RACHEL CAINE
NIEZNANA
Przekład
Małgorzata Samborska
Ewa Ratajczak
To, co odeszło w przeszłość.
Mam na imię Cassiel, kiedyś byłam dżinnem, istotą równie odwieczną, jak Ziemia,
wspieraną jej mocą. Niewiele dbałam o małe zabiegane ludzkie istoty, zajęte swoimi
nieważnymi sprawami.
Wszystko się zmieniło. Teraz ja jestem małą, zabieganą ludzką istotą. W każdym
razie, jeśli chodzi o postać. Sprzeciwiłam się Ashanowi, przywódcy prawdziwych dżinnów.
Teraz mogę się utrzymać przy życiu tylko dzięki życzliwości Strażników - ludzi, którzy
nadzorują oddziaływanie otaczających nas żywiołów, takich jak wiatr i ogień. Strażnik, z
którym się związałam, Luis Rocha, rozporządza mocami żywej Ziemi.
W swoim krótkim życiu w ludzkiej postaci popełniłam wiele błędów. Złożyłam
obietnice, których nie mogłam dotrzymać. Utraciłam tych, których nauczyłam się kochać. Nie
pozwolę, aby to się powtórzyło. Nawet jeśli intuicja mi podpowiada, że będę musiała to
zrobić.
1.
Tyle zaginionych dzieci.
Patrzyły na mnie z plakatów i ulotek przymocowanych pinezkami do długiej tablicy
wiszącej na wprost rzędu krzeseł - smutny przegląd jeszcze smutniejszych przypadków.
Kilka małych dziewczynek o kasztanowych włosach i nieśmiałym uśmiechu
spoglądało na mnie ze ściany, lecz nie było wśród nich Isabel Rochy. Trochę mnie to
pocieszyło. Znajdę cię, przyrzekłam jej tak, jak przyrzekałam codziennie. Przysięgam na
dusze twojej matki i ojca, znajdę cię.
Pozwoliłam, aby jej rodziców zamordowano. Nie dopuszczę, aby Isabel podzieliła ich
los.
Siedziałam obok Luisa Rochy w holu biurowca FBI. Wyjaśnił mi dokładnie, dlaczego
w tym miejscu nie mogę pod żadnym pozorem sprawić mu kłopotów. Nie potrafiłam
zrozumieć, czym ten właśnie hol różni się od innych holi w Albuquerque, ale zgodziłam się z
Luisem, choć nie bez irytacji.
Luis nie miał ochoty ze mną dyskutować.
- Zrób to! - warknął, a potem zapadł w ponure, niespokojne milczenie. Patrzyłam, jak
krąży przede mną, a gdy ogarnął mrocznym spojrzeniem ścianę z fotografiami, na jego twarzy
pojawiły się napięcie i odraza. Zatrzymał się. Zmarszczył brwi. Wskazał palcem ulotkę.
- To syn Bena Hessiona. Ben jest Strażnikiem Ognia. Skinęłam głową, ale wątpię, czy
to zauważył. Opuścił palec i zacisnął dłonie w pięści, co uwydatniło wytatuowane na jego
ramionach, wijące się w górę języki ognia. Raz jeszcze zastanawiałam się nad jego wyborem.
Luis Rocha panował nad Ziemią, nie nad Ogniem. Był w tym podobny do Manny'ego, choć
jego moc wielokrotnie przewyższała możliwości brata.
Manny był moim partnerem - Strażnikiem. Przydzieliły mi go najwyższe władze jego
organizacji. Miał mnie nauczyć żyć w ludzkiej postaci i pożytecznie wykorzystywać moce, bo
wciąż je miałam, choć nie zostało ich wiele w porównaniu z tymi, którymi mnie obdarzono
jako dżinna. Miałam także zostać samodzielną Strażniczką. Manny okazał się miłym,
cierpliwym człowiekiem, który był gotów poświęcić siebie, aby utrzymać mnie przy życiu.
A ja pozwoliłam mu umrzeć. Teraz opieka nade mną spadła na barki Luisa. Nie
mogłam dopuścić, aby sytuacja się powtórzyła.
Z pokoju wyszedł znużony mężczyzna w pogniecionym garniturze i przywołał nas
gestem. Gdy uniósł rękę, odchyliła się poła marynarki, odsłaniając kolbę broni w kaburze
przypiętej do paska. Na chwilę przeniknął mnie chłód, zjawiło się niechciane wspomnienie,
ogarnęło mnie uczucie zaskoczenia i wściekłości, znów widziałam, jak kule trafiają
Manny'ego i Angelę...
Nie mam ochoty wracać do tych wspomnień.
Wyraz mojej twarzy lub postawa musiały się nagle zmienić, bo mężczyzna
natychmiast zaczął zachowywać się inaczej. Spojrzał na mnie uważnie, przysunął rękę do
ciała. Bliżej broni.
Zerknęłam w bok, na Luisa.
- On ma broń - stwierdziłam.
- Jest z FBI - odparł i skrzyżował ramiona na piersi. - Musi ją nosić. Dla niego to
narzędzie pracy.
- To mi się nie podoba - powiedziałam. Wzruszyłam ramionami.
- Taki układ. Człowiek z FBI nie odrywał ode mnie oczu, jakby moje słowa go
zaniepokoiły. Przeniósł spojrzenie na Luisa.
- Luis Rocha? Luis przytaknął i podszedł do niego. Wstałam i ruszyłam za nim.
- To Cassiel - przedstawił mnie. - Być może o niej słyszałeś.
- Słyszałem - potwierdził człowiek z FBI. - Nie chciałem w to uwierzyć. Chyba jednak
nie żartowali. - Kiwnął mi głową. Nie było to powitanie, jedynie potwierdzenie mojego
istnienia. Dokładnie powtórzyłam jego gest. - Wejdźcie - poprosił. - Nie chcę rozmawiać na
korytarzu.
Spojrzał w prawo, potem w lewo, jakby ktoś mógłby nas słyszeć. Nikogo jednak nie
było w pobliżu oprócz milczącej, smutnej ściany z fotografiami. Luis pierwszy ruszył w
stronę gabinetu.
Zatrzymałam się na chwilę. Znów skrzyżowałam spojrzenia z agentem FBI. Był
wysoki, choć zaledwie dwa, trzy centymetry wyższy ode mnie, chudy i żylasty. Miał nijaką,
spokojną twarz i ciemne, dziwnie puste spojrzenie, jakby próbował ukryć przede mną
wszystko, czego nie powinnam zobaczyć. Ubrany był również bez wyrazu - w zwyczajną
koszulę, ciemny garnitur oraz krawat.
- Do środka - powtórzył. - Proszę.
Wyczuwałam w nim jakąś głęboką ukrytą odmienność, której nie potrafiłam
wytłumaczyć. W końcu zrozumiałam, gdy zatrzasnął za mną drzwi, zamykając nas troje w
zwyczajnym ciasnym pomieszczeniu ze ścianą z przyciemnionego szkła. Odwróciłam się do
niego.
- Jesteś Strażnikiem - stwierdziłam.
- W ukryciu - przyznał. - Dobrze mieć kilku naszych w różnych agencjach
zbierających dane wywiadowcze. Dzięki temu mamy najświeższe wiadomości. Pierwszy raz
jednak skontaktowano się ze mną bezpośrednio. - Znów, na krótko, zwrócił na mnie
spojrzenie. - I pierwszy raz spotykam się bezpośrednio z dżinnem.
- Nie spotkałeś go jeszcze - wtrąciłam. - Już nie jestem dżinnem. Te słowa wciąż
bolały.
- Nie jesteś też człowiekiem, przynajmniej według mojej definicji człowieczeństwa.
Wystarczająco jednak przypominasz człowieka, żeby wzbudzić zainteresowanie władz -
stwierdził i wskazał gestem krzesła stojące po drugiej stronie zwyczajnego biurka. Sam usiadł
w zniszczonym fotelu. - Dlaczego przyszliście do mnie?
- Bo FBI prowadzi śledztwo w sprawie zaginionych dzieci. A nam właśnie zaginęło
dziecko - dokończyłam.
- Wam - powtórzył z wolna. - Wam dwojgu. Luis odchrząknął i opierając łokcie na
kolanach, pochylił się do przodu.
- Tak, zaginiona dziewczynka to moja bratanica. Cassiel jest zainteresowaną stroną. I
moją partnerką. - Przerwał na chwilę, a potem dodał: - Nie w tym sensie, rozumiemy się?
- W porządku - powiedział człowiek z FBI z kamiennym wyrazem twarzy. Na
tabliczce stojącej na jego biurku było napisane: „Agent specjalny Ben Turner”. - Powiedzcie
wszystko, co wiecie.
Pozwoliłam Luisowi mówić to, co uważał za stosowne, o porwaniu niedawno
osieroconej bratanicy. Opowiedział o naszym pościgu, o odkryciu, że porywane są dzieci
Strażników i w ukrytym miejscu poddawane treningowi.
Turner nie przerywał. Ani razu. Słuchał, prawie nie mrugając, a kiedy Luis w końcu
przerwał, wreszcie się odezwał:
- O kim właściwie mówisz? Jaki ten ktoś ma cel? Luis spojrzał na mnie.
- Przewodzi im... Ona kiedyś była dżinnem - powiedziałam. - Można ją nazywać
Perłą. Ona... jest niezwykle niebezpieczna. Szalona. Wydaje mi się, że dzieci, cała ludzkość,
nie mają dla niej znaczenia. Stawia sobie bardziej dalekosiężne cele.
- Dalekosiężne - powtórzył Turner i pokręcił głową. - To przekracza moje
kompetencje. Niech dżinny ją powstrzymają.
- Nie mogą - odparłam. - I tego nie zrobią. Znalazła dostateczne poparcie w tym
świecie. Zniszczy każdego dżinna, który zanadto się do niej zbliży. Jestem przekonana, że
pragnie zgładzić wszystkie dżinny i zastąpić je w uczuciach Matki. Z radością przyjmie
otwartą wojnę. Dlatego Ashan rozkazał mi usunąć źródło jej mocy.
Turner uniósł brwi.
- To chyba niezły plan. Co jest źródłem jej mocy?
- Wy. Ludzkość. Jak pan ocenia teraz ten plan? - Poczekałam chwilę w milczeniu. -
Odmówiłam. Turner powoli usiadł na fotelu. Nie odrywał ode mnie oczu, a potem zerknął na
Luisa.
- Mam potraktować to poważnie?
- Jak przypadek raka - stwierdził Luis. - To dla niej nadal podstawowe rozwiązanie,
jeśli nie opanujemy sytuacji i nie znajdziemy sposobu powstrzymania Perły.
- To jeszcze bardziej przekracza moje kompetencje - wymruczał Turner, kręcąc głową.
- Nawiązaliście kontakt z kwaterą główną? Z Lewisem?
Wszyscy znali Lewisa Orwella, przywódcę organizacji Strażników. Podobnie wszyscy
zakładali, że Lewis ma magiczną różdżkę. Wystarczy go poprosić, aby uzyskać pożądany
rezultat. Bzdury! Być może Lewis dysponował wyjątkową mocą, ale był tylko człowiekiem.
Sprawa przekraczała nie tylko jego możliwości, lecz także możliwości wszystkich
Strażników. Tak, Perła wykorzystała ich, ale nie interesowali jej, być może jedynie jako
środek nacisku służący do skierowania świata na wybraną przez nią drogę.
- Nie można się skontaktować z większością Strażników wysokiego rzędu, także z
Orwellem - przyznał Luis. - Tam nie znajdziemy odpowiedzi. Musimy sami poszukać
rozwiązania, a to znaczy, że trzeba coś wymyślić. Po to tu jestem.
Im dłużej trwała rozmowa, tym bardziej Turner sprawiał wrażenie zaniepokojonego.
- Jeśli twoja bratanica trafiła do systemu jako zaginione lub porwane dziecko, to już
zajmują się nią wszystkie struktury FBI i lokalne służby porządkowe.
- Zajmij się nią sam - zaproponował Luis. - Jesteś Strażnikiem. Chodzi o dzieci
Strażników. Dam ci listę zaginionych dzieci, które udało nam się zidentyfikować, ale może
być ich dużo więcej. O wiele więcej. Jeśli przebywały w rodzinach zastępczych lub zostały
osierocone, to nikt nie będzie ich szukał. Jest jeszcze coś. Przynajmniej w jednym, znanym
nam przypadku, któreś z rodziców brało udział w porwaniu. Oni rekrutują fanatyków i to z
dużym powodzeniem. Wyobraź sobie terrorystów obdarzonych mocami Strażników.
- Chryste - wyszeptał Turner i przymknął oczy. - Nie macie pojęcia, jak się pociłem
nocami ze strachu przez ostatnich dziesięć lat, myśląc właśnie o czymś takim.
Przygotowywaliśmy różne plany awaryjne, ale wątpię, aby coś pomogły w obecnej sytuacji.
Na nic się nie zdadzą w przypadku tak poważnego zagrożenia. - Znowu popatrzył na mnie
uważnie i zapytał: - Co możesz mi powiedzieć o ich organizacji?
- Dobrze uzbrojona. W każdym razie paramilitarna. Werbują Strażników, którzy się
zbuntowali i odeszli. Możliwe też, że sztucznie zwiększyli moce ludzi, których dar był zbyt
mały, aby zostali Strażnikami.
- Tak jak Ma'atowie.
Skinęłam głową. Ma'atowie tworzyli osobną organizację, cień organizacji Strażników.
Należeli do niej ludzie, u których wykryto ślady uśpionej mocy, lecz była ona zbyt słaba, aby
przeszkolono ich na Strażników. Uznano również, że nie są oni niebezpieczni, dlatego nie
poddawano ich typowej procedurze stosowanej u odrzuconych, to znaczy zabiegowi
chirurgicznemu usunięcia mocy przeprowadzanemu na mózgu. Ma'atowie odkryli, że można
łączyć moce kilku osób, zwłaszcza jeśli włączy się w to jakiś dżinn, aby przywrócić
równowagę siły Ziemi. Strażnicy bardzo często zapominali utrzymywać te siły we
właściwych proporcjach.
W pewnym sensie Ma'atowie zajmowali się konserwacją otaczającego nas
nadprzyrodzonego świata. Zawsze miałam dla nich szacunek za ich wysiłki. Niewielki, czyli
taki sam, jakim obdarzałam wszelkie ludzkie działania.
- To następny punkt na naszej liście - powiedział Luis. - Chcemy odwiedzić ich
przywódców. Zobaczymy, czy uda się zorganizować większe siły do rozwiązania tej sprawy.
Turner wzruszył ramionami.
- Życzę powodzenia. Powiem wam, co zrobię. Wezmę od was listę. Zacznę szukać
informacji. Sprawdzę, czy istnieją jakieś powiązania między zaginionymi dziećmi. Jeśli macie
rację, to może ich być o wiele więcej, niż FBI namierzyło do tej pory. Jak bardzo mam się w
to zaangażować?
- Bardzo i szybko - stwierdził Luis. Wstał i wyciągnął rękę na pożegnanie. - Jeśli ta
sprawa ma się pomyślnie zakończyć, będzie nam potrzebne wszelkie wsparcie.
Turner znów zerknął w moją stronę. Wiedziałam, co mu przeleciało przez głowę. Nie
dlatego, że czytałam jego myśli, lecz dlatego, że rozumiałam obawy.
- Nie - odpowiedziałam na niezadane pytanie. - Luis nie może mnie powstrzymać w
chwili, gdy postanowię wykonać rozkaz Ashana i zgładzić waszą rasę. Nikt mnie nie
powstrzyma. Wystarczy, że to zrobię, a odzyskam swoje dawne moce dżinna. Tak brzmiała
umowa. Nikt nie mógłby mnie powstrzymać, być może oprócz wroga, którego najbardziej się
obawialiśmy. Perły.
Turner nie próbował skomentować moich słów.
- Sprawa twojej bratanicy będzie dla mnie najważniejsza - obiecał i wyprowadził nas
ze swojego gabinetu. Ruszyłam korytarzem za Luisem w stronę wind, mijając po drodze
milczące, zapadające w pamięć fotografie. Nacisnął guzik, ale ja poszłam dalej, w stronę
tabliczki wskazującej wejście na klatkę schodową. Westchnął i ruszył za mną.
- Powinniśmy porozmawiać o twojej klaustrofobii.
- Nie cierpię na klaustrofobię - odparłam. - Nic nie obchodzą mnie ciasne
pomieszczenia, poruszające się dzięki cienkim kablom i pomysłom inżynierów Takimi
klitkami bez trudu mogą zawładnąć moi wrogowie.
Drzwi trzasnęły i zamknęły się za jego plecami. Odgrodziły nas od świata w cichej,
chłodnej klatce schodowej. Odwróciłam się do niego. Staliśmy na szerokim, betonowym
półpiętrze.
Wyglądał trochę inaczej niż przy naszym pierwszym spotkaniu. Silny i szczupły, o
skórze barwy karmelu i zagadkowym spojrzeniu ciemnych oczu. Trochę za długie włosy
okalały ostro zarysowaną twarz. Wytatuowane na muskularnych ramionach płomienie
migotały niewyraźnie w przyćmionym świetle.
- Jak myślisz, pomoże? - zapytałam. Luis wzruszył ramionami.
- Nie mam bladego pojęcia. Ale musimy pociągnąć za wszystkie sznurki, do których
możemy dosięgnąć.
- A jeśli pracuje dla Perły i jej ludzi?
- Wtedy się dowiedzą, że poważnie traktujemy tę sprawę. Nie sądzę, aby to było coś
złego. Już się przekonali, że nie zamierzamy zrezygnować. Niech wie, że jeśli będziemy
zmuszeni, zastosujemy drastyczne środki, aby ją powstrzymać.
Tylko że Luis w to nie wierzył. W głębi ducha nie wierzył, że mogłabym porzucić
ludzką postać i jako dżinn zgładzić ludzkość.
Luis w ogóle mnie nie znał.
- A więc jedziemy do Ma'atów - powiedziałam i zeszłam kilka stopni w dół. Czekało
nas jeszcze sześć pięter. - Samolotem?
- Tak będzie szybciej - odparł. - Mam nadzieję, że dziś nikt nie spróbuje nas zabić.
- To byłaby pewna odmiana. A tak naprawdę podejrzewałam, że ktoś podejmie próbę
zabicia nas, może nawet w ciasnej klatce schodowej z betonu i stali. Ale bez przeszkód
dotarliśmy do wyjścia na parterze i znaleźliśmy się w otwartym holu.
Przy kontuarze ochrony zwróciliśmy identyfikatory, minęliśmy ciężkie opancerzone
drzwi i wyszliśmy na popołudniowe słońce Albuquerque. W suchym powietrzu unosiły się
zapach palonego w kominkach aromatycznego jadłoszynu, ostra woń sosny oraz tłusty,
wszechobecny smród spalin. Nad naszymi głowami wzbijał się w niebo odrzutowiec,
pomalowany na niebiesko i pomarańczowo, zostawiając za sobą smugę.
Ruszyliśmy do odległego parkingu, na którym zostawiliśmy dużą furgonetkę Luisa -
czarną, z krzykliwymi plamami kolorowych płomieni z obu stron karoserii. Właśnie oddał ją
do umycia i woskowania, więc lśniła w słońcu jak heban. Zatęskniłam za swoim motocyklem,
który z niechęcią zostawiłam. Wolałam prostotę i swobodę tego środka transportu od
zamkniętej przestrzeni ciasnego metalowego pudła. Na szczęście okna dało się opuścić i
chociaż zrobiło się chłodniej, jeszcze nie było zimno.
Już wkrótce miało się ochłodzić.
Zanim dotarliśmy do samochodu, drogę zastąpiło nam dwóch ludzi - wysoki i dobrze
zbudowany oraz niższy z ciemniejszą cerą. Wyciągnęli w naszą stronę czarne skórzane
pochewki ze złoconymi odznakami identyfikacyjnymi.
Policja.
Zerknęłam spod oka na Luisa, gdy oboje się zatrzymaliśmy. Wiedział, o co pytam:
podporządkować się czy walczyć i uciec? Przedstawiciele władz nie robili na mnie wrażenia,
choć zdawałam sobie sprawę, że mogą utrudnić mi zdolność działania w już i tak
skomplikowanych okolicznościach ludzkiej egzystencji. Więzienie byłoby mi nie na rękę.
Luis pokazał mi gestem dłoni, żebym zaczekała. Byłam gotowa wykonywać jego
polecenia.
- Detektywi - powiedział i skinął głową w stronę obu mężczyzn. - Czym możemy
służyć?
- Możesz ruszyć tyłek i odwrócić się w stronę furgonetki - odezwał się niższy. -
Oprzeć się łapami o maskę. Stopy szeroko. Ty też, Różowiutka.
Domyśliłam się, że chodzi mu o wyblakły kolor różowej farby, jaki wciąż pozostał na
moich jasnych włosach. Jeszcze nie podjęłam decyzji, czy mam się jej do końca pozbyć, czy
ufarbować od nowa na gorący odcień purpury. Odnosił się do mnie z taką pogardą, że miałam
ochotę odwrócić się i zamienić jego włosy w płonące różowe ognisko.
Być może dosłownie.
Postąpiłam inaczej, uśmiechnęłam się i tak jak Luis położyłam dłonie na chłodnej,
gładkiej powierzchni maski i rozsunęłam stopy na szerokość ramion. Niższy z detektywów
stanął za moimi plecami, żeby mnie obszukać.
- Nie lubię, kiedy ktoś mnie dotyka - uprzedziłam cicho.
- Ona nie żartuje - wtrącił Luis. - Lepiej jej nie drażnić.
- Muszę was obmacać, czy nie macie broni - powiedział detektyw. - Jeśli się będziesz
opierać, złapię cię za ten chudy albinoski tyłek i zaciągnę do więzienia okręgowego. Czy to
jasne?
- Rany, człowieku. - Luis westchnął. - Skończ z tym wreszcie, dobrze? Sądziłam, że
Luis mówi raczej do mnie niż do detektywa. Nie byłam pewna, czego po mnie oczekuje, ale
domyśliłam się, że chce, żebym nic nie robiła, gdyż patrzył na mnie długo i uporczywie.
Dlatego, z ogromnym niesmakiem, pozwoliłam, żeby obcy położył na mnie ręce,
przesunął nimi wzdłuż ciału, po plecach, w dół, po nogach i do góry między nogami.
Spokojnie, powtarzałam sobie. Zachowaj spokój. Okazało się to o wiele trudniejsze, niż
przewidywałam. Ale nie odrywałam spojrzenia od ciemnych oczu Luisa i dzięki temu do
pewnego stopnia zachowałam panowanie nad sobą. Detektyw zrobił krok do tyłu. - Jest
czysta. Teraz twoja kolej, Rocha. Luis uśmiechnął się szeroko, jakby był przyzwyczajony do
takiego traktowania.
- Nie ma sprawy. Wiem, że lubicie takie rzeczy. Jego słowa pozbawiły nieznajomego
detektywa resztek dobrego humoru. Uderzając przedramieniem Luisa w kark, pchnął go do
przodu i gwałtownie przygniótł do maski furgonetki. Odchyliłam się do tyłu, przenosząc
ciężar ciała na pięty.
- Ja bym tego nie robiła.
- Zamknij się, ścierwo - powiedział starszy, mocniej zbudowany mężczyzna. - Ręce na
maskę! Ręce na maskę!
- Dlaczego? - Nie chciałam się podporządkować. Nie znosiłam dotyku obcych ludzi i
traktowania z pogardą, ale moją wściekłość rozpaliła przemoc wobec Luisa, a nie wobec
mnie. Niższy z detektywów oklepywał Luisa z dużo większą siłą niż mnie. - Co złego
zrobiliśmy?
- Sądzisz, że potrzebuję powodu, żeby zatrzymać łajzę od Norteño? - wybuchnął. -
Lepiej się zastanów.
- Nie mam nic wspólnego z Norteño - zaprzeczył Luis przez zaciśnięte zęby. Tamten
wciąż przyciskał jego twarz do maski. - Od lat do nich nie należę. Niech pan przeczyta nowe
instrukcje, detektywie.
- Jeśli nie należysz do Norteño, to dlaczego gang zastrzelił twojego brata i bratową?
Dla zabawy?
- Odszedłem. To im się nie spodobało. Dopiero wróciłem do miasta. Możecie to
sprawdzić. Starszy z mężczyzn skinął głową młodszemu, który puścił Luisa i zrobił krok w
tył. Luis wyprostował się, odwrócił od furgonetki i stanął przed detektywami.
- O co chodzi? - zapytał.
- Ty. - Starszy wskazał palcem na mnie. - Nazwisko!
- Leslie Raine - odparłam. Dobre nazwisko, jak każde inne. Miałam wyprodukowany
przez Strażników dowód tożsamości potwierdzający, że naprawdę tak się nazywam.
- Skąd jesteś?
- Stąd.
- Tak, rzeczywiście wyglądasz jak cholerny tubylec. - Odprawił mnie gestem i zwrócił
się do Luisa: - Dlaczego się kręcisz wokół budynku władz federalnych?
- Wcale się nie kręcę - zaprzeczył Luis. - Przed chwilą wyszliśmy z biura FBI.
Rozmawialiśmy z agentem specjalnym Turnerem. Na pewno to potwierdzi.
Mężczyźni wymienili szybkie, niezrozumiałe dla nas spojrzenia. - Jak taka łajza jak ty
zasłużyła na rozmowy z FBI?
- Nie wasza sprawa - powiedziałam z chłodną wyższością dżinna. Obaj mężczyźni
dłuższą chwilę uważnie mi się przyglądali.
- Kim ty właściwie jesteś? Pracujesz dla federalnych? A Rocha jest informatorem?
Uśmiechnęłam się leniwie.
- Naprawdę chcecie o tym rozmawiać tutaj? - zapytałam. - Na ulicy?
Przejeżdżający obok ludzie zwalniali, żeby nam się przyjrzeć. Przed sklepem po
drugiej stronie ktoś stał i fotografował nas komórką. Wysłałam impuls mocy i rozgniotłam
metal oraz szkło. Telefon wydał z siebie smutne, ciche, elektroniczne beknięcie i padł.
Mężczyzna z ponurym zaskoczeniem przyglądał się zepsutemu urządzeniu. Potrząsnął nim
bezradnie, jakby próbował przywrócić mu życie. Po chwili, widząc wyraz mojej twarzy,
szybko ruszył przed siebie. Nie lubię, kiedy ludzie się na mnie gapią.
Nie miało znaczenia, czy policjanci mi uwierzyli. Obaj postanowili zachować
ostrożność. Starszy z nich kiwnął głową. Młodszy podszedł do stojącego w pobliżu
nieoznakowanego szarego sedana i otworzył tylne drzwi.
- Wsiadać! - rozkazał.
- Jesteśmy aresztowani?
- A zrobiliście coś, za co powinniśmy was zatrzymać?
Wzruszyłam ramionami i wsiadłam. Luis wsiadł po przeciwnej stronie. Dwoje drzwi
głośno zamknięto, a policjanci podeszli do przodu wozu. Natychmiast poczułam się jak w
pułapce. Samochód nie pachniał tak jak większość aut. Unosiła się w nim nieprzyjemna woń
plastiku, rozgrzanego metalu, niemytych ciał i nieświeżego jedzenia. Przyjrzałam się uważnie
drzwiom od wewnętrznej strony. Nie było klamek. Pocieszyła mnie myśl, że nam dwojgu by
to w niczym nie przeszkodziło, gdybyśmy postanowili wysiąść. Strażników Ziemi nie tak
łatwo uwięzić, a dżinny, nawet głęboko upokorzone i wyklęte, jeszcze trudniej. Posiadanie
takich mocy miało jednak wady. Na przykład nie zawsze można było znaleźć pożyteczny
sposób ich zastosowania. Aż do teraz.
Policjanci wsiedli do samochodu. W środku było ciepło, lecz nie nadmiernie. Mimo to
poczułam, że zaraz się uduszę, i zaczęła mnie ogarniać panika. Zacisnęłam powieki i
skoncentrowałam się na oddychaniu. Starałam się oddychać równo, miarowo, usiłowałam
sobie nie wyobrażać, czym jest pozbawienie powietrza, odebranie oddechu.
- Co się dzieje z twoją przyjaciółką? - zapytał niższy detektyw. Nie otworzyłam oczu.
- Chyba nie zamierzasz się porzygać, co? W razie czego to ty sprzątasz.
- Ona nie lubi samochodów - wyjaśnił Luis. - Zwłaszcza takich, które cuchną jak po
wczorajszej balandze. Tutaj żaden wścibski nas nie usłyszy. Czego, u diabła, od nas chcecie?
Wyższy detektyw odwrócił się do nas i położył rękę na tyle oparcia.
- Jesteś Strażnikiem Ziemi, zgadza się? Słysząc to, otworzyłam szeroko oczy. Luis w
ogóle nie zareagował. Ani szybszym biciem serca, ani przyśpieszonym oddechem.
- Nie mam pojęcia, o czym mówicie - odparł. - Zajmuję się ochroną środowiska. Teraz
zarabia się na tym grubszą forsę, wiecie o tym? Na zielonym myśleniu i tak dalej...
- Nie wciskaj mi kitu. Jesteś Strażnikiem. Luis nic nie odpowiedział, tylko patrzył.
Wyższy detektyw w końcu westchnął i przesunął kwadratową ręką po twarzy.
- Wszystko o tym wiem - przyznał. - Cholera, teraz o was ciągle mówią w telewizji?
Poza tym moja bratowa jest Strażnikiem Pogody. Beatrice Halley. Pracuje w Chicago,
zajmuje się jeziorami.
Luis usiadł wygodniej.
- Znam Beę Halley - powiedział. - Musisz być Frank Halley. Wspominała, że jej
szwagier jest gliną.
- Nie przepada za mną, ale to uczucie wzajemne. Wszystko jedno, nie o to chodzi.
- To o co?
- Mam dla was robotę - powiedział Halley. - Chorego dzieciaka.
Przez twarz Luisa przesunął się cień. Wiedziałam, jak nie znosi odmawiać.
Jednocześnie Strażnicy Ziemi na ogół nie zgadzali się uzdrawiać zwykłych ludzi. Była to
przykra konieczność. Gdyby się rozeszło, co potrafią, do ich drzwi zaczęłyby szturmować
tłumy chorych. Uniemożliwiłoby im to wykonywanie ważniejszych obowiązków.
- Wiem, że tego zazwyczaj nie robicie - przyznał Halley. - Ale ta mała jest niezwykła.
Znaleziono ją na wpół zagłodzoną, odwodnioną, z ostrą infekcją. Nie ma rodziny, nie
zgłoszono jej zaginięcia. Ma najwyżej pięć lat.
W oczach Luisa zapłonęła nadzieja. Wiedziałam, że musiała się pojawić również na
mojej twarzy.
- Bez nazwiska?
- Jest zbyt chora, żeby coś powiedzieć. Byłam przekonana, że Halley celowo nie
zdradza dokładniejszych szczegółów. Pozwalał, aby zrozpaczony Luis sam sobie resztę
dośpiewał.
Wydawało mi się, że znam powód takiego postępowania.
- Ta dziewczynka - zaczęłam. - To nie jest Isabel Rocha. Chciałbyś, żebyśmy tak
myśleli, bo to skłoniłoby Luisa do bezpośredniego kontaktu z nią.
- Tak, to prawda - przyznał Halley. - Zrozumcie, ta mała jest w ciężkim stanie.
Próbowali już wszystkiego. Nawet podawali jej dożylnie antybiotyki. Ona umiera. Jesteście
jej jedyną szansą, chyba że święty Józef uczyni cud. - Przerwał i spojrzał na Luisa. - Jesteś
człowiekiem wierzącym?
- Byłem parę razy na mszy. - W rzeczywistości był bardziej religijny, niż chciał to
przyznać. Kilkakrotnie słyszałam jego modlitwy o odnalezienie Isabel. Albo żeby mógł się
zemścić, jeśli Ibby nie żyje. - Dlaczego pytasz?
Halley wzruszył ramionami.
- Zawsze mnie to zastanawiało. Wy, Strażnicy, praktycznie jesteście bogami.
Potraficie rzucać piorunami i uzdrawiać chorych. Bea nie jest religijna. Po prostu to mnie
zdziwiło.
- Nie jesteśmy żadnymi bogami, pisanymi wielką czy małą literą - powiedział Luis. -
Nawet nie jesteśmy aniołami, stary. Jesteśmy zwykłymi ludźmi. Bystry Strażnik wie o tym
lepiej od innych. Kiedy udajesz Boga, ludzie umierają.
Halley miał taką minę, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wtedy się wtrąciłam.
- Jeśli dziewczynka jest tak chora, jak mówisz, to nie powinniśmy marnować więcej
czasu. Obaj policjanci spojrzeli na mnie ze zdumieniem, ale szybko odzyskali panowanie nad
sobą.
- Pojedziesz? - zapytał Halley i uruchomił silnik.
- Oczywiście, że pojedzie - potwierdziłam, nawet nie spoglądając na Luisa. Łącząca
nas więź była tak silna, że nie miałam co do tego żadnych wątpliwości. Nie mogłam ich mieć.
Właśnie tak Luis by postąpił, bez względu na to, czy byłoby to rozsądne. - Wystarczyło tylko
poprosić.
Halley przewrócił oczyma.
- Tak, powinienem o tym pomyśleć.
Dziewczynka przebywała w szpitalu. Nigdy przedtem nie byłam w szpitalu, chociaż
wiedziałam, że istnieją. Nie musiałam nikogo odwiedzać. Kiedy postrzelono Manny'ego i
Angelę, rany okazały się śmiertelne. Gdyby nawet zabrano ich do szpitala, a przecież
mogłoby tak się siać, nic położono by ich na jednym z tych łóżek o skomplikowanej
konstrukcji, nie podłączono by do maszyn, nie zredukowano do roli bezwładnego, obolałego
worka umierającego mięsa.
Ten szpital mi się nie spodobał.
Dziecko było takie małe. Mniejsze od Isabel, ale w ogóle do niej niepodobne. Jasne
włosy, różowa cera, delikatne, przypominające pączek róży usta. Nie widziałam koloru jej
oczu. Była nieprzytomna.
Miała pozbawione barwy i mocno posiniaczone kończyny - na skutek infekcji, o której
wspominał detektyw Halley, a nie z powodu pobicia. Dziecko było chude, zaniedbane i
walczyło z bezwzględnym wrogiem.
Pokój cuchnął odorem śmierci. Zatrzymałam się w progu, przełknęłam nerwowo ślinę.
Halley stanął za mną.
- Smutne - powiedział. - Prawda? Nie odpowiedziałam. Patrzyłam na Luisa. Wszedł
do sterylnego pomieszczenia niespiesznie, z powagą, jakby się lękał, że przestraszy dziecko,
które nie mogło się nawet domyślać jego obecności. W porównaniu z tą drobną dziewczynką
był potężnym, muskularnym mężczyzną. Przyszło mi do głowy, że człowiek, który
przypadkiem zajrzałby do pokoju szpitalnego, mógłby pomyśleć, że Luis jest zbrodniarzem,
pragnącym skrzywdzić dziecko.
Dopóki nie zobaczyłby wyrazu jego twarzy i spojrzenia. Luis rozczulająco delikatnym
gestem dotknął wierzchem dłoni czoła dziewczynki i przycupnął na łóżku obok niej. Miał
duże ręce, ale przesunął lekko palcami po włosach dziecka, jakby dziewczynka mogła poczuć
pociechę, którą jej chciał przynieść.
- Cass? - powiedział. - Jesteś mi potrzebna. Podniósł wzrok i spojrzał mi w oczy.
Poczułam niemal fizyczny wstrząs. Był to rozkaz, ale płynący z serca, w dobrym celu.
Poczułam o wiele więcej. Skomplikowaną mieszankę potrzeby i pragnienia, niepokoju
i zatroskania. Przez jedną pełną zamętu chwilę spojrzałam na siebie jego oczami i
dostrzegłam wysoką, chudą kobietę, obojętną i z pozoru pozbawioną wszelkich związków ze
światem ludzi.
Z pozoru.
Nagle zyskałam świadomość własnego ciała, wszystkich jego części, o złożonej i
fascynującej budowie. Poczułam na skórze powiew chłodnego powietrza i patrzyłam, jak
pojawia się na niej gęsia skórka. Moje serce biło mocniej, zmieniało rytm. Zaschło mi w
ustach. Nie podjęłam żadnej świadomej decyzji. Zrobiłam pierwszy krok, a potem następne,
dopóki nie znalazłam się po drugiej stronie łóżka dziecka, naprzeciw Luisa Rochy.
Wyciągnął w moją stronę prawą rękę. Lewą nadal delikatnie dotykał czoła
dziewczynki. Ścisnęłam palcami jego dłoń. Czysta rozkosz płynąca z naszego dotyku
odebrała mi dech w piersi. Poczułam mrowienie impulsu przypływającego najpierw między
nami, a po chwili przez niego. Czerpałam ze źródła ukrytego w głębi Ziemi - mocy powolnej,
cichej, potężnej. Wystarczyło, że poczułam ją krążącą w moich żyłach i płynącą do Luisa, aby
natychmiast wróciły wspomnienia innych czasów, innych miejsc, innego życia. Nigdy
wcześniej nie byłam człowiekiem, ale bardzo, bardzo długo byłam dżinnem i teraz dotykałam
przedwiecznego...
Westchnęłam niepewnie, prawie jęknęłam i zaczęłam kształtować moc, nadawać jej
formę złotego strumienia, który Luis dzięki swojej wiedzy kierował w głąb kruchego ciała
dziecka. Tylko część dżinnów to potrafiła. Nigdy nie interesowałam się uzdrawianiem, ale
zafascynowała mnie precyzja, z jaką Luis pracował. Zupełnie nie pasowała do jego postaci.
Przyglądanie się mu sprawiało mi przyjemność.
Luis pracował w ogromnym skupieniu. Trwało to bardzo długo, kilka godzin.
Policjanci wyszli, wrócili i znowu wyszli. Lekarze i pielęgniarki pojawiali się i znikali, ale
nikt nam nie przeszkadzał. Zastanawiałam się, dlaczego tak się dzieje, aż uświadomiłam
sobie, że wszyscy musieli dojść do porozumienia i wspólnie wyrazić zgodę na tę ostatnią
próbę. Nic już nie mogło zaszkodzić.
Sińce pod skórą powoli zaczęły blednąc. Luis przerwał na chwilę, żeby złapać oddech.
Nalałam mu szklankę wody z karafki stojącej obok łóżka. Wypił szybko, zachłannie. Wtedy
zauważyłam, że ma koszulę mokrą od potu i kropelki skapują mu z włosów. Jego mięśnie
drżały z wysiłku.
Położyłam bladą, suchą dłoń na spoconym ramieniu, na tatuażu w kształcie płomienia.
- Wystarczy - powiedziałam.
- Nie - zaprzeczył Luis i wyciągnął w moją stronę szklankę, prosząc gestem o dolanie
wody z karafki. - Wciąż krążą w jej krwi te małe dranie, ale już się do nich dobrałem.
Oczyściłem większość jej organów wewnętrznych. Jeśli jednak nie usunę tego świństwa z jej
krwi, wtedy zakażenie zacznie się od nowa... - przerwał, żeby się napić. - Masz dość mocy na
dalszy ciąg?
Czy miałam? Zaskoczyło mnie to pytanie. Szybko skupiłam uwagę na sobie. Nie
byłam zmęczona, nie osiągnęłam granicy ludzkiego wyczerpania, ale miał rację. Drżałam,
ograbiona z energii. Poczułam palące pragnienie. Wzięłam od niego szklankę, napełniłam
wodą i wypiłam ją jednym haustem.
- Dobrze się czuję - odpowiedziałam. Wziął karafkę, potrząsnął, wzruszył ramionami,
wyjął korek i wypił kilka ostatnich łyków. Odstawił pustą na stolik.
- Do roboty. Przytrzymałam go za ramię.
- Luis? - Nie musiałam nic więcej mówić. On też niczego nie musiał mi tłumaczyć.
Wystarczyło, że pokręcił głową, nie przyjmując do wiadomości mojego zaniepokojenia. -
Dobrze - powiedziałam.
Miałam wrażenie, że poparzyłam sobie palce, dotykając jego skóry. Był rozgrzany, tak
gorący, że zwróciło to moją uwagę. Wysiłek i moc niszczyły go od środka.
Nie zamierzał przerwać. Doskonale go rozumiałam.
Słońce właśnie chowało się za horyzontem, kiedy Luis wreszcie westchnął, zdjął rękę
z czoła dziewczynki i spróbował wstać, lecz bez powodzenia. Chwyciłam go za ramię, gdy
zaczął się osuwać z łóżka. Nie zdołałam go utrzymać, ale nie pozwoliłam mu upaść
bezwładnie, tylko pomogłam mu się osunąć w pozycji siedzącej na podłogę. Ktoś napełnił
karafkę wodą. Chwyciłam ją i ruszyłam w stronę Luisa. Kolana pode mną drżały. Musiałam
się zatrzymać i na chwilę oprzeć się o ścianę, bo przed oczami pojawiły mi się czarne plamy.
Zebrałam resztki sił i opadłam na podłogę obok Luisa.
Nie rozlałam wody.
- Dobrze się czujesz? - odezwał się słabym, ochrypłym głosem. Podałam mu karafkę,
wypił do połowy, nie odrywając od niej ust. - Musimy coś zjeść. Białko i węglowodany. Im
więcej, tym lepiej.
Zabrałam mu wodę i wypiłam do końca.
- A dziewczynka? - zapytałam głosem, który z trudem rozpoznałam. Luis uśmiechnął
się powoli, miał bardzo zmęczoną twarz.
- Wyzdrowieje - powiedział. Ciepły i słodki uśmiech szybko zniknął. - Przynajmniej
fizycznie. Nie mam pojęcia, co mogło ją doprowadzić do takiego stanu. Uraz może hyc o
wicie głębszy i nie poradzimy sobie z nim tak łatwo jak z objawami fizycznymi.
Jeśli to było łatwe, to nie potrafiłam sobie wyobrazić walki z trudnym przypadkiem.
Chciałam się podnieść, ale nogi nie zareagowały. Luis wziął mnie za rękę.
Nie pozwoliłam na to, ale nawet osłabiony, był ode mnie silniejszy.
- Nie - sprzeciwiłam się. - Za dużo oddałeś energii.
- Potrzebujesz jej bardziej ode mnie. Ostatnie zapasy mocy wlały się we mnie,
przeniknęły ciepłem moje nerwy, wzbudzając fale rozkoszy. To była zaledwie namiastka.
Niewiele mógł mi dać, ale to wystarczyło, aby podtrzymać mnie na siłach przez dzień, dwa,
aż sam odzyska siły.
Jeśli wcześniej nierozważnie nie zużytkuję swojej mocy. Nie chciałam tego zrobić, ale
moja dłoń poruszyła się, jakby kierowana własną wolą. Wyrwała się z jego uścisku i uniosła,
aby dotknąć jego twarzy.
Luis spojrzał na mnie rozszerzonymi nagle oczami. Przez ułamek sekundy patrzyliśmy
na siebie. Zniknęły wszelkie przeszkody, wszelkie dzielące nas mury.
Nagle opuściłam dłoń, z trudem się podniosłam i ruszyłam na poszukiwanie białka i
węglowodanów, których jego organizm tak bardzo potrzebował. W holu spotkałam detektywa
Halleya. Właśnie szedł do naszego pokoju z tacą pełną jedzenia. Były tam hamburgery, hot
dogi i jakiś gulasz w misce.
- Wyjdzie z tego? - zapytał Halley, trzymając tacę mocno w rękach.
- Nie dasz nam jedzenia, jeśli umrze? Zamrugał, pokręcił głową i podał mi tacę.
- Próbowaliście. Chyba nie można prosić o nic więcej.
- To się cieszę, bo Luis uważa, że ona wyzdrowieje. - Ruszyłam przed siebie, żeby
zanieść jedzenie do pokoju, gdy odwróciłam się i zapytałam: - Skąd wiedziałeś?
- Niby co?
- No, że będziemy tego potrzebować. Wzruszył ramionami.
- Zapytałem bratową. Powiedziała, że jeśli przez to przejdziecie, będziecie głodni jak
wilki. Uznałam, że mimo wszystko Halley będzie miał prawo żyć.
Dziewczynka obudziła się po głębokim, bo naturalnym, śnie.
Najważniejsze było to, jak się obudziła... z płaczem, krzykiem, przerażeniem i
rozpaczą. Jej udręka wywołała w pokoju pożar.
Wszystko stało się bardzo szybko. Dziecko krzyczało z przerażenia, a za moment
pościel, w której leżała, wybuchnęła pomarańczowym płomieniem. Zajęły się poduszki na
stojących w pobliżu krzesłach i wesołe żółte zasłony wiszące w oknach. Kolorowe rysunki na
ścianach gwałtownie pociemniały.
To było najgorsze, co mogło się stać. Moce Luisa pochodziły z Ziemi. Strażnik
Pogody szybciej mógłby znaleźć sposób zgaszenia płomieni, ale dla Strażnika Ziemi to
bardzo trudne zadanie.
Moje moce były ograniczone przez moce Luisa, ale mogłam je wykorzystać bardziej
twórczo. Błyskawicznie zmieniłam strukturę naszej skóry i płuc, żebyśmy się stali
ognioodporni, ale nie mogłam uczynić nas ogniotrwałymi. Dobrze zrobiłam, bo Luis rzucił się
w płomienie, chwycił dziecko, ściągnął je z łóżka i przytulił do siebie. Gdyby był normalnym
człowiekiem, poparzyłby się straszliwie.
W chwili, gdy dziewczynka znalazła się w ramionach Luisa, płomienie zaczęły
gasnąć, z sykiem i strzelaniem, kiedy zadziałał umieszczony w suficie system
przeciwpożarowy. Z góry polała się woda i włączył się alarm. Odcięłam przepływ mocy. Luis
i ja wróciliśmy do poprzedniego stanu.
- Co u diabła...? Przy drzwiach do pokoju zebrał się spory tłumek, przez który
przedarło się do środka dwóch mężczyzn. Sprawiali wrażenie ludzi pełniących ważne funkcje.
Ten w białym fartuchu był lekarzem, za nim przeciskał się detektyw Halley. I to Halley
odezwał się pierwszy.
- Co się tu stało? Lekarza nie interesowały takie szczegóły i ruszył, żeby odebrać
dziewczynkę z rąk Luisa.
- Nie - sprzeciwił się Luis. - Zły pomysł.
- Muszę obejrzeć jej poparzenia.
- Nic jej się nie stało. Jest tylko wystraszona.
- I niebezpieczna - dodałam. - A także zdezorientowana. Luis spojrzał na mnie. Tak
jak ja wiedział, co jej dolega: moce dziecka powinny zostać uśpione do czasu, kiedy w
organizmie dziewczynki wykształcą się odpowiednie kanały, przez które bezpiecznie
popłyną. Była o wiele za mała - o wiele za mała - aby udźwignąć taki ciężar. Nawet w okresie
dorastania nie poradziłaby sobie z tak ogromnymi wrodzonymi zdolnościami, których próbkę
nam dała.
- Jak to się stało? - spytałam cicho. Luis tulił dziecko w ramionach, a ono przywarło
do niego, otoczyło ramionkami jego szyję i patrzyło szeroko otwartymi, pełnymi przerażenia
niebieskimi oczami. Wyciągnęłam z szafy gruby, ciepły pled. To było jedyne miejsce w
pokoju, do którego nie miały dostępu płomienie ani woda z sufitu. Podałam pled Luisowi.
Szczelnie owinął nim dziewczynkę.
- Nie chciałam - szepnęła z poważną miną. - Naprawdę nie chciałam.
- Wiem, mija - powiedział. - Nie martw się, nikt cię nie obwinia. Jestem Luis. A ty jak
masz na imię? Zastanawiała się dłuższą chwilę, zanim odpowiedziała:
- Pammy.
- Pammy, a nazwisko?
- A twoje? - zapytała. Luis się uśmiechnął.
- Rocha.
- Śmieszne.
- Być może. Hiszpańskie. A twoje jest śmieszne?
- Gegenwaller - oznajmiła z dumą. - To niemieckie nazwisko. Luis zerknął na
detektywa Halleya, który skinął głową i przepchnął się przez tłum wciąż stojący przy
drzwiach. Dostał potrzebną informację i mógł rozpocząć poszukiwania.
- Pammy Gegenwaller - powiedział Luis. - Gdzie są twoi rodzice? Jej twarz nagle
przybrała zimny wyraz, przeobraziła się w nieruchomą, pustą maskę. Robiła wrażenie
doświadczonej staruszki, a nie dziecka.
- Nie mają żadnego znaczenia - stwierdziła. - Tak mówiła pani.
- Pani - powtórzyłam. - Kim ona jest? Pammy odwróciła buzię, przytuliła się do szyi
Luisa.
- Hej! - zawołał i delikatnie zakołysał dzieckiem. - To Cassiel. Jest miła. Nie zrobi ci
krzywdy. - Zrobi - powiedziała Pammy. - Tak jak pani.
W końcu personel medyczny otrząsnął się z osłupienia i wszyscy wtargnęli do środka,
jakby nagle zniknęła niewidoczna bariera na progu, zagradzająca wejście do pokoju.
Pielęgniarka wyrwała Pammy z ramion Luisa. Gdy dziewczynka krzyknęła, protestując
przeciwko temu, zauważyłam nagły grymas bólu i lęku na jego twarzy.
- Zaczekaj! - warknął. Pielęgniarka przystanęła, zmarszczyła brwi, usiłując
powstrzymać machające rękami dziecko. Luis położył dłoń na czole Pammy. - Teraz zaśniesz,
kochanie - wymruczał. - Jesteś bezpieczna. Musisz zaufać tym ludziom. Im zależy, żebyś
wyzdrowiała. Dobrze?
Używał swojej mocy zdecydowanie, lecz subtelnie. Zastosował ją jako formę środka
uspokajającego. Moc przeniknęła dziewczynkę i rozluźniła jej ciało. Pammy zamrugała
oczami i zamknęła powieki. Oparła głowę na ramieniu pielęgniarki. Luis odsunął rękę.
- Powinna spać przez jakiś czas - powiedział. - Niech ktoś stale będzie przy niej.
Przekazałem jej sugestię, że ma wam zaufać, ale jeśli się wystraszy, to może się zmienić.
Dbajcie o jej spokój, a nie powinniście mieć z nią kłopotów. Nie zostawiajcie jej samej. -
Sięgnął do kieszeni, wyjął mały notes, zanotował coś szybko i podał kobiecie kartkę. - Proszę
zadzwonić pod ten numer. To numer alarmowy do Strażników. Wyznaczą kogoś o
odpowiednim profilu mocy, żeby wam pomógł. Jeśli nie znajdą nikogo, wtedy tu wrócę.
Zapisałem też numer do siebie.
- Przenieśmy ją do innego pokoju! Niech ktoś ściągnie konserwatora budynku!
Zadzwońcie do straży pożarnej, muszą spisać raport! - ryknął naczelny lekarz. Pielęgniarka
zabrała Pammy i wyszła z pokoju. Ruszyliśmy za nią z Luisem, ale gdy znaleźliśmy się na
korytarzu, od razu przystanął. Powietrze tutaj nie cuchnęło dymem i roztopionym plastikiem.
Odetchnęłam kilka razy z ulgą.
- Rozumiesz coś z jej słów? - zapytał. - Wiesz, co się przed chwilą stało?
- Dziecko jest uśpionym Strażnikiem - powiedziałam. - Ktoś obudził jej moce, ale zbyt
wcześnie, aby to było bezpieczne. Jakaś kobieta. Ktoś podobny do mnie.
- Dżinn - stwierdził Luis. - Chyba oboje wiemy, o kogo chodzi. O Perłę. Pammy była
na Ranczu, gdzie Perła szkoliła porwane dzieci Strażników. Ale w jakim celu to robiła? Co
miałyby uczynić?
- Pammy odrzucono - domyśliłam się. Widzieliśmy już inne podobne przypadki.
Dzieci przywiezione na Kanczo, do oceny lub na szkolenie, które nie spełniły nieznanych
nam wymagań Perły, były albo odrzucone, albo wykorzystywane jako strażnicy pilnujący
granic Rancza, które stało się ich twierdzą.
Pammy uciekła lub ją wypędzono, bo się rozchorowała i stała się bezużyteczna.
- Perła musiała zmienić miejsce pobytu - dodałam. - Być może zmieniła także taktykę.
Znaleźliśmy kryjówkę Perły w Kolorado. Zanim zebraliśmy odpowiednie siły, żeby ją
zaatakować, kryjówkę zniszczono. Zostali w niej tylko zbędni sojusznicy - ludzie. Dzieci
zabrała ze sobą.
Poświęciliśmy kilka tygodni na poszukiwanie tropów, które by nam wskazały, dokąd
uciekła.
- Może taki właśnie jest jej cel - zastanawiał się Luis. - Może Pammy wcale nie
zawiodła. I dokładnie spełnia wymagania Perły. Jest małą bombą zegarową.
Zastanowiłam się przez chwilę i pokręciłam przecząco głową.
- Nie. Perlą nie jest zainteresowana przypadkowymi zniszczeniami. Ona ma cel, choć
jeszcze nie wiemy dokładnie jaki. Ale jeśli pozbyła się tego dziecka, to tylko dlatego, że
Pammy nie spełniła jej oczekiwań.
Oczy Luisa zapłonęły ponurym blaskiem.
- Chryste! - szepnął. - Ta mała mogłaby wysadzić szpital w powietrze, gdyby się
zezłościła. Czyżby miała jeszcze za mało mocy?
- Pewnie dla Perły za mało - powiedziałam. Westchnął.
- Muszę wypić trzy szklaneczki whisky i przespać się z półtorej doby. Nie możemy
tak walczyć dalej. Pora trochę zwolnić tempo.
Nie chciałam niczego zwalniać, ale też poczułam zmęczenie i słabe drżenie mięśni.
Mój słabnący mózg interpretował obrazy i dźwięki na przemian jako zbyt wolne, ciemne i
ciche lub zbyt szybkie, jasne i głośne. Musiałam odpocząć, a jeśli ja potrzebowałam
odpoczynku, Luis potrzebował go stokroć bardziej.
- Do domu? - spytałam.
- Do domu - odparł. - Natychmiast.
2.
Domem był domek jego brata, Manny'ego i jego żony Angeli, który Luis postanowił
zatrzymać po ich śmierci. Częściowo chodziło o zapewnienie małej Isabel poczucia ciągłości,
przebywania w znajomym otoczeniu, chociaż liczenie na jej powrót niewiele miało
wspólnego z logiką, było raczej zwykłym uporem i determinacją. Chodziło też o wygodę.
Luis niedawno przeprowadził się z Florydy i nie zdążył wynająć mieszkania, zanim
zamordowano jego brata.
Miałam mieszkanie, lecz traktowałam je jak przechowalnię, gdzie trzymałam swoje
rzeczy, spałam i się myłam.
Dom Rochów był czymś... więcej.
- Powinienem cię odwieźć do twojego mieszkania - powiedział Luis, otwierając
frontowe drzwi do małego, schludnego domku. Potrwało to dłuższą chwilę, ponieważ
zamontował nowe zamki i system alarmowy. Mówił to bez przekonania, dlatego
zlekceważyłam jego słowa i ruszyłam korytarzem do znajomego saloniku. Był wygodnie
umeblowany, pełen przedmiotów, które nie do końca do siebie pasowały - ślad po ludziach,
którzy kupowali rzeczy przez lata, z miłości, nie dla mody. W przeciwieństwie do brata i
bratowej Luis utrzymywał w domu ład. Panowała w nim atmosfera spokoju. Porządku. Może
smutku.
Dzięki niej zniknęło z mojej duszy uczucie zmęczenia, niepokoju.
Zamknęłam drzwi za sobą i usiadłam na kanapie. Luis spojrzał na mnie bez słowa i
poszedł do kuchni. Wrócił z dwiema szklankami, ozdobionymi postaciami z kreskówek, i
butelką bursztynowego płynu, którą postawił na stoliczku do kawy, a potem osunął się obok
mnie z westchnieniem świadczącym o krańcowym wyczerpaniu.
- Drinka? - zapytał.
- Nie wiem - odpowiedziałam. - Mam się napić? Nalał mi odrobinę, tak że alkohol
tworzył cienką kreskę na dnie szklanki.
- Spróbuj.
Upiłam ostrożnie łyk i wydałam z siebie zduszony okrzyk, gdy palący, dymny smak
ogarnął mój język i podniebienie. Luis pochylił się do przodu i nalał do swojej szklanki o
wiele hojniejszą porcję, uniósł ją niedbale w moją stronę i powiedział salud, a potem wypił
wszystko, pociągając dwa długie łyki. Upiłam nieco więcej. Za drugim razem płyn już tak nie
palił i miał wyraźniejszy smak.
Luis znowu napełnił sobie szklankę. Powoli skończyłam swoją porcję i poczułam, jak
ogarnia mnie dziwny spokój. Lek uspokajający w postaci chemicznego destylatu. Zaczęłam
rozumieć, dlaczego ludzie czasem uciekają się do tego środka.
Luis odstawił pustą szklankę, uzupełnił zawartość mojej i dolał sobie trzecią porcję.
- Ostatnia kolejka - postanowił i zakręcił butelkę. - Co powiesz?
- Ciekawe - mruknęłam. Nie byłam do końca pewna, czy podobają mi się zmiany w
moim organizmie, ale ta dezaprobata pozostała tylko w sferze teorii. Teraz w moich żyłach
krążyło ciepło. Poczułam się odprężona, mniej skrępowana. Już nie byłam taka czujna.
Pojawiły się niebezpieczne wspomnienia z czasów, kiedy byłam wolna, potężna,
zupełnie inna niż teraz. Luis przyglądał mi się znad krawędzi szklanki i pił, tym razem
wolniej, tak jak ja.
- Byłaś dziś dobra - stwierdził. - Oboje okazaliśmy się dobrzy.
Nie zdarzało się to zbyt często. Nie znaliśmy się z Luisem tak jak z Mannym. Przy
nim czułam się swobodnie. Rozumiałam charakter naszych relacji, niemal wyłącznie
zawodowych.
A Luis był... skomplikowany. Reagowałam na niego dużo intensywniej, dotyczyło to
zarówno mocy przepływającej między nami, jak i kontaktów czysto fizycznych. Odkąd
zostałam człowiekiem, moje ciało wielokrotnie sprawiało mi niespodziankę i wciąż
podejmowało tajemnicze działania, które, jak mi się wydawało, były oderwane od chłodnej
logiki moich myśli. Nie byłam pewna, jak ludzie łączą te sfery. A także, jak robią to dżinny.
Nigdy nie należałam do tych, które udawały zwykłych śmiertelników. Niektóre, jak David,
prawie były ludźmi. Inne, jak Ashan, używały ludzkiej postaci jedynie jako zewnętrznej
powłoki, niczego więcej.
Nie miałam pewności, który z opisów lepiej do mnie pasował, wydawało się, że moja
sytuacja wciąż się zmienia.
Westchnęłam i oparłam głowę o poduszki kanapy.
- Jak sądzisz, czy ona wyzdrowieje? - zapytałam, obejmując szklankę palcami. Luis
wypił ostatni łyk whisky.
- Nie chodzi o powrót do zdrowia - wyjaśnił. - Nauczy się z tym żyć albo będzie coraz
bardziej nieprzewidywalna i niezrównoważona. A jeśli do tego dojdzie, Strażnicy będą
musieli usunąć jej moce. Niech Bóg pomoże temu, komu się trafi to zadanie. Z dorosłym to
ogromne ryzyko.
Istniał niewielki, elitarny oddział Strażników zajmujący się tropieniem ludzi, którzy
stali się niebezpieczni. Stosowano wobec nich procedurę przypominającą zabieg chirurgiczny
na mózgu, wykonywany jedynie przez najbardziej doświadczonych Strażników Ziemi.
Istniały duże szanse zranienia lub okaleczenia psychicznego, obłędu, a nawet śmierci. Mimo
to część Strażników decydowała się na takie ryzyko. Nie chcieli już dłużej być niebezpieczni
dla otoczenia. W niektórych przypadkach przeprowadzano zabieg pod przymusem.
- Mam nadzieję, że to nie będzie konieczne - powiedziałam. Odstawiłam szklankę na
stolik i poczułam spokój ogarniający całe moje ciało. Zwinęłam się w kłębek na kanapie,
zwrócona w kierunku Luisa. Głowę opierałam o poduszki.
- Tak - zgodził się ze mną Luis. Zawahał się, a potem pochylił się do przodu i odstawił
szklankę. - Chcesz jeszcze jednego drinka?
Zerknęłam na butelkę. - Nie - odparłam. - A ty?
- Nie mogę - powiedział. - Znam granice swoich możliwości i ściśle ich przestrzegam.
Granice. Koncepcja nieznana większości dżinnów; niewiele nas ograniczało, tych kilka
zakazów narzuciły nam niezmienne prawa wszechświata. Mimo to dobrze go rozumiałam;
sama przyjęłam za swoje pewne zasady, po prostu zgadzając się na życie w ludzkiej postaci,
zamiast zginąć jako wyklęty dżinn.
Część tych ograniczeń narzuciłam sobie sama.
Po chwili uświadomiłam sobie, że siedzimy w milczeniu, bez ruchu i patrzymy na
siebie. Zauważyłam, że ludzie zazwyczaj nie patrzyli sobie w oczy, chyba że dążyli do
starcia. Częściej tylko uprzejmie i przelotnie zerkali w swoją stronę.
Teraz było inaczej. Luis wpatrywał się we mnie tak, jakby zapomniał o mruganiu.
Spojrzeniu towarzyszyły myśli, ale nie potrafiłam ich do końca rozszyfrować, ponieważ od
niedawna byłam człowiekiem.
Mimo to zrozumiałam swoją reakcję. W głębi mojego ciała pojawiło się ciepło,
rozpływało się we wszystkie strony, a krew szybciej krążyła w żyłach. Zaczęłam głębiej
oddychać. Domyślałam się, że rozszerzyły się także moje źrenice.
Pobudzenie - głębokie, gwałtowne i pierwotne.
I ogromnie przyjemne.
- Powinienem cię odwieźć do domu - odezwał się w końcu. Jego głos brzmiał inaczej -
głębiej, nieco ochryple, jakby zmuszał się do wypowiedzenia tych słów.
- Nie możesz prowadzić - stwierdziłam i spojrzałam na butelkę stojącą na stoliku. -
Trzy drinki to za dużo, zgadza się? Tylko że jako Strażnik Ziemi mógł szybko się tym zająć.
Mógł usunąć alkohol z organizmu, działając jednym impulsem mocy lub przynajmniej
zminimalizować jego skutki.
Gdyby zechciał.
- To prawda - potwierdził obojętnym tonem. - Powinienem trochę odczekać. Podniósł
butelkę do góry i spojrzał na nią ciemnymi, zmrużonymi oczami, a potem powoli odkręcił
zakrętkę i wlał chlust pomarańczowego płynu najpierw do swojej szklanki, a potem do mojej.
Nic nie powiedział. Ja też milczałam. Popijaliśmy whisky, nagle odkryliśmy obecność tej
drugiej osoby w pokoju, a kiedy odstawiłam szklankę, poczułam, że jestem rozgrzana, spięta,
świadoma istnienia każdego nerwu mojego ciała.
Wyprostowałam się gwałtownie, ściągnęłam z siebie jasną, skórzaną kurtkę i rzuciłam
z rozmachem na stojący w pobliżu fotel. Pod spodem miałam cienką, bladoróżową,
bawełnianą koszulkę bez rękawów. Nie zawracałam sobie głowy noszeniem niewygodnego
stanika. Moja budowa sprawiała, że stanik nie był niezbędnym elementem stroju, chociaż
czasem nosiłam go, aby spełnić wymogi towarzyskiej etykiety.
Ale nie dziś.
Usiadłam znowu na kanapie, moja skóra była zaróżowiona i wilgotna. Luis zerknął na
mnie z boku. Nie na moją twarz. Na cienką bawełnianą tkaninę, pod którą sterczały moje
sutki, stwardniałe pod wpływem chłodniejszego powietrza i pod wpływem jego gwałtownego
zainteresowania.
Nadal nic nie mówiłam. On też milczał. Uniósł brwi i upił ostatni łyk trunku, a potem
odstawił szklankę.
- Cass - powiedział miękko. - Nie jestem pewien, czy powinniśmy to robić.
- Dlaczego? - zapytałam. Ułożyłam się bokiem na miękkich poduszkach i spojrzałam
mu prosto w oczy. - Chcesz, żebym była człowiekiem, ale się opierasz, kiedy próbuję.
Luis roześmiał się niepewnie.
- Tak, opieram się z całych sił. Akurat! Proszę pani, gdybym się opierał, nie piłbym
tyle whisky i wykopał cię do diabła z mojego domu.
Zmarszczyłam brwi, próbując dokładnie zrozumieć jego słowa, niejasne poprzez
ciepłą, nieuchwytną błogość, która krążyła w moim ciele.
- Ale tego nie zrobiłeś.
- Zauważyłaś.
- Ale nie jesteś pewien...
- Niezdecydowanie to ludzka cecha, Cass. Musisz się do niej przyzwyczaić. Wyrzucą
mnie na zbity pysk z Klubu dla Facetów, jeśli będę teraz udawał cnotliwego przy pijanej
gorącej kobiecie, która usiłuje zedrzeć mi spodnie.
Powiedział „przy kobiecie”, nie „przy dżinnie”. Miało to dla mnie znaczenie. Zniknęła
jakaś bariera między nami, o której istnieniu ledwie miałam pojęcie. Nie wiedziałam,
dlaczego tak się stało. Oczywiście mógł to być wpływ alkoholu, ale mogła to być również
konsekwencja wielogodzinnego maksymalnego skupienia na ratowaniu małego dziecka w
szpitalu... albo, po prostu, od pewnego czasu oboje o tym myśleliśmy, lecz nie chcieliśmy się
do tego przyznać.
Zsunęłam się z kanapy i tak gwałtownie odepchnęłam stolik do kawy, że otwarta
butelka whisky zatańczyła chwiejnie na blacie; wyciągnęłam rękę, żeby ją złapać i postawić,
zanim się wyleje. Podniosłam ją do ust i przechyliłam, cały czas patrzyłam Luisowi prosto w
oczy. Jedwabiste, płynne ciepło rozlało mi się w ustach. Przytrzymałam je tam przez chwilę,
zanim połknęłam.
Odstawiłam butelkę i usiadłam okrakiem na udach Luisa. Opadłam całym ciężarem na
jego napięte ciało i oparłam się wygodnie o niego. Trwaliśmy blisko siebie, tak naprawdę
nigdy jeszcze nie byłam aż tak blisko niego.
Wydał z głębi gardła okrzyk zaskoczenia. Poczułam, jak napinają się jego mięśnie,
jakby całym sobą walczył z własnymi pragnieniami.
- Jeśli uważasz mnie za nieatrakcyjną - powiedziałam - to każ mi odejść.
Było oczywiste, że go pociągam. Przyciskałam całym ciężarem jego biodra. Trudno
byłoby zaprzeczać prawdzie. Zamknął oczy i odetchnął głęboko. Czułam, jak mocno bije mu
serce. Widziałam pulsowanie żyłki na skroni. Kropla potu spłynęła w dół po lśniącej skórze
krtani. Patrzyłam, jak się zsuwa w pośpiechu i zdecydowanie. Przez chwilę zastanawiałam
się, czy jej nie zlizać.
- Przemawia przez ciebie whisky - stwierdził. - Jutro znienawidzisz nas oboje.
Roześmiałam się cicho.
- Nie potrzebuję whisky, żeby kogoś znienawidzić - odparłam. - Nienawiść to mój
normalny stan ducha. Bardzo dobrze o tym wiesz.
Luis dwukrotnie uderzył tyłem głowy w poduszki kanapy, a potem otworzył oczy i
spojrzał na mnie. Wydawało mi się, że odległość między nami maleje, choć żadne z nas się
nie poruszyło.
- Przedtem chciałem cię znienawidzić - powiedział. - Próbowałem. Kiedy Manny
umarł... Miał prawo, aby mnie przeklinać. Widziałam, jak padają Manny i Angela, oboje
śmiertelnie ranni. Zamiast tak jak Luis rzucić im się na pomoc, aby ratować ich życie,
pobiegłam za krzywdzicielami moich przyjaciół. Wybrałam zemstę zamiast litości.
Posłuchałam instynktu dżinna i pozostawiło to w mojej duszy wciąż niezagojoną ranę.
Ból zwielokrotniała świadomość, że nawet gdybym postąpiła tak jak Luis, nawet
gdybym wykorzystała wszystkie swoje umiejętności i moce, moi ranni przyjaciele
najprawdopodobniej i tak by umarli. Luis dobrze o tym wiedział.
- Chciałem cię znienawidzić - powtórzył miękko. - Ale nie mogłem. Po prostu zbijasz
mnie z tropu...
- Zbijam cię z tropu? - powtórzyłam. Podobało mi się to określenie. - Dlaczego?
Próbuję mówić to, co myślę.
- Co ty powiesz? - Jęknął, gdy zatoczyłam koło biodrami, ocierając się o niego. -
Święci pańscy! Nie rób tego!
- Protestujesz, bo chciałabym cię dotykać? Zdjąć ci ubranie i wszędzie cię dotknąć?
Dokładnie cię poznać? - Nie byłam pewna zasad, jakie obowiązują ludzi w tej materii, ale
Luis nie wyglądał na obrażonego. Pochyliłam się bliżej, powoli i objęłam ramionami jego
szyję. Skóra była gorąca i napięta. - Czy dlatego, że chcę poczuć twoje ciało na swoim?
Twoje pragnienia przelewające się w moje żyły?
- Cass - powiedział niepewnie, a potem wziął głęboki oddech i odezwał się zupełnie
innym tonem: - A co tam, do diabła! Wszystko jedno...
I pocałował mnie.
Nie wiedziałam, czego mam się spodziewać po tym spotkaniu skóry, ale moje ciało
wiedziało za mnie. W jednej chwili w moim umyśle zapłonęło białe światło, nie myślałam o
niczym, o niczym oprócz ciepłego, wilgotnego dotknięcia jego warg. Chwycił mnie mocno w
pasie i gwałtownie przyciągnął do siebie. To był pojedynek. To była kapitulacja.
Oszałamiająca mieszkanka instynktu, potrzeby i emocji. Zadrżałam i rozchyliłam wargi pod
naciskiem jego języka. Przesuwał dłoń powoli wzdłuż mojego kręgosłupa, musnął delikatną
skórę na karku i objął tył głowy w pierwotnej pieszczocie.
Lekko unosiłam się nad jego ciałem. Nagle moje kolana rozsunęły się, jakby z własnej
woli, i zniknął ten ostatni dzielący nas centymetr. Luis jęknął bez tchu w moje usta, a ja,
ocierając się o niego, zaczęłam przesuwać biodrami w przód i w tył. Czysty, dziki instynkt
kierował moim ciałem, zapisany na stałe w DNA przez setki tysięcy lat współżycia ludzi. Ja
też traciłam oddech.
Pocałunek stawał się coraz głębszy, czas zwolnił, mierzony coraz szybszymi
uderzeniami serca. To wszystko było dla mnie nowe. Głaskałam go, szukałam miejsc, gdzie
jest gorętszy, zimniejszy, delikatniejszy, jędrniejszy. Zbadałam jego długie ramiona,
dotykałam twardych mięśni.
Nagle poczułam poruszające się we mnie nieznane ciepło. Nie pochodziło od moich
przebudzonych nagle ludzkich pragnień, lecz od niego, przenikało przez ogniwo, które
podtrzymywało moje życie i moc. Wpływało przez rozżarzoną do białości siatkę nerwów,
gromadziło się i wywoływało rozkosz, która sprawiła, że jęczałam wprost w usta Luisa.
Byłam zagubiona i na wpół świadoma. Ogarnęła mnie niezwykła błogość - niebezpieczna nie
dlatego, że docierały do mnie pochodzące od Ziemi moce Luisa, ale z powodu załamywania
się jego samokontroli.
- Zawsze tak jest? - zapytałam między gwałtownymi oddechami. Dłuższą chwilę
trwało, zanim znalazł właściwe słowa.
- Czasem - z trudem odpowiedział. - Między bardzo silnymi Strażnikami, ale inaczej.
Nie było to do końca dla mnie zrozumiałe, ale zaciekawiło mnie. Przesunęłam czubkiem
palca wzdłuż jego ramion i nagle zobaczyłam moc przepływającą między nami, na tyle
potężną, że zostawiła złoty ślad w miejscu dotknięcia.
Roześmiałam się, ujęłam w palce kołnierzyk koszuli Luisa i ściągnęłam mu ją przez
głowę, odsłaniając jego pierś. Miał skórę koloru ciemnego miodu, a mięśnie mocne i napięte.
Odkryłam na jego torsie więcej tatuaży niż na ramionach, chociaż symbole plemienne
niewiele dla mnie znaczyły, zwróciłam tylko uwagę, że były w intensywnym kolorze indygo i
kontrastowały z resztą ciała.
Nagle poczułam na sobie dłonie Luisa. Gładził mnie niespokojnie, dłużej zatrzymując
się w talii.
Przesunął ręce w górę i do środka. Przykrył moje drobne piersi, ogrzewając je przez
cienki materiał koszulki.
Nie uciekając przed skupionym spojrzeniem ciemnych oczu Luisa, ściągnęłam z siebie
koszulkę i rzuciłam na podłogę na jego koszulę. Zaskakiwała różnica odcieni naszej skóry.
Wydawała mi się piękna... Moja mleczna na tle jego miodowej. Moja skóra zaczęła pulsować
opalizującymi kolorami, jakie chyba nie istniały w świecie ludzi. Spojrzał na swoje dłonie
przykrywające moje piersi. Kciukami musnął stwardniałe sutki. Nagle przeszył mnie dreszcz,
który pojawił się gdzieś głęboko we mnie.
Ciała. Instynkty. Brak kontroli nad nimi przerażał mnie.
- Cass - wyszeptał. Wyczułam w jego głosie, że z trudem panuje nad tym samym
impulsem, który także i mnie zadręczał. - Cassiel...
Pocałowałam go i nagle staliśmy się jednością, nieprzerwaną ekstazą światła i
dźwięku, mocy, ciał. Wiedziałam, że to jeszcze nie wszystko. Moje ciało pragnęło czegoś
więcej, żądało, wołało o to.
Luis się przekręcił i jednym, gwałtownym ruchem położył mnie na kanapie. Moje
dłonie pośpieszne szarpały zapięcie spodni, bo wiedziałam tylko jedno, liczyło się tylko
pragnienie, aby poczuć jego skórę na sobie, gorącą i wilgotną.
Nagle wokół nas powiało zimnem. Usłyszałam trzask energii, który przebił się nawet
przez otaczającą nas mgłę pożądania. Stało się tak, jakby całe ciepło zostało usunięte z
powietrza i skupione w jednym miejscu. Poczułam to wcześniej od Luisa i zdołałam zepchnąć
go z punktu uderzenia, przerzucając go przez oparcie kanapy.
Krzyknął ze zdumienia. Zanim upadł na podłogę z drugiej strony, przetoczyłam się w
innym kierunku, z kanapy na podłogę, po drodze odsuwając gwałtownie stolik do kawy.
Butelka whisky przewróciła się i wylała.
Błyskawica przecięła pokój, powodując eksplozję wszystkich kontaktów
elektrycznych i uderzyła w kanapę. Było to jednorazowe uderzenie; moce skierowane przez
linie energetyczne spowodowały natychmiastowe zwarcie i wysadzenie korków, ale atak
przeprowadzony z czterech stron zostawił na całej długości kanapy głębokie, dymiące
wypalone dziury.
Zanim zniknęły białoniebieskie powidoki, przekręciłam się i wstałam. Zerknęłam na
płonącą kanapę, pochyliłam się i sięgnęłam po koszulkę. Wciągnęłam ją na siebie, a potem
zarzuciłam na plecy skórzaną kurtkę. Luis powoli wstawał po drugiej stronie kanapy, ciężko
oddychał i rozglądał się oczami szeroko otwartymi ze zdumienia.
- Ktoś właśnie próbował nas zabić - stwierdziłam.
- Żartujesz. Naprawdę? - Obszedł kanapę, podniósł koszulę z podłogi i włożył przez
głowę. - Strażnik Pogody, zgadza się?
- Prawdopodobnie.
- To nie będzie jedyna próba. - Zerknął na kanapę, popaloną i dymiącą, a potem na
poczerniałe kontakty w ścianach. Oczywiście, w domu nie było prądu. - Cholera! Mogę się
pożegnać z wypłatą z polisy ubezpieczeniowej. Ustaliłaś, gdzie może być ten dureń?
Bez najmniejszego trudu przeszliśmy od intymności do profesjonalnej czujności.
Poczułam, jak Luis usuwa ze swojej krwi alkohol. Po chwili zrobił to samo z moją krwią.
Dopilnował, abyśmy oboje byli gotowi do walki. Podeszłam bokiem do okna, ale nie
zauważyłam na ulicy niczego niepokojącego; Luis przeniósł swoją świadomość z ciała na
wyższą płaszczyznę rzeczywistości, którą Strażnicy i dżinny nazywają sferą eteryczną. Byłam
z nim związana, dlatego mogłam za nim podążyć. I tak przeniosłam się do egzystencji słabiej
umocowanej w zwyczajnej rzeczywistości, a bardziej związanej ze sferą mocy. Wszystkie
elementy składowe świata ludzi są do pewnego stopnia obdarzone mocą. Czy jest to iskra, czy
potop, zależy od ich historii i dziedzictwa. Ludzie objawiają się wyraźnie w eterze; w końcu
poprzedzają ich w historii długie linie przodków. Wielu z nich było obdarzonych niezwykłą
energią, choć ich potomkowie często o tym nie wiedzą. Objawiają się tam również
nieświadomie. Zatem postać w eterze więcej mówi o prawdziwej naturze człowieka niż
postać fizyczna.
Luis eteryczny niewiele się różnił od swojego zwykłego ciała, tylko tatuaże ognia na
ramionach płonęły czerwienią i poruszały się jak prawdziwe płomienie. Uderzyło mnie, że w
sferze eterycznej bardzo przypominał dżinna. Zaskakiwało jego poczucie mocy i
zdecydowanie. Ostatnio zwiększył swoje moce, ale nie potrafiłam powiedzieć, czy stało się
tak dzięki związkowi ze mną, czy na skutek osobistej tragedii.
Jako dżinn ukazywałam się w eterze mniej wyraziście, ale byłam umocowana w
ludzkim ciele, a więc musiałam mieć i tutaj jakiś kształt. Sama nie mogłam go zobaczyć, a na
tej płaszczyźnie nie było luster. Domyślałam się, że wyglądam tak jak w świecie ludzi. W
końcu ten kształt był do pewnego stopnia skutkiem mojego własnego wyboru.
Unosiłam się blisko Luisa, a jego eteryczna postać ujęła mnie za rękę. Poczułam
nieokreślone zespolenie łączącej nas mocy i poszybowaliśmy razem w górę, wysoko, ku
budzącym zawrót głowy przestworzom. Albuquerque znalazło się pod nami, rozłożone jak
mapa, ale płonęło nie fizycznym światłem, lecz energią eteryczną. Historia gromadziła się i
świeciła w starszych budynkach fioletem i zielenią. Stare bitwy i zbrodnie plamiły mapę ostrą
czerwienią. Łatwo było znaleźć cel naszych poszukiwań mimo zamieszania.... Iskrę mocy w
jedynym, niepodobnym do innych kolorze. Strażnika idącego ulicami. Widziałam także biały
blask naszych postaci. Atakujący Strażnik był blisko, lecz nie na tyle blisko, aby znaleźć się
w zasięgu naszego fizycznego wzroku. Strażnicy Pogody często bywali niewidoczni.
Przyglądaliśmy mu się, gdy Strażnik sięgnął po moc, zebrał ją z otaczającego go
świata, zwinął w czarny wir i rzucił za siebie, uderzając dokładnie w cel. Nie był nim dom, w
którym pozostały nasze fizyczne postaci.
Skierował cios do góry, w ciepły, stabilny, pokrywający miasto front atmosferyczny.
Niewiele znalazło się w nim mocy, którą Strażnik mógłby wykorzystać, ale wszystkie chmury
zawierały zgromadzoną energię i znajdowało się tam jej dość, aby wszystko zmienić.
Strażnik z trzaskiem wywoływał burzę, pracował w prymitywy, brutalny sposób, który
zdradzał niedostatki wyszkolenia. Wydawało się nam to dziwne, ponieważ Strażnicy Pogody
działali bardzo dokładnie; musieli być precyzyjni, wykorzystywali bowiem ogromne i
zmienne siły, które błyskawicznie mogły się wymknąć spod kontroli nawet obdarzonego dużą
mocą użytkownika.
Luis w milczeniu wskazał miejsce, w którym znajdował się Strażnik. Oboje
poszybowaliśmy w dół poprzez migoczące warstwy mocy i barw. Powrót do naszych ciał był
jak budzący zawrót głowy upadek. Przez chwilę poczułam się zdezorientowana, a potem
osiadłam w swoim ciele, odwróciłam się i pobiegłam za Luisem do tylnych drzwi małego
domku. Uderzył w nie pierwszy, wyłamując je z trzaskiem, tak że zakołysały się na
zawiasach. Zeskoczył po trzech betonowych schodkach, które prowadziły na podwórko z
ubitej ziemi z rzadka porośniętej trawą. Z tyłu zamiast ogrodzenia wisiał metalowy łańcuch, a
za nim dostrzegliśmy uciekającą postać w czarnym płaszczu.
Nad naszymi głowami kłębiły się szare, niespokojne chmury. Przeszywały je
błyskawice, na razie zbyt przypadkowe, aby były niebezpieczne, ale stopniowo nabierały
mocy, która już mogła okazać się groźna. Zwróciłam uwagę na ryzyko, ale nie mieliśmy
dużego wyboru; Strażnik Pogody mógł z chirurgiczną precyzją zburzyć dom stojący za
naszymi plecami, a my niewiele mogliśmy zrobić, żeby go powstrzymać. Moce Luisa miały
służyć przywracaniu spokoju, życiu, uzdrawianiu; mogło mu ich zabraknąć, żeby złagodzić
działanie bardziej zmiennych, niszczących mocy powietrza i wody.
Z tyłu była furtka zamknięta na kłódkę. Luis wyciągnął rękę i prawie bez wysiłku ją
zmiażdżył, wcześniej jednym impulsem mocy sprawił, że metal stał się kruchy i łamliwy.
Wybiegliśmy w boczną alejkę. Walały się tu stosy śmieci - pudeł, puszek i plastikowych toreb
czekających na wywiezienie przez służby miejskie. Panował porażający odór. Po pierwszym
duszącym oddechu przysięgłam sobie, że przestanę oddychać do chwili, gdy minę te
wyziewy. Przysięga była pozbawiona sensu, ale sprawiła, że poczułam się lepiej.
Luis znakomicie biegał, szybko mnie wyprzedził, omijał śmiecie i cuchnące kałuże
pojawiające się od czasu do czasu na naszej drodze. Zacisnęłam zęby i zmusiłam się do
większego wysiłku. Błyskawicznie zmniejszyłam dzielący nas dystans. Dogoniłam Luisa w
chwili, gdy znaleźliśmy się na końcu alejki. Przestałam wstrzymywać oddech i nagle
zaczerpnęłam tchu, wciągając do płuc słodkie, czyste powietrze. Rozejrzeliśmy się oboje po
ulicy, szukając śladów Strażnika, którego ścigaliśmy.
Stał nieruchomo przecznicę dalej i wpatrywał się w niebo. Dotknęłam ramienia Luisa,
żeby zwrócić jego uwagę, wtedy Strażnik wyciągnął rękę w górę we władczym geście.
Różowa błyskawica wyskoczyła z niskich szarych chmur, wylądowała na lewej dłoni
Strażnika i ruszyła z prawej dłoni... prosto na nas.
- Na dół! - krzyknął Luis i oboje padliśmy na chodnik, gdy energia z sykiem pomknęła
w naszą stronę. Mieliśmy niewielką przewagę: Strażnik nie do końca panował nad energią,
chociaż, miał jej w nadmiarze. Nie potrafił zmienić kierunku uderzenia. Energia ominęła nas,
trafiła natomiast i zwęgliła metalową wiatę za naszymi plecami, wytapiając na środku
szeroką, dymiącą dziurę.
Luis, nie odrywając spojrzenia od Strażnika, uderzył o chodnik otwartą dłonią tuż
obok swojej głowy. Linia mocy rozdarła ziemię, unosząc ją jak wzburzoną falę oceanu,
rozbijając chodnik i usuwając wszystko na swojej drodze. Szarpnęła chodnik, na którym stał
Strażnik, podrzuciła go i przewróciła, potoczyła nim na rzadki trawnik na czyimś podwórku.
Trawa nie dawała dużych możliwości, była cienka, krucha i źle podlewana. Wlałam w nią
energię, zmuszając do wyrośnięcia długich, śliskich pnączy, które owinęły się wokół bijących
powietrze nóg Strażnika. Nie mogły go przytrzymać, lecz powinny spowolnić jego bieg.
Luis rozmiękczył ziemię w grzęzawisko, które pochwyciło nogi Strażnika, tak by
górna część ciała, nie zatonęła. Po kilku chwilach Strażnik ugrzązł, stopy i łydki zapadły się
w miękkie błoto, a gdy stwardniało, znalazł się w pułapce. Luis podał mi rękę i pomógł wstać.
Przeszliśmy przez ulicę do miejsca, w którym bezradny Strażnik Pogody tkwił,
unieruchomiony przez ziemię. Dyszał ciężko. Nie mógł mieć więcej niż dwanaście lat.
Spojrzeliśmy na siebie. Nie wiem, jaki miałam wyraz twarzy. Luis wydawał mi się
przerażony. To tylko chłopiec, mówiły jego oczy.
Chłopiec, który dwukrotnie usiłował nas zabić. Byłam mniej od Luisa przerażona, a
bardziej zainteresowana powodem ataku.
Przykucnęłam obok chłopca i dokładnie mu się przyjrzałam. Był typowym
dwunastolatkiem: o zbuntowanym spojrzeniu i dziecinnej, pozbawionej wyrazu twarzy.
Czarne oczy, czarne włosy, w odcieniu bardzo podobnym do tego, który miał Luis. - Jak masz
na imię? - zapytałam. Odpowiedział po hiszpańsku. Łatwo było się domyślić treści jego
tyrady, zwłaszcza że słowom towarzyszył agresywny gest ręki. Poczułam, że znów zbiera
moc z chmur wiszących nad naszymi głowami.
Wyciągnęłam rękę, stuknęłam palcem wskazującym w jego czoło i przerwałam mu
próbę skoncentrowania się. Moc zawirowała chaotycznie, a dziecko zaskoczone spojrzało na
mnie i zamrugało oczami.
- Imię - powtórzyłam.
- Candelario - powiedział. - Puta. Uniosłam brwi.
- Candelario - powtórzyłam za nim. - Domyślam się, że to drugie słowo nie jest twoim
nazwiskiem. Luis odezwał się zza moich pleców.
- Nie, chyba że nazywa się dziwka. Znów stuknęłam w czoło dziecka-Strażnika.
- Przestań. Mogę cię zabić, jeśli będę chciała. Wiesz o tym? Rozwiało się jego
skupienie. Poczułam, jak rozpływają się zbierane przez niego moce.
- Co z tego? - spytał wyzywająco. - Zabij mnie, to nieistotne. Zadrzesz z nią. Dobrze
wiedziałam, że mówi o Perle. O mojej dawnej siostrze, dżinnie. O moim wrogu. O mojej
zdobyczy.
Przynajmniej kiedyś tak myślałam. Perła, obłąkana i drapieżna, kiedyś w ataku
zazdrości i szaleństwa zmiotła z powierzchni Ziemi całą rasę prymitywnych ludzi. Już dawno,
zgodnie z prawem, powinna zostać zgładzona, zniknąć z Ziemi. Zadbałam o to. Mimo to żyła
dalej, czerpała jak pasożyt od Strażników coraz większe siły i moc. Od wszystkich porwanych
dzieci.
Candelario przypominał Pammy. Był ofiarą, choć prawdopodobnie nic o tym nie
wiedział i nigdy by się z tym nie zgodził. Wierzył, że został wybrany jako specjalny, zaufany
żołnierz do prowadzenia wojny ze złem. Perła przekonała wielu. Była to częsta słabość
ludzkiego charakteru. Ludzie łatwo dawali się oszukiwać tym, którzy im źle życzyli.
Rozkładali się od środka pod wpływem przekonania o własnej cnocie.
- Gdzie ona jest? - zapytałam chłopca. Splunął na mnie. - Wykorzystuje cię. Nie jest
twoją opiekunką.
- Nie masz o niczym pojęcia! - krzyknął. - Puśćcie mnie albo ona was wszystkich
pozabija!
- Wątpię - odpowiedziałam. - Już by to zrobiła, gdyby mogła. Coś poruszyło się we
wnętrzu chłopca. Zmiana była tak silna, że wydawało nam się, że chłopiec zaczął rosnąć.
Wyostrzyły się rysy jego twarzy, wydoroślały. Stały się teraz podobne... do kogoś
innego.
- Wątpisz? - rozległ się zupełnie inaczej brzmiący głos, choć do mówienia
wykorzystywał struny głosowe chłopca. - Naprawdę w to wątpisz, moja siostro? Myślałam, że
lepiej mnie znasz.
Perła. Perła wcieliła się w dziecko. Wstrzymałam oddech. Poczułam ciepłe palce
Luisa zaciskające się na moim ramieniu. Położyłam dłoń płasko na rozgrzanej ziemi,
czerpałam moc i przekazywałam dalej poprzez łączące nas ogniwo. Przygotowywałam się na
zbliżające się uderzenie.
Oczy chłopca wciąż były czarne, ale znikł z nich gniew podrostka. Było tam coś
gorszego. Skoncentrowana złośliwość. Prawdziwe zło.
- Wysyłasz swoje wojska bez przygotowania - powiedziałam jej. - Wiesz, że jego atak
był niedokładny.
- Nie interesuje mnie subtelność - stwierdziła Perła. - Powinnaś już to o mnie
wiedzieć, Cassiel. Wiedziałam. Aż za dobrze.
- Dlaczego nie przyjdziesz po prostu do mnie? Ja jestem twoim wrogiem, nie ten
człowiek.
- Mylisz się - powiedziała, a w jej słowach zabrzmiał tak głęboki, odwieczny gniew,
że zadrżałam. - Wszyscy są moimi wrogami. Nie wątp we mnie, siostro moja. Zniszczę ten
świat i wszystko, co w nim żyje. Jesteś głupia, jeśli sądzisz inaczej.
Mówiąc to, zniknęła. Po prostu... zniknęła, nie zostawiając po sobie śladów. Nie
wytłumaczyła swojego postępowania. Nigdy nie tłumaczyła i nie miała takiego zamiaru.
Musiałam się, domyślać mrocznych motywów, którymi kierowała się, realizując swoje plany.
Ale musiały one wziąć swój początek tak jak dawniej z nienawiści i zazdrości.
Wszyscy to odczuliśmy, gdy uderzyła w owianych mgłą zapomnienia czasach. Zabiła
w jednym ułamku sekundy prawie milion myślących istot. Było to morderstwo w boskiej
skali; milion dusz krzyczało z bólu i przerażenia. To wydarzenie zniszczyło umysł Perły, a
raczej resztki, które z niego zostały. Rozrywała na strzępy otaczający nas wszechświat,
niszczyła to, co nigdy nie powinno zostać zniszczone. To, czemu brakowało zdolności
samowyleczenia.
Zgładziłam Perlę, a raczej tak mi się wydawało. Byłam wśród dżinnów pierwszą
morderczynią. Pierwszą, która zabiła jedną z nas.
Jak na ironię, ocalały resztki nasienia Perły, w jakiś sposób zapuściły korzenie w
nowym gatunku, który wypełnił pustkę powstałą na planecie po jej zbrodni. Perła ukryła się
wśród ludzkich istot. Ludzkość stała się źródłem jej mocy.
Dlatego Astuin, przywódca prawdziwych dżinnów, rozkazał mi powtórzyć nie moją
zbrodnię, lecz Perły. Zgładzając ludzkość, zniszczyłabym raz na zawsze Perłę. Wierzył w to i
prawdopodobnie miał rację.
Gdybym wykonała rozkaz, stałabym się potworem. Gdybym nie podjęła działania,
Perła mogłaby wykorzystać moc wyssaną z ludzi, aby zniszczyć mój lud. Wybory.
Candelario powrócił do nas i nadal spoglądał buntowniczo. Zrozumiałam, że nie miał
żadnego pojęcia, co przed chwilą powiedział, a raczej co powiedziała ukryta w nim Perła.
Wykorzystała go jak zdalnie sterowane narzędzie. Chowała się w nim, w nich wszystkich, jak
wirus.
Wtedy sobie uświadomiłam, że nie był to prawdziwy atak. Candelario okazał się
prymitywnym instrumentem, choć potężnym, to słabo przygotowanym. Został pewnie
sklasyfikowany jako nieudana próba. Perta spisała go na straty. Wysłała do mnie,
spodziewając się, że zostanie zniszczony.
Spojrzeliśmy z Luisem na siebie. Podłożyłam dłoń pod głowę chłopca. Udawał
odważnego, ale cały aż się spocił. Poczułam na palcach lepką wilgoć.
- Śpij - rozkazałam, wzięłam od Luisa niewielką ilość mocy i skierowałam w nerwy
Candelaria. Chłopiec się rozluźnił, jego głowa zaciążyła na mojej dłoni. Luis rozmiękczył
ziemię wokół jego stóp, a ja wyciągnęłam go z grzęzawiska. Trawa uporczywie owijała się
dookoła nóg chłopca, ale w końcu udało mi się ją przekonać, aby go puściła. Położyłam
Candelaria plecami na trawie i spojrzałam na Luisa.
- Co teraz? Chłopiec był przeciwnikiem, którego raczej nie należało zostawiać na
tyłach. Może nie grzeszył bystrością, ale czułam, że mógł się okazać nieprzejednany. Gdyby
nawet nie zdołał skrzywdzić nas, zagroziłby ludziom z naszego otoczenia. Niewinni dostaliby
się pod ostrzał mocy, którego przyczyn by nie rozumieli. Luis milczał przez chwilę.
- Zadzwonię do Marion - powiedział po namyśle. Marion Braveheart. Wiedziałam, co
to oznacza. Była potężną, działającą samodzielnie Strażniczką. Zostawiono ją do kierowania
nieliczną ekipą adeptów, którzy pozostali w terenie, gdy tymczasem większość Strażników
zajmowała się innym zagrożeniem. Nie miałam pojęcia jakim ani nic mnie to nie obchodziło.
Nie była to moja sprawa.
Marion Braveheart kierowała również oddziałem Strażników nadzorujących ludzi
obdarzonych mocami. Byli policją, sądem, ławą przysięgłych i w razie potrzeby oddziałem
egzekucyjnym.
Nie mieliśmy wielkiego wyboru. Musieliśmy ją zawiadomić. Tylko jej oddział mógł
sobie poradzić z chłopcem, bez konieczności zabicia go.
Luis odwrócił się, żeby zadzwonić przez komórkę, a ja dokładniej przyjrzałam się
leżącemu na ziemi chłopcu. Był chudy, lecz nie chorobliwie. Nie zauważyłam ran ani sińców.
Nie maltretowano go albo robiono to w sposób, który nie pozostawiał śladów. Mimo to
wyczuwało się w nim jakąś rozpacz, ciemność. Zastanawiałam się, czy Candelario rozumie,
jak niewiele znaczy dla tej, której rozkazy z taką gorliwością wykonuje.
Przeszukałam kieszenie jego płaszcza, wyciągając paczkę gumy, mały telefon
komórkowy, bilet autobusowy wskazujący, że chłopiec niedawno przyjechał do miasta,
przybył do Albuquerque z Los Angeles, które, jeśli dobrze pamiętałam, leżało w Kalifornii.
Wiele godzin drogi stąd. W innej kieszeni znalazłam chudy, całkiem nowy portfel z kartą
biblioteczną z jakiejś miejscowości o nazwie San Diego i kilkoma zielonymi banknotami. Nie
było w nim rzeczy, które ludzie, tacy jak Luis, zazwyczaj nosili w portfelach - żadnych
plastikowych kart, skrawków papieru, paragonów z zakupów. Tylko gotówka i jedna
zwyczajna karta.
Podałam ją Luisowi, gdy ten skończył rozmawiać. Przeczytał, marszcząc brwi.
- San Diego?
- Co jest w San Diego? - zapytałam.
- Wspaniałe wybrzeże, duża baza marynarki wojennej, piękna pogoda. Poza tym nie
mam pojęcia. - Oddał mi kartę. - Marion wyśle zespół, który przejmie chłopca i zaopiekuje
się nim. Sprawdzą, co z nim zrobiono. Dwanaście lat to stanowczo za wcześnie na używanie
takiej mocy, jaką on dysponuje. Mógł zrobić sobie krzywdę.
Nie miało to znaczenia, czy skrzywdziłby siebie. Mógł z całą pewnością nieuchronnie
sprowadzić tragedię na swoje otoczenie. Candelario był zbyt potężny, a brakowało mu
szkolenia i opanowania dorosłego Strażnika. (Choć od czasu do czasu zastanawiałam się,
jakie to miało znaczenie, skoro tak wielu Strażników zachowywało się jak rozkapryszone
dzieci).
- Długo będziemy czekać na ich przyjazd?
- Żartujesz, prawda? Wszędzie brakuje ludzi. Marion musi wysłać zespół aż z Los
Angeles. Wsiądą w samolot, ale mimo to dotrą tu najwcześniej jutro. A dopóki się nie zjawią,
musimy go trzymać w lodzie.
Nie zrozumiałam wyrażenia „w lodzie”. Dopiero gdy skonfrontowałam je z
rzeczywistością, uznałam, że chodzi o to, by trzymać go pod kontrolą i powinien pozostać
nieprzytomny.
- A czy to nie jest porwanie?
- Jasne, że jest - Luis zgodził się ze mną. - Jeśli ktoś zgłosił zaginięcie tego chłopca.
Możliwe, że go szukają, ale nie powinniśmy go oddawać rodzicom w tym stanie. Przeszedł
pranie mózgu tak jak pozostałe dzieci Perły. Może ludzie Marion będą umieli go
przeprogramować i dezaktywować jego moce do czasu, aż do nich dorośnie. Było to
pozytywne rozwiązanie. Istniało jeszcze inne, prawdopodobne... Może okazać się, że
Strażnicy będą musieli całkowicie pozbawić mocy Candelaria, aby mieć pewność, że nie
zrobi krzywdy sobie ani nikomu innemu.
Żadne z nas nie mogło sobie pozwolić na osobiste zainteresowanie rehabilitacją
chłopca. Isabel, przypomniałam sobie. Isabel musi ocaleć. Córka Manny'ego i Angeli,
bratanica Luisa. Było jeszcze coś, co dotyczyło także mnie, choć z niechęcią się do tego
przyznawałam. Nie miałam odwagi określić tego stanu dokładniej. Stwierdzałam tylko, że
miałam kontakt z tym dzieckiem.
Coś więcej sugerowałoby istnienie więzi z tym pół-życiem w ludzkiej postaci, a nie
byłam jeszcze gotowa na prawdziwe zbadanie głębi tych kontaktów.
Żadne rozważania nie rozwiązywały problemu chłopca leżącego u moich stóp.
- Co z nim zrobimy? Luis wzruszył ramionami.
- Chyba zabierzemy go do domu - powiedział. - Możesz nas osłonić? - Myślał o
osłonieniu przed wścibskimi spojrzeniami. Zrobiłam to już wcześniej, kiedy sobie
uświadomiłam, co mogliby sobie pomyśleć o nas przechodzący tędy ludzie. Nie staliśmy się
niewidzialni, bo przechodnie nas widzieli, lecz nie zauważali. Nie zachowywali o nas
żadnych wspomnień.
Na moje kiwnięcie głową Luis wziął na ręce bezwładnego chłopca. Przeszliśmy
spokojnie przez ulicę, ruszyliśmy boczną alejką, gdzie znowu musiałam wstrzymać oddech i
dotarliśmy na podwórko domu Luisa. Zamknęłam kłódkę na furtce, naprawiłam uszkodzenia i
weszłam za Luisem do środka.
Zaniósł chłopca do pokoju Isabel. Nadal było w nim pełno gromadzonych przez nią
skarbów i kolorowych zabawek. Położył dziecko na łóżku, na pościeli z postaciami z
kreskówek. Zaskakująco delikatnie zdjął mu buty, postawił obok łóżka, a potem czubkami
palców dotknął jego czoła. Wyczułam, że narzucony przeze mnie sen stał się głębszy.
Na pewno się nie obudzi przez kilka godzin.
- Powinniśmy go związać, jeśli nie zamierzasz pilnować go przez cały czas -
powiedziałam.
- Świetnie! Porwanie i uwięzienie. Chyba mogliby nam doliczyć atak na nietykalność
cielesną, ponieważ przez nas stracił przytomność.
- Próbował nas zabić. - Spojrzałam w kierunku saloniku. - I spalił twoją kanapę.
- A więc wszystko w porządku. - Luis westchnął i usiadł na kruchym, białym
stołeczku, ozdobionym drobnymi różowymi kwiatuszkami, który w ogóle się dla niego nie
nadawał. - Mówię poważnie, Cass, stąpamy po cienkim lodzie. Ten mały mógłby pozwać nas
za porwanie, odurzenie, uwięzienie. Jeśli nie będziemy ostrożni, możemy trafić na długo do
więzienia.
- Zaatakował nas.
- Naprawdę sądzisz, że ktoś w to uwierzy? To znaczy ktoś, kto tego nie widział? -
Pokręcił głową. - Musimy go stąd zabrać, zanim się obudzi.
- Jak to zrobimy, skoro Strażnicy dopiero jutro kogoś przyślą?
- Spotkamy się z nimi w pół drogi - zaproponował. - Położymy go na tylnym siedzeniu
samochodu, przykryjemy kocem i ruszymy. Mam przeczucie, że jeśli tego nie zrobimy, przed
wieczorem będziemy się pocić w celi.
Nie widziałam w tym nic groźnego; dysponowaliśmy takimi mocami, że w żadnym
więzieniu by nas nie zatrzymano. Przynajmniej nie w więzieniu zbudowanym przez
zwyczajnych ludzi.
3.
- Trzymaj się! - krzyknął Luis i gwałtownie skręcił kierownicę, usiłując kontrolować
poślizg. Furgonetka zatrzęsła się, koła zawirowały, ale w końcu tor jazdy się wyprostował.
Zamrugałam i dla bezpieczeństwa przytrzymałam się klamki, gdyż siła ciążenia gwałtownie
nami szarpała. Spojrzałam z trudem za siebie, żeby zobaczyć, co się stało.
Lód. Pokrywał całą drogę. Przy tej pogodzie było to niemożliwe. Panował lekki upał,
nie było ani mżawki, ani szronu.
Mimo to warstwa lodu miała co najmniej dwa centymetry grubości i była śliska jak
szkło. Furgonetka nie miała zimowych opon, więc koła kręciły się i ślizgały w daremnym
poszukiwaniu przyczepności, a siła bezwładności pchała nas naprzód.
Z naprzeciwka nadjeżdżała ogromna ciężarówka. Kierowca był równie bezradny, jak
my. Pojazd obrócił się, a naczepa połączona z wozem zaczęła się ślizgać, ustawiając się pod
kątem do kabiny.
- Strażnik Pogody - stwierdziłam. Luis skinął głową, nie odrywając wzroku od
nadjeżdżającej ciężarówki. Był spięty, lecz się nie bał. Wykonywał wszystkie czynności bez
pośpiechu. Wziął głęboki wdech i wyciągnął do mnie rękę. Ujęłam ją i poczułam gwałtowny
przepływ energii między nami - wielowarstwowy, głęboki i coraz bardziej ogarniający.
- Teraz - powiedział i odetchnął. Wysłał dokładnie skupioną falę mocy, która
przeniknęła ciężarówkę, przecinając ją na dwie części. Połówki pomknęły w przeciwnych
kierunkach, zawirowały, tracąc energię, a Luis skierował furgonetkę prosto w powstałą lukę.
Gdy mijaliśmy uszkodzoną ciężarówkę, zerknęłam za siebie i zobaczyłam splątane
resztki jakiegoś dużego urządzenia gospodarstwa domowego, przeciętego na pół uderzeniem
Luisa.
- Rany, dziś się piekielnie naraziłem agencjom ubezpieczeniowym - odezwał się z
histerycznym drżeniem w głosie. Niezupełnie żartował. - Trzymaj się, możemy zacząć
podskakiwać.
Lód stawał się coraz cieńszy, a po kilkudziesięciu metrach zniknął zupełnie. Opony
wpadły na asfalt z głośnym sykiem, wóz się zakołysał na boki.
Luis nacisnął pedał gazu i pomknęliśmy do przodu. Spojrzałam przez ramię. Kierowca
wysiadł z ciężarówki, stąpał ostrożnie po lodzie i kręcił ze zdumieniem głową, patrząc na
zniszczenia, jakie powstały w jego ładunku. Prawdopodobnie w ogóle nie rozumiał, co się
stało. Pomyślałam, że tak będzie dla nas najlepiej. Jechaliśmy w napięciu jeszcze przez kilka
minut. Nic nie nadjeżdżało z naprzeciwka.
- Co o tym sądzisz? - zapytał Luis. - Czy udało się jej nas wyprzedzić? Zastawić
pułapkę? Wyczuwasz coś jeszcze?
- Tej nie wyczułam - stwierdziłam. - Ale jakoś... Nie, nie sądzę. To musiało pochodzić
od... Od chłopca. Ta myśl nagle mnie uderzyła. Obejrzałam się gwałtownie za siebie. Oczy
chłopca były szeroko otwarte, wpatrzone we mnie.
Czekałam, ale nie zamrugał. Na widok jego pustego spojrzenia przeniknął mnie chłód.
- Zatrzymaj się - powiedziałam do Luisa i rozpięłam pas. Przeszłam nad siedzeniami
na tył samochodu i usiadłam obok chłopca, który leżał nieruchomo w kokonie z czerwono-
żółtego koca. Nie drgnął nawet ani nie spojrzał, aby śledzić moje poruszenia.
W jego oczach była pustka. Przycisnęłam palce do jego szyi. Szukałam pulsu. Nic.
Nie znalazłam żadnej iskierki życia. Chłopiec był pusty. Candelario nie żył.
Luis wydostał się z siedzenia kierowcy, odsunął tylne drzwi i wsiadł z powrotem do
wnętrza furgonetki. Patrzyłam, jak Luis przeprowadza te same czynności, co ja. Wkładał w
nie więcej wysiłku i był bardziej niespokojny. Wysnuł te same wnioski, ale nie potrafił się z
nimi pogodzić. Wyciągnął chłopca na wolną przestrzeń między siedzeniami i zaczął
rytmicznie uciskać niereagującą na masaż serca klatkę piersiową. Spojrzał na mnie ze złością.
- Oddychaj za niego. Nie poruszyłam się.
- Niech cię trafi szlag, Cassiel, po prostu zrób to! Tym razem w ogóle nie
odpowiedziałam. Jego spojrzenie powinno również i mnie pozbawić życia, ale wtedy Luis
odwrócił się ode mnie, pochylił się nad chłopcem i zaczął wdychać powietrze w jego obwisłe
wargi.
Zabrało mu dłuższą chwilę, zanim Strażnik Ziemi przyznał przed samym sobą to, co
dla mnie było oczywiste od samego początku. Siła życiowa chłopca nie chciała w nim
pozostać. Już dawno zniknęła. Została zniszczona. Daremne były wszelkie wysiłki, aby mu ją
przywrócić. Żaden cud go już nie obudzi.
Luis oparł się o metalową ścianę furgonetki. Ciężko oddychał, miał nieprzytomne
oczy. Nagle przycisnął pięści do oczu. Drżał. Chciałam wyciągnąć do niego ramiona, ale
wiedziałam, że nie przyjąłby z wdzięcznością mojego gestu. Delikatnie zamknęłam otwarte
oczy chłopca. Potem podniosłam ciężkie, bezwładne ciało i położyłam z powrotem na
siedzeniu.
Luis w końcu się odezwał, głosem chropawym i nierównym:
- Co to, u diabła, jest, Cass? Co się, do cholery, dzieje?
- Okazał się zbędny - odparłam. - Perła nas nie wyprzedziła. Wykorzystała go do
ataku. Kiedy przestał być użyteczny, odebrała mu moc, aby zbudować warstwę lodu na
drodze. Liczyła, że nie unikniesz zderzenia, być może śmiertelnego w skutkach. Obdarła go z
wszelkiej mocy, nie mógł tego przeżyć. Zabiła go, próbując dopaść nas.
- To rozumiem - powiedział chrapliwie. - Ale po co miałaby go zabijać? Dlaczego
właśnie teraz? Wzruszyłam ramionami.
- Nie szanuje młodego życia tak jak wy. Traktuje was jak insekty, bez względu na
okoliczności. Zabijanie nie budzi w niej żadnych emocji, choć czasem robi to dla zabawy. -
Zrobiła to przynajmniej raz za mojej pamięci.
Przed tysiącami lat patrzyłam na Perłę, jak stała na czele fali zniszczenia. Wysoka i
szalona, ledwie się trzymała rozmywającego się ludzkiego kształtu, połyskującego i
niknącego na wietrze. Przed nią rozciągała się szeroka, urokliwa dolina, porośnięta gęsto
żółtymi kwiatami. Leżała tam osada istot, które nie były ludźmi, jak stwierdziliśmy później,
ale miały tych samych co ludzie przodków.
Perła, dosiadając fali zniszczenia, wdarła się w dolinę ze wzgórza, zagarniając po
drodze wszystko w huraganie popiołów i zagłady. Była straszna, piękna i obłąkana.
Perła zniszczyła ostatnią osadę tych istot. Zgładziła wszelkie życie. Starła ślad
istnienia tej rasy praludzi, usunęła dowody, że w ogóle się pojawili. Pozbyła się ich,
pozostawiła za sobą czystą zieloną łąkę, kołyszące się na wietrze kwiaty. Przez jakiś czas
Ziemia pozostała wyłączną własnością i miejscem zabaw dżinnów. Przed narodzeniem się
ludzi.
Patrzyłam. Patrzyłam i nic nie zrobiłam. Zaczęłam działać później, kiedy wszyscy
sobie uświadomiliśmy, kim stała się Perła. Kiedy jej egoistyczne pragnienia okazały się tak
odmienne od naszych.
Wtedy popełniłam ten fatalny w skutkach błąd. Pokonałam ją, ale nie do końca
zniszczyłam.
- Nie ma swojej pełnej mocy - powiedziałam cicho, prawie do siebie. Perła z tych
dawnych wspomnień była pierwotną potęgą, boginią, kimś, kto jeszcze teraz budził we mnie
lęk. - Gdyby miała swoją moc, zgładziłaby nas bez namysłu. Nas, całe miasto, naród. Nie zna
granic. Życie ludzkie nic dla niej nie znaczy.
- Świetnie - stwierdził Luis. - I ta wiedźma ma Isabel.
- Chce ją mieć żywą. Ibby jest w tej chwili o wiele bezpieczniejsza, niż gdyby była z
nami. Przynajmniej dopóki nie odkryjemy celów Perły. - Być może powinniśmy zacząć się
martwić o siebie.
- Możesz mi wierzyć, że się martwię. - Luis odwrócił bezwiednie wzrok do tyłu, w
stronę chłopca. - Dlaczego nie zabiła nas w taki sam sposób jak jego?
Nic sadze, aby mogła to zrobić - odparłam. - Chłopice musiał przejść szkolenie na
Ranczu, na którym przetrzymywała dzieci. Prawdopodobnie ma kontakt z ludźmi, którzy
ulegli jej woli, a nie ma dostępu do takich jak my, którzy jej się opierają. Ale jest potężna i z
każdym dniem staje się coraz potężniejsza. Im więcej ludzi jej ulega... - Pokręciłam głową.
Nie miało sensu dłużej się nad tym zastanawiać. Luis w pełni rozumiał mój niepokój.
- Jeśli zniszczyła swojego jedynego łącznika z nami, może dotrzemy do Las Vegas,
zanim znajdzie następnego, gotowego podjąć atak.
- Może - powiedziałam powoli. Coś tu się nie zgadzało. Nagle dokładnie
zrozumiałam, co to może być. - Luis, musimy go zostawić.
W furgonetce zapadła długa, ciężka cisza. Wiatr sypał piaskiem w okna. Metalowa
buda lekko zakołysała się pod naciskiem. Luis miał kamienną twarz. Ciemne oczy płonęły.
- Będę udawał, że tego nie powiedziałaś. Zdziwiłam się.
- Dlaczego?
- Gdybym poważnie pomyślał, że chcesz wyrzucić tego biednego dzieciaka na
pobocze drogi jak śmieci...
- Luis! - przerwałam mu. - Pomyśl! Nie musiała go zabijać. Dlaczego to zrobiła?
Znalazł się w idealnym miejscu, mógł nas zabić, gdybyśmy zostawili mu trochę czasu na
zebranie sił. Poza tym był dzieckiem, dlatego w walce z nim zawahalibyśmy się przed
użyciem pełnej mocy. Miałby znaczącą przewagę nad nami. Poświęciła pionka, który
zajmował doskonałą pozycję i mógł nas zgładzić. Dlaczego?
Tym razem nie odpowiedział. Wydawało mi się, że mnie nie zrozumiał, więc
postarałam się mu to wyjaśnić.
- Co zrobiła Perła, kiedy wyśledziliśmy Isabel na Ranczu, na którym ją
przetrzymywała? Otworzył usta, a potem zamknął. Zamyślił się. Nagle zacisnął oczy, jakby
poczuł silny ból głowy.
- Wezwała gliniarzy i oskarżyła nas o porwanie - przypomniał. - Policja najszybciej
reaguje, gdy chodzi o porwane dziecko w niebezpieczeństwie.
- A kiedy przyjadą - powiedziałam miękko - znajdą z tyłu furgonetki martwego
chłopca. Wtedy zrozumiał, pochylił się i ukrył twarz w dłoniach. Miał już akta w policyjnej
kartotece. Natychmiast stawał się podejrzanym. Poza tym zniknęła jego bratanica.
To nie mogło dobrze wyglądać. Mówiłam dalej tylko dlatego, żeby wszystko wyjaśnić
do końca.
- Zamierzała nam przeszkodzić. Rozdzielić nas. Jak już wcześniej wspomniałeś,
policję można pokonać, ale przyjadą dużą grupą. Nie będziemy z nimi walczyć na równych
warunkach. Musimy uciekać, zostawiając za sobą chłopca.
- Na nic to się nie zda. Są jeszcze patolodzy i laboratoria. Nie oglądasz seriali
policyjnych? Wcześniej czy później skojarzą mnie z tym dzieciakiem. Cholera, owinięty jest
kocem Isabel, a moje DNA mają w kartotece.
Wzruszyłam ramionami.
- Mogę załatwić takie rzeczy. Zostawimy go, a ja usunę wszelkie ślady i łączące nas
ogniwa, zarówno fizyczne, jak i eteryczne. Ale musimy działać szybko, natychmiast. Ona nie
będzie czekała z realizacją planów. Wszystkie moje umiejętności na nic się nie zdadzą, jeśli
policja przeszuka furgonetkę i znajdą chłopca w środku. Nie ukryję go skutecznie przed ich
wzrokiem. Jest tu za mało miejsca.
Luis czekał dłuższą chwilę, a potem potarł dłonią czoło i skinął głową. Wyglądał na
chorego. Nie wahałam się już; podniosłam chłopca, otworzyłam przesuwne drzwi furgonetki,
zeskoczyłam na pobocze i wzbijając fontannę szarego kurzu, zsunęłam się w dół, znikając z
drogi.
- Zaczekaj! - zawołał Luis. Rzucił się do otwartych drzwi. Przytrzymał się framugi,
ściskał ją tak mocno, że aż zbielały mu kostki. - Nie rzucaj go... Nie porzuć go byle gdzie. Był
dla kogoś ważny. Tak jak Ibby jest ważna dla nas. Proszę. Błagam cię. Potraktuj go...
Potraktuj go tak, jakby ci zależało...
Jego słowa wiele mówiły o tym, co Luis o mnie wiedział. Wpatrywałam się w niego
przez chwilę bez słowa, a potem odeszłam.
Pustynia ciągnęła się we wszystkich kierunkach, rozpalona i jałowa, usiana dziwnymi
bryłami jedynych roślin, które znosiły surowe warunki. Ale pustynia nie była pusta; o nie,
wypełniało ją skryte życie - brzęczące zawzięcie owady, przemykające króliki i czyhające,
zwinięte w kręgi węże.
Trudno tu było zostawić dziecko.
Poczekałam, aż przeminie poczucie urażonej dumy. Skupiłam się na zadaniu. Nagle
chłopiec stał się o wiele cięższy, niż był w istocie. Ruszyłam przed siebie równym krokiem,
oddalając się coraz bardziej od drogi.
Nie obejrzałam się za siebie, ale usłyszałam ciche słowa Luisa:
- Przepraszam cię. Nie wiedziałam tylko, czy mówił do chłopca, czy do mnie.
Wykopałam chłopcu grób na stoku wzgórza, niedaleko pachnącego krzewu, który
rzucał lekki cień. Rozciągał się stąd widok na dolinę niemal tęczową od barw pustyni -
pomarańczy, rdzy, ochry, brązów, upstrzonych plamami żywej zieleni i z rzadka walczącymi
o przetrwanie barwnymi kwiatkami. Była pusta, dzika i piękna. Mogłam ofiarować chłopcu
tylko przeprosiny, potwierdzenie słów Luisa, że gdzieś na świecie ktoś za nim tęsknił.
Zdjęłam z niego koc i używając małych ładunków mocy Luisa, starannie usunęłam
wszelkie ślady, które mogłyby prowadzić od chłopca do nas. Potem ciasno owinęłam go
kocem, podświadomie pragnąc, aby mu było wygodnie. Pamiętałam, że czas nas goni.
Wiedziałam, że nie mogę się ociągać, ale coś mnie do tego skłoniło.
Spojrzałam na cichą, pustą twarz chłopca, zanim ją zakryłam.
- Spoczywaj w pokoju, dziecko. Powstrzymam twoich krzywdzicieli - powiedziałam.
Wyskoczyłam z grobu i spowodowałam, że ziemia osunęła się i go zakryła. Ziemia zadrżała i
poruszyła się z głośnym tąpnięciem. Wzdrygnęłam się na ten dźwięk. Nie była to reakcja
dżinna, lecz człowieka. Pierwotna świadomość, czym jest pogrzebanie w ziemi. Odejście z
tego świata.
Ziemia znieruchomiała nad chłopcem, a we mnie pojawiła się myśl, która w ludzkim
rozumieniu mogła być modlitwą. Poczułam powolny i spokojny ruch Matki pod stopami. Dar
ofiarowany mi dzięki mojej więzi z Luisem, choć nawet on rzadko odczuwał tak wyraźnie Jej
obecność. Zaledwie smużka, szept, westchnienie jak mruknięcie przez sen. To dotknięcie
przelotne i słabe, przeznaczone nie dla mnie, zmusiło mnie, bym opadła na kolana i
przycisnęła obie dłonie do piasku. Dyszałam ciężko, urywanie, błagając z całej duszy o
błogosławieństwo jej świadomości, jej uścisku.
Zapomniałam już, jaka jestem samotna, gdy na krótką, płomienną chwilę zostałam
znaleziona. Potem to wrażenie zniknęło i znów byłam sama, zagubiona i przerażona. Znów
byłam człowiekiem. Podniosłam się, oddech sprawiał mi ból. Otarłam łzy z zakurzonej
twarzy i ruszyłam z powrotem w stronę furgonetki.
- Już są - powiedział Luis niecałe pół godziny później, zerkając we wsteczne lusterko.
- Pamiętasz procedurę, Cass. Zachowaj spokój.
Kiwnęłam głową. W furgonetce nie pozostał ani jeden ślad po chłopcu. Na pewno byli
świadkowie, którzy widzieli chłopca w pobliżu domu rodziny Rochów, ale już wiedziałam, że
sąsiedzi Luisa niechętnie pomagali policji.
Było mało prawdopodobne, aby któryś z nich sypał.
Zerknęłam w lusterko od strony pasażera, zobaczyłam migoczące niebiesko-czerwone
światła i usłyszałam coraz głośniejsze wycie syreny. Luis natychmiast zwolnił i zatrzymał się
na żwirowym poboczu drogi.
Radiowóz stanął z tyłu.
Wszystko przebiegło tak, jak Luis przewidział. Kazano nam wysiąść z furgonetki i
oprzeć się o rozgrzaną metalową ścianę pojazdu. Policjanci - dwóch potężnie zbudowanych
mężczyzn, którzy trzymali ręce blisko kabur z bronią - przeszukali furgonetkę, a potem nas.
Luis stał milczący i spokojny. Irytował mnie swobodny sposób, w jaki ośmielali się mnie
dotykać, ale starannie to ukrywałam. Tego nauczyłam się od detektywa Halleya - traktować
podobne naruszenia prywatności z dużą dozą samokontroli.
Wszystkie dokumenty, prawa jazdy i rejestracje, były aktualne. Tak jak się
spodziewałam, policja nie miała powodu, żeby nas zatrzymać. Sprawdzali tylko anonimową
informację. Nic konkretnego nie znaleźli, więc musieli nas puścić.
Nawet przez chwilę nie miałam wątpliwości, że wcale ich to nie cieszy.
Luis głęboko odetchnął, gdy radiowóz z wciąż migającymi światłami zniknął daleko
za nami. Jechał teraz ostrożnie, przestrzegając wszystkich przepisów kodeksu drogowego i na
następnym zjeździe zatrzymał się na parkingu obok baru, który polecał „kuchnię domową”.
Unosiła się tam woń tłuszczu. Czułam ją nawet z odległości trzydziestu metrów.
- Zawracamy? - zapytałam. Szczerze liczyłam, że nie zatrzymujemy się wyłącznie na
posiłek. Nie tutaj.
- Myślałem o tym - przyznał Luis, ale potem pokręcił przecząco głową. - Nie, to nie
jest dobre rozwiązanie. Potrzebujemy informacji, a nie zdobędziemy ich, siedząc bezczynnie i
czekając, aż Perła naśle na nas następnego dzieciaka. Ma'atowie wiedzą rzeczy, o których my
nie mamy pojęcia. Sprawdźmy, co się uda od nich wyciągnąć.
Działanie. Uśmiechnęłam się szeroko i szczerze.
- Zapowiada się zabawa.
- Czasem martwi mnie twoja koncepcja zabawy. - Przez chwilę ciemne oczy Luisa
przyglądały mi się badawczo. - Chcesz coś zjeść?
Wzdrygnęłam się.
- Nie tutaj.
- Jesteś pewna?
- Tak.
- Nie chcesz nawet ciasta? Przepadałam za ciastem. Spojrzałam w kierunku baru.
- Nie tutaj - powtórzyłam.
- Jesteś zbyt wybredna.
- Być może - potwierdziłam. - A może mam lepiej od ciebie wykształcony instynkt
samozachowawczy. Zachmurzył się.
- Po prostu nie umiesz docenić drobiazgów. Nadal się uśmiechałam, a gorący powiew
wpadł przez otwarte okno, rozpraszając ciężką woń przypalonego jedzenia.
- To dlaczego lubię ciasto? - zapytałam. - Albo dlaczego lubię ciebie?
- Hej! Nie jestem drobiazgiem! Nikomu o tym nie mów!
- Wszystko jest małe - powiedziałem i mój uśmiech zniknął. - Wszystko. Nawet ja. -
Wspomnienie muśnięcia Matki wywołało ostry ból w głębi serca, obudziło potrzeby uśpione
od chwili skazania mnie na istnienie w ludzkim kształcie. A ja chciałam, pragnęłam...
Luis ujął mnie za rękę. Dotyk człowieka przyniósł zaskakujące ukojenie.
- Zostań ze mną, Cass. Wspólnie znajdziemy jakieś wyjście. Znałam wyjście. Nie
odrywałam spojrzenia od pustyni przesuwającej się za szybą po stronie pasażera. Starałam się
nie myśleć o zagładzie, która czekała wszystkich na tej drodze do zwycięstwa. Miałam go
stracić.
Mimo wygranej miałam stracić wszystkich. To będzie takie zimne, zawzięte
zwycięstwo. Powstanie pusty, nowy świat oczyszczony z zamętu wprowadzanego przez
ludzkość. W taki sposób Perła już raz oczyściła świat. Dla dobra dżinnów. Przynajmniej tak
wtedy udawaliśmy.
Nie było warto. I byłam daleka od twierdzenia, że warto robić to teraz.
Las Vegas okazało się oszałamiającą, cudowną krainą światła, która jak nic przedtem
przypominała mi sferę eteryczną. Wypełniały je wirujące jaskrawe kolory, przenikające się
nawzajem. Było ich zbyt wiele, aby oko mogło je odróżnić. Wydawało się, że wybuchają
spod ziemi, tworząc fantastyczne formy. Były bardziej wyrazem buntu przeciw naturze niż jej
dziełem. W Albuquerque to środowisko nadawało kształt miastu. Las Vegas świadomie
ignorowało ziemię, na której wyrosło.
W tym oderwaniu od rzeczywistości tak dla nas oczywistej było sporo głupoty.
Ludzie. Nigdy do końca ich nie zrozumiem, nawet gdybym przetrwała w tym ciele sto lat.
Zaczęłam się zastawiać... Czy się zestarzeję? Czy poznam dolegliwości i choroby? Czy
mogłabym dać życie tak, jak to robią ludzie? Życie, które pozostanie na Ziemi, gdy mój czas
już minie?
Ta myśl sprawiła, że bezwiednie spojrzałam na Luisa. Kierował furgonetką, jadąc
przez zatłoczone ulice ze swobodą stałego bywalca tego miasta. Zerknął na mnie. - O czym
myślisz? - zapytał.
- Wątpię, żebyś chciał wiedzieć - odparłam szczerze. Nie potrafiłam sobie wyobrazić
Luisa, który spokojnie przyjmuje do wiadomości, że chcę mieć dziecko, tym bardziej że chcę
też, aby to on został ojcem.
Chociaż, jeśli to, co działo się między nami wcześniej miało świadczyć o temperaturze
jego uczuć, nie licząc przy tym prostej potrzeby fizycznego kontaktu wywołanej nadmiarem
whisky, to... może. Nie był to jednak najlepszy czas, by dalej się zagłębiać w te rozważania.
- W porządku - powiedział. - Spotkamy się z szefem Ma'atów. Będziesz pamiętała o
właściwym zachowaniu?
Oczywiście. Wydał z siebie nieprzyjemny odgłos. Najwyraźniej mi nie wierzył. Być
może zresztą całkiem słusznie.
- Postaraj się niczego nie zepsuć. Nie zrób wrogów z jedynych prawdziwych
sojuszników, jakich udało mi się znaleźć. Nie otaczają nas tłumy chętnych do pomocy.
Ma'atowie. Wiedziałam o nich tyle, by mieć pewność, że w tym szczególnym
przypadku nie są najlepszymi sojusznikami. Wątpiłam, czy naprawdę chcą nam udzielić
pomocy. Byli to ludzie, którzy choć posiadali pewne umiejętności posługiwania się tymi
samymi siłami co Strażnicy, zostali zdyskwalifikowani i odpadli z ich szeregów. Zwykle
powodem odrzucenia była zbyt mała potęga mocy, aby miała znaczenie. W kilku
przypadkach jednak Ma'atowie okazali się dość potężni. Udało im się prześliznąć przez
skomplikowaną sieć identyfikującą młodych ludzi - przyszłych Strażników. Oznaczało to w
konsekwencji, że żyli podwójnym życiem i zazdrościli Strażnikom ich tajemnic.
Ma'atowie byli też wyjątkowi pod tym względem, że od początku współpracowali z
dżinnami, nie po to, by tak jak niektórzy Strażnicy, zrobić z nich swoich niewolników.
Szukali wolnych dżinnów, zainteresowanych sojuszem. Okazało się, że jest ich całkiem
sporo. Prawie wszyscy należeli do nowych dżinnów, nie było wśród nich tak starej istoty jak
ja. Znałam właściwie tylko jednego prawdziwego dżinna, który zainteresował się ludzkością.
Była to Venna, która przyjmując ludzką postać, wybierała kształt dziecka. Venna pochodziła
sprzed tysiącleci i dysponowała wyjątkowo potężną mocą. Domyślałam się, że kontrastująca z
tą mocą postać dziecka miała być jakimś skomplikowanym żartem, który nie do końca
potrafiłam zrozumieć.
Las Vegas zapłonęło obcymi kolorami, gdy dotarliśmy do głównej części miasta -
jaskrawymi zieleniami, zjadliwymi żółciami, płomiennymi czerwieniami i różami. Barwy i
odcienie migotały, przeobrażały się w połyskliwe, hipnotyzujące wzory. Wpatrywałam się w
nie wprost, nie mrugając oczami, zafascynowana tym przedstawieniem w rzeczywistym
świecie tego, co tak bardzo kochałam w sferach dostępnych tylko dla dżinnów. Może było to
prymitywne, ale zachwyt, jaki ten pokaz wzbudzał w ludziach, wskazywał na związki między
dżinnami a ludzkością, których nigdy nie podejrzewałam.
Prawie nie zauważałam przeciskających się obok nas tłumów obcych ani
przepływającej ulicami rzeki metalu na kółkach; nie zwracałam uwagi na ostrą woń spalin i
gumy, która zawsze towarzyszyła zbiorowiskom ludzkim. Oto dowód, jak byłam zachwycona
triumfalnym blaskiem otaczającego nas światła.
Nagle, zupełnie nieoczekiwanie stanęliśmy przed budowlami, które rozpoznałam,
doznając przy tym niemal fizycznego wstrząsu. Szok szybko minął, ponieważ podobieństwo
okazało się powierzchowne. Nie były to majestatyczny, kamienny sfinks ani wspaniała, pełna
chwały piramida. Zobaczyliśmy współczesne imitacje, którym brakowało wyrafinowania
dawno zmarłych rzemieślników oraz świętości przepełniającej dzieła, które powstały jako
wyraz religijnego zapału.
Były to tanie kopie, zapakowane i sprzedawane dla zwykłej rozrywki. Gdy zbladł
blask świateł, poczułam złość. Rozgniewałam się na ludzi, że tak nisko cenili historię i
literaturę. Byłam zła, że nawet największe swoje osiągnięcia potrafili tak strywializować.
Zastanawiałam się, co by się wydarzyło, gdybym stopiła fałszywego sfinksa w
cuchnący stos pokrytego farbą żużlu, gdy nagle z żalem przypomniałam sobie, że obiecałam
Luisowi niczego nie zniszczyć. A jednak. Istniał pewien sposób. Mogłabym twierdzić, że
zrobiłam to w samoobronie.
- Dobrze - powiedział, parkując furgonetkę w pustym miejscu na rozległej, wylanej
betonem płycie, zastawionej równymi rzędami błyszczących pojazdów. - Zrób coś dla mnie.
Zachowaj milczenie i naśladuj mnie. Niczego sama nie zaczynaj.
Nie odrywałam wzroku od sfinksa. Wydawało mi się, że już coś się zaczęło.
Patrzył spokojnie w horyzont gdzieś daleko poza mną. Przynajmniej to jedno łączyło
go ze starożytnym kuzynem.
Hol w hotelu przypominał jaskinię. Panował w nim mrok. Hotel także okazał się tanią
podróbką, która niewiele miała wspólnego z historią, choć z pozoru miał oddawać cześć.
Nieprzerwany brzęk żetonów i monet, szmer głosów wywołały we mnie drżenie.
Zapragnęłam zmusić je do milczenia, do pozostawienia mnie w spokoju, ale zacisnęłam zęby
i dotrzymałam obietnicy danej Luisowi. Oni nam pomogą, powiedziałam do siebie z
rozpaczą. Pomogą nam odnaleźć Isabel.
Dywany pod stopami były grube i miękkie. Wchłonęły miliony rozlanych drinków.
Całe pomieszczenie przesiąknęło rozpaczą, stęchłym zapachem alkoholu i wonią płynów do
czyszczenia. Większość ludzi w ogóle niczego by nie zauważyła. Starałam się oddychać
płytko, zacisnęłam dłonie w pięści. Musiałam sprawiać wrażenie wściekłej, bo zauważyłam
umundurowanych członków ochrony, kobiety i mężczyzn, którzy śledzili nasze przejście
przez hol. Jeden z nich podniósł do warg małe urządzenie i coś powiedział.
Luis podszedł do zwykłego telefonu wiszącego we wnęce. Na kartce zamocowanej
powyżej aparatu napisano: „wyłącznie do użytku prywatnego”. Nie było guzików, tylko
słuchawka i widełki. Podniósł słuchawkę i przyłożył do ucha.
- Luis Rocha i Cassiel do Charlesa Ashwortha. Jesteśmy umówieni - oznajmił. Zanim
odłożył słuchawkę, stanął za nami członek ochrony, osaczając nas we wnęce. Nie zrobił tego
agresywnie i tylko to go uratowało, cel jego działania jednak był oczywisty.
- Proszę zaczekać - powiedział i przyjął taką postawę, że nie mogłam mieć
wątpliwości, że bez rozkazu nie ruszy się stamtąd. Albo bez użycia odpowiedniej siły.
Zerknęłam na Luisa i natychmiast zrozumiałam, że to nie czas ani miejsce na podejmowanie
działania.
Niedaleko ktoś krzyknął, nie ze strachu ani z bólu, lecz z radosnym zdziwieniem.
Usłyszałam stłumiony brzęk monet. W odległości kilkudziesięciu metrów od nas, wśród
szeregów szumiących cicho automatów, zaczęły pulsować żółte światła.
- Rany - westchnął Luis. - Chciałbym mieć takie szczęście.
- Jesteś Strażnikiem Ziemi - przypomniałam mu. - Gdybyś tylko zechciał, mógłbyś
wydobyć złoto spod ziemi.
- Wiem, ale tego nie robię, bo to byłoby niewłaściwe. Poza tym zwróciłoby uwagę
innych Strażników. A więc nic z tego.
- Mógłbyś zmusić automaty, żeby wyrzucały wygrane. Przyjrzał mi się uważnie, jakby
nigdy przedtem mnie nie widział.
- Chcesz, żebym oszukiwał w kasynie prowadzonym przez Ma'ata? Naprawdę
uważasz, że to dobry pomysł? Wzruszyłam ramionami.
- Zwracam ci po prostu uwagę, że twoje szczęście zależy wyłącznie od ciebie. Sam
zdecydujesz, czy z niego skorzystać.
- Przestań nabijać mi głowę złymi pomysłami.
- A to robiłam? Spojrzeliśmy na siebie. Poczułam jego spojrzenie, ciepłe jak blask
ognia z płonącego nieopodal ogniska.
- Prawie cały czas. Chciałam się uśmiechnąć, ale jakoś opanowałam ten impuls.
Nabierałam nowego zwyczaju powściągania impulsów.
Nie wiem, czy dzięki temu stawałam się szlachetniejsza, czy zwyczajnie głupia.
Po dłuższej chwili ochroniarz otrzymał wiadomość poprzez maleńki mikrofon ukryty
w uchu. Cofnął się i stanął z boku.
- Tędy - powiedział. Grzecznie, lecz stanowczo. Poprowadził nas wzdłuż automatów,
a potem obok gwarnego, jasnego baru, z rzędami barmanów nalewających drinki dziesiątkom
klientów. W ścianie obok były zwyczajne drzwi z ciemnego drewna, niemal niewidoczne w
mroku. Na umieszczonej na nich prostej złotej płytce wygrawerowano słowa: „pomieszczenie
prywatne”.
Ochroniarz otworzył szeroko drzwi i stanął obok, żeby nas przepuścić. Weszliśmy do
słabo oświetlonego pokoju. Ciemna boazeria, obrazy w skromnych ramach, natychmiast
stwierdziłam, że to autentyki. W odległym krańcu pokoju stało ciężkie biurko, przed nim dwa
fotele solidnej konstrukcji, ustawione pod tym samym kątem do blatu. W kącie stał pusty stół
do pokera, pokryty zielonym suknem, otoczony wygodnymi krzesłami.
Za biurkiem siedział niewysoki, schludny mężczyzna. Starszy, o białych włosach i
pobrużdżonej, ostro zarysowanej twarzy. Złożył dłonie na pustej, czystej drewnianej
powierzchni blatu. Obserwował nas z kamienną twarzą, ani przyjaźnie, ani podejrzliwie. Nie
wstał, żeby nas powitać.
- Rocha - powiedział i skinął głową. - Przykro mi z powodu twojego brata i bratowej.
Moje kondolencje.
- Dziękuję. - Luis zajął jeden z foteli obok biurka. Zastanawiałam się przez chwilę, czy
nie powinnam usiąść w drugim fotelu, a potem postanowiłam stanąć ze skrzyżowanymi
ramionami za plecami Luisa. Kazał mi siebie naśladować, ale nie czułam się tam swobodnie.
Kryła się w tym wnętrzu jakaś potężna siła, ale nie potrafiłam do końca jej określić.
- Jesteś Cassiel. - Te słowa sprawiły, że spojrzałam na starego człowieka. - Nazywam
się Charles Spencer Ashworth. W tej chwili jestem przywódcą Ma'atów.
- W tej chwili? - zapytał Luis.
- Powiedzmy, że nastąpiła reorganizacja kierownictwa. Polityka wewnętrzna. Nie
musicie się tym zajmować. Kawy? - Nie czekał na odpowiedź, tylko nacisnął guzik
umieszczony w blacie biurka. - Chyba winni jesteście mi jakieś wyjaśnienie.
Wyraźnie dawał nam do zrozumienia, że czeka na naszą relację. Luis przez chwilę
patrzył na niego bez słowa.
- Nie jestem pewien, czy powinienem panu cokolwiek wyjaśniać. Mówię to z całym
szacunkiem, proszę pana. Wąskie wargi Ashworta poruszyły się, ale chyba nie można było
tego grymasu uznać za uśmiech.
- Z całym szacunkiem, proszę pana - powiedział. - Uważam, że jeśli jesteście w moim
hotelu, otaczają was moi ludzie, a w rogu pokoju stoi dżinn gotów wymusić spełnienie
wszystkich moich życzeń, to powinniście się nad tym zastanowić.
Odwróciłam się Bwullownio.
W najciemniejszym kącie pomieszczenia stał dżinn, żaden z tych, z którymi byłam
związana braterstwem, ale nowy dżinn, narodzony z ludzkich przodków. Zawsze uważałam te
dżinny za sztuczne twory. Za uzurpatorów.
Ten był wysoki, smukły, a jego ludzkie ciało miało niebieskawy, dymny odcień. Gdy
nasze spojrzenia się spotkały, lekko pochylił głowę. Jego oczy miały barwę intensywnego
fioletu, a włosy wyblakłego złota. Był oszałamiająco piękny, choć nigdy kogoś takiego nie
widziałam.
Jak na nowego dżinna wydawał się potężny.
- Cassiel - odezwał się. Magia nadała jego głosowi delikatne, ciepłe, głębokie i niosące
pociechę brzmienie. - Od dawna pragnąłem cię poznać, choć przyznaję, nie chciałem,
żebyśmy stanęli przed sobą na polu bitwy. Przyjmij moje słowa jako dowód głębokiego
szacunku.
Z wdziękiem udawałam, że wciąż jestem kimś, kogo inny dżinn mógłby się obawiać.
Niechętnie skinęłam mu głową.
- Jak masz na imię? - Kiedyś mogłabym je odczytać z otaczającej go aury. Kiedyś. Nie
teraz.
- Rashid.
Odwróciłam się do Ashwortha.
- Należy do ciebie? - zapytałam. Była to celowa prowokacja. Usłyszałam cichy śmiech
Rashida, rozbawiony, prawie kpiący, lecz bez urazy. Ashworth znów się uśmiechnął, tym
razem prawdziwie.
- Nikt do nikogo nie należy - stwierdził. - To podstawowa zasada naszego
towarzystwa. Do Ma'atów wstępują tylko ochotnicy i mogą odejść, kiedy zechcą.
- Jak demokratycznie - skwitowałam. Nie wymówiłam tych słów ze szczególnym
naciskiem, ale przez to zaniechanie zabrzmiały sarkastycznie. - Słyszałam, że w razie
potrzeby używacie dżinnów. Teraz widzę, że to prawda.
- Korzystamy z pomocy wszystkich, którzy chcą z nami współpracować. W tym także
z twojej, gdyby coś cię do tego skłoniło.
Pokręciłam lekko głową i spojrzałam na Luisa. Moja rozmowa dała mu czas na
zastanowienie, jak ma postąpić. Domyśliłam się po sposobie, w jaki napiął ramiona, że zbiera
siły do decydującego uderzenia.
- Chłopiec, którego próbowaliśmy ocalić, nie żyje - powiedział. - Robiliśmy, co
mogliśmy, ale ten, kto go do nas przysłał, w ostatnim ataku pozbawił go mocy. Nie udało nam
się mu pomóc.
Ashworth uniósł nieznacznie gęste brwi, choć zachował kamienną twarz.
- Naprawdę? Słyszałem, że jesteś utalentowanym Strażnikiem Ziemi.
- Bo jestem. - Spojrzał na mnie. - Ona też.
- Dlatego uważam, że najpierw powinniście mi wyjaśnić, z jakiego powodu dziecko
was zaatakowało i dlaczego nie mogliście go powstrzymać, nie zabijając go przy tym.
Luis starał się, jak mógł, ale Ashworth przez całą jego opowieść nie zdradził, czy
wierzy w choć jedno słowo. Kiedy Luis doszedł do chwili, gdy zostawiliśmy chłopca na
pustyni, usłyszałam za plecami ciche syknięcie Rashida. Powstrzymałam chęć odwrócenia się
do niego.
- Nie tak chciałam postąpić - przyznałam. - Ale to było konieczne. Zaplanowała, że
zostaniemy przyłapani z trupem dziecka. Miała nadzieję, że nie zauważymy jego śmierci do
chwili, aż będzie za późno. - Ona - powtórzył Rashid. - Podaj imię wroga. Nie usłuchałam.
Prychnął znowu z niezadowoleniem.
Za tym atakiem nie stoi żaden wielki zbrodniarz, Ashworth. To tylko chora rozpacz
kogoś, kto kiedyś był wśród nas królową. Nie wierz jej. Zmieniło ją upokorzenie, bo została
zmuszona, by nosić skórę człowieka.
- Uwierzę w to, co zechcę, Rashidzie. Dziękuję za twoją uwagę. - Nigdy nie
słyszałam, żeby człowiek udzielał w taki sposób dżinnowi reprymendy, stanowczo i
autorytatywnie. A nie był to człowiek, który mógł arogancko zakładać, że jako właścicielowi
dżinna nie grozi mu jego zemsta. Agresja budziła we mnie złe, zimne instynkty, mimo że nie
była skierowana przeciwko mnie. Zastanawiałam się, jak zareagował na nią Rashid. - Byłem
na Ranczu - mówił dalej Ashworth. - Rozumiem, co wam się wydaje, że widzieliście.
- Nam nic się nie wydaje - powiedział Luis. - My wiemy. Ona istnieje. Nie zdołaliśmy
jej jeszcze odnaleźć, ale ją znajdziemy. Odzyskamy też moją bratanicę, całą i zdrową.
Ashworth nic na to nie odpowiedział.
- Niewielu Strażników zostało. Część ściga duchy, inni się ukryli, a reszta próbuje nie
dopuścić do rozpadu świata. Spora grupa zginęła, walcząc z dżinnami podczas rebelii.
Podobno wojna trwa dalej, wojna na wyczerpanie. Coraz mniej jest Strażników i coraz słabiej
się bronią. Wrogowie wyłapują ich jednego po drugim.
- Ktoś powiedział, że Ma'atowie na tym skorzystają - wtrącił Luis.
Ashworth wykrzywił twarz z wyrazem znużenia.
- Ludzie prawie cały czas plotą głupstwa. Nie interesuje mnie, by zastąpić Strażników
Ma'atami. Ty powinieneś to najlepiej wiedzieć. Świat potrzebuje Strażników. Gdyby nie byli
potrzebni, toby ich nie było. Są częścią naturalnej hierarchii. Podobnie zresztą jak dżinny. Jak
zwykłe istoty ludzkie, zwierzęta, rośliny, owady, pierwotniaki czy Ma'atowie. Wszystko
pozostaje w równowadze. Dlaczego tu przyjechaliście? Mogliście zawrócić i ruszyć prosto do
domu. Nic was już nie zatrzymywało.
- Domyślam się, że wycieczka do Vegas nie jest dobrą wymówką. Próbka humoru
Luisa - nawet przedstawiona bez przekonania - została przyjęta z chłodnym milczeniem.
Ashworth nie odpowiedział. Przeniósł spojrzenie na mnie.
- Ty szczerze wierzysz w istnienie tej istoty.
- Tak - potwierdziłam. - Bo istnieje. Jest zagrożeniem dla dżinnów. Prawdziwym
zagrożeniem. Dopóki nie odkryjemy jej kryjówki, walczymy z cieniem. Ona może nas
namierzyć. Nam to się nie udaje.
Rashid znów prychnął. Odwróciłam się do niego. Skrzyżował ramiona na piersi.
- Tak? - zapytał. - Chcesz mi coś powiedzieć?
- Nie bardzo - zaprzeczyłam. - Przypuszczam, że gdy będziesz wrzeszczał, wydając
ostatnie tchnienie, tak jak krzyczał Gallan, wtedy poważniej potraktujesz moje słowa.
Postarałam się, aby zabrzmiało to dwuznacznie. Musiał wiedzieć o śmierci mojego
przyjaciela Gallana - śmierć dżinna nie mogła pozostać niezauważona, a Gallan należał do
potężnych dżinnów. Po nagłym błysku jego oczu domyśliłam się, że Rashid nie słyszał, czy to
ja byłam przyczyną tej śmierci. Dobrze wiedziałam, co podejrzewał.
- Już teraz traktuję cię poważnie - powiedział Rashid. - Uwierz mi.
- Dość - warknął Ashworth. - Przestańcie, oboje! Nie będziecie w moim gabinecie
wyrównywać rachunków; właśnie skończyłem remont. Luis, czego, u diabła, chcesz ode
mnie? Nie mogę ci udzielić prawdziwej pomocy. Nie mam żadnych informacji.
- A jednak jest coś, co może pan dla nas zrobić. Pożyczyć mi dżinna - oświadczy!
Luis. Nagle zapadła pełna zdumienia cisza. Ashworth rzucił spojrzenie Rashidowi, a ja
popatrzyłam na Luisa. Usiłowałam zrozumieć to, co właśnie powiedział.
Miał dżinna. Miał mnie. Nagle ogarnęła mnie fala gniewu i niepewności.
Zastanawiałam się przez chwilę, czy to... zazdrość? Na pewno nie. Nie mogłam upaść tak
nisko.
Zza pleców dobiegł mnie głos Rashida. Stał tak blisko, że czułam tchnienie jego
oddechu na karku.
- Widocznie nie spełniasz jego oczekiwań - stwierdził. - Jakie to smutne. Odwróciłam
się i uderzyłam otwartą dłonią w jego klatkę piersiową. Cios powinien go rzucić na drugą
stronę pokoju, rozbić boazerię i rozkruszyć beton ściany, gdy o nią uderzy.
A on stał spokojnie, uśmiechając się do mnie, patrząc z przerażającym błyskiem w
fioletowych oczach. Po chwili ujął mnie za rękę w przegubie i złamał mi ją.
Krzyknęłam, gdy kości pękały, skręcały się i wbijały w mięśnie. Przeszyła mnie
płonąca biała fala bólu. Zadrżały pode mną kolana, a ciemność zamigotała mi przed oczami.
- Rashid! - krzyknął Ashworth i zerwał się zza biurka. Luis był szybszy. Zanim jego
fotel się przewrócił i oparcie dotknęło dywanu, był już przy mnie. Wycelował palec w
Rashida. Przez ułamek sekundy widziałam, a może mi się tylko wydawało, czarne płomienie
liżące jego ramiona. Mrugnęłam. Z pewnością było to oszołomienie wywołane bólem.
- Ty! - krzyknął Luis. - Puść ją! Natychmiast!
Rashid usłuchał. Nadal się uśmiechając, zrobił krok do tyłu. Luis ujął moją rękę w
obie dłonie. Poczułam najpierw delikatny i ciepły dotyk, a potem zalewającą mnie gorącą
kaskadę. Moc krążyła wokół złamania, zataczając ciasne kręgi. Zachwiałam się, gdyż
zabrakło mi sił. Luis chwycił mnie i objął ramieniem, odsuwając jednocześnie złamaną rękę,
gdyż cały czas trwało jej uzdrawianie.
- Przedstawiłem swoje racje - odezwał się Rashid, ze znudzeniem i przekąsem w
głosie. - Nie jest lepsza od człowieka, prawda? Do niczego nam się nie przyda. Naprawdę
potrzebujesz dżinna. Ale zastawiam się po co?
- Potrzebuję takiego, który się uważa za niezniszczalnego - wycedził Luis przez
zaciśnięte zęby. - Świetnie się nadajesz. Rashid spochmurniał, w jego spojrzeniu znów
pojawił się arogancki błysk. Nie tak wielki, by mieć jakieś znaczenie. W końcu zebrałam siły
i opierając się na Luisie, wstałam. Miałam wrażenie, że moje ramię jest kruche i byle jak
połatane. Wiedziałam, że nie powinnam poddawać go próbie, chociaż proces leczenia
gwałtownie przyśpieszył. Stłumiony gniew palił się gdzieś w głębi mnie niskim, gorącym
płomieniem, ale mniej mi się podobało uczucie, które go zastąpiło: strach. Czy tak właśnie
żyli ludzie? W ciągłym strachu przed bólem, świadomi swojej kruchości i tymczasowości? To
naprawdę mi się nie podobało.
- Co robisz? - zapytałam. Luis popatrzył na mnie ponuro, ostrzegawczo. W jego
wzroku dostrzegłam wyraźne żądanie, żebym zamilkła. Powrócił do cichej wojny na
spojrzenia z Rashidem, który w końcu skrzyżował ramiona na piersi, opuścił brodę i
uśmiechnął się lubieżnie.
- Sądzisz, że możesz mi rzucić wyzwanie, grozić niebezpieczeństwem? Mały
człowieczku, nie wiesz, o czym mówisz.
- Jasne, za to ty jesteś wielki, potrafisz łamać ręce kobietom, nie dając im szansy na
rewanż - stwierdził Luis. - Lubisz sobie pogadać. Rozumiem. Ale ja proszę o pomoc w
sprawie wymagającej odwagi i rozumu. Może więc powinienem poszukać kogoś lepszego.
Oczy Rashida zapłonęły. Przez krótką, straszliwą chwilę myślałam, że po prostu spali
Luisa na miejscu za te słowa. Mógł to zrobić.
- Dość! Obaj przestańcie! - krzyknął Ashworth. Nie mamy czasu na podobne luksusy!
Rocha, powiedz mi, czego naprawdę chcesz. Nie masz się czego wstydzić. Mów.
Odwrócenie się do Rashida plecami wymagało od Luisa wyjątkowej siły woli, ale
jakoś mu się to udało. Dla bezpieczeństwa nie spuszczałam oczu z dżinna. Nie wierzyłam mu
ani trochę. Przypominał szakala szukającego okazji do ataku. Nagle zrobiło mi się niedobrze,
pierwszy raz w swoim długim życiu poczułam się jak ścigana ofiara.
- Potrzebuję dżinna, który może ustalić, skąd pochodził chłopiec - powiedział Luis.
- Ten zmarły?
- Tak. Czas ma ogromne znaczenie. Tropy nikną. Ale jest mi potrzebny ktoś, kto nie
jest zwykłym krzykaczem i pyszałkiem.
Oczywiście, te słowa były specjalnie skierowane do Rashida. Patrzyłam na dżinna,
który znów się zastanawiał, czy nas zabić. Gdyby postanowił działać, Ashworth niewiele
mógłby zrobić, aby go powstrzymać. Choć Luis i ja podjęlibyśmy walkę, było wiadomo z
góry, jak by się zakończyła.
Czyż nie tak?
Nie wiem, co oznaczała mina Ashwortha, gdy oszacował wszystkie możliwe
scenariusze, w tym także prawdopodobny zakres zniszczeń, do jakich musiałoby dojść w jego
wyłożonym ciemną boazerią sanktuarium, gdyby doszło do walki na śmierć i życie między
nami.
- Wydaje mi się, że to jest do załatwienia - powiedział w końcu bez nacisku. -
Jednakże udział dżinna musiałby być absolutnie dobrowolny. Taki mamy kodeks.
- Oczywiście - zgodził się Luis i zawahał na chwilę, zanim zaczął mówić dalej. - Na
podstawie wszystkiego, co wiemy o tej sytuacji, pójście śladami zmarłego chłopca
prowadzącymi do jego mocodawców może być niebezpieczne. Nawet dla dżinna. Nie
chciałbym, żeby ktoś źle ocenił ryzyko z tym związane.
Rashid wciąż spoglądał na nas z niepokojącym uśmiechem drapieżcy.
- Za żadne skarby świata nie przegapiłbym takiej zabawy - odezwał się w końcu.
Ashworth westchnął.
- Ogłaszam was przyjaciółmi i sojusznikami - powiedział tonem zmęczenia i
zniechęcenia. - A teraz wynoście się wszyscy z mojego gabinetu i z mojego hotelu. Idźcie się
pozabijać gdzie indziej, gdzie nie będę musiał przejmować się sprzątaniem.
4.
Niewiele wiedziałam o Rashidzie. Moja rasa spoglądała na naszych młodszych
kuzynów bez szacunku. Rzadko poświęcaliśmy czas, aby ich poznać czy zbliżyć się do
któregoś z nich.
Poza, oczywiście, Jonathanem. Nawet teraz, myśląc o nim, poczułam ciężar w sercu.
Jonathan spadł na nas niespodziewanie jak czarna nawałnica mocy. Żył jak człowiek
śmiertelny i był pierwszym z tych, których nazywamy Strażnikami; jego więzi z Ziemią nie
potrafili wyjaśnić ani sobie wyobrazić nawet ci, którzy pamiętali przedwieczną bezkształtną
pustkę. Jego śmierć wywołała furię Matki Ziemi i rozpacz. Zachowała duszę Jonathana,
tworząc wokół niej nową formę. Nowy rodzaj życia.
Uczyniła go dżinnem, gromadząc umierającą siłę życia tysięcy, którzy znaleźli się
blisko niego. Tego dnia stworzyła też inną istotę. Z przyjaciela Jonathana, Davida, który
umarł razem z nim. Byli pierwsi z wielu, którzy pojawiali się po nich.
Ale to Jonathan oddał Matce serce. To Jonathan, mimo ludzkiego pochodzenia, był
obdarzony mocą większą od dżinna, od wszystkich dżinnów, starych i nowych, jakie pojawiły
się przedtem i potem.
Nigdy go nie zaakceptowaliśmy, ale wszyscy, choć niechętnie, spełnialiśmy jego
rozkazy. Przez tysiące lat prawdziwe dżinny pochylały karki przed tym, którym powinny na
dobrą sprawę pogardzać. Niektóre nim pogardzały, ale po cichu. Zawsze jednak nawet
najbardziej wojowniczy spośród dżinnów go szanował. I wszyscy go kochali. Jonathan
promieniał taką niewinnością, której nigdy nie mogłam zrozumieć ani nie miałam nadziei
naśladować.
Rozpaczałam po nim, kiedy go nam odebrano. Nigdy już nie będzie drugiego
Jonathana, żadnego nowego dżinna, który dzięki serdeczności i sile uczyni z nas jeden lud.
Prawdziwe dżinny zawsze już będą stały z boku. Jesteśmy zbyt aroganckie, aby inaczej
postępować.
Między mną a Rashidem leżała przepaść i zawsze tak pozostanie.
Wyszliśmy z biura Ashwortha w gwarny półmrok kasyna. Żadne z nas nie odezwało
się słowem. Rashid szedł obok mnie, a z drugiej strony maszerował Luis. Ludzie schodzili
nam z drogi. Nie wiem, czy robili to świadomie. Dostrzegłam nasze sylwetki przesuwające
się na monitorze ochrony; Luis sprawiał wrażenie skupionego i niebezpiecznego; Rashid
złagodził dziwny odcień skóry na tyle, aby nie przyciągać spojrzeń, chociaż w tym
niezwykłym miejscu prawdopodobnie nie było to konieczne.
Moja blada, ponura twarz, białe włosy i jasna skóra lśniły blaskiem między nimi,
jakby prowadzili ducha.
Wyglądaliśmy tak... że żaden ze zdrowych na umyśle ludzi nie próbowałby nam
stanąć na drodze. Głowy odwracały się, gdy przechodziliśmy przez tłum. Czułam spojrzenia
oceniające mnie, pożądliwe.
Wydały mi się dziwnie interesujące.
Na zewnątrz gorący wiatr natychmiast osuszył delikatny ślad potu na mojej twarzy.
Skóra Rashida pociemniała tylko trochę, aby lepiej pochłaniać ostre promienie słońca. Luis
włożył ciemne okulary. Staliśmy w cieniu kopii piramidy, niedaleko podroby sfinksa.
Patrzyliśmy na siebie bez słowa.
- Zawieźcie mnie tam, gdzie zostawiliście chłopca - odezwał się w końcu Rashid. Luis
kiwnął głową i poszedł pierwszy w kierunku parkingu, na którym zostawiliśmy furgonetkę.
Odsunął tylne drzwi i gestem zaprosił Rashida, aby wsiadł, ale dżinn nie ruszał się z miejsca,
stał pochmurny, z zadartą głową. - Przyjechaliście tym?
- Oczywiście, nasz pojazd nie spełnia twoich wymagań? Ale i tak wsiadaj! - Rashid
wykrzywił wargi, wsiadł do furgonetki i opadł na siedzenie z wyraźnym niesmakiem. Luis
spojrzał na mnie i przewrócił oczami. - Myślałem, że ty jesteś kapryśna, ale widzę, że to
cecha rodzinna dżinnów.
- Nie jesteśmy rodziną! - zaprzeczyłam równocześnie z Rashidem. Luis wybuchnął
śmiechem.
- A mnie się wydaje, że jesteście. - Zanim zasunął drzwi, popatrzył na Rashida dłuższą
chwilę i pochylił się w jego stronę. - Dotknij jeszcze raz Cassiel, zrób jej krzywdę, a skończy
się to dla ciebie dużym bólem. Rozumiesz?
Rashid odwrócił głowę i spojrzał przed siebie. Nie dał po sobie poznać, że w ogóle
usłyszał groźbę. Luis zatrzasnął drzwi i westchnął.
- Postarajmy się jakoś dogadać. Już jest nam wystarczająco ciężko. Nie potrzebujemy
barowych bijatyk z naszymi domniemanymi sojusznikami.
Podobnie jak Rashid nie zawracałam sobie głowy potwierdzaniem, że słyszałam jego
słowa, choć bez wątpienia były mądre.
- Cholerne dżinny - usłyszałam, jak Luis mruczy do siebie, obchodząc samochód
dookoła, żeby usiąść na miejscu kierowcy.
Uśmiechnęłam się. Leciutko.
Luis zawiózł nas tam, gdzie przedtem się zatrzymaliśmy. Poprowadziłam ich przez
piasek i rzadkie krzaki, wprost w pustkę. Luis nieprzerwanie po cichu przeklinał, brnąc obok
nas. Chyba nienawidził pustyni. Z pewnością nie podobał mu się upał, choć ja i Rashid
rozkoszowaliśmy się ciepłem. Dżinny są stworzeniami ognia. Nawet tak odmieniona i
pozbawiona mocy, wciąż każdym nerwem czułam dreszcz ekstazy.
Luis się pocił.
Dotarliśmy na zbocze wzgórza, skąd rozciągał się widok na czerwonobrązowe parowy
i rozpalone błękitne niebo. Tu pochowałam chłopca. Rashid przykucnął, przeciągnął długimi,
smukłymi palcami po piasku i spojrzał na mnie ze zdumieniem. W jego oczach na ułamek coś
zapłonęło, ślad szacunku, a potem zniknęło.
- Jak? - zapytał. Luis spojrzał na mnie ponuro.
- Co jak?
- Ona wie. Wiedziałam. Pytał, jak dotknęłam Matki Ziemi, tutaj, w tym miejscu.
Wzruszyłam ramionami.
- Przyszła - wyjaśniłam. - Nie można jej wezwać. Wiesz o tym. Rashid rzeczywiście
wiedział. Przyglądał mi się dłuższą chwilę, a potem skinął i znów przesiał piasek przez palce.
- Nie zabiliście chłopca - powiedział. - Przyznaję, że się pomyliłem.
- Przecież ci mówiłem - wybuchnął Luis. - Czy możesz się pośpieszyć i wyśledzić,
skąd się wziął? Niektórym przydałaby się odrobina cienia.
W odpowiedzi Rashid wsunął rękę w piasek aż po łokieć, a po chwili gwałtownie ją
wyszarpnął. Strzepnął piach i pokiwał głową. Jego oczy straciły blask. Patrzył nieobecnym
wzrokiem.
- Trop jest wyraźny - stwierdził. - Ale zanika. Zostawię was i podążę za nim. Tak
będzie szybciej.
- Rashidzie, zanadto się nie zbliżaj - ostrzegłam. Machnął zniecierpliwiony ręką.
- Nie boję się waszego widmowego wroga.
- Gallan też się nie bał - przerwałam mu. - Już go nie ma, Rashidzie. Nie lubię cię, ale
nie pragnę twojej zagłady. Dlatego cię ostrzegam. Nie zbliżaj się zanadto!
Zwrócił uwagę, że mówię z dużym naciskiem, i w końcu, choć niechętnie, kiwnął
głową. Wciąż mi się wydawało, że on nic nie rozumie. Postąpiłam o krok bliżej, dotknęłam
jego ręki i spojrzałam wprost w jego płonące oczy.
- Kiedyś ona była jedną z nas. Była dżinnem. Zabije cię, jeśli tylko zdoła. Pokręcił
głową, odrzucając samą myśl. Chyba tylko dlatego, że to ja go ostrzegałam. Opanowałam
gniew.
- Poproszę cię o coś innego - oznajmiłam. Spojrzał na mnie szeroko otwartymi
oczami. Zadarł głowę do góry, między brwiami pojawiła się zmarszczka.
- O co?
- Znajdź rodzinę tego chłopca. Jego bliskich. Tych, którzy go stracili. Chciałabym im
go zwrócić, jeśli to będzie możliwe.
Wpatrywał się we mnie bez słowa z kamienną twarzą, a potem kiwnął krótko na znak
zgody. Nagle, po prostu... zniknął. Rozpłynął się. Dostrzegłam tylko drżenie eteru na jego
drodze. Luis westchnął.
- Przyjmuję zakłady. Czy postąpiliśmy właśnie nadzwyczajnie mądrze, czy
beznadziejnie głupio?
- Niewykluczone że i tak, i tak - stwierdziłam. - Jak wiemy, pokłady głupoty są
niewyczerpane. W milczeniu oddaliśmy hołd martwemu dziecku, które znów opuszczaliśmy.
Wróciliśmy do furgonetki, czekała nas długa droga do Albuquerque.
Zanim dojechaliśmy, natknęliśmy się na blokadę policyjną.
Przed ustawionymi w poprzek drogi radiowozami z migającymi światłami stał z
ponurą miną agent FBI Ben Turner, Strażnik Ognia na pół etatu. Wyglądał tak, jakby w ogóle
nie spał od naszego ostatniego spotkania. Luis zwolnił, zatrzymał się i odkręcił okno. Turner
pochylił się, zajrzał szybko do środka furgonetki.
- Musicie pójść ze mną, oboje, natychmiast - zażądał. Popatrzyliśmy na siebie z
Luisem. To nie wróży nic dobrego, mówiły nasze spojrzenia.
- Dlaczego? - zapytał Luis.
- Nie tutaj. Wysiądźcie i chodźcie ze mną. Zróbcie, co mówię. Policjanci wokół nas
spokojnie wyciągali broń, choć jak na razie, nikt z nich do nas nie celował. Luis rzucił kilka
szybkich spojrzeń i zauważył ich gesty. Spojrzał na Turnera.
- Proszę - nalegał Turner. Jego twarz przypominała kamienną maskę, ale było widać
napięcie wokół oczu i ust, a znużenie w pochyleniu ramion. - Potrzebuję waszej pomocy.
Luis jakby usłyszał magiczne zaklęcie, skinął na mnie, oboje wysiedliśmy z furgonetki
i stanęliśmy przed Turnerem na poboczu. Zapadał zmierzch, robiło się coraz chłodniej, ale
nagrzany w ciągu dnia asfalt wciąż był gorący. Nieprzyjemnie grzał stopy i nogi.
Turner machnął ręką do policjantów, którzy pochowali broń i wsiedli do radiowozów,
choć nie opuścili stanowisk.
- Chodzi o porwane dziecko - powiedział. - Pasuje do podanego przez was opisu. Mała
ośmioletnia dziewczynka, porwana ze szkoły. Sprawdziłem. Jej matkę wyrzucono z programu
Strażników.
Luis rzucił mi spojrzenie. Oboje przypomnieliśmy sobie chłopca, którego
uratowaliśmy z Rancza. C. T Styles. Jego matka także opuściła Strażników. Miała do nich żal.
- Mamusiu oczyszczona z zarzutów? - zapytał Luis.
Nic ma z tym nic wspólnego. Jest zdruzgotana. Bóg jeden wie, co się z nią stanie, jeśli
to się źle skończy. Widzieliśmy po jego ponurej minie, że najwyraźniej liczy się z ryzykiem.
- A co z ojcem? - zapytałam.
- Wygląda na to, że jest w porządku. Nie ma żadnych powiązań ze Strażnikami. Nie
udało mi się znaleźć nic podejrzanego. Chyba oboje są czyści.
- Być może to zaginięcie nie ma żadnego związku z naszą sprawą - stwierdziłam.
- Może nie ma. Ale zaginęła mała dziewczynka. Pomyślałem, że zechcecie się tym
zająć. - Turner wyprostował się i spojrzał najpierw na Luisa, a potem na mnie. - Przydałaby
mi się wasza pomoc. Jeśli jednak to porwanie wiąże się z innymi, to jest to nasz najświeższy
ślad. Najlepsze miejsce, aby rozpocząć pościg.
- Ale my już...
- Ujmę to inaczej - powiedział Turner. W jego oczach zobaczyłam błysk hamowanego
gniewu. - Pomożecie mi w tej sprawie albo znajdę mnóstwo powodów, żebyście pożałowali,
że od razu tego nie zrobiliście. Zacznę od obrazy moralności, a skończę na oskarżeniu o
terroryzm. Traficie do tak głębokiej dziury, że nigdy więcej nie zobaczycie słońca. Dajcie
więc kluczyki od furgonetki jednemu z funkcjonariuszy. Odprowadzi ją do waszego domu. A
wy jedziecie ze mną.
Pomyślałam niespokojnie o Rashidzie. Mógł się pojawić w każdej chwili. Byłam
pewna, że Luisowi to samo przyszło do głowy. Rashid potrafiłby nas znaleźć wszędzie, ale
nie sprawiał wrażenia kogoś, kto chciałby zachować incognito. Niewykluczone, że bawiłoby
go publiczne ujawnienie swojej prawdziwej natury. Gdyby policja zaczęła strzelać,
moglibyśmy zostać ranni.
Rashid z pewnością uznałby to za bardzo zabawne.
- Zaraz wam ułatwię podjęcie decyzji - powiedział Turner. - Macie wybór.
Wsiądziecie ze mną do samochodu, wrócicie do Albuquerque i pomożecie mi odnaleźć tę
dziewczynkę. Albo odwrócicie się do mnie plecami, żebym mógł was skuć, bo was o coś
oskarżę.
- O co?
- Żartujesz, prawda? - zapytał. - Znam mnóstwo metod zamieniania życia w piekło,
panie Rocha. Nie chcesz ich poznać. Mam ogromną inwencję.
Byłam pewna, że mówi poważnie.
Luis wzruszył ramionami i rzucił stojącemu najbliżej policjantowi w
wykrochmalonym mundurze khaki kluczyki do furgonetki. Funkcjonariusz chwycił w locie
dźwięczący metal.
- Ubezpieczenie i rejestracja są w schowku - poinformował. - Mówię to na wypadek,
gdyby zatrzymała was policja. Spodziewam się, że dolejecie benzyny do pełna. Przydałoby
się też umyć wóz.
Funkcjonariusz nie miał zbyt radosnej miny.
Turner otworzył tylne drzwi sedana. Wsiedliśmy z Luisem i niespełna minutę później
mknęliśmy z powrotem do Albuquerque.
Tam był dom, a mimo to miałam wrażenie, że zbliżamy się ku zabójczemu połączeniu
rozpaczy i udręki. Chociaż ostatnio udręka stała się naszą nieodłączną towarzyszką.
Ben Turner prowadził bardzo szybko, z zapamiętaniem stróża prawa, wykonującego
ważne zadanie. Nie przestrzegał też ograniczeń prędkości.
Siedziałam z tyłu, z trudem opanowując ataki mdłości. Samochód Turnera nie
sprawiał przyjemnego wrażenia. Na siedzeniach kiedyś została rozlana krew. Były ślady
wszelkiego rodzaju płynów ustrojowych. Czuło się tam obecność śmierci. Samochód
emanował nią, być może nie w sensie fizycznym. Ale utrwaliło się tu wrażenie złej,
przedłużającej się agonii. Kiedyś stało się tu coś strasznego, czego ślady pozostały.
Walczyłam z pragnieniem, aby wyrwać drzwi z zawiasów i wyskoczyć z samochodu.
Powstrzymywała mnie tylko pewność, że gdybym tak postąpiła, ucierpiałby na tym Luis.
- Cholera! - wrzasnął nagle Turner i w tym samym momencie wbił nogę w hamulec.
Opony zapiszczały, a oboje z Luisem gwałtownie wyciągnęliśmy ręce przed siebie, aby się
przytrzymać. Maska sedana zakołysała się w dół, walcząc z siłą bezwładności.
To Rashid pojawił się na środku drogi, w odległości kilkudziesięciu metrów od nas.
Skrzyżował ramiona, drapieżny uśmiech rozjaśniał mu twarz. Przyglądał się, jak samochód
pędzi w jego stronę z zabójczą prędkością. Turner zbladł, rozpaczliwie walczył z
samochodem.
- Po prostu uderz w niego - powiedziałam przez zaciśnięte zęby. - To mu dobrze zrobi.
Turner nie zwracał uwagi na moje światłe rady. Udało mu się zatrzymać samochód z
poślizgiem i piskiem opon pół metra od stojącego nieruchomo Rashida.
Przez chwilę nikt się nie poruszył. W moje okno uderzył biały cuchnący dym ze
spalonych opon. Zakrztusiłam się i zaczęłam kasłać. Chmura dymu popłynęła w stronę
Rashida, ale on rozpędził ją z uśmiechem.
Ben Turner spoglądał przez szybę ze zdumieniem. W następnym ułamku sekundy
poczerwieniał i wybuchnął uzasadnionym gniewem. Otworzył drzwi i wrzeszcząc, wyskoczył
na drogę.
- Ty idioto! Przez ciebie mogliśmy wszyscy zginąć!...
Rashid tylko na niego spojrzał. Trzeba przyznać, że Turner błyskawicznie poznał
swoją pomyłkę. Spostrzegł dziwny odcień skóry dżinna i blask jego oczu. Odwrócił się, żeby
popatrzeć przez przednią szybę najpierw na Luisa, potem na mnie. A później odwrócił się do
Rashida. Zacisnął wargi w cienką, gniewną linię.
- Dżinn. Domyślam się, że jest z wami - stwierdził. Rashid prychnął niegrzecznie.
- Nie jesteśmy razem, pod żadnym względem, zapewniam cię. Całkowicie się z nim
zgadzaliśmy. Obszedł wóz i usiadł z przodu na miejscu pasażera. Zostawił Turnera stojącego
na drodze i wpatrującego się w nas przez szybę. Wszyscy patrzyliśmy na niego.
- Słowo daję... - wymamrotał Turner. - On jest dżinnem. Rashid wyciągnął rękę i
dotknął palcem stacyjki. Silnik zapalił, bez przekręcenia kluczyka, który tkwił w drżących
palcach Turnera.
- Tak - szepnął. - Słowo daję. Zamrugał oczami, jakby stracił świat z oczu i pokręcił
głową. Wsunął się na siedzenie kierowcy, spojrzał na kluczyk w ręku, a potem wrzucił go do
schowka na napoje obok siebie. Ruszył i gwałtownie przyśpieszył. Obejrzałam się do tyłu. Na
drodze pozostały czarne ślady hamowania i szybko zniknęły.
- Nie sądziłem, że się zjawisz - zwrócił się Luis do Rashida.
- A ja wierzyłam. - Odwróciłam głowę do tyłu. Rashid obserwował mnie z
intensywnością drapieżcy. Czekał na najmniejszą oznakę słabości. Nie brakowało mi słabych
stron, ale nie zamierzałam mu ich pokazywać.
- Znalazłeś coś - powiedziałam. - Zgadza się?
- Nie. Wróciłem, bo wasze towarzystwo działa inspirująco. - Zrobił grymas, który
prawie przypominał uśmiech. - Odkryłem linię krwi tego chłopca. Jego krewni dawno odeszli
z tego świata.
- Rodzeństwo?
- Nie, odległe pokrewieństwo. Nikogo bliskiego. Pokręciłam głową ze smutkiem i
przetłumaczyłam relację Luisowi.
- Jego rodzice nie żyją. Nie miał braci, sióstr ani kuzynów.
- Tak - potwierdził Rashid. - Jego ojciec był Strażnikiem, zabitym podczas rebelii
Ashana. Matka była zwykłą istotą ludzką. Zmarła na skutek choroby.
- Sierota - stwierdził Luis. - Sierota z uśpionymi mocami Strażnika.
- Był wymieniony w zwojach - powiedział Rashid. Obaj, Turner i Luis, rzucili mu
zdziwione spojrzenie.
- Zwojach? - Turner był nieco szybszy od mojego partnera Strażnika. - Chcesz przez
to powiedzieć, że jest jakaś lista? Rashid powoli uniósł brwi.
- To wy nie macie swojej listy? Co za zaniedbanie. Jak dopilnujecie, aby wasze
potomstwo zostało właściwie wyszkolone, jeśli nie prowadzicie spisów ich talentów?
Luis otworzył usta, potem je zamknął i spojrzał na mnie.
- Wyjaśnijmy to sobie, żeby nie było niejasności. Dżinny prowadzą spis dzieci
obdarzonych mocami Strażników? - zapytał mnie.
Zawstydziłam się, ale musiałam wyznać prawdę.
- Nie wiem - odparłam. - Jeśli taki spis istnieje, nigdy nie miałam z nim do czynienia.
Nie interesowałam się Strażnikami, a tym bardziej zwyczajnymi ludźmi.
Luis wpatrywał się we mnie bez słowa, a potem zwrócił się do Rashida:
- Możesz zdobyć dla nas tę listę?
- Po co?
- Bo wszystkim znajdującym się na niej dzieciom grozi ogromne niebezpieczeństwo.
To jedyny sposób, żeby wyprzedzić tę wiedźmę i nie dopuścić do porwania kolejnych dzieci.
Jeśli odnajdziemy wszystkie potencjalne ofiary...
- Zapominasz - wtrąciłam się - że część rodziców dobrowolnie brała udział w
porwaniach. Nie mamy tylu Strażników do pilnowania.
- Mamy FBI i policję - odparł Luis. - Do diabła ze Strażnikami, oni w naszej sprawie
nie kiwną palcem. Współpracujemy ze stróżami prawa, mamy odpowiednią siłę ognia. Nie
sądzę, żeby zaplanowała walkę w ten sposób. Spodziewa się oporu magicznego, a nie
fizycznego.
Musiałam przyznać Luisowi rację. Ale kiedy spojrzałam na Rashida, zobaczyłam, że
siedzi z kamienną twarzą bez wyrazu. Nic nie odpowiedział. Luis westchnął.
- Daj spokój, stary. Rozumiem, jesteś draniem, nic cię to nie obchodzi. W porządku.
Będę ci okazywał szacunek. Sam wybierzesz sposób. Tylko zdobądź mi tę cholerną listę.
- Nie mogę - odparł Rashid. - Choćbym nawet chciał to zrobić. Lista nie należy do
mnie. Nie mogę jej dać.
- Tak? A z kim, do cholery, trzeba na ten temat porozmawiać? Wiedziałam z kim,
ogarnięta złym przeczuciem, zanim Rashid w ogóle się odezwał.
- Z Wyrocznią Ziemi.
Rashid skinął krótko głową. Oczywiście. Moje ostatnie spotkanie z Wyrocznią Ziemi -
archaniołem wśród aniołów dżinnów - było nieprzyjemne i w swej intensywności
wstrząsające. Nie, to nie z jej winy. Wyrocznia po prostu jest. Nie ma istoty tak bliskiej
dżinnom, a jednocześnie tak bardzo związanej z umysłem i duszą Matki jak ona. Ani
Wyrocznia Ognia, ani dwie pozostałe panujące nad żywiołami wody i powietrza nie mogły
się tym poszczycić. Wszystkie miały osobne, charakterystyczne moce i właściwości. Ale to
Wyrocznia Ziemi była spośród nich najbardziej przystępna, najbardziej chętna, by nas
zrozumieć i nam pomagać.
Urodziła się jako mieszaniec - córka dżinna Davida i jego ukochanej Strażniczki -
Joanny. Nazywała się Imara. Była niezwykłą istotą. Nie miała swojego prawdziwego miejsca
w świecie natury do chwili, gdy Ashan pogwałcił prawa dżinnów i zamordował ją na świętej
ziemi świątyni Wyroczni Ziemi.
Imara nie tylko przeżyła, ale stała się kimś... więcej. Kimś innym. Już nie była
dżinnem pozbawionym części mocy. Miała teraz o wiele, wiele więcej mocy. A jednocześnie
zachowała ślady swych związków z ludzkością. Miałam w sobie jeszcze dość snobizmu
dżinnów, by budziła moje zaniepokojenie.
Nie byłam pewna, czy Imara wciąż myślała o mnie z serdecznością. Nie pragnęłam
więc kolejnego, prawdopodobnie mniej sympatycznego spotkania.
- Zdobądź ją dla nas - poprosiłam Rashida. Pokręcił przecząco głową. - Musisz być jej
ulubieńcem, skoro wiesz o istnieniu listy.
- Wiem, ponieważ David mi o niej powiedział, a nie dlatego, że mam możliwości, by
ją zdobyć. David. Zezłościłam się w duchu. Przewodził podobno połowie dżinnów, moim
zdaniem, było ich znacznie mniej, ale i tak nie miałam ochoty wchodzić mu w drogę. Nie
miałam też żadnego z nim kontaktu. Musiałabym liczyć wyłącznie na jego dobrą wolę.
Kiedyś okazał mi wiele dobroci. Właściwie to on uratował mi życie, kiedy Ashan mnie
wyklął. Zatem wszystko było możliwe.
- To poproszę o nią Davida.
- Mogłabyś to zrobić. Może nawet zechce ci ją dać. Wszyscy wiemy, że jest taki
ustępliwy. - Rashid wykrzywił twarz, dając nam wyraźnie do zrozumienia, że nie pochwala
tej cechy Davida. - Niestety, nie można go znaleźć.
Te słowa sprawiły, że na długą chwilę zamarliśmy, ja, Luis, nawet Turner.
- Nie możecie... go znaleźć. Nie do pomyślenia. David był przywódcą nowych
dżinnów. Opoką i źródłem ich mocy na ziemi i w eterze. Jak to się stało, że nie potrafili go
znaleźć? Przypominało to niemożność znalezienia własnej kończyny.
- Ukrył się przed nami - wyjaśnił Rashid. - Zanim odszedł, uprzedził nas, że nikt nie
będzie się mógł z nim skontaktować.
- Musiał zostawić jakiegoś zastępcę. Kogoś, kto pilnuje, aby źródło mocy nie
zamknęło się dla was. Rashid pochylił głowę, ale nie odpowiedział.
- Rashid - powiedziałam. - Moja cierpliwość już się wyczerpała i za chwilę zupełnie
się skończy. Chcę wiedzieć, kto zastępuje Davida!
Dżinny przepadają za zabawą, ale Rashid chyba zrozumiał, że ja już się przestałam
bawić. Odwrócił się i spojrzał przed siebie. Patrzył na drogę. Samochód gnał po gładkiej
powierzchni asfaltu, a mijany krajobraz zlewał się w smugę ochry, brązu i zieleni.
- Zapewne wolałby zrzucić tę odpowiedzialność na Rahel - stwierdził Rashid. - Ale z
Rahel też nie można nawiązać kontuktu. Odgrodził ją i siebie od nas, aby nas chronić,
ponieważ istnieje zagrożenie.
Warknęłam cicho, ale ten dźwięk aż zadudnił w metalowym wnętrzu pojazdu.
- Na razie powiedziałeś, kogo nie wybrał. A ja chcę się dowiedzieć, kogo postanowił
wybrać.
- Wspomniałem o tym tylko dla jasności obrazu - zaznaczył Rashid. - Bo wszyscy
jesteśmy przekonani, że rozumując logicznie, powinien wybrać Rahel. A on skazał nas na...
Whitney.
W pierwszej chwili nie byłam pewna, czy dobrze usłyszałam.
- Whitney? Kto to jest?
- Nasz najmłodszy dżinn - wyjaśnił. - Nie zrobiłaby na tobie żadnego wrażenia.
Przyznaję, że ta decyzja zupełnie zbiła mnie z pantałyku. Może kobieta, z którą David
przestaje, w końcu doprowadziła go do obłędu. - Rashid przestał sprawiać wrażenie
znudzonego, był wściekły. Wydawało mi się, że jest zazdrosny i niezbyt wyrozumiały.
Uważał się za spadkobiercę wszystkich potęg świata.
Na podstawie tego, co robił, można było wysnuć wniosek, iż miał rację, że tak uważał.
- Muszę się w takim razie zobaczyć z Whitney - stwierdziłam.
- To może sprawić ci pewien kłopot, bo David polecił Whitney, żeby nie opuszczała
domu Jonathana. - Rashid rzucił mi spojrzenie pełne urazy. - Wątpię, abyś mogła do niej
dotrzeć. Nie w tej postaci.
Miał rację. Ludzie - a trudno byłoby zaprzeczyć, że zostałam uwięziona w ludzkim
ciele - nie mogli się przemieszczać poprzez poziomy istnienia, wybierając je tak, jak się
wybiera zapadki szyfrowego zamka. Aby dotrzeć do nieprzestrzeni, w której ukryto warownię
dżinnów...
miejsce zmienne, nieokreślone, poza płaszczyzną pozostałych rzeczywistości,
musiałabym porzucić ludzkie ciało, a do tego potrzebowałabym mocy, której nie mogłabym
wziąć bezpiecznie ani od Luisa, ani od innego śmiertelnika. Dżinn, który znalazł się w
środku, był bezpieczny od większości, a może nawet od wszystkich zagrożeń z zewnątrz.
Wszechświat musiałby zginąć, aby doszło do zniszczenia domu Jonathana.
Zwykły śmiertelnik zginie, usiłując się tam dostać. Wiedziałam tylko o jednej osobie,
której to się udało - Joannę Baldwin, aroganckiej kochance Davida. Ale wtedy była dżinnem,
więc to nie miało znaczenia. Nie odrywałam wzroku od oczu Rashida.
- Jeśli ja nie mogę tam pójść - oświadczyłam - to ty musisz to zrobić. Potrzebuję tej
listy. Przekonaj Whitney, aby mi ją dała.
- Nie - odparł. - Sama ją poproś. Jeśli potrafisz. - Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając
zęby. - Albo zwróć się do Wyroczni. Ona może ci ułatwić dostęp do listy. Oczywiście,
Wyrocznia nie jest aż tak uległa jak kiedyś. Stała się... potężniejsza. Trudniej do niej dotrzeć.
Nie wróżyło to dobrze moim zamiarom, ale biorąc pod uwagę miejsce pobytu
Whitney i moje ograniczenia spowodowane uwięzieniem w ludzkim ciele, miałam jeszcze
mniejsze szanse, żeby do niej dotrzeć.
- Pojadę do Sedony i zobaczę się z Wyrocznią - powiedziałam i spojrzałam na Luisa.
- Błąd - warknął agent Turner. - Nigdzie nie pojedziesz, chyba że ja cię tam zawiozę.
Mówiłem wam, że potrzebuję waszej pomocy!
- Potrzebujesz pomocy - Luis zgodził się z nim. - I coś ci powiem. Ja pojadę z tobą. A
jej pozwól jechać do Sedony. Dostanie listę potencjalnych celów, a my wtedy będziemy
mogli zapobiegać porwaniom, zamiast ścigać zaginione dzieci, cierpiące, a może nawet
umierające. Dobrze?
Turnerowi nie podobała się ta propozycja. Domyślałam się tego, patrząc na jego
kamienną twarz. Mimo to wiedział, że Luis ma rację. Musiał zaryzykować, jeśli istniał jakiś
sposób, aby zapobiec porwaniom dzieci, i chronić je przed śmiercią.
- Dobrze - odezwał się w końcu. - Jak to działa? Piknięcie czy...?
- O tak? - Rashid uśmiechnął się do niego złośliwie i zniknął tak nagle, że Turner
niechcący zjechał na prawo i się zagapił. Powietrze z cichym klaśnięciem wypełniło pustkę w
miejscu zajmowanym przedtem przez dżinna.
Turner spojrzał na mnie we wstecznym lusterku.
- Nie - powiedziałam ze znużeniem, oparłam się o poduszki siedzenia i zamknęłam
oczy. - Nie w ten sposób. Już nie. Bardzo tego żałowałam.
Dotarliśmy do Albuquerque. Agent Turner wysadził mnie przed moim domem, przed
którym zostawiłam motocykl pod małą wiatą. Chciał jak najszybciej odjechać, ale Luis
wysiadł ze mną, odprowadził mnie za róg budynku i zatrzymał. Wieczór był chłodny, jasny i
suchy. W powietrzu unosił się zapach szałwii i sosen. Na północy wyrastała ledwo widoczna
korona górskich szczytów, zaznaczając granice niecki, w której leżała część miasta. Nad
naszymi głowami, na rozległym pustym niebie połyskiwały gwiazdy.
To miejsce było piękne i oswojone tylko powierzchownie jak mężczyzna, który stał
przede mną. Lekki podmuch wiatru rozwiewał mu włosy. Sztuczne światła połyskiwały na
jego skórze, cienie ukryły oczy.
- Bądź ostrożna - powiedział. - Przypomnij sobie, co się wydarzyło ostatnim razem.
Ostatnim razem Perła wysłała swoje oddziały za mną, gdy wracałam z Sedony. Złamała mi
nogę. Omal mnie nie zabiła.
Udałoby jej się to, gdyby Luis nie pośpieszył mi z pomocą. Gdy o tym pomyślałam,
poczułam mrowienie w gojącym się ramieniu. Kości były już całe, połączone i
wyprostowane, ale nerwy wciąż jeszcze dochodziły do siebie.
Skinęłam głową bez słowa. Nie byłam już pewna, jak mam z nim rozmawiać. Coś się
zmieniło między nami. Coś ważnego nam umknęło, usunął nam się grunt spod nóg. Nie
wiedziałam, czy sama doprowadziłam do tej zmiany, a może on to zrobił, a może i tak
wszystko by się zmieniło, bez względu na to, co byśmy zrobili.
Wiedziałam tylko, że czuję się inaczej. Rozstanie z nim sprawiało mi ból.
Luis podniósł rękę i delikatnie dotknął mojej twarzy. Skóra jego dłoni na moim
policzku była ciepła. Bezwiednie zamknęłam oczy w nagłym drgnieniu rozkoszy. Poczułam
moc płynącą w jego żyłach tak naturalnie jak krew.
- Weź, ile ci potrzeba - zaproponował. - Nie poślę cię w świat bez przygotowania i bez
mocy. Nie wiedział, o czym mówi. Nie zdawał sobie sprawy. Wciągnęłam gwałtownie
powietrze do płuc i otworzyłam oczy.
Napotkałam jego spojrzenie.
- Czerpiąc zbyt szybko, mogłabym ci zrobić krzywdę. Nie chcę tego. Luis roześmiał
się cicho, niewesoło. Pokręcił przecząco głową.
- Nie skrzywdzisz mnie bardziej niż inni - stwierdził. - Nie dorastałem wśród
mięczaków, chica. Strzelano do mnie, sama wiesz. Walczyłem na noże. Dostałem solidne
lanie kiedy trafiłem do gangu. Zrób to szybko, bo nasz, czas się kończy.
Zazwyczaj czerpanie mocy trwało dość długo. Prawie zawsze starałam się nie
przekraczać pewnego poziomu, aby nie narażać go na ból ani tym bardziej na utratę życia.
Tym razem czekał Turner, tykał zegar życia porwanego dziecka. Nie mieliśmy czasu na
subtelności, nawet gdyby agent FBI pozwolił nam działać bez pośpiechu.
Powoli położyłam rękę na dłoni Luisa dotykającej mojego policzka. Poczułam pod
palcami gwałtowne przyspieszenie tętna Luisa.
- Przepraszam - powiedziałam. - Postaram się nie zrobić ci krzywdy. Wtedy
uwolniłam swój głód. Chodziło nie tyle o czerpanie od niego, ile o usunięcie wszelkich barier;
pustka w moim wnętrzu, zimna, wygłodniała próżnia, którą kiedyś wypełniała energia
życiowa dżinnów, żarłocznie wysysała z niego strumienie mocy. Za dużo, za dużo...
Poczułam się zadziwiająco wspaniale, jakbym skąpała się w świetle, ale jednocześnie
doznałam gwałtownego, szarpiącego bólu w przeładowanych nerwach. To był mój ból, ale
także Luisa.
Luis zadrżał, ale nie odsunął się ode mnie. Cały czas wpatrywał się we mnie
ciemnymi, zapadającymi się oczami. Zapomniałam o oddychaniu, a on przelewał życie ze
swojego ciała w moje. Była w tym bliskość przewyższająca intymność ciał, wynosiła nas w
sfery ducha, czystego, idealnego życia.
Trudno było się od niego oderwać. W końcu odetchnęłam głęboko i gwałtownie
zatrzasnęłam dzielące nas bariery. Od dawna nie czułam się tak potężna i pełna życia. Trudno
mi było rezygnować z tego daru. A jednak to bogate, intensywne oszołomienie było zaledwie
cząstką tego, co odczuwałam, kiedy byłam dżinnem. Mogłabym czerpać z dziesiątków
Luisów, nawet z setek, a nie zbliżyłabym się do utraconej doskonałości.
Właśnie taką karę wyznaczył mi Ashan, skazując mnie na byt w ludzkim ciele. Nie
musiał mnie dręczyć. Wiedział, że za każdym razem, gdy zbliżę się do naturalnej przeszkody,
wówczas sama będę się zadręczać, cierpiąc z głodu i tęsknoty za utraconymi darami.
Mniej mnie to nękało, niż sądził. Mogłabym ulec pokusie, ale byłam z natury
praktycznym drapieżnikiem; zaczerpnięcie energii od setki Strażników spowodowałoby ich
śmierć, a nawet wtedy nie zbliżyłabym się do stanu, którym się kiedyś cieszyłam. Łatwo
mogłam o tym zapomnieć, gdy walczyłam o przetrwanie, gdy energii ledwo mi wystarczało,
aby utrzymać się przy życiu; gorzej było jednak wtedy, gdy poczułam smak mocy.
Luis drżał, ale wciąż trzymał dłoń przy moim policzku, w końcu zacisnęłam na niej
blade, cienkie palce i odsunęłam ją na bok. Puls tętnił mu w skroniach, twarz gwałtownie
pobladła pod warstwą miedzi. Nie podobało mi się, że oddychał z trudem, nierówno i za
szybko. Wyciągnęłam rękę i położyłam płasko na jego piersi. Poczułam zbyt gorączkowe
bicie serca.
- Nic mi nie jest - powiedział, zanim zdążyłam się odezwać. Uśmiechnął się, ale
dostrzegłam ukryty ból. - Czy teraz jest ci lepiej?
Skinęłam głową, nie chcąc, a może nie mogąc przemówić. Wiedziałam, że moje oczy
płoną. Rzadko mogłam sobie pozwolić na taki popis mocy, ale to leżało w mojej naturze. Nie
miałam wątpliwości, że teraz wyglądam... inaczej.
Usiłowałam okiełznać moc, którą tak hojnie mi ofiarował. Zauważyłam zmianę w
wyrazie jego twarzy. Nie do końca wiedziałam, co spowodowało tak silne napięcie. Lęk? Czy
pożądanie? A może jedno i drugie. Zaskoczył mnie, odzywając się niskim, chrapliwym
głosem:
- Gdybyśmy nie musieli być teraz zupełnie gdzie indziej, zabrałbym cię do środka i
wziąłbym się do roboty. Zamrugałam gwałtownie. - Nie rozumiem. Odetchnął głęboko, po
chwili westchnął ciężko. W końcu rozpoznałam falę płynących od niego emocji,
wywołujących we mnie drżenie. Były po prostu... niespodziewane.
- Nie - powiedział. - Tak mi się wydawało. Uważaj na siebie, Cassiel. Mówię
poważnie. Nadal trzymaliśmy się za ręce, spletliśmy palce z czystej, pierwotnej potrzeby.
- A ty... - zaczęłam, ale nie wiedziałam, co mam dalej powiedzieć. - Będę wiedziała,
czy mnie potrzebujesz. - Natychmiast uświadomiłam sobie, że Luis może sobie różnie
tłumaczyć moje słowa i od razu się poprawiłam. - Czy potrzebujesz mojej pomocy.
Roześmiał się, i tym razem cicho, lecz bardziej radośnie.
- Tak, z pewnością - stwierdził. - Będę utrzymywał psychiczne połączenie ratunkowe.
Jaki to numer? Trzeba wykręcić 666?
Podniósł moją dłoń do góry, jakby to był najbardziej naturalny gest na świecie. Przez
krótką chwilę poczułam na skórze delikatny dotyk jego warg. A potem puścił moją rękę,
cofnął się o krok i ruszył do sedana Turnera, pracującego na jałowym biegu.
Oparłam się plecami o nierówną, ciepłą ścianę i oddychałam, oddychałam,
oddychałam.
Potem weszłam do domu, wzięłam kask, wsiadłam na motocykl i ruszyłam do Sedony.
5.
Jako człowiek nie doświadczyłam niczego bardziej wyzwalającego od szybkiej jazdy
na motocyklu o dużej mocy. Taka jazda przypomina w pewnym sensie istnienie w postaci
dżinna; jest w niej pęd, moc, poczucie ledwie kontrolowanej dzikości. Połączenie wiatru na
przemian bijącego i pieszczącego; Ziemi ukrytej pod warstwą powierzchni zbudowanej przez
człowieka, a mimo to zachowującej własną moc, własny związek z życiem.
Jazda jest hałaśliwa i męcząca. Zanim przebyłam długą drogę międzystanową
autostradą numer 40 biegnącą na zachód do Flagstaff, najadłam się tyle pyłu i kurzu, że
wystarczyłoby na kilka ludzkich żywotów. Był środek nocy, prawie nic nie jechało oprócz
wielkich ciężarówek, kursujących bez przerwy z towarami.
Zatrzymałam się na odpoczynek. Odczuwałam ludzkie potrzeby. Mogłam się obyć bez
jedzenia, ale bez wody nie. Musiałam się jej napić i skorzystać z toalety. A te na stacji
benzynowej sprawiły mi nieprzyjemną, szokującą niespodziankę. Nigdy przedtem nie
zastanawiałam się nad wadami tak nieporządnie sprzątanych pomieszczeń. Nie tolerowałam
brudu, dlatego zanim skorzystałam z toalety, zmarnowałam ładunek energii, aby umywalki,
podłogi i porcelanowy sedes lśniły nieskazitelną czystością. Uznałam, że to o wiele mniej
radykalna reakcja od prostego starcia tego budynku z powierzchni Ziemi. Przyznaję, że
odczułam silną pokusę, aby tak postąpić, zwłaszcza po tym, jak sprzedawca zażądał słonej
ceny za butelkę zimnej wody. Mimo to zapłaciłam bez słowa skargi. Nauczyłam się
powściągliwości po naszych wcześniejszych kłopotach ze stróżami prawa. Mogłabym ich
pokonać lub im umknąć, ale prościej było unikać zwracania na siebie uwagi.
Nie udało mi się jednak dotrzymać danego sobie słowa.
Przed stacją zatrzymała się hałaśliwie, z dudnieniem, flotylla motocykli, blokując mi
wyjazd sprzed budynku. Miałam na sobie bladoróżową skórzaną kurtkę. Tamci motocykliści
byli poubierani w czarne kurtki i spodnie nabijane gwoździami. Ich pojazdy wydawały się
lepiej utrzymane od nich samych, zarośniętych, niedomytych i niezbyt przyjaznych, co
sugerowały ich miny. Większość z nich to byli wysocy, potężnie zbudowani mężczyźni; kilku
niższych, chudszych siłą kontrastu sprawiało wrażenie jeszcze gorszych twardzieli.
Otoczyli moją victory ciasnym kręgiem.
Zachowali milczenie, gdy wyszłam z budynku stacji, wypijając po drodze resztę
wody. Nie zwróciłam na nich uwagi i przeszłam między motocyklami do mojej victory, która
przypominała lśniącą wyspę spokoju na morzu niechęci.
Kiedy mnie zobaczyli, nie było już najmniejszych szans, aby to spotkanie dobrze się
skończyło. Spostrzegłam drapieżne uśmieszki, zmianę mowy ciała, błysk w oczach.
Mówiłam, oczywiście, o dobrym końcu dla nich.
Przełożyłam nogę przez siodełko, bez najmniejszego wysiłku wrzuciłam pustą butelkę
do kosza stojącego w odległości dziesięciu metrów ode mnie.
- Ruszać się - powiedziałam po prostu. Roześmiali się.
- Świetna maszyna jak dla kobiety - odezwał się jeden z nich. - Na pewno dajesz sobie
z nią radę? - Te słowa wywołały liczne propozycje, z czym jeszcze mogłabym lub chciałabym
sobie poradzić.
Zamiast odpowiedzi odwróciłam się do mówiącego z szerokim, fałszywym
uśmiechem.
- Ty również masz ładny rower. Ma przerzutki? - zapytałam. Kiedyś ktoś w ten sposób
mnie obraził. Zignorowałam obelgę. Dopiero później Luis wyjaśnił mi ten złośliwy żart.
Teraz już rozumiałam, dlaczego dumna istota ludzka może się poczuć urażona takim
porównaniem. Dla mnie nic ono nie znaczyło.
Było jednak ważne dla tego człowieka, którego samoocena nierozerwalnie wiązała się
z jego motocyklem. Motocykl był jego dumą, jego wizerunkiem.
- Coś ty powiedziała, suko?
- Chyba zaproponowałam, żebyście się ruszyli. - Może powinnam dodać „proszę”. Ale
nie byłam w odpowiednim nastroju.
Człowiek, który ze mną rozmawiał, zsiadł z motocykla i zaczął przechadzać się wokół
mnie. Nie odwróciłam głowy, żeby spojrzeć na niego, gdy stanął za moimi plecami. W takich
sytuacjach, w obecności takiego stada drapieżców, lepiej sprawiać wrażenie całkowitej
swobody i spokoju niż choć na chwilę okazać słabość.
- Nie potraktowałem z pogardą twojej maszyny, suko. Dlaczego musiałaś obrazić
moją? To harley softail superglide, a nie jakiś cholerny schwinn. Na czym jeździsz? Na
victory? Ten złom jeździ dopiero od niecałych dziesięciu lat. A mój harley jest w drodze
dłużej, niż ty żyjesz.
Te słowa rozśmieszyły mnie.
- O, wątpię w to - powiedziałam i spojrzałam mu prosto w oczy. - Chcesz się ze mną
bić? Teraz oni wybuchnęli śmiechem, szczerze i spontanicznie. Dało się w tym śmiechu
usłyszeć cień groźby, która - skierowana do kogoś innego - musiałaby wywołać dreszcz
strachu.
- Och, kotku, nie chcesz tego spróbować - powiedział. - Naprawdę nie chcesz.
Uśmiechnęłam się.
- Skoro nie jesteś na tyle dorosłym mężczyzną, żeby się bić, to chyba powinieneś
wsiąść na rowerek i stąd popedałować.
Wesołość ucichła. Uśmieszki zniknęły. Pozostał zimny, twardy gniew tak wielki, jak
niebo nad naszymi głowami.
- Ostra z ciebie sztuka, suko - odezwał się przywódca bandy niskim głosem. -
Powinienem ci sprawić solidne lanie. Nauczyć cię, że nie wolno pyskować.
Uniosłam brwi ze zdziwieniem.
- Chcesz mnie przestraszyć? - zapytałam. Kiedy nie zareagował od razu,
podpowiedziałam mu: - Usiłuję tylko zrozumieć, o co wam chodzi. Jeśli liczysz, że mnie
przestraszysz i dzięki temu poczujesz się ważniejszy, to oboje tracimy czas. Nie mogę sobie
na to pozwolić. Śpieszę się. Jeśli będę musiała cię zabić, wolałabym to zrobić szybko.
Wpatrywał się we mnie uważnie przez chwilę. Potem jeden z jego ludzi trącił go w
ramię i skinął głową, wskazując okap budynku. Znajdowała się tam kamera ochrony, o czym
wiedziałam wcześniej. Przywódca spojrzał na nią, a potem zwrócił się do mnie:
- Wiesz, co? Masz dziurę w mózgu. Lepiej leć do swoich kryształów, promieni
księżyca i piramid. Przestań się wtrącać do rzeczywistego świata, bo dostaniesz solidną
nauczkę, na którą sobie zasłużyłaś. - Uśmiechnął się fałszywie. - Życzę miłego, pieprzonego
dnia!
Nastąpiła cisza. Tylko podmuch wiatru od pustyni chłodził moją skórę i zwiewał mi
jasne włosy na twarz, ale nawet nie mrugnęłam okiem. Nie zrobił tego też stojący naprzeciw
mnie motocyklista.
Ci ludzie nie przypadkiem przetrwali i osiągnęli status wędrownych drapieżników.
Intuicja ostrzegała ich, że mówię śmiertelnie poważnie i nie jestem kimś, z kim można bez
konsekwencji się zabawiać. Ponieważ był milczący świadek zajścia - kamera - mogli albo
odpuścić, albo zaczekać na właściwy moment.
Przywódca spojrzał na kolegów, wzruszył ramionami i szybko kiwnął głową. Ludzie
blokujący mój motocykl wycofali swoje maszyny. Te skomplikowane manewry na
niewielkiej powierzchni wykonali umiejętnie, z wdziękiem i sprawnie. Zostawili mi wolną
drogę od mojej przedniej opony aż do autostrady.
- Dziękuję - powiedziałam. Obiecałam Luisowi, że częściej będę używała tych słów.
Wydawało mi się, że to odpowiednia chwila, żeby spełnić obietnicę. Kopnięciem
przywróciłam victory do życia, włożyłam kask, powoli wyprowadziłam motocykl na drogę, a
gdy dotarłam do wolnej przestrzeni, otworzyłam przepustnicę do końca.
Za plecami usłyszałam gardłowy ryk. Zerknęłam we wsteczne lusterko, zobaczyłam
ruszającą za mną całą bandę odzianych w czerń motocyklistów.
To tak. W końcu jednak uznali, że nadszedł odpowiedni moment. Sami wybrali.
Wyraźnie dałam im do zrozumienia, że nie mam nastroju do zabaw, żeby poprawić ich
samoocenę. Zastanawiałam się, jak najlepiej unieruchomić ich harleye, aby uniknąć
niepotrzebnej przemocy; mogłabym na przykład bez kłopotu zniszczyć ich opony. Mogłabym
też rozmiękczyć metalowe ramy motocykli, co spowodowałoby ich rozłamanie pod wpływem
pędu. Albo mogłabym po prostu rozkręcić kilka ważnych śrubek, żeby stracili kontrolę nad
maszynami.
Miałam aż za dużo pomysłów i przez kilka kilometrów zastanawiałam się, który z nich
spowodowałby najmniejszą liczbę urazów. Zbliżali się coraz szybciej.
Przywódca wrzasnął coś w moim kierunku. Wyczułam w jego głosie szalone, dzikie
podniecenie. Zamierzał odzyskać swoją potęgę, naprawić wizerunek, który mocno
nadszarpnęłam w obecności jego ludzi. Chciał walczyć.
Nie byłam do końca przeciwna spełnieniu jego planów. .. gdy nagle poczułam wokół
gwałtowny podmuch. Dzika energia pędziła przez sferę eteryczną w dół, w stronę realnego
świata jak niewidoczne tornado!
- Nie zbliżajcie się do mnie! - krzyknęłam w stronę motocyklistów, którzy z rykiem
silników mnie doganiali. Przywódca patrzył na mnie lubieżnie. Pomyślał, że ja się boję.
Idiota! - Zjeżdżajcie stąd albo zginiecie!
W odpowiedzi wyciągnął pistolet spod skórzanej kamizelki i wycelował we mnie.
- Nie groź mi, wiedźmo! Nie bałam się, ostrzegałam go.
Wszystko wydarzyło się błyskawicznie, zanim któreś z nas miało szansę wykonać
następny ruch w tej z góry przegranej partii szachów. Poczułam gorąco, nienaturalny żar,
promieniujący ze zbiornika paliwa victory. Uświadomiłam sobie, że mój czas się skończył.
Nie mogłabym zatrzymać wybuchu, ale ropa naftowa jest wytworem Ziemi i podlega mocom
Strażnika Luisa. Musiałam tylko zobojętnić paliwo w zbiorniku mojego motocykla.
Poczułam, jak victory gwałtownie się przechyla, gdy zmienione paliwo dotarło do silnika,
który zakasłał, zaczął przerywać i zgasł.
Motocyklista jadący blisko mnie, po prawej stronie, nie miał szczęścia. Jego maszyna
po prostu eksplodowała. Szczątki rozleciały się na wszystkie strony, tworząc przerażająco
piękną kulę jak kwiat o sercu z metalu, rozkwitający zabójczymi, skręconymi płatkami.
Człowiek kierujący motocyklem... po prostu przestał istnieć jako zwarta całość. Poczułam
szarpnięcie, gdy wybuch rozdarł powietrze, ale nie miałam czasu, aby się temu przyglądać.
Zeskoczyłam z chwiejącego się victory w chwili, gdy obok eksplodował kolejny motocykl.
Upadłam płasko na ziemię: smuga gorąca przetoczyła się nade mną. Rozchodząca się szeroko
fala uderzeniowa wcisnęła mnie na chwilę w pobocze, a potem minęła. Miałam odrobinę
szczęścia. Victory wziął na siebie impet uderzenia. Latające kawałki metalu rozszarpały
piękną konstrukcję mojego motocykla i zniszczyły go. W krytycznej chwili ochronił mnie od
najgorszego ciosu, przeleciał nade mną, kilkakrotnie przekoziołkował i rozbił się w rowie po
przeciwnej stronie drogi. Zwinęłam się w kłębek. Dobrze zdawałam sobie sprawę z
zagrożenia, gdyż wszędzie wokół mnie kolejni motocykliści tracili panowanie nad swoimi
maszynami; grube koło przemknęło centymetr od mojej twarzy, ale nie zrobiło mi żadnej
krzywdy poza zostawieniem tłustych śladów na rękawie. Metal łamał się ze zgrzytem, ludzie
krzyczeli, czułam woń płonącej gumy i odór poparzonych ciał.
Eksplodował kolejny zbiornik paliwa. Rozległ się głośny krzyk.
Przetoczyłam się na wolną przestrzeń. Poruszałam się szybko, wskoczyłam do rowu,
w którym wylądował mój victory, tworząc smutny, poskręcany stos metalu. Postąpiłam
słusznie, bo rozległy się kolejne wybuchy. W powietrzu nade mną latały na wszystkie strony
kawałki metalu i ludzkie szczątki.
Ktoś jeszcze wylądował w rowie obok mnie... przywódca motocyklistów, w
poszarpanej i porozdzieranej skórzanej kamizelce. Skóra lśniła od krwi, szeroko rozwarte
oczy patrzyły nieprzytomnie. Nie był martwy. Nawet nie został ciężko ranny, był tylko
obryzgany krwią. W przeciwieństwie do niektórych jego ludzi nadal miał wszystkie
kończyny.
- Jezu - wychrypiał zadyszany, podczołgał się i oparł plecami o brzeg rowu. - Jezu!
Jezu! Jezu! Co to jest, u diabła?
- To nie na was polują - powiedziałam. Spojrzał na mnie zaskoczony, niczego nie
rozumiejąc. - Radziłam, żebyście zostawili mnie w spokoju.
- Niech to szlag! Kogo tak strasznie wnerwiłaś? Cholerną piechotę morską?
- Chciałabym. - Nauczyłam się tego wyrażenia od Luisa, ale sądząc z zaskoczonej
miny mężczyzny, nie byłam pewna, czy zastosowałam je właściwie. - Nie ruszaj się stąd.
- Na pewno się ruszę! Tam są moi bracia! Nie wiedziałam, czy rozumie te słowa
dosłownie i mówi o swoich krewnych, czy przenośnie; nawet w bardziej sprzyjających
okolicznościach z trudem orientowałam się w relacjach między ludźmi.
- Nie ruszaj się! - Tym razem prawie warknęłam na niego, chwyciłam go za
poszarpaną skórzaną kamizelkę i ściągnęłam w dół, gdy próbował wychylić głowę ponad
poziom drogi. - To ciebie nie dotyczy!
Spojrzałam na żałosne szczątki mojej pięknej victory, westchnęłam i przygotowałam
się, żeby wyskoczyć z rowu na drogę.
Motocyklista z zaskoczenia uderzył mnie błyskawicznie hakiem w bok. Zrzucił mnie
w dół, na ubitą ziemię, między rzadko rosnące chwasty w chwili, gdy kolejny motocykl,
zataczając się jak pijany, ześlizgnął się z drogi i rozbił dokładnie w miejscu, w którym przed I
chwilą stałam. Eksplozja rozdarła go na strzępy. Huk wybuchu dotarł do mnie stłumiony, co
oznaczało, że mój słuch zaczął się wyłączać, aby mnie odizolować od dramatycznych
wydarzeń.
Harley poza powierzchownymi wgięciami i odpryskami nie miał żadnych
poważniejszych uszkodzeń. Wpatrywałam się przez chwilę w maszynę, a potem, nie
zwracając uwagi na głośne protesty motocyklisty, zepchnęłam go z siodełka. Odwróciłam się
w jego stronę, sięgnęłam do paska niebieskich dżinsów i wyciągnęłam z ukrytej kabury
półautomatyczny pistolet. Sprawdziłam magazynek. Był pełen, naładowany pociskami z
wydrążonym wierzchołkiem. Wepchnęłam magazynek na miejsce i odbezpieczyłam pistolet.
- Zostań tam, na dole - powiedziałam miękko, lecz wyraźnie. Wsiadłam na harleya,
który nie wiadomo dlaczego wciąż pracował. Drżenie silnika ogarnęło mnie ciepłą falą.
Odczucie było tak intensywne, że przypominało erotyczne spełnienie. Wzięłam głęboki
oddech i wycofałam harleya wzdłuż rowu, wyjechałam na górę i znów cofnęłam się o kilka
metrów.
Na drodze była jatka. Leżały zmiażdżone ciała, niektóre jeszcze słabo się poruszały.
Porozbijane maszyny. Krew i kości.
I nic więcej. Nie było wroga. Nie dostrzegłam twarzy mojego niedoszłego zabójcy.
Bez wsparcia Luisa trudno mi było dotrzeć do sfery eterycznej, w której zwyczajna
rzeczywistość fizyczna nabierała zupełnie innego charakteru. Moje próby dotarcia do sfery
eterycznej przypominały chęć latania z betonowym klocem w rękach. Udawało mi się to
zaledwie na kilka sekund. Na płonące wraki motocykli, trupy i pogodny, oświetlony
promieniami księżyca krajobraz nałożyłam fale i strumienie intencji, mocy i prawdy.
Większość leżących na drodze ludzi nie zyskała, gdy oświetliłam ich dusze. Zbrodnie,
jakie popełnili, zniekształcały ich ciała, nadając im odrażające kształty, a spotworniałych
twarzy nie można było rozpoznać. Nie zatrzymałam się zbyt długo na ich samookaleczeniu.
Nad zniszczonymi motocyklami unosił się słup energii, połyskujący bladymi barwami.
Odnalazłam tam coś jeszcze.
Gorącą, aż palącą obecność dwóch Strażników, gromadzących właśnie moc.
Dostrzegłam, jak coś przebija się prosto przez eter w moim kierunku. Było tak silne,
że przecinało wszystko na swojej drodze. Przypominałoby promień lasera, gdyby nie upiorna
czerwona barwa, nieistniejąca w rzeczywistym, fizycznym świecie.
Pośpiesznie zrobiłam barykadę z połamanych motocykli, budując stalową tarczę, która
odgradzała mnie od pędzącego w moją stronę promienia. Uderzył w zaimprowizowaną osłonę
i rozbił ją na drobne kawałki. Tarcza wchłonęła energię i rozproszyła ją tak, że się rozprysła
na wszystkie strony i tylko stopiła oraz spaliła szczątki metalu w jedną kulę.
Otworzyłam przepustnicę pożyczonego harleya, aż zaryczał z potężną mocą. Opony
wbiły się w piasek, a potem w szuter. Nagle wyleciałam w powietrze, gdy impet jazdy
wyniósł mnie w górę, ponad rowem, prosto na powierzchnię drogi. Objechałam największe
skupisko wraków i skierowałam motocykl prosto w miejsce, w którym wziął początek
promień.
Tym razem miałam do czynienia z dorosłym Strażnikiem, lecz młodym, choć już
dojrzałym mężczyzną, prawdopodobnie tylko kilka lat młodszym od Luisa. Był wystraszony,
lecz zdecydowany. Gdy podjeżdżałam do niego, przygotowywał się do obrony. Nie
zatrzymałam się. Przewróciłam go na plecy, a wtedy otworzyła się pod nim ziemia. Spadł
kilkanaście metrów w dół. Gdy znalazł się na dnie, ściany szczeliny zamknęły się nad nim.
Pogrzebały go żywcem. Przygniotły tonami ciężkiej ziemi. Zmiażdżyły go.
Umierał przez minutę, dusił się przysypany piachem, ale nie czekałam, żeby się temu
przyglądać. To była wojna. Natura dżinna znów wzięła we mnie górę. Ta część mojej natury,
którą niewiele obchodziło życie istot ludzkich.
Szukałam drugiego gorącego źródła mocy.
Postać w brązowym ubraniu wyskoczyła z kryjówki za niskimi skałami, oświetlona
światłem płonących na drodze maszyn. Zamarłam na chwilę, ale gdy podjeżdżałam coraz
bliżej, uderzyło mnie podobieństwo. Było za daleko, żebym mogła rozpoznać jej twarz, ale
odkryłam znajome eteryczne odbicie jej obecności. Uczucie ciepła. Nie wiedziałam, że za nim
tęsknię, dopóki nie powróciło, nie ogarnęło mnie, przynosząc ulgę.
To była Isabel. Ibby Córka Manny'ego i Angeli.
Moje dziecko, usłyszałam cichy szept.
Ibby przestała być słodką, uśmiechniętą dziewczynką, jaką zapamiętałam. Nie
przypominała też tego zrozpaczonego dziecka, które patrzyło na śmierć rodziców, drżało i
płakało w moich ramionach. Sprawiała wrażenie starszej, chociaż fizycznie pozostała
pięcioletnią dziewczynką. Było w niej coś nienaturalnego. Patrzyła z chłodnym, dalekim
wyrazem twarzy osoby dorosłej. Poruszała się sprawnie, z pewnością siebie i
wyrachowaniem, chociaż się bała.
Ale wyglądała jak Isabel.
Perła. Perła ją tak zmieniła. Ogarnął mnie gniew, eliminując strach. W tym momencie
mogłabym zniszczyć świat ludzi, co Perła z nim zrobiła, gdyby nie to, że oznaczałoby to
także śmierć Isabel.
Puściłam przepustnicę motocykla. Ibby stała na poboczu drogi. Przyglądała mi się w
napięciu. Gotowa do ataku. Gotowa do ucieczki.
Dlaczego? Dlaczego była właśnie tutaj?
Perła. Znowu. Perła potraktowała Ibby jako broń. Nie mogła z niej zrobić lepszego
użytku niż wykorzystać ją przeciwko mnie.
Oh, Ibby! Nie zaatakowała mnie. Znalazła się tu jako zakładniczka lub uczennica, ale
nie była jeszcze gotowa do walki z kimś takim jak ja. Była przecież jeszcze dzieckiem.
Została we mnie tylko wściekłość i rozpacz.
- Ibby - powiedziałam. Nie miałam wątpliwości, że mnie usłyszy mimo głuchego
pomruku harleya. - Ibby, to ja. Cassiel.
Cóż za idiotyczne słowa. Wiedziała, kim jestem. Dostrzegłam prawdę w jej
spojrzeniu, w ostrożnych ruchach i napięciu, w jej strachu. Jej strach przede mną rozdarł mi
serce. Przedtem mnie lubiła, a nawet... kochała.
Postawiłam motocykl na nóżkach, zsiadłam i ruszyłam w jej stronę. Musiałam
wyglądać przerażająco, brudna od dymu i krwi. Przypominałam jej zapewne ten straszny
dzień, w którym straciła oboje rodziców. Nie zareagowała, tylko przymrużyła oczy. - Ibby -
wyszeptałam. Podeszłam bliżej. Poruszałam się powoli. - Och, moja dziewczynko.
Prosty brązowy strój służył za kamuflaż, był to żołnierski mundur, przerobiony tak,
aby pasował na dziecko. Powinien wyglądać śmieszne, jak przebranie. Ale nosiła go ze
straszliwą pewnością siebie.
Ma dopiero pięć lat, uświadomiłam sobie nagle i to uderzyło mnie mocno, poczułam
się tak, jakbym dostała cios pięścią. Zapragnęłam zatrzymać czas, odwrócić wszystkie
krzywdy, jakie jej zadano, wziąć ją w ramiona i kołysząc, ukoić ból i strach.
Nawet gdybym tylko ja je odczuwała. - Mogę ci pomóc - powiedziałam miękko.
Postąpiłam kolejny krok w jej stronę. Zobaczyłam, jak się przygotowuje do skoku.
Zatrzymałam się. Rozluźniłam dłonie i opuściłam swobodnie wzdłuż ciała. Spróbowałam się
uśmiechnąć. - Chcę ci pomóc, Ibby. Nie wierzysz w to?
Poczułam ciche tchnienie w sferze eterycznej, muśnięcie mocy. Ona mnie czytała. To
było... niemożliwe. Isabel była małym dzieckiem. Jeszcze wiele lat powinna dojrzewać, aby
dysponować taką mocą i operować nią z taką dokładnością, nawet gdyby urodziła się z tak
niezwykłymi zdolnościami. Czytanie prawdy należało do mocy Ziemi, podobnie jak
uzdrawianie.
Wyczułam w niej jeszcze jedną moc, delikatną i znajomą. Ogień.
Pięciolatka, a już obarczona dwoma rodzajami mocy Strażników. Mogło ją to
zniszczyć, rozbić jak szkło. Albo jeszcze gorzej, zdeformować, przeobrazić w potwora nie do
rozpoznania, bez nadziei na odwrócenie zmian.
W tamtej chwili znienawidziłam Perłę tak czystą i gorącą nienawiścią, z tak
całkowicie bezradną pasją, że zaczęłam drżeć i zamknęłam oczy, aby ta nienawiść się ze mnie
nie wylała. Proszę, pomyślałam. Proszę, pozwól mi znaleźć sposób, żeby zgładzić Perłę,
zetrzeć ją z powierzchni Ziemi. Ona niszczy wszystko, czego dotyka. Ibby wybrała tę chwilę,
żeby odpowiedzieć.
- Moja mamusia chce, żebym to robiła - powiedziała z przekonaniem. Otworzyłam
szeroko oczy. Poczułam, jak braknie mi tchu.
- Co? - wyszeptałam. Mamusia mówi, że muszę być silniejsza - odparła Isabel. -
Inaczej źli ludzie zwyciężą. Źli ludzie, którzy ją skrzywdzili, tacy jak ty. - W jej ciemnych,
szeroko otwartych oczach pojawił się błysk. Coś okropnego. - Nie pozwolę ci znów
skrzywdzić mojej mamusi, Cassie. Nie pozwolę.
Gdy dotarło do mnie znaczenie jej słów, omal nie przewróciłam się na ziemię. Perło,
coś ty zrobiła? Nie potrafiłam ocenić, czy to pod ciężarem nadnaturalnych mocy Isabel już
traciła zmysły, czy to był skutek podłych manipulacji Perły, ale uświadomiłam sobie z
przerażeniem, że Isabel sądziła, iż chroni swoją zmarłą matkę. Matkę, którą uważała za żywą.
Żadne dziecko nie cofnie się przed tym. A na pewno nie zrobi tego dziecko takiej
wojowniczej pary jak Manny i Angela.
Rozłożyłam szeroko ręce i uklęknęłam na zakurzonej drodze. Od pustyni powiał
gorący wiatr, ale ja nie odrywałam wzroku od Isabel.
- Możesz mnie zabić - powiedziałam. - Ibby, jeśli naprawdę myślisz, że mogłabym
kiedyś skrzywdzić ciebie, twoją matkę lub ojca, to powinnaś mnie zabić. Ale ja bym tego nie
zrobiła. I nigdy nie zrobię. - Nie mogłam ich skrzywdzić. Oboje, Manny i Angela, byli już na
zawsze uwolnieni od wszelkiego bólu, jaki mogłabym im zadać.
Wciąż mnie czytała. Czułam delikatne, złote dotknięcia i wiedziałam, że pozna
prawdę moich słów. Nie do końca panowałam nad strachem i usprawiedliwionym gniewem.
- Ktoś cię okłamuje - dodałam. - Ale nie ja. Proszę, zastanów się nad tym. Jeszcze
przez kilka długich sekund zastanawiała się nade mną, a potem przechyliła głowę na bok i
wyciągnęła w moim kierunku pulchną rączkę.
- Śpij - powiedziała. Ciemność ogarnęła mnie, uderzyła jak spadający młot.
Walczyłam z nią, sięgnęłam po swoje zapasy mocy, ale gdy to zrobiłam, uświadomiłam sobie,
że Ibby w ten sposób okazuje mi łaskę. Gdybym z nią walczyła, skorzystałaby z innych
środków, a wtedy musiałabym zabić albo zginąć.
Lepiej przegrać. O wiele lepiej.
Zsunęłam się pod powierzchnię ciemności. Pomyślałam o Luisie, co by zrobił,
gdybym nie dotrzymała obietnicy i nie wróciła.
Rozpaczałam nie nad swoją śmiercią, lecz nad jego żalem.
Kiedy się ocknęłam, leżałam na szutrze na poboczu drogi, a Isabel zniknęła. Nigdzie
wokół nie było jej śladu. Wydarłam się z ludzkiej powłoki, aby poszukać jej w sferze
eterycznej, ale i tam nie znalazłam żadnych tropów, nawet najlżejszego cienia jej obecności.
Objęłam ramionami obolałe żebra. Czułam pustkę i zamęt. Tak blisko, byłam tak
blisko. Widziałam ją. Mogłam ją ocalić.
Albo ją zabić. Nie do końca był oczywisty wynik tego starcia.
Niewiele czasu upłynęło, może kilka chwil. Gwiazdy nadal świeciły nad głowami.
Ogień wciąż płonął. Ludzie jęczeli i wołali o pomoc.
Gdzieś daleko rozległo się ciche wycie policyjnych syren. Bez wątpienia przyciągnęły
je śmierć, dym i płomienie wciąż szalejące za moimi plecami. Jak mogłabym to
wytłumaczyć? Poczułam przypływ frustracji i bezradności, z największym trudem wstałam.
W rowie zaryczał motocykl i wyjechał na drogę. Przywódca grupy opuścił
pokonanych towarzyszy, otworzył przepustnicę i przemknął obok mnie w niewyraźnym
błysku inclulu i skóry, nie zatrzymał się nawet na chwilę, żeby mnie zabić, choć bez
wątpienia bardzo tego pragnął. Nie winiłabym go, gdyby podjął taką próbę. Znalazł jeszcze
jeden niezniszczony motocykl. Ten, który zabrałam wcześniej, wciąż stał na nóżkach na
środku drogi, kilkadziesiąt metrów ode mnie i pracował na jałowym biegu. Podeszłam do
niego, wsiadłam, stanęłam na podpórkach, żeby zrównoważyć dużą masę pojazdu, a potem
odpaliłam silnik. To nie była victory, harley warczał w zupełnie innym tonie, dudnił basem
przy zmianie biegu. Zgubiłam kask, ale teraz to nie miało żadnego znaczenia. Musiałam
zadbać o to, abym nie spędziła reszty dnia, a może życia, w pokoju przesłuchań, na udzielaniu
odpowiedzi na pytania policji. Musiałam dotrzeć do Sedony. Skierowałam harleya na
właściwą drogę i pozwoliłam mu frunąć, ścigałam tylne światła motocyklisty jadącego przede
mną. Oboje, choć z odmiennych powodów, uciekaliśmy przed stróżami prawa.
Jazda na harleyu okazała się dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem. Była to
wspaniała maszyna, chociaż trudniejsza, mniej łagodnie znosząca nierówności terenu, mniej
precyzyjna w prowadzeniu niż victory. Wady równoważyła czystą mocą i chociaż w miarę
zbliżania się do Sedony ruch gęstniał, nie miałam trudności w kierowaniu maszyną w
gorączkowo poruszającym się strumieniu wolniejszych samochodów, ciężarówek i
furgonetek. Otaczająca Sedonę pustynia lśniła w świetle gwiazd. To surowe, subtelne piękno
budziło we mnie nieznane uczucia. Pragnienie spokoju. Łagodność. Osamotnienie. Na
wschodnim horyzoncie pojawiła się różowa smuga. Wstawało słońce. Nowy dzień. Świeży
dzień.
Dzień, w którym, być może, znajdę swoje własne odkupienie.
Nie, nie znajdę, dopóki trwa ta potworność, powiedziałam do siebie. Dręczył mnie
obraz Ibby, zmuszanej do przyjęcia mocy przekraczającej jej możliwości, niszczonej przez
lojalność wobec zmarłej matki. Ogarnęła mnie tak wielka wściekłość, że zrobiło mi się
niedobrze. Przestałam się zastanawiać nad ucieczką w spokój.
Uratuję cię, Ibby Zrobię to.
Jeśli zostało z niej coś, co warto było ratować.
Jako dżinn nigdy nie brałam pod uwagę przegranej; udawało się lub nie, rzadko się
zdarzało, że nie mogłam osiągnąć wytyczonego celu. Tymczasem w ludzkiej postaci sprawy
się miały inaczej. Możliwość porażki istnieje z każdym uderzeniu serca, w sekundzie, w
podjętej ryzykownej decyzji.
Nie, nie zawiodę. Nie w tej sprawie.
Nie miałam nic prócz woli, by jechać dalej. Musiałam wierzyć, że to wystarczy.
Musiałam uwierzyć w siebie, choć wydawało się to paradoksem.
Wyprzedziłam wóz terenowy na numerach z Wirginii, uniknęłam zderzenia
czołowego z ciężarówką z przyczepą. A po kolejnym kwadransie zobaczyłam zjazd w stronę
kościoła. Mój harley zostawiał za sobą chmurę spalin i ogłuszający ryk, budzący ciche
miasteczko tuż przed świtem. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie zmarnować kilku
cennych kropli mocy, aby stłumić hałas.
Jednak zrezygnowałam. Poświęciłam je na naprawę ubrania, oczyszczenie skóry i
włosów, bo chciałam lepiej wyglądać na spotkaniu, którego się obawiałam.
Kaplica Świętego Krzyża była celem licznych pielgrzymek, zwłaszcza o świcie.
Zatrzymałam harleya na szerokim płaskim parkingu, zobaczyłam kilkanaście ciężarówek,
popularnych przyczep kempingowych, z których gramolili się ziewający pasażerowie, turyści
trzaskający fotki i pielgrzymi przybywający nu modlitwę i medytację. Ich obecność była mi
nie na rękę, ale nie mogła mi przeszkodzić.
Zostawiłam harleya. Zatrzymałam się na dłuższą chwilę, żeby zebrać myśli i wreszcie
ruszyłam długą ścieżką do kaplicy. Po drodze miałam dość czasu, aby się zastanowić, co chcę
powiedzieć. Nie potrafiłam określić, dlaczego tym razem idąc na spotkanie z Wyrocznią, tak
bardzo się denerwuję; już tu byłam, a ona przyjęła mnie, jeśli nie ciepło, to co najmniej
przyjaźnie. Co się zmieniło? Chodziło oczywiście o ostrzeżenia Rashida, ale było coś jeszcze.
Czułam spoczywający na moich barkach większy ciężar.
Do pewnego stopnia wiedziałam, dlaczego tak jest. Stawałam się coraz bardziej
człowiekiem. Pojawił się we mnie lęk, instynktowny strach przed czymś, nad czym nie
mogłam zapanować. Nie byłam nawet pewna, czy Wyrocznia mnie teraz usłyszy; a jeśli
nawet usłyszy, to czy zechce spełnić najmniejszą z moich próśb.
Nie miałam wyboru, musiałam spróbować. Zbyt wielu ludzi straciło życie, żebym
mogła dotrzeć tak daleko.
Różniłam się od pozostałych osób zmierzających do kaplicy; stało się to dla mnie
oczywiste, gdy przechodzący obok mnie ludzie rzucali na mnie spojrzenia - pełne podziwu,
podejrzliwe, oburzone, zatroskane, dziwnie uległe. Nie przyglądałam się nikomu, skupiona na
własnej drodze. Słońce wynurzyło się zza horyzontu. Zdawałam sobie sprawę, że z bladą
cerą, białymi włosami i jasnymi oczami, w wyzywającym skórzanym stroju wyglądam jak kot
wśród gołębi odzianych w szorty i bawełniane koszulki.
Nie przypominałam ani turystki, ani pątniczki. Wyglądałam jak ktoś, kto sprawia
kłopoty. Przed drzwiami do kaplicy przechadzał się ksiądz. Uśmiechał się i ściskał ręce
wchodzących osób; zawahał się, kiedy mnie zobaczył, ale szybko się opanował. Był w
średnim wieku, szczupły i schludny. Jedynie nieznacznie zaokrąglona linia szczęki i
opadające dolne powieki zdradzały, że może być starszy, niż się wydawało. Promieniował
energią i swego rodzaju satysfakcją, którą, jak się domyślałam, czerpał z zachowywania
czystości. Nie wzbudził we mnie sympatii ani antypatii, ale przypuszczałam, że mu się nie
spodobałam od pierwszego wejrzenia, i to bez żadnych wątpliwości.
Rozpoznał istotę nadprzyrodzoną. Nie mogło go to zaskoczyć; tu przenikały się święte
miejsca, musiał więc często widywać dżinny, nawet jeśli do końca nie rozumiał, z czym ma
do czynienia. Skinął mi głową, lecz nie podał ręki.
Nie obeszło mnie to. W środku kaplica wyrastała wysoko, aż kręciło się w głowie,
ściany wzniesiono ukośnie. Panowała tam ciepła poświata, nie złota ani pomarańczowa, ale w
odcieniu pośrednim, o połysku przypominającym żywą skórę. Było to niewielkie
pomieszczenie, zdominowane przez ogromne okno, które ukazywało majestatyczną panoramę
kanionu. Gdy przyglądałam się krajobrazowi, w tle pojawił się orzeł. Szybował z wdziękiem,
zataczał koła i nagle obniżył lot, żeby spaść na swoją ofiarę. Wokół mnie kłębił się tłum
turystów, modlił się jakiś pątnik. Wszyscy rozmawiali szeptem, czując obecność czegoś...
nadludzkiego. Bo tam było.
Na dalekim krańcu ławki przy ścianie kaplicy dostrzegłam Wyrocznię. Ludzie jej nie
widzieli, a ja musiałam się bardzo skupić, żeby nie uleciała mi sprzed oczu. Gdy patrzyłam na
nią, podniosła powieki - tęczówki miały kolor, którego nie potrafiłam określić. Spojrzała
wprost na mnie. Jej śliczna, nieruchoma twarz pozostała obojętna. Tak jak jej matka, Joannę
Baldwin, Wyrocznia Ziemi miała piękne kształty, ale Joannę ożywiały poczucie humoru i
swego rodzaju bezwzględna determinacja, a Imara była... uduchowiona. Wyczuwało się w
niej spokój podobny spokojowi skał pod nami, ducha samej Ziemi.
Długie, ciemne włosy Imary opadały miękko na ramiona, otaczając jej bladą twarz.
Miała na sobie poruszającą się czerwoną suknię, która ani na chwilę nie przyjęła ostatecznego
kształtu. Wydawało się, że Wyrocznia jest odziana w czerwony piasek, miękki jak jedwab,
falujący wokół niej jak powiewająca na wietrze zasłona.
Wyciągnęła z wdziękiem jasną dłoń i poklepała palcami drewnianą ławkę obok siebie.
Nie poruszyłam się przez dłuższą chwilę, a potem niechętnie przecisnęłam się do
ławki i usiadłam trochę dalej, niż mi wskazała. Pochyliłam głowę, oddając cześć potędze tego
miejsca. Dżinny rozumieją Boga inaczej niż ludzie, ale nie jesteśmy z Nim połączone tymi
samymi więzami; wszystko się ze sobą splata, ale my jesteśmy osnową, a nie wątkiem tej
materii. Być może Imara, odgrywająca rolę Wyroczni, rozumiała to lepiej. Była ogniwem
łączącym wszystkie sfery. Zapewne wyczuwała i widziała to, co dla mnie jest niedostępne.
- Cassiel - powiedziała Imara spokojnym, lekko rozbawionym tonem. - Nie miej takiej
zmartwionej miny. Nie odgryzę ci głowy.
Imara była teraz bardziej pewna siebie, niż kiedy widziałyśmy się ostatnim razem.
Przedtem z trudem radziła sobie z tak ogromną mocą przepływającą w tym tak ważnym
miejscu. A teraz, nieoczekiwanie, wbrew ostrzeżeniom Rashida, potraktowała mnie prawie
jak człowieka.
Prawie tak, jak postąpiłaby jej matka. Jak kiedyś postąpiła.
- Wyrocznio - powiedziałam. Wokół nas tłoczyli się śmiertelnicy, podążając dokądś w
swoich nieważnych sprawach. Można by odnieść wrażenie, że żaden z nich nas nie zauważył,
nawet mojego nagłego zniknięcia ze świata, w którym jeszcze przed chwilą tak bardzo się
wyróżniałam. - Dziękuję, że zechciałaś się ze mną zobaczyć.
- Jak mogłabym cię nie zauważyć? Nie rozpływasz się w tłumie. - Jej słowa
przywodziły na myśl jej matkę: uszczypliwą, z poczuciem humoru, a jednocześnie unikającą
obrazy wprost. - Cieszę się, że zwracasz się do mnie. Przykro mi, że poprzednim razem nie
mogłam ci pomóc, ale wtedy znalazłam się... w trudnej sytuacji. - Znów zaczęła mówić, a
potem przerwała i pokręciła głową. Piasek na jej sukni przesunął się i poruszył, ukazując
kryjący się pod spodem wąski pasek jasnej skóry. - Ashan jest naprawdę na ciebie zły. Nigdy
jeszcze nie widziano go tak rozgniewanego.
Bezwiednie wykrzywiłam wargi.
- Zdaję sobie z tego sprawę.
- Byłam tego pewna. Nakazał wszystkim dżinnom, nad którymi sprawuje władzę, aby
cię unikały. Gdybyś się do nich zwróciła, mają cię ignorować. Bardzo go zabolała utrata
Gallana. Ogromnie.
Rozumiałam to, choć jednocześnie czułam odrazę. To Ashan zmusił mnie do
morderstwa, a teraz nawet nie chciał mi pomóc. Na pewno, patrząc z jego perspektywy,
postępował logicznie. Wciągnęłam do gry Gallana, a Perła go zniszczyła. Ashan nie mógł
sobie pozwolić na podobne straty.
A co się dzieje z Davidem? - zapytałam i ośmieliłam się spojrzeć w dziwne, mieniące
się oczy Ich moc była tak potężna, iż wydawało mi się, że zaglądam w sam środek stosu
atomowego, w którym wszelkie barwy nikną. - Czy może mi pomóc? Zapytam inaczej, czy
mi pomoże?
- Tata - powiedziała Imara i westchnęła. Odwróciła głowę, w kierunku okna, choć nie
byłam pewna, co ona tam naprawdę widzi. - Mój ojciec znalazł się w kłopotliwym położeniu,
podobnie jak ty. Nie wiem, czy długo wytrzyma w tym miejscu. Przewodzenie innym nie leży
w jego naturze. Woli zajmować się osobami z najbliższego kręgu. Nie jestem też pewna, czy
wszystkie nowe dżinny są wobec niego naprawdę lojalne. Trudno stwierdzić, którym z nich
ojciec lub ty możecie do końca ufać.
- A Rashidowi? - zapytałam. - Mogę mu ufać? Imara uśmiechnęła się ponuro.
- Jest dżinnem tak jak ty kiedyś - odparła. - Bardziej niż ja kiedykolwiek byłam.
Postąpi tak, jak postępują dżinny.
- Odpowiedź zatem jest przecząca.
- Odpowiedź jest taka sama dla wszystkich, nad którymi będziesz się zastanawiała.
Nieograniczone zaufanie nie istnieje. W pewnym momencie wszystkie istoty obdarzone
wolną wolą mogą cię zdradzić i zdradzą cię, kiedy przestaniecie dążyć do tych samych celów.
- Niezbyt mi pomogłaś. - Po chwili uświadomiłam sobie, że w moim głosie dało się
słyszeć urażoną dumę. Ta dziewczynka pouczała mnie, choć byłam potęgą na Ziemi, zanim
jeszcze ona jako Wyrocznia zaistniała w formie myśli. A może ta dziewczynka była
wyjątkowo potężna. Obdarowana niezwykłymi mocami. Ale... mimo wszystko... - Perła ma
plan. Do jego realizacji wykorzystuje dzieci Strażników. Widziałam... - Nieoczekiwanie mój
głos się załamał. Zmusiłam się, żeby mówić dalej. - Po drodze do ciebie widziałam Isabel
Rochę.
Ona...
- Wiem - przerwała mi łagodnie Imara. Dotknęła ręką mojej dłoni. Jej dotyk był
ciepły, uspokajał. - Czuję ją. Czuję je wszystkie.
- Wszystkie dzieci?
- Wszystkich ludzi na tej planecie - odpowiedziała ze smutnym uśmiechem. -
Wszystkich, którzy żyją, cierpią, cieszą się, umierają. Wybranie jednego spośród tak wielu
jest prawie niemożliwe. Jeszcze mi się to nie zawsze udaje, ale poczułam to, co ty czułaś.
Wiem, jak jesteś rozgniewana. Jak bardzo czujesz się winna.
Nie zasugerowała mi, że powinnam się przestać gniewać albo się nie obwiniać. Bez
wątpienia, wiedziała, że gdyby nawet chciała mi to nakazać, nie miało to żadnego znaczenia.
- Przychodzisz po co innego - powiedziała Imara, a jej delikatnie ironiczny ton znów
zabrzmiał echem głosu jej matki, Joannę Baldwin. - Nie chodziło ci o pocieszenie i
pogaduszki, Cassiel. - Ludzkie słowa dziwnie brzmiały w ustach Wyroczni i to wydawało mi
się zrozumiałe. Nie rozumiałam natomiast, dlaczego Imarę wybrano na Wyrocznię.
Poruszyłam się, próbując się skupić na celu, w jakim przybyłam do kaplicy.
Promieniowała spokojem tak subtelnym i uwodzicielskim, że rozpraszała uwagę. Poczułam,
że tylko tutaj mogę zapomnieć o swoich lękach, poczuciu winy i troskach.
To było złudzenie. Jeślibym odsunęła się o metr od niej, odczułabym znów to samo.
Gdyby działo się inaczej, oznaczałoby to, że jest ze mną coś nie tak. Imara ofiarowywała
spokój przeznaczony dla dżinnów. Nie dla mnie. Już nie dla mnie.
Rashid powiedział mi, że masz listę - zaczęłam. - Wykaz dzieci obdarzonych
uśpionymi mocami, dzięki którym pewnego dnia będą mogły zostać Strażnikami.
Pokiwała powoli głową, ale na jej twarzy pojawił się wyraz zamyślenia i
powątpiewania.
- Istnieje lista - potwierdziła. - Ale nie w formie, w której mogłabyś jej użyć. - Co to
znaczy?
- To znaczy... - Imara przerwała, jakby szukając odpowiedniego słowa, a potem oparła
się o ławkę, układając jedną rękę na drugiej. Piasek zadrżał, zaszeptał w otaczających jej
postać, mieniących się jedwabistych fałdach. - Sporządzono ją na materii świata. Ja ją widzę.
Nie została spisana tak, jak ty to rozumiesz.
- Możesz ją przepisać? Imara ze zdziwieniem zamrugała. Zaskoczyłam Wyrocznię. To
wydawało się... niezwykłe.
- Chyba tak - odrzekła, a potem spochmurniała. - Wiąże się z tym jednak duże ryzyko.
- Ryzyko?
- Taka lista powinna być uniwersalna, zmienna. Jeśli ją sporządzę, musi pozostać
odbiciem rzeczywistości. Nie jest trwała w danym punkcie czasu. Będzie się zmieniać wraz
ze zmianą okoliczności. Może się też stać celem... interwencji. Rozumiesz?
- W czasie rzeczywistym - powiedziałam. - Rozumiem.
- Nie, nie rozumiesz - Imara przerwała mi i na chwilę zamknęła oczy. A kiedy znów je
otworzyła, zapytała: - Znasz Księgę Przodków?
Był to kodycyl wszystkiego, co dotyczy dżinnów, przechowywany przez Wyrocznie,
rzadko pokazywany w formie fizycznej. Ale powstały nielegalne kopie. Konsekwencje tego
były... przykre. Prawie katastrofallic. Gdyby dzieła Wyroczni trafiły w niepowołane ręce,
mogłyby stać się śmiertelnym zagrożeniem. Zrozumiałam, dokąd zmierza.
- Jeśli sporządzisz listę, będzie ona miała osobną moc.
- Pozostanie połączona bezpośrednio ze mną - powiedziała. - A przeze mnie z materią
rzeczywistości. Inaczej nie mogę tego zrobić. Nie da się chwycić za pióro i spisać wszystkich
nazwisk; tę planetę zamieszkują miliardy ludzi, nawet jeśli niewielu z nich rodzi się
obdarzonych mocami... Lista nie jest statyczna.
- Rozumiem. - Wzięłam głęboki oddech. - Skąd Perła wie, które dzieci wybrać, jeśli
nie ma tej listy?
- Perła upodobniła się do mnie - stwierdziła Imara. - Przypomina Wyrocznię, choć nią
nie jest. Jest... okaleczona, ale natrafiła na źródło obcej mocy, pochodzącej nie z tego świata,
lecz mimo to do niego należącej. Stała się o wiele potężniejsza od dżinnów. Ma dostęp... do
różnych sił. Nie możemy jej powstrzymać. Nie możemy jej przeszkodzić, nie uciekając się do
bezpośredniego starcia. Jeśli do niego dojdzie, ona może postąpić z nami tak, jak postąpiła z
Gallanem. Może zniszczyć Wyrocznie.
Perła nie potrzebowała listy. Bo tak jak Imara wyczuwała dzieci, których moce
zaczynały się dopiero wykształcać. Mogła uderzyć wszędzie, zawsze. Nie dało się
przewidzieć jej kolejnych ruchów. Imara znów spojrzała mi w oczy. Zadrżałam.
- Ashan może mieć rację. Kto wie czy jedynym sposobem powstrzymania Perły nie
jest usunięcie fundamentów jej mocy. Pozbycie się ludzi ze świata. Rozumiesz mnie? Usunąć
ludzi, a świat ozdrowieje. Będziemy po nich rozpaczać. Stworzymy więcej dżinnów.
Stworzymy życie, aby zastąpić to utracone, tak jak kiedyś już się stało. Jeśli jednak zgładzisz
dżinny, usuniesz Wyrocznie, zaatakujesz serce, mózg i krew Ziemi. Zniszczysz ją. A to
właśnie Perła chce uczynić.
Zamierza zostać morderczynią całego tego świata. Jej plan ma niewiele wspólnego ze
Strażnikami. Jej chodzi o ciebie, o nią samą i Ashana. I o dżinny. O nienawiść.
Przerażał mnie nacisk, z jakim do mnie przemawiała. Imara pochodziła od ludzi. Jej
matka była człowiekiem. Strażniczką. A mimo to w jej głosie zabrzmiał pozbawiony emocji
żal, z jakim pogodziła się ze zniknięciem ludzkości jako gatunku.
Była bardziej niewrażliwa na ich los niż ja, mimo mojej całej domniemanej
obojętności. Wciągnęłam głęboko powietrze do płuc.
- Nie pozwolę na to - powiedziałam. - Tak jak wcześniej do tego nie dopuściłam.
Teraz też nie dopuszczę. Znajdę sposób, żeby ją powstrzymać.
- Tak, to z pewnością dobry pomysł - stwierdziła Imara. - Ale musisz się śpieszyć,
jeśli chcesz to zrobić. Jeśli nie zaczniesz działać, Wyrocznie zostaną zmuszone do
samoobrony. Sama Ziemia się przebudzi, a ludzkość tego nie przeżyje. Rozumiesz?
Groziła kataklizmem, którego wszyscy Strażnicy się obawiali od czasu, kiedy zaczęli
poznawać siłę i potęgę otaczającej ich natury - celowego, przemyślanego planu, aby siłami
planety zniszczyć ludzką rasę, usunąć wszelki ślad po niej. Doprowadzić do tego, aby
wymarła. Jeśli ja tego nie zrobię... Wyrocznie były gotowe podjąć działanie.
Przełknęłam ślinę.
- Dasz mi tę listę? - zapytałam. - Jeśli nie mogę znaleźć Perły, muszę chociaż
spróbować chronić dzieci, które porywa i w ten sposób pokrzyżować jej plany. Do tego celu
potrzebuję wykazu dzieci. Musisz dać mi szansę, Imaro. Daj nam szansę. Proszę.
Uśmiechnęła się do mnie ciepło.
- Nam - powtórzyła i roześmiała się lekko. Śmiech przeobraził ją w istotę tak piękną,
że musiałam zacisnąć powieki i zwalczyć w sobie drżenie ekstazy. - Och, Cass. Posłuchaj
swoich słów. Jak daleko zaszłaś. - Zmieniła ton. Spoważniała. - A jak daleko musisz jeszcze
zajść. Ty i ja jesteśmy w tym podobne do siebie. A ja dopiero postawiłam kilka kroków na
mojej drodze.
Zgasło opromieniające ją światło. Zamilkła, spochmurniała. Spojrzała mi w oczy, a ja
poczułam ogarniający mnie lęk.
- Jeśli to zrobię - powiedziała - dam ci coś, co nie było przeznaczone dla ludzkich
oczu. Coś, co jest zbyt potężne nawet dla dżinna. Rozumiesz? Gdy wypuszczę tę moc z moich
rąk, na Ziemi pojawi się swobodna, dzika moc. Takie rzeczy mogą zniszczyć, Cassiel. Nawet
jeśli chce się ich użyć w najlepszych zamiarach.
Przełknęłam ślinę.
- To jedyny sposób, aby odnaleźć te dzieci.
- Zatem musisz wziąć na siebie całą odpowiedzialność - powiedziała. - Zachowaj
ostrożność. Gdy będziesz korzystała z listy, tak jak ja możesz się stać celem ataku.
- Zatem jak powinnam jej używać?
- Lista poda ci nazwiska i lokalizacje - wyjaśniła. - Nie dotykaj powierzchni zwoju.
Rób to jedynie w przypadku najwyższej konieczności. Wtedy się włączysz w bieg wydarzeń.
Rozumiesz? Dotykanie słów zapisanych na liście jest niebezpieczne. Możesz stać się celem
ataku.
Przytaknęłam kiwnięciem głowy.
- Przysięgnij na swoje życie, Cassiel, na swoje życie, że nikomu nie pozwolisz
dotknąć listy. Zniszcz ją, zanim ktokolwiek jej dotknie.
Zaszeptał piasek, poczułam jakiś ruch. Zaskoczona, otworzyłam szeroko oczy i
zauważyłam, że Imara zniknęła z ławki. Trwało to sekundę, może mniej. Oprócz kilku
ziarenek czerwonawego piasku na drewnie nie było żadnych śladów jej obecności. Poza tym,
że teraz stała na tle okien, na odległym krańcu kaplicy. Turyści podświadomie odsuwali się
od niej, wychodząc grupkami z kaplicy. Nie bali się, nie... tylko nagle postanowili pójść inną
drogą. Po krótkiej chwili w kaplicy było pusto. Pozostałyśmy w niej tylko ja i Imara, która
szeroko rozłożyła ramiona.
Piasek spiralami osypywał się z jej ciała, tworząc gęstą zasłonę czerwonego dymu,
zakrywając, a potem odsłaniając jasną nieskazitelną skórę. Długie, ciemne włosy powiewały
w podmuchu niewidocznego wiatru. Odwróciła twarz w kierunku wschodzącego słońca.
Ogarnęła ją łuna, a po chwili przeświecała przez jej skórę, zamieniając biel w złoto, w jarzący
się płomień energii.
Piasek nagle wybuchnął z głośnym hukiem. Upadłam na podłogę, gdy ziarna sypnęły
się w moją stronę. Przez krótką chwilę Imara stała przede mną, naga i płonąca. Wtem powoli
opadła na kolana, złożyła dłonie razem, a potem je rozsunęła tak, jakby coś rozwijała.
Między jej dłońmi ukazał się zwój, ciągnąca się długa płachta czystej bieli. Po chwili
dostrzegłam na niej drobne, czarne litery. Nagle z trzaskiem zwój się zamknął w lewej dłoni
Imary i utworzyła się szkatuła. W Kaplicy zabrakło powietrza, zrobiło się duszno, jakby na
skutek gwałtownego wydatku mocy, ale już przy następnym oddechu, wrażenie minęło.
Imara klęczała na podłodze, przyciskając zwój mocno do siebie. Dłuższą chwilę
pozostawała w bezruchu. Potem zamknęła płonące oczy. Ziarenka piasku pośpieszyły z
szelestem ze wszystkich kątów kaplicy, otoczyły ją wirem i znów utworzyły poruszające się
fałdy jedwabiu.
Czułam się tak, jakby świat na chwilę wstrzymał oddech.
Imara wstała z kolan i stała nieruchomo. Zrozumiałam, że to ja muszę do niej podejść.
Podniosłam się i ruszyłam środkiem kaplicy, aby pokonać dzielące nas kilka metrów.
Było to... o wiele trudniejsze, niż powinno. Jakbym musiała się przedrzeć przez kilka
poziomów sfery eterycznej, choć przecież w obecnej postaci nie mogłabym tego uczynić.
Imara trzymała zwój w obu dłoniach, a kiedy w końcu do niej dotarłam, bezwiednie opadłam
na jedno kolano, zanim wyciągnęłam do niej ręce.
Ceremoniał. Był chyba nawet ważniejszy dla dżinnów niż dla ludzi.
Ciepły ciężar zwoju opadł w moje dłonie. Poczułam błysk ognia, który ledwie
zdołałam wytrzymać. Przeniknęła mnie fala wewnętrznego przymusu, ale tak intensywna, że
pozbawiona kształtu. Moje palce zacisnęły się konwulsyjnie na szkatule. Zadrżałam.
Imara puściła zwój. Usłyszałam, jak wzdycha głęboko i nierówno. Podniosłam wzrok
w górę i zobaczyłam, że patrzy na mnie zamglonymi, prawie ludzkimi oczami.
Dotknęła mojej twarzy palcami, pogładziła na pożegnanie i nagle... rozsypała się w
wirujący słup pyłu. Zniknęła. Zostałam w kaplicy sama.
Klęczałam na jednym kolanie, ściskałam zwój w drżących dłoniach. W końcu
wstałam. Otworzyłam szkatułę i rozwinęłam kawałek zwoju, zobaczyłam gęsto zapisane
linijki nazwisk i adresów. Dotknęłam jednego. Zapłonęło i natychmiast zrozumiałam, jak
odnaleźć to dziecko. Nie musiałam myśleć o poszukiwaniach. Dziecko po prostu tam było.
Kiedy odsunęłam palec, blask zniknął i zapomniałam wszystko, czego się dowiedziałam.
Wyrocznia mnie ostrzegała, ale rzeczywistość oszałamiała. Zwój był nie tylko listą,
ale też łącznikiem z poziomem rzeczywistości, do którego nie miałam dostępu nawet wtedy,
gdy byłam dżinnem. Skrót do świata Wyroczni.
Zastanawiałam się bardzo poważnie, czy uczyniłam coś dobrego, czy wprowadziłam
do świata nowy i wyjątkowo niebezpieczny element, który zagraża równowadze świata.
Odwróciłam się, żeby wyjść z kaplicy. Przy tylnej ścianie stał szczupły ksiądz,
schludnie ubrany, miał czarną marynarkę, spodnie i koloratkę.
Patrzył na mnie tak, jakbym była bezbożnicą.
Prawdę mówiąc, niewykluczone, że byłam. - Dziękuję - powiedziałam, przechodząc
obok niego. - To błogosławione miejsce. Nic nie odpowiedział, ale odniosłam wrażenie, że
uznał, iż beze mnie będzie ono bardziej błogosławione.
6.
Imara nie zwróciła na to szczególnej uwagi, ale nie miałam żadnych wątpliwości, że
zwój, który otrzymałam, nie tylko był najlepszym zbiorem danych wywiadowczych, ale w
niepowołanych rękach mógł stać się ogromnym zagrożeniem. Powierzyła mi skarb o wiele
cenniejszy niż wszelkie bogactwa ludzkości.
Nie byłam pewna, czy sama potrafię go ochronić.
Gdy pędziłam autostradą na harleyu, wykorzystywałam stale strumień mocy, który
miał mnie osłonić przed ciekawskimi oczami. Nie wystarczyłby, aby oszukać dżinna, ale
mógł mnie ukryć przed zwykłymi szpiegami, ludźmi, których Perła wybrała do swojej służby.
Nie miałam pewności co do przeszkolonych przez nią dzieci-Strażników. Ich moce wydawały
się znacznie zwielokrotnione. Było więc całkiem prawdopodobne, że zdołałyby mnie
wyśledzić bez względu na zastosowane środki osłaniające.
Niewykluczone również, że musiałabym użyć przeciw nim metod... ekstremalnych.
Nie myślałam z przyjemnością o takiej perspektywie.
Z Sedony pojechałam inną trasą. Wracałam bocznymi drogami, opuszczonymi,
samotnymi nitkami asfaltu, mijając tylko jaszczurki i kojoty. Nie miałam ochoty nawet
przypadkiem narażać się stróżom prawa; wypadki ostatniej nocy nauczyły mnie, jak cenna
jest anonimowość. Ranek wstał pogodny. W południe na bezchmurnym niebie wisiała tylko
paląca, pomarańczowa kula słońca. Wdychałam zapach jałowej ziemi, napawając się
wolnością pustej przestrzeni.
Wtedy zadzwonił mój telefon komórkowy, najpierw poczułam jego wibracje. Ukryłam
go pod kamizelką na piersi. Chciałam mieć pewność, że go usłyszę mimo ryku silnika.
Zahamowałam na poboczu drogi, zatrzymałam się gwałtownie, z poślizgiem na
szutrze i wyłączyłam silnik. Gdy umilkł, ciszę upalnego dnia wypełniły krzyki ptaków i
bzyczenie owadów. Prawie słyszałam, jak ziemia upaja się słońcem.
Otworzyłam klapkę komórki i przyłożyłam aparat do ucha.
- Tak? - spytałam.
- Spróbuj kiedyś zacząć od powitania - powiedział Luis. - To by cię nie zabiło.
- Może - odparłam. - Staram się zmniejszać poziom zagrożenia. Westchnął.
- Masz?
- Tak - powiedziałam. - A dziewczynka? - Jesteś mi potrzebna. Nie wygląda to zbyt
dobrze. - Przerwał na chwilę, a potem zapytał ostrożnie: - Wszystko w porządku? Masz jakieś
kłopoty?
Z ukłuciem żalu przypomniałam sobie o śmierci i zniszczeniu, jakie wczoraj
zostawiłam za sobą. O rozbitym victory, chociaż pomyślałam, że nie powinnam
przyrównywać utraty motocykla do śmierci ludzi. Ale to był bardzo porządny motocykl.
- Niewielkie - odparłam.
- Jak małe?
- Teraz mam harleya. Wyglądało na to, że Luis bardzo dobrze mnie znał.
- Święci pańscy! - zawołał. - Co się stało?
- Wiele rzeczy - odpowiedziałam. - Ale ja żyję.
- Nie mogę pozwolić, abyś sama wyruszała w drogę. Uśmiechnęłam się, choć może
trochę gorzko, na ten dowód nadopiekuńczości.
- Gdybyś był ze mną, mógłbyś już nie żyć.
- Chica, zakładasz, że byłbym kompletnie bezradny. Sprawdź swój program. Nie
jestem bezradną damulką. Zastanowiłam się przez chwilę nad jego słowami.
- Następnym razem pozwolę ci toczyć za mnie bitwy. - Wtedy nagle z przerażeniem
przypomniałam sobie pyzatą buzię Isabel i jej nienaturalne spojrzenie. - Luis?
- Tak, wciąż tu jestem - odrzekł. - Słucham? Nie chciałam mu powiedzieć
wszystkiego, ale jakoś udało mi się znaleźć odpowiednie słowa.
- Widziałam Isabel - oznajmiłam. - Była tu, z jednym z agentów Perły, który mnie
zaatakował.
Przez długą, lodowatą chwilę Luis nic nie mówił. Kiedy wreszcie się odezwał, jego
głos był cichy i niezwykle napięty.
- Powiedz, że nie zaatakowałaś jej w odpowiedzi na atak.
- Nie - odparłam. - Nie skrzywdziłam jej, ale...
- O Boże! Ale co? Co? Teraz ja zamilkłam, szukając znowu odpowiednich słów.
- Perła ją wykorzystuje - powiedziałam w końcu. - Isabel jest za młoda. To ją okaleczy
bez względu na to, co zrobię. Nie chcę tego, Luisie. Proszę, uwierz mi. Pragnę oszczędzić jej
bólu, ale nie jestem pewna, czy mi się to uda. Czy komukolwiek to się uda.
- Cholera! - Luis splunął, a potem popłynął strumień hiszpańskich przekleństw, płynny
ogień w słowach. - Widziałaś ją? I pozwoliłaś jej odejść? Co ci się, u diabła, stało?
- Nie miałam wyboru - tłumaczyłam się. - Przepraszam. - Trudno mi było się nie
bronić. I trudno też nie mieć poczucia winy. - Nie skrzywdziłam jej.
Milczał tak długo, że nie byłam pewna, czy po prostu nie przerwał połączenia.
- Czy dostałaś to, po co tam pojechałaś? - zapytał nagle wprost.
- Tak.
- To migiem zbieraj się do nas, słyszysz? Migiem! Kopnięciem przywróciłam harleya
do życia. Rozległ się głuchy warkot.
- Już jadę - powiedziałam, przerwałam połączenie, wsunęłam telefon z powrotem za
kamizelkę na piersi. Tym razem, gdy otworzyłam przepustnicę, wsparłam ją ładunkami mocy,
zmuszając maszynę do największego wysiłku.
Gdy dotarłam do Albuquerque, motocykl był wykończony prawie tak jak ja.
Zwolniłam, ponieważ nawet w osłonie z mocy, którą zachowałam, zwyczajna jazda w ruchu
miejskim wymagała ostrożności także i wtedy, gdy już przestałam się obawiać, że policja
zwróci na mnie uwagę.
Wyciągnęłam telefon, wystukałam numer jedną ręką.
- Przyjechałam. Gdzie jesteś?! - krzyknęłam.
- Chryste? Czym ty teraz jeździsz? Czołgiem? Przyjedź do domu. Dom nie był
bezpieczny, ale Luis dobrze o tym wiedział. Może oczekiwał z nadzieją na następny atak.
Wyczułam, że jest wściekły, a więc nie było to takie nieprawdopodobne.
- Ruszam - odpowiedziałam i wyłączyłam telefon. Kierowanie ciężkim motocyklem w
nocnym ruchu było dość proste, bo drogę oświetlała łuna sodowożółtych i krzemowobiałych
latarni. Dotarłam na cichą uliczkę, przy której stał dom Manny'ego i Angeli, a obecnie Luisa.
Wyłączyłam silnik i dotoczyłam się do chodnika. Zsiadłam z motocykla i byłam już w
połowie drogi do domu ze zwojem w ręku, zanim nóżki maszyny dotknęły betonu.
Luis natychmiast otworzył drzwi. Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem od stóp do
głów. Zrobiło mi się ciepło na sercu, gdy w jego oczach mignął wyraz zatroskania. Kiwnął mi
głową na powitanie i stanął z boku, żeby mnie wpuścić do środka. Zamknął drzwi za moimi
plecami.
Na zniszczonej wygodnej kanapie siedział agent Ben Turner. Był chyba bardzo
zmęczony. Trzymał w ręku kubek z parującym płynem, który sądząc z rozchodzącego się po
pokoju zapachu, musiał być kawą. Podobnie Luis miał kubek stojący na stoliku, a trzeci
kubek już nalano dla mnie. Wzięłam go i usiadłam na przeciwnym końcu kanapy i z
wdzięcznością upiłam łyk. Kofeina pomogła mi stłumić fizyczne potrzeby, choć nie
zaspokoiła żadnej z potrzeb, ukrytego w ludzkim ciele osłabłego dżinna.
- Wspomniałaś, że widziałaś Ibby - zaczął Luis, wbijając we mnie uważne spojrzenie
ciemnych oczu. - Co się stało? Opowiedz o wszystkim.
Zerknęłam na agenta Turnera.
- O wszystkim? Turner westchnął.
- Niczego nie ukrywaj ze względu na mnie. Tkwię w tym łajnie po uszy, to pewne jak
śmierć i podatki.
- Możesz odmówić płacenia podatków - skwitowałam. - A śmierć rzadko pyta o
zdanie. Luis żachnął się ze zniecierpliwieniem. Podniosłam rękę, żeby go powstrzymać.
- Wiem - powiedziałam. - Zaraz wszystko ci opowiem. - Nie przyniosło to ulgi
żadnemu z nas, ale niczego nie zataiłam. Turner zakrztusił się kawą, gdy usłyszał o jatce
wśród motocyklistów, ale nie odezwał się ani słowem.
Luis poruszył tę sprawę.
- Będziesz miał problemy? - zapytał.
- Chodzi ci o to, czy będę musiał coś z tym zrobić? Nie - odparł Turner. - To sprawa
lokalna, nie federalna. Dopóki federalni jej nie przejmą, jestem tylko... zainteresowanym
widzem.
- Nawet jeśli to działanie przestępcze?
- Na czym polega to przestępstwo? Na tym, że ktoś wyszedł z opresji żywy po
zaatakowaniu przez uzbrojony gang? - Pokręcił przecząco głową. - Nie moja sprawa. Mnie to
nie dotyczy.
Ja też niezbyt się tym zmartwiłam, ale Luis musiał się przejmować, skoro po słowach
Turnera rozluźnił się, usiadł wygodnie w fotelu z wytartą tapicerką i spokojnie zaczął popijać
kawę.
- Ale nic jej nie jest? - zwrócił się do mnie. - Ibby? Fizycznie? - Szukał cienia nadziei,
którego mógłby się trzymać. Chętnie mu go wskazałam.
- Wyglądała zdrowo - odpowiedziałam. - Nie była ranna. Uświadomiłam sobie, że nie
mogę mu powtórzyć słów Ibby o matce. To niepotrzebnie by go zraniło; bo w tej chwili nic
nie mógł poradzić. Nie mógł zmniejszyć ani udręki Ibby, ani własnej. Postanowiłam dłużej
ponieść za niego ten ciężar.
- Powiedziałaś, że dostałaś to, po co tam pojechałaś - podjął Turner, odstawił kubek z
kawą na stoliku, pochylił się do przodu, wbijając łokcie w pogniecione spodnie na kolanach. -
Listę?
- Dostałam. - Nie poruszyłam się jednak, żeby mu ją pokazać. Najpierw szybko
złączyłam się z ciepłą, spokojną istotą wewnętrzną Luisa i uniosłam w sferę eteryczną. Tam
zaczęłam się przyglądać Turnerowi.
Nie miałam powodu, żeby mu nie ufać. Przeciwnie. Ale zapamiętałam słowa
Wyroczni, że nikomu nie mogę ufać do końca.
Na niewyraźne kontury kształtu fizycznego nakładały się linie eteryczne, napędzane
podświadomymi pragnieniami oraz potrzebami serca i umysłu. Czasem ludzie mieli kształty
eteryczne zupełnie inne od fizycznych. Niekiedy okaleczone i spotworniałe tak, jak niektórzy
z motocyklistów, którzy zginęli na drodze.
Istota duchowa agenta Turnera była... zwyczajna. Sprawiała wrażenie identycznej z
fizyczną. Może był nieco wyższy i szerszy, potężniejszy duchem niż ciałem. Jak większość
Strażników, promieniował falami energii, chociaż były one słabe w porównaniu z bogatym,
lśniącym promieniowaniem istoty Luisa.
Przyglądałam się uważnie. Czasem w sferze eterycznej można było wykryć kłamstwa,
przekręty i lęki. Ale nic nie zauważyłam.
Agent Turner sprawiał wrażenie zwyczajnie... zmęczonego.
Powróciłam do mojej cielesnej powłoki i skinęłam głową Luisowi. Sięgnęłam do
wewnętrznej kieszeni ciężkiej skórzanej kurtki i wyjęłam ciepłą ciężką szkatułę ze zwojem.
- To jest to? - Turner pochylił się jeszcze bardziej, prawie przyciskając klatkę
piersiową do kolan. - To lista wszystkich dzieci z mocami Strażników?
- Tak - potwierdziłam. - Na całym świecie. Bez przerwy aktualizowana. - Wyciągnął
rękę, by wziąć zwój ode mnie. - Nie. Nikt nie może go dotknąć oprócz mnie.
Spochmurniał i przez chwilę pomyślałam, że każe mi, abym mu go oddała. On jednak
tylko wzruszył ramionami i rozparł się wygodnie w fotelu.
- Znajdź dziecko, którego właśnie szukamy. To ostatnia zaginiona - powiedział. -
Gloria Jensen. Rozwijałam zwój, dopóki nie znalazłam litery J. Były dwie Glorie Jensen.
- Kalifornia? - zapytałam. Turner pokręcił przecząco głową. - New Jersey? Na jego
twarzy pojawił się wyraz rozczarowania.
- Tylko tyle masz?
- Tak - przytaknęłam i puściłam zwój tak, że się zwinął. - Dwie o tym nazwisku; jedna
w Kalifornii, a druga w New Jersey.
- Tę dziewczynkę porwano stąd, z Nowego Meksyku.
- Chwileczkę - wtrącił się Luis. - Czy lista pokazuje miejsce, z którego dzieci
pochodzą, czy miejsce, w którym przebywają? Postawił znakomite, zaskakujące pytanie.
Imara mi tego nie wyjaśniła. Nie wiem.
- To do czego ta lista służy, do cholery? - warknął Turner.
Istniał sposób, dzięki któremu mogłabym się co do tego upewnić, ale Imara mnie
ostrzegła i to bardzo wyraźnie, że mogę się odsłonić i stać się celem ataku. Tak naprawdę nie
było żadnego wyboru, jeśli lista miała się nam na coś przydać. Wzięłam głęboki oddech,
otworzyłam zwój, przesunęłam czubkiem palca po nazwisku pierwszej Glorii Jensen.
Była w szkolnej sali gimnastycznej. Miała na sobie strój gimnastyczny, krzyczała, gdy
piłka przelatywała przez obręcz kosza; widziałam ją wyraźnie, słyszałam echo jej
młodzieńczego entuzjazmu i radości.
- To nie ona - powiedziałam. - To nie New Jersey. Przesunęłam palcem po drugim
nazwisku. Ciemność. Lęk. Ból.
Gwałtownie wciągnęłam powietrze i cofnęłam palec, bezwiednie podnosząc go do ust,
jakbym się oparzyła. Serce zaczęło mi bić. Poczułam gwałtowny impuls, żeby odrzucić zwój i
więcej tego nie czuć.
- Cass? - Luis położył ręce na moich ramionach, mocne i uspokajające. - Wszystko w
porządku? Skinęłam twierdząco głową, wciąż oddychałam za szybko, ale jeszcze raz
rozwinęłam zwój. Ciemność. Lęk. Ból. Samotność. Dudnienie silnika, ciągłe podskoki,
drżenie. Zapach rdzy i benzyny.
- Jest w samochodzie - oznajmiłam. - W bagażniku. Samochód znajduje się w
Kalifornii. To ta, którą porwano.
- Gdzie?! - krzyknął Turner ostrym, pełnym napięcia głosem. - Potrzebuję dokładnych
szczegółów, do cholery!
- Wiem - wyszeptałam i gestem pokazałam, że chcę pisać. Luis zniknął na chwilę i
wkrótce wrócił. Wcisnął mi w prawą rękę pióro. Palcem wskazującym lewej dłoni
utrzymywałam nadal kontakt z Glorią Jensen. Notowałam wszystkie informacje, które
docierały do mojej świadomości, choć nie rozumiałam, ani skąd tam się wzięły, ani skąd
pochodzą. Było to szaleńcze, nie do opanowania uczucie wywołane przez strumień danych.
Miałam wrażenie, jakbym chwyciła za ogon tornado, ogarnęło mnie coś, nad czym nie
potrafiłam zapanować. Nade wszystko pragnęłam stamtąd uciec, ale zmusiłam się do
zachowania koncentracji. Utrzymać kontakt. Pióro skrzypiało, poruszało się bez mojego
świadomego udziału, a potem się zatrzymało i wysunęło się z mojej dłoni, a wtedy palec
odskoczył od zwoju. Nie potrafiłam się zmusić do zachowania kontaktu z dzieckiem, choćby
jeszcze przez chwilę. - Nie mogę jej pomóc - usłyszałam, jak mówię bez udziału własnej
woli. - Mogę tylko czuć. Tylko czuć. - Palce paliły mnie, jakbym je poparzyła, ale to było
tylko wrażenie, tak właśnie moje nerwy interpretowały psychiczny ból, jaki sama sobie
zadałam. W głębi ducha słyszałam krzyk przerażenia. Czy coś takiego czuła Wyrocznia?
Imara powiedziała, że czuje ich wszystkich... ich radość, ból, lęk. To samo razy miliard. Razy
sześć miliardów.
A ja nie potrafiłam znieść podobnych uczuć tylko jednego dziecka. Poznałam, czym
zajmuje się Wyrocznia. I choć trwało to tylko chwilę, uświadomiłam sobie, ile trudu ją ta
praca kosztuje i jakiej wymaga odpowiedzialności. Do tego jest niezbędna siła charakteru.
Luis wysunął kartkę spod mojej drżącej dłoni i przeczytał. Turner wstał i spojrzał mu
przez ramię.
- La Jolla - przeczytał Luis. - To lista przecznic. Daje nam wyraźne wskazówki.
Możesz mi podać markę samochodu? - zapytał Turner, sięgając po komórkę.
Pokręciłam przecząco głową. - Ale ma bagażnik. - Duży?
- Mały - odpowiedziałam. Dziewczynka leżała skulona i przerażona, walczyła o każdy
oddech. Było jej gorąco, spociła się i jęczała z bólu. - Ma złamaną rękę.
- Chryste! - powiedział Luis. - Wezwij Rashida. Może będzie mógł...
- Co będzie mógł? - Rashid stanął bez ostrzeżenia za nami, przykucnął przy ścianie. W
sztucznym świetle jego skóra straciła dymny odcień, a nabrała koloru indygo. Wyglądał
nienaturalnie, ale bardzo pięknie. Pod powierzchnią skóry połyskiwało srebro, poświata
przypominała blask księżyca. - Pomóc ci? Mógłbym. A co dasz mi w zamian?
Turner wzdrygnął się, ale trzeba mu przyznać, że się nie cofnął.
- To zależy. Czego chcesz?
Rashid rozchylił wargi w prawdziwym uśmiechu.
- Za uratowanie dziecka Strażnika od jej dręczyciela? Czy za przyniesienie wam
dręczyciela całego i zdrowego?
- Jedno i drugie! - zawołali Turner i Luis jednocześnie. Nic nie odpowiedziałam.
Przyglądałam się uważnie Rashidowi. Obaj mężczyźni wymienili spojrzenia, a Turner mówił
dalej. - Twoja pomoc nie będzie nic warta, jeśli się nie pośpieszysz. Za dziesięć minut dotrą
tam gliniarze.
- Ale możecie oszczędzić dziecku dziesięciu minut bólu i strachu - stwierdził Rashid z
jakąś straszliwą satysfakcją. - W tym czasie może się tak wiele wydarzyć, prawda? Niedawno
okaleczyłem człowieka w niecałą sekundę. Wyobraźcie sobie, co on mógłby zrobić, gdyby
miał tak dużo czasu i tak wiele możliwości. Zwłaszcza gdyby go ostrzeżono, że nadchodzicie.
Czas zwolnił, czołgał się jak po lodzie. Czułam każde wolne uderzenie serca. Całą
uwagę skupiłam tylko na nim. Na tym dżinnie, który ośmielił się mówić takie rzeczy.
Ty też byś tak postąpiła, kiedyś, usłyszałam szept w głębi ducha. W każdym razie
mogłabyś tak postąpić. Ich ból, ich płacz, ich strata, przez tysiące lat nic dla ciebie nie
znaczyły.. A teraz wiesz, co czują.
Tak. Ale stworzono mnie dżinnem, nie pochodziłam z ludzkiej rasy tak jak Rashid.
Rashid powinien wiedzieć lepiej. Nie mogłam do tego dopuścić.
- Jeśli zrobisz to - wyszeptałam - nad czym się teraz zastanawiasz, rozerwę cię na
strzępy. Przysięgam. Spojrzał na mnie z kpiącym uśmieszkiem, nieporuszony.
- Jak to ludzie mówią? Ty... a gdzie twoja armia? - Przytoczył to wyrażenie nie jak
gość nieznający języka, ale jak ktoś z obcej planety. Tak właśnie było: nie znał ludzi i
kompletnie go nie interesowali. Dlatego miało to znaczenie dla przebiegu naszej rozmowy.
- A co ze mną? - zapytał Luis wprost. - Co ze Strażnikami? Ze wszystkimi cholernymi
Strażnikami na Ziemi? Chcesz iść z nami na wojnę, Rashid, to zacznijmy od razu! Wykręcisz
taki numer, to sam David ci nie pomoże. Nikt palcem nie kiwnie. Będziesz tylko ty i my. Jak
teraz ocenisz swoje szanse?
Nie podobała mu się taka perspektywa. Zauważyłam, że się nie boi, tylko jest
ostrożny. Nie był do końca pewny, czy David, który został przywódcą nowych dżinnów, za
takie postępowanie nie zwróci się przeciw niemu.
Ja byłam pewna. Znałam dostatecznie dobrze Davida, żeby wiedzieć, że taki postępek
Rashida nie pozostanie bez kary. Nie miało znaczenia, co Rashid przejął od dżinnów. Nie
mógł mieć wątpliwości, że gdyby dopuścił się czegoś takiego, Strażnicy zaczęliby na niego
polować. Potrafiłam sobie wyobrazić furię Lewisa Orwella. Albo Joannę. Rashid nie miał
dużych szans. Kiedy to sobie uświadomił, wzruszył ramionami.
- To tylko pomysł - stwierdził. - Czysto teoretyczny. Chcecie, żebym uratował dziecko
i powstrzymał zbrodniarza? Mogę to zrobić, ale nie za darmo. Wybierajcie, co chcecie.
- Zaczekaj - powiedziałam. - A skąd możemy wiedzieć, czy porywacz dziewczynki nie
jest wysłannikiem Perły? Jeśli podejmiemy interwencję natychmiast, możemy stracić szansę
na ustalenie celu jego podróży.
Luis patrzył na mnie oszołomiony.
- Chcesz użyć dziecka jako przynęty? Jezu, Cassiel! Jesteś równie podła, jak on. To
zabolało.
- Nie - odparłam. - Po prostu stawiam pytanie. - Jak Rashid, pomyślałam, ale nie
powiedziałam tego głośno. - To może być nasza jedyna szansa na znalezienie Ibby oraz
innych dzieci. Nie musielibyśmy czekać na kolejne porwanie.
- Jesteś pewna, że nie możesz znaleźć Ibby lub innych za pośrednictwem listy? - chciał
wiedzieć Luis. - Próbowałaś? Spojrzałam na zwój i znów poczułam ten niemal zwierzęcy
strach. Dotknięcie zwoju uczyniło w moim wnętrzu jakąś wyrwę, którą chciałam jak
najszybciej naprawić. Czułam się bezbronna, a tacy jak ja nienawidzą czuć się w podobny
sposób.
Luis musiał dostrzec moje zaniepokojenie, a może wyczuł je przez łączące nas więzi.
Jego twarz złagodniała, pochylił się w moją stronę.
- Pozwól mi spróbować - powiedział cicho. Pokręciłam przecząco głową.
- Nie, nikomu poza mną nie wolno dotknąć zwoju, a zwłaszcza nie może tego zrobić
człowiek. Nie wiem, jakie poniósłby konsekwencje. Nie wolno nam ryzykować.
- Ale musimy się dowiedzieć. Jeśli w ten sposób uda nam się ją znaleźć, powinniśmy
spróbować. Natychmiast - Luis mówił niepewnie, przepraszająco, ale miał rację. Musieliśmy
wiedzieć. Jeśli mogłam zakończyć tę sprawę, to bez względu na ból, nie wolno mi się było
uchylać od podjęcia działania.
Rozwinęłam zwój, żeby znaleźć Isabel Rochę.
Obok jej nazwiska nie było adresu. Już to samo w sobie wydawało mi się dziwne.
Wyczuwałam, że coś jest nie w porządku. Dodatkowo zaniepokoiło mnie naprzemienne
pulsowanie i zanikanie liter składających się na jej imię i nazwisko. Jakby coś usiłowało je
bezskutecznie zatrzeć. Do chwili, gdy dotknęłam jej imienia czubkiem palca. Łuna zapłonęła,
lecz nie dotarły do mnie, tak jak przedtem wiadomości o miejscu pobytu dziecka, przerażenie
i strach. Po dotknięciu imienia Ibby poczułam tylko żarłoczną, wygłodniałą ciemność. Zawyła
w moim wnętrzu jak wicher.
Pułapka. Imara mnie ostrzegała. Jeśli dotkniesz słów zapisanych na liście, możesz stać
się celem ataku. Powiedziała mi, że Perła stała się kimś w rodzaju najwyższej władzy,
Wyroczni, kimś, kto ma moc bezpośredniego dotykania biegu czasu, przestrzeni i
rzeczywistości. I ma moc zakłócania tego biegu. Głośno wciągnęłam powietrze do płuc.
Usiłowałam oderwać rękę od zwoju, ale ciemność runęła na mnie, lizała nerwy, żyły, mięśnie.
Zobaczyłam, jak czernieje mi paznokieć, a potem na palcu pojawiają się linie w kolorze
indygo. Szybkie jak oddech ogarnęły moją lewą dłoń, tworząc ciemnogranatowe ażurowe
wzory, przynoszące ze sobą lodowate, śmiertelne odrętwienie.
Perła wlała swe szaleństwo, potęgę i zapiekłe pragnienie zemsty w czarną truciznę,
którą sporządziła, dla mnie. Imara o tym wiedziała. Znała ryzyko, a mimo to pozwoliła mi je
podjąć. Próbowała tylko mnie ostrzec, że może być niebezpieczne.
Zacisnęłam zęby i skupiłam się, usiłując zablokować atak Perły. Wyczuwałam jej
mroczną radość, jej triumf! To działo się szybko, przerażająco szybko. Wszystkie inne bodźce
docierały do mnie jakby z dużej odległości. Luis jęknął ze zgrozą i szybko ruszył w moim
kierunku, gdy się zorientował, że dzieje się coś złego. Za późno. Już nie mógł mi pomóc.
Wtem moja dłoń została odepchnięta od zwoju. Papier upadł na podłogę i potoczył się,
zwijając się i zamykając w ciasnej ochronnej szkatule, która wyglądała jak wypolerowana
kość. Gładka i delikatnie połyskująca. Turner zawahał się, a potem sięgnął po nią.
- Nie! - krzyknęłam. - Nie dotykaj!
Znów się zawahał, a po chwili wycofał rękę, pozostawiając zwój na podłodze w
miejscu, w którym upadł.
Wpatrywałam się w bezwładną lewą dłoń. Leżała na moich kolanach poczerniała i
drętwa. Martwa.
- Mądre - szepnął Luis. Lekko mnie popchnął, a potem uklęknął przede mną. Ujął
moją okaleczoną dłoń w obie ręce. Zobaczyłam błysk wychodzącej z niego mocy, szukającej
wejścia. Poczułam zwodnicze migotanie ciepła w tkankach.
Coś z nim walczyło. To był gwałtowny atak przeprowadzony z wnętrza mojej dłoni.
Zadano Luisowi cios. Oderwał się ode mnie, dysząc ciężko. Spojrzał na mnie przerażony,
ogarnięty grozą.
- Nie mogę - wybełkotał. - Nie mogę tego powstrzymać. Nawet nie mogę tego
dotknąć. Musisz coś zrobić. I to szybko, Cass.
- Nie mogę. - Mój głos brzmiał równo i spokojnie, jakże nienaturalnie. - Dostała się do
mojego wnętrza. Dłużej nie dam rady zatrzymać jej w ręce. Moja moc pochodzi od ciebie.
Jeśli ty nie umiesz jej powstrzymać, to ja tym bardziej. Ta bitwa już została przegrana.
Chciałam, aby zrozumiał, że zbliża się moja śmierć. Nic już nie można było zrobić.
Żadna magia nie mogła mi pomóc. Turner patrzył wstrząśnięty i zdezorientowany. Nie
mogłam liczyć na jego pomoc. Była niemożliwa. Spojrzałam na Rashida.
Uśmiechnął się do mnie. Nadal siedział w kucki w kącie pokoju.
- Nic za darmo, mój balansujący na krawędzi aniele. To cię będzie kosztować.
- Czego chcesz? - zapytałam. Zaschło mi w ustach. Moja skóra napięła się i
zwilgotniała. Bałam się, ale wiedziałam, że okazanie rozpaczy może być niebezpieczne.
- Naprawdę masz tyle czasu, żeby się targować? - Zadarł głowę do góry i wpatrywał
się we mnie nieludzkimi, bezdusznymi oczami. - Moim zdaniem twój czas się skończył.
Mogę ten proces zatrzymać. Powiedz, że się zgadzasz.
- Na co?
Jego uśmiech stał się brutalny.
- Na wszystko, co tylko zechcę, oczywiście. - Jego ton zdradzał wszelkie możliwe
lubieżne aluzje, ale oczy... zerkały w stronę promieniującego mocą zwoju. Bezpośredni
kontakt z Wyroczniami. A może z samą Ziemią. Niezmierzona potęga, zwłaszcza w
posiadaniu dżinna.
Obiecałam Imarze, że nigdy nie wypuszczę zwoju z rąk.
Westchnęłam ciężko i zadrżałam.
- Nie - powiedziałam. Nie miałam ochoty podejmować tego konkretnego ryzyka.
Nawet za cenę mojego życia. Rashid był dziki i nieobliczalny Lista w jego rękach mogła
równie dobrze przynieść niezmierzone zło, jak i ogromne dobro.
Poczułam, jak bariera, którą zbudowałam, aby odgrodzić moją zatrutą rękę, pęka
niczym tama pod naporem czarnego przypływu. Coraz większa ciemność rozlewała się po
mojej ręce i zaczynała się rozszerzać.
- Tak - zawołał Luis. - Do cholery, zrób to, Rashid! Zrób to! Ratuj ją! Rashid uniósł
pytająco brwi i nie odrywał ode mnie wzroku.
- Ona musi to powiedzieć - stwierdził. - Nikt inny nie może jej w tym zastąpić. No i
jak, Cassiel? Umowa stoi? Oblizałam wargi. Czułam, jak ciemność zaczyna się burzyć pod
moją skórą, bulgocząc jak jakiś lepki kwas. Nie bolało, jeszcze nie, ale tylko dlatego, że
trucizna po drodze zniszczyła już nerwy. Kiedy jednak w końcu dotrze do ośrodków mocy,
czeka mnie męka nie do opisania. Wtedy mnie pożre i całkowicie zniszczy moją duszę,
usuwając mnie ze świata.
Gdzieś, w głębi mnie, poruszyła się tamta Cassiel. Lodowato zimny rdzeń mnie - moja
nieludzka istota, która przyglądała się płonącym gwiazdom, widziała śmierć miliardów, była
świadkiem okrucieństwa i cudów z tym samym całkowitym brakiem zainteresowania.
Tamta Cassiel wiedziała, co zrobić, gdy zwykły człowiek zawiódł. Poczułam jej chłód
w moim sercu, zaczęłam myśleć tak jasno jak ona. Miałam wybór. Ale moje ludzkie ja nie
potrafiło go dokonać.
Tylko dżinn mógł to zrobić.
- Nie - powtórzyłam, bardzo dobitnie. - Nie przyjmuję twojej propozycji, Rashidzie.
Nie, nie za taką cenę. Podeszłam kilka kroków do małego stolika, na którym stała rzeźba z
brązu przedstawiająca dwie złożone do modlitwy dłonie. Należała do Angeli, była to
pamiątka droga dla niej przez całe życie. Wzięłam rzeźbę do ręki i usłyszałam szept modlitw
Angeli i jej próśb, które spłynęły w ten metal. Jej historię.
Pomóż mi, dodaj mi sił, wyszeptała ludzka część mojej osoby. Pomóż mi postąpić
właściwie. Pomóż mi pokonać strach.
Dżinn we mnie w ogóle nie odczuwał strachu, tylko zimną, pozbawioną uczuć
konieczność działania.
Zwiększyłam ładunek mocy i przeobraziłam metal. Stopił się w mojej prawej dłoni w
lśniącą kałużę, która po chwili się wydłużyła i stwardniała.
Uformowała w topór o długim ostrzu.
Zanim Luis lub Ben Turner mogli mnie powstrzymać, położyłam dłoń na drewnianym
blacie stołu, uniosłam topór do góry i uderzyłam z całej siły w przegub ręki. Musiałam to
zrobić za pierwszym razem.
Dla umysłu dżinna było to czysto akademickie ćwiczenie - obliczanie wszystkich
kątów i niezbędnej siły.
Ludzka część mojej natury zniknęła. Tak było najlepiej. Usłyszałam krzyk Luisa, ale
już było za późno. Teraz.
Ostrze uderzyło prosto w niezakażone ciało, o dwa centymetry powyżej miejsca, w
którym zatrzymała się trucizna. Przecięło skórę, mięśnie i grubą kość. Zatopiło brzeg w
drewnianym blacie.
Po wykonaniu pracy ukryty we mnie dżinn wycofał się w czujne milczenie,
usatysfakcjonowany precyzją i silą swoich dokonań.
Ludzka część mojej natury obudziła się ze zgrozą. Krzyknęłam. Ból był prawie nie do
zniesienia, gorący, czerwony podmuch, który groził, że przewróci mnie nieprzytomną na
ziemię. Musiałam skupić wszystkie swoje siły, aby zachować świadomość. Natychmiast
doznałam wstrząsu. Krew z kikuta przestała nagle płynąć strumieniem, zmieniła się w cienkie
strużki. Odrąbana dłoń wyglądała dziwnie obco, jakby nigdy przedtem do mnie nie należała,
jakby tylko mi się śniło, że coś podobnego może być przymocowane do mojego ciała.
Rashid przed chwilą obojętnie stwierdził, ile strasznych rzeczy może się wydarzyć w
ciągu kilku sekund. Miał rację.
- Nie! - krzyczał Luis. Chwycił mnie, wytrącił mi topór z ręki i rzucił na podłogę.
Narzędzie poleciało z poślizgiem, rozpryskując krople krwi. - Dios, nie!
Wysyczał coś jeszcze, czego zupełnie nie rozumiałam otulona mgłą, która zasnuła mi
oczy. Ujął mocno kikut ręki. Może zamierzał spróbować przyłączyć dłoń. Strażnicy Ziemi
słynęli z podobnych cudów. Dłoń miała jednak inne zamiary.
Odrąbana ręka konwulsyjnie się rozkurczyła, a po chwili zaczęła się ruszać jak
osobna, żywa istota. Początkowo niepewnie i sztywno poruszyła poczerniałymi palcami,
nagle wbiła paznokcie w drewno i się zwinęła. Przypominała pająka przygotowującego się do
skoku.
Rashid, który nie zareagował, gdy odrąbywałam sobie rękę, teraz kiedy poczerniała
dłoń ruszyła w moją stronę po stole, nagle wstał szybko, wyprostował się i wyciągnął rękę.
Nóż o szerokim ostrzu pofrunął z kuchennego blatu i wpadł w jego palce. Rashid w trzech
susach znalazł się obok stolika i błyskawicznym ruchem wbił nóż w wierzch mojej odrąbanej,
pełzającej ręki, przygważdżając ją do blatu. Walczyła przez chwilę, drapała czarnymi
paznokciami, a potem znieruchomiała. Nie zwiotczała.
Po prostu... znieruchomiała. Czekała.
- Niech to szlag! - wyszeptał Turner i wzdrygnął się nagle. - Trzeba zatamować
krwawienie i to szybko. Luis oderwał wzrok od dłoni przybitej nożem do stołu. Zobaczyłam,
jak ogromnym wysiłkiem woli się opanowuje.
- Rozumiem - powiedział. - Cass? Słyszysz mnie?
- Słyszę - odezwałam się jakby z daleka. Luis miał kamienną twarz, ale w jego oczach
dostrzegłam zatroskanie. Wydawał się taki bezbronny.
- Nie będę cię okłamywał. To będzie piekielnie bolało, dlatego na chwilę wyłączę
nerwy. Trzymaj się, dobrze? Pokiwałam głową spokojnie. Nagle znalazłam się na podłodze.
Nie wiem, jak. Tak, jakby życie na krótko wyskoczyło z szyn; jakby kilka najważniejszych
sekund mojego istnienia brutalnie usunięto i całkowicie zniszczono.
Nie miało znaczenia, jaki ból poczułam, te sekundy zniknęły, utracone na zawsze.
Czasem ludzki mózg tak się broni, że tworzy fałszywy obwód. Tak właśnie postąpił Luis.
Uruchomił tę ostateczną ochronę, coś w rodzaju stanu uśpienia, w którym mózg się
przeprogramowuje.
Nie miałam żadnych wspomnień, bo dla mnie te chwile nie istniały. Nigdy miały nie
istnieć. Ręcznik ciasno owijał koniec mojego ramienia, które kończyło się nagle pustką.
Podniosłam rękę do góry, wpatrywałam się dłuższą chwilę, zastanawiając się, co się stało z
moją dłonią. Wciąż ją czułam, czułam, jak kurczą się fantomowe mięśnie. Co się wydarzyło?
Wiedziałam, a jednocześnie nie miałam pojęcia. W głowie mi się kręciło. Nie mogłam się
skupić. Oddychałam głęboko i dygotałam. Czułam ramię obejmujące mnie przez plecy.
- Spokojnie - odezwał się Luis drżącym, zbyt wysokim głosem. Brzmiał fałszywie. -
Oddychaj! Proszę oddychaj. Przecież oddycham, pomyślałam, czując, jak nagle ogarnia mnie
irytacja. Nawet Rashid przyglądał mi się ze skupieniem. Turner i Luis sprawiali wrażenie
wstrząśniętych i przerażonych. Ach, tak, oczywiście. Odrąbałam sobie rękę. Ich reakcja miała
więc uzasadnienie.
- Dobrze się czuję - powiedziałam. Rzeczywiście, tak było. Ból minął, a zawroty
głowy też zaczynały przechodzić. Odcięcie się od szturmującej ciemności dało mi niczym
nieusprawiedliwione poczucie siły. - Udało wam się powstrzymać krwawienie? - Moje słowa
zabrzmiały tak, jakbym pytała o samopoczucie dalekiej krewnej albo o pogodę. O coś, co nie
miało żadnego wpływu na to, czy przeżyję tę noc.
Luis przełknął ślinę. Jego skóra wydawała się kremowobiała pod brązową opalenizną.
- Nie krwawisz - potwierdził. - Zabezpieczyłem nerwy i posklejałem naczynia
krwionośne. Ale nie jest dobrze, Cass. Chryste, dlaczego?
- Perła - odpowiedziałam. - Gdybym nie zareagowała, zniszczyłaby mnie. Musiałam to
zrobić.
- Mogłem ci pomóc - wtrącił się Rashid. Rzuciłam mu dłuższe spojrzenie. - Być może.
- Nic by to nie zmieniło - powiedziałam. - Chciałeś zdobyć listę. Nie wolno mi jej dać
nikomu. Nie miałam podstaw, by ci wierzyć, Rashidzie. A może chciałbyś powiedzieć, że
mimo wszystko rzuciłbyś mi się na pomoc?
Nie odpowiedział. Nie musiał. Wyczuwałam w nim chciwość i czyste, egoistyczne
pożądanie. Kiedyś byłam Rashidem, kimś bardzo do niego podobnym.
- To był jedyny sposób - oceniłam i z pewnych powodów zabrzmiało to nawet miło.
Celowo nadałam swojemu głosowi twarde brzmienie. - Jeśli chcesz odpokutować swój błąd,
Rashidzie, możesz zacząć od razu. Dziewczynka. Gloria. Idź po nią. Nie będziemy się
targować. Zrobisz to, bo ja ci każę.
Rashid spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami. Zerknął na stół, na którym moja
poczerniała ręka leżała przybita do blatu. Nie była martwa. Czuwała.
- Jeśli uratuję ją teraz - zaczął - zgubicie trop do tych, których szukacie. Mogę ich
śledzić i odebrać im dziecko, zanim bardziej je skrzywdzą.
- Jest sama - powiedziałam. - Cierpi z bólu. To dziecko. Każda minuta coraz bardziej
ją okalecza. Zrób to, Rashidzie. Jesteś mi to winien.
Namyślał się przez moment, bezwiednie pochylając głowę. A potem zniknął. Po jego
zniknięciu zapadła cisza.
- Odrąbałaś sobie rękę. Jezu Chryste! Własną rękę. Odrąbałaś!
- To nie była już moja ręka - stwierdziłam. - Już nie należała do mnie. Nie można jej
było ocalić. Turner miał taką minę, jakby mu było niedobrze. Wpatrywał się uważnie w
nieruchomy czarny przedmiot, który skulił się, przygwożdżony do blatu stołu. Nie sprawiał
wrażenia martwego. Wyglądał tak, jakby czekał na okazję, na chwilę naszej nieuwagi. Nie do
końca byłam przekonana, czy przy odrobinie wysiłku z jego strony nóż go przytrzyma,
chociaż Rashid wbił go głęboko w drewno.
- Tak - zaczął cicho Turner. - Rozumiem, o co ci chodzi. A więc... Co z tym teraz
zrobimy?
- Jesteś Strażnikiem Ognia, prawda? - zapytałam. - Spal to. Proszę. Spojrzał na mnie z
ukosa, z niedowierzaniem, a potem po cichu spytał Luisa o zgodę. Luis krótko, w milczeniu
skinął głową. Turner wziął głęboki oddech, skupił energię. Drewno stołu w sporej odległości
wokół odrąbanej dłoni wybuchnęło płomieniem.
Dłoń zaczęła walczyć z nożem, próbując uciec, szarpała się i kaleczyła na ślepo.
Wspólnie z Luisem otworzyliśmy śluzy mocy i zalewaliśmy nią drewno, którego dłoń
dotykała. Część jeszcze nie płonęła, lecz skręcała się, zawijała wokół palców, więżąc je jak w
pułapce. Ogień, metal, ziemia. Dłoń krępowały połączone siły, prócz powietrza, które zasilało
ogień.
Próbując się uwolnić, dłoń podskakiwała szaleńczo, a wreszcie, z trzaskiem
pękających kości i skwierczącego mięsa, zwiotczała i opadła. Była martwa.
Z odrąbanego nadgarstka popłynęła czarna, lepka maź, zmieniając drewno w pylisty,
cuchnący popiół wszędzie tam, gdzie go dotknęła. Zgasiła płomienie. Ale nie żyła długo poza
ciałem swojego gospodarza i zmieniła się w czarny, tłusty dym, który szybko rozwiał się w
powietrzu.
Turner podtrzymywał ogień tak długo, aż z dłoni pozostała tylko koronka
jaskrawobiałych, kruszących się kości. Dopiero wtedy pozwolił płomieniom zgasnąć.
Zerwał się i niepewnym krokiem pośpieszył do łazienki. Zatrzasnął za sobą drzwi.
Patrzyłam bez słowa, jak wychodzi. Luis, poruszając się jak człowiek postrzelony w brzuch,
minął mnie, wszedł do kuchni, otworzył lodówkę i wyjął piwo. Zerwał kapsel, wciąż patrząc
ze zgrozą przed siebie, podniósł butelkę i pił, dopóki na dnie nie została tylko piana. Potem
pochylił się do przodu i przyłożył do czoła zimne, puste szkło.
Stałam, chwiejąc się z utraty krwi i wstrząsu. Podniosłam brązowy topór z karminowej
kałuży na podłodze. Wytarłam go starannie o ręcznik owinięty wokół mojego lewego
przegubu, a potem usiadłam na kanapie i zaczęłam rozwiązywać ciasne węzły bawełnianego
sznurka, którym obwiązano ręcznik, żeby się nie zsunął.
- Co ty, do diabła, wyrabiasz? - zapytał Luis ze znużeniem w głosie. Próbował mnie
powstrzymać. Odepchnęłam go zdrową ręką, przytrzymałam; szarpałam postrzępiony sznurek
zębami, aż rozluźniłam go na tyle, by zsunąć ręcznik z ręki.
Kontrolowałam swoje ciało na tyle, żeby utrzymywać zamknięte naczynia
krwionośne, a nerwy znieczulone. Owinęłam rękę dwukrotnie sznurkiem i przyglądałam się
uważnie brązowemu toporowi leżącemu w prawej dłoni.
- Cass! - Głos mu się załamywał. - Cass, co ty wyrabiasz, do diabła? - Uświadomiłam
sobie, że się boi, że kompletnie oszalałam i że za chwilę znów bez powodu zacznę się
okaleczać.
- Ciii... - Uciszyłam go i wysłałam ładunek energii. Metal topora zmiękł, roztopił się,
uformował w złożoną i delikatną konstrukcję. Zbudowałam ją, posługując się instynktownym
rozumieniem świata dżinnów, mojego pięknego, precyzyjnie zaprojektowanego ciała i
wzajemnych połączeń wszystkich rzeczy. Sądzę, że Luis do pewnego stopnia miał rację.
Ogarnęło mnie dziwne szaleństwo. Moje postępowanie wydawało mi się całkowicie
racjonalne od chwili, kiedy uświadomiłam sobie, że mam wybór, którego nikt, nawet Perła,
nie przewidział. Odrąbać dłoń. Spalić szczątki.
Ale ten sam bezwzględny, zimny instynkt dżinna podpowiadał mi, żebym z broni,
która stała się narzędziem mojego ocalenia, zrobiła sobie nową rękę.
Zaczęłam od zbudowania twardych metalowych kości, a potem przykryłam je
drobnymi, cienkimi przewodami, układając tak, jakby to było lustrzane odbicie mięśni i
ścięgien prawej dłoni. Wszystko osłoniłam lekką, elastyczną skórą z brązu. Palce. Z
delikatnie zaostrzonymi paznokciami, nieco spiczastymi jak po starannym manikiurze.
Przyłożyłam skomplikowany mechanizm do odsłoniętego kikuta ręki i połączyłam
poszczególne części, nie zwracając specjalnej uwagi, co jest metalem, a co ciałem. Zlały się z
sykiem ze sobą. W powietrzu rozszedł się odór palonego mięsa. Zaczęłam poruszać palcami,
a Luis patrzył z niedowierzaniem, szeroko otwartymi oczami.
Zwinęłam moją nową brązową dłoń w pięść, rozprostowałam palce i położyłam na
kolanach. Dłoń była perfekcyjna w każdym widocznym szczególe. Nawet połysk skóry
przypominał żywe ciało. Wyglądało to tak, jakbym zanurzyła rękę w ciekłym metalu.
Usłyszałam szum wody w łazience. Drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Turner,
ocierając usta ręcznikiem.
- Musimy wezwać dla ciebie karetkę... Co to jest, do diabła? - powiedział tonem
znużonego zrezygnowanego człowieka, którego nic już nie zaskoczy.
Wyciągnęłam przed siebie metalową rękę.
- Nie będzie karetki. Ani szpitala. - Poruszyłam szybko palcami, żeby pokazać mu, że
pracują, a potem opuściłam dłoń i zamknęłam oczy. - Teraz chce mi się spać.
Nie wiem tego na pewno, ale wyobrażam sobie, że Turner i Luis wymienili długie
spojrzenia. Po prostu odpłynęłam w półprzytomny sen wywołany szokiem, napięciem i
autentycznym, prawdziwym wyczerpaniem.
Wydawało mi się, że spałam tylko kilka minut, zanim się ocknęłam. Dygotałam.
Spokój i wstrząs minęły. ()puściła mnie również chłodna pewność siebie dżinna. Pozostała
tylko świadomość, co zrobiłam ze swoim delikatnym ludzkim ciałem.
Luis siedział naprzeciw mnie na kanapie. Patrzyłam na niego niema, oczy miałam
zamglone zimnymi, zapomnianymi łzami. Objął mnie i przycisnął wargi do mojej skroni.
- Dzięki Bogu! Dzięki Bogu, że wróciłaś - wyszeptał. Wróciłam. W chwili, gdy
uświadomiłam sobie, że mam wybór, zniknęła osoba, która zamieszkiwała moje ciało. Tamta
Cassiel została wypędzona do najdalszych jego zakamarków, gdzie znów się zaczaiła.
- To ona, prawda? - zapytał. - Ta Cassiel, którą byłaś w świecie dżinnów? Ta podła
istota, o której mi opowiadałaś. - Ta, która w razie konieczności podjęłaby decyzję o
zagładzie całej rasy ludzkiej.
Przytaknęłam kiwnięciem głowy i ukryłam twarz w jego koszuli. Nie mogłam
opanować drżenia. Ani powstrzymać łez. Głaskał mnie po włosach, raz za razem, zwierzęcy
sposób uspokojenia i bliskości, pragnęłam tylko... zapomnienia. Choćby na krótką chwilę.
- Miałaś rację - powiedział. - Ona jest przerażająca. Dla mnie też.
Następne kilka długich minut milczeliśmy. Słychać było tylko, jak Turner pije wodę,
znowu nalewa do szklanki, i znowu pije, jakby chciał opłukać się od środka do czysta. Kiedy
się zastanawiałam, czy też nie powinnam poprosić o wodę, Luis podał mi szklankę i
delikatnie zachęcił mnie do picia.
Nie zdawałam sobie sprawy, jak jestem spragniona, do chwili gdy woda dotknęła
moich warg. Wypiłam ją, duszkiem do dna. Luis dolał mi wody do szklanki, usiadł obok mnie
i głaskał nerwowo moje włosy. Piłam już spokojniej.
- Taka jest moc - powiedział. - Odbiera siły fizyczne. A ty... - Zerknął na metalową
rękę, leżącą na moich kolanach. - Nie mam pojęcia, jak to zrobiłaś.
- Co takiego?
- Tam, do diabła! Wszystko! Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Zupełnie jak z
jakiegoś wysokobudżetowego filmu fantastycznonaukowego. - Wpatrywał się w moją dłoń z
hamowaną fascynacją. - Jesteś pewna, że ta dłoń jest dobra?
- Czy jest dobra? - Zaskoczona, podniosłam ją do góry i zaczęłam zginać metalowe
palce. - Dlaczego miałaby być zła?
- Chyba żartujesz. Przecież to metalowa ręka.
- Uważam, że moja poprzednia dłoń była o wiele gorsza. - Złączyłam palce.
Panowałam nad nimi, ale kiedy metal się zetknął z metalem, rozległ się dziwny brzęk.
Luis nie odrywał ode mnie spojrzenia.
- Czujesz coś przy dotknięciu?
- Tak.
- Jak?
Zaskoczona, spojrzałam na niego. Takie pytanie w ogóle nie przyszło mi do głowy.
Przesunęłam metalowymi palcami po tkaninie kanapy, po gładkiej skórze mojej kurtki, a
potem delikatnie dotknęłam skóry Luisa.
Wszystkie wrażenia były odmienne. Takie, jakie powinny być. Takie, jakie znałam z
doświadczenia.
- Metal - odpowiedziałam zdziwiona - jest składnikiem żywej Ziemi. Twoje moce
kontrolują metal, dlatego potrafię zinterpretować wrażenia.
- Czy to boli?
- Nie - odparłam. Przyłożyłam metalową dłoń do jego ciepłego policzka. - Czy czujesz
się dziwnie? Miał zaskoczoną minę. Podniósł rękę i przykrył nią moją dłoń z brązu. Nie
zdążył mi odpowiedzieć, gdy nagle rozdzwonił się mój telefon komórkowy, dygotał tuż przy
mojej skórze jak uwięziony w siatce owad. Wysunęłam go i otworzyłam. Na wyświetlaczu
nie pojawiło się nic prócz przypadkowych smug światła. Przyłożyłam słuchawkę do ucha.
- Ludzka technologia. - To był Rashid. W jego głosie usłyszałam niesmak i odrobinę
zadowolenia z siebie. - Marnotrawstwo, ale ciekawe.
- Nie wszyscy możemy być tacy jak ty - powiedziałam. - Czy znalazłeś dziecko?
- Oczywiście. I zanim zapytasz, odpowiem, że mężczyzna kierujący pojazdem jeszcze
nie wie, że dziewczynka zniknęła. Zabrałem ją, gdy stanął na światłach.
- Widział cię?
- Oczywiście, że nie. Jest przekonany, że ona nadal jest zamknięta w jego bagażniku. -
Głos Rashida zabrzmiał ostrzej. - Zanim zapytasz, tak, śledzę go.
- Co z dziewczynką? Na pewno nic jej nie jest?
- Czyż nie powiedziałem...
- Tak. - Zamknęłam oczy i spróbowałam się skoncentrować. Widząc ponaglający gest
Luisa, przełączyłam telefon na tryb głośnomówiący, żeby wszyscy mogli słyszeć naszą
rozmowę. - Co z nią zrobiłeś?
- Nie jestem bez serca. Nie porzuciłem jej na poboczu drogi. Znalazłem policjanta i
przekazałem ją, jest bezpieczna. Poczułam gwałtowną ulgę. Dopiero teraz uświadomiłam
sobie, jak się niepokoiłam.
- Gdzie teraz jesteś? W bagażniku jego samochodu - odparł Rashid. - Pomyślałem, że
to byłoby niegrzecznie odebrać mu coś i niczego nie zostawić w zamian.
- Musisz się stamtąd wynieść! - warknął Turner. - Wysiadka! Jeśli zabrałeś
dziewczynkę, to skończyłeś robotę! Zostaw to!
- Nie! Turner nie ma racji! - krzyknęłam. - Zostań z nim, Rashidzie. Ale pamiętaj, jeśli
jedzie do Perły, musisz uważać, żeby się wycofać na czas. Nie wolno ci się za bardzo do niej
zbliżyć. Widziałeś, co potrafi.
- Widziałem - zgodził się ze mną. - Będę się do was odzywał.
Zerwał połączenie bez pożegnania, ale go się nie spodziewałam. Turner już
wystukiwał numer w swojej komórce, odwracając się do nas plecami. Mówił szybko i
niecierpliwie. Po pięciu minutach wrócił do nas. Był blady i wyczerpany, ale chyba odczuł
ogromną ulgę.
- Mają dziewczynkę - powiedział. - Jest pod opieką policji. Wiozą ją do szpitala z
uzbrojoną eskortą. Na miejscu spotka się z nią Strażnik. Będą jej pilnować.
- A jej rodzice?
- Właśnie do nich jadę - rzucił. - Takie dobre wieści lubię przekazywać sam. -
Podniósł marynarkę od garnituru, która była równie pognieciona, jak spodnie i koszula.
Włożył na siebie, unikając naszych spojrzeń. - Chcecie pojechać ze mną? - zapytał.
- Nie jestem pewien. Ona nadal nie wygląda najlepiej - stwierdził Luis z
powątpiewaniem w głosie, ale ja już zaczęłam się podnosić. Podtrzymał mnie, ujmując jedną
ręką za łokieć. Poczułam tylko lekki zawrót głowy. Rzeczywiście, wstrząs mijał.
Na pewno dotyczyło to wstrząsu fizycznego. Nie potrafiłam jeszcze powiedzieć, jakie
emocje czuję ani co będę czuła jutro. Tak głębokie okaleczenie było dla mnie nowym,
nieznanym doświadczeniem. Zwłaszcza że okaleczyłam się sama, z własnego wyboru.
- Chcę z tobą jechać - powiedziałam. - Jeśli się na to zgodzisz. Wszyscy spojrzeliśmy
w tym samym kierunku, na wypaloną na stole plamę, pokryty sadzą nóż i białe kości, które
były jedynymi szczątkami, jakie pozostały z mojej dłoni. Turner zadrżał.
- Tak - zaczął. - Chyba masz prawo w tej chwili zrobić, co zechcesz. W porządku.
Luisowi się to nie spodobało, ale tylko pokręcił z niezadowoleniem głową. Dotknął mojego
ramienia, dając mi do zrozumienia, że chce, abym się do niego odwróciła.
- Hej! Chcesz więcej? - pytał, czy potrzebuję więcej mocy. Nie miałam odwagi
sprawdzić jej poziomu, a w tej chwili uświadomiłam sobie, że potrzebuję tak samo energii,
jak przed chwilą potrzebowałam wody.
Kiwnęłam głową. Westchnął i ujął moją prawą dłoń. Stanął przede mną.
- Gotowa? - zapytał. Spojrzałam na niego i znowu skinęłam twierdząco.
Wpłynęła we mnie jego energia. Strumień powiększył się, rozlewając się i pulsując w
moich żyłach. Moja skóra zaczęła płonąć. Poczułam, że - przez kontrast - połączenie metalu z
ciałem staje się zimniejsze, moja nowa ręka była jak fantomowa kończyna z lodu. Moc
krążyła we mnie, naprawiając uszkodzenia, a potem zgromadziła się w moim wnętrzu.
Odsunęłam się od Luisa, lecz najpierw posłałam impuls wdzięczności i dopiero wtedy
zobaczyłam znużenie na jego twarzy, a w oczach cierpienie.
Zadawałam mu ból. Był bardzo zmęczony i niespokojny; widział, jak robię coś
strasznego, i nie mógł mnie ani powstrzymać, ani uratować przed konsekwencjami. Przecież
tyle już przeżył. A teraz na dodatek zabierałam resztki jego cennych zapasów sił. Ale się nie
cofnął. Ani na chwilę. Pocałowałam go. Nie wiem dlaczego. Popełniłam błąd. To była
niewłaściwa chwila, niewłaściwe miejsce. Musiałabym uznać moje postępowanie za
całkowicie irracjonalne i błędne, gdyby nie gwałtowne zawirowanie, które ogarnęło mnie,
gdy poczułam delikatnie dotknięcie warg Luisa. Napięcie jego ciała i pochylenie w moją
stronę, sposób, w jaki przesunął dłońmi po moich ramionach, sprawiły, że zadrżałam.
Luis odsunął się nagle ode mnie, a jego policzki zapłonęły czerwienią. Rzucił
spojrzenie w stronę Turnera, który się zatrzymał z ręką na klamce i stał, wpatrując się w nas.
- Na co się gapisz? - zapytał Luis. Turner pokręcił przecząco głową. - Wynoś się stąd,
do cholery! Nigdy nie widziałeś, jak się ludzie całują? Ruszaj!
Turner gwałtownie zamknął usta i wyszedł z domu. Luis wyciągnął lewą rękę i ujął
moją prawą dłoń. Przycisnął na chwilę czoło do mojej głowy.
- Hej! - powiedział. - Później, dobrze? Musimy o tym porozmawiać.
- Tak - zgodziłam się. - Później. Jeśli istniało jeszcze jakieś „później”. Wzięłam zwój,
zamknęłam w emaliowanej szkatule, która wydawała się ciepła. Wsunęłam ją pod kurtkę i
wyszliśmy.
Wnętrze sedana FBI nie było tym razem przyjemniejsze niż przedtem, ale na szczęście
nie jechaliśmy zbyt długo. A może byłam za bardzo zmęczona i oszołomiona, aby zwracać
uwagę lub koncentrować się na różnych przykrych woniach i niewygodach. Zaczęły mnie
boleć wszystkie mięśnie, był to efekt niekończącego się napięcia wywołanego strachem.
Uświadomiłam sobie, że potrzebuję wypoczynku. Snu. Jedzenia. Podstawowych rzeczy
podtrzymujących ludzkie życie.
Ale najpierw musiałam doprowadzić tę sprawę do końca. Takie postępowanie nie było
logiczne, lecz niezbędne.
- Dlaczego napadła na ciebie? - zapytał Luis. - Atakuje cię coraz częściej, wciąż
próbuje. Jakby chciała cię zabić, ale niezbyt się starała.
Postawił znakomite pytanie. Miałam zamknięte oczy, poprawiłam się na siedzeniu,
aby złagodzić ból krzyża.
- Widziałeś kiedyś walkę byków?
- Rany, to, że jestem Latynosem, nie oznacza...
- Mówię o pikadorach - przerwałam mu. - Byka trzeba rozwścieczyć przed walką.
Dlatego pikadorzy dręczą zwierzę, kłują je, wywołując jego furię, dopóki nie będzie gotowe
do szarży. Dzięki temu przedstawienie jest lepsze.
Milczał przez chwilę. Czułam, że patrzy na mnie uważnie. Nie spojrzałam na niego.
- Jestem bykiem - wyjaśniłam. - Ofiarą. Ona chce stoczyć ciekawszą walkę.
- A jaką funkcję w tej walce pełnią Strażnicy? Wzruszyłam ramionami.
- Zabije każdego, kto stanie jej na drodze. Ale nie zamierza walczyć z wami. Chodzi o
mnie. O dżinny.
- Sądziłem, że to ty jesteś matadorem, chica. Uśmiechnęłam się leniwie.
- Czasem jesteś matadorem, a czasem bykiem - powiedziałam. Przespałam się krótko
w czasie drogi. Ocknęłam się, kiedy Turner zwolnił na ulicy na przedmieściu, przed domem
jakich wiele. Podobnym do domu Luisa, tylko że trochę starszym. Uliczkę wypełniały
zaparkowane samochody, policyjne radiowozy i duże przemysłowe ciężarówki, dźwigające
niezgrabne anteny. Było też pełno zwyczajnych gapiów, których przyciągały niezwykłe
wydarzenia, jeśli tylko nie dotyczyły ich bezpośrednio. Turner machnął ręką i wjechaliśmy za
bariery. Tu wskazano mu puste miejsce na podjeździe.
- Drzwi kuchenne - powiedział. - Idźcie za mną. Nie podchodź do tłumu. Kamery
wszystko rejestrują. Stałabyś się sensacją dnia.
Odwracałam się plecami do zgromadzonych dziennikarzy. Błyskały flesze, zapłonęły
białym światłem reflektory kamery, wykrzykiwano za nami pytania. Szybko obeszliśmy róg
domu, zostawiając za sobą reporterów i gapiów. Ruszyliśmy wąską ceglaną ścieżką przez
zadbane, nieduże podwórko. Dotarliśmy do drzwi z siatki, a za naszymi plecami nagły
wybuch hałaśliwego zainteresowania zgasł, słychać było tylko pomruk rozczarowanych.
Dom był oświetlony ze wszystkich stron, bez wątpienia po to, żeby zniechęcić
ciekawskich lub najbardziej zdeterminowanych. Na ganku leżał przewrócony na bok
dziecinny rowerek, a obok wrotki, ochraniacze na kolana i łokcie, różowy kask. Rękawica
bejsbolowa i kij. Piłka nożna. Gloria była aktywnym dzieckiem. Turner nie zwrócił uwagi na
sprzęt. Pewnie już go wcześniej widział. Musiał tu być.
W środku, gdy wszedł Turner, policjanci znieruchomieli i spojrzeli na niego
wyczekująco. Było ich trzech: dwóch w zwykłych garniturach, jeden w mundurze. Nie
rozpoznałam żadnego z nich, ale oni najwyraźniej rozpoznali mnie i Luisa. Popatrzyli na nas
z kamiennymi twarzami i kiwnęli krótko głowami.
Na kanapie siedziało dwoje ludzi, z dala od siebie, a jednak bez wątpienia razem. W
ich oczach była... pustka. Udręka i zagubienie, wywołane strachem i napięciem. Kobietę
otaczało migotanie mocy jak mgła w sferze eterycznej; przypomniałam sobie, jak Turner
mówił o niej, że chciała być Strażniczką. Straciła moc, którą kiedyś posiadała, lub
przynajmniej wolę jej używania. Była chudą kobietą w średnim wieku, pochodziła z Afryki.
Miała delikatne, wysoko osadzone kości policzkowe i skórę koloru ciemno palonej kawy.
Piękna, lecz znużona i pod wpływem strachu krucha.
Mężczyzna był wyższy, o nieco jaśniejszej cerze i oczach uderzającej jasnozielonej
barwy. Spojrzał na nas bez słowa. Żałośnie. Z błyskiem nadziei.
Na stoliku przed nimi leżało kilkanaście fotografii, wyjętych z ramek, które bezładnie
zrzucono w jednym miejscu na dywan. Na każdej fotografii widniało ich dziecko - Gloria -
uśmiechnięta, nieustraszona, silna. Życie rozłożone w schludny ciąg ujęć.
Przypomniałam sobie przerażenie i ból uwięzionego w bagażniku dziecka. Poczułam,
jak ogarnia mnie wściekłość. To była Gloria - pewność siebie, siła, możliwości. Tamta druga
nigdy nie powinna zaistnieć, nie w tym wieku. Nigdy.
Przymglone oczy kobiety nagle rozjaśnił czujny błysk. Coś odczytała z mowy ciała
Turnera, coś dostrzegła w wyrazie jego twarzy. Wstała powoli, spięta jeszcze bardziej. Jej
mąż również wstał, tylko wolniej i ostrożniej, jakby groziło mu załamanie, gdyby poruszał się
szybciej.
- Żyje - powiedziała pani Jensen. Nie zgadywała. Zobaczyłam, jak nagle wypełnia ją
radość, niczym fala wypływająca z pękniętej tamy. Już nie wydawała mi się ani krucha, ani
zmęczona. Teraz zrozumiałam, po kim Gloria odziedziczyła siłę i energię. - Ona żyje!
Klasnęła w ręce i rzuciła się mężowi w ramiona. Mężczyzna wpatrywał się nad jej
głową w agenta Turnera oczami pełnymi nadziei i lęku do chwili, gdy Turner się uśmiechnął.
- Nic jej nie jest. Mamy ją. Jedzie do szpitala w La Jolla. Za pół godziny możecie się
znaleźć w samolocie. Wkrótce ją zobaczycie, obiecuję.
Mężczyzna zadrżał i zamknął oczy. Ukrył twarz we włosach żony. Przytulili się do
siebie i rozpłakali. Opadli na kanapę, łkając z ulgą. Gdy napięcie minęło, w pokoju
zapanowała inna atmosfera. Przypominała czyste, rześkie powietrze po burzy. Chwila
spokoju.
Wszystko się zmieniło, a najważniejsze były właśnie takie chwile. Jako dżinn nigdy
tego nie rozumiałam. W świecie dżinnów wszystko było odwieczne. Teraz uczyłam się
rozpoznawać te niezwykłe momenty, przeżywałam je, jak mogłam najintensywniej.
Czułam się szczęśliwa ze względu na tych obcych ludzi. Po prostu... szczęśliwa.
- Chcę wam kogoś przedstawić - mówił dalej Turner. - To Luis Rocha, cywilny
konsultant, współpracujący z nami, a to jego partnerka... - zawahał się na chwilę.
- Leslie - podpowiedziałam. - Leslie Raines.
- Tak, oczywiście. - Zawstydziło go na chwilę to potknięcie. Nie powinien odczuwać
wstydu. Zaimponował mi, że nie nazwał mnie bezwiednie Cassiel. - Odegrali rolę narzędzi w
bezpiecznym odebraniu Glorii mężczyźnie, który ją porwał.
Narzędzie. Cóż to za dziwna rola - być narzędziem. Uznałam, że chyba miał rację,
określając mnie w ten sposób. Wykorzystywano mnie... robił to Ashan, Strażnicy, nawet sam
Turner. W jego przypadku, być może chodziło o wyższy cel.
A jednak. Nie podobało mi się, że jestem wykorzystywana, nawet przez Boga.
Luis zerknął na moją lewą dłoń, wypolerowaną i błyszczącą. Wsunęłam ją do kieszeni
kurtki, zanim Jensenowie ją mogli zauważyć i zacząć się zastanawiać nad jej odmiennością.
Pani Jensen siąknęła nosem, otarła oczy, zmusiła się do uśmiechu i wyciągnęła do mnie rękę.
Potrząsnęłam nią z poważną miną, potem wymieniłam uścisk dłoni z jej mężem. Luis zrobił
to samo. W ich wdzięczności była jakaś bezbrzeżna bezradność. Trudno mi było spojrzeć w
ich przepełnione łzami oczy. Nagle poczułam się niegodna ich szacunku. Przypomniałam
sobie propozycję wykorzystania ich dziecka jako przynęty. To wspomnienie wywołało we
mnie poczucie winy.
- Dopadliście go? - zapytał Jensen. - Człowieka, który porwał moje dziecko? Policja
była przygotowana na to pytanie. Uświadomiłam sobie, że ja nie umiem odpowiedzieć.
Spojrzałam na Luisa, a on z kolei zerknął na Turnera. Turner nie zmienił wyrazu twarzy.
- Ścigamy go - powiedział. - Nie umknie nam. Trafi do aresztu, zanim wasz samolot
wyląduje w Kalifornii.
- Oddajcie go mnie - zaproponował Jensen. - Oddajcie go mnie, a już nie będziecie
musieli się nim przejmować. Niewiele zostanie z niego do pogrzebania.
Wiedziałam, co czuje. Czułam to samo. Zastanawiałam się przez chwilę, zupełnie bez
związku z toczącą się rozmową, czy Rashid również zaczął odczuwać nienawiść, gdy trzymał
w ramionach płaczącą z bólu dziewczynkę. Jeśli tak, to Jensen nie będzie miał się na kim
zemścić.
Miałam nadzieję, że tak właśnie się stanie. Rashida by to rozbawiło, a Jensenowi
oszczędziło... późniejszych kłopotów.
- Skupmy się teraz na Glorii - zaproponował Turner. Jego słowa odwróciły uwagę
rodziców od planów zemsty, przynajmniej na jakiś czas. - Proszę się spakować. Zabierzmy
też rzeczy Glorii. Dzięki temu poczuje się w szpitalu jak w domu. Proszę wziąć ubrania i
zabawki. Sądzę, że lekarze będą chcieli zatrzymać ją na noc na obserwacji.
Oboje kiwnęli głowami. Pragnęli coś robić, nieważne co. Zrobiło mi się przykro, że
muszę im przeszkodzić.
- Zanim państwo wyjdą, muszę państwu zadać kilka pytań - zaczęłam. Jensenowie
zatrzymali się przytuleni do siebie i utkwili we mnie uważne spojrzenia.
- Czy ktoś z państwa był w miejscu nazywanym Ranczem? Nie spodziewałam się
odpowiedzi wprost na pytanie, ale liczyłam, że zauważę w sferze eterycznej ślad zaskoczenia.
I tak też się stało. U pana Jensena dostrzegłam słabe, lecz wyraźne zakłócenie wywołane
zaskoczeniem.
- Na jakim ranczu? - zapytała pani Jensen, marszcząc brwi. - Mam kuzynów farmerów
w Indianie... Spojrzałam w szeroko otwarte jasnozielone oczy pana Jensena.
- Pan chyba wie, o czym mówię. Nie odpowiedział. Zauważyłam błyski paniki w jego
sferze eterycznej, jaskrawe gorące gwiazdy wybuchające i rozpryskujące się w jego aurze.
Był to dziwnie piękny widok. Czułam, że Luis i Turner też przyglądają się mężczyźnie.
Wszyscy, korzystając z superwzroku, nakładaliśmy na świat realny eteryczny wzorzec i
szukaliśmy różnic.
- Panie Jensen - powiedział Turner. - Muszę zamienić z panem kilka słów na
osobności. Pani Jensen, może pani spakować rzeczy, o których mówiłem? Powinniśmy się
pośpieszyć. Chciałbym, aby Gloria mogła się z państwem jak najszybciej zobaczyć.
Pani Jensen najwyraźniej wiedziała, że coś jest nie w porządku, ale skupiła się na
jednej rzeczy, która ratowała ją przed zamętem - na pewności, że zobaczy córkę. Mąż patrzył
za nią, jak odchodzi. Sprawiał wrażenie zagubionego i bardzo wystraszonego.
Turner zaprowadził nas do małego pomieszczenia tuż obok saloniku. Była to pralnia.
Znalazło się tam dość miejsca dla nas czworga. Pachniało proszkiem do prania i płynami
zmiękczającymi tkaniny. Dziwne miejsce, aby oskarżyć kogoś o współpracę w porwaniu
córki.
- Ranczo - zaczął Turner, kiedy tylko zamknął drzwi. - Rozpoznał pan tę nazwę.
- Może myślałem o czymś innym - odparł Jensen. Wysunęłam z kieszeni lewą dłoń i
opuściłam swobodnie. Była brązowa, lśniąca, wyraźnie obca. Zdumiony, przyglądał się jej, a
potem zadarł głowę. - Myliłem się. Nie wiem, o co państwu chodzi.
- Naprawdę pan nie wie? - zapytałam i powoli poruszyłam metalowymi palcami.
Poczułam fantomowy ruch mięśni. Wrażenie było dziwne. - Pan tam był, panie Jensen, i
zabrał pan ze sobą Glorię. Do oceny?
Zaczął się pocić, w blasku żarówki wiszącej u sufitu zalśniły na jego czole drobne
kropelki wilgoci. Nagle atmosfera zrobiła się duszna i ciężka.
- To był letni obóz - przyznał. - Obóz dla inteligentnych i utalentowanych. Ale Glorii
tam się nie spodobało, dlatego wróciliśmy do domu. To wszystko.
- Nie wszystko - poprawiłam go. - Widział pan różne rzeczy, prawda? Rzeczy, których
pan nie potrafił zrozumieć ani sobie wyjaśnić.
Jensen wzdrygnął się i odwrócił wzrok. W końcu zrozumiałam. Ona nigdy mu nic
powiedziała - zwróciłam się do Turnera i do milczącego, obserwującego przebieg wypadków
Luisa, który oparł się o zlew, a ramiona skrzyżował na piersi. - Żona mu nie zdradziła, że
mogła być Strażniczką. Nie wspomniała też, że córka mogła odziedziczyć jej talent. Nie
wiedział, co widzi ani co się działo na Ranczu.
Oczy Jensena wypełniły się łzami.
- To ktoś stamtąd ją porwał? Tamci ludzie? Na litość boską, to miało miejsce w
zeszłym roku, zwyczajny obóz letni dla dzieciaków. To było co innego? Dlaczego? Dlaczego
mieliby zrobić coś takiego?
Luis i Turner spojrzeli na mnie. Mogłam mu powiedzieć tylko jedno.
- Bo pańska córka ma potencjalną moc. A oni tego szukają. Od tej chwili trzeba będzie
jej strzec. Niech pan porozmawia z żoną. I przyzna, że pan wie, że wasza córka ma zdolności
Strażniczki. Żona też będzie miała panu wiele do powiedzenia.
Mówiąc to, musiałam skrzywdzić tych ludzi. Żyli w świecie fałszywym, lecz
szczęśliwym. Teraz go zatruwałam prawdą. Ale i tak nie było końca zmianom.
Życie jest zmianą, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego na głos. Powoli zwinęłam
w pięść chłodne, metalowe palce mojej lewej dłoni. Dłoni, której nie straciłam dla ich
dziecka, lecz dla Ibby. Dla dziecka, które... kochałam.
Życie jest zmianą.
- Musi nam pan opowiedzieć o wszystkim z najmniejszymi szczegółami - Turner
zwrócił się do Jensena. - Skąd pan otrzymał zaproszenie, żeby przywieźć córkę na ten obóz,
gdzie się mieścił, kogo pan tam spotkał, co pan tam robił. Po prostu wszystko. Rozumie pan?
Jansen skinął głową, a łzy spływały mu po policzkach.
- To moja wina - powiedział. - Naraziłem ją na niebezpieczeństwo. Naraziłem ją na
niebezpieczeństwo ze strony tych zboczeńców. O Boże!
- Nie - zaprotestował Luis, który odezwał się pierwszy raz. - Gdyby pan jej do nich nie
zawiózł, wdarliby się do pańskiego domu i też by ją porwali. Tak właśnie działają. - Ogarnął
go gniew, na twarzy pojawiły się ostre linie, a w sferze eterycznej zajarzyły się jaskrawo-
czerwone fale. - Właśnie tak zrobili z moją bratanicą, Ibby. Nadal ją mają.
Jensen otarł twarz rękawem koszuli.
- Przepraszam - wymamrotał. - Nic jej nie jest? Patrzyliśmy na siebie z Luisem przez
chwilę bez słowa.
- Zrobię wszystko co w mojej mocy, aby nic jej się nie stało. Turner pozwolił
Jensenowi pójść do żony. Zostaliśmy we trójkę w milczeniu, w ciepłej pachnącej pralni. Na
wierzchu suszarki stał kosz ze schludnie poskładanym praniem. Jasne kolorowe ubrania małej
dziewczynki, przygotowane z miłością.
- No cóż - zaczął Turner. - Wybieracie się dokądś?
- Tak - potwierdziłam. - Lecimy z tobą do Kalifornii. Turner uśmiechnął się krzywo,
lecz bez zdziwienia.
- Zbierzcie swoje rzeczy. Spotkamy się na lotnisku.
Ze zdumieniem odkryłam, że Turner zażądał samolotu Strażników, z oznaczeniem
widocznym jedynie w sferze eterycznej. Tylko Strażnicy mogliby zidentyfikować ukryty,
stylizowany symbol słońca na ogonie. Był to mały prywatny samolot, smukły i lśniący,
przeznaczony jedynie dla kilkunastu pasażerów, zapewniający im dość luksusowe warunki
lotu. Turner dopilnował, żeby Jensenowie wygodnie usiedli, a ich bagaż trafił do luku. Potem
zadbał o mnie i Luisa. Nie potrzebowaliśmy pomocy; wzięliśmy po małej torbie, którą łatwo
można było schować. Byłam głodna, ale czułam, że nie jest to odpowiednia pora na jedzenie.
Luis poprosił o piwo. Widząc moje zdziwione spojrzenie, wzruszył ramionami.
- Posłuchaj, jestem Strażnikiem Ziemi. Nie mam zamiaru się upić. Nie mogę, chyba że
na to sobie pozwolę - mówił tak, jakby się bronił. Pokiwałam głową, zamknęłam oczy.
Opuściłam głowę na skórzane oparcie fotela. Lot był krótki. Dla odmiany, nic się nie
wydarzyło. Nie zanotowano turbulencji ani napastników, którzy by znienacka zaatakowali nas
z nieba.
Zaskakująco inaczej.
Osunęłam się w sen, pełen krwi i wijących się czarnych przedmiotów,
przemykających w mroku i rzucających mi się do gardła. Kiedy się ocknęłam, zauważyłam,
że moja metalowa lewa dłoń jest zaciśnięta jak mocno zawiązany węzeł. Nie budziła żadnych
uczuć. Czułam tylko tamtą, fantomową, nieistniejącą dłoń, która jakby wciąż mnie jeszcze
bolała. Rozluźniłam metalowe palce, wtedy ból zelżał. Fantomową, czy nie, dłoń bolała
naprawdę. Odczucie tkwiło przede wszystkim w głowie. Jeśli mózg wciąż otrzymywał
sygnały od nieistniejących nerwów, nie miało znaczenia, jakim sposobem docierały do celu.
Ból to ból.
Luis kończył właśnie piwo. Przyglądał się, jak prostuję dłoń.
- Wciąż ją czujesz? Swoją rękę? Odgadł zaskakująco trafnie. Przytaknęłam.
- Nie ma w tym nic niezwykłego - stwierdził. - Ludzie, którzy tracą kończyny w
dramatycznych okolicznościach, często mówią, że wciąż je czują. Niekiedy całymi latami po
zdarzeniu. Ma to coś wspólnego z postrzeganiem ciała w sferze eterycznej.
Nie mogłam ujrzeć siebie w eterze ze wszystkimi szczegółami.
- Jak wyglądam? - zapytałam go. - Widzisz mnie superwzrokiem? - Zadawanie
takiego pytania Strażnikowi było niegrzeczne. Nie wypadało zadawać go wprost. Ale ja
bardzo chciałam zrozumieć.
Jego spojrzenie na chwilę straciło ostrość. Dotknął kilkakrotnie szyjką butelki warg, a
potem uniósł dnem do góry, żeby spłynęło kilka ostatnich kropli piwa. Wreszcie odstawił
butelkę na bok.
- Mówisz o ręce? Wciąż tam jest. Twoja istota eteryczna nadal ma obie dłonie.
- Jaki kształt przyjmuję? Luis lekko się uśmiechnął.
- Piękny! Płoniesz jak reaktor jądrowy. Dżinny nie wyglądają tak dobrze jak ty.
- Bo jestem uwięziona w ciele - przypomniałam. - Bo już nie jestem dżinnem. Pochylił
głowę, przyjmując mój punkt widzenia.
- Dosłownie rzecz biorąc, nie. Ale jesteś kimś więcej niż Strażnik lub człowiek. Nie
oszukuj się, Cass.
- Cassiel.
- Cass.
- Przestań.
- Zmuś mnie - powiedział niższym i jakby serdeczniejszym tonem. Stwierdziłam, że
nie mogę oderwać wzroku od kształtu jego warg, gdy wymawiał te słowa, i nie jest dla mnie
istotne to, co mówi. Musiałam się otrząsnąć, odsunąć uczucia, których trudno byłoby uniknąć.
- Nie ten czas, nie to miejsce - przypomniałam mu. - Wątpię, aby w tych warunkach
Turner docenił takie przedstawienie.
Moje słowa natychmiast go otrzeźwiły.
- Albo Jensenowie - zgodził się ze mną. Odstawił butelkę na bok. Oparł łokcie na
kolanach i pochylił się w moją stronę. - Cass, teraz pytam poważnie. Czy z Ibby wszystko w
porządku? Muszę to wiedzieć. Opowiedz mi jeszcze raz dokładnie, co się wydarzyło.
Pragnął wiedzieć, a ja nie chciałam mu tego wszystkiego mówić, choć wyczuwałam
jego cierpienie. Już został skrzywdzony, zarażony lękiem i nadmiarem wyobraźni.
- Wyglądała dobrze - powiedziałam i spuściłam wzrok na obie dłonie - tę z metalu i tę
z ciała. Bez zastanowienia, w naturalny sposób splotłam palce obu dłoni. - Nie zauważyłam
żadnych śladów bicia lub głodzenia.
- Ale? Wzięłam głęboki oddech.
- Ale nie mówiła swoim głosem. Opowiadała o swojej matce tak, jakby Angela nadal
żyła. Miałam wrażenie, że Ibby była przekonana, że robi to wszystko dla niej, żeby ją chronić.
- Przyszła mi do głowy przerażająca myśl. - Albo... jakby wierzyła, że Perła jest jej matką. -
Budziło to grozę.
Luis odchrząknął niewyraźnie. Opuścił głowę, żeby ukryć twarz. Nie powiedział nic
wyraźnego.
- Wydaje mi się... - zawahałam się, ale potem gwałtownie wyrzuciłam wszystko z
siebie: - Uważam, że Perła wykorzystuje obraz Angeli. Po to, żeby Ibby uwierzyła, że jej
matka życzy sobie, aby ona się szkoliła, ścigała, zabijała. Zmusza ją do robienia tego
wszystkiego wbrew wrodzonej łagodności Ibby.
Luis uniósł głowę. Miał kamienny wyraz twarzy, tylko w oczach pojawił się mrok.
- Ta suka wykorzystuje zmarłą osobę? - odezwał się nieswoim głosem. Słowa
przypominały warkot. Nigdy nie widziałam go tak rozgniewanego. - Wykorzystuje Angie,
żeby dopaść jej dziecko?
- Tak sądzę - odparłam. - Wydaje mi się, że Isabel chce sprawić satysfakcję matce, bo
z całego serca pragnie ją odzyskać. Perła może to wykorzystać przeciwko niej. Nie sprawi jej
to trudności.
Położyłam prawą dłoń na zaciśniętej pięści Luisa. Starałam się, aby dotyk był jak
najdelikatniejszy.
- Nie - powiedziałam. - Posłuchaj mnie uważnie. Jeśli zetrzesz się bezpośrednio z
Perłą, Ibby będzie walczyła dla niej. Będzie musiała, żeby bronić matki. Rozumiesz? Musimy
pójść inną drogą. Lepszą.
Pokręcił mocno głową, aż rozsypały się ciemne włosy. Na chwilę znów ukrył twarz w
dłoniach. Kiedy po jakimś czasie się wyprostował, wziął głęboki oddech. Zapanował nad
wzburzeniem. Nadal gniew w nim kipiał, ale Luis go kontrolował.
- W porządku - powiedział. - Czy mam pozwolić, aby ta sytuacja trwała dalej, do
cholery? Najchętniej od razu rozwaliłbym tej suce łeb i odebrał Ibby. Brakuje mi jednak
pomysłu, jak to zrobić.
- Tak jak mnie - przyznałam. - Ale jeśli zetrzemy się z nią bezpośrednio, Ibby ucierpi,
a my nie osiągniemy naszego celu. Dlatego proszę, nie pozwól Perle wykorzystać dziecka,
żeby cię wciągnąć do walki na jej warunkach.
Wpatrywał się we mnie dłuższą chwilę bez słowa.
- Mówisz teraz o taktyce? - zapytał.
- Mówię o wyborze.
- O takim wyborze jak odrąbanie sobie ręki? - mówił rozgniewanym głosem. Jego
gniew nie był skierowany we mnie. Po prostu... nie potrafił znaleźć dla niego ujścia.
- Coś w tym rodzaju - przytaknęłam. - Perła myślała, że dała mi wybór: albo, albo.
Umrzeć od trucizny płynącej przez ogniwo albo przyjąć propozycję Rashida. Ja jednak
wybrałam zmianę gry.
- Myślisz, że Rashid jej w tym pomaga? - zapytał Luis..
- Myślę, że Rashid jest dzikim, nieoswojonym dżinnem. I jeżeli jest przekonany, że
może coś dla siebie ugrać, bez żadnych ludzkich skrupułów podejmie się działania. Chciał
zdobyć listę. Nadal będzie usiłował znaleźć sposób, żeby ją przejąć, bo jest w niej wielka
moc, a żaden dżinn nie potrafi się jej oprzeć. - Uśmiechnęłam się mimowolnie. - Czy
ucięłabym sobie rękę? Gdyby znowu zaistniała taka okoliczność, zaryzykowałabym. Wierzcie
mi.
- Więc nie możemy ufać Rashidowi? Przypomniałam sobie, co powiedziała mi
Wyrocznia.
- Nie ma czegoś takiego jak bezgraniczne zaufanie - odparłam. - Możemy ufać mu do
momentu, w którym stanie się to niemożliwe. Jak każdemu innemu.
Luis wskazał brodą Turnera, siedzącego z Jensenami.
- Jak jemu?
- Jak każdemu - powtórzyłam. - Nawet tobie. Nawet mnie. Bo przy końcu gry, Luis,
mnie też nie będziesz w stanie zaufać. Ani ja tobie.
Pokręcił głową, jakby nie potrafił się z tym pogodzić, ale ja wiedziałam, że mu się to
uda. W głębi duszy był pragmatyczny. Znał ludzką naturę.
Reszta podróży upłynęła w pełnym zamyślenia milczeniu.
Wylądowaliśmy w Kalifornii wcześnie rano. Było cicho, chociaż miałam wrażenie, że
rasa ludzka nigdy na długo nie milknie. Światła migotały, samochody poruszały się po
drogach. Tu i ówdzie sklepiki były otwarte. Wzięliśmy bagaże i z Jensenami wysiedliśmy za
agentem Tunerem z samolotu do czekających na nas dwóch czarnych sedanów FBI. Jeden z
ubranych na czarno kierowców sprawdził nasze dokumenty i zaprosił Jensenów do
pierwszego samochodu, a agenta Turnera i nas dwoje - do drugiego. Ku mojemu zaskoczeniu
samochód FBI pachniał nowością, która lekko drażniła powonienie, jak większość innych
pojazdów, z których dotąd korzystałam. Czułam się mniej klaustrofobicznie niż zwykle.
Przejażdżka niemal sprawiła mi radość. Niemal.
Wóz FBI krążył po śpiącym mieście, a mnie migał przed oczami przepastny, ciemny
ocean, niestrudzone fale dopływające do brzegu. Zatrzymaliśmy się przed olbrzymim, dobrze
oświetlonym, starym budynkiem szpitala.
- Chodź, w którymś pokoju jest Gloria - oznajmił Turner. Wysiedliśmy z samochodu i
ruszyliśmy do wejścia do szpitala. Usłyszałam zbliżające się wycie syren - karetka,
przewożąca chorego na oddział ratunkowy na tyłach budynku. Źródłem nieustannego
zadziwienia było dla mnie to, że ludzie, mimo całej swojej skłonności i talentu do stosowania
przemocy, potrafili zbudować coś tak rozsądnego jak system ochrony chorych czy rannych i
poświęcić temu tyle czasu i energii.
Usłyszałam nagły pisk opon, kiedy karetka zmieniła kierunek. Rozejrzałam się i
zobaczyłam masywny metalowy pojazd wpadający na chodnik, dziko podskakujący,
kierujący się wprost na nas.
Mocno odepchnęłam Luisa i Turnera na bok. Nie miałam nawet czasu zerknąć, gdzie
wylądowali, bo karetka gwałtownie skręciła i ruszyła w moją stronę. Za szybą widziałam
kierowcę, który szaleńczo starał się zatrzymać samochód albo skręcić kierownicą, ale nie
panował nad pojazdem. Podobnie jak pasażer z tyłu i drugi ratownik był zdany całkowicie na
łaskę siły, która zawładnęła jego samochodem.
Odwróciłam się i puściłam pędem po czarnym asfalcie. Na szczęście nie było po
drodze samochodów, a ja, kiedy nie miałam wyjścia, potrafiłam osiągać prędkości, które
nawet dla mnie samej były zaskakujące. Karetka została w tyle, ale nagle usłyszałam ryk
silnika, kiedy zaczęła przyspieszać. Dzieląca nas odległość zmniejszała się. Słyszałam ponury
huk oceanu i jeszcze głośniejsze dudnienie mojego serca. W biegu dmuchnęłam mocą we
wszystkie cztery koła. Rozległo się potworne „bum!” Karetka w jednej chwili wylądowała z
hukiem na nagich metalowych felgach, a popękana guma rozprysnęła się we wszystkie strony
pod wpływem siły pędu. Auto straciło prędkość, ale wyczuwałam, że to, co gna je do przodu,
nie podda się łatwo.
Ja też nie.
Dotarłam do końca parkingu. Znajdowało się tam ogrodzenie z siatki, na szczycie
stromego stoku porośniętego kocim pazurem; wspięłam się na trzymetrowe wzniesienie i
zaczęłam się wspinać na płot.
Kiedy znalazłam się na jego szczycie, karetka wjechała na krawężnik i siłą ruszyła na
wzgórze w moją stronę. Jednak bez opon metalowe felgi zaryły w ziemi. Nie znajdując
oparcia, samochód zaczął się ześlizgiwać w dół. Słychać było tylko ryk silnika.
Zeskoczyłam z płotu na dach karetki. Ukucnęłam i z tego dogodnego punktu
obserwacyjnego rozejrzałam się w ciemności.
- Jesteś blisko - wyszeptałam. - Wiem to.
Wystawiając się na cel, miałam nadzieję, że namierzę atak, zanim nastąpi. W ułamku
sekundy poczułam, jak eter zaczyna zalewać siła, czerwono-czarny puls, kierujący się w moją
stronę i z całych sił starałam się określić rodzaj ataku. Tym razem nie były to ziemskie siły.
Ogień.
Pojawił się jako gorący strumień światła, wielki jak ludzka głowa, lśniący rozpaloną
bielą, niosący płomienie i dym. Prawą dłonią wyczułam miejsce, gdzie dach karetki łączył się
z przednią szybą i go oderwałam. Następnie zeskoczyłam na ziemię przy tylnych drzwiach.
Zdarłam dach całkowicie, otwierając karetkę jak wielką puszkę sardynek. Dach karetki spadł
na ziemię z donośnym hukiem. Nadal był jednak połączony z karetką u samej góry, tworząc
osłonę nad moją głową.
Wzmocniłam tę osłonę, zanim w sam jej środek zdążyła uderzyć ogniowa kula.
Dwadzieścia centymetrów od mojej twarzy metal zalśnił przytłumioną błotnistą czerwienią, a
ja wyczułam przepływające fale gorąca. Ponieważ zdawałam sobie sprawę, że metalowa
osłona nie powstrzyma takiego ataku, wzbiłam w górę fontannę wilgotnej ziemi, która
opadając, najpierw stłumiła ogniową kulę, a potem ją zasypała.
Usłyszałam syk, kiedy ogień zaczął wygasać.
Wyłoniłam się zza barykady i spojrzałam w stronę, z której nadszedł atak.
Dobiegł mnie przeraźliwy, krótki krzyk, a później, dopiero po długiej chwili, wołanie
Luisa:
- Cass! Mam ją!
Ją. Serce mi stanęło i znów ruszyłam biegiem, osiągając jeszcze większą prędkość niż
przedtem. Ibby?
Luis wyłonił się z ciemności i stanął w świetle latarni. Miał na rękach dziecko.
Nie była to Isabel, lecz inna dziewczynka, ubrana w taki sam paramilitarny strój.
Miała długie złote warkocze, które spływały po ręce Luisa jak sznury. Poczułam, że ściska
mnie w żołądku, i zwolniłam kroku.
Dostrzegłam na jego twarzy ten sam wyraz pełnego troski bólu. - Musiało ją to
wykończyć - powiedział. - Tak jak inne dzieciaki. Ktoś napromieniował ją mocą, i to nieźle.
Ta moc ją wypala. Do diabła, musimy to powstrzymać. Ile jeszcze więzi tych dzieciaków?
- Tyle, żeby rzucać nimi, kiedy tylko nadarza się okazja, aby nas zniszczyć -
odparłam. - Zauważyłeś zmianę?
Zmarszczył brwi, spoglądając na twarz śpiącej dziewczynki, którą trzymał na rękach.
- Jest czystsza. Zdrowsza. Nie jest ubrana w łachmany, jak te dzieci z Kolorado.
- Ma na sobie mundur - zauważyłam. - I jest wytrenowana. Armia Perły staje się
faktem. Przypuszczam, że nie jesteśmy na celowniku.
Nadbiegający zadyszany agent Tuner usłyszał ostatnią część zdania. Natychmiast
wyjął telefon, wybrał numer i odwrócił się, żeby porozmawiać. Kończąc rozmowę, odwrócił
się znów do nas.
- Macie rację - oznajmił, zamykając telefon. - Kwatera główna Straży ma doniesienia
o pojedynczych atakach wszędzie. Dzieciaki atakują dorosłych Strażników. Strażnicy są zbici
z tropu, nie wiedzą, co się dzieje.
- Wyjaśnij im wszystko - poleciłam. - Powiedz im, że mamy poważny problem i żeby
byli w gotowości.
- Chcesz, żeby przygotowali się do walki z dzieciakami?
- Nie żeby przygotowali się obrony - powiedziałam. - Te dzieciaki będą zabijać nas
bez wahania. Zostały wyszkolone tak, żeby nie drgnęła im powieka. Jeżeli któryś ze
Strażników się zawaha, zginie.
Nowe gierki Perły. Czasami jesteś kretynką, pomyślałam. Wykorzystała dzieci
Strażników w roli pikadorów, drażniąc nas, wykrwawiając, doprowadzając do furii, którą
mogła manipulować.
Ale może jednak władza Perły nie była tak doskonała, jak jej się wydawało. Isabel nie
uderzyła we mnie ze śmiertelną siłą. Powaliła mnie i się wycofała.
Braki w wyszkoleniu? Czy wolna wola?
Nie mogłam za długo się nad tym zastanawiać.
Następnym razem, kiedy spotkam się z Ibby... może będę musiała ją zniszczyć.
Ją, inne dzieciaki... Strażników... ludzką rasę.
Owładnęła mnie chęć zniszczenia, promieniująca jak trucizna.
Ale jeżeli zrobię ten krok, ten ostateczny krok, na pewno nie zadecyduje o tym Perła.
Będzie to wyłącznie moja decyzja.
Przyglądałam się blondynce śpiącej w ramionach Luisa. Sprawiała wrażenie tak
niewinnej. Tak kruchej. Miała nie więcej niż osiem, dziewięć lat, była w wieku Glorii Jensen,
z którą przyjechaliśmy się tutaj spotkać. Zastanawiałam się, kto stracił to dziecko i jak dawno
temu.
- Potrafię ją powstrzymać. Zabierzmy ją do szpitala, żeby się upewnić, czy nic jej nie
jest. Poszłam za Luisem i agentem Turnerem w stronę wejścia do szpitala, skąd wybiegli
właśnie ochroniarze i ratownicy, pędząc w stronę karetki stojącej na odległym krańcu
parkingu. Nie rozbiła się, choć na pewno nie była to przyjemna jazda, miałam jednak litość.
Robiłam, co mogłam, żeby ochronić pasażerów i żeby nie stało się im nic złego.
Pewnie się będą zastanawiać, jak wyjaśnić brak dachu oraz powstanie metalowej
barykady i stosu wilgotnej ziemi wokół niej.
Miałam ważniejsze rzeczy na głowie.
7.
Gloria Jensen niewiele mogła nam powiedzieć. Była senna od środków
przeciwbólowych, starannie zabandażowana, a złamaną rękę miała na plastikowym temblaku.
Państwo Jensen nie wiedzieli, co zaszło na przyszpitalnym parkingu. Zdążyli się już
wylewnie przywitać z córką. Usiedli po obu stronach łóżka i co chwila dotykali Glorii, jakby
nie chcieli spuścić jej z oka nawet na chwilę.
Gloria otworzyła szeroko oczy, gdy mnie zobaczyła. Weszłam sama, Turner i Luis
zostali na korytarzu z naszą małą napastniczką. Luis utrzymywał ją w sztucznej śpiączce, aby
powstrzymać dziewczynkę przed dalszym niszczeniem siebie albo wszystkiego dookoła, a
Turner, jak przypuszczam, wolał nie wchodzić mi w paradę. Coraz baczniej mi się przyglądał.
Gloria nie powiedziała mi nic istotnego. Została zabrana ze szkoły. Usiłowała walczyć
z mężczyzną, który ją porwał. Złamał jej rękę, aby nad nią zapanować, związał ją,
zakneblował i wrzucił do bagażnika swojego samochodu.
- Później, po bardzo długim czasie pojawił się drugi mężczyzna - powiedziała. - Nie
wiem, jak się tam dostał. Po prostu bagażnik nagle się otworzył, a on wydostał mnie stamtąd i
oddał policjantowi, a potem znów zniknął. Później przywieźli mnie tutaj.
Rashid. Ściszony ton głosu Glorii potwierdzał, że wyczuła, iż mężczyzna, który ją
uratował, jest w jakimś sensie inny.
- Ten pierwszy mężczyzna - zagadnęłam. - Znałaś go? Widziałaś go wcześniej? Gloria
skinęła głową, a małe warkoczyki podskoczyły jej przy twarzy.
- Był na obozie zeszłego lata - odpowiedziała. - Nazywał się Holden. Nie podobało mi
się tam, więc tata zabrał mnie do domu. Ale Brianna została.
- Brianna - powtórzyłam. - To twoja przyjaciółka?
- Tak. Jej rodzice dużo podróżują. Spędza ze mną wiele czasu. Ale jej się tam
podobało. - Zaspana twarz Glorii przybrała wyraz niechęci. - Starali się być mili, ale
widziałam, że nie są. Powiedziałam tacie, że chcę wracać, i mnie zabrał. Bri-Bri nie chciała
jechać.
- Brianna jest w twoim wieku? - zgadywałam. - Ma jasne włosy splecione w dwa
warkocze? Gloria była tak zaskoczona, jakbym nagle machnęła czarodziejską różdżką i z
powietrza wyczarowała słonia.
- Tak, to Bri! Skąd wiesz?
- Magia - wyjaśniłam z poważną miną, a ona uśmiechnęła się rozpromieniona. -
Glorio, chcę, żebyś coś zrozumiała. Ty i twoi rodzice nie jesteście bezpieczni. Ci ludzie mogą
przyjść po ciebie znowu. Moim zdaniem będą próbowali. Musisz być uważna, zgoda? I... -
Spojrzałam na matkę Glorii. - I musisz zostać przeszkolona, żebyś rozumiała, co cię czeka.
Matka Glorii skrzywiła się, a potem skinęła głową. Delikatnie poklepała córkę po
ramieniu.
- To dlatego, że jesteś wyjątkowa, skarbie - powiedziała. - Tak jak ja kiedyś.
Wytłumaczę ci, co to oznacza. Gloria spojrzała na nią przez ramię.
- Ja już to wiem, mamo - stwierdziła spokojnie. - Oglądałam wiadomości. To magia,
prawda? Jak ci ludzie, którzy potrafią wywołać deszcz.
- Tak. - Matka Glorii westchnęła ciężko. - Mniej więcej się zgadza, twoja moc
prawdopodobnie będzie związana z pogodą. Tak jak moja. - Pani Jensen znowu ostro
spojrzała w moją stronę. - Czy Strażnicy będą ją chronić?
- Obawiam się, że Strażnicy w tej chwili nie są w stanie ochronić samych siebie -
powiedziałam. - Musicie pilnować jej sami.
Ruszyłam do wyjścia, ale powstrzymał mnie błagalny wzrok Glorii Jensen.
- Jesteś dzielna, Glorio Jensen - powiedziałam, ujmując jej drobną dłoń. - Nie
pozwolisz, żeby to cię zatrzymało. Wiem, jak się bałaś tam, w samochodzie, wyczuwałam to.
I wiem, jak cierpiałaś. Ale jesteś silna. Na pewno któregoś dnia staniesz się wspaniałym
Strażnikiem.
- Ale nie teraz?
- Nie - odparłam. - Nie teraz. I nie powinnaś pozwolić, żeby ktoś cię do tego zmuszał.
Ścisnęłam ją za rękę i wlałam w nią trochę uzdrowicielskiej siły Luisa, która wyzwoliła w jej
oczach blask i w pewnym stopniu pokonała strach i ból. Później ukłoniłam się jej rodzicom i
wyszłam.
Wcześniej jednak przyszło mi do głowy jeszcze jedno pytanie, które zadałam jej ojcu.
Odpowiedź nie zaskoczyła mnie wcale.
Brianna, według listy, którą dokładnie przestudiowałam, nazywała się Kirksey i
znajdowała się w szpitalu w La Jolla, czyli tu, gdzie właśnie byliśmy. Kiedy Turner
skontaktował się z funkcjonariuszami głównej kwatery Strażników, dowiedział się, że rodzice
Brianny niezupełnie podróżowali... Nie żyli. Zginęli w niedawnej potyczce Strażników z
czymś na Florydzie, nie wiadomo, czy to coś miało naturę paranormalną. Ale nie ulegało
wątpliwości, że oboje zginęli. Ich ciała znaleziono niedawno.
- Myślisz, że zabijają rodziców? - zapytał spięty Luis. - Po to, żeby zabierać te dzieci,
które okażą się przydatne? - Nie miałam wątpliwości, że mówi o śmierci Manny'ego i Angeli.
Ja jednak miałam wrażenie, że za tym atakiem nie stała Perła. Według mnie był on raczej
wynikiem porachunków między ludźmi.
- Może to zwykły wypadek - zastanawiał się Turner. - Biedny dzieciak. Jest sierotą i
nawet o tym nie wie. Myślicie, że przez cały ten czas była na Ranczu?
- Wątpię - powiedziałam. - Szkoła zgłosiłaby jej zaginięcie, chyba że powiadomiono
ją o przeprowadzce. Może ktoś ukrył sprawę, informując władze, że jest... jak to się mówi?
Nauczana w domu.
- Jeśli tak, mogli mieć ją przez cały ten czas. - Turner jęknął. - A Jensen mógł zabrać
to dziecko do domu.
- To nie jego wina. - Kiedy dwaj mężczyźni spojrzeli na mnie, wzruszyłam
ramionami. - Chciała zostać. Pan Jensen nie mógł więc jej stamtąd zabrać. Miał to być obóz i
przypuszczam, że Brianna miała wtedy pozwolenie rodziców.
- Ile? - zapytał Luis. - Ile dzieciaków było na tym obozie? Właśnie to pytanie zadałam
ojcu Glorii, wychodząc z jej pokoju.
- Setki - odpowiedziałam. - A obóz zorganizowano tutaj, w Kalifornii, nie w
Kolorado.
Obóz znajdował się w Kolorado, kiedy go odkryliśmy, ale zniknął bez śladu, zanim
Strażnicy i Ma'atowie zdążyli się zjawić, żeby dokończyć zadanie. Perła zatarła wszelkie
ślady.
Nie byłam teraz już pewna, czy to było jedyne miejsce, w którym przetrzymywali
dzieci. Może mieli takich miejsc dziesiątki, porozrzucanych po całym świecie. Perła nie była
już fizycznie obecna na Ziemi jak Wyrocznia. Mogła znajdować się gdziekolwiek. Wszędzie.
Jak pająk na środku mrocznej, delikatnej pajęczyny mocy. Atak Branny był rodzajem kpiny z
nas.
Patrz, mogę zabrać dziecko z twojego rodzinnego miasta, wyszkolić je i wysłać za
tobą, dokądkolwiek mi się zamarzy. Przecież Perła mogła wykorzystać jakieś dziecko z
Kalifornii. Ale celowo zadała sobie trud, sprowadzając tu Briannę i posługując się nią ze
świadomością, że dowiemy się, kim jest.
Miałam listę i środki, żeby wytropić dzieci, ale ona pozastawiała na mnie pułapki.
Każde nazwisko, którego dotykałam w nadziei, że odnajdę dziecko, stawało się kanałem,
przez który mogłam spodziewać się ataku. Z pewnością nie w każdym przypadku tak było,
wiedziałam, że może zaatakować jedynie przez połączenie z dzieckiem, które znajdowało się
pod jej kontrolą. Ale nie miałam możliwości, aby się dowiedzieć, które drzwi można
bezpiecznie otworzyć, dopóki rzeczywiście ich nie otworzę i nie zobaczę, co czeka po drugiej
stronie. Miły dylemat, który z pewnością ma związek z jej po - I czuciem ironii.
Przechytrzyłam Perłę, zdobywając listę. I Ale ona przechytrzyła mnie, niszcząc jej
przydatność.
- Setki dzieciaków - powtórzył jak echo Turner, był przerażony. - Myślicie, że to
wszystkie dzieciaki Strażników?
- Możliwe, że nie. Prawdopodobnie porywa też inne dzieciaki, żeby nas zmylić. Nawet
dzieci, które mają moc, są nią obdarzone w różnym stopniu. Perła zatrzyma tylko te, które
okażą się najcenniejsze. Pozostałe... Pozostałe są zbędne. - Spojrzałam na Briannę i
pomyślałam o Ibby, jej miniaturowym mundurze i trucicielskiej ciemności w oczach. Czy
Ibby też jest zbędna?
Nie.
- O czym myślisz? - spytał mnie Luis. Delikatnie dotykał czoła Brianny, nadzorując
jej sen, ale jednocześnie odczytywał wyraz mojej twarzy.
- Myślę o historii - powiedziałam. - O twojej historii, nie mojej. Dzieci były
wykorzystywane do walki w wielu epokach. I są wykorzystywane nadal, w niektórych
częściach twojego świata. Łatwo je wyszkolić, łatwo je zastąpić. Raczej nie można mieć
wątpliwości, że dla Perły stały się przydatne do walki z ludzkością, ale dżinny... dżinny,
ogólnie rzecz biorąc, nie mają skrupułów. Oczywiście, znajdą się i tacy, którym żal będzie
ludzi, zwłaszcza wśród nowych dżinnów. Ale dla innych ludzie niezależnie od wieku są
zbędni. W kategoriach zagrożenia dziecko nie różni się niczym od dorosłego człowieka.
Rozumiesz?
- Nie - odpowiedział.
- Dzieci są bronią przeciwko Strażnikom - wyjaśniłam. - Nie przeciwko dżinnom. A
ona walczy przecież z dżinnami. Luis westchnął ciężko.
- Chcesz powiedzieć, że ma w zanadrzu coś jeszcze. Coś gorszego.
- Myślę - zaczęłam, przyglądając się niewinnej twarzy śpiącej Brianny - ... że musimy
powstrzymać Perłę, zanim uda jej się dokończyć batalię ze Strażnikami i rozpętać prawdziwą
wojnę, bo inaczej moje możliwości nie wystarczą.
- Aby powstrzymać dżinny przed zrobieniem tego, co Ashan polecił tobie?
- Tak - odpowiedziałam łagodnie. - Czuję się jak zwierzę w pułapce, Luis. Co jeszcze
będę musiała sobie odciąć, żeby przeżyć?
Bezwiednie powędrował wzrokiem ku mojej dłoni, a potem go odwrócił. Zacisnęłam
metalowe palce, metal był zimny w dotyku. Uniosłam pięść i rozpostarłam ją. Na brązie
znajdował się delikatny szkic linii i spirali moich odcisków palców, a wzory na moich
dłoniach były odbiciem tego, kim byłam w cielesnej postaci. Potarłam palcami o siebie i
poczułam moją fantomową dłoń.
- Czy zbadał ją lekarz? - spytałam. Luis skinął głową. - Więc musimy ją obudzić.
Ostrożnie. Możesz zablokować jej dostęp do mocy?
- Niewykluczone, że tak - odpowiedział. - To zależy. Mogę spróbować.
Niebezpiecznie było przebywać ze Strażnikiem Ognia w szpitalu, gdzie tyle kruchych i
delikatnych istnień mogło zostać narażonych na ryzyko. Wiedziałam, jak Brianna się czuje.
Mogliśmy nad nią zapanować, ale niezupełnie. I nie bez wysiłku. Istniały zasady
zablokowania, a nawet odebrania mocy, ale były trudne i czasochłonne, wymagały też
wyjątkowo delikatnych działań. Mimo największej staranności, pewien procent osób im
poddanych zostawał kalekami, szaleńcami lub ginął.
Przeprowadzenie takich zabiegów na dziecku wydawało mi się nie do pomyślenia.
Wiedziałam, że Luis postara się, żeby interwencja okazała się jak najmniej inwazyjna. Trzeba
ją było uciszyć. Mimo wszystko jednak przedsięwzięcie wydawało się ryzykowne.
Choć mniej ryzykowne niż pozostawienie jej w spokoju, aby mogła uderzyć, kiedy
zechce.
Skinęłam głową i Luis zdjął blokady, które utrzymywały Briannę w sztucznej
śpiączce. Wybudziła się tak szybko, jakby ją popychała jakaś dodatkowa siła. Dziewczynka
otworzyła oczy - były surowe i skupione. Żadnej dezorientacji, tylko bystre, czujne
spojrzenie.
Luis przycisnął palce do jej skroni i zamarł z opuszczoną głową. Skupiał się. Źrenice
Brianny rozszerzyły się, a jej zaczęło brakować tchu pod wpływem złości i frustracji. Dłonie
dziewczynki otwierały się i zaciskały w pięści konwulsyjnie, ale nie wykonała żadnego
innego ruchu.
Wyczułam, że nie mogła.
- Brianno - odezwałam się, siadając na brzegu jej małego, wysokiego łóżka i
spoglądając jej głęboko w oczy. Dostrzegłam w nich odbicie... czegoś więcej. - Brianno
Kirksey. Nazywam się Cassiel. Wiesz, kim jestem?
Nie miałam wątpliwości, że mnie zna. Nienawiść w jej oczach była zdumiewająca.
Wykrzywiała jej twarz, wyginała ciało tak, jakby chciała się na mnie rzucić.
- Nienawidzę cię! - Jej przerażająco głośny krzyk odbijał się echem od surowych ścian
i płytek, jakby co najmniej gromada dzieci wykrzykiwała te słowa. - Nienawidzę cię!
Pościel zaczęła dymić i agent Turner pojawił się, żeby zdusić ogień. Jego siła z
pewnością nie dorównywała sztucznie wywołanej sile małej Brianny, ale był w stanie
poradzić sobie z ubocznymi skutkami złości dziewczynki. Na razie.
- Wiem, że mnie nienawidzisz - kontynuowałam. - Nienawidzisz mnie, bo
powiedziano ci, że dopuściłam się potwornych rzeczy.
- Zabiłaś ich! - krzyknęła i opadła na poduszki pod uspokajającym wpływem Luisa,
rzucając się w niekontrolowany sposób. - Zabiłaś moich rodziców! Widziałam to!
Aha. To w ten sposób Perła zapewniała sobie lojalność swoich żołnierzy,
przynajmniej tych skierowanych przeciwko mnie; pokazywała im przerażający obraz ze mną
jako czarnym charakterem w roli głównej. W rzeczywistości to Perła, a raczej któryś z jej
zaufanych podwładnych zabił rodziców Brianny, upodabniając zabójcę do mnie. Całkiem
możliwe, że Briannie pokazano odpowiednio zmontowane zdjęcia albo film, z których
wynikało, że to ja jestem wszystkiemu winna. Dzieci przyjmowały wszystko bardzo
dosłownie. Nie miała powodu sądzić, że ktoś ją okłamuje.
Nie było najmniejszego sensu przekonywać Brianny, a raczej usiłować jej przekonać,
że to nie ja zabiłam jej rodziców. Przerwałam rozmowę i spojrzałam na Luisa i Turnera.
- Pójdę - powiedziałam. Skinęli głowami. Tunerowi najwyraźniej ulżyło, Luis miał
zawziętą minę, ale przecież skupiał prawie wszystkie wewnętrzne siły na dziewczynce.
Słyszałam jej krzyki, idąc przez korytarz, później jednak umilkła. Oparłam się o
ścianę z zamkniętymi oczami i nasłuchiwałam jej głosu, łez i złości.
Nie jestem twoim wrogiem, posłałam do niej myśl, chociaż Brianna ani jej nie
usłyszała, ani nie chciała usłyszeć. Została dogłębnie zraniona, jeżeli nie fizycznie, to
psychicznie. Jej ból był ceną za determinację Perły, aby usunąć mnie ze swojego równania.
Uśmiechnęłam się dziko. Zobaczymy, siostro, pomyślałam. Zobaczymy, kto wygra.
Wyjęłam szkatułkę z listą z kurtki i przytrzymałam ją w prawej dłoni. Tym razem
zaskakująco trudno było ją otworzyć protezami palców lewej dłoni. W końcu mi się udało,
chwyciłam listę i zaczęłam przeglądać rząd nazwisk. Tylu nazwisk. Tylu dzieci, z których
każde narażone było na wielkie ryzyko.
Na pewno jest coś, co mogę zrobić. Kiedy dotykałam nazwisk metalowym palcem,
poczułam odległe echo. Nie był to ten sam intensywny kontakt, jakiego doświadczyłam
wcześniej, przypominał bardziej szept, coś na krawędzi świadomości.
Metal wytwarzał barierę obojętności pomiędzy mną a mocą listy. Poczułam przypływ
zainteresowania, niemal nadziei i z trudem nad nim zapanowałam. Nie ma dowodów,
pomyślałam. Dopóki Perła nie zaatakuje i nie uda jej się mnie dotknąć.
Usiadłam na pobliskiej ławce i spróbowałam jeszcze raz, dotykając pierwszego
nazwiska, a potem kolejnego. Doświadczyłam pogmatwanych, niewyraźnych odczuć. Zwykłe
życie, pomyślałam. Nic, co mogłabym bez trudu wychwycić. Przesuwałam palcem po liście,
dopóki nie wyczułam czegoś niezwykłego.
Intensywne, dzikie wrażenie. Zawładnęło mną na chwilę, a później poczułam
wyraźnie. Wściekłość. Strach. Przerażenie.
Zerknęłam na nazwisko pod palcem.
Alex Carter. La Jolla, Kalifornia. Działo się to tutaj, dokładnie tutaj.
Wzięłam oddech i położyłam palec wskazujący prawej, cielesnej ręki na nazwisku
Alexa i wzdrygnęłam się, kiedy przetoczyła się przeze mnie fala odczuć, przenikając moje
nerwy do żywego. Wraz ze strachem i bólem przyszła świadomość, pewna i instynktowna.
Wiedziałam, gdzie jest. I nie był wcale daleko.
Zatrzasnęłam listę, zamknęłam szkatułkę i wsunęłam do kieszeni kurtki. Ciągle
słyszałam zaspany, wściekły głos Brianny, przerywany głosem Luisa albo Turnera.
Nie, pomyślałam. Ta sprawa należy do mnie, do mnie.
Jak na zawołanie, kiedy kierowałam się do wyjścia, zadzwonił mój telefon
komórkowy. Odebrałam, nie patrząc na wyświetlacz.
- Rashid - powiedziałam. Żadnej reakcji. - Rashid, gdzie jesteś? Cały czas śledzisz
faceta, który uprowadził Glorię? Przywitał mnie szum zakłóceń, zakłóceń wśród których
usłyszałam głos dżinna.
- ...pomocy... - Nie był już dumny. Nie był już pewny siebie. Bał się. A w każdym
razie takie sprawiał wrażenie.
- Powiedz mi gdzie. Nie odezwał się, ale na wyświetlaczu pojawił się plik danych z
mapą i pulsującym punktem.
- Jadę - powiedziałam i wybiegłam w ciemność. Na specjalnym parkingu przed
szpitalem stało kilka motocykli. Włożyłam do stacyjki kawałek drutu i roztopiłam go, po
chwili płynna masa zastygła, zamieniając się w idealny kluczyk.
To był harley - najwyraźniej bardzo popularna marka. Wydawał mi się jeszcze
większy niż ten, którym jechałam ostatnio, cały chromowany, z ciężkimi sakwami z czarnej
skóry. W jego liniach dostrzegłam agresję. Złość.
Od razu go polubiłam. Pasował do mojego nastroju.
Otwarłam przepustnicę i motocykl rykiem ruszył sprzed szpitala. Skierowałam się w
stronę, gdzie według maleńkiej mapy znajdował się Rashid. Różany Kanion - nie
przypadkowo, nie miałam wątpliwości - w tym samym miejscu wyczułam obecność
męczonego dziecka Strażników, aleja Cartera. Naciskałam gaz coraz mocniej i mocniej.
Światła wokół mnie zlały się w jedną smugę. Pędziłam niebezpiecznie szybko, za szybko
nawet jak dla dżinna, którym już nie byłam. Ale rzeczywistość była nieubłagana - Rashid
znalazł się w pułapce, a Alex Carter cierpiał. Groziło mu niebezpieczeństwo. A ja byłam
przekonana, że jeśli się pośpieszę, mogę im pomóc.
Nie udało mi się.
Skręciłam w boczną uliczkę, skupiona całkowicie na mapie, na tym, żeby znaleźć
jakąś drogę na skróty. Ciemne budynki migały obok mnie jak czarne plamy.
I nagle coś uderzyło mnie od tyłu. Było to jak silny cios pięści giganta. Motocykl
ruszył do przodu w niekontrolowanym poślizgu, potem poczułam, że lecę w powietrzu, a
świat zawirował wokół mnie. Usłyszałam brzęk tłuczonego szkła i rozbijanego metalu i
zobaczyłam odbicie swojej twarzy w lustrze. Nie, nie w lustrze, w szybie okiennej ciemnego
budynku, w który wbiłam się z prędkością niemal stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę,
rozbijając szybę z taką siłą, że duża jej część zamieniła się niemal w proch. Krawędzie
szklanej tafli okazały się jednak śmiertelnie ostre i poczułam, że szarpią moje ciało jak zęby
rekina, tyle że przez jedną krótką chwilę. Potem uderzyłam w ścianę i poleciałam do tyłu. W
miejscu, w które wcześniej uderzyłam, dostrzegłam plamę krwi ... a potem leżałam na ziemi,
nieruchomo, widziałam tylko w górze kołyszące się światła. Usłyszałam odgłos butów
miażdżących szkło.
Spoglądał na mnie dżinn. Rashid. Przystojny, egzotyczny i zupełnie beznamiętny.
- Jesteś ciężko ranna - stwierdził. - Co obetniesz sobie tym razem, żeby się uratować,
Cassiel? Głowę? Byłoby zabawnie.
Odwróciłam się na brzuch i próbowałam powoli wstać, podpierając się na rękach i
kolanach.
Ciężki but Rashida wbił mi się w plecy, wgniatając mnie twarzą w potłuczone szkło.
Być może krzyknęłam. Czułam jednak spokój i usiłowałam logicznie myśleć. Ale nie mogłam
się podnieść.
- Rashid - powiedziałam i odwróciłam twarz na bok, spoglądając na niego przez
splamione krwią jasne włosy. - Wcale nie wyglądasz, jakbyś potrzebował pomocy. - W moim
głosie było coś dziwnego. Lekkość, beztroska, niemal obojętność. Mój wewnętrzny dżinn
wyłaniał się jak potwór z ciemności.
Rashid spojrzał na mnie z góry. Powoli uniósł brwi i otworzył szerzej oczy. - Od
ciebie? - spytał i ziewnął, ukazując ostre jak igły zęby. - Ja miałbym potrzebować pomocy?
Nie. Nigdy.
- Ktoś do mnie zadzwonił - wytłumaczyłam. - Ktoś, kto podszywał się pod ciebie.
Dostałam mapę. Przyjechałam, żeby cię ratować.
- Zabawne - skwitował. - Ale bez znaczenia. Nie jestem aż tak przeczulony, żeby się
tym przejmować, żeby obrażać się o coś, co nawet mnie nie dotyczyło.
- A powinieneś - powiedziałam. - Jeżeli nie zostałeś stworzony przez Perłę.
Wykorzystuje cię, żeby mnie do siebie zwabić. Czy to cię nie obraża?
Ciężar jego buta na moich plecach zelżał. Rashid niemal kocim ruchem przysiadł na
piętach obok mnie i wpatrywał się we mnie z nieludzką intensywnością.
- Nie jestem przez nikogo stworzony.
- Tak mi się właśnie wydawało - podjęłam. - A jednak mnie zaatakowałeś. - Byłam
ranna, co prawda nie śmiertelnie, ale nie chciałam, żeby zobaczył jak bardzo. - Skoro nie
należysz do niej, to dlaczego mnie zaatakowałeś?
- Nie zaatakowałem cię. - Rashid wzruszył ramionami. - Tylko zobaczyłem twój
wypadek. Dlaczego miałbym na ciebie napadać? Co ja mam z tym wspólnego?
Przewróciłam się na bok w miazdze potłuczonego szkła i spojrzałam na niego w górę.
Uniósł brew.
- W takim razie, czyja to sprawka?
- Masz naprawdę imponującą liczbę wrogów - zauważył. - Jednak ja niekoniecznie się
do nich zaliczam. Przyszedłem zobaczyć, czy jesteś martwa, to wszystko. Byłem ciekaw.
Ciekawy. Akurat. Poczułam przypływ zimnej, chorobliwej złości, ale stłumiłam ją.
Złość nie pomoże mi poradzić sobie z Rashidem ani z żadnym innym dżinnem, chyba że
mogłabym walczyć.
- Dziękuję, że sprawdziłeś - powiedziałam, nie mogąc ukryć sarkazmu w głosie. -
Skoro nie ty...?
- Jakiś człowiek - powiedział to tak, jakby wszyscy byli jednakowi. Z jego punktu
widzenia najprawdopodobniej tak to właśnie wyglądało.
- Pomóż mi wstać - poprosiłam.
- Będzie boleć.
- Wiem, dziękuję. Pochylił się, wsunął mi rękę pod ramię i podciągnął mnie, żebym
mogła stanąć. Przytrzymałam się ściany. Krew ciekła ze mnie i plamiła podłogę. Skupiłam się
mocno na tym, żeby powstrzymać krwotok z ran - z setek ran, małych i śmiertelnych nacięć,
od których mogłabym wykrwawić się na śmierć.
- Stoisz - zdumiał się Rashid. Był najwyraźniej zaskoczony. Otworzyłam oczy i
spojrzałam na niego. - Cóż, być może chwilowo.
- Posłuchaj mnie - powiedziałam. - Ta wojna nie toczy się przeciwko ludziom,
rozumiesz? To wojna przeciwko dżinnom. Przeciwko tobie. Możesz walczyć teraz albo
później, kiedy Perła będzie o wiele silniejsza. Wybór należy do ciebie.
- Proponujesz mi, żebym walczył po twojej stronie? Biorąc pod uwagę, jak dobrze ci
idzie do tej pory? Jestem zaszczycony. - Spojrzał w ciemność, jakby nasłuchiwał czegoś w
oddali. - Coś po ciebie jedzie. Powinnaś uciekać.
- Rashid - prychnęłam. - Walcz ze mną albo zejdź mi z drogi raz na zawsze. Nowe
dżinny muszą być zawstydzone, że jest wśród nich taki tchórz.
Zamarł, twarz mu znieruchomiała, oczy zapłonęły, a później usłyszałam głuche
warknięcie, które narastając, odbiło się echem od ścian. Szkło, które jeszcze się nie
roztrzaskało, pękło w tej chwili z ostrym, głośnym brzękiem.
Później Rashid odwrócił się i oparł przy mnie plecami o ścianę.
- Jeżeli zginiesz - odezwał się - ... nie będzie mi zbyt przykro. Ale nie pozwolę, żebyś
przeżyła i opowiadała swoje kłamstwa o moim tchórzostwie.
- Uwierz, że mnie też nie będzie przykro, jeżeli ty zginiesz - powiedziałam i
zakaszlałam. Krew zrosiła powietrze delikatną mgłą, ale poczułam się lepiej. - Kto po nas
jedzie?
- Nie kto, tylko: co - sprostował.
Ulica eksplodowała z hukiem rozpadającej się skały. W gejzerze dymu oraz pyłu
fruwały kawałki metalu i kamienia, i coś... podniosło się z gruzów.
Nie. Powstało z gruzów. Kawałek po kawałku, kamień po kamieniu. Z bardzo
niewyraźnie przypominającym głowę głazem. Ze straszliwie powykręcanym metalem w
miejsce rąk, zakończonych ostrymi pazurami, które iskrzyły od przepływającego prądu
elektrycznego z podziemnych linii napięcia. Ciało ukształtowane z gorącego asfaltu
naszpikowanego śmieciami, metalem i krzycząca twarz wtopiona w tors, była to twarz
pechowego przechodnia schwytanego w to szaleństwo w chwili śmierci. Kolejna dusza na
moim sumieniu.
Bestia odwróciła głowę w naszą stronę. Kiedy zaczęła się toczyć z łoskotem w stronę
budynku, uderzyła w poskręcany wrak harleya, którym wcześniej jechałam, odkształciła go
jeszcze bardziej i zdeformowała, a potem pochłonęła, wzmacniając swoją zbrojną szatę.
Bestia przypominała golema, którego ktoś wskrzesił. A golem będzie się odradzał bez
przerwy, dopóki nie zostanie zniszczone nasienie, z którego powstał.
Ale szukanie nasienia przypominałoby szukanie igły w stogu siana.
- Nie jest dobrze - powiedział Rashid. - Wiesz, jak to powstrzymać?
- Teoretycznie.
- Poza teorią nie masz nic - prychnął. - Przyjdzie po jedno z nas i nie zwróci uwagi na
drugie; niezależnie od tego, które z nas wybierze, drugie musi podjąć działania. I żadnego
gadania o tchórzostwie czy hańbie, bo inaczej odetnę ci drugą rękę i cię nią nakarmię.
Miałam wrażenie, że nie żartuje.
- Jeżeli upadnę... - zaczęłam.
- To nie żyjesz - odpowiedział. - A ja mogę odejść, nie dając powodu do dalszych
obelg na temat mojej odwagi. Wydaje mi się zatem, że byłoby lepiej, gdybyś nie umarła,
jeżeli chcesz, żebym walczył z tobą przeciw twoim wrogom.
Uśmiechnęłam się do niego, pokazując zakrwawione zęby.
Rashid, z powodów, których nie byłam w stanie pojąć, roześmiał się i odsunął ode
mnie, wychodząc naprzeciw czekającego potwora. Z każdym krokiem robił się coraz
większy. Rósł w oczach, mając za nic jakiekolwiek ludzkie zasady.
Kiedy znalazł się tuż obok golema, był mu prawie równy.
Uchylił się przed nikczemnymi, wyszczerbionymi szponami bestii, przystawił mu
ramię do piersi i pchnął go w tył z ogłuszającym zgrzytem metalu trącego o kamień. Golem
cały czas się formował, cały czas uczył się siły i równowagi, które zmieniały się, gdy
pochłaniał coraz nowsze szczątki, nową masę ze zniszczonej ulicy. Kiedy uderzył o smukły
metalowy słup latarni, światło rozbłysnęło, zamigotało i cała konstrukcja zgięła się i skręciła,
oplatając golema jak winorośl. Przez sekundę myślałam, że jest w pułapce, że to Rashid go
spętał, ale golem po prostu wchłonął metal, wyrywając słup z betonowych fundamentów.
Zmylił Rashida ogłuszającym hukiem, jakby walącej się budowli, a kiedy Rashid się
cofnął, golem odwrócił się i podbiegł do mnie wstrząsającym ziemią truchtem. Jednak to ja
byłam jego prawdziwym celem. A golema nie dało się po prostu zabić.
Jak powiedział wcześniej Rashid: ponieważ to mnie chciał zniszczyć golem, jedynym
moim zadaniem było przeżyć. Rashid natomiast miał tak wykorzystać nastawiony na jeden
cel umysł golema, żeby go zniszczyć. Teoretycznie powinnam doznać ulgi na myśl o tym, że
kiedy uciekałam i walczyłam o życie, był ktoś, kto wysilał się, żeby zapewnić mi przeżycie.
A ponieważ tym kimś był Rashid, nie miałam żadnej gwarancji, że podejdzie do tego
zadania z pełnym zaangażowaniem. Nie zachęcało mnie to do ryzyka.
Typowa obrona, jaką mógłby zastosować człowiek, żeby odeprzeć atak, wobec
golema byłaby bezużyteczna. Wszystko, czym rzuciłabym w golema, zostałoby przez niego
wchłonięte i przyczyniłoby się do tego, że urósłby jeszcze bardziej w siłę. Dlatego
postanowiłam, że będę uciekać. Wysadziłam dziurę w ścianie na tyłach zdemolowanego
sklepu z ciuchami, jak sobie później uzmysłowiłam. W sklepie stały upiornie nieruchome
figury manekinów, zamarłe w dziwacznych pozach. Wywołałam już spore zniszczenia, które
jednak były niczym w porównaniu z tym, co zaraz miał zrobić golem, a ja nie mogłam zrobić
nic, żeby temu zapobiec, nawet gdybym chciała.
Czułam się teraz niebezpiecznie osłabiona i potrzebowałam uzdrowienia. Energia,
którą zaczerpnęłam od Luisa, w normalnych okolicznościach wystarczyłaby, żebym sobie
poradziła, ale te okoliczności były dalekie od normalnych. Potrzebowałam większej ilości
energii.
Będzie go to bolało, ale musiałam ją mieć. W tej chwili od tego zależało moje życie.
Przystanęłam, oparłam się o ścianę i otworzyłam połączenie między nami, poszerzając
je do maksimum. Napłynęła do mnie moc, zalewając moje żyły złotem, wymywając ból i
zmęczenie. Rany się zagoiły, ale tylko na tyle, żeby zapobiec utracie krwi. Bliznami trzeba
będzie zająć się później. Uniknęłam złamań, ale miałam kilka wewnętrznych urazów.
Zrobiłam, co mogłam i zgromadziłam ostatni cenny zapas energii.
Wyczuwałam ból Luisa z powodu tego, co zrobiłam. Przepraszam, wyszeptałam przez
połączenie. Zostawiłam go bezbronnego, niemal zniszczonego. Nie mógł mi dać nic więcej.
Wykorzystałam następny wybuch mocy, żeby wysadzić w ścianie dziurę mniej więcej moich
rozmiarów, potem jeszcze wyważyłam drzwi w kolejnej ścianie i przedarłam się przez
chmurę duszącego pyłu, potykając się o jedną z toczących się cegieł, i wyszłam z drugiej
strony budynku, na wąską dróżkę na tyłach. Nad drzwiami wisiał odrapany, brudny szyld z
nazwą firmy, tuż po lewej stronie stał wielki, zniszczony metalowy śmietnik. Przebiegłam
uliczką najszybciej, jak mogłam, pognałam kolejną boczną ulicą niemal w zupełną ciemność.
Nie zatrzymywałam się nawet na chwilę.
Słyszałam za sobą bezustanny chrobot golema, wchłaniającego wszystko, co stanęło
mu na drodze. Gigantyczny metalowy kontener na śmieci wydał niemal organiczny pisk,
kiedy golem rozdzierał go, deformował i wykorzystywał do zbudowania swojego ciała. Z
każdą chwilą potwór stawał się coraz większy, silniejszy, cięższy i bardziej niebezpieczny dla
mnie oraz dla wszystkiego, co stanie mu na drodze. Pobiegłam w stronę szerszej, oświetlonej
ulicy, którą przejeżdżały samochody. Wyskoczyłam na jednię tuż przed nadjeżdżający pojazd.
Był to van. Zahamował z piskiem opon, a spod przypalonych opon wydobyła się cienka
smuga białego, cierpkiego dymu. Przez szybę dostrzegłam przerażoną twarz dobrze ubranego
mężczyzny i o wiele młodszej dziewczyny, która niemal z pewnością nie była jego żoną.
Szarpnęłam drzwi od strony kierowcy i otworzyłam.
- Wynocha - zwróciłam się do mężczyzny. Gapił się na mnie z szeroko otwartymi
ustami, coś syknął, a ja rozpięłam pas, którym był przypięty, chwyciłam go za kołnierz,
wywlokłam z samochodu i posadziłam na chodniku. Podniósł się i biegiem zniknął z drogi;
dziewczyna siedząca na miejscu pasażera patrzyła za nim, a potem spojrzała na mnie szeroko
otwartymi oczami.
- Wisisz mi pięćdziesiąt dolców, suko - oznajmiła. - Jeszcze mi nie zapłacił.
- Daruję ci życie - powiedziałam. - Możesz uznać to za napiwek, na który nie
zasługujesz. Wysiadła, kiedy ja zatrzaskiwałam drzwi kierowcy i zanim oddaliła się o krok,
wcisnęłam pedał gazu, przyśpieszając gwałtownie. Opuściłam szyby i patrzyłam we wsteczne
lusterko. Widziałam iskry, kiedy waliły się linie wysokiego napięcia, niebieskobiałe
płomienie, kiedy wybuchały za mną transformatory.
Golem był czarny, rzucał cień w blasku gwiazd, przerażający tym bardziej, że był taki
bezkształtny.
Dojechałam vanem do zakrętu i znów przyspieszyłam, kierując się na północ.
Rashidowi najwyraźniej nie udało się wykonać zadania - nie odnalazł i nie zniszczył nasienia,
z którego golem czerpał moc, więc musiałam wymyślić plan awaryjny. I to szybko.
Świeża bryza przyniosła zapach oceanu i odgłos fal uderzających o brzeg.
Woda. Oczywiście.
Na pierwszym możliwym zakręcie na zachód ruszyłam w stronę wybrzeża. Na
szczęście znajdowałam się blisko. Zerkając we wsteczne lusterko, zorientowałam się, że choć
obszar poza mną spowijała ciemność, czarna jak atrament i nieprzenikniona, jednak widać
było ruch. Błysk metalu. I nieustanny metaliczny zgrzyt, jakby potężny silnik za mną bez
przerwy rozdzierał świat.
Nagle na siedzeniu pasażera pojawił się Rashid. Wiedziałam, że nie jest związany
fizycznym ciałem. Jeśli dżinn został zraniony zbyt głęboko, aby to zranienie mogło zostać
uleczone w eterycznym ciele, pozostawało ono widoczne w każdej fizycznej postaci, jaką
przybierał.
Rashid wyglądał na... pokonanego. Na nagiej piersi w kolorze indygo zobaczyłam
długie rozcięcie, krew miał na twarzy, na dłoniach, rękach... i nie była to krew golema. Golem
nie krwawi.
Siedział przez chwilę nieruchomo, z trudem łapiąc oddech, a w końcu odchylił głowę i
oparł o zagłówek.
- Nie mogę się do niego przebić. Jest za silny.
- Poddajesz się - skwitowałam. - Ty. Rashid potężny. Rashid butny.
- Daruj sobie - powiedział i poirytowany otarł krew z twarzy, a później zrobił
zniesmaczoną minę i wyczyścił purpurowe plamy z siedzenia vana. - Masz potężnych
wrogów jak na kogoś, kto już odpadł. Dlaczego tak strasznie chcą cię zabić?
- To cały mój urok.
- Ach, to wiele wyjaśnia. - Rashid lekko zadrżał, a ja dostrzegłam, że rozcięcie na jego
piersi zrasta się w paskudną bliznę. Zdrowiał, ale niezupełnie w takim tempie, w jakim
powinien zdrowieć dżinn. Rana, którą odniósł, musiała być głęboka i sięgać poziomu
eterycznego. - Musisz opuścić to miejsce. Golem będzie miał ograniczony zasięg. Jeżeli
odjedziesz...
- Pójdzie za mną, będzie coraz większy i zniszczy wszystko, na co się natknie -
powiedziałam. - Nie jestem dżinnem. Nie mogę przeskoczyć z jednego miejsca w drugie,
żeby zakłócić ślad. Wcześniej czy później mnie znajdzie, a im więcej czasu mu to zajmie, tym
silniejszy się stanie.
- W takim razie nie masz szans, żeby wygrać. - Rashid na chwilę zamknął oczy.
- Nie poddam się.
- To jak zamierzasz... - Rashid zamilkł, kiedy skręciłam kierownicą, a samochód z
piskiem opon niemal rozbił się o bok budynku, gdy pędziłam kolejną boczną uliczką. Była to
ostatnia z przemysłowych dzielnic. Za nią, wzdłuż morza, ciągnął się długi pas równego
asfaltu. Dalej znajdowały się już tylko parkingi, metalowe barierki i skaliste wybrzeże z
szalejącym, mrocznym oceanem w tle, rozświetlonym blaskiem księżyca. - Nie mówisz
poważnie.
- Trzymaj się - powiedziałam do Rashida i z głośnym hukiem i odgłosem ocierającego
się metalu wjechałam na krawężnik, żeby dostać się na jeden z opustoszałych parkingów.
Pomiędzy parkingiem a promenadą, po której w słoneczny dzień zapewne spacerują ludzie,
napawając się pięknymi widokami, znajdowała się solidna metalowa barierka.
Wcisnęłam gaz do dechy, zwiększyłam prędkość, aż silnik zawył. Samochód
przyśpieszył, podskoczył, a jego masa i pęd pokonały metalową barierkę. Opony zaskoczyły i
pchnęły nas do przodu, ponad zgniecioną stalą. Poczułam, że jedna pęka i wybucha, ale
pozostałe wytrzymały. Za nami z ciemności wyłonił się golem, czaił się o krok za nami. Był
teraz wysoki jak budynek w centrum miasta - chwiejąca się masa zdartej nawierzchni jezdni
naszpikowana pochłoniętymi odpadami, samochodami i pechowcami, którzy weszli mu w
drogę. Koszmar wyciągał rękę w stronę vana i wymachiwał kończyną, która w niewielkim
stopniu przypominała dłoń.
Metalowe kolce wielkości dźwigarów przebiły dach vana i przyszpiliły samochód do
skały. W unieruchomionym vanie silnik zawył, opony płonęły, a ja uświadomiłam sobie, że to
koniec. Nie przeżyjemy tego.
- Uciekaj! - krzyknęłam do Rashida i wyskoczyłam drzwiami po mojej stronie. Nie
czekałam, żeby sprawdzić, czy mnie posłucha, wiedziałam, że nie mam czasu. Golema dzielił
ułamek sekundy od tego, by osiągnął swój cel i nie miał zamiaru się poddać. Nie teraz.
Pięść z kamienia i metalu uderzyła w samochód, zrównała go z chodnikiem i
zniszczyła jakikolwiek ślad po nim.
Od skalistej krawędzi klifu dzieliło mnie półtora metra. O skałę poniżej uderzały fale.
Biegłam.
Golem - zmieniająca się nieustannie niszczycielska masa - ukucnął i pochłonął wrak
samochodu. Nie widziałam Rashida, kiedy golem miażdżył i deformował metal, plastik i
szkło, ale wiedziałam, że nie mam czasu, żeby się gapić. Albo przeżyje, albo nie. I tak nie
byłam mu w stanie pomóc.
Zebrałam resztki sił i puściłam się pędem do krawędzi klifu. Kiedy dotknęłam stopą
ostatniej skały, pozwoliłam, żeby moja siła eksplodowała, wyskoczyłam w górę, by po chwili
runąć w stronę oceanu.
Przebiłam się przez powierzchnię wyciągniętymi w przód rękami i zanurzyłam się
głęboko w wodzie. Szok wywołany zimnem był na tyle duży, że przez kilka sekund
przestałam myśleć, kiedy pęd niósł mnie głębiej, a wokół mnie rosło ciśnienie. Pod
powierzchnią fal było tak ciemno, że poczułam się zagubiona, zawieszona w mroźnej nocy, a
moje ciało niemal natychmiast zaczęło głośno protestować. Za zimno, zbyt duże ciśnienie,
brak tlenu. Nie byłam Strażniczką Pogody, woda to nie moje środowisko. Miałam poczucie,
że osaczają mnie pierwotne złe moce.
Nagle potężna fala wzburzyła wodę wokół mnie, sprawiając, że zaczęłam koziołkować
w srebrzystym wirze pełnym bąbelków powietrza.
Na dno zaczęło opadać coś olbrzymiego i ciemnego. Co ciekawe, niosło ze sobą
światło - były to reflektory samochodów, nadal zasilane akumulatorami, uwięzione w
ogromnym, lepkim ciele golema.
Golemy są przerażająco silnymi bestiami, których nie można pokonać, ale mają jedną
słabość.
Nie potrafią pływać.
Kończyny golema machały bezużytecznie, rozbryzgując wokół wodę. Olbrzymia ilość
metalu i kamienia, która go utworzyła i trzymała przy życiu, i dzięki której stał się taki
niepokonany, w wodzie była jak kotwica, a ja unosiłam się w wodzie, przyglądając się, jak
mija mnie i opada coraz niżej i niżej, w głębię pode mną. Światłą samochodów cały czas
świeciły, oświetlając jego zmagania.
Zebrałam siły i zaczęłam płynąć ku powierzchni. Lodowata woda pozbawiała mnie sił,
a brak tlenu wkrótce wprawi w dezorientację i każe mi oddychać, chociaż tu nie ma czego
wdychać. Golem został unieszkodliwiony, pewnie na dobre, jeśli nie uda mu się wydostać z
pułapki, zanim nasienie pod wpływem działania słonej wody się nie rozpuści. A wtedy golem
zmieni się w bezkształtną masę odpadów porozrzucanych na dnie oceanu, stanowiąc zagadkę
do rozwiązania przez przyszłych archeologów.
Ale znajdowaliśmy się blisko wybrzeża i mimo wszystko golemowi mogło się udać
wydostać, gdyby ruszył dnem oceanu, wspinając się po skałach, zanim korozyjne działanie
soli dotrze do jego serca.
Biała kometa siły rozdarła wodę i zdmuchnęła mnie na bok. W nieskoordynowanej
plątaninie kończyn przyglądałam się, jak opada leniwym spiralnym ruchem w ciemność,
gdzie słabo odbijał się blady blask oświetlenia golema. Nie miałam pojęcia, co to jest. Już
mnie to nawet nie obchodziło.
Płuca zaczęły mnie boleć i kurczyć się, łaknąc powietrza. Nie mogłam czekać, nawet
gdybym chciała. Wybiłam się w stronę powierzchni, z całych sił przedzierając się przez
ciemność, nie widziałam nic, co mogłoby mnie poprowadzić. W końcu namierzyłam blade
światło księżyca przebijające się przez fale i wystrzeliłam w stronę powierzchni, gnana
ostatnim rozpaczliwym przypływem energii.
Myślałam, że się wynurzyłam i otworzyłam usta.
Oddech, który wzięłam, składał się w równej części z wody i powietrza, a ja zaczęłam
pluć, krztusić się, kaszleć. Spróbowałam jeszcze raz, wiedząc, że jeżeli i tym razem mi się nie
uda, nie starczy mi sił, by zachować przytomność.
A to oznaczałoby śmierć.
Do płuc napłynęło mi ciepłe, słodkie powietrze. Unosiłam się na powierzchni, kaszląc
i nabierając niepewnie powietrza. Wokół mnie burzyła się woda, ciemna i zimna. Po golemie
nie było śladu. Zniknął, jakby nigdy nie istniał. Nie pozostały po nim nawet bąbelki.
I nagle, głęboko pode mną, dostrzegłam jasne białe światło, które rozbłysło niczym
wybuch, któremu nie towarzyszyła siła. Było tylko światło, które nie gasło - rozprzestrzeniło
się i zniknęło w dole jak mały jasny punkcik. Zamieniło się w jasną kropeczkę. Błysk komety,
gnającej w moją stronę.
Płynęłam z całych sił, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że jestem skazana na
niepowodzenie już w chwili, kiedy podjęłam się wysiłku. Woda pozbawi mnie moich
ziemskich możliwości, nawet jeżeli posiadałam jeszcze energię do przygotowania obrony.
Poruszałam się zaledwie z prędkością zmęczonego człowieka, nie miałam szans z tym, co
mogłoby wystąpić przeciwko mnie, zwłaszcza jeśli byłby to Strażnik Pogody, który ma
władzę nad samą wodą.
Woda dookoła mnie przybrała kolor lśniącego błękitu, a później płomiennej bieli,
kiedy gnający kształt się zbliżał. Przebił powierzchnię wody trzy metry od mnie, a światło
zamigotało, zblakło, a w końcu zgasło.
Na powierzchni wody leżał Rashid, a w jego oczach odbijał się księżyc. W jego blasku
skóra Rashida, która zwykle miała barwę indygo, wyglądała blado, a jego ciało pokryte było
ranami ciętymi, które się nie zabliźniły.
Podpłynęłam do niego, czując, że woda i chłód obezwładniają mnie jak czyjeś dłonie.
Nogi miałam jak z waty, bezsilne, powoli traciłam czucie w rękach i dłoniach, które
niezdarnie odgarniały wodę.
- Bestia nie żyje - powiedział Rashid i rozpostarł lewą dłoń. Spoczywała w niej lśniąca
metalowa kula. Wypaliła na jego dłoni czerwony krąg. - Nasienie. Trzeba je zniszczyć. Nie
może tego zrobić dżinn.
Wzięłam je od Rashida, a on łapczywie zaczerpnął powietrza, co dobitniej niż jego
mina powiedziało mi, jakiego cierpienia przysporzyło mu trzymanie nasienia golema. Rany
zaczęły się powoli zasklepiać.
Nasienie było ciepłe w mojej dłoni i czułam jego wibracje, czułam, że jego moc znów
się odnawia. Będzie nieszkodliwe tylko przez krótki czas.
Zamknęłam je w dłoni i zacisnęłam pięść.
Roztrzaskało się jak szkło, rozlewając na mojej dłoni coś ciepłego i śliskiego,
podobnego do oleju. Kiedy znów rozpostarłam palce, zobaczyłam tylko maleńką kropelkę i
skrawek przesiąkniętego olejem papieru z kilkoma niewyraźnymi znakami.
Chwyciłam go dwoma palcami i zanurzyłam w wodzie. Błyskawicznie rozpuścił się,
zamieniając się w pianę.
Zniknął.
Nie widziałam zniszczenia golema, ale pewnie nie było wcale dramatyczne - spójność
rzeczy po prostu... ustała, a części składowe porozrzucała siła grawitacji. Możliwe, że główny
rdzeń istoty pozostał, ciężki i bezwładny, ze wszystkimi pochłoniętymi, oświetlonymi
samochodami i martwymi ludźmi uwięzionymi wewnątrz. Wzdrygnęłam się lekko, myśląc, że
to okropne mieć taki grób i zanurzyłam całą dłoń w wodzie, zmywając pozostałości oleju.
Szczękałam zębami.
- Jedno ci powiem - oznajmił nieobecnym głosem Rashid. - Nie jesteś najnudniejszą
ludzką istotą, jaką w życiu poznałem.
- Nie jestem ludzką istotą.
- Z każdą chwilą coraz bardziej się do niej upodabniasz - stwierdził i wzdychając,
wyprostował się w wodzie. Woda spływała po jego ciele i włosach srebrzystymi strugami,
podkreślając nieskazitelny kształt torsu i linię mięśni poniżej. Jak na kogoś, kto zdecydowanie
nie jest człowiekiem, całkiem nieźle udało mu się skopiować formę, by człowieka
przypominać. - Nie przeżyjesz długo w tej wodzie. Jest ci zimno.
Stwierdzał oczywistą prawdę. Popłynęłam w stronę skalistego wybrzeża, od którego
bił blask świateł. Ciągle byłam niezdarna, obolała, ale zawzięta, żeby nie dać Rashidowi
satysfakcji, że mnie uratował.
Rashid po chwili ruszył za mną, płynąc ze mną ręka w rękę. Wysiłek ogrzał moje
ciało, oczyścił umysł i kiedy gramoliłam się w górę po kamieniach, omywana falami, miałam
wrażenie, że może jednak przeżyję. Przekonanie to szybko się ulotniło, kiedy mokre ubranie
przywarło do mojego ciała, odbierając mi całe ciepło, a do mnie dotarło, że nie mam czym
dojechać do Różanego Kanionu, gdzie, jak pokazywała mapa, powinnam znaleźć Alexa, a
może też inne dzieci, również Ibby Może zapobiegłabym w ten sposób innym atakom,
szerzeniu się śmierci i cierpienia.
Gdybym tylko nie była tak bardzo zmęczona...
Rashid wspiął się na skały zwinnie jak pantera i spojrzał na mnie z góry. Był
stuprocentowym dżinnem. Pięknym, doskonałym, butnym. Zaciekawiony przyglądał mi się,
przechylając na bok głowę.
W końcu ukucnął i położył mi dłoń na ramieniu.
Ciepło zalało mnie jak powódź, przenikając do każdej komórki, przepływając przez
nerwy i układ krwionośny. Budząc we mnie senne wrażenie zaspokojenia i niemal
obezwładniające odczucie wyczerpania. Chciałam oprzeć głowę na zimnych skałach i zasnąć.
Jakoś pokonałam tę chęć, zwykłym uporem dżinna, ostatkiem dziedzictwa
niekończącego się życia, które nigdy nie poddawało się słabości. Odsunęłam się od Rashida i
z trudem stanęłam na nogach. Ubranie miałam suche dzięki jego wysiłkom.
Z przytłaczającym poczuciem przerażenia uświadomiłam sobie, że będę musiała
naprawdę mu podziękować. Za to, że mnie uratował. Wydawało mi się to niewiele lepsze niż
przegrana z golemem.
Rashid się uśmiechnął i nie wiem, czy celowo, czy nie, uratował mnie przed tą
koniecznością.
- Kiedy następnym razem nazwiesz mnie tchórzem, wydrę ci kręgosłup i zbiję cię nim.
Żeby była jasność.
- Idź. - Spojrzałam na niego groźnie.
- A ty nie potrzebujesz mojej pomocy.
- Nie.
- Kłamczucha. - Jego oczy były lśniące i radosne. - Gdzie twoja ludzka maskotka?
Strażnik?
- Tam, gdzie jest potrzebny. Co cię to obchodzi?
- W zasadzie wcale. Byłem po prostu ciekawy. Wydaje mi się... że jesteś do niego
przywiązana. - Niesmak w jego głosie znów sprawił, że się zjeżyłam. - Dziwnie było widzieć
cię tu samą.
- Nie jestem przywiązana - warknęłam. - Jestem... - Uśmiechnęłam się promiennie. -
Po prostu ciekawa. Wyraz samozadowolenia zniknął z twarzy Rashida, który odsunął się ode
mnie. Jego twarz znów wyglądała jak beznamiętna maska, ale oczy nadal mu płonęły.
- Nie widziałem chodzącego po Ziemi golema od kilku tysięcy lat - powiedział. -
Ciekawe, że twoi wrogowie mają taką niezwykłą... pamięć, nie uważasz?
Pamięć i moc, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego na głos. Stworzenia golema nie
wymyśliłoby dziecko, a już z pewnością nie samo; dzieci Strażników wysyłane za mną do tej
pory miały moc, ale była to rozproszona brutalna siła, nie precyzja. Nie tego rodzaju subtelna
i ukierunkowana moc, niezbędna, żeby stworzyć coś takiego jak golem. Była to manifestacja
ziemskiej mocy, ale tak wyjątkowa, tak bardzo drobiazgowa w swojej naturze, że niewielu
mogło nauczyć się takiej sztuczki. Na przestrzeni całej historii zaledwie garstka ludzi.
I wszyscy oni, jeśli dobrze pamiętałam, od dawna byli martwi. Nikt już nie żył, nawet
Lewis Orwell, który potrafił używać tak ukierunkowanej mocy.
- To Perła - powiedziałam. - Zbiera te wszystkie zapomniane talenty, zapomniane
sposoby użycia, zbiera je przez dziesiątki tysięcy lat. Dzisiejsi Strażnicy posługują się mocą,
która ma korzenie w nauce, w zrozumieniu otaczającego ich świata. Strażnicy przeszłości; nie
mogli podeprzeć się nauką, ich moc miała swoje źródło w legendach, folklorze, religii. To
zupełnie co innego. - Golem wywodził się ze wszystkich trzech źródeł. Były też inne
zjawiska, których nie widziano na Ziemi od setek, jeśli nie od tysięcy lat. Giganty i potwory.
Strażnicy nie są przystosowani do walki z nimi, jeżeli Perła posłuży się tymi zjawiskami jako
bronią. - Ona uczy porwane dzieci, jak kierować takimi zjawiskami.
Rashid nic na to nie odpowiedział, ale wyczuwałam, że jest zakłopotany. Podobnie jak
Gallan, mój przyjaciel dżinn i czasami kochanek, nie wierzył mi, kiedy ostrzegałam, że grozi
mu niebezpieczeństwo. Musiał je zobaczyć, doświadczyć na własnej skórze.
I w przypadku Gallana była to śmiertelna pomyłka. A ja nie mogłam go przed nią
powstrzymać.
- Dość już zrobiłeś - powiedziałam łagodniej i wstałam. - Zadzwonię... - Głos mi
zamarł, kiedy wyciągnęłam z kieszeni telefon komórkowy, otworzyłam go i zobaczyłam
pusty wyświetlacz. Z obudowy jednostajnym strumieniem ciekła woda.
Nienawidzę wody.
Rashid westchnął, wyciągnął rękę i pstryknął telefon jednym palcem. Woda przestała
kapać, usłyszałam radosny muzyczny sygnał, a wyświetlacz błysnął kolorami, restartując.
- Zadzwonię do Luisa - powiedziałam, jakby nic się nie stało. - Poradzimy sobie z tym
w gronie Strażników. Idź, Rashid.
- Poproś ładnie - wymruczał. W jego oczach lśnił szaleńczy błysk, uczucie dżinna,
które rozpoznawałam i pamiętałam aż za dobrze.
Po prostu odwzajemniłam groźne spojrzenie w milczeniu, aż się wzdrygnął, odsłonił
ostre zęby i zniknął, zostawiając mnie samą na skałach.
- Halo? - Głos Luisa w słuchawce był cichy i daleki. - Cass? Do cholery, gdzie jesteś?
- Słychać było, że jest niespokojny. Właściwie przerażony.
- Nic mi nie jest - odpowiedziałam, biorąc głęboki oddech. Dźwięk jego głosu
wypełnił we mnie małą, mroczną przestrzeń, która, chociaż sobie tego nie uświadamiałam,
opróżniła się. Pragnienie. To była ludzka rzecz, pragnienie. Miałam wrażenie, że w każdej
chwili życia odkrywałam w sobie coraz więcej ludzkich odczuć.
Co ciekawe, w dużym stopniu przypominały odczucia dżinnów. - Nie o to pytałem -
warknął Luis. - Gdzie?
- Na wybrzeżu - odpowiedziałam. - Potrzebuję cię tutaj.
- A ja potrzebuję cię tutaj. Dios, kobieto, nie znika się tak bez słowa, zwłaszcza kiedy
mamy tu dzieci w kłopotach! Co ty sobie wyobrażasz? - Wyczułam napięcie w jego głosie;
miało dla mnie ogromne znaczenie, bo był to ten sam spięty, wściekły ton, jakim odzywał się
po tym, jak zastrzelono jego brata i szwagierkę. Kiedy postanowiłam polować na zabójców,
zamiast robić wszystko, żeby chronić życie Manny'ego i Angeli. - Jesteśmy Strażnikami.
Naszym najważniejszym zadaniem jest ochrona życia! Tak trudno ci to zapamiętać?
- Nie - zaprotestowałam. Podmuch mokrego wiatru odgarnął mi włosy z twarzy.
Uniosłam głowę, spojrzałam w księżyc i westchnęłam. - Z Brianna mogłeś poradzić sobie
sam. Pomyślałam, że zrobię coś pożytecznego. Na przykład odnajdę Isabel.
Puścił stek siarczystych przekleństw po hiszpańsku, sugestywnych z powodu furii, z
jaką je wypowiadał, i precyzji określeń. Czekałam ze słuchawką odsuniętą od ucha, dopóki
nie ucichł.
- Skończyłeś? - spytałam chłodno. - Bo nie pozwolę, żebyś się do mnie odzywał w ten
sposób.
- Boże, czasami przypominasz moją nauczycielkę z liceum! - Niemal się roześmiał,
ale w jego głosie nie było wesołości. - Nienawidziłem tej suki.
Mówił... jakoś inaczej. Zmarszczyłam czoło.
- Luis - powiedziałam powoli. - Wiesz, że masz do mnie w ten sposób nie mówić.
- A co mnie obchodzi, czego ty chcesz? Jesteś pijawką! Trzymasz się mnie tylko po
to, żeby móc wysysać moc za każdym razem, kiedy potrzeba ci sił. Nie przejmujesz się tym,
że mało mnie nie załatwiłaś, wyciągając tyle mocy. Nie obchodzili cię Manny i Angela, nie
obchodzi cię Ibby ani ja... - mówił, jakby... był pijany. Na granicy szaleństwa. Był wściekły,
rozumiałam to, chociaż to bolało. Bardzo. Czy naprawdę tak o mnie myśli w mrocznych,
sekretnych zakamarkach serca? Sądzi, że jestem zwykłym pasożytem, który udaje, że należy
do jego świata?
Stało się to powodem niepokojącego, zimnego pytania. A jestem? Celowo trzymałam
się z daleka. Celowo uważałam się za inną, lepszą, ważniejszą. Czy jednak przez to nie stałam
się kimś gorszym?
Wysiliłam umysł - mój ludzki mózg, podlegający wszystkim zdradzieckim więzom
uczuć i bólu - żeby się skupił. Luis nie był okrutny. Nie zrobiłam nic, żeby go aż do tego
stopnia rozzłościć. Owszem, zostawiłam go, zrobiłam to bez uprzedzenia, ale jego reakcja
wydawała mi się nieadekwatna do całego zdarzenia.
Zostawiłam go z Brianna. Małą Strażniczką, tą, którą Perła tak bardzo otumaniła.
Kolejną napaloną małą zabójczynią, pozbawioną prawdziwego życia i celu.
Brianna. Ale Brianna była Strażniczką Ognia, nie Pogody, mogła sprawić, by stanęło
w płomieniach pół szpitala, ale to, co słyszałam w głosie Luisa, wydawało mi się zupełnie
innym rodzajem ataku.
Takiego, który zdradziecko wdarł się do jego wnętrza.
Strażnik Ziemi stworzył nasienie golema i powołał go do życia, a potem postawił go
na mojej drodze.
Miałam wroga, który jeszcze się nie ujawnił. Takiego, który był na tyle blisko, żeby
dotknąć i wypaczyć Luisa. Na tyle subtelnego, żeby Luis nawet tego nie zauważył.
Turner? Ale Turner był Strażnikiem Ognia. Tylko Strażnikiem Ognia? Nie,
niemożliwe, żeby to Turner. Patrzyłam na niego w sferze eterycznej. Widziałam jego
prawdziwe „ja”. Nie znalazłam w nim oszustwa. Jedynie wyczerpanie.
Chyba że był bardzo dobry. Na tyle dobry, żeby oszukać w sferze eterycznej moje
ograniczone ludzkie zmysły. Z pomocą Perły...
Sięgnął po pudełko z listą, kiedy upadło na podłogę. To mógł być zwykły odruch.
Ale mógł to być też przemyślany plan. Perła wysłała go, żeby wykradł mi listę.
Powstrzymałam go. Kiedy zobaczył, do czego jestem zdolna, nie odważył się na kolejny krok,
nie wtedy.
Luis ciągle mówił, ale ja go już nie słuchałam. Nie wiedziałam, czy to prawdziwa
złość, nie miałam też pewności, że zostawiłam go w bezpiecznym miejscu.
Nie wiedziałam już w ogóle, gdzie znajdę bezpieczne miejsce.
Wspięłam się po skałach, a potem przeskoczyłam przez barierkę i znalazłam się na
promenadzie. Ruszyłam biegiem w stronę pobliskiej ulicy.
Musiałam znaleźć jakiś środek lokomocji i nie miałam zamiaru zbytnio przejmować
się tym, jak to zrobić.
8.
Zastanawiałam się, czy nie ukraść kolejnego pojazdu, ale wszystkie były zajęte; kiedy
myślałam nad tym, jak zmusić któregoś z kierowców, żeby się zatrzymał i żebym mogła go
wywalić - nie robiąc mu krzywdy - ku mojemu zaskoczeniu, po cichu przy krawężniku tuż
obok mnie zatrzymał się biały sedan. Przyciemniona szyba się opuściła.
- Hej, masz na imię Cassiel? Zajrzałam do środka, marszcząc czoło. Nie znałam
kierowcy.
- Wsiadaj - rzucił. Zamki otworzyły się, a on pochylił się ponad siedzeniem, żeby
otworzyć drzwi. - Powiedziałem, żebyś wsiadała. Twoi przyjaciele przysłali mnie, żebym cię
zabrał.
Był dość młody, pewnie w wieku Luisa, chociaż w oczach miał coś, przez co wydawał
się dużo starszy. Może ciężkie doświadczenia. Samochód był czysty, schludny, pachniał
dymem i narkotykami. Mężczyzna skinął do mnie głową, kiedy wsuwałam się na siedzenie
pasażera i zapinałam pas bezpieczeństwa, a potem zatrzasnęłam drzwi. Szyba podniosła się,
zamykając mnie w dymie o zapachu narkotyków. Włączył się w ruch i niespiesznie skierował
na północ.
- Nie zapytasz mnie, dokąd trzeba mnie zawieźć? - Obserwowałam nieruchomo jego
profil.
- Nie - odpowiedział. - Bo jedziesz tam, gdzie ja ci powiem. - Spod fotela kierowcy
wyciągnął z pochwy nóż długości swojego przedramienia i położył go sobie na nodze. - Po
prostu siedź cicho, dobra? Nie rób kłopotów.
- Kto cię przysłał?
- Zawsze na widok noża zadajesz tyle pytań? Zamknij się, do cholery i daj mi to.
- To? - powtórzyłam.
- Wiesz, o czym mówię. Nieznajomy chciał, żebym dała mu listę. Na ułamek sekundy
stanął mi przed oczami zniszczony telefon komórkowy, kapiąca woda, zanim Rashid zechciał
go naprawić. Czy lista też się zniszczyła? Nie zwracałam uwagi na człowieka z nożem,
chociaż mówił coś jeszcze, pewnie groźby, żebym nie miała wątpliwości, dlaczego muszę być
mu posłuszna. Sięgnęłam do kieszeni i wyjęłam szkatułkę ze zwojem listy. Nie nosiła śladów
najmniejszych zmian. Nie kapała z niej woda. Przejechałam palcem po krawędzi i
otworzyłam ją. Odetchnęłam powoli z ulgą. Lista była sucha.
- Powiedziałem - odezwał się kierowca. - Daj mi to, bo inaczej cię skaleczę, suko.
Twój wybór. Był nerwowy. Nieprzewidywalny. Zaciskał palce na kierownicy tak, że kostki
miał białe.
Zamknęłam listę, włożyłam ją z powrotem do kurtki z uczuciem chłodnej ulgi i
oparłam głowę o pachnącą narkotykami tapicerkę, a on przyśpieszył, pewnie po to, żeby
przekonać mnie, że nie mam szans na bezpieczną ucieczkę. Uniósł groźnie nóż. Chwyciłam
jego dłoń, wykręciłam ją i wbiłam ostrze w jego prawą nogę.
- Kto cię przysłał? - spytałam. - Kto ci powiedział, gdzie mnie szukać? Kto ci
powiedział, jak mam na imię? Kto wie, że mam listę? Czy to Turner?
Wrzasnął, a twarz zrobiła mu się śmiertelnie biała. Lewą stopą nacisnął pedał
hamulca, z hukiem i piskiem zatrzymując samochód na środku skrzyżowania. Ponad nami
kołyszące się światła zmieniły się z zielonych, przez pomarańczowe na czerwone. Jęknął i
wypuścił nóż, wpatrując się we mnie głupawo.
Pochyliłam się i wyciągnęłam go jednym, szybkim, skutecznym ruchem. Natychmiast
zaczęła płynąć krew, która przesiąknęła przez dżinsy. Rana była głęboka, ale nóż ominął
większe żyły. Nie planowałam tego zupełnie.
- Ty suko - zajęczał. - Ty suko, dźgnęłaś mnie!
- Z technicznego punktu widzenia, to nieprawda. Sam się dźgnąłeś. - Przyglądałam mu
się bez najmniejszego współczucia. Być może jednak pozostałam dżinnem w większym
stopniu, niż sądził Rashid. - A teraz odpowiedz mi na pytanie. Kto cię tu przysłał?
- Pieprz się.
Luis byłby pod wrażeniem, ale go tu nie było. Zareagowałam na chamstwo
mężczyzny, wciskając mu w ranę stalowy palec. Zawył na całe gardło i zaczął mnie okładać.
Powstrzymałam go jednak, wciskając głębiej palec w ranę.
- Dalej - odezwałam się dokładnie tym samym tonem. - Do kości jest jeszcze
centymetr. Powiedz, kto cię przysłał.
- Turner! - wrzasnął. Jego twarz nabrała koloru zepsutego mleka. - Ben Turner.
Wisiałem mu to! Oparłam się, otarłam krew z mojej metalowej dłoni o tapicerkę jego
samochodu i zastanowiłam się nad tym, co przed chwilą powiedział.
- Wysłał cię, żebyś mnie śledził.
- Tak. - Oddech miał krótki. - Miałem cię porwać i zabrać ci listę. To proste.
- A co się okazało? - zapytałam żartobliwie, nie oczekując odpowiedzi. - Skąd znasz
agenta Turnera?
- Parę miesięcy temu odkrył tu wytwórnię amfy. Powiedział, że muszę wyświadczyć
mu drobną przysługę, jeżeli nie chcę iść do paki. - Mężczyzna zachichotał szyderczo. -
Drobną przysługę, niezłe.
- Nie ostrzegł cię przede mną? Wzruszył ramionami, jednocześnie obiema dłońmi
ściskając krwawiącą nogę. Starał się nie patrzeć mi w oczy.
- Ach - powiedziałam, kiedy mnie oświeciło. - Nie słuchałeś. Ostrzegał cię, ale tobie
się wydawało, że poradzisz sobie ze mną po swojemu. - Uśmiechnęłam się lekko. - I czym się
to dla ciebie skończyło?
Nie był w stanie rzucać przekleństw. Zastanawiałam się, czy nie zostawić go na
poboczu, ale wyciągnęłam rękę ponad nim, otworzyłam drzwiczki i rozpięłam mu pas.
- Obejdź samochód i wsiadaj na miejsce pasażera. Wpatrywał się we mnie szeroko
otwartymi, dziwnie dziecinnymi niebieskimi oczami.
- Dlaczego?
- Bo jadę do szpitala porozmawiać sobie z agentem specjalnym Tunerem -
oznajmiłam. - I mogę cię zabrać ze sobą. Tyle chyba mogę zrobić.
Trzymałam nóż. Chyba dzięki niemu zyskałam przewagę. Mężczyzna patrzył na mnie
przez sekundę.
- Nie zabieraj mi samochodu - powiedział w końcu. - Potrzebuję go. Mam pracę,
rodzinę i gówno.
- W takim razie współczuję twojemu pracodawcy i rodzinie. Przesiądź się, zanim
zakrwawisz siedzenie. - Kazałam mu się szybko przesiąść nie dlatego, że przejmowałam się
jego stanem, ale dlatego, że nie byłoby mi przyjemnie siedzieć na krwawej plamie. Kiedy
wysiadł i pokuśtykał dookoła samochodu, ja zwinnie wsunęłam się na siedzenie kierowcy.
Zastanawiałam się, czy nie odjechać. Poważnie. Ale poczekałam, aż dokuśtykał do
drzwi pasażera i wsiadł, łapczywie łapiąc oddech. Zostawił za sobą na chodniku szeroki,
lśniący pas purpury, półkolem otaczający samochód.
- Zapnij pasy - nakazałam i sama też je zapięłam. Posłał mi zmęczone, pełne
niedowierzania spojrzenie. - Takie są przepisy.
Nie mógł się zdecydować, czy ma się śmiać, czy płakać; widziałam obie reakcje,
czające się w kącikach warg i w oczach.
Położyłam sobie nóż na udzie, podobnie jak on wcześniej. Oczy lśniły mi lekko
ogniem dżinna. Wiem, bo widziałam dokładnie ich odbicie w jego szeroko otwartych oczach.
- Zapnij. Pasy - powiedziałam wyraźnie. Drżącymi palcami wsunął klamrę pasa w
zatrzask. Skinęłam głową z satysfakcją, odpaliłam samochód i odjechałam, przekraczając
ograniczenia prędkości i nie przejmując się żadnymi środkami bezpieczeństwa. Pędziłam na
czerwonych światłach, przejeżdżałam pod prąd jednokierunkowymi ulicami i w rekordowym
czasie znalazłam się przed izbą przyjęć szpitala, zaledwie siedem minut od chwili, kiedy
wsiadłam do samochodu.
Wysiadłam, wrzuciłam zakrwawiony nóż do najbliższego kubła na śmieci i weszłam
do szpitala. Drzwi kierowcy zostawiłam otwarte.
- Ej! - wrzasnął mężczyzna z samochodu. - Ty stuknięta suko! Nie możesz sobie tak
pójść!
Dyżurna pielęgniarka uniosła głowę znad biurka, marszcząc brwi. Wskazałam dłonią
wyjście.
- W samochodzie jest mężczyzna - poinformowałam. - Krwawi. Chyba został
dźgnięty. Wydaje mi się też, że jest pod wpływem narkotyków. Wygaduje głupoty.
Nie była wcale zaskoczona. Lekko skinęła głową, powiedziała coś w stronę dwojga
ratowników, siedzących przy biurku w innym pomieszczeniu i wyszli we troje, żeby zająć się
moim nowym znajomym. Nie wiedziałam nawet, jak mu na imię. Wcale się tym nie
martwiłam.
Weszłam po schodach do pokoju, gdzie zostawiłam Briannę z Luisem i Tunerem. Był
pusty. Puściłam się niezdarnym biegiem, mijając przerażonych pacjentów i lekarzy,
pielęgniarki i techników. Wreszcie dotarłam do sali, w której zostawiliśmy Glorię Jensen z
rodzicami. Nie było ich. Wszyscy - Jensenowie, Brianna, Luis i Turner - zniknęli, jakby nigdy
w ogóle nie istnieli. Chwyciłam pielęgniarkę, przechodzącą obok pokoju Glorii.
- Ta mała Gloria Jensen - zagadnęłam. - Gdzie ją zabraliście?
- Została wypisana - powiedziała pielęgniarka, marszcząc brwi i uwalniając się z
mojego uścisku. - Czuje się dobrze. Wyczułam w niej coś dziwnego. Bardzo dziwnego. Kiedy
przyjrzałam jej się wewnętrznym wzrokiem, dostrzegłam zniszczenie w jej aurze, psychiczne
rany w miejscu, w którym ktoś brutalnie i zręcznie zakłócił jej wspomnienia. Będzie chora -
najpierw fizycznie, później umysłowo, jeżeli nie upora się z tym wtargnięciem.
Nie mogłam jej pomóc. Nie miałam czasu. Istniała jeszcze szansa, że wyczuję Luisa,
jeżeli jest blisko, więc odwróciłam się od niej na pięcie i skupiłam się na połączeniu z nim, na
moich wspomnieniach.
Nie wyczułam nic poza narastającą paniką, nad którą najwyraźniej nie potrafiłam
zapanować.
Oparłam się o ścianę, pochyliłam głowę i usiłowałam sobie przypomnieć, jak to było,
kiedy Luis, za pomocą wszystkich swoich ziemskich sił, komunikował się ze mną bez słów.
To nie to, co ludzie uważają za telepatię; było to dokładne odtwarzanie wzorów dźwięku,
łącznie z intonacją. Skomplikowana robota, ale dość powszechna wśród Strażników Ziemi.
Skoro Luis to potrafił... to ja też. Ale nie zostałam wyszkolona, nie miałam pojęcia,
jak skierować energię do osoby, z którą chciałam rozmawiać.
Mogłam jedynie próbować.
Luis.
Nic. Skupiłam się na jego eterycznej istocie, na wszystkim, co o nim wiedziałam i co
od niego wyczuwałam. Na połączeniu nadal między nami istniejącym - mocy i wzmagającym
się, ogromnym odczuciu pragnienia.
Luis.
Nic. Zalewały mnie ogromna frustracja i bezradność. Skupiłam się jeszcze bardziej,
odsuwając cały świat na bok.
Luis Rocha!
Z wielkiej odległości usłyszałam szept. Cass?
Ulga, przelotna i słodka, a po chwili znów brutalna rzeczywistość. Poczułam, że jest
zamroczony, niepewny i słaby. Nigdy go takiego nie słyszałam.
Cass, uważaj, nie jest tak, jak myślisz...
Luis nagle wewnętrznie krzyknął, a ja poczułam, że połączenie się przerywa nie
dlatego, że ktoś je wykrył i zniszczył, ale przez jego ból, który nie pozwalał mu się skupić.
Otworzyłam oczy i wpatrywałam się nieruchomo w ścianę, w przerażoną twarz
pielęgniarki stojącej kilka kroków ode mnie, która patrzyła na mnie z otwartymi ustami. - Idę
- powiedziałam głośno. - Nie rozłączaj się. Tylko się nie rozłączaj. Ruszyłam biegiem.
Na parkingu miałam nieograniczony wybór, ale zamiast motocykla znalazłam karetkę,
zaparkowaną i milczącą, na tyłach przy warsztacie. Zatknięta za wycieraczkę kartka mówiła,
że wszystkie naprawy zostały wykonane, ale pojazd miał być zwrócony do użytku dopiero
następnego dnia.
Medyczne wyposażenie może mi się przydać. Albo solidny transport dla paru osób.
Karetka była idealna, jeżeli pominąć nieuniknione przerażenie, jakie czekało mnie na
poziomie zmysłów. Chociaż została wysprzątana i wysterylizowana, nic nie było w stanie
całkowicie usunąć zapachu krwi, potu, wymiotów i śmierci, które czyhały w tylnej części
samochodu, choć niewykluczone, że wszystko to wyczuwałam na poziomie psychicznym.
Luis jakoś utrzymał połączenie, ale w niewielkim stopniu wskazywało mi kierunek.
Nie przestawał miarowo szeptać, czasami bardziej gwałtownie, co uświadamiało mi, że
zmaga się z bólem. Dwa razy połączenie się zerwało, zostawiając mnie w milczeniu i
rozpaczy, ale Luisowi udało się ponownie nawiązać kontakt.
Wiedziałam, że jestem jego kołem ratunkowym.
Tylko nie wiedziałam, czy zdążę go uratować.
- Przyzywam dżinny - powiedziałam. - Chcę zawrzeć układ: przysługi i obowiązki w
zamian za pomoc. Ja, Cassiel, to przyrzekam.
Było to oficjalne wezwanie pomocy, skierowane do dżinnów. Nigdy w życiu z niego
nie korzystałam, uchodziło za przyznanie się do słabości wobec innych dżinnów. Skoro dżinn
prosił o układ innego równego sobie lub wyższego statusem dżinna, przyznawał tym samym,
że nie jest w stanie w inny sposób uzyskać od kogoś pomocy.
Nikt nie odpowiedział.
Nikt.
Nie oczekiwałam, że na wezwanie odpowie Ashan; jasno się wyraził, wyrzucając mnie
ze swoich szeregów, żebym nigdy więcej się do niego zbliżała, chyba że na kolanach, a mimo
to tylko raz wypełniłam misję, którą mi dał. Inne prawdziwe dżinny nie odważą się mu
sprzeciwić, może poza Venną, ale Venna miała swoje problemy, z tego co słyszałam.
Ale nowe dżinny powinny być zainteresowane na tyle, żeby chociaż zapytać, o co
chodzi.
Krzyknęłam w ciemność, ale nie otrzymałam żadnej odpowiedzi. Nie odpowiedziało
mi nawet echo.
Nagle poczułam, że ciężar karetki się zmienia. Zerknęłam we wsteczne lusterko i
zorientowałam się, że mimo wszystko jeden dżinn odpowiedział na moje wezwanie.
- Interesujące - rozległ się z tyłu głos Rashida. - Wiem, że jako człowiek musisz
zarabiać na chleb, ale to chyba dość dziwna pora na to, żeby uczyć się nowego zawodu
lekarza?
Zerknęłam we wsteczne lusterko i zobaczyłam, że siedzi na czystych, pustych noszach
z tyłu, bezmyślnie zabawiając się przyrządami lekarskimi. Wyglądał lepiej. Nadal był
nieokreślony... niezupełnie podobny do siebie. Walka z golemem czegoś go pozbawiła.
Będzie potrzebował czasu, żeby dojść do siebie. A ja nie miałam czasu.
- Dlaczego odpowiedziałeś? - spytałam go. - Nikt inny nie odpowiedział.
- Wypowiedziałaś magiczne słowo - wyjaśnił. - Układ.
- Jesteś jeszcze ranny - zauważyłam. Nie było to pytanie, a on nie dyskutował z nim na
próżno. - A inne nowe dżinny?
- Nie przyjdą.
- Ani jeden?
- Whitney sprzymierzył się w tym z Ashanem. Żaden dżinn nie przyjdzie ci z pomocą,
Cassiel. Żaden. - Uśmiechnął się przelotnie, ukazując lśniące zęby. - No, może jeden. Jeżeli
wynagrodzisz mi mój czas.
- Dlaczego? - Rzuciłam, wpatrując się w niego nieruchomo.
- Może po prostu lubię porządną walkę. - Uniósł wargi na moment. - Nie jestem po
twojej stronie. Nie jestem po niczyjej stronie. Po prostu lubię, kiedy się coś dzieje.
- Rashid. - Usłyszałam rozpacz w swoim głosie i wiedziałam, że on też ją usłyszał,
chociaż nie odrywał wzroku od zapieczętowanej paczki bandaży. - Zawrzyj ze mną układ.
- Dobrze. - Wyprostował się, skrzyżował nogi z taką wprawą, że mógłby być joginem,
i oparł się o ścianę. - Układ.
- Chcę, żebyś pokierował mnie tam, gdzie jest przetrzymywany Luis Rocha, którego
poznałeś, Strażnik, mój partner - wyjaśniłam szybko. Byłam kiedyś dżinem. To byłaby
pierwsza luka do złośliwego wykorzystania, jaką dostrzegłam. - Chcę, żebyś walczył po mojej
stronie przeciwko wszystkiemu, cokolwiek zagrozi życiu Luisa oraz innych Strażników i
ludzi, których napotkamy. Idziesz na taki układ? Rashid zamknął na chwilę oczy, a później je
otworzył. Lśniły opalizująco, zmieniając kolor.
- Jeżeli się zgodzę - odezwał się w końcu - ... to tylko pod jednym warunkiem.
Wiedziałam, czego chce. Ale nie mogłam wypuścić listy z rąk. Nie mogłam.
- Poproś o coś innego - powiedziałam.
- Wiesz, nie bardzo lubię, jak mi się rozkazuje. - Zęby Rashida zalśniły w smutnym
uśmiechu. - W takim razie co proponujesz?
Nie były to próżne sprzeczki. Nie tym razem. Złożyłam oficjalną propozycję, a teraz
prowadziłam pertraktacje... i a te dżinny uważały je za niezwykle ważne. Oczywiście była to
cała sztuka negocjacji; dżinny uwielbiały szukać obejść i uników, które przechylą układ na
ich korzyść, a na niekorzyść tych, z którymi miały do czynienia. Taka paranormalna gra
umiejętności i sprytu. Jednak mimo mojego wieku - a byłam przecież dżinnem o wiele dłużej
niż Rashid - niezbyt dobrze odnajdowałam się w tej grze. Do tej pory zawsze unikałam
rodzaju ludzkiego.
Rashid był weteranem takich potyczek. Istniało bardzo realne niebezpieczeństwo, że
co najmniej stracę grunt pod nogami.
- Zanim przejdziemy do dalszych kwestii, podaj mi kierunek, w jakim mam jechać -
powiedziałam.
- Dlaczego?
- Bo mam mało czasu, chcę przynajmniej jechać w dobrą stronę!
- Jedź do Różanego Kanionu. - Zgodził się spokojnym skinieniem głowy. - Tak jak
przypuszczałaś. Właściwie już jechałam w tę stronę. Poczułam, że ciężki kamień spadł mi z
serca, tak że w końcu mogłam spokojnie odetchnąć.
- Co proponujesz? - zapytał Rashid. Zerknęłam znów na niego we wstecznym
lusterku, ale z jego twarzy nic nie dało się wyczytać. Oczy miał znów zamknięte, a ciało
rozluźnione. W tej pozycji mógł siedzieć i tysiąc lat, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie.
- Przysługi w przyszłości - powiedziałam. - Kiedy odzyskam pozycję...
- Głupi układ. - Pokręcił głową. - Cassiel, prawdopodobnie umrzesz jako człowiek. A
nawet jeżeli uda ci się odzyskać postać dżinna, zmiana formy zwolni cię z obowiązku
dotrzymania obietnicy.
Miał rację, zgodnie z literą prawa dżinnów zmiana z człowieka w dżinna - konieczna,
żebym miała szanse na odzyskanie mojej pozycji - będzie oznaczać, że pozbędę się też
wszelkich obietnic i zobowiązań, które przyrzekłam, żyjąc w śmiertelnym ciele. Mogłabym
ich dotrzymać, gdybym chciała, ale nie miałabym takiego obowiązku.
Rzeczywiście kiepski interes dla niego. Byłby całkowicie zdany na moją łaskę.
- W takim razie co mogę ci zaproponować jako człowiek, co miałoby dla ciebie
jakąkolwiek wartość? - warknęłam. - Jestem istotą z krwi, kości i ciała. Jestem nikim.
Rashid szeroko otworzył oczy i w tej samej chwili zniknął. Nie było go. Nie.
Przeżyłam chwilę potwornego przerażenia, przekonana, że udało mi się zniszczyć
układ tym wybuchem złości - ale wrócił, siadając na fotelu pasażera obok mnie. Odwrócił się
plecami do drzwi, żeby patrzeć mi w twarz. Cały czas miał skrzyżowane nogi. Zastanawiałam
się, czy kazać mu zapiąć pasy, ale doszłam do wniosku, że nie ma sensu.
- Nikim - powtórzył. - Czy tak właśnie myślisz, że odkąd stałaś się śmiertelnikiem,
jesteś nikim? W takim razie, kim jestem ja? Cieniem nicości? Duchem niczyjej przeszłości? -
Wywołałam ogień w jego oczach, pomarańczowoczerwony, wystawiając na próbę jego
opanowanie. - Nic dziwnego, że stare i nowe dżinny toczą wojnę. Dżinny zawierały układy ze
śmiertelnikami przez dziesiątki tysięcy lat. Skoro ludzie są nikim, jaki miało to sens?
Zamrugałam. Nie byłam przygotowana na wybuch furii, takiej konkretnej,
uzasadnionej złości. Ani na jej konsekwencje.
- Nadal nie rozumiesz - ciągnął Rashid. - Uwięziona w ludzkim ciele, nie czujesz się
człowiekiem. Być może zmierzasz w tym kierunku, tu i ówdzie widzę pewne oznaki. Ale
gdybyś była prawdziwym człowiekiem, wiedziałabyś, że to, co możesz mi zaoferować, jest
cenne. Ryzyko i prawdopodobieństwo są najwyższą stawką. Dżinny niewiele ryzykują.
Ludzie, zawierając z nami układ, ryzykują wszystko.
- Chcesz ofiary z mojego życia?
- Nie - odpowiedział, a jego oczy nagle pociemniały. Przybrały tak głęboki odcień
czerni, że miałam wrażenie, iż zaglądam w samo serce nocy. - Chcę poczuć twoje życie. Oto
moja cena: obiecaj, że zwiążesz się ze mną jako kochankiem. Dzięki temu znów będę
odczuwał emocje śmiertelników. Ich radości.
Rashid był samotny. Jakie to proste.
Chore, ale proste.
To, o co prosił, było niepokojące, ale nie nowe. Istniały dżinny, które miały
kochanków wśród ludzi; obecnie najsłynniejszą taką parą byli David i Strażniczka Joannę. A
Rashid wydawał mi się atrakcyjny, jako dżinn mógł stać się pociągającym mnie mężczyzną.
Nie byłam w stanie stwierdzić, czy podobam mu się jako kobieta, czy fascynuje go moja
eteryczna istota, czy to, że kiedyś posiadałam wielką moc.
- Możesz wybrać sobie jakiegokolwiek człowieka - odparłam. - Każdy byłby dobry.
Wiesz, wiele kobiet skakałoby ze szczęścia, gdyby mogły stać się twoimi kochankami.
- Nie są takie jak ty - powiedział, a mnie dech zamarł w płucach. Było to zwykłe
stwierdzenie, ale bardzo wymowne. On, jakby to wyczuł, odwrócił się do mnie. - Nie chodzi
o ludzką miłość, Cassiel. Chodzi o podziw. Ty płoniesz. Mnie jest zimno. To wszystko.
Była to rozsądna cena. A jednak.
- Nie - odparłam po prostu. Nic więcej. Nic poza tym. Tylko pozbawiona emocji
odmowa.
- Powiedziałem ci, że nie proszę cię o miłość. - Oczy Rashida były cały czas czarne. -
Nie chciałbym jej nawet.
- A ja ci jej nie mogę dać. W żadnej postaci. - Z trudem przełknęłam ślinę. - Wybierz
coś innego. Milczał. W jego ciele zaszła subtelna zmiana. Nadal sprawiał wrażenie
spokojnego i medytującego, ale wyczułam gotowość ruchu, działania, niespokojny głód,
niepasujący do jego zewnętrznego spokoju.
- Jesteś pewna? Jeżeli to po prostu kwestia twoich skrupułów, mogę udawać łajdaka.
Wymusić na tobie posłuszeństwo.
- Nie - powiedziałam krótko. - Nie ma układu.
- Nawet za cenę życia tego, kogo kochasz? - Wiedział. Rozumiał, dlaczego
odmówiłam. Stąd zimna ciemność w jego oczach. Dżinny nie rozumieją odrzucenia. Niezbyt
dobrze je znoszą. - On teraz cierpi. I to bardzo. Niedługo umrze, i na co ci wtedy twoja
moralność? To kwestia ciała, niczego więcej.
- Gdyby nie chodziło o nic więcej, to dlaczego miałbyś tego chcieć? - odparłam i
dostrzegłam, że twarz mu się zmieniła. Oczy delikatnie zalśniły gorącym błękitem. - Wybierz
coś innego, Rashid. Cokolwiek innego poza listą albo tym, żebym została twoją kochanką.
- Twój pierworodny. - Wzruszył ramionami. Na pewno żartował. Była to pradawna
ludzka opowieść. Dżinny nie zbierają dzieci, nie mają co z nimi zrobić. Myśl, że Rashid
chciałby zrobić sobie maskotkę z mojego dziecka - zakładając w ogóle, że byłabym w stanie
począć takie życie, a miałam wrażenie, że to niemożliwe - wydawała mi się niedorzeczna i
zmroziła mi krew w żyłach.
- Mój pierworodny - powtórzyłam. - Nie mówisz poważnie.
- Owszem - odpowiedział. - Twoje pierworodne dziecko. Oddasz mi je. Przysięgnij.
- Nie.
- Odmówiłaś mi dwa razy. - Uniósł brwi. - Jeszcze raz i znikam.
- Więc zmień to, czego chcesz!
- Nie - powiedział. - Pierworodny. Albo znikam. Dla nas obojga był to głupi układ. Po
pierwsze, nie ciągnęło mnie do tego, żeby zostać matką w pierwotny, ludzki sposób, chociaż
małą Ibby darzyłam wielką czułością. Po drugie, nie mogłam sobie wyobrazić okoliczności,
które skłoniłyby Rashida do wyegzekwowania swojej części układu, niezależnie od tego,
czego się domagał.
Minęłam znak, mieniący się w światłach reflektorów na zielono i biało, który
informował, że zbliżam się do Różanego Kanionu. Okolica sprawiała wrażenie wyludnionej,
śpiącej w zimnym blasku księżyca. Drzewa kołysały się, chmury płynęły, ale nic poza nimi
się nie poruszało.
Był to olbrzymi, pusty obszar. Bez pomocy Rashida nie zdążę znaleźć Luisa. I nie
będę wystarczająco silna, żeby go uratować.
Rzeczywistość wyglądała tak, że Rashid był jednym dżinnem, który jeszcze chciał
mieć ze mną do czynienia, a według zasad pertraktacje kończyły się po trzykrotnej odmowie.
To była moja ostatnia szansa. Całkiem ostatnia. I z nieodgadnionych przyczyn Rashid
najwyraźniej obstawał przy swoim żądaniu.
- Tak - powiedziałam. - Moje pierworodne dziecko oddaję w zamian za to, żebyś
doprowadził mnie do Luisa Rochy i za twoją pomoc w walce o ocalenie Strażników i ludzi.
Zgoda?
- Zgoda - powiedział Rashid, a po jego skórze przemknął srebrzysty blask, który zalał
jego oczy, aż zamrugał. - Skręć w lewo.
Przede mną był zjazd. Pojechałam nim, zjeżdżając z równej asfaltowej drogi na taką,
która nadal była asfaltowa, ale już mniej równa - popękana, miejscami wybrzuszona, słabo
załatana. Od razu przywołała wspomnienie ciszy i odosobnienia tej okolicy w Kolorado, którą
Perła wcześniej wybrała na swoją fortecę - coś ledwie żywego w tym miejscu, jakby duch
Matki był bliższy światu tutaj niż w innych zakamarkach Ziemi. Może po prostu z powodu
braku ludzkiej obecności, dzikości tej okolicy.
Jechaliśmy, wielka karetka podskakiwała i skrzypiała, kiedy prowadziłam ją przez
wąskie, wijące się zakręty i przez most nad niewidocznym strumykiem. Nie było widać zbyt
wielu szczegółów - blask księżyca pozwalał dostrzec niewyraźne zarysy kształtów, których
subtelność znikała w świetle reflektorów samochodu. Zastanawiałam się, czy nie wyłączyć
świateł, ale kiedy sięgnęłam ręką w stronę wyłącznika, zgasły bez mojego fizycznego udziału.
Rashid. Patrzył teraz przed siebie, w skupieniu obserwując okolicę przez przednią
szybę, marszczył przy tym brwi. Zwolniłam i usiłowałam przyzwyczaić się do nagłej
ciemności. Zerknął na mnie.
- Zmiana miejsc - oznajmił. - Ja poprowadzę. Skinęłam głową i przesiadłam się. Otarł
się o mnie, a jego skóra była gorąca jak lato i bardziej niż skórę przypominała polerowany
metal. Z przerażeniem uświadomiłam sobie, że była w dotyku taka, jak moja stalowa proteza
lewej ręki. Miałam wrażenie, że najlżejszy jego dotyk wypali na mnie ślad. Poczułam
mrowienie.
Samotne pragnienie Rashida było fizycznym doznaniem, które promieniowało od
niego na mnie. Starałam się mu nie okazać, że to poczułam. Wcisnął gaz i karetka pognała do
przodu. Opony trzymały się mocno nawierzchni, a silnik wył pod ciężarem, który musiał
ciągnąć. Rashid jechał zbyt szybko jak na człowieka, zwłaszcza w ciemności, ale jako dżinn
cechował się wyjątkowym refleksem. Byłam bezpieczna, wiedząc, że nic nie zyska,
powodując wypadek.
Nie rozmawialiśmy. Znów skupiłam się na tym, aby odzyskać łączność z Luisem, ale
chociaż słyszałam, jak nabiera tchu dziwnymi, niepewnymi haustami, nie próbował się ze
mną porozumieć. Ani nawet krzyczeć. Strach zacisnął rozgrzane do białości pętle na moim
żołądku i szyi. Pozostawało mi jedynie czekanie.
Po jakimś czasie Rashid dojechał do końca asfaltowej drogi, skręcił kierownicą i nagle
wbił się karetką w kotłującą się zieloną masę listowia po prawej stronie.
Znajdowała się tam ukryta droga. Z początku żwirowa, potem piaszczysta - porządnie
utrzymana, prawie płaska. Jej brzegi były dokładnie wytyczone, a poza krawędziami nie rosła
trawa.
Była za bardzo dokładna jak na wytwór natury, co wskazywało na to, że o krajobraz
dbają Strażnicy Ziemi. Wydawało się to idiotyczną stratą mocy, dopóki nie uświadomiłam
sobie, że to ćwiczenie użyteczne dla kandydatów na Strażników Ziemi uczące ich, jak
panować nad swoją mocą i ją wykorzystywać. Strażnicy, którzy potrafili starannie strzyc
trawę, dbać, żeby drzewa i krzewy nie zarosły drogi, potrafili też - tymi samymi narzędziami -
szybko zablokować lub zniszczyć drogę.
A to oznaczało, że niełatwo nam będzie się stąd wydostać, kiedy zdadzą sobie sprawę
z naszej obecności. Ale już to wiedziałam.
Droga wiła się w dół stromego zbocza jak wąż po zdradzieckiej krętej ścieżce. Rashid
mknął nią z szaloną prędkością, śmiejąc się przy tym, a jego oczy błyszczały czystą,
ryzykancką radością.
- Uważaj. - Uśmiech na chwilę zniknął z jego warg. Tylko tyle zdążył powiedzieć,
zanim zobaczyłam, jak ziemia przed nami wali się i znika w niespodziewanej, widowiskowej
dziurze niecałe półtora metra od maski karetki. Dziura miała co najmniej sześć metrów
szerokości i nie było szans, żeby się zatrzymać. Jeszcze mniejsze szanse mieliśmy na to, żeby
ciężki, nieopływowy pojazd, taki jak karetka, jakimś cudem pokonał rozpadlinę.
Ale Rashidowi udały się obie te rzeczy. Zatrzymał samochód tak gwałtownie, że pęd
uniósł tył samochodu do góry, wprawiając karetkę w szaleńcze, pełne, podwójne dachowanie.
Chwyciłam się kurczowo deski rozdzielczej i rączki nad drzwiami, za wszelką cenę starając
się nie wypuścić jej z rąk, kiedy siłą grawitacji leciałam najpierw w jedną stronę, a potem w
drugą... a potem zobaczyłam, że po ostatnim koziołku pojawia się pod nami droga.
Jakimś cudem wylądowaliśmy odpowiednią stroną do góry. Zanim przednie koła
dotknęły ziemi, Rashid już wcisnął gaz.
Tylne koła zahaczyły o przepaść, ale pęd i chwyt przednich kół wyciągnął je z
hukiem, a wtedy znów się unieśliśmy, przemieszczając się tak szybko, że świat migał obok
nas jak niewyraźna plama.
- Pięć sekund - powiedział Rashid. - Przygotuj się. - Był nadzwyczaj skupiony i
spokojny. Ja nadal z trudem łapałam oddech, zadziwiona, że przeżyliśmy ten
nieprawdopodobny manewr. Zrobiłaś dobry interes, mówiła jakaś część mnie. Pewnie miała
rację. Moja misja zakończyłaby się w tamtej rozpadlinie, gdybym nie schowała dumy i nie
przyjęła pomocy Rashida.
Nie miałam pojęcia, co się stanie po zapowiedzianych pięciu sekundach, ale właśnie
minęły.
Rashid wcisnął hamulce tak gwałtownie, że poleciałam do przodu, a potem do tyłu i
zanim zdążyłam otworzyć drzwi, on stał już na zewnątrz i otwierał je, żeby mnie wyciągnąć.
Kiedy to zrobił, karetka zniknęła. Oczywiście nadal tam była, ale jemu udało się ją ukryć,
przenieść ją w czasie i przestrzeni. Była to rzadka umiejętność dżinnów, której ja nigdy nie
nabyłam i nie wiedziałam, że Rashid potrafi takie rzeczy.
Dobrze, że potrafił. W kolejnej sekundzie, kiedy ciągnął mnie, żebym biegła z nim i
oddaliła się od miejsca, w którym znajdowała się karetka, z ciemności wyłoniła się biała
kometa ognia, która w locie stawała się coraz większa, a potem wybuchnęła na trawie w
miejscu, w którym wcześniej stał samochód. Zostałby doszczętnie zniszczony, a my razem z
nim. Poczułam na plecach falę ciśnienia i gorąca i owionął mnie lekki zapach spalenizny,
kiedy poczerniały mi końcówki włosów. Wpadłam na Rashida, który przytrzymał mnie i
pociągnął dalej, biegnąc przez zarośla. Smagały nas gałęzie i kłuły kolce, śledziło nas coś, co
wyczuwałam pomiędzy drzewami, co biegało jak wataha czarnych psów. Nasi prześladowcy
milczeli. Usiłowałam odwrócić się do nich przodem, ale Rashid mi nie pozwolił. Nie pozwolił
mi nawet zwolnić, żebym mogła się rozejrzeć.
- Puść! - syknęłam na niego. Posłał mi palące spojrzenie lśniących oczu i nie usłuchał.
Kiedy się potknęłam tak, że mało nie upadłam, skręciłam stopę w splątanych korzeniach,
chwycił mnie i przerzucił sobie przez ramię, ręką przytrzymując mnie z tyłu za uda. Była to
niedorzeczna, bezradna pozycja, ale nie ośmieliłam się szarpać. Poruszał się zbyt szybko.
Starałam się podnieść głowę, żeby zobaczyć, co dzieje się za nami, ale w ciemności, spoza
zasłony moich rozwianych włosów, nie widziałam zupełnie nic.
Nagłe, dość niespodziewanie, ciało Rashida naprężyło się, dokładnie tak, jak ludzkie
ciało pod wpływem wielkiego wysiłku, a ja poczułam, jak wypływa z niego niewiarygodna
moc. Odbił się od ziemi i przelecieliśmy łukiem w powietrzu nad głęboką, pełną ostrych skał i
zabójczych spadów przepaścią. Była zbyt szeroka, żeby próbował pokonać ją człowiek,
choćby nie wiem jaki ryzykant. Gdybym była sama, zatrzymałabym się.
Spojrzałam na drugą stronę przepaści i dostrzegłam, jak nasi prześladowcy wyskakują
z zarośli na małą polanę pomiędzy krzewami a klifem. Byli czarni jak cień, kształtem
przypominali psy, ale mieli siłę niedźwiedzia i prędkość pantery. Nic naturalnego. Chimery,
stworzone przez wyjątkowo utalentowanych i szalonych Strażników Ziemi dysponujących
potężną mocą. Dwie z nich, poruszające się szybciej niż pozostałe, schyliły się nad krawędzią
klifu i spadły z ulewą kamieni i piachu na skały w dole. Obserwowałam to widowisko, kiedy
Rashid po wylądowaniu z naprężonymi mięśniami nóg po drugiej stronie przepaści przystanął
na ułamek sekundy, a potem znów ruszył biegiem.
Po kilku krokach zatrzymał się, pochylił i postawił mnie na ziemi. Cofnęłam się o
krok, nie wiedząc, czy warknąć wściekle, czy okazać wdzięczność. Dopiero po chwili dotarło
do mnie, dlaczego to zrobił.
- No i? - Spojrzał na mnie, unosząc brew. - Jestem na twoje rozkazy, śmiertelniczko.
Chwilowo. Dobiegł nas zewsząd metaliczny odgłos przygotowywanej do wystrzału broni.
9.
Rozbłysnęły światła, jasne jak poranek, oświetlając nas z obu stron, a ja dostrzegłam
ludzi wychodzących spośród drzew - ubranych w ciemne spodnie, grube czarne kamizelki i
granatowe wiatrówki. W większości byli uzbrojeni w strzelby. Pozostali mieli pistolety.
Wszystkie wycelowane były w nas dwoje. Dla Rashida nie wydawało się to wielkim
wyzwaniem, ale dla mnie...
Z mroku wyłonił się agent Ben Turner. On pistolet miał w kaburze. Wyglądał na
wyczerpanego, miał sińce pod oczami i był zły.
- Wy tam - odezwał się. - Na ziemię, ręce za głowy. Oboje. Natychmiast! - Przeszył
Rashida gniewnym spojrzeniem. - Wiem, że ty się nami raczej nie przejmujesz, ale jeżeli nie
posłuchasz rozkazu, zastrzelę ją. Zrozumiano?
Rashid skinął głową. Jego dziwnie rozbawiony uśmiech ani drgnął, kiedy klękał z
wdziękiem dżinna i zakładał ręce za głowę.
Później spojrzał na mnie w górę, unosząc brwi.
- Chyba że wolisz śmierć męczeńską - powiedział. - Oczywiście wybór należy
wyłącznie do ciebie. Upadłam na kolana, spoglądając gniewnie na agenta Turnera. Który
próbował mnie zabić. Powoli splotłam palce za głową - cielesne z metalowymi - i
przyglądałam się, jak skinął na grupę agentów FBI, którzy rzucili się do przodu, pchnęli
Rashida i mnie, skuli nam nadgarstki zimną stalą, a później pociągnęli, żebyśmy wstali.
Kajdanki miały w sobie coś dziwnego, badałam je, marszcząc czoło. Kiedy sięgnęłam po
moc, aby je rozkruszyć, przeszył mnie ostry, bolesny wstrząs.
- Nowość - powiedział agent Turner, dziwnie celnie odczytując z mojej twarzy
zaskoczenie. - W ciągu kilku ostatnich lat opracowaliśmy parę sztuczek. Niektórzy z nas nie
byli przekonani co do tego, że Strażnicy mają dla naszego kraju ogromne znaczenie. Za dużo
w ich działaniu egoizmu, korupcji i niespodzianek. Opracowaliśmy środki zaradcze. To jeden
z nich. Jeżeli zechcesz użyć swojej mocy, zostaniesz porażona. Im większa moc, tym większy
wstrząs. Lepiej więc niczego nie próbuj. Wierz mi.
- My - powtórzyłam. - Nie jesteś zatem lojalny wobec Strażników.
- Podwójny agent. - Wzruszył ramionami. - Szpieguję Strażników dla FBI. I FBI dla
Strażników. Ale tylko w jedną stronę robię to naprawdę i jest to FBI. Jeżeli chodzi o mnie,
uważam, że gdyby jutro zniknęli wszyscy Strażnicy Ziemi, żyłoby się nam o niebo lepiej. A
skoro już o tym mowa... - Wyciągnął rękę, pomacał grzbiet mojej skórzanej kurtki i znalazł
listę.
Nie!
Usiłowałam z nim walczyć, ale w kajdankach nic nie mogłam zrobić. Poddałam się,
dysząc, a on wyjął szkatułkę z mojej kieszeni. Uśmiechnął się i zaczął szukać zamka, żeby ją
otworzyć.
Zamka nie było. Zasklepił się sam w doskonałą, twardą skorupę, jak utwardzona kość
słoniowa. Po chwili bezowocnego opukiwania szkatułki, Turner wrzucił ją sobie do
wewnętrznej kieszeni kurtki.
- To sprawa dla techników - stwierdził. - Już oni wymyślą, jak się dostać do środka. A
kiedy już będziemy mieli listę, zaczniemy tym wszystkim efektywnie kierować.
- Żeby powstrzymać uprowadzenia?
- Na początek - powiedział. - Poza tym możemy zacząć kierować Strażnikami zamiast
pozwalać im korzystać z nieograniczonej pomocy rządowej i pieniędzy rządu.
Jego problemy ze Strażnikami, prawdę powiedziawszy, nie były moim zmartwieniem.
Niech Lewis Orwell i Joannę Baldwin radzą sobie z politycznymi aspektami ich organizacji.
Ja miałam o wiele bardziej przyziemny problem. I bardziej osobisty.
- Wysłałeś za mną człowieka.
- Człowieka? Ach, Glenna, tego z samochodem? Tak. Miał cię tylko zwabić i zabrać
listę, jeśli mu się to uda. Skoro nadal ją masz, zakładam, że nie potrafił cię podejść. Zabiłaś
go?
- A przejąłbyś się tym?
- Co, dziwne? - Turner uśmiechnął się lekko. - Tak, chciałbym tej operacji oszczędzić
kosztów pogrzebu, jeśli to możliwe. A on wykonywał moje rozkazy. To oznacza, że jestem za
niego moralnie odpowiedzialny.
Wzruszyłam ramionami, co nie było szczególnie łatwe z obiema rękami skutymi tuż
za plecami.
- On nie powinien grozić mi nożem. Ani mnie lekceważyć. A ty nie powinieneś
rozprawiać na temat moralności. - Surowym wzrokiem spojrzałam mu w twarz. - Gdzie jest
Luis?
- Nie tutaj - odparł Turner. - Więc się na mnie nie wyładowuj. Zresztą to nie ja
wpadłem na pomysł, żeby go wywieźć. - Nie drgnęła mu nawet powieka. - Jest bezpieczny.
- Nie - powiedziałam. - Nie jest. - Nie miałam od niego wiadomości, odkąd zostaliśmy
z Rashidem uwięzieni i chociaż połączenie nie zostało przerwane i trwało między nami jak
cichy, statyczny szum, byłam przekonana, że Luis stracił przytomność. - Stała mu się
krzywda.
- Nie, to niemożliwe. - Turner zmarszczył brwi. - Wiem... - przerwał, ale było za
późno. Zdążył się przyznać, że wie o wiele więcej, niż chce mi powiedzieć. Czułam, jak rodzi
się we mnie dziki pomruk, i wiedziałam, że oczy robią mi się coraz jaśniejsze, tworząc własne
światło, mocniejsze niż światło skierowanych na mnie halogenowych latarek. - Jest
bezpieczny. Więcej nie musisz wiedzieć. Strażnicy już się tym nie zajmują. To sprawa
rządowa i my wszystko mamy pod kontrolą.
- Doprawdy. - Zaśmiałam się z czystym niedowierzaniem. Na ramieniu Turnera
spoczęła dłoń innego mężczyzny, który wysunął się do przodu, całkowicie go przyćmiewając.
Nie wielkością - Turner był bardziej barczysty, wyższy, miał bardziej imponujący wygląd.
Jednak ten drugi mężczyzna sprawiał wrażenie niekwestionowanego przywódcy. Był drobnej
postury, pod kuloodporną rządową kamizelką i wiatrówką miał drogie ubranie. Mógł mieć
pomiędzy trzydziestką a pięćdziesiątką, jak się domyślałam, ale na jego ciemnych, starannie
przystrzyżonych włosach nie było śladu siwizny. W wyrazistych ciemnych oczach widać było
żal. Mężczyzna rozkazywał samym spojrzeniem. Na lewej ręce miał obrączkę z jasnego złota,
a na prawej - sygnet z czerwonym kamieniem. Jak wszyscy pozostali agenci, przy uchu miał
urządzenie łącznościowe. W odróżnieniu od innych, nie trzymał broni w widocznym miejscu.
- Pani Raine - odezwał się. - Czy lepiej, żebym zwracał się do pani: Cassiel?
Wpatrywałam się w niego bez mrugnięcia powieką i bez słowa.
- Nazywam się Adrian Sanders. Jestem agentem specjalnym, który dowodzi tą
operacją, we współpracy z Wewnętrzną Służbą Zapobiegawczą, Biurem do spraw Alkoholu,
Tytoniu, Broni Palnej oraz Materiałów Wybuchowych i innymi agencjami rządowymi. Mam
więc w tej chwili dużo na głowie, a na dodatek muszę się przejmować magią, a nie zwykłymi,
porządnymi obywatelami, którzy zamierzają coś wysadzić w powietrze - mówił tak, jakby był
lekko zdegustowany sytuacją. - Luis Rocha znajduje się pod naszą opieką w tajnym miejscu.
Usiłował interweniować, kiedy zabieraliśmy kilka osób na przesłuchanie.
- Dzieci - powiedziałam. - Zabieraliście na przesłuchanie dzieci. Agent Sanders uniósł
brew.
- Pani Raine, z tego co wiem, naszym podstawowym problemem są właśnie dzieci.
Dlatego zdecydowanie muszę przesłuchać każdego, kto może nas doprowadzić do
rozwiązania sprawy. Dotyczy to także osób poniżej wieku wyborczego.
Wydawało się, że mówi rozsądnie, ale nie było nic rozsądnego w bólu, który odczuwał
Luis.
- Chcę się zobaczyć z Luisem Rocha - oznajmiłam. - Natychmiast.
- Nie - odpowiedział kategorycznie Sanders. - Nie zobaczy go pani. Teraz usiądzie
pani na ziemi na tyłku, skrzyżuje nogi i nie wstanie, dopóki pani nie każemy. Poza panią mam
większe problemy.
Wątpiłam w to.
Sanders odwrócił się i pociągnął za sobą Turnera. Naradzili się, stojąc plecami do
mnie i Turner ruszył biegiem pomiędzy drzewami pod eskortą trzech innych mężczyzn.
- Jeszcze pani stoi? - spytał Sanders, nie patrząc na mnie. - Bo za dziesięć sekund tak
czy siak znajdzie się pani na ziemi.
Nie mogłam zapanować nad całą złością, jaka we mnie eksplodowała. Wzbudzał
wściekłość we mnie jako człowieku i jako dżinnie. Niczego nie pragnęłam tak bardzo jak
tego, żeby uwolnić dłonie z powstrzymujących je więzów i zalać mężczyznę mocą, by
pozostała po nim jedynie dymiąca dziura w ziemi. Wściekłość była, prawdę mówiąc,
przerażająca w swojej mocy, tym bardziej że w tej chwili czułam się zupełnie bezradna.
- Zrobiłbym, co każe - wymruczał Rashid, a kiedy się obejrzałam, dżinn siedział
spokojnie na ziemi ze skrzyżowanymi nogami i wyglądał tak, jakby przybrał pozę do
medytacji, bynajmniej nieonieśmielony. - Zabiją cię. Mają rozkaz strzelać, dopóki nie
przestaniesz się ruszać.
Agenci stojący wokół nas celowali do mnie z broni. Rashid miał rację - żaden z nich
nie wyglądał na takiego, co się zawaha, czy strzelić, jeżeli zajdzie potrzeba.
Usiadłam obok Rashida i skupiłam się na tym, żeby spokojnie oddychać i zapanować
nad impulsem, który nakazywał mi próbować wykorzystać swoją moc. Kajdanki wywoływały
coraz mocniejsze wstrząsy, wyczuwając wzbierającą we mnie energię, a ja miałam wrażenie,
że dłonie i ręce mam poparzone i tkliwe od ciągłych ukłuć bólu. Siedziałam zupełnie
nieruchomo z zamkniętymi oczami. A obok mnie siedział Rashid, nieruchomy jak skała.
Czekał.
Luis.
Nie otrzymałam żadnej odpowiedzi, poza szmerem bez słów. Żył, ale nie był zdolny
do świadomej myśli. Najprawdopodobniej podano mu narkotyki. A może zrobili mu taką
krzywdę, że jego ciało, w samoobronie, pozbawiło go świadomości wyrządzonych szkód. Tak
czy siak, nie była to dobra wiadomość.
Turner nas zdradził i teraz mieliśmy o wiele większe zmartwienia. Poza Perłą groziły
nam jeszcze agencje rządowe. Nie miałam wątpliwości, że agent Sanders był przekonany, że
panuje nad sytuacją i dniem. Nie miał bladego pojęcia, jak bardzo usuwa im się grunt spod
nóg, jemu i jego kolegom.
- To bez sensu - zauważył Rashid po piętnastu minutach zupełnego milczenia.
Oderwałam się od swoich rozważań na temat doprowadzającej mnie do szału bezradności. -
Zgodziłem się pomóc ci w walce, nie w poddawaniu się.
Stłumiłam moją pierwszą reakcję, czemu towarzyszyło kolejne bolesne szarpnięcie
kajdanek.
- Potrafisz zniknąć?
- Gdybym chciał. - Zamilkł na sekundę. - Nie unieważniłoby to naszej umowy.
Zawarliśmy układ. To, że okazał się dla ciebie nieprzydatny...
- Nie ma znaczenia, wiem. Nie urodziłam się człowiekiem. - Usiłowałam panować nad
sobą, żeby nie warczeć. - Możesz zabrać mnie ze sobą?
- Oczywiście - powiedział spokojnie Rashid. - Pytanie tylko, czy to przeżyjesz. Szanse
nie są za duże. Nie należę do tych dżinnów, które potrafią bezpiecznie przeprowadzić
człowieka przez sferę eteryczną i wyprowadzić go z tego żywego. Moja szybkość jest bez
znaczenia, bo oni mają na to sposoby.
- Na przykład?
- Wśród nich są Ma'atowie - ciągnął. - Wystarczy jeden lub dwóch, nie na tyle silnych,
żeby mogli się stać Strażnikami, ale silnych na tyle, żeby ci przeszkodzić, spowolnić cię. W
tym samym czasie mogą dosięgnąć cię kule. Moim zdaniem, jeżeli spróbuję cię ze sobą
zabrać, zginiesz.
Zastanawiałam się nad tym. Ramiona bolały mnie od więzów i chciało mi się pić.
Byłam wyczerpana, potrzebowałam snu. Ale ponad wszystko chciałam wiedzieć, czy Luisowi
nic nie jest.
- Wiem, że nie mogę zmienić układu - zaczęłam ostrożnie. - Więc tego nie próbuję.
Chcę tylko powiedzieć, że gdyby udało ci się opuścić to miejsce, nikt nie potrafiłby cię
powstrzymać. I chyba nikt nie mógłby cię też powstrzymać, żebyś zabrał naszemu
przyjacielowi, Turnerowi, listę.
- Albo, żebym go zniszczył jak małą pluskwę - zauważył Rashid.
- Oczywiście. Nie ruszał się. Sądziłam, że na samą wzmiankę o tym, że mógłby
położyć ręce na liście, zniknie i pojawi się jako najgorszy koszmar Turnera, ale siedział
spokojnie, w milczeniu.
- Czekasz na coś? - spytałam.
- Nie - odpowiedział. - Ale nie ma wielkiego pośpiechu. Mogę zabrać mu listę, kiedy
tylko zechcę. Nie jest jej prawowitym właścicielem. Dlatego mam prawo mu ją odebrać, pod
warunkiem że oddam ją tobie.
Doprawdy? Tego nie wiedziałam. Ale uznałam, że według logiki dżinnów mogło mieć
to sens. Listę podarowała mi Wyrocznia. A to oznaczało, że lista jest moją wyłączną
własnością do czasu, kiedy dobrowolnie ją komuś oddam. Ludzie nie kierowali się tego
rodzaju prawami własności, które wiązały się z przekazaniem mocy w sferze eterycznej,
dlatego też Turner nie zastanawiał się dwa razy, czy mi ją zabrać.
Dotarło do mnie jednak, że lista sama w sobie nie była zwykłym zwojem papieru
zamkniętym w szkatułce. Ona żyła.
Potrafiła reagować, jak na przykład wtedy, kiedy szkatułka się zasklepiła.
- A jeżeli znajdzie się w twoich rękach nie dlatego, że ci ją podarowałam, nie otworzy
się, prawda? - Uśmiechnęłam się powoli. - To dlatego chciałeś ją wypertraktować, zamiast mi
ją po prostu zabrać. Muszę ci ją dać, abyś mógł z niej skorzystać.
Rashid nie wysilał się, żeby zaprzeczyć.
- Dlatego odbierając ją twojemu przyjacielowi, panu Tunerowi, jestem jedynie jej
czasowym strażnikiem. Nie złodziejem.
- Żadnym złodziejem - przyznałam. - No dobra. - Mój uśmiech zbladł. - Kiedy ją
będziesz miał, ty staniesz się celem. Cokolwiek by się działo, nie możesz pozwolić, żeby
dostała się w ręce Perły ani tych, którym ona rozkazuje.
- Stawiasz mi warunki. - Rashid pokręcił głową. - Cassiel. Zrobię to, na co będę miał
ochotę, i tak, jak będę miał ochotę, a ty musisz wierzyć, że także będziesz z tego zadowolona.
- Spojrzał na mnie jasnymi, całkiem nieludzkimi oczami. - Czas ruszać.
Wyczuł coś, ale ja nie wiedziałam co. Skinęłam głową. To było całe nasze pożegnanie,
innego nie potrzebowaliśmy, Rashid po prostu się rozpłynął jak szept na wietrze, a jego puste
kajdanki spadły z trzaskiem na ziemię w miejscu, w którym wcześniej siedział.
To wywołało natychmiastową reakcję obserwujących nas agentów - szybko zacieśnili
krąg wokół mnie.
- Gdzie on jest? - warknęła rudowłosa kobieta z poważną miną. Mimo tego, co
wiedzieli na temat natury Strażników i dżinnów, cały czas tkwiło w nich pierwotne
przerażenie ludzi przeżywających konfrontację z nieznanym. Dostrzegłam ten lęk w napięciu
ciała funkcjonariuszki i błysku niedowierzania w niebieskich oczach. Powtórzyła pytanie
głośniej, celując we mnie broń, grożąc mi w oczywisty sposób.
Nie zwracałam na nią uwagi, zastanawiałam się bowiem, co skłoniło Rashida do
nagłego zniknięcia. Nie zauważyłam nic szczególnego - ten brzeg przepaści kontrolowali
agenci rządowi, oddzieleni od terytorium Perły wyraźną granicą, którą trudno byłoby
przekroczyć, nie zwracając na siebie uwagi. Owszem, Perta mogła wysłać tu swoje
wyszkolone do walki dzieci, ale nawet ona podlegała pewnym ograniczeniom. Nie sądziłam,
żeby chciała przypuścić szturm na uzbrojony oddział FBI. Jej uczniowie nie byli dżinnami,
nie mogli za pomocą siły woli poruszać się w eterycznej przestrzeni. Zbliżyliby się jak ludzie,
możliwe, że posłużyliby się siłami ponadnaturalnymi, ale na pewno nie potrafiliby użyć mocy
dżinnów.
Nie wyczuwałam mocy, która zmierzałaby w eterze w naszą stronę. Natomiast, kiedy
skupiłam uwagę na obozie Perły po drugiej stronie granicy, czułam skupioną energię, o
potencjale bomby, była szczelnie zamknięta, dobrze osłonięta i ktoś ją wykorzystywał. Czy
była tam Perła? Nie miałam pewności. Nie miałam też pewności, czy w ogóle gdzieś jest w
fizycznym wymiarze. Jej uczniowie, owszem, ale sama Perła potrafiła objawiać się w sposób,
który nie do końca rozumiałam, a to oznaczało, że nie dało się jej ściśle powiązać z jednym
źródłem.
Jeszcze nie.
Nadal szukałam znaku, żeby zrozumieć, co skłoniło Rashida, aby zniknąć akurat w
tym momencie. Właśnie wtedy agent Sanders wrócił na polanę. Był zmęczony i zły. Spojrzał
na miejsce, w którym siedział Rashid, popatrzył gniewnie na agentów i na mnie. Wzruszyłam
ramionami.
- Dżinn - powiedziałam. - Znika, kiedy chce. Naprawdę niewiele można na to
poradzić.
- Twój przyjaciel niezbyt wysoko ceni twoje życie, prawda? - zapytał Sanders.
- Nie jest moim przyjacielem. Łączy nas umowa, nie przyjaźń, a moje życie to
wyłącznie moje zmartwienie.
- Dobrze zrozumiałaś. Dalej. Wstawaj. Ponieważ przez dłuższą chwilę siedziałam ze
skrzyżowanymi nogami i z rękami skutymi za plecami kajdankami, trudno mi było się
podnieść. Sanders trzymał na moim ramieniu dłoń, kiedy wyprowadzał mnie z polany.
Przechodziliśmy obok obserwujących nas agentów, a potem leśną ścieżką, która wiodła przez
zarośla.
Gdy wyszliśmy na otwartą przestrzeń, spostrzegłam, że rozbito tu namioty z
maskującego płótna. Agencje rządowe wykorzystywały pewnie te namioty do wszystkiego,
od pomocy po katastrofach po walki. Były to wielkie konstrukcje. W jednym z namiotów
znajdowały się miejsce do spania i wydzielona jadalnia, w drugim, do którego zaprowadził
mnie Sanders, rozstawiono długie składane stoły - na nich rozłożono mapy, papiery, stały tu
też komputery i urządzenia, których zastosowania nie mogłam się domyślić. Może służyły do
komunikacji. W namiocie było co najmniej dziesięciu ludzi.
Nie zauważyłam wśród nich agenta Turnera.
Sanders kazał mi usiąść na składanym krześle i spojrzał mi w oczy.
- Musi być pani niewygodnie - orzekł. - Z rękami skutymi z tyłu. Zakuję panią z
przodu, ale musi mi pani obiecać, że nie zrobi pani nic głupiego. Nie jestem pani wrogiem.
Wróg znajduje się tam. Po drugiej stronie tej przepaści.
Nie miałam ochoty na żadne układy z Sandersem, ale miał rację. Bolały mnie ramiona,
ręce drżały mi z wysiłku, ponieważ stale usiłowałam złagodzić nieustające napięcie. Skinęłam
głową.
- Rozepnę jedną część kajdanek - powiedział. - A pani przesunie obie ręce przed
siebie. Żadnych wyskoków. Niech pani spróbuje jakichś sztuczek, a mój przyjaciel, agent
Klein, wlepi pani kulę, jasne?
Dla agenta Kleina na pewno było jasne. Był młodym mężczyzną z kręconymi
brązowymi włosami. Trzymał nieruchomo przed sobą półautomatyczny pistolet i celował w
środek mojej klatki piersiowej.
- Rozumiem - odparłam i spojrzałam agentowi Sandersowi w oczy. - Będę
współpracować. - Na razie. Zrobił dokładnie to, co powiedział. Stanął za mną i rozpiął
kajdanki z jednej strony. Przesunęłam obie ręce przed siebie, lekko wzdychając z ulgą i
wyciągnęłam je, przysuwając nadgarstki do siebie. Sanders zatrzasnął kajdanki, a ja
poczułam, że przeszywa mnie iskra - nie na tyle mocno, żeby sprawić ból, ale na tyle
wyraźna, żeby upewnić mnie, że kajdanki nadal żyją. Położyłam ręce na kolanach.
- Lepiej? - spytał. Było to pytanie retoryczne, zapewne jedyny przejaw
zainteresowania moim stanem, więc nie odpowiedziałam. Sanders zresztą chyba nie
oczekiwał odpowiedzi. - Co wiemy? Wiemy, że ten obóz prowadzi organizacja
odszczepieńców, którzy w materiałach rekrutacyjnych lubią nazywać się Kościołem Nowego
Świata. Mają swoją stronę internetową, zespoły redakcyjne, sieci społeczne i kanał YouTube,
na którym zamieszczają wszelkiego rodzaju stuknięte, żarliwe brednie o tym, że musimy
odnowić świat. Standardowe teksty, naprawdę, mój zespół śledzi tych kolesiów od lat.
Ale w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy coś się w nich zmieniło. Wcześniej
opowiadali tylko o ideałach, a nagle się okazało, że mają pieniądze, prowadzą rekrutację,
dysponują prawdziwymi ośrodkami treningowymi, o których wiemy, w co najmniej czterech
stanach. Słucha mnie pani?
Przerwał, żeby napić się wody z butelki. Kiedy skinęłam głową, podszedł do
laminowanej mapy Stanów Zjednoczonych, na której czerwonym mazakiem kółkami
zaznaczone było ich położenie. La Jolla, Kalifornia, gdzie znajdowaliśmy się teraz. Znak X
znajdował się nad kółkiem w Kolorado, gdzie umiejscowione zostało Ranczo, które
odkryliśmy, szukając Ibby. Zaznaczone były jeszcze dwa miejsca. Na moje oko oba leżały na
odludziu, z daleka od najbliższego dużego miasta.
Sanders uderzył skuwką zamkniętego mazaka w zakreślony okrąg wokół Kolorado.
Ustalaliśmy właśnie nadzór dla tego miejsca, kiedy wyważyliście drzwi z tym pani
przyjacielem, Luisem, i rozpętaliście piekło. Swoją drogą, niezła robota. Mnóstwo zabitych,
zaginione dzieci, jeden wielki bajzel, z którego mieliśmy się czegoś domyślić. Wielkie dzięki.
- Nikt mnie nie poinformował, że powinnam uzgodnić z panem moje plany uratowania
porwanego dziecka.
- No to teraz już pani będzie wiedzieć.
- Na jak długo?
- Jak się pani podoba: na zawsze?
- Bardziej niż panu - zapewniłam go i uśmiechnęłam się przelotnie i srogo. - Nie
obchodzą mnie pana problemy, agencie Sanders. Chcę zobaczyć Luisa Rochę. Chcę uratować
dzieci. A na pana głowie zostawiam resztę, jeśli jest pan w stanie sobie z nią poradzić.
Sanders przeciągnął krzesło po nierównej ziemi, postawił je z hukiem przede mną i
usiadł, opierając łokcie na kolanach i pochylając się do przodu.
- Sprawa nie wygląda zbyt dobrze. Jest to jakieś zamieszanie związane ze Strażnikami.
I dżinnami. A my tkwimy w tym tylko dlatego, że wasi ludzie nie potrafią zająć się własnym
gównem. Niech mnie więc pani wprowadzi, Cassiel. W tej chwili.
- Wprowadzić pana?
- Niech mi pani powie wszystko, co powinienem wiedzieć.
- To dość proste. Nic. Niech pan wycofa swoich ludzi. Zakończy operację. I wyjedzie.
Sanders westchnął i oparł się na krześle, zakładając ręce na piersiach. Składane metalowe
krzesło zaskrzypiało na znak protestu. Zerknął na agenta Kleina, który ciągle mierzył we mnie
z pistoletu.
- Greg, może przyniósłbyś dla mnie i dla mojego gościa po kubku kawy? Pije pani
kawę, prawda? - To ostatnie pytanie skierowane było do mnie. Nie odpowiedziałam. - Dwa.
Dzięki. To trochę potrwa.
Klein z wystraszoną miną przez chwilę przyglądał się swojemu szefowi.
- Sir? Jest pan pewien?
- Tak. Rozumiemy się, Cassiel, prawda? Jeżeli spróbuje mi pani wywinąć jakiś numer,
zakopię panią i pani przyjaciela Rochę tak głęboko, że sam prezydent i Połączone Kolegium
Szefów Sztabów nie będą mieli wystarczających uprawnień, żeby dowiedzieć się, że w ogóle
istnieliście. Myśli pani, że w Guantanamo było źle? To niewiele pani widziała.
- Chce mnie pan wystraszyć? - Zamrugałam. Byłam szczerze zaciekawiona, bo
usiłowano mnie już kiedyś zastraszyć. A takie postępowanie nie pasowało do tego
mężczyzny, ze wszystkimi jego zasadami. - Bo uważam, że mimo pozy, jaką pan przyjmuje,
nie jest pan złym człowiekiem. Wydaje mi się, że pan się mnie boi. Niepotrzebnie. Dopóki nie
będzie mi pan wchodził w paradę...
Parsknął śmiechem.
- Wchodzić pani w paradę? Proszę pani, odkąd wylądowała pani na Ziemi, robiła nam
pani tylko jeden wielki syf. Teraz niech mi pani opowie to, co powinienem wiedzieć o tym,
jaki związek z tym wszystkim mają Strażnicy i dżinny.
- Albo?
- Albo nie bardzo mnie pani polubi - odpowiedział. Nie lubiłam go już w tej chwili.
Nie przypuszczałam, żeby się to mogło jakoś radykalnie zmienić.
Nie naciskał. Agent Klein wrócił z dwoma jednorazowymi kubkami pełnymi mocnej
czarnej kawy. Wzięłam jeden i ujęłam go w obie dłonie, wdychając aromatyczny zapach.
Agent Sanders pił swoją.
- Gdzie jest Turner? - spytałam.
- Odesłałem go dokąd indziej - powiedział Sanders. - Pomyślałem, że skoro tak panią
sprzedał, może pani chcieć się zemścić. Może więc pani uznać, że został wyłączony z tej
sprawy, jeżeli chodzi o panią. Dobrze?
- Turner opracowywał z wami środki przeciwko Strażnikom - odparłam. - Od jak
dawna?
- A może nie będę z panią omawiał tajnych programów rządowych?
- Oj, zapewniam pana, że będzie je pan omawiał. Ze mną, z Lewisem Orwellem, z
Joannę Baldwin, z Davidem, Ashanem, czy z paroma innymi, cóż, wybór należy do pana. Ale
to będzie o wiele bardziej... dynamiczna rozmowa. Taka, która panu Turnerowi by się chyba
nie spodobała.
- Turner jest nam potrzebny. Będziemy go chronić. Nie podobało mi się to, w którą
stronę zmierza rozmowa. W nieunikniony sposób zakończy się jednym - wojną domową
pomiędzy zwykłymi ludźmi a Strażnikami. Dżinny nie muszą opowiadać się po żadnej ze
stron, ale niektóre to zrobią. To wywoła gniew i zniszczenie. Jak powiedziałby Luis, gówno
do kwadratu. Te rozważania sprowadziły moje myśli do tematu, którym byłam najbardziej
zainteresowana.
- Chcę zobaczyć Luisa - powiedziałam. - Teraz. Sanders stoczył ze mną kolejny
pojedynek na spojrzenia.
- Przyprowadź go - nakazał w końcu Kleinowi, który stał nieopodal, ciągle trzymając
dłoń w pobliżu broni.
- Sir...
- Przyprowadź go - powtórzył. Czekaliśmy w milczeniu, kiedy Klein odszedł. Upiłam
łyk kawy. Klein zniknął za krawędzią namiotu, a ja usłyszałam odgłos uruchamianego i
odjeżdżającego pojazdu. Nie trzymali go tutaj, w swojej bazie dowodzenia, mieli gdzieś drugi
obóz, ten, do którego zapewne w końcu i mnie zabiorą. Nie było sensu działać zbyt szybko.
Poza tym kawa nawet mi smakowała.
Agent Sanders miał tyle rozsądku, żeby wiedzieć, że nie odezwę się, dopóki moja
prośba nie zostanie spełniona, więc wstał, dopił swoją kawę i naradził się z innymi agentami
siedzącymi w tym pomieszczeniu. Kiedy skończył, podszedł i stanął nade mną.
- Dostała się pani do środka - odezwał się. - Weszła pani na strzeżony teren. - Słychać
było, że jest pod wrażeniem.
- Zgadza się - potwierdziłam. - Ale samo dostanie się do środka nie jest problemem.
Są zabezpieczenia. Alarmy. Strażnicy. - Pomyślałam o chimerach: niedźwiedziach i
panterach, krążących stadem pomiędzy drzewami, bardziej skutecznych niż jakakolwiek
ludzka siła. - Jeżeli zamierza pan wtargnąć na to terytorium, zostanie pan zniszczony.
- Och, nie zamierzam na nie wtargnąć - powiedział. - Jeszcze nie. Ale bardzo
interesuje mnie to, co właściwie pani tam zobaczyła.
- Nic - odpowiedziałam. - Zadbaną ziemię. Żwirową drogę. Olbrzymi budynek w
kształcie łuku, od którego biło światło. Tylko tyle zdążyłam zobaczyć.
Chciał zadać mi więcej pytań, ale już powiedziałam mu wszystko, co miał ode mnie
usłyszeć i w końcu pogodził się z tym faktem i zamilkł.
Piętnaście minut później usłyszałam warkot silnika, chrzęst kół, a później ciszę, kiedy
kierowca zatrzymał samochód. Trzaśniecie drzwi.
Wstałam. To wywołało zmianę postawy wszystkich agentów w pomieszczeniu -
wyprostowali się, przygotowali, ich ręce powędrowały w stronę broni.
- Siadaj - warknął Sanders. Nie usłuchałam go, a on wyjął pistolet, ale nie wycelował.
- Siadaj, Cassiel. Nie żartuję. Dostrzegłam wreszcie cienie w wejściu do namiotu. Agent
Klein... i Luis Rocha. Zaparło mi dech, bo nieśli go na noszach dwaj mężczyźni. Był
nieprzytomny. Mężczyźni położyli nosze na jednym ze stołów i, na skinienie Sandersa,
cofnęli się. Klein znów zajął swoje stanowisko kilka kroków dalej, stał z odbezpieczoną
bronią.
Przeniosłam wzrok z nieruchomej, bladej twarzy Luisa na Sandersa. Miałam wrażenie,
że wszystko jest czerwone, i nie mogłam oddychać.
- Żyje - powiedział Sanders, jakby w ogóle takie pytanie wchodziło w rachubę. - No,
Cassiel, uspokój się trochę. Nic mu nie będzie. Strasznie się stawiał, musieliśmy go ostro
potraktować, a później dali mu narkozę, żeby go wyleczyć. Za kilka godzin powinien się
obudzić.
Dostrzegłam krew na koszuli Luisa. Uniosłam jej brzeg i zobaczyłam po prawej
stronie bandaż szerokości mojej dłoni. Pod nim wyczułam rozcięcie, długie i głębokie, które
naruszyło organy i jelito. Lekarze naprawili zniszczenie za pomocą szwów, oczyścili rany i
zostawili go, żeby dochodził do siebie.
- Zdejmijcie mi to - poprosiłam i wyciągnęłam skute kajdankami ręce w stronę
Sandersa, nie spuszczając wzroku z Luisa.
- Nie mogę. Chciałam zastosować taki rodzaj groźby, jakiej użyłabym, gdybym była
dżinnem: „Jeżeli mi odmówisz, zniszczę ciebie, twoich przyjaciół i wszelki ślad po twoim
istnieniu”. W ludzkim ciele jednak zrealizowanie tej groźby byłoby nie tylko niezwykle
trudne do wykonania, ale mogłoby się skończyć więzieniem albo zastrzeliliby mnie na
miejscu.
- Mogę go uzdrowić - powiedziałam błagalnym tonem. Chyba niezbyt poskutkował. -
Proszę. Pozwólcie, żebym mu pomogła. Inaczej będzie potrzebował wielu tygodni, żeby dojść
do siebie i pojawi się ryzyko infekcji. - Nie dodałam tylko jednego oczywistego argumentu.
Jeżeli Luis Rocha umrze z powodu ran lub wywołanych nimi komplikacji, to Sanders będzie
za to odpowiedzialny. Nie tylko wobec mnie, ale także wobec swoich przełożonych. Wobec
Strażników. A pewnie i wobec jednego czy dwóch dżinnów.
Sanders oczywiście wiedział, co ryzykuje.
Zmierzył mnie długim, nieruchomym spojrzeniem. Starałam się jak mogłam, żeby
wyczuwał ode mnie brak zagrożenia, chociaż takie sztuczki nie były moją mocną stroną.
- Dobrze. - Westchnął. - Ale jeżeli zrobisz coś, co mi się nie spodoba, agent Klein
wystrzela na ciebie cały magazynek. Jasne?
Nie czekał na moją zgodę i rozpiął mi kajdanki na obu nadgarstkach. Spodziewałam
się jakiejś małej technologicznej innowacji, ale nic interesującego nie dostrzegłam.
Sanders cofnął się o krok i skinął głową w stronę Luisa, leżącego nieruchomo na stole.
- Czas biegnie - powiedział. - Masz pięć minut. Nie miał doświadczenia ze
Strażnikami poza Turnerem, nie ulegało wątpliwości. Pokręciłam głową i położyłam prawą
rękę na czole Luisa. Było zimne i trochę lepkie. Lewą, metalową rękę trzymałam opuszczoną
z boku. Nie byłam już pewna, czy potrafię kontrolować przepływ mocy przez nią na takim
poziomie, żeby przeprowadzić tego rodzaju zadanie.
Obrażenia wewnętrzne Luisa okazały się zaskakująco lekkie i zostały naprawione
przez zdolnych chirurgów. Właściwie nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo, potrzebował
tylko zwykłej rekonwalescencji. Przynajmniej to było dość łatwo zorganizować, zastępując
po prostu część jego utraconej energii moją, chociaż nie miałam jej za wiele, żeby się nią
dzielić. Gdyby naprawdę był ciężko ranny, miałabym wątpliwości, czy potrafię go wyleczyć,
dysponując moimi zasobami... ale to potrafiłam.
Kiedy przekazałam Luisowi energię - otworzył oczy. Przez chwilę były nieruchome,
kiedy jego umysł odzyskiwał świadomość i zaczął przetwarzać informacje w tempie
zaskakującym nawet dla dżinna - wspomnienia, dane zmysłowe, dane eteryczne. W końcu
jego oczy ożyły i Luis spojrzał na mnie, nie poruszył się jednak.
Słyszysz mnie? Posłużyłam się sztuczką Strażnika Ziemi, szepcząc mu te słowa
bezpośrednio do ucha za pomocą delikatnych wibracji wewnętrznej membrany. Nie ruszaj
się. Nie daj im poznać, że się wybudziłeś.
Pozostawał zupełnie nieruchomy, rozluźniony pod dotykiem moich dłoni.
Miło cię widzieć, powiedział. Nic ci nie jest?
To nie ja leżałam na stole z pozszywanymi ranami.
Oczywiście, że nie, odpowiedziałam. Jesteś na tyle silny, żeby zająć się połową broni?
Lady, mogę zająć się całą bronią, zaproponował Luis i zamrugał. Są z FBI, prawda? O,
ludzie. Czyżby się rozmyślił? Ale zajmiesz się bronią?
Jasne, odpowiedział zrezygnowany. Może dorobię się listu gończego ze mną w roli
głównej.
Nie marnowałam czasu na dopytywanie się, co miał na myśli.
Teraz, wyszeptałam mu do ucha.
Usiadł jednym płynnym ruchem, a kiedy wszyscy agenci w pomieszczeniu
zastanawiali się, co robić, ja odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w kierunku agenta Sandersa.
Agent Klein nie blefował. Pociągnął za spust pistoletu i nawet nie drgnął, kiedy
celował. Gdyby pistolet działał, poleciałabym na ziemię z dziurą w głowie.
Ale nie zadziałał. Pistolet oddał jałowy strzał. Klein zamrugał i natychmiast spróbował
znowu. Rozległo się kolejne głuche kliknięcie. Do tego odgłosu dołączył metaliczny brzęk,
kiedy pozostali agenci FBI zaczęli bezskutecznie strzelać.
Zrobiłam unik, gdy Anders próbował zadać mi cios pięścią. Chwyciłam go za gardło,
rzuciłam nim do tyłu na jeden ze składanych stołów, który niebezpiecznie się zachwiał i zgiął,
jakby miał się zaraz zarwać. W końcu rzeczywiście się zarwał - nagle metalowe nogi
rozjechały się nienaturalnie, a stół walnął o ziemię, pociągając za sobą Sandersa. Ja
poleciałam z nim, ale ukucnęłam, cały czas ściskając jego szyję.
Pozwoliłam, żeby dżinn zalśnił w moich oczach.
- Nie będą mi rozkazywać tacy jak pan, agencie specjalny Adrianie Sanders. - Prawie
prychnęłam. - Nie bez powodu Strażnicy nigdy nie poddawali się kontroli rządu. Strażnicy są
ponad narodami, ponad rządami, ponad zasadami i ograniczeniami waszego społeczeństwa.
Muszą być, aby móc wykonywać swoją pracę. Strzegą swoich i nie potrzebują akurat
waszego szczególnego nadzoru. - Luis zajął się kolejnym agentem, który śpieszył na ratunek
Sandersowi, prawdopodobnie agentem Kleinem. Strażnicy Ziemi posiadali zdolność
pokonywania siły grawitacji. Dla agenta Kleina było to pewnie zaskoczeniem, bo westchnął
przestraszony, kiedy obszar wokół niego nagle potroił siłę przyciągania w porównaniu z siłą
przyciągania Ziemi, a on nagle w pół kroku z hukiem runął twarzą do ziemi. I mimo że ciągle
próbował, nie był w stanie się podnieść.
Luis obrzucił spojrzeniem pozostałych agentów, którzy nadal stali z bronią w ręku
przy swoich komputerach. Spojrzeli po sobie.
- Spokojnie - powiedział. - Nikomu nie zrobimy krzywdy. Wyluzujcie. Byłam raczej
pewna, sądząc po minie Sandersa, że nie do końca uwierzył zapewnieniom Luisa. W zasadzie
nie mogłam go winić. Nie mogłam mu też zagwarantować, że na pewno nikomu nic się nie
stanie. A zwłaszcza jemu. Pochyliłam się bliżej, jasne włosy owiały mi twarz jak dym.
- Jeżeli jeszcze raz spróbuje pan zakuć mnie w te kajdanki, panie Sanders,
porozmawiamy sobie znowu, ale ta rozmowa nie zakończy się już w tak miły sposób. -
Wypuściłam go, wstałam i podałam mu rękę. Lewą. Tę metalową.
Sanders wlepił wzrok w moją twarz, potem w rękę, a ja przez długą chwilę nie byłam
pewna, czy przyjmie te zdawkowe przeprosiny. W końcu chwycił moje stalowe palce i
wspierając się na mnie, wstał.
- Musimy pracować razem - powiedziałam. Luis stanął obok mnie. - Strażników jest w
tej chwili niewielu. Dżinny są... w większości niezaangażowane. Ale ta walka dotyczy też
was. Wasze dzieci, i nie ma to znaczenia, czy są to dzieci Strażników czy nie, są krzywdzone
i zabijane. Musicie nam pomóc. - Patrzyłam prosto w jego ciemne oczy i zaangażowałam w tę
chwilę całą moją szczerość. - Musicie. Niech pan pomyśli o swoich dzieciach i nam pomoże.
Cały czas trzymał mnie za rękę, a ja dostrzegłam, że w drugiej dłoni ukrywa tłumiące
moc kajdanki. Jednym ruchem - który na pewno ćwiczył i wykonywał wiele razy - mógłby
zakuć mnie w nie w ciągu paru sekund, pewnie zanim Luis zdążyłby interweniować.
Nie ruszył się. Po chwili mnie puścił i cofnął się o krok. Kajdanki wsunął z powrotem
do kabury przy pasku, pod wiatrówką.
- Tylko mnie nie wkurz - powiedział. - Bo mam zamiar trochę wam zaufać. Ale
niedużo i nie na długo. Jeżeli zrobicie coś, przez co zwątpię, że wam na tym zależy...
- Oczywiście, że nam zależy - zapewnił go Luis i skrzywił się lekko, siadając na
krześle. Wyglądał na zmęczonego i obolałego. - Jezu, chyba nie może zależeć nam bardziej.
Te dupki zabiły mojego brata, szwagierkę, bratanicę. Przeżyliśmy pół tuzina poważnych prób
zabójstwa. Załatwiliście mnie, jej też daliście popalić, a my wam za to nie nakopaliśmy.
Dlatego siedź cicho, człowieku, dobra?
Sanders nie wydawał się wielce obrażony.
- Dobra - powiedział. - Może wypuścisz teraz Kleina?
Luis nie spojrzał nawet na drugiego agenta, który ciągle prężył się, żeby podnieść się z
ziemi, walcząc ze zwiększoną siłą grawitacji.
- Jasne. Nagle agent mógł podnieść się z ziemi i stanąć. Na jego czerwonej twarzy
malowało się rozgoryczenie. Podniósł pistolet, sprawdził go i schował do kabury. Policzki
ciągle mu płonęły, a oczy były nadal złe. Kiedy zorientował się, że mu się przyglądam,
odzyskał zimną krew i udawał obojętność wobec tego, co się działo.
Niezbyt mu się to udawało.
Sanders usiadł na krześle naprzeciwko Luisa.
- Powiedzmy, dla dobra sprawy, że wam wierzę. Do cholery, czego ode mnie chcecie?
Jasne, mam zespół FBI. Mam cały nadzór, którego możecie chcieć. Mam oczy w niebie, a
stopy na ziemi. Myślicie, że w tym miejscu nastąpi jakiś frontalny atak?
Nalałam Luisowi kawy ze stojącego obok czajnika i podałam ją mu. Napił się z
przyjemnością.
- Niech nam pan wyjawi, co pan wie.
- Wy najpierw.
- To proste - odpowiedział Luis. - Nie wiemy zupełnie nic. Jedynie to, co powiedziała
panu do tej pory Cass. Mnie nawet przy tym nie było. Ona jest jedynym naocznym
świadkiem. Pana kolej.
- Chodźcie za mną - powiedział Sanders i wyprowadził nas z namiotu. Zwolniłam,
żeby iść z Luisem, dyskretnie sprawdzając jego sprawność.
Zorientował się, co robię i spojrzał na mnie krzywo.
- Co?
- Boli cię.
- Nic mi nie jest. Tak przeżywam uboczne skutki szybkiego zdrowienia. Nic mi nie
dolega. - Skinął na agenta Sandersa. - To teraz pan jest kim? Przywódcą stada?
Uśmiechnęłam się.
- Ludzie rzeczywiście mają tendencję do poruszania się w grupach. Zdominuj
przywódcę, a zdominujesz też pozostałych.
- Cyniczne.
- Praktyczne. Sanders nie słyszał, bo porozumiewaliśmy się bardzo cichym szeptem.
Poprowadził nas zboczem wzgórza w dół do kolejnego namiotu z zamkniętym wejściem.
Otworzył je i wszedł. Kiedy my także znaleźliśmy się w środku, zorientowałam się, że są tam
kolejne komputery, nowi ludzie i składane tablice pełne zdjęć. Niektóre z nich były
wyraźnymi zdjęciami satelitarnymi okolicy Różanego Kanionu, w którym się znajdowaliśmy.
Najpierw rozpoznałam ciemne rozcięcie przepaści, a potem wypielęgnowany park
obozowiska Perły po drugiej stronie. Namioty FBI wyglądały jak smugi, ale zaznaczono je na
czerwono, żeby były bardziej widoczne.
Biały zaokrąglony budynek, który widziałam, wyglądał jak księżyc wkomponowany
w zieloną, starannie opróżnioną przestrzeń. Otaczała go pustka, w odróżnieniu od Kolorado,
gdzie były baraki, budynki, a nawet plac zabaw dla dzieci. To wydawało mi się bardziej...
obce. Przyjrzałam się zdjęciom po kolei, wnikliwie, przeglądając całą przestrzeń tablic. Zajęło
mi to trochę czasu. Luis skończył przede mną, ale wątpiłam, żeby zobaczył tyle, co ja. Był
zmęczony.
- I co? - spytał Sanders. Założył sobie ręce na piersiach. - Widok na waszą dzielnicę?
- Nie jest jak w Kolorado - powiedziałam. - Wcale. To wygląda tak, jakby zostało
zbudowane ludzkimi rękami.
- Bo zostało - odpowiedział Sanders. - Zbudowane przez Kościół Nowego Świata. Ich
obóz szkoleniowo-inspirujący, nauczanie i gry wojenne w jednym. Ten cały Kościół Nowego
Świata początkowo nie zaliczał się do kultów apokaliptycznych, został założony przez bandę
hipisów, która chciała pokoju i miłości. Stopniowo zaczął w nim dominować coraz bardziej
ekstremistyczny nurt. Ale mimo wszystko nie spodziewaliśmy się, że wpadną w industrialne
szaleństwo. Byli... - Wzruszył ramionami. - Normalni. Jak na tego rodzaju działania.
- Aż do zeszłego roku - domyśliłam się. Skinął głową. - A kiedy pojawiła się ta
budowla? - Dotknęłam białej bańki widocznej na zdjęciach.
- Około ośmiu miesięcy temu - powiedział. - Taka sama jak w Kolorado. Taka sama
jak w dwóch innych miejscach, miejscach o których wiemy. Ta sama cholerna budowla. Ale
ta jest największa. Ma wielkość zbliżoną do stadionu piłkarskiego, ale nie jest zbyt wysoka.
Domyślamy się, że całe zaplecze znajduje się wewnątrz, szkolenie również odbywa się w
środku.
- Kto wjeżdża i wyjeżdża?
- Wjeżdżają samochody osobowe i ciężarówki, tych drugich nie za wiele. Większość
zarejestrowana jest na członków Kościoła, parę należy do dostawców, którzy zrzucają towar i
odjeżdżają.
- Kto po niego przychodzi? - spytał Luis.
- Nikt - powiedział Sanders. - Leży tam do wieczora. Monitorujemy teren
noktowizorem, ale nigdy nikogo nie widzieliśmy. Po prostu... znika.
Skinęłam głową. Teraz zrozumiałam.
- Będę potrzebowała listę tych... dostawców.
- Wszyscy się odhaczają. Usiłowaliśmy zamontować urządzenia śledzące w towarze.
Na nic. Wszystko się blokuje, kiedy tylko znajdzie się w tej kopule. Chyba jakieś fale.
- Będzie mi potrzebna lista - powtórzyłam. - I broń. Może któryś z tych wielkich
karabinów, które mieli pańscy agenci.
- Uhm - odezwał się Sanders, tonem bynajmniej niewskazującym na to, że zamierza
spełnić moją prośbę. - A chcesz ją, bo...?
- Niech pan mi zaufa - powiedział Luis. - Chyba lepiej nie znać odpowiedzi na to
pytanie.
- Muszę napisać raport - oznajmił Sanders. - Rządowi potrzebne są raporty. Dlatego
potrzebuję tej odpowiedzi, zanim się zgodzę albo odmówię.
- Mam zamiar dostać się do budynku. - Wzruszyłam ramionami. - Teraz wiem, jak. I
zamierzam zabrać broń, ponieważ może będę musiała zastrzelić tych, którzy zechcą mi
przeszkodzić w odbiciu Isabel i wszystkich innych dzieci.
- Zamierzasz wejść do środka. Zastrzelić ludzi. Uratować dzieci. - Sanders zamrugał.
- Tak.
- Taki masz plan.
- Zgadza się.
- Pomóż mi coś z tego zrozumieć. - Spojrzał na Luisa.
- Chyba musisz nad tym trochę popracować - powiedział Luis. - Zwłaszcza w kwestii
tego, że nie masz żadnych wstępnych informacji, co znajduje się w środku. Cass, wiesz
przecież, że to jest jedna wielka pułapka na muchy, a tą muchą jesteś ty. Dostaniesz się do
środka i może już nigdy stamtąd nie wyjdziesz. A przecież to ty mówiłaś, że jej chodzi o
dżinna. Może po prostu na niego czeka?
- Nie jestem dżinnem - przypomniałam mu. - I z radością przyjmę od ciebie wszelkie
wsparcie. I od wszystkich innych Strażników, których będziesz w stanie zlokalizować i
szybko tu przysłać. Ale nie możemy czekać. Oni wiedzą, że tu jesteśmy. I nie będą mieli
ochoty zbyt długo czekać.
- Na co? - spytał Sanders. Jego głos stal się cichy. Pozostali agenci, którzy uważnie,
acz dyskretnie przysłuchiwali się rozmowie, nagle podnieśli głowy, wyczekując odpowiedzi
na jego pytanie.
- Niech mi pan pokaże, gdzie znajdują się inne kompleksy. Zaskoczyła go moja
prośba. Skinął na znajdującą się w pobliżu agentkę, która wpisała hasło na swoim komputerze
i ściągnęła cztery kwadranty na lśniącym monitorze. Jeden był podpisany: „Różany Kanion,
La Jolla, Kalifornia”, tu obecnie się znajdowaliśmy. Drugi: „Dogtown Commons,
Massachusetts” i wyglądał dokładnie jak ten z La Jolla. Pod trzecim widniał napis: „Adams,
Tennessee”, a pod ostatnim: „Ohioville, Pensylwania”.
- Chcę to zobaczyć na mapie - powiedziałam. Ściągnęła mapę i podświetliła dla mnie
wszystkie zaznaczone miejsca.
Wspomogłam się paranormalnym wzrokiem, przyglądając się przez eteryczny filtr i
dostrzegłam upiorne rzeki mocy, przez niektórych ludzi nadal zwane liniami ley.
Każde z tych miejsc znajdowało się na połączeniu strumieni mocy. Tam znajdowały
się Wyrocznie: w Sedonie - Wyrocznia Ziemi, w Seacasket - Wyrocznia Ognia. Jedynie
Wyrocznia Wody nie miała określonego miejsca, które można byłoby zidentyfikować.
Perła stała się naturalnym odpowiednikiem linii mocy, w najpotężniejszych miejscach,
których nie zajęły Wyrocznie dżinnów.
I wszystkie te miejsca - wszystkie - wyglądały teraz identycznie. Starannie
wypielęgnowany teren pozbawiony roślinności. Ta sama lśniąca kopuła. Były też otoczone
tak ukształtowanym terenem, że utrudniał zbliżenie się do nich.
Zbudowała sobie sieć, system wspierania i sieć energetyczną.
- Linie ley - powiedziałam do Luisa. Skinął głową. - Widzisz, co robi?
- Buduje sobie sieć mocy? Tak, widzę. Pytanie tylko, co znajduje się pod tymi
kopułami. I w której z nich ukrywa się Perła.
- Nie jestem pewna, czy przebywa w którejkolwiek - rzuciłam. - A raczej nie jestem
pewna, czy nie jest w nich wszystkich jednocześnie. Wydaje mi się, że Perła może istnieć
jednocześnie w różnych miejscach.
- Czy nie dzieliłaby przez to mocy? - zapytał Luis.
- Nie wiem - przyznałam. Możliwe było, że mając do czynienia z liniami ley
przemieszczała się z jednego miejsca do drugiego, przenosiła świadomość niezauważalnie bez
większego, albo żadnego, opóźnienia. - Ile jeszcze punktów stycznych jest odsłoniętych?
- W tym kraju? Pewnie około dziesięciu. Myślisz, że te chce także zająć?
- Ośrodek w Ohioville, tu? - odezwała się agentka przy komputerze. - Pojawił się na
naszym radarze około dwóch miesięcy temu. Miejscowi zarzekają się, że wcześniej go tam
nie było. Obrazy satelitarne to potwierdzają.
Perła rozszerzała swoje wpływy. Była to infekcja, rodzaj choroby, przemieszczającej
się po widocznych liniach mocy, krzyżujących się na powierzchni planety, służących także za
kanał prowadzący bezpośrednio przez jej jądro. Budowle te mogły rozmnażać się jak grzyby
po deszczu, bez uprzedzenia.
- Moim zdaniem - zaczęłam cicho - ... jeżeli uda jej się zdobyć wystarczającą ilość
mocy, zajmie każdy punkt łączący linie mocy na świecie. Wyobraź sobie, że to pęcherze, w
których czai się zakażenie. - Dotknęłam ekranu i białej kopuły. - Kiedy pękną...
Zapadła cisza. Wszystkie oczy były zwrócone na mnie. Luis wyglądał, jakby mu się
zrobiło niedobrze.
- To znaczy, jak duży jest problem? Na tyle duży, że znów zostałam zmuszona do
tego, żeby przypomnieć sobie rozkazy Ashana. „Zniszcz ich wszystkich.
Ona wzmacnia się poprzez ludzi. Jeżeli odetniesz ją od ludzi, pozbawisz ją połączenia
z Ziemią i raz na zawsze będzie można ją zabić”.
Prowadziła wojnę przeciwko dżinnom i to prawda, że chciała zniszczyć ich
wszystkich i wchłonąć ich eteryczną moc, ale jej serce i dusza były połączone poprzez
ludzkość, podobnie jak dżinny były połączone z Wyroczniami.
Nie chcę tego robić, szeptało coś w głębi mojej duszy. I naprawdę nie chciałam.
Bałam się takiego rozwiązania z całego serca. Aby zniszczyć ludzkość, musiałabym
odczuwać jej ból, jej śmierć i życie, przepływające przeze mnie, usuwane ze świata i żywe
wspomnienie Matki. Musiałabym zgładzić Luisa Rochę, Isabel, a nawet kruche pomniki
zmarłych, jak Manny i Angela.
Nie mogłam. Nie mogłam zmusić się do takiego posunięcia, nawet wobec takich
zagrożeń, mimo że tak niewiele czasu nam zostało, by im przeciwdziałać.
Czas jeszcze jest. Musi być jakiś sposób, żeby ją powstrzymać.
Musiałam spróbować. Dla dobra tych, których kochałam, a także dla dobra tych,
których nie kochałam, na przykład agenta Sandersa i jego nieznanej rodziny, musiałam nie
tylko spróbować, ale i wygrać.
- Potrzebujemy wszystkich Strażników, jakich uda się znaleźć - powiedziałam. -
Wszystkich. Musimy zaatakować jednocześnie miejsca opanowane przez Perłę, zmusić ją do
walki na wielu frontach. Rozumiesz? - Odwróciłam się do agenta Sandersa. - Trafimy tam na
ludzi, z którymi trzeba będzie walczyć i na takich, których trzeba będzie ratować. Możemy
liczyć na to, że zrobi pan wszystko, co będzie trzeba?
- Chcesz, aby w każdym z tych miejsc był taki zespół?
- Czy to znaczy, że jeszcze ich tam nie ma? I nie dostarczają panu informacji? Milczał,
przyglądając mi się, aż w końcu skinął lekko głową.
- Dobra - powiedział. - Kiedy?
- Ja sprawdzę Strażników - zaproponował Luis i poklepał się po kieszeniach z
zakłopotaniem. - Gdzie jest moja komórka?
Agent Klein wstał i podał mu ją. Luis otworzył telefon i zaczął dzwonić. Ja przez ten
czas przyglądałam się lśniącym, nijakim kopułom na ekranie.
Siostra, pomyślałam. Kiedyś byłyśmy siostrami. Tak do siebie podobnymi. Ale ona
nauczyła się kochać zabijanie, a ja dzięki Ashanowi nauczyłam się szukać czegoś
przeciwnego. Była to ciężka lekcja, której Ashan pewnie nie zamierzał mi zaserwować.
Niemniej jednak, ceniłam ją.
Przyszło mi do głowy, że Perła spodziewa się, że postąpię zgodnie z tym, co chciał
Ashan, niszcząc ludzkość, żeby odciąć ją od źródła mocy. To sprawiłoby, że stałabym się taka
sama jak ona.
Myśl o tym doprowadzała mnie to do szaleństwa, bo zapewne wywołując tyle śmierci
i cierpienia, zniszczyłabym siebie samą. Stałabym się kopią Perły.
Obsesyjnie chciałabym końca wszystkiego.
Zastanawiałam się, czy Ashan też o tym pomyślał. O tym, co by się stało, gdybym
zamieniła się w istotę toksyczną jak Perła. Gdybyśmy obie chciały zniszczyć świat.
Mogłam tylko przypuszczać, że stary, sprytny Ashan na pewno brał pod uwagę taką
ewentualność.
A to oznaczało, że gdybym wykonała jego rozkazy... zniszczyła ludzkość... coś
czekałoby, żeby mnie także zniszczyć.
Byłoby to jedyne bezpieczne wyjście.
I nagle niewytłumaczalna obecność Rashida nabrała sensu. Był najemnikiem Ashana.
Krążył przy mnie nie dlatego, że się mną interesował czy o mnie martwił, ale dlatego, że
czekał.
Czekał na to, co on oraz Ashan uważali za nieuniknione.
Moje dłonie - cielesna i metalowa - zacisnęły się w pięści.
- Nie - wymruczałam. - To nie jest nieuniknione.
- Słucham? - Agentka FBI, siedząca obok mnie, spojrzała na mnie, marszcząc czoło.
- Nic nie jest nieuniknione - powiedziałam. - Nawet śmierć. Została tam, zdumiona, a
ja odwróciłam się, żeby wyjść przed namiot i odetchnąć świeżym, rześkim powietrzem. Było
prawie nieskażone przez otaczające nas wielkie miasta, chociaż wyczuwałam odległy zapach
wyczerpania i spalin. Oparłam się o twardy pień drzewa, oddychając głęboko, a później
ukucnęłam i obie dłonie położyłam płasko na ziemi. Wyczuwałam tu coś. To samo, co czułam
na pustyni, gdzie pochowałam dziecko. Obecność, co prawda odległą i ulotną. Jej obecność.
- Pomóż mi - wyszeptałam. - Pomóż mi zrozumieć, co powinnam zrobić. -
Skierowałam te słowa w górę, na zewnątrz, do większej mocy istniejącej poza wszechwładną
mocą tego świata. - Pomóż mi ocalić ludzi.
Chłodna bryza, jak pieszczota, dotknęła mojej twarzy, a ja zwróciłam się ku niej,
zamykając oczy. Chwila wydawała się pełna spokoju, niemal czcigodna w swojej
intensywności. Miałam wrażenie, że połączyłam się jeszcze raz z życiem, które kiedyś
wiodłam. Połączyłam się z wiecznością.
Nagle usłyszałam trzask gałęzi. Otworzyłam oczy i zobaczyłam agenta Bena Turnera,
który odsuwając na bok krzewy, wyłonił się i stanął przede mną.
Nie był taki jak zwykle, nijaki. Stoczył walkę, ciężką walkę - na twarzy tworzył mu
się siniak, a jedną dłoń miał tak spuchniętą, że wydawała się nie do użytku. Całkiem możliwe,
że była złamana. Dyszał ciężko. Jego wiatrówka z logo FBI była rozdarta - nie, poszarpana -
dostrzegłam też krew na koszuli. Wydawało mi się, że nie odniósł poważnych ran, ale wyraz
jego oczu mówił, że on sądzi inaczej.
- Ty to zrobiłaś - powiedział. - Ty nasłałaś na mnie tego bydlaka. Rashida.
- Rashidem nikt nie kieruje - odparłam, co było zgodne z prawdą, chociaż w tym
przypadku nie do końca. - Sam ściągnąłeś na siebie jego uwagę, zabierając listę. Wiedziałeś,
że chce ją zdobyć. - Uniosłam brwi. - Masz ją jeszcze?
- A jak ci się wydaje? - warknął i uniósł spuchniętą dłoń. - Połamał mi palce, żeby ją
dostać. To było całkiem do Rashida podobne.
- Nie spodobało mu się, że wystąpiłeś przeciwko nam. Mnie też nie. I przypuszczam,
że innym Strażnikom też się to nie spodoba.
- Myślisz, że przejmuję się tym, co myślą o mnie Strażnicy? - wycedził Turner. -
Zrobiłem to, co musiałem zrobić. Twoi ludzie wymknęli się spod kontroli. Patrz, co właśnie
zrobili na Florydzie: Jezu Chryste, porwali cholerny statek rejsowy. Z niewinnymi ludźmi na
pokładzie. Porwali ludzi i wiesz, że niektórzy z nich zginą w tej akcji. Nie muszę być lojalny
wobec bandy dupków, którzy nie przejmują się szkodami, jakie spowoduje ich działanie. Nie,
dosyć tego. Strażnikom potrzebny jest ktoś, kto powie im, gdzie znajdują się granice, skoro
sami tego nie wiedzą.
Była to długa przemowa i Turner zdążył się zasapać, zanim ją skończył. Pasja, z jaką
mówił, wyczerpała go emocjonalnie. Zastanawiałam się, jakie szkody zobaczył czy
doświadczył na sobie. I czy przypadkiem on też nie ma krwi na rękach.
- Nigdy nie kochałam Strażników - powiedziałam, zgodnie z prawdą. Kiedy byłam
dżinnem, uważałam ich za wrogów - niewolników mojego gatunku. Nie tylko nie byli lepsi
niż ludzie... wydawali mi się gorsi niż ludzie. Kiedy rozpadł się pakt pomiędzy dżinnami i
Strażnikami, uwalniając jeńców z niewoli, nikt nie odczuł z tego powodu takiej satysfakcji jak
ja.
Ale wiedziałam też, że Strażnicy byli tacy, jacy byli, nie bez powodu. Bezwzględni,
egocentryczni i chorobliwie ambitni, zgadza się; ale kiedy trzeba, potrafili się zdobyć na
ofiarność i wielkoduszność. Rzecz jasna, stwierdzenia te nie mogły zastąpić obiektywnej,
łatwej do sklasyfikowania analizy. Strażnicy, jak sama natura, nie byli ani dobrzy, ani źli. Po
prostu trwali. A ich istnienie było konieczne dla dobra kruchego życia, które mieli chronić.
- Myślisz, że rząd jest w stanie ich kontrolować? - spytałam. - Myślisz, że masz dość
woli i własnej mocy, żeby zmusić Strażników, żeby się mu poddali?
- Nie jestem sam - wyjaśnił. - Są też inni Strażnicy, przekonani, że sprawy zaszły już
za daleko.
- To je cofnij. Ale jeżeli uważasz, że podporządkowanie Strażników woli polityków to
dobry pomysł, to moim zdaniem nienawiść przesłania ci prawdziwą rzeczywistość -
powiedziałam. - Ale to w tej chwili nie jest istotne. Będziemy potrzebowali twojej pomocy.
- Mojej pomocy? - Roześmiał się dzikim, mrocznym śmiechem. - Dlaczego, do diabła,
miałbym pomagać komukolwiek z was?
- Bo nie jesteś złym człowiekiem. Bo przysięgałeś nieść pomoc, chronić i nie uciekać
z pola walki, ale przede wszystkim dlatego, że ty, Ben Turner, chcesz sprawiedliwości. I
pragniesz ocalić dzieci. Dostrzegłam to, kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy, Ben. Chcesz
je ocalić. Musisz je ocalić.
Zamrugał, ale przynajmniej nie zaprotestował.
- W tamtym kompleksie są dzieci - powiedziałam. - Jest wśród nich Isabel Rocha.
Widziałeś Briannę. Widziałeś Glorię. Widziałeś też inne. Wiesz, że nie możemy dopuścić do
tego, żeby zostały zniszczone, bo stracimy honor.
Oparł się o inne drzewo po drugiej stronie polany i ujął zranioną rękę w zdrową dłoń.
Wyglądał na zmęczonego, obolałego i lekko zagubionego.
- Co zamierzasz zrobić?
- Dostać się do nich - oświadczyłam. - A ty pójdziesz ze mną.
- Tak, z tym. - Wyciągnął dłoń. - Chyba nie zdam się na wiele. Z namiotu wyszedł
Luis, spojrzał na mnie, potem na agenta Turnera.
- Hej, mamy zamiar dowalić temu gościowi?
- Rashid chyba nas w tym wyręczył - powiedziałam. - Trzeba tylko go wyleczyć,
żebyśmy mieli z niego jakiś pożytek.
- Niech to. Zawsze omija mnie bijatyka, a trafia mi się tylko sprzątanie. Czasami do
dupy jest być Strażnikiem Ziemi.
- Czasami - przyznałam z kamienną twarzą. Zajmiesz się tym?
- Oczywiście - odpowiedział zrzędliwie. - Ale nie będę marnował energii na leczenie
bólu. Nie winiłam go za to. Z kolei mina Turnera zdradzała niepozbawioną obaw ulgę, jeśli
coś takiego jest w ogóle możliwe.
Luis podszedł do Turnera, spojrzał gniewnie, a potem ujął jego okaleczoną dłoń.
Mówił prawdę - usłyszałam ciche trzaski i odgłosy prostujących się kości, które nabierały
poprzedniego kształtu. Twarz Turnera zrobiła się sina i blada. Oparł głowę o pień drzewa i
starał się stłumić w sobie chęć krzyku, powstrzymać się przed omdleniem czy wymiotami.
Albo przed wszystkimi trzema rzeczami naraz. Jak sądzę, Luis, mimo wszystko, zablokował
chociaż część nerwów. Nie był nadmiernie okrutny. Jedynie... w odpowiednim stopniu.
Zabieg wymagał kilku długich chwil skupienia, po których Luis wyswobodził Turnera
i się cofnął. Turner opuścił rękę i wpatrywał się w nią zadziwiony. Spróbował poruszyć
palcami i lekko się skrzywił.
- Tak, mięśnie przez jakiś czas będą protestować - powiedział Luis. - One też zostały
uszkodzone. Ale kości będą się trzymały, jeśli nie zrobisz czegoś szalonego, na przykład nie
będziesz się z nikim bił. To najlepsze, co mogłem zrobić w tak błyskawicznym tempie.
- Naprawdę jest lepiej - zdumiał się Turner. - Chyba wystarczy.
- Będzie musiało - skwitowałam. - Idziemy do ośrodka. - Co? Kiedy? - Turner
gwałtownie uniósł głowę i otworzył szeroko oczy.
- Jak tylko pozostałe zespoły będą na swoich miejscach - powiedziałam. - Luis ukryje
naszą obecność przed zwykłymi ludźmi. Jeżeli są tam Strażnicy, może się to okazać nieco
trudniejsze, ale damy radę.
O wiele większym wyzwaniem będzie to, jak wyprowadzić w pole Perłę. To dlatego
poprosiłam o skoordynowane działanie we wszystkich miejscach. Jeżeli jej uwaga zostanie
rozproszona, jeżeli uświadomi sobie, że jest zagrożona na każdym froncie, może nie zdąży
mnie trafić.
Może. A może po prostu, kiedy wyczuje moją obecność, wycofa się ze wszystkich
pozostałych ośrodków i skupi się na tym, żeby mnie zabić.
Oczywiście, jeżeli zamierza mnie zabić. Tego nie byłam tak do końca pewna. Gdyby
chciała mojej śmierci, miała już do tej pory okazję posłać porażającą siłę, która by sobie z
tym poradziła. Nie, wydaje mi się, że chciała właśnie tego - chciała mnie tu zwabić.
Nie sądziłam, żeby chodziło jej o zwykłą satysfakcję patrzenia na moją śmierć,
chociaż śmiało mogłam brać to pod uwagę. Nie, chodziło raczej o coś innego. Coś, czego nie
wiedziałam.
- Nic ci nie jest? - spytał Luis, który mnie obserwował.
- Nie - odpowiedziałam. - Co ze Strażnikami?
- Zwołałem wszystkich Strażników poza nowojorskimi, ale nie jest dobrze, bo nie
mamy żadnych Strażników tutaj, będą to zdalne ataki, ale zrobią, co będą mogli. Mam ich w
pogotowiu. Czekam tylko na twój sygnał.
- My już wyruszamy - powiedziałam. - Zaatakujemy, kiedy zajmiemy dogodną
pozycję. Przygotuj się. Agent Turner uniósł brwi, ale nic nie powiedział. Wszedł do namiotu.
Chwilę później wypadł stamtąd jego zwierzchnik z gradową miną.
- Oszalałaś?! - ryknął. - Nie pozwolę ci w tej chwili zabrać tam ludzi. Nie masz nawet
osłony nocy!
- Nie miałaby żadnego znaczenia - odpowiedziałam. - Albo uda nam się ukryć, albo
nie. Ciemność i jasność nie mają dla niej znaczenia. Ale jeżeli chcesz się na coś przydać,
wywołaj zamieszanie, żeby skupiła się na swoich żołnierzach.
- Jakie zamieszanie?
- Skieruj atak na przepaść. Żeby wyglądało tak, jakby twoi ludzie mieli zamiar ją
pokonać - odezwał się nieoczekiwanie Turner. - Odezwij się przez megafon. Powiedz im, że
chcesz rozmawiać.
Przytaknęłam. Szczerze mówiąc, miałam na myśli jakąś bardziej brutalną akcję, ale
ten pomysł też był dobry i narażał ludzi stąd na dużo mniejsze niebezpieczeństwo.
- Godzina - powiedziałam. - Tyle będzie nam trzeba, żeby przeprawić się na drugą
stronę przepaści, uporać się ze wszystkimi zabezpieczeniami i dotrzeć do kopuły.
- Tak, żeby was nie odkryli - zrozumiał Sanders. - Dobra, jasne. Nie był to plan
doskonały. I wiedziałam, po prostu wiedziałam, że umyka mi jakaś najważniejsza kwestia.
Ale byłam przeświadczona, że nie mam czasu do stracenia, bo za chwilę sytuacja okaże się
znacznie gorsza.
10.
Luis, Turner i ja szybko włożyliśmy kamizelki kuloodporne - ja pod moją skórzaną
kurtkę, a Luis na wierzch, więc zakleili mu znaczek FBI taśmą. Turner dostał jeden z
kompaktowych karabinków szturmowych. Luis i ja odmówiliśmy kategorycznie, chociaż
Sanders, na osobności, wsunął nam po jednym do ręki.
Przez chwilę patrzyłam w milczeniu na dwóch Strażników, stojących nad przepaścią.
Powiew lekkiej bryzy na otwartej przestrzeni zaszeleścił liśćmi drzew.
- To będzie niebezpieczne - oznajmiłam otwarcie. - Bardzo niebezpieczne. Jeżeli
chcecie się wycofać... Luis prychnął niegrzecznie:
- Zamknij się i ruszaj, Cass. Tam jest Ibby, prawda? Chcę ją odzyskać. Dalej.
Skinęłam głową i spojrzałam na Turnera, który wpatrywał się w dal, jakby przypominał sobie
wszystkie decyzje, które doprowadziły go do tego, bądź co bądź, stresującego momentu. W
końcu wzruszył ramionami.
- Wchodzę w to - powiedział. - Masz rację. To prawda, że nie mogę ścierpieć tego, co
ostatnio wyprawiają Strażnicy, ale chodzi o dzieci, które potrzebują naszej pomocy.
Po tym stwierdzeniu ruszyliśmy zboczem w dół.
Uzgodniłam z Luisem, że będziemy oszczędzać moc na wszystkim, co się da, więc
schodziłam, posługując się naturalnymi ludzkimi siłami. Każdy krok stawiałam ostrożnie,
napinając mięśnie. Czułam wszechobecne, nieustępliwe zagrożenie ze strony grawitacji i
drgający strach, od którego nigdy tak do końca nie można się było wyzwolić. Kamyki i
ziemia cały czas zgrzytały pod butami i chociaż szłam ostrożnie i bardzo powoli, ten sposób
wykorzystania ludzkich umiejętności był dla mnie nowy. Na szlakach radziłam sobie całkiem
nieźle, nawet tych najbardziej stromych, ale ten... ten miał inne nachylenie. Teoretycznie
powinien być łatwiejszy. W praktyce okazało się, że zanim dno znalazło się na tyle blisko,
żeby można było liczyć na przeżycie w razie upadku, zabrakło mi tchu i cała się trzęsłam.
W dole płynął mały, ale wartki strumyk. Przystanęliśmy, żeby obmyć twarze i szyje z
potu.
- Nie pij tego - powiedział Luis i rzucił mi butelkę wody, którą wsunął do pustej
kabury na pasku. Wzięłam kilka łyków i podałam butelkę Turnerowi. Luis napił się ostatni i
schował do połowy opróżnioną butelkę. - Mogła zatruć strumyk - wyjaśnił. - Nie widzę tu
żadnych ryb ani owadów.
Miał rację. Na dnie przepaści brakowało jakichkolwiek żywych stworzeń. Była tylko
szemrząca woda.
- Później - rzekł. Wiedział, że myślę o tym, żeby naprawić poczynione przez nią
szkody, jeżeli nie mylił się co do skażenia środowiska. - Pamiętasz, że mamy oszczędzać
moc? - Pamiętałam, ale nie bardzo mi się to podobało. - Jak stoimy z czasem?
Ben Turner spojrzał na zegarek.
- Dwadzieścia minut - powiedział. - Czyli zostaje nam dwadzieścia na podejście i
dwadzieścia na to, żeby uporać się z tym, co zastaniemy na górze i zająć pozycje. Jesteś
pewna, że to rozsądne, prawda?
Nie, w tym przypadku nie można było mieć żadnej pewności. Stanęłam przed
wzbijającą się w górę ścianą i zaczęłam się podciągać, robiąc jeden pełen wysiłku krok po
drugim.
Znajdowaliśmy się w połowie drogi do góry, kiedy wyczułam w eterze nagły
przypływ mocy.
- Luis! - krzyknęłam gwałtownie, a on spojrzał w górę. - Ukryj nas! Wziął głęboki
oddech i opuścił głowę. Zamarliśmy na skale, a kiedy znów spojrzałam w dół, dostrzegłam
tylko trochę przypominające kształtem człowieka występy skalne.
Poleciały na nas kamyki, kiedy ktoś pochylił się nad przepaścią. Usłyszałam cichy
raport, składany wysokim dziecięcym głosem, a później drugi, wyraźny głos dorosłej osoby.
- Mimo wszystko, wywołaj ją. To dla ciebie dobre ćwiczenie.
Oparłam czoło o skałę i starałam się nie przeszkadzać Luisowi w skupieniu. W tej
chwili tylko ona chroniła nas od śmierci. Byliśmy zbyt wysoko, żeby podczas upadku nie
odnieść poważnych obrażeń i zbyt daleko od szczytu, żeby móc skutecznie zaatakować. Nad
nami stało jedno z dzieci-Strażników, nie mogliśmy więc atakować w ogóle.
Nagle pod nami zaczęło dziać się coś dziwnego. Szmer wody stał się głośniejszy,
donośniejszy, aż w końcu przerodził się w ryk. Poczułam powiew ostrego wiatru, który
uderzył mną o skałę i zimny prysznic strumyka, który gwałtownie wezbrał. Z oddali dobiegł
mnie nagły grzmot pioruna, po którym niebo przeszyła błyskawica. Nad naszymi głowami
zebrały się chmury, przyciągane niewiarygodną furią magii Strażnika, gęste i burzowe.
Mimo wszystko, wywołaj ją.
Strażnik dostał polecenie, aby za pomocą wiatru i wody oczyścić całą przepaść z
ewentualnych zagrożeń. Zastanawiałam się, jakie mamy możliwości. Nie było ich wiele.
Nagle usłyszałam w uchu szept Luisa, to szczególne bezgłośne porozumienie.
Przymocuję nas wszystkich, powiedział. Niebezpieczeństwem jest wiatr. Woda nie
podniesie się na tyle, żeby nas zatopić.
Zgoda, odpowiedziałam.
Skała pod moimi dłońmi nagle zmiękła i otoczyła moje ręce, a potem poczułam, że to
samo dzieje się z butami. Skała stwardniała, więżąc moje dłonie i stopy w bezpiecznych
kieszeniach. Teraz nie mogłam spaść.
Nie mogłam się też poruszyć z własnej woli, bez zwolnienia mocy, którą posłużył się
Luis.
Wiatr się wzmógł i szalał w wąskiej przepaści. Z początku były to powiewy, które po
chwili przerodziły się w ostre podmuchy, podrywając z ziemi odpady - najpierw lżejsze, a
później większe kawałki drewna, płaskich kamieni, zardzewiałego metalu. Nie podnosiłam
głowy, przyciskałam ją do skały, częściowo ukrywając ją pomiędzy rękami. Nic więcej nie
mogłam zrobić.
Ponad głowami rozbłysła upiornie biała błyskawica i w chwili, kiedy miałam
wrażenie, że wiatr zaraz swoim nieustępliwym uporem wyrwie mi ręce ze skalnych kieszeni,
powiewy zaczęły słabnąć. Spadł deszcz, ciężki i srebrzysty, lodowato zimny. Westchnęłam i
czekałam, aż przestanie.
Wzniosłam się w eter, przytrzymywana przez Luisa, który znajdował się kilka metrów
ode mnie i obserwowałam blask dwóch Strażników, stojących na krawędzi przepaści ponad
nami. Jeden z nich, dziecko, lśniło nieprawdopodobnymi kolorami, a okropne i jawne
zniszczenie było widać w osobowości, jaką promieniował na świat; skrzywiony mały gnom,
pokiereszowany i zimny. Nauczono go tego. Zmuszono.
Kobieta stojąca przy nim wydawała się trochę lepsza, chociaż ciemność lśniła w jej
żyłach jak trucizna. Był to jej własny wybór, nikt jej niczego nie narzucił. Posiadała własną
moc, chociaż nie na tyle silną, żeby zostać Strażnikiem na własnych prawach. Być może
kiedyś była jedną z Ma'atów.
Kiedy kobieta i dziecko przestali ingerować w energię burzy, rzeki i wiatru, wszystko
niemal w jednej chwili ustało i zamieniło się w wielki, szalejący bałagan. Żadne z nich nie
zadało sobie trudu, żeby zrównoważyć wyzwoloną moc. Było to niebezpieczne - eteryczna
energia, wyzwolona i pozostawiona bez nadzoru, mogła wywołać wszelkiego rodzaju
katastrofy, zwłaszcza tu, w pobliżu niezwykle silnego źródła energii pochodzącego z linii ley,
niewidzialnej energetycznej sieci, połączonej punktami stycznymi.
Zniknęli, powiedziałam Luisowi. Uwolnił skałę, która oswobodziła nasze ręce i nogi i
powróciła do pierwotnego kształtu. Moje mięśnie wykorzystały to wsparcie skał, żeby
odpocząć, dzięki czemu podchodziłam pod górę zdecydowanie szybszym krokiem.
Byłam blisko. Bardzo blisko. Wreszcie dotarłam.
Dotknęłam dłońmi trawy na górze. Podciągnęłam się, przewróciłam i natychmiast
położyłam się płasko, twarzą do ziemi, żebym mogła ustanowić własną powłokę ochronną,
przez co unosiłam się lekko w aksamitnej zielonej trawie. Nie widziałam Luisa ani Turnera,
ale wiedziałam, że to mój partner zapewnił nam tę ochronę kameleona.
Bardzo powoli zaczęliśmy przesuwać się na brzuchach. Nie tak, jak pokazują w
filmach... Nie czołgaliśmy się, ale unosiliśmy się w powietrzu ponad trawą z wyciągniętymi
rękami. Sunęliśmy po trawie brzuchami, odpychając się rozpostartymi dłońmi. Był to
powolny sposób posuwania się do przodu, wymagający żmudnego wysiłku, ale wyjątkowo
cichy, właściwie uniemożliwiający wykrycie nas, nawet na otwartej przestrzeni, dzięki
kamuflażowi, jakim się posłużyliśmy.
Ale ponieważ zmarnowaliśmy dużo czasu, martwiłam się, że nie zdążymy dotrzeć do
kopuły, zanim Sanders rozpocznie działać, a tym samym ściągnie obecnych tu ludzi
bezpośrednio na nas.
I wtedy dostrzegłam jedną z chimer, wyłaniającą się spomiędzy drzew, która węszyła
podejrzliwie i zaczęła dreptać po trawie, kierując się zapachem.
Cass, wyszeptał Luis. Widzę ją. Wyczuje nas.
Nie miałam co do tego wątpliwości. Już nas wyczuła, chociaż była zdezorientowana,
nie mając widocznego dowodu naszej obecności. Dreptała wokół nas, okrążała nas powoli,
pomarańczowymi oczami wpatrywała się w otwartą przestrzeń, kierowana zmysłem, który
mówił jej, że tu właśnie jesteśmy, mimo że inne zmysły temu zaprzeczały.
Możesz ją wyeliminować? - spytałam Luisa. Być może, odpowiedział, jeżeli zbliży się
wystarczająco. Ale nabawimy się wielkiego problemu, który każdy zauważy. A nie po to się
skradamy.
Zamknęłam oczy, wcisnęłam twarz w czystą wiosenną trawę i uruchomiłam moje
eteryczne zmysły, żeby znaleźć coś, cokolwiek, co mogłoby nam pomóc.
Wyczułam jelenia. Wspaniałego młodego byka, ocierającego się porożem o pień
drzewa tuż za linią drzew.
Przestraszyłam go pulsem ziemskiej mocy i wypłoszyłam na polanę, gdzie zamarł z
przerażenia na widok olbrzymiej, drapieżnej postaci chimery węszącej w pozornie pustej
trawie.
Chimera gwałtownie uniosła głowę, kiedy zapach widzialnej ofiary przytłumił ulotny
ludzki zapach.
Biegnij, powiedziałam do jelenia i go uwolniłam. Odwrócił się i wbiegł z powrotem
między drzewa, walcząc o życie.
Chimera rzuciła się za nim, pędząc na potężnie umięśnionych nogach. Odpowiedziało
mu wycie innych stworzeń dobiegające ze wszystkich stron - wyruszających na polowanie.
Poczułam się źle, ale jeleń już wcześniej popełnił śmiertelny błąd, ja tylko wykorzystałam go
na naszą korzyść.
Posuwaliśmy się tak szybko, jak tylko się dało. Zanim dotarliśmy do kopuły,
usłyszałam wycie silników samochodów po drugiej stronie przepaści. Agent Sanders robił
hałas, mnóstwo hałasu. Słychać było krzyki, brzęk metalu. Przenosili wszystkie swoje
namioty w widoczne miejsce. Skończyło się ukrywanie i zabawa w chowanego.
Usłyszałam głos Sandersa, zamienionego w niski krzyk giganta, przetaczający się
przez okolicę niczym fala.
- Wy w kopule - powiedział. - Chcę porozmawiać z przywódcą Kościoła Nowego
Świata w tym miejscu. Żadnej reakcji. Uniosłam głowę, żeby zrobić rozeznanie. Droga
dojazdowa znajdowała się niecałe trzy metry przed nami, a po lewej stronie był tylko
odsłonięty otwarty teren, pokryty jedynie piachem tak starannie, jakby ukształtowała go sama
natura. Tu dostarczano zapasy. To znaczyło, że jest tutaj chociaż jedno wejście. Ludzka
natura i efektywność mówiły mi, że się nie mylę. Nie buduje się drogi i punktu dostaw, jeżeli
wejście znajduje się po drugiej stronie budynku.
A wiedziałam, że Perła mogła wybudować wejście, jakie tylko jej się zamarzyło.
Chodźcie za mną, wyszeptałam do Luisa i Turnera i okrążyłam punkt dostaw, niemal do
samej kopuły. Później już tylko czekaliśmy. Trochę to trwało. Agent Sanders w kółko
powtarzał prośbę w uprzejmy i denerwująco poprawny sposób. Kiedy się zmęczył, puścił
ryczącą piosenkę, nagraną przez piosenkarza, który brakiem wyobraźni obrażał nawet moją
ograniczoną wrażliwość.
Niemal po półgodzinie wejście otworzyło się i na zewnątrz wyszła jedna osoba.
Oczywiście nie była to Perła. Nie rozpoznałam tego człowieka. Był wysoki, opalony,
szczupły i miał poważną twarz. Wyglądał na osobę silną, ale niezbyt miłą. On też miał
megafon.
Wyszedł innym wejściem, znajdującym się dalej, za zakrętem kopuły.
- Kim jesteś? - spytał stanowczo głosem równie donośnym i niskim, jak głos Sandersa.
- Czego na nas chcesz? Mężczyzna musiał wiedzieć, że w jego domu trzyma się uprowadzone
dzieci. Zobacz, czy możesz otworzyć to wejście, wyszeptałam do Luisa i poczułam, jak czołga
się obok mnie i dotyka dłonią kopuły tuż przy punkcie dostaw.
Kiedy człowiek Perły i Sanders prowadzili symulowane negocjacje - i nie było
żadnych wątpliwości, jak to się skończy - miejsce w kopule, na którym spoczęła dłoń Luisa,
nagle zapadło się do środka i otworzyło się z chłodnym szeptem powietrza, tworząc okrąg.
Jak usta.
Zawahałam się, patrząc na to. Ostatnim razem, kiedy weszłam do kryjówki Perły,
omal nie przypłaciłam tego życiem, ale wtedy byłam sama. Nie musiałam się martwić o życie
dwóch innych osób, wlokących się za mną. Luis ruszył w stronę otworu, ale ja wyciągnęłam
rękę i chwyciłam go mocno za ramię. Nie, powiedziałam. Co jest, do licha? Czemu? Tutaj
jesteśmy na widoku!
Tego właśnie chciała Perła, inaczej nie ściągnęłaby mnie tutaj. Pikadorzy i byki.
Otworzyła te drzwi, którymi chciała, żebym weszła. Perła mnie rozumiała. W pewnym sensie
byłyśmy takie same - wyrzucone poza nawias, złe, mściwe. Ja poszłam jedną drogą, ona inną,
ale były to drogi równoległe, nie przeciwstawne. Zamknęłam na chwilę oczy i zadrżałam.
Zostańcie tu obaj, wyszeptałam. Leżcie. Otworzę je, żeby wyprowadzić dzieci. Luis przyglądał
mi się przerażonymi, szeroko otwartymi oczami. Nie możesz wejść sama. Nie będę sama,
zaprzeczyłam. Zawsze jesteś ze mną.
Mimowolnie wyciągnął rękę w moją stronę, dotknął mojego policzka ciepłą, brudną
dłonią, a na jego twarzy malowały się przerażenie, zawód i złość.
Zacznij atakować inne kopuły, poprosiłam.
Nie możesz tego zrobić, odrzekł. Leżący obok niego Turner wykonywał ponaglające
gesty. Pozbawiony talentu Strażnika Ziemi do porozumiewania się bez słów, nie słyszał
naszej rozmowy.
Tam będą czekały dzieci, powiedziałam Luisowi. Jeżeli wejdziemy grupą, na pewno
ktoś zginie. Nie mogę do tego dopuścić. Tego właśnie chciała Perła. Żebyśmy utknęli przy
wejściu i walczyli o życie z dziećmi. Im więcej nas się tam znajdzie, tym więcej będzie ofiar
w ludziach.
Nie możesz zrobić tego sama, upierał się. Miał rację, ale ja rozumiałam też, że za
zwycięstwo tutaj trzeba zapłacić, jak za każde.
A cena była za wysoka. Ona chciała, żeby była za wysoka.
Wejdź za mną, zgodziłam się. Odczekaj pięć minut i wejdź za mną. Jeżeli będę
martwa, rób, co się da.
Nie wdawałam się w sprzeczki z żadnym z nich. Po prostu rzuciłam się do środka,
zatrzaskując za sobą otwór i zamykając go siłą mojej woli. Luis pokona go, ale zabierze mu to
trochę czasu.
Wiedziałam, że ja mam niewiele czasu.
Kiedy się odwróciłam, stanęłam przed szerokim ciągiem organicznych, opalizujących
ścian - jakby były z kamienia, kości i pereł. Zaokrąglone ściany naśladowały zewnętrzny
kształt kopuły. Pobiegłam ścieżką, szukając tego, co spodziewałam się znaleźć.
Wbiegłam za zakręt i odnalazłam Isabel.
- Ibby? Zwolniłam kroku, lewą, metalową ręką dotykając ściany. Spojrzałam na Ibby z
intensywnością, którą rezerwowałam dla tych, których kochałam i dla wrogów. Nie byłam
pewna, kim w tej chwili to dziecko jest dla mnie. Czy może nadal jednym i drugim.
Isabel miała nadal ciało małej pulchnej dziewczynki, ale nie zachowywała się jak
dziecko. Stała nieruchomo, czujnie, obserwując mnie, jak się zbliżam. Za nią czaiło się troje
innych dzieci, wszystkie starsze od niej. Ubrane były tak samo, w kamuflujące stroje, które,
jak sobie teraz uświadomiłam, miały te same właściwości, które Luis wykorzystał, żeby nas
ukryć - upodabniały się do otoczenia, a w tej chwili były lśniąco kremowe, jak jedwab.
- Ibby - powtórzyłam. Zatrzymałam się i zwróciłam do niej twarzą, bez ruchu, jak ona.
- Przyszłam, żeby cię zabrać do domu.
Nie odpowiedziała. Wszystkie milczały. Po prostu wpatrywały się we mnie
uważnymi, złowrogimi oczami.
- Isabel, nie chcę z tobą walczyć. Chcę cię zabrać do domu. - To jest mój dom. - Isabel
powoli pokręciła głową.
- Nie. Twój dom jest tam, gdzie mieszka twój wujek Luis. I ja, chciałam dodać, ale się
nie odważyłam. - Czeka na ciebie. Strasznie za tobą tęsknił. Chyba pamiętasz wujka?
Jej ciemne oczy przez chwilę lśniły i wiedziałam, że sobie przypomina. Inne pytanie,
co sobie przypomniała. Jeżeli Perle udało się zakłócić zmysły dziewczynki i jej wspomnienia,
mogła przeżywać na nowo urojoną traumę albo prawdziwą. Perła zmanipulowała te dzieci,
usiłowała wykorzystać ich rodzinne uczucia, żeby stworzyć bariery i wzbudzić nienawiść, ale
mogła jedynie nimi manipulować, nie programować. One były bezbronne wobec takich prób.
- Wujek Luis nie żyje - powiedziała Ibby. - Zabiłaś go. To było potworne.
- Ona cię okłamuje - odparłam. Owszem, parę razy niewiele brakowało, żebym go
zabiła, ale nie była to najlepsza pora na to, żeby analizować dynamikę tej więzi. - Ibby,
kobieta, która opowiada ci te rzeczy, nie jest twoją przyjaciółką. I kłamie. Chce cię
wykorzystać, chce wykorzystać was wszystkich. Nie obchodzi jej to, co się z wami stanie.
Isabel nie była głupia. Dostrzegłam, że się nad tym zastanawia. Jednak dzieci stojące
za nią nie znały naszej historii. A może nie miały też tak elastycznego umysłu.
- Kłamczucha! Zła! - krzyknęło jedno z nich i klasnęło w dłonie. Przez wąski korytarz
przetoczył się powietrzny młot, uderzył mnie i powalił na ziemię z taką siłą, że w oczach
ukazały mi się gwiazdy i poczułam się, jakbym żegnała się z tym światem. Dysząc,
przewróciłam się na bok, żeby się podnieść. Chłopiec Strażnik Pogody znowu uderzył, tym
razem mocniej, popychając mnie twarzą na ścianę. Osunęłam się po niej, niemal bez
świadomości, ale dostrzegłam, że Isabel zrobiła krok do przodu. Atak ustał, chyba tylko
dlatego, że Strażnik Pogody, może ten sam, który usiłował nas zabić w przepaści, nie mógł
atakować, mając na drodze Isabel.
Isabel przywołała ogień. Na jej dłoni pojawił się niebieskobiały płomień energii z
migoczącymi czerwonymi brzegami, który odbijał się dziwnie w jej oczach, kiedy szła w
moją stronę.
- Chciałaś ich śmierci - stwierdziła. - Moich rodziców. Wszystkich naszych rodziców.
Zabiłaś wujka Luisa. Chcesz zabić mnie i moich przyjaciół. Chcesz zabić Panią.
Jedynie te słowa były prawdziwe - naprawdę chciałam zabić Perłę. I bez względu na
to, jak do tego doszło, Manny i Angela Rocha zginęli, a Perła mogła przekręcać fakty, jak jej
się podobało, ja zaś nic nie mogłam wskórać, próbując im zaprzeczać.
Ale Luis... Mogłam udowodnić, że kłamie w sprawie Luisa.
- Stój - powiedziałam, albo usiłowałam powiedzieć. W ustach miałam krew i nie
byłam pewna, czy w ogóle się odezwałam. Drugie uderzenie było tak silne, że nie mogłam
wstać, wykonywałam jedynie niezborne ruchy. - On żyje. - Zabrzmiało to niemal wyraźnie. -
Twój wujek żyje.
- Kłamczucha - odparła Ibby. - Widziałam, jak go zabijałaś. Pani mi pokazała: zraniłaś
go, zraniłaś go tak mocno, że umarł. A teraz się spalisz, tak samo jak spaliłaś jego.
Cofnęła dłoń.
Ja wyciągnęłam rękę w bezcelowym geście zaprzeczenia. .. i poczułam przypływ
przerażenia tym, co zrobiono Ibby oraz innym dzieciom. Kazano jej patrzeć jak ktoś - nawet
jeżeli nie był to wcale Luis - płonie. Bez względu na to, czy była to iluzja, czy rzeczywistość,
przeżycie okazało się na tyle traumatyczne, żeby zostawić trwałe blizny. Zanim zdążyła mnie
podpalić, krzyknęłam:
- Ibby, pomyśl! Jestem taka jak twój wujek! Nie umiem posługiwać się ogniem! Ibby
zamrugała. Stała tuż na granicy przemocy, z ogniem migoczącym i syczącym w jej dłoni.
- Twój wujek jest Strażnikiem Ziemi - wypaliłam. - Mam taką samą moc, jak on.
Jestem Strażnikiem Ziemi. Nie mogłabym go spalić, nawet gdybym chciała, rozumiesz? I
nigdy bym tego nie zrobiła, Ibby Kocham go, tak samo jak ciebie.
Było to trudne do zrozumienia dla dziecka w jej wieku, ale już wcześniej musiała
obcować z sytuacjami przekraczającymi jej możliwości pojmowania. Rozumiała, na czym
polega natura mocy, dlatego że Perła ją tego nauczyła.
Ibby zgasiła kulę ognia, zaciskając dłoń. Zostawiła w powietrzu smugę gorzkiego
dymu. Dziewczynka spoglądała na mnie szeroko otwartymi, zdezorientowanymi oczami,
marszcząc brwi.
- Ale przecież widziałam... - wyszeptała. - Widziałam, jak to robiłaś. Wiem, że to
zrobiłaś. Dzieci biorą wszystko dosłownie i Perła to wykorzystywała.
- Nie, kochanie - powiedziałam łagodnie i usłyszałam we własnym głosie żal i
czułość. - Nie zrobiłam tego. I nie skrzywdzę ani jego, ani ciebie. Masz moje słowo.
Poczułam za sobą ruch powietrza, chłodną bryzę, która poruszyła moimi włosami, i
usłyszałam, że ktoś biegnie.
- Ibby? - odezwał się Luis. W pierwszej chwili pojawił się szok, potem strach. Ona
widziała, jak umierał. To wymagało bolesnego i trudnego przewartościowania jej
postrzegania świata.
Później zobaczyłam pełne rozkoszy olśnienie. Jej oczy otworzyły się szerzej, podobnie
jak idealnie wykrojone usta w kształcie pączka róży i w tej jednej chwili wyglądała jak
dziecko, którym była.
- Tio Luis? - Jej głos był drżący i niepewny. Przyklęknął.
- Jestem, mi hija. Jestem tutaj. Zrobiła krok naprzód, a później gwałtownie pokręciła
głową i cofnęła się do bezpiecznego schronienia pośród innych dzieci.
- Nie - powiedziała. - Nie, to sztuczka. Robisz sztuczkę. Luis nie poruszył się, nie
drgnął mu ani jeden mięsień. Nawet na mnie nie spojrzał.
- Mija, to nie sztuczka. Jestem tu, żeby zabrać cię do domu. Przecież chcesz jechać do
domu, prawda? Wiem, że zmusili cię, żebyś nas opuściła. To nie twoja wina. Nic, co się
zdarzyło, nie jest twoją winą.
Wzięła drżący oddech, a ja dostrzegłam łzy, lśniące w jej ciemnych oczach. Była taka
mała, taka krucha.
- Isabel - wyszeptał Luis. - Kocham cię. Proszę, wróć do domu.
- Nie - odpowiedział mały Strażnik Pogody, ten, który cisnął mną o ścianę. Był zimny
i zupełnie nad sobą panował. Chwycił Ibby za ramię, kiedy ruszyła w naszą stronę. - Ona
nigdzie nie pójdzie. Już więcej jej nie skrzywdzicie.
- Nie mam zamiaru jej krzywdzić - Luis mówił cicho i tak łagodnie, jak tylko mógł. -
Nie zrobię krzywdy nikomu z was. Wszyscy możecie z nami pójść.
- Po co, żebyście nam odcięli głowy? Zrobili z nas zombie? - Uścisk chłopca musiał
być dla Ibby bolesny, bo zauważyłam, że się skrzywiła. - Tak właśnie robicie, wiemy
wszystko. Zabieracie nas do waszego szpitala, tniecie nas i zamykacie. Nie pozwolimy,
żebyście zrobili to nam. Ani nikomu innemu, już nigdy więcej. Powstrzymamy was.
Dzieci były przekonane, że są bohaterami.
Co gorsza, w tym, co mówił chłopiec, było ziarno prawdy, jak we wszystkich
skutecznych kłamstwach. Strażnicy rzeczywiście operowali tych, których moc była zbyt
niebezpieczna, niemożliwa do kontrolowania. Niektórzy nie przeżywali takich operacji.
Niektórym udawało się przeżyć, ale doznawali poważnych uszkodzeń. Perła o tym wiedziała.
Podała im te informacje jako pewnik. Dzieci były przekonane, że niechybnie czeka je
taki los. Zrobiła z nas złych, drapieżnych łajdaków.
Mali Strażnicy mieli zamiar walczyć. W porządku. Walczyć na śmierć i życie, bo byli
najbardziej bystrzy, najsilniejsi i najodważniejsi.
Zwróciła naszych przyszłych bohaterów przeciwko nam.
- Ibby. - Zakaszlałam i odwróciłam się, wspierając się na dłoniach i kolanach. - Ibby,
proszę, nie. Pozwól sobie pomóc.
- Nie - zaprotestował chłopiec, kiedy Isabel usiłowała się wyswobodzić. Stanął przed
nią i znów klasnął w dłonie, ściągając na nas ścianę mocy. Upadłam na ziemię, zanim
wywołana przez niego energia mnie uderzyła, chroniąc się najlepiej jak umiałam, ale mimo to
siła rażenia niemal pozbawiła mnie przytomności.
Luisa pchnęła do tyłu. Przejechał korytarzem trzy metry z okrzykiem bólu.
- Nie! - krzyknęła Isabel i odsunęła chłopaka. - Nie rób mu nic złego!
- To twój wróg, idiotko! - wrzasnął i znów stanął przed nią. - Taka jesteś słaba?
Niczego się nie nauczyłaś? To pewnie wcale nie on!
- To on - powiedziała Isabel i odwróciła się do Luisa. - To on. Kiedy ruszyła w naszą
stronę, chłopak usiłował ją chwycić, ale tym razem Ibby była na to przygotowana. Wymknęła
mu się z rąk i przebiegła obok mnie do swojego wuja. Luis wstał, lekko się chwiejąc, a ona
padła mu w ramiona.
Cofnął się o krok, ale utrzymał ją. Na jego twarzy pojawił się wyraz bólu, który
szybko zastąpiło uczucie ulgi. Pocałował jej lśniące ciemne włosy, przytulił ją i zaczął
pośpiesznie szeptać kojące słowa po hiszpańsku, z których tylko połowę byłam w stanie
usłyszeć. Zapewniał, że ją kocha. Zapewniał, że będzie ją chronić.
Miałam nadzieję, że to prawda.
- Pani skłamała - zdołałam powiedzieć Isabel i innym stojącym cały czas przed nami
dzieciom. - Okłamała was. Rozumiecie? Usiłowała was skłonić do tego, żebyście krzywdzili
niewinnych ludzi. Wiem, że tego nie chcecie. Nie jesteście źli.
Jeden z chłopców oniemiał z przerażenia. Widać było, że zastanawia się nad
wszystkim, co zobaczył, nad wszystkim, co usłyszał. Na jego twarzy malowały się poważne
powątpiewanie i prawdziwy ból. Był niewiele młodszy od Strażnika Pogody.
Ten natomiast nie miał cienia wątpliwości, wydawał się święcie przekonany, że ma
rację, podobnie jak stojąca obok niego dziewczynka.
- To wy kłamiecie! - krzyknęła, a ja odczułam przeraźliwie silną ziemską moc, która
usiłowała zacisnąć palce na moim sercu. Odparłam atak i podniosłam się z ziemi, ocierając
krew z warg. Z ziemskimi mocami mogłam walczyć.
Strażnik Pogody nadal był groźny. Chciał zabijać. Palił się do tego. Wyczekiwał tylko
odpowiedniej chwili. Chciał ocalić Ibby, chociaż nie wiem, czy nie poświęciłby jej, gdyby
zaszła potrzeba. - Zabierz ją - powiedziałam do Luisa. - Idź, szybko.
Zawahał się. Isabel zwróciła na mnie swoje lśniące, zbyt dorosłe oczy, a ja
dostrzegłam w nich cień, dojrzałe zrozumienie. Moc.
Perła sprawiła, że dziecko dojrzało zbyt szybko. Kazała jej oglądać i robić rzeczy,
które zniszczyłyby kogoś, kto o wiele lepiej zna świat.
Nagle straciłam pewność, czy po raz kolejny nie zostaliśmy zmanipulowani, ale nie
mieliśmy wyjścia. Nie mogliśmy zostawić Ibby, skazując ją na dalsze cierpienie. Nie.
Niemożliwe. Musieliśmy spróbować, bo inaczej nie było w tym żadnego sensu.
- Zabierz ją - powtórzyłam. - Musisz ją uratować, bo inaczej nic nie ma sensu. Dalej,
Luis, idź. Skinął głową i zaczął się cofać tunelem. Na jego miejscu w szerokim rozkroku
stanął agent Ben Turner, blokując ewentualny pościg, który mógłby wyruszyć za Luisem i
Ibby Był zmęczony i posiniaczony, ale skupiony i bardzo zręczny. We dwoje mogliśmy
odeprzeć próby ataku.
Ale żadne z nas nie potrafiło się bronić przed atakiem Strażnika Pogody.
Ze wszystkich stron tunelu wzbiły się łuki błyskawic, tworząc sieć energetyczną,
celując w nas oboje. Ja zdołałam się uchylić, padając w przód, ale Turner został trafiony.
Zamarł, rażony siłą, ale wchłonął ją i zamienił w energię ognia. Przeobraził ją. Błyskawice i
ogień były bliskimi krewnymi i chociaż moc go poraziła, nie zabiła go. Zachwiał się, padł na
zakrzywioną ścianę tunelu, zdarł z siebie wiatrówkę FBI, której spalony, roztopiony materiał
skapywał po rękawach gęstymi strużkami.
Ja runęłam na gładką ścianę tunelu z prędkością Strażnika Ziemi. Płonąca energia
wirowała teraz z zawrotną szybkością. Błyskawice wypełniały tunel, ale ja zmniejszyłam mój
czas reakcji i dlatego, mimo że ocierały się o mnie, nie zdołały mnie trafić.
Dzieci wycofały się. Chłopak znów zmienił rodzaj ataku, tym razem odpychając mnie
falą gorącego wiatru, a mała Strażniczka Ziemi wyskoczyła do przodu, żeby uderzyć mnie
pięścią w pierś.
Uderzenie trafiło mnie z porażającą siłą pędzącego pociągu. Strażnik Ziemi
potrzebował wielu lat, żeby posiąść tego rodzaju siłę, a jednak to dziecko wyzwoliło ją w
jednej chwili, a ja poczułam, jak mnie rozdziera, niszcząc wszystko po drodze - żebra, płuca i
ledwie omijając serce. Zakaszlałam, zakrztusiłam się, a w moich piersiach rozszalał się ból.
- Cassiel! - wrzasnął Turner i skierował obok mnie kulę ognia, zmuszając Strażniczkę
Ziemi, żeby się wycofała, kiedy chciała mi zadać drugi, zabójczy cios. - Jezu, wracaj!
Nie mogłam. Byłam ranna i wiedziałam, że jeżeli ja szybko nie zakończę tej walki,
zrobią to oni. Nie zwracając uwagi na ból, przetoczyłam się przez prawe ramię, ukucnęłam z
wyciągniętymi rękami i uderzyłam obiema dłońmi dwoje dzieci w czoło, wysyłając moc,
która miała przeciążyć ich umysły, pozbawiając ich przytomności. Teoretycznie. Jedno padło.
To, którego dotknęłam metalową ręką, Strażnik Pogody, również się zachwiał, ale tak jak się
obawiałam, metal nie przewodził mocy eterycznej tak samo skutecznie jak ciało.
Przekonałam się o tym w zupełnie niefortunnym momencie.
Chłopak był równie pozbawiony skrupułów i litości, jak dziewczyna stojąca obok
niego, która teraz w jednej chwili zasnęła i upadła na ziemię. Uderzył mnie bezlitośnie
niewidzialnym ostrzem utwardzonego powietrza, wbijając je głęboko. Była to stara forma
ataku, którą Strażnicy dawno zarzucili; Strażnicy Pogody nie wdawali się w walki wręcz, a
kiedy już im się to zdarzało, unikali śmiertelnych ciosów.
Temu... niewiele brakowało, aby był śmiertelny. Bardzo, bardzo niewiele.
Poleciałam do przodu, wyciągając prawą rękę, i uderzyłam go w czoło. Miał słodką,
dziecięcą twarz z widocznymi rysami azjatyckich przodków, i jedwabiste czarne włosy,
niedbale postrzępione wokół twarzy.
Zdążyłam mu jeszcze przesłać impuls mocy. Runął I na ziemię, a ja na niego.
Krwawiłam. Nie byłam w stanie oddychać. - Cassiel! - usłyszałam odległy krzyk. Poczułam,
że coś mnie ciągnie, chociaż znajdowało się bardzo daleko. Nagle poczułam spokój. Ktoś
mnie odwrócił, chwycił dwoje nieprzytomnych dzieci i odepchnął je. Leżałam, obserwując
czerwoną kałużę mojej krwi, rozlaną na czystej jasnej podłodze.
Poczułam budzącą się w tym miejscu żądzę krwi. Ktoś chciał mojej krwi.
Siostro. Głos Perły odezwał się echem w mojej głowie, nieprzyjemny w tym błogim
stanie, jaki osiągnęłam. Nie, to się nie uda. Nie pozwolę, żebyś oddala swoje życie. To
niczemu nie służy.
Przykro mi, że muszę cię rozczarować, odpowiedziałam. Czułam się teraz...
zdystansowana. Jakbym była Wyrocznią, oddzieloną od zmartwień tego świata.
Przypomniałam sobie, jak bardzo tęskniłam za spokojem, samotnością, ciszą.
Odnajdowałam je z każdym oddechem. Niedługo ogarną mnie całkowicie.
Zostawisz tego mężczyznę? - zapytała Perła. Trudno mi w to uwierzyć. Stałaś się tak
ludzka. Tak związana z ciałem. A on już cię pokochał. Tak jak to dziecko. Niełatwo było ją
zwrócić przeciwko tobie. Musiałam skrzywdzić ją wiele razy, żeby się udało.
Poczułam przypływ nienawiści, echo emocji, które mnie niepokoiły. Tutaj nie było na
nią miejsca, bo zostawiałam wszystko za sobą.
Czerwona kałuża rozlewała się coraz bardziej, przybierając rozmiary jeziora.
Na korytarzu zostało jeszcze jedno dziecko - to, które wycofało się z walki, kiedy
Isabel została zabrana. Chłopiec mógł mieć dziesięć lat. Dostrzegłam w nim cień mężczyzny,
którym być może stanie się pewnego dnia, jeżeli to wszystko przeżyje - jeżeli przeżyje nas
wszystkich, stając się prawdziwym Strażnikiem.
Będzie z niego następny Lewis Orwell. Dostrzegłam w nim światło, światło...
Wyciągnął rękę i dotknął mnie, rozpościerając dłoń na otwartej mokrej ranie, którą
zostawił po sobie powietrzny nóż.
- Nie - wyszeptałam. - Nie rób tego. - Bo znalazłam się tak blisko krawędzi, że
mogłam pociągnąć go ze sobą. A nie chciałam wciągać go w ciemność. - Puść mnie.
Wszystko w porządku.
Ćśśś... powiedziała w moim umyśle Perła kojącym głosem. Och, moja siostro, mogę
go oddać, bo jest mój. I daję tobie ten dar. Nie jestem jeszcze gotowa, żeby pozwolić ci
odejść. Jeszcze nie czas.
- Nie! - krzyknęłam, ale było za późno.
Chłopiec nie panował nad swoimi czynami. To dziecko, to cudowne i piękne dziecko,
które wyrosłoby na wspaniałego i pięknego mężczyznę, znajdowało się całkowicie pod jej
wpływem. Wbrew własnej woli chłopiec wlał we mnie moc, opróżniając wszystkie swoje
zapasy Moc wtargnęła we mnie gorącą, rozgrzaną do białości kaskadą, wypaliła moje nerwy,
zalewała okaleczone tkanki. Uzdrowiła. Połączyła porozcinane żyły. Zmusiła rany, żeby się
zasklepiły.
Uratowała mnie, niszcząc siebie.
- Nie! - wyszeptałam, ale nie mogłam już tego procesu powstrzymać. Nie mogłam
zerwać połączenia. Byłam zbyt słaba i być może, na jakimś pierwotnym poziomie, także za
bardzo się bałam. Bałam się śmierci.
Opróżniła go ze wszystkiego. Z każdego najmniejszego skrawka mocy, nawet z tych
małych cząsteczek energii, które trzymały przy życiu jego komórki. Zabiła go, żeby mnie
uratować.
- Nie! - mój ostry krzyk z samej głębi duszy wypełnił wąski korytarz.
Chwyciłam upadającego chłopca, ale za późno. Został opróżniony przez Perłę i
wyrzucony jak śmieć. Byłam słaba, blada i potwornie poraniona, ale nie znajdowałam się już
na krawędzi życia i śmierci. On poszedł beze mnie w ciemność.
Nie z własnej woli.
Usłyszałam w oddali głosy, krzyki pomieszane z odgłosem kroków biegnących osób.
Powinnaś już iść, siostro, powiedziała Perła. Nie chciałabym, żeby mój dar się zmarnował.
Ale nie pozwolę, żebyś zabrała inne moje dzieci. Są mi potrzebne na nasze następne
spotkanie.
- Powstrzymam cię - odezwałam się rozwścieczonym głosem. - Powstrzymam cię
przed tym. Powstrzymam cię. Wiesz, jak, powiedziała Perła. Wystarczy tylko, żebyś zabrała
się do dzieła. Ale wtedy śmierć tego dziecka będzie pierwszą z milionów. Ale jeżeli nie
zechcesz działać, zrobię to samo z dżinnami, Wyroczniami, z niewierną Matką, która
odwróciła się ode mnie. Co wolisz?
Niech dżinny same się o siebie martwią. Nie mogłam zmierzyć się teraz z kolejną
śmiercią, a tym bardziej ze śmiercią milionów dzieci.
Ale na pewno musiał istnieć jakiś sposób.
- Powstrzymam cię - powtórzyłam. - Tak jak będzie trzeba. Wzięłam na ręce martwe
dziecko. Moja krew wsiąkała w ubranie chłopca. Zachwiałam się i oparłam się o ścianę,
zamroczona z wysiłku i nagłego, dojmującego uczucia niepokoju. Jestem temu winna,
pomyślałam. Winna zniszczenia czegoś zdumiewającego. Mogłabym go powstrzymać,
gdybym miała wystarczająco dużo siły. Jego życie za moje życie. Nie był to sprawiedliwy
układ.
Musiałam znaleźć sposób, żeby nabrał sensu. I musiałam stawić czoło jego rodzicom,
spojrzeć im w oczy i wytłumaczyć, dlaczego zawiodłam ich syna.
Byłam mu to winna.
Ciemny kształt pojawił się w odległym końcu skośnego korytarza, w zakolu
naprzeciwko wyjścia. Nie było to dziecko, ale dorosły. Wysoki i barczysty, uzbrojony w
strzelbę. Celował w moim kierunku. Nie miałam czasu na subtelności, roztopiłam lufę
strzelby w chwili, kiedy pociągał za spust. Eksplodowała mu w rękach, a impet rzucił go na
mężczyznę stojącego za nim. Ten odsunął krwawiącego, krzyczącego kolegę na bok i
wyciągnął swoją strzelbę, a następnie oddał dwa szybkie strzały. Właściwie chybił, dzięki
mojej szybkiej reakcji i adrenalinie, ale korytarz był wąski i jedna z kul trafiła mnie nisko w
bok, w kamizelkę kuloodporną.
Odwróciłam się, a on rzucił się naprzód, krzycząc prowokująco, a za nim cały szereg
jego kolegów.
Puściłam się biegiem w stronę wyjścia. Martwy chłopiec ciążył mi na rękach jak ołów,
co krok miałam wrażenie, że lada moment upadnę, ale skręciłam za róg, wyprzedzając wroga
o trzy metry...
... i okazało się, że drzwi są zamknięte. Trzasnęłam dłonią w opalizującą
powierzchnię, chcąc, żeby się otworzyły, ale nie miały zamiaru.
Nie powiedziałam, że ci to ułatwię, siostro, roześmiała się Perła w mojej głowie. Chcę,
żebyś cierpiała. Przez bardzo, bardzo długi czas, tak jak ja cierpiałam przez ciebie. Chcę
zakopać na zawsze w ziemi tę małą cząstkę ciebie, uwięzioną, krwawiącą i świadomą. Chcę,
żebyś czuła swoje krzyki niosące się przez wieczność. Zasługujesz na to.
Oparłam się plecami o gładką ścianę, w której powinny znajdować się drzwi.
Dyszałam ciężko i przyglądałam się nowym żołnierzom zalewającym korytarz, blokującym
każdą możliwą drogę ucieczki. Usłyszałam metaliczne kliknięcia, kiedy wycelowali we mnie
broń, ale mężczyzna na czele uniósł zaciśniętą pięść i żaden z nich nie nacisnął spustu.
- Połóż go - powiedział mężczyzna. - I uklęknij z rękami za głową. Nie byłam w stanie
rozbroić tylu strzelb. A nawet gdybym mogła, mieli inną broń i wyczułam, że kilku z nich, a
może i wielu, posiadało inną moc, której mogli użyć przeciwko mnie.
Znalazłam się w pułapce.
Ale nie miałam zamiaru oddać chłopca.
Ani klękać.
Nie teraz. Nie przed nimi. Nigdy.
Przywódca sił ochrony musiał to wyczuć, bo skinął ostro głową, przyłożył broń do
ramienia, westchnął i strzelił. Raz.
Trafił mnie w nogę, roztrzaskując kość udową, a ja krzyknęłam i mało nie upadłam.
Zaczął celować w drugą nogę. Kiedy posłałam moc, próbując unieszkodliwić jego
broń, coś mnie zablokowało - on albo któryś z jego ludzi.
Ściana zmiękła pod moimi plecami, wybrzuszyła się na zewnątrz pod moim ciężarem,
a ja runęłam, kiedy z trzaskiem rozchyliła się jak dziwne, okrągłe wargi.
Tym razem mnie wypluta.
- Cassiel! - krzyknął Luis. Chwycił mnie za rękę i wciągnął za łuk kopuły. Klepnął
dłonią w jej powierzchnię, nakazując jej się zamknąć na oczach przywódcy ochrony.
- O Boże, do cholery... W okolicy panował jeden wielki chaos. Agenci FBI zjechali ze
zbocza opancerzonymi ciężarówkami i wdali się w regularną walkę ogniową z oddziałem
strażników Perły, a inni odpierali atak chimer - niedźwiedzi i panter. Wszystko było
oświetlone piekielnym, intensywnym blaskiem płonących wokół nas koron drzew.
Turner podbiegł do nas, dysząc. Zatrzymał się jeszcze po drodze, wymieniając strzały
z ochroniarzami Perły. Chwycił mnie za jedną rękę, Luis za drugą, żeby mnie odciągnąć.
Martwy chłopiec upadł na ziemię.
- Nie! - krzyknęłam. - Zabierzecie go! Zabierzecie go! - Wyrywałam im się jak
szalona, chwytając ciało chłopca. Luis zorientował się, że wszyscy zginiemy, jeżeli mi nie
pomoże, więc przerzucił sobie chłopca przez ramię i pociągnął mnie, kulejącą na jedną nogę,
w stronę opancerzonego pojazdu.
Wsadzili mnie do środka, gdzie czekał lekarz. W samochodzie zobaczyłam dwoje
śpiących dzieci-Strażników oraz Isabel, zwiniętą w kłębek w rogu, obserwującą walkę
przerażonymi oczami. Spojrzała na mnie, zakrwawioną, bladą, dziką i rzuciła mi się w
ramiona, a ja opadłam na miejsce obok niej.
Chciałam ją przytulić, ale świat wirował wokół mnie ociężale, ból zalewał mnie
falami, przesłaniając wszystko.
- Nie ruszaj się - usłyszałam słowa lekarza, a później zapadłam w ciemność.
Nie słyszałam nawet odgłosów wystrzałów.
11.
Obudziłam się w ciszy, w słonecznym świetle, we własnym łóżku, w moim
mieszkaniu. Leżałam pod kołdrą i czułam się wyczerpana, rozpalona, obolała.
Ludzka, i z tego powodu przegrana.
Poczułam zapach parzonej kawy, a pełny pęcherz zmusił mnie, żebym poszła do
łazienki. Wtedy dostrzegłam parę kul opartych o ścianę i pokuśtykałam, wspierając się na
nich, do małej kuchni, w której zastałam dzbanek kawy na podgrzewaczu. Nalałam sobie do
kubka i wypiłam, a później dolałam, nie siadając.
- Lepiej się czujesz? - dobiegł mnie głos Luisa, siedzącego na kanapie w małym
salonie.
- Teraz już tak - powiedziałam i wypiłam jeszcze jeden kubek kawy, aż do dna,
odstawiłam go i niezdarnie poczłapałam do kanapy, żeby usiąść obok niego. Kule
zabrzęczały, uderzając o podłogę.
Luis wyglądał... jak zwykle. Owszem, był posiniaczony i zmęczony, ale nie
zauważyłam żadnych poważniejszych ran ani sińców. Szczęściarz, pomyślałam. Albo lepiej
niż ja potrafił się z nimi uporać.
- Dziękuję za kawę - powiedziałam.
- Nie ma za co. Zrobiłem ją dla siebie. Ty skorzystałaś przy okazji. Odwrócił się z
ręką na oparciu kanapy i przyjrzał mi się z troską. Nie spojrzałam mu w oczy. Przesunęłam
palcami po nodze.
- Nie pamiętam... - stwierdziłam - żeby mnie na to leczyli.
- Nie możesz pamiętać. Znieczulili cię. Rzucałaś się jak lew zamknięty w klatce. Ale
wszystko w porządku. Usztywnienie jest tylko po to, żebyś nie zrobiła czegoś głupiego. Kości
są całe. - Przerwał na chwilę. - To głupota tak się z tobą związać.
Westchnęłam i oparłam głowę o kanapę.
- Przecież nie chciałam, żeby coś mi się stało - tłumaczyłam. - Nie jestem masochistką
z natury. To ludzka przypadłość.
- Nie, jesteś sadystką, po prostu. Wiesz, jak to jest być blisko ciebie, Cassiel? Wiesz,
jak to jest czuć się tak... bezradnym? Patrzeć, jak sobie to robisz? - Zamilkł i potarł dłonią
twarz. - Cholera. Wiem, że to nie twoja wina. Po prostu nie mogę tego ścierpieć. Nie znoszę
tego. Jakim cudem to się tak potoczyło?
- Powoli - powiedziałam. - Nikt tego nie chciał. - Skrzywiłam się dziwnie i w końcu
spojrzałam mu w oczy. - A Isabel?
- Nic jej nie jest - nie mówił tego zbyt pewnym głosem, ale raczej tak, jakby sam starał
się w to uwierzyć. - Na pewno nic jej nie będzie. Zrobili tym dzieciakom niemiłosierną
krzywdę. Kazali im myśleć same najgorsze rzeczy. Wykorzystali iluzję, żeby je przekonać, że
ludzie, którym powinny ufać, są źli. Oświadczam ci w tej chwili, że tym ludziom należy się
głęboki dół.
- A co z jej mocą? - spytałam.
- Sprawdzamy - powiedział łagodnie Luis. - Otrzymała podwójny talent. Albo
otrzymałaby. Strażnicy nie chcą tego stracić. Ale nie mogą pozwolić, żeby biegała z tamtymi
dzieciakami i posługiwała się niekontrolowaną mocą. Ja też nie. Chociaż ją kocham. Ale nie
wiem, jak... Nie wiem, jak mam im pozwolić tak ją zneutralizować.
Poczułam, że te słowa przeszywają mnie jak piorun.
- Zneutralizować?
- Wiesz, zrobić operację. Całkowicie odebrać jej moc. To niebezpieczny zabieg i może
się okazać śmiertelny, jeżeli coś spieprzą. Mało tego, nie zawsze daje rezultaty. Część jej
mocy może pozostać nienaruszona i ujawnić się później, a wtedy w jej rękach stanie się
jeszcze bardziej niebezpieczna.
Nie wspominając o tym, jaką krzywdę wyrządzi samej Isabel. Niektórym Strażnikom
udawało się utrzymać bezpiecznie swoją moc. Inni... inni wykradali się, zakrwawieni i
wściekli. Jeszcze inni zrobiliby wszystko, żeby cofnąć podjętą decyzję.
Isabel nie należała do Strażników, którym udałoby się odejść. Wiedziałam to już,
dostrzegłam to w niej. Miała potężną moc i miała stać się jeszcze potężniejsza.
Albo bardziej zniszczona.
Albo i jedno, i drugie.
Był to koszmar, który obiecała im Perła, i oto się spełniał jako przerażająca
możliwość. Obiecałam. Obiecałam im...
- I co zrobisz? - spytałam go. Spojrzał na swoje dłonie i rozprostował palce, jakby go
bolały.
- Nie wiem - odpowiedział. - Chociaż cholernie tego żałuję. Myślę... myślę, że muszę
zaryzykować, żeby czasowo zablokowali jej moc. To niebezpieczne i nie zawsze się udaje,
ale przynajmniej nie jest... nieodwracalne. Jeżeli możemy opóźnić bieg spraw o jakieś sześć
czy siedem lat, osiągnie przynajmniej fizyczną dojrzałość na tyle, żeby poradzić sobie z tym,
co będzie się działo w jej ciele pod wpływem ziemskich mocy. To będzie odpowiedni wiek,
żeby zacząć ujawniać swoje zdolności. Inne dzieci nie są w aż tak złym stanie.
Skinęłam głową. Mnie też wydawało się to lepszym rozwiązaniem.
- Chce cię zobaczyć - powiedział Luis. - Wyjaśniłem jej, że teraz nie może, bo musisz
mieć czas, żeby wyzdrowieć. - Z trudem przełknął ślinę. - A ja muszę spytać, co się stało z
tym chłopcem. Z tym, który umarł.
- Musisz spytać oficjalnie.
- Tak.
- Zabiłam go. - Zamknęłam oczy. Nastąpiła cisza. Z zewnątrz dobiegały mnie odgłosy
toczącego się życia - ktoś kosił trawę, dzieci się śmiały, radio i telewizja walczyły o uwagę
przez otwarte okna. Warkot samolotu w górze. Silniki samochodów na ulicy w dole.
- Nie podejrzewam cię o to, Cass. Zbadałem ciało. Był wysuszony, podobnie jak
chłopiec, którego wieźliśmy samochodem. Wiem, że nie zrobiłabyś tego. To Perła. - Zamilkł
na kilka sekund. - Opowiedz mi, co się stało.
Opowiedziałam mu wszystko po kolei, bez większych emocji w głosie. W tej chwili
niewiele byłam w stanie czuć. Jedynie wyczerpanie. Bezsens. Kiedy skończyłam, Luis
wyciągnął rękę, ukrył moją dłoń w swojej i mocno ją ścisnął.
- Och, kochanie. Tak mi przykro.
- To była moja decyzja, żeby wejść do środka. Myślałam, że miałam rację.
- Bo miałaś. Odzyskaliśmy Ibby i dwoje innych dzieci. Nie rozumiał. Perła dostała
dokładnie to, czego chciała.
Isabel wróciła do nas, a my nie mieliśmy pojęcia, co właściwie jej zrobiono.
Wątpiłam, żeby Perła pozwoliła nam tak po prostu ją zabrać, gdyby nie krył się za tym jakiś
głębszy cel. Jakaś cząstka mnie spłonęła przy tym doszczętnie - ta najważniejsza cząstka,
łącząca mnie z ludzką rasą.
- A co się stało z ciałem chłopca? - zapytałam.
- Zabraliśmy je ze sobą - powiedział Luis. - Sam je zbadałem. Jego rodzice nie żyją.
Był sierotą. Zniknął z rodziny zastępczej kilka lat temu. Nikt poza nami go nie opłakuje.
Nie polepszało to sytuacji.
- Ona mnie wykorzystuje - odezwałam się. - Pikadorzy i byki. Wabi mnie w stronę
czegoś i wkrótce nie będę miała wyjścia, Luis. Niedługo będę musiała zniszczyć to, co
kocham albo stracę wszystko inne. Nie ma innego wyjścia. Obmyśliła wszystko. Nie mogę...
- Możesz - przerwał mi. - Cassiel. Ashan wybrał cię nie bez powodu. Wybrał ciebie,
bo byłaś jedynym dżinnem, który potrafi tego dokonać. Który może stawić czoło Perle i
wygrać. Nawet on nie był w stanie tego zrobić. Jeszcze nie przegrałaś. Nie przegraliśmy.
- Jestem zmęczona tym polowaniem na nią - stwierdziłam. - Muszę znaleźć sposób,
żeby ją wyprzedzić.
- Znajdziemy go.
- Tak po prostu.
- Tak, mniej więcej. Co mają ze sobą wspólnego te wszystkie miejsca, które pokazało
nam FBI? Poczułam, że budzi się we mnie coś na kształt zainteresowania. Nadziei.
- Tamtędy biegną linie ley - powiedziałam. - Ośrodki znajdowały się w miejscach linii
ley.
- My też pójdziemy ich śladem. Zaczniemy zajmować miejsca, do których Perła może
pójść. Zaczniemy ją wabić, zmuszać, żeby zaczęła grać na naszych warunkach Czułam na
twarzy ciepłą dłoń Luisa. - Spójrz na mnie.
Otworzyłam oczy i utkwiłam w nim wzrok. Był blisko, a intensywny blask jego
spojrzenia zaskoczył mnie.
- Nie pozwól, żeby ściągnęła cię na dno. Znam cię, Cass. Widziałem cię. Jesteś częścią
mnie, a ja częścią ciebie. Tak jest, prawda? Nie możesz mi wciskać kitu, bo wiem swoje. Nie
ma znaczenia, kim byłaś, jakim beznadziejnym dżinnem. Teraz jesteś jedną z nas.
Człowiekiem. Istotą kruchą. Wrażliwą. W uczuciach nie ma nic złego.
Poczułam, że łzy napływają mi do oczu. Prawdziwe łzy, gorące od udręki, z frustracji,
potwornego strachu. Paliły mnie w oczy jak ogień dżinnów. Otarł je kciukami.
- Nie pozwól, żeby ona zrobiła z ciebie łajdaczkę - poprosił i mnie pocałował. - Bo nie
chcę być zakochany w łajdaczce. Przywarłam do niego, czując moje łzy na jego wargach,
rozkoszując się ciepłym jasnym światłem jego miłości. Mówił poważnie.
I przez chwilę - przez krótką chwilę - czułam spokój, ten łagodny cichy szept
pochodzący z samej Ziemi. Nie byłam jednak sama. Było nas dwoje w tej oazie spokoju. I to
na razie wystarczyło.
Ciąg dalszy nastąpi...