam, że tu jesteś.
- Obserwowałem cię. Zachowujesz się jak mała dziewczynka w chwili otwierania
gwiazdkowych prezentów. - W jego głosie dźwięczało współczucie. Jak długo musiała się
obywać bez tych podstawowych produktów i czy zdawała sobie sprawę z tego, że właśnie tuli
do siebie worek mąki? I płacze? - W kuchni jest jeszcze więcej.
- Jeszcze więcej? - zawołała przez łzy. Stała na środku pokoju, przyciskając do siebie
worek mąki i nie mogąc uwierzyć w to, co widzi.
- Chodź i przekonaj się sama - zaproponował, widząc jej wahanie. Nie odłożyła mąki
na podłogę, lecz nadal tuląc worek do piersi przeszła do kuchni. Było tam za ciasno dla nich
obojga, lecz podniecona Isabel przepchnęła się obok Douglasa nie czekając aż ustąpi jej
miejsca.
Aż jęknęła na widok dobra rozłożonego na kuchennym stole.
- Sól... i pieprz... i cynamon. Och, Douglasie, czy stać nas było na to wszystko? - Stała
obok niego i patrzyła mu w oczy tymi cudownymi złoto-brązowymi źrenicami. - Czy
moglibyśmy sobie na to pozwolić? - powtórzyła zachwyconym szeptem.
- No pewno - odparł, przeciągając wyrazy. - Cooper ma właśnie wyprzedaż - skłamał
bez zająknięcia.
- Och! To wspaniale!
Przez długą chwilę patrzyli sobie w oczy. Potem Douglas pochylił się i delikatnie otarł
jej łzy z policzków. Isabel zaskoczyła go, unosząc się na palce i leciutko całując go w
policzek.
- A to za co?
- Za to, że jesteś taki dobry dla mnie i mojego synka. Jestem pewna, że raz dwa
odzyskam siły. Nigdy w życiu na nikim nie musiałam polegać... zawsze byłam
samowystarczalna, ale teraz przekonałam się, że to miłe uczucie. Dziękuję ci.
Odwróciła się do drzwi, lecz Douglas sięgnął przez jej ramię i odebrał worek mąki.
- A co z twoim mężem? Czy na nim też nigdy nie polegałaś?
- Parker był bardzo dobrym człowiekiem. Szkoda, że go nie znałeś. Jestem pewna, że
bardzo byś go polubił. Dobranoc, Douglasie.
Przyglądał się jej, jak idzie do sypialni. Nie odpowiedziała na jego pytanie, a on nie
był pewien, czy celowo wymigała się od odpowiedzi. Był zbyt zmęczony, by ponawiać
pytanie.
Wrócił do stajni, wytarł swego wałacha, potem umył się w wiadrze pełnym czystej
deszczówki i wreszcie się położył.
Spał niemal cały dzień pod cienkim przykryciem przed kominkiem, obudził go
dopiero krzyk Parkera. Niemowlę płakało tak głośno, że lada chwila jego matka też się
obudzi.
A potem usłyszał śmiech Isabel. Była w kuchni, przygotowała dla dziecka pierwszą w
jego życiu kąpiel. Douglas podszedł do niej, ziewając szeroko.
- Jak on dzisiaj głośno krzyczy - mruknął.
- Bo jest zły.
Douglas zauważył, że mały Parker drży z zimna i przypomniał sobie słowa doktora
Simpsona, że dziecko nie powinno marznąć.
- Powinienem był rozpalić ogień na kominku.
- Przecież musiałeś trochę się przespać.
- Już kończysz? Mały nie powinien marznąć. Isabel właśnie skończyła myć
maleństwo.
- No i już po krzyku - zamruczała pieszczotliwie.
- Wszystko jest w porządku. Douglasie, podaj mi tamten ręcznik.
Zamiast podać jej ręcznik, Douglas rozłożył go sobie na ramieniu i położył na nim
niemowlę. Isabel wytarła malucha drugim ręcznikiem. Kiedy przewijała synka, Douglas
zauważył, że wargi dziecka sinieją z zimna.
- Musimy go szybko ogrzać. Rozepnij szlafrok i koszulę. Isabel nie wahała się ani
chwili.
- Boże, jest zimny jak lód - szepnęła z przerażeniem.
- Nie powinnam była go kąpać. Jest mu tak zimno, że już nawet nie płacze.
- Zaraz się ogrzeje - uspokoił ją. Wsunął niemowlę pod jej koszulę i szlafrok. Stał ze
zmarszczonymi brwiami, intensywnie nad czymś myśląc. - Powiedz mi, jak przestanie się
trząść.
Isabel bała się poruszyć.
- To wszystko moja wina. Jaka ja jestem głupia...
- Nie mów tak, po prostu należała mu się kąpiel i to wszystko. Następnym razem
rozpalimy w kominku i razem go wykąpiemy.
- Przestał.
- Już się nie trzęsie?
- Nie. Chyba zasnął. - Odetchnęła z ulgą. Douglas zerknął na malucha i uśmiechnął się
czule.
- Masz rację... śpi jak aniołek. - I buzię ma przyciśniętą do piegów na jej piersi. - Mały
szczęściarz.
- Acha. - Zarumieniła się pod jego spojrzeniem. - Oboje mamy szczęście, że się nami
opiekujesz.
- Chyba nie zamierzasz mi tu płakać?
- Nie, ja nigdy nie płaczę.
Pomyślał, że Isabel żartuje, ale ona nawet się nie uśmiechnęła.
- Ja nie potrafię okazywać emocji, nie zauważyłeś?
- Nie, nie zauważyłem.
- Zrobisz coś dla mnie? Kilka krzeseł ma rozchybotane nogi, czy mógłbyś mi pokazać,
jak je naprawić? Nie wiem, czy powinnam przybić nogi do siedzenia, czy...
- Sam je naprawię - obiecał. - Może masz jeszcze coś do zreperowania?
Okazało się, że w domu jest więcej przedmiotów wymagających naprawy. Chociaż
reperowanie mebli, których Isabel i tak nie zabierze ze sobą przy przeprowadzce Douglas
uważał za bezcelowe, postanowił, że spełni jej prośbę. Nie zamierzał też rozmawiać z nią
teraz o przyszłości - zaczeka do czasu aż Isabel nabierze sił i będzie spokojniejsza; widział aż
nadto wyraźnie, że poród wyczerpał ją nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, a doktor
Simpson powiedział, że nie powinna się denerwować.
- Czy ludzie Boyle'a obserwują dom? - zapytała.
- Zeszłej nocy nie było ich tu. Siedzieli daleko na wzgórzach, ale mogli się przysunąć
bliżej. Doktor Simpson mówił, że lepiej, jeżeli w dzień zostanę w domu, a pracować będę w
nocy, ale sam na to wpadłem już wcześniej. Jak długo Boyle wierzy, że jesteś sama, da ci
spokój.
- A co z końmi? Nie mogą cały czas stać w stajni, bo w końcu ją rozniosą.
- Nocą będę na nich jeździł... postaram się też jak najszybciej odbudować zagrodę.
Przestań się tak o wszystko martwić.
- Jak mogę ci pomóc?
- Odpoczywaj i nabieraj sił.
Niewiele brakowało, by zaczęła się z nim kłócić, gdy Parker zakwilił cichutko.
Ponieważ gotowanie nie było najsilniejszą stroną Douglasa, pokroił chleb i szynkę,
które dostał od Trudy Simpson, otworzył słoiczek marynowanych grzybków, skradziony ze
sklepu Coopera i wraz z pełną szklanką mleka zaniósł Isabel do sypialni.
Wróciła do pokoju w niecałą godzinę później i kołysząc niespokojne dziecko na
rękach przyglądała się, jak Douglas naprawia krzesła. Zauważył, że jest wycieńczona,
zreperowawszy więc jedno krzesło, inne zostawił na następny dzień; umył ręce i wziął od niej
dziecko.
- Teraz ja z nim pochodzę, a ty się połóż.
- Zupełnie nie wiem, co mu jest. Nie jest głodny, niedawno zmieniłam mu pieluszkę...
a on nadal nie chce zasnąć.
- Oj, po prostu marudzi.
Isabel chciała wrócić do sypialni, lecz zmieniła zdanie.
- Posiedzę tu trochę z tobą...
- Nie ma takiej potrzeby - odrzekł. - Jeżeli nie będę mógł poradzić sobie z nim,
zawołam cię.
- Jesteś pewien, że nic mu nie jest?
- Tak.
- W takim razie dobranoc.
Douglas usiadł w bujanym fotelu przed kominkiem i zaczął delikatnie głaskać plecki
dziecka. Przypomniał sobie, jak kiedyś trzymał w ramionach swoją siostrzyczkę, Mary Rosę.
Boże, jak ten czas leci! Niedługo ona będzie kołysać własne dziecko. Douglas miał zwyczaj
opowiadać Mary Rosę różne historie, utulając ją do snu. Monotonne wibracje jego głosu
uspokajały albo nudziły Mary Rosę, niemniej skutecznie usypiały. Teraz, kiedy przemawiał
pieszczotliwie do Parkera, dziecko także szybko zasnęło, pochrapując cichutko.
Na dworze było już ciemno, więc nadeszła pora, by zabrać się do pracy. Wyszedłszy
na dwór, Douglas usiłował pohamować złość. Ogarniała go zawsze na widok gór
przypominających o fatalnym położeniu chatki. Zupełnie nie mógł zrozumieć, dlaczego
Parker Grant naraził swoją ciężarną żonę na takie niebezpieczeństwo? Douglas zapomniał, że
być może to nie Grant zbudował chatę na szlaku powodziowym, albo być może sprowadził
się tu tylko na czas budowy drugiego domu na wyżej położonym terenie. Dlaczego, na miłość
boską, narażał Isabel? Czy ten człowiek w ogóle nie myślał?
Ale na tym nie koniec. Grant zbudował zagrodę - a raczej coś, co tylko ją
przypominało - która przy pierwszym silnym wietrze po prostu się przewróciła. Douglas
dałby sobie głowę uciąć, że Pegaz skaleczył się w nogę o jeden z wystających gwoździ, a w
takim przypadku ryzyko zakażenia było wcale spore. Może trzeba będzie nawet zmienić
roztwór, którym dotychczas przemywa końską nogę? Ale zapyta o to Isabel dopiero rano.
Teraz niech się prześpi i odpocznie.
Kiedy zaczęło świtać, Douglas wrócił do domu, a w parę godzin później dołączyła do
niego Isabel ze śpiącym Parkerem na ręku.
Na kominku palił się ogień, w pokoju było ciepło i przytulnie. Douglas wstał i
podsunął jej krzesło.
Natychmiast zauważyła przypalone grzanki i grudkowatą owsiankę, które dla niej
przygotował.
On natomiast zwrócił uwagę na to, jak płomienie odbijają się w jej rudych włosach.
Wiązała je zwykle w jeden długi warkocz przerzucony przez ramię. Dokoła twarzy wymykały
się drobne loczki. Boże, jaka ona była piękna!
Isabel bardzo szybko zorientowała się, że Douglas przygląda się jej i zarumieniła się
po uszy.
- Parkerowi nie chce się odbić - wyrzuciła z siebie bezmyślnie.
Douglas zarzucił sobie na ramię czysty ręcznik i wziął od niej dziecko.
- Usiądziesz przy stole?
- Tak... czuję się już znacznie lepiej.
Stał nad nią, delikatnie gładząc plecki niemowlęcia, a ponieważ Isabel nie chciała
urazić jego uczuć, z trudem przełknęła owsiankę, często popijając wodą. Mleko chciała
zostawić na kolację, choć Douglas zapewnił ją, że nie musi oszczędzać.
- Powinnaś pić mleko do każdego posiłku. W poniedziałek przywiozę całą bańkę.
- Kilka miesięcy temu mieliśmy własne mleczne krowy.
- I co się z nimi stało?
- Nie jestem pewna. Po prostu pewnej nocy zniknęły z obejścia.
- Myślisz, że to Boyle je ukradł? Isabel wzruszyła ramionami.
- Parker zdawał się tym zbytnio nie przejmować, ale też nie chciał o tym rozmawiać.
Tak sobie myślę, że może po prostu zapomniał zamknąć boksy... On czasem chodził z głową
w chmurach...
- Chcesz mi powiedzieć, że wasze krowy po prostu uciekły?
- Cóż, nie zdziwiłabym się, gdyby Parker nie zamknął też stajni - powiedziała patrząc
w stół, a ponieważ zdawała się być bardzo zażenowana, Douglas nie kontynuował tematu.
Odwrócił się od niej, by nie dostrzegła zaskoczenia na jego twarzy. Wielki Boże, toż ten jej
mąż nie był wart złamanego pensa!
- A co z chatą? To nie Parker ją zbudował, prawda?
- Tak... Skąd wiesz?
Chata była solidnie zbita z ogromnych pali i rozsądnie pomyślana, stąd Douglas
wiedział, że to nie mąż Isabel ją zbudował. Ale nie powiedział jej tego w obawie, by się nie
zdenerwowała. Zadał jej natomiast następne pytanie:
- Czy Parker budował dla was dom w innym miejscu? Na wzgórzach?
- Nie. Cóż za dziwne pytanie! Wprowadziliśmy się tu na stałe.
Usiłowała wstać od stołu, lecz powstrzymał ją, kładąc jej dłoń na ramieniu.
- Skończ śniadanie. Musisz odzyskać siły. Powiedz mi, jak Pegaz skaleczył się w
nogę?
- Kiedy ludzie Boyle'a strzelali dla postrachu, Pegaz stanął dęba. Potem wierzgnął...
- Czy skaleczył się o wystający gwóźdź?
- Nie... - W tej samej chwili mały Parker beknął głośno, a Isabel uśmiechnęła się do
niego tak promiennie, jakby dokonał czegoś naprawdę wspaniałego. - Już nie dam rady zjeść
nic więcej. Zachowam to na później - dodała i zanim Douglas zdążył zaprotestować, wstała
od stołu. - Dziś wieczorem przygotuję kolację. Po prostu uwielbiam gotować... - skłamała i
dodała pospiesznie. - To uspokaja nerwy. Taak... naprawdę uspokaja nerwy.
Douglas nie wierzył jej ani przez chwilę. Roześmiał się głośno.
- Owsianka była aż tak okropna? - spytał, potrząsając głową.
- Niezjadliwa - odparła Isabel, a w jej oczach zapaliły się diabelskie ogniki.
Przez bardzo długą chwilę patrzyli sobie w oczy, żadne z nich nie chciało odwrócić
wzroku.
- Naprawdę powinnaś przestać - powiedział cicho.
- Przestać co? - zapytała, drżąc na całym ciele.
- Co dzień jesteś piękniejsza, tak nie można.
- Ojej. - Westchnęła cichutko.
Douglas pierwszy wyczuł, co w trawie piszczy. Odwrócił wzrok od jej piegów i gdy
spojrzał w okno, zobaczył coś w cieniu drzew. Zamarł i przez długą chwilę patrzył z uwagą;
jakiś cień przesunął się po ścieżce wiodącej wśród pól. Był to mężczyzna na koniu, lecz
znajdował się za daleko, by go rozpoznać. Jednak Douglas był pewien, że to Boyle; wszak
doktor Simpson wspominał, iż drań co jakiś czas zagląda do Isabel. O tak, to nikt inny, tylko
Boyle.
Douglas nie chciał jednak niepokoić Isabel. Gdyby Boyle usłyszał płacz dziecka,
natychmiast przysłałby tu swoich ludzi. Cały czas patrząc w okno, zapytał cicho, by nie
obudzić śpiącego Parkera:
- Isabel, czy mały pośpi jeszcze trochę?
- O, na pewno. Nie spał prawie całą noc, więc musi to nadrobić.
Zabrała dziecko z jego ramion i zaniosła do sypialni. Wszedł tam za nią i poczekał, aż
ułoży Parkera w łóżeczku... potem poinformował ją o zbliżającym się jeźdźcu.
Isabel nie wpadła w panikę. Zaczęła się natomiast rozbierać.
- Ile mam czasu? - spytała, rzucając szlafrok na łóżko i rozpinając guziki nocnej
koszuli.
- Co ty wyprawiasz?
- Muszę się ubrać i wyjść do niego na dwór.
- Prędzej mnie diabli wezmą, niż na to pozwolę. Zostaniesz w domu.
- Douglasie, pomyśl przez chwilę. Jeżeli Boyle zobaczy mnie na ganku, odjedzie. Za
każdym razem, gdy się tu zjawia, wychodzę ze strzelbą przed dom. Muszę go przekonać, że
jeszcze nie urodziłam. Potrzebny mi pasek. Podaj mi jakiś z tamtego pudełka... I nie stój tak.
Musimy się spieszyć. On nie lubi czekać.
- Ale ty nie...
Podbiegła do niego i przyłożyła mu palce do ust, by stłumić jego protesty.
- Jeżeli nie wyjdę na ganek, on zacznie strzelać w powietrze, a hałas obudzi Parkera.
Chyba nie chcesz, by Boyle usłyszał płacz dziecka? A teraz błagam, pomóż mi się ubrać,
muszę go stąd przepędzić.
Odciągnął od ust jej dłoń i przytrzymał mocno.
- Nie ma mowy. Zamierzam wyjść przed dom i zastrzelić łajdaka, rozumiesz?
- Nie.
- Nie zabiję go z zaskoczenia - obiecał. - Pozwolę mu wyciągnąć broń.
Potrząsnęła głową z rosnącym przerażeniem.
- Przestań się tak upierać. Boyle nie da się wciągnąć w walkę. To tchórz, Douglasie,
zwykły tchórz. Nie ma teraz czasu na kłótnie. Możesz pilnować, by mi się nic nie stało, stojąc
w kuchennym oknie. Jeżeli okaże się, że ma wobec mnie złe zamiary, wyjdziesz i przepędzisz
go, dobrze? Tylko go nie zabijaj, zrozumiano? - Po jego minie zorientowała się, że nie
zrozumiał. - Proszę. Wstrzymaj się, dla mojego dobra. Proszę...
- Na miły Bóg, tak bym chciał...
Wystarczyło, by delikatnie dotknęła jego policzka, a o wszystkim zapomniał.
- Ale nie zrobisz żadnego głupstwa.
Nie mógł ani się zgodzić, ani zaprotestować.
- Może - wymamrotał wreszcie. Isabel przewróciła oczami.
- Więc daj mi pasek. Błagam, pospiesz się i daj mi ten przeklęty pasek!
Douglas zdjął własny i podał go jej z ponurą miną.
- Nie będziesz nosić niczego, co należało do Parkera - powiedział z determinacją.
Najwidoczniej bardzo mu na tym zależało, a więc Isabel nie wszczynała kłótni, zwłaszcza że
kiedy zdjął pasek, spodnie i tak z niego nie spadły.
Podszedł do okna, by sprawdzić, jak blisko jest Boyle; tymczasem Isabel
przygotowała się. Pod spódnicę włożyła niewielką poduszkę.
- Czy wyglądam jakbym naprawdę była jeszcze w ciąży?
- spytała niespokojnie.
- Chyba tak.
Położyła mu dłoń na ramieniu.
- Najpierw spójrz na mnie, a dopiero potem powiedz. Douglas wreszcie popatrzył na
nią i bardzo mu się nie spodobało to, co zobaczył. Isabel miała na sobie białą bluzkę i
niebieską spódnicę wypchaną na brzuchu, lecz i tak wyglądała ponętnie. Czyżby specjalnie
starała się podniecić łotra? Nie, na pewno nie. Nie mogła nic poradzić na to, że jest piękną
kobietą i żeby się oszpecić musiałaby chyba włożyć na głowę worek po mące.
- Zapnij bluzkę.
- Jest zapięta.
- Ale nie do końca - odrzekł ostro. Wsunął rewolwer do olstra i podszedł do okna.
Potarł brodę palcami; jak to możliwe, że ona ma tak cudownie miękką skórę?
- Boyle nic mi nie zrobi - szepnęła Isabel.
- Już ja tego dopilnuję. A jeżeli będę musiał go zastrzelić, masz mi nie przeszkadzać,
zrozumiano?
- Tak.
- Więc dobrze. On już dojeżdża do domu.
Isabel położyła dłoń na klamce, tymczasem Douglas zajął pozycję przy oknie. Nie
czekała na jego zgodę, bo wiedziała, że mogłaby tu stać do wieczora.
- Wychodzę.
- Isabel?
- Taak?
- Nawet nie waż mi się do niego uśmiechnąć.
ROZDZIAŁ 6
Boyle był szpetny jak nieszczęście. Jego twarz nosiła ślady po ospie, oczy miał
osadzone stanowczo zbyt blisko siebie, a wargi tak cienkie, że właściwie nie było ich widać,
ale Douglasa wcale nie zdziwiła jego brzydota. No, bo niby jak mógł wyglądać drań, który
terroryzował niewinną kobietę, by zmusić ją do małżeństwa?
Siedząc w oknie Douglas modlił się, by Boyle sięgnął po rewolwer, ale ten
zachowywał się nad wyraz grzecznie. Był bardzo pewny siebie. Nie rozglądał się po obejściu,
ani nie zaglądał w okna... wzrok miał utkwiony w swej ofierze, a Isabel zdawała się tym
zupełnie nie przejmować.
- Kazałam ci się wynosić z mojej ziemi! Więc wynoś się, pókim...
- Aj! Nieładnie! Tak się nie mówi do przyszłego męża! Tym bardziej, że już
zaplanowałem piękne weselisko... Ale wyglądasz mi dziś na zmartwioną. Czyżbyś niepokoiła
się rychłym terminem porodu?
- Masz dziesięć sekund na opuszczenie mojej ziemi. Potem zacznę strzelać.
- Jeżeli mnie postrzelisz, pójdziesz do więzienia.
- Żaden sąd mnie nie skaże. Wszyscy w Sweet Creek nienawidzą cię równie mocno,
jak ja. A teraz zostaw mnie w spokoju.
Boyle wyciągnął rękę, wskazując na Isabel palcem.
- Uważaj co mówisz, moja mała! Nie znoszę przemądrzałych kobiet. Nadal jesteś
niepokorna, po ślubie będę musiał coś z tym zrobić. Jeszcze mnie będziesz błagać, bym się z
tobą ożenił. Zobaczysz... To tylko kwestia czasu.
Isabel odwiodła kurek strzelby, dopiero wtedy Boyle spiął konia ostrogami.
- Jeszcze tu wrócę! - wrzasnął, odjeżdżając pospiesznie. Douglas zaczekał, aż Boyle
dojedzie do granicy rancza, po czym odetchnął z ulgą i odsunął się od okna. Isabel weszła do
domu i zamknąwszy za sobą drzwi, ciężko się o nie oparła.
- Boże, ależ on jest brzydki - mruknął Douglas, a Isabel skinęła głową.
- Nie wróci tu wcześniej, niż za jakieś dwa, trzy tygodnie.
- Może tak, może nie. - Douglas wcale nie był tego taki pewien. - Musimy być
przygotowani na wszystko. Doktor Simpson mówił mi, że Boyle niedługo wyjeżdża na jakiś
rodzinny zjazd, czy coś w tym rodzaju...
- Wyjeżdża? Och, Douglasie! To wspaniale!
- Doktor Simpson powiedział też, że zazwyczaj wraca dopiero po czterech, sześciu
tygodniach. Niestety, nie wiemy, jak długo ten łotr posiedzi w Dakocie, więc lepiej miejmy
się na baczności.
- Oczywiście, masz rację. Czy mogę zadać ci jedno pytanie?
Douglas cały czas patrzył za znikającym w oddali jeźdźcem.
- Oczywiście.
- Nawet na mnie nie spojrzysz?
- Nie, zanim Boyle nie zniknie za tamtym wzgórzem.
- Zupełnie nie rozumiem, co cię opętało. Powiedziałeś mi przecież, że nie chcesz, by
Boyle cię zauważył... i dowiedział się, że tu mieszkasz... a jednak...
- Tak było, zanim mi powiedziałaś, że zawsze wychodzisz przed dom, by z nim
porozmawiać.
- Ależ...
- Bardzo mi się to nie podoba. Isabel przewróciła oczami.
- Ano najwyraźniej nie - odparła, po czym dodała nieporuszona: - Ale ja i tak nadal
będę do niego wychodzić. Czy ci się to podoba, czy nie.
- O tym porozmawiamy później. Doktor Simpson powiedział, że nie powinnaś się
denerwować, Isabel.
- Na miłość boską, nic mi nie jest! Chyba zauważyłaś, że i ja, i mój syn z godziny na
godzinę stajemy się coraz silniejsi.
- To się okaże za osiem tygodni - odparł zdecydowanie Douglas. - Właśnie tyle czasu
potrzeba twojemu synkowi, żeby nabrał sił.
- Ty chyba żartujesz.
- Osiem tygodni - nalegał Douglas.
- A kiedy ty udasz się w drogę powrotną do domu? Uśmiechnął się lekko.
- Za osiem tygodni, chyba, że będę wam jeszcze potrzebny. Wtedy nieco później. A
tak przy okazji, Isabel... ty i twój syn pojedziecie ze mną. Zabieram was stąd.
- Nie... nie ma mowy. Nie dam się przepędzić z własnego domu. Rozumiesz? Nikt
mnie stąd nie wygoni. Ani Boyle, ani ty, ani nikt inny.
Zbyt późno zorientował się, że wyprowadził Isabel z równowagi. W jej głosie zaczęły
pobrzmiewać piskliwe tony, a w oczach pojawiły się łzy. Pospiesznie usiłował ją uspokoić.
- Zrobisz, co tylko zechcesz - skłamał. - Ale dopiero za osiem tygodni.
- Przecież nie możesz zostać tu tak długo. Jestem już dostatecznie silna, by dać sobie
sama radę, a Parker z dnia na dzień też czuje się coraz lepiej. Nic nam nie będzie. Poradzimy
sobie. Oczywiście, będziemy za tobą tęsknić.
- Okropnie tęsknić, nawet nie wiesz, jak bardzo, pomyślała. Nie wiedząc, dlaczego to
robi, Douglas pochylił się i pocałował ją w czoło.
- Zdaje się, że nie potrafisz liczyć, słonko. Nie wyjadę stąd przed upływem ośmiu
tygodni. Wiesz, ile to dni?
Znów się z nią droczył, lecz nie miała najmniejszego pojęcia, co mu odpowiedzieć. Jej
zmarły mąż zawsze był tak okropnie poważny. Nigdy z niczego nie żartował, więc i ona tego
nie robiła. Nigdy z nią nie flirtował, ani ona z nim, lecz wiedziała dokładnie, że Douglas ją
kokietuje i bardzo jej się to podobało.
- W końcu to twoja decyzja - odrzekła po długiej chwili.
- Możesz robić, co ci się żywnie podoba. A jeżeli postanowisz zostać... to ja...to my...
Parker i ja... - Zaczęła się jąkać, a ponieważ nigdy się jej to nie zdarzało, bardzo się
zdenerwowała.
- Może położysz się i trochę zdrzemniesz?
Nie słuchała tego, co do niej mówił. Usiłowała pojąć, jak to się stało, że tak przystojny
mężczyzna nie jest jeszcze żonaty? Na oko zbliżał się już do trzydziestki. A może miał żonę?
Może gdzieś, daleko, czekała na niego cierpliwie jakaś młoda dama? Taak, na pewno... Jest
pewnie piękna, elegancka i wyrafinowana... ma długie, proste złote włosy i...
- Dlaczego mnie pocałowałeś? - wypaliła nagle.
- Bo miałem na to ochotę. Masz coś przeciwko temu?
- Nie... nie.
Isabel była na siebie wściekła. Wmawiała sobie, że musi przestać myśleć o Douglasie i
zająć się ważniejszymi sprawami. Nie była już naiwną, młodą dziewczyną tęskniącą za
romantycznym uczuciem; była wdową z maleńkim dzieckiem i zawsze polegała tylko na
sobie. Nie może i nie chce zmieniać przeszłości. Miała wielkie szczęście, że ukochany
przyjaciel był także jej mężem, i ma z nim cudownego synka.
A jednak cóż w tym złego, że marzy o przyszłości z kimś innym? Od chwili, gdy
poznała Douglasa, Isabel zastanawiała się, jak by to było, gdyby pokochał ją mężczyzna taki
jak on? Silny, twardy i jednocześnie zmysłowy... Isabel nigdy nie znała nikogo takiego.
Mimo, że niedawno urodziła dziecko i nie czuła do Douglasa cielesnego pożądania, nie mogła
nie zauważyć otaczającej go aury dzikiej namiętności. Poza tym, przecież w jej myślach nie
było nic złego, nieprawdaż?
Ale Isabel wiedziała, że Douglas byłby wspaniałym kochankiem... czułym i
jednocześnie zmysłowym... i nie przestałby, dopóki ona nie miałaby...
O, wielki Boże! Tego już za wiele!
- Muszę trochę odpocząć - mruknęła pod nosem, a spojrzawszy na Douglasa
zobaczyła, że ma lekko rozbawioną minę, zupełnie jakby jej słowa go rozśmieszyły.
- Dobry pomysł - rzucił z uśmiechem.
Odwróciła się na pięcie i potknęła o coś, co leżało na podłodze, lecz nie zwróciła na to
uwagi i pospieszyła do sąsiedniego pokoju. Douglas poszedł za nią.
- Dobrze się czujesz? - zapytał.
- Tak - odburknęła.
- Zdajesz się być czymś wytrącona z równowagi.
- Jestem po prostu zmęczona. Muszę się zdrzemnąć. Niedawno urodziłam dziecko i
muszę dużo odpoczywać.
Douglas oparł się o framugę drzwi i nie odsunął się, gdy Isabel próbowała je za sobą
zamknąć. - Czy możesz zostawić mnie samą? Chciałabym się przebrać... i odpocząć. Pasek od
spodni oddam ci później.
- Pasek leży na podłodze w sąsiednim pokoju, razem z poduszką, której użyłaś, aby
oszukać Boyle'a.
Nie uwierzyła mu; dopiero gdy dotknęła rękami talii i przekonała się, że jest szczupła,
zrozumiała, że poduszkę i pasek upuściła na podłogę... tylko kiedy?
- Może powiesz mi, o czym myślałaś przed minutą? Isabel zarumieniła się nagle.
- Och... O tym i owym.
- Więc tak to się teraz nazywa?
- Myślałam o koniach - wypaliła. - O Minerwie i Pegazie. Taak... właśnie... mój ogier
wabi się Pegaz, a klacz Minerwa. Czy już ci to mówiłam?
- Tylko o Pegazie.
Isabel wolałaby, aby Douglas nie stał tak blisko; czerwieniła się, jak mała
dziewczynka!
- To jak do tej pory na nie wołałeś?
- Tak i owak. - Powoli przesunął palcami po krzywiźnie jej policzka. - Chyba
powinnaś coś wiedzieć... od dziecka podobały mi się piegowate kobiety. Twoje piegi
doprowadzają mnie do szaleństwa. - Nachylił się i szybko, mocno, pocałował ją w usta, a
potem szepnął: - Czasem, gdy na ciebie patrzę, przychodzą mi do głowy całkiem szalone
myśli.
Isabel zabrakło tchu... a on to zauważył. Może dlatego mrugnął do niej
porozumiewawczo, zanim odwrócił się na pięcie i wyszedł. Patrzyła za nim, dopóki nie
zniknął w kuchni; potem zatrzasnęła drzwi i oparła się o nie ciężko. Dobry Boże, od samego
początku wiedział, o czym ona myśli! Przecież już nigdy w życiu nie odważy się spojrzeć mu
w oczy!
Była śmiertelnie przerażona. Musiała się zdradzić ze swymi myślami, tylko jak, na
rany Chrystusa?! Nie miała pojęcia, a jego przecież nie może spytać.
Rzuciła się na łóżko i jęknęła; w parę minut później już spała z nogami zwisającymi z
jednej strony łóżka, nie zdjąwszy ani bucików, ani pończoch. W głowie kołatała jej tylko
jedna myśl - Douglas Clayborne szaleje za piegami!
ROZDZIAŁ 7
Douglas lubił też grać w karty. Podczas kolacji zapytał, czy Isabel ma w domu talię
kart, a kiedy je przyniosła, zaproponował jej partyjkę pokera.
- Grałaś kiedyś pięcioma kartami z dobieraniem?
- Oczywiście... I zawsze nieźle mi szło.
Po kolacji zagrali pięć partyjek, zanim Parker nie obwieścił światu głośnym krzykiem,
ż
e jest głodny. Pora była już późna, a Isabel wyglądała tak, jakby lada moment miała zasnąć.
Poprosiła Douglasa, by podliczył punkty, a gdy okazało się, że przegrała sromotnie, wstała i
ziewnęła szeroko.
- Jutro zagramy w szachy i wtedy odpłacę ci się z nawiązką. Douglas roześmiał się
głośno.
- Czy w szachy grasz równie dobrze?
- Poczekaj, a sam się przekonasz.
Douglas uwielbiał grać w szachy i był w tym bardzo dobry, co wkrótce udowodnił,
wygrywając pięć razy z rzędu. Pomyślał jednak, że to dlatego, iż Isabel wyszła z wprawy. Do
końca tygodnia Isabel była mu winna ponad tysiąc dolarów.
Od tej chwili Douglas zmienił reguły gry. Powiedział, że ma lepszy pomysł i
zaproponował, by po każdej wygranej przez niego partii mógł jej zadać jedno osobiste
pytanie, na które będzie musiała odpowiedzieć.
Dopiero wtedy Isabel pokazała, co potrafi. Douglas nawet się nie spostrzegł, jak
wygrała trzy partie z rzędu.
- Specjalnie pozwalałaś mi wygrywać, prawda?
- Niektórzy mężczyźni lubią wygrywać.
- Ale tylko w uczciwej grze. Od tej pory oboje postaramy się wygrać, dobrze?
- Dobrze - zgodziła się Isabel bez chwili wahania. - Może powinniśmy zacząć od
początku. Tamtego wieczora, dałam ci wygrać w pokera.
Douglas podarł kartkę, na której do tej pory zapisywał wyniki, po czym podał jej całą
talię. Przetasowała ją tak sprawnie, jak najlepszy pokerzysta w saloonie Tommy'ego, po czym
podała mu do przełożenia.
- Ty mała oszustko! - Douglas roześmiał się na całe gardło.
- Mam sporą praktykę.
- Nie żartuj.
Udowodniła, jak dobrze gra w pokera, wygrywając z nim następną partię. Zanim
zdążył pokazać jej swoje karty, a miał zaledwie marną parę waletów, zadała mu pytanie:
- Kiedyś powiedziałeś mi, że byłeś swego czasu złodziejem, pamiętasz? Ciekawa
jestem, gdzie to było i kiedy.
- Kiedy byłem małym chłopcem i mieszkałem na ulicach Nowego Jorku. Kradłem
właściwie wszystko, co mi się spodobało.
Oczy Isabel rozszerzyły się ze zdumienia, lecz następne słowa wypowiedziała takim
tonem, jakby była pod wrażeniem jego wyznania.
- I nigdy cię nie przyłapano?
- Nie, nigdy... miałem sporo szczęścia.
Kiedy Isabel wygrała po raz kolejny, poprosiła Douglasa, by opowiedział jej o swojej
rodzinie. Dowiedziała się, jak Douglas, Travis, Adam i Cole spotkali się i zaczęli traktować
się jak bracia, a potem w stercie śmieci na rogu ulicy znaleźli maleńką dziewczynkę i
postanowili zaopiekować się nią.
Isabel była tak zafascynowana, że zasypała go dalszymi pytaniami i zanim Douglas się
zorientował, przegadali całą godzinę. Opowiedział jej wszystko o Harrisonie, mężu swojej
siostry i narzeczonej Travisa, Emily. Na koniec, ściszając głos opowiedział o mamie Róży.
- Wiesz, teraz, kiedy tak o tym myślę... wygląda na to, że dzięki niej jestem tutaj.
Mama Róża usłyszała od kogoś o twoich arabach i nalegała, bym tu przyjechał i je zobaczył.
Byłem wtedy bardzo zajęty i poprosiłem Travisa, by zamiast mnie udał się na aukcję i je
obejrzał.
- Parker miał zamiar sprzedać Pegaza i Minerwę na aukcji? To niemożliwe! Wyjechał
ze Sweet Creek tylko raz... gdy wraz z Paddym wybrał się do adwokata w River's Bend.
Wiem, że obaj szybko stamtąd wrócili... i nie uczestniczyli w żadnej aukcji.
Zbyt późno Douglas zdał sobie sprawę z tego, że poruszył nader drażliwy temat.
- Pewnie zatrzymali się tam tylko po to, by dać koniom wytchnąć. A tak przy okazji...
doktor Simpson opowiadał mi co nieco o Paddym. Naprawdę był szalony?
- Nie... choć wszyscy w mieście uważali go za szaleńca. Miał swoje dziwactwa...
Poznałam go dobrze, bo często bywał w naszym w domu na kolacji... Właściwie Parker znał
go o wiele lepiej. Nieraz szeptali o czymś do późna w nocy; to była dość dziwna przyjaźń.
- Czy Parker mówił ci, o czym rozmawiali?
- Nie... a ja nigdy go nie pytałam. Raz wyznał mi, że obiecał Paddy'emu niczego
nikomu nie powtarzać, więc i mnie nie mógł powiedzieć. Tęsknię za tym zwariowanym
Irlandczykiem... Miał takie zacne serce! Wiesz, że osiedlił się tu, zanim jeszcze Sweet Creek
powstało?
- Nie... nie wiedziałam. - Choć zdaje się, że doktor Simpson wspominał o tym? -
Powiedz mi, czy Parker miał przed tobą jeszcze jakieś sekrety?
- Jeżeli uważasz, że chciał sprzedać Minerwę i Pegaza za moimi plecami, to się
mylisz. Parker i ja dorastaliśmy razem w sierocińcu niedaleko Chicago i znałam go lepiej niż
ktokolwiek inny. Nie potraktowałby mnie w taki sposób. Zbyt dobrze wiedział, ile te konie
dla mnie znaczą. Siostry w sierocińcu dały mi je w posagu...
- Skąd wzięły tak piękne araby?
- Dostały je od pewnego starszego mężczyzny, jako wyraz wdzięczności za to, że
przez długie lata opiekowały się nim. Nie miał żadnej rodziny i bał się umierać w samo-
tności... więc siostrzyczki czuwały przy nim dzień i noc.
Douglas zorientował się, że Isabel posmutniała, więc pospiesznie zmienił temat.
- Czy już zaspokoiłem twoją ciekawość dotyczącą mojej rodziny?
Zastanowiwszy się chwilę, potrząsnęła głową.
- Nie do końca. Jak Travis poznał Emily?
Douglas wyczerpująco odpowiedział na jej pytanie i zanim skończył opowiadać tę
historię, Isabel znowu się uśmiechała. Najwyraźniej już zdążyła zapomnieć o tym, że mąż
chciał sprzedać Pegaza bez jej wiedzy.
- Czy wszyscy polubili Emily?
W jej głosie brzmiał dziwny niepokój, który zaskoczył Douglasa. Czyżby Isabel
martwiła się o najnowszą członkinię rodu Clayborne'ów? A jeżeli tak, to dlaczego?
- Taak... oczywiście, że wszyscy ją polubiliśmy.
- Jestem pewna, że i ja bym ją polubiła - odrzekła i ziewnęła zasłaniając dłonią usta. -
Może skończymy już na dzisiaj i zagramy znowu jutro?
- Dobrze... zagramy jutro, ale dopiero gdy zreperuję pozostałe krzesła. Zostały mi
jeszcze trzy.
- O to się nie martw, sama je naprawiłam. - Spojrzał na nią zaskoczony. - Doprawdy
Douglasie, nie jestem bezradnym dzieckiem. Całkiem nieźle mi poszło. Sam się przekonaj.
Nie uwierzył jej, dopóki na własne oczy nie zobaczył porządnie naprawionych krzeseł.
- Zrobiłaś to lepiej niż ja!
- Nieprawda... ale muszę przyznać, że miałam dobrego nauczyciela.
Zaskoczyło go, że zadała sobie tyle trudu, skoro już raz obiecał, że się tym zajmie.
- Oczy same ci się zamykają. Uciekaj do łóżka!
- Dobrze... Dobranoc, Douglasie.
- Dobranoc, słonko.
* * *
Następne cztery tygodnie minęły jak z bicza strzelił. Douglas był zaskoczony tym, jak
szybko czas mu mija, i jak bardzo zadomowił się w chatce Isabel. Zaczął się czuć, jak członek
tej małej rodziny i choć trochę go to niepokoiło, było to też szalenie miłe.
Miał mnóstwo pracy od zachodu do wschodu słońca; raz w tygodniu narażał się na
niebezpieczeństwo spotkania z ludźmi Boyle'a, łapiąc ryby w rzece i polując w lesie na
wzgórzach położonych na zachód od rancza, co noc jeździł na Brutusie w góry, by sprawdzić,
czy ludzie Boyle'a nie zmienili posterunków, i czy ich nie przybyło. Na ranczu rąbał drewno,
czyścił konie i uprzątał stajnię.
Jego stosunki z Isabel uległy pewnej zmianie; z początku umyślnie się z nią droczył,
by zapomniała o smutkach. Teraz robił to głównie dlatego, żeby wywołać na jej twarzy
uśmiech, który sprawiał mu przyjemność. Przestał myśleć o niej jako o matce małego Parkera
i zaczął dostrzegać w Isabel piękną i pociągającą kobietę. I nawet się nie spostrzegł, jak to się
stało. Wszystko w niej mu się podobało. Urzekł go sposób w jaki mówi, uśmiecha się i
porusza. Doktor Simpson miał rację mówiąc, że Isabel łatwo polubić. Równie łatwo ją
pokochać, o czym Douglas przekonał się po niewczasie... teraz było już za późno, by
zapobiec katastrofie.
Jak stare małżeństwo co wieczór grali w karty, dopóki nie ściemniło się dostatecznie,
by Douglas mógł wyjść na dwór. Nie raz towarzyszył im Parker, którego na zmianę trzymali
na rękach. Isabel wygrywała częściej niż on, dopóki nie przestał wpatrywać się w jej piegi i
nie zaczął uważać na to, co robi.
Boyle spóźniał się z kolejną wizytą i Douglas zaczynał się denerwować. Miał wielką
ochotę położyć kres łajdactwom tego drania i...
- Przecież wygrałeś. Dlaczego tak marszczysz brwi?
- Myślałem o Boyle'u. Spóźnia się z wizytą. Mówiłaś mi, że zazwyczaj zjawia się tu
co drugi tydzień, by sprawdzić czy...
- Zazwyczaj tak.
- No więc dlaczego nie ma go tak długo? Wiem, że nie wyjechał jeszcze do Dakoty,
bo kiedy co tydzień bywam w mieście, zawsze pytam o niego doktora Simpsona. Niepokoi
mnie opieszałość Boyle'a.
- Może masz rację... ale ja nie chcę teraz o nim myśleć. Jeżeli tu przyjedzie, będziemy
gotowi na jego przyjęcie, więc nie ma się czym martwić. Zadaj mi teraz pytanie i grajmy
dalej, zanim Parker przypomni sobie, że jest głodny.
- Dlaczego nazwałaś swoje araby Pegaz i Minerwa?
- W szkole zawsze fascynowała mnie mitologia, pamiętam, że najczęściej rysowałam
w zeszycie Pegaza. Zgodnie z legendą, był to piękny, siwy koń o ogromnych skrzydłach, a
Minerwa to rzymska bogini mądrości. Siostry w sierocińcu często mi powtarzały, że
mogłabym się poważniej zachowywać. Wtedy byłam wyjątkową trzpiotką - dodała z
uśmiechem. - Tak czy inaczej, to Minerwa schwytała Pegaza i go oswoiła. Uważałam, że to
bardzo romantyczne.
Zakryła dłonią usta, kichnęła i przeprosiła.
- Nie musisz mnie przepraszać - rzekł Douglas. - Powiedz mi... Czy Parker złapał cię
tak, jak Minerwa Pegaza, czy to ty jego złapałaś?
- Ze mną i z Parkerem było zupełnie inaczej. Byliśmy przyjaciółmi, odkąd sięgam
pamięcią. Siostry w sierocińcu nazywały go swoim małym marzycielem... chyba uważały to
za komplement, bo Parker zawsze był bardzo łagodny i wrażliwy. Chciał zmienić świat...
podchodził do tego z niezwykłą namiętnością i powagą.
- Czy w stosunku do ciebie był równie namiętny?
- Odpowiedziałam już na twoje pytanie. Teraz ty rozdajesz karty.
Douglas wiedział, że Isabel wycofała się, gdyż zbyt mocno na nią naciskał, lecz nie
potrafił się powstrzymać. Isabel znowu kichnęła i natychmiast przeprosiła. Douglas wygrał
następną partię i zadał pytanie.
- Czy dobrze ci było w sierocińcu?
- Bardzo dobrze. Siostry traktowały nas jak własne dzieci. Były surowe, lecz
okazywały nam wiele czułości i dobroci... jak większość rodziców.
- I nigdy nie czułaś się tam samotna?
- Nie za często. Bawiłam się z Parkerem i innymi dziećmi... Parkerowi mogłam się
zwierzać ze wszystkich marzeń i sekretów. Podobnie jak ty, miałam wiele szczęścia, że
znalazłam kochającą rodzinę.
- Taak... mieliśmy szczęście - zgodził się spokojnie Douglas. Minęło pół godziny,
zanim znowu wygrał.
- Czy nie było ci trudno poślubić najlepszego przyjaciela?
- Nie, wcale nie - odrzekła pospiesznie. - Mój mąż był cudownym człowiekiem... i
zdolnym, wszystko potrafił zrobić.
Czy Isabel naprawdę wierzyła w te bzdury? Sądząc po jej minie - tak, więc Douglas
nie zaprzeczał. W jego opinii nie było rzeczy, którą Parker potrafiłby zrobić jak należy.
- Tak, tak... wiem. Wcielenie dobroci i niewinności. Isabel uniosła podbródek.
- Był moim ukochanym przyjacielem.
- Co oznacza, że w waszym związku nie było ani krztyny namiętności, tak?
- Nie masz prawa zadawać mi tak osobistych pytań. Miała racje, lecz Douglas nie
mógł się powstrzymać; musiał wiedzieć.
- Czego ty się boisz, Isabel? To, że mówisz szczerze o swoim zmarłym mężu, wcale
nie oznacza, że go zdradzasz. Oboje wiemy, że musiałaś dziwnie się czuć, kochając się ze
swoim najlepszym przyjacielem.
- Czyżbyś sugerował, że miłość i przyjaźń nie mogę iść w parze?
- Nie, nie o to mi chodzi. Ale żeby związek był udany, oprócz miłości i przyjaźni musi
być jeszcze jeden element.
- Jaki znowu element?
- Magia - rzekł, lekko się ku niej nachylając.
Potrząsnęła głową.
- Nie mam ochoty dłużej o tym rozmawiać. To, co sugerujesz, jest bardzo
nieprzyjemne... Nie wiesz, jakie było moje małżeństwo... Nigdy nie poznałeś Parkera.
- Ja nic nie sugeruję... ja wiem, jak wyglądało twoje małżeństwo.
- Naprawdę? - warknęła ostro. - A niby skąd to wiesz? Jej sarkastyczny ton zirytował
go.
- Nietrudno mi było się domyślić. Przede wszystkim sposób, w jaki na mnie
reagujesz... przecież to wszystko jest dla ciebie nowe. Widzę to w każdym twoim odruchu.
Jesteś przerażona tym, co się z tobą dzieje. Nie mam racji?
Isabel zacisnęła dłonie w pięści.
- Doprawdy? A niby cóż się ze mną dzieje? Pewnie nie możesz się doczekać, by i to
mi powiedzieć.
Douglas nachylił się nad stołem i spojrzawszy jej w oczy wyszeptał:
- Podniecam cię, słonko. Podskoczyła na równe nogi.
- Muszę już iść do łóżka. Jest bardzo późno.
- Chcesz powiedzieć, że już czas byś ode mnie uciekła, tak?
- Nie... wcale nie to miałam na myśli.
Pragnęła uciec, ale z godnością przeszła do sąsiedniego pokoju i powoli zamknęła za
sobą drzwi, choć miała ochotę je zatrzasnąć.
ROZDZIAŁ 8
Parker nie przybierał na wadze tak szybko, jak Douglas się tego spodziewał.
Niemowlę miało już sześć tygodni, lecz nadal było tak samo maleńkie, jak w dniu narodzin.
Isabel miała na ten temat całkiem inne zdanie i twierdziła, że Parker już znacznie podrósł.
Doktor Simpson powiedział, że aż do ósmego tygodnia życia dziecko powinno przebywać w
domu i należy je trzymać w cieple. Douglas nie wiedział, dlaczego ma to trwać akurat osiem
tygodni, lecz postanowił nie sprzeczać się z lekarzem.
Jeżeli Parker nadal będzie czuł się dobrze, dziecko i matka już za czternaście dni będą
mogli wyruszyć w podróż. Douglas miał tylko nadzieję, że pogoda się poprawi. Co prawda
nie padały już tak ulewne deszcze, lecz nadal było zimno i wilgotno; krajobraz za oknem
przypominał raczej późny listopad, a nie sierpień. W nocy powietrze było zimne i ostre i
Douglas obawiał się, że podczas podróży dzieciak nabawi się zapalenia płuc.
Ale martwił się nie tylko tym. Szczerze mówiąc, nie miał pojęcia, jak przeżyje
następne dwa tygodnie, nie dotykając Isabel. Wystarczyło, że przebywał z nią w jednym
pokoju, a już był podniecony. Pachniała tak ślicznie i miała tak miękką i gładką skórę, że
wystarczyło, by na nią popatrzył, a już pragnął trzymać ją w ramionach i pieścić.
Musiał jednak panować nad sobą - nie chciał jeszcze bardziej komplikować sobie
ż
ycia i był przekonany, że dzięki ciężkiej pracy uda mu się nie myśleć o ponętnej Isabel.
Pewnego ranka, gdy właśnie skończył robotę w stajni i wrócił do domu, zastał Isabel
siedzącą przy stole w pokoju, z głową wspartą na rękach. Miała zmierzwione włosy,
załzawione oczy i zaczerwieniony nos. Najwyraźniej nie czuła się dobrze.
- Czyżby Parker nie spał całą noc? Zanim odpowiedziała, kichnęła potężnie.
- Nie. Zdaje się, że się zaziębiłam.
- Może powinnaś wrócić do łóżka.
Ale o tym Isabel nie chciała słyszeć. Nigdy się nad sobą nie rozczulała, i teraz także
nie będzie. Zrobiła pranie, potem uprasowała ubrania i ugotowała obiad, którego nie tknęła.
Potem zaparzyła dzbanek herbaty i poszła do sypialni.
Przebrała się w nocną koszulę i szlafrok, po czym zarzuciła na ramiona stary koc,
który wlókł się za nią po podłodze. Nastąpiła na skraj koszuli i potknęła się; upuściłaby na
podłogę tacę z herbatą, gdyby Douglas jej w porę nie złapał.
- Ja to zaniosę - powiedział stanowczo. - A ty powinnaś coś zjeść, wiesz? Może zrobię
ci grzanki?
Czy on nie potrafi robić nic innego, pomyślała.
- A postarasz się ich nie przypalić tym razem? - spytała, a Douglas skinął głową.
- Rozchorowałaś się, bo się zbytnio przejmujesz.
- Nie... to zwykłe przeziębienie. Mam tylko nadzieję, że Parker nie zachoruje. Co my
zrobimy, jeżeli on zachoruje.
Douglas wolał o tym nie myśleć.
- Jakoś sobie z tym poradzimy - zapewnił ją spokojnie.
Kiedy wrócił do pokoju z grzankami, Isabel właśnie zasypiała, lecz kiedy miał już
wyjść, zawołała:
- Nie śpię.
Podłożywszy Isabel poduszki pod plecy, postawił tacę na jej kolanach.
Znowu przypalił grzanki. Obok spodeczka i filiżanki położył pojedynczą białą różę.
Kwiat tak ją ucieszył, że z uśmiechem zjadła spalony chleb i uśmiechnęła się do niego z
wdzięcznością.
- Boli cię gardło? - spytał Douglas.
- Nie. Proszę, przestań się o mnie martwić.
- Isabel, ja chcę się o ciebie martwić, zgoda? Jestem w tym dobry, a poza tym sprawia
mi to przyjemność.
Wskazała miejsce obok siebie i zaczekała aż Douglas usiądzie obok niej, po czym
podniosła różę i powąchała ją.
- Może i lubisz się zamartwiać, ale jesteś też niepoprawnym romantykiem.
Douglas potrząsnął głową i nadal przyglądał się jej spod zmarszczonych brwi.
Zupełnie nie rozumiała jego niepokoju - przecież to tylko zwykłe przeziębienie!
Uniosła dłoń i delikatnie pogładziła go po policzku. Tego ranka nie ogolił się,
podobała się jej ta ciemna szczecinka pokrywająca jego brodę.
Przypomniała sobie, jak bardzo się go bała tamtego wieczora, gdy na dworze
grzmiało, a niebo rozświetlały błyskawice. Douglas stanął wtedy na progu stajni. Miał takie
dzikie oczy. Jakże się wtedy wystraszyła! Była przekonana, że przyszedł ją zabić... dopóki nie
oddał jej strzelby. Już wtedy powinna była wiedzieć, że Douglas nigdy nie zrobiłby jej
krzywdy. Przecież tak łagodnie przemawiał do swego konia, by go uspokoić. A potem
delikatnie wziął ją na ręce i zaniósł do domu. A w jego oczach było tyle współczucia...
-Isabel, wyglądasz jak nieszczęście. Przestań myśleć i pij herbatę póki gorąca.
Te słowa wytrąciły ją z równowagi.
- Czy ktoś ci już kiedyś mówił, że jesteś nieznośny?
- Nie.
- Więc ja będę pierwsza. Jesteś wyjątkowo dokuczliwy. Pamiętasz tę noc, kiedyśmy
się poznali?
A to ci śmieszne. Douglas do tej pory wzdrygał się na samo wspomnienie tej
piekielnej nocy.
- Nigdy jej nie zapomnę.
Widząc jego ponurą minę, Isabel roześmiała się głośno.
- Chyba nie było aż tak źle?
- Oj, było. Było.
- Czy ja też byłam aż tak okropna?
- Oo... tak.
- Chyba nie zachowywałam się gorzej niż inne kobiety, którym... którym pomagałeś.
- To prawda, że pomogłem wielu... kobietom.
- No i?
Spojrzał na nią z zażenowaniem.
- No i co?
- Byłam gorsza od nich?
- Oczywiście.
- W jakim sensie gorsza? - Isabel domagała się odpowiedzi, Douglas nie miał więc
wyboru.
- Inne nie próbowały mnie udusić.
- Przecież ja nie...
- Ależ owszem. Próbowałaś.
- I co jeszcze robiłam? Nie krępuj się, możesz mi powiedzieć bez ogródek. Nie
rozzłoszczę się. - Podniosła filiżankę i pociągnęła długi łyk herbaty. - No, czekam.
- Pamiętam, że oskarżałaś mnie o różne rzeczy. - Widząc błysk w jego oczach, Isabel
nie była pewna, czy Douglas żartuje, czy mówi poważnie.
- Na przykład?
- No, zastanówmy się... - powiedział, przeciągając słowa. - Tyle tego było, że aż
trudno sobie przypomnieć. Oo, tak, pamiętam. Mówiłaś na przykład, że to przeze mnie jesteś
w ciąży.
Isabel z brzękiem odstawiła filiżankę na spodeczek.
- Żartujesz - wyszeptała pobladłymi wargami.
- Mówię bardzo poważnie. Prawie mnie o tym przekonałaś. No cóż... przeprosiłem cię
- dodał, szczerząc wszystkie zęby w uśmiechu. - Ale to naprawdę nie była moja wina.
Przysięgam, słonko. Zapamiętałbym, gdybym choć raz miał cię w łóżku.
Isabel zaczerwieniła się nagle. Odstawiła tacę na bok. Douglas widział po jej minie, że
ledwie powstrzymuje się od śmiechu.
- I o co jeszcze cię oskarżałam?
- O to, że przeze mnie tak cierpisz.
- To już mówiłeś.
- Przepraszam... po prostu trudno mi o tym zapomnieć.
- Postaraj się.
- No, dobrze... Podobno to moja wina, że tak strasznie padało, a także... czekaj, to
dobre... mówiłaś, że to przeze mnie miałaś nieszczęśliwe dzieciństwo.
- Wcale nie miałam nieszczęśliwego dzieciństwa!
- Może i nie, ale mnie nabrałaś. Za to też cię przeprosiłem. Isabel Wybuchnęła
ś
miechem.
- Ależ ty lubisz przesadzać. Jestem pewna, że wszystkie kobiety, którym pomagałeś,
były równie uciążliwe.
- Wcale nie.
- Czyżby to były jakieś świętoszki?
Douglas przestawił tacę na stolik i zastanowił się nad odpowiedzią.
- Właściwie to nie były kobiety... w każdym razie nie takie, jak sądzisz...
Isabel przestała się uśmiechać.
- W takim razie, kto to był?
- Głównie konie.
Isabel aż otworzyła usta ze zdumienia, ale ku jego ogromnej uldze nie rozzłościła się.
Roześmiała się na całe gardło.
- O, Boże! Musiałeś być równie przerażony, jak ja!
- Acha.
- Czy ty w ogóle wiedziałeś, co masz robić?
- No... niezupełnie - odparł, szczerząc zęby w uśmiechu. Isabel śmiała się aż do łez,
lecz gdy uświadomiła sobie, że hałas może obudzić Parkera, zakryła dłonią usta.
- Byłeś taki opanowany... i pewny siebie... i...
- Przerażony.
- Ty?! Przerażony?!
- Acha. A kiedy ty zaczęłaś się wściekać, przestraszyłem się jeszcze bardziej.
- Nieprawda. Wcale się nie wściekałam. Przestań się ze mną drażnić... Przecież cały
czas panowałam nad sobą... Pamiętam, że raz czy dwa podniosłam głos, ale tylko po to, byś
mnie usłyszał, kiedy wychodziłeś do kuchni. Poza tym, wcale nie było tak źle.
- Isabel, czy mówimy o porodzie, czy o przyjęciu, na którym byłaś ostatnio?
- Nigdy nie byłam na żadnym przyjęciu, ale owszem, rodziłam i chcę ci powiedzieć,
ż
e moje cierpienie i krótkotrwały ból są niczym w porównaniu ze wspaniałym darem jaki
otrzymałam. On jest cudowny!
- Kto jest cudowny?
- Mój syn - odrzekła zniecierpliwiona Isabel. - A o kim ja mówię?
- Myślałem, że o mnie.
Roześmiałaby się znowu, gdyby nie to, że zaczęła kichać. Douglas podał jej
chusteczkę, powiedział, że powinna odpocząć, po czym wyszedł z sypialni.
Ku jego ogromnej uldze, Isabel wydobrzała w ciągu kilku dni, a Parker cudem nie
złapał od niej kataru. W poniedziałek, późnym popołudniem, gdy Douglas przysypiał w
bujanym fotelu z małym Parkerem w ramionach, a Isabel szykowała kolację, dał się słyszeć
tętent. Isabel dostrzegła zbliżających się nieproszonych gości w tej samej chwili, w której
Douglas ich usłyszał. Spotkali się przy stole w dużym pokoju, gdy biegli ostrzec się
nawzajem. Isabel wzięła syna na ręce i pobiegła do sypialni, by się przygotować na spotkanie
z Boylem.
Douglas podbiegł do okna i czając się przy ścianie, obserwował Boyle'a i
towarzyszącego mu mężczyznę, który był zapewne jednym z wynajętych przez niego
opryszków. Zbliżali się do podwórka. Zakląwszy cicho, Douglas postanowił, że dziś powita
ich osobiście. Nie miał najmniejszego zamiaru pozwolić Isabel, aby wyszła do tych łotrów, a
bardzo chciał położyć wreszcie kres przemocy. Ze złowieszczym uśmiechem na ustach
podszedł do drzwi.
Isabel zobaczyła, jak Douglas wyciąga broń z kabury i od razu zrozumiała, co chce
zrobić. Nie było czasu, by choć przeprosić Boga za grzech, jaki zamierzał popełnić.
- Douglasie, Boyle może trochę poczekać... powinieneś najpierw spojrzeć na Parkera...
Zdaje mi się, że ma gorączkę. To ważniejsze od Boyle'a - powtórzyła stanowczym głosem.
Zaczekała, aż Douglas zasunie zasuwę w drzwiach i przejdzie do sąsiedniego pokoju,
gdzie leżał malec, po czym błagając w duchu Boga o przebaczenie za kłamstwo, chwyciła
strzelbę i wybiegła na ganek. Musiała wyjść przed dom, zanim Douglas zorientuje się, że
wywiodła go w pole... ale będzie wściekły!
Boyle unosił właśnie strzelbę, by wypalić w powietrze, gdy Isabel stanęła na ganku i
zatrzasnęła za sobą drzwi. Oparła się o nie i trzymając strzelbę w obu rękach, położyła palec
na spuście.
- Czego chcesz? - zapytała ostro.
Boyle wyszczerzył krzywe zęby w uśmiechu, a obcy mężczyzna siedzący na dużym
karym koniu przyglądał się jej z nieprzyjemnym grymasem na twarzy. Isabel nie widziała
jego oczu, gdyż kapelusz o szerokim rondzie miał zsunięty nisko na czoło. Podobnie jak
Boyle, nie przejmował się strzelbą w jej rękach. Kciuki obu dłoni wetknął w kieszonki
skórzanej kamizelki.
- Nieładnie, Isabel, bardzo nieładnie. Do gości nie mierzy się ze strzelby.
- Wynoś się z mojej ziemi, Boyle!
- Odjadę, kiedy będę miał na to ochotę. Chciałem cię zawiadomić, że wyjeżdżam na
jakiś czas... tylko nie ciesz się zbytnio, bo niedługo wrócę. Jadę do Dakoty na spotkanie z
rodziną i wrócę za sześć tygodni... może trochę później. Nie chcę, byś czuła się tu samotna
beze mnie, więc zostawiam ci Speara do towarzystwa, to zaufany pomocnik, moja prawa
ręka. - Odwróciwszy się do typka, kazał mu ukłonić się pięknie przyszłej narzeczonej, po
czym zwrócił się do Isabel. - Spear będzie do ciebie zaglądać. Kazałem też moim ludziom
przesunąć się tu na wzgórza, by mieli lepszy widok na tę twoją chatkę. Mają nie opuszczać
posterunków ani w dzień, ani w nocy. No i jak ci się podoba moja wspaniałomyślność? Nie
będziesz czuła się tu samotna... jeszcze przyszłoby ci do głowy opuścić nasze piękne miasto,
a tego byśmy nie chcieli, nieprawdaż?
Ironiczny ton Boyle'a rozwścieczył Isabel.
- Wynoście się stąd! - wrzasnęła, lecz Boyle tylko się roześmiał.
- Spodziewam się, że do mojego powrotu urodzisz tego bachora... To dobrze... w dniu
ś
lubu będziesz szczupła i powabna. Czy już pogodziłaś się z losem i zaczniesz mnie błagać?
Odpowiedziała mu, odwodząc kurek w strzelbie. Spear położył dłoń na kolbie
rewolweru, lecz nie wyciągnął go z kabury. Boyle ściągnął wodze, a Spear odjechał zaraz za
nim.
- A nie mówiłem ci, że ostra z niej kobietka? - wrzasnął Boyle. - Ale będzie mnie
jeszcze błagać, i to na oczach całego miasta. Poczekaj, sam zobaczysz. - Odpowiedź Speara
zagłuszył gromki śmiech chlebodawcy.
Isabel długo stała na ganku i obserwowała ich odjazd. Potem zebrała siły, by stawić
czoła Douglasowi... Właściwie nie miała nic przeciwko temu, by zostać na dworze cały dzień,
lecz on miał inne plany. Nie usłyszała, kiedy otworzył drzwi... poczuła tylko, jak silne ręce
wciągają ją do środka. Na szczęście miała dość przytomności umysłu, by zabezpieczyć
strzelbę, zanim upuściła ją na podłogę; Douglas kopnął broń w kąt, po czym następnym
kopnięciem zamknął drzwi i gwałtownie obrócił Isabel twarzą do siebie.
Poduszka wypadła spod spódnicy, Isabel kopnęła ją gniewnie nogą. Już wiedziała, jak
ma sobie z nim poradzić, a ponieważ była pewna, że Douglas nie będzie słuchać logicznych
argumentów, mogła albo wycofać się i przeprosić, albo go zaatakować. Wybrała to drugie.
Postąpiła krok do przodu, oparła dłonie na biodrach i zmarszczyła groźnie brwi.
- Posłuchaj mnie pan, panie Clayborne! Gdybyś wyszedł na dwór i usiłował zastrzelić
ich obu, pewnie leżałbyś teraz martwy. I co wtedy stałoby się z Parkerem i ze mną? No co?!
Boyle ma wielu przyjaciół, pomyślałeś o tym choć przez chwilę?! Gdybyś go zabił,
zjechałoby tu ponad dwudziestu ludzi. Nie zdołalibyśmy obronić Parkera. Jak ty to sobie
wyobrażasz? Nieźle strzelam, myślę że ty też, ale ja jestem realistką... nie ma mowy, byśmy
mogli we dwoje pokonać dwudziestu bandytów. Czy ty rozumiesz choć słowo z tego, co
mówię?
Najwyraźniej nie słuchał Isabel, bo warknął tylko:
- Jeżeli Boyle tu znowu przyjedzie, nie wyjdziesz z nim rozmawiać.
- Wiedziałam, że jesteś uparty jak osioł, ale...
- Okłamałaś mnie, więc musisz mi obiecać, że nigdy więcej tego nie zrobisz.
- No i masz za swoje! Obudziłeś dziecko! Idź po niego i zaraz mi go tu przynieś!
- Żadne z nas nie ruszy się choćby na krok, dopóki mi nie przyrzekniesz, Isabel. Czy
ty wiesz, jak ja się przeraziłem, gdy powiedziałaś, że Parker jest chory? Do wszystkich
diabłów, jeżeli jeszcze kiedykolwiek mnie okłamiesz...
- Jeśli dzięki temu ocalę twoją skórę, to owszem, znowu cię okłamię. Powinniśmy się
teraz cieszyć, a nie warczeć na siebie! Nie słyszałeś, co powiedział Boyle? Wreszcie wyjeż-
dża do Dakoty! To wspaniała nowina...
- Czekam, Isabel...
- Och, no dobrze już, dobrze. Obiecuję, że nigdy więcej nie skłamię. Jesteś
zadowolony? A teraz proszę, pozwól mi pójść do Parkera!
- Ja go przyniosę.
Okazało się, że mały miał mokro i gdy tylko Douglas go przewinął, Parker znów
zasnął jak aniołek.
Douglas nie potrafił zapomnieć o Spearze; coś mu podpowiadało, że ten człowiek jest
bardziej niebezpieczny niż Boyle.
Przy kolacji Douglas w ogóle się nie odzywał. Isabel zapytała, o czym tak rozmyśla.
- O Spearze - odparł. - Boyle nie niepokoi mnie nawet w połowie tak bardzo, jak ten
jegomość.
- Nie zgadzam się z tobą... Boyle jest okrutny i nieczuły na ludzką krzywdę.
- Ale jest też tchórzem.
- Skąd wiesz?
- Bo napastuje bezbronne kobiety. Teraz, gdy już znam jego słaby punkt, nietrudno
będzie się go pozbyć.
- Boyle ma z tysiąc słabych punktów, ale i tak nie możesz go zabić. Spędziłbyś resztę
ż
ycia w więzieniu... albo nie daj Boże, jeszcze by cię powiesili.
- Nie zabiję go. Wymyśliłem coś o wiele gorszego... aż nie mogę się doczekać, by
wprowadzić mój plan w życie.
- Co chcesz mu zrobić?
- Poczekaj, a zobaczysz.
- Czy to, co zamierzasz, jest zgodne z prawem? Douglas wzruszył ramionami, a potem
dodał:
- Zastanawiam się, czy Boyle wynajął jeszcze innych ludzi?
- Takich jak Spear? Skinął głową.
- Ponieważ Boyle był tak uprzejmy i powiedział nam, że przenosi swoje posterunki
bliżej naszego rancza, co wieczór będę jeździł na wzgórza, by podsłuchać, o czym
rozmawiają.
- Czy to konieczne?
- Tak. Parker niedługo kończy osiem tygodni i według opinii doktora Simpsona,
będzie już dostatecznie silny, by go stąd zabrać.
- Doktor Simpson powiedział też, że lepiej poczekać, aż dziecko skończy dziesięć
tygodni.
- Czy Parker przybiera na wadze?
- Tak, oczywiście.
Douglas jednak nie był o tym przekonany.
- Za każdym razem, gdy biorę go na ręce, czuję, jaki jest maleńki i delikatny. Nie
wydaje mi się ani deko cięższy niż był zaraz po urodzeniu.
- Czyżbyś zapominał, że jesteś silnym mężczyzną? Nic dziwnego, że nie czujesz
zmiany, kiedy go podnosisz. Ale ja ci mówię, że mój synek z dnia na dzień jest coraz
silniejszy... mimo to jeszcze za wcześnie, by wynosić go na dwór.
- Być może będziemy musieli zaryzykować.
- Nie chcę narażać mojego dziecka na niebezpieczeństwo.
- A pozostając tu, na nic go nie narażasz?
- Naprawdę nie chcę teraz o tym rozmawiać.
- Szkoda - warknął. - Bo musimy kiedyś o tym pomówić, a dzisiejszy dzień jest tak
samo dobry jak każdy inny. Musisz wreszcie posłuchać głosu rozsądku. Moi bracia pomogą
mi obronić ciebie i Parkera, a najlepiej stąd wyjechać, gdy Boyle'a nie ma w okolicy.
Upewnię się, że opuścił miasto, zanim...
Isabel gwałtownie potrząsała głową.
- Parker jest jeszcze za maleńki, by z nim podróżować.
- Jeżeli doktor Simpson powie, że można zaryzykować, zgodzisz się na to?
Isabel długo myślała, zanim w końcu skinęła głową.
- Dobrze, ale obiecaj, że nie będziesz go przekonywać. Nie staraj się namówić
doktora, by powiedział to, co chcesz usłyszeć...
- Dobrze. Czy już wiesz, co chcesz robić, gdy stąd wyjedziesz?
Ale Isabel jeszcze się nie zdecydowała. Mogła wrócić do Chicago i uczyć w
sierocińcu, pozostać w Sweet Creek i zatrudnić się na posadzie miejskiej nauczycielki albo
pracować w Liddyville.
Ale to nie przyszłość ją przerażała. Serce ściskało się jej z bólu na samą myśl, że
zostawi za sobą marzenia, gdy opuści ten skrawek ziemi. Była realistką i wiedziała, że prędzej
czy później i tak musi stąd wyjechać. Jej zmarły mąż postawił dom w wyjątkowo
niebezpiecznym miejscu i pierwsza duża powódź zaraz by go zmyła. Taak, trzeba będzie się
stąd wyprowadzić, lecz na samą myśl o spakowaniu wszystkiego i zostawieniu domu i rancza
na pastwę losu bolało ją serce. Ten dom i ziemia były marzeniem Parkera. Zginął, broniąc tej
ziemi. Douglas nigdy tego nie zrozumie...
- Nie chcę teraz o tym rozmawiać - powtórzyła stanowczo.
- Prędzej czy później musisz stawić czoło rzeczywistości. Isabel wstała od stołu i
poszła do kuchni.
- Skoro Boyle wyjeżdża do Dakoty, mam mnóstwo czasu, by się zastanowić.
- Nie... nie masz czasu. Chyba, że już całkiem oszalałaś i wierzysz w to, co on mówi.
- Masz ochotę na ciasto? Mogę upiec, zjesz po powrocie z miasta.
- Na miłość boską! Powinnaś zacząć myśleć o przyszłości, a nie o wypiekach!
Isabel stanęła w drzwiach kuchni i spojrzała na niego spod przymrużonych powiek.
- Mam ochotę upiec ciasto - powiedziała spokojnie, cedząc słowa. - Kiedy piekę, mam
czas do namysłu. Masz ochotę na ciasto czy nie?
Była tak wściekła, że Douglas pomyślał, iż zastrzeli go, jeżeli odmówi. Skinął więc
tylko głową.
- Ależ tak.
W parę minut później wyjechał z rancza; sprawdził posterunki ludzi Boyla, po czym
udał się do miasta. U doktora Simpsona zjawił się dobrze po północy.
Doktor czekał na niego w kuchni z filiżanką gorącej kawy w jednej i odbezpieczonym
rewolwerem w drugiej ręce.
- Bardzo późno dziś przyjechałeś - odezwał się. - Usiądź i nalej sobie kawy, synu.
Powiedz, co z małym Parkerem?
Douglas przysunął krzesło, siadł na nim okrakiem i poprosił doktora, by nie zawracał
sobie głowy kawą.
- Parker ma się całkiem nieźle, ale Isabel była przeziębiona. Co mamy zrobić, jeżeli
dziecko się zarazi.
- Trzymać go w cieple...
- Cały czas trzymamy go w cieple. Nie można zrobić nic innego? A jeżeli dostanie
gorączki?
- Douglasie, nie musisz na mnie krzyczeć. Dziecko jest jeszcze małe, a dzisiejsza
medycyna niewiele może mu pomóc. Trzeba tylko mieć nadzieję i modlić się, żeby nie
zachorował.
- Chcę zabrać ich oboje z tego kanionu jak najszybciej, zanim go na przykład zaleje
woda. A jeśli będziemy bardzo uważać...
Urwał, nie wiedząc, jak wyprosić u doktora Simpsona zgodę na wywiezienie dziecka.
Starszy mężczyzna potrząsnął głową.
- To cud, że dziecko w ogóle przeżyło. Czy wiesz, ile byś ryzykował, przewożąc je
teraz? Poza tym, dokąd chcesz ich zabrać? Boyle wywróci Sweet Creek do góry nogami, żeby
ich odnaleźć, a do Liddyville nie możecie pojechać, bo nie wiadomo, kto tam jest
wspólnikiem, a kto wrogiem Boyle'a.
Rozmawialiśmy już o tym. Wystarczy, że ktoś w Liddyville usłyszy o waszym
przyjeździe i doniesie temu łotrowi... ludzie lubią plotkować. Powiadam ci, że to zbyt
niebezpieczne.
- Ale się narobiło - mruknął Douglas czując, że zaczyna go boleć głowa.
- Czy to Isabel chce wyjechać jak najszybciej? Douglas potrząsnął głową.
- Isabel wie, że prędzej czy później musi to zrobić, ale nie chce o tym rozmawiać. Cały
czas odkłada decyzję. Drażni mnie to...
- Wiem, wiem... Mam dla ciebie złe wieści, synu - dodał po chwili doktor Simpson. -
Boyle zatrudnił nowego człowieka... nazywa się Spear i wygląda na niezłego drania. Boyle
niedługo wyjeżdża do Dakoty i zostawia wszystkie interesy w rękach tego Speara. - Doktor
pociągnął długi łyk kawy. - Nikt w mieście nie podejrzewa, że ktoś pomaga Isabel. Macie
dużo szczęścia, że Boyle wyjeżdża... może lepiej poczekać jeszcze z miesiąc i dopiero wtedy
wywieźć dziecko z miasta.
- Wcześniej mówił pan, że możemy wyruszyć, gdy Parker skończy osiem tygodni.
- Mówiłem też, że lepiej poczekać, aż skończy dziesięć tygodni.
- Gdybym mógł teraz sprowadzić pomoc...
- Przemyśl to, synu. Przecież nie chcesz rozpętywać wojny. Jak obroniłbyś Isabel i
dziecko? Ale wszystko ma też swoje dobre strony... - Ignorując pełne niedowierzania
spojrzenie Douglasa, kontynuował: - Doskonale poradziłeś sobie przez siedem tygodni...
jestem przekonany, że poradzisz sobie przez następne trzy, czy cztery. Potem poślesz po
pomoc i zatroszczysz się o przyszłość Isabel i jej dziecka. Nadal nie podoba mi się pomysł
wystawienia małego na chłód, ale im jest starszy i silniejszy, tym lepiej... tym większe ma
szansę. Skoro Boyle'a nie będzie w okolicy, wszystko powinno pójść gładko. Widzisz? Wcale
nie jest tak źle, jak ci się zdawało.
- Do diabła, właśnie, że jest źle. Doktor Simpson zachichotał.
- Czyżby Isabel zalazła ci za skórę, synu? - Douglas nie odpowiedział, tylko wzruszył
ramionami. - To jasne jak słońce. Czyżbyś już zdążył zakochać się w naszej dziewczynce?
- Nie - odrzekł natychmiast Douglas; jednak na nic zdało się zaprzeczanie. Wiedział,
ż
e już dawno się w niej zakochał.
ROZDZIAŁ 9
Douglas czuł się nieszczęśliwy. Jeszcze nigdy w życiu nie był tak sfrustrowany i
wcale mu się to nie podobało. Poza tym, cały czas był wściekły na Isabel. Na szczęście, ona
niczego się nie domyślała, on zaś był pewien, że Isabel nie zauważa rzucanych jej
ukradkowych spojrzeń.
Usiłował trzymać się od niej z daleka i poprzysiągł sobie, że przestanie się z nią
droczyć. Nie miał prawa jej pożądać, a poza tym, Isabel nadal nie była gotowa przyznać, że
jej małżeństwo okazało się katastrofą, a mąż nieudacznikiem. Jeżeli chciała uważać zmarłego
Parkera Granta za wcielenie doskonałości, to chwała jej za to i nic Douglasowi do tego.
Postanowił, że od tej pory nie powie ani słowa o głupocie czy niekompetencji tego człowieka;
w końcu kim był, by osądzać zmarłego? Jakie miał prawo go krytykować? I dlaczego tak
bardzo denerwowało go przywiązanie Isabel do pamięci o mężu?
To było nielogiczne. Douglas zawsze cenił u ludzi lojalność, a jeżeli dochowywali
wierności innym, nawet w niesprzyjających warunkach, tym bardziej ich szanował. Za to
między innymi kochał swoich braci... i Isabel. Taak, Isabel, która była lojalna wobec
zmarłego męża. Z drugiej strony, niczego innego nie spodziewał się po niej.
Tylko dlaczego była tak ślepo oddana temu idiocie? Ofiarowała mu swą miłość i
marzenia, i zawiodła się srodze. Czy Isabel naprawdę nadal go kocha?
Ale to wszystko i tak nie ma już znaczenia. Gdy tylko mały Parker nabierze sił,
Douglas wywiezie oboje do Sweet Creek, zajmie się Boylem i wynajętymi przez niego
zbirami, a potem wróci do domu, bo tam jest jego miejsce. Postanowił, że do tego czasu
będzie dla Isabel grzeczny. Tylko uprzejmy; nic więcej.
Ale łatwiej było podjąć taką decyzję niż wprowadzić ją w życie.
Dni stały się trudne do zniesienia, a kiedy tylko zasnął, nawiedzały go erotyczne sny;
na jawie też bez przerwy marzył o Isabel i wreszcie doszedł do wniosku, że jeżeli szybko stąd
nie wyjedzie, oszaleje.
Sytuacja pogorszyła się jeszcze, gdy Isabel wpadła na pomysł, by Douglas spał w jej
łóżku; miała po temu całkiem rozsądne argumenty - ona bowiem sypiała w nocy, a on w
dzień. Powiedziała, że jeżeli zabierze małego Parkera do dużego pokoju, Douglas, mając całą
sypialnię dla siebie, będzie mógł spać spokojnie.
Myliła się jednak, bo to nie hałas przeszkadzał Douglasowi; nie mógł zasnąć czując
upajający, oszałamiająco słodki zapach Isabel. Rzucał się więc w pościeli, przewracał z boku
na bok i zgrzytał zębami zastanawiając się, jak długo jeszcze zniesie te tortury.
Dziecko było jedynym jasnym promyczkiem w tym smutnym życiu. Parker powoli
przybierał na wadze i mężniał; i choć zdawało się to niemożliwe, z każdym dniem robił się
też coraz głośniejszy. Douglas uważał, że charakter u dzieci zaczyna się wyrabiać dopiero
około piątego, może szóstego miesiąca życia, ale synek Isabel okazał się być równie
niezwykły, co siostra Douglasa, Mary Rosę.
Parker był co prawda o wiele chudszy niż Mary Rosę w tym wieku, ale i tak potrafił
postawić wszystkich na nogi - wystarczyło, by otworzył buzię i wrzasnął, a oboje już do niego
pędzili.
Jednak Douglas bardzo szybko pokochał małego tyrana - co prawda bywały chwile,
gdy w środku nocy chodził po pokoju z maluchem na rękach i marzył tylko o tym, by móc
wepchnąć sobie watę w uszy i zasnąć w spokoju; bywały też chwile, gdy mały Parker trzymał
w obu piąstkach jego palec i przyglądał mu się z radosną miną, a wtedy Douglas rozpływał
się z czułości. Zdawać by się mogło, że wytworzyła się między nimi zaskakująco silna więź -
może dlatego, że pomagał przy porodzie i teraz opiekował się maluchem?
Taak, Parker był cudowny, w odróżnieniu od jego mamusi. Isabel stanowiła dla
Douglasa źródło wiecznej frustracji, a napięcie między nimi stało się nie do zniesienia.
Niestety, Isabel widziała to wszystko nieco inaczej. Była święcie przekonana, że
Douglas nie może się doczekać chwili, kiedy się jej pozbędzie. Wszak z trudem mógł znosić
jej bliskość i choćby nie wiadomo jak usiłowała zwrócić na siebie jego uwagę, cały czas ją
ignorował. Jeżeli przypadkiem dotknęła jego ramienia lub świadomie przysunęła się bliżej,
Douglas patrzył na nią wilkiem albo wychodził z pokoju.
Jego zachowanie bolało ją bardziej niż chciała się do tego przyznać. Na miłość boską,
zaczynała mieć już nawet nieprzyzwoite sny z Douglasem Claybornem w roli głównej! I nie
rozumiała, dlaczego nie śni o zmarłym mężu? Wszak to on powinien zaprzątać jej myśli.
Parker był jej najukochańszym przyjacielem... Douglasa także darzyła zaufaniem, choć
stanowił dokładne przeciwieństwo męża: Parker był łagodny, słodki i ciapowaty, a Douglas
namiętny i czuły, a jednocześnie bardzo praktyczny we wszystkich sprawach, począwszy od
porodów, a skończywszy na polityce. Był także bardzo pewny siebie i po raz pierwszy w
ż
yciu Isabel mogła na kimś polegać... do tej pory sama musiała się o wszystko troszczyć.
Pragnęła Douglasa w sposób, w jaki nigdy nie pożądała męża; taka była prawda, choć
nie chciała się do tego przyznać, nawet przed samą sobą. Kochała się z mężem, aby zajść w
ciążę i urodzić dziecko, którego oboje bardzo pragnęli, lecz żadne z nich nie podchodziło do
małżeńskich obowiązków ze zbytnim entuzjazmem i gdy doktor Simpson potwierdził
przypuszczenia Isabel, iż jest w ciąży, sypiali oddzielnie.
Isabel ciężko przeżyła stratę ukochanego przyjaciela, lecz nie mogła tęsknić za czymś,
czego nigdy nie zaznała... aż do chwili, gdy poznała Douglasa Clayborne'a.
Chciała go znienawidzić tylko po to, by przestać myśleć o nim w dzień i w nocy.
Modliła się, by jak najszybciej opuścił ranczo, i o to, by nigdy go nie opuszczał. Miała tylko
nadzieję, że dobry Bóg jakoś się w tym wszystkim połapie i uczyni to, co dla nich będzie
najlepsze.
Pewnego popołudnia Douglas zastał ją w kąpieli. Drzwi do sypialni były zamknięte,
Isabel założyła więc, że Douglas śpi mocno. Cichutko postawiła wannę przed kominkiem,
napełniła ją gorącą wodą i wymyła się dokładnie w cieple płomieni. Potem poprawiła włosy
związane w węzeł na czubku głowy i ostrożnie, wyciągnęła się w wannie. Właśnie zamykała
oczy, gdy usłyszała znajome skrzypnięcie desek w podłodze. Otworzyła oczy w chwili, gdy
Douglas wchodził do pokoju.
Oboje zamarli w bezruchu. Zbyt zaskoczona, by wykrztusić z siebie słowo, Isabel
patrzyła na niego z przerażeniem; wyglądał, jakby poraził go piorun. Najwyraźniej nie spo-
dziewał się zobaczyć jej siedzącej w wannie, nagusieńkiej, jak ją Pan Bóg stworzył.
Nawet nie był kompletnie ubrany. Stał na bosaka, na szeroko rozstawionych nogach, a
na sobie miał tylko nie zapięte skórzane spodnie. Ciemne, kręcone włosy porastały jego
szeroką pierś i płaski brzuch. Isabel przymknęła oczy i wreszcie odzyskała głos.
- Na miłość boską, zapomniałeś zapiąć spodnie!
Chyba żartowała! Przecież to nie on był nagi, tylko ona! Nie przyglądał się jej dłużej
niż przez dwie, trzy sekundy, lecz zdążył zauważyć złote ramiona, różowe palce u stóp i wiele
innych szczegółów.
Do diabła, nawet na piersi miała garstkę złotych piegów!
Odwróciwszy się na pięcie, zatrzasnął za sobą drzwi do sypialni, budząc dziecko.
Tego już było za wiele. Gdyby nie to, że w ostatniej chwili Isabel odzyskała panowanie nad
sobą, pobiegłaby za nim okryta jedynie ręcznikiem i powiedziała, jak bardzo ma dość tego, że
Douglas traktuje ją jak trędowatą.
Ale przede wszystkim musiała zająć się dzieckiem. Zanim Isabel zdążyła się wytrzeć i
włożyć szlafrok, Parker był siny z furii. Leżał na stole w szufladzie imitującej łóżeczko i darł
się w niebogłosy, zaciskając piąstki i wymachując rączkami. Biorąc go na ręce Isabel poczuła
przypływ jeszcze większej złości: dlaczego jej słodkie maleństwo musi spać w tej ohydnej
szufladzie? Dlaczego Douglas nie zrobi mu prawdziwego łóżeczka? Do czego to podobne?
Przewinąwszy i przebrawszy małego, usiadła w bujanym fotelu, by go nakarmić.
Kiedy dziecko ssało, Isabel żaliła mu się szeptem na perfidię Douglasa... potem Parker Junior
beknął głośno i zasnął jak aniołek.
Douglas wszedł do pokoju w parę minut później, lecz Isabel nie śmiała się do niego
odezwać; była zbyt wściekła i obawiała się, że jeszcze palnie coś, czego będzie później
ż
ałować.
Podała mu dziecko, nawet na niego nie patrząc, po czym poprawiła pościel w jego
„łóżeczku” i ułożyła Parkera do snu. Kolacja była już prawie gotowa, wystarczyło zrobić
grzanki i podgrzać rosół, który gotowała cały dzień. Ale Douglas powiedział, że nie jest
głodny i ma dużo pracy, więc obrócił się na pięcie i wyszedł. Isabel wiedziała, że i on jest na
nią równie wściekły, lecz najbardziej drażniło ją to, że nic nie było w stanie wyprowadzić go
z równowagi. Dlaczego zawsze był taki spokojny? Przecież to nieludzkie!
Im dłużej myślała o jego opanowaniu, tym bardziej ją to irytowało. Ze zdenerwowania
spaliła grzanki, lecz przysięgła sobie, że zmusi go do ich zjedzenia, choćby sama miała mu
wszystko wepchnąć do gardła. Taak, Douglas zje też ten rosół, który przez cały dzień
gotowała.
Isabel doskonale wiedziała, że zachowuje się nierozsądnie, ale wcale się tym nie
martwiła. Przeciwnie, bawiło ją, że daje upust wściekłości, może pójść i nawrzeszczeć na
Douglasa, bo nawet jeżeli to zrobi, nic złego się nie stanie i nadal będzie przy nim bezpieczna.
Douglas Clayborne wzbudzał bowiem jej zaufanie, nawet jeżeli zachowywał się jak
rozjuszony niedźwiedź.
Po jakimś czasie ochłonęła i postanowiła zachowywać się, jak na dorosłą kobietę
przystało: pójdzie do niego do stajni i zaniesie mu kolację. To będzie gest pojednania z jej
strony. A potem, kiedy on już zje, siądą razem na chwilę i porozmawiają... może Isabel zapyta
go nawet, co go ostatnio opętało, i dlaczego zachowuje się tak dziwnie?
Po raz ostatni zajrzała do Parkera i związawszy włosy wstążką, zaniosła tacę z kolacją
do stajni. Po drodze zastanawiała się, co ma mu powiedzieć.
„Pomyślałam, że zgłodniałeś, więc...”
Nie, stać ją na coś lepszego... przecież nie jest przerażoną myszką!
„Postawię tacę przy drzwiach, Douglasie. Obsłuż się, gdy zgłodniejesz” Taak,
znacznie lepiej. Potem zaproponuje, by usiedli i porozmawiali.
Isabel wyprostowała się i weszła do stajni. Od razu zauważyła krzątającego się
Douglasa, w koszuli z zakasanymi rękawami; właśnie przelewał wodę z ogromnego wiadra
do cynowej wanny. Dwa inne, puste już kubły, stały obok. Potem wyprostował się, rozruszał
ramiona i wytarłszy dłonie ręcznikiem wiszącym na kołku, podszedł do boksu Pegaza.
Isabel postąpiła kilka kroków naprzód i ujrzała ogiera. Douglas szeptał coś do
zwierzęcia, lecz nie słyszała słów; widziała, jak głaszcze jedwabistą szyję konia, a Pegaz
odwzajemnia mu się, skubiąc pieszczotliwie jego ramię.
Douglas wiedział, że Isabel go obserwuje; słyszał jak z impetem wchodziła do stajni.
Pomyślał, że musi być bardzo zdenerwowana albo specjalnie narobiła tyle hałasu, by zwrócił
na nią uwagę.
Chciał zyskać trochę na czasie, bo wiedział, że jeżeli teraz zacznie z nią rozmowę,
straci opanowanie i urazi jej uczucia... a tego nie chciał.
- Douglasie, jak długo jeszcze zamierzasz mnie ignorować? Wreszcie odwrócił się i
spojrzał jej w oczy.
- Zastanawiałem się, dlaczego znowu złamałaś dane mi słowo. Przecież obiecałaś, że
nie będziesz wychodzić z domu w nocy, pamiętasz? Prosiłem cię o to i tłumaczyłem, że nie
mogę jednocześnie cię chronić i pracować w stajni... Isabel odstawiła tacę z jedzeniem na
stojący obok wóz.
- Taak, pamiętam... ale pomyślałam, że pewnie zgłodniałeś i...
Przerwał jej ostro.
- Czy przypominasz sobie, dlaczego prosiłem cię, byś nie wychodziła z domu po
zmroku?
- Douglasie, nie musisz traktować mnie jak dziecko! Dokładnie wiem, co i dlaczego ci
obiecałam! Niepotrzebnie ci powiedziałam, że raz... tylko raz... ludzie Boyle'a przyjechali po
pijanemu tu na ranczo. To dlatego chciałeś, bym nie wytykała nosa z domu.
- Zapomniałaś o czymś.
- Naprawdę?
Douglas spojrzał na nią przeciągle.
- Zapomniałaś, że usiłowali włamać się do domu. Miał rację. Nie powinna ryzykować,
przychodząc tutaj; lepiej, żeby została w domu z dzieckiem... jej obowiązkiem jest bronić
małego Parkera. Och, Boże! Winchester! Zapomniała o nim, zostawiła go w kuchni pod
oknem!
- Zupełnie o tym nie pomyślałam. Jesteś zadowolony? Przyznaję, że źle zrobiłam... ale
ostatnio miałam tyle na głowie... Przepraszam... muszę już iść.
Odwróciła się na pięcie i pospiesznie wyszła ze stajni.
- Isabel, gdzie jest strzelba?
Nie odpowiedziała mu; dokładnie wiedział, gdzie jest strzelba, skoro jej ze sobą nie
przyniosła. Zapytał tylko po to, by poczuła się winna, i dopiął swego, doprowadzając Isabel
do wściekłości.
Douglas pierwszy dotarł do domu i poszedł sprawdzić, czy Parkerowi nic się nie stało.
Dziecko spało smacznie w szufladzie na stole; Douglas chciał go przenieść do sąsiedniego
pokoju, ale ręce miał umazane smarem, postanowił więc najpierw się umyć. Isabel stała obok
niego patrząc na synka, ale Douglas nie odezwał się do niej nawet słowem. Nadeszła pora, by
zdecydować o przyszłości, a Douglas nie zamierzał dłużej zwlekać z tą rozmową. Złapał
czysty ręcznik i mydło, po czym wrócił do stajni, gdzie w cynowej wannie przygotował sobie
kąpiel.
Obmył się z brudu, ale zimna woda nie ugasiła ognia, jaki go trawił na samą myśl o
Isabel. Choćby nawet zanurzył się w przerębli, i tak nadal płonąłby z pożądania.
Musi odjechać stąd jak najszybciej, lecz przecież nie może tego uczynić, dopóki Isabel
nie zdecyduje się, dokąd, na miłość boską, chce pójść. Unikała odpowiedzi na nurtujące go
pytania już stanowczo za długo, i do rana będzie musiała podjąć decyzję. Douglas wiedział,
ż
e musi jakoś stłumić żądzę, zanim zamieni się w oszalałe zwierzę, lecz był na to tylko jeden
sposób - znaleźć się jak najdalej od obiektu swych westchnień.
Od tej chwili wszystko się zmieni. Włożył czyste ubranie i zgasiwszy świeczkę w
latarni, wrócił do domu. Isabel czekała na niego.
Tacę z nietkniętą kolacją zaniósł do kuchni, po czym wrócił do pokoju.
- Musimy porozmawiać - powiedział szeptem, nie chcąc obudzić dziecka. - Ale
najpierw zaniosę Parkera do drugiego pokoju.
- Chcesz go wsadzić z powrotem do komody? - spytała spokojnie.
- To nie czas na ironię, Isabel. Musimy...
- Ironię? Nie wierzę w to, co przed chwilą usłyszałam! Zostaw tę szufladę na stole i
chodź ze mną. Chcę ci coś pokazać.
Pospieszyła do sypialni, a on poszedł za nią, nie chcąc wywoływać nowej kłótni. Gdy
tylko znaleźli się w pokoju, Isabel zamknęła drzwi i wskazała dramatycznym gestem na
ś
piwór leżący obok łóżka.
- Co to ma znaczyć? Czy możesz mi wyjaśnić, dlaczego spałeś dziś na podłodze, skoro
miałeś do swej dyspozycji wygodne łóżko? Na dodatek wolne? Zdaje się, że wiem dlaczego,
lecz chcę to usłyszeć od ciebie.
- Jak sądzisz, dlaczego spałem na podłodze? - zapytał, patrząc jej w oczy.
- Bo myśl, że mógłbyś leżeć w moim łóżku, była dla ciebie tak odrażająca, że wolałeś
spać na twardej podłodze. Mam rację, prawda?
- Nie, mylisz się.
I jeszcze miał czelność zaprzeczać! Stanęła po drugiej stronie łóżka, by znaleźć się jak
najdalej od Douglasa.
- Nie musisz zaprzeczać. Nie znosisz przebywać ze mną w jednym pokoju, prawda?
Tylko co ja ci złego zrobiłam, Douglasie? No co? Nie... Nie odpowiadaj. Myślę, że nadszedł
już czas, byś stąd wyjechał. Przecież to o tym chciałeś ze mną rozmawiać, nieprawdaż?
Nie mógł uwierzyć, że Isabel jest aż tak naiwna. Wszystko się jej pomieszało, i
naprawdę nie rozumiał, skąd przyszły jej do głowy równie idiotyczne pomysły. Czy nikt jej
nie mówił, jaka jest piękna?
- Ty naprawdę nie masz pojęcia, co mi chodzi po głowie, wiesz?
Isabel odetchnęła głęboko i postanowiła, że nie będzie go więcej krytykować, tylko
przeprosi najuprzejmiej jak potrafi.
- Przepraszam, że na ciebie naskoczyłam. Nie wiem, co ja bym bez ciebie tu sama
zrobiła... Parker na pewno nie przeżyłby bez twojej pomocy... Zaraz po porodzie byłam
osłabiona i bezbronna... Ale teraz czuję się o wiele lepiej i nie mam żadnego wytłumaczenia...
Wiem, że zachowałam się oburzająco i nie powinnam była na ciebie krzyczeć. Przepraszam,
ale ostatnio nie jestem sobą.
- Niby dlaczego?
- Co, dlaczego? Rozejrzyj się dokoła, Douglasie! Moje życie legło w gruzach, nie
mam pojęcia, jak...
- Hej, Isabel... wcale nie jest tak źle.
Zaraz pewnie jej przypomni, jakiego ma pięknego synka, który rośnie jak na
drożdżach... ale Isabel nie potrzebowała, by ją w ten sposób pocieszano.
Nie była w stanie myśleć racjonalnie i bardzo chciała choć trochę poużalać się nad
sobą.
- Oczywiście, że jest aż tak źle! Na miłość boską, przecież mój syn śpi w szufladzie!
Powinien mieć wygodną kołyskę, a ja nie powinnam martwić się tym, że pada deszcz.
Myślisz, że nie wiem, gdzie stoi mój dom? Wszyscy w mieście starali się odwieść mojego
męża od tego pomysłu, ale on chciał być od nich mądrzejszy... No i co? Jesteś zadowolony?
Przyznałam, że Parker Grant wcale nie był doskonały. Ty też nie jesteś ideałem, Douglasie
Clayborne. Jesteś nieuprzejmy, oschły i zimny... no i wiecznie taki opanowany. Czasem mam
ochotę na ciebie nawrzeszczeć.
- Przecież ty już krzyczysz, słonko.
- Nawet nie staraj się mnie udobruchać! Czy ty nigdy nie tracisz opanowania?
- A co, już nadeszła moja kolej? Cały czas zadajesz pytania, lecz nie pozwalasz mi na
nie odpowiedzieć.
Jak zwykle powiedział to spokojnym i opanowanym tonem, na co Isabel zawyła:
- Czy ty wiesz, jaka ja jestem przez ciebie sfrustrowana?!
- Sfrustrowana?! Chcesz o tym porozmawiać? - Roześmiał się gorzko i podszedł do
niej. - Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, jak ja na ciebie reaguję? Chyba jesteś
ś
lepa! Śpię na podłodze, bo pościel jest przesiąknięta twoim zapachem, który doprowadza
mnie do szaleństwa... płonę z pożądania i nie mogę zasnąć. Chcę tylko jednego - kochać się z
tobą! Teraz już rozumiesz?! - Nagle znalazł się tuż przy niej i przyciskał ją mocno do ściany.
- Nie boisz się mnie?! A może tak cię zszokowałem, że nie potrafisz wykrztusić słowa? No i
dlaczego się uśmiechasz, Isabel? Chcę się z tobą kochać, co w tym śmiesznego? Nie boisz
się? - Potrząsnęła głową. - Isabel, błagam cię... każ mi odejść.
- Zostań ze mną.
- Czy ty rozumiesz...?
- O tak, już wszystko rozumiem - wyszeptała z zachwytem i zarzuciła mu ręce na
szyję.
Douglas delikatnie ujął jej twarz w obie dłonie i nachylił się nad nią.
- Starałem się trzymać od ciebie z daleka...
- Naprawdę? - spytała. Jakoś dziwnie zabrakło jej tchu.
- Ale nie byłem dość silny, by ci się oprzeć. Wszystko przez te cudowne, seksowne...
- Piegi?
- Taak, piegi. Od początku doprowadzały mnie do szaleństwa, a gdy zobaczyłem cię w
kąpieli...
- Douglasie, czy ty mnie wreszcie pocałujesz? Ledwie skończyła mówić, a już jego
usta spoczęły na jej wargach. Ten pocałunek nie był doskonały: był znacznie, znacznie
lepszy... i natychmiast się odwzajemniła. Całe jej ciało wyprężyło się, a gdy ich języki się
spotkały, Wybuchnęła od dawna tłumiona namiętność.
Potem żadne z nich nie pamiętało, jak i kiedy zdążyli się rozebrać i znaleźć się w
łóżku... Douglas twierdził, że to on rzucił Isabel na pościel i przykrył swoim ciałem... ale
bardzo możliwe, że to ona jego pociągnęła na łóżko. Zmusiła Douglasa do całkowitego
poddania się, po czym zaczęła pokrywać jego pierś szybkimi, gorącymi pocałunkami. Nie
protestował. Boże, jakże mu się to podobało! Miała wszystko, czego zawsze spodziewał się
po idealnej kochance!
Dotyk jej ciepłej skóry podniecał go do białości... uwielbiał jej pełne piersi i sposób, w
jaki się o niego ocierały. Ale najbardziej podniecało go to, że wcale nie ukrywała pożądania...
pragnęła Douglasa równie mocno jak on jej... i to było cudowne!
Całował jej usta, szyję, piersi... a potem zsunął się niżej.
- Co ty wyprawiasz? - szepnęła głosem ochrypłym z pożądania.
- Całuję każdy najmniejszy pieg na twoim ciele.
- Ojej - szepnęła i powtarzała to pełne szczęścia westchnienie za każdym razem, gdy
jego usta dotykały wyjątkowo wrażliwego punktu na jej ciele.
Douglas nagle zapanował nad jej zmysłami... poprosił ją, by mu dała znać, gdyby
zaczął robić coś, czego ona nie lubi... lecz nie była w stanie powiedzieć mu, że wszystko co
robi, jest cudowne... za każdym razem gdy otwierała usta, wydobywał się z nich tylko
ochrypły jęk szczęścia i rozkoszy.
Doprowadził ją do szału i gdy wreszcie wszedł w nią jednym płynnym ruchem,
poczuła lekkie ukłucie bólu... a potem tylko rozkosz i szczęście... gdy Douglas trzymał ją w
ramionach i tulił. Cały czas szeptał jej do ucha czułe słowa zachwytu i gdy wreszcie osiągnęli
wspólnie szczyt, było to wstrząsające przeżycie.
Isabel nigdy wcześniej nie doświadczyła niczego podobnego... tuliła się do niego,
podczas gdy jej świat rozpadł się na kawałki i rozprysnął w tysiące gwiazd.
Doszli do siebie dopiero po paru minutach. Nadal leżeli przytuleni, a on delikatnie
gładził jej zmierzwione włosy.
- Wszystko w porządku? - zapytał Douglas szeptem, ale Isabel nie odpowiedziała.
Westchnęła tylko cichutko, i gdy w chwilę później uniósł głowę i spojrzał na nią, zobaczył na
jej twarzy szczęśliwy uśmiech.
Odczuwał dziką satysfakcję, że zaspokoił Isabel. Zasnęła przytulona do niego... z
twarzą w zagłębieniu jego ramienia... i przez jedną krótką chwilę należała całkowicie do
niego.
I ta jedna chwila szczęścia będzie musiała starczyć mu na całe życie.
ROZDZIAŁ 10
Leżąc w ciemnościach i tuląc do siebie Isabel, Douglas poczuł wyrzuty sumienia.
Popełnił wielki błąd, kochając się z nią; wykorzystał jej chwilę słabości... zachował się jak
ostatni łajdak! Wszak była od niego całkowicie uzależniona...
O czym on myślał, u Boga Ojca?! Cóż, chyba wcale nie myślał... gdyby jego szare
komórki pracowały, nie doszłoby do tego. A jednak nigdy nie zapomni tej nocy...
wspomnienie Isabel leżącej w jego ramionach będzie go nawiedzać do końca życia.
A teraz będzie musiał ją zranić, zmuszając do spojrzenia w twarz rzeczywistości. Los
złączył ich drogi, lecz gdyby się to zdarzyło w innym czasie i miejscu, Isabel Grant nawet nie
spojrzałaby na niego. Kiedy zacznie normalne życie, na pewno to sobie uświadomi.
Był zupełnym przeciwieństwem jej zmarłego męża. Parker był marzycielem, a
Douglas realistą, no i do niedawna całkiem rozsądnym mężczyzną.
W sąsiednim pokoju zapłakało dziecko, Douglas poszedł się nim zająć. Przewinąwszy
małego wziął go na ręce i zaczął mu się zwierzać z szalejącej w nim zawieruchy uczuć. Po
paru minutach dziecko uspokoiło się i zaczęło mu się przyglądać z niejakim
zainteresowaniem. Tak się przynajmniej Douglasowi zdawało.
Nagle Douglas poczuł się tak, jakby wkrótce miał stracić syna... kochał małego
Parkera od chwili jego narodzin i z czasem zaczął go traktować jak własne dziecko.
Parker zasnął bardzo szybko. Pocałowawszy go w czółko, Douglas szepnął, że bardzo
go kocha i położył malca do szuflady.
Delikatnie obudził Isabel; zarzuciła mu ręce na szyję i usiłowała przyciągnąć do
siebie, lecz tylko pocałował ją w policzek i obiecał, że będzie mogła wrócić do łóżka, gdy
tylko on wróci z nocnego obchodu placówek Boyle'a.
- Czy naprawdę musisz do nich jeździć co noc?
- Wiesz, że tak.
Była zbyt śpiąca, by się kłócić. Poszła za nim do frontowych drzwi, by po wyjściu
Douglasa zamknąć je na skobel.
- Jak długo cię nie będzie?
- Jak zawsze - odrzekł krótko. - Posłucham, o czym gadają i zaraz wrócę.
- Do tej pory jeszcze nie powiedzieli nic ważnego - przypomniała mu całkiem
niepotrzebnie.
- Taak, ale lepiej mieć się na baczności.
Isabel ziewnęła, pocałowała go i zapewniła, że nie zaśnie, dopóki on nie wróci.
- Uważaj na siebie.
Trudno było mu się od niej oderwać, lecz w godzinę później ucieszył się, że wybrał się
na nocny spacer. Ludzie Boyle'a byli tej nocy bardzo rozmowni. Jak zwykle wypili dużo
alkoholu, lecz temat wybrali sobie wcale ciekawy... bo tym razem już nie narzekali na to, że
Boyle zmusza ich do siedzenia w górach po nocy... lecz rozmawiali o Isabel. Ich wściekłość
zwróciła się przeciwko niej. Nie powinna być taka głupia i uparta... lepiej, żeby zrozumiała,
jak bogatym i wpływowym człowiekiem jest Boyle i zrobiła wreszcie, co jej każe. Douglas
słyszał to już wcześniej, lecz tym razem jeden ze zbirów zaproponował, by zgodzić się na
plan Speara, rozwalić chatę głupiej Isabel i sprowadzić ją siłą do domu Boyle'a.
- Spear chce zaimponować szefowi i uważa, że osiągnie swój cel, zmuszając wdowę
po Grancie, by uległa zachciankom Boyle'a... Myśli, że dostanie za to dużą nagrodę,
słyszałem jak obiecywał chłopakom, że podzieli się z nami pieniędzmi, jeżeli mu pomożemy.
Dwóch z opryszków było przeciwnych planowi Speara; mówili że i tak nie dostali
pieniędzy za ostatni miesiąc pracy, więc nie wiadomo czy Boyle wypłaci premię. Jednak
Douglas bardzo szybko zorientował się, że nawet ci, co byli przeciwni planowi Speara, bali
się nowego zastępcy jak ognia. Zastraszenie ich i zmuszenie do współpracy będzie tylko
kwestią czasu.
Słysząc podłe słowa wypowiadane pod adresem Isabel, Douglas czuł ogarniającą go
furię, i tylko myśl o dobru dziewczyny powstrzymywała go od natychmiastowego za-
atakowania zbirów. Kiedy Isabel i Parker będą już bezpieczni, rozprawi się z tymi łotrami!
Boże, już nie mógł się doczekać.
Douglas zdecydował, że nadszedł czas, by ściągnąć do pomocy braci, więc udał się do
domu doktora Simpsona.
Jak się tego spodziewał, doktor usiłował wyperswadować mu ten pomysł z głowy, ale
Douglas nie dał się przekonać.
- Boyle wróci dopiero za dwa, może trzy tygodnie... a dla dziecka ważny jest każdy
dzień. Musi jak najwięcej przybrać na wadze... Teraz jest jeszcze zbyt wątły na podróże.
- Wie pan, co się stanie, jeżeli Spear napadnie na ranczo? Zabiję go, a wtedy Boyle
napuści na mnie co najmniej dwudziestu swoich ludzi. Jeżeli dojdzie do walki, Parker nie
będzie miał najmniejszych szans. Wie pan, że mam rację. Proszę wysłać ten telegram jutro z
samego rana. -Niech ci Bóg pomoże, synu.
* * *
W przeszłości Douglas zawsze był szczery aż do bólu i następnego ranka, podczas
rozmowy z Isabel, starał się trzymać tej zasady.
Przechadzał się przed kominkiem tak długo, aż zaniepokojona, postawiła na stół
koszyk z szyciem i podeszła do Douglasa, by się przytulić.
Kazał jej usiąść, ale nadal nie wiedziała, o co mu chodzi, dopóki nie spojrzała mu w
oczy.
- Co się stało?
- Tak dłużej nie można...
- Jak? Nie rozumiem. - W jej oczach pojawiło się przerażenie.
- Nie powinienem był kochać się z tobą wczoraj - powiedział prosto z mostu. -
Postaraj się mnie zrozumieć. Wykorzystałem cię i to było złe. Na miłość boską, nie potrząsaj
głową i nie zaprzeczaj. Wiesz przecież, że mam rację. Mogłaś zajść w ciążę, Isabel... To nie
może się powtórzyć.
Patrzyła na niego oszołomiona okrutnymi słowami i złością brzmiącą w jego głosie.
- Nie rozumiem! - wykrzyknęła wreszcie. - Dlaczego mi to mówisz?! Nie wiesz, jak
bardzo mnie ranisz?
- Proszę, nie utrudniaj mi tego. I tak jest mi ciężko. Mógłbym ci podać tysiąc
powodów, dla których nasz związek nie ma prawa bytu.
- Więc podaj choćby jeden rozsądny powód!
- Czułaś się zobowiązana, byłaś mi wdzięczna...
- No, oczywiście, że jestem ci wdzięczna, ale przecież nie dlatego chciałam się z tobą
kochać! Nie rób mi tego! To, co zaszło między nami, było piękne... i cudowne... i... - Nie
mogła mówić dalej. W jej oczach pojawiły się łzy, odwróciła się od niego gwałtownie.
Czyżby to, co razem przeżyli, tak mało dla niego znaczyło? Nie... nigdy w to nie uwierzy...
To niemożliwe.
- Kiedy już wrócisz do normalnego życia, zrozumiesz, że ten mały epizod...
- Epizod? - wyszeptała. - Na miłość boską, przestań być taki praktyczny i choć raz idź
za głosem serca!
- Mam przestać być praktyczny?! Do diabła, kobieto! Gdybym był praktyczny już
dawno wywiózłbym stąd i ciebie i twojego synka! I trzymałbym ręce przy sobie!
- Nie, ja nigdzie bym stąd nie wyjechała. Nie narażałabym mojego dziecka na takie
niebezpieczeństwo. Musielibyśmy tu zostać, a ostatniej nocy pragnąłem cię równie mocno,
jak ty mnie!
Podbiegła do niego i usiłowała go objąć, lecz cofnął się i potrząsnął głową.
- Czy ty choć próbujesz mnie zrozumieć? To złośliwość losu, że się spotkaliśmy...
jesteś zdana na moją pomoc i mylisz wdzięczność z miłością. To wyjątkowo zła podstawa dla
trwałego związku... Z czasem to zrozumiesz. Musisz iść naprzód, Isabel... masz syna.
- Ale mam iść bez ciebie, tak?
- Tak.
Douglas nie chciał dłużej o tym rozmawiać, a Isabel była zbyt zdruzgotana, by starać
się go przekonywać, że jest w błędzie. Podeszła do drzwi sypialni modląc się, by poszedł za
nią i powiedział coś, co dałoby jej nadzieję na przyszłość. Ale on nie odezwał się ani słowem.
Odwróciła się do niego, by po raz ostatni błagać o zrozumienie, lecz słowa ugrzęzły jej w
gardle. Stał przy kominku z pochyloną głową i rękoma wspartymi o ścianę. Na jego twarzy
malował się ból i żal. Czyżby właśnie się z nią pożegnał?
- Douglasie, czy to, że cię kocham, ma jakiekolwiek znaczenie?
Jego milczenie musiało starczyć jej za odpowiedź.
ROZDZIAŁ 11
Przez następne dwa dni Douglas i Isabel omijali się jak mogli; ona chodziła pogrążona
we własnych myślach o przyszłości bez niego, desperacko starając się pogodzić z faktem, że
już niedługo zostanie sama z Parkerem. On zaś rozważał bardziej praktyczne zagadnienia, na
przykład jak powstrzymać ludzi Boyle'a przed zaatakowaniem rancza.
Nie poinformował Isabel o podsłuchanej rozmowie ludzi Boyle'a, nie powiedział jej
również, iż wysłał telegram do braci. Wprawdzie próbował, jednak za każdym razem, gdy
podnosił ten temat, Isabel odwracała się do niego plecami i wychodziła z pokoju pod
pretekstem zajęcia się synem.
Co dzień Douglas pracował w pocie czoła wynajdując sobie zajęcia, dopóki nie
ś
ciemniło się dostatecznie, dopiero wtedy mógł osiodłać Brutusa i pojechać w góry, by pod-
słuchiwać rozmowy zbirów Boyle'a.
A Isabel piekła; następnego dnia wieczorem na stole w kuchni stały dwa placki z
owocami i cztery ciasta... Właśnie wyjmowała ostatnią blachę z pieca, gdy Douglas stanął w
drzwiach, gotowy do wyjazdu.
- Czy możesz przerwać na chwilę i posłuchać tego, co mam ci do powiedzenia?
- Oczywiście.
Douglas zrozumiał nagle, że przesadziłby prosząc i o to, by na niego spojrzała.
Wiedział, jak bardzo ją zranił i zastanawiał się, czy Isabel wie, jak trudno było mu podjąć tę
decyzję. Nie chciał z nią o tym rozmawiać, gdyż widok jej łez złamałby mu serce, a Isabel na
pewno znowu by się rozpłakała. Podjął już decyzję i był święcie przekonany, że postępuje
słusznie... może z czasem i ona to zrozumie?
- Jeżeli nie jesteś zbyt zmęczona, to byłoby dobrze, gdybyśmy po moim powrocie
spakowali twoje rzeczy. Niedługo stąd wyjedziemy.
- Nie jestem zmęczona.
- Zamknij za mną drzwi na zasuwę.
- Przecież nikt dziś nie będzie obserwować chaty... od samego rana leje deszcz.
- Może... ale nie chcę ryzykować. Pojadę i sprawdzę, na wszelki wypadek.
- Kocham cię, Douglasie - wypaliła nagle Isabel. Słowa same się nasunęły i nie
potrafiła ich już powstrzymać.
- Staram się zrozumieć, dlaczego ty uważasz...
- Jesteś zbyt zdenerwowana by teraz o tym rozmawiać - przerwał jej w pół słowa. -
Kiedy spojrzysz na to nieco...
- Praktyczniej?
- Tak.
Miała ochotę rzucić w niego blachą pełną dopiero co wyjętego z pieca ciasta. Jednak
szybko się opanowała i odłożywszy blachę na stół, poszła za nim do drzwi.
Czekała, aż pocałuje ją na do widzenia, choć wiedziała doskonale, że Douglas tego nie
zrobi. Kiedy tylko zamknęła za nim drzwi i zatrzasnęła zasuwę, Wybuchnęła płaczem.
Przecież miłość nie powinna być powodem bólu, nieprawdaż? Dlaczego, na Boga, on
nie rozumie, że łączy ich prawdziwe i cudowne uczucie? Czemu więc on to odrzuca? Isabel
wiedziała, że Douglas ją kocha i zupełnie nie mogła pojąć, dlaczego Douglas sądzi iż
kochając się z nią, postąpił niehonorowo? Nie wykorzystał jej słabości, lecz był zbyt dumnym
i upartym mężczyzną, by zmienić raz podjętą decyzję. Czy z czasem zrozumie swój błąd, czy
może raczej tylko się w nim utwierdzi?
Proszę, Boże, nie pozwól mu zostawić mnie i Parkera na pastwę losu! Pomóż mi
przekonać go, jak bardzo się myli, odrzucając moją miłość.
Isabel nie mogła znieść myśli o rozstaniu z Douglasem. Zgięta w pół płakała
rozpaczliwe, wstrząsana spazmatycznym szlochem.
Nie usłyszała zbliżających się ludzi Boyle'a, dopóki nie wpadli galopem na podwórko.
W chwilę później dały się słyszeć strzały i brzęk tłuczonego szkła, a potem kule zaczęły
ś
wistać po chacie. Zbiry zaczęły okrążać dom i strzelać to w powietrze, a to w okna, miotając
przy tym najokropniejsze przekleństwa i groźby.
Dobry Boże, dziecko... Musiała dostać się do synka i obronić go. Podbiegła do stołu i
płacząc ze strachu porwała malca w ramiona, po czym tuląc go do siebie ze wszystkich sił,
przylgnęła do ściany oddzielającej sypialnię od saloniku. Zbłąkana kula musiałaby najpierw
przejść przez jej ciało, zanim dosięgłaby ukochanego dziecka.
Hałas był ogłuszający. Intruzi wrzeszczeli i strzelali w powietrze, a Parker płakał
rozpaczliwie, podczas gdy Isabel usiłowała znaleźć dla niego jakieś bezpieczne schronienie.
Nie miała czasu, by go uspokajać; musiała ochronić dziecko przed bandziorami.
Boże, dobry Boże... pomóż mi... błagam pomóż mi uratować moje maleństwo...
W szafie... w szafie Parker będzie bezpieczny... W sypialni stała ogromna
staroświecka szafa, Isabel podbiegła do niej, opadła na kolana i szeroko otworzyła drzwi.
Potem wygarnęła wszystkie rzeczy z podłogi szafy i ściągnąwszy z wieszaka czarny szlafrok,
rozciągnęła go na deskach.
- Cii... cicho już... nic ci nie będzie, kochanie... - zamruczała cichutko do dziecka,
kładąc je w to prowizoryczne łóżeczko i otulając troskliwie. Potem poderwała się na równe
nogi i zamknęła drzwi szafy, zostawiając tylko wąziutką szparkę, by maleństwo nie udusiło
się z braku powietrza.
Od pierwszego strzału minęła niecała minuta, lecz w głowie Isabel jakiś niecierpliwy
głos powtarzał cały czas: pospiesz się, pospiesz się, pospiesz się... Biegiem wróciła do salonu,
zdmuchnęła świeczki i chwyciła strzelbę stojącą pod oknem. Odbezpieczywszy ją, przylgnęła
plecami do ściany, po czym zaczęła powoli przesuwać się w stronę okna, by zobaczyć, co
dzieje się przed domem.
Nagle okno eksplodowało tysiącem maleńkich szkiełek, a mnóstwo kul wdarło się ze
ś
wistem do pokoju. Wielki mosiężny świecznik spadł z kominka i zwalił się z łoskotem na
podłogę. Po paru minutach kanonady nastała cisza, która wydała się Isabel znacznie bardziej
przerażająca niż huk wystrzałów. Czy już znudziła im się nocna zabawa, czy tylko
przeładowywali strzelby, by zaraz zacząć od nowa? Jeżeli byli bardzo pijani, to zaraz się
znudzą i odjadą...
Proszę... Boże, błagam, pomóż mi... Niech oni już odjadą i zostawią mnie w spokoju.
Ostrożnie podsunęła się do dziury ziejącej w miejscu, gdzie przed paroma minutami
znajdowało się okno. Koniuszkiem lufy odsunęła zasłonkę i wyjrzała na podwórko.
Było zupełnie ciemno i padało, więc twarz i szyję Isabel pokryły natychmiast
delikatne kropelki deszczu. Wytężyła słuch i czekała na jakikolwiek dźwięk, który by ją
ostrzegł przed zbliżającym się niebezpieczeństwem.
Nagle niebo rozdarła błyskawica, i w jej świetle Isabel zobaczyła sześć sylwetek;
jeźdźcy na koniach ustawili się w rzędzie jakieś dwadzieścia stóp od frontowych drzwi. W
gwałtownym świetle błyskawicy dostrzegła nienaturalnie bladą twarz Speara i jego świecące
oczy. Boże! Wyglądał jak upiór!
Szybko odskoczyła od okna i oparła się plecami o ścianę; oddychała ciężko i
powtarzała sobie, że nie wolno jej krzyczeć. Prędzej zastrzeli gada niż zdradzi się ze swoim
przerażeniem.
- Pamiętasz mnie, suko? Jestem Spear i teraz ja tu dowodzę. Mam już dość czekania
na ciebie, słyszysz? Zaraz zacznę liczyć do dziesięciu i jeżeli nie chcesz, bym cię skrzywdził,
wyjdziesz, zanim skończę.
Mówił zimnym, gniewnym głosem, w którym brzmiała nienawiść. Isabel wyczuła, że
nie jest pijany i to przeraziło ją jeszcze bardziej.
- Raz... Dwa... Trzy...
- Zaczekaj, Spear! - wrzasnął jeden z opryszków. - Czy to przypadkiem nie płacz
dziecka?
- A niech to szlag trafi! - krzyknął inny. - Ona już urodziła!
Tymczasem Douglas podczołgał się ostrożnie do rogu stajni i czekał teraz spokojnie,
mierząc prosto w tył głowy Speara; był tak wściekły, że cały czas musiał sobie powtarzać, iż
nie nadszedł jeszcze dogodny czas do ataku.
- Jeden z nas powinien wejść do domu i zabrać dziecko. Wtedy nie będzie miała
wyboru i sama pójdzie za nami - zaproponował jeden z opryszków, chichocząc nerwowo.
- Ty idź, Spear. Ja na pewno tam nie wejdę i nie będę gadać z tą kocicą z piekła
rodem. Sam sobie idź... - powtórzył.
- Ja tam pójdę... ja się jej nie boję - odezwał się jego kompan, zsiadając z konia, lecz
po chwili wrzasnął dziko.
- O, cholera! Coś mnie ugryzło! Coś mnie ugryzło w nogę!
- I po co tak się drzesz, Benton? Przecież tu nie ma węży! Boisz się, to wszystko...
Spear powoli zsiadł z konia.
- Zamknijcie się obaj, żebym usłyszał, gdy ta suka się odezwie.
Benton wsiadł na konia i chlipiąc z cicha zawrócił ku wzgórzom. Douglas zastanawiał
się, kiedy ten pijany głupiec zda sobie sprawę z tego, że nic go nie ugryzło, lecz w jego łydce
tkwi nóż wbity po rękojeść.
Spear stał obok swego konia i najwyraźniej zastanawiał się, czy ma wejść do chaty,
czy też nie.
Douglas, licząc się z tym, nie miał zamiaru mu na to pozwolić, nawet jeżeli musiałby
zabić sukinsyna. Drań sterroryzował niewinną matkę z maleńkim dzieckiem, zniszczył jej
dom i na dodatek uważał, że może bezkarnie porwać małego Parkera Granta. Na samą myśl o
tym, że takie bydlę mogłoby dotknąć Isabel lub dziecka, Douglas widział krwawą mgłę przed
oczyma.
No, rusz się, Spear... No, jeszcze jeden krok...
Drań wyciągnął rewolwer z kabury i to był jego błąd... zdążył zrobić tylko jeden krok,
gdy pierwszy strzał Douglasa zgruchotał mu kolano i powalił go na ziemię wrzeszczącego z
bólu. Jednak Spear zaraz poderwał się na nogi i zataczając się mocno, uniósł broń do strzału.
Douglas wycelował w drugie kolano i łotr runął jak długi twarzą w błoto.
- Czy ktoś jeszcze chce resztę życia spędzić w fotelu?
Wściekłość w głosie Douglasa połączona z dzikimi wrzaskami Speara, szybko
przekonały łotrzyków, że nie warto unosić się honorem.
Spear miotał się w błocie niczym młode prosię i krzyczał do swoich ludzi, by
natychmiast zastrzelili Douglasa; potem przetoczył się na bok i otarłszy błoto z oczu, uniósł
rewolwer i wymierzył.
Douglas był jednak szybszy i strzelił mu prosto między oczy. Jeden z łotrów sięgnął
po broń, lecz zanim zdążył wyjąć ją z olstra, kula Douglasa strzaskała mu ramię. Drań
wrzasnął z bólu i spadł z konia.
- Rzućcie broń na ziemię - rozkazał Douglas pozostałym. Poczekał, aż spełnią jego
polecenie, po czym wrzasnął w stronę domu: - Już po wszystkim, Isabel! Jak tam mały?
- W porządku... Nic... nam... nie jest! - Usłyszał jej głos przerywany szlochem.
Kilka sekund później w rozbitym oknie zapłonęła naftowa lampa i na podwórku
zrobiło się nieco jaśniej.
- Na wzgórzach czekają nasi przyjaciele, psze pana - warknął jeden z pojmanych
łotrzyków. - Jeżeli ma pan choć trochę oleju w głowie, puści nas pan, zanim oni tu przyjadą i
pana zabiją.
- Coś mi się zdaje, że on tu jest całkiem sam - dodał drugi szeptem.
- No, to ci się źle zdaje - rozległ się w ciemności głos Cole'a. Douglas był tak
uszczęśliwiony, że roześmiał się na głos. Nie musiał się nawet odwracać: wiedział, że jego
bracia stoją tuż za nim. Co prawda nie spostrzegł się nawet, jak podeszli, lecz to był dobry
znak: gdyby ich usłyszał, oznaczałoby to, że stali się leniwi na stare lata, a to na Zachodzie
nie jest bezpieczne.
- Coście tak zwlekali? Od trzech dni tu na was czekam!
- Musiałem zwołać chłopców, zanim wyruszyliśmy w drogę - odpowiedział Adam.
- Zamierzasz ich wszystkich zastrzelić? Właściwie to nie taki zły pomysł, skoro już
wyciągnąłeś strzelbę.
- On ich nie zastrzeli, Cole.
- Cieszę się, że i ty tu jesteś, Harrison - mruknął Douglas.
- Powinniście nas puścić. Benton na pewno już dotarł do naszych ludzi i zaraz się tu
zjawią.
- Jezu, ależ oni są głupi - odezwał się Adam.
- Zakładam, że Benton to ten gość z nożem w nodze - wtrącił Harrison. - Travis
pojechał za nim, bo pomyślał, że zechcesz odzyskać swój myśliwski nóż.
Douglas rzucił swą strzelbę Adamowi.
- Zwiążcie ich i zamknijcie w stajni.
W tej samej chwili drzwi chaty otworzyły się i wypadła z nich Isabel z Winchesterem
w rękach.
Douglas podszedł do niej i pospiesznie zabrał jej broń obawiając się, że jeszcze przez
przypadek postrzeli któregoś z jego braci. Wiedział, że ich zauważyła, gdyż zatrzymała się
wpół kroku i uważnie im się przyjrzała; jednak już po chwili przeniosła wzrok na ludzi
Boyle'a.
- Gdzie on jest? - zapytała drżącym głosem, z trudem opanowując furię.
- Kto?
- Spear. Zastrzeliłeś go, czy nie? Ale to nieważne... Nic mnie to nie obchodzi... i tak
sama go zastrzelę.
Ale on nie chciał oddać jej Winchestera; zabezpieczył broń i rzucił ją Adamowi.
- Nie musisz już do nikogo strzelać.
- A właśnie, że muszę. Muszę zastrzelić ich wszystkich!
- Nagle złapała go obiema dłońmi za koszulę i potrząsnęła mocno. - Douglasie, oni
obudzili moje dziecko... przysięgam, że ich pozabijam... oni... obudzili... moje... dziecko...
oni...
Ale nie mogła dokończyć zdania; wreszcie dotarła do niej cała potworność sytuacji, w
jakiej się znalazła... Isabel oparła się o Douglasa i rozpłakała się głośno.
- Wyjedziemy stąd - wyszeptała między szlochami. - Nie będę ci się dłużej
sprzeciwiać, Douglasie... Wyjedziemy stąd... wyjedziemy.
ROZDZIAŁ 12
W kuchni doktorostwa Simpsonów aż roiło się od Clayborne'ów. Trudy Simpson
właśnie parzyła dzbanek świeżej kawy dla swoich honorowych gości: była wyjątkowo
podniecona obecnością braci i wyprawiła dla nich prawdziwą ucztę. Clayborne'owie przybyli
do Sweet Creek, by pomóc jej ukochanej Isabel, a to już czyniło z nich wspaniałych ludzi.
Mężczyźni rozmawiali przyciszonymi głosami w drugim kącie pokoju, by nie obudzić
Parkera śpiącego smacznie w ramionach Cole'a.
Parę minut później dołączył do nich doktor; rzucił na stół związany żółtą wstążką
pakiecik dokumentów.
- Zabrałem je Isabel... ślęczała nad nimi zamiast spać, więc pomyślałem, że może ty je
przejrzysz - zwrócił się do Douglasa. - Jeżeli znajdziesz akt własności tego jałowego kawałka
ziemi, na którym stoi jej chata, spal go... same przez niego kłopoty.
- Jak ona się miewa, doktorze? - wtrąciła Trudy Simpson.
- Jest bardzo zmęczona, ale poza tym czuje się dobrze. Nie musisz się martwić o naszą
dziewczynkę.
- To cud, że dziecko przeżyło - zauważyła pani Simpson.
Postawiła na stole półmisek pełen wędlin, po czym wróciła do szafki po krakersy. -
Jest jeszcze taki maleńki! Chyba nigdy w życiu nie widziałam tak maciupeńkiego dziecka.
Doktor usiadł na krześle pomiędzy Harrisonem a Adamem.
- Nie jest wcale taki mały... spodziewałem się, że będzie drobniejszy. Ale przed dalszą
podróżą musi jeszcze przybrać na wadze, słyszysz, Douglasie? Isabel i jej synek muszą zostać
tutaj. Ponieważ przywiozłeś ich do nas, chcę wiedzieć, co zamierzasz zrobić z całym tym
zamieszaniem.
- Ma pan na myśli Boyle'a i jego zbirów? - zapytał Harrison.
Douglas zdążył już opowiedzieć braciom o wyczynach tego jegomościa i wszyscy nie
mogli się doczekać spotkania z człowiekiem, który sam zdołał sterroryzować całe miasteczko.
Szczególnie ciekawy był Cole... najbardziej też rwał się do ukręcenia łba tyranowi.
- Dopilnuję, by nie doszło do walki na ulicach miasta - obiecał Douglas doktorowi.
- A jak zamierzasz tego dokonać?
- Pani Simpson, czy może pani przestać mi się tak przyglądać... - odezwał się nagle
Cole. - Zaczynam czuć się wyjątkowo nieswojo...
Trudy roześmiała się cicho.
- Przepraszam, ale nie potrafię się opanować. Wygląda pan dokładnie tak, jak
spodziewałam się, że będzie wyglądać agent federalny, Ryan. Pan też ma jasne włosy i
niebieskie oczy... no i jest pan bardzo wysoki...
- Ale przecież pani nigdy w życiu nie widziała Ryana, nieprawdaż, proszę pani? -
zapytał zdesperowany Cole.
- To nie ma znaczenia. Pastor wyjaśnił nam dokładnie, jak możemy rozpoznać agenta
federalnego Ryana... Co niedzielę opowiada nam o wyczynach tego bohatera z Teksasu.
- Czemuż to pastor na kazaniach nie mówi o przypowieściach... czy jakichś innych
historyjkach z Biblii? Dlaczego opowiada wam o Ryanie? - zapytał Adam ze zdumieniem.
- Żeby podtrzymać nas na duchu - odrzekła Trudy Simpson. - Każdy z nas potrzebuje
otuchy... a kiedy pan Cole wszedł do mojej kuchni, dałabym sobie głowę uciąć, że to agent
Ryan we własnej osobie. Dlatego złapałam go i pocałowałam.
- Proszę pani... nazywam się Cole Clayborne i szczerze nie znoszę, gdy ludzie
porównują mnie do agenta federalnego Daniela Ryana.
- Niby dlaczego? Przecież Ryan to chodząca legenda, na miłość boską. A te historie,
które tu o nim słyszeliśmy...
- Przepraszam panią bardzo - wtrącił się uprzejmie Adam. - Nie chcę być niegrzeczny,
ale lepiej, żeby nie opowiadała pani memu bratu wspaniałych historii o agencie Ryanie. Cole
bardzo, ale to bardzo go nie lubi.
Trudy aż podniosła dłoń do ust ze zdziwienia.
- O, nie... to niemożliwe! Wszyscy podziwiają i szanują agenta Ryana!
Douglas nie słuchał tej rozmowy; przyglądał się stercie dokumentów pozostawionych
ż
onie przez Parkera Granta. Nie chciał ich czytać, i po raz kolejny wściekać się na zmarłego
idiotę, który nie potrafił zająć się własną żoną. Douglas podsunął pakiet dokumentów
Adamowi.
- Ty się tym zajmij... Odłóż na bok to, co ważne... resztę wyrzuć.
Adam natychmiast oddał papiery szwagrowi.
- Harrison, ty jesteś prawnikiem... ty się tym zajmij.
- Dlaczego mam to robić właśnie teraz?
- Isabel chce znaleźć rodowody swoich arabów. Coś chce z nimi zrobić, ale milczy jak
zaklęta... - Doktor przyjrzał się braciom po kolei. - A tak przy okazji, co zrobiliście z tymi
końmi?
- Travis miał jakiś pomysł, więc zostawiliśmy je jemu - wyjaśnił Adam, a potem
dodał, kiwając głową: - To bardzo piękne konie.
Harrison usiadł i zaczął przeglądać dokumenty, podczas gdy Douglas rozmawiał z
doktorem o przedsięwzięciu dodatkowych środków ostrożności do czasu powrotu Boyle'a.
- Musi pan zostać w domu, dopóki wszystko w mieście nie wróci do normy.
- A jeżeli ktoś w tym czasie zachoruje? Muszę jeździć tam, gdzie jestem potrzebny -
argumentował doktor, któremu cały ten pomysł niezbyt się podobał.
- W takim razie moi dwaj bracia pojadą z panem. Cole, ty i Adam zostaniecie w
mieście i będziecie pilnować, by nikt nie zbliżył się do tego domu.
- A jeżeli będę zmuszony zabić paru ludzi Boyle'a?
- To zrobisz to.
- Kto to jest Patric O'Donnell? - zapytał nagle Harrison. Doktor zwrócił na niego całą
swą uwagę.
- Dlaczego, u Boga Ojca, pytasz mnie o starego, zwariowanego Irlandczyka? Znałeś
go może?
- Nie... nie znałem go, ale tu jest jego testament i zastanawiałem się...
Ale doktor Simpson nie dał mu dokończyć.
- No, cóż, synu... w takim razie pozwól, że ci opowiem, jak to stary Paddy umarł ze
ś
miechem na ustach.
Douglas wziął z rąk szwagra testament Paddy'ego i podczas gdy doktor opowiadał
braciom przedziwną historię Patrica O'Donnella, przeczytał pospiesznie dokument.
Harrison, Cole i Adam byli zafascynowani opowieścią doktora, a Douglas treścią
pisma. Przeczytał po raz drugi dokument potwierdzający przekazanie aktu własności ziemi
Patrica O'Donnella Parkerowi Grantowi, ale musiał to uczynić raz jeszcze, zanim pojął, o co
chodzi.
Simpson właśnie kończył opowiadać swą historię, gdy Douglas wybuchnął śmiechem.
Usiłował wytłumaczyć pozostałym powód swego rozbawienia, lecz za każdym razem gdy
otwierał usta, na nowo wybuchał śmiechem.
- Synu, ty chyba jesteś równie szalony, co stary Paddy! Co cię tak rozbawiło?
Douglas podał mu dokument i po paru minutach doktor także się roześmiał.
- Wielki Boże, więc jednak jest jeszcze sprawiedliwość na tym świecie! - powiedział
ocierając łzy, które nagle napłynęły mu do oczu.
- Co was opętało? - zapytała ciekawie Trudy Simpson. Cole wstał od stołu i zaczął
przechadzać się po kuchni, kołysząc dziecko w ramionach. Najwidoczniej nagły przypływ
wesołości obudził Parkera.
- Bądźcie ciszej - warknął gniewnie Cole. - Parkerowi nie podoba się wasze rżenie.
Adam wstał i odebrał bratu dziecko.
- Daj mi go... Zajmowałeś się nim już wystarczająco długo. Teraz moja kolej.
- Paddy nie był wcale szalony, Trudy - wyjaśnił doktor. - To był wyjątkowo sprytny
człowiek.
- Podobnie jak Parker Grant - musiał przyznać Douglas. Odchylił się na krześle i
potrząsnął głową. - Paddy miał akt własności ogromnej połaci ziemi na długo, zanim Boyle tu
przyjechał i osiedlił się.
Tu doktor podchwycił historię.
- Boyle nigdy nie zawracał sobie głowy kruczkami prawnymi... brał, co chciał. Nadal
tak postępuje. Odkąd tu się zjawił, chciał wybudować dom na wzgórzu zaraz za miastem.
Wszystkim wydawało się dziwne, że Paddy chodzi tam co dzień, bez względu na pogodę, i
patrzy, jak postępuje budowa domu Boyle'a. Minęły dwa lata, zanim wszystko zostało
wykończone... dom ma trzy piętra i różne fikuśne ozdóbki... a w hallu wisi kandelabr
sprowadzony z samego Paryża... taak... aż z Paryża. Boyle wybudował sobie istny pałac i
chciał się nim przed wszystkimi pochwalić.
- Skąd miał pieniądze, na wybudowanie tak ogromnego domu? - spytał Adam.
- Większość swej ziemi wydzierżawił hodowcom bydła z Teksasu... przypędzali tu
swoje stada i tuczyli je na soczystej trawie Montany, a potem zarzynali... Boyle zarobił na
tym fortunę.
- Ale to nie są pieniądze Boyle'a, tylko Paddy'ego. Boyle wybudował dom na ziemi,
która należała do Paddy'ego - wyjaśnił Douglas.
- Zdaje się, że zwariowany Irlandczyk powiedział o tym Boyle'owi w dniu, w którym
ten łajdak wyprawił przyjęcie dla całego miasta... od tej pory Boyle zaczął prześladować
Paddy'ego... nie pamiętam już, ile razy go opatrywałem.
- Dlaczego Boyle po prostu nie zabił starego? - zapytał ciekawie Cole.
- Pewnie Paddy poszedł do adwokata i spisał testament... nie był tak głupi, by
naigrawać się z Boyle'a, nie mając żadnej ochrony prawnej. Paddy'emu spodobało się
dręczenie Boyle'a i domyślam się, że aż do śmierci nie chciał mu powiedzieć, komu zapisał w
spadku ziemię... ani gdzie znajduje się jego testament. Ten Paddy to był jednak spryciarz.
- I kto odziedziczył po nim ziemię? - zapytał Adam.
- Nie wiem, komu Paddy chciał zostawić ziemię, gdy po raz pierwszy sporządził
testament, lecz sytuacja zmieniła się z chwilą, gdy poznał Parkera i Isabel. Zostawił im
wszystko, pewnie dlatego, że byli dla niego tacy dobrzy.
- Więc to Isabel jest właścicielką ziemi Boyle'a?
- Tak.
- W takim razie, pieniądze, które Boyle ściąga za dzierżawę ziemi, także należą do niej
- wtrącił Harrison, a Douglas skinął głową.
- Albo Paddy powiedział wszystko Boyle'owi tuż przed śmiercią, albo Parker mu to
wyjawił niedługo potem. Tak czy inaczej, to był błąd... powinni byli wynająć adwokata i
zająć się wszystkim na drodze prawnej.
- Boyle nie przejmuje się prawnikami - powiedział markotnie Simpson.
Ale Harrison był innego zdania.
- Dobry adwokat ściągnąłby tu sędziego, by ten dokonał konfiskaty majątku Boyle'a
wraz z pieniędzmi znajdującymi się na jego kontach bankowych. Boyle musiałby wygrać
sprawę w sądzie, by je odzyskać... A nie wygrałby jej na pewno. Nie mógłby też odzyskać
pieniędzy siłą, gdyż biedaków nie stać na wynajmowanie rewolwerowców do brudnej roboty.
Nagle wszyscy bracia Clayborne'owie poderwali się z miejsc: Douglas i Cole
wyciągnęli rewolwery w tej samej chwili i przeszli do drzwi na tyłach domu, Adam zniknął w
korytarzu, nadal trzymając Parkera w ramionach, a Harrison, także uzbrojony stanął przed
doktorem Simpsonem i jego żoną.
Wszyscy czekali w milczeniu, a parę sekund później Trudy Simpson podskoczyła
słysząc cichy gwizd pod oknem.
Po chwili do domu wszedł przemoczony, lecz uśmiechnięty Travis; przechodząc obok
Douglasa klepnął go w ramię, po czym uchyliwszy kapelusza przed doktorową, zdjął go i
usiadł przy stole.
Kiedy przedstawiono doktorostwu ostatniego z braci, Trudy Simpson poszła znowu do
kuchni i przyniosła dodatkowe nakrycie.
- Jesteś głodny, młodzieńcze? Zaraz dostaniesz coś do jedzenia.
- Nie chciałbym robić pani zbyt wiele kłopotu.
Ale Trudy Simpson już zniknęła w kuchni. Doktor nalał Travisowi kawy i rzekł:
- Zjesz, zjesz... Kiedy moja Trudy buszuje w kuchni, szkoda czasu na sprzeciwy.
- Dobrze, proszę pana.
- Czy odzyskałeś mój nóż? - zapytał Douglas.
- Taak... Przywiązałem Bentona do jednego ze słupów w stajni, by swoim płaczem
doprowadził koleżków do szału. Boże, nigdy w życiu nie widziałem, by dorosły człowiek tak
się mazał. Przysięgam, że to najbardziej obrzydliwa rzecz, jakiej w życiu doświadczyłem.
Cole roześmiał się głośno.
- Usłyszeliśmy, jak podchodziłeś do drzwi, Travisie. Robisz się leniwy.
- Chciałem, żebyście mnie usłyszeli.
W tej samej chwili do pokoju wrócił Adam z Parkerem na ręku.
- Mały jest głodny.
Douglas natychmiast odebrał mu dziecko i ruszył ku schodom wiodącym na górę, ale
Trudy Simpson pobiegła za nim.
- No, no... zaczekaj, Douglasie. Nie powinieneś teraz wchodzić do pokoju Isabel. Tak
nie można.
- Trudy, toż on sprowadził to dziecko na świat - zawołał za nią mąż. - Nie sądzę, by to,
ż
e teraz zobaczy ją w koszuli nocnej, miało jakiekolwiek znaczenie. Przecież od dwóch
miesięcy mieszkają pod jednym dachem!
- To było wtedy... a teraz jest teraz. Douglas odebrał poród, bo nikogo innego nie było
w pobliżu... Od tej pory musimy zwracać większą uwagę na konwenanse. To ja zaniosę jej
małego Parkera.
Douglas nie chciał się z nią kłócić, bo wiedział, że lepiej będzie dla Isabel, jeżeli nigdy
więcej go nie zobaczy. Bardzo ją zranił... może z czasem zrozumie, że ją wykorzystał. Modlił
się tylko, by go nie znienawidziła.
Oparł się o ścianę i założył ręce na piersi; nie potrafił wyobrazić sobie życia bez Isabel
i małego Parkera.
Harrison podszedł do niego.
- To ty odebrałeś poród Isabel?
- Acha.
- Siadaj i opowiedz mi, jak było.
- Niby po co? - wtrącił Adam.
- Bo chcę być przygotowany na narodziny własnego dziecka. Jestem... trochę
zdenerwowany. Nie podoba mi się, że moja ukochana żona ma cierpieć.
Douglas usiadł okrakiem na krześle naprzeciw szwagra.
- Co ci się stało? Zawsze mi się wydawało, że jesteś taki opanowany.
Harrison wzruszył potężnymi ramionami.
- Po prostu powiedz mi, jak było.
Douglas postanowił, że będzie szczery i powie szwagrowi prawdę.
- Jak w piekle - szepnął, pochylając się do przodu.
- Co on powiedział? - zapytał Cole, nie dosłyszawszy.
- Powiedział, że było jak w piekle - odparł Adam.
- Przestań się wygłupiać, Douglasie... Harrison zzieleniał z przerażenia!
Bracia wybuchnęli śmiechem, a Douglas zastanowił się, czy naprawdę było aż tak
koszmarnie?
- Nie tak znowu źle - rzekł wreszcie. - Na początku byłem przerażony, ale potem nie
miałem czasu się bać... za bardzo martwiłem się, że coś może pójść nie tak. Właściwie to
Isabel odwaliła całą robotę... a gdy potem trzymałem na ręku małego Parkera...
Bracia czekali, aż dokończy zdanie, lecz Douglas tylko potrząsnął głową. Nie chciał
dzielić się z nimi tym wspomnieniem; należało tylko do niego i do Isabel. Tylko to będzie
mógł zabrać ze sobą ze Sweet Creek.
- To było jak... jak cud boski. Nie martw się, Harrison. Poza tym, ty nie będziesz
musiał pomagać... mama Róża zajmie się wszystkim.
- Chciałbym być razem z Mary Rosę, gdy nadejdzie czas porodu.
W tej samej chwili do pokoju wróciła Trudy Simpson i zaczęła dolewać wszystkim
kawy.
- Dziękuję pani - powiedział Cole, a potem dodał:
- Wiecie, czego zupełnie nie rozumiem?
- Czego?
- Zachowania ludzi ze Sweet Creek. Jak to możliwe, że wszyscy drżeli ze strachu
przed jednym draniem?
- Jednym facetem z armią ponad dwudziestu zbirów za plecami - wtrącił doktor. - W
Sweet Creek nie ma tchórzy, lecz większość z nas to ranczerzy... żaden z nich nie ośmieli się
walczyć z Boylem, bo nie wie, jak. Zapytajcie tylko biednego Wendella Bordera.
- A co mu się stało? - zapytał Adam.
- Kiedy pewnego dnia Wendell wraz z żoną i dwiema córeczkami wychodził z
kościoła, złapali go ludzie Boyle'a. Zmusili do uklęknięcia przed draniem, a gdy Wendell nie
chciał błagać go o litość, połamali mu obie dłonie. Ludzie chcieli jakoś temu zapobiec, lecz
Boyle nakazał swoim najemnym zbirom strzelać do każdego, kto choć drgnie. Rodzina
Wendella musiała patrzeć na jego upokorzenie i cierpienie. To był smutny dzień...
- Czy teraz już rozumiesz, dlaczego tak się ucieszyłam na twój widok, Cole? - spytała
Trudy Simpson. - Pomyślałam, że to agent Ryan przyjechał w odpowiedzi na nasze modły.
Travis spojrzał na brata rozszerzonymi oczyma.
- Zdaje się, że uwielbiasz, gdy ludzie biorą cię za Ryana, co?
- Wszyscy w mieście popełniliby ten sam błąd.
I ta niewinna uwaga poddała Douglasowi świetny pomysł; zwrócił się do doktora.
- Czy w Sweet Creek jest więzienie?
- Tak, po przeciwnej stronie miasta, nieopodal stajni... Ale nikt tam nie siedział od
czasu, gdy ostatni szeryf oddał odznakę i wyjechał z miasta. Po co ci więzienie?
- Nie mnie... Przyda się Cole'owi - odrzekł spokojnie Douglas. - Nie sądzę, by chciał
pan znać jakieś bliższe szczegóły, mógłby pan popaść w konflikt z prawem, doktorze.
- No, dobrze... - odparł doktor, po czym dodał: - Chodźmy już, Trudy. Zdaje się, że ci
chłopcy chcą porozmawiać na osobności. Mam wrażenie, że jutro czeka nas wszystkich ciężki
dzień, więc lepiej się wyśpijmy.
Douglas zaczekał, aż starsi państwo pójdą na górę, po czym opowiedział braciom o
swoim planie.
- Pani Simpson mówi, że wszyscy w mieście modlą się o przyjazd agenta federalnego,
Daniela Ryana.
- No i co z tego? - spytał Cole, na co Douglas wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Jutro ich modły zostaną wysłuchane.
* * *
Daniel Ryan, a właściwie Cole Clayborne przebrany za Daniela Ryana, wjechał do
Sweet Creek w piątek rano dokładnie o godzinie dziesiątej. Opowiadano potem, że udał się
prosto do biura telegrafisty, gdzie zyskał sobie do współpracy Jaspera Coopera, przystawiając
mu rewolwer do czoła, i wysłał telegram do Samuela Boyle'a informujący go, że jego konta
zostały zablokowane.
Mniej więcej w tym samym czasie Harrison wszedł do banku i przedstawił
urzędnikowi w okienku dokumenty nakazujące przelanie wszystkich pieniędzy z konta
Boyle'a do banku w Liddyville, gdzie miały pozostać aż do zakończenia dochodzenia. Na
dokumentach widniał podpis sędziego, lecz żaden z urzędników nie domyślił się, że jest
sfałszowany.
Na szczęście dyrektor banku był zagorzałym przeciwnikiem Boyle'a i nie przyglądał
się papierom zbyt dokładnie, w ciągu zaledwie paru minut przelał pieniądze do banku w
Liddyville. Śmiał się przy tym jak szalony, i podobnie jak Daniel Ryan, zdawał się świetnie
bawić.
Dwóch urzędników pomogło mu przybić na słupie w samym środku miasta ogromny
szyld informujący, że Boyle nie ma już ani grosza przy duszy. Wieść rozeszła się szybko, jak
ś
wieże bułeczki i w ciągu godziny piętnastu z dwudziestu ludzi Boyle'a wyjechało z miasta w
bliżej nie określonym kierunku. Ich lojalność skończyła się z chwilą, gdy zabrakło gotówki.
Ci, którzy postanowili zaczekać na Boyle'a i wyjaśnić z nim całą sprawę, zostali aresztowani
przez agenta federalnego Ryana i jego dwóch pomocników i osadzeni w miejskim areszcie.
Nic, co tego dnia zrobili Clayborne'owie, nie było zgodne z prawem, o czym Harrison
przypominał im co najmniej z dziesięć razy; Cole mógłby dostać dwadzieścia lat ciężkich
robót za podszywanie się pod stróża prawa, a Harrison odsiadywałby wyrok wraz z nim za
podrobienie dokumentów i podpisu sędziego.
Ale Cole nie przejmował się konsekwencjami swojej zabawy. Miał wielką nadzieję, że
Daniel Ryan usłyszy o jego wyczynie i zacznie go szukać; może wtedy Cole wreszcie
odzyska stary kompas, który podstępny agent zabrał mamie Róży.
Douglas udał się po Boyle'a. Nie pozwolił żadnemu z braci pojechać ze sobą i nie
zdradził im nawet słowem, co zamierza uczynić. Poprosił tylko doktora Simpsona, by w
następną niedzielę, dokładnie o jedenastej, przyprowadził do kościoła Wendella Bordera wraz
z rodziną. Miała tam na nich czekać niespodzianka.
Jak można się było tego spodziewać, w niedzielę kościół był wypełniony wiernymi;
wielebny Thomas Stevenson, zaskoczony liczbą przybyłych, postanowił wykorzystać tę
okazję; nie wygłosił wcześniej przygotowanego kazania i przez całą godzinę grzmiał z
ambony o grzesznikach i ogniu piekielnym. Groził, krzyczał i przerażał; każdy, kto nie
chodził regularnie do kościoła, był skazany na wieczne potępienie. Dostojny pastor spocił się
niesamowicie, czerwony na twarzy krzyczał, walił pięścią w pulpit i starał się zasiać strach w
sercach swych owieczek.
Właśnie wykrzykiwał słowo „potępienie”, gdy Wendell Border wraz z rodziną wstał.
Pastor urwał w pół słowa. - Czy to już czas, Wendell?
- Dochodzi jedenasta - odkrzyknął Border.
Tłum czekał w milczeniu aż rodzina Borderów wyjdzie z kościoła; pani Border
trzymała się kurczowo ramienia męża, a ich dwie małe córeczki szły za nimi, ledwie
powstrzymując się od radosnych podskoków.
Nikt w całym mieście, nawet w najśmielszych snach nie spodziewał się tego, co
czekało na nich przed kościołem.
Samym środkiem głównej ulicy szedł Sam Boyle popychany od tyłu przez Douglasa
Clayborne'a lufą strzelby.
Ludzie zaczęli się śmiać. Boyle wcale nie wyglądał tak groźnie, jak zawsze: miał na
sobie tylko brudną bieliznę i nic poza tym. Ze spuszczoną głową, przeskakiwał z jednej bosej
stopy na drugą i choć w hałasie nic nie było słychać, wszyscy widzieli, że płacze.
Doktor Simpson opowiadał potem Isabel, że Douglas nie musiał zabijać Boyle'a, by go
ukarać, znalazł o wiele lepszy sposób; pozbawił go dumy.
Boyle płakał przez całą drogę aż do schodów kościelnych, po czym padł na kolana i
błagał Wendella o przebaczenie. Niestety, Border nie był wspaniałomyślny i nie przebaczył
mu, więc tłum wygnał Boyle'a z miasta. Nikt nie spodziewał się zobaczyć go więcej w Sweet
Creek, a nawet gdyby kiedyś powrócił, znowu dostałby za swoje. Ludzie przestali się bać.
Peter Collins, stajenny, zaproponował, że zostanie szeryfem, więc Cole, nadal udając Daniela
Ryana, zaprzysiągł go z wielką pompą.
Parę godzin później Clayborne'owie wyjechali z miasta, w którym Douglas zostawił
serce.
ROZDZIAŁ 13
Powrót do normalnego życia nie był dla Douglasa łatwy. Pracował dzień i noc tylko
po to, by zapomnieć o Isabel, lecz nie było to łatwe. Interes kwitł; aż z Nowego Jorku
przyjeżdżali kupcy zainteresowani wspaniałymi końmi hodowanymi przez braci
Clayborne'ów.
Douglas dokupił sporo ziemi sąsiadującej z ranczem, a Adam i Cole łapali w okolicy
dzikie konie, obłaskawiali je i także wystawiali na sprzedaż. Stajnia w Blue Bell rozrastała
się, podobnie jak ranczo nieopodal Hammond.
Douglas pracował od świtu do zmierzchu, lecz ani czas, ani odległość, ani mordercza
praca nie zdołały złagodzić bólu w jego sercu, gdy wracał myślami do chwil spędzonych z
Isabel.
Cały czas powtarzał sobie, że postąpił słusznie; dlaczego więc tak bardzo go to bolało?
Bracia starali się schodzić mu z drogi; Adam wymyślił dla niego przezwisko
„Niedźwiedź”, które jak ulał pasowało do ponurego usposobienia Douglasa. Warczał bowiem
na wszystkich oprócz mamy Róży i siostry, rzadko się uśmiechał i uparcie nie chciał z nikim
rozmawiać o tym, co go gryzie.
Co prawda bracia wcale nie musieli go pytać; wszak poznali Isabel Grant i już po
pięciu minutach spędzonych z nią w towarzystwie Douglasa wiedzieli, co w trawie piszczy.
Ich brat zakochał się w łagodnej, delikatnej i pięknej kobiecie, która była o wiele
rozsądniejsza od niego. Nie usiłowała ukryć uczucia, jakim go darzy, dzięki czemu
Clayborae'owie polubili ją jeszcze bardziej. Ale Douglas był uparty jak ostatni osioł; skoro
oni wiedzieli, że kocha Isabel, to kiedy on wreszcie to zrozumie?
Cole przypuszczał, że nie miną trzy miesiące, a Doulgas wróci na kolanach do Isabel i
będzie ją błagać o przebaczenie; Travis założył się z nim o dziesięć dolarów, że potrwa to
tylko dwa miesiące... natomiast Adam był zdegustowany ich zachowaniem. Jak mogli
zakładać się o coś, co najwyraźniej sprawia bratu ogromną przykrość. Uważał jednak, że
Douglas przełamie się dopiero po czterech miesiącach, więc podniósł stawkę do dwudziestu
dolarów.
Douglas nic nie wiedział o zakładach; minęło już sześć tygodni od czasu wyjazdu ze
Sweet Creek, a on nadal myślał tylko o Isabel i małym Parkerze. Nie wiedział, jak długo bez
nich wytrzyma... Właśnie wyjechał z Hammond, by udać się na aukcję koni do River's Bend,
gdy otrzymał telegram od Adama. Miał natychmiast wracać do domu.
Pomyślał, że pewnie jego siostra Mary Rosę zaczęła wcześniej rodzić... kiedyś musiał
przyrzec, że będzie przy niej podczas narodzin jej pierwszego dziecka. I nawet nie ze względu
na Mary Rosę, ale po to, by uspokajać Harrisona.
Zjawił się na Różanym Wzgórzu około trzeciej po południu; słońce paliło
niemiłosiernie. Douglas nie golił się od dwóch dni i tęsknił za gorącą kąpielą i szklanką
zimnej wody. Niekoniecznie w tej kolejności.
Zjeżdżając ze wzgórza, zauważył Pegaza biegającego po zagrodzie, ogier stawał dęba
i walił kopytami o ziemię.
Przysłoniwszy oczy, dostrzegł Adama i Cole'a siedzących w cieniu na ganku z nogami
opartymi o poręcz.
Ś
ciągnąwszy wodze Brutusowi, wjechał powolnym stępem na podwórko i zsiadając z
wałacha przy stajni, zobaczył Travisa wyprowadzającego Minerwę.
- Śliczna jest, co? - zawołał brat, klepiąc klacz po jedwabistej szyi.
Douglas patrzył na to z niedowierzaniem.
- Skąd one się tu wzięły? - zawołał ochryple.
- Musisz zapytać Adama - powiedział Travis, wzruszając ramionami. - Może on coś
wie.
Douglas ruszył do domu; przystanął na ganku, lecz zanim zdążył się odezwać, Adam
podał mu szklankę piwa.
- Wyglądasz na wykończonego - zauważył spokojnie.
- I chyba źle się czujesz - dodał Cole.
- Skąd one się tu wzięły? - zapytał Douglas.
- Skąd kto tu się wziął? - spytał Adam ze zdziwieniem.
- Araby - zamruczał brat w odpowiedzi.
- Pewnie tu przyszły... - rzekł Cole.
- Pewnie też trochę biegły... - dokończył Adam. Uśmiechnęli się do siebie, po czym
odwrócili się do Douglasa, by go jeszcze trochę podręczyć. Ten opierał się o słupek ganku i
patrzył w głąb domu; w jego oczach malowało się tak ogromne cierpienie, że Adama ruszyło
sumienie.
- Może powinniśmy mu powiedzieć, Cole.
- A ja myślę, że musi jeszcze trochę pocierpieć. Przez ostatnie półtora miesiąca był nie
do zniesienia... Poza tym, przegrałem zakład... albo raczej przegram go, gdy tylko on ją
zobaczy.
- Ona tu jest, prawda?
- Była - odrzekł Adam.
- A gdzie jest teraz?
- Nie musisz na nas krzyczeć. Słyszymy cię wyraźnie.
- Isabel Grant to kobieta pełna sprzeczności - zauważył Cole. - Wygląda jak słodkie
niewiniątko, ale ma też swoją ciemną stronę. Może dlatego tak bardzo mi się podoba. Musisz
wiedzieć, w co się pakujesz, Douglasie, zanim pójdziesz jej szukać.
- O czym ty mówisz? Isabel nie ma żadnej ciemnej strony. Ona jest chodzącą
doskonałością, do wszystkich diabłów! Jest dobra i...
- Wyrozumiała? - podpowiedział Adam.
- Tak, właśnie... wyrozumiała.
- Zgadzam się z tobą. - Adam skinął głową. - Ale Cole także ma rację... ta kobieta ma
swoją mroczną stronę. Jest też bardzo wspaniałomyślna. Powiedziała, że chce, byś miał te
dwa araby, bo byłeś dla niej wyjątkowo dobry...a to oznacza, że jest więcej niż
wspaniałomyślna. Jest niezwykła., nie sądzisz, Cole?
- Pewnie, że tak - odrzekł jego brat, a potem przypomniał mu: - Ale przecież
przyjechała tu także po to, by go zabić. Nie możesz o tym zapominać. Coś mi się zdaje, że
ona naprawdę chce to zrobić. Chyba nie powinienem był załadować jej tej strzelby, wiesz,
Adamie?
- Ano nie. To był chyba błąd.
- Czy ona nadal tu jest?
Douglas właśnie podchodził do drzwi, gdy Adam odpowiedział na jego pytanie.
- A pewnie, że jest.
- Jeżeli Isabel cię zastrzeli, my odziedziczymy araby! - zawołał za nim Cole. - Ona
nam to obiecała!
Ale Douglas był już w domu; przeszukał pokoje na piętrze, jadalnię, bibliotekę i
gabinet. W końcu wpadł do kuchni, gdzie zastał mamę Różę stojącą przy piecu. Słysząc jego
kroki, odwróciła się do drzwi i dopiero wtedy Douglas dostrzegł Parkera śpiącego w jej
ramionach. Zatrzymał się w pół kroku i przyjrzał dziecku z niedowierzaniem.
- Czy to nie jest najsłodsze maleństwo, jakie kiedykolwiek widziałeś, Douglasie?
Przecież on cały czas się uśmiecha! Tylko spójrz... nawet teraz się śmieje!
Douglas dotknął główki dziecka koniuszkami placów, a Parker spojrzał na niego i
uśmiechnął się.
- Gdzie jest jego matka?
- Kiedy po raz ostatni ją widziałam, szła do stajni - odparła Mama Róża. - Na twoim
miejscu byłabym bardzo ostrożna... jest na ciebie wściekła jak wszyscy diabli.
- Tak, słyszałem - rzekł Douglas, uśmiechając się. Wyszedł z domu tylnymi drzwiami
i zaczął biec w stronę stajni, gdy zatrzymał go głośny gwizd Cole'a. Odwróciwszy się na
pięcie, zobaczył Isabel stojącą na schodach przed domem.
Nogi wrosły mu w ziemię, nie był w stanie się ruszyć; nie mógł uwierzyć, że Isabel
naprawdę tu jest. Wyglądało na to, że jest wściekła jak osa... lecz mimo to była najpiękniejszą
kobietą jaką kiedykolwiek widział... i kochał.
Do diabła z honorem! Postąpił krok w jej stronę, a ona uniosła spódnice sukni i
zaczęła schodzić ze schodów, gdy Cole ją zatrzymał.
- Nie zapomnij strzelby, Isabel.
- Aa... tak, dziękuję ci za przypomnienie, Cole. Podniosła broń, obróciła się na pięcie i
podeszła do Douglasa. Zatrzymała się jakieś piętnaście stóp od niego i uniosła dłoń.
- Nie ruszaj się, Douglasie Clayborne. Mam ci coś do powiedzenia i tym razem mnie
wysłuchasz.
- Tęskniłem za tobą, Isabel. Ale ona tylko potrząsnęła głową.
- Nie sądzę. Czekałam na ciebie i czekałam, ale ty wcale do mnie nie przyjechałeś.
Zraniłeś mnie... Byłam pewna, że wrócisz. Chciałam ci powiedzieć, że jesteś okrutnikiem bez
serca. Pamiętasz, co mi powiedziałeś przed wyjazdem? Ja zapamiętałam każde słowo.
Powiedziałeś mi, że powinnam wrócić do normalnego życia i zapomnieć o tobie. Cóż...
myliłeś się. Nigdy nie mogłabym o tobie zapomnieć. A czy ty mógłbyś zapomnieć o mnie?
- Nie... nigdy. Isabel, naprawdę chciałem... Ale ona nie pozwoliła mu dokończyć.
- Nigdy nie mówiłeś, że mnie kochasz. Ale ja i tak to wiem. Wyznałem ci też, co ja
czuję... że cię kocham... nadal cię kocham i nie przestanę. Tylko tyle chciałam ci powiedzieć.
Mam nadzieję, że jesteś równie nieszczęśliwy, jak ja... ty wstrętny, uparty ośle! - Douglas
zrobił krok w jej stronę, lecz Isabel znowu go powstrzymała. - Nie ruszaj się i daj mi
skończyć. Jak śmiesz twierdzić, że wpuściłam cię do łóżka tylko z wdzięczności za okazaną
mi pomoc? Byłam naprawdę wściekła, że mogłeś mnie podejrzewać o coś takiego, ale
dopiero potem zorientowałam się, że masz rację.
Douglas był bardzo zaskoczony takim obrotem sprawy.
- Nie... nie miałem racji. Od początku...
- Miałeś rację - odrzekła. - Byłam ci wdzięczna i dlatego się z tobą przespałam. Miłość
nie miała tu nic do rzeczy.
- Isabel, czy ty naprawdę...
- Nie przerywaj mi! Muszę ci wszystko powiedzieć. Po waszym wyjeździe miałam
mnóstwo czasu do namysłu... zrozumiałam, że jestem też winna wdzięczność kochanemu
doktorowi Simpsonowi, więc przespałam się także z nim. Trudy nie miała nic przeciwko
temu. Potem zastanowiłam się i przypomniałam sobie, że Wendlell Border też swego czasu
usiłował mi pomóc, i że właściwie jestem mu za to wdzięczna. To nie jest śmieszne,
Douglasie, więc przestań się uśmiechać.
- Czy przespałaś się także z Wendellem?
- Tak, oczywiście... Jego żonie to nie przeszkadzało. A teraz, jeżeli chodzi o araby,
należą do ciebie. Mój mąż sprzedał ci Pegaza, a on nie może żyć bez Minerwy. Poza tym, i
tak nie miałabym gdzie ich trzymać.
- Przecież jesteś właścicielką połowy Montany!
- Nie, ta ziemia należy teraz do sierocińca. Siostry wraz z dziećmi lada dzień
wprowadzą się do dawnego domu Boyle'a. Będą samowystarczalne... a dochód z dzierżaw
pokryje wszystkie ich wydatki... może nawet uda się im trochę zaoszczędzić. Przyrzekły mi,
ż
e nazwą sierociniec Domem Paddy'ego. Wprawdzie myślały o Domu Świętego Patrica, ale ja
się uparłam.
- Oddałaś całą ziemię? A co z twoim dzieckiem? Jak...
- Mojemu synowi nic nie brakuje. Zamierzam pracować w szkole jako nauczycielka i
zarabiać na nasze utrzymanie.
- Isabel, ja muszę cię pocałować.
- Nie ma mowy - odparła. - Nie skończyłam jeszcze spłacać moich długów
wdzięczności... Twoi bracia też bardzo mi pomogli, więc zamierzam się z nimi przespać... z
każdym po kolei. To najlepsze wyjście z sytuacji. - Odłożyła strzelbę. - Cole? Czy mogę cię
prosić na chwilę? - zawołała.
Chciała odejść, lecz Douglas złapał ją za rękę i śmiejąc się przyciągnął do siebie.
- Zawsze cię kochałem, Isabel, i będę cię kochać do końca świata. Jesteśmy jak te
twoje araby. Nie możemy żyć bez siebie... Byłem tu taki nieszczęśliwy bez ciebie i Parkera.
Nie przestanę cię kochać... i tylko mnie masz być wdzięczna. Oj, słonko, nie płacz. Naprawdę
zamierzałem po ciebie pojechać... nie mogłem już znieść tej rozłąki z tobą i Parkerem.
Doprowadzała mnie do szału.
- Tym razem to ja ciebie opuszczam.
Objął ją mocno i przytulił do siebie.
- Nie, nie zostawisz mnie. Jesteśmy dla siebie stworzeni. Isabel też go objęła i
pozwoliła mu się całować przez jakiś czas. Potem odchyliła głowę i spojrzała mu w oczy.
- Więc już zmądrzałeś? Douglas roześmiał się.
- Tak - obiecał.
- Ale ja i tak muszę wrócić do Sweet Creek, więc będzie lepiej, jeżeli pojedziesz ze
mną. Pożałujesz, jeżeli się sprzeciwisz. Będziesz się do mnie zalecać i zabierać mnie na
przyjęcia i... nic mnie nie obchodzi, czy masz na to ochotę, czy nie.
- Mam o wiele lepszy pomysł, słonko. Wyjdź za mnie!