Julie Garwood
Czas Róż
Tytuł oryginału ONE PINK ROS
Przełożyła Ewa Mikina
Dawno temu żyła sobie niezwykła rodzina. Nazywali się Clayborne'owie, a łączyły ich więzy silniejsze niż więzy krwi.
Poznali się, gdy będąc jeszcze wyrostkami szlifowali bruki nowojorskich ulic: Adam, zbiegły niewolnik, doliniarz Douglas, rewolwerowiec Cole i wydrwigrosz Travis, i przetrwali trzymając się razem i wspólnie broniąc przed silniejszymi od nich. Gdy w swoim zaułku znaleźli maleńką dziewczynkę - podrzutka, poprzysięgli sobie, że zapewnią jej szczęście i ruszyli na Zachód.
Przewędrowali szmat kraju, aż w końcu osiedli na niewielkim skrawku ziemi w sercu Montany, który nazwali Różanym Wzgórzem.
Jak żyć uczciwie dowiadywali się z listów matki Adama, Róży; jej zawierzali swoje lęki, nadzieje i marzenia, a ona obdarzała ich najserdeczniejszą miłością.
Z czasem zaczęli ją traktować jak własną matkę i nazywać mamą Różą.
Po długich dwudziestu latach Róża zamieszkała wreszcie ze swoimi chłopcami. Jej przyjazd był wielkim świętem, ale i przyczyną zamieszania. Zamężna już córka oczekiwała pierwszego dziecka, a synowie wyrośli na porządnych ludzi. Dobrze się im wiodło, ale mamie nie podobało się, że ciągle są kawalerami i nie kwapią się do żeniaczki. A że wierzyła, iż Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają, pozostawało jej tylko jedno. Musiała się wtrącić.
Thomas Hood, „Time of Roses”
Nie w zimie z naszych wróżb
Wyczytał los kochanie.
Był czas kwitnienia róż –
Rwaliśmy je w altanie.
Przeł. Wojciech Usakiewicz
Różane Wzgórze,
Montana Valley, 1880
Travis najpoważniej w świecie rozważał możliwość zamordowania człowieka. Najmłodszy brat wrócił właśnie z wypadu na południe Terytorium. Zamierzał przenocować w domu i podjąć pościg na nowo. Do tej pory łotr mu się wymykał. Już myślał, że go ma, gdy ten jakby się rozpłynął w powietrzu. Travis, wściekły, musiał przyznać, że go frant przechytrzył. A jakże, uchyli przed nim kapelusza, że taki zmyślny, a potem zastrzeli.
Nie odpuści. Winowajca zwał się Daniel Ryan i popełnił grzech, którego wybaczyć nie można. Oszukał słodką, niewinną damę o złotym sercu, a mówiąc dokładnie - mamę Różę. Popełnił niegodziwość, za którą, w oczach Travisa nawet śmierć nie mogła być zadośćuczynieniem. Mściciel powtarzał sobie, że sprawiedliwość jest po jego stronie.
Wieczorem odczekał, aż matka położy się spać, by omówić rzecz z braćmi. Siedzieli rzędem na ganku: nogi na poręczy, głowy odchylone do tyłu, oczy zamknięte.
W chwilę potem jak Róża poszła na górę, dołączył do nich szwagier, Harrison. Miał im właśnie powiedzieć, że wyglądają na zadowolonych z życia, gdy Travis obwieścił swoje zamiary. Harrisonem aż zatrzęsło. Łagodnie nadmienił, że jego skromnym zdaniem złodziejaszkiem powinien się zająć wymiar sprawiedliwości i że ów człowiek, jak każdy mężczyzna i kobieta w tym kraju, ma prawo do sprawiedliwego wyroku. Jeśli sąd orzeknie winę, szubrawiec trafi do więzienia, ale żeby od razu zabijać z zimną krwią?
Namaszczona oracja Harrisona pozostała bez odpowiedzi. Z wykształcenia prawnik, miał zwyczaj rozwodzić się nad każdym drobiazgiem. Rozczulająca była dla braci ta wiara szwagra w sprawiedliwość dla wszystkich. Mąż ich siostrzyczki, człek poczciwy, pochodził wszak ze Szkocji i miał bardzo naiwne wyobrażenia o prawach Dzikiego Zachodu. Może w doskonałym świecie niewinny jest chroniony, a złoczyńcę spotyka zasłużona kara, ale oni nie żyli w doskonałym świecie, tylko w Montanie.
Poza tym, jaki stróż prawa będzie się uganiał za byle zaskrońcem, gdy wokół roi się od śmiertelnie kąsających grzechotników?
Harrison ani myślał przychylać się do poglądów Clayborne'ów. Oburzony przypomniał Travisowi, że prawnik ma obowiązek postępować jak człowiek honoru, zamiast ścigać złodzieja, który okradł ich matkę. Poradził nawet Travisowi, żeby raz jeszcze przeczytał Państwo Platona.
Nic wszakże nie mogło powstrzymać Travisa od wypełnienia świętej dlań powinności. Pochylił się do przodu i spojrzał na Harrisona.
- Syn ma przede wszystkim obowiązki wobec matki - oznajmił.
- Amen - mruknął Douglas.
- To oczywiste, że mama Róża została oszukana i obrabowana - ciągnął Travis. - Poprosił, żeby mu pokazała złote pudełeczko z kompasem.
- Niepotrzebnie o nim opowiadała - westchnął Adam.
- Stało się. Kiedy usłyszał, że pudełeczko jest ze złota, zaraz zachciało mu się je obejrzeć.
- Od razu pomyślał o kradzieży - wtrącił Cole.
- Sprytnie wykorzystał moment, kiedy tłum ich rozdzielił - dodał Adam.
- Mama Róża mówiła, że ten Ryan to kawał chłopa - przypomniał Douglas. - Znaczy się, muskularny osiłek. Niepodobna, żeby ludzie tak łatwo go odepchnęli. Od początku chciał ukraść.
- Na Boga, Douglasie, nie możesz zakładać... - zaczął Harrison, ale Travis mu przerwał:
- Skrzywdził mamę i nie ujdzie mu to na sucho. Nie darujemy draniowi. Chyba rozumiesz, co czujemy, Harrison. Też przecież miałeś matkę?
- Nie byłbym tego taki pewien - wycedził Cole, rozdrażniając jeszcze bardziej Harrisona.
- Upadliście na głowę - oświadczył wojowniczo usposobiony szwagier, odczekał aż przebrzmią ironiczne pomruki i oznajmił, że plan Travisa to nic innego, jak morderstwo z premedytacją.
Cole parsknął śmiechem i klepnął Harrisona w plecy za to, że powiedział coś tak zabawnego, po czym poradził mu, by zaczął myśleć jak wyciągnąć Travisa z więzienia, kiedy ten spełni synowską powinność. W końcu stwierdził, że najlepiej będzie, jeśli Travis sprowadzi złoczyńcę na Różane Wzgórze, by cała rodzina wzięła na nim pomstę.
Harrisonowi ręce opadły. Nie sposób było przemówić braciom do rozumu. Doprowadzali go do szału. Wiedział jednak, że w głębi serca żaden z nich nie byłby zdolny popełnić zbrodnię.
- Skąd wiesz, że człowiek, za którym się uganiasz, nazywa się Daniel Ryan? Może to pseudonim? Może kłamał, że pochodzi z Teksasu?
- Akurat. Przedstawił się mamie Róży, zanim dowiedział się od niej, jakie prezenty nam wiezie - zaprotestował Cole.
- Dzięki Bogu nie powiedziała mu o innych, bo ukradłby i mój zegarek - westchnął Douglas.
- I moją mapę - dorzucił Adam.
- I moje oprawne w skórę książki - uzupełnił Travis.
- Na pewno był z Teksasu, miał dziwny akcent - powiedział Adam.
- Prawda, mama mówiła, że taki... Jak to ona określiła, Travisie?
- Uroczy? - odparł zagadnięty ponuro.
- Nigdy nie lubiłem imienia Daniel. Tak sobie myślę, że w ogóle nie przepadam za Teksańczykami. Nie można im ufać - oznajmił Cole.
Harrison wzniósł oczy do nieba.
- A czy ty w ogóle kogoś lubisz? Wyświadcz mi łaskę i nie odzywaj się, póki nie pójdę na górę. Przy tobie przestaję myśleć logicznie.
Cole zaśmiał się.
- Uparłeś się zamieszkać po ślubie na Różanym Wzgórzu, to musisz mnie teraz znosić, chcesz czy nie.
- Mary Rose powinna być teraz pod opieką matki. Miałem może włóczyć się od miasta do miasta z sędzią Burnsem i zostawić ją samą w Blue Belle? A na marginesie, jeśli jeszcze raz powiesz jej, że chodzi jak kaczka, to oberwiesz. Słyszałeś? Jest teraz przewrażliwiona i nie musi słuchać, że jest gruba jak...
Cole nie pozwolił mu dokończyć.
- W porządku, nie będziemy jej dokuczali. Prawdę mówiąc, bardzo ostatnio wyładniała.
- Zawsze była ładna - obruszył się Adam.
- Tak, ale teraz, kiedy nosi moją siostrzenicę albo siostrzeńca, jest jeszcze ładniejsza. A spróbuj powtórzyć jej, co powiedziałem. Żyć by mi nie dała. Moja siostrzyczka ciągle znęca się nade mną, Bóg raczy wiedzieć dlaczego.
Dostrzegł iskierki w oczach Harrisona, jakby tamten zamierzał mu dokuczyć, ale że Cole nie był dzisiaj w nastroju do sprzeczki, szybko zmienił temat i zaczął mówić o nicponiu, który przywędrował aż z Teksasu.
- Ruszasz jutro, Travisie?
- Tak.
- Jak to się stało, że ty właśnie uganiasz się za Danielem Ryanem? - zapytał Harrison. - Jeśli rzeczywiście ukradł kompas twojego brata, to chyba Cole powinien go odszukać?
- Cole nigdzie nie może się ruszyć - wyjaśnił Adam.
- Musi siedzieć w domu, dopóki stary Shamus Harrington nie ochłonie - dodał Douglas.
- Co zrobiłeś, Cole? - Prawdę powiedziawszy, Harrison wolałby nie znać odpowiedzi.
- Bronił się. Jeden z synów Harringtona wyciągnął rewolwer, zaczęła się strzelanina.
- I co dalej? - dopytywał się Harrison.
- Ja wygrałem.
- Jasne - prychnął Harrison. - Zabiłeś go?
- Niezupełnie. Lester szukał zwady. Zadał się z bandytami. W Blue Belle gadają, że w najbliższą sobotę banda chce okraść bank w Hammond.
- Lester udaje twardziela. Pewnie chciał zaimponować nowym kompanom, to się ciebie czepił - powiedział Douglas.
- Ja słyszałem, że go podbechtali. Dooley mi mówił, że tak się zachowywali, jakby wiedzieli kim jesteś, Cole - wtrącił Adam.
- Dooley za długo trzyma z Ghostem. Nie można wierzyć ani jednemu słowu z tego co obaj gadają - mitygował brata Cole.
- Może słyszeli o tobie - podsunął Douglas.
- Szukali guza. Poza tym, każdy wie, że synowie Harringtona to bęcwały - powiedział Cole.
- Prawda, ale stary Shamus się wściekł. Ci z gór już tacy są, kiedy ktoś strzeli do któregoś z nich. A że stary ma sześciu synów, to lepiej uważaj - mruknął Douglas.
- Ja zawsze uważam - oznajmił chełpliwie Cole. - Tak sobie myślę, że ja mógłbym szukać Ryana. Bez tego masz już dość, Travisie...
Brat nie dał mu skończyć.
- Nie, zostaniesz tutaj. Poza tym, mam swój plan.
- Prawda, chce ustrzelić trzy ptaszki naraz - powiedział Douglas.
Travis skinął głową.
- Zawiozę swoje papiery do Wellingtona i Smitha, bo chcę zacząć aplikację we wrześniu, z Hammond wpadnę do Pritchard, załatwię, o co mnie mama Róża prosiła, a potem machnę się do River's Bend, zastrzelę Ryana, w Hammond odbiorę prezent i wrócę akurat na urodziny.
- Jesteś nam winien dziesięć dolarów za prezent dla mamy Róży - przypomniał Harrisonowi Cole.
- A co kupujemy?
- A taką frymuśną maszynę do szycia, mamie aż się oczy śmiały, jak ją zobaczyła w katalogu, co to go Adam jej dał. Wybraliśmy, ma się rozumieć, najdroższy model. Mama zasługuje na to, co najlepsze.
Harrison kiwnął głową.
- Czy Golden Crest i River's Best to nie w przeciwnych kierunkach?
- Tak jakby - zgodził się Cole. - Dlatego to ja powinienem ruszyć za Ryanem, Travisie. Oszczędziłbym ci...
I tym razem brat nie pozwolił mu dokończyć.
- Ty masz siedzieć w domu i nosa nie wychylać.
Harrison skinął głową i podsunął pomysł, który powinien oszczędzić Travisowi czasu i zachodu.
- Maszynę możesz kupić w Pritchard, wrócisz o kilka dni wcześniej do domu.
- Pewnie, że może, ale Ryan kręci się w okolicach River's Bend - powiedział Cole.
- A skąd o tym wiesz? - zainteresował się Harrison.
- Od życzliwych ludzi - odparł Adam. - Szkoda, że musisz najpierw wyświadczyć przysługę. Zanim dotrzesz do River's Bend, po Ryanie nie będzie tam już śladu.
- Wszystko sobie zaplanowałem. Jeden dzień mi wystarczy, żeby zawieźć tę Emily Finnegan do narzeczonego w Golden Crest. Jeśli będzie sucho, pojadę wąwozem i następnego popołudnia będę w River's Bend.
- Marzenia - sarknął Adam. - Pada od miesiąca. Nie przejedziesz na skróty, droga zabierze ci trzy dni.
- Kim jest Emily Finnegan? - chciał wiedzieć Harrison.
- Przysługą, którą wyświadczam mamie Róży - poinformował go Travis.
Harrison zazgrzytał zębami. Wyciągnąć cokolwiek z braci było nie lada sztuką, ale on należał do wytrwałych. Clayborne'owie lubili zasypywać go zmyślonymi faktami i czynili tak celowo, solidarnie uniemożliwiając mu „węszenie”, jak mówił Cole, co oznaczało, że nie życzą sobie, by kwestionował ich sposób życia i kodeks etyczny. Trzech ciągle wierzyło, że „wezmą go na przetrzymanie”, tylko Adam wiedział swoje. Nie ma bardziej upartych ludzi od Szkotów, a Harrison urodził się w górach Szkocji, można więc było spodziewać się po nim najgorszego.
- Jaką przysługą? - nastawał.
- Mama Róża była w zeszłym tygodniu na kolacji u Cohenów, usłyszała o kobiecie, która utknęła w Pritchard. Człowiek, który opiekował się nią w drodze, umarł, a ona nie może znaleźć nikogo, kto odwiózłby ją do Golden Crest.
- Dlaczego narzeczony nie przyjedzie po nią?
- Zadałem mamie Róży to samo pytanie. Odpowiedziała, że to nie przystoi. Oblubieniec czeka w Golden Crest, a panna Emily Finnegan musi sama tam dojechać. Mama Róża zaofiarowała moją pomoc.
- Widocznie myślała, że Golden Crest jest gdzieś blisko Hammond - powiedział Douglas.
- Dlaczego nie odwiezie jej ktoś z Pritchard? To spore miasto, na pewno znalazłaby tam kogoś chętnego.
- Strasznie ci ludzie w Pritchard przesądni - rzekł Cole.
- To znaczy? - zapytał Harrison.
- To znaczy, że boją się panny Emily.
- Biedna panna Emily niejednego musiała mieć opiekuna w drodze - westchnął Douglas.
- Ilu? - dociekał Harrison.
- Tylu, że trudno zliczyć - odparł Cole, celowo przesadzając. - Mówią, że kilku z nich zmarło. Weź lepiej coś od uroku, Travisie - dodał, kiwając głową. - Dałbym ci mój szczęśliwy kompas, ale ni to go mam, ni to nie mam, a wszystko przez tego podstępnego sukin...
Harrison przerwał mu w pół słowa.
- Skąd wiesz, że to szczęśliwy kompas? Na oczy go nie widziałeś.
- Mama Róża go dla mnie wybrała, nie tak? To znaczy, że musi być szczęśliwy.
- Jesteście przesądni niczym ludzie w Pritchard - mruknął i zwrócił się do Travisa: - Myślisz, że będziesz miał kłopoty z panną Emily?
- Ja tam nie jestem przesądny i nie wierzę ani w połowę tego, co o niej mówią. Czy może być aż taka zła?
Okazała się istną zarazą.
Nie wyjechali jeszcze z miasta, a Travis był poturbowany, skopany i ostrzelany. Nie, nie napadł go nikt z Pritchard. To panna Emily Finnegan tak go sponiewierała. Zaklinała się co prawda na wszystkie świętości i grób swojej matki, że to straszne nieporozumienie, ale Travis nie dał jej wiary. A czemu miałby dawać? Dobrze wiedział od swoich przyjaciół, Cohenów, że matka panny Emily żyje i tańczy pewnie w Bostonie irlandzką gigę z panem Finneganem, rada że pozbyła się niewdzięcznej córki, wysyłając ją do Bogu ducha winnego człeka w Golden Crest.
Trzeba przyznać, że panna Emily była, szelma, urodziwa. Kruczoczarne loki okalały twarzyczkę, a w wielkich orzechowych oczach zapalały się złociste blaski. Usta też miała śliczne, póki ich nie otworzyła, a otwierała je bez przerwy. Miała swoje zdanie na każdy temat i uważała za swój obowiązek dzielić się nim z Travisem, na wszelki wypadek, by zapobiec przyszłym nieporozumieniom.
Nie była z tych, co to wszystkie rozumy zjadły, ale niewiele jej brakowało. Travis wyrobił sobie opinię na jej temat po pierwszych pięciu bolesnych minutach znajomości.
Za radą właściciela hotelu, Olsena, mieli się spotkać przy stajniach. Travis dojrzał ją już z daleka. Stała koło palika do wiązania koni, trzymając w jednej dłoni czarną parasolkę, w drugiej białe rękawiczki. Na chodniku obok rzędem czekało na załadowanie przynajmniej sześć sakwojaży.
Ubrana była od stóp do głów w nieskazitelną biel. Travis pomyślał, że nie zdążyła się przebrać po wyjściu z kościoła. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że to czwartek.
Od razu się poróżnili. Wyprostowana, z wysoko podniesioną głową obserwowała bacznie ulicę. Mimo wczesnej pory w gospodzie u Lou zebrał się już tłum krzykliwych gości. Być może dlatego nie usłyszała, gdy podszedł od tyłu.
Popełnił błąd, klepiąc ją lekko w ramię, by zwrócić na siebie uwagę: chciał uchylić kapelusza i przedstawić się. Wtedy wycelowała w niego. Uczyniła to tak szybko, że ledwie miał czas się uchylić. Mały rewolwer ukryty w dłoni wypalił, gdy obracała się ku niemu. Zdążył tylko dojrzeć błysk lufy. Gdyby nie uskoczył w ułamku sekundy, dostałby kulkę w pierś.
Był prawie pewien, że jej Derringer ma tylko jedną komorę, ale wolał nie ryzykować. Chwycił pannę za nadgarstek i wykręcił jej dłoń, kierując broń w górę. Dopiero wtedy postąpił krok ku niej, by wyrazić swoją opinię.
Niewiele myśląc, zdzieliła go parasolką przez głowę i kopnęła z całych sił w udo. Najwyraźniej mierzyła w pachwinę, a gdy nie trafiła za pierwszym razem, z wściekłością ponowiła próbę.
Wiedział już, że ma do czynienia z wariatką.
- Puść mnie, ty jehowo!
- Co za jehowo, do pioruna?
Nie miała bladego pojęcia. Tak ją zaskoczyło pytanie, że omal nie wzruszyła ramionami w odpowiedzi. Nie wiedziała, co oznacza „jehowa”, ale słyszała jak jej siostra Barbara używała tego określenia, ilekroć chciała zbyć natarczywego adoratora, zawsze z dobrym skutkiem. Ruszając z Bostonu przyrzekła sobie we wszystkim naśladować Barbarę.
- Dość ci wiedzieć, że to obelga - parsknęła. - A teraz puszczaj!
- Puszczę, jak obiecasz, że nie będziesz próbowała mnie zabić. Mam cię odwieźć do Golden Crest - powiedział, krzywiąc się. - O ile mnie panna wcześniej nie zastrzeli, a wtedy będzie podróżowała samopas. A niech no tylko spróbuje znowu kopnąć, to klnę się, że...
Przerwała mu, zanim zdążył powiedzieć, że wrzuci ją do koryta z wodą.
- Pan jesteś Clayborne? Nie może być - wyjąkała z przerażeniem w oczach. - Nie... stary?
- Też nie młody - prychnął. - Jestem Travis Clayborne - dodał, ale że kopnięte kolano boleśnie mrowiło, nie pofatygował się uchylić kapelusza. - Niech panna odda rewolwer.
Bez protestów położyła mu broń na dłoni i posłała kose spojrzenie. Nie przeprosiła, co natychmiast zanotował sobie w pamięci.
- Przez tydzień będę kulał. Co masz, panna, w trzewikach, żelazo?
Uśmiechnęła się, a uśmiech miała olśniewający i do tego uroczy dołeczek w prawym policzku. Gdyby nie to, że właśnie zdecydował, iż jej nie lubi, uznałby, że jest daleko więcej niż ładna. Śliczna. Musiał się napomnieć, że wariatka przed chwilą chciała go zabić.
- Co za głupi pomysł. Ma się rozumieć, że nie okuwam trzewików żelazem. Nie chciałam pana kopnąć, ale mnie podszedłeś znienacka.
- Nic takiego nie zrobiłem.
- Skoro tak mówisz - zgodziła się łaskawie. - Żartowałeś tylko, że jesteś gotów się rozmyślić, prawda? Nie zostawi pan przecież bezbronnej damy w potrzebie?
Mała dama ma poczucie humoru, stwierdził Travis słysząc, jak nazywa się bezbronną. Powiedziała to z kamienną twarzą. Niemal zapomniał o bolącym kolanie, na śmiech mu się zbierało. Chciał się jej pozbyć jak najszybciej, ale był już w podogniejszym usposobieniu.
Pan Clayborne ociągał się z odpowiedzią. Na myśl o tym, że znowu zostanie sama gdzie diabeł mówi dobranoc, ciarki jej przeszły po krzyżu. Z cichym westchnieniem pomyślała, że zostało jej tylko jedno wyjście.
Niech Bóg ma ją w swojej opiece, będzie się umizgać do tego błazna. Raz jeszcze westchnęła, po czym wyciągnęła biało - różowy wachlarz, który kupiła w St. Louis, solidnie przepłaciwszy. Otworzyła go wytwornym, godzinami ćwiczonym w pociągu ruchem i przesłoniła twarz. Po co miał widzieć, jak oblewa się rumieńcem, zażenowana swoim absurdalnym zachowaniem.
Nie tylko zamierzała flirtować, ale też i grać pannę nieśmiałą i skromną. Zatrzepotała rzęsami, jak zwykła czynić jej siostra. Barbara zawsze stroiła skromne minki; Emily nie miała wątpliwości, że robi z siebie idiotkę. Bóg świadkiem, że tak też się czuła.
Zła, że jej zdrowy rozsądek usiłuje wziąć górę, uciszyła go w mgnieniu oka. Przysięgła sobie, że całkiem się odmieni i nie miała zamiaru kapitulować, choćby nie wiadomo jak głupio się czuła.
Przez długą chwilę Travis w milczeniu spoglądał, jak Emily trzepocze rzęsami. Ani słowa, pokręcona panna. Nagle zrobiło mu się jej troszeczkę żal. Taka była nie na miejscu na nędznej uliczce Pritchard, wystrojona od święta, ze swoimi żałośnie poprawnymi manierami.
Pojął w mig, że próbuje nim manipulować i postanowił podjąć grę.
- Może powinnaś zasięgnąć rady doktora Morgensterna, zanim ruszysz w drogę, madame. Przepisze coś, bo okrutnie powieki ci latają. Nie żebym miał być niedelikatny, ale taka przypadłość musi doskwierać.
Z głośnym trzaskiem zamknęła wachlarz i westchnęła głośno.
- Albo jest pan jak pień nieczuły, albo to ja jestem jeszcze nie wprawiona.
- Nie wprawiona, w czym niby?
- We flircie, panie Clayborne. Próbuję z tobą flirtować.
Jej szczerość wywarła odpowiednie wrażenie.
- Niby czemu?
- Czemu? Żebyś zrobił, czego chcę, ma się rozumieć. Nie za dobrze mi idzie, prawda?
Nie odpowiedział na to dziwaczne pytanie.
- Powieki przestały ci latać - wycedził, wzbudzając natychmiast jej gniew.
- Wcale mi nie latały - mruknęła. - Z moimi oczami wszystko w porządku, ślicznie dziękuję. Chciałam tylko wypróbować na tobie moje sposoby, ot co. Czy moglibyśmy pójść teraz po panią Clayborne i ruszać w drogę? Oby była sympatyczniejsza od ciebie. Przestań się tak we mnie wgapiać, proszę. Chciałabym dojechać na miejsce przed zmrokiem.
- Nie ma żadnej pani Clayborne.
- Bez tego się nie obejdzie.
- Zechciałabyś powiedzieć wreszcie coś, co trzymałoby się kupy?
Postąpiła krok do tyłu. Ten człowiek jest zbyt przystojny jak na jej wrażliwość. Ma cudowne zielone oczy. Zauważyła to, kiedy się złościł na nią i zadawał niegrzeczne pytania. A jaki męski!
Travis był wysoki, może trochę za szczupły, ale szeroki w barach. Niżej spojrzeć nie śmiała, bo gotów by pomyśleć, że znowu go kopnie, ale była pewna, że nogi też ma niczego sobie.
Ani słowa, wyjątkowo przystojny mężczyzna. Kobiety pewnie się za nim uganiają. Głupie niewiasty, bezbronne wobec tych zielonych oczu. Jego uśmiech też mógłby wywołać niezłe zamieszanie. Raz ledwie, na moment się do niej uśmiechnął, a serce od razu zabiło gwałtowniej. Setki serc pewnie już złamał i nie zamierzała dopisywać swojego do długiej listy. Tę bolesną lekcję miała już za sobą. Ślicznie dziękuje.
Panna Finnegan mierzyła go zimnym wzrokiem, a on zachodził w głowę, czym to się przyczynił do tak nagłej zmiany.
- Pytałem czemu to miałbym być żonaty, żeby odwieźć cię do Golden Crest.
- Bo to wołająca o pomstę do nieba nieprzyzwoitość wyprawiać się w nieznane z takim przystojnym mężczyzną. Co ludzie powiedzą?
- A kto by się tym przejmował? Zna tu pani kogo?
- Nie, ale poznam, kiedy już wyjdę za pana O'Toole'a. Skoro do Golden Crest tylko dzień drogi stąd, będę tu przyjeżdżała na zakupy. Zapewne rozumiesz moje obawy, sir. Trzeba dbać o obyczajność.
Nasrożył się.
- Skoro nie możesz ze mną jechać, moja rola skończona. Chciałem dobrze, przyszedłem, a teraz żegnam, madame.
Już odchodził, obruszyła się serdecznie na takie zachowanie.
- Czekajże - zawołała biegnąc za nim. - Nie zostawisz mnie przecież samej. Dżentelmen nigdy nie opuszcza damy w kłopocie.
- Widać nie jestem dżentelmenem - powiedział, odchodząc szybkim krokiem - a z panny żadna dama w kłopocie.
Chwyciła go za rękę, zaryła obcasami w ziemię i tak pojechała kilka kroków.
- A żebyś wiedział, że jestem w kłopocie i niegodziwe to z twojej strony mi nie wierzyć.
- Dopiero co byłem przystojny, a teraz jestem niegodziwy?
- Jedno i drugie.
Odwrócił się, by na nią spojrzeć. Wiedział, że nie może zostawić jej na lodzie tutaj w Pritchard, jeśli chce spojrzeć w oczy mamie Róży, uznał więc, że jeśli ma ją dowieźć do Golden Crest i zachować zdrowe zmysły, musi się z nią jakoś dogadać.
- To nie miał być komplement - powiedziała piekąc raka, z czym całkiem mu przypadła do gustu.
- Co nie miało być komplementem?
- Że jesteś przystojny. Randolph Smythe też zdawał mi się przystojny, a okazało się, że z niego bydlę.
O nic nie pytaj, powiedział sobie.
- Nie wiesz, kim jest Randolph Smythe?
- Nie chcę wiedzieć.
I tak mu powiedziała.
- Miałam za niego wyjść.
Teraz się zainteresował.
- Ale nie wyszłaś.
- Nie wyszłam, chociaż byłam gotowa.
- Jak bardzo?
Spąsowiała jeszcze bardziej.
- Odwieziesz mnie do Golden Crest, czy nie?
Nie dopuści, żeby zmieniała temat, kiedy obudziła już jego ciekawość.
- Jak bardzo? - zapytał ponownie.
- Czekałam na niego przy ołtarzu, a on nie przyszedł - powiedziała szybko.
- Zwiódł cię? Niegodziwie postąpił. Nie rozumiem, czemu się rozmyślił w ostatnim momencie - oznajmił z niejakim współczuciem.
Kłamał. Był pewien, że dobrze wie, dlaczego poczciwy Randolph zmienił zamiary. Musiał przejrzeć na oczy. Travis był ciekaw, czy i jego Emily próbowała zastrzelić. Każdy, kto ma choć trochę rozumu, wiałby gdzie pieprz rośnie.
- Nie było zatem wesela - rzekł, bo nic lepszego nie przyszło mu do głowy. Wpatrywała się w niego z taką ufnością, jakby oczekiwała większego współczucia. Zdobył się na wysiłek.
- Niektórzy mężczyźni nie nadają się do życia z jedną kobietą. Randolph pewnie do nich należał.
- On nie był taki.
- Staram się być miły, moja panno.
- Nie chcesz wiedzieć, czemu nie przyszedł na ślub?
- Zastrzeliłaś go?
- Skądże.
- No to nie chcę wiedzieć, czym się kierował. Dość, że wesela nie było.
- Było wesele, a jakże. Nie mówiłam ci, panie Clayborne, że moja siostra też się nie pokazała w kościele?
- Żartujesz.
- Mówię najpoważniej w świecie.
- Twoja siostra i Randolph...
- Są teraz małżeństwem.
Był oburzony.
- W jakiej rodzinie się urodziłaś? Własna siostra coś takiego ci zrobiła?
- Nigdy nie byłyśmy blisko.
Popatrzył na nią z ukosa.
- Nie wydajesz się zbytnio zmartwiona.
Travis pokręcił głową, zdziwiony, że tak go zaintrygowała ta historia. Nie znał Randolpha Smythe'a, ale chętnie by mu przyłożył za to, że tak okrutnie obszedł się z Emily. Jakby się zastanowić, Emily Finnegan nie znał również. Czemu, do diaska, tak go to obeszło?
Zobaczyła współczucie w jego oczach i zmierzyła go lodowatym spojrzeniem.
- Tylko nie próbuj się nade mną litować, panie Clayborne.
Miała taką minę, jakby znowu zamierzała go kopnąć. Całe rozrzewnienie odeszło w mgnieniu oka.
- Pewnie sama jesteś sobie winna.
Gdyby wzrok mógł zabijać, braliby już z niego miarę na trumnę. Travis wszak się nie stropił, jeszcze pokiwał głową na znak, że tak właśnie myśli.
- A to niby czemu? - zapytała, założyła ręce na piersiach i przy okazji trzepnęła go niechcący parasolką.
Uznawszy, że zrobiła to umyślnie, chwycił parasolkę, rzucił na bagaże i dopiero odpowiedział.
- Wybrałaś niewłaściwego mężczyznę, człowieka bez skrupułów, sama sobie jesteś winna. Jeszcze nie zrozumiałaś, że lepiej ci bez niego?
Zyskał przebaczenie w jej oczach. W tym, co mówił, nie było okrucieństwa, lecz szczerość. Prawdę powiedział, wybrała człowieka bez skrupułów.
- Zawieziesz mnie do Golden Crest czy nie?
- Co się stało z tą parą, która ci towarzyszyła?
- Możesz się wyrażać jaśniej?
- Jaśniej?
- O której mówisz?
Nastawił uszu.
- Ile ich było?
- Trzy.
- Trzy osoby czy pary?
- Pary.
Stropiona wbiła wzrok w ziemię. Najwyraźniej poruszył niewygodny temat. Dopiero teraz przypomniał sobie, że Cole wspomniał, jak to ludzie w Pritchard boją się panny Emily Finnegan. Pożałował po niewczasie, że nie wypytał go o szczegóły. Cóż, przepadło, ale nie ruszy z tą kobietą w drogę, póki czegoś więcej się nie dowie.
- Towarzyszyło ci sześć osób?
- To była bardzo długa podróż, panie Clayborne.
- Co się stało z pierwszą parą?
- Z Johnsonami?
- Niech będzie, z Johnsonami - zgodził się, byle mówiła dalej. - Co z nimi?
- To dość tragiczna historia.
Czuł, że to powie.
- Ani chybi. Co im zrobiłaś? Zesztywniała.
- Nic im nie zrobiłam. Rozchorowali się w pociągu. Czymś się chyba struli i mieli nudności. Inni pasażerowie też - dodała. - Johnsonowie zostali w Chicago. Pewnie już wyzdrowieli.
- Co się stało z drugą parą?
- Masz na myśli Porterów? To też była dość tragiczna historia. I oni się pochorowali. Ryba.
- Ryba?
- Tak, oni też jedli rybę. Musiała być nieświeża. Ostrzegałam pana Portera, ale mnie nie posłuchał.
- I?...
- Wyniesiono ich oboje z pociągu w St. Louis.
- Zepsuta ryba potrafi zabić człowieka - zauważył.
Przytaknęła skwapliwie.
- Pana Portera zabiła.
- A co z panią Porter?
- Wszystkich obwiniała o śmierć męża, nawet mnie. Może pan sobie to wyobrazić? A ja ostrzegałam go, żeby nie jadł tej ryby. Na próżno, uparł się.
- Dlaczego więc pani Porter ciebie winiła?
- Bo Johnsowie się otruli. Nie wierzyła, że to jedzenie. Uważała, że to ja wszystkich truję. Nie martw się, sir. Jeśli nie będziesz jadł ryby, wszystko powinno być dobrze.
- Czy trzecia para też zjadła rybę?
Pokręciła głową.
- Nie, ale to też dość...
- Tragiczna historia? - podsunął.
- Tak, tragiczna - zgodziła się. - Skąd wiesz? Słyszałeś już, co się przytrafiło panu Hanesowi?
- Nie. Co mu się przytrafiło?
- Dostał kulkę.
- Wiedziałem, że kogoś zastrzeliłaś.
- Wcale nie - krzyknęła. - Dlaczego posądzasz mnie o taki straszny czyn?
- Mnie próbowałaś zastrzelić.
- To był przypadek.
Postanowił ją rozdrażnić.
- W porządku. Zastrzeliłaś zatem pana Hanesa przez przypadek?
- Nie. Grał z jakimś mężczyzną w karty i raptem jeden z nich, nie pamiętam który, oskarżył tego drugiego, że oszukuje. Zaczęła się awantura i pan Hanes został postrzelony, ale nie śmiertelnie. Ten drugi też mógł oberwać, bo obaj strzelali. Bardzo niekulturalnie się zachowywali. Zniszczyłam sobie najlepszy kapelusz, kiedy z panią Hanes schowałyśmy się pod ławkę, żeby nie dosięgła nas zbłąkana kula.
- Co było dalej?
- Konduktor opatrzył panu Hanesowi ranę, zatrzymał pociąg w Emmerson Point i zostawił pana Hanesa pod opieką miejscowego lekarza.
- A ty resztę drogę przebyłaś sama?
- Tak, dojechałabym i do Golden Crest, gdybym znała drogę, ale właściciel hotelu powiedział mi, że nie dam rady bez przewodnika, to zaczęłam go szukać. I wtedy pan zaofiarował swoje usługi. Odwieziesz mnie?
- Odwiozę.
- Och, dziękuję, panie Clayborne - szepnęła i ścisnęła mu dłoń. - Nie będzie pan żałował - zapewniła z uśmiechem.
- Możesz mówić mi Travis.
- Dobrze. To bardzo miło z twojej strony, że mnie odwieziesz, Travisie.
- Nie ma w tym nic miłego. Spadłaś mi na głowę i im szybciej ruszymy, tym szybciej się ciebie pozbędę.
Cofnęła dłoń i odwróciła się w stronę bagaży.
- Gdybym właśnie sobie nie przypomniała, że postanowiłam skończyć z otwartością i bezpośredniością, powiedziałabym, że z ciebie gbur i człowiek nieużyty.
- Zdawało mi się, że cały czas byłaś otwarta i bezpośrednia, czyż nie?
- Ale właśnie sobie przypomniałam, żeby nie być.
- Tym razem nie będę prosił o wyjaśnienia - mruknął. - Zaczekaj tutaj, a ja poszukam koni. Aha, w góry możesz wziąć tylko dwie torby, resztę zabierze O'Toole. Tymczasem możesz zostawić je w hotelu. Olsen dopilnuje, żeby nikt ich nie ukradł.
- Ani myślę. Zabieram wszystkie. Ślicznie dziękuję! - krzyknęła za nim na cały głos, ale Travis był już na środku ulicy.
- Nie, nie zabierasz. Bardzo proszę.
Zacisnęła usta ze złości i patrzyła za odchodzącym Travisem. Postawny mężczyzna. Szkoda, że taki arogant.
Westchnęła i z ociąganiem odwróciła wzrok. Jest przecież zaręczona z panem O'Toolem i nie powinna zwracać uwagi na innych mężczyzn.
To Barbara, nie ona, była czarną owcą w rodzinie. Emily jest osobą trzeźwą i praktyczną, na której można polegać, niczym na parze starych wygodnych butów. Nie, kiedyś taka była, teraz już nie.
Travis przeszedł już na drugą stronę ulicy.
- Powinnam cię ostrzec. Nie można na mnie polegać - zawołała.
- Też tak uważam. Nie masz za grosz rozsądku - odkrzyknął.
Uśmiechnęła się z satysfakcją. Travis na ten widok wrósł w ziemię.
- Uważasz, że nie mam za grosz rozsądku?
Była najwyraźniej zachwycona tą oceną. Czy ta kobieta nie rozumie, że właśnie ją obraził?
Nie, nie obraził, powiedział szczerą prawdę, poprawił się w myślał.
- Emily?
- Tak?
- Czy O'Toole wie, że żeni się z pomyloną dziewczyną?
Emily dąsała się. Lodowaty wzrok, kamienne milczenie. Travisowi zbierało się na śmiech, ale zachowywał grobową powagę. Nie może dać jej odczuć, jaka jest zabawna, bo rozpęta piekło.
Późnym popołudniem zarządził postój, by dać wytchnąć koniom. Tak przynajmniej powiedział. Chyba uwierzyła w jego kłamstwo. Tak naprawdę chciał, by to ona odpoczęła. Nie była na pewno amazonką. Cały czas uderzała pupą o siodło, a zbolała mina wyraźnie mówiła, że panna dostała w kość.
Kiedy wreszcie zsiadła ze swojego wierzchowca, nie mogła się wyprostować. Odrzuciła pomoc, a w przesadnie współczującym spojrzeniu towarzysza nie dojrzała nic zabawnego.
Byli już dosyć wysoko w górach i w powietrzu czuło się chłód. Travis zaczął rozpalać ognisko, by mogła się ogrzać. Zjedli w milczeniu skromny posiłek. Właśnie pomyślał, że podróż nie będzie może taka straszna, gdy Emily obróciła jego nadzieje w pył.
- Zrobiłeś to specjalnie, Travisie? Przyznaj się i przeproś, może ci wybaczę.
- Nie zrobiłem tego specjalnie. Zamiast przełożyć prawą nogę przez łęk uparłaś się jechać po damsku. Skąd miałem wiedzieć, że nie umiesz jeździć inaczej?
- Na Południu damy jeżdżą po damsku - oznajmiła.
Poczuł, że za chwilę rozboli go głowa.
- Nie jesteś przecież z Południa, tylko z Bostonu.
- Co ma piernik do wiatraka. Damy z Południa są bardzo wytworne. Wszyscy o tym wiedzą, postanowiłam więc być damą z Południa.
Poczuł rwanie w skroniach.
- Nie możesz być z Południa, bo tak sobie postanowiłaś.
- Ależ oczywiście, że mogę. Mogę być kim zechcę.
- Dlaczego akurat z Południa? - zapytał nieopatrznie.
- Ten ich delikatny zaśpiew. Jest bardzo kobiecy i melodyjny. Przestudiowałam dogłębnie tę kwestię i zapewniam cię, że wiem, o czym mówię. Opanowałam akcent. Chcesz usłyszeć jak...
- Nie chcę. Nie wszystkie damy z Południa jeżdżą po damsku, Emily.
Posłała mu tak kose spojrzenie, iż pożałował, że podniósł znowu temat jazdy konnej.
- Większość - rzekła. - To, że nigdy jeszcze nie jechałam po damsku, nie znaczy, że nie dałabym sobie rady, ale ty musiałeś się wtrącić. Specjalnie przerzuciłeś mnie przez konia. Mogłam skręcić kark.
Ani trochę nie czuł się winny.
- Pomogłem ci tylko wsiąść. Boli cię jeszcze ramię?
- Nie. I doceniam fakt, że je rozmasowałeś, ale suknia jest do niczego. Ślicznie dziękuję. Co sobie Clifford O'Toole o mnie pomyśli?
- W rękawiczce masz dziurę od kuli. To będzie pierwsza rzecz, którą zauważy. Poza tym, jeśli cię kocha, nie powinien zwracać uwagi na wygląd.
Ugryzła kawałek jabłka i dopiero zdecydowała się odpowiedzieć.
- Nie kocha mnie. Niby jak? Nigdy w życiu mnie nie widział.
Przymknął oczy. Rozmowa z Emily okazywała się równie trudna, jak próby dyskutowania z Colem.
- Masz zamiar poślubić mężczyznę, którego nie znasz? Czy to trochę nie dziwne?
- Nie bardzo. Słyszałeś chyba o listownych narzeczonych?
- Jesteś jedną z nich?
- Poniekąd - bąknęła. Naturalnie była, ale duma nie pozwalała jej się przyznać.
- Korespondowaliśmy z panem O'Toolem i chyba całkiem dobrze go poznałam. Pisze gładko i potoczyście, a nadto jest poetą.
- Słał ci wierszowane listy? - zapytał, szczerząc zęby.
Zadarła leciutko brodę.
- Co w tym śmiesznego?
- Musi być z niego... pomyleniec.
- Ani trochę. Piękne pisze wiersze i przestań tak szczerzyć zęby. Naprawdę są piękne, a on nadzwyczaj inteligentny. To widać. Przeczytaj sobie jego listy, kiedy mi nie wierzysz. Mam wszystkie trzy w torbie. Poszukać?
- Nie będę czytał jego listów. Możesz mi wytłumaczyć, dlaczego uparłaś się wyjść za nieznajomego?
- Próbowałam za znajomego i widzisz, jak się skończyło.
- Podjęłaś decyzję, kiedy tamten cię zawiódł?
- Powiedzmy, że było to ostatnie rozczarowanie, które zgodziłam się ścierpieć.
- Doprawdy? - Ciekaw był jak też zamierzała zapobiec następnym.
Jakby czytała w jego myślach.
- Nie spałam całą noc... poślubną - powiedziała.
- Płakałaś?
- Nie, nie płakałam. Rozmyślałam nad swoim położeniem i w końcu obmyśliłam plan, który wszystko powinien odmienić. Byłam zawsze szczera i otwarta. Koniec z tym. Ślicznie dziękuję.
- Jak to się dzieje, że ze mną jesteś szczera?
Wzruszyła ramionami.
- Pewnie nie powinnam, ale nigdy więcej się już nie zobaczymy, więc nieważne czy wiesz, że postanowiłam oszukiwać. Nikt inny nie wie.
- Udając kogoś, kim nie jesteś, napytasz sobie biedy.
Miała w tej materii odmienne zdanie.
- Byłam, kim jestem, i nie wynikło z tego nic dobrego. Kiedy to zrozumiałam, postanowiłam wymyślić siebie na nowo. Dość już miałam starań, wysiłków i zdrowego rozsądku.
- Przesadzasz. - I jesteś pomylona, dodał w myślach. - Twoja duma została zraniona, ale ból minie.
Zagniewały ją te słowa.
- Doskonale wiem, co robię. Moja duma nie ma z tym nic wspólnego. Starania i wysiłki zaprowadziły mnie do nikąd. Dać ci przykład?
Nie czekając na odpowiedź, wdała się w opowieść.
- Randolph studiował, chciał zostać bankierem. Był na ostatnim roku studiów, kiedy się zaręczyliśmy. Miał kiepskie oceny i bał się, że wyrzucą go z uniwersytetu. Mówiłam, żeby mniej chodził na przyjęcia, a bardziej przyłożył się do nauki, ale mnie nie słuchał. Prosił, żebym mu pomogła w zbieraniu materiałów do pracy, a ja głupia chciałam mu się przypodobać. Skończyło się tak, że pisałam dla niego całe rozprawy. Miały mu niby pomóc w układaniu własnego tekstu, tymczasem on umieszczał na pierwszej stronie swoje nazwisko i dawał je swoim profesorom. Postąpił nieuczciwie i jaka kara go za to spotkała? Skończył studia z wyróżnieniem, dostał pracę w jednym z najbardziej szacownych banków w Bostonie, zaczął dobrze zarabiać. Wtedy zainteresowała się nim moja siostra. Czyż to nie ironia losu? Gdybym mu nie pomogła, nie dostałby łakomej posady i Barbara nie spojrzałaby nawet na niego. Ale błędy czegoś mnie nauczyły i dlatego z panem O'Toolem wszystko się dobrze ułoży. Randolph złamał dane słowo, panu O'Toole'owi na to nie pozwolę.
- Jakim sposobem?
Puściła pytanie mimo uszu.
- Może nie jest tak bogaty jak Randolph, ale prawie, i żyje w pięknym, dzikim kraju. Nienawidzę miasta. Nie potrafię tam żyć. Nie zrozumiesz tego, bo całe życie przeżyłeś tutaj, ale ja tam usychałam. Powietrze zanieczyszczone, pełno ludzi na ulicach, wszędzie gmaszyska takie wysokie, że zasłaniają niebo.
- Nie zamierzałaś mieszkać z Randolphem w Bostonie?
- Przyrzekał, że po roku małżeństwa przeniesiemy się na Zachód. Ojciec był przerażony. Uważał, że pensja Randolpha jest ważniejsza od mojego usychania.
- Pieniądze nie są ważniejsze. Pamiętam jak to było, kiedy mieszkałem w Nowym Jorku.
Zrobiła wielkie oczy.
- Mieszkałeś na Wschodzie?
- Gdzieś do dwunastego roku życia.
- Dlaczego się przeniosłeś?
Miał zamiar krótko odpowiedzieć na pytanie, nie rozwodząc się nad przeszłością, ale tak swobodnie się z nią rozmawiało, że powiedział znacznie więcej niż chciał. Strawił dobre pół godziny opisując braci, siostrę, szwagra i mamę Różę. Była zafascynowana jego rodziną, a kiedy wspomniał, że ma zamiar zostać prawnikiem, uśmiechnęła się.
- Szczęściarz z ciebie, że masz taką kochającą rodzinę.
Przytaknął.
- A ty?
- Mam siedem sióstr. Może któraś przyjedzie kiedyś odwiedzić mnie i pana O'Toole'a. On ma wspaniały dom z krętymi schodami. Opisał go w listach.
Travisa niewiele obchodził jej przyszły dom.
- Będziesz żałowała, że wyszłaś za człowieka, którego nie kochasz.
Nie zareagowała na tę uwagę, przeczesała tylko włosy palcami. Choćby nie wiem jak z nimi walczyła, loki ciągle muskały twarz. Mogłaby podbić każdego mężczyznę, tyle w niej było kobiecego wdzięku. Gdyby tylko nie upierała się być taka pomylona.
Postanowił jej to powiedzieć.
- Wiesz na czym polega twój problem?
- Wiem - odparła z miejsca. - Powinnam była uczyć się od mojej siostry. Barbara nie ma krzty zdrowego rozsądku, jest zupełnie niepraktyczna. Udaje bezradną i potrafi flirtować.
- Żaden mężczyzna nie chce bezradnej kobiety, a praktyczna zawsze się zda.
Wstał, zanim zdążyła wszcząć sprzeczkę, rozprostował mięśnie karku i zaczął zbierać kamienie, by zagasić ognisko.
Zaskoczyła go, oferując pomoc. W kilka minut skończyli. Raptem zrobiło mu się spieszno ruszać w dalszą drogę. Za długo zmarudził, opowiadając o swojej rodzinie. Nie rozumiał, dlaczego powiedział jej tak wiele, nie miał przecież w zwyczaju zwierzać się obcym.
Emily nie była obca tylko... inna. Nie bardzo potrafiłby powiedzieć, co go w niej pociągało, cokolwiek to było, instynkt ostrzegał go, by trzymał się od niej z daleka. Ciało miało całkiem inne zdanie w tej materii i podsuwało rojenia, jak to się z nią kocha. Próbował wyobrazić sobie Emily bez ubrania, co wymagało pewnego wysiłku, zważywszy jak szczelnie była osłonięta.
Czuł, że musi być wspaniała: kształty ukryte pod stanikiem sukni, wąska talia i szczupłe biodra powiadały mu, że jest dobrze zbudowana i że nie doznałby zawodu. Ta kobieta miała wszystko jak trzeba i na swoim miejscu.
Co innego myśleć, inna rzecz brać się do dzieła. Ani myślał wprowadzać swoje rojenia w czyn, wszak dawał im folgę bez zbędnych skrupułów. Była kobietą ponętną, a on potrafił docenić niewieścią urodę, jak każdy mężczyzna żyjący na odludziu.
Nie, nie przejmował się tym, co mówiło ciało. Potrafił z łatwością nad nim panować. Martwiło go natomiast, że zaczyna dobrze czuć się w jej towarzystwie, chociaż zachodził w głowę, co może mu się podobać w osobie o tak cudacznych poglądach. Emily wywoływała uśmiech na jego twarzy, prawiąc rzeczy szalone.
Z przyjemnością na nią spoglądał. Nic w tym przecież złego. Ba, źle byłoby nie spoglądać. Jest przecież normalnym mężczyzną, o normalnych skłonnościach, a ona z każdą chwilą stawała się śliczniejsza. Co nie znaczy, że się w niej zadurzył.
Przeanalizowawszy sytuację, poczuł się raźniej i przestał burmuszyć. Widząc, jak karmi konia resztką jabłka, uznał, że to urocze, a przy tym praktyczne. Ciekaw był jak też uda się jej udawać istotę bezbronną i niezaradną wobec Clifforda O'Toole'a.
Czekał przy koniach, ona tymczasem poszła umyć się w potoku. Uczuł uścisk w gardle, gdy patrzył jak wraca biegiem, z zaróżowionymi od lodowatej wody policzkami, i woła radośnie, że dzień jest piękny. Miał ochotę ją ucałować i trzeba było nie lada dyscypliny, by się powstrzymał.
- Jestem gotowa do drogi, Travisie.
Natychmiast się ocknął.
- Czas najwyższy. Zmarnowaliśmy dwie godziny - stwierdził rzeczowo.
- Nie zmarnowaliśmy. Było... miło.
Wzruszył ramionami.
- Chcesz, żebym pomógł ci dosiąść konia?
- I przerzucić mnie przez grzbiet? Raczej nie.
Dobrą chwilę trwało, nim trafiła stopą w strzemię, ale w końcu siedziała w siodle. Posłała Travisowi zwycięski uśmiech. Zgasł szybko.
- Bezradna kobieta poprosiłaby o pomoc - powiedział i z uśmiechem wskoczył na swojego wierzchowca. Musi być wariatem, skoro zaczyna lubić pannę Emily Finnegan.
W milczeniu dotarli na skraj wąwozu, przez który Travis chciał się przeprawić dla skrócenia podróży, ale był zalany, tak jak przewidział Adam.
- Nie zamierzasz chyba przeprawiać się tędy. Gdzieś przecież musi być most.
- Nie ma tu żadnych mostów, a to nie rzeka, Emily, tylko wąwóz.
Jej wierzchowiec znarowił się na widok rwącej wody. Travis przechylił się, chwycił za uzdę i przyciągnął konia do siebie.
- Pewnie myśli, że będzie musiał wejść do wody. Ale nie będzie, prawda?
W jej głosie dało się słyszeć lęk.
- Nie, nie będzie musiał. Nie możemy tędy przejechać - zapewnił.
Ich nogi się zetknęły. Poczuła to, ale nie zareagowała. Cieszyła ją ta bliskość. Czuła się przy nim bezpiecznie, ale i nieswojo. Co się z nią, na Boga, dzieje? Przestawała rozumieć samą siebie.
- Nie możemy tędy przejechać - powtórzyła jak echo i poklepała konia gestem, który miał, jak sądził Travis, uspokoić zwierzę.
- I co teraz? - zapytała.
- Twoja podróż właśnie się wydłużyła do dwóch, może trzech dni.
Całą siłą woli powstrzymała okrzyk ulgi. Niech Bóg ją ma w swojej opiece. Jeszcze najmniej dwa dni, zanim zobaczy i poślubi pana O'Toole'a. Powinno ją to zmartwić, czyż nie? Dlaczego zatem czuje się tak, jakby dowiedziała się o odroczeniu egzekucji?
- To strach - szepnęła.
- Co mówisz?
- Nic takiego - odparła, kręcąc głową.
Nie miała zamiaru mówić mu prawdy. Nie śmiała też spojrzeć na niego z obawy, by nie dojrzał ulgi w jej oczach. I tak uważał, że jest szalona, chcąc wyjść za zupełnie obcego człowieka, a ona zaczynała myśleć, że ma rację.
Może to tylko przedślubne nerwy. Niektórym pannom to się przecież zdarza. Oczywiście, że tak. Powinna jeszcze raz przeczytać listy pana O'Toole'a i na pewno od razu lepiej się poczuje. Przecież otworzył przed nią serce, pokazał się człowiekiem ponad wszelką wątpliwość wrażliwym i czułym, który będzie kochał i troszczył się o nią, póki śmierć ich nie rozłączy. Czego więcej mogłaby chcieć od męża?
Miłości, pomyślała markotnie. Chciała go kochać tak mocno, jak mocno on zapewniał o swojej miłości.
- Nie pochorujesz mi się chyba tutaj, Emily?
- Nigdy nie choruję. Czemu pytasz?
- Strasznie zbladłaś.
- To z zawodu - skłamała. - Ty też musisz być zawiedziony. Wygląda na to, że będziesz się ze mną męczył jeszcze przez dwa dni. Zły jesteś?
- Nie. Dlaczego tak ci pilno do Golden Crest?
- A nie powinno?
- Kochałaś Randolpha? Zagniewało ją to pytanie.
- Skąd ci Randolph przyszedł do głowy?
Wzruszył ramionami.
- Kochałaś?
- Być może.
- A to co za odpowiedź? Lubiłaś, kiedy cię całował?
- Na Boga, nie godzi się, żebyś zadawał mi tak osobiste pytania. Zaraz chyba zacznie padać?
- Rzeczywiście - przytaknął. - Odpowiedz na moje pytanie.
Westchnęła głośno nie chcąc dać mu do zrozumienia, jak bardzo jest zirytowana, ale w końcu uczyniła zadość jego ciekawości.
- Ani lubiłam, ani nie lubiłam. Całował chyba jak należy.
Zaśmiał się.
- Co tak cię rozśmieszyło?
Tego nie wyjaśnił, ale jej odpowiedź sprawiła mu przyjemność. Nie lubiła, kiedy Randolph jej dotykał. Uważa, że całował „jak należy”.
- Gdzie przenocujemy? - zapytała, chcąc uciąć dalsze pytania.
- Cofniemy się kilka mil i zatrzymamy w zajeździe Henry'ego Billingsa. Jedzenia podłe, ale pościel czysta. Jeśli się pospieszymy, zdążymy przed deszczem. Co mi się tak przyglądasz, Emily?
- Twoje oczy - wypaliła bez namysłu i spąsowiała, przyłapana na gorącym uczynku. - Są takie zielone. Czy bracia żartowali sobie z ciebie, kiedy byłeś mały?
- Z powodu moich oczu?
- Nie, z powodu... - Ugryzła się w język i zaczerwieniła jeszcze bardziej na myśl o tym, co zamierzała powiedzieć. Panie w niebiesiech, chciała zapytać, czy pokpiwali z niego, że taki urodziwy. Miałaby się z pyszna. Reszta drogi upłynęłaby na wymianie zgryźliwych uwag. Zauważyła już, jaki potrafi być arogancki.
- Z jakiej racji mieli ze mnie żartować? - zapytał ponownie.
Wpatrywała się w niego, usiłując wymyślić jakiś prawdopodobny powód.
- Że jesteś taki wysoki - powiedziała wreszcie.
Wykończy go ta kobieta.
- Jako dziecko nie byłem wysoki. Byłem mały. Jak większość dzieci.
- Jak równie protekcjonalnym tonem będziesz się odzywał w sądzie, nie wygrasz żadnej sprawy. To tylko przypuszczenie - dodała, kiedy zmierzył ją złym okiem.
- Jeśli nadal będziesz tak na mnie patrzyła, gotów jestem pomyśleć, że chcesz, bym cię pocałował.
- Nie chcę.
- To przestań się wpatrywać w moje usta.
- W co się mam wpatrywać?
- W wodę - burknął. - Patrz w wodę. Pewna jesteś, że nie chcesz, żebym cię pocałował?
Zaczynały się z nią dziać dziwne rzeczy. Tchu jej brakowało. Wiedziała, że kusi złe, ale nie mogła oderwać oczu od Travisa. Cóż mogła ją obchodzić woda? Miała nadal ochotę patrzeć na Travisa. Co się z nią dzieje?
- Nie wypadałoby, żebyś mnie całował. Wkrótce będę mężatką.
- Nie ma żadnego powodu, byś wychodziła za obcego człowieka, Emily.
- Co ciebie może to obchodzić?
Nie był przygotowany na to pytanie.
- Obchodzi mnie, kiedy ktoś robi coś, co wydaje mi się głupie.
- Chcesz powiedzieć, że jestem głupia?
- Ty to powiedziałaś...
Aż do zajazdu Bilingsa żadne z nich nie odezwało się już słowem. Henry wyszedł im na spotkanie. W średnim wieku, z czaszką łysą jak polerowany kamień i jak kamień rozmowny. Powitał Emily, tak się jej przynajmniej zdawało, bo nie patrząc nawet na nią wymamrotał coś, z czego nie zrozumiała ani słowa, po czym gestem dał znak, by szła za nim. Gdy weszli do środka, wskazał na drzwi, za którymi miała spać.
W głównym pomieszczeniu wokół ścian znajdowały się opuszczane łóżka na zawiasach. Po obu stronach stały długie stoły i ławy, a na samym środku pękaty piecyk.
Travis zachowywał się tak, jakby był w wielkiej komitywie z Henrym. W czasie kolacji raczył go najnowszymi wieściami. Emily nie odzywała się. Siedziała obok swego towarzysza i usiłowała jeść cuchnącą zupę, ale nie mogła przełknąć choćby jednej łyżki. Gospodarzowi było to najzupełniej obojętne, skubała więc ciemny chleb, popijając kozim mlekiem, zupę zaś odstawiła.
Gdy tylko skończyła, wstała od stołu. Zatrzymała się przy drzwiach i zwróciła do Travisa:
- Dojedziemy do Golden Crest jutro?
Pokręcił głową.
- Nie, pojutrze. Jutro przenocujemy u Johna i Millie Perkinsów. Wynajmują pokoje.
Emily pożegnała mężczyzn i położyła się spać. Travis zobaczył ją dopiero następnego ranka, gdy pojawiła się w izbie z torbą w ręku, w różowej sukience i takim też swetrze. Ładnie jej było w różowym. Niech to, wyglądała coraz urodziwiej.
Miał ochotę ją pocałować, ale nie uczynił tego, tylko się nachmurzył i przyrzekł sobie w duchu trzymać się od niej z dala. Nie będzie robił osobistych wycieczek i będzie obojętny na jej prowokacje.
Podróż okazała się bardzo przyjemna. Emily nie wszczynała sprzeczek, toczyli zatem rozmowy natury filozoficznej.
Wyznała, że uwielbia czytać i połyka wprost książki. Poradził jej. by przeczytała Państwo.
- To rzecz o sprawiedliwości - pospieszył wyjaśnić. - Powinna ci się spodobać. Mnie się spodobała. Mama Róża podarowała mi egzemplarz oprawny w skórę, do tego dziennik. To najcenniejsze rzeczy, jakie posiadam.
- Po co ci dziennik?
- Mam w nim zapisywać sprawy, w których będę występował jako obrońca. Powiedziała, że kiedy odejdę na emeryturę, chciałaby, żebym w jedną dłoń wziął Państwo, w drugą mój dziennik i żeby oba tomy się zrównoważyły.
- Jak waga Temidy - szepnęła Emily pełna uznania dla mądrości matki Travisa.
Zaczęła go wypytywać o Platona i przez całe popołudnie rozprawiali o prawie i sprawiedliwości. Z radością wymieniał z nią opinie i szczerze żałował, gdy dyskusja dobiegła końca. On zawinił. Popełnił błąd i wdał się w sprawy osobiste.
- Pełno w tobie sprzeczności, Emily. Jesteś wykształcona, mądra...
- Ale?
- Robisz coś zwariowanego. Prawdę mówiąc, całkiem głupiego.
Rozzłościła ją ta śmiałość.
- Nie przypominam sobie, żebym pytała cię o zdanie.
- Ale je usłyszałaś - odparował. - Dopiero co tak żarliwie rozprawiałaś o uczciwości i sprawiedliwości, tymczasem zawracasz głowę Bogu ducha winnemu człowiekowi. To nieuczciwe.
Tak się sprzeczali, póki nie dojechali do domu Perkinsów.
Mówił głównie Travis. Wyliczył co najmniej dwadzieścia powodów, dla których nie powinna wychodzić za O'Toole'a, ale ostatni był jego zdaniem najbardziej przekonujący.
- Nie potrafisz udawać delikatnego kwiatuszka, na który trzeba bez przerwy chuchać i dmuchać, Emily.
- Do diaska, jestem delikatna.
Parsknął niedowierzająco.
- Jak niedźwiedź.
- Jeśli rzucanie obelg jest jedynym sposobem, w jaki potrafisz bronić swojego stanowiska, niech Bóg ma w opiece twoich klientów.
Travis zeskoczył z konia, pomógł zsiąść Emily i znacznie dłużej niż trzeba trzymał dłonie na jej biodrach.
- Udane małżeństwo to trudna rzecz, uczciwość jest w nim niezbędna.
- A ty skąd wiesz? Nie byłeś nigdy żonaty, prawda?
- To nie ma znaczenia.
- A flirtować to uczciwe?
Zbiła go z tropu tym pytaniem. Musiał chwilę pomyśleć, zanim odpowiedział.
- Czasami uczciwe. Flirt należy do zalotów, ale ja osobiście uważam, że wtedy jest uczciwy, gdy kobieta flirtuje z mężczyzną, którego upatrzyła sobie na męża.
- Upatrzyła na męża? Chcesz mi powiedzieć, że kobieta może flirtować tylko z tym, za którego ma wyjść?
- Tak właśnie myślę.
- To śmieszne. Flirt to pierwszy krok na długiej drodze poszukiwania właściwej osoby. Mężczyźni też flirtują, masz pojęcie? Tylko inaczej niż kobiety.
- My nie flirtujemy.
Darmo było się z nim sprzeczać.
- To przecież tylko niewinna gra między kobietą i mężczyzną. Poza tym, mężczyźni lubią, kiedy kobiety z nimi flirtują. Barbara potrafiła owinąć sobie wokół palca każdego mężczyznę. Kręcili się koło niej niczym trutnie wokół królowej.
- Wcale nie lubimy, kiedy kobiety z nami flirtują - upierał się. - Jesteśmy mądrzejsi niż wam się zdaje i nie lubimy być wodzeni za nos.
- Nie musisz przemawiać do mnie tym wyniosłym tonem. Przez ostatnią godzinę cierpliwie słuchałam twoich argumentów. Nie kpiłam z ciebie. Prawda, miałam chęć, ale wytrzymałam. Teraz moja kolej. Dowiodę ci swoich racji.
- Jakich racji?
Wiedziała, że się z nią droczy. Zapatrzyła się w guziki jego koszuli, by nie widzieć uśmiechu na twarzy.
- W sprzyjających okolicznościach dowiodłabym ci, że wątły kwiatek większą wzbudza atencję niż ten wybujały.
- Naprawdę wierzysz, że bezradna kobietka, która trzepocze rzęsami i spija z ust mężczyzny każde słowo, wzbudza jego atencję?
- Owszem.
- Jesteś zupełnie postrzelona.
Zignorowała przyganę.
- Przestudiowałam ten problem dogłębnie, Travisie.
- Co to miałyby być za sprzyjające okoliczności - zapytał, wracając do jej wcześniejszych słów.
- Boston - odparła. Wskazała w stronę domu Perkinsów i ciągnęła dalej: - Nie mam zamiaru dowodzić ci swojej racji w obecności obcych. To byłoby nieroztropne, a nawet niebezpieczne. Mężczyźni w Bostonie są bardziej cywilizowani i wiedzą, jak należy postępować z damami. Przestrzegają pewnych zasad. Nie mogę powiedzieć tego samego o mieszkańcach Montany, bo ich nie znam.
- Większość tutejszych mężczyzn to dżentelmeni, ale są i tacy, którzy nie pytając o zdanie uwieźliby cię ze sobą. Mam pilnować twojego bezpieczeństwa i wolałbym nie wdawać się w burdy, dlatego że niemądrze się zachowałaś. Poza tym zaraz coś zjemy, i nie chciałbym poczęstować kogoś kulką. Zaraz po posiłku to źle wpływa na trawienie.
Z trudem się powstrzymała, by nie parsknąć śmiechem na taką okropność.
- Jedynie niestrawność powstrzymuje cię przed zabijaniem ludzi?
- Tak jest.
- Nie wierzę ci. Kpisz sobie ze mnie, dżentelmenowi to nie przystoi.
- Mówiliśmy już o tym, Emily. Chyba wspominałem ci, że nie jestem dżentelmenem. Prawdę powiedziawszy, powinnaś się cieszyć, że cię eskortuję.
Tak była zaskoczona tą rzeczową uwagą, że nie przyszło jej do głowy odepchnąć jego dłoń.
- Doprawdy? Dlaczego powinnam się cieszyć?
- Bo gdybym cię nie eskortował, byłbym jednym z tych, którzy chętnie uwieźliby cię ze sobą.
Uznała, że to bardzo miłe słowa. Nie mówił przecież poważnie. Pokręciła głową na znak, że nie jest aż tak naiwna, by dać im wiarę, po czym wybuchnęła śmiechem. Przestała, widząc jego poważną minę.
- Obydwoje wiemy, że nie mówisz poważnie. Przestań się nade mną znęcać. Przecież tak naprawdę...
- Nie musisz ze mną flirtować.
- Wcale z tobą nie flirtuję - zapewniła. - Dlaczego mnie trzymasz?
- Tak będzie łatwiej.
- Co będzie łatwiej?
- Pocałować cię.
Kiedy poczuła jego usta na swoich, zarzuciła mu ręce na szyję i przylgnęła do niego. Zaświtało jej jeszcze w głowie, że gdy tylko przestanie go całować, powie mu, by zostawił ją w spokoju.
W tej chwili liczył się tylko Travis. Pod opuszkami palców czuła jego silne muskuły i jednocześnie nie mogła się nadziwić jak bardzo jest delikatny.
Wielkie nieba, naprawdę potrafił całować.
Nie pojmował, skąd nagła potrzeba, by ją pocałować, ale ledwie ta myśl powstała mu w głowie, nie mógł się jej pozbyć. Nie miał zamiaru dać się ponieść namiętności. Odsunął się od Emily, kiedy poczuł, że gotów posunąć się za daleko.
Do diaska, jaka ona uwodzicielska.
Emily miała rozbawioną minę, ale szybko spoważniała.
- Nie możesz mnie całować, kiedy ci przyjdzie ochota.
By dowieść jej, że się myli, pocałował ją jeszcze raz. Gdy podniósł głowę, westchnęła cicho, wyraźnie zadowolona.
- To ostatni pocałunek, jaki ode mnie dostałeś - oznajmiła i jęknęła w duchu, słysząc swój drżący głos. - Mówię poważnie. Nie możesz mnie całować.
- Skoro na niego przystałaś. A może to nie twój język czułem w swoich ustach?
Oblała się szkarłatem.
- Starałam się być uprzejma.
Roześmiał się w głos.
- Jesteś jedyna w swoim rodzaju. Gdybym był skory do żeniaczki, Randolph musiałby się obejść smakiem.
Wiedziała, że powiedział coś nie tak, ale chwilę trwało zanim zrozumiała co.
- Clifford O'Toole - powiedziała w końcu. - Randolph to ten, który ożenił się z moją siostrą.
- Prawda, ten, który cię oszukał.
- Musisz używać tego słowa?
- Nie ma się co obruszać.
Stali dość daleko od stodoły, ale Travis usłyszał skrzypnięcie otwieranych od wewnątrz wrót. Instynktownie przysunął się do Emily, by ją osłonić w razie potrzeby. Nie była to przesadna ostrożność, bo wiedział z doświadczenia, że u Perkinsów zatrzymują się często dzikusy z gór, dla których nie istniały żadne prawa.
Odetchnął z ulgą na widok idącego ku nim mężczyzny. Jack Hanrahan, zwany z oczywistych powodów Jednookim Jackiem, straszył samym swym wyglądem: długie, ciemne, od lat nie myte kudły, wiecznie wykrzywiona twarz, wszystko to sprawiało wrażenie, jakby szpetny Jack miał za moment rozerwać człowieka na strzępy. Okropnie dumny ze swej odrażającej aparycji nie nosił nawet przepaski na oko, uważał, że odjęłaby mu męskości.
Ilekroć Travis widział Jacka, czuł, jak mu się wywraca żołądek. Inni byli bardziej otwarci, dawali Jednookiemu wprost do zrozumienia, jakie budzi odczucia, co, jeśli wierzyć słowom starego Perkinsa, wbijało Jacka w jeszcze większą próżność. Uwielbiał terroryzować ludzi.
Travisowi zaświtał raptem diabelski plan, który miał sprowadzić Emily na ziemię i uświadomić jej, jak zwariowane ma wyobrażenie o mężczyznach.
- Być może znalazłem sposób, byś dowiodła mi swoich racji.
- Tak?
Próbowała się odwrócić i zobaczyć, w co też wpatruje się Travis, ale on położył jej dłonie na ramionach i nie pozwolił się ruszyć.
- Naprawdę chcesz mi pokazać jak bezradność działa na mężczyznę?
- Gdybym mogła... Przestudiowałam dogłębnie to zagadnienie i zapewniam cię, że wiem, o czym mówię.
- Tak, z pewnością. Przestudiowałaś. Tylko mi jeszcze tego dowiedź przy pierwszej sposobności?
- Uważasz, że mi się nie uda, prawda? Otóż uda się.
- Jesteś pewna?
- Tak. Tyle razy to widziałam. Moja siostra Barbara potrafi sprawić, że wszyscy mężczyźni na balu skaczą wokół niej jak pchły koło psa. Ot, tak - powiedziała, pstrykając palcami. Porównanie Barbary do psa rozśmieszyło Travisa.
- Niech Bóg ma w swojej opiece twojego przyszłego męża. Potrafisz być pamiętliwa, kiedy ktoś ci się narazi.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Nieważne. - W imieniu wszystkich mężczyzn na całym świecie napawał się już zasłużonym zwycięstwem. - Może się założymy o wynik? Będzie ciekawiej.
Chociaż hazard nie przystoi dobrze wychowanej damie, pewna wygranej nie mogła oprzeć się pokusie. Prawda, sama nigdy nie próbowała zawrócić mężczyźnie w głowie, ale widziała w pociągu tyle pań otwarcie flirtujących z różnymi panami, przyglądała się swojej mistrzyni, Barbarze, i stąd czerpała ufność, że podoła.
- O ile się założymy?
- O dolara.
- Będzie jeszcze ciekawiej, kiedy się założymy o pięć.
- Niech będzie pięć - zgodził się.
- Chcę żebyś wiedział, że nie zgodziłabym się, gdybym wiedziała, że zranię uczucia mężczyzny, na którym wypróbuję swoje sposoby, ale to, co zamierzam zrobić jest zupełnie niewinne. Nie sądzisz?
Na myśl o zranionych uczuciach Jacka Hanrahana Travis o mało nie zakrztusił się ze śmiechu.
- Zupełnie niewinne. A więc zakład stoi?
- O ile tylko nie ma w tym nic niebezpiecznego - dodała pospiesznie.
- Będę cię strzegł.
- Jakie warunki?
- Żadnych, tylko limit czasu. Wystarczy ci dziesięć minut, żeby zamienić mężczyznę w skończonego osła, czy trzeba ci więcej?
- Dziesięć minut wystarczy. Jesteś pewien, że nie chcesz postawić żadnych innych warunków? Nie chciałabym, żebyś mnie oskarżał, że nie grałam fair.
- Żadnych innych warunków. Masz tylko zacząć flirtować z pierwszym mężczyzną, którego zobaczysz - powiedział, po czym obrócił ją powoli.
Słyszał jak zatrzymała oddech, zdziwił się, że nie krzyknęła. Cofnęła się o krok.
- Chcesz, żebym flirtowała z... nim?
- Nazywa się Jack Hanrahan. To pierwszy mężczyzna, którego zobaczyłaś, prawda?
- Tak, ale...
- Czy wspomniałem ci, że Jack jest śmiertelnym wrogiem kobiet?
Zamknęła oczy.
- Nie, nie wspomniałeś. Jest niebezpieczny?
- Nie skrzywdzi żadnej kobiety, ale nie będzie też dla ciebie miły. Powiadają, że ma naturę grzechotnika, ale moim zdaniem, to ujma dla węży. Są znacznie sympatyczniejsze od niego. Chcesz się poddać? Dasz mi pięć dolarów i będziemy kwita.
Połączenie arogancji i rozbawienia w jego głosie podziałało niczym ostroga. Wyprostowała się, gotowa podjąć wyzwanie. Wóz albo przewóz, dopnie swego i oczaruje Jacka.
- To będzie wspaniałe - oznajmiła. - Stój tu i patrz.
- Chwileczkę, skąd będę wiedział, że wygrałaś? - zapytał, nie mogąc powstrzymać chichotu: tak absurdalna zdała mu się myśl, że Jack miałby zostać zbałamucony przez kobietę.
- Zaufaj mi, będziesz wiedział, że wygrałam. - Po - prawiła fałdy spódnicy, kołnierzyk bluzki i wzięła głęboki oddech.
Nie przestając się uśmiechać Travis obserwował, jak Emily z ociąganiem rusza ku swej ofierze. Musiało jej być nielekko. Jack wyglądał niczym niedźwiedź, który wyszedł właśnie ze swojej jaskini. Zazwyczaj roztaczał też taki fetor. Travis podziwiał odwagę Emily, chociaż ta szalona i uparta panna nie chciała przyznać, że mężczyźni są zbyt inteligentni, by dać się wodzić za nos bezradnym kobietkom.
- Nie zapomnij o oczach - zawołał za nią, niby to służąc dobrą radą.
Odwróciła się.
- O czym?
- No wiesz, o tym trzepotaniu, jak wtedy w Pritchard. Jackowi na pewno się spodoba.
Wcale nie ubawiona obróciła się na pięcie i poszła na spotkanie mężczyzny, którego postanowiła ujarzmić. Jeszcze przed nim nie stanęła, a już miała serce w gardle.
Próbowała wszystkiego, ale nic nie działało, z twarzy Jacka nie schodził zwykły grymas. Travis gotów był przysiąc, że słyszał nieartykułowane pomruki dobywające się z gardła Jednookiego za każdym razem, kiedy ten kręcił głową.
Chociaż dziesięć minut jeszcze nie minęło, chciał zaproponować Emily, żeby zrezygnowała. Podjęła się beznadziejnego zadania. Już miał zawołać ją z powrotem, gdy Jack zrobił najpaskudniejszą w świecie minę. Uśmiechnął się.
Zbladł, zamrugał, spojrzał raz jeszcze. Paskudny uśmiech nie znikał. Patrzył z niedowierzaniem, jak Jack podaje ramię Emily. Przyjęła je bez wahania i ruszyła w stronę domu, rzucając na odchodnym uśmiech swojemu przewodnikowi.
Travisa jakby kto zdzielił w głowę, a na dodatek poprawił: kiedy dogonił niedobraną parę. jego uszu doszła najkoszmarniejsza imitacja południowego zaśpiewu, jaką kiedykolwiek słyszał.
- Powiadam ci, Jack, jesteś urodzonym dżentelmenem.
- Staram się, panno Emily. Pięknie panienka zaciąga, kiedy mówi.
- Jak to miło z twojej strony, że tak mówisz, Jack - odparła, trzepocząc rzęsami tak zawzięcie, że Travisowi odjęło apetyt.
- Przedstawiam ci mojego przewodnika, pana Travisa Clayborne'a z Blue Belle.
Jack przestał się uśmiechać i wykrzywił swoim zwyczajem.
- Znam cię - oznajmił oskarżycielsko. - Bodaj że strzelałem kiedyś do ciebie?
- Nie, nie strzelałeś.
- A jakże, pamiętam, że strzelałem.
Jego mina wskazywała, że zaczyna się srożyć. Emily natychmiast interweniowała.
- Padam ze zmęczenia. Pan Clayborne i ja cały dzień spędziliśmy w siodle, a ja nie mam tyle sił co ty, Jack. Jestem bardzo delikatna.
Jack złagodniał w oka mgnieniu.
- Ma się rozumieć, że panienka delikatna. Chucherko takie. Clayborne bez potrzeby panią forsował. Mam go zastrzelić, panienko Emily?
- Nie - krzyknęła wstrząśnięta pytaniem.
- Na pewno? Jakby co, niech tylko panienka powie.
- Jestem pewna, Jack, ale dziękuję za propozycję. Muszę tylko usiąść i odpocząć.
- Zaraz znajdę wygodne krzesło, panno Emily. Ładnie panienka pachnie - dodał nieoczekiwanie.
- Doprawdy, Jack, psujesz mnie komplementami.
Nie musiała już nic mówić ani trzepotać rzęsami. Travis słuchał, jak Jack przyrzeka rozpalić ogień, by Emily mogła ogrzać stopy, przynieść coś do picia, by przepłukała gardło i przygotować kolację, by się posiliła.
Jednooki okrył wstydem wszystkich mężczyzn Montany. Travis miał ochotę go zastrzelić. Nie, to niedostateczna kara, rozmyślał ponuro, idąc za nieszczęsną parą w stronę ganku. Powinien zająć się końmi, ale najpierw musi sprawdzić, kto nocuje u Perkinsów i czy może zostawić Emily na chwilę samą.
Jack otworzył drzwi, przepuścił Emily, po czym, w zgodzie ze swoją naturą, usiłował zatrzasnąć je Travisowi przed nosem. Był to jego ulubiony figiel.
John Perkins, człek potężny, z potrójnym podbródkiem, wielkim brzuchem i usłużnym uśmiechem, czekał już na gości. Z pozoru łagodny, był twardy jak wszyscy ludzie z gór. W swoim domu nie dopuszczał do żadnych burd. Jeśli ktoś wszczynał awanturę, musiał ją dokończyć za progiem. Wnosząc z ilości anonimowych grobów na pobliskim wzgórzu, wiele tu toczono sporów.
Johnowi, który zwykle witał swoich gości, odjęło mowę. Całkiem zbaraniały wpatrywał się bez słowa w Jednookiego Jacka.
I on najwyraźniej nie widział nigdy uśmiechu na twarzy Hanrahana.
- Zimno się zrobiło, co John? - zagadnął Travis, kierując się ku jadalni.
Żona Johna, Millie, aż pisnęła na widok uśmiechniętej twarzy Jacka. Travis pomyślał, że to właściwa reakcja.
W jadalni nie było nikogo, pomimo to Travis uparł się, by Emily usiadła w kącie, plecami do ściany.
John doszedł do siebie wcześniej niż jego żona. Podszedł do stołu ze strzelbą pod pachą, stanął przed Travisem.
- Miło cię znowu widzieć - zagadnął, spoglądając spod oka na Hanrahana. - Millie, przestań miętosić fartuch i chodź poznać kobietę Travisa. Skończyłeś z kawalerskim stanem?
- Nie, nie ożeniłem się.
Przedstawił Emily gospodarzom i prosił, by usiedli z nimi.
Kiedy już Milly otrząsnęła się z wrażenia, przeniosła całą uwagę na Emily. Patrzyła na nią jak zaczarowana, choć wyraźnie speszona. Co rusz a to poprawiała włosy, a to wygładzała fartuch.
Za młodu była bardzo ładna, co łagodziło nieco zwykłą jej opryskliwość. Z wiekiem rysy stwardniały, ale dawny błysk w oczach pozostał.
- Czemu by nie zjeść z gośćmi, Millie? Travis jest przecież przyjacielem. Przestań się wgapiać w jego niewiastę i dajże kolację.
Millie nawet nie drgnęła, spojrzała tylko na męża, jakby chciała dać mu do zrozumienia, że później się z nim porachuje.
- Mnie się też włosy kręciły, jak jej. Może kręciłyby się i teraz, jakby nie były takie długie - zwróciła się do męża.
- Chcesz je obciąć? - zapytał John.
Millie nie odpowiedziała, tylko wpatrywała się dalej w Emily.
- Spodziewa się pan kłopotów, panie Perkins? - zagadnęła Emily, udając, że nie zauważa utkwionego w niej spojrzenia Millie.
- Zawsze się spodziewam kłopotów. Dlatego nikt nigdy mnie nie zaskoczy.
- John zaczął nosić strzelbę, kiedy się ożenił z Millie. Bał się, żeby ktoś mu jej nie porwał - dodał Travis.
- Ile to już lat - westchnęła Millie. - Byłam wtedy ładna.
- Teraz jesteś jeszcze ładniejsza - zapewnił Travis - a John ciągle nie rozstaje się ze strzelbą.
Millie pokraśniała na ten komplement i wyszła z jadalni.
- Co porabiacie w górach? - zagadnął John, zerkając niespokojnie na Jednookiego Jacka.
- Mam odwieźć Emily do Golden Crest. Czekają tam na nią.
Emily była mu wdzięczna, że nie wdawał się w szczegóły.
Travis pomyślał, że nie zniesie szpetnego uśmiechu Jednookiego Jacka ani sekundy dłużej.
- Emily, powiedz Jackowi, żeby przestał się uśmiechać. Dostaję gęsiej skórki.
- Uważam, że ma uroczy uśmiech - odparła, po czym nachyliła się i przez stół poklepała dłoń Jacka.
- Nie zwracaj na niego uwagi. Jest wojowniczo usposobiony.
- Mam go zastrzelić, panno Emily?
Tym razem przyjęła jego pytanie z całkowitym spokojem.
- Nie, Jack, ale dziękuję za propozycję.
Postanowiwszy nie zaprzątać sobie głowy obojgiem, Travis zwrócił się do Johna:
- Pusto dzisiaj u ciebie.
- Tylko patrzeć jak zaczną zjeżdżać. Zajrzał do nas Ben Corrigan. Wracał do domu z River's Bend. Mówił, że pięciu ludzi od Murphy'ego tu jedzie. Mają u mnie nocować, ale niech zaczną się awanturować, zaraz ich wyrzucę. To złodzieje i opryszki. - Tu zawołał głośno w kierunku kuchni: - Millie, a schowaj no dobrze pieniądze, co je trzymasz w kloszu z ciastkami. - Ponownie zwrócił się do gości: - Na twoim miejscu nie spuszczałbym swojej kobiety z oka, Travisie.
Travis kiwnął głową. Nie próbował wyprowadzać Johna z błędu i powtarzać, że Emily nie jest jego kobietą. Prawdę mówiąc, miło mu to brzmiało.
Zasmucił się na tę myśl. Emily wkrótce zostanie żoną O'Toole'a i pewnie nigdy jej już nie zobaczy.
- Wygląda na to, że nie pośpię dzisiaj - powiedział, myśląc o swoich obowiązkach i bezpieczeństwie panny Finnegan.
- A to czemu? - zainteresowała się Emily.
Nie zmrużyłaby oka, gdyby jej powiedział, do czego zdolni są ludzie Murphy'ego, zmilczał więc jej pytanie i zmienił temat.
- Corrigan przywiózł jeszcze jakieś nowiny?
- Mówił, że człowiek sędziego federalnego przewąchuje w okolicy.
Jack Hanrahan nastawił uszu, nagle niezmiernie zainteresowany rozmową.
- Po co? - mruknął. - W naszych stronach prawo na nic się zda.
Jack się mylił, ale ani John, ani Travis, nie zamierzali prostować jego opinii.
- Z tego, co słyszał Corrigan, ten od sędziego szuka jakichś łajdaków, co zabili kobietę i dziecko. Mała miała zaledwie trzy latka. Sukinsyny powinny wisieć. Ten od sędziego ma ich zawieźć z powrotem do Teksasu i postawić przed sądem.
- To on z Teksasu?
- Tak mówił Corrigan.
- Wspomniał jak się nazywa?
- Nie przypominam sobie. Czemu tak cię on ciekawi? Na twoim miejscu trzymałbym się od niego z daleka. Corrigan opowiadał, że kiedy go zobaczył, dziękował Bogu, że wiedzie prawe życie. Tamten świdrował go wzrokiem, a oczy ma ponoć niebieskie i zimne jak lód. Corrigan mówi, że wolałby się więcej na niego nie napatoczyć.
- Szukam człowieka, który twierdzi, że nazywa się Daniel Ryan. Okradł moją matkę i muszę go dopaść. Mama Róża pamięta tylko, że był wielki, miał niebieskie oczy i pochodził z Teksasu.
- Nie myślisz chyba, że wysłannik sędziego może być człowiekiem, którego szukasz?
Nie czekając na odpowiedź Travisa, John ciągnął dalej:
- Wielu ludzi ma niebieskie oczy. Kto wie, czy któryś z tych bandytów, co to ich szuka człowiek sędziego, nie ma akurat niebieskich oczu.
- Mama Róża mówiła, że ten Ryan miał gładkie maniery. Rozstali się na krótko przed końcem podróży. Powiedział, że jedzie na północ.
- Wątpię, żeby ci poszukiwani mieli gładkie maniery, co nie znaczy, że człowiek sędziego miałby być złodziejem. Mało to Teksańczyków kręci się w Montanie? Wiesz, że lubią wypasać u nas swoje bydło.
Travis pokręcił głową.
- Żaden nie goniłby stad tak wysoko w góry. Człowiek, którego szukam, kręcił się kilka dni temu w River's Bend. Mówisz przecież, że Corrigan stamtąd wracał?
- W rzeczy samej. Wygląda na to, że Corrigan rzeczywiście widział twojego człowieka. Jeśli zmierza na północny zachód, będzie musiał jechać przez te okolice. Może go spotkasz. Co takiego ukradł twojej matce, jeśli wolno spytać?
- Kompas, który chciała podarować jednemu z moich braci.
- Rzecz niewiele warta - wtrącił Jack.
- Był przeznaczony dla mojego brata - odparł Travis.
- Może teraz ja go ukradnę Teksańczykowi i zatrzymam sobie - przechwalał się Jack. - Który miał go dostać?
- Cole.
Jack spuścił z tonu.
- A, to nie. Lepiej nie wchodzić mu w paradę.
- Jak każdemu Clayborne'owi, jeśli chcesz jeszcze trochę pożyć - powiedział John, tracąc najwyraźniej cierpliwość, po czym zwrócił się ponownie do Travisa.
- Niesłyszana to rzecz, żeby człowiek prawa popełnił niegodziwość. Niedobrze mi się robi na samą myśl. Tak być nie może.
- Nie wiadomo, czy on jest tym, którego szukam. Dla takiej błahostki miałby wystawiać swoją reputację na szwank? Nie raz musiał mieć w przeszłości do czynienia ze złotem i grubymi pieniędzmi, a połakomiłby się na kompas?
Emily, która dotąd w milczeniu przysłuchiwała się rozmowie, postanowiła wyrazić własne zdanie:
- Jeśli człowiek sędziego ma kompas, na pewno zwróci go twojej matce.
Travis nie mógł się powstrzymać od lekkiej kpiny.
- Mama Róża wierzy, że tak się stanie. Serce jej pęknie, gdy zrozumie wreszcie, że została oszukana. Teksańczyk miał dość czasu, żeby zwrócić kompas, ale nie, zatrzymał go. A jednak nie byłbym pewien, czy człowiek sędziego to Daniel Ryan.
- Szkoda, że nie zapytałem Corrigana o jego nazwisko - wtrącił John.
Emily zapaliła się do tematu.
- Jeśli człowiek sędziego zabrał kompas przez przypadek, nie myśli o tym, że ma go zwrócić. Ma co innego na głowie, ściga bandytów.
- Jeśli zabrał przez przypadek... Co to za argument, Emily? Nikt nie kradnie przez przypadek.
- Mogło się zdarzyć. Opierasz wnioski na wątłych podstawach. Na pewno mam rację - nie dawała za wygraną.
Powściągnął uśmiech, widząc jak zażarcie Emily broni człowieka, którego w życiu nie widziała na oczy. Miała rację, że zbyt pochopnie wyciąga wnioski, ale nie miał zamiaru jej tego przyznać. Zakończyłoby to dyskusję, a jemu sprzeczki z nią sprawiały przyjemność. Lubił tę iskierkę w jej oczach zapalającą się za każdym razem, gdy powiedział coś, z czym nie miała zamiaru się zgodzić. Lubił jak każde zdanie popierała żywą gestykulacją, chociaż kilka razy oberwał, gdy gwałtownie wymachiwała rękami. Lubił nutę powagi w jej głosie, gdy napominała go, by trzeźwo rozumował.
Po zastanowieniu dochodził do wniosku, że właściwie wszystko mu się w niej podobało. Ciężko mu przyjdzie zostawić ją w Golden Crest, a już to, że ma ją oddać w ręce innego mężczyzny, wydawało mu się wręcz niemożliwe. Uśmiech zniknął z jego twarzy, gdy wyobraził ją sobie w ramionach Clifforda O'Toole'a.
Z wysiłkiem odegnał ponure myśli i zagadnął Johna:
- Pytałeś mnie o coś?
John skinął głową.
- Ciekaw byłem czy ten Teksańczyk powiedział twojej matce, że jest od sędziego.
- Nie mówił czym się zajmuje.
- Dziwne, prawda?
Zobaczył, że Emily wznosi oczy do nieba i postanowił podbechtać ją, zgadzając się z Johnem.
- Ano, dziwne. Zastanawiam się, dlaczego zmilczał to przed nią.
- Nie wiesz, czy zrobił to z rozmysłem - zawołała gniewnie. - Obydwaj nie macie za grosz rozumu. Może przestaniecie upatrywać najgorszego i okażecie trochę zaufania człowiekowi.
- Niby dlaczego? - zapytał Travis. - Okradł moją matkę.
- Na to wygląda - zgodził się John.
- My tutaj okazujemy względy naszym matkom - oznajmił Travis.
- Prawdę mówisz - zawtórował John. Nawet Jack mruknął potakująco.
- Nie ujdzie na sucho temu, kto skrzywdzi matkę - dodał John.
Mężczyźni jeszcze przez kilka minut omawiali sytuację, po czym Travis poprosił, by John dotrzymał Emily towarzystwa, gdy on zajmie się końmi.
- Nigdzie nie musisz iść. Nająłem pomocnika, chłopaka Clemonta, Adama. Widziałem przez okno jak prowadził twoje konie do stajni. Zajmie się nimi, a i bagaże przyniesie.
Emily chciała się umyć przed kolacją, a że Travis bał się spuszczać ją z oka, poszedł za nią, sam też się umył. Kiedy wrócili na dół, stół był już nakryty do kolacji. Millie siedziała u jego szczytu.
Ugościła ich zawiesistym gulaszem, biszkoptami z dżemem, kawą i mlekiem.
- Ja to lubię zjeść sam - oznajmił Jack, zwracając się do Emily, po czym uważnie się w nią wpatrując dodał: - A przed zmrokiem muszę być u Cooperów. Uśmiechnęła się szeroko.
- Byłeś bardzo cierpliwy.
Odwróciła się do Travisa i wyciągnęła ku niemu dłoń.
- Jesteś mi chyba winien pięć dolarów.
Zdziwiony, że Emily chce odebrać wygraną w obecności Hanrahana i Perkinsa, zaczął szukać pieniędzy. Zaintrygowana mina Johna mówiła mu wyraźnie, że gospodarz będzie się dopytywał, dlaczego winien jest pieniądze swojej towarzyszce. Jeśli powie choć słowo, Jack się dowie, że go podeszła.
I kłopot gotowy.
Wręczył pieniądze i już miał przestrzec Johna, żeby o nic nie pytał, gdy Emily oddała wygraną Jackowi.
- Proszę, i bardzo dziękuję za pomoc.
- Nie było najgorzej - mruknął Jack. - Mogę już przestać się uśmiechać?
- Możesz.
Na jego twarzy odmalowała się ulga, którą po chwili zastąpił zwykły grymas. Odsunął krzesło, wstał i zaniósł swój talerz do stołu w drugim końcu sali. Jak Travis, lubił siedzieć plecami do ściany, by nikt z wchodzących nie zaskoczył go znienacka.
Pochylając się nad talerzem zaczął pałaszować swój gulasz, a tak się przy tym zapatrzył na Emily, że dwa razy nie trafił do ust. Jadł palcami, zachowywał się jak w chlewie. Travis pomyślał, że nie przełknie kęsa, jeśli nadal będzie na niego patrzył. Odwrócił się do Emily.
- Postawmy sprawę jasno. Powiedziałaś Jackowi, o co się założyliśmy? - zapytał, usiłując nadać swojemu głosowi oburzony ton.
- Powiedziałam.
- Uznałaś więc, że sama nie podołasz.
- Podołałabym na pewno, ale nie chciałam. To nie byłoby w porządku wykorzystać Jacka dla wygrania zakładu. Mężczyźni w Bostonie oczekują, że kobieta będzie flirtować. Jack nie zrozumiałby tego. Nie, to nie byłoby w porządku - powtórzyła z naciskiem.
- Nie zmieniasz więc zdania?
- Nie.
- Nie w porządku? A czym Jack różni się od Clifforda O'Toole'a?
- Jego w to nie mieszajmy, dobrze?
- Kim jest Clifford O'Toole? - zainteresował się John.
- To przyszły mąż Emily. Przestań mnie kopać - upomniał ją. - Nigdy go nie widziała.
- To mi się nie podoba - wtrąciła Millie. - Czemu wychodzisz za jakiegoś nieznajomego, kiedy zależy ci na innym.
- Nie zależy mi na żadnym innym - zaprotestowała Emily.
- Z daleka widać, że masz się ku Travisowi. Ślepa jesteś, dziewczyno? - sarknęła Millie.
Emily poczuła, że oblewa się rumieńcem.
- Mylisz się, Millie. Ledwie go znam. Odwozi mnie tylko do Golden Crest.
Millie znowu prychnęła, a Emily czym prędzej zmieniła temat. Nie śmiała spojrzeć na Travisa.
- Wygrałam uczciwie - oznajmiła.
- Złamałaś zasady.
Zaśmiała się z przymusem.
- Nie było żadnych zasad, zapomniałeś? To była twoja decyzja, nie moja.
- Jaki zakład? - chciał wiedzieć John.
Travis posłał Emily lodowate spojrzenie, kiedy wymierzyła mu kolejnego kopniaka pod stołem. Zignorował ostrzeżenie i opowiedział Perkinsom, jak to się pokłócili i jak chciał jej udowodnić, że się myli.
- To był głupi zakład, ale wygrałam go. Sam jesteś sobie winien. Powinieneś był określić zasady, jak w tej historii o jednym lichwiarzu, którą czytałam, nazywała się Kupiec wenecki. Znasz ją może?
- Tak się składa, że znam.
- Ja nie mogę jej sobie przypomnieć - wtrącił John. - Prawda, nie umiem czytać, może dlatego jej nie pamiętam.
- Ja też jej nie pamiętam, ale chętnie posłucham - powiedziała Millie.
- To piękna opowieść - zaczęła Emily. - Pewien dżentelmen pożyczył pieniądze i przyrzekł je zwrócić w takim to, a takim czasie. Zgodził się też, że jeśli nie będzie mógł zapłacić, da lichwiarzowi funt swojego ciała.
John otworzył szeroko oczy.
- Dla chudego to pewna śmierć.
- Dla każdego - zapewnił go Travis.
Kątem oka dostrzegł, że Jack podniósł się i chyłkiem kieruje się w ich stronę, chłonąc każde słowo Emily. Travis ogromnym wysiłkiem woli powstrzymał się, by nie wybuchnąć śmiechem, tak komiczny był widok stąpającego na paluszkach nieokrzesańca. Bracia nie uwierzą, kiedy im o tym opowie.
- Nie trzymaj mojego Johna dłużej w niepewności - ponagliła Millie, jak zwykle opryskliwa. - Tylko głupiec składa takie pochopne obietnice, prawda, John?
- Oj, głupiec, Millie. Ale gdyby tak lichwiarz dał mu czas, żeby nabrał sadełka, to może by się wywinął. Dał mu lichwiarz trochę czasu? - dociekał John.
Emily pokręciła głową, zachowując poważną minę.
- Nie, John, nie dał mu czasu.
- Nie powinien był obiecywać - powtórzyła Millie, kręcąc głową. - Widać, że nie był z naszych stron. Tutejsi ludzie nie są tacy pomyleni.
- Ale on musiał mieć te pieniądze. Był pewien, że zwróci je na czas. Nie wiedział, że nie będzie miał z czego spłacić długu.
- Już czuję, co się stało. Dał sobie uciąć ciała? - zapytał John.
- I potem umarł? - wtórowała mu Millie.
- Ani jedno, ani drugie - uspokoiła ich Emily.
- Już wiem - oznajmił John. - Uciekł. Tak się nie godzi. Danego słowa trzeba dotrzymywać. Słowo rzecz święta. Czy nie tak, Millie?
- Tak, John, a co człowiek ma poza słowem. Co było dalej? - Millie zwróciła się do Emily: - Ukrył się przed lichwiarzem?
- Nie - odparła Emily rada entuzjazmowi Perkinsów dla jej opowieści.
Travis też się uśmiechał. Przeczytał co prawda sztukę Szekspira za namową Adama, ale wersja Emily podobała mu się znacznie bardziej. W jej wydaniu postacie ożywały, stawały się realne.
Spojrzał na Jednookiego Jacka i dojrzał na jego twarzy coś, co sprawiało wrażenie najprawdziwszego uśmiechu. Emily uczciwie wygrała zakład. Hanrahan łowił każde jej słowo, podbiła go zupełnie.
- Jeśli nie dał drapaka, to co się z nim stało? - dopytywała się Millie.
- On nie chciał dać funta ciała, a lichwiarz nie chciał zwolnić go z obietnicy. Urządzono więc sąd, by rozstrzygnąć spór.
John uderzył dłonią w stół.
- I obejdź się człowieku bez prawa.
- Obrońca uratował tego człowieka, ma się rozumieć - wtrącił Travis.
- A była nim niewiasta o imieniu Porcja - przypomniała mu Emily.
Obie panie wymieniły porozumiewawcze uśmiechy.
- Niech to, muszę wiedzieć, co się stało z tym nieszczęśnikiem. Co powiedział sędzia?
- Że kontrakt jest wiążący i lichwiarz ma prawo do „swojego” funta ciała.
- Wiedziałem, Millie, a nie mówiłem, że dane słowo to rzecz święta?
- Mówiłeś, John.
- Ale - wtrąciła pospiesznie Emily, lękając się, że znowu jej przerwą - zostało postanowione, że lichwiarz może wziąć swój funt ciała i ani kropli krwi.
John rozważał werdykt, pocierając w zamyśleniu brodę.
- Niepodobna wziąć mięso bez krwi.
- Rzeczywiście - przytaknęła Emily. - Gdyby lichwiarz dokładniej określił warunki - tu rzuciła Travisowi wymowne spojrzenie - werdykt mógłby brzmieć inaczej, ale nie określił, całkiem jak ty w naszym zakładzie, Travisie. Wygrałam uczciwie.
Uznał swoją porażkę, zapewnił, że nie chowa urazy, oddaje jej honor i prawo do triumfu.
- Chcesz, to cię pocałuję na dowód, że nie jestem wściekły.
Ledwie to powiedział, zrozumiał, że wprawił ją w zakłopotanie. Gdy spuściła wzrok i pokręciła głową, dotknął jej dłoni.
- Masz wiele wspólnego z Porcją - szepnął - ale ona na pewno nie oblała się pąsem, gdy wygrała sprawę. Jest w tobie ta sama pasja i namiętność.
Ucieszył ją ten komplement, ale zanim zdążyła podziękować, rozległ się łoskot.
Ktoś dobijał się do drzwi frontowych. John zerwał się z krzesła i pobiegł do sieni, Travis za nim.
- Czy to ludzie z rancza Murhy'ego, Millie? - zapytała Emily.
- Wnosząc z tego walenia w drzwi, pewnie oni. - Podeszła szybko do Emily i chwyciła ją za łokieć. - Możesz skończyć kolację w kuchni. Tam będziesz bezpieczniejsza. Travis już dopilnuje, żeby ludzie z rancza nie wychodzili z jadalni. Nie wiem tylko, jak się potem przemkniesz na górę, ale o to niech się John martwi. Chodź, dziewczyno, nie ma żartów. Żeby tylko nie mieli w czubie. Nie ma nic gorszego jak pijacy - dodała, otrząsając się. - A niech któryś ukradnie mi co, przysięgam, że własnoręcznie zastrzelę. Oby tylko nie byli pijani.
Millie wystraszyła się nie żarty. Emily wolała nie ryzykować. Wzięła swój talerz, poszła za Millie do kuchni, tu zaoferowała jej swoją pomoc w przygotowaniu kolacji dla parobków.
- Siadaj za stołem i jedz, sama wszystkiego dopilnuję. Jak skończysz, możesz wyszorować patelnię, kiedyś taka dobra. Moczy się w cebrzyku.
Emily ucieszyła się, że ma coś do roboty. Zjadła szybko, po czym zakasała rękawy i z impetem zaatakowała patelnię, uśmiechając się na myśl, co też powiedziałaby matka, gdyby ją teraz zobaczyła. Najpewniej dostałaby palpitacji, jako że żadna z córek pani Finnegan nigdy nie była dopuszczana do pospolitych prac domowych - te należały do służby - ale wróciwszy do siebie byłaby chyba dumna ze swojej pociechy.
- Masz kogoś do pomocy, Millie? - zagadnęła.
- Nie, ale coraz częściej myślę, żeby nająć. Mój John burczy, że za dużo pracuję, a dom ostatnio ciągle pełen gości. Po całym dniu prania, sprzątania, gotowania i podawania do stołu jestem tak zmęczona, że ledwie mam siłę położyć się do łóżka.
- Myślałaś kiedyś, żeby przenieść się do miasta?
- Nie, nigdy. Pełno u nas podróżnych, co jadą na północ i na zachód, chyba że jest sucha pora i mogą przeprawić się przez wąwóz. Na brak towarzystwa nie możemy narzekać, a czujemy się wolni. Nie zniosłabym chyba, gdyby sąsiedzi zaglądali mi do garnków, John też nie.
Emily zaczęła właśnie wycierać wymytą patelnię, gdy uświadomiła sobie, że hałasy ustały. Zauważyła, że Millie drżą ręce.
- Myślisz, że ludzie Murphy'ego odjechali?
- Zbytek szczęścia. Tacy nigdy nie dają za wygraną.
- To znaczy jacy?
- Nieokrzesane opoje, skradną cokolwiek, byle zdobyć dolara na flaszkę, a resztę zniszczą. Pijanemu nie przemówisz do rozumu, Emily, ale bądź spokojna. Twój Travis nie da cię skrzywdzić.
- Tak samo, jak i ciebie. Poza tym on nie jest mój.
- Ale chciałabyś, żeby był, prawda?
Emily uśmiechnęła się na tę bezceremonialność.
- Dlaczego tak myślisz? Jadę poślubić innego - przypomniała jej.
- To nie w porządku - mruknęła Millie. zamknęła drzwiczki piekarnika i odwróciła się do Emily, nie kryjąc zatroskanej miny. - Jesteś bystra, dziewczyno. Zapomnij o swojej dumie i powiedz mu, co chowasz w sercu, zanim nie będzie za późno.
- Ale, Millie...
- Nie sprzeczaj się ze mną. Między wami aż iskry skaczą, nawet półgłówek odgadłby, co się święci. Powiedz mu, niech się do ciebie zaleca.
Emily pokręciła głową.
- Nawet gdybym chciała, żeby się do mnie zalecał, nic z tego. Powiedział mi, że nie chce się żenić.
Millie prychnęła na te słowa.
- Żaden nie chce się żenić. Do ślubu. Nie wierz w te bzdury, dziewczyno. Widziałam, jak blisko ciebie siedział przy stole. Bok w bok. Widziałam, jak brał cię za rękę, ale nie widziałam, żebyś ją odpychała. Wcale mu tego nie miałaś za złe, prawda?
Emily opuściła ramiona, przygarbiła się.
- Nie miałam. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Listy pana O’Toole'a były bardzo miłe i kiedy zaproponował...
- Niech to, masz zamiar zmarnować sobie życie z powodu jakichś tam listów? - burknęła Millie.
- Nie przewidywałam komplikacji. Postanowiłam, że wezmę swój los we własne ręce, a teraz myślę, że może Travis ma rację. Mówi, że to zraniona duma pchnęła mnie do nierozważnego kroku. Nie wiem, co robić, Millie, lubię Travisa, ale na pewno go nie kocham. Znam go ledwie od dwóch dni i większość tego czasu spędziliśmy na sprzeczkach.
- Miłość potrafi przyjść z nagła. Raz spojrzałam na mężczyznę i już wiedziałam, że muszę go zdobyć.
Emily nie miała zamiaru nikogo zdobywać. Rozmowa zaczynała ją denerwować. Millie zmuszała ją do myślenia o rzeczach, o których wolałaby raczej nie myśleć. Powtarzała sobie, że się po prostu boi, ale wiedziała, że to kłamstwo. Dobry Boże, co się z nią dzieje? Przestawała rozumieć samą siebie.
- Masz szczęście, że spotkałaś Johna. Jak się poznaliście? - zapytała, chcąc odwrócić uwagę Millie od swojej osoby i sprzecznych uczuć wobec Travisa.
Millie już miała odpowiedzieć, gdy z impetem otworzyły się kuchenne drzwi. Obie kobiety podskoczyły przestraszone. Do środka wkroczyły dwie kreatury o przeraźliwym wyglądzie. Millie zaklęła jak szewc, wprawiając Emily w zdumienie.
- Nikt nie będzie trzymał nas pod drzwiami - oznajmił jeden z obwiesi i czknął głośno. - No nie, Carter?
Drugi z intruzów, wpatrzony w Emily, zignorował pytanie kompana.
- Patrz, co tu mamy. Stoi sobie przy szafce z alkoholami, Smiley.
Emily z całego serca pragnęła przeniknąć przez ścianę. Mężczyźni cuchnęli whisky, ledwie mogli ustać. Wyglądało, że jeszcze chwila, a zwalą się z nóg. Postanowiła więc zabawiać ich do tego czasu, chyba, że wcześniej John i Travis przyjdą jej z odsieczą. Ukryła patelnię za plecami, nie spuszczała przy tym z oczu pijaków, niepewna który z nich szpetniejszy. Smiley szczerzył w paskudnym uśmiechu czarne pieńki zębów. Carter był niewiele piękniejszy, z cuchnącym oddechem i wielką głową osadzoną na chudym ciele.
W porównaniu z nimi Jednooki Jack wydawał się wręcz urodziwy.
Wulgarne przywitanie Millie nie zrobiło na nich żadnego wrażenia. Nie zaszczycili jej nawet spojrzeniem.
- Posmakowałbym tej whisky - wymamrotał Smiley.
- Ja też - zawtórował mu Carter oblizując wargi, po czym mlasnął, co Smileyowi wydało się tak komiczne, że zaczął rechotać, a po brodzie pociekła mu ślina.
Emily miała już dość, gotowała się z wściekłości, ale powiedziała sobie, że musi postępować rozważnie i nie dać się ponieść emocjom. Nie prowokować pijanych. Co prawda nigdy z żadnym nie miała do czynienia, ale słyszała, że są nieobliczalni, a Millie dopiero co jej powiedziała, że pijanemu nie sposób przemówić do rozsądku.
Pożałowała, że nie ma pod ręką broni, po czym przypomniała sobie, że chowa za plecami patelnię i poczuła się pewniej, zdecydowana użyć jej, jeśli ruszą cokolwiek w kuchni.
- Wyjdźcie. Przestraszyliście Millie.
- Wyjdziemy, jak się nam zechce - wybełkotał Carter.
- Muszę się napić. Odsuń tę kobietę, bo nie mogę się dostać do mojej whisky - mruknął Smiley.
Carter skwapliwie przytaknął, ale zamiast wykonać jakiś zdecydowany ruch, zaczął się kręcić w kółko.
- Gdzie ten szklany słój z pieniędzmi? - wymamrotał, tocząc maślanym wzrokiem po kuchni. - Millie go gdzieś schowała.
- Rozwalimy tę budę i znajdziemy forsę.
Carter prychnął. Millie wyprostowała się, ale ciągle niespokojnie mięła fartuch w dłoniach.
- Wynocha stąd, bo zawołam zaraz Johna.
Carter dobył zza pasa nóż myśliwski i zaczął nim wymachiwać, a był tak pijany, że Emily nie mogła się nadziwić, iż go nie upuścił.
- Zamknij jadaczkę, bo ci brzuch rozpruję - syknął.
Millie zrobiła się blada jak płótno, co jeszcze bardziej rozwścieczyło Emily. Jak tych dwóch opojów śmie nachodzić jej dom i straszyć nieszczęsną kobietę? Och, gdyby tak miała teraz strzelbę Johna pod ręką, potraktowałaby nią intruzów. Nie, nie zabiłaby ich, ale długo płakaliby z bólu przy każdym kroku.
- Usuńmy najpierw tę jałówkę z drogi - zawołał Smiley do kompana.
W jednej sekundzie gniew Emily zamienił się w furię.
- Jak mnie nazwałeś? - zapytała szeptem.
- Jałówką - odparł Smiley.
Spiorunowała wzrokiem obydwu mężczyzn i zapomniała o przezorności.
- Millie, jak myślisz, który z nich paskudniejszy? Ten z czarnymi zębami, czy ten z wielką głową? Nie mogę się zdecydować.
Millie wytrzeszczyła oczy.
- Chcesz ich rozwścieczyć, dziewczyno?
Smiley postąpił krok ku Emily.
- To kobieta Travisa Clayborne'a. Jeśli jej dotkniecie, on was zabije - krzyknęła Millie.
- Nie zdąży - mruknął Smiley. - Jest przy drzwiach frontowych. Zanim przyjdzie, będziemy daleko. Z pieniędzmi i whisky. Dobrze mówię, Carter?
- A jakże. Szybcy jesteśmy - przytaknął kompan buńczucznie. - Zamknij tę jałówkę w jadalni.
Millie zaczęła wzywać Johna i cofać się w stronę stołu, zamierzając szukać pod nim schronienia przed nożem Cartera. Kątem oka dostrzegła, że Emily nie zamierza ustąpić przed napastnikiem.
- Uciekaj - zawołała.
Emily pokręciła głową.
- Nie, najpierw pozbędziemy się tych śmieci.
Smiley zatrzymał się na te słowa, zatoczył i zagadnął do Cartera:
- Ona mówi o nas?
- Co cię napadło? - szepnęła Millie.
- Złość. Nie lubię jak nazywają mnie jałówką. Nie będą nas straszyć i wygrażać nam - odparła Emily, nie spuszczając wzroku z pijaków. - Millie powiedziała, żebyście wyszli. Zróbcie, jak prosiła.
Smiley parsknął, próbował dosięgnąć Emily, znowu się zatoczył i uderzył o blat kuchenny.
- Schowaj się za mnie - krzyknęła Millie.
Emily nie miała teraz czasu tłumaczyć, że byłoby to tchórzostwo, a liczyła się każda sekunda. Odczekała, aż Smiley zbliży się na krok, wzięła szeroki zamach i zdzieliła go patelnią w głowę. Smiley zatoczył się do tyłu, zaskrzeczał niczym ranny kogut i zwalił się na ziemię.
Zaskoczony Carter upuścił nóż.
- Ogłuszyłaś go - jęknął.
Emily z bijącym sercem przekroczyła rozciągniętego na podłodze delikwenta: chciała dopaść jego kompana, dopóki ten nie przypomni sobie o nożu.
Carter nie był aż tak pijany jak sądziła. Schylił się błyskawicznie i chwycił nóż, powarkując jak wściekły pies.
Emily cofnęła się o krok. Millie usiłowała przyjść jej z pomocą, rzucając w Cartera wszystkim, co się jej nawinęło pod rękę. Uchylił się przed kubkiem i salaterką, dopiero miedziany imbryk trafił go w ramię.
Zaskowyczał z bólu, tocząc wzrokiem od jednej do drugiej napastniczki, jakby nie mógł zdecydować, z którą wpierw zrobić porządek. Kiedy Millie zaczęła w głos wzywać Johna, Emily wykorzystała chwilę nieuwagi Cartera i zdzieliła go patelnią w łokieć. Jęknęła zawiedziona, bo celowała w dłoń, chcąc wytrącić przeciwnikowi nóż.
Carter wydał wściekły pomruk, w jego oczach dojrzała mord.
Nie zdążył jej nawet dotknąć. Jak spod ziemi, między nią i napastnikiem wyrósł nagle Travis, zasłaniając ją sobą. Niepomiernie rada, teraz już bezpieczna wychyliła głowę zza jego szerokich barów, by zobaczyć, jak jego pięść ląduje na szczęce Cartera. Potężnie zdzielony Carter wyleciał przez drzwi i padł na trawę z nogami w maselnicy.
Travis aż trząsł się z wściekłości. Kiedy Jack mu powiedział, że w kuchni dwóch pijaków napastuje Emily, rzucił się natychmiast w tamtą stronę, przerażony i tym więcej rozwścieczony. Na widok szubrawca wywijającego nożem coś w nim pękło. Rozerwałby łotra na strzępy.
Ciągle jeszcze miał ochotę to uczynić. Wpatrywał się długo w nieprzytomnego pijaka, jakby liczył, że ocuci go wzrokiem, by mu jeszcze przyłożyć, ale że opój nie reagował, Travis musiał pogodzić się z faktem, że to koniec lania.
Odwrócił się do Emily, położył jej dłonie na ramionach i poprosił, żeby spojrzała mu w oczy.
- Nic ci nie jest? Nic ci nie zrobił? - zapytał schrypniętym głosem.
- Nie, nic mi nie zrobił - powiedziała słabo.
Wyjął jej z dłoni patelnię i odłożył na stół.
Emily poczuła, że musi natychmiast usiąść. Dopiero teraz, gdy niebezpieczeństwo minęło, ugięły się pod nią kolana, zaczęła drżeć na całym ciele. Przysunęła sobie krzesło i opadła na nie bez sił.
Do kuchni wpadł John. Spojrzał na żonę, upewnił się, że nic jej nie jest i dopiero wtedy przeniósł wzrok na resztki drzwi do ogrodu i rozciągniętego na podłodze obwiesia.
Widząc jak przytula Millie, Emily zapragnęła, by i ją Travis wziął w ramiona, utulił i pocieszył. Czy Perkinsowie zdawali sobie sprawę, jak są szczęśliwi, że mają siebie?
John pocałował Millie w czoło i ponownie spojrzał na nieprzytomnego pijaka.
- A tego co trafiło?
- Ona go trafiła - oznajmiła Millie z głośnym westchnieniem, siadając obok Emily i wskazując na dziewczynę. - Nie wiem, co ją napadło, John. Niby to struchlała, raptem jak nie huknie go w łeb moją najlepsza patelnią. Jakby w nią diabeł wstąpił.
Travis oparty o blat, z założonymi na piersi rękami przyglądał się Emily. Zaczerwieniła się, spuściła wzrok.
Nie mógł zrozumieć tego przypływu skromności.
- Czemu jesteś taka zakłopotana?
Za całą odpowiedź wzruszyła nieznacznie ramionami. Nie miał zielonego pojęcia co chciała przez to powiedzieć. Przed chwilą zachowała się jak dzika kocica, wywijając bez opamiętania patelnią i ciskając groźne błyski z oczu, a teraz sprawiała wrażenie gotowej zemdleć na najlżejszy szmer.
John położył dłoń na ramieniu Millie.
- Zanim pójdziemy spać, założę solidną zasuwę na te drzwi. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby coś ci się stało.
- Nie jestem zakłopotana, tylko mi wstyd, bo ich rozmyślnie sprowokowałam.
Nikt poza Travisem nie usłyszał cichego szeptu Emily.
- Jakim sposobem?
- Zezłościłam się. a powinnam siedzieć cicho, bo wystawiłam Millie na szwank.
- Jakże to? - zdziwił się John.
- Nieprawda - zapewniła Millie.
- A właśnie, że prawda, tylko ich podbechtałam, bo powiedziałam jacy są szpetni - sprzeczała się Emily.
Travis nachylił się nad nią, ujął jej dłonie w swoje.
- Spójrz na mnie - poprosił.
Podniosła wzrok.
- Powinnam była jakoś ich ułagodzić, ale się zezłościłam, kiedy jeden z nich nazwał mnie jałówką.
Po twarzy Travisa przemknął cień uśmiechu.
- Jałówką?
- Tak właśnie powiedział - wtrąciła Millie. - Strasznie się nasrożyła, kiedy ten Carter nazwał ją „małą jałówką”.
Emily wyprostowała się.
- Żadna kobieta nie zniesie, by nazywać ją jałówką - oznajmiła pełnym godności tonem.
Travis i John z trudem powściągnęli uśmiech. Millie pokręciła głową.
- To miał być pewnie komplement. Nie nazwał cię krową, Emily, tylko jałóweczką.
- Popraw mnie, jeśli się mylę, ale czy to nie jedno i to samo? Czyżbym powiedziała coś zabawnego, Travisie? Dlaczego się uśmiechasz?
- Że jesteś taka oburzona.
John domagał się szczegółowej relacji z zajścia i Millie ochoczo zadośćuczyniła jego prośbie. Przysłuchując się opowieści, Travis wyciągnął Smileya z kuchni, ułożył na trawie obok kompana, po czym wsparłszy się o framugę drzwi, zapatrzył się na Emily.
Dopiero co wstrząsana zimnymi dreszczami, teraz poczuła, jak oblewa ją fala gorąca. Peszyło ją to natarczywe spojrzenie, nie pozwalało swobodnie oddychać.
Przeniosła wzrok na Johna. Obserwowała, jak siada koło żony i kładzie dłoń na jej dłoni. Widząc ten prosty, serdeczny gest, rozczuliła się nad samą sobą. Nagle ogarnęła ją tak przemożna tęsknota za bliskością Travisa, że miała ochotę płakać. Nie mogła pojąć, co się z nią dzieje. Nigdy przedtem nie miała nieczystych, cielesnych myśli, a teraz ciągle ją nachodzą. Jak to możliwe? Dlaczego tęskno jej za czymś, czego nigdy nie doświadczyła?
Zrobiła błąd, spojrzała na sprawcę swoich rozterek i ogarnęły ją myśli jeszcze bardziej lubieżne. Czym prędzej odwróciła wzrok.
Ale nie dość szybko. Nie dość, że go pragnęła, to jeszcze dała mu to odczuć. Jego oczy mówiły, że ją przejrzał.
Zerwała się na równe nogi, o mało nie przewracając krzesła. Musi się czymś zająć, skończyć z haniebnymi rojeniami na jawie. Postanowiła posprzątać, ale Millie, przerywając swoje opowiadanie, kazała jej usiąść.
Zbyt poruszona, by spokojnie usiąść, stanęła w drzwiach do jadalni, starając się trzymać jak najdalej od Travisa. Nie śmiała już spoglądać w jego stronę, udawała, że pilnie wsłuchuje się w każde słowo Millie.
Jakże gorąco w tej kuchni.
- Czemu tak marudziliście, John, zamiast przyjść tu od razu z Travisem? - zapytała Millie.
- Mieliśmy huk roboty, dlatego tyle to trwało. Corrigan mówił, że jedzie do nas pięciu ludzi, ale się mylił. Przyjechało ośmiu, usiłowali wejść od frontu, nie wiedziałem, że jeszcze dwóch zaszło od kuchni. Zastrzeliłbym drani.
- Co was zatrzymało? - dociekała Millie.
- Czterech hurmem napadło na Travisa, obskoczyli go ze wszystkich stron i zaczęła się kotłowanina.
Emily zrobiła wielkie oczy. W końcu jednak spojrzała na Travisa.
- Biłeś się? Wyszedłeś bez jednego zadrapania.
- Wymłócił ich, nim go tknęli. Ja czterech trzymałem na muszce, żeby i im nie zachciało się głupot.
- Powiadam wam, awantura na sto fajerek. Jednooki Jack pysznie się bawił. Siedział, wyobraźcie sobie, na stopniu ganku, niczym w teatrze. Wtem przypomniał sobie, że widział, jak dwóch idzie na tył domu. Przybieglibyśmy wcześniej, gdyby się nie zagapił.
Emily spodobała się opowieść Johna. Oczyma wyobraźni ujrzała, jak Jack klepie się po udach, kibicując bójce i omal nie wybuchnęła śmiechem. Nigdy jeszcze nie spotkała takiego dziwadła.
- Dobrze, że w końcu się ocknął - westchnęła.
- Nie słyszałeś, jak cię wołałam, John?
- Jak mogłem coś słyszeć w tym harmidrze, Millie?
- Gdybyście nie przyszli na czas, nie wiem co by się stało - powiedziała Emily.
- Dzielnie się sprawiłaś - odparł John.
- Przepraszam, że cię przestraszyłam, Millie.
- Nie przestraszyłaś mnie, ale zaskoczyłaś. Całkiem zapomniałam o tej patelni, aż raptem zobaczyłam, jak się nią zamierzasz.
- Powinniśmy umieścić ją w narożnym pokoju, jak myślisz, Travisie? - zapytał John. - Nikt tam nie wejdzie przez okno, a jakby kto chciał przemknąć przez sień, usłyszysz. Ci dwaj, co leżą na trawie, stracili już ochotę do brewerii, ale trzeba uważać.
- Pozwolisz nocować tutaj ludziom Murphy'ego? - zapytała Emily.
- Tylko tym dwóm, którzy są trzeźwi - powiedział John. - Umieszczę ich w drugim końcu domu, nie musisz się bać Travis będzie nocował w pokoju obok twojego.
Ostatnie słowa wcale jej nie uspokoiły. Mieć za ścianą Travisa wydawało się równie niebezpieczne, jak sąsiedztwo Smiley'a. Travis jej nie skrzywdzi, nie będzie się też narzucał, ale czy musi? Na samą myśl, że będzie w pobliżu, jej serce wyczyniało dziwne rzeczy. W głowie rozdzwoniły się dzwonki alarmowe.
Travis odszedł od drzwi.
- Pokażę jej pokój. - Nie zwracając uwagi na to, że Emily gwałtownie kręci głową pociągnął ją w stronę jadalni. Próbowała uwolnić rękę, ale wzmocnił tylko uścisk.
Jack kręcił się koło drzwi frontowych, czekając na Emily.
- Zaraz idę - oznajmił.
Emily posłała mu uśmiech.
- Raz jeszcze dziękuję, że przystałeś na tę grę, Jack.
- Chciałbym uścisnąć ci dłoń, zanim sobie pójdę. Puść ją Clayborne, przecież ci jej nie ukradnę.
Travis patrzył, jak się żegnają dziwni przyjaciele. Nie mógł nie dostrzec zdumienia malującego się na twarzy Emily.
Jack nachylił się i szepnął jej coś do ucha.
- Niedługo się spotkamy - przepowiedział. Włożył kapelusz, odwrócił się i zniknął za drzwiami.
Emily, ująwszy kraj sukni, ruszyła szybko ku schodom, zanim zdążył na powrót wziąć ją za rękę. Szedł teraz krok za nią.
- Co on ci powiedział?
Na podeście pierwszego piętra odwróciła się do niego i pokazała pięciodolarówkę. Travis wybuchnął śmiechem.
- Wiedziałem, że zbałamuciłaś Jacka, ale nie myślałem, że odda ci pieniądze.
- Kochany człowiek.
Travisowi ręce opadły.
- Nieprawda. Stary, paskudny cap. Śmierdzi jak cap. Ale cię lubi.
- I ja go polubiłam.
Travis stał o stopień niżej. Emily nagle zapragnęła objąć go i pocałować. Zdała sobie sprawę, że wpatruje się w jego usta. Dobry Boże, na pewno odgadł, o czym ona myśli. To wszystko jego wina. Gdyby, łotr, nie był taki przystojny, nie nachodziłyby jej takie zwariowane myśli.
- Jestem zmęczona - wyrzuciła z siebie bez tchu.
- Nic dziwnego. Po takiej przygodzie.
- Bałam się.
- Strachu nie trzeba się wstydzić. Poradziłaś sobie, nie straciłaś głowy.
Pomyślała, że traci ją teraz. Przy Travisie głupiała ze szczętem. Powinna czym prędzej iść do swojego pokoju, inaczej nie ręczy za siebie.
Odwróciła się szybko.
- Nie musisz mnie odprowadzać. Znajdę drogę.
Nawet jeśli zauważył, że głos jej drży, nie dał nic po sobie poznać. Ujął jej dłoń i poprowadził ku drzwiom na końcu korytarza.
- Twoje bagaże już tu pewnie są - powiedział, przepuszczając ją przodem.
- Pewnie tak - bąknęła z braku lepszej odpowiedzi.
Travis zerknął do środka.
- W kącie pod oknem.
- Twoje bagaże - dodał, widząc jej zdziwione spojrzenie.
Potrząsnęła głową jak obudzona ze snu i weszła do pokoju. Travis stał na progu. Wiedział, że powinien zamknąć teraz drzwi i odejść, ale nie mógł się ruszyć ani oderwać od niej oczu.
Stała zbyt blisko łóżka, a jemu przemykały przez głowę najróżniejsze myśli.
- Powiedz, jeśli czegoś jeszcze ci trzeba - powiedział szeptem.
- Dziękuję.
- Dobranoc, Emily.
- Dobranoc, Travisie - odszepnęła.
Nadal tkwił w progu. Zrobiła krok w jego kierunku.
- Gorąco tu, prawda?
- Gorąco ci?
- Tak.
- Mnie też.
- Gdzie śpisz?
- Obok. Usłyszę, jeśli zawołasz.
- Nie będę cię wołać.
- Ale gdyby...
- To mnie usłyszysz.
- Tak.
- Postaram się nie zawracać ci głowy.
Miał taki zabójczy uśmiech.
- Już mam zawrócone w głowie, a wnosząc z twojej strapionej miny, ty też.
Nie próbowała udawać, że nie wie o czym mówi. Zrobiła kolejny krok w jego kierunku, on postąpił ku niej i raptem była już w jego ramionach i całowała go namiętnie.
Jeden pocałunek nie wystarczył. Zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła do niego.
I on nie mógł się nią nacieszyć. Uniósł ją i przytulił do piersi. Zły, że dzielą ich ubrania, mruknął i nie przerywając pocałunku, zaczął rozpinać jej bluzkę. Tak bardzo jej pragnął, jak jeszcze nigdy żadnej kobiety.
Zamknął drzwi kopnięciem, wypuścił ją na chwilę z objęć i niezdarnie wyłuszczył, czego pragnie.
- Tak, czy nie, Emily? - zapytał, gdy zapadło milczenie.
Nie miała ochoty decydować. Zmuszał ją, by wzięła odpowiedzialność za własne postępowanie, a ona wolałaby raczej dać się ponieść biegowi rzeczy.
Otrzeźwiała na tę myśl, cofnęła się i pokręciła głową.
- Nie, nie możemy. Chciałabym, Travisie, ale to nie byłoby w porządku.
Dyszała jeszcze, z trudem łapiąc oddech. Zgnębiona, nerwowo przeczesała palcami włosy.
- O'Toole stoi na przeszkodzie? - zapytał gniewnie.
- Kto?
Zacisnął zęby.
- Człowiek, za którego masz zamiar wyjść.
Gorączkowo zaczęła zapinać bluzkę.
- Zanim cię poznałam, miałam swój kodeks moralny, Travisie. Nie wiem, co się ze mną dzieje.
- Pożądanie, ot co, Emily.
- Nie gniewaj się na mnie.
- Nie gniewam się na ciebie. Nie powinienem posuwać się tak daleko. - Otworzył drzwi i odwrócił się jeszcze w progu. - Pragnęłaś mnie, prawda?
- Wiesz, że tak.
Zobaczył łzy w jej oczach, ale nie wzruszył go ten widok.
- Wiesz, co myślę? Wspomnisz mnie, kiedy będziesz w łóżku z O'Toolem.
Co przepowiedziawszy, trzasnął drzwiami.
Nienawidziła go za to, że miał rację. Nigdy nie zdoła o nim zapomnieć. Jeśli wyjdzie za O'Toole'a, ilekroć mąż jej dotknie, ona będzie myślała o Travisie.
Ich małżeństwo obróci się w farsę. Nieszczęsna przyszłość przed panem O'Toolem, nieszczęsna przyszłość przed nią, chociaż dzień dzisiejszy nie lepszy.
Przez wiele godzin przewracała się z boku na bok w wielkim łóżku, rozmyślając jaki zamęt zrobiła w swoim życiu. Najchętniej zrzuciłaby całą winę na Travisa, ale uczciwość na to nie pozwalała. Emily musiała przyznać, że napytała sobie biedy wiedziona zranioną dumą. Kiedy Randolph zostawił ją jak niepyszną przed ołtarzem, rzuciła się na oślep w kolejne narzeczeństwo. Nie rozpaczała po Randolphie, nigdy go nie kochała, ale sama przed sobą nie chciała się do tego przyznać.
Jakaż była głupia. Z jakim przekonaniem zapewniała rodziców, że tylko ona jest odpowiedzialna za własną przyszłość, nikt inny. Naprawdę wierzyła, że potrafi decydować o swoim losie, no i wpadła w kabałę. W ciągu zaledwie tygodnia wszystko się całkiem pogmatwało, a to przez Travisa.
Los oszalał i spłatał jej figla, zakochała się w niewłaściwym mężczyźnie. Możliwe, by stało się to tak szybko? Czyż miłość nie krzepnie z czasem? Człowiek tak naprawdę nie zakochuje się przecież od pierwszego wejrzenia. Dlaczego z nią miałoby być inaczej? Mówiła sobie, że to tylko zauroczenie, nic więcej. Travis mówił o pożądaniu, przypomniała sobie, i poczuła niepohamowaną ochotę, by zdzielić go przez głowę patelnią Millie, że wierzy w takie bzdury. Być może, zrozumiałby wtedy jaki ból jej zadaje.
Zgrozą napełniały ją własne bezwstydne myśli. Dawniej nigdy nie nachodziły jej takie nieposkromione fantazje, ale dawniej nie znała Travisa. To wszystko jego wina: mało, że chce ukraść jej serce, to czyni z niej sekutnicę o przestępczych skłonnościach. Kiedy wychodził tego wieczoru z jej sypialni, miała ochotę wpakować mu kulkę w tyłek.
Odrzuciła kołdrę, wstała i zaczęła nerwowo chodzić po pokoju. Co, na Boga, ma począć z panem O’Toolem? Nie może, oczywiście, wyjść za niego, ale jak ma mu to powiedzieć? Rozważała, czy nie napisać do niego i wyjaśnić, że jej uczucia uległy zmianie, ale uznała, że to tchórzliwe rozwiązanie. Na pewno nie chciałaby otrzymać listu od Barbary i Randolpha, pan O'Toole też zapewne by nie chciał. Będzie musiała spojrzeć mu w twarz i znaleźć właściwe słowa, by nie poczuł się zdradzony.
Te rozmyślania przerwały szepty dochodzące z korytarza. Podeszła na palcach do drzwi, nastawiła uszu i usłyszała coś jak dźwięk odwodzonego kurka strzelby. Zdawało się jej, że rozróżnia dwa, nawet trzy głosy, wśród nich Travisa. Ten, do kogo mówił, odszedł pospiesznie, głośno stąpając. Trzasnęły drzwi. Chwilę walczyła z ciekawością, w końcu postanowiła sprawdzić, co się dzieje.
Ostrożnie nacisnęła klamkę i w tej samej chwili usłyszała głos Travisa.
- Wracaj do łóżka, Emily.
Krzyknęła, podskoczyła i uchyliła drzwi, zapominając, że jest w samej koszuli nocnej. Cofnęła się na widok Travisa.
Siedział wygodnie na krześle pod jej drzwiami. Głowę oparł o framugę, nogi wyciągnął przed siebie, stopy skrzyżował.
Nie musiała go pytać co tutaj robi. I jakże miała go nie kochać? Czuwał całą noc, żeby ona mogła spać spokojnie.
- Moje drzwi zamykają się na zasuwę. Nie musisz się o mnie martwić.
- Wracaj do łóżka.
- Możesz się odwrócić i spojrzeć na mnie, z łaski swojej? Chcę ci wytłumaczyć, że...
Nie dał jej skończyć.
- Jesteś w koszuli?
Milczała przez chwilę.
- Tak.
- Nie zostaniesz w niej długo, jeśli odwrócę głowę. Mam się wyrażać jaśniej?
- Nie. Dobranoc, Travisie.
- Wiedziałem, że zrozumiesz.
Zamknęła drzwi, oparła się o nie, łzy napłynęły jej do oczu. Powiedziała sobie, że nie może płakać. Travis usłyszy i domyśli się okropnej prawdy.
Zakochała się w nim.
Rano zeszła na dół wypoczęta. Niewiele co prawda spała tej nocy, ale podjęła kilka ważnych decyzji. Po raz pierwszy od dawna miała poczucie, że panuje nad sytuacją. Po tym, jak zawiodła się na Randolphie. popełniła mnóstwo nierozważnych kroków. Teraz wreszcie się ocknęła.
Uświadomiła sobie w porę, jakim strasznym błędem byłoby małżeństwo z panem O'Toolem. Nie wyjdzie za niego, ale z Travisem też będzie musiała się pożegnać.
Clayborne nigdy się nie dowie, co do niego czuje. Powiedział przecież, że nie zamierza się żenić, gdyby zwierzyła mu się, że go kocha, postawiłaby go w niezręcznej sytuacji. Zanadto przerażała ją myśl, że mógłby się nad nią litować.
Niech się dzieje, co chce, nie okaże przy nim jak jej ciężko na sercu. Wypłacze się w dyliżansie, w drodze powrotnej do domu, ale Travis nie zobaczy w jej oczach jednej łzy.
- Piękny mamy dziś dzień, prawda, Millie? - zawołała, wchodząc do kuchni. - Dzień dobry, Travisie - dodała, widząc go w drzwiach do ogrodu.
Skrzywił się na jej widok i wymamrotał coś, co miało być przywitaniem. Był najwyraźniej w złym nastroju, ale postanowiła nie zwracać uwagi na jego humory.
Millie postawiła przed nią talerz z płatkami owsianymi, które Emily zmiotła do czysta, popijając dwiema szklankami mleka.
Millie, też czegoś posępna, spoglądała to na Emily to na Travisa, pomrukiwała coś pod nosem i kręciła głową.
Ledwie Travis wyszedł, by osiodłać konie, usiadła koło Emily.
- Ciągle chcesz jechać do Golden Crest?
- Tak, ale...
- Na Boga Wszechmogącego, nie bądźże taka uparta. Życie sobie złamiesz nierozważnym małżeństwem.
Emily poklepała ją po dłoni, ujęta troską Millie.
- Nie wyjdę za Clifforda O'Toole'a.
Millie gwałtownie podniosła głowę.
- Nie?
- Nie, ale zasługuje na to, żebym mu to powiedziała osobiście.
- Banialuki.
- Tak należy postąpić - upierała się Emily.
- Travis wie o tym?
Pokręciła głową.
- Powiem mu później, jak będzie w lepszym nastroju. Poza tym, gdyby dowiedział się teraz, może nie chciałby jechać ze mną do Golden Crest, a ja winna jestem wyjaśnienia panu O'Toole'owi.
Do kuchni wszedł John objuczony sakwojażami Emily.
- Zaniosę je Travisowi - rzucił w przejściu i zniknął za drzwiami.
Emily zobaczyła przez okno, jak Travis wyprowadza konie ze stajni. Wstała zza stołu.
- Dziękuję za twoją troskę, Millie.
- Po to są przyjaciele, prawda?
Emily łzy napłynęły do oczu.
- Tak.
- A zatrzymasz się u nas wracając?
- Postaram się - obiecała.
Millie poklepała ją po ramieniu.
- Dobre masz serce, dziewczyno. Nie daj się wodzić ludziom za nos.
Emily miała uczucie, że żegna się z najlepszą przyjaciółką. Wyszła, zanim zdążyłaby się popłakać, pożegnała Johna i ruszyła ku Travisowi, który czekał przy koniach.
Perkinsowie długo jeszcze patrzyli, jak młodzi znikają w oddali.
Jechali już godzinę, gdy Emily zdecydowała się wreszcie przerwać milczenie.
- Jak daleko jeszcze do Golden Crest?
- Będzie kawałek. Spieszno ci?
- Tak - zaczęła. Chciała mu powiedzieć, że im prędzej dotrą do celu, tym prędzej będą mogli wyjechać, gdy Travis zaklął ni stąd ni zowąd.
- Psiakrew.
- Przepraszam?
- Psiakrew - mruknął raz jeszcze.
Nastrój, widać, nie poprawił mu się ani o jotę. Odczekała kilka minut i zagadnęła ponownie.
- Chciałabym prosić cię o przysługę.
- Nie.
Puściła mimo uszu jego odpowiedź.
- Byłabym ci bardzo wdzięczna, gdybyś się nie kłócił ze mną, kiedy dojedziemy już do Golden Crest. Milcz, bez względu na to, co powiem panu O'Toole'owi, dobrze?
- Masz zamiar znowu odgrywać bezradną kobietkę, tak? Musiałby być kompletnym idiotą, w co wątpię, gdyby cię nie przejrzał.
Westchnęła głośno.
- Spróbujesz trzymać język za zębami? I nie mów mi znowu, że jestem pomylona - dodała, gdy odwrócił się w siodle i posłał jej spojrzenie, które miało oznaczać „brak - ci - piątej - klepki”.
- Rób jak uważasz, Emily...
- I przy nim nie zwracaj się do mnie po imieniu.
- Wszystko, co każesz.
Nie miała ochoty się kłócić. Zamierzała opowiedzieć mu o swoich planach, ale rozmyśliła się, widząc w jak paskudnym jest humorze. Będzie musiał poczekać. Bała się poza tym, że jeśli teraz mu powie, nadąsany gotów z miejsca zawrócić konia i puścić się w drogę powrotną do Pritchard. Nie zrozumiałby, jakie to dla niej ważne, by spotkać się twarzą w twarz z O'Toolem, zamiast wykpić się listem.
Resztę podróży spędziła na niewesołych rozmyślaniach. Miała nadzieję, że pan O'Toole nie wpadnie we wściekłość. Na samą myśl o tym czuła ucisk w żołądku, a dłonie zaczynały drżeć.
Gdy wyjechali zza ostatniego zakrętu, Travis dojrzał między drzewami wycelowaną w nich lufę strzelby.
Emily zobaczyła zaś chylącą się ku ziemi chałupę na środku brudnego podwórza i zachmurzyła się. Gdzie wspaniały dom pana O'Toole'a?
Pisał w listach, że to skryte w chmurach orle gniazdo na reglach. Dotarli na sam szczyt, dalej wspinać się już nie mogli, nasuwał się zatem jeden wniosek. Travis musiał zbłądzić, dom pana O'Toole'a znajduje się po drugiej stronie szczytu.
- Zbliż się, do mnie Emily, szybko - usłyszała naglący szept. Podjechała, niczego nie przeczuwając, zaalarmowała ją dopiero napięta twarz Travisa.
- Coś nie tak? - zapytała szeptem.
- Zdaje się.
Wpatrywał się czujnie w pobliską kępę drzew. Emily nachyliła się w siodle i powiodła wokół wzrokiem. Niczego nie dostrzegłszy uznała, że Travis okazuje przesadną ostrożność.
W tej samej chwili głośno skrzypnęły drzwi chałupy i na podwórzu pojawił się cudacznie odziany mężczyzna. Zrobiła wielkie oczy, nigdy jeszcze nie widziała takiego dziwadła. Wysoki, chudy, potwornie brudny, nosił czarny cylinder, czerwone szelki, poplamiony podkoszulek i brązowe spodnie.
- Dobry Boże - szepnęła, patrząc jak energicznie kroczy ku nim.
Travis odczekał, aż mężczyzna znajdzie się na środku podwórza, wtedy kazał mu się zatrzymać.
- Powiedz swojemu przyjacielowi, żeby rzucił strzelbę, bo go zastrzelę.
Nieznajomemu nie spodobał się rozkazujący ton. Zmrużył oczy, długą chwilę wpatrywał się w Travisa, wreszcie skapitulował.
- Zostaw, Roscoe - zawołał, po czym zainteresował się Emily.
- Ty jesteś ta Finnegan?
Travis nie dał jej czasu na odpowiedź.
- A ty kto?
Obcy popatrywał to na jedno, to na drugie z przybyszów, jakby rozważał czy skłamać, czy powiedzieć prawdę. Przypominał szczura. Emily robiło się niedobrze za każdym razem, gdy na nią spoglądał.
- O'Toole, Clifford O'Toole. To nasza narzeczona?
Emily zabrakło powietrza. Dobry Boże, szczur okazał się Cliffordem O'Toolem.
- Nie, nie jestem waszą narzeczoną - wypaliła bez namysłu.
- „Naszą” narzeczoną? - zapytał Travis w tej samej sekundzie.
- Podzielimy się nią, jak to bracia - wyjaśnił rzeczowo Clifford, wzruszając ramionami. Emily mogłaby przysiąc, że dojrzała wesz wyskakującą spod jego cylindra.
- Ilu tych braci? - Travis mówił tym samym spokojnym tonem, którym przemawiał O'Toole.
- Tylko Roscoe i ja - odparł zagadnięty i utkwił wzrok w Emily. - To ty?
Pokręciła gwałtownie głową.
- Nie.
Natychmiast pojęła, że nie była to właściwa odpowiedź. Dłoń O'Toole'a powędrowała ku zatkniętemu za pas rewolwerowi; zerknął na Travisa i rozmyślił się, dłoń opadła.
- Ktoście?
Wyprostowała się, spojrzała na niego ze wzgardą i powiedziała:
- Pani Travisowa Clayborne.
Jeśli Travisa zdumiała jej odpowiedź, nie dał tego po sobie poznać. Wpatrywał się w biegnącego ku nim Roscoe.
Emily też wstrząsnął jego widok. Dotarło do niej wreszcie znaczenie słów Clifforda. Bracia mieli zamiar dzielić się kobietą. Na samą myśl o tym zbierało się jej na mdłości. Najchętniej obatożyłaby stojącego przed nią szczura, że tak ją okłamał w swoich listach.
Pokręciła głową. Nie, to niemożliwe, żeby był ich autorem. Listy pisał dżentelmen, a Clifford nie miał w sobie nic z dżentelmena. Zdziwiłaby się, gdyby potrafił napisać własne nazwisko.
W co ona, na Boga, wdepnęła?
Widok Roscoe dopełnił miary. Był równie brudny jak brat, tyle, że zamiast paradować w cylindrze, głowę owiązał czerwoną chustką niczym turbanem. Sądząc z tego, jak szczerzył zęby, musiał być bardzo dumny ze swojego wyglądu.
Emily miała ochotę czym prędzej stąd odjechać. Roscoe napawał ją obrzydzeniem, Clifford był chyba jeszcze wstrętniejszy. Bała się go. W jego spojrzeniu czaiło się coś niegodziwego.
Travis też wolałby już wracać, ale wiedział, że gdzieś czai się jeszcze trzeci mężczyzna. Usiłował go wypatrzeć, nie tracąc przy tym z oka obu braci.
- Co tu robisz, kiedyś nie nasz? - zapytał Clifford.
- Zabłądziliśmy - skłamała. - Powinniśmy już jechać, Travisie.
- Nie ma pośpiechu - zapewnił Clifford.
- To gdzie nasza? - zwrócił się Roscoe do brata.
- Nie widzieliście kobiety, co się nazywa Finnegan? - dopytywał Clifford.
Już chciała powiedzieć nie, ale zmieniła zdanie. Jeśli usłyszą, że ich narzeczona do nich jedzie, może zostawią w spokoju ją i Travisa.
Wnosząc z min braci, niewielkie miała szanse, ale postanowiła spróbować.
- W rzeczy samej spotkaliśmy z mężem damę o nazwisku Finnegan. Jakżesz ona miała na imię? Barbara? Nie, Emily - powiedziała i kiwnęła głową.
- Ładna? - zainteresował się Roscoe.
- O, tak. Bardzo.
- Gdzieście ją spotkali? - zapytał Clifford.
- Wyjeżdżaliśmy właśnie od Perkinsów, kiedy tam przyjechała. Jej przewodnik pewnie ją tu jutro przywiezie.
- Jeden tylko z nią podróżuje? - upewniał się Clifford.
Emily skinęła głową.
- Tak, pamiętam nawet jak się nazywa. Daniel Ryan. Może słyszeliście o nim?
- Nie. A niby dlaczego mielibyśmy? - zapytał Roscoe.
- Bo ludzie wiele o nim mówią - wyjaśniła Emily. Głos jej drżał i błagała w duchu, by tego nie zauważyli. Jeśli zorientują się jak bardzo jest wystraszona, gotowi odgadnąć, że kłamie i gra skończona.
- To wysłannik sędziego federalnego.
Clifford skrzywił się, Roscoe splunął.
- Człowiek sędziego? To mi się nie podoba - mruknął.
- Ani mnie - dodał Clifford.
Travis nie słuchał rozmowy. Rozglądał się wokół, szukając przeciwnika.
- Może weźmiemy sobie dwie narzeczone? - szepnął Roscoe na tyle głośno, że jego pytanie doszło uszu Emily i Travisa.
Clifford skinął głową i spojrzał na Travisa tak, jakby podjął już decyzję.
Wśród drzew błysnęła lufa strzelby, w tej samej chwili Clifford krzyknął:
- Strzelaj, Giddy!
Nie zamknął jeszcze ust, a już wypalił rewolwer Travisa. Trzasnęła gałąź i na ziemię runął kompan braci O'Toole.
Clifford i Roscoe byli dość rozważni, by nie chwytać za broń. Roscoe rzucił strzelbę na ziemię i podniósł ręce, Clifford natomiast stał nieporuszony, z opuszczonymi, zaciśniętymi w pięści dłońmi.
- Zabił Giddy'ego - mruknął Roscoe.
Bracia wymienili spojrzenia i zaczęli się cofać.
Zatrzymali się na dźwięk odwodzonego spustu.
- Ruszaj pierwsza - zakomenderował Travis.
Nie musiał powtarzać dwa razy. Emily była tak przerażona, że bez słowa spięła konia i ruszyła w dół zbocza. Travis nie spojrzał na nią od chwili, kiedy zauważył ukrytego wśród drzew łotra ze strzelbą. Teraz też nie zwracał na nią uwagi, wypatrując następnych zasadzek. Do diaska, nie widać nikogo, a czas płynie.
Kazał, by Roscoe i Clifford wrzucili strzelby do rowu z wodą; w ślad za bronią powędrowały buty obydwóch braci. Odjeżdżał z głową odwróconą do tyłu, nie spuszczając wzroku z leżących na ziemi, z rękami na karku O'Toole'ów. Dopiero, gdy zniknęli mu z pola widzenia, usadowił się w siodle normalnie i spiął konia do pełnego galopu. Po chwili dogonił Emily, tnąc jej konia po zadzie. Teraz obydwa wierzchowce galopowały na złamanie karku. Travis trzymał się o jedną długość z tyłu, tak by osłaniać swoją towarzyszkę, sam będąc łatwym celem. A jednak strzał go zaskoczył. Kula trafiła w plecy. Poczuł, że zsuwa się z siodła, podciągnął się resztkami sił, chwycił lewą dłonią konia za grzywę i próbował odwrócić się, ściskając w prawej gotowy do strzału rewolwer.
Nie miał siły unieść broni. Emily zatrzymała się. Chciał powiedzieć, że musi jechać dalej, ale zdołał wykrztusić jedno jedyne słowo:
- Nie.
Była już przy nim, wyjmowała rewolwer z ręki. Zrobiło mu się ciemno przed oczami. Wiedział, że jeszcze moment, a straci przytomność i rozpaczliwie chciał jej najpierw zapewnić bezpieczeństwo.
- Uciekaj stąd - wyszeptał.
- Trzymaj się! - zawołała, chwyciła cugle jego wierzchowca i ruszyła ku najbliższym drzewom. Wśród odgłosu strzałów wjechali między sosny. Konie zatrzymały się na skraju urwiska.
Travis próbował usiąść i bez sił osunął się z siodła. Słyszał jeszcze, jak Emily woła jego imię i zapadł się w ciemną otchłań.
Emily zeskoczyła z konia.
- Wstań, Travisie. Boże miłosierny, nie pozwól mu umrzeć - błagała, nachylając się nad rannym.
Spadając, uderzył głową o kamień, wokół pełno było krwi. Przyklękła, odwróciła go, a kiedy zobaczyła ranę na plecach, z jej gardła wyrwał się rozpaczliwy krzyk. Coś w niej eksplodowało. Ból, gniew uniemożliwiający myślenie.
Ocknęła się na świst kuli. Włożyła rewolwer Travisa w olster, chwyciła rannego pod pachy i zaczęła przeciągać w bezpieczniejsze miejsce, jak najdalej między drzewa. Opodal dojrzała skalną szczelinę, w sam raz nadającą się na schronienie. Nikt ich tam nie mógł zajść od tyłu, ani przypuścić ataku z boku. Ktokolwiek próbowałby się zbliżyć, będzie go miała na widoku i zastrzeli jak wściekłego psa.
Nie miała pojęcia, skąd czerpie siły, najpewniej z łaski boskiej. Ułożyła Travisa w szczelinie i sięgnęła po jego rewolwer.
Pierwszy pojawił się Roscoe. Dostał kulkę w udo, wrzasnął z bólu i zniknął jej z oczu.
- Trafiła mnie, suka! Zabiję ją, Clifford! - ryczał w głos.
- Mocno oberwałeś? - odkrzyknął Clifford.
- Krwawię niby wieprz, ale to tylko postrzał. Zabiję, jak amen w pacierzu.
- Najpierw sobie dogodzimy. Będzie miała za swoje, Roscoe.
Bracia przekrzykiwali się tak przez dobrą chwilę. Chcieli ją wystraszyć, opisując w szczegółach, co zamierzają z nią zrobić, ale Emily była już tak przerażona, że pogróżki przestały na nią działać.
Dopóki krzyki dochodziły z oddali, wiedziała, że obydwoje są bezpieczni. Odłożyła rewolwer i oderwała pas materiału ze spódnicy, zrobiła szarpie, po czym rozpięła zakrwawioną koszulę Travisa, zobaczyła na piersi małą ranę: kula musiała przejść na wylot. Oderwała jeszcze jeden kawałek płótna i założyła opatrunek.
Krzyki raptem ustały. Chwyciła broń i wyczekiwała. Miała wrażenie, że sekundy wloką się jak godziny, gdy Roscoe wysunął głowę zza drzewa i cofnął się, zanim zdążyła strzelić.
- Jest między skałami. Możemy ją zajść tylko od przodu, ale nas zabije - krzyknął do brata.
- Dostaniemy ją - odkrzyknął Clifford.
- Weźmiemy ją głodem, hę? - zawołał Roscoe.
- Nie, podejdziemy ją w nocy. Po ciemku nas nie wypatrzy.
Nieprzytomna z przerażenia zaczęła się modlić. Wiedziała, że oboje właściwie nie mają żadnych szans na ratunek, ale gdyby tak Bóg zechciał zesłać pomoc, przyjęłaby ją z wdzięcznością. Jeśli chce wziąć do siebie któreś z nich, niechże to będzie ona. To wszystko jej wina, nie Travisa, niczym sobie nie zasłużył, żeby umierać w taki sposób.
Bóg długo nie odpowiadał na jej modlitwy, z oddali dochodziły tylko złowróżbne pokrzykiwania Clifforda i Roscoe.
W końcu jednak odpowiedział, a wtedy pomyślała, że powinna była dokładniej sformułować swoje błagania.
Przysłał Jednookiego Jacka.
- Panno Emily, nic panience nie jest? - usłyszała szept dochodzący zza skalnego występu.
- Kto tam? - odszepnęła.
Odpowiedział dopiero, gdy powtórzyła pytanie.
- To ja, Jack.
- Jack? To naprawdę ty?
- Przecież mówię.
- Gdzie jesteś?
- Na skalnym występie. Jakby kto tu chciał wleźć, runie do kanionu.
- Bracia O'Toole chcą nas zabić.
- Tak pomyślałem, jak tylko usłyszałem strzały. Nie mogę do was zejść, panno Emily.
- Sprowadź pomoc. Travis jest ranny.
- To już po nim - szepnął Jack.
- Nie - zawołała ze zgrozą.
- Nie krzyczcie na mnie, panienko.
Usłyszała urazę w głosie Jacka. Boże, nie będzie się z nim teraz sprzeczać. Czy on nie rozumie, w jakim są niebezpieczeństwie?
- Przepraszam - szepnęła. - Och, Jack, tak się boję. Dzięki, że ruszyłeś za nami.
- Nie dla niego to zrobiłem, tylko dla panienki. Spodobaliście mi się, panno Emily, to przyjechałem powiedzieć, co mi leży na sercu.
- Nie czas teraz na to. Proszę, sprowadź pomoc.
- To będzie kosztowało. Oddacie mi tego piątaka i dołożycie jeszcze pięć, żebym mógł się wystroić jak zalotnikowi przystało. Tylko nie myślcie, że się chce z wami żenić. Co innego obmyśliłem.
Zacisnęła powieki, zła, że Jack marnuje czas na próżne gadanie, ale znała go już i wiedziała, że nie może go poganiać. Pojedzie po pomoc, kiedy sam zdecyduje, ponaglenia na nic się nie zdadzą.
- Nie chcecie wiedzieć, co obmyśliłem?
- Tak, powiedz mi, czego chcesz - powiedziała niecierpliwie.
- Żebyście zjedli ze mną kolację w hotelu w Pritchard. Wejdziecie ze mną pod ramię i nie wstaniecie od stołu, póki ja nie wstanę. Zgoda?
- Zgoda.
- No to jadę.
- Spiesz się, Jack, i uważaj na siebie.
Travis jęknął, ale Emily nie mogła nawet sprawdzić, czy otworzył oczy, cały czas wypatrywała czy nikt nie zbliża się do ich kryjówki.
- Wszystko będzie dobrze, Travisie - szepnęła. Nagle dojrzała Clifforda, przebiegł między skałami.
Dłonie tak jej drżały, że musiała chwycić rewolwer oburącz, po policzkach płynęły łzy, których nawet nie próbowała ocierać. Musi się skoncentrować i modlić o ratunek.
Travis otworzył oczy. Widział Emily, widział broń w jej dłoniach, słyszał łkania. Nie mógł się poruszyć, czuł piekący ból w plecach, jakby ktoś je przekłuł.
Usiłował zrozumieć, co się dzieje. Emily siedzi obok niego, na ziemi są głębokie ślady: ktoś musiał ciągnąć coś ciężkiego. Nagle wszystko pojął. Dobry Boże, zaciągnęła go w bezpieczne miejsce. Jest ranny, a ona go broni. Gdzieś w pobliżu muszą być bracia O'Toole. Emily ma zamiar stawić im czoło.
Powinna czym prędzej stąd uciekać.
Wyszeptał jej imię, starając się ze wszystkich sił zachować świadomość.
- Co robisz, Emily? Musisz się stąd wydostać.
Nie odwróciła się do niego.
- Wszystko w porządku, mój kochany. Spij. Będę cię strzegła.
A kto będzie jej strzegł. Nie, tak być nie może. To on powinien ją chronić. Nie będzie spał. Powinien odebrać jej rewolwer i ubić łotrów, którzy ją o płacz przyprawiali. Na powrót zapadł w ciemność.
Nie miała pojęcia, jak długo tak siedziała, modląc się i hołubiąc nadzieję. Sytuacja stawała się coraz bardziej beznadziejna. Zmierzchało się. Emily nie wierzyła już, że pomoc nadejdzie przed nocą. Przypomniawszy Bogu, że beznadziejne sytuacje nie są dla Niego problemem, gotowała się na najgorsze. Jedna tylko myśl nią teraz powodowała. Umrze, ale będzie strzec ukochanego.
Travisa obudził odgłos strzału. Długo zbierał siły, by otworzyć oczy, a kiedy wreszcie mu się to udało, zobaczył nad sobą błękitne niebo. Niebo po chwili drgnęło. Nie rozumiał, co się dzieje. Zamknął powieki i próbował wsłuchać się w dochodzące szepty, spojrzał ponownie i zobaczył nachylającego się nad nim mężczyznę..., z błękitnymi oczyma. Cole? Nie, to ktoś inny, nie jego brat.
Obcy go przesunął. Głowa opadła Travisowi na pierś, ale oczy miał nadal otwarte. Patrzył zdumiony na złocisty przedmiot połyskujący na kamizelce nieznajomego. Zapewne zegarek.
Usłyszał szept Emily. Pytała nieznajomego, czy zdążą dotrzeć przed zmrokiem do domu Perkinsów. Kiedy nazwała go Ryanem, Travisowi wszystko ułożyło się w głowie. Złote pudełeczko, błękitne oczy. To nie zegarek, lecz kompas.
Łobuz, który go tak szarpie, ma przy sobie kompas Cole'a. Travis wydał gniewny pomruk, chciał zerwać skradziony prezent z szyi nieznajomego, ale był tak słaby, że nie mógł unieść ręki.
Ostatni wysiłek zupełnie go wyczerpał. Miał wrażenie, że ktoś kładzie mu dłoń na głowie i wpycha pod wodę.
Znowu zasnął.
Kiedy się obudził, zobaczył nachyloną nad nim Millie z brzytwą w dłoni. Instynktownie wytrącił jej groźny przedmiot z dłoni; brzytwa przeleciała przez cały pokój, odbiła się od komody i wylądowała na podłodze.
Przestraszona Millie odskoczyła z głośnym krzykiem.
- Jezu, ale jesteś popędliwy! Wreszcie postanowiłeś do nas wrócić.
- Jak długo spałem?
- Cztery dni, z przerwami. Trzeba ci było snu dla nabrania sił. Tak powiedział doktor. Mówił prawdę, bo bystrzejsze masz już oko. Chciałam cię ogolić. Przydałoby się, wyglądasz już jak niedźwiedź.
Travis potarł zarośnięty podbródek.
- Sam to zrobię. - Ziewnął, przeciągnął się i poczuł piekący ból.
- Postrzelili mnie.
- A jakże - przytaknęła. - W plecy dostałeś, ale bokiem. Kula przeszła na wylot. Doktor powiada, że szybko się wykurujesz. Nie wdało się zakażenie, nie gorączkujesz. Miałeś szczęście. Sam anioł cię strzegł.
- Zapewne - przytaknął Travis z uśmiechem i powiódł wzrokiem po pokoju. Wnętrze wydało mu się znajome, dopiero po chwili zrozumiał dlaczego. Tutaj spała przecież Emily.
- Gdzie ona?
Millie jakby się wahała przez moment.
- Domyślam się, że pytasz o Emily. Pamiętasz coś z ostatnich czterech dni? Pewnie nic. Emily nie odchodziła od twojego łóżka, zamartwiała się, modliła. Wczoraj spałeś już dużo spokojniej. Kiedy doktor Stanley zajrzał tu do ciebie, powiedział, że najgorsze minęło i że szybko dojdziesz do siebie.
- Gdzie ona? - zapytał ponownie. Widząc jak Millie nerwowo wygładza fartuch i unika jego wzroku, domyślił się, że coś jest nie w porządku. Czuł, że nie spodoba mu się odpowiedź.
Millie cofnęła się o krok.
- Wyjechała.
Odrzucił natychmiast kołdrę i spuścił nogi z łóżka. Millie zasłoniła oczy dłonią i odwróciła się tak gwałtownie, że omal nie straciła równowagi. Dopiero teraz uświadomił sobie, że jest całkiem nagi. Zaklął pod nosem, naciągnął na powrót kołdrę, oparł się o zagłówek.
- Ale jestem słaby - powiedział cicho.
- I nic dziwnego. Straciłeś trochę krwi, choć doktor Stanley mówi, że nie za dużo. A spałeś tak długo, bo uderzyłeś głową o kamień, kiedy spadłeś z konia.
- Spadłem z konia? - zapytał z przerażeniem w głosie. Jeśli Cole i reszta braci dowiedzą się o tym, będą go wyśmiewać do końca swoich dni.
- Możesz się już odwrócić, Millie.
Spłoniona niczym stara panna, zajęta ciągle wygładzaniem fartucha, usłuchała jego prośby.
- Emily mówiła, że spadłeś. Anioł nie dziewczyna. Jak ona się tobą opiekowała. Przeciągnęła cię kawał drogi w bezpieczne miejsce. Za pozwoleniem, ta kobieta kocha cię, jak nie pokocha cię już żadna inna. Głupcem będziesz, jak nie pojedziesz za nią.
Travis pokręcił głową.
- Chciała koniecznie wyjść za O'Toole'a, zapomniałaś? A wiesz dlaczego? Bo wbiła sobie do głowy, że musi mieć bogatego męża i wielki dom z kręconymi schodami.
Im więcej o tym myślał, tym większa wściekłość go ogarniała. Jakaż kobieta wyjeżdża, nie powiedziawszy nawet do widzenia? Nieczuła kobieta, ot co.
Millie gwałtownie machnęła ręką.
- Wcale nie chciała wyjść za O'Toole'a. Powiedziała mi to, zanim ruszyliście w drogę.
- Nieprawda, rozmyśliła się dopiero jak zobaczyła jego chałupę.
Millie prychnęła gniewnie.
- I cóżeś się tak rozindyczył? Na twoim miejscu wstałabym z łóżka i ruszyła za nią, póki nie jest za późno.
- A jakże, powinienem, chociażby po to, żeby usłyszała kilka słów prawdy. Co to za wymykanie się cichaczem. Wyjechała po nocy?
- Gdzie tam, za dnia, niby do Bostonu. Mówiłam Johnowi, że prędzej czy później zbałamuci ją jakiś mężczyzna, ale ona powiada, że nigdy nie wyjdzie za mąż po tym, co się stało. A ja mówię, że znajdzie się taki, co zawróci jej jeszcze w głowie gładkimi słówkami. Tobie, ma się rozumieć, nie będzie przeszkadzać, że urodzi dzieci innemu?
Travis uznał, że nie będzie odpowiadał na takie pytania.
- Dlaczego mi nie powiedziała, że się rozmyśliła, zanim ruszyliśmy w drogę?
- Bo wiedziała, że wtedy jej tam nie zawieziesz. Dlatego. A ona uparła się, że powie temu szczurowi prosto w oczy, że zmieniła plany.
- Szczurowi?
- Tak go nazwała. No, zanim go zobaczyła, to nie wiedziała jaki z niego szczur. Myślała, że człowiek poczciwy i że winna mu wyjaśnienie.
- Więc to tak. Uważała, że jest coś winna temu sukinsynowi, ale nie mogła poczekać, aż się obudzę?
- Mówiła, że to z głupiej dumy wpakowała się w kabałę i że dostała nauczkę, ale czemu wyjeżdża, tego mi nie powiedziała. Wiedziała, że dyliżans zatrzymuje się w Pritchard w niedzielę, ale chciała wyjechać wcześniej. Chyba musisz jechać za nią i sam ją zapytać. Ja nie odpowiem na twoje pytania.
- Najpierw pojadę do Golden Crest i zabiję tych łotrów, potem mogę zająć się czym innym.
- O'Toole'owie już nie żyją. Zastrzelił ich pewien dżentelmen. Musiał, inaczej oni zabiliby was. Prawo jest po jego stronie, to pewne - dodała z chichotem.
Nie rozumiał, co w tym zabawnego.
- Powinienem mu podziękować. Jest tu jeszcze?
- Tyle, że cię tu przywiózł i zaraz odjechał. Wczoraj zajrzał tu znowu, w drodze do Pritchard. Emily zabrała się razem z nim.
- Pozwoliliście jej odjechać z obcym?
- Dla nas on już nie obcy. John miał z nim długą rozmowę. Chciał odwieźć Emily, ale nie widziało mu się zostawiać mnie samą. W górach siedzą bandyci. Pamiętasz, John opowiadał ci o nich? Rabusie i mordercy. Zabili kobietę i jej córeczkę.
Travis zamknął oczy.
- Ten człowiek to Daniel Ryan, tak?
- Tak.
Przypomniał sobie wszystko... zimne, przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu... złoty, błyszczący kompas...
- On miał kompas mojego brata.
- A jakże. Emily prosiła, żeby dał go jej, ale nie chciał. Pokazał tylko, jak otwierać wieczko i jak patrzeć na tarczę. Powiedział, że musi zwrócić go właścicielce, to Emily nie nalegała. Co się tak na mnie patrzysz? Ten człowiek uratował wam życie, rozprawił się z O'Toole'ami aż miło. Wiesz, co by się stało, gdyby nie on?
Na myśl o niebezpieczeństwie grożącym jeszcze niedawno Emily ogarnęło go przerażenie. I furia. Gdyby tylko powiedziała mu wcześniej, co sobie zaplanowała, nigdy nie zawiózłby jej w góry i nie wpadłaby w ręce niegodziwców.
- Bóg nie dał tej kobiecie za grosz rozumu.
- To zadbaj, żeby go nabrała.
Puścił mimo uszu tę uwagę.
- Do diaska, nie będę się przecież strzelał z Ryanem.
Millie stała już drzwiach.
- Pewnie, że nie możesz go zabić. Może ci ulży, kiedy usłyszysz, że Emily do niego strzelała. Myślała, że to jeden z O'Toole'ów. Ryan mówił, że go zadziwiła.
- Mnie ani trochę. Ona strzela do każdego napotkanego mężczyzny - oznajmił z pewną przesadą.
Millie głośno westchnęła.
- Uparty z ciebie człowiek, Travisie Clayborne. Pojedziesz do Pritchard, czy nie?
Nie lubił być ponaglany.
- Jestem golusieńki i zamierzam wstać, żeby zamknąć drzwi.
Millie z głośnym krzykiem zniknęła w korytarzu, a on zatrzasnął za nią drzwi.
W kwaśnym nastroju umył się i ubrał. Zaciął się przy goleniu, bo nie zwracał uwagi, co robi, zajęty myślami o Emily.
Do kuchni zszedł z gotowym planem w głowie. Pojedzie do Pritchard, powie tej niewdzięcznej kobiecie, co czuje. Zmusi ją, by pożegnała się jak należy.
O niczym więcej nie pozwolił sobie myśleć.
Całe miasteczko o nich mówiło. Ludzie zaczęli się zbierać wczesnym popołudniem; po godzinie hotel był wypełniony po brzegi, zgromadzeni tłoczyli się na chodniku, zablokowali całą ulicę, ruch zamarł, kupcy wcześniej zamknęli sklepy. Wszyscy zapomnieli o swoich codziennych zajęciach. Nikt nie chciał przepuścić tej jedynej w swoim rodzaju okazji.
Zegar w recepcji zaczął wybijać godzinę. Punkt szósta, w sobotni wieczór do hotelu wkroczył wystrojony jak na bal Jednooki Jack.
Z ręki do ręki zaczęły wędrować pieniądze. Od kilku dni robiono w mieście zakłady, i ci, którzy twierdzili, że Jack się nie pojawi, przegrali.
Olsen, właściciel hotelu, od hazardu stronił, ale zarobił krocie, sprzedając bilety wstępu do sali restauracyjnej. Zamówił wymyślne zaproszenia i każdy, kto chciał zjeść kolację w towarzystwie Emily i Jacka, musiał słono zapłacić za ten przywilej. Na wypadek, gdyby panna Finnegan nie dotrzymała słowa - a która kobieta przy zdrowych zmysłach dotrzymałaby? - Olsen umieścił na kontuarze recepcji kartkę, że nie zwraca pieniędzy.
Nie miał najmniejszych wyrzutów sumienia, że oskubał swoich przyjaciół i znajomych. W końcu nastąpiło historyczne wydarzenie: Jack wziął kąpiel.
Ludziska i o to się zakładali. Gdy o piątej po południu wśród tłumu rozeszła się wiadomość, że Jack Hanrahan właśnie wszedł do łaźni, przegrani psioczyli pod nosem.
Widok dzikusa, wysztafirowanego i pachnącego, zatykał dech w piersiach i wart był każdego wydanego grosza. Bo też pięknie Jack wyglądał w nakrochmalonej koszuli, sztuczkowych na kant zaprasowanych spodniach, pod jasnobłękitnym krawatem bez jednej plamki. Lśniły trzewiki, błyszczały pociągnięte brylantyną włosy. Czarny surdut przerzucił przez ramię, jak czyni każdy wytworny dżentelmen w upalny dzień.
Na widok odmienionego Jacka, z przepaską na oku, tłum zaczął wiwatować, ale jedno spojrzenie Jednookiego wystarczyło, by ukrócić brewerie. Oj, potrafił on trzymać fason. Miał też w sobie nerw godny człowieka z Montany. Zdenerwowany Olsen czekał za kontuarem, Jack tymczasem torował sobie swobodnie drogę pośród tłumu. Wcześniej dotarłby do właściciela hotelu, ale dwa razy musiał się zatrzymać, by usadzić w miejscu śmiałków, którzy zbyt się doń zbliżyli. Ludzie, ściśnięci tak, że ledwie mogli oddychać, a co dopiero poruszać się, w cudowny sposób rozstępowali się przed nim niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem. Nikt nie śmiał go dotknąć, żeby go nie rozwścieczyć i nie narazić się na Bóg wie jakie skutki.
Olsen trząsł się jak galareta. Wolał nie widzieć co się stanie, kiedy Jack odkryje, że panna Finnegan się rozmyśliła - gdyby rzeczywiście się rozmyśliła. Czmychnąć na górę, tam się ukryć i nie wracać na dół. Myśląc tylko o tym, jak uratować własną skórę, mruknął do Jacka, że idzie po pannę Finnegan i już miał zniknąć, gdy zobaczył ją na schodach.
Tym razem nikt nawet nie myślał o płaceniu zakładów. Mimo wielkiej ciżby zapadła cisza jak makiem zasiał. Wszyscy spoglądali z zachwytem, zdumieniem... i ulgą na piękną damę.
A było na co patrzeć. Ubrana była w suknię balową ze złocistej materii, z niewielkim dekoltem, który przyciągał wzrok mężczyzn nie budząc oburzenia pań, z bufiastymi rękawami i dopasowanym stanikiem podkreślającym doskonałą figurę. Kiedy uczyniła krok, suknia zalśniła, rozjarzyła się w blasku świec.
Travis stał za ladą recepcji, przy wejściu do kantorku. Gdy tłum podziwiał suknię, on dojrzał ciepły uśmiech na widok stojącego w tłumie Jacka.
Clayborne skrył się, zanim zdążyłaby go zobaczyć. Przyjechał tylko po to, żeby się upewnić, czy nie napytała sobie kłopotów, miał zamiar trzymać się z boku i nie wtrącać bez potrzeby. Ten wieczór należał do Jacka Hanrahana, ale jutrzejszy dzień do niego.
Zdumiony potrząsnął głową, widząc jak Jack podaje dłoń Emily, a ona przyjmuje z uśmiechem pełen galanterii gest. Raptem poczuł, że brak mu tchu. Im bliżej podchodziła, tym gwałtowniej waliło mu serce. Powiedział sobie, że pewnie to upał tak na niego działa i rozluźnił kołnierzyk koszuli. Dziwne, ale to nie pomogło.
Emily wyglądała jak księżniczka. Schodziła ze schodów z wysoko podniesioną głową, wzrok utkwiła w Jacku, nikogo poza nim nie zaszczyciła spojrzeniem. U podnóża schodów przyjęła jego ramię i razem weszli do sali restauracyjnej.
Od tej chwili wszystko w Pritchard odmieniło się na lepsze. Mieszkańcy miasteczka przeżyli iście magiczny wieczór. Mało, że Jack jadł, posługując się sztućcami, to cierpliwie odczekawszy, aż służba przestawi stoły po skończonej kolacji, ruszył z Emily w tany. Zaskoczeni ludzie patrzyli, jak lekko, z gracją porusza się na parkiecie.
Wieczór zakończył się o pierwszej po północy. Gdy zmęczona orkiestra Joego Boya zaczęła pakować instrumenty, Jack odprowadził Emily do schodów. Tu ujął jej dłoń, złożył pełen galanterii pocałunek, po czym szepnął pannie coś do ucha, na co wybuchnęła śmiechem. Jack wyszczerzył zęby, a kiedy pocałowała go w policzek, naprawdę się uśmiechnął.
Odczekał, aż Emily wejdzie na górę, po czym wymaszerował z hotelu kontent, jak nigdy w życiu. Ledwie znalazł się za drzwiami, przepaska na oko wylądowała na chodniku, krawat w rynsztoku, a czarny surdut zawisł na pachołku do wiązania koni. Jack znowu był sobą, Jednookim, którego wszyscy się bali.
Emily leżała już w łóżku, gdy usłyszała, że ktoś w korytarzu szura krzesłem, a może skrzynią. Odrzuciła kołdrę i pobiegła do drzwi, sprawdzić czy zamknęła zasuwę. Przez chwilę nasłuchiwała, ale hałas ucichł, uznała więc, że jego sprawca już sobie poszedł.
Wróciła do łóżka i oddała się ważniejszym zajęciom. Koniecznie musiała się wypłakać. Miała nadzieję, że wylawszy łzy zapomni wreszcie o Travisie.
Płacz nic a nic nie pomógł.
Pora wracać do domu.
Zaspała. Jeśli się nie pospieszy, gotowa spóźnić się na dyliżans. Nie miała już czasu jeść śniadania, ale i tak niczego by nie przełknęła, była zbyt przygnębiona. Ubrała się szybko, spakowała swoje rzeczy i zbiegła na dół prosić, by ktoś ze służby zaniósł jej bagaże na stację.
Bagaże dotarły tam przed nią. Ulica była na szczęście wyludniona, nie musiała się więc obawiać, że ktoś ją zaczepi. Nie miała nastroju do rozmów.
Nie miała też ochoty wracać do domu, ale już postanowiła, że wyjedzie. Mówiła sobie, że powinna się cieszyć na spotkanie z rodziną. I wcale się nie cieszyła. Powrót do Bostonu nie był jedynym wyjściem, ale na pewno najbezpieczniejszym. Wiedziała, że jeśli zostanie, padnie w ramiona Travisa i zmarnuje sobie życie. Rodzice nie byliby zadowoleni.
Z niecierpliwością wyglądała dyliżansu. Usłyszała wreszcie turkot i rozklekotany pojazd wjechał na stację, wzbijając tuman kurzu. Emily cofnęła się o kilka kroków. Chudy, wysoki woźnica zeskoczył z kozła, poprawił niebieską chustkę na szyi i uchylił kapelusza.
- Jestem spóźniony, madame. Proszę wsiadać, ja tym - czasem zaczerpnę wody, a jak wrócę to wam powiem, jak będziecie jechać.
Otworzył przed nią drzwiczki dyliżansu i poszedł na stację. Po powrocie zaczął ładować jej torby na dach pojazdu, trajkocząc przy tym jak najęty.
- Jak usłyszycie strzały, kładźcie się od razu na podłogę, najlepiej pod siedzenie. Przez okno proszę nie wyglądać pod żadnym pozorem. Nawet nie wiecie, jakie to ważne, więc lepiej sobie zapamiętajcie. Nie żebym się spodziewał kłopotów, ale lepiej być przygotowanym. Jak będziecie chcieli, żebym się na chwilkę zatrzymał, wychylcie się przez okno i krzyknijcie. Chyba, że wpierw usłyszycie strzały, wtedy się nie wychylajcie. I lepiej, żebym się nie musiał dla was zatrzymywać, bo już jestem dość spóźniony.
- Nie będziemy się musieli zatrzymywać - obiecała.
Wdrapał się na dach dyliżansu, przywiązał bagaże, zeskoczył i ponownie otworzył drzwiczki.
- Macie bilet?
- Tak - podała mu bilet i rozsiadła się wygodnie na obitej skórą ławce.
Spojrzał na nią uważnie.
- Coś nie tak, madame? Macie łzy w oczach. Nie moja sprawa, chyba, że wam słabo, to musicie mi powiedzieć.
- Nie, sir, nie jestem chora. To od tego kurzu oczy mi łzawią.
- Żaden ze mnie sir, nazywam się Kelley. Gdyby zrobiło się wam słabo, wystarczy krzyknąć przez okno, chyba że wpierw usłyszycie strzały, wtedy się nie wychylajcie. Zapamiętajcie sobie, bo to bardzo ważne.
Zamknął drzwiczki i siadł na koźle, zanim zdążyła mu powiedzieć, jak się nazywa i zapewnić go, że nie będzie wyglądała przez okno.
Dyliżans ruszył, nabierając powoli rozpędu i po chwili pędzili już galopem. Emily złożyła dłonie w małdrzyk i zamknęła oczy. Podjęła decyzję, że wyjeżdża, nie było odwrotu, będzie musiała pogodzić się z myślą, że nigdy już nie zobaczy Travisa. Z bożą pomocą może zazna spokoju.
Wtem rozległ się strzał. Kelley zaklął, pociągnął za lejce, osadził konie w miejscu, Emily wylądowała na podłodze. Gdy się pozbierała, zobaczyła ludzi wychodzących z hotelu. Nikt nie wydawał się zaniepokojony.
Nie rozumiejąc co się dzieje, wyjrzała przez okno. Na nieszczęście Kelley to zauważył.
- Toż mówiłem wam, że nie wolno!
- Co się stało, panie Kelley?
- Travis Clayborne, ot co, madame.
Nie zdążyła nawet pomyśleć, kiedy ryk Travisa wypełnił dyliżans.
- Wysiadaj, Emily Finnegan, mam do ciebie słowo.
Zaskoczona poleceniem, podskoczyła, uderzając głową o oparcie. Dopiero po chwili wyjrzała przez okno i ujrzała idącego ku niej Travisa. Miała wrażenie, że jeszcze chwila, a zemdleje. Taki był wspaniały, cudowny... i wściekły.
Kroczył zamaszyście, najwyraźniej doszedł już do siebie: cud, gdy pomyśleć jak blisko otarł się o śmierć. Westchnęła głośno. Będzie jednak musiała się z nim pożegnać, chociaż tak się bała tej chwili. Nie, nie będzie płakała, za nic. Szybko się pożegna i ruszy w drogę.
Otworzyła drzwiczki, ale na widok rozsierdzonej miny Travisa i groźnego błysku w oku, natychmiast je zamknęła. Wiedziała, czemu się pojawił. Wstał z łóżka i przejechał taki szmat drogi, żeby powtórzyć jej, że jest pomylona. Mogła się tego po nim spodziewać.
- Panie Kelley, niech mu pan powie, żeby sobie poszedł.
- Za pozwoleniem, madame, nikt nie śmie mówić Clayborne'om, co mają robić. Lepiej niech pani wysiądzie i zapyta, czego chce.
- Emily! - wrzasnął ponownie Travis.
Wysiadła z dyliżansu, zamknęła za sobą drzwiczki i ruszyła w jego stronę.
- Niech pan tylko nie odjedzie beze mnie, panie Kelley.
- A to już zależy od Clayborne'a, madame.
Pokręciła głową na znak, że się z nim nie zgadza. Szła, mrucząc pod nosem:
- Jeśli doprowadzi mnie do płaczu, to wyrwę mu rewolwer zza pasa i zastrzelę go. Tak zrobię.
Kelly usłyszał jej pogróżki.
- To się panience z Claybornem nie uda.
Emily puściła mimo uszu komentarz woźnicy.
Zatrzymała się pięć metrów od niego i dała mu znak, by nie podchodził bliżej.
Zignorował jej gest.
- Naprawdę miałaś zamiar to zrobić?
- Co zrobić?
- Wyjechać bez pożegnania.
- Mów ciszej, proszę. Wywołujesz zbiegowisko.
Odwróciła się w stronę chodnika, gdzie stała grupka gapiów.
- Proszę przechodzić, nie ma na co patrzeć.
Nikt jej nie usłuchał.
- Owszem, miałam zamiar się pożegnać.
- Czyżby? Chciałaś krzyknąć „do widzenia” z okna dyliżansu?
- Nie. Chciałam napisać do ciebie.
Nasrożył się jeszcze bardziej, jakby usłyszał obelgę.
- Chciałaś napisać?
Stała bez ruchu, Travis natomiast szedł w jej stronę. Przez moment miała wrażenie, że przejdzie po niej, zdepcze ją, ale na szczęście zatrzymał się o kilka kroków od niej. Chciała się cofnąć, ale rozmyśliła się. Próbował ją speszyć. Jego niedoczekanie. W końcu to ona ma złamane serce, a on tylko został postrzelony.
- Mówmy otwarcie. Uparłaś się jechać do Golden Crest i powiedzieć O'Toole'owi prosto w oczy, że się rozmyśliłaś i że za niego nie wyjdziesz, ale ja nie zasługiwałem już na podobne względy?
- Millie ci powiedziała.
- A jakże, powiedziała. Gdybyś nieco wcześniej zdradziła się ze swoimi planami...
- To byś mnie tam nie zawiózł.
- Nie zawiózłbym i nie oberwałbym kulki, a ty nie znalazłabyś się w niebezpieczeństwie. I już nigdy nie mogłabyś się spotkać z żadnym mężczyzną, nawet z Jackiem Hanrahanem. Rozumiesz?
- Pełno w tych stronach morderców, panie Clayborne.
- Pomyślałaś co by było, gdyby te zbiry cię dopadły?
- Tak - krzyknęła. - Doskonale wiem, co by się stało. Wiem też, że przeze mnie o mało nie zginąłeś. Nigdy sobie tego nie wybaczę. Tłumaczy mnie tylko to, że chciałam postąpić przyzwoicie. Gdybym wiedziała, że O'Toole'wie to szczury, na pewno bym tam nie pojechała. No, proszę, śmiało, powiedz mi, że jestem pomylona. Wiem, że masz ochotę.
- W porządku. Jesteś pomylona. Nie masz za grosz rozumu.
- To nie ja zerwałam się chora z łóżka, żeby przejechać szmat drogi i powiedzieć komuś, że jest pomylony.
- Nie dlatego przyjechałem.
- A dlaczego?
Widziała, że z trudem przychodzi mu odpowiedzieć na jej pytanie. Zauważyła też, że wokół nich zgromadził się pokaźny tłum ciekawskich, a gapiów ciągle przybywało.
- Nie macie, ludzie, nic lepszego do roboty? - zapytała z oburzeniem. - To prywatna rozmowa. Rozejdźcie się, ale już!
Nikt nawet nie drgnął. Kątem oka dostrzegła dżentelmena opartego o pachołek, z plikiem pieniędzy w dłoni. Każdy nowo przybyły wręczał mu kolejny banknot.
- A więc, Travisie? Dlaczego przyjechałeś?
- Pomyślałem, że powiem ci, co o tobie myślę... - zaczął.
Przerwała mu.
- Na twoim miejscu nie robiłabym tego. A teraz, za pozwoleniem, chciałabym wrócić do dyliżansu i ruszać w drogę. Woźnica się spieszy. Gdzie pan idzie, panie Kelley? - zawołała widząc, jak podąża ku mężczyźnie z pieniędzmi.
- Maleńki zakład, madame.
- Do diaska, Emily, mną się zajmij!
Poczuła się tak nieszczęśliwa, że miała ochotę krzyczeć.
- Niby dlaczego? To twoja wina, że się w tobie zakochałam, a teraz nie mogę myśleć, jeść, spać.
Uświadomiła sobie co mówi dopiero, kiedy jakaś kobieta za jej plecami westchnęła z rozrzewnieniem:
- Ona go kocha.
Travis zdawał się nieprzyzwoicie rozradowany. Wyciągnęła dłoń, żeby się, broń Boże, nie zbliżał.
- Wyleczę się z tej choroby - oznajmiła. - Poza tym fakt, że cię kocham niczego nie zmienia, więc niech ci się nie roją żadne głupie myśli w głowie. Wracam do Bostonu.
- Nie!
- Owszem i cokolwiek powiesz, nie zmienię zamiarów.
- Nagadaj mu, dziewczyno. Nie daj się żadnemu mężczyźnie wodzić za nos - zawołała jakaś kobieta.
- Jeśli go kocha, powinna zostać - odezwał się ktoś inny.
Zebrani mężczyźni przychylili się do tej opinii. Emily dość już miała publiczności. Odwróciła się do kobiety, która radziła jej zostać i szepnęła:
- Pani nie rozumie. Gdybym została, okryłabym hańbą rodziców jak ladacznica.
Kobieta zrobiła wielkie oczy.
- Chcesz powiedzieć, że...
Emily skinęła głową.
- To właśnie chcę powiedzieć.
- Powinnaś więc wracać do domu.
Travis miał nietęgą minę. Przerażała go myśl o wyjeździe Emily, a nie wiedział jak ją zatrzymać.
Boże, co za uparta kobieta.
- Kochasz mnie, ale wyjeżdżasz. Dobrze zrozumiałem?
- Tak. Kocham cię i wyjeżdżam. Według mnie to sensowne posunięcie.
- Najzupełniej - parsknął gniewnie.
Nie podjęła sprzeczki. Odwróciła się, dała gapiom znak ręką, by się rozstąpili i ruszyła z powrotem do dyliżansu. Niemal biegła, Travis dotrzymywał jej kroku.
Ciżba posuwała za nimi.
- Przysięgłam sobie, że już nigdy w życiu nie powezmę żadnej pochopnej decyzji, a zostać tutaj byłoby nie tylko rzeczą nierozważną, ale i grzeszną. Wracam do domu.
W Travisie z sekundy na sekundę wzbierała coraz większa wściekłość, a jednocześnie ogarniała go panika. Nie może przecież pozwolić jej wyjechać. Czyż ona nie rozumie, ile dla niego znaczy? Bez niej życie nie będzie miało sensu.
Nie chciał takiego życia.
Nagle objawiła mu się cała prawda. Stanął jak wryty.
- Do kroćset, ja ją kocham - szepnął.
Emily, słodka, dobra, czuła Emily. Chce z nią przepędzić resztę swoich dni. Najpierw jednak musi coś zrobić, by nie wsiadła do dyliżansu.
Dogonił ją. Dalej mamrotała coś o pochopności, wyczekał więc cierpliwie, aż skończy swój bezładny monolog.
Skończyła i spojrzała na niego wyczekująco.
- Nie sądzisz, że mam rację? - zapytała, zastanawiając się, skąd uśmiech na jego twarzy.
- Masz rację.
- Ona wyjeżdża - zawołał ktoś z tłumu.
- Zrujnowałaby sobie życie, gdyby została - oznajmiła dobrze poinformowana kobieta.
- Amen - krzyknął ktoś inny.
Travis otworzył przed nią drzwiczki dyliżansu.
Emily wyciągnęła dłoń.
- Do widzenia, Travisie.
- Mam ci podać rękę?
- Byłoby grzecznie. Dlaczego się uśmiechasz?
- Jestem szczęśliwym człowiekiem.
Oszołomiła ją ta gwałtowna zmiana stanowiska. Opuściła dłoń.
- Napiszę do ciebie.
- To miło z twojej strony.
- Odpiszesz?
- Na pewno.
Wszystko zostało już powiedziane. Odwróciła się i wsiadła do dyliżansu.
- Jeszcze jedno - powiedział.
- Tak?
- Pocałuj mnie na do widzenia.
Poślubiła ukochanego człowieka. Z jej twarzy nie schodził uśmiech, tak była szczęśliwa. W kąpieli roześmiała się nawet kilka razy w głos, nie wiedząc jak inaczej dać upust przepełniającej ją radości i miłości.
Czekała teraz na męża. Stała w oknie sypialni nad bawialnią Perkinsów, patrzyła w niebo i rozczesywała włosy. Świecił księżyc, iskrzyły się setki gwiazd, świerszcze wygrywały swoje nocne melodie, powietrze przenikał zapach sosen, wszystko spowijała magia.
W wazonie stała różowa róża, którą dostała od Travisa przed ceremonią ślubną. Wyjęła kwiat i przytuliła do serca.
Wszedł Travis. Zaryglował drzwi. Spojrzał na Emily i dech zaparło mu w piersiach, taka była piękna ta jego oblubienica, kobieta, którą w końcu udało mu się zdobyć.
Miała na sobie bieluteńką koszulę nocną, która okrywała ją szczelnie od szyi po stopy.
- Dobry wieczór, pani Clayborne.
Wybuchnęła śmiechem, a jemu ciepło zrobiło się na sercu. Oparł się o drzwi i wyszczerzył zęby.
- Nie denerwuj się.
- Myślisz, że jestem zdenerwowana?
- Wyrzuciłaś właśnie szczotkę do włosów za okno.
- Chciałam ładnie wyglądać.
- Pięknie wyglądasz.
Nie mogła usłyszeć nic milszego. Tak bardzo kocha tego człowieka.
Zdjął koszulę, rzucił na oparcie krzesła, zdjął buty, skarpetki i podszedł do niej.
- Nie denerwujesz się, kochanie?
- Odrobinę - przyznała. - Wiem, co się ma zdarzyć, ale nie wiem, jak to jest.
- Chcesz powiedzieć, że nie przestudiowałaś zagadnienia w sposób dogłębny?
- Nie, ale mam nadzieję, że ty tak.
Wyjął kwiat z dłoni żony i musnął nim jej policzek. Napięcie ustąpiło.
- Kocham cię, Emily. Tylko ciebie.
Wstawił różę do wazonu, wziął Emily w ramiona i zaniósł do łóżka.
- Chcesz, żebym ci wyjaśnił, co zamierzam zrobić?
Dosłyszała w jego głosie kpinę.
- Nie, bardzo dziękuję, doceniam ofertę, ale wolałabym raczej, żebyś mi pokazał.
Ułożył ją delikatnie na środku łóżka, spoglądając w przepełnione miłością oczy.
- Mam zamiar dogłębnie cię przestudiować, pani Clayborne i mam szczerą nadzieję, że ślicznie mi podziękujesz, kiedy skończę - oznajmił, używając jej ulubionego określenia.
Gdyby nie bała się, że głos ją zawiedzie, powiedziałaby mu, że nie musi już przejmować się jej zdenerwowaniem, tyle miłości i pożądania widziała w jego oczach. Była gotowa być jego żoną i poznać go, jak żonie godzi się poznać męża.
On ze swej strony postanowił sobie, że tej nocy ona będzie dyktowała rytm kochania się.
Długo potem dochodzili do siebie. Leżeli spleceni, a jego przepełniało takie szczęście, jakby znalazł się w niebie. I ona nie posiadała się ze szczęścia, miała ochotę płakać i śmiać się na przemian. Komiczna zdała się jej pełna satysfakcji mina Travisa, dopóki nie pomyślała, że ona ma pewnie taką samą.
Przewrócił się na plecy i pociągnął ją ze sobą. Wyciągnęła się wygodnie, z ręką na jego piersi.
- Nie jest ci przykro, że kazałaś mi tak długo czekać?
- Tylko dwa tygodnie - skorygowała łagodnie. - Wiedziałeś, że dyliżans odjedzie, kiedy będziesz mnie całował, prawda?
- Oczywiście. Naprawdę myślałaś, że pozwolę ci odjechać?
- Naprawdę myślę jakie to szczęście, że mi nie pozwoliłeś.
Roześmiał się. Taki był szczęśliwy, że musiał ją jeszcze raz pocałować, po czym opadł na poduszki z głośnym ziewnięciem.
- Męki piekielne przeżywałem, że nie mogę cię dotknąć. Przesadzał, ma się rozumieć, przynajmniej ona tak uważała. Za żadne skarby nie oddałaby ostatnich dwóch tygodni, kiedy to miała okazję przekonać się, że Travis jest najbardziej romantycznym człowiekiem w świecie. Zalecał się do niej, jak to określał, zawzięcie, nie pozostawiając jej żadnego wyboru - o czym ją ostrzegł - a ona zwodziła go, chcąc, by się upewnił, że z nią właśnie pragnie spędzić resztę życia.
A wszystko z lęku, że to z jego strony tylko zauroczenie, które każe mu widzieć w niej same dobre strony. Wyprowadził ją z błędu, wyliczając skrupulatnie któregoś dnia przy kolacji wszystkie jej wady. Niemało czasu mu to zajęło, a znalazł takie, o których nie miała pojęcia. Wysłuchawszy go zaciekle dowodziła, że nie jest uparta.
- I pomyśleć, Travisie, że to wszystko za sprawą jednego pocałunku na do widzenia.
- Dlatego się go domagałem. Kocham cię.
- I ja cię kocham.
- Emily?
- Tak?
- Pocałuj mnie raz jeszcze na do widzenia.