Caine Rachel Czas Wygnania 01 Wyklęta

Rachel Caine

Wyklęta

1

Wystarczyło jedno słowo, aby mnie zniszczyć po tysiąc­leciach bezpiecznego i spokojnego życia, a tym słowem było: „Nie”.

Wypowiadając je, miałam świadomość, że będę musiała ponieść konsekwencje. Gdybym tylko wiedziała, jak poważne się okażą i jak rozległe będą ich skutki, wąt­pię, czy odważyłabym się odmówić.

Ludzie mówią, że niewiedza jest błogosławieństwem i być może to prawda, nawet dla dżinnów.

Przez chwilę wydawało się, że mój kategoryczny sprzeciw nie wywoła żadnej reakcji. Ashan, dżinn uno­szący się przede mną - jeden z najstarszych spośród Starych - był lśniącym wirem bez żadnej formy, istotą nieuwięzioną w ciele, taką jak ja.

Pomyślałam, że może tym razem moje nieposłuszeń­stwo nie zostanie ukarane, i wtedy poczułam otaczającą mnie falę eterycznych prądów. Eter był światem, w któ­rym żyłam, sferą światła i energii, żaru i ognia. Miał nie­wiele wspólnego z niższymi sferami, tymi związanymi z brudem i śmiercią. Żyłam w niebie, a fala poruszająca niebiosa nie wróżyła nic dobrego.

Patrzyłam, jak Ashan - brat, ojciec i moje bóstwo, nie­dawno ustanowiony Łącznik Matki Ziemi z dżinnami - przybiera kształt i postać. Zrobienie tego tutaj wymagało potęgi; sama nie próbowałam nigdy przybierać postaci w tym tak bardzo zmiennym świecie. Nie sądzę, żebym pamiętała typowe kształty, a gdyby nawet, nie miałam mo­cy pozwalającej manipulować bytami w tym świecie.

Eteryczna forma Ashana stała się złowieszczo za­gęszczona i mroczna i czułam, jak fale nabierają mocy, przekształcając rzeczywistość wokół nas. Barwne smugi i prądy, pastelowe i doskonałe, nabrały ostrych krawę­dzi. Tęcze spłynęły krwią i łzami.

- Nie? - powtórzył ustami, które wyglądały niemal jak ludzkie, dając mi szansę na zmianę odpowiedzi. Szansę na ocalenie.

- Nie mogę. Nie.

Tym razem tęcze zapłonęły. Zalała mnie następna fala, gorąca i przepełniona groźbą, i poczułam dziwne rwanie, które szybko przeszło w... ból, o ile tylko można odczuwać ból, nie mając fizycznej postaci. Instynkt pod­powiadał mi, że jestem w niebezpieczeństwie.

- Daję ci ostatnią szansę - powiedział Ashan. - Cassiel, nie wystawiaj mnie na próbę. Nie mogę pozwo­lić, żebyś się zbuntowała. Nie teraz. Rób, co ci każę.

Nie buntowałam się, ale on nie potrafił tego dostrzec, a ja nie umiałam wyjaśnić. Nigdy nie słynęłam z rozsąd­ku i nigdy się nie tłumaczyłam.

Milczałam.

- Sama zdecydowałaś o swoim losie. Pamiętaj o tym. Poczułam w środku szarpnięcie czegoś rozgrzanego do białości, intensywność tego doznania parzyła moje wnętrze. Wyczułam dokładnie moment, w którym Ashan zerwał moje połączenie z eterycznością, ze sobą, z mat­ką nas wszystkich - Ziemią.

A przede wszystkim z wszechpotężnym i nieodgadnionym Bogiem.

Dokładnie czułam chwilę, w której umarłam jako dżinn, i spadłam z krzykiem. Przeleciałam przez liczne sfery niebios, przebijając je wszystkie i płonąc niczym spadająca gwiazda. Przybrałam postać.

Trwałą.

Bolesną.

Upadłam twarzą w błoto i piach.

Zniszczona.

- Cassiel.

Ten głos był ledwie cichym szeptem, ale palił mi uszy jak kwas. Najcichszy dźwięk - nawet mojego własnego imienia - sprawiał dotkliwy ból. Nigdy wcześniej nie zo­stałam zraniona, a teraz tonęłam w śmiertelnym bólu. W upokarzającej, bezsilnej furii, bo zostałam uwięziona w ciele. Okaleczona, odarta i odcięta.

A najgorsze, że to wszystko z mojej winy.

Chciałam uciec od głosu wypowiadającego moje imię i delikatnego dotyku gładzącej mnie ręki. Moje nowo na­rodzone nerwy wyły, buntując się choćby przeciw suge­stii nacisku. Nie potrafiłam oddzielić myśli od przytła­czającego, miażdżącego brzemienia zmysłów, których nigdy wcześniej nie próbowałam opanować, bo nigdy dotąd nie zadałam sobie trudu, by wejść w ludzką skórę.

- Cassiel, to ja, David. Słyszysz mnie?

David. Tak. David był dżinnem, Łącznikiem tak jak Ashan. On zrozumie. Może mi pomóc. Potrafił wyczuć przerażającą pustkę tam, gdzie wcześniej były moje mo­ce i przekonać się, jaką krzywdę mi wyrządzono. Może to powstrzymać.

- Pomocy - wyszeptałam, a raczej próbowałam wy­szeptać. Nie wiedziałam, czy mnie rozumie. Dźwięki, które wydostały się z moich ust, nie przypominały słów, tylko dzikie kwilenie zranionego zwierzęcia. W mojej prośbie nie było elegancji, nie było elokwencji. Utraciłam wdzięk. Znalazłam się w pułapce ciężkiego, opornego ciała i wszystko mnie bolało. Usiłowałam uciec od tego bólu, ale bez względu na to, jak się wiłam, zmieniając skórę i przeobrażając, płonący ból pozostawał. Agonia samotności, która mnie nie opuści.

Jego głos stał się donośniejszy, bardziej natarczywy, - Cassiel. Posłuchaj mnie. Te transformacje są zbyt szybkie. Musisz wybrać jakiś kształt i pozostać w nim, rozumiesz? Inaczej umrzesz. Przestań się przeobrażać! Nie rozumiałam tego. Cała byłam ciałem i nic nie wy­dawało się właściwe ani prawdziwe. Wciąż na oślep zmie­niałam swoją postać - długość nóg i rąk, wzrost i wagę cia­ła, by po chwili zrezygnować z ludzkiego kształtu na rzecz czegoś mniejszego, czegoś kociego, lecz wtedy robiło się jeszcze gorzej, wręcz gorzej niż źle, więc powróciłam do człowieczego ciała i leżałam na boku, obolała i wyczerpa­na. Zamrugałam szybko - och, jak niewiele widziały teraz moje oczy, jakie ograniczone widmo światła - i dostrzeg­łam, że przybrałam postać kobiety, z długimi kończynami i bladą skórą. Włosy, które przesłaniały mi wzrok, także by­ły bardzo jasne - wręcz białe, z odcieniem lodowego błęki­tu. Pasował do straszliwego zimna, jakie czułam w sobie.

Drżałam. Marzłam na kość. Nie wiedziałam wcześ­niej, że tak właśnie jest, gdy nerwy szorują w taki spo­sób. Było to przerażające i upokarzające, gdy leżałam tak obnażona i tak dziwacznie uformowana.

Poczułam coś ciepłego na moim nagim ciele i przy­lgnęłam do tego, jęcząc i nie mogąc się opanować. Poczułam, jak unoszę się w objęciach, Davida, słaba ni­czym noworodek.

Wbiłam spojrzenie w jego twarz. Była taka odmien­na. Nie jak jasny płomień, znany mi ze sfery eterycznej; tu przyjął postać człowieka, mężczyzny. A jednak w go­rącym miedzianym odcieniu jego oczu i blasku skóry wciąż pozostawało coś z dżinna.

David zawsze uwielbiał przebywać pośród śmiertel­ników, podczas gdy ja ich unikałam, nie myśląc nawet o przybieraniu ludzkiej postaci. Nigdy się nie przyjaźniliśmy, a jedynie od czasu do czasu, kiedy nadarzała się okazja, byliśmy sojusznikami. Nikim więcej. Jak na iro­nię, znaleźliśmy się w tym samym miejscu, choć dotarli­śmy tu jakże odmiennymi drogami.

- Cassiel - odezwał się znowu i odgarnął mi włosy z twarzy, opierając moją głowę na swojej piersi. - Co się z tobą stało?

Wydawał się szczerze zatroskany, choć nie należa­łam do jego grupy i nie był za mnie odpowiedzialny. Ale David zawsze miał w sobie coś ludzkiego ze względu na swoje pochodzenie. Fałszywie zrodzony, był dżinnem jedynie dzięki swojej mocy - wychował się wśród ludzi i wyrósł na dżinna tylko z powodu katastrofalnej zagłady tysięcy istot. Nazywali oni samych siebie nowymi dżinnami. Nie byli tacy jak Ashan. Ani tacy jak ja. My byli­śmy prawdziwymi dżinnami, zrodzonymi z mocy Ziemi. Tamci to tylko nuworysze, którzy pojawili się za późno.

- Słyszysz mnie? Co się stało?

Nawet gdybym zdołała się posłużyć swoimi nowy­mi ustami, płucami i językiem, nie byłam w stanie wy­znać, co doprowadziło mnie do tego żałosnego stanu, bez ujawniania więcej niż powinien się dowiedzieć ktoś taki jak David.

Nie mogłam mu powiedzieć.

Pewnie to zrozumiał, bo zamiast dalej wypytywać sku­pił na mnie uwagę i poczułam ciepło omiatające i przeni­kające mnie. Niosące ukojenie. Tak jak dłoń, którą gładził mnie po włosach, nie chcąc dotykać mojej wrażliwej no­wej skóry.

Wyraz jego twarzy się zmienił, a oczy rozszerzyły. Za rzadko widywałam z bliska ludzi, żeby wiedzieć, co to oznacza.

- Zostałaś odcięta. Cassiel, ty umierasz. Dlaczego Ashan ci to zrobił?

Miał rację; umierałam. Dręczył mnie głód, mroczne źródło rozpaczy, które narastało z każdym czerpanym z wysiłkiem wdechem. Dżinnom niepotrzebny jest ludz­ki pokarm; żywimy się tym, co eteryczne... i co znalazło się teraz poza moim zasięgiem. Życie dżinna, sama jego istota, zamknęło się przede mną.

Nic dziwnego, że tak bardzo bolało.

David podniósł mnie i poczułam siłę przyciągania krępującą ciało. A gdyby mnie upuścił? Wyobraziłam sobie zderzenie z ziemią, ból i dopadła mnie koszmar­na fala lęku. Skuliłam się w jego ramionach, bezradna i wściekła na swoją niedoskonałość.

Cassiel Wielka. Cassiel Groźna.

Cassiel Wygnana.

Rozpostarłam zmysły, z dala od swojego toporne­go ciała, aby skupić je na otaczającym świecie. Znaj­dowałam się w jakimś domu, nie mając pojęcia, jak tu trafiłam i jak odszukał mnie David. Wszystko wydawało się zbyt jasne i ostre, za płaskie. Nie potrafiłam wyczu­wać otoczenia, tak jak powinnam, jak robiłam to jako dżinn; łóżko, na którym David ostrożnie mnie położył, wydawało się chłodne i rozkosznie miękkie, ale to tylko nerwy reagowały na dotyk i temperaturę. Ludzkie zmy­sły, przytępione i niezdarne.

Jako dżinn powinnam w jednej chwili dowiedzieć się wszystkiego o tym pomieszczeniu - poznać jego histo­rię, wiedzieć, gdzie i jak powstało. Mogłabym opowiadać o każdym drobiazgu, gdybym tylko zechciała. Znałabym każdą rzecz, z jej najdrobniejszymi cząsteczkami, i była­bym w stanie rozkładać ją i składać, mając dostateczne moce i zdolności.

Zamiast tego mogłam korzystać tylko z ludzkich re­ceptorów, reagując jedynie na to, co zewnętrzne, inter­pretując wszystko na podstawie wyglądu i zapachu, do­tykając i nasłuchując. I smakując. Coś o metalicznym smaku wypełniało mi usta. Krew. Przełknęłam ją i aż mnie zemdliło. A więc krwawiłam. Na myśl o tym po­czułam się jeszcze bardziej krucha.

Łóżko zapadło się nieco, gdy David usiadł na nim obok mnie.

- Cassiel - poprosił. - Spróbuj coś powiedzieć. Zwilżyłam wargi niewprawnym, mięsistym językiem i wycisnęłam powietrze z płuc, usiłując wydobyć z siebie jakiś dźwięk.

- David. - Zabrzmiało tylko jego imię, ale i tak było to pewnym sukcesem. A on w nagrodę uśmiechnął się do mnie.

- W porządku - stwierdził. - Zanim cokolwiek zro­bimy, muszę przesłać ci trochę mocy. Jesteś nieźle pokie­reszowana. Nie przeciążę cię: przekażę ci tyle, ile trzeba, żebyś stanęła na nogi. W porządku?

Ujął moją rękę w swoją dłoń - zrobił to delikatnie, jednak moje nerwy zaprotestowały przeciw temu nie­znanemu dotykowi. Zadrżałam cała w środku i uświado­miłam sobie, że to niepokój ujawniony poprzez ludzkie instynkty.

Ten lęk narastał, gdy czułam ciepło, jakie David mi przekazywał; spływające na mnie... i przepływające prze­ze mnie. Nie umiałam zatrzymać tego, co próbował mi dać. To było okropne, jak obserwowanie ożywczej wody w rzece, gdy samej umierało się z pragnienia.

David zrezygnował z dalszych prób i usiadł prosto. Za nim, w otwartym oknie wschodziło słońce; ognista kula w pomarańczowych, czerwonych i różowych bar­wach, ledwie przesłanianych przez cienkie białe firanki. Odwróciłam twarz od tej gorejącej gwiazdy, nie umiejąc chłonąć jej energii, co potrafiłam wcześniej jako dżinn. Pomięta pościel pachniała czymś ludzkim. Na stołku za łóżkiem stało jakieś urządzenie mechaniczne z rozświe­tlonymi na czerwono cyferkami, abstrakcyjny przedmiot, w którym dopiero po pewnym czasie rozpoznałam ro­dzaj elektronicznego zegara. Rozumowałam tak wolno. Tak żałośnie, boleśnie powoli.

Szafa przy odległej ścianie pokoju była otwarta i zo­baczyłam oszałamiająco barwne ubrania. W pomieszcze­niu roznosiła się ostra woń perfum, mydła i seksu.

- To pokój Joanne - wyjaśnił David. - Ona nieba­wem wróci. Cassiel, czy możesz spróbować opowiedzieć mi, co się wydarzyło?

Pokręciłam głową, a raczej usiłowałam to zrobić - był to, jak sądziłam, powszechnie zrozumiały gest za­przeczenia. Chociaż wcześniej nigdy nie wcielałam się w ludzką postać, istniały pewne sprawy, które dżinny znały, przyswajając je. Takie jak ludzkie języki. Ludzkie obyczaje. Nie mogliśmy się od tego odciąć, nawet trzy­mając się z dala; ta wiedza przenikała przez sferę ete­ryczną wprost do naszej niechętnie nastawionej świado­mości.

Była to wina nowych dżinnów, którzy nie odcięli się do końca od swoich ludzkich korzeni i przez to łączyli nas z tym marnym, krótkim człowieczym życiem.

David spojrzał na mnie poważnie, a potem przyłożył mi dłoń do czoła. Był to rodzaj błogosławieństwa, gest bardzo łagodny i delikatny.

- Wiem, że cierpisz - powiedział. - Przykro mi, że nie mogę ci pomóc, ale nie należysz do mojej grupy. Jesteś od Ashana. Nie mogę przekazać ci mocy i nie po­trafię cofnąć tego, co on z tobą zrobił.

Ashan. No tak, byłam od Ashana. Byłam jednym ze starych dżinnów, pierwszych dżinnów, którzy istnieli, zanim jeszcze człowiek zaczął chodzić po ziemi. Byłam duchem ognia i powietrza, a teraz Ashan wcisnął mnie w to ociężałe, niesprawne ciało.

Starałam się z tym pogodzić. Sfera eteryczna wyda­wała się już taka odległa. Tak nieosiągalna.

Porozmawiam z nim - oświadczył David i spróbo­wał wstać. Uruchomiłam mięśnie siłą woli i złapałam go za nadgarstek. Był to słaby chwyt, ledwie można byłoby powstrzymać w ten sposób ludzkie dziecko, a na pewno nie dżinna, ale David zrozumiał ten gest. Znieruchomiał i wyczułam jego przyspieszone tętno, nim skojarzyłam je z ponurym wyrazem jego twarzy. - Nie chcesz, żebym odwiedził Ashana? Jesteś tego pewna?

- Jestem pewna - odparłam szeptem. A więc udało mi się wypowiedzieć na głos aż dwa słowa. Poczułam się dziwnie uradowana. - I tak cię nie posłucha.

Zmęczył mnie wysiłek związany z wypowiedzeniem tego zdania i zamknęłam oczy, lecz ciemność mnie prze­raziła i otworzyłam je na nowo. David nadal patrzył na mnie ze zmarszczonymi brwiami. Chciał zadać jakieś pytanie, ale powstrzymał się, pokręcił głową i ponownie pogładził mnie po włosach.

- Odpocznij - powiedział. - Postaram ci się jakoś pomóc.

Zmagałam się z żałosnym poczuciem wdzięczności oraz widmem starej, władczej fali pogardy. Pogardy dla niego za to, że się w ogóle o mnie zatroszczył, i pogardy dla siebie i swojej przerażającej słabości.

- Odpocznij - powtórzył David, a ja, nie zważając już na nic, zagrzebałam się w ciepłą pościel, w woń cu­dzej ludzkiej skóry, i ciemność zasnuła mi wzrok. Nie chciałam się poddawać. Walczyłam.

Ale ciemność zwyciężyła.

Zbudziłam się na dźwięk kobiecego głosu, ironiczne­go i lekko rozbawionego.

- W porządku, Davidzie, nie wątpię, że znajdzie się rozsądne wyjaśnienie, dlaczego jakaś naga dziewczyna le­ży w moim łóżku. Nie, mówię serio, masz jakieś... po­wiedzmy... pięć sekund, żeby to wytłumaczyć.

Zamrugałam, obróciwszy się niezgrabnie w swoim kokonie z prześcieradeł i koców, i ujrzałam stojącą na­de mną kobietę ze skrzyżowanymi rękami. Była wysoka szczupła, miała długie ciemne włosy i oczy jak szafiry. Jej skóra przypominała kruchą porcelanę, lekko pokrytą złotem.

Mimo że nie znałam się na subtelnościach ludzkiej mimiki, od razu odgadłam, że ta osoba nie wygląda na szczęśliwą.

Usłyszałam, jak David poruszył się w drugim koń­cu pokoju, gdzie wcześniej usiadł w fotelu. Odłożył trzymaną książkę i wstał, żeby podejść do kobiety i ją objąć.

- Ona ma na imię Cassiel. To dżinn. Zostanie tu tyl­ko do czasu, aż pomogę jej odzyskać siły - powiedział. - Coś jej się przydarzyło. Nie wiem, co, ale próbuję to ustalić.

- To jedna z twoich?

- Właściwie nie. Od Ashana.

- Od Ashana? Nieźle, nie ma co. Pięknie. - W nag­łym przebłysku zrozumienia dotarło do mnie, że ta ko­bieta to na pewno Joanne Baldwin. Znałam ją oczywi­ście. Wszystkie dżinny wiedziały o istnieniu Strażniczki Pogody oraz jej romansie z jednym z dwóch przywódców świata dżinnów. Należała do najbardziej poważanych lu­dzi żyjących na tej planecie... i najbardziej znienawidzo­nych przez wielu, w tym przez Ashana. - W takim razie dlaczego nie leży w jego łóżku, tylko w moim?

- Dobre pytanie - odpowiedział David. - Sam nie wiem. Ona nie mówi za dużo. Nie może.

Zdałam sobie sprawę, że Joanne się nie złości, pomi­mo tego, co mówiła. Patrzyła na mnie, jak mi się wyda­wało, raczej z sympatią.

- Cassiel - mruknęła. - Davidzie... czy masz pew­ność, że ona naprawdę jest dżinnem? To znaczy...

Jej słowa mnie przeraziły. Jak ona może nie być o tym przekonana? Czy upadłam tak nisko, że można mnie uznać za człowieka?

Starym dżinnem - zdołałam powiedzieć. - Od Ashana.

Jej następne pytanie było skierowano bezpośrednio do mnie.

- Nigdy dotąd się nie spotkałyśmy, prawda?

- Nie. - Ponieważ nigdy wcześniej nie nosiłam ludz­kiej skóry. Jakoś nigdy tego nie pragnęłam.

Skinęła powoli głową, a między jej brwiami pojawiła się lekka zmarszczka.

- David mówi, że jesteś obolała. - Jej błękitne oczy nie były skupione na niczym, a czarne źrenice się rozsze­rzyły. Wiedziałam, że zerka w sferę eteryczną i widzi tam moją pokiereszowaną duszę. - Mój Boże. Naprawdę źle z tobą. Czy w ogóle możesz czerpać moc?

Zdołałam przecząco pokręcić głową. Joanne zwróci­ła się do Davida:

- Co ten drań sobie wyobraża, do cholery, tak nam ją podrzucając? Czy próbuje ją zabić, czy tylko wszyst­ko nam popsuć? Musimy się stąd zabierać, do diabła! Przecież mamy być przynętą dla Wartowników, a nie... szpitalem dla zbłąkanych dżinnów.

Wymienili długie spojrzenia, którego znaczenia nie potrafiłam zrozumieć. David dotknął jej lekko, musnąw­szy palcami skórę na ramieniu.

- Nie wiem, co on zamierza, ale jeśli nie zdołamy obmyślić sposobu, żeby zapewnić jej dostęp do sfery eterycznej, to ona zginie, bez dwóch zdań - powiedział David. - Jest bardzo słaba. Ledwie przybrała tę postać. Nie ma szans, żeby w takim stanie mogła się znowu przeobrazić. Teraz czerpie resztki sił ze swoich zapa­sów, a tego, co próbuję jej przekazać, nie potrafi za­trzymać. Jej Łącznikiem jest Ashan, więc sądzę, że nie jest w stanie przyjąć mocy ode mnie. Nie mogę jej ura­tować.

Joanne przysunęła krzesło i usiadła, opierając łokcie na kolanach. Miała na sobie dopasowany czerwony top i niebieskie spodnie z grubej tkaniny, a na jej lewej rę­ce połyskiwało złoto z ogniście czerwonym rubinowym oczkiem.

- Chcesz, żebym spróbowała? - spytała, zerkając w kierunku Davida. Skrzyżował ramiona i poważnie się zasępił. - Daj spokój, warto zaryzykować. Ashan na pewno pozostawił jakąś awaryjną furtkę. Pozwól mi spróbować. To lepsze niż machnąć na nią ręką i mieć ją potem na sumieniu, prawda?

Przytaknął jednym krótkim skinieniem głowy, ale uprzedził:

- Jeżeli coś się wydarzy, zerwę połączenie. Uważaj. Cassiel dysponuje potężną mocą, choć teraz nie jest sobą.

Chciałam się obrazić na taką sugestię, wypowie­dzianą przez nowego dżinna - nawet kogoś takiego jak David - ale nie mogłam zaprzeczyć prawdzie. Nie byłam sobą. Już nawet tak naprawdę nie wiedziałam, jaką część siebie utraciłam, a co pozostało.

Czułam, że zatracam się coraz bardziej z każdym uderzeniem swojego ludzkiego serca.

Joanne odetchnęła głęboko, wyciągnęła rękę i oplo­tła długimi, wypielęgnowanymi palcami moje - dziwnie blade.

Moc połączyła nas jak błyskawica uderzająca w zie­mię i wydało mi się, że całe moje ciało aż skręciło się z bólu. Prawdziwa moc, przelewająca się jak rozpalona do czerwoności lawa przez żyły i nerwy, sycąca i wypeł­niająca ciemne wnętrza moich kości. Niemalże zapłaka­łam z ulgi, bo była tak potężna i tak bardzo jej pragnę­łam; chciwie czerpałam ją z wielkich, przebogatych za­pasów Joanne, pławiąc się w niej, rozkoszując się nią...

...Aż ostra, mroczna siła wdarła się między nas i przepływ energii ustał.

David stanął pomiędzy nami i pchnął mnie, jed­ną rękę przyciskając mocno do mojej klatki piersiowej. Przygwoździł mnie do łóżka, kiedy rzucałam się i dysza­łam, ale uwagę skupił głównie na Joanne Baldwin. Stała przy przeciwnej ścianie, a krzesło, na którym siedziała wcześniej, leżało wywrócone. Gdy na nią popatrzyłam, osunęła się powoli na podłogę i ukryła twarz w roztrzę­sionych dłoniach.

- Jo? - odezwał się do niej David głosem zaniepoko­jonym i pełnym złości. - Nic ci nie jest?

Niepewnie kiwnęła ręką, nie patrząc na niego.

- Już w porządku - odparła. - Dajcie mi chwilę od­sapnąć. To nie jest zbyt przyjemne.

David nabrał powietrza w płuca i znowu skoncentro­wał uwagę na mnie.

- Leż spokojnie - rzucił, a ja przestałam się mio­tać, nagle świadoma złości w jego oczach i tego, jak zde­sperowana musiałam się wydawać - jaka pierwotna. Znieruchomiałam, jeśli nie liczyć szybkich chrapliwych od­dechów, i skinęłam głową, by dać mu znać, że odzyskałam panowanie nad sobą. Puścił mnie z wahaniem. Usiadłam powoli, nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów, aby nie prowokować go do powtórnej akcji obronnej.

- Przepraszam. - Wypowiadanie słów przychodziło mi już teraz znacznie łatwiej. - Nie chciałam wyrządzić jej krzywdy.

- Cóż, to dobrze - rzekła Joanne i jęknęła. - Ale tak swoją drogą, było ciężko. Cholernie bolało. - Jej niebie­skie oczy nabiegły krwią i zdradzały oszołomienie, jak gdyby ktoś uderzył ją w głowę. - No, dobra. Może nie­zbyt nadaję się na Florence Nightingale dla dżinnów.

Czułam się już lepiej. Trochę spokojniej, choć bynaj­mniej jeszcze nie normalnie. Przynajmniej moja ludzka powłoka zaczęta funkcjonować właściwie - dobre i to na początek. Odrzuciłam pościel i opuściłam nogi na podło­gę, ale minęła długa, bolesna chwila, zanim zdołałam się podnieść i utrzymać równowagę.

Tym razem David nie pospieszył mi z pomocą. W rze­czywistości i on, i Joanne stali w bezpiecznej odległości ode mnie.

- Czy ona pozostanie w takiej postaci? - spytała Joanne.

- Na to wygląda. - David przypatrywał mi się z na­ukowym zaciekawieniem, gdy postawiłam jedną stopę przed drugą, robiąc swój pierwszy niepewny krok jako człowiek, a potem kolejne, aż wreszcie dotarłam przed lustro w drzwiach szafy.

Długie było to moje ciało. Chude. Jak na postać ko­biecą wąskie, ledwie zaokrąglone na piersiach i bio­drach. Miałam długie ręce i nogi oraz bardzo bladą skó­rę. Włosy przypominały białą purchawkę wokół głowy, cienkie i zwiewne, a oczy...

...Moje oczy były mieszanką chłodnej zieleni i arktycznego lodu. Nie lśniły jak oczy dżinnów. Brakowało mi mocy do takich popisów.

- No to kiepsko - stwierdziła Joanne, kiedy znowu wstała, chwiejąc się nieco. - Bo mam nieodparte wraże­nie, że taki wygląd albinoski ograniczy wybór modnych ubiorów. I spowoduje, że będzie się wyróżniała. Z dru­giej strony, zawsze można się uciec do sztucznej opale­nizny.

Takie wcielenie wybrałam sobie instynktownie. Coś w nim musiało nieco odbijać moją naturę. Zadrżałam lekko, obserwując grę mięśni pod nieskazitelnie białą skórą.

David przechylił na bok głowę, obserwując mnie, gdy przypatrywałam się swojemu nowemu ciału.

Joanne zwróciła na to uwagę.

- I co, mój drogi? Jeśli nie masz zamiaru wsuwać jej dolarów w skąpe Stringi, których ona zresztą nie ma na sobie, to przydałby się szlafrok.

Uśmiechnął się i wyjął jakiś ciuch z jej szafy. Była to bardzo długa, bladoróżowa, zwiewna jedwabna sza­ta, która wydała mi się zimna w zetknięciu ze skórą, ale od razu zaczęła się nagrzewać. Mój pierwszy strój. Jego kolor kojarzył mi się z pierwiosnkami, kwieciem wiśni poruszanym przez wiatr, blaskiem wschodzącego słońca. Ale najbardziej przywodził na myśl zmienne, eteryczne barwy aury dżinnów, tak delikatne, że aż prawie prze­zroczyste.

Wygładziłam tkaninę, przewiązałam się paskiem i po­patrzyłam na nich dwoje. David podszedł do Joanne i spo­glądali na mnie z identycznymi minami, które nie były całkiem przyjazne, ale nie były także nieufne. Zdradzały ostrożność.

- Dziękuję wam - powiedziałam. - Już mi lepiej.

Od tysiąca lat nie wypowiedziałam słowa wdzięczno­ści pod adresem nowego dżinna, a co dopiero człowieka. Ludzie należeli do istot niższego rzędu, a ja żywiłam dla nich jedynie pogardę, jeśli już w ogóle obdarzałam ich jakimiś uczuciami.

A zatem takie wyznanie sporo mnie kosztowało i na­dal miałam w sobie złość, że upadłam tak nisko. Wie­działam, że Joanne słyszy echo tych doznań. Pogłos aro­gancji. Tylko czy to naprawdę arogancja, jeśli ktoś na­prawdę jest lepszy?

- Jeszcze mi nie dziękuj. Poczułaś się lepiej, ale ta­ki stan nie potrwa długo - powiedziała Joanne. - Moc, którą wzięłaś ode mnie, wyczerpie się, tym szybciej, im częściej będziesz z niej korzystać. Z tego, co rozu­miem, sama nie masz dostępu do sfery eterycznej; zy­skasz go tylko pod wpływem kontaktu z człowiekiem. Ze Strażnikiem. - Jej oczy zwęziły się i bardzo pociemniały.

- Co czyni z ciebie rodzaj ifrita. Istotę, która poluje na ludzi, a nie na dżinny. Aż trudno mi to wyrazić, jak bar­dzo się tym martwię.

Ifrit. Egzystencja w takiej formie stanowiła mroczny sen wszystkich dżin nów - bez nadziei na pełne ulecze­nie, a jednak trwając przy życiu. Bez końca pochłaniając moce i życiową esencję innych dżinnów, by samej czy sa­memu przetrwać. Niezupełnie byłam ifritem, ale Joanne zasadniczo miała rację... Byłam kimś pokrewnym takiej istocie. A Strażnicy powinni się mnie obawiać.

Strażnicy, z czego zdałam sobie sprawę z nagłym przestrachem, byli moim pokarmem.

Wymagało to jakiegoś oświadczenia. Jakiejś obietnicy.

- Nie będę na was polowała - powiedziałam i za­brzmiało to tak, jakbym uznała cały ten pomysł za nie­smaczny. - Nie musicie się mnie bać.

- Och, ja się nie boję - stwierdziła Joanne i skrzy­żowała ramiona. - Gdybym się bała, to - uwierz mi - ta rozmowa miałaby zupełnie inny przebieg. Ale też nie po­zwolę ci się posilać Strażnikami, którzy znajdą się na twojej drodze. To, co właśnie zrobiłaś ze mną, zabiłoby większość z nich.

Poczułam, jak moje ciało sztywnieje, a czubki pal­ców mrowieją od mocy. Zastanawiałam się, czy moje oczy przybrały ten metaliczny blask, który widziałam u Davida.

- Jak mnie powstrzymasz? - zapytałam bardzo ci­cho. - Przecież nie dam się zamknąć w klatce ani w bu­telce, Strażniczko. Moja rasa miała z tym do czynienia aż za często.

Nigdy w swoim życiu nie byłam niewolnicą ludzi. W odróżnieniu od wielu swoich pobratymców, któ­rzy za sprawą sztuczek lub przekupstwa musieli służyć Strażnikom przez długie tysiąclecia, nigdy nie trafiłam do takiej niewoli, nigdy nie byłam ich własnością. Nie przepadałam za śmiertelnikami, ale i nie bałam się ich. I przenigdy nie dałabym się zniewolić.

Staliśmy tak, tworząc osobliwy trójkąt w ludzkim z pozoru, normalnym domu. David był potężny i pełen mocy, ale nie mógł na mnie wpływać, gdyż należałam do zupełnie innego rodzaju dżinnów. Joanne także dyspo­nowała siłą, lecz przy tym była krucha i śmiertelna, wo­bec czego nie zagrażała mi bardziej niż ktokolwiek inny z jej rasy.

Tylko... kim byłam ja sama?

Nie wiedziałam tego. Z pewnością nie byłam czło­wiekiem, dżinnem również nie, i to mnie przerażało. Powiedziałam bardzo cicho i spokojnie:

- Dokąd mam iść? Jeśli nie tu jest moje miejsce, to gdzie?

Nawet w moim własnym odczuciu zabrzmiało to dziwnie pusto i słabo. Joanne i David wymienili spojrze­nia, porozumiewając się ze sobą w niemym języku, któ­rego nie rozumiałam.

- Ona ma rację - stwierdził w końcu David. Joanne westchnęła.

- Możesz tu zostać - odezwała się. - Przez kilka dni, nie dłużej. Ale wystarczy jeden fałszywy krok, Cassiel, a pożałujesz, że nie pozwoliliśmy ci umrzeć.

2

Reszta dnia upłynęła mi na poznawaniu swojego ludz­kiego ciała, a im lepiej je poznawałam, tym mniej mi się ono podobało. Ta cielesna maszyneria była zbyt deli­katna i na dodatek wymagała tylu zabiegów. Jedzenia Oddychania. I wreszcie snu. Upokarzająca procedura wydalania produktów odpadowych przemiany materii wystarczyła, bym nabrała szczerej ochoty do zapadnięcia się w nicość.

Joanne, okazująca mi w trakcie tego chłodne współ­czucie, zapewniła mnie, że wkrótce się przyzwyczaję. I tak też zrobiłam - z konieczności. Nazajutrz zaczynały mi już nawet smakować pewne potrawy i napoje, które mi podsuwała, i przekonałam się, których z nich lepiej unikać. Kawa miała mocny aromat i była dobra. Czosnek raczej nie, póki Joanne nie uświadomiła mi, że lepiej uży­wać go do przyprawiania innych produktów, a nie zjadać w dużych kawałkach. (Próbowałam także przyprawić je­dzenie kawą, ale efekt tego mnie rozczarował).

Lody okazały się rewelacyjne. Po raz pierwszy w ludzkiej postaci poznałam ciepłą falę czegoś, co uzna­łam za prawdziwą przyjemność. Musiało się to wyraźnie odmalować na mojej twarzy, ponieważ Joanne, siedząca po drugiej stronie stołu, uśmiechnęła się i wskazała łyż­ką na okrągły pojemnik, wciąż zmrożony i parujący lek­ko w ciepłym pokoju.

- To lody Ben and Jerry - powiedziała. - Przypusz­czałam, że jeśli cokolwiek nauczy cię uśmiechu, to wła­śnie lody.

Czy się uśmiechnęłam? Raczej nie. Zerkałam na nią, czując, jak ściągają mi się brwi w minie wyrażającej - jak się dowiedziałam - niechęć i wzięłam następną łyżkę za­mrożonego czekoladowego deseru.

- Niezłe - stwierdziłam, siląc się na obojętność. Nie zdało się to na nic, bo przymknęłam oczy, rozkoszu­jąc się delikatną wspaniałością lodów topniejących mi w ustach.

- To dobra oznaka - rzuciła Joanne. - Gdybyś nie polubiła czekolady, mogłabym cię już zacząć spisywać na straty.

Otworzyłam oczy, żeby na nią spojrzeć.

- Tak? Oblizała łyżeczkę.

- Chcesz znać prawdę?

- Spisałabyś mnie na straty? Naprawdę? - Było to istotne pytanie i uważałam, że zasługuję na odpowiedź.

Joanne przypatrywała mi się uważnie swoimi nie­bieskimi oczami, nie mrugając przy tym, i równocześnie oczyściła łyżkę z resztek lodów.

- Tak - odparła. - Przykro mi, ale to prawda. Gdybyś nadal upierała się, żeby pozostać dżinnem, nigdy nie przeobraziłabyś się w pełni w istotę ludzką. Ja tam by­łam. Wiem, jakie to uczucie być tak blisko Boga, a po­tem powrócić tutaj. Ale ja się tam nie narodziłam, a ty owszem. Więc najlepiej pogodzić się z obecnym stanem i żyć dalej, bo inaczej wcześniej czy później ta tęsknota cię zabije.

- Albo ty to zrobisz - podsunęłam.

Lekko przekrzywiła głowę na bok. Być może stano­wiło to przytaknięcie. A może po prostu usiłowała w ten sposób zlizać ostatni kawałek czekolady z łyżeczki.

- Musimy cię stąd zabrać - powiedziała w koń­cu i uznałam, że zamknęła w ten sposób wcześniejszy temat. - Sporo się tu dzieje w świecie śmiertelników. David i ja, my... - Przez chwilę wydawała się całkiem zagubiona. - Dobra, nie mam pojęcia, jak ci wyjaśnić, co tu się dzieje, poza tym że ludzie chcą nas dopaść.

Nabrałam całą łyżkę lodów.

- A czy to coś niezwykłego? - Słyszałam o tym wie­lokrotnie od Ashana.

- Cóż, właściwie nie. Ale tym razem... - Pokręciła głową, jej oczy patrzyły gdzieś w dal i stały się ciemniej­sze. - Tym razem David znalazł się w poważnym niebez­pieczeństwie. Powiedz, czy wiesz coś o antymaterii?

Nie znałam tego słowa. Ściągnęłam brwi i spojrza­łam na nią.

- Anty... materii? Czy nie chodzi przypadkiem o. nicość?

- Mogłoby się tak wydawać - odpowiedziała. - Ale nie. Chodzi o przeciwieństwo materii. O coś, co ją niszczy.

- Coś takiego nie może tu istnieć. - Ani w żadnej sferze eterycznej, jaką znałam.

- Hm, może, jeśli zawiera się w czymś innym. Jednak częściowo masz rację. - Joanne machnęła łyżecz­ką w powietrzu. - Rzecz w tym, że dzieje się coś napraw­dę poważnego. Dżinny... są zbyt pomocne. Nawet ekipa Davida. Liczyłam, że może ty nam coś wyjaśnisz.

- Nic nie wiem - powiedziałam. I było to prawdą. - Myślisz, że ta antymateria jest w stanie zaszkodzić Davidowi? - Coś takiego wydawało się niemożliwe. Zadać mu ból mógł wyłącznie inny dżinn albo coś rów­nie potężnego.

- Sądzę, że może go nawet zniszczyć - stwierdza­ła Joanne trzeźwo. - I nie wiem, jak to powstrzymać. Jeszcze nie wiem.

Poczułam przypływ energii jak nadciągające wyła­dowanie atmosferyczne, i zerwałam się w jednej chwili, zwracając ku drzwiom. Joanne tego nie zrobiła. Nadal siedziała, spokojnie zanurzając łyżkę w pojemniku z lo­dami.

Jednak wyczułam, że pod maską spokoju była spięta i czujna.

- Goście zwykle pukają do drzwi - odezwała się w koń­cu. - Czy to jakiś twój przyjaciel, Cassiel? Bo jeśli tak, trzeba będzie z nim pogadać o naruszaniu prywatności.

Rzeczywiście znałam dżinna, który stał w progu, choć nie wiedziałam, czy powinnam go określać ludzkim mianem przyjaciela, czy raczej wroga. Bordan był w sto­sunku do mnie usposobiony... gorzej od wielu innych. Przybrał ludzką postać, młodzieńca z kruczoczarnymi włosami i oczami ciemnymi jak węgle, chociaż z błękitnym poblaskiem, który przydawał jego spojrzeniu nie­ziemskiego, niepokojącego charakteru. Wszedł w aksamitnozfocistą skórę i ubrał się na czarno. Różnił się od dżinna, którego znałam, a jednak przy tym... pozostał sobą. Stanowił fizyczne wcielenie tego wszystkiego, co się na niego składało. Nie mogłam go pomylić z nikim innym.

I choć wcześniej rzadko ze sobą współdziałaliśmy, to wyraz chłodnej pogardy w jego ludzkich oczach stanowił dla mnie wstrząs.

Obrzucił mnie krótkim przeszywającym spojrzeniem, a następnie zwrócił się do Joanne, wyraźnie mnie igno­rując.

- Gdzie David? - spytał. Było jasne, że Bordan także nie ma ochoty na kontakty z Joanne, ale wolał już to od zadawania się ze mną.

Zrozumiałam z jej uśmiechu, że ona również o tym wiedziała.

- Wyszedł - odparła. - Chcesz na niego zaczekać przy kawie? Może trochę lodów? Ben and Jerry, pycha. No, daj spokój. Nawet dżinn może sobie od czasu do czasu pozwolić na mrożony deser.

Nie zaszczycił tego odpowiedzią. Stał tylko, milczą­cy i nieruchomy, gapiąc się na nią. Żaden człowiek nie był w stanie wytrzymać zbyt długo spojrzenia dżinna, ale Joanne próbowała to zrobić. Zdobyła się na podziwu godny wysiłek. Przypuszczam, że to fakt, iż przez pe­wien dość krótki okres sama była niegdyś dżinnem, czę­ściowo ją uodpornił.

- W porządku - powiedziała wreszcie. - A więc przybyłeś tutaj, żeby zabrać swoją zagubioną owieczkę z powrotem do stada?

Wydawał się oburzony taką sugestią.

- Mówisz o Cassiel? Nie chcemy jej. Możesz z nią zrobić, co tylko chcesz.

Nigdy dotąd nie byłam wrogiem Bordana, ale w owej chwili poczułam narastającą złość.

- Nie pozwolę sobą tak pomiatać - powiedziałam. - Nie jestem niczyją własnością.

Bordan zachowywał się tak, jakby w ogóle mnie nie usłyszał.

- Ona nie jest już jedną z nas. Nie jest już dżinnem.

- Grozi jej śmierć - stwierdziła Joanne. - Wiedziałeś o tym?

- Sama dokonała wyboru. - Oczy Bordana stały się przez moment błękitne jak płomień gazu. - I wie, jak od­zyskać przychylność Ashana. Jeśli zrobi to, co jej kazał, z radością przyjmiemy ją znowu do naszego grona.

- Ach, tak? - Joanne w zadumie oblizała łyżeczkę. - Czyli co takiego?

Bordan tylko się uśmiechnął. Joanne musiała się zorientować z wyrazu mojej twa­rzy, że staram się rozpaczliwie uniknąć tego tematu.

- Cassiel, nie zapytam cię, o co chodzi. Spytam tyl­ko, czy chcesz to zrobić.

- Nie - odpowiedziałam. Poczułam, że zaschło mi w ściśniętym gardle. - Nie chcę tego zrobić.

- W takim razie sprawa załatwiona. - Joanne znów zwróciła się w stronę dżinna. - Możesz przekazać Ashanowi, żeby nas pocałował w tyłek. Koniec i kropka. A teraz zabieraj się stąd, chyba że zmieniłeś zdanie na temat lodów.

Bordan sprawiał takie wrażenie, jak gdyby nie wie­dział, czy ma ją wyśmiać, czy też zabić.

- Nic nie rozumiesz - oświadczył. - Wcale nie znasz Cassiel. Ona nie jest jakimś bezpańskim kotem, który się z tobą zaprzyjaźni, gdy go nakarmisz.

- Hm, to prawda, bardziej przypomina tygrysicę. Ale ufam jej o wiele bardziej, niż kiedykolwiek zaufałabym Ashanowi. A to dlatego, że go dobrze znam, stary.

- To bezsensowna strata czasu - oświadczył Bordan. Ogień przygasł w jego oczach, a on sam wydawał się nieco zaskoczony zachowaniem Joanne Baldwin. Najwyraźniej też nie przebywał wcześniej zbyt często pośród ludzi - a jeśli nawet było inaczej, to nikt go nie przygotował na starcie ze Strażniczką Pogody. Przyznam zresztą, że mnie samej także nie. - Ona zginie, jeżeli nie zastosuje się do jego życzeń. Nie ma wyboru - wydusił z siebie po chwili milczenia.

- Bzdura - odrzekła Joanne z nieprzyzwoitym roz­bawieniem. - Ona nie zginie. W każdym razie nie wte­dy, kiedy będę nad nią czuwała. Oto ważna wiadomość, którą powinieneś przekazać Ashanowi szeptem na ucho: Cassiel może czerpać moc ze Strażników tak jak każdy inny dżinn. A to sprawia, że twój szantaż jest tak samo skuteczny jak blokada uliczna pośrodku parkingu, praw­da? Zmiataj więc stąd.

- Co takiego? - Bordan wyglądał teraz na komplet­nie skołowanego.

Ton jej głosu stał się chłodny.

- Wynoś się z mojego domu - powiedziała. - I to już. I poinformuj Ashana, żeby umawiał następnych gości za pośrednictwem mojej sekretarki. Och, chwileczkę... za­pomniałam, że nie mam sekretarki. A więc powiedz mu, żeby się przymknął, zanim sama się do niego nie zgłoszę.

Skóra Bordana zaczęła lśnić, zupełnie jak szron na pojemniku z lodami, a w jego oczach pojawił się obsydianowy błysk tak ostry, że mógłby nim ciąć.

- Kpisz sobie ze mnie.

- Gdyby tak było, na pewno byś nie zauważył, bo nie wyglądasz na kogoś z poczuciem humoru, choć trze­ba przyznać, że jesteś spostrzegawczy. - Najwyraźniej nie wiedział, jak na to zareagować. Joanne przewróci­ła oczami. - Idź stąd albo zaraz się przekonasz, jaka naprawdę jestem mocna. Grasz mi na nerwach. Lepiej tego nie robić. Jestem wkurzona jak diabli już od kilku tygodni.

Popatrzyłam na nią, wciąż milcząc. W owej chwili wydała mi się inna - silna, asertywna i bardzo pewna siebie. Nie jak dżinn, który unikał podobnej bezpośred­niości. Jednak jak na istotę ludzką... wprost potężna. Nawet bez dostępu do sfery eterycznej czułam moc wi­brującą w pokoju i wiedziałam, że unosi się ona wokół niej, otaczając ją aureolą gorącego, wirującego światła.

Bordan może i był od niej silniejszy, lecz liczyłoby się to wyłącznie wtedy, gdyby wolno mu było ją zaatakować. A zorientowałam się ze sposobu, w jaki się skłonił, że wcale nie miał w tym względzie wyboru.

- Jak chcesz - powiedział. - Zatrzymaj sobie tę zdrajczynię. Ale wiedz, że ryzykujesz. W przyszłości mo­żemy nie okazać się tacy wyrozumiali.

- Zobaczymy - odrzekła Joanne. - To musiała być jakaś paskudnie brudna robota, skoro tak wam zależało, żeby zmusić Cassiel do jej wykonania.

Mogłabym jej wszystko wyjawić, jednak było to coś, co starałam się zdusić w sobie. Nie zniosłabym wstydu, towarzyszącego takiemu wyznaniu, chyba że dozując go w małych, choć i tak bolesnych dawkach.

Bordan nie mógł odpowiedzieć, bo sam nie znał szczegółów sprawy. Ashan nie rozpowiadał takich rze­czy, nawet innym dżinnom. Przynajmniej to mi sprzyja­ło; moja spektakularna eksmisja ze świata dżinnów mog­ła wywołać wątpliwości i plotki. A Ashana nie stać na coś podobnego. Może i był potężny, lecz nikt za nim nie przepadał.

- Skoro tak zadecydowałaś - wycedził Bordan - to wolna wola. Ale z czasem tego pożałujesz.

Nie patrząc już w moją stronę, ulotnił się, a wraz z nim rozwiały się moje ostatnie nadzieje. Nie mogłam już wrócić do grona starych dżinnów ani stać się jednym z nowych, od Davida; Ashan postarał się, by zamknąć mi drogę do eterycznych sfer tego świata.

Nigdy nie będę także prawdziwym człowiekiem.

przytłaczającą ciszę, jaka zapadła, przerwała w koń­cu Joanne.

- Nie znam cię za dobrze, ale myślę, że sytuacja wy­maga, żeby przejść od lodów do alkoholu.

Nigdy wcześniej nie próbowałam wina i jego moc­ny aromat przyprawił mnie o mdłości. Umoczyłam usta w trunku i odstawiłam go na bok z obrzydzeniem. Nagle wszystko wydało mi się nie na miejscu. Skóra jakby skur­czyła się na moim ciele, a pożyczone ciuchy zrobiły się szorstkie i chropowate jak papier ścierny. Światło było zbyt dokuczliwe, a pokój zagracony i pełen ostrych kra­wędzi. Podążyłam na ślepo w stronę krzesła i usiadłam na nim, przesłaniając oczy. Drżałam i narastało we mnie ciśnienie, jakby grożąc rozerwaniem mnie w niewytłu­maczalny sposób.

Zamiast tego poczułam tylko wilgoć w oczach, która spłynęła po policzkach. Otarłam ją zmieszana i ujrzałam na swoich bladych dłoniach łzy.

- Nie - zaprotestowałam. - Nie jestem człowiekiem. Nie płaczę jak jakieś bezradne... zwierzę!

A jednak szlochałam nadal, bezsilna wobec włas­nej rozpaczy, co irytowało mnie jeszcze bardziej. Kiedy Joanne nachyliła się i chciała coś do mnie powiedzieć, odepchnęłam ją gwałtownie.

Wymierzyła mi mocny policzek, aż zapiekła mnie twarz. Krzyknęłam pod wpływem bólu i popatrzyłam na nią w zdumieniu. Ciekło mi z nosa. Czułam się żałośnie - żałośnie ludzko.

- Przestań zachowywać się jak kretynka - rzuciła.

- Przecież żyjesz. Nie zginęłaś i nie umierasz. Ashan nie zabierze cię z powrotem? Też mi powód do pła­czu. Poznałam gościa i szczerze mówiąc, uważam, że powinnaś się z tego cieszyć. Jeśli chcesz przeżyć, to będziesz nas potrzebowała. Strażnicy są ci potrzebni. Przestań być idiotką.

Czy byłam idiotką? Czułam się jak idiotka, ale tyl­ko dlatego, że brakowało mi sił, aby się na niej odegrać. Łypałam na nią, pragnąc, by odczuła moją złość. Nie wydawała się tym zbytnio poruszona, ale przecież sły­szałam różne historie... Joanne postawiła się Ashanowi i wygrała. Pokonała Demony.

Mój żałosny gniew niezbyt ją więc przeraził.

- Nie potrzebuję twoich Strażników - oznajmiłam stanowczo. - Ludzie nie są mi potrzebni. I nigdy nie będą.

- Wiesz co, sieroto? Potrzebujesz nie tylko Straż­ników... zacznij się przyzwyczajać powoli do myśli, że potrzebujesz także ludzi, bo teraz jesteś człowiekiem - powiedziała Joanne. - Z krwi i kości. Lepiej weź to pod uwagę.

Sięgnęła po pudełko z jednorazowymi chusteczkami i rzuciła mi je zręcznie na kolana. Powoli wyciągałam z niego chusteczki i niezdarnie ocierałam spływające łzy i zasmarkany nos.

Joanne przewróciła oczami.

- Masz - powiedziała i wzięła świeżą chusteczkę. Przyłożyła mi ją do nosa. - Wydmuchaj.

- Co?

- Wysmarkaj sobie nos. No, już, ale z ciebie tępy dżinn... nawet dwuletnie dziecko potrafi się wysmarkać.

Wydmuchałam nos, czując się upokorzona, brudna i rozpaczliwie wściekła na to wszystko. A potem wzię­łam kolejną chustkę wysmarkałam się znowu, już sa­modzielnie, czując przy tym, że oczy pieką mnie nieco mniej.

Joanne patrzyła na mnie w milczeniu przez kilka se­kund. Ja też na nią spojrzałam, zupełnie nie wiedząc, co powiedzieć.

- Lody się topią - zauważyła. Przyniosę wino. później podejrzewałam, że celowo nie uprzedziła mnie o wpływie alkoholu na ludzki organizm.

Nazajutrz po raz pierwszy opuściłam dom Joanne ja­ko że tak powiem, człowiek. Wyszukała dla mnie ubrania - kierując się własnym gustem, niekoniecznie zgodnym z moim, choć uprzejmie ustąpiła, gdy zamiast ubrań o lo­dowato niebieskim kolorze, jakie początkowo wybrała, za­żądałam innych, jasnoróżowych. Miałam już dosyć zimna. Spodnie były długie, wąskie i białe, wystarczająco dobrze dopasowane do konturów mojego ciała. Joanne znalazła dla mnie sięgające kostek buty z miękkiej bia­łej skóry oraz białą jedwabną koszulę pod dopasowaną jasnoróżową kurtkę. Moje włosy wyglądały dość niezwy­kle, ale uznałam, że podoba mi się, gdy są takie rozwi­chrzone. Pasowały do mnie, choć zdaniem Joanne przy­pominały worek piór. Zrezygnowała jednak z modelowa­nia czegoś na kształt ludzkiej fryzury, uznając, że przy­najmniej nie sprawią mi kłopotów na wietrze. A jednak...

- Czuję się głupio - powiedziałam, gdy otworzyła drzwi swojego wozu.

- Niepotrzebnie - stwierdziła. - Wyglądasz dość eg­zotycznie, ale naprawdę dobrze. Poza tym przejedziesz się moim wspaniałym kolekcjonerskim mustangiem, więc humor ci się zaraz poprawi.

Nie wiedziałam zupełnie, co ma na myśli. Rozu­miałam doskonale , że auto to taki pojazd, środek trans­portu, ale nie znałam się na subtelnościach motoryza­cji. Usadowiłam się niezgrabnie na miejscu dla pasażera, gmerając przy pasach bezpieczeństwa, które Joanne ka­zała mi zapiąć.

Uruchomiła pojazd, który zagrzmiał niemiło, a swąd rozgrzanego metalu sprawił, że poczułam się jak w pułapce, klaustrofobicznie. Na szczęście szyby zjechały w dół Zamknęłam oczy podczas jazdy, a wiatr owiewał mi skórę i włosy. Jego dotyk był prawdziwie uwodzicielski. Rejestrowałam tak wiele różnych tonów i barw.

- W porządku? - zapytała Joanne. Otworzyłam oczy i skinęłam głową. Auto pędziło, zbyt szybko, bym mog­ła na czymkolwiek skupić uwagę. Kierowanie nim wy­dawało się skomplikowane. Poczułam niespodziewane zdenerwowanie; tyle było rzeczy, których nigdy dotąd nie robiłam i nie byłam pewna, czy zdołam je opanować. Ludzie najwyraźniej pokonywali przeszkody z taką ła­twością, jakby chodziło o oddychanie. Powątpiewałam, czy i ja mam podobny instynkt.

Joanne nie odzywała się więcej. Jazda tam, dokąd mniej wiozła, nie trwała długo. Przemieszczałyśmy się przez pewien czas wzdłuż wybrzeża, a widok roziskrzo­nego, bezkresnego morza sprawił, że zapragnęłam za­trzymać tę ludzką machinę na kółkach, usiąść na piasku i pogapić się na przybrzeżne fale. Matka tu jest, pomy­ślałam. W wodzie, w ziemi. W powietrzu. Unikałam my­ślenia o tym, że zostałam odcięta od pulsu Ziemi, jed­nak widok wielkiego poruszającego się oceanu wprawił mnie znowu w poczucie izolacji. Mogłam stąpać po po­wierzchni tej planety, ale nie znałam jej, nie tak jak kie­dyś. Już nie byłam dzieckiem Ziemi; znaczyłam dużo, dużo mniej.

Ogarnęło mnie zarówno zadowolenie, jak i rozcza­rowanie, kiedy szosa odbiła od morza, które straciłam z oczu pośród samochodów, ulic i betonowych kanionów wzniesionego przez ludzi miasta.

Joanne zaparkowała na zadaszonej przestrzeni przed jakimś wielkim wieżowcem i wysiadła, nie wyłączając silnika. Człowiek w uniformie wręczył jej skrawek pa­pieru, a potem usiadł za kierownicą i popatrzył na mnie zaskoczony. Odwzajemniłam jego spojrzenie.

- Hej! zawołała Joanne, otwierając drzwi z mo­jej strony. - Ten gość odprowadzi wóz na parking, wysiadamy tutaj.

Znów zrobiło mi się głupio, kiedy uzmysłowiłam so­bie, ilu ludzi - obcych - zaczęło na mnie patrzeć, gdy tylko wysiadłam z auta. Wielu; mężczyźni i kobiety. Nie robiłam nic, by przyciągnąć ich uwagę, a mimo to gapili się na mnie. Większość szybko odwracała wzrok, kiedy nieprzychylnie na nich zerkałam.

Joanne wprowadziła mnie do wnętrza budynku, gdzie owiało mnie sztucznie chłodzone suche powietrze i nagle ucieszyłam się, że mam na sobie kurtkę. Jak lu­dzie radzili sobie z tak drastycznymi zmianami? To wy­dawało się jakimś obłędem. Dlaczego po prostu nie ak­ceptowali panującej temperatury?

Przeszłyśmy wąskim korytarzem, który prowadził do dużej, półotwartej klatki, sunącej ku niebu. Przystanęłam i patrzyłam. Wiedziałam, że ludzie budują z wielkim roz­machem, ale wiedzieć to jedno, a zobaczyć na własne oczy to coś zupełnie innego.

Kolejne koncentryczne kondygnacje wznosiły się jedna na drugiej, i trwało to chwilę, zanim zdałam so­bie sprawę, że każdy z metalowych prostokątów na kolejnych piętrach to w rzeczywistości drzwi. Drzwi do pomieszczeń. Ludzie tak ochoczo się od siebie od­gradzali. Dziwne, jak to wszystko mogło do siebie pa­sować.

W centralnej części atrium znajdowała się wielka ko­lumna z rzędami przeszklonych pokojów. Nie, nie poko­jów: wind - urządzeń, którymi ludzie przemieszczali się z piętra na piętro. Joanne wprowadziła mnie do jednej z nich, wcisnęła guzik i oparła się o drewnianą ściankę, by przyjrzeć mi się z zaciekawieniem. Moje stopy zapadły się w grubo tkany dywan, a do uszu dobiegała muzyka - cicha niczym szept eterycznej sfery.

- Radzisz sobie nieźle - powiedziała. - Jak na pierwszy pobyt w miejscu publicznym.

Naprawdę? Czułam się nieswojo, podenerwowana i skołowana. Postanowiłam spojrzeć na atrium, kiedy winda sunęła wysoko w górę. Przycisnęłam twarz do szy­by, zafascynowana, i doznałam pewnego rozczarowania, gdy zwolniła bieg i zatrzymała się u szczytu budynku. Zmiana perspektywy przypominała mi o tym, jak patrzy­łam na świat jako dżinn. O lataniu. O eterze.

- Idziesz? - spytała Joanne, wychodząc z windy. Nie byłam pewna, czy mam na to ochotę, jednak w końcu ruszyłam za nią. Przeszłyśmy łukowatym korytarzem, otwartym na atrium poniżej, gdzie Joanne przystanęła przed jednymi z metalowych drzwi, w które zapukała. Poza wygrawerowanym numerem nie różniły się od po­zostałych.

Otworzyły się i stanęłam twarzą w twarz z kolejnym człowiekiem, którego także znałam, przynajmniej z wy­glądu. Nazywał się Lewis i również był Strażnikiem. Ulubieńcem Jonathana, z tego co pamiętałam. Nigdy do­tąd nie zetknęłam się z nim osobiście, lecz widywałam go wcześniej w sferze eterycznej.

Spojrzałam na niego na nowo ludzkimi oczami. Byliśmy oboje zbliżonego wzrostu, ale na tym podo­bieństwo między nami się kończyło. Jego włosy miały ciemnokasztanowy kolor, z rudymi i złocistymi kos­mykami, skóra była mocno opalona, a oczy piwne - bardzo głębokie i tajemnicze. Zauważyłam, że obecnie wśród ludzi płci męskiej zapanowała moda na golenie zarostu na twarzy; on jednak nie golił się co najmniej od doby.

Ciuchy miał dość zwyczajne - ciemną koszulę, dżin­sowe spodnie, solidne buty z twardej skóry.

I niewątpliwie dało się wyczuć moc, która przylgnęła do niego niby dym i cień.

Wejdźcie - zaprosił nas Lewis i odsunął się na bok, by wpuścić mnie do środka. Weszłam, a za mną Joanne. Zauważyłam, że pokój jest mały, ale dobrze wyposażony, podobnie jak te w jej domu. Większość miejsca zajmo­wało łóżko. Na kanapie obok okna siedziały dwie osoby. Jedną z nich był David, wyglądający bardziej ludzko niż wcześniej.

Drugiej z nich nie znałam. Był to mężczyzna o ce­rze ciemniejszej, bardziej śniadej od skóry Lewisa, oraz czarnych krótko przystrzyżonych włosach. Zauważyłam, że jest gładko wygolony. Miał na sobie luźną koszulę i ciemne spodnie - nic, co by go wyróżniało.

- W porządku - stwierdził Lewis. - Usiądź, Cassiel. Wiesz, kim jestem?

Wskazał na krzesło obok biurka. Joanne usadowiła się na kanapie przy Davidzie, a Lewis zajął miejsce na skraju łóżka, naprzeciwko mnie.

Powoli usiadłam na krześle.

- Lewis - odpowiedziałam. - Przywódca Strażników. On i Joanne wymienili szybkie spojrzenia.

- Na razie tak. - Skinął głową. - Nie wiadomo, jak długo coś może potrwać w dzisiejszych czasach. Ty je­steś Cassiel. Do niedawna byłaś dżinnem.

Przytaknęłam.

- A teraz potrzebna ci pomoc Strażników, żebyś mogła czerpać energię do przeżycia.

Nie miałam innego wyjścia i znowu skinęłam głową, choć wcale mi się nie podobało to, co słyszałam. Miałam wrażenie, że ciemnym oczom Lewisa nie umknęło moje wahanie.

Zamiast zadać mi następne pytanie, zerknął na Davida.

- Co jej się przydarzyło? - spytał go.

David nie spieszył się z udzieleniem odpowiedzi, ale i nie popatrzył na mnie. Najwyraźniej uważał, że nie potrzebuje prosić o zgodę na słowa, które miał zamiar wypowiedzieć, ani przepraszać za to, że je w ogóle wypowie.

- Cassiel od zawsze trwała u boku Ashana - powiedział. - Jest prawdziwym dżinnem, bardzo starym. W przeszłości nie zawsze sprzyjała ludziom. Nie opo­wiem ci o niej za wiele. Wśród dżinnów była znana z su­rowości, zaciętości i arogancji, ale to, że Ashan odciął ją od eteru, trochę ją zmiękczyło. Nieznacznie.

Zmiękczyło? - Rzuciłam mu gniewne spojrzenie. Ze wszystkiego, co powiedział, to ubodło mnie najbardziej.

- Czy potrafi dotrzymać słowa? - chciał wiedzieć Lewis.

- Nie pytaj jego - wtrąciłam. - Spytaj mnie. To ja mam złożyć jakąś obietnicę.

Wszyscy popatrzyli w moją stronę. David się uśmiech­nął.

- Ona ma rację - zgodził się. - Ale jeśli mogę coś powiedzieć, Cassiel nigdy nie kłamała. Nie oszuka cię. To byłoby... - jego brwi się poruszyły - .. .jej niegodne.

Nie mogłam temu zaprzeczyć. Wbiłam w Lewisa dłu­gie, wyzywające spojrzenie, na co on trochę gorzko się uśmiechnął.

- Nie przychodzisz prosić, co? - stwierdził. - Jesteś głodna?

Przez chwilę sądziłam, że ma na myśli ludzkie jedze­nie, lecz szybko się zorientowałam, co mi proponuje. Nie popatrzyłam na Joanne czy Davida. I wytrzymałam jego spojrzenie.

- Bardzo - odpowiedziałam rzeczowym tonem.

- Chcesz spróbować?

Lewis wyciągnął do mnie rękę. Wstałam i zerknęłam na niego z góry, próbując rozszyfrować wyraz jego twa­rzy. Był to na pewno jakiś test, ale jaki - nie umiałam powiedzieć.

Powoli wyciągnęłam rękę i ujęłam jego dłoń, zupełne jakbyśmy się po ludzku witali. Ogarnęła mnie fala sprzecznych emocji. Na początku, co było najdziwniej­sze - strach. Dopiero potem głód. Tęsknota. I niemal nieopanowane pragnienie, by czerpać, czerpać, czerpać...

Pozwoliłam sobie ledwie tknąć jego mocy, wciągając w siebie cienką jej nić. Wpłynęła w moje żyły niczym zło­to i mimo wszystko nie umiałam powściągnąć powolne­go, drżącego westchnienia.

A potem go puściłam, odstąpiłam od niego i usia­dłam z powrotem na krześle.

Lewis położył rękę na kolanie. W wyrazie jego twa­rzy nie zaszła żadna zmiana, ale nagle wiedziałam już, co myśli i czuje. Moc, którą od niego wzięłam, otworzy­ła to przede mną, a ta intymność była trochę zatrważa­jąca, gdyż tak się różniła od tego, czego doświadczyłam wcześniej z Joanne. Zupełnie jakbym przez moment sta­ła się Lewisem. Ujrzałam całą jego przeszłość... jego tę­sknotę za Joanne, nigdy tak naprawdę niezaspokojoną. Jego samotne życie. Niepokój z powodu odpowiedzial­ności, jaką go teraz obarczono. Jego głębokie, trwałe pragnienie, aby po prostu być.

- Powinieneś być dżinnem - powiedziałam, zaska­kując tym samą siebie.

Lewis zamrugał.

- Pewnie tak - przyznał, - Ale jest, jak jest. A więc najwyraźniej masz kontrolę nad tym, co robisz. Wiem, że mogłaś zaczerpnąć tyle mocy, ile zdołałabyś wchłonąć, a jednak tak nie postąpiłaś. Dlaczego?

Bo to był rodzaj testu. Wiedzieliśmy o tym oboje, ale nie chodziło tylko o próbę.

- Nie jestem potworem - stwierdziłam. - Potrafię za­panować nad swoimi pragnieniami, podobnie jak ty.

Nie spojrzałam w kierunku Joanne, wyczułam jednak, jak przeszyła go iskra, drobny dreszcz, który oznaczał, że Lewis dobrze zrozumiał, co mam na myśli.

Jak mógłbym się o tym przekonać? - zapytał, nieco ostrzejszym tonem. Nie spodobało mu się, że ktoś obcy poznał jego sekrety.

- Masz moje słowo - złożyłam obietnicę. - Nigdy nie wezmę więcej, niż będę potrzebowała, i nigdy świa­domie nie skrzywdzę ani nie osłabię przy tym żadne­go Strażnika, chyba że sam spróbuje mi zaszkodzić. - Wcześniej miałam do czynienia z Joanne, ale wtedy byłam jeszcze zielona i pełna obaw. Teraz rozumiałam wszystko lepiej.

- I poprosisz najpierw o pozwolenie - uzupełnił Lewis.

- Tak. Poproszę, chyba że sprawa będzie gardłowa.

- Zdajesz sobie sprawę, że to oficjalna obietnica - powiedział Lewis. - Jesteś pewna, że jej dotrzymasz?

- To nic poważniejszego od obietnic, jakie składają sobie ludzie, zapewniając, że będą razem żyli w zgo­dzie.

- Ludzie łamią je bez przerwy - odezwała się cicho Joanne.

Wiedziałam o tym dużo lepiej od niej.

- Z pewnością tak postępują, kiedy coś im zagraża. Złożyłam takie samo przyrzeczenie, z takim samym za­strzeżeniem. Jeśli nic mi nie zagrozi, będę żyła z wami w pokoju. Ale nie dam się po cichu załatwić. - Nie pró­bowałam się tłumaczyć ani nalegać. Po prostu czeka­łam. Mogli mi zaufać lub nie; nie byłam w stanie uczy­nić nic, by ich przekonać. Lewis zerknął na Davida, a potem na Joanne. Nie dostrzegłam, by dawali sobie jakieś oczywiste znaki, jednak coś do niego dotarło i z ukłuciem zazdrości zdałam sobie sprawę, że poro­zumiewali się na poziomie, jakiego sama nigdy już po­nownie nie osiągnę.

Komunikowali się bez słów, poprzez eter. Skupiłam uwagę na czwartej osobie w pokoju, milczku, który dotąd nie wziął udziału w rozmowie. Obserwował mnie, ale tak jak Lewis, starał się nie zdra­dzać niczego miną.

Po chwili Przywódca Strażników przekazał mi pod­jętą decyzję:

- W porządku. - I podniósł się z łóżka. Ja także wsta­łam, odruchowo robiąc krok w tył, zupełnie jakby było dokąd uciekać, gdyby Lewis postanowił się mnie pozbyć. - Zostajesz na okres próbny, ale chcę, żebyś trzymała się z daleka od tego miejsca: mamy tu aż za dużo kłopotów. Zajmie się tobą jeden ze Strażników. Będziesz mu po­magała w robocie, a w zamian on zapewni ci regularny dostęp do sfery eterycznej.

Milczący mężczyzna, który siedział na kanapie, pod­niósł się teraz. Lewis skinął głową w jego stronę.

- To Manny Rocha - przedstawił go. - Manny będzie twoim partnerem, przynajmniej przez kilka pierwszych miesięcy. Jeśli przebrniesz przez ten okres, zobaczy­my, co dalej. Jeżeli Manny kiedykolwiek uzna, że trud­no z tobą współpracować albo że nie wykonujesz zadań lub nie dotrzymujesz słowa, zostaniesz odcięta od eteru i więcej już ci nie pomożemy. Umowa stoi?

Nie znałam tego Strażnika, Manny'ego Rochy. Wydał mi się mdły i bez wyrazu - był niższy od Lewisa i Davida, szczupły, niczym się nie wyróżniał. Żaden znajomy dżinn nigdy nie wypowiedział jego imienia; ani go nie pochwalił, ani nie potępił.

- Nie - odparłam i dostrzegłam błysk zdumienia na twarzach wszystkich obecnych w pokoju. - Nie tak szyb­ko. Żaden Strażnik nie służy za darmo. Otrzymujecie wynagrodzenie, prawda?

Lewis zorientował się pierwszy, w czym rzecz, i wy­buchnął głośnym śmiechem.

- Co, do licha...? - zapytała Joanne chłodno.

- Ona domaga się posady - powiedział Lewis. - Co jasno świadczy o tym, że naprawdę stała się człowie­kiem. Dobra, załatwione, dostaniesz pensję jak począt­kujący Strażnik. Sprawą zakwaterowania i całego inne­go szajsu zajmiemy się później. Zgoda?

Nie miałam pojęcia, czy taka umowa jest uczciwa, ale nie sądziłam, by Lewis chciał mnie oszukać. Wiedział, jak ważne są uczciwe układy z dżinnami. Skinęłam gło­wą i wyciągnęłam rękę do Manny'ego Rochy. Zawahał się. Chyba wiedziałam dlaczego.

- Nie wezmę od ciebie mocy, jeśli się na to nie zgo­dzisz - przypomniałam. - I zawsze wcześniej poproszę, chyba że sprawa będzie pilna. - Po posileniu się ze źród­ła Lewisa, wcale nie kusiła mnie teraz moc Manny'ego Rochy. Wyglądał tak, jakby nieco mu ulżyło, i wymienił ze mną krótki, formalny uścisk dłoni. Było to tylko ze­tknięcie ciał, nic ponadto.

- Miło cię poznać. - To pierwsze słowa, jakie przy mnie wypowiedział. Miał neutralny głos, z lekkim ob­cym akcentem: spokojny i kojący. - Nie pokpij sprawy. Inaczej ucierpimy na tym nie tylko my dwoje. Chodzi o wszystkich ludzi, którym moglibyśmy pomóc.

Patrzyłam na niego przez dłuższą chwilę, ściągając brwi. Powiedział to szczerze. Altruistyczny Strażnik? Przypuszczałam, że czasem zdarzają się tacy, ale zaszo­kowało mnie, że Lewis zdołał tak szybko znaleźć kogoś takiego.

Oczywiście, najgorszych z nich odsiano w ciągu mi­nionych kilku lat, za sprawą powstania dżinnów i in­nych rzeczy. Lewis osobiście rozpoczął czystkę, by po­zbyć się łapowników. A więc może Manny był uczciwym gościem, na jakiego zresztą wyglądał.

To byłoby interesujące, pomyślałam.

Uniosłam brew.

- Ja niczego nie pokpię, jeśli i ty tego nie zrobisz - powiedziałam. - Czy jesteś pewien, że chcesz ze mną pracować?

Jego uśmieszek mnie zaskoczył. Odmienił go cał­kiem, powodując, że Manny stał się prawdziwszy. Wyglądał teraz jak ktoś, kto ma swoje sekrety i nie pali się, by je zdradzać.

- Lubię wyzwania - stwierdził. - To dlatego mnie wybrano. Poza tym moja dotychczasowa praca była do­syć nudna. Może ty to zmienisz. A w ogóle to chyba tyl­ko ja byłem na tyle szalony, żeby się na to zgodzić.

Wcześniej nic nie skłaniało mnie do śmiechu. Do uśmiechu, owszem, ale śmiech stanowił dla mnie nowość i kiedy w nieopanowany sposób zabulgotał we mnie, aż mnie to zaniepokoiło. Tyle dziwnych rzeczy wiązało się z życiem w ludzkiej skórze.

Jednak jakoś poczułam, że może nie być aż tak źle, jak wcześniej się tego obawiałam.

3

Nie spodziewałam się, że Manny Rocha mieszka gdzieś blisko. Odległości w świecie ludzi dezorientowały mnie, ale kiedy pokazał mi mapę kraju - kraju, było to kolejne słowo do zapamiętania; zgodnie z dokumentami, które dostarczył mi Lewis, okazałam się obywatelką Stanów Zjednoczonych - odkryłam, że państwo to wcale nie ogranicza się do Florydy Lewis uprzedzał mnie, że chce, bym trzymała się z dala od Joanne, Davida, jego samego oraz wielkich problemów, z jakimi się borykał - podejrzewałam, że nie tyle z troski o mnie, co z niechęci przypadkowego natknięcia się na mnie w ogniu jakiejś bitwy.

Manny wskazał na stan o niemal kwadratowym kształcie w pobliżu środka mapy.

- To Nowy Meksyk - powiedział. - Inny stan. Teraz jesteśmy na Florydzie, o tutaj. - Postukał palcem w wiją­ce się, nieregularne linie na mapie. - A to nasza droga. - Jego palce przemierzyły sporą odległość między dwoma miejscami. - Najchętniej poleciałbym samolotem, ale nie chcę, żeby ci odbiło. Ostatnia rzecz, na jakiej mi zależy, to równoczesne użeranie się z tobą i służbą bezpieczeń­stwa na lotniskach.

Odbiło - zrozumiałam, że chodzi o „utratę panowa­nia nad sobą”. Spojrzałam na niego z niesmakiem.

- Nie odbije mi.

- Świetnie. Mimo wszystko myślę, że lepiej poje­chać samochodem - powiedział.

Popatrzyłam znowu na mapę.

- Ile minut potrwa ta jazda? - Wciąż usiłowałam opanować pojęcie abstrakcyjnego czasu, ale z miny Manny'ego wynikało, że nie postarałam się dostatecz­nie. - A może godzin?

- Dni - poprawił. - To zabierze kilka dni, moja pani. Dni. Uwięziona w brzęczącej, cuchnącej metalowej machinie. O nie.

- Nie ma jakiegoś innego środka transportu?

- Jak mówiłem, moglibyśmy tam polecieć, ale... Lot. Najlepiej czułam się właśnie w powietrzu.

- Doskonale.

- Musisz zrozumieć, że obowiązują pewne przepisy... W ludzkim świecie przepisy dotyczyły wszystkiego.

Było to irytujące.

- Nie odbije mi.

Tak jak przypuszczał Manny, pomyliłam się co do tego.

Tak wiele reguł. Nie miałam bagażu, jeśli nie liczyć skórzanej torebki z dokumentami tożsamości przekazanymi mi przez Strażników oraz pieniędzmi, które Manny, burcząc pod nosem, wypłacił z machiny zwanej banko­matem. Przyglądałam się tej całej procedurze z uwagą, a potem obejrzałam plastikowe karty, które dostałam od Strażników. Na jednej z nich znajdował się mój wizeru­nek, a powyżej napis „Prawo jazdy”, co oznaczało, że byłam uprawniona do kierowania pojazdami kołowymi. Wcale mnie do tego nie ciągnęło. Druga karta była złota, połyskująca i ozdobioną portretem starożytnej bogini.

- To karta kredytowa - wyjaśnił Manny, kiedy ją uniosłam. Staliśmy akurat w kolejce na lotnisku. - Do kupowania. Ale niczego nie kupuj.

- W takim razie po co ją dostałam?

- Może dlatego, że moi szefowie zwariowali? Wzięłam kolejną kartę.

- Tak, to karta do bankomatu. Gdzieś powinna znaj­dować się informacja o twoim kodzie PIN. To taki rodzaj szyfru, który wprowadzasz do bankomatu. Jeśli znasz odpowiedni kod i masz właściwą kartę, odbierasz pie­niądze. Kasę prześlą ci Strażnicy. To będzie wynagro­dzenie za pracę dla nich. - Albo się przesłyszałam, albo Manny'emu Roszę wcale się to nie podobało. - Ale uwa­żaj. Nie możesz wypłacić więcej pieniędzy, niż masz na koncie.

To wydawało się dosyć logiczne. Wsadziłam karty płatniczą i kredytową, a także prawo jazdy z powrotem do torebki, a wyjęłam granatowy notesik z jasnoniebie­skimi kartkami. Na pierwszej stronie znowu widniał mój wizerunek. Wpatrywałam się w niego przez pewien czas, ale się nie poruszył.

- Paszport - powiedział Manny, zanim zapytałam. - Będzie ci potrzebny. Trzymaj go pod ręką, razem z bile­tami.

Wszędzie wokół czekali ludzie. Niektórzy stali cier­pliwie, inni się wiercili, jeszcze inni kipieli złością.

Podróżowanie wydawało się związane ze strasznymi kłopotami. Zaczynałam rozumieć, dlaczego Manny wo­lał jechać samochodem, tym przerażającym, dusznym, hałaśliwym pudłem na kółkach. Przynajmniej sam mógł­by o wszystkim decydować.

Obserwowałam z wielkim zaciekawieniem procedurę kontroli pasażerów, ale pomimo to, kiedy nadszedł czas na naśladowanie tych, którzy przeszli ją przede mną, po­czułam się niezręcznie i bardzo głupio. Umieściłam to­rebkę w plastikowym koszu, który przetoczył się przez jakieś urządzenie - aparat rentgenowski, jak wyjaśnił mi Manny - a potem musiałam zdjąć buty po niecierpliwym geście pracownika lotniskowej ochrony i włożyć je do innego kosza.

Kiedy przechodziłam przez bramkę, zadźwięczał alarm. Zamarłam, ściągnęłam brwi, a dwóch postaw­nych facetów w uniformach podeszło do mnie.

- Proszę się cofnąć - polecił jeden z nich. - Czy ma pani przy sobie coś metalowego?

Metal. Zerknęłam na swoje ubranie. Owszem, mia­łam pasek z metalową sprzączką. Zdjęłam go.

Lecz znowu zadzwonił brzęczyk. Poczułam nieznany ucisk w piersi. Niepokój? To było wkurzające. Wszystkie te przepisy mnie wkurzały. Miałam władzę i moc, zanim jeszcze przodkowie tych ludzi nauczyli się pozostawiać prymitywne malunki na skałach, a teraz oni... napędzali mi stracha.

Zgrzytnęłam zębami i na ich polecenie zdjęłam kurt­kę. W koszulce z krótkimi rękawami, na bosaka, prze­szłam przez bramkę i tym razem alarm się nie włączył.

Poczucie ulgi było jeszcze bardziej poniżające od niepokoju.

Manny Rocha przeszedł kontrolę bez zatrzymywania i przystanął obok mnie, żeby włożyć buty i wziąć torby oraz różne drobiazgi wyjęte wcześniej z kieszeni.

- Pamiętaj, to ty wolałaś lecieć - urwał na sekundę, a potem dodał, nie patrząc na mnie: - Już myślałem, że cię poniesie.

Rzeczywiście, mało brakowało.

- Ale mnie nie poniosło.

- Tak. To dobrze. Oby tak dalej.

Niegdyś byłam pełna mocy. Na tyle potężna, by za­mienić budynek tego lotniska w dymiące zgliszcza. Jednak ta myśl, zamiast mnie pocieszyć, sprawiła, że poczułam się w ludzkiej skórze ociężała i bezradna. Ponownie.

Włożyłam buty, pas i kurtkę, wzięłam torebkę i ru­szyłam za Mannym długim, szerokim i gwarnym holem.

Na lotnisku znajdował się jakiś dżinn.

Nie wiem, dlaczego mnie to zaskoczyło. To znaczy nie było w tym nic dziwnego, ale chyba nie sądziłam, że tylu nas chodzi po ziemi, a tym bardziej przebywa w ta­kich przejściowych miejscach. Czekałam, aż Manny sam mi ich wskaże, ale wydawał się niczego nie zauważać, więc kiedy usiedliśmy, czekając na nasz lot, postanowi­łam sama poruszyć ten temat.

- Dżinn? - powtórzył, marszcząc czoło i gwałtownie rozglądając się wokoło. - Gdzie?

No, tak. A więc to prawda; nawet Strażnicy nie po­trafili rozpoznać dżinna w ludzkiej postaci, jeśli dżinn nie chciał się ujawniać. Oznaczało to, że ludzie wokół mnie, nawet ci, którzy dzielili ze Strażnikami pewne zdolności, patrząc na mnie, dostrzegali tylko wysoką, niezdarną, bla­dą kobietę z rozwichrzonymi białymi włosami.

Nie. Przecież byłam jedynie wysoką, niezdarną, bla­dą kobietą z rozwichrzonymi białymi włosami. Już nie dżinnem. Musiałam o tym pamiętać.

Poruszyłam się niezgrabnie na twardym siedzeniu, starając się nie oddychać zbyt głęboko. Miejsca publiczne cuchnęły niemiło, nasycone różnymi emocjami. Bardzo mnie to irytowało.

Wskazałam na pierwszego dżinna, jakiego dostrze­głam.

- Tam.

Był to zwyczajny na oko młodzik w czerwonym pod­koszulku i dżinsach, z plecakiem, ale dojrzałam odblask jego aury. Kiedy zwrócił się w moją stronę, zauważyłam też opalizujący błysk w jego oczach.

Zaraz potem zniknął w tłumie.

Manny popatrzył na mnie dziwnie.

- Który to?

Nie było sensu próbować. Nie potrafił rozpoznać dżinna, nie tak, jak udawało się to mnie. Pokręciłam gło­wą i znów poruszyłam się niespokojnie. Miałam ochotę wstać, pochodzić, poczuć się mniej zniewolona.

Myśl o znalezieniu się w pułapce w niewielkiej me­talowej tulei, w otoczeniu ludzi, ich zapachów, hałasów i emocji przyprawiała mnie o lekkie mdłości. Może jed­nak należało pojechać samochodem. Wtedy przynaj­mniej mogłabym uchylić szybę. Rozumiałam, że w sa­molocie - co Manny wytłumaczył mi dobitnie - było to wykluczone.

- Załatwiliśmy ci niezłą kwaterę - powiedział. - Twoje nowe lokum. Będziesz tam przebywać poza go­dzinami pracy. Dość blisko mojego domu, tylko kilka przecznic dalej. Telefon też tam będzie. Umeblowaniem zajmiesz się sama. Podrzucę ci trochę katalogów; mamy ich z tonę.

Powiedział my. I to nie pierwszy raz.

- Nie mieszkasz sam.

Manny zerknął na mnie, a potem na otwarte czasopi­smo, które trzymał w dłoniach.

- Nie. Mam żonę Angelę i córkę Isabel. Zdrobniale Ibby.

- Angela - powtórzyłam. - Isabel. Ibby.

- One nie mają z tobą nic wspólnego. - Wypowiedział te słowa z agresją, jakbym naruszyła jego prywatność. - Nic są Strażniczkami. To moja rodzina.

A więc zwyczajne istoty ludzkie. Miałam się z nimi nic zadawać.

- Nie interesują mnie - powiedziałam, co miało mu poprawić humor. Lecz Manny zmarszczył się znowu.

- Co takiego?

- Czy nikt cię nie nauczył grzeczności? Zawsze je­steś taki opryskliwy? - Patrzyłam na niego przez dłuż­szą chwilę bez mrugnięcia okiem. - Nie przepadasz za lataniem.

To go zaskoczyło.

- Dlaczego uważasz, że...

- To oczywiste. - Wykrzywiłam usta w uśmiechu. - Wyżywasz się na mnie, ale to nie mnie się boisz.

- Co wcale nie oznacza, że nie jesteś wredna, Cassie. Cassie?

- Mann na imię Cassiel. - Zmierzyłam go wzrokiem. To sprawiło, że się uśmiechnął, a im groźniej na niego ły­pałam, tym szerzej się uśmiechał.

- Dobra - mruknął w końcu. - Bez żadnych ksywek. Rozumiem.

Nasz pojedynek na spojrzenia został przerwany przez cienki, trzeszczący głos dobiegający z góry. Była to najwyraźniej zapowiedź naszego lotu i pory wejścia na pokład. Wstałam z radością, ściskając bilet, i ruszyłam w stronę pracownika linii lotniczych w uniformie.

- Hola! - rzucił Manny i chwycił mnie za ramię. - My nie...

Odwróciłam się do niego i warknęłam:

- Zabierz ode mnie łapy! - Nie byłam w stanie znieść takiego nagłego, bezceremonialnego dotyku.

Manny mnie nie puszczał.

- Hej, spokojnie! - Głos miał miękki, ale przy tym ostry jak brzytwa. - Mówiłem ci, żebyś nie świrowała, i wcale nie żartowałem. Jak odstawisz tutaj scenę, to na­robisz kłopotów nam obojgu. Rozluźnij się. Chciałem powiedzieć, że nie lecimy pierwszą klasą, więc musimy zaczekać na swoją kolej.

Wśród ludzi obowiązywał podział na klasy. Wie­działam o tym, rzecz jasna; nie byłam zupełnie nieświa­doma obowiązujących struktur i układów. Ale przecież Ameryka szczyciła się, że jest krajem, gdzie panuje wol­ność i wszyscy mają równe prawa. Zastanawiałam się więc, kto należał do pierwszej klasy i jak się do niej do­stał.

- Forsa - wyjaśnił Manny, kiedy go o to spytałam. Rozluźnił nieco uścisk. - Przepraszam, że cię tak zła­pałem, ale musisz pamiętać, żeby nie lekceważyć moich poleceń, zgoda?

- W porządku - odparłam. Wcale nie było w porządku, musiałam jednak wziąć poprawkę na jego impulsywność.

I swoją także. Moje ciało wydawało się funkcjono­wać według własnych zasad i odruchów, a niezupełnie mi wychodziło panowanie nad nimi.

Czekałam w milczeniu, aż ci z pierwszej klasy wejdą na pokład - tak naprawdę to nie dostrzegałam żadnych różnic między nimi a Mannym, więc pewnie rzeczywi­ście chodziło o pieniądze - a potem zrobiłam krok na­przód, kiedy mój towarzysz lekko mnie pchnął.

Korytarz był wąski, zimny, cuchnął olejem i meta­lem. Zakasłałam, starając się nie oddychać, lecz okazało się to niemożliwe.

Kiedy doszłam do owalnych drzwiczek samolotu, ogarnęła mnie dziwna fala niepokoju. Jakie małe. Małe było nie tylko wejście, ale i sam samolot - mniejszy niż się spodziewałam i niesamowicie kruchy. Powierzam się opiece ludzi.

- Hej - odezwał się Manny i położył mi dłoń na ra­mieniu. - Wchodź. Tarasujesz przejście.

Choć wcale nie miałam na to ochoty, weszłam na po­kład samolotu.

Chciałabym powiedzieć, że nie było tak źle, jak się spodziewałam, ale skłamałabym.

Przeżyłam ten lot mniej więcej tak, jak przetrwałam swoje wypadnięcie z łaski dżinnów: dzięki wytrzyma­łości. Nie było to przyjemne doświadczenie. Moje cia­ło ulegało napadom lęku za każdym razem, gdy samo­lot wpadał w turbulencje, co zdarzało się dość często. Wszystko mnie bolało, przeszkadzała mi ciasnota, iryto­wała nieustanna potrzeba wydalenia nadmiaru płynów, które bezwolnie pochłaniałam. Kiedy w końcu wydo­staliśmy się z tej klatki jakieś pięć godzin później, ode­tchnęłam z ulgą.

Powietrze w korytarzu wiodącym z samolotu do bu­dynku lotniska wydawało się czyste i świeże, zwłaszcza w porównaniu z tym obrzydliwym przefiltrowanym w sa­molocie, a odgłos metalu i gumy pod nogami sprawił mi niemalże radość.

Opuszczenie lotniska okazało się o wiele łatwiejsze, niż przypuszczałam - po prostu wyszliśmy na zewnątrz, na rozgrzane, suche powietrze. Słońce wisiało nisko nad horyzontem, a niebo...

...Och, niebo.

Przystanęłam i zapatrzyłam się w nie. Widywałam już piękniejsze rzeczy jako dżinn, ale nigdy dotąd ja­ko człowiek, ludzkimi oczami, a barwy zachodu słońca rozbudziły we mnie zupełnie niespodziewane odczucia. Poczułam się mała, a jednocześnie miałam wrażenie, że jestem częścią czegoś wielkiego i zdumiewającego.

- Nareszcie w domu - powiedział Manny i znów złapał mnie za rękę. Piękny widok zachodu słońca sprawił, że nawet na to nie zareagowałam. - Chodźmy, Cassiel.

Zrobiliśmy zaledwie kilka kroków przed budynkiem, kiedy mała istotka podbiegła wprost do Manny'ego i ob­jęła go za kolana.

- Tata, tata, tata!

Nie wiedziałam, że Manny potrafi się tak uśmiechać - z taką dozą czułości.

- Cześć, Ibby - przywitał się i oderwał córkę od swo­ich kolan, by ją podnieść. Ona natychmiast zarzuciła mu pulchne ramiona na szyję i oplotła nogi wokół pasa. Śliczna, miniaturowa istotka, ubrana w małe dżinsowe ubranko, pomniejszoną wersję tego, w czym chodzili dorośli, oraz nieprzyzwoicie jaskrawą koszulkę...

Isabel zwróciła do mnie buzię i uśmiechnęła się, i zrobiło się tak, jak gdyby jasne słońce wzeszło na nowo, pełne ciepła i szczerego powitania. Okazała się uroczym dzieckiem, o skórze koloru karmelu i ciemnobrązowych ciepłych oczach. Miała okrągłą buzię, okoloną wspania­łymi czarnymi lokami.

- Kto to jest, tato?

- To Cassiel - odpowiedział jej. - Moja nowa znajo­ma. Przywitaj się z nią.

Isabel przyglądała mi się przez kilka sekund, wciąż roześmiana, a potem oznajmiła:

- Cześć. Tatuś zabierze mnie na pizzę.

- Och, tatuś naprawdę ma to zrobić? - Manny pod­trzymał ją ręką przy boku i spojrzał na mnie z rozba­wieniem. - Coś ci powiem: niech no najpierw odwiozę Cassiel, a potem zobaczymy. Gdzie mama?

Dziecko wskazało palcem, a kilka kroków od duże­go, ciemnoczerwonego samochodu rodzinnego ujrzałam starszą i większą kopię Isabel. Miała takie same długie kręcone włosy, identycznie się uśmiechała, ale zachowy­wała pewien dystans - znacznie większą rezerwę.

Pomachała ręką. Manny też jej pomachał. I Isabel również.

- To Angela - powiedział Manny. - Wygląda na to, że jednak udało jej się urwać z pracy. - Przystanął na mo­ment, patrząc na żonę, i nie spoglądając na mnie, dodał: - Rozumiesz, że nie chcę ich narażać. Nie planowałem, że od razu się poznacie, ale tak wypadło.

Nie rozumiałam, o co chodzi, lecz wiedziałam, że on chce jakiegoś zapewnienia.

- Nie skrzywdzę twojej rodziny - oświadczyłam sztywno. Jego żona i córka nie były Strażniczkami, więc niewiele mnie obchodziły.

Manny wreszcie zerknął w moją stronę.

- W porządku. A więc chodźmy.

Zrobił kilka kroków do przodu, kiedy zorientował się, że za nim nie ruszyłam, i odwrócił się z marsową miną.

- I co? - spytał. - Idziesz czy nie?

Nie miałam wyboru. Manny był moim Łącznikiem, jedynym źródłem ocalenia. Czułam się jak oszustka, ale wszystko wydawało się lepsze od samotności.

Manny mieszkał wraz z rodziną w Albuquerque, mieście wśród wzgórz i skał. Ludzie zasiedlili te obszary, ale do końca ich nie ujarzmili; czuło się tu dzikość i moc natury. Rejestrowałam te wibracje w prastarych górach i czystym błękitnym niebie nad głową.

Z kolei dom Manny'ego był zupełnie nowy i nie miał w sobie nic eterycznego.

- Wprowadziliśmy się tu dopiero jakieś pół roku temu - powiedział mi Manny, otwierając drzwi i prze­puszczając przez nie żonę i dziecko. Isabel wskoczyła do środka, a jej buciki zastukały na drewnianej podłodze. - Dom jest dość mały, ale podoba nam się tutaj. - Wydawał się dziwnie zaniepokojony, czy i mnie to miejsce przy­padnie do gustu.

Skinęłam głową, nie wiedząc, co powiedzieć. Mnie ten dom przypominał duże pudło. Ściany, podłogi, sufity. Zastawiony jasnymi meblami i pełen zabawek. Angela podniosła kilka z nich i odłożyła na bok, ale nie dlate­go, że zależało jej na mojej opinii; zrobiła to odruchowo. Isabel, widząc poczynania matki, zaczęła ją naśladować, biorąc lalkę za rączkę i zanosząc ją do kolorowego pu­dełka w kącie pokoju.

Zastanawiałam się, czy i ja powinnam tak postąpić.

Nie znałam panujących obyczajów, więc stałam tyl­ko i patrzyłam, jak Manny kładzie swoją torbę i zapala lampę obok sofy.

- To nasz pokój mieszkalny - powiedział. Pomyś­lałam, że to trochę dziwne określenie wspólnego poko­ju; czy nie mieszkają we wszystkich pomieszczeniach? A czy są jakieś pokoje „niemieszkalne”? - Sypialnie są tam. I kuchnia. Jest jeszcze przeszklony pokój na tyłach domu, bardzo ładny.

Manny wyraźnie się denerwował. Być może pod wpływem mojego spojrzenia. Odwróciłam wzrok i prze­szłam się po pokoju, bezwiednie przeciągając palcami po chłodnych, oprawionych w ramki zdjęciach. Rodzina. Ludzka rodzina.

- To mój brat - rzekł Manny. - Luis.

Sądził, że przyglądam się zdjęciu, którego dotyka­łam palcami. Podniosłam ramkę i zobaczyłam w niej wi­zerunek mężczyzny, przystojnego i nieco młodszego od Manny'ego. Z mocną szczęką i łagodnymi oczami.

- On także jest Strażnikiem - dodał Manny. - Może później go poznasz. Teraz przebywa na Florydzie.

Odstawiłam fotografię.

- Chciałabym już iść - oznajmiłam, sądząc, że to grzeczny sposób zakończenia tego wszystkiego. Najwyraźniej się pomyliłam. Manny spojrzał na mnie spod ściągniętych brwi.

- Nie zjadłabyś czegoś? Chce ci się jeść, prawda?

Czy chciałam? Przypuszczałam, że tak. Dżinn w ludz­kiej postaci wydawał się funkcjonować całkiem jak czło­wiek i w brzuchu burczało mi z głodu. Nie opanowałam jeszcze sztuki przewidywania potrzeb żołądka.

Skinęłam potakująco głową.

Angela, która prawie się nie odzywała, poklepała po główce córeczkę, która zaraz gdzieś czmychnęła, a po­tem sama zwróciła się do mnie. Była spokojną, opanowa­ną, silną kobietą. I pełną rezerwy.

- Manny powiedział mi, że nie jesteś istotą ludzką - odezwała się. - Czy to prawda?

Przekrzywiłam nieco głowę.

- Nie urodziłam się jako człowiek. Zdaje się, że te­raz już zrobiłam się dostatecznie ludzka.

Dostatecznie ludzka. Przerażające stwierdzenie.

- W porządku - stwierdziła Angela. - Spotykałam już dżinny. I wiem, że są niebezpieczne. Chciałabym coś wyjaśnić: jeśli skrzywdzisz mojego męża, jeśli chociaż­by pomyślisz o skrzywdzeniu mojej córki, to cię zabiję. Zrozumiałaś?

Manny wydawał się wstrząśnięty. Ciemne oczy Angeli pozostały nieruchome, wbite we mnie, i wyczu­wałam, że ona mówi zupełnie szczerze.

- Zrozumiałam - odparłam, chcąc powiedzieć coś jeszcze. Ludzkie słowa wydawały mi się niezręczne. Groteskowo nieodpowiednie do tego, co pragnęłam za­komunikować. - Nie zawsze można ustrzec się błędów. Nic na to nie poradzę.

Jej ostre spojrzenie zmiękło nieco.

- Błędy się zdarzają - powiedziała. - Ale nie powta­rzaj ich. I nie popełniaj ich w związku z moją córką.

Skłoniłam głowę.

- Dobrze - zmieniła temat. - Co byś powiedziała na enchiladę?

- Nic - odpowiedziałam. - Nie wiem, co to takiego. Angela po raz pierwszy obdarzyła mnie uśmiechem.

- No to przygotuj się na ucztę.

- Albo i nie - wtrącił Manny. - Jeśli nie lubisz pi­kantnych sosów.

Pacnęła go. Było to, jak sobie uświadomiłam, żarto­bliwe klepnięcie i zaskoczyła mnie własna reakcja: od­ruch, aby zainterweniować i powstrzymać jej rękę.

Chciałam go bronić. Dlaczego? Bo był moim Łącz­nikiem. Moim źródłem życia.

Wcale nie przewidywałam czegoś takiego.

Nie posmakował mi pikantny sos, co tak rozśmieszy­ło Isabel, że aż łzy spłynęły jej po policzkach. Sama na­bierała go pełnymi łyżkami i pochłaniała, udowadniając mi, jaka ze mnie ciapa.

Nie mogłam dać się pokonać dziecku. Próbowałam więc dalej, krztusząc się pod wpływem ognia w gardle, aż wreszcie Angela zlitowała się nade mną i zabrała sos ze stołu. Isabel zrobiła na to kwaśną minę, lecz ojciec rozśmieszył ją znowu łaskotkami.

Poza tym posiłek przebiegał spokojnie - spokojniej niż, jak podejrzewałam, wyglądało to zazwyczaj.

- Kiedy zaczynamy robotę? - spytałam w końcu po wypiciu kilku szklanek mrożonej herbaty, którą przygo­towała Angela.

- Jutro - odpowiedział Manny - Chyba że wydarzy się coś nadzwyczajnego. - Wstał, wziął nasze talerze i wyniósł je do kuchni. - Teraz pojedziemy do ciebie! - zawołał.

Isabel obiegła wokoło stół i, co mnie zdumiało, wdra­pała mi się na kolana. Zaskoczyło mnie, jaka jest ciepła i ciężka. Spojrzałam na jej uniesioną ku górze buzię, na jej uśmiech i, zmieszana, ściągnęłam brwi.

- Czego chcesz? - zapytałam. Angela wydała z sie­bie zduszony odgłos protestu i wstała z krzesła, ale powstrzymałam ją gestem wyciągniętej ręki. - Powiedz, Isabel.

- Żebyś mnie uściskała - oświadczyła dziewczynka.

- Śmieszna z ciebie pani.

Pomyślałam, że tak właśnie może to wyglądać z jej dziecięcej perspektywy.

Nie znałam się na uściskach, ale Isabel okazała się całkiem wprawną instruktorką. Ujęła moje ręce i owinę­ła je wokół swojego ciałka.

- Mocniej! - zażądała. Posłusznie ją ścisnęłam, świadoma kruchości jej kostek pod skórą.

Kiedy zaczęła się wiercić, puściłam ją. Niemalże spadła mi z kolan, więc ją schwyciłam, aby złapała równowagę.

Isabel zachichotała, a śmiech ten był ciepły jak pro­mień słońca.

To jest dziecko. Mała duszyczka. Czysta tabliczka. Nigdy dotąd nie znałam żadnego dziecka, a to spotkanie okazało się dziwnie... oczyszczające.

- Wystarczy. - Angela wzięła Isabel z moich kolan. - Musisz się nauczyć dobrych manier, moja droga.

- Ale ona jest smutna - protestowała Isabel. - Chcę ją rozśmieszyć!

Manny wrócił z kuchni. Spoglądał to na Angelę, trzy­mającą dziecko na rękach, jakby je osłaniała, to znów na mnie, siedzącą spokojnie na krześle. Nie uśmiechałam się. Mogłam to zrobić, ale wiedziałam, że dziecko przej­rzałoby fałsz takiego uśmiechu.

- Jeszcze nie teraz, Isabel - powiedziałam do niej.

- Może później. Ale... dziękuję ci za to, że mnie przy­tuliłaś.

Mówiłam szczerze. Sama do mnie przyszła i choć nie powinno to mieć dla mnie znaczenia, jednak miało.

Manny zakłócił ciszę, biorąc ze stołu kluczyki do sa­mochodu i przybierając oficjalny ton:

- Jedźmy do ciebie.

Mój dom.

Również przypominał pudło. Oczywiście przepełnio­ne zapachami - dławiącą wonią detergentów, którymi ostatnio czyszczono dywany, i farb ze świeżo odmalo­wanych ścian. Jeśli pominąć te zapachy, pokój był pusty, poza pojedynczym wąskim łóżkiem z pościelą, kocem i poduszką. A także poza składanym stolikiem. I jedyną małą lampą.

Spodobała mi się prostota tego miejsca.

- Tak - powiedział Manny, podzwaniając przez chwi­lę kluczami, zanim mi je rzucił. Złapałam je w powietrzu bez patrzenia. - Wiem, przytulnie tu. Przykro mi, ale za­brakło czasu na zorganizowanie rzeczy dla ciebie, zresz­tą pomyślałem, że sama będziesz chciała wybrać sobie meble i inne wyposażenie.

Tłumaczył się. Jakie to dziwne.

- Jest ekstra - stwierdziłam. Otworzyłam najbliższe okno i zaczerpnęłam powietrza, które wniknęło do środ­ka nad parapetem, pachnąc szałwią i wysokimi górami.

- Podrzucę ci jutro kilka katalogów. Możesz wybrać, co zechcesz. Także ciuchy. Chyba że wolisz, by Angela pojechała z tobą na zakupy.

Popatrzyłam na siebie.

- A czy coś jest nie tak z tym, co teraz mam na so­bie?

Zamrugał.

- Nie. Tylko, hm, nie możesz nosić tych samych ubrań bez przerwy.

Wiedziałam o tym.

- Kupiłam kilka sztuk takich samych strojów. Wiem, że ubrania trzeba zmieniać i prać.

- Ale... czy wszystkie masz takie same?

- Tak. Pokręcił głową.

- Nienormalna z ciebie dziewczyna.

Nie byłam żadną dziewczyną. Jednak domyśliłam sic, że użył przenośni, i jakoś to przełknęłam.

Manny wyłożył na stolik całą zawartość tekturowej teczki.

- Książeczka czekowa. Pamiętasz, co ci mówiłem o bankomatach i o tym, że można z nich wypłacać tyl­ko tyle, ile ma się na koncie? Z czekami jest tak samo. To, że ktoś ma czeki, nie oznacza jeszcze, że może je dowolnie wypisywać. A to twój numer telefonu. Numer lej komórki, więc powinnaś się go nauczyć na pamięć. - Wyjął z kieszeni jakieś różowe pudełeczko. - Daruj mi len kolor. Były tylko różowe. Zakupy robiłem w ostat­niej chwili.

Róż mi się podobał.

- Jest okej. - Wzięłam to urządzenie w ręce i poczu­łam przepływającą przez nie energię. Moje dżinnowe zmysły były przytępione, ale z bliska wciąż potrafiłam wyczuć pracę jego mechaniki. - Jak to działa?

Pokazał mi. Zadzwoniłam do jego domu, wyjaśnia­jąc Angeli, że testujemy moją komórkę, a potem się roz­łączyłam.

- Zwykle mówimy „do widzenia” na pożegnanie - rzucił Manny uszczypliwie.

- Po co?

- Z tego samego powodu, dla którego robimy prawie wszystko. Z grzeczności.

Zaczynałam to rozumieć. Wsunęłam różową komór­kę do kieszeni.

- Manny...

Nie wypowiadałam wcześniej jego imienia, więc po­ruszył się, lekko zaniepokojony.

- Tak?

- Ja... - Gardło zacisnęło mi się wokół tych słów, ale jak mogłam przetrwać, gdybym się do tego nie przyzna­wała? - Muszę...

Zrozumiał w lot i wyciągnął do mnie rękę. Ujęłam ją, obejmując chłodnymi palcami jego, cieplejsze, i zaczerp­nęłam mocy.

Przepłynęła przez niego złocistym strumieniem, po­wolna i słodka jak miód. Nie tak potężna jak ta, której użyczył mi Lewis, i wyczuwałam, że nie wystarczy mi jej na zbyt długo, a jednak i tak dobra. Wzięłam głęboki wdech, gdy jej ciepło rozeszło się we mnie, a świat za­migotał aurami w krótkim, kuszącym przebłysku tego, co poza nim, by następnie powrócić do ludzkiego wy­miaru.

Nie przyszło mi to łatwo, ale puściłam jego rękę.

Manny się zachwiał. Złapałam go za ramię i pokie­rowałam w stronę łóżka, na którym usiadł i zgarbił się, dysząc ciężko.

- Przepraszam - powiedziałam. - Czy...?

- Nie. - Głos miał chrapliwy i nie patrzył na mnie. - Nie, nic mi nie jest. Poradziłaś sobie świetnie. Tylko że... to odczucie...

- Jest przykre - podsunęłam trzeźwo. Uniósł głowę i zdumiał mnie błysk w jego oczach.

- Nie. Bardzo miłe. O!

Zdałam sobie sprawę, że to może się okazać wyjąt­kowo niebezpieczne dla nas obojga.

Manny wyszedł wkrótce potem, przypominając mi o konieczności przekręcenia zamka w drzwiach. Zrobiłam to, choć taka zapora wydawała się bardzo kru­cha, i przeszłam się po mieszkaniu. Było faktycznie małe - pokój „mieszkalny”, kuchnia, jeszcze jeden pusty po­kój i łazienka. Pootwierałam wszystkie okna. Ludziom podobało się życie w klatkach. Mnie - nie.

Po raz pierwszy, odkąd znalazłam się w ludzkiej skó­rze, zostałam sama. Sama jak palec.

Usiadłam po turecku na podłodze, z zamkniętymi oczami, i usiłowałam sobie przypomnieć, jak to jest być dżinnem. Wspomnienia, uwięzione w ludzkiej po­włoce, ulatywały tak szybko. Moc od Manny'ego rezonowała w moim ciele, przepływając w powolnym, sta­bilnym tempie, i przez pewien czas nic poza tym się nie działo.

Aż poczułam, jak świat się porusza.

Coś się wydarzyło, coś złego, gdzieś na skraju mo­jej świadomości. I nie w powietrzu - tam operowali Strażnicy, panując nad mocami; nie, w powietrzu nic nie zaszło. Może w takim razie w żywiole ognia? Nie, nie wyczuwałam niczego i w tamtej sferze.

Owa zła rzecz przydarzyła się żywej istocie, a szepta­ła o tym moc, udzielona mi przez Manny'ego.

No i zdarzyła się tutaj.

Zerwałam się na równe nogi z otwartymi oczami, rozglądając się wokoło, by namierzyć właściwy kieru­nek. Tak, tam, na prawo ode mnie i niezbyt daleko...

Przekręciłam zamek, otworzyłam drzwi i wyszłam na korytarz, na którym, oprócz mojego mieszkania, były jeszcze dwa inne. Puls słabł, życie ulatywało.

Zbiegłam po schodach przez dwa piętra, znalazłam się na parterze i wyszłam za róg budynku.

Na ziemi leżało dziecko, a otaczała je grupka innych maluchów. Nikt nie dotykał leżącej osóbki i nie wyczu­wałam w nikim złości. Tylko zmieszanie, rozbudzoną świadomość, że dzieje się coś złego.

Obok dziecka leżała machina - rower.

Ten dzieciak spadł z roweru.

- Rozstąpcie się - poleciłam dzieciom, które natych­miast rozbiegły się niczym spłoszone ptactwo. Uklękłam przy chłopcu, powoli przesuwając nad nim dłońmi, szu­kając miejsca, które doznało urazu; miejscem tym była jego czaszka.

Pękła kość. A mózg...

- Zawołajcie jego bliskich - powiedziałam, skupio­na na tym, co robiłam.

- Kogo?

- Jego ojca! Matkę! - Z trudem wyszukiwałam właś­ciwe słowa. - Rodziców.

Dwoje dzieci gdzieś pobiegło, wołając co tchu w płu­cach. Ostrożnie wsunęłam dłoń pod głowę chłopca, a pod miękkimi jak piórka włosami wyczułam wgłębie­nie w miejscu, którym uderzył czaszką o krawężnik. Ciepła krew spływała mi przez palce.

Potrzebowałam pomocy Manny'ego, ale on już poje­chał, byłam więc zdana na siebie.

Dżinn we mnie powiedział: To wypadek. Tak się zda­rza z żywymi stworzeniami. I skłonny był się pogodzić z takim stanem rzeczy.

Ale ludzka natura niemal krzyczała z bezsilnej wście­kłości, zbyt głośno, by ją zlekceważyć.

Skupiłam w sobie resztkę mocy i skierowałam ją do czubków palców. Na tym dżinny znały się dobrze - na naturze rzeczy. Potrafiliśmy budować, umieliśmy nisz­czyć... i mogliśmy, od czasu do czasu, uzdrawiać, jeśli dysponowaliśmy odpowiednim zasobem sił, a rana była świeża i niezbyt rozległa.

Poczułam poruszenie kości, a chłopak wrzasnął. Krzyk ten przeszył mnie jak zimny metal, ale zacisnę­łam zęby i nadal skupiałam się na swoim zadaniu, spaja­jąc uszkodzoną tkankę kostną. Potem skoncentrowałam się na zmniejszeniu obrzęku i naruszonej tkance mózgo­wej. Rozcięcie na skórze głowy uparcie krwawiło i sączył się z niego czerwony płyn, pomimo wydawanych przeze mnie mentalnych poleceń.

Na moich ramionach zacisnęły się dłonie, które odciąg­nęły mnie od wydzierającego się dziecka. Przewróciłam się, zaskoczona.

Stał nade mną mężczyzna, z zaciśniętymi pięściami i twarzą pociemniałą i zaczerwienioną z wściekłości.

- Co ty wyprawiasz z moim dzieckiem? - wrzasnął. Chłopiec odsunął się ode mnie, stanął na kusych nóżkach i pospieszył szukać ochrony u ojca, obejmując go w pasie. Przypomniałam sobie, jak Isabel złapała Manny'ego za kolana, a ja wyczułam gorącą miłość i in­stynkt opiekuńczy, które ich łączyły.

- Nie zrobiłam mu krzywdy - wyjaśniłam. Nie poru­szyłam się. Przemoc wisiała jak ciemna chmura wokół tego człowieka i wszelka prowokacja rozpętałaby burzę. - Spadł z roweru. Rozbił sobie głowę.

Słowa te wywarły pożądany skutek, podobnie jak mój spokojny ton i bezpośrednie spojrzenie. Mężczyzna rozluźnił pięści i spojrzał na swoje dziecko. Wziął chłop­ca na ręce i dotknął tyłu jego główki.

Na palcach ojca natychmiast pojawiła się krew.

- Mój Boże...

- Trzeba pojechać do lekarza - powiedziałam. Właściwie to dziecko już nie potrzebowało pomocy le­karskiej, ale uznałam, że ludzie mówią takie rzeczy w podobnej sytuacji. - Nie sądzę, żeby uraz był poważ­ny, jednak...

Chłopiec uderzył w płacz, wyjąc z bólu i przerażenia, i ukrył twarz w piersi ojca. Ten patrzył na mnie przez moment, a potem skinął głową w zdawkowej podzięce i odszedł wraz z synem.

Któreś z pozostałych dzieci podniosło rower i ruszy­ło za nimi. Jedno z kółek było mocno zwichrowane.

Siedziałam na ziemi, dysząc ciężko, z krwią na rękach, krwią stygnącą we wnętrznościach, i zastanawiałam się, co ja właściwie narobiłam. Zareagowałam zupełnie bez­myślnie. Zużyłam swój cenny zapas energii, niemal do ostatniej kropli, a co gorsza, wiedziałam, że oddałabym ją całą, byle tylko uratować życie tamtemu malcowi.

To mnie przeraziło. Dżinny nie były takie krótko­wzroczne ani tak troskliwe wobec innych. Ten chłopiec to człowiek. A ludzie giną. Tak przedstawiała się filozo­fia dżinnów - odpowiadająca prawdzie.

A jednak nawet nie przyszło mi do głowy, żeby po­skąpić pomocy.

Wstałam, obolała i zmęczona, i wróciłam do miesz­kania, aby się umyć i przespać oraz pomartwić o to, co się ze mną działo.

- Co takiego? - Nie spodziewałam się, że Manny się rozzłości, a jednak wyraźnie się wkurzył; twarz pociem­niała mu prawie tak samo jak ojcu chłopca, kiedy tamten myślał o użyciu siły.

- Jak mogłaś być tak cholernie bezmyślna? Co ty w ogóle wyprawiasz? Nie jesteś uzdrowicielką... Nie możesz tak po prostu... - Zapanował nad sobą nieco, ro­biąc kilka powolnych głębokich oddechów. - I co z tym dzieciakiem?

- Nie wiem.

- Nieźle. No, pięknie. Czy masz pojęcie, w jakie kło­poty mogłaś się wpakować? A gdyby to dziecko skonało na twoich rękach? Cholera, a gdyby zmarło później?

- To nie ja spowodowałam jego uraz - powiedzia­łam z oburzeniem. Znajdowaliśmy się w saloniku w mo­im mieszkaniu, a Manny właśnie przyniósł dwie filiżanki z kawą; to taki poranny rytuał, jak mi wyjaśnił. Miło z je­go strony, że ją zaparzył, ale zrobił to, zanim jeszcze opo­wiedziałam mu o tamtym dziecku i o swoich wyczynach.

A teraz kawa stygła na stoliku.

- Pewnie i nie, ale mogły wyniknąć różne pytania, a policja... - Manny przycisnął dłoń do czoła. - Cholera, co ja gadam? Może to nie było mądre, ale zachowałbym się tak samo. Nie potrafiłbym tego tak zostawić. Tyle że ja zostałem przeszkolony. A ty nie, Cassiel. Nie wolno ci tak zwyczajnie... wkraczać do akcji. Zwłaszcza bez mo­jego udziału, rozumiesz?

Przyjęłam to bez sprzeciwu. Jak na ludzkie standar­dy, jego słowa brzmiały dość słusznie i logicznie.

- Nie powinnam była działać tak impulsywnie - przyznałam. - Znowu potrzebuję mocy.

Powiedziałam to wprost, żeby poczuć smak tych słów na języku i przekonać się, jak Manny na nie za­reaguje. Posmak miały świetny. Natomiast jego reak­cja okazała się pouczająca - w tym sensie, że oczy mu się powiększyły i dostrzegłam w nich błysk czegoś, co mogło być podnieceniem, zresztą szybko zamaskowa­nym.

- W porządku - powiedział tonem rozmyślnie bez­namiętnym. Wyciągnął rękę. Podjęłam ją i niemal od ra­zu bestia we mnie, wygłodniała i zdesperowana, zaczę­ła łapczywie pochłaniać to, co mi zaoferował. Rozsądek zszedł na dalszy plan, przygłuszony przez pragnienie.

Czułam, że Manny próbuje się wyrwać, ale instynkt podpowiadał mi, by mu na to nie pozwolić - nie instynkt dżinna, tylko prymitywny odruch bezlitosnego, zwycię­skiego łowcy.

Ludzki odruch myśliwego komplikował zaspokaja­nie moich potrzeb.

Nie!

Ocalił go jedynie mój niesmak do tych ludzkich in­stynktów. Puściłam go, przerywając raptownie przepływ mocy pomiędzy nami, i odsunęłam się, przyciskając ręce do obolałego brzucha.

Manny upadł. Osunął się powoli, prawie z gracją, i wcale nie stracił przytomności; zwyczajnie zabrakło mu siły albo woli, by ustać na nogach. Albo choćby utrzymać się na kolanach. Zwalił się jak długi na dywan i przeto­czył na plecy, z oczami ciemnymi i rozszerzonymi, z tru­dem łapiąc oddech.

- Przykro mi - powiedziałam. Naprawdę było mi go żal. Wiedziałam też dobrze, że nie powinnam go by­ła osłabiać ponownie, nie po tak krótkiej przerwie. - Wyrządziłam ci krzywdę?

- Nie... niezupełnie - odrzekł. Jęknął i podpierając się rękami, usiadł. Widziałam, jak drgają mu mięśnie, zu­pełnie jak gdyby mocno poraził go prąd. - Nie róbmy te­go więcej, dobrze? Trochę za ostro się obchodzisz z przy­jaciółmi.

- Przecież powiedziałam, że mi przykro.

- Możesz mnie przepraszać. Nie obrażę się z tego po­wodu. - Manny oparł się plecami o gołą ścianę i wsparł przedramiona na kolanach. - Chryste. Musimy nad tym popracować. Nie możesz czerpać ze mnie mocy w taki sposób. Jeśli znajdziemy się w opałach, wykończysz nas oboje, nie wspominając nawet o tych, którym mamy po­magać. - Oparł głowę o ścianę i westchnął. - I nie chciał­bym zabrzmieć zbyt melodramatycznie, ale kiedy robisz to nieodpowiednio, ból jest nie do wytrzymania.

Milczałam. Poczułam gdzieś głęboko dziwnie palący wstyd, którego nie potrafiłam zdusić. Skrzywdziłam go. Nie miałam takiego zamiaru, ale niewiele to znaczyło. Jeśli go zabiję, to wydam wyrok także na jego bliskich. Wzajemne zależności ludzkiego życia nie wydawały mi się realne aż do chwili, kiedy usiadłam przy tamtym sto­le, jedząc posiłek przygotowany przez jego żonę i pa­trząc, jak jego córeczka śmieje się i cieszy.

Manny też się nie odzywał. Kucnęłam naprzeciw nie­go i popatrzyłam mu głęboko w oczy.

- Nie mogę tego obiecać - powiedziałam. - Zrobię, co w mojej mocy, ale nie zawsze potrafię nad tym za­panować. Musisz być gotowy do tego, żeby się bronić przede mną.

Nie odwrócił spojrzenia.

- To niezbyt pocieszające.

- I wcale nie miało takie być. - Uśmiechnęłam się nieznacznie, ale zdaje się, że i w taki sposób nie doda­łam mu otuchy. - Przypuszczam, że Strażnicy rejestrują moje poczynania.

Te słowa nieco go zakłopotały.

- Tak, składam raporty. Oni chcą mieć pewność, że ty nie...

- Nie wymknę się spod kontroli.

- Właśnie.

- A czy się wymykam?

Tym razem to Manny umilkł. Wytrzymał tę ciszę i moje spojrzenie, a ja za nic nie umiałam rozszyfrować wyrazu jego nieprzeniknionych ludzkich oczu. Tak wiele mi umykało.

- Pomóż mi wstać - odezwał się w końcu i wyciąg­nął kanciastą, mięsistą dłoń. Pomogłam mu, starając się dotykać go tylko powierzchownie, choć nawet pod wpły­wem takiego zdawkowego kontaktu mogłam poczuć pły­nącą w nim moc. - Wypij kawę. I do roboty.

Praca była dla mnie czymś nowym i interesującym. Rozumiałam, rzecz jasna, na czym polega poczucie obo­wiązku oraz celowe wykorzystywanie czyichś zdolności lub sił. Jednak praca była czymś zupełnie odmiennym, ponieważ wydawała się taka... przygnębiająca.

Manny Rocha miał swoje biuro. Był to niewielki, skrom­ny pokoik w budynku pełnym podobnych pomieszczeń. Tabliczka na drzwiach bez szyby informowała: „Rocha - Usługi Środowiskowe”. Otworzył zamek i wszedł do środ­ka, gestem każąc mi iść za sobą, gdy podnosił koperty, roz­rzucone na przykrytej dywanem podłodze.

- Przepraszam za ten bałagan - powiedział. - Zamierzałem tu trochę posprzątać.

Jeżeli Manny miał jakieś uzdolnienia, talent organi­zacyjny z pewnością do nich nie należał. Stosy papierów i broszur walały się wszędzie, podpierając się wzajemnie niczym pijacy. Poza krzesłem przy szerokim prostokąt­nym biurku nie było tu wolnego miejsca.

- Tak - odezwał się, dostrzegając moją minę. - Może bałagan to za słabe określenie. Miałem zamiar się tym zająć... tylko że...

- Tylko że nie cierpisz takich zajęć.

- Właśnie. Trafiłaś w sedno.

- Jak miałabym to uporządkować? Znieruchomiał w trakcie podnoszenia sterty papie­rów, które spadły, a potem odwrócił się ku mnie.

- Co?

- Jak mam to uporządkować? - powtórzyłam, oka­zując cierpliwość, o którą aż do tego momentu się nie podejrzewałam.

- Słuchaj, jeśli możesz posprzątać ten bajzel, to zrób to tak, jak tylko chcesz. - W jego głosie pobrzmiewa­ły zarówno nadzieja, jak i powątpiewanie, jak gdybym uważała, że porządkowanie papierów jest czymś nie dla mnie. Wydawał się nie rozumieć, że skoro wszystko co ludzkie było nie dla mnie, to takie zwyczajne zajęcie jak sprzątanie nie robiło większej różnicy.

- Dobrze - odparłam. Mogłam to zrobić na kilkana­ście różnych sposobów - od subtelnych po teatralne - ale zdecydowałam się na typowy dla dżinnów, efektowny po­pis. Dokumenty zniknęły wraz ze słyszalnym szumem przemieszczającego się powietrza, to samo stało się z pli­kiem papierów, które Manny trzymał w dłoni, a ja rozciąg­nęłam swoją świadomość na przeanalizowanie zasadni­czej treści każdego folderu, każdej teczki. Dowolnie nisz­czyłam wszystko i odtwarzałam, mimo że oznaczało to szaleńcze marnowanie mocy. - Otwórz tamtą szufladę.

Przy odległej ścianie w jego biurze stały szafki z wy­suwanymi szufladami. Zawahał się, a potem otworzył pierwszą z brzegu.

W środku ujrzał uporządkowane i poukładane doku­menty.

- Pogrupowałam je tematycznie - obwieściłam. - Oczywiście mogę to zrobić inaczej, jeśli tylko sobie ży­czysz.

- Żartujesz - powiedział głucho. - Mój Boże, ty nie żartujesz. Mam tu kopertę z dokumentami o sporach granicznych. O poziomie zakwaszenia wód. O... a co to takiego, do licha? - Wyjął szarą kopertę i spojrzał na nią spod ściągniętych brwi. - Korekta przebiegu granic dla Kolorado? Cholera. To przecież trafiło do mnie przez po­myłkę.

Manny zamknął szufladę i usiadł na krześle. Właściwie klapnął na nie ciężko. Rozejrzał się po swoim biurze, jakby nigdy wcześniej go nie widział, i położył płasko dłonie na pustym blacie biurka.

- Cholera jasna - powiedział. - Jak... Jak ci się to udało?

Wzruszyłam ramionami.

- Zwyczajnie. Ostatecznie to tylko papier i tusz. - Tyle że zużyłam zbyt wiele mocy na zrobienie tego, choć postanowiłam mu o tym nie wspominać. Usiadłam na­przeciwko niego w skórzanym fotelu. - Co jeszcze mamy zrobić?

Gapił się tępo i nagle wydał z siebie warczący odgłos, który dopiero po chwili rozpoznałam jako śmiech.

- Czy z oknami też dajesz sobie radę, Cassie?

- Nazywam się Cassiel.

- No tak, przepraszam.

Pomyślałam, że być może robię się przesadnie uczyn­na.

- Nie. Nie zajmuję się oknami.

- Wobec tego zdaje się, że możemy od razu przystą­pić do spraw związanych ze Strażnikami. - Odchrząknął i sięgnął po komputerową klawiaturę, przesuwając ją przed siebie. Sam komputer stał pod kątem, w rogu biur­ka. - Nie do wiary, że widzę ten przeklęty ekran bez przesuwania stosów papierów. Niech no tylko sprawdzę pocztę.

- Masz czterdzieści siedem wiadomości - powie­działam. - Sześć z nich dotyczy próśb o pomoc od in­nych Strażników. Czy to nimi zajmiemy się najpierw?

- Nigdy dotąd nie miałem swojego dżinna - przyznał Manny. - Czy tak było kiedyś? Tak pracowało się z dżinnem?

Nie miałam pojęcia, lecz pomysł przyrównania mnie do kogoś mojej rasy i zniewolonego w butelce spowodo­wał ucisk w moim aż nazbyt ludzkim żołądku i zoriento­wałam się, że moja mina stała się surowsza.

- Wątpię.

Manny wiedział, kiedy wkraczał na grząski grunt. Skinął głową.

- Domyślam się, że potrafisz odczytać te mejle?

- Oczywiście.

- Który z nich jest najpilniejszy? Zastanowiłam się przez chwilę.

- Nowe zakłócenia, zidentyfikowane przez Strażnika Garrity'ego w Arizonie, zostały sklasyfikowane jako tworzenie się szczeliny sejsmicznej.

- Garrity, Garrity... - Manny postukał w klawisze i wyszukał odpowiedni mejl. Odczytał go, skinął lekko głową i powiedział: - Tak, od tego zaczniemy. Dobra. Oto co zrobimy: oznaczymy to w sferze eterycznej, tak żeby było wyraźnie widoczne. Jeśli dojdzie do nadmier­nej kumulacji energii, rozproszymy ją poprzez pobliskie skały w serii pomniejszych drgań. W przeciwnym razie nastąpi zbytnie sprężenie i w efekcie znacznie silniejszy wstrząs. Zazwyczaj to niewielki problem, ale może wy­wołać spore spustoszenia, jeżeli nie uporamy się z tym zawczasu.

Przytaknęłam, zaznajomiona z całą tą procedurą. Ja­ko dżinn postrzegałam ją nieco inaczej, niemniej rzecz była mi znana.

- Jak mam ci w tym pomóc?

Na sekundę oderwał wzrok od ekranu, żeby na mnie zerknąć.

- Jeszcze nie wiem. Po prostu podążaj za mną i zo­bacz, czy nie masz jakichś pomysłów.

Byłam uwięziona w ludzkim ciele.

- Ja... Muszę cię dotknąć. Aby wznieść się do sfery eterycznej.

- Tylko bez gryzienia - powiedział i wyciągnął rę­kę. Sięgnęłam ponad biurkiem i ją ujęłam. To była lewa dłoń, a metaliczne złoto jego obrączki ślubnej dziwnie kontrastowało ze skórą i kośćmi. - Gotowa?

- Gotowa - odparłam. Nie wiedziałam, czy napraw­dę byłam przygotowana, ale przechodzenie do sfery ete­rycznej musiało być dla mnie z pewnością tak łatwe, jak dla człowieka oddychanie.

Ale nie było. Już nie. Musiałam walczyć z ciężką, ściągającą mnie w dół kotwicą mojego ciała. Jedynie mocny dotyk Manny'ego uchronił mnie przed upadkiem. Nawet po tym, jak się wznieśliśmy, a zmienione spek­trum odkryło przed nami aury i tajemnice percepcji, czu­łam jego przyciąganie.

Nie spodziewałam się, że będzie tak ciężko.

Manny nie mógł się odzywać w sferze eterycznej, ale wcale nie musiał. Zostałam wyrzucona niczym lalka do wyższej sfery, gdzie wyrównałam lot i spojrzałam w dół ku ziemi. Widok był olśniewający, pełen mieniących się barw, iskier, a także szeptów. Manny wydawał się za­trwożony - i młodszy niż w swojej fizycznej postaci, szczuplejszy oraz cały pokryty ruchomym widmem ta­tuaży. Nie wiedziałam, co symbolizują, ale najwyraźniej miały dla niego istotne znaczenie.

Jego aura była jasnobłękitna, roziskrzona odcieniem żółci i złota. Nie tak potężna jak inne, które widywałam, jednak na tyle mocna, by umożliwić mu wypełnianie za­dań.

Dał znak, a ja skinęłam głową, szykując się na spa­danie. Ziemia zbliżała się błyskawicznie, ale trzaskająca energia wyhamowała nas gwałtownie ponad pejzażem ożywionym przez wijącą się linię ognia. Nie tego praw­dziwego, lecz energii skupionej głęboko pod skorupą planety. Narastającej i grożącej eksplozją.

Gdybym nadal była dżinnem, zwyczajnie podziwia­łabym piękno tego zjawiska, prawdziwy pokaz niezwy­kłych sił natury. Nie miało to na nas wpływu, więc nie musieliśmy się bać. My, dżinny, niczego nie budowali­śmy. I rzadko ginęliśmy.

Ludzie nie byli takimi szczęściarzami. Po raz pierw­szy przyłapałam się na tym, że zastanawiam się nad lo­sem tysięcy istot w ich domach, miasteczkach i mia­stach, nieświadomych zagrożenia pod ich stopami.

Stwierdziłam, .że się o nich troszczę.

I nie wiedziałam, czy uznać to za coś intrygującego, czy raczej irytującego.

Rozpraszanie skoncentrowanej energii na okoliczne skały było delikatnym i powolnym procesem, ale stop­niowo energia sejsmiczna zamieniła się z kipiącej i pul­sującej czerwieni w bladozłotą, ustabilizowaną i spokoj­ną. Miała stanowić nieustanne zagrożenie, ale przy za­chowaniu czujności przez Strażników Ziemi, pozostała­by zaledwie groźbą, a nie niszczycielską siłą.

Kiedy Manny zwolnił uchwyt, odczułam to jak roz­warcie ściśniętej gigantycznej stalowej sprężyny i wy­rwałam się spod jego kontroli, rzucona przez sferę ete­ryczną, przez gładkie i oleiste warstwy barw. Spadanie przyprawiało o mdłości. Było przerażające. Gdybym mogła krzyczeć, wrzasnęłabym; jak ludzie znosili takie loty, ściągani w dół, ku ziemi przez swoje ciężkie ciała?

Mojemu ponownemu wejściu w ludzką skórę towa­rzyszyła seria spazmatycznych szarpnięć, które niemal wywróciły fotel. Naprzeciwko mnie Manny Rocha ledwie drgnął, wracając do ludzkiego świata.

Otworzył oczy, żeby na mnie spojrzeć, i zaskoczył innie blask w jego spojrzeniu. Zdradzało ono moc, ow­szem, ale i coś jeszcze.

Ekstazę.

Blask ten zanikł szybko, jakby Manny nie chciał, bym dostrzegła go u niego.

- Dobrze się czujesz? - zapytał. Pokręciłam prze­cząco głową. W ustach mi zaschło, a w pustym brzu­chu burczało. Jednak, co gorsza, byłam... wyczerpana. Ponownie wyzuta z sił. Poczułam w głębi duszy ukłucie frustracji. Nie dam rady żyć w taki sposób, żerując na ochłapach od innych. Przecież jestem dżinnem!

Ashan uczynił ze mnie żebraczkę, a w owej chwili nienawidziłam go tak mocno, że aż łzy zakręciły mi się w oczach. A więc miałam się rozpłakać jak człowiek. Ile jeszcze upokorzeń musiałam znieść?

Manny zacisnął dłonie na moich barkach. Wy­straszona wzięłam oddech i objęłam bladymi palcami jego nadgarstki. Miał być to gest obronny, chciałam go odepchnąć, ale dotyk jego skóry na mojej uciszył we mnie paniczny lęk.

- Ja muszę... - Nie byłam w stanie dokończyć. Wzięłam od niego już tyle tego poranka i zdążyłam to zużyć. Czułam, że zaraz zasłabnę, straszliwie bezsilna.

Manny zrozumiał.

- Obiecujesz, że nie weźmiesz więcej, niż ci dam? Przytaknęłam.

Był to wyraz zaufania, prosty i surowy, na który nie zasłużyłam.

Wymagało to nadludzkiego wysiłku, lecz wzięłam tyl­ko tyle, ile mi zaoferował, i nic więcej.

Może mogłam się nauczyć, jak na to zasłużyć.

4

Przepracowaliśmy zaledwie pół dnia, łagodząc napięcie wywołane przez ruchy sejsmiczne, ale Manny uznał, że muszę odpocząć.

- Czuję się świetnie - rzuciłam ostro, gdy, kierując się ku drzwiom, wziął klucze.

- Tak, teraz tak - stwierdził. - Ale musisz się tro­chę przespać. Uwierz mi, Cassiel. Strażnicy przechodzą przez to, kiedy się wdrażają. To naturalne, że trzeba wy­robić w sobie wytrzymałość.

Nie dla dżinna, pomyślałam, lecz nie powiedziałam tego na głos. Ostatecznie dla dżinnów nic tu nie było naturalne.

Manny zamknął drzwi biura i skierowaliśmy się do windy, kiedy stanął nam na drodze jakiś osobnik. Według mnie należał do mojej rasy; spowijał go złocisty dym, le­dwie widoczny ponad skórą, a jego oczy miały kolor czy­stych szmaragdów.

Nie okazał się kimś zupełnie obcym. To Gallan. Nawet nie spojrzał na Manny'ego; wbił wzrok we mnie. Raptownie przystanęłam i odruchowo wyciągnęłam rę­kę, by zatrzymać Manny'ego za sobą.

- Czego chcesz? - zapytałam. Gallan - wysoki w tym wcieleniu, długonogi, z rozpuszczonymi długimi ciem­nymi włosami - wydawał się rozbawiony, widząc mnie w moim kruchym ludzkim ciele. Oparł się o ścianę, krzy­żując ramiona, i nadal blokował nam przejście.

- Musiałem się przekonać na własne oczy, czy to prawda. - Jego brwi uniosły się powoli. - Najwyraźniej luk. Czym go aż tak wkurzyłaś, Cassiel?

Dla nas obojga był tylko jeden on. Czasami Gallan bywał moim sprzymierzeńcem i przyjacielem, ale przede wszystkim był dżinnem. Starym dżinnem, od Ashana, więc nie mogłam mu już ufać.

- Nie twoja sprawa. - Miało to zabrzmieć jak ostrze­żenie, ale wyglądał raczej na rozbawionego.

- Widziałaś się z innymi? Odkąd... - Wykonał zgrab­ny, subtelny gest, jednak bardzo przy tym wymowny. Odkąd to się wydarzyło. Ten straszny wypadek był natu­ralnie zbyt żenujący i upokarzający, by wspominać o nim wprost.

- Nie - odparłam ostro. W istocie było inaczej, ale nie musiałam go o tym informować. - Odejdź, Gallanie. Nie życzę sobie twojego towarzystwa.

- Nigdy sobie nie życzyłaś. - Uśmiechnął się powo­li. - Do czasu. Powiedz, że między nami wszystko zała­twione, a nie będę już ci więcej zawracał głowy.

Poczułam, jak płoną mi blade policzki - była to ludzka reakcja. Tętno mi podskoczyło. Nie wiedziałam, czy to strach, czy też coś innego. Coś równie prymityw­nego.

- Odejdź.

- Powiedz to jeszcze raz. - Oczy błyszczały mu ja­sno i tak ostro, że mógłby ciąć wzrokiem.

- Odejdź.

- I jeszcze. - Zrobił krok w moją stronę, aż po­czułam jego żar; dym i ogień. - Jeszcze raz i będzie po wszystkim, Cassiel. Już więcej mnie nie zobaczysz.

Słowo uwięzło mi w krtani. Trójki mają dla nas, dżinnów, wielkie znaczenie, zobowiązują nas. Gdybym wy­raźnie nakazała mu odejść, zrobiłby to.

Ale nie potrafiłam się na to zdobyć.

Gallan przysunął się tak blisko, że dostrzegłam na skraju pola widzenia smugę światła podążającą za jego wzniesioną ręką. Przesłonił mi sobą cały świat, a jego oczy były równie nieustępliwe, jak siła przyciągania.

- Zrób to, o co cię prosił - wyszeptał mi do ucha, tak że ledwie to dosłyszałam. - I wróć do nas, Cassiel. Wróć do domu.

Chwilę później rozwiał się jak mgła, a ja nabrałam w płuca powietrza, aby krzyknąć - z wściekłości, z po­czucia straty; nie wiedziałam, jakie emocje mną targają, ale były one gwałtowne i bolesne.

Manny położył mi dłoń na łokciu.

- Kto to był, do diabła?

Wydałam z siebie odgłos, który niezupełnie przypo­minał śmiech.

- Przyjaciel. - Zobaczyłam, że Manny patrzy na mnie z głębokim niedowierzaniem. - Bardzo stary przyjaciel.

Ludzki świat wydawał się taki ograniczony i martwy po tym błysku w oczach Gallana. Zemdliło mnie; poczu­łam się bardzo słaba i zagubiona. I pewnie było to widać, bo Manny przytrzymał mnie mocniej za ramię.

- Tak - powiedział. - Wracajmy do domu.

Manny miał rację: wytrzymałość przyszła z czasem. Dni mijały i wkrótce niezręczny proces wkraczania do sfery eterycznej i wychodzenia z niej stał się dla mnie czymś naturalnym. Nauczyłam się też racjonować zapa­sy energii i mogłam pracować z Mannym, póki on, nie ja, się nie zmęczył.

- Nie potrafiłem tego wcześniej - przyznał się pew­nego popołudnia, po długim dniu pracy z zespołem Strażników Ognia, którym pomagaliśmy się uporać z poważnym pożarem w pobliżu granicy z Arizoną. - To znaczy być aktywnym przez cały dzień. Bardzo nam po­magasz. I szybko się uczysz.

Zaskakująco mnie poruszył nawet tak zwyczajny komplement. Ostrożnie skinęłam głową, ocierając z czo­ła kropelki potu. Znajdowaliśmy się na terenach obję­tych pożarem - a nie w biurze Manny'ego - stojąc na skraju obszaru uznanego za bezpieczny. Nie dostrzega­łam Strażników Ognia, a to dlatego, że (jak zapewnił mnie Manny) przybywali pośród płomieni, walcząc z po­żarem od środka. Wydawało się to bardzo ryzykowne, ale przynajmniej na razie skuteczne. Ogień dogasał.

Na pewno uczestniczący w gaszeniu pożaru ludzie wokół nas również się do tego przyczynili - siedzieli umo­rusani, wyczerpani, przygarbieni i oszołomieni na rozkła­danych krzesełkach, pijąc zimną wodę albo jedząc to, co przynosili im ochotnicy. Wszyscy oni okazali się dzielni. Nikt z nich nie musiał tu być, ale dopiero teraz zaczyna­łam zdawać sobie sprawę, dlaczego się zjawili. Niektórzy z pewnością z obowiązku, ale inni z powołania. Gaszenie pożaru stanowiło dla nich kwestię honorową.

Co z kolei powodowało, że musiałam traktować ich z respektem.

Manny ponownie skontrolował sytuację - wcześniej zrobiliśmy przesieki przeciwpożarowe, by oddzielić od siebie zarośla, które oddaleni Strażnicy Pogody zrosili ulewnym deszczem - i powiedział:

- Myślę, że już nic tu po nas. Wygląda na to, że ogień został opanowany. Chodźmy, muszę gdzieś wpaść.

Znowu? Liczyłam na powrót do domu, na kąpiel i łóż­ko, ale milczałam, kiedy szliśmy do podniszczonej furgo­netki Manny'ego. Wóz pokrywała świeża warstwa popiołu i sadzy, która osiadła na starych pokładach brudu; Manny wzruszył ramionami i mobilizując nieco woli, oczyścił przednią szybę, pozostawiając resztę brudu nietkniętą.

- Czysty pojazd wyglądałby tu dziwnie - rzucił, wi­dząc moje pytające spojrzenie. - Chyba już to zauważy­łaś. Lepiej się za bardzo nie wyróżniać.

Zdążyłam się już przyzwyczaić do swądu silnika spa­linowego, jednak nadal wydawał się on paskudny w po­równaniu z czystszymi, organicznymi składnikami dymu płonącego lasu. Opuściłam boczną szybę i wzięłam kilka powolnych i płytkich wdechów. Po chwili uświadomiłam sobie, że pokrywa mnie cienka warstwa sadzy, a ochota na kąpiel stawała się coraz silniejsza. Muszę się tego po­zbyć, pomyślałam. Chociaż trochę.

Oznaczało to egoistyczne zużycie zapasów mocy, ale nie mogłam znieść brudu. Lekkimi maźnięciami starłam z siebie sadzę, tak jak wcześniej Manny oczyścił przed­nią szybę wozu.

Zerknął na mnie.

- Wszystko gra?

Miałam w sobie wystarczające zasoby mocy, nawet jeśli nie było ich za dużo; przez jakiś czas mogłam się obejść bez jej uzupełniania.

- Oczywiście - zapewniłam go. - Dokąd jedziemy?

- Spodoba ci się tam - powiedział i wyszczerzył zę­by, co wzbudziło we mnie podejrzenie, że to jakiś jego kolejny dowcip.

- Ten pożar... - zmieniłam temat. - Myślałam, że Strażnicy bardziej się zatroszczą o jego gaszenie.

Manny posłał mi ostrożne spojrzenie.

- Tak, zazwyczaj tak bywa. Ale coś się dzie­je na Wschodnim Wybrzeżu. Większość silniejszych Strażników już się tam znalazła. A więc tu pozosta­ła nam nieliczna ekipa, która robi, co tylko się da. - Uśmiechnął się znowu. - Dlatego właśnie musimy teraz gdzieś wpaść.

Przejechaliśmy trzydzieści kilometrów po piasz­czystej drodze z koleinami i skręciliśmy na równie wy­boisty podjazd, podskakując na metalowej kratce ście­kowej z łoskotem, który aż rozszedł się po kościach. Kiedy Manny zahamował, wzbijając tuman kurzu, rozejrzałam się wokół za czymś charakterystycznym w okolicy.

Niczego takiego nie wypatrzyłam, poza domkiem i wielkim magazynem - a może stodołą - wciąż w sporej odległości. Ani żywego ducha w pobliżu.

Manny wysiadł z wozu i odszedł. Zmarszczyłam czo­ło, zastanawiając się, co teraz, a potem ruszyłam za nim, choć mnie o to nie poprosił.

- Dokąd idziemy? - zapytałam znowu, tym razem ostrzej. Manny wskazał ręką. - Dokąd?

- Tam - odparł tym swoim charakterystycznym to­nem, jakby nieźle się bawił. I szedł dalej w stronę wska­zanego miejsca.

Była to zagroda dla bydła. Wewnątrz niej ocierały się o siebie wielkie stworzenia, wydające ciche odgłosy za­dowolenia lub zaniepokojenia.

Gdy podeszłam bliżej, zaczęłam wyczuwać specy­ficzny zapach. Przystanęłam.

- Nie.

- To część naszego zadania, Cassiel - wyrzucił z sie­bie Manny jednym tchem. Przeskoczył przez metalowe drągi ogrodzenia i wylądował z hukiem na ziemi, o mało nie wpadając butami w grudy bydlęcych odpadów.

Zwierzęta nie zainteresowały się specjalnie jego przybyciem. Wstrzymałam oddech, zachowując w płu­cach ledwie znośną, mocną woń ziemi, gdy Manny do­tknął jednego z tych stworów. Oznaczał je, z czego zda­łam sobie sprawę, dotykiem rejestrowanym w sferze ete­rycznej.

- Co robisz? - spytałam zdławionym głosem, zasła­niając dłońmi nos i usta, ale swąd groził pokonaniem ta­kiej zapory.

- Sprawdzam ich stan! - zawołał w odpowiedzi. - Mieliśmy w tej okolicy przypadki wirusowych schorzeń bydła, a nawet jeden przypadek choroby wściekłych krów, który udało się wyleczyć. Ale nadal trzeba czuwać. Wystarczy, że wybuchnie panika, taka jak w Wielkiej Brytanii, a przemysł mięsny znajdzie się w poważnych kłopotach. Działał tu pewien Strażnik Ziemi, który się specjalizował w tej problematyce, ale wyjechał.

- Czy nie da się tego robić z odległości?

- Da się. - Błysnął uśmiechem. - Tylko że wtedy nie miałbym ubawu z powodu twojej miny.

Posłałam mu długie spojrzenie. Przesyciłam je wszystkim, co wredne w dżinnach, a co wciąż miałam do dyspozycji; było tego sporo.

- Zaczekam w wozie - powiedziałam i odwróciłam się, żeby odejść.

Dziwna cisza zapadła w okolicy, cisza, która podraż­niła mi nerwy jak stos igieł, więc przystanęłam, rozgląda­jąc się dokoła i szukając jej przyczyny. Coś...

- Cassiel! - krzyknął Manny.

Odwróciłam się raptownie z walącym sercem, gdyż poczułam napływ mocy huczący w powietrzu, tworzący wir wokół zagrody.”

Ten wir, niewidzialny cyklon energii, oddzielił mnie od Manny'ego.

Jedna z krów ryknęła ze strachu i bólu, potrząsając łbem i zginając przednie nogi. Zwaliła się z głuchym hu­kiem na zdeptaną ziemię, rycząc.

A potem to samo zrobiła następna.

I jeszcze jedna.

- Manny! - wrzasnęłam i, choć bez jego pomocy kosztowało mnie to mnóstwo wysiłku, przeniknęłam do sfery eterycznej, poświęcając na to całą rezerwę swojej mocy.

Nie zdało się to na nic. Nie miałam dostępu do zmy­słów dżinnów; zobaczyłam jedynie niestabilną plamę energii, która wirowała jak huragan, obracając się w co­raz ciaśniejszym kręgu. Manny cofał się przed tym, ale nie miał dokąd uciec; spłoszone bydło było dla niego równie wielkim zagrożeniem, jak siły, które go okrążały. Mógł się przedostać przez stado do metalowego ogro­dzenia, ale nie dalej, gdyż moce hulały tuż za nim i po­suwały się naprzód.

Były jak pętla, która się zacieśnia. Brakowało czasu do namysłu. Rzuciłam się wprost w tę burzę.

Jej moc uderzyła we mnie ze wstrząsającą siłą, chłoszcząc moje kruche ciało i wbijając się w moją głowę i du­szę niczym rozgrzane do czerwoności igły. Zachwiałam się, ale szłam dalej, wyciągając po omacku ręce, aż wy­czułam chłodny metal. Ogrodzenie. Przecisnęłam się między prętami i upadłam na miękki piach, nurzając się w zapachu bydła i jego odchodów. To jednak nie miało już znaczenia.

Czołgałam się. Wpierw zelżał nacisk na moją głowę, a potem na barki, gdy brnęłam przed siebie ku chwilowo bezpiecznej strefie wewnątrz zagrody.

Ale wcale nie było tam tak bezpiecznie. Usłyszałam zalęknione ryki bydła, którego masywne racice dudniły na ziemi w pobliżu mojej głowy. Podniosłam się z tru­dem, dokładnie w chwili gdy Manny objął mnie rękami i odwrócił, abym mogła na niego spojrzeć.

- Co ty wyprawiasz, do ciężkiej cholery?! - wrzas­nął i usunął mnie z drogi potężnej krowy, która szarżo­wała w stronę ruchomej wstęgi mocy w pobliżu ogro­dzenia.

Krowa zderzyła się z płotem, ugięły się pod nią przed­nie nogi i wreszcie zwaliła się na bok.

Martwa.

Poczułam, że wstrzymuję powietrze w płucach. Mogłam zginąć. Nie uświadamiałam sobie tego, ponie­waż dżinn nie myśli o podobnych rzeczach, o tym, że kruche ciało może łatwo ulec zniszczeniu. Naraz zrozu­miałam, dlaczego Manny się wściekł.

Moc nabrała czerwonawego odcienia i podpełzła o kilkadziesiąt centymetrów, zmuszając bydło do cofnię­cia się. Bez względu na to, czy zaryzykowalibyśmy po­dejście do bariery, czy też nie, groziło nam stratowanie, może nawet na śmierć, przez przerażone zwierzęta.

Moja była natura dżinna mogła ochronić mnie kolej­ny raz, ale wolałam się na nią nie zdawać, no i nie chcia­łam narażać życia Manny'ego.

Przeciągnęłam ręką po jego ramieniu i chwyciłam go za dłoń. Drgnął, a potem skinął głową, zaciskając moc­no usta.

- Zróbmy to - powiedział.

- Razem - odparłam.

W porównaniu z rozgrzanym do białości gejzerem energii, którą dysponował Lewis Orwell, Manny był dość słaby, niemniej na tyle silny - i bystry - by po­zwolić mi zaczerpnąć jego moc, całą, jaką dysponował. Dopiero kiedy ją wzmocniłam, trafiła do niego z powro­tem. Pomyślałam, że dlatego właśnie ludzie czynili kie­dyś z dżinnów własne sługi - ze względu na naszą umie­jętność kondensowania, ukierunkowania i oczyszczania ich mocy w tak pełny sposób.

Wymagało to zaufania, którym Manny mnie obda­rzył, rezygnując z kierowania swoim losem i składając go w moje ręce.

Uformowałam jego moc w ostrze, błyszczące niczym krawędź noża w sferze eterycznej. Spłaszczyłam je jesz­cze bardziej, aż stało się cienkie jak szept i twarde jak stal.

Wtedy zamachnęłam się i przedarłam przez barierę, która nas otaczała. Nie tylko przez wzburzoną energię wokół nas, ale i żelazny płot samej zagrody.

Ukształtowałam drugie cienkie ostrze i wbiłam je półtora metra od pierwszego, w moc oraz w metal. Fragment płotu, rozciętego w dwóch miejscach, przewrócił się, tworząc wyjście, szczelinę na tyle dużą, żeby­śmy mogli przez nią uciec.

Ale Manny nie rzucił się do ucieczki. Zamiast tego zaczął poklepywać masywne zady krów, poganiając je w kierunku otworu, który zrobiłam.

- Jazda! - wrzasnął na nie. Popędzane krowy doj­rzały wolny wycinek przestrzeni i rzuciły się ku niemu. Nie potrafiłam zejść im z drogi. Jak zahipnotyzowa­na patrzyłam w to zbite stado. Bariery, które zdołałam wznieść, były mocne, ale utrzymanie ich przy naporze takiego zbiorowego szturmu przypominało próbę po­wstrzymania huraganu przy użyciu okiennej szyby - było skazane na niepowodzenie, choć pochłaniało całą moją uwagę.

Na szczęście Manny dostrzegł niebezpieczeństwo. Poczułam nagłą falę mocy napływającą od niego - dość słabą, gdyż niewiele pozostało mu jej do przekazania. Wystarczyła jednak, by ochronić moje bezbronne ciało przed pędzącym bydłem.

Zwierzęta przemknęły obok mnie, rozgrzane i ryczą­ce, prosto w wąską szczelinę w płocie. Kiedy ostatnia z ryczących krów znalazła się na wolności, Manny za­trzymał się przy wyjściu.

- Uciekaj! - krzyknęłam, a wtedy rzucił się przez otwór.

Nie sądziłam, że uda mi się podtrzymać zaporę, gdy będę w ruchu, jednak spróbowałam to zrobić, idąc wolno i spokojnie z ramionami wyciągniętymi na bo­ki. Czubkami palców omiatałam gładką, chłodną po­wierzchnię niewidzialnych ścian, które wzniosłam. Czułam, jak drżą.

A potem rozpadają się, kiedy wciąż znajdowałam się wewnątrz zagrody.

Burza była coraz bliżej i pomyślałam, że nie wyrwę się z jej objęć.

Odzyskałam przytomność, mając przed oczami bez­chmurny błękit nieba, a w ustach posmak kurzu i meta­lu. Kiedy zaczerpnęłam powietrza, było ono aż ciężkie od woni bydła.

Właśnie ten odór mnie otrzeźwił. A więc nie jestem martwa, chyba że ludzie nie mylą się co do piekła.

Przez moment, gdy przeszył mnie ból, żałowałam, że nie zginęłam. Nagle coś się przybliżyło, przesłaniając słońce. Pomyślałam, że to twarz Manny'ego, ale była to krowa, która mrugając wielkimi brązowymi oczami, ob­serwowała mnie z tak głębokim zaciekawieniem, na ja­kie mogło się zdobyć takie prymitywne stworzenie. I trą­ciła mnie wilgotnym nosem.

- Hej! - ostry głos Manny'ego wystraszył krowę, która odstąpiła, dołączając z powrotem do stada, spo­kojnie skubiącego zdeptaną trawę. Tym razem to cień Manny'ego zasłonił słońce, gdy on sam pochylił się nade mną. - Nic ci nie jest. Bogu dzięki.

Czułam się dziwnie... lekka. Pusta. Wyciągnęłam do niego rękę, która zadrżała pod wpływem takiego wysiłku.

Spojrzał na nią, potem rzucił okiem na moje drżące palce i popatrzył mi prosto w oczy.

- Ocaliłaś mi życie - powiedział. Coś dziwnego po­brzmiewało w jego głosie. - Naprawdę.

Brakowało mi sił, żeby wyrazić, czego mi trzeba. Miałam wrażenie, że zaraz się rozpadnę i bałam się, tak samo jak wtedy gdy Ashan wygnał mnie ze świata dżinnów i skazał na ludzkie życie.

Tym razem jednak spadałam w ciemność. Nikt, na­wet dżinn, nie wiedział, co nastąpi potem. Byłam pusta i umierałam.

Manny objął mnie mocno i usiadł obok, a moc są­czyła się wolno ze źródła w nim, wypełniając pustkę we mnie. Westchnęłam z ulgi i bólu i przytrzymałam jego rękę.

Przepływ mocy wydawał się nieznośnie powolny. Ledwie się powstrzymywałam przed tym, by nie sięgnąć po więcej, ale zmusiłam się do leżenia w bezruchu, do bierności.

I z czasem paniczny lęk osłabł, a poczucie pustki od­płynęło. Nie zdołałam się jednak w pełni nasycić, gdyż źródło mocy Manny'ego się wyczerpało. Nie mógł oddać więcej, nie ryzykując życia.

- Wystarczy - rzuciłam, w odpowiedzi na jego nieme pytanie. Pomógł mi wstać. Spojrzałam na siebie i skrzy­wiłam się, gdyż spiesząc ku niemu, pełzłam przez łajno. Choć nadal nie miałam mocy w nadmiarze, użyłam jej cząstki, by doprowadzić się do porządku.

Manny się zaśmiał.

- Próżność to twoja słabostka, co?

- Nie - odpowiedziałam mu poważnie. - Zdaje się, że jest nią duma.

Manny nie miał pojęcia, kto mógł chcieć go zabić. Powiedział, że nie jest człowiekiem konfliktowym i prak­tycznie nie ma wrogów; może tak, a może i nie, ale uzna­łam, że mówił to szczerze i naprawdę tak uważa.

Nie wyglądało to na atak ze strony jakiegoś innego Strażnika, choć nie wykluczałam takiej ewentualności. Napaść była przepełniona mocą i energią, ale miała w so­bie także i coś bezkształtnego. Przypuszczałam, że mógł za nią stać jakiś dżinn, lecz tylko taki dżinn, który się z nami droczył. Może nas testował - czyżby wystawiał mnie na próbę?

Była to nowa myśl i niezbyt pocieszająca. Nie prze­padałam za niewidzialnymi, bezimiennymi przeciwni­kami.

Wracaliśmy do miasta w milczeniu; Manny, jak za­uważyłam, myślał intensywnie o tym, co zaszło. Poszedł wcześniej do tamtego domu i porozmawiał z hodowcą o sztukach bydła, które padły; nie miałam pojęcia, jak mu to wytłumaczył - może zwalił winę na nieprzewidy­walną pogodę albo na piorun. W każdym razie nie zdra­dzał się ze swoimi przemyśleniami ani podejrzeniami - jeśli takie miał.

Zamiast zawieźć mnie do mojego mieszkania albo z powrotem do biura, zabrał mnie do siebie. Na trawniku przed domem siedziała Isabel pochłonięta jakąś skompli­kowaną zabawą z udziałem trzech lalek, mnóstwa kloc­ków i podniszczonego kartonowego pudła, na tyle duże­go, by mogła się w nim schować.

- Tato! - Odrzuciła lalki na ziemię i rzuciła się Manny'emu w objęcia. Podniósł ją i pocałował w umo­rusaną buzię, przytrzymał na ręku i zwrócił twarz w stro­nę ulicy. Stała na niej zaparkowana wielka, lśniąca czar­na ciężarówka, z pomarańczowymi płomieniami wy­malowanymi po bokach - taki pojazd musiał rzucać się w oczy.

Na twarzy Manny'ego widać było sprzeczne odczu­cia - radość walczyła ze strachem. Pokręcił głową.

- Widzę, że przyjechał wujek Luis - powiedział. - Zgadza się?

- Tak! - odrzekła Isabel z entuzjazmem i roześmia­ła się. Zerkała na mnie ponad ramieniem Manny'ego, uśmiechając się i machając powoli rączką w odpowiedzi na powitanie. - Cassie wygląda śmiesznie.

- Cassiel - poprawiłam odruchowo. - Nie Cassie, tylko Cassiel.

Manny skrzywił się i lekko szturchnął córeczkę.

- Niegrzecznie mówić ludziom, że wyglądają śmiesz­nie, Ibby.

- Ale to przecież prawda! Jest biała jak śnieg i ma puszyste włosy. Dlaczego nie wygląda jak inni?

- Ibby!

Wysiłkiem woli zaśmiałam się słabo.

- Nie strofuj jej. Ona ma rację. Na pewno wyglądam dziwnie w jej oczach.

I w swoich własnych. Zwłaszcza we własnych...

- Cześć, braciszku.

Drzwi do domu, przesłonięte siatką na owady, otwar­ły się ze zgrzytem zawiasów, a facet, który w nich stanął, był nieco niższy od Manny'ego, za to znacznie szerszy w klatce piersiowej i barkach. Włosy miał lśniące, proste, opadające na ramiona. Nosił szarą koszulkę bez ręka­wów, odsłaniającą muskularne ręce, pokryte skompliko­wanymi ciemnymi tatuażami.

Przedstawiały płomienie.

Widziałam już wcześniej jego zdjęcie stojące na ko­minku.

- Fatalnie wyglądasz, stary - stwierdził i wyciągnął w stronę Manny'ego pokrytą kropelkami zimnej wody butelkę z brązowego szkła. - Miałeś zły dzień w biurze?

- Można tak powiedzieć. - Manny postawił Isabel na ziemi, a ona pobiegła do swoich lalek. Manny zacho­wywał się z pewną rezerwą i zastanawiałam się, czy to z powodu tego przybysza, czy też może mnie. - Luis, po­znaj Cassiel. Pewnie już o niej słyszałeś. - Odkręcił kap­sel z butelki, którą podał mu Luis, i łapczywie pochłonął wielki łyk piwa.

Luis. Jego brat. Inny Strażnik, w dodatku o wiele sil­niejszy od Manny'ego; mogłam poczuć jego energię ni­czym żar na skórze, nawet z odległości kilku metrów. Był Strażnikiem Ziemi, tak jak jego brat. Zastanawiało mnie, dlaczego zrobił sobie taki ognisty tatuaż; wydawa­ło się to dosyć dziwnym wyborem.

Pamiętałam również, że kiedy Manny znalazł się w sferze eterycznej, pojawiło mu się na ramionach wid­mo identycznych tatuaży. Kolejna zagadka... chyba że był to nieświadomy przejaw eterycznych pragnień, by dorównać swojemu bratu.

Luis miał wielkie brązowe oczy, które przypatrywały mi się intensywnie i z zaciekawieniem. Kiwnął mi nie­znacznie na powitanie swoją opróżnioną do połowy bu­telką z piwem.

- Cześć, Cassiel - rzucił. - Pijesz browar?

- Tak - odrzekłam. W jego pytaniu kryło się wyzwa­nie, a ja nie miałam ochoty dawać za wygraną. Luis ski­nął głową i z kamienną miną sięgnął za drzwi, a potem podał mi butelkę. Weszłam na schodki ganku i wzięłam ją, odkręciłam kapsel, co, jak podejrzałam wcześniej, zrobił Manny, i wzięłam spory łyk.

Smak był paskudny. Zakrztusiłam się, zakasłałam i jakoś się powstrzymałam przed wypluciem resztki piwa wprost w twarz Luisa, na której czaił się chytry uśmie­szek. Przełknęłam i obiecam sobie, że nie dam mu więcej powodu do śmiechu.

Drugi łyk przeszedł już łatwiej.

- Dzięki - powiedziałam.

- Ale z ciebie skurczybyk. - Manny zwrócił się do brata. - Wejdźmy do środka. Co ty tu, do licha, robisz, stary?

Pchnął lekko Luisa. Manny był z nich dwóch słabszy, ale brat pozwolił mu się wepchnąć do wnętrza domu.

Ruszyliśmy za Luisem.

Angela szykowała stół - na cztery osoby. Gdy mnie zobaczyła, szybko się odwróciła i dostawiła jeszcze je­den talerz, uśmiechając się przy tym na powitanie. Pomyślałam - choć nie nabrałam jeszcze wielkiej wpra­wy w odczytywaniu ludzkich min - że pomimo tego uśmiechu wydaje się zaniepokojona.

- Stary, czyś ty upadł na głowę? - zapytał Manny ostro, z hukiem zamykając za sobą drzwi z siatką na in­sekty, co zabrzmiało jak huk pioruna. - Nie powinieneś wracać do Albuquerque. Przecież o tym wiesz. Prosisz się o kłopoty.

Twarz Luisa wyrażała upór.

- Nie zamierzam pękać - powiedział. - I ty także nie powinieneś tego robić, Manny.

- Mam żonę i dziecko! Mam coś do stracenia, bra­ciszku. Pomyśl o tym, zanim znów narobisz zamiesza­nia. - Manny rzucił mi spojrzenie, jakby wykluczając mnie z tej rozmowy. Odeszłam w stronę drzwi, by po­obserwować, jak Isabel bawi się na podwórku, ener­gicznie przemawiając do swoich lalek, uczestniczących w jakimś przedstawieniu, które odgrywała. Jedna z nich upadła na trawę, a Isabel ustawiła dwie inne obok tam­tej, naśladując ludzkie zatroskanie. Angela podeszła do okna, by sprawdzić, co z jej dzieckiem, a potem wróciła do kuchni.

A ja słuchałam rozmowy braci.

- To jest nadal terytorium Norteño, a oni cię z pew­nością nie zauważą, gdy będziesz się rozbijał tą cholerną, rzucającą się w oczy ciężarówką - mówił Manny. - Jeśli chcesz nas odwiedzić, to przynajmniej uprzedź mnie, że przyjeżdżasz. Mamy tu własne problemy i tylko twoich nam jeszcze brakuje.

- Też się cieszę, że cię widzę, Manny - rzeki Luis zjadliwie. - Posłuchaj, przykro mi, ale cały tamten syf to już przeszłość, kapujesz? Norteño mają teraz większe zmartwienia, a ja od dawna już w tym nie siedzę.

- Wiesz, jak to jest: z tej gry nigdy się nie wypada. To bardzo pamiętliwi goście. - Manny był teraz mniej rozzłoszczony, ale potrafiłam wyłowić ponure nuty w je­go głosie. - Pomyśl o Angeli i Ibby. Planuję wywieźć je stąd jeszcze w tym roku, bo dostałem podwyżkę od Strażników.

- Za to, że się nią zajmujesz? - Mówiąc nią, oczy­wiście miał na myśli mnie. Uznałam, że wspomnienie o mnie oznaczało ponowne dopuszczenie do rozmowy, więc zwróciłam się w ich stronę. Manny zerknął na mnie nerwowo; Luis nie. Wbił wzrok w brata, a umięśnione ramiona skrzyżował na piersi. - Cholera, bracie, jesteś pewny, że tego właśnie chcesz?

- Pytasz, czy Manny nie ma żadnych wątpliwości? - Z rozmysłem wzięłam kolejny łyczek piwa. Jego słodo­wy, gorzki smak teraz przeszkadzał mi już mniej. - Na pewno ma, ale udowodniłam, że potrafię być pomocna.

Tym razem Luis popatrzył na mnie i nie spodobał mi się wyraz jego twarzy. Poddawał mnie ocenie, a ja nie miałam zamiaru pozwalać się osądzać ludziom. Nawet Strażnikowi równie potężnemu, jak Luis.

- Jakieś kłopoty? - spytał Manny'ego. Ten pokręcił przecząco głową.

- Nie większe niż zwykle.

Zastanawiałam się, dlaczego Manny postanowił skłamać własnemu bratu, choćby przez niedopowiedze­nie, ale milczałam. Ci dwaj mężczyźni przeszywali się wzrokiem, w pojedynku na siłę woli wprawiającym po­wietrze w zauważalne drżenie, wreszcie Luis wzruszył ramionami i jednym łykiem pochłonął pół zawartości bu­telki z piwem.

- Wiesz, gdzie mnie szukać, jeśli będę potrzebny.

Nie zaczekał, aż Manny mu odpowie, tylko odwró­cił się i poszedł do kuchni, gdzie Angela przygotowywa­ła posiłek. Isabel wpadła przed frontowe drzwi, wciąż ściskając w rączkach lalki, i również pobiegła do kuch­ni. Dochodziły stamtąd głosy, podniesione i cichsze, poprzetykane chichotem dziewczynki.

Manny w milczeniu dopił piwo, patrząc gdzieś w dal.

- To twój brat - powiedziałam.

- Tak - odparł. - Ale ze mnie szczęściarz.

5

Tego wieczoru wiele się dowiedziałam podczas posił­ku, zwłaszcza gdy obecni zapadali w milczenie. Manny kochał swojego brata, ale łączyły ich jakieś sekrety, sprawy, których nawet Angela do końca nie rozumiała. Odzywałam się rzadko, woląc obserwować.

Jedliśmy tamale, czyli mielone mięso z sosem po­midorowym i papryką w kukurydzy, jak wyjaśniła mi Angela, ze szczegółami opowiadając, jak przyprawić wieprzowinę i jak ją zawijać w liście kukurydzy. Byłam jej wdzięczna, kiedy pospiesznie dodała, że przed jedze­niem należy odrzucić kukurydziane liście, których wi­dok trochę mnie zaniepokoił. Potrawa stanowiła mie­szaninę smaków i barw, a Ibby wlała mi na talerz ostry sos, błagając, żebym go spróbowała z mięsem i ryżem. Wyniośle odmówiłam, co wywołało salwę śmiechu, ale był to miły śmiech. Beztroski, a nie ponury.

- A więc, Luis - powiedział Manny - przyjechałeś na dłużej?

- Może. - Luis wsadził sobie do ust następny kęs. Nie bał się pochłaniać ostrego sosu, który najwyraźniej nie robił na nim żadnego wrażenia. - Czekam na prze­niesienie, a na razie pracuję na własną rękę.

Manny i jego żona wymienili spojrzenia, a Angela ściągnęła brwi.

- Gdzie właściwie mają cię przenieść? - spytała. - Ibby, przestań grzebać w ryżu. Rozsypujesz go po całym stole.

Isabel popatrzyła na nią gniewnie, ale zjadła ryż z widelca, którym wcześniej wymachiwała na wszystkie strony. Luis upił nieco piwa.

- Podobno brakuje Strażników w Kolorado - odparł. - Więc pewnie tam; przynajmniej będzie mi stamtąd do was bliżej niż z Florydy. - Lekko trącił łokciem Isabel, siedzącą obok niego. - Cieszysz się z tego, co?

- Tak! - Dziewczynka przełknęła, mlaskając głośno, i uśmiechnęła się do niego.

- Luis... - odezwał się Manny, a potem wzruszył ra­mionami. - To twoje życie, stary. Ale ja na twoim miejscu nie wracałbym tutaj. Nie do Nowego Meksyku. I nigdzie tam, gdzie klan Norteño ma swoje wpływy. Oni nie za­pominają, bracie. I nigdy nie przebaczają. Przecież o tym wiesz.

- Wiem. Po prostu mam to gdzieś - odpowiedział Luis. Znowu wbił wzrok w swój talerz. - No to co się u was działo, kiedy mnie tu nie było? Ibby?

Isabel podjęła z wielkim zapałem chaotyczną opo­wieść o wszystkim, od losów swoich lalek po guzowatą ropuchę, na którą natknęła się za domem. Angela doj­rzała moje spojrzenie i uśmiechnęła się, a mnie zrobiło się... cieplej na duszy. Poczułam się częścią tego bez­piecznego kręgu, choć było to dosyć złudne.

Ocaliłam mu życie, pomyślałam, obserwując Manny'ego, jak rozmawiał i śmiał się z żoną i córeczką. Inaczej nie byłoby go tu tego wieczoru.

Coś dziwnego było w tym odczuciu. Nie wiedziałam, jak to nazwać, i czy uznać to za rzecz dobrą, czy szko­dliwą - jednak nie potrafiłam tego zignorować. Dawniej, jako dżinn, nie interesowałam się poszczególnymi ludź­mi, chyba że traktując ich instrumentalnie, jako kogoś do wykorzystania i odrzucenia. Nigdy dotąd ani przez chwilę nie zastanawiałam się, kim są i co się z nimi sta­nie; starałam się stykać z nimi możliwie najrzadziej i za­pominałam o nich niemal od razu potem. Teraz to się zmieniło. Pomyślałam o tych wszystkich twarzach, które przemknęły przez wieki mojego życia - młodych, starych, męskich, kobiecych - oraz o tym, jak mogłam im dopomóc albo jak ich skrzywdzić.

To wytrąciło mnie z równowagi.

Uświadomiłam sobie, z ukłuciem niepokoju, że Luis Rocha wpatruje się we mnie ponad główką Isabel. Zasta­nawiałam się, co może malować mi się na twarzy i na ile zdradzam targające mną uczucia.

Nie powiedział nic, tylko kiwnął głową i zwrócił się do Angeli, która zapytała go, czy chce dokładkę. Kiedy oderwał ode mnie spojrzenie, sama mogłam mu się przyjrzeć bez sprawiania wrażenia, że jestem natarczy­wą i przyłapałam się na tym, że podziwiam regularne ry­sy jego twarzy oraz to, jak światło zabarwia jego ciemna­wą, miedzianą skórę. Podziwiałam też niebieskawy od­blask jego kruczoczarnych włosów.

Był piękny. Nie tak piękny jak dżinny - którym ża­den człowiek nie mógł dorównać pod względem urody - jednak tkwiło w nim coś dzikiego i gorączkowo urokli­wego. Kojarzył mi się z orłem, krążącym wysoko na nie­bie podczas łowów. Naprawdę miał w sobie coś orlego.

Kiedy Angela zaczęła zbierać talerze, wstałam, że­by jej pomóc. Wydawało się, że oczekuje tego ode mnie, więc mogłam pójść za nią do kuchni, gdzie nie było męż­czyzn ani Isabel.

Angela wzięła ode mnie naczynia z wyrażającym po­dziękowanie uśmiechem i odkręciła kurek z ciepłą wodą.

- I co o nim sądzisz? - zapytała. - O Luisie?

- Interesujący - odpowiedziałam. Oparłam się o blat stołu, patrząc, jak Angela zmywa talerze w wodzie z my­dlinami. - Panuje jakieś napięcie między nim a jego bra­tem.

Angela zaśmiała się cicho.

- Tak, trochę. - Zerknęła na mnie spod rzęs. - Chcesz wiedzieć z jakiego powodu?

Nie odpowiedziałam. Zdjęłam garnki i patelnie z ku­chenki i przeniosłam je w miejsce, które służyło Angeli do mycia i spłukiwania naczyń.

- Luis kilka lat temu wpakował się w tarapaty - podjęła Angela. Ściszyła głos, mówiąc teraz tak, że ledwie mogłam ją słyszeć. - Zadawał się z gangsterami. Przystąpił do gangu Nortefto, kiedy był młody i głupi, aż odkrył swój dar i wtedy zgłosili się do niego Strażnicy. Pewnie ratując mu dzięki temu życie. Ale gang nie chciał odpuścić. - Pokręciła głową, zaciskając usta w ponurą kreskę. - Ciągle nie dają mu spokoju.

Przechyliłam nieco głowę w bok i spytałam:

- Gang?

Angela przez dłuższą chwilę dziwiła się mojej nie­wiedzy, a potem wzruszyła ramionami i powiedziała:

- To coś jak plemię, jak szczep, tyle że gangsterzy nie są ze sobą spokrewnieni. Chronią się nawzajem przed innymi gangami, toczą wojny i tak dalej. I zarabia ją pieniądze, najczęściej sprzedając narkotyki albo krad­nąc. To nie jest jednak lekkie życie. Gangsterzy często giną, i to giną młodo.

- A ty byłaś w gangu? - zapytałam. To ją zdumiało i z szeroko otwartymi oczami pokręciła przecząco głową. - Wydajesz się taka... współczująca.

Westchnęła.

- Jestem nie tyle współczująca, co wyrozumiała. Znałam ich wielu, tych gangsterów. Większość z nich już nie żyje, ale zawsze znajdą się dzieciaki, małolaty, goto­we zająć ich miejsce. Martwi mnie to i tyle. Martwię się, bo bez względu na to, co robimy, gangi się rozrastają, bo ci młodzi nie mają przyszłości. Nie bez powodu są sfru­strowani i agresywni.

Nie rozumiałam tego. Niewiele pojmowałam z ludzkiej kultury i wydawało mi się, że te gangi nie różnią się od in­nych grup kulturowych - ludzkich związków, zorganizowa­nych dla obrony i zysku. Były one wszędzie. Niekiedy miały charakter klanowy, innym razem narodowy albo religijny, ale ludzie zawsze się dzielili i łączyli w ugrupowania.

Wojowanie było czymś wpisanym w ich życie.

Przebiegł mnie dreszcz, kiedy uzmysłowiłam sobie, że dżinny postępują tak samo, dzieląc się na różne frak­cje. Czy stawaliśmy się podobni do ludzi? I wcale od nich nie lepsi?

Z pewnością nie.

- Czy Luisowi grozi niebezpieczeństwo? - spytałam, podając Angeli pęk łyżek i widelców.

- Zagraża ono nam wszystkim - powiedziała. - Dopóki Luis przebywa na terenie gangu Norteño.

- Ja was ochronię - oznajmiłam.

Angela obrzuciła mnie spojrzeniem, a jego wyrazu nie potrafiłam rozszyfrować.

- Naprawdę?

Dokończyłyśmy mycie naczyń w milczeniu.

Następnego dnia w naszym małym biurze zjawi­ło się dwoje wyższych rangą lokalnych przedstawicie­li Strażników - jeden Ognia, drugi Pogody. Od żadne­go z nich nie biła taka moc jak od Luisa Rochy, jed­nak wydawali się kompetentni i bardziej uzdolnieni od Manny'ego.

Zażądali raportu na temat ataku, który przeżyliśmy. Manny opisał to szczegółowo, ale Strażnicy zlekceważyli jego pisemną relację i kazali sobie opowiadać o całym in­cydencie, aż wreszcie przestałam dostrzegać sens w tych pytaniach i nie chciałam więcej na nie odpowiadać.

- Jesteście pewni, że nie rozpoznaliście jakichś oznak osoby, która dokonała tej napaści? - zapytała Strażniczką kobieta. Miała na imię Gretą a z jej aury ja­sno wynikało, że jest Strażniczką Ognia. Pod względem fizycznej budowy była drobną osóbką z rudawymi, krót­ko przyciętymi włosami i wielkimi niebieskimi oczami. Skórę miała chłodną, jasnobeżową, upstrzoną tu i ów­dzie plamami, które przypominały wyglądem oparzenia.

Nie zadała sobie trudu wyleczenia ich do końca lub usu­nięcia blizn. - Nie dostrzegliście niczego w sferze ete­rycznej?

- Nic, co potrafiłbym zidentyfikować - odpowiedział Manny. - Jak już mówiłem, to było dziwne. Nie kojarzy­ło mi się z żadnym wyszkolonym Strażnikiem, ale tkwiło w tym mnóstwo mocy.

- Ale to nie był też dżinn? - Spojrzenie Grety powę­drowało w moim kierunku. - Jesteście pewni?

Wzruszyłam ramionami. Stwierdziłam to już kil­ka razy; nie było sensu się powtarzać. Tych dwoje mnie wkurzało. Wydawali się powątpiewać nie tylko w słowa Manny'ego, ale i moje. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, dlaczego sądzą że kłamię.

- Słuchajcie, jeśli popełniliście jakiś błąd, jeśli próbo­waliście czegoś, a to coś wymknęło się wam spod kontro li, możecie się do tego przyznać - powiedział mężczyzną Scott, Strażnik Pogody. Był bardzo wysoki, miał gęste czar­ne włosy i smutnawą bardzo pomarszczoną twarz. Mówił ostrym i nosowym głosem, w dodatku z silnym akcentem. - Lepiej to zrobić teraz, niż kiedy sami się o tym przekonamy.

Twarz Manny'ego nabrała ciemniejszego odcienia i poczułam, jak kipi w nim złość.

- Nie kłamiemy.

Greta rzuciła Strażnikowi szybkie spojrzenie.

- Nie twierdzimy, że tak jest - zapewniła. - Scott chciał tylko powiedzieć, że jeśli jest coś, czego nam nie wyjawiliście, to czas uczynić to teraz. Jasne?

Manny sztywno skinął głową.

- Opowiedziałem już o wszystkim.

- A ty, Cassiel?

- Ja również powiedziałam prawdę - odrzekłam. - I nie ważcie się zarzucać mi kłamstwa. - Zdawałam sobie sprawę z niebezpiecznego tonu swoich słów, ale uznałam, że mało mnie to obchodzi.

Tym razem to Scott poczerwieniał ze wzburzenia.

- Jesteś tu, bo my ci na to zezwoliliśmy; nie zapo­minaj o tym! - warknął. - Nie chciałem cię na naszym terytorium. Jeśli dasz mi powód, wyślę cię z powrotem na Florydę tak szybko, że ani się obejrzysz. Nie podoba mi się udział nieokrzesanego dżinna, czyli ciebie, w tym wszystkim, a gdybym miał się założyć, to dałbym głowę, że jeśli coś poszło źle, to z twojej winy. Zrozumiałaś?

- Możliwe - odparłam niewzruszonym głosem, który wybrzmiał w ciszy, jaka zapadła.

Manny wziął głębszy wdech i powoli wypuścił po­wietrze z płuc.

- W porządku - odezwał się w końcu. - Cassiel, uspokójmy się. Nie zrobiliśmy nic złego. Ktoś nas zaata­kował; nie wiemy kto, nie wiemy nawet, czy to Strażnik, czy dżinn. Ale zachowamy czujność, jeżeli coś podobne go się powtórzy. Pasuje?

Scott nie spuszczał ze mnie oczu. Powoli przy­oblekłam twarz w chłodny uśmiech i dostrzegłam, jak Strażnik zadrżał pod wpływem tego, co dostrzegł wy­raźnie w moich oczach. Były to atuty, które prezentował dżinn, wstępując na ścieżkę wojenną ze Strażnikami, choćby tylko na krótko. Wszystko to, co sprawiało, że czuli przed nami respekt.

- Świetnie - powiedziała Greta. Wydała się nagle przygaszona i trochę podenerwowana. - Moja propozy­cja jest taka: nie chcę, żebyście wyjeżdżali w teren przez kilka dni, więc pozostańcie tutaj i róbcie, co się da, z od dali. Uważajcie na siebie. Jeśli zobaczycie coś dziwnego, niezwłocznie wezwijcie pomoc.

- Słyszałem, że twój brat zawitał do miasta - zwrócił się Scott do Manny'ego. - Czy to prawda?

- Tak, pobędzie u nas kilka dni.

- Podobno stara się o przeniesienie. Chciałem, żeby trafił pod moje skrzydła ale dowiedziałem się, że w naszym regionie nie mamy braków kadrowych. Pewnie wyślą go do Kolorado. - Scott zmrużył ciemne oczy. - Szkoda. On sporo umie. Przydałby się nam.

- W Kolorado też się przyda - rzuciła ostro Greta. - Dosyć już tego. Manny, Cassiel, dziękuję wam za okaza­ną cierpliwość. Na tym na razie zakończymy.

- Och - odezwał się Scott, strzelając palcami. - Czy nie dotarł do was pocztą raport, który prawdopodobnie powinien trafić do biura w Kolorado?

Było coś dziwnego w tym, jak rzucił ten temat - zbyt pospiesznie, z nazbyt przymilnym uśmiechem. Zanim Manny zdążył odpowiedzieć, wtrąciłam:

- Ja się zajmuję sortowaniem dokumentów. Nie na tknęłam się na nic takiego.

Manny rzucił mi przenikliwe spojrzenie, ale zrozu­miał mój zamysł i się nie odezwał.

- W porządku - stwierdził Scott. Przyglądał mi się przez kilka sekund. - Cóż, jak coś takiego nadejdzie, dajcie mi znać.

Greta wstała. Scott co prawda nie palił się do wyj­ścia, ale nie miał wyboru; to ona najwyraźniej szefowała w tym duecie, a kiedy obierała jakiś kurs, to nie dawała się z niego spychać. Uścisnęła dłoń Manny'ego, a potem - po chwili wahania - także moją. Zastanawiałam się, co takiego naopowiadano jej o mnie.

Być może prawdę. W takim razie nic dziwnego, że się zawahała. Zadbałam o to, aby utrzymać to zetknięcie się naszych prawic na poziomie zdawkowym i dostrzegłam błysk ulgi w jej oczach.

Ze Scottem nie byłam już tak ostrożna. Szybko wy­szarpnął rękę, ocierając dłoń o spodnie. Nie znalazłam w nim przyjaciela.

I wcale mi na tym nie zależało.

- Manny Rocha to dobry Strażnik - powiedziałam. - I nie próbujcie sugerować, że jest inaczej.

Nie spuszczałam wzroku ze Scotta, póki z cichym trzaskiem nie oddzieliły nas drzwi.

- Nie powinnaś go tak wrogo nastawiać - rzekł Manny.

- A ty nie powinieneś starać się go udobruchać. - Odwróciłam się, by sięgnąć po teczki leżące na biurku.

- O co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego go oszu­kałaś? Przecież mamy ten dokument, który miał trafić do Kolorado, no nie?

- Nie wiem - odpowiedziałam cicho. Znów przenios­łam spojrzenie na zamknięte drzwi i zmarszczyłam czo­ło. - Nie wiem dlaczego.

Manny ziewnął.

- Chrzanić to. Zajmiemy się tym jutro. To pewnie i tak nic, czym warto się przejmować. Nie wiem, jak cie­bie, ale mnie zmęczyło to całe przesłuchanie.

Ja też czułam się znużona, więc pozwoliłam mu wy­ciągnąć się z biura i podrzucić do domu.

Dżinn nie śpi, chyba że przyjmie ludzką postać. Może jest to dla nas jakaś pokusa, ten krótki okres zapo­mnienia... i snów. Śnienia o sprawach, które pozostają poza naszą kontrolą.

Nigdy wcześniej nie śniłam, ale tamtej nocy przy­śnił mi się Luis Rocha. W tym śnie był mniej więcej ta­ki sam jak na jawie, a zarazem inny. Był dżinnem, a nie Strażnikiem. Źródło jego mocy płonęło jasno, a tatuaże na jego ramionach wydawały się prawdziwymi płomie­niami, ledwie pozostającymi w granicach konturów wy­konanych tuszem. Był kimś pięknym i dzikim, a w tym śnie - we śnie - ciągnęło mnie do niego jak wodę do nie­ba. Jego żar topił lód we mnie. Nie znałam się na spra­wach cielesnych, ale ten sen był o ciele, o jego pragnie­niach i żądzach, a kiedy się obudziłam, drżałam obolała jak po wstrząsie wywołanym przez rozkosz.

Nie śniłam o Mannym. Śnił mi się jego brat.

A to wydało mi się dziwnie znamienne.

Nie wspomniałam nawet słowem o tym śnie Manny'emu, kiedy wpadł kolejnego poranka, by zabrać mnie do biura. Czułam się niewygodnie w swojej skórze, mocno świadoma krępującego mnie ciała. Wcześniej uważałam je za narzędzie, za skorupę, ale tamten sen sprawił, że spojrzałam na nie troszkę inaczej. Ludzkie dusze były sprzymierzone z ciałami i czasami wydawało się, że przyczynę tego stanowią doznania.

Nie byłam pewna, czy mi się to podoba.

Widok Luisa, czekającego na korytarzu przed biu­rem, był dość przyjemnym zaskoczeniem, a wspomnie­nie treści snu przyprawiło mnie o falę gorąca, która prze­płynęła od moich stóp do czubka głowy. Odwróciłam od niego oczy, nie chcąc w żaden sposób zdradzać się ze swoimi myślami o nim.

- Coś nie tak? - spytał Manny, pozwalając mi pierw­szej wejść do budynku. Pokręciłam przecząco głową, a jasne włosy przesłoniły mi twarz. - Oj, najwyraźniej coś cię gryzie. Starasz się to ukryć, zachowując kamien­ną twarz, Cassiel... Cześć, braciszku. Co jest? Nie za wcześnie, jak na ciebie?

Nastąpiła krótka pauza i dostrzegłam, że Luis przyj­muje nieco inną postawę - nieco bardziej czujną.

- Nie zostawiłeś mi wiadomości?

- Jakiej znowu wiadomości?

- Że mamy się spotkać tu, w biurze. Manny nacisnął klamkę i otworzył drzwi.

- Zupełnie jakbym nie marzył o niczym innym, tylko o tym, żeby ujrzeć twoją facjatę wczesnym rankiem. Nie, stary, ja nie...

Poczułam to pierwszą na ułamek sekundy przed któ­rymś ze Strażników. Popchnęłam Manny'ego i jego brata na prawo od drzwi, a sama skoczyłam w lewo.

Ogień buchnął z wnętrza biura białym rozgrzanym płomieniem, przelewając się jak lawa, by zagotować się na przeciwległej ścianie, która natychmiast pokryła się pęcherzami, zwęgliła i zaczęła płonąć. Po drugiej stronie tej ognistej bariery dojrzałam Manny'ego i Luisa, który się cofali. Przez moment byli względnie bezpieczni.

Ja nie. Odwracając się, uchroniłam ciało przed popa­rzeniem, lecz teraz znalazłam się w pułapce w niszy na końcu korytarza, ciasnej wnęce, z której nie było wyj­ścia. Rozgrzane powietrze drżało, a dym zaczął buchać z płonących ścian i sufitu - czarny, gęsty, gryzący i du­szący. Oczy mi łzawiły. Przywarłam do najbardziej odda­lonej od ognia ściany, łapiąc płytkie zdławione oddechy.

Musiałam opanować tę sytuację, ale ogień... ogień przerażał mnie w niewyobrażalny sposób. Ten lęk był in­stynktowny, wypływał z samej cielesnej natury, atawistycznego odruchu, by uciec przed płomieniami.

Jestem dżinnem. Zrodziłam się z ognia. Ogień nie może wyrządzić mi krzywdy.

Teraz jednak mógł, a moje ciało wyczuwało to aż za dobrze. Starałam się zapanować nad swoimi reakcjami. Miałam moc; musiałam jej tylko użyć.

Ale ta moc była zakorzeniona w Ziemi, a ogień pra­wie nie reagował na moje żałosne wysiłki.

I nagle z tych płomieni wyłonił się człowiek, a wła­ściwie ogień o kształcie człowieka, który zmienił się w czerwony roztopiony metal.

Dżinn.

Patrzył na mnie przez długą chwilę, a potem wy­ciągnął rękę. Kiedy się zawahałam, przekrzywił głowę w bok, wyraźnie zniecierpliwiony.

Ujęłam jego dłoń.

Nic mnie nie oparzyło.

Wciągnął mnie w ogień i znalazłam się wśród pło­mieni, otoczona i lizana przez nie. Znowu poczułam się jak dżinn, lecz trwało to jedynie krótką, euforyczną se­kundę.

Wtedy coś mnie pchnęło i potknęłam się, wpadając w warstwę powietrza, która wydała się lodowato zimna w porównaniu z ognistym żarem. Pełno tu było trują­cego dymu. Wyciągnęłam ręce i wymacałam twardą po­wierzchnię ściany. Podążyłam wzdłuż niej, kaszląc i dła­wiąc się, aż natknęłam się na ciepłe ciało, a ludzkie dło­nie uchwyciły moje ramiona.

- Mam ją! - Rozpoznałam ten głos, choć był teraz bardziej chrapliwy z powodu dymu. Głos Luisa Rochy. - Cassiel, chodźmy!

Zmierzał ku nam jakiś duży cień - to Manny. Ujął mnie za drugą rękę i obaj bracia wyprowadzili mnie z dy­mu.

W budynku biurowca zapanował chaos; ludzie bie­gali, wrzeszczeli, rozmawiali gorączkowo przez telefo­ny komórkowe. Wynosili komputery, torby i teczki. Jakiś człowiek wywlókł nawet całą szafkę z dokumentami, choć pozostawało zagadką, jak zamierzał znieść ją po schodach.

- Strażnicy Ognia j już interweniuj ą! - zawołał Manny i zakasłał. Usta i nos miał czarne od sadzy, a oczy nabiegłe krwią. Przypuszczałam, że sama wyglądam nie lepiej. Luis zgiął się wpół, wyczerpany i zadławiony i splunął czymś czarnym.

- Już są - powiedział i przykucnął przy ścianie, kie­dy poczuliśmy moc Strażników, opływającą nas chłodną falą. Dym się nieco rozproszył i usłyszałam, jak huk po żaru zamienił się w przytłumiony szum. - Cholera jasna. Co to było, do licha? Manny, kogo ty, do ciężkiej cholery, aż tak wkurzyłeś?

- Ja? Ktoś kazał tobie się tu zjawić, nie pamiętasz? Może oni wcale nie uwzięli się na mnie!

Popatrzyli na siebie wojowniczo zaczerwienionymi oczami. Nigdy dotąd nie wydali mi się tak bardzo do sie­bie podobni.

Odkrztusiłam z krtani sadzę.

- Jesteście wściekli, bo się boicie - stwierdziłam. - I słusznie. Ktoś chciał was zabić albo przynajmniej mało Obeszłoby go to, że zginiemy przy okazji. Ktoś zdolny do wywołania pożaru na wielką skalę, czyli Strażnik...

- Albo dżinn - dokończył Luis i obydwaj bracia spoj­rzeli w moją stronę. - Chyba nie ma sensu pytać, czy ty narobiłaś sobie ostatnio jakichś wrogów.

Nie wspomniałam im o dżinnie, który się tu zja­wił... i który wyciągnął mnie z ognia. Pora nie wydawa­ła się na to odpowiednia. Wolałam sprawę przemilczeć. Rozpoznałam go jako nowego dżinna, jednego ze stron­ników Davida, ale nie znałam go za dobrze i nie sądzi­łam, by nowy dżinn miał jakiś powód, by mnie ścigać i narażać przy tym życie wielu ludzi.

Z drugiej strony Ashan... Ashan należał do tych, któ­rzy zachowują urazy przez dziesiątki lat, a ofiary wśród ludzi nie znaczyły dla niego nic.

Zamęt na schodach ustał, a strażacy w żółtych kom­binezonach, przy akompaniamencie wycia syren nerwo­wo nakazywali nam gestami wyjść z budynku.

Luis miał wrogów. Ja też. I Manny również.

Nie istniał inny sposób na ustalenie, kto stanowił cel tego ataku, poza jednym: należało o to zapytać kogoś, kto, jak wiedziałam, był tego świadkiem.

W zamieszaniu panującym na dole wymknęłam się Manny'emu i Luisowi, wdrapałam na platformę cięża­rówki stojącej na parkingu i obserwowałam rozgrywają­cą się scenę. Wydawało się, że panuje chaos, ale w isto­cie działania miały logiczny przebieg - strażacy najwy­raźniej znali się na swoim fachu, podobnie jak policjanci i personel pogotowia ratunkowego, udzielający pomocy tym, którzy jej potrzebowali.

Od razu spostrzegłam dżinny, nawet w ludzkim wcie­leniu. Dwoje z nich znajdowało się w tłumie, ale nie było wśród nich tego, który wyciągnął mnie z ognia. A jednak im również można było coś przekazać.

Zeskoczyłam z ciężarówki i wylądowałam ciężko na ziemi - grawitacja i masa ciała stanowiły nie najlepszą kombinację - odczuwając ostry ból, jak gdyby ktoś wbił mi nóż w prawą nogę. Nie złamałam nogi, tylko nadwe­rężyłam mięsień. Zmusiłam się do tego, by nie zwracać uwagi na tę dolegliwość, kiedy przeciskałam się przez tłum ludzi rozprawiających z podekscytowaniem.

Dotarłam do miejsca w którym wypatrzyłam pierw­szego z dżinnów, lecz już go tam nie zastałam. Nigdzie nie było go widać. Ostrożnie wyostrzyłam swoje zmysły, choć miały one ograniczony zasięg, ale nie odkryłam niczego.

Zobaczył mnie i wolał się wycofać.

Drugi dżinn okazał się bardziej uczynny. Przybrał postać małej dziewczynki, dziecka, z długimi, jedwabi­stymi blond włosami i jasną cerą. Jej oczy były tak błę­kitne, jakby zostały ulepione z kawałka nieba. Usiadła na ozdobnym kamiennym bloku na skraju parkingu, wy­machując stopami i obserwując słup czarnego dymu, bi­jącego z biurowca ku niebu.

- Jak ci się podoba na wygnaniu? - zapytała mnie, gdy przykucnęłam obok niej. Podobnie jak ja, należała do starych dżinnów i cieszyła się szczególnymi wzglę­dami Ashana; była przy tym dość niezależna z uwagi na swój wiek oraz moc.

- Ani trochę - odpowiedziałam krótko. - Venno, w budynku podczas pożaru był pewien dżinn. Możesz mi powiedzieć, kto to taki?

- Pewnie - odrzekła, wykrzywiając usta w lekki, iry­tujący uśmieszek. - Mogę.

- A powiesz?

- Nie.

Z trudem zapanowałam nad nerwami.

- W takim razie czy przekażesz mu wiadomość i po wtórzysz, że muszę go spytać o to, co tu się wydarzyło?

Venna nie przestawała stukać obcasami z twardej skó­ry o kamień, nie odrywając spojrzenia od biurowca.

- Ashan nadal jest na ciebie bardzo zły - oznajmiła.

- Czy on to zrobił?

- Co takiego?

- Wywołał ten pożar.

Teraz spojrzała na mnie, ale z lekceważeniem.

- Dlaczego miałby to robić?

Dobre pytanie, ale nie potrafiłam przewidywać posu­nięć Ashana.

- A może wydał taki rozkaz?

- Nie. - To mnie zaskoczyło; nie oczekiwałam tak stanowczej odpowiedzi, nie od dżinna tak starego i prze biegłego jak Venna. - Przekażę wiadomość od ciebie te mu, kto tu był. Tylko ten jeden raz, Cassiel, wyświadczę ci przysługę. Nie proś mnie o to więcej, bo może się to dla ciebie źle skończyć.

Powiedziała to dosyć beznamiętnie, ale wiedziałam, że mówi bardzo serio. I że naprawdę może mi zaszko­dzić. Choć wyglądała teraz jak mała słodka dziewczyn­ką Venna była potężną, niebezpieczną istotą, a gdybym tylko ją rozdrażniła...

Skłoniłam głowę, milcząco przyjmując to do wiado­mości.

Wtedy Venna zamieniła się w obłok mgły, a ja uświa­domiłam sobie, że popełniłam fatalny, ludzki błąd - nie zapytałam, kiedy to zrobi. Czas nie był czymś, z czym liczyły się stare dżinny, w dodatku miewały swoje humo­ry; Venna mogła spełnić obietnicę, ale dopiero po upły­wie kilkuset lat. A to na nic by się nie zdało.

Bez względu na motywy, którymi się kierowała, zli­towała się jednak nade mną. Już po chwili objawił się drugi dżinn, przysiadając na tym samym kamieniu, który wcześniej zajmowała. Ten dżinn był dużo wyższy, w mę­skiej postaci, ubrany w klasyczne spodnie i białą koszu­lę. Takie oficjalne ubranie skrywało ciemną, miedzianą skórę, która mimo wszystko wydawała się niemal ludz­ka; tylko nieco bardziej czerwonawa od cery Luisa, jak zauważyłam. Jednak oczy tego dżinna nie miały w sobie nic ludzkiego. Barwy wirowały w nich i mieszały się ze sobą jak w ciekłym opalu.

Wątpiłam, czy ludzie znajdujący się wokoło w ogóle byli w stanie go spostrzec. Jego postać była nieco rozma­zaną a gdy odwracałam głowę, znikał mi z pola widzenia.

- Chcesz o coś zapytać - powiedział. - Nie dziwi mnie to. Jestem Quintus. - Po ludzku wyciągnął do mnie rękę, którą ujęłam, choć bardzo ostrożnie. Był ciepławy jak pieniążek rozgrzany przez słoneczne promienie. - Nie wywołałem tego pożaru, jeśli to cię interesuje.

- Nie sądziłam wcale, że to zrobiłeś - odrzekłam. - Mam na imię...

- Wszyscy cię znamy, Cassiel. Wszystkich nas uprze­dzono. - Jego głos był głęboki niczym ton dzwonu, ale przy tym cichy, jakby dobiegał z wielkiej dali. - Przykro mi. Chciałbym ci pomóc, gdybym tylko mógł.

- Nawet mnie nie znasz.

Na to obdarzył mnie rozbawionym błyskiem oka.

- Nie jestem jednym z twoich starych dżinnów. Kiedy żyłem jako człowiek, nie musiałem znać ludzi, że by im pomagać - powiedział. - Na tym polega, jak przy puszczam, zasadnicza różnica między starymi a nowymi dżinnami; wy pomagacie tylko sobie i wyłącznie wtedy, kiedy macie na to ochotę. Cóż, jeśli ciekawi cię ten po żar, to mogę zdradzić ci tyle: to Strażniczka podłożyła ogień.

- Jesteś tego pewien?

- Oczywiście. - Jego uśmiech zrobił się mroczny i zaprawiony goryczą. - Dobrze znam tę Strażniczkę. Kiedyś byłem jej niewolnikiem.

Kilka sekund upłynęło w milczeniu, zanim zadałam oczywiste pytanie:

- Kto to taki?

- Dlaczego sądzisz, że ci powiem? - zapytał i zmie­szałam się na dłuższą chwilę, podczas gdy on uśmiech­nął się szerzej. - Byłem niegdyś jej niewolnikiem, co jeszcze nie znaczy, że jej nie lubię. Jak wiesz, jedno nie wyklucza drugiego.

Dla mnie wykluczało.

- Nie zdradzisz mi jej imienia.

- Nie, bo wiem, dlaczego zrobiła to, co zrobiła. To był akt desperacji, Cassiel. - Urwał i wbił spojrzenie w ogień. - Nikt nie został ranny, nikt nie zginął. Daj so­bie z tym spokój.

- To było wymierzone we mnie. Albo w mojego Łącznika, co na jedno wychodzi. Nie mogę tego odpu­ścić.

- Sprawa jest zamknięta. Ta Strażniczka już nie będzie napastować nikogo z was. Przyrzekam ci to. Dopilnuję tego osobiście.

Nie chciałam uwierzyć Quintusowi, ale było w nim coś tak stanowczego i szczerego, że w końcu bez zbyt­niego zapału skinęłam głową.

- No, dobrze - powiedziałam. - Ale jeżeli twoja pa ni Strażniczka złamie słowo i zacznie znowu prześlado­wać albo Manny'ego Roche, albo mnie, to ją zniszczę. Po twoim trupie, jeśli będę musiała. Czy to jasne?

Nie uśmiechnął się na te słowa.

- Jak słońce - odrzekł. - Zrobiłbym to samo na two­im miejscu. - Ponownie wyciągnął rękę i wymieniliśmy mocny uścisk dłoni. - Zgłoś się do mnie, jeśli będziesz potrzebowała pomocy, Cassiel. Wydaje mi się, że świat nie jest tak ekscytujący, gdy ja sam nie uczestniczę w tym, co się dzieje.

Jakie dziwne postrzeganie spraw. Ja chciałam z kolei uciec od wszystkiego, gdzie pieprz rośnie, i powrócić do swojego spokojnego życia z dala od tego świata oraz jego parszywych problemów.

Quintus ukłonił się lekko, ja też skinęłam mu w od­powiedzi, i zniknął. Pomyślałam, że znalazłam sobie so­jusznika. Miało się jeszcze okazać, na ile godnego zaufa­nia, ale dzięki temu poczułam się trochę mniej osamot­niona owego dnia, kiedy wszystko zdawało się sprzysiąc przeciwko mnie.

Jeden z przechodzących w pobliżu strażaków zatrzy­mał się i spojrzał na mnie z niepokojem.

- Proszę pani, czy potrzebna pani pomoc?

- Nie. - Wątpiłam, czy pomoc, jakiej potrzebowa­łam, mogłabym uzyskać od niego.

Manny, skoncentrowany początkowo na upewnie­niu się, że wszyscy są bezpieczni, zaczął szaleć z powo­du utraty swojego biura i dokumentacji. Nasze piętro biurowca było całkowicie zniszczone. Wątpiłam, czy po­został tam choćby jeden nienadpalony skrawek papieru.

- Powtarzałem ci, bracie, żebyś zarchiwizował ca­ły ten szajs. Ale czy ty kiedykolwiek mnie posłuchałeś? Nie. - Luis, jak przystało na typowego brata, wcale go nie pocieszał. - Swoją drogą, kiedy ostatnio posortowałeś te dokumenty?

Manny posłał mi ostrzegawcze spojrzenie.

- Kilka tygodni temu - rzucił. - I żebyś wiedział, że coś tam zarchiwizowałem. W zeszłym roku. No... może z kilka lat temu.

Luis tylko pokręcił głową. Teraz, kiedy kryzys został zażegnany, wydało się, że ta sytuacja go bawi.

- Spójrz na to w ten sposób: można rozpocząć wszyst­ko na nowo. Zastąpić nowymi te syfiaste meble, które pamiętały chyba jeszcze prezydenturę Eisenhowera.

- Lubiłem to biurko!

- Człowieku, nikt ci nie zarzucał tego, że masz do­bry gust.

Szliśmy powoli do wozu Manny'ego. Ciężarówka Luisa stała zaparkowana nieco dalej. Stały tam wciąż wozy stra­żackie, blokując wyjazd rzędom samochodów, ale naszego nic nie tarasowało. Policja spisała nasze zeznania - a raczej zeznania Luisa i Manny'ego. Sama powiedziałam niewie­le, przyłączając się jedynie do głośnych protestów, dotyczą­cych hipotez na temat przyczyny powstałego pożaru.

Wcale nie byłam pewna, czy policjant uwierzył ko­muś z nas. Musieliśmy wydać się trochę podejrzani.

Dotarliśmy już prawie do wozu, kiedy Manny jęknął:

- A niech to, tylko tego jeszcze brakowało.

- O co chodzi?

- Szef.

Miał na myśli Strażnika Pogody, Scotta który okazał się taki niemiły w czasie naszego ostatniego z nim spo­tkania. Scott szedł w naszą stronę, a jego smutna twarz była zaczerwieniona z wściekłości.

Wysunęłam się przed Manny'ego, przyciągając roz­złoszczony wzrok Scotta, gdy ten się zatrzymał.

- Grozisz mi? - warknął. Nie zareagowałam ani nie poruszyłam się, tylko wiatr rozwiewał moje miękkie bia­łe włosy wokół twarzy. Jakoś wyczuwałam, że mój spo­kój usadzi go skuteczniej niż jakakolwiek odpowiedź. - Manny! Każ jej zejść mi z drogi!

- Nie jestem jej właścicielem - powiedział Manny. - Potraktuj ją jak kobietę. I odzywaj się do niej z należy tym szacunkiem.

Scott najwyraźniej nie miał ochoty się tak poniżać, jednak sztywno skinął głową.

- Proszę, Cassiel.

Wytrzymałam bez ruchu na tyle długo, żeby poczuł się nieswojo, a potem cofnęłam się i stanęłam obok Manny'ego.

Ponownie musiałam wystąpić w obronie łudzi. To w twoim własnym interesie, powiedziałam sobie. Nic ponadto.

Jednakże część mnie nadal się nad tym zastanawiała.

- Co się tu wydarzyło, do cholery? - zapytał Scott. Manny był podminowany; mogłam wyczuć zdenerwo­wanie bijące od niego falami. Mimo wszystko zdołał za chować kamienny wyraz twarzy.

- Nie wiem - odparł. - Wygląda mi to na sprawkę dżinna albo jakiegoś Strażnika, ale potrzebna nam bę­dzie pomoc Strażnika Ognia, żeby ustalić rzeczywi­stą przyczynę. Mogło dojść do zwyczajnego podpalenia przez jakiegoś człowieka albo do spięcia instalacji elek­trycznej. Trudno powiedzieć.

Cokolwiek Scott myślał na ten temat, przełknął usły­szane słowa.

- Grety nie ma teraz w mieście, zajmuje się pożarem w pobliżu Santa Fe. Wróci rano. I przeprowadzi docho­dzenie. - Urwał na kilka sekund, potem kiwnął głową w bok. - Możemy przez chwilę porozmawiać na osob­ności?

Manny podszedł do niego - choć znów bez entuzja­zmu - i obaj odstąpili o kilka kroków. Zamęt, jaki pano­wał na parkingu, chronił ich przed ludzkimi zmysłami, a moje były na tyle przytępione, że zdołałam wyłapać tyl­ko kilka pojedynczych słów. To wystarczyło jednak, bym się zorientowała, że Scott starał się wmówić Manny'emu, że to efekt jakichś niedociągnięć z jego strony.

- Hej - odezwał się Luis i lekko dotknął mojego ra­mienia.

- Co? - Spojrzałam na niego spod ściągniętych brwi.

- Wyglądasz tak, jakbyś chciała wypruć Scottowi flaki. Pomyślałem, że powinienem ci o tym wspomnieć, na wypadek gdybyś nie do końca zamierzała się z tym zdradzać.

Chwilę trwało, zanim dotarł do mnie sens jego słów. Nie maskowałam uczuć tak dobrze, jak mi się zdawało, i napawało mnie to niepokojem. Jak ludzie radzili so­bie ze złożonymi emocjami, które tak wyraźnie malowa­ły się na ich twarzach i były widoczne w języku ich ciał? Sądziłam, że poczyniłam jakieś postępy, lecz najwyraź­niej niedostateczne.

Luis popatrzył na swojego brata oraz Scotta z chłod­nym błyskiem w oku.

- Ten gość to biurokratyczny dupek - stwierdził. - Jedyne czym może straszyć Manny'ego to kolejny bez sensowny raport. Biorąc pod uwagę to, jak niewielu Strażników obecnie się tu kręci, nie uznałbym tego za śmiertelne zagrożenie. - Przeniósł na mnie wzrok i zno­wu poruszyło mnie wspomnienie tamtego realistycznego, niepokojącego snu i wrażenie dotyku Luisa na mojej skó­rze. - Chyba że wiesz o czymś, o czym ja nie mam pojęcia.

- Coś wiem - powiedziałam.

- O tym pożarze?

- Wiem, że spowodowała go pewna Strażniczka - wyjaśniłam. - Jednak nie znam jej imienia. Zapewniono mnie, że to się nie powtórzy.

Być może Luis czegoś się spodziewał, ale na pewno nie tego.

- Co takiego? Skąd ci to wiadomo? Wzruszyłam ramionami.

- Od pewnego dżinna.

Otworzył, a następnie zamknął usta, wyraźnie szu­kając odpowiednich słów i ich nie znajdując. Był to cie­kawy widok i przypatrywałam mu się z zainteresowa­niem. W końcu Luis zdołał pozbierać myśli.

- Posłuchaj, mało mnie obchodzi, co ten dżinn ci na gadał.. . A poza tym od kiedy to oni znowu z tobą rozma­wiają? Myślałem, że cię wyrzucili...

- Owszem.

Zbył tę odpowiedź.

- Bez względu na to, co usłyszałaś od tego dżinna, ktoś chciał, żebyśmy stali z Mannym przed tamtymi drzwiami, kiedy się otworzyły, a to znaczy, że chciał nas zabić. Może i jestem stuknięty, ale myślę, że mogą nie poprzestać na tej jednej próbie!

Wcześniej Quintus zapewniał mnie, że jego była pa­ni nie ponowi ataku, ale możliwe, że nie znał wszyst­kich faktów... Albo że mnie okłamał. Zazwyczaj dżinny się wzajemnie nie oszukiwały, ale przecież nie należałam już do ich grona, nie byłam z nimi związana...

Nie spodobał mi się mdlący ucisk w żołądku, jakiego doznałam na tę myśl. Jeśli mnie okłamał, to nie zdołałam go przejrzeć. Było to bardziej niż niepokojące. To było druzgocące.

- Nie wiem - mój głos zabrzmiał cicho i słabo. - Nie wiem, czy potrafię to ustalić, Luis.

- Chcesz ocalić Manny'ego, prawda? On jest dla cie­bie źródłem życiowej siły. Może więc to dobry pomysł popytać tu i tam. - Pełne usta Luisa ułożyły się w coś na kształt uśmiechu, ale jednak nie w prawdziwy uśmiech. - Nawet jeśli mało cię obejdzie, czy ja się usmażę.

- Obchodzi mnie - odparłam i zaraz pożałowałam, że to w ogóle powiedziałam, bo popatrzył na mnie, a je go oczy się rozszerzyły, jakby zobaczył coś więcej niż tyl­ko irytującą, troszkę niepełnosprawną partnerkę swego brata.

Coś we mnie drgnęło, było to poruszenie, którego wcześniej nie znałam, jeśli nie liczyć wspomnianego snu. Coś pierwotnego, mrocznego i głębokiego, i sprawi­ło mi... przyjemność.

Odwróciłam oczy, wbijając je w ziemię i pragnąc, by to uczucie ustąpiło. Moją skórę ogarnęło nieznośne go­rąco.

- Dobrze wiedzieć - rzucił Luis głosem sztucznie bez namiętnym. - Wygląda na to, że obrabianie tyłka mojemu bratu już się zakończyło. Vamanos... To znaczy chodźmy.

Otworzył drzwi wozu Manny'ego od strony pasażera i podał mi rękę. Popatrzyłam na nią zmieszana, a potem bardzo delikatnie chwyciłam jego dłoń. Poprowadził mnie do auta i zanim puścił moją rękę, przesunął kciu­kiem po moich kostkach. Był to przelotny gest, albo raczej miał taki być, jednak przeszył mnie jak wiązka światła.

- Do zobaczenia - rzucił i zamknął drzwi wozu.

Kiedy w końcu uniosłam głowę, odchodził już, z rę­kami w kieszeniach. Kolejna nieopanowana fala żaru za­płonęła we mnie i zamieniła się gdzieś głęboko w lśniącą łunę.

Niepotrzebne mi to, powiedziałam sobie. Niepo­trzebne mi komplikacje. Chcę tylko przeżyć.

Wyglądało jednak na to, że moje ciało ma na ten te­mat inne zdanie.

Z takim skupieniem wpatrywałam się w Luisa, że drgnęłam, kiedy Manny wsiadł od strony kierowcy, klap­nął ciężko na siedzenie i trzasnął drzwiami tak, że aż ca­ły wóz się zakołysał. Spojrzałam na niego, ale jego mina nadal niczego nie wyrażała. Sztywnymi rękami chwycił kierownicę, a kostki na jego dłoniach zbielały pod wpły­wem nacisku.

- Drań - odezwał się w końcu i przekręcił kluczyk, by uruchomić silnik. - Wynośmy się stąd.

- Dobrze się czujesz? - spytałam.

Rzucił mi pełne goryczy spojrzenie, mroczne i dzikie.

- Jasne. Po prostu świetnie. Niby dlaczego, do chole­ry, miałoby być inaczej?

Nie pytałam go już o nic więcej i siedzieliśmy w mil­czeniu, kiedy jechał za szybko, zbyt ryzykownie, przez całą drogę do domu.

6

Angela czekała przed domem na nasze przybycie - nie sądziłam, żeby Manny do niej zadzwonił, ale przypuszczałam, że mógł to zrobić Luis. Wyglądała na spiętą, ale udawała spokój. Gdy Manny wszedł po frontowych schodach, wstała, żeby go uściskać. Ujęła jego twarz w swoje dłonie, obdarzyła go przeciągłym, czułym spojrzeniem i powiedziała:

- Idź się umyć; cuchniesz jak popielniczka. Pocałował ją szybko i wszedł do środka, zostawiając nas dwie stojące obok siebie.

- Czy ja też cuchnę jak popielniczka? - spytałam. Skrzywiła usta w niechętnym uśmiechu.

- Pewnie tak, ale nie zbliżę się do ciebie na tyle, że by cię wąchać. - Pochyliła lekko głowę, przyglądając mi się uważnie. - Wyglądasz jak strach na wróble, bardziej niż zwykle, że tak powiem. Kiedy Manny skończy, może weźmiesz prysznic? Mogę znaleźć ci coś do ubrania.

- Nie - odparłam. - Włożę to, co mam. - Myśl o tym, żeby nosić czyjeś ubrania, przyprawiła mnie o dreszcz. - Ale chętnie spłuczę z siebie ten brud.

- Nie ma problemu. - Angela otworzyła przede mną siatkowe drzwi przeciw owadom i weszłyśmy do domu.

- Bądźmy cicho; Ibby drzemie.

Tak naprawdę Ibby nie spała. Zerwała się z kanapy i podskakiwała w miejscu z rozradowaną twarzyczką.

- Cassie, Cassie, Cassie!

Westchnęłam.

- Proszę, mów do mnie Cassiel. - Uznałam, że choć na tyle mogę sobie pozwolić. Angela stłumiła śmiech.

Nie miałam pojęcia, jak ludzie zachowują się w takiej sytuacji, ale przyklękłam i dziecko wpadło mi w ramiona. Ciepłe pulchne rączki objęły mnie za szyję. Poczułam wilgotny pocałunek na swoim policzku.

- Oj, pachniesz jak coś, co się pali - powiedziała Ibby.

- Właśnie chcę to zmyć - odparłam poważnie. - Czy wtedy będzie lepiej?

Dziewczynka pokiwała energicznie głową, potrząsając lokami.

- Paliło się?

- Tak, Ibby.

- Byli tam strażacy?

- Tak, nawet wielu.

- Czy to był duży pożar?

- Dość duży.

Ibby otworzyła szeroko ciemne oczy i rozejrzała się po pokoju. Nie rozumiałam, o co chodzi, póki jej oczy nie zaszły łzami i zawołała żałośnie:

- Gdzie tato?

Nie miałam wprawy w radzeniu sobie z płaczącymi dziećmi, ale na szczęście Angela szybko wzięła córkę na ręce i poklepała ją po plecach.

- Cicho, mija, tacie nic nie jest. Słyszysz? Bierze te raz prysznic.

- Czy on był przy pożarze? - Dziecięcy głosik za drżał.

- Był tam z Cassiel - odparła Angela i na moment nasze spojrzenia się spotkały. - Ale zobacz, oboje są cali i zdrowi. Cassiel nic się nie stało i tacie też nie. Dlaczego więc płaczesz, Ibby?

Szloch Ibby zamienił się w pociąganie nosem.

- Nie płaczę.

- Grzeczna dziewczynka. - Angela pocałowała ją w policzek i postawiła z powrotem na podłodze. - Idź się bawić, mija.

Ibby ruszyła korytarzem w stronę swojego pokoju i przystanęła przy drzwiach łazienki, by posłuchać szumu lecącej wody. Spojrzała na mnie z powątpiewaniem, a ja pokiwałam głową. Próbowałam jej przekazać, że Manny tak naprawdę ma się dobrze. Nie wiedziałam, czy mi uwierzyła, ale poszła do swojego pokoju na końcu korytarza i po kilku chwilach usłyszałam dobiegającą stamtąd muzykę.

Angela odetchnęła powoli.

- Robi się taka niespokojna, kiedy myśli, że coś się stało. Wie, że Manny ma niebezpieczną pracę. Staramy się trzymać ją od tego z dala, ale to bystra dziewczynka. Wie, co się dzieje.

Chciałam jej powiedzieć, że Manny'emu nic nie gro­ziło, ale tak naprawdę nie byłam o tym przekonana. Słowa Luisa pozbawiły mnie pewności, kazały mi zwątpić we wszystko, w co dotąd wierzyłam.

- Mówiłam ci, że będę nad nim czuwać - przypo­mniałam. Wydawało mi się to niezręczne, ale też... właś­ciwe. Dostrzegłam, jak ogarnia ją ulga. Ufa, że dotrzy­mam słowa. Zdawało się to dziwnie ważne, ale czułam też, że mi ciąży.

- Dzięki temu Ibby poczuje się lepiej - rzekła Angela. Nie dodała „i ja”, ale zrozumiałam, że o to jej chodzi. - Pewnie masz ochotę na coś zimnego do picia?

Rzeczywiście, czułam się spragniona i podążyłam za nią do kuchni, gdzie zaczęła opowiadać o jakichś nic nieznaczących szczegółach dnia codziennego, jakbyśmy były przyjaciółkami. Przypuszczam, że na swój sposób stałyśmy się nimi. Wypiłam łyk mrożonej herbaty, którą przygotowała, i skubnęłam ciastko z talerza stojącego na stole.

Przyszedł Manny, z wilgotnymi i zmierzwionymi wło­sami po kąpieli, w czystym ubraniu. Wziął ciastko i po­chłonął je dwoma kęsami. Angela pocałowała go w po­liczek, podała mu szklankę mrożonej herbaty i przez chwilę oboje rozmawiali po hiszpańsku. Z przyjemnością pozwoliłam na to, by spływały po mnie te dźwięki. W takiej normalności tkwiło coś dziwnie uspokajającego, nawet jeśli była ona tak bardzo ludzka.

Ibby wgramoliła się na krzesło obok mnie i sięgnęła po ciastko.

- Ibby! - odezwała się ostro matka. Dziecko cofnęło się i spojrzało zmieszane. - Poproś.

- Czy mogę wziąć ciastko, mamo?

- Tak, możesz zjeść jedno.

Ibby zlustrowała wzrokiem talerz i wybrała największe ciastko. Spodobało mi się takie strategiczne podejście do sprawy.

- Manny, co ci powiedział Scott? - spytałam. Się­gnęłam po drugiego herbatnika. Ostatecznie byłam i starsza, i większa od dziecka. Wydawało mi się to więc uzasadnione.

- Że powinienem był wysłać akta do archiwum kilka miesięcy temu - odparł. - Takie są przepisy. Jakbyśmy nie mieli innych zmartwień.

- Obwinia cię?

- Powiedzmy, że w jego raporcie nie wypadnę ko­rzystnie.

- Czy myślisz... - przerwałam, bo zdałam sobie sprawę, że to może nie najlepszy moment na zadanie takiego pytania. Mimo to trzeba było je zadać. - Czy myślisz, że komuś chodziło raczej o ciebie i Luisa, a nie o zniszczenie biura?

Manny wyglądał na zmęczonego. Drobne zmarszczki wokół oczu pogłębiły się, a jego skóra wydawała się bardziej ziemista.

- Być może - odrzekł. - Nie wiem. Nie mam pojęcia, czemu ktoś miałby mnie ścigać.

- A Luisa?

Nie odezwał się. Uczyniła to Angela:

- Luis zadarł z wieloma ludźmi. Narobił sobie wro­gów o wiele skuteczniej niż Manny.

Rozumiałam to na jakimś instynktownym poziomie. Manny bardziej zajmował się rodziną i chociaż okazywał odwagę i determinację, to poświęcał się żonie i dziecku.

Luis był inny. Nie wiedziałam, czego pragnął i co nim kierowało, a to sprawiało, że mnie niepokoił.

- Mamo, czy mogę wziąć jeszcze jedno ciastko?

- Nie.

- A Cassie zjadła dwa.

Przełamałam herbatnika na pół i podałam Isabel.

- Cassiel - poprawiłam ją. Zachichotała.

Laptop, który dostałam od Manny'ego, był już w mo­im mieszkaniu. Gdy wróciłam do domu, załogowałam się do systemu komputerowego Strażników, tak jak Manny mi pokazał, i zaczęłam szukać informacji na temat Luisa Rochy.

Jego akta osobowe robiły wrażenie. Ostatni wpis po­chodził od kogoś, kogo znałam - Joannę Baldwin pochwa­liła Luisa za jego sprawną akcję podczas trzęsienia ziemi na Florydzie, które miało miejsce, zanim wyjechał z tego stanu, by przybyć tutaj, do Nowego Meksyku. To musiało się zdarzyć przed moim wygnaniem, chociaż nie miałam o tym pojęcia, bytując wysoko w sferze eterycznej.

Luis był potężniejszy i bardziej ceniony przez Straż­ników, niż myślałam. To niekoniecznie przemawiało na je­go korzyść; wielu Strażników było skorumpowanych i wy­korzystywało swój talent, by szybko się wzbogacić. Władza kusi ludzi w taki sposób, w jaki nie psuje dżinnów.

Ale teraz, kiedy przybrałam postać człowieka, odkry­łam, że dżinny też mają wiele wad.

W najwcześniejszych wpisach notatki dotyczyły związków Luisa z gangiem. Wydawało się, że decyzja do­tycząca tego, czy przyjąć go do organizacji Strażników, czy też nie, była trudna. Nieomal postanowili zrobić coś zupełnie przeciwnego - wykorzystać Strażnika Ziemi, by na stałe pozbawić Luisa mocy. Wiedziałam coś o tego ro­dzaju procederze. Był bolesny i dawał kiepskie wyniki, zwłaszcza gdy się porównało, jak często był skuteczny, a jak często poddawane mu osoby ginęły.

Luis miał szczęście, że Strażnicy byli zbyt samolub­ni, by zrezygnować z takiego nabytku jak on. Ale wszyst­ko wskazywało na to, że nadal mają na niego oko.

Rówieśnicy Luisa Rochy mogli dobrze o nim my­śleć, ale administracja nadal mu nie ufała. Ciekawe. Zastanawiałam się, czy on o tym wie.

Informacje z komputerowych plików potwierdziły tylko to, co już wiedziałam: Strażnicy uznawali Luisa za dużo cenniejszy nabytek od jego brata.

Kiedy sięgnęłam do wpisów o Mannym, zaczęłam ro­zumieć dlaczego. Manny był bez wątpienia lojalny i uczci­wy, ale miewał potknięcia i bezlitośnie je odnotowywano. Opóźnienia w robocie papierkowej. Nieprzestrzeganie pro­cedur biurowych. Niestarannie prowadzona dokumenta­cja. Nie były to poważne naruszenia, lecz jedynie uchybie­nia, za sprawą których Manny był postrzegany jako nieso­lidny pracownik. W połączeniu z jego niskim poziomem mocy oznaczało to, że nie mógł liczyć na poważny awans.

Nic jednak nie wskazywało na to, że ktoś mógłby ży­czyć mu śmierci. Nie było żadnych wzmianek o przeciw­nikach, konfliktach, o niczym takim.

Manny nie narobił sobie wrogów.

Luis postępował inaczej. Miał wyjątkowe sukcesy, ale jego droga życiowa była usiana konfliktami. Zaczęłam dostrzegać w tym pewien schemat, choć nie było to takie oczywiste; ostatecznie jako dżinn analizowałam różne prawidłowości i wzorce.

Ci, z którymi Luis się ścierał, zarówno pośród Strażników, jak spoza ich grona, wydawali się w pewien sposób nieuczciwi. Luis, podobnie jak jego brat, zawsze zwracał uwagę na takie rzeczy. W odróżnieniu od Manny'ego często przeciwstawiał się tym, którzy zawalali sprawy - i stawiał na swoim. O dziwo, nie szkodziło mu to tak bardzo, jak mogłabym się spodziewać. Z raportów wynikało, że wszelkie dochodzenia dotyczące jego postępowania rozstrzygnięto na jego korzyść.

Inaczej niż w przypadku Manny'ego. On nie miał jawnych przeciwników; najwyraźniej szkodził sobie sam.

Postanowiłam sprawdzić, z którymi Strażnikami Luis najczęściej wchodził w konflikt. Były dwie takie osoby i obie należały do grona Strażników Ognia: Landry Dent i Molly Magruder.

Dżinn, na którego się natknęłam podczas pożaru biurowca, wyraźnie wspomniał o podpalaczce, a to ozna­czało, że mogła to być Molly.

Nie mieszkała w Nowym Meksyku, lecz w sąsiednim stanie, Teksasie, w mieście El Paso, gdzie znajdowało się lotnisko.

Postanowiłam do niej polecieć.

Dopiero gdy przechodziłam przez poniżający i uciąż­liwy proces kontroli bezpieczeństwa na lotnisku, uświa­domiłam sobie, że nie porozmawiałam o tym z Mannym ani nie poprosiłam go o pozwolenie na wyjazd. Nie jestem niewolnicą, powiedziałam sobie. Mogę wyjeżdżać, kiedy tylko mam ochotę.

Prawdopodobnie na własne ryzyko. Jeśli miało to do­prowadzić do walki, wolałam być do niej gotowa; Manny zasilił mnie mocą Ziemi, zanim opuściłam wieczorem jego dom, i prawie nic z niej jeszcze nie zużyłam.

Miałam jednak silne przeczucie, że Manny nie będzie zachwycony tym moim pomysłem, i zapewne nie bez powodu.

Ale to mnie nie powstrzymało.

Na szczęście lot był krótki i przebiegał bez przygód. Wyczuwałam energię płynącą przez powietrze i chmury, ten ocean mocy niewidzialnej dla ludzi siedzących obok mnie w samolocie. Zorientowałam się, że przyciskam dłoń do okna, usiłując dotknąć tego, czego, jak wiedziałam, nie potrafię dosięgnąć, i zastanawiając się, kiedy - jeśli w ogóle - takie tęsknoty ustaną.

El Paso było miastem pustynnym, otoczonym przez stare niskie góry i nakrytym jasną misą nieba - o jeszcze bardziej przejrzystym błękicie niż niebo nad Albuquerque. Powietrze było suche i rześkie, a miasto starsze niż myślałam, a przy tym bardziej hałaśliwe, brudne i za­tłoczone. Bezładnie rozciągało się na pustyni, a nawet wpełzało na stoki okolicznych wzgórz.

Ze zdziwieniem uświadomiłam sobie, że nie umiem tak łatwo odnajdywać adresów. Oczywiście, powinnam spytać o to Manny'ego, ale on był teraz oddalony o setki kilometrów, a gdybym do niego zadzwoniła, pewnie nie zareagowałby najlepiej.

W okienku z napisem „Informacja” poradziłam się człowieka, który dał mi mapę i wyjaśnił, jak po wyjściu z lotniska przywołać samochód do wynajęcia, by zawiózł mnie pod wskazany adres.

To wszystko wydawało się dość proste i wprawiło mnie w dobry humor. Może życie ludzkie nie jest aż tak skomplikowane, jak mi wmawiano... Okazało się to jednak złudzeniem, które się rozwiało, gdy usiłowałam zrozumieć sens zwrotów takich jak opłata za przejazd oraz napiwek; przecież jedno powinno zawierać się w drugim.

Wkurzyłam kierowcę taksówki, którego odprawiłam, i wciąż miałam do rozwiązania problem związany z powrotem na lotnisko, ale przynajmniej odnalazłam adres Strażniczki Molly Magruder. Ulica nazywała się Dungaryin, a budynek był zwyczajny i tylko nieco większy od tego, który Manny Rocha nazywał swoim domem. Zauważyłam, że był dobrze utrzymany, otoczony przez ładnie przycięte drzewa, a pas suchej trawy okalał typowy dla terenów pustynnych kaktusowy ogród w pobliżu frontowych drzwi.

Wyglądał tak samo zwyczajnie jak inne otaczające go domy.

Podeszłam do drzwi i zapukałam.

Kobieta, która je otworzyła, była mniej więcej w wieku Manny'ego, wysoka i nieco ociężała. Miała długie jasne włosy, zwinięte w niedbały kok z tyłu głowy, i przenikliwe niebieskie oczy, spojrzeniem których mnie obrzuciła, z początku nie rozumiejąc za bardzo, o co mi chodzi.

Szybko jednak się zorientowała. Przytrzymałam dłonią drewnianą framugę drzwi, gdy próbowała zatrzasnąć mi je przed nosem.

- Molly Magruder? - odezwałam się. - Czemu pró­bowałaś zabić Luisa Roche?

Zrobiła krok do tyłu i tylko wpatrywała się we mnie, gdy przeszłam próg, cicho zamknęłam za sobą drzwi i przekręciłam klucz w zamku. Odwróciłam się twarzą do kobiety i skrzyżowałam ręce na piersi.

- Jesteś dżinnem - stwierdziła.

- Co za przenikliwość - odparłam. - Mylisz się jednak. Nie jestem dżinnem, tylko człowiekiem.

Zamrugała.

- Człowiekiem.

- Teraz tak.

- Cóż, no to masz bardzo kiepsko.

Nie mogłam się z nią nie zgodzić. Molly odsunęła się ode mnie, wpadła na krzesło stojące za nią i przystanęła.

Rozejrzałam się po pokoju. Był czysty, skromnie urządzony i nie zdradzał specjalnie cech osoby mieszkającej pośród tych ścian. Meble u Molly były proste i praktyczne. Obrazy, które zdecydowała się powiesić, wydawały się nijakie i sztampowe. Dostrzegałam kontrast pomiędzy jej domem a ożywioną i radosną atmosferą domu Manny'ego, a nawet kobiecym urokiem siedziby Joannę Baldwin.

Tak naprawdę Molly Magruder zdawała się nie mieszkać tu na stałe.

- Czy to Luis cię nasłał? - spytała.

- Nie. Nie wie, że tu przyjechałam.

- A więc jak...

Tym samym niejako się przyznawała.

- Quintus - wyjaśniłam. - Chociaż nie wyjawił twojego nazwiska. Ale był twoim dżinnem, czyż nie? - Przesunęłam jasnobrązową poduszkę z jednego końca kanapy i usiadłam, krzyżując nogi przy akompaniamencie ciche go skrzypienia skóry. - Dlaczego tak bardzo nie znosisz Luisa Rochy?

Molly przyglądała mi się przez długą chwilę, a na­stępnie - ku mojemu zdziwieniu - opadła na krzesło stojące za nią i zaczęła rozdzierająco szlochać, całkiem jak zrozpaczone dziecko. Nie miałam pojęcia, co zrobić lub co powiedzieć w obliczu tak jawnie wyrażanych emocji, więc tylko spoglądałam na nią ze swojego miejsca na kanapie. Po długiej chwili odzyskała względny spokój i spojrzała na mnie gniewnie zaczerwienionymi oczami.

- Ty nic nie wiesz - powiedziała. - Nic.

- No to mnie oświeć - odparłam, krzyżując ręce.

Molly Magruder wydawała się takim samym pionkiem w grze, jakim był kiedyś dla niej zniewolony dżinn. Była winna przysługę innemu Strażnikowi, który zażądał od niej dwóch rzeczy: zniszczenia dokumentacji w biurze Manny'ego w Albuquerque i - jeśli się uda - uśmiercenia obu braci. A ponieważ po cichu przeniesiono ją stamtąd, a w przeszłości weszła w konflikt z Luisem, wydawała się odpowiednią kandydatką do wypełnienia tego zadania.

- Byłaś gotowa zabić, żeby oddać komuś przysługę - powiedziałam. Znowu spiorunowała mnie wzrokiem, ale mimo złości, jaką próbowała wyrazić, ręce jej drżały, choć trzymała je splecione.

- Wcale tego nie chciałam - rzuciła. - To takie za kulisowe rozgrywki. Takie rzeczy zdarzają się wśród Strażników. Ludzie chcą czasem usunąć kogoś z drogi. Nie zrozumiesz tego.

Rozumiałam aż za dobrze. Ludzka ambicja była tok­syczna, zatruwała wszystkich, których dotknęła.

- Kto zażądał tego od ciebie?

- Tego ci nie powiem.

Wiedziałam, że powie, ale i to, że skłonienie jej do wyznań zabierze nieco czasu.

- W takim razie wyjaśnij mi dlaczego. Czemu ktoś miałby chcieć ich śmierci.

Nie przypuszczała, że łatwo odstąpię od wcześniej­szej kwestii i, wytrącona z równowagi, odparła:

- W aktach było coś, czego on nie chciał ujawniać; tyle wiem.

- A zabójstwo braci Rocha?

- To sprawa osobista - odrzekła. - Nie twój interes. Ani mój.

- Luis zbytnio cię nie obchodzi, co? - Uśmiechnęła się gorzko w odpowiedzi i nie odrzekła nic. - Poznałam twojego dżinna, Quintusa. Szkoda, że nie zasługujesz na jego zaufanie. Zdaje się, że bardzo mu na tobie zależy.

Jej uśmiech znikł.

- Nie mieszaj w to Quintusa.

- Chciałabym wyplątać was z tego - odparłam. - Musisz mi tylko podać nazwisko Strażnika, który zmusił cię do tego wszystkiego. - Strażnik prawdopodobnie jej nie zmusił, ale wydawało mi się to dyplomatycznym sposobem na określenie zaistniałej sytuacji. Wyraźnie na to zareagowała, bez względu na trafność lub nietrafność usłyszanego określenia.

- Nie mogę tego zrobić. - Mimo takiego stwierdzenia wyczuwałam, że jej opór słabnie.

- Czy mam cię postraszyć? - spytałam. Starałam się, by moje słowa zabrzmiały spokojnie, a głos był łagodny. Przekonałam się, że groźby są bardziej skuteczne, gdy wyraża się je w ten sposób.

- Czym? - W jej oczach znów błysnęła pogarda. - Powiedziałaś, że nie jesteś dżinnem.

- To prawda. Jestem czymś o wiele gorszym od dżin na. - Pochyliłam się do przodu i zobaczyłam, że się wzdrygnęła, cofając... tylko trochę. - Jestem dżinnem, który ma moc Strażnika Ziemi. To oznacza, że mogę za trzymać bicie twojego serca, rozerwać twoje kruche żyły, zmiażdżyć ci kości... Mogę zrobić coś o wiele gorszego od zwyczajnego zabicia cię, Molly. Jeśli zechcę, sprawię, że staniesz się więźniem własnego ciała. Albo mogę wy ssać z ciebie całą energię, aż staniesz się pustą skorupą.

Oczywiście nie zrobiłabym tego. Oznaczałoby to złamanie przyrzeczeń danych Lewisowi Orwellowi i Manny'emu. Ale ona tego nie wiedziała, a ja nie dopu­ściłam, by mój spokojny, drapieżny wzrok to zdradził.

Kobieta spojrzała na swoje drżące dłonie.

- On nie może się dowiedzieć, że to wyszło ode mnie.

- Nie dowie się.

- Skąd mogę mieć pewność...

- Masz moje słowo.

Zerknęła na mnie i znowu spuściła wzrok. Włosy ukrywały jej twarz, ale czułam, że nie zamierza mnie okłamać.

- To był Strażnik Pogody. Miał na imię Scott.

- Scott - powtórzyłam. - Scott Sands. Z Albuquerque.

Skinęła głową. Wstałam i podeszłam do niej, po czym przykucnęłam i spojrzałam jej w oczy. Pod wpływem mojego natarczywego wzroku powoli zbladła, gdy krew odpłynęła z jej twarzy.

- Posłuchaj mnie - powiedziałam. - Jeśli bujasz, nie daruję ci tego. Rozumiesz?

Zrozumiała.

- Nie kłamię. To Scott.

- Przysięgasz na własne życie?

- Przysięgam.

Wstałam z tą odrobiną wdzięku, jaki pozostał mi z gracji starego dżinna.

- W takim razie jeszcze się z nim nie pożegnasz - odparłam i rozejrzałam się po szarym, pozbawionym charakteru wnętrzu. - O ile ono w ogóle cię obchodzi.

Mały różowy telefon komórkowy, który dostałam od Manny'ego, zadzwonił, gdy czekałam na przyjazd tak­sówki. Czekałam już przez jakiś czas i mimo ostrego i wciąż świecącego słońca zastanawiałam się, czy jednak nie wybrać się na lotnisko na piechotę.

Wyciągnęłam to maleńkie urządzenie i obejrzałam je. Niewielki ekran z przodu był rozświetlony na jasno­niebiesko i widniał na nim napis: „Dzwoni Manny”. Przyjrzałam się przyciskom i znalazłam jeden, który wy­dawał się oznaczać rozmowę.

Szybko tego pożałowałam.

- Cassiel! - Usłyszałam głos Manny'ego z oddali i ostrożnie przyłożyłam telefon do ucha. - Boże, od rana próbuję cię złapać. Gdzie jesteś, do diabła?

- W El Paso - odparłam.

Nastąpiła długa cisza. Gdybym urodziła się jako człowiek, mogłabym uznać ją za złowieszczą.

- El Paso - powtórzył w końcu powoli. - W Teksasie?

- Przy granicy ze stanem Nowym Meksyk. I z Meksykiem, który jest innym krajem. - Przeglądałam wcześniej mapy i byłam całkiem dumna z umiejętności odróżnienia Nowego Meksyku od Meksyku, nieoznaczonego jako „Stary”.

- Wiem, gdzie to jest... posłuchaj, co ty... jak tam...

- Nie mógł się zdecydować, które pytanie jest ważniejsze, ale zrozumiałam oba.

- Przyjechałam tu, bo odnalazłam kogoś, kto wie coś o tamtym pożarze - odrzekłam. - Rozmawiałam z tą osobą. Wiem już, kto podłożył ogień i dlaczego. A jeśli chodzi o to, jak tu dotarłam, to skorzystałam z samolotu i taksówki. Taksówki są do wynajęcia.

Manny puścił wiązankę po hiszpańsku, o których tłumaczenie nie musiałam prosić, gdyż ich znaczenie było dość jasne: nie był zadowolony. W połowie zdania przeszedł z powrotem na angielski.

...solamente! Nie wypuszczaj się nigdzie sama... I za żadne skarby nie próbuj się wymykać po kryjomu, bo zamarzyła ci się wycieczka do Teksasu! A co, gdyby coś się stało, pomyślałaś o tym?

Przez moment zrobiło mi się ciepło pod wpływem jego troski. Na krótko, ponieważ mówił dalej:

- Gdybyśmy na przykład mieli tutaj jakiś nagły wypadek i byłabyś potrzebna?

- Rozumiem - mój głos, zupełnie niezależnie od woli, przybrał beznamiętny, ponury ton. Zastanawiałam się, czy to małe urządzenie jest w stanie przekazać tego ro­dzaju subtelności. - Jasne, jestem do twojej dyspozycji, Strażniku Rocha. Może zamiast mieszkania, wolałbyś zaoferować mi butelkę, z której mógłbyś mnie przyzywać na życzenie?

- Nie chciałem... - usłyszałam gwałtowny świst powietrza w słuchawce po tamtej stronie. - No dobrze, może i miałem to na myśli. Pracujesz dla nas, a to oznacza, że robisz to, co każą ci Strażnicy. I dostajesz za to pieniądze. Jeśli chcesz zerwać umowę i radzić sobie bez naszej pomocy i naszego wsparcia...

- Przepraszam. Myślałam, że to właściwy sposób postępowania.

- I nie powiedziałaś mi, bo...?

Bo Manny działał ostrożnie, a ja sądziłam, że taka powolność mogłaby się okazać zabójcza.

- Popełniłam błąd w ocenie sytuacji - odparłam. Trudno wypowiadało mi się te słowa, chociaż wiedzia­łam, że są fałszywe. - Wkrótce wracam.

- No myślę, do licha. Nic ci nie jest? Nic się nie stało, prawda?

Żółty samochód wyjechał zza rogu i zwolnił, zbliżając się do mnie.

- Wszystko w porządku - odparłam. - Do zobaczenia za parę godzin.

Nacisnęłam guzik z napisem „Off, zanim Manny zdołał zadać mi więcej pytań. Nie byłam pewna, czy takie urządzenia zapewniają wystarczającą dyskrecję, a rozmawianie na otwartej przestrzeni wydawało mi się nadmiernym ryzykiem. Może nic nam nie groziło, ale wciąż bezpieczniej było poczekać i porozmawiać gdzieś w zaciszu, w cztery oczy.

Taksówkarz okazał się milczkiem, co mi odpowiadało. Podczas krótkiej jazdy powrotnej na lotnisko przyglądałam się miastu za oknem samochodu, po czym zapłaciłam gotówką (tym razem sama dorzucając napiwek). Wysiadałam z wozu, kiedy kierowca powiedział:

- Mam nadzieję, że pani wkrótce wylatuje. Zatrzymałam się.

- Dlaczego?

Wskazał na horyzont na wschodzie.

- Nadciąga burza.

Na następny samolot do Albuquerque trzeba było czekać trzy godziny i spędziłam je na obserwowaniu przechodzących łudzi, szukając wśród nich dżinnów. Wypatrzyłam dwoje - płci męskiej i żeńskiej, podróżują­cych razem, przebranych za studentów z plecakami. Oni z kolei przez dłuższą chwilę zerkali na mnie, aż w końcu zajęli się swoimi sprawami.

Znałam ich kiedyś, ale ich reakcja pokazała mi tylko, jak nisko upadłam i jak bardzo oddaliłam się od tych, którzy kiedyś byli moimi pobratymcami.

Popatrzyłam na zewnątrz, na nadciągającą burzę. Taksówkarz miał rację. El Paso było miastem o gorącym, suchym klimacie, ale kilka razy w roku - a czasami tylko raz - w spokojnej zazwyczaj atmosferze rozpętywała się burza. A i wtedy poziom opadów był, w porównaniu z innymi obszarami, raczej nikły - na ziemi tworzyła się kilkucentymetrowa warstwa wody deszczowej.

W El Paso skutkiem tego były śmiertelne wypadki, kiedy nieprzywykli do jazdy po mokrych ulicach kierowcy tracili kontrolę nad swoimi pojazdami, a kanały od­pływowe zamieniały się w rwące potoki.

Chmury były aksamitnie ciemne i niemal namacalne, gdy przesuwały się po niebie, rozpływając się po nim niczym rozlany atrament. Słońce na krótko rozbłysło jasno, a potem się skryło i stało bladą zjawą, jaskrawym kołem ledwie widocznym przez chmury... Aż wreszcie znikło zupełnie.

Złowieszczy pomruk pioruna zatrząsł szybami w oknach poczekalni, w której siedziałam.

Przez głośniki zawieszone gdzieś wysoko ogłoszono w końcu, że zaczęła się odprawa pasażerów na pokład samolotu. Pamiętając lekcję, jakiej udzielił mi Manny, wyczekałam, aż wywołają grupę z takimi biletami jak mój, a potem razem z innymi ludźmi przeszłam blaszanym korytarzem prowadzącym do samolotu i usiadłam ostrożnie w ciasnym, niewygodnym fotelu. Gdybym nadal potrafiła zmieniać kształt, skróciłabym swoje nogi. A tak skręciłam się w jedną stronę, żeby uniknąć wciskania kolan w oparcie siedzenia z przodu.

Mój telefon komórkowy znowu zadzwonił. Oczywiście był to Manny. Odebrałam, ale stewardessa w uniformie powiedziała mi, że rozmowy przez komórkę są na pokładzie zabronione. Wyłączyłam więc telefon, rozparłam się w fotelu, jak tylko się dało, i czekałam na start.

Drobne włoski na moich rękach zaczęły się podnosić. Spojrzałam na nie, zaintrygowana tą reakcją ciała, którego funkcjonowanie powoli zaczynałam rozumieć. Zapewne było to jakieś ostrzeżenie, ponieważ wyciszone resztki zmysłów dżinna, które mi pozostały, biły na alarm.

Miałam tylko chwilę na działanie, i żadnej wiedzy o tym, co mogłabym zrobić - jedynie instynkt mógł mnie ocalić lub pogrążyć.

To był atak gwałtownej pogody, a ponieważ moja moc płynęła od Manny'ego, nie panowałam zbytnio nad takimi zjawiskami. Mogłam jednak uziemić samolot, wciskając jego koła w nawierzchnię na pasie startowym.

Błyskawica trafiła kadłub samolotu z siłą wybuchu, przepalając bezpieczniki i pogrążając jego wnętrze w ciemnościach. Paliwo, pomyślałam i szybko przeniosłam uwagę na wielkie zbiorniki. Wystarczyłaby jedna iskra, by je podpalić, i chociaż samolot był teraz względnie zabezpieczony, czułam, że błyskawica szuka jakiegoś słabego punktu.

Ktoś tym władał. Z pewnością jakiś Strażnik Pogody.

Reakcje chemiczne zachodzą pod kontrolą Strażników Ognia, ale paliwo lotnicze to raczej coś pochodzenia ziemskiego i byłam w stanie uchronić je przed eksplozją.

A bardzo niewiele brakowało, by do niej doszło.

Kiedy nawałnica dobiegła końca pośród krzyków ludzi wokół mnie, rozparłam się w fotelu i wsłuchiwałam się w odgłos deszczu, uderzającego w kruchą skorupę poszycia samolotu. Walił z furią, wyrażającą wściekłość Strażnika, który go tu zesłał.

Spokój, pomyślałam sobie. Ja też wolałabym znaleźć się gdzie indziej.

Czułam się chora, słaba i pusta, ale ludzie wokół mnie nadal żyli. Podobnie jak ja.

A to było już coś w świecie nicości.

Po stanowczo zbyt wielkim zamieszaniu i nie bez problemów przeniesiono nas w końcu do innego samolotu. Gdy wystartował, krótka i gwałtowna burza właśnie ucichła, a słońce rozproszyło czarne chmury.

Manny czekał na mnie na lotnisku w Albuquerque.

Gdybym się spodziewała serdecznego powitania, spotkałoby mnie rozczarowanie; żadnych uśmiechów, tylko najbardziej sroga ze wszystkich groźnych min i mocny chwyt za ramię, by poprowadzić mnie w stronę wyjścia.

- Wystartowaliśmy z opóźnieniem - powiedziałam.

- W pierwszy z samolotów trafił piorun.

- Tak, wiem. Niby przypadkiem. Nie mów nic, póki nie znajdziemy się w samochodzie.

Furgonetka stała na miejscu dla pasażerów czekają­cych na transport, a za kierownicą siedział Luis Rocha. W przeciwieństwie do Manny'ego uśmiechnął się do mnie, kiedy wsuwałam się na siedzenie za nim. Manny usiadł z przodu na fotelu dla pasażera i z furią zatrzasnął drzwi.

- Jedź - polecił Luisowi. Ten spojrzał na mnie, unosząc brew, kiedy ruszył i włączył się do ruchu.

- Zachowuje się tak przez cały dzień - oznajmił. - To przez ciebie muszę znosić jego kiepski humor.

Nic nie odpowiedziałam. Patrzyłam na Manny'ego, próbując się zorientować, czemu jest na mnie taki wściekły. No dobrze, nie poprosiłam go o pozwolenie na wyjazd, ale czy naprawdę oczekiwał, że to zrobię? Nie do wiary. Nie byłam niewolnicą ani też dzieckiem.

- Kto to taki? - spytał mnie Manny. - Powiedziałaś, że wiesz, kto podłożył ogień. No więc kto?

- W El Paso rozmawiałam ze Strażniczką, która się nazywa Molly Magruder. To ona podpaliła biuro.

Reakcja Luisa była wymowna; wzdrygnął się, a fur­gonetką nagle zarzuciło na szosie, choć brat Manny'ego szybko zapanował nad kierownicą. Za nami ktoś zatrąbił zirytowany. Luis pokazał mu przez okno obraźliwy gest.

- No i? - naciskał starszy z Rochów. Również zauważył reakcję brata, ale jej nie skomentował.

- Wywołała pożar, ale zrobiła to na żądanie kogoś innego. Waszego szefa - dodałam. - Scotta. Tego samego Strażnika Pogody, który dopiero co próbował mnie załatwić w El Paso. I nie tylko mnie, ale również wszystkich tych niewinnych ludzi w samolocie.

Po moich słowach bracia wymienili spojrzenia i nastała długa, wypełniona zadumą cisza. W końcu Luis wzruszył ramionami. Z Manny'ego uszła już złość, ale teraz dla odmiany wyglądał jak chory.

- Jesteś tego pewna?

- Pewna? Nie. Mam słowo Molly Magruder, no i za atakowano mój samolot. Nie potrafię ze stuprocentową pewnością zidentyfikować Strażnika na podstawie jego poczynań, chyba że mam z nim połączenie.

Luis odchrząknął.

- W takim razie może być trochę ciężko, bo właśnie dostaliśmy biuletyn z sieci Strażników. Molly Magruder została zamordowana.

- Zamordowana - powtórzyłam. Nie od razu dotarło do mnie, co to może oznaczać. - W jaki sposób?

- Znaleziono ją martwą w jej domu - odparł Luis.

- Ktoś zmiażdżył jej serce. - Przeniósł wzrok z drogi na wsteczne lusterko i spojrzał mi w oczy. - Ktoś taki jak Strażnik Ziemi.

- Albo dżinn - odparłam.

- No właśnie. Czy sądzisz, że ktoś mógł widzieć ją żywą po tym, jak od niej wyszłaś? Może pomachała ci na pożegnanie w drzwiach?

- Nie. Nie widziałam jej potem. Taksówkarz zabrał mnie z chodnika. - Zaczynałam rozumieć dokładnie, co Luis ma na myśli, i nie było to przyjemne. - Myślisz, że oni uznają, że to ja ją zabiłam?

- A zrobiłaś to? - Manny patrzył przez okno, a nie na mnie. Luis zaś zerknął na mnie, po raz kolejny poszukał moich oczu w lusterku, niemal odruchowo.

- Nie.

- To wszystko, co masz na ten temat do powiedzenia?

- Zostawiłam ją żywą. Pojechałam taksówką na lot nisko. Wsiadłam do samolotu, który został zaatakowany przez Strażnika Pogody. Co jeszcze można dodać?

- Ona ma rację - stwierdził Luis. - Nie można na po czekaniu wymyślić sobie alibi.

- Nie proszę jej o to! Ale musi być jakiś sposób, żeby udowodnić...

- Trzeba znaleźć zabójcę - wtrąciłam. - To najwyraźniej nie Scott. Mógł z powodzeniem zaatakować mnie na lotnisku, ale zmiażdżyć komuś serce w piersi był w sta nie tylko Strażnik Ziemi.

- Lub dżinn - dodał Manny.

- Albo jeden i drugi.

Manny spojrzał prosto na mnie.

- Lepiej wyjaśnij, dlaczego Ashan tak bardzo cię nienawidzi.

Zastanawiałam się właśnie, kiedy ten temat się po­jawi. Dziwiłam się, gdy o nic nie pytał, bo wydawało mi się, że Manny czuje się ze mną coraz swobodniej.

- Nie mogę - odparłam.

- Ona nie powie - dorzucił Luis. - To ma na myśli.

- Racja, nie powiem - rzuciłam ostro. - To sprawa dżinnów i nic wam do tego.

- Chyba także nasza, skoro tkwimy w tym po uszy!

- Moja sprawa nie ma nic wspólnego z tym, co dzieje się teraz! Z jakąś drobną rozgrywką Strażników...

- Nie wiemy, o co w gruncie rzeczy chodzi, ani my, ani ty! A ja mam już dość tych twoich cholernych sekretów!

- Krzyk Manny'ego zagłuszył moje słowa. Zapadłam się w fotelu i wyjrzałam przez okno, odgradzając się na jakiś czas od niego i jego brata. Skrzyżowałam ręce na piersi, po czym przypomniałam sobie, że ludzie czynią tak podczas kłótni na znak, iż trwają przy swoich opi­niach. Rozplotłam więc ręce i położyłam je na kolanach - nie dlatego, że nie trzymałam się swojego zdania, ale nie chciałam, by widziano we mnie człowieka.

Ignorowanie ich znacznie rozładowało atmosferę. Rozmowa toczyła się dalej tylko między Mannym a Luisem, i to dużo ciszej. Nie zwracałam na nią większej uwagi, obserwując mijane ulice i budynki w Albuquerque.

Zatrzymaliśmy się przed domem Manny'ego. Angela i jej córka stały na frontowym podwórzu i Ibby natychmiast rzuciła się w stronę płotu, by pomachać, kiedy Manny i Luis wysiadali z furgonetki. Manny w przypływie typowo ludzkiej złości nie otworzył mi tylnych przesuwanych drzwi. Odsunięcie ich okazało się trudniejsze, niż myślałam, tak więc zaczęłam wysiadać z wozu dopiero wtedy, gdy bracia przeszli już przez ulicę i minęli furtkę.

Nieco dalej na ulicy uruchomiono silnik w jakimś samochodzie i ruszył on, kierując się w naszą stronę - duży czarny wóz z mocno przyciemnionymi szybami. Starszy typ wozu. Solidniejszy od nowszych modeli. Nie zwróciłam na niego większej uwagi, czekając tylko, kiedy przejedzie, abym mogła przejść przez ulicę.

Zwolnił nieco, zbliżając się.

Zorientowałam się, że Luis pierwszy dostrzegł nie­bezpieczeństwo - otworzył szeroko oczy z wyrazem nie­mego zaskoczenia. Znajdował się najbliżej Ibby, chwycił ją i błyskawicznie przewrócił na ziemię. Jej krzyk przeciął poranne powietrze jak srebrny nóż, tuż przed tym, jak zadrżało pod gradem wystrzelonych pocisków.

Zobaczyłam, że Angela i Manny upadają. Luis rzucił się na ziemię, zasłaniając Isabel.

Kule wyżłobiły jasne dziury w elewacji domu za nimi i roztrzaskały szyby w oknach.

Czarny samochód przyspieszył i z piskiem opon skręcił za najbliższy róg.

Wrzasnęłam z wściekłości i po prostu wpadłam w szał. Ośmielili się. Poważyli się zaatakować tych, których chroniłam!

Nie myślałam o tym, co robię. Po prostu rzuciłam się w pogoń.

Ludzkie ciała nie tolerują tego rodzaju ekscesów, mimo to z brawurą przelałam energię do swoich tkanek, zmuszając mięśnie do ekstremalnego wysiłku, i choć czarny samochód szybko się oddalał, zaczęłam go doganiać. Usłyszałam krzyk wewnątrz wozu, a z tyłu, z prawej strony, wyłoniła się jakaś broń palna, z której oddano do mnie strzał. Zrobiłam unik i kontynuowałam pogoń.

Samochód wziął kolejny ostry zakręt na dwóch ko­łach. Padły następne strzały, tym razem z miejsca od strony pasażera.

Były niecelne.

Nabierałam tempa.

Kiedy poczułam, że moje mięśnie nie są już zdolne do dalszego wysiłku, nie doznając przy tym poważnego uszkodzenia, zwolniłam. Auto odjechało i usłyszałam dobiegające z jego wnętrza triumfalne okrzyki.

Gdyby dostrzegli grymas, który wykrzywił mi twarz, nie cieszyliby się tak przedwcześnie.

Utwardzona jezdnia poddała się mojej woli, pękając i wznosząc się na kształt fali wysokiej na dwa metry. Wóz uderzył w nią z zabójczą prędkością, a odgłos rozdzieranego metalu i tłuczonego szkła był nawet głośniejszy od strzałów.

Szybko wygładziłam podłoże. Powierzchnia asfaltu pozostała pokruszona i podziurawiona, ale na to nie było rady. Ujrzałam, jak czerwona poświata na skraju mojego pola widzenia ciemnieje i zrozumiałam, że grozi mi zasłab­nięcie z powodu zużycia zbyt wielkiej ilości mocy. W tym momencie nawet wściekłość nie mogła dodać mi sił.

Podeszłam do roztrzaskanego auta. W środku znaj­dowali się pokiereszowani ludzie. Niektórzy nawet żyli, choć nie sądziłam, by długo jeszcze pociągnęli. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie powinnam czegoś od­czuwać z ich powodu - żalu, że zakończyłam ich życie? Byli młodzi, ale otworzyli ogień do dziecka, kogoś jeszcze młodszego od nich, a tego nie mogłam im darować.

Wyciągnęłam telefon i wybrałam numer alarmowy - Manny poinstruował mnie wcześniej, że tak właśnie zgłasza się wypadki - po czym zaczęłam iść z powrotem w stronę domu. Po kilku chwilach uświadomiłam sobie, jaka jestem wyczerpana, jak bardzo ten wysiłek mnie osłabił. Bardziej niż się spodziewałam.

Bardziej niż mogłam sobie na to pozwolić.

Manny mi pomoże, pomyślałam i coś zamigotało we mnie, blady cień połączenia. Manny?

Połączenie się zerwało, a fizyczne doznanie, które temu towarzyszyło, stało się rozpalonym do białości błyskiem bólu. Przystanęłam, dysząc, i oparłam dłonie na kolanach.

Manny?

Zmusiłam się do biegu. Ludzie wyglądali z okien, pa­trząc na dymiący wrak pośrodku ulicy. Niewielu mnie zauważyło, ale oprócz tego, że znajdowałam się w pobliżu, prawie nic nie wskazywało na to, że mam coś wspólnego z wypadkiem. Biegłam dalej. Usłyszałam odgłos syren, lecz karetka pogotowia i wóz policyjny nadjeżdżały z drugiej strony, za mną.

Skręciłam za róg i zwolniłam kroku. Moim oczom ukazał się dom Manny'ego, dziwnie cichy po niedawnej strzelaninie. Nie mogłam dostrzec nikogo. Pewnie wszyscy weszli do środka, co wydawało się całkiem roz­sądne...

Jednak nie, bo dostrzegłam Isabel. Stała skulona przy płocie, wyraźnie przerażona. Małymi dłońmi, zaciś­niętymi w pięści, zakrywała usta.

I wtedy zobaczyłam Luisa Roche przykucniętego obok leżących na brzuchu dwóch ludzkich ciał. Na jego rękach i koszuli była krew. Jej cienkie strużki spływały mu po twarzy. Gdy tak patrzyłam, przyłożył obie dłonie do piersi człowieka spoczywającego na ziemi, po czym nacisnął mocno pięć razy. Pochylił się do przodu, odchylił głowę leżącego i zrobił wydech w jego otwarte usta.

Dyszał i pocił się z wysiłku. Jego wzrok spoczął na mnie i wtedy wszystkie fragmenty układanki złożyły się w całość, nabierając sensu i znaczenia. Uderzając we mnie z siłą czołowego zderzenia.

Manny. To on leżał na ziemi. Krwawił.

Luis próbował go ratować. Obok Manny'ego leżała martwa już Angela, z kulą, która utkwiła w mózgu. Wyczuwałam w jej wnętrzu mrok, życie i energia odpłynęły, uciekły daleko, gdzie nie mogłam ich dogonić.

- Chodź tutaj! - wrzasnął na mnie Luis. Przes­koczyłam płot i podbiegłam do niego, uklękłam obok i wzięłam go za rękę. Nie zostało mi już wiele mocy, zaledwie tyle, by odżywić własne ciało, ale oddałam to, co miałam.

Nie wystarczyło. Ziemskie moce Luisa już się wy­czerpywały i choć próbowałam wzmocnić to, co jeszcze z nich pozostało, było tego za mało, a rany wydawały się zbyt poważne.

Serce Manny'ego prawie się rozpadło pod wpływem impetu, z jakim ugodził go pocisk. Druga kula uszkodziła mu kręgosłup.

Był martwy. Ostatnie wiązki energii wygasły w nim, opuszczając ciało leżące przede mną, puste i mroczne.

Luis zdał sobie z tego sprawę w tej samej chwili i kiedy na niego spojrzałam, dostrzegłam na jego twarzy przejmującą rozpacz i przerażenie.

- Nie - powiedział. - Nie. Nie!

Milczałam. Zbyt wiele się we mnie działo, tyle było do zrozumienia, do odczucia i przetrawienia. Manny odszedł. Nigdy już nie będzie się ze mnie śmiał, nie będzie się złościł, nie weźmie mnie za rękę, by dać mi nieco swojego życia. Nie miał już życiowej energii do prze­kazania. Nie było go już w ciele, które leżało przede mną.

Angela. Angela nie przygotuje już swojemu dziecku kolejnego posiłku, nie dotknie córki czule i z miłością, nie otrze jej łez. A przecież tak niedawno szykowała mi jedzenie w swojej kuchni i uśmiechała się do mnie.

Oni byli moimi przyjaciółmi.

A teraz leżeli martwi.

Nie byłam przygotowana na tak silne poczucie żalu. To sprawiło, że świat wokół mnie zawirował, drżałam gdzieś w środku i nie mogłam o niczym myśleć, nic zrobić. Łzy szczypały mnie w oczy i poczułam, jak spływają, zimne niczym diamenty.

Ciemne oczy Luisa spoglądały na mnie, rozpalone nie z rozpaczy, lecz z wściekłości.

- Gdzie byłaś? - wrzasnął, chwycił mnie za ramiona i potrząsnął mną brutalnie. - Ty suko, gdzie polazłaś? Oni wtedy tu ginęli! Umierali!

I wtedy zrozumiałam. Angela i Manny upadli, kiedy puściłam się w pogoń za samochodem. Zostawiłam Luisa samego, z przerastającym go zadaniem ratowania brata i jego żony... albo choć jednej z tych osób.

Poświęciłam energię na szukanie odwetu. Czy stałoby się inaczej, gdybym od razu połączyła się z Luisem i próbowała zagoić zadane przez kule rany? Nie, mówiło coś we mnie, ale nie mogłam być tego pewna. Gdybym działała dla życia, zamiast dla śmierci...

Luis potrząsnął mną znowu, krzycząc na mnie po hiszpańsku.

Odepchnęłam go, mocno napierając przedramionami na jego ręce, i oddychałam głęboko, żeby się uspokoić. Serce mi waliło, a łzy płynęły zimnymi strumieniami. Czułam się martwa w środku, nie tylko z braku energii, ale dlatego, że utraciłam coś, co ceniłam, a o czym wcześniej nie wiedziałam.

- Isabel - powiedziałam. Luis, z twarzą wciąż wy krzywioną z furii i żalu, przetoczył się na pięty, odsuwając się ode mnie, i spojrzał na swoją bratanicę. Płakała, zwinięta w kłębek, przyciskając do piersi lalkę o brudnej twarzy.

- Och, mija - szepnął i wściekłość go opuściła. - Och, nie.

Powstał, poruszając się z trudem, jak ktoś dwukrotnie starszy, i wziął dziewczynkę na ręce. Przyłożyłam dłoń do jej pleców - częściowo po to, by ją pocieszyć, a po części, aby wyczuć, w jakiej kondycji fizycznej się znajduje.

Nie była ranna, ale ręce Luisa pozostawiły na ubraniu dziewczynki ślady krwi jej ojca.

- Wejdź z nią do domu - nakazałam. - Wezwij policję.

Ruszył w górę po schodach wiodących do frontowych drzwi. Isabel miała oczy otwarte, ale jakby nic nimi nie widziała. Ssała swój kciuk.

Luis odwrócił jej twarzyczkę w drugą stronę, by nie patrzyła na mnie i na martwych rodziców, po czym rzucił mi gniewne spojrzenie, które wystraszyłoby nawet samego Ashana.

- Powinnaś była tu zostać, ty cholerny dżinnie - ode­zwał się do mnie. - Gdybyś pozostała, oni nadal by żyli.

Kiedy uklękłam obok martwego ciała człowieka, który był moim Łącznikiem i pierwszym prawdziwym przy­jacielem, wiedziałam, że Luis ma rację.

Powinnam była zostać.

7

To dziwne, jak szybko tragedia jednej osoby staje się za­jęciem dla kogoś innego. Najpierw pojawili się ludzie z po­gotowia ratunkowego, chociaż niewiele mieli do zrobienia; dobrze wiedzieli, że ani Angela, ani Manny nigdy już nie ożyją. Zostawili więc ciała tam, gdzie leżały, na frontowym podwórku, by zajęła się nimi policja. Odchodząc, rozmawiali o tym, żeby wpaść gdzieś na posiłek.

Życie toczyło się dalej.

Miałam ochotę ich zniszczyć, zdmuchnąć niczym świece, ale wiedziałam, że Manny i Angela nie chcieliby tego. Zresztą nie miałam na to siły.

Stałam, nieruchoma i cicha, czekając. Nie opuszczę was, pomyślałam. Drugi raz tego nie zrobię.

Chwilę później przyjechała policja - oznakowanym radiowozem z błyskającymi światłami i wyjącą syreną. Jeden z policjantów od razu podszedł do mnie; inny zaczął odganiać tłumy sąsiadów i przechodniów, którzy się zebrali, by się pogapić.

- Proszę pani?

Oderwałam wzrok od zakrwawionej, martwej twarzy Manny'ego, żeby spojrzeć na spokojną twarz stojącego obok policjanta.

- Jak się pani nazywa?

- Cassiel - odparłam. Zapisał coś i czekał, jak gdy bym powinna dodać coś jeszcze. Ach, tak. Nazwisko. Ludzie mają nazwiska, określające ich pochodzenie rodowe. - Rosę. Cassiel Rosę. - Tak było napisane na dokumencie tożsamości, który trzymałam w kieszeni. Wyjęłam go, gdy policjant o to poprosił. Zapisał jeszcze kilka informacji, zanim oddał mi dokument.

- Czy może mi pani powiedzieć, co się tutaj wydarzyło?

Opisałam to najlepiej, jak potrafiłam. Podjechał czarny samochód osobowy, zaczęła się strzelanina. Rzuciłam się w pogoń za autem. Przerwałam nagle, nie chcąc przyznać, że to ja spowodowałam wypadek.

Kiedy zamilkłam, policjant nie odzywał się jeszcze przez chwilę.

- Pani... ich goniła.

- Tak.

- Ścigała pani samochód pełen bandytów, którzy właśnie ostrzelali dom?

- Tak. - Nie wiedziałam, czemu o to pyta. Nie wydawało mi się, żebym wyrażała się niejasno.

- Dogoniła ich pani? - zapytał.

- Samochód się rozbił - odparłam z roztargnieniem.

- Wezwałam karetkę.

- Proszę pani... - Pokręcił głową. - Co, u licha, sobie pani wyobrażała? Mogli zabić również i panią.

Z pewnością. Zastanawiałam się, czemu sądzi, że o tym nie wiem, ale milczałam.

- Czy znała pani tych dwoje?

- Tak - odrzekłam cicho. - To Manny i Angela Rocha. Mieszkali tutaj z córką, Isabel.

- Isabel - powtórzył, zapisując w swoim notesie. - Gdzie jest ta córka?

- W domu ze swoim wujem Luisem. Ona ma pięć lat. Policjant znieruchomiał, zerkając na mnie i znowu coś zanotował.

- Przebywała tutaj, kiedy to się stało?

- Tak.

- A jej wuj?

- Też.

- Czy któreś z nich jest ranne?

- Nie.

- Czy widziała pani któregoś z tych ludzi, którzy strzelali?

Pokręciłam przecząco głową.

- Byłam po drugiej stronie ulicy - odparłam. - Wysia­dałam z samochodu.

Postukał długopisem w notes.

- Jaki ma pani związek z tym wszystkim?

- To znaczy?

- No, proszę pani. Jakoś mi pani tu do tego wszystkiego nie pasuje.

Pewnie, że nie. Nie potrzeba wielkiego detektywa, żeby to stwierdzić.

- Jestem znajomą Manny'ego Rochy - wyjaśniłam. - Pracowałam z nim.

To wydawało się do przyjęcia.

- Gdzie?

- W firmie „Rocha - Usługi Środowiskowe”.

- A czym właściwie się w niej pani zajmowała? Obrzuciłam go obojętnym, pozbawionym emocji spojrzeniem.

- Analizami.

Uwierzył w to albo i nie, ale nie wydawało się, by miał ochotę drążyć ten temat. Zapisał mój numer telefonu i adres i wszedł do domu, żeby porozmawiać z Luisem.

Znowu pozostałam sama z zabitymi.

Dla dżinna śmierć to rozpad - unicestwienie. Odłączenie, trochę podobne do tego, jakie zgotował mi Ashan. Ale to...? Ciało pozostało - nieustanne przypo­mnienie tego, czym wcześniej było. Ale oczy Manny'ego choć otwarte, nadal były ciemne. Chciałam, żeby powróciła do niego świadomość. Pragnęłam, żeby Manny spojrzał na mnie jeszcze choć raz. Chciałam mu powiedzieć, że żałuję swoich wybryków.

On nie przepadł, coś mi mówiło. Nic nie ginie do końca.

Jednak moje połączenie z nim uległo zerwaniu, a nawet jeśli dusza Manny'ego gdzieś powędrowała, to udała się do miejsca, do którego nie miałam dostępu i pewnie nigdy nie mogłabym tam dotrzeć. W tym świecie pozostała po nim luka.

Byłam sama. Dziwne, że to tak bardzo doskwiera.

Jako następny podszedł do mnie detektyw w po­gniecionym ubraniu, wyglądający na zmęczonego, który zadał mi te same pytania, co poprzedni policjant. Udzieliłam mu identycznych odpowiedzi. Porozmawiał też z Luisem, który wciąż był w domu, a potem przyjechał samochód koronera.

Wydało mi się dziwne, że minęła prawie godzina, zanim w końcu uznano Manny'ego i Angelę za martwych. Przypomniałam sobie dawniejsze czasy i obyczaje - kapłan mógłby postukać ich w czoła małym młotkiem, by przekazać bogom, ale nikt nie miałby wątpliwości, że nie żyją. Teraz jednak, w dzisiejszych czasach, zrobiono im zdjęcia, by udokumentować koniec ich życia, a potem podniesiono ich i zapakowano w czarne plastikowe torby.

Zostali zabrani.

Przyglądałam się, jak wynoszono ciała, i poczułam kolejne ukłucie żalu. Wśród ludzi śmierć przebiegała eta­pami i z każdym krokiem zrywały się kolejne więzy. Ile jeszcze ich pozostało?

Wcale nie musisz tego wszystkiego czuć, mówiło coś we mnie. Możesz odejść. Wróć do Strażników i powiedz im, że potrzebny ci nowy przydział. Nie musisz już więcej widywać się z Luisem ani Isabel.

Tak mnie kusiło, żeby odejść, zostawić to za sobą w ludzkim świecie, do którego przecież należało. Zacząć wszystko od nowa. Mogłabym zdecydować się na odejście. To byłoby łatwe.

Zgodne z tym, jak postępują dżinny.

A jednak zamiast tego usiadłam na schodach ganku i czekałam.

Po jakimś czasie wozy policyjne odjechały, gapie się rozeszli. W domu rozdzwonił się telefon i słyszałam przytłumiony głos Luisa wyjaśniającego rozmówcom, co się stało. Telefonowali przyjaciele, rodzina, a pewnie też Strażnicy.

Isabel płakała. Zawodziła. Był to krzyk dziecka zda­jącego sobie sprawę z tego, że jego świat się rozpadł. Nie byłam człowiekiem. Nie mogłam złożyć jej fałszywych obietnic, a tamta myśl wciąż we mnie tkwiła: mogłabym odejść. Po prostu oddalić się od całego tego bólu, od tej bezsensownej, głupiej śmierci.

Kiedy noc zaczęła zapadać, stuknęły frontowe drzwi siatkowe, zaskrzypiało drewno i Luis usiadł obok mnie na schodach. Pachniał mydłem i szamponem, świeżo wypranym ubraniem. Nie było już na nim nawet śladu krwi Manny'ego.

Milczał przez chwilę. Patrzyliśmy, jak słońce zachodzi w jaskrawej feerii barw.

- Isabel chce cię zobaczyć - powiedział. - Wejdziesz do środka?

Odwróciłam się i spojrzałam na niego. Nie patrzył mi w oczy.

- Zrób to dla niej - dodał. - Nie dla mnie. Mnie nie obchodzi, co zrobisz, do cholery.

Wstałam i weszłam do domu. Pachniał jak... dom. W powietrzu wciąż unosił się zapach ostatniego posiłku przygotowanego przez Angelę. Było czysto, ciepło i przy­tulnie. W kuchni talerze i szklanki nadal leżały w zlewie, czekając, aż ktoś je umyje. Odkręciłam ciepłą wodę, do­dałam trochę płynu do naczyń i wyszorowałam je starannie, zanim weszłam do dziecięcej sypialni.

Luis ułożył Ibby w łóżeczku i otulił, ale nie spała. Wciąż trzymała kciuk w ustach, a oczy miała ciemne i otwarte szeroko.

Przysiadłam na brzegu łóżka i bardzo delikatnie po­gładziłam jej jedwabiste ciemne włosy.

- Ibby - powiedziałam. - Jestem tutaj.

Nie odezwała się, ale zwinęła się przy mnie w kłębek. Łzy spływały jej z oczu w ciszy. Wzięłam ją na ręce - ciężką, ciepłą i jakże ludzką - i kołysałam, aż zaczęła płakać na­prawdę. Pulchne rączki obejmowały mnie mocno za szyję.

Zanurzyłam twarz w jej czystej bawełnianej koszuli nocnej. To miało ją pocieszyć, nie mnie. Dżinny nie roz­paczają. Dżinny odchodzą.

Zajęło to dużo czasu, ale Ibby zasnęła w końcu, wciąż pozostając w moich ramionach. Położyłam ją z powrotem do łóżka i wyszłam do pogrążonego w mroku saloniku, w którym siedział Luis.

Przykucnęłam przy jego krześle, tak że nasz wzrok znalazł się na jednym poziomie, chociaż Luis na mnie nie spojrzał.

- Nie prosiłabym o to - zaczęłam - gdyby Manny nie odszedł. Potrzebuję... - Nie potrafiłam dokończyć tej prośby. Luis poruszył ciemnymi oczami, a od jego spoj­rzenia przeszedł mnie dreszcz.

- Potrzebujesz mocy - rzekł. - Tak?

Pokiwałam głową. Wyciągnęłam swoją chudą białą rękę, a on uchwycił ją w miażdżącym uścisku swoją dużą silną dłonią.

- Dobrze - odparł. - Masz. Weź ją sobie.

Moc przemknęła przez połączenie, paląca i wściekła, a ja wciągnęłam jej tyle, ile mogłam, zanim wyszarpnęłam w końcu dłoń z jego ręki. Dalej patrzył na mnie gniewnie, a skradziony ogień w moim wnętrzu dał mi wgląd w różne sprawy, czego wcale nie pragnęłam.

- Obwiniasz mnie - powiedziałam.

- Oczywiście, że cię obwiniam.

- Jednak ci ludzie w samochodzie strzelali do ciebie, a nie do mnie - zauważyłam cicho, bez oskarżania, ale Luis drgnął, jakby ktoś go uderzył. - Prawda?

Nie odpowiedział. Spoglądał przeze mnie gdzieś w dal, na jakieś wydarzenie z przeszłości, którego nie potrafiłam dojrzeć. Jako dżinn powinnam była wiedzieć; jako człowiek nie dostrzegałam nawet zarysów tego czegoś. Ta frustrująca sytuacja, w której jakoś się znalazłam, przy­prawiała mnie o ból głowy.

- Być może - odezwał się w końcu. - Policja mówi, że w tym samochodzie byli ludzie z klanu Norteño, więc możliwe, że polowali na mnie. A co? Czy przez to czujesz się lepiej, bo zostawiłaś Manny'ego i Angelę, że by konali, podczas kiedy sama zgrywałaś bohaterskiego dżinna?

Tym razem ja zadrżałam, przynajmniej wewnątrz, w sobie.

- Nawet gdybym została na miejscu, nawet gdy bym wykorzystała każdy gram swojej mocy i unice­stwiła w ten sposób siebie, nie uratowałabym Angeli. Była martwa w chwili, gdy kula wbiła się w jej mózg. Prawdopodobnie nie zdołałabym też uleczyć uszkodzonego serca Manny'ego.

Luis to wiedział. Był Strażnikiem Ziemi; gdyby prze­myślał sprawę na chłodno, stwierdziłby to samo, jednak nie potrafił się z tym pogodzić.

Zapadła cisza, ale po chwili Luis rzekł:

- Wynoś się. Nie chcę cię w tym domu. Wstałam, nie podeszłam jednak do drzwi.

- Isabel...

- Jest moją bratanicą. Zaopiekuję się nią. - Spoglądał na mnie przekrwionymi oczami. - Odejdź. Pobieraj sobie swoje darmowe obiadki gdzie indziej. Nie jesteś stąd.

Nikt - ani człowiek, ani dżinn - nigdy nie mówił do mnie takim tonem, nie używał takich słów. Gdyby tak zrobił, wydałby na siebie wyrok śmierci, gdyż zniszczyła­bym go z całą mocą, jaka tętniła w moich żyłach.

A jednak odeszłam. Opuściłam dom, zamykając za sobą cicho drzwi, a kiedy stałam w ciemności, uświado­miłam sobie, że nie mam samochodu, którym mogłabym pojechać do swojego mieszkania.

Odwróciłam się w prawo i zaczęłam iść.

Nie poszłam do siebie. Zbliżyłam się do budynku, w którym znajdowało się moje mieszkanie, ale nie było w nim nic, co by mnie przyciągało. Spacerowałam więc całą noc, rozmyślając. Świat przesuwał się obok mnie w postaci rozmazanych świateł, odgłosów, śmiechów do­latujących skądś w oddali. Nic z tego nie miało znaczenia. Nie potrafiłam opuścić więzienia, jakim było moje własne ciało, i zamknięta wewnątrz tej klatki czekałam na... coś.

Rano zaczął dzwonić mój telefon. Były to wiadomości z organizacji Strażników. Manny prawdopodobnie miał rację; przypuszczali, że przyczyniłam się do śmierci Molly z El Paso.

Przyszło mi do głowy, że jednak jest coś, co mogłam zrobić. Coś, żeby rozproszyć mrok, jaki we mnie zapa­nował.

Wystąpić przeciwko temu światu, który mnie zranił. Scott Sands, zwierzchnik Manny'ego, mieszkał w centrum Albuquerque, w luksusowym wysokościowcu, z którego roztaczał się widok na porośnięte sosnami góry. Znowu ruszyłam przed siebie. Ruch był dla mnie ważny, lecz nie spieszyłam się za bardzo. Nie teraz. Wieżowiec miał elektroniczny system zabezpieczeń, który łatwo było zmylić. Wbiegłam po schodach. Na samej górze, na ostatnim piętrze, moim oczom ukazał się cichy, wyłożony chodnikiem korytarz z wieloma solidnymi, kosztownymi drzwiami. Pewnie mogłabym zapukać.

Zamiast tego otworzyłam z hukiem drzwi z numerem 1514, a potem roztrzaskałam szyby okienne, z których składała się cała tylna ściana mieszkania. Zimne górskie powietrze wtargnęło do wnętrza ze świstem, na co Scott Sands zerwał się na równe nogi. Był jeszcze w szlafroku i kapciach. Z zadowoleniem stwierdziłam, że mieszka sa­motnie - nie zawahałabym się także, gdyby zasłonił się własną rodziną, jednak ulżyło mi, że do tego nie doszło.

Był sam - co pogarszało jego sytuację, gdyż teraz wcale nie musiałam się spieszyć.

Skulił się ze strachu przede mną, a potem przypomniał sobie, że jest Strażnikiem i przystąpił do kontrataku.

Elektryczność zaiskrzyła i wypłynęła ze wszystkich gniazdek w mieszkaniu, tworząc na dłoni Scotta grot o różowym odcieniu, który wystrzelił w moją stronę.

Uchyliłam się z łatwością. Elektryczny ładunek uderzył w ścianę, odbił się i rozprysł na dywanie, zwęglając go na cuchnący żużel.

- Czy to wszystko, na co cię stać? - spytałam i za­częłam zbliżać się do niego. - Spodziewałam się czegoś więcej po mordercy bez skrupułów. Może powinieneś spróbować jeszcze raz.

Odskoczył ode mnie niezdarnie, błyskając bladymi nogami pod mechatym czarnym szlafrokiem. Wiatr dmuchnął w niego, podrywając w górę gazety i papiery, które zatańczyły wokoło.

Scott wykorzystał pęd powietrza, tworząc z papieru ostry wir między nami. Nie miałam władzy nad wiatrem, ale ponieważ moc, którą czerpałam, była ziemska, cisnęłam w niego tymi papierzyskami, by oblepiły go niczym dusząca, dławiąca chmura. Przywarły do jego ust, nosa i oczu, wzbudzając w nim paniczny lęk. Stracił kontrolę nad wirem.

Złapałam go za gardło, zanim zdołał zedrzeć papiery przylegające mu do oczu, a ziemska moc płynąca w moich żyłach sprawiała, że byłam o wiele silniejsza niż przeciętny człowiek moich rozmiarów. Bez trudu mogłabym je zmiażdżyć.

Zamiast tego przytrzymałam Scotta, wpatrując się w jego szeroko rozwarte wystraszone oczy. I myśląc o otwartych oczach Manny'ego, gdy spoglądałam na niego po raz ostatni. Otwartych i pustych.

- Nająłeś Strażniczkę Ognia, żeby spalić biuro Manny'ego Rochy - powiedziałam. - I przy okazji zabić obu braci, jeśli się uda. Tak?

Wbił się paznokciami w moją dłoń, ale łatwiej byłoby mu rozewrzeć imadło piórkiem.

- Tak - wydusił z siebie. - Tak!

- Czy to ty zorganizowałeś zamach na dom Manny'ego?

Nie odpowiadał. Jego źrenice były wielkie, a twarz sina. Przyszło mi do głowy, że może potrzebować po­wietrza, by mi odpowiedzieć, i rozluźniłam nieco uścisk, wpuszczając odrobinę tlenu do jego płuc.

- Moja cierpliwość się wyczerpała, Strażniku Sands. Odpowiadaj i to już.

- Nie - wydyszał. - To nie ja!

- Czemu więc zdemolowałeś biuro Manny'ego?

- Ja... nie mogę oddychać...

- O to właśnie chodzi w duszeniu - wyjaśniłam. - No już, mów szybko, jeśli chcesz żyć.

Twarz Scotta była rozdęta, oczy wychodziły mu z orbit i teraz naprawdę się bał. Zabiłby mnie, gdyby mógł, ale to ja miałam nad nim przewagę i miażdżyłam mu gardło.

- Rozkazy - zdołał wydusić. - Z Rancza.

- Z Rancza - powtórzyłam. Nic mi to nie mówiło. - Jakiego Rancza? Gdzie?

- Pomyłka - wyrzęził. - Dokumenty. Trzeba było ich zabić, na wypadek gdyby wiedzieli...

Nie wypowiedziałby kolejnego słowa, nawet gdybym ścisnęła go mocniej. Zdjęłam ręce z jego szyi i pozwoliłam mu upaść na podłogę. Przykucnęłam obok, patrząc mu w oczy. Był półprzytomny, a jego przerażenie graniczyło z szaleństwem.

- Boisz się swoich szefów bardziej ode mnie - stwier­dziłam. Nie musiał mi przytakiwać; to było dostatecznie jasne. - Czy naprawdę sądzisz, że to mądre, Strażniku Sands? Wydaje mi się, że już zrozumiałeś, jak niewiele obchodzi mnie twoje żałosne życie.

Zamrugał, patrząc na mnie, i odparł:

- Ty nic nie wiesz. Nie rozumiesz.

- Oczywiście i mało mnie to obchodzi. Roześmiał się. Zaśmiał się. Urywanym, ochrypłym chichotem. Potem przetoczył się na ręce i kolana. Jego luźny szlafrok wlókł się za nim, gdy Strażnik pełzł po spalonym dywanie.

Dotarł do parapetu, zerknął na mnie i dostrzegłam iskrę szaleństwa w jego oczach.

- Nie możesz jej pokonać - rzekł. - Chciałbym zoba­czyć, jak spróbujesz to zrobić, ty suko.

Po tych słowach rzucił się do przodu w pustą prze­strzeń.

Podeszłam do okna i odsunęłam na bok powiewające, chłostane wiatrem zasłony. Słońce świeciło jasno, a w oddali delikatny błękit nieba Nowego Meksyku lśnił nad górami.

Na chodniku na dole nie było śladu Strażnika Scotta Sandsa. Tak jakby... odleciał.

Strażnicy mieli niezwykłe moce, to prawda, ale nawet gdyby okazał się zdolny do takiego wyczynu, to wciąż byłoby go widać na tle jasnego porannego nieba.

A on po prostu... znikł. Jak gdyby - i to uderzyło mnie najbardziej - odszedł do sfery eterycznej. Dżinn mógłby to zrobić... ale przecież Sands nie był dżinnem. Co prawda niektórzy spośród dżinnów potrafili przenosić ludzi przez sferę eteryczną, nie wyrządzając im przy tym krzywdy, ale z pewnością niewielu było takich, którzy robiliby to na każde zawołanie.

Przez długą chwilę stałam w miejscu, wpatrując się w to, co wydawało się niemożliwe, a potem przeszłam powoli przez potłuczone szkło do rozwalonych drzwi. Usłyszałam syreny w dole na ulicy, co było prawdopo­dobnie reakcją na dokonane przeze mnie włamanie do tego mieszkania.

I znowu poczułam, jak oplata mnie sieć, i nie wie­działam, jak się z niej uwolnić. To była sprawa ludzi, Strażników, a dla dżinna brakowało w tym miejsca.

Zadzwoniła moja komórka. Tym razem odebrałam ją, schodząc schodami do poziomu ulicy.

- Cześć - usłyszałam męski głos. - Tu Lewis Orwell. Wpadłaś w niezłe tarapaty.

- Wiem - odparłam.

- Zabiłaś kogoś, Cassiel?

- Nie. - Formalnie rzecz biorąc. - Możliwe, że cztery osoby w samochodzie, z którego zastrzelono Manny'ego. Czy oni się liczą?

Westchnął.

- To pytanie, którego nie mamy teraz czasu roztrząsać. Czy zabiłaś jakichś Strażników?

- Nie.

- Pytam, bo powiedziano mi, że to zrobiłaś. - Za milkł na moment. - Manny nie żyje. Czy masz z tym coś wspólnego?

- Nie - odparłam. - Poza tym, że byłam tam i to widziałam.

Ktoś wchodził po schodach. Zastygłam na podeście, na którym się znajdowałam, przyciskając ramiona do betonu i pragnąc stać się niewidzialna. To była sztuczka Strażników Ziemi, kosztująca stosunkowo niewiele energii, i udała się wspaniale. Policjanci przebiegli obok mnie, kierując się schodami w górę. Poczekałam, aż pokonają dwa piętra, a potem znowu ruszyłam dalej.

- Potrzebuję twojej pomocy - powiedziałam.

- Nie da rady. Mamy w tej chwili własne poważne problemy. Wszyscy Strażnicy, których jestem w stanie złapać, jadą ze mną za granicę. Większość dżinnów też się z nami wybiera. Jedyne, co mogę zrobić, to powie­dzieć ci, gdzie znajdziesz pewne środki.

- Środki?

- Pieniądze. Dowód tożsamości. - Przez słuchawkę telefonu usłyszałam szum oceanu, wyraźny i rytmiczny.

- Muszę już kończyć. Nie będziesz się mogła do mnie dodzwonić, póki nie wrócę, bądź więc ostrożna. Czy jesteś gotowa na przyjęcie pewnej informacji?

- Tak - odparłam. - Jestem gotowa.

Niespodziewanie to, co mi podał, nie było adresem, ale koordynatami - ciągiem liczb. Zapamiętałam je i po­wtórzyłam, a potem Lewis nagle zamilkł i rozmowa się zakończyła.

Kiedy próbowałam zatelefonować jeszcze raz, numer nie odpowiadał.

Strażnicy zmagali się z zagrożeniami, które nie miały ze mną nic wspólnego. Nawet dżinny brały w tym udział. Miałam silne przeświadczenie, że moje przetrwanie zależy teraz wyłącznie ode mnie i, jeśli chcę szukać jakiejś sprawiedliwości dla Manny'ego Rochy, jego żony i córki, to muszę najpierw ratować siebie.

Sama.

Pokonałam resztę schodów i wyślizgnęłam się bocz­nym wyjściem. Mój wygląd był już nie tylko egzotyczny, ale i niebezpiecznie zdradliwy. Potrzebowałam pewnych rzeczy.

Na szczęście ludzki świat był ich pełen.

W toalecie na stacji benzynowej ufarbowałam włosy. Ostry chemiczny zapach przywarł do mnie i dawał się wyczuć nawet wtedy, gdy starłam nadmiar farby i wy­suszyłam włosy najlepiej, jak potrafiłam, korzystając z suszarki do rąk. Nie wyglądały już przynajmniej jak biała purchawka, teraz były różowe, nieco jaśniejsze na końcach. Uświadomiłam sobie, że przypominam jedno z tych niezdrowo wyglądających lukrowanych ciastek ze sklepu spożywczego.

Za ostatnie pieniądze, jakie miałam, kupiłam ubrania na zmianę i zestaw do makijażu. Rozmyślnie zmieniłam styl stroju, wybierając ciuchy w jaskrawych kolorach i zrobiłam sobie krzykliwy, nieco wyzywający makijaż. Wyglądałam teraz młodo i ekstrawagancko, i zauważyłam, że po takim przeobrażeniu większość ludzi odwraca ode mnie wzrok.

Nie przypominałam już łatwo rozpoznawalnej albinoski w bieli, którą widziano w miejscach tak wielu zbrodni - i na tym właśnie mi zależało.

Współrzędne podane przez Lewisa doprowadziły mnie do starej dzielnicy w centrum Albuquerque, a tam do zacienionego miejsca obok masywnego brunatnego gmachu Narodowego Muzeum Atomowego. Był to po prostu nagi kawałek ziemi z dużym płaskim kamieniem. Ludzie nagryzmolili na jego powierzchni jakieś słowa, ale upływ czasu sprawił, że zblakły i na zawsze przeszły do historii; zastanawiałam się przez chwilę, jak Lewis mógł się spodziewać, że odnajdę coś w tak opustoszałym miejscu.

Jednak jeden z wyblakłych napisów przyciągnął mój wzrok, ponieważ był to hieroglif Strażników. Powiodłam po nim palcem, po czym uniosłam kamień.

Pod spodem zobaczyłam wilgotną ziemię; tworzyła ona nieznaczne wgłębienie, jakby coś było tam zakopane. Zagłębiłam w niej palce i dotknęłam zimnego metalu - cylindrycznego pojemnika z zakręcaną pokrywką. Była przyspawana w taki sposób, że każdy kompetentny Strażnik Ziemi poradziłby sobie z jej otwarciem, ale zwykły człowiek miałby z tym kłopoty. Otarłam sobie palce, zdejmując pokrywkę, ale za to w środku znalazłam złożony kawałek kartki i trzy plastikowe torebki.

Informacja, choć niepodpisana, pochodziła najwy­raźniej od Lewisa Orwella i brzmiała tak:

Jeśli trzymasz to w ręce, jesteś Strażnikiem Ziemi, który ma kłopoty, a ja zdecydowałem, że warto ci pomóc. W torebkach znajdują się pieniądze, dwie nowe karty kredytowe z wysokim limitem oraz zestaw czystych dokumentów tożsamości, jeśli nie możesz używać nadal swojego nazwiska. Jedna uwaga: jeśli użyjesz ich bez mojego pozwolenia, zabiję cię. Zadzwoń najpierw. Numer znasz.

Uznałam, że skoro Lewis przysłał mnie tutaj, nie ma potrzeby, bym dzwoniła do niego ponownie. Otworzyłam po kolei wszystkie torebki. Gotówka - kilka tysięcy dolarów w używanych banknotach. Dwie karty kredytowe, jak obiecał, na neutralnie brzmiące imię i nazwisko: Leslie Raine. Dokumenty tożsamości - teksańskie prawo jazdy, metryka urodzenia i paszport - wystawione na to samo nazwisko. Zdjęcie przedstawiało istotę ludzką, pozbawioną wyrazistych cech którejś z płci. Skoncentrowałam się po kolei na każdej z fotografii, korygując ich zabarwienie w taki sposób, by wizerunek zaczął bardziej przypominać mnie, w tym również moje nowe różowe włosy.

Zapisałam swoje imię i datę na odwrocie notatki i włożyłam ją z powrotem do pojemnika, który zamknęłam, po czym ponownie ukryłam pod kamieniem.

Leslie Raine.

To imię i nazwisko wydawały się moje tak samo, jak jakiekolwiek inne.

Wyjechałam z Albuquerque dopiero co kupionym mo­tocyklem. Prawo jazdy, jakie dostałam wraz ze swoją nową tożsamością, nie pozwalało mi, jak się dowiedziałam, na kierowanie tym pojazdem, póki nie zdam koniecznych egzaminów. Jednakże mimo nowego przebrania, nie czułam się na tyle swobodnie, żeby iść na policję i przejść taki test. Poprosiłam po prostu, żeby pokazano mi, jak wygląda prawo jazdy na motor, co pozwoliło mi odpowiednio zmodyfikować dokument, który miałam przy sobie.

Skłamałam, solennie przyrzekając sprzedawcy, że pójdę prosto do odpowiedniego urzędu, aby uzyskać po­trzebne dokumenty. Przestał zadawać pytania, gdy tylko terminal wypluł potwierdzenie ściągnięcia odpowiedniej kwoty z mojej karty kredytowej i dodatkowo wyposażył mnie w czarny kask, białą skórzaną kurtkę, rękawiczki i skórzane ochraniacze na spodnie. Włożyłam te rzeczy w przebieralni, wzięłam kask, wsiadłam na motocykl i przez chwilę rozgryzałam mechanikę tego pojazdu.

- Jest pani pewna, że sobie z tym poradzi? - zapytał sprzedawca, kiedy zajmowałam się kontrolkami. - To spory motocykl.

Rzeczywiście. Był to lśniący motocykl marki Victory Vision, szary i stalowy, który kosztował Strażników cał­kiem niezłe pieniądze. Wciąż jednak uważałam, że lepiej kupić coś takiego niż samochód. Wątpiłam, czy miałabym ochotę godzinami tkwić w stalowym pudle, a jazda na motorze kojarzyła się ze swobodą. Czymś pełnym energii i mocy.

Włączyłam silnik i delektowałam się jego drżącym warkotem. Nacisnęłam na pedał gazu, wsłuchując się we wspaniały ryk, i po raz pierwszy w swoim ludzkim życiu uśmiechnęłam się całkiem naturalnie.

- Jest wspaniały - oświadczyłam. Włożyłam kask, podniosłam podpórkę i wrzuciłam bieg.

Sprzedawca pomachał mi na pożegnanie, co zobaczyłam w lusterku wstecznym. Skoncentrowałam się na kierowaniu motocyklem. Był to skomplikowany taniec równowagi, intuicji oraz opanowania i poczułam przypływ euforii, jakiej nie doznałam od chwili wejścia w ludzkie ciało. To... to była wolność. Byłam sama, uciekłam swoim wrogom i przynajmniej przez chwilę mogłam po prostu istnieć.

Dodałam gazu, kiedy wyjechałam poza granice miasta, a motocykl wyrwał ochoczo do przodu z gardłowym rykiem. Jego wibracje przechodziły przeze mnie, jasne i czyste, i wydawało się, że nie ma przede mną nic poza pustą, otwartą szosą. Wiatr napierał na mnie jak twarda ściana, wdzierając się w moje ubranie i włosy, owiewając mi szyję chłodzącym strumieniem.

Po pewnym czasie ludzkie troski powróciły, szepcząc w ciszy. Manny i Angela nie żyją. Nie możesz po prostu uciec. Jesteś im coś winna.

Był to dług, którego Luis Rocha nie pozwolił mi spłacić. Mogłabym odejść, a on zadowoliłby się takim roz­wiązaniem.

Z wielkim żalem doszłam do wniosku, że tego nie zrobię. Potrzebowałam wyjaśnień. Chciałam mieć pewność, że osierocone przez Manny'ego i Angelę dziecko pozna prawdę o swoich rodzicach - o ich poświęceniu, odwadze i dobroci, jaką mi okazali.

Ibby powinna też dowiedzieć się prawdy o ich śmierci. Znałam część odpowiedzi, ale nie całą. Scott Sands nie był zwyczajnym Strażnikiem i ścigał Manny'ego nie bez powodu.

Nie mogłam uwierzyć, że to się po prostu skończy.

Ranczo.

Musiałam odkryć, co się za tym kryło, bo inaczej Luis i Isabel nigdy już nie będą naprawdę bezpieczni.

Jazda z Albuquerque do Sedony w Arizonie trwała jakieś pięć godzin - niezwykle krótko, biorąc pod uwagę przyjemne doznanie związane z podróżowaniem na mo­tocyklu. Miałam wrażenie, jakbym swobodnie szybowała, co z kolei przypominało mi wszystko, czym kiedyś byłam. Mimo kasku na głowie czułam się mniej zamknięta niż w samolotach lub autach, a wiatr przepływający obok mnie i słońce przygrzewające w plecy przynosiły spokój, którego mi brakowało, choć wcześniej nie zdawałam sobie z tego sprawy.

Jako dżinn byłam powiązana z Matką poprzez Łącz­ników - a przez większość czasu, jaki ogarniałam pa­mięcią, takim Łącznikiem był dżinn o imieniu Jonathan, śmiertelnik, który umarł na długo przed okresem, od którego rozpoczęła się historia ludzkości. Wiele tysięcy lat później - a stało się to najwyżej zaledwie rok temu - Jonathan postanowił umrzeć, tym razem jako dżinn, aby jego przyjaciel David mógł żyć dalej i to poróżniło mój świat. Podzieliło nas na dobre, gdyż Ashan stał się kontaktem dla starych dżinnów, takich jak ja, a David Łącznikiem nowych dżinnów.

Istniały jednak inne sposoby docierania do Matki niż poprzez Łączników, a miejsce, do którego jechałam, stanowiło jedną z takich możliwości. Wybrałam je nie tylko dlatego, że było najbliższe, ale też najbardziej przy­jazne. Kaplica Świętego Krzyża w Sedonie stanowiła sanktuarium zarówno dla dżinnów, jak i dla ludzi i służyła dwóm celom. Ludzkie praktyki religijne nie były dla mnie takie ważne, ale w tej kaplicy przebywało wcielenie samej Ziemi - Wyrocznia.

Liczyłam, że Wyrocznia do mnie przemówi, choć zo­stałam uwięziona w podrzędnym ludzkim ciele.

Ostatecznie ona sama znalazła się kiedyś w podob­nym potrzasku.

Nigdy dotąd nie odwiedzałam tej kaplicy w ludzkiej postaci. To miejsce istniało też w sferze eterycznej od początku czasu, a nie byłam nigdy dotąd zmuszona kontaktować się z Wyrocznią, obarczona skórą i kośćmi. Kiedy płynnie wjechałam na parking na cicho warczącym motocyklu, słońce rzucało ostatnie promienie na skały z czerwonego piaskowca i był to najpiękniejszy widok, jaki ujrzałam, odkąd otworzyłam swoje ludzkie oczy.

Bałam się, że ona mnie nie przyjmie.

Pokonałam biegiem długie schody, mając nadzieję, że ta czynność przegoni narastający we mnie lęk, ale poczułam jedynie ból w mięśniach i pot spływający pod skórzaną kurtką. Tu zginął dżinn. Odczułam kiedyś to pełne mocy wydarzenie nawet tak daleko, na najwyższych poziomach sfery eterycznej. Ashan ją zabił. Nie liczył się z konsekwencjami tego czynu ani z tym, jak bardzo zła była na niego Matka Ziemia za tę zbrodnię.

Ashan też omal nie stracił życia. Nie sądziłam jednak, by czegokolwiek go to nauczyło.

Drzwi na końcu podestu były zamknięte. Pora od­wiedzin tego miejsca minęła, ale dotyczył on ludzi, a nie mnie.

Z pewnością nie mnie.

Wyciągnęłam rękę, by dotknąć metalowej klamki, i w odpowiedzi wyczułam za drzwiami poruszenie czegoś rozległego i potężnego, a jednocześnie niezwykle starego.

Drzwi otworzyły się, choć ich nie dotknęłam.

Promienie zachodzącego słońca wlewały się do wnętrza kaplicy przez wielkie witrażowe okna, zabarwiając ją żywymi odcieniami oranżu i przydymionej czerwieni.

Na drewnianej ławie z tyłu siedziała kobieta. Podchodząc do niej, zwolniłam. Nie spodziewałam się, że będzie tak wyraźnie rozpoznawalna. I tak bardzo podobna do swojej matki.

- Imaro - powiedziałam. - Jestem...

- Cassiel - odparła. Jej ciemne włosy powiewały na wietrze, którego nie czułam, a ceglanej barwy sukienka kołysała się wokół kolan i stóp. Twarz Wyroczni wy dawała się ludzka, ale oczy były nieśmiertelne i bardzo przenikliwe, nawet jak na dżinna.

Przykucnęłam na jednym kolanie i pochyliłam głowę.

- Nie trzeba - rzekła Imara. Jej głos zdawał się dobie gać z bardzo daleka, odbijając się dziwnym echem od ka­miennych ścian kaplicy. - Usiądź. Przebyłaś długą drogę.

Nie wiedziałam, czy ma na myśli moją niedawną podróż na motocyklu, czy taką w bardziej ogólnym sensie... Od dżinna do postaci, którą byłam teraz, co z pewnością oznaczało upadek z bardzo wysoka.

Swobodne zachowanie w jej obecności nie wydawało mi się właściwe, ale przysiadłam na końcu ławy, tak daleko od niej, jak tylko mogłam. Wyczuwałam w Imarze powolne, silne tętno ziemskiej mocy, niczym bicie serca Matki, i przerażało mnie to. Tęskniłam za tym i bałam się tego...

.. .Lękałam się, że już nie zasługuję na to, by to czuć. Pragnęłam tego jednak. Moje dłonie drżały pod wpływem strachu.

Imara rzekła:

- Niełatwo było mi przybrać tę postać, by móc z tobą rozmawiać. Nie mamy zbyt wiele czasu.

Unikałam jej wzroku.

- Potrzebuję... - Nie zdołałam dokończyć myśli. Ona i tak wiedziała.

- Nie mogę ci pomóc. Twoim Łącznikiem jest Ashan. Skoro on postanowił cię odciąć, żadna Wyrocznia nic nie może na to zaradzić.

- Ja... wiem. Nie proszę o to. - Czekałam, aż powoli pokiwa głową.

- W takim razie chodzi o twojego Strażnika - powie działa. - Chcesz wiedzieć, dlaczego wydarzenia potoczyły się w taki sposób. Dlaczego zginął.

- Wiem, dlaczego zginął. - Mój głos wydawał mi się ostry i dziwny. - Nieprzyjaciele go zastrzelili. Kule roz­szarpały mu ciało. A ja wybrałam zemstę, zamiast powinności.

- Niekiedy zemsta i powinność są jednym - rzekła Imara. Jej głos stał się jeszcze słabszy, a wiatr targał moc niej włosami. - Nie jestem już powiązana z ludzkim świa­tem, z wyjątkiem kontaktu, jaki mam przez swoją matkę, ale mogę zdradzić ci jedno: nie mogłaś go ocalić. Widzę wszelkie możliwe drogi, a dla Manny'ego Rochy i jego żony wszystkie one kończą się w tym samym miejscu.

Przypuszczałam, że doznam ulgi na wieść, że nie po­noszę winy za ich śmierć, ale tutaj, w tym cichym miejscu czułam tylko wielką pustkę.

- Lubiłam go bardzo - wyznałam. Zabrzmiało to nieco dziwnie. - Lubiłam Manny'ego. I Angelę też. A oni odeszli.

Imara przyglądała mi się i było coś przerażającego w tym, że patrzy na mnie tak wielka moc. Było w tym spojrzeniu współczucie, ale tak dalekie, że jego ciepło nie mogło mnie dosięgnąć.

- Wiem - odparła. - Ale tak wygląda ludzkie życie. Ta kruchość ma swoją własną moc.

Bałam się, że coś tak niesprawiedliwego wytrąci mnie z równowagi.

- Pragnę sprawiedliwości. Chcę, żeby ich zabójcy ponieśli karę.

- Ci, którzy ich zabili, już za to zapłacili.

- Niewystarczająco.

Nie odpowiedziała. Patrzyła tylko na mnie tak długo, że miałam wrażenie, jakby minęła w tym czasie cała era geologiczna.

- Zostawiłaś to dziecko - rzekła wreszcie.

- Musiałam. Policja...

- Ta mała za tobą tęskni. Bardzo się smuci i potrzebuje cię.

I nagle, z mocą, która mnie zaszokowała, przypo­mniałam sobie dotyk rączek Isabel na szyi i ciepło jej ciała w moich ramionach. Och. Zabolało mnie to tak bardzo, że splotłam ręce na brzuchu i zakołysałam się powoli w przód i w tył, próbując w taki sposób złagodzić cierpienie.

Ból wniknął jednak tylko głębiej, niosąc ze sobą straszliwe przygnębienie.

Poczułam, jak łzy zaszczypały mnie w oczy i spłynęły po twarzy. Głowę miałam rozpaloną i obolałą i z trudem chwytałam oddech.

Imara dotknęła mojego ramienia. Miałam nadzieję, że pod wpływem jej czułego gestu ból zelżeje, jednak zamiast tego smutek zwinął się i zacieśnił w dławiącą spiralę i zaczęłam szlochać, bezradna jak człowiek.

- Uczysz się - pochwaliła. - To dobrze. Nie możesz być teraz dżinnem, Cassiel. Musisz być kimś innym. To boli, ale jesteś kimś realnym. Związałaś się z tym światem.

Zawsze dotąd sądziłam, że dżinny są ze sobą mocniej związane - splecione nicią mocy. Teraz jednak zrozumiałam, że i ludzi łączą więzy, dziwne i trudne do rozwikłania.

Powinnam była pomyśleć, że znalazłam się w potrzasku. I właśnie tak pomyślałabym kiedyś.

- Musisz do nich powrócić - oznajmiła Imara. - Wiem, że to niebezpieczne, i wiem, że nie będzie łatwe, ale nie tutaj twoja przyszłość, nie ze mną ani z żadnym innym dżinnem. Twoja przyszłość to oni, ludzie. Jeśli chcesz się dowiedzieć, co spotkało twoich przyjaciół, musisz wrócić.

- Wrócić - powtórzyłam. - Wrócić do czego?

- Do Isabel. Do Luisa. - Barwa jej oczu zmieniała się od bursztynu, płomieni, czystego złota z samego ser ca słońca po czerń, a wreszcie szarość. - Wiem, że trud no w to uwierzyć, ale moc sprowadziła cię tu nie bez po­wodu, Cassiel.

Wciągnęłam powietrze głęboko w płuca i otarłam z twarzy łzy.

- Znalazłam się tu z powodu Ashana. Uśmiechnęła się, bardzo nieznacznie, i uniosła brew, a była w tym tak podobna do swej matki, że ja też prawie się uśmiechnęłam.

- A czyż on nie jest mocą?

Jej głos był teraz cichy jak szept, a niewidzialny wiatr, który ją omiatał, przybrał na sile. Imara cofnęła rękę i położyła ją na swoim kolanie.

- Zaczekaj - powiedziałam. - Proszę. Opowiedz mi o Ranczu. Oni zabijają, żeby chronić ten sekret. To musi być ważne.

- Jest ważne - odrzekła. - I będzie, dla ciebie. - Jej głos zanikał jak echo. - Idź już. Pamiętaj o Isabel...

Znikła jak płomień gasnącej świecy.

Siedziałam przez chwilę, wpatrując się w gęstniejący mrok za oknami, a potem wstałam i wyruszyłam w długą drogę do domu.

8

Znajdowałam się o trzy kilometry od Sedony, kiedy po­czułam, jak ziemia jęczy i pomrukuje, a wokół porusza się moc.

Tak... A więc wiedzą, gdzie jestem. Mogli to być Strażnicy; albo niewidzialny przeciwnik, którego tak bardzo się obawiał Scott Sands. Ktokolwiek to był, ścigał mnie i to ścigał szybko.

A ja ucieszyłam się, że dojdzie do otwartej walki.

Dodałam gazu i pochyliłam się nisko nad kierownicą, a szosa przeobraziła się w smugę czarnych i żółtych ruchomych cieni. Nie wzeszedł jeszcze księżyc, na ciem­nym niebie dogasały ostatnie promienie słońca. Z prze­ciwnej strony mknęły ku mnie światła nadjeżdżających pojazdów, jasne i oślepiające.

Jakiś wóz przeciął nagle linię dzielącą szosę i zarzuciło go w moją stronę. Zaklęłam pod nosem. Brakowało czasu na hamowanie i miałam tylko ułamek sekundy na decyzję. Dżinn przeżyłby taki wypadek; ja nie.

Przechyliłam się nieco i skierowałam motocykl wprost ku zbliżającemu się wozowi, ufając instynktom, których posiadania wcześniej nawet nie podejrzewałam.

Samochód minął mnie o centymetry, niemal ocierając się o motocykl. Pęd powietrza towarzyszący tej niedoszłej kolizji zachwiał mną i usłyszałam ciche, stłumione wrzaski ludzi w wozie. Nie byli moimi wrogami, wplątano ich w starcie, którego sensu nie rozumieli.

Nie mogłam im pomóc. Gdybym się zatrzymała, zgi­nęłabym. Miałam jednak nadzieję, że moi przeciwnicy po tej nieudanej próbie zamachu na mnie pozwolą im jechać dalej.

Przede mną zakołysało wielkim ciągnikiem z naczepą, na której zachwiały się samochody osobowe, gdy ciągnik ustawił się w poprzek szosy. Przewaliła się na bok i szorowała po asfaltowej nawierzchni w moim kierunku, sypiąc snopem iskier.

Zatarasowała drogę, nie pozostawiając nawet skrawka wolnej przestrzeni. Gdybym zjechała z szosy, na pewno miałabym wypadek - po obu jej stronach były tylko lotne piaski. A gdyby nawet to mnie nie wykończyło, straciłabym pojazd i stałabym się łatwym celem.

Wysłałam moce ku ziemi i doprowadziłam do wy­brzuszenia odcinka szosy. Asfalt wzniósł się, tworząc jakby skocznię, a ja przyspieszyłam, przelatując w po­wietrzu po wydłużonym, spłaszczonym łuku.

Opona tylnego koła motocykla niemal zawadziła o przewrócony i wciąż sunący po szosie wrak. Nie mogłam sobie pozwolić na oddech ulgi; czekało mnie lądowanie na motorze i wiedziałam, że nie jestem na tyle dobra w kierowaniu pojazdami, by bez trudu sprostać nowemu wyzwaniu. Wprawdzie wrodzona natura dżinna pozwalała mi uczyć się szybko, jednak w wielu rzeczach nie doszłam jeszcze do wprawy.

Wygięłam nieco następny fragment szosy, tworząc sobie rampę do lądowania, lecz mimo to impet, z jakim opony motocykla starły się z jej nawierzchnią, sprawił, że niemal przekoziołkowałam. Jakoś udało mi się opanować chwiejną maszynę i skupić uwagę na drodze przed sobą. Na razie nic nie podążało za mną; moi przeciwnicy już się o to zatroszczyli.

Następny atak miał nastąpić od przodu albo...

Nie było żadnego ostrzeżenia, tylko jakieś nieokreślone odczucie w lewym boku. Ledwie wystarczyło mi czasu, by zdać sobie sprawę, że szybkość tym razem mnie nie ocali.

Zdjęłam nogę z gazu i wcisnęłam hamulce.

Potężny pojazd terenowy na grubych oponach, czarny jak żuk, wyłonił się z rykiem z ciemności. Nie miał przednich świateł, lecz widać było nikłą poświatę nad tablicą rozdzielczą w kabinie, oświetlającą przerażoną twarz kierowcy. Próbował mnie ominąć, ale zablokowała mu się kierownica.

Ta wielka mechaniczna bestia zmierzała prosto na mnie.

Nie mogłam usunąć jej się z drogi. Wóz był za blisko, jechał za szybko, a gdy jego przednie koła zaczęły miażdżyć żwir na poboczu, wydawało się, że jeszcze nabrał prędkości.

Wraz z motocyklem przechyliłam się na prawy bok. Otarłam się nim o nawierzchnię szosy z potwornym im­petem, a szerokie ostrze straszliwego bólu przeszyło moje ciało, kiedy ciężar victory przygniótł mi prawą nogę.

Podwozie terenówki przemknęło nade mną, cuchnąc rozgrzanym metalem i olejem napędowym - trwało to przerażającą sekundę; potem kierowca stracił panowanie nad pojazdem, który zjechał z drogi po drugiej stronie, wznosząc tumany jasnego piasku.

Musiałam się podnieść, ale kiedy usiłowałam to zrobić, okropny ból przeszył moją prawą nogę - złamaną albo zwichniętą.

Przez kilka drogocennych chwil moc, która się na mnie zawzięła, nie miała nic, czym mogłaby we mnie rzucić. Nie zbliżały się żadne pojazdy. Te, które mnie mi­nęły, zamieniły się w kopcące wraki.

Wstawaj.

Noga, o czym się przekonałam, jęcząc żałośnie, nie zła­mała się, tylko była paskudnie potłuczona i zwichnięta.

Wstań!

Wydostałam się spod motocykla, przetoczyłam się i dźwignęłam. Musiałam opierać ciężar ciała na lewej nodze, wlokąc za sobą prawie bezużyteczną prawą, a uniesienie motoru stanowiło prawdziwą torturę. Machina, która wydawała się taka zwinna i lekka w trakcie jazdy, okazała się wyjątkowo ciężka w bezruchu.

Mój motocykl zajaśniał w nagłym błysku reflektorów. Nadjeżdżał następny pojazd. Zagryzłam wargi i próbo­wałam się uspokoić, wsiadając na motor.

Silnik nie chciał zapalić.

- Proszę - wyszeptałam i spróbowałam ponownie. I jeszcze raz. Przy trzecim podejściu silnik zakasłał, za­skoczył i zaryczał.

Wrzuciłam bieg i otworzyłam przepustnicę. Motor ru­szył naprzód, tylna opona zapiszczała i zakołysała na boki maszyną, a jej drgania wydały mi się rozgrzanymi młotami walącymi w moją prawą nogę. Światła zlewały się w plamy w moim polu widzenia i przez przerażającą sekundę pomyślałam, że ciało odmówi mi posłuszeństwa.

Zamrugałam, a świat nieco się uspokoił.

Zbliżający się pojazd był duży, jego kontury wyłaniały się z mroku, choć nie potrafiłam dostrzec na razie żadnych szczegółów. Jeśli to kolejny ciągnik z naczepą, którego zarzucało, to tym razem mogło mi się nie udać uniknąć zderzenia.

Pojazd rósł w oczach, a jego reflektory świeciły niczym szalone białe słońca...

... I przemknął obok mnie. Do nowego ataku nie doszło.

Odetchnęłam nerwowo i znowu wcisnęłam hamulce, zmuszając motocykl do gwałtownego hamowania, któ­remu towarzyszył lekki poślizg, ponieważ w ułamku se­kundy, kiedy tamten pojazd mnie mijał, rozpoznałam go. Był czarny i chromowy, z wymalowanymi czerwono - żółtymi płomieniami.

Spojrzałam w tył i dostrzegłam jaśniejące na czerwono światła hamowania, a po chwili usłyszałam przeszywający pisk, gdy wóz Luisa Rochy zatrzymał się w poprzek szosy, tarasując ją.

Zdjęłam uwierający kask, zimny pustynny wiatr ochłodził mi spoconą twarz i rozwichrzył włosy. Ryzykowałam trochę; to był rzeczywiście wóz Luisa, co jeszcze wcale nie oznaczało, że za jego kierownicą siedział właśnie Luis - a jeśli nawet, to siła, która mnie wcześniej zaatakowała, wcale nie musiała się posługiwać obcymi, niewinnymi ludźmi. Mogła równie dobrze wykorzystać jego, chwilowo mącąc mu świadomość.

Przez dobrą minutę wóz stał z pracującym silnikiem, a potem Luis Rocha otworzył drzwi i wyszedł na szosę. Nie wydawał się zaskoczony moim widokiem. Ani też szczególnie uradowany. Wyłączyłam silnik motocykla, zeszłam z niego i zajęłam się przetaczaniem go na pobocze, bardzo kulejąc przy każdym kroku.

Luis podszedł do mnie i bez słowa przejął maszynę. Po tym, jak odprowadził ją w bezpieczne miejsce, zwrócił się do mnie. W blasku przednich świateł ciężarówki wydawał się mroczny i kanciasty, a płomienny tatuaż na jego ramieniu zdawał się wić.

- Noga? - zapytał. Przytaknęłam ruchem głowy. Przykucnął i wprawnie przeciągnął dłonią od biodra do kostki; przygryzłam wargę, aby nie krzyknąć, kiedy na trafił na obolałe miejsce. - Nie mogę cię tutaj opatrzyć. Musimy jechać. Wsiadaj do ciężarówki.

- Mój motocykl... - Nie mogłam go zostawić. Zmartwienie okazało się płonne; Luis przetoczył motor w pobliże tyłu ciężarówki, otworzył klapę i spuścił wmontowany podnośnik. Umieścił motocykl na platformie, zeskoczył na szosę i zamknął tył pojazdu.

- Zrób, co mówiłem. Wsiadaj do wozu.

- Tamci ludzie mieli wypadek... - Wyczuwałam ich ból i strach, tak samo jak cierpienie chłopca, który spadł z roweru. Słyszałam, jak wołają o pomoc.

- Wiem. - To zrezygnowane spojrzenie jego oczu, lśniących teraz w blasku reflektorów, było straszne. - Pomoc już jedzie.

Miał rację. Do moich uszu dotarło wycie syren, a na od­ległym wzgórzu widać już było czerwono - niebieskie błyski.

Jeden z wraków - ciężarówki z naczepą, jak przypusz­czałam - rozerwał się pod wpływem eksplozji i trysnął ogniem ku niebu. Drgnęłam, wytrącona z równowagi, a ręka Luisa objęła moje zadrapane obolałe prawe ramię.

- Cassiel - powiedział. - Wsiadaj do wozu. Więcej nie będę tego powtarzał.

- Nie musisz - odparłam znużona. - Jestem dżinnem. I wiem, że do trzech razy sztuka.

Początkowo nie rozmawialiśmy ze sobą. Czułam się okropnie w ciasnej, metalowej szoferce, ale to się nie li­czyło za bardzo w tamtej chwili wobec zaciekłości ataku, z którego ledwie uszłam cało. Widywałam już dżinny mobilizujące podobne siły, ale tym razem nie wyczuwałam dżinna. Wiedziałam, że kilkoro Strażników byłoby stać na takie wyczyny, w sensie ich rozmachu, ale nie sądziłam, by działali oni tak... otwarcie.

Z drugiej strony Scott Sands nie należał do subtelnych osób - tyle że był Strażnikiem Pogody, a nie Ziemi.

Pierwszą rzeczą, jaką powiedział Luis po przejechaniu przez ciężarówkę kilku kilometrów, było:

- Ibby przepłakała cały dzień. Nie umiałem jej uspo­koić.

Straciła rodziców. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji to małe dziecko było roztrzęsione.

Luis rzucił mi spojrzenie, twarde i ciemne jak nóż z obsydianu.

- Płakała z powodu twojego wyjazdu. Poruszyłam się tak, żeby choć częściowo zasłonić się przed jego przenikliwym wzrokiem.

- Sam mnie przepędziłeś.

- Tak. Zrobiłem to. A dzisiaj dostałem informację, że wyrzuciłaś mojego szefa przez okno. Z jakiego powodu, do cholery? Czy tak sobie wyobrażasz odpowiedzialne postępowanie?

- A co miałam zrobić, Luis? Czekać w domu na twój telefon?

- Nie spodziewałem się, że kogoś zamordujesz.

- To nie było morderstwo - zaprotestowałam. - On nie zginął.

- Co takiego?

- Nie zginął. Nie wiem, co się z nim stało. Wyskoczył, ale nie spadł na ulicę. Zupełnie jak gdyby... jakiś dżinn mu pomógł.

- Nie zmieniaj tematu. Zjawiłaś się u niego, żeby go zabić, tak?

- Poszłam do niego, żeby się przekonać, co ma mi do powiedzenia. Zrobiłbyś to samo, gdybyś nie musiał się zaopiekować bratanicą.

- No i co takiego ci wyjawił?

- Niewiele. Czy słyszałeś kiedyś o czymś o nazwie Ranczo?

- Ranczo? - powtórzył. - Jakie ranczo: kurza ferma, kowbojskie ranczo, skansen? O czym ty, do diabła, mó­wisz?

- Sama nie wiem - stwierdziłam. - On najwyraźniej sądził, że jego zwierzchnicy z Rancza rozkazali mu zniszczyć biuro Manny'ego. Tylko tyle mi powiedział.

- Kiepsko prowadzisz przesłuchania. Co zresztą nie zbyt mnie dziwi.

- Nie zrobiłam mu krzywdy. - Przypomniałam sobie całe zdarzenie bardziej szczegółowo. - W każdym razie niewielką. Ciekawe, jak sam w takiej sytuacji wyciągnął byś z niego więcej?

- Co to ma być, jakiś egzamin? Testujesz mnie, sprawdzasz moją wiedzę? - Mimo wszystko Luis nie wy dawał się tak rozwścieczony jak wczoraj. Owszem, był ostry, nadal żywił urazę, ale nie okazywał już zapiekłej nienawiści.

To znaczy prawie nie okazywał.

- Tak - powiedziałam. - Właśnie o to mi chodzi. Chciałabym się dowiedzieć, jak ty byś postąpił na moim miejscu.

- Ja... No, pewnie wpadłbym tam jak bomba, skopał mu tyłek i zmusił do tego, żeby mi powiedział, co jest grane. - Nadal na niego patrzyłam, więc po chwili dodał:

- W sumie chyba podobnie.

- Nie. - Poczułam się zmęczona, a cały prawy bok przeszył ostry ból. - Na pewno poradziłbyś sobie lepiej.

- Hm, wątpię, czy skopanie komuś tyłka poszłoby mi lepiej niż tobie. - Tym razem spojrzenie Luisa było ostrożne. - Rozwaliłaś motor?

- Niezupełnie. Musiałam się razem z nim przewrócić, żeby przejechała nade mną ciężarówka.

Zaśmiał się gardłowo, a potem zdał sobie sprawę, że nie żartuję.

- Niemożliwe. Serio?

- Wydawało się to najprostszym rozwiązaniem w tam tej chwili. - Poruszyłam się, krzywiąc z bólu. - Może za chowałam się niewłaściwie.

Luis zerknął na mnie, a potem znów na ciemną, prawie zupełnie opustoszałą szosę. Czekała nas pięciogodzinna jazda z powrotem do Albuquerque, o ile nie wydarzą się jakieś niespodzianki. Czułam się całkiem wypompowana.

- Po drodze jest pewien motel - odezwał się. - Ibby na razie nic nie grozi; jest z matką Angeli i jej rodziną... Więc nie muszę wracać aż do jutra. Trzeba obejrzeć twoją nogę.

- Nic mi nie jest.

- Jestem Strażnikiem Ziemi. I wiem, że ją złamałaś.

- Naprawdę? - Spojrzałam na swoją nogę zdziwiona. Sądziłam, że moje ciało powinno mnie bardziej alarmować w razie tak poważnej kontuzji.

- Pęknięta kość udowa, a im później się ją usztywni, tym bardziej uraz będzie się powiększał. Niewykluczone, że masz też zerwane niektóre mięśnie. - Gdy mówił to, głos miał z pozoru obojętny, ale poczułam ciepłe muś­nięcie jego mocy, jak leciutki dotyk słonecznego promienia. - W porządku, jeśli nie chcesz się tam zatrzymać, to zjedźmy na pobocze i opatrzę ją przynajmniej prowizo­rycznie.

Nie zaprotestowałam. Kolejne fale bólu rozpraszały mnie i sprawiały, że czułam się jednocześnie słaba i zła na siebie z powodu tej słabości. Jak ludzie znosili życie pełne urazów i cierpienia? To się wydawało niemożliwe. Czy w ogóle zdarza się tak, że nic im nie dolega?

Przejechaliśmy w milczeniu następny kilometr lub dwa i wtedy Luis zjechał na jasno oświetlony, ale pusty parking, choć nie bardzo rozumiałam, po co kierowcy przystawali w tak odludnym miejscu; trudno się przespać przy takim blasku lamp, brakowało łazienek, a znajdowały się tam tylko podniszczone metalowo - drewniane tablice i ławki. Luis zaparkował wóz, lecz nie wyłączał silnika, tylko rozpiął pas bezpieczeństwa.

- Oprzyj się o drzwi - powiedział do mnie. - I połóż obie nogi o tu, na moich kolanach.

Czułam okropny ból w prawej nodze, więc okazało się to niełatwe, ale kiedy się już wreszcie udało, pewną przyjemność sprawił mi dotyk jego dłoni na moich łydkach, który czułam mimo skórzanych nogawek. Wrażenie to stało się mocniejsze i bardziej niepokojące, gdy musnął palcami moje kolano, a potem udo.

Zatrzymał się tuż obok miejsca, które bolało najbar­dziej, mniej więcej w połowie kości udowej. Jego dłoń znalazła się tam na źródle gorąca, a Luis podniósł na mnie wzrok. W nikłym blasku światełek tablicy rozdziel­czej nie mogłam rozszyfrować wyrazu jego oczu.

- Przytrzymaj się czegoś - powiedział. - Doszło do przemieszczenia stawu biodrowego. To nie będzie przy­jemne, ale muszę go z powrotem nastawić.

Uchwyciłam się plastikowej rączki pod sufitem szoferki i kiwnęłam potakująco głową. Luis ujął moją nogę, jedną dłoń wsunął pod udo, drugą pod kolano i bez chwili przerwy pchnął, skręcając jednocześnie moją kończynę. Wśród białych płomieni ostrego bólu, który mnie dopadł, poczułam i usłyszałam trzask nastawionej kości.

Powoli wypuściłam powietrze z płuc i wtedy uświa­domiłam sobie, że wyrwałam plastikowy uchwyt, którego się trzymałam. Pospiesznie umieściłam go z powrotem i z poczuciem winy, zamocowałam go na stałe, zużywając na to nieco mocy. Ból stał się słabszy, nieco bardziej znośny...

I wtedy Luis przesunął obie ręce i ujął nimi górną część moich ud, lekko poruszając dłońmi w bezlitośnie, okrutnie rozkosznym tańcu między moimi kośćmi i mięśniami. Wszystko jakby zapłonęło. Rozżarzyło się. Moje ciało zadrżało gwałtownie i usłyszałam własny jęk - ledwie głośniejszy od szeptu, którego nie potrafiłam jednak uciszyć.

Luis przycisnął dłoń, wlewając we mnie życiową energię, i poczułam, jak cała otwieram się na jej przyjęcie niczym brzeg na widok fali, a jęk, który wydobył się z mojej krtani, był teraz grzeszny i rozkoszny.

Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że Luis na mnie patrzy. Wyrazu jego spojrzenia nadal nie umiałam odczytać, ale teraz była w nim jakaś wrażliwość. Ujrzał mnie - nie jako należącego do jego brata dżinna w ludzkiej postaci, niejako brzemię, ale jako kogoś całkiem innego. Jego ręce powoli podążały w górę po czułym na dotyk wnętrzu moich ud i nawet przez skórzane i drelichowe warstwy materiału spodni odbierałam to każdym nerwem.

A potem cofnął się i pozostawił mnie w chłodzie i sa­motności, spadającą w duszną otchłań.

- Lepiej? - jego głos zabrzmiał nisko, gardłowo, niemal chrapliwie. - Przepraszam. Czasem tak się zdarza;

to nerwy... albo coś w tym stylu. W każdym razie... nie miałem zamiaru. Przykro mi.

Mnie wcale nie było przykro, ale jego niespodziewany odwrót zmieszał mnie. Skupiłam się na spowolnieniu przyspieszonego pulsu. Moje ludzkie ciało zareagowało w sposób, który przywołał żywe przebłyski wspomnień... Tamten sen, który, jak sądziłam, udało mi się zagłuszyć. Uzdrawiający żar, który Luis wlał we mnie, powinien był ostygnąć, lecz zamiast tego czułam, jak narasta i koncentruje się we mnie w złocistej, ciekłej poświacie.

Pragnęłam więcej. Jeszcze więcej jego dotyku.

Luis już na mnie nie patrzył. Zwrócił twarz w stronę rozświetlonej nocy za przednią szybą, a jego mina wyrażała napięcie. Znowu stał się nieprzenikniony.

- Powinniśmy już ruszać - rzucił. - Mamy jeszcze sporo drogi przed sobą i nie wiem jak ty, ale ja nie wyspałem się porządnie od wielu dni. - Uruchomił silnik wozu. - Czujesz się na siłach, żeby jechać?

Miał rację, rzecz jasna, ale pobrzmiewał w tym jakiś fałszywy ton. Ponownie wzniósł między nami barierę i to solidną.

- Tak - odparłam i zdjęłam mu nogi z kolan. Nadal odczuwałam lekki ból, ale nieporównywalnie słabszy od tego, który doskwierał mi wcześniej. Ciepło wciąż we mnie tkwiło. - Mogę jechać dalej.

Luis wrzucił bieg i pomknęliśmy w noc.

Najwyraźniej fakt, że miałam prawo jazdy, nie prze­konywał Luisa o mojej zdolności kierowania pojazdami, w każdym razie nie jego wozem. Nie pozwolił mi usiąść za kółkiem, chociaż już wcześniej przyznawał, że jest bardzo zmęczony.

Brakowało mi mojego motocykla. W jeździe na nim było coś samotnego i dzikiego; coś, o czym nie ma mowy wewnątrz pojazdu czterokołowego, nawet z opuszczonymi szybami. Nadal czułam się jak w klatce. Jak w pułapce.

Wciąż pamiętałam też dotyk ręki Luisa na swoim udzie, a teraz denerwowało mnie, że jestem taka słaba. To tylko ciało, powiedziałam sobie.

Ale i ciało miało swoje własne moce.

- Jak mnie odnalazłeś? - spytałam, kiedy milczenie stało się zbyt ciężkie. Szosa była ciemna i prawie opu­stoszała i wyczuwałam, że Luisa ogarnia coraz większe zmęczenie. Zadane mu przeze mnie pytanie trochę go oprzytomniło. Widziałam zbielałe knykcie jego dłoni, mocno zaciśniętych na kierownicy.

- Domyślałem się, dokąd cię poniesie - odpowie dział. - Nie mogłaś uciec do Strażników; świat dżin­nów by cię nie przyjął. Tak więc postawiłem na lokalną Wyrocznię.

Nie przypuszczałam, że logikę, którą się kierowałam, tak łatwo przejrzeć.

- A więc, oczywiście, przybyłeś mi na pomoc - stwierdziłam. Ton mojego głosu był zjadliwy i sarka styczny, więc Luis obrzucił mnie kolejnym nieprzychyl­nym spojrzeniem. Hm, zatem powróciliśmy na wcześ­niejszy, znajomy grunt.

- Nie - odparł. - Przyjechałem zabrać cię z powrotem, żeby znaleźć odpowiedzi na pewne pytania. Jestem Strażnikiem, Cassiel. Mój brat może i naginał dla ciebie pewne zasady, ale ja tego nie zrobię. I nie dopuszczę też do twojej mściwej dżinnowskiej krucjaty, którą podjęłaś na własną rękę.

Tego się nie spodziewałam, choć pewnie powinnam; Luis zawdzięczał mi niewiele, miał własne życie i karierę zawodową, o których musiał myśleć. No i Isabel.

- Czy wyczułeś coś powiązanego z tym, kto zaatako­wał mnie na tej drodze?

- Poza mocami Ziemi? Nic. Wygląda na to, że doszło do trzech oddzielnych ataków: z użyciem ognia, w biurze Manny'ego; pogody, gdy byłaś w samolocie i teraz ziemi, na tej szosie. O czym to świadczy? - Luis nie czekał na moją odpowiedź. - Powiem ci, jak ja to widzę: albo mamy do czynienia z nieznanym, potrójnie groźnym Strażnikiem, który może panować nad trzema żywiołami, albo też dzieje się coś innego. Coś poważniejszego niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.

- To coś więcej - stwierdziłam. - Manny i ja zosta­liśmy zaatakowani jeszcze przed pożarem, na pewnej farmie. - W dodatku przez moc, której nie potrafiłam rozpoznać; skupiała w sobie żywioły powietrza i ziemi. Dziwne.

- Dodajmy do tego współudział Magruder i Sandsa oraz fakt, że jedno z nich nie żyje, a drugie zaginęło...

- .. .Więc to coś więcej niż przypadkowe ataki - do kończyłam. - A tamta strzelanina...

- Ta strzelanina wynikła z mojej winy - przerwał mi Luis. - Wiedziałem, że powrót do miasta wiąże się z ogromnym niebezpieczeństwem. Gang Norteño raczej nie słynie z wielkoduszności i wyrozumiałości. - Z wysiłkiem przełknął ślinę i szybko zamrugał, jak gdy by powstrzymywał falę gorzkiego żalu. - To, co stało się z Mannym i Angela, jest moją winą i ja wezmę odwet za ich śmierć.

- Nie sądzę, żeby była to twoja wina - stwierdzi łam. - Jeśli już, to moja również. Jak sam powiedziałeś, powinnam pozostać na miejscu. Ratować ich życie, za miast ruszać w pościg. - Widok pustych oczu Manny'ego wciąż mnie prześladował, nawet bardziej od wspomnienia o Angeli. Angela nie mogła przeżyć, jednak Manny... Czułam, jak odchodzi, kiedy wróciłam z miejsca wy­padku wozu zamachowców. Czułam, jak chce odejść. - Gdybym spróbowała...

Luis powoli pokręcił głową.

- Teraz już na to za późno - powiedział. - Postą­piliśmy tak, a nie inaczej. Trzeba się z tym pogodzić. To boli, ale nie ma innej rady. - Odetchnął głęboko, a potem wypuścił z płuc powietrze. - Wiesz, Manny zawsze był poważny. Ciężko pracował. A ja urywałem się ze szkoły, przestawałem z różnymi oprychami; to z niego była dumna nasza mama. - Znowu pokręcił głową, jak gdyby nie dopuszczał do siebie prawdy zawartej we własnych słowach. - Bez sensu. Nic z tego nie ma sensu.

Nie powiedziałam mu, że życie rzadko bywa sensowne; nie spodobałoby mu się takie stwierdzenie, nawet gdyby odpowiadało prawdzie.

- Jak właściwie zostałeś Strażnikiem?

- Nie wyczytałaś tego w moich aktach personalnych? - Wiedział, że badałam jego przeszłość. Nie miałam pojęcia, czy poczuć się zmieszana z tego powodu, czy też nie. - No tak, cóż, wpakowałem się w kłopoty. Typowa historia... zaczęło się od włamań. Rzecz w tym, że włamywałem się do różnych miejsc bez użycia narzędzi; po prostu otwierałem zamek i wchodziłem do środka. To dość łatwe. I nie wiedziałem, że zwrócę na siebie uwagę. Myślałem sobie po prostu, hej, fajnie, niezły koleś ze mnie. Zdobyłem spore uznanie kumpli, przynajmniej do czasu, aż pojawili się Strażnicy podczas wstępnej rozprawy w sądzie, wpłacili za mnie kaucję i wydostali z rąk wymiaru sprawiedliwości. Trochę mnie to wszystko zaskoczyło. Przecież nie postępowałem jak aniołek. Ale chyba dostrzegli coś, co mnie samemu umknęło. Zadbali, żebym skończył szkolę, dali mi robotę. Dwa lata później wciągnęli w to i Manny'ego.

Luis był młodszym z braci, jednak jego moce objawiły się znacznie wcześniej i bardziej wyraziście. Zastanawiało mnie, jak czuć się musiał Manny, usiłując mu dorównać.

Imię jego brata wywoływało upiorny ból w moim sercu - była w tym jakaś pustka, coś bezradnego. Przyłapałam się na pragnieniu ujęcia dłoni Luisa nie po to, by zaczerpnąć mocy, lecz aby go pocieszyć. Tak właśnie postępowali ludzie w podobnych sytuacjach - dotykali się.

Już wyciągałam ku niemu rękę, gdy z szokującą siłą spadł na nas kolejny atak.

Światła Albuquerque pociemniały przed nami i wy­czułam nagły żar mocy wyzwolonej z fizycznego świata.

- Luis! - zawołałam i przytrzymałam się dłonią tablicy rozdzielczej. I dobrze, że tak zrobiłam; Luis wcisnął mocno hamulce i odczułam tępe uderzenie z tyłu, gdy mój motocykl huknął o obudowę szoferki. Opony ciężarówki zapiszczały, aż cały wóz zadygotał, ale nie wpadł w poślizg.

- Cholera - zaklął szeptem, wrzucił gwałtownie wsteczny bieg, dodał gazu i wykonał szybki, ryzykowny skręt. - Możesz coś z tym zrobić? Bo ja jestem trochę zajęty.

Podał mi prawą rękę, kierując wozem lewą. Uchwy­ciłam ją i wzniosłam się do sfery eterycznej, by się rozej­rzeć. Mrok nocy ustąpił feerii barw. Czerwieni, brązu, oranżu, rozbłysków i żółtych iskier.

Wpadliśmy w tarapaty.

- To nadciąga! - krzyknęłam. - Z prawej!

Od strony pasażera. Ledwie zdołałam się skulić, kiedy wiatr uderzył w ciężarówkę z taką siłą, że cały pojazd zakołysał się na kołach z lewej strony, co groziło wywrotką, a potem osiadł z powrotem na nawierzchni z ciężkim, grzechoczącym łomotem.

Grad kamieni pędzących z szybkością huraganu obsypał nas jak pociski wystrzelone z pistoletu maszy­nowego. Szyba obok mnie popękała jak cienka tafla lodu, a potem poszła w rozsypkę, wpadając do środka. Wzniosłam niewidzialną barierę tak szybko, jak się dało, ale mimo to oboje krwawiliśmy, wstrząśnięci tym atakiem, a była to dopiero pierwsza salwa.

- Prędzej - powiedziałam. - To krąży, próbując nas odciąć.

- To jakiś obłęd - rzucił i niemal cudem utrzymał cię żarówkę na szosie, kiedy zerwał się następny podmuch.

- Czego oni, do cholery, chcą?

- Zabić nas oboje albo przynajmniej jedno z nas - wyjaśniłam. - Trzymaj się.

Ponownie wzleciałam do sfery eterycznej, obserwując wrzącą masę jaskrawych barw. Nie widać było ich ośrodka, żadnego słabego punktu, w który można by wycelować. To my stanowiliśmy słaby punkt. Wyczułam straszliwą ślepą furię, która przyprawiła mnie o dreszcze.

Ktoś nienawidził nas w stopniu, który wydawał się - nawet jak na ludzkie standardy - obłędny. Nie mogłam wzbudzić w nikim aż takiej wrogości podczas swojego krótkotrwałego pobytu w człowieczym ciele; jeżeli Luis to sprowokował, nie potrafiłam sobie wyobrazić, co takiego musiał zrobić, by wywołać aż taki gniew. Tak czy owak, należało się temu przeciwstawić.

Ale czyż nie walczyliśmy?

Luis szykował się do kontrataku, lecz ja się zawaha­łam. Coś... Coś mi tu nie grało.

- Zaczekaj! - rzuciłam, kiedy Luis zaczął wytrącać kamienie i piasek z pędzącego wiatru. Teoretycznie po stępował słusznie; sam wicher mógł spowodować straty, ale nie aż takie jak miotane przez niego odłamki. Jednak wciąż miałam poczucie, że coś jest nie tak.

- O co chodzi? - Luis rzucił mi dzikie spojrzenie. Następny powiew uderzył w ciężarówkę, tym razem od przodu, a jego impet był straszliwy. Przednia szyba pękła. - Na co mam czekać? Z wozu robi się kawał złomu!

Nie zadałam sobie trudu, by odpowiedzieć. Byłam zajęta. Zamiast wysyłać moc na zewnątrz, skupiłam ją blisko, wokół nas, tworząc pancerną tarczę w samej szo­ferce. Niech metal i szkło karoserii niszczeją; ja nadal wyczekiwałam.

Był to nadzwyczaj skoncentrowany atak, tak skupiony, że przeszył moją tarczę jak laser kostkę masła. I wy­mierzony nie we mnie, lecz w Luisa.

Rzuciłam się naprzód, gdy sapnął i upadł na kie­rownicę. Jego pierś gwałtownie się wznosiła i opadała, a twarz przybrała szary odcień.

W krótkim przebłysku przypomniałam sobie Manny'ego opuszczającego ten świat, opuszczającego mnie. Organ w jego klatce piersiowej został rozerwany, lecz wtedy winowajcą był pocisk.

Teraz czysta moc zacisnęła się jak pięść wokół wal­czącego, walącego serca Luisa.

Próbowali zgnieść w nim życie, a ja miałam znowu zawieść, ponownie przegrać.

Nie. Tym razem nie.

Odparłam atak z brutalną siłą, dając Luisowi kilka cennych sekund na odzyskanie oddechu, nim natarcie nastąpiło znowu, szybkie jak atak węża. Było niemal nie­widoczne w sferze eterycznej - poruszająca się masa ko­lorów we wszechogarniającej burzy chaosu. Trudna do przewidzenia.

Trudna do powstrzymania.

Nie mogłam dopuścić, by znowu go dopadli. Liczyły się sekundy, a uraz mógł się okazać śmiertelny, nie mogłabym go uleczyć - wiedziałam za mało o ludzkim ciele i nie miałam chirurgicznego instynktu Strażników Ziemi. Wcześniej szczęśliwie udało mi się uratować chłopca, ale wtedy nie podejmowałam ryzyka; tym razem niepowo­dzenie oznaczało całkowitą klęskę.

Rzuciłam się w sferę eteru i ustawiłam się na drodze natarcia. Lepiej niech uderzy we mnie. On może potem przywrócić mi zdrowie.

To wydawało się dosyć sensowne, póki atak nie spadł na mnie z całą mocą.

W świecie śmiertelników jęknęłam i zgięłam się wpół, przyciskając ręce do piersi. Ból był skrajny, paniczny lęk jeszcze gorszy. Próba utworzenia skutecznej tarczy była niemal beznadziejna; moje instynkty, ludzkie instynkty, by oddychać i przetrwać, zagłuszały logiczne myślenie, sprawiając, że rzucałam się dziko jak zwierzę w potrzasku.

Poczułam na sobie ręce Luisa, którzy mnie przytrzy­mał.

- Cassiel!

Nie zawiodę. Nie dopuszczę do tego. Słabość to ludzka cecha; ja byłam dżinnem...

Wrzasnęłam, a świat rozpadł się na bolesne, ostre odłamki. Śmierć. To śmierć.

Z cieni sfery eterycznej wyłonił się przede mną olśniewająco biały zarys ludzkiej postaci.

Luis. Zyskał szansę, by się przygotować, kiedy ja wzięłam na siebie powstrzymanie impetu, z jakim doko­nywano ataku, i tym razem Luis nie tylko ulżył mi w bólu; przeszedł do kontrakcji, energicznie odpierając uderzenie. Zrobił coś, by się osłonić; jego serce lśniło jasną czerwienią w eterze, a gdy na to patrzyłam, takie zabarwienie objęło jego widmową postać, wnikając w narządy, żyły i tętnice. Nadałam jego aurze pełnię kolorów, które przywodziły na myśl gorącą powierzchnię słońca.

Był piękny. A kiedy sama osłabłam, roztrzęsiona i pobita, on wystąpił przeciwko nim.

Ludzki - i piękny.

Atak zakończył się nie eksplozją, lecz jękiem, słabnąc w pomrukach i pojedynczych porywach, grzechocie kamyków o porysowany metal kabiny oraz ostatnim rap­townym powiewie.

Zapadła cisza.

Luis szeptał pod nosem; był to długi monolog po hiszpańsku, na który, jak przypuszczałam, składały się modlitwy i przekleństwa, pociągające za sobą jeszcze więcej modlitw. Trząsł się cały, a kiedy jakoś przywarłam do niego, objął mnie.

Oddychaj. Płuca bolały mnie z wysiłku, lecz zmuszałam je do pracy. Jasne iskry bólu przelatywały mi po ciele, wraz z obrazami zła, jakie wyrządzili nam napastnicy, i wiedziałam, że drżę tak samo jak Luis.

- Hej. - Głos miał cichy i chropawy. - Wciąż jesteś ze mną?

Skinęłam głową, niezdolna wymówić ani słowa. Ciało lepiło mi się od potu, a ręce miałam tak zimne, jakbym wcześniej wsadziła je w mokry śnieg. Kiedy przełknęłam, poczułam gorzkosłonawy smak krwi. Czekałam, aż Luis mnie puści, ale on wyraźnie nie miał na to ochoty. Było coś kojącego w cieple jego piersi tuż przy mnie, w sile jego ramion, w których mnie trzymał.

Nie wyrywałam mu się.

- Przepraszam - odezwałam się w końcu.

- Za co?

- Nie potrafiłam...

Zaśmiał się cicho, a jego tchnienie omiotło mi ucho. To wzbudziło nowe dreszcze, tym razem przyjemne.

- Stanęłaś im na drodze i dałaś mi czas na pozbie­ranie się. Uratowałaś moje cholerne życie, chica. Za co więc przepraszasz?

Za to, że nie bardzo się spisałam, jak przypuszczałam. Jakby zabrakło w tym logiki, choć jednocześnie była, niezmienna i niewytłumaczalna.

- Przykro mi z powodu twojej ciężarówki - powie działam tylko.

- Tak. - Westchnął. - Cholera. Mnie też. A więc... wyciągnęliśmy z tego jakieś wnioski?

- Oni są mocni.

- To już wiedzieliśmy.

- I wredni.

- To też było jasne. Spojrzałam mu w twarz.

- I są w Kolorado.

- O! - Objął mnie mocniej, a jego ciemne oczy się rozszerzyły. Podobnie jak jego uśmiech. - Tego nie wie działem.

9

Tropiłam napastnika w sferze eterycznej w całym No­wym Meksyku, aż po góry na północy. Ślad urywał się gdzieś w pobliżu granicy, to jest miejsca, w którym granica widniała na mapie. Rozmyślałam o tym, kiedy wjeż­dżaliśmy do Albuquerque, ale cienki papier mapy, poru­szany wiatrem wpadającym przez rozbitą szybę wozu od strony pasażera, na podsuwał żadnych odpowiedzi, więc starannie ją poskładałam i odłożyłam.

- Dokąd jedziemy? - zapytałam.

- Najpierw odstawię ciężarówkę do warsztatu - po wiedział Luis. - A potem prześpię się przez jakieś dwie godziny. - Urwał na chwilę, a tembr jego głosu się zmienił.

- O dziesiątej muszę być w domu pogrzebowym.

Dom pogrzebowy. Jakie dziwne połączenie słów. Domy były dla żywych i przez moment pomyślałam o domu - właściwie już niezupełnie domu, tylko budynku - w którym mieszkali Manny, Angela i Isabel. Z czasem ktoś inny się tam wprowadzi, ale na razie był on rodzajem pamiątki, pustą skorupą, pełną nieruchomych pozo­stawionych rzeczy.

Miejscem, gdzie kiedyś poczułam się szczęśliwa.

- Czy powinnam pójść tam z tobą? - rzuciłam. Na to znowu Luis spojrzał na mnie bez słowa. - Jeśli nie po­winnam, to...

- Nie chodzi o to, że nie powinnaś - odparł. - Rzecz w tym, że trzeba będzie wyjaśnić kilka spraw ze Straż­nikami i z policją, zanim zaczniesz obnosić swoją różową głowę po mieście. Rozumiesz mnie? Rozumiałam.

- Jak to zrobimy?

- Pracuję nad tym. Będziesz musiała rozmówić się z kilkoma wysłannikami Strażników, a dowiedziałem się wczoraj, że Strażnicy odkryli trochę dziwnych rzeczy w mieszkaniu Scotta i inaczej zapatrują się na wczorajsze wypadki.

- A co z Molly Magruder?

Luis wzruszył ramionami.

- Z tym będzie trudniej. Jeszcze nic się nie wyjaśniło, ale podobno i w tej sprawie pojawiły się pewne nowe poszlaki. Tak czy siak, znajdę dla ciebie jakiś hotel i zaszyjesz się tam na pewien czas.

- Mogłabym zmienić wygląd - podsunęłam.

- Tak, na razie marnie ci poszło maskowanie się. Masz różowe włosy.

- Nikt na mnie nie zwraca uwagi. - Sądziłam, że poradziłam sobie ze zmianą wyglądu całkiem nieźle. Uderzyło mnie, że on uważa inaczej. - Nie lubię się ukrywać.

- Nikt tego nie lubi, ale to niegłupie - stwierdził. Zjechał ciężarówką z szosy na parking małego schludnego motelu z elewacją z różowej cegły. - Zdejmę twój motor z paki, ale obiecaj mi, że nigdzie się na nim nie wypuścisz.

Popatrzyłam na niego, nie odpowiedziałam nic i wy­siadłam z wozu. Luis pokręcił głową, obszedł ciężarówkę i zaczął się siłować, ściągając victory z platformy, tymczasem ja ruszyłam w kierunku motelowej recepcji, by zapłacić kartą kredytową za wynajęcie pokoju. Było to dla mnie nowe doświadczenie, jednak dość przyjemne; recepcjonista okazał się kompetentny, nie spoufalał się, a wszystko to trwało krótko. Do czasu kiedy wyszłam z budynku, Luis postawił już motocykl na wolnym miejscu obok ciężarówki i mogłam mu się przyjrzeć.

Motocykl miał zaskakująco małe uszkodzenia. Nie dało się tego samego powiedzieć o ciężarówce Luisa, podziurawionej, obtłuczonej i odrapanej w miejscach, z których nie odprysł lakier lub choćby nie został zma­towiony przez piaskową nawałnicę. Z szyby od strony pasażera pozostały resztki. Z kolei przednia szyba była siatką pęknięć i dziur.

Luis przyglądał się temu ze skrzyżowanymi ramionami i żałosną miną.

- Do licha - mruknął. - Znajomość z tobą okazuje się kosztowna.

Chciałam na to odrzec coś stosownego, coś w stylu, że cenię sobie jego towarzystwo. Coś, co nawiązałoby do tych chwil w ciężarówce, kiedy oboje zachowywaliśmy się... inaczej.

Patrzył jednak nadal na ciężarówkę i wyczułam jego smutek, ból z powodu straty, i wiedziałam, że rozmyśla o swoim bracie. O bracie, którego wkrótce będzie musiał ujrzeć znów, w domu pogrzebowym.

O bracie, którego zawiodłam.

- Chcę się zobaczyć z Isabel - poprosiłam. Na to od wrócił się w moją stronę, marszcząc czoło. - Rozumiem, że to ryzykowne. Ale sam mówiłeś, że ona o mnie pytała.

- Tak - odrzekł. - Tak, pytała. Jednak na razie nie mam zamiaru narażać nikogo więcej ze swojej rodziny. Czy ty postąpiłabyś inaczej?

Powoli pokręciłam przecząco głową, przejęta znów zapamiętanym obrazem Isabel przykucniętej pod płotem, kiedy przelatywały pociski, które zabiły jej rodzi­ców. Nie. Nie mogłabym ponownie jej narażać. Luis był celem ataków i ja także, więc nie mogłam zapewnić bez­pieczeństwa temu dziecku.

- Czy mogę zadzwonić? - spytałam.

Luis wyjął swoją komórkę, wybrał numer i odwrócił się, mówiąc coś po hiszpańsku. Po chwili podał mi telefon.

- Cassie? - Głosik Isabel był jasny i pełen nadziei, a na jego dźwięk poczułam rozchodzące się we mnie ciepło.

- Cassiel! - poprawiłam ją automatycznie, choć wcale nie chciałam jej strofować. - Tak, Ibby.

- Gdzie jesteś?

- W pobliżu - odpowiedziałam. - Czuwam nad tobą.

- Aż mnie zemdliło na wspomnienie, że prawie to samo powiedziałam kiedyś Angeli. Czcze obietnice.

- Myślałam, że nas opuściłaś. Myślałam, że wyjechałaś. - Beztroski ton jej głosu stał się płaczliwy. - Mama i tato już nie mogą wrócić do domu. A ty możesz?

- Tak - powiedziałam cicho. - Tak, mogę. Tylko, Ibby, musisz być cierpliwa. Zobaczymy się wkrótce, daję słowo.

- Dobrze. - Była dzielnym dzieckiem i starała się za panować nad łzami, pochlipując. - Kocham cię, Cassie.

Ludzkie słowa. Ludzkie emocje. To uczucie wydawało się za wielkie, rozsadzało mi pierś, było przeciążone znaczeniem.

- Trzymaj się - wyszeptałam. - Będę nad tobą czu­wała, Isabel. - Powiedziałam to zupełnie serio.

Przerwałam połączenie i oddałam komórkę Luisowi, który patrzył wyrozumiale ciemnymi oczami.

- Ona złamie ci serce - oznajmił. - Wiem o tym. Nasze palce otarły się o siebie, a potem ruszyliśmy do mojego małego, zacisznego pokoju.

Spałam bardzo niewiele, dręczona dramatycznymi wspomnieniami o Mannym i Angeli, leżącymi na ziemi bez życia, prześladowana przez odgłosy płaczu Isabel i wrażenie pozostawione przez dłonie Luisa, gdy leczył moje urazy. Wspomnienia te były jak kotwice i bardzo mi ciążyły. Wcześniej, jako dżinna, nie przygniatał mnie taki ciężar, nie znałam takich więzów ani trosk, lecz tamto wydawało się teraz bardzo odległe. Niedostępne. Wokół mnie huczały odgłosy ludzkiego świata, a ja nie czułam się na miejscu ani w nim, ani poza nim.

Rankiem przebudziłam się wyczerpana. W podświet­lanym łazienkowym lustrze ujrzałam swoją ziemistą cerę, byłam wychudzona, a zaczerwienione białka oczu prawie zlewały się barwą z różowymi włosami. Powoli zaczęłam zdejmować ubranie, zrzucając poszczególne fragmenty odzieży na czystą kafelkową podłogę. W porównaniu z innymi ludzkimi ciałami moje wydawało się wydłużone i chude, ledwie zaokrąglone na piersiach i biodrach. Skórę miałam delikatną, niemal przejrzystą, lśniąco białą w ostrym elektrycznym świetle.

Jestem dżinnem, powiedziałam do swojego odbicia w lustrze. A to odbicie stanowczo temu zaprzeczyło.

Gorący prysznic przywrócił mi nieco sił i ze znużeniem zaczęłam rozważać problem swoich brudnych ciuchów. W końcu musiałam kupić jakieś nowe ubranie. Części mojej garderoby - nawet te skórzane - ucierpiały pod wpływem nocnych przygód. Miałam więcej ubrań, w mieszkaniu, w którym ulokowali mnie Strażnicy... Wiedziałam jednak, nawet bez napomnień Luisa, że nie powinnam tam wracać. Do domu. To nie był mój dom i nigdy miał się nim nie stać. Jedyny mój dom znajdował się bardzo daleko i pozostawał dla mnie nieosiągalny.

Niewielka doza mocy przywróciła moim ciuchom stan względnej użyteczności, usuwając warstwy brudu, plamy, odór, dziury i rozdarcia. Włożyłam je na siebie, skórzane rzeczy też, a za pomocą motelowej suszarki nadałam swoim włosom puchaty wygląd.

I czekałam, tak jak kazał mi Luis. Godziny wlokły się niemiłosiernie. Czytałam święte księgi, znajdujące się w szufladach obok łóżka; spodobały mi się one i zarazem zirytowały mnie - podobało mi się, że ludzie tak szanują swoją historię, lecz złościły mnie nieścisłości w tłumaczeniu.

Telewizor okazał się czymś, co na szczęście można było wyłączyć.

Kiedy wreszcie zadzwonił telefon, podniosłam go z uczuciem ulgi.

- Tak?

W słuchawce zaległa cisza i to długa.

- Cassiel? - Był to głos Luisa, a jednak zupełnie zmieniony. Usiadłam powoli, ledwie świadoma tego, co robię. W jego głosie pobrzmiewało zmęczenie i przerażenie. Zerknęłam na zegar obok łóżka.

Była pierwsza po południu.

- Luis - powiedziałam. - Byłeś w domu pogrzebowym. - Połączenie tych słów wciąż wydawało mi się bardzo dziwne.

- Tak - odrzekł. Mówił powoli i głucho, jak gdyby wypowiadanie każdego słowa sprawiało mu trud­ność. - Ale pogadajmy o tobie. Strażnicy mają obecnie większe problemy niż oskarżenie ciebie, a dżinny naj­wyraźniej także. Próbuję się z kimś skontaktować, tak że z Lewisem, ale wygląda na to, że musimy działać na własną rękę.

- A więc już nie jestem ścigana?

- Nie przez Strażników. Jest nas ledwie tylu, by utrzymać wszystko w ryzach i nie mam tu na myśli zwal­czania przestępczości.

- A co z policją?

- Jeden z detektywów prowadzących tę sprawę był mi winien pewną przysługę... Znam go, jeszcze z daw­nych czasów. Już nie jesteś na celowniku. Nie znaleziono zwłok, więc Sands trafił na listę zaginionych. - Przerwał. Kiedy odezwał się ponownie, głos miał bardzo cichy i kruchy. - Odebrałem trumny. Msza pogrzebowa odbędzie się za kilka dni.

- Msza pogrzebowa - powtórzyłam. - W kościele?

- Tak, w kościele, a niby gdzie indziej? - rzucił i do słyszałam sapnięcie w słuchawce telefonu. - Przepraszam. Chodzi o to, że... ja i Manny trzymaliśmy się ze sobą przez wiele lat. Nasza matka zmarła, kiedy byliśmy dzieciakami, a tato odszedł kilka lat temu. Pozostaliśmy tylko my, ro­dzina Angeli i kilkoro krewnych z Teksasu, których ledwie znam. Po prostu czuję się samotny.

- Czy mogę już opuścić motel? - spytałam. Wy czuwałam, że powinnam coś powiedzieć - cokolwiek. Jednak nie znałam się na pocieszaniu, ludzkim pocie­szaniu, i nie sądziłam, że zostanie ono dobrze odebrane w moim wykonaniu.

- Co? Ach, tak. Tak, jasne. Ale uważaj na siebie. - Usłyszałam zgrzyt metalu - hamulców dużego pojazdu, jak się domyśliłam, a Luis powiedział: - Będę w domu Manny'ego. Muszę tam uporządkować rzeczy i zastano wić się, co zrobić z Ibby.

- Czy coś nie tak z Ibby?

- Chodzi o to, że sąd powinien przyznać mi prawo do opieki nad nią. Mój prawnik powiada, że to czy sta formalność, o ile nie postawią się rodzice Angeli. - Zabrzmiało to tak, jakby wcale nie był tego pewien. - Temu dziecku stanie się krzywda, jeżeli dojdzie na tym tle do konfliktu.

I znowu nie wiedziałam, co na to odrzec. Coś we mnie odczuwało zmęczenie z powodu całego tego dra­matu, wszelkich związanych z nim emocji, człowieczeństwa tego wszystkiego. Ta część mnie wciąż podszeptywała, i to coraz głośniej: Odejdź, Cassiel. Jesteś wieczna. A oni to tylko zjawy na wietrze.

Może i tak, ale gdybym teraz odeszła, ich wspomnienie by mnie prześladowało.

- Powinnam się zobaczyć z Isabel - powiedziałam. - Obiecałam jej to.

- Najpierw wpadnij tu. Chcę pójść do niej razem z tobą.

Wydawał się taki przygaszony, tak nieszczęśliwy, że musiałam się na to zgodzić. Kiedy skończyliśmy rozmawiać przez telefon, wsunęłam klucz od pokoju do wewnętrznej kieszeni kurtki, zatrzasnęłam drzwi i wyszłam, nie oglądając się za siebie. Mój motocykl - wciąż lśniący i niemal nienaruszony - połyskiwał w promieniach słońca w pewnej odległości ode mnie. Kluczyki... Przetrząsnęłam kieszenie kurtki i nie znalazłam ich. Kluczyków nie było też w stacyjce.

Musiały gdzieś wypaść. Uśmiechnęłam się nieznacznie, dotknęłam palcami zapłonu i siłą woli uruchomiłam maszynę. Silnik zaryczał, ryk przeszedł w stabilny, cichy pomruk, a wtedy zdałam sobie sprawę, że straciłam coś jeszcze podczas nocnego zamieszania: swój kask.

Wiatr rozwierający mi włosy stanowił nowe doznanie, które bardzo mi się spodobało. Odpowiadał mi podmuch owiewający moją twarz, to wrażenie swobodnego lotu. Oczywiście, przyciągałam ludzkie spojrzenia - jakże inaczej? - ale mało mnie to obchodziło. Nerwy lekko mnie zakłuły, gdy mijałam wóz policyjny, ale policjanci tylko obrzucili mnie wzrokiem i nie podjęli za mną pościgu.

Zatrzymałam się przed domem Manny'ego i zgasiłam silnik. Ulica wydawała się cicha i spokojna jak zwykle. Mało kogo widziałam na przydomowych podwórkach i na chodnikach, nie było nawet dzieci. Okna, jak zauważyłam, pozasłaniano okiennicami. Drzwi wzmocniono sztabami z kutego żelaza.

Okolica przeobraziła się w twierdzę strachu.

Zapukałam do drzwi, które otworzył Luis. Obrzucił mnie krótkim, bacznym spojrzeniem, a potem skinął głową i odwrócił się, przechodząc do saloniku. Zamknęłam za sobą drzwi wejściowe i ruszyłam za nim.

W jasnym świetle wpadającym ukośnie przez okna Luis wyglądał na kogoś skrajnie zmęczonego. I znacznie starszego niż wczoraj. Usiadł przy stole, na którym leżał stos papierów, i zaczął powoli w nich grzebać.

- Szukam ich ubezpieczenia na życie - wyjaśnił. - Potrzebne mi ze względu na Ibby. Manny mówił mi kiedyś, że założył też rodzaj polisy emerytalnej. No i trzeba zamrozić ich konta bankowe. Czasami ludzie czytają ne­krologi i próbują oszukiwać banki, okradając zmarłych z oszczędności. - Pokręcił głową. - Ludzie... - Pogarda w jego głosie godna była niemal dżinna.

Wyciągnęłam rękę w stronę pliku, dotknęłam krawędzi kartek i wyciągnęłam trzy arkusze.

- Ubezpieczenie - powiedziałam, kładąc je przed nim. - Polisa emerytalna. I wyciągi z kont bankowych.

Luis popatrzył na mnie ciemnymi, pustymi oczami, a potem skinął głową.

- Dzięki.

Usiadłam, kładąc ręce na kolanach. Grzebał w pa­pierach przez kilka następnych minut, a następnie wstał i przeszedł się po pokoju. Było tu pełno rzeczy - rzeczy, z którymi, jak sobie uświadomiłam, należało coś zrobić; zachować na przyszłość dla Isabel, przeznaczyć do wy­rzucenia, porozdawać... To był problem, nad którym się wcześniej nie zastanawiałam. Ludzkie życie się kończy i oto pozostają zbyteczne przedmioty, którymi trzeba się zająć. Dobytek do rozparcelowania.

A to pogłębiało tylko nieutulony żal po tych, co odeszli.

- Zatrzymam ich dokumenty, zdjęcia i takie rzeczy - stwierdził Luis. - Wszystko, co mogłaby kiedyś zechcieć po nich Ibby.

Czy dotyczyło to również ceramicznych aniołków z półki nad telewizorem, które Angela, o czym sama mi powiedziała, zbierała od lat? Albo książek Manny'ego? A może i ciepłej, wełnianej narzuty z frędzlami na kanapę, tej zrobionej na drutach przez matkę Angeli?

Tyle tego wszystkiego. Uzmysłowiłam sobie, że Luis się zatrzymał i zaczął spoglądać na zbiór przedmiotów na podniszczonym małym stoliku, stojącym przed kanapą.

Leżała tam książka, odwrócona grzbietem do góry - coś, co Manny czytał.

Szklanka z zaschniętym osadem na dnie.

Otwarta torebka przysmaków dla zwierząt.

Piloty pozostawione niedbale na nierównej stercie czasopism i gazet.

Luis usiadł ciężko na kanapie i ukrył głowę w dło­niach, garbiąc przy tym plecy. Wyczuwałam bijącą od niego burzę emocji, mroczną i ciężką.

Odejdź Cassiel. Nie jesteś śmiertelna.

Przysiadam obok niego i położyłam dłoń na jego ple­cach. Nie odzywał się, ja też nie; milczenie trwało długi czas. Kiedy Luis w końcu uniósł głowę, zaczerpnął głę­boko powietrza i rozparł się na poduszkach na kanapie. Cofnęłam rękę i położyłam ją obok drugiej na swoich ko­lanach.

- Oni odeszli - powiedział. - Zdaje się, że minie sporo czasu, zanim naprawdę się z tym pogodzę, ale oni odeszli. I nie wrócą.

Wzięłam pokarm dla zwierząt oraz szklankę i zaniosłam je do kuchni. Suchy prowiant powędrował do kubła na śmieci, a szklankę napełniłam ciepłą wodą. Dopadło mnie pewne wspomnienie: Angeli, stojącej przy tym zlewie i zmywającej talerze tamtego pierwszego wieczoru, kiedy mnie ugoszczono tu, w tym domu.

Oni już nie wrócą.

Nie, nie stanie się tak, a ból towarzyszący tej refleksji był jak burza, która rozszalała się w moim wnętrzu. Ludzie w takim stanie pewnie zalewali się łzami.

Odejdź.

Uchyliłam lodówkę i zaczęłam wrzucać jej zawartość do toreb na odpadki. Towarzyszące temu fizyczne doznania wzmogły narastającą falę czegoś, co, jak sobie uświadomiłam, było gniewem. Gniewem? Tak, byłam na nich zła za to, że mnie opuścili, porzucili. Za to, że po­zostawili Luisa i swoje dziecko.

Zła na swoją słabość.

- Co robisz? - zapytał Luis, stając w drzwiach.

- Sprzątam - odparłam beznamiętnie i wyrzuciłam do kosza opróżnioną do połowy butelkę z sosem. Mleko w kartonie też już zaczynało się psuć. - Mieliśmy tu po sprzątać, prawda?

- Nie teraz. Zostaw to - rzekł. - Muszę pomyśleć O tym, co zatrzymać.

- Nie zatrzymasz przecież nic z tego - powiedzia­łam, nadal wyciągając produkty z półek. Resztki, pozawijane w plastikową folię z wypisanymi ręką Angeli terminami przydatności do spożycia.

Luis rzucił się na mnie, wytrącając mi z dłoni bute­leczkę ostrego sosu tabasco, która potoczyła się po blacie i spadła na posadzkę. Rozbiła się, tworząc pikantną, czerwoną plamę. Woń octu wtargnęła do moich nozdrzy i oczu.

- Przestań! - wrzasnął. - Po prostu przestań, do cholery! Zostaw to w spokoju!

Odepchnęłam go, ale on natarł na mnie znowu. Z brutalną siłą pchnął mnie na blat i chwycił dłońmi moje ramiona. Złapałam go za koszulę, palce konwulsyjnie zwinęły mi się w pięści, i odczułam dzikie, mroczne pragnienie, żeby go uszkodzić, skrzywdzić...

- Przestań - powtórzył, a w tym jedynym słowie było tyle rozpaczy, że mój gniew wyparował. Rozluźniłam pięści i płasko położyłam mu dłonie na piersi. - Przestań, Cassiel. Proszę cię, przestań.

Przywarł do mnie całym ciałem, a wściekłość we mnie przeobraziła się, przepoczwarzyła, stając się czymś innym.

Zapragnęłam...

...Nie wiedziałam, czego od niego pragnę. Sprzeczne emocje, malujące się na jego twarzy, podpowiadały mi, że on czuje to samo, szarpany wewnętrznie tak, że jego opanowanie miotane było teraz niczym flaga podczas huraganowego wiatru.

Przesunął dłonie z moich barków ku szyi i ujął w nie moją twarz. Mogłam poczuć przyspieszony puls krwi w jego żyłach, w każdej z linii papilarnych na opuszkach jego palców.

Oczy Luisa były teraz wielkie i bardzo ciemne niby jeziora o północy, w których ktoś nieostrożny mógł się utopić.

Wiedziałam, w tej zastygłej w czasie chwili, że decy­dowała się nasza przyszłość, wspólna i indywidualna. To był przełomowy moment.

- To ty przestań - zażądałam, a ostrzegawczy impuls przepłynął z moich palców do jego piersi.

Przestał, jednak nie odstępował, w każdym razie nie przez kilka trwających bardzo długo uderzeń serca. Gdy ostatecznie się cofnął, uczynił to szybko i zdecydowanie, zostawiając mnie bez słowa, kiedy ruszył w stronę ku­chennych drzwi. Podeszwy jego butów zgniotły odłamki szkła i pozostawiły po sobie czerwone plamy z sosu tabasco.

Usłyszałam, jak wchodzi do innego pokoju. Drzwi otworzyły się i zamknęły z hukiem. Ruszyłam po jego mokrych śladach i zastałam go opróżniającego szuflady komody, wysypującego ich zawartość na starannie posłane łóżko.

- Będą mi potrzebne jakieś torby na to tutaj - powie dział, kiedy znalazłam się za jego plecami. - Większość z tego trzeba wyrzucić na śmietnik albo przekazać na cele dobroczynne.

Odzyskał swój dawny głos - spokojny, opanowany, z mroczną gniewną nutą, przyczajoną gdzieś pod powierzchnią.

W milczeniu przyniosłam mu torby i pomogłam zapełnić jedną z nich bielizną oraz rzeczami zbyt znoszonymi, aby nadawały się do rozdania, drugą drobiazgami, które można było oddać, wreszcie kolejną tym, z czym, jak Luis sądził, Isabel nie chciałaby się rozstać. Ten pakunek okazał się najmniejszy. Kiedy Luis natknął się na zapakowany biały strój w kącie szafy, wyjął go i położył ostrożnie na łóżku, otwierając na tyle, żebym mogła dostrzec koronki i białą satynową tkaninę.

- Suknia ślubna Angeli - oznajmił. - Dla Ibby. Napotkałam jego spojrzenie. Patrzyliśmy sobie długo w oczy.

- Jak myślisz, które z nas oni tak naprawdę usiłują zabić? - zapytałam go. - Ciebie czy mnie? - Z pewnością nie chodziło o Manny'ego ani Angelę, gdyż w takim wypadku nasi wrogowi zaprzestaliby już kolejnych ataków.

Pytanie to go nie zmieszało. Sam je sobie zadawał, o czym świadczyła jego niewyrażająca zaskoczenia mina.

- Uważam, że ważniejsza jest kwestia, jak długo zajmie im ponowne zebranie sił do podjęcia następnej próby. - Częściowo otrząsnął się już z rozpaczy, a na tym właśnie mi zależało. - Ciebie zaatakowali już dwukrotnie. Zdajesz sobie z tego sprawę, co?

Przytaknęłam ruchem głowy.

- Ale mogło tak się stać tylko dlatego, że na niebez­pieczeństwo wystawiało mnie powiązanie z tobą albo z twoim bratem. Jeden z was lub obaj mogliście stanowić główny cel napaści.

- Tylko dlaczego? Co takiego wyróżnia mnie albo Manny'ego? On jest... - Luis wziął głęboki, urywany wdech. - On był porządnym człowiekiem. Dobrze praco wał, chociaż... no wiesz, może i nie należał do gwiazdo rów, do najwybitniejszych w swoim fachu. Był zupełnie zwyczajnym gościem.

- A ty?

Luis odwrócił wzrok.

- Ze mnie też nikt nadzwyczajny. Wiem, na czym stoję. Posłuchaj, gdybym naprawdę stanowił jakiekolwiek realne zagrożenie, przydzieliliby mi dżinna przed rewoltą i już bym nie żył, no nie?

- Joannę Baldwin nie miała dżinna - zauważyłam. - W każdym razie nie takiego, którego przydzieliliby jej Strażnicy. A więc nie uważam, żebyś mógł tak twierdzić. Może wcale nie znasz siebie samego.

Na to zareagował nikłym uśmieszkiem, echem uśmiechu dawnego Luisa.

- A kto zna? Właśnie.

Nie wiem jak Luis, ale ja pozostawałam czujna przez cały czas, gotowa na odparcie jakiegokolwiek - magicznego lub fizycznego - ataku. Przekonałam się, że taka czujność ma swoją cenę. Zanim skończyliśmy pakowanie i podpisywanie toreb z rzeczami z sypialni, zrobiło się już późno - na zewnątrz nastał mrok.

- Wyrzuciłaś wszystko z lodówki? - spytał wreszcie Luis, opadając ze znużeniem na materac w paski. Wzruszyłam ramionami. - W takim razie pozostaje nam chyba tylko pizza.

Zadzwonił pod numer przylepiony do drzwi lodówki. Luis musiał sobie uzmysłowić, że nie ma sensu pytać mnie, jaka pizza najbardziej mi odpowiada, gdyż zamówił coś z, jak się wyraził, kombinacją dodatków, i wyjął kilka piw z dolnej półki w chłodziarce, nieco w jej głębi, które tam pozostawiłam, na wypadek gdyby chciał się napić. Rzucił mi butelkę i złapałam ją w powietrzu.

Odkręciliśmy kapsle i popijaliśmy w milczeniu. Zas­tanawiałam się, czy i Luis spodziewa się napaści i wy­czuwa lekkie, nieokreślone napięcie z tego powodu.

Pojawiła się pizza, dostarczona w nieco sflaczałym, kartonowym pudle przez znudzonego dostawcę. Luis za­płacił za nią, zamknął drzwi i usiedliśmy razem na kanapie, by ją zjeść.

Wzięłam pierwszy kęs i całe szczęście, że tak się stało. Moje zmysły były wyostrzone w porównaniu z ludzkimi, głównie dlatego, że nie uległy jeszcze zbytniemu zużyciu, i od razu wyczułam truciznę. Wyplułam kęs.

- Nie lubisz grzybów? - spytał Luis i prawie już włożył swój kawałek do ust, kiedy wytrąciłam mu go z ręki.

- Oj! Widzę, że ty naprawdę nie lubisz grzybów.

Amanita virosa, czyli muchomor jadowity - powie działam, wskazując na dość niewinnie wyglądający kawałek grzyba. - Po jego zjedzeniu zgon następuje w ciągu doby. - Dotknęłam palcem cienkich plasterków, rozrzu­conych między talarkami kiełbasy i kawałkami pepperoni.

- A tutaj mamy tojad. Inaczej mordownik. Działa bardzo szybko i jest trudny do wykrycia. O, i jeszcze tu.

Na twarzy Luisa odmalowało się zdumienie, kiedy odchylił się w tył na kanapie, przypatrując się jedzeniu.

- Ktoś zatruł tę pizzę?

- Tę pizzę przygotowano fachowo - oświadczyłam.

- Muchomor jadowity jest blisko spokrewniony z grzybem Agaricus bisporus, czyli pieczarką. I podejrzewam, że tojadem zastąpiono czosnek. Bardziej podobny byłby oczywiście chrzan, ale i tak ktoś zadał sobie trud, starannie podmieniając dodatki i przyprawy.

Potrwało to chwilę, ale Luis w końcu podążył za moimi myślami.

- Mógł to zrobić jakiś Strażnik Ziemi. Poprzez zmianę struktury genetycznej pewnych naturalnych składników.

- A także przyspieszając rozkład użytych wędlin. Luis wyraźnie zadrżał.

- Jak, do cholery, mogło komuś coś takiego przyjść do głowy?

- Wiedzą, że spodziewamy się bezpośredniego ataku. To było subtelniejsze rozwiązanie. - I zadziałałoby, gdy by moje zmysły nie okazały się nadzwyczaj wyczulone. W ustach nadal lekko mnie mrowiło, ale wiedziałam, że ugryzłam tylko maleńki kawałek. - Zorientowałbyś się?

- Może. Nie wiem. Pewnie nie od razu. - Luis wy dawał się poważnie wstrząśnięty. - A co z tym piwem?

- Wyczulibyśmy wszelkie próby podmienienia go w trakcie naszej obecności tutaj, a smak wydał mi się całkiem w porządku. - Uśmiechnęłam się lekko. - To znaczy nie gorszy od innych piw.

W odpowiedzi podniósł swoją butelkę i wypił jej za­wartości kilkoma haustami, nadal wpatrując się w pudełko z pizzą.

- Czy wiesz, kto to zrobił? - spytał. Przyjrzałam się temu pudłu, dotykając wilgotnego kartonu, a nawet przeciągając palcami po trujących grzy­bach.

- Nie - odparłam w końcu. Moje zmysły były mimo wszystko przytępione, nieostre, co mnie frustrowało. Powinnam była wiedzieć, powinnam móc stwierdzić, kto tego dokonał, ale ponieważ znajdowałam się w pułapce niezdarnego ciała, trop się urywał.

- Dobra, wystarczy - powiedział. - Skoro nie mogę zaufać nawet jedzeniu, które wkładam do ust, to unika nie starcia nic nie da.

Uniosłam brwi.

- A więc?

- A więc musimy podjąć z nimi walkę.

To nie było takie proste. Nie wiedząc, z kim mamy do czynienia ani gdzie go szukać, działaliśmy na ślepo - a ponieważ nie mieliśmy już dostępu do informacji, które otrzymywaliśmy za pośrednictwem Strażników, nie mogliśmy liczyć na wiele.

Kiedy Luis spał na kanapie, nakryty starą kapą, usiadłam na podłodze z małą zapaloną świeczką i po cichu wywołałam imię dżinna, trzykrotnie je powtarzając.

Zabrało mi to kawał nocy i niejedną świeczkę, ale w końcu doczekałam się odzewu. Płomień zamigotał, rozjaśnił się, potem zgasł z sykiem roztopionego wosku, a ciemność zapadła wokół mnie jak ciężka opończa.

Nie poruszyłam się.

Kiedy świeca zapłonęła znowu, naprzeciwko mnie wyłonił się dżinn.

- Quintusie - powiedziałam. - Dziękuję ci. Nieznacznie skinął głową. Jego oczy lśniły odbitym blaskiem i wiedziałam, że przyzywanie go to niebez­pieczna gra. Wcześniej nie okazywał mi specjalnej wro­gości i, na dobrą sprawę, ocalił mi życie, ale nie oznaczało to wcale, że postąpi tak ponownie. Albo że nie znalazł się w gronie moich przeciwników.

- Przykro mi z powodu Molly - mówiłam dalej. - Ja jej nie zabiłam.

Nie mrugnął nawet, a wyraz jego twarzy pozostał beznamiętny i spokojny.

- Tak - oznajmił. - Wiem, że tego nie zrobiłaś. Gdybyś to ty ją zabiła, rozerwałbym cię na strzępy i rzucił świniom na pożarcie w ciągu godziny.

Ten jad w jego słowach mnie zmroził. Podobnie jak fakt, że Quintus nie zadał sobie trudu, by przejawić się w całej postaci; jego oczy znajdowały się na poziomie moich, lecz od pasa w dół rozpływał się w szarą, poru­szającą się mgiełkę.

- Czego chcesz, Cassiel? Mam już dosyć twój ego przy­woływania. - Quintus uśmiechnął się, ale nie był to wcale uśmiech przyjazny. - Wezwania większości ludzi do nas nie docierają. A twoje wydają się szczególnie irytujące.

Dobrze wiedzieć. Pewnego dnia mogłam przypłacić śmiercią to, że wkurzę ich zanadto.

- Czy wiesz, co stało się z Molly?

Jego oczy się zwęziły i wydało mi się, że rysy jego twarzy wyostrzyły się, stając się bardziej wyraziste pod wpływem gniewu.

- Została zamordowana. Mord ten był szybki i brutalny, a ja znajdowałem się wtedy gdzie indziej. Czego jeszcze chcesz?

- Chciałabym się dowiedzieć, jak daleko ścigałeś zabójcę. - Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że to czynił. Sama popędziłam za samochodem pełnym zamachowców, którzy zastrzelili Manny'ego, a jeśli Quintusowi naprawdę zależało na tej kobiecie, z pewnością postąpił tak samo.

Mijały sekundy, ciężkie i złowieszcze.

- To nie takie proste - powiedział wreszcie. - Nawet dżinn nie może walczyć z cieniem.

Czego dowiedziałeś się o tej napaści, Quintusie? Zerknęłam za siebie, na Luisa, który pochrapywał cicho na kanapie.

- Dowiedziałem się wszystkiego.

- Co to znaczy...?

- Nie pytaj mnie, Cassiel. Nie mogę ci powiedzieć. - Nie dlatego, jak zdałam sobie sprawę, że nie chciał. Nie mógł. - Krępują mnie okowy.

Okowy stanowiły szczególny typ zniewolenia, nakła­dany wyłącznie przez Łącznika - albo przez Wyrocznię, jak przypuszczałam. Wykraczało to poza moce typowego dżinna, nawet najpotężniejszego.

Ten fakt wyraźnie ograniczał krąg podejrzanych - którzy przy tym byli jednak o wiele bardziej niebezpieczni.

- Wybieramy się do Kolorado - drążyłam. - Sądzimy, że ataki wyszły właśnie stamtąd.

Celowo nie ujęłam tego w formę pytania; okowy zmuszały go do milczenia w tej kwestii, a nawet do kłam­stwa. Ale zdanie oznajmujące mógł jakoś przełknąć.

I przełknął je. Quintus jakby rozluźnił się odrobinę.

- Podobno jest tam ładnie o tej porze roku - stwier­dził. - Cassiel, bądź ostrożna. Dzieje się więcej rzeczy, niż możesz dostrzec.

Spróbowałam ponownie.

- Wybieramy się na Ranczo.

Quintus umilkł, wpatrując się we mnie. Nie potrafiłam wyczuć, co się w nim działo, choćby śladu jego zmagań ze sobą. Okowy, które go krępowały, okazały się bardzo mocne oraz czujne.

Jego milczenie potwierdziło jednak słowa Strażnika Sandsa - że nasi wrogowie znajdowali się na tamtym Ranczu.

W Kolorado.

Teraz trzeba było je tylko odszukać. Zgodnie z mapą, którą przestudiowałam, stan Kolorado zajmował obszar niemal dwustu siedemdziesięciu tysięcy kilometrów kwadratowych, z czego większość stanowiły pustkowia i rancza.

- Cassiel - powiedział Quintus. - Wiem, że musisz to zrobić. Jeśli tego nie zrobisz, zginiesz. - Udzielał mi tylu informacji, ilu mógł. Ostrzegał mnie. - Oni nie prze staną cię nękać.

Spojrzałam w stronę Luisa.

- Nie tylko mnie. I może to dotknąć nie tylko nas dwoje. Już do tego doszło. - Szybko i czujnie znów odwróciłam się w kierunku Quintusa, ale on się nie poru­szył. - Nasi wrogowie znajdują się w pobliżu rzeki.

Quintus skinął głową, prawie niedostrzegalnie. Blask w jego oczach przybrał na sile i wydało mi się, że dostrzegłam lekkie ich mrugnięcie.

- Blisko granicy stanu - podjęłam. Mrugnął na to wyraźniej. Tym razem jednak nie przytaknął ruchem głowy. Nie mógł. Wiedziałam, że lepiej nie naciskać; jeśli naprawdę krępowały go mocne okowy, to Quintus był w stanie rzucić się na mnie, gdybym próbowała je naru­szyć.

A ja nie przeżyłabym ataku z jego strony.

- Nie staraj się nas powstrzymywać - powiedziałam. Quintus poruszył się, ledwie zauważalnie.

- Nie próbuję was powstrzymywać - odpowiedział.

- Usiłuję was przygotować.

- Na co?

Quintus zanikał jak gasnący płomień.

- Na wojnę.

- Brakuje nam czasu - stwierdziłam. - Quintusie, pomóż nam. Spróbuj. Przekaż mi coś!

Rzeczywiście spróbował. Migotanie nasiliło się, a za­rysy jego postaci rozmywały się i rozpraszały.

- Aby odnaleźć to, co największe, szukaj tego, co najmniejsze - rzucił. Raptownie spojrzał w górę ku ciemniejącemu sufitowi i wrzasnął z wściekłości i bólu, a krzyk ten rozpuścił się w nicość. Świeca znów zgasła. Pospiesznie zapaliłam ją na nowo, ale poza wypaloną plamą na dywanie w miejscu, nad którym objawił się Quintus, nie było nawet śladu jego bytności.

Jasne, że zapłacił za to, co nam wyjawił, choć po­wiedział tak niewiele. Wojna. Ale przecież wojna między dżinnami a Strażnikami... dobiegła końca. Czy naprawdę?

- Przypuszczalnie - mruknęłam do siebie.

Jednak musiałam przyznać, że odcięta od swojego świata, odrzucona przez własną rasę, nie mogłam być już pewna niczego.

Aby odnaleźć to, co największe, szukaj tego, co naj­mniejsze.

To jakaś wskazówka, lecz nie rozumiałam jej zna­czenia. Kiedy byłam dżinnem, czerpałam przyjemność z rozszyfrowywania takich tajemniczych haseł; uwielbiałam wprost ich dwuznaczność. Ale Quintus... Quintus starał się wyrazić to bardzo jasno.

Okowy mu to uniemożliwiły i poniósł za to karę.

Szukaj tego, co najmniejsze”. Najmniejsze, ale co? Najmniejsze...

Może najsłabiej zaludnione?

W Kolorado znajdowało się niewiele miast, rozciągały się tam głównie pustkowia, a na podstawie tego, czego dowiedziałam się z mapy i z informacji w komputerze Manny'ego, doszłam do wniosku, że udało mi się rozgryźć tę szaradę.

Najmniej ludzi mieszkało w okręgu Hinsdale - zaledwie siedemset dziewięćdziesiąt osób na obszarze niemal trzech tysięcy kilometrów kwadratowych - i było tam także najmniej dróg.

Pomyślałam, że to nie tylko dogodna kryjówka... To także twierdza dla tych, którzy chcieli odciąć się od świata.

Zdmuchnęłam świecę i potrząsnęłam Luisem, aby go obudzić. Zamachał rękami, usiłując się wyswobodzić z kokonu, jaki wcześniej uwił sobie z narzuty, aż za dobrze świadom tego, że następny atak może nastąpić w każdej chwili.

- Chyba już wiem, dokąd jechać - powiedziałam mu. - Szykuj się. Daleka droga przed nami.

- Chwileczkę. - Potarł dłonią twarz. Wyglądał na bardzo strudzonego. - Najpierw mi wszystko wyjaśnij.

I wysłuchał mnie, w ciszy poprzedzającej świt, w domu swojego brata, gdzie kiedyś toczyło się rodzinne życie. Kiedy skończyłam, zaoponował:

- Nie.

- Nie? - Zaskoczyło mnie to, mówiąc łagodnie. Sądziłam, że zrozumiał, jaka to pilna sprawa.

- Nie możemy pojechać do Kolorado i wrócić na czas, żeby zdążyć na pogrzeb - stwierdził. - No i tym razem nie pozostawię Ibby. Nie zostawię jej tu, bez radnej, podczas kiedy my będziemy uganiać się za wid mami.

O tym nie pomyślałam. Teraz, po zastanowieniu, po­czułam, że problem ten utkwił mi boleśnie w żołądku niby odłamek szkła.

- Musisz chronić nas oboje - powiedział Luis - póki nie załatwimy Ibby jakiejś bezpiecznej kryjówki.

Nie wiedziałam, co maluje się na mojej twarzy, ale jeśli było to coś w rodzaju frustracji, która opanowała mnie całą, to nic dziwnego, że Luis się najeżył.

- Ludzie - sapnęłam. Czułam, jak rozpiera mnie energia, a przez chwilę, zetknąwszy się z wyrazem nie chęci, ponownie poczułam się prawdziwym dżinnem.

Ale wiedziałam też, że on ma rację.

10

Uszkodzenia, jakich doznała ciężarówka Luisa, okazały się stosunkowo niewielkie, biorąc pod uwagę, przez co przeszła - wystarczyło lakierowanie, wymiana szyb, wyklepanie wgnieceń. Warsztatem kierował gość, który na pierwszy rzut oka wydał mi się dżinnem, ale w końcu musiałam przyznać, że to człowiek. Miał oczy koloru jasnego bursztynu, skórę ciemniejszą od cery Luisa i bardzo niepokojąco się uśmiechał.

- Elvis? - odezwał się Luis, kiedy zapytałam go o tamtego faceta. - On jest w porządku. Magik, jeśli chodzi o samochody, ale nie czarodziej w prawdziwym sensie.

Dziwne. Pomimo zapewnień Luisa tamten człowiek nadal nie wzbudzał we mnie zaufania. Czekałam przy swoim motocyklu, kiedy Luis płacił tajemniczemu Elvisowi i wyprowadzał ciężarówkę zza kwadratowego zaniedbanego budynku. Wóz wyglądał efektownie, tak jak dawniej, z nowymi lśniącymi szybami i świeżą warstwą lakieru. Wyglądało na to, że Elvis dodał nawet nieco błysku żółtej barwie centralnych fragmentów płomieni zdobiących boki ciężarówki.

Luis sprawiał wrażenie zadowolonego.

Wyjechaliśmy z warsztatu naprawczego; Luis podążał przodem, a ja jechałam za nim motocyklem po krętych uliczkach starej dzielnicy, aż zatrzymał się na podjeździe przed prostym, kwadratowym domem, którego jasnoróżowa elewacja bardzo mi się spodobała. Kiedy Luis zaparkował, a ja zsiadłam z motoru, frontowe drzwi otworzyły się z hukiem i pomknęła ku nam mała rakieta.

Isabel.

Skoczyła z ziemi niczym kot wprost w ramiona Luisa, a on aż się zatoczył na ciężarówkę. Zareagował na jej widok z wyraźną przesadą, ale widać było, że zachwiał się naprawdę pod wpływem impetu, z jakim Isabel na niego wpadła.

Zanurzył twarz w jej długich włosach, usadowił ją wygodniej w swoich ramionach, a potem zwrócił się w moją stronę. Isabel także na mnie spojrzała, jej bladą twarz rozjaśnił błysk uśmiechu.

- Cassie! - powiedziała. Podeszłam do nich, a wtedy wyciągnęła rączki. Przejęłam ją od Luisa, niepewna, czy to coś naturalnego. Isabel zaciążyła mi na rękach, ale po chwili przywykłam już do jej ciężaru, odzyskując równo­wagę. Dziewczynka pachniała słodko - kwiatami, szam­ponem do włosów, syropem z naleśników, które zjadła. Lepiły jej się usta, którymi pocałowała mnie w policzek.

- Cieszę się, że wróciłaś.

- Ja też się z tego cieszę - zapewniłam. Tym razem jej nie poprawiłam, gdy źle wymówiła moje imię. Przyglądałam jej się z bliska. - Jak się czujesz, Isabel?

Nie odpowiadała; zrobiły to jej oczy - które przepełniły się smutkiem i nagłymi dziecięcymi łzami.

- Babcia Sylvia zrobiła mi naleśniki - poinformowała.

- Chcesz naleśników?

- Trochę na nie za późno, dziecko - wtrącił Luis, ode brał mi Isabel, przełożył ją sobie przez ramię i skierował się ku wejściu. - Sylvio? - Zapukał do drzwi, a wewnątrz domu poruszył się cień. Siwiejąca starsza kobieta otwo­rzyła siatkową przesłonę na owady i obdarzyła go uśmie­chem - drżąc cała, a w jej oczach czaił się straszliwy chłód. Wyglądała całkiem jak postarzała Angela i musiała wspiąć się na czubki palców, by pocałować Luisa w policzek. Spojrzała poza niego, na mnie, i oczy jej się rozszerzyły.

- To Cassie. - Isabel z dumą wskazała mnie palcem.

- Babciu Sylvio, to Cassie! Ona jest moją przyjaciółką. Opowiadałam ci o niej.

- Cassiel - poprawiłam, chcąc uniknąć nieporozu­mień. - Proszę mówić do mnie Cassiel.

Sylvia zawahała się, a potem odstąpiła na bok, by mnie wpuścić. Zrobiła mi dużo miejsca, jakby nie chcąc ryzykować otarcia się o mnie.

Czy wyglądałam tak odstraszająco? A może tylko dziwacznie?

Frontowy pokój był niewielkim, zakurzonym pomiesz­czeniem ze starymi meblami i czarno - białymi fotografiami. Jedna z nich stała samotnie na przystrojonym koronkowym obrusem stole - przedstawiała Angelę, gdy ta była dzieckiem, ledwie starszym od Isabel, w białej sukience, z kwiatami w rękach. Obok zdjęcia stały w wazonie świeże białe róże, a także ozdobny symbol religijny - krucyfiks.

- To moja córka - odezwała się Sylvia i skinęła głową w stronę stołu. - Angela.

- Wiem. Znałam ją - odrzekłam.

- Naprawdę? - Przypatrywała mi się uważnie, z miną wyrażającą głęboką nieufność. - Nigdy pani tu nie widziałam. Zapamiętałabym.

Zastanawiało mnie, ile ona wie o Strażnikach, o tym, czym zajmowali się Manny i Luis. Zastanawiałam się, czy wie o dżinnach, a jeśli tak, to czy zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie stanowiliśmy.

W każdym razie wyraźnie wolała mi nie ufać.

- Cassiel współpracowała z Mannym, Sylvio - wyjaśnił Luis. Postawił Isabel na podłodze. Obejmowała go za nogi przez kilka chwil, a następnie popędziła do kuchni. Wydawało się niemożliwe, by stopki kogoś tak małego mogły aż tak dudnić. - Jest naszą znajomą.

Sylvia skinęła potakująco, ale nie wyglądało to wcale na gest akceptacji.

Luis poniechał więc dalszych prób w tym kierunku.

- Jak tam Ibby?

- Przespała całą noc - odpowiedziała Sylvia. - Ale sama nie wiem. Ona dokazuje tak jak teraz, a potem płacze całymi godzinami, wołając ciebie albo swoją matkę i ojca. Albo ją. - Posłała mi spojrzenie, które mogłam uznać tylko za wyraz niechęci. Nie widziałam powodu, dla którego miałabym się tłumaczyć czy przepraszać, więc tego nie zrobiłam.

Luis odchrząknął.

- Sylvio, poczyniłem przygotowania do pogrzebu. Msza odbędzie się w czwartek o jedenastej, a zwłoki zo­staną wystawione dziś wieczorem o szóstej. - Jego głos stał się chrapliwy, więc Luis urwał na chwilę, by ponownie od­chrząknąć. - Czy myślisz, że Ibby powinna z nami pójść?

- Nie, lepiej, żeby tego nie widziała - stwierdziła Sylvia. - Jest jeszcze za mała. Ktoś powinien tu z nią zo­stać. - Nie spojrzała na mnie, mówiąc te słowa, ale zrobił to Luis, unosząc brwi.

Ja też uniosłam swoje.

- Zostałabyś? - spytał. - Popilnujesz jej przez kilka godzin?

- Oczywiście.

Sylvia wyraźnie zesztywniała.

- Luis, czy możemy porozmawiać na osobności? Przewrócił oczami i podążył za nią do innego pokoju.

Zamknęła za sobą drzwi, odseparowując się ode mnie.

Poszłam do kuchni, gdzie Isabel grzebała widelcem w resztkach syropu na talerzu. Spojrzała na mnie, oblizując widelec do czysta.

- Umiesz robić naleśniki? - zapytała mnie.

- Nie wiem - odpowiedziałam. - Nigdy nie próbo­wałam.

- To łatwe. Pokażę ci.

- Już jadłaś - upomniałam ją. - Myślę, że masz już dość. Prawda?

Zgarbiła się żałośnie.

- Nie ma z tobą zabawy.

Jako były dżinn odczułam pewne zadowolenie z tego powodu, ale szybko się ono rozwiało. Dziecko cierpiało, choć próbowało ukryć to przede mną.

- Przykro mi, że wyjechaliśmy - powiedziałam jej. Nie uniosła główki. - Wiem, że tęskniłaś za wujem.

- I za tobą też.

- Wiem.

- Babcia Sylvia cię nie lubi - stwierdziła Ibby. - Ona cię nie lubi, bo jesteś biała, i myśli, że chcesz mnie jej wykraść.

- Wykraść? Dlaczego miałabym to zrobić?

- Bo nie jestem bezpieczna z wujkiem Luisem. Ona mówi, że to wszystko stało się przez niego. - To oznaczało tragedię, która wstrząsnęła jej życiem.

Logiki tej dziewczynki nie dało się podważyć.

- A więc ona sądzi, że ja spróbuję cię jej odebrać. Dlaczego?

Ibby wzruszyła ramionami.

- Ty jesteś gringa, biała. Bardziej spodobasz się po­licji. No i oddadzą mnie tobie. Tak mówi babcia Sylvia. Ona mówi też, że lepiej będzie, jak stąd wyjadę, razem z nią.

Nie miałam pojęcia, co to ma do rzeczy, ale zastano­wiłam się poważnie, zanim odpowiedziałam:

- Nie wykradnę cię, Isabel. Wiesz o tym, prawda? Wiem, że kochasz swojego wujka i swoją babcię. Nie od biorę cię im.

- Obiecujesz? - Ibby spojrzała na mnie, a w jej oczach zalśniły łzy.

- Obiecuję.

- Z krzyżem na sercu?

Zerknęłam mimowolnie na krucyfiks, zawieszony na ścianie obok drzwi. Wbicie go sobie w serce wydało mi się okrucieństwem.

- Nie, niemądra, trzeba zrobić tak. - Isabel zsunęła się z krzesła, obiegła stół i pokierowała moją dłonią w cztery strony na wysokości, gdzie biło moje doczesne serce. - O, już! Teraz dałaś słowo.

Wgramoliła mi się na kolana i pogładziłam ją powoli po włosach, kiedy wtuliła się we mnie, szukając ukojenia. Już niemal zasypiała, gdy się odezwała:

- Cassie? - Był to ledwo dosłyszalny, senny szept; przytknęłam palec do jej ust. - Ja czasami się boję.

- Ja też. Czasem - wyszeptałam, bardzo cicho. - Nie pozwolę, żeby stała ci się krzywda.

- Przysięgniesz? Na krzyż? Zrobiłam to.

Kiedy dorośli wrócili, Luisowi wyraźnie wyczerpywała się cierpliwość, a Sylvia miała minę surową jak krzemień. Uśmiech wykrzesałby z niej iskry.

- Luis zgodził się, żebyśmy ściągnęli moją siostrę Veronikę, która dzisiejszej nocy przypilnuje Isabel - obwieściła Sylvia. - Pani pewnie zechce zobaczyć Manny'ego i Angelę.

Zupełnie jak gdyby wydawała mi polecenie. Ob­rzuciłam ją przeciągłym spojrzeniem dżinna i pobladła nieco.

- Dziękuję za troskliwość - powiedziałam. Isabel przysypiała na moich rękach, bezwładna, ciężkawa i ciepła, a ja poruszyłam nią tak, aby mogła oprzeć głowę o moją szyję. - Położę ją do łóżka.

- Pomogę ci - zaoferował bezzwłocznie Luis. Sylvia wydęła usta, ale nie powiedziała nic, zbierając ze stołu wymazany syropem talerz, widelec i pustą szklankę.

Isabel nie obudziła się, kiedy układałam ją w jej dzie­cinnym łóżeczku - zastanawiając się przy tym, czy przy­padkiem nie należało ono kiedyś do Angeli, gdyż wydawało się wypłowiałe i zużyte - a Luis pokazał mi, jak opatulić dziecko. Delikatnie pocałował Isabel w czoło, a po nim ja uczyniłam to samo. Jej skóra pod moimi wargami wydawała się miękka jak jedwab i poczułam falę emocji, która mnie zaskoczyła.

Czułość.

- Sylvia mnie nie lubi, bo jestem gringa - powiedziałam do Luisa, wyprostowując się. - I boi się, że odbiorę wam Isabel.

Wydał się tym zdumiony. Nie wspomniałam mu, że to Isabel wykazała się tak niezwykłą przenikliwością, a nie ja sama.

- Tak, cóż, sąd może nie okazać się zachwycony tym, że byłem notowany na policji, a Strażnicy pewnie nie zaświadczą na moją korzyść. Sylvia twierdzi, że chce zostać jej prawną opiekunką, co oznaczałoby, że Ibby musiałaby zamieszkać tutaj, a nie ze mną, kiedy dostanę nowy przydział.

- Sylvia chce ją zatrzymać. - Luis, jak pamiętałam, obawiał się tego już wcześniej. I wydawało się, że nie bez powodu.

- Nie dojdzie do tego. - Luis odgarnął kosmyk czar­nych włosów z buzi dziewczynki i dostrzegłam w nim coś z jego brata, czułość i oddanie. - Sylvia to dobra ko­bieta, ale nie kocha tego dzieciaka aż tak jak ja. A Ibby potrzebuje miłości.

- No i Sylvia nie zdoła jej ochronić - powiedziałam. - A ty tak.

Wyprostował się, spojrzał prosto na mnie, a ja od­wzajemniłam to spojrzenie. Przez chwilę żadne z nas nie poruszało się ani nie odzywało, a potem Luis skinął nie­jasno w stronę korytarza.

- Powinienem się przygotować. Na czuwanie przy zwłokach. Posłuchaj, jeśli nie chcesz iść...

- Pójdę - stwierdziłam. - Ale należy poszukać ko­goś, kto pilnowałby Isabel, nawet z oddali. Czy można o to poprosić jakiegoś Strażnika?

- Tak, da się załatwić. Pewnie trzeba będzie zwrócić się do jednego z Ma'atów. Trzech albo czterech z nich nadal przebywa w tym mieście. - Przepuścił mnie przed sobą i po wyjściu z pokoju Isabel zamknęliśmy za sobą drzwi.

Dom Pogrzebowy Muñoz był podłużnym gmachem z przyćmionymi światłami, miękkimi dywanami i cicho grającą muzyką. W drzwiach powitał nas starszy jegomość, łysiejący, z małymi okrągłymi okularami na nosie.

Miał na sobie czarny garnitur, podobny do tego, w jaki ubrany był Luis, i wydawał się smutny z obowiązku. Jego żałosna mina nie zmieniła się, kiedy witał się uściskiem dłoni z Sylvią, potem z Luisem, wreszcie ze mną.

Za namową Luisa przebrałam się z jasnego stroju w ciemniejszy - w parę luźnych czarnych spodni, poły­skującą czarną koszulę i dopasowany żakiet. Wydawać się to mogło bezużytecznym marnowaniem mocy, jednak byłam całkiem zadowolona z efektu takiego zewnętrznego przeobrażenia. Nadal mogłam korygować własny wygląd, a zmiana odzieży na inną okazała się łatwiejsza niż wcześniej.

Być może - niewykluczone - że uczyłam się skutecz­niejszego wykorzystywania swoich mocy. W każdym razie mój nowy wygląd nie wywołał niepokoju u dyrektora domu pogrzebowego i podążyłam za Sylvią i Luisem długim korytarzem, po otwarciu i zamknięciu kolejnych drzwi. W powietrzu pachniało tu mocno kwiatami i płonącymi świecami.

Dyrektor otworzył podwójne odrzwia i wszedł przed nami do pomieszczenia. Było mniejsze, niż się tego spo­dziewałam, co stanowiło dla mnie niemiłą niespodziankę, i przyłapałam się na tym, że zwalniam kroku, zbliżając się do progu.

Znajdowało się tam sześć rzędów czarnych składa­nych krzeseł, kilka wyściełanych foteli nieco dalej z tyłu, stół, księga i pióro. I kwiaty.

I podłużne, wąskie otwarte trumny.

Przystanęłam.

Luis i Sylvia szli dalej, do samego końca, wreszcie Luis zatrzymał się obok matki Angeli; Sylvia szlochała, pochylona nad trumną, w której, jak wiedziałam, spo­czywa jej córka.

Nie potrafiłam się zmusić do tego, by do nich dołączyć. Nie ma takiej potrzeby, podpowiadał dżinn, będący częścią mnie. Ich istoty porzuciły doczesne powłoki. To taki ludzki rytuał. Nie masz z nim nic wspólnego.

Człowiecza część mnie nie chciała znów pogrążać się w żalu i żałobie, a wiedziałam, że tak się stanie, jeśli wy­konam ten ostatni krok.

Odwróciłam się i wyszłam pospiesznie. Rozgrywały się tu inne, podobne tragedie; rozbite rodziny, zerwane więzy, niedotrzymane przysięgi. Nie jestem człowiekiem. Nie biorę w tym udziału. Nawet w najmniejszym stopniu.

Prawie biegiem dotarłam do drzwi wyjściowych.

Stanęłam w wieczornej ciszy, obserwując ostatnie promienie słońca zachodzącego za górami i dysząc spa­zmatycznie.

- Przykre, co? - powiedział ktoś za mną. Odwróciłam się. Nie usłyszałam, ani nie wyczułam obecności nikogo, ani człowieka, ani dżinna i przez moment nie dostrzega łam niczego w cieniu.

Wtedy on wstąpił w smugę nikłego światła. Nie znałam go wcześniej w ludzkiej postaci, ale od razu rozpoznałam w nim dżinna. W sferze eterycznej był jasnym płomieniem, ogniem, który eksplodował na wszystkie strony i zaraz potem zgasł w zupełnej ciszy.

Miał na imię Jonathan i nie żył.

Upadłam na kolana. Nie miałam takiego zamiaru, ale zdumienie i lęk zrobiły swoje. Roi mi się to, pomyślałam. Jonathan nie żyje; nie ma go już.

- Tak, możesz to sobie wmawiać, Cassie. Mogę nazywać cię Cassie? Do licha, będę cię tak nazywał, więc musisz się przyzwyczaić - powiedział. W tej chwili wyglądał bardzo, ale to bardzo po ludzku - był wysoki, szczupły, zupełnie nieskrępowany w postaci, w jaką się wcielił. Jego włosy pobłyskiwały srebrzyście, a jego oczy... oczy miał ciemne niczym księżyc w nowiu. - Tacy jak ja nie zupełnie giną. Zamiast tego tak jakby... awansujemy.

Jonathan dzierżył władzę wśród wszystkich dżinnów przez tysiąclecia. Nie przepadałam za nim, ale poważałam go - jeśli nie więcej, ponieważ wzbudzał respekt Ashana, a Ashan nigdy nie okazał się na tyle głupi, żeby mu się przeciwstawić. W Jonathanie było coś swobodnego, a także niebezpiecznie skupionego, coś zręcznie maskowanego przez jego aż nazbyt ludzkie maniery.

Ale on nie żył. Musiał już nie żyć. Wszyscy to odczu­liśmy. Jego zgon rozbił cały świat dżinnów na kawałki.

- Ja nie... - Mój głos zabrzmiał bardzo dziwnie. - Nie rozumiem. Nie możesz tu być...

Zbył to beztroskim gestem.

- Owszem, nie zatrzymam się tu, jestem tutaj jakby po drodze. Mam pewne sprawy do załatwienia. A więc? Co tam słychać na świecie? Mniejsza z tym, znam od powiedź. Jak zwykle balansuje na krawędzi katastrofy, prawda? - Przypatrywał mi się przez chwilę, a potem wyciągnął rękę. - Wstań, nie lubię, jak ludzie klęczą.

Kiedy ujęłam jego dłoń, poczułam, że jest prawdziwa. Ciepła i ludzka. Przytrzymałam ją o chwilkę za długo, zanim ją puściłam.

- Wszyscy uważają, że nie żyjesz.

- To dobrze. Mówię to zupełnie serio. Przyszła pora, żebym odszedł, a nie było sposobu na uczynienie tego bez oddawania mojego miejsca w naszej rozbudowanej strukturze organizacyjnej. Jak powiedziałem, wpadłem tu tylko na chwilę, więc nie zależy mi już na różnych rzeczach. Jednak pomyślałem sobie, że zajrzę, by się z tobą przywitać.

- Dlaczego?

- Dlaczego? - powtórzył i poruszył brwiami ze zdzi­wieniem. - No, tak, rozumiem, o co ci chodzi; nie by­liśmy ze sobą zbyt blisko. Ja byłem szefem i to nazbyt ludzkim jak na twoje gusta. Swoją drogą tutaj, na ziem­skim padole, nazywamy to ironią losu. - Zrobił teatralną pauzę, a następnie się uśmiechnął. - Zrozumiałaś już, co zostało ci dane?

- Co zostało mi dane? - tym razem ja powtórzyłam po nim i posłyszałam złość w swoim głosie. - A co takie go mi dano? - Przecież wszystko, co posiadałam, zostało mi zabrane. W zamian nie dostałam nic.

Uśmiechnął się na to nieznacznie i uświadomiłam sobie, że wie, co myślę.

- Dano ci szansę.

- Szansę? Jaką szansę? Zostałam wyrzucona, okale­czona, wciśnięta w ludzką skórę. Polują na mnie i pogar­dzają mną. Jaka niby w tym szansa?

- Szansa na coś, czego większość dżinnów nigdy nie zazna - powiedział Jonathan, który narodził się w śmier­telnym ludzkim ciele zaledwie przed kilkoma tysiącami lat, a mimo to wydawał się o wiele starszy ode mnie. - Szansa nauczenia się czegoś zupełnie nowego. Szansa odrzucenia swojego dawnego życia i ukształtowania się w nowym ciele, odmiennym kształcie, w nowym celu. Jesteś teraz jak czysta tablica, Cassie, i to właśnie twoja szansa. - Nie mrugnął nawet okiem i dostrzegłam od blask gwiazd w jego oczach, nieskończone gwiezdne ga­laktyki, niewyczerpane możliwości. - Albo też okazja do schrzanienia tego wszystkiego, raz jeszcze. Tak czy owak, jesteś tu nie bez powodu.

- Znalazłam się tutaj, bo Ashan mnie wygnał. Pokręcił głową.

- - W grę wchodzi coś większego od Ashana, złotko. Przekonasz się o tym. Zawsze rozumowałaś logicznie, nawet gdy byłaś zimna jak kosmos. Czeka cię batalia. Pomyślałem sobie, że uścisnę twoją dłoń, póki jeszcze mogę, życząc ci powodzenia.

Coś poruszyło się na niebie nad nami, jak rozgrzane powietrze nad szosą w czasie upałów, a Jonathan rap­townie zerknął w górę. Jego ludzkie ciało rozświetliło się, stało się czystym białym blaskiem i poczułam błysk ostrych jak stal skrzydeł, gdy przesłoniłam oczy.

Mogłam go dojrzeć nawet przez zamknięte powieki i przez palce na oczach - ogień w kształcie człowieka, przepełniony energiami, jakich nie mogłam tknąć i których nie potrafiłam rozpoznać.

Jonathan umknął gdzieś poza świat dżinnów, do cze­goś, co stanowiło legendę nawet dla nas.

- Mam własne batalie do stoczenia - zabrzmiał je go głos, szeptem, który rozległ się wstrząsająco blisko mojego ucha. - Przemyśl to, co powiedziałem, Cassiel. Pomyśl o swojej szansie. Przypomnij sobie, jak to jest coś czuć. To ważne.

Światło zintensyfikowało się, paląc moją skórę i od­wróciłam się z krzykiem, gdy owe potężne skrzydła uniosły istotę, która niegdyś była największym z dżinnów, tu i tam, wszędzie.

- Cassiel?

Był to głos Luisa. Obejrzałam się przez ramię, roz­trzęsiona, i ujrzałam go stojącego w progu, wpatrzonego we mnie z nieskrywaną troską. Na jego twarzy widać było ślady łez, lecz on sam wydał się... uspokojony.

- Coś się stało? - zapytał. Niczego nie zauważył. Jonathan był dla niego niewidzialny.

Nie potrafiłam mu tego wyjaśnić. Pokręciłam lekko głową i objęłam się ramionami, usiłując opanować zimny dreszcz, jaki mnie przebiegał. Przed krótką chwilą znalazłam się w obecności czegoś tak wielkiego, że poczułam się bardzo mała, i to skłoniło mnie do zastanowienia - do zapytania samej siebie, czego jeszcze dżinn mógł nie wiedzieć lub nie umiał sobie wyobrazić.

Pomyślałam o tym, kim niegdyś byłam i mogłam jeszcze stać się ponownie. Szansa, powiedział Jonathan. Szansa bycia kim? Osiągnięcia czego?

- Już dobrze - powiedział Luis i położył mi dłoń na ramieniu. - To żaden wstyd pokazać, jak bardzo byli ci drodzy.

Manny. Angela. Luis sądził, że to ich opłakiwałam - i w pewnym sensie tak było; pożałowałam wszelkich okazji, których już nie wykorzystają, wszystkiego, co po­zostało dla nich niespełnione.

Odetchnęłam głęboko i skinęłam głową.

- Tak - odezwałam się i wyłowiłam nutę zaskoczenia we własnym głosie. - Byli mi drodzy.

Luis objął mnie i wprowadził z powrotem do domu pogrzebowego; trzymając go za rękę, poszłam spojrzeć po raz ostatni na pierwszych dwoje przyjaciół, jakich zyskałam wśród ludzi.

Poszłam się z nimi pożegnać.

Zaskoczyło mnie to, ile osób przybyło na wystawienie zwłok. Greta, Strażniczka Ognia z blizną na twarzy, zjawiła się, żeby złożyć kondolencje, i przez chwilę rozmawiała półgłosem z Luisem. Zerknęła ku miejscu na tyłach sali, gdzie siedziałam, i przez krótki moment pomyślałam, że zechce pomówić i ze mną, ale skierowała się w inną stronę i wymieniła uścisk dłoni z Sylvią, siedzącą na osobności i w milczeniu obok trumny swojej córki.

Niektórzy przyszli z kwiatami. Niektórzy płakali. Wszyscy czuli się tu nieswojo, wobec tak drastycznej zmiany, jaka zaszła.

Nikt się do mnie nie odezwał.

Dopiero o ósmej wieczorem zjawił się dyrektor domu pogrzebowego, ten ze smutną twarzą, i szepnął mi, że pora już kończyć.

Luis pożegnał się z kilkoma ostatnimi gośćmi, kiedy drzwi z tyłu otworzyły się ponownie i wkroczyło pięciu młodzieńców - Latynosów, w codziennych, porozciąganych ciuchach. Mieli na sobie ubrania w krzykliwych kolorach, workowate dżinsy i za duże sportowe kurtki, z emblematami drużyny UNLV lub klubu San Francisco 49ers.

Czterej z nich się nie liczyli: były to tylko blotki. Przy okazji pewnie też zabójcy pozbawieni wyrzutów su­mienia.

Miałam jednak oko na tego na przodzie. Był najniższy z całej piątki, szczupłej budowy ciała, o gładkiej twarzy bez wyrazu i najzimniejszych oczach, jakie zdarzyło mi się widzieć u człowieka. Podobnie jak w przypadku pozostałych tatuaże pokrywały mu szyję i ramiona. Był młodszy od Luisa o co najmniej dziesięć lat, ale miał w sobie coś wyraziście niebezpiecznego. Luis najpierw zastygł w bezruchu na widok intruzów, a potem zwrócił się w ich stronę, kiedy mijali Sylvię, dyrektora domu pogrzebowego oraz dwóch czy trzech żałobników, jacy pozostali jeszcze na miejscu. Brat Manny'ego rzucił mi szybkie spojrzenie, a w jego oczach odczytałam bardzo konkretne polecenie. Wstałam i znalazłam się przy innych obecnych w pomieszczeniu, grzecznie, ale stanowczo kierując ich ku drzwiom. Sylvia łypnęła na mnie oburzonym wzrokiem, ale ona także pojęła, że dzieje się coś bardzo niedobrego. Zamknęłam drzwi i zaryglowałam je od wewnątrz, odwróciłam się i skrzyżowałam ramiona na piersiach. Trzech z przybyłych obserwowało mnie, oceniając, na ile im zagrażam; dwóch z nich od razu uznało, że wcale. Trzeci - inteligentniejszy od pozostałych, jak pomyślałam - nadal nie spuszczał ze mnie wzroku.

Hola! Cześć! - rzucił młody herszt do Luisa i po­chylił się nad trumną Manny'ego, aby popatrzeć. - Cholera jasna, to twój brat? Niezbyt do ciebie podobny. Zresztą to pewnie wina pudru. Wygląda jak puto, jak męska dziwka. W dodatku martwa. Pinche cabron. Rogacz.

Luis się nie poruszył, nawet mrugnięciem nie zdra­dzając gniewu, jaki z pewnością go rozsadzał. Wyczu­wałam, jak ów gniew bije od niego niczym żar z hutniczego pieca.

- Okażcie trochę szacunku - powiedział. - I wyjdźcie stąd.

- Szacunku? - Młodzik odwrócił się powoli w kie runku Luisa i uśmiechnął jeszcze szerzej. - Ty chcesz ze mną gadać o szacunku, kolego? Załatwiłeś mojego brata. Sypnąłeś go. Więc nie truj mi tu o szacunku.

- Cokolwiek zrobiłem twojemu bratu, wy zabiliście mojego - odpowiedział Luis. - Dosyć tego. Wynoście się stąd i dajcie nam pochować ich w spokoju.

Chłopak rozsiadł się bardzo swobodnie na dwóch krzesłach i wsparł stopy na brzegu trumny.

- Chrzanię was obu - obwieścił. - A strzelaliśmy do ciebie.

Dwóch z przybyłych wyciągnęło zza pasa broń i trzy­mało ją teraz przy boku. Luis wbił we mnie spojrzenie, a ja odsunęłam się od drzwi.

- Mój przyjaciel prosi, żebyście wyszli - powiedzia­łam. - Proszę, usłuchajcie go.

- Prosisz? Kim jest ta blada suka o ziemistej cerze? - Młodzik nie zaczekał, aż Luis mu odpowie. - Zresztą nieważne. Zabijcie ją.

Tamci zwrócili się w moją stronę, kiedy rozmiękczyłam metalowe krzesła, na których siedział ich szef. Upadł na dywan, zaklął, a Luis ruszył przed siebie, schwycił inne krzesło i ze zdumiewającą siłą zdzielił nim w tył głowy pierwszego z facetów, który wycelował we mnie broń.

Rozpędziłam się, wyskoczyłam i grzmotnęłam swoim ciałem w tułów następnego, wyrywając mu pistolet z ręki i rzucając tę broń Luisowi. Nie wymagało wielkiej mocy zakłócenie impulsów elektrycznych w mózgu trzeciego z intruzów, ale wystarczyło, by tamten zachwiał się i upadł. Luis skoczył na niego i także odebrał mu rewolwer, podczas gdy ja ruszyłam, by zająć się pozostałymi.

Po kilku sekundach było już po wszystkim. Większość tamtych leżała na podłodze, ich broń znalazła się w rękach lub w kieszeniach Luisa, a ich młodociany herszt podnosił się na kolana, by stwierdzić, że jeden z pistoletów wymierzony jest właśnie w niego, wraz z zabójczym spojrzeniem Luisa.

I zamarł.

Luis odciągnął kciukiem kurek trzymanego rewolweru.

- Zabieraj stąd swoje dupsko, zanim przestanę być taki grzeczny - powiedział. - Twój brat dostał to, na co zasłużył. Mój nie. Jeśli chcecie ciągnąć tę wojnę, podejmę ją, a ty padniesz w niej pierwszy. To dobrze, że już trafiliście do domu pogrzebowego. Zaoszczędzi się cza su na transporcie zwłok.

- Zastrzel mnie - warknął młodzik. - Lepiej mnie zastrzel, bo jak tego nie zrobisz, to nie masz pojęcia, co się z tobą stanie. Nie będziesz miał dokąd pójść, nigdzie się nie ukryjesz. Ani ty, ani twoja zasrana rodzinka. A następnym razem załatwimy też dzieciaka.

Ogień zapłonął we mnie, lepki i porywisty jak tornado, i ledwie się pohamowałam, aby nie złapać tego gnojka i porozrywać go na krwawe strzępy.

Luis posłał mi ostrzegawcze spojrzenie, ze stanow­czym poleceniem, bym pozostała na miejscu.

- Uważaj na nich - rozkazał i skinął podbródkiem w stronę pozostałych facetów. Rzucił mi jeden z pistoletów. Schwyciłam go w powietrzu i wycelowałam w stronę grup ki zeźlonych, pobitych mężczyzn. Pokusa pociągnięcia za spust była bardzo silna, a oni musieli wyczuć swoją śmierć wiszącą w powietrzu, gdyż żaden z nich się nie poruszył.

Luis wsunął rewolwer, który trzymał, za pasek swoich spodni.

- Pilnujesz ich, Cassiel?

- Tak - potwierdziłam cicho. - Co chcesz zrobić?

- Złamać prawo.

Poczułam burzę mocy, choć znalazłam się tylko na jej skraju; jej impet skupił się na młodziku. Luis wydawał się unosić w niej, niemal wzlatywać w jej mocnym prądzie, a potem rzucił się przed siebie.

Złapał w dłonie czarne, błyszczące włosy wyrostka, przykładając mu kciuki do czoła. Tamten rozdziawił usta, z których jednak nie wydobył się krzyk.

Kiedy kolana się pod nim ugięły, Luis przewrócił go na podłogę, nie puszczając głowy chłopaka. Oczy Luisa były niemal czarne pod wpływem mocy i furii. Skupiałam uwagę na pozostałych. Kiedy połapali się, że coś złego dzieje się z ich hersztem, postanowili rzucić się na mnie. Wdusiłam ich stopy w betonowe podłoże i, śmiejąc się cicho, obserwowałam, jak bezradnie młócą rękami i przeklinają.

To, co wywołał Luis, wyrwało się, przepływając jak fala nad tymi facetami i przewracając ich na podłogę. Kiedy jej macki dotarły do mnie, poczułam, jak moje zmysły spływają ku ciemności. Zrobiłam krok w tył i oparłam się o drzwi.

Fala się cofnęła. Mrugając, rozproszyłam iskrzące się zwidy.

Wszyscy intruzi leżeli. Patrzyłam, jak Luis puszcza młodocianego herszta i podchodzi po kolei do pozosta­łych, przykładając im palce do czaszek i robiąc... coś.

Trwało to bardzo długą chwilę i poczułam, że wy­czerpuje mu się moc przy ostatnim z nich. Skończył i wstał powoli, z wysiłkiem, by po chwili opaść na jedno ze składanych krzeseł.

Obeszłam czterech leżących - którzy wciąż się nie poruszali - i przykucnęłam obok Luisa. Chłodny metal broni ciążył mi w dłoni.

- Co takiego im zrobiłeś? - zapytałam.

- Poprzestawiałem im w głowach - odpowiedział. - Dosłownie. Strażnicy mogą mnie zawiesić za takie sztuczki, ale gdybym czegoś nie zrobił, to ci tutaj ciągle by nas prześladowali. Mogliby napaść na Isabel, a do tego nie wolno mi dopuścić. Miałem do wyboru to albo pozabijanie ich, a potem następnej bandy i kolejnej. W każdym razie, jak już mówiłem, teraz Strażnicy ma ją większe zmartwienia od ścigania tych, którzy łamią przyjęte zasady.

Wydawał się wyczerpany. Delikatnie położyłam dłoń na jego ramieniu, uważając, by nie odebrać mu resztki sił.

- A więc oni żyją? - spytałam. Tamci się nie ruszali.

- Śpią. Przebudzą się w ciągu najbliższych minut. A kiedy się zbudzą, nie będą za dużo pamiętali. Lolly... to ten bezczelny sukinsyn, herszt Norteño tych tutaj... zapamięta tylko tyle, że wyrównaliśmy swoje porachunki. Życie za życie. - Luis drżącą ręką otarł pot z czoła. - I poczuje się winny. Za śmierć Manny'ego i Angeli.

- Potrafisz do tego doprowadzić?

- Oficjalnie nie. - Poruszył dłonią i pomogłam mu się wyprostować. - Wynośmy się stąd.

Spojrzałam za siebie, zamykając drzwi. Młody przy­wódca szajki, Lolly, zwlókł się na czworakach. Obawiałam się przez chwilę, że odwróci się, zobaczy mnie i wszystko sobie przypomni, ale on wydawał się porażony widokiem trumien stojących zaledwie o metr od niego.

Wstał i podszedł do Angeli i dostrzegłam, jak zaciska ręce na drewnianej krawędzi trumny. Jego ramiona za­częły się trząść. Pewnie po raz pierwszy od bardzo dawna ronił łzy za tych, co zginęli.

Musiał z tego powodu cierpieć.

Uradowało mnie to.

11

To, co Luis właśnie zrobił, było poważnym pogwałce­niem zasad Strażników i wiedziałam dlaczego; Strażnicy Ziemi - ci naprawdę potężni - potrafili manipulować pamięcią. Gdy robili to odpowiednio dyskretnie, ofiara mogła w ogóle nie podejrzewać, że coś zaszło.

Była to moc, której przerażająco łatwo można by­ło nadużywać i trudno wykryć. Wydaje mi się, że Luis nigdy by się nią nie posłużył w normalnych okoliczno­ściach, ale teraz, kiedy Strażnicy zajmowali się własnymi sprawami czy też potencjalnymi zagrożeniami, nie mógł liczyć na ich pomoc.

Ani na mnie.

- Dlaczego ich nie zabiłeś? - zapytałam Luisa. Znajdowaliśmy się na tyle daleko od Sylvii i kierownika zakładu pogrzebowego, stojących obok drzwi, że nas nie słyszeli. Luis pokręcił głową. Poruszał się bardzo powo­li, koncentrując się na miarowym ruchu swoich stóp, jak gdyby była to w tym momencie najtrudniejsza rzecz na świecie.

- To sprawa honoru. Zabijesz jakiegoś Norteño, to ukatrupią ciebie albo i kogoś z twoich bliskich. Nie ma końca, kiedy się to zacznie. Może się ciągnąć przez lata. Doprowadzić do wybicia całych rodzin.

Krwawe waśnie rodowe. Ta niezdolność do przeba­czania lub puszczania czegoś w niepamięć stanowiła jedno z największych zagrożeń dla ludzkiej kultury. Było to coś wspólnego dla ludzi i dżinnów. Kiedy usłyszałam wcześniej, jak tamten chłopak mówił o skrzywdzeniu Isabel, omal go nie zabiłam. Nie zawahałabym się, gdyby Luisa tam nie było. Po prostu spełniłabym swoją groźbę bez względu na konsekwencje. Bez poczucia winy wy­szłabym cało z wojny, jaka by się rozpętała.

Musiałam przyznać przed sobą, że metoda Luisa by­ła prawdopodobnie lepsza.

Kierownik zakładu pogrzebowego zastąpił nam dro­gę i rzekł niskim, łagodnym głosem:

- Czy wszystko w porządku, panie Rocha?

- Tak - odparł Luis zachrypniętym głosem. - Moich przyjaciół trochę poniosło z rozpaczy. Zapłacę za szkody.

Kierownik wytrzeszczył oczy i ruszył korytarzem z pośpiechem, który mógł się wydać niestosowny. Luis popatrzył za nim.

- Kolejny powód, żeby nie zabijać - stwierdził. - Zwłaszcza że sala jest zarezerwowana na moje nazwi­sko.

Sylvia stała przy wyjściu, przygnębiona i zła. Mięła nerwowo chusteczkę w rękach, a gdy podeszliśmy, spoj­rzała nieprzychylnie na Luisa.

Starałam się pamiętać, że straciła dziecko, ale w tam­tej chwili było to trudne.

- Ty i twoi przyjaciele - powiedziała niskim, zjadli­wym głosem - lepiej nie pokazujcie się na pogrzebie mo­jej córki. Niech Bóg ma cię w opiece, jeśli to zrobisz.

- Sylvio...

Jej oczy błysnęły, ale łzy w nich bardziej wydawały się zbroją niż wyrazem żalu.

- Ściągnąłeś gang Norteño tutaj? I potem pozwoli­łeś im odejść? Co z ciebie za mężczyzna, skoro nie po­trafisz bronić swego?

Otworzyła z hukiem drzwi i wyszła sztywnym kro­kiem. Luis pospieszył za nią - tak prędko, jak zdołał w tej chwili - i otworzył drzwi furgonetki od strony pasa­żera. Musiał pomóc Sylvii wejść na stopień.

Nie wyglądała na wdzięczną.

Droga do domu przebiegała w ciszy i drętwej atmos­ferze, a Sylvia siedziała sztywno między nami. W blasku świateł przejeżdżających samochodów nadal wydawała się wyniosła i wściekła. W końcu odłożyła chusteczkę i wyciągnęła sznur czarnych błyszczących koralików. Pocałowała srebrny, zwisający z nich krucyfiks i zaczęła przesuwać paciorki w palcach, poruszając cicho warga­mi. Paciorki różańca. Byłam zdziwiona, że ten zwyczaj nie zmienił się od tak dawna.

Wydawało się, że Luis nie ma problemów z kierowa­niem wozem, ale wyczuwałam jego zmęczenie. Ziewnął rozdzierająco, parkując dużą czarną furgonetkę przed domem Sylvii, który roztaczał wokół siebie ciepły blask. Luis otworzył drzwi od strony kierowcy i wysiadł.

Wyskoczyłam z wozu i wyciągnęłam ręce do starszej kobiety. Spojrzała na mnie z dezaprobatą, po czym naj­wyraźniej doszła do wniosku, że w danej chwili jestem jej mniej niemiła niż Luis.

Podniosłam ją z łatwością i postawiłam na betono­wym chodniku. Zrobiła krok do tyłu, chwilowo zbyt zaskoczona, by się gniewać, a Luis okrążył samochód. Spoglądał to na mnie, to na Sylvię i westchnął.

- Dzięki - rzekł do mnie. Ale nie tak, jakby napraw­dę był mi wdzięczny. - Sylvio, chciałbym powiedzieć Isabel dobranoc. Jeśli nie masz nic przeciwko temu.

Nie odpowiadało mu takie pytanie o pozwolenie, ale chyba zrozumiał, że naleganie wywoła jedynie w tej ko­biecie większy opór.

Sylvia posłała nam kolejne nieufne spojrzenie i ski­nęła niechętnie.

- Nie obudź jej, jeśli śpi - powiedziała. - To wszyst­ko było dla niej bardzo trudne, no i jeszcze te jej złe sny.

Siostra Sylvii, Veronica, siedziała w saloniku i robiła na drutach w świetle cicho grającego telewizora. Wstała, by uściskać Sylvię, a następnie, już bardziej powściągliwe, Luisa. Ta duża, niemłoda kobieta o twarzy bardziej życzliwej od oblicza swojej siostry nie objęła mnie, lecz skinęła mi głową i się uśmiechnęła.

Mała była bardzo spokojna - powiedziała. - W ogó­le się nie budziła.

Luis ruszył korytarzem, pozostawiając Sylvię szep­czącą z Veronicą, a kiedy doszedł do drzwi pokoju Isabel, coś mnie tknęło.

- Zatrzymaj się - szepnęłam. Luis przystanął z ręką zawieszoną w powietrzu; kilka centymetrów od klamki.

- Co się stało?

Nie wiedziałam. To było jakieś przeczucie - czegoś złego. Nic, co potrafiłabym rozpoznać, czy to w świecie ludzkim, czy w sferze eterycznej. Tak jakby ktoś tutaj był i zniknął, pozostawiając jedynie swój drażniący, gorzki eteryczny zapach.

- Czy jakiś Strażnik pilnował domu?

- Ma'at, mówiłem ci. Oczywiście, że tak.

Odsunęłam Luisa i sama otworzyłam drzwi do po­koju.

Początkowo nie dostrzegłam nic przerażającego; po­kój wyglądał tak, jak wtedy, gdy go opuściliśmy, tylko by­ło w nim ciemniej. Połyskująca nocna lampka migotała delikatnym światłem na odległej ścianie, rzucając różo­wy blask na róg pokoju i łóżeczko.

Aura była tutaj mocniejsza. Nie przestrasz dziecka, powiedziałam do siebie i zmusiłam się, by podejść po­woli i cicho.

Pod kołdrą widać było bezkształtne zgrubienie. Różowe światło układało się w połączone zwoje pomię­dzy cieniami w fałdach koca.

Powoli odgarnęłam koce i usłyszałam stłumiony okrzyk Luisa.

W łóżku znajdowały się tylko wypchana poducha i szmaciana lalka, której włosy z czarnej przędzy leżały na poduszce. Położyłam rękę w miejscu, gdzie wcześniej leżała Isabel.

- Zimne - stwierdziłam. - Nie ma jej od dawna.

Być może nie było jej już wtedy, gdy zaglądała do niej Veronica. Przysiadłam na piętach, przyglądając się starannie łóżeczku. Nie widać było żadnych oznak szamotaniny, niczego nie porozwalano. Żadnego eteryczne­go śladu agresji.

Isabel nie stało się nic złego.

W każdym razie nie tutaj.

Przyprawiające mnie o szaleństwo widmo śladu umykało mi. Wyczuwałam je już wcześniej, ale nie mog­łam zmusić pamięci, by objawiło się wyraźniej. Unosiło się jak mgła na krawędzi świadomości, ale nigdy nie na tyle blisko, by ukazać się w pełnym świetle.

Trzymałam rękę w łóżku Isabel, tam, gdzie dziew­czynka wcześniej spała. Wyczuwałam każde pojedyncze włókno chłodnej bawełnianej pościeli. Czułam słodki za­pach włosów na poduszce.

Znikła.

Luis podszedł do szafy i metodycznie przeszukiwał pokój, wołając Isabel po imieniu cichym głosem, który stopniowo stawał się coraz głośniejszy i coraz mniej spo­kojny, gdy kolejne kryjówki okazywały się puste.

Ręce mu się trzęsły. Nie tylko drżały, ale trzęsły się jak u człowieka zmarzniętego na kość.

Zajrzał pod łóżko, a potem spojrzał na mnie ponad nim.

- Nie ma jej tutaj, Luis - powiedziałam. Poczerwieniał, a potem zbladł.

- Musi być, tylko się schowała. Isabel! - Tym razem wrzasnął, zerwał się na równe nogi i wypadł z pokoik Słyszałam jego kroki, nawoływania, odgłos drzwi otwie­ranych i zamykanych. Gniewne pytanie Sylvii o to, co on wyczynia. Nieco cichsze protesty Veroniki.

I krzyki, kiedy Luis w końcu oznajmił, że dziewczyn­ka znikła.

Stałam bez ruchu, milcząc, wpatrywałam się w brud­ną szmacianą lalkę. Tę samą, którą Isabel trzymała, kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy na frontowym podwór­ku. Lalce brakowało jednego oka z czarnego paciorka, a szew pod prawym ramieniem był rozpruty. Wychodził z niego wypłowiały, miękki wypełniacz.

Isabel przepadła.

Ktoś ją porwał. To nie był gang Norteño; znałam te­raz ich zapach i wiedziałam, że nie zawracaliby sobie głowy uprowadzaniem dziecka, nie oczekując okupu al­bo nie spodziewając się zemsty. Lolly nie zachowywał się jak człowiek, który zleciłby coś podobnego, chociaż pewnie mógłby, gdyby został zmuszony. Nie posunąłby się aż tak daleko, nie w takiej sytuacji.

Zrobił to ktoś inny. Ktoś czerpiący z mocy. Strażnik. A może dżinn. Ktoś, z kim prawdopodobnie się zetknę­łam, komu może nawet ufałam.

Nasi wrogowie popełnili właśnie straszliwy, przera­żający błąd w wyborze ofiar. Ja sama w szoku i napadzie szału zabiłam w odwecie za śmierć Manny'ego i Angeli. Tym razem, zrobiłabym to w sposób zimny i wyrachowa­ny, aby odzyskać dziecko.

Z drugiego pokoju dobiegł mnie głos Sylvii dzwonią­cej na policję. Usłyszałam, jak Luis osuwa się po ścianie na podłogę pod wpływem rozpaczy, ale jego żal różnił się od mojego. Mój był czymś zimnym i obcym.

Wyprostowałam się i wyszłam na korytarz, gdzie Luis siedział jak kukła. Przykucnęłam, by spojrzeć mu w oczy.

- Nie ma jej - powiedziałam - ale chyba wiem, do­kąd trzeba się wybrać.

- Śladem gangu Norteño...

- Nie. Oni potrafią ostrzelać dom, ale nie są tak głu­pi, żeby ściągać na siebie śledztwo policji w sprawie po­rwania dziecka. To by ich zniszczyło.

Ręce Luisa wciąż gwałtownie się trzęsły. - W takim razie to jakiś porywacz. Jakiś inny cho­lerny bandzior.

- Nie - odparłam powoli. - Nie wydaje mi się. Myślę że to ma coś wspólnego z nami.

- Z nami? - Obezwładniający lęk znikł z oczu Luisa.

- Co masz na myśli?

- Ktoś chce nas powstrzymać; mamy na to sporo do­wodów. Razem i osobno wzięto nas na celownik. Jaki lepszy sposób od odebrania nam dziecka mógł ktoś wymyślić, żeby nas przystopować, wiedząc, że obojgu nam zależy na bezpieczeństwie Ibby? - Chciałam, by mnie zrozumiał. Gdy nie byłam pewna, czy to do niego do­tarło, wyciągnęłam ręce i objęłam jego zimne dłonie. - Luis. W tym pokoju jest ślad mocy. Strażnika lub dżinna, trudno mi stwierdzić, ale musimy się tego dowiedzieć. Wypytać Ma'ata, który miał strzec Isabel. Może kogoś tu przekupiono albo obezwładniono. Musimy się dowie­dzieć, co się stało.

Wykręcił palce i chwycił mnie mocno za nadgarstki.

Odepchnął mnie. Zakołysałam się do tyłu, ale nie jest łatwo przewrócić dżinna, nawet tak niewysokiego jak ja. Moja zwinność zdawała się jeszcze bardziej wpra­wiać go w złość.

- To twoja wina. - Niemal plunął mi tym w twarz. - To się zaczęło od ciebie, zjawiasz się tutaj i wywołujesz kłopoty. Jeśli coś stanie się Isabel...

- Jeśli coś stanie się Isabel - wpadłam mu w słowo - wtedy winni przypłacą to krwią i bólem. A potem mo­żesz się na mnie odegrać. Nie będę z tobą walczyć. Już dostatecznie dużo namieszałam.

Oczywiście, miał rację. To wszystko zaczęło się od mo­jego pojawienia się w Albuquerque. Nieumyślnie wywoła­łam te wypadki, ale faktycznie je wywołałam. Byłam winna Luisowi Rosze przysługę, za którą nie mogłam się odwdzięczyć, nawet jeszcze przed uprowadzeniem jego bratanicy.

Ktoś uderzał we mnie i niszczył wszystkich obok mnie.

Tego nie mogłam darować.

Jako dżinn nie wybaczyłabym tego nigdy.

Luis nie był w stanie złapać tego z Ma'atów, który miał pilnować Isabel. Ja nie mogłam odnaleźć go w sfe­rze eterycznej.

To był bardzo zły znak.

- Nie dał się przekupić - stwierdził Luis. - Nie Jim. To niemożliwe, do licha. Był moim kumplem i to dobrym.

A więc pewnie zginął. Nasi wrogowie zamordowa­li go po cichu, nie przyciągając niczyjej uwagi, a potem przyszli po dziewczynkę. Wszystko starannie zaplano­wali i przeprowadzili.

Zastanawiałam się tylko, dlaczego nie zrobili tego sa­mego z nami.

Zjawili się policjanci. Nie ci sami, którzy zajmowali się dochodzeniem w sprawie śmierci Manny'ego i Angeli, ale dostrzegli te same powiązania - dawną przynależność Luisa do gangu i śmierć obojga rodziców Isabel. Luisa za­brano na przesłuchanie, chociaż zarówno Sylwia, jak i ja twierdziłyśmy uparcie, że nigdy nie zniknął nam na tak długo z widoku, aby mógł porwać to dziecko.

Gdy przybyli detektywi - uświadomiłam sobie, że różnica w sposobie działania między wyższymi rangą zwykłymi policjantami była taka jak między dżinnami a Wyroczniami - pytania nabrały osobistego charakte­ru. Luis doprowadził do oczyszczenia mnie z podejrzeń w sprawie zniknięcia Scotta Sandsa, ale już po raz trzeci w ciągu zaledwie kilku dni znalazłam się pod lupą do­chodzenia w sprawie o przestępstwo.

Wydało mi się naturalne, że uważają to za dziwne, ale też miałam wrażenie, że tracimy cenny czas, gdy po­licja skrupulatnie zbiera ślady, robi zdjęcia, przesłuchuje podejrzanych i przeprowadza dokładne oględziny w do­mu, na podwórzu i w sąsiedztwie.

Wciąż jest możliwe, że dziewczynka sama uciekła - powiedziała do mnie kobieta detektyw, kiedy stałam na ganku w blasku przenośnych reflektorów. Żółta taśma otaczała cały dom. Wozy z dziennikarzami parkowały teraz przy obu końcach ulicy, zatrzymane tam przez policyj­ne bariery, a sąsiedzi Sylvii przybyli tłumnie, by się gapić i szeptać między sobą. - Czy wydawała się zdenerwowana?

- Oczywiście, że tak - odparłam. - Przecież zginęli jej rodzicie. Nie sadzę jednak, żeby uciekła.

Kobieta detektyw uniosła idealnie wydepilowaną brew. Była to niewysoka blondynka, a jej uśmiech nosił znamiona wyższości, co nieznośnie mnie irytowało.

- Dlaczego?

- Bo zostawiła swoją walizeczkę - odparłam. Widzia­łam ją wcześniej w kącie pokoju, z kwiecistym deseniem i nalepkami z lalką Barbie. - I lalkę.

Udało mi się zetrzeć z jej twarzy uśmiech.

- Rozumiem.

- Gdyby postanowiła uciec, możliwe, że wróciłaby do swojego domu - powiedziałam. - Ale to za daleko jak na takie małe dziecko, nawet gdyby znała drogę.

W świecie czyhało wiele niebezpieczeństw, wielu na­pastników gotowych zaatakować bezbronne istoty. Taka perspektywa przyprawiała mnie o mdłości, ale w głębi duszy wiedziałam - cóż to za ludzkie uczucie - że Ibby nie uciekła. Została porwana.

Byłam coraz bardziej przekonana, że policja, choć ma dobre intencje, nie potrafi nam pomóc w tej spra­wie, a im dłużej będziemy tkwić w miejscu, próbując się wpasować w policyjne hipotezy, tym gorszy obrót przyjmie sytuacja. Podobnie jak śledczy wiedziałam, że ślady szybko znikają, zwłaszcza tak subtelne jak te, za którym miałam podążać.

Gdyby aresztowano mnie jako podejrzaną, bardzo pokrzyżowałoby to moje plany.

- Nie sprawia pani wrażenia zbyt zmartwionej - powiedziała do mnie detektyw.

Zastanawiając się nad tym, przechyliłam lekko gło­wę, ponieważ zauważyłam, że ludzie często tak robią.

- Nie sprawiam takiego wrażenia? Pewnie jestem w szoku.

- Nie. To pani przyjaciel, Luis, jest w szoku. I babcia Sylvia. Ale nie pani.

- Pewnie dlatego wydaję się podejrzana.

- Tak pani myśli? - Kobieta uśmiechnęła się ponow­nie, co sprawiło, że dreszcz silnego zaniepokojenia prze­biegł mi po kręgosłupie. - Porozmawiamy gdzie indziej.

Wzięła mnie za ramię. Z drugiej strony podwórza Luis przyparty do muru przez innego detektywa zauważył, co się dzieje. Nie wiedziałam, co robić - współpraca z poli­cją wydawała mi się stratą czasu, a gwałtowny sprzeciw mógłby przynieść efekt przeciwny do zamierzonego - Luis jednak wyciągnął rękę, położył ją na ramieniu detektywa i uśmiechnął się do niego ciepło i serdecznie. Potem wy­mienił z nim uścisk dłoni i ruszył w moją stronę.

- Nie może pan teraz z nią rozmawiać - oświadczy­ła policjantka, która się mną zajmowała. Ton jej głosu nie zachęcał do sprzeciwu i trzymała mnie za ramię tak samo mocno jak wcześniej. - Proszę pozostać ze swoją rodziną.

- Ona należy do mojej rodziny - odparł Luis, Polic­jantka spojrzała na niego z takim niedowierzaniem, że nawet ja się uśmiechnęłam. - To daleka krewna.

- Tak? Z jakiej galaktyki? - Policjantka ponownie ujęła mnie za ramię. - No już, proszę pani. Idziemy.

- Chwileczkę, pani władzo. - Luis wciąż się uśmie­chał, serdecznie i szeroko, ściągając jej obojętne spojrze­nie. - Dziękuję za wszystko, co pani robi, żeby nam pomóc.

Wyciągnął rękę. Wiedziałam, co kombinuje - była to sztuczka Strażników Ziemi, która sprawiała, że ktoś wydawał się sympatyczny i godny zaufania - ale stwier­dziłam, że nie podziała na tę kobietę. Policjantka miała smugę nieufności tak ciemną jak rdza w swojej kruchej, zgorzkniałej aurze.

- Wykonuję swoje obowiązki - odparła krótko i przy­łożyła drugą rękę, by pociągnąć mnie za ramię. - Ruszamy.

Zerknęłam na jej stopy i wyszeptałam kilka słów w stronę ziemi. Widząc, jak Luis w starannie kontro­lowany sposób posługuje się swoimi umiejętnościami, przekonałam się, że subtelności Strażników Ziemi są równie skuteczne, jak brutalna siła.

Splątane pasma zielonej trawy wyskoczyły w górę, oplatając kostki policjantki i oblepiając jej miękkie buty. Gdy próbowała zrobić krok, straciła równowagę i na mo­ment przylgnęła do mnie, zanim przykucnęła, żeby zoba­czyć, co ją trzyma.

- Co u diabła...?

Luis również się pochylił, kładąc dłoń na jej ramie­niu, jakby chciał pomóc, i poczułam, jak przepływa przez nią silna fala mocy. Trawa odpadła, ale kobieta nie poru­szyła się od razu.

- Sprawdziliście nas - odezwał się Luis bardzo ci­chym głosem. - Nie mamy nic wspólnego ze zniknięciem Ibby. Wiecie, że to prawda. Musimy pojechać gdzieś w ważnej sprawie, a pani pozwoli nam odejść.

Widziałam, że kobieta usiłuje się mu sprzeciwić. Wszystko zawisło na włosku, a wpływ Luisa wydawał się w tym momencie bardzo słaby zarówno w sensie czysto ludzkim, jak i tym związanym z mocą.

Nie miałam wiele do dodania, ale zbliżyłam się i po­łożyłam rękę na jego dłoni. Podniósł wzrok, świadomy napływu mocy, i pokierował nią z chirurgiczną precyzją, kształtując odpowiedź kobiety.

To też było niedozwolone. Strażnicy za takie postę­powanie wyrzuciliby go ze swego grona lub odebrali moce, czyniąc z niego pustą skorupę. Ale oczy Strażników były teraz zwrócone gdzie indziej, a my walczyliśmy o coś więcej niż tylko o przetrwanie. Chodziło o życie Isabel.

Cokolwiek Luis robił, działał na zbyt subtelnym po­ziomie, bym mogła się przekonać, na czym polegają jego metody, ale kiedy cofnął rękę, detektyw zamrugała, spo­glądając na niego, skinęła głową i powiedziała:

- W porządku, dziękuję za pomoc. Możecie oboje iść. Wiem, że się spieszycie.

Odeszliśmy razem. Kiedy dotarliśmy do taśmy ota­czającej teren, jeden z policjantów odwrócił się na swo­im stanowisku, marszcząc brwi, i wyciągnął rękę, żeby nas powstrzymać. Luis spojrzał ponad ramieniem na ko­bietę detektywa, która stała ze złożonymi rękami w miej­scu, gdzie ją pozostawiliśmy. Machnęła ze zniecierpli­wieniem w stronę policjanta na obrzeżu i przeszliśmy pod trzepoczącą taśmą, po czym ruszyliśmy dalej ulicą. Mieliśmy szczęście, że dziennikarzy z gazet i pro­gramów informacyjnych zatrzymano za barierkana. Wyczuwałam presję ich niezdrowego zainteresowania i zobaczyłam skierowane na nas kamery. Nie było to przyjemne.

Ustawiłam Luisa tyłem do kamer w taki sposób, aby zasłonił również i mnie, i spytałam:

- Nie sprawiłeś, żeby nam zaufała?

- Nie mogłem - odparł. - Ib jest jak hipnoza; moż­na sprawić, żeby ludzie zrobili coś, co normalnie robią, ale ta kobieta nie ufa nikomu, a nawet jeśli komuś uwie­rzyła, z pewnością nie zaufałaby mnie. Było łatwiej po prostu pchnąć ją dalej na drodze, którą szła. W każdym razie spadajmy stąd. Ona zaraz zacznie przeglądać swoje notatki i stwierdzi, że nie skończyła nas przesłuchiwać, a więc nie mamy za dużo czasu.

- Mogłabym je zniszczyć - zaproponowałam.

- Cassiel, chcemy, żeby policja nam pomogła. Nie chodzi tylko o to, żeby przestali zwracać na nas uwagę. Zniszczenie ich notatek zaprowadzi nas donikąd - Dotarliśmy do zaparkowanej furgonetki, ale otaczali ją technicy pobierający próbki do ekspertyz laboratoryj­nych. Pewnie na wypadek, gdyby się okazało, że wszyscy kłamiemy, świadkowie mówią nieprawdę, a Luis sam po­rwał Isabel. - Cholera - mruknął Luis. - No cóż, wyko­nują po prostu swoją pracę. Zbyt wielu ich tutaj, żeby można było na nich wpłynąć.

- To głupie marnowanie czasu.

- Nie - zaoponował poważnie. - Według statystyk dzieci częściej bywają porywane przez członków rodzi­ny niż przez obcych. To ma sens. Nie mam nic przeciwko temu, żeby badali każdy możliwy trop.

Zauważyłam, że mój motocykl stoi porzucony przy chodniku, niezbyt daleko od nas. Luis dostrzegł go w tej samej chwili i wymieniliśmy w milczeniu pytające spoj­rzenia, po czym ruszyliśmy w jego stronę.

- Nie mamy kasków - zauważyłam, wsiadając na motocykl.

- Teraz mało mnie to obchodzi.

Poczułam dociążenie, kiedy Luis usiadł za mną i ob­jął mnie, nisko przy biodrach. Uruchomiłam silnik. W ci­chym warkocie motoru było coś, co koiło we mnie lęk i złość.

Luis przesunął się, aby złapać równowagę i wyjecha­łam na pustą jezdnię.

Zdałam sobie sprawę, że mamy pewien problem: bez względu na to, jaki kierunek wybierzemy, będziemy musie­li przejechać między dziennikarzami, ponieważ blokowa­li oba krańce ulicy. W wysokiej furgonetce z zamkniętymi oknami byłoby nam łatwiej. Na victory nie mogliśmy zachować anonimowości, zwłaszcza że nie mieliśmy kasków.

- Alejka - powiedział mi Luis do ucha. - Tędy.

Skręciłam we wskazaną przez niego stronę, wjeżdża­jąc żwirową dróżką za sąsiedni dom w wąską brukowaną uliczkę, pełną powywracanych kubłów na śmieci i odpa­dów.

- Jedź! - zawołał Luis. - Ruszą za nami, jeśli tylko zdołają!

Dodałam gazu i motocykl wyskoczył do przodu. Luis objął mnie mocniej i pognałam alejką, po czym skręci­łam pod kątem prostym w następną, która prowadziła na ulicę. Szybko pokonałam zakręt i ponownie przyspie­szyłam, ledwo zdążając na światłach i wymijając wolno jadącą ciężarówkę.

- Tutaj, w lewo! - krzyknął Luis, więc posłusznie przejechałam trzy pasy na pełnym gazie, niemal przeska­kując zakręt. - Dobra, w porządku, zwolnij. Myślę, że wszystko gra.

Maszyna wydawała się rozczarowana powrotem do swojej roli zwykłego środka transportu, ale gdy ruch na drodze nabrał tempa, motocykl poszybował gładko, lśniący jak rekin. Przyciągaliśmy zaciekawione spojrze­nia. Niemal zaczynałam się do tego przyzwyczajać.

- Do twojego hotelu - zakomenderował Luis. - Weźmiesz swoje rzeczy. Nie dam głowy, że policja nie będzie chciała przesłuchać nas znowu, więc lepiej, jeśli stąd zwiejemy.

- Musimy jechać - odparłam. Usłyszałam echo głosu Wyroczni z Sedony. Musisz jechać.

- Tak, ale dokąd? - zapytał. Usłyszałam frustrację w jego głosie, zdradzały ją też jego ręce zaciskające się na moich biodrach. - Jak ją odnajdziemy?

- Chyba wiem jak - powiedziałam i skierowałam motocykl w stronę motelu.

Przebrałam się; czarne żałobne ubrania zamieni­łam na biały skórzany strój do jazdy, który włożyłam na różową koszulkę z długimi rękawami. Zostawiłam ciemne spodnie na sobie, ale pogrubiłam splot materiału, by przybrał wygląd dżinsów. Moje buty stały się solidne i mocne jak klasyczne obuwie do jazdy na motorze.

Tym razem zrobiłam to niemal bez trudu, wchodząc do ciemnego, cichego pokoju. W chwili gdy zamykałam drzwi za Luisem, przeobraziłam strój zupełnie. Jeśli to go zdziwiło - jeżeli w ogóle coś zauważył - to nic nie powie­dział. Usiadł na brzegu starannie posłanego łóżka i spytał:

- Co teraz?

Otworzyłam szufladę szafki stojącej obok łóżka i wyciągnęłam mapy, które kupiłam wraz z motocyklem. Były twarde, pokryte plastikiem, i przedstawiały Nowy Meksyk oraz kilka innych stanów, także Kolorado.

Rozłożyłam obie na dywanie, po czym usiadłam po turecku z jednej strony. Wskazałam Luisowi miejsce po drugiej stronie.

- W jaki sposób nam to pomoże? - Był rozdrażnio­ny i tracił cierpliwość. - Nie potrzebujemy map, tylko...

Chwyciłam go za rękę, wyciągnęłam mały srebrny nóż z kieszeni kurtki i jednym szybkim pociągnięciem nacięłam mu palec.

- Hej! - krzyknął, próbując mi się wyrwać. Nacisnęłam przecięcie. Pojawiły się rubinowe krople, które skapnęły na mapę. Przesunęłam jego palec, aż krople zawisły nad drugą mapą. Dwie wystarczyły. Puściłam go.

- Potrzebna nam krew - powiedziałam. - Ty i Isabel jesteście spokrewnieni. Związek nie jest taki silny jak z krwią Manny'ego lub Angeli, ale myślę, że to wystar­czy.

Luis ssał zraniony palec, rozmyślając, po czym powoli pokiwał głową.

- Mówisz o znajdywaniu podobieństw w sferze ete­rycznej.

- Strażnicy to robią?

Bez ranienia i puszczania krwi - odparł. - Nas­tępnym razem zapytaj, zanim mnie skaleczysz.

Złożyłam nóż i odłożyłam go na bok.

- Wątpię, czy będę musiała pytać następnym razem.

Krople krwi utworzyły bezkształtne plamy na ma­pach i bez zastosowania woli i energii nie oznaczały nic. Wyciągnęłam rękę, a Luis westchnął i podał mi dłoń, tę nieskaleczoną.

Skupiliśmy uwagę na mapach.

Tak naprawdę to, co robiliśmy, było o wiele trudniej­sze, niż się wydawało; mapy były jedynie reprezentacją ziemi, a nie eterycznego ducha. Gdyby same mapy zostały przeniesione przez tereny, które na nich widniały, odwzo­rowałyby się pełniej w sferze eterycznej. I rzeczywiście trasa, którą pokonałam z Albuquerque do Sedony, jasno widniała na sklepieniu niebios, kiedy wzleciałam tam, że­by zbadać i ocenić efekty naszych starań. Reszta planów, z wyjątkiem pewnych części miasta Albuquerque, była ja­sna i upiorna - ale potem Luis dotknął mapy w świecie rzeczywistym i skonfrontował ją z własnymi przeżyciami. Mapa nabrała głębi, wymiarów i życia. Stała się mi­niaturką tego fragmentu świata. Luis, podobnie jak jego brat, dużo podróżował po tej części kraju.

Krople jego krwi błyszczały w sferze eterycznej jak ogniste kule, ale ich blask szybko miał zblednąć w wyni­ku naturalnych procesów rozkładu. Zadziwiające, że to samo paliwo, które ożywiało komórki krwi - tlen - rów­nież powodowało ich rozpad. Zawarte we krwi żelazo już ulegało zmianom na poziomie chemicznym.

W wymiarze matematycznym powiązanie Isabel z Luisem było słabe. Miała połowę DNA odziedziczoną po swoim ojcu, a drugą połowę po matce; połowa DNA Manny'ego była identyczna z DNA Luisa. W najlepszym razie można było liczyć na dwudziestopięcioprocentowe powiązanie między Luisem a Isabel.

Mimo wszystko stanowiło to dość silną więź. Podo­bieństwa się przyciągają. To jedna z podstawowych zasad obowiązujących na tym świecie.

Krople krwi Luisa zabłysły jaśniej, gdy skąpałam je w esencji Ziemi. Potoczyły się bardzo powoli po plastikowej powłoce mapy, wytyczając drogę strużkami z Albuquerque...

...w kierunku północnym, prosto na północ, wijąc się wzdłuż autostrady prowadzącej do Kolorado.

Krople krwi na mapie Nowego Meksyku zadrżały i zatrzymały się tuż przed miastem o nazwie Counselor.

Na drugiej mapie krople pokazały to samo.

- Jicarilla, rezerwat Apaczów - powiedział Luis. - Ona tam jest.

Krople i teraz już ledwie błyszczące w sferze ete­rycznej - przesunęły się do przodu.

- Tam właśnie się teraz znajduje - przyznałam. - Ale się przemieszcza.

Porzuciliśmy sferę eteryczną i wytarłam krew z zafoliowanych map, a potem złożyłam je i schowałam do wewnętrznej kieszeni swojej kurtki.

Spoglądaliśmy na siebie w milczeniu przez długą chwilę, wreszcie Luis spytał:

- Czujesz się na siłach?

- Żeby odnaleźć Isabel? Tak. - Nie trzymałam go już za rękę, miałam więc jedynie niewielki dostęp do sfery eterycznej, ale jego aura zrobiła się wyraźnie ciemna. - Ty nie.

Zamrugał.

- Co takiego?

- Potrzebujesz odpoczynku. Nie możesz spać na motocyklu. Musisz być przytomny i czujny.

Pokręcił głową.

- Nie ma na to czasu. Liczy się każda minuta, Cassiel. Co będzie jeśli... jeśli oni ją skrzywdzą... - Nie chciał myśleć o wszystkich tych strasznych rzeczach, które mogłyby przydarzyć się dziecku, i ja też nie.

- Jeśli zrobią jej coś złego - wpadłam mu w słowo - dowiemy się o tym. - Czułam, że to prawda. Więź, którą utworzyliśmy, była dostatecznie silna, a moce Luisa jako Strażnika Ziemi jedynie wzmacniały to powiązanie.

- Luis, musisz odpocząć. Jeśli tego nie zrobisz, nie będziesz mógł przekazać mi energii i ta podróż pójdzie na marne. Nic nie osiągniemy.

Nie chciał spać. Kiedy ułożyłam go na łóżku i poło­żyłam mu rękę na czole, wciąż walczył z ogarniającym go snem. Był zbyt zmęczony, by mógł dalej działać - wy­czuwałam to - ale jakaś inna jego część nie chciała się odprężyć. W ciągu ostatniej doby zużył mnóstwo energii i nie rozumiałam jego oporu.

Schwycił mnie za nadgarstek, ale nie odsunął mojej dłoni z czoła. Nawet z bliskiej odległości, w półmroku, jego ciemne oczy wyglądały jak cieniste kręgi.

- Obiecaj mi - powiedział. - Obiecaj, że sprowadzisz ją z powrotem, nawet jeśli coś mi się stanie. Przyrzeknij.

- Zrobię to - odparłam.

- Powtórz.

- Zrobię to.

Jego palce się zacisnęły.

- Jeszcze raz.

- Obiecuję - rzekłam. Pochyliłam się do przodu, by przesunąć palcami po jego rozchylonych wargach. - Śpij.

Zamknął oczy, a jego dłoń zaciśnięta na moim nad­garstku rozluźniła się i osunęła.

Zamierzałam musnąć go tylko, ale jego usta były tak cie­płe i miękkie pod moimi palcami, że dotykałam ich dłużej.

Aż do chwili, kiedy upewniłam się, że usnął, a wte­dy podeszłam do niewielkiego poplamionego fotela przy oknie. Wyjrzałam na parking. Niewiele się tam działo i zdawało się, że nikt nie interesuje się naszym pokojem.

A jednak jakiś złodziej podszedł do mojego motocykla, rozglądając się dookoła, żeby sprawdzić, czy ktoś go nie widzi. Gdy próbował przetoczyć maszynę, rozmięk­czyłam asfalt pod jego stopami, unieruchamiając go, i otworzyłam okno. Gapił się na mnie, próbując wyswo­bodzić się z pułapki, która musiała mu się wydać jakimś koszmarem.

- Zostaw to! - zawołałam i sprawiłam, że odzyskał twardy grunt pod nogami. - Nie przychodź tu więcej. - Zdawało mi się, że chyba powinnam powiedzieć coś bar­dziej konstruktywnego. - I nie kradnij.

Spojrzał na swoje poplamione naftą sportowe buty i uciekł.

Wróciłam na fotel i zanim nastał świt, zapadłam w lekki sen pełen marzeń.

Obudził mnie zapach parzonej kawy i płynącej wody. Prysznic. Luis się mył. Czułam się zesztywniała i obola­ła, ale było mi dość ciepło. Spojrzałam na siebie i stwier­dziłam, że Luis przykrył mnie kocem, kiedy spałam. Wstałam, złożyłam przykrycie i podeszłam do dzbanka z kawą. Nalałam dwie filiżanki i zaniosłam je do łazienki.

Za plastikową zasłoną było widać zarys sylwetki Luisa. Postawiłam filiżankę na blacie.

- Cassiel? - Odgarnął zasłonę na bok, wystawiając tylko głowę. - Co ty wyprawiasz, do diabła?

- Przyniosłam ci kawę - odparłam.

- Dobra, dzięki, ale... - Westchnął. - Nie wiesz, co to takiego prywatność, prawda?

Obdarzyłam go niespiesznym, lekkim uśmiechem.

- Myślisz, że chciałam zobaczyć cię nagiego?

Nie odpowiedział, gdy tak to ujęłam. Zaciągnął za­słonę z powrotem.

Oparłam się o blat i popijałam kawę, patrząc jak cień sylwetki Luisa się porusza, a kiedy woda przestała le­cieć, wróciłam do sypialni.

Luis ubrał się szybko i zajęłam jego miejsce w mocno nagrzanej łazience. Chłodniejsze powietrze sypialni mi­ło owiało moją wilgotną skórę, kiedy po kąpieli wyszłam z ubraniami na ramieniu.

Naga.

Luis spojrzał na mnie, jakby mimowolnie dokonywał inspekcji, potem jednak odwrócił się ode mnie. Nie od­zywałam się, wciągając bieliznę i ubranie, warstwa po warstwie, a na koniec wkładając skórzaną kurtkę.

- Nie jestem nieśmiała - zapewniłam go. - To nie jest cecha dżinnów.

- Tak - przyznał. - Zauważyłem. - Jego głos brzmiał bardzo dziwnie. Zerknął na mnie przez ramię, zobaczył, że się ubrałam, i ponownie zwrócił się do mnie twarzą. - Straciliśmy dużo czasu.

- Nie więcej niż gdybyśmy pojechali dalej w takim stanie jak wczoraj, natknęli się na naszych wrogów i do­stali od nich w skórę - odparłam. - Natrafiłam na ślad Ibby w sferze eterycznej. Już ich nie zgubię.

Chyba że odkryją sztuczkę, którą się posłużyłam, żeby stworzyć powiązanie, i znajdą sposób, by je prze­rwać.

Miałam nadzieję, że porwali dziecko z jakiegoś kon­kretnego powodu, gdyż najłatwiejszym sposobem na przecięcie wspomnianego łącza było zabicie Ibby.

Luis dopił kawę.

- Chodźmy.

Zatrzymaliśmy się na krótko, żeby kupić kaski i ru­szyliśmy w dalszą drogę. Do rezerwatu nie było zbyt da­leko. Za Albuquerque krajobraz Nowego Meksyku zdo­minowały przykurzone barwy ochry i czerwieni. Lokalna roślinność była bardziej wytrzymała, niewymagająca i odporna na surowe warunki.

Poczułam z nią dziwną więź.

Podczas jazdy oceniłam kondycję Luisa. Nabrał sił, a jego zasoby mocy się odnowiły. U Strażników zasoby te napełniały się energią z otaczającego świata; był to rodzaj osmozy asymilacji, z którą, jak mi się wydawało, sama nie potrafiłam sobie radzić. Łatwiej byłoby wchłonąć część tej mocy poprzez kontakt ze skórą, ale odkryłam, że jeśli się skoncentruję i zachowam ostrożność, mogę ściągać nie­wielkie dawki energii nawet przez warstwy odzieży w miej­scu, w którym ręce Luisa obejmowały mnie w pasie.

Zadrżałam z ulgą, kiedy jego ciepła energia wniknę­ła w moje zgłodniałe tkanki, ale nie sądziłam, żeby Luis to odczuł. Doznanie to prawdopodobnie zagubiło się gdzieś wśród drgań motocykla, gdy pędziliśmy, pokonu­jąc długie kilometry po pustej szosie.

Mapa pokazała nam trasę, którą podążała Isabel, ale analizując inne możliwości dojazdu, znaleźliśmy drogi o lepszej nawierzchni, gdzie mogłam dodać gazu, i po­gnaliśmy o wiele szybciej. Łamaliśmy przepisy, ryzykując w ten sposób, lecz podobnie jak Luis rozpaczliwie chcia­łam skrócić czas dotarcia do celu.

Porywacze Ibby mogli być tymi samymi ludźmi, któ­rzy wcześniej tak brutalne zaatakowali Manny'ego, mnie i Luisa. Najpewniej nie mieli litości i względów dla nie­winnych i nie byłam pewna, czy młody wiek Isabel ma dla nich jakieś znaczenie.

Po dwóch godzinach przekroczyliśmy granicę rezer­watu Jicarilla. Niewiele wskazywało na to, że wjechali­śmy na jego teren - tylko wyblakłe znaki; surowy krajo­braz specjalnie się nie zmienił. Przebiegała przez niego autostrada stanowa numer 537.

Zatrzymałam się na poboczu zakurzonej szosy, w miękkim piachu, żeby wejść do sfery eterycznej. Isabel była już gdzie indziej, przemieszczając się dalej, ale zbli­żaliśmy się do celu... Pozostały nam najwyżej jeszcze dwie godziny jazdy.

Zastanawiałam się, czemu nasi wrogowie porusza­ją się tak wolno. Z pewnością pięcioletnie dziecko nie mogło aż tak ich spowolnić.

Chyba że... chodziło im właśnie o to, żebyśmy za ni­mi podążali. Po co mieliby nas atakować, trwoniąc ener­gię, skoro mogli zmusić nas do marnotrawienia naszych własnych zasobów w pogoni - i w końcu nas złapać?

Nie rozmawiałam o tym z Luisem, lecz wiedzia­łam, że doszedł do takich samych wniosków. Technika, jaką się posługiwaliśmy, by wytropić dziewczynkę, by­ła dość niezwykła, niemniej znana Strażnikom Ziemi. Prawdopodobnie zastosowaliśmy oryginalną taktykę pościgu, jeśli jednak nasi przeciwnicy byli tak zdetermi­nowani, jak przypuszczałam, pewnie zaplanowali jakiś kontrmanewr.

A rezerwat Jicarilla rozciągał się przez granicę, od Nowego Meksyku do Kolorado.

- Co ty wyczyniasz? Musimy jechać dalej! - zawołał Luis zdziwiony, że się zatrzymałam. Zawczasu załatwił swoje potrzeby fizjologiczne, a ja mogłam z tym zacze­kać. - Coś nie tak?

- Nie wiem - odparłam. - Ilu jest Strażników Ziemi między tym miejscem a granicą stanu Kolorado?

- Żaden. Mamy kłopoty kadrowe, jak wiesz, a poza tym z tego, co słyszałem, pozostał tylko jeden czy dwóch w całym stanie. Większość najwyższych rangą wyjechało na wezwanie Lewisa. Nie ma ich teraz w kraju.

Pokręciłam lekko głową.

- Czy tobie też kazali wyjechać?

- Tak. - Jego ton nie zachęcał do dalszej rozmowy na ten temat. - Czemu tak nagle martwisz się o Strażników?

Wbiłam wzrok w daleki, drgający horyzont, gdzie czarna wstęga szosy wznosiła się pod niebo na widno­kręgu, i wyciągnęłam rękę do Luisa. Ujął ją po chwili wa­hania' i tym razem to ja prowadziłam, gdy wznosiliśmy się do sfery eterycznej. Nie poszybowaliśmy zbyt daleko. Nie musieliśmy.

Kiedy powróciliśmy na ziemię, Luis zadrżał, wcho­dząc ponownie w swoje ciało, i powiedział:

- Do licha, miałem nadzieję, że nie będą wiedzieli o naszym pościgu.

- Ja też na to liczyłam - odparłam. - Kaski.

- Kaski utrudniają widoczność - zauważył. - Bę­dziesz jechała prawie na ślepo.

- Połóż mi rękę na plecach - poprosiłam. - Na gołej skórze. Mogę posłużyć się nadnaturalnym eterycznym superwzrokiem, jeśli mnie nie puścisz.

- Myślisz, że uda ci się tak jechać?

Na ślepo? Posługując się jedynie dezorientującymi informacjami w sferze eterycznej? Być może. Jaki mia­łam wybór?

Patrzyłam, jak widnokrąg staje się coraz bardziej za­mglony, po czym zanika jak brudna smuga, rozmazująca się na jasnym błękitnym niebie w nierówną, powiększa­jącą się krechę.

To, co pokazywałam Luisowi w sferze eterycznej, by­ło zbliżającą się burzą piaskową. I to groźną.

Włożyłam kask. Nie mógł uchronić mnie przed wszystkimi zagrożeniami, ale przynajmniej umożliwiał oddychanie podczas piaskowej burzy - dopóki plastik się nie uszkodzi. Wolałam nawet nie brać pod uwagę takiej możliwości. Poczułam, jak siedzący z tyłu Luis wkłada swój kask, po czym wsuwa mi ręce pod kurtkę, wyciąga mi koszulę ze spodni i kładzie ciepłe dłonie po obu stro­nach talii, na gołej skórze.

Powiązanie między nami stało się mocniejsze i ode­tchnęłam głęboko.

- Nie wychylaj się - powiedziałam. - Nie mam poję­cia, na co jeszcze możemy się natknąć w ciemności.

Dodałam gazu, wyrzucając piach w nieruchome po­wietrze, zjechałam na twardą nawierzchnię szosy i victory prawie wrył się w asfalt, wydając z siebie ryk. Pędziłam coraz szybciej. Przypominało mi to dawne czasy, konie pędzące w stronę linii nieprzyjaciela i rycerzy walczą­cych na kopie - aby zabić lub samemu zginąć.

Czerwona wstęga nad horyzontem kipiała jak atra­ment wlany do wody. Wyczuwałam siły, które nią kie­rowały - energie nie Ziemi, lecz Pogody, współdziałanie mas zimnego i ciepłego powietrza, tworzącego ten zabój­czy i wybuchowy huragan. W wilgotniejszym klimacie przyniósłby on pioruny i deszcz, lecz tutaj tylko smagał ziemię, wznosząc drażniący piach i żwir, które ścierały się, wzbudzając w burzy piaskowej własną energię.

Pierwszy podmuch wichru zatańczył na prerii, kieru­jąc się wprost na nas. Tornado - taka nazwa przyszła mi najpierw do głowy, ale wiedziałam, że nie jest właściwa. Gustnado. Nie miało znaczenia, jak to się nazywa, waż­ne było tylko, że potężny podmuch uderzył w nas z całą siłą. Tylne koło motocykla zakołysało się przez moment, po czym znowu odzyskało przyczepność. Zbliżająca się ściana piasku stawała się coraz ciemniejsza - wciąż była czerwonawa, lecz teraz stopniowo przechodziła w brąz, przesłaniając coraz więcej światła. Wkrótce miała cał­kiem zaćmić słońce.

- Nie damy rady! - krzyknął za mną Luis. Nie mia­łam czasu na odpowiedź. To prawda: nie mogliśmy po­skromić burzy piaskowej, ale ja nawet nie próbowałam tego osiągnąć. Chciałam tylko znaleźć w niej względnie spokojniejsze pasmo, przez które udałoby się przejechać. Mogliśmy to zrobić. Byłam pewna, że się uda.

Nie miałam wątpliwości do momentu, w którym uświadomiłam sobie, jak potężna jest w rzeczywistości ta burza. Z daleka wyglądała groźnie, ale teraz wydawała się monstrualna i wciąż się nasilała. Zakrywała horyzont czerwono - brązowymi falami, marszcząc się niczym jedwab i rozciągając pod niebo.

Zakurzona, rozklekotana furgonetka z hukiem wy­jechała z bocznej drogi, skręciła i, minąwszy nas, popędziła w przeciwnym kierunku. Usłyszałam, jak kierowca woła coś, chcąc nas ostrzec. Uciekał.

Działał rozważnie. Ale po drugiej stronie tej ściany znajdowało się dziecko, którego szukaliśmy, i nie zamie­rzałam przyznać się do porażki. Jeszcze nie.

- Zatrzymaj się! - wrzasnął Luis. Ledwo go usłysza­łam przez nasze dwa stykające się ze sobą kaski, ma­jąc wrażenie, jakbyśmy znajdowali się w próżni, w prze­strzeni kosmicznej, a nie na bezpiecznym gruncie. - Nie damy rady!

- Damy! Uważaj! - poleciłam. Pochyliłam głowę, za­cisnęłam mocniej ręce na kierownicy motocykla i dalej mknęłam przed siebie.

Uderzyliśmy w ścianę piachu, czy też raczej ona ude­rzyła w nas, z taką siłą, jakby w poprzek drogi ktoś roz­ciągnął sieć. Gdybym nie przywarta kurczowo do mo­tocykla, spadlibyśmy z maszyny na łeb, na szyję i pew­nie byśmy zginęli. Victory wpadł w poślizg i próbowa­łam nad nim zapanować, ale w otaczającej nas ciemno­ści i smagającym piasku nie dostrzegało się kierunków ani kształtów. Którędy naprzód? Nawet intuicja mnie zawodziła i poczułam się bezradna. Burza osiągnęła ta­kie nasilenie, że skwierczała od własnej energii i mocy, stając się potworem, niemal żywym, którego celami były ekspansja, pochłanianie wszystkiego i narastanie. Życie w najbardziej pierwotnej formie.

Nadnaturalny, eteryczny superwzrok trochę pomagał. Zaczerpnęłam nieco mocy z rąk Luisa obejmujących mnie w pasie i przelałam ją przez ciemność w postaci linii pro­stej jak promień lasera w kierunku, który, jak mi się zda­wało, wiódł na północ. Nawet dzięki mocy Luisa i swojej zdolności do wzmacniania jej i kontrolowania osiągnęłam zaledwie tyle, że w nawałnicy pojawiła się wąska szczelina, w której piach był tylko gęsty, a nie dławiący.

Znowu przyspieszyłam, podążając za tą linią. Wokół wirowały i smagały nas ściany ciemności. Osłona na twarz w moim kasku najpierw popękała, a potem zaszła mgłą od nieubłaganych podmuchów wiatru. Poczułam ostry ból w nodze i w ramieniu. Kamienie. Nasilająca się burza piaskowa podrywała z podłoża coraz więcej różnych szczątków i przedmiotów. Niekiedy bywają to ka­wałki metalu, druty kolczaste i drewniane słupy.

Kawałek drutu kolczastego mógłby odciąć mi głowę z taką łatwością jak miecz i na moment opuściła mnie odwaga. Doprowadzę do tego, że oboje zginiemy. Co się wtedy stanie z Isabel?

Przed nami coś zamigotało w mroku. Posługując się eterycznym superwzrokiem, ujrzałam dezorientującą plątaninę kolorów, z trudem rozpoznawalnych wzorów; nie było tam nic, co mogłabym zidentyfikować...

I wtedy nagle, zupełnie niespodziewanie, wzory te rozłożyły się w szare linie, nabierając kształtów. Był to samochód i jechał prosto na nas.

12

Nie zdążyłam ostrzec Luisa, ale trzymał się mnie kur­czowo i uznałam, że nie spadnie z motocykla.

Skręciłam ostro, wyjeżdżając z niewielkiego tune­lu nieco jaśniejszego powietrza w sam środek burzy. Nie miałam wyboru, ale i tak było to bez znaczenia, Usłyszałam syk, gdy mój but otarł się o oponę mijają­cego nas wozu, a pęd powietrza omal nas nie wywrócił.

Nie mogłam tego zobaczyć, ponieważ tutaj, w tym pozbawionym światła piekle, nie było niczego poza wyjącym wściekle wiatrem, smagającym piaskiem oraz ciemnością. Znowu straciłam orientację, chociaż wciąż miałam szosę pod kołami. Musiałam zwolnić nie wiedząc, dokąd prowadzi droga, i zakasłałam, kie­dy piach zaczął przenikać przez brzegi osłony twa­rzy w kasku, pokrywając mi twarz drażniącym pyłem i dławiąc mnie.

Luis miał rację. Nie wyjdziemy z tego cało.

Boisz się, szeptało we mnie widmo dżinna. Zupełnie jak człowiek.

Kiedyś może uznałabym to za śmieszne lub za coś, co zasługuje na pogardę. Teraz stanowiło dla mnie kwe­stię przeżycia. Wszystkie nerwy w moim ciele wyły z bó­lu. Miałam ochotę się skryć, zwinąć w bezpieczny kłębek i czekać, aż te straszne chwile przeminą.

Tak myśli twoje ciało, przemówił we mnie duch dżin­na. Oni właśnie chcą, żebyś tak postąpiła. I miał rację. Jeśli to burza wzniecona przez Strażników, mogła tkwić w miejscu, zdzierając skórzaną kurtkę z moich pleców i skórę z mojego ciała, całkiem jakby testowano na niej maszynę do piaskowania.

Intuicyjnie wybrałam kierunek i wcisnęłam gaz do dechy. Gdybym zjechała z szosy na piaszczyste pobocze, rozbilibyśmy się i zginęli w tej burzy. Nie zrobię tego, postanowiłam wbrew lękowi, który we mnie narastał. Panuję nad sytuacją.

Opony buksowały w ciemności po żwirze. Wzięłam gwałtowny wdech, Zakrztusiłam się i zakasłałam. Moje usta pokrywał pył.

Na kierownicy motocykla zatańczyły gorące niebie­skie iskry.

Znowu skręciłam w lewo, wykonując energiczny ruch ramieniem, na ślepo odnalazłam skraj, a następnie skoncentrowałam się na krótkich i płytkich oddechach, kiedy pędziliśmy w tę kipiącą, morderczą ciemność.

Coś twardego i gorącego uderzyło mnie w udo i poleciało gdzieś dalej. Metal, pomyślałam. Najpraw­dopodobniej drut.

Szybciej.

Burza nie mogła trwać wiecznie. Nawet najpotęż­niejszy Strażnik albo największy dżinn nie potrafiliby zbyt długo utrzymać takiego skupienia energii. Pogoda była najbardziej niestabilną z sił, rozpraszającą się pod wpływem własnego brzemienia.

Eteryczny superwzrok nie wskazał nic, jedynie cha­os, niekończące się morze błysków, tumanów i mgły.

Porysowana, starta osłona twarzy w kasku pękła z odgłosem przypominającym grzmot i struga piasku, która się pod nią wdarta, chłostała mi głowę. Zacisnęłam piekące oczy. Jechałam dalej na ślepo.

Nie mogłam zaczerpnąć powietrza, a więc wstrzyma­łam oddech, z trudem tłumiąc odruch kaszlu.

Już prawie docieraliśmy do celu. Niemal...

Przebiliśmy się przez skraj burzy piaskowej w ciszę i lotny, miałki pył, podobny nieco do dymu. Niebo nad nami było matowo pomarańczowe, a słońce wyglądało jak wyschnięta plama.

Nie było już szosy, tylko ławica piasku.

Zatrzymałam motocykl, wpadając przy tym w lekki poślizg, i chwyciłam za kask. Sprzączki wydawały się za­marznięte, a kiedy w końcu udało mi się je rozpiąć, osło­na na twarz rozpadła się na dwie części. Plastik był szary i zamglony jak oczy trupa.

Z przodu kasku odpadła farba, pozostawiając mato­wą szarzyznę. Kiedy rzuciłam go na ziemię, wysypała się z niego struga piachu. Jeszcze więcej pyłu posypało się z mojej pochylonej głowy. Zakasłałam spazmatycznie, wypluwając mnóstwo kurzu, i wreszcie poczułam, jak Luis odrywa ode mnie ręce. Pomyślałam, że zostaną mi sińce w miejscach, gdzie się mnie trzymał, wyraźny ślad po każdym odciśniętym palcu.

Luis zsiadł z motocykla i przeszedł chwiejnie kilka kroków, usiłując ściągnąć z głowy kask. Moje ciało częściowo osłaniało go podczas burzy, lecz mimo to kiedy się odwrócił, jego twarz przypominała błotnistą maskę ulepioną z potu i kurzu. Zakasłał i splunął, chwytając się dłońmi za kolana i kręcąc przy tym głową.

- Nie do wiary, że nam się udało - wychrypiał. Przekonałam się, że w ogóle nie mogę mówić. Gardło odmawiało mi posłuszeństwa. - Nic ci nie jest?

Odpowiedziałam mu gestem, wznosząc kciuk do gó­ry. Przez moje znękane ciało przebiegł strumień ciepła, ekstatycznej radości.

Ocalałam. Przedarłam się przez burzę i przeżyłam. Jako dżinn nigdy nie wiedziałam, jak to jest, gdy po­kona się takie przeciwności. To tylko adrenalina, zadrwi­ła ta dawna część mnie. Złudzenia i hormony.

Za nami burza piaskowa potoczyła się dalej, wyjąc, czarna jak noc. Nie mogliśmy nic zrobić, by ją zatrzy­mać, zresztą wcale nie miałam ochoty tego próbować.

Zwróciłam się w stronę Kolorado, dokąd wciąż pro­wadził ślad Isabel.

Żadne z nas nie pociągnęłoby dłużej bez odpoczyn­ku. Okazja pojawiła się w postaci podniszczonego, pu­stawego przydrożnego motelu w pobliżu granicy stanu. Jeśli miał on jakąś nazwę, to nie zauważyłam jej; była tylko rdzewiejąca, trzepocząca na wietrze tablica z napi­sem „Motel”, a poniżej informacja: „Pokoje z telewizją kolorową i klimatyzacją”.

Motocykl krztusił się tak samo jak ja i liczyłam na to, że piaskowa burza niezbyt go uszkodziła. Miał poobijane krawędzie, pogięte i spiłowane, lecz najwyraźniej nic poważnego mu się nie stało. Nie dało się tego powiedzieć o mnie.

Wynajęłam pokój, posługując się językiem migowym i otrzymaną od Strażników kartą kredytową na nazwi­sko Leslie Raine. Recepcjonista za starą, spękaną ladą wyglądał młodo i był aż nazbyt podekscytowany wido­kiem klientów.

- Wpadliście w tę piaskową burzę? - zapytał, wpy­chając moją kartę kredytową w stary typ czytnika. - To macie szczęście, że przeżyliście - dodał. - Proszę bardzo. - Oddał mi kartę. - Proszę tu podpisać.

Podpisałam się tam, gdzie mi kazał, wpisując nazwi­sko z karty. Chłopaka wyraźnie intrygowały moje różo­we włosy - których kolor nadal przebijał przez warstwę kurzu.

- Nie jesteście tutejsi - stwierdził. - Z Dallas? Z Los Angeles? Z Las Vegas?

- Z Albuquerque - odparł Luis i zakasłał. - Macie tu wodę?

- Automat jest obok wejścia - odrzekł chłopak. - Dolar dwadzieścia pięć centów za butelkę. Ale woda ze źródła darmowa. Dobra, głębinowa, nie taka jak mia­stowa - oznajmił z dumą. Uniosłam brew i zerknęłam na umorusanego Luisa, który w odpowiedzi tylko się uśmiechnął. Był Strażnikiem, więc oboje wiedzieliśmy, że to, co naturalne, nie zawsze oznacza bezpieczne. Bez słowa podałam Luisowi kilka dolarów, a on odszedł, by wybrać mniej ryzykowną opcję.

Chłopak wydawał się rozczarowany naszym asekuranctwem.

- No, dobra - powiedział i wręczył mi lepiący się od brudu klucz z jeszcze brudniejszym, pomarańczowym plastikowym wisiorkiem z numerem 2. - Proszę bardzo. Klimatyzacja działa, pościel jest czysta, a w telewizji ka­nał dla dorosłych bez dodatkowych opłat.

Za te ostatnie słowa zganiłam go przeciągłym spojrzeniem i wyszłam na zewnątrz, na jasno świecące słoń­ce. Luis wyciągał cztery ostatnie butelki z zimną wo­dą z automatu wyblakłego od promieni słonecznych. Przeszłam obok niego i dotarłam do drzwi, do których pasował klucz, otworzyłam je i obrzuciłam wzrokiem nasze tymczasowe schronienie. Nie dorównywało klasą nawet temu motelowi, w którym wcześniej zatrzymałam się w Albuquerque, jednak recepcjonista nie kłamał - stało tam łóżko, porządnie zasłane, a kiedy uruchomiłam klimatyzację, napłynęło chłodne powietrze. Rzuciłam klucz na stolik i zaczęłam zdejmować części garderoby po drodze do łazienki, pozostawiając na dywanie kaska­dy chrzęszczącego piasku. Skórę pod ubraniem miałam zakurzoną i poobcieraną - gdzieniegdzie aż do krwi.

Stałam pod wodą przez długi czas, aż to, co ze mnie spływało, zrobiło się czyste, a kiedy tylko wyszłam, Luis minął mnie, nagą, idąc pod prysznic. Nie odezwaliśmy się do siebie. Odwrócił ode mnie oczy po moim pierw­szym spojrzeniu, a ja postąpiłam tak samo. Strząsnęłam swoje ciuchy i oczyściłam je małą falą mocy, po czym zro­biłam to samo z jego ubraniem, wsłuchując się w szum wody z prysznica w łazience. Już ubrana, wypiłam dusz­kiem dwie butelki wody i wyjrzałam przez okno motelu w kierunku burzy piaskowej, przesuwającej się w stronę horyzontu.

Usłyszałam, jak z prysznica przestaje lecieć woda, a kilka chwil później dobiegł mnie szelest odzieży za moimi plecami, gdy Luis zaczął się ubierać. Nie mówiliśmy nic, ale mimo to jakoś porozumiewaliśmy się ze sobą. Byłam wyraźnie świadoma jego obecności, każdej chwi­li z nim, i zastanawiałam się, czy on odczuwa to samo.

Podałam mu butelkę wody, którą łapczywie wypił, a następnie jeszcze jedną. Dopiero kończąc drugą, za­pytał:

- Wciąż wyczuwasz trop? Przytaknęłam ruchem głowy.

- Coś sobie pomyślałem - rzucił. - Może w ogóle nie chodzi o nas. Może chodzi o Isabel.

To mnie zaskoczyło i odwróciłam się w stronę Luisa.

- Jak to? Przecież ona jest jeszcze dzieckiem. - Odzyskałam już głos, który jednak zabrzmiał cienko i chropawo.

- Tak, wiem, ale posłuchaj mnie. To nie wygląda mi na porwanie dla okupu... Oni nie zgłosili żadnych żądań, nawet nie kazali nam trzymać się z daleka. Musieli mieć tamten dom na oku i czekać na okazję, żeby ją upro­wadzić. Może to wszystko miało na celu porwanie Ibby, a nie zabicie Manny'ego czy Angeli albo ciebie i mnie? My tylko...

- ...Byliśmy dla nich przeszkodą - dokończyłam ci­cho. - Ale jaką wartość przedstawia dla nich pięcioletnie dziecko? Czy Isabel wykazywała jakieś zdolności, które świadczyłyby, że nadaje się na Strażniczkę?

- Jeszcze nie. Najczęściej nie zdarza się to przed okresem dojrzewania. Jednak takie zdolności rzeczywi­ście występują w naszej rodzinie. - Wzruszył ramionami. - Sam zacząłem je wykorzystywać dość wcześnie. Około dziewiątego roku życia, o ile dobrze pamiętam.

Sięgnęłam myślami w przeszłość i zamyśliłam się. Wydawało się niemożliwe, by owe ataki miały na celu wyłącznie wyeliminowanie opiekunów Ibby, niemniej Luis miał rację: uprowadzenie Isabel wyglądało na głów­ny, a nie podrzędny zamysł.

- W takim razie nie wypuszczą jej tak łatwo - stwier­dziłam. - Skoro już się postarali, żeby wpadła im w ręce.

Luis wpatrywał się we mnie z napiętym i ponurym wyrazem twarzy.

- Myślisz, że ją zabiją?

- Nie wiem - odrzekłam cicho. - Nie mam pojęcia czego od niej chcą.

Dziesięć minut później oddałam klucz recepcjoni­ście, co nasunęło mu niepokojącą myśl, że coś nam się nie spodobało w kwaterze, a potem wraz z Luisem wsia­dłam na motocykl i ruszyliśmy dalej.

Ślad w sferze eterycznej wciąż był wyczuwalny i na­dal dość wyraźny. Od Isabel oddzielała nas najwyżej go­dzina drogi. Bez względu na to, jak i czym ją przewozili, ów środek lokomocji był wolniejszy od naszego motocy­kla, nawet nieco przeciążonego. Dodałam gazu i zaczęli­śmy skracać ten dystans.

Jechaliśmy niemal przez godzinę, a moje instynkty - odziedziczone po dżinnach oraz te ludzkie, cielesne - odezwały się, żądne krwi. Znaleźliśmy się bardzo blisko celu, tak blisko, że jedynie pas horyzontu zdawał się od­dzielać nas od Isabel.

Uważaj, ostrzegała ostrożna część mnie. Oni będą walczyć, by ją zatrzymać.

- Kolorado! - krzyknął Luis, kiedy minęliśmy w pę­dzie wielką tablicę. Mało mnie obchodziły granice sta­nów. Trop wskazywał, że Isabel znajduje się zaledwie kil­ka kilometrów przed nami, i zamierzałam dogonić pory­waczy. - Cholera! Cassiel, zwolnij... gliny!

Dostrzegłam wóz patrolowy, kiedy go mijaliśmy, za­czajony na polnej drodze obok autostrady. Zerknęłam we wsteczne lusterko, by sprawdzić, czy policja ruszy za nami w pościg.

Ruszyła.

- Zatrzymaj się! - wrzeszczał do mnie Luis. - Nie zgubisz ich na prostej szosie; wyhamuj!

Zwolniłam. Nie było to takie proste. Instynktownie chciałam kontynuować pogoń za porywaczami i choć wiedziałam, że Luis ma rację, nie miałam też ochoty dawać za wygraną.

Radiowóz zatrzymał się za nami i wysiadło z niego dwóch ludzi. Jeden z nich podszedł, podczas gdy drugi pozostał w aucie.

- Proszę zejść z motoru - nakazał policjant. Był wielkim, zwalistym facetem, z trochę nieprzeniknionym i zarazem uprzejmym wyrazem twarzy. Ciemne okulary przesłaniały mu oczy, podobnie jak czapka z daszkiem. Sprawił na mnie wrażenie kanciastego sztywniaka.

Przełożyłam nogę przez siedzenie, Luis zrobił to sa­mo, a kiedy już zeszliśmy z motocykla, policjant wyciągnął broń i przycisnął mi ją mocno do klatki piersiowej, dokład­nie na wysokości mojego kruchego ludzkiego serca.

- Nie ruszać się - rzucił. Luis zamarł, nie ważąc się protestować i zapłacił za to; drugi z policjantów wyszedł z wozu, złapał go za kołnierz i pchnął na rozgrzany metal karoserii samochodu.

A potem przystawił lufę rewolweru do jego karku.

- Na ziemię - powiedział ten, który pilnował mnie. - Twarzą w dół. No, już!

Asfalt okazał się gorący i lepki, ale nie miałam spe­cjalnego wyboru. Mogłam wprawdzie stawiać opór, ale wątpię, czy pomogłabym w ten sposób Luisowi i so­bie. Wypadki mogły potoczyć się w sposób nieprzewi­dywalny, poza tym nie rozumiałam reakcji policjantów. Wydawała się za ostra jak na przewinienie, polegające na przekroczeniu dozwolonej prędkości.

- Ręce! - ryknął policjant. Poczułam nacisk twarde­go kolana pośrodku swoich pleców i przemieściłam ra­miona za siebie. Gliniarz zatrzasnął chłodny metal na moich nadgarstkach i, szarpiąc mocno za kajdanki, po­derwał mnie w górę, na kolanach. Ból przeszył mi naciąg­nięty bark i powstrzymałam grymas. - W porządku, ty suko, masz minutę, żeby powiedzieć mi to, co chcę usłyszeć. Kapujesz? - Przycisnął mi broń mocniej do głowy. - Kapujesz?

- Tak - odparłam. Strażnik Ognia potrafiłby uniesz­kodliwić broń palną. Być może zrobiłby to również Strażnik Ziemi, wyginając metal lufy, jednak unieszko­dliwianie broni palnej należało do umiejętności, jakich Luis nie posiadał, a ja również tego nie umiałam.

Nie wiedziałam, jakie pytanie chce zadać policjant i byłam zaskoczona, kiedy je wypowiedział, chłodnym napiętym głosem:

- Gadaj, co się stało z moim synem.

Nie miałam pojęcia, o czym mówi, i przelotnie zerk­nęłam na Luisa, który leżał twarzą w dół w masce wozu. Jego ciemne włosy były wilgotne i oblepiały mu głowę. Wydawał się zdesperowany i wściekły.

Niebezpiecznie zdesperowany i rozwścieczony.

- O czym wy gadacie? - rzucił Luis. - Puśćcie ją! Trzymający go policjant pchnął go jeszcze mocniej.

- Zaniknij się.

- Nie, nic z tego! Policja stanu Kolorado ma kamery w swoich wozach, tak? Uśmiechnijcie się do nich, dupki, bo przyskrzynią was za brutalność!

- Luis! Przestań! - krzyknęłam i wykręciłam się na tyle, by zobaczyć skraj twarzy policjanta, który przysta­wiał mi broń do głowy. - Nie wiem, o czym pan mówi. Co jest z pańskim synem?

Było to bardzo ryzykowne pytanie. Wyczułam gwał­towną furię kipiącą w gliniarzu i mało brakowało, by pociągnął za spust i zastrzelił mnie.

- Co z moim synem? - powtórzył. Zacisnął dłoń na moich różowych włosach i boleśnie szarpnął mi głowę do tyłu. - Co z moim synem? Chyba sobie robisz ze mnie jaja.

- Randy - powiedział drugi policjant. - Ten gość ma rację. Jesteśmy tu na widoku. Jak chcesz się czegoś dowiedzieć, to nie maglujmy ich tutaj, na poboczu.

- Te kamery można rozwalić - stwierdził Randy.

- Może i tak, ale co z przejeżdżającymi samocho­dami?

Randy zawahał się. a potem chwycił kajdanki i po­stawi! mnie na nogi. Szarpnął moje ramię, nakazując iść w stronę wozu policyjnego, podczas gdy jego partner otworzył tylne drzwi i wepchnął Luisa do środka. Luis się nie szarpał, ale kiedy zbliżyłam się do tego pojaz­du, mieszanina odorów - nagrzanego metalu, wymiocin, rozpaczy, potu, krwi, zatęchłego powietrza i fetor plasti­ku - sprawiła, że wiele kosztowało mnie, żeby nie sta­wiać oporu.

Nie. W końcu musiałam się nauczyć radzić sobie ze swoimi problemami, a teraz, ze spluwą wycelowaną w moją głowę, miałam ku temu idealną okazję.

Kiedy znalazłam się już w policyjnym wozie, powie­działam sobie, że nie jest aż tak źle, było to jednak zbyt oczywiste kłamstwo, które rozsypało się, gdy tylko drzwi zatrzasnęły się za mną. Powietrze było duszące i cuchną­ce. Zakasłałam, ledwie powstrzymując odruch wymiotny i starając się nie rzucać jak zwierzę schwytane w sidła.

Jestem dżinnem. To nic, to nic, nic.

Nie. Zostałam uwięziona. A więzienie to coś, czego dżinn nie znosi.

Policjant o imieniu Randy oraz jego kolega wsiedli do auta, które aż zakołysało się pod ich ciężarem, i wyjechaliśmy na szosę.

- Nic ci nie jest? - spytał mnie Luis cichym głosem. Skinęłam głową, ze ściśniętym gardłem, nie mogąc się odezwać. Nigdy nie przepadałam za zamkniętymi pojaz­dami, ale ten wydawał się wyjątkowo paskudny i ciasny. - Nie zrób niczego głupiego.

- Tak, słuchaj swojego koleżki - powiedział do mnie Randy. Przejechaliśmy jakieś osiem kilometrów od miej­sca, gdzie pozostawiłam motocykl, a teraz Randy zjechał z szosy w prawo, na ledwie widoczną boczną ścieżkę.

Wóz kołysał się na niej i podskakiwał, wyrzucając w górę tumany kurzu i fontanny kamyków.

Kiedy już znikła z widoku szosa za nami, policjant zatrzymał samochód i zgasił silnik. Słychać było tylko tykanie stygnącego metalu i nieustanne ciche dźwięki w głośnikach radia.

- Wysiadać - polecił Randy. Jego partner rzucił mu niespokojne spojrzenie, ale nie zaprotestował. Razem z Randym otworzyli drzwi i wywlekli nas z tylnego sie­dzenia na otwartą przestrzeń. Gorące powietrze owiało pot, który spływał mi po plecach, i zadrżałam.

Randy znowu wyciągnął broń i gapił się na mnie swoimi chłodnymi piwnymi oczami. Był twardzielem, jednak nie wyczuwałam w nim prawdziwego okrucień­stwa. Może tylko desperację.

- No - powiedział. - Zaczynamy od nowa. Gdzie mój syn?

Luis pokręcił przecząco głową.

- Nie wiemy, o czym pan mówi, panie władzo. Naprawdę nie wiemy.

Randy wsunął lufę rewolweru pod podbródek Luisa, a Luis przymknął oczy, aby ukryć czającą się w nich wście­kłość lub strach. Nie poruszył się, ale dostrzegłam, jak na­pinają się mięśnie na jego wytatuowanych ramionach.

I przypomniał mi się jego brat, który zginął od kuli.

- Zabiję tego gościa - oznajmił Randy. - A wtedy przypomnisz sobie, o czym mówię. Co ty na to?

- W takim razie okaże się pan głupcem - odparłam, ściągając na siebie jego zimny wzrok. Nadal jednak mie­rzył z broni w Luisa. - Proszę wyjaśnić, o co chodzi. Może uda nam się wam pomóc. My też szukamy pew­nego dziecka. Małej dziewczynki, Isabel Rochy. Ma pięć lat. Porwano ją z domu, z jej własnego łóżka.

To zdumiało go na tyle, że zdjął palec ze spustu i opuścił broń.

- Co takiego? To moja bratanica - wyjaśnił Luis chrapliwie. - Mój brat i szwagierka zginęli podczas napadu przed kilkoma dniami. Została tylko Ibby. - Przez krótką chwilę nie potrafił ukryć przerażenia i rozpaczy z tego powodu, i wie­wałam, że trafił w czułą strunę policjanta, który znów spojrzał ostro na Luisa i ponownie na mnie. Ściągnął przy tym brwi. - Cholera jasna, musicie nam uwierzyć!

Ten wybuch był na tyle szczery, by zbić z tropu gliniarza, który nas zatrzymał. I wprawić go w zmieszanie. - Dzieciak. - Pokręcił głową. - Co się właściwie dzieje, do licha?

- Co z pańskim synem? - spytałam cicho. Randy nie odrywał wzroku od Luisa.

- Nazywa się C.T.: Calvin Theodore Styles - odparł Randy. - Ma pięć lat i został porwany ze swojej sypialni przed trzema dniami. Zwyczajnie... przepadł. Żadnego śladu włamania, żadnych poszlak.

Kolega Randy'ego, któremu wyraźnie ulżyło, że nie dojdzie do aktów przemocy, dopowiedział resztę:

- Randy dostał telefon kilka godzin temu - wyjaśnił. - Na swoją prywatną komórkę; z wiadomością, że oso­ba, która porwała C.T., porzuciła go gdzieś i jedzie w tym kierunku.

Randy w końcu przeniósł uwagę na mnie.

- Ten informator stwierdził, że rozpoznam porywaczkę po motocyklu i różowych włosach.

- Ten informator - odparłam - przetrzymuje pań­skiego synka oraz, prawdopodobnie, także Isabel. Nie mam z tym porwaniem nic wspólnego, ale wrobiono nas, żeby opóźnić pościg.

Randy wpatrywał się we mnie.

- Rozumiem, dlaczego on się tym zajął - powiedział, mając na myśli Luisa. - Sprawy rodzinne. A ty kim jesteś?

Wydało mi się to rozsądnym pytaniem, na które mogłam tylko wzruszyć ramionami, na ile tylko pozwalały mi skute za plecami ręce.

- Też należę do rodziny - odpowiedziałam. - Nikogo poza nimi nie mam.

To również zabrzmiało przekonująco dla jego uszu wyczulonych na kłamstwa i Randy wymienił spojrzenia z drugim policjantem, a ten skinął głową. Bez słowa roz­kuli nas z kajdanek, które, z czego zdałam sobie spra­wę, oboje z Luisem mogliśmy w dowolnej chwili rozpu­ścić... ale nie zrobiliśmy tego. Luis przypuszczalnie grał na zwłokę, czekając na odpowiedni moment. A ja - co? Zdekoncentrowałam się? Dżinny się nie dekoncentrują.

- Macie zdjęcie tej dziewczynki? - zapytał tamten policjant.

- Tak - odrzekł Luis. Pogrzebał w tylnej kieszeni i przetasował zdjęcia, wyławiając to, na którym widnieli Manny, Angela i Isabel na wakacjach. Utrwaleni na kli­szy w tamtej chwili, szczęśliwi i radośni. Żywi.

Przykro mi było na to patrzeć. Oto, jak potoczyły się ich losy. Czas przypomina długą drogę, z tragediami na każdym zakręcie. Nie da się niczego cofnąć; można je­dynie przywołać urywki przeszłości na fotografiach i we wspomnieniach.

O nie, nie dotyczyło to wyłącznie ich. Jak też byłam teraz człowiekiem z krwi i kości. I, tak jak oni, znaj­dowałam się w drodze, a czas był moim wrogiem: zło­dziejem, wykradającym chwile, wspomnienia oraz samo życie.

Randy - czyli policjant Styles - rzucił okiem na do­kument tożsamości Luisa, następnie przejrzał zdjęcia i oddał je Luisowi. Wykazywał ostrożność, co dobrze o nim świadczyło.

- Przykro mi z ich powodu - powiedział. - Wyglądali na miłych ludzi.

I tacy byli odrzekł Luis. Domyślałam się, że wciąż trudno mu przychodziło wspominanie o nich w czasie przeszłym. Wsunął portfel z powrotem do kie­szeni i spojrzał na mnie. - A więc na czym stanęliśmy? Wytłumaczyliśmy się jak trzeba?

- Tak - przyznał policjant. - Na razie tak, chyba że stwierdzę, że mnie wrabiacie, a wtedy przemielę was na paszę dla krów, jeśli odkryję, że wiecie coś, cokolwiek o porwaniu mojego syna. Jasne?

Luis skinął głową.

- Jasne.

Styles zwrócił się teraz do mnie:

- A ty, różowa, jak się nazywasz?

Niemal odpowiedziałam, że Cassiel, ale w ostatniej chwili ugryzłam się w język. Styles sprawdził przecież tożsamość Luisa. Raczej nie uwierzyłby mi na słowo. Zamiast odpowiedzieć, wyciągnęłam z kieszeni w kurt­ce swój portfel i podałam go policjantowi. Otworzył go i spojrzał na prawo jazdy. - Leslie Raine - odczytał i ob­rzucił mnie spojrzeniem. - Trochę niepodobne to zdjęcie.

- Przeważnie już tak to bywa ze zdjęciami - mruk­nął Luis. I dobrze, że odezwał się za mnie, bo poczułam się spięta. Wcześniej użyłam odrobiny mocy, by upodob­nić nieco bardziej fotografię do siebie samej. Czy teraz Styles dawał do zrozumienia, że niezbyt fachowo fałszu­ję dokumenty?

- Hm - zastanowił się Randy Styles. Przypatrywał się uważnie fotografii, potem mnie i znowu prawu jazdy.

- Jestem albinoską. - Kilka osób tak mnie nazwa­ło, więc pomyślałam, że warto podchwycić ten motyw. - Zdaje się, że albinosi kiepsko wychodzą na zdjęciach.

- Czy albinosi nie mają różowych oczu? - Nie wszyscy - odparłam.

Przejrzał pozostałą zawartość portfela. Poza kar­tą kredytową od Lewisa nie było tam nic więcej.

Żadnych drobiazgów. Żadnych zdjęć, przechowujących wspomnienia na dni wypełnione pustką.

Pożałowałam, że nie mam niczego podobnego; nie Po to, by rozwiać podejrzliwość tego policjanta, tylko aby zachować w pamięci uśmiech Manny'ego.

Styles zwrócił mi moją własność.

- Jakiś lekki ten portfel.

- Nie noszę zbędnych rzeczy.

- To świadczy raczej o nerwicy natręctw - stwier­dził. - Dobra, zakładam, że jesteście czyści; sprawdzi­liśmy już was w komputerze w wozie. Manny i Angela Rochowie rzeczywiście zostali zastrzeleni przed swoim domem, tak jak powiedzieliście. A Isabel Roche porwa­no. Jednak za tobą, mój panie, ciągnie się coś tam ze sta­rych, burzliwych czasów.

Luis wzruszył na to ramionami.

- Poprawiłem się.

- Kiedyś zadawałeś się z gangiem Norteño, tak? Nie wiedziałem, że oni pozwalają swoim ludziom schodzić na dobrą drogę.

- Dostałem dobrą pracę.

- Tak? A jaką?

- Czy to pomoże w odnalezieniu pańskiego syna? - wtrąciłam. - Albo Isabel?

Styles nabrał powietrza w płuca, wstrzymał oddech, a potem je wypuścił.

- Chyba nie - przyznał. - Opowiedzcie mi, co wam wiadomo o tej całej sprawie.

Tym razem to ja zerknęłam na swojego partnera. Luis, trafnie odgadując, że nie mam doświadczenia w uwia­rygodnianiu półprawd, przejął inicjatywę:

- Wpadliśmy na pewien trop - stwierdził. - Isabel widziano na tej szosie, wiodącej z Nowego Meksyku do Kolorado. Już się zbliżaliśmy do celu, kiedy nas zatrzy­maliście. Słuchajcie, jeśli chcecie jechać z nami...

- Kto dał wam ten cynk? Luis pokręcił głową.

- Tego nie mogę powiedzieć. Ale, daję słowo, jeżeli pozwolicie nam podążyć tym tropem, zrobimy wszyst­ko, żeby uwolnić pańskiego syna, kiedy będziemy szu­kać Ibby.

Powiedział to szczerze i wiedziałam, że Styles wyczuł tę szczerość. Chciał już coś rzec, kiedy zadzwonił jego te­lefon. Zerknął na numer na wyświetlaczu i stwierdził:

- To moja żona.

Jego głos przepełniało mroczne napięcie. Odwrócił się, by porozmawiać z nią cicho, a ja nawet nie próbo­wałam go podsłuchać. Biły od niego namacalne ból i lęk, przypominające mdlącą mgłę.

Dzieci, pomyślałam. Czego nasi wrogowie chcą od dzieci?

Działo się tyle strasznych rzeczy.

Randy zamknął klapę komórki i przez chwilę wpatry­wał się w linię horyzontu. Gdy znowu zwrócił się do nas, miał opanowany wyraz twarzy i powściągliwe gesty, ale była to tylko maska. Wcale nie był spokojny.

- Jedziemy - rzucił.

- Randy? - odezwał się jego kolega. - Czy wszystko dobrze z Leoną?

- Ona po prostu bardzo się niepokoi. Nie chcę jej mówić, że... - Pokręcił głową. - Nie chcę, aby się dowie­działa, że ktoś nas podpuścił. Potrzebna jej choć odrobi­na nadziei.

Zdumiewające, jak szybko przeobraził się z człowie­ka, z którym miałam walczyć, w takiego, któremu chcia­łam pomóc. Dżinny rzadko zmieniają zdanie, ale z dru­giej strony wiedzą to, o czym ludzie nie mają pojęcia; Ludzka percepcja, jak sobie to właśnie uzmysłowiłam, przypomina pryzmat rozszczepiający przepływające przez niego światło.

A to sprawiało, że kwestia zaufania do kogoś stawał się jeszcze bardziej ryzykowna. Dziwiło mnie, jakim cudem ludzie w ogóle nauczyli się ufności.

- Możecie nas podwieźć do naszego motocykla? - zapytałam.

- Po co?

- Bo lubię swój motor.

To widocznie go rozbawiło, ale skinął głową.

- Jasne. Czemu nie?

Kiedy znaleźliśmy się ponownie na motocyklu, po­mknęliśmy szosą, a wóz patrolowy podążał za nami. Luis objął mnie w pasie, dotykając dłonią odsłoniętego ciała, co wzmocniło naszą więź i pozwoliło mi skupić się na wytyczaniu kierunku jazdy z wykorzystaniem nadna­turalnego superwzroku, a także znaków w świecie rze­czywistym.

Czerwony, słaby ślad przejazdu Isabel przez ten obszar zanikał, lecz wciąż był wyraźnie obecny. Znaj­dowaliśmy się na tropie i już bardzo, bardzo blisko. Po kilku kolejnych wzniesieniach szosa wdzierała się w cie­nie coraz wyższych gór. Pustynia szybko ustępowała pola innym terenom, o zupełnie odmiennej roślinności, choć najbardziej wytrzymałe, cierniste krzewy porastały i te obszary.

Powietrze również się zmieniało. Wjeżdżaliśmy do innej strefy klimatycznej.

Gdy wierzchołki gór zaczęły rysować niebo twardy­mi, czarnymi krawędziami, ślad Isabel stał się oślepiająco wyraźny jak smuga gorącej, czerwonej racy.

Luis dostrzegł go także. Zacisnął mocniej rękę na mojej talii. Przyspieszyłam, pędząc w stronę celu. Jeśli tamci zamierzali z nami walczyć, byłam na to gotowa. Wręcz paliłam się do walki.

Nie powstrzymacie mnie. Nic z tego.

Za kolejnym wzgórzem droga wiodła łagodnym zjaz­dem w dół. Zarośli nie przecinały inne dróżki, nie było tu osad ani zabudowań. Ani śladu cywilizacji, jeśli nie liczyć tej szosy, tej prostej wstęgi wśród natury.

Zwolniłam, gdyż narastał we mnie niepokój. Spo­dziewałam się ujrzeć coś - jakiś samochód, a może bu­dynek.

Ale nie było tam nic.

A jednak ślad się urywał w tym miejscu.

Jeszcze bardziej zwolniłam, tym razem po to, by przejechać kawałek siłą rozpędu, z wygaszonym silni­kiem i oponami chrzęszczącymi po żwirze na poboczu szosy.

Wreszcie się zatrzymałam.

- O Boże - powiedział Luis, a każdy dźwięk wyda­wał się zawisać wyraziście w rześkim powietrzu. - Gdzie ona jest?

Wydawał się tak samo skołowany i zalękniony jak ja i puścił mnie, przekładając nogę ponad motorem, a po­tem zrobił kilka kroków. Stąpał niczym rozdrażniony lew, a porywisty wiatr czynił z jego zwiewanych do ty­łu długich włosów rodzaj czarnej flagi. Trawy gięły się i szeptały swoje sekrety. Ten płaski, otwarty obszar nie skrywał niczego, ale dziecko było na tyle małe, że mogło leżeć gdzieś w trawie...

...jeśli nie było w stanie się poruszać.

Powoli zeszłam z motocykla i zbliżyłam się do Luisa który stał w czujnej pozie na skraju szosy, gorączkowo wysyłając fale mocy jak sygnały radarowe i licząc na ja­kiś odzew.

Natrafił na coś. Usłyszałam, jak gwałtownie wciąga powietrze, a potem msza naprzód, schodząc z drogi pomiędzy wysokie po kolana wyblakłe kępy traw. Chmary owadów wzbiły się do góry, zaniepokojone jego wtargnięciem. Podążyłam za nim. Drzwi policyjnego wozu otworzyły się i zamknęły, i wiedziałam, że tamci dwaj zaraz pójdą moim śladem.

Luis i ja wyprzedzaliśmy się wzajemnie, biegnąc przez trawy i zmierzając do tego samego punktu, pulsującego czerwienią w sferze eterycznej.

Kiedy dotarliśmy tam, nie było nawet śladu dziecka Żadnego ciała. Niczyjej obecności.

Luis przycupnął obok pustego miejsca wśród traw przykładając do tego punktu dłoń skierowaną ku ziemi. Położyłam mu rękę na ramieniu, a przez pryzmat nadna­turalnego superwzroku miejsce to zaświeciło ostrą czer­wienią.

Podłoże było tutaj ciemniejsze.

- Co to? - warknął Styles, gdy wraz ze swoim kolegą zatrzymali się obok nas, wpatrzeni w - zdawałoby się - kawałek ziemi.

Luis dotknął palcami gleby i uniósł je do światła. Krew; na jego skórze widniała rozmazana krew. Roztarł ją powoli między palcami, z miną nieobecną i nieprzeniknioną także dla mnie.

- To jej krew - powiedział cicho. - Krew Isabel.

Wiedziałam, że się nie myli i serce mi prawie zamarło.

Coś w nim pękło, coś, co dotąd dodawało mu upo­ru, wytrwałości. Załamały się tu jego nadzieje; to święte światło nadziei gasło w nim jak ognik świecy pozbawio­ny tlenu.

Poczułam prawie to samo, kiedy uświadomiłam sobie nagle dziwny trzepot na skraju swojej świadomości. rodzaj czerwonego echa.

Puściłam ramię Luisa i odeszłam w trawę, poszukując źródła tego dysonansu.

I odnalazłam je. Był nim plastikowy woreczek, podobny do tych, w jakich przechowuje się w szpitalach zapasy krwi. Przykucnęłam obok niego, wpatrując badawczo.

Znajdowała się w nim krew Isabel. Tutaj! - zawołałam. Styles znalazł się obok mnie pierwszy.

- Nie dotykać tego - ostrzegł. Skinęłam głową. Nie musiałam wcale ruszać woreczka. Sama jego obecność wyjaśniała mi wszystko.

Tamci pozostawili fałszywy trop, aby nas zwieść. Była to krew Isabel, wytoczona z jej młodego organizmu, zapewne we śnie. W woreczku mieściło się mniej niż pół litra krwi. Rozpryskali ją wzdłuż szosy i pozostawili wy­raźny, świeży ślad, prowadzący do tego miejsca, gdzie rozlali resztę, by nas tu przyciągnąć.

Wyprostowałam się błyskawicznie.

- Luis - powiedziałam ostro. - Szykuj się. Oni to zrobili nie bez powodu.

Spojrzał na mnie otępiałym wzrokiem, nadal rozcie­rając krew w palcach. Krew Isabel. Uznał, że dziewczyn­ka nie żyje. Pokazałam mu woreczek, ale najwyraźniej niczego nie rozumiał.

- Polują na nas - podjęłam. - A ona, Isabel, nadal... Chciałam powiedzieć, że nadal żyje, ale nie zdąży­łam.

W trawie rozległ się cichy pomruk; coś skoczyło na nieosłonięte plecy Luisa, coś, co przypominało szarobrązową smugę. Usłyszałam mrożący krew w żyłach ryk, budzący prymitywne instynkty, odziedziczone po isto­tach, które przez miliony lat czaiły się w pieczarach, cze­kając na atak drapieżników.

Instynkty ludzkie, a nie te znane dżinnom. Bestią, która zaatakowała Luisa, był kuguar, i to wielki a ja nie miałam czasu, by pospieszyć Luisowi z pomo­cą. Zbliżały się inne zwierzęta, poruszając się ukradkiem i aż nienaturalnie skupiając się na celu. Dwa kolejne kuguary - A z północy i południa nadciągały dwa ogromne czarne niedźwiedzie.

- Padnij! - wrzasnęłam do Stylesa, kiedy kuguar szy­kował się do skoku na jego plecy. Styles mnie nie usłu­chał. Zamiast tego odwrócił się, wyciągnął broń i strze­lił Spudłował. Drapieżnik zaatakował go z wściekłym rykiem i przewrócił na trawę. Drugi policjant wycelował w łeb zwierzęcia.

W ostatniej chwili wybiłam mu broń z ręki. Odgłos wystrzału poruszył wielkiego dzikiego kota, który uniósł łeb i spojrzał na nas dwoje. Jego ogromne szarozielone ślepia świdrowały nas z przerażającą intensywnością; szykował się do skoku.

- Schowaj się za mną! - krzyknęłam i zasłoniłam po­licjanta. - Nie strzelaj!

Kuguar wzbił się w powietrze, wysuwając ostre i za­krzywione jak szable pazury, by mnie nimi rozszarpać.

- Zejdź mi z drogi! - Usłyszałam, jak gliniarz wrzesz­czy za moimi plecami, ale niemal całą uwagę skupiłam na atakującym zwierzęciu. Ktoś nim kierował i sterował, zagłuszając w kuguarze instynkt samozachowawczy. Te stworzenia nie były naszymi naturalnymi nieprzyjaciół­mi; stanowiły żywą broń, oszołomione i przerażone pod pokrywą wściekłości.

Nie mogłam pozwolić, by zginęły, gdyż zwierząt tych pozostało na ziemi tak niewiele, a ludzi było tak dużo. Luis i ja mogliśmy poradzić sobie inaczej z tymi kuguarami.

Podejmując ryzyko - i to wielkie - pacnęłam dłońmi w łeb zwierzęcia, gdy spadło na mnie i przygniotło do ziemi z głuchym łupnięciem. Miękka sierść, twarde ko­ści, napięte, potężne mięśnie. Dostrzegłam błysk kłów. Pazury rozerwały skórzaną kurtkę na moich piersiach i poczułam pieczenie draśniętego naskórka.

Skórzane ubranie osłoniło mnie częściowo, ale mia­łam najwyżej sekundy na działanie. Wlałam w zwierzę swoje moce, nie po to, by je zdominować, lecz aby uwolnić jego umysł z pułapki mocy, w jaką został schwytany teoretycznie wydawało się to łatwe, jednak nasz nie­widzialny wróg miał siłę najpotężniejszego Strażnika Ziemi oraz bezwzględność demona. Rozerwałam więzy krepujące mózg kuguara, a ów dziki kot odskoczył ode mnie, warcząc z przerażenia i dezorientacji.

Znalazłam się obok roztrzęsionego policjanta i ukry­łam w trawie.

Kuguar, który zaatakował Luisa, leżał nieprzytomny na boku, oddychając powoli i miarowo.

Pomogłam Stylesowi wstać. We czwórkę zetknęli­śmy się plecami i barkami, ustawiwszy się tak przeciwko niedźwiedziom, zbliżającym się susami.

- Następnym razem je uśpij - powiedział do mnie Luis, mając na myśli kuguary. - Bo inaczej znowu rzucą na nas te zwierzęta, kiedy tylko je puścisz.

Miał rację. Kuguar, którego oswobodziłam, nagle za­wrócił i znów puścił się w naszą stronę biegiem. Po chwi­li zwolnił nieco i kroczył już tylko powoli, z lśniącymi oczami wbitymi we mnie. Jego wielkie łapy stąpały po trawie niemal bezszelestnie, ale słyszałam ciche warcze­nie w chłodnym powietrzu.

Zwierzęta zapoznały się już z moją mocą. Spróbowały jej. Nie mogłam już okazać im litości bez szkody dla siebie. Zabiłyby mnie, gdyby mogły. Mnie, Luisa i tych dwóch policjantów.

Tylko po co? Z powodu Isabel? Po co?

- Cassiel - odezwał się Luis i wyciągnął rękę. Nie dawałam sobie sprawy, że wyczerpują mi się zapasy mocy, ale on o tym pomyślał. Potrzebny mi był świeży jej zastrzyk. I złocistym strumieniem wlała się we mnie, wzbudzając miłe dreszcze; odcięłam jej dopływ tak szybko, jak to tylko możliwe, aby skoncentrować uwagę na tym, co działo się wokół. - Uśpij je. Pozbaw je przytomności, gdy będzie trzeba.

Przytaknęłam. Obaj policjanci wyciągnęli rewolwery, ale wątpiłam, czy zdołaliby zabić zwierzęta, nim te rozerwałyby ich na strzępy - chyba że naprawdę świetnie strzelali. Niedźwiedzie nacierały, jeden od strony Luisa a drugi - Stylesa.

- Uwaga! - wrzasnął Luis i puścił mnie. Odwróciłam się od niego, stawiając czoło najbliższemu zagrożeniu. Był nim kuguar, a właściwie samica kuguara, która już wyskoczyła w powietrze. Rozwierała paszczę, ukazując przerażająco ostre zębiska, a jej ryk miał sprawić, bym znieruchomiała ze strachu.

Zamiast tego wyczekałam do ostatniej chwili, a wtedy odstąpiłam w bok i wskoczyłam jej na plecy, by trzepnąć ją z tyłu w łeb, kiedy znalazła się znowu na ziemi. Ryknęła ponownie i zakręciła się w kółko, jednak wymacałam już odpowiednie naczynia krwionośne i ucisnęłam je.

Łapska się pod nią ugięły. Wciąż dyszała, ale wolniej. Przytrzymałam ją w miejscu, przeskoczyłam przez jej cielsko i podążyłam w stronę Stylesa, który wymierzył broń w nacierającego czarnego niedźwiedzia.

Ten zwierz nie był aż tak wielki jak niektóre z jego gatunku, lecz mimo to i tak duży - ważył co najmniej tyle, co pół przeciętnego człowieka, składał się niemal z samych mięśni i kipiał wściekłością. Czarne misie mia­ły najczęściej dość łagodną naturę, jednak ten wydawał się prawie oszalały. Dręczony straszliwym bólem, roze­rwałby wszystko, co znalazłoby się w zasięgu jego pazu­rów i kłów.

Powtórzyłam sztuczkę z unieszkodliwieniem, lecz tym razem okazało się to trudniejsze. Musiałam równocześnie koncentrować uwagę na samicy kuguara, a ten niedźwiedź był silny i bardzo, ale to bardzo rozwścieczony. Kiedy w końcu przewalił się na splątane i połamane źdźbła wysokiej trawy, sapał ciężko i wydawał odgłosy bardzo przypominające jęki przerażenia.

Rozejrzałam się wokoło. Luis obalił ostatniego kuguara, a drugi niedźwiedź bardziej przebiegły od po­zostałych zwierząt - to atakował Luisa, to znów się nie­co wycofywał. Nie wydawał się do końca zaangażowa­ny Pomyślałam, że ten zwierz nie pozostaje w pełni pod kontrolą naszych nieprzyjaciół.

Na razie radziliśmy sobie nieźle, nie zabijając bez po­trzeby.

Mój optymizm okazał się trochę przedwczesny. Na to, że kłopoty jeszcze się nie skończyły zwrócił mi najpierw uwagę drugi z policjantów - na naszywce na je­go mundurze widniało nazwisko „Cavanaugh” - który po­łożył mi dłoń na ramieniu i wskazał w kierunku wschodnim. W odległości trzydziestu kilku metrów wznosiła się smuga czarnego dymu. Gdy na nią patrzyliśmy, rozeszła się w poziomą linię, a gdy sucha trawa zajęła się ogniem jak podpałka, płomienie wystrzeliły na dwa metry w górę. Wiatr wiał w naszym kierunku. Po kilku chwilach dym dotarł do nas, gęsty i dławiący. Ogień postępował tuż za nim, rozprzestrzeniając się po wyschniętej trawie szybciej od biegnącego człowie­ka. Nie mogłam pozostawić ogłuszonych zwierząt, by spłonęły żywcem, ale gdybym przestała je kontrolować, znów rzuciłyby się na nas.

- Uciekajcie! - krzyknęłam do Stylesa i Cavanaugha. - Wsiadajcie do wozu!

Posłuchali mnie. Pobiegli przez dym i przez trawy, podążając we właściwym kierunku. Liczyłam, że nic złe­go ich nie spotka, lecz sama miałam inne problemy.

Luis zaniósł się kaszlem, przykuśtykawszy do mnie.

- Musimy stąd wiać! - wychrypiał. Przytaknęłam ruchem głowy.

- Ty pierwszy!

Choć nie miał na to specjalnej ochoty, puści się biegiem i od razu zniknął mi z oczu w gęstniejącym dymie. Sama teraz też kasłałam i ciekło mi z nosa i z oczu. Powietrze stało się przytrute i gęste.

Jednocześnie przebudziłam wszystkie uśpione zwierzęta, posługując się iskrą mocy, a trzy kuguary oraz jeden niedźwiedź przetoczyły się na łapy.

I wszystkie zwróciły się przeciwko mnie.

Coś zagłuszało w nich naturalne instynkty, które na­kazywały szukać bezpieczeństwa z dala od ognia.

Stopniowo mnie okrążały.

Odczekałam, aż jedno ze zwierząt rzuci się na mnie a wtedy zrobiłam unik, odskoczyłam i rzuciłam się do ucieczki. Nie w stronę szosy - nie byłam pewna, czy Luis i policjanci znaleźli się w bezpiecznym miejscu, a nie chciałam narażać ich na ponowny atak.

Pobiegłam na północ, w kierunku drzew. Przepełniłam swoje mięśnie czystą, złotą energią Strażnika Ziemi, pę­dząc tak, że kuguary pozostawały o metry za mną. Dym mnie oślepiał, a od prawej strony czułam falę żaru, który aż parzył. Poczułam swąd swoich przypalonych włosów, żrący i mdlący fetor, i raptownie skręciłam w lewo, kiedy polizały mnie płomienie, które wyskoczyły tuż przede mną.

Nic to nie dało. Całe pole stało teraz w ogniu, który spychał mnie ku szosie szerokim, kurczącym się łukiem.

W rozpaczliwym odruchu rozmiękczyłam grunt pod stopami i zapadłam się w dołku miałkiego jak proszek piasku, wnikając głęboko w ziemię. Potem utwardziłam teren ponad sobą tak szybko, jak tylko potrafiłam, i po­czułam dudnienie łap pędzących zwierząt, ścigających już teraz tylko mój cień.

Piasek i ziemia wokół mnie naciskały - chłodno, nie­ustannie i nieustępliwie. Starałam się temu nie opierać, koncentrując się na wstrzymanym oddechu i zachowa­niu spokoju, spokoju i jeszcze raz spokoju. Sekundy upływały, powolne jak tortura. Liczyłam kolejne uderze­nia serca.

Kiedy musiałam już zaczerpnąć świeżego powietrza, odwróciłam cały ten proces, stopniowo utwardzając pia­sek pod stopami i wyłaniając się z ziemi niczym zakurzo­na Afrodyta z różowymi włosami...

...Która znalazła się w poczerniałej, porośniętej resztkami wypalonych traw, dymiącej pustce, przypomi­nającej skraj piekła. Pożar przeszedł nade mną i zmie­rzał ku szosie, pozostawiając za sobą tlące się zarośla oraz iskry i niewiele poza tym.

Po kuguarach i niedźwiedziach nie było śladu. Zgubiły mój trop i popędziły szukać schronienia pośród drzew lub też skręciły w stronę drogi.

Czułam się wyczerpana, poobijana i okopcona, kiedy niepewnie szłam ku linii pożaru i czarnych kłębów dy­mu. Zanim tam dotarłam, resztki traw przeobraziły się w pozwijane, spopielone pędy, wiatr miotał iskry ponad szosą, a pola po drugiej stronie drogi zajęły się ogniem. Gdy dym się rozwiał, rozproszony przez nieustan­ny wiatr, zobaczyłam, że wozowi patrolowemu nic się nie stało, jeśli nie liczyć na nim smug sadzy, a motocykl Victory również ocalał. Drzwi samochodu się otworzyły. Obaj policjanci byli cali i zdrowi. Tylko Luis gdzieś przepadł.

13

Szukałam, aż opuściły mnie siły, ale przepadł jak ka­mień w wodę. Nigdzie nie było nawet śladu jego ciała, Istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że Luisa zła­pały zwierzęta i zawlokły do lasu, jednak sądziłam, że za dobry z niego Strażnik Ziemi, aby tak zniknąć. I to bez walki.

Zupełnie jakby rozwiał się w powietrzu, tak jak wcześniej jego bratanica.

I zostałam teraz sama.

Przynajmniej jednak zasłużyłam sobie na podziw obu policjantów. Styles nie domagał się ode mnie żad­nych wyjaśnień; po prosta zaakceptował to, co powie­działam, pewnie zbyt porażony bestialskim porwaniem dziecka, by przejmować się zdolnościami, prezentowa­nymi przeze mnie czy przez Luisa. Mógł znaleźć, jak są­dziłam, jakieś logiczne wytłumaczenie, aby nie zawracać tym sobie zbytnio głowy. Ludzie byli świetnie wyćwicze­ni w sztuce umysłowego wypierania tego, co nie pasowa­ło do uporządkowanego wizerunku ich świata.

Jednak jego partner z patrolu, Cavanaugh, najwyraź­niej nie chciał tego tak łatwo przełknąć.

- Ale jak zmusiliście do posłuszeństwa takie kocisko? Przecież to cholerny kuguar, a nie jakiś pręgowany kotek, a ja gdy zabieram swojego kota do weterynarza, to zawsze mam przy tym podrapaną gębę.

Staliśmy na skraju szosy, wpatrzeni w ciemniejące pole. Zaniechałam przeczesywania terenu w poszukiwa­niu zaginionego Strażnika i zwyczajnie czekałam.

Nie wiedziałam tylko, na co właściwie czekam. Może po prostu poczułam wyczerpanie z powodu utraty bli­skich sobie osób.

- To proste - powiedziałam ze znużeniem w głosie. - Wszyscy weterynarze to potrafią. Punkty uciskowe.

- Punkty uciskowe? - powtórzył. - To chyba jakieś żarty. Oglądam programy na kanale Discovery i nigdy nie słyszałam o punktach uciskowych u kuguara. A poza tym te wielkie koty nie przypominają swoich afrykańskich krewniaków... Nie przemieszczają się sforami. To nie jest naturalne. A te niedźwiedzie... co tu się, do dia­bła, dzieje? Nigdy nie słyszałem, żeby czarne niedźwiedzie atakowały w taki sposób.

Ogień - wyjaśniłam. - Pożar wypędza zwierzęta na otwartą przestrzeń.

Na to od razu pokręcił głową. Przestraszona zwierzyna ucieka... Nie zatrzymuje się, żeby atakować wszystko na swojej drodze. Nie kapu­ję tego i nawet nie wiem, czy chcę tu coś zrozumieć. To pewnie coś jak sprawki CIA; mógłbym się dowiedzieć, ale przypłaciłbym to życiem, co?

Wtedy Styles odwrócił się i powiedział:

- Jesteś Strażniczką Ziemi. - Zaskoczona umilkłam na chwilę. Zresztą i tak nie spodziewał się odpowiedzi. - Chryste, nie do wiary.

- Skąd niby wiadomo, że...

Zareagował ostrym, wyrażającym złość gestem.

- Moja żona wystąpiła z szeregów Strażników ja­kieś dziesięć lat temu. Była Strażniczką Ognia. Poddano ją pewnemu zabiegowi, związanemu z zablokowaniem mocy.

W owej chwili świat nabrał dla mnie innego wymia­ru. A jednak istniało jakieś powiązanie: Strażnicy. Dzieci Strażników.

- Czy wasz syn prezentował jakieś wyjątkowe zdol­ności?

- Nie, oczywiście, że nie. Ma dopiero pięć lat.

Manny i Angela także nie wspominali o szczegól­nych uzdolnieniach u Isabel, zresztą wyjątkowo rzadko przejawiały się one tak wcześnie.

Jednak nie było to niemożliwe. Sam Luis powiedział mi przecież, że u niego takie zdolności ujawniły się już w młodym wieku.

Styles przypatrywał mi się uważnie.

- Ten dzieciak, którego szukamy, to jego bratanica, tak? On jest Strażnikiem, co?

- Jego brat też nim był - odparłam. - Podobne predys­pozycje są silnie uwarunkowane genetycznie, rodzinnie, choć występują również samoistnie. - Długo zajmowa­łam się badaniem fenomenu zdolności Strażników u ludzi, starając się odkryć, jakie talenty w sobie rozwijają i jak można im to uniemożliwić. I nie doszłam w tej spra­wie do żadnych wniosków.

Drugi z policjantów, Cavanaugh, gapił się na nas tak, jakby nam wyrosły macki.

- Jaki znowu, do cholery, Strażnik? Mówicie o straż­nikach więziennych? Chwila, czy mowa przypadkiem o tym stukniętym kryminaliście malarzu, którego poka­zywali w dziennikach telewizyjnych na Florydzie?

Styles i ja zbyliśmy go milczeniem.

- Myślisz, że ci ludzie... kimkolwiek są... porywa­ją dzieci Strażników - odezwał się po chwili Styles. Mięśnie twarzy drgnęły mu, jak gdyby powściągał im­puls, by kogoś lub coś ugryźć. - Mój Boże. W jakiej skali to się rozgrywa?

- Nie wiem. Strażnicy są... - Są tajemniczy. Pod­stępni. Zaprawieni w pokonywaniu przeciwność. - Oni nie palą się do tego, żeby dzielić się informacjami z osobami spoza ich kręgu. Jeśli porwano dzieci innych Strażników, to fakt, że ich rodzice są Strażnikami, nie został odnotowany w żadnych policyjnych raportach. Należałoby porównać listę Strażników z personaliami osób, które zgłosiły zaginięcie swoich dzieci.

Był to trudny okres dla Strażników, wobec czego dla ich nieprzyjaciół nadarzała się świetna okazja do uderze­nia. Wielu z tych Strażników, którzy mieli dzieci, a wy­jechali z grupą Lewisa Orwella, mogło się jeszcze nawet nie dowiedzieć o porwaniu ich pociech, choć osobiście nie uważałam, by był to proceder na wielką skalę. W ca­łej tej akcji wyczuwało się raczej zimne, kliniczne plano­wanie oraz laserową precyzję.

Luis mógł dotrzeć do rejestrów Strażników. O ile jeszcze żyje, usłyszałam we własnych myślach ironiczny podszept, który jednak szybko uciszyłam. Żył na pew­no, pobierałam od niego energię, a nasza więź stawała się coraz silniejsza. Wiedziałabym, gdyby stracił życie. Wiedziałam, kiedy Manny...

Nie. Luis żył i albo go uprowadzono, albo też podą­żył czyimś tropem beze mnie. A może przytrafiło mu się i jedno, i drugie. Mógł zostać zwabiony i porwany. Nie było to wykluczone w całym tym zamieszaniu. Mógł też z własnej woli oddać się w ręce prześladowców, jeżeli posłużyli się Isabel, aby go dopaść.

Dreszcz wściekłości przeszedł przeze mnie, wypalając rozgrzany do czerwoności ślad od czubka głowy po pode­szwy stóp. Ci, którzy to zrobili - którzy nadal robią swoje - słono za to zapłacą. Odrodziłam się w ludzkim ciele bez instynktu litości, a dotychczasowe dramatyczne przeżycia zdusiły we mnie wszelkie miłosierne odruchy.

- Co zrobimy? - zapytał policjant. Odetchnęłam głę­boko i z rozmysłem stłumiłam w sobie ogień, zachowu­jąc go na bardziej stosowny czas oraz cel.

- Powinniście zacząć od przejrzenia waszych poli­cyjnych rejestrów - powiedziałam. - Skupiając się na za­ginionych albo porwanych dzieciach.

Twarz Stylesa wyglądała jak odlana z betonu.

- Czy masz pojęcie, jak wiele dzieci ginie co roku?

- Przerażająco wiele? - Nie czekałam na potwierdze­nie. - Mamy mało czasu, oficerze Styles. Luis może już nie mieć go wcale. Muszę odnaleźć jego i Isabel. Obiecuję, że jeżeli odszukam pańskiego syna, przywiozę go panu całe­go i zdrowego, ale teraz muszę już ruszać. Natychmiast.

- Dokąd? - Było to całkiem rozsądne pytanie. I nie miałam na nie sensownej odpowiedzi.

- Odejść stąd - odrzekłam. - Gdziekolwiek. Wymienił następne wymowne spojrzenie z Cavanaughem, który w końcu wzruszył lekko ramionami i powiedział:

Sam nie wiem, stary. Ona mogła parę razy nas zo­stawić, żebyśmy zdechli. Nie zrobiła tego. Myślę, że to przemawia na jej korzyść.

Styles znowu zwrócił się do mnie:

- Nie mam zaufania do Strażników - stwierdził. - I moja żona też im nie ufa. Jeśli Strażnicy za tym stoją...

W to nie mogłam uwierzyć. W każdym razie nie sądziłam, by stała za tym oficjalna organizacja Strażników. Lewis Orwell i Joanne Baldwin nigdy nie przyłożyliby do czegoś takiego ręki.

- Ustalę to - obiecałam. - Daję wam słowo. Skinął głową i cofnął się o krok.

Wsiadłam na motocykl, sprawdziłam kontrolki i od­paliłam silnik. Wkrótce musiałam uzupełnić paliwo, ale na razie chciałam tylko oddalić się od swądu spalonej trawy oraz klęski.

Policjant Styles nie pomachał mi ręką na pożegna­nie, ale przypuszczałam, że za pewien sukces powinnam uznać to, że nie wyciągnął broni.

Ruszyłam przed siebie, kierując się w stronę Kolo­rado. Nie byłam już pewna, czy znajdę tam odpowiedzi na swoje pytania, jednak ruch, wszelki ruch był lepszy od stania w miejscu, kiedy brakowało czasu i nie nale­żało go trwonić.

Przejechałam szosą jakieś dziesięć kilometrów, kiedy usłyszałam szept: głos Luisa, wyraźny, jakby jego usta znajdowały się tuż obok mojego ucha.

- Cassie.

Nie nazywaj mnie tak. Wyczułam płynący od niego impuls leniwego rozbawienia.

- Cassiel.

Zatrzymałam się z piskiem opon na poboczu. Wiatr zerwał się znowu, wzbijając wokół wirujący kurz. Przymknęłam oczy i skupiłam się, kierując uwagę ku swemu wnętrzu. Szukając.

To był jego głos, ale nie wyczuwałam jego obecności.

- Luis? Gdzie jesteś?

- Związany na pace ciężarówki - odparł. Mówił dziwnie wolno i spokojnie. - Przykro mi. Złapali mnie w tym dymie. Niewiele mogłem zrobić.

Kłamał. Każdy Strażnik Ziemi bez trudu wykaraskałby się z podobnej sytuacji. Liny, metal - takie rzeczy poddawały się ich mocy i dlatego okazywały się zdecydo­wanie mało skuteczne jako więzy, chyba że nieprzyjaciel współdziałał z jakimś innym Strażnikiem, który unie­możliwiał schwytanemu ucieczkę.

- Oddałeś się w ich ręce dobrowolnie - powiedzia­łam.

- Przyskrzynili mnie. - Wydawał się tym lekko uba­wiony; a może raczej oszołomiony. Mnie wcale nie by­ło do śmiechu. - Posłuchaj, oni nas wrobili. Zastawili na nas pułapkę. Jeżeli chcemy dotrzeć do Ibby, musimy im pozwolić zabrać nas do niej. Nie rozumiesz tego? Musimy przestać walczyć.

- Nie wiadomo, czego od nas chcą - stwierdziłam. - Albo co z tobą zrobią. Luis, powiedz, gdzie jesteś. Powiedz mi.

- Nie. Nie, póki nie będę gotowy. Nie chcę, żebyś wpadła jak bomba i wszystko rozwaliła, a znam cię do­brze. Jesteś subtelna jak ołowiana rura. Kiedy zobaczę się z Isabel, kiedy przekonam się, że jest bezpieczna, wtedy dam znać.

- Jak ci się udaje rozmawiać ze mną?

- Wywołuję wibracje błony bębenkowej w twoich uszach. Stara sztuczka Strażników Ziemi stosowana podczas tajnych operacji - powiedział Luis. Ton jego gło­su się zmienił. - Muszę kończyć. Kierujemy się teraz na północ. Jedź za nami.

I wtedy zamilkł; słyszałam już tylko nieustanny, ci­chy skowyt wiatru.

Dureń.

Nie miałam wyboru i musiałam postępować zgodnie z jego instrukcjami.

Podjechałam po benzynę po ponad dwóch godzinach jazdy i czekania. Nie usłyszałam już słów Luisa, choć­by cichego i czułego szeptu, jakim wypowiedział wcześ­niej moje imię. Zastanawiałam się, czy on wie, jak to za­brzmiało, jak bardzo ciepło.

Głowiłam się, czy zdaje sobie z tego sprawę.

On cię potrzebuje, coś mi podpowiadało. Co jeszcze nie oznacza, że mu na tobie zależy. Niby z jakiego powo­du? Raczej go nie kusisz.

Była to głupia myśl. W grę wchodziło tak wiele po­ważniejszych spraw, a jednak stanowiła dla mnie kolejny sygnał, że wsiąkam coraz głębiej w bagno tego, co ludz­kie. Musiałam walczyć z tym energiczniej, odrzucać ta­kie emocje, cielesne przyjemności i pokusy.

Na stacji benzynowej kupiłam hot doga i zjadłam go, stojąc obok motocykla, gdy napełniał się bak. Wypiłam wodę ze sporej butelki, a potem pomknęłam znowu przed siebie w gęstniejących ciemnościach. Szosa wiod­ła pod górę, przechodząc z obszarów pustynnych w tere­ny z bujniejszą roślinnością, coraz gęściej zadrzewione. Gwiazdy już świeciły, mimo że słońce nie skryło się jesz­cze do końca za koronami drzew, a droga pogrążona była w głębokich aksamitnych ciemnościach.

W Pagosa Springs głos Luisa odezwał się znowu przy moim uchu, informując, że wciąż zmierzają na północ, podążając tą samą trasą, którą jechałam.

- Nie próbuj nas dogonić - ostrzegł. - Nie chcę, że­byś ich spłoszyła.

Zignorowałam te ostatnie słowa i przyspieszyłam.

Ruch na szosie zamierał. Wydawało się, że mam ją ca­łą dla siebie, jadąc bez końca przez kolebkę słabo oświetlonych gór, które wspinały się, by strącić z nieba gwiaz­dy. Dostrzegłam w przelocie różne zwierzęta na drodze - jelenia, lisa oraz sowę, która zanurkowała w poświacie mojego reflektora, by porwać z asfaltowej nawierzchni czmychającą mysz.

Wydawało się, że panuje niemal niezmącony spokój. Nie było miast ani zakrętów, póki nie dotarłam do skrzyżowania z szosą numer 160. Luis nie wspomniał nic o zmianie kierunku, więc podążyłam prosto przed siebie, kiedy szosa skręciła na północny zachód, a po­tem, za miasteczkiem Creede, zdała się całkiem zmienić swój bieg. Dalej był kolejny ostry zakręt, wiodący z po­wrotem na północ i okalający spory górski masyw.

- Cassiel - szepnął Luis, a ja mimowolnie zwolni­łam, zaskoczona tym, że znowu nagle się odezwał. - Zjechaliśmy z szosy jakieś osiem kilometrów przed Lake City. Kierujemy się na zachód.

- Są tam jakieś charakterystyczne punkty?

- Wypatruj uschniętej sosny pomiędzy dwiema zdro­wymi. Zjazd jest kilka metrów za nimi. W lewo. - Głos Luisa nie był już tak beztroski jak wcześniej, ani tak sta­nowczy. - Słuchaj, zdaje mi się... Myślę, że oni czymś mnie podtruli. Chodzi o pewne zakłócenia na poziomie biochemicznym, ale chyba starają się celowo wprawić mnie w oszołomienie, żebym nie mógł kontrolować swo­ich mocy tak dobrze jak...

Jego głos przeszedł nagle w rozdzierający wrzask. Zatrzymałam motocykl i przycisnęłam dłonie do uszu. To nic nie dało, rzecz jasna. Metaliczny pisk rozbrzmie­wał nadal, świdrując mi głowę. Ogłuszał mnie. Wyraźnie się nasilał i wiedziałam, że jeszcze tylko kilka sekund, a pęknie cienka błona bębenkowa w moich uszach.

przynajmniej temu mogłam zapobiec. Stosunkowo łatwo udało mi się przygłuszyć drgania, zamieniając je w cichy pomruk lub trzaski. Oczywiście oznaczało to zerwanie kontaktu głosowego z Luisem. Bez względu na to, czy sam stracił panowanie nad własnymi mocami jak powiedział, czy też tamci przeprowadzili atak, wykorzy­stując go jako medium, nie mogłam w tej chwili ryzyko­wać, czekając na nowy sygnał od niego.

Oni starają się mnie oszołomić, powiedział wcześ­niej. Wiedziałam, stykając się pobieżnie z kulturą ma­sową i gazetami, że oznaczało to nafaszerowanie narko­tykami - albo, w danym przypadku, wytworzenie takich substancji w jego ciele. Strażnicy Ziemi nie potrafili le­czyć samych siebie, nawet najpotężniejsi z nich, a jeśli tamtym udało się zablokować naturalne mechanizmy obronne jego organizmu i zatruć go w taki sposób, to mogło być bardzo źle.

Nie odważyłam się sama szukać z nim kontaktu. Musiałam się skupić całkowicie na drodze przed sobą.

Udzielił mi przynajmniej wskazówki na tyle dokładnej, by właściwie mnie pokierować. Spostrzegłam uschniętą sosnę, pasującą do opisu, i zwolniłam, wypatrując zjazdu.

Żadnej drogi nie było. Ani w odległości kilku, ani kil­kunastu metrów od drzewa. Zatrzymałam się i powoli się cofnęłam, prowadząc motocykl i przypatrując się wy­boistemu podłożu.

Zlikwidowali drogę. Tak, naturalnie, że mogli to zro­bić. Coś takiego było dla Strażnika Ziemi łatwe; sprawie­nie, by ścieżkę zarosły świeże rośliny, a warstwa ziemi ją przysypała. Nawet Strażnik Pogody potrafi zacierać śla­dy, wykorzystując w tym celu wiatr i wodę, ale z tego, co ujrzałam przed sobą, było jasne, że takiego maskowania dokonał jakiś Strażnik Ziemi. Niektóre z sadzonek wy­dawały się świeże i młode, nienaruszone jeszcze przez słońce i wiatr. Fragmenty podglebia, choć nieregularne i grudowate, wyglądały na niedawno poruszone.

Wypatrzyłam zarys koleiny po kole pojazdu ciężaro­wego głęboko wśród zarośli i zaczęłam przedzierać się.

na motorze przez gęstwinę. Rozciągała się na kilka me­trów i zastanawiałam się, czy w ten sposób zablokowa­li cały szlak. Brnęłam dalej przed siebie, uchylając się przed sztywnymi gałązkami i kłującym igliwiem.

Linia zarośli nagle się kończyła, a polna droga wyło­niła się w nikłym i rzucającym cienie blasku księżyca. Na piasku mogłam dostrzec świeże ślady opon.

Moi wrogowie wiedzieli, że się zbliżam. Nawet jeśli Luis ich nie ostrzegł, choć mógł to zrobić wbrew swo­jej woli, po prostu jakoś się dowiedzieli. Nie miałam co do tego wątpliwości. Zamierzałam deptać im po piętach, dopóki mi na to pozwolą i póki nie dojdzie do starcia.

Nie potrwało to wcale zbyt długo.

Przyspieszyłam, kiedy droga przeszła w mroczny, ocie­niony łuk, potem następny, i wyjechałam na prostszy odci­nek, gdzie dojrzałam pojedynczą, drobną postać - chłop­ca w wieku Isabel, ze zmierzwionymi ciemnymi włosami i wielkimi oczami. Miał na sobie pobrudzoną bawełnianą koszulę w krzykliwy, niebiesko - czerwony deseń oraz luź­ne bawełniane spodenki. Był bosy. Twarz miał mokrą od łez, z nosa mu ciekło i wyglądał na oszołomionego i prze­rażonego w blasku reflektora mojego motocykla.

Zatrzymałam się, wznosząc kłęby kurzu, i wpatry­wałam się w niego. W pierwszym odruchu chciałam po­zostawić motor i podbiec do chłopca, ale moje instynkty dżinna pohamowały ludzkie impulsy.

To dziecko nie powinno się tu znajdować, tak daleko od domu, w samym środku nocy.

- Wołają na ciebie C.T.? - zapytałam. - Calvin Theodore Styles?

Jego oczy zaszły łzami, które połyskiwały w świetle motocyklowego reflektora.

- Mama? - Miał głos kogoś zagubionego i bardzo niepewnego. Szurając stopami, zrobił krok do przodu. - Chcę do domu! Ja chcę do domu!

Jego głos przeszedł w przeraźliwe wycie, a wtedy na­wet moja wyrachowana, chłodna natura dżinna nie mog­ła mnie powstrzymać przed unieruchomieniem silnika i zejściem z motocykla. Ostrożnie podeszłam do dziecka nie chcąc go dodatkowo wystraszyć. Chłopiec ssał kciuk, a oczy miał prawie tak wielkie jak księżyc świecący nad nami. Srebrzyste łzy przemywały czyste ścieżki na za­brudzonej buzi chłopca.

Znalazłam się w połowie drogi między motocyklem a chłopczykiem, kiedy pojawiło się następne dziecko. A potem kolejne. I jeszcze jedno. Wyłaniały się w mil­czeniu z krzaków.

Wszystkie one mogły mieć najwyżej po dziesięć lat. Większość była wychudzona i zaniedbana, w brudnych ubrankach. Niektórym brakowało butów.

Wszystkie wydawały się zdziczałe, no i wszystkie by­ły uzbrojone. Najczęściej w noże, a kilkoro w maczugi. Żadnej broni palnej, co mnie trochę pocieszyło.

Zatrzymałam się, oceniając sytuację. Dzieci otoczy­ły mnie, wychodząc z zarośli, czemu towarzyszył cichy, ukradkowy szept liści i gałązek.

- Jestem tu, żeby wam pomóc - powiedziałam to­nem, który, miałam nadzieję, zabrzmiał uspokajająco. - Proszę was. Mam na imię Cassiel. Chcę pomóc wam wrócić do domów.

Żadne z dzieci nie wydało odgłosu, nawet chłopiec, który wcześniej tak żałośnie zawodził. Wiatr szumiał wśród drzew, szeleszcząc, kiedy sosnowe igły ocierały się o siebie, i zdałam sobie sprawę, w jak rozległym i opusto­szałym miejscu się znalazłam... i jaka jestem osamotniona.

- Szukam dziewczynki o imieniu Isabel - podjęłam. Nie było jej tu, pośród tej zdziczałej dzieciarni. - Szukam Ibby. Znacie ją? - Skupiłam wzrok na dziecku stojącym najbliżej, dziewczynce z krótkimi blond włosa­mi. - Znasz Isabel?

Nie odpowiadała. Żadne z nich się nie poruszyło i żadne nawet nie mrugnęło. Było to dziwne i - nawet jak dla dżinna - niepokojące.

C.T. - jeśli to był C.T. - już nie płakał, chociaż łzy na­dal spływały mu po policzkach. Przyjął taką samą chłod­ną, bierną postawę jak pozostałe dzieci.

Zrobiłam krok w jego stronę, a wtedy wszystkie one rzuciły się na mnie w milczeniu. Podskoczyłam i uchwyci­łam się niskiej gałęzi, podciągając nogi, gdy zaczęły ciąć, czemu towarzyszyło srebrzyste migotanie ostrzy noży. Kilkoro dzieci wydawało przy tym zduszone odgłosy, ska­cząc i próbując mnie dosięgnąć, ale żadne z nich się nie odzywało; nie rozmawiały także ze sobą nawzajem.

Współdziałając bez słowa, dwoje zgięło się, by mogły się po nich wgramolić inne, które chwyciły niższe gałę­zie i zaczęły się wspinać w moją stronę. Była to grote­skowa sytuacja, to osaczenie przez małe dzieci - a jed­nak tkwiła w tym pewna logika. Zawahałabym się przed skrzywdzeniem takich bezbronnych szkrabów, podczas gdy wróg - a wiedziałam, że to jest nasz wróg - bez wa­hania poświęciłby młode życie tych istot, aby tylko wy­rządzić mi krzywdę.

Dzieci okazały się idealnym oddziałem szturmowym.

Gdy jakaś dziewczynka pierwsza podpełzła do mnie po gałęzi, z lśniącymi obłędem oczami, poruszyłam się i uchwyciłam ją za nadgarstek, wykręcając go. Nóż wy­padł z jej ręki jak stalowy liść.

Dziewczynka przeorała moje ramię paznokciami i obnażyła zęby.

Nie miałam wyboru i musiałam zrzucić ją z gałęzi, ogłuszając. Złagodziłam jej upadek na ziemię, tworząc rodzaj powietrznej poduszki.

Następne dziecko już się zbliżało. A za nim kolejne.

To tylko drobna przeszkoda, podpowiadał dżinn we mnie. Uporaj się z nimi i ruszaj dalej. Gdybym miała do czynienia z osobami dorosłymi, postąpiłabym tak, jed­nak okazało się, że niechęć do wyrządzania krzywdy dzieciom jest zakodowana w moim łańcuchu DNA i na­wet mądrość dżinna nie mogła jej przełamać. Marnujesz swoje moce, tocząc tę walkę. O to właśnie im chodzi.

Wiedziałam o tym, ale przypomniałam sobie też poli­cjanta Stylesa stojącego na szosie, rozpacz i szok na jego twarzy. I obietnicę, jaką mu złożyłam.

Było tu w sumie dziesięcioro dzieci. Ich rodziny pro­wadziły poszukiwania i modliły się o cud. Nie mogłam odbierać im nadziei.

Zeskoczyłam z drzewa, przykucnęłam i zaczęłam do­tykać dziecięcych główek, jedną po drugiej. Zmusiłam się do metodycznego działania, nie zwracając uwagi na ich broń. Zadziałało z pierwszymi dwoma. Trzecie zro­biło długą cięcie na moim ramieniu, które zapiekło jak ogień, zanim pozbawiłam to dziecko przytomności.

Czwarte i piąte z pozostałej dziewiątki upadły, nie robiąc krzywdy sobie ani mnie, ale kiedy zwróciłam się ku szóstemu, poczułam oślepiający, zimny ból w boku, a kiedy zerknęłam w dół, dostrzegłam, że C.T. zanurzył w moim ciele nóż aż po rękojeść.

Pacnęłam go dłonią w czoło, usypiając, i zwalił się na ziemię.

Stało jeszcze troje; dwie dziewczynki i chłopiec. Dzieci trzymały się ode mnie z daleka, czekając na mój kolejny ruch, zdając sobie sprawę, że nie jestem łatwym przeciwnikiem.

Wtop je w ziemię.

Nie. To podpowiadał mój dżinnowy duch i nie mia­łam zamiaru tego zrobić po pierwsze dlatego, że skrzyw­dziłabym je i przeraziła, a po drugie, ponieważ musiałam oszczędzać moc.

Uklękłam, usiłując powstrzymać jęk, gdy ból obejmo­wał moje nerwy - i sięgnęłam do noża, wbitego w bok.

Dotknęłam go lekko, oceniając stan rany, najlepiej jak umiałam. Nie sądziłam, by pękły jakieś ważne naczynia krwionośne - doszło jednak do urazu jelit i wątroby, co mogło mieć fatalne skutki, jeśli rany szybko się nie zagoją. Wyciągnęłam nóż i jakoś udało mi się przy tym nie wrzasnąć. Krew ściekała ze stalowego ostrza. Potrzymałam je przez chwilę, wpatrując się w dzieci, które otoczyły mnie kręgiem, a następnie wbiłam czub­kiem w podłoże przed sobą.

Wtedy od razu się na mnie rzuciły. Skoncentruj się. Straciłam ostrość widzenia i zamru­gałam, aby na nowo wyostrzyć wzrok. Zamachnęłam się w lewo i w prawo, usypiając umysły dwojga z dzie­ci. Ich upadek spowodował, że trzecie się zachybotało, a jego mała maczuga, wymierzona w moją głowę, ude­rzyła mnie mocno w bark. Złapałam ją, wyrwałam mu z ręki i przyciągnęłam chłopca do siebie. Szarpał się, ale przytrzymałam go, spoglądając w puste, szeroko otwar­te oczy.

- Ty - powiedziałam cicho - który kryjesz się za dziećmi. Przybywam po ciebie.

Usta chłopca otworzyły się, a on sam zaśmiał się ci­chutko. Nie był to dziecięcy śmiech. Czaiło się w nim zbyt wiele złośliwości, tkwiła zbyt głęboka wiedza.

I szaleństwo.

- Chodź, siostro - odpowiedział i przewrócił oczami tak, że ukazały się ich białka, a potem upadł na ziemię.

Nie oddychał.

Nie.

Przyłożyłam mu dłoń do piersi i nie wyczułam biją­cego serca.

Mój wróg zabił go ot tak, z oddali.

- Nie - powtórzyłam na głos i ułożyłam sobie chłop­ca na kolanach. - Nie. - Wciąż słabo trzepotało w nim życie, tłukąc się niczym ptak w sieci. - Nie uda ci się to.

Położyłam mu rękę na sercu i przymknęłam oczy. Ostrzeżenie Luisa znowu do mnie dotarło - nie zostałam w tym przeszkolona; mogłam łatwo wyrządzić krzywdę temu dziecku - ale nie miałam wyboru. Nikt bardziej wy­kwalifikowany nie mógł mnie zastąpić.

Przytknęłam opuszki palców do jego serca i zmusi­łam ten narząd do pracy. Jeden skurcz. Drugi. I trzeci. Za każdym razem czekałam, aż serce zaskoczy, zareaguje, złapie rytm, lecz organizm dziecka był jakby sparaliżo­wany, niezdolny do samodzielnego funkcjonowania.

W jego krwi, która przemieszczała się powoli w ży­łach dzięki moim staraniom, znajdowało się mało tlenu. Jego płuca go nie czerpały. A więc musiałam też pobu­dzić mu oddech. Wzięłam maksymalnie głęboki wdech, pochyliłam się nad chłopcem i wpompowałam mu po­wietrze do płuc; rana w moim boku powiększyła się i po­szerzyła, a łzy rozmazały to, co widziałam.

Mój ból nie liczył się jednak.

Zmuszałam serce dziecka do pracy, do kolejnych uderzeń. Wtłaczałam mu powietrze w płuca.

Jego otwarte oczy gapiły się na mnie, lecz nie było w nich choćby cienia prawdziwego życia. Żadnej na­dziei.

Czułam, jak życie w nim zanika, ale dalej pobudza­łam jego serce do powolnych, mocnych uderzeń, co jed­nak było tylko imitowaniem życia, niczym więcej...

I nagle serce podchwyciło podawany mu rytm, zawi­browało i uderzyło mocniej.

I jeszcze raz.

I znowu.

Chłopiec odetchnął i krzyknął.

Trzymałam go przy sobie, gdy wydzierał się i płakał. Wszędzie wokoło maluchy leżały cicho. Patrzyłam, jak ich klatki piersiowe unoszą się i opadają, ale mój nie­przyjaciel nie zawracał sobie głowy zabijaniem tej dzieciarni. On - lub też ona - doszedł czy doszła do słusz­no wniosku, że będą stanowiły dla mnie większy pro­blem, gdy pozostaną żywe.

Wyjęłam komórkę i sprawdziłam zasięg. Nie było go, rzecz jasna. Znalazłam się na głuchej wsi, z daleka od głównych ludzkich szlaków. Nie mogłam ściągnąć poli­cji, w każdym razie nie przed znalezieniem sprawnego telefonu.

Dziecko zarzuciło mi pulchne rączki na szyję. Pogłaskałam je po brudnych włoskach.

- Jak się nazywasz? Zachlipał.

- Will.

- W porządku, Will, już wszystko dobrze. Postaram się, żeby nic złego ci się nie stało. - Musiałam opatrzyć swoją ranę. Traciłam krew, a wraz z nią siły. Obrażeniami wewnętrznymi mogłam zająć się dopiero wtedy, kiedy spotkam się znowu z Luisem albo zapewnię sobie inną pomoc. - Will, pomożesz mi, dobra?

Skinął głową, ale mnie nie puszczał.

- Będę musiała obudzić resztę dzieci. Chcę, żebyś mi w tym pomógł. Kiedy się obudzą, mogą się przestra­szyć, i chcę, żebyś je uspokoił. Możesz to zrobić?

Z przekonaniem przytaknął, wydostał się z moich ra­mion i stanął, przyciskając się do mnie barkiem. Drżał, ale stał prosto.

Upewniłam się, że nie upadnie, a potem lekko prze­ciągnęłam czubkami palców po czole najbliższego z po­zostałych dzieci, dziewczynki z ciemnymi włosami i śniadą cerą. Usiadła wystraszona i zaczęła płakać.

- Will - rzuciłam. Spojrzał na mnie niepewnie, ale podszedł do dziewczynki i poklepał ją sztywno po ple­cach.

- Już dobrze - powiedział uroczyście. - Nic ci nie jest, Christy. - Znał ich imiona.

Will, czy jest tu dziewczynka o imieniu Isabel? Znasz taką?

Will wciąż poklepywał zapłakaną Christy po ramieniu.

- Tu jest dużo dzieci.

Na to przebiegł mnie chłodny dreszcz.

- Ile?

- Pełno. - Pewnie nie potrafił za dobrze liczyć więc trudno było to uznać za przekonujący dowód, jed­nak miałam mocne przeczucie, że chodzi mu o setki. - Niektórych nowych nie znam. Dopiero co przyjechały.

- A dokąd przyjechały, Will?

Will i Christy spojrzeli na mnie, jakbym była całkiem głupia.

- Na Ranczo - odpowiedzieli razem.

- A gdzie to Ranczo?

Usłyszałam trzask metalu, a dorosły głos gdzieś za moimi plecami przemówił:

- Jesteś na nim, suko.

Wśród złoczyńców rasy ludzkiej panuje zwyczaj - opiewany w każdym razie w pieśniach i opowieściach - zabierania schwytanych do tajemnych siedzib. A tam osoby wzięte do niewoli tylko czekają na okazję, by prze­chytrzyć i zabić tych, którzy je pojmali.

Moi wrogowi nie wywodzili się z baśni i wiedziałam, że nie pozwolą mi zrobić następnego kroku na drodze do rozwiązania zagadki.

Dzieci zapakowano do dużego czterokołowego po­jazdu i zabrano, a wśród nich Christy i Willa, którzy wy­glądali na zupełnie zrezygnowanych. Poczułam ukłucie bólu na widok C.T., ale on przynajmniej wciąż spał.

Dotrzymam słowa, przyrzekłam mu. Znajdę sposób, aby zwrócić cię twojej rodzinie.

Terenowy pojazd zjechał ze ścieżki, pozostawiając mnie na klęczkach, a moja krew wsiąkała w piach.

Byłam zbyt osłabiona, żeby stawiać zbyteczny opór, więc siedziałam bez ruchu, z dłońmi splecionymi luźno na ko­lanach, gdy otoczyło mnie czterech uzbrojonych strażni­ków. Karabiny, które mieli przy sobie, wyglądały napraw­dę groźnie. Broń krótka na ich biodrach też.

- Wtargnęłaś na teren prywatny - powiedział jeden z nich. Wszyscy wyglądali na dziwnie podobnych do sie­bie, za sprawą kurtek, spodni oraz czapek w maskują­ce cętki. Jedna z tych osób była kobietą, pozostali męż­czyznami. Ten, który się odezwał, wysoki, o przyjemnym tenorowym głosie, wyglądał mi na kogoś zdecydowanie w wieku średnim, sądząc po siwiźnie w jego krótko przy­ciętych włosach, wystających spod czapki. - Nie widzia­łaś tablic ostrzegawczych? Tu strzela się do intruzów. I nie jest to żaden tekst na postrach.

Nie było żadnych tablic, ale nie zamierzałam się sprzeczać.

- Kim jesteście?

- Osobami prywatnymi, strzegącymi własnej ziemi. Myślę, że ważniejsze pytanie brzmi: kim jesteś ty. Jakoś nie wyglądasz na miejscową. Kto cię nasłał? FBI? CIA?

- Z takimi różowymi włosami? - żachnął się jeden z kumpli tamtego. - To raczej ktoś z jakiejś prywatnej agencji detektywistycznej czy czegoś w tym rodzaju. - Podsunął mi pod twarz wylot lufy karabinu. - Zgadza się? Ktoś cię najął? Trzeba było wziąć forsę i zwiać.

Nie odpowiedziałam. Skupiłam się na tym, by zatrzy­mać resztę krwi i mocy, sączących się z rany w moim bo­ku na wyschniętą ziemią.

- To nieważne - odezwała się trzecia z osób, kobieta, rzeczowa i chłodna tak jak pozostali. - Ona widziała te dzieciaki. Musimy się jej pozbyć.

- Powinniśmy zapytać, czy nie chcą jej zwerbować.

- Daj spokój, chyba żartujesz! To przecież ja­kaś Strażniczka; ostatnia osoba, jakiej potrzebujemy.

Trzeba ją wykończyć, i to szybko, zanim następni zaczną węszyć po okolicy.

- Ona przyjechała za tym pierwszym. - Na te słowa znowu skupiłam rozproszoną uwagę i uniosłam głowę, aby spojrzeć na tego, który to powiedział; starszego go­ścia. I najwyraźniej szefa tej grupki. - Miała go wspie­rać. A poza tym nie sądzę, żebyśmy musieli martwić się o Strażników, zwłaszcza teraz. Są trochę zajęci.

Cała czwórka się roześmiała. Za tym pierwszym. Musiał mieć na myśli Luisa. Trzymają tu Luisa.

Jeśli chcesz uniknąć śmierci, skomentował chłodno dżinn we mnie, to musisz teraz coś wykombinować. Nie mogłam się z tym nie zgodzić, zwłaszcza że facet stojący na prawo ode mnie, ten siwiejący, szykował się do wpa­kowania mi kuli w głowę i zakończenia całej zabawy.

Przestałam kontrolować swoją ranę, z której od razu pociekła świeża struga krwi, i wysłałam moc w stronę drzew.

Gałęzie sosny były mocne i giętkie, idealnie nadają­ce się do wyginania i puszczania. Jedna z nich uderzyła w tył głowy mojego niedoszłego kata, gdy już zaciskał palec na spuście, a strzał okazał się niecelny; pocisk wbił się w ziemię tuż obok moich stóp.

Rozmiękczyłam grunt pod nogami pozostałych i ob­serwowałam, jak wstrząśnięci zapadają się pod włas­nym ciężarem. Szamotali się przy tym, a dwoje próbo­wało do mnie strzelać, ale już rzuciłam się do ucieczki, kuśtykając w kierunku drzew. Usłyszałam za sobą nowe odgłosy wystrzałów oraz krzyki, a potem gorączkowe wrzaski.

A potem ziemia zamknęła się nad ich głowami i nie słyszałam już niczego.

Nie mogłam ujść daleko. Czarne fale osłabienia zale­wały mnie, aż poczułam, że podłoże mięknie pode mną, jak wcześniej rozmiękło pod moimi wrogami. Upadłam i ułożyłam dłoń płasko na gruncie. Nie, przyczyna tego, co się działo, wcale nie tkwiła w ziemi, tylko we mnie. Była nią ludzka słabość.

Nie mogłam zajść daleko na piechotę. Musiałam wy­dostać się z tego miejsca, poszukać pomocy i sprowadzić ratunek dla dzieci.

Chwiejnym krokiem dotarłam do motocykla, lecz przekonałam się, że jedna z kul przebiła oponę i uszko­dziła silnik. Mogłabym to naprawić, gdybym miała odpo­wiednio dużo mocy.

Jednak zużywałam resztę tej, która mi pozostała, na utrzymanie się przy życiu.

Po tej czwórce, która próbowała mnie zabić, pozo­stały tylko poruszone skrawki ziemi i blada ręka, wysta­jąca nad powierzchnię. Ledwie rzuciłam na nią okiem. Moi niedoszli zabójcy nie zjawili się tu znikąd; pewnie przybyli jakimś pojazdem, ponieważ ludzie lubią prze­mierzać w ten sposób nawet bardzo krótkie trasy.

Dostrzegłam jakieś poruszenie wśród drzew, a po­tem bladą, brudną twarz.

C.T. Styles. Widocznie udało mu się jakoś uciec.

- Calvin Theodore - wymówiłam jego imię, opiera­jąc się o konar pobliskiej sosny Drugą dłoń przyciska­łam mocno do rany w boku. - Nie bój się.

Wyszedł ze swojej kryjówki, ale się nie zbliżał. Jego mina nie wyrażała wiele, a pustka w jego oczach niepo­koiła mnie.

Powiedziałam:

- C.T., przysłał mnie twój ojciec. - I wtedy coś w nim pękło; przestał wydawać się oniemiały, a nadzieja rozbły­sła w nim jak promień słońca. - Musisz mi pomóc. Czy tamci ludzie przyjechali samochodem?

Stanowczo pokręcił przecząco głową. Moje nadzieje legły w gruzach równie szybko, jak jego się rozbudziły, póki nie powiedział:

Oni przyjechali ciężarówką. Terenową. Czarną Niemalże się roześmiałam. Ludzie rzadko byli równie precyzyjni jak dżinny.

- A możesz mnie do niej zaprowadzić?

- Jasne - odparł C.T. Wyskoczył do przodu i wyciągnął rękę. Złapałam ją. Jego skóra wydawała się przy mo­jej ciepła jak pod wpływem gorączki, ale tylko dlatego że zmroziły mnie wstrząs i utrata krwi. Pociągnął mnie za ramię i ruszyliśmy w kierunku chłodnego, wschodzą­cego księżyca.

- Załadowali wszystkich na tę ciężarówkę, ale ja zeskoczyłem z tyłu - oznajmił z dumą. - Zostałem. Wiedziałem, że mi pomożesz.

Oszczędzałam oddech, więc go nie pochwaliłam. Droga do tego mitycznego czarnego wozu terenowego wydawała się długa, a każdemu krokowi towarzyszyło jakby wbijanie rozgrzanych do czerwoności noży w mój bok. Moim ciałem wstrząsały dreszcze, ale starałam się o tym nie myśleć.

- Zaczekaj - wymamrotałam i pociągnęłam C.T., zatrzymując się przy stojącym w pobliżu głazie. Pozostawiłam na nim czarne ślady krwi. - Jak daleko jeszcze?

- Niedaleko. To już tam - odpowiedziało dziecko i szarpnęło mnie za rękę. - O, tam!

Pozwoliłam mu się prowadzić. Na każdym wzniesie­niu mówił, że to tuż - tuż, że trzeba pokonać już tylko na­stępne, aż wreszcie nogi zaczęły się uginać pode mną. Upadłam i choć usiłowałam się podnieść, nie mogłam. Przewróciłam się na plecy, dysząc, i zobaczyłam, jak C.T. pochyla się nade mną, a jego twarzyczka nie wyraża nic.

- Myślałem, że już nie upadniesz - powiedział. - Do widzenia, moja pani.

Odwrócił się i mnie zostawił. Znów spróbowałam wstać. Ogarnął mnie mrok i uniósł gdzieś w dal.

Kiedy oprzytomniałam, byłam niesiona - nie, ra­czej wleczona. Wleczona za nogi jak padlina, po' zie­mi. Otworzyłam oczy i chciałam zaprotestować, lecz zabrzmiało to bardziej jak jęk niż jak słowa - a wtedy uświadomiłam sobie, że mówię w języku dżinnów, a nie po ludzku.

Panowały teraz zupełne ciemności, tylko cienkie smu­gi światła przebijały przez drzewa. Księżyc przemieścił się na niebie, ale do poranka było jeszcze daleko. Powietrze wydawało mi się lodowato zimne na gołej skórze.

Szarpnęłam słabo nogą i jedna z ciągnących mnie postaci z zaskoczenia puściła moją stopę. Zderzenie pię­ty z ziemią wywołało w moim boku przeszywający ból, na co zwinęłam się w kłębek. Nie mogłam krzyczeć, choć bardzo chciałam. Byłam w stanie jedynie dyszeć z wysił­kiem.

Usłyszałam odgłos podmuchu, a potem dziwnego, szybkiego kłapania zębami.

Wielka łapa dotknęła mojego brzucha. Nawet w przy­ćmionym świetle mogłam dostrzec pazury.

Czarny niedźwiedź był jak cień w mroku, jeśli nie li­czyć drobnych błysków w jego ślepiach w blasku księży­ca oraz nieco jaśniejszej skóry wokół pyska.

Bał się mnie; mogłam to zauważyć, kiedy leżałam bez ruchu. Czarne niedźwiedzie najczęściej nie są agre­sywne i wolą jeść rośliny niż ludzkie mięso, ale to jeszcze nie oznaczało, że ten zwierz nie mógł mnie zabić.

Niedźwiedź znów sapnął i kłapnął paszczą, a tym ra­zem dojrzałam biały błysk jego kłów Po chwili rozległ się przeciągły, cichy jęk, który zawisł w powietrzu niczym zjawa.

Zmusiłam się do bezruchu, kiedy niedźwiedzi pysk obwąchiwał mi twarz. Zwierz parsknął, potrząsnął wiel­kim łbem i odszedł.

Najwyraźniej zrezygnował ze mnie, uznając, że nie jestem warta zachodu. Odczułam ulgę - i, o dziwo, odro­binę irytacji - a potem drżenie ogarnęło mnie całą, łącz­nie z kośćmi. Zapomniałam, że ludzie są też pożywie­niem. A teraz byłam nim i ja. Coś w tym przeraziło mnie na poziomie, którego istnienia w sobie nie podejrzewa­łam. Przecież dżinn nie...

Ale nie byłam już dżinnem. Byłam człowiekiem i to rannym. Zapach krwi zwabiał drapieżniki.

Poruszyłam się i przyłożyłam rękę do kłutej rany. Wciąż krwawiła. Zacisnęłam zęby, oderwałam kawałek koszuli, złożyłam go na pół i wcisnęłam w otwarte na­cięcie na skórze.

Pewnie wtedy wrzasnęłam. Usłyszałam czarnego niedźwiedzia, który jeszcze zbytnio się nie oddalił, jak znowu cicho jęczy ze strachu. Kiedy najgorszy ból i szok minęły, uklękłam, a potem wstałam.

Wracaj, powiedziałam sobie. C.T. celowo wpuścił mnie w maliny.

Moje oczy przywykły już do ciemności i mogłam dostrzec ślady, które odcisnęłam wleczona, a potem wcześniejsze, pozostałe po moim niepewnym marszu. Krew rozmazaną na głazie. Wgniecenia wlokących się stóp.

Powrót do drogi trwał chyba wieczność, a tam mój biedny, unieruchomiony motocykl leżał z przebitą opo­ną. Z przedziurawionego baku wyciekła na ziemię ben­zyna. Kulejąc, minęłam motor, miejsce wiecznego spo­czynku czworga swoich nieprzyjaciół i tuż za następnym wzniesieniem odnalazłam czarny terenowy wóz, o którym C.T. tak przekonująco opowiadał.

Kluczyki znajdowały się w stacyjce.

Przetrząsnęłam tył tego niedużego terenowego po­jazdu i natknęłam się tam na pudełko ze znakiem czer­wonego krzyża z różnymi użytecznymi przyborami. Opatrzyłam na nowo ranę, obsypując ją przy okazji proszkiem z antybiotykiem, choć wiedziałam dobrze, że bakterie zdołały już przeniknąć do mojego organizmu. Połknęłam tabletki przeciwbólowe, popijając je wodą z butelki, która walała się na pace wozu, i wreszcie wzię­łam pozostawioną zapasową broń. Była stosunkowo nie­wielka, ciężka i najwyraźniej niszczycielska - rodzaj pi­stoletu maszynowego z pełnym magazynkiem. Jego me­chanizm wydawał się prosty, podobnie jak mechanizm większości zabójczych urządzeń.

Rzuciłam go na przednie siedzenie, uruchomiłam dżipa i wjechałam drogą głęboko w las.

14

Ranczo - jeśli rzeczywiście znajdowałam się na nim - wydawało się bezkresne i opustoszałe. Niewiele wskazy­wało na to, że mieszkali tu jacyś ludzie - nie było płotów ani zwierząt hodowlanych, tylko jelenie, które oddaliły się od drogi na dźwięk silnika nadjeżdżającego wozu. Nie do­strzegałam świateł, budynków ani innych pojazdów.

Jak się zorientowałam, Ranczo rozciągało się na ogromnej przestrzeni we wszystkich kierunkach. Gdy­bym gdziekolwiek zjechała z drogi, znalazłabym się w szczerym polu, na pustkowiu.

A jednak ta droga musiała dokądś prowadzić.

Luis pewnie nie żyje, odezwał się mój bezlitosny duch dżinna. I co teraz zrobisz? Powinnaś zabrać się stąd i oszczędzić sobie cierpień i przykrości.

Zerknęłam na pistolet maszynowy na siedzeniu obok i po raz pierwszy odpowiedziałam wprost własne­mu dżinnowi:

- Nie zabiorę się stąd. Pozabijam ich wszystkich. I porozwożę tamte dzieci do domów.

Piękne słowa szczytne zamiary, ale kiedy wjechałam na ostatnie wzniesienie i ujrzałam dolinę przed sobą, po­łapałam się, że pewnie zabraknie mi amunicji, aby upo­rać się z problemami, przed jakimi stanęłam.

Zobaczyłam rozświetlone obozowisko, które, jak oceniałam, zajmowało obszar niewielkiego miasteczka. Otaczały go dwa rzędy murów, wewnętrzny i zewnętrz­ny, z pustą przestrzenią między nimi, a na obrzeżach wznosiły się wysokie żelazne wieże.

Wyglądało to zupełnie jak więzienie.

Wewnątrz murów znajdowały się prostokątne, uszere­gowane budynki. Niektóre z nich miały rozmiary małych domków, inne z kolei dorównywały wielkością szkołom albo ratuszom. Część tego obozowiska - właściwie mia­steczka - zajmował parking pełen pojazdów. Ciężarówek, wozów osobowych i terenowych, sporych furgonetek.

Światła sprawiały, że w nocy było tam jasno jak za dnia, nie tylko w samym obozie, ale i na wszystkich dro­gach prowadzących do tego miejsca.

Przypomniał mi się na to pewien tekst, rzucony kie­dyś przez Manny'ego.

- Potrzebna będzie większa bryczka - powiedzia­łam cicho do siebie. Wydało mi się to dziwnie zabawne w owej chwili, ale było to zapewne skutkiem utraty krwi i rozwijającej się infekcji.

Nie przyszło mi do głowy, że zdołają odkryć moją obecność na szczycie wzgórza - wcześniej wyłączyłam światła w wozie - jednak wyraźnie nie doceniłam prze­ciwnika. Usłyszałam wycie alarmowych syren i dojrza­łam poruszenie wśród ludzi w obozie.

Może nie chodzi o mnie, pomyślałam, a wtedy odbior­nik radiowy na płycie rozdzielczej mojego terenowego au­ta zaskrzeczał i rozległ się w nim głos: „Mamy intruza na wzniesieniu w kwadracie 157, powtarzam: w kwadracie 157. Do wszystkich jednostek: przechwycić”.

Wrzuciłam wsteczny bieg i wycofałam się z pagórka wykonałam zwrot i popędziłam z całą prędkością w kie­runku, z którego przybyłam. Nierówności na drodze wy­woływały nowy, ostry ból w mojej ranie, ale zmusiłam się do tego, by się na nim nie skupiać. Ucieczka była dla mnie jedynym wyjściem. Mogłam pomartwić się we­wnętrznym krwotokiem później, jeżeli przeżyję.

Dostrzegłam błysk świateł za sobą. Szybko się zbliżały.

Inny pojazd wyjechał zza drzew na prawo ode mnie. Skręciłam gwałtownie i otarłam się swoim dżipem o niego, zdzierając nieco lakieru i wkopując się kołami w piach, zanim pomknęłam przed siebie.

Cassiel?

Głos Luisa rozległ się w moim uchu. Wydawał się od­legły i spowolniony.

- Nie teraz - warknęłam. Zerknęłam we wsteczne lusterko. Ścigał mnie sznur uzbrojonych pojazdów, a po­ciski odbijały się od metalowej karoserii dżipa i odrywały drzazgi z drzew przede mną.

Poczekaj... nie... to nie tak, jak myślisz...

Próbują mnie zabić, pomyślałam, i na razie teoria ta wydawała się sensowna. Uciszyłam go i jechałam dalej, biorąc niebezpieczny, ostry zakręt na dwóch bocznych kołach, a kilkanaście metrów przed sobą zobaczyłam na drodze stojące w rządku dzieci.

Przez krótką fatalną chwilkę dżinn w mojej jaźni mó­wił: Nie zatrzymuj się.

Zdjęłam stopę z pedału gazu i wcisnęłam hamulec, sprawiając, że dżip, drżąc cały, przystanął o ćwierć metra od dzieci, które się nie poruszyły.

Wzięłam pistolet maszynowy, ale wydał mi się bez­użyteczny. Przecież nie miałam zamiaru strzelać, nie do dzieci, a one o tym wiedziały.

C.T. Styles wyszedł zza drzewa i podszedł do dżipa od strony kierowcy.

- Naprawdę jesteś mocna - zauważył. - Mało kto dojechał tak daleko. Chodź. Zabiorę cię do domu.

Już wcześniej skazał mnie na śmierć w lesie, zosta­wiając na pastwę niedźwiedzia. Nie byłam na tyle głupią by przypuszczać, że tym razem życzy mi dobrze.

Mało kto dojechał tak daleko.

- Skąd wiesz, ile osób tu dotarło? - zapytałam go. - Przecież jesteś tu dopiero od kilku dni.

Jego ciemne, niewinne oczy się zaokrągliły.

- A kto ci to powiedział?

- Twój ojciec.

C.T. obdarzył mnie powolnym, pobłażliwym uśmie­chem.

- Mój tato nie o wszystkim wie. Przyjeżdżałem tutaj często. Mama mnie przywoziła. Na szkolenie.

Szkolenie.

Byłam całkowicie pewna, że policjant Styles nie miał o tym najmniejszego pojęcia. Może tym razem jego żona nie zechciała, albo nie mogła, odwieźć chłopca do domu ze szkolenia.

A Isabel? Czy Angela także przywoziła tu Isabel? Nie, to niemożliwe. Manny coś by o tym wiedział. Daleko stąd do Albuquerque; zniknięcie dziewczynki zostałoby zauważone.

C.T. czekał na moją reakcję. Nie doczekał się jej. W końcu opuścił swoją pulchną rączkę i odstąpił.

Jego miejsce zajął uzbrojony człowiek, którzy wziął mnie na muszkę.

- Proszę pani - powiedział. - Proszę wysiąść z wozu i rzucić broń albo strzelę prosto w pani głowę. I żadnych sztuczek, bo wpakuję kulę w czaszkę. Jeśli zginę, zabiją panią inni. Zrozumiano?

Zrozumiałam. Zostawiłam broń i wysiadłam z dżipa. Ledwie trzymałam się na nogach, co wyszło mi na dobre, bo żołdak kopnął mnie w okolicę kolana i przewróciłam się na ziemię. Wykręcił mi ręce za plecami i związał nad­garstki cienkim plastikowym paskiem, a potem znowu przystawił mi lufę do tyłu głowy.

- Tylko bez kombinowania z więzami, bo kulka w łeb.

- Już to do mnie dotarło - zapewniłam go. Znalazłam się znowu w dżipie, tym razem na pace, wraz z eskortującym mnie facetem, który bez przerwy mierzył do mnie z broni.

Nie miałam sił, żeby uciekać, a zresztą tym razem taka próba nie dałaby żadnych korzyści. Tam w dole, w obozie, mogłam liczyć na pomoc medyczną odpoczy­nek oraz możliwość odszukania Isabel. I na zaczerpnię­cie mocy od jakiegoś Strażnika, może nawet od Luisa.

W lesie czekała mnie tylko śmierć, a chociaż jej per­spektywa nie przerażała mnie aż tak bardzo, jak się tego spodziewałam, nie miałam zamiaru ginąć jak jakiś nie­udacznik.

Wkurzało mnie, że po tak długim, intensywnym ży­ciu miałabym skończyć w śmiertelnym jęku klęski.

Pod wpływem wewnętrznego zamętu napięłam mięś­nie i zacisnęłam pięści, choć nie zdawałam sobie z tego sprawy, dopóki gość celujący w moją głowę nie powiedział:

- Przestań się ruszać albo kula w łeb. Westchnęłam i się odprężyłam.

Ogrodzony teren był w rzeczywistości nawet więk­szy, niż myślałam. Wzniesienie tamtejszych budowli i murów musiało pochłonąć dużo czasu, pieniędzy i cięż­kiej pracy. Budowniczowie tego miejsca przejęli wiedzę od swoich przodków, jak stwierdziłam - pozostawiając wolną przestrzeń wokół ogrodzenia. Nic na niej nie ro­sło, nawet trawa. Zastanawiałam się, czy posłużyli się ja­kimś Strażnikiem Ziemi, by tak wyjałowić ten pas ziemi. Na wieżach, rozstawionych przy murach w równych odstępach, znajdowali się uzbrojeni wartownicy - i nic w tym dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę konwój, jaki mi towarzyszył. Kiedy wjechaliśmy w białą poświatę latami, przypatrzyłam się dokładniej temu, który mnie schwytał. Był nijaki. Przeciętnej budowy ciała, o cerze typowej dla osób wielu ras i narodowości. Miał na sobie cętkowany kombinezon bez oznak i mocne czarne trepy. Żadnych ozdób, żadnych oznakowań na umundurowaniu.

- Nie gap się na mnie - powiedział. - Albo...

- Albo kula w łeb - dokończyłam. - Przestań się po­wtarzać.

Uśmiechnął się nieznacznie i wcale nie wesoło.

- Jestem innego zdania. Myślę, że muszę o tym przy­pominać. Naprawdę zabiłbym...

- Nie wątpię.

Spojrzałam na zewnątrz, gdzie masywne metalowe wrota otwierały się powoli, abyśmy mogli wjechać do środka. Jak w przypadku każdego dobrego systemu za­bezpieczeń kontrolowano przejazd, więc jedna z bram zamykała się przed otwarciem następnej, pozostawiając przybywających bez możliwości ucieczki w pasie ziemi niczyjej między dwoma pasami murów.

Zastanawiałam się, jak można to wykorzystać. Nic nie przychodziło mi do głowy, ale przecież byłam osła­biona, chora i obolała, a kipiąca we mnie złość wydawała się zakłócać logiczne rozumowanie.

Następne wrota otworzyły się z trzaskiem. Hydrauliką pomyślałam. Pewnie mogłabym dać sobie radę z urządze­niami hydraulicznymi.

Ale nie w tej chwili.

Wartownik otworzył usta, kiedy się poruszyłam.

- Kula w łeb, tak, wiem - powiedziałam. - Spróbuj ce­lować w sam środek czaszki. Bardzo bym nie chciała ginąć powoli i zmuszać cię do zmarnowania drugiego naboju.

Na to wreszcie się przymknął.

Uliczki wewnątrz obozu były czyste i rozmieszczo­ne w przemyślany sposób. Nie było na nich widać żywej duszy, choć dostrzegłam poruszenie za zasłonami i żalu­zjami, kiedy z rykiem silnika mijaliśmy domy i budynki przypominające koszary. Było tam stosunkowo mało zie­leni, z wyjątkiem małego parku w samym centrum obo­zowiska, z trawą i kilkoma wysokimi sosnami.

Ach, powinnam jeszcze wspomnieć o placu zabaw. Zobaczyłam na nim huśtawki i piaskownice. Stanowiło to kolejny dowód, o ile ktoś takiego jeszcze potrzebował, że w tym urządzonym na wojskową modłę obozowisku znajdują się dzieci.

Za parkiem stał inny budynek - niepodobny do pozo­stałych. Perłowobiały, niemal naturalny w swoich kształ­tach. Mignął mi tylko przed oczami, ale to, co ujrzałam, zaniepokoiło mnie. To coś wywołało we mnie echo ja­kichś dawnych wydarzeń.

Czegoś, co nie zaszło tutaj, w tym miejscu.

Dżip zatrzymał się przed nijakim betonowym gma­chem.

- Nie ruszać się - rzucił do mnie wartownik, wysia­dając z wozu. Nie odrywał ode mnie wzroku. Roztropnie nie zbliżał się do mnie, tylko nieustannie trzymał mnie na muszce, gdy dwóch innych wartowników ściągało mnie z siedzenia na ziemię. Nie stawiałam oporu, ale i nie wypełniałam ich poleceń, bo ledwo mogłam iść.

Betonowy gmach okazał się więzieniem, a wewnątrz znajdowały się pojedyncze cele ze wzmocnionym stro­pem i podłogą. To, jak pomyślałam, miało udaremnić uwięzionym Strażnikom korzystanie z mocy, jednak mimo masywnych drzwi zawsze dało się znaleźć jakąś szczelinę, jakąś lukę. Trudno było zakuć w łańcuchy Strażnika Ziemi...

Wyczułam znajomą moc i poderwałam nagle głowę, która już mi powoli opadała.

- Luis?

Przebywał w pierwszej krypcie, jaką minęliśmy. Przez judasza w drzwiach, obok których przechodziliśmy, do­strzegłam znajomy błysk jego piwnych oczu.

- Cassiel? - mówił powoli i niepewnie. - Dobrze się czujesz?

- Nie - odpowiedziałam.

Świadomość, że on jest tutaj i żyje, przepełniła mnie niespodziewaną słodką i ożywczą ulgą. Tamci zamknęli mnie w pomieszczeniu sąsiadującym z celą Luisa, któ­re było naprawdę ponure - gładka podłoga, gołe ściany, toaleta z nierdzewnej stali w kącie oraz zlew z kranem. W rogu leżał zwinięty materac.

I nic poza tym. Zupełnie nic.

Nie rozwiązali mnie, wobec czego zastanawiałam się poważnie, jak niby miałam korzystać z tych udogodnień, które mi tak hojnie zaoferowali, lecz wreszcie usłysza­łam ciężki szczęk mechanizmu zamka i do pomieszcze­nia wkroczyła Strażniczka Ziemi.

Była wysoka, surowa, z krótkimi brązowymi wło­sami i zaciętymi ustami, i miała bardzo nieprzyjemną minę, zdradzającą, że ja sama oraz wszystko, co się ze mną kojarzyło - cokolwiek mogło to być - wywoływało w tej kobiecie głęboką pogardę. Miała na sobie typo­wo wojskowy, oliwkowozielony kombinezon zapinany z przodu na zatrzaski; o dziwo, na jej stroju nie było żadnych dystynkcji. Wcześniej zawsze sądziłam, że lu­dzie czują się zmuszeni do wyróżniania się za sprawą insygniów.

Rzuciła na posadzkę ciasno zaplecione zawiniątko i zakręciła w powietrzu palcem.

- Obrócić się.

Wykonałam pełny obrót, szurając stopami, i w końcu znowu stając twarzą do niej. Przewróciła oczami.

- Nie tak, idiotko, stań do mnie tyłem.

- No to wyrażaj się precyzyjnie.

Kiedy stanęłam zwrócona do niej plecami, podeszła w kilku szybkich, zwinnych krokach i poczułam, jak trzaska plastikowy pasek, który krępował mi nadgarstki. Strażniczka odstąpiła, trzymając w ręku resztki więzów.

- W porządku - powiedziała. - Rozbieraj się. Zdej­muj wszystko.

Jeśli była to ludzka próba sprawienia, bym poczuła się skrępowana lub upokorzona, to nic nie dała. Jedyny problem z rozebraniem się do naga stanowił dla mnie fakt, że trudno mi było schylać się i wyprostowywać bez wywoływania nowej fali potwornego bólu w boku. Kiedy już zdołałam zdjąć ubranie - ona mi w tym nie pomogła - Strażniczka znów się zbliżyła.

- Unieś ramiona - zażądała i pochyliła się, by obej­rzeć ranę na moim boku. - Paskudna. Czy zrobił to jeden z naszych pupilków?

- Pupilków? - powtórzyłam.

- Wyrzutków - wyjaśniła. - Wynajdujemy im jakieś zajęcia. Stój bez ruchu.

Nie powiedziała „zaboli”, bo, jak podejrzewałam, mało ją to obchodziło. Przytrzymałam się dłonią ściany, rozpaczliwie usiłując nie skamleć pod wpływem żrącego bólu, gdy kobieta dotykała rany.

Spojrzała z zadowoleniem.

- Wdała się infekcja - stwierdziła. - Uszkodzenie wątroby i kilku naczyń krwionośnych. Spróbuję coś z tym zrobić. Postaraj się nie wrzeszczeć.

Przyłożyła rękę do rany i przekonałam się, że nie wszyscy Strażnicy Ziemi, którzy potrafią leczyć, powin­ni się tym zajmować. Najwyraźniej nie miała pojęcia, ile bólu mi sprawią a obchodziło ją to jeszcze mniej. W koń­cu nie mogłam już powstrzymać krzyku. Poczułam się tak, jakby wlała mi w ranę wrzącą lawę.

Wydusiwszy ze mnie wrzask - na czym, zdaje się, właśnie jej zależało - Strażniczka zamknęła ranę i odsu­nęła się, by z podziwem przypatrzeć się swojemu dziełu. Nie było ono mistrzowskie: placek zaczerwienionej skó­ry wielkości dłoni i grudowata blizna.

- Powinnaś się w tym podszkolić - rzuciłam. Nie przekazała mi ani trochę mocy poprzez kontakt, co naj­wyżej doprowadziła do odtworzenia utraconej przeze mnie krwi. W rzeczywistości leczenie, jakie zastoso­wała, osłabiło mnie jeszcze bardziej, a nie wzmocniło, i uznałam, że taki właśnie był jej zamiar. Pod wpływem tego miałam się nie rozchorować i nie umrzeć, ale zro­biłam się zbyt słaba, aby stanowić potencjalne zagro­żenie.

Obnażyła zęby - nie określiłabym tego jako uśmiech - i kopnęła w moją stronę zawiniątko.

- Ubierz się - poleciła. - Chyba że wolisz pozostać goła. Ja mam to gdzieś.

Wyszła zabierając moje stare ubranie i zamykając za sobą pancerne drzwi. Kucnęłam i podniosłam pakunek. Rozplatałam go; zawierał cieniutki kombinezon w kolo­rze jaskrawożółtym, odblaskowym, i zwykłą bawełnianą bieliznę, skarpetki oraz parę nędznych butów z napisem „Więzień” na podeszwach. Nie było stanika, ale ponie­waż byłam chuda, nie przejęłam się tym.

Sama sporządziłabym sobie ubranie, gdybym miała siłę, ale brakowało mi jej, poza tym panował chłód. W celi było zimno jak w jakiejś pieczarze. Albo w krypcie. Wyobraziłam sobie, jak oni pieczętują tę celę i od­chodzą, pozostawiając mnie, abym się zagłodziła w osamotnieniu. Dżinn uznałby to za coś frustrującego i nudnego.

Dla człowieka oznaczało to jednak śmierć.

Ubranie nie dawało ciepła, ale poczułam się w nim mniej słabowita - zdaje się, że trochę przeceniałam to, jak ludzkie ciało wpływa na moje odruchy. Ludzie w obecnej dobie, w obowiązującej kulturze, potrzebowali okryć, by czuć się względnie bezpiecznie.

Gdy rozwinęłam materac, znalazłam w nim złożo­ny cienki koc i małą poduszkę. Koc zarzuciłam na sie­bie, przechadzając się po pomieszczeniu. Mogłam wy­czuć obecność Luisa mgliście i niewyraźnie, za ścianą. Gdybym tylko mogła go dotknąć...

Ale oni już postarali się, by to wykluczyć.

Przycisnęłam dłonie, a potem także czoło do ściany. Wyczuwałam go tam, może nawet postąpił to samo, żeby się ze mną porozumieć.

Zaszumiało mi w uszach i usłyszałam jego głos, w uderzająco wyraźnym stereo.

Cassiel?

- Jestem tutaj - odparłam. Nie wiedziałam, czy może mnie dosłyszeć, ale przypuszczałam, że tak. Udało mu się to nawet wtedy, gdy jechałam szosą. - Nic ci nie jest?

Ta suka Strażniczka wciąż faszeruje mnie narkoty­kami, odezwał się jego głos. Wydawał się wściekły i rozkojarzony. Nie mogą jasno myśleć. Zejście z tych drągów będzie parszywe. A co z tobą?

- Osłabiła mnie - odrzekłam. - Pewnie uważa, że nie musi mnie narkotyzować. - Gdybym znalazła sposób na zetknięcie się z Luisem, w ostateczności pożałowałaby tego. - Co ci wiadomo o tych ludziach?

Mc, poza tym że hodują młodocianych Strażników Ziemi i budują jak szaleni. Glos Luisa stal się ponury. Mają Ibby Powiedzieli, że zrobią jej krzywdę, jeśli będę coś kombinował.

O tak, tamta Strażniczka Ziemi z pewnością pożałuje tego, co zrobiła.

- Odnalazłam C.T. Stylesa - oznajmiłam. - Właściwie to on znalazł mnie. - Opowiedziałam o zasadzce i o dzie­ciach, które zachowywały się dziwnie. - Myślę, że one nie są sobą. Chyba ktoś nimi steruje. Wykorzystuje je.

Tylko po co porwane dzieciaki miałyby węszyć jak strażnicze psy? Jestem pewien, że mogliby się postarać o prawdziwe dobermany. W jego głosie brzmiała irytacja.

Przypomniało mi się coś, o czym wspomniała tamta Strażniczka Ziemi.

- Wyrzutki - powiedziałam. - To są wyrzutki.

Kto je wyrzucił? - dopytywał się.

Tego nie wiedziałam. Podejrzewałam, że od odpowie­dzi na to pytanie zależało wiele, także nasze życie.

Choć Luis starał się koncentrować, w końcu się poddał, a jego słowa przeszły w rozdzierające uszy pi­ski i wycia, wywołane przez niekontrolowane drgania. Wyciszyłam je pospiesznie, ale nadal przywierałam do ściany i sądziłam, że po drugiej stronie tej betonowej za­pory on zachowywał się tak samo.

- Nie wiem, czy jeszcze mnie słyszysz - powiedzia­łam. - Jeśli tak, to oszczędzaj siły. Ja zrobię to samo.

Względy praktyczne sprawiły, że zwinęłam się w kłę­bek na nierównym, niewygodnym materacu i zasnęłam, aby zaoszczędzić możliwie najwięcej energii.

Śniłam o Isabel, samej w lesie, i o niedźwiedziu.

Kiedy się obudziłam, ktoś akurat wsuwał tacę przez szczelinę nad podłogą w drzwiach celi. Jedzenie nie wy­glądało zbyt apetycznie, ale nie miało to większego zna­czenia; to nie prowiantu mi brakowało.

Stoczyłam się z posłania, podpełzłam do szczeliny i chwyciłam za przegub dłoni faceta który wpychał tacę. Zaskoczony wydał z siebie zduszony odgłos, który prze rodził się w gardłowy krzyk, gdy próbowałam wyciągnąć z niego moc.

Był zwyczajnym człowiekiem. Zaczerpnęłam z nie­go marną odrobinę, niewystarczającą nawet by wzmoc­nić pojedynczy oddech, zanim wartownik wyrwał mi się i uciekł.

Powoli, z wielkim skupieniem zjadłam to, co było na tacy. Trochę pomogło, ale bez zastrzyku mocy od jakie­goś Strażnika miałam się wkrótce znaleźć w poważnych tarapatach. W odróżnieniu od ludzkiego ciała moje się nie regenerowało. Nie zachodziła sprawna przemiana materii, a energia wyczerpywała się z każdym uderze­niem mojego serca.

Białko i węglowodany z tacy nie mogły powstrzymać tego ubytku.

Połowa dnia minęła w ciszy. Próbowałam nawiązać kontakt z Luisem, jednak nie odpowiadał - a może nie mógł. Być może oszołomili go jeszcze bardziej, by sku­tecznie uciszyć. Nadal wyczuwałam jego obecność, więc nie przypuszczałam, że wywieźli go gdzieś lub zabili.

Zapoznałam się aż za dobrze z ciasną, nijaką ce­lą. Sześć kroków w poprzek. Dziewięć kroków wzdłuż. Sufit na wysokości mojego podwojonego wzrostu, a źró­dła światła za wzmocnionymi panelami. Żadnych okien, tylko wąska szpara w drzwiach i szczelina nad podłogą, przez którą podawano tacę z jedzeniem.

Drzwi były zaryglowane potężnymi zamkami, a nie mogłam zmobilizować tyle mocy, by sobie z nimi poradzić.

Wzywałam dżinny, które znałam, przyjazne sobie i te wrogie; nawet nieprzyjaciel mógł się okazać mimowol­nym sprzymierzeńcem w takiej sytuacji. Ale jeśli ktoś nawet dosłyszał moje słabe wołanie, to je zlekceważył.

Byłam zdana na siebie.

Tamci trzymali mnie przez dwa kolejne dni w ciszy, doprowadzając do coraz większej desperacji, zanim drzwi celi otworzyły się ponownie; zakuto mnie w ciężkie łańcu­chy i zabrano, tak słabą że ledwie powłóczyłam nogami.

Był dzień, oślepiająco jasny, i zacisnęłam powieki, gdy żołdacy popychali mnie przed sobą. W żadnym z nich nie wyczuwałam zdolności Strażnika. W przeciwnym razie nie byłabym pewna, czy zdołam się powstrzymać przed rzuceniem się na nich z głodu, a to z pewnością poło­żyłoby kres mojemu kruchemu ludzkiemu życiu; żołnie­rze ze śmiertelną powagą wypełniali swoje wartownicze obowiązki i w takiej sytuacji zastrzeliliby mnie bez wa­hania.

Było to dziwne, nawet jak na ludzkie standardy. Na uliczkach znajdowało się wiele osób - rozmawiały lub szły w tę lub inną stronę. Przedstawiciele różnych ras, niektórzy w wojskowych mundurach, inni w prostych strojach z różnych krajów. Z parku w centralnym punk­cie obozowiska dobiegały wrzaskliwe śmiechy bawiącej się dzieciarni.

Nikt na mnie nie spojrzał, ubraną w jaskrawy żół­ty strój, otoczoną przez uzbrojoną wartę. Zupełnie jak­bym w ogóle nie istniała. Zastanawiałam się przez kilka chwil, czy nie otoczyli nas przypadkiem jakimś rodzajem dżinnowskiej osłony, za którą byliśmy niewidzialni, ale nie - niektórzy z ludzi przechodzących obok jednak nas widzieli; po prostu zupełnie nie zwracali na nas uwagi.

- Jazda - powiedział wartownik i poprowadził mnie uliczką.

- Chcę się zobaczyć z Luisem Rocha.

- Tym w piekle też marzy się klimatyzacja - odparł i wydało mi się, że nie ma to zupełnie związku z tym, co powiedziałam. - Już się z nim spotkałaś.

Gdy dochodziliśmy do głównego gmachu, tego w po­bliżu parku, zobaczyłam, że jest większy od pozosta­łych budynków. Jego opływowe, łukowate kształty miały w sobie coś roślinnego. Podczas gdy wszystko inne by­ło w tym miejscu kwadratowe i kanciaste, to ta budow­la wydawała się bardziej naroślą niż konstrukcją, a materiał, z którego powstała, bardziej przypominał macicę perłową i kości niż drewno i sztukaterię.

Wzniósł to jakiś dżinn, pomyślałam. Istniało nieco dżinnowskich dzieł sztuki; jako gatunek pozostawiliśmy po sobie na planecie, którą zamieszkiwaliśmy, znacznie mniej śladów niż ludzie. Jednak nasze dzieła były bardzo charakterystyczne i wyróżniał je rodzaj dźwięcznego re­zonansu, widoczny nawet dla moich ludzkich, niedosko­nałych oczu.

Odczułam mocną falę niepokoju. Zrozumiałam, co reprezentuje ta konstrukcja: połowę pradawnego symbo­lu jin i jang. Park, gdzie bawiły się dzieci, odzwierciedlał esowate linie budowli, stanowiąc jej dopełnienie. I rów­nież wibrował subtelną, głęboką mocą. Harmonią.

Zbliżyliśmy się do szerokiego, obłego skraju tego ko­ścianego gmachu i do drzwi, które lśniły opalizującymi, perłowymi barwami i otworzyły się, choć nikt ich nie pchał.

Wartownicy przystanęli. Dowódca ich oddziału na­kazał mi gestem iść dalej.

Weszłam po niskich schodkach i przez okazałe po­dwoje i znalazłam się wśród bogactw, jakie mieszkań­cy zewnętrznego świata ledwie potrafili sobie wyobrazić. Powierzchnie wyłożone były płytami z masy perłowej, a barwy mieniły się od lodowatej zieleni po ciepłą biel. Ten gmach wyrósł, a nie został zbudowany, choć dosto­sowano go do ludzkich potrzeb, wyposażając w zmyślnie krągłe meble, poduszki oraz atłasy i futra.

Wnętrze cechowała prostota, która przydawała mu spokoju, a także przerażający rodzaj ciszy. Ponownie zbadałam rezonans i wydał mi się znajomy. Znam to miejsce. Choć nigdy dotąd tu nie byłam. Znam tego, kto je stworzył. Właśnie to mnie bardzo niepokoiło. Dżinn, który uformował to wystawne, przerażające gmaszysko, był kimś, kogo nie tylko znałam, ale i się bałam - na po­ziomie dla mnie niejasnym i niezrozumiałym.

Byłam za bardzo, zbyt słabą by myśleć.

Wrota się zamknęły. Wartownicy pozostali na ze­wnątrz. Po chwili Strażniczka Ziemi o zaciętej twa­rzy, ta sama, która wcześniej zadawała mi męki, wyszła z przesłoniętej kotarą alkowy na przeciwległym krańcu sali.

- Tędy - powiedziała. W dłoni trzymała srebrny pi­stolet. - Jeśli spróbujesz jakichś sztuczek, zabiję cię.

W tamtej chwili śmierć i tak wydała mi się czymś nie­uchronnym. Zawahałam się.

- Bardzo chciałaś zobaczyć tę dziewczynkę, praw da? Isabel?

Coś strasznego czekało tam, gdzie mnie kierowała. Wiedziałam o tym. Czułam to każdym napiętym nerwem. Nie mogę przejść przez tamte drzwi. Gdybym to zrobiła, oznaczałoby to coś więcej niż śmierć. Zginęłabym w mę­czarniach. Cierpiałabym ból, jakiego nawet nie potrafi­łam sobie wyobrazić, który jednak wisiał w powietrzu jak trujący dym.

Ona.

Ta myśl przemknęła przeze mnie jak zjawa i wiedzia­łam, że podsunęła mi ją moja dżinnowska natura, któ­ra prawie już obumierała, wygłodzona i uległa. Ledwie zdolna do stawiania oporu.

Ona czeka.

Wpatrywałam się w Strażniczkę bez ruchu. Ściągnęła brwi.

- Słyszałaś? Idź!

Oczy uciekły mi w głąb czaszki i się przewróciłam. Nie próbowałam złagodzić tego upadku, a kiedy huknę­łam głową o podłogę, uderzenie było tak silne, że mogło roztrzaskać kość i rozerwać skórę. Krew zaczęła wycie­kać mi nosem na schludną perłową posadzkę.

- Cholera - westchnęła Strażniczka. - Tylko tego jeszcze dzisiaj brakowało... Następny przeklęty napad padaczki.

Podeszła do mnie.

Nie poruszyłam się.

Uklękła obok i położyła dłoń na moich rozgrzanych różowych włosach, szukając rany.

Otworzyłam oczy, obnażyłam zęby i przesunęłam rę­kę, żeby złapać ją za przegub dłoni. Był to słaby chwyt, ale ona się wystraszyła, a w trakcie tych kluczowych sekund wyrywałam z niej moc wielkimi, krwawymi haustami, po­zbawiając ją całkowicie eterycznej energii. Strażniczka nie była tak potężna jak Luis, ale jej moc mi się przydała.

Rozpuściłam krępujące mnie łańcuchy.

Nie mogła nawet krzyknąć. Uciszyłam ją i wpatry­wałam się w szeroko otwarte, przepełnione straszliwym cierpieniem oczy, spijając jej ból.

Pozwoliłam jej wypowiedzieć słowo. Tylko jedno.

- Proszę...

- Jestem dżinnem - powiedziałam do niej cicho. - Rozumiesz? Dżinnem. I okażę ci miłosierdzie godne dżinna.

Z pogardliwą łatwością odebrałam jej mowę, wygłuszając jej struny głosowe; mogła wydawać z siebie tylko cierpiętnicze, chrapliwe buczenie. Przycisnęłam jej kolano do pleców, by przytrzymać ją w pozycji leżącej, i przeszukałam jej kieszenie. Zabrałam pistolet, zapasowe magazynki z amunicją, identyfikator i dziwny medalion ze srebrnym kluczykiem.

Potem przyłożyłam jej pistolet do głowy i rozplotłam jej więzadła głosowe na tyle, żeby mogła szeptać, i zapy­tałam:

- Gdzie jest to dziecko? Gdzie Isabel Rocha?

- Ty dżinnowska suko - zachlipała Strażniczka. - To boli.

- Jeszcze nie skończyłam - obiecałam. - Powiedz mi, jak odnaleźć to dziecko.

- Pieprz się!

- Wcale nie mam na to ochoty z tobą - powiedzia­łam. - Ale jeśli chciałaś przez to powiedzieć, że mi nie pomożesz, w takim razie już na nic mi się nie przydasz.

Uciszyłam ją na zawsze, rozrywając naczynia krwio­nośne w jej mózgu. Śmierć względnie bezbolesna i na­tychmiastowa.

I tak zasłużyła na gorszy los.

Zawlokłam jej zwłoki na sofę i nakryłam jedwabi­stym futrem. Krew zaplamiła je szybko, a ja zajęłam się metodycznym poszukiwaniem wyjścia z sali.

Było tylko jedno.

Prowadziło tam, gdzie Strażniczka chciała mnie za­prowadzić.

Przeobraziłam jaskrawożółty kombinezon w spodnie z miękkiej skóry i jasnoróżową kurtkę z wojowniczymi, czarnymi pręgami, a więzienne trampki w ciężkie moto­cyklowe buty.

Odsunęłam na bok kotarę, spodziewając się ujrzeć za nią inny pokój... Ale był to korytarz, przypominający długą wijącą się gardziel. Gładki i pozbawiony jakichkol­wiek charakterystycznych atrybutów. Pogrążony w ciszy.

Ona wie, że tu jestem, pomyślałam. Ona czeka. Dżinn we mnie nie chciał się odzywać, ani też nazwać mojego strachu.

Nie wyczuwałam nic poza zimnem i lodem przede mną.

Ruszyłam dalej i natknęłam się na różne drzwi - zamknięte i bez oznakowań. Każde z nich wydawały się nieco inne w dotyku. Jedne były tak rozgrzane, że aż pa­rzyły w palce, nawet gdy się tylko je musnęło. Inne z ko­lei zdawały się wilgotne i wyczułam potężny nacisk, wy­wierany przez wodę za nimi. Jeszcze inne skrywały grobowiec, cuchnący rozkładem martwych stworzeń, kąsa­nych przez padlinożerców.

Czego szukasz, Cassiel? No, chodź. Idź dalej.

Ten głos wibrował w moich uszach tak samo jak wcześniej głos Luisa, lecz nie Luis wypowiadał te słowa. Nie był to głos nikogo mi znanego. Nie, właściwie był to każdy głos, jaki znałam, dżinnów i ludzi, potężny i dziw­ny chór dźwięków.

Przystanęłam w miejscu, z ręką na zamkniętych drzwiach, i czułam, jak każdy nerw kurczy się we mnie ze strachu.

Zabiłaś moją służebnicą morderczyni dżinnów.

- Zasłużyła na to - odpowiedziałam.

Rozległ się śmiech, który był śmiechem każdego mor­dercy. Kpiący, zimny i bezduszny. Ty też, rozległ się ów głos. Za swoje zbrodnie, morderczyni wieczności.

Ściany korytarza z masy perłowej zaczęły się do mnie przybliżać. Perliste powierzchnie rosły i grubiały mi w oczach, chciały mnie zgnieść. Spojrzałam za siebie i dostrzegłam, że wyjście też się już zaciska. Ten korytarz był jak gardziel wygłodniałego łowcy i nie miałam drogi ucieczki prócz tej wiodącej w głąb, tam gdzie chciał mnie wepchnąć. Było coś mrocznego i strasznego w jego za­chłannym wnętrzu.

Odetchnęłam głęboko i otworzyłam drzwi, które cuch­nęły ziemią oraz zgnilizną i rzuciłam się w ciemność.

Gdybym miała tam zginąć, to sama wybrałam sobie śmierć.

Grobowe próchno wypełniło moje usta, nos, uszy. Ciążyło i wydawało się wilgotne na mojej skórze. Znałam się dobrze ze śmiercią a ona próbowała się we mnie we­drzeć, uparta jak ślepy robak.

Ciekawe, podszeptywał mi obcy głos. Jednak nie mo­żesz mnie opuścić. Teraz cię już znam. Będziesz moja.

Wyplułam nieco ziemi i przedzierałam się przez nią, brnąc przez gnój, aż dotarłam w ciemności do twardej powierzchni. Z masy perłowej. Ta gładka perłowa tafla miała strukturę czegoś żywego, jak kość. Dlaczego? Na co to pomieszczenie pełne grobowego próchna?

Nie miałam czasu, by głowić się nad takimi zagad­kami.

Rozsadziłam fragment ściany przed sobą na drobne odłamki, a cały dom - o ile można to nazwać domem - wrzasnął. Moje uderzenie, choć potężne, wybiło led­wie dziurę wielkości pięści. Waliłam w nią powiększając otwór, a dom walczył, by zaniknąć tę ranę, gdy ja sta­rałam się ją poszerzyć. Gdy tylko przestawałam na mo­ment, obkurczał tę dziurę.

Nie ustawałam w wysiłkach, aż otwór zrobił się na tyle szeroki, bym włożyła w niego barki, a potem wci­snęła się do środka. Była to najbardziej niebezpieczna chwila; gdybym się choć trochę zdekoncentrowała, ten żywy dom zatkałby lukę, przecinając mnie na pół lub amputując którąś z kończyn. Wyczuwałam wrzeszczą­cy Głos, choć wyciszyłam błonę bębenkową w uszach, stając się chwilowo zupełnie głucha. Odłączyłam też wszystkie inne zmysły, poza wzrokiem. Nie chciałam, aby jakiś atak na moje zmysły rozproszył mnie w kry­tycznym momencie.

Masa perłowa wystrzępiła się, jej brzegi były ostre jak nóż i rozcięły mi skórę, kiedy przeciskałam się przez wąską szczelinę. Zobaczyłam, jak zmienia kształt i poczułam, że ostre krawędzie zaciskają się mocno na moich udach, ta­mując przepływ krwi. To coś chciało się zakleszczyć. Nie dopuściłam do tego, ale niewiele brakowało. Przełożyłam stopy na sekundy przed tym, jak ta perłowa paszcza za­mknęła się z trzaskiem, kąsając tylko powietrze.

Znalazłam się na podłożu z białych kamyków poza białym domem, po jego gładkiej, zakrzywionej stronie, od strony przeciwnej do tej, gdzie znajdował się park z dziećmi. Przetoczyłam się, wstałam i zaczęłam ucie­kać, uwalniając stłumione zmysły. Teraz musiałam wy­korzystać każdą chwilę.

Nie możesz mnie tak zostawić, Cassiel, morderczyni i niszczycielko. Czekam na ciebie.

Tym razem ludność obozowiska już mnie nie zigno­rowała. Rozległy się krzyki, wrzaski i strzały. Jedna z kuł drasnęła mi nogę, ale uniknęłam pozostałych, kryjąc się za różnymi osłonami, a nawet za ciałami innych. Miałam niewiele współczucia dla tych, którzy w tej chwili zna­leźli się na linii ognia. Byli dla mnie tylko bezimienny­mi twarzami, a tamta straszna rzecz, straszliwa świado­mość jej istnienia nie dawała mi spokoju...

To, co znajdowało się w tym białym gmachu, tak bli­sko rozbawionych dzieci... było ni mniej, ni więcej tylko jakimś monstrum.

A dorośli służyli temu czemuś dobrowolnie. Oddział uzbrojonych żołnierzy popędził za mną, lecz ja też miałam broń, którą odebrałam wcześniej martwej Strażniczce Ziemi. Załatwiłam strzałem dwóch facetów; innych unieszkodliwiłam, przynajmniej przejściowo, falą mocy. Nie chciałam ich zabijać, ale niewiele by mnie obeszło, gdyby jednak zginęli.

- Ibby! - zawołałam, obracając się dokoła. - Isabel Rocha!

Puściłam się biegiem, wykrzykując jej imię i starając się wyłowić jej szept w całym tym zamieszaniu. Gdzieś za mną W parku.

Zawróciłam, unikając serii pocisków dzięki temu, że zanurkowałam za ciężarówkę. Aby dostać się do par­ku, musiałam obiec kościany budynek, to straszne białe gmaszysko, w którym tkwiło serce potwora.

Ścigający mnie coraz lepiej organizowali pościg, a ja nie bardzo miałam się gdzie skryć. Nawet zdezoriento­wani cywile gdzieś się pochowali.

Odetchnęłam głęboko i rzuciłam się na ziemię. Rozstąpiła się przede mną jak gęsta woda i posłużyłam się swoim ciałem niczym delfin, odpychając się od pofa­lowanej powierzchni.

Kościany dom rozszerzał się ku dołowi, w głąb pod­łoża. Poczułam jego wibracje i odpłynęłam od niego, pil­nując, żeby się z nim nie zetknąć.

Powietrze paliło mnie w płucach, żrące i zużyte, więc odbiłam się od warstwy gruntu i wydostałam na po­wierzchnię, przedzierając się przez kłącza traw.

Dzieci w parku zebrano w gromadkę. W odróżnie­niu od wyrzutków, których napotkałam w lesie, brud­nych, złachmanionych i niedożywionych, te były zadba­ne i śliczne, w nieskazitelnie białych ubrankach.

Było ich tam może ze dwadzieścioro, a wszystkie miały poniżej dziesięciu lat.

- Ibby! - zawołałam, gdy jedna z tamtych twarzy czek przyciągnęła mój wzrok, migocząc jak gwiazdka.

- Cassie! - pisnęła dziewczynka i rzuciła się przed siebie, pędząc w moim kierunku.

Przechwyciła ją jedna z dorosłych opiekunek, które zwierały szeregi między mną a dziećmi. Kobieta, która złapała Isabel, miała na sobie medalion ze srebrnym klu­czykiem podobny do tego, który tkwił w mojej kieszeni.

Ibby wyciągała do mnie rączki, łzy spływały jej po bu­zi; wymierzyłam broń w kobietę, która blokowała drogę.

- Puść ją - zażądałam. Nadbiegało coraz więcej żoł­nierzy. Wartownicy na wieżach również się połapali, że dzieje się coś złego, a co najmniej dwóch mogło mnie do sięgnąć w miejscu, gdzie stałam. Stanowiłam łatwy cel.

Nie miałam jednak zamiaru ruszyć się stamtąd bez dziecka.

- Puść ją natychmiast - powtórzyłam. - Albo poza bijam was wszystkich.

Kobieta, patrząc szeroko otwartymi oczami, pokrę­ciła przecząco głową i nadal trzymała wyrywającą się dziewczynkę.

- Jak chcesz - powiedziałam, zimna i bezlitosna, tak jak kiedyś, jako dżinn.

Zastrzeliłam ją. Isabel wrzasnęła i upadła, turlając się po trawie. Inna dorosła osoba schwyciła ją i zaczęła uciekać w stronę perłowego białego budynku. Widziałam pulchne rączki Ibby wciąż wyciągnięte w moim kierun­ku, łzy na zrozpaczonej buzi, i w tamtej chwili poczu­łam, jak gniew we mnie zamienia się w czystą nienawiść. Nie. Nie odbierzesz mi tego dziecka. Nie potrafiłam poskromić instynktów, które Ibby we mnie wzbudziła, gorączkowej potrzeby chronienia jej za wszelką cenę. W razie konieczności pozabijałabym ich wszystkich, aby ją ocalić, nikogo i niczego nie żałując.

To moje dziecko, ów głos szepnął mi do ucha. I ni­gdy nie będzie twoje. Uczynię z niej jednego ze swoich wojowników, a ty i twoi pobratymcy zostaniecie unice­stwieni, rzuceni w mroczną otchłań, gdzie nie przetrwa­ją nawet wspomnienia. Ona cię zniszczy.

Isabel zniknęła w drzwiach białego domu, które zam­knęły się na głucho przede mną.

Nie mogłam wejść za nią. Była to najgorsza rzecz, ja­ka kiedykolwiek mnie spotkała, tak odwrócić się i odbiec z mdlącym posmakiem wściekłości i klęski w ustach.

Popędziłam wokół budynku, biegnąc tak prędko, jak tylko mogłam. Nie miałam teraz innego celu przed sobą, oprócz ślepego pragnienia, by przeżyć, uciec i znaleźć inny sposób dotarcia do Isabel. Pociski świstały i grzechotały wo­koło mnie, trafiając niekiedy w moje ciało. Nie potrafiłam natychmiast zagoić swoich ran, ale mogłam je zamykać i nie zwracać na nie uwagi przez pewien czas, co właśnie robiłam.

Nagle oświeciło mnie niczym oślepiająca błyskawicą że jednak wciąż mam pewien cel.

Zwróciłam się w stronę więzienia.

Kiedy dotarłam do niego, pędząc tak, że stałam się rozmazaną smugą, przed wejściem napotkałam straże. Zwolniłam ledwie na tyle, by unieszkodliwić obu war­towników, którzy zaczęli wrzeszczeć z bólu, a następnie stopiłam metalowe zewnętrzne wrota.

Potem także pancerne drzwi pierwszej celi.

Luis Rocha tkwił w kącie, blady i nieogolony, ledwie przytomny. Głowa mu opadłą kiedy usiłowałam pomóc mu wstać, i choć wyczuwałam w nim moc, to był odcięty od jej źródła przez narkotykowy całun, który go otaczał.

Samej siebie nie mogłam tak łatwo uleczyć, ale by­łam w stanie oczyścić jego krew. Oznaczało to wyda­tek mocy, jednak wart zachodu; gdy tylko Luis zostanie oczyszczony, przekaże mi swoją moc poprzez dotyk.

Chwycił mnie za nadgarstki, a nasze spojrzenia się spotkały.

- Cassiel - wyszeptał. - Chryste, coś ty zrobiła? Musiałam wydać mu się bardzo odmieniona.

- To, co było konieczne - odpowiedziałam. Ocieka łam krwią z ran, których nie czułam. - Wstawaj. Mamy mało czasu.

Z trudem udało mu się podnieść. Jemu też dali cien­ki żółty kombinezon i więzienne obuwie. Spojrzałam na to z niechęcią ale uznałam, że lepiej wykorzystać naszą moc na wydostanie się z tego miejsca, zanim...

Cały budynek się zatrząsł. Z sufitu posypał się pył, a światła zamigotały.

- Czy to ty? - zapytał mnie Luis. Pokręciłam głową. - Ja też nie...

Korzenie drzew przebiły się przez podłogę, rozsadza­jąc beton. Ostre, wyszczerbione jak sztylety, a potem jak miecze. Działo się to szybko, zbyt prędko, abyśmy mogli na to od razu zareagować, a jeden z korzeni wyłonił się pod stopą Luisa, przebijając ją i raniąc go w łydkę.

Krzyknął, próbując się wyswobodzić. Kiedy mu w tym pomagałam, następny korzeń rozsadził cemen­tową posadzkę, gruby i masywny jak słup telefoniczny, i prawie wbił się we mnie od dołu. Odskoczyłam w bok. Stale wzrastał, docierając do sufitu ponad nami i kru­sząc odporną na wstrząsy plastikową osłonę lamp.

- Uciekaj! - krzyknął do mnie Luis. Pokręciłam przecząco głową i ściągnęłam jego nogę z korzenia, który się w nią wbił; wzięłam Luisa na ręce i dopiero wtedy rzuciłam się do ucieczki.

Tylko dziewięć kroków, powiedziałam sobie. Dzie­więć kroków od krańca celi do drzwi.

Przesadziłam skokami ostatnie trzy kroki, modląc się w duchu, by moje kalkulacje okazały się trafne, kiedy ca­ły las korzeni wystrzelił z posadzki i rozprzestrzenił się na wszystkie strony.

Wpadliśmy na jeden z tych grubych, jasnych słu­pów i odbiliśmy się od niego - na szczęście na zewnątrz, a nie z powrotem do środka. Nie zatrzymywałam się. Dotknęłam obiema stopami podłoża i biegłam dalej, bo korzenie nas ścigały, próbując wyprzedzić i oskrzydlić. Nic im z tego nie wyszło - znaleźliśmy się już na otwar­tej przestrzeni, a kiedy wydostaliśmy się na zewnątrz, znajdowało się tam zbyt wielu ludzi z obozowiska, aby korzenie mogły kontynuować swój zmasowany atak.

Przed budynkiem stał dżip - możliwe, że ten sam, którym wcześniej przywieziono mnie do tego więzienia, z kluczykami dyndającymi w stacyjce. Wrzuciłam Luisa na siedzenie pasażera zajęłam miejsce za kierownicą i po krótkiej chwili pędziliśmy już w stronę bramy wjazdowej.

Nieszczególnie obchodzili mnie dorośli, którzy sta­wali nam na drodze. Ledwie zwalniałam, kiedy zderzaki zmiatały ich ze ścieżki.

Wiedziałam już, że spróbują wykorzystać dzieci do zatrzymania mnie, więc widok małych, obszarpanych postaci, stojących w szeregu przed bramą, wcale mnie nie zaskoczył, a tylko potwierdził ponure obawy.

Nie mogłam się zatrzymać. Nie tym razem.

- Luis! - wrzasnęłam. - Czy możesz zrobić wyłom w innym miejscu?

Przytaknął ruchem głowy. Wskazałam palcem.

We wskazanym przeze mnie punkcie wewnętrzny pas murów eksplodował deszczem cegieł. Dzieci znala­zły się w niewłaściwym miejscu. Jedno z nich usiłowało wbiec przed samochód - był to C.T. Styles.

Zwolniłam na tyle, by schwycić chłopca za kark i wrzu­cić do dżipa wprost w objęcia zaskoczonego Luisa.

- Uśpij go! - poleciłam, a potem spróbowałam prze jechać po gruzie w rozwalonym fragmencie muru. Opony buksowały, pojazd się przechylił, lecz zaraz odzyskał sta­bilność i sforsował przeszkodę.

Obok mnie Luis pacnął dłonią w czoło dziecka i użył mocy do uśpienia go.

- Nie lubię tego robić! - zawołał, na co zaniosłam się trochę nieopanowanym śmiechem. Mnie w tym wszyst­kim nie podobało się zupełnie nic. Nie odpowiadał mi fakt, że znalazłam się w otwartym wozie, do którego celowali strzelcy, i chybotałam się na porozwalanych cegłach w ogo­łoconej ze wszystkiego strefie zastrzeżonej. Nie podobało mi się i to, że mam niewielką szansę przeżycia.

Przygnębiała mnie przytłaczająca, straszna świado­mość tego, ile mogę stracić, nawet jeśli przeżyję. Isabel. Luisa. Swoją... rodzinę.

Zerknęłam na Luisa przez rozwiane różowe włosy. Trzymał uśpionego chłopca w ugiętym ramieniu, drugą ręką przytrzymując się tablicy rozdzielczej, a spojrzenie, którym mnie obrzucił, pełne było szalonej, niewiarygodnej energii.

Podejrzewałam, że w moich oczach czaiło się to samo.

- Udało się - powiedziałam, kiedy opony wozu do­tknęły gołej ziemi między murami. Zdjęłam jedną rękę z kierownicy i wyciągnęłam ją do Luisa a on puścił ta­blicę rozdzielczą, podając mi swoją dłoń, a wraz z nią przekazując swoją energię i wolę. Obyło się bez słów. Okazały się niepotrzebne.

Zaczerpnęłam z niego moc i skierowałam ją głębo­ko pod mur. Rozmiękczyła grunt pod sporym wycinkiem terenu.

Mur osiadł, ale się nie zawalił. Podtrzymywały go wewnątrz stalowe zbrojenia.

Luis uderzył własną mocą w cegły, lecz zewnętrzny pas murów był zabezpieczony przed atakami z użyciem magii i teraz mogliśmy poczuć, jak wszystko wokół nas wilgotnieje - Pogoda i Ogień weszły do akcji, podobnie jak moce Ziemi.

Zwątpiłam, czy nam się uda. Dżip pędził w stronę mu­ru. Jeśli nie runie pod wpływem zderzenia będzie to ozna­czało dla nas śmierć. Drobne ciało C.T. ulegnie zmiażdże­niu pod wpływem wstrząsu, a jeśli Luis i ja przeżyjemy, sta­niemy się łatwym celem dla Strażników i żołnierzy.

Mur musiał ustąpić. Wstrząsnęłam podłożeni, a cała konstrukcja zachwiała się i uniosła się z niej chmura py­łu. Tu i tam beton popękał i odpadł, odsłaniając surowy szkielet żeliwnych prętów.

Uderzyłam w mur ostatnią falą mocy na ułamek se­kundy przed tym, jak przednia kratownica dżipa huknę­ła w niego ze wstrząsającą mocą... a w tej samej sekun­dzie stal w murze stała się przezroczysta i gdy się z nią zderzyliśmy ta niby - kryształowa konstrukcja rozpadła się w grad szklanych odłamków.

Pochyliłam się odruchowo, a Luis uczynił to samo, osłaniając tułowiem uśpionego chłopca na swoich ko­lanach. Zasypał nas deszcz ostrych kawałków szkła i poczułam setki nacięć na skórze - wszystkie jednak by­ły powierzchowne.

Mieliśmy szczęście. Większe, ostre, podobne do szty­letów odłamki wylądowały między nami, wbijając się na kilkanaście centymetrów w plastik i włókno szklane na krawędzi siedzenia zajmowanego przez Luisa. Gdyby spadły o kilka centymetrów dalej, mogłyby poranić mu ramię albo czaszkę.

Kule zabębniły wściekle o metal. Dodałam gazu, przeskoczyliśmy szczątki muru i wyjechaliśmy na otwar­tą przestrzeń.

- Szybciej! - krzyknął Luis.

Nie musiał tego mówić. Stopą wciskałam już pedał ga­zu do dechy i stale nabieraliśmy prędkości, mknąc po wy­boistej, nieutwardzonej drodze, która prowadziła do lasu.

Las próbował się przed nami zamknąć, ale nie zwal­niałam; Strażniczka Ziemi w obozowisku nie zdążyła wznieść poważniejszej zapory, a rośliny zmuszone do przyspieszonego rozrostu okazały się dość kruche. Dżip przedarł się przez zarośla, usiłujące zatarasować nam drogę, i popędziliśmy dalej.

- Uważaj na dzieci! - rzuciłam, skupiając się na kierowaniu pojazdem coraz mniej sterownym na zakrętach. Brakowało mi mojego motocykla. Zastanawiałam się, czy po prostu porzucili go gdzieś w lesie, by zardzewiał. Byłby to smutny koniec tak pięknej maszyny.

Jeżeli tamci planowali nasłać na nas oddział sztur­mowy zdziczałych dzieci, to nie zdążyli rzucić ich prze­ciwko nam.

Wyłoniliśmy się z lasu z wielką prędkością i wjecha­liśmy na czystą, czarną szosę.

Wolni.

Spojrzałam w tył, jadąc tak szybko, jak się dało; nie było oznak pościgu.

Żadnych oznak.

Poczucie ulgi zaczęło rozlewać się po moim organi­zmie powoli jak trucizna. Zaczęłam też czuć wszystkie kontuzje, rozcięcia rany po kulach, które uszkodziły róż­ne części mojego ciała. Byłam pokiereszowaną ale żywa.

I Luis też żył.

Żyło jedno z dzieci, które przyobiecałam uwolnić. A inne...

Odetchnęłam nerwowo, poruszona szczypaniem łez w oczach. Czy ja płaczę?

Luis nadal trzymał mnie za rękę, choć nie czerpa­łam już z niego mocy. Zwyczajnie dodawał mi otuchy. W ludzkim geście.

- Cassie - powiedział. Przeniósł rękę z mojej dłoni na ramię, głaszcząc mnie, a potem przesunął ją po moich policzkach, po których spływały łzy. - Wielkie dżinny nie płaczą.

Zaśmiałam się jak szalona.

- Cassiel - odpowiedziałam. - Mam na imię Cassiel. I usłyszałam w uszach tamten głos, zagłuszający cały świat szept: Znam twoje imię, Cassiel. Twoje serce nale­ży teraz do mnie i ty do mnie powrócisz. Musisz.

15

Policjant Styles czekał na nas na obrzeżach Lakę City. Powiedziałam mu, żeby przybył sam i nie mówił o tym swojej żonie.

Zlekceważył oba te polecenia.

Luis pomógł mi zagoić najpoważniejsze rany - po­nownie - ale byłam teraz potwornie zmęczona, obola­ła i wystraszona. Ból, jak się przekonałam, na ogół wy­wołuje strach, kiedy poziom adrenaliny już spadnie.

Wcześniej nigdy tego tak naprawdę nie rozumiałam. Przysiedliśmy w opadającej mgle, w cieniu sosny. C.T. był nadal nieprzytomny, ale spał normalnie. Luis owinął go kocem, który znalazł na pace dżipa.

Popijaliśmy zimną wodę z butelek, kiedy wóz patro­lowy stanowej policji drogowej z Kolorado zatrzymał się obok przywłaszczonego przez nas pojazdu.

- Uwaga - powiedział Luis. - Nie jest sam.

Drugą osobą w samochodzie nie był, jak mogłam wcześniej przypuszczać, inny policjant, partner Stylesa. Była nią jego żoną filigranowa blondynka, która wyraź­nie odczuła szczerą ulgę i wielką radość na widok swoje­go uśpionego synka. Sam Styles też wydawał się urado­wany, ale zachowywał się z rezerwą.

Wyciągnęłam rękę, żeby powstrzymać nadchodzącą panią Styles, i wskazałam na policjanta.

- Niech to pan weźmie chłopca - powiedziałam. Nie rozumiał, w czym rzecz, ale wystąpił naprzód i wziął na ręce synka owiniętego kocem. C.T. mruknął przez sen i wtulił się w pierś ojca. Poczułam, jak Luis od­pręża się w końcu, przekazując dziecko rodzicom.

- Jesteśmy waszymi dłużnikami - powiedział Styles. Nie wyglądał na szczególnie zadowolonego z tego powodu, ale może był po prostu wzburzony, a jego twarz nie umiała wyrażać takich silnych emocji. - Nie do wiary, że go odnaleźliście.

- Powinien pan wiedzieć - odparłam - że pańska żona przez cały czas wiedziała, gdzie znajduje się wasze dziecko.

Na sekundę zamarli oboje, ale gdy wiatr poruszył sosną za nami i wzbił kurz nad szosę, Styles przeniósł spojrzenie na żonę.

- Leona?

Urocza drobna blondynka, stojąca obok niego, spięła się. W jej spojrzeniu zagościło coś gorzkiego, a uśmiech stał się jakby toksyczny.

Okazała to tylko mnie i tylko przez moment, zanim zwróciła się do męża z urażoną i niewinną miną.

- Nie mam pojęcia, o czym ona mówi! Daj mi go, niech go potrzymam.

- Nie - zaprotestowałam. - O ile chce go pan jeszcze kiedyś zobaczyć. Ona go zabierze. Zamierza go zabrać.

Nie wiem, czy Styles mi uwierzył, czy też nie, ale cof­nął się o krok, kiedy żona się do niego zbliżyła.

- Chwileczkę. Czy to znaczy, że Leona miała z tym coś wspólnego?

- Twierdzę, że pańska żona wie o tamtym obozowisku wśród lasów - wyjaśniłam. - O Ranczu. Prawda, Leono? Chodzi o Ranczo, gdzie oni trzymają i tresują dzieci.

Luis drgnął, kiedy ta kobieta rzuciła nam zjadliwe spojrzenie.

- Cassiel mówi prawdę - stwierdził. - Sam to widzia­łem, człowieku. Ledwie udało nam się wydostać stamtąd C.T., a jeśli odda pan syna w ręce żony, to słowo daję, że już go pan nie odzyska. To jakiś rodzaj sekty.

Policjant Styles patrzył na żonę tak, jakby przeobra­ziła się w kosmicznego stwora.

- Leono?

- Daj mi go. - Wyciągnęła ku niemu ramiona.

- Odpowiedz. Czy miałaś z tym cokolwiek wspólnego?

- To mój syn!

- Mój także! - wybuchnął Styles, a gdy usiłowała odebrać mu dziecko, uchylił się przed nią. - Leono, prze stań! Co się z tobą dzieje, do cholery? Jak mogłaś...

- Jak mogłam? - Twarz Leony ożyła, rozpalona przez furię. - Jak mogłam? Po tym wszystkim, co mi się przy darzyło? Moje dziecko nie zostanie tak skrzywdzone. Nie dopuszczę, żeby wypaczyła mu charakter gromada drani zadzierających nosa, którym się zdaje, że wiedzą, co najlepsze dlatego świata. Nie, Randy, cholera jasna, nie dopuszczę, by spotkało to mojego syna!

- Ależ... nie musi się tak stać... Leono, on nie ma jeszcze nawet sześciu lat!

- Już zaczął zdradzać oznaki. Wkrótce zaczną go szukać. Postawią nas przed wyborem, Randy: albo od damy go i zostanie umieszczony w jednej z tych specjal­nych szkółek, gdzie wychowają go na jednego z nich, albo odetną go od wszystkiego, dzięki czemu jest tym, kim jest! - Pomyślałam, że w oczach Leony czai się obłęd. Wściekłość i obłęd. - Sama prowadzę takie połowiczne życie. To straszne. Gorsze od śmierci. Nie pozwolę, żeby przydarzyło się to C.T.

- Nigdy nie powiedziałaś, że...

- Nie, nigdy nie mówiłam! Bo nigdy nie pytałeś! - Leona znów chciała przechwycić uśpione dziecko, któ­re Randy Styles osłonił łokciem. - Tak będzie dla nie go lepiej. Przysięgam! Oni się nim zajmą. Wyszkolą go. Będzie służył wyższym celom.

- Tak - potwierdził Luis trzeźwym tonem. - Mam dla pani pewną nowinę: Otóż oni stwierdzili, że C.T. jest za dobry w porównaniu z miernotami, które szkolą w tamtym miejscu, więc postanowili zrobić z niego „kró­la wyrzutków”, kogoś w rodzaju Olivera Twista skrzyżo­wanego z Władcą Much. Chcieli go zabić, amiga. W każ dym razie nie przejęliby się, gdyby zginął. Tak to już jest z sektami: liczy się organizacja, a nie pojedynczy czło­wiek.

Te słowa usadziły Leone, jednak tylko na chwilę.

- Nic nie rozumiecie. Ja widziałam przyszłość. Ona mi ją ukazała. Wiem już, jak będzie w przyszłości. Jak powinno być.

- Racja - powiedziałam, wstając. Byłam cała obo­lała, a obserwowanie tej parodii rodzinnego pojednania wprost skręcało mi wnętrzności. - Ja tego nie rozumiem. I mam to gdzieś. Zabrałaś go tam, Leono. Po co? Co oni obiecali ci w zamian?

- Obiecali mi, że on pozabija dżinny - odparła. - Mnóstwo dżinnów. Wszystkie dżinny. - Uśmiechnęła się nieznacznie. - A za to warto oddać życie.

Spojrzałam na Luisa, który wydał się tym nie tylko zaskoczony, ale i poważnie zaniepokojony.

Utwierdziło mnie to tylko w tym, co wyczułam w obozowisku.

Wstałam, skinęłam na Luisa i podeszliśmy do dżipa. Wóz nosił wyraźne ślady walki, my sami zresztą też, a do Stylesa zaczynało docierać, że jego syn jest bezpieczny w jego rękach.

- Dokąd się wybieracie? - zapytał.

- Mamy coś do załatwienia - odrzekł mu Luis. Usiadł za kierownicą. - Moja bratanica nadal tam jest.

- Pojedzie pan tam sam? - Styles najwyraźniej uznał, że nam odbiło. I pewnie miał rację.

- Nie - odparł Luis. Uruchomił wóz, kiedy zajęłam miejsce dla pasażera. - Pojadę z nią.

Ledwie minęło południe, a słoneczne światło, któ­re przebijało się przez drzewa, spadło na szosę surową, lśniącą smugą.

Luis jechał szybko, ale przy tym dość rozważnie. Minę miał taką że, jak sądziłam, jego nieprzyjaciół po­winien zaniepokoić fakt, iż Luis zmierza w ich kierunku.

- Nie mamy szans - mruknęłam. - Przecież o tym wiesz. Do tej pory dobrze się przygotowali na nasz powrót.

- Wiem.

- No to dlaczego...

- Chyba nie myślisz, że Leona do nich zadzwoni i ich uprzedzi? - spytał. - Niech stracą całą noc na po­szukiwaniach nas. Napędziłaś im strachu i niech tak po zostanie. Nie martw się... nie wrócimy tam sami. Czy masz jakichś sojuszników, których możesz teraz we zwać? Kogokolwiek, kto stanie po naszej stronie?

Pomyślałam nad tym.

- Jednego - odpowiedziałam. - Tylko jednego.

- Czy to dżinn? Przytaknęłam ruchem głowy.

- W takim razie chyba mamy już wszystko, czego nam trzeba.

- Nie obiecuję, że on nam pomoże - zastrzegłam. - Ale mogę go o to poprosić.

Usiłowałam porozumieć się z Gallanem już wcześ­niej, tkwiąc w celi, lecz byłam wtedy taka słaba i wyczer­pana, że pewnie mnie nie dosłyszał.

Przymknęłam oczy i pozwoliłam, aby migotliwe światło i miarowy rytm kół na szosie wprowadziły mnie w lekki trans.

Galionie.

Galionie.

Gallanie!

Ostatnie z tych wezwań przepoiłam strumieniem prawdziwej mocy i poczułam, jak przepływa przez sferę eteryczną niczym fala uderzeniowa po wybuchu.

Nic. Żadnej reakcji. W eterze panowała niepokojąca cisza.

Luis zerknął na mnie.

- No i? Pokręciłam głową.

- Jeśli na to nie odpowiedział, pewnie w ogóle nie ma zamiaru się odezwać. - To rozczarowało mnie bar dziej, niż przypuszczałam. Wcześniej sądziłam, właści­wie liczyłam na to, że spośród wszystkich dżinnów właś­nie Gallan po cichu darzy mnie szacunkiem i zechce przeciwstawić się życzeniom naszego wspólnego pana i władcy.

Ostatecznie jednak pewnie nadal pozostawał pod­władnym Ashana.

Opuszka palca lekko musnęła moje ucho.

- Nie jestem niczyim podwładnym - rozległ się cichy szept Gallana. - A ty powinnaś wiedzieć o tym najlepiej, Cassiel.

Luis zdał sobie sprawę z nagłej obecności Gallana z ty­łu dżipa w tej samej chwili co ja i mimowolnie poruszył kierownicą. Gallan - przycupnięty, nie przytrzymując się niczego - zakołysał się wdzięcznie wraz z pojazdem. Wiatr zwiał jego długie złote włosy, tworząc z nich jedwabisty sztandar bojowy. Dżinn był ubrany na biało, cały w bieli, a jego oczy miały kolor tropikalnego morza o północy.

Odwróciłam się na siedzeniu, żeby na niego spojrzeć, i przez krótką chwilę jego piękno oślepiło mnie do łez. Oto, co sama utraciłam. Oto, czym i kim niegdyś byłam.

- Zjawiłeś się - powiedziałam. Mój głos zabrzmiał słabo, zanadto po ludzku. - Nie byłam pewna, czy się zjawisz.

Gallan wzruszył ramionami.

- Ashan ma teraz inne problemy - odrzekł. - Kilkoro z nas pozostało, aby czuwać. Ja także czuwam, Cassiel.

- Potrzebna mi twoja pomoc. - Zerknęłam na Luisa. - Potrzebujemy twojej pomocy. Proszę cię, Gallanie.

Na to dżinn obdarzył mnie jasnym, zniewalającym uśmiechem.

- Powiedziałaś, proszę. Jakie to ludzkie. Proszenie do ciebie nie pasuje, kochana. - Szybko spoważniał. - Pójdę z wami na układ za tę przysługę.

- Nie potrzebujemy układów - odezwał się Luis. - Potrzebna nam pomoc.

- Pomoc kosztuje. Wytłumacz mu to, Cassiel. Powiedz mu, jak prawdziwy dżinn odbiera swoją zapłatę.

- Gallanie...

- Powiedz mu. Spojrzałam znowu na Luisa.

- Prawdziwy dżinn, czyli według waszego określe­nia, stary dżinn, nie robi niczego za darmo. Żadnych przysług, żadnych uprzejmości. W końcu zawsze trzeba za to zapłacić.

- A czego on żąda?

Na twarzy Gallana nie pozostał nawet cień uśmie­chu.

- Żądam za to Cassiel.

- Nie - rzucił Luis, zanim zdążyłam się odezwać. - Nic z tego. Możesz już spadać.

- Potrzebujemy jego pomocy!

- Jeśli ceną za nią jest twoje życie, to nie.

- Nie zabiję jej - oświadczył Gallan, jak gdyby sama myśl o zabijaniu nie była go godna. - Mogę wykorzystać Cassiel na wiele innych sposobów, które nie obejmują jej męczeńskiej śmierci. Całkiem przyjemnych. Myślę, że sami się domyślacie, o co chodzi.

Luis spojrzał na niego we wstecznym lusterku wzro­kiem pełnym najwyższej pogardy.

- A więc jesteś gwałcicielem, a nie mordercą. Uśmiech Gallana nie zmienił się ani na jotę.

- Nie, jeśli ona się zgodzi - powiedział, zwracając się następnie do mnie. - Zgodzisz się, Cassiel? Podporządkujesz mi się w zamian za moją pomoc w odzyskaniu tego dziecka?

Kiedyś znałam innego Gallana - nie, właściwie to nie on był dawniej inny; to ja się zmieniłam. Jego okrucień­stwo i kaprysy wydawały mi się kuszące, gdy sama by­łam dżinnem; wtedy liczyła się dla mnie tylko moc, a nie koszt związany z jej wykorzystaniem. Gallan zawsze wy­dawał mi atrakcyjny, zawsze mnie pociągał.

A teraz popatrzyłam mu w twarz i dostrzegłam obli­cze zimnego, wyrachowanego łowcy.

- Nie - odrzekłam. - Nie zgadzam się. Ale i tak nam pomożesz, Gallanie.

Zaśmiał się na to.

- A niby dlaczego?

- Bo możesz. Bo to właściwe. Bo to konieczne.

- Nie jestem człowiekiem - przypomniał mi niemal łagodnie. - Argumentacja, że coś jest właściwe albo nie właściwe, nie trafia do mnie.

- A powinna. Nam... prawdziwym dżinnom... bra­kuje tego. - Przypomniałam sobie słowa, które wypo­wiedział w rozmowie ze mną nowy dżinn Quintus. - Dawno, dawno temu, na początku, obchodziło nas to, prawda? Chcieliśmy pomagać. Chronić innych. A teraz tylko nowe dżinny odczuwają taką potrzebę, a my wcale. Wcale, Gallanie. Lubujemy się w okrucieństwach i bez­myślnych gierkach. Większy był z nas pożytek, gdy znie­woleni służyliśmy Strażnikom. Wtedy przynajmniej mie­liśmy jakiś cel.

Gallan - który, w odróżnieniu ode mnie, był niegdyś niewolnikiem - warknął na mnie z przerażającą wście­kłością. Jego zęby zrobiły się ostre jak sztylety, a kości pod skórą twarzy stały się kanciaste.

- Zostałaś wyrzucona ze świata dżinnów, Cassiel. Nie pogarszaj swojej sytuacji.

Luis zjechał na pobocze, wyłączył silnik i odwrócił się na siedzeniu, żeby popatrzeć na Gallana. Jeżeli się bał - a musiał się bać; żaden człowiek nie mógł spojrzeć w twarz rozwścieczonemu dżinnowi i nie czuć przy tym lęku - to dobrze się z tym krył.

- Słuchaj, pomożesz nam albo nie. Twój wybór. Ale nie groź mojej przyjaciółce i nie zachowuj się jak dżinn, który trzyma klucze do wszechświata. Wy też nas potrze­bujecie. Ludzie są wam potrzebni i zawsze byli.

- Nie. To my pozwalamy ludziom istnieć. Wcale ich nie potrzebujemy. - Oczy Gallana nabrały mętnego, czerwonawego odcienia. - A wy rzeczywiście potrzebu­jecie nas. Wybieraj, Cassiel. Zgadzasz się mi podporząd­kować czy nie? Taka jest cena mojej pomocy. I wiesz, że nie mogę jej zmienić.

Pokręciłam przecząco głową.

- Nie, Gallanie. Nie zgadzam się.

Gallan przestał lśnić złym blaskiem i stał się niemal ludzki. Niemal, ale nie do końca.

- Nie?

- Pewnie nie sądziłeś, że odrzucę twoją propozycję?

- Nie możesz tego zrobić. Jestem ci potrzebny.

- Nie aż tak, jak ci się zdaje. Żegnaj, przyjacielu. Już się nie spotkamy.

I odwróciłam od niego twarz. Na koniec mignęło mi jeszcze przed oczami jego oblicze, zdumione, z wyrazem zaskoczenia w oczach, zagubione.

- Ta pani mówi „nie” - odezwał się Luis do Gallana. - W każdym razie dziękujemy za propozycję. A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, musimy działać.

Na to Gallan rozwiał się bez słowa. Przez moment nie odzywaliśmy się do siebie, a potem Luis rzekł sztucznie beztroskim tonem:

- To było trochę obcesowe.

- To było skrajnie ryzykowne - odrzekłam. - I nic nam nie dało. - Serce biło mi szybko i starałam się je uspokoić. Dłonie miałam wilgotne. - On mógł nas zabić.

- Ale nie zabił.

- Uważałam Gallana za najlepszego z prawdziwych dżinnów. Najbardziej uprzejmego.

Luis uruchomił silnik wozu.

- Jeśli on jest najbardziej uprzejmy, to wolałbym nie napotkać tego najbardziej wrednego.

Rzuciłam mu wymowne spojrzenie.

- Już napotkałeś.

- O! - rzucił zdumiony, a potem skóra na jego zmarszczonym czole nagle się wygładziła. - Rozumiem. Mówisz o sobie.

- Kiedyś taka byłam - powiedziałam, odwracając wzrok. - A może i nadal taka jestem.

Minęliśmy ukryty wjazd na Ranczo i podążyliśmy dalej w kierunku Lakę City, małej miejscowości, która mimo wszystko była największym skupiskiem ludności w tej okolicy. Luis kazał mi napełnić bak dżipa benzy­ną, a sam wszedł do małego sklepu, żeby kupić jedzenie. Kiedy wrócił, wskazał na pewien budynek przy ulicy, na którym jaśniał różowo - zielony neon.

- Tam jest motel - powiedział. - Moglibyśmy się wy kąpać i trochę odpocząć, no i muszę skorzystać z telefonu.

- Z telefonu?

- Ty już wzywałaś pomoc - wyjaśnił. - Teraz moja kolej.

Motel był stary, ale zaskakująco dobrze utrzymany. Recepcjonista przydzielił nam pokoje obok siebie, połą­czone drzwiami, ponieważ Luis zażądał dla nas oddziel­nych kwater. Pomyślałam, że to trochę dziwne, bo teraz oboje nie mieliśmy już przed sobą zbyt wielu tajemnic. Wręczył mi klucz, kiedy wychodziliśmy na zewnątrz.

- Umyj się i zjedz coś. - Wcześniej na stacji benzynowej kupił torbę zjedzeniem: dwie kanapki zawinięte w woskowany papier, trochę frytek, jakieś napoje gazowane w puszkach. - Zostawię otwarte drzwi do swojego pokoju. Masz dwadzieścia minut.

Skinęłam głową.

Dwadzieścia minut wydawało się krótkim czasem. Pod prysznicem zmyłam z siebie brud, zaschniętą krew, piach i tysiące innych drażniących skórę warstw i umyłam włosy marnym motelowym szamponem. Znów zabrakło mi świeżych ciuchów, ale owinęłam się w koc i otworzy­łam drzwi, które prowadziły ode mnie do pokoju Luisa.

Rozmawiał przez telefon. Tak samo jak ja wziął prysznic i zaczesał gładko do tyłu włosy, z ich końcówek skapywały kropelki wody. Zrzucił z siebie cienki, jaskrawożółty kombinezon, w jaki ubrano go na Ranczu, i, podobnie jak ja, owinął się kocem.

Przytrzymywał słuchawkę telefonu między barkiem a głową jednocześnie zapisując coś gorączkowo na kartce papieru długopisem, pozostawionym do dyspozycji gości.

- Tak? Jesteś pewien, że to dokładnie taki numer? Gracias, człowieku. Jestem twoim dozgonnym dłużnikiem. Adios.

Odłożył słuchawkę, oderwał skrawek papieru i wcis­nął widełki telefonu, żeby przerwać połączenie. Aparat był bardzo stary, z obrotową tarczą z cyframi, a Luis zmagał się z nią, wykręcając numer.

Usiadłam na łóżku i zjadłam kanapkę. Smakowała zaskakująco dobrze.

Kiedy Luis zakończył rozmowę - prowadzoną głównie po hiszpańsku - odłożył słuchawkę i wysuszył włosy cien­kim bawełnianym ręcznikiem, który wziął z oparcia krzesła.

- Mamy kilka godzin - oświadczył. - Wezwałem wsparcie.

- Jakie?

- Uwierz mi, że nie musisz tego wiedzieć. Znam pew­nych cwaniaczków. A oni są nieźli w podchodach. I ro­bili to setki razy, zwijając różne rzeczy, czego Strażnicy nawet nie zauważyli. Nie mieli jak zauważyć, bo ci goście zadbali o to, zanim wyłonił się problem.

- Chodzi o Ma'atów - powiedziałam. - Tak? Wydał się zaskoczony, że to odgadłam.

- Tak. Teoretycznie nie powinienem się z nimi znać.

- Zadzwoniłeś do jednego z nich, żeby przypilnował Isabel.

- Zgadza się, ale to przede wszystkim mój przyjaciel, a dopiero później Ma'at. Większość tych gości nie jest na stawiona przyjacielsko, w każdym razie nie do mnie.

Żułam kęs kanapki.

- Podziwiasz ich.

- Cholera, tak, podziwiam. Przede wszystkim oni naprawdę się przekonali, że warto współdziałać, że dżinny powinny współpracować z ludźmi, a Strażnicy nadal obstają przy starym schemacie, podziale na panów i nie­wolników. Poza tym nie stosują przemocy, działają sub­telniej. - Luis błysnął uśmiechem. - No, dobrą kręciłem też z pewną dziewczyną z ich grona.

Poczułam dziwną falę antypatii do tej osoby.

- Czy to z nią właśnie rozmawiałeś?

- Z Mirabel? Nie. Wyjechała do Chin, z tego, co sły­szałem. Nie gadałem z nią od lat. - Przypatrywał mi się spod przymkniętych powiek. - A co?

Nie chciałam się tłumaczyć, więc nie zrobiłam tego, metodycznie kończąc pałaszowanie kanapki i popijając ją gazowanym napojem. Luis wzruszył ramionami i za­czai grzebać w małym biurku w poszukiwaniu jakichś przedmiotów.

Poczułam w powietrzu wibrujące poruszenie na se­kundę lub dwie przed tym, jak wyczuł je Luis, i zerwa­łam się na równe nogi, przytrzymując przy ciele koc, kie­dy cień zgęstniał i nabrał kształtów w kącie pokoju.

Był to Gallan, ale jakże odmieniony. I nie chodziło tylko o stonowany szary strój. Zaszły w nim także inne zmiany.

Przede wszystkim w sposobie, w jaki na mnie pa­trzył.

W ostrzegawczym geście wyciągnęłam rękę, by po­wstrzymać Luisa, który wciągnął powietrze, gotów sta­wić czoło wyzwaniu. Gallan nie spuszczał ze mnie swo­ich ciemnych oczu.

- Jestem głupcem - powiedział. - Przebacz mi. Nigdy dotąd nie słyszałam, by Gallan kogokolwiek przepraszał, w każdym razie nie w czasach istnienia tego świata. Aż zamrugałam z wrażenia.

- Widziałem to - wyjaśnił. - Trafiłem do tamtego miejsca, o którym mówiliście, na Ranczo. I zobaczyłem to.

- Co takiego tam widziałeś? - Ledwie zdołałam za głuszyć własnym głosem walenie serca, gdyż w oczach Gallana zagościł strach, którego także nigdy wcześniej u niego nie widywałam.

- Ujrzałem zagładę dżinnów. - Świdrował mnie wzrokiem niczym wiertło z diamentowym rdzeniem. - Widziałem nasz kres, Cassiel. Widziałem.

Zachwiał się. Postąpiłam naprzód, kiedy Gallan - prawdziwy dżinn, silniejszy od jakiegokolwiek człowie­ka - opadł powoli na kolana i skłonił głowę.

- Sami to na siebie ściągnęliśmy - wyznał. - Miałaś rację. Błagam cię o wybaczenie.

Luis mruknął coś pod nosem i rzucił głośniej:

- Nie wierz mu.

Nie wierzyłam. Znałam Gallana, a ten tutaj nie był dżinnem, którego pamiętałam. Nie przypominał żadnego ze znanych mi dżinnów.

- Pomogę - obiecywał. - Muszę wam pomóc. Poczułam coś jak dotyk zimnej ręki na kręgosłupie i otrząsnęłam się z tego.

- Co takiego widziałeś?

Pokręcił głową, gwałtownie i spazmatycznie, jakby chciał odpędzić jakąś wizję, a nie mógł tego zrobić.

Mogę ci pokazać - powiedział i wyciągnął rękę. Spojrzałam na Luisa Roche, który wzruszył ramionami. - Ty go wezwałaś. Ja mu nie ufam, ale pewnie dlatego, że z natury jestem podejrzliwy.

Przeobraziłam materiał koca, którym byłam owinię­ta, w ubranie - wystarczyło tego na spodnie i koszulę - i ujęłam dłoń Gallana.

Wznieśliśmy się w sferę eteryczną.

Tam mój przewodnik stał się cieniem, szybkim i ci­chym, a ja poczułam się ociężała i toporna w swojej ludz­kiej aurze. Pociągnął mnie za sobą przez gąszcz żywych drzew i skał, które ustąpiły miejsca ciemności i szeptom.

W eterze nie było mroku, choć tkwił on tam, gorzki i wyzuty ze wszelkiej energii.

Znaleźliśmy się nad obozowiskiem, zwanym Ranczem.

Nie było tam śladu ludzi, nawet żadnych źródeł prą­du stałego. Zupełnie jak gdyby coś wyssało każdy gram życia, nie tylko w samym obozie, ale i wokół niego. Obraz zniszczenia rozciągał się we wszystkich kierunkach, nie­mal na dwa kilometry - było to wcielenie śmierci.

Pozostał tylko perłowokościany budynek jin i park jang, lśniąc w mroku na biało i zielono.

Pulsując.

Żywy.

Głodny.

Czułam, jak to coś nas przyciąga. Gallan cofnął się, wlokąc mnie za sobą i wznosząc się wysoko w eterycz­ne niebo, aż ta tętniąca, żywa istota znalazła się daleko pod nami.

Wciąż czułam to przyciąganie. Gallan też. Zdałam sobie sprawę, że odczuwam je poprzez niego - to coś wzywało dżinny, wabiło je.

Pożerało je.

Gallan słabł. Teraz ja pociągnęłam go za sobą po­wracając do śmiertelnego ciała; choć raz jego balast przyniósł jakąś korzyść. Stanowił ratunek.

Wniknęłam z powrotem w ludzką powłokę i otwo­rzyłam oczy, by ujrzeć Gallana, który klęczał tam, gdzie wcześniej, kiwając się przy tym.

Rozpływał się.

- Zanadto się zbliżyłem - odezwał się. - Pomóż mi, Cassiel.

- Luis! - Chwyciłam Gallana za ramię, ale wydało mi się ono bardziej mgłą niż ciałem, a moje palce zagłę­biły się w ohydną wilgoć.

Luis robił, co mógł, ale kiedy wyciągnął ręce, przeszły one na wylot przez postać dżinna, pozostawiając za sobą dymiące smugi. W oczach Gallana czaiła się rozpacz; z jego otwartych ust nie dobywał się teraz żaden dźwięk.

Wpadł w potrzask w sferze eterycznej, a jego widzial­na powłoka zanikała.

Rozpraszała się.

Ginęła.

Złapałam Luisa za rękę i oboje podążyliśmy do sfe­ry eterycznej, usiłując wytropić istotę Gallana, jednak ciemność dezorientowała mnie, szeptała do mnie, ku­sząc i kołysząc w nurcie dziwnych prądów.

Usłyszałam krzyki, a wrzaski dżinna nie są przezna­czone dla ludzkich uszu. Powróciłam do ciała, a po chwi­li Luis zrobił to samo.

Trzymał mnie w ramionach. Drżałam.

- To coś pożera dżinny - powiedziałam oszołomio­na. - Pochłonęło Gallana. Zniszczyło.

To był tamten głos, perłowokościanego jin i roślinne­go jang. Znajdowały się w tym dzieci, na których żero­wał ten stwór, bezgranicznie wygłodniały, żądny władzy i bezkresnych zniszczeń.

To ona, podszeptywał mi tkwiący we mnie dżinn. Nie to, ani nie ono. Ona. Wiesz, kim ona jest.

Była mi znana, ponieważ kiedyś, bardzo dawno te­mu, miałam ją zgładzić.

I sądziłam, że wtedy ją zabiłam.

- Perła - wyszeptałam. - To Perła.

Zemdlałam w ramionach Luisa, gdy otoczyła mnie ciemność.

Kiedy się przebudziłam, leżałam w łóżku, nakryta po­ścielą i kocem. Pomimo takiego ciepłego okrycia czułam chłód i pustkę. Pokój wydawał się bardzo cichy, choć słysza­łam dochodzące zza ściany stłumione głosy. Pomyślałam, że dobiegają z sąsiedniego pokoju. Luis ułożył mnie w łóżku, a teraz rozmawiał z innymi w przyległym pomieszczeniu.

Ubrałam się w swoje poplamione skórzane ciuchy i weszłam tam bez pukania. Na mój widok Luis przerwał rozmowę, prowadzoną z trzema osobami, dwoma męż­czyznami i kobietą. Okazała się nią co mnie zdziwiło, Greta, Strażniczka Ognia z Albuquerque. Pozostałych nie znałam, jednak ich nikłe aury podpowiadały mi, że to ludzie należący do Ma'atów, a nie Strażnicy.

- Cassiel. - W oczach Luisa dostrzegłam ciepło, ale i rezerwę. - Jak się masz?

Nie odpowiadając, usiadłam na łóżku. Nie wiedziałam, jak się mam. Nie byłam nawet pewną czy kiedykolwiek to ustalę. Po chwili niezręcznego milczenia Greta powiedziała:

- Przeprowadziliśmy kilka lotów zwiadowczych nad obozowiskiem. Problem w tym, że nie wykryliśmy tam żadnej instalacji. W każdym razie niczego, co odpowia­dałoby temu, co opisaliście.

Miała wywołane zdjęcia, które rozłożyła na stole. Widniały na nich ruiny starych zabudowań gospodar­czych; żadnych nowoczesnych budynków, ogrodzeń, murów, domów.

Nie było też perłowokościanego gmachu, tego wcie­lenia energii jin i jang.

Ani śladu obozowiska.

- Wciąż zajmujemy się organizowaniem zespołu na ziemnego, który przeczesałby ten teren. Luis... czy to możliwe, żebyś miał jakieś, no, nie wiem, jakieś przywi­dzenia? Że wy oboje...

- Nie - odpowiedziałam za niego. - To wykluczone. Luis nie był tego aż tak pewien i wydawał się dość poruszony tą sugestią.

- Cassiel, oni nafaszerowali mnie narkotykami. Ciebie też mogli jakoś naszprycować. Może to, co wi­dzieliśmy...

- To, co widzieliśmy - wpadłam mu w słowo - by­ło realne. Obozowisko istniało naprawdę. Strzelano do nas z ostrej amunicji. Uratowaliśmy prawdziwe dziecko, Luis. To nie złudzenie.

- W takim razie gdzie to jest? - spytał jeden z Ma'atów i postukał palcem w zdjęcia. - Gdzie to się podziało?

Wzięłam głęboki wdech i powoli wypuściłam powie­trze z płuc.

- Luis, muszę z tobą porozmawiać. W cztery oczy. Greta i Ma'atowie wymienili spojrzenia, a potem wzruszyli ramionami. Luis odprowadził ich przez otwar­te drzwi do mojego pokoju i zamknął je za nimi, a potem odwrócił się i popatrzył wprost na mnie.

Minęła chwila, zanim się odezwałam, bo wiedziałam, że gdy wreszcie to zrobię, już nie będzie spoglądał na mnie tak miło.

- Muszę ci wyjaśnić, jak się tu znalazłam - zaczę­łam. - Muszę wytłumaczyć, dlaczego Ashan mnie wyrzu­cił. A to, co usłyszysz, ci się nie spodoba.

Skinął głową i usiadł na krześle.

- Dawno temu jako pierwszy dżinn popełniłam mor­derstwo - podjęłam. Te słowa mroziły mi usta jak lód. - Zabiłam innego dżinna. Ona, ten dżinn, miała na imię Perła Wiem, pomyślisz, że bywamy bezwzględni, ale jeste­śmy stróżami Matki i obowiązują nas pewne ograniczenia. Tymczasem Perła... nie uznawała żadnych ograniczeń.

Luis pochylił się nieco do przodu, skupiony na mo­ich słowach.

- I co się stało?

- Przez długi okres, jak wiesz, byliśmy pierwszymi dziećmi Ziemi. Przez tak wiele niezliczonych tysiącleci, że nie potrafiłbyś sobie tego nawet wyobrazić. Życie się zmieniało, ewoluowało; nie zwracaliśmy na to większej uwagi. Różne gatunki istot powstawały i ginęły... a po­tem pojawił się jeszcze jeden. Obdarzony świadomością, intelektem i zrozumieniem. - Wytrzymałam jego spojrze­nie wbite we mnie. - Nie chodzi o ludzkość w dzisiejszym sensie. Mówię o jej wcześniejszej wersji, bardziej pokojowo usposobionej.

Luis zwilżył językiem wargi.

- Co takiego zrobiłaś?

- Ja nie zrobiłam nic - odpowiedziałam. - Ale Perła uznała tamtych ludzi za niebezpiecznych. Zniszczyła ich. Zmiotła ich z powierzchni ziemi i wyniszczyła. Dżinny popełniały różne zbrodnie, ale taka nie miała na wet do tamtej pory swojej nazwy... Nie chodziło o rzeź, jakiej dopuściła się Perła, tylko o to, co później stało się z nią samą.

Czekał w milczeniu, podczas gdy ja zbierałam szyb­ko myśli.

- Ona... oszalała - odezwałam się w końcu. - Porobiła dziury w materii wszechświata wokół nas, które nigdy nie powinny powstać, i nie zatkała ich. Stała się... inna. Obca nam. Ashan kazał mi ją zgładzić. Zrozum, wtedy po raz pierwszy w naszych dziejach jakiś dżinn zabił innego. - Odwróciłam wzrok. - Nie broniła się, bo wcale się nie spodziewała że ją zaatakuję. To był precedens.

Luis ściągnął brwi.

- Mnie chodzi o czasy obecne. Nie o to, co było kiedyś.

- Sytuacja się powtarza - powiedziałam. - Zniszczyłam ją. Sądziłam, że usunęłam ją z tego świata ale coś po niej musiało pozostać. Jakieś nasienie, jakieś myśli, wspomnie­nia... I to coś rosło w sekrecie, w cieniu, razem z nowym rodzajem ludzkości, jaki się narodził. A teraz tu jest. Perła jest tutaj. Czerpie swoją moc z ludzi, ale jej głód dżinnów jest nienasycony. Ona ich zniszczy. Zgładzi nas. To, co stało się z Gallanem, przydarzy się po kolei wszystkim dżinnom. Zostaną tam ściągnięci i zlikwidowani.

Luis przełknął ślinę.

- Dlaczego Ashan cię wygnał, Cassiel? Patrzyliśmy sobie w oczy. Ta chwila musiała nadejść.

Lękałam się jej, a teraz w końcu nadeszła.

- Ashan musiał się dowiedzieć, że Perła się rozrasta - odparłam. - Musiał wiedzieć, że jedyny sposób, by ją powstrzymać, to odebrać jej źródło mocy. - Twarz Luisa powoli bladła. - Rozkazał mi pozabijać wszystkich ludzi, ale nie wyjaśnił dlaczego.

Ashan nigdy się nie tłumaczył. Wcześniej nie mu­siał. Nie przejrzałam jego myśli i zamiarów, gdyż w prze­ciwnym razie mogłabym udzielić mu innej odpowiedzi. Przypuszczałam, że Ashana poniosły duma i arogancja; że kierowała nim nienawiść do Strażników.

- Miał rację - dodałam bardzo cicho. Luis pokręcił głową.

- Nie. Możemy to zwalczyć. Możemy znaleźć spo­sób na podjęcie z tym walki. Musimy to zrobić.

Łzy zapłonęły mi w oczach - łzy gniewu, hańby i strachu.

- Ashan skazał mnie na ludzkie ciało, żebym zrozu­miała, co nam grozi. Żebym pogodziła się z nieuchron­nym. I teraz już rozumiem. Teraz wiem.

Luis podniósł się z krzesła i podszedł do mniej tak prędko, że nie zdążyłam zareagować. Przydusił mnie do ściany, chwytając dłońmi przeguby moich dłoni i przyci­skając je do twardej powierzchni.

- Nie - powiedział. Przytknął swoje spocone, roz­grzane czoło do mojego. - Nie, nie wolno ci w to wierzyć. Możemy to pokonać, możemy. Musimy odszukać tamte dzieci. Uratować Ibby. Zapobiec temu wszystkiemu.

- Ale jak?

- Nie wiem! Trzeba spróbować!

Zaklinał mnie; nie tylko słowami, ale i poprzez kon­takt naszych ciał, za sprawą tego pierwotnego, niewypo­wiedzianego ciepła, które nas łączyło. Mocy, która prze­pływała z jego ciała do mojego.

- Proszę cię - mówił. - Cassiel. Musi się znaleźć ja­kieś inne wyjście.

Chciałam w to uwierzyć.

- Moja rasa ma wyginąć - przypomniałam. - A ty mnie prosisz, żebym stanęła u waszego boku i dopuściła do tego.

Proszę, żebyś znalazła jakieś inne rozwiązanie. Wyszarpnęłam się gwałtownie z jego uścisku, wzru­szając ramionami, ale nie odsuwałam się od niego.

- Możesz mnie powstrzymać - rzekłam. - Wystarczy mnie zabić.

To nim wstrząsnęło i cofnął się o krok.

- Co takiego?

- Możecie mnie zgładzić. W ludzkim ciele jestem podatna na śmierć. Jeśli stanę się na nowo dżinnem, kiedy Ashan odda mi moce, nie zdołacie mnie już powstrzy­mać. Przecież o tym wiesz. - Otarłam łzy z twarzy. - Jeżeli chcesz mnie powstrzymać, zabij mnie. Jeśli nie...

Rzucił się naprzód i ujął w dłonie moją głowę, ale je­śli nawet chciał mnie skrzywdzić, to w ostatniej chwili jego dotyk stał się delikatny.

- Znajdziemy sposób - powiedział. - Cassiel, znaj­dziemy jakiś sposób.

Jednak póki żyłam, stanowiłam zagrożenie nie tylko dla niego i Isabel, ale dla każdego człowieka który oddy­cha. Nigdy nie przypuszczałam, że do tego dojdzie.

Nigdy nie wyobrażałam sobie, że Perła przetrwa, by na nowo sprowadzić mrok.

- Tak - szepnęłam. - Znajdziemy jakiś sposób.

A w razie konieczności po raz ostatni dokonam za­bójstwa na rozkaz Ashana. On to wiedział... Ale najgor­sze było to, i przerażało mnie nawet jako dżinna, że za dobrze znałam Ashana, by sądzić, iż jego plany ograni­czały się tylko do mnie.

Byli i inni, którzy w odpowiednim czasie mogli speł­nić jego życzenia.

Ludzkość miała więcej wrogów, nie tylko mnie.

Perlą przeniosła gdzieś Ranczo i zniszczyła wszyst­ko, czego nie potrzebowała... także swoich wyznawców. Zabrała dzieci, lecz pozostawiła zwłoki dorosłych, któ­rych ciała zalegały w okolicy. Nie było już śladu po obo­zie, murach, budynkach. Zniszczyła wszystko.

Brutalna skuteczność, z jaką to uczyniła, wręcz szo­kowała.

Stałam pośród suchych, szumiących traw, gdy Ma'atowie zwozili martwe ciała i wiedziałam, że ona gdzieś się ukrywa. Gromadzi siły. Wznosi dla siebie nową fortecę.

I czeka.

- Wiem, że możesz mnie usłyszeć - szepnęłam do wiatru i trawy. - Wiem, kim jesteś, Perło. I się nie poddam.

Na to dobiegł mnie śmiech miliona drwiących głosów:

Doprowadzisz do zagłady tego świata, aby mnie po­wstrzymać, niszczycielko tego, co wieczyste? Popełnisz grzech wypędzenia mnie i przy okazji zniszczenia samej siebie?

Znajdziemy jakiś inny sposób, wróciły do mnie sło­wa Luisa. Teraz to on był dla mnie kimś realnym, z krwi i kości, i po prostu nie mogłam go zgładzić. I tak straci­łam już zbyt wiele.

Cassiel, odezwało się szeptem milion głosów ofiar Perły. Ty strąciłaś już wszystko. Tylko jeszcze o tym nie wiesz.

Przełknęłam ślinę.

- Dopadnę cię.

No, proszę, śmiało, wyszeptała. Chodź, moja siostro, moja zabójczym. Tęsknię za twoim dotykiem.

Drgnęłam, kiedy dłoń Luisa znalazła się na moim ra­mieniu. Wziął mnie znowu w ciepłe ramiona.

- Nic tu nie ma - powiedział. - Prawda?

- Zabrała dzieci ze sobą.

- Potrafisz je wytropić? - Uniósł mi podbródek, abym spojrzała mu prosto w oczy. - Cassiel, co mamy teraz zrobić?

Zginąć, głos Perły rozległ się szeptem wśród traw.

- Nie poddamy się - odrzekłam. - Znajdziemy jakiś sposób.

Luis objął mnie i odprowadził do dżipa.

Droga powrotna do Albuquerque dłużyła się i mia­łam dużo czasu na przemyślenia.

Isabel.

Ważył się los sześciu miliardów ludzi, ale tylko dwoje z nich liczyło się dla mnie w tamtej chwili: Luis i Isabel.

Znajdę jakiś sposób.

Ciąg dalszy nastąpi...




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Caine Rachel Czas Wygnania 01 Wyklęta
Caine Rachel Czas wygnania 02 Nieznana
Caine Rachel Czas Wygnania 02 Nieznana
Caine Rachel Wampiry z Morganville 01 Przeklęty dom
Caine Rachel Wampiry z Morganville 01 Przeklęty dom
PPP2 Um o prace na czas nieokresl 01 , Umowa_o_prace_na_czas_nieokreslony
PPP3 Um o prace na czas okresl 01 , Umowa_o_prace_na_czas_okreslony
Caine Rachel Wampiry z Morganville 02 Bal umarłych dziewczyn
Caine Rachel Wampiry z Morganville 04 Maskarada szaleńców
Caine Rachel Wampiry z Morganville 05 Pan ciemnosci
Caine Rachel Wampiry z Morganville 3 Nocna aleja
Caine Rachel Wampiry z Morganville 10 Pojedynek
Hawthorne Rachel Strażnicy Nocy 01 Blask księżyca
Caine Rachel Wampiry z Morganville 5 Pan złych rządów [rozdz 7]
Caine Rachel Wampiry z Morganville 3 Nocna aleja [roz 1 8]
Caine Rachel Wampiry z Morganville 5 Pan złych rządów [rozdz 4]
Caine Rachel Wampiry z Morganville 1 Przeklęty dom
Caine Rachel Wampiry z Morganville 04 Maskarada Szaleńców
Caine Rachel Wampiry z Morganville 08 Pocałunek Śmierci 2

więcej podobnych podstron