Caine Rachel Czas Wygnania 02 Nieznana

background image

RACHEL CAINE

NIEZNANA

Przekład

Małgorzata Samborska

Ewa Ratajczak

background image

To, co odeszło w przeszłość.

Mam na imię Cassiel, kiedyś byłam dżinnem, istotą równie odwieczną, jak Ziemia,

wspieraną jej mocą. Niewiele dbałam o małe zabiegane ludzkie istoty, zajęte swoimi

nieważnymi sprawami.

Wszystko się zmieniło. Teraz ja jestem małą, zabieganą ludzką istotą. W każdym

razie, jeśli chodzi o postać. Sprzeciwiłam się Ashanowi, przywódcy prawdziwych dżinnów.

Teraz mogę się utrzymać przy życiu tylko dzięki życzliwości Strażników - ludzi, którzy

nadzorują oddziaływanie otaczających nas żywiołów, takich jak wiatr i ogień. Strażnik, z

którym się związałam, Luis Rocha, rozporządza mocami żywej Ziemi.

W swoim krótkim życiu w ludzkiej postaci popełniłam wiele błędów. Złożyłam

obietnice, których nie mogłam dotrzymać. Utraciłam tych, których nauczyłam się kochać. Nie

pozwolę, aby to się powtórzyło. Nawet jeśli intuicja mi podpowiada, że będę musiała to

zrobić.

background image

1.

Tyle zaginionych dzieci.

Patrzyły na mnie z plakatów i ulotek przymocowanych pinezkami do długiej tablicy

wiszącej na wprost rzędu krzeseł - smutny przegląd jeszcze smutniejszych przypadków.

Kilka małych dziewczynek o kasztanowych włosach i nieśmiałym uśmiechu

spoglądało na mnie ze ściany, lecz nie było wśród nich Isabel Rochy. Trochę mnie to

pocieszyło. Znajdę cię, przyrzekłam jej tak, jak przyrzekałam codziennie. Przysięgam na

dusze twojej matki i ojca, znajdę cię.

Pozwoliłam, aby jej rodziców zamordowano. Nie dopuszczę, aby Isabel podzieliła ich

los.

Siedziałam obok Luisa Rochy w holu biurowca FBI. Wyjaśnił mi dokładnie, dlaczego

w tym miejscu nie mogę pod żadnym pozorem sprawić mu kłopotów. Nie potrafiłam

zrozumieć, czym ten właśnie hol różni się od innych holi w Albuquerque, ale zgodziłam się z

Luisem, choć nie bez irytacji.

Luis nie miał ochoty ze mną dyskutować.

- Zrób to! - warknął, a potem zapadł w ponure, niespokojne milczenie. Patrzyłam, jak

krąży przede mną, a gdy ogarnął mrocznym spojrzeniem ścianę z fotografiami, na jego twarzy

pojawiły się napięcie i odraza. Zatrzymał się. Zmarszczył brwi. Wskazał palcem ulotkę.

- To syn Bena Hessiona. Ben jest Strażnikiem Ognia. Skinęłam głową, ale wątpię, czy

to zauważył. Opuścił palec i zacisnął dłonie w pięści, co uwydatniło wytatuowane na jego

ramionach, wijące się w górę języki ognia. Raz jeszcze zastanawiałam się nad jego wyborem.

Luis Rocha panował nad Ziemią, nie nad Ogniem. Był w tym podobny do Manny'ego, choć

jego moc wielokrotnie przewyższała możliwości brata.

Manny był moim partnerem - Strażnikiem. Przydzieliły mi go najwyższe władze jego

organizacji. Miał mnie nauczyć żyć w ludzkiej postaci i pożytecznie wykorzystywać moce, bo

wciąż je miałam, choć nie zostało ich wiele w porównaniu z tymi, którymi mnie obdarzono

jako dżinna. Miałam także zostać samodzielną Strażniczką. Manny okazał się miłym,

cierpliwym człowiekiem, który był gotów poświęcić siebie, aby utrzymać mnie przy życiu.

A ja pozwoliłam mu umrzeć. Teraz opieka nade mną spadła na barki Luisa. Nie

mogłam dopuścić, aby sytuacja się powtórzyła.

Z pokoju wyszedł znużony mężczyzna w pogniecionym garniturze i przywołał nas

gestem. Gdy uniósł rękę, odchyliła się poła marynarki, odsłaniając kolbę broni w kaburze

przypiętej do paska. Na chwilę przeniknął mnie chłód, zjawiło się niechciane wspomnienie,

background image

ogarnęło mnie uczucie zaskoczenia i wściekłości, znów widziałam, jak kule trafiają

Manny'ego i Angelę...

Nie mam ochoty wracać do tych wspomnień.

Wyraz mojej twarzy lub postawa musiały się nagle zmienić, bo mężczyzna

natychmiast zaczął zachowywać się inaczej. Spojrzał na mnie uważnie, przysunął rękę do

ciała. Bliżej broni.

Zerknęłam w bok, na Luisa.

- On ma broń - stwierdziłam.

- Jest z FBI - odparł i skrzyżował ramiona na piersi. - Musi ją nosić. Dla niego to

narzędzie pracy.

- To mi się nie podoba - powiedziałam. Wzruszyłam ramionami.

- Taki układ. Człowiek z FBI nie odrywał ode mnie oczu, jakby moje słowa go

zaniepokoiły. Przeniósł spojrzenie na Luisa.

- Luis Rocha? Luis przytaknął i podszedł do niego. Wstałam i ruszyłam za nim.

- To Cassiel - przedstawił mnie. - Być może o niej słyszałeś.

- Słyszałem - potwierdził człowiek z FBI. - Nie chciałem w to uwierzyć. Chyba jednak

nie żartowali. - Kiwnął mi głową. Nie było to powitanie, jedynie potwierdzenie mojego

istnienia. Dokładnie powtórzyłam jego gest. - Wejdźcie - poprosił. - Nie chcę rozmawiać na

korytarzu.

Spojrzał w prawo, potem w lewo, jakby ktoś mógłby nas słyszeć. Nikogo jednak nie

było w pobliżu oprócz milczącej, smutnej ściany z fotografiami. Luis pierwszy ruszył w

stronę gabinetu.

Zatrzymałam się na chwilę. Znów skrzyżowałam spojrzenia z agentem FBI. Był

wysoki, choć zaledwie dwa, trzy centymetry wyższy ode mnie, chudy i żylasty. Miał nijaką,

spokojną twarz i ciemne, dziwnie puste spojrzenie, jakby próbował ukryć przede mną

wszystko, czego nie powinnam zobaczyć. Ubrany był również bez wyrazu - w zwyczajną

koszulę, ciemny garnitur oraz krawat.

- Do środka - powtórzył. - Proszę.

Wyczuwałam w nim jakąś głęboką ukrytą odmienność, której nie potrafiłam

wytłumaczyć. W końcu zrozumiałam, gdy zatrzasnął za mną drzwi, zamykając nas troje w

zwyczajnym ciasnym pomieszczeniu ze ścianą z przyciemnionego szkła. Odwróciłam się do

niego.

- Jesteś Strażnikiem - stwierdziłam.

- W ukryciu - przyznał. - Dobrze mieć kilku naszych w różnych agencjach

background image

zbierających dane wywiadowcze. Dzięki temu mamy najświeższe wiadomości. Pierwszy raz

jednak skontaktowano się ze mną bezpośrednio. - Znów, na krótko, zwrócił na mnie

spojrzenie. - I pierwszy raz spotykam się bezpośrednio z dżinnem.

- Nie spotkałeś go jeszcze - wtrąciłam. - Już nie jestem dżinnem. Te słowa wciąż

bolały.

- Nie jesteś też człowiekiem, przynajmniej według mojej definicji człowieczeństwa.

Wystarczająco jednak przypominasz człowieka, żeby wzbudzić zainteresowanie władz -

stwierdził i wskazał gestem krzesła stojące po drugiej stronie zwyczajnego biurka. Sam usiadł

w zniszczonym fotelu. - Dlaczego przyszliście do mnie?

- Bo FBI prowadzi śledztwo w sprawie zaginionych dzieci. A nam właśnie zaginęło

dziecko - dokończyłam.

- Wam - powtórzył z wolna. - Wam dwojgu. Luis odchrząknął i opierając łokcie na

kolanach, pochylił się do przodu.

- Tak, zaginiona dziewczynka to moja bratanica. Cassiel jest zainteresowaną stroną. I

moją partnerką. - Przerwał na chwilę, a potem dodał: - Nie w tym sensie, rozumiemy się?

- W porządku - powiedział człowiek z FBI z kamiennym wyrazem twarzy. Na

tabliczce stojącej na jego biurku było napisane: „Agent specjalny Ben Turner”. - Powiedzcie

wszystko, co wiecie.

Pozwoliłam Luisowi mówić to, co uważał za stosowne, o porwaniu niedawno

osieroconej bratanicy. Opowiedział o naszym pościgu, o odkryciu, że porywane są dzieci

Strażników i w ukrytym miejscu poddawane treningowi.

Turner nie przerywał. Ani razu. Słuchał, prawie nie mrugając, a kiedy Luis w końcu

przerwał, wreszcie się odezwał:

- O kim właściwie mówisz? Jaki ten ktoś ma cel? Luis spojrzał na mnie.

- Przewodzi im... Ona kiedyś była dżinnem - powiedziałam. - Można ją nazywać

Perłą. Ona... jest niezwykle niebezpieczna. Szalona. Wydaje mi się, że dzieci, cała ludzkość,

nie mają dla niej znaczenia. Stawia sobie bardziej dalekosiężne cele.

- Dalekosiężne - powtórzył Turner i pokręcił głową. - To przekracza moje

kompetencje. Niech dżinny ją powstrzymają.

- Nie mogą - odparłam. - I tego nie zrobią. Znalazła dostateczne poparcie w tym

świecie. Zniszczy każdego dżinna, który zanadto się do niej zbliży. Jestem przekonana, że

pragnie zgładzić wszystkie dżinny i zastąpić je w uczuciach Matki. Z radością przyjmie

otwartą wojnę. Dlatego Ashan rozkazał mi usunąć źródło jej mocy.

Turner uniósł brwi.

background image

- To chyba niezły plan. Co jest źródłem jej mocy?

- Wy. Ludzkość. Jak pan ocenia teraz ten plan? - Poczekałam chwilę w milczeniu. -

Odmówiłam. Turner powoli usiadł na fotelu. Nie odrywał ode mnie oczu, a potem zerknął na

Luisa.

- Mam potraktować to poważnie?

- Jak przypadek raka - stwierdził Luis. - To dla niej nadal podstawowe rozwiązanie,

jeśli nie opanujemy sytuacji i nie znajdziemy sposobu powstrzymania Perły.

- To jeszcze bardziej przekracza moje kompetencje - wymruczał Turner, kręcąc głową.

- Nawiązaliście kontakt z kwaterą główną? Z Lewisem?

Wszyscy znali Lewisa Orwella, przywódcę organizacji Strażników. Podobnie wszyscy

zakładali, że Lewis ma magiczną różdżkę. Wystarczy go poprosić, aby uzyskać pożądany

rezultat. Bzdury! Być może Lewis dysponował wyjątkową mocą, ale był tylko człowiekiem.

Sprawa przekraczała nie tylko jego możliwości, lecz także możliwości wszystkich

Strażników. Tak, Perła wykorzystała ich, ale nie interesowali jej, być może jedynie jako

środek nacisku służący do skierowania świata na wybraną przez nią drogę.

- Nie można się skontaktować z większością Strażników wysokiego rzędu, także z

Orwellem - przyznał Luis. - Tam nie znajdziemy odpowiedzi. Musimy sami poszukać

rozwiązania, a to znaczy, że trzeba coś wymyślić. Po to tu jestem.

Im dłużej trwała rozmowa, tym bardziej Turner sprawiał wrażenie zaniepokojonego.

- Jeśli twoja bratanica trafiła do systemu jako zaginione lub porwane dziecko, to już

zajmują się nią wszystkie struktury FBI i lokalne służby porządkowe.

- Zajmij się nią sam - zaproponował Luis. - Jesteś Strażnikiem. Chodzi o dzieci

Strażników. Dam ci listę zaginionych dzieci, które udało nam się zidentyfikować, ale może

być ich dużo więcej. O wiele więcej. Jeśli przebywały w rodzinach zastępczych lub zostały

osierocone, to nikt nie będzie ich szukał. Jest jeszcze coś. Przynajmniej w jednym, znanym

nam przypadku, któreś z rodziców brało udział w porwaniu. Oni rekrutują fanatyków i to z

dużym powodzeniem. Wyobraź sobie terrorystów obdarzonych mocami Strażników.

- Chryste - wyszeptał Turner i przymknął oczy. - Nie macie pojęcia, jak się pociłem

nocami ze strachu przez ostatnich dziesięć lat, myśląc właśnie o czymś takim.

Przygotowywaliśmy różne plany awaryjne, ale wątpię, aby coś pomogły w obecnej sytuacji.

Na nic się nie zdadzą w przypadku tak poważnego zagrożenia. - Znowu popatrzył na mnie

uważnie i zapytał: - Co możesz mi powiedzieć o ich organizacji?

- Dobrze uzbrojona. W każdym razie paramilitarna. Werbują Strażników, którzy się

zbuntowali i odeszli. Możliwe też, że sztucznie zwiększyli moce ludzi, których dar był zbyt

background image

mały, aby zostali Strażnikami.

- Tak jak Ma'atowie.

Skinęłam głową. Ma'atowie tworzyli osobną organizację, cień organizacji Strażników.

Należeli do niej ludzie, u których wykryto ślady uśpionej mocy, lecz była ona zbyt słaba, aby

przeszkolono ich na Strażników. Uznano również, że nie są oni niebezpieczni, dlatego nie

poddawano ich typowej procedurze stosowanej u odrzuconych, to znaczy zabiegowi

chirurgicznemu usunięcia mocy przeprowadzanemu na mózgu. Ma'atowie odkryli, że można

łączyć moce kilku osób, zwłaszcza jeśli włączy się w to jakiś dżinn, aby przywrócić

równowagę siły Ziemi. Strażnicy bardzo często zapominali utrzymywać te siły we

właściwych proporcjach.

W pewnym sensie Ma'atowie zajmowali się konserwacją otaczającego nas

nadprzyrodzonego świata. Zawsze miałam dla nich szacunek za ich wysiłki. Niewielki, czyli

taki sam, jakim obdarzałam wszelkie ludzkie działania.

- To następny punkt na naszej liście - powiedział Luis. - Chcemy odwiedzić ich

przywódców. Zobaczymy, czy uda się zorganizować większe siły do rozwiązania tej sprawy.

Turner wzruszył ramionami.

- Życzę powodzenia. Powiem wam, co zrobię. Wezmę od was listę. Zacznę szukać

informacji. Sprawdzę, czy istnieją jakieś powiązania między zaginionymi dziećmi. Jeśli macie

rację, to może ich być o wiele więcej, niż FBI namierzyło do tej pory. Jak bardzo mam się w

to zaangażować?

- Bardzo i szybko - stwierdził Luis. Wstał i wyciągnął rękę na pożegnanie. - Jeśli ta

sprawa ma się pomyślnie zakończyć, będzie nam potrzebne wszelkie wsparcie.

Turner znów zerknął w moją stronę. Wiedziałam, co mu przeleciało przez głowę. Nie

dlatego, że czytałam jego myśli, lecz dlatego, że rozumiałam obawy.

- Nie - odpowiedziałam na niezadane pytanie. - Luis nie może mnie powstrzymać w

chwili, gdy postanowię wykonać rozkaz Ashana i zgładzić waszą rasę. Nikt mnie nie

powstrzyma. Wystarczy, że to zrobię, a odzyskam swoje dawne moce dżinna. Tak brzmiała

umowa. Nikt nie mógłby mnie powstrzymać, być może oprócz wroga, którego najbardziej się

obawialiśmy. Perły.

Turner nie próbował skomentować moich słów.

- Sprawa twojej bratanicy będzie dla mnie najważniejsza - obiecał i wyprowadził nas

ze swojego gabinetu. Ruszyłam korytarzem za Luisem w stronę wind, mijając po drodze

milczące, zapadające w pamięć fotografie. Nacisnął guzik, ale ja poszłam dalej, w stronę

tabliczki wskazującej wejście na klatkę schodową. Westchnął i ruszył za mną.

background image

- Powinniśmy porozmawiać o twojej klaustrofobii.

- Nie cierpię na klaustrofobię - odparłam. - Nic nie obchodzą mnie ciasne

pomieszczenia, poruszające się dzięki cienkim kablom i pomysłom inżynierów Takimi

klitkami bez trudu mogą zawładnąć moi wrogowie.

Drzwi trzasnęły i zamknęły się za jego plecami. Odgrodziły nas od świata w cichej,

chłodnej klatce schodowej. Odwróciłam się do niego. Staliśmy na szerokim, betonowym

półpiętrze.

Wyglądał trochę inaczej niż przy naszym pierwszym spotkaniu. Silny i szczupły, o

skórze barwy karmelu i zagadkowym spojrzeniu ciemnych oczu. Trochę za długie włosy

okalały ostro zarysowaną twarz. Wytatuowane na muskularnych ramionach płomienie

migotały niewyraźnie w przyćmionym świetle.

- Jak myślisz, pomoże? - zapytałam. Luis wzruszył ramionami.

- Nie mam bladego pojęcia. Ale musimy pociągnąć za wszystkie sznurki, do których

możemy dosięgnąć.

- A jeśli pracuje dla Perły i jej ludzi?

- Wtedy się dowiedzą, że poważnie traktujemy tę sprawę. Nie sądzę, aby to było coś

złego. Już się przekonali, że nie zamierzamy zrezygnować. Niech wie, że jeśli będziemy

zmuszeni, zastosujemy drastyczne środki, aby ją powstrzymać.

Tylko że Luis w to nie wierzył. W głębi ducha nie wierzył, że mogłabym porzucić

ludzką postać i jako dżinn zgładzić ludzkość.

Luis w ogóle mnie nie znał.

- A więc jedziemy do Ma'atów - powiedziałam i zeszłam kilka stopni w dół. Czekało

nas jeszcze sześć pięter. - Samolotem?

- Tak będzie szybciej - odparł. - Mam nadzieję, że dziś nikt nie spróbuje nas zabić.

- To byłaby pewna odmiana. A tak naprawdę podejrzewałam, że ktoś podejmie próbę

zabicia nas, może nawet w ciasnej klatce schodowej z betonu i stali. Ale bez przeszkód

dotarliśmy do wyjścia na parterze i znaleźliśmy się w otwartym holu.

Przy kontuarze ochrony zwróciliśmy identyfikatory, minęliśmy ciężkie opancerzone

drzwi i wyszliśmy na popołudniowe słońce Albuquerque. W suchym powietrzu unosiły się

zapach palonego w kominkach aromatycznego jadłoszynu, ostra woń sosny oraz tłusty,

wszechobecny smród spalin. Nad naszymi głowami wzbijał się w niebo odrzutowiec,

pomalowany na niebiesko i pomarańczowo, zostawiając za sobą smugę.

Ruszyliśmy do odległego parkingu, na którym zostawiliśmy dużą furgonetkę Luisa -

czarną, z krzykliwymi plamami kolorowych płomieni z obu stron karoserii. Właśnie oddał ją

background image

do umycia i woskowania, więc lśniła w słońcu jak heban. Zatęskniłam za swoim motocyklem,

który z niechęcią zostawiłam. Wolałam prostotę i swobodę tego środka transportu od

zamkniętej przestrzeni ciasnego metalowego pudła. Na szczęście okna dało się opuścić i

chociaż zrobiło się chłodniej, jeszcze nie było zimno.

Już wkrótce miało się ochłodzić.

Zanim dotarliśmy do samochodu, drogę zastąpiło nam dwóch ludzi - wysoki i dobrze

zbudowany oraz niższy z ciemniejszą cerą. Wyciągnęli w naszą stronę czarne skórzane

pochewki ze złoconymi odznakami identyfikacyjnymi.

Policja.

Zerknęłam spod oka na Luisa, gdy oboje się zatrzymaliśmy. Wiedział, o co pytam:

podporządkować się czy walczyć i uciec? Przedstawiciele władz nie robili na mnie wrażenia,

choć zdawałam sobie sprawę, że mogą utrudnić mi zdolność działania w już i tak

skomplikowanych okolicznościach ludzkiej egzystencji. Więzienie byłoby mi nie na rękę.

Luis pokazał mi gestem dłoni, żebym zaczekała. Byłam gotowa wykonywać jego

polecenia.

- Detektywi - powiedział i skinął głową w stronę obu mężczyzn. - Czym możemy

służyć?

- Możesz ruszyć tyłek i odwrócić się w stronę furgonetki - odezwał się niższy. -

Oprzeć się łapami o maskę. Stopy szeroko. Ty też, Różowiutka.

Domyśliłam się, że chodzi mu o wyblakły kolor różowej farby, jaki wciąż pozostał na

moich jasnych włosach. Jeszcze nie podjęłam decyzji, czy mam się jej do końca pozbyć, czy

ufarbować od nowa na gorący odcień purpury. Odnosił się do mnie z taką pogardą, że miałam

ochotę odwrócić się i zamienić jego włosy w płonące różowe ognisko.

Być może dosłownie.

Postąpiłam inaczej, uśmiechnęłam się i tak jak Luis położyłam dłonie na chłodnej,

gładkiej powierzchni maski i rozsunęłam stopy na szerokość ramion. Niższy z detektywów

stanął za moimi plecami, żeby mnie obszukać.

- Nie lubię, kiedy ktoś mnie dotyka - uprzedziłam cicho.

- Ona nie żartuje - wtrącił Luis. - Lepiej jej nie drażnić.

- Muszę was obmacać, czy nie macie broni - powiedział detektyw. - Jeśli się będziesz

opierać, złapię cię za ten chudy albinoski tyłek i zaciągnę do więzienia okręgowego. Czy to

jasne?

- Rany, człowieku. - Luis westchnął. - Skończ z tym wreszcie, dobrze? Sądziłam, że

Luis mówi raczej do mnie niż do detektywa. Nie byłam pewna, czego po mnie oczekuje, ale

background image

domyśliłam się, że chce, żebym nic nie robiła, gdyż patrzył na mnie długo i uporczywie.

Dlatego, z ogromnym niesmakiem, pozwoliłam, żeby obcy położył na mnie ręce,

przesunął nimi wzdłuż ciału, po plecach, w dół, po nogach i do góry między nogami.

Spokojnie, powtarzałam sobie. Zachowaj spokój. Okazało się to o wiele trudniejsze, niż

przewidywałam. Ale nie odrywałam spojrzenia od ciemnych oczu Luisa i dzięki temu do

pewnego stopnia zachowałam panowanie nad sobą. Detektyw zrobił krok do tyłu. - Jest

czysta. Teraz twoja kolej, Rocha. Luis uśmiechnął się szeroko, jakby był przyzwyczajony do

takiego traktowania.

- Nie ma sprawy. Wiem, że lubicie takie rzeczy. Jego słowa pozbawiły nieznajomego

detektywa resztek dobrego humoru. Uderzając przedramieniem Luisa w kark, pchnął go do

przodu i gwałtownie przygniótł do maski furgonetki. Odchyliłam się do tyłu, przenosząc

ciężar ciała na pięty.

- Ja bym tego nie robiła.

- Zamknij się, ścierwo - powiedział starszy, mocniej zbudowany mężczyzna. - Ręce na

maskę! Ręce na maskę!

- Dlaczego? - Nie chciałam się podporządkować. Nie znosiłam dotyku obcych ludzi i

traktowania z pogardą, ale moją wściekłość rozpaliła przemoc wobec Luisa, a nie wobec

mnie. Niższy z detektywów oklepywał Luisa z dużo większą siłą niż mnie. - Co złego

zrobiliśmy?

- Sądzisz, że potrzebuję powodu, żeby zatrzymać łajzę od Norteño? - wybuchnął. -

Lepiej się zastanów.

- Nie mam nic wspólnego z Norteño - zaprzeczył Luis przez zaciśnięte zęby. Tamten

wciąż przyciskał jego twarz do maski. - Od lat do nich nie należę. Niech pan przeczyta nowe

instrukcje, detektywie.

- Jeśli nie należysz do Norteño, to dlaczego gang zastrzelił twojego brata i bratową?

Dla zabawy?

- Odszedłem. To im się nie spodobało. Dopiero wróciłem do miasta. Możecie to

sprawdzić. Starszy z mężczyzn skinął głową młodszemu, który puścił Luisa i zrobił krok w

tył. Luis wyprostował się, odwrócił od furgonetki i stanął przed detektywami.

- O co chodzi? - zapytał.

- Ty. - Starszy wskazał palcem na mnie. - Nazwisko!

- Leslie Raine - odparłam. Dobre nazwisko, jak każde inne. Miałam wyprodukowany

przez Strażników dowód tożsamości potwierdzający, że naprawdę tak się nazywam.

- Skąd jesteś?

background image

- Stąd.

- Tak, rzeczywiście wyglądasz jak cholerny tubylec. - Odprawił mnie gestem i zwrócił

się do Luisa: - Dlaczego się kręcisz wokół budynku władz federalnych?

- Wcale się nie kręcę - zaprzeczył Luis. - Przed chwilą wyszliśmy z biura FBI.

Rozmawialiśmy z agentem specjalnym Turnerem. Na pewno to potwierdzi.

Mężczyźni wymienili szybkie, niezrozumiałe dla nas spojrzenia. - Jak taka łajza jak ty

zasłużyła na rozmowy z FBI?

- Nie wasza sprawa - powiedziałam z chłodną wyższością dżinna. Obaj mężczyźni

dłuższą chwilę uważnie mi się przyglądali.

- Kim ty właściwie jesteś? Pracujesz dla federalnych? A Rocha jest informatorem?

Uśmiechnęłam się leniwie.

- Naprawdę chcecie o tym rozmawiać tutaj? - zapytałam. - Na ulicy?

Przejeżdżający obok ludzie zwalniali, żeby nam się przyjrzeć. Przed sklepem po

drugiej stronie ktoś stał i fotografował nas komórką. Wysłałam impuls mocy i rozgniotłam

metal oraz szkło. Telefon wydał z siebie smutne, ciche, elektroniczne beknięcie i padł.

Mężczyzna z ponurym zaskoczeniem przyglądał się zepsutemu urządzeniu. Potrząsnął nim

bezradnie, jakby próbował przywrócić mu życie. Po chwili, widząc wyraz mojej twarzy,

szybko ruszył przed siebie. Nie lubię, kiedy ludzie się na mnie gapią.

Nie miało znaczenia, czy policjanci mi uwierzyli. Obaj postanowili zachować

ostrożność. Starszy z nich kiwnął głową. Młodszy podszedł do stojącego w pobliżu

nieoznakowanego szarego sedana i otworzył tylne drzwi.

- Wsiadać! - rozkazał.

- Jesteśmy aresztowani?

- A zrobiliście coś, za co powinniśmy was zatrzymać?

Wzruszyłam ramionami i wsiadłam. Luis wsiadł po przeciwnej stronie. Dwoje drzwi

głośno zamknięto, a policjanci podeszli do przodu wozu. Natychmiast poczułam się jak w

pułapce. Samochód nie pachniał tak jak większość aut. Unosiła się w nim nieprzyjemna woń

plastiku, rozgrzanego metalu, niemytych ciał i nieświeżego jedzenia. Przyjrzałam się uważnie

drzwiom od wewnętrznej strony. Nie było klamek. Pocieszyła mnie myśl, że nam dwojgu by

to w niczym nie przeszkodziło, gdybyśmy postanowili wysiąść. Strażników Ziemi nie tak

łatwo uwięzić, a dżinny, nawet głęboko upokorzone i wyklęte, jeszcze trudniej. Posiadanie

takich mocy miało jednak wady. Na przykład nie zawsze można było znaleźć pożyteczny

sposób ich zastosowania. Aż do teraz.

Policjanci wsiedli do samochodu. W środku było ciepło, lecz nie nadmiernie. Mimo to

background image

poczułam, że zaraz się uduszę, i zaczęła mnie ogarniać panika. Zacisnęłam powieki i

skoncentrowałam się na oddychaniu. Starałam się oddychać równo, miarowo, usiłowałam

sobie nie wyobrażać, czym jest pozbawienie powietrza, odebranie oddechu.

- Co się dzieje z twoją przyjaciółką? - zapytał niższy detektyw. Nie otworzyłam oczu.

- Chyba nie zamierzasz się porzygać, co? W razie czego to ty sprzątasz.

- Ona nie lubi samochodów - wyjaśnił Luis. - Zwłaszcza takich, które cuchną jak po

wczorajszej balandze. Tutaj żaden wścibski nas nie usłyszy. Czego, u diabła, od nas chcecie?

Wyższy detektyw odwrócił się do nas i położył rękę na tyle oparcia.

- Jesteś Strażnikiem Ziemi, zgadza się? Słysząc to, otworzyłam szeroko oczy. Luis w

ogóle nie zareagował. Ani szybszym biciem serca, ani przyśpieszonym oddechem.

- Nie mam pojęcia, o czym mówicie - odparł. - Zajmuję się ochroną środowiska. Teraz

zarabia się na tym grubszą forsę, wiecie o tym? Na zielonym myśleniu i tak dalej...

- Nie wciskaj mi kitu. Jesteś Strażnikiem. Luis nic nie odpowiedział, tylko patrzył.

Wyższy detektyw w końcu westchnął i przesunął kwadratową ręką po twarzy.

- Wszystko o tym wiem - przyznał. - Cholera, teraz o was ciągle mówią w telewizji?

Poza tym moja bratowa jest Strażnikiem Pogody. Beatrice Halley. Pracuje w Chicago,

zajmuje się jeziorami.

Luis usiadł wygodniej.

- Znam Beę Halley - powiedział. - Musisz być Frank Halley. Wspominała, że jej

szwagier jest gliną.

- Nie przepada za mną, ale to uczucie wzajemne. Wszystko jedno, nie o to chodzi.

- To o co?

- Mam dla was robotę - powiedział Halley. - Chorego dzieciaka.

Przez twarz Luisa przesunął się cień. Wiedziałam, jak nie znosi odmawiać.

Jednocześnie Strażnicy Ziemi na ogół nie zgadzali się uzdrawiać zwykłych ludzi. Była to

przykra konieczność. Gdyby się rozeszło, co potrafią, do ich drzwi zaczęłyby szturmować

tłumy chorych. Uniemożliwiłoby im to wykonywanie ważniejszych obowiązków.

- Wiem, że tego zazwyczaj nie robicie - przyznał Halley. - Ale ta mała jest niezwykła.

Znaleziono ją na wpół zagłodzoną, odwodnioną, z ostrą infekcją. Nie ma rodziny, nie

zgłoszono jej zaginięcia. Ma najwyżej pięć lat.

W oczach Luisa zapłonęła nadzieja. Wiedziałam, że musiała się pojawić również na

mojej twarzy.

- Bez nazwiska?

- Jest zbyt chora, żeby coś powiedzieć. Byłam przekonana, że Halley celowo nie

background image

zdradza dokładniejszych szczegółów. Pozwalał, aby zrozpaczony Luis sam sobie resztę

dośpiewał.

Wydawało mi się, że znam powód takiego postępowania.

- Ta dziewczynka - zaczęłam. - To nie jest Isabel Rocha. Chciałbyś, żebyśmy tak

myśleli, bo to skłoniłoby Luisa do bezpośredniego kontaktu z nią.

- Tak, to prawda - przyznał Halley. - Zrozumcie, ta mała jest w ciężkim stanie.

Próbowali już wszystkiego. Nawet podawali jej dożylnie antybiotyki. Ona umiera. Jesteście

jej jedyną szansą, chyba że święty Józef uczyni cud. - Przerwał i spojrzał na Luisa. - Jesteś

człowiekiem wierzącym?

- Byłem parę razy na mszy. - W rzeczywistości był bardziej religijny, niż chciał to

przyznać. Kilkakrotnie słyszałam jego modlitwy o odnalezienie Isabel. Albo żeby mógł się

zemścić, jeśli Ibby nie żyje. - Dlaczego pytasz?

Halley wzruszył ramionami.

- Zawsze mnie to zastanawiało. Wy, Strażnicy, praktycznie jesteście bogami.

Potraficie rzucać piorunami i uzdrawiać chorych. Bea nie jest religijna. Po prostu to mnie

zdziwiło.

- Nie jesteśmy żadnymi bogami, pisanymi wielką czy małą literą - powiedział Luis. -

Nawet nie jesteśmy aniołami, stary. Jesteśmy zwykłymi ludźmi. Bystry Strażnik wie o tym

lepiej od innych. Kiedy udajesz Boga, ludzie umierają.

Halley miał taką minę, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wtedy się wtrąciłam.

- Jeśli dziewczynka jest tak chora, jak mówisz, to nie powinniśmy marnować więcej

czasu. Obaj policjanci spojrzeli na mnie ze zdumieniem, ale szybko odzyskali panowanie nad

sobą.

- Pojedziesz? - zapytał Halley i uruchomił silnik.

- Oczywiście, że pojedzie - potwierdziłam, nawet nie spoglądając na Luisa. Łącząca

nas więź była tak silna, że nie miałam co do tego żadnych wątpliwości. Nie mogłam ich mieć.

Właśnie tak Luis by postąpił, bez względu na to, czy byłoby to rozsądne. - Wystarczyło tylko

poprosić.

Halley przewrócił oczyma.

- Tak, powinienem o tym pomyśleć.

Dziewczynka przebywała w szpitalu. Nigdy przedtem nie byłam w szpitalu, chociaż

wiedziałam, że istnieją. Nie musiałam nikogo odwiedzać. Kiedy postrzelono Manny'ego i

Angelę, rany okazały się śmiertelne. Gdyby nawet zabrano ich do szpitala, a przecież

mogłoby tak się siać, nic położono by ich na jednym z tych łóżek o skomplikowanej

background image

konstrukcji, nie podłączono by do maszyn, nie zredukowano do roli bezwładnego, obolałego

worka umierającego mięsa.

Ten szpital mi się nie spodobał.

Dziecko było takie małe. Mniejsze od Isabel, ale w ogóle do niej niepodobne. Jasne

włosy, różowa cera, delikatne, przypominające pączek róży usta. Nie widziałam koloru jej

oczu. Była nieprzytomna.

Miała pozbawione barwy i mocno posiniaczone kończyny - na skutek infekcji, o której

wspominał detektyw Halley, a nie z powodu pobicia. Dziecko było chude, zaniedbane i

walczyło z bezwzględnym wrogiem.

Pokój cuchnął odorem śmierci. Zatrzymałam się w progu, przełknęłam nerwowo ślinę.

Halley stanął za mną.

- Smutne - powiedział. - Prawda? Nie odpowiedziałam. Patrzyłam na Luisa. Wszedł

do sterylnego pomieszczenia niespiesznie, z powagą, jakby się lękał, że przestraszy dziecko,

które nie mogło się nawet domyślać jego obecności. W porównaniu z tą drobną dziewczynką

był potężnym, muskularnym mężczyzną. Przyszło mi do głowy, że człowiek, który

przypadkiem zajrzałby do pokoju szpitalnego, mógłby pomyśleć, że Luis jest zbrodniarzem,

pragnącym skrzywdzić dziecko.

Dopóki nie zobaczyłby wyrazu jego twarzy i spojrzenia. Luis rozczulająco delikatnym

gestem dotknął wierzchem dłoni czoła dziewczynki i przycupnął na łóżku obok niej. Miał

duże ręce, ale przesunął lekko palcami po włosach dziecka, jakby dziewczynka mogła poczuć

pociechę, którą jej chciał przynieść.

- Cass? - powiedział. - Jesteś mi potrzebna. Podniósł wzrok i spojrzał mi w oczy.

Poczułam niemal fizyczny wstrząs. Był to rozkaz, ale płynący z serca, w dobrym celu.

Poczułam o wiele więcej. Skomplikowaną mieszankę potrzeby i pragnienia, niepokoju

i zatroskania. Przez jedną pełną zamętu chwilę spojrzałam na siebie jego oczami i

dostrzegłam wysoką, chudą kobietę, obojętną i z pozoru pozbawioną wszelkich związków ze

światem ludzi.

Z pozoru.

Nagle zyskałam świadomość własnego ciała, wszystkich jego części, o złożonej i

fascynującej budowie. Poczułam na skórze powiew chłodnego powietrza i patrzyłam, jak

pojawia się na niej gęsia skórka. Moje serce biło mocniej, zmieniało rytm. Zaschło mi w

ustach. Nie podjęłam żadnej świadomej decyzji. Zrobiłam pierwszy krok, a potem następne,

dopóki nie znalazłam się po drugiej stronie łóżka dziecka, naprzeciw Luisa Rochy.

Wyciągnął w moją stronę prawą rękę. Lewą nadal delikatnie dotykał czoła

background image

dziewczynki. Ścisnęłam palcami jego dłoń. Czysta rozkosz płynąca z naszego dotyku

odebrała mi dech w piersi. Poczułam mrowienie impulsu przypływającego najpierw między

nami, a po chwili przez niego. Czerpałam ze źródła ukrytego w głębi Ziemi - mocy powolnej,

cichej, potężnej. Wystarczyło, że poczułam ją krążącą w moich żyłach i płynącą do Luisa, aby

natychmiast wróciły wspomnienia innych czasów, innych miejsc, innego życia. Nigdy

wcześniej nie byłam człowiekiem, ale bardzo, bardzo długo byłam dżinnem i teraz dotykałam

przedwiecznego...

Westchnęłam niepewnie, prawie jęknęłam i zaczęłam kształtować moc, nadawać jej

formę złotego strumienia, który Luis dzięki swojej wiedzy kierował w głąb kruchego ciała

dziecka. Tylko część dżinnów to potrafiła. Nigdy nie interesowałam się uzdrawianiem, ale

zafascynowała mnie precyzja, z jaką Luis pracował. Zupełnie nie pasowała do jego postaci.

Przyglądanie się mu sprawiało mi przyjemność.

Luis pracował w ogromnym skupieniu. Trwało to bardzo długo, kilka godzin.

Policjanci wyszli, wrócili i znowu wyszli. Lekarze i pielęgniarki pojawiali się i znikali, ale

nikt nam nie przeszkadzał. Zastanawiałam się, dlaczego tak się dzieje, aż uświadomiłam

sobie, że wszyscy musieli dojść do porozumienia i wspólnie wyrazić zgodę na tę ostatnią

próbę. Nic już nie mogło zaszkodzić.

Sińce pod skórą powoli zaczęły blednąc. Luis przerwał na chwilę, żeby złapać oddech.

Nalałam mu szklankę wody z karafki stojącej obok łóżka. Wypił szybko, zachłannie. Wtedy

zauważyłam, że ma koszulę mokrą od potu i kropelki skapują mu z włosów. Jego mięśnie

drżały z wysiłku.

Położyłam bladą, suchą dłoń na spoconym ramieniu, na tatuażu w kształcie płomienia.

- Wystarczy - powiedziałam.

- Nie - zaprzeczył Luis i wyciągnął w moją stronę szklankę, prosząc gestem o dolanie

wody z karafki. - Wciąż krążą w jej krwi te małe dranie, ale już się do nich dobrałem.

Oczyściłem większość jej organów wewnętrznych. Jeśli jednak nie usunę tego świństwa z jej

krwi, wtedy zakażenie zacznie się od nowa... - przerwał, żeby się napić. - Masz dość mocy na

dalszy ciąg?

Czy miałam? Zaskoczyło mnie to pytanie. Szybko skupiłam uwagę na sobie. Nie

byłam zmęczona, nie osiągnęłam granicy ludzkiego wyczerpania, ale miał rację. Drżałam,

ograbiona z energii. Poczułam palące pragnienie. Wzięłam od niego szklankę, napełniłam

wodą i wypiłam ją jednym haustem.

- Dobrze się czuję - odpowiedziałam. Wziął karafkę, potrząsnął, wzruszył ramionami,

wyjął korek i wypił kilka ostatnich łyków. Odstawił pustą na stolik.

background image

- Do roboty. Przytrzymałam go za ramię.

- Luis? - Nie musiałam nic więcej mówić. On też niczego nie musiał mi tłumaczyć.

Wystarczyło, że pokręcił głową, nie przyjmując do wiadomości mojego zaniepokojenia. -

Dobrze - powiedziałam.

Miałam wrażenie, że poparzyłam sobie palce, dotykając jego skóry. Był rozgrzany, tak

gorący, że zwróciło to moją uwagę. Wysiłek i moc niszczyły go od środka.

Nie zamierzał przerwać. Doskonale go rozumiałam.

Słońce właśnie chowało się za horyzontem, kiedy Luis wreszcie westchnął, zdjął rękę

z czoła dziewczynki i spróbował wstać, lecz bez powodzenia. Chwyciłam go za ramię, gdy

zaczął się osuwać z łóżka. Nie zdołałam go utrzymać, ale nie pozwoliłam mu upaść

bezwładnie, tylko pomogłam mu się osunąć w pozycji siedzącej na podłogę. Ktoś napełnił

karafkę wodą. Chwyciłam ją i ruszyłam w stronę Luisa. Kolana pode mną drżały. Musiałam

się zatrzymać i na chwilę oprzeć się o ścianę, bo przed oczami pojawiły mi się czarne plamy.

Zebrałam resztki sił i opadłam na podłogę obok Luisa.

Nie rozlałam wody.

- Dobrze się czujesz? - odezwał się słabym, ochrypłym głosem. Podałam mu karafkę,

wypił do połowy, nie odrywając od niej ust. - Musimy coś zjeść. Białko i węglowodany. Im

więcej, tym lepiej.

Zabrałam mu wodę i wypiłam do końca.

- A dziewczynka? - zapytałam głosem, który z trudem rozpoznałam. Luis uśmiechnął

się powoli, miał bardzo zmęczoną twarz.

- Wyzdrowieje - powiedział. Ciepły i słodki uśmiech szybko zniknął. - Przynajmniej

fizycznie. Nie mam pojęcia, co mogło ją doprowadzić do takiego stanu. Uraz może hyc o

wicie głębszy i nie poradzimy sobie z nim tak łatwo jak z objawami fizycznymi.

Jeśli to było łatwe, to nie potrafiłam sobie wyobrazić walki z trudnym przypadkiem.

Chciałam się podnieść, ale nogi nie zareagowały. Luis wziął mnie za rękę.

Nie pozwoliłam na to, ale nawet osłabiony, był ode mnie silniejszy.

- Nie - sprzeciwiłam się. - Za dużo oddałeś energii.

- Potrzebujesz jej bardziej ode mnie. Ostatnie zapasy mocy wlały się we mnie,

przeniknęły ciepłem moje nerwy, wzbudzając fale rozkoszy. To była zaledwie namiastka.

Niewiele mógł mi dać, ale to wystarczyło, aby podtrzymać mnie na siłach przez dzień, dwa,

aż sam odzyska siły.

Jeśli wcześniej nierozważnie nie zużytkuję swojej mocy. Nie chciałam tego zrobić, ale

moja dłoń poruszyła się, jakby kierowana własną wolą. Wyrwała się z jego uścisku i uniosła,

background image

aby dotknąć jego twarzy.

Luis spojrzał na mnie rozszerzonymi nagle oczami. Przez ułamek sekundy patrzyliśmy

na siebie. Zniknęły wszelkie przeszkody, wszelkie dzielące nas mury.

Nagle opuściłam dłoń, z trudem się podniosłam i ruszyłam na poszukiwanie białka i

węglowodanów, których jego organizm tak bardzo potrzebował. W holu spotkałam detektywa

Halleya. Właśnie szedł do naszego pokoju z tacą pełną jedzenia. Były tam hamburgery, hot

dogi i jakiś gulasz w misce.

- Wyjdzie z tego? - zapytał Halley, trzymając tacę mocno w rękach.

- Nie dasz nam jedzenia, jeśli umrze? Zamrugał, pokręcił głową i podał mi tacę.

- Próbowaliście. Chyba nie można prosić o nic więcej.

- To się cieszę, bo Luis uważa, że ona wyzdrowieje. - Ruszyłam przed siebie, żeby

zanieść jedzenie do pokoju, gdy odwróciłam się i zapytałam: - Skąd wiedziałeś?

- Niby co?

- No, że będziemy tego potrzebować. Wzruszył ramionami.

- Zapytałem bratową. Powiedziała, że jeśli przez to przejdziecie, będziecie głodni jak

wilki. Uznałam, że mimo wszystko Halley będzie miał prawo żyć.

Dziewczynka obudziła się po głębokim, bo naturalnym, śnie.

Najważniejsze było to, jak się obudziła... z płaczem, krzykiem, przerażeniem i

rozpaczą. Jej udręka wywołała w pokoju pożar.

Wszystko stało się bardzo szybko. Dziecko krzyczało z przerażenia, a za moment

pościel, w której leżała, wybuchnęła pomarańczowym płomieniem. Zajęły się poduszki na

stojących w pobliżu krzesłach i wesołe żółte zasłony wiszące w oknach. Kolorowe rysunki na

ścianach gwałtownie pociemniały.

To było najgorsze, co mogło się stać. Moce Luisa pochodziły z Ziemi. Strażnik

Pogody szybciej mógłby znaleźć sposób zgaszenia płomieni, ale dla Strażnika Ziemi to

bardzo trudne zadanie.

Moje moce były ograniczone przez moce Luisa, ale mogłam je wykorzystać bardziej

twórczo. Błyskawicznie zmieniłam strukturę naszej skóry i płuc, żebyśmy się stali

ognioodporni, ale nie mogłam uczynić nas ogniotrwałymi. Dobrze zrobiłam, bo Luis rzucił się

w płomienie, chwycił dziecko, ściągnął je z łóżka i przytulił do siebie. Gdyby był normalnym

człowiekiem, poparzyłby się straszliwie.

W chwili, gdy dziewczynka znalazła się w ramionach Luisa, płomienie zaczęły

gasnąć, z sykiem i strzelaniem, kiedy zadziałał umieszczony w suficie system

przeciwpożarowy. Z góry polała się woda i włączył się alarm. Odcięłam przepływ mocy. Luis

background image

i ja wróciliśmy do poprzedniego stanu.

- Co u diabła...? Przy drzwiach do pokoju zebrał się spory tłumek, przez który

przedarło się do środka dwóch mężczyzn. Sprawiali wrażenie ludzi pełniących ważne funkcje.

Ten w białym fartuchu był lekarzem, za nim przeciskał się detektyw Halley. I to Halley

odezwał się pierwszy.

- Co się tu stało? Lekarza nie interesowały takie szczegóły i ruszył, żeby odebrać

dziewczynkę z rąk Luisa.

- Nie - sprzeciwił się Luis. - Zły pomysł.

- Muszę obejrzeć jej poparzenia.

- Nic jej się nie stało. Jest tylko wystraszona.

- I niebezpieczna - dodałam. - A także zdezorientowana. Luis spojrzał na mnie. Tak

jak ja wiedział, co jej dolega: moce dziecka powinny zostać uśpione do czasu, kiedy w

organizmie dziewczynki wykształcą się odpowiednie kanały, przez które bezpiecznie

popłyną. Była o wiele za mała - o wiele za mała - aby udźwignąć taki ciężar. Nawet w okresie

dorastania nie poradziłaby sobie z tak ogromnymi wrodzonymi zdolnościami, których próbkę

nam dała.

- Jak to się stało? - spytałam cicho. Luis tulił dziecko w ramionach, a ono przywarło

do niego, otoczyło ramionkami jego szyję i patrzyło szeroko otwartymi, pełnymi przerażenia

niebieskimi oczami. Wyciągnęłam z szafy gruby, ciepły pled. To było jedyne miejsce w

pokoju, do którego nie miały dostępu płomienie ani woda z sufitu. Podałam pled Luisowi.

Szczelnie owinął nim dziewczynkę.

- Nie chciałam - szepnęła z poważną miną. - Naprawdę nie chciałam.

- Wiem, mija - powiedział. - Nie martw się, nikt cię nie obwinia. Jestem Luis. A ty jak

masz na imię? Zastanawiała się dłuższą chwilę, zanim odpowiedziała:

- Pammy.

- Pammy, a nazwisko?

- A twoje? - zapytała. Luis się uśmiechnął.

- Rocha.

- Śmieszne.

- Być może. Hiszpańskie. A twoje jest śmieszne?

- Gegenwaller - oznajmiła z dumą. - To niemieckie nazwisko. Luis zerknął na

detektywa Halleya, który skinął głową i przepchnął się przez tłum wciąż stojący przy

drzwiach. Dostał potrzebną informację i mógł rozpocząć poszukiwania.

- Pammy Gegenwaller - powiedział Luis. - Gdzie są twoi rodzice? Jej twarz nagle

background image

przybrała zimny wyraz, przeobraziła się w nieruchomą, pustą maskę. Robiła wrażenie

doświadczonej staruszki, a nie dziecka.

- Nie mają żadnego znaczenia - stwierdziła. - Tak mówiła pani.

- Pani - powtórzyłam. - Kim ona jest? Pammy odwróciła buzię, przytuliła się do szyi

Luisa.

- Hej! - zawołał i delikatnie zakołysał dzieckiem. - To Cassiel. Jest miła. Nie zrobi ci

krzywdy. - Zrobi - powiedziała Pammy. - Tak jak pani.

W końcu personel medyczny otrząsnął się z osłupienia i wszyscy wtargnęli do środka,

jakby nagle zniknęła niewidoczna bariera na progu, zagradzająca wejście do pokoju.

Pielęgniarka wyrwała Pammy z ramion Luisa. Gdy dziewczynka krzyknęła, protestując

przeciwko temu, zauważyłam nagły grymas bólu i lęku na jego twarzy.

- Zaczekaj! - warknął. Pielęgniarka przystanęła, zmarszczyła brwi, usiłując

powstrzymać machające rękami dziecko. Luis położył dłoń na czole Pammy. - Teraz zaśniesz,

kochanie - wymruczał. - Jesteś bezpieczna. Musisz zaufać tym ludziom. Im zależy, żebyś

wyzdrowiała. Dobrze?

Używał swojej mocy zdecydowanie, lecz subtelnie. Zastosował ją jako formę środka

uspokajającego. Moc przeniknęła dziewczynkę i rozluźniła jej ciało. Pammy zamrugała

oczami i zamknęła powieki. Oparła głowę na ramieniu pielęgniarki. Luis odsunął rękę.

- Powinna spać przez jakiś czas - powiedział. - Niech ktoś stale będzie przy niej.

Przekazałem jej sugestię, że ma wam zaufać, ale jeśli się wystraszy, to może się zmienić.

Dbajcie o jej spokój, a nie powinniście mieć z nią kłopotów. Nie zostawiajcie jej samej. -

Sięgnął do kieszeni, wyjął mały notes, zanotował coś szybko i podał kobiecie kartkę. - Proszę

zadzwonić pod ten numer. To numer alarmowy do Strażników. Wyznaczą kogoś o

odpowiednim profilu mocy, żeby wam pomógł. Jeśli nie znajdą nikogo, wtedy tu wrócę.

Zapisałem też numer do siebie.

- Przenieśmy ją do innego pokoju! Niech ktoś ściągnie konserwatora budynku!

Zadzwońcie do straży pożarnej, muszą spisać raport! - ryknął naczelny lekarz. Pielęgniarka

zabrała Pammy i wyszła z pokoju. Ruszyliśmy za nią z Luisem, ale gdy znaleźliśmy się na

korytarzu, od razu przystanął. Powietrze tutaj nie cuchnęło dymem i roztopionym plastikiem.

Odetchnęłam kilka razy z ulgą.

- Rozumiesz coś z jej słów? - zapytał. - Wiesz, co się przed chwilą stało?

- Dziecko jest uśpionym Strażnikiem - powiedziałam. - Ktoś obudził jej moce, ale zbyt

wcześnie, aby to było bezpieczne. Jakaś kobieta. Ktoś podobny do mnie.

- Dżinn - stwierdził Luis. - Chyba oboje wiemy, o kogo chodzi. O Perłę. Pammy była

background image

na Ranczu, gdzie Perła szkoliła porwane dzieci Strażników. Ale w jakim celu to robiła? Co

miałyby uczynić?

- Pammy odrzucono - domyśliłam się. Widzieliśmy już inne podobne przypadki.

Dzieci przywiezione na Kanczo, do oceny lub na szkolenie, które nie spełniły nieznanych

nam wymagań Perły, były albo odrzucone, albo wykorzystywane jako strażnicy pilnujący

granic Rancza, które stało się ich twierdzą.

Pammy uciekła lub ją wypędzono, bo się rozchorowała i stała się bezużyteczna.

- Perła musiała zmienić miejsce pobytu - dodałam. - Być może zmieniła także taktykę.

Znaleźliśmy kryjówkę Perły w Kolorado. Zanim zebraliśmy odpowiednie siły, żeby ją

zaatakować, kryjówkę zniszczono. Zostali w niej tylko zbędni sojusznicy - ludzie. Dzieci

zabrała ze sobą.

Poświęciliśmy kilka tygodni na poszukiwanie tropów, które by nam wskazały, dokąd

uciekła.

- Może taki właśnie jest jej cel - zastanawiał się Luis. - Może Pammy wcale nie

zawiodła. I dokładnie spełnia wymagania Perły. Jest małą bombą zegarową.

Zastanowiłam się przez chwilę i pokręciłam przecząco głową.

- Nie. Perlą nie jest zainteresowana przypadkowymi zniszczeniami. Ona ma cel, choć

jeszcze nie wiemy dokładnie jaki. Ale jeśli pozbyła się tego dziecka, to tylko dlatego, że

Pammy nie spełniła jej oczekiwań.

Oczy Luisa zapłonęły ponurym blaskiem.

- Chryste! - szepnął. - Ta mała mogłaby wysadzić szpital w powietrze, gdyby się

zezłościła. Czyżby miała jeszcze za mało mocy?

- Pewnie dla Perły za mało - powiedziałam. Westchnął.

- Muszę wypić trzy szklaneczki whisky i przespać się z półtorej doby. Nie możemy

tak walczyć dalej. Pora trochę zwolnić tempo.

Nie chciałam niczego zwalniać, ale też poczułam zmęczenie i słabe drżenie mięśni.

Mój słabnący mózg interpretował obrazy i dźwięki na przemian jako zbyt wolne, ciemne i

ciche lub zbyt szybkie, jasne i głośne. Musiałam odpocząć, a jeśli ja potrzebowałam

odpoczynku, Luis potrzebował go stokroć bardziej.

- Do domu? - spytałam.

- Do domu - odparł. - Natychmiast.

background image

2.

Domem był domek jego brata, Manny'ego i jego żony Angeli, który Luis postanowił

zatrzymać po ich śmierci. Częściowo chodziło o zapewnienie małej Isabel poczucia ciągłości,

przebywania w znajomym otoczeniu, chociaż liczenie na jej powrót niewiele miało

wspólnego z logiką, było raczej zwykłym uporem i determinacją. Chodziło też o wygodę.

Luis niedawno przeprowadził się z Florydy i nie zdążył wynająć mieszkania, zanim

zamordowano jego brata.

Miałam mieszkanie, lecz traktowałam je jak przechowalnię, gdzie trzymałam swoje

rzeczy, spałam i się myłam.

Dom Rochów był czymś... więcej.

- Powinienem cię odwieźć do twojego mieszkania - powiedział Luis, otwierając

frontowe drzwi do małego, schludnego domku. Potrwało to dłuższą chwilę, ponieważ

zamontował nowe zamki i system alarmowy. Mówił to bez przekonania, dlatego

zlekceważyłam jego słowa i ruszyłam korytarzem do znajomego saloniku. Był wygodnie

umeblowany, pełen przedmiotów, które nie do końca do siebie pasowały - ślad po ludziach,

którzy kupowali rzeczy przez lata, z miłości, nie dla mody. W przeciwieństwie do brata i

bratowej Luis utrzymywał w domu ład. Panowała w nim atmosfera spokoju. Porządku. Może

smutku.

Dzięki niej zniknęło z mojej duszy uczucie zmęczenia, niepokoju.

Zamknęłam drzwi za sobą i usiadłam na kanapie. Luis spojrzał na mnie bez słowa i

poszedł do kuchni. Wrócił z dwiema szklankami, ozdobionymi postaciami z kreskówek, i

butelką bursztynowego płynu, którą postawił na stoliczku do kawy, a potem osunął się obok

mnie z westchnieniem świadczącym o krańcowym wyczerpaniu.

- Drinka? - zapytał.

- Nie wiem - odpowiedziałam. - Mam się napić? Nalał mi odrobinę, tak że alkohol

tworzył cienką kreskę na dnie szklanki.

- Spróbuj.

Upiłam ostrożnie łyk i wydałam z siebie zduszony okrzyk, gdy palący, dymny smak

ogarnął mój język i podniebienie. Luis pochylił się do przodu i nalał do swojej szklanki o

wiele hojniejszą porcję, uniósł ją niedbale w moją stronę i powiedział salud, a potem wypił

wszystko, pociągając dwa długie łyki. Upiłam nieco więcej. Za drugim razem płyn już tak nie

palił i miał wyraźniejszy smak.

Luis znowu napełnił sobie szklankę. Powoli skończyłam swoją porcję i poczułam, jak

background image

ogarnia mnie dziwny spokój. Lek uspokajający w postaci chemicznego destylatu. Zaczęłam

rozumieć, dlaczego ludzie czasem uciekają się do tego środka.

Luis odstawił pustą szklankę, uzupełnił zawartość mojej i dolał sobie trzecią porcję.

- Ostatnia kolejka - postanowił i zakręcił butelkę. - Co powiesz?

- Ciekawe - mruknęłam. Nie byłam do końca pewna, czy podobają mi się zmiany w

moim organizmie, ale ta dezaprobata pozostała tylko w sferze teorii. Teraz w moich żyłach

krążyło ciepło. Poczułam się odprężona, mniej skrępowana. Już nie byłam taka czujna.

Pojawiły się niebezpieczne wspomnienia z czasów, kiedy byłam wolna, potężna,

zupełnie inna niż teraz. Luis przyglądał mi się znad krawędzi szklanki i pił, tym razem

wolniej, tak jak ja.

- Byłaś dziś dobra - stwierdził. - Oboje okazaliśmy się dobrzy.

Nie zdarzało się to zbyt często. Nie znaliśmy się z Luisem tak jak z Mannym. Przy

nim czułam się swobodnie. Rozumiałam charakter naszych relacji, niemal wyłącznie

zawodowych.

A Luis był... skomplikowany. Reagowałam na niego dużo intensywniej, dotyczyło to

zarówno mocy przepływającej między nami, jak i kontaktów czysto fizycznych. Odkąd

zostałam człowiekiem, moje ciało wielokrotnie sprawiało mi niespodziankę i wciąż

podejmowało tajemnicze działania, które, jak mi się wydawało, były oderwane od chłodnej

logiki moich myśli. Nie byłam pewna, jak ludzie łączą te sfery. A także, jak robią to dżinny.

Nigdy nie należałam do tych, które udawały zwykłych śmiertelników. Niektóre, jak David,

prawie były ludźmi. Inne, jak Ashan, używały ludzkiej postaci jedynie jako zewnętrznej

powłoki, niczego więcej.

Nie miałam pewności, który z opisów lepiej do mnie pasował, wydawało się, że moja

sytuacja wciąż się zmienia.

Westchnęłam i oparłam głowę o poduszki kanapy.

- Jak sądzisz, czy ona wyzdrowieje? - zapytałam, obejmując szklankę palcami. Luis

wypił ostatni łyk whisky.

- Nie chodzi o powrót do zdrowia - wyjaśnił. - Nauczy się z tym żyć albo będzie coraz

bardziej nieprzewidywalna i niezrównoważona. A jeśli do tego dojdzie, Strażnicy będą

musieli usunąć jej moce. Niech Bóg pomoże temu, komu się trafi to zadanie. Z dorosłym to

ogromne ryzyko.

Istniał niewielki, elitarny oddział Strażników zajmujący się tropieniem ludzi, którzy

stali się niebezpieczni. Stosowano wobec nich procedurę przypominającą zabieg chirurgiczny

na mózgu, wykonywany jedynie przez najbardziej doświadczonych Strażników Ziemi.

background image

Istniały duże szanse zranienia lub okaleczenia psychicznego, obłędu, a nawet śmierci. Mimo

to część Strażników decydowała się na takie ryzyko. Nie chcieli już dłużej być niebezpieczni

dla otoczenia. W niektórych przypadkach przeprowadzano zabieg pod przymusem.

- Mam nadzieję, że to nie będzie konieczne - powiedziałam. Odstawiłam szklankę na

stolik i poczułam spokój ogarniający całe moje ciało. Zwinęłam się w kłębek na kanapie,

zwrócona w kierunku Luisa. Głowę opierałam o poduszki.

- Tak - zgodził się ze mną Luis. Zawahał się, a potem pochylił się do przodu i odstawił

szklankę. - Chcesz jeszcze jednego drinka?

Zerknęłam na butelkę. - Nie - odparłam. - A ty?

- Nie mogę - powiedział. - Znam granice swoich możliwości i ściśle ich przestrzegam.

Granice. Koncepcja nieznana większości dżinnów; niewiele nas ograniczało, tych kilka

zakazów narzuciły nam niezmienne prawa wszechświata. Mimo to dobrze go rozumiałam;

sama przyjęłam za swoje pewne zasady, po prostu zgadzając się na życie w ludzkiej postaci,

zamiast zginąć jako wyklęty dżinn.

Część tych ograniczeń narzuciłam sobie sama.

Po chwili uświadomiłam sobie, że siedzimy w milczeniu, bez ruchu i patrzymy na

siebie. Zauważyłam, że ludzie zazwyczaj nie patrzyli sobie w oczy, chyba że dążyli do

starcia. Częściej tylko uprzejmie i przelotnie zerkali w swoją stronę.

Teraz było inaczej. Luis wpatrywał się we mnie tak, jakby zapomniał o mruganiu.

Spojrzeniu towarzyszyły myśli, ale nie potrafiłam ich do końca rozszyfrować, ponieważ od

niedawna byłam człowiekiem.

Mimo to zrozumiałam swoją reakcję. W głębi mojego ciała pojawiło się ciepło,

rozpływało się we wszystkie strony, a krew szybciej krążyła w żyłach. Zaczęłam głębiej

oddychać. Domyślałam się, że rozszerzyły się także moje źrenice.

Pobudzenie - głębokie, gwałtowne i pierwotne.

I ogromnie przyjemne.

- Powinienem cię odwieźć do domu - odezwał się w końcu. Jego głos brzmiał inaczej -

głębiej, nieco ochryple, jakby zmuszał się do wypowiedzenia tych słów.

- Nie możesz prowadzić - stwierdziłam i spojrzałam na butelkę stojącą na stoliku. -

Trzy drinki to za dużo, zgadza się? Tylko że jako Strażnik Ziemi mógł szybko się tym zająć.

Mógł usunąć alkohol z organizmu, działając jednym impulsem mocy lub przynajmniej

zminimalizować jego skutki.

Gdyby zechciał.

- To prawda - potwierdził obojętnym tonem. - Powinienem trochę odczekać. Podniósł

background image

butelkę do góry i spojrzał na nią ciemnymi, zmrużonymi oczami, a potem powoli odkręcił

zakrętkę i wlał chlust pomarańczowego płynu najpierw do swojej szklanki, a potem do mojej.

Nic nie powiedział. Ja też milczałam. Popijaliśmy whisky, nagle odkryliśmy obecność tej

drugiej osoby w pokoju, a kiedy odstawiłam szklankę, poczułam, że jestem rozgrzana, spięta,

świadoma istnienia każdego nerwu mojego ciała.

Wyprostowałam się gwałtownie, ściągnęłam z siebie jasną, skórzaną kurtkę i rzuciłam

z rozmachem na stojący w pobliżu fotel. Pod spodem miałam cienką, bladoróżową,

bawełnianą koszulkę bez rękawów. Nie zawracałam sobie głowy noszeniem niewygodnego

stanika. Moja budowa sprawiała, że stanik nie był niezbędnym elementem stroju, chociaż

czasem nosiłam go, aby spełnić wymogi towarzyskiej etykiety.

Ale nie dziś.

Usiadłam znowu na kanapie, moja skóra była zaróżowiona i wilgotna. Luis zerknął na

mnie z boku. Nie na moją twarz. Na cienką bawełnianą tkaninę, pod którą sterczały moje

sutki, stwardniałe pod wpływem chłodniejszego powietrza i pod wpływem jego gwałtownego

zainteresowania.

Nadal nic nie mówiłam. On też milczał. Uniósł brwi i upił ostatni łyk trunku, a potem

odstawił szklankę.

- Cass - powiedział miękko. - Nie jestem pewien, czy powinniśmy to robić.

- Dlaczego? - zapytałam. Ułożyłam się bokiem na miękkich poduszkach i spojrzałam

mu prosto w oczy. - Chcesz, żebym była człowiekiem, ale się opierasz, kiedy próbuję.

Luis roześmiał się niepewnie.

- Tak, opieram się z całych sił. Akurat! Proszę pani, gdybym się opierał, nie piłbym

tyle whisky i wykopał cię do diabła z mojego domu.

Zmarszczyłam brwi, próbując dokładnie zrozumieć jego słowa, niejasne poprzez

ciepłą, nieuchwytną błogość, która krążyła w moim ciele.

- Ale tego nie zrobiłeś.

- Zauważyłaś.

- Ale nie jesteś pewien...

- Niezdecydowanie to ludzka cecha, Cass. Musisz się do niej przyzwyczaić. Wyrzucą

mnie na zbity pysk z Klubu dla Facetów, jeśli będę teraz udawał cnotliwego przy pijanej

gorącej kobiecie, która usiłuje zedrzeć mi spodnie.

Powiedział „przy kobiecie”, nie „przy dżinnie”. Miało to dla mnie znaczenie. Zniknęła

jakaś bariera między nami, o której istnieniu ledwie miałam pojęcie. Nie wiedziałam,

dlaczego tak się stało. Oczywiście mógł to być wpływ alkoholu, ale mogła to być również

background image

konsekwencja wielogodzinnego maksymalnego skupienia na ratowaniu małego dziecka w

szpitalu... albo, po prostu, od pewnego czasu oboje o tym myśleliśmy, lecz nie chcieliśmy się

do tego przyznać.

Zsunęłam się z kanapy i tak gwałtownie odepchnęłam stolik do kawy, że otwarta

butelka whisky zatańczyła chwiejnie na blacie; wyciągnęłam rękę, żeby ją złapać i postawić,

zanim się wyleje. Podniosłam ją do ust i przechyliłam, cały czas patrzyłam Luisowi prosto w

oczy. Jedwabiste, płynne ciepło rozlało mi się w ustach. Przytrzymałam je tam przez chwilę,

zanim połknęłam.

Odstawiłam butelkę i usiadłam okrakiem na udach Luisa. Opadłam całym ciężarem na

jego napięte ciało i oparłam się wygodnie o niego. Trwaliśmy blisko siebie, tak naprawdę

nigdy jeszcze nie byłam aż tak blisko niego.

Wydał z głębi gardła okrzyk zaskoczenia. Poczułam, jak napinają się jego mięśnie,

jakby całym sobą walczył z własnymi pragnieniami.

- Jeśli uważasz mnie za nieatrakcyjną - powiedziałam - to każ mi odejść.

Było oczywiste, że go pociągam. Przyciskałam całym ciężarem jego biodra. Trudno

byłoby zaprzeczać prawdzie. Zamknął oczy i odetchnął głęboko. Czułam, jak mocno bije mu

serce. Widziałam pulsowanie żyłki na skroni. Kropla potu spłynęła w dół po lśniącej skórze

krtani. Patrzyłam, jak się zsuwa w pośpiechu i zdecydowanie. Przez chwilę zastanawiałam

się, czy jej nie zlizać.

- Przemawia przez ciebie whisky - stwierdził. - Jutro znienawidzisz nas oboje.

Roześmiałam się cicho.

- Nie potrzebuję whisky, żeby kogoś znienawidzić - odparłam. - Nienawiść to mój

normalny stan ducha. Bardzo dobrze o tym wiesz.

Luis dwukrotnie uderzył tyłem głowy w poduszki kanapy, a potem otworzył oczy i

spojrzał na mnie. Wydawało mi się, że odległość między nami maleje, choć żadne z nas się

nie poruszyło.

- Przedtem chciałem cię znienawidzić - powiedział. - Próbowałem. Kiedy Manny

umarł... Miał prawo, aby mnie przeklinać. Widziałam, jak padają Manny i Angela, oboje

śmiertelnie ranni. Zamiast tak jak Luis rzucić im się na pomoc, aby ratować ich życie,

pobiegłam za krzywdzicielami moich przyjaciół. Wybrałam zemstę zamiast litości.

Posłuchałam instynktu dżinna i pozostawiło to w mojej duszy wciąż niezagojoną ranę.

Ból zwielokrotniała świadomość, że nawet gdybym postąpiła tak jak Luis, nawet

gdybym wykorzystała wszystkie swoje umiejętności i moce, moi ranni przyjaciele

najprawdopodobniej i tak by umarli. Luis dobrze o tym wiedział.

background image

- Chciałem cię znienawidzić - powtórzył miękko. - Ale nie mogłem. Po prostu zbijasz

mnie z tropu...

- Zbijam cię z tropu? - powtórzyłam. Podobało mi się to określenie. - Dlaczego?

Próbuję mówić to, co myślę.

- Co ty powiesz? - Jęknął, gdy zatoczyłam koło biodrami, ocierając się o niego. -

Święci pańscy! Nie rób tego!

- Protestujesz, bo chciałabym cię dotykać? Zdjąć ci ubranie i wszędzie cię dotknąć?

Dokładnie cię poznać? - Nie byłam pewna zasad, jakie obowiązują ludzi w tej materii, ale

Luis nie wyglądał na obrażonego. Pochyliłam się bliżej, powoli i objęłam ramionami jego

szyję. Skóra była gorąca i napięta. - Czy dlatego, że chcę poczuć twoje ciało na swoim?

Twoje pragnienia przelewające się w moje żyły?

- Cass - powiedział niepewnie, a potem wziął głęboki oddech i odezwał się zupełnie

innym tonem: - A co tam, do diabła! Wszystko jedno...

I pocałował mnie.

Nie wiedziałam, czego mam się spodziewać po tym spotkaniu skóry, ale moje ciało

wiedziało za mnie. W jednej chwili w moim umyśle zapłonęło białe światło, nie myślałam o

niczym, o niczym oprócz ciepłego, wilgotnego dotknięcia jego warg. Chwycił mnie mocno w

pasie i gwałtownie przyciągnął do siebie. To był pojedynek. To była kapitulacja.

Oszałamiająca mieszkanka instynktu, potrzeby i emocji. Zadrżałam i rozchyliłam wargi pod

naciskiem jego języka. Przesuwał dłoń powoli wzdłuż mojego kręgosłupa, musnął delikatną

skórę na karku i objął tył głowy w pierwotnej pieszczocie.

Lekko unosiłam się nad jego ciałem. Nagle moje kolana rozsunęły się, jakby z własnej

woli, i zniknął ten ostatni dzielący nas centymetr. Luis jęknął bez tchu w moje usta, a ja,

ocierając się o niego, zaczęłam przesuwać biodrami w przód i w tył. Czysty, dziki instynkt

kierował moim ciałem, zapisany na stałe w DNA przez setki tysięcy lat współżycia ludzi. Ja

też traciłam oddech.

Pocałunek stawał się coraz głębszy, czas zwolnił, mierzony coraz szybszymi

uderzeniami serca. To wszystko było dla mnie nowe. Głaskałam go, szukałam miejsc, gdzie

jest gorętszy, zimniejszy, delikatniejszy, jędrniejszy. Zbadałam jego długie ramiona,

dotykałam twardych mięśni.

Nagle poczułam poruszające się we mnie nieznane ciepło. Nie pochodziło od moich

przebudzonych nagle ludzkich pragnień, lecz od niego, przenikało przez ogniwo, które

podtrzymywało moje życie i moc. Wpływało przez rozżarzoną do białości siatkę nerwów,

gromadziło się i wywoływało rozkosz, która sprawiła, że jęczałam wprost w usta Luisa.

background image

Byłam zagubiona i na wpół świadoma. Ogarnęła mnie niezwykła błogość - niebezpieczna nie

dlatego, że docierały do mnie pochodzące od Ziemi moce Luisa, ale z powodu załamywania

się jego samokontroli.

- Zawsze tak jest? - zapytałam między gwałtownymi oddechami. Dłuższą chwilę

trwało, zanim znalazł właściwe słowa.

- Czasem - z trudem odpowiedział. - Między bardzo silnymi Strażnikami, ale inaczej.

Nie było to do końca dla mnie zrozumiałe, ale zaciekawiło mnie. Przesunęłam czubkiem

palca wzdłuż jego ramion i nagle zobaczyłam moc przepływającą między nami, na tyle

potężną, że zostawiła złoty ślad w miejscu dotknięcia.

Roześmiałam się, ujęłam w palce kołnierzyk koszuli Luisa i ściągnęłam mu ją przez

głowę, odsłaniając jego pierś. Miał skórę koloru ciemnego miodu, a mięśnie mocne i napięte.

Odkryłam na jego torsie więcej tatuaży niż na ramionach, chociaż symbole plemienne

niewiele dla mnie znaczyły, zwróciłam tylko uwagę, że były w intensywnym kolorze indygo i

kontrastowały z resztą ciała.

Nagle poczułam na sobie dłonie Luisa. Gładził mnie niespokojnie, dłużej zatrzymując

się w talii.

Przesunął ręce w górę i do środka. Przykrył moje drobne piersi, ogrzewając je przez

cienki materiał koszulki.

Nie uciekając przed skupionym spojrzeniem ciemnych oczu Luisa, ściągnęłam z siebie

koszulkę i rzuciłam na podłogę na jego koszulę. Zaskakiwała różnica odcieni naszej skóry.

Wydawała mi się piękna... Moja mleczna na tle jego miodowej. Moja skóra zaczęła pulsować

opalizującymi kolorami, jakie chyba nie istniały w świecie ludzi. Spojrzał na swoje dłonie

przykrywające moje piersi. Kciukami musnął stwardniałe sutki. Nagle przeszył mnie dreszcz,

który pojawił się gdzieś głęboko we mnie.

Ciała. Instynkty. Brak kontroli nad nimi przerażał mnie.

- Cass - wyszeptał. Wyczułam w jego głosie, że z trudem panuje nad tym samym

impulsem, który także i mnie zadręczał. - Cassiel...

Pocałowałam go i nagle staliśmy się jednością, nieprzerwaną ekstazą światła i

dźwięku, mocy, ciał. Wiedziałam, że to jeszcze nie wszystko. Moje ciało pragnęło czegoś

więcej, żądało, wołało o to.

Luis się przekręcił i jednym, gwałtownym ruchem położył mnie na kanapie. Moje

dłonie pośpieszne szarpały zapięcie spodni, bo wiedziałam tylko jedno, liczyło się tylko

pragnienie, aby poczuć jego skórę na sobie, gorącą i wilgotną.

Nagle wokół nas powiało zimnem. Usłyszałam trzask energii, który przebił się nawet

background image

przez otaczającą nas mgłę pożądania. Stało się tak, jakby całe ciepło zostało usunięte z

powietrza i skupione w jednym miejscu. Poczułam to wcześniej od Luisa i zdołałam zepchnąć

go z punktu uderzenia, przerzucając go przez oparcie kanapy.

Krzyknął ze zdumienia. Zanim upadł na podłogę z drugiej strony, przetoczyłam się w

innym kierunku, z kanapy na podłogę, po drodze odsuwając gwałtownie stolik do kawy.

Butelka whisky przewróciła się i wylała.

Błyskawica przecięła pokój, powodując eksplozję wszystkich kontaktów

elektrycznych i uderzyła w kanapę. Było to jednorazowe uderzenie; moce skierowane przez

linie energetyczne spowodowały natychmiastowe zwarcie i wysadzenie korków, ale atak

przeprowadzony z czterech stron zostawił na całej długości kanapy głębokie, dymiące

wypalone dziury.

Zanim zniknęły białoniebieskie powidoki, przekręciłam się i wstałam. Zerknęłam na

płonącą kanapę, pochyliłam się i sięgnęłam po koszulkę. Wciągnęłam ją na siebie, a potem

zarzuciłam na plecy skórzaną kurtkę. Luis powoli wstawał po drugiej stronie kanapy, ciężko

oddychał i rozglądał się oczami szeroko otwartymi ze zdumienia.

- Ktoś właśnie próbował nas zabić - stwierdziłam.

- Żartujesz. Naprawdę? - Obszedł kanapę, podniósł koszulę z podłogi i włożył przez

głowę. - Strażnik Pogody, zgadza się?

- Prawdopodobnie.

- To nie będzie jedyna próba. - Zerknął na kanapę, popaloną i dymiącą, a potem na

poczerniałe kontakty w ścianach. Oczywiście, w domu nie było prądu. - Cholera! Mogę się

pożegnać z wypłatą z polisy ubezpieczeniowej. Ustaliłaś, gdzie może być ten dureń?

Bez najmniejszego trudu przeszliśmy od intymności do profesjonalnej czujności.

Poczułam, jak Luis usuwa ze swojej krwi alkohol. Po chwili zrobił to samo z moją krwią.

Dopilnował, abyśmy oboje byli gotowi do walki. Podeszłam bokiem do okna, ale nie

zauważyłam na ulicy niczego niepokojącego; Luis przeniósł swoją świadomość z ciała na

wyższą płaszczyznę rzeczywistości, którą Strażnicy i dżinny nazywają sferą eteryczną. Byłam

z nim związana, dlatego mogłam za nim podążyć. I tak przeniosłam się do egzystencji słabiej

umocowanej w zwyczajnej rzeczywistości, a bardziej związanej ze sferą mocy. Wszystkie

elementy składowe świata ludzi są do pewnego stopnia obdarzone mocą. Czy jest to iskra, czy

potop, zależy od ich historii i dziedzictwa. Ludzie objawiają się wyraźnie w eterze; w końcu

poprzedzają ich w historii długie linie przodków. Wielu z nich było obdarzonych niezwykłą

energią, choć ich potomkowie często o tym nie wiedzą. Objawiają się tam również

nieświadomie. Zatem postać w eterze więcej mówi o prawdziwej naturze człowieka niż

background image

postać fizyczna.

Luis eteryczny niewiele się różnił od swojego zwykłego ciała, tylko tatuaże ognia na

ramionach płonęły czerwienią i poruszały się jak prawdziwe płomienie. Uderzyło mnie, że w

sferze eterycznej bardzo przypominał dżinna. Zaskakiwało jego poczucie mocy i

zdecydowanie. Ostatnio zwiększył swoje moce, ale nie potrafiłam powiedzieć, czy stało się

tak dzięki związkowi ze mną, czy na skutek osobistej tragedii.

Jako dżinn ukazywałam się w eterze mniej wyraziście, ale byłam umocowana w

ludzkim ciele, a więc musiałam mieć i tutaj jakiś kształt. Sama nie mogłam go zobaczyć, a na

tej płaszczyźnie nie było luster. Domyślałam się, że wyglądam tak jak w świecie ludzi. W

końcu ten kształt był do pewnego stopnia skutkiem mojego własnego wyboru.

Unosiłam się blisko Luisa, a jego eteryczna postać ujęła mnie za rękę. Poczułam

nieokreślone zespolenie łączącej nas mocy i poszybowaliśmy razem w górę, wysoko, ku

budzącym zawrót głowy przestworzom. Albuquerque znalazło się pod nami, rozłożone jak

mapa, ale płonęło nie fizycznym światłem, lecz energią eteryczną. Historia gromadziła się i

świeciła w starszych budynkach fioletem i zielenią. Stare bitwy i zbrodnie plamiły mapę ostrą

czerwienią. Łatwo było znaleźć cel naszych poszukiwań mimo zamieszania.... Iskrę mocy w

jedynym, niepodobnym do innych kolorze. Strażnika idącego ulicami. Widziałam także biały

blask naszych postaci. Atakujący Strażnik był blisko, lecz nie na tyle blisko, aby znaleźć się

w zasięgu naszego fizycznego wzroku. Strażnicy Pogody często bywali niewidoczni.

Przyglądaliśmy mu się, gdy Strażnik sięgnął po moc, zebrał ją z otaczającego go

świata, zwinął w czarny wir i rzucił za siebie, uderzając dokładnie w cel. Nie był nim dom, w

którym pozostały nasze fizyczne postaci.

Skierował cios do góry, w ciepły, stabilny, pokrywający miasto front atmosferyczny.

Niewiele znalazło się w nim mocy, którą Strażnik mógłby wykorzystać, ale wszystkie chmury

zawierały zgromadzoną energię i znajdowało się tam jej dość, aby wszystko zmienić.

Strażnik z trzaskiem wywoływał burzę, pracował w prymitywy, brutalny sposób, który

zdradzał niedostatki wyszkolenia. Wydawało się nam to dziwne, ponieważ Strażnicy Pogody

działali bardzo dokładnie; musieli być precyzyjni, wykorzystywali bowiem ogromne i

zmienne siły, które błyskawicznie mogły się wymknąć spod kontroli nawet obdarzonego dużą

mocą użytkownika.

Luis w milczeniu wskazał miejsce, w którym znajdował się Strażnik. Oboje

poszybowaliśmy w dół poprzez migoczące warstwy mocy i barw. Powrót do naszych ciał był

jak budzący zawrót głowy upadek. Przez chwilę poczułam się zdezorientowana, a potem

osiadłam w swoim ciele, odwróciłam się i pobiegłam za Luisem do tylnych drzwi małego

background image

domku. Uderzył w nie pierwszy, wyłamując je z trzaskiem, tak że zakołysały się na

zawiasach. Zeskoczył po trzech betonowych schodkach, które prowadziły na podwórko z

ubitej ziemi z rzadka porośniętej trawą. Z tyłu zamiast ogrodzenia wisiał metalowy łańcuch, a

za nim dostrzegliśmy uciekającą postać w czarnym płaszczu.

Nad naszymi głowami kłębiły się szare, niespokojne chmury. Przeszywały je

błyskawice, na razie zbyt przypadkowe, aby były niebezpieczne, ale stopniowo nabierały

mocy, która już mogła okazać się groźna. Zwróciłam uwagę na ryzyko, ale nie mieliśmy

dużego wyboru; Strażnik Pogody mógł z chirurgiczną precyzją zburzyć dom stojący za

naszymi plecami, a my niewiele mogliśmy zrobić, żeby go powstrzymać. Moce Luisa miały

służyć przywracaniu spokoju, życiu, uzdrawianiu; mogło mu ich zabraknąć, żeby złagodzić

działanie bardziej zmiennych, niszczących mocy powietrza i wody.

Z tyłu była furtka zamknięta na kłódkę. Luis wyciągnął rękę i prawie bez wysiłku ją

zmiażdżył, wcześniej jednym impulsem mocy sprawił, że metal stał się kruchy i łamliwy.

Wybiegliśmy w boczną alejkę. Walały się tu stosy śmieci - pudeł, puszek i plastikowych toreb

czekających na wywiezienie przez służby miejskie. Panował porażający odór. Po pierwszym

duszącym oddechu przysięgłam sobie, że przestanę oddychać do chwili, gdy minę te

wyziewy. Przysięga była pozbawiona sensu, ale sprawiła, że poczułam się lepiej.

Luis znakomicie biegał, szybko mnie wyprzedził, omijał śmiecie i cuchnące kałuże

pojawiające się od czasu do czasu na naszej drodze. Zacisnęłam zęby i zmusiłam się do

większego wysiłku. Błyskawicznie zmniejszyłam dzielący nas dystans. Dogoniłam Luisa w

chwili, gdy znaleźliśmy się na końcu alejki. Przestałam wstrzymywać oddech i nagle

zaczerpnęłam tchu, wciągając do płuc słodkie, czyste powietrze. Rozejrzeliśmy się oboje po

ulicy, szukając śladów Strażnika, którego ścigaliśmy.

Stał nieruchomo przecznicę dalej i wpatrywał się w niebo. Dotknęłam ramienia Luisa,

żeby zwrócić jego uwagę, wtedy Strażnik wyciągnął rękę w górę we władczym geście.

Różowa błyskawica wyskoczyła z niskich szarych chmur, wylądowała na lewej dłoni

Strażnika i ruszyła z prawej dłoni... prosto na nas.

- Na dół! - krzyknął Luis i oboje padliśmy na chodnik, gdy energia z sykiem pomknęła

w naszą stronę. Mieliśmy niewielką przewagę: Strażnik nie do końca panował nad energią,

chociaż, miał jej w nadmiarze. Nie potrafił zmienić kierunku uderzenia. Energia ominęła nas,

trafiła natomiast i zwęgliła metalową wiatę za naszymi plecami, wytapiając na środku

szeroką, dymiącą dziurę.

Luis, nie odrywając spojrzenia od Strażnika, uderzył o chodnik otwartą dłonią tuż

obok swojej głowy. Linia mocy rozdarła ziemię, unosząc ją jak wzburzoną falę oceanu,

background image

rozbijając chodnik i usuwając wszystko na swojej drodze. Szarpnęła chodnik, na którym stał

Strażnik, podrzuciła go i przewróciła, potoczyła nim na rzadki trawnik na czyimś podwórku.

Trawa nie dawała dużych możliwości, była cienka, krucha i źle podlewana. Wlałam w nią

energię, zmuszając do wyrośnięcia długich, śliskich pnączy, które owinęły się wokół bijących

powietrze nóg Strażnika. Nie mogły go przytrzymać, lecz powinny spowolnić jego bieg.

Luis rozmiękczył ziemię w grzęzawisko, które pochwyciło nogi Strażnika, tak by

górna część ciała, nie zatonęła. Po kilku chwilach Strażnik ugrzązł, stopy i łydki zapadły się

w miękkie błoto, a gdy stwardniało, znalazł się w pułapce. Luis podał mi rękę i pomógł wstać.

Przeszliśmy przez ulicę do miejsca, w którym bezradny Strażnik Pogody tkwił,

unieruchomiony przez ziemię. Dyszał ciężko. Nie mógł mieć więcej niż dwanaście lat.

Spojrzeliśmy na siebie. Nie wiem, jaki miałam wyraz twarzy. Luis wydawał mi się

przerażony. To tylko chłopiec, mówiły jego oczy.

Chłopiec, który dwukrotnie usiłował nas zabić. Byłam mniej od Luisa przerażona, a

bardziej zainteresowana powodem ataku.

Przykucnęłam obok chłopca i dokładnie mu się przyjrzałam. Był typowym

dwunastolatkiem: o zbuntowanym spojrzeniu i dziecinnej, pozbawionej wyrazu twarzy.

Czarne oczy, czarne włosy, w odcieniu bardzo podobnym do tego, który miał Luis. - Jak masz

na imię? - zapytałam. Odpowiedział po hiszpańsku. Łatwo było się domyślić treści jego

tyrady, zwłaszcza że słowom towarzyszył agresywny gest ręki. Poczułam, że znów zbiera

moc z chmur wiszących nad naszymi głowami.

Wyciągnęłam rękę, stuknęłam palcem wskazującym w jego czoło i przerwałam mu

próbę skoncentrowania się. Moc zawirowała chaotycznie, a dziecko zaskoczone spojrzało na

mnie i zamrugało oczami.

- Imię - powtórzyłam.

- Candelario - powiedział. - Puta. Uniosłam brwi.

- Candelario - powtórzyłam za nim. - Domyślam się, że to drugie słowo nie jest twoim

nazwiskiem. Luis odezwał się zza moich pleców.

- Nie, chyba że nazywa się dziwka. Znów stuknęłam w czoło dziecka-Strażnika.

- Przestań. Mogę cię zabić, jeśli będę chciała. Wiesz o tym? Rozwiało się jego

skupienie. Poczułam, jak rozpływają się zbierane przez niego moce.

- Co z tego? - spytał wyzywająco. - Zabij mnie, to nieistotne. Zadrzesz z nią. Dobrze

wiedziałam, że mówi o Perle. O mojej dawnej siostrze, dżinnie. O moim wrogu. O mojej

zdobyczy.

Przynajmniej kiedyś tak myślałam. Perła, obłąkana i drapieżna, kiedyś w ataku

background image

zazdrości i szaleństwa zmiotła z powierzchni Ziemi całą rasę prymitywnych ludzi. Już dawno,

zgodnie z prawem, powinna zostać zgładzona, zniknąć z Ziemi. Zadbałam o to. Mimo to żyła

dalej, czerpała jak pasożyt od Strażników coraz większe siły i moc. Od wszystkich porwanych

dzieci.

Candelario przypominał Pammy. Był ofiarą, choć prawdopodobnie nic o tym nie

wiedział i nigdy by się z tym nie zgodził. Wierzył, że został wybrany jako specjalny, zaufany

żołnierz do prowadzenia wojny ze złem. Perła przekonała wielu. Była to częsta słabość

ludzkiego charakteru. Ludzie łatwo dawali się oszukiwać tym, którzy im źle życzyli.

Rozkładali się od środka pod wpływem przekonania o własnej cnocie.

- Gdzie ona jest? - zapytałam chłopca. Splunął na mnie. - Wykorzystuje cię. Nie jest

twoją opiekunką.

- Nie masz o niczym pojęcia! - krzyknął. - Puśćcie mnie albo ona was wszystkich

pozabija!

- Wątpię - odpowiedziałam. - Już by to zrobiła, gdyby mogła. Coś poruszyło się we

wnętrzu chłopca. Zmiana była tak silna, że wydawało nam się, że chłopiec zaczął rosnąć.

Wyostrzyły się rysy jego twarzy, wydoroślały. Stały się teraz podobne... do kogoś

innego.

- Wątpisz? - rozległ się zupełnie inaczej brzmiący głos, choć do mówienia

wykorzystywał struny głosowe chłopca. - Naprawdę w to wątpisz, moja siostro? Myślałam, że

lepiej mnie znasz.

Perła. Perła wcieliła się w dziecko. Wstrzymałam oddech. Poczułam ciepłe palce

Luisa zaciskające się na moim ramieniu. Położyłam dłoń płasko na rozgrzanej ziemi,

czerpałam moc i przekazywałam dalej poprzez łączące nas ogniwo. Przygotowywałam się na

zbliżające się uderzenie.

Oczy chłopca wciąż były czarne, ale znikł z nich gniew podrostka. Było tam coś

gorszego. Skoncentrowana złośliwość. Prawdziwe zło.

- Wysyłasz swoje wojska bez przygotowania - powiedziałam jej. - Wiesz, że jego atak

był niedokładny.

- Nie interesuje mnie subtelność - stwierdziła Perła. - Powinnaś już to o mnie

wiedzieć, Cassiel. Wiedziałam. Aż za dobrze.

- Dlaczego nie przyjdziesz po prostu do mnie? Ja jestem twoim wrogiem, nie ten

człowiek.

- Mylisz się - powiedziała, a w jej słowach zabrzmiał tak głęboki, odwieczny gniew,

że zadrżałam. - Wszyscy są moimi wrogami. Nie wątp we mnie, siostro moja. Zniszczę ten

background image

świat i wszystko, co w nim żyje. Jesteś głupia, jeśli sądzisz inaczej.

Mówiąc to, zniknęła. Po prostu... zniknęła, nie zostawiając po sobie śladów. Nie

wytłumaczyła swojego postępowania. Nigdy nie tłumaczyła i nie miała takiego zamiaru.

Musiałam się, domyślać mrocznych motywów, którymi kierowała się, realizując swoje plany.

Ale musiały one wziąć swój początek tak jak dawniej z nienawiści i zazdrości.

Wszyscy to odczuliśmy, gdy uderzyła w owianych mgłą zapomnienia czasach. Zabiła

w jednym ułamku sekundy prawie milion myślących istot. Było to morderstwo w boskiej

skali; milion dusz krzyczało z bólu i przerażenia. To wydarzenie zniszczyło umysł Perły, a

raczej resztki, które z niego zostały. Rozrywała na strzępy otaczający nas wszechświat,

niszczyła to, co nigdy nie powinno zostać zniszczone. To, czemu brakowało zdolności

samowyleczenia.

Zgładziłam Perlę, a raczej tak mi się wydawało. Byłam wśród dżinnów pierwszą

morderczynią. Pierwszą, która zabiła jedną z nas.

Jak na ironię, ocalały resztki nasienia Perły, w jakiś sposób zapuściły korzenie w

nowym gatunku, który wypełnił pustkę powstałą na planecie po jej zbrodni. Perła ukryła się

wśród ludzkich istot. Ludzkość stała się źródłem jej mocy.

Dlatego Astuin, przywódca prawdziwych dżinnów, rozkazał mi powtórzyć nie moją

zbrodnię, lecz Perły. Zgładzając ludzkość, zniszczyłabym raz na zawsze Perłę. Wierzył w to i

prawdopodobnie miał rację.

Gdybym wykonała rozkaz, stałabym się potworem. Gdybym nie podjęła działania,

Perła mogłaby wykorzystać moc wyssaną z ludzi, aby zniszczyć mój lud. Wybory.

Candelario powrócił do nas i nadal spoglądał buntowniczo. Zrozumiałam, że nie miał

żadnego pojęcia, co przed chwilą powiedział, a raczej co powiedziała ukryta w nim Perła.

Wykorzystała go jak zdalnie sterowane narzędzie. Chowała się w nim, w nich wszystkich, jak

wirus.

Wtedy sobie uświadomiłam, że nie był to prawdziwy atak. Candelario okazał się

prymitywnym instrumentem, choć potężnym, to słabo przygotowanym. Został pewnie

sklasyfikowany jako nieudana próba. Perta spisała go na straty. Wysłała do mnie,

spodziewając się, że zostanie zniszczony.

Spojrzeliśmy z Luisem na siebie. Podłożyłam dłoń pod głowę chłopca. Udawał

odważnego, ale cały aż się spocił. Poczułam na palcach lepką wilgoć.

- Śpij - rozkazałam, wzięłam od Luisa niewielką ilość mocy i skierowałam w nerwy

Candelaria. Chłopiec się rozluźnił, jego głowa zaciążyła na mojej dłoni. Luis rozmiękczył

ziemię wokół jego stóp, a ja wyciągnęłam go z grzęzawiska. Trawa uporczywie owijała się

background image

dookoła nóg chłopca, ale w końcu udało mi się ją przekonać, aby go puściła. Położyłam

Candelaria plecami na trawie i spojrzałam na Luisa.

- Co teraz? Chłopiec był przeciwnikiem, którego raczej nie należało zostawiać na

tyłach. Może nie grzeszył bystrością, ale czułam, że mógł się okazać nieprzejednany. Gdyby

nawet nie zdołał skrzywdzić nas, zagroziłby ludziom z naszego otoczenia. Niewinni dostaliby

się pod ostrzał mocy, którego przyczyn by nie rozumieli. Luis milczał przez chwilę.

- Zadzwonię do Marion - powiedział po namyśle. Marion Braveheart. Wiedziałam, co

to oznacza. Była potężną, działającą samodzielnie Strażniczką. Zostawiono ją do kierowania

nieliczną ekipą adeptów, którzy pozostali w terenie, gdy tymczasem większość Strażników

zajmowała się innym zagrożeniem. Nie miałam pojęcia jakim ani nic mnie to nie obchodziło.

Nie była to moja sprawa.

Marion Braveheart kierowała również oddziałem Strażników nadzorujących ludzi

obdarzonych mocami. Byli policją, sądem, ławą przysięgłych i w razie potrzeby oddziałem

egzekucyjnym.

Nie mieliśmy wielkiego wyboru. Musieliśmy ją zawiadomić. Tylko jej oddział mógł

sobie poradzić z chłopcem, bez konieczności zabicia go.

Luis odwrócił się, żeby zadzwonić przez komórkę, a ja dokładniej przyjrzałam się

leżącemu na ziemi chłopcu. Był chudy, lecz nie chorobliwie. Nie zauważyłam ran ani sińców.

Nie maltretowano go albo robiono to w sposób, który nie pozostawiał śladów. Mimo to

wyczuwało się w nim jakąś rozpacz, ciemność. Zastanawiałam się, czy Candelario rozumie,

jak niewiele znaczy dla tej, której rozkazy z taką gorliwością wykonuje.

Przeszukałam kieszenie jego płaszcza, wyciągając paczkę gumy, mały telefon

komórkowy, bilet autobusowy wskazujący, że chłopiec niedawno przyjechał do miasta,

przybył do Albuquerque z Los Angeles, które, jeśli dobrze pamiętałam, leżało w Kalifornii.

Wiele godzin drogi stąd. W innej kieszeni znalazłam chudy, całkiem nowy portfel z kartą

biblioteczną z jakiejś miejscowości o nazwie San Diego i kilkoma zielonymi banknotami. Nie

było w nim rzeczy, które ludzie, tacy jak Luis, zazwyczaj nosili w portfelach - żadnych

plastikowych kart, skrawków papieru, paragonów z zakupów. Tylko gotówka i jedna

zwyczajna karta.

Podałam ją Luisowi, gdy ten skończył rozmawiać. Przeczytał, marszcząc brwi.

- San Diego?

- Co jest w San Diego? - zapytałam.

- Wspaniałe wybrzeże, duża baza marynarki wojennej, piękna pogoda. Poza tym nie

mam pojęcia. - Oddał mi kartę. - Marion wyśle zespół, który przejmie chłopca i zaopiekuje

background image

się nim. Sprawdzą, co z nim zrobiono. Dwanaście lat to stanowczo za wcześnie na używanie

takiej mocy, jaką on dysponuje. Mógł zrobić sobie krzywdę.

Nie miało to znaczenia, czy skrzywdziłby siebie. Mógł z całą pewnością nieuchronnie

sprowadzić tragedię na swoje otoczenie. Candelario był zbyt potężny, a brakowało mu

szkolenia i opanowania dorosłego Strażnika. (Choć od czasu do czasu zastanawiałam się,

jakie to miało znaczenie, skoro tak wielu Strażników zachowywało się jak rozkapryszone

dzieci).

- Długo będziemy czekać na ich przyjazd?

- Żartujesz, prawda? Wszędzie brakuje ludzi. Marion musi wysłać zespół aż z Los

Angeles. Wsiądą w samolot, ale mimo to dotrą tu najwcześniej jutro. A dopóki się nie zjawią,

musimy go trzymać w lodzie.

Nie zrozumiałam wyrażenia „w lodzie”. Dopiero gdy skonfrontowałam je z

rzeczywistością, uznałam, że chodzi o to, by trzymać go pod kontrolą i powinien pozostać

nieprzytomny.

- A czy to nie jest porwanie?

- Jasne, że jest - Luis zgodził się ze mną. - Jeśli ktoś zgłosił zaginięcie tego chłopca.

Możliwe, że go szukają, ale nie powinniśmy go oddawać rodzicom w tym stanie. Przeszedł

pranie mózgu tak jak pozostałe dzieci Perły. Może ludzie Marion będą umieli go

przeprogramować i dezaktywować jego moce do czasu, aż do nich dorośnie. Było to

pozytywne rozwiązanie. Istniało jeszcze inne, prawdopodobne... Może okazać się, że

Strażnicy będą musieli całkowicie pozbawić mocy Candelaria, aby mieć pewność, że nie

zrobi krzywdy sobie ani nikomu innemu.

Żadne z nas nie mogło sobie pozwolić na osobiste zainteresowanie rehabilitacją

chłopca. Isabel, przypomniałam sobie. Isabel musi ocaleć. Córka Manny'ego i Angeli,

bratanica Luisa. Było jeszcze coś, co dotyczyło także mnie, choć z niechęcią się do tego

przyznawałam. Nie miałam odwagi określić tego stanu dokładniej. Stwierdzałam tylko, że

miałam kontakt z tym dzieckiem.

Coś więcej sugerowałoby istnienie więzi z tym pół-życiem w ludzkiej postaci, a nie

byłam jeszcze gotowa na prawdziwe zbadanie głębi tych kontaktów.

Żadne rozważania nie rozwiązywały problemu chłopca leżącego u moich stóp.

- Co z nim zrobimy? Luis wzruszył ramionami.

- Chyba zabierzemy go do domu - powiedział. - Możesz nas osłonić? - Myślał o

osłonieniu przed wścibskimi spojrzeniami. Zrobiłam to już wcześniej, kiedy sobie

uświadomiłam, co mogliby sobie pomyśleć o nas przechodzący tędy ludzie. Nie staliśmy się

background image

niewidzialni, bo przechodnie nas widzieli, lecz nie zauważali. Nie zachowywali o nas

żadnych wspomnień.

Na moje kiwnięcie głową Luis wziął na ręce bezwładnego chłopca. Przeszliśmy

spokojnie przez ulicę, ruszyliśmy boczną alejką, gdzie znowu musiałam wstrzymać oddech i

dotarliśmy na podwórko domu Luisa. Zamknęłam kłódkę na furtce, naprawiłam uszkodzenia i

weszłam za Luisem do środka.

Zaniósł chłopca do pokoju Isabel. Nadal było w nim pełno gromadzonych przez nią

skarbów i kolorowych zabawek. Położył dziecko na łóżku, na pościeli z postaciami z

kreskówek. Zaskakująco delikatnie zdjął mu buty, postawił obok łóżka, a potem czubkami

palców dotknął jego czoła. Wyczułam, że narzucony przeze mnie sen stał się głębszy.

Na pewno się nie obudzi przez kilka godzin.

- Powinniśmy go związać, jeśli nie zamierzasz pilnować go przez cały czas -

powiedziałam.

- Świetnie! Porwanie i uwięzienie. Chyba mogliby nam doliczyć atak na nietykalność

cielesną, ponieważ przez nas stracił przytomność.

- Próbował nas zabić. - Spojrzałam w kierunku saloniku. - I spalił twoją kanapę.

- A więc wszystko w porządku. - Luis westchnął i usiadł na kruchym, białym

stołeczku, ozdobionym drobnymi różowymi kwiatuszkami, który w ogóle się dla niego nie

nadawał. - Mówię poważnie, Cass, stąpamy po cienkim lodzie. Ten mały mógłby pozwać nas

za porwanie, odurzenie, uwięzienie. Jeśli nie będziemy ostrożni, możemy trafić na długo do

więzienia.

- Zaatakował nas.

- Naprawdę sądzisz, że ktoś w to uwierzy? To znaczy ktoś, kto tego nie widział? -

Pokręcił głową. - Musimy go stąd zabrać, zanim się obudzi.

- Jak to zrobimy, skoro Strażnicy dopiero jutro kogoś przyślą?

- Spotkamy się z nimi w pół drogi - zaproponował. - Położymy go na tylnym siedzeniu

samochodu, przykryjemy kocem i ruszymy. Mam przeczucie, że jeśli tego nie zrobimy, przed

wieczorem będziemy się pocić w celi.

Nie widziałam w tym nic groźnego; dysponowaliśmy takimi mocami, że w żadnym

więzieniu by nas nie zatrzymano. Przynajmniej nie w więzieniu zbudowanym przez

zwyczajnych ludzi.

background image

3.

- Trzymaj się! - krzyknął Luis i gwałtownie skręcił kierownicę, usiłując kontrolować

poślizg. Furgonetka zatrzęsła się, koła zawirowały, ale w końcu tor jazdy się wyprostował.

Zamrugałam i dla bezpieczeństwa przytrzymałam się klamki, gdyż siła ciążenia gwałtownie

nami szarpała. Spojrzałam z trudem za siebie, żeby zobaczyć, co się stało.

Lód. Pokrywał całą drogę. Przy tej pogodzie było to niemożliwe. Panował lekki upał,

nie było ani mżawki, ani szronu.

Mimo to warstwa lodu miała co najmniej dwa centymetry grubości i była śliska jak

szkło. Furgonetka nie miała zimowych opon, więc koła kręciły się i ślizgały w daremnym

poszukiwaniu przyczepności, a siła bezwładności pchała nas naprzód.

Z naprzeciwka nadjeżdżała ogromna ciężarówka. Kierowca był równie bezradny, jak

my. Pojazd obrócił się, a naczepa połączona z wozem zaczęła się ślizgać, ustawiając się pod

kątem do kabiny.

- Strażnik Pogody - stwierdziłam. Luis skinął głową, nie odrywając wzroku od

nadjeżdżającej ciężarówki. Był spięty, lecz się nie bał. Wykonywał wszystkie czynności bez

pośpiechu. Wziął głęboki wdech i wyciągnął do mnie rękę. Ujęłam ją i poczułam gwałtowny

przepływ energii między nami - wielowarstwowy, głęboki i coraz bardziej ogarniający.

- Teraz - powiedział i odetchnął. Wysłał dokładnie skupioną falę mocy, która

przeniknęła ciężarówkę, przecinając ją na dwie części. Połówki pomknęły w przeciwnych

kierunkach, zawirowały, tracąc energię, a Luis skierował furgonetkę prosto w powstałą lukę.

Gdy mijaliśmy uszkodzoną ciężarówkę, zerknęłam za siebie i zobaczyłam splątane

resztki jakiegoś dużego urządzenia gospodarstwa domowego, przeciętego na pół uderzeniem

Luisa.

- Rany, dziś się piekielnie naraziłem agencjom ubezpieczeniowym - odezwał się z

histerycznym drżeniem w głosie. Niezupełnie żartował. - Trzymaj się, możemy zacząć

podskakiwać.

Lód stawał się coraz cieńszy, a po kilkudziesięciu metrach zniknął zupełnie. Opony

wpadły na asfalt z głośnym sykiem, wóz się zakołysał na boki.

Luis nacisnął pedał gazu i pomknęliśmy do przodu. Spojrzałam przez ramię. Kierowca

wysiadł z ciężarówki, stąpał ostrożnie po lodzie i kręcił ze zdumieniem głową, patrząc na

zniszczenia, jakie powstały w jego ładunku. Prawdopodobnie w ogóle nie rozumiał, co się

stało. Pomyślałam, że tak będzie dla nas najlepiej. Jechaliśmy w napięciu jeszcze przez kilka

minut. Nic nie nadjeżdżało z naprzeciwka.

background image

- Co o tym sądzisz? - zapytał Luis. - Czy udało się jej nas wyprzedzić? Zastawić

pułapkę? Wyczuwasz coś jeszcze?

- Tej nie wyczułam - stwierdziłam. - Ale jakoś... Nie, nie sądzę. To musiało pochodzić

od... Od chłopca. Ta myśl nagle mnie uderzyła. Obejrzałam się gwałtownie za siebie. Oczy

chłopca były szeroko otwarte, wpatrzone we mnie.

Czekałam, ale nie zamrugał. Na widok jego pustego spojrzenia przeniknął mnie chłód.

- Zatrzymaj się - powiedziałam do Luisa i rozpięłam pas. Przeszłam nad siedzeniami

na tył samochodu i usiadłam obok chłopca, który leżał nieruchomo w kokonie z czerwono-

żółtego koca. Nie drgnął nawet ani nie spojrzał, aby śledzić moje poruszenia.

W jego oczach była pustka. Przycisnęłam palce do jego szyi. Szukałam pulsu. Nic.

Nie znalazłam żadnej iskierki życia. Chłopiec był pusty. Candelario nie żył.

Luis wydostał się z siedzenia kierowcy, odsunął tylne drzwi i wsiadł z powrotem do

wnętrza furgonetki. Patrzyłam, jak Luis przeprowadza te same czynności, co ja. Wkładał w

nie więcej wysiłku i był bardziej niespokojny. Wysnuł te same wnioski, ale nie potrafił się z

nimi pogodzić. Wyciągnął chłopca na wolną przestrzeń między siedzeniami i zaczął

rytmicznie uciskać niereagującą na masaż serca klatkę piersiową. Spojrzał na mnie ze złością.

- Oddychaj za niego. Nie poruszyłam się.

- Niech cię trafi szlag, Cassiel, po prostu zrób to! Tym razem w ogóle nie

odpowiedziałam. Jego spojrzenie powinno również i mnie pozbawić życia, ale wtedy Luis

odwrócił się ode mnie, pochylił się nad chłopcem i zaczął wdychać powietrze w jego obwisłe

wargi.

Zabrało mu dłuższą chwilę, zanim Strażnik Ziemi przyznał przed samym sobą to, co

dla mnie było oczywiste od samego początku. Siła życiowa chłopca nie chciała w nim

pozostać. Już dawno zniknęła. Została zniszczona. Daremne były wszelkie wysiłki, aby mu ją

przywrócić. Żaden cud go już nie obudzi.

Luis oparł się o metalową ścianę furgonetki. Ciężko oddychał, miał nieprzytomne

oczy. Nagle przycisnął pięści do oczu. Drżał. Chciałam wyciągnąć do niego ramiona, ale

wiedziałam, że nie przyjąłby z wdzięcznością mojego gestu. Delikatnie zamknęłam otwarte

oczy chłopca. Potem podniosłam ciężkie, bezwładne ciało i położyłam z powrotem na

siedzeniu.

Luis w końcu się odezwał, głosem chropawym i nierównym:

- Co to, u diabła, jest, Cass? Co się, do cholery, dzieje?

- Okazał się zbędny - odparłam. - Perła nas nie wyprzedziła. Wykorzystała go do

ataku. Kiedy przestał być użyteczny, odebrała mu moc, aby zbudować warstwę lodu na

background image

drodze. Liczyła, że nie unikniesz zderzenia, być może śmiertelnego w skutkach. Obdarła go z

wszelkiej mocy, nie mógł tego przeżyć. Zabiła go, próbując dopaść nas.

- To rozumiem - powiedział chrapliwie. - Ale po co miałaby go zabijać? Dlaczego

właśnie teraz? Wzruszyłam ramionami.

- Nie szanuje młodego życia tak jak wy. Traktuje was jak insekty, bez względu na

okoliczności. Zabijanie nie budzi w niej żadnych emocji, choć czasem robi to dla zabawy. -

Zrobiła to przynajmniej raz za mojej pamięci.

Przed tysiącami lat patrzyłam na Perłę, jak stała na czele fali zniszczenia. Wysoka i

szalona, ledwie się trzymała rozmywającego się ludzkiego kształtu, połyskującego i

niknącego na wietrze. Przed nią rozciągała się szeroka, urokliwa dolina, porośnięta gęsto

żółtymi kwiatami. Leżała tam osada istot, które nie były ludźmi, jak stwierdziliśmy później,

ale miały tych samych co ludzie przodków.

Perła, dosiadając fali zniszczenia, wdarła się w dolinę ze wzgórza, zagarniając po

drodze wszystko w huraganie popiołów i zagłady. Była straszna, piękna i obłąkana.

Perła zniszczyła ostatnią osadę tych istot. Zgładziła wszelkie życie. Starła ślad

istnienia tej rasy praludzi, usunęła dowody, że w ogóle się pojawili. Pozbyła się ich,

pozostawiła za sobą czystą zieloną łąkę, kołyszące się na wietrze kwiaty. Przez jakiś czas

Ziemia pozostała wyłączną własnością i miejscem zabaw dżinnów. Przed narodzeniem się

ludzi.

Patrzyłam. Patrzyłam i nic nie zrobiłam. Zaczęłam działać później, kiedy wszyscy

sobie uświadomiliśmy, kim stała się Perła. Kiedy jej egoistyczne pragnienia okazały się tak

odmienne od naszych.

Wtedy popełniłam ten fatalny w skutkach błąd. Pokonałam ją, ale nie do końca

zniszczyłam.

- Nie ma swojej pełnej mocy - powiedziałam cicho, prawie do siebie. Perła z tych

dawnych wspomnień była pierwotną potęgą, boginią, kimś, kto jeszcze teraz budził we mnie

lęk. - Gdyby miała swoją moc, zgładziłaby nas bez namysłu. Nas, całe miasto, naród. Nie zna

granic. Życie ludzkie nic dla niej nie znaczy.

- Świetnie - stwierdził Luis. - I ta wiedźma ma Isabel.

- Chce ją mieć żywą. Ibby jest w tej chwili o wiele bezpieczniejsza, niż gdyby była z

nami. Przynajmniej dopóki nie odkryjemy celów Perły. - Być może powinniśmy zacząć się

martwić o siebie.

- Możesz mi wierzyć, że się martwię. - Luis odwrócił bezwiednie wzrok do tyłu, w

stronę chłopca. - Dlaczego nie zabiła nas w taki sam sposób jak jego?

background image

Nic sadze, aby mogła to zrobić - odparłam. - Chłopice musiał przejść szkolenie na

Ranczu, na którym przetrzymywała dzieci. Prawdopodobnie ma kontakt z ludźmi, którzy

ulegli jej woli, a nie ma dostępu do takich jak my, którzy jej się opierają. Ale jest potężna i z

każdym dniem staje się coraz potężniejsza. Im więcej ludzi jej ulega... - Pokręciłam głową.

Nie miało sensu dłużej się nad tym zastanawiać. Luis w pełni rozumiał mój niepokój.

- Jeśli zniszczyła swojego jedynego łącznika z nami, może dotrzemy do Las Vegas,

zanim znajdzie następnego, gotowego podjąć atak.

- Może - powiedziałam powoli. Coś tu się nie zgadzało. Nagle dokładnie

zrozumiałam, co to może być. - Luis, musimy go zostawić.

W furgonetce zapadła długa, ciężka cisza. Wiatr sypał piaskiem w okna. Metalowa

buda lekko zakołysała się pod naciskiem. Luis miał kamienną twarz. Ciemne oczy płonęły.

- Będę udawał, że tego nie powiedziałaś. Zdziwiłam się.

- Dlaczego?

- Gdybym poważnie pomyślał, że chcesz wyrzucić tego biednego dzieciaka na

pobocze drogi jak śmieci...

- Luis! - przerwałam mu. - Pomyśl! Nie musiała go zabijać. Dlaczego to zrobiła?

Znalazł się w idealnym miejscu, mógł nas zabić, gdybyśmy zostawili mu trochę czasu na

zebranie sił. Poza tym był dzieckiem, dlatego w walce z nim zawahalibyśmy się przed

użyciem pełnej mocy. Miałby znaczącą przewagę nad nami. Poświęciła pionka, który

zajmował doskonałą pozycję i mógł nas zgładzić. Dlaczego?

Tym razem nie odpowiedział. Wydawało mi się, że mnie nie zrozumiał, więc

postarałam się mu to wyjaśnić.

- Co zrobiła Perła, kiedy wyśledziliśmy Isabel na Ranczu, na którym ją

przetrzymywała? Otworzył usta, a potem zamknął. Zamyślił się. Nagle zacisnął oczy, jakby

poczuł silny ból głowy.

- Wezwała gliniarzy i oskarżyła nas o porwanie - przypomniał. - Policja najszybciej

reaguje, gdy chodzi o porwane dziecko w niebezpieczeństwie.

- A kiedy przyjadą - powiedziałam miękko - znajdą z tyłu furgonetki martwego

chłopca. Wtedy zrozumiał, pochylił się i ukrył twarz w dłoniach. Miał już akta w policyjnej

kartotece. Natychmiast stawał się podejrzanym. Poza tym zniknęła jego bratanica.

To nie mogło dobrze wyglądać. Mówiłam dalej tylko dlatego, żeby wszystko wyjaśnić

do końca.

- Zamierzała nam przeszkodzić. Rozdzielić nas. Jak już wcześniej wspomniałeś,

policję można pokonać, ale przyjadą dużą grupą. Nie będziemy z nimi walczyć na równych

background image

warunkach. Musimy uciekać, zostawiając za sobą chłopca.

- Na nic to się nie zda. Są jeszcze patolodzy i laboratoria. Nie oglądasz seriali

policyjnych? Wcześniej czy później skojarzą mnie z tym dzieciakiem. Cholera, owinięty jest

kocem Isabel, a moje DNA mają w kartotece.

Wzruszyłam ramionami.

- Mogę załatwić takie rzeczy. Zostawimy go, a ja usunę wszelkie ślady i łączące nas

ogniwa, zarówno fizyczne, jak i eteryczne. Ale musimy działać szybko, natychmiast. Ona nie

będzie czekała z realizacją planów. Wszystkie moje umiejętności na nic się nie zdadzą, jeśli

policja przeszuka furgonetkę i znajdą chłopca w środku. Nie ukryję go skutecznie przed ich

wzrokiem. Jest tu za mało miejsca.

Luis czekał dłuższą chwilę, a potem potarł dłonią czoło i skinął głową. Wyglądał na

chorego. Nie wahałam się już; podniosłam chłopca, otworzyłam przesuwne drzwi furgonetki,

zeskoczyłam na pobocze i wzbijając fontannę szarego kurzu, zsunęłam się w dół, znikając z

drogi.

- Zaczekaj! - zawołał Luis. Rzucił się do otwartych drzwi. Przytrzymał się framugi,

ściskał ją tak mocno, że aż zbielały mu kostki. - Nie rzucaj go... Nie porzuć go byle gdzie. Był

dla kogoś ważny. Tak jak Ibby jest ważna dla nas. Proszę. Błagam cię. Potraktuj go...

Potraktuj go tak, jakby ci zależało...

Jego słowa wiele mówiły o tym, co Luis o mnie wiedział. Wpatrywałam się w niego

przez chwilę bez słowa, a potem odeszłam.

Pustynia ciągnęła się we wszystkich kierunkach, rozpalona i jałowa, usiana dziwnymi

bryłami jedynych roślin, które znosiły surowe warunki. Ale pustynia nie była pusta; o nie,

wypełniało ją skryte życie - brzęczące zawzięcie owady, przemykające króliki i czyhające,

zwinięte w kręgi węże.

Trudno tu było zostawić dziecko.

Poczekałam, aż przeminie poczucie urażonej dumy. Skupiłam się na zadaniu. Nagle

chłopiec stał się o wiele cięższy, niż był w istocie. Ruszyłam przed siebie równym krokiem,

oddalając się coraz bardziej od drogi.

Nie obejrzałam się za siebie, ale usłyszałam ciche słowa Luisa:

- Przepraszam cię. Nie wiedziałam tylko, czy mówił do chłopca, czy do mnie.

Wykopałam chłopcu grób na stoku wzgórza, niedaleko pachnącego krzewu, który

rzucał lekki cień. Rozciągał się stąd widok na dolinę niemal tęczową od barw pustyni -

pomarańczy, rdzy, ochry, brązów, upstrzonych plamami żywej zieleni i z rzadka walczącymi

o przetrwanie barwnymi kwiatkami. Była pusta, dzika i piękna. Mogłam ofiarować chłopcu

background image

tylko przeprosiny, potwierdzenie słów Luisa, że gdzieś na świecie ktoś za nim tęsknił.

Zdjęłam z niego koc i używając małych ładunków mocy Luisa, starannie usunęłam

wszelkie ślady, które mogłyby prowadzić od chłopca do nas. Potem ciasno owinęłam go

kocem, podświadomie pragnąc, aby mu było wygodnie. Pamiętałam, że czas nas goni.

Wiedziałam, że nie mogę się ociągać, ale coś mnie do tego skłoniło.

Spojrzałam na cichą, pustą twarz chłopca, zanim ją zakryłam.

- Spoczywaj w pokoju, dziecko. Powstrzymam twoich krzywdzicieli - powiedziałam.

Wyskoczyłam z grobu i spowodowałam, że ziemia osunęła się i go zakryła. Ziemia zadrżała i

poruszyła się z głośnym tąpnięciem. Wzdrygnęłam się na ten dźwięk. Nie była to reakcja

dżinna, lecz człowieka. Pierwotna świadomość, czym jest pogrzebanie w ziemi. Odejście z

tego świata.

Ziemia znieruchomiała nad chłopcem, a we mnie pojawiła się myśl, która w ludzkim

rozumieniu mogła być modlitwą. Poczułam powolny i spokojny ruch Matki pod stopami. Dar

ofiarowany mi dzięki mojej więzi z Luisem, choć nawet on rzadko odczuwał tak wyraźnie Jej

obecność. Zaledwie smużka, szept, westchnienie jak mruknięcie przez sen. To dotknięcie

przelotne i słabe, przeznaczone nie dla mnie, zmusiło mnie, bym opadła na kolana i

przycisnęła obie dłonie do piasku. Dyszałam ciężko, urywanie, błagając z całej duszy o

błogosławieństwo jej świadomości, jej uścisku.

Zapomniałam już, jaka jestem samotna, gdy na krótką, płomienną chwilę zostałam

znaleziona. Potem to wrażenie zniknęło i znów byłam sama, zagubiona i przerażona. Znów

byłam człowiekiem. Podniosłam się, oddech sprawiał mi ból. Otarłam łzy z zakurzonej

twarzy i ruszyłam z powrotem w stronę furgonetki.

- Już są - powiedział Luis niecałe pół godziny później, zerkając we wsteczne lusterko.

- Pamiętasz procedurę, Cass. Zachowaj spokój.

Kiwnęłam głową. W furgonetce nie pozostał ani jeden ślad po chłopcu. Na pewno byli

świadkowie, którzy widzieli chłopca w pobliżu domu rodziny Rochów, ale już wiedziałam, że

sąsiedzi Luisa niechętnie pomagali policji.

Było mało prawdopodobne, aby któryś z nich sypał.

Zerknęłam w lusterko od strony pasażera, zobaczyłam migoczące niebiesko-czerwone

światła i usłyszałam coraz głośniejsze wycie syreny. Luis natychmiast zwolnił i zatrzymał się

na żwirowym poboczu drogi.

Radiowóz stanął z tyłu.

Wszystko przebiegło tak, jak Luis przewidział. Kazano nam wysiąść z furgonetki i

oprzeć się o rozgrzaną metalową ścianę pojazdu. Policjanci - dwóch potężnie zbudowanych

background image

mężczyzn, którzy trzymali ręce blisko kabur z bronią - przeszukali furgonetkę, a potem nas.

Luis stał milczący i spokojny. Irytował mnie swobodny sposób, w jaki ośmielali się mnie

dotykać, ale starannie to ukrywałam. Tego nauczyłam się od detektywa Halleya - traktować

podobne naruszenia prywatności z dużą dozą samokontroli.

Wszystkie dokumenty, prawa jazdy i rejestracje, były aktualne. Tak jak się

spodziewałam, policja nie miała powodu, żeby nas zatrzymać. Sprawdzali tylko anonimową

informację. Nic konkretnego nie znaleźli, więc musieli nas puścić.

Nawet przez chwilę nie miałam wątpliwości, że wcale ich to nie cieszy.

Luis głęboko odetchnął, gdy radiowóz z wciąż migającymi światłami zniknął daleko

za nami. Jechał teraz ostrożnie, przestrzegając wszystkich przepisów kodeksu drogowego i na

następnym zjeździe zatrzymał się na parkingu obok baru, który polecał „kuchnię domową”.

Unosiła się tam woń tłuszczu. Czułam ją nawet z odległości trzydziestu metrów.

- Zawracamy? - zapytałam. Szczerze liczyłam, że nie zatrzymujemy się wyłącznie na

posiłek. Nie tutaj.

- Myślałem o tym - przyznał Luis, ale potem pokręcił przecząco głową. - Nie, to nie

jest dobre rozwiązanie. Potrzebujemy informacji, a nie zdobędziemy ich, siedząc bezczynnie i

czekając, aż Perła naśle na nas następnego dzieciaka. Ma'atowie wiedzą rzeczy, o których my

nie mamy pojęcia. Sprawdźmy, co się uda od nich wyciągnąć.

Działanie. Uśmiechnęłam się szeroko i szczerze.

- Zapowiada się zabawa.

- Czasem martwi mnie twoja koncepcja zabawy. - Przez chwilę ciemne oczy Luisa

przyglądały mi się badawczo. - Chcesz coś zjeść?

Wzdrygnęłam się.

- Nie tutaj.

- Jesteś pewna?

- Tak.

- Nie chcesz nawet ciasta? Przepadałam za ciastem. Spojrzałam w kierunku baru.

- Nie tutaj - powtórzyłam.

- Jesteś zbyt wybredna.

- Być może - potwierdziłam. - A może mam lepiej od ciebie wykształcony instynkt

samozachowawczy. Zachmurzył się.

- Po prostu nie umiesz docenić drobiazgów. Nadal się uśmiechałam, a gorący powiew

wpadł przez otwarte okno, rozpraszając ciężką woń przypalonego jedzenia.

- To dlaczego lubię ciasto? - zapytałam. - Albo dlaczego lubię ciebie?

background image

- Hej! Nie jestem drobiazgiem! Nikomu o tym nie mów!

- Wszystko jest małe - powiedziałem i mój uśmiech zniknął. - Wszystko. Nawet ja. -

Wspomnienie muśnięcia Matki wywołało ostry ból w głębi serca, obudziło potrzeby uśpione

od chwili skazania mnie na istnienie w ludzkim kształcie. A ja chciałam, pragnęłam...

Luis ujął mnie za rękę. Dotyk człowieka przyniósł zaskakujące ukojenie.

- Zostań ze mną, Cass. Wspólnie znajdziemy jakieś wyjście. Znałam wyjście. Nie

odrywałam spojrzenia od pustyni przesuwającej się za szybą po stronie pasażera. Starałam się

nie myśleć o zagładzie, która czekała wszystkich na tej drodze do zwycięstwa. Miałam go

stracić.

Mimo wygranej miałam stracić wszystkich. To będzie takie zimne, zawzięte

zwycięstwo. Powstanie pusty, nowy świat oczyszczony z zamętu wprowadzanego przez

ludzkość. W taki sposób Perła już raz oczyściła świat. Dla dobra dżinnów. Przynajmniej tak

wtedy udawaliśmy.

Nie było warto. I byłam daleka od twierdzenia, że warto robić to teraz.

Las Vegas okazało się oszałamiającą, cudowną krainą światła, która jak nic przedtem

przypominała mi sferę eteryczną. Wypełniały je wirujące jaskrawe kolory, przenikające się

nawzajem. Było ich zbyt wiele, aby oko mogło je odróżnić. Wydawało się, że wybuchają

spod ziemi, tworząc fantastyczne formy. Były bardziej wyrazem buntu przeciw naturze niż jej

dziełem. W Albuquerque to środowisko nadawało kształt miastu. Las Vegas świadomie

ignorowało ziemię, na której wyrosło.

W tym oderwaniu od rzeczywistości tak dla nas oczywistej było sporo głupoty.

Ludzie. Nigdy do końca ich nie zrozumiem, nawet gdybym przetrwała w tym ciele sto lat.

Zaczęłam się zastawiać... Czy się zestarzeję? Czy poznam dolegliwości i choroby? Czy

mogłabym dać życie tak, jak to robią ludzie? Życie, które pozostanie na Ziemi, gdy mój czas

już minie?

Ta myśl sprawiła, że bezwiednie spojrzałam na Luisa. Kierował furgonetką, jadąc

przez zatłoczone ulice ze swobodą stałego bywalca tego miasta. Zerknął na mnie. - O czym

myślisz? - zapytał.

- Wątpię, żebyś chciał wiedzieć - odparłam szczerze. Nie potrafiłam sobie wyobrazić

Luisa, który spokojnie przyjmuje do wiadomości, że chcę mieć dziecko, tym bardziej że chcę

też, aby to on został ojcem.

Chociaż, jeśli to, co działo się między nami wcześniej miało świadczyć o temperaturze

jego uczuć, nie licząc przy tym prostej potrzeby fizycznego kontaktu wywołanej nadmiarem

whisky, to... może. Nie był to jednak najlepszy czas, by dalej się zagłębiać w te rozważania.

background image

- W porządku - powiedział. - Spotkamy się z szefem Ma'atów. Będziesz pamiętała o

właściwym zachowaniu?

Oczywiście. Wydał z siebie nieprzyjemny odgłos. Najwyraźniej mi nie wierzył. Być

może zresztą całkiem słusznie.

- Postaraj się niczego nie zepsuć. Nie zrób wrogów z jedynych prawdziwych

sojuszników, jakich udało mi się znaleźć. Nie otaczają nas tłumy chętnych do pomocy.

Ma'atowie. Wiedziałam o nich tyle, by mieć pewność, że w tym szczególnym

przypadku nie są najlepszymi sojusznikami. Wątpiłam, czy naprawdę chcą nam udzielić

pomocy. Byli to ludzie, którzy choć posiadali pewne umiejętności posługiwania się tymi

samymi siłami co Strażnicy, zostali zdyskwalifikowani i odpadli z ich szeregów. Zwykle

powodem odrzucenia była zbyt mała potęga mocy, aby miała znaczenie. W kilku

przypadkach jednak Ma'atowie okazali się dość potężni. Udało im się prześliznąć przez

skomplikowaną sieć identyfikującą młodych ludzi - przyszłych Strażników. Oznaczało to w

konsekwencji, że żyli podwójnym życiem i zazdrościli Strażnikom ich tajemnic.

Ma'atowie byli też wyjątkowi pod tym względem, że od początku współpracowali z

dżinnami, nie po to, by tak jak niektórzy Strażnicy, zrobić z nich swoich niewolników.

Szukali wolnych dżinnów, zainteresowanych sojuszem. Okazało się, że jest ich całkiem

sporo. Prawie wszyscy należeli do nowych dżinnów, nie było wśród nich tak starej istoty jak

ja. Znałam właściwie tylko jednego prawdziwego dżinna, który zainteresował się ludzkością.

Była to Venna, która przyjmując ludzką postać, wybierała kształt dziecka. Venna pochodziła

sprzed tysiącleci i dysponowała wyjątkowo potężną mocą. Domyślałam się, że kontrastująca z

tą mocą postać dziecka miała być jakimś skomplikowanym żartem, który nie do końca

potrafiłam zrozumieć.

Las Vegas zapłonęło obcymi kolorami, gdy dotarliśmy do głównej części miasta -

jaskrawymi zieleniami, zjadliwymi żółciami, płomiennymi czerwieniami i różami. Barwy i

odcienie migotały, przeobrażały się w połyskliwe, hipnotyzujące wzory. Wpatrywałam się w

nie wprost, nie mrugając oczami, zafascynowana tym przedstawieniem w rzeczywistym

świecie tego, co tak bardzo kochałam w sferach dostępnych tylko dla dżinnów. Może było to

prymitywne, ale zachwyt, jaki ten pokaz wzbudzał w ludziach, wskazywał na związki między

dżinnami a ludzkością, których nigdy nie podejrzewałam.

Prawie nie zauważałam przeciskających się obok nas tłumów obcych ani

przepływającej ulicami rzeki metalu na kółkach; nie zwracałam uwagi na ostrą woń spalin i

gumy, która zawsze towarzyszyła zbiorowiskom ludzkim. Oto dowód, jak byłam zachwycona

triumfalnym blaskiem otaczającego nas światła.

background image

Nagle, zupełnie nieoczekiwanie stanęliśmy przed budowlami, które rozpoznałam,

doznając przy tym niemal fizycznego wstrząsu. Szok szybko minął, ponieważ podobieństwo

okazało się powierzchowne. Nie były to majestatyczny, kamienny sfinks ani wspaniała, pełna

chwały piramida. Zobaczyliśmy współczesne imitacje, którym brakowało wyrafinowania

dawno zmarłych rzemieślników oraz świętości przepełniającej dzieła, które powstały jako

wyraz religijnego zapału.

Były to tanie kopie, zapakowane i sprzedawane dla zwykłej rozrywki. Gdy zbladł

blask świateł, poczułam złość. Rozgniewałam się na ludzi, że tak nisko cenili historię i

literaturę. Byłam zła, że nawet największe swoje osiągnięcia potrafili tak strywializować.

Zastanawiałam się, co by się wydarzyło, gdybym stopiła fałszywego sfinksa w

cuchnący stos pokrytego farbą żużlu, gdy nagle z żalem przypomniałam sobie, że obiecałam

Luisowi niczego nie zniszczyć. A jednak. Istniał pewien sposób. Mogłabym twierdzić, że

zrobiłam to w samoobronie.

- Dobrze - powiedział, parkując furgonetkę w pustym miejscu na rozległej, wylanej

betonem płycie, zastawionej równymi rzędami błyszczących pojazdów. - Zrób coś dla mnie.

Zachowaj milczenie i naśladuj mnie. Niczego sama nie zaczynaj.

Nie odrywałam wzroku od sfinksa. Wydawało mi się, że już coś się zaczęło.

Patrzył spokojnie w horyzont gdzieś daleko poza mną. Przynajmniej to jedno łączyło

go ze starożytnym kuzynem.

Hol w hotelu przypominał jaskinię. Panował w nim mrok. Hotel także okazał się tanią

podróbką, która niewiele miała wspólnego z historią, choć z pozoru miał oddawać cześć.

Nieprzerwany brzęk żetonów i monet, szmer głosów wywołały we mnie drżenie.

Zapragnęłam zmusić je do milczenia, do pozostawienia mnie w spokoju, ale zacisnęłam zęby

i dotrzymałam obietnicy danej Luisowi. Oni nam pomogą, powiedziałam do siebie z

rozpaczą. Pomogą nam odnaleźć Isabel.

Dywany pod stopami były grube i miękkie. Wchłonęły miliony rozlanych drinków.

Całe pomieszczenie przesiąknęło rozpaczą, stęchłym zapachem alkoholu i wonią płynów do

czyszczenia. Większość ludzi w ogóle niczego by nie zauważyła. Starałam się oddychać

płytko, zacisnęłam dłonie w pięści. Musiałam sprawiać wrażenie wściekłej, bo zauważyłam

umundurowanych członków ochrony, kobiety i mężczyzn, którzy śledzili nasze przejście

przez hol. Jeden z nich podniósł do warg małe urządzenie i coś powiedział.

Luis podszedł do zwykłego telefonu wiszącego we wnęce. Na kartce zamocowanej

powyżej aparatu napisano: „wyłącznie do użytku prywatnego”. Nie było guzików, tylko

słuchawka i widełki. Podniósł słuchawkę i przyłożył do ucha.

background image

- Luis Rocha i Cassiel do Charlesa Ashwortha. Jesteśmy umówieni - oznajmił. Zanim

odłożył słuchawkę, stanął za nami członek ochrony, osaczając nas we wnęce. Nie zrobił tego

agresywnie i tylko to go uratowało, cel jego działania jednak był oczywisty.

- Proszę zaczekać - powiedział i przyjął taką postawę, że nie mogłam mieć

wątpliwości, że bez rozkazu nie ruszy się stamtąd. Albo bez użycia odpowiedniej siły.

Zerknęłam na Luisa i natychmiast zrozumiałam, że to nie czas ani miejsce na podejmowanie

działania.

Niedaleko ktoś krzyknął, nie ze strachu ani z bólu, lecz z radosnym zdziwieniem.

Usłyszałam stłumiony brzęk monet. W odległości kilkudziesięciu metrów od nas, wśród

szeregów szumiących cicho automatów, zaczęły pulsować żółte światła.

- Rany - westchnął Luis. - Chciałbym mieć takie szczęście.

- Jesteś Strażnikiem Ziemi - przypomniałam mu. - Gdybyś tylko zechciał, mógłbyś

wydobyć złoto spod ziemi.

- Wiem, ale tego nie robię, bo to byłoby niewłaściwe. Poza tym zwróciłoby uwagę

innych Strażników. A więc nic z tego.

- Mógłbyś zmusić automaty, żeby wyrzucały wygrane. Przyjrzał mi się uważnie, jakby

nigdy przedtem mnie nie widział.

- Chcesz, żebym oszukiwał w kasynie prowadzonym przez Ma'ata? Naprawdę

uważasz, że to dobry pomysł? Wzruszyłam ramionami.

- Zwracam ci po prostu uwagę, że twoje szczęście zależy wyłącznie od ciebie. Sam

zdecydujesz, czy z niego skorzystać.

- Przestań nabijać mi głowę złymi pomysłami.

- A to robiłam? Spojrzeliśmy na siebie. Poczułam jego spojrzenie, ciepłe jak blask

ognia z płonącego nieopodal ogniska.

- Prawie cały czas. Chciałam się uśmiechnąć, ale jakoś opanowałam ten impuls.

Nabierałam nowego zwyczaju powściągania impulsów.

Nie wiem, czy dzięki temu stawałam się szlachetniejsza, czy zwyczajnie głupia.

Po dłuższej chwili ochroniarz otrzymał wiadomość poprzez maleńki mikrofon ukryty

w uchu. Cofnął się i stanął z boku.

- Tędy - powiedział. Grzecznie, lecz stanowczo. Poprowadził nas wzdłuż automatów,

a potem obok gwarnego, jasnego baru, z rzędami barmanów nalewających drinki dziesiątkom

klientów. W ścianie obok były zwyczajne drzwi z ciemnego drewna, niemal niewidoczne w

mroku. Na umieszczonej na nich prostej złotej płytce wygrawerowano słowa: „pomieszczenie

prywatne”.

background image

Ochroniarz otworzył szeroko drzwi i stanął obok, żeby nas przepuścić. Weszliśmy do

słabo oświetlonego pokoju. Ciemna boazeria, obrazy w skromnych ramach, natychmiast

stwierdziłam, że to autentyki. W odległym krańcu pokoju stało ciężkie biurko, przed nim dwa

fotele solidnej konstrukcji, ustawione pod tym samym kątem do blatu. W kącie stał pusty stół

do pokera, pokryty zielonym suknem, otoczony wygodnymi krzesłami.

Za biurkiem siedział niewysoki, schludny mężczyzna. Starszy, o białych włosach i

pobrużdżonej, ostro zarysowanej twarzy. Złożył dłonie na pustej, czystej drewnianej

powierzchni blatu. Obserwował nas z kamienną twarzą, ani przyjaźnie, ani podejrzliwie. Nie

wstał, żeby nas powitać.

- Rocha - powiedział i skinął głową. - Przykro mi z powodu twojego brata i bratowej.

Moje kondolencje.

- Dziękuję. - Luis zajął jeden z foteli obok biurka. Zastanawiałam się przez chwilę, czy

nie powinnam usiąść w drugim fotelu, a potem postanowiłam stanąć ze skrzyżowanymi

ramionami za plecami Luisa. Kazał mi siebie naśladować, ale nie czułam się tam swobodnie.

Kryła się w tym wnętrzu jakaś potężna siła, ale nie potrafiłam do końca jej określić.

- Jesteś Cassiel. - Te słowa sprawiły, że spojrzałam na starego człowieka. - Nazywam

się Charles Spencer Ashworth. W tej chwili jestem przywódcą Ma'atów.

- W tej chwili? - zapytał Luis.

- Powiedzmy, że nastąpiła reorganizacja kierownictwa. Polityka wewnętrzna. Nie

musicie się tym zajmować. Kawy? - Nie czekał na odpowiedź, tylko nacisnął guzik

umieszczony w blacie biurka. - Chyba winni jesteście mi jakieś wyjaśnienie.

Wyraźnie dawał nam do zrozumienia, że czeka na naszą relację. Luis przez chwilę

patrzył na niego bez słowa.

- Nie jestem pewien, czy powinienem panu cokolwiek wyjaśniać. Mówię to z całym

szacunkiem, proszę pana. Wąskie wargi Ashworta poruszyły się, ale chyba nie można było

tego grymasu uznać za uśmiech.

- Z całym szacunkiem, proszę pana - powiedział. - Uważam, że jeśli jesteście w moim

hotelu, otaczają was moi ludzie, a w rogu pokoju stoi dżinn gotów wymusić spełnienie

wszystkich moich życzeń, to powinniście się nad tym zastanowić.

Odwróciłam się Bwullownio.

W najciemniejszym kącie pomieszczenia stał dżinn, żaden z tych, z którymi byłam

związana braterstwem, ale nowy dżinn, narodzony z ludzkich przodków. Zawsze uważałam te

dżinny za sztuczne twory. Za uzurpatorów.

Ten był wysoki, smukły, a jego ludzkie ciało miało niebieskawy, dymny odcień. Gdy

background image

nasze spojrzenia się spotkały, lekko pochylił głowę. Jego oczy miały barwę intensywnego

fioletu, a włosy wyblakłego złota. Był oszałamiająco piękny, choć nigdy kogoś takiego nie

widziałam.

Jak na nowego dżinna wydawał się potężny.

- Cassiel - odezwał się. Magia nadała jego głosowi delikatne, ciepłe, głębokie i niosące

pociechę brzmienie. - Od dawna pragnąłem cię poznać, choć przyznaję, nie chciałem,

żebyśmy stanęli przed sobą na polu bitwy. Przyjmij moje słowa jako dowód głębokiego

szacunku.

Z wdziękiem udawałam, że wciąż jestem kimś, kogo inny dżinn mógłby się obawiać.

Niechętnie skinęłam mu głową.

- Jak masz na imię? - Kiedyś mogłabym je odczytać z otaczającej go aury. Kiedyś. Nie

teraz.

- Rashid.

Odwróciłam się do Ashwortha.

- Należy do ciebie? - zapytałam. Była to celowa prowokacja. Usłyszałam cichy śmiech

Rashida, rozbawiony, prawie kpiący, lecz bez urazy. Ashworth znów się uśmiechnął, tym

razem prawdziwie.

- Nikt do nikogo nie należy - stwierdził. - To podstawowa zasada naszego

towarzystwa. Do Ma'atów wstępują tylko ochotnicy i mogą odejść, kiedy zechcą.

- Jak demokratycznie - skwitowałam. Nie wymówiłam tych słów ze szczególnym

naciskiem, ale przez to zaniechanie zabrzmiały sarkastycznie. - Słyszałam, że w razie

potrzeby używacie dżinnów. Teraz widzę, że to prawda.

- Korzystamy z pomocy wszystkich, którzy chcą z nami współpracować. W tym także

z twojej, gdyby coś cię do tego skłoniło.

Pokręciłam lekko głową i spojrzałam na Luisa. Moja rozmowa dała mu czas na

zastanowienie, jak ma postąpić. Domyśliłam się po sposobie, w jaki napiął ramiona, że zbiera

siły do decydującego uderzenia.

- Chłopiec, którego próbowaliśmy ocalić, nie żyje - powiedział. - Robiliśmy, co

mogliśmy, ale ten, kto go do nas przysłał, w ostatnim ataku pozbawił go mocy. Nie udało nam

się mu pomóc.

Ashworth uniósł nieznacznie gęste brwi, choć zachował kamienną twarz.

- Naprawdę? Słyszałem, że jesteś utalentowanym Strażnikiem Ziemi.

- Bo jestem. - Spojrzał na mnie. - Ona też.

- Dlatego uważam, że najpierw powinniście mi wyjaśnić, z jakiego powodu dziecko

background image

was zaatakowało i dlaczego nie mogliście go powstrzymać, nie zabijając go przy tym.

Luis starał się, jak mógł, ale Ashworth przez całą jego opowieść nie zdradził, czy

wierzy w choć jedno słowo. Kiedy Luis doszedł do chwili, gdy zostawiliśmy chłopca na

pustyni, usłyszałam za plecami ciche syknięcie Rashida. Powstrzymałam chęć odwrócenia się

do niego.

- Nie tak chciałam postąpić - przyznałam. - Ale to było konieczne. Zaplanowała, że

zostaniemy przyłapani z trupem dziecka. Miała nadzieję, że nie zauważymy jego śmierci do

chwili, aż będzie za późno. - Ona - powtórzył Rashid. - Podaj imię wroga. Nie usłuchałam.

Prychnął znowu z niezadowoleniem.

Za tym atakiem nie stoi żaden wielki zbrodniarz, Ashworth. To tylko chora rozpacz

kogoś, kto kiedyś był wśród nas królową. Nie wierz jej. Zmieniło ją upokorzenie, bo została

zmuszona, by nosić skórę człowieka.

- Uwierzę w to, co zechcę, Rashidzie. Dziękuję za twoją uwagę. - Nigdy nie

słyszałam, żeby człowiek udzielał w taki sposób dżinnowi reprymendy, stanowczo i

autorytatywnie. A nie był to człowiek, który mógł arogancko zakładać, że jako właścicielowi

dżinna nie grozi mu jego zemsta. Agresja budziła we mnie złe, zimne instynkty, mimo że nie

była skierowana przeciwko mnie. Zastanawiałam się, jak zareagował na nią Rashid. - Byłem

na Ranczu - mówił dalej Ashworth. - Rozumiem, co wam się wydaje, że widzieliście.

- Nam nic się nie wydaje - powiedział Luis. - My wiemy. Ona istnieje. Nie zdołaliśmy

jej jeszcze odnaleźć, ale ją znajdziemy. Odzyskamy też moją bratanicę, całą i zdrową.

Ashworth nic na to nie odpowiedział.

- Niewielu Strażników zostało. Część ściga duchy, inni się ukryli, a reszta próbuje nie

dopuścić do rozpadu świata. Spora grupa zginęła, walcząc z dżinnami podczas rebelii.

Podobno wojna trwa dalej, wojna na wyczerpanie. Coraz mniej jest Strażników i coraz słabiej

się bronią. Wrogowie wyłapują ich jednego po drugim.

- Ktoś powiedział, że Ma'atowie na tym skorzystają - wtrącił Luis.

Ashworth wykrzywił twarz z wyrazem znużenia.

- Ludzie prawie cały czas plotą głupstwa. Nie interesuje mnie, by zastąpić Strażników

Ma'atami. Ty powinieneś to najlepiej wiedzieć. Świat potrzebuje Strażników. Gdyby nie byli

potrzebni, toby ich nie było. Są częścią naturalnej hierarchii. Podobnie zresztą jak dżinny. Jak

zwykłe istoty ludzkie, zwierzęta, rośliny, owady, pierwotniaki czy Ma'atowie. Wszystko

pozostaje w równowadze. Dlaczego tu przyjechaliście? Mogliście zawrócić i ruszyć prosto do

domu. Nic was już nie zatrzymywało.

- Domyślam się, że wycieczka do Vegas nie jest dobrą wymówką. Próbka humoru

background image

Luisa - nawet przedstawiona bez przekonania - została przyjęta z chłodnym milczeniem.

Ashworth nie odpowiedział. Przeniósł spojrzenie na mnie.

- Ty szczerze wierzysz w istnienie tej istoty.

- Tak - potwierdziłam. - Bo istnieje. Jest zagrożeniem dla dżinnów. Prawdziwym

zagrożeniem. Dopóki nie odkryjemy jej kryjówki, walczymy z cieniem. Ona może nas

namierzyć. Nam to się nie udaje.

Rashid znów prychnął. Odwróciłam się do niego. Skrzyżował ramiona na piersi.

- Tak? - zapytał. - Chcesz mi coś powiedzieć?

- Nie bardzo - zaprzeczyłam. - Przypuszczam, że gdy będziesz wrzeszczał, wydając

ostatnie tchnienie, tak jak krzyczał Gallan, wtedy poważniej potraktujesz moje słowa.

Postarałam się, aby zabrzmiało to dwuznacznie. Musiał wiedzieć o śmierci mojego

przyjaciela Gallana - śmierć dżinna nie mogła pozostać niezauważona, a Gallan należał do

potężnych dżinnów. Po nagłym błysku jego oczu domyśliłam się, że Rashid nie słyszał, czy to

ja byłam przyczyną tej śmierci. Dobrze wiedziałam, co podejrzewał.

- Już teraz traktuję cię poważnie - powiedział Rashid. - Uwierz mi.

- Dość - warknął Ashworth. - Przestańcie, oboje! Nie będziecie w moim gabinecie

wyrównywać rachunków; właśnie skończyłem remont. Luis, czego, u diabła, chcesz ode

mnie? Nie mogę ci udzielić prawdziwej pomocy. Nie mam żadnych informacji.

- A jednak jest coś, co może pan dla nas zrobić. Pożyczyć mi dżinna - oświadczy!

Luis. Nagle zapadła pełna zdumienia cisza. Ashworth rzucił spojrzenie Rashidowi, a ja

popatrzyłam na Luisa. Usiłowałam zrozumieć to, co właśnie powiedział.

Miał dżinna. Miał mnie. Nagle ogarnęła mnie fala gniewu i niepewności.

Zastanawiałam się przez chwilę, czy to... zazdrość? Na pewno nie. Nie mogłam upaść tak

nisko.

Zza pleców dobiegł mnie głos Rashida. Stał tak blisko, że czułam tchnienie jego

oddechu na karku.

- Widocznie nie spełniasz jego oczekiwań - stwierdził. - Jakie to smutne. Odwróciłam

się i uderzyłam otwartą dłonią w jego klatkę piersiową. Cios powinien go rzucić na drugą

stronę pokoju, rozbić boazerię i rozkruszyć beton ściany, gdy o nią uderzy.

A on stał spokojnie, uśmiechając się do mnie, patrząc z przerażającym błyskiem w

fioletowych oczach. Po chwili ujął mnie za rękę w przegubie i złamał mi ją.

Krzyknęłam, gdy kości pękały, skręcały się i wbijały w mięśnie. Przeszyła mnie

płonąca biała fala bólu. Zadrżały pode mną kolana, a ciemność zamigotała mi przed oczami.

- Rashid! - krzyknął Ashworth i zerwał się zza biurka. Luis był szybszy. Zanim jego

background image

fotel się przewrócił i oparcie dotknęło dywanu, był już przy mnie. Wycelował palec w

Rashida. Przez ułamek sekundy widziałam, a może mi się tylko wydawało, czarne płomienie

liżące jego ramiona. Mrugnęłam. Z pewnością było to oszołomienie wywołane bólem.

- Ty! - krzyknął Luis. - Puść ją! Natychmiast!

Rashid usłuchał. Nadal się uśmiechając, zrobił krok do tyłu. Luis ujął moją rękę w

obie dłonie. Poczułam najpierw delikatny i ciepły dotyk, a potem zalewającą mnie gorącą

kaskadę. Moc krążyła wokół złamania, zataczając ciasne kręgi. Zachwiałam się, gdyż

zabrakło mi sił. Luis chwycił mnie i objął ramieniem, odsuwając jednocześnie złamaną rękę,

gdyż cały czas trwało jej uzdrawianie.

- Przedstawiłem swoje racje - odezwał się Rashid, ze znudzeniem i przekąsem w

głosie. - Nie jest lepsza od człowieka, prawda? Do niczego nam się nie przyda. Naprawdę

potrzebujesz dżinna. Ale zastawiam się po co?

- Potrzebuję takiego, który się uważa za niezniszczalnego - wycedził Luis przez

zaciśnięte zęby. - Świetnie się nadajesz. Rashid spochmurniał, w jego spojrzeniu znów

pojawił się arogancki błysk. Nie tak wielki, by mieć jakieś znaczenie. W końcu zebrałam siły

i opierając się na Luisie, wstałam. Miałam wrażenie, że moje ramię jest kruche i byle jak

połatane. Wiedziałam, że nie powinnam poddawać go próbie, chociaż proces leczenia

gwałtownie przyśpieszył. Stłumiony gniew palił się gdzieś w głębi mnie niskim, gorącym

płomieniem, ale mniej mi się podobało uczucie, które go zastąpiło: strach. Czy tak właśnie

żyli ludzie? W ciągłym strachu przed bólem, świadomi swojej kruchości i tymczasowości? To

naprawdę mi się nie podobało.

- Co robisz? - zapytałam. Luis popatrzył na mnie ponuro, ostrzegawczo. W jego

wzroku dostrzegłam wyraźne żądanie, żebym zamilkła. Powrócił do cichej wojny na

spojrzenia z Rashidem, który w końcu skrzyżował ramiona na piersi, opuścił brodę i

uśmiechnął się lubieżnie.

- Sądzisz, że możesz mi rzucić wyzwanie, grozić niebezpieczeństwem? Mały

człowieczku, nie wiesz, o czym mówisz.

- Jasne, za to ty jesteś wielki, potrafisz łamać ręce kobietom, nie dając im szansy na

rewanż - stwierdził Luis. - Lubisz sobie pogadać. Rozumiem. Ale ja proszę o pomoc w

sprawie wymagającej odwagi i rozumu. Może więc powinienem poszukać kogoś lepszego.

Oczy Rashida zapłonęły. Przez krótką, straszliwą chwilę myślałam, że po prostu spali

Luisa na miejscu za te słowa. Mógł to zrobić.

- Dość! Obaj przestańcie! - krzyknął Ashworth. Nie mamy czasu na podobne luksusy!

Rocha, powiedz mi, czego naprawdę chcesz. Nie masz się czego wstydzić. Mów.

background image

Odwrócenie się do Rashida plecami wymagało od Luisa wyjątkowej siły woli, ale

jakoś mu się to udało. Dla bezpieczeństwa nie spuszczałam oczu z dżinna. Nie wierzyłam mu

ani trochę. Przypominał szakala szukającego okazji do ataku. Nagle zrobiło mi się niedobrze,

pierwszy raz w swoim długim życiu poczułam się jak ścigana ofiara.

- Potrzebuję dżinna, który może ustalić, skąd pochodził chłopiec - powiedział Luis.

- Ten zmarły?

- Tak. Czas ma ogromne znaczenie. Tropy nikną. Ale jest mi potrzebny ktoś, kto nie

jest zwykłym krzykaczem i pyszałkiem.

Oczywiście, te słowa były specjalnie skierowane do Rashida. Patrzyłam na dżinna,

który znów się zastanawiał, czy nas zabić. Gdyby postanowił działać, Ashworth niewiele

mógłby zrobić, aby go powstrzymać. Choć Luis i ja podjęlibyśmy walkę, było wiadomo z

góry, jak by się zakończyła.

Czyż nie tak?

Nie wiem, co oznaczała mina Ashwortha, gdy oszacował wszystkie możliwe

scenariusze, w tym także prawdopodobny zakres zniszczeń, do jakich musiałoby dojść w jego

wyłożonym ciemną boazerią sanktuarium, gdyby doszło do walki na śmierć i życie między

nami.

- Wydaje mi się, że to jest do załatwienia - powiedział w końcu bez nacisku. -

Jednakże udział dżinna musiałby być absolutnie dobrowolny. Taki mamy kodeks.

- Oczywiście - zgodził się Luis i zawahał na chwilę, zanim zaczął mówić dalej. - Na

podstawie wszystkiego, co wiemy o tej sytuacji, pójście śladami zmarłego chłopca

prowadzącymi do jego mocodawców może być niebezpieczne. Nawet dla dżinna. Nie

chciałbym, żeby ktoś źle ocenił ryzyko z tym związane.

Rashid wciąż spoglądał na nas z niepokojącym uśmiechem drapieżcy.

- Za żadne skarby świata nie przegapiłbym takiej zabawy - odezwał się w końcu.

Ashworth westchnął.

- Ogłaszam was przyjaciółmi i sojusznikami - powiedział tonem zmęczenia i

zniechęcenia. - A teraz wynoście się wszyscy z mojego gabinetu i z mojego hotelu. Idźcie się

pozabijać gdzie indziej, gdzie nie będę musiał przejmować się sprzątaniem.

background image

4.

Niewiele wiedziałam o Rashidzie. Moja rasa spoglądała na naszych młodszych

kuzynów bez szacunku. Rzadko poświęcaliśmy czas, aby ich poznać czy zbliżyć się do

któregoś z nich.

Poza, oczywiście, Jonathanem. Nawet teraz, myśląc o nim, poczułam ciężar w sercu.

Jonathan spadł na nas niespodziewanie jak czarna nawałnica mocy. Żył jak człowiek

śmiertelny i był pierwszym z tych, których nazywamy Strażnikami; jego więzi z Ziemią nie

potrafili wyjaśnić ani sobie wyobrazić nawet ci, którzy pamiętali przedwieczną bezkształtną

pustkę. Jego śmierć wywołała furię Matki Ziemi i rozpacz. Zachowała duszę Jonathana,

tworząc wokół niej nową formę. Nowy rodzaj życia.

Uczyniła go dżinnem, gromadząc umierającą siłę życia tysięcy, którzy znaleźli się

blisko niego. Tego dnia stworzyła też inną istotę. Z przyjaciela Jonathana, Davida, który

umarł razem z nim. Byli pierwsi z wielu, którzy pojawiali się po nich.

Ale to Jonathan oddał Matce serce. To Jonathan, mimo ludzkiego pochodzenia, był

obdarzony mocą większą od dżinna, od wszystkich dżinnów, starych i nowych, jakie pojawiły

się przedtem i potem.

Nigdy go nie zaakceptowaliśmy, ale wszyscy, choć niechętnie, spełnialiśmy jego

rozkazy. Przez tysiące lat prawdziwe dżinny pochylały karki przed tym, którym powinny na

dobrą sprawę pogardzać. Niektóre nim pogardzały, ale po cichu. Zawsze jednak nawet

najbardziej wojowniczy spośród dżinnów go szanował. I wszyscy go kochali. Jonathan

promieniał taką niewinnością, której nigdy nie mogłam zrozumieć ani nie miałam nadziei

naśladować.

Rozpaczałam po nim, kiedy go nam odebrano. Nigdy już nie będzie drugiego

Jonathana, żadnego nowego dżinna, który dzięki serdeczności i sile uczyni z nas jeden lud.

Prawdziwe dżinny zawsze już będą stały z boku. Jesteśmy zbyt aroganckie, aby inaczej

postępować.

Między mną a Rashidem leżała przepaść i zawsze tak pozostanie.

Wyszliśmy z biura Ashwortha w gwarny półmrok kasyna. Żadne z nas nie odezwało

się słowem. Rashid szedł obok mnie, a z drugiej strony maszerował Luis. Ludzie schodzili

nam z drogi. Nie wiem, czy robili to świadomie. Dostrzegłam nasze sylwetki przesuwające

się na monitorze ochrony; Luis sprawiał wrażenie skupionego i niebezpiecznego; Rashid

złagodził dziwny odcień skóry na tyle, aby nie przyciągać spojrzeń, chociaż w tym

niezwykłym miejscu prawdopodobnie nie było to konieczne.

background image

Moja blada, ponura twarz, białe włosy i jasna skóra lśniły blaskiem między nimi,

jakby prowadzili ducha.

Wyglądaliśmy tak... że żaden ze zdrowych na umyśle ludzi nie próbowałby nam

stanąć na drodze. Głowy odwracały się, gdy przechodziliśmy przez tłum. Czułam spojrzenia

oceniające mnie, pożądliwe.

Wydały mi się dziwnie interesujące.

Na zewnątrz gorący wiatr natychmiast osuszył delikatny ślad potu na mojej twarzy.

Skóra Rashida pociemniała tylko trochę, aby lepiej pochłaniać ostre promienie słońca. Luis

włożył ciemne okulary. Staliśmy w cieniu kopii piramidy, niedaleko podroby sfinksa.

Patrzyliśmy na siebie bez słowa.

- Zawieźcie mnie tam, gdzie zostawiliście chłopca - odezwał się w końcu Rashid. Luis

kiwnął głową i poszedł pierwszy w kierunku parkingu, na którym zostawiliśmy furgonetkę.

Odsunął tylne drzwi i gestem zaprosił Rashida, aby wsiadł, ale dżinn nie ruszał się z miejsca,

stał pochmurny, z zadartą głową. - Przyjechaliście tym?

- Oczywiście, nasz pojazd nie spełnia twoich wymagań? Ale i tak wsiadaj! - Rashid

wykrzywił wargi, wsiadł do furgonetki i opadł na siedzenie z wyraźnym niesmakiem. Luis

spojrzał na mnie i przewrócił oczami. - Myślałem, że ty jesteś kapryśna, ale widzę, że to

cecha rodzinna dżinnów.

- Nie jesteśmy rodziną! - zaprzeczyłam równocześnie z Rashidem. Luis wybuchnął

śmiechem.

- A mnie się wydaje, że jesteście. - Zanim zasunął drzwi, popatrzył na Rashida dłuższą

chwilę i pochylił się w jego stronę. - Dotknij jeszcze raz Cassiel, zrób jej krzywdę, a skończy

się to dla ciebie dużym bólem. Rozumiesz?

Rashid odwrócił głowę i spojrzał przed siebie. Nie dał po sobie poznać, że w ogóle

usłyszał groźbę. Luis zatrzasnął drzwi i westchnął.

- Postarajmy się jakoś dogadać. Już jest nam wystarczająco ciężko. Nie potrzebujemy

barowych bijatyk z naszymi domniemanymi sojusznikami.

Podobnie jak Rashid nie zawracałam sobie głowy potwierdzaniem, że słyszałam jego

słowa, choć bez wątpienia były mądre.

- Cholerne dżinny - usłyszałam, jak Luis mruczy do siebie, obchodząc samochód

dookoła, żeby usiąść na miejscu kierowcy.

Uśmiechnęłam się. Leciutko.

Luis zawiózł nas tam, gdzie przedtem się zatrzymaliśmy. Poprowadziłam ich przez

piasek i rzadkie krzaki, wprost w pustkę. Luis nieprzerwanie po cichu przeklinał, brnąc obok

background image

nas. Chyba nienawidził pustyni. Z pewnością nie podobał mu się upał, choć ja i Rashid

rozkoszowaliśmy się ciepłem. Dżinny są stworzeniami ognia. Nawet tak odmieniona i

pozbawiona mocy, wciąż każdym nerwem czułam dreszcz ekstazy.

Luis się pocił.

Dotarliśmy na zbocze wzgórza, skąd rozciągał się widok na czerwonobrązowe parowy

i rozpalone błękitne niebo. Tu pochowałam chłopca. Rashid przykucnął, przeciągnął długimi,

smukłymi palcami po piasku i spojrzał na mnie ze zdumieniem. W jego oczach na ułamek coś

zapłonęło, ślad szacunku, a potem zniknęło.

- Jak? - zapytał. Luis spojrzał na mnie ponuro.

- Co jak?

- Ona wie. Wiedziałam. Pytał, jak dotknęłam Matki Ziemi, tutaj, w tym miejscu.

Wzruszyłam ramionami.

- Przyszła - wyjaśniłam. - Nie można jej wezwać. Wiesz o tym. Rashid rzeczywiście

wiedział. Przyglądał mi się dłuższą chwilę, a potem skinął i znów przesiał piasek przez palce.

- Nie zabiliście chłopca - powiedział. - Przyznaję, że się pomyliłem.

- Przecież ci mówiłem - wybuchnął Luis. - Czy możesz się pośpieszyć i wyśledzić,

skąd się wziął? Niektórym przydałaby się odrobina cienia.

W odpowiedzi Rashid wsunął rękę w piasek aż po łokieć, a po chwili gwałtownie ją

wyszarpnął. Strzepnął piach i pokiwał głową. Jego oczy straciły blask. Patrzył nieobecnym

wzrokiem.

- Trop jest wyraźny - stwierdził. - Ale zanika. Zostawię was i podążę za nim. Tak

będzie szybciej.

- Rashidzie, zanadto się nie zbliżaj - ostrzegłam. Machnął zniecierpliwiony ręką.

- Nie boję się waszego widmowego wroga.

- Gallan też się nie bał - przerwałam mu. - Już go nie ma, Rashidzie. Nie lubię cię, ale

nie pragnę twojej zagłady. Dlatego cię ostrzegam. Nie zbliżaj się zanadto!

Zwrócił uwagę, że mówię z dużym naciskiem, i w końcu, choć niechętnie, kiwnął

głową. Wciąż mi się wydawało, że on nic nie rozumie. Postąpiłam o krok bliżej, dotknęłam

jego ręki i spojrzałam wprost w jego płonące oczy.

- Kiedyś ona była jedną z nas. Była dżinnem. Zabije cię, jeśli tylko zdoła. Pokręcił

głową, odrzucając samą myśl. Chyba tylko dlatego, że to ja go ostrzegałam. Opanowałam

gniew.

- Poproszę cię o coś innego - oznajmiłam. Spojrzał na mnie szeroko otwartymi

oczami. Zadarł głowę do góry, między brwiami pojawiła się zmarszczka.

background image

- O co?

- Znajdź rodzinę tego chłopca. Jego bliskich. Tych, którzy go stracili. Chciałabym im

go zwrócić, jeśli to będzie możliwe.

Wpatrywał się we mnie bez słowa z kamienną twarzą, a potem kiwnął krótko na znak

zgody. Nagle, po prostu... zniknął. Rozpłynął się. Dostrzegłam tylko drżenie eteru na jego

drodze. Luis westchnął.

- Przyjmuję zakłady. Czy postąpiliśmy właśnie nadzwyczajnie mądrze, czy

beznadziejnie głupio?

- Niewykluczone że i tak, i tak - stwierdziłam. - Jak wiemy, pokłady głupoty są

niewyczerpane. W milczeniu oddaliśmy hołd martwemu dziecku, które znów opuszczaliśmy.

Wróciliśmy do furgonetki, czekała nas długa droga do Albuquerque.

Zanim dojechaliśmy, natknęliśmy się na blokadę policyjną.

Przed ustawionymi w poprzek drogi radiowozami z migającymi światłami stał z

ponurą miną agent FBI Ben Turner, Strażnik Ognia na pół etatu. Wyglądał tak, jakby w ogóle

nie spał od naszego ostatniego spotkania. Luis zwolnił, zatrzymał się i odkręcił okno. Turner

pochylił się, zajrzał szybko do środka furgonetki.

- Musicie pójść ze mną, oboje, natychmiast - zażądał. Popatrzyliśmy na siebie z

Luisem. To nie wróży nic dobrego, mówiły nasze spojrzenia.

- Dlaczego? - zapytał Luis.

- Nie tutaj. Wysiądźcie i chodźcie ze mną. Zróbcie, co mówię. Policjanci wokół nas

spokojnie wyciągali broń, choć jak na razie, nikt z nich do nas nie celował. Luis rzucił kilka

szybkich spojrzeń i zauważył ich gesty. Spojrzał na Turnera.

- Proszę - nalegał Turner. Jego twarz przypominała kamienną maskę, ale było widać

napięcie wokół oczu i ust, a znużenie w pochyleniu ramion. - Potrzebuję waszej pomocy.

Luis jakby usłyszał magiczne zaklęcie, skinął na mnie, oboje wysiedliśmy z furgonetki

i stanęliśmy przed Turnerem na poboczu. Zapadał zmierzch, robiło się coraz chłodniej, ale

nagrzany w ciągu dnia asfalt wciąż był gorący. Nieprzyjemnie grzał stopy i nogi.

Turner machnął ręką do policjantów, którzy pochowali broń i wsiedli do radiowozów,

choć nie opuścili stanowisk.

- Chodzi o porwane dziecko - powiedział. - Pasuje do podanego przez was opisu. Mała

ośmioletnia dziewczynka, porwana ze szkoły. Sprawdziłem. Jej matkę wyrzucono z programu

Strażników.

Luis rzucił mi spojrzenie. Oboje przypomnieliśmy sobie chłopca, którego

uratowaliśmy z Rancza. C. T Styles. Jego matka także opuściła Strażników. Miała do nich żal.

background image

- Mamusiu oczyszczona z zarzutów? - zapytał Luis.

Nic ma z tym nic wspólnego. Jest zdruzgotana. Bóg jeden wie, co się z nią stanie, jeśli

to się źle skończy. Widzieliśmy po jego ponurej minie, że najwyraźniej liczy się z ryzykiem.

- A co z ojcem? - zapytałam.

- Wygląda na to, że jest w porządku. Nie ma żadnych powiązań ze Strażnikami. Nie

udało mi się znaleźć nic podejrzanego. Chyba oboje są czyści.

- Być może to zaginięcie nie ma żadnego związku z naszą sprawą - stwierdziłam.

- Może nie ma. Ale zaginęła mała dziewczynka. Pomyślałem, że zechcecie się tym

zająć. - Turner wyprostował się i spojrzał najpierw na Luisa, a potem na mnie. - Przydałaby

mi się wasza pomoc. Jeśli jednak to porwanie wiąże się z innymi, to jest to nasz najświeższy

ślad. Najlepsze miejsce, aby rozpocząć pościg.

- Ale my już...

- Ujmę to inaczej - powiedział Turner. W jego oczach zobaczyłam błysk hamowanego

gniewu. - Pomożecie mi w tej sprawie albo znajdę mnóstwo powodów, żebyście pożałowali,

że od razu tego nie zrobiliście. Zacznę od obrazy moralności, a skończę na oskarżeniu o

terroryzm. Traficie do tak głębokiej dziury, że nigdy więcej nie zobaczycie słońca. Dajcie

więc kluczyki od furgonetki jednemu z funkcjonariuszy. Odprowadzi ją do waszego domu. A

wy jedziecie ze mną.

Pomyślałam niespokojnie o Rashidzie. Mógł się pojawić w każdej chwili. Byłam

pewna, że Luisowi to samo przyszło do głowy. Rashid potrafiłby nas znaleźć wszędzie, ale

nie sprawiał wrażenia kogoś, kto chciałby zachować incognito. Niewykluczone, że bawiłoby

go publiczne ujawnienie swojej prawdziwej natury. Gdyby policja zaczęła strzelać,

moglibyśmy zostać ranni.

Rashid z pewnością uznałby to za bardzo zabawne.

- Zaraz wam ułatwię podjęcie decyzji - powiedział Turner. - Macie wybór.

Wsiądziecie ze mną do samochodu, wrócicie do Albuquerque i pomożecie mi odnaleźć tę

dziewczynkę. Albo odwrócicie się do mnie plecami, żebym mógł was skuć, bo was o coś

oskarżę.

- O co?

- Żartujesz, prawda? - zapytał. - Znam mnóstwo metod zamieniania życia w piekło,

panie Rocha. Nie chcesz ich poznać. Mam ogromną inwencję.

Byłam pewna, że mówi poważnie.

Luis wzruszył ramionami i rzucił stojącemu najbliżej policjantowi w

wykrochmalonym mundurze khaki kluczyki do furgonetki. Funkcjonariusz chwycił w locie

background image

dźwięczący metal.

- Ubezpieczenie i rejestracja są w schowku - poinformował. - Mówię to na wypadek,

gdyby zatrzymała was policja. Spodziewam się, że dolejecie benzyny do pełna. Przydałoby

się też umyć wóz.

Funkcjonariusz nie miał zbyt radosnej miny.

Turner otworzył tylne drzwi sedana. Wsiedliśmy z Luisem i niespełna minutę później

mknęliśmy z powrotem do Albuquerque.

Tam był dom, a mimo to miałam wrażenie, że zbliżamy się ku zabójczemu połączeniu

rozpaczy i udręki. Chociaż ostatnio udręka stała się naszą nieodłączną towarzyszką.

Ben Turner prowadził bardzo szybko, z zapamiętaniem stróża prawa, wykonującego

ważne zadanie. Nie przestrzegał też ograniczeń prędkości.

Siedziałam z tyłu, z trudem opanowując ataki mdłości. Samochód Turnera nie

sprawiał przyjemnego wrażenia. Na siedzeniach kiedyś została rozlana krew. Były ślady

wszelkiego rodzaju płynów ustrojowych. Czuło się tam obecność śmierci. Samochód

emanował nią, być może nie w sensie fizycznym. Ale utrwaliło się tu wrażenie złej,

przedłużającej się agonii. Kiedyś stało się tu coś strasznego, czego ślady pozostały.

Walczyłam z pragnieniem, aby wyrwać drzwi z zawiasów i wyskoczyć z samochodu.

Powstrzymywała mnie tylko pewność, że gdybym tak postąpiła, ucierpiałby na tym Luis.

- Cholera! - wrzasnął nagle Turner i w tym samym momencie wbił nogę w hamulec.

Opony zapiszczały, a oboje z Luisem gwałtownie wyciągnęliśmy ręce przed siebie, aby się

przytrzymać. Maska sedana zakołysała się w dół, walcząc z siłą bezwładności.

To Rashid pojawił się na środku drogi, w odległości kilkudziesięciu metrów od nas.

Skrzyżował ramiona, drapieżny uśmiech rozjaśniał mu twarz. Przyglądał się, jak samochód

pędzi w jego stronę z zabójczą prędkością. Turner zbladł, rozpaczliwie walczył z

samochodem.

- Po prostu uderz w niego - powiedziałam przez zaciśnięte zęby. - To mu dobrze zrobi.

Turner nie zwracał uwagi na moje światłe rady. Udało mu się zatrzymać samochód z

poślizgiem i piskiem opon pół metra od stojącego nieruchomo Rashida.

Przez chwilę nikt się nie poruszył. W moje okno uderzył biały cuchnący dym ze

spalonych opon. Zakrztusiłam się i zaczęłam kasłać. Chmura dymu popłynęła w stronę

Rashida, ale on rozpędził ją z uśmiechem.

Ben Turner spoglądał przez szybę ze zdumieniem. W następnym ułamku sekundy

poczerwieniał i wybuchnął uzasadnionym gniewem. Otworzył drzwi i wrzeszcząc, wyskoczył

na drogę.

background image

- Ty idioto! Przez ciebie mogliśmy wszyscy zginąć!...

Rashid tylko na niego spojrzał. Trzeba przyznać, że Turner błyskawicznie poznał

swoją pomyłkę. Spostrzegł dziwny odcień skóry dżinna i blask jego oczu. Odwrócił się, żeby

popatrzeć przez przednią szybę najpierw na Luisa, potem na mnie. A później odwrócił się do

Rashida. Zacisnął wargi w cienką, gniewną linię.

- Dżinn. Domyślam się, że jest z wami - stwierdził. Rashid prychnął niegrzecznie.

- Nie jesteśmy razem, pod żadnym względem, zapewniam cię. Całkowicie się z nim

zgadzaliśmy. Obszedł wóz i usiadł z przodu na miejscu pasażera. Zostawił Turnera stojącego

na drodze i wpatrującego się w nas przez szybę. Wszyscy patrzyliśmy na niego.

- Słowo daję... - wymamrotał Turner. - On jest dżinnem. Rashid wyciągnął rękę i

dotknął palcem stacyjki. Silnik zapalił, bez przekręcenia kluczyka, który tkwił w drżących

palcach Turnera.

- Tak - szepnął. - Słowo daję. Zamrugał oczami, jakby stracił świat z oczu i pokręcił

głową. Wsunął się na siedzenie kierowcy, spojrzał na kluczyk w ręku, a potem wrzucił go do

schowka na napoje obok siebie. Ruszył i gwałtownie przyśpieszył. Obejrzałam się do tyłu. Na

drodze pozostały czarne ślady hamowania i szybko zniknęły.

- Nie sądziłem, że się zjawisz - zwrócił się Luis do Rashida.

- A ja wierzyłam. - Odwróciłam głowę do tyłu. Rashid obserwował mnie z

intensywnością drapieżcy. Czekał na najmniejszą oznakę słabości. Nie brakowało mi słabych

stron, ale nie zamierzałam mu ich pokazywać.

- Znalazłeś coś - powiedziałam. - Zgadza się?

- Nie. Wróciłem, bo wasze towarzystwo działa inspirująco. - Zrobił grymas, który

prawie przypominał uśmiech. - Odkryłem linię krwi tego chłopca. Jego krewni dawno odeszli

z tego świata.

- Rodzeństwo?

- Nie, odległe pokrewieństwo. Nikogo bliskiego. Pokręciłam głową ze smutkiem i

przetłumaczyłam relację Luisowi.

- Jego rodzice nie żyją. Nie miał braci, sióstr ani kuzynów.

- Tak - potwierdził Rashid. - Jego ojciec był Strażnikiem, zabitym podczas rebelii

Ashana. Matka była zwykłą istotą ludzką. Zmarła na skutek choroby.

- Sierota - stwierdził Luis. - Sierota z uśpionymi mocami Strażnika.

- Był wymieniony w zwojach - powiedział Rashid. Obaj, Turner i Luis, rzucili mu

zdziwione spojrzenie.

- Zwojach? - Turner był nieco szybszy od mojego partnera Strażnika. - Chcesz przez

background image

to powiedzieć, że jest jakaś lista? Rashid powoli uniósł brwi.

- To wy nie macie swojej listy? Co za zaniedbanie. Jak dopilnujecie, aby wasze

potomstwo zostało właściwie wyszkolone, jeśli nie prowadzicie spisów ich talentów?

Luis otworzył usta, potem je zamknął i spojrzał na mnie.

- Wyjaśnijmy to sobie, żeby nie było niejasności. Dżinny prowadzą spis dzieci

obdarzonych mocami Strażników? - zapytał mnie.

Zawstydziłam się, ale musiałam wyznać prawdę.

- Nie wiem - odparłam. - Jeśli taki spis istnieje, nigdy nie miałam z nim do czynienia.

Nie interesowałam się Strażnikami, a tym bardziej zwyczajnymi ludźmi.

Luis wpatrywał się we mnie bez słowa, a potem zwrócił się do Rashida:

- Możesz zdobyć dla nas tę listę?

- Po co?

- Bo wszystkim znajdującym się na niej dzieciom grozi ogromne niebezpieczeństwo.

To jedyny sposób, żeby wyprzedzić tę wiedźmę i nie dopuścić do porwania kolejnych dzieci.

Jeśli odnajdziemy wszystkie potencjalne ofiary...

- Zapominasz - wtrąciłam się - że część rodziców dobrowolnie brała udział w

porwaniach. Nie mamy tylu Strażników do pilnowania.

- Mamy FBI i policję - odparł Luis. - Do diabła ze Strażnikami, oni w naszej sprawie

nie kiwną palcem. Współpracujemy ze stróżami prawa, mamy odpowiednią siłę ognia. Nie

sądzę, żeby zaplanowała walkę w ten sposób. Spodziewa się oporu magicznego, a nie

fizycznego.

Musiałam przyznać Luisowi rację. Ale kiedy spojrzałam na Rashida, zobaczyłam, że

siedzi z kamienną twarzą bez wyrazu. Nic nie odpowiedział. Luis westchnął.

- Daj spokój, stary. Rozumiem, jesteś draniem, nic cię to nie obchodzi. W porządku.

Będę ci okazywał szacunek. Sam wybierzesz sposób. Tylko zdobądź mi tę cholerną listę.

- Nie mogę - odparł Rashid. - Choćbym nawet chciał to zrobić. Lista nie należy do

mnie. Nie mogę jej dać.

- Tak? A z kim, do cholery, trzeba na ten temat porozmawiać? Wiedziałam z kim,

ogarnięta złym przeczuciem, zanim Rashid w ogóle się odezwał.

- Z Wyrocznią Ziemi.

Rashid skinął krótko głową. Oczywiście. Moje ostatnie spotkanie z Wyrocznią Ziemi -

archaniołem wśród aniołów dżinnów - było nieprzyjemne i w swej intensywności

wstrząsające. Nie, to nie z jej winy. Wyrocznia po prostu jest. Nie ma istoty tak bliskiej

dżinnom, a jednocześnie tak bardzo związanej z umysłem i duszą Matki jak ona. Ani

background image

Wyrocznia Ognia, ani dwie pozostałe panujące nad żywiołami wody i powietrza nie mogły

się tym poszczycić. Wszystkie miały osobne, charakterystyczne moce i właściwości. Ale to

Wyrocznia Ziemi była spośród nich najbardziej przystępna, najbardziej chętna, by nas

zrozumieć i nam pomagać.

Urodziła się jako mieszaniec - córka dżinna Davida i jego ukochanej Strażniczki -

Joanny. Nazywała się Imara. Była niezwykłą istotą. Nie miała swojego prawdziwego miejsca

w świecie natury do chwili, gdy Ashan pogwałcił prawa dżinnów i zamordował ją na świętej

ziemi świątyni Wyroczni Ziemi.

Imara nie tylko przeżyła, ale stała się kimś... więcej. Kimś innym. Już nie była

dżinnem pozbawionym części mocy. Miała teraz o wiele, wiele więcej mocy. A jednocześnie

zachowała ślady swych związków z ludzkością. Miałam w sobie jeszcze dość snobizmu

dżinnów, by budziła moje zaniepokojenie.

Nie byłam pewna, czy Imara wciąż myślała o mnie z serdecznością. Nie pragnęłam

więc kolejnego, prawdopodobnie mniej sympatycznego spotkania.

- Zdobądź ją dla nas - poprosiłam Rashida. Pokręcił przecząco głową. - Musisz być jej

ulubieńcem, skoro wiesz o istnieniu listy.

- Wiem, ponieważ David mi o niej powiedział, a nie dlatego, że mam możliwości, by

ją zdobyć. David. Zezłościłam się w duchu. Przewodził podobno połowie dżinnów, moim

zdaniem, było ich znacznie mniej, ale i tak nie miałam ochoty wchodzić mu w drogę. Nie

miałam też żadnego z nim kontaktu. Musiałabym liczyć wyłącznie na jego dobrą wolę.

Kiedyś okazał mi wiele dobroci. Właściwie to on uratował mi życie, kiedy Ashan mnie

wyklął. Zatem wszystko było możliwe.

- To poproszę o nią Davida.

- Mogłabyś to zrobić. Może nawet zechce ci ją dać. Wszyscy wiemy, że jest taki

ustępliwy. - Rashid wykrzywił twarz, dając nam wyraźnie do zrozumienia, że nie pochwala

tej cechy Davida. - Niestety, nie można go znaleźć.

Te słowa sprawiły, że na długą chwilę zamarliśmy, ja, Luis, nawet Turner.

- Nie możecie... go znaleźć. Nie do pomyślenia. David był przywódcą nowych

dżinnów. Opoką i źródłem ich mocy na ziemi i w eterze. Jak to się stało, że nie potrafili go

znaleźć? Przypominało to niemożność znalezienia własnej kończyny.

- Ukrył się przed nami - wyjaśnił Rashid. - Zanim odszedł, uprzedził nas, że nikt nie

będzie się mógł z nim skontaktować.

- Musiał zostawić jakiegoś zastępcę. Kogoś, kto pilnuje, aby źródło mocy nie

zamknęło się dla was. Rashid pochylił głowę, ale nie odpowiedział.

background image

- Rashid - powiedziałam. - Moja cierpliwość już się wyczerpała i za chwilę zupełnie

się skończy. Chcę wiedzieć, kto zastępuje Davida!

Dżinny przepadają za zabawą, ale Rashid chyba zrozumiał, że ja już się przestałam

bawić. Odwrócił się i spojrzał przed siebie. Patrzył na drogę. Samochód gnał po gładkiej

powierzchni asfaltu, a mijany krajobraz zlewał się w smugę ochry, brązu i zieleni.

- Zapewne wolałby zrzucić tę odpowiedzialność na Rahel - stwierdził Rashid. - Ale z

Rahel też nie można nawiązać kontuktu. Odgrodził ją i siebie od nas, aby nas chronić,

ponieważ istnieje zagrożenie.

Warknęłam cicho, ale ten dźwięk aż zadudnił w metalowym wnętrzu pojazdu.

- Na razie powiedziałeś, kogo nie wybrał. A ja chcę się dowiedzieć, kogo postanowił

wybrać.

- Wspomniałem o tym tylko dla jasności obrazu - zaznaczył Rashid. - Bo wszyscy

jesteśmy przekonani, że rozumując logicznie, powinien wybrać Rahel. A on skazał nas na...

Whitney.

W pierwszej chwili nie byłam pewna, czy dobrze usłyszałam.

- Whitney? Kto to jest?

- Nasz najmłodszy dżinn - wyjaśnił. - Nie zrobiłaby na tobie żadnego wrażenia.

Przyznaję, że ta decyzja zupełnie zbiła mnie z pantałyku. Może kobieta, z którą David

przestaje, w końcu doprowadziła go do obłędu. - Rashid przestał sprawiać wrażenie

znudzonego, był wściekły. Wydawało mi się, że jest zazdrosny i niezbyt wyrozumiały.

Uważał się za spadkobiercę wszystkich potęg świata.

Na podstawie tego, co robił, można było wysnuć wniosek, iż miał rację, że tak uważał.

- Muszę się w takim razie zobaczyć z Whitney - stwierdziłam.

- To może sprawić ci pewien kłopot, bo David polecił Whitney, żeby nie opuszczała

domu Jonathana. - Rashid rzucił mi spojrzenie pełne urazy. - Wątpię, abyś mogła do niej

dotrzeć. Nie w tej postaci.

Miał rację. Ludzie - a trudno byłoby zaprzeczyć, że zostałam uwięziona w ludzkim

ciele - nie mogli się przemieszczać poprzez poziomy istnienia, wybierając je tak, jak się

wybiera zapadki szyfrowego zamka. Aby dotrzeć do nieprzestrzeni, w której ukryto warownię

dżinnów...

miejsce zmienne, nieokreślone, poza płaszczyzną pozostałych rzeczywistości,

musiałabym porzucić ludzkie ciało, a do tego potrzebowałabym mocy, której nie mogłabym

wziąć bezpiecznie ani od Luisa, ani od innego śmiertelnika. Dżinn, który znalazł się w

środku, był bezpieczny od większości, a może nawet od wszystkich zagrożeń z zewnątrz.

background image

Wszechświat musiałby zginąć, aby doszło do zniszczenia domu Jonathana.

Zwykły śmiertelnik zginie, usiłując się tam dostać. Wiedziałam tylko o jednej osobie,

której to się udało - Joannę Baldwin, aroganckiej kochance Davida. Ale wtedy była dżinnem,

więc to nie miało znaczenia. Nie odrywałam wzroku od oczu Rashida.

- Jeśli ja nie mogę tam pójść - oświadczyłam - to ty musisz to zrobić. Potrzebuję tej

listy. Przekonaj Whitney, aby mi ją dała.

- Nie - odparł. - Sama ją poproś. Jeśli potrafisz. - Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając

zęby. - Albo zwróć się do Wyroczni. Ona może ci ułatwić dostęp do listy. Oczywiście,

Wyrocznia nie jest aż tak uległa jak kiedyś. Stała się... potężniejsza. Trudniej do niej dotrzeć.

Nie wróżyło to dobrze moim zamiarom, ale biorąc pod uwagę miejsce pobytu

Whitney i moje ograniczenia spowodowane uwięzieniem w ludzkim ciele, miałam jeszcze

mniejsze szanse, żeby do niej dotrzeć.

- Pojadę do Sedony i zobaczę się z Wyrocznią - powiedziałam i spojrzałam na Luisa.

- Błąd - warknął agent Turner. - Nigdzie nie pojedziesz, chyba że ja cię tam zawiozę.

Mówiłem wam, że potrzebuję waszej pomocy!

- Potrzebujesz pomocy - Luis zgodził się z nim. - I coś ci powiem. Ja pojadę z tobą. A

jej pozwól jechać do Sedony. Dostanie listę potencjalnych celów, a my wtedy będziemy

mogli zapobiegać porwaniom, zamiast ścigać zaginione dzieci, cierpiące, a może nawet

umierające. Dobrze?

Turnerowi nie podobała się ta propozycja. Domyślałam się tego, patrząc na jego

kamienną twarz. Mimo to wiedział, że Luis ma rację. Musiał zaryzykować, jeśli istniał jakiś

sposób, aby zapobiec porwaniom dzieci, i chronić je przed śmiercią.

- Dobrze - odezwał się w końcu. - Jak to działa? Piknięcie czy...?

- O tak? - Rashid uśmiechnął się do niego złośliwie i zniknął tak nagle, że Turner

niechcący zjechał na prawo i się zagapił. Powietrze z cichym klaśnięciem wypełniło pustkę w

miejscu zajmowanym przedtem przez dżinna.

Turner spojrzał na mnie we wstecznym lusterku.

- Nie - powiedziałam ze znużeniem, oparłam się o poduszki siedzenia i zamknęłam

oczy. - Nie w ten sposób. Już nie. Bardzo tego żałowałam.

Dotarliśmy do Albuquerque. Agent Turner wysadził mnie przed moim domem, przed

którym zostawiłam motocykl pod małą wiatą. Chciał jak najszybciej odjechać, ale Luis

wysiadł ze mną, odprowadził mnie za róg budynku i zatrzymał. Wieczór był chłodny, jasny i

suchy. W powietrzu unosił się zapach szałwii i sosen. Na północy wyrastała ledwo widoczna

korona górskich szczytów, zaznaczając granice niecki, w której leżała część miasta. Nad

background image

naszymi głowami, na rozległym pustym niebie połyskiwały gwiazdy.

To miejsce było piękne i oswojone tylko powierzchownie jak mężczyzna, który stał

przede mną. Lekki podmuch wiatru rozwiewał mu włosy. Sztuczne światła połyskiwały na

jego skórze, cienie ukryły oczy.

- Bądź ostrożna - powiedział. - Przypomnij sobie, co się wydarzyło ostatnim razem.

Ostatnim razem Perła wysłała swoje oddziały za mną, gdy wracałam z Sedony. Złamała mi

nogę. Omal mnie nie zabiła.

Udałoby jej się to, gdyby Luis nie pośpieszył mi z pomocą. Gdy o tym pomyślałam,

poczułam mrowienie w gojącym się ramieniu. Kości były już całe, połączone i

wyprostowane, ale nerwy wciąż jeszcze dochodziły do siebie.

Skinęłam głową bez słowa. Nie byłam już pewna, jak mam z nim rozmawiać. Coś się

zmieniło między nami. Coś ważnego nam umknęło, usunął nam się grunt spod nóg. Nie

wiedziałam, czy sama doprowadziłam do tej zmiany, a może on to zrobił, a może i tak

wszystko by się zmieniło, bez względu na to, co byśmy zrobili.

Wiedziałam tylko, że czuję się inaczej. Rozstanie z nim sprawiało mi ból.

Luis podniósł rękę i delikatnie dotknął mojej twarzy. Skóra jego dłoni na moim

policzku była ciepła. Bezwiednie zamknęłam oczy w nagłym drgnieniu rozkoszy. Poczułam

moc płynącą w jego żyłach tak naturalnie jak krew.

- Weź, ile ci potrzeba - zaproponował. - Nie poślę cię w świat bez przygotowania i bez

mocy. Nie wiedział, o czym mówi. Nie zdawał sobie sprawy. Wciągnęłam gwałtownie

powietrze do płuc i otworzyłam oczy.

Napotkałam jego spojrzenie.

- Czerpiąc zbyt szybko, mogłabym ci zrobić krzywdę. Nie chcę tego. Luis roześmiał

się cicho, niewesoło. Pokręcił przecząco głową.

- Nie skrzywdzisz mnie bardziej niż inni - stwierdził. - Nie dorastałem wśród

mięczaków, chica. Strzelano do mnie, sama wiesz. Walczyłem na noże. Dostałem solidne

lanie kiedy trafiłem do gangu. Zrób to szybko, bo nasz, czas się kończy.

Zazwyczaj czerpanie mocy trwało dość długo. Prawie zawsze starałam się nie

przekraczać pewnego poziomu, aby nie narażać go na ból ani tym bardziej na utratę życia.

Tym razem czekał Turner, tykał zegar życia porwanego dziecka. Nie mieliśmy czasu na

subtelności, nawet gdyby agent FBI pozwolił nam działać bez pośpiechu.

Powoli położyłam rękę na dłoni Luisa dotykającej mojego policzka. Poczułam pod

palcami gwałtowne przyspieszenie tętna Luisa.

- Przepraszam - powiedziałam. - Postaram się nie zrobić ci krzywdy. Wtedy

background image

uwolniłam swój głód. Chodziło nie tyle o czerpanie od niego, ile o usunięcie wszelkich barier;

pustka w moim wnętrzu, zimna, wygłodniała próżnia, którą kiedyś wypełniała energia

życiowa dżinnów, żarłocznie wysysała z niego strumienie mocy. Za dużo, za dużo...

Poczułam się zadziwiająco wspaniale, jakbym skąpała się w świetle, ale jednocześnie

doznałam gwałtownego, szarpiącego bólu w przeładowanych nerwach. To był mój ból, ale

także Luisa.

Luis zadrżał, ale nie odsunął się ode mnie. Cały czas wpatrywał się we mnie

ciemnymi, zapadającymi się oczami. Zapomniałam o oddychaniu, a on przelewał życie ze

swojego ciała w moje. Była w tym bliskość przewyższająca intymność ciał, wynosiła nas w

sfery ducha, czystego, idealnego życia.

Trudno było się od niego oderwać. W końcu odetchnęłam głęboko i gwałtownie

zatrzasnęłam dzielące nas bariery. Od dawna nie czułam się tak potężna i pełna życia. Trudno

mi było rezygnować z tego daru. A jednak to bogate, intensywne oszołomienie było zaledwie

cząstką tego, co odczuwałam, kiedy byłam dżinnem. Mogłabym czerpać z dziesiątków

Luisów, nawet z setek, a nie zbliżyłabym się do utraconej doskonałości.

Właśnie taką karę wyznaczył mi Ashan, skazując mnie na byt w ludzkim ciele. Nie

musiał mnie dręczyć. Wiedział, że za każdym razem, gdy zbliżę się do naturalnej przeszkody,

wówczas sama będę się zadręczać, cierpiąc z głodu i tęsknoty za utraconymi darami.

Mniej mnie to nękało, niż sądził. Mogłabym ulec pokusie, ale byłam z natury

praktycznym drapieżnikiem; zaczerpnięcie energii od setki Strażników spowodowałoby ich

śmierć, a nawet wtedy nie zbliżyłabym się do stanu, którym się kiedyś cieszyłam. Łatwo

mogłam o tym zapomnieć, gdy walczyłam o przetrwanie, gdy energii ledwo mi wystarczało,

aby utrzymać się przy życiu; gorzej było jednak wtedy, gdy poczułam smak mocy.

Luis drżał, ale wciąż trzymał dłoń przy moim policzku, w końcu zacisnęłam na niej

blade, cienkie palce i odsunęłam ją na bok. Puls tętnił mu w skroniach, twarz gwałtownie

pobladła pod warstwą miedzi. Nie podobało mi się, że oddychał z trudem, nierówno i za

szybko. Wyciągnęłam rękę i położyłam płasko na jego piersi. Poczułam zbyt gorączkowe

bicie serca.

- Nic mi nie jest - powiedział, zanim zdążyłam się odezwać. Uśmiechnął się, ale

dostrzegłam ukryty ból. - Czy teraz jest ci lepiej?

Skinęłam głową, nie chcąc, a może nie mogąc przemówić. Wiedziałam, że moje oczy

płoną. Rzadko mogłam sobie pozwolić na taki popis mocy, ale to leżało w mojej naturze. Nie

miałam wątpliwości, że teraz wyglądam... inaczej.

Usiłowałam okiełznać moc, którą tak hojnie mi ofiarował. Zauważyłam zmianę w

background image

wyrazie jego twarzy. Nie do końca wiedziałam, co spowodowało tak silne napięcie. Lęk? Czy

pożądanie? A może jedno i drugie. Zaskoczył mnie, odzywając się niskim, chrapliwym

głosem:

- Gdybyśmy nie musieli być teraz zupełnie gdzie indziej, zabrałbym cię do środka i

wziąłbym się do roboty. Zamrugałam gwałtownie. - Nie rozumiem. Odetchnął głęboko, po

chwili westchnął ciężko. W końcu rozpoznałam falę płynących od niego emocji,

wywołujących we mnie drżenie. Były po prostu... niespodziewane.

- Nie - powiedział. - Tak mi się wydawało. Uważaj na siebie, Cassiel. Mówię

poważnie. Nadal trzymaliśmy się za ręce, spletliśmy palce z czystej, pierwotnej potrzeby.

- A ty... - zaczęłam, ale nie wiedziałam, co mam dalej powiedzieć. - Będę wiedziała,

czy mnie potrzebujesz. - Natychmiast uświadomiłam sobie, że Luis może sobie różnie

tłumaczyć moje słowa i od razu się poprawiłam. - Czy potrzebujesz mojej pomocy.

Roześmiał się, i tym razem cicho, lecz bardziej radośnie.

- Tak, z pewnością - stwierdził. - Będę utrzymywał psychiczne połączenie ratunkowe.

Jaki to numer? Trzeba wykręcić 666?

Podniósł moją dłoń do góry, jakby to był najbardziej naturalny gest na świecie. Przez

krótką chwilę poczułam na skórze delikatny dotyk jego warg. A potem puścił moją rękę,

cofnął się o krok i ruszył do sedana Turnera, pracującego na jałowym biegu.

Oparłam się plecami o nierówną, ciepłą ścianę i oddychałam, oddychałam,

oddychałam.

Potem weszłam do domu, wzięłam kask, wsiadłam na motocykl i ruszyłam do Sedony.

background image

5.

Jako człowiek nie doświadczyłam niczego bardziej wyzwalającego od szybkiej jazdy

na motocyklu o dużej mocy. Taka jazda przypomina w pewnym sensie istnienie w postaci

dżinna; jest w niej pęd, moc, poczucie ledwie kontrolowanej dzikości. Połączenie wiatru na

przemian bijącego i pieszczącego; Ziemi ukrytej pod warstwą powierzchni zbudowanej przez

człowieka, a mimo to zachowującej własną moc, własny związek z życiem.

Jazda jest hałaśliwa i męcząca. Zanim przebyłam długą drogę międzystanową

autostradą numer 40 biegnącą na zachód do Flagstaff, najadłam się tyle pyłu i kurzu, że

wystarczyłoby na kilka ludzkich żywotów. Był środek nocy, prawie nic nie jechało oprócz

wielkich ciężarówek, kursujących bez przerwy z towarami.

Zatrzymałam się na odpoczynek. Odczuwałam ludzkie potrzeby. Mogłam się obyć bez

jedzenia, ale bez wody nie. Musiałam się jej napić i skorzystać z toalety. A te na stacji

benzynowej sprawiły mi nieprzyjemną, szokującą niespodziankę. Nigdy przedtem nie

zastanawiałam się nad wadami tak nieporządnie sprzątanych pomieszczeń. Nie tolerowałam

brudu, dlatego zanim skorzystałam z toalety, zmarnowałam ładunek energii, aby umywalki,

podłogi i porcelanowy sedes lśniły nieskazitelną czystością. Uznałam, że to o wiele mniej

radykalna reakcja od prostego starcia tego budynku z powierzchni Ziemi. Przyznaję, że

odczułam silną pokusę, aby tak postąpić, zwłaszcza po tym, jak sprzedawca zażądał słonej

ceny za butelkę zimnej wody. Mimo to zapłaciłam bez słowa skargi. Nauczyłam się

powściągliwości po naszych wcześniejszych kłopotach ze stróżami prawa. Mogłabym ich

pokonać lub im umknąć, ale prościej było unikać zwracania na siebie uwagi.

Nie udało mi się jednak dotrzymać danego sobie słowa.

Przed stacją zatrzymała się hałaśliwie, z dudnieniem, flotylla motocykli, blokując mi

wyjazd sprzed budynku. Miałam na sobie bladoróżową skórzaną kurtkę. Tamci motocykliści

byli poubierani w czarne kurtki i spodnie nabijane gwoździami. Ich pojazdy wydawały się

lepiej utrzymane od nich samych, zarośniętych, niedomytych i niezbyt przyjaznych, co

sugerowały ich miny. Większość z nich to byli wysocy, potężnie zbudowani mężczyźni; kilku

niższych, chudszych siłą kontrastu sprawiało wrażenie jeszcze gorszych twardzieli.

Otoczyli moją victory ciasnym kręgiem.

Zachowali milczenie, gdy wyszłam z budynku stacji, wypijając po drodze resztę

wody. Nie zwróciłam na nich uwagi i przeszłam między motocyklami do mojej victory, która

przypominała lśniącą wyspę spokoju na morzu niechęci.

Kiedy mnie zobaczyli, nie było już najmniejszych szans, aby to spotkanie dobrze się

background image

skończyło. Spostrzegłam drapieżne uśmieszki, zmianę mowy ciała, błysk w oczach.

Mówiłam, oczywiście, o dobrym końcu dla nich.

Przełożyłam nogę przez siodełko, bez najmniejszego wysiłku wrzuciłam pustą butelkę

do kosza stojącego w odległości dziesięciu metrów ode mnie.

- Ruszać się - powiedziałam po prostu. Roześmiali się.

- Świetna maszyna jak dla kobiety - odezwał się jeden z nich. - Na pewno dajesz sobie

z nią radę? - Te słowa wywołały liczne propozycje, z czym jeszcze mogłabym lub chciałabym

sobie poradzić.

Zamiast odpowiedzi odwróciłam się do mówiącego z szerokim, fałszywym

uśmiechem.

- Ty również masz ładny rower. Ma przerzutki? - zapytałam. Kiedyś ktoś w ten sposób

mnie obraził. Zignorowałam obelgę. Dopiero później Luis wyjaśnił mi ten złośliwy żart.

Teraz już rozumiałam, dlaczego dumna istota ludzka może się poczuć urażona takim

porównaniem. Dla mnie nic ono nie znaczyło.

Było jednak ważne dla tego człowieka, którego samoocena nierozerwalnie wiązała się

z jego motocyklem. Motocykl był jego dumą, jego wizerunkiem.

- Coś ty powiedziała, suko?

- Chyba zaproponowałam, żebyście się ruszyli. - Może powinnam dodać „proszę”. Ale

nie byłam w odpowiednim nastroju.

Człowiek, który ze mną rozmawiał, zsiadł z motocykla i zaczął przechadzać się wokół

mnie. Nie odwróciłam głowy, żeby spojrzeć na niego, gdy stanął za moimi plecami. W takich

sytuacjach, w obecności takiego stada drapieżców, lepiej sprawiać wrażenie całkowitej

swobody i spokoju niż choć na chwilę okazać słabość.

- Nie potraktowałem z pogardą twojej maszyny, suko. Dlaczego musiałaś obrazić

moją? To harley softail superglide, a nie jakiś cholerny schwinn. Na czym jeździsz? Na

victory? Ten złom jeździ dopiero od niecałych dziesięciu lat. A mój harley jest w drodze

dłużej, niż ty żyjesz.

Te słowa rozśmieszyły mnie.

- O, wątpię w to - powiedziałam i spojrzałam mu prosto w oczy. - Chcesz się ze mną

bić? Teraz oni wybuchnęli śmiechem, szczerze i spontanicznie. Dało się w tym śmiechu

usłyszeć cień groźby, która - skierowana do kogoś innego - musiałaby wywołać dreszcz

strachu.

- Och, kotku, nie chcesz tego spróbować - powiedział. - Naprawdę nie chcesz.

Uśmiechnęłam się.

background image

- Skoro nie jesteś na tyle dorosłym mężczyzną, żeby się bić, to chyba powinieneś

wsiąść na rowerek i stąd popedałować.

Wesołość ucichła. Uśmieszki zniknęły. Pozostał zimny, twardy gniew tak wielki, jak

niebo nad naszymi głowami.

- Ostra z ciebie sztuka, suko - odezwał się przywódca bandy niskim głosem. -

Powinienem ci sprawić solidne lanie. Nauczyć cię, że nie wolno pyskować.

Uniosłam brwi ze zdziwieniem.

- Chcesz mnie przestraszyć? - zapytałam. Kiedy nie zareagował od razu,

podpowiedziałam mu: - Usiłuję tylko zrozumieć, o co wam chodzi. Jeśli liczysz, że mnie

przestraszysz i dzięki temu poczujesz się ważniejszy, to oboje tracimy czas. Nie mogę sobie

na to pozwolić. Śpieszę się. Jeśli będę musiała cię zabić, wolałabym to zrobić szybko.

Wpatrywał się we mnie uważnie przez chwilę. Potem jeden z jego ludzi trącił go w

ramię i skinął głową, wskazując okap budynku. Znajdowała się tam kamera ochrony, o czym

wiedziałam wcześniej. Przywódca spojrzał na nią, a potem zwrócił się do mnie:

- Wiesz, co? Masz dziurę w mózgu. Lepiej leć do swoich kryształów, promieni

księżyca i piramid. Przestań się wtrącać do rzeczywistego świata, bo dostaniesz solidną

nauczkę, na którą sobie zasłużyłaś. - Uśmiechnął się fałszywie. - Życzę miłego, pieprzonego

dnia!

Nastąpiła cisza. Tylko podmuch wiatru od pustyni chłodził moją skórę i zwiewał mi

jasne włosy na twarz, ale nawet nie mrugnęłam okiem. Nie zrobił tego też stojący naprzeciw

mnie motocyklista.

Ci ludzie nie przypadkiem przetrwali i osiągnęli status wędrownych drapieżników.

Intuicja ostrzegała ich, że mówię śmiertelnie poważnie i nie jestem kimś, z kim można bez

konsekwencji się zabawiać. Ponieważ był milczący świadek zajścia - kamera - mogli albo

odpuścić, albo zaczekać na właściwy moment.

Przywódca spojrzał na kolegów, wzruszył ramionami i szybko kiwnął głową. Ludzie

blokujący mój motocykl wycofali swoje maszyny. Te skomplikowane manewry na

niewielkiej powierzchni wykonali umiejętnie, z wdziękiem i sprawnie. Zostawili mi wolną

drogę od mojej przedniej opony aż do autostrady.

- Dziękuję - powiedziałam. Obiecałam Luisowi, że częściej będę używała tych słów.

Wydawało mi się, że to odpowiednia chwila, żeby spełnić obietnicę. Kopnięciem

przywróciłam victory do życia, włożyłam kask, powoli wyprowadziłam motocykl na drogę, a

gdy dotarłam do wolnej przestrzeni, otworzyłam przepustnicę do końca.

Za plecami usłyszałam gardłowy ryk. Zerknęłam we wsteczne lusterko, zobaczyłam

background image

ruszającą za mną całą bandę odzianych w czerń motocyklistów.

To tak. W końcu jednak uznali, że nadszedł odpowiedni moment. Sami wybrali.

Wyraźnie dałam im do zrozumienia, że nie mam nastroju do zabaw, żeby poprawić ich

samoocenę. Zastanawiałam się, jak najlepiej unieruchomić ich harleye, aby uniknąć

niepotrzebnej przemocy; mogłabym na przykład bez kłopotu zniszczyć ich opony. Mogłabym

też rozmiękczyć metalowe ramy motocykli, co spowodowałoby ich rozłamanie pod wpływem

pędu. Albo mogłabym po prostu rozkręcić kilka ważnych śrubek, żeby stracili kontrolę nad

maszynami.

Miałam aż za dużo pomysłów i przez kilka kilometrów zastanawiałam się, który z nich

spowodowałby najmniejszą liczbę urazów. Zbliżali się coraz szybciej.

Przywódca wrzasnął coś w moim kierunku. Wyczułam w jego głosie szalone, dzikie

podniecenie. Zamierzał odzyskać swoją potęgę, naprawić wizerunek, który mocno

nadszarpnęłam w obecności jego ludzi. Chciał walczyć.

Nie byłam do końca przeciwna spełnieniu jego planów. .. gdy nagle poczułam wokół

gwałtowny podmuch. Dzika energia pędziła przez sferę eteryczną w dół, w stronę realnego

świata jak niewidoczne tornado!

- Nie zbliżajcie się do mnie! - krzyknęłam w stronę motocyklistów, którzy z rykiem

silników mnie doganiali. Przywódca patrzył na mnie lubieżnie. Pomyślał, że ja się boję.

Idiota! - Zjeżdżajcie stąd albo zginiecie!

W odpowiedzi wyciągnął pistolet spod skórzanej kamizelki i wycelował we mnie.

- Nie groź mi, wiedźmo! Nie bałam się, ostrzegałam go.

Wszystko wydarzyło się błyskawicznie, zanim któreś z nas miało szansę wykonać

następny ruch w tej z góry przegranej partii szachów. Poczułam gorąco, nienaturalny żar,

promieniujący ze zbiornika paliwa victory. Uświadomiłam sobie, że mój czas się skończył.

Nie mogłabym zatrzymać wybuchu, ale ropa naftowa jest wytworem Ziemi i podlega mocom

Strażnika Luisa. Musiałam tylko zobojętnić paliwo w zbiorniku mojego motocykla.

Poczułam, jak victory gwałtownie się przechyla, gdy zmienione paliwo dotarło do silnika,

który zakasłał, zaczął przerywać i zgasł.

Motocyklista jadący blisko mnie, po prawej stronie, nie miał szczęścia. Jego maszyna

po prostu eksplodowała. Szczątki rozleciały się na wszystkie strony, tworząc przerażająco

piękną kulę jak kwiat o sercu z metalu, rozkwitający zabójczymi, skręconymi płatkami.

Człowiek kierujący motocyklem... po prostu przestał istnieć jako zwarta całość. Poczułam

szarpnięcie, gdy wybuch rozdarł powietrze, ale nie miałam czasu, aby się temu przyglądać.

Zeskoczyłam z chwiejącego się victory w chwili, gdy obok eksplodował kolejny motocykl.

background image

Upadłam płasko na ziemię: smuga gorąca przetoczyła się nade mną. Rozchodząca się szeroko

fala uderzeniowa wcisnęła mnie na chwilę w pobocze, a potem minęła. Miałam odrobinę

szczęścia. Victory wziął na siebie impet uderzenia. Latające kawałki metalu rozszarpały

piękną konstrukcję mojego motocykla i zniszczyły go. W krytycznej chwili ochronił mnie od

najgorszego ciosu, przeleciał nade mną, kilkakrotnie przekoziołkował i rozbił się w rowie po

przeciwnej stronie drogi. Zwinęłam się w kłębek. Dobrze zdawałam sobie sprawę z

zagrożenia, gdyż wszędzie wokół mnie kolejni motocykliści tracili panowanie nad swoimi

maszynami; grube koło przemknęło centymetr od mojej twarzy, ale nie zrobiło mi żadnej

krzywdy poza zostawieniem tłustych śladów na rękawie. Metal łamał się ze zgrzytem, ludzie

krzyczeli, czułam woń płonącej gumy i odór poparzonych ciał.

Eksplodował kolejny zbiornik paliwa. Rozległ się głośny krzyk.

Przetoczyłam się na wolną przestrzeń. Poruszałam się szybko, wskoczyłam do rowu,

w którym wylądował mój victory, tworząc smutny, poskręcany stos metalu. Postąpiłam

słusznie, bo rozległy się kolejne wybuchy. W powietrzu nade mną latały na wszystkie strony

kawałki metalu i ludzkie szczątki.

Ktoś jeszcze wylądował w rowie obok mnie... przywódca motocyklistów, w

poszarpanej i porozdzieranej skórzanej kamizelce. Skóra lśniła od krwi, szeroko rozwarte

oczy patrzyły nieprzytomnie. Nie był martwy. Nawet nie został ciężko ranny, był tylko

obryzgany krwią. W przeciwieństwie do niektórych jego ludzi nadal miał wszystkie

kończyny.

- Jezu - wychrypiał zadyszany, podczołgał się i oparł plecami o brzeg rowu. - Jezu!

Jezu! Jezu! Co to jest, u diabła?

- To nie na was polują - powiedziałam. Spojrzał na mnie zaskoczony, niczego nie

rozumiejąc. - Radziłam, żebyście zostawili mnie w spokoju.

- Niech to szlag! Kogo tak strasznie wnerwiłaś? Cholerną piechotę morską?

- Chciałabym. - Nauczyłam się tego wyrażenia od Luisa, ale sądząc z zaskoczonej

miny mężczyzny, nie byłam pewna, czy zastosowałam je właściwie. - Nie ruszaj się stąd.

- Na pewno się ruszę! Tam są moi bracia! Nie wiedziałam, czy rozumie te słowa

dosłownie i mówi o swoich krewnych, czy przenośnie; nawet w bardziej sprzyjających

okolicznościach z trudem orientowałam się w relacjach między ludźmi.

- Nie ruszaj się! - Tym razem prawie warknęłam na niego, chwyciłam go za

poszarpaną skórzaną kamizelkę i ściągnęłam w dół, gdy próbował wychylić głowę ponad

poziom drogi. - To ciebie nie dotyczy!

Spojrzałam na żałosne szczątki mojej pięknej victory, westchnęłam i przygotowałam

background image

się, żeby wyskoczyć z rowu na drogę.

Motocyklista z zaskoczenia uderzył mnie błyskawicznie hakiem w bok. Zrzucił mnie

w dół, na ubitą ziemię, między rzadko rosnące chwasty w chwili, gdy kolejny motocykl,

zataczając się jak pijany, ześlizgnął się z drogi i rozbił dokładnie w miejscu, w którym przed I

chwilą stałam. Eksplozja rozdarła go na strzępy. Huk wybuchu dotarł do mnie stłumiony, co

oznaczało, że mój słuch zaczął się wyłączać, aby mnie odizolować od dramatycznych

wydarzeń.

Harley poza powierzchownymi wgięciami i odpryskami nie miał żadnych

poważniejszych uszkodzeń. Wpatrywałam się przez chwilę w maszynę, a potem, nie

zwracając uwagi na głośne protesty motocyklisty, zepchnęłam go z siodełka. Odwróciłam się

w jego stronę, sięgnęłam do paska niebieskich dżinsów i wyciągnęłam z ukrytej kabury

półautomatyczny pistolet. Sprawdziłam magazynek. Był pełen, naładowany pociskami z

wydrążonym wierzchołkiem. Wepchnęłam magazynek na miejsce i odbezpieczyłam pistolet.

- Zostań tam, na dole - powiedziałam miękko, lecz wyraźnie. Wsiadłam na harleya,

który nie wiadomo dlaczego wciąż pracował. Drżenie silnika ogarnęło mnie ciepłą falą.

Odczucie było tak intensywne, że przypominało erotyczne spełnienie. Wzięłam głęboki

oddech i wycofałam harleya wzdłuż rowu, wyjechałam na górę i znów cofnęłam się o kilka

metrów.

Na drodze była jatka. Leżały zmiażdżone ciała, niektóre jeszcze słabo się poruszały.

Porozbijane maszyny. Krew i kości.

I nic więcej. Nie było wroga. Nie dostrzegłam twarzy mojego niedoszłego zabójcy.

Bez wsparcia Luisa trudno mi było dotrzeć do sfery eterycznej, w której zwyczajna

rzeczywistość fizyczna nabierała zupełnie innego charakteru. Moje próby dotarcia do sfery

eterycznej przypominały chęć latania z betonowym klocem w rękach. Udawało mi się to

zaledwie na kilka sekund. Na płonące wraki motocykli, trupy i pogodny, oświetlony

promieniami księżyca krajobraz nałożyłam fale i strumienie intencji, mocy i prawdy.

Większość leżących na drodze ludzi nie zyskała, gdy oświetliłam ich dusze. Zbrodnie,

jakie popełnili, zniekształcały ich ciała, nadając im odrażające kształty, a spotworniałych

twarzy nie można było rozpoznać. Nie zatrzymałam się zbyt długo na ich samookaleczeniu.

Nad zniszczonymi motocyklami unosił się słup energii, połyskujący bladymi barwami.

Odnalazłam tam coś jeszcze.

Gorącą, aż palącą obecność dwóch Strażników, gromadzących właśnie moc.

Dostrzegłam, jak coś przebija się prosto przez eter w moim kierunku. Było tak silne,

że przecinało wszystko na swojej drodze. Przypominałoby promień lasera, gdyby nie upiorna

background image

czerwona barwa, nieistniejąca w rzeczywistym, fizycznym świecie.

Pośpiesznie zrobiłam barykadę z połamanych motocykli, budując stalową tarczę, która

odgradzała mnie od pędzącego w moją stronę promienia. Uderzył w zaimprowizowaną osłonę

i rozbił ją na drobne kawałki. Tarcza wchłonęła energię i rozproszyła ją tak, że się rozprysła

na wszystkie strony i tylko stopiła oraz spaliła szczątki metalu w jedną kulę.

Otworzyłam przepustnicę pożyczonego harleya, aż zaryczał z potężną mocą. Opony

wbiły się w piasek, a potem w szuter. Nagle wyleciałam w powietrze, gdy impet jazdy

wyniósł mnie w górę, ponad rowem, prosto na powierzchnię drogi. Objechałam największe

skupisko wraków i skierowałam motocykl prosto w miejsce, w którym wziął początek

promień.

Tym razem miałam do czynienia z dorosłym Strażnikiem, lecz młodym, choć już

dojrzałym mężczyzną, prawdopodobnie tylko kilka lat młodszym od Luisa. Był wystraszony,

lecz zdecydowany. Gdy podjeżdżałam do niego, przygotowywał się do obrony. Nie

zatrzymałam się. Przewróciłam go na plecy, a wtedy otworzyła się pod nim ziemia. Spadł

kilkanaście metrów w dół. Gdy znalazł się na dnie, ściany szczeliny zamknęły się nad nim.

Pogrzebały go żywcem. Przygniotły tonami ciężkiej ziemi. Zmiażdżyły go.

Umierał przez minutę, dusił się przysypany piachem, ale nie czekałam, żeby się temu

przyglądać. To była wojna. Natura dżinna znów wzięła we mnie górę. Ta część mojej natury,

którą niewiele obchodziło życie istot ludzkich.

Szukałam drugiego gorącego źródła mocy.

Postać w brązowym ubraniu wyskoczyła z kryjówki za niskimi skałami, oświetlona

światłem płonących na drodze maszyn. Zamarłam na chwilę, ale gdy podjeżdżałam coraz

bliżej, uderzyło mnie podobieństwo. Było za daleko, żebym mogła rozpoznać jej twarz, ale

odkryłam znajome eteryczne odbicie jej obecności. Uczucie ciepła. Nie wiedziałam, że za nim

tęsknię, dopóki nie powróciło, nie ogarnęło mnie, przynosząc ulgę.

To była Isabel. Ibby Córka Manny'ego i Angeli.

Moje dziecko, usłyszałam cichy szept.

Ibby przestała być słodką, uśmiechniętą dziewczynką, jaką zapamiętałam. Nie

przypominała też tego zrozpaczonego dziecka, które patrzyło na śmierć rodziców, drżało i

płakało w moich ramionach. Sprawiała wrażenie starszej, chociaż fizycznie pozostała

pięcioletnią dziewczynką. Było w niej coś nienaturalnego. Patrzyła z chłodnym, dalekim

wyrazem twarzy osoby dorosłej. Poruszała się sprawnie, z pewnością siebie i

wyrachowaniem, chociaż się bała.

Ale wyglądała jak Isabel.

background image

Perła. Perła ją tak zmieniła. Ogarnął mnie gniew, eliminując strach. W tym momencie

mogłabym zniszczyć świat ludzi, co Perła z nim zrobiła, gdyby nie to, że oznaczałoby to

także śmierć Isabel.

Puściłam przepustnicę motocykla. Ibby stała na poboczu drogi. Przyglądała mi się w

napięciu. Gotowa do ataku. Gotowa do ucieczki.

Dlaczego? Dlaczego była właśnie tutaj?

Perła. Znowu. Perła potraktowała Ibby jako broń. Nie mogła z niej zrobić lepszego

użytku niż wykorzystać ją przeciwko mnie.

Oh, Ibby! Nie zaatakowała mnie. Znalazła się tu jako zakładniczka lub uczennica, ale

nie była jeszcze gotowa do walki z kimś takim jak ja. Była przecież jeszcze dzieckiem.

Została we mnie tylko wściekłość i rozpacz.

- Ibby - powiedziałam. Nie miałam wątpliwości, że mnie usłyszy mimo głuchego

pomruku harleya. - Ibby, to ja. Cassiel.

Cóż za idiotyczne słowa. Wiedziała, kim jestem. Dostrzegłam prawdę w jej

spojrzeniu, w ostrożnych ruchach i napięciu, w jej strachu. Jej strach przede mną rozdarł mi

serce. Przedtem mnie lubiła, a nawet... kochała.

Postawiłam motocykl na nóżkach, zsiadłam i ruszyłam w jej stronę. Musiałam

wyglądać przerażająco, brudna od dymu i krwi. Przypominałam jej zapewne ten straszny

dzień, w którym straciła oboje rodziców. Nie zareagowała, tylko przymrużyła oczy. - Ibby -

wyszeptałam. Podeszłam bliżej. Poruszałam się powoli. - Och, moja dziewczynko.

Prosty brązowy strój służył za kamuflaż, był to żołnierski mundur, przerobiony tak,

aby pasował na dziecko. Powinien wyglądać śmieszne, jak przebranie. Ale nosiła go ze

straszliwą pewnością siebie.

Ma dopiero pięć lat, uświadomiłam sobie nagle i to uderzyło mnie mocno, poczułam

się tak, jakbym dostała cios pięścią. Zapragnęłam zatrzymać czas, odwrócić wszystkie

krzywdy, jakie jej zadano, wziąć ją w ramiona i kołysząc, ukoić ból i strach.

Nawet gdybym tylko ja je odczuwała. - Mogę ci pomóc - powiedziałam miękko.

Postąpiłam kolejny krok w jej stronę. Zobaczyłam, jak się przygotowuje do skoku.

Zatrzymałam się. Rozluźniłam dłonie i opuściłam swobodnie wzdłuż ciała. Spróbowałam się

uśmiechnąć. - Chcę ci pomóc, Ibby. Nie wierzysz w to?

Poczułam ciche tchnienie w sferze eterycznej, muśnięcie mocy. Ona mnie czytała. To

było... niemożliwe. Isabel była małym dzieckiem. Jeszcze wiele lat powinna dojrzewać, aby

dysponować taką mocą i operować nią z taką dokładnością, nawet gdyby urodziła się z tak

niezwykłymi zdolnościami. Czytanie prawdy należało do mocy Ziemi, podobnie jak

background image

uzdrawianie.

Wyczułam w niej jeszcze jedną moc, delikatną i znajomą. Ogień.

Pięciolatka, a już obarczona dwoma rodzajami mocy Strażników. Mogło ją to

zniszczyć, rozbić jak szkło. Albo jeszcze gorzej, zdeformować, przeobrazić w potwora nie do

rozpoznania, bez nadziei na odwrócenie zmian.

W tamtej chwili znienawidziłam Perłę tak czystą i gorącą nienawiścią, z tak

całkowicie bezradną pasją, że zaczęłam drżeć i zamknęłam oczy, aby ta nienawiść się ze mnie

nie wylała. Proszę, pomyślałam. Proszę, pozwól mi znaleźć sposób, żeby zgładzić Perłę,

zetrzeć ją z powierzchni Ziemi. Ona niszczy wszystko, czego dotyka. Ibby wybrała tę chwilę,

żeby odpowiedzieć.

- Moja mamusia chce, żebym to robiła - powiedziała z przekonaniem. Otworzyłam

szeroko oczy. Poczułam, jak braknie mi tchu.

- Co? - wyszeptałam. Mamusia mówi, że muszę być silniejsza - odparła Isabel. -

Inaczej źli ludzie zwyciężą. Źli ludzie, którzy ją skrzywdzili, tacy jak ty. - W jej ciemnych,

szeroko otwartych oczach pojawił się błysk. Coś okropnego. - Nie pozwolę ci znów

skrzywdzić mojej mamusi, Cassie. Nie pozwolę.

Gdy dotarło do mnie znaczenie jej słów, omal nie przewróciłam się na ziemię. Perło,

coś ty zrobiła? Nie potrafiłam ocenić, czy to pod ciężarem nadnaturalnych mocy Isabel już

traciła zmysły, czy to był skutek podłych manipulacji Perły, ale uświadomiłam sobie z

przerażeniem, że Isabel sądziła, iż chroni swoją zmarłą matkę. Matkę, którą uważała za żywą.

Żadne dziecko nie cofnie się przed tym. A na pewno nie zrobi tego dziecko takiej

wojowniczej pary jak Manny i Angela.

Rozłożyłam szeroko ręce i uklęknęłam na zakurzonej drodze. Od pustyni powiał

gorący wiatr, ale ja nie odrywałam wzroku od Isabel.

- Możesz mnie zabić - powiedziałam. - Ibby, jeśli naprawdę myślisz, że mogłabym

kiedyś skrzywdzić ciebie, twoją matkę lub ojca, to powinnaś mnie zabić. Ale ja bym tego nie

zrobiła. I nigdy nie zrobię. - Nie mogłam ich skrzywdzić. Oboje, Manny i Angela, byli już na

zawsze uwolnieni od wszelkiego bólu, jaki mogłabym im zadać.

Wciąż mnie czytała. Czułam delikatne, złote dotknięcia i wiedziałam, że pozna

prawdę moich słów. Nie do końca panowałam nad strachem i usprawiedliwionym gniewem.

- Ktoś cię okłamuje - dodałam. - Ale nie ja. Proszę, zastanów się nad tym. Jeszcze

przez kilka długich sekund zastanawiała się nade mną, a potem przechyliła głowę na bok i

wyciągnęła w moim kierunku pulchną rączkę.

- Śpij - powiedziała. Ciemność ogarnęła mnie, uderzyła jak spadający młot.

background image

Walczyłam z nią, sięgnęłam po swoje zapasy mocy, ale gdy to zrobiłam, uświadomiłam sobie,

że Ibby w ten sposób okazuje mi łaskę. Gdybym z nią walczyła, skorzystałaby z innych

środków, a wtedy musiałabym zabić albo zginąć.

Lepiej przegrać. O wiele lepiej.

Zsunęłam się pod powierzchnię ciemności. Pomyślałam o Luisie, co by zrobił,

gdybym nie dotrzymała obietnicy i nie wróciła.

Rozpaczałam nie nad swoją śmiercią, lecz nad jego żalem.

Kiedy się ocknęłam, leżałam na szutrze na poboczu drogi, a Isabel zniknęła. Nigdzie

wokół nie było jej śladu. Wydarłam się z ludzkiej powłoki, aby poszukać jej w sferze

eterycznej, ale i tam nie znalazłam żadnych tropów, nawet najlżejszego cienia jej obecności.

Objęłam ramionami obolałe żebra. Czułam pustkę i zamęt. Tak blisko, byłam tak

blisko. Widziałam ją. Mogłam ją ocalić.

Albo ją zabić. Nie do końca był oczywisty wynik tego starcia.

Niewiele czasu upłynęło, może kilka chwil. Gwiazdy nadal świeciły nad głowami.

Ogień wciąż płonął. Ludzie jęczeli i wołali o pomoc.

Gdzieś daleko rozległo się ciche wycie policyjnych syren. Bez wątpienia przyciągnęły

je śmierć, dym i płomienie wciąż szalejące za moimi plecami. Jak mogłabym to

wytłumaczyć? Poczułam przypływ frustracji i bezradności, z największym trudem wstałam.

W rowie zaryczał motocykl i wyjechał na drogę. Przywódca grupy opuścił

pokonanych towarzyszy, otworzył przepustnicę i przemknął obok mnie w niewyraźnym

błysku inclulu i skóry, nie zatrzymał się nawet na chwilę, żeby mnie zabić, choć bez

wątpienia bardzo tego pragnął. Nie winiłabym go, gdyby podjął taką próbę. Znalazł jeszcze

jeden niezniszczony motocykl. Ten, który zabrałam wcześniej, wciąż stał na nóżkach na

środku drogi, kilkadziesiąt metrów ode mnie i pracował na jałowym biegu. Podeszłam do

niego, wsiadłam, stanęłam na podpórkach, żeby zrównoważyć dużą masę pojazdu, a potem

odpaliłam silnik. To nie była victory, harley warczał w zupełnie innym tonie, dudnił basem

przy zmianie biegu. Zgubiłam kask, ale teraz to nie miało żadnego znaczenia. Musiałam

zadbać o to, abym nie spędziła reszty dnia, a może życia, w pokoju przesłuchań, na udzielaniu

odpowiedzi na pytania policji. Musiałam dotrzeć do Sedony. Skierowałam harleya na

właściwą drogę i pozwoliłam mu frunąć, ścigałam tylne światła motocyklisty jadącego przede

mną. Oboje, choć z odmiennych powodów, uciekaliśmy przed stróżami prawa.

Jazda na harleyu okazała się dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem. Była to

wspaniała maszyna, chociaż trudniejsza, mniej łagodnie znosząca nierówności terenu, mniej

precyzyjna w prowadzeniu niż victory. Wady równoważyła czystą mocą i chociaż w miarę

background image

zbliżania się do Sedony ruch gęstniał, nie miałam trudności w kierowaniu maszyną w

gorączkowo poruszającym się strumieniu wolniejszych samochodów, ciężarówek i

furgonetek. Otaczająca Sedonę pustynia lśniła w świetle gwiazd. To surowe, subtelne piękno

budziło we mnie nieznane uczucia. Pragnienie spokoju. Łagodność. Osamotnienie. Na

wschodnim horyzoncie pojawiła się różowa smuga. Wstawało słońce. Nowy dzień. Świeży

dzień.

Dzień, w którym, być może, znajdę swoje własne odkupienie.

Nie, nie znajdę, dopóki trwa ta potworność, powiedziałam do siebie. Dręczył mnie

obraz Ibby, zmuszanej do przyjęcia mocy przekraczającej jej możliwości, niszczonej przez

lojalność wobec zmarłej matki. Ogarnęła mnie tak wielka wściekłość, że zrobiło mi się

niedobrze. Przestałam się zastanawiać nad ucieczką w spokój.

Uratuję cię, Ibby Zrobię to.

Jeśli zostało z niej coś, co warto było ratować.

Jako dżinn nigdy nie brałam pod uwagę przegranej; udawało się lub nie, rzadko się

zdarzało, że nie mogłam osiągnąć wytyczonego celu. Tymczasem w ludzkiej postaci sprawy

się miały inaczej. Możliwość porażki istnieje z każdym uderzeniu serca, w sekundzie, w

podjętej ryzykownej decyzji.

Nie, nie zawiodę. Nie w tej sprawie.

Nie miałam nic prócz woli, by jechać dalej. Musiałam wierzyć, że to wystarczy.

Musiałam uwierzyć w siebie, choć wydawało się to paradoksem.

Wyprzedziłam wóz terenowy na numerach z Wirginii, uniknęłam zderzenia

czołowego z ciężarówką z przyczepą. A po kolejnym kwadransie zobaczyłam zjazd w stronę

kościoła. Mój harley zostawiał za sobą chmurę spalin i ogłuszający ryk, budzący ciche

miasteczko tuż przed świtem. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie zmarnować kilku

cennych kropli mocy, aby stłumić hałas.

Jednak zrezygnowałam. Poświęciłam je na naprawę ubrania, oczyszczenie skóry i

włosów, bo chciałam lepiej wyglądać na spotkaniu, którego się obawiałam.

Kaplica Świętego Krzyża była celem licznych pielgrzymek, zwłaszcza o świcie.

Zatrzymałam harleya na szerokim płaskim parkingu, zobaczyłam kilkanaście ciężarówek,

popularnych przyczep kempingowych, z których gramolili się ziewający pasażerowie, turyści

trzaskający fotki i pielgrzymi przybywający nu modlitwę i medytację. Ich obecność była mi

nie na rękę, ale nie mogła mi przeszkodzić.

Zostawiłam harleya. Zatrzymałam się na dłuższą chwilę, żeby zebrać myśli i wreszcie

ruszyłam długą ścieżką do kaplicy. Po drodze miałam dość czasu, aby się zastanowić, co chcę

background image

powiedzieć. Nie potrafiłam określić, dlaczego tym razem idąc na spotkanie z Wyrocznią, tak

bardzo się denerwuję; już tu byłam, a ona przyjęła mnie, jeśli nie ciepło, to co najmniej

przyjaźnie. Co się zmieniło? Chodziło oczywiście o ostrzeżenia Rashida, ale było coś jeszcze.

Czułam spoczywający na moich barkach większy ciężar.

Do pewnego stopnia wiedziałam, dlaczego tak jest. Stawałam się coraz bardziej

człowiekiem. Pojawił się we mnie lęk, instynktowny strach przed czymś, nad czym nie

mogłam zapanować. Nie byłam nawet pewna, czy Wyrocznia mnie teraz usłyszy; a jeśli

nawet usłyszy, to czy zechce spełnić najmniejszą z moich próśb.

Nie miałam wyboru, musiałam spróbować. Zbyt wielu ludzi straciło życie, żebym

mogła dotrzeć tak daleko.

Różniłam się od pozostałych osób zmierzających do kaplicy; stało się to dla mnie

oczywiste, gdy przechodzący obok mnie ludzie rzucali na mnie spojrzenia - pełne podziwu,

podejrzliwe, oburzone, zatroskane, dziwnie uległe. Nie przyglądałam się nikomu, skupiona na

własnej drodze. Słońce wynurzyło się zza horyzontu. Zdawałam sobie sprawę, że z bladą

cerą, białymi włosami i jasnymi oczami, w wyzywającym skórzanym stroju wyglądam jak kot

wśród gołębi odzianych w szorty i bawełniane koszulki.

Nie przypominałam ani turystki, ani pątniczki. Wyglądałam jak ktoś, kto sprawia

kłopoty. Przed drzwiami do kaplicy przechadzał się ksiądz. Uśmiechał się i ściskał ręce

wchodzących osób; zawahał się, kiedy mnie zobaczył, ale szybko się opanował. Był w

średnim wieku, szczupły i schludny. Jedynie nieznacznie zaokrąglona linia szczęki i

opadające dolne powieki zdradzały, że może być starszy, niż się wydawało. Promieniował

energią i swego rodzaju satysfakcją, którą, jak się domyślałam, czerpał z zachowywania

czystości. Nie wzbudził we mnie sympatii ani antypatii, ale przypuszczałam, że mu się nie

spodobałam od pierwszego wejrzenia, i to bez żadnych wątpliwości.

Rozpoznał istotę nadprzyrodzoną. Nie mogło go to zaskoczyć; tu przenikały się święte

miejsca, musiał więc często widywać dżinny, nawet jeśli do końca nie rozumiał, z czym ma

do czynienia. Skinął mi głową, lecz nie podał ręki.

Nie obeszło mnie to. W środku kaplica wyrastała wysoko, aż kręciło się w głowie,

ściany wzniesiono ukośnie. Panowała tam ciepła poświata, nie złota ani pomarańczowa, ale w

odcieniu pośrednim, o połysku przypominającym żywą skórę. Było to niewielkie

pomieszczenie, zdominowane przez ogromne okno, które ukazywało majestatyczną panoramę

kanionu. Gdy przyglądałam się krajobrazowi, w tle pojawił się orzeł. Szybował z wdziękiem,

zataczał koła i nagle obniżył lot, żeby spaść na swoją ofiarę. Wokół mnie kłębił się tłum

turystów, modlił się jakiś pątnik. Wszyscy rozmawiali szeptem, czując obecność czegoś...

background image

nadludzkiego. Bo tam było.

Na dalekim krańcu ławki przy ścianie kaplicy dostrzegłam Wyrocznię. Ludzie jej nie

widzieli, a ja musiałam się bardzo skupić, żeby nie uleciała mi sprzed oczu. Gdy patrzyłam na

nią, podniosła powieki - tęczówki miały kolor, którego nie potrafiłam określić. Spojrzała

wprost na mnie. Jej śliczna, nieruchoma twarz pozostała obojętna. Tak jak jej matka, Joannę

Baldwin, Wyrocznia Ziemi miała piękne kształty, ale Joannę ożywiały poczucie humoru i

swego rodzaju bezwzględna determinacja, a Imara była... uduchowiona. Wyczuwało się w

niej spokój podobny spokojowi skał pod nami, ducha samej Ziemi.

Długie, ciemne włosy Imary opadały miękko na ramiona, otaczając jej bladą twarz.

Miała na sobie poruszającą się czerwoną suknię, która ani na chwilę nie przyjęła ostatecznego

kształtu. Wydawało się, że Wyrocznia jest odziana w czerwony piasek, miękki jak jedwab,

falujący wokół niej jak powiewająca na wietrze zasłona.

Wyciągnęła z wdziękiem jasną dłoń i poklepała palcami drewnianą ławkę obok siebie.

Nie poruszyłam się przez dłuższą chwilę, a potem niechętnie przecisnęłam się do

ławki i usiadłam trochę dalej, niż mi wskazała. Pochyliłam głowę, oddając cześć potędze tego

miejsca. Dżinny rozumieją Boga inaczej niż ludzie, ale nie jesteśmy z Nim połączone tymi

samymi więzami; wszystko się ze sobą splata, ale my jesteśmy osnową, a nie wątkiem tej

materii. Być może Imara, odgrywająca rolę Wyroczni, rozumiała to lepiej. Była ogniwem

łączącym wszystkie sfery. Zapewne wyczuwała i widziała to, co dla mnie jest niedostępne.

- Cassiel - powiedziała Imara spokojnym, lekko rozbawionym tonem. - Nie miej takiej

zmartwionej miny. Nie odgryzę ci głowy.

Imara była teraz bardziej pewna siebie, niż kiedy widziałyśmy się ostatnim razem.

Przedtem z trudem radziła sobie z tak ogromną mocą przepływającą w tym tak ważnym

miejscu. A teraz, nieoczekiwanie, wbrew ostrzeżeniom Rashida, potraktowała mnie prawie

jak człowieka.

Prawie tak, jak postąpiłaby jej matka. Jak kiedyś postąpiła.

- Wyrocznio - powiedziałam. Wokół nas tłoczyli się śmiertelnicy, podążając dokądś w

swoich nieważnych sprawach. Można by odnieść wrażenie, że żaden z nich nas nie zauważył,

nawet mojego nagłego zniknięcia ze świata, w którym jeszcze przed chwilą tak bardzo się

wyróżniałam. - Dziękuję, że zechciałaś się ze mną zobaczyć.

- Jak mogłabym cię nie zauważyć? Nie rozpływasz się w tłumie. - Jej słowa

przywodziły na myśl jej matkę: uszczypliwą, z poczuciem humoru, a jednocześnie unikającą

obrazy wprost. - Cieszę się, że zwracasz się do mnie. Przykro mi, że poprzednim razem nie

mogłam ci pomóc, ale wtedy znalazłam się... w trudnej sytuacji. - Znów zaczęła mówić, a

background image

potem przerwała i pokręciła głową. Piasek na jej sukni przesunął się i poruszył, ukazując

kryjący się pod spodem wąski pasek jasnej skóry. - Ashan jest naprawdę na ciebie zły. Nigdy

jeszcze nie widziano go tak rozgniewanego.

Bezwiednie wykrzywiłam wargi.

- Zdaję sobie z tego sprawę.

- Byłam tego pewna. Nakazał wszystkim dżinnom, nad którymi sprawuje władzę, aby

cię unikały. Gdybyś się do nich zwróciła, mają cię ignorować. Bardzo go zabolała utrata

Gallana. Ogromnie.

Rozumiałam to, choć jednocześnie czułam odrazę. To Ashan zmusił mnie do

morderstwa, a teraz nawet nie chciał mi pomóc. Na pewno, patrząc z jego perspektywy,

postępował logicznie. Wciągnęłam do gry Gallana, a Perła go zniszczyła. Ashan nie mógł

sobie pozwolić na podobne straty.

A co się dzieje z Davidem? - zapytałam i ośmieliłam się spojrzeć w dziwne, mieniące

się oczy Ich moc była tak potężna, iż wydawało mi się, że zaglądam w sam środek stosu

atomowego, w którym wszelkie barwy nikną. - Czy może mi pomóc? Zapytam inaczej, czy

mi pomoże?

- Tata - powiedziała Imara i westchnęła. Odwróciła głowę, w kierunku okna, choć nie

byłam pewna, co ona tam naprawdę widzi. - Mój ojciec znalazł się w kłopotliwym położeniu,

podobnie jak ty. Nie wiem, czy długo wytrzyma w tym miejscu. Przewodzenie innym nie leży

w jego naturze. Woli zajmować się osobami z najbliższego kręgu. Nie jestem też pewna, czy

wszystkie nowe dżinny są wobec niego naprawdę lojalne. Trudno stwierdzić, którym z nich

ojciec lub ty możecie do końca ufać.

- A Rashidowi? - zapytałam. - Mogę mu ufać? Imara uśmiechnęła się ponuro.

- Jest dżinnem tak jak ty kiedyś - odparła. - Bardziej niż ja kiedykolwiek byłam.

Postąpi tak, jak postępują dżinny.

- Odpowiedź zatem jest przecząca.

- Odpowiedź jest taka sama dla wszystkich, nad którymi będziesz się zastanawiała.

Nieograniczone zaufanie nie istnieje. W pewnym momencie wszystkie istoty obdarzone

wolną wolą mogą cię zdradzić i zdradzą cię, kiedy przestaniecie dążyć do tych samych celów.

- Niezbyt mi pomogłaś. - Po chwili uświadomiłam sobie, że w moim głosie dało się

słyszeć urażoną dumę. Ta dziewczynka pouczała mnie, choć byłam potęgą na Ziemi, zanim

jeszcze ona jako Wyrocznia zaistniała w formie myśli. A może ta dziewczynka była

wyjątkowo potężna. Obdarowana niezwykłymi mocami. Ale... mimo wszystko... - Perła ma

plan. Do jego realizacji wykorzystuje dzieci Strażników. Widziałam... - Nieoczekiwanie mój

background image

głos się załamał. Zmusiłam się, żeby mówić dalej. - Po drodze do ciebie widziałam Isabel

Rochę.

Ona...

- Wiem - przerwała mi łagodnie Imara. Dotknęła ręką mojej dłoni. Jej dotyk był

ciepły, uspokajał. - Czuję ją. Czuję je wszystkie.

- Wszystkie dzieci?

- Wszystkich ludzi na tej planecie - odpowiedziała ze smutnym uśmiechem. -

Wszystkich, którzy żyją, cierpią, cieszą się, umierają. Wybranie jednego spośród tak wielu

jest prawie niemożliwe. Jeszcze mi się to nie zawsze udaje, ale poczułam to, co ty czułaś.

Wiem, jak jesteś rozgniewana. Jak bardzo czujesz się winna.

Nie zasugerowała mi, że powinnam się przestać gniewać albo się nie obwiniać. Bez

wątpienia, wiedziała, że gdyby nawet chciała mi to nakazać, nie miało to żadnego znaczenia.

- Przychodzisz po co innego - powiedziała Imara, a jej delikatnie ironiczny ton znów

zabrzmiał echem głosu jej matki, Joannę Baldwin. - Nie chodziło ci o pocieszenie i

pogaduszki, Cassiel. - Ludzkie słowa dziwnie brzmiały w ustach Wyroczni i to wydawało mi

się zrozumiałe. Nie rozumiałam natomiast, dlaczego Imarę wybrano na Wyrocznię.

Poruszyłam się, próbując się skupić na celu, w jakim przybyłam do kaplicy.

Promieniowała spokojem tak subtelnym i uwodzicielskim, że rozpraszała uwagę. Poczułam,

że tylko tutaj mogę zapomnieć o swoich lękach, poczuciu winy i troskach.

To było złudzenie. Jeślibym odsunęła się o metr od niej, odczułabym znów to samo.

Gdyby działo się inaczej, oznaczałoby to, że jest ze mną coś nie tak. Imara ofiarowywała

spokój przeznaczony dla dżinnów. Nie dla mnie. Już nie dla mnie.

Rashid powiedział mi, że masz listę - zaczęłam. - Wykaz dzieci obdarzonych

uśpionymi mocami, dzięki którym pewnego dnia będą mogły zostać Strażnikami.

Pokiwała powoli głową, ale na jej twarzy pojawił się wyraz zamyślenia i

powątpiewania.

- Istnieje lista - potwierdziła. - Ale nie w formie, w której mogłabyś jej użyć. - Co to

znaczy?

- To znaczy... - Imara przerwała, jakby szukając odpowiedniego słowa, a potem oparła

się o ławkę, układając jedną rękę na drugiej. Piasek zadrżał, zaszeptał w otaczających jej

postać, mieniących się jedwabistych fałdach. - Sporządzono ją na materii świata. Ja ją widzę.

Nie została spisana tak, jak ty to rozumiesz.

- Możesz ją przepisać? Imara ze zdziwieniem zamrugała. Zaskoczyłam Wyrocznię. To

wydawało się... niezwykłe.

background image

- Chyba tak - odrzekła, a potem spochmurniała. - Wiąże się z tym jednak duże ryzyko.

- Ryzyko?

- Taka lista powinna być uniwersalna, zmienna. Jeśli ją sporządzę, musi pozostać

odbiciem rzeczywistości. Nie jest trwała w danym punkcie czasu. Będzie się zmieniać wraz

ze zmianą okoliczności. Może się też stać celem... interwencji. Rozumiesz?

- W czasie rzeczywistym - powiedziałam. - Rozumiem.

- Nie, nie rozumiesz - Imara przerwała mi i na chwilę zamknęła oczy. A kiedy znów je

otworzyła, zapytała: - Znasz Księgę Przodków?

Był to kodycyl wszystkiego, co dotyczy dżinnów, przechowywany przez Wyrocznie,

rzadko pokazywany w formie fizycznej. Ale powstały nielegalne kopie. Konsekwencje tego

były... przykre. Prawie katastrofallic. Gdyby dzieła Wyroczni trafiły w niepowołane ręce,

mogłyby stać się śmiertelnym zagrożeniem. Zrozumiałam, dokąd zmierza.

- Jeśli sporządzisz listę, będzie ona miała osobną moc.

- Pozostanie połączona bezpośrednio ze mną - powiedziała. - A przeze mnie z materią

rzeczywistości. Inaczej nie mogę tego zrobić. Nie da się chwycić za pióro i spisać wszystkich

nazwisk; tę planetę zamieszkują miliardy ludzi, nawet jeśli niewielu z nich rodzi się

obdarzonych mocami... Lista nie jest statyczna.

- Rozumiem. - Wzięłam głęboki oddech. - Skąd Perła wie, które dzieci wybrać, jeśli

nie ma tej listy?

- Perła upodobniła się do mnie - stwierdziła Imara. - Przypomina Wyrocznię, choć nią

nie jest. Jest... okaleczona, ale natrafiła na źródło obcej mocy, pochodzącej nie z tego świata,

lecz mimo to do niego należącej. Stała się o wiele potężniejsza od dżinnów. Ma dostęp... do

różnych sił. Nie możemy jej powstrzymać. Nie możemy jej przeszkodzić, nie uciekając się do

bezpośredniego starcia. Jeśli do niego dojdzie, ona może postąpić z nami tak, jak postąpiła z

Gallanem. Może zniszczyć Wyrocznie.

Perła nie potrzebowała listy. Bo tak jak Imara wyczuwała dzieci, których moce

zaczynały się dopiero wykształcać. Mogła uderzyć wszędzie, zawsze. Nie dało się

przewidzieć jej kolejnych ruchów. Imara znów spojrzała mi w oczy. Zadrżałam.

- Ashan może mieć rację. Kto wie czy jedynym sposobem powstrzymania Perły nie

jest usunięcie fundamentów jej mocy. Pozbycie się ludzi ze świata. Rozumiesz mnie? Usunąć

ludzi, a świat ozdrowieje. Będziemy po nich rozpaczać. Stworzymy więcej dżinnów.

Stworzymy życie, aby zastąpić to utracone, tak jak kiedyś już się stało. Jeśli jednak zgładzisz

dżinny, usuniesz Wyrocznie, zaatakujesz serce, mózg i krew Ziemi. Zniszczysz ją. A to

właśnie Perła chce uczynić.

background image

Zamierza zostać morderczynią całego tego świata. Jej plan ma niewiele wspólnego ze

Strażnikami. Jej chodzi o ciebie, o nią samą i Ashana. I o dżinny. O nienawiść.

Przerażał mnie nacisk, z jakim do mnie przemawiała. Imara pochodziła od ludzi. Jej

matka była człowiekiem. Strażniczką. A mimo to w jej głosie zabrzmiał pozbawiony emocji

żal, z jakim pogodziła się ze zniknięciem ludzkości jako gatunku.

Była bardziej niewrażliwa na ich los niż ja, mimo mojej całej domniemanej

obojętności. Wciągnęłam głęboko powietrze do płuc.

- Nie pozwolę na to - powiedziałam. - Tak jak wcześniej do tego nie dopuściłam.

Teraz też nie dopuszczę. Znajdę sposób, żeby ją powstrzymać.

- Tak, to z pewnością dobry pomysł - stwierdziła Imara. - Ale musisz się śpieszyć,

jeśli chcesz to zrobić. Jeśli nie zaczniesz działać, Wyrocznie zostaną zmuszone do

samoobrony. Sama Ziemia się przebudzi, a ludzkość tego nie przeżyje. Rozumiesz?

Groziła kataklizmem, którego wszyscy Strażnicy się obawiali od czasu, kiedy zaczęli

poznawać siłę i potęgę otaczającej ich natury - celowego, przemyślanego planu, aby siłami

planety zniszczyć ludzką rasę, usunąć wszelki ślad po niej. Doprowadzić do tego, aby

wymarła. Jeśli ja tego nie zrobię... Wyrocznie były gotowe podjąć działanie.

Przełknęłam ślinę.

- Dasz mi tę listę? - zapytałam. - Jeśli nie mogę znaleźć Perły, muszę chociaż

spróbować chronić dzieci, które porywa i w ten sposób pokrzyżować jej plany. Do tego celu

potrzebuję wykazu dzieci. Musisz dać mi szansę, Imaro. Daj nam szansę. Proszę.

Uśmiechnęła się do mnie ciepło.

- Nam - powtórzyła i roześmiała się lekko. Śmiech przeobraził ją w istotę tak piękną,

że musiałam zacisnąć powieki i zwalczyć w sobie drżenie ekstazy. - Och, Cass. Posłuchaj

swoich słów. Jak daleko zaszłaś. - Zmieniła ton. Spoważniała. - A jak daleko musisz jeszcze

zajść. Ty i ja jesteśmy w tym podobne do siebie. A ja dopiero postawiłam kilka kroków na

mojej drodze.

Zgasło opromieniające ją światło. Zamilkła, spochmurniała. Spojrzała mi w oczy, a ja

poczułam ogarniający mnie lęk.

- Jeśli to zrobię - powiedziała - dam ci coś, co nie było przeznaczone dla ludzkich

oczu. Coś, co jest zbyt potężne nawet dla dżinna. Rozumiesz? Gdy wypuszczę tę moc z moich

rąk, na Ziemi pojawi się swobodna, dzika moc. Takie rzeczy mogą zniszczyć, Cassiel. Nawet

jeśli chce się ich użyć w najlepszych zamiarach.

Przełknęłam ślinę.

- To jedyny sposób, aby odnaleźć te dzieci.

background image

- Zatem musisz wziąć na siebie całą odpowiedzialność - powiedziała. - Zachowaj

ostrożność. Gdy będziesz korzystała z listy, tak jak ja możesz się stać celem ataku.

- Zatem jak powinnam jej używać?

- Lista poda ci nazwiska i lokalizacje - wyjaśniła. - Nie dotykaj powierzchni zwoju.

Rób to jedynie w przypadku najwyższej konieczności. Wtedy się włączysz w bieg wydarzeń.

Rozumiesz? Dotykanie słów zapisanych na liście jest niebezpieczne. Możesz stać się celem

ataku.

Przytaknęłam kiwnięciem głowy.

- Przysięgnij na swoje życie, Cassiel, na swoje życie, że nikomu nie pozwolisz

dotknąć listy. Zniszcz ją, zanim ktokolwiek jej dotknie.

Zaszeptał piasek, poczułam jakiś ruch. Zaskoczona, otworzyłam szeroko oczy i

zauważyłam, że Imara zniknęła z ławki. Trwało to sekundę, może mniej. Oprócz kilku

ziarenek czerwonawego piasku na drewnie nie było żadnych śladów jej obecności. Poza tym,

że teraz stała na tle okien, na odległym krańcu kaplicy. Turyści podświadomie odsuwali się

od niej, wychodząc grupkami z kaplicy. Nie bali się, nie... tylko nagle postanowili pójść inną

drogą. Po krótkiej chwili w kaplicy było pusto. Pozostałyśmy w niej tylko ja i Imara, która

szeroko rozłożyła ramiona.

Piasek spiralami osypywał się z jej ciała, tworząc gęstą zasłonę czerwonego dymu,

zakrywając, a potem odsłaniając jasną nieskazitelną skórę. Długie, ciemne włosy powiewały

w podmuchu niewidocznego wiatru. Odwróciła twarz w kierunku wschodzącego słońca.

Ogarnęła ją łuna, a po chwili przeświecała przez jej skórę, zamieniając biel w złoto, w jarzący

się płomień energii.

Piasek nagle wybuchnął z głośnym hukiem. Upadłam na podłogę, gdy ziarna sypnęły

się w moją stronę. Przez krótką chwilę Imara stała przede mną, naga i płonąca. Wtem powoli

opadła na kolana, złożyła dłonie razem, a potem je rozsunęła tak, jakby coś rozwijała.

Między jej dłońmi ukazał się zwój, ciągnąca się długa płachta czystej bieli. Po chwili

dostrzegłam na niej drobne, czarne litery. Nagle z trzaskiem zwój się zamknął w lewej dłoni

Imary i utworzyła się szkatuła. W Kaplicy zabrakło powietrza, zrobiło się duszno, jakby na

skutek gwałtownego wydatku mocy, ale już przy następnym oddechu, wrażenie minęło.

Imara klęczała na podłodze, przyciskając zwój mocno do siebie. Dłuższą chwilę

pozostawała w bezruchu. Potem zamknęła płonące oczy. Ziarenka piasku pośpieszyły z

szelestem ze wszystkich kątów kaplicy, otoczyły ją wirem i znów utworzyły poruszające się

fałdy jedwabiu.

Czułam się tak, jakby świat na chwilę wstrzymał oddech.

background image

Imara wstała z kolan i stała nieruchomo. Zrozumiałam, że to ja muszę do niej podejść.

Podniosłam się i ruszyłam środkiem kaplicy, aby pokonać dzielące nas kilka metrów.

Było to... o wiele trudniejsze, niż powinno. Jakbym musiała się przedrzeć przez kilka

poziomów sfery eterycznej, choć przecież w obecnej postaci nie mogłabym tego uczynić.

Imara trzymała zwój w obu dłoniach, a kiedy w końcu do niej dotarłam, bezwiednie opadłam

na jedno kolano, zanim wyciągnęłam do niej ręce.

Ceremoniał. Był chyba nawet ważniejszy dla dżinnów niż dla ludzi.

Ciepły ciężar zwoju opadł w moje dłonie. Poczułam błysk ognia, który ledwie

zdołałam wytrzymać. Przeniknęła mnie fala wewnętrznego przymusu, ale tak intensywna, że

pozbawiona kształtu. Moje palce zacisnęły się konwulsyjnie na szkatule. Zadrżałam.

Imara puściła zwój. Usłyszałam, jak wzdycha głęboko i nierówno. Podniosłam wzrok

w górę i zobaczyłam, że patrzy na mnie zamglonymi, prawie ludzkimi oczami.

Dotknęła mojej twarzy palcami, pogładziła na pożegnanie i nagle... rozsypała się w

wirujący słup pyłu. Zniknęła. Zostałam w kaplicy sama.

Klęczałam na jednym kolanie, ściskałam zwój w drżących dłoniach. W końcu

wstałam. Otworzyłam szkatułę i rozwinęłam kawałek zwoju, zobaczyłam gęsto zapisane

linijki nazwisk i adresów. Dotknęłam jednego. Zapłonęło i natychmiast zrozumiałam, jak

odnaleźć to dziecko. Nie musiałam myśleć o poszukiwaniach. Dziecko po prostu tam było.

Kiedy odsunęłam palec, blask zniknął i zapomniałam wszystko, czego się dowiedziałam.

Wyrocznia mnie ostrzegała, ale rzeczywistość oszałamiała. Zwój był nie tylko listą,

ale też łącznikiem z poziomem rzeczywistości, do którego nie miałam dostępu nawet wtedy,

gdy byłam dżinnem. Skrót do świata Wyroczni.

Zastanawiałam się bardzo poważnie, czy uczyniłam coś dobrego, czy wprowadziłam

do świata nowy i wyjątkowo niebezpieczny element, który zagraża równowadze świata.

Odwróciłam się, żeby wyjść z kaplicy. Przy tylnej ścianie stał szczupły ksiądz,

schludnie ubrany, miał czarną marynarkę, spodnie i koloratkę.

Patrzył na mnie tak, jakbym była bezbożnicą.

Prawdę mówiąc, niewykluczone, że byłam. - Dziękuję - powiedziałam, przechodząc

obok niego. - To błogosławione miejsce. Nic nie odpowiedział, ale odniosłam wrażenie, że

uznał, iż beze mnie będzie ono bardziej błogosławione.

background image

6.

Imara nie zwróciła na to szczególnej uwagi, ale nie miałam żadnych wątpliwości, że

zwój, który otrzymałam, nie tylko był najlepszym zbiorem danych wywiadowczych, ale w

niepowołanych rękach mógł stać się ogromnym zagrożeniem. Powierzyła mi skarb o wiele

cenniejszy niż wszelkie bogactwa ludzkości.

Nie byłam pewna, czy sama potrafię go ochronić.

Gdy pędziłam autostradą na harleyu, wykorzystywałam stale strumień mocy, który

miał mnie osłonić przed ciekawskimi oczami. Nie wystarczyłby, aby oszukać dżinna, ale

mógł mnie ukryć przed zwykłymi szpiegami, ludźmi, których Perła wybrała do swojej służby.

Nie miałam pewności co do przeszkolonych przez nią dzieci-Strażników. Ich moce wydawały

się znacznie zwielokrotnione. Było więc całkiem prawdopodobne, że zdołałyby mnie

wyśledzić bez względu na zastosowane środki osłaniające.

Niewykluczone również, że musiałabym użyć przeciw nim metod... ekstremalnych.

Nie myślałam z przyjemnością o takiej perspektywie.

Z Sedony pojechałam inną trasą. Wracałam bocznymi drogami, opuszczonymi,

samotnymi nitkami asfaltu, mijając tylko jaszczurki i kojoty. Nie miałam ochoty nawet

przypadkiem narażać się stróżom prawa; wypadki ostatniej nocy nauczyły mnie, jak cenna

jest anonimowość. Ranek wstał pogodny. W południe na bezchmurnym niebie wisiała tylko

paląca, pomarańczowa kula słońca. Wdychałam zapach jałowej ziemi, napawając się

wolnością pustej przestrzeni.

Wtedy zadzwonił mój telefon komórkowy, najpierw poczułam jego wibracje. Ukryłam

go pod kamizelką na piersi. Chciałam mieć pewność, że go usłyszę mimo ryku silnika.

Zahamowałam na poboczu drogi, zatrzymałam się gwałtownie, z poślizgiem na

szutrze i wyłączyłam silnik. Gdy umilkł, ciszę upalnego dnia wypełniły krzyki ptaków i

bzyczenie owadów. Prawie słyszałam, jak ziemia upaja się słońcem.

Otworzyłam klapkę komórki i przyłożyłam aparat do ucha.

- Tak? - spytałam.

- Spróbuj kiedyś zacząć od powitania - powiedział Luis. - To by cię nie zabiło.

- Może - odparłam. - Staram się zmniejszać poziom zagrożenia. Westchnął.

- Masz?

- Tak - powiedziałam. - A dziewczynka? - Jesteś mi potrzebna. Nie wygląda to zbyt

dobrze. - Przerwał na chwilę, a potem zapytał ostrożnie: - Wszystko w porządku? Masz jakieś

kłopoty?

background image

Z ukłuciem żalu przypomniałam sobie o śmierci i zniszczeniu, jakie wczoraj

zostawiłam za sobą. O rozbitym victory, chociaż pomyślałam, że nie powinnam

przyrównywać utraty motocykla do śmierci ludzi. Ale to był bardzo porządny motocykl.

- Niewielkie - odparłam.

- Jak małe?

- Teraz mam harleya. Wyglądało na to, że Luis bardzo dobrze mnie znał.

- Święci pańscy! - zawołał. - Co się stało?

- Wiele rzeczy - odpowiedziałam. - Ale ja żyję.

- Nie mogę pozwolić, abyś sama wyruszała w drogę. Uśmiechnęłam się, choć może

trochę gorzko, na ten dowód nadopiekuńczości.

- Gdybyś był ze mną, mógłbyś już nie żyć.

- Chica, zakładasz, że byłbym kompletnie bezradny. Sprawdź swój program. Nie

jestem bezradną damulką. Zastanowiłam się przez chwilę nad jego słowami.

- Następnym razem pozwolę ci toczyć za mnie bitwy. - Wtedy nagle z przerażeniem

przypomniałam sobie pyzatą buzię Isabel i jej nienaturalne spojrzenie. - Luis?

- Tak, wciąż tu jestem - odrzekł. - Słucham? Nie chciałam mu powiedzieć

wszystkiego, ale jakoś udało mi się znaleźć odpowiednie słowa.

- Widziałam Isabel - oznajmiłam. - Była tu, z jednym z agentów Perły, który mnie

zaatakował.

Przez długą, lodowatą chwilę Luis nic nie mówił. Kiedy wreszcie się odezwał, jego

głos był cichy i niezwykle napięty.

- Powiedz, że nie zaatakowałaś jej w odpowiedzi na atak.

- Nie - odparłam. - Nie skrzywdziłam jej, ale...

- O Boże! Ale co? Co? Teraz ja zamilkłam, szukając znowu odpowiednich słów.

- Perła ją wykorzystuje - powiedziałam w końcu. - Isabel jest za młoda. To ją okaleczy

bez względu na to, co zrobię. Nie chcę tego, Luisie. Proszę, uwierz mi. Pragnę oszczędzić jej

bólu, ale nie jestem pewna, czy mi się to uda. Czy komukolwiek to się uda.

- Cholera! - Luis splunął, a potem popłynął strumień hiszpańskich przekleństw, płynny

ogień w słowach. - Widziałaś ją? I pozwoliłaś jej odejść? Co ci się, u diabła, stało?

- Nie miałam wyboru - tłumaczyłam się. - Przepraszam. - Trudno mi było się nie

bronić. I trudno też nie mieć poczucia winy. - Nie skrzywdziłam jej.

Milczał tak długo, że nie byłam pewna, czy po prostu nie przerwał połączenia.

- Czy dostałaś to, po co tam pojechałaś? - zapytał nagle wprost.

- Tak.

background image

- To migiem zbieraj się do nas, słyszysz? Migiem! Kopnięciem przywróciłam harleya

do życia. Rozległ się głuchy warkot.

- Już jadę - powiedziałam, przerwałam połączenie, wsunęłam telefon z powrotem za

kamizelkę na piersi. Tym razem, gdy otworzyłam przepustnicę, wsparłam ją ładunkami mocy,

zmuszając maszynę do największego wysiłku.

Gdy dotarłam do Albuquerque, motocykl był wykończony prawie tak jak ja.

Zwolniłam, ponieważ nawet w osłonie z mocy, którą zachowałam, zwyczajna jazda w ruchu

miejskim wymagała ostrożności także i wtedy, gdy już przestałam się obawiać, że policja

zwróci na mnie uwagę.

Wyciągnęłam telefon, wystukałam numer jedną ręką.

- Przyjechałam. Gdzie jesteś?! - krzyknęłam.

- Chryste? Czym ty teraz jeździsz? Czołgiem? Przyjedź do domu. Dom nie był

bezpieczny, ale Luis dobrze o tym wiedział. Może oczekiwał z nadzieją na następny atak.

Wyczułam, że jest wściekły, a więc nie było to takie nieprawdopodobne.

- Ruszam - odpowiedziałam i wyłączyłam telefon. Kierowanie ciężkim motocyklem w

nocnym ruchu było dość proste, bo drogę oświetlała łuna sodowożółtych i krzemowobiałych

latarni. Dotarłam na cichą uliczkę, przy której stał dom Manny'ego i Angeli, a obecnie Luisa.

Wyłączyłam silnik i dotoczyłam się do chodnika. Zsiadłam z motocykla i byłam już w

połowie drogi do domu ze zwojem w ręku, zanim nóżki maszyny dotknęły betonu.

Luis natychmiast otworzył drzwi. Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem od stóp do

głów. Zrobiło mi się ciepło na sercu, gdy w jego oczach mignął wyraz zatroskania. Kiwnął mi

głową na powitanie i stanął z boku, żeby mnie wpuścić do środka. Zamknął drzwi za moimi

plecami.

Na zniszczonej wygodnej kanapie siedział agent Ben Turner. Był chyba bardzo

zmęczony. Trzymał w ręku kubek z parującym płynem, który sądząc z rozchodzącego się po

pokoju zapachu, musiał być kawą. Podobnie Luis miał kubek stojący na stoliku, a trzeci

kubek już nalano dla mnie. Wzięłam go i usiadłam na przeciwnym końcu kanapy i z

wdzięcznością upiłam łyk. Kofeina pomogła mi stłumić fizyczne potrzeby, choć nie

zaspokoiła żadnej z potrzeb, ukrytego w ludzkim ciele osłabłego dżinna.

- Wspomniałaś, że widziałaś Ibby - zaczął Luis, wbijając we mnie uważne spojrzenie

ciemnych oczu. - Co się stało? Opowiedz o wszystkim.

Zerknęłam na agenta Turnera.

- O wszystkim? Turner westchnął.

- Niczego nie ukrywaj ze względu na mnie. Tkwię w tym łajnie po uszy, to pewne jak

background image

śmierć i podatki.

- Możesz odmówić płacenia podatków - skwitowałam. - A śmierć rzadko pyta o

zdanie. Luis żachnął się ze zniecierpliwieniem. Podniosłam rękę, żeby go powstrzymać.

- Wiem - powiedziałam. - Zaraz wszystko ci opowiem. - Nie przyniosło to ulgi

żadnemu z nas, ale niczego nie zataiłam. Turner zakrztusił się kawą, gdy usłyszał o jatce

wśród motocyklistów, ale nie odezwał się ani słowem.

Luis poruszył tę sprawę.

- Będziesz miał problemy? - zapytał.

- Chodzi ci o to, czy będę musiał coś z tym zrobić? Nie - odparł Turner. - To sprawa

lokalna, nie federalna. Dopóki federalni jej nie przejmą, jestem tylko... zainteresowanym

widzem.

- Nawet jeśli to działanie przestępcze?

- Na czym polega to przestępstwo? Na tym, że ktoś wyszedł z opresji żywy po

zaatakowaniu przez uzbrojony gang? - Pokręcił przecząco głową. - Nie moja sprawa. Mnie to

nie dotyczy.

Ja też niezbyt się tym zmartwiłam, ale Luis musiał się przejmować, skoro po słowach

Turnera rozluźnił się, usiadł wygodnie w fotelu z wytartą tapicerką i spokojnie zaczął popijać

kawę.

- Ale nic jej nie jest? - zwrócił się do mnie. - Ibby? Fizycznie? - Szukał cienia nadziei,

którego mógłby się trzymać. Chętnie mu go wskazałam.

- Wyglądała zdrowo - odpowiedziałam. - Nie była ranna. Uświadomiłam sobie, że nie

mogę mu powtórzyć słów Ibby o matce. To niepotrzebnie by go zraniło; bo w tej chwili nic

nie mógł poradzić. Nie mógł zmniejszyć ani udręki Ibby, ani własnej. Postanowiłam dłużej

ponieść za niego ten ciężar.

- Powiedziałaś, że dostałaś to, po co tam pojechałaś - podjął Turner, odstawił kubek z

kawą na stoliku, pochylił się do przodu, wbijając łokcie w pogniecione spodnie na kolanach. -

Listę?

- Dostałam. - Nie poruszyłam się jednak, żeby mu ją pokazać. Najpierw szybko

złączyłam się z ciepłą, spokojną istotą wewnętrzną Luisa i uniosłam w sferę eteryczną. Tam

zaczęłam się przyglądać Turnerowi.

Nie miałam powodu, żeby mu nie ufać. Przeciwnie. Ale zapamiętałam słowa

Wyroczni, że nikomu nie mogę ufać do końca.

Na niewyraźne kontury kształtu fizycznego nakładały się linie eteryczne, napędzane

podświadomymi pragnieniami oraz potrzebami serca i umysłu. Czasem ludzie mieli kształty

background image

eteryczne zupełnie inne od fizycznych. Niekiedy okaleczone i spotworniałe tak, jak niektórzy

z motocyklistów, którzy zginęli na drodze.

Istota duchowa agenta Turnera była... zwyczajna. Sprawiała wrażenie identycznej z

fizyczną. Może był nieco wyższy i szerszy, potężniejszy duchem niż ciałem. Jak większość

Strażników, promieniował falami energii, chociaż były one słabe w porównaniu z bogatym,

lśniącym promieniowaniem istoty Luisa.

Przyglądałam się uważnie. Czasem w sferze eterycznej można było wykryć kłamstwa,

przekręty i lęki. Ale nic nie zauważyłam.

Agent Turner sprawiał wrażenie zwyczajnie... zmęczonego.

Powróciłam do mojej cielesnej powłoki i skinęłam głową Luisowi. Sięgnęłam do

wewnętrznej kieszeni ciężkiej skórzanej kurtki i wyjęłam ciepłą ciężką szkatułę ze zwojem.

- To jest to? - Turner pochylił się jeszcze bardziej, prawie przyciskając klatkę

piersiową do kolan. - To lista wszystkich dzieci z mocami Strażników?

- Tak - potwierdziłam. - Na całym świecie. Bez przerwy aktualizowana. - Wyciągnął

rękę, by wziąć zwój ode mnie. - Nie. Nikt nie może go dotknąć oprócz mnie.

Spochmurniał i przez chwilę pomyślałam, że każe mi, abym mu go oddała. On jednak

tylko wzruszył ramionami i rozparł się wygodnie w fotelu.

- Znajdź dziecko, którego właśnie szukamy. To ostatnia zaginiona - powiedział. -

Gloria Jensen. Rozwijałam zwój, dopóki nie znalazłam litery J. Były dwie Glorie Jensen.

- Kalifornia? - zapytałam. Turner pokręcił przecząco głową. - New Jersey? Na jego

twarzy pojawił się wyraz rozczarowania.

- Tylko tyle masz?

- Tak - przytaknęłam i puściłam zwój tak, że się zwinął. - Dwie o tym nazwisku; jedna

w Kalifornii, a druga w New Jersey.

- Tę dziewczynkę porwano stąd, z Nowego Meksyku.

- Chwileczkę - wtrącił się Luis. - Czy lista pokazuje miejsce, z którego dzieci

pochodzą, czy miejsce, w którym przebywają? Postawił znakomite, zaskakujące pytanie.

Imara mi tego nie wyjaśniła. Nie wiem.

- To do czego ta lista służy, do cholery? - warknął Turner.

Istniał sposób, dzięki któremu mogłabym się co do tego upewnić, ale Imara mnie

ostrzegła i to bardzo wyraźnie, że mogę się odsłonić i stać się celem ataku. Tak naprawdę nie

było żadnego wyboru, jeśli lista miała się nam na coś przydać. Wzięłam głęboki oddech,

otworzyłam zwój, przesunęłam czubkiem palca po nazwisku pierwszej Glorii Jensen.

Była w szkolnej sali gimnastycznej. Miała na sobie strój gimnastyczny, krzyczała, gdy

background image

piłka przelatywała przez obręcz kosza; widziałam ją wyraźnie, słyszałam echo jej

młodzieńczego entuzjazmu i radości.

- To nie ona - powiedziałam. - To nie New Jersey. Przesunęłam palcem po drugim

nazwisku. Ciemność. Lęk. Ból.

Gwałtownie wciągnęłam powietrze i cofnęłam palec, bezwiednie podnosząc go do ust,

jakbym się oparzyła. Serce zaczęło mi bić. Poczułam gwałtowny impuls, żeby odrzucić zwój i

więcej tego nie czuć.

- Cass? - Luis położył ręce na moich ramionach, mocne i uspokajające. - Wszystko w

porządku? Skinęłam twierdząco głową, wciąż oddychałam za szybko, ale jeszcze raz

rozwinęłam zwój. Ciemność. Lęk. Ból. Samotność. Dudnienie silnika, ciągłe podskoki,

drżenie. Zapach rdzy i benzyny.

- Jest w samochodzie - oznajmiłam. - W bagażniku. Samochód znajduje się w

Kalifornii. To ta, którą porwano.

- Gdzie?! - krzyknął Turner ostrym, pełnym napięcia głosem. - Potrzebuję dokładnych

szczegółów, do cholery!

- Wiem - wyszeptałam i gestem pokazałam, że chcę pisać. Luis zniknął na chwilę i

wkrótce wrócił. Wcisnął mi w prawą rękę pióro. Palcem wskazującym lewej dłoni

utrzymywałam nadal kontakt z Glorią Jensen. Notowałam wszystkie informacje, które

docierały do mojej świadomości, choć nie rozumiałam, ani skąd tam się wzięły, ani skąd

pochodzą. Było to szaleńcze, nie do opanowania uczucie wywołane przez strumień danych.

Miałam wrażenie, jakbym chwyciła za ogon tornado, ogarnęło mnie coś, nad czym nie

potrafiłam zapanować. Nade wszystko pragnęłam stamtąd uciec, ale zmusiłam się do

zachowania koncentracji. Utrzymać kontakt. Pióro skrzypiało, poruszało się bez mojego

świadomego udziału, a potem się zatrzymało i wysunęło się z mojej dłoni, a wtedy palec

odskoczył od zwoju. Nie potrafiłam się zmusić do zachowania kontaktu z dzieckiem, choćby

jeszcze przez chwilę. - Nie mogę jej pomóc - usłyszałam, jak mówię bez udziału własnej

woli. - Mogę tylko czuć. Tylko czuć. - Palce paliły mnie, jakbym je poparzyła, ale to było

tylko wrażenie, tak właśnie moje nerwy interpretowały psychiczny ból, jaki sama sobie

zadałam. W głębi ducha słyszałam krzyk przerażenia. Czy coś takiego czuła Wyrocznia?

Imara powiedziała, że czuje ich wszystkich... ich radość, ból, lęk. To samo razy miliard. Razy

sześć miliardów.

A ja nie potrafiłam znieść podobnych uczuć tylko jednego dziecka. Poznałam, czym

zajmuje się Wyrocznia. I choć trwało to tylko chwilę, uświadomiłam sobie, ile trudu ją ta

praca kosztuje i jakiej wymaga odpowiedzialności. Do tego jest niezbędna siła charakteru.

background image

Luis wysunął kartkę spod mojej drżącej dłoni i przeczytał. Turner wstał i spojrzał mu

przez ramię.

- La Jolla - przeczytał Luis. - To lista przecznic. Daje nam wyraźne wskazówki.

Możesz mi podać markę samochodu? - zapytał Turner, sięgając po komórkę.

Pokręciłam przecząco głową. - Ale ma bagażnik. - Duży?

- Mały - odpowiedziałam. Dziewczynka leżała skulona i przerażona, walczyła o każdy

oddech. Było jej gorąco, spociła się i jęczała z bólu. - Ma złamaną rękę.

- Chryste! - powiedział Luis. - Wezwij Rashida. Może będzie mógł...

- Co będzie mógł? - Rashid stanął bez ostrzeżenia za nami, przykucnął przy ścianie. W

sztucznym świetle jego skóra straciła dymny odcień, a nabrała koloru indygo. Wyglądał

nienaturalnie, ale bardzo pięknie. Pod powierzchnią skóry połyskiwało srebro, poświata

przypominała blask księżyca. - Pomóc ci? Mógłbym. A co dasz mi w zamian?

Turner wzdrygnął się, ale trzeba mu przyznać, że się nie cofnął.

- To zależy. Czego chcesz?

Rashid rozchylił wargi w prawdziwym uśmiechu.

- Za uratowanie dziecka Strażnika od jej dręczyciela? Czy za przyniesienie wam

dręczyciela całego i zdrowego?

- Jedno i drugie! - zawołali Turner i Luis jednocześnie. Nic nie odpowiedziałam.

Przyglądałam się uważnie Rashidowi. Obaj mężczyźni wymienili spojrzenia, a Turner mówił

dalej. - Twoja pomoc nie będzie nic warta, jeśli się nie pośpieszysz. Za dziesięć minut dotrą

tam gliniarze.

- Ale możecie oszczędzić dziecku dziesięciu minut bólu i strachu - stwierdził Rashid z

jakąś straszliwą satysfakcją. - W tym czasie może się tak wiele wydarzyć, prawda? Niedawno

okaleczyłem człowieka w niecałą sekundę. Wyobraźcie sobie, co on mógłby zrobić, gdyby

miał tak dużo czasu i tak wiele możliwości. Zwłaszcza gdyby go ostrzeżono, że nadchodzicie.

Czas zwolnił, czołgał się jak po lodzie. Czułam każde wolne uderzenie serca. Całą

uwagę skupiłam tylko na nim. Na tym dżinnie, który ośmielił się mówić takie rzeczy.

Ty też byś tak postąpiła, kiedyś, usłyszałam szept w głębi ducha. W każdym razie

mogłabyś tak postąpić. Ich ból, ich płacz, ich strata, przez tysiące lat nic dla ciebie nie

znaczyły.. A teraz wiesz, co czują.

Tak. Ale stworzono mnie dżinnem, nie pochodziłam z ludzkiej rasy tak jak Rashid.

Rashid powinien wiedzieć lepiej. Nie mogłam do tego dopuścić.

- Jeśli zrobisz to - wyszeptałam - nad czym się teraz zastanawiasz, rozerwę cię na

strzępy. Przysięgam. Spojrzał na mnie z kpiącym uśmieszkiem, nieporuszony.

background image

- Jak to ludzie mówią? Ty... a gdzie twoja armia? - Przytoczył to wyrażenie nie jak

gość nieznający języka, ale jak ktoś z obcej planety. Tak właśnie było: nie znał ludzi i

kompletnie go nie interesowali. Dlatego miało to znaczenie dla przebiegu naszej rozmowy.

- A co ze mną? - zapytał Luis wprost. - Co ze Strażnikami? Ze wszystkimi cholernymi

Strażnikami na Ziemi? Chcesz iść z nami na wojnę, Rashid, to zacznijmy od razu! Wykręcisz

taki numer, to sam David ci nie pomoże. Nikt palcem nie kiwnie. Będziesz tylko ty i my. Jak

teraz ocenisz swoje szanse?

Nie podobała mu się taka perspektywa. Zauważyłam, że się nie boi, tylko jest

ostrożny. Nie był do końca pewny, czy David, który został przywódcą nowych dżinnów, za

takie postępowanie nie zwróci się przeciw niemu.

Ja byłam pewna. Znałam dostatecznie dobrze Davida, żeby wiedzieć, że taki postępek

Rashida nie pozostanie bez kary. Nie miało znaczenia, co Rashid przejął od dżinnów. Nie

mógł mieć wątpliwości, że gdyby dopuścił się czegoś takiego, Strażnicy zaczęliby na niego

polować. Potrafiłam sobie wyobrazić furię Lewisa Orwella. Albo Joannę. Rashid nie miał

dużych szans. Kiedy to sobie uświadomił, wzruszył ramionami.

- To tylko pomysł - stwierdził. - Czysto teoretyczny. Chcecie, żebym uratował dziecko

i powstrzymał zbrodniarza? Mogę to zrobić, ale nie za darmo. Wybierajcie, co chcecie.

- Zaczekaj - powiedziałam. - A skąd możemy wiedzieć, czy porywacz dziewczynki nie

jest wysłannikiem Perły? Jeśli podejmiemy interwencję natychmiast, możemy stracić szansę

na ustalenie celu jego podróży.

Luis patrzył na mnie oszołomiony.

- Chcesz użyć dziecka jako przynęty? Jezu, Cassiel! Jesteś równie podła, jak on. To

zabolało.

- Nie - odparłam. - Po prostu stawiam pytanie. - Jak Rashid, pomyślałam, ale nie

powiedziałam tego głośno. - To może być nasza jedyna szansa na znalezienie Ibby oraz

innych dzieci. Nie musielibyśmy czekać na kolejne porwanie.

- Jesteś pewna, że nie możesz znaleźć Ibby lub innych za pośrednictwem listy? - chciał

wiedzieć Luis. - Próbowałaś? Spojrzałam na zwój i znów poczułam ten niemal zwierzęcy

strach. Dotknięcie zwoju uczyniło w moim wnętrzu jakąś wyrwę, którą chciałam jak

najszybciej naprawić. Czułam się bezbronna, a tacy jak ja nienawidzą czuć się w podobny

sposób.

Luis musiał dostrzec moje zaniepokojenie, a może wyczuł je przez łączące nas więzi.

Jego twarz złagodniała, pochylił się w moją stronę.

- Pozwól mi spróbować - powiedział cicho. Pokręciłam przecząco głową.

background image

- Nie, nikomu poza mną nie wolno dotknąć zwoju, a zwłaszcza nie może tego zrobić

człowiek. Nie wiem, jakie poniósłby konsekwencje. Nie wolno nam ryzykować.

- Ale musimy się dowiedzieć. Jeśli w ten sposób uda nam się ją znaleźć, powinniśmy

spróbować. Natychmiast - Luis mówił niepewnie, przepraszająco, ale miał rację. Musieliśmy

wiedzieć. Jeśli mogłam zakończyć tę sprawę, to bez względu na ból, nie wolno mi się było

uchylać od podjęcia działania.

Rozwinęłam zwój, żeby znaleźć Isabel Rochę.

Obok jej nazwiska nie było adresu. Już to samo w sobie wydawało mi się dziwne.

Wyczuwałam, że coś jest nie w porządku. Dodatkowo zaniepokoiło mnie naprzemienne

pulsowanie i zanikanie liter składających się na jej imię i nazwisko. Jakby coś usiłowało je

bezskutecznie zatrzeć. Do chwili, gdy dotknęłam jej imienia czubkiem palca. Łuna zapłonęła,

lecz nie dotarły do mnie, tak jak przedtem wiadomości o miejscu pobytu dziecka, przerażenie

i strach. Po dotknięciu imienia Ibby poczułam tylko żarłoczną, wygłodniałą ciemność. Zawyła

w moim wnętrzu jak wicher.

Pułapka. Imara mnie ostrzegała. Jeśli dotkniesz słów zapisanych na liście, możesz stać

się celem ataku. Powiedziała mi, że Perła stała się kimś w rodzaju najwyższej władzy,

Wyroczni, kimś, kto ma moc bezpośredniego dotykania biegu czasu, przestrzeni i

rzeczywistości. I ma moc zakłócania tego biegu. Głośno wciągnęłam powietrze do płuc.

Usiłowałam oderwać rękę od zwoju, ale ciemność runęła na mnie, lizała nerwy, żyły, mięśnie.

Zobaczyłam, jak czernieje mi paznokieć, a potem na palcu pojawiają się linie w kolorze

indygo. Szybkie jak oddech ogarnęły moją lewą dłoń, tworząc ciemnogranatowe ażurowe

wzory, przynoszące ze sobą lodowate, śmiertelne odrętwienie.

Perła wlała swe szaleństwo, potęgę i zapiekłe pragnienie zemsty w czarną truciznę,

którą sporządziła, dla mnie. Imara o tym wiedziała. Znała ryzyko, a mimo to pozwoliła mi je

podjąć. Próbowała tylko mnie ostrzec, że może być niebezpieczne.

Zacisnęłam zęby i skupiłam się, usiłując zablokować atak Perły. Wyczuwałam jej

mroczną radość, jej triumf! To działo się szybko, przerażająco szybko. Wszystkie inne bodźce

docierały do mnie jakby z dużej odległości. Luis jęknął ze zgrozą i szybko ruszył w moim

kierunku, gdy się zorientował, że dzieje się coś złego. Za późno. Już nie mógł mi pomóc.

Wtem moja dłoń została odepchnięta od zwoju. Papier upadł na podłogę i potoczył się,

zwijając się i zamykając w ciasnej ochronnej szkatule, która wyglądała jak wypolerowana

kość. Gładka i delikatnie połyskująca. Turner zawahał się, a potem sięgnął po nią.

- Nie! - krzyknęłam. - Nie dotykaj!

Znów się zawahał, a po chwili wycofał rękę, pozostawiając zwój na podłodze w

background image

miejscu, w którym upadł.

Wpatrywałam się w bezwładną lewą dłoń. Leżała na moich kolanach poczerniała i

drętwa. Martwa.

- Mądre - szepnął Luis. Lekko mnie popchnął, a potem uklęknął przede mną. Ujął

moją okaleczoną dłoń w obie ręce. Zobaczyłam błysk wychodzącej z niego mocy, szukającej

wejścia. Poczułam zwodnicze migotanie ciepła w tkankach.

Coś z nim walczyło. To był gwałtowny atak przeprowadzony z wnętrza mojej dłoni.

Zadano Luisowi cios. Oderwał się ode mnie, dysząc ciężko. Spojrzał na mnie przerażony,

ogarnięty grozą.

- Nie mogę - wybełkotał. - Nie mogę tego powstrzymać. Nawet nie mogę tego

dotknąć. Musisz coś zrobić. I to szybko, Cass.

- Nie mogę. - Mój głos brzmiał równo i spokojnie, jakże nienaturalnie. - Dostała się do

mojego wnętrza. Dłużej nie dam rady zatrzymać jej w ręce. Moja moc pochodzi od ciebie.

Jeśli ty nie umiesz jej powstrzymać, to ja tym bardziej. Ta bitwa już została przegrana.

Chciałam, aby zrozumiał, że zbliża się moja śmierć. Nic już nie można było zrobić.

Żadna magia nie mogła mi pomóc. Turner patrzył wstrząśnięty i zdezorientowany. Nie

mogłam liczyć na jego pomoc. Była niemożliwa. Spojrzałam na Rashida.

Uśmiechnął się do mnie. Nadal siedział w kucki w kącie pokoju.

- Nic za darmo, mój balansujący na krawędzi aniele. To cię będzie kosztować.

- Czego chcesz? - zapytałam. Zaschło mi w ustach. Moja skóra napięła się i

zwilgotniała. Bałam się, ale wiedziałam, że okazanie rozpaczy może być niebezpieczne.

- Naprawdę masz tyle czasu, żeby się targować? - Zadarł głowę do góry i wpatrywał

się we mnie nieludzkimi, bezdusznymi oczami. - Moim zdaniem twój czas się skończył.

Mogę ten proces zatrzymać. Powiedz, że się zgadzasz.

- Na co?

Jego uśmiech stał się brutalny.

- Na wszystko, co tylko zechcę, oczywiście. - Jego ton zdradzał wszelkie możliwe

lubieżne aluzje, ale oczy... zerkały w stronę promieniującego mocą zwoju. Bezpośredni

kontakt z Wyroczniami. A może z samą Ziemią. Niezmierzona potęga, zwłaszcza w

posiadaniu dżinna.

Obiecałam Imarze, że nigdy nie wypuszczę zwoju z rąk.

Westchnęłam ciężko i zadrżałam.

- Nie - powiedziałam. Nie miałam ochoty podejmować tego konkretnego ryzyka.

Nawet za cenę mojego życia. Rashid był dziki i nieobliczalny Lista w jego rękach mogła

background image

równie dobrze przynieść niezmierzone zło, jak i ogromne dobro.

Poczułam, jak bariera, którą zbudowałam, aby odgrodzić moją zatrutą rękę, pęka

niczym tama pod naporem czarnego przypływu. Coraz większa ciemność rozlewała się po

mojej ręce i zaczynała się rozszerzać.

- Tak - zawołał Luis. - Do cholery, zrób to, Rashid! Zrób to! Ratuj ją! Rashid uniósł

pytająco brwi i nie odrywał ode mnie wzroku.

- Ona musi to powiedzieć - stwierdził. - Nikt inny nie może jej w tym zastąpić. No i

jak, Cassiel? Umowa stoi? Oblizałam wargi. Czułam, jak ciemność zaczyna się burzyć pod

moją skórą, bulgocząc jak jakiś lepki kwas. Nie bolało, jeszcze nie, ale tylko dlatego, że

trucizna po drodze zniszczyła już nerwy. Kiedy jednak w końcu dotrze do ośrodków mocy,

czeka mnie męka nie do opisania. Wtedy mnie pożre i całkowicie zniszczy moją duszę,

usuwając mnie ze świata.

Gdzieś, w głębi mnie, poruszyła się tamta Cassiel. Lodowato zimny rdzeń mnie - moja

nieludzka istota, która przyglądała się płonącym gwiazdom, widziała śmierć miliardów, była

świadkiem okrucieństwa i cudów z tym samym całkowitym brakiem zainteresowania.

Tamta Cassiel wiedziała, co zrobić, gdy zwykły człowiek zawiódł. Poczułam jej chłód

w moim sercu, zaczęłam myśleć tak jasno jak ona. Miałam wybór. Ale moje ludzkie ja nie

potrafiło go dokonać.

Tylko dżinn mógł to zrobić.

- Nie - powtórzyłam, bardzo dobitnie. - Nie przyjmuję twojej propozycji, Rashidzie.

Nie, nie za taką cenę. Podeszłam kilka kroków do małego stolika, na którym stała rzeźba z

brązu przedstawiająca dwie złożone do modlitwy dłonie. Należała do Angeli, była to

pamiątka droga dla niej przez całe życie. Wzięłam rzeźbę do ręki i usłyszałam szept modlitw

Angeli i jej próśb, które spłynęły w ten metal. Jej historię.

Pomóż mi, dodaj mi sił, wyszeptała ludzka część mojej osoby. Pomóż mi postąpić

właściwie. Pomóż mi pokonać strach.

Dżinn we mnie w ogóle nie odczuwał strachu, tylko zimną, pozbawioną uczuć

konieczność działania.

Zwiększyłam ładunek mocy i przeobraziłam metal. Stopił się w mojej prawej dłoni w

lśniącą kałużę, która po chwili się wydłużyła i stwardniała.

Uformowała w topór o długim ostrzu.

Zanim Luis lub Ben Turner mogli mnie powstrzymać, położyłam dłoń na drewnianym

blacie stołu, uniosłam topór do góry i uderzyłam z całej siły w przegub ręki. Musiałam to

zrobić za pierwszym razem.

background image

Dla umysłu dżinna było to czysto akademickie ćwiczenie - obliczanie wszystkich

kątów i niezbędnej siły.

Ludzka część mojej natury zniknęła. Tak było najlepiej. Usłyszałam krzyk Luisa, ale

już było za późno. Teraz.

Ostrze uderzyło prosto w niezakażone ciało, o dwa centymetry powyżej miejsca, w

którym zatrzymała się trucizna. Przecięło skórę, mięśnie i grubą kość. Zatopiło brzeg w

drewnianym blacie.

Po wykonaniu pracy ukryty we mnie dżinn wycofał się w czujne milczenie,

usatysfakcjonowany precyzją i silą swoich dokonań.

Ludzka część mojej natury obudziła się ze zgrozą. Krzyknęłam. Ból był prawie nie do

zniesienia, gorący, czerwony podmuch, który groził, że przewróci mnie nieprzytomną na

ziemię. Musiałam skupić wszystkie swoje siły, aby zachować świadomość. Natychmiast

doznałam wstrząsu. Krew z kikuta przestała nagle płynąć strumieniem, zmieniła się w cienkie

strużki. Odrąbana dłoń wyglądała dziwnie obco, jakby nigdy przedtem do mnie nie należała,

jakby tylko mi się śniło, że coś podobnego może być przymocowane do mojego ciała.

Rashid przed chwilą obojętnie stwierdził, ile strasznych rzeczy może się wydarzyć w

ciągu kilku sekund. Miał rację.

- Nie! - krzyczał Luis. Chwycił mnie, wytrącił mi topór z ręki i rzucił na podłogę.

Narzędzie poleciało z poślizgiem, rozpryskując krople krwi. - Dios, nie!

Wysyczał coś jeszcze, czego zupełnie nie rozumiałam otulona mgłą, która zasnuła mi

oczy. Ujął mocno kikut ręki. Może zamierzał spróbować przyłączyć dłoń. Strażnicy Ziemi

słynęli z podobnych cudów. Dłoń miała jednak inne zamiary.

Odrąbana ręka konwulsyjnie się rozkurczyła, a po chwili zaczęła się ruszać jak

osobna, żywa istota. Początkowo niepewnie i sztywno poruszyła poczerniałymi palcami,

nagle wbiła paznokcie w drewno i się zwinęła. Przypominała pająka przygotowującego się do

skoku.

Rashid, który nie zareagował, gdy odrąbywałam sobie rękę, teraz kiedy poczerniała

dłoń ruszyła w moją stronę po stole, nagle wstał szybko, wyprostował się i wyciągnął rękę.

Nóż o szerokim ostrzu pofrunął z kuchennego blatu i wpadł w jego palce. Rashid w trzech

susach znalazł się obok stolika i błyskawicznym ruchem wbił nóż w wierzch mojej odrąbanej,

pełzającej ręki, przygważdżając ją do blatu. Walczyła przez chwilę, drapała czarnymi

paznokciami, a potem znieruchomiała. Nie zwiotczała.

Po prostu... znieruchomiała. Czekała.

- Niech to szlag! - wyszeptał Turner i wzdrygnął się nagle. - Trzeba zatamować

background image

krwawienie i to szybko. Luis oderwał wzrok od dłoni przybitej nożem do stołu. Zobaczyłam,

jak ogromnym wysiłkiem woli się opanowuje.

- Rozumiem - powiedział. - Cass? Słyszysz mnie?

- Słyszę - odezwałam się jakby z daleka. Luis miał kamienną twarz, ale w jego oczach

dostrzegłam zatroskanie. Wydawał się taki bezbronny.

- Nie będę cię okłamywał. To będzie piekielnie bolało, dlatego na chwilę wyłączę

nerwy. Trzymaj się, dobrze? Pokiwałam głową spokojnie. Nagle znalazłam się na podłodze.

Nie wiem, jak. Tak, jakby życie na krótko wyskoczyło z szyn; jakby kilka najważniejszych

sekund mojego istnienia brutalnie usunięto i całkowicie zniszczono.

Nie miało znaczenia, jaki ból poczułam, te sekundy zniknęły, utracone na zawsze.

Czasem ludzki mózg tak się broni, że tworzy fałszywy obwód. Tak właśnie postąpił Luis.

Uruchomił tę ostateczną ochronę, coś w rodzaju stanu uśpienia, w którym mózg się

przeprogramowuje.

Nie miałam żadnych wspomnień, bo dla mnie te chwile nie istniały. Nigdy miały nie

istnieć. Ręcznik ciasno owijał koniec mojego ramienia, które kończyło się nagle pustką.

Podniosłam rękę do góry, wpatrywałam się dłuższą chwilę, zastanawiając się, co się stało z

moją dłonią. Wciąż ją czułam, czułam, jak kurczą się fantomowe mięśnie. Co się wydarzyło?

Wiedziałam, a jednocześnie nie miałam pojęcia. W głowie mi się kręciło. Nie mogłam się

skupić. Oddychałam głęboko i dygotałam. Czułam ramię obejmujące mnie przez plecy.

- Spokojnie - odezwał się Luis drżącym, zbyt wysokim głosem. Brzmiał fałszywie. -

Oddychaj! Proszę oddychaj. Przecież oddycham, pomyślałam, czując, jak nagle ogarnia mnie

irytacja. Nawet Rashid przyglądał mi się ze skupieniem. Turner i Luis sprawiali wrażenie

wstrząśniętych i przerażonych. Ach, tak, oczywiście. Odrąbałam sobie rękę. Ich reakcja miała

więc uzasadnienie.

- Dobrze się czuję - powiedziałam. Rzeczywiście, tak było. Ból minął, a zawroty

głowy też zaczynały przechodzić. Odcięcie się od szturmującej ciemności dało mi niczym

nieusprawiedliwione poczucie siły. - Udało wam się powstrzymać krwawienie? - Moje słowa

zabrzmiały tak, jakbym pytała o samopoczucie dalekiej krewnej albo o pogodę. O coś, co nie

miało żadnego wpływu na to, czy przeżyję tę noc.

Luis przełknął ślinę. Jego skóra wydawała się kremowobiała pod brązową opalenizną.

- Nie krwawisz - potwierdził. - Zabezpieczyłem nerwy i posklejałem naczynia

krwionośne. Ale nie jest dobrze, Cass. Chryste, dlaczego?

- Perła - odpowiedziałam. - Gdybym nie zareagowała, zniszczyłaby mnie. Musiałam to

zrobić.

background image

- Mogłem ci pomóc - wtrącił się Rashid. Rzuciłam mu dłuższe spojrzenie. - Być może.

- Nic by to nie zmieniło - powiedziałam. - Chciałeś zdobyć listę. Nie wolno mi jej dać

nikomu. Nie miałam podstaw, by ci wierzyć, Rashidzie. A może chciałbyś powiedzieć, że

mimo wszystko rzuciłbyś mi się na pomoc?

Nie odpowiedział. Nie musiał. Wyczuwałam w nim chciwość i czyste, egoistyczne

pożądanie. Kiedyś byłam Rashidem, kimś bardzo do niego podobnym.

- To był jedyny sposób - oceniłam i z pewnych powodów zabrzmiało to nawet miło.

Celowo nadałam swojemu głosowi twarde brzmienie. - Jeśli chcesz odpokutować swój błąd,

Rashidzie, możesz zacząć od razu. Dziewczynka. Gloria. Idź po nią. Nie będziemy się

targować. Zrobisz to, bo ja ci każę.

Rashid spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami. Zerknął na stół, na którym moja

poczerniała ręka leżała przybita do blatu. Nie była martwa. Czuwała.

- Jeśli uratuję ją teraz - zaczął - zgubicie trop do tych, których szukacie. Mogę ich

śledzić i odebrać im dziecko, zanim bardziej je skrzywdzą.

- Jest sama - powiedziałam. - Cierpi z bólu. To dziecko. Każda minuta coraz bardziej

ją okalecza. Zrób to, Rashidzie. Jesteś mi to winien.

Namyślał się przez moment, bezwiednie pochylając głowę. A potem zniknął. Po jego

zniknięciu zapadła cisza.

- Odrąbałaś sobie rękę. Jezu Chryste! Własną rękę. Odrąbałaś!

- To nie była już moja ręka - stwierdziłam. - Już nie należała do mnie. Nie można jej

było ocalić. Turner miał taką minę, jakby mu było niedobrze. Wpatrywał się uważnie w

nieruchomy czarny przedmiot, który skulił się, przygwożdżony do blatu stołu. Nie sprawiał

wrażenia martwego. Wyglądał tak, jakby czekał na okazję, na chwilę naszej nieuwagi. Nie do

końca byłam przekonana, czy przy odrobinie wysiłku z jego strony nóż go przytrzyma,

chociaż Rashid wbił go głęboko w drewno.

- Tak - zaczął cicho Turner. - Rozumiem, o co ci chodzi. A więc... Co z tym teraz

zrobimy?

- Jesteś Strażnikiem Ognia, prawda? - zapytałam. - Spal to. Proszę. Spojrzał na mnie z

ukosa, z niedowierzaniem, a potem po cichu spytał Luisa o zgodę. Luis krótko, w milczeniu

skinął głową. Turner wziął głęboki oddech, skupił energię. Drewno stołu w sporej odległości

wokół odrąbanej dłoni wybuchnęło płomieniem.

Dłoń zaczęła walczyć z nożem, próbując uciec, szarpała się i kaleczyła na ślepo.

Wspólnie z Luisem otworzyliśmy śluzy mocy i zalewaliśmy nią drewno, którego dłoń

dotykała. Część jeszcze nie płonęła, lecz skręcała się, zawijała wokół palców, więżąc je jak w

background image

pułapce. Ogień, metal, ziemia. Dłoń krępowały połączone siły, prócz powietrza, które zasilało

ogień.

Próbując się uwolnić, dłoń podskakiwała szaleńczo, a wreszcie, z trzaskiem

pękających kości i skwierczącego mięsa, zwiotczała i opadła. Była martwa.

Z odrąbanego nadgarstka popłynęła czarna, lepka maź, zmieniając drewno w pylisty,

cuchnący popiół wszędzie tam, gdzie go dotknęła. Zgasiła płomienie. Ale nie żyła długo poza

ciałem swojego gospodarza i zmieniła się w czarny, tłusty dym, który szybko rozwiał się w

powietrzu.

Turner podtrzymywał ogień tak długo, aż z dłoni pozostała tylko koronka

jaskrawobiałych, kruszących się kości. Dopiero wtedy pozwolił płomieniom zgasnąć.

Zerwał się i niepewnym krokiem pośpieszył do łazienki. Zatrzasnął za sobą drzwi.

Patrzyłam bez słowa, jak wychodzi. Luis, poruszając się jak człowiek postrzelony w brzuch,

minął mnie, wszedł do kuchni, otworzył lodówkę i wyjął piwo. Zerwał kapsel, wciąż patrząc

ze zgrozą przed siebie, podniósł butelkę i pił, dopóki na dnie nie została tylko piana. Potem

pochylił się do przodu i przyłożył do czoła zimne, puste szkło.

Stałam, chwiejąc się z utraty krwi i wstrząsu. Podniosłam brązowy topór z karminowej

kałuży na podłodze. Wytarłam go starannie o ręcznik owinięty wokół mojego lewego

przegubu, a potem usiadłam na kanapie i zaczęłam rozwiązywać ciasne węzły bawełnianego

sznurka, którym obwiązano ręcznik, żeby się nie zsunął.

- Co ty, do diabła, wyrabiasz? - zapytał Luis ze znużeniem w głosie. Próbował mnie

powstrzymać. Odepchnęłam go zdrową ręką, przytrzymałam; szarpałam postrzępiony sznurek

zębami, aż rozluźniłam go na tyle, by zsunąć ręcznik z ręki.

Kontrolowałam swoje ciało na tyle, żeby utrzymywać zamknięte naczynia

krwionośne, a nerwy znieczulone. Owinęłam rękę dwukrotnie sznurkiem i przyglądałam się

uważnie brązowemu toporowi leżącemu w prawej dłoni.

- Cass! - Głos mu się załamywał. - Cass, co ty wyrabiasz, do diabła? - Uświadomiłam

sobie, że się boi, że kompletnie oszalałam i że za chwilę znów bez powodu zacznę się

okaleczać.

- Ciii... - Uciszyłam go i wysłałam ładunek energii. Metal topora zmiękł, roztopił się,

uformował w złożoną i delikatną konstrukcję. Zbudowałam ją, posługując się instynktownym

rozumieniem świata dżinnów, mojego pięknego, precyzyjnie zaprojektowanego ciała i

wzajemnych połączeń wszystkich rzeczy. Sądzę, że Luis do pewnego stopnia miał rację.

Ogarnęło mnie dziwne szaleństwo. Moje postępowanie wydawało mi się całkowicie

racjonalne od chwili, kiedy uświadomiłam sobie, że mam wybór, którego nikt, nawet Perła,

background image

nie przewidział. Odrąbać dłoń. Spalić szczątki.

Ale ten sam bezwzględny, zimny instynkt dżinna podpowiadał mi, żebym z broni,

która stała się narzędziem mojego ocalenia, zrobiła sobie nową rękę.

Zaczęłam od zbudowania twardych metalowych kości, a potem przykryłam je

drobnymi, cienkimi przewodami, układając tak, jakby to było lustrzane odbicie mięśni i

ścięgien prawej dłoni. Wszystko osłoniłam lekką, elastyczną skórą z brązu. Palce. Z

delikatnie zaostrzonymi paznokciami, nieco spiczastymi jak po starannym manikiurze.

Przyłożyłam skomplikowany mechanizm do odsłoniętego kikuta ręki i połączyłam

poszczególne części, nie zwracając specjalnej uwagi, co jest metalem, a co ciałem. Zlały się z

sykiem ze sobą. W powietrzu rozszedł się odór palonego mięsa. Zaczęłam poruszać palcami,

a Luis patrzył z niedowierzaniem, szeroko otwartymi oczami.

Zwinęłam moją nową brązową dłoń w pięść, rozprostowałam palce i położyłam na

kolanach. Dłoń była perfekcyjna w każdym widocznym szczególe. Nawet połysk skóry

przypominał żywe ciało. Wyglądało to tak, jakbym zanurzyła rękę w ciekłym metalu.

Usłyszałam szum wody w łazience. Drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Turner,

ocierając usta ręcznikiem.

- Musimy wezwać dla ciebie karetkę... Co to jest, do diabła? - powiedział tonem

znużonego zrezygnowanego człowieka, którego nic już nie zaskoczy.

Wyciągnęłam przed siebie metalową rękę.

- Nie będzie karetki. Ani szpitala. - Poruszyłam szybko palcami, żeby pokazać mu, że

pracują, a potem opuściłam dłoń i zamknęłam oczy. - Teraz chce mi się spać.

Nie wiem tego na pewno, ale wyobrażam sobie, że Turner i Luis wymienili długie

spojrzenia. Po prostu odpłynęłam w półprzytomny sen wywołany szokiem, napięciem i

autentycznym, prawdziwym wyczerpaniem.

Wydawało mi się, że spałam tylko kilka minut, zanim się ocknęłam. Dygotałam.

Spokój i wstrząs minęły. ()puściła mnie również chłodna pewność siebie dżinna. Pozostała

tylko świadomość, co zrobiłam ze swoim delikatnym ludzkim ciałem.

Luis siedział naprzeciw mnie na kanapie. Patrzyłam na niego niema, oczy miałam

zamglone zimnymi, zapomnianymi łzami. Objął mnie i przycisnął wargi do mojej skroni.

- Dzięki Bogu! Dzięki Bogu, że wróciłaś - wyszeptał. Wróciłam. W chwili, gdy

uświadomiłam sobie, że mam wybór, zniknęła osoba, która zamieszkiwała moje ciało. Tamta

Cassiel została wypędzona do najdalszych jego zakamarków, gdzie znów się zaczaiła.

- To ona, prawda? - zapytał. - Ta Cassiel, którą byłaś w świecie dżinnów? Ta podła

istota, o której mi opowiadałaś. - Ta, która w razie konieczności podjęłaby decyzję o

background image

zagładzie całej rasy ludzkiej.

Przytaknęłam kiwnięciem głowy i ukryłam twarz w jego koszuli. Nie mogłam

opanować drżenia. Ani powstrzymać łez. Głaskał mnie po włosach, raz za razem, zwierzęcy

sposób uspokojenia i bliskości, pragnęłam tylko... zapomnienia. Choćby na krótką chwilę.

- Miałaś rację - powiedział. - Ona jest przerażająca. Dla mnie też.

Następne kilka długich minut milczeliśmy. Słychać było tylko, jak Turner pije wodę,

znowu nalewa do szklanki, i znowu pije, jakby chciał opłukać się od środka do czysta. Kiedy

się zastanawiałam, czy też nie powinnam poprosić o wodę, Luis podał mi szklankę i

delikatnie zachęcił mnie do picia.

Nie zdawałam sobie sprawy, jak jestem spragniona, do chwili gdy woda dotknęła

moich warg. Wypiłam ją, duszkiem do dna. Luis dolał mi wody do szklanki, usiadł obok mnie

i głaskał nerwowo moje włosy. Piłam już spokojniej.

- Taka jest moc - powiedział. - Odbiera siły fizyczne. A ty... - Zerknął na metalową

rękę, leżącą na moich kolanach. - Nie mam pojęcia, jak to zrobiłaś.

- Co takiego?

- Tam, do diabła! Wszystko! Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Zupełnie jak z

jakiegoś wysokobudżetowego filmu fantastycznonaukowego. - Wpatrywał się w moją dłoń z

hamowaną fascynacją. - Jesteś pewna, że ta dłoń jest dobra?

- Czy jest dobra? - Zaskoczona, podniosłam ją do góry i zaczęłam zginać metalowe

palce. - Dlaczego miałaby być zła?

- Chyba żartujesz. Przecież to metalowa ręka.

- Uważam, że moja poprzednia dłoń była o wiele gorsza. - Złączyłam palce.

Panowałam nad nimi, ale kiedy metal się zetknął z metalem, rozległ się dziwny brzęk.

Luis nie odrywał ode mnie spojrzenia.

- Czujesz coś przy dotknięciu?

- Tak.

- Jak?

Zaskoczona, spojrzałam na niego. Takie pytanie w ogóle nie przyszło mi do głowy.

Przesunęłam metalowymi palcami po tkaninie kanapy, po gładkiej skórze mojej kurtki, a

potem delikatnie dotknęłam skóry Luisa.

Wszystkie wrażenia były odmienne. Takie, jakie powinny być. Takie, jakie znałam z

doświadczenia.

- Metal - odpowiedziałam zdziwiona - jest składnikiem żywej Ziemi. Twoje moce

kontrolują metal, dlatego potrafię zinterpretować wrażenia.

background image

- Czy to boli?

- Nie - odparłam. Przyłożyłam metalową dłoń do jego ciepłego policzka. - Czy czujesz

się dziwnie? Miał zaskoczoną minę. Podniósł rękę i przykrył nią moją dłoń z brązu. Nie

zdążył mi odpowiedzieć, gdy nagle rozdzwonił się mój telefon komórkowy, dygotał tuż przy

mojej skórze jak uwięziony w siatce owad. Wysunęłam go i otworzyłam. Na wyświetlaczu

nie pojawiło się nic prócz przypadkowych smug światła. Przyłożyłam słuchawkę do ucha.

- Ludzka technologia. - To był Rashid. W jego głosie usłyszałam niesmak i odrobinę

zadowolenia z siebie. - Marnotrawstwo, ale ciekawe.

- Nie wszyscy możemy być tacy jak ty - powiedziałam. - Czy znalazłeś dziecko?

- Oczywiście. I zanim zapytasz, odpowiem, że mężczyzna kierujący pojazdem jeszcze

nie wie, że dziewczynka zniknęła. Zabrałem ją, gdy stanął na światłach.

- Widział cię?

- Oczywiście, że nie. Jest przekonany, że ona nadal jest zamknięta w jego bagażniku. -

Głos Rashida zabrzmiał ostrzej. - Zanim zapytasz, tak, śledzę go.

- Co z dziewczynką? Na pewno nic jej nie jest?

- Czyż nie powiedziałem...

- Tak. - Zamknęłam oczy i spróbowałam się skoncentrować. Widząc ponaglający gest

Luisa, przełączyłam telefon na tryb głośnomówiący, żeby wszyscy mogli słyszeć naszą

rozmowę. - Co z nią zrobiłeś?

- Nie jestem bez serca. Nie porzuciłem jej na poboczu drogi. Znalazłem policjanta i

przekazałem ją, jest bezpieczna. Poczułam gwałtowną ulgę. Dopiero teraz uświadomiłam

sobie, jak się niepokoiłam.

- Gdzie teraz jesteś? W bagażniku jego samochodu - odparł Rashid. - Pomyślałem, że

to byłoby niegrzecznie odebrać mu coś i niczego nie zostawić w zamian.

- Musisz się stamtąd wynieść! - warknął Turner. - Wysiadka! Jeśli zabrałeś

dziewczynkę, to skończyłeś robotę! Zostaw to!

- Nie! Turner nie ma racji! - krzyknęłam. - Zostań z nim, Rashidzie. Ale pamiętaj, jeśli

jedzie do Perły, musisz uważać, żeby się wycofać na czas. Nie wolno ci się za bardzo do niej

zbliżyć. Widziałeś, co potrafi.

- Widziałem - zgodził się ze mną. - Będę się do was odzywał.

Zerwał połączenie bez pożegnania, ale go się nie spodziewałam. Turner już

wystukiwał numer w swojej komórce, odwracając się do nas plecami. Mówił szybko i

niecierpliwie. Po pięciu minutach wrócił do nas. Był blady i wyczerpany, ale chyba odczuł

ogromną ulgę.

background image

- Mają dziewczynkę - powiedział. - Jest pod opieką policji. Wiozą ją do szpitala z

uzbrojoną eskortą. Na miejscu spotka się z nią Strażnik. Będą jej pilnować.

- A jej rodzice?

- Właśnie do nich jadę - rzucił. - Takie dobre wieści lubię przekazywać sam. -

Podniósł marynarkę od garnituru, która była równie pognieciona, jak spodnie i koszula.

Włożył na siebie, unikając naszych spojrzeń. - Chcecie pojechać ze mną? - zapytał.

- Nie jestem pewien. Ona nadal nie wygląda najlepiej - stwierdził Luis z

powątpiewaniem w głosie, ale ja już zaczęłam się podnosić. Podtrzymał mnie, ujmując jedną

ręką za łokieć. Poczułam tylko lekki zawrót głowy. Rzeczywiście, wstrząs mijał.

Na pewno dotyczyło to wstrząsu fizycznego. Nie potrafiłam jeszcze powiedzieć, jakie

emocje czuję ani co będę czuła jutro. Tak głębokie okaleczenie było dla mnie nowym,

nieznanym doświadczeniem. Zwłaszcza że okaleczyłam się sama, z własnego wyboru.

- Chcę z tobą jechać - powiedziałam. - Jeśli się na to zgodzisz. Wszyscy spojrzeliśmy

w tym samym kierunku, na wypaloną na stole plamę, pokryty sadzą nóż i białe kości, które

były jedynymi szczątkami, jakie pozostały z mojej dłoni. Turner zadrżał.

- Tak - zaczął. - Chyba masz prawo w tej chwili zrobić, co zechcesz. W porządku.

Luisowi się to nie spodobało, ale tylko pokręcił z niezadowoleniem głową. Dotknął mojego

ramienia, dając mi do zrozumienia, że chce, abym się do niego odwróciła.

- Hej! Chcesz więcej? - pytał, czy potrzebuję więcej mocy. Nie miałam odwagi

sprawdzić jej poziomu, a w tej chwili uświadomiłam sobie, że potrzebuję tak samo energii,

jak przed chwilą potrzebowałam wody.

Kiwnęłam głową. Westchnął i ujął moją prawą dłoń. Stanął przede mną.

- Gotowa? - zapytał. Spojrzałam na niego i znowu skinęłam twierdząco.

Wpłynęła we mnie jego energia. Strumień powiększył się, rozlewając się i pulsując w

moich żyłach. Moja skóra zaczęła płonąć. Poczułam, że - przez kontrast - połączenie metalu z

ciałem staje się zimniejsze, moja nowa ręka była jak fantomowa kończyna z lodu. Moc

krążyła we mnie, naprawiając uszkodzenia, a potem zgromadziła się w moim wnętrzu.

Odsunęłam się od Luisa, lecz najpierw posłałam impuls wdzięczności i dopiero wtedy

zobaczyłam znużenie na jego twarzy, a w oczach cierpienie.

Zadawałam mu ból. Był bardzo zmęczony i niespokojny; widział, jak robię coś

strasznego, i nie mógł mnie ani powstrzymać, ani uratować przed konsekwencjami. Przecież

tyle już przeżył. A teraz na dodatek zabierałam resztki jego cennych zapasów sił. Ale się nie

cofnął. Ani na chwilę. Pocałowałam go. Nie wiem dlaczego. Popełniłam błąd. To była

niewłaściwa chwila, niewłaściwe miejsce. Musiałabym uznać moje postępowanie za

background image

całkowicie irracjonalne i błędne, gdyby nie gwałtowne zawirowanie, które ogarnęło mnie,

gdy poczułam delikatnie dotknięcie warg Luisa. Napięcie jego ciała i pochylenie w moją

stronę, sposób, w jaki przesunął dłońmi po moich ramionach, sprawiły, że zadrżałam.

Luis odsunął się nagle ode mnie, a jego policzki zapłonęły czerwienią. Rzucił

spojrzenie w stronę Turnera, który się zatrzymał z ręką na klamce i stał, wpatrując się w nas.

- Na co się gapisz? - zapytał Luis. Turner pokręcił przecząco głową. - Wynoś się stąd,

do cholery! Nigdy nie widziałeś, jak się ludzie całują? Ruszaj!

Turner gwałtownie zamknął usta i wyszedł z domu. Luis wyciągnął lewą rękę i ujął

moją prawą dłoń. Przycisnął na chwilę czoło do mojej głowy.

- Hej! - powiedział. - Później, dobrze? Musimy o tym porozmawiać.

- Tak - zgodziłam się. - Później. Jeśli istniało jeszcze jakieś „później”. Wzięłam zwój,

zamknęłam w emaliowanej szkatule, która wydawała się ciepła. Wsunęłam ją pod kurtkę i

wyszliśmy.

Wnętrze sedana FBI nie było tym razem przyjemniejsze niż przedtem, ale na szczęście

nie jechaliśmy zbyt długo. A może byłam za bardzo zmęczona i oszołomiona, aby zwracać

uwagę lub koncentrować się na różnych przykrych woniach i niewygodach. Zaczęły mnie

boleć wszystkie mięśnie, był to efekt niekończącego się napięcia wywołanego strachem.

Uświadomiłam sobie, że potrzebuję wypoczynku. Snu. Jedzenia. Podstawowych rzeczy

podtrzymujących ludzkie życie.

Ale najpierw musiałam doprowadzić tę sprawę do końca. Takie postępowanie nie było

logiczne, lecz niezbędne.

- Dlaczego napadła na ciebie? - zapytał Luis. - Atakuje cię coraz częściej, wciąż

próbuje. Jakby chciała cię zabić, ale niezbyt się starała.

Postawił znakomite pytanie. Miałam zamknięte oczy, poprawiłam się na siedzeniu,

aby złagodzić ból krzyża.

- Widziałeś kiedyś walkę byków?

- Rany, to, że jestem Latynosem, nie oznacza...

- Mówię o pikadorach - przerwałam mu. - Byka trzeba rozwścieczyć przed walką.

Dlatego pikadorzy dręczą zwierzę, kłują je, wywołując jego furię, dopóki nie będzie gotowe

do szarży. Dzięki temu przedstawienie jest lepsze.

Milczał przez chwilę. Czułam, że patrzy na mnie uważnie. Nie spojrzałam na niego.

- Jestem bykiem - wyjaśniłam. - Ofiarą. Ona chce stoczyć ciekawszą walkę.

- A jaką funkcję w tej walce pełnią Strażnicy? Wzruszyłam ramionami.

- Zabije każdego, kto stanie jej na drodze. Ale nie zamierza walczyć z wami. Chodzi o

background image

mnie. O dżinny.

- Sądziłem, że to ty jesteś matadorem, chica. Uśmiechnęłam się leniwie.

- Czasem jesteś matadorem, a czasem bykiem - powiedziałam. Przespałam się krótko

w czasie drogi. Ocknęłam się, kiedy Turner zwolnił na ulicy na przedmieściu, przed domem

jakich wiele. Podobnym do domu Luisa, tylko że trochę starszym. Uliczkę wypełniały

zaparkowane samochody, policyjne radiowozy i duże przemysłowe ciężarówki, dźwigające

niezgrabne anteny. Było też pełno zwyczajnych gapiów, których przyciągały niezwykłe

wydarzenia, jeśli tylko nie dotyczyły ich bezpośrednio. Turner machnął ręką i wjechaliśmy za

bariery. Tu wskazano mu puste miejsce na podjeździe.

- Drzwi kuchenne - powiedział. - Idźcie za mną. Nie podchodź do tłumu. Kamery

wszystko rejestrują. Stałabyś się sensacją dnia.

Odwracałam się plecami do zgromadzonych dziennikarzy. Błyskały flesze, zapłonęły

białym światłem reflektory kamery, wykrzykiwano za nami pytania. Szybko obeszliśmy róg

domu, zostawiając za sobą reporterów i gapiów. Ruszyliśmy wąską ceglaną ścieżką przez

zadbane, nieduże podwórko. Dotarliśmy do drzwi z siatki, a za naszymi plecami nagły

wybuch hałaśliwego zainteresowania zgasł, słychać było tylko pomruk rozczarowanych.

Dom był oświetlony ze wszystkich stron, bez wątpienia po to, żeby zniechęcić

ciekawskich lub najbardziej zdeterminowanych. Na ganku leżał przewrócony na bok

dziecinny rowerek, a obok wrotki, ochraniacze na kolana i łokcie, różowy kask. Rękawica

bejsbolowa i kij. Piłka nożna. Gloria była aktywnym dzieckiem. Turner nie zwrócił uwagi na

sprzęt. Pewnie już go wcześniej widział. Musiał tu być.

W środku, gdy wszedł Turner, policjanci znieruchomieli i spojrzeli na niego

wyczekująco. Było ich trzech: dwóch w zwykłych garniturach, jeden w mundurze. Nie

rozpoznałam żadnego z nich, ale oni najwyraźniej rozpoznali mnie i Luisa. Popatrzyli na nas

z kamiennymi twarzami i kiwnęli krótko głowami.

Na kanapie siedziało dwoje ludzi, z dala od siebie, a jednak bez wątpienia razem. W

ich oczach była... pustka. Udręka i zagubienie, wywołane strachem i napięciem. Kobietę

otaczało migotanie mocy jak mgła w sferze eterycznej; przypomniałam sobie, jak Turner

mówił o niej, że chciała być Strażniczką. Straciła moc, którą kiedyś posiadała, lub

przynajmniej wolę jej używania. Była chudą kobietą w średnim wieku, pochodziła z Afryki.

Miała delikatne, wysoko osadzone kości policzkowe i skórę koloru ciemno palonej kawy.

Piękna, lecz znużona i pod wpływem strachu krucha.

Mężczyzna był wyższy, o nieco jaśniejszej cerze i oczach uderzającej jasnozielonej

barwy. Spojrzał na nas bez słowa. Żałośnie. Z błyskiem nadziei.

background image

Na stoliku przed nimi leżało kilkanaście fotografii, wyjętych z ramek, które bezładnie

zrzucono w jednym miejscu na dywan. Na każdej fotografii widniało ich dziecko - Gloria -

uśmiechnięta, nieustraszona, silna. Życie rozłożone w schludny ciąg ujęć.

Przypomniałam sobie przerażenie i ból uwięzionego w bagażniku dziecka. Poczułam,

jak ogarnia mnie wściekłość. To była Gloria - pewność siebie, siła, możliwości. Tamta druga

nigdy nie powinna zaistnieć, nie w tym wieku. Nigdy.

Przymglone oczy kobiety nagle rozjaśnił czujny błysk. Coś odczytała z mowy ciała

Turnera, coś dostrzegła w wyrazie jego twarzy. Wstała powoli, spięta jeszcze bardziej. Jej

mąż również wstał, tylko wolniej i ostrożniej, jakby groziło mu załamanie, gdyby poruszał się

szybciej.

- Żyje - powiedziała pani Jensen. Nie zgadywała. Zobaczyłam, jak nagle wypełnia ją

radość, niczym fala wypływająca z pękniętej tamy. Już nie wydawała mi się ani krucha, ani

zmęczona. Teraz zrozumiałam, po kim Gloria odziedziczyła siłę i energię. - Ona żyje!

Klasnęła w ręce i rzuciła się mężowi w ramiona. Mężczyzna wpatrywał się nad jej

głową w agenta Turnera oczami pełnymi nadziei i lęku do chwili, gdy Turner się uśmiechnął.

- Nic jej nie jest. Mamy ją. Jedzie do szpitala w La Jolla. Za pół godziny możecie się

znaleźć w samolocie. Wkrótce ją zobaczycie, obiecuję.

Mężczyzna zadrżał i zamknął oczy. Ukrył twarz we włosach żony. Przytulili się do

siebie i rozpłakali. Opadli na kanapę, łkając z ulgą. Gdy napięcie minęło, w pokoju

zapanowała inna atmosfera. Przypominała czyste, rześkie powietrze po burzy. Chwila

spokoju.

Wszystko się zmieniło, a najważniejsze były właśnie takie chwile. Jako dżinn nigdy

tego nie rozumiałam. W świecie dżinnów wszystko było odwieczne. Teraz uczyłam się

rozpoznawać te niezwykłe momenty, przeżywałam je, jak mogłam najintensywniej.

Czułam się szczęśliwa ze względu na tych obcych ludzi. Po prostu... szczęśliwa.

- Chcę wam kogoś przedstawić - mówił dalej Turner. - To Luis Rocha, cywilny

konsultant, współpracujący z nami, a to jego partnerka... - zawahał się na chwilę.

- Leslie - podpowiedziałam. - Leslie Raines.

- Tak, oczywiście. - Zawstydziło go na chwilę to potknięcie. Nie powinien odczuwać

wstydu. Zaimponował mi, że nie nazwał mnie bezwiednie Cassiel. - Odegrali rolę narzędzi w

bezpiecznym odebraniu Glorii mężczyźnie, który ją porwał.

Narzędzie. Cóż to za dziwna rola - być narzędziem. Uznałam, że chyba miał rację,

określając mnie w ten sposób. Wykorzystywano mnie... robił to Ashan, Strażnicy, nawet sam

Turner. W jego przypadku, być może chodziło o wyższy cel.

background image

A jednak. Nie podobało mi się, że jestem wykorzystywana, nawet przez Boga.

Luis zerknął na moją lewą dłoń, wypolerowaną i błyszczącą. Wsunęłam ją do kieszeni

kurtki, zanim Jensenowie ją mogli zauważyć i zacząć się zastanawiać nad jej odmiennością.

Pani Jensen siąknęła nosem, otarła oczy, zmusiła się do uśmiechu i wyciągnęła do mnie rękę.

Potrząsnęłam nią z poważną miną, potem wymieniłam uścisk dłoni z jej mężem. Luis zrobił

to samo. W ich wdzięczności była jakaś bezbrzeżna bezradność. Trudno mi było spojrzeć w

ich przepełnione łzami oczy. Nagle poczułam się niegodna ich szacunku. Przypomniałam

sobie propozycję wykorzystania ich dziecka jako przynęty. To wspomnienie wywołało we

mnie poczucie winy.

- Dopadliście go? - zapytał Jensen. - Człowieka, który porwał moje dziecko? Policja

była przygotowana na to pytanie. Uświadomiłam sobie, że ja nie umiem odpowiedzieć.

Spojrzałam na Luisa, a on z kolei zerknął na Turnera. Turner nie zmienił wyrazu twarzy.

- Ścigamy go - powiedział. - Nie umknie nam. Trafi do aresztu, zanim wasz samolot

wyląduje w Kalifornii.

- Oddajcie go mnie - zaproponował Jensen. - Oddajcie go mnie, a już nie będziecie

musieli się nim przejmować. Niewiele zostanie z niego do pogrzebania.

Wiedziałam, co czuje. Czułam to samo. Zastanawiałam się przez chwilę, zupełnie bez

związku z toczącą się rozmową, czy Rashid również zaczął odczuwać nienawiść, gdy trzymał

w ramionach płaczącą z bólu dziewczynkę. Jeśli tak, to Jensen nie będzie miał się na kim

zemścić.

Miałam nadzieję, że tak właśnie się stanie. Rashida by to rozbawiło, a Jensenowi

oszczędziło... późniejszych kłopotów.

- Skupmy się teraz na Glorii - zaproponował Turner. Jego słowa odwróciły uwagę

rodziców od planów zemsty, przynajmniej na jakiś czas. - Proszę się spakować. Zabierzmy

też rzeczy Glorii. Dzięki temu poczuje się w szpitalu jak w domu. Proszę wziąć ubrania i

zabawki. Sądzę, że lekarze będą chcieli zatrzymać ją na noc na obserwacji.

Oboje kiwnęli głowami. Pragnęli coś robić, nieważne co. Zrobiło mi się przykro, że

muszę im przeszkodzić.

- Zanim państwo wyjdą, muszę państwu zadać kilka pytań - zaczęłam. Jensenowie

zatrzymali się przytuleni do siebie i utkwili we mnie uważne spojrzenia.

- Czy ktoś z państwa był w miejscu nazywanym Ranczem? Nie spodziewałam się

odpowiedzi wprost na pytanie, ale liczyłam, że zauważę w sferze eterycznej ślad zaskoczenia.

I tak też się stało. U pana Jensena dostrzegłam słabe, lecz wyraźne zakłócenie wywołane

zaskoczeniem.

background image

- Na jakim ranczu? - zapytała pani Jensen, marszcząc brwi. - Mam kuzynów farmerów

w Indianie... Spojrzałam w szeroko otwarte jasnozielone oczy pana Jensena.

- Pan chyba wie, o czym mówię. Nie odpowiedział. Zauważyłam błyski paniki w jego

sferze eterycznej, jaskrawe gorące gwiazdy wybuchające i rozpryskujące się w jego aurze.

Był to dziwnie piękny widok. Czułam, że Luis i Turner też przyglądają się mężczyźnie.

Wszyscy, korzystając z superwzroku, nakładaliśmy na świat realny eteryczny wzorzec i

szukaliśmy różnic.

- Panie Jensen - powiedział Turner. - Muszę zamienić z panem kilka słów na

osobności. Pani Jensen, może pani spakować rzeczy, o których mówiłem? Powinniśmy się

pośpieszyć. Chciałbym, aby Gloria mogła się z państwem jak najszybciej zobaczyć.

Pani Jensen najwyraźniej wiedziała, że coś jest nie w porządku, ale skupiła się na

jednej rzeczy, która ratowała ją przed zamętem - na pewności, że zobaczy córkę. Mąż patrzył

za nią, jak odchodzi. Sprawiał wrażenie zagubionego i bardzo wystraszonego.

Turner zaprowadził nas do małego pomieszczenia tuż obok saloniku. Była to pralnia.

Znalazło się tam dość miejsca dla nas czworga. Pachniało proszkiem do prania i płynami

zmiękczającymi tkaniny. Dziwne miejsce, aby oskarżyć kogoś o współpracę w porwaniu

córki.

- Ranczo - zaczął Turner, kiedy tylko zamknął drzwi. - Rozpoznał pan tę nazwę.

- Może myślałem o czymś innym - odparł Jensen. Wysunęłam z kieszeni lewą dłoń i

opuściłam swobodnie. Była brązowa, lśniąca, wyraźnie obca. Zdumiony, przyglądał się jej, a

potem zadarł głowę. - Myliłem się. Nie wiem, o co państwu chodzi.

- Naprawdę pan nie wie? - zapytałam i powoli poruszyłam metalowymi palcami.

Poczułam fantomowy ruch mięśni. Wrażenie było dziwne. - Pan tam był, panie Jensen, i

zabrał pan ze sobą Glorię. Do oceny?

Zaczął się pocić, w blasku żarówki wiszącej u sufitu zalśniły na jego czole drobne

kropelki wilgoci. Nagle atmosfera zrobiła się duszna i ciężka.

- To był letni obóz - przyznał. - Obóz dla inteligentnych i utalentowanych. Ale Glorii

tam się nie spodobało, dlatego wróciliśmy do domu. To wszystko.

- Nie wszystko - poprawiłam go. - Widział pan różne rzeczy, prawda? Rzeczy, których

pan nie potrafił zrozumieć ani sobie wyjaśnić.

Jensen wzdrygnął się i odwrócił wzrok. W końcu zrozumiałam. Ona nigdy mu nic

powiedziała - zwróciłam się do Turnera i do milczącego, obserwującego przebieg wypadków

Luisa, który oparł się o zlew, a ramiona skrzyżował na piersi. - Żona mu nie zdradziła, że

mogła być Strażniczką. Nie wspomniała też, że córka mogła odziedziczyć jej talent. Nie

background image

wiedział, co widzi ani co się działo na Ranczu.

Oczy Jensena wypełniły się łzami.

- To ktoś stamtąd ją porwał? Tamci ludzie? Na litość boską, to miało miejsce w

zeszłym roku, zwyczajny obóz letni dla dzieciaków. To było co innego? Dlaczego? Dlaczego

mieliby zrobić coś takiego?

Luis i Turner spojrzeli na mnie. Mogłam mu powiedzieć tylko jedno.

- Bo pańska córka ma potencjalną moc. A oni tego szukają. Od tej chwili trzeba będzie

jej strzec. Niech pan porozmawia z żoną. I przyzna, że pan wie, że wasza córka ma zdolności

Strażniczki. Żona też będzie miała panu wiele do powiedzenia.

Mówiąc to, musiałam skrzywdzić tych ludzi. Żyli w świecie fałszywym, lecz

szczęśliwym. Teraz go zatruwałam prawdą. Ale i tak nie było końca zmianom.

Życie jest zmianą, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego na głos. Powoli zwinęłam

w pięść chłodne, metalowe palce mojej lewej dłoni. Dłoni, której nie straciłam dla ich

dziecka, lecz dla Ibby. Dla dziecka, które... kochałam.

Życie jest zmianą.

- Musi nam pan opowiedzieć o wszystkim z najmniejszymi szczegółami - Turner

zwrócił się do Jensena. - Skąd pan otrzymał zaproszenie, żeby przywieźć córkę na ten obóz,

gdzie się mieścił, kogo pan tam spotkał, co pan tam robił. Po prostu wszystko. Rozumie pan?

Jansen skinął głową, a łzy spływały mu po policzkach.

- To moja wina - powiedział. - Naraziłem ją na niebezpieczeństwo. Naraziłem ją na

niebezpieczeństwo ze strony tych zboczeńców. O Boże!

- Nie - zaprotestował Luis, który odezwał się pierwszy raz. - Gdyby pan jej do nich nie

zawiózł, wdarliby się do pańskiego domu i też by ją porwali. Tak właśnie działają. - Ogarnął

go gniew, na twarzy pojawiły się ostre linie, a w sferze eterycznej zajarzyły się jaskrawo-

czerwone fale. - Właśnie tak zrobili z moją bratanicą, Ibby. Nadal ją mają.

Jensen otarł twarz rękawem koszuli.

- Przepraszam - wymamrotał. - Nic jej nie jest? Patrzyliśmy na siebie z Luisem przez

chwilę bez słowa.

- Zrobię wszystko co w mojej mocy, aby nic jej się nie stało. Turner pozwolił

Jensenowi pójść do żony. Zostaliśmy we trójkę w milczeniu, w ciepłej pachnącej pralni. Na

wierzchu suszarki stał kosz ze schludnie poskładanym praniem. Jasne kolorowe ubrania małej

dziewczynki, przygotowane z miłością.

- No cóż - zaczął Turner. - Wybieracie się dokądś?

- Tak - potwierdziłam. - Lecimy z tobą do Kalifornii. Turner uśmiechnął się krzywo,

background image

lecz bez zdziwienia.

- Zbierzcie swoje rzeczy. Spotkamy się na lotnisku.

Ze zdumieniem odkryłam, że Turner zażądał samolotu Strażników, z oznaczeniem

widocznym jedynie w sferze eterycznej. Tylko Strażnicy mogliby zidentyfikować ukryty,

stylizowany symbol słońca na ogonie. Był to mały prywatny samolot, smukły i lśniący,

przeznaczony jedynie dla kilkunastu pasażerów, zapewniający im dość luksusowe warunki

lotu. Turner dopilnował, żeby Jensenowie wygodnie usiedli, a ich bagaż trafił do luku. Potem

zadbał o mnie i Luisa. Nie potrzebowaliśmy pomocy; wzięliśmy po małej torbie, którą łatwo

można było schować. Byłam głodna, ale czułam, że nie jest to odpowiednia pora na jedzenie.

Luis poprosił o piwo. Widząc moje zdziwione spojrzenie, wzruszył ramionami.

- Posłuchaj, jestem Strażnikiem Ziemi. Nie mam zamiaru się upić. Nie mogę, chyba że

na to sobie pozwolę - mówił tak, jakby się bronił. Pokiwałam głową, zamknęłam oczy.

Opuściłam głowę na skórzane oparcie fotela. Lot był krótki. Dla odmiany, nic się nie

wydarzyło. Nie zanotowano turbulencji ani napastników, którzy by znienacka zaatakowali nas

z nieba.

Zaskakująco inaczej.

Osunęłam się w sen, pełen krwi i wijących się czarnych przedmiotów,

przemykających w mroku i rzucających mi się do gardła. Kiedy się ocknęłam, zauważyłam,

że moja metalowa lewa dłoń jest zaciśnięta jak mocno zawiązany węzeł. Nie budziła żadnych

uczuć. Czułam tylko tamtą, fantomową, nieistniejącą dłoń, która jakby wciąż mnie jeszcze

bolała. Rozluźniłam metalowe palce, wtedy ból zelżał. Fantomową, czy nie, dłoń bolała

naprawdę. Odczucie tkwiło przede wszystkim w głowie. Jeśli mózg wciąż otrzymywał

sygnały od nieistniejących nerwów, nie miało znaczenia, jakim sposobem docierały do celu.

Ból to ból.

Luis kończył właśnie piwo. Przyglądał się, jak prostuję dłoń.

- Wciąż ją czujesz? Swoją rękę? Odgadł zaskakująco trafnie. Przytaknęłam.

- Nie ma w tym nic niezwykłego - stwierdził. - Ludzie, którzy tracą kończyny w

dramatycznych okolicznościach, często mówią, że wciąż je czują. Niekiedy całymi latami po

zdarzeniu. Ma to coś wspólnego z postrzeganiem ciała w sferze eterycznej.

Nie mogłam ujrzeć siebie w eterze ze wszystkimi szczegółami.

- Jak wyglądam? - zapytałam go. - Widzisz mnie superwzrokiem? - Zadawanie

takiego pytania Strażnikowi było niegrzeczne. Nie wypadało zadawać go wprost. Ale ja

bardzo chciałam zrozumieć.

Jego spojrzenie na chwilę straciło ostrość. Dotknął kilkakrotnie szyjką butelki warg, a

background image

potem uniósł dnem do góry, żeby spłynęło kilka ostatnich kropli piwa. Wreszcie odstawił

butelkę na bok.

- Mówisz o ręce? Wciąż tam jest. Twoja istota eteryczna nadal ma obie dłonie.

- Jaki kształt przyjmuję? Luis lekko się uśmiechnął.

- Piękny! Płoniesz jak reaktor jądrowy. Dżinny nie wyglądają tak dobrze jak ty.

- Bo jestem uwięziona w ciele - przypomniałam. - Bo już nie jestem dżinnem. Pochylił

głowę, przyjmując mój punkt widzenia.

- Dosłownie rzecz biorąc, nie. Ale jesteś kimś więcej niż Strażnik lub człowiek. Nie

oszukuj się, Cass.

- Cassiel.

- Cass.

- Przestań.

- Zmuś mnie - powiedział niższym i jakby serdeczniejszym tonem. Stwierdziłam, że

nie mogę oderwać wzroku od kształtu jego warg, gdy wymawiał te słowa, i nie jest dla mnie

istotne to, co mówi. Musiałam się otrząsnąć, odsunąć uczucia, których trudno byłoby uniknąć.

- Nie ten czas, nie to miejsce - przypomniałam mu. - Wątpię, aby w tych warunkach

Turner docenił takie przedstawienie.

Moje słowa natychmiast go otrzeźwiły.

- Albo Jensenowie - zgodził się ze mną. Odstawił butelkę na bok. Oparł łokcie na

kolanach i pochylił się w moją stronę. - Cass, teraz pytam poważnie. Czy z Ibby wszystko w

porządku? Muszę to wiedzieć. Opowiedz mi jeszcze raz dokładnie, co się wydarzyło.

Pragnął wiedzieć, a ja nie chciałam mu tego wszystkiego mówić, choć wyczuwałam

jego cierpienie. Już został skrzywdzony, zarażony lękiem i nadmiarem wyobraźni.

- Wyglądała dobrze - powiedziałam i spuściłam wzrok na obie dłonie - tę z metalu i tę

z ciała. Bez zastanowienia, w naturalny sposób splotłam palce obu dłoni. - Nie zauważyłam

żadnych śladów bicia lub głodzenia.

- Ale? Wzięłam głęboki oddech.

- Ale nie mówiła swoim głosem. Opowiadała o swojej matce tak, jakby Angela nadal

żyła. Miałam wrażenie, że Ibby była przekonana, że robi to wszystko dla niej, żeby ją chronić.

- Przyszła mi do głowy przerażająca myśl. - Albo... jakby wierzyła, że Perła jest jej matką. -

Budziło to grozę.

Luis odchrząknął niewyraźnie. Opuścił głowę, żeby ukryć twarz. Nie powiedział nic

wyraźnego.

- Wydaje mi się... - zawahałam się, ale potem gwałtownie wyrzuciłam wszystko z

background image

siebie: - Uważam, że Perła wykorzystuje obraz Angeli. Po to, żeby Ibby uwierzyła, że jej

matka życzy sobie, aby ona się szkoliła, ścigała, zabijała. Zmusza ją do robienia tego

wszystkiego wbrew wrodzonej łagodności Ibby.

Luis uniósł głowę. Miał kamienny wyraz twarzy, tylko w oczach pojawił się mrok.

- Ta suka wykorzystuje zmarłą osobę? - odezwał się nieswoim głosem. Słowa

przypominały warkot. Nigdy nie widziałam go tak rozgniewanego. - Wykorzystuje Angie,

żeby dopaść jej dziecko?

- Tak sądzę - odparłam. - Wydaje mi się, że Isabel chce sprawić satysfakcję matce, bo

z całego serca pragnie ją odzyskać. Perła może to wykorzystać przeciwko niej. Nie sprawi jej

to trudności.

Położyłam prawą dłoń na zaciśniętej pięści Luisa. Starałam się, aby dotyk był jak

najdelikatniejszy.

- Nie - powiedziałam. - Posłuchaj mnie uważnie. Jeśli zetrzesz się bezpośrednio z

Perłą, Ibby będzie walczyła dla niej. Będzie musiała, żeby bronić matki. Rozumiesz? Musimy

pójść inną drogą. Lepszą.

Pokręcił mocno głową, aż rozsypały się ciemne włosy. Na chwilę znów ukrył twarz w

dłoniach. Kiedy po jakimś czasie się wyprostował, wziął głęboki oddech. Zapanował nad

wzburzeniem. Nadal gniew w nim kipiał, ale Luis go kontrolował.

- W porządku - powiedział. - Czy mam pozwolić, aby ta sytuacja trwała dalej, do

cholery? Najchętniej od razu rozwaliłbym tej suce łeb i odebrał Ibby. Brakuje mi jednak

pomysłu, jak to zrobić.

- Tak jak mnie - przyznałam. - Ale jeśli zetrzemy się z nią bezpośrednio, Ibby ucierpi,

a my nie osiągniemy naszego celu. Dlatego proszę, nie pozwól Perle wykorzystać dziecka,

żeby cię wciągnąć do walki na jej warunkach.

Wpatrywał się we mnie dłuższą chwilę bez słowa.

- Mówisz teraz o taktyce? - zapytał.

- Mówię o wyborze.

- O takim wyborze jak odrąbanie sobie ręki? - mówił rozgniewanym głosem. Jego

gniew nie był skierowany we mnie. Po prostu... nie potrafił znaleźć dla niego ujścia.

- Coś w tym rodzaju - przytaknęłam. - Perła myślała, że dała mi wybór: albo, albo.

Umrzeć od trucizny płynącej przez ogniwo albo przyjąć propozycję Rashida. Ja jednak

wybrałam zmianę gry.

- Myślisz, że Rashid jej w tym pomaga? - zapytał Luis..

- Myślę, że Rashid jest dzikim, nieoswojonym dżinnem. I jeżeli jest przekonany, że

background image

może coś dla siebie ugrać, bez żadnych ludzkich skrupułów podejmie się działania. Chciał

zdobyć listę. Nadal będzie usiłował znaleźć sposób, żeby ją przejąć, bo jest w niej wielka

moc, a żaden dżinn nie potrafi się jej oprzeć. - Uśmiechnęłam się mimowolnie. - Czy

ucięłabym sobie rękę? Gdyby znowu zaistniała taka okoliczność, zaryzykowałabym. Wierzcie

mi.

- Więc nie możemy ufać Rashidowi? Przypomniałam sobie, co powiedziała mi

Wyrocznia.

- Nie ma czegoś takiego jak bezgraniczne zaufanie - odparłam. - Możemy ufać mu do

momentu, w którym stanie się to niemożliwe. Jak każdemu innemu.

Luis wskazał brodą Turnera, siedzącego z Jensenami.

- Jak jemu?

- Jak każdemu - powtórzyłam. - Nawet tobie. Nawet mnie. Bo przy końcu gry, Luis,

mnie też nie będziesz w stanie zaufać. Ani ja tobie.

Pokręcił głową, jakby nie potrafił się z tym pogodzić, ale ja wiedziałam, że mu się to

uda. W głębi duszy był pragmatyczny. Znał ludzką naturę.

Reszta podróży upłynęła w pełnym zamyślenia milczeniu.

Wylądowaliśmy w Kalifornii wcześnie rano. Było cicho, chociaż miałam wrażenie, że

rasa ludzka nigdy na długo nie milknie. Światła migotały, samochody poruszały się po

drogach. Tu i ówdzie sklepiki były otwarte. Wzięliśmy bagaże i z Jensenami wysiedliśmy za

agentem Tunerem z samolotu do czekających na nas dwóch czarnych sedanów FBI. Jeden z

ubranych na czarno kierowców sprawdził nasze dokumenty i zaprosił Jensenów do

pierwszego samochodu, a agenta Turnera i nas dwoje - do drugiego. Ku mojemu zaskoczeniu

samochód FBI pachniał nowością, która lekko drażniła powonienie, jak większość innych

pojazdów, z których dotąd korzystałam. Czułam się mniej klaustrofobicznie niż zwykle.

Przejażdżka niemal sprawiła mi radość. Niemal.

Wóz FBI krążył po śpiącym mieście, a mnie migał przed oczami przepastny, ciemny

ocean, niestrudzone fale dopływające do brzegu. Zatrzymaliśmy się przed olbrzymim, dobrze

oświetlonym, starym budynkiem szpitala.

- Chodź, w którymś pokoju jest Gloria - oznajmił Turner. Wysiedliśmy z samochodu i

ruszyliśmy do wejścia do szpitala. Usłyszałam zbliżające się wycie syren - karetka,

przewożąca chorego na oddział ratunkowy na tyłach budynku. Źródłem nieustannego

zadziwienia było dla mnie to, że ludzie, mimo całej swojej skłonności i talentu do stosowania

przemocy, potrafili zbudować coś tak rozsądnego jak system ochrony chorych czy rannych i

poświęcić temu tyle czasu i energii.

background image

Usłyszałam nagły pisk opon, kiedy karetka zmieniła kierunek. Rozejrzałam się i

zobaczyłam masywny metalowy pojazd wpadający na chodnik, dziko podskakujący,

kierujący się wprost na nas.

Mocno odepchnęłam Luisa i Turnera na bok. Nie miałam nawet czasu zerknąć, gdzie

wylądowali, bo karetka gwałtownie skręciła i ruszyła w moją stronę. Za szybą widziałam

kierowcę, który szaleńczo starał się zatrzymać samochód albo skręcić kierownicą, ale nie

panował nad pojazdem. Podobnie jak pasażer z tyłu i drugi ratownik był zdany całkowicie na

łaskę siły, która zawładnęła jego samochodem.

Odwróciłam się i puściłam pędem po czarnym asfalcie. Na szczęście nie było po

drodze samochodów, a ja, kiedy nie miałam wyjścia, potrafiłam osiągać prędkości, które

nawet dla mnie samej były zaskakujące. Karetka została w tyle, ale nagle usłyszałam ryk

silnika, kiedy zaczęła przyspieszać. Dzieląca nas odległość zmniejszała się. Słyszałam ponury

huk oceanu i jeszcze głośniejsze dudnienie mojego serca. W biegu dmuchnęłam mocą we

wszystkie cztery koła. Rozległo się potworne „bum!” Karetka w jednej chwili wylądowała z

hukiem na nagich metalowych felgach, a popękana guma rozprysnęła się we wszystkie strony

pod wpływem siły pędu. Auto straciło prędkość, ale wyczuwałam, że to, co gna je do przodu,

nie podda się łatwo.

Ja też nie.

Dotarłam do końca parkingu. Znajdowało się tam ogrodzenie z siatki, na szczycie

stromego stoku porośniętego kocim pazurem; wspięłam się na trzymetrowe wzniesienie i

zaczęłam się wspinać na płot.

Kiedy znalazłam się na jego szczycie, karetka wjechała na krawężnik i siłą ruszyła na

wzgórze w moją stronę. Jednak bez opon metalowe felgi zaryły w ziemi. Nie znajdując

oparcia, samochód zaczął się ześlizgiwać w dół. Słychać było tylko ryk silnika.

Zeskoczyłam z płotu na dach karetki. Ukucnęłam i z tego dogodnego punktu

obserwacyjnego rozejrzałam się w ciemności.

- Jesteś blisko - wyszeptałam. - Wiem to.

Wystawiając się na cel, miałam nadzieję, że namierzę atak, zanim nastąpi. W ułamku

sekundy poczułam, jak eter zaczyna zalewać siła, czerwono-czarny puls, kierujący się w moją

stronę i z całych sił starałam się określić rodzaj ataku. Tym razem nie były to ziemskie siły.

Ogień.

Pojawił się jako gorący strumień światła, wielki jak ludzka głowa, lśniący rozpaloną

bielą, niosący płomienie i dym. Prawą dłonią wyczułam miejsce, gdzie dach karetki łączył się

z przednią szybą i go oderwałam. Następnie zeskoczyłam na ziemię przy tylnych drzwiach.

background image

Zdarłam dach całkowicie, otwierając karetkę jak wielką puszkę sardynek. Dach karetki spadł

na ziemię z donośnym hukiem. Nadal był jednak połączony z karetką u samej góry, tworząc

osłonę nad moją głową.

Wzmocniłam tę osłonę, zanim w sam jej środek zdążyła uderzyć ogniowa kula.

Dwadzieścia centymetrów od mojej twarzy metal zalśnił przytłumioną błotnistą czerwienią, a

ja wyczułam przepływające fale gorąca. Ponieważ zdawałam sobie sprawę, że metalowa

osłona nie powstrzyma takiego ataku, wzbiłam w górę fontannę wilgotnej ziemi, która

opadając, najpierw stłumiła ogniową kulę, a potem ją zasypała.

Usłyszałam syk, kiedy ogień zaczął wygasać.

Wyłoniłam się zza barykady i spojrzałam w stronę, z której nadszedł atak.

Dobiegł mnie przeraźliwy, krótki krzyk, a później, dopiero po długiej chwili, wołanie

Luisa:

- Cass! Mam ją!

Ją. Serce mi stanęło i znów ruszyłam biegiem, osiągając jeszcze większą prędkość niż

przedtem. Ibby?

Luis wyłonił się z ciemności i stanął w świetle latarni. Miał na rękach dziecko.

Nie była to Isabel, lecz inna dziewczynka, ubrana w taki sam paramilitarny strój.

Miała długie złote warkocze, które spływały po ręce Luisa jak sznury. Poczułam, że ściska

mnie w żołądku, i zwolniłam kroku.

Dostrzegłam na jego twarzy ten sam wyraz pełnego troski bólu. - Musiało ją to

wykończyć - powiedział. - Tak jak inne dzieciaki. Ktoś napromieniował ją mocą, i to nieźle.

Ta moc ją wypala. Do diabła, musimy to powstrzymać. Ile jeszcze więzi tych dzieciaków?

- Tyle, żeby rzucać nimi, kiedy tylko nadarza się okazja, aby nas zniszczyć -

odparłam. - Zauważyłeś zmianę?

Zmarszczył brwi, spoglądając na twarz śpiącej dziewczynki, którą trzymał na rękach.

- Jest czystsza. Zdrowsza. Nie jest ubrana w łachmany, jak te dzieci z Kolorado.

- Ma na sobie mundur - zauważyłam. - I jest wytrenowana. Armia Perły staje się

faktem. Przypuszczam, że nie jesteśmy na celowniku.

Nadbiegający zadyszany agent Tuner usłyszał ostatnią część zdania. Natychmiast

wyjął telefon, wybrał numer i odwrócił się, żeby porozmawiać. Kończąc rozmowę, odwrócił

się znów do nas.

- Macie rację - oznajmił, zamykając telefon. - Kwatera główna Straży ma doniesienia

o pojedynczych atakach wszędzie. Dzieciaki atakują dorosłych Strażników. Strażnicy są zbici

z tropu, nie wiedzą, co się dzieje.

background image

- Wyjaśnij im wszystko - poleciłam. - Powiedz im, że mamy poważny problem i żeby

byli w gotowości.

- Chcesz, żeby przygotowali się do walki z dzieciakami?

- Nie żeby przygotowali się obrony - powiedziałam. - Te dzieciaki będą zabijać nas

bez wahania. Zostały wyszkolone tak, żeby nie drgnęła im powieka. Jeżeli któryś ze

Strażników się zawaha, zginie.

Nowe gierki Perły. Czasami jesteś kretynką, pomyślałam. Wykorzystała dzieci

Strażników w roli pikadorów, drażniąc nas, wykrwawiając, doprowadzając do furii, którą

mogła manipulować.

Ale może jednak władza Perły nie była tak doskonała, jak jej się wydawało. Isabel nie

uderzyła we mnie ze śmiertelną siłą. Powaliła mnie i się wycofała.

Braki w wyszkoleniu? Czy wolna wola?

Nie mogłam za długo się nad tym zastanawiać.

Następnym razem, kiedy spotkam się z Ibby... może będę musiała ją zniszczyć.

Ją, inne dzieciaki... Strażników... ludzką rasę.

Owładnęła mnie chęć zniszczenia, promieniująca jak trucizna.

Ale jeżeli zrobię ten krok, ten ostateczny krok, na pewno nie zadecyduje o tym Perła.

Będzie to wyłącznie moja decyzja.

Przyglądałam się blondynce śpiącej w ramionach Luisa. Sprawiała wrażenie tak

niewinnej. Tak kruchej. Miała nie więcej niż osiem, dziewięć lat, była w wieku Glorii Jensen,

z którą przyjechaliśmy się tutaj spotkać. Zastanawiałam się, kto stracił to dziecko i jak dawno

temu.

- Potrafię ją powstrzymać. Zabierzmy ją do szpitala, żeby się upewnić, czy nic jej nie

jest. Poszłam za Luisem i agentem Turnerem w stronę wejścia do szpitala, skąd wybiegli

właśnie ochroniarze i ratownicy, pędząc w stronę karetki stojącej na odległym krańcu

parkingu. Nie rozbiła się, choć na pewno nie była to przyjemna jazda, miałam jednak litość.

Robiłam, co mogłam, żeby ochronić pasażerów i żeby nie stało się im nic złego.

Pewnie się będą zastanawiać, jak wyjaśnić brak dachu oraz powstanie metalowej

barykady i stosu wilgotnej ziemi wokół niej.

Miałam ważniejsze rzeczy na głowie.

background image

7.

Gloria Jensen niewiele mogła nam powiedzieć. Była senna od środków

przeciwbólowych, starannie zabandażowana, a złamaną rękę miała na plastikowym temblaku.

Państwo Jensen nie wiedzieli, co zaszło na przyszpitalnym parkingu. Zdążyli się już

wylewnie przywitać z córką. Usiedli po obu stronach łóżka i co chwila dotykali Glorii, jakby

nie chcieli spuścić jej z oka nawet na chwilę.

Gloria otworzyła szeroko oczy, gdy mnie zobaczyła. Weszłam sama, Turner i Luis

zostali na korytarzu z naszą małą napastniczką. Luis utrzymywał ją w sztucznej śpiączce, aby

powstrzymać dziewczynkę przed dalszym niszczeniem siebie albo wszystkiego dookoła, a

Turner, jak przypuszczam, wolał nie wchodzić mi w paradę. Coraz baczniej mi się przyglądał.

Gloria nie powiedziała mi nic istotnego. Została zabrana ze szkoły. Usiłowała walczyć

z mężczyzną, który ją porwał. Złamał jej rękę, aby nad nią zapanować, związał ją,

zakneblował i wrzucił do bagażnika swojego samochodu.

- Później, po bardzo długim czasie pojawił się drugi mężczyzna - powiedziała. - Nie

wiem, jak się tam dostał. Po prostu bagażnik nagle się otworzył, a on wydostał mnie stamtąd i

oddał policjantowi, a potem znów zniknął. Później przywieźli mnie tutaj.

Rashid. Ściszony ton głosu Glorii potwierdzał, że wyczuła, iż mężczyzna, który ją

uratował, jest w jakimś sensie inny.

- Ten pierwszy mężczyzna - zagadnęłam. - Znałaś go? Widziałaś go wcześniej? Gloria

skinęła głową, a małe warkoczyki podskoczyły jej przy twarzy.

- Był na obozie zeszłego lata - odpowiedziała. - Nazywał się Holden. Nie podobało mi

się tam, więc tata zabrał mnie do domu. Ale Brianna została.

- Brianna - powtórzyłam. - To twoja przyjaciółka?

- Tak. Jej rodzice dużo podróżują. Spędza ze mną wiele czasu. Ale jej się tam

podobało. - Zaspana twarz Glorii przybrała wyraz niechęci. - Starali się być mili, ale

widziałam, że nie są. Powiedziałam tacie, że chcę wracać, i mnie zabrał. Bri-Bri nie chciała

jechać.

- Brianna jest w twoim wieku? - zgadywałam. - Ma jasne włosy splecione w dwa

warkocze? Gloria była tak zaskoczona, jakbym nagle machnęła czarodziejską różdżką i z

powietrza wyczarowała słonia.

- Tak, to Bri! Skąd wiesz?

- Magia - wyjaśniłam z poważną miną, a ona uśmiechnęła się rozpromieniona. -

Glorio, chcę, żebyś coś zrozumiała. Ty i twoi rodzice nie jesteście bezpieczni. Ci ludzie mogą

background image

przyjść po ciebie znowu. Moim zdaniem będą próbowali. Musisz być uważna, zgoda? I... -

Spojrzałam na matkę Glorii. - I musisz zostać przeszkolona, żebyś rozumiała, co cię czeka.

Matka Glorii skrzywiła się, a potem skinęła głową. Delikatnie poklepała córkę po

ramieniu.

- To dlatego, że jesteś wyjątkowa, skarbie - powiedziała. - Tak jak ja kiedyś.

Wytłumaczę ci, co to oznacza. Gloria spojrzała na nią przez ramię.

- Ja już to wiem, mamo - stwierdziła spokojnie. - Oglądałam wiadomości. To magia,

prawda? Jak ci ludzie, którzy potrafią wywołać deszcz.

- Tak. - Matka Glorii westchnęła ciężko. - Mniej więcej się zgadza, twoja moc

prawdopodobnie będzie związana z pogodą. Tak jak moja. - Pani Jensen znowu ostro

spojrzała w moją stronę. - Czy Strażnicy będą ją chronić?

- Obawiam się, że Strażnicy w tej chwili nie są w stanie ochronić samych siebie -

powiedziałam. - Musicie pilnować jej sami.

Ruszyłam do wyjścia, ale powstrzymał mnie błagalny wzrok Glorii Jensen.

- Jesteś dzielna, Glorio Jensen - powiedziałam, ujmując jej drobną dłoń. - Nie

pozwolisz, żeby to cię zatrzymało. Wiem, jak się bałaś tam, w samochodzie, wyczuwałam to.

I wiem, jak cierpiałaś. Ale jesteś silna. Na pewno któregoś dnia staniesz się wspaniałym

Strażnikiem.

- Ale nie teraz?

- Nie - odparłam. - Nie teraz. I nie powinnaś pozwolić, żeby ktoś cię do tego zmuszał.

Ścisnęłam ją za rękę i wlałam w nią trochę uzdrowicielskiej siły Luisa, która wyzwoliła w jej

oczach blask i w pewnym stopniu pokonała strach i ból. Później ukłoniłam się jej rodzicom i

wyszłam.

Wcześniej jednak przyszło mi do głowy jeszcze jedno pytanie, które zadałam jej ojcu.

Odpowiedź nie zaskoczyła mnie wcale.

Brianna, według listy, którą dokładnie przestudiowałam, nazywała się Kirksey i

znajdowała się w szpitalu w La Jolla, czyli tu, gdzie właśnie byliśmy. Kiedy Turner

skontaktował się z funkcjonariuszami głównej kwatery Strażników, dowiedział się, że rodzice

Brianny niezupełnie podróżowali... Nie żyli. Zginęli w niedawnej potyczce Strażników z

czymś na Florydzie, nie wiadomo, czy to coś miało naturę paranormalną. Ale nie ulegało

wątpliwości, że oboje zginęli. Ich ciała znaleziono niedawno.

- Myślisz, że zabijają rodziców? - zapytał spięty Luis. - Po to, żeby zabierać te dzieci,

które okażą się przydatne? - Nie miałam wątpliwości, że mówi o śmierci Manny'ego i Angeli.

Ja jednak miałam wrażenie, że za tym atakiem nie stała Perła. Według mnie był on raczej

background image

wynikiem porachunków między ludźmi.

- Może to zwykły wypadek - zastanawiał się Turner. - Biedny dzieciak. Jest sierotą i

nawet o tym nie wie. Myślicie, że przez cały ten czas była na Ranczu?

- Wątpię - powiedziałam. - Szkoła zgłosiłaby jej zaginięcie, chyba że powiadomiono

ją o przeprowadzce. Może ktoś ukrył sprawę, informując władze, że jest... jak to się mówi?

Nauczana w domu.

- Jeśli tak, mogli mieć ją przez cały ten czas. - Turner jęknął. - A Jensen mógł zabrać

to dziecko do domu.

- To nie jego wina. - Kiedy dwaj mężczyźni spojrzeli na mnie, wzruszyłam

ramionami. - Chciała zostać. Pan Jensen nie mógł więc jej stamtąd zabrać. Miał to być obóz i

przypuszczam, że Brianna miała wtedy pozwolenie rodziców.

- Ile? - zapytał Luis. - Ile dzieciaków było na tym obozie? Właśnie to pytanie zadałam

ojcu Glorii, wychodząc z jej pokoju.

- Setki - odpowiedziałam. - A obóz zorganizowano tutaj, w Kalifornii, nie w

Kolorado.

Obóz znajdował się w Kolorado, kiedy go odkryliśmy, ale zniknął bez śladu, zanim

Strażnicy i Ma'atowie zdążyli się zjawić, żeby dokończyć zadanie. Perła zatarła wszelkie

ślady.

Nie byłam teraz już pewna, czy to było jedyne miejsce, w którym przetrzymywali

dzieci. Może mieli takich miejsc dziesiątki, porozrzucanych po całym świecie. Perła nie była

już fizycznie obecna na Ziemi jak Wyrocznia. Mogła znajdować się gdziekolwiek. Wszędzie.

Jak pająk na środku mrocznej, delikatnej pajęczyny mocy. Atak Branny był rodzajem kpiny z

nas.

Patrz, mogę zabrać dziecko z twojego rodzinnego miasta, wyszkolić je i wysłać za

tobą, dokądkolwiek mi się zamarzy. Przecież Perła mogła wykorzystać jakieś dziecko z

Kalifornii. Ale celowo zadała sobie trud, sprowadzając tu Briannę i posługując się nią ze

świadomością, że dowiemy się, kim jest.

Miałam listę i środki, żeby wytropić dzieci, ale ona pozastawiała na mnie pułapki.

Każde nazwisko, którego dotykałam w nadziei, że odnajdę dziecko, stawało się kanałem,

przez który mogłam spodziewać się ataku. Z pewnością nie w każdym przypadku tak było,

wiedziałam, że może zaatakować jedynie przez połączenie z dzieckiem, które znajdowało się

pod jej kontrolą. Ale nie miałam możliwości, aby się dowiedzieć, które drzwi można

bezpiecznie otworzyć, dopóki rzeczywiście ich nie otworzę i nie zobaczę, co czeka po drugiej

stronie. Miły dylemat, który z pewnością ma związek z jej po - I czuciem ironii.

background image

Przechytrzyłam Perłę, zdobywając listę. I Ale ona przechytrzyła mnie, niszcząc jej

przydatność.

- Setki dzieciaków - powtórzył jak echo Turner, był przerażony. - Myślicie, że to

wszystkie dzieciaki Strażników?

- Możliwe, że nie. Prawdopodobnie porywa też inne dzieciaki, żeby nas zmylić. Nawet

dzieci, które mają moc, są nią obdarzone w różnym stopniu. Perła zatrzyma tylko te, które

okażą się najcenniejsze. Pozostałe... Pozostałe są zbędne. - Spojrzałam na Briannę i

pomyślałam o Ibby, jej miniaturowym mundurze i trucicielskiej ciemności w oczach. Czy

Ibby też jest zbędna?

Nie.

- O czym myślisz? - spytał mnie Luis. Delikatnie dotykał czoła Brianny, nadzorując

jej sen, ale jednocześnie odczytywał wyraz mojej twarzy.

- Myślę o historii - powiedziałam. - O twojej historii, nie mojej. Dzieci były

wykorzystywane do walki w wielu epokach. I są wykorzystywane nadal, w niektórych

częściach twojego świata. Łatwo je wyszkolić, łatwo je zastąpić. Raczej nie można mieć

wątpliwości, że dla Perły stały się przydatne do walki z ludzkością, ale dżinny... dżinny,

ogólnie rzecz biorąc, nie mają skrupułów. Oczywiście, znajdą się i tacy, którym żal będzie

ludzi, zwłaszcza wśród nowych dżinnów. Ale dla innych ludzie niezależnie od wieku są

zbędni. W kategoriach zagrożenia dziecko nie różni się niczym od dorosłego człowieka.

Rozumiesz?

- Nie - odpowiedział.

- Dzieci są bronią przeciwko Strażnikom - wyjaśniłam. - Nie przeciwko dżinnom. A

ona walczy przecież z dżinnami. Luis westchnął ciężko.

- Chcesz powiedzieć, że ma w zanadrzu coś jeszcze. Coś gorszego.

- Myślę - zaczęłam, przyglądając się niewinnej twarzy śpiącej Brianny - ... że musimy

powstrzymać Perłę, zanim uda jej się dokończyć batalię ze Strażnikami i rozpętać prawdziwą

wojnę, bo inaczej moje możliwości nie wystarczą.

- Aby powstrzymać dżinny przed zrobieniem tego, co Ashan polecił tobie?

- Tak - odpowiedziałam łagodnie. - Czuję się jak zwierzę w pułapce, Luis. Co jeszcze

będę musiała sobie odciąć, żeby przeżyć?

Bezwiednie powędrował wzrokiem ku mojej dłoni, a potem go odwrócił. Zacisnęłam

metalowe palce, metal był zimny w dotyku. Uniosłam pięść i rozpostarłam ją. Na brązie

znajdował się delikatny szkic linii i spirali moich odcisków palców, a wzory na moich

dłoniach były odbiciem tego, kim byłam w cielesnej postaci. Potarłam palcami o siebie i

background image

poczułam moją fantomową dłoń.

- Czy zbadał ją lekarz? - spytałam. Luis skinął głową. - Więc musimy ją obudzić.

Ostrożnie. Możesz zablokować jej dostęp do mocy?

- Niewykluczone, że tak - odpowiedział. - To zależy. Mogę spróbować.

Niebezpiecznie było przebywać ze Strażnikiem Ognia w szpitalu, gdzie tyle kruchych i

delikatnych istnień mogło zostać narażonych na ryzyko. Wiedziałam, jak Brianna się czuje.

Mogliśmy nad nią zapanować, ale niezupełnie. I nie bez wysiłku. Istniały zasady

zablokowania, a nawet odebrania mocy, ale były trudne i czasochłonne, wymagały też

wyjątkowo delikatnych działań. Mimo największej staranności, pewien procent osób im

poddanych zostawał kalekami, szaleńcami lub ginął.

Przeprowadzenie takich zabiegów na dziecku wydawało mi się nie do pomyślenia.

Wiedziałam, że Luis postara się, żeby interwencja okazała się jak najmniej inwazyjna. Trzeba

ją było uciszyć. Mimo wszystko jednak przedsięwzięcie wydawało się ryzykowne.

Choć mniej ryzykowne niż pozostawienie jej w spokoju, aby mogła uderzyć, kiedy

zechce.

Skinęłam głową i Luis zdjął blokady, które utrzymywały Briannę w sztucznej

śpiączce. Wybudziła się tak szybko, jakby ją popychała jakaś dodatkowa siła. Dziewczynka

otworzyła oczy - były surowe i skupione. Żadnej dezorientacji, tylko bystre, czujne

spojrzenie.

Luis przycisnął palce do jej skroni i zamarł z opuszczoną głową. Skupiał się. Źrenice

Brianny rozszerzyły się, a jej zaczęło brakować tchu pod wpływem złości i frustracji. Dłonie

dziewczynki otwierały się i zaciskały w pięści konwulsyjnie, ale nie wykonała żadnego

innego ruchu.

Wyczułam, że nie mogła.

- Brianno - odezwałam się, siadając na brzegu jej małego, wysokiego łóżka i

spoglądając jej głęboko w oczy. Dostrzegłam w nich odbicie... czegoś więcej. - Brianno

Kirksey. Nazywam się Cassiel. Wiesz, kim jestem?

Nie miałam wątpliwości, że mnie zna. Nienawiść w jej oczach była zdumiewająca.

Wykrzywiała jej twarz, wyginała ciało tak, jakby chciała się na mnie rzucić.

- Nienawidzę cię! - Jej przerażająco głośny krzyk odbijał się echem od surowych ścian

i płytek, jakby co najmniej gromada dzieci wykrzykiwała te słowa. - Nienawidzę cię!

Pościel zaczęła dymić i agent Turner pojawił się, żeby zdusić ogień. Jego siła z

pewnością nie dorównywała sztucznie wywołanej sile małej Brianny, ale był w stanie

poradzić sobie z ubocznymi skutkami złości dziewczynki. Na razie.

background image

- Wiem, że mnie nienawidzisz - kontynuowałam. - Nienawidzisz mnie, bo

powiedziano ci, że dopuściłam się potwornych rzeczy.

- Zabiłaś ich! - krzyknęła i opadła na poduszki pod uspokajającym wpływem Luisa,

rzucając się w niekontrolowany sposób. - Zabiłaś moich rodziców! Widziałam to!

Aha. To w ten sposób Perła zapewniała sobie lojalność swoich żołnierzy,

przynajmniej tych skierowanych przeciwko mnie; pokazywała im przerażający obraz ze mną

jako czarnym charakterem w roli głównej. W rzeczywistości to Perła, a raczej któryś z jej

zaufanych podwładnych zabił rodziców Brianny, upodabniając zabójcę do mnie. Całkiem

możliwe, że Briannie pokazano odpowiednio zmontowane zdjęcia albo film, z których

wynikało, że to ja jestem wszystkiemu winna. Dzieci przyjmowały wszystko bardzo

dosłownie. Nie miała powodu sądzić, że ktoś ją okłamuje.

Nie było najmniejszego sensu przekonywać Brianny, a raczej usiłować jej przekonać,

że to nie ja zabiłam jej rodziców. Przerwałam rozmowę i spojrzałam na Luisa i Turnera.

- Pójdę - powiedziałam. Skinęli głowami. Tunerowi najwyraźniej ulżyło, Luis miał

zawziętą minę, ale przecież skupiał prawie wszystkie wewnętrzne siły na dziewczynce.

Słyszałam jej krzyki, idąc przez korytarz, później jednak umilkła. Oparłam się o

ścianę z zamkniętymi oczami i nasłuchiwałam jej głosu, łez i złości.

Nie jestem twoim wrogiem, posłałam do niej myśl, chociaż Brianna ani jej nie

usłyszała, ani nie chciała usłyszeć. Została dogłębnie zraniona, jeżeli nie fizycznie, to

psychicznie. Jej ból był ceną za determinację Perły, aby usunąć mnie ze swojego równania.

Uśmiechnęłam się dziko. Zobaczymy, siostro, pomyślałam. Zobaczymy, kto wygra.

Wyjęłam szkatułkę z listą z kurtki i przytrzymałam ją w prawej dłoni. Tym razem

zaskakująco trudno było ją otworzyć protezami palców lewej dłoni. W końcu mi się udało,

chwyciłam listę i zaczęłam przeglądać rząd nazwisk. Tylu nazwisk. Tylu dzieci, z których

każde narażone było na wielkie ryzyko.

Na pewno jest coś, co mogę zrobić. Kiedy dotykałam nazwisk metalowym palcem,

poczułam odległe echo. Nie był to ten sam intensywny kontakt, jakiego doświadczyłam

wcześniej, przypominał bardziej szept, coś na krawędzi świadomości.

Metal wytwarzał barierę obojętności pomiędzy mną a mocą listy. Poczułam przypływ

zainteresowania, niemal nadziei i z trudem nad nim zapanowałam. Nie ma dowodów,

pomyślałam. Dopóki Perła nie zaatakuje i nie uda jej się mnie dotknąć.

Usiadłam na pobliskiej ławce i spróbowałam jeszcze raz, dotykając pierwszego

nazwiska, a potem kolejnego. Doświadczyłam pogmatwanych, niewyraźnych odczuć. Zwykłe

życie, pomyślałam. Nic, co mogłabym bez trudu wychwycić. Przesuwałam palcem po liście,

background image

dopóki nie wyczułam czegoś niezwykłego.

Intensywne, dzikie wrażenie. Zawładnęło mną na chwilę, a później poczułam

wyraźnie. Wściekłość. Strach. Przerażenie.

Zerknęłam na nazwisko pod palcem.

Alex Carter. La Jolla, Kalifornia. Działo się to tutaj, dokładnie tutaj.

Wzięłam oddech i położyłam palec wskazujący prawej, cielesnej ręki na nazwisku

Alexa i wzdrygnęłam się, kiedy przetoczyła się przeze mnie fala odczuć, przenikając moje

nerwy do żywego. Wraz ze strachem i bólem przyszła świadomość, pewna i instynktowna.

Wiedziałam, gdzie jest. I nie był wcale daleko.

Zatrzasnęłam listę, zamknęłam szkatułkę i wsunęłam do kieszeni kurtki. Ciągle

słyszałam zaspany, wściekły głos Brianny, przerywany głosem Luisa albo Turnera.

Nie, pomyślałam. Ta sprawa należy do mnie, do mnie.

Jak na zawołanie, kiedy kierowałam się do wyjścia, zadzwonił mój telefon

komórkowy. Odebrałam, nie patrząc na wyświetlacz.

- Rashid - powiedziałam. Żadnej reakcji. - Rashid, gdzie jesteś? Cały czas śledzisz

faceta, który uprowadził Glorię? Przywitał mnie szum zakłóceń, zakłóceń wśród których

usłyszałam głos dżinna.

- ...pomocy... - Nie był już dumny. Nie był już pewny siebie. Bał się. A w każdym

razie takie sprawiał wrażenie.

- Powiedz mi gdzie. Nie odezwał się, ale na wyświetlaczu pojawił się plik danych z

mapą i pulsującym punktem.

- Jadę - powiedziałam i wybiegłam w ciemność. Na specjalnym parkingu przed

szpitalem stało kilka motocykli. Włożyłam do stacyjki kawałek drutu i roztopiłam go, po

chwili płynna masa zastygła, zamieniając się w idealny kluczyk.

To był harley - najwyraźniej bardzo popularna marka. Wydawał mi się jeszcze

większy niż ten, którym jechałam ostatnio, cały chromowany, z ciężkimi sakwami z czarnej

skóry. W jego liniach dostrzegłam agresję. Złość.

Od razu go polubiłam. Pasował do mojego nastroju.

Otwarłam przepustnicę i motocykl rykiem ruszył sprzed szpitala. Skierowałam się w

stronę, gdzie według maleńkiej mapy znajdował się Rashid. Różany Kanion - nie

przypadkowo, nie miałam wątpliwości - w tym samym miejscu wyczułam obecność

męczonego dziecka Strażników, aleja Cartera. Naciskałam gaz coraz mocniej i mocniej.

Światła wokół mnie zlały się w jedną smugę. Pędziłam niebezpiecznie szybko, za szybko

nawet jak dla dżinna, którym już nie byłam. Ale rzeczywistość była nieubłagana - Rashid

background image

znalazł się w pułapce, a Alex Carter cierpiał. Groziło mu niebezpieczeństwo. A ja byłam

przekonana, że jeśli się pośpieszę, mogę im pomóc.

Nie udało mi się.

Skręciłam w boczną uliczkę, skupiona całkowicie na mapie, na tym, żeby znaleźć

jakąś drogę na skróty. Ciemne budynki migały obok mnie jak czarne plamy.

I nagle coś uderzyło mnie od tyłu. Było to jak silny cios pięści giganta. Motocykl

ruszył do przodu w niekontrolowanym poślizgu, potem poczułam, że lecę w powietrzu, a

świat zawirował wokół mnie. Usłyszałam brzęk tłuczonego szkła i rozbijanego metalu i

zobaczyłam odbicie swojej twarzy w lustrze. Nie, nie w lustrze, w szybie okiennej ciemnego

budynku, w który wbiłam się z prędkością niemal stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę,

rozbijając szybę z taką siłą, że duża jej część zamieniła się niemal w proch. Krawędzie

szklanej tafli okazały się jednak śmiertelnie ostre i poczułam, że szarpią moje ciało jak zęby

rekina, tyle że przez jedną krótką chwilę. Potem uderzyłam w ścianę i poleciałam do tyłu. W

miejscu, w które wcześniej uderzyłam, dostrzegłam plamę krwi ... a potem leżałam na ziemi,

nieruchomo, widziałam tylko w górze kołyszące się światła. Usłyszałam odgłos butów

miażdżących szkło.

Spoglądał na mnie dżinn. Rashid. Przystojny, egzotyczny i zupełnie beznamiętny.

- Jesteś ciężko ranna - stwierdził. - Co obetniesz sobie tym razem, żeby się uratować,

Cassiel? Głowę? Byłoby zabawnie.

Odwróciłam się na brzuch i próbowałam powoli wstać, podpierając się na rękach i

kolanach.

Ciężki but Rashida wbił mi się w plecy, wgniatając mnie twarzą w potłuczone szkło.

Być może krzyknęłam. Czułam jednak spokój i usiłowałam logicznie myśleć. Ale nie mogłam

się podnieść.

- Rashid - powiedziałam i odwróciłam twarz na bok, spoglądając na niego przez

splamione krwią jasne włosy. - Wcale nie wyglądasz, jakbyś potrzebował pomocy. - W moim

głosie było coś dziwnego. Lekkość, beztroska, niemal obojętność. Mój wewnętrzny dżinn

wyłaniał się jak potwór z ciemności.

Rashid spojrzał na mnie z góry. Powoli uniósł brwi i otworzył szerzej oczy. - Od

ciebie? - spytał i ziewnął, ukazując ostre jak igły zęby. - Ja miałbym potrzebować pomocy?

Nie. Nigdy.

- Ktoś do mnie zadzwonił - wytłumaczyłam. - Ktoś, kto podszywał się pod ciebie.

Dostałam mapę. Przyjechałam, żeby cię ratować.

- Zabawne - skwitował. - Ale bez znaczenia. Nie jestem aż tak przeczulony, żeby się

background image

tym przejmować, żeby obrażać się o coś, co nawet mnie nie dotyczyło.

- A powinieneś - powiedziałam. - Jeżeli nie zostałeś stworzony przez Perłę.

Wykorzystuje cię, żeby mnie do siebie zwabić. Czy to cię nie obraża?

Ciężar jego buta na moich plecach zelżał. Rashid niemal kocim ruchem przysiadł na

piętach obok mnie i wpatrywał się we mnie z nieludzką intensywnością.

- Nie jestem przez nikogo stworzony.

- Tak mi się właśnie wydawało - podjęłam. - A jednak mnie zaatakowałeś. - Byłam

ranna, co prawda nie śmiertelnie, ale nie chciałam, żeby zobaczył jak bardzo. - Skoro nie

należysz do niej, to dlaczego mnie zaatakowałeś?

- Nie zaatakowałem cię. - Rashid wzruszył ramionami. - Tylko zobaczyłem twój

wypadek. Dlaczego miałbym na ciebie napadać? Co ja mam z tym wspólnego?

Przewróciłam się na bok w miazdze potłuczonego szkła i spojrzałam na niego w górę.

Uniósł brew.

- W takim razie, czyja to sprawka?

- Masz naprawdę imponującą liczbę wrogów - zauważył. - Jednak ja niekoniecznie się

do nich zaliczam. Przyszedłem zobaczyć, czy jesteś martwa, to wszystko. Byłem ciekaw.

Ciekawy. Akurat. Poczułam przypływ zimnej, chorobliwej złości, ale stłumiłam ją.

Złość nie pomoże mi poradzić sobie z Rashidem ani z żadnym innym dżinnem, chyba że

mogłabym walczyć.

- Dziękuję, że sprawdziłeś - powiedziałam, nie mogąc ukryć sarkazmu w głosie. -

Skoro nie ty...?

- Jakiś człowiek - powiedział to tak, jakby wszyscy byli jednakowi. Z jego punktu

widzenia najprawdopodobniej tak to właśnie wyglądało.

- Pomóż mi wstać - poprosiłam.

- Będzie boleć.

- Wiem, dziękuję. Pochylił się, wsunął mi rękę pod ramię i podciągnął mnie, żebym

mogła stanąć. Przytrzymałam się ściany. Krew ciekła ze mnie i plamiła podłogę. Skupiłam się

mocno na tym, żeby powstrzymać krwotok z ran - z setek ran, małych i śmiertelnych nacięć,

od których mogłabym wykrwawić się na śmierć.

- Stoisz - zdumiał się Rashid. Był najwyraźniej zaskoczony. Otworzyłam oczy i

spojrzałam na niego. - Cóż, być może chwilowo.

- Posłuchaj mnie - powiedziałam. - Ta wojna nie toczy się przeciwko ludziom,

rozumiesz? To wojna przeciwko dżinnom. Przeciwko tobie. Możesz walczyć teraz albo

później, kiedy Perła będzie o wiele silniejsza. Wybór należy do ciebie.

background image

- Proponujesz mi, żebym walczył po twojej stronie? Biorąc pod uwagę, jak dobrze ci

idzie do tej pory? Jestem zaszczycony. - Spojrzał w ciemność, jakby nasłuchiwał czegoś w

oddali. - Coś po ciebie jedzie. Powinnaś uciekać.

- Rashid - prychnęłam. - Walcz ze mną albo zejdź mi z drogi raz na zawsze. Nowe

dżinny muszą być zawstydzone, że jest wśród nich taki tchórz.

Zamarł, twarz mu znieruchomiała, oczy zapłonęły, a później usłyszałam głuche

warknięcie, które narastając, odbiło się echem od ścian. Szkło, które jeszcze się nie

roztrzaskało, pękło w tej chwili z ostrym, głośnym brzękiem.

Później Rashid odwrócił się i oparł przy mnie plecami o ścianę.

- Jeżeli zginiesz - odezwał się - ... nie będzie mi zbyt przykro. Ale nie pozwolę, żebyś

przeżyła i opowiadała swoje kłamstwa o moim tchórzostwie.

- Uwierz, że mnie też nie będzie przykro, jeżeli ty zginiesz - powiedziałam i

zakaszlałam. Krew zrosiła powietrze delikatną mgłą, ale poczułam się lepiej. - Kto po nas

jedzie?

- Nie kto, tylko: co - sprostował.

Ulica eksplodowała z hukiem rozpadającej się skały. W gejzerze dymu oraz pyłu

fruwały kawałki metalu i kamienia, i coś... podniosło się z gruzów.

Nie. Powstało z gruzów. Kawałek po kawałku, kamień po kamieniu. Z bardzo

niewyraźnie przypominającym głowę głazem. Ze straszliwie powykręcanym metalem w

miejsce rąk, zakończonych ostrymi pazurami, które iskrzyły od przepływającego prądu

elektrycznego z podziemnych linii napięcia. Ciało ukształtowane z gorącego asfaltu

naszpikowanego śmieciami, metalem i krzycząca twarz wtopiona w tors, była to twarz

pechowego przechodnia schwytanego w to szaleństwo w chwili śmierci. Kolejna dusza na

moim sumieniu.

Bestia odwróciła głowę w naszą stronę. Kiedy zaczęła się toczyć z łoskotem w stronę

budynku, uderzyła w poskręcany wrak harleya, którym wcześniej jechałam, odkształciła go

jeszcze bardziej i zdeformowała, a potem pochłonęła, wzmacniając swoją zbrojną szatę.

Bestia przypominała golema, którego ktoś wskrzesił. A golem będzie się odradzał bez

przerwy, dopóki nie zostanie zniszczone nasienie, z którego powstał.

Ale szukanie nasienia przypominałoby szukanie igły w stogu siana.

- Nie jest dobrze - powiedział Rashid. - Wiesz, jak to powstrzymać?

- Teoretycznie.

- Poza teorią nie masz nic - prychnął. - Przyjdzie po jedno z nas i nie zwróci uwagi na

drugie; niezależnie od tego, które z nas wybierze, drugie musi podjąć działania. I żadnego

background image

gadania o tchórzostwie czy hańbie, bo inaczej odetnę ci drugą rękę i cię nią nakarmię.

Miałam wrażenie, że nie żartuje.

- Jeżeli upadnę... - zaczęłam.

- To nie żyjesz - odpowiedział. - A ja mogę odejść, nie dając powodu do dalszych

obelg na temat mojej odwagi. Wydaje mi się zatem, że byłoby lepiej, gdybyś nie umarła,

jeżeli chcesz, żebym walczył z tobą przeciw twoim wrogom.

Uśmiechnęłam się do niego, pokazując zakrwawione zęby.

Rashid, z powodów, których nie byłam w stanie pojąć, roześmiał się i odsunął ode

mnie, wychodząc naprzeciw czekającego potwora. Z każdym krokiem robił się coraz

większy. Rósł w oczach, mając za nic jakiekolwiek ludzkie zasady.

Kiedy znalazł się tuż obok golema, był mu prawie równy.

Uchylił się przed nikczemnymi, wyszczerbionymi szponami bestii, przystawił mu

ramię do piersi i pchnął go w tył z ogłuszającym zgrzytem metalu trącego o kamień. Golem

cały czas się formował, cały czas uczył się siły i równowagi, które zmieniały się, gdy

pochłaniał coraz nowsze szczątki, nową masę ze zniszczonej ulicy. Kiedy uderzył o smukły

metalowy słup latarni, światło rozbłysnęło, zamigotało i cała konstrukcja zgięła się i skręciła,

oplatając golema jak winorośl. Przez sekundę myślałam, że jest w pułapce, że to Rashid go

spętał, ale golem po prostu wchłonął metal, wyrywając słup z betonowych fundamentów.

Zmylił Rashida ogłuszającym hukiem, jakby walącej się budowli, a kiedy Rashid się

cofnął, golem odwrócił się i podbiegł do mnie wstrząsającym ziemią truchtem. Jednak to ja

byłam jego prawdziwym celem. A golema nie dało się po prostu zabić.

Jak powiedział wcześniej Rashid: ponieważ to mnie chciał zniszczyć golem, jedynym

moim zadaniem było przeżyć. Rashid natomiast miał tak wykorzystać nastawiony na jeden

cel umysł golema, żeby go zniszczyć. Teoretycznie powinnam doznać ulgi na myśl o tym, że

kiedy uciekałam i walczyłam o życie, był ktoś, kto wysilał się, żeby zapewnić mi przeżycie.

A ponieważ tym kimś był Rashid, nie miałam żadnej gwarancji, że podejdzie do tego

zadania z pełnym zaangażowaniem. Nie zachęcało mnie to do ryzyka.

Typowa obrona, jaką mógłby zastosować człowiek, żeby odeprzeć atak, wobec

golema byłaby bezużyteczna. Wszystko, czym rzuciłabym w golema, zostałoby przez niego

wchłonięte i przyczyniłoby się do tego, że urósłby jeszcze bardziej w siłę. Dlatego

postanowiłam, że będę uciekać. Wysadziłam dziurę w ścianie na tyłach zdemolowanego

sklepu z ciuchami, jak sobie później uzmysłowiłam. W sklepie stały upiornie nieruchome

figury manekinów, zamarłe w dziwacznych pozach. Wywołałam już spore zniszczenia, które

jednak były niczym w porównaniu z tym, co zaraz miał zrobić golem, a ja nie mogłam zrobić

background image

nic, żeby temu zapobiec, nawet gdybym chciała.

Czułam się teraz niebezpiecznie osłabiona i potrzebowałam uzdrowienia. Energia,

którą zaczerpnęłam od Luisa, w normalnych okolicznościach wystarczyłaby, żebym sobie

poradziła, ale te okoliczności były dalekie od normalnych. Potrzebowałam większej ilości

energii.

Będzie go to bolało, ale musiałam ją mieć. W tej chwili od tego zależało moje życie.

Przystanęłam, oparłam się o ścianę i otworzyłam połączenie między nami, poszerzając

je do maksimum. Napłynęła do mnie moc, zalewając moje żyły złotem, wymywając ból i

zmęczenie. Rany się zagoiły, ale tylko na tyle, żeby zapobiec utracie krwi. Bliznami trzeba

będzie zająć się później. Uniknęłam złamań, ale miałam kilka wewnętrznych urazów.

Zrobiłam, co mogłam i zgromadziłam ostatni cenny zapas energii.

Wyczuwałam ból Luisa z powodu tego, co zrobiłam. Przepraszam, wyszeptałam przez

połączenie. Zostawiłam go bezbronnego, niemal zniszczonego. Nie mógł mi dać nic więcej.

Wykorzystałam następny wybuch mocy, żeby wysadzić w ścianie dziurę mniej więcej moich

rozmiarów, potem jeszcze wyważyłam drzwi w kolejnej ścianie i przedarłam się przez

chmurę duszącego pyłu, potykając się o jedną z toczących się cegieł, i wyszłam z drugiej

strony budynku, na wąską dróżkę na tyłach. Nad drzwiami wisiał odrapany, brudny szyld z

nazwą firmy, tuż po lewej stronie stał wielki, zniszczony metalowy śmietnik. Przebiegłam

uliczką najszybciej, jak mogłam, pognałam kolejną boczną ulicą niemal w zupełną ciemność.

Nie zatrzymywałam się nawet na chwilę.

Słyszałam za sobą bezustanny chrobot golema, wchłaniającego wszystko, co stanęło

mu na drodze. Gigantyczny metalowy kontener na śmieci wydał niemal organiczny pisk,

kiedy golem rozdzierał go, deformował i wykorzystywał do zbudowania swojego ciała. Z

każdą chwilą potwór stawał się coraz większy, silniejszy, cięższy i bardziej niebezpieczny dla

mnie oraz dla wszystkiego, co stanie mu na drodze. Pobiegłam w stronę szerszej, oświetlonej

ulicy, którą przejeżdżały samochody. Wyskoczyłam na jednię tuż przed nadjeżdżający pojazd.

Był to van. Zahamował z piskiem opon, a spod przypalonych opon wydobyła się cienka

smuga białego, cierpkiego dymu. Przez szybę dostrzegłam przerażoną twarz dobrze ubranego

mężczyzny i o wiele młodszej dziewczyny, która niemal z pewnością nie była jego żoną.

Szarpnęłam drzwi od strony kierowcy i otworzyłam.

- Wynocha - zwróciłam się do mężczyzny. Gapił się na mnie z szeroko otwartymi

ustami, coś syknął, a ja rozpięłam pas, którym był przypięty, chwyciłam go za kołnierz,

wywlokłam z samochodu i posadziłam na chodniku. Podniósł się i biegiem zniknął z drogi;

dziewczyna siedząca na miejscu pasażera patrzyła za nim, a potem spojrzała na mnie szeroko

background image

otwartymi oczami.

- Wisisz mi pięćdziesiąt dolców, suko - oznajmiła. - Jeszcze mi nie zapłacił.

- Daruję ci życie - powiedziałam. - Możesz uznać to za napiwek, na który nie

zasługujesz. Wysiadła, kiedy ja zatrzaskiwałam drzwi kierowcy i zanim oddaliła się o krok,

wcisnęłam pedał gazu, przyśpieszając gwałtownie. Opuściłam szyby i patrzyłam we wsteczne

lusterko. Widziałam iskry, kiedy waliły się linie wysokiego napięcia, niebieskobiałe

płomienie, kiedy wybuchały za mną transformatory.

Golem był czarny, rzucał cień w blasku gwiazd, przerażający tym bardziej, że był taki

bezkształtny.

Dojechałam vanem do zakrętu i znów przyspieszyłam, kierując się na północ.

Rashidowi najwyraźniej nie udało się wykonać zadania - nie odnalazł i nie zniszczył nasienia,

z którego golem czerpał moc, więc musiałam wymyślić plan awaryjny. I to szybko.

Świeża bryza przyniosła zapach oceanu i odgłos fal uderzających o brzeg.

Woda. Oczywiście.

Na pierwszym możliwym zakręcie na zachód ruszyłam w stronę wybrzeża. Na

szczęście znajdowałam się blisko. Zerkając we wsteczne lusterko, zorientowałam się, że choć

obszar poza mną spowijała ciemność, czarna jak atrament i nieprzenikniona, jednak widać

było ruch. Błysk metalu. I nieustanny metaliczny zgrzyt, jakby potężny silnik za mną bez

przerwy rozdzierał świat.

Nagle na siedzeniu pasażera pojawił się Rashid. Wiedziałam, że nie jest związany

fizycznym ciałem. Jeśli dżinn został zraniony zbyt głęboko, aby to zranienie mogło zostać

uleczone w eterycznym ciele, pozostawało ono widoczne w każdej fizycznej postaci, jaką

przybierał.

Rashid wyglądał na... pokonanego. Na nagiej piersi w kolorze indygo zobaczyłam

długie rozcięcie, krew miał na twarzy, na dłoniach, rękach... i nie była to krew golema. Golem

nie krwawi.

Siedział przez chwilę nieruchomo, z trudem łapiąc oddech, a w końcu odchylił głowę i

oparł o zagłówek.

- Nie mogę się do niego przebić. Jest za silny.

- Poddajesz się - skwitowałam. - Ty. Rashid potężny. Rashid butny.

- Daruj sobie - powiedział i poirytowany otarł krew z twarzy, a później zrobił

zniesmaczoną minę i wyczyścił purpurowe plamy z siedzenia vana. - Masz potężnych

wrogów jak na kogoś, kto już odpadł. Dlaczego tak strasznie chcą cię zabić?

- To cały mój urok.

background image

- Ach, to wiele wyjaśnia. - Rashid lekko zadrżał, a ja dostrzegłam, że rozcięcie na jego

piersi zrasta się w paskudną bliznę. Zdrowiał, ale niezupełnie w takim tempie, w jakim

powinien zdrowieć dżinn. Rana, którą odniósł, musiała być głęboka i sięgać poziomu

eterycznego. - Musisz opuścić to miejsce. Golem będzie miał ograniczony zasięg. Jeżeli

odjedziesz...

- Pójdzie za mną, będzie coraz większy i zniszczy wszystko, na co się natknie -

powiedziałam. - Nie jestem dżinnem. Nie mogę przeskoczyć z jednego miejsca w drugie,

żeby zakłócić ślad. Wcześniej czy później mnie znajdzie, a im więcej czasu mu to zajmie, tym

silniejszy się stanie.

- W takim razie nie masz szans, żeby wygrać. - Rashid na chwilę zamknął oczy.

- Nie poddam się.

- To jak zamierzasz... - Rashid zamilkł, kiedy skręciłam kierownicą, a samochód z

piskiem opon niemal rozbił się o bok budynku, gdy pędziłam kolejną boczną uliczką. Była to

ostatnia z przemysłowych dzielnic. Za nią, wzdłuż morza, ciągnął się długi pas równego

asfaltu. Dalej znajdowały się już tylko parkingi, metalowe barierki i skaliste wybrzeże z

szalejącym, mrocznym oceanem w tle, rozświetlonym blaskiem księżyca. - Nie mówisz

poważnie.

- Trzymaj się - powiedziałam do Rashida i z głośnym hukiem i odgłosem ocierającego

się metalu wjechałam na krawężnik, żeby dostać się na jeden z opustoszałych parkingów.

Pomiędzy parkingiem a promenadą, po której w słoneczny dzień zapewne spacerują ludzie,

napawając się pięknymi widokami, znajdowała się solidna metalowa barierka.

Wcisnęłam gaz do dechy, zwiększyłam prędkość, aż silnik zawył. Samochód

przyśpieszył, podskoczył, a jego masa i pęd pokonały metalową barierkę. Opony zaskoczyły i

pchnęły nas do przodu, ponad zgniecioną stalą. Poczułam, że jedna pęka i wybucha, ale

pozostałe wytrzymały. Za nami z ciemności wyłonił się golem, czaił się o krok za nami. Był

teraz wysoki jak budynek w centrum miasta - chwiejąca się masa zdartej nawierzchni jezdni

naszpikowana pochłoniętymi odpadami, samochodami i pechowcami, którzy weszli mu w

drogę. Koszmar wyciągał rękę w stronę vana i wymachiwał kończyną, która w niewielkim

stopniu przypominała dłoń.

Metalowe kolce wielkości dźwigarów przebiły dach vana i przyszpiliły samochód do

skały. W unieruchomionym vanie silnik zawył, opony płonęły, a ja uświadomiłam sobie, że to

koniec. Nie przeżyjemy tego.

- Uciekaj! - krzyknęłam do Rashida i wyskoczyłam drzwiami po mojej stronie. Nie

czekałam, żeby sprawdzić, czy mnie posłucha, wiedziałam, że nie mam czasu. Golema dzielił

background image

ułamek sekundy od tego, by osiągnął swój cel i nie miał zamiaru się poddać. Nie teraz.

Pięść z kamienia i metalu uderzyła w samochód, zrównała go z chodnikiem i

zniszczyła jakikolwiek ślad po nim.

Od skalistej krawędzi klifu dzieliło mnie półtora metra. O skałę poniżej uderzały fale.

Biegłam.

Golem - zmieniająca się nieustannie niszczycielska masa - ukucnął i pochłonął wrak

samochodu. Nie widziałam Rashida, kiedy golem miażdżył i deformował metal, plastik i

szkło, ale wiedziałam, że nie mam czasu, żeby się gapić. Albo przeżyje, albo nie. I tak nie

byłam mu w stanie pomóc.

Zebrałam resztki sił i puściłam się pędem do krawędzi klifu. Kiedy dotknęłam stopą

ostatniej skały, pozwoliłam, żeby moja siła eksplodowała, wyskoczyłam w górę, by po chwili

runąć w stronę oceanu.

Przebiłam się przez powierzchnię wyciągniętymi w przód rękami i zanurzyłam się

głęboko w wodzie. Szok wywołany zimnem był na tyle duży, że przez kilka sekund

przestałam myśleć, kiedy pęd niósł mnie głębiej, a wokół mnie rosło ciśnienie. Pod

powierzchnią fal było tak ciemno, że poczułam się zagubiona, zawieszona w mroźnej nocy, a

moje ciało niemal natychmiast zaczęło głośno protestować. Za zimno, zbyt duże ciśnienie,

brak tlenu. Nie byłam Strażniczką Pogody, woda to nie moje środowisko. Miałam poczucie,

że osaczają mnie pierwotne złe moce.

Nagle potężna fala wzburzyła wodę wokół mnie, sprawiając, że zaczęłam koziołkować

w srebrzystym wirze pełnym bąbelków powietrza.

Na dno zaczęło opadać coś olbrzymiego i ciemnego. Co ciekawe, niosło ze sobą

światło - były to reflektory samochodów, nadal zasilane akumulatorami, uwięzione w

ogromnym, lepkim ciele golema.

Golemy są przerażająco silnymi bestiami, których nie można pokonać, ale mają jedną

słabość.

Nie potrafią pływać.

Kończyny golema machały bezużytecznie, rozbryzgując wokół wodę. Olbrzymia ilość

metalu i kamienia, która go utworzyła i trzymała przy życiu, i dzięki której stał się taki

niepokonany, w wodzie była jak kotwica, a ja unosiłam się w wodzie, przyglądając się, jak

mija mnie i opada coraz niżej i niżej, w głębię pode mną. Światłą samochodów cały czas

świeciły, oświetlając jego zmagania.

Zebrałam siły i zaczęłam płynąć ku powierzchni. Lodowata woda pozbawiała mnie sił,

a brak tlenu wkrótce wprawi w dezorientację i każe mi oddychać, chociaż tu nie ma czego

background image

wdychać. Golem został unieszkodliwiony, pewnie na dobre, jeśli nie uda mu się wydostać z

pułapki, zanim nasienie pod wpływem działania słonej wody się nie rozpuści. A wtedy golem

zmieni się w bezkształtną masę odpadów porozrzucanych na dnie oceanu, stanowiąc zagadkę

do rozwiązania przez przyszłych archeologów.

Ale znajdowaliśmy się blisko wybrzeża i mimo wszystko golemowi mogło się udać

wydostać, gdyby ruszył dnem oceanu, wspinając się po skałach, zanim korozyjne działanie

soli dotrze do jego serca.

Biała kometa siły rozdarła wodę i zdmuchnęła mnie na bok. W nieskoordynowanej

plątaninie kończyn przyglądałam się, jak opada leniwym spiralnym ruchem w ciemność,

gdzie słabo odbijał się blady blask oświetlenia golema. Nie miałam pojęcia, co to jest. Już

mnie to nawet nie obchodziło.

Płuca zaczęły mnie boleć i kurczyć się, łaknąc powietrza. Nie mogłam czekać, nawet

gdybym chciała. Wybiłam się w stronę powierzchni, z całych sił przedzierając się przez

ciemność, nie widziałam nic, co mogłoby mnie poprowadzić. W końcu namierzyłam blade

światło księżyca przebijające się przez fale i wystrzeliłam w stronę powierzchni, gnana

ostatnim rozpaczliwym przypływem energii.

Myślałam, że się wynurzyłam i otworzyłam usta.

Oddech, który wzięłam, składał się w równej części z wody i powietrza, a ja zaczęłam

pluć, krztusić się, kaszleć. Spróbowałam jeszcze raz, wiedząc, że jeżeli i tym razem mi się nie

uda, nie starczy mi sił, by zachować przytomność.

A to oznaczałoby śmierć.

Do płuc napłynęło mi ciepłe, słodkie powietrze. Unosiłam się na powierzchni, kaszląc

i nabierając niepewnie powietrza. Wokół mnie burzyła się woda, ciemna i zimna. Po golemie

nie było śladu. Zniknął, jakby nigdy nie istniał. Nie pozostały po nim nawet bąbelki.

I nagle, głęboko pode mną, dostrzegłam jasne białe światło, które rozbłysło niczym

wybuch, któremu nie towarzyszyła siła. Było tylko światło, które nie gasło - rozprzestrzeniło

się i zniknęło w dole jak mały jasny punkcik. Zamieniło się w jasną kropeczkę. Błysk komety,

gnającej w moją stronę.

Płynęłam z całych sił, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że jestem skazana na

niepowodzenie już w chwili, kiedy podjęłam się wysiłku. Woda pozbawi mnie moich

ziemskich możliwości, nawet jeżeli posiadałam jeszcze energię do przygotowania obrony.

Poruszałam się zaledwie z prędkością zmęczonego człowieka, nie miałam szans z tym, co

mogłoby wystąpić przeciwko mnie, zwłaszcza jeśli byłby to Strażnik Pogody, który ma

władzę nad samą wodą.

background image

Woda dookoła mnie przybrała kolor lśniącego błękitu, a później płomiennej bieli,

kiedy gnający kształt się zbliżał. Przebił powierzchnię wody trzy metry od mnie, a światło

zamigotało, zblakło, a w końcu zgasło.

Na powierzchni wody leżał Rashid, a w jego oczach odbijał się księżyc. W jego blasku

skóra Rashida, która zwykle miała barwę indygo, wyglądała blado, a jego ciało pokryte było

ranami ciętymi, które się nie zabliźniły.

Podpłynęłam do niego, czując, że woda i chłód obezwładniają mnie jak czyjeś dłonie.

Nogi miałam jak z waty, bezsilne, powoli traciłam czucie w rękach i dłoniach, które

niezdarnie odgarniały wodę.

- Bestia nie żyje - powiedział Rashid i rozpostarł lewą dłoń. Spoczywała w niej lśniąca

metalowa kula. Wypaliła na jego dłoni czerwony krąg. - Nasienie. Trzeba je zniszczyć. Nie

może tego zrobić dżinn.

Wzięłam je od Rashida, a on łapczywie zaczerpnął powietrza, co dobitniej niż jego

mina powiedziało mi, jakiego cierpienia przysporzyło mu trzymanie nasienia golema. Rany

zaczęły się powoli zasklepiać.

Nasienie było ciepłe w mojej dłoni i czułam jego wibracje, czułam, że jego moc znów

się odnawia. Będzie nieszkodliwe tylko przez krótki czas.

Zamknęłam je w dłoni i zacisnęłam pięść.

Roztrzaskało się jak szkło, rozlewając na mojej dłoni coś ciepłego i śliskiego,

podobnego do oleju. Kiedy znów rozpostarłam palce, zobaczyłam tylko maleńką kropelkę i

skrawek przesiąkniętego olejem papieru z kilkoma niewyraźnymi znakami.

Chwyciłam go dwoma palcami i zanurzyłam w wodzie. Błyskawicznie rozpuścił się,

zamieniając się w pianę.

Zniknął.

Nie widziałam zniszczenia golema, ale pewnie nie było wcale dramatyczne - spójność

rzeczy po prostu... ustała, a części składowe porozrzucała siła grawitacji. Możliwe, że główny

rdzeń istoty pozostał, ciężki i bezwładny, ze wszystkimi pochłoniętymi, oświetlonymi

samochodami i martwymi ludźmi uwięzionymi wewnątrz. Wzdrygnęłam się lekko, myśląc, że

to okropne mieć taki grób i zanurzyłam całą dłoń w wodzie, zmywając pozostałości oleju.

Szczękałam zębami.

- Jedno ci powiem - oznajmił nieobecnym głosem Rashid. - Nie jesteś najnudniejszą

ludzką istotą, jaką w życiu poznałem.

- Nie jestem ludzką istotą.

- Z każdą chwilą coraz bardziej się do niej upodabniasz - stwierdził i wzdychając,

background image

wyprostował się w wodzie. Woda spływała po jego ciele i włosach srebrzystymi strugami,

podkreślając nieskazitelny kształt torsu i linię mięśni poniżej. Jak na kogoś, kto zdecydowanie

nie jest człowiekiem, całkiem nieźle udało mu się skopiować formę, by człowieka

przypominać. - Nie przeżyjesz długo w tej wodzie. Jest ci zimno.

Stwierdzał oczywistą prawdę. Popłynęłam w stronę skalistego wybrzeża, od którego

bił blask świateł. Ciągle byłam niezdarna, obolała, ale zawzięta, żeby nie dać Rashidowi

satysfakcji, że mnie uratował.

Rashid po chwili ruszył za mną, płynąc ze mną ręka w rękę. Wysiłek ogrzał moje

ciało, oczyścił umysł i kiedy gramoliłam się w górę po kamieniach, omywana falami, miałam

wrażenie, że może jednak przeżyję. Przekonanie to szybko się ulotniło, kiedy mokre ubranie

przywarło do mojego ciała, odbierając mi całe ciepło, a do mnie dotarło, że nie mam czym

dojechać do Różanego Kanionu, gdzie, jak pokazywała mapa, powinnam znaleźć Alexa, a

może też inne dzieci, również Ibby Może zapobiegłabym w ten sposób innym atakom,

szerzeniu się śmierci i cierpienia.

Gdybym tylko nie była tak bardzo zmęczona...

Rashid wspiął się na skały zwinnie jak pantera i spojrzał na mnie z góry. Był

stuprocentowym dżinnem. Pięknym, doskonałym, butnym. Zaciekawiony przyglądał mi się,

przechylając na bok głowę.

W końcu ukucnął i położył mi dłoń na ramieniu.

Ciepło zalało mnie jak powódź, przenikając do każdej komórki, przepływając przez

nerwy i układ krwionośny. Budząc we mnie senne wrażenie zaspokojenia i niemal

obezwładniające odczucie wyczerpania. Chciałam oprzeć głowę na zimnych skałach i zasnąć.

Jakoś pokonałam tę chęć, zwykłym uporem dżinna, ostatkiem dziedzictwa

niekończącego się życia, które nigdy nie poddawało się słabości. Odsunęłam się od Rashida i

z trudem stanęłam na nogach. Ubranie miałam suche dzięki jego wysiłkom.

Z przytłaczającym poczuciem przerażenia uświadomiłam sobie, że będę musiała

naprawdę mu podziękować. Za to, że mnie uratował. Wydawało mi się to niewiele lepsze niż

przegrana z golemem.

Rashid się uśmiechnął i nie wiem, czy celowo, czy nie, uratował mnie przed tą

koniecznością.

- Kiedy następnym razem nazwiesz mnie tchórzem, wydrę ci kręgosłup i zbiję cię nim.

Żeby była jasność.

- Idź. - Spojrzałam na niego groźnie.

- A ty nie potrzebujesz mojej pomocy.

background image

- Nie.

- Kłamczucha. - Jego oczy były lśniące i radosne. - Gdzie twoja ludzka maskotka?

Strażnik?

- Tam, gdzie jest potrzebny. Co cię to obchodzi?

- W zasadzie wcale. Byłem po prostu ciekawy. Wydaje mi się... że jesteś do niego

przywiązana. - Niesmak w jego głosie znów sprawił, że się zjeżyłam. - Dziwnie było widzieć

cię tu samą.

- Nie jestem przywiązana - warknęłam. - Jestem... - Uśmiechnęłam się promiennie. -

Po prostu ciekawa. Wyraz samozadowolenia zniknął z twarzy Rashida, który odsunął się ode

mnie. Jego twarz znów wyglądała jak beznamiętna maska, ale oczy nadal mu płonęły.

- Nie widziałem chodzącego po Ziemi golema od kilku tysięcy lat - powiedział. -

Ciekawe, że twoi wrogowie mają taką niezwykłą... pamięć, nie uważasz?

Pamięć i moc, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego na głos. Stworzenia golema nie

wymyśliłoby dziecko, a już z pewnością nie samo; dzieci Strażników wysyłane za mną do tej

pory miały moc, ale była to rozproszona brutalna siła, nie precyzja. Nie tego rodzaju subtelna

i ukierunkowana moc, niezbędna, żeby stworzyć coś takiego jak golem. Była to manifestacja

ziemskiej mocy, ale tak wyjątkowa, tak bardzo drobiazgowa w swojej naturze, że niewielu

mogło nauczyć się takiej sztuczki. Na przestrzeni całej historii zaledwie garstka ludzi.

I wszyscy oni, jeśli dobrze pamiętałam, od dawna byli martwi. Nikt już nie żył, nawet

Lewis Orwell, który potrafił używać tak ukierunkowanej mocy.

- To Perła - powiedziałam. - Zbiera te wszystkie zapomniane talenty, zapomniane

sposoby użycia, zbiera je przez dziesiątki tysięcy lat. Dzisiejsi Strażnicy posługują się mocą,

która ma korzenie w nauce, w zrozumieniu otaczającego ich świata. Strażnicy przeszłości; nie

mogli podeprzeć się nauką, ich moc miała swoje źródło w legendach, folklorze, religii. To

zupełnie co innego. - Golem wywodził się ze wszystkich trzech źródeł. Były też inne

zjawiska, których nie widziano na Ziemi od setek, jeśli nie od tysięcy lat. Giganty i potwory.

Strażnicy nie są przystosowani do walki z nimi, jeżeli Perła posłuży się tymi zjawiskami jako

bronią. - Ona uczy porwane dzieci, jak kierować takimi zjawiskami.

Rashid nic na to nie odpowiedział, ale wyczuwałam, że jest zakłopotany. Podobnie jak

Gallan, mój przyjaciel dżinn i czasami kochanek, nie wierzył mi, kiedy ostrzegałam, że grozi

mu niebezpieczeństwo. Musiał je zobaczyć, doświadczyć na własnej skórze.

I w przypadku Gallana była to śmiertelna pomyłka. A ja nie mogłam go przed nią

powstrzymać.

- Dość już zrobiłeś - powiedziałam łagodniej i wstałam. - Zadzwonię... - Głos mi

background image

zamarł, kiedy wyciągnęłam z kieszeni telefon komórkowy, otworzyłam go i zobaczyłam

pusty wyświetlacz. Z obudowy jednostajnym strumieniem ciekła woda.

Nienawidzę wody.

Rashid westchnął, wyciągnął rękę i pstryknął telefon jednym palcem. Woda przestała

kapać, usłyszałam radosny muzyczny sygnał, a wyświetlacz błysnął kolorami, restartując.

- Zadzwonię do Luisa - powiedziałam, jakby nic się nie stało. - Poradzimy sobie z tym

w gronie Strażników. Idź, Rashid.

- Poproś ładnie - wymruczał. W jego oczach lśnił szaleńczy błysk, uczucie dżinna,

które rozpoznawałam i pamiętałam aż za dobrze.

Po prostu odwzajemniłam groźne spojrzenie w milczeniu, aż się wzdrygnął, odsłonił

ostre zęby i zniknął, zostawiając mnie samą na skałach.

- Halo? - Głos Luisa w słuchawce był cichy i daleki. - Cass? Do cholery, gdzie jesteś?

- Słychać było, że jest niespokojny. Właściwie przerażony.

- Nic mi nie jest - odpowiedziałam, biorąc głęboki oddech. Dźwięk jego głosu

wypełnił we mnie małą, mroczną przestrzeń, która, chociaż sobie tego nie uświadamiałam,

opróżniła się. Pragnienie. To była ludzka rzecz, pragnienie. Miałam wrażenie, że w każdej

chwili życia odkrywałam w sobie coraz więcej ludzkich odczuć.

Co ciekawe, w dużym stopniu przypominały odczucia dżinnów. - Nie o to pytałem -

warknął Luis. - Gdzie?

- Na wybrzeżu - odpowiedziałam. - Potrzebuję cię tutaj.

- A ja potrzebuję cię tutaj. Dios, kobieto, nie znika się tak bez słowa, zwłaszcza kiedy

mamy tu dzieci w kłopotach! Co ty sobie wyobrażasz? - Wyczułam napięcie w jego głosie;

miało dla mnie ogromne znaczenie, bo był to ten sam spięty, wściekły ton, jakim odzywał się

po tym, jak zastrzelono jego brata i szwagierkę. Kiedy postanowiłam polować na zabójców,

zamiast robić wszystko, żeby chronić życie Manny'ego i Angeli. - Jesteśmy Strażnikami.

Naszym najważniejszym zadaniem jest ochrona życia! Tak trudno ci to zapamiętać?

- Nie - zaprotestowałam. Podmuch mokrego wiatru odgarnął mi włosy z twarzy.

Uniosłam głowę, spojrzałam w księżyc i westchnęłam. - Z Brianna mogłeś poradzić sobie

sam. Pomyślałam, że zrobię coś pożytecznego. Na przykład odnajdę Isabel.

Puścił stek siarczystych przekleństw po hiszpańsku, sugestywnych z powodu furii, z

jaką je wypowiadał, i precyzji określeń. Czekałam ze słuchawką odsuniętą od ucha, dopóki

nie ucichł.

- Skończyłeś? - spytałam chłodno. - Bo nie pozwolę, żebyś się do mnie odzywał w ten

sposób.

background image

- Boże, czasami przypominasz moją nauczycielkę z liceum! - Niemal się roześmiał,

ale w jego głosie nie było wesołości. - Nienawidziłem tej suki.

Mówił... jakoś inaczej. Zmarszczyłam czoło.

- Luis - powiedziałam powoli. - Wiesz, że masz do mnie w ten sposób nie mówić.

- A co mnie obchodzi, czego ty chcesz? Jesteś pijawką! Trzymasz się mnie tylko po

to, żeby móc wysysać moc za każdym razem, kiedy potrzeba ci sił. Nie przejmujesz się tym,

że mało mnie nie załatwiłaś, wyciągając tyle mocy. Nie obchodzili cię Manny i Angela, nie

obchodzi cię Ibby ani ja... - mówił, jakby... był pijany. Na granicy szaleństwa. Był wściekły,

rozumiałam to, chociaż to bolało. Bardzo. Czy naprawdę tak o mnie myśli w mrocznych,

sekretnych zakamarkach serca? Sądzi, że jestem zwykłym pasożytem, który udaje, że należy

do jego świata?

Stało się to powodem niepokojącego, zimnego pytania. A jestem? Celowo trzymałam

się z daleka. Celowo uważałam się za inną, lepszą, ważniejszą. Czy jednak przez to nie stałam

się kimś gorszym?

Wysiliłam umysł - mój ludzki mózg, podlegający wszystkim zdradzieckim więzom

uczuć i bólu - żeby się skupił. Luis nie był okrutny. Nie zrobiłam nic, żeby go aż do tego

stopnia rozzłościć. Owszem, zostawiłam go, zrobiłam to bez uprzedzenia, ale jego reakcja

wydawała mi się nieadekwatna do całego zdarzenia.

Zostawiłam go z Brianna. Małą Strażniczką, tą, którą Perła tak bardzo otumaniła.

Kolejną napaloną małą zabójczynią, pozbawioną prawdziwego życia i celu.

Brianna. Ale Brianna była Strażniczką Ognia, nie Pogody, mogła sprawić, by stanęło

w płomieniach pół szpitala, ale to, co słyszałam w głosie Luisa, wydawało mi się zupełnie

innym rodzajem ataku.

Takiego, który zdradziecko wdarł się do jego wnętrza.

Strażnik Ziemi stworzył nasienie golema i powołał go do życia, a potem postawił go

na mojej drodze.

Miałam wroga, który jeszcze się nie ujawnił. Takiego, który był na tyle blisko, żeby

dotknąć i wypaczyć Luisa. Na tyle subtelnego, żeby Luis nawet tego nie zauważył.

Turner? Ale Turner był Strażnikiem Ognia. Tylko Strażnikiem Ognia? Nie,

niemożliwe, żeby to Turner. Patrzyłam na niego w sferze eterycznej. Widziałam jego

prawdziwe „ja”. Nie znalazłam w nim oszustwa. Jedynie wyczerpanie.

Chyba że był bardzo dobry. Na tyle dobry, żeby oszukać w sferze eterycznej moje

ograniczone ludzkie zmysły. Z pomocą Perły...

Sięgnął po pudełko z listą, kiedy upadło na podłogę. To mógł być zwykły odruch.

background image

Ale mógł to być też przemyślany plan. Perła wysłała go, żeby wykradł mi listę.

Powstrzymałam go. Kiedy zobaczył, do czego jestem zdolna, nie odważył się na kolejny krok,

nie wtedy.

Luis ciągle mówił, ale ja go już nie słuchałam. Nie wiedziałam, czy to prawdziwa

złość, nie miałam też pewności, że zostawiłam go w bezpiecznym miejscu.

Nie wiedziałam już w ogóle, gdzie znajdę bezpieczne miejsce.

Wspięłam się po skałach, a potem przeskoczyłam przez barierkę i znalazłam się na

promenadzie. Ruszyłam biegiem w stronę pobliskiej ulicy.

Musiałam znaleźć jakiś środek lokomocji i nie miałam zamiaru zbytnio przejmować

się tym, jak to zrobić.

background image

8.

Zastanawiałam się, czy nie ukraść kolejnego pojazdu, ale wszystkie były zajęte; kiedy

myślałam nad tym, jak zmusić któregoś z kierowców, żeby się zatrzymał i żebym mogła go

wywalić - nie robiąc mu krzywdy - ku mojemu zaskoczeniu, po cichu przy krawężniku tuż

obok mnie zatrzymał się biały sedan. Przyciemniona szyba się opuściła.

- Hej, masz na imię Cassiel? Zajrzałam do środka, marszcząc czoło. Nie znałam

kierowcy.

- Wsiadaj - rzucił. Zamki otworzyły się, a on pochylił się ponad siedzeniem, żeby

otworzyć drzwi. - Powiedziałem, żebyś wsiadała. Twoi przyjaciele przysłali mnie, żebym cię

zabrał.

Był dość młody, pewnie w wieku Luisa, chociaż w oczach miał coś, przez co wydawał

się dużo starszy. Może ciężkie doświadczenia. Samochód był czysty, schludny, pachniał

dymem i narkotykami. Mężczyzna skinął do mnie głową, kiedy wsuwałam się na siedzenie

pasażera i zapinałam pas bezpieczeństwa, a potem zatrzasnęłam drzwi. Szyba podniosła się,

zamykając mnie w dymie o zapachu narkotyków. Włączył się w ruch i niespiesznie skierował

na północ.

- Nie zapytasz mnie, dokąd trzeba mnie zawieźć? - Obserwowałam nieruchomo jego

profil.

- Nie - odpowiedział. - Bo jedziesz tam, gdzie ja ci powiem. - Spod fotela kierowcy

wyciągnął z pochwy nóż długości swojego przedramienia i położył go sobie na nodze. - Po

prostu siedź cicho, dobra? Nie rób kłopotów.

- Kto cię przysłał?

- Zawsze na widok noża zadajesz tyle pytań? Zamknij się, do cholery i daj mi to.

- To? - powtórzyłam.

- Wiesz, o czym mówię. Nieznajomy chciał, żebym dała mu listę. Na ułamek sekundy

stanął mi przed oczami zniszczony telefon komórkowy, kapiąca woda, zanim Rashid zechciał

go naprawić. Czy lista też się zniszczyła? Nie zwracałam uwagi na człowieka z nożem,

chociaż mówił coś jeszcze, pewnie groźby, żebym nie miała wątpliwości, dlaczego muszę być

mu posłuszna. Sięgnęłam do kieszeni i wyjęłam szkatułkę ze zwojem listy. Nie nosiła śladów

najmniejszych zmian. Nie kapała z niej woda. Przejechałam palcem po krawędzi i

otworzyłam ją. Odetchnęłam powoli z ulgą. Lista była sucha.

- Powiedziałem - odezwał się kierowca. - Daj mi to, bo inaczej cię skaleczę, suko.

Twój wybór. Był nerwowy. Nieprzewidywalny. Zaciskał palce na kierownicy tak, że kostki

background image

miał białe.

Zamknęłam listę, włożyłam ją z powrotem do kurtki z uczuciem chłodnej ulgi i

oparłam głowę o pachnącą narkotykami tapicerkę, a on przyśpieszył, pewnie po to, żeby

przekonać mnie, że nie mam szans na bezpieczną ucieczkę. Uniósł groźnie nóż. Chwyciłam

jego dłoń, wykręciłam ją i wbiłam ostrze w jego prawą nogę.

- Kto cię przysłał? - spytałam. - Kto ci powiedział, gdzie mnie szukać? Kto ci

powiedział, jak mam na imię? Kto wie, że mam listę? Czy to Turner?

Wrzasnął, a twarz zrobiła mu się śmiertelnie biała. Lewą stopą nacisnął pedał

hamulca, z hukiem i piskiem zatrzymując samochód na środku skrzyżowania. Ponad nami

kołyszące się światła zmieniły się z zielonych, przez pomarańczowe na czerwone. Jęknął i

wypuścił nóż, wpatrując się we mnie głupawo.

Pochyliłam się i wyciągnęłam go jednym, szybkim, skutecznym ruchem. Natychmiast

zaczęła płynąć krew, która przesiąknęła przez dżinsy. Rana była głęboka, ale nóż ominął

większe żyły. Nie planowałam tego zupełnie.

- Ty suko - zajęczał. - Ty suko, dźgnęłaś mnie!

- Z technicznego punktu widzenia, to nieprawda. Sam się dźgnąłeś. - Przyglądałam mu

się bez najmniejszego współczucia. Być może jednak pozostałam dżinnem w większym

stopniu, niż sądził Rashid. - A teraz odpowiedz mi na pytanie. Kto cię tu przysłał?

- Pieprz się.

Luis byłby pod wrażeniem, ale go tu nie było. Zareagowałam na chamstwo

mężczyzny, wciskając mu w ranę stalowy palec. Zawył na całe gardło i zaczął mnie okładać.

Powstrzymałam go jednak, wciskając głębiej palec w ranę.

- Dalej - odezwałam się dokładnie tym samym tonem. - Do kości jest jeszcze

centymetr. Powiedz, kto cię przysłał.

- Turner! - wrzasnął. Jego twarz nabrała koloru zepsutego mleka. - Ben Turner.

Wisiałem mu to! Oparłam się, otarłam krew z mojej metalowej dłoni o tapicerkę jego

samochodu i zastanowiłam się nad tym, co przed chwilą powiedział.

- Wysłał cię, żebyś mnie śledził.

- Tak. - Oddech miał krótki. - Miałem cię porwać i zabrać ci listę. To proste.

- A co się okazało? - zapytałam żartobliwie, nie oczekując odpowiedzi. - Skąd znasz

agenta Turnera?

- Parę miesięcy temu odkrył tu wytwórnię amfy. Powiedział, że muszę wyświadczyć

mu drobną przysługę, jeżeli nie chcę iść do paki. - Mężczyzna zachichotał szyderczo. -

Drobną przysługę, niezłe.

background image

- Nie ostrzegł cię przede mną? Wzruszył ramionami, jednocześnie obiema dłońmi

ściskając krwawiącą nogę. Starał się nie patrzeć mi w oczy.

- Ach - powiedziałam, kiedy mnie oświeciło. - Nie słuchałeś. Ostrzegał cię, ale tobie

się wydawało, że poradzisz sobie ze mną po swojemu. - Uśmiechnęłam się lekko. - I czym się

to dla ciebie skończyło?

Nie był w stanie rzucać przekleństw. Zastanawiałam się, czy nie zostawić go na

poboczu, ale wyciągnęłam rękę ponad nim, otworzyłam drzwiczki i rozpięłam mu pas.

- Obejdź samochód i wsiadaj na miejsce pasażera. Wpatrywał się we mnie szeroko

otwartymi, dziwnie dziecinnymi niebieskimi oczami.

- Dlaczego?

- Bo jadę do szpitala porozmawiać sobie z agentem specjalnym Tunerem -

oznajmiłam. - I mogę cię zabrać ze sobą. Tyle chyba mogę zrobić.

Trzymałam nóż. Chyba dzięki niemu zyskałam przewagę. Mężczyzna patrzył na mnie

przez sekundę.

- Nie zabieraj mi samochodu - powiedział w końcu. - Potrzebuję go. Mam pracę,

rodzinę i gówno.

- W takim razie współczuję twojemu pracodawcy i rodzinie. Przesiądź się, zanim

zakrwawisz siedzenie. - Kazałam mu się szybko przesiąść nie dlatego, że przejmowałam się

jego stanem, ale dlatego, że nie byłoby mi przyjemnie siedzieć na krwawej plamie. Kiedy

wysiadł i pokuśtykał dookoła samochodu, ja zwinnie wsunęłam się na siedzenie kierowcy.

Zastanawiałam się, czy nie odjechać. Poważnie. Ale poczekałam, aż dokuśtykał do

drzwi pasażera i wsiadł, łapczywie łapiąc oddech. Zostawił za sobą na chodniku szeroki,

lśniący pas purpury, półkolem otaczający samochód.

- Zapnij pasy - nakazałam i sama też je zapięłam. Posłał mi zmęczone, pełne

niedowierzania spojrzenie. - Takie są przepisy.

Nie mógł się zdecydować, czy ma się śmiać, czy płakać; widziałam obie reakcje,

czające się w kącikach warg i w oczach.

Położyłam sobie nóż na udzie, podobnie jak on wcześniej. Oczy lśniły mi lekko

ogniem dżinna. Wiem, bo widziałam dokładnie ich odbicie w jego szeroko otwartych oczach.

- Zapnij. Pasy - powiedziałam wyraźnie. Drżącymi palcami wsunął klamrę pasa w

zatrzask. Skinęłam głową z satysfakcją, odpaliłam samochód i odjechałam, przekraczając

ograniczenia prędkości i nie przejmując się żadnymi środkami bezpieczeństwa. Pędziłam na

czerwonych światłach, przejeżdżałam pod prąd jednokierunkowymi ulicami i w rekordowym

czasie znalazłam się przed izbą przyjęć szpitala, zaledwie siedem minut od chwili, kiedy

background image

wsiadłam do samochodu.

Wysiadłam, wrzuciłam zakrwawiony nóż do najbliższego kubła na śmieci i weszłam

do szpitala. Drzwi kierowcy zostawiłam otwarte.

- Ej! - wrzasnął mężczyzna z samochodu. - Ty stuknięta suko! Nie możesz sobie tak

pójść!

Dyżurna pielęgniarka uniosła głowę znad biurka, marszcząc brwi. Wskazałam dłonią

wyjście.

- W samochodzie jest mężczyzna - poinformowałam. - Krwawi. Chyba został

dźgnięty. Wydaje mi się też, że jest pod wpływem narkotyków. Wygaduje głupoty.

Nie była wcale zaskoczona. Lekko skinęła głową, powiedziała coś w stronę dwojga

ratowników, siedzących przy biurku w innym pomieszczeniu i wyszli we troje, żeby zająć się

moim nowym znajomym. Nie wiedziałam nawet, jak mu na imię. Wcale się tym nie

martwiłam.

Weszłam po schodach do pokoju, gdzie zostawiłam Briannę z Luisem i Tunerem. Był

pusty. Puściłam się niezdarnym biegiem, mijając przerażonych pacjentów i lekarzy,

pielęgniarki i techników. Wreszcie dotarłam do sali, w której zostawiliśmy Glorię Jensen z

rodzicami. Nie było ich. Wszyscy - Jensenowie, Brianna, Luis i Turner - zniknęli, jakby nigdy

w ogóle nie istnieli. Chwyciłam pielęgniarkę, przechodzącą obok pokoju Glorii.

- Ta mała Gloria Jensen - zagadnęłam. - Gdzie ją zabraliście?

- Została wypisana - powiedziała pielęgniarka, marszcząc brwi i uwalniając się z

mojego uścisku. - Czuje się dobrze. Wyczułam w niej coś dziwnego. Bardzo dziwnego. Kiedy

przyjrzałam jej się wewnętrznym wzrokiem, dostrzegłam zniszczenie w jej aurze, psychiczne

rany w miejscu, w którym ktoś brutalnie i zręcznie zakłócił jej wspomnienia. Będzie chora -

najpierw fizycznie, później umysłowo, jeżeli nie upora się z tym wtargnięciem.

Nie mogłam jej pomóc. Nie miałam czasu. Istniała jeszcze szansa, że wyczuję Luisa,

jeżeli jest blisko, więc odwróciłam się od niej na pięcie i skupiłam się na połączeniu z nim, na

moich wspomnieniach.

Nie wyczułam nic poza narastającą paniką, nad którą najwyraźniej nie potrafiłam

zapanować.

Oparłam się o ścianę, pochyliłam głowę i usiłowałam sobie przypomnieć, jak to było,

kiedy Luis, za pomocą wszystkich swoich ziemskich sił, komunikował się ze mną bez słów.

To nie to, co ludzie uważają za telepatię; było to dokładne odtwarzanie wzorów dźwięku,

łącznie z intonacją. Skomplikowana robota, ale dość powszechna wśród Strażników Ziemi.

Skoro Luis to potrafił... to ja też. Ale nie zostałam wyszkolona, nie miałam pojęcia,

background image

jak skierować energię do osoby, z którą chciałam rozmawiać.

Mogłam jedynie próbować.

Luis.

Nic. Skupiłam się na jego eterycznej istocie, na wszystkim, co o nim wiedziałam i co

od niego wyczuwałam. Na połączeniu nadal między nami istniejącym - mocy i wzmagającym

się, ogromnym odczuciu pragnienia.

Luis.

Nic. Zalewały mnie ogromna frustracja i bezradność. Skupiłam się jeszcze bardziej,

odsuwając cały świat na bok.

Luis Rocha!

Z wielkiej odległości usłyszałam szept. Cass?

Ulga, przelotna i słodka, a po chwili znów brutalna rzeczywistość. Poczułam, że jest

zamroczony, niepewny i słaby. Nigdy go takiego nie słyszałam.

Cass, uważaj, nie jest tak, jak myślisz...

Luis nagle wewnętrznie krzyknął, a ja poczułam, że połączenie się przerywa nie

dlatego, że ktoś je wykrył i zniszczył, ale przez jego ból, który nie pozwalał mu się skupić.

Otworzyłam oczy i wpatrywałam się nieruchomo w ścianę, w przerażoną twarz

pielęgniarki stojącej kilka kroków ode mnie, która patrzyła na mnie z otwartymi ustami. - Idę

- powiedziałam głośno. - Nie rozłączaj się. Tylko się nie rozłączaj. Ruszyłam biegiem.

Na parkingu miałam nieograniczony wybór, ale zamiast motocykla znalazłam karetkę,

zaparkowaną i milczącą, na tyłach przy warsztacie. Zatknięta za wycieraczkę kartka mówiła,

że wszystkie naprawy zostały wykonane, ale pojazd miał być zwrócony do użytku dopiero

następnego dnia.

Medyczne wyposażenie może mi się przydać. Albo solidny transport dla paru osób.

Karetka była idealna, jeżeli pominąć nieuniknione przerażenie, jakie czekało mnie na

poziomie zmysłów. Chociaż została wysprzątana i wysterylizowana, nic nie było w stanie

całkowicie usunąć zapachu krwi, potu, wymiotów i śmierci, które czyhały w tylnej części

samochodu, choć niewykluczone, że wszystko to wyczuwałam na poziomie psychicznym.

Luis jakoś utrzymał połączenie, ale w niewielkim stopniu wskazywało mi kierunek.

Nie przestawał miarowo szeptać, czasami bardziej gwałtownie, co uświadamiało mi, że

zmaga się z bólem. Dwa razy połączenie się zerwało, zostawiając mnie w milczeniu i

rozpaczy, ale Luisowi udało się ponownie nawiązać kontakt.

Wiedziałam, że jestem jego kołem ratunkowym.

Tylko nie wiedziałam, czy zdążę go uratować.

background image

- Przyzywam dżinny - powiedziałam. - Chcę zawrzeć układ: przysługi i obowiązki w

zamian za pomoc. Ja, Cassiel, to przyrzekam.

Było to oficjalne wezwanie pomocy, skierowane do dżinnów. Nigdy w życiu z niego

nie korzystałam, uchodziło za przyznanie się do słabości wobec innych dżinnów. Skoro dżinn

prosił o układ innego równego sobie lub wyższego statusem dżinna, przyznawał tym samym,

że nie jest w stanie w inny sposób uzyskać od kogoś pomocy.

Nikt nie odpowiedział.

Nikt.

Nie oczekiwałam, że na wezwanie odpowie Ashan; jasno się wyraził, wyrzucając mnie

ze swoich szeregów, żebym nigdy więcej się do niego zbliżała, chyba że na kolanach, a mimo

to tylko raz wypełniłam misję, którą mi dał. Inne prawdziwe dżinny nie odważą się mu

sprzeciwić, może poza Venną, ale Venna miała swoje problemy, z tego co słyszałam.

Ale nowe dżinny powinny być zainteresowane na tyle, żeby chociaż zapytać, o co

chodzi.

Krzyknęłam w ciemność, ale nie otrzymałam żadnej odpowiedzi. Nie odpowiedziało

mi nawet echo.

Nagle poczułam, że ciężar karetki się zmienia. Zerknęłam we wsteczne lusterko i

zorientowałam się, że mimo wszystko jeden dżinn odpowiedział na moje wezwanie.

- Interesujące - rozległ się z tyłu głos Rashida. - Wiem, że jako człowiek musisz

zarabiać na chleb, ale to chyba dość dziwna pora na to, żeby uczyć się nowego zawodu

lekarza?

Zerknęłam we wsteczne lusterko i zobaczyłam, że siedzi na czystych, pustych noszach

z tyłu, bezmyślnie zabawiając się przyrządami lekarskimi. Wyglądał lepiej. Nadal był

nieokreślony... niezupełnie podobny do siebie. Walka z golemem czegoś go pozbawiła.

Będzie potrzebował czasu, żeby dojść do siebie. A ja nie miałam czasu.

- Dlaczego odpowiedziałeś? - spytałam go. - Nikt inny nie odpowiedział.

- Wypowiedziałaś magiczne słowo - wyjaśnił. - Układ.

- Jesteś jeszcze ranny - zauważyłam. Nie było to pytanie, a on nie dyskutował z nim na

próżno. - A inne nowe dżinny?

- Nie przyjdą.

- Ani jeden?

- Whitney sprzymierzył się w tym z Ashanem. Żaden dżinn nie przyjdzie ci z pomocą,

Cassiel. Żaden. - Uśmiechnął się przelotnie, ukazując lśniące zęby. - No, może jeden. Jeżeli

wynagrodzisz mi mój czas.

background image

- Dlaczego? - Rzuciłam, wpatrując się w niego nieruchomo.

- Może po prostu lubię porządną walkę. - Uniósł wargi na moment. - Nie jestem po

twojej stronie. Nie jestem po niczyjej stronie. Po prostu lubię, kiedy się coś dzieje.

- Rashid. - Usłyszałam rozpacz w swoim głosie i wiedziałam, że on też ją usłyszał,

chociaż nie odrywał wzroku od zapieczętowanej paczki bandaży. - Zawrzyj ze mną układ.

- Dobrze. - Wyprostował się, skrzyżował nogi z taką wprawą, że mógłby być joginem,

i oparł się o ścianę. - Układ.

- Chcę, żebyś pokierował mnie tam, gdzie jest przetrzymywany Luis Rocha, którego

poznałeś, Strażnik, mój partner - wyjaśniłam szybko. Byłam kiedyś dżinem. To byłaby

pierwsza luka do złośliwego wykorzystania, jaką dostrzegłam. - Chcę, żebyś walczył po mojej

stronie przeciwko wszystkiemu, cokolwiek zagrozi życiu Luisa oraz innych Strażników i

ludzi, których napotkamy. Idziesz na taki układ? Rashid zamknął na chwilę oczy, a później je

otworzył. Lśniły opalizująco, zmieniając kolor.

- Jeżeli się zgodzę - odezwał się w końcu - ... to tylko pod jednym warunkiem.

Wiedziałam, czego chce. Ale nie mogłam wypuścić listy z rąk. Nie mogłam.

- Poproś o coś innego - powiedziałam.

- Wiesz, nie bardzo lubię, jak mi się rozkazuje. - Zęby Rashida zalśniły w smutnym

uśmiechu. - W takim razie co proponujesz?

Nie były to próżne sprzeczki. Nie tym razem. Złożyłam oficjalną propozycję, a teraz

prowadziłam pertraktacje... i a te dżinny uważały je za niezwykle ważne. Oczywiście była to

cała sztuka negocjacji; dżinny uwielbiały szukać obejść i uników, które przechylą układ na

ich korzyść, a na niekorzyść tych, z którymi miały do czynienia. Taka paranormalna gra

umiejętności i sprytu. Jednak mimo mojego wieku - a byłam przecież dżinnem o wiele dłużej

niż Rashid - niezbyt dobrze odnajdowałam się w tej grze. Do tej pory zawsze unikałam

rodzaju ludzkiego.

Rashid był weteranem takich potyczek. Istniało bardzo realne niebezpieczeństwo, że

co najmniej stracę grunt pod nogami.

- Zanim przejdziemy do dalszych kwestii, podaj mi kierunek, w jakim mam jechać -

powiedziałam.

- Dlaczego?

- Bo mam mało czasu, chcę przynajmniej jechać w dobrą stronę!

- Jedź do Różanego Kanionu. - Zgodził się spokojnym skinieniem głowy. - Tak jak

przypuszczałaś. Właściwie już jechałam w tę stronę. Poczułam, że ciężki kamień spadł mi z

serca, tak że w końcu mogłam spokojnie odetchnąć.

background image

- Co proponujesz? - zapytał Rashid. Zerknęłam znów na niego we wstecznym

lusterku, ale z jego twarzy nic nie dało się wyczytać. Oczy miał znów zamknięte, a ciało

rozluźnione. W tej pozycji mógł siedzieć i tysiąc lat, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie.

- Przysługi w przyszłości - powiedziałam. - Kiedy odzyskam pozycję...

- Głupi układ. - Pokręcił głową. - Cassiel, prawdopodobnie umrzesz jako człowiek. A

nawet jeżeli uda ci się odzyskać postać dżinna, zmiana formy zwolni cię z obowiązku

dotrzymania obietnicy.

Miał rację, zgodnie z literą prawa dżinnów zmiana z człowieka w dżinna - konieczna,

żebym miała szanse na odzyskanie mojej pozycji - będzie oznaczać, że pozbędę się też

wszelkich obietnic i zobowiązań, które przyrzekłam, żyjąc w śmiertelnym ciele. Mogłabym

ich dotrzymać, gdybym chciała, ale nie miałabym takiego obowiązku.

Rzeczywiście kiepski interes dla niego. Byłby całkowicie zdany na moją łaskę.

- W takim razie co mogę ci zaproponować jako człowiek, co miałoby dla ciebie

jakąkolwiek wartość? - warknęłam. - Jestem istotą z krwi, kości i ciała. Jestem nikim.

Rashid szeroko otworzył oczy i w tej samej chwili zniknął. Nie było go. Nie.

Przeżyłam chwilę potwornego przerażenia, przekonana, że udało mi się zniszczyć

układ tym wybuchem złości - ale wrócił, siadając na fotelu pasażera obok mnie. Odwrócił się

plecami do drzwi, żeby patrzeć mi w twarz. Cały czas miał skrzyżowane nogi. Zastanawiałam

się, czy kazać mu zapiąć pasy, ale doszłam do wniosku, że nie ma sensu.

- Nikim - powtórzył. - Czy tak właśnie myślisz, że odkąd stałaś się śmiertelnikiem,

jesteś nikim? W takim razie, kim jestem ja? Cieniem nicości? Duchem niczyjej przeszłości? -

Wywołałam ogień w jego oczach, pomarańczowoczerwony, wystawiając na próbę jego

opanowanie. - Nic dziwnego, że stare i nowe dżinny toczą wojnę. Dżinny zawierały układy ze

śmiertelnikami przez dziesiątki tysięcy lat. Skoro ludzie są nikim, jaki miało to sens?

Zamrugałam. Nie byłam przygotowana na wybuch furii, takiej konkretnej,

uzasadnionej złości. Ani na jej konsekwencje.

- Nadal nie rozumiesz - ciągnął Rashid. - Uwięziona w ludzkim ciele, nie czujesz się

człowiekiem. Być może zmierzasz w tym kierunku, tu i ówdzie widzę pewne oznaki. Ale

gdybyś była prawdziwym człowiekiem, wiedziałabyś, że to, co możesz mi zaoferować, jest

cenne. Ryzyko i prawdopodobieństwo są najwyższą stawką. Dżinny niewiele ryzykują.

Ludzie, zawierając z nami układ, ryzykują wszystko.

- Chcesz ofiary z mojego życia?

- Nie - odpowiedział, a jego oczy nagle pociemniały. Przybrały tak głęboki odcień

czerni, że miałam wrażenie, iż zaglądam w samo serce nocy. - Chcę poczuć twoje życie. Oto

background image

moja cena: obiecaj, że zwiążesz się ze mną jako kochankiem. Dzięki temu znów będę

odczuwał emocje śmiertelników. Ich radości.

Rashid był samotny. Jakie to proste.

Chore, ale proste.

To, o co prosił, było niepokojące, ale nie nowe. Istniały dżinny, które miały

kochanków wśród ludzi; obecnie najsłynniejszą taką parą byli David i Strażniczka Joannę. A

Rashid wydawał mi się atrakcyjny, jako dżinn mógł stać się pociągającym mnie mężczyzną.

Nie byłam w stanie stwierdzić, czy podobam mu się jako kobieta, czy fascynuje go moja

eteryczna istota, czy to, że kiedyś posiadałam wielką moc.

- Możesz wybrać sobie jakiegokolwiek człowieka - odparłam. - Każdy byłby dobry.

Wiesz, wiele kobiet skakałoby ze szczęścia, gdyby mogły stać się twoimi kochankami.

- Nie są takie jak ty - powiedział, a mnie dech zamarł w płucach. Było to zwykłe

stwierdzenie, ale bardzo wymowne. On, jakby to wyczuł, odwrócił się do mnie. - Nie chodzi

o ludzką miłość, Cassiel. Chodzi o podziw. Ty płoniesz. Mnie jest zimno. To wszystko.

Była to rozsądna cena. A jednak.

- Nie - odparłam po prostu. Nic więcej. Nic poza tym. Tylko pozbawiona emocji

odmowa.

- Powiedziałem ci, że nie proszę cię o miłość. - Oczy Rashida były cały czas czarne. -

Nie chciałbym jej nawet.

- A ja ci jej nie mogę dać. W żadnej postaci. - Z trudem przełknęłam ślinę. - Wybierz

coś innego. Milczał. W jego ciele zaszła subtelna zmiana. Nadal sprawiał wrażenie

spokojnego i medytującego, ale wyczułam gotowość ruchu, działania, niespokojny głód,

niepasujący do jego zewnętrznego spokoju.

- Jesteś pewna? Jeżeli to po prostu kwestia twoich skrupułów, mogę udawać łajdaka.

Wymusić na tobie posłuszeństwo.

- Nie - powiedziałam krótko. - Nie ma układu.

- Nawet za cenę życia tego, kogo kochasz? - Wiedział. Rozumiał, dlaczego

odmówiłam. Stąd zimna ciemność w jego oczach. Dżinny nie rozumieją odrzucenia. Niezbyt

dobrze je znoszą. - On teraz cierpi. I to bardzo. Niedługo umrze, i na co ci wtedy twoja

moralność? To kwestia ciała, niczego więcej.

- Gdyby nie chodziło o nic więcej, to dlaczego miałbyś tego chcieć? - odparłam i

dostrzegłam, że twarz mu się zmieniła. Oczy delikatnie zalśniły gorącym błękitem. - Wybierz

coś innego, Rashid. Cokolwiek innego poza listą albo tym, żebym została twoją kochanką.

- Twój pierworodny. - Wzruszył ramionami. Na pewno żartował. Była to pradawna

background image

ludzka opowieść. Dżinny nie zbierają dzieci, nie mają co z nimi zrobić. Myśl, że Rashid

chciałby zrobić sobie maskotkę z mojego dziecka - zakładając w ogóle, że byłabym w stanie

począć takie życie, a miałam wrażenie, że to niemożliwe - wydawała mi się niedorzeczna i

zmroziła mi krew w żyłach.

- Mój pierworodny - powtórzyłam. - Nie mówisz poważnie.

- Owszem - odpowiedział. - Twoje pierworodne dziecko. Oddasz mi je. Przysięgnij.

- Nie.

- Odmówiłaś mi dwa razy. - Uniósł brwi. - Jeszcze raz i znikam.

- Więc zmień to, czego chcesz!

- Nie - powiedział. - Pierworodny. Albo znikam. Dla nas obojga był to głupi układ. Po

pierwsze, nie ciągnęło mnie do tego, żeby zostać matką w pierwotny, ludzki sposób, chociaż

małą Ibby darzyłam wielką czułością. Po drugie, nie mogłam sobie wyobrazić okoliczności,

które skłoniłyby Rashida do wyegzekwowania swojej części układu, niezależnie od tego,

czego się domagał.

Minęłam znak, mieniący się w światłach reflektorów na zielono i biało, który

informował, że zbliżam się do Różanego Kanionu. Okolica sprawiała wrażenie wyludnionej,

śpiącej w zimnym blasku księżyca. Drzewa kołysały się, chmury płynęły, ale nic poza nimi

się nie poruszało.

Był to olbrzymi, pusty obszar. Bez pomocy Rashida nie zdążę znaleźć Luisa. I nie

będę wystarczająco silna, żeby go uratować.

Rzeczywistość wyglądała tak, że Rashid był jednym dżinnem, który jeszcze chciał

mieć ze mną do czynienia, a według zasad pertraktacje kończyły się po trzykrotnej odmowie.

To była moja ostatnia szansa. Całkiem ostatnia. I z nieodgadnionych przyczyn Rashid

najwyraźniej obstawał przy swoim żądaniu.

- Tak - powiedziałam. - Moje pierworodne dziecko oddaję w zamian za to, żebyś

doprowadził mnie do Luisa Rochy i za twoją pomoc w walce o ocalenie Strażników i ludzi.

Zgoda?

- Zgoda - powiedział Rashid, a po jego skórze przemknął srebrzysty blask, który zalał

jego oczy, aż zamrugał. - Skręć w lewo.

Przede mną był zjazd. Pojechałam nim, zjeżdżając z równej asfaltowej drogi na taką,

która nadal była asfaltowa, ale już mniej równa - popękana, miejscami wybrzuszona, słabo

załatana. Od razu przywołała wspomnienie ciszy i odosobnienia tej okolicy w Kolorado, którą

Perła wcześniej wybrała na swoją fortecę - coś ledwie żywego w tym miejscu, jakby duch

Matki był bliższy światu tutaj niż w innych zakamarkach Ziemi. Może po prostu z powodu

background image

braku ludzkiej obecności, dzikości tej okolicy.

Jechaliśmy, wielka karetka podskakiwała i skrzypiała, kiedy prowadziłam ją przez

wąskie, wijące się zakręty i przez most nad niewidocznym strumykiem. Nie było widać zbyt

wielu szczegółów - blask księżyca pozwalał dostrzec niewyraźne zarysy kształtów, których

subtelność znikała w świetle reflektorów samochodu. Zastanawiałam się, czy nie wyłączyć

świateł, ale kiedy sięgnęłam ręką w stronę wyłącznika, zgasły bez mojego fizycznego udziału.

Rashid. Patrzył teraz przed siebie, w skupieniu obserwując okolicę przez przednią

szybę, marszczył przy tym brwi. Zwolniłam i usiłowałam przyzwyczaić się do nagłej

ciemności. Zerknął na mnie.

- Zmiana miejsc - oznajmił. - Ja poprowadzę. Skinęłam głową i przesiadłam się. Otarł

się o mnie, a jego skóra była gorąca jak lato i bardziej niż skórę przypominała polerowany

metal. Z przerażeniem uświadomiłam sobie, że była w dotyku taka, jak moja stalowa proteza

lewej ręki. Miałam wrażenie, że najlżejszy jego dotyk wypali na mnie ślad. Poczułam

mrowienie.

Samotne pragnienie Rashida było fizycznym doznaniem, które promieniowało od

niego na mnie. Starałam się mu nie okazać, że to poczułam. Wcisnął gaz i karetka pognała do

przodu. Opony trzymały się mocno nawierzchni, a silnik wył pod ciężarem, który musiał

ciągnąć. Rashid jechał zbyt szybko jak na człowieka, zwłaszcza w ciemności, ale jako dżinn

cechował się wyjątkowym refleksem. Byłam bezpieczna, wiedząc, że nic nie zyska,

powodując wypadek.

Nie rozmawialiśmy. Znów skupiłam się na tym, aby odzyskać łączność z Luisem, ale

chociaż słyszałam, jak nabiera tchu dziwnymi, niepewnymi haustami, nie próbował się ze

mną porozumieć. Ani nawet krzyczeć. Strach zacisnął rozgrzane do białości pętle na moim

żołądku i szyi. Pozostawało mi jedynie czekanie.

Po jakimś czasie Rashid dojechał do końca asfaltowej drogi, skręcił kierownicą i nagle

wbił się karetką w kotłującą się zieloną masę listowia po prawej stronie.

Znajdowała się tam ukryta droga. Z początku żwirowa, potem piaszczysta - porządnie

utrzymana, prawie płaska. Jej brzegi były dokładnie wytyczone, a poza krawędziami nie rosła

trawa.

Była za bardzo dokładna jak na wytwór natury, co wskazywało na to, że o krajobraz

dbają Strażnicy Ziemi. Wydawało się to idiotyczną stratą mocy, dopóki nie uświadomiłam

sobie, że to ćwiczenie użyteczne dla kandydatów na Strażników Ziemi uczące ich, jak

panować nad swoją mocą i ją wykorzystywać. Strażnicy, którzy potrafili starannie strzyc

trawę, dbać, żeby drzewa i krzewy nie zarosły drogi, potrafili też - tymi samymi narzędziami -

background image

szybko zablokować lub zniszczyć drogę.

A to oznaczało, że niełatwo nam będzie się stąd wydostać, kiedy zdadzą sobie sprawę

z naszej obecności. Ale już to wiedziałam.

Droga wiła się w dół stromego zbocza jak wąż po zdradzieckiej krętej ścieżce. Rashid

mknął nią z szaloną prędkością, śmiejąc się przy tym, a jego oczy błyszczały czystą,

ryzykancką radością.

- Uważaj. - Uśmiech na chwilę zniknął z jego warg. Tylko tyle zdążył powiedzieć,

zanim zobaczyłam, jak ziemia przed nami wali się i znika w niespodziewanej, widowiskowej

dziurze niecałe półtora metra od maski karetki. Dziura miała co najmniej sześć metrów

szerokości i nie było szans, żeby się zatrzymać. Jeszcze mniejsze szanse mieliśmy na to, żeby

ciężki, nieopływowy pojazd, taki jak karetka, jakimś cudem pokonał rozpadlinę.

Ale Rashidowi udały się obie te rzeczy. Zatrzymał samochód tak gwałtownie, że pęd

uniósł tył samochodu do góry, wprawiając karetkę w szaleńcze, pełne, podwójne dachowanie.

Chwyciłam się kurczowo deski rozdzielczej i rączki nad drzwiami, za wszelką cenę starając

się nie wypuścić jej z rąk, kiedy siłą grawitacji leciałam najpierw w jedną stronę, a potem w

drugą... a potem zobaczyłam, że po ostatnim koziołku pojawia się pod nami droga.

Jakimś cudem wylądowaliśmy odpowiednią stroną do góry. Zanim przednie koła

dotknęły ziemi, Rashid już wcisnął gaz.

Tylne koła zahaczyły o przepaść, ale pęd i chwyt przednich kół wyciągnął je z

hukiem, a wtedy znów się unieśliśmy, przemieszczając się tak szybko, że świat migał obok

nas jak niewyraźna plama.

- Pięć sekund - powiedział Rashid. - Przygotuj się. - Był nadzwyczaj skupiony i

spokojny. Ja nadal z trudem łapałam oddech, zadziwiona, że przeżyliśmy ten

nieprawdopodobny manewr. Zrobiłaś dobry interes, mówiła jakaś część mnie. Pewnie miała

rację. Moja misja zakończyłaby się w tamtej rozpadlinie, gdybym nie schowała dumy i nie

przyjęła pomocy Rashida.

Nie miałam pojęcia, co się stanie po zapowiedzianych pięciu sekundach, ale właśnie

minęły.

Rashid wcisnął hamulce tak gwałtownie, że poleciałam do przodu, a potem do tyłu i

zanim zdążyłam otworzyć drzwi, on stał już na zewnątrz i otwierał je, żeby mnie wyciągnąć.

Kiedy to zrobił, karetka zniknęła. Oczywiście nadal tam była, ale jemu udało się ją ukryć,

przenieść ją w czasie i przestrzeni. Była to rzadka umiejętność dżinnów, której ja nigdy nie

nabyłam i nie wiedziałam, że Rashid potrafi takie rzeczy.

Dobrze, że potrafił. W kolejnej sekundzie, kiedy ciągnął mnie, żebym biegła z nim i

background image

oddaliła się od miejsca, w którym znajdowała się karetka, z ciemności wyłoniła się biała

kometa ognia, która w locie stawała się coraz większa, a potem wybuchnęła na trawie w

miejscu, w którym wcześniej stał samochód. Zostałby doszczętnie zniszczony, a my razem z

nim. Poczułam na plecach falę ciśnienia i gorąca i owionął mnie lekki zapach spalenizny,

kiedy poczerniały mi końcówki włosów. Wpadłam na Rashida, który przytrzymał mnie i

pociągnął dalej, biegnąc przez zarośla. Smagały nas gałęzie i kłuły kolce, śledziło nas coś, co

wyczuwałam pomiędzy drzewami, co biegało jak wataha czarnych psów. Nasi prześladowcy

milczeli. Usiłowałam odwrócić się do nich przodem, ale Rashid mi nie pozwolił. Nie pozwolił

mi nawet zwolnić, żebym mogła się rozejrzeć.

- Puść! - syknęłam na niego. Posłał mi palące spojrzenie lśniących oczu i nie usłuchał.

Kiedy się potknęłam tak, że mało nie upadłam, skręciłam stopę w splątanych korzeniach,

chwycił mnie i przerzucił sobie przez ramię, ręką przytrzymując mnie z tyłu za uda. Była to

niedorzeczna, bezradna pozycja, ale nie ośmieliłam się szarpać. Poruszał się zbyt szybko.

Starałam się podnieść głowę, żeby zobaczyć, co dzieje się za nami, ale w ciemności, spoza

zasłony moich rozwianych włosów, nie widziałam zupełnie nic.

Nagłe, dość niespodziewanie, ciało Rashida naprężyło się, dokładnie tak, jak ludzkie

ciało pod wpływem wielkiego wysiłku, a ja poczułam, jak wypływa z niego niewiarygodna

moc. Odbił się od ziemi i przelecieliśmy łukiem w powietrzu nad głęboką, pełną ostrych skał i

zabójczych spadów przepaścią. Była zbyt szeroka, żeby próbował pokonać ją człowiek,

choćby nie wiem jaki ryzykant. Gdybym była sama, zatrzymałabym się.

Spojrzałam na drugą stronę przepaści i dostrzegłam, jak nasi prześladowcy wyskakują

z zarośli na małą polanę pomiędzy krzewami a klifem. Byli czarni jak cień, kształtem

przypominali psy, ale mieli siłę niedźwiedzia i prędkość pantery. Nic naturalnego. Chimery,

stworzone przez wyjątkowo utalentowanych i szalonych Strażników Ziemi dysponujących

potężną mocą. Dwie z nich, poruszające się szybciej niż pozostałe, schyliły się nad krawędzią

klifu i spadły z ulewą kamieni i piachu na skały w dole. Obserwowałam to widowisko, kiedy

Rashid po wylądowaniu z naprężonymi mięśniami nóg po drugiej stronie przepaści przystanął

na ułamek sekundy, a potem znów ruszył biegiem.

Po kilku krokach zatrzymał się, pochylił i postawił mnie na ziemi. Cofnęłam się o

krok, nie wiedząc, czy warknąć wściekle, czy okazać wdzięczność. Dopiero po chwili dotarło

do mnie, dlaczego to zrobił.

- No i? - Spojrzał na mnie, unosząc brew. - Jestem na twoje rozkazy, śmiertelniczko.

Chwilowo. Dobiegł nas zewsząd metaliczny odgłos przygotowywanej do wystrzału broni.

background image

9.

Rozbłysnęły światła, jasne jak poranek, oświetlając nas z obu stron, a ja dostrzegłam

ludzi wychodzących spośród drzew - ubranych w ciemne spodnie, grube czarne kamizelki i

granatowe wiatrówki. W większości byli uzbrojeni w strzelby. Pozostali mieli pistolety.

Wszystkie wycelowane były w nas dwoje. Dla Rashida nie wydawało się to wielkim

wyzwaniem, ale dla mnie...

Z mroku wyłonił się agent Ben Turner. On pistolet miał w kaburze. Wyglądał na

wyczerpanego, miał sińce pod oczami i był zły.

- Wy tam - odezwał się. - Na ziemię, ręce za głowy. Oboje. Natychmiast! - Przeszył

Rashida gniewnym spojrzeniem. - Wiem, że ty się nami raczej nie przejmujesz, ale jeżeli nie

posłuchasz rozkazu, zastrzelę ją. Zrozumiano?

Rashid skinął głową. Jego dziwnie rozbawiony uśmiech ani drgnął, kiedy klękał z

wdziękiem dżinna i zakładał ręce za głowę.

Później spojrzał na mnie w górę, unosząc brwi.

- Chyba że wolisz śmierć męczeńską - powiedział. - Oczywiście wybór należy

wyłącznie do ciebie. Upadłam na kolana, spoglądając gniewnie na agenta Turnera. Który

próbował mnie zabić. Powoli splotłam palce za głową - cielesne z metalowymi - i

przyglądałam się, jak skinął na grupę agentów FBI, którzy rzucili się do przodu, pchnęli

Rashida i mnie, skuli nam nadgarstki zimną stalą, a później pociągnęli, żebyśmy wstali.

Kajdanki miały w sobie coś dziwnego, badałam je, marszcząc czoło. Kiedy sięgnęłam po

moc, aby je rozkruszyć, przeszył mnie ostry, bolesny wstrząs.

- Nowość - powiedział agent Turner, dziwnie celnie odczytując z mojej twarzy

zaskoczenie. - W ciągu kilku ostatnich lat opracowaliśmy parę sztuczek. Niektórzy z nas nie

byli przekonani co do tego, że Strażnicy mają dla naszego kraju ogromne znaczenie. Za dużo

w ich działaniu egoizmu, korupcji i niespodzianek. Opracowaliśmy środki zaradcze. To jeden

z nich. Jeżeli zechcesz użyć swojej mocy, zostaniesz porażona. Im większa moc, tym większy

wstrząs. Lepiej więc niczego nie próbuj. Wierz mi.

- My - powtórzyłam. - Nie jesteś zatem lojalny wobec Strażników.

- Podwójny agent. - Wzruszył ramionami. - Szpieguję Strażników dla FBI. I FBI dla

Strażników. Ale tylko w jedną stronę robię to naprawdę i jest to FBI. Jeżeli chodzi o mnie,

uważam, że gdyby jutro zniknęli wszyscy Strażnicy Ziemi, żyłoby się nam o niebo lepiej. A

skoro już o tym mowa... - Wyciągnął rękę, pomacał grzbiet mojej skórzanej kurtki i znalazł

listę.

background image

Nie!

Usiłowałam z nim walczyć, ale w kajdankach nic nie mogłam zrobić. Poddałam się,

dysząc, a on wyjął szkatułkę z mojej kieszeni. Uśmiechnął się i zaczął szukać zamka, żeby ją

otworzyć.

Zamka nie było. Zasklepił się sam w doskonałą, twardą skorupę, jak utwardzona kość

słoniowa. Po chwili bezowocnego opukiwania szkatułki, Turner wrzucił ją sobie do

wewnętrznej kieszeni kurtki.

- To sprawa dla techników - stwierdził. - Już oni wymyślą, jak się dostać do środka. A

kiedy już będziemy mieli listę, zaczniemy tym wszystkim efektywnie kierować.

- Żeby powstrzymać uprowadzenia?

- Na początek - powiedział. - Poza tym możemy zacząć kierować Strażnikami zamiast

pozwalać im korzystać z nieograniczonej pomocy rządowej i pieniędzy rządu.

Jego problemy ze Strażnikami, prawdę powiedziawszy, nie były moim zmartwieniem.

Niech Lewis Orwell i Joannę Baldwin radzą sobie z politycznymi aspektami ich organizacji.

Ja miałam o wiele bardziej przyziemny problem. I bardziej osobisty.

- Wysłałeś za mną człowieka.

- Człowieka? Ach, Glenna, tego z samochodem? Tak. Miał cię tylko zwabić i zabrać

listę, jeśli mu się to uda. Skoro nadal ją masz, zakładam, że nie potrafił cię podejść. Zabiłaś

go?

- A przejąłbyś się tym?

- Co, dziwne? - Turner uśmiechnął się lekko. - Tak, chciałbym tej operacji oszczędzić

kosztów pogrzebu, jeśli to możliwe. A on wykonywał moje rozkazy. To oznacza, że jestem za

niego moralnie odpowiedzialny.

Wzruszyłam ramionami, co nie było szczególnie łatwe z obiema rękami skutymi tuż

za plecami.

- On nie powinien grozić mi nożem. Ani mnie lekceważyć. A ty nie powinieneś

rozprawiać na temat moralności. - Surowym wzrokiem spojrzałam mu w twarz. - Gdzie jest

Luis?

- Nie tutaj - odparł Turner. - Więc się na mnie nie wyładowuj. Zresztą to nie ja

wpadłem na pomysł, żeby go wywieźć. - Nie drgnęła mu nawet powieka. - Jest bezpieczny.

- Nie - powiedziałam. - Nie jest. - Nie miałam od niego wiadomości, odkąd zostaliśmy

z Rashidem uwięzieni i chociaż połączenie nie zostało przerwane i trwało między nami jak

cichy, statyczny szum, byłam przekonana, że Luis stracił przytomność. - Stała mu się

krzywda.

background image

- Nie, to niemożliwe. - Turner zmarszczył brwi. - Wiem... - przerwał, ale było za

późno. Zdążył się przyznać, że wie o wiele więcej, niż chce mi powiedzieć. Czułam, jak rodzi

się we mnie dziki pomruk, i wiedziałam, że oczy robią mi się coraz jaśniejsze, tworząc własne

światło, mocniejsze niż światło skierowanych na mnie halogenowych latarek. - Jest

bezpieczny. Więcej nie musisz wiedzieć. Strażnicy już się tym nie zajmują. To sprawa

rządowa i my wszystko mamy pod kontrolą.

- Doprawdy. - Zaśmiałam się z czystym niedowierzaniem. Na ramieniu Turnera

spoczęła dłoń innego mężczyzny, który wysunął się do przodu, całkowicie go przyćmiewając.

Nie wielkością - Turner był bardziej barczysty, wyższy, miał bardziej imponujący wygląd.

Jednak ten drugi mężczyzna sprawiał wrażenie niekwestionowanego przywódcy. Był drobnej

postury, pod kuloodporną rządową kamizelką i wiatrówką miał drogie ubranie. Mógł mieć

pomiędzy trzydziestką a pięćdziesiątką, jak się domyślałam, ale na jego ciemnych, starannie

przystrzyżonych włosach nie było śladu siwizny. W wyrazistych ciemnych oczach widać było

żal. Mężczyzna rozkazywał samym spojrzeniem. Na lewej ręce miał obrączkę z jasnego złota,

a na prawej - sygnet z czerwonym kamieniem. Jak wszyscy pozostali agenci, przy uchu miał

urządzenie łącznościowe. W odróżnieniu od innych, nie trzymał broni w widocznym miejscu.

- Pani Raine - odezwał się. - Czy lepiej, żebym zwracał się do pani: Cassiel?

Wpatrywałam się w niego bez mrugnięcia powieką i bez słowa.

- Nazywam się Adrian Sanders. Jestem agentem specjalnym, który dowodzi tą

operacją, we współpracy z Wewnętrzną Służbą Zapobiegawczą, Biurem do spraw Alkoholu,

Tytoniu, Broni Palnej oraz Materiałów Wybuchowych i innymi agencjami rządowymi. Mam

więc w tej chwili dużo na głowie, a na dodatek muszę się przejmować magią, a nie zwykłymi,

porządnymi obywatelami, którzy zamierzają coś wysadzić w powietrze - mówił tak, jakby był

lekko zdegustowany sytuacją. - Luis Rocha znajduje się pod naszą opieką w tajnym miejscu.

Usiłował interweniować, kiedy zabieraliśmy kilka osób na przesłuchanie.

- Dzieci - powiedziałam. - Zabieraliście na przesłuchanie dzieci. Agent Sanders uniósł

brew.

- Pani Raine, z tego co wiem, naszym podstawowym problemem są właśnie dzieci.

Dlatego zdecydowanie muszę przesłuchać każdego, kto może nas doprowadzić do

rozwiązania sprawy. Dotyczy to także osób poniżej wieku wyborczego.

Wydawało się, że mówi rozsądnie, ale nie było nic rozsądnego w bólu, który odczuwał

Luis.

- Chcę się zobaczyć z Luisem Rocha - oznajmiłam. - Natychmiast.

- Nie - odpowiedział kategorycznie Sanders. - Nie zobaczy go pani. Teraz usiądzie

background image

pani na ziemi na tyłku, skrzyżuje nogi i nie wstanie, dopóki pani nie każemy. Poza panią mam

większe problemy.

Wątpiłam w to.

Sanders odwrócił się i pociągnął za sobą Turnera. Naradzili się, stojąc plecami do

mnie i Turner ruszył biegiem pomiędzy drzewami pod eskortą trzech innych mężczyzn.

- Jeszcze pani stoi? - spytał Sanders, nie patrząc na mnie. - Bo za dziesięć sekund tak

czy siak znajdzie się pani na ziemi.

Nie mogłam zapanować nad całą złością, jaka we mnie eksplodowała. Wzbudzał

wściekłość we mnie jako człowieku i jako dżinnie. Niczego nie pragnęłam tak bardzo jak

tego, żeby uwolnić dłonie z powstrzymujących je więzów i zalać mężczyznę mocą, by

pozostała po nim jedynie dymiąca dziura w ziemi. Wściekłość była, prawdę mówiąc,

przerażająca w swojej mocy, tym bardziej że w tej chwili czułam się zupełnie bezradna.

- Zrobiłbym, co każe - wymruczał Rashid, a kiedy się obejrzałam, dżinn siedział

spokojnie na ziemi ze skrzyżowanymi nogami i wyglądał tak, jakby przybrał pozę do

medytacji, bynajmniej nieonieśmielony. - Zabiją cię. Mają rozkaz strzelać, dopóki nie

przestaniesz się ruszać.

Agenci stojący wokół nas celowali do mnie z broni. Rashid miał rację - żaden z nich

nie wyglądał na takiego, co się zawaha, czy strzelić, jeżeli zajdzie potrzeba.

Usiadłam obok Rashida i skupiłam się na tym, żeby spokojnie oddychać i zapanować

nad impulsem, który nakazywał mi próbować wykorzystać swoją moc. Kajdanki wywoływały

coraz mocniejsze wstrząsy, wyczuwając wzbierającą we mnie energię, a ja miałam wrażenie,

że dłonie i ręce mam poparzone i tkliwe od ciągłych ukłuć bólu. Siedziałam zupełnie

nieruchomo z zamkniętymi oczami. A obok mnie siedział Rashid, nieruchomy jak skała.

Czekał.

Luis.

Nie otrzymałam żadnej odpowiedzi, poza szmerem bez słów. Żył, ale nie był zdolny

do świadomej myśli. Najprawdopodobniej podano mu narkotyki. A może zrobili mu taką

krzywdę, że jego ciało, w samoobronie, pozbawiło go świadomości wyrządzonych szkód. Tak

czy siak, nie była to dobra wiadomość.

Turner nas zdradził i teraz mieliśmy o wiele większe zmartwienia. Poza Perłą groziły

nam jeszcze agencje rządowe. Nie miałam wątpliwości, że agent Sanders był przekonany, że

panuje nad sytuacją i dniem. Nie miał bladego pojęcia, jak bardzo usuwa im się grunt spod

nóg, jemu i jego kolegom.

- To bez sensu - zauważył Rashid po piętnastu minutach zupełnego milczenia.

background image

Oderwałam się od swoich rozważań na temat doprowadzającej mnie do szału bezradności. -

Zgodziłem się pomóc ci w walce, nie w poddawaniu się.

Stłumiłam moją pierwszą reakcję, czemu towarzyszyło kolejne bolesne szarpnięcie

kajdanek.

- Potrafisz zniknąć?

- Gdybym chciał. - Zamilkł na sekundę. - Nie unieważniłoby to naszej umowy.

Zawarliśmy układ. To, że okazał się dla ciebie nieprzydatny...

- Nie ma znaczenia, wiem. Nie urodziłam się człowiekiem. - Usiłowałam panować nad

sobą, żeby nie warczeć. - Możesz zabrać mnie ze sobą?

- Oczywiście - powiedział spokojnie Rashid. - Pytanie tylko, czy to przeżyjesz. Szanse

nie są za duże. Nie należę do tych dżinnów, które potrafią bezpiecznie przeprowadzić

człowieka przez sferę eteryczną i wyprowadzić go z tego żywego. Moja szybkość jest bez

znaczenia, bo oni mają na to sposoby.

- Na przykład?

- Wśród nich są Ma'atowie - ciągnął. - Wystarczy jeden lub dwóch, nie na tyle silnych,

żeby mogli się stać Strażnikami, ale silnych na tyle, żeby ci przeszkodzić, spowolnić cię. W

tym samym czasie mogą dosięgnąć cię kule. Moim zdaniem, jeżeli spróbuję cię ze sobą

zabrać, zginiesz.

Zastanawiałam się nad tym. Ramiona bolały mnie od więzów i chciało mi się pić.

Byłam wyczerpana, potrzebowałam snu. Ale ponad wszystko chciałam wiedzieć, czy Luisowi

nic nie jest.

- Wiem, że nie mogę zmienić układu - zaczęłam ostrożnie. - Więc tego nie próbuję.

Chcę tylko powiedzieć, że gdyby udało ci się opuścić to miejsce, nikt nie potrafiłby cię

powstrzymać. I chyba nikt nie mógłby cię też powstrzymać, żebyś zabrał naszemu

przyjacielowi, Turnerowi, listę.

- Albo, żebym go zniszczył jak małą pluskwę - zauważył Rashid.

- Oczywiście. Nie ruszał się. Sądziłam, że na samą wzmiankę o tym, że mógłby

położyć ręce na liście, zniknie i pojawi się jako najgorszy koszmar Turnera, ale siedział

spokojnie, w milczeniu.

- Czekasz na coś? - spytałam.

- Nie - odpowiedział. - Ale nie ma wielkiego pośpiechu. Mogę zabrać mu listę, kiedy

tylko zechcę. Nie jest jej prawowitym właścicielem. Dlatego mam prawo mu ją odebrać, pod

warunkiem że oddam ją tobie.

Doprawdy? Tego nie wiedziałam. Ale uznałam, że według logiki dżinnów mogło mieć

background image

to sens. Listę podarowała mi Wyrocznia. A to oznaczało, że lista jest moją wyłączną

własnością do czasu, kiedy dobrowolnie ją komuś oddam. Ludzie nie kierowali się tego

rodzaju prawami własności, które wiązały się z przekazaniem mocy w sferze eterycznej,

dlatego też Turner nie zastanawiał się dwa razy, czy mi ją zabrać.

Dotarło do mnie jednak, że lista sama w sobie nie była zwykłym zwojem papieru

zamkniętym w szkatułce. Ona żyła.

Potrafiła reagować, jak na przykład wtedy, kiedy szkatułka się zasklepiła.

- A jeżeli znajdzie się w twoich rękach nie dlatego, że ci ją podarowałam, nie otworzy

się, prawda? - Uśmiechnęłam się powoli. - To dlatego chciałeś ją wypertraktować, zamiast mi

ją po prostu zabrać. Muszę ci ją dać, abyś mógł z niej skorzystać.

Rashid nie wysilał się, żeby zaprzeczyć.

- Dlatego odbierając ją twojemu przyjacielowi, panu Tunerowi, jestem jedynie jej

czasowym strażnikiem. Nie złodziejem.

- Żadnym złodziejem - przyznałam. - No dobra. - Mój uśmiech zbladł. - Kiedy ją

będziesz miał, ty staniesz się celem. Cokolwiek by się działo, nie możesz pozwolić, żeby

dostała się w ręce Perły ani tych, którym ona rozkazuje.

- Stawiasz mi warunki. - Rashid pokręcił głową. - Cassiel. Zrobię to, na co będę miał

ochotę, i tak, jak będę miał ochotę, a ty musisz wierzyć, że także będziesz z tego zadowolona.

- Spojrzał na mnie jasnymi, całkiem nieludzkimi oczami. - Czas ruszać.

Wyczuł coś, ale ja nie wiedziałam co. Skinęłam głową. To było całe nasze pożegnanie,

innego nie potrzebowaliśmy, Rashid po prostu się rozpłynął jak szept na wietrze, a jego puste

kajdanki spadły z trzaskiem na ziemię w miejscu, w którym wcześniej siedział.

To wywołało natychmiastową reakcję obserwujących nas agentów - szybko zacieśnili

krąg wokół mnie.

- Gdzie on jest? - warknęła rudowłosa kobieta z poważną miną. Mimo tego, co

wiedzieli na temat natury Strażników i dżinnów, cały czas tkwiło w nich pierwotne

przerażenie ludzi przeżywających konfrontację z nieznanym. Dostrzegłam ten lęk w napięciu

ciała funkcjonariuszki i błysku niedowierzania w niebieskich oczach. Powtórzyła pytanie

głośniej, celując we mnie broń, grożąc mi w oczywisty sposób.

Nie zwracałam na nią uwagi, zastanawiałam się bowiem, co skłoniło Rashida do

nagłego zniknięcia. Nie zauważyłam nic szczególnego - ten brzeg przepaści kontrolowali

agenci rządowi, oddzieleni od terytorium Perły wyraźną granicą, którą trudno byłoby

przekroczyć, nie zwracając na siebie uwagi. Owszem, Perta mogła wysłać tu swoje

wyszkolone do walki dzieci, ale nawet ona podlegała pewnym ograniczeniom. Nie sądziłam,

background image

żeby chciała przypuścić szturm na uzbrojony oddział FBI. Jej uczniowie nie byli dżinnami,

nie mogli za pomocą siły woli poruszać się w eterycznej przestrzeni. Zbliżyliby się jak ludzie,

możliwe, że posłużyliby się siłami ponadnaturalnymi, ale na pewno nie potrafiliby użyć mocy

dżinnów.

Nie wyczuwałam mocy, która zmierzałaby w eterze w naszą stronę. Natomiast, kiedy

skupiłam uwagę na obozie Perły po drugiej stronie granicy, czułam skupioną energię, o

potencjale bomby, była szczelnie zamknięta, dobrze osłonięta i ktoś ją wykorzystywał. Czy

była tam Perła? Nie miałam pewności. Nie miałam też pewności, czy w ogóle gdzieś jest w

fizycznym wymiarze. Jej uczniowie, owszem, ale sama Perła potrafiła objawiać się w sposób,

który nie do końca rozumiałam, a to oznaczało, że nie dało się jej ściśle powiązać z jednym

źródłem.

Jeszcze nie.

Nadal szukałam znaku, żeby zrozumieć, co skłoniło Rashida, aby zniknąć akurat w

tym momencie. Właśnie wtedy agent Sanders wrócił na polanę. Był zmęczony i zły. Spojrzał

na miejsce, w którym siedział Rashid, popatrzył gniewnie na agentów i na mnie. Wzruszyłam

ramionami.

- Dżinn - powiedziałam. - Znika, kiedy chce. Naprawdę niewiele można na to

poradzić.

- Twój przyjaciel niezbyt wysoko ceni twoje życie, prawda? - zapytał Sanders.

- Nie jest moim przyjacielem. Łączy nas umowa, nie przyjaźń, a moje życie to

wyłącznie moje zmartwienie.

- Dobrze zrozumiałaś. Dalej. Wstawaj. Ponieważ przez dłuższą chwilę siedziałam ze

skrzyżowanymi nogami i z rękami skutymi za plecami kajdankami, trudno mi było się

podnieść. Sanders trzymał na moim ramieniu dłoń, kiedy wyprowadzał mnie z polany.

Przechodziliśmy obok obserwujących nas agentów, a potem leśną ścieżką, która wiodła przez

zarośla.

Gdy wyszliśmy na otwartą przestrzeń, spostrzegłam, że rozbito tu namioty z

maskującego płótna. Agencje rządowe wykorzystywały pewnie te namioty do wszystkiego,

od pomocy po katastrofach po walki. Były to wielkie konstrukcje. W jednym z namiotów

znajdowały się miejsce do spania i wydzielona jadalnia, w drugim, do którego zaprowadził

mnie Sanders, rozstawiono długie składane stoły - na nich rozłożono mapy, papiery, stały tu

też komputery i urządzenia, których zastosowania nie mogłam się domyślić. Może służyły do

komunikacji. W namiocie było co najmniej dziesięciu ludzi.

Nie zauważyłam wśród nich agenta Turnera.

background image

Sanders kazał mi usiąść na składanym krześle i spojrzał mi w oczy.

- Musi być pani niewygodnie - orzekł. - Z rękami skutymi z tyłu. Zakuję panią z

przodu, ale musi mi pani obiecać, że nie zrobi pani nic głupiego. Nie jestem pani wrogiem.

Wróg znajduje się tam. Po drugiej stronie tej przepaści.

Nie miałam ochoty na żadne układy z Sandersem, ale miał rację. Bolały mnie ramiona,

ręce drżały mi z wysiłku, ponieważ stale usiłowałam złagodzić nieustające napięcie. Skinęłam

głową.

- Rozepnę jedną część kajdanek - powiedział. - A pani przesunie obie ręce przed

siebie. Żadnych wyskoków. Niech pani spróbuje jakichś sztuczek, a mój przyjaciel, agent

Klein, wlepi pani kulę, jasne?

Dla agenta Kleina na pewno było jasne. Był młodym mężczyzną z kręconymi

brązowymi włosami. Trzymał nieruchomo przed sobą półautomatyczny pistolet i celował w

środek mojej klatki piersiowej.

- Rozumiem - odparłam i spojrzałam agentowi Sandersowi w oczy. - Będę

współpracować. - Na razie. Zrobił dokładnie to, co powiedział. Stanął za mną i rozpiął

kajdanki z jednej strony. Przesunęłam obie ręce przed siebie, lekko wzdychając z ulgą i

wyciągnęłam je, przysuwając nadgarstki do siebie. Sanders zatrzasnął kajdanki, a ja

poczułam, że przeszywa mnie iskra - nie na tyle mocno, żeby sprawić ból, ale na tyle

wyraźna, żeby upewnić mnie, że kajdanki nadal żyją. Położyłam ręce na kolanach.

- Lepiej? - spytał. Było to pytanie retoryczne, zapewne jedyny przejaw

zainteresowania moim stanem, więc nie odpowiedziałam. Sanders zresztą chyba nie

oczekiwał odpowiedzi. - Co wiemy? Wiemy, że ten obóz prowadzi organizacja

odszczepieńców, którzy w materiałach rekrutacyjnych lubią nazywać się Kościołem Nowego

Świata. Mają swoją stronę internetową, zespoły redakcyjne, sieci społeczne i kanał YouTube,

na którym zamieszczają wszelkiego rodzaju stuknięte, żarliwe brednie o tym, że musimy

odnowić świat. Standardowe teksty, naprawdę, mój zespół śledzi tych kolesiów od lat.

Ale w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy coś się w nich zmieniło. Wcześniej

opowiadali tylko o ideałach, a nagle się okazało, że mają pieniądze, prowadzą rekrutację,

dysponują prawdziwymi ośrodkami treningowymi, o których wiemy, w co najmniej czterech

stanach. Słucha mnie pani?

Przerwał, żeby napić się wody z butelki. Kiedy skinęłam głową, podszedł do

laminowanej mapy Stanów Zjednoczonych, na której czerwonym mazakiem kółkami

zaznaczone było ich położenie. La Jolla, Kalifornia, gdzie znajdowaliśmy się teraz. Znak X

znajdował się nad kółkiem w Kolorado, gdzie umiejscowione zostało Ranczo, które

background image

odkryliśmy, szukając Ibby. Zaznaczone były jeszcze dwa miejsca. Na moje oko oba leżały na

odludziu, z daleka od najbliższego dużego miasta.

Sanders uderzył skuwką zamkniętego mazaka w zakreślony okrąg wokół Kolorado.

Ustalaliśmy właśnie nadzór dla tego miejsca, kiedy wyważyliście drzwi z tym pani

przyjacielem, Luisem, i rozpętaliście piekło. Swoją drogą, niezła robota. Mnóstwo zabitych,

zaginione dzieci, jeden wielki bajzel, z którego mieliśmy się czegoś domyślić. Wielkie dzięki.

- Nikt mnie nie poinformował, że powinnam uzgodnić z panem moje plany uratowania

porwanego dziecka.

- No to teraz już pani będzie wiedzieć.

- Na jak długo?

- Jak się pani podoba: na zawsze?

- Bardziej niż panu - zapewniłam go i uśmiechnęłam się przelotnie i srogo. - Nie

obchodzą mnie pana problemy, agencie Sanders. Chcę zobaczyć Luisa Rochę. Chcę uratować

dzieci. A na pana głowie zostawiam resztę, jeśli jest pan w stanie sobie z nią poradzić.

Sanders przeciągnął krzesło po nierównej ziemi, postawił je z hukiem przede mną i

usiadł, opierając łokcie na kolanach i pochylając się do przodu.

- Sprawa nie wygląda zbyt dobrze. Jest to jakieś zamieszanie związane ze Strażnikami.

I dżinnami. A my tkwimy w tym tylko dlatego, że wasi ludzie nie potrafią zająć się własnym

gównem. Niech mnie więc pani wprowadzi, Cassiel. W tej chwili.

- Wprowadzić pana?

- Niech mi pani powie wszystko, co powinienem wiedzieć.

- To dość proste. Nic. Niech pan wycofa swoich ludzi. Zakończy operację. I wyjedzie.

Sanders westchnął i oparł się na krześle, zakładając ręce na piersiach. Składane metalowe

krzesło zaskrzypiało na znak protestu. Zerknął na agenta Kleina, który ciągle mierzył we mnie

z pistoletu.

- Greg, może przyniósłbyś dla mnie i dla mojego gościa po kubku kawy? Pije pani

kawę, prawda? - To ostatnie pytanie skierowane było do mnie. Nie odpowiedziałam. - Dwa.

Dzięki. To trochę potrwa.

Klein z wystraszoną miną przez chwilę przyglądał się swojemu szefowi.

- Sir? Jest pan pewien?

- Tak. Rozumiemy się, Cassiel, prawda? Jeżeli spróbuje mi pani wywinąć jakiś numer,

zakopię panią i pani przyjaciela Rochę tak głęboko, że sam prezydent i Połączone Kolegium

Szefów Sztabów nie będą mieli wystarczających uprawnień, żeby dowiedzieć się, że w ogóle

istnieliście. Myśli pani, że w Guantanamo było źle? To niewiele pani widziała.

background image

- Chce mnie pan wystraszyć? - Zamrugałam. Byłam szczerze zaciekawiona, bo

usiłowano mnie już kiedyś zastraszyć. A takie postępowanie nie pasowało do tego

mężczyzny, ze wszystkimi jego zasadami. - Bo uważam, że mimo pozy, jaką pan przyjmuje,

nie jest pan złym człowiekiem. Wydaje mi się, że pan się mnie boi. Niepotrzebnie. Dopóki nie

będzie mi pan wchodził w paradę...

Parsknął śmiechem.

- Wchodzić pani w paradę? Proszę pani, odkąd wylądowała pani na Ziemi, robiła nam

pani tylko jeden wielki syf. Teraz niech mi pani opowie to, co powinienem wiedzieć o tym,

jaki związek z tym wszystkim mają Strażnicy i dżinny.

- Albo?

- Albo nie bardzo mnie pani polubi - odpowiedział. Nie lubiłam go już w tej chwili.

Nie przypuszczałam, żeby się to mogło jakoś radykalnie zmienić.

Nie naciskał. Agent Klein wrócił z dwoma jednorazowymi kubkami pełnymi mocnej

czarnej kawy. Wzięłam jeden i ujęłam go w obie dłonie, wdychając aromatyczny zapach.

Agent Sanders pił swoją.

- Gdzie jest Turner? - spytałam.

- Odesłałem go dokąd indziej - powiedział Sanders. - Pomyślałem, że skoro tak panią

sprzedał, może pani chcieć się zemścić. Może więc pani uznać, że został wyłączony z tej

sprawy, jeżeli chodzi o panią. Dobrze?

- Turner opracowywał z wami środki przeciwko Strażnikom - odparłam. - Od jak

dawna?

- A może nie będę z panią omawiał tajnych programów rządowych?

- Oj, zapewniam pana, że będzie je pan omawiał. Ze mną, z Lewisem Orwellem, z

Joannę Baldwin, z Davidem, Ashanem, czy z paroma innymi, cóż, wybór należy do pana. Ale

to będzie o wiele bardziej... dynamiczna rozmowa. Taka, która panu Turnerowi by się chyba

nie spodobała.

- Turner jest nam potrzebny. Będziemy go chronić. Nie podobało mi się to, w którą

stronę zmierza rozmowa. W nieunikniony sposób zakończy się jednym - wojną domową

pomiędzy zwykłymi ludźmi a Strażnikami. Dżinny nie muszą opowiadać się po żadnej ze

stron, ale niektóre to zrobią. To wywoła gniew i zniszczenie. Jak powiedziałby Luis, gówno

do kwadratu. Te rozważania sprowadziły moje myśli do tematu, którym byłam najbardziej

zainteresowana.

- Chcę zobaczyć Luisa - powiedziałam. - Teraz. Sanders stoczył ze mną kolejny

pojedynek na spojrzenia.

background image

- Przyprowadź go - nakazał w końcu Kleinowi, który stał nieopodal, ciągle trzymając

dłoń w pobliżu broni.

- Sir...

- Przyprowadź go - powtórzył. Czekaliśmy w milczeniu, kiedy Klein odszedł. Upiłam

łyk kawy. Klein zniknął za krawędzią namiotu, a ja usłyszałam odgłos uruchamianego i

odjeżdżającego pojazdu. Nie trzymali go tutaj, w swojej bazie dowodzenia, mieli gdzieś drugi

obóz, ten, do którego zapewne w końcu i mnie zabiorą. Nie było sensu działać zbyt szybko.

Poza tym kawa nawet mi smakowała.

Agent Sanders miał tyle rozsądku, żeby wiedzieć, że nie odezwę się, dopóki moja

prośba nie zostanie spełniona, więc wstał, dopił swoją kawę i naradził się z innymi agentami

siedzącymi w tym pomieszczeniu. Kiedy skończył, podszedł i stanął nade mną.

- Dostała się pani do środka - odezwał się. - Weszła pani na strzeżony teren. - Słychać

było, że jest pod wrażeniem.

- Zgadza się - potwierdziłam. - Ale samo dostanie się do środka nie jest problemem.

Są zabezpieczenia. Alarmy. Strażnicy. - Pomyślałam o chimerach: niedźwiedziach i

panterach, krążących stadem pomiędzy drzewami, bardziej skutecznych niż jakakolwiek

ludzka siła. - Jeżeli zamierza pan wtargnąć na to terytorium, zostanie pan zniszczony.

- Och, nie zamierzam na nie wtargnąć - powiedział. - Jeszcze nie. Ale bardzo

interesuje mnie to, co właściwie pani tam zobaczyła.

- Nic - odpowiedziałam. - Zadbaną ziemię. Żwirową drogę. Olbrzymi budynek w

kształcie łuku, od którego biło światło. Tylko tyle zdążyłam zobaczyć.

Chciał zadać mi więcej pytań, ale już powiedziałam mu wszystko, co miał ode mnie

usłyszeć i w końcu pogodził się z tym faktem i zamilkł.

Piętnaście minut później usłyszałam warkot silnika, chrzęst kół, a później ciszę, kiedy

kierowca zatrzymał samochód. Trzaśniecie drzwi.

Wstałam. To wywołało zmianę postawy wszystkich agentów w pomieszczeniu -

wyprostowali się, przygotowali, ich ręce powędrowały w stronę broni.

- Siadaj - warknął Sanders. Nie usłuchałam go, a on wyjął pistolet, ale nie wycelował.

- Siadaj, Cassiel. Nie żartuję. Dostrzegłam wreszcie cienie w wejściu do namiotu. Agent

Klein... i Luis Rocha. Zaparło mi dech, bo nieśli go na noszach dwaj mężczyźni. Był

nieprzytomny. Mężczyźni położyli nosze na jednym ze stołów i, na skinienie Sandersa,

cofnęli się. Klein znów zajął swoje stanowisko kilka kroków dalej, stał z odbezpieczoną

bronią.

Przeniosłam wzrok z nieruchomej, bladej twarzy Luisa na Sandersa. Miałam wrażenie,

background image

że wszystko jest czerwone, i nie mogłam oddychać.

- Żyje - powiedział Sanders, jakby w ogóle takie pytanie wchodziło w rachubę. - No,

Cassiel, uspokój się trochę. Nic mu nie będzie. Strasznie się stawiał, musieliśmy go ostro

potraktować, a później dali mu narkozę, żeby go wyleczyć. Za kilka godzin powinien się

obudzić.

Dostrzegłam krew na koszuli Luisa. Uniosłam jej brzeg i zobaczyłam po prawej

stronie bandaż szerokości mojej dłoni. Pod nim wyczułam rozcięcie, długie i głębokie, które

naruszyło organy i jelito. Lekarze naprawili zniszczenie za pomocą szwów, oczyścili rany i

zostawili go, żeby dochodził do siebie.

- Zdejmijcie mi to - poprosiłam i wyciągnęłam skute kajdankami ręce w stronę

Sandersa, nie spuszczając wzroku z Luisa.

- Nie mogę. Chciałam zastosować taki rodzaj groźby, jakiej użyłabym, gdybym była

dżinnem: „Jeżeli mi odmówisz, zniszczę ciebie, twoich przyjaciół i wszelki ślad po twoim

istnieniu”. W ludzkim ciele jednak zrealizowanie tej groźby byłoby nie tylko niezwykle

trudne do wykonania, ale mogłoby się skończyć więzieniem albo zastrzeliliby mnie na

miejscu.

- Mogę go uzdrowić - powiedziałam błagalnym tonem. Chyba niezbyt poskutkował. -

Proszę. Pozwólcie, żebym mu pomogła. Inaczej będzie potrzebował wielu tygodni, żeby dojść

do siebie i pojawi się ryzyko infekcji. - Nie dodałam tylko jednego oczywistego argumentu.

Jeżeli Luis Rocha umrze z powodu ran lub wywołanych nimi komplikacji, to Sanders będzie

za to odpowiedzialny. Nie tylko wobec mnie, ale także wobec swoich przełożonych. Wobec

Strażników. A pewnie i wobec jednego czy dwóch dżinnów.

Sanders oczywiście wiedział, co ryzykuje.

Zmierzył mnie długim, nieruchomym spojrzeniem. Starałam się jak mogłam, żeby

wyczuwał ode mnie brak zagrożenia, chociaż takie sztuczki nie były moją mocną stroną.

- Dobrze. - Westchnął. - Ale jeżeli zrobisz coś, co mi się nie spodoba, agent Klein

wystrzela na ciebie cały magazynek. Jasne?

Nie czekał na moją zgodę i rozpiął mi kajdanki na obu nadgarstkach. Spodziewałam

się jakiejś małej technologicznej innowacji, ale nic interesującego nie dostrzegłam.

Sanders cofnął się o krok i skinął głową w stronę Luisa, leżącego nieruchomo na stole.

- Czas biegnie - powiedział. - Masz pięć minut. Nie miał doświadczenia ze

Strażnikami poza Turnerem, nie ulegało wątpliwości. Pokręciłam głową i położyłam prawą

rękę na czole Luisa. Było zimne i trochę lepkie. Lewą, metalową rękę trzymałam opuszczoną

z boku. Nie byłam już pewna, czy potrafię kontrolować przepływ mocy przez nią na takim

background image

poziomie, żeby przeprowadzić tego rodzaju zadanie.

Obrażenia wewnętrzne Luisa okazały się zaskakująco lekkie i zostały naprawione

przez zdolnych chirurgów. Właściwie nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo, potrzebował

tylko zwykłej rekonwalescencji. Przynajmniej to było dość łatwo zorganizować, zastępując

po prostu część jego utraconej energii moją, chociaż nie miałam jej za wiele, żeby się nią

dzielić. Gdyby naprawdę był ciężko ranny, miałabym wątpliwości, czy potrafię go wyleczyć,

dysponując moimi zasobami... ale to potrafiłam.

Kiedy przekazałam Luisowi energię - otworzył oczy. Przez chwilę były nieruchome,

kiedy jego umysł odzyskiwał świadomość i zaczął przetwarzać informacje w tempie

zaskakującym nawet dla dżinna - wspomnienia, dane zmysłowe, dane eteryczne. W końcu

jego oczy ożyły i Luis spojrzał na mnie, nie poruszył się jednak.

Słyszysz mnie? Posłużyłam się sztuczką Strażnika Ziemi, szepcząc mu te słowa

bezpośrednio do ucha za pomocą delikatnych wibracji wewnętrznej membrany. Nie ruszaj

się. Nie daj im poznać, że się wybudziłeś.

Pozostawał zupełnie nieruchomy, rozluźniony pod dotykiem moich dłoni.

Miło cię widzieć, powiedział. Nic ci nie jest?

To nie ja leżałam na stole z pozszywanymi ranami.

Oczywiście, że nie, odpowiedziałam. Jesteś na tyle silny, żeby zająć się połową broni?

Lady, mogę zająć się całą bronią, zaproponował Luis i zamrugał. Są z FBI, prawda? O,

ludzie. Czyżby się rozmyślił? Ale zajmiesz się bronią?

Jasne, odpowiedział zrezygnowany. Może dorobię się listu gończego ze mną w roli

głównej.

Nie marnowałam czasu na dopytywanie się, co miał na myśli.

Teraz, wyszeptałam mu do ucha.

Usiadł jednym płynnym ruchem, a kiedy wszyscy agenci w pomieszczeniu

zastanawiali się, co robić, ja odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w kierunku agenta Sandersa.

Agent Klein nie blefował. Pociągnął za spust pistoletu i nawet nie drgnął, kiedy

celował. Gdyby pistolet działał, poleciałabym na ziemię z dziurą w głowie.

Ale nie zadziałał. Pistolet oddał jałowy strzał. Klein zamrugał i natychmiast spróbował

znowu. Rozległo się kolejne głuche kliknięcie. Do tego odgłosu dołączył metaliczny brzęk,

kiedy pozostali agenci FBI zaczęli bezskutecznie strzelać.

Zrobiłam unik, gdy Anders próbował zadać mi cios pięścią. Chwyciłam go za gardło,

rzuciłam nim do tyłu na jeden ze składanych stołów, który niebezpiecznie się zachwiał i zgiął,

jakby miał się zaraz zarwać. W końcu rzeczywiście się zarwał - nagle metalowe nogi

background image

rozjechały się nienaturalnie, a stół walnął o ziemię, pociągając za sobą Sandersa. Ja

poleciałam z nim, ale ukucnęłam, cały czas ściskając jego szyję.

Pozwoliłam, żeby dżinn zalśnił w moich oczach.

- Nie będą mi rozkazywać tacy jak pan, agencie specjalny Adrianie Sanders. - Prawie

prychnęłam. - Nie bez powodu Strażnicy nigdy nie poddawali się kontroli rządu. Strażnicy są

ponad narodami, ponad rządami, ponad zasadami i ograniczeniami waszego społeczeństwa.

Muszą być, aby móc wykonywać swoją pracę. Strzegą swoich i nie potrzebują akurat

waszego szczególnego nadzoru. - Luis zajął się kolejnym agentem, który śpieszył na ratunek

Sandersowi, prawdopodobnie agentem Kleinem. Strażnicy Ziemi posiadali zdolność

pokonywania siły grawitacji. Dla agenta Kleina było to pewnie zaskoczeniem, bo westchnął

przestraszony, kiedy obszar wokół niego nagle potroił siłę przyciągania w porównaniu z siłą

przyciągania Ziemi, a on nagle w pół kroku z hukiem runął twarzą do ziemi. I mimo że ciągle

próbował, nie był w stanie się podnieść.

Luis obrzucił spojrzeniem pozostałych agentów, którzy nadal stali z bronią w ręku

przy swoich komputerach. Spojrzeli po sobie.

- Spokojnie - powiedział. - Nikomu nie zrobimy krzywdy. Wyluzujcie. Byłam raczej

pewna, sądząc po minie Sandersa, że nie do końca uwierzył zapewnieniom Luisa. W zasadzie

nie mogłam go winić. Nie mogłam mu też zagwarantować, że na pewno nikomu nic się nie

stanie. A zwłaszcza jemu. Pochyliłam się bliżej, jasne włosy owiały mi twarz jak dym.

- Jeżeli jeszcze raz spróbuje pan zakuć mnie w te kajdanki, panie Sanders,

porozmawiamy sobie znowu, ale ta rozmowa nie zakończy się już w tak miły sposób. -

Wypuściłam go, wstałam i podałam mu rękę. Lewą. Tę metalową.

Sanders wlepił wzrok w moją twarz, potem w rękę, a ja przez długą chwilę nie byłam

pewna, czy przyjmie te zdawkowe przeprosiny. W końcu chwycił moje stalowe palce i

wspierając się na mnie, wstał.

- Musimy pracować razem - powiedziałam. Luis stanął obok mnie. - Strażników jest w

tej chwili niewielu. Dżinny są... w większości niezaangażowane. Ale ta walka dotyczy też

was. Wasze dzieci, i nie ma to znaczenia, czy są to dzieci Strażników czy nie, są krzywdzone

i zabijane. Musicie nam pomóc. - Patrzyłam prosto w jego ciemne oczy i zaangażowałam w tę

chwilę całą moją szczerość. - Musicie. Niech pan pomyśli o swoich dzieciach i nam pomoże.

Cały czas trzymał mnie za rękę, a ja dostrzegłam, że w drugiej dłoni ukrywa tłumiące

moc kajdanki. Jednym ruchem - który na pewno ćwiczył i wykonywał wiele razy - mógłby

zakuć mnie w nie w ciągu paru sekund, pewnie zanim Luis zdążyłby interweniować.

Nie ruszył się. Po chwili mnie puścił i cofnął się o krok. Kajdanki wsunął z powrotem

background image

do kabury przy pasku, pod wiatrówką.

- Tylko mnie nie wkurz - powiedział. - Bo mam zamiar trochę wam zaufać. Ale

niedużo i nie na długo. Jeżeli zrobicie coś, przez co zwątpię, że wam na tym zależy...

- Oczywiście, że nam zależy - zapewnił go Luis i skrzywił się lekko, siadając na

krześle. Wyglądał na zmęczonego i obolałego. - Jezu, chyba nie może zależeć nam bardziej.

Te dupki zabiły mojego brata, szwagierkę, bratanicę. Przeżyliśmy pół tuzina poważnych prób

zabójstwa. Załatwiliście mnie, jej też daliście popalić, a my wam za to nie nakopaliśmy.

Dlatego siedź cicho, człowieku, dobra?

Sanders nie wydawał się wielce obrażony.

- Dobra - powiedział. - Może wypuścisz teraz Kleina?

Luis nie spojrzał nawet na drugiego agenta, który ciągle prężył się, żeby podnieść się z

ziemi, walcząc ze zwiększoną siłą grawitacji.

- Jasne. Nagle agent mógł podnieść się z ziemi i stanąć. Na jego czerwonej twarzy

malowało się rozgoryczenie. Podniósł pistolet, sprawdził go i schował do kabury. Policzki

ciągle mu płonęły, a oczy były nadal złe. Kiedy zorientował się, że mu się przyglądam,

odzyskał zimną krew i udawał obojętność wobec tego, co się działo.

Niezbyt mu się to udawało.

Sanders usiadł na krześle naprzeciwko Luisa.

- Powiedzmy, dla dobra sprawy, że wam wierzę. Do cholery, czego ode mnie chcecie?

Jasne, mam zespół FBI. Mam cały nadzór, którego możecie chcieć. Mam oczy w niebie, a

stopy na ziemi. Myślicie, że w tym miejscu nastąpi jakiś frontalny atak?

Nalałam Luisowi kawy ze stojącego obok czajnika i podałam ją mu. Napił się z

przyjemnością.

- Niech nam pan wyjawi, co pan wie.

- Wy najpierw.

- To proste - odpowiedział Luis. - Nie wiemy zupełnie nic. Jedynie to, co powiedziała

panu do tej pory Cass. Mnie nawet przy tym nie było. Ona jest jedynym naocznym

świadkiem. Pana kolej.

- Chodźcie za mną - powiedział Sanders i wyprowadził nas z namiotu. Zwolniłam,

żeby iść z Luisem, dyskretnie sprawdzając jego sprawność.

Zorientował się, co robię i spojrzał na mnie krzywo.

- Co?

- Boli cię.

- Nic mi nie jest. Tak przeżywam uboczne skutki szybkiego zdrowienia. Nic mi nie

background image

dolega. - Skinął na agenta Sandersa. - To teraz pan jest kim? Przywódcą stada?

Uśmiechnęłam się.

- Ludzie rzeczywiście mają tendencję do poruszania się w grupach. Zdominuj

przywódcę, a zdominujesz też pozostałych.

- Cyniczne.

- Praktyczne. Sanders nie słyszał, bo porozumiewaliśmy się bardzo cichym szeptem.

Poprowadził nas zboczem wzgórza w dół do kolejnego namiotu z zamkniętym wejściem.

Otworzył je i wszedł. Kiedy my także znaleźliśmy się w środku, zorientowałam się, że są tam

kolejne komputery, nowi ludzie i składane tablice pełne zdjęć. Niektóre z nich były

wyraźnymi zdjęciami satelitarnymi okolicy Różanego Kanionu, w którym się znajdowaliśmy.

Najpierw rozpoznałam ciemne rozcięcie przepaści, a potem wypielęgnowany park

obozowiska Perły po drugiej stronie. Namioty FBI wyglądały jak smugi, ale zaznaczono je na

czerwono, żeby były bardziej widoczne.

Biały zaokrąglony budynek, który widziałam, wyglądał jak księżyc wkomponowany

w zieloną, starannie opróżnioną przestrzeń. Otaczała go pustka, w odróżnieniu od Kolorado,

gdzie były baraki, budynki, a nawet plac zabaw dla dzieci. To wydawało mi się bardziej...

obce. Przyjrzałam się zdjęciom po kolei, wnikliwie, przeglądając całą przestrzeń tablic. Zajęło

mi to trochę czasu. Luis skończył przede mną, ale wątpiłam, żeby zobaczył tyle, co ja. Był

zmęczony.

- I co? - spytał Sanders. Założył sobie ręce na piersiach. - Widok na waszą dzielnicę?

- Nie jest jak w Kolorado - powiedziałam. - Wcale. To wygląda tak, jakby zostało

zbudowane ludzkimi rękami.

- Bo zostało - odpowiedział Sanders. - Zbudowane przez Kościół Nowego Świata. Ich

obóz szkoleniowo-inspirujący, nauczanie i gry wojenne w jednym. Ten cały Kościół Nowego

Świata początkowo nie zaliczał się do kultów apokaliptycznych, został założony przez bandę

hipisów, która chciała pokoju i miłości. Stopniowo zaczął w nim dominować coraz bardziej

ekstremistyczny nurt. Ale mimo wszystko nie spodziewaliśmy się, że wpadną w industrialne

szaleństwo. Byli... - Wzruszył ramionami. - Normalni. Jak na tego rodzaju działania.

- Aż do zeszłego roku - domyśliłam się. Skinął głową. - A kiedy pojawiła się ta

budowla? - Dotknęłam białej bańki widocznej na zdjęciach.

- Około ośmiu miesięcy temu - powiedział. - Taka sama jak w Kolorado. Taka sama

jak w dwóch innych miejscach, miejscach o których wiemy. Ta sama cholerna budowla. Ale

ta jest największa. Ma wielkość zbliżoną do stadionu piłkarskiego, ale nie jest zbyt wysoka.

Domyślamy się, że całe zaplecze znajduje się wewnątrz, szkolenie również odbywa się w

background image

środku.

- Kto wjeżdża i wyjeżdża?

- Wjeżdżają samochody osobowe i ciężarówki, tych drugich nie za wiele. Większość

zarejestrowana jest na członków Kościoła, parę należy do dostawców, którzy zrzucają towar i

odjeżdżają.

- Kto po niego przychodzi? - spytał Luis.

- Nikt - powiedział Sanders. - Leży tam do wieczora. Monitorujemy teren

noktowizorem, ale nigdy nikogo nie widzieliśmy. Po prostu... znika.

Skinęłam głową. Teraz zrozumiałam.

- Będę potrzebowała listę tych... dostawców.

- Wszyscy się odhaczają. Usiłowaliśmy zamontować urządzenia śledzące w towarze.

Na nic. Wszystko się blokuje, kiedy tylko znajdzie się w tej kopule. Chyba jakieś fale.

- Będzie mi potrzebna lista - powtórzyłam. - I broń. Może któryś z tych wielkich

karabinów, które mieli pańscy agenci.

- Uhm - odezwał się Sanders, tonem bynajmniej niewskazującym na to, że zamierza

spełnić moją prośbę. - A chcesz ją, bo...?

- Niech pan mi zaufa - powiedział Luis. - Chyba lepiej nie znać odpowiedzi na to

pytanie.

- Muszę napisać raport - oznajmił Sanders. - Rządowi potrzebne są raporty. Dlatego

potrzebuję tej odpowiedzi, zanim się zgodzę albo odmówię.

- Mam zamiar dostać się do budynku. - Wzruszyłam ramionami. - Teraz wiem, jak. I

zamierzam zabrać broń, ponieważ może będę musiała zastrzelić tych, którzy zechcą mi

przeszkodzić w odbiciu Isabel i wszystkich innych dzieci.

- Zamierzasz wejść do środka. Zastrzelić ludzi. Uratować dzieci. - Sanders zamrugał.

- Tak.

- Taki masz plan.

- Zgadza się.

- Pomóż mi coś z tego zrozumieć. - Spojrzał na Luisa.

- Chyba musisz nad tym trochę popracować - powiedział Luis. - Zwłaszcza w kwestii

tego, że nie masz żadnych wstępnych informacji, co znajduje się w środku. Cass, wiesz

przecież, że to jest jedna wielka pułapka na muchy, a tą muchą jesteś ty. Dostaniesz się do

środka i może już nigdy stamtąd nie wyjdziesz. A przecież to ty mówiłaś, że jej chodzi o

dżinna. Może po prostu na niego czeka?

- Nie jestem dżinnem - przypomniałam mu. - I z radością przyjmę od ciebie wszelkie

background image

wsparcie. I od wszystkich innych Strażników, których będziesz w stanie zlokalizować i

szybko tu przysłać. Ale nie możemy czekać. Oni wiedzą, że tu jesteśmy. I nie będą mieli

ochoty zbyt długo czekać.

- Na co? - spytał Sanders. Jego głos stal się cichy. Pozostali agenci, którzy uważnie,

acz dyskretnie przysłuchiwali się rozmowie, nagle podnieśli głowy, wyczekując odpowiedzi

na jego pytanie.

- Niech mi pan pokaże, gdzie znajdują się inne kompleksy. Zaskoczyła go moja

prośba. Skinął na znajdującą się w pobliżu agentkę, która wpisała hasło na swoim komputerze

i ściągnęła cztery kwadranty na lśniącym monitorze. Jeden był podpisany: „Różany Kanion,

La Jolla, Kalifornia”, tu obecnie się znajdowaliśmy. Drugi: „Dogtown Commons,

Massachusetts” i wyglądał dokładnie jak ten z La Jolla. Pod trzecim widniał napis: „Adams,

Tennessee”, a pod ostatnim: „Ohioville, Pensylwania”.

- Chcę to zobaczyć na mapie - powiedziałam. Ściągnęła mapę i podświetliła dla mnie

wszystkie zaznaczone miejsca.

Wspomogłam się paranormalnym wzrokiem, przyglądając się przez eteryczny filtr i

dostrzegłam upiorne rzeki mocy, przez niektórych ludzi nadal zwane liniami ley.

Każde z tych miejsc znajdowało się na połączeniu strumieni mocy. Tam znajdowały

się Wyrocznie: w Sedonie - Wyrocznia Ziemi, w Seacasket - Wyrocznia Ognia. Jedynie

Wyrocznia Wody nie miała określonego miejsca, które można byłoby zidentyfikować.

Perła stała się naturalnym odpowiednikiem linii mocy, w najpotężniejszych miejscach,

których nie zajęły Wyrocznie dżinnów.

I wszystkie te miejsca - wszystkie - wyglądały teraz identycznie. Starannie

wypielęgnowany teren pozbawiony roślinności. Ta sama lśniąca kopuła. Były też otoczone

tak ukształtowanym terenem, że utrudniał zbliżenie się do nich.

Zbudowała sobie sieć, system wspierania i sieć energetyczną.

- Linie ley - powiedziałam do Luisa. Skinął głową. - Widzisz, co robi?

- Buduje sobie sieć mocy? Tak, widzę. Pytanie tylko, co znajduje się pod tymi

kopułami. I w której z nich ukrywa się Perła.

- Nie jestem pewna, czy przebywa w którejkolwiek - rzuciłam. - A raczej nie jestem

pewna, czy nie jest w nich wszystkich jednocześnie. Wydaje mi się, że Perła może istnieć

jednocześnie w różnych miejscach.

- Czy nie dzieliłaby przez to mocy? - zapytał Luis.

- Nie wiem - przyznałam. Możliwe było, że mając do czynienia z liniami ley

przemieszczała się z jednego miejsca do drugiego, przenosiła świadomość niezauważalnie bez

background image

większego, albo żadnego, opóźnienia. - Ile jeszcze punktów stycznych jest odsłoniętych?

- W tym kraju? Pewnie około dziesięciu. Myślisz, że te chce także zająć?

- Ośrodek w Ohioville, tu? - odezwała się agentka przy komputerze. - Pojawił się na

naszym radarze około dwóch miesięcy temu. Miejscowi zarzekają się, że wcześniej go tam

nie było. Obrazy satelitarne to potwierdzają.

Perła rozszerzała swoje wpływy. Była to infekcja, rodzaj choroby, przemieszczającej

się po widocznych liniach mocy, krzyżujących się na powierzchni planety, służących także za

kanał prowadzący bezpośrednio przez jej jądro. Budowle te mogły rozmnażać się jak grzyby

po deszczu, bez uprzedzenia.

- Moim zdaniem - zaczęłam cicho - ... jeżeli uda jej się zdobyć wystarczającą ilość

mocy, zajmie każdy punkt łączący linie mocy na świecie. Wyobraź sobie, że to pęcherze, w

których czai się zakażenie. - Dotknęłam ekranu i białej kopuły. - Kiedy pękną...

Zapadła cisza. Wszystkie oczy były zwrócone na mnie. Luis wyglądał, jakby mu się

zrobiło niedobrze.

- To znaczy, jak duży jest problem? Na tyle duży, że znów zostałam zmuszona do

tego, żeby przypomnieć sobie rozkazy Ashana. „Zniszcz ich wszystkich.

Ona wzmacnia się poprzez ludzi. Jeżeli odetniesz ją od ludzi, pozbawisz ją połączenia

z Ziemią i raz na zawsze będzie można ją zabić”.

Prowadziła wojnę przeciwko dżinnom i to prawda, że chciała zniszczyć ich

wszystkich i wchłonąć ich eteryczną moc, ale jej serce i dusza były połączone poprzez

ludzkość, podobnie jak dżinny były połączone z Wyroczniami.

Nie chcę tego robić, szeptało coś w głębi mojej duszy. I naprawdę nie chciałam.

Bałam się takiego rozwiązania z całego serca. Aby zniszczyć ludzkość, musiałabym

odczuwać jej ból, jej śmierć i życie, przepływające przeze mnie, usuwane ze świata i żywe

wspomnienie Matki. Musiałabym zgładzić Luisa Rochę, Isabel, a nawet kruche pomniki

zmarłych, jak Manny i Angela.

Nie mogłam. Nie mogłam zmusić się do takiego posunięcia, nawet wobec takich

zagrożeń, mimo że tak niewiele czasu nam zostało, by im przeciwdziałać.

Czas jeszcze jest. Musi być jakiś sposób, żeby ją powstrzymać.

Musiałam spróbować. Dla dobra tych, których kochałam, a także dla dobra tych,

których nie kochałam, na przykład agenta Sandersa i jego nieznanej rodziny, musiałam nie

tylko spróbować, ale i wygrać.

- Potrzebujemy wszystkich Strażników, jakich uda się znaleźć - powiedziałam. -

Wszystkich. Musimy zaatakować jednocześnie miejsca opanowane przez Perłę, zmusić ją do

background image

walki na wielu frontach. Rozumiesz? - Odwróciłam się do agenta Sandersa. - Trafimy tam na

ludzi, z którymi trzeba będzie walczyć i na takich, których trzeba będzie ratować. Możemy

liczyć na to, że zrobi pan wszystko, co będzie trzeba?

- Chcesz, aby w każdym z tych miejsc był taki zespół?

- Czy to znaczy, że jeszcze ich tam nie ma? I nie dostarczają panu informacji? Milczał,

przyglądając mi się, aż w końcu skinął lekko głową.

- Dobra - powiedział. - Kiedy?

- Ja sprawdzę Strażników - zaproponował Luis i poklepał się po kieszeniach z

zakłopotaniem. - Gdzie jest moja komórka?

Agent Klein wstał i podał mu ją. Luis otworzył telefon i zaczął dzwonić. Ja przez ten

czas przyglądałam się lśniącym, nijakim kopułom na ekranie.

Siostra, pomyślałam. Kiedyś byłyśmy siostrami. Tak do siebie podobnymi. Ale ona

nauczyła się kochać zabijanie, a ja dzięki Ashanowi nauczyłam się szukać czegoś

przeciwnego. Była to ciężka lekcja, której Ashan pewnie nie zamierzał mi zaserwować.

Niemniej jednak, ceniłam ją.

Przyszło mi do głowy, że Perła spodziewa się, że postąpię zgodnie z tym, co chciał

Ashan, niszcząc ludzkość, żeby odciąć ją od źródła mocy. To sprawiłoby, że stałabym się taka

sama jak ona.

Myśl o tym doprowadzała mnie to do szaleństwa, bo zapewne wywołując tyle śmierci

i cierpienia, zniszczyłabym siebie samą. Stałabym się kopią Perły.

Obsesyjnie chciałabym końca wszystkiego.

Zastanawiałam się, czy Ashan też o tym pomyślał. O tym, co by się stało, gdybym

zamieniła się w istotę toksyczną jak Perła. Gdybyśmy obie chciały zniszczyć świat.

Mogłam tylko przypuszczać, że stary, sprytny Ashan na pewno brał pod uwagę taką

ewentualność.

A to oznaczało, że gdybym wykonała jego rozkazy... zniszczyła ludzkość... coś

czekałoby, żeby mnie także zniszczyć.

Byłoby to jedyne bezpieczne wyjście.

I nagle niewytłumaczalna obecność Rashida nabrała sensu. Był najemnikiem Ashana.

Krążył przy mnie nie dlatego, że się mną interesował czy o mnie martwił, ale dlatego, że

czekał.

Czekał na to, co on oraz Ashan uważali za nieuniknione.

Moje dłonie - cielesna i metalowa - zacisnęły się w pięści.

- Nie - wymruczałam. - To nie jest nieuniknione.

background image

- Słucham? - Agentka FBI, siedząca obok mnie, spojrzała na mnie, marszcząc czoło.

- Nic nie jest nieuniknione - powiedziałam. - Nawet śmierć. Została tam, zdumiona, a

ja odwróciłam się, żeby wyjść przed namiot i odetchnąć świeżym, rześkim powietrzem. Było

prawie nieskażone przez otaczające nas wielkie miasta, chociaż wyczuwałam odległy zapach

wyczerpania i spalin. Oparłam się o twardy pień drzewa, oddychając głęboko, a później

ukucnęłam i obie dłonie położyłam płasko na ziemi. Wyczuwałam tu coś. To samo, co czułam

na pustyni, gdzie pochowałam dziecko. Obecność, co prawda odległą i ulotną. Jej obecność.

- Pomóż mi - wyszeptałam. - Pomóż mi zrozumieć, co powinnam zrobić. -

Skierowałam te słowa w górę, na zewnątrz, do większej mocy istniejącej poza wszechwładną

mocą tego świata. - Pomóż mi ocalić ludzi.

Chłodna bryza, jak pieszczota, dotknęła mojej twarzy, a ja zwróciłam się ku niej,

zamykając oczy. Chwila wydawała się pełna spokoju, niemal czcigodna w swojej

intensywności. Miałam wrażenie, że połączyłam się jeszcze raz z życiem, które kiedyś

wiodłam. Połączyłam się z wiecznością.

Nagle usłyszałam trzask gałęzi. Otworzyłam oczy i zobaczyłam agenta Bena Turnera,

który odsuwając na bok krzewy, wyłonił się i stanął przede mną.

Nie był taki jak zwykle, nijaki. Stoczył walkę, ciężką walkę - na twarzy tworzył mu

się siniak, a jedną dłoń miał tak spuchniętą, że wydawała się nie do użytku. Całkiem możliwe,

że była złamana. Dyszał ciężko. Jego wiatrówka z logo FBI była rozdarta - nie, poszarpana -

dostrzegłam też krew na koszuli. Wydawało mi się, że nie odniósł poważnych ran, ale wyraz

jego oczu mówił, że on sądzi inaczej.

- Ty to zrobiłaś - powiedział. - Ty nasłałaś na mnie tego bydlaka. Rashida.

- Rashidem nikt nie kieruje - odparłam, co było zgodne z prawdą, chociaż w tym

przypadku nie do końca. - Sam ściągnąłeś na siebie jego uwagę, zabierając listę. Wiedziałeś,

że chce ją zdobyć. - Uniosłam brwi. - Masz ją jeszcze?

- A jak ci się wydaje? - warknął i uniósł spuchniętą dłoń. - Połamał mi palce, żeby ją

dostać. To było całkiem do Rashida podobne.

- Nie spodobało mu się, że wystąpiłeś przeciwko nam. Mnie też nie. I przypuszczam,

że innym Strażnikom też się to nie spodoba.

- Myślisz, że przejmuję się tym, co myślą o mnie Strażnicy? - wycedził Turner. -

Zrobiłem to, co musiałem zrobić. Twoi ludzie wymknęli się spod kontroli. Patrz, co właśnie

zrobili na Florydzie: Jezu Chryste, porwali cholerny statek rejsowy. Z niewinnymi ludźmi na

pokładzie. Porwali ludzi i wiesz, że niektórzy z nich zginą w tej akcji. Nie muszę być lojalny

wobec bandy dupków, którzy nie przejmują się szkodami, jakie spowoduje ich działanie. Nie,

background image

dosyć tego. Strażnikom potrzebny jest ktoś, kto powie im, gdzie znajdują się granice, skoro

sami tego nie wiedzą.

Była to długa przemowa i Turner zdążył się zasapać, zanim ją skończył. Pasja, z jaką

mówił, wyczerpała go emocjonalnie. Zastanawiałam się, jakie szkody zobaczył czy

doświadczył na sobie. I czy przypadkiem on też nie ma krwi na rękach.

- Nigdy nie kochałam Strażników - powiedziałam, zgodnie z prawdą. Kiedy byłam

dżinnem, uważałam ich za wrogów - niewolników mojego gatunku. Nie tylko nie byli lepsi

niż ludzie... wydawali mi się gorsi niż ludzie. Kiedy rozpadł się pakt pomiędzy dżinnami i

Strażnikami, uwalniając jeńców z niewoli, nikt nie odczuł z tego powodu takiej satysfakcji jak

ja.

Ale wiedziałam też, że Strażnicy byli tacy, jacy byli, nie bez powodu. Bezwzględni,

egocentryczni i chorobliwie ambitni, zgadza się; ale kiedy trzeba, potrafili się zdobyć na

ofiarność i wielkoduszność. Rzecz jasna, stwierdzenia te nie mogły zastąpić obiektywnej,

łatwej do sklasyfikowania analizy. Strażnicy, jak sama natura, nie byli ani dobrzy, ani źli. Po

prostu trwali. A ich istnienie było konieczne dla dobra kruchego życia, które mieli chronić.

- Myślisz, że rząd jest w stanie ich kontrolować? - spytałam. - Myślisz, że masz dość

woli i własnej mocy, żeby zmusić Strażników, żeby się mu poddali?

- Nie jestem sam - wyjaśnił. - Są też inni Strażnicy, przekonani, że sprawy zaszły już

za daleko.

- To je cofnij. Ale jeżeli uważasz, że podporządkowanie Strażników woli polityków to

dobry pomysł, to moim zdaniem nienawiść przesłania ci prawdziwą rzeczywistość -

powiedziałam. - Ale to w tej chwili nie jest istotne. Będziemy potrzebowali twojej pomocy.

- Mojej pomocy? - Roześmiał się dzikim, mrocznym śmiechem. - Dlaczego, do diabła,

miałbym pomagać komukolwiek z was?

- Bo nie jesteś złym człowiekiem. Bo przysięgałeś nieść pomoc, chronić i nie uciekać

z pola walki, ale przede wszystkim dlatego, że ty, Ben Turner, chcesz sprawiedliwości. I

pragniesz ocalić dzieci. Dostrzegłam to, kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy, Ben. Chcesz

je ocalić. Musisz je ocalić.

Zamrugał, ale przynajmniej nie zaprotestował.

- W tamtym kompleksie są dzieci - powiedziałam. - Jest wśród nich Isabel Rocha.

Widziałeś Briannę. Widziałeś Glorię. Widziałeś też inne. Wiesz, że nie możemy dopuścić do

tego, żeby zostały zniszczone, bo stracimy honor.

Oparł się o inne drzewo po drugiej stronie polany i ujął zranioną rękę w zdrową dłoń.

Wyglądał na zmęczonego, obolałego i lekko zagubionego.

background image

- Co zamierzasz zrobić?

- Dostać się do nich - oświadczyłam. - A ty pójdziesz ze mną.

- Tak, z tym. - Wyciągnął dłoń. - Chyba nie zdam się na wiele. Z namiotu wyszedł

Luis, spojrzał na mnie, potem na agenta Turnera.

- Hej, mamy zamiar dowalić temu gościowi?

- Rashid chyba nas w tym wyręczył - powiedziałam. - Trzeba tylko go wyleczyć,

żebyśmy mieli z niego jakiś pożytek.

- Niech to. Zawsze omija mnie bijatyka, a trafia mi się tylko sprzątanie. Czasami do

dupy jest być Strażnikiem Ziemi.

- Czasami - przyznałam z kamienną twarzą. Zajmiesz się tym?

- Oczywiście - odpowiedział zrzędliwie. - Ale nie będę marnował energii na leczenie

bólu. Nie winiłam go za to. Z kolei mina Turnera zdradzała niepozbawioną obaw ulgę, jeśli

coś takiego jest w ogóle możliwe.

Luis podszedł do Turnera, spojrzał gniewnie, a potem ujął jego okaleczoną dłoń.

Mówił prawdę - usłyszałam ciche trzaski i odgłosy prostujących się kości, które nabierały

poprzedniego kształtu. Twarz Turnera zrobiła się sina i blada. Oparł głowę o pień drzewa i

starał się stłumić w sobie chęć krzyku, powstrzymać się przed omdleniem czy wymiotami.

Albo przed wszystkimi trzema rzeczami naraz. Jak sądzę, Luis, mimo wszystko, zablokował

chociaż część nerwów. Nie był nadmiernie okrutny. Jedynie... w odpowiednim stopniu.

Zabieg wymagał kilku długich chwil skupienia, po których Luis wyswobodził Turnera

i się cofnął. Turner opuścił rękę i wpatrywał się w nią zadziwiony. Spróbował poruszyć

palcami i lekko się skrzywił.

- Tak, mięśnie przez jakiś czas będą protestować - powiedział Luis. - One też zostały

uszkodzone. Ale kości będą się trzymały, jeśli nie zrobisz czegoś szalonego, na przykład nie

będziesz się z nikim bił. To najlepsze, co mogłem zrobić w tak błyskawicznym tempie.

- Naprawdę jest lepiej - zdumiał się Turner. - Chyba wystarczy.

- Będzie musiało - skwitowałam. - Idziemy do ośrodka. - Co? Kiedy? - Turner

gwałtownie uniósł głowę i otworzył szeroko oczy.

- Jak tylko pozostałe zespoły będą na swoich miejscach - powiedziałam. - Luis ukryje

naszą obecność przed zwykłymi ludźmi. Jeżeli są tam Strażnicy, może się to okazać nieco

trudniejsze, ale damy radę.

O wiele większym wyzwaniem będzie to, jak wyprowadzić w pole Perłę. To dlatego

poprosiłam o skoordynowane działanie we wszystkich miejscach. Jeżeli jej uwaga zostanie

rozproszona, jeżeli uświadomi sobie, że jest zagrożona na każdym froncie, może nie zdąży

background image

mnie trafić.

Może. A może po prostu, kiedy wyczuje moją obecność, wycofa się ze wszystkich

pozostałych ośrodków i skupi się na tym, żeby mnie zabić.

Oczywiście, jeżeli zamierza mnie zabić. Tego nie byłam tak do końca pewna. Gdyby

chciała mojej śmierci, miała już do tej pory okazję posłać porażającą siłę, która by sobie z

tym poradziła. Nie, wydaje mi się, że chciała właśnie tego - chciała mnie tu zwabić.

Nie sądziłam, żeby chodziło jej o zwykłą satysfakcję patrzenia na moją śmierć,

chociaż śmiało mogłam brać to pod uwagę. Nie, chodziło raczej o coś innego. Coś, czego nie

wiedziałam.

- Nic ci nie jest? - spytał Luis, który mnie obserwował.

- Nie - odpowiedziałam. - Co ze Strażnikami?

- Zwołałem wszystkich Strażników poza nowojorskimi, ale nie jest dobrze, bo nie

mamy żadnych Strażników tutaj, będą to zdalne ataki, ale zrobią, co będą mogli. Mam ich w

pogotowiu. Czekam tylko na twój sygnał.

- My już wyruszamy - powiedziałam. - Zaatakujemy, kiedy zajmiemy dogodną

pozycję. Przygotuj się. Agent Turner uniósł brwi, ale nic nie powiedział. Wszedł do namiotu.

Chwilę później wypadł stamtąd jego zwierzchnik z gradową miną.

- Oszalałaś?! - ryknął. - Nie pozwolę ci w tej chwili zabrać tam ludzi. Nie masz nawet

osłony nocy!

- Nie miałaby żadnego znaczenia - odpowiedziałam. - Albo uda nam się ukryć, albo

nie. Ciemność i jasność nie mają dla niej znaczenia. Ale jeżeli chcesz się na coś przydać,

wywołaj zamieszanie, żeby skupiła się na swoich żołnierzach.

- Jakie zamieszanie?

- Skieruj atak na przepaść. Żeby wyglądało tak, jakby twoi ludzie mieli zamiar ją

pokonać - odezwał się nieoczekiwanie Turner. - Odezwij się przez megafon. Powiedz im, że

chcesz rozmawiać.

Przytaknęłam. Szczerze mówiąc, miałam na myśli jakąś bardziej brutalną akcję, ale

ten pomysł też był dobry i narażał ludzi stąd na dużo mniejsze niebezpieczeństwo.

- Godzina - powiedziałam. - Tyle będzie nam trzeba, żeby przeprawić się na drugą

stronę przepaści, uporać się ze wszystkimi zabezpieczeniami i dotrzeć do kopuły.

- Tak, żeby was nie odkryli - zrozumiał Sanders. - Dobra, jasne. Nie był to plan

doskonały. I wiedziałam, po prostu wiedziałam, że umyka mi jakaś najważniejsza kwestia.

Ale byłam przeświadczona, że nie mam czasu do stracenia, bo za chwilę sytuacja okaże się

znacznie gorsza.

background image

10.

Luis, Turner i ja szybko włożyliśmy kamizelki kuloodporne - ja pod moją skórzaną

kurtkę, a Luis na wierzch, więc zakleili mu znaczek FBI taśmą. Turner dostał jeden z

kompaktowych karabinków szturmowych. Luis i ja odmówiliśmy kategorycznie, chociaż

Sanders, na osobności, wsunął nam po jednym do ręki.

Przez chwilę patrzyłam w milczeniu na dwóch Strażników, stojących nad przepaścią.

Powiew lekkiej bryzy na otwartej przestrzeni zaszeleścił liśćmi drzew.

- To będzie niebezpieczne - oznajmiłam otwarcie. - Bardzo niebezpieczne. Jeżeli

chcecie się wycofać... Luis prychnął niegrzecznie:

- Zamknij się i ruszaj, Cass. Tam jest Ibby, prawda? Chcę ją odzyskać. Dalej.

Skinęłam głową i spojrzałam na Turnera, który wpatrywał się w dal, jakby przypominał sobie

wszystkie decyzje, które doprowadziły go do tego, bądź co bądź, stresującego momentu. W

końcu wzruszył ramionami.

- Wchodzę w to - powiedział. - Masz rację. To prawda, że nie mogę ścierpieć tego, co

ostatnio wyprawiają Strażnicy, ale chodzi o dzieci, które potrzebują naszej pomocy.

Po tym stwierdzeniu ruszyliśmy zboczem w dół.

Uzgodniłam z Luisem, że będziemy oszczędzać moc na wszystkim, co się da, więc

schodziłam, posługując się naturalnymi ludzkimi siłami. Każdy krok stawiałam ostrożnie,

napinając mięśnie. Czułam wszechobecne, nieustępliwe zagrożenie ze strony grawitacji i

drgający strach, od którego nigdy tak do końca nie można się było wyzwolić. Kamyki i

ziemia cały czas zgrzytały pod butami i chociaż szłam ostrożnie i bardzo powoli, ten sposób

wykorzystania ludzkich umiejętności był dla mnie nowy. Na szlakach radziłam sobie całkiem

nieźle, nawet tych najbardziej stromych, ale ten... ten miał inne nachylenie. Teoretycznie

powinien być łatwiejszy. W praktyce okazało się, że zanim dno znalazło się na tyle blisko,

żeby można było liczyć na przeżycie w razie upadku, zabrakło mi tchu i cała się trzęsłam.

W dole płynął mały, ale wartki strumyk. Przystanęliśmy, żeby obmyć twarze i szyje z

potu.

- Nie pij tego - powiedział Luis i rzucił mi butelkę wody, którą wsunął do pustej

kabury na pasku. Wzięłam kilka łyków i podałam butelkę Turnerowi. Luis napił się ostatni i

schował do połowy opróżnioną butelkę. - Mogła zatruć strumyk - wyjaśnił. - Nie widzę tu

żadnych ryb ani owadów.

Miał rację. Na dnie przepaści brakowało jakichkolwiek żywych stworzeń. Była tylko

szemrząca woda.

background image

- Później - rzekł. Wiedział, że myślę o tym, żeby naprawić poczynione przez nią

szkody, jeżeli nie mylił się co do skażenia środowiska. - Pamiętasz, że mamy oszczędzać

moc? - Pamiętałam, ale nie bardzo mi się to podobało. - Jak stoimy z czasem?

Ben Turner spojrzał na zegarek.

- Dwadzieścia minut - powiedział. - Czyli zostaje nam dwadzieścia na podejście i

dwadzieścia na to, żeby uporać się z tym, co zastaniemy na górze i zająć pozycje. Jesteś

pewna, że to rozsądne, prawda?

Nie, w tym przypadku nie można było mieć żadnej pewności. Stanęłam przed

wzbijającą się w górę ścianą i zaczęłam się podciągać, robiąc jeden pełen wysiłku krok po

drugim.

Znajdowaliśmy się w połowie drogi do góry, kiedy wyczułam w eterze nagły

przypływ mocy.

- Luis! - krzyknęłam gwałtownie, a on spojrzał w górę. - Ukryj nas! Wziął głęboki

oddech i opuścił głowę. Zamarliśmy na skale, a kiedy znów spojrzałam w dół, dostrzegłam

tylko trochę przypominające kształtem człowieka występy skalne.

Poleciały na nas kamyki, kiedy ktoś pochylił się nad przepaścią. Usłyszałam cichy

raport, składany wysokim dziecięcym głosem, a później drugi, wyraźny głos dorosłej osoby.

- Mimo wszystko, wywołaj ją. To dla ciebie dobre ćwiczenie.

Oparłam czoło o skałę i starałam się nie przeszkadzać Luisowi w skupieniu. W tej

chwili tylko ona chroniła nas od śmierci. Byliśmy zbyt wysoko, żeby podczas upadku nie

odnieść poważnych obrażeń i zbyt daleko od szczytu, żeby móc skutecznie zaatakować. Nad

nami stało jedno z dzieci-Strażników, nie mogliśmy więc atakować w ogóle.

Nagle pod nami zaczęło dziać się coś dziwnego. Szmer wody stał się głośniejszy,

donośniejszy, aż w końcu przerodził się w ryk. Poczułam powiew ostrego wiatru, który

uderzył mną o skałę i zimny prysznic strumyka, który gwałtownie wezbrał. Z oddali dobiegł

mnie nagły grzmot pioruna, po którym niebo przeszyła błyskawica. Nad naszymi głowami

zebrały się chmury, przyciągane niewiarygodną furią magii Strażnika, gęste i burzowe.

Mimo wszystko, wywołaj ją.

Strażnik dostał polecenie, aby za pomocą wiatru i wody oczyścić całą przepaść z

ewentualnych zagrożeń. Zastanawiałam się, jakie mamy możliwości. Nie było ich wiele.

Nagle usłyszałam w uchu szept Luisa, to szczególne bezgłośne porozumienie.

Przymocuję nas wszystkich, powiedział. Niebezpieczeństwem jest wiatr. Woda nie

podniesie się na tyle, żeby nas zatopić.

Zgoda, odpowiedziałam.

background image

Skała pod moimi dłońmi nagle zmiękła i otoczyła moje ręce, a potem poczułam, że to

samo dzieje się z butami. Skała stwardniała, więżąc moje dłonie i stopy w bezpiecznych

kieszeniach. Teraz nie mogłam spaść.

Nie mogłam się też poruszyć z własnej woli, bez zwolnienia mocy, którą posłużył się

Luis.

Wiatr się wzmógł i szalał w wąskiej przepaści. Z początku były to powiewy, które po

chwili przerodziły się w ostre podmuchy, podrywając z ziemi odpady - najpierw lżejsze, a

później większe kawałki drewna, płaskich kamieni, zardzewiałego metalu. Nie podnosiłam

głowy, przyciskałam ją do skały, częściowo ukrywając ją pomiędzy rękami. Nic więcej nie

mogłam zrobić.

Ponad głowami rozbłysła upiornie biała błyskawica i w chwili, kiedy miałam

wrażenie, że wiatr zaraz swoim nieustępliwym uporem wyrwie mi ręce ze skalnych kieszeni,

powiewy zaczęły słabnąć. Spadł deszcz, ciężki i srebrzysty, lodowato zimny. Westchnęłam i

czekałam, aż przestanie.

Wzniosłam się w eter, przytrzymywana przez Luisa, który znajdował się kilka metrów

ode mnie i obserwowałam blask dwóch Strażników, stojących na krawędzi przepaści ponad

nami. Jeden z nich, dziecko, lśniło nieprawdopodobnymi kolorami, a okropne i jawne

zniszczenie było widać w osobowości, jaką promieniował na świat; skrzywiony mały gnom,

pokiereszowany i zimny. Nauczono go tego. Zmuszono.

Kobieta stojąca przy nim wydawała się trochę lepsza, chociaż ciemność lśniła w jej

żyłach jak trucizna. Był to jej własny wybór, nikt jej niczego nie narzucił. Posiadała własną

moc, chociaż nie na tyle silną, żeby zostać Strażnikiem na własnych prawach. Być może

kiedyś była jedną z Ma'atów.

Kiedy kobieta i dziecko przestali ingerować w energię burzy, rzeki i wiatru, wszystko

niemal w jednej chwili ustało i zamieniło się w wielki, szalejący bałagan. Żadne z nich nie

zadało sobie trudu, żeby zrównoważyć wyzwoloną moc. Było to niebezpieczne - eteryczna

energia, wyzwolona i pozostawiona bez nadzoru, mogła wywołać wszelkiego rodzaju

katastrofy, zwłaszcza tu, w pobliżu niezwykle silnego źródła energii pochodzącego z linii ley,

niewidzialnej energetycznej sieci, połączonej punktami stycznymi.

Zniknęli, powiedziałam Luisowi. Uwolnił skałę, która oswobodziła nasze ręce i nogi i

powróciła do pierwotnego kształtu. Moje mięśnie wykorzystały to wsparcie skał, żeby

odpocząć, dzięki czemu podchodziłam pod górę zdecydowanie szybszym krokiem.

Byłam blisko. Bardzo blisko. Wreszcie dotarłam.

Dotknęłam dłońmi trawy na górze. Podciągnęłam się, przewróciłam i natychmiast

background image

położyłam się płasko, twarzą do ziemi, żebym mogła ustanowić własną powłokę ochronną,

przez co unosiłam się lekko w aksamitnej zielonej trawie. Nie widziałam Luisa ani Turnera,

ale wiedziałam, że to mój partner zapewnił nam tę ochronę kameleona.

Bardzo powoli zaczęliśmy przesuwać się na brzuchach. Nie tak, jak pokazują w

filmach... Nie czołgaliśmy się, ale unosiliśmy się w powietrzu ponad trawą z wyciągniętymi

rękami. Sunęliśmy po trawie brzuchami, odpychając się rozpostartymi dłońmi. Był to

powolny sposób posuwania się do przodu, wymagający żmudnego wysiłku, ale wyjątkowo

cichy, właściwie uniemożliwiający wykrycie nas, nawet na otwartej przestrzeni, dzięki

kamuflażowi, jakim się posłużyliśmy.

Ale ponieważ zmarnowaliśmy dużo czasu, martwiłam się, że nie zdążymy dotrzeć do

kopuły, zanim Sanders rozpocznie działać, a tym samym ściągnie obecnych tu ludzi

bezpośrednio na nas.

I wtedy dostrzegłam jedną z chimer, wyłaniającą się spomiędzy drzew, która węszyła

podejrzliwie i zaczęła dreptać po trawie, kierując się zapachem.

Cass, wyszeptał Luis. Widzę ją. Wyczuje nas.

Nie miałam co do tego wątpliwości. Już nas wyczuła, chociaż była zdezorientowana,

nie mając widocznego dowodu naszej obecności. Dreptała wokół nas, okrążała nas powoli,

pomarańczowymi oczami wpatrywała się w otwartą przestrzeń, kierowana zmysłem, który

mówił jej, że tu właśnie jesteśmy, mimo że inne zmysły temu zaprzeczały.

Możesz ją wyeliminować? - spytałam Luisa. Być może, odpowiedział, jeżeli zbliży się

wystarczająco. Ale nabawimy się wielkiego problemu, który każdy zauważy. A nie po to się

skradamy.

Zamknęłam oczy, wcisnęłam twarz w czystą wiosenną trawę i uruchomiłam moje

eteryczne zmysły, żeby znaleźć coś, cokolwiek, co mogłoby nam pomóc.

Wyczułam jelenia. Wspaniałego młodego byka, ocierającego się porożem o pień

drzewa tuż za linią drzew.

Przestraszyłam go pulsem ziemskiej mocy i wypłoszyłam na polanę, gdzie zamarł z

przerażenia na widok olbrzymiej, drapieżnej postaci chimery węszącej w pozornie pustej

trawie.

Chimera gwałtownie uniosła głowę, kiedy zapach widzialnej ofiary przytłumił ulotny

ludzki zapach.

Biegnij, powiedziałam do jelenia i go uwolniłam. Odwrócił się i wbiegł z powrotem

między drzewa, walcząc o życie.

Chimera rzuciła się za nim, pędząc na potężnie umięśnionych nogach. Odpowiedziało

background image

mu wycie innych stworzeń dobiegające ze wszystkich stron - wyruszających na polowanie.

Poczułam się źle, ale jeleń już wcześniej popełnił śmiertelny błąd, ja tylko wykorzystałam go

na naszą korzyść.

Posuwaliśmy się tak szybko, jak tylko się dało. Zanim dotarliśmy do kopuły,

usłyszałam wycie silników samochodów po drugiej stronie przepaści. Agent Sanders robił

hałas, mnóstwo hałasu. Słychać było krzyki, brzęk metalu. Przenosili wszystkie swoje

namioty w widoczne miejsce. Skończyło się ukrywanie i zabawa w chowanego.

Usłyszałam głos Sandersa, zamienionego w niski krzyk giganta, przetaczający się

przez okolicę niczym fala.

- Wy w kopule - powiedział. - Chcę porozmawiać z przywódcą Kościoła Nowego

Świata w tym miejscu. Żadnej reakcji. Uniosłam głowę, żeby zrobić rozeznanie. Droga

dojazdowa znajdowała się niecałe trzy metry przed nami, a po lewej stronie był tylko

odsłonięty otwarty teren, pokryty jedynie piachem tak starannie, jakby ukształtowała go sama

natura. Tu dostarczano zapasy. To znaczyło, że jest tutaj chociaż jedno wejście. Ludzka

natura i efektywność mówiły mi, że się nie mylę. Nie buduje się drogi i punktu dostaw, jeżeli

wejście znajduje się po drugiej stronie budynku.

A wiedziałam, że Perła mogła wybudować wejście, jakie tylko jej się zamarzyło.

Chodźcie za mną, wyszeptałam do Luisa i Turnera i okrążyłam punkt dostaw, niemal do

samej kopuły. Później już tylko czekaliśmy. Trochę to trwało. Agent Sanders w kółko

powtarzał prośbę w uprzejmy i denerwująco poprawny sposób. Kiedy się zmęczył, puścił

ryczącą piosenkę, nagraną przez piosenkarza, który brakiem wyobraźni obrażał nawet moją

ograniczoną wrażliwość.

Niemal po półgodzinie wejście otworzyło się i na zewnątrz wyszła jedna osoba.

Oczywiście nie była to Perła. Nie rozpoznałam tego człowieka. Był wysoki, opalony,

szczupły i miał poważną twarz. Wyglądał na osobę silną, ale niezbyt miłą. On też miał

megafon.

Wyszedł innym wejściem, znajdującym się dalej, za zakrętem kopuły.

- Kim jesteś? - spytał stanowczo głosem równie donośnym i niskim, jak głos Sandersa.

- Czego na nas chcesz? Mężczyzna musiał wiedzieć, że w jego domu trzyma się uprowadzone

dzieci. Zobacz, czy możesz otworzyć to wejście, wyszeptałam do Luisa i poczułam, jak czołga

się obok mnie i dotyka dłonią kopuły tuż przy punkcie dostaw.

Kiedy człowiek Perły i Sanders prowadzili symulowane negocjacje - i nie było

żadnych wątpliwości, jak to się skończy - miejsce w kopule, na którym spoczęła dłoń Luisa,

nagle zapadło się do środka i otworzyło się z chłodnym szeptem powietrza, tworząc okrąg.

background image

Jak usta.

Zawahałam się, patrząc na to. Ostatnim razem, kiedy weszłam do kryjówki Perły,

omal nie przypłaciłam tego życiem, ale wtedy byłam sama. Nie musiałam się martwić o życie

dwóch innych osób, wlokących się za mną. Luis ruszył w stronę otworu, ale ja wyciągnęłam

rękę i chwyciłam go mocno za ramię. Nie, powiedziałam. Co jest, do licha? Czemu? Tutaj

jesteśmy na widoku!

Tego właśnie chciała Perła, inaczej nie ściągnęłaby mnie tutaj. Pikadorzy i byki.

Otworzyła te drzwi, którymi chciała, żebym weszła. Perła mnie rozumiała. W pewnym sensie

byłyśmy takie same - wyrzucone poza nawias, złe, mściwe. Ja poszłam jedną drogą, ona inną,

ale były to drogi równoległe, nie przeciwstawne. Zamknęłam na chwilę oczy i zadrżałam.

Zostańcie tu obaj, wyszeptałam. Leżcie. Otworzę je, żeby wyprowadzić dzieci. Luis przyglądał

mi się przerażonymi, szeroko otwartymi oczami. Nie możesz wejść sama. Nie będę sama,

zaprzeczyłam. Zawsze jesteś ze mną.

Mimowolnie wyciągnął rękę w moją stronę, dotknął mojego policzka ciepłą, brudną

dłonią, a na jego twarzy malowały się przerażenie, zawód i złość.

Zacznij atakować inne kopuły, poprosiłam.

Nie możesz tego zrobić, odrzekł. Leżący obok niego Turner wykonywał ponaglające

gesty. Pozbawiony talentu Strażnika Ziemi do porozumiewania się bez słów, nie słyszał

naszej rozmowy.

Tam będą czekały dzieci, powiedziałam Luisowi. Jeżeli wejdziemy grupą, na pewno

ktoś zginie. Nie mogę do tego dopuścić. Tego właśnie chciała Perła. Żebyśmy utknęli przy

wejściu i walczyli o życie z dziećmi. Im więcej nas się tam znajdzie, tym więcej będzie ofiar

w ludziach.

Nie możesz zrobić tego sama, upierał się. Miał rację, ale ja rozumiałam też, że za

zwycięstwo tutaj trzeba zapłacić, jak za każde.

A cena była za wysoka. Ona chciała, żeby była za wysoka.

Wejdź za mną, zgodziłam się. Odczekaj pięć minut i wejdź za mną. Jeżeli będę

martwa, rób, co się da.

Nie wdawałam się w sprzeczki z żadnym z nich. Po prostu rzuciłam się do środka,

zatrzaskując za sobą otwór i zamykając go siłą mojej woli. Luis pokona go, ale zabierze mu to

trochę czasu.

Wiedziałam, że ja mam niewiele czasu.

Kiedy się odwróciłam, stanęłam przed szerokim ciągiem organicznych, opalizujących

ścian - jakby były z kamienia, kości i pereł. Zaokrąglone ściany naśladowały zewnętrzny

background image

kształt kopuły. Pobiegłam ścieżką, szukając tego, co spodziewałam się znaleźć.

Wbiegłam za zakręt i odnalazłam Isabel.

- Ibby? Zwolniłam kroku, lewą, metalową ręką dotykając ściany. Spojrzałam na Ibby z

intensywnością, którą rezerwowałam dla tych, których kochałam i dla wrogów. Nie byłam

pewna, kim w tej chwili to dziecko jest dla mnie. Czy może nadal jednym i drugim.

Isabel miała nadal ciało małej pulchnej dziewczynki, ale nie zachowywała się jak

dziecko. Stała nieruchomo, czujnie, obserwując mnie, jak się zbliżam. Za nią czaiło się troje

innych dzieci, wszystkie starsze od niej. Ubrane były tak samo, w kamuflujące stroje, które,

jak sobie teraz uświadomiłam, miały te same właściwości, które Luis wykorzystał, żeby nas

ukryć - upodabniały się do otoczenia, a w tej chwili były lśniąco kremowe, jak jedwab.

- Ibby - powtórzyłam. Zatrzymałam się i zwróciłam do niej twarzą, bez ruchu, jak ona.

- Przyszłam, żeby cię zabrać do domu.

Nie odpowiedziała. Wszystkie milczały. Po prostu wpatrywały się we mnie

uważnymi, złowrogimi oczami.

- Isabel, nie chcę z tobą walczyć. Chcę cię zabrać do domu. - To jest mój dom. - Isabel

powoli pokręciła głową.

- Nie. Twój dom jest tam, gdzie mieszka twój wujek Luis. I ja, chciałam dodać, ale się

nie odważyłam. - Czeka na ciebie. Strasznie za tobą tęsknił. Chyba pamiętasz wujka?

Jej ciemne oczy przez chwilę lśniły i wiedziałam, że sobie przypomina. Inne pytanie,

co sobie przypomniała. Jeżeli Perle udało się zakłócić zmysły dziewczynki i jej wspomnienia,

mogła przeżywać na nowo urojoną traumę albo prawdziwą. Perła zmanipulowała te dzieci,

usiłowała wykorzystać ich rodzinne uczucia, żeby stworzyć bariery i wzbudzić nienawiść, ale

mogła jedynie nimi manipulować, nie programować. One były bezbronne wobec takich prób.

- Wujek Luis nie żyje - powiedziała Ibby. - Zabiłaś go. To było potworne.

- Ona cię okłamuje - odparłam. Owszem, parę razy niewiele brakowało, żebym go

zabiła, ale nie była to najlepsza pora na to, żeby analizować dynamikę tej więzi. - Ibby,

kobieta, która opowiada ci te rzeczy, nie jest twoją przyjaciółką. I kłamie. Chce cię

wykorzystać, chce wykorzystać was wszystkich. Nie obchodzi jej to, co się z wami stanie.

Isabel nie była głupia. Dostrzegłam, że się nad tym zastanawia. Jednak dzieci stojące

za nią nie znały naszej historii. A może nie miały też tak elastycznego umysłu.

- Kłamczucha! Zła! - krzyknęło jedno z nich i klasnęło w dłonie. Przez wąski korytarz

przetoczył się powietrzny młot, uderzył mnie i powalił na ziemię z taką siłą, że w oczach

ukazały mi się gwiazdy i poczułam się, jakbym żegnała się z tym światem. Dysząc,

przewróciłam się na bok, żeby się podnieść. Chłopiec Strażnik Pogody znowu uderzył, tym

background image

razem mocniej, popychając mnie twarzą na ścianę. Osunęłam się po niej, niemal bez

świadomości, ale dostrzegłam, że Isabel zrobiła krok do przodu. Atak ustał, chyba tylko

dlatego, że Strażnik Pogody, może ten sam, który usiłował nas zabić w przepaści, nie mógł

atakować, mając na drodze Isabel.

Isabel przywołała ogień. Na jej dłoni pojawił się niebieskobiały płomień energii z

migoczącymi czerwonymi brzegami, który odbijał się dziwnie w jej oczach, kiedy szła w

moją stronę.

- Chciałaś ich śmierci - stwierdziła. - Moich rodziców. Wszystkich naszych rodziców.

Zabiłaś wujka Luisa. Chcesz zabić mnie i moich przyjaciół. Chcesz zabić Panią.

Jedynie te słowa były prawdziwe - naprawdę chciałam zabić Perłę. I bez względu na

to, jak do tego doszło, Manny i Angela Rocha zginęli, a Perła mogła przekręcać fakty, jak jej

się podobało, ja zaś nic nie mogłam wskórać, próbując im zaprzeczać.

Ale Luis... Mogłam udowodnić, że kłamie w sprawie Luisa.

- Stój - powiedziałam, albo usiłowałam powiedzieć. W ustach miałam krew i nie

byłam pewna, czy w ogóle się odezwałam. Drugie uderzenie było tak silne, że nie mogłam

wstać, wykonywałam jedynie niezborne ruchy. - On żyje. - Zabrzmiało to niemal wyraźnie. -

Twój wujek żyje.

- Kłamczucha - odparła Ibby. - Widziałam, jak go zabijałaś. Pani mi pokazała: zraniłaś

go, zraniłaś go tak mocno, że umarł. A teraz się spalisz, tak samo jak spaliłaś jego.

Cofnęła dłoń.

Ja wyciągnęłam rękę w bezcelowym geście zaprzeczenia. .. i poczułam przypływ

przerażenia tym, co zrobiono Ibby oraz innym dzieciom. Kazano jej patrzeć jak ktoś - nawet

jeżeli nie był to wcale Luis - płonie. Bez względu na to, czy była to iluzja, czy rzeczywistość,

przeżycie okazało się na tyle traumatyczne, żeby zostawić trwałe blizny. Zanim zdążyła mnie

podpalić, krzyknęłam:

- Ibby, pomyśl! Jestem taka jak twój wujek! Nie umiem posługiwać się ogniem! Ibby

zamrugała. Stała tuż na granicy przemocy, z ogniem migoczącym i syczącym w jej dłoni.

- Twój wujek jest Strażnikiem Ziemi - wypaliłam. - Mam taką samą moc, jak on.

Jestem Strażnikiem Ziemi. Nie mogłabym go spalić, nawet gdybym chciała, rozumiesz? I

nigdy bym tego nie zrobiła, Ibby Kocham go, tak samo jak ciebie.

Było to trudne do zrozumienia dla dziecka w jej wieku, ale już wcześniej musiała

obcować z sytuacjami przekraczającymi jej możliwości pojmowania. Rozumiała, na czym

polega natura mocy, dlatego że Perła ją tego nauczyła.

Ibby zgasiła kulę ognia, zaciskając dłoń. Zostawiła w powietrzu smugę gorzkiego

background image

dymu. Dziewczynka spoglądała na mnie szeroko otwartymi, zdezorientowanymi oczami,

marszcząc brwi.

- Ale przecież widziałam... - wyszeptała. - Widziałam, jak to robiłaś. Wiem, że to

zrobiłaś. Dzieci biorą wszystko dosłownie i Perła to wykorzystywała.

- Nie, kochanie - powiedziałam łagodnie i usłyszałam we własnym głosie żal i

czułość. - Nie zrobiłam tego. I nie skrzywdzę ani jego, ani ciebie. Masz moje słowo.

Poczułam za sobą ruch powietrza, chłodną bryzę, która poruszyła moimi włosami, i

usłyszałam, że ktoś biegnie.

- Ibby? - odezwał się Luis. W pierwszej chwili pojawił się szok, potem strach. Ona

widziała, jak umierał. To wymagało bolesnego i trudnego przewartościowania jej

postrzegania świata.

Później zobaczyłam pełne rozkoszy olśnienie. Jej oczy otworzyły się szerzej, podobnie

jak idealnie wykrojone usta w kształcie pączka róży i w tej jednej chwili wyglądała jak

dziecko, którym była.

- Tio Luis? - Jej głos był drżący i niepewny. Przyklęknął.

- Jestem, mi hija. Jestem tutaj. Zrobiła krok naprzód, a później gwałtownie pokręciła

głową i cofnęła się do bezpiecznego schronienia pośród innych dzieci.

- Nie - powiedziała. - Nie, to sztuczka. Robisz sztuczkę. Luis nie poruszył się, nie

drgnął mu ani jeden mięsień. Nawet na mnie nie spojrzał.

- Mija, to nie sztuczka. Jestem tu, żeby zabrać cię do domu. Przecież chcesz jechać do

domu, prawda? Wiem, że zmusili cię, żebyś nas opuściła. To nie twoja wina. Nic, co się

zdarzyło, nie jest twoją winą.

Wzięła drżący oddech, a ja dostrzegłam łzy, lśniące w jej ciemnych oczach. Była taka

mała, taka krucha.

- Isabel - wyszeptał Luis. - Kocham cię. Proszę, wróć do domu.

- Nie - odpowiedział mały Strażnik Pogody, ten, który cisnął mną o ścianę. Był zimny

i zupełnie nad sobą panował. Chwycił Ibby za ramię, kiedy ruszyła w naszą stronę. - Ona

nigdzie nie pójdzie. Już więcej jej nie skrzywdzicie.

- Nie mam zamiaru jej krzywdzić - Luis mówił cicho i tak łagodnie, jak tylko mógł. -

Nie zrobię krzywdy nikomu z was. Wszyscy możecie z nami pójść.

- Po co, żebyście nam odcięli głowy? Zrobili z nas zombie? - Uścisk chłopca musiał

być dla Ibby bolesny, bo zauważyłam, że się skrzywiła. - Tak właśnie robicie, wiemy

wszystko. Zabieracie nas do waszego szpitala, tniecie nas i zamykacie. Nie pozwolimy,

żebyście zrobili to nam. Ani nikomu innemu, już nigdy więcej. Powstrzymamy was.

background image

Dzieci były przekonane, że są bohaterami.

Co gorsza, w tym, co mówił chłopiec, było ziarno prawdy, jak we wszystkich

skutecznych kłamstwach. Strażnicy rzeczywiście operowali tych, których moc była zbyt

niebezpieczna, niemożliwa do kontrolowania. Niektórzy nie przeżywali takich operacji.

Niektórym udawało się przeżyć, ale doznawali poważnych uszkodzeń. Perła o tym wiedziała.

Podała im te informacje jako pewnik. Dzieci były przekonane, że niechybnie czeka je

taki los. Zrobiła z nas złych, drapieżnych łajdaków.

Mali Strażnicy mieli zamiar walczyć. W porządku. Walczyć na śmierć i życie, bo byli

najbardziej bystrzy, najsilniejsi i najodważniejsi.

Zwróciła naszych przyszłych bohaterów przeciwko nam.

- Ibby. - Zakaszlałam i odwróciłam się, wspierając się na dłoniach i kolanach. - Ibby,

proszę, nie. Pozwól sobie pomóc.

- Nie - zaprotestował chłopiec, kiedy Isabel usiłowała się wyswobodzić. Stanął przed

nią i znów klasnął w dłonie, ściągając na nas ścianę mocy. Upadłam na ziemię, zanim

wywołana przez niego energia mnie uderzyła, chroniąc się najlepiej jak umiałam, ale mimo to

siła rażenia niemal pozbawiła mnie przytomności.

Luisa pchnęła do tyłu. Przejechał korytarzem trzy metry z okrzykiem bólu.

- Nie! - krzyknęła Isabel i odsunęła chłopaka. - Nie rób mu nic złego!

- To twój wróg, idiotko! - wrzasnął i znów stanął przed nią. - Taka jesteś słaba?

Niczego się nie nauczyłaś? To pewnie wcale nie on!

- To on - powiedziała Isabel i odwróciła się do Luisa. - To on. Kiedy ruszyła w naszą

stronę, chłopak usiłował ją chwycić, ale tym razem Ibby była na to przygotowana. Wymknęła

mu się z rąk i przebiegła obok mnie do swojego wuja. Luis wstał, lekko się chwiejąc, a ona

padła mu w ramiona.

Cofnął się o krok, ale utrzymał ją. Na jego twarzy pojawił się wyraz bólu, który

szybko zastąpiło uczucie ulgi. Pocałował jej lśniące ciemne włosy, przytulił ją i zaczął

pośpiesznie szeptać kojące słowa po hiszpańsku, z których tylko połowę byłam w stanie

usłyszeć. Zapewniał, że ją kocha. Zapewniał, że będzie ją chronić.

Miałam nadzieję, że to prawda.

- Pani skłamała - zdołałam powiedzieć Isabel i innym stojącym cały czas przed nami

dzieciom. - Okłamała was. Rozumiecie? Usiłowała was skłonić do tego, żebyście krzywdzili

niewinnych ludzi. Wiem, że tego nie chcecie. Nie jesteście źli.

Jeden z chłopców oniemiał z przerażenia. Widać było, że zastanawia się nad

wszystkim, co zobaczył, nad wszystkim, co usłyszał. Na jego twarzy malowały się poważne

background image

powątpiewanie i prawdziwy ból. Był niewiele młodszy od Strażnika Pogody.

Ten natomiast nie miał cienia wątpliwości, wydawał się święcie przekonany, że ma

rację, podobnie jak stojąca obok niego dziewczynka.

- To wy kłamiecie! - krzyknęła, a ja odczułam przeraźliwie silną ziemską moc, która

usiłowała zacisnąć palce na moim sercu. Odparłam atak i podniosłam się z ziemi, ocierając

krew z warg. Z ziemskimi mocami mogłam walczyć.

Strażnik Pogody nadal był groźny. Chciał zabijać. Palił się do tego. Wyczekiwał tylko

odpowiedniej chwili. Chciał ocalić Ibby, chociaż nie wiem, czy nie poświęciłby jej, gdyby

zaszła potrzeba. - Zabierz ją - powiedziałam do Luisa. - Idź, szybko.

Zawahał się. Isabel zwróciła na mnie swoje lśniące, zbyt dorosłe oczy, a ja

dostrzegłam w nich cień, dojrzałe zrozumienie. Moc.

Perła sprawiła, że dziecko dojrzało zbyt szybko. Kazała jej oglądać i robić rzeczy,

które zniszczyłyby kogoś, kto o wiele lepiej zna świat.

Nagle straciłam pewność, czy po raz kolejny nie zostaliśmy zmanipulowani, ale nie

mieliśmy wyjścia. Nie mogliśmy zostawić Ibby, skazując ją na dalsze cierpienie. Nie.

Niemożliwe. Musieliśmy spróbować, bo inaczej nie było w tym żadnego sensu.

- Zabierz ją - powtórzyłam. - Musisz ją uratować, bo inaczej nic nie ma sensu. Dalej,

Luis, idź. Skinął głową i zaczął się cofać tunelem. Na jego miejscu w szerokim rozkroku

stanął agent Ben Turner, blokując ewentualny pościg, który mógłby wyruszyć za Luisem i

Ibby Był zmęczony i posiniaczony, ale skupiony i bardzo zręczny. We dwoje mogliśmy

odeprzeć próby ataku.

Ale żadne z nas nie potrafiło się bronić przed atakiem Strażnika Pogody.

Ze wszystkich stron tunelu wzbiły się łuki błyskawic, tworząc sieć energetyczną,

celując w nas oboje. Ja zdołałam się uchylić, padając w przód, ale Turner został trafiony.

Zamarł, rażony siłą, ale wchłonął ją i zamienił w energię ognia. Przeobraził ją. Błyskawice i

ogień były bliskimi krewnymi i chociaż moc go poraziła, nie zabiła go. Zachwiał się, padł na

zakrzywioną ścianę tunelu, zdarł z siebie wiatrówkę FBI, której spalony, roztopiony materiał

skapywał po rękawach gęstymi strużkami.

Ja runęłam na gładką ścianę tunelu z prędkością Strażnika Ziemi. Płonąca energia

wirowała teraz z zawrotną szybkością. Błyskawice wypełniały tunel, ale ja zmniejszyłam mój

czas reakcji i dlatego, mimo że ocierały się o mnie, nie zdołały mnie trafić.

Dzieci wycofały się. Chłopak znów zmienił rodzaj ataku, tym razem odpychając mnie

falą gorącego wiatru, a mała Strażniczka Ziemi wyskoczyła do przodu, żeby uderzyć mnie

pięścią w pierś.

background image

Uderzenie trafiło mnie z porażającą siłą pędzącego pociągu. Strażnik Ziemi

potrzebował wielu lat, żeby posiąść tego rodzaju siłę, a jednak to dziecko wyzwoliło ją w

jednej chwili, a ja poczułam, jak mnie rozdziera, niszcząc wszystko po drodze - żebra, płuca i

ledwie omijając serce. Zakaszlałam, zakrztusiłam się, a w moich piersiach rozszalał się ból.

- Cassiel! - wrzasnął Turner i skierował obok mnie kulę ognia, zmuszając Strażniczkę

Ziemi, żeby się wycofała, kiedy chciała mi zadać drugi, zabójczy cios. - Jezu, wracaj!

Nie mogłam. Byłam ranna i wiedziałam, że jeżeli ja szybko nie zakończę tej walki,

zrobią to oni. Nie zwracając uwagi na ból, przetoczyłam się przez prawe ramię, ukucnęłam z

wyciągniętymi rękami i uderzyłam obiema dłońmi dwoje dzieci w czoło, wysyłając moc,

która miała przeciążyć ich umysły, pozbawiając ich przytomności. Teoretycznie. Jedno padło.

To, którego dotknęłam metalową ręką, Strażnik Pogody, również się zachwiał, ale tak jak się

obawiałam, metal nie przewodził mocy eterycznej tak samo skutecznie jak ciało.

Przekonałam się o tym w zupełnie niefortunnym momencie.

Chłopak był równie pozbawiony skrupułów i litości, jak dziewczyna stojąca obok

niego, która teraz w jednej chwili zasnęła i upadła na ziemię. Uderzył mnie bezlitośnie

niewidzialnym ostrzem utwardzonego powietrza, wbijając je głęboko. Była to stara forma

ataku, którą Strażnicy dawno zarzucili; Strażnicy Pogody nie wdawali się w walki wręcz, a

kiedy już im się to zdarzało, unikali śmiertelnych ciosów.

Temu... niewiele brakowało, aby był śmiertelny. Bardzo, bardzo niewiele.

Poleciałam do przodu, wyciągając prawą rękę, i uderzyłam go w czoło. Miał słodką,

dziecięcą twarz z widocznymi rysami azjatyckich przodków, i jedwabiste czarne włosy,

niedbale postrzępione wokół twarzy.

Zdążyłam mu jeszcze przesłać impuls mocy. Runął I na ziemię, a ja na niego.

Krwawiłam. Nie byłam w stanie oddychać. - Cassiel! - usłyszałam odległy krzyk. Poczułam,

że coś mnie ciągnie, chociaż znajdowało się bardzo daleko. Nagle poczułam spokój. Ktoś

mnie odwrócił, chwycił dwoje nieprzytomnych dzieci i odepchnął je. Leżałam, obserwując

czerwoną kałużę mojej krwi, rozlaną na czystej jasnej podłodze.

Poczułam budzącą się w tym miejscu żądzę krwi. Ktoś chciał mojej krwi.

Siostro. Głos Perły odezwał się echem w mojej głowie, nieprzyjemny w tym błogim

stanie, jaki osiągnęłam. Nie, to się nie uda. Nie pozwolę, żebyś oddala swoje życie. To

niczemu nie służy.

Przykro mi, że muszę cię rozczarować, odpowiedziałam. Czułam się teraz...

zdystansowana. Jakbym była Wyrocznią, oddzieloną od zmartwień tego świata.

Przypomniałam sobie, jak bardzo tęskniłam za spokojem, samotnością, ciszą.

background image

Odnajdowałam je z każdym oddechem. Niedługo ogarną mnie całkowicie.

Zostawisz tego mężczyznę? - zapytała Perła. Trudno mi w to uwierzyć. Stałaś się tak

ludzka. Tak związana z ciałem. A on już cię pokochał. Tak jak to dziecko. Niełatwo było ją

zwrócić przeciwko tobie. Musiałam skrzywdzić ją wiele razy, żeby się udało.

Poczułam przypływ nienawiści, echo emocji, które mnie niepokoiły. Tutaj nie było na

nią miejsca, bo zostawiałam wszystko za sobą.

Czerwona kałuża rozlewała się coraz bardziej, przybierając rozmiary jeziora.

Na korytarzu zostało jeszcze jedno dziecko - to, które wycofało się z walki, kiedy

Isabel została zabrana. Chłopiec mógł mieć dziesięć lat. Dostrzegłam w nim cień mężczyzny,

którym być może stanie się pewnego dnia, jeżeli to wszystko przeżyje - jeżeli przeżyje nas

wszystkich, stając się prawdziwym Strażnikiem.

Będzie z niego następny Lewis Orwell. Dostrzegłam w nim światło, światło...

Wyciągnął rękę i dotknął mnie, rozpościerając dłoń na otwartej mokrej ranie, którą

zostawił po sobie powietrzny nóż.

- Nie - wyszeptałam. - Nie rób tego. - Bo znalazłam się tak blisko krawędzi, że

mogłam pociągnąć go ze sobą. A nie chciałam wciągać go w ciemność. - Puść mnie.

Wszystko w porządku.

Ćśśś... powiedziała w moim umyśle Perła kojącym głosem. Och, moja siostro, mogę

go oddać, bo jest mój. I daję tobie ten dar. Nie jestem jeszcze gotowa, żeby pozwolić ci

odejść. Jeszcze nie czas.

- Nie! - krzyknęłam, ale było za późno.

Chłopiec nie panował nad swoimi czynami. To dziecko, to cudowne i piękne dziecko,

które wyrosłoby na wspaniałego i pięknego mężczyznę, znajdowało się całkowicie pod jej

wpływem. Wbrew własnej woli chłopiec wlał we mnie moc, opróżniając wszystkie swoje

zapasy Moc wtargnęła we mnie gorącą, rozgrzaną do białości kaskadą, wypaliła moje nerwy,

zalewała okaleczone tkanki. Uzdrowiła. Połączyła porozcinane żyły. Zmusiła rany, żeby się

zasklepiły.

Uratowała mnie, niszcząc siebie.

- Nie! - wyszeptałam, ale nie mogłam już tego procesu powstrzymać. Nie mogłam

zerwać połączenia. Byłam zbyt słaba i być może, na jakimś pierwotnym poziomie, także za

bardzo się bałam. Bałam się śmierci.

Opróżniła go ze wszystkiego. Z każdego najmniejszego skrawka mocy, nawet z tych

małych cząsteczek energii, które trzymały przy życiu jego komórki. Zabiła go, żeby mnie

uratować.

background image

- Nie! - mój ostry krzyk z samej głębi duszy wypełnił wąski korytarz.

Chwyciłam upadającego chłopca, ale za późno. Został opróżniony przez Perłę i

wyrzucony jak śmieć. Byłam słaba, blada i potwornie poraniona, ale nie znajdowałam się już

na krawędzi życia i śmierci. On poszedł beze mnie w ciemność.

Nie z własnej woli.

Usłyszałam w oddali głosy, krzyki pomieszane z odgłosem kroków biegnących osób.

Powinnaś już iść, siostro, powiedziała Perła. Nie chciałabym, żeby mój dar się zmarnował.

Ale nie pozwolę, żebyś zabrała inne moje dzieci. Są mi potrzebne na nasze następne

spotkanie.

- Powstrzymam cię - odezwałam się rozwścieczonym głosem. - Powstrzymam cię

przed tym. Powstrzymam cię. Wiesz, jak, powiedziała Perła. Wystarczy tylko, żebyś zabrała

się do dzieła. Ale wtedy śmierć tego dziecka będzie pierwszą z milionów. Ale jeżeli nie

zechcesz działać, zrobię to samo z dżinnami, Wyroczniami, z niewierną Matką, która

odwróciła się ode mnie. Co wolisz?

Niech dżinny same się o siebie martwią. Nie mogłam zmierzyć się teraz z kolejną

śmiercią, a tym bardziej ze śmiercią milionów dzieci.

Ale na pewno musiał istnieć jakiś sposób.

- Powstrzymam cię - powtórzyłam. - Tak jak będzie trzeba. Wzięłam na ręce martwe

dziecko. Moja krew wsiąkała w ubranie chłopca. Zachwiałam się i oparłam się o ścianę,

zamroczona z wysiłku i nagłego, dojmującego uczucia niepokoju. Jestem temu winna,

pomyślałam. Winna zniszczenia czegoś zdumiewającego. Mogłabym go powstrzymać,

gdybym miała wystarczająco dużo siły. Jego życie za moje życie. Nie był to sprawiedliwy

układ.

Musiałam znaleźć sposób, żeby nabrał sensu. I musiałam stawić czoło jego rodzicom,

spojrzeć im w oczy i wytłumaczyć, dlaczego zawiodłam ich syna.

Byłam mu to winna.

Ciemny kształt pojawił się w odległym końcu skośnego korytarza, w zakolu

naprzeciwko wyjścia. Nie było to dziecko, ale dorosły. Wysoki i barczysty, uzbrojony w

strzelbę. Celował w moim kierunku. Nie miałam czasu na subtelności, roztopiłam lufę

strzelby w chwili, kiedy pociągał za spust. Eksplodowała mu w rękach, a impet rzucił go na

mężczyznę stojącego za nim. Ten odsunął krwawiącego, krzyczącego kolegę na bok i

wyciągnął swoją strzelbę, a następnie oddał dwa szybkie strzały. Właściwie chybił, dzięki

mojej szybkiej reakcji i adrenalinie, ale korytarz był wąski i jedna z kul trafiła mnie nisko w

bok, w kamizelkę kuloodporną.

background image

Odwróciłam się, a on rzucił się naprzód, krzycząc prowokująco, a za nim cały szereg

jego kolegów.

Puściłam się biegiem w stronę wyjścia. Martwy chłopiec ciążył mi na rękach jak ołów,

co krok miałam wrażenie, że lada moment upadnę, ale skręciłam za róg, wyprzedzając wroga

o trzy metry...

... i okazało się, że drzwi są zamknięte. Trzasnęłam dłonią w opalizującą

powierzchnię, chcąc, żeby się otworzyły, ale nie miały zamiaru.

Nie powiedziałam, że ci to ułatwię, siostro, roześmiała się Perła w mojej głowie. Chcę,

żebyś cierpiała. Przez bardzo, bardzo długi czas, tak jak ja cierpiałam przez ciebie. Chcę

zakopać na zawsze w ziemi tę małą cząstkę ciebie, uwięzioną, krwawiącą i świadomą. Chcę,

żebyś czuła swoje krzyki niosące się przez wieczność. Zasługujesz na to.

Oparłam się plecami o gładką ścianę, w której powinny znajdować się drzwi.

Dyszałam ciężko i przyglądałam się nowym żołnierzom zalewającym korytarz, blokującym

każdą możliwą drogę ucieczki. Usłyszałam metaliczne kliknięcia, kiedy wycelowali we mnie

broń, ale mężczyzna na czele uniósł zaciśniętą pięść i żaden z nich nie nacisnął spustu.

- Połóż go - powiedział mężczyzna. - I uklęknij z rękami za głową. Nie byłam w stanie

rozbroić tylu strzelb. A nawet gdybym mogła, mieli inną broń i wyczułam, że kilku z nich, a

może i wielu, posiadało inną moc, której mogli użyć przeciwko mnie.

Znalazłam się w pułapce.

Ale nie miałam zamiaru oddać chłopca.

Ani klękać.

Nie teraz. Nie przed nimi. Nigdy.

Przywódca sił ochrony musiał to wyczuć, bo skinął ostro głową, przyłożył broń do

ramienia, westchnął i strzelił. Raz.

Trafił mnie w nogę, roztrzaskując kość udową, a ja krzyknęłam i mało nie upadłam.

Zaczął celować w drugą nogę. Kiedy posłałam moc, próbując unieszkodliwić jego

broń, coś mnie zablokowało - on albo któryś z jego ludzi.

Ściana zmiękła pod moimi plecami, wybrzuszyła się na zewnątrz pod moim ciężarem,

a ja runęłam, kiedy z trzaskiem rozchyliła się jak dziwne, okrągłe wargi.

Tym razem mnie wypluta.

- Cassiel! - krzyknął Luis. Chwycił mnie za rękę i wciągnął za łuk kopuły. Klepnął

dłonią w jej powierzchnię, nakazując jej się zamknąć na oczach przywódcy ochrony.

- O Boże, do cholery... W okolicy panował jeden wielki chaos. Agenci FBI zjechali ze

zbocza opancerzonymi ciężarówkami i wdali się w regularną walkę ogniową z oddziałem

background image

strażników Perły, a inni odpierali atak chimer - niedźwiedzi i panter. Wszystko było

oświetlone piekielnym, intensywnym blaskiem płonących wokół nas koron drzew.

Turner podbiegł do nas, dysząc. Zatrzymał się jeszcze po drodze, wymieniając strzały

z ochroniarzami Perły. Chwycił mnie za jedną rękę, Luis za drugą, żeby mnie odciągnąć.

Martwy chłopiec upadł na ziemię.

- Nie! - krzyknęłam. - Zabierzecie go! Zabierzecie go! - Wyrywałam im się jak

szalona, chwytając ciało chłopca. Luis zorientował się, że wszyscy zginiemy, jeżeli mi nie

pomoże, więc przerzucił sobie chłopca przez ramię i pociągnął mnie, kulejącą na jedną nogę,

w stronę opancerzonego pojazdu.

Wsadzili mnie do środka, gdzie czekał lekarz. W samochodzie zobaczyłam dwoje

śpiących dzieci-Strażników oraz Isabel, zwiniętą w kłębek w rogu, obserwującą walkę

przerażonymi oczami. Spojrzała na mnie, zakrwawioną, bladą, dziką i rzuciła mi się w

ramiona, a ja opadłam na miejsce obok niej.

Chciałam ją przytulić, ale świat wirował wokół mnie ociężale, ból zalewał mnie

falami, przesłaniając wszystko.

- Nie ruszaj się - usłyszałam słowa lekarza, a później zapadłam w ciemność.

Nie słyszałam nawet odgłosów wystrzałów.

background image

11.

Obudziłam się w ciszy, w słonecznym świetle, we własnym łóżku, w moim

mieszkaniu. Leżałam pod kołdrą i czułam się wyczerpana, rozpalona, obolała.

Ludzka, i z tego powodu przegrana.

Poczułam zapach parzonej kawy, a pełny pęcherz zmusił mnie, żebym poszła do

łazienki. Wtedy dostrzegłam parę kul opartych o ścianę i pokuśtykałam, wspierając się na

nich, do małej kuchni, w której zastałam dzbanek kawy na podgrzewaczu. Nalałam sobie do

kubka i wypiłam, a później dolałam, nie siadając.

- Lepiej się czujesz? - dobiegł mnie głos Luisa, siedzącego na kanapie w małym

salonie.

- Teraz już tak - powiedziałam i wypiłam jeszcze jeden kubek kawy, aż do dna,

odstawiłam go i niezdarnie poczłapałam do kanapy, żeby usiąść obok niego. Kule

zabrzęczały, uderzając o podłogę.

Luis wyglądał... jak zwykle. Owszem, był posiniaczony i zmęczony, ale nie

zauważyłam żadnych poważniejszych ran ani sińców. Szczęściarz, pomyślałam. Albo lepiej

niż ja potrafił się z nimi uporać.

- Dziękuję za kawę - powiedziałam.

- Nie ma za co. Zrobiłem ją dla siebie. Ty skorzystałaś przy okazji. Odwrócił się z

ręką na oparciu kanapy i przyjrzał mi się z troską. Nie spojrzałam mu w oczy. Przesunęłam

palcami po nodze.

- Nie pamiętam... - stwierdziłam - żeby mnie na to leczyli.

- Nie możesz pamiętać. Znieczulili cię. Rzucałaś się jak lew zamknięty w klatce. Ale

wszystko w porządku. Usztywnienie jest tylko po to, żebyś nie zrobiła czegoś głupiego. Kości

są całe. - Przerwał na chwilę. - To głupota tak się z tobą związać.

Westchnęłam i oparłam głowę o kanapę.

- Przecież nie chciałam, żeby coś mi się stało - tłumaczyłam. - Nie jestem masochistką

z natury. To ludzka przypadłość.

- Nie, jesteś sadystką, po prostu. Wiesz, jak to jest być blisko ciebie, Cassiel? Wiesz,

jak to jest czuć się tak... bezradnym? Patrzeć, jak sobie to robisz? - Zamilkł i potarł dłonią

twarz. - Cholera. Wiem, że to nie twoja wina. Po prostu nie mogę tego ścierpieć. Nie znoszę

tego. Jakim cudem to się tak potoczyło?

- Powoli - powiedziałam. - Nikt tego nie chciał. - Skrzywiłam się dziwnie i w końcu

spojrzałam mu w oczy. - A Isabel?

background image

- Nic jej nie jest - nie mówił tego zbyt pewnym głosem, ale raczej tak, jakby sam starał

się w to uwierzyć. - Na pewno nic jej nie będzie. Zrobili tym dzieciakom niemiłosierną

krzywdę. Kazali im myśleć same najgorsze rzeczy. Wykorzystali iluzję, żeby je przekonać, że

ludzie, którym powinny ufać, są źli. Oświadczam ci w tej chwili, że tym ludziom należy się

głęboki dół.

- A co z jej mocą? - spytałam.

- Sprawdzamy - powiedział łagodnie Luis. - Otrzymała podwójny talent. Albo

otrzymałaby. Strażnicy nie chcą tego stracić. Ale nie mogą pozwolić, żeby biegała z tamtymi

dzieciakami i posługiwała się niekontrolowaną mocą. Ja też nie. Chociaż ją kocham. Ale nie

wiem, jak... Nie wiem, jak mam im pozwolić tak ją zneutralizować.

Poczułam, że te słowa przeszywają mnie jak piorun.

- Zneutralizować?

- Wiesz, zrobić operację. Całkowicie odebrać jej moc. To niebezpieczny zabieg i może

się okazać śmiertelny, jeżeli coś spieprzą. Mało tego, nie zawsze daje rezultaty. Część jej

mocy może pozostać nienaruszona i ujawnić się później, a wtedy w jej rękach stanie się

jeszcze bardziej niebezpieczna.

Nie wspominając o tym, jaką krzywdę wyrządzi samej Isabel. Niektórym Strażnikom

udawało się utrzymać bezpiecznie swoją moc. Inni... inni wykradali się, zakrwawieni i

wściekli. Jeszcze inni zrobiliby wszystko, żeby cofnąć podjętą decyzję.

Isabel nie należała do Strażników, którym udałoby się odejść. Wiedziałam to już,

dostrzegłam to w niej. Miała potężną moc i miała stać się jeszcze potężniejsza.

Albo bardziej zniszczona.

Albo i jedno, i drugie.

Był to koszmar, który obiecała im Perła, i oto się spełniał jako przerażająca

możliwość. Obiecałam. Obiecałam im...

- I co zrobisz? - spytałam go. Spojrzał na swoje dłonie i rozprostował palce, jakby go

bolały.

- Nie wiem - odpowiedział. - Chociaż cholernie tego żałuję. Myślę... myślę, że muszę

zaryzykować, żeby czasowo zablokowali jej moc. To niebezpieczne i nie zawsze się udaje,

ale przynajmniej nie jest... nieodwracalne. Jeżeli możemy opóźnić bieg spraw o jakieś sześć

czy siedem lat, osiągnie przynajmniej fizyczną dojrzałość na tyle, żeby poradzić sobie z tym,

co będzie się działo w jej ciele pod wpływem ziemskich mocy. To będzie odpowiedni wiek,

żeby zacząć ujawniać swoje zdolności. Inne dzieci nie są w aż tak złym stanie.

Skinęłam głową. Mnie też wydawało się to lepszym rozwiązaniem.

background image

- Chce cię zobaczyć - powiedział Luis. - Wyjaśniłem jej, że teraz nie może, bo musisz

mieć czas, żeby wyzdrowieć. - Z trudem przełknął ślinę. - A ja muszę spytać, co się stało z

tym chłopcem. Z tym, który umarł.

- Musisz spytać oficjalnie.

- Tak.

- Zabiłam go. - Zamknęłam oczy. Nastąpiła cisza. Z zewnątrz dobiegały mnie odgłosy

toczącego się życia - ktoś kosił trawę, dzieci się śmiały, radio i telewizja walczyły o uwagę

przez otwarte okna. Warkot samolotu w górze. Silniki samochodów na ulicy w dole.

- Nie podejrzewam cię o to, Cass. Zbadałem ciało. Był wysuszony, podobnie jak

chłopiec, którego wieźliśmy samochodem. Wiem, że nie zrobiłabyś tego. To Perła. - Zamilkł

na kilka sekund. - Opowiedz mi, co się stało.

Opowiedziałam mu wszystko po kolei, bez większych emocji w głosie. W tej chwili

niewiele byłam w stanie czuć. Jedynie wyczerpanie. Bezsens. Kiedy skończyłam, Luis

wyciągnął rękę, ukrył moją dłoń w swojej i mocno ją ścisnął.

- Och, kochanie. Tak mi przykro.

- To była moja decyzja, żeby wejść do środka. Myślałam, że miałam rację.

- Bo miałaś. Odzyskaliśmy Ibby i dwoje innych dzieci. Nie rozumiał. Perła dostała

dokładnie to, czego chciała.

Isabel wróciła do nas, a my nie mieliśmy pojęcia, co właściwie jej zrobiono.

Wątpiłam, żeby Perła pozwoliła nam tak po prostu ją zabrać, gdyby nie krył się za tym jakiś

głębszy cel. Jakaś cząstka mnie spłonęła przy tym doszczętnie - ta najważniejsza cząstka,

łącząca mnie z ludzką rasą.

- A co się stało z ciałem chłopca? - zapytałam.

- Zabraliśmy je ze sobą - powiedział Luis. - Sam je zbadałem. Jego rodzice nie żyją.

Był sierotą. Zniknął z rodziny zastępczej kilka lat temu. Nikt poza nami go nie opłakuje.

Nie polepszało to sytuacji.

- Ona mnie wykorzystuje - odezwałam się. - Pikadorzy i byki. Wabi mnie w stronę

czegoś i wkrótce nie będę miała wyjścia, Luis. Niedługo będę musiała zniszczyć to, co

kocham albo stracę wszystko inne. Nie ma innego wyjścia. Obmyśliła wszystko. Nie mogę...

- Możesz - przerwał mi. - Cassiel. Ashan wybrał cię nie bez powodu. Wybrał ciebie,

bo byłaś jedynym dżinnem, który potrafi tego dokonać. Który może stawić czoło Perle i

wygrać. Nawet on nie był w stanie tego zrobić. Jeszcze nie przegrałaś. Nie przegraliśmy.

- Jestem zmęczona tym polowaniem na nią - stwierdziłam. - Muszę znaleźć sposób,

żeby ją wyprzedzić.

background image

- Znajdziemy go.

- Tak po prostu.

- Tak, mniej więcej. Co mają ze sobą wspólnego te wszystkie miejsca, które pokazało

nam FBI? Poczułam, że budzi się we mnie coś na kształt zainteresowania. Nadziei.

- Tamtędy biegną linie ley - powiedziałam. - Ośrodki znajdowały się w miejscach linii

ley.

- My też pójdziemy ich śladem. Zaczniemy zajmować miejsca, do których Perła może

pójść. Zaczniemy ją wabić, zmuszać, żeby zaczęła grać na naszych warunkach Czułam na

twarzy ciepłą dłoń Luisa. - Spójrz na mnie.

Otworzyłam oczy i utkwiłam w nim wzrok. Był blisko, a intensywny blask jego

spojrzenia zaskoczył mnie.

- Nie pozwól, żeby ściągnęła cię na dno. Znam cię, Cass. Widziałem cię. Jesteś częścią

mnie, a ja częścią ciebie. Tak jest, prawda? Nie możesz mi wciskać kitu, bo wiem swoje. Nie

ma znaczenia, kim byłaś, jakim beznadziejnym dżinnem. Teraz jesteś jedną z nas.

Człowiekiem. Istotą kruchą. Wrażliwą. W uczuciach nie ma nic złego.

Poczułam, że łzy napływają mi do oczu. Prawdziwe łzy, gorące od udręki, z frustracji,

potwornego strachu. Paliły mnie w oczy jak ogień dżinnów. Otarł je kciukami.

- Nie pozwól, żeby ona zrobiła z ciebie łajdaczkę - poprosił i mnie pocałował. - Bo nie

chcę być zakochany w łajdaczce. Przywarłam do niego, czując moje łzy na jego wargach,

rozkoszując się ciepłym jasnym światłem jego miłości. Mówił poważnie.

I przez chwilę - przez krótką chwilę - czułam spokój, ten łagodny cichy szept

pochodzący z samej Ziemi. Nie byłam jednak sama. Było nas dwoje w tej oazie spokoju. I to

na razie wystarczyło.

Ciąg dalszy nastąpi...


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Caine Rachel Czas wygnania 02 Nieznana
Caine Rachel Czas Wygnania 01 Wyklęta
Caine Rachel Czas Wygnania 01 Wyklęta
Caine Rachel Wampiry z Morganville 02 Bal umarłych dziewczyn
Caine Rachel Wampiry z Morganville 02 Bal umarłych dziewczyn
Rachel Caine Red Letter Days 02 Devil s Due
Podstawy Gospodarki Rynkowej 02 Nieznany
2005 UI RLC czas id 25392 Nieznany (2)
13 Czas i przestrzen w dziele Nieznany (2)
06 zginanie ukosne zadanie 02 b Nieznany (2)
!231 UI RLC czas id 504 Nieznany (2)
obop czas poswiecony dzieciom i Nieznany
MEDYCYNA SADOWA EGZAMIN 11 02 2 Nieznany
Podstawy Gospodarki Rynkowej 02 Nieznany
Hawthorne Rachel Strażnik Nocy 02 Pełnia Księżyca
Caine Rachel Wampiry z Morganville 04 Maskarada szaleńców

więcej podobnych podstron