Caine Rachel Wampiry z Morganville 02 Bal umarłych dziewczyn

Rachel Caine

Bal umarłych dziewczyn

Rozdział 1

To się nie mogło stać, myślała Claire. To tylko zły sen, po prostu kolejny zły sen... Obudzę się i rozpłynie się jak igła...

Mocno zaciskała powieki. W ustach jej zaschło. Mocno przywarła do Shane'a.

Przerażona.

Po prostu miałam zły sen.

Jednak kiedy otworzyła oczy, Michael nadal leżał na podłoże. Martwy.

- Każ się przymknąć tym dziewczynom, Shane, albo sam je uciszę! - warknął jego ojciec. Przechadzał się po salonie tam z powrotem, z rękoma założonymi za plecy. Nie patrzył w stronę ciała przykrytego ciężką, zakurzoną aksamitną zasłoną, ale Claire widziała tylko Michaela, teraz, kiedy już odważyła się otworzyć oczy. To nie sen. Michael nie żyje, a przerażający ojciec Shane'a jest tutaj, w Domu Glassów.

Ale przecież Michael już przedtem nie żył, prawda? Był duchem. Niewidzialnym w ciągu dnia... ale nocą wracał do świata żywych.

Claire zdała sobie sprawę, że płacze, dopiero kiedy tata Shane'a obrócił się w jej stronę i wbił w nią przekrwione oczy. Nie była tak przerażona od czasu, kiedy spojrzała w oczy wampira. .. No może kilka razy bardzo się bała, bo Morganville było dziwnym miastem, a wampiry wzbudzały przerażenie. Ojciec Shane'a, pan Collins, był wysokim, długonogim mężczyzną o kręconych, siwiejących włosach. Były długie - sięgały kołnierza skórzanej kurtki - i zmierzwione. Miał ciemne oczy. Szalone oczy. Kilkudniowy zarost. I bliznę biegnącą przez całą twarz.

Tak, zdecydowanie wzbudzał strach. Nie był wampirem, ale zwyczajnym człowiekiem, mimo to był przerażający.

Pociągnęła nosem, otarła oczy i przestała płakać. Jakiś głos podpowiadał jej: „Teraz skoncentruj się na przetrwaniu, popłaczesz sobie później”. Pomyślała, że Shane musiał słyszeć ten sarn głos, bo w jego zaczerwienionych oczach nie było łez i nie patrzył na przykryte zasłoną ciało przyjaciela. Obserwował swojego ojca.

W tej chwili Shane też ją przerażał.

- Eve... - powiedział cicho Shane, a potem powtórzył głośniej: - Eve! Uspokój się!

Ich współlokatorka, Eve, siedziała bezwładnie pod ścianą z regałami na książki, jak najdalej od ciała Michaela. Kolana podciągnęła pod brodę, oparła na nich głowę i zanosiła się rozpaczliwym płaczem. Uniosła głowę, kiedy Shane ją zawołał. Po twarzy spływał jej czarny tusz do rzęs. Na stopach miała te swoje buty na pasek, z trupimi czaszkami, zauważyła Claire. Nie wiedziała, czemu akurat to zwróciło jej uwagę.

Eve miała nieszczęśliwą minę, była zagubiona, więc Claire zsunęła się z kanapy, podeszła i usiadła przy niej. Objęły się. Eve pachniała łzami, potem i jakimiś słodkimi, waniliowymi perfu­mami. Nie mogła opanować dygotania. Była w szoku. Tak przynajmniej o takim zachowaniu świadków tragicznego wypadku mówili w telewizji. Skórę miała zimną.

- Ciii - szepnęła do niej Claire. - Michaelowi nic nie jest. Wszystko będzie dobrze. - Nie wiedziała, dlaczego to powiedziała; przecież to było kłamstwo, to musiało być kłamstwo, wszyscy widzieli na własne oczy, co się stało... Ale coś jej podpowiadało, że właśnie to powinna teraz powiedzieć. I faktycznie, Eve przestała szlochać tak rozpaczliwie, zakryła twarz drżącymi rękami. Shane nic więcej nie powiedział. Wciąż obserwował ojca. 'Taki wyraz twarzy mają faceci, gdy patrzą na kogoś, z kogo zamierzają zrobić kotlet siekany. Nawet jeśli tata Shane'a zauważył, co się dzieje z synem, nie obeszło go to. Nadal krążył po pokoju. Jego kompani - chodzące góry mięśni w czarnych motocyklowych skórzanych kurtkach, z tatuażami, ogolonymi głowami i tak dalej - stali ze skrzyżowanymi ramionami. Fen, który zabił Michaela, miał znudzoną minę, bawił się nożem.

- Wstawaj. - Tata Shane'a zatrzymał się przed synem. - Nie będziesz mi wstawiał tego szajsu, Shane. Powiedziałem, że masz wstawać!

- Nie musiałeś tego robić - wycedził Shane i stanął na rozstawionych nogach. Gotowy przyjąć, albo oddać, cios, pomyślała Claire. - Michael nie był dla ciebie zagrożeniem.

- To był jeden z nich. Nieumarły.

- Powiedziałem, że nie był zagrożeniem!

- A ja mówię, że nie chcesz przyznać, że kumpel zamienił ci się w wybryk natury. - Ojciec Shane'a wyciągnął rękę i niezręcznie szturchnął Shane'a w ramię. Claire przypuszczała, że miał to być objaw czułości, Shane jednak zrobił taką minę, jakby odebrał gest ojca jako cios. - Nieważne. Było, minęło. Wiesz, po co tu jesteśmy. A może mam ci przypomnieć? Gdy Shane nie odpowiedział, jego ojciec sięgnął do kieszeni skórzanej kurtki i wyjął plik zdjęć. Rzucił je Shane'owi. Chłopak próbował je złapać, ale kilka rozsypało się po podłodze.

- O Boże - szepnęła Eve.

Claire domyśliła się, że na zdjęciach jest rodzina Shane'a - Shane jako słodki mały chłopiec, obejmujący ramieniem jeszcze drobniejszą dziewczynkę, z burzą czarnych loków. Za nimi stali ładna kobieta i mężczyzna, którego z trudem rozpoznała jako tatę Shane'a. Jego twarzy nie szpeciła blizna.

Miał krótko obcięte włosy. Wyglądał... normalnie. Był uśmiechnięty i szczęśliwy.

Eve wpatrywała się w inne zdjęcie, a Claire nie mogła zrozumieć, co na nim właściwie widzi. Coś czarnego, poskręcanego i...

Shane nachylił się i wyrwał zdjęcie z rąk Eve. Dom Collinsów spłonął. Shane się uratował. Jego siostra nie miała tyle szczęścia.

O Boże, na zdjęciu była Alyssa. Siostra Shane'a, która spłonęła wraz z domem. Oczy Claire napełniły się łzami, zakryła usta rękami, żeby powstrzymać krzyk, ale nie dlatego, że to, co zobaczyła na zdjęciu, było aż tak przerażające - chociaż było - tylko dlatego, że własny ojciec zmuszał Shane'a, żeby patrzył na te zdjęcia.

To było okrutne. Naprawdę okrutne. I Claire wiedziała, że to się dzieje nie po raz pierwszy.

- Twoja matka i siostra zginęły przez to miasto, przez wampiry. Chyba o tym nie zapomniałeś, Shane?

- Nie zapomniałem! - krzyknął Shane. Wciąż usiłował poskładać zdjęcia, ale unikał patrzenia na nie. - Tato, śni mi się to co noc. Co noc!

- I dobrze. Od ciebie to się zaczęło. O tym też lepiej pamiętaj. Teraz już nie możesz się wycofać. - Wcale się nie wycofuję!

- No to co mi tu wciskasz? Jakie: „Tu się wiele zmieniło, tato”? - Ojciec Shane'a zaczął go przedrzeźniać, a Claire nabrała ochoty, żeby mu przywalić, i nieważne, że był od niej ze cztery razy większy i prawdopodobnie znacznie silniejszy. - Zaczynasz zadawać się ze swoimi dawnymi kumplami i zapominasz, po co tu wróciłeś. To coś to był Michael, tak? Chłopak Glassów?

- Tak - wykrztusił Shane przez ściśnięte gardło, a Claire zobaczyła w jego oczach łzy. - To był Michael.

- A te dwie?

- Nikt ważny.

- Ta wygląda jak wampir. - Ojciec Shane'a utkwił w Eve spojrzenie przekrwionych oczu i zrobił krok w stronę skulonych dziewczyn.

- Zostaw ją w spokoju! - Shane rzucił zdjęcia na kanapę i jednym skokiem zastąpił ojcu drogę, zaciskając dłonie w pięści. Ojciec uniósł brwi i wykrzywił twarz w grymasie, który miał być uśmiechem, ale blizna sprawiła, że wyglądał groteskowo. Claire zadrżała. - To nie jest wampirzyca, cholera. To Eve Rosser, tato. Pamiętasz Eve?

- Hm - mruknął ojciec Shane'a i przez kilka sekund gapił się na Eve, a potem wzruszył ramionami. - No to jest kiepską naśladowczynią wampirów. Jak dla mnie, takie samo zło. A ten dzieciak? Mówił o Claire.

- Nie jestem dzieciakiem, proszę pana - zaprotestowała Claire i z trudem podniosła się z podłogi. Zesztywniała od siedzenia w kucki, była spięta. Serce waliło jej jak oszalałe, oddychanie sprawiało ból. - Mieszkam tutaj. Nazywam się Claire Danvers. Studiuję na uniwersytecie.

- Akurat - prychnął Frank Collins. - Jesteś za młoda na studentkę.

- Skończyłam szkołę wcześniej, proszę pana. Mam szesnaście lat.

- Słodka szesnastka. - Pan Collins znów się uśmiechnął, a przynajmniej próbował - z powodu blizny opadał mu prawy kącik ust. - Założę się, że jeszcze nigdy nie całowana.

Claire oblała się rumieńcem. Nie mogła temu zapobiec. Shane zaciskał zęby, drgały mu mięśnie szczęki. Patrzył w przestrzeń.

- Aha! Więc to tak. No cóż, chłopcze, uważaj, za takie coś trafia się za kratki. - A mimo to tata Shane'a zrobił dziwnie zadowoloną minę. - Nazywam się Frank Collins. Pewnie już się zorientowałaś, że jestem ojcem tego tutaj, hę? Kiedyś mieszkałem w Morganville. Przez pewien czas nie było mnie w mieście.

- Od pożaru - powiedziała Claire, z trudem przełykając. - Od śmierci Alyssy. I... mamy Shane'a? - Bo Shane nigdy o niej nie wspominał.

- Molly umarła później. Po naszym wyjeździe. Wampiry ją zamordowały. Eve odezwała się po raz pierwszy, cicho i niepewnie:

- Jak udało się panu nie zapomnieć o Morganville? Myślałam, że nikt nie pamięta, co się tu dzieje, kiedy wyjedzie z miasta.

- Molly pamiętała. Przypominała sobie po trochu. Nie mogła zapomnieć o Alyssie i w ten sposób zaczęła otwierać te drzwi, centymetr po centymetrze, aż wspomnienia wróciły. Dlatego wiedzieliśmy, co musimy zrobić. Trzeba z tym skończyć. Rozwalić to wszystko. Prawda, chłopcze? Shane pokiwał głową. Wyglądało to nie tyle na zgodę, ile na chęć uniknięcia uderzenia za jej brak.

- No więc jakiś czas przygotowywaliśmy się, a potem wysłałem Shane'a do Morganville na zwiady, żeby zidentyfikował cele, przygotował wszystko, na co nie byłoby czasu po przyjeździe. Ale nie mogłem czekać dłużej, kiedy zaczął wzywać pomocy. Przyjechałem natychmiast. Shane miał minę, jakby robiło mu się niedobrze. Nie patrzył na Eve, na Claire ani na ciało Michaela. Ani na ojca. Po prostu gapił się przed siebie. Na policzkach miał ślady łez, chociaż Claire nie mogła sobie przypomnieć, żeby widziała, jak płakał.

- Co pan chce zrobić? - spytała Claire słabo.

- Przede wszystkim trzeba to coś pochować - powiedział pan Collins, wskazując głową ciało Michaela. - Shane, ty trzymaj się od tego z daleka...

- Nie! Nie dotykaj go! Ja pochowam Michaela! Pan Collins patrzył na niego długo, marszcząc brwi.

- Wiesz, co musimy zrobić - zerknął na Eve i Claire - żeby się upewnić, że on już nie wróci.

- Tato, to przesądy. Nie musicie...

- Tak właśnie będziemy to robić. Jak trzeba. Nie chcę, żeby twój przyjaciel Michael odwiedził nas po następnym zachodzie słońca.

- O co mu chodzi? - szepnęła Claire do Eve. Dziewczyny trzymały się za ręce. Claire miała zimne palce, ale dłonie Eve były wręcz lodowate.

- Wbije mu kołek w serce - wyjaśniła zrezygnowana. - Tak? I włoży czosnek do ust? I...

- Nie musicie znać szczegółów - przerwał pan Collins. - No to miejmy to już z głowy. A kiedy skończymy, Shane za znaczy nam na mapie, gdzie znajdziemy wyższe rangą wampiry w Morganville.

- To pan nie wie? - zdziwiła się Claire. - Przecież pan tu mieszkał.

- To nie działa w taki sposób, mała. Wampiry nie ufają ludziom. Przenoszą się z miejsca na miejsce - mają mnóstwo różnych Ochron, żeby uniknąć kary. Ale mój chłopak znalazł sposób. Prawda, Shane?

- Prawda - przytaknął Shane. Jego głos był wyprany z wszelkich emocji. - Bierzmy się do roboty.

- Ale... Shane, przecież ty nie możesz...!

- Eve, zamknij się. Nie rozumiesz? Dla Michaela nie może my już nic zrobić. A skoro on nie żyje, będzie mu wszystko jedno, co mu zrobimy. Prawda?

- Nie możesz! - wrzasnęła Eve. - On nie umarł!

- Gdy przebijemy mu serce kołkiem i odetniemy głowę, to będziemy mieć pewność, że umarł - warknął tata Shane'a.

Eve stłumiła krzyk zaciśniętymi w pięści rękami i osunęła się na kolana. Claire usiłowała ją podtrzymać, ale okazała się cięższa, niż się wydawało. Shane natychmiast obrócił się na pięcie i przykucnął obok Eve, obejmując ją obronnym gestem i piorunując wzrokiem ojca i zbirów stojących przy ciele Michaela.

- Jesteś bydlakiem - powiedział beznamiętnym tonem. - Mówiłem ci. Michael nie stanowił dla ciebie żadnego zagrożenia wtedy i nie stanowi teraz. Już go zabiłeś. Daj sobie spokój.

Za całą odpowiedź ojciec Shane'a skinął na swoich kumpli - wspólników? - a oni pochylili się, dźwignęli z podłogi ciało Michaela i wynieśli je przez kuchnię. Shane poderwał się na nogi.

Ojciec zastąpił mu drogę i z rozmachem uderzył w twarz. Na tyle mocno, że Shane zachwiał się i uniósł ręce, ale w geście obronnym, nie jakby szykował się do ataku. Claire zaczęła upadać na duchu.

- Nie - sapnął Shane. - Nie, tato. Proszę, nie.

Jego ojciec opuścił pięść, spojrzał na syna przeciągle i się odwrócił. Shane trząsł się, oczy miał spuszczone, dopóki jego ojciec nie zniknął w kuchni.

Wtedy Shane przyskoczył do dziewczyn i złapał je za ramiona.

- Chodźcie! - syknął i pociągnął je w stronę schodów. - No już!

- Ale... - zaprotestowała Claire. Obejrzała się przez ramię. Ojciec Shane'a wyglądał przez okno, prawdopodobnie obserwował swoich kumpli, którzy zakopywali Michaela w ogrodzie (o Boże...). - Shane...

- Na górę! - polecił. Nie dał im wyboru. Shane to był jednak duży facet, a tym razem użył siły mięśni. Zanim Claire zdążyła ochłonąć, już były na piętrze, na korytarzu, a Shane otwierał drzwi do pokoju Eve. - Do środka, dziewczyny. Zamknijcie się tu. Serio mówię. Nie otwierajcie nikomu poza mną.

- Ale... Shane!

Obrócił się do Claire, chwycił ją za ramiona i pocałował w czoło.

- Nie znacie tych facetów - powiedział. - Nie jesteście bezpieczne. Po prostu... nie wychodźcie stąd, dopóki nie wrócę.

- Musisz ich powstrzymać. Nie pozwól im skrzywdzić Michaela! - prosiła Eve błagalnym tonem Shane spojrzał Claire głęboko w oczy, dostrzegła w nich wielki smutek.

- Tak - powiedział. - Jest już po wszystkim. Teraz muszę. Muszę po prostu zadbać o was. Tego by chciał Michael.

Zanim Claire zdążyła się zdobyć na protest, wepchnął ją do pokoju i zatrzasnął drzwi. A potem uderzył w nie dwa razy otwartą dłonią.

- Zamknijcie się!

Zamknęła drzwi na zasuwkę, a potem jeszcze przekręciła klucz w staroświeckim zamku. Nie ruszała się z miejsca, bo wyczuwała, że Shane stoi pod drzwiami.

- Shane? - Claire przywarła do drzwi, nasłuchując.

Wydawało jej się, że słyszy jego nierówny oddech. - Shane, nie pozwól mu się znów skrzywdzić. Nie pozwól!

Usłyszała westchnienie. A potem kroki. Ruszył w stronę schodów.

Eve siedziała na łóżku i gapiła się przed siebie. Śmierdziało spalenizną, ale pomijając odór dymu, pokój nie był zniszczony. A poza tym przy gotyckim wystroju - wszechobecnej czerni - można by pomyśleć, że to zamierzony efekt.

Claire usiadła na łóżku obok Eve.

- Nic ci nie jest?

- Nie. Chcę wyjrzeć przez okno. Ale nie powinnam, prawda? Nie powinnam widzieć, co te bandziory robią.

- Nie powinnaś - zgodziła się Claire i z trudem przełknęła. - Prawdopodobnie to nie jest dobry pomysł. - Delikatnie po gładziła Eve po plecach i zaczęła się zastanawiać nad tym, co teraz robić... Nie miała pomysłu. W Morganville sprzymierzeńcy nie spadali ludziom z nieba... Oprócz Shane'a na nikogo nie mogły liczyć. Pomyślała jeszcze o wampirzycy.

Ładna historia, nie ma co.

Ale przecież mogła skontaktować się z Amelie. Tylko że to trochę tak, jakby rozwiązywać problem z mrówkami za pomocą broni atomowej. Amelie potrafiła być tak wredna, że inne wredne wampiry potulnie schodziły jej z drogi. Powiedziała przecież: „Rozpuszczę wiadomość, że nie wolno was krzywdzić. Jednakże nie wolno wam dłużej zakłócać spokoju w Morgamdlle. Jeśli dojdzie do jakichś incydentów, a wina będzie po waszej stronie, będę zmuszona zmienić decyzję. A to by było...”

- ...przykre - dokończyła Claire cicho. Dość przykre. A to, co działo się teraz w Domu Glassów, nie można określić inaczej jak zakłócanie spokoju; a kiedy tata Shane'a się rozkręci, spokój na pewno zostanie zakłócony. Przyjechał zabijać wampiry i na pewno nie zamierzał przejmować się takimi nic nieznaczący i drobiazgami jak - och! - życie i bezpieczeństwo własnego syna. Nie, zawiadomienie Amelie to nie jest dobry pomysł. No to kto zostaje? Oliver? Oliver ostatnio nie znajdował się na szczycie Listy Najlepszych oraz Ukochanych Przyjaciół Claire, chociaż początkowo uważała, że jak na takiego starego gościa jest całkiem fajny. Ale okazało się, że oszukiwał ją i był drugim pod względem wredoty wampirem w mieście, który wykorzystałby ją i tę sytuację przeciwko Amelie, gdyby tylko mógł.

A więc, nie. Do Olivera też nie zadzwoni. Policja była skorumpowana i opłacana prze wampiry. Jej wykładowcy na uczelni... Nie. Żaden z nich nie sprawił na niej wrażenia człowieka, który chciałby się narażać na kłopoty.

Mama i tata? Zadrżała na myśl, co by było, gdyby zadzwoniła do nich spanikowana... Przede wszystkim dziwne pole wokół Morganville wyzerowało im pamięć, a przynajmniej tak zakładała, bo zupełnie zapomnieli o tym, że kazali jej wrócić do domu za karę za zamieszkanie poza kampusem uniwersytetu. Z chłopakami. Mama i tata raczej nie mogli dać jej wsparcia, którego potrzebowała, nie w sprawie ojca Shane'a i jego kolesiów motocyklistów.

Danvers, spójrz prawdzie w oczy. Nie masz nikogo. Żadna kawaleria nie nadjedzie z pomocą.

Więc zostali tylko Eve, Shane i ona przeciwko całemu światu.

A szansę mieli jak jeden do trzech miliardów.

Rozdział 2

To był bardzo długi dzień. Claire wreszcie wyciągnęła się z jednej strony łóżka, Eve z drugiej, każda otulona swoim kokonem rozpaczy i zniechęcenia. Nie rozmawiały zbyt wiele. Wydawało się, że w zasadzie nie bardzo jest o czym mówić.

Było już prawie ciemno, kiedy gałka w drzwiach się poruszyła. Claire wpadła w panikę i dostała palpitacji serca; powoli, z duszą na ramieniu podeszła do drzwi i szepnęła:

- Kto tam?

- Shane.

Szybko odsunęła zasuwkę i przekręciła klucz. Shane wszedł do pokoju, z opuszczoną głową. W rękach trzymał tacę, stały na niej dwie miseczki chili - mało zaskakujące, skoro tylko to Shane umiał ugotować. Postawił tacę na skraju łóżka, obok Eve, która siedziała jak bezwładna szmaciana laleczka, pogrążona w smutku i żalu.

- Zjedz coś - poprosił. Eve pokręciła głową. Shane uniósł miseczkę i podsunął jej pod nos; wzięła ją od niego tylko po to, żeby tak jej nie trzymał, i popatrzyła na niego gniewnie.

Claire zauważyła, że na twarzy Claire najpierw odmalowało się niedowierzanie, a potem przerażenie.

- To nic - szybko powiedział Shane, kiedy Claire spojrzała na niego zaniepokojona. Ale to nie było nic. Całą twarz miał w siniakach. Shane unikał jej spojrzenia. - To moja wina.

- Jezu - jęknęła ze zgrozą Eve. - Twój ojciec...

- To moja wina - powtórzył Shane i zmierzał do drzwi. - Nic nie rozumiecie. Tata ma rację. To ja się myliłem.

- Nieprawda! - Claire złapała go za ramię. Wyrwał się bez najmniejszego wysiłku. - Shane! Przystanął w drzwiach i się obejrzał. Był przygnębiony, przybity i poobijany, ale najbardziej przeraziła Claire rozpacz w jego oczach. Shane przecież zawsze był silny. Musiał być silny. Potrzebowała jego siły.

- Tata ma rację - powtarzał jak mantrę. - To miasto jest chore. Jest zatrute i nas też zatruwa. Nie możemy pozwolić, żeby nas pokonało. Musimy walczyć.

- Z wampirami? Shane, to szaleństwo. Nie możesz! Wiesz, co się stanie! - krzyknęła Eve.

Odstawiła miseczkę chili na tacę i wstała z łóżka, z twarzą wciąż mokrą od łez i smutną, ale w jej oczach pojawiła się iskierka buntu. - Twój ojciec zwariował. Bardzo mi przykro, ale to prawda. I nie możesz pozwolić, żeby pociągnął ciebie za sobą. Zginiesz przez niego, a Claire i ja przy okazji. On już... - przerwała, żeby zaczerpnąć tchu. - Zabili Michaela. Kto wie, ilu ludzi jeszcze skrzywdzą? Nie możemy im na to pozwolić.

- Tak jak skrzywdzono Lyssę? - wybuchnął Shane. - Jak moją mamę? Eve, oni zabili moją mamę! Wczoraj chcieli nas spalić, nie zapominaj o tym, i Michaela też to dotyczy!

- Ale...

- To miasto jest złe! - powiedział Shane i rzucił Claire spojrzenie niemal błagalne. - Rozumiesz mnie, prawda? Rozumiesz, że tam gdzieś jest świat, świat, który zupełnie nie przypomina tego miasta?

- Tak - przyznała cicho. - Rozumiem to. Ale...

- Zrobimy to. A potem jakoś stąd uciekniemy.

- Z twoim ojcem? - Eve udało się w tych słowach zmieścić wszystkie możliwe odcienie pogardy. - Nie wydaje mi się. Do twarzy mi w czerni, ale w sinym nie bardzo.

- Nie, nie z moim ojcem... Tylko my troje. Wyjedziemy z miasta, kiedy tata i jego kumple...

- Uciekniemy? - Eve pokręciła głową. - Genialne. A kiedy wampiry zrobią sobie wielką imprezę i upieką twojego tatę jego kolesiów na ruszcie, to co wtedy? Bo na pewno zaczną las szukać. Nikt, kto miał coś wspólnego z zabiciem wampira, nie zdoła uciec, i ty to wiesz. Chyba że naprawdę wierzysz, że twojemu tacie i tym jego zbirom uda się zabić setki wampirów, wszystkich ich ludzkich pomocników, policję i z tego, co wiem, może jeszcze i oddziały sił specjalnych.

- Jedz to cholerne chili - rzucił Shane.

- Nie bez popicia. Znam twoje chili.

- Świetnie! Przyniosę wam colę! - Zatrzasnął za sobą drzwi. - Zamknijcie się! Claire zamknęła drzwi. Tym razem Shane nie ociągał się na korytarzu, usłyszała tupot jego butów, kiedy zbiegał na dół po schodach. Musiałaś to robić? - zapytała przyjaciółkę.

- Ale co konkretnie?

- On jest taki zagubiony. Stracił przyjaciela, ojciec go pobił...

- Claire, powiedz to sobie bez ogródek: ojciec wyprał mu mózg. A nawet gorzej, prał go tak długo, aż Shane stracił wolę walki. A już na pewno, aż stracił resztki rozumu. - Eve gwałtownie potarła twarz, po której znowu spływały łzy, ale to przypominało bardziej wodę sączącą się pod ciśnieniem niż szloch. – Jego ojciec nie zawsze taki był. Kiedyś był... No cóż, może nie tyle miły, bo zawsze trochę za dużo pił, ile był lepszy. O wiele lepszy niż teraz. Po śmierci Lyssy postradał zmysły. Nie wiedziałam o mamie Shane'a... Myślałam, że ona po prostu, no wiesz... Zabiła się. Shane nigdy o tym nie mówił.

Nie było słychać, żeby ktoś wchodził po schodach, ale rozległo się ciche pukanie, a potem gałka się poruszyła. Claire otworzyła drzwi na oścież, wyciągając ręce po colę, bo myślała, że to Shane ...

...ale przed nią stał potężny, spocony, szczerzący zęby w uśmiechu mężczyzna. Ten, który zadźgał nożem Michaela.

Claire cofnęła się i dopiero po chwili zorientowała, co zrobiła. Głupia, ależ ja jestem głupia, powinnam była zatrzasnąć drzwi... Było już jednak za późno: facet był w środku.

A potem zamknął drzwi na klucz.

Przerażona spojrzała na Eve. Eve rzuciła się przed siebie, chwyciła Claire za ramię i pociągnęła ją za łóżko... a potem zasłoniła własnym ciałem. Claire zaczęła się gorączkowo rozglądać, szukając wzrokiem czegoś, czego mogłaby użyć jako broń. Czegokolwiek. Wzięła do ręki czaszkę, która wyglądała na ciężką, ale okazała się plastikowa, lekka i do niczego nieprzydatna.

Eve wyszarpnęła spod łóżka kij hokejowy.

- Bądźmy dla siebie mili - odezwał się facet. - Ten kijek do niczego ci się nie przyda, a mnie tylko wkurzy. - Wyszczerzył w jeszcze szerszym uśmiechu pożółkłe zęby. - Albo bardziej podnieci.

Claire zrobiło się słabo. To nie przypominało wizyty Shane'a w jej pokoju poprzedniej nocy. Wcale a wcale. Słyszała o takich wstrętnych, obleśnych mężczyznach - nie da się dorosnąć i nie wiedzieć, że takie typy istnieją - ale nigdy jeszcze żadnego nie spotkała. Miała do czynienia z kilkoma idiotami, jasne, ale nie tak niebezpiecznymi jak ten facet. Patrzył na nie, jakby były kawałkami mięsa, które zamierzał pożreć.

- Nie tkniesz nas - powiedziała Eve i zawołała głośno: - Shane! Shane, chodź tu, ale już!

W jej głosie brzmiała nuta paniki, chociaż bardzo starała się jej nie okazywać. Ręce jej drżały.

Facet płynnym ruchem obszedł łóżko, skradając się jak kot. Miał co najmniej metr osiemdziesiąt wzrostu, w ramionach był ze dwa razy szerszy od Eve. Naprężył muskuły. Patrzył pożądliwie na Claire i Eve.

Claire usłyszała kroki, a potem Shane zastukał do drzwi. Po chwili zaczął w nie walić.

- Eve! Eve, otwieraj!

- Jest zajęta! - odwrzasnął motocyklista i ryknął śmiechem. - Och, zaraz będzie bardzo, bardzo zajęta.

- Nie! - wrzasnął Shane, wciąż bombardując drzwi. - zostaw je w spokoju!

Eve osłaniała Claire, kiedy cofały się aż pod samo okno. Namierzyła się na motocyklistę, który uchylił się i złośliwie zaśmiewał.

- Sprowadź ojca! - krzyknęła do Shane'a. - Każ mu powstrzymać swojego kumpla!

- Nie zostawię was tam!

- Shane, rusz się, ale już!

Na korytarzu zadudniły kroki. Claire się trzęsła. Poczuła się jeszcze bardziej bezbronna i zostawiona samej sobie.

- Myślisz, że jego tata przyjdzie? - szepnęła. Eve nie odpowiedziała.

- Przysięgam na Boga, jeśli podejdziesz tu do mnie, ja...

- Że niby tak? - Motocyklista wyszarpnął Eve kij z rąk.

Rzucił go za siebie i kij wylądował z trzaskiem na podłodze. - Wystarczająco bliziutko? Co teraz zrobisz, laleczko? Popłaczesz mi się w mankiet?

Claire zasłoniła oczy ręką, kiedy motocyklista wyciągnął w stronę Eve pokrytą tatuażami rękę.

- Nie! - rzuciła Eve bez tchu. - Pozwolę swojemu chłopakowi stłuc cię na kwaśne jabłko.

A potem motocyklista zachwiał się i wrzasnął. W następnej sekundzie z hukiem rąbnął na podłogę.

Leżał bez ruchu. Claire gapiła się na niego z niedowierzaniem, a potem dostrzegła postać z kijem hokejowym w dłoniach.

Michael Glass wrócił do świata żywych jak zabójczo przystojny i nieco zdyszany anioł zemsty. Twarz mu pałała z wściekłości. Upewnił się, że dziewczynom nic nie jest, a potem przystawił koniec kija do gardła motocyklisty, który zamrugał, usiłując otworzyć oczy. Nie zdołał i zemdlał.

Eve przeskoczyła przez zbira i przywarła do Michaela całym ciałem, jakby chciała się upewnić, że to naprawdę on, z krwi i kości. Musiał być z krwi i kości, bo lekko się skrzywił, gdy Eve rzuciła się na niego z impetem, a potem pocałował ją w czubek głowy. - Eve! - szepnął. - Eve, kochanie, otwórz drzwi.

Zrobiła to, o co prosił. Michael złapał motocyklistę za ramiona i wyciągnął na korytarz. Potem zamknął drzwi, przekręcił klucz w zamku, podał Eve kij hokejowy i powiedział:

- Eve, to ty znokautowałaś faceta tym kijem, a potem...

Nie dokończył, bo Eve pchnęła go na zamknięte drzwi i mocno wtuliła się w niego. Znów płakała, ale tym razem bezgłośnie; Claire widziała, że drżą jej ramiona. Michael objął ją i czule pogłaskał po głowie.

- Już dobrze - szepnął. - Nic się nie stało, Eve. Nikomu z nas nic się nie stało.

- Ale ciebie zabiła ta kreatura! Cholera, Michael, ty byłeś martwy, widziałam na własne oczy.

- Przyjemne to to nie było. - W oczach Michaela Clair do strzegła przebłysk wspomnienia horroru, jaki przeżył, ale nie pamiętał albo nie chciał pamiętać i opowiadać, co go spotkało. - Tyle że nie jestem wampirem i nie da się mnie zabić jak wampira. Przynajmniej dopóki ten dom ma we władaniu moją duszę.

Z moim ciałem mogą robić praktycznie, co chcą, ale ono się ...regeneruje.

Claire zrobiło się niedobrze, zupełnie jakby stanęła nad przepaścią. Popatrzyła na Michaela szeroko otwartymi oczami i zobaczyła, że on myśli to samo co ona: że gdyby ojciec Shane'a i jego kompani dowiedzieli się o tym, mogliby zechcieć sprawdzić, czy faktycznie tak jest. Dla zabawy.

- Dlatego właśnie mnie tu nie ma - powiedział Michael. - Nie możecie im powiedzieć. Ani Shane'owi.

- Nie mówić Shane'owi? - Eve się zdziwiła. - Dlaczego nie?

- Obserwowałem, co się dzieje - zaczął Michael. - Mogę to robić, kiedy jestem, no wiecie...

- Duchem? - podsunęła Claire.

- Właśnie. Widziałem... - Michael nie dokończył, ale Claire pomyślała, że wie, co zamierzał powiedzieć.

- Widziałeś, że tata Shane'a go uderzył - domyśliła się. - Prawda?

- Nie chcę go zmuszać do utrzymywania sekretów przed ojcem. Nie teraz.

Na schodach zadudniły kroki. Michael przyłożył palec do ust, pocałował Eve i wysunął się z jej rozpaczliwego uścisku.

- Schowaj się! - szepnęła Claire. Pokiwał głową i otworzył drzwi szafy, przewrócił oczami na widok bałaganu i jakoś się wcisnął. Claire miała nadzieję, że zdołał zakopać się między ubraniami. Wcześniej Miranda została zamknięta w tej szafie, po tym jak próbowała nożem atakować Eve, wściekła się i pościągała wszystkie rzeczy z półek i wieszaków. Eve dostanie szału.

Dziewczyny podskoczyły na odgłos walenia do drzwi. Eve szybko przekręciła klucz w zamku i do środka wpadł Shane.

- Jak...? - Z trudem łapał oddech, w rękach miał łom. Claire wiedziała, że wyłamałby zamek, gdyby musiał. Podeszła do niego, zastanawiając się, co on musi czuć. Shane wypuścił łom z rąk i wziął Claire w ramiona. Poczuła jego ciepły oddech na szyi i zadrżała. Nie potrafiła ukryć, jaką przyjemność sprawia jej bliskość Shane'a. - O Chryste, Claire. Przepraszam. Strasznie przepraszam.

- To nie twoja wina - pocieszyła go Eve. Wyciągnęła kij hokejowy. - Walnęłam go. Hm, dwa razy.

- Dzięki Bogu. - Shane pocałował Claire w policzek i pozwolił jej znów stanąć na własnych nogach, ale nie wypuszczał jej z objęć. - Nic ci nie zrobił? Żadnej z was?

- Walnęłam go! - powtórzyła Eve i dla podkreślenia swoich słów zaczęła wywijać kijem. - Nic nam nie zrobił. Ale my jemu tak. No wiesz, dałyśmy mu radę. Gdzie twój tata? Nie spieszy się nam na pomoc.

Shane domknął drzwi i znów przekręcił klucz w zamku, bo motocyklista zaczął jęczeć i przekręcił się na bok. Shane milczał - to była odpowiedź na pytanie Eve. Tata Shane'a potrzebował kumpli, a Eve czy Claire nie. Dziewczyny łatwo byłoby spisać na straty. Co gorsza, mogłyby się stać... nagrodą.

- Nie możemy tu zostać - stwierdziła Eve. - Tu nie jest bezpiecznie. Wiesz o tym. Shane pokiwał głową, ale minę miał ponurą.

- Nie mogę z wami wyjechać.

- Owszem, możesz! Shane...

- Eve, to mój tata. Mam tylko jego.

- Ja bym nie wzięła tego, co masz - parsknęła Eve.

- Jasne, ty od swoich bliskich po prostu odeszłaś.

- Hej!

- I nic cię nie obchodzi, co się z nimi dzieje...

- To ich nie obchodziło, co się działo ze mną! - Eve aż krzyknęła. Nagle tego kija hokejowego nie trzymała już tylko na pokaz. - Nie mieszaj do tego mojej rodziny, Shane... Bo o ni czym nie masz pojęcia. Zielonego pojęcia.

- Znałem twojego brata - palnął Shane.

Oboje ucichli. Niebezpieczna była ta cisza. Claire odchrząknęła.

- Brata?

- Nie mieszaj się do tego, Claire - ostrzegła Eve. Jej głos zabrzmiał śmiertelnie spokojnie, zupełnie inaczej niż zwykle. - Naprawdę nie chcesz w to wnikać.

- W Morganville w każdej szafie siedzi jakiś kościotrup - powiedział Shane. - W twojej grzechocze dość głośno, Eve. Więc mnie nie oceniaj. Tak sobie właśnie pomyślałam... Może wyniesiesz się wreszcie z mojego pokoju, cholerny dupku!

Shane podniósł łom z podłogi i wyszedł. Podniósł motocyklistę, pchnął go w kierunku schodów, a ten ruszył przed siebie, nadal pojękując i chwiejąc się na nogach.

Claire zerkała przez uchylone drzwi. Upewniła się, że zeszli na dół, a potem skinęła głową. Eve otworzyła drzwi szafy.

- O rany - jęknęła. - Mam nadzieję, że moje ciuchy są całe. W tym mieście nie tak łatwo o garderobę. - Michael? Góra czarnych i czerwonych ubrań poruszyła się, a potem pojawiła się jasnowłosa głowa Michaela. Wygrzebał się - spod gotyckich kreacji, a ręku trzymał czarne koronkowe majtki. Stringi.

- Oddawaj! - pisnęła Eve i wyrwała mu je. - To osobista! A poza tym... są do prania! Michael tylko się uśmiechnął. Jak na faceta, który niecali dwadzieścia cztery godziny temu został zadźgany nożem, posiekany, a potem pochowany, wyglądał zadziwiająco spokojnie. - Ja cię nawet nie będę pytał, do czego ty je nosisz - mruknął seksownie. - Ciekawiej to sobie wyobrażać. Eve parsknęła i pogroziła mu pięścią.

- Shane zabrał naszego nowego chłopaka na dół. Co teraz? Raczej trudno nam będzie zsunąć się po rynnie.

- Rzeczywiście, w kabaretkach będzie ci trudno - zgodził się z poważną miną. - Przebierz się. Im mniej będziesz na siebie zwracała uwagę tych facetów, tym lepiej.

Eve złapała dżinsy i obcisły T - shirt, który musiała dostać w prezencie, bo był w kolorze morskiego błękitu, z tęczą z przodu. Zupełnie nie w stylu Eve, która spiorunowała teraz Michał la wzrokiem i tupnęła nogą.

- O co chodzi? - zapytał.

- Dżentelmen powinien się odwrócić. Tak przynajmniej słyszałam.

Stanął twarzą do ściany. Eve ściągnęła z siebie bluzkę z cienkiej jak pajęczyna koronki i czerwony top, który miała pod spodem, a potem zsunęła czerwono - czarną, kraciastą spódniczkę. Kabaretki miała przypięte do pasa do pończoch - totalnie niestosowne.

- Ani słowa - ostrzegła Claire i zsunęła pończochy z nóg Nie odrywała ani na moment oczu od Michaela. Policzki pałały jej jaskrawym rumieńcem.

Ubieranie się zajęło jej trzydzieści sekund. Złapała porozrzucane ciuchy i kabaretki i wcisnęła je do szafy, i dopiero potem powiedziała:

- Dobra, możesz się odwrócić. Michael się uśmiechał.

- No co? - spytała ostro Eve. Nadal była zarumieniona. - Jeszcze nie dość głupio teraz wyglądam?

- Wyglądasz świetnie - zapewnił, podszedł do niej i delikatnie pocałował w usta. - Umyj twarz. Eve poszła do łazienki i zamknęła drzwi za sobą.

- Masz jakiś plan, prawda? Bo my nie mamy. Znaczy Shane uważa, że powinniśmy jego tacie pozwolić robić, co chce, i spróbować zwiać, ale Eve uważa, że to nie jest najlepszy pomysł. .. - powiedziała Claire.

- To samobójstwo - stwierdził Michael bez ogródek. - Tata Shane'a to idiota i Shane przez niego zginie. Ty też.

- Ale ty masz jakiś plan.

- Tak - przyznał Michael. - Mam pewien plan.

Kiedy Eve wróciła z łazienki, Michael znów położył palec na ustach, przekręcił klucz w zamku, a potem przeprowadził je prze? korytarz. Odsunął obraz i nacisnął ukryty przycisk, a boazeria ze skrzypieniem rozsunęła się, ukazując jedną z kryjówek w Domu Glassów. Pokój Amelie, jak pamiętała Claire. Ten, który wampirzyca lubiła najbardziej, prawdopodobnie dlatego, że nie było w nim okien, a jedyne wyjście otwierał ten ukryty przycisk. Jak dziwnie jest mieszkać w domu zbudowanym przez wampira - i, no cóż, do wampira należącym.

- Do środka - szepnął Michael. - Eve, komórka? Poklepała się po kieszeniach i pędem zawróciła do swojego pokoju. Wróciła, trzymając komórkę w uniesionej ręce. Michael skierował je na wąskie schody i drzwi zamknęły się za nimi z cichym sykiem. Z tej strony też nie było klamki.

Pokój na górze wyglądał zupełnie tak samo jak wtedy, kiedy Claire widziała go po raz ostatni - eleganckie wiktoriańskie wnętrze. Jak we wszystkich innych pokojach w tym domu miało się w nim wrażenie czyjejś obecności, czegoś, co kryło się tuż poza polem widzenia. Duchy, pomyślała Claire. Ale Michael był w tym domu jedynym duchem i do tego bardzo ludzkim.

No, ale z drugiej strony ten dom był jak żywa istota, w pewnym sensie, i to on utrzymywał Michaela przy życiu. Więc może nie wszystko było tu do końca normalne.

- Telefon - poprosił Michael. Eve podała mu komórkę, marszcząc brwi.

- Do kogo zamierzasz zadzwonić? - spytała. - Do łowców duchów? Przecież nie mamy się do kogo zwrócić...

Michael uśmiechnął się i zaczął wybierać numer, a potem nacisnął klawisz „połącz”.

- Halo? Dziewięćset jedenaście? Mówi Michael Glass z Lot Street 716. W moim domu są włamywacze. Nie, nie wiem, kim są, ale jest ich przynajmniej trzech.

Eve ze zdziwienia otworzyła usta, a Claire zamrugała. Telefon na policję wydawał się czymś tak... normalnym. A jednocześnie tak niewłaściwym.

- Proszę jeszcze powiedzieć funkcjonariuszom, że ten dom i jego mieszkańcy znajdują się pod Ochroną Założycielki - dodał. - Na pewno możecie to jakoś sprawdzić.

Rozłączył się i oddał telefon Eve z bardzo zadowoloną miną.

- A Shane? - spytała Claire. - Co z nim? Zadowolenie z siebie Michaela nieco zmalało.

- Shane dokonuje własnych wyborów - stwierdził po chwili. - Na pewno chciałby, żebym przede wszystkim zadbał o wasze bezpieczeństwo. A ja to zdołam zrobić, tylko jeśli uda się pozbyć tych facetów z mojego domu. Nie dam rady strzec was dwadzieścia cztery godziny na dobę - w ciągu dnia jesteście bezbronne. A ja nie zniosę snuć się w powietrzu i patrzeć, jak... - Nie dokończył, ale i Claire, i Eve wiedziały, o czym myślał. Pokiwały głowami. - Kiedy już ci faceci znajdą się poza do­mem, nie pozwolę im wrócić, chyba że Shane ich wpuści. Albo jedna z was, chociaż to raczej mało prawdopodobne.

Kolejne skinięcia głowami, tym razem energiczniejsze. Michael pocałował Eve w czoło z wyraźnie widoczną czułością, a Claire zmierzwił włosy.

- No to, tak będzie najlepiej - powiedział. - A w każdym razie, da im do myślenia.

- Przepraszam - odezwała się Eve cicho. - Ja nie pomyślałam. .. Tak się przyzwyczaiłam uważać, że policja to wrogowie, a poza tym przecież dopiero co próbowali nas pozabijać, prawda?

- Sytuacja się zmienia. Musimy się do niej dostosowywać.

Michael był taki... odpowiedzialny. Na tym polega dojrzałość, pomyślała, ale samo określenie niewiele dla niej znaczyło. Nie miała pojęcia, w jaki sposób ten stan osiągnąć. No ale z drugiej strony przypuszczała, że nikt tak naprawdę nie wie jak i że człowiek musi nauczyć się na własnych błędach.

Czekali.

Po mniej więcej pięciu minutach usłyszeli wycie syren - ledwo słyszalne, bo pokój był dźwiękoszczelny. Policja była blisko. Może nawet już pod domem. Claire nacisnęła przycisk ukryty w głowie lwa na oparciu sofy, a wtedy wycie syren stało się o wiele donośniejsze, bo otworzyły się ukryte drzwi. Zeszła na dół i wyjrzała na korytarz. Nie było nikogo, ale z dołu dobiegły ją gniewne krzyki, a potem trzaśniecie drzwi. Silniki motocykli zaryczały.

- Wynoszą się! - krzyknęła Claire i wypadła na korytarz, a potem zbiegła pędem po schodach. Shane opierał się o ścianę, a ojciec trzymał go za gardło. Syreny przestały wyć.

- Zdrajca - syknął tata Shane'a. W ręku miał nóż. - Jesteś zdrajcą. Dla mnie umarłeś. Claire zebrała się na odwagę:

- Proszę pana, jeśli nie chce pan podyskutować z wampirami, powinien się pan wynieść. Ojciec Shane'a spojrzał w jej stronę; twarz wykrzywiła mu złość.

- Ty mała suko - wycedził. - Nastawiłaś syna przeciwko mnie.

- Nie... - Shane złapał ojca za rękę i próbował mu się wyrwać. - Zostaw...

Claire się cofnęła. Przez chwilę Shane i jego tata mierzyli się wzrokiem, a potem tata Shane'a wybiegł kuchennymi drzwiami. Shane osunął się na kolana, z trudem łapiąc oddech, a Claire podbiegła do niego...

...I w tej samej chwili drzwi otworzyły się raptownie i do środka wdarła się policja.

Rozdział 3

Shane nie rozmawiał z gliniarzami. Oczy miał spuszczone i nie chciał odpowiadać na żadne pytania ludzkich członków patrolu policyjnego. Claire nie wiedziała, co ma mówić - ani, co ważniejsze, czego nie mówić - i bąkała zdenerwowana: „Nie wiem” i „Byłam w swoim pokoju”. Eve - zadziwiająco spokojna - wtrąciła, że usłyszała hałas na dole, więc wciągnęła Claire do swojego pokoju i zamknęły się na klucz. Zabrzmiało to sensownie. A Claire wsparła jej wypowiedź energicznym kiwaniem głową.

- Rzeczywiście tak było? - odezwał się jakiś głos za plecami policjantów, którzy rozstąpili się, żeby przepuścić dwoje nieznajomych. Wyglądali jak detektywi, mieli na sobie sportowe marynarki i spodnie. Kobieta była blada jak ściana, z oczyma niczym lustra. Mężczyzna był wysoki, miał siwe, krótko ostrzyżone włosy.

Przy paskach mieli złote odznaki. A więc detektywi. Detektywi wampiry. Eve zamarła, zaplatając dłonie na kolanach. Przybrała minę niewiniątka.

- Tak, proszę pani - potwierdziła. - Tak właśnie było.

- I nie masz pojęcia, kim mogli być ci tajemniczy włamywacze - dodał wampir. Był... przerażający. Zimny, okrutny. - Nigdy ich wcześniej nie widziałaś?

- Proszę pana, my ich w ogóle nie widziałyśmy.

- Bo siedziałyście zamknięte... w twoim pokoju.

Uśmiechnął się i ostrzegawczo błysnął kłami. - Wyczuwam strach. Wydzielacie go tak samo jak zapach potu. Urocze.

Claire zdusiła jęk. Gliniarze ludzie cofnęli się o krok, jeden czy drugi zrobił niepewną minę, ale nie mieli zamiaru kiwnąć palcem, gdyby coś się miało zdarzyć. Ale przecież... nic się nie zdarzy, prawda? Istniały różne zasady i tak dalej. I przecież to oni padli ofiarą napadu!

Claire przypuszczała, że wampiry niespecjalnie się przejmowały, kto tu jest ofiarą.

- Dajcie im spokój - odezwał się Shane.

- To coś mówi! - Kobieta się roześmiała. Obrzuciła Shane'a drwiącym spojrzeniem. - Błędny rycerz staje w obronie niewinnych dziewic. Jakie to słodkie. - Mówiła z akcentem ze Starego Kontynentu, Claire doszła do wniosku, że z niemieckim. - Nie ufasz nam, dzielny rycerzu? Czyż nie jesteśmy twoimi przyjaciółmi?

- To zależy - powiedział Shane i spojrzał jej prosto w oczy. - Wykonujesz polecenia Olivera czy Założycielki? Bo jeśli nas tkniesz - kogokolwiek z nas - to odpowiesz przed nią.

Wiesz, o czym mówię?

Z twarzy wampirzycy zniknęło rozbawienie. Jej partner wydał z siebie jakiś dźwięk - coś pomiędzy szczekliwym śmiechem a warkotem.

- Uważaj, Gretchen, ono gryzie. Jak zadziorne szczenię. Chłopcze, ty nie masz pojęcia, co mówisz. Znak Założyciela jest na tym domu, owszem, aleja nie widzę na waszych rękach bransoletek. Nie bądź głupi i nie rość sobie bezczelnie praw, których nie posiadasz.

- A ugryź mnie w tyłek, Drakulo - odparował Shane. Gretchen się roześmiała.

- Mały wilczek. Och, Hans, on mi się podoba. Mogę go sobie wziąć, skoro to bezpańskie szczenię?

Jeden z umundurowanych policjantów odchrząknął.

- Proszę pani? Przykro mi, ale nie mogę na to pozwolić. Jeśli chce pani wziąć na siebie papierkową robotę, zobaczę, co da się zrobić, ale...

Gretchen westchnęła z rozdrażnieniem i wstała.

- Te papiery. Ha! W dawnych czasach poszczulibyśmy go jak jelenia za arogancję.

- W dawnych czasach, Gretchen, głodowaliśmy - przypomniał jej Hans. - Zapomniałaś? Te zimy w Bawarii? Niech sobie powarkuje. - Wzruszył ramionami i obdarzył Eve i Claire uśmiechem nieco mniej przerażającym niż poprzedni. - Wybaczcie, Gretchen czasem daje się ponieść emocjom. A teraz, jesteście pewni, że nie znacie żadnego z włamywaczy? Morganville to nie takie duże miasto. Jesteśmy wszyscy dość zżyci, zwłaszcza ludzka społeczność.

- Obcy - powiedziała Eve. - Moim zdaniem to mogli być obcy. Może po prostu... przejeżdżali przez miasto.

- Przejeżdżali - powtórzył Hans. - Nie miewamy tu zbyt wielu przypadkowych przyjezdnych. Nawet z gangów motocyklowych. - Przyjrzał im się każdemu po kolei, a kiedy jego oczy spoczęły na Claire, poczuła się tak, jakby prześwietlał ją rentgenem. Ale przecież nie mógł widzieć jej myśli, prawda?

Hans wreszcie utkwił stanowcze i mroczne spojrzenie w Shanie. - Twoje dane.

- Shane - powiedział. - Shane Collins.

- Kilka lat temu wyjechałeś z Morganville razem z ojcem, prawda? Co cię tu sprowadziło z powrotem?

- Mój przyjaciel Michael potrzebował współlokatora. - W oczach Shane'a pojawił się niepokój i do Claire dotarło, że właśnie popełnił błąd. Spory błąd.

- Michael Glass. Ach, tak, tajemniczy Michael. Nigdy go nie ma, kiedy ktoś przychodzi w ciągu dnia, ale zawsze jest obecny nocą. Powiedz mi, czy Michael to wampir?

- A sam nie wiesz? - odparował Shane. - O ile mi wiadomo, nikogo nie przemieniono od jakichś pięćdziesięciu lat czy coś.

- To prawda. - Hans skinął głową. - A jednak to ciekawe, nie sądzisz? Że twojego przyjaciela tak trudno spotkać?

A więc wiedzieli. A przynajmniej wiedzieli coś. Claire pomyślała, że Oliver nie miał powodów, żeby dochowywać czyichś sekretów, a już zwłaszcza sekretów Michaela. Pewnie wszystkim swoim podwładnym wygadał, że Michael to duch, który utkwił między dwoma światami - nie do końca wampir, nie do końca człowiek, takie nie wiadomo co.

- Jest noc - stwierdziła Gretchen. - No więc gdzie on jest? Ten twój przyjaciel? Shane przełknął ślinę i trudno było nie dostrzec ogarniającej go paniki.

- Jest tu gdzieś.

- Ale gdzie, tak konkretnie?

Claire i Eve wymieniły przerażone spojrzenia. Shane nadal był przekonany, że Michael nie żyje i jest pochowany w ogrodzie.. . A Michael przecież dość stanowczo upierał się, że Shane nie powinien nic wiedzieć...

- Nie wiem - powiedział Shane. Czubki uszu zaczynały mu się czerwienić. Detektyw Hans się uśmiechnął.

- No to nie wiesz za wiele, synu. A przecież nie wyglądasz na głupka, więc jak to możliwe? Schowałeś się w pokoju z dziewczynami? - Ostatnie słowo podkreślił, a jego partnerka wampirzyca się roześmiała.

Shane wstał. W jego oczach było coś szalonego i Claire poczuła, że serce jej zamiera, bo to wróżyło źle, bardzo źle. Shane za moment mógł zrobić coś straszliwie niemądrego i w żaden sposób nie dałoby się go powstrzymać...

- Szukacie mnie? Wszyscy odwrócili głowy.

Michael stał u szczytu schodów. Miał na sobie czarny T - shirt i granatowe dżinsy. Wyglądał, jakby przed chwilą wstał z łóżka. Rył jak zwykle boso.

Shane usiadł jak automat. Michael nie spieszył się ze schodzeniem na dół, zadbał o to, żeby wszyscy skupili wzrok na nim, a nie na Shanie, żeby dać przyjacielowi czas na uporanie się z tym, co czuł. Ulgę, oczywiście, od której łzy mu napłynęły do oczu. No a potem, co było do przewidzenia, wściekł się, bo, no cóż, przecież był facetem, był sobą, i właśnie w taki sposób radził sobie ze strachem.

- Hej - odezwał się do niego Michael. Shane przesunął się na kanapie, żeby zrobić mu miejsce. - Co się dzieje?

Shane popatrzył na Michaela, jakby ten zwariował, a nie tylko był przez połowę doby martwy. - Gliny, człowieku.

- Stary, tyle to sam widzę. Ale co się stało?

- Chcesz mi powiedzieć, że to wszystko przespałeś? Facet, ty idź do lekarza albo coś. Chyba nie jesteś całkiem zdrowy.

- Musiałem odespać. No wiesz, Lisa. - Michael wyszczerzył zęby. Claire pomyślała, że nieźle im idzie - dobrze udają normalność, nawet jeśli w ich sytuacji niczego normalnego nie było. - No i co się stało?

- Nie wiedziałeś, że w twoim domu są włamywacze? - spytała Gretchen, która przysłuchiwała się podejrzliwie tej wymianie zdań. Była rozczarowana, bo nadzieja na krwawą jatkę zniknęła.

- Twoi przyjaciele twierdzą, że zachowywali się dość hałaśliwie.

- On by przespał III wojnę światową - parsknął Shane. - Moim zdaniem to jakaś choroba.

- Zdaje się, że mówiłeś, że nie wiesz, gdzie jest Michael - zauważył Hans. - Nie było go w swoim pokoju?

Shane wzruszył ramionami.

- Czyż jestem stróżem brata mego?

- Ach - powiedziała Gretchen. - I tu się mylisz, dzielny rycerzu. Wszyscy w Morganville jesteście nawzajem swoimi stróżami i wszyscy możecie odpowiadać za przewinienia innych. Co powinieneś wiedzieć.

Hans miał teraz minę znudzoną.

- Sierżancie - odezwał się, a najstarszy stopniem z umundurowanych policjantów wystąpił z szeregu. - Zostawiam to w pana rękach. Jeśli znajdziecie coś niezwykłego, proszę dać nam znać.

I jakby nigdy nic wampiry sobie poszły. Poruszały się szybko i cicho. Claire pomyślała, że raczej nie mają ochoty bratać się z ludźmi, i spróbowała opanować drżenie. Usiadła na kanapie obok Shane'a, prawie mu włażąc na kolana. Eve wcisnęła się między chłopaków.

- Dobra. - Sierżant nie wydawał się uszczęśliwiony. Pewnie nie przychodziło mu łatwo, uznała Claire, akceptować szefostwo wampirów. Zdawało się, że one nie są w stanie długo skupić uwagi na niczym. - Glass, zgadza się? Zawód?

- Muzyk, proszę pana - odpowiedział Michael.

- Grasz na mieście, tak?

- Teraz ćwiczę przed następnymi występami.

Gliniarz pokiwał głową i przerzucił parę stron w czarnym, oprawnym w skórę notesie. Przesunął palcem wzdłuż jakiejś listy, zmarszczył brwi i powiedział:

- Glass, zalegasz z krwiodawstwem. Mniej więcej miesiąc. Michael rzucił błyskawiczne spojrzenie w stronę Shane'a.

- Przepraszam bardzo. Zgłoszę się jutro.

- Zrób tak, inaczej wiesz, co się stanie. - Gliniarz dalej sprawdzał swój rejestr. - Ty, Collins, wciąż jesteś bezrobotny? - Przyjrzał mu się. Shane wzruszył ramionami z miną durnia. - Staraj się bardziej.

- Common Grounds - powiedziała Eve, zanim gliniarz zdążył zadać jej pytanie. - Eve Rosser, proszę pana. - Była bardzo zdenerwowana, co sprawiało zabawne wrażenie, bo zwykle bywała wyluzowaną i opanowana. Trzymała za ręce i Michaela, i Shane'a. - Chociaż, hm, zastanawiam się nad zmianą posady.

Gliniarz miał teraz minę znudzoną.

- A ty, mała? Nazwisko?

- Claire - odparła słabym głosem. - Hm... Danvers. Jestem studentką. Popatrzył na nią jeszcze raz.

- Nie powinnaś mieszkać w kampusie?

- Mam zezwolenie, żeby mieszkać poza kampusem. - Nie powiedziała, od kogo, bo udzieliła je sobie sama.

Wzruszył ramionami.

- Skoro mieszkasz poza kampusem, stosuj się do zasad obowiązujących w mieście. Twoi obecni tu przyjaciele wyjaśnią ci, na czym te zasady polegają. Uważaj w kampusie na to, co mówisz, mamy dość problemów bez panikujących studentów. A umiemy namierzyć tych, co za wiele paplają.

Pokiwała głową.

Gliniarze jeszcze porozglądali się po domu, zrobili kilka zdjęć i parę minut później wyszli, nie odzywając się już do nich ani słowem.

Przez dłuższą chwilę nikt się nie odezwał. Wreszcie Shane obrócił się do Michaela i rzucił wściekły:

- Ty cholerny draniu.

- Chcesz pogadać o tym na zewnątrz? - spytał Michael. On mówił spokojnie, tonem niemal obojętnym. Ale jego oczy wcale nie były spokojne.

- A co, teraz możesz już wychodzić z domu?

- Nie. Myślałem o innym pokoju, Shane.

- Hej... - odezwała się Eve. - Nie...

- Zamknij się, Eve! - rzucił Shane.

Michael zerwał się z kanapy, jakby ktoś go z niej zepchnął; wyciągnął rękę, chwycił Shane'a za T - shirt i siłą postawił go na nogi.

- Uspokój się - uciszył go i raz, ale mocno, nim potrząsnął. - Twój ojciec to bydlak. Ale to nie choroba. Nie musisz się nią zarazić.

Shane zamknął go w niedźwiedzim uścisku. Stali tak przez chwilę, wreszcie Michael poklepał Shane'a po plecach. No i, oczywiście, Shane też go poklepał, a potem się od siebie odsunęli. Jak to faceci. Claire przewróciła oczami.

- Myślałem, że nie żyjesz - powiedział Shane. Oczy miał podejrzanie wilgotne. - Człowieku, ja widziałem, jak umierasz.

- Ciągle umieram. To naprawdę mi nie szkodzi. - Michael obdarzył go lekkim uśmiechem, raczej ponurym niż radosnym. - Uznałem, że lepiej pozwolić twojemu tacie wierzyć, że się mnie pozbył. Liczyłem, że wtedy trochę wam odpuści. - Przesunął wzrokiem po sińcach Shane'a. - Przeliczyłem się. Przykro mi, stary. Niewiele mogłem zrobić, dopóki znów nie zapadła noc.

- Czy pamiętasz... No wiesz, to, co ci zrobili?

- Tak - przyznał. - Pamiętam.

- O cholera. - Shane padł na kanapę i ukrył twarz w dłoniach. - Michael, przepraszam cię. Strasznie cię przepraszam.

- Nie twoja wina.

- Zadzwoniłem do niego.

- Zadzwoniłeś, bo sytuacja przypominała obronę Alamo. Nie wiedziałeś...

- Znam tatę - przerwał mu Shane ponuro. - Michael, chcę żebyś wiedział... Ja nie przyjechałem tutaj, żeby odwalać dla niego brudną robotę. Znaczy... Zmieniłem zdanie po pierwszym tygodniu czy dwóch.

Michael nie odpowiedział. Może nie sposób było na to odpowiedzieć, pomyślała Claire. Przysunęła się do Shane'a i pogłaskała go po włosach.

- Już dobrze. Już wszystko dobrze.

- Nie, wcale nie dobrze. Mamy cholerne kłopoty. Prawda, Michael?

- Owszem - westchnął Michael. - Mamy kłopoty.

- Gliniarze ich znajdą - powiedziała Eve do Claire przyciszonym głosem, kiedy gotowały makaron. Makaron, najwyraźniej, był nową potrawą, którą Eve chciała wypróbować. Zmarszczyła brwi, wpatrując się w paczkę spaghetti, a potem zerknęła na garnek z wodą, która jeszcze nie zdążyła się zagotować. - Znaczy, tatę Shane'a i jego wesołą kompanię.

- Tak - zgodziła się Claire; nie dlatego, że też tak uważała, ale, no cóż, tak chyba trzeba było zareagować. - Chcesz, żebym podgrzała sos?

- A trzeba? Znaczy jest ze słoika, prawda? Nie wykłada się bo od razu na makaron?

- No cóż, można, ale będzie lepiej smakował, jeśli się go trochę podgrzeje.

- Och - westchnęła Eve. - To skomplikowane. Nic dziwnego, że wcale nie gotuję.

- Robisz śniadania!

- Umiem zrobić bekon i jajka. I czasem jeszcze kanapki. Nie cierpię gotowania. Gotowanie przypomina mi o mojej matce. - Eve wyjęła drugi garnek z szafki i postawiła go kuchennej płycie. - Proszę.

Claire walczyła z zakrętką słoika z sosem do spaghetti, który wreszcie otworzył się z cichym pyknięciem.

- Myślisz, że dalej będą się na siebie wściekać? - spytała.

- Michael i Shane?

- Uhm. - Sos przelał się z pluskiem do garnka, gęsty i... mało apetyczny. Claire zastanowiła się, czy nie wziąć drugiego słoika, a potem uznała, że skoro gotuj ą dla dwóch chłopaków, to im więcej, tym lepiej. Otworzyła go i też dodała do garnka, a potem włączyła palnik i zaczęła podgrzewać sos na małym ogniu.

- Kto wie? - Eve wzruszyła ramionami. - Chłopcy to idioci. Pomyślałabyś, że taki Shane powie: „Człowieku, cieszę się, że żyjesz”. Ale nie. U nich to albo poczucie winy, albo amatorski teatrzyk dramatyczny. - Westchnęła z irytacją. - Faceci.

Zostałabym lesbijką, gdyby nie byli tacy seksowni.

Claire próbowała się nie roześmiać, ale nie wytrzymała, a po chwili Eve też zachichotała. Woda zaczęła się gotować. Wrzuciły makaron do garnka.

- Hm... Eve... Mogę o coś zapytać?

- A o co? - Eve nadal marszczyła brwi, wpatrując się w makaron, jakby podejrzewała go o skłonność do robienia niespodzianek, na przykład wymknięcie się z garnka.

- O ciebie i Michaela.

- Och. - Policzki Eve się zaróżowiły. Z tym rumieńcem i ubrana w kolory spoza swojej gotyckiej palety czerwieni i czerni wyglądała bardzo młodo i bardzo słodko. - No cóż, ja nie wiem, czy to jest... Boże, on jest po prostu taki...

- Seksowny? - spytała Claire.

- Seksowny - przyznała Eve. - Seksowny jak diabli. Jak całe piekło razem wzięte. A poza tym... Przerwała, a rumieniec na jej policzkach jeszcze się pogłębił. Claire wymieszała makaron.

- Poza tym?

- Poza tym chciałam go poderwać, zanim jeszcze to wszystko zaczęło się dziać. To dlatego miałam na sobie pas do pończoch i tak dalej. Planowałam z wyprzedzeniem.

- O kurczę.

- No, aż mi wstyd. Podglądał?

- Kiedy się przebierałaś? - spytała Claire. - Nie wydaje mi się. Ale chyba chciał.

- No to wszystko w porządku. - Eve zerknęła na makaron, na którego powierzchni zaczynała się gromadzić obfita piana. - Czy to powinno tak wyglądać?

Claire w domu rodziców jeszcze nigdy nie widziała, żeby makaron tak się zachowywał. No ale z drugiej strony rzadko jadali spaghetti.

- Nie wiem.

- O cholera! - Biała piana rosła jak w kiczowatym filmie science fiction. Piana, która zżarła Dom Glassów... Uniosła się jak grzyb ponad powierzchnię garnka i spłynęła po jego ściankach, a dziewczyny wrzasnęły, kiedy z sykiem zaczęła zalewać palnik. Claire złapała garnek i przestawiła go. Eve zmniejszyła gaz. - Jasne, czyli makaron się pieni, warto zapamiętać. Za duży płomień. O wiele za duży.

- Z Michaelem? - spytała Claire i obie wybuchnęły śmiechem.

Michael wszedł do kuchni, podszedł do lodówki i wyjął dwa ostatnie piwa ze swojego urodzinowego sześciopaka.

- Moje panie, czy coś mnie ominęło?

- Makaron nam się wygotował - wykrztusiła Claire, próbuje nie chichotać. Michael z zaciekawieniem przyglądał im się przez chwilę, a potem wzruszył ramionami i wyszedł z kuchni.

- Myślisz, że powie Shane'owi, że jesteśmy szalone?

- Prawdopodobnie. - Eve zdołała się jakoś opanować i wstawiła makaron z powrotem na gaz. - Czy to szok? Jesteśmy w tej chwili w szoku?

- Sama nie wiem. Musieliśmy się zabarykadować w domu, zaatakowano nas, omal nie spalono. Michaela na naszych oczach zamordowano, a potem znów się pojawił. I przesłuchały nas wielkie, wredne wampiry z policji. Owszem, to może być szok.

Eve zakrztusiła się kolejnym ni to parsknięciem, ni to chichotem.

- Może dlatego naszło mnie na gotowanie.

W milczeniu obserwowały gotujący się makaron. Kuchnia zaczynała się wypełniać zapachem przypraw i pomidorowego sosu. Ten zapach był taki kojący. Claire zamieszała sos do spaghetti, który teraz, po zagotowaniu, zaczął wyglądać bardzo apetycznie.

Kuchenne drzwi znów otworzyły się z trzaskiem. Tym razem stanął w nich Shane, z piwem w ręku.

- Co się pali?

- Twój mózg. No i jak, moje dziewczynki, daliście sobie buzi i pogodziliście się? - spytała Eve, mieszając makaron.

Spojrzał na nią gniewnie, a potem zwrócił się do Claire.

- Co ona tu robi, do diabła?

- Spaghetti. - Chociaż ściśle rzecz biorąc, to Claire gotowała, ale zdecydowała się o tym nie wspominać. - Hm, co do twojego taty... Myślisz, że oni go złapią?

- Nie. - Shane odsunął Eve od kuchenki i zajrzał do garnka. - W Morganville jest sporo miejsc, gdzie można się ukryć. To głównie dla użytku wampirów, ale on też umie z nich skorzystać. Gdzieś się schowa. Wysyłałem mu różne mapy. Będzie wiedział, dokąd ma pójść.

- Może po prostu wyjedzie? - powiedziała Eve z nadzieją. Shane wyłowił nitkę makaronu i docisnął ją łyżką do ścianki garnka. Dała się przeciąć bez trudu.

- Nie. Na pewno nie wyjedzie. Nie ma dokąd pojechać.

Zawsze mówił, że jeśli wróci do Morganville, zostanie tu, aż skończy, co postanowił.

- Chcesz powiedzieć, aż oni z nim skończą. - Eve zaplotła ramiona na piersi, nie tak, jakby się rozzłościła, ale jakby zrobiło jej się chłodno. - Shane, jeśli on zaatakuje chociaż jednego wampira, wszyscy będziemy mieli przechlapane. Wiesz o tym, prawda?

Uniósł butelkę i napił się piwa, unikając odpowiedzi. Wyłączył gaz pod makaronem, przeniósł garnek nad zlew i odcedził spaghetti za pomocą pokrywki. Zupełnie jak prawdziwy kucharz.

A Claire musiała przyznać, że to było szalenie seksowne, kiedy poruszał się po kuchni z taką pewnością siebie. Sama lubiła gotować, ale on to robił z wprawą. Dzisiaj o wiele większą uwagę zwracała na to, co robił Shane - na to, jak się ruszał, jak dopasowane były jego ciuchy - czy raczej jak bardzo te dżinsy Shane'a były luźne i aż się same prosiły, żeby mu je zsunąć. Aż się od tego zarumieniła.

Wyjęła talerze z szafki. Każdy był inny, a dwa miały obtłuczony brzeg. Ustawiła je na blacie, a Shane wyłożył na nie makaron. Eve złapała sos i stanęła obok Shane'a, polewając makaron sosem.

Claire wzięła dwa talerze i zaniosła je do salonu, gdzie Michael stroił gitarę, jakby nigdy nic; jakby nie został zadźgany nożem, wywleczony z domu i - o Boże, tej myśli wcale kończyć nie chciała. Podała mu talerz. Odłożył gitarę ostrożnie do futerału - jakoś w tym całym zamieszaniu dwóch ostatnich dni nic jej się nie stało - i kiedy Eve i Shane weszli do salonu z jedzeniem, już pałaszował swoją porcję. Eve pod ręką niosła dwie schłodzone butelki wody. Rzuciła jedną Claire i usiadła po turecku na podłodze obok Michaela.

Shane usiadł na kanapie, a Claire do niego dołączyła. Przez kilka minut nikt nic nie mówił, a Claire nie miała pojęcia, że jest laka głodna, zupełnie nie, ale w tej samej chwili, w której poczuła na języku sos, który eksplodował smakami, zrozumiała, że umiera z głodu. Jadła, aż jej się uszy trzęsły. - Coś podobnego - zdziwił się Shane. - Eve, to jest zjadliwe. Claire chciała odruchowo sprostować, że to ona jest główną kucharką, ale była zbyt zajęta zapychaniem sobie ust spaghetti.

- To Claire gotowała, nie ja. Ja tylko, no wiesz, nadzorowałam. - Claire było miło.

- Widzisz? Wiedziałem, że tak jest.

Eve dała mu klapsa i głośno zaczęła wsysać w usta nitkę makaronu.

Claire pierwsza zmiotła wszystko z talerza - nawet przed Michaelem i Shane'em - a potem rozsiadła się z westchnieniem zadowolenia. Drzemka, pomyślała. Przydałaby mi się drzemka.

- Ludzie... - zaczął Michael. - Nadal mamy kłopoty. Wiecie o tym, prawda?

- Tak - przytaknęła Eve. - Ale teraz mamy najedzone kłopoty.

Zignorował ją, uśmiechnął się tylko leciutko i skupił wzrok na Shanie.

- Musisz mi wszystko opowiedzieć. Żadnej ciemnoty, facet. Każdy drobiazg od chwili, kiedy wyjechałeś z Morganville. Shane jakby stracił apetyt. Co nie było dobrym znakiem.

Wampiry zaproponowały Collinsom pieniądze. Rekompensatę w gotówce. To była typowa dla Morganville forma ubezpieczenia na życie, tyle że nie była typową polisą - po prostu odszkodowanie za zamordowane dziecko.

A rodzina Collinsów - ojciec, matka i Shane - spakowali wszystko, co zostało po pożarze, w którym zginęła Alyssa, i wyjechali z miasta w środku nocy. Uciekli. I prawdopodobnie na tym by się skończyło, powiedział Shane, bo ludzie czasami z miasta wyjeżdżali i raczej nigdy nie bywało to problemem. Rodzice Michaela też przecież się stąd wynieśli. Ale... Coś się stało Molly Collins. - Najpierw była tylko zwyczajnie zamyślona, jakaś nieobecna duchem - opowiadał Shane. Wypił już piwo i teraz obracał pustą butelkę w dłoniach. - Wpatrywała się w różne przedmioty, jakby usiłowała coś sobie przypomnieć. Tata niczego nie zauważył. Sporo pił. Zatrzymaliśmy się w Odessie i tata znalazł pracę w przetwórni odpadów. Mało bywał w domu.

- Musiało się wam to spodobać - mruknęła Eve.

- Daj mi skończyć, dobrze?

- Przepraszam.

- Mama... ciągle mówiła o Alyssie. Musicie zrozumieć, że my nie... Ja nic nie pamiętałem poza tym, że ona umarła. Wspomnienia były zamazane, ale to mnie nie niepokoiło, rozumiecie?

Claire sądziła, że nikt nie rozumie, ale przypomniała sobie rozmowę z własnymi rodzicami. Zupełnie zapomnieli o pewnych rzeczach i tak jakby przestały ich obchodzić. Więc może jednak rozumiała.

- Ja też zacząłem pracować. Mama... Ona siedziała w motelu. Nie chciała nic robić, tylko jadła, spała i czasami brała kąpiel, jeśli wystarczająco długo na nią wrzeszczeliśmy. No wiecie, doszedłem do wniosku, że to depresja... Ale chodziło o coś więcej. Któregoś dnia ni stąd, ni zowąd złapała mnie za ramię i mówi: „Shane, czy ty pamiętasz swoją siostrę?” A ja na to: „No jasne, że pamiętani, mamo”. A ona potem mówi coś przedziwnego. Mówi: „A wampiry pamiętasz?” Nie pamiętałem, ale miałem wrażenie, że powinienem pamiętać. Okropnie rozbolała mnie głowa i zrobiło mi się niedobrze. A mama... Ona dalej mówiła o tym, że dzieje się z nami coś złego, że ktoś manipuluje naszymi umysłami. Wspomnieniami o wampirach. O Alyssie i jej śmierci w pożarze.

Zamilkł, nadal ściskając w rękach butelkę po piwie, jakby to był jakiś talizman. Nikt się nie poruszył.

- No i sobie przypomniałem - wychrypiał.

Shane'a był taki bezbronny i narażony na ciosy. Oczy miał spuszczone i wpatrywał się w butelkę, z której zdzierał paskami nalepkę.

- To było tak, jakby nagle rozwiała się mgła. Śmierć Alyssy była koszmarem, ale kiedy ten koszmar wrócił... - Shane zadygotał. - Zupełnie jakbym jeszcze raz musiał patrzeć, jak umierała Lyssa.

- O Boże - wyrwało się Eve.

- Mama... - Pokręcił głową. - Nie mogłem sobie z tym poradzić. Zostawiłem ją wtedy. Musiałem się stamtąd wyrwać, nie mogłem tak... Rozumiecie? No więc uciekłem. - Zaśmiał się nerwowo. - Uratowałem sobie życie.

- Shane... - Michael odchrząknął. - Myliłem się. Nie musisz...

- Zamknij się, stary. Po prostu się zamknij. - Shane pod niósł butelkę do ust, żeby wypić ostatnie krople piwa, a potem przełknął z trudem. Claire nie wiedziała, do czego Shane zmierza, ale sądząc z wyrazu twarzy, Michael wiedział i od tego aż ją coś ścisnęło w żołądku. - No więc tak. Wróciłem parę godzin później, a ona leżała w wannie, po prostu się w niej unosiła, a woda była cała czerwona... Na podłodze walały się żyletki...

- Och, kochany. - Eve poderwała się i stanęła nad nim wiedziona chęcią, żeby go jakoś przytulić, a potem cofnęła się raptownie, nie dotykając go, jakby odpychana otaczającym go polem siłowym żalu. - To nie była twoja wina. Powiedziałeś, że miała depresję.

- Nie rozumiesz? - Spiorunował ją wzrokiem, a potem po patrzył na Michaela. - Ona tego nie zrobiła. Ona by tego nie zrobiła. To przez nich. Wiecie, jak działają: otaczają człowieka, zabijają, zacierają ślady. Musieli się tam dostać zaraz po moim wyjściu. Ja nie wiem...

- Shane...

- .. ja nie wiem, jak im się udało wsadzić ją do wanny. Nie miała żadnych siniaków, ale te cięcia były...

- Shane! Chryste, człowieku! - Michael był przerażony i Shane urwał. Patrzyli na siebie przez długą chwilę, a potem Michael wyraźnie spięty usiadł w fotelu. - Cholera. Nie mam pojęcia, co powiedzieć.

Shane odwrócił wzrok.

- Nie musisz nic mówić. Jest, jak jest. Nie mogłem... Cholera. Dajcie mi po prostu skończyć. Jakby można go było powstrzymać. Claire zrobiło się chłodno. Czuła, że siedzący obok niej Shane drży, a jeśli jej robiło się chłodno, to co on musi czuć? Lodowate zimno. Otępienie. Wyciągnęła rękę, chcąc go dotknąć, i tak jak Eve urwała w pół gestu. Shane musiał się w końcu uporać z tą traumą.

- Tata w końcu wrócił do domu. Gliny stwierdziły, że to było samobójstwo, ale kiedy poszli, wszystko mu powiedziałem. Nie bardzo chciał słuchać. Zrobiło się... nieprzyjemnie. - Claire trudno było sobie wyobrazić, jak nieprzyjemnie musiało się zrobić, skoro Shane aż o tym wspomniał. - Ale zmusiłem go, żeby sobie przypomniał.

Eve usiadła na podłodze, podciągając kolana pod brodę. Popatrzyła na niego oczyma tak wielkimi jak bohaterka filmów anime.

- I co?

- Upił się. Często się upijał. - W głosie Shane'a zabrzmiała gorycz i nagle wydało się, że ta butelka po piwie w dłoni nabrała dla niego zupełnie nowego znaczenia, przestała już tylko być czymś, czym można zająć niespokojne ręce. Odstawił ją na podłogę i wytarł ręce w dżinsy. - Zaczął zadawać się z ty mi ludźmi z gangu motocyklowego i tak dalej. Ja... sam trochę się pogubiłem. Niektórych rzeczy nie pamiętam. Parę tygodni potem odwiedzili nas tacy faceci w garniakach. Nie wampiry, prawnicy. Zaoferowali nam kasę, całe mnóstwo. Z ubezpieczenia. Ale my obaj wiedzieliśmy, od kogo są te pieniądze i że w sumie chodziło im o to, żeby zorientować się, co wiemy i pamiętamy. Ja byłem za bardzo zaćpany, żeby się połapać w sytuacji, a tata był pijany, i to nam chyba uratowało życie. Uznali, że żadne z nas zagrożenie. - Potarł czoło grzbietem ręki i zaśmiał się gorzkim, urywanym śmiechem, który brzmiał jak szkło mielone w blenderze.

Shane ćpał. Claire zauważyła, że Michael też zwrócił na to uwagę. Zastanowiła się, czy coś na ten temat powie, ale może to nie był najlepszy moment na wtręty typu: „Stary, a teraz coś bierzesz?” czy coś w tym rodzaju.

Okazało się jednak, że nie musiał pytać. Shane i tak sam powiedział.

- Przestałem ćpać, a tata przestał pić i wtedy wszystko sobie zaplanowaliśmy. Ale chociaż przypomnieliśmy sobie bardzo dużo, nadal nie wiedzieliśmy, jak znaleźć wampiry ani jak wygląda plan miasta, ani nawet kogo tak konkretnie szukamy. I to miało być moje zadanie. Wrócić tu, wybadać sytuację, dowiedzieć się, gdzie wampiry się chowają w ciągu dnia. Przekazać informacje ojcu. To nie miało trwać tak długo, a ja nie powinienem był... zaangażować się.

- Zaprzyjaźnić się z nami - uzupełniła Eve cicho. - Prawda? On nie chciał, żebyś miał przyjaciół.

- Przez przyjaciół w Morgamdlle można zginąć.

- Nie. - Eve położyła bladą dłoń na jego kolanie. - Shane, kochany, w Morganville przyjaciele to jedyne, co może cię utrzymać przy życiu.

Rozdział 4

Claire trudno było uwierzyć, że Shane dał upust tylu uczuciom - żalowi, przerażeniu, goryczy i gniewowi. Zawsze wydawał się taki - normalny i zaszokował ją widok tak wielkiej emocjonalnej przemocy... I to, że aż tak wiele powiedział o tak osobistych sprawach. Shane nie był gadułą.

Pozbierała naczynia i sama je pozmywała, a gorąca woda i piana od płynu do naczyń na dłoniach jakoś ją uspokajały. Potem wyczyściła garnki i wytarła plamy po sosie pomidorowym, rozmyślając o tym, jak Shane znalazł swoją mamę martwą w wannie. „Trochę się wtedy pogubiłem”, powiedział Shane. Szczyt niedopowiedzenia. Claire nie była pewna, czy umiałaby jeszcze kiedykolwiek uśmiechnąć się, żartować, znów jakoś funkcjonować, gdyby coś takiego ją spotkało, a już zwłaszcza po stracie siostry i wygraniu losu na loterii, w której rozdają ojców pijaków. Jak on to zrobił? Jakim cudem nie zwariował i nadal był taki... dzielny?

Płakać jej się chciało, ale była pewna, że Shane poczułby się niezręcznie, więc powstrzymała łzy i po prostu wyczyściła garnki. Shane na to nie zasłużył, myślała. Dlaczego nie zostawią go w spokoju?

Może dlatego, że pokazał, że umie się z tym uporać i że nieszczęścia go wzmacniają. Drzwi kuchni otworzyły się i aż podskoczyła, spodziewając się, że to Shane, ale to był Michael. Podszedł do zlewu, polał sobie dłonie chłodną wodą, a potem jeszcze spryskał twarz i przetarł kark.

- Kiepski wieczór - powiedziała Claire.

- Nie wyobrażam obie gorszego - zgodził się Michael.

- Myślisz, że Shane ma rację? Jego matka nie popełniła samobójstwa, tylko została zamordowana?

- Myślę, że ma poczucie winy wielkie jak wieżowiec Trampa. I moim zdaniem dobrze mu robi gniew. - Michael wzruszył ramionami. - Nie wiem. Możliwe. Ale nie zdołamy dowiedzieć się, jak było naprawdę.

Claire wydało się to... chore. Nic dziwnego, że Shane z taką niechęcią o tym mówił. Próbowała sobie wyobrazić życie z takimi wspomnieniami, ale nie umiała. I cieszyła się, że nie umie.

- No więc... - ciągnął Michael. - Zostały mniej więcej trzy godziny do rana. Musimy zaplanować, co zrobimy, a czego nie będziemy robić.

Claire pokiwała głową i odstawiła talerz na suszarkę.

- Przede wszystkim nikt z nas nie wychodzi z domu - zdecydował Michael. - Jasne? Żadnych zajęć, żadnego chodzenia do pracy. Masz siedzieć w domu. Nie zdołam cię ochronić, jeśli stąd wyjdziesz.

- Nie możemy się tak po prostu ukrywać!

- Przez jakiś czas możemy i będziemy. Posłuchaj, tata Shane'a nie może grasować w mieście bez końca. To tymczasowy problem. Ktoś go w końcu namierzy. - Nieporuszony temat tego, co stanie się z tatą Shane'a, kiedy zostanie namierzony, stanowił już zupełnie odrębną sprawę. - O ile nie zrobimy nic, co by nas bezpośrednio wiązało z czymś, co zrobi jego ojciec, nic nam nie grozi. Amelie ręczyła za to słowem.

- Bardzo jej ufasz jak na...

- Wampira, tak, wiem. - Michael wzruszył ramionami i oparł się o blat, spoglądając na nią. - Jaki inny mamy wybór?

- Chyba żadnego. - Claire przyjrzała mu się uważniej. Wydawał się zmęczony. - Michael? Tobie nic nie jest?

- Jasne, że nie. To Shane ma problemy. Nie ja.

Nie, Michaelowi nic nie dolegało. Zabity, rozczłonkowany, pochowany, odrodzony... Tak, dzień jak co dzień. Claire westchnęła.

- Faceci - prychnęła. - Michael, dzisiaj zostanę w domu, ale naprawdę muszę chodzić na zajęcia, wiesz. Serio. - Bo opuszczanie szkoły sprawiało, że czuła się jak człowiek uzależniony od kofeiny, a pozbawiony jej codziennej dawki.

- Wykształcenie albo życie, Claire. Ja bym wolał, żebyś była żywa, nawet jeśli nieco głupsza.

- No cóż, a ja nie. Dzisiaj zostanę w domu. Co do jutra, nic nie obiecuję. Uśmiechnął się i dał jej serdecznego buziaka w czoło.

- Grzeczna dziewczynka - powiedział i wyszedł. Znów westchnęła, tym razem radośnie i złapała się na tym, że uśmiecha się od ucha do ucha. Michael mógł być sobie ulubieńcem Eve, ale nadal dostarczał jej dreszczyku w rodzaju: „O Boże, jaki on jest przystojny”.

Claire wróciła do salonu. Telewizor był włączony, nastawiony na jakiś program o detektywach, a Shane siedział na kanapie i gapił się w ekran. Nigdzie nie było widać Eve ani Michaela. Claire zawahała się, tęsknie pomyślała o łóżku i możliwości zapomnienia o wszystkim chociaż na trochę, ale Shane wydawał się taki... osamotniony.

Usiadła obok niego. Nie powiedziała ani słowa, a on też się nie odezwał, ale po chwili objął ją i zrobiło się całkiem fajnie.

Zasnęła przytulona do Shane'a.

To było miłe.

Claire stwierdziła, że powinna była domyślić się, że Shane może miewać koszmary - okropne koszmary - ale nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiała. Kiedy nagle Shane drgnął i zsunął się z kanapy, opadła na poduszki. Telewizor nadal grał - migające barwne plamki - a Claire próbowała oprzytomnieć. - Shane? Leżał na podłodze, skulony, w pozycji embrionalnej. Claire łożyła mu dłoń na plecach. Był zlany potem, a mięśnie miał napięte jak postronki. I jęczał przez sen.

Nie wiedziała, co ma robić. Ostatnio często czuła się bezradna, ale tym razem było gorzej, bo Michaela i Eve nie było pobliżu, a zresztą nie była pewna, czy on by chciał, żeby go widzieli w takim stanie. Podejrzewała, że nie chciałby również, żeby ona widziała, jak cierpi. Shane był bardzo dumny.

- Nic mi nie jest - wysapał. - Nic mi nie jest. Wszystko w porządku. - Ale w jego głosie słychać było lęk i mówił tonem małego chłopca.

Claire objęła go i mocno uściskała. Delikatnie pogłaskał ją po włosach, jakby była niezwykle krucha.

- Cii - szepnęła, tak jak matka szeptała do niej, kiedy potrzebowała pocieszenia. - Jestem tu. Jesteś bezpieczny. Wszystko będzie dobrze - - Bo cokolwiek zobaczył w swoim śnie, było to przeciwieństwo tego , co powiedziała.

Gdyby oczekiwała, że Shane odpowie, rozczarowałaby się. Odsunął się, unikając jej wzroku, i powiedział:

- Powinnaś iść do łóżka. - Ty pierwszy.

- Nie mogę spać. - Już raczej „nie chcę”; oczy miał zaczerwienione, a spojrzenie mętne ze zmęczenia. - Potrzebuję kawy lub coli.

Przyniosła mu colę, a Shane wypił ją jak chłopak ze studenckiego bractwa piwo na imprezie, duszkiem, a potem beknął i przepraszająco wzruszył ramionami.

- Gdzie Michael? - Rozłożyła ręce. - A Eve? - Wykonała kolejny milczący gest oznaczający niewiedzę. - No cóż, ktoś się jednak przynajmniej porządnie wyśpi. Są razem?

- Ja... Nie wiem. - Nie zastanawiała się nad tym wcześniej. Nie zauważyła, jak wychodzili, nie wiedziała, czy poszli do swoich pokojów, czy też Eve wreszcie zdobyła się na odwagę, żeby złożyć Michaelowi konkretną propozycję. Bo on po prostu nigdy by nie zrobił pierwszego kroku. To zwyczajnie jakoś nie leżało w jego stylu.

- Chryste, mam nadzieję, że tak - powiedział Shane. - Zasługują na odrobinę frajdy, nawet w tym piekle. - Mówił żartem, ale jednak nie do końca. On faktycznie widział w Morganville piekło. A Claire musiała mu przyznać rację. To było istne piekło, a oni byli zagubionymi duszami, i zbliżał się już świt, a ona już od nie wiadomo kiedy ciągle się bała...

Obserwował j ą uważnie, w taki sposób, od którego robiło jej się ciepło i skóra mrowiła ją jak po zbyt długim opalaniu.

- A co z nami? - Usłyszała własne pytanie. - Nam się nie należy choć trochę frajdy? Przecież tego chyba nie powiedziałam. Ale jednak powiedziała.

Uśmiechnął się, a ona zastanowiła się, czy te cienie znikną kiedyś z jego oczu.

- Mógłbym zadbać o trochę frajdy.

- Hm... - Oblizała wargi. - Zdefiniuj słowo „frajda”.

- Przestań to robić, przynęto za kratki. To mnie rozprasza.

Sam pomysł, że ktoś mógł o niej pomyśleć jak o przynęcie, za którą można trafić za kratki, niesamowicie jej się spodobał. A zwłaszcza że pomyślał tak Shane. Próbowała to przed nim ukryć i zachowywać się, jakby wcale w środku nie dygotała niczym galaretka owocowa.

- Ach, więc teraz mam nie iść spać? Myślałam, że mówiłeś, że mam iść do łóżka.

- Powinnaś. Bo jeśli zostaniesz, to zaraz zacznie się frajda. Tak cię tylko uprzedzam.

- Frajda w postaci gry wideo? Otworzył oczy szerzej.

- Chcesz w coś zagrać?

- A ty?

- Jesteś przedziwną dziewczyną.

- Daj spokój. Mieszkasz z Eve. - Jakoś kiepsko jej to szło.

W jaki sposób dziewczyny uwodzą chłopaków? Co się wtedy mówi? Bo miała dziwną pewność, że gadanie o grach wideo i współlokatorkach nie należało do sposobów zapewniania sobie tej frajdy. Była też jakoś niesamowicie świadoma własnego ciała. Jak miała się poruszać? Czuła się niezręczna, jakby składała się z samych kantów, a przecież chciałaby być jedną z tych pełnych wdzięku dziewczyn, sama delikatność i elegancja. Jak w filmach.

Eve by wiedziała. Miała pas do pończoch i stringi, a Claire nawet nie miała pojęcia, gdzie się kupuje taką bieliznę. A Eve włożyła jadła Michaela albo chociaż tylko jako taki mały, własny, podniecający sekret, na te chwile, kiedy będzie gdzieś przy nim. Tak, Eve wiedziałaby, co powiedzieć.

Powiedzże coś seksownego, napomniała samą siebie i w ataku paniki otworzyła usta i wypaliła:

- Myślisz, że oni to teraz robią? - I tak się przeraziła, że obiema dłońmi zakryła sobie usta. Jeszcze nigdy w życiu tak bardzo i tak gorąco nie chciała cofnąć wypowiedzianych przez siebie słów... I przez sekundę Shane patrzył na nią, jakby nie mógł zrozumieć, o co jej chodzi.

A potem wybuchł śmiechem.

- O rany, mam nadzieję. Przydałoby się im dobre... Hm... - Zamrugał, a ona zobaczyła, że przed oczami musiał mu przelecieć jej wiek. - Do diabła, nieważne.

Ze słowami jakoś sobie nie radziła. Więc nachyliła się i pocałowała go. Poczuła się dziwnie i niezręcznie, a Shane nie zareagował do razu - może był za bardzo zaskoczony. Może ona robiła coś nie tak albo postąpiła źle, wykonując pierwszy ruch...

Jego wargi rozchyliły się, wilgotne, miękkie i ciepłe, a ona natychmiast o wszystkim zapomniała. Jej świat skurczył się do tego pocałunku.

Pocałunki, niewinne, a potem już nie tak niewinne, i, o rany, jakie one były przyjemne. Tym przyjemniejsze, im szerzej otwierała usta, a zwłaszcza kiedy poczuła dotknięcie jego języka.

Z Shane'em chętnie odbyłaby cały semestr zajęć z całowania. Intensywne indywidualne zajęcia praktyczne. Z ćwiczeniami w laboratorium.

Czas się zatrzymał, ale wreszcie Claire zdała sobie sprawę, że na dworze jest już jasno. Zesztywniała od siedzenia na podłodze. Skrzywiła się, kiedy jakiś mięsień jej pleców zaprotestował, a Shane wyciągnął rękę, pomógł jej wstać i usiadł na kanapie.

Położył się na kanapie i wyciągnął rękę do Claire. Popatrzyła na niego oszołomiona i półprzytomna.

- Tu nie ma miejsca.

- Jest go mnóstwo - odparł.

Poczuła, że jej dech zapiera, że to szaleństwo, kiedy kładła się obok niego, a potem zdusiła okrzyk, kiedy Shane uniósł ją i położył na sobie, a ona poczuła jego tors i, o Boże, całą resztę jego ciała też.

- Lepiej? - zapytał. To było pytanie serio i oczekiwał odpowiedzi serio. Claire poczuła, że rumieniec zaczyna palić jej policzki, ale nie odwracała wzroku.

- Idealnie - odparła.

Czuła się, jakby była naga, chociaż mieli na sobie ubrania. Tym razem pocałunki stały się namiętne i naglące. Bliskość Shane'a oszałamiała Claire. Takie rzeczy powinny być zakazane, pomyślała. No cóż, w pewnym sensie były zakazane. Czy raczej stałyby się, gdyby któreś zaczęło ściągać z siebie ubranie.

Shane nie był tak odpowiedzialny jak Michael, ale zdecydowanie nie był też aż tak impulsywny. A przynajmniej nie wobec niej. Jego dłonie błądziły po jej ciele, ale omijały te miejsca, gdzie je bardzo chciała poczuć. Shane głaskał ja po plecach, tam gdzie tworzy się niewielka dolinka. Albo z tyłu, u nasady karku. Albo po wewnętrznej stronie ramion. Albo...

Claire nie miała pojęcia, że to może być takie przyjemne. Shane musnął leciutko zarys jej piersi, a jej wyrwało się westchnienie.

Shane natychmiast usiadł i odsunął się od Claire. Twarz miał zarumienioną, oczy rozjaśnione i już nie wyglądał na zmęczonego.

- Nie - powiedział i wyciągnął przed siebie rękę jak policjant z drogówki, kiedy chciała przysunąć się bliżej niego. - Czerwona flaga. Jeśli jeszcze raz tak westchniesz, będą kłopoty. A przynajmniej ja będę miał kłopoty.

- Ale... - Claire poczuła, że znów się rumieni i nie miała pojęcia, jak to będzie, kiedy to wreszcie ujmie w słowa. - Co z tobą? No wiesz... - Wykonała jakiś nieokreślony gest, który mógł znaczyć wszystko. Albo nic. Albo wszystko.

- O mnie się nie martw. Potrzebowałem tego. - Nadal oddychał z trudem, ale wyglądał już lepiej. Spojrzenie miał pewniejsze. Bardziej takie... podobne do samego siebie, a nie tego za gubionego i zranionego małego chłopca, przerażonego śniącymi mu się koszmarami. - No i co? Miałaś tę frajdę?

- Miałam - przyznała. Od tej przyjemności czuła się jak wstrząśnięta puszka z gazowanym napojem, która lada chwila eksploduje. - Hm, ja chyba powinnam...

- Tak, ja też. - Ale Shane nie ruszył się z miejsca. Claire z trudem przełknęła i godząc rozwagę z odwagą, ruszyła wreszcie na górę do siebie. Zamknęła drzwi na klucz i rzuciła się na swój nowiuteńki materac - nawet jeszcze nie posłała sobie łóżka, zresztą trochę im brakowało pościeli po tym, jak większość zużyli do tłumienia pożaru - i zaczęła na nim podskakiwać.

Pokój pachniał jak mokry, okopcony dymem pies, ale jej to nie przeszkadzało. Nic a nic. Frajda. Och, tak.

Koło południa Claire usłyszała dzwonek do drzwi i zbiegła na dół. Shane spał na kanapie. Eve nie było na dole. Pędem podbiegła do drzwi, podpartych krzesłem, które pełniło rolę zamka, i się zawahała.

- Michael? Jesteś tu? - Poczuła chłodną bryzę. No, proszę! Ależ był dzisiaj silny. - Mogę otworzyć drzwi? Raz na tak, dwa razy na nie.

Najwyraźniej „tak”. Odsunęła krzesło spod drzwi i wyjrzała na zewnątrz. Na ganku stało dwóch wysokich facetów; jeden był szczupły, żylasty i czarnowłosy, drugi bladawy (ale nie jak wampir) i krępy, a resztki włosów na łysiejącej głowie miał bardzo krótkie.

Obaj okazali odznaki. Policja.

- Ty jesteś Claire, prawda? - zapytał ten szczupły i wyciągnął do niej rękę. - Joe Hess. To mój partner, Travis Lowe. Jak się masz?

- Hm... - Niepewnie uścisnęła mu rękę. - Chyba dobrze. - Lowe też się z nią przywitał uściskiem dłoni. - Czy coś się... Znaczy znaleźliście...? - Bo z jednej strony miała nadzieję, że tata Shane'a już siedział w celi, a z drugiej bała się, co to będzie oznaczało dla Shane'a. Nerwowo kiwała się w przód i w tył na piętach, przenosząc spojrzenie z jednego policjanta na drugiego.

Joe Hess się uśmiechnął. W przeciwieństwie do większości uśmiechów, jakie widziała od swojego przyjazdu do Morganville, ten wydawał się... nieskomplikowany. Jakiś taki czysty. Może nie szczęśliwy, bo to już byłoby dziwaczne, ale uspokajający. - Nie, jeszcze ich nie znaleźliśmy, ale niczego nie musisz się obawiać. Możemy wejść do środka?

Usłyszała za sobą szuranie. Shane obudził się i stał teraz w holu, bosy i potargany, z fryzurą „prosto z łóżka”, która jeszcze bardziej się zmierzwiła, kiedy ziewnął i przesunął palcami po włosach, część kosmyków stawiając na sztorc.

Czy ona już zupełnie zwariowała, że wydało jej się to seksowne?

Claire wróciła do rzeczywistości i wskazała policjantów stojących na stopniach werandy. Shane szybko oprzytomniał.

- Panowie - powiedział, podchodząc do drzwi. - W czym mogę pomóc?

- Pytałem tylko, czy możemy wejść porozmawiać - odezwał się Hess. Przestał się już uśmiechać, ale nadal wyglądał przyjaźnie. - Nieformalnie porozmawiać.

Chłód na jedną chwilę owiał skórę Claire. Pojedyncza fala. Tak. A więc Michael nie miał nic przeciwko.

- Jasne. - Claire cofnęła się, otwierając drzwi szerzej. Gliniarze weszli za próg, najpierw Hess, a potem Lowe, a Shane rzucił Claire spojrzenie, którego nie umiała rozszyfrować. Wprowadziła policjantów do salonu.

Lowe przyjrzał się wnętrzu uważniej niż dwójce lokatorów domu; wydawało się, że zrobiło na nim spore wrażenie.

- Ładnie - mruknął, i to było jego pierwsze słowo. - Świetnie zrobiona stolarka. Naprawdę ekologicznie.

Trudno jej było podziękować, bo przecież to nie był jej dom. Ale w imieniu Michaela powiedziała:

- My też tak uważamy, proszę pana. - Usiadła na skraju kanapy. Shane nie usiadł, a Hess i Lowe zaczęli chodzić po pokoju, nie tyle go przeszukując, ile wszystko oglądając. Hess przyglądał się im obydwojgu, a wreszcie zdecydował się usiąść na fotelu, który wczoraj wieczorem zajmował Michael. Deja vu, pomyślała Claire. Wydało jej się, że Hess lekko zadrżał. Potem uniósł wzrok, jakby próbował zlokalizować źródło przeciągu, który na chwilę go musnął.

Michael lubił ten fotel.

- Wczoraj wieczorem mieliście kłopoty - powiedział Hess. - Wiem, że rozmawialiście z naszymi kolegami Gretchen i Hansem. Dziś rano czytałem raport.

Nic nie szkodziło się do tego przyznać. I Shane, i Claire pokiwali głowami.

- Można się trochę wystraszyć, co?

Claire znów skinęła. Shane nie. Obdarzył policjanta chłodnym, nieznacznym uśmiechem.

- Mieszkam w Morganville od urodzenia. Czego tu się bać? - zdziwił się. - A w każdym razie, jeśli chcecie z nami grać w dobrych gliniarzy i złych gliniarzy...

- Nic podobnego - zaprzeczył Hess. - Wierz mi, wiedziałbyś, że to robię, bo wtedy byłbym tym złym gliną. - W jego oczach było coś takiego, co kazało Claire, wbrew wszystkiemu, uwierzyć w te słowa. - Posłuchajcie, nie będę wam wciskać kitu. Gretchen i Hans mają własne priorytety. My też. Chcemy po prostu upewnić się, że nic wam nie grozi, jasne? To nasze zadanie. Służymy i bronimy, a Travis i ja wierzymy w to hasło.

Lowe przerwał niespieszny obchód pokoju i pokiwał głową.

- Jesteśmy neutralni. Jest nas w tym mieście paru, którzy wystarczająco zasłużyli się obu stronom, żeby zapewnić sobie trochę swobody działania, o ile zachowujemy ostrożność.

- Joe ma na myśli - wtrącił Travis - że ignorują nasze działania, póki nie włazimy im w drogę. Ludzie to tutaj rasa niewolników, zapomnijcie o własnym kolorze skóry. Więc, o ile może my, dbamy o swoich.

- A jeśli nie możemy - wtrącił Hess tak gładko, jakby dawno mieli tę gadkę opracowaną - to robi się czasem paskudnie.

To nie tak, że mamy zupełną wolność decydowania. Tu jest jak w Szwajcarii. Przekroczysz reguły, zostajesz sam.

Shane zmarszczył brwi.

- A co możecie dla nas zrobić w tej Szwajcarii?

- Mogę zadbać, żeby Gretchen i Hans już was nie odwiedzali - powiedział Hess. - Mogę utrzymać większość policjantów z dala od tego domu, o ile nie wszystkich. Mogę rozpuścić wiadomość, że nie tylko znajdujecie się pod Ochroną Założycielki, ale że Travis i ja też mamy na was oko. To powstrzyma różnych takich przed próbowaniem zaskarbienia sobie przyjaciół przez dokopanie wam.

- Ma na myśli ludzi - dorzucił Lowe. - Wampiry mogą was zastraszyć na śmierć, ale was nie tkną. Chyba że coś schrzanicie i stracicie znak Założycielki. Jasne?

W sumie już się stało. To znaczy, schrzanili. Chociaż, ściśle rzecz biorąc, myślała, tata Shane'a nie złamał jeszcze prawa, bo Michael nie umarł naprawdę.

Chociaż już nie żył.

Boże. W tym Morganville człowiekowi mogło zakręcić się w głowie.

Jakieś drzwi na górze trzasnęły i po schodach zbiegła, stukając obcasami, Eve wystrojona w swoje gotyckie ciuszki: fioletową przezroczystą koszulę narzuconą na jakiś czarny gorsecik, spódnicę, która wyglądała, jakby przeszła przez niszczarkę do dokumentów, rajstopy w trupie czaszki i czarne pantofle na pasek. Bojowy strój. Oczy miała mocno pokreślone na czarno, twarz bielusieńką, rzęsy utuszowane, usta jak trzydniowe sińce.

- Posterunkowy Joe! - Eve praktycznie przegalopowała przez pokój, żeby go uściskać. Shane i Claire wymienili spojrzenia. Tak, czegoś takiego nie widzi się codziennie. - Joe, Joe, Joe! Zastanawiałam się, gdzie się podziewałeś!

- Cześć chudzielcu. Pamiętasz Travisa, prawda?

- Wielki T! - Kolejny uścisk. Tego już, pomyślała Claire, za wiele, nawet jak na surrealistyczne Morganville. - Tak się cieszę, że was widzę, chłopaki!

- My też, mała - powiedział Lowe. Uśmiechnął się i jego twarz zmieniła się, nabrała wyrazu niemal anielskiej dobroci. - Nadal nasz do nas namiary, prawda?

Eve klepnęła się dłonią po komórce zawieszonej u paska w futerale w kształcie trumny.

- O, tak. Klawisz szybkiego wybierania. Ale ostatnio nie było... Hm...

Claire nagle ogarnęło dziwne uczucie, że Eve ukrywa coś, o czym nie chciałaby rozmawiać przy nich. Miała wrażenie, że gliniarze też tak uważają, bo wymienili szybkie spojrzenia, a potem Hess powiedział:

- Chcesz posłuchać nowin? To może pokażesz nam swój ekspres do kawy?

- Jasne! - przytaknęła Eve i wyprowadziła policjantów do kuchni.

- No cóż - odezwał się Shane, kiedy drzwi się za nimi za mknęły. - Dziwnie jakoś.

- Czy ja przeoczyłam jakiś rozdział? - spytała Claire. - I czy jest do tego jakiś bryk?

- Nie mam pojęcia.

Z kuchni dobiegał szmer rozmowy, taka melodia bez słów. Claire powierciła się chwilę, a potem wstała i podeszła do drzwi na palcach.

- Hej! - zaprotestował Shane, ale sam też nie wytrzymał.

Hess mówił coś o jakimś Jasonie. Shane zareagował na to, kładąc dłoń na ramieniu Claire i unosząc palec drugiej dłoni do ust.

- No co? - spytała go samym ruchem ust.

- Chcę posłuchać. Teraz mówił Lowe:

- ...pewnie wolałabyś wiedzieć, że jego dzisiaj zwolnili. Słuchaj, zanim cokolwiek powiesz, dostał ostrzeżenie. Nie będzie się zbliżał do ciebie ani do twoich rodziców. Jest pod stałą obserwacją.

- Obserwacją. - Głos Eve drżał. - Ale... Ja myślałam, że on jeszcze długo będzie siedział w więzieniu! Co z tą dziewczyną...?

- Wycofała zarzuty - powiedział Hess. - Kochanie, nie mogliśmy trzymać go wiecznie za kratkami, przykro mi.

- Ale on jest winien!

- Ja wiem. Ale teraz to jest twoje słowo przeciwko jego słowu, i ty wiesz, co się w takich sytuacjach robi. Ty do nikogo nie jesteś przypisana. On tak.

Eve zaklęła. Brzmiało to tak, jakby usiłowała się nie rozpłakać.

- Czy on wie, gdzie mieszkam?

- Znajdzie cię - dodał Hess. - Ale, jak mówiłem, jest obserwowany, a my będziemy mieć was tu na oku, dzieciaki. Jeśli ty nie będziesz się czepiać Jasona, on nie będzie się czepiał ciebie. Okay?

Jeśli Eve wyraziła zgodę, to zrobiła to bez słów. Claire o mało się nie przewróciła, kiedy Shane pociągnął ją za ramię, potem odzyskała równowagę i poszła za nim na kanapę.

- Kim jest ten Jason? - wypaliła z pytaniem zanim jeszcze na dobre usiedli.

- Cholera - westchnął. - Jason to jej brat. Kiedy ostatnio o nim słyszałem, siedział w więzieniu za to, że zaatakował kogoś nożem. Jest pogięty, a Eve go podkablowała. Nic dziwnego, że teraz się denerwuje.

- To jej starszy brat? - Bo Claire przed oczyma miała obraz jakiegoś ubranego w czerń, muskularnego piłkarza, wysokiego na dwa metry i łykającego sterydy.

- Młodszy - powiedział Shane. - Ma chyba z siedemnaście lat. Chudy, wredny dzieciak. Nigdy go nie lubiłem.

- Myślisz, że...?

- Że co?

- Myślisz, że on tu przyjdzie? Żeby zrobić Eve krzywdę? Shane wzruszył ramionami.

- Jeśli tak, to będzie tego żałował przez całą drogę do szpitala. - Wyraził to tonem rzeczowym, w taki sposób, że Claire zrobiło się dziwnie ciepło. Z trudem złapała oddech. Jeśli Shane to zauważył, nie dał po sobie nic poznać. - O ile nie będzie my się ruszać z domu, jesteśmy bezpieczni. - Podniósł wzrok w stronę sufitu. - Prawda, Michael?

Skórę Claire owiał chłód.

- Prawda - potwierdziła w imieniu Michaela.

Ale miała wątpliwości.

Rozdział 5

policjanci odjechali, Shane był pochłonięty grami wideo, a Claire wzięła się do nauki. Dzień był zwyczajny. Shane od czasu do czasu włączał wiadomości, szukając informacji o ojcu, ale program lokalnej stacji w Morganville (była tylko jedna) był wyprany z treści, nawet audycje informacyjne.

Wieczorem Michael pojawił się w ludzkiej postaci, zjedli obiad.

Normalne życie, takie, które za normalne uchodziło w Morganville. W Domu Glassów.

Nie wybiła jeszcze północ, kiedy Claire odpływała w sen przy dźwiękach gitary Michaela. Myślała o tym, co zrobi następnego dnia. Nie mogła wiecznie się ukrywać, mimo że Michael twierdził co innego. Miała swoje życie - w pewnym sensie - i w tym semestrze opuściła już dużo zajęć. Musiała albo zacząć na nie chodzić, albo rzucić studia, a zrezygnowanie ze studiów nie było dobrym pomysłem. Nigdy nie zdołałaby dostać się na którąś uczelnię z Ivy League, o czym marzyła.

Zasnęła, myśląc o wampirach, ich kłach, o ładnych dziewczynach uśmiechających się wrednie i o zapalniczkach. O pożarach. O mamie Shane'a unoszącej się w wannie. O Shanie skulonym w kącie, zapłakanym.

To nie była udana noc. Otworzyła oczy o świcie, zastanawiając, czy Michael już zniknął. Ziewnęła i zwlokła się z łóżka do łazienki. Wszyscy jeszcze spali, oczywiście. Prysznic dobrze jej zrobił, a gdy wysuszyła włosy i ubrała się w czysty biały T - shirt, dżinsy i sportowe buty, zapakowała do plecaka notatnik i podręczniki, była gotowa stawić czoło światu.

Shane spał w salonie na kanapie. Minęła go na palcach, ale skrzypnięcie deski w podłodze zaalarmowało go; usiadł gwałtownie i spojrzał na Claire nieprzytomnym wzrokiem. Po kilku sekundach westchnął:

- O, Claire. Dwie godziny snu to naprawdę za mało - jęknął.

- Co robiłeś całą noc?

- Gadałem. Michael chciał pogadać.

Męskie rozmowy. Sprawy, których Michael nie chciał dzielić z dziewczynami. Świetnie, to nie jej sprawa. Claire ruszyła w stronę holu.

- Dokąd się wybierasz? - spytał Shane.

- Przecież wiesz dokąd.

- O nie, wykluczone!

- Shane, idę. Przepraszam, ale nie masz prawa mówić mi, co mam robić. - Prawdę mówiąc, chyba miał prawo; był od niej starszy i pod nieobecność Michaela był kimś w rodzaju opiekuna. Ale... Nie. Nawet w takim przypadku. Jeśli raz pozwoli czy raczej kolejny raz, to straci niezależność, jaką sobie wywalczyła. - Muszę iść na zajęcia. Nic mi się nie stanie. Jesteśmy pod ochroną Amelie, a kampus to neutralne terytorium, sam wiesz. O ile nic nie schrzanię, wszystko będzie dobrze.

- Dla Moniki nie istnieje coś takiego jak neutralne terytorium. Claire, ona próbowała cię zabić. Prawda. Claire starała się nie okazać, że tak naprawdę jest przestraszona.

- Poradzę sobie z Monicą. - Wcale tak nie uważała, ale mogła jej unikać. Ucieczka to też jakieś wyjście.

Shane patrzył na nią przekrwionymi, zmęczonymi oczami i się poddał. Rzucił się na wznak na kanapę, szeroko rozkładając ręce.

- Wygrałaś - westchnął. - Zadzwoń, jeśli wpadniesz w tarapaty.

Coś w tonie jego głosu sprawiło, że Claire miała ochotę cisnąć w kąt plecak, usadowić się na kanapie i mocno przytulić do Shane'a, ale powiedziała:

- Tak zrobię. Poczuła dwa muśnięcia chłodnego powietrza. Michael mówił jej stanowcze „nie”.

- A ugryź mnie - powiedziała, otworzyła drzwi i wyszła na teksańskie słońce.

Na wykładzie z literatury angielskiej nudziła się, profesor nie mówił nic, czego by nie wiedziała, więc zabijała czas, pisząc pamiętnik. Pisała przede wszystkim o Shanie, jego ustach i dłoniach. Przeklinała fakt, że nie ma jeszcze osiemnastu lat, i że to niesprawiedliwe, i że prawo jest głupie.

Po zajęciach nadal dumała o tej jawnej niesprawiedliwości, kiedy wpadła w kłopoty. Dosłownie.

Skręciła za róg i zderzyła się z kimś wysokim, kto złapał ją za ramiona i z całej siły pchnął w tył. Claire z trudem udało się ustać na nogach.

- Hej! - wrzasnęła, a potem dodała w myślach: o cholera!

Bo to była Monica.

Monicą Morrell wyglądała elegancko. Była starannie uczesana, miała perfekcyjny makijaż, była ubrana w śliczny, przejrzysty modny top narzucony na obcisły T - shirt. Monicą nie taszczyła plecaka. Miała markową torbę. Zmierzyła Claire wzrokiem od stóp do głów, krzywiąc z pogardą pociągnięte błyszczykiem usta. Oczywiście, nie była sama. Monicą nie ruszała się bez swojej świty. Dzisiaj były z nią Jennifer i Giną oraz kilku muskularnych chłopaków.

- Uważaj, kretynko! - warknęła Monicą. A potem na jej ustach pojawił się uśmiech, ale w oczach czaiła się groźba. - Ach, to ty. Powinnaś uważać, jak chodzisz. - Zwróciła się do swoich fanów. - Biedna Claire. Cierpi na jakiś syndrom, nikt nie wie jaki. Spada ze schodów, wali głową w ścianę, o mało nie pali własnego domu... - Znów popatrzyła na Claire przy akompaniamencie chichotu Jennifer i Giny. - Mam rację? Dom ci się spalił?

- Niezupełnie - powiedziała Claire. Była przerażona, ale wiedziała, że jeśli zacznie się wycofywać, tylko pogorszy sprawę. - Ale słyszałam, że nie pierwszy raz wybuchł pożar u kogoś, komu składasz wizytę.

Świta Moniki wydała zgodne, długie: „Ooooo”, szept niedowierzania i... uznania.

- Nie pozwalaj sobie, wariatko. Nie moja wina, że mieszkasz z nieudacznikami i kretynami. Pewnie ta gotycka dziwka zapala świeczki w całym domu. Stanowi chodzące zagrożenie pożarowe, nie wspominając już o idiotycznych ciuchach, które nosi.

Claire zagryzła wargę i nie powiedziała głośno, kto zasługuje na epitet „dziwka”. Uniosła tylko brwi - świadoma, że nie są wydepilowane - i uśmiechnęła się, jakby wiedziała coś, o czym Monica nie wie.

- Nie tylko Eve ubiera się kontrowersyjnie. Ten top nie jest z Wal - Mart? Z kolekcji dla mieszkańców przyczep kempingowych? - Odwróciła się i chciała odejść. Przyjaciółki Moniki z trudem tłumiły śmiech.

Monica złapała za plecak Claire i mocno szarpnęła.

- Pozdrów Shane'a - syknęła. - Powiedz mu, że nic mnie nie obchodzi, kto wywiesił białą flagę, ja i tak dopadnę i jego, i ciebie, a on pożałuje, że zadał się ze mną.

- On by się z tobą nie zadał, nawet gdybyś była ostatnią dziewczyną na ziemi i gdyby od tego zależało przetrwanie gatunku - odparowała Claire.

Spodziewała się, że Monica będzie chciała wydrapać jej oczy wymalowanymi pazurami, więc cofnęła się szybko. Ale, o dziwo, Monica nie rzuciła się na nią. Nawet się uśmiechnęła, tyle że to był dziwny uśmiech, na widok którego żołądek podszedł Claire do gardła.

- To na razie - rzuciła Monica. - Kretynko.

Zajęcia już się zaczęły, kiedy Claire, zdyszana, usiadła na wolnym miejscu i wyjęła z plecaka notatnik i książkę. Wzrokiem szukała Moniki, Giny, Jennifer i żrącego kwasu - już raz została oblana kwasem - ale Moniki na tych zajęciach nie było ani na następnych, ani na kolejnych. Wreszcie napięcie opadło, serce biło w zwykłym tempie i Claire mogła się skupić na wykładzie. Jak zwykle przeczytała już podręcznik na początku semestru, ale na ogół wykładowcy dodawali informacje, których nie było w książce. Nawet te zajęcia, których nie lubiła, wydawały jej się w miarę interesujące. Na historii było kolokwium, które napisała w pięć minut. Wyszła z sali żegnana uniesionym kciukiem wykładowcy.

Było późne popołudnie. Niewielu studentów szło na zajęcia, bo większość starała się kończyć jak najwcześniej, a potem imprezowali. Uniwersytet Texas Praine nie przypominał Harvardu. Tutejsi studenci na ogół starali się zaliczyć jakoś pierwsze dwa lata, a potem przenosili się na którąś lepszą uczelnię. Więc niespecjalnie przykładali się do nauki.

Claire rozejrzała po kampusie. Wcześniej nie zdawała sobie sprawy, jak uczelnia była odizolowana od miasta; mogłaby się założyć, że dziewięćdziesiąt procent studentów nie miało pojęcia, kto naprawdę rządzi w Morganville, i nigdy się tego nie dowiedzą. TPU przypominał rezerwat przyrody, zwierzyną byli studenci.

A czasami członek stada znikał.

Claire wracała do domu przez ładnie utrzymane (chociaż spalone słońcem) ulice. Minęła „biznesową dzielnicę” Morgamdlle, która tak naprawdę z biznesem miała niewiele wspólnego. Była raczej deptakiem, z wieloma kawiarniami (Claire była ciekawa, czy Oliver znalazł kogoś na miejsce Eve), księgarniami i sklepami z ubraniami. Budynki utrzymane były w uczelnianych barwach - zieleni i bieli - i zwykle w ich oknach wystawowych płowiały tabliczki z napisem „zniżka dla studentów”. Jakiś niechlujny facet w czerni stał na rogu i obserwował ją płonącymi ciemnymi oczami. Kogoś jej przypominał, ale nie wiedziała kogo... Może kogoś z uczelni? Ale i tak się wystraszyła. Zastanowiła się, dlaczego się gapi właśnie na nią. Na ulicy było mnóstwo dziewczyn. Ładniejszych od niej.

Claire przyspieszyła kroku. Kiedy się obejrzała, już go nie było. Czy to dobrze, czy powinna tym bardziej się bać?

Nagle doszła do wniosku, że powinna iść jeszcze szybciej.

Kiedy mijała kawiarnię Common Grounds, zerknęła do środka i zobaczyła kogoś znajomego... Ale co u licha robiłby tutaj tata Shane'a? W środku dnia? Raczej nie pasował do tłumu studentów, a przecież każdy gliniarz w mieście przeczesywał ulice, poszukując go, prawda?

Jednak siedział tam. Jasne, zerknęła tylko raz, ale ilu sobowtórów Franka Collinsa mogło mieszkać w Morgamdlle?

Postanowiła wynieść się stąd jak najszybciej, ale potem pomyślała, że może udałoby się jej dowiedzieć, co on tam robił. Dzięki takiej informacji Michael i Shane mogliby wymyślić jakiś plan. Było jeszcze widno, uspokajała się, a zresztą pan Collins przecież wie, gdzie jej szukać, gdyby chciał ją znaleźć.

Claire otworzyła drzwi i wśliznęła się do kawiarni, chowając się za plecami dwóch barczystych chłopaków z plecakami i laptopami, którzy byli pochłonięci dyskusją o bejsbolu. Tak, to był ojciec Shane'a. Zero wątpliwości.

Co u diabła...?

Wstrzymała oddech, kiedy naprzeciw niego usiadł Oliver. Oliver był chudy, wysoki, lekko się garbił, miał długie kręcone włosy, z lekka przyprószone siwizną. Wcale nie wydawał się groźny, dopóki nie zobaczyło się jego kłów. Oliver j ą przerażał i za żadne skarby nie chciała mieć z nim do czynienia.

Claire zamierzała wyjść, ale w drzwiach wpadła na kogoś. Uniosła oczy i zobaczyła nieznajomego faceta - może nieco starszego niż Shane. Miał krótkie rude włosy, jasną cerę i piegi. Duże niebieskie oczy, w tym odcieniu, który przypominał człowiekowi o bezchmurnym niebie albo o wodach oceanu. Był po prostu... przystojny. I emanował od niego spokój. Postawny i wysoki, ubrany - w teksańskie upały - w starą, znoszoną, brązową skórzaną kurtkę. Nie miał plecaka, ale wyglądał na studenta.

Uśmiechnął się do niej. Spodziewała się, że zejdzie jej z drogi, ale zrobił coś wręcz przeciwnego - wziął ją za rękę i powiedział:

- Cześć, Claire. Jestem Sam. Chcę z tobą pogadać.

Palce miał chłodne. I pod piegami był zbyt blady. A w jego zbyt przenikliwych oczach dostrzegła smutek.

O cholera. Wampir.

Claire próbowała wyrwać rękę, ale Sam nie pozwolił. Gdyby chciał, mógłby jej połamać kości - wyczuwała to - ale użył tylko tyle siły, żeby się nie wyrwała.

- Uspokój się - powiedział. - Muszę z tobą porozmawiać. Proszę. Obiecuję, że nic ci nie zrobię. Usiądźmy, dobrze?

- Ale... - Claire rozejrzała się przestraszona. Dwóch chłopaków, za którymi weszła do kawiarni, stało przy barze, kupowali coś do picia. Ruch był duży - studenci dyskutowali, śmiali się, pracowali przy laptopach, rozmawiali przez komórki. I, oczywiście, nikt nie zwracał na nią uwagi. Mogła zrobić scenę i zwrócić na siebie uwagę, ale to by zaalarmowało Olivera, nie wspominając już o tacie Shane'a, a tego nie chciała. Wolała dyskrecję.

Wampir zaprowadził Claire do zacisznego stolika blisko okna. Usiadł z dala od słonecznego promienia padającego na podłogę. Markiza za oknem dobrze chroniła przed słońcem, ale pewnie zostawał niewielki margines niebezpieczeństwa, pomyślała Claire.

Sam nadal trzymał ją za rękę.

- Możesz mnie puścić? Skoro siedzę?

- Co? Aha. Jasne. - Puścił jej rękę i obdarzył ją uśmiechem, który nawet ona - podejrzliwa, prawie popadająca w paranoję - mogła określić wyłącznie jako... przemiły. - Przepraszam. Jesteś po prostu taka ciepła. To przyjemne uczucie.

W głosie miał tęsknotę, ale Claire nie mogła sobie pozwolić na współczucie. Wykluczone. Za nic.

- Skąd wiesz, jak mam na imię? - spytała.

- Żartujesz chyba. Wszyscy cię znają. Ciebie, Shane'a, Eve i Michaela. Założycielka wydała zarządzenie. Po raz pierwszy od chyba, och, trzydziestu, a może czterdziestu lat. Dość dramatyczne wydarzenie. Wszyscy mamy się wobec was zachowywać przykładnie, nie martw się. - Rozejrzał się, musnął spojrzeniem Olivera i znów spojrzał na nią. - To znaczy, pomijając ludzi, którzy przykładnie zachowywać się nie potrafią.

- Ludzi - powtórzyła Claire i skrzyżowała ramiona na piersi. Miała nadzieję, że ten gest dodał jej powagi, ale tak naprawdę zrobiła to, bo zrobiło się jej zimno. - Nie jesteście ludźmi.

Sam był trochę urażony.

- Ostra jesteś, Claire. Oczywiście, że jesteśmy ludźmi. Jesteśmy tylko... trochę inni.

- Nie, wy ludzi zabijacie. Jesteście... pasożytami! - Nie miała pojęcia, czemu wdaje się w dyskusję z nieznajomym. I to z wampirem. Ale przynajmniej nie próbował jej zahipnotyzować jak kiedyś Brandon. O cholera! Nie powinna patrzeć mu w oczy. Zapomniała o tym. Ten wampir wydawał się taki, no cóż, normalny. A oczy miał naprawdę śliczne. Sam zastanawiał się nad jej słowami.

- Łańcuch pokarmowy - rzucił.

- Co takiego?

- No, ludzie to pasożyty i seryjni zabójcy warzyw. To... w jakiś dziwaczny sposób miało sens. Prawie.

- Nie jestem marchewką. Czego ode mnie chcesz? Poza rzeczami oczywistymi. - Zrobiła gest zatapiania kłów w szyi.

Nieco się zawstydził.

- Chciałem cię prosić o przysługę. Mogłabyś przekazać coś Eve ode mnie?

Nie wyobrażała sobie czegoś, na co Eve miałaby mniejszą ochotę niż prezent od wampira.

- Nie. To wszystko? Mogę iść?

Zaczekaj! To nic złego, przysięgam. Bardzo lubię Eve. Będzie mi jej brakowało. Bez niej w kawiarni już nie jest tak miło. - Sięgnął do kieszeni, wyjął małe czarne pudełeczko i podał je Claire. Zmarszczyła brwi i przez chwilę obracała je w palcach, a potem otworzyła wieczko. To nie była jej sprawa, ale...

W środku był naszyjnik. Ładny, srebrny, z medalionem w kształcie trumny. Claire popatrzyła Samowi w oczy, natychmiast upomniała samą siebie, że ma tego więcej nie robić, i zapytała:

- Co jest w trumnie?

- Zobacz - powiedział i wzruszył ramionami. - To żadna tajemnica. Mówiłem ci, że to nic niebezpiecznego.

Otworzyła wieczko trumny. W środku była maleńka srebrna figurka dziewczyny z rękoma złożonymi na piersiach. Nieco niesamowite, ale jednocześnie fajne. Claire musiała przyznać, że Eve byłaby prawdopodobnie zachwycona.

- Posłuchaj, ja jej nie prześladuję - dodał Sam. - Jesteśmy zaprzyjaźnieni. Przez tego bydlaka Brandona ona nie przepada za oddychającymi inaczej i ja to rozumiem, wcale nie usiłuję zostać jej nowym chłopakiem. Pomyślałem po prostu, że spodoba jej się ten drobiazg.

Claire dzieliła wampiry na złe i bardzo złe.

Sam nie pasował do żadnej kategorii. Wyglądał jak zwyczajny facet o smutnych oczach i słodkim uśmiechu, któremu przydałoby się trochę opalenizny. Jak facet, na którego widok jej serce mogłoby zacząć bić szybciej.

Ale pewnie dzięki swojemu wyglądowi łatwo zdobywał ofiary, przywołała się do rzeczywistości. Zatrzasnęła wieczko medalionu i przesunęła go w stronę Sama.

- Przykro mi - stwierdziła. - Nie wezmę tego medalionu.

Jeśli chcesz jej dać prezent, daj jej osobiście. Co nie znaczy, że Eve zamierza przyjść do kawiarni. Sam był zdziwiony, ale zabrał naszyjnik i schował pudełeczko do kieszeni kurtki.

- Okay - zgodził się. - Dzięki, że mnie wysłuchałaś. Mogę zapytać cię jeszcze o coś? Nie proszę o przysługę, tylko o informację.

Nie była pewna, ale pokiwała głową.

- Chodzi o Amelie. - Sam ściszył głos, a w jego oczach pojawiła się natarczywość. Nie, to nie był normalny facet. Właśnie o to mu chodziło, nie o prezent dla Eve. To była sprawa osobista. - Rozmawiałaś z nią. Tak słyszałem. Jak się miewa? Co ty o niej sądzisz?

- Dlaczego pytasz mnie o Amelie? Nie odwrócił wzroku.

- Ona już nie chce ze mną rozmawiać. Nikt z nich ze mną nie rozmawia. Inni mnie nie obchodzą, ale... Martwię się o nią.

Claire nie mogła uwierzyć własnym uszom. Wampir chciał, żeby mu opowiadała o ich przywódczyni? Szczyt dziwactwa.

- Hm... U niej chyba w porządku. Dlaczego nie rozmawia z tobą?

- Nie wiem - westchnął i rozparł się na krześle. - Nie odzywa się do mnie od pięćdziesięciu lat, plus minus parę miesięcy. Prosiłem ją o spotkanie wiele razy, ale odmawiała. Nie przekazują jej wiadomości ode mnie. - W tych pięknych błękitnych oczach błysnęło coś mrocznego, poczucie krzywdy. - Najpierw mnie stworzyła, a potem porzuciła. Od dawna nie pokazuje się publicznie. A teraz nagle zaczyna, rozmawiać z tobą. Dlaczego?

Pięćdziesiąt lat. Rozmawiała z przynajmniej siedemdziesięcioletnim facetem, który cerę miał delikatniejszą niż ona. I przystojną, gładką twarz, i oczy, które widziały... No cóż, pewnie więcej niż ona kiedykolwiek zobaczy. Pięćdziesiąt lat?!

- Ile masz lat? - wypaliła, bo naprawdę dostawała świra.

- Siedemdziesiąt dwa. Jestem najmłodszy.

- W mieście? - Na świecie. - Zaczął się bawić stojącą na stole cukiernicą. - Wampiry wymierają, wiesz. Dlatego jesteśmy tu, w Morganville. Na świecie nas wybijają. Ale nawet tutaj Amelie stworzyła tylko dwa wampiry w ciągu ostatnich stu pięćdziesięciu lat. - Powoli podniósł wzrok i spojrzał jej w oczy, a ona tym razem odczuła echo tego, co kiedyś robił z nią Brandon, ten przymus, który nie pozwalał jej wstać z miejsca. - Wiem, jak ty to widzisz, bo sarn to przeżywałem. Urodziłem się w Morganville, dorastałem pod Ochroną. Wiem, że ludzie mają tu przerąbane. Jesteście niewolnikami. Nie nosicie kajdanków ani nikt nie oznacza was piętnem, ale wcale nie macie dzięki temu więcej wolności.

Znów zobaczyła przed oczyma obraz martwej matki Shane'a w wannie.

- A jeśli uciekamy, zabijacie nas - szepnęła. Spodziewała się, że się skrzywi albo oburzy, ale wyraz twarzy Sama się nie zmienił.

- Czasami - przyznał. - Ale, Claire, to nie tak, że my tego chcemy. Usiłujemy przetrwać, to wszystko. Rozumiesz?

Claire niemal widziała go, jak stoi i patrzy, jak matka Shane'a wykrwawia się na śmierć. Miałby ten sam wyraz oczu co teraz. Molly Collins była po prostu zwierzęciem, które trzeba uśpić, to wszystko, i nie cierpiałby z tego powodu na bezsenność. O ile wampiry sypiają. W co zaczynała wątpić.

Poderwała się tak gwałtownie, że jej krzesło uderzyło w ścianę. Sam odchylił się zaskoczony, a ona złapała plecak.

- Och, świetnie rozumiem - wycedziła Claire - że nie mogę nikomu z was ufać. Chcesz wiedzieć, gdzie jest Amelie? Idź i zapytaj. Pewnie ma jakiś dobry powód, że nie chce z tobą gadać!

- Claire!

Dopadła drzwi i wyszła na słońce. Obejrzała się i zobaczyła Sama. Stał przed Common Grounds i patrzył za nią z miną, jakby stracił najlepszą - jedyną - przyjaciółkę.

Cholera, nie zamierzała być przyjaciółką żadnego wampira. To niemożliwe. To się nigdy nie zdarzy.

Rozdział 6

Claire postanowiła nie mówić Shane'owi o Monice ani o jego ojcu, ani o wampirze Samie. Zamiast tego zrobiła taco i zaczekała, aż Michael się zmaterializuje. Gdy słońce skryło się za horyzontem, pojawił się jak zwykle.

Jakoś udało jej się dać mu znać, że chce pogadać na osobności, i teraz byli w kuchni we dwójkę. Claire zmywała, a Michael wycierał naczynia.

- Mówiłaś Shane'owi o Monice? - spytał Michael, kiedy skończyła już opowiadać mu wydarzenia dnia. Nie przejął się, no ale Michaela niełatwo było zdenerwować. Chociaż chyba wycierał te talerze odrobinę za energicznie.

- Nie - powiedziała. - Jemu odbija, gdy słyszy jej imię.

- Masz rację, odbija. Ale musisz być ostrożna, wiesz o tym, prawda? Poprosiłbym Shane'a, żeby chodził z tobą na zajęcia, no ale...

- Ale ona prawdopodobnie właśnie tego chce - dokończyła Claire i podała Michaelowi kolejny talerz. - Dorwać nas i napuścić na siebie. Prawda?

- Wystarczy, że dopadnie ciebie i jego ma z głowy. Więc bądź ostrożna. Ja... nie na wiele się przydam poza domem.

W ogóle nie na wiele się przydaję.

Źle się poczuła, widząc w jego oczach błysk gniewu Michael nie był zły na nią, ale na siebie. Sam siebie nienawidził.

Nienawidził pułapki, w jakiej tkwił, nienawidził swojej bezsilności, kiedy jego przyjaciele potrzebowali pomocy.

- Nic mi nie będzie - uspokoiła go Claire. - Mam nową komórkę. Rodzice mi przysłali.

- To dobrze. Masz nas na klawiszach szybkiego wybierania?

- Na jedynce, dwójce i trójce. A na czwórce policję.

- Super. A jak zajęcia?

- W porządku. - Trudno jej było w tej chwili zdobyć się na entuzjazm. - Nie będziemy rozmawiać o tacie Shane'a?

- Nie ma o czym - powiedział Michael. - Trzymaj się z daleka od Common Grounds i od Olivera. Jeśli tata Shane'a tam był, to znaczy, że się po prostu rozgląda po okolicy. Możliwe że Oliver się go pozbył. Całkiem przekonująco potrafi udawać zwykłego człowieka.

Michael wiedział to najlepiej, pomyślała Claire. Oliver tak dobrze udawał zwykłego człowieka, że Michael zaprosił go do tego domu, a on zabił Michaela, próbując przemienić go w wampira. Dom Michaela uratował - w pewnym sensie. W ten sposób „przepraszał”, że nie obronił Michaela przed Oliverem. Ten dom potrafił takie rzeczy. Było to dziwne, a czasami przerażające, ale przynajmniej dom był lojalny w stosunku do swoich mieszkańców.

A Oliver... Oliver był lojalny tylko wobec samego siebie. I wszystko.

- Więc nic nie zrobimy? - spytała Claire.

- Będziemy nic nie robić najlepiej, jak umiemy. - Michael odstawił ostatni talerz na miejsce i przerzucił sobie ściereczkę przez ramię niczym barman, który właśnie robi sobie przerwę. - A to znaczy, Claire, że ty masz nic nie robić. To polecenie. Żartobliwie mu zasalutowała.

- Tak jest, kapitanie. Westchnął.

- Wolałem, kiedy byłaś nieśmiałą dziewczynką. Co się z tobą porobiło?

- Mieszkam z wami - No tak.

Zmierzwił jej włosy, uśmiechnął się i ruszył w stronę salonu. - Dziś pogramy w gry planszowe - powiedział. - Kazałem Shane'owi przysiąc, że nie ruszy gier wideo. Chyba właśnie odkurza planszę do Monopolu. Nie chciałem mu pozwolić grać w Ryzyko. Przy Ryzyku dostaje świra.

Jak oni wszyscy.

- Mam nową pracę - oświadczyła Eve, kiedy rozsiedli się na podłodze wokół planszy do Monopolu. Shane wymiatał, ale to Michaelowi dostały się koleje; Eve i Claire głównie patrzyły, jak ich stosiki pieniędzy topnieją. Nic dziwnego, że ludzie lubią tę grę, pomyślała Claire. Przypomina życie.

- Już masz pracę? - zdziwił się Shane, kiedy Michael za grzechotał kostkami, a potem rzucił je na planszę. - Jezu, Eve, mogłabyś trochę mniej pracować. Przy tobie źle wypadam.

- Shane Collins, permanentny truteń. Gdybyś umówił się chociaż na jedną rozmowę w miesiącu i, no wiesz, poszedł na nią, też mógłbyś znaleźć pracę.

- Och, więc teraz zostałaś doradcą do spraw zatrudnienia?

- Odczep się. Nawet nie spytacie, gdzie pracuję?

- Jasne - odezwał się Michael, przesuwając swoją armatkę o cztery pola. - Gdzie...? O cholera.

- Należy się pięćset, mój dobry człowieku. I napiwek za czyste hotelowe ręczniki. - Shane wyciągnął rękę po kasę.

- Zostałam zatrudniona na uniwersytecie ciągnęła Eve, obserwując, jak Michael odlicza pieniądze i oddaje je Shane'owi. - W kawiarni samorządu studenckiego. Dostałam nawet wyższą pensję niż u Olivera.

- Gratulacje! - Claire wydała okrzyk entuzjazmu. - I nie będziesz już pracowała dla wrednego wampira. Czysty zysk.

- Jeśli chodzi o szefostwo, to zdecydowanie lepsze. Znaczy to beznadziejny dupek, który ma śmierdzący oddech i problem alkoholowy, ale to samo można powiedzieć o większości męskiej populacji Morganville..

- Nieprawda! - Shane i Michael krzyknęli jednocześnie, a Eve uśmiechnęła się do nich promiennie.

- O przystojniakach obecnych w tym pokoju oczywiście nie mówię. Poza tym rozchmurzcie się, chłopaki, większości damskiej populacji ten problem też dotyczy. Mam dogodniejsze godziny pracy: tylko dzienną zmianę, więc odpada problem uciekania przed wampirami w nocy. Poza tym zobaczę, jak wygląda życie w kampusie. Słyszałam, że studenci ostro imprezują.

- Z tamtej strony kontuaru zobaczysz wyłącznie ludzi, którzy będą narzekać na kawę - skwitował Shane, nie podnosząc wzroku. - Uważaj na siebie, Eve. Niektóre dupki z uniwerku myślą, że jak nosisz plakietkę z imieniem, to jesteś ich służącą.

- Wiem. Słyszałam o Karli.

- Karli? - spytała Claire.

- Pracuje na uniwersytecie - wyjaśniła Eve. - Karla Gast. Chodziliśmy z nią do szkoły. - Michael i Shane przytaknęli. - W szkole też lubiła imprezować. I była naprawdę ładna. Poszła do pracy w kampusie. Nie wiem, co tam robiła, w każdym razie zaginęła.

- Było o tym w gazecie - wtrącił Michael. - Porwali ją wczoraj w nocy, kiedy szła do samochodu. Claire zmarszczyła brwi.

- Ale dlaczego miałoby być o tym w gazecie? Przecież zwykle nie piszą o takich przypadkach. W Morganville morderstwa są legalne, prawda?

- Prasa pisze o morderstwie, jeśli zabójca nie jest wampirem - powiedziała Eve i zaczęła pogryzać kawałek marchewki, jednocześnie wyrzucając kostki. - Ooooch, płaci mi pan dwie setki, panie bankierze. Gdyby porwały ją wampiry, sprawę zamiecionoby pod dywan, jak zwykle. Odszkodowanie dla rodziny, koniec historii. Ale to inna sprawa.

- Czy to coś niezwykłego? Przestępstwo dokonane przez ludzi?

- W pewnym sensie. - Eve wzruszyła ramionami. - Coraz więcej ludzi w Morgamdlle robi się wrednych. Są albo wredni, albo zachlani, albo ulegli.

- A ty jaka jesteś? - spytał Shane. Eve wyszczerzyła zęby i warknęła. - Och, rozumiem.

- Eve, słyszałem, że twój brat wyszedł z więzienia - rzucił Michael. Claire wyrzucała właśnie kostki i kiedy upadły na planszę, wydawało się, że wydały dźwięk tak głośny jak talerze rozbijające się na kafelkach podłogi. Nikt nic nie powiedział.

O ile widziała, nikt nie odważył się odetchnąć. Sądząc po minie Michaela, żałował, że poruszył ten temat, a Eve była... wściekła, spięta i przerażona.

Shane milczał z kamiennym wyrazem twarzy. Niezręczna sytuacja.

- Hm... - Claire ostrożnie przesunęła swojego pionka o sześć pól. - Nie opowiadałaś o swoim bracie. - Była ciekawa, co Eve na to powie. Bo Eve najwyraźniej nie była szczęśliwa, że rozmowa zeszła na temat jej brata.

- Ma na imię Jason, jest bydlakiem i nie chcę o nim mówić - oznajmiła Eve.

- Jasne. - Claire odchrząknęła. - Shane?

- Co? - Popatrzył na planszę, którą mu wskazywała ręką. - Aha. Trzysta.

W milczeniu oddała swoje ostatnie banknoty Shane'owi, a on sięgnął po kostki.

- Eve, wiesz, za co poszedł do więzienia. Nie sądzisz, że... - zaczął Michael ostrożnie.

- Zaniknij się, Michael. Po prostu się zamknij. Czy to możliwe, że to zrobił? Jasne. Stać go na coś takiego, ale wyszedł dopiero wczoraj rano. To by była bardzo szybka robota, nawet jak na Jasona. - Mimo zaciętej miny Eve była poruszona i bledsza niż zwykle. - Wiecie co? Muszę jutro wcześnie wstać. Dobranoc.

- Eve...

Zerwała się z podłogi i wbiegła na schody. Michael pobiegł za nią, po dwa stopnie naraz.

- Zdaje się, że już po grze - mruknął Shane, ale i tak wyrzucił kostki. - Ha! Promenada. Zdaje się, że mam imperium nieruchomości. Dziękuję państwu bardzo za uwagę, dobranoc.

- O co chodziło Michaelowi? - spytała Claire. - On na prawdę uważa, że brat Eve mógł napaść na tę dziewczynę?

- Nie, on uważa, że brat Eve mógł zabić tę dziewczynę. Gliny też chyba tak myślą. Jeśli to zrobił, złapią go, a tym razem nie wyjdzie z więzienia. Pewnie nawet nie zdąży tam trafić.

Jeden z braci Karli jest policjantem.

- Och - powiedziała Claire słabym głosem. Słyszała dobiegający z góry szmer rozmowy. - Chyba też powinnam iść do łóżka. Jutro od rana mam zajęcia.

Shane spojrzał jej w oczy.

- Może damy im trochę prywatności.

Och, racja. Zaczęła zbierać gotówkę i karty. Ich dłonie zetknęły się, a on wziął ją za rękę.

A potem, nie wiadomo jak, znalazła się na jego kolanach, a on ją całował. Nie miała zamiaru tego robić, ale... Trudno jej było protestować, bo smakował cudownie, usta miał takie miękkie, a dłonie takie silne...

Odchylił się, z przymkniętymi oczami i uśmiechem na twarzy. Shane rzadko się uśmiechał, ale jego uśmiech zawsze zapierał jej dech w piersiach i wywoływał drżenie. Była w nim jakaś tajemnica, jakby uśmiechał się tak tylko do niej, i ten uśmiech wydawał się taki... idealny.

- Claire, ty jesteś ostrożna, prawda? - Odsunął włosy z jej twarzy. - Serio pytam. Powiedziałabyś mi, gdybyś miała jakieś kłopoty, prawda?

- Nie mam kłopotów - skłamała, myśląc o słabo zawoalowanych groźbach Moniki i o tacie Shane'a siedzącym z Oliverem w kawiarni. - Żadnych kłopotów.

- To dobrze. - Znów ją pocałował, a potem musnął ustami szyję i, o kurczę, pocałunki znów jej zaparły dech w piersi. Przymknęła oczy i przesunęła palcami po jego miękkich włosach, usiłując każdym dotknięciem powiedzieć mu, jak bardzo jej się to podoba, jak bardzo on jej się podoba, jak bardzo go kocha...

Gwałtownie otworzyła oczy.

No przecież tego chyba nie pomyślała.

Ciepłe ręce Shane'a wędrowały po jej ciele, kciukami musnął jej piersi i przesunął palcami po obojczykach... aż dotarł do dekoltu. Drażnił się z nią, zsuwając go niżej o centymetr, o dwa.

A potem, co jeszcze bardziej ją rozstroiło, puścił ją i się wyprostował. Usta miał wilgotne. Oblizał je, patrząc na Claire, I znów obdarzył ją tym cholernie seksownym uśmiechem.

- Idź do łóżka - powiedział. - Zanim zdecyduję się iść tam z tobą.

Nie była pewna, czy uda jej się wstać, ale jakoś zdołała się podnieść i poszła na górę. Drzwi pokoju Eve były otwarte. Michael i Eve siedzieli na łóżku. Michael ze złotymi włosami i błękitnymi oczami nie pasował to tego pokoju w tonacji czerni i czerwieni. Wyglądał jak anioł, któremu pomyliły się strony świata.

Trzymał Eve w ramionach i głaskał czule. Kiedy Claire zajrzała do pokoju, spojrzał jej w oczy i bezgłośnie poprosił: „Zamknij drzwi”.

Zamknęła je i poszła do siebie, do łóżka. Niestety, sama.

Claire przyszło do głowy, że dobrze byłoby wiedzieć, jak wygląda Jason Rosser, żeby go unikać, ale pomyślała, że lepiej nie prosić Eve o pokazanie albumu z rodzinnymi zdjęciami. Eve bardzo nerwowo reagowała na każdą wzmiankę o swoim bracie... Co, o ile Shane miał rację, było całkiem zrozumiałe.

Claire wyruszyła więc na poszukiwanie informacji. Ale nie do biblioteki uniwersyteckiej, w której było bardzo niewiele materiałów o Morganville. Już sprawdzała. Trochę archiwalnych gazet i krótka historia miasta, starannie zredagowana.

Na szczęście istniało też Towarzystwo Historyczne Morganville. Znalazła adres w książce telefonicznej, przestudiowała plan miasta, obliczyła, ile czasu zajmie jej dotarcie do siedziby towarzystwa. Gdyby się pospieszyła, mogłaby znaleźć potrzebne informacje i zdążyć na zajęcia w południe.

Claire wzięła prysznic, włożyła dżinsy i czarną trykotową koszulkę z nadrukiem kwiatka - kupiła ją w sklepie z używanymi ciuchami - i w drodze do drzwi złapała plecak. Kiedy znalazła się na ulicy, ruszyła dziarsko w przeciwną stronę niż uniwersytet, w okolicę, której jeszcze nie znała. Plan wzięła ze sobą i przydał się, bo kiedy tylko straciła z oczu Dom Glassów, zaczęła błądzić. Jak na tak starannie zaplanowane miasto, Morganville miało nielogiczny rozkład ulic. Były tu ślepe uliczki, opuszczone, nieoświetlone parcele.

Może jednak dla wampirów taki układ był logiczny. Claire zadrżała i przyspieszyła kroku. Ulica, którą szła, kończyła się placem ze stertami drewna i walającym się śmieciami. W powietrzu unosiła się woń rozkładu starych, zniszczonych, nikomu niepotrzebnych przedmiotów. Czasami bujna wyobraźnia utrudnia życie. Jak to dobrze, że jest dzień, nocą musi tu być przerażająco, pomyślała.

Mieszkalne dzielnice Morganville były stare, w większości zaniedbane i zniszczone słońcem. Niedługo na pewno zrobi się chłodniej, ale na razie słońce paliło bezlitośnie teksańską ziemię. Cykady grały wśród traw i drzew, a wiatr niósł zapach kurzu i rozgrzanego metalu. Ze wszystkich miejsc, gdzie mogła się natknąć na wampiry, to było chyba ostatnie, gdzie by się ich spodziewała. Po prostu... za mało dramatyczne. Za bardzo zwyczajne. Za bardzo... amerykańskie.

Według mapy powinna skręcić w następną przecznicę. Przystanęła w cieniu dębu i pociągnęła kilka łyków wody z butelki, zastanawiając się, jak daleko jeszcze do Towarzystwa Historycznego. Miała nadzieję, że niedaleko. Nie chciała opuszczać zajęć.

Ulica była ślepa. Claire przystanęła i zerknęła na mapę. No nie, mapa wskazywała co innego. Claire westchnęła poirytowana i już miała zawrócić, kiedy zauważyła wąskie przejście pomiędzy dwoma posesjami. Wyglądało na to, że może prowadzić do następnej ulicy.

Strać dziesięć minut albo zaryzykuj skrót. Zawsze wolała stracić dziesięć minut, była ostrożna, ale być może w Domu Glassów zeszła na złą drogę. Poza tym gorąco tu jak w piekle Ruszyła w stronę przejścia między posesjami.

- Ja bym tego nie robiła, dziecko - usłyszała jakiś głos. Dobiegał z werandy domu po jej prawej stronie. Dom był bardziej zadbany niż większość domów w Morganville: świeżo odmalowany na odcień jasnego morskiego błękitu, wykończony cegłą, z wysprzątanym podwórkiem. Claire zmrużyła oczy i przysłoniła je ręką. Dostrzegła drobną, przypominającą ptaszka staruszkę siedzącą na huśtawce na werandzie. Była brunatna jak gałązka drzewa i miała siwe włosy, niesforne jak puch dmuchawca, a ponieważ ubrana była w zielonkawą letnią sukienkę, która wisiała na niej jak worek, przypominała leśnego duszka z bardzo starych bajek.

Staruszka mówiła z akcentem z któregoś z południowych stanów. Claire szybko zawróciła.

- Przepraszam panią. Nie chciałam wchodzić na cudzy teren. Staruszka zachichotała.

- Och nie, dziecko, nikomu nie wchodzisz w paradę. Jesteś po prostu głupia. Słyszałaś kiedyś o lwach? O pająkach czyhających w pajęczynie? No cóż, idź dalej tą dróżką, ale po drugiej stronie nie wyjdziesz. Nie w tym świecie.

Claire wpadła w panikę.

- Ale... przecież jest dzień!

- Owszem, jest - zgodziła się staruszka, bujając się na huśtawce. - Ale w Morganville nie zawsze jest bezpiecznie w dzień. To też powinnaś wiedzieć. A teraz wracaj, skąd przyszłaś, i nie wracaj tu nigdy.

- Dobrze, proszę pani.

- Babuniu, co ty opowiadasz. Dzień dobry! - Z siatkowych drzwi wyszła młodsza wersja staruszki - na tyle młoda, żeby być jej wnuczką. Wysoka i ładna, skórę miała w kolorze kakao, włosy splecione w warkoczyki, w mnóstwo warkoczyków. Uśmiechnęła się do Claire, kładąc rękę na ramieniu starszej pani. - Moja babcia lubi siedzieć tutaj i zagadywać przechodniów. Przepraszam, że cię zatrzymała.

- Ależ nic się nie stało - zaprzeczyła Claire, nerwowo bawiąc się luźno zwisającym paskiem od plecaka. - Ostrzegła mnie, żebym nie szła tym przejściem.

Kobieta szybko przeniosła spojrzenie ze staruszki na Claire i z powrotem na staruszkę.

- Doprawdy? - Już nie mówiła ciepłym tonem. - Babciu, musisz przestać straszyć ludzi swoimi historyjkami.

- Nie bądź taką cholerną idiotką, Lisa. To nie są żadne historyjki, i ty o tym wiesz.

- Babciu, nic się tu nie wydarzyło od dwudziestu lat!

- Co nie znaczy, że się nie wydarzy. - Staruszka była uparta; cienki jak patyk, drżący palec wymierzyła w Claire. - A tobie nie wolno iść tym przejściem. Mówię poważnie.

- Tak, proszę pani - powiedziała słabym głosem i skinęła głową obu kobietom. - Hm, dziękuję pani.

Zanim zawróciła, Claire zauważyła na ścianie domu plakietkę z symbolem. Dokładnie taki sam symbol wisiał na ścianie Domu Glassów. Znak Założycielki. Teraz dostrzegła podobieństwo tych domów. Claire zawróciła, uśmiechnęła się przepraszająco i zapytała:

- Bardzo przepraszam, czy mogłabym skorzystać z łazienki? Wypiłam sporo wody po drodze... Przez chwilę myślała, że Lisa odmówi, ale młoda kobieta zmarszczyła brwi i powiedziała:

- Czemu nie. - Zeszła po schodkach i otworzyła białą drewnianą furtkę. - Wejdź, proszę. To drugie drzwi z holu.

- Zaproponuj dziecku lemoniadę, Lisa.

- Ona nie zostanie u nas, babciu!

- A skąd wiesz, skoro nie spytałaś?

Claire pozwoliła im się sprzeczać i weszła do domu. Nie wyczuwała niczego, żadnej aury, no ale przecież w Domu Glassów też nie od razu wyczuwało się to coś.

A jednak po chwili wyczuła coś znajomego... Wrażenie spokoju, powagi. Wystrój tego domu był zupełnie różny od Domu Glassów - Lisa i jej babcia najwyraźniej lubiły meble obite kwiecistym perkalem. Na podłogach leżały dywany, a w oknach wisiały koronkowe firanki i zasłony. Claire szła korytarzem, lekko przesuwając palcami po boazerii na ścianach. Drewno wydawało się ciepłe, ale przecież zawsze się takie wydaje, prawda?

- Dziwne - mruknęła do siebie i otworzyła drzwi łazienki. Ale to nie była łazienka.

To był gabinet, duży gabinet, umeblowany w zupełnie innym stylu niż salon. Podłogi nie przykrywał dywan. Ciemnoczerwone aksamitne zasłony chroniły przed słońcem. Ściany wyłożone by­ły regałami pełnymi książek, w większości starych, a przy regale Claire dostrzegła stojak na wino, ale leżały w nim... Zwoje?

Przy ciężkim, ciemnym biurku siedziała Amelie. Podpisywała jakieś dokumenty złotym piórem wiecznym. Jeden z jej asystentów, wampir, stał obok i usłużnie zabierał każdy kolejny podpisany papier.

Żadne z nich nie podniosło wzroku na Claire.

- Zamknij drzwi - poleciła Amelie łagodnym tonem, akcentując słowa niemal jak Francuzka. - Nie lubię przeciągów.

Claire miała ochotę uciec, ale nie była głupia, żeby sądzić, że jej się uda. Chociaż pomysł, żeby z wrzaskiem zatrzasnąć drzwi z drugiej strony, był kuszący. Weszła do gabinetu, a drzwi zamknęły się za nią z cichym kliknięciem.

- To twój dom? - spytała. Szczerze, tylko takie pytanie przyszło jej na myśl, wszystkie inne wyparowały jej z głowy, no bo przecież to się nie mogło dziać.

Amelie podniosła oczy, tak samo chłodne i onieśmielające, jak Claire zapamiętała. Czuła się, jakby ją mroziły.

- Mój dom? - powtórzyła Amelie. - Tak, oczywiście. Wszystkie domy są moje. Ach, rozumiem, o co chciałaś zapytać. Jesteś ciekawa, czy ten dom, przez który tu weszłaś, należy do mnie. Nie, moja mała Claire, to nie tam kryję się przed swoimi wrogami, chociaż z pewnością byłby to sensowny wybór.

Bardzo... - Amelie uśmiechnęła się - nieoczekiwany.

- A więc... Jak...?

- Przekonasz się jeszcze, Claire, że kiedy będę cię potrzebowała, będziesz wzywana. - Amelie podpisała ostatni dokument i podała go asystentowi, wysokiemu, młodemu mężczyźnie w garniturze z krawatem, a on lekko się ukłonił i wyszedł z pokoju bocznymi drzwiami. Amelie usiadła wygodniej w dużym, rzeźbionym fotelu, jeszcze bardziej królewska niż zwykle, włącznie z włosami splecionych w koronę na czubku głowy. Długimi palcami lekko stukała w lwie głowy wyrzeźbione na oparciach fotela. - Nie jesteś w domu, do którego weszłaś, moja droga. Rozumiesz to?

- Teleportacja - domyśliła się Claire. - Ale to przecież niemożliwe.

- A jednak tu jesteś.

- To science fiction!

Amelie wdzięcznym ruchem machnęła ręką.

- Nie rozumiem waszego sposobu rozumowania. Jedna nie możliwa rzecz, istnienie wampirów, jest do zaakceptowania, ale dwie niemożliwe rzeczy dają razem science fiction? Ach, nie ważne. Nie potrafię wyjaśnić, jak to działa, to zagadnienie dla filozofów i rzemieślników, a ja nie jestem ani jednym, ani drugim.

Od lat nie zajmowałam się tymi tematami. - Jej oczy w kolorze lodu odrobinę się ociepliły. - Odłóż ten plecak. Widywałam druciarzy, który nosili lżejsze ładunki.

Kto to jest druciarz? - zastanowiła się Claire. Już miała spytać, ale nie chciała wyjść na idiotkę.

- Dziękuję pani - powiedziała i ostrożnie postawiła plecak na podłodze, a potem przysiadła na fotelu naprzeciwko biurka.

- Jaka grzeczna - pochwaliła ją Amelie. - I to w czasach, kiedy mało kto pamięta o manierach... Rozumiesz, co to są maniery, Claire, prawda? Zachowania, które pozwalaj ą ludziom żyć w bliskości i nie pozabijać się nawzajem. Na ogół.

- Tak, proszę pani.

Cisza. Gdzieś za plecami Claire duży zegar odliczał minuty; kropla potu spłynęła jej po karku i spadła na trykotową koszulkę. Amelie wpatrywała się w nią bez mrugnięcia, co sprawiało niesamowite wrażenie. Niewłaściwe wrażenie. Ludzie tak nie umieli.

No ale Amelie nie była człowiekiem. Ze wszystkich wampirów ona człowieka przypominała najmniej.

- Sam pytał o panią - palnęła Claire, bo chciała, żeby Amelie przestała się tak w nią wpatrywać, a tylko to przyszło jej do głowy. Amelie zamrugała, usadowiła się w fotelu, a potem oparła brodę na splecionych rękach, a łokcie położyła na lwich głowach.

- Sam... - powtórzyła i jej spojrzenie powędrowało w górę i w prawo, na niczym się właściwie nie skupiając. Coś sobie przypomina, pomyślała Claire. Zauważyła, że ludzie - i najwyraźniej wampiry też - robią coś takiego oczami, kiedy coś sobie przypominają. - Ach, tak, Samuel. - Znów wpatrywała się w Claire. - Jak to się stało, że ucięłaś sobie pogawędkę z naszym drogim młodym Samuelem?

Claire wzruszyła ramionami.

- To on uciął sobie pogawędkę ze mną.

- O?

- Pytał o panią. Ja... Mnie się wydaje, że on czuje się samotny. Amelie się uśmiechnęła. Nie próbowała straszyć Claire, pokazując kły.

- Oczywiście, że jest samotny - powiedziała. - Samuel jest najmłodszy. Nikt ze starszych mu nie ufa, nikogo młodszego nie ma. Nic go nie łączy z wampirami, pomijając mnie, i nic go nie łączy ze światem ludzi. Kogoś bardziej samotnego niż on nie spotkasz, Claire.

- Mówi to pani tak, jakby pani... chciała, żeby tak było. Znaczy, żeby on był sam.

- Bo chcę - przyznała Amelie. - Mam swoje powody. Przyznaję, że obserwowanie zachowania kogoś tak bardzo samotnego jest bardzo interesujące. Samuel okazał się intrygujący, większość wampirów po prostu zrobiłaby się oschła i brutalna, a on nadal szuka pociechy. Przyjaźni. Moim zdaniem jest niezwykły.

- Pani na nim eksperymentuje! - oburzyła się Claire. Platynowe brwi Amelie uniosły się powoli, tworząc idealne łuki nad oczami.

- Jesteś niegłupia, skoro na to wpadłaś, ale uważaj: szczur, który wie, że biega po labiryncie, staje się bezużyteczny.

Zachowasz zatem swoją wiedzę dla siebie i będziesz się trzymała na dystans od naszego drogiego, słodkiego Samuela. A teraz powiedz, dlaczego dzisiaj do mnie przyszłaś?

- Dlaczego ja...? - Claire odchrząknęła. - Chyba zaszła jakaś pomyłka. Ja tylko, wie pani, szukałam łazienki.

Amelie wpatrywała się w nią przez długą, mrożącą krew w żyłach sekundę, a potem odrzuciła głowę w tył i roześmiała się głośno. To był szczery, serdeczny śmiech, ciepły, a kiedy ucichł, Claire nadal widziała jego ślady na twarzy i w oczach Amelie. Śmiech nadał jej twarzy wygląd niemal... ludzki.

- Łazienki - powtórzyła i pokręciła głową. - Dziecko, różne rzeczy mi mówiono, ale czegoś równie zabawnego chyba jeszcze nie słyszałam. Jeśli chcesz skorzystać z łazienki, to przejdź, proszę, przez te drzwi. Znajdziesz tam wszystko, co ci jest potrzebne. - Uśmiech zbladł. - Ale moim zdaniem przyszłaś po coś więcej.

- Ja wcale nie chciałam tu przyjść! Wybierałam się do Towarzystwa Historycznego Morganville...

- Towarzystwo Historyczne Morganville to ja - powiedziała Amelie. - A co chcesz wiedzieć? Claire lubiła książki. Z książkami nie trzeba było dyskutować. Książki nie siadywały przed człowiekiem w królewskiej pozie, wspaniałe, imponujące i przerażające, nie miały kłów i ochroniarzy. Książki były bezpieczne.

- Chciałam tylko coś sprawdzić... Amelie już zaczynała tracić cierpliwość.

- Mów, dziewczyno. Szybko. Mam swoje obowiązki. Claire niespokojnie odchrząknęła i powiedziała:

- Chciałam dowiedzieć się czegoś o bracie Eve, Jasonie. Jasonie Rosserze.

- Zrobione - powiedziała Amelie i chociaż pozornie nawet nie drgnęła, nie ruszyła jednym palcem, boczne drzwi otworzyły się i jej przystojny, ale blady jak śmierć asystent zajrzał do pokoju. - Proszę o teczkę rodziny Rosserów - wydała polecenie. Skinął głową i zniknął. - Straciłabyś tylko czas. W siedzibie Towarzystwa Historycznego nie ma żadnych danych osobowych. Ono istnieje wyłącznie na pokaz, informacje w nim przechowywane są w najlepszym wypadku nieścisłe i jeśli chcesz poznać prawdziwą naturę różnych spraw, moja mała, to przychodź do kogoś, kto tę naturę poznał.

- Ale to tylko punkt widzenia - stwierdziła Claire. - A nie fakty.

- Każdy fakt jest punktem widzenia. Ach, dziękuję, Henry. - Amelie odebrała teczkę z rąk asystenta, który w milczeniu opuścił gabinet. Wampirzyca otworzyła teczkę, przejrzała jej za wartość, a potem podała Claire. - Niezwykła rodzina. Ciekawe, że udało im się wychować Eve i jej brata.

Było tam całe życie rodziny Eve, zredukowane do danych spisanych na papierze. Daty urodzenia, szczegóły szkolnych świadectw.,. Ręcznie spisane raporty Brandona, który zapewniał im Ochronę. Raporty były suche i lakoniczne.

A potem nieco mniej suche, bo gdy Eve skończyła szesnaście lat, zmieniła się. Bardzo zmieniła. Szkolne zdjęcie Eve w wieku piętnastu lat przedstawiało ładną, kruchą dziewczynkę w bardzo konserwatywnym stroju - takim, jakiego nawet Claire by nie włożyła.

A w wieku szesnastu lat Eve uosabiała styl gotycki. Ufarbowała ciemne włosy na czarno, na twarz nakładała prawie biały puder, podkreślała oczy czarnym tuszem i w ogóle nabrała wyrazu. W wieku siedemnastu lat zaczęła robić sobie piercing - jeden widać było w języku wytkniętym do obiektywu.

Kiedy skończyła osiemnaście lat, wyglądała na przygnębioną i zarazem arogancką dziewczynę, a potem nie było już zdjęć poza takimi, które wyglądały na robione z ukrycia w Common Grounds, kiedy Eve nalewała espresso i gawędziła z klientami.

Eve z Oliverem.

Miałaś szukać informacji o Jasonie, upomniała samą siebie Claire i odwróciła stronę.

Jason był taki sam, tylko młodszy. Mniej więcej wtedy, kiedy Eve została Gotką. Jason zrobił to samo, chociaż w jego przypadku chodziło raczej nie o modę, ale o jakieś świadome przejście na ciemną stronę mocy. Eve zawsze miała w oczach błysk ironii i poczucia humoru, w oczach Jasona żaden błysk się nie pojawiał. Był chudy, silny i niebezpieczny.

Claire przeszedł lodowaty dreszcz, gdy zdała sobie sprawę, że go widziała... Stał na ulicy i gapił się na nią, zanim weszła do Common Grounds.

Jason Rosser wiedział, kim ona jest.

- Jason lubi noże, o ile pamiętam - powiedziała Amelie. - Czasami sobie wyobraża, że jest wampirem. Na twoim miejscu uważałabym na niego. On może się nie okazać tak... posłuszny jak moi podwładni.

Claire zadrżała, czytając o kiepskich wynikach Jasona w szkole, a potem raporty policji.

Eve oddała go w ręce policji. Widziała, jak porwał dziewczynę i jak z nią odjeżdżał - z dziewczyną, która potem znaleziono błąkającą się po ulicach i krwawiącą z rany po nożu. Dziewczyna nie zgodziła się zeznawać, ale Eve złożyła zeznania. I Jasona zamknięto.

W teczce była informacja, że zwolniono go z więzienia przedwczoraj o dziewiątej rano. Miał mnóstwo czasu, żeby dopaść Karle Gast w kampusie i...

Nie myśl o złych rzeczach, Claire, myśl o tych dobrych.

Przeglądała dane i patrzyła na zdjęcie matki i ojca Eve. Wyglądali... normalnie. Może nieco ponuro, ale skoro mieli takiego syna jak Jason, trudno im się było dziwić. Mimo to nie sprawiali wrażenia ludzi, którzy są w stanie wyrzucić córkę z domu i nigdy więcej się do niej nie odezwać, nie zadzwonić ani nie wpaść z wizytą.

Claire zamknęła teczkę i położyła ją na biurku, a Amelie, przełożyła ją do drewnianego pudełka na dokumenty.

- Znalazłaś to, czego chciałaś się dowiedzieć? - spytała Amelie.

- Nie wiem.

- Jaka mądra odpowiedź - stwierdziła Amelie i skinęła głową jak królowa poddanej. - Możesz odejść. Skorzystaj z drzwi, którymi tu weszłaś.

- Dziękuję. Na razie. - Głupio zabrzmiało takie pożegnanie z kimś, kto pewnie liczył sobie z milion lat, a poza tym kontrolował całe miasto, ale Amelie chyba nie miała nic przeciwko niemu. Claire wzięła plecak i szybko ruszyła po wypolerowanym parkiecie...

.. i weszła do łazienki. Gdzie ściany obite były kwiecistą tapetą, a papier toaletowy wisiał w takim naprawdę obrzydliwym trzymadle z falbankami.

Rzeczywistość smagnęła ją jak batem.

Claire rzuciła plecak na podłogę i znów otworzyła drzwi.

A za nimi był korytarz. Zerknęła w prawo, potem w lewo. Nawet zapach był tu inny - pachniało talkiem i perfumami odpowiednimi dla starszej pani. Ani śladu Amelie, jej podwładnych ani gabinetu, w którym z nią rozmawiała.

- Science fiction - powtórzyła Claire sfrustrowana i z dziwnym poczuciem winy spuściła wodę w toalecie, zanim wróciła tą samą drogą, którą przyszła. W domu było ciepło, ale upał panujący na zewnątrz uderzył ją jak podgrzany w mikrofalówce ręcznik.

Och, stanowczo zamierzała rozgryźć tę sztuczkę. Nie mogła znieść myśli, że to jakaś, no cóż, magia. Jasne, z istnieniem wampirów się pogodziła... jakkolwiek niechętnie... i z tymi ich hipnotyzerskimi zdolnościami. Ale nie z teleportacją. Wykluczone.

Lisa siedziała obok babuni na huśtawce, popijając lemoniadę. Na małym stoliku stała jeszcze jedna oszroniona szklanka. Lisa wskazała ją Claire ruchem głowy, bez słowa.

- Dzięki - powiedziała Claire i pociągnęła długi łyk.

Lemoniada była smaczna, może nieco za słodka, ale orzeźwiająca. Wypiła ją szybko, ale jeszcze potrzymała w dłoni zimną szklankę, zastanawiając się, czy okaże się źle wychowana, jeśli schrupie kostki lodu. - Jak długo panie tu mieszkają?

- Babcia mieszka tutaj od zawsze - powiedziała Lisa i delikatnie pogładziła starszą panią po plecach. - Prawda, babuniu?

- Urodziłam się tu - oświadczyła dumnie staruszka. - I umrę tu, kiedy już będę na to gotowa.

- I tak trzymaj. - Lisa nalała Claire drugą porcję lemoniady z na wpół opróżnionego dzbanka. - Jeśli odkryję, że z domu babuni coś zniknęło, dziewczyno, to nie zdołasz się przede mną ukryć w Morganville. Łapiesz?

- Lisa! - skarciła ją staruszka. - Bardzo cię przepraszam, kochanie. Moja wnuczka nigdy się nie nauczyła dobrych manier. - Lekko uderzyła Lisę po ręku i obdarzyła pełnym rodzicielskiej troski spojrzeniem. - Ta miła dziewuszka nigdy by nie okradła starszej pani. Prawda, że nie, kochanie?

- Oczywiście, proszę pani - potaknęła Claire i wypiła połowę lemoniady. Była tak samo cierpka i słodka, i cudowna jak ta pierwsza. - Zastanawia mnie ten symbol koło drzwi...

Lisa i babunia patrzyły na nią ostro. Żadna się nie odezwała. Claire zauważyła, że obie miały na nadgarstkach srebrne bransoletki z symbolem Założycielki na metalowej plakietce, podobnej do popularnych plakietek z grupą krwi. Wreszcie Lisa powiedziała cicho:

- Lepiej będzie jak już sobie pójdziesz.

- Ale...

- Idź! - wrzasnęła Lisa, wyrwała szklankę z dłoni Claire i z hukiem postawiła ją na stole. - Nie zmuszaj mnie, żebym cię zrzuciła ze schodów na oczach babuni!

- Cicho bądź, Lisa - skarciła ją starsza pani. - Dziewczyna ma nie więcej rozumu niż dobry Bóg dał owcy, ale to nie jej wina. Dziecko, to jest symbol Założycielki, i ten dom należy do Założycielki, a my jesteśmy jej ludźmi. Tak samo jak i ty.

Lisa popatrzyła na nią, rozdziawiając usta.

- Co takiego? - wykrztusiła wreszcie.

- Nie widzisz tego? - Babunia pomachała ręką przed twarzą Claire. - Ona świeci, kochana. Oni też to widzą, zapewniam cię. Nie tkną jej, znak nie znak. Zapłaciliby za to życiem.

- Ale... - Lisa minę miała poirytowaną i bezradną, a Claire czuła to samo co ona. - Babciu, ty znów masz omamy.

- Żadne omamy, młoda damo, i lepiej przypomnij sobie, kto w tej rodzinie przetrwał, kiedy wszyscy inni się poddali. - Staruszka patrzyła bladymi oczami na Claire, która zadrżała mimo upału. - Nie wiem, czemu ona cię naznaczyła, dziecko, ale zrobiła to. A teraz musisz jakoś z tym żyć. Idź już. Wracaj do domu. Dostałaś to, po co tu przyszłaś.

- Dostała? - Lisa zerknęła gniewnie. - Przysięgam na Boga, jeśli ukradłaś coś z tego domu...

- Uspokój się. Ona nie kradnie. Ale dostała to, czego szukała. Prawda, dziecko?

Claire pokiwała głową i nerwowo przesunęła dłonią po włosach. Pociła się obficie, włosy miała wilgotne i lepkie. Powrót do domu wydał jej się znakomitym pomysłem.

- Dziękuję pani. - Wyciągnęła rękę do staruszki. Ta przyglądała jej się przez długą chwilę, a potem ujęła ją swoją kruchą dłonią i uścisnęła. - Czy mogę przyjść do pani kiedyś w odwiedziny?

- Jeśli przyniesiesz mi czekoladę. Przepadam za czekoladą.

- Babuniu, masz cukrzycę.

- Dziecko, jestem stara. Od czegoś muszę umrzeć. Równie dobrze mogę od czekolady.

Nadal się sprzeczały, kiedy Claire schodziła po schodkach do ogródka, a potem zamknęła za sobą furtkę. Zerknęła w alejkę, tę, którą o mało wcześniej nie poszła, i tym razem drgnęła, jakby coś ją ostrzegło. Pająki w pajęczynach. Nie, już jej przeszła wszelka ochota na chodzenie na skróty. A o Jasonie Rosserze dowiedziała się tyle, ile tylko mógł znieść jej wrażliwy żołądek, najmniej wiedziała, na kogo ma teraz uważać, gdyby znów zaczął za nią łazić. Claire poprawiła plecak na ramieniu i ruszyła przed siebie.

Rozdział 7

Nigdzie nie było ani śladu ojca Shane'a, ani jego kumpli. W Morganville panował spokój. Następnego dnia Travis Lowe i Joe Hess przyjechali do Domu Glassów wcześnie rano. Powiedzieli, że brak wiadomości oznaczał dobre wiadomości. Byli grzeczni i uprzejmi i sprawiali wrażenie całkiem przyzwoitych facetów jak na policjantów, ale Claire i tak wystraszyła się i nabrała paranoicznych podejrzeń. Pomyślała, że może wszyscy policjanci tak się zachowują, kiedy są na służbie. Eve chyba w ogóle nie przejęła się tą wizytą. Wstała już, miała zaspane oczy i ziewała jeszcze po wyjściu spod prysznica. Była w szlafroku Hello Kitty, pozbawiona gotyckiej maski. Shane najprawdopodobniej jeszcze spał, a kto mógł wiedzieć, gdzie podziewał się Michael? Pewnie obserwował nas, pomyślała Claire. Zawsze obserwuje. Być może powinna dostawać od tego gęsiej skórki, ale w przypadku Michaela ją to najzwyczajniej... uspokajało.

- Cześć wszystkim - przywitała się Eve, wchodząc do salonu. Padła na kanapę i ziewnęła. - Kawa. Potrzebuję kawy.

- Zaparzyłam trochę - powiedziała Claire i poszła do kuchni. Travis Lowe w milczeniu ruszył za nią i sam przyniósł kubki do salonu. On i jego partner pili czarną; Claire ledwie tolerowała smak kawy, nawet jeśli było jej mniej niż mleka. Eve piła ze śmietanką, ale bez cukru i teraz wysączyła kawę jak gatorade po morderczym treningu na siłowni, a potem znów oparła się o po duszki kanapy i westchnęła radośnie.

- Witam panów, ale chyba za wcześnie na wizytę.

- Słyszeliśmy, że dostałaś pracę w kampusie - oznajmił Hess. - Moje gratulacje, Eve.

- To prawda, dostałam. - Machnęła ręką lekceważącym gestem. - Fatygowaliście się taki kawał drogi, żeby mi to powiedzieć?

- W Morganville wszędzie jest blisko. - Hess wzruszył ramionami. - Ale nie przyjechaliśmy po to, by ci pogratulować. Jak już wspominałem Claire, osoby, które napadły na wasz dom, zniknęły. Więc moim zdaniem macie sprawę z głowy. Mam nadzieję, że dzięki temu będziecie miały lepszy dzień.

Eve rzuciła Claire szybkie, niepewne spojrzenie.

- Jasne - mruknęła. - Hm... A co z tą... Drugą sprawą?

- Chcesz porozmawiać na osobności? - spytała Claire i wstała. - Bo ja mogę już iść do szkoły...

- Siadaj - polecił Hess. - Jeszcze nigdzie nie idziesz. I nigdzie nie pójdziesz sama.

- Co proszę?

- Odwieziemy was, dziewczyny, na uczelnię - oznajmił Lowe, popijając kawę. - A potem, kiedy już będziecie wolne, przywieziemy z powrotem do domu. Możecie nas uważać za swoją prywatną korporację taksówkową: Cienka Niebieska Linia.

- Nie! - zaprotestowała Claire zbulwersowana. - Znaczy przecież nie możecie... Nie powinniście...

Dlaczego?

- Eve wie dlaczego. Prawda, Eve?

Eve energicznie odstawiła kubek po kawie na stolik. W pastelowych kolorach wyglądała bardzo młodo i... na bardzo przestraszoną.

- Jason.

- Zgadza się. Jason. - Hess odchrząknął, zerknął na Claire i ciągnął dalej: - Wczoraj późno w nocy znaleźliśmy Karle Gast. A właściwie nasi koledzy preferujący pracę w nocy ją znaleźli. Zwłoki porzucono na opuszczonej parceli mniej więcej sześć przecznic stąd, za stertą drewna.

Claire przypomniała sobie, że przechodziła obok tej parceli. Poczuła nawet odór rozkładu. Odstawiła kubek na stolik i obiema dłońmi zakryła usta, zwalczając napad mdłości.

- Myślicie, że... - Eve była blada jak ściana. Oblizała wargi: - Myślicie, że Jason był w to zamieszany?

- Tak - powiedział cicho Hess. - Tak uważamy. Ale dowodów nie mamy. Nie ma świadków, nie ma jeszcze wyników ekspertyzy sądowej, wiadomo tylko że na pewno nie zabił jej wampir. Posłuchaj, Jasona widziano w okolicy, więc nie chcemy, żebyś przez jakiś czas wychodziła sama, okay? Żadna z was.

- Przecież to mój brat! - Eve była teraz mocno rozgniewana, a głos jej drżał. - Jak mógł to zrobić? Jaki człowiek...? Jaki...?

- To nie twoja wina - stwierdził Lowe. - Próbowałaś mu pomóc. On tylko jeszcze ciężej zachorował.

- To moja wina! - krzyknęła. - To ja na niego doniosłam! To ja nie powstrzymałam Brandona przed...

- Przed czym? - spytał Lowe bardzo spokojnie.

Eve nie odpowiedziała. Patrzyła na swoje pomalowane na czarno paznokcie i niespokojnie oskubywała skórki.

- Od zainteresowania się łatwiejszą ofiarą - wydusiła wreszcie. - Kiedy zadbałam o to, żeby mnie zostawił w spokoju.

- Chryste - jęknął Lowe. - Któregoś dnia ten cholerny wampir dostanie, co mu się...

- Trav - przerwał mu Hess. - Dziś nie jest dzień na pranie. Zostaw brudy w spokoju.

- Jezu Chryste, Joe, przecież to nie pierwszy raz, kiedy...

Claire dopiero po paru chwilach zrozumiała, o czym oni właściwie mówią, ale potem przypomniała sobie wiersze Eve, które przeczytała w jej komputerze... Te wszystkie romantyczne „Wampiry są cudowne, prawda?” aż do czasu, kiedy Eve skończyła mniej więcej piętnaście lat, a potem... Potem romantycznych uniesień nie było. Brandon. Brandon próbował się do niej dobierać, kiedy miała piętnaście lat. A Jason był jej młodszym bratem.

- Co on mu zrobił? - spytała Claire. - To znaczy, Brandon. Pił jego krew? Eve nie podniosła oczu, ale na jej policzki wypłynął rumieniec.

- Czasami - odparła. - A czasami jeszcze gorzej. Wiesz, my dla nich jesteśmy jak zabawki. Jak lalki. Nie jesteśmy prawdziwi. Ludzie nie są dla nich prawdziwi.

- Obawiam się, że dla Jasona teraz też nie - rzucił Hess. - Trudno dzieciaka winić. Nie dano mu wyboru. Ale powtarzam, Eve, tobie też nie wolno brać winy na siebie. Uratowałaś się i tylko to się liczy.

- Uratowałam się, bo wrobiłam własnego brata. Wielkie mi bohaterstwo.

- Uważaj na to poczucie winy - powiedział Lowe. - Może cię zniszczyć. To twoi rodzice powinni byli temu zapobiec i ty o tym wiesz. Jeśli ktoś pozwala zrobić z własnego dziecka zabawkę tylko po to, żeby utrzymać pozycję...

Claire wzięła Eve za rękę. Eve, zdumiona, uniosła głowę - nawet nie płakała, co Claire wydało się dziwne, bo Eve przecież ciągle płakała. Teraz oczy miała suche, a spojrzenie twarde. Gniewne. - Jak pan myśli, czemu się wyprowadziłam? - spytała. - i to najwcześniej, jak mogłam. Przy moich rodzicach i tym, co Brandon zrobił z Jasonem... Claire nie wiedziała, co ma powiedzieć. Po prostu siedziała i trzymała Eve za rękę. Nigdy nie przeżyła takiego koszmaru... Wychowała się w ciepłej i kochającej rodzinie, która zapewniła jej poczucie bezpieczeństwa, w mieście, gdzie nie było wampirów, gdzie o molestowaniu i znęcaniu się nad dziećmi słyszało się wyłącznie w wieczornych wiadomościach w telewizji.

To wszystko było po prostu... Zbyt trudne, żeby ot tak się z tym uporać. I o wiele za bolesne.

- Wszystko będzie dobrze - próbowała pocieszać Eve.

- Nie będzie. Nie rób sobie złudzeń, Claire. Niemniej, dzięki. Odetchnęła głęboko, puściła dłoń Claire i znów spojrzała na obu policjantów.

- Poczekajcie chwilę, panowie, szybko się ubiorę.

- Och, jasne - powiedział Hess i uniósł brew. Twarz mu się od tego wykrzywiła, ale może to przez ten jego dziwny nos, Claire nie była pewna. - Nie chodzi o to, że służymy i bronimy czy coś w tym rodzaju.

- Nie jesteście nawet na służbie - rzuciła Eve.

- No i nas nakryła - uśmiechnął się Lowe. - To nasza prywatna inicjatywa. Pośpiesz się, mała, chciałbym się trochę przespać, zanim znów stanę na straży porządku i sprawiedliwości.

Eve poszła na górę. W tej chwili przypominała Claire bombę, która lada moment wybuchnie. Claire bardzo chciała jakoś poprawić jej nastrój, ale nie mogła nic wymyślić... Pomyślała, że Eve zresztą też by jej sama na to nie pozwoliła.

Pożałowała, że Shane śpi. Potrzebowała... Może uścisku. A może jednego z tych cudownych pocałunków. Albo chociaż na niego popatrzeć, zaspanego i nadąsanego, z włosami sterczącymi we wszystkich możliwych kierunkach, z odgnieceniami od pościeli na policzkach, z gołymi stopami, które były takie ładne i miękkie...

Jeszcze nigdy nie podobały jej się stopy żadnego faceta. Nawet żadnego słynnego aktora. Ale Shane... Wszystkie części jego ciała tak na nią działały. Podniecająco.

- Dostaniemy jeszcze kawy? - spytał Hess i pomachał pustym kubkiem. Claire westchnęła, wzięła kubki policjantów i poszła do kuchni.

Postawiła kubki na blacie i sięgnęła po dzbanek, kiedy jakaś wielka, spocona łapa szarpnęła ją w tył. Próbowała wrzasnąć i kopać, ale ktokolwiek ją złapał, trzymał naprawdę mocno. Wyrywała się, ale bezskutecznie.

- Spokój - szepnął jej do ucha ochrypły męski głos. - Zamknij się albo zacznie się robić nieprzyjemnie.

Już było nieprzyjemnie, przynajmniej z punktu widzenia przerażonej Claire. Zastygła w bezruchu, a facet, który ją trzymał w powietrzu, opuścił ją na tyle, że czubkami sportowych butów dotknęła ziemi. Ale jej nie puścił.

Domyśliła się, kto to jest - ten, który się odezwał, nie ten, który ją trzymał - jeszcze zanim ojciec Shane'a wszedł w pole widzenia i nachylił się do niej przerażająco blisko.

- Gdzie jest mój syn? - syknął. Cuchnął alkoholem. Śniadanie mistrzów w wykonaniu rodu Collinsów. - Wystarczy skinąć głową. Jest w domu? - Kiwnęła. - Ci gliniarze są w salo­nie? - Znów kiwnęła głową, dość energicznie, i próbowała wymyślić, w jaki sposób mogłaby zwrócić uwagę detektywa Hessa. Wrzask raczej nie wchodził w grę, drzwi do kuchni były solidne, a ta wielka łapa zdusiłaby jej krzyk. Gdyby ją schwytali, kiedy miała w ręku kubki, mogłaby je chociaż upuścić...

- Mój chłopak cię lubi - powiedział tata Shane'a. - Tylko dlatego jeszcze żyjesz, rozumiesz? Więc nie wyobrażaj sobie, że ci się upiekło. Zawsze mogę zmienić zdanie, a ciebie pochować w ogrodzie obok twojego drogiego przyjaciela Michaela. A teraz mój kumpel odsłoni ci usta, a ty lepiej nie wrzeszcz, bo jeśli zaczniesz, to my będziemy musieli zacząć zabijać, zaczynając od ciebie, a kończąc na gliniarzach. I tej twojej przyjaciółce udającej wampirzycę. Rozumiesz? Liczy się dla mnie tylko mój syn.

Claire z trudem przełknęła i znów skinęła głową. Ręka powoli odsunęła się od jej ust.

Nie wrzasnęła, chociaż miała wielką ochotę.

- Dobra dziewczynka - pochwalił ją tata Shane'a. - A teraz powiedz mi, co ci gliniarze tu robią. Szukają nas?

Pokręciła głową.

- Myślą, że wyjechaliście - wyjaśniła. - Przyjechali tu, że by odwieźć mnie i Eve na uczelnię.

- Uczelnia. - Wycedził to słowo z pogardą. - To nie jest żadna uczelnia. To wybieg dla bydła rzeźnego.

Oblizała wargi i poczuła na nich pot tego faceta, który ją wcześniej trzymał. Obrzydliwość.

- Musi pan stąd uciekać. Natychmiast.

- Albo?

- Nie uda wam się zrobić tego, po co tu przyjechaliście, jeśli wszyscy nadal będą was szukali - powiedziała. Wymyśliła to przed sekundą, ale doszła do wniosku, że to nawet sensownie brzmi. - Jeśli będziecie musieli zabić mnie i wszystkich innych w tym domu, oni przewrócą całe miasto do góry nogami, dopóki was nie znajdą. A Shane'a wsadzą do więzienia, jeśli nie gorzej. Jeśli pozwoli mi pan iść po Shane'a, ja im wszystko i tak powiem, a oni przetrząsną całe miasto...

- Usiłujesz mnie straszyć, mała?

- Nie - szepnęła Claire. Z trudem wykrztusiła to krótkie słowo. - Próbuję panu powiedzieć, co się stanie. Oni już jakby przestali was poszukiwać, ale jeśli mnie zabijecie, przegracie.

A jeśli mnie puścicie, ja im i tak wszystko powiem.

- To dlaczego miałbym cię nie zabić?

- Bo będę trzymała język za zębami, jeśli mi pan obieca, że zostawicie Shane'a w spokoju. Spojrzał na nią gniewnie, ale widziała, że się nad tym zastanowił.

- Szefie - odezwał się facet, który ją trzymał. Miał głęboki głos, ochrypły tak, jakby gardło miał wysypane żwirem. - Suka nie ma powodu dotrzymać słowa.

- A dlaczego uważacie, że ja wampiry lubię bardziej niż wy? - warknęła. - Shane opowiadał wam o Brandonie? Widziałam pana w Common Grounds, szukał pan go? Bo jeśli nie, to powinien pan. To palant.

Frank Collins zmrużył oczy, teraz przypominał Shane'a.

- Chcesz mi jeszcze dyktować, które wampiry mam zabijać?

- Nie. - Przełknęła ślinę świadoma, że w każdej chwili drzwi kuchni mogą otworzyć się, ktoś się napatoczy i wszystko diabli wezmą, i to w tempie ekspresowym. - To tylko sugestia. Bo o ile wiem, on jest chyba najgorszy. Ale zrobi pan to, co pan zechce, i ja to wiem. Ja tylko chcę, żeby mnie i moich przyjaciół do tego nie mieszać.

Tata Shane'a uśmiechnął się do niej. Uśmiechnął się. I po raz pierwszy wydawało się, że to naprawdę uśmiech, a nie grymas.

- Jesteś twardsza, niż wyglądasz, mała. To dobrze. Przyda ci się to, jeśli będziesz chciała tu mieszkać. - Spojrzał za nią, na motocyklistę (przynajmniej myślała, że to motocyklista, bo słyszała skrzypienie skóry, kiedy mu się wyrywała). - Puść ją, stary. Ona jest w porządku.

Motocyklista puścił ją. Rzuciła się przed siebie, obróciła na pięcie i stanęła plecami do lodówki. Zaczęła grzebać w szufladzie w poszukiwaniu noża, znalazła groźnie wyglądający tasak do mięsa i wyciągnęła go w stronę napastników. - Musicie już iść - powiedziała. - Już. I nie wracajcie tutaj bo, przysięgam, powiem im wszystko.

Tata Shane'a już się nie uśmiechał. No cóż, nie tak szeroko. Ale stojący za jego plecami facet szczerzył zęby od ucha do ucha.

- Dziewczyno, ty wcale nie znasz mojego syna, prawda? - spytał pan Collins. - Ja tu wcale nie muszę wracać. To on do mnie przyjdzie. Wcześniej czy później.

Gestem pokazał kumplowi, że wychodzą i razem ruszyli do drzwi kuchennych. Claire podbiegła, zatrzasnęła je i zamknęła na oba zamki.

Po czym zastanowiła się, dlaczego te drzwi wcześniej stały otworem... Ach. Jasne. Policjanci weszli do domu od strony kuchni. Parę razy głęboko odetchnęła, zmyła z ust smak spoconych dłoni i sięgnęła po kubki do kawy.

Ręce trzęsły jej się jeszcze tak bardzo, że na pewno rozlałaby kawę. Odstawiła kubki, podeszła do drzwi salonu i zawołała:

- Zaparzę trochę świeżej!

Wylała resztkę kawy z dzbanka, nasypała kawy do ekspresu i zanim się zaparzyła, udało jej się uspokoić. Prawie.

Między zajęciami Claire miała przerwę - trudno byłoby ją nazwać przerwą na lunch, bo przypadała koło dziesiątej rano - i poszła do Centrum Uniwersyteckiego na kawę. Centrum było duże i zaniedbane, dywan pamiętał lepsze czasy, a meble były z lat osiemdziesiątych, o ile nie siedemdziesiątych. Było to jedno wielkie pomieszczenie, pełne kanap, foteli, a nawet z zepchniętym w kąt koncertowym fortepianem. Plakaty reklamujące studenckie imprezy, w większości okropnie brzydkie, wisiały pod sufitem i lekko poruszały się w słabym nawiewie klimatyzacji.

Większość kanap już została zajęta przez studentów. Claire upatrzyła sobie stolik do nauki w rogu sali, ale wiedziała, że musi się pośpieszyć, bo mnóstwo ludzi rozglądało się za wolnymi miejscami.

Szybko podeszła do baru kawowego. Uśmiechnęła się i pomachała do Eve. Eve jej odmachała, jednocześnie zdejmując z ekspresu dwie zaparzone porcje kawy i wlewając je do spienionego mleka. W kolejce stało pięć osób i Claire miała mnóstwo czasu na zastanowienie się na tym, co usłyszała od taty Shane'a. I nad tym, czego jej nie powiedział.

Co on dzisiaj robił w Domu Glassów? Tak naprawdę? Może chciał zabrać ze sobą Shane' a, ale tego nie była pewna. Wydawało jej się, że tata Shane'a miał jakiś plan, ale jaki - nie miała pojęcia. Może Shane by wiedział, ale nie chciała go pytać.

Michael. Michaelowi powie wszystko, jak tylko się pojawi.

- Dużą mocha - poprosiła Claire i wygrzebała trzy dolary pięćdziesiąt z kieszeni dżinsów. Dla niej to było drogo, ale stwierdziła, że trzeba przecież uczcić pierwszy dzień Eve w nowej pracy. Kasjer - facet ze znudzoną miną, który na pewno wolałby być gdziekolwiek indziej - wziął od niej pieniądze i machnięciem ręki pokazał, że ma przejść do kolejki po odbiór napojów.

Stała tam i przeglądała podręcznik do literatury angielskiej, kiedy usłyszała zduszony śmiech, a potem chlupot rozlewanego płynu. Podniosła wzrok i zobaczyła grupkę chłopaków gapiących się na spływającą na podłogę kawę.

- Hej, zombie płci żeńskiej! - Jeden z nich odezwał się do Eve, która parzyła kawę, ignorując ich. - Może raczysz posprzątać ten bałagan?

Eve zacisnęła zęby, ale w milczeniu sięgnęła po papierowe ręczniki i zaczęła wycierać kontuar. Kiedy wytarła go do czysta, uniosła klapę i wytarła też podłogę. Faceci nadal złośliwie się śmiali.

- Ominęłaś jedno miejsce - powiedział ten, który wylał kawę. - Tam.

Eve pochyliła się, żeby dosięgnąć wskazywanej przez niego plamy. Szybko stanął za nią i zaczął kroczem uderzać ją w wypiętą pupę.

- Och, kochanie! - jęknął, a jego kumple zaczęli rechotać! - Jesteś cholernie seksowna jak na zmarłą dziewczynę.

Eve spokojnie wyprostowała się, odwróciła i spojrzała na niego. Bez słowa. Zaletą gotyckiego makijażu, musiała przyznać Claire, było to, że nie było spod niego widać rumieńców... Sama zarumieniła się mocno ze współczucia dla Eve. I aż trzęsła się z wściekłości.

- Przepraszam - odezwała się wreszcie Eve i odsunęła faceta na bok, jedną dłoń opierając na jego piersi. Wróciła za bar, z trzaskiem zamknęła klapę, wzięła dwie zaparzone porcje kawy, przelała je do jednego kubka, zamieszała, przykryła pokrywką i postawiła na kontuarze. - Proszę. - Na koszt firmy.

Palant wyciągnął rękę, złapał kubek i mocno ścisnął. Pokrywka spadła. Kawa rozprysnęła się wszędzie, oblewając Eve, kontuar, podłogę, faceta, który trzymał kubek. Jego kumple ryknęli śmiechem, kiedy powiedział:

- Ups. Chyba nie doceniłem własnej siły.

Eve zerknęła na chłopaka przy kasie, ale on tylko wzruszył ramionami. Głęboko odetchnęła, uśmiechnęła się - ale uśmiechem zupełnie innym niż zwykle, zauważyła Claire - i powiedziała:

- Powinieneś poradzić się w tej sprawie lekarza, łosiu, i poprosić o coś na świąd krocza. Następny! Mam tu mocha dla Claire! - Eve postawiła na kontuarze kolejny kubek i zaczęła za wzięcie wycierać blat.

Claire podbiegła do niej.

- O mój Boże! - szepnęła. - Chcesz, żebym coś z tym zrobiła? Mam kogoś zawołać na pomoc?

- A kogo? - Eve przewróciła oczami. - To mój pierwszy dzień, trochę za wcześnie biegać na skargę jak obrażona dziewczynka. Daj spokój, Claire. Po prostu bierz kawę i idź. Nic mi nie będzie. Mam doktorat z radzenia sobie z upierdliwymi mięśniakami.

- Ale... Shane? Może ja zadzwonię do Shane'a?

- Tylko jeśli chcesz wycierać tu krew zamiast kawy...

- Hej, zombie, a gdzie moja kawa? - zapytał głośno ten facet zza pleców Claire. Przez sekundę czuła, jak zaczyna na nią napierać, aż wreszcie z całej siły docisnął ją do baru. - Ups, przepraszam, malutka, nie zauważyłem cię. - Ale się nie odsunął. - A w ogóle to od kiedy u nas są zajęcia dla przedszkolaków?

Oczywiście, kubek wysunął się jej z ręki. Eve złapała go zręcznie.

- Hej! - Claire zaczęła się szarpać, chcąc od siebie odsunąć tego faceta, ale on nadal ją przyciskał do baru.

- Hej! Dupku! - powtórzyła Eve głośniej. - Cofnij się albo zadzwonię po policję.

- Tak, a oni od razu przybiegną. - Ale odsunął się na tyle, że Claire zdołała się wydostać, ściskając w ręku swoją mocha. Nawet na nią nie spojrzał. To był duży facet - taki duży jak Shane - z czarnymi, wyżelowanymi włosami ostrzyżonymi według najnowszej mody i zawziętymi niebieskimi oczami. Niezła twarz, ładne usta, wydatne kości policzkowe.

- Zrób mi wreszcie tę moją cholerną kawę. Niektórzy spieszą się na zajęcia.

Claire złapała papierowy ręcznik i wytarła plamy na kontuarze od strony klientów, żeby Eve nie musiała wychodzić zza baru. Eve rzuciła jej pełne wdzięczności spojrzenie i zajęła się nalewaniem kawy. W rekordowym tempie przygotowała napój, zamknęła kubek pokrywką i podała swojemu prześladowcy, który wyszczerzył do niej zęby, spróbował kawy i odstawił jaz powrotem na kontuar.

- Beznadziejna - parsknął. - Możesz ją sobie zatrzymać.

Przybił piątkę kumplom, a potem wszyscy wyszli.

- Ale palant! - powiedziała Claire, a Eve tylko uniosła brwi, wzięła latte i wylała do zlewu.

- Nie, on miał rację, rzeczywiście zrobiłam mu obrzydliwą. No, ale zapłacił za nią trzy dolce, więc to ja wygrywam. Jak ci smakuje twoja mocha?

Claire wypiła łyk i uniosła w górę kciuk.

- Przepraszam. Strasznie mi przykro, że nie mogę nic zrobić...

- Claire, każdy musi walczyć sam. Idź już. Na pewno musisz się czegoś tam pouczyć.

Claire cofnęła się, a Eve zaczęła nalewać kolejną partię kaw; przy kasie nadal kłębiła się kolejka.

Następny chłopak, który odbierał latte - wysoki, trochę niezgrabny, z pucołowatą twarzą i dużymi, brązowymi oczami - głośno podziękował Eve za kawę. Eve mrugnęła do niego i pokazała w uśmiechu dołeczki. Wyglądał o wiele sympatyczniej niż ci muskularni kretyni, którzy właśnie wyszli, chociaż Claire zauważyła, że nosił koszulkę studenckiego bractwa.

- Epsilon Epsilon Kappa? - odczytała na głos. - EEK? Spojrzał na nią przepraszająco.

- To w pewnym sensie dowcip. Przez to miasto. No wiesz, takie dziwaczne. - Zamrugał, spojrzał na nią uważniej i uśmiechnął się szerzej. - Tak przy okazji, jestem Ian. Ian Jameson. Z, no wiesz, Reno.

- No to znalazłeś się z dala do domu, Ianie Jameson - stwierdziła Claire i wyciągnęła do niego rękę. Uścisnął ją. - Claire Danvers. Z Longview.

- Ty do domu masz niedaleko, ale z drugiej strony stąd jest wszędzie daleko - powiedział. - Jesteś na... Eee... Pierwszym roku?

- Tak. - Znów oblała się rumieńcem. - Skończyłam szkołę wcześniej.

- O ile wcześniej?

Próbowała zbyć pytanie wzruszeniem ramion.

- Ze dwa semestry. Nic takiego.

- Jaki kierunek wybrałaś? - Ian zdjął wieczko z kubka i podmuchał na kawę, żeby trochę ostygła, a potem wypił łyk. - Jeszcze raz dzięki, tak przy okazji, jest naprawdę dobra.

- Nie ma za co - uśmiechnęła się Eve. Głos miała teraz o wiele pogodniejszy. Podawała dziewczynom ze studenckiego bractwa ich latte, odtłuszczone, bez cukru i pół na pół z bezkofeinową, z pogodną miną.

Nigdy wcześniej nikt nawet nie próbował pytać Claire, jaki jest podstawowy kierunek jej studiów. Oczywiście, to było normalne, że student pierwszego roku trzy czy cztery razy zmienia zdanie, zanim wreszcie zdecyduje się na coś, ale Claire zawsze była dosyć zdecydowana.

- Fizykę.

- Poważnie? - Ian był pod wrażeniem. - To ambitny wybór. Musisz być niezła z matmy. Wzruszyła ramionami.

- Chyba tak. - Uosobienie skromności, bo przecież nigdy nie dostała mniej niż szóstkę, ani razu.

- Pewnie będziesz musiała się stąd przenieść. Dyplom z fizyki tego uniwersytetu raczej na wiele ci się nie przyda, prawda?

- Mam nadzieję dostać się na MIT - powiedziała Claire. - A ty? Ian pokręcił głową.

- Inżynieria cywilna. Owszem, muszę zaliczyć fizykę, ale za nic nie brałbym więcej zajęć, niż muszę. Został mi jeszcze semestr. A potem przeniosę się na Uniwersytet Teksański w Austin.

Wielu studentów przenosiło się tam, bo to była duża uczelnia oferująca prawie wszystkie kierunki. Claire pokiwała głową. Sama się nad nią zastanawiała, ale... MIT? Caltech? Jeśli miała szansę się tam dostać, to chciała spróbować.

- A więc... Co to jest to EEK? Jakieś prestiżowe bractwo? - Kilka bractw studenckich było na tym uniwerku: wystarczyło zapłacić składki, iść na kilka spotkań i już można było wpisać sobie członkostwo w nich do CV.

- To tylko grupa facetów, którzy lubią razem imprezować. Ian był odrobinę zażenowany. - Jestem członkiem, bo mam tam kilku kumpli... W każdym razie co roku robią wypasioną imprezę, naprawdę z rozmachem. Nazywają ją Balem Umarłych Dziewczyn. Jak z jakiegoś horroru pełnego zombie i innych takich. - Zerknął na Eve, która podgrzewała mleko. - Twoja przyjaciółka świetnie by pasowała na Balu Umarłych Dziewczyn. Chociaż większość ludzi zwykle się przebiera.

Czy on ja zapraszał na randkę? Nie, to przecież niemożliwe. Po pierwsze, dopiero co go poznała. Po drugie... No cóż, nikt nigdy nie chciał się z nią umawiać. Po prostu jeszcze się nie zdarzyło.

- Brzmi bombastycznie - powiedziała Claire i pomyślała: Rany, właśnie w rozmowie z fajnym facetem użyłam słowa: „bombastycznie”. Chyba powinnam się zastrzelić.

- Jutro wieczorem w siedzibie EEK. Słuchaj, jeśli dasz mi swój numer, to prześlę ci esemesem szczegóły...

- Hm... Jasne. - Nikt nigdy jeszcze nie prosił jej o numer telefonu. Wyjąkała kolejne cyfry, wstukał je do komórki i uśmiechnął się do niej. To był miły uśmiech. Naprawdę miły uśmiech. - Ale, hm, nie wiem, czy będę mogła przyjść.

- Powiem wprost: jeśli przyjdziesz, uratujesz mi życie. My, jajogłowi, musimy trzymać się razem, żeby nie oszaleć wśród tej całej reszty, prawda? To co, do zobaczenia jutro wieczorem, o ósmej?

- Dobrze, przyjdę - obiecała. - Dzięki. Aha, ty jesteś Ian, tak?

- Ian.

- Claire - przypomniała mu swoje imię. - Och. Naprawdę to powiedziałam? Roześmiał się i odszedł, popijając latte.

Dopiero kiedy odszedł, zdała sobie sprawę, że właśnie się z tym facetem umówiła. Na prawdziwą randkę. I to z kimś innym niż Shane. Jak do tego doszło? Przecież tylko chciała być miła, bo facet wydawał się w porządku, a potem okazał się wręcz uroczy, zwłaszcza w porównaniu z tamtymi chamskimi typami...

Więc szła na randkę.

Z kimś innym niż Shane.

Niedobrze.

- Hej - krzyknęła Eve i gestem pokazała, żeby Claire podeszła bliżej. - Co to było? Czepiał się ciebie?

- Hm... - Claire zapomniała języka w gębie. - Nie. On tylko... Nieważne.

- Podrywał cię? - domyśliła się Eve.

Claire zdecydowała się wzruszyć ramionami. Nie miała pojęcia, jak powiedzieć o tym przyjaciółce.

- Chyba tylko starał się być miły.

- Faceci nie bywają mili - obruszyła się Eve. - I co mu powiedziałaś? Umówiłaś się z nim? Jakim cudem Eve natychmiast zgadła, jęknęła w duchu Claire. Nerwowo przestąpiła z nogi na nogę i poprawiła zawieszony na ramieniu plecak.

- Chyba zgodziłam się iść z nim na imprezę. Ale to totalnie żadna randka.

- Och, totalnie nie - zgodziła się Eve. I przewróciła oczami. - Następny proszę! Waniliowa latte! Tak przy okazji, Claire, ta nazwa do ciebie pasuje.

- Dobra, idę do stolika... - powiedziała Claire. - Będę się uczyć.

Eve chętnie wypytałaby przyjaciółkę o szczegóły, ale musiała obsługiwać klientów. Stolik, który Claire sobie upatrzyła, jakimś cudem nadal był wolny. Rzuciła plecak na poobijany drewniany blat i usiadła, popijając mochę. Centrum wydawało się bezpieczniejsze niż większość miejsc w Morganville... Miejsce, gdzie tyle osób siedziało nad książkami, nie mogło być takie złe.

Prawie jak normalny uniwersytet. Claire czytała podręcznik do historii, kiedy jakiś cień zasłonił stronę książki. Podniosła wzrok i zobaczyła dziewczynę, którą trochę znała z akademika, Howard Hali. Z pierwszego roku jak ona. Lisa? Lesley? Coś w ten deseń.

- Cześć - przywitała się dziewczyna. Claire skinęła głową, wskazując wolne krzesło naprzeciwko, ale Lisa/Lesley nie usiadła. - Ta Gotka za kontuarem, ta która kiedyś pracowała w Common Grounds, to twoja przyjaciółka?

Wiadomości szybko się rozchodziły. Claire przytaknęła.

- No to może będziesz chciała powstrzymać ją przed samobójstwem - powiedziała Lisa/Lindsay. - Bo właśnie wyciągnęła zawleczkę z granatu Moniki.

Claire skrzywiła się i zamknęła książkę. Spojrzała na zegarek. No cóż, i tak powinna się zbierać. Może to było samolubne, ale wolałaby, żeby Lisa/Lesley darowała sobie dobry uczynek. Za nic nie chciała znów wpakować się w tarapaty.

Spakowała książki do plecaka. Po prostu pożegnam się z Eve, pomyślała. Nie mam tu nic do roboty. Totalnie nie będę się wtrącać.

Monica, Giną i Jennifer opierały się o kontuar, uniemożliwiając Eve obsługiwanie innych studentów.

- Hej, dziewczyno grabarza, mówi się do ciebie! - krzyczała Monica. - To prawda, że własny brat próbował cię zabić?

- A to było przed czy po tym, jak ją chciał puknąć? - Pytaniu towarzyszyły ordynarne gesty. Nawet jak na Jennifer to było obrzydliwe.

- Próbował? - zarżała Giną. - Ja słyszałam, że robili to ze sobą przez całe liceum. Nic dziwnego, że oboje zupełnie sfiksowali.

Twarz Eve nadal wyglądała jak biała maska, ale jej oczy... Oczy miała szalone. Panowała nad sobą, ale z najwyższym trudem. Nalewała espresso i latte, a potem zamaszyście postawiła trzy kubki na kontuarze i powiedziała:

- Jeśli nie odejdziecie, pójdę po kierownika.

- Oho! - prychnęła Monica. - Po kierownika. Wow. Ale się boję. Myślisz, że wystraszę się jakiegoś głupka, tak durnego, że pracuje tu za niewiele więcej, niż wynosi minimalna płaca? Tak ci się wydaje? - Pochyliła się, chcąc pochwycić spojrzenie Eve. - Mówię do ciebie, kretynko. Giną zauważyła Claire. Położyła Monice dłoń na ramieniu.

- Dwie wariatki w cenie jednej - powiedziała radośnie. - Chyba mają dziś promocję.

- Claire. - Monica uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - No jasne, czemu nie? Złościsz się, że dokuczam twojej przyjaciółeczce, lesbo?

- Zdecyduj się - wycedziła Claire. Jej głos zabrzmiał nisko i jakoś tak nawet fajnie. Być może łatwiej było przeciwstawić się Monice w obecności innych osób, nie czuła się tak bardzo zagrożona. A może po prostu przyzwyczaiła się stawiać Monice. - Jesteśmy lesbami czy może ona spała ze swoim bratem? Bo wiesz, to się jedno z drugim jakoś kłóci.

Monica aż zamrugała. No cóż, logika nie należała do jej mocnych stron. Claire prawie widziała, jak przez jej mózg przemyka myśl: O kurczę, nie zbijajcie mnie z tropu faktami!

- Śmiejesz się ze mnie?

- Owszem - przyznała Claire.

Monica uśmiechnęła się. To był szeroki, szczery uśmiech.

- No i proszę - syknęła. - Claire znalazła kogoś do pary. Pewnie to wielka pociecha być pod skrzydłami naprawdę wrednego Opiekuna. - Rzuciła spojrzenie w stronę Eve. - Ale to nie potrwa długo. Moja rodzina coś tutaj znaczy. A wy, wariatki, jesteście tu tylko chwilowo. I jesteście żałosne.

Odrzuciła włosy do tyłu, wzięła swoją latte i odeszła. Faceci oglądali się za nią, kiedy ich mijała, oflankowana z obu stron przez Ginę i Jennifer jak w lotniczej formacji myśliwców.

- O... - zdziwiła się Eve, wycierając ekspres do kawy może nieco zbyt energicznie. - Zwykle nie wycofuje się tak szybko.

- Może ma jakieś zajęcia.

- Uwierz mi - parsknęła Eve - jakieś zajęcie by się tej dziewczynie faktycznie przydało.

- To niesamowite, że mamy własną obstawę policjantów, prawda? - odezwała się Eve. Ona i Claire stały na chodniku przed Centrum Uniwersyteckim, a kampus wydawał się wyludniony - była siódma i zapadał już zmierzch. Na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Słońce dopiero co zaszło i na horyzoncie od strony zachodu jeszcze widać było jaskrawą pomarańczową i żółtą poświatę. - Ale przecież mam samochód, możemy bezpiecznie dojeżdżać na uniwerek.

- Moim zdaniem oni się znudzą. Znaczy to wyjątkowa sytuacja, dopóki nie złapią... zabójcy tej dziewczyny.

Eve westchnęła i nic nie powiedziała. Granatowy samochód zatrzymał się przed nimi. Joe Hess prowadził, a Travis Lowe wysiadł i otworzył tylne drzwi z niemądrym, przesadnie głębokim ukłonem. W sumie to było nawet miłe. Claire wsiadła, przesunęła się, a obok niej usiadła Eve.

- Cześć, dziewczyny. - Hess odwrócił się do nich. Pod oczami miał ciemne kręgi i sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie spał. - Dzięki za kawę.

Claire i Eve spojrzały po sobie.

- Przepraszam - powiedziała Eve. - Ja zawsze pachnę kawą, to takie barmańskie perfumy. Nie pomyślałam o kawie dla was, ale jeśli macie ochotę, to ja zaraz...

- Wykluczone - zaprzeczył Lowe, siadając na siedzeniu pasażera. - Już ciemno. Odwieziemy was do domu, a potem wstąpimy gdzieś na kawę.

- Dzięki - odezwała się Claire. - Za podwiezienie.

Żaden z gliniarzy nie odpowiedział. Hess ruszył podjazdem, przejechał przez kampus i dwie przecznice dalej zagłębił się w ciemne ulice Morganville. Większość sklepów już pozamykano. Kiedy mijali Common Grounds, Claire i Eve jednocześnie wyjrzały przez okno. Kawiarnia była pełna, oczywiście, jak oaza światła na tej ciemnej ulicy. Ani śladu Olivera. Ani śladu taty Shane'a, co wywołało u Claire przypływ poczucia winy. Powinnam powiedzieć Shane'owi, pomyślała. Nie sądziła, żeby wypaplanie o tym Eve w czymkolwiek pomogło, poza tym że Eve jeszcze tylko bardziej się zdenerwuje. A sądząc po ponurej minie, z jaką spoglądała w mrok, wystarczy jej zmartwień Byli już tylko o jedną przecznicę od domu, kiedy jakiś połyskliwy czarny wóz - z płetwami jak rekin - wyprzedził ich i ustawił się w poprzek ulicy. Hess wdepnął hamulec i opony zapiszczały jak wyjący potępieniec. Nie uderzył w ten samochód... Stuknął go tylko. Claire uderzyła się o winylowe siedzenie i aż sapnęła ze strachu. Wymieniły z Eve przerażone spojrzenia.

Na przednich siedzeniach Hess i Lowe też po sobie spojrzeli. Miny mieli bardzo ponure, byli spięci.

- Co się dzieje? - spytała Eve i pochyliła się w ich stronę. - Panowie?

- Wy zostańcie w samochodzie - polecił Hess i otworzył drzwi. - Trav, zostań z nimi.

- Joe...

- Nic mi nie będzie. - Wysiadł, trzasnął drzwiami i poszedł w stronę tarasującego ulicę auta. Zaciemniona szyba opuściła się i w blasku przednich świateł Claire zobaczyła znaną, trupiobladą twarz.

- Hans - szepnęła. Ten detektyw wampir. Popatrzyła na Lowe'a i zobaczyła coś dziwnego: wyjął rewolwer i położył go na kolanach. A w lewej dłoni trzymał krzyż. - Prawda? To Hans.

- Bądźcie cicho, dziewczyny - powiedział Lowe. Nie odrywał oczu od rozgrywającej się przed nimi sceny. - To tylko rutynowa kontrola.

Claire nie znała policyjnych procedur, ale była pewna, że nie należy do nich blokowanie samochodem drogi jednemu policjantowi przez drugiego. Nawet w tym mieście. I nie należało do nich wyciąganie broni z kabury przez funkcjonariusza. Hess rozmawiał krótko. Kilka razy pokręcił głową, gestykulował. Gdy wracał do samochodu, widać było, że jest zdenerwowany.

Claire ogarnęło naprawdę złe przeczucie. Hess miał taką minę, że nietrudno było domyślić się, że nie ma dobrych wiadomości. Shane. O Boże, może chodzi o Shane'a, może mu się coś stało... Hess otworzył tylne drzwi, od strony Claire, i wsadził głowę do środka.

- Dziewczyny - powiedział - będziecie musiały pójść ze mną.

- Jeszcze czego! - warknął Lowe. - Przecież mieliśmy je zabrać do domu.

- Zmiana planów. - Hess próbował opanować gniew i nie pokój, ale Claire i tak je dostrzegła w jego oczach. - Dziewczyny, ktoś na was czeka w centrum. Ja pojadę z wami. Trav, chcę, że byś odprowadził samochód.

Mężczyźni wymienili spojrzenia, a potem Lowe powoli wypuścił oddech.

- Dobrze - dał za wygraną. - Jasne. Uważaj na nie.

- Wiesz, że będę uważał.

Claire wysiadła z samochodu, czując się jeszcze bardziej bezbronna i zdana na łaskę losu niż zwykle. Hess stał tuż obok niej, wysoki i opiekuńczy, ale mimo wszystko... Poczuła na so­bie wzrok Hansa i przeszedł ją dreszcz.

Partnerka Hansa, Gretchen, wysiadła z samochodu i otworzyła tylne drzwi.

- Do środka - rzuciła. Claire z trudem przełknęła ślinę i chciała już wsiadać, ale Eve j ą wyprzedziła. Wsiadła pierwsza i przesunęła się, robiąc miejsce dla Claire i Hessa. Ledwo zmieś­cili się we troję z tyłu. Gretchen zatrzasnęła drzwi.

- Wszyscy macie milczeć, póki nie poprosimy o odpowiedź na pytania - polecił Hans i ruszył, kiedy Gretchen zajęła miejsce obok niego. Z piskiem opon zawrócił samochód.

Minęli dom pod numerem 716 przy Lot Street. Wszystkie światła w Domu Glassów paliły się, a drzwi były otwarte i ktoś w nich stał, obserwując ulicę. Za szybko jechali, żeby Claire mogła rozpoznać, czy to był Shane, czy Michael. Miała nadzieję, że jednak Shane.

Miała nadzieję, że jeśli coś się stanie, to chociaż uda jej się pożegnać z Shane'em.

- Myślałam, że jedziemy na komisariat - szepnęła Eve, kiedy samochód przejeżdżał kolejnymi ulicami.

- A nie jedziemy? - odszepnęła Claire.

- Minęliśmy go właśnie. Chyba jedziemy gdzie indziej. - Eve była przestraszona, a kiedy Claire wzięła ją za rękę, poczuła, że jej dłoń jest zimna i drży. Trzymały się za ręce, kiedy samochód pokonał jeszcze kilka zakrętów, a potem zwolnił przed czymś w rodzaju szlabanu. - O Boże. Wiozą nas na plac.

- Plac?

- Plac Założycielki. O tej porze to istne wampirowo. - Eve z trudem przełknęła ślinę i mocniej ścisnęła dłoń Claire. - Próbuję się domyślić, czy to może oznaczać dla nas coś dobrego.

- Cii - odezwał się cicho Hess. - Nic wam nie grozi. Zaufajcie mi.

Claire mu ufała. Ale nie ufała dwójce detektywów wampirów siedzących z przodu, którzy najwyraźniej mieli prawo wydawać mu polecenia.

Szlaban podniesiono. Hans przejechał na drugą stronę, zatrzymał samochód na jakimś nieoświetlonym parkingu. Odwrócił się i zmierzył wzrokiem najpierw Claire, potem Eve i na końcu Hessa.

Gretchen też się do nich odwróciła. Uśmiechała się. - Chcemy, żebyście coś zobaczyli - wyjaśnił Hans. Gretchen wysiadła z samochodu i otworzyła drzwi po stronie Eve.

- Wysiadać.

Wygramolili się na rześkie nocne powietrze. Wstał już księżyc i świecił mdłą, żółtą poświatą, która słabo rozświetlała mrok. Było bardzo ciemno, a przecież jeszcze nawet na dobre noc nie zapadła...

Czyjaś chłodna ręka zacisnęła się mocno na ramieniu Claire. Pisnęła i usłyszała, że Eve zrobiła to samo. Gretchen stała między nimi i trzymała je mocno.

- Zostań przy samochodzie - polecił Hans posterunkowemu Hessowi.

- Idę z dziewczynami.

- Masz wykonywać polecenia jak posłuszny mały neutralny - warknął Hans. - Chyba że chcecie obaj z twoim partnerem stracić ten status. Tu nie chodzi o drobny incydent. Ta sprawa przyciągnęła uwagę Starszych. Jeśli dziewczyny nie będą sprawiać kłopotów, wrócą całe i zdrowe, ale ty masz zostać tutaj.

- Nie, Hans. Pozwól mu iść. Przyda się - wtrąciła się Gretchen. Hans spojrzał na nią gniewnie, a potem wzruszył ramionami.

- Zgoda. Ale tylko się wtrąć, Hess, a będzie z ciebie befsztyk. Gretchen pchnęła dziewczyny naprzód.

- Co się dzieje? - spytała Eve. Żaden z wampirów nie odpowiedział. Claire obróciła głowę i zobaczyła, że Hess idzie za nimi, ale jakoś jej to nie pocieszyło. Gretchen poprowadziła je za róg ni czym niewyróżniającego się ceglanego budynku, prosto do...

.. jakiegoś parku.

Claire zamrugała zaskoczona, bo tam było naprawdę bardzo... ładnie. Zielona trawa, wielkie drzewa szumiące uspokajająco. Na gałęziach były zawieszone lampiony, które oświetlały kwiaty, krzewy i parkowe ścieżki.

Plac tętnił życiem. Sklepy na ulicach sąsiadujących z kampusem były zapuszczone i obskurne, te wychodzące na plac jarzyły się światłem, były zadbane i eleganckie. Budynki kojarzyły się Claire z architekturą europejską, były wykończone kamieniem i marmurem, ozdobione kolumienkami. Na dachach widać było nawet gargulce odprowadzające deszczówkę do rynien.

Plac wyglądał jak pocztówka jakiegoś starego europejskiego miasteczka, które kiedyś oglądała Claire, tylko... był jeszcze ładniejszy.

Wszystkie sklepy wychodzące na plac były otwarte. Dwie restauracje ze stolikami wystawionymi na zewnątrz nadal serwowały posiłki, a od zapachu pieczonego mięsa i świeżego chleba Claire napłynęła ślinka do ust. W ciągu dnia tak naprawdę tylko wypiła trochę kawy.

A potem przypomniała sobie, co jej mówiła Eve. Jeżeli centrum nocą zamienia się w wampirowo, to po co te restauracje?

Zrozumiała, kiedy minęli jedną. Przy stolikach siedzieli, jedząc kolację, i ludzie, i wampiry: wampiry miały przed sobą talerze z jedzeniem i zajadały z takim samym apetytem co ludzie. - To wy jecie? - wypaliła Claire zaskoczona. Gretchen zerknęła na nią tymi swoimi zimnymi oczyma istoty nie z tego świata.

- Oczywiście. Jedzenie nie dostarcza nam żadnych składników odżywczych, ale smak jedzenia nadal lubimy. A dlaczego pytasz? Jeśli szukasz sposobów zabicia nas, to przekonasz się, że trucizny na nas nie działaj ą.

Claire nawet nie przyszło to na myśl. Była tylko zwyczajnie nieco... zaciekawiona. Mijane sklepy okazały się niesamowite. Jubilerzy, z wystawami pełnymi złota i szlachetnych kamieni. Księgarnie pełne zarówno starych woluminów, jak i najnowszych bestsellerów. Sklepy z ubraniami, całe ich mnóstwo, pełne gustownych i drogich ciuchów. Wyglądało to zupełnie jak jakaś dzielnica w Dallas albo Houston czy Austin przeniesiona do Morganville. Dziwne.

Zakupy robiły wyłącznie wampiry. Rzeczywiście mnóstwo ich tu się kręciło, więcej niż Claire kiedykolwiek sobie wyobrażała, że może ich w Morganville mieszkać, a im więcej ich widziała, tym bardziej zaczynała się bać. Gapiły się na nią, jakby ona i Eve były jałówkami prowadzonymi do rzeźni. Claire poczuła się okropnie samotna. Ja chcę do domu. Przysięgam, jeśli uda mi się z tego wywinąć, wracam do mamy i taty. I nigdy już nie wyjadę...

Gretchen poprowadziła je w stronę czarnego marmurowego budynku ze złotymi literami na szczycie. „Rada Starszych”, głosił napis.

- Wszystko w porządku - odezwał się Hess zza ich pleców. - Nic WAM nie będzie, dziewczyny. Macie tylko współpracować. Odpowiadajcie na zadawane pytania.

Claire prawie nie słyszała własnych kroków, idąc po marmurowych, wypolerowanych schodach. Czuła się trochę tak, jakby szła we śnie, bezbronna i otępiała, ale chwyt Gretchen na ramieniu odbierała aż nazbyt realnie. I boleśnie. Auć. Będzie miała siniaki.

Hans otworzył wielkie, wypolerowane drzwi i weszli do środka.

Claire do głowy nie przyszło, że w siedzibie Rady Starszych zobaczy telewizor. Miał wielki ekran, był nastawiony na całodobowy kanał informacyjny. Właśnie pokazywano migawki z jakiejś wojny - eksplodowały bomby, krzyczeli żołnierze. Przed telewizorem, z założonymi ramionami, stał Oliver. Nie miał na sobie swoich luzackich, hipisowskich ciuchów, które nosił w kawiarni - tym razem był w garniturze, czarnym, eleganckim, z kantami ostrymi jak brzytwa. Siwiejące włosy związał w kucyk, włożył krawat. Nie, niezupełnie krawat. Coś w rodzaju chustki, z węzłem spiętym brylantową szpilką. Może takie coś było modne w czasach młodości Olivera.

- Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają - powiedział, wpatrując się w ekran telewizora. - Ludzie nadal zabijają się z najgłupszych możliwych powodów. A to nas nazywaj ą potworami.

Przy ostatnim słowie spojrzał na Claire, a ona zadrżała. Oliver miał przyjemne oczy, ale z jakiegoś powodu przerażały ją bardziej niż zimne jak lód spojrzenie Gretchen. Może to dlatego, że ona nadal wolałaby móc go lubić, niezależnie od wszystkiego, co zrobił. Przecież on zabił Michaela, upomniała samą siebie. No cóż, prawie go zabił, ściśle mówiąc.

- Cześć - zwrócił się do niej Oliver i skinął głową. Popatrzył teraz na Eve. - Eve, brak nam ciebie w kawiarni.

- A u... - Eve nie dokończyła tego, co cisnęło się jej na usta. Claire na dziewięćdziesiąt dziewięć procent była pewna, że Eve chciała powiedzieć: „A ugryź mnie”. - Dzięki. - Co jak na Eve zabrzmiało niewiarygodnie ostrożnie, bo jeśli ktoś był na prawdę zaszokowany i wściekły, kiedy Oliver okazał się wampirem, to właśnie ona.

Oliver skinął głową i przeszedł przez wielkie, puste pomieszczenie - puste, pomijając przyciszony, ale grający telewizor i gruby rdzawoczerwony dywan - i otworzył podwójne drzwi. Nie pracował tu jako odźwierny; przeszedł przez te drzwi do następnego pomieszczenia, a Gretchen pchnęła Claire i Eve naprzód. Dywan był miękki, stopy Claire zapadały się w nim. Poczuła zapach więdnących kwiatów. Róż. Mnóstwa róż.

Zapach uderzył jaz pełną siłą, kiedy weszli do sąsiedniej sali, wielkiego, owalnego pomieszczenia z filarami, obwieszonego dokoła wiśniowymi zasłonami. Skromny żyrandol rzucał przyćmione światło. Dywan był taki sam, ale stały też jakieś meble - krzesła ustawione w równych rzędach, w trzech grupach, pomiędzy którymi pozostawiono przejścia.

Dopiero po chwili do Claire dotarło, że właśnie weszła do domu pogrzebowego. A kiedy to zrozumiała, stanęła jak wryta i potknęła się, bo Gretchen nadal ciągnęła ją brutalnie za sobą, obok rzędów pustych krzeseł, aż na sam przód, gdzie stał Oliver.

- Przepraszam... - odezwał się Joe Hess, wychodząc zza pleców Claire i Eve. - Jestem posterunkowy Hess.

Oliver skinął głową.

- Znam cię.

- Czy nie powinni być tu obecni też inni? - Napięcie w głosie i w postawie Hessa ostrzegło Claire, że jeśli Oliver zamierza je przesłuchiwać sam, to nie oznacza, to dla nich nic dobrego.

- Inni są tu obecni, panie posterunkowy - odezwał się jakiś cichy, chłodny głos z kąta sali, chociaż Claire mogłaby przysiąc, że jeszcze przed sekundą ten kąt był zupełnie pusty. Westchnęła, spojrzała i zobaczyła tam Amelie upozowaną, jakby była kamienną rzeźbą ustawioną tam, zanim jeszcze zbudowano wkoło niej resztę budynku. A jej ochroniarze, czy też służący, stali w pobliżu. Było ich czterech. Claire zastanawiała się, czy to nie jest sygnał wskazujący, jak poważne kłopoty mają ona i Eve.

Trzeci Starszy jest w drodze - powiedziała Amelie i usiadła na krześle tak, jakby to był złoty tron. Ubrana była w czerń, podobnie jak Oliver, ale miała na sobie długą zamszową spódnicę i surową białą koszulę pod dopasowanym żakietem. Założyła nogę na nogę, ukazując blade i szczupłe łydki, a dłonie splotła na kolanach.

Oliver nie miał szczęśliwej miny.

- Na kogo czekamy? - spytał.

- Znasz prawa, Oliverze, nawet jeśli znajdujesz sposoby, żeby je omijać - powiedziała Amelie. - Czekamy na pana Morrella.

Nie musieli czekać długo; po zaledwie niecałej minucie Claire usłyszała głosy dochodzące z przedsionka i brzęk kluczy. Nie znała mężczyzny, który wszedł w towarzystwie dwóch umundurowa­nych policjantów, ale jednego z tych gliniarzy już widziała: to był Richard Morrell, brat Moniki. A więc ten przysadzisty łysiejący mężczyzna z pewną siebie miną to pewnie jej ojciec.

Burmistrz Morganville.

On też był ubrany w garnitur - granatowy, w prążki, z szerokimi klapami, trochę krzykliwy, a spodnie od garnituru miał nieco przydługie. Na palcach nosił za wiele biżuterii, a na twarzy miał uśmiech.

- Oliver - odezwał się pogodnie. Uśmiech zniknął szybko, kiedy dostrzegł Amelie siedzącą spokojnie z boku w otoczeniu swojej świty. Na jego twarzy pojawił się szacunek. - Założycielko.

- Burmistrzu. - Skinęła do niego głową. - A więc możemy zaczynać.

Gretchen puściła ramię Claire, która skrzywiła się i pomasowała je. Tak, to się skończy siniakiem. Na pewno. Zaryzykowała rzut oka na Eve, która robiła dokładnie to samo. Z miną śmiertelnie przerażoną.

Oliver sięgnął do jakiegoś ukrytego sznura i wisząca za nim wiśniowa zasłona się rozsunęła.

Za nią, na marmurowym katafalku, leżało ciało. Wokół stały wazony z pięknymi czerwonymi różami. Ciało było biało - niebieskie, gumowate i z całą pewnością, przeokropne, Nieżywe. Claire zrobiło się słabo, szumiało jej w uszach, z trudem ustała na nogach.

- O mój Boże - szepnęła Eve i uniosła obie ręce do ust.

- To Brandon - powiedziała Claire i spojrzała na Olivera. - To Brandon, prawda? - Bo ta sztywna, biała twarz już zupełnie nie przypominała ludzkiej i Claire trudno było powiązać jaz twarzą żywej istoty - wampira, którego się bała. Tego, który jej groził, który j ą ścigał w drodze do domu, który o mało jej i Eve nie zabił...

Oliver pokiwał głową. Odsunął aksamit zakrywający Brandona od szyi w dół. Na jego ciele były czarne, otwarte rany. Niektóre jeszcze dymiły. Claire poczuła odór spalonego ciała i tym razem kolana się pod nią ugięły. Posterunkowy Hess złapał ją za ramię i podtrzymał.

- Był torturowany - oznajmił Oliver. Głos miał spokojny, wręcz obojętny. - Długo. Komuś bardzo się to podobało. Jakby w grę wchodziła jakaś... sprawa osobista.

Richard przyjrzał się ranom na ciele Brandona. Nawet je dotknął. Claire zrobiło się niedobrze.

- Wygląda na to, że ktoś przebił mu serce kołkiem - stwierdził Richard i podniósł wzrok na ojca. - Ten, kto to zrobił, nie żartował. To nie jest rana zadana przypadkiem, rozmyślnie i powoli wbijano kołek w serce Brandona. Nie wiem, czego chcieli się od niego dowiedzieć, ale prawdopodobnie się dowiedzieli. Widzę ślady ran, które zdążyły się zasklepić, zanim umarł. Brandona torturowano przynajmniej kilka godzin.

Cisza. Głęboka, ciężka cisza. Richard spojrzał na Claire i Eve. Jeśli je poznał, nie dał nic po sobie znać.

- Te dziewczyny mają coś wspólnego z zabójstwem Brandona?

- Być może - stwierdził Oliver. Claire nie widziała, żeby się poruszył, ale nagle okazało się, że stoi tuż przed nią i patrzy na nią z góry. - Być może coś wiedzą. Nie przepadałaś za Brandonem, prawda, Claire?

- Ja... - Nie wiedziała, co powiedzieć. Nie kłam, ostrzegł ją wcześniej Hess. Czy wampiry umiały poznać, że ktoś kłamie? Może nawet czytały w myślach?

- Nie, nie lubiłam go. Ale nikomu bym czegoś takiego nie życzyła.

Nawet tobie. Ale to dodała już tylko w myślach.

Miał takie łagodne oczy. I najstraszniejsze było w nim właśnie wrażenie, że można mu zaufać, że powinna mu ufać, że w jakiś sposób zawodzi go, kiedy nie...

- Nie rób tego - odezwała się ostro Eve i uszczypnęła ją w ramię. Claire pisnęła. - Nie patrz mu w oczy.

- Eve - westchnął Oliver. - Jestem tobą bardzo rozczarowany. Nie rozumiesz, że to mój obowiązek, jako Patrona Brandona, dotrzeć do sedna tej sprawy? Nie jesteś może takim niewiniątkiem jak Claire, ale wiesz, jaka jest kara za zabicie jednego z nas. I wiesz, jak daleko jesteśmy gotowi się posunąć, żeby dowiedzieć się prawdy. Nie chcesz, żeby udało mi się wydobyć ją od niej bez zadawania bólu? Eve nic nie powiedziała. Wzrok utkwiła gdzieś tak na wysokości jego klatki piersiowej.

- Moim zdaniem i tak zrobisz, co będziesz chciał - mruknęła ponuro. - Wampiry zawsze tak robią. Nie spytałeś mnie o to, aleja się cieszę, że Brandon nie żyje. I cieszę się, że cierpiał. Jak bardzo by cierpiał, i tak za mało.

I wtedy Sympatyczny Oliver zniknął. Po prostu... zniknął. Claire dostrzegła jakiś błysk, jakiś ruch, nic więcej, a po chwili Oliver trzymał Eve za włosy i odchylał jej boleśnie głowę w tył.

A w jego oczach nie zostało już nic ludzkiego. Chyba że ludzki był ten niczym niezmącony płomień gniewu.

- Och... - westchnął Eve do ucha. - Dziękuję, że to powiedziałaś. Teraz już nie będę musiał tak uważać.

Posterunkowy Hess wystąpił naprzód, dłonie zacisnął w pięści. Richard Morrell zastąpił mu drogę.

- Spokojnie, Joe - powiedział. - Wszystko jest pod kontrolą.

Claire była innego zdania. Oddychała za szybko, znów robiło jej się słabo i widziała, że pod Eve uginają się nogi. W tym pomieszczeniu wiało grozą - to ciało na marmurowym katafalku - to wszystko było po prostu... straszne.

Tata Shane'a to zrobił. Claire zrobiło się jeszcze bardziej niedobrze, kiedy przez jej głowę przebiegła ta myśl, bo teraz musiała j ą zachować tylko dla siebie. A wiedziała, że będą pytać. Oliver powąchał obnażoną szyję Eve.

- Pracujesz w jakiejś kawiarni. W kampusie, jak przypuszczam. Zabawne. Nie proszono mnie o referencje.

- Puszczaj - zaprotestowała słabo Eve.

- Och, nie mogę tego zrobić. Wtedy trudniej mi będzie cię ugryźć. - Oliver uśmiechnął się, a potem otworzył usta i jego zęby zmieniły się w kły - jak u żmii, śmiertelnie ostre.

Polizał szyję Eve, tuż ponad miejscem, gdzie bił puls.

- O Boże - szepnęła. - Proszę, nie rób tego. Proszę, nie pozwólcie mu na to.

- Zacznij zadawać dziewczynie pytania, Oliver. Nie mamy czasu na twoje zabawy - odezwał się burmistrz Morrell znudzonym tonem, zupełnie jakby taki drobiazg nie pozwalał mu zająć się czymś o wiele ważniejszym. Przyjrzał się swoim paznokciom i lekko je wypolerował o rękaw garnituru. - Jedźmy już z tym koksem.

Amelie nie powiedziała ani nie zrobiła nic.

- Jestem pod Ochroną - próbowała się stawiać Eve. - Nie możesz mnie skrzywdzić. - Ale jej głos nie brzmiał zbyt pewnie i Claire obejrzała się na Amelie uważnie obserwującą całą scenę, jakby to było jakieś przedstawienie wystawiane na jej cześć.

Minę miała uprzejmą, ale chłodną.

- Proszę, pomóż. Słyszysz mnie? - pomyślała Claire. Amelie leciutko uniosła bladozłote brwi. Jeśli j ą słyszała, nie okazała tego w żaden sposób. Siedziała bez ruchu spokojna jak Budda.

- Powiedzmy sobie tylko, że Amelie i ja w takich sprawach się rozumiemy - powiedział Oliver. - I Eve, kochanie, to zrozumienie dotyczy też tego, że mogę dowolnymi metodami prześladować istoty ludzkie, które naruszają spokój. Niezależnie od Ochrony. Niezależnie od tego, kto Ochrony udziela. A teraz może porozmawiajmy sobie trochę o osobach, które włamały się do waszego domu.

- O... kim? - Eve usiłowała nie patrzeć mu w oczy, ale stał za blisko. Niemal nie sposób było się od niego odwrócić. - Ja nie wiem, kto to był.

- Nie wiesz. Jesteś tego taka pewna - wycedził. Zniżył głos do cichego, groźnego szeptu, a Claire próbowała wymyślić, co powiedzieć, co zrobić, żeby Eve jakoś pomóc. Bo Eve najwyraźniej nie zamierzała pomóc samej sobie, a Claire nie mogła tak po prostu stać i patrzeć, jak dzieje się jej krzywda. Nie mogła.

- Ja wiem - oznajmiła i poczuła, że skupia się na niej uwaga wszystkich obecnych. Przerażające. Claire odchrząknęła. - To byli ludzie z motocyklowego gangu.

- Z gangu. - Oliver puścił Eve i obrócił się w stronę Claire. - Rozumiem. Usiłujesz odwrócić moją uwagę czymś oczywistym, a to, Claire, nie jest dobry pomysł. To wcale nie jest dobry pomysł. Widzisz, my wszyscy to wiemy. Wiemy, kiedy przyjechali do miasta. Wiemy nawet, kto ich tu wezwał.

Claire poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. Żołądek podszedł jej do gardła, a Oliver puścił Eve i szarpnął za jakiś kolejny sznur.

Rozsunęła się następna zasłona, ta obok ciała Brandona.

Dwóch mężczyzn klęczało. Byli związani i zakneblowani, i pilnowani przez naprawdę przerażające z wyglądu wampiry. Jednym z zatrzymanych był motocyklista.

Drugim był Shane.

Claire krzyknęła.

Rozdział 8

Posadzili ją na krześle, a Gretchen przytrzymywała ją w żelaznym uchwycie. Claire próbowała się wyrwać, ale strach i szok przeważyły nad gniewem. Shane klęczał nieruchomo. Patrzył na nią, ale nie mógł nic powiedzieć przez knebel w ustach, a skoro Shane się nie wyrywał, to może jednak nic wyry­waniem się nie można było zyskać.

Eve obróciła się na pięcie i uderzyła Olivera w twarz. Otwartą dłonią, mocno. Uderzenie odbiło się echem jak wystrzał w wykładanym marmurem pomieszczeniu. Wszyscy jednocześnie głośno zaczerpnęli powietrza.

- Ty sukinsynu! - wrzasnęła. - Puść Shane'a! On nie ma z tym nic wspólnego!

- Doprawdy. - Obojętne stwierdzenie, nawet nie pytanie.

W przeciwieństwie do ludzkich na twarzy Olivera po uderzeniu nie został ślad palców, a Eve na pewno uderzyła go mocno. Wyglądał, jakby nie zauważył, że został spoliczkowany. - Siadaj, Eve, a ja ci podam kilka faktów z tego twojego dość żałosnego życia.

Nie usiadła. Oliver położył dłoń płasko na jej klatce piersiowej, w okolicy obojczyków, i pchnął ją. Eve padła na krzesło, piorunując go wściekłym wzrokiem.

- Posterunkowy Hess - powiedział Oliver - może wyjaśni pan mojej drogiej byłej pracownicy, co zaryzykuje, jeśli jeszcze raz podniesie na mnie rękę. Czy jeśli mnie choćby dotknie.

Hess już szedł w stronę Eve. Usiadł na krześle za jej plecami i zaczął szeptać gorączkowo. Claire nie mogła zrozumieć, co Hess mówi. Eve gwałtownie kręciła głową. Z jej czoła spłynęła kropla potu, zostawiając ślad na makijażu.

- Eve - odezwał się Oliver, kiedy Hess przestał szeptać, a Eve usiadła spokojnie - nie jesteśmy półgłówkami. Sądzisz, że nie nadążamy za rozwojem techniki. Mylisz się. Jesteśmy właścicielami firm telekomunikacyjnych w tej okolicy, również sieci telefonii komórkowej. Shane dzwonił z waszego domu pod numer, który, jak się okazało ku naszemu zdziwieniu, jest przypisany do aparatu znalezionego przy jego przyjacielu, panu Wallace. - Oliver wskazał na motocyklistę. - GPS to wspaniały wynalazek, tak przy okazji. Jesteśmy bardzo wdzięczni ludziom za wysiłek włożony w umożliwienie śledzenia samych siebie. O wiele łatwiej teraz odszukać człowieka niż w dawnych czasach.

- Shane nic nie zrobił. - Claire rozpaczliwie próbowała go ratować. - Proszę. Musicie go puścić.

- Shane został złapany na miejscu przestępstwa - warknął Oliver. - Przy ciele Brandona. I moim zdaniem raczej nie można twierdzić, że nie był w sprawę zamieszany, skoro na tyle blisko przyjaźni się z panem Wallace'em, że do niego dzwoni.

- Wcale tak nie jest...!

Oliver ją uderzył. Nawet nie dostrzegła ruchu jego ręki, poczuła uderzenie i na sekundę pociemniało jej w oczach. Zadygotała z wściekłości, tak bardzo chciała mu oddać, palący ślad jego palców na policzku odczuwała jak piętno.

- Widzisz, Eve? - spytał Oliver. - Oko za oko. Oczywiście, moja interpretacja nieco się różni od tej w Piśmie Świętym.

Shane mimo knebla w ustach próbował krzyczeć i uwolnić się z więzów, ale wampiry bez najmniejszego wysiłku przygwoździły chłopaka do podłogi. Eve szeroko otworzyła oczy z przera­żenia, a Hess przytrzymywał ją na krześle, bo się wyrywała. Nie róbcie tego, pomyślała zrozpaczona Claire. Bo przecież jej przyjaciele pokazali właśnie Oliverowi dokładnie to, czego chciał się dowiedzieć - że krzywdząc ją, może z nich wydobyć jakieś informacje.

- Oliver. - Amelie wreszcie zabrała głos. Mówiła cicho i łagodnie - Czy chciałbyś tym dzieciom zadać jakieś pytanie? Czy po prostu zaspokajasz swoje zachcianki? Mówisz, że już wiesz, że chłopak dzwonił do tego mężczyzny. Jakich jeszcze informacji potrzebujesz?

- Chcę się dowiedzieć, gdzie jest jego ojciec - powiedział Oliver. - Jedno z nich wie.

- Dziewczęta? - Amelie pokręciła głową. - Jakoś mi się wydaje mało prawdopodobne, żeby pan Collins jednej z nich się zwierzył.

- A zatem chłopak wie.

- Być może. - Postukała bladym palcem o wargi. - A jednak wątpię, żeby ci powiedział. I sądzę, że nie ma potrzeby stosowania przemoc, żeby dojść prawdy.

- To znaczy? - Oliver odwrócił się do niej i skrzyżował ręce na piersi.

To znaczy, że on do nas przyjdzie, Oliverze, jak sam doskonale wiesz. Żeby uratować chłopaka przed konsekwencjami jego czynów.

- A więc wycofujesz swoją Ochronę dla chłopca?

Amelie spojrzała na ciało. Po chwili milczenia wstała i podeszła do marmurowego katafalku. Powiodła palcem po twarzy Brandona i powiedziała:

- Urodził się jeszcze przed czasami króla Jana, wiedziałeś? Jako książę. Przeżył tyle lat. I tak skończył. Boleję nad stratą tego wszystkiego, co widział, a o czym nigdy nam już nie opowie. Nad stratą wszystkich wspomnień, które już nigdy nas nie wzbogacą.

- Amelie - w głosie Olivera zabrzmiało zniecierpliwienie - nie możemy pozwolić tym zabójcom uciec. Wiesz o tym.

- Brandon był twój, Oliverze. Mógłbyś poświęcić chwilę na refleksję i pożegnanie, zanim ruszysz w pogoń.

Amelie stała do Olivera plecami, więc nie mogła zobaczyć tego, co zobaczyła Claire: w oczach Olivera błysnęła nienawiść, nienawiść wykrzywiła mu twarz. Opanował się, zanim Amelie odwróciła się do niego.

- Brandon miał swoje wady - przyznał Oliver. - Z nas wszystkich on najbardziej lubił polowanie. Chyba nigdy nie pogodził się z zasadami obowiązującymi w Morganville. Ale to właśnie tych zasad musimy teraz przestrzegać. Przez wydanie wyroku skazującego na przestępców.

Wyrok skazujący? A gdzie proces? Claire chciała już o to zapytać, ale czyjaś ręka zamknęła jej usta. Podnosząc oczy, zobaczyła Gretchen pochylającą się nad nią z obnażonymi kłami i unoszącą palec do ust. Hans zatkał usta Eve. Stojący obok Hess skrzyżował ramiona na piersi, minę miał mocno zmartwioną, ale też się nie odzywał.

Amelie popatrzyła na Olivera, a potem za jego plecami na Shane'a.

- Ostrzegałam was - odezwała się cicho. - Ochraniam was w pewnych granicach. Zawiodłeś moje zaufanie, Shane. Z dobroci serca nie cofnę słowa danego twoim przyjaciołom, pozostają pod moją Ochroną. - Spojrzeniem jasnych oczu objęła Olivera i obdarzyła go królewskim skinieniem głowy. –Jest twój, cofam swoją Ochronę.

Claire protestowała, ale jej krzyk został stłumiony, bo Gretchen wciąż zatykała jej usta dłonią. Amelie nachyliła się i złożyła pocałunek na woskowym czole Brandona.

- Żegnaj, dziecko - powiedziała. - Chociaż nie byłeś bez skazy, należałeś do istot wiecznych. Nie zapomnimy cię.

Claire usłyszała, że na zewnątrz ktoś krzyczy, a Amelie obróciła się ruchem tak szybkim, że jej sylwetka aż się rozmazała, a potem odskoczyła... Coś uderzyło w marmurowy filar tuż obok miejsca, gdzie przed chwilą stała, i eksplodowało z głośnym hukiem.

Butelka. Claire poczuła zapach benzyny i usłyszała syk.

A potem zasłony zajęły się ogniem.

Amelie warknęła, biała jak kreda i nagle zupełnie już nieludzka, a potem ochroniarzy odciągnęli ją i utworzyli zaporę z własnych ciał. W sali wywiązała się strzelanina i ktoś - posterunkowy Hess? - pchnął Claire na ziemię i zasłonił własnym ciałem. Eve też leżała na podłodze, zwinięta w kłębek, rękami o pomalowanych na czarno paznokciach osłaniając głowę.

Trwała walka. Claire nie mogła zrozumieć, co się dzieje, poza tym że walczono brutalnie, ale krótko. Kiedy duszący dym zaczął opadać, Hess wreszcie podniósł się i pozwolił jej usiąść.

W drzwiach leżało dwóch mężczyzn. Postawnych facetów w skórzanych kurtkach. Jeden jeszcze się poruszał.

Amelie odsunęła swoich ochroniarzy i minęła Claire, jakby dziewczyna nie istniała. Przeszła między rzędami krzeseł do motocyklisty, który próbował się odczołgać na bok. Zostawiał na rdzawym dywanie ciemniejszą plamę. Claire wstała, wdzięczna Hessowi, że ją podtrzymał, i wymieniła przerażone spojrzenie z Eve.

Oliver znalazł się przy motocykliście przed Amelie. Postawił rannego na nogi i zanim Claire zdążyła mrugnąć, jednym ruchem złamał mu kark.

Ciało upadło na posadzkę z głuchym odgłosem, a Claire odwróciła się i ukryła twarz na piersi Hessa, próbując opanować falę mdłości.

Kiedy podniosła oczy, Amelie wpatrywała się w Olivera. A on nie spuszczał wzroku.

- Nie ma sensu ryzykować - uśmiechnął się do niej serdecznie. - Amelie, mógł próbować cię zabić.

- Tak - powiedziała cicho. - A to nie leżałoby w niczyim interesie, prawda, Oliver? Ileż ja mam szczęścia, że znalazłeś się tutaj, żeby mnie... uratować.

Nie poruszyła się ani nie wykonała żadnego gestu, ale jej ochroniarze otoczyli ją, a potem wszyscy wyszli z sali, mijając (albo i nie) martwych mężczyzn.

Oliver patrzył w ślad za nią, a potem obrzucił spojrzeniem pomieszczenie i zatrzymał wzrok na Shanie.

- Twój ojciec myśli, że może uniknąć konsekwencji własnych czynów - syknął. - Jakie to smutne, ze względu na ciebie.

Umieśćcie tych dwóch, gdzie należy. W klatkach.

Motocyklista i Shane zostali dźwignięci na nogi i odciągnięci za zasłonę. Claire rzuciła się naprzód, ale Gretchen ją złapała i zatkała jej usta dłonią. Claire skrzywiła się z bólu, kiedy wykręcono jej ręce na plecy. Oddychała z trudem, bo Gretchem zatykała jej nie tylko usta, ale i nos.

Eve nie płakała. Wpatrywała się w Olivera.

- Co chcecie im zrobić? - zapytała. Mówiła nienaturalnie spokojnie.

- Przecież znasz prawa, Eve.

- Nie możecie. Shane nie miał nic wspólnego z zabójstwem Brandona. Oliver pokręcił głową.

- Nie będę dyskutował z tobą o swoich decyzjach. Burmistrzu? Podpisze pan papiery? O ile przestał już pan kulić się ze strachu.

Bo burmistrz schował się za urną z kwiatami. Wstał teraz zaczerwieniony i zły.

- Oczywiście, podpiszę - powiedział. - Ależ bezczelne te zbiry! Żeby zaatakować tutaj? Grozić...

- Tak, to bardzo traumatyczne - stwierdził Oliver. - Papiery.

- Przyprowadziłem notariusza. Wszystko będzie legalne. Gretchen puściła Claire.

- Legalne? - parsknęła Claire. - Ale... Przecież nawet nie było procesu! Gdzie ława przysięgłych?

- To był proces - wyjaśnił jej posterunkowy Hess. Ton głosu miał łagodny, ale słowa były brutalne. - I ława przysięgłych złożona z bliskich ofiary. W ten sposób działa tutaj prawo. To samo dotyczy ludzi. Gdyby kiedyś trafił tu wampir pod zarzutem morderstwa, to ludzie decydowaliby o jego życiu lub śmierci.

- Ale żadnemu wampirowi nigdy nie postawiono takich zarzutów - wycedziła Eve. Była tak blada, jakby sama była wampirzycą. - I nigdy nie postawią. Nie oszukuj się, Joe, tylko ludzie czują tutaj twardą rękę sprawiedliwości. - Popatrzyła na trupy leżące na dywanie przy drzwiach. - Ale wystraszyli was śmiertelnie, nie?

- Nie pochlebiaj im. Nie mieli najmniejszych szans. - Oliver spojrzał na Hansa. - Te dwie do niczego nie są mi już potrzebne.

- Zaraz! Ja chcę pomówić z Shane'em! - wrzasnęła Claire. Gretchen popchnęła ją w kierunku wyjścia. Za nimi szła Eve.

Mruganiem odpędziła łzy, gniewnym gestem otarła twarz, i nos i próbowała wymyślić, co ma teraz zrobić. Tata Shane'a, pomyślała. Tata Shane'a go uratuje. Niestety, ciała leżące w drzwiach były dowodem na to, że tata Shane'a już próbował ratować syna, ale bez powodzenia. Poza tym taty Shane'a nie było przy nim, kiedy go złapano. Może nic go to nie obeszło. Może tylko ją Shane obchodzi.

- Spokojnie. - Hess ujął Claire za łokieć. Udało mu się sprawić, że odczuła ten gest jako wsparcie, a nie chęć powstrzymania jej. - Jest jeszcze czas. Prawo mówi, że skazani mają być wystawieni przez dwie noce na widok publiczny na placu, żeby wszyscy mogli ich obejrzeć. Będą w klatkach, więc nic im nie grozi. To nie Ritz, ale przynajmniej przyjaciele Brandona ich nie rozszarpią.

- Jak...? - Claire nie mogła wydobyć głosu. Odchrząknęła i spróbowała znowu. - Jak oni ich...? Hess poklepał japo ręce. Minę miał zmartwioną i ponurą.

- Nie będzie cię tutaj, kiedy to się stanie - powiedział. - Więc nie myśl o tym. Jeśli chcesz z nim porozmawiać, możesz to zrobić. Właśnie ich osadzają w klatkach na środku placu.

- Oliver kazał je odwieźć - odezwała się Gretchen za ich plecami. Hess wzruszył ramionami.

- Ale nie powiedział kiedy, prawda?

Park Założycielki był spory. Ścieżki przecinały go jak szprychy koła i zbiegały się na środku.

Stały tam teraz dwie klatki. Na tyle duże, żeby człowiek mógł w nich stanąć, ale nie na tyle szerokie, żeby mógł się położyć. Shane musiałby spać na siedząco, o ile chciał spać, albo skulić się w pozycji embrionalnej.

Kiedy zbliżały się Eve i Claire, siedział. Kolana podciągnął pod brodę i oparł głowę na ramionach. Motocyklista coś wrzeszczał i szarpał za pręty klatki. Ale Shane nie. Był... spokojny.

- Shane! - Claire niemal przefrunęła dzielącą ich odległość, złapała zimne żelazne pręty i wcisnęła między nie twarz. - Shane!

Podniósł głowę. Oczy miał zaczerwienione, ale nie płakał. A przynajmniej nie teraz. Udało mu się przesunąć bliżej niej i wyciągnął ręce za kraty. Pogłaskał ją po policzku. Po tym policzku, w który uderzył ją Oliver. Zastanowiła się, czy nadal ma ślad uderzenia.

- Przepraszam - szepnął Shane. - Mój tata... Musiałem tam iść. Nie mogłem mu na to pozwolić. Musiałem spróbować go powstrzymać, Claire. Musiałem...

Znów płakała bez słów. Kciukiem otarł łzę, która spłynęła po jej twarzy. Czuła, że dłoń mu drży.

- Nie zrobiłeś niczego, prawda? Brandonowi?

- Nie lubiłem tego typa, ale bym go nie skrzywdził. Nie zabiłem go. Kiedy tam dotarłem, już było po wszystkim. - Shane roześmiał się niewesoło. - Ja to mam fart, nie? Rzuciłem się na ratunek jak bohater i w zamian za to zostałem zabójcą...

- Twój tata... Skinął głową.

- Tata nas jakoś wybroni. Nie martw się, Claire. Wszystko będzie dobrze.

Ale wyczuła, że sam w to nie wierzy. Zagryzła wargę, żeby powstrzymać łzy. Pocałowała wnętrze jego dłoni.

- Hej - odezwał się cicho. Przycisnął twarz do krat. - Zawsze mówiłem, że przez ciebie trafię za kratki, no ale to już przesada.

Spróbowała się roześmiać. Naprawdę spróbowała. Jego uśmiech rozdzierał jej serce.

- Potraktuję to jako aresztowanie prewencyjne. Przynajmniej w ten sposób nie narozrabiam tak, żeby naprawdę zasłużyć na kratki, prawda?

Pocałowała Shane'a. Jego wargi smakowały tak samo, miękkie, ciepłe i wilgotne, a ona nie chciała przestać ich całować. Już nigdy.

To on pierwszy się odsunął, zostawiając ją rozedrganą i znów na skraju łez. Cholera! Przecież Shane'a nie można za to obwiniać! To zwyczajnie niesprawiedliwe!

- Porozmawiam z Michaelem - powiedziała.

- Dobrze. Powiedz mu... A, do diabła. Powiedz, że go przepraszam. I że może sobie wziąć moje playstation.

- Przestań! Przestań... Shane, ty nie umrzesz! Popatrzył na nią i dostrzegła w jego oczach iskierkę strachu.

- Tak - szepnął. - Jasne. Claire zacisnęła pięści, aż kłykcie jej zbielały. Kiedy Eve podeszła do klatki, Claire poszła do Hessa.

- Jak? - spytała znowu. - Jak oni go zabiją? Minę miał nieszczęśliwą, ale powiedział:

- Spalą go. To zawsze jest kara ognia.

O mało znów się nie rozpłakała. O mały włos. Pomyślała, że Shane już to wie, tak samo jak Eve. Że przez cały czas wiedzieli.

- Pan musi mu pomóc - poprosiła. - Musi pan. On nie zrobił nic złego!

- Nie mogę - odparł. - Przykro mi.

- Ale...

- Claire! - Położył dłonie na jej ramionach, przyciągnął do siebie i uściskał. Zdała sobie sprawę, że drży i łzy wreszcie popłynęły niepowstrzymaną falą. A ona złapała policjanta za klapy munduru i zaczęła szlochać tak, jakby serce miało jej pęknąć. Hess głaskał japo włosach. - Dostarcz mi dowód, że on nie miał nic wspólnego ze śmiercią Brandona, a przysięgam ci, że zrobię wszystko, co się da. Ale bez dowodu ręce mam związane.

Myśl, że Shane w tej klatce spłonie, była najstraszniejszą rzeczą, jaka kiedykolwiek przeszła jej przez głowę. Weź się w garść, pomyślała wściekle. On ma tylko ciebie! Zaczęła chwytać wielkie hausty powietrza i wysunęła się z objęć Hessa, ocierając łzy z twarzy rękawem T - shirta. Hess podał jej chusteczkę. Wzięła ją i wydmuchała nos, czując się trochę głupio. Poczuła na ramieniu dłoń Eve.

- Chodźmy - powiedziała Eve. - Mamy coś do zrobienia.

Kiedy mijali Dom Glassów po drodze na plac Założycielki, w drzwiach domu musiał stać Michael, Wciąż w nich stał, kiedy samochód zatrzymał się pod numerem 716 na Lot Street. Gretchen otworzyła tylne drzwi, żeby Eve i Claire mogły wysiąść. Claire obejrzała się za siebie - Hess został w samochodzie wampirów.

- Panie posterunkowy? - spytała. Eve była już w połowie ścieżki i szła szybko przed siebie. Claire wiedziała, że pierwszą zasadą w Morganville jest: „Po zmroku nigdy się nie ociągaj”, ale sama nie spieszyła się do domu.

- Wracam na komisariat. Hans i Gretchen mnie podrzucą. Wszystko w porządku.

Nie podobała jej się myśl, że ktokolwiek miałby zostawać sam na sam z Hansem i Gretchen, ale w końcu jest dorosły i powinien wiedzieć, co robi, prawda? Pokiwała głową, cofnęła się i drogę do domu pokonała biegiem.

Michael wciągnął już Eve do środka. Omal na nich nie wpadła. Zatrzasnęła drzwi i pozamykała zamki - Shane albo Michael znów je naprawili i zamontowali jeszcze dodatkowe. Obróciwszy się, zobaczyła, że Michael trzyma Eve w niedźwiedzim uścisku, przyciskając ją do siebie tak mocno, że niemal zniknęła w jego objęciach. Spojrzał na Claire ponad ramieniem Eve z niewyobrażalnym smutkiem.

- Co się dzieje, u diabła? Gdzie Shane?

O Boże, on nic nie wiedział. Ale dlaczego nie wiedział?

- Co się stało?! - wypaliła. - Dlaczego pozwoliłeś mu wyjść?

- Shane'owi? Na nic mu nie pozwalałem. Tak samo jak nie pozwalałem tobie wychodzić bez obstawy w ciągu dnia... Jego tata zadzwonił. A on po prostu... wyszedł. Wciąż było jasno.

Nic nie mogłem zrobić. - Michael odsunął od siebie Eve. - Co się stało?

- Brandon nie żyje. - Nie próbowała powiedzieć o tym, co się stało, delikatnie, głos miała twardy jak skała. - Złapali Shane'a i wystawili go w klatce na placu Założycielki za morderstwo.

Michael zatoczył się na ścianę, jakby dostał cios w żołądek.

- Och - szepnął. - O Boże.

- Oni go zabiją - powiedziała Claire. - Spalą go żywcem. Michael zamknął oczy.

- Wiem. Pamiętam. - O kurczę, on to już kiedyś widział.

Tak samo Eve. Przypomniała sobie, że wspominali jej o takiej egzekucji, ale oszczędzili szczegółów. Michael oddychał z trudem, a potem powiedział tylko: - Musimy go ratować.

- Wiem. Ale mówiąc „my”, masz chyba na myśli mnie i Claire, prawda? Bo ty się, cholera, do niczego nie przydasz.

Równie dobrze mogła go uderzyć, pomyślała Claire. Michael otworzył i zamknął usta, a w jego oczach zobaczyła ból. Eve chyba nie zwróciła na to uwagi. Odwróciła się i odeszła, postukując butami, skupiona na problemie, jaki muszą rozwiązać.

- Claire! - zawołała. - Chodź ze mną! Ruchy! Claire spojrzała ze współczuciem na Michaela.

- Przykro mi - szepnęła. - Ona nie chciała tak tego ująć.

- Owszem, chciała. - Michael był zdruzgotany. - I ma rację. Do niczego wam się nie przydam. Ani Shane’owi. Co ja mogę zrobić? Równie dobrze mógłbym już nie żyć.

Odwrócił się i rąbnął pięścią w ścianę z taką siłą, że mógłby komuś połamać kości. Claire pisnęła i pobiegła za Eve. Kiedy Michael zamieniał się w anioła zemsty, naprawdę wzbudzał strach. I nie wyglądało na to, żeby ktoś był świadkiem jego rozpaczy. Eve już była na schodach.

- Czekaj! - powiedziała Claire. - Michael... Może powinnyśmy...?

- Zapomnij o Michaelu. Pomagasz mnie, tak czy nie?

Tak. Claire jeszcze raz obejrzała się w stronę holu. Michael wciąż walił w ścianę. Pewnie ręce nie bolały go tak, jak bolała dusza. Kiedy Claire stanęła w drzwiach pokoju Eve, przyjaciółka wyciągała z szuflad falbaniaste ciuszki i rzucała je w kąt. Czarna koronka. Przejrzysta gaza. Kabaretki.

- Jest. - Wyjęła duże czarne pudełko. Musiało być ciężkie. Postawiła je na komodzie z głuchym łupnięciem, a kolekcja groźnych, kiwających głowami figurek zakołysała się niepewnie. - Chodź tu.

Claire podeszła zaniepokojona. To była zupełnie inna Eve i nie wiedziała jeszcze, czy tę Eve lubi. Lubiła Eve zagubioną, tę, która przy każdej okazji wybuchała płaczem. Ta Eve była twarda, oschła i rozstawiała ludzi po kątach.

- Wyciągnij rękę - poleciła Eve. Claire zrobiła to. Eve włożyła jej w dłoń coś twardego i drewnianego.

Zaostrzonego z jednej strony. Domowej roboty drewniany kołek.

- Najlepszy przyjaciel zabójcy wampirów - oznajmiła Eve. - Zrobiłam sobie kilka, kiedy Brandon nie dawał mi spokoju. Dałam mu do zrozumienia, że kiedy następnym razem zacznie koło mnie węszyć, oberwie drewienkiem. Prawdziwym.

- A one nie są... nielegalne?

- Za posiadanie drewnianych kołków wtrącają ludzi nie do wiezienia, a pod więzienie. Albo zabijają i porzucają zwłoki na pierwszym lepszym wysypisku. Więc nie daj się złapać z kołkiem.

Wyjęła jeszcze kilka kołków i ułożyła je na komodzie. A potem parę niezgrabnych, wykonanych samodzielnie krzyży. Jeden podała Claire, która złapała go zdrętwiałymi palcami.

- Ale... Eve, co my właściwie robimy?

- Ratujemy Shane'a. A co, może nie chcesz?

- Oczywiście, że chcę! Ale...

- Posłuchaj. - Eve wyjęła jeszcze jakieś rzeczy i rzuciła je obok kołków: płyn do zapalniczek i zapalniczkę Zippo. - Nie mamy czasu na przestrzeganie reguł. Jeśli chcemy uratować Shane'a, będą musiały zginąć jakieś wampiry. A to znaczy, że rozpoczniemy wojnę, której nikt nie chce. No, ale trudno. Janie będę patrzyła, jak Shane płonie. Nie ma mowy. Oni tego chcą. Oliver tego chce. No i dostanie, proszę bardzo. I będzie się mógł wypchać!

- Eve! - Claire upuściła kołek i krzyż i złapała przyjaciółkę za ramiona. - Nie wolno ci! Wiesz, że to samobójstwo, sama mi tak wcześniej mówiłaś! Nie możesz tak po prostu zabijać wampirów! Skończysz w klatce obok...

O Boże. Wcześniej tego nie rozumiała, ale teraz dotarło do niej, co się zmieniło w Eve. Czego brakowało w jej oczach.

- Ty chcesz umrzeć - powiedziała Claire powoli. - Prawda?

- Nie boję się śmierci - odparła Eve. - To nic takiego, praw da? Tra - la - la i jesteś w niebie, jak zawsze powtarzali mi rodzice, bramy raju i tak dalej. Poza tym Claire, nikt nam nie pomoże.

Musimy trzymać się razem. Musimy sami sobie pomóc.

- A jeśli znajdę jakieś dowody? - spytała Claire. Posterunkowy Hess mówił...

- Posterunkowy Hess stał tam i nie zrobił nic. I wszyscy zrobią dokładnie tyle samo. Nic. Jak Michael.

- Boże, Eve, przestań! Jesteś niesprawiedliwa. Michael nie może wyjść z domu! Dobrze o tym wiesz!

- Tak. No to niewielki z niego pożytek, prawda? - Eve zaczęła wrzucać swój arsenał broni przeciwko wampirom do czarnej sportowej torby. - Przyszedł czas na zemstę. Są tu jeszcze inni ludzie zmęczeni podlizywaniem się wampirom. Może uda mi się ich znaleźć, jeśli ty się na mnie wypniesz. Potrzebuję takich ludzi, na których można polegać.

- Eve!

- Albo idziesz ze mną, albo złaź mi z drogi.

Claire cofnęła się pod drzwi i wpadła na kogoś. Pisnęła i odwróciła się... To był Michael.

Twarz miał białą jak kreda, a w oczach ból i gniew. Wziął Claire za rękę i wyciągnął ją za drzwi, na korytarz.

A potem popatrzył na Eve.

- Nigdzie nie pójdziesz - powiedział. - Póki mogę cię jakoś powstrzymać.

Zatrzasnął drzwi i zamknął je od zewnątrz staroświeckim kluczem. Eve zaczęła walić w drzwi z drugiej strony i szarpać za gałkę.

- Otwieraj! - wrzasnęła. - Ale już!

- Nie. Przykro mi, Eve. Kocham cię. Nie pozwolę ci na to. Zaczęła jeszcze głośniej wrzeszczeć i walić w drzwi.

- Ty mnie kochasz?! Ty bydlaku! Otwieraj!

- Naprawdę możesz ją zamknąć? - spytała Claire z niepokojem.

- Dzisiaj tak - zdecydował Michael. Drzwi drżały pod uderzeniami i kopnięciami Eve. - Okien nie otworzy, drzwi też nie. Będzie tam musiała siedzieć. Ale kiedy wzejdzie słońce... - Popatrzył na Claire. - Powiedziałaś, że jeśli ci się uda znaleźć dowody, Hess wstawi się za Shane'em?

- Tak mi obiecał.

- To za mało. Musimy przeciągnąć Amelie na naszą stronę. I Olivera!

- To Oliver zamknął Shane'a w klatce! A Amelie... Ona sobie poszła. Michael, moim zdaniem ona nam w niczym nie pomoże.

- Spróbuj. Idź do niej. Musisz.

- Chcesz powiedzieć... Teraz? Nocą?

Na twarzy Michaela odmalowało się znużenie.

- Sam nie mogę tego zrobić. Nie mogę zaufać Eve i wypuścić jej z pokoju, a co dopiero pozwolić, żeby poszła rozmawiać z najpotężniejszymi wampirami w mieście. Zadzwoń do Hessa albo do Lowe'a. Nie idź sama... Ale, Claire, musisz iść. I nie wolno ci popełnić błędu. Ja nie mogę...

Miał wypisane na twarzy wszystkie te rzeczy, których sam zrobić nie mógł. Ograniczenia, które tłamsiły go z taką mocą, że zostawiły chłopaka złamanego i poranionego wewnętrznie.

- Rozumiem - powiedziała Claire. - Spróbuję.

W Morganville panowały ciemności, a Claire miała tylko szesnaście lat. To nie był najlepszy pomysł wychodzić z domu w tę noc, ale ubrała się w swoje najciemniejsze dżinsy i czarną koszulę. Wzięła też wielki, niezgrabny krzyż, który dostała od Eve. Na myśl o kołkach aż się wzdrygnęła. A co dopiero na myśl o tym, żeby faktycznie taki kołek komuś wbić.

Przecież ja nadal mam Ochronę. Amelie tak powiedziała.

Miała nadzieję, że to rzeczywiście coś znaczy.

Claire zadzwoniła do posterunkowego Hessa pod numer zapisany na wizytówce przypiętej przez Eve na tablicy korkowej w kuchni. Zgłosił się po drugim dzwonku. Głos miał znużony i przygnębiony.

- Potrzebna mi obstawa - rzuciła Claire. - Jeśli mogę prosić. Muszę porozmawiać z Amelie.

- Nawet ja nie wiem, gdzie znaleźć Amelie. To najlepiej strzeżony sekret w Morganville. Przykro mi mała, ale...

- Ja wiem, gdzie ją znaleźć. Tylko nie chcę iść piechotą, sama. Biorąc pod uwagę porę. Na chwilę zapadła cisza, a potem rozległ się szmer długopisu sunącego po papierze.

- W ogóle nie powinnaś wychodzić z domu - odezwał się Hess. - Poza tym moim zdaniem nic nie zdziałasz. Potrzebujesz kogoś, kto będzie mógł potwierdzić wersję Shane'a. A to znaczy, że powinnaś szukać kolesiów jego ojca. Może się gdzieś pałętają, ale raczej niewiele załatwisz, szukając ich po ulicach.

- A jego tata?

- Zaufaj mi, Franka Collinsa nie znajdziesz. A przynajmniej dopóki nie znajdą go moce, które już go szukają. Dziś w nocy wszystkie wampiry z miasta są na ulicach i go poszukują.

W końcu go znajdą. Nie ma tu aż tylu miejsc, gdzie mógłby się ukryć, kiedy wampiry się zjednoczyły i zajęły poszukiwaniami tylko jego.

- Ale... Jeśli one go złapią, to by chyba było dobrze? Mógłby im powiedzieć, że Shane tego nie zrobił!

- Mógłby - zgodził się Hess. - Ale on jest szalony. Sadzę, że będzie przekonany, że płonąc w klatce obok syna, odejdzie z tego świata jak bohater. Że to będzie jakieś zwycięstwo. Może powiedzieć, że Shane należał do spisku choćby po to, żeby syna ukarać. Nigdy nic nie wiadomo.

Claire nie mogła temu zaprzeczyć.

- A więc... Podwiezie mnie pan czy nie?

- Uparłaś się, żeby wyjść z domu - powiedział Hess. - Po ciemku.

- Tak. I jeśli będę musiała, pójdę piechotą. Ja tylko mam nadzieję, że... Nie będę musiała. Westchnął tak, że aż w słuchawce coś zatrzeszczało.

- Dobrze. Za dziesięć minut. Czekaj w domu, dopóki nie zatrąbię klaksonem.

Claire rozłączyła się, odwróciła na pięcie i o mało nie wpadła na Michaela. Pisnęła, a on złapał ją za ramiona i podtrzymał. I trzymał ją nadal, chociaż wcale już nie potrzebowała podpory. Był taki ciepły i realny, a ona pomyślała - nie po raz pierwszy - jakie to dziwne, że on się wydaje taki żywy, chociaż przecież żywy wcale nie jest. Nie do końca. Nie przez cały czas.

Wyglądał, jakby miał jej coś do powiedzenia, ale nie wiedział, jak ma to powiedzieć. I wreszcie odwrócił wzrok.

- Hess przyjedzie?

- Tak. Powiedział, że za dziesięć minut. Michael pokiwał głową.

- Zobaczysz się z Amelie?

- Możliwe. Mam tylko jeden strzał. Jeśli mi się nie uda, to... - Rozłożyła ręce. - Wtedy chyba będę musiała pogadać z Oliverem.

- Jeśli... uda ci się zobaczyć z Amelie, powiedz jej, że muszę z nią porozmawiać - poprosił. - Zrobisz to dla mnie?

- Jasne. Ale... Dlaczego?

- W sprawie czegoś, co mi kiedyś powiedziała. Słuchaj, przecież sam nie mogę do niej pójść. Ona musi przyjść tutaj. - Michael wzruszył ramionami i uśmiechnął się smutno. - Nieważne dlaczego.

To sprawiło, że w głowie zabłysło Claire jakieś czerwone, ostrzegawcze światełko.

- Michael, ale ty przecież niż zrobisz niczego szalonego, prawda?

- I mówi mi to szesnastolatka, która ma zamiar wyjść z domu po nocy, żeby się spotkać z wampirem? Nie, Claire, nie zrobię niczego szalonego. - Oczy Michaela rozbłysły nagle jakąś gwałtowną emocją. Wyglądało to jak gniew albo ból, albo toksyczna mieszanka tych dwóch uczuć. - Nienawidzę tego. Nienawidzę wypuszczać cię z domu. Nienawidzę Shane'a za to, że dał się tak złapać. Nienawidzę tego...

Claire zrozumiała, że Michael tak naprawdę mówi, że nienawidzi samego siebie. Totalnie go rozumiała. Sama siebie też dość często nienawidziła.

- Ale nie wal już w nic, dobra? - Bo on znów miał w oczach to spojrzenie. - Zajmij się Eve. Nie pozwól jej zwariować. Obiecujesz? Jeśli ją kochasz, to musisz o nią dbać. Ona cię teraz potrzebuje.

Gniew zniknął i Michael popatrzył na nią w taki sposób, że zrobiło jej się ciepło i przyjemnie.

- Obiecuję - przyrzekł. - Powiedz Hessowi, że jeśli cokolwiek ci się stanie, cokolwiek, to ja go zabiję i nie będzie to szybka śmierć.

Uśmiechnęła się słabo.

- Och, jaki twardziel.

- Czasami. Słuchaj, nie zapytałem wcześniej... Z Shane'em w porządku?

- W porządku? Znaczy czy zrobili mu coś złego? - Pokręciła głową. - Nie, był w jednym kawałku. Ale trzymają go w klatce, Michael. I zabiją go. Więc nie, to nie tak, że wszystko z nim w porządku.

Jego spojrzenie stwardniało.

- Tylko dlatego pozwalam ci wyjść. Gdybym miał jakiś wybór...

- I masz - powiedziała. - Wszyscy możemy tu razem siedzieć i pozwolić go zabić. Albo możesz wypuścić Eve na tę jej szaloną misję niesienia odsieczy, żeby dała się sama zabić. Ale możesz też pozwolić słodkiej, spokojnej, rozsądnej Claire iść i pogadać, z kim trzeba.

Pokręcił głową. Jego długie, ładne dłonie, stworzone do tego, by trącały struny gitary, zacisnęły się w pięści.

- To chyba znaczy, że nie ma żadnego wyboru.

- W sumie tak - zgodziła się Claire. - Co do tego wyboru to ja tak trochę kłamałam.

Posterunkowy Hess zdziwił się nieco, kiedy podała mu adres.

- To dom starszej pani Day - powiedział. - Mieszka tam z wnuczką. Ale czego ty od nich chcesz? Z tego co wiem nie są w tę sprawę zamieszane.

- Tam właśnie muszę jechać - upierała się Claire. Nie miała pojęcia, gdzie znajduje się dom Amelie, ale znała to jedno wejście do niego. Zastanawiała się nad tym, jak można wyjaśnić to, że wchodząc do łazienki w jednym domu, człowiek trafia do innego, który mógł leżeć po przeciwnej stronie miasta, ale przy chodziło jej do głowy wyłącznie zakrzywienie przestrzeni, a nawet najbardziej szaleni naukowcy mówili, że to coś z pogranicza prawdopodobieństwa.

Teoria zakrzywionej przestrzeni odpowiadała jej jednak bardziej niż wampirza magia.

- Jesteś przygotowana na kłopoty? - spytał. A kiedy nie od powiedziała, otworzył schowek na rękawiczki i wyjął z niego małe pudełko, takie jak na biżuterię. - Masz. Zawsze mam ze sobą zapasowy.

Otworzyła pudełko i znalazła w nim delikatny srebrny krzyżyk na długim łańcuszku. W milczeniu powiesiła go sobie na szyi i schowała pod bluzką. Miała już przy sobie jeden z tych domowej roboty krzyży Eve, ale ten tutaj sprawiał wrażenie... Czegoś prawdziwego.

- Oddam go panu - przyrzekła.

- Nie trzeba. Jak mówiłem, mam inne.

- Nie przyjmuję biżuterii od starszych panów. Hess się roześmiał.

- Wiesz, Claire, a ja pomyślałem, że jesteś taką szarą myszką, kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy. Ale nie jesteś, prawda? Wcale a wcale.

- Och, jestem. Wariuję od tego wszystkiego ze strachu. Ale nie wiem, co innego mogę zrobić, proszę pana, poza tym że muszę próbować. Nawet mysz czasem gryzie.

Hess pokiwał głową i uśmiech zniknął z jego twarzy.

- No to ja spróbuję dać ci szansę pokazać, że masz zęby.

Przejechał jakiś kilometr, z łatwością poruszając się ciemnymi ulicami. Czasem pojawiali się na nich ludzie, ciemne, blade, spieszące się postacie. Wampiry wyległy licznie, tak jak powiedział. Kiedy samochód skręcał za jakiś róg, zauważyła czerwone błyski ich oczu. Wampirze oczy odbijały światło zupełnie jak kocie. Niepokojący widok.

Hess zatrzymał samochód przed starym, wiktoriańskim domem.

- Chcesz, żebym poszedł z tobą? - spytał.

- Tylko pan je wystraszy - zaprzeczyła Claire. - One mnie znają. A poza tym raczej nie jestem groźna.

- Dopóki lepiej cię nie poznają - powiedział Hess. - Nie zbliżaj się do tej alejki. Zamarła z ręką na klamce drzwi.

- Dlaczego?

- Na jej końcu mieszka wampir. Wredny bydlak. Nie wychodzi stamtąd, nie wychodzi też nikt, kto tam wejdzie. Więc trzymaj się od tego miejsca z daleka.

Pokiwała głową i wyszła w mrok. Na zewnątrz samochodu ciemność Morganville tętniła własnym życiem. Okolica, która w świetle dziennym wydawała się po prostu nieco zaniedbana, teraz, nocą, zamieniła się w park dziwadeł, oświetlony srebrną poświatą księżyca. Cienie wyglądały jak dziury w rzeczywistości, takie były czarne. Claire popatrzyła na dom i aż poczuła jego obecność. Rzeczywiście przypominał Dom Glassów. Miał coś w rodzaju duszy, ale tam, gdzie Dom Glassów zdawał się łagod­nie zainteresowany istotami, które się w nim chroniły, to miejsce... Nie była pewna, czy domowi podobało się to, co działo się wokół niego.

Zadrżała, otworzyła drewnianą furtkę i szybko podeszła do drzwi. Zastukała. Stukała gorączkowo, póki jakiś głos nie zapytał:

- Kto tam, do diabła?

- Claire! Claire Danvers. Byłam tu, pamięta pani? Dała mi pani lemoniady. - Cisza. - Proszę mnie wpuścić. Muszę skorzy stać z łazienki.

- Co takiego? Dziewczyno, lepiej odejdź z werandy domu mojej babci!

Bardzo proszę. - Claire wiedziała, że brzmi to rozpaczliwie, no ale... Była zrozpaczona. Nie wspominając już o tym, że doprowadzona prawie do obłędu. - Proszę, niech mnie tu pani nie zostawia po ciemku!

Szczerze mówiąc, tylko trochę udawała przerażenie, bo mrok wkoło niej robił się coraz gęstszy i groźniejszy, a ona nie mogła przestać myśleć o tej alejce, o szalonym wampirze, który czatował na jej końcu jak wielka tarantula czekająca na ofiarę...

O mało nie wrzasnęła kiedy drzwi otworzyły się nagle i czyjaś dłoń zacisnęła się na jej ramieniu.

- Och, na litość boską, właź do środka! - warknęła Lisa. Była wściekła, Claire najwyraźniej wyciągnęła jaz łóżka. Miała na sobie różową atłasową piżamę i puchate kapcie króliczki, ale wcale nie wyglądała przez to na mniej wkurzoną. Pociągnęła potykającą się Claire za próg, do środka, zatrzasnęła drzwi i pozamykała liczne zamki.

A potem obróciła się, zaplotła ramiona na piersi i popatrzyła na Claire ze zmarszczonymi brwiami. Wygląd miała groźny, ale kłóciła się z nim różowa piżama i kapcie.

- Co ty tu, do diabła, robisz? Czy ty masz pojęcie, która godzina? - spytała Lisa ostrym tonem. Claire odetchnęła głęboko, otworzyła usta... i nie musiała już nic mówić.

Bo w drzwiach korytarza stanęła babunia, a obok niej Amelie.

Kontrast między nimi nie mógłby być bardziej uderzający. Amelie wyglądała w każdym calu na majestatyczną Królową Śniegu, od starannie upiętego na głowie warkocza przez gładką twarz aż po elegancką białą suknię - przebrała się już z czarnego stroju, który miała na sobie w budynku Rady Starszych. Wyglądała zupełnie jak grecka marmurowa rzeźba. Stojąca obok niej babunia wydawała się bardzo stara, bardzo krucha i bardzo bezbronna.

- Ten gość przyszedł do mnie - powiedziała Amelie spokojnie. - Oczekiwałam jej. Dziękuję ci, Katherine, za uprzejmość.

Ale kto to jest Katherine? Claire rozejrzała się wkoło i dopiero po paru chwilach pojęła, że musiało chodzić o staruszkę. Zabawne, nie umiała sobie wyobrazić, że babunia miała kiedyś jakieś imię ani że była młoda. Lisa też miała taką minę, jakby to ją zaskoczyło.

- Rozumiem twoje wzburzenie, Liso, ale ta ostrożność jest niepotrzebna - ciągnęła Amelie. - Proszę, wracaj do... - Amelie zawahała się na moment i Claire nie mogła zrozumieć dlaczego, dopóki nie zobaczyła, że wampirzyca utkwiła spojrzenie w kapciuszkach króliczkach Lisy. Tylko sekundę trwała ta rysa na marmurze, ale oczy Amelie zdążyły nieco się rozszerzyć, a jej usta zadrgać. Ona ma poczucie humoru! Zauważając to, Claire poczuła się jeszcze bardziej zbita z tropu. Jak to możliwe, żeby wampir miał poczucie humoru? Czy to w ogóle sprawiedliwe?

Amelie odzyskała panowanie nad sobą.

- Możesz wracać do łóżka - powiedziała i z wdziękiem skinęła głową babuni i Lisie. - Claire, pozwól, proszę, ze mną.

Nie czekała, żeby zobaczyć, czy Claire za nią pójdzie, ani nie wyjaśniła, co miała na myśli, mówiąc o „pozwalaniu”, po prostu zawróciła i ruszyła korytarzem. Claire wymieniła spojrzenie z Lisa, która tym razem minę miała raczej zatroskaną niż gniewną, i poszła szybko za oddalającą się Amelie.

Amelie otworzyła drzwi łazienki i weszła przez nie do tego samego gabinetu, w którym Claire była już wcześniej, tyle że teraz, nocą, w wielkim kominku płonął ogień, ogrzewając chłodne wnętrze. Ściany były tu z grubego kamienia i wyglądały na bardzo stare. Gobeliny też wydawały się wiekowe - wyblakłe, postrzępione, a jednocześnie stwarzające wrażenie przepychu. Gabinet, oświetlony ogniem płonącym w kominku, robił niesamowite wrażenie. Jeśli było tam światło elektryczne, nie zostało włączone. Nawet książki na półkach regałów nie dodawały temu wnętrzu przytulności.

Amelie podeszła do stojącego przy kominku fotela i z wdziękiem wskazała Claire drugi, stojący naprzeciwko.

- Możesz usiąść. Ale ostrzegam cię, Claire, tego, o co zamierzasz mnie prosić, dać ci nie mogę. Claire przysiadła ostrożnie na skraju fotela.

- Wiesz, po co tu przyszłam?

Byłabym idiotką, sądząc, że z jakiegokolwiek innego powodu niż Shane - stwierdziła Amelie i uśmiechnęła się smutno. - Umiem rozpoznać lojalność. Promienieje silnie od was obojga i to jest jeden z powodów, dla których zaufałam ci po tak przelotnej znajomości. - Przestała się uśmiechać i jej oczy znów zrobiły się lodowate. - I dlatego nie mogę wybaczyć tego, co zrobił Shane. Zdradził zaufanie, jakie w nim pokładałam, Claire, a to jest niewybaczalne. W Morganville zaufanie jest najważniejsze. Bez niego mamy tylko rozpacz śmierć.

- Ale on niczego nie zrobił! Nie zawiódł twojego zaufania! - Claire zdawała sobie sprawę, że mówi jak rozkapryszona mała dziewczynka, ale nie wiedziała, co innego ma zrobić.

Mogła powiedzieć to albo się rozpłakać, a płakać nie chciała.

Czuła, że jeszcze się napłacze, niezależnie od wszystkiego. - On nie zabił Brandona. Próbował go ratować.

Nie możesz go karać za to, że znalazł się w niewłaściwym miejscu!

- Nikt tego nie może poświadczyć, mamy tylko słowo Shane'a. I nie łudź się, dziecko, ja wiem, po co Shane wrócił do Morganville. To straszne, że jego siostra została tak brutalnie zamordowana; próbowaliśmy wynagrodzić to rodzinie, jak każe obyczaj. Zezwoliliśmy im nawet na wyjazd z Morganville, co, jak sama rozumiesz, jest rzeczą rzadką, a wszystko w nadziei, że Shane i jego rodzice zdołają zaleczy ć swój ból w nieco przyjemniejszym otoczeniu. Ale okazało się, że to niemożliwe. A jego matka przełamała blokadę otaczającą jej wspomnienia.

Claire poruszyła się niespokojnie w fotelu. Był dla niej za duży i za wysoki, ledwie dotykała czubkami palców podłogi. Złapała się mocno oparć, próbując sobie tłumaczyć, że jest przecież silna i odważna i że musi taka być ze względu na Shane'a.

- Zabiłaś ją? Matkę Shane'a? - spytała tak otwarcie, jak tylko mogła. I tak zabrzmiało to nieśmiało, ale przynajmniej udało jej się jakoś wykrztusić to pytanie.

Przez chwilę myślała, że Amelie jej nie odpowie, ale potem wampirzyca odwróciła wzrok i spojrzała w ogień. W jego poświacie jej oczy wydawały się pomarańczowe, ze złotymi cętkami w środku. Wzruszyła ramionami gestem tak nieznacznym, że Claire ledwie go zauważyła.

- Od setek lat nie podniosłam nawet małego palca na ludzką istotę, mała Claire. Ale nie o to pytasz, prawda? Czy jestem odpowiedzialna za śmierć jego matki? W ogólnym sensie jestem odpowiedzialna za wszystko, co się dzieje w Morganville, a nawet i poza jego granicami, o ile jest związane z wampirami. Ale ty mnie chyba pytasz o to, czyja wydałam taki rozkaz.

Claire pokiwała głową. Kark jej zesztywniał, a dłonie trzęsły się, jeśli nie ściskała oparć fotela tak silnie, że aż jej bielały kostki.

- Tak - przyznała Amelie i odwróciła głowę, żeby znów spojrzeć Claire w oczy. Wydawała się chłodna, bezlitosna i zupełnie pozbawiona sumienia. - Oczywiście, wydałam rozkaz. Matka Shane'a należała do tych rzadkich przypadków, które, koncentrując się na jednym incydencie ze swojej przeszłości, potrafią pokonać psychiczną blokadę umieszczaną w ich umy­słach, kiedy stąd wyjeżdżają. Przypomniała sobie śmierć córki, a potem inne sprawy. Niebezpieczne sprawy. Kiedy tylko uświadomiliśmy sobie, że to się dzieje, zwrócono moją uwagę na tę sytuację, a ja wydałam polecenie zabicia jej. Miało to zostać zrobione szybko i bezboleśnie, i dla niej stanowiło akt miłosierdzia, Claire. Matka Shane'a cierpiała już tak bardzo i tak długo, rozumiesz, Claire? Była bardzo zraniona, a niektóre rany się nie goją.

- Nic się nie goi, kiedy człowiek umiera - szepnęła Claire.

Przypomniała sobie Shane'a na kanapie, wyrzucającego z siebie wszystkie te potworne historie ze swojego życia, i zapragnęła rzucić je teraz wszystkie Amelie na te idealne kolana. - Nie możesz robić takich rzeczy. Nie jesteś Bogiem!

- Dla bezpieczeństwa wszystkich, którzy tu mieszkają? Owszem, Claire, mogę. Muszę. Przykro mi, że moja decyzja nie spotyka się z twoją aprobatą, ale i tak to moja decyzja i ja ponoszę jej konsekwencje. Moi przedstawiciele ostrzegali mnie wtedy, że chłopiec mógł zostać zarażony przez matkę, że jego blokada też może słabnąć, ale zdecydowałam się nie zwiększać rozmiarów tej tragedii przez zabicie chłopca, który mógł nikomu nie zagrażać. - Amelie znów wzruszyła ramionami. - Nie wszystkie moje decyzje są okrutne, widzisz. Ale te, które nie są, zwykle okazują się błędne. Gdybym wtedy kazała zabić Shane'a, a także jego ojca, nie stalibyśmy dzisiaj w obliczu tej... krwawej jatki.

- Bo byłby martwy! - Claire czuła, że łzy pieką ją w oczy i dławią w gardle. - Proszę. Proszę, nie pozwól, żeby to się stało. Przecież możesz dojść prawdy, racja? Masz taką moc. Przecież wiesz, że Shane nie tknął Brandona...

Amelie milczała. Obróciła się z powrotem w stronę ognia.

Claire przez chwilę przyglądała się jej z rozpaczaj poczuła, że łzy wymykają się i zaczynają spływać po policzkach. Wydawały się zimne jak lód w tym pełnym przeciągów pokoju.

- Przecież wiesz - powtórzyła. - Dlaczego nawet nie chcesz spróbować? Czy to tylko dlatego, że się na niego gniewasz?

- Nie bądź infantylna - powiedziała Amelie chłodnym tonem. - Niczego nie robię powodowana gniewem. Jestem o wiele za stara, żeby wpadać w pułapkę emocji. To, co robię, robię ze względów praktycznych i mając na względzie przyszłość.

- Shane jest przyszłością! Jest moją przyszłością! I jest niewinny!

- Ja to wszystko wiem. Ale to niczego nie zmienia.

Claire urwała zdumiona. Usta miała otwarte i poczuła teraz na języku smak dymu z płonącego drewna. Zamknęła usta i z trudem przełknęła ślinę.

- Co takiego?

- Wiem, że Shane nie jest winny popełnienia zbrodni, o jaką go oskarżono - powiedziała Amelie. - I owszem, mogłabym wydać rozkaz Oliverowi. Ale nie zrobię tego.

- Dlaczego?! - Pytanie wyrwało się Claire jak krzyk, chociaż je wyszeptała. Bo zupełnie straciła serce do walki.

- Nie muszę się przed tobą tłumaczyć. Niech ci wystarczy, jeśli powiem, że zdecydowałam się umieścić Shane'a w tej klatce z pewnego powodu. Być może umrze, być może będzie żył.

To już nie leży w moich rękach, a ty możesz oszczędzić sobie słów i nadziei - nie będę miała teatralnego wejścia w ostatniej chwili, tuż przed rozpaleniem stosu, żeby ratować twojego ukochanego. Jeśli do tego dojdzie, Claire, bądź raczej przygotowana na brutalną rzeczywistość. Świat nie jest sprawiedliwy ani dobry i twoja silna wola nie jest w stanie tego zmienić. - Amelie bardzo cicho westchnęła. - Jest to lekcja, której nauczyłam się bardzo, bardzo dawno temu, kiedy oceany były jeszcze młode, a piasek był jeszcze skałą. Jestem stara, moje dziecko. Starsza niż mogłabyś kiedykolwiek pojąć. Tak stara, że bawię się cudzymi istnieniami jak pionkami na planszy do gry. Wolałabym, żeby tak nie było, ale nie zdołam zmienić tego, kim jestem. Ani też zmienić świata.

- Claire nic nie powiedziała. Miała wrażenie, że tu już nie da się nic powiedzieć, więc po prostu płakała w milczeniu zrozpaczona, aż wreszcie Amelie wyjęła z rękawa białą jedwabną chustkę i wyciągnęła ją do niej. Claire otarła twarz, wydmuchała nos i zawahała się, ściskając w dłoni kwadrat jedwabiu. Wyrosła na jednorazowych chusteczkach z papieru, nigdy wcześniej nie trzymała w ręku takiej prawdziwej. A już na pewno nie takiej, pięknie wyhaftowanej, z monogramem. Takich rzeczy się nie wyrzuca, prawda?

- Na ustach Amelie pojawił się dyskretny uśmiech.

- Upierz ją, któregoś dnia mi ją zwrócisz - powiedziała.

- Ale teraz już idź. Zmęczyłam się, a ty mojej decyzji nie zmienisz. Idź.

- Claire zsunęła się z fotela. Odwróciła się i krzyknęła. Stało tam dwóch ochroniarzy Amelie, a przecież nie miała pojęcia, że cały czas za nią stoją. Gdyby próbowała cokolwiek zrobić...

- Idź spać, Claire. Niech się dzieje, co musi. Zobaczymy, jakie karty da nam los w tej rozgrywce.

- To nie jest gra, tu chodzi o życie Shane'a - odparowała Claire. - A ja nie zasnę.

- Amelie wzruszyła ramionami i eleganckim ruchem splotła dłonie na kolanach.

- A zatem szukaj dalej. Ale do mnie nie wracaj, mała Claire. Następnym razem nie będę dla ciebie taka wyrozumiała.

- Claire nie oglądała się za siebie, ale czuła, że ochroniarze odprowadzili ją aż po same drzwi.

- Czy nie chciałaś porozmawiać ze mną o czymś jeszcze? - spytała Amelie tuż przed jej wyjściem. Claire obejrzała się za siebie, wampirzyca nadal wpatrywała się w ogień. - Nie miałaś jeszcze jakiejś wiadomości?

- Nie wiem, o czym mówisz. Amelie westchnęła.

- Ktoś prosił cię o przekazanie prośby. Michael. Claire przełknęła ślinę.

- Michael chce z tobą porozmawiać.

Amelie pokiwała głową. Wyraz jej twarzy się nie zmienił.

- Co mam mu powtórzyć? - spytała Claire.

- To już wyłącznie twoja sprawa. Powiedz mu prawdę, że zapomniałaś zapytać. - Amelie machnęła ręką i nawet nie spojrzała na Claire. - Odejdź.

Lisa siedziała w salonie nachmurzona, z założonymi rękoma, kiedy Claire wróciła korytarzem. Nadal miała groźną minę mimo kapci króliczków, kiedy otwierała drzwi z licznych zamków. Wojownicza księżniczka na wakacjach, pomyślała Claire. Domyślała się, że wyrastając w Morganville, człowiek robi się twardy, a już zwłaszcza mieszkając w domu, który Amelie mogła odwiedzać, ile razy przyszła jej na to ochota.

- Złe wieści - domyśliła się Lisa. - Tak? Czy to aż tak bardzo widoczne?

- Tak - przytaknęła Claire i znów otarła oczy chusteczką. Wsunęła ją do kieszeni i smutno pociągnęła nosem. - Ale ja się nie poddam.

- To dobrze - powiedziała Lisa. - A teraz, kiedy otworzę drzwi, spiesz się. Biegnij prosto do samochodu. Nie oglądaj się na boki.

- Dlaczego? Czy jest tam coś...

- Zasady Morganville, Claire. Ucz się ich, żyj nimi, przetrwaj dzięki nim. A teraz biegiem! - Lisa szarpnięciem otworzyła drzwi, położyła dłoń na plecach Claire i wypchnęła dziewczynę na werandę. Sekundę później zatrzasnęła za nią drzwi i Claire dosłyszała tylko trzask zamków. Złapała równowagę, zeskoczyła ze schodków i pobiegła ciemną ścieżką do drewnianej furtki, a potem szarpnęła za drzwi samochodu od strony pasażera. Wsiadła do środka, zamknęła zamek drzwi i wreszcie odetchnęła.

- Wszystko w porządku - sapnęła i obróciła się do posterunkowego Hessa. Ale jego w samochodzie nie było.

Siedzenie kierowcy było puste. Kluczyk nadal tkwił w stacyjce, silnik chodził na jałowym biegu, a radio cicho grało. Ale w samochodzie była tylko ona.

- O Boże - szepnęła Claire. - O Boże, o Boże, o Boże. - Bo potrafiła prowadzić, ale to by znaczyło, że zostawiłaby własnemu losowi Hessa, który przecież mógł wysiąść na chwilę z ważnego powodu. Zostawić go samego, bez partnera, który mógłby go osłonić. Obejrzała wystarczająco wiele programów w telewizji, żeby wiedzieć, że to nie jest dobry pomysł. Może poszedł tylko z kimś pogadać i już wraca... A może został porwany z samochodu przez jakiegoś głodnego wampira. Ale czy Hess nie miał jakiejś specjalnej Ochrony?

Nie miała pojęcia, co robić.

Kiedy się nad tym zastanawiała, dosłyszała głosy. Nie były donośne, ale wyraźnie ktoś niedaleko rozmawiał. Wydawało jej się, że rozpoznaje głos posterunkowego Hessa. Claire ostrożnie opuściła okno i wytężyła słuch - nie mogła rozróżnić słów, ale tak, wyraźnie dobiegały ją czyjeś głosy.

Claire uchyliła drzwi samochodu, próbując rozróżnić słowa, ale w dalszym ciągu nie mogła dosłyszeć, o czym rozmawiano. Po chwili wahania wyśliznęła się z samochodu, zamknęła drzwi za sobą i pobiegła w stronę, skąd dobiegała rozmowa. Tak, to był posterunkowy Hess, poznała jego głos. Co do tego nie miała wątpliwości.

Nawet się nie zorientowała, w którą stronę idzie - tak intensywnie nasłuchiwała - aż dostrzegła, jak ciemno się zrobiło, a tymczasem słowa wcale nie stawały się wyraźniejsze, a ona już wcale nie była pewna, że słyszy Hessa.

Nie zauważyła, że weszła w alejkę, w którą nie powinna.

Dlaczego poszła tą alejką!, u diabła? Hess ją przecież ostrzegał. Babunia ją ostrzegała. A ona nie posłuchała!

Claire próbowała zawrócić, naprawdę próbowała, ale wtedy znów usłyszała szepty, i tak, to na pewno był posterunkowy Hess, w samochodzie nie jest bezpiecznie, samochód to pułapka, która się za nią zaraz zamknie, a gdyby tylko zdołała przejść do końca tej alejki, będzie bezpieczna, posterunkowy Hess o to zadba, a ona...

- Claire.

Ten zimny głos spadł na nią, jakby ktoś jej wrzucił lodu za kołnierz i natychmiast wyrwał ją z transu, w który popadła. Claire podniosła wzrok. Na piętrze domu babuni, od strony alejki, w oknie stała jakaś jasna postać i patrzyła na nią.

Amelie.

- Zawróć - powiedziała Amelie i w oknie znów była tylko poruszająca się na wietrze zasłona.

Claire westchnęła, odwróciła się i pobiegła, jak mogła najszybciej, w stronę samochodu. Czuła to coś za sobą, ciągnęło ją do tyłu - to coś, czymkolwiek było, nie było wampirem takim jak wampiry z Morganville, to było coś innego, coś gorszego. Pająk w pajęczynie - tak to opisały babunia i Lisa. W jej głowie kłębiły się przerażające wizje. Biegła, ile sił w nogach.

Posterunkowy Hess stał przy samochodzie i patrzył prosto w alejkę. W ręku trzymał pistolet. Odetchnął z ulgą na widok Claire, obszedł samochód i zagonił ją do środka od strony pasażera.

- To było niemądre - powiedział z wyrzutem. - Masz dużo szczęścia.

- Wydawało mi się, że pana słyszę - odparła słabo. Hess uniósł brwi.

- Jak mówiłem, to było niemądre. - Ruszył.

- Gdzie pan był?

Nie odpowiedział. Claire obejrzała się za siebie. W mroku coś się czaiło, ale nie mogła dojrzeć co. Widziała jednak jak światła samochodu odbiły się w jakichś oczach.

Była głęboka noc, a rozsądni ludzie na pewno spali w swoich łóżkach za dobrze zamkniętymi drzwiami i oknami, kiedy Claire zastukała do drzwi Common Grounds. W oknie wisiała tabliczka „zamknięte”, ale na zapleczu paliło się światło.

- Jesteś pewna, że chcesz tam wejść?

- Pyta pan jak moja podświadomość - powiedziała Claire i nadal stukała. Żaluzje poruszyły się, zamek szczęknął.

Oliver otworzył drzwi i Claire poczuła zapach espresso, kakao i gorącego mleka. Był przyjemny, domowy i strasznie nie na miejscu, jeśli wiedziało się o Oliverze to co ona. Oliver wydawał się bardzo po ludzku zaskoczony jej wizytą i o tej porze.

- Jest późno - zdziwił się. - O co chodzi?

- Muszę z tobą porozmawiać o...

- Nie - przerwał i ponad jej głową spojrzał na Hessa. - Posterunkowy Hess, proszę zabrać to dziecko do domu. Ma szczęście, że dziś jeszcze żyje. Jeśli chce, żeby ta dobra passa trwała, powinna nieco bardziej uważać, a nie wałęsać się po Morganville w środku nocy i dobijać do moich drzwi.

- Pięć minut - błagała Claire. - A potem sobie pójdę. Proszę. Przecież ja ci nigdy nic złego nie zrobiłam, prawda?

Przyglądał jej się kilka chwil w chłodnym milczeniu, a potem cofnął się do środka i szerzej otworzył drzwi.

- Pan też niech wejdzie. Nikogo, kto ma bijący puls, nie chciałbym zostawiać na zewnątrz bez osłony w noc taką jak dzisiejsza.

I jeszcze co? - pomyślała. Te hipisowskie komedie Olivera, niby głoszącego pokój i miłość, już na nią nie działały. Amelie miała szlachetność i godność, dzięki którym mogła sobie pozwalać na udawaną troskę, ale Oliver był inny. Próbował stać się podobny do Amelie, ale niezupełnie mu się to udawało.

I pewnie to go też doprowadza do szału. Hess zagonił ją do kawiarni i wszedł za nią. Oliver zamknął drzwi, podszedł do baru i bez pytania zaczął szykować trzy porcje czegoś do picia - kakao dla Claire, mocną czarną kawę dla Hessa i jakąś jasną herbatę dla siebie. Ruchy miał pewne i zdecydowane, a ta czynność była tak zwyczajna, że Claire nieco się odprężyła, siadając przy stoliku. Ciało miała zesztywniałe ze znużenia i napięcia, które odczuwała w czasie spotkania z Amelie.

- Jeszcze dużo czasu upłynie, zanim pójdziesz dziś spać - stwierdził Oliver, mieszając kakao. - Proszę. Spienione mleko i kakao z przyprawami. Z ostrą papryką. Naprawdę działa zadziwiająco.

Przyniósł napoje do stolika i podał Claire kakao, kawę postawił przed Hessem, a potem wrócił po herbatę i dopiero usiadł. Wszystko takie naturalne i zwyczajne.

- Pewnie przyszłaś w sprawie tego chłopaka - domyślił się Oliver. Poruszył torebką herbaty i krytycznym okiem obserwował rezultat. - Naprawdę muszę znaleźć nowego dostawcę. Ta herbata jest beznadziejna. Amerykanie w ogóle nie znają się na herbacie.

- „Ten chłopak” ma na imię Shane - powiedziała Claire. - I nie jest winny. Nawet Amelie o tym wie.

- Doprawdy? - Oliver podniósł wzrok i spojrzał jej w oczy. - A to bardzo ciekawe, boja, na przykład, tego nie wiem. Brandon był potwornie torturowany, a potem został zabity. Może i miał jakieś wady...

- Na przykład molestował dzieci?

- ...ale urodził się w innej epoce i trudno mu było pozbyć się niektórych przyzwyczajeń. Claire, on miał i swoją jaśniejszą stronę, tak jak my wszyscy. A teraz to wszystko przepadło, razem z całym złem, jakiego mógł się dopuszczać. - Oliver wytrzymał jej spojrzenie. - Setki lat wspomnień i doświadczeń wylane jak woda do zlewu. Zmarnowane. Myślisz, że to dla mnie takie proste zapomnieć o tym? Dla kogokolwiek z nas?

Kiedy patrzymy na ciało Brandona, widzimy samych siebie zdanych na łaskę ludzi. Na twoją łaskę, Claire. - Zerknął na Hessa. - Albo twoją, Joe. I musicie przyznać, że to przerażająca perspektywa.

- Więc po prostu zabijecie każdego, kto w was wzbudza lęk. Kto mógłby was skrzywdzić.

- No cóż... owszem. - Oliver wyjął torebkę z filiżanki i odłożył ją na spodeczek, a potem spróbował herbaty. - To zwyczaj, jaki przejęliśmy od was. Ludzie są gotowi zabić niewinnego razem z winnymi i gdybyś była starsza, Claire, wiedziałabyś o tym. Joe, jestem pewien, nie jest już tak naiwny.

Hess uśmiechnął się kwaśno i napił kawy.

- Nie rozmawiasz ze mną. Ja tu jestem tylko kierowcą.

- Ach - mruknął Oliver. - Jak to miło z twojej strony. - Wymienili spojrzenia, których Claire nie umiała zinterpretować. Czy to był gniew? Rozbawienie? Ochota na to, żeby się poderwać i sprać nawzajem na kwaśne jabłko pod byle pretekstem?

Nie umiała nawet stwierdzić, co myślą Shane i Michael, a ich dwóch przecież dobrze znała. - Czy ona jest świadoma ceny za twoje usługi?

- Claire, on cię próbuje wytrącić z równowagi. Nie ma żadnej ceny.

- Bardzo ciekawe. Co za odchylenie od normy. - Oliver dał spokój Hessowi i znów skupił się na Claire, która szybko wypiła łyk kakao. Och... Napój wręcz eksplodował na jej języku intensywnym smakiem kakao, ciepłego mleka i aromatami, których się nie spodziewała. Wow. Zamrugała i jeszcze się trochę napiła. - Widzę, że ci smakuje.

- Hm... Tak. Tak, proszę pana. - Bo jakoś, kiedy Oliver zachowywał się uprzejmie, automatycznie przechodziła z nim na „pan”. To wszystko przez mamę i tatę, pomyślała. Nawet nie umie teraz być niegrzeczna wobec podłego wampira, który uwięził jej chłopaka w klatce i miał zamiar upiec go żywcem. - Więc co z Shane'em?

Oliver odchylił się na krześle i na wpół przymknął oczy.

- Ten temat już omówiliśmy, Claire. Dość szczegółowo. Chyba masz jakieś siniaki, które powinny ci przypomnieć, co o tym myślę.

- On tego nie zrobił.

- Przeanalizujmy fakty. Po pierwsze, chłopak wrócił do Morganville z wyraźnym zamiarem zakłócenia spokoju, co najmniej, a już raczej z intencją mordowania wampirów, co automatycznie zasługuje na wyrok śmierci. Po drugie, skrywał przed nami swoje plany. Po trzecie, kontaktował się ze swoim ojcem i jego przyjaciółmi, zanim przyjechali do Morganville i po ich przyjeździe. Po czwarte, znalazł się na miejscu zbrodni. Po piąte, niewiele powiedział na swoją obronę. Mam mówić dalej?

- Ale...

- Claire. - Oliver mówił tonem zmartwionym i urażonym. Pochylił się naprzód, oparł łokcie na stole, a twarz na splecionych dłoniach. - Jesteś młodziutka. Ja rozumiem, że żywisz do niego jakieś uczucia, ale nie bądź głupia. On cię tylko pogrąży. Jeśli mnie do tego zmusisz, to ja mogę dotrzeć do dowodów wskazujących, że wiedziałaś o obecności ojca Shane'a w Morganville i że wiedziałaś o ich zamiarach. A to, moja miła dziewuszko, oznaczałoby koniec twojej cennej Ochrony i umieszczenie w klatce obok twojego chłopaka. Czy tego właśnie chcesz?

Hess ostrzegawczym ruchem położył dłoń na jej ramieniu.

- Oliver, wystarczy.

- Wcale nie wystarczy. Jeśli przyszłaś się ze mną targować, to moim zdaniem nie masz mi do zaoferowania niczego, czego nie mógłbym dostać gdzie indziej - prychnął Oliver. - Więc bardzo proszę, zabierajcie się stąd...

- Podpiszę wszystko - wypaliła Claire. - Rozumiesz, złożę przysięgę tobie. Zamiast Amelie. Jeśli chcesz. Tylko uwolnij Shane'a.

Nie zaplanowała sobie tego, ale kiedy wspomniał o targowaniu się, pomysł sam przyszedł jej do głowy i sam się wcisnął na język. Hess aż jęknął i przesunął dłonią po włosach, najwyraźniej próbując się powstrzymać, żeby jej nie powiedzieć, jaka z niej idiotka.

Oliver nadal wpatrywał się w nią tymi swoimi spokojnymi, uprzejmymi oczami.

- Rozumiem - powiedział. - A więc chodzi o miłość.

Z miłości do tego chłopaka zwiążesz się ze mną na resztę swojego życia. Dasz mi prawo wykorzystania go tak, jak uznam za stosowne. Czy ty masz pojęcie, co mi oferujesz? Bo ja bym ci nie zaproponował zwyczajowego kontraktu, jaki podpisuje większość ludzi w Morganville, Claire. Nie, w twoim wypadku to by było niemądre. Bezlitosne zwyczaje. Byłabyś moją własnością, ciałem i duszą. To ja decydowałbym, kiedy wyjdziesz za mąż i za kogo, a twoje dzieci i ich dzieci stałyby się moim mieniem. Urodziłem się w czasach, kiedy taki był zwyczaj, widzisz, a w tej chwili nie mam dobrotliwego nastroju. Tego chcesz?

- Nie rób tego - rzucił ostro Hess. Złapał Claire za ramię i postawił ją na nogi. - Oliver, wychodzimy. Już.

- Ona ma prawo dokonać własnego wyboru, panie posterunkowy.

- To jeszcze dziecko! Oliver, ona ma szesnaście lat!

- Jest dość dorosła, żeby spiskować przeciwko mnie - warknął. - Dość dorosła, żeby znaleźć książkę, na której poszukiwanie straciłem pół wieku. Dość dorosła, żeby pozbawić mnie jedynej szansy na uwolnienie mojego ludu spod nieznośnej, żelaznej władzy Amelie. Ty myślisz, że mnie obchodzi teraz jej wiek? - Przyjazna uprzejmość Olivera zniknęła, pozostał wyłącznie ten podstępny wąż, z błyskiem okrucieństwa w oczach i ostrzegawczo wysuniętymi kłami. Claire pozwoliła Hessowi wyciągnąć się zza stolika i pociągnąć w stronę drzwi. Hess wyjął broń.

- Być może nie pozwolę wam wyjść - oznajmił Oliver. - Zdajesz sobie z tego sprawę? Hess odwrócił się i uniósł rewolwer, celując prosto w pierś Olivera.

- Srebrne kule obmyte święconą wodą, z wyrytym na nim krzyżem. - Odbezpieczył broń. - Chcesz przekroczyć tę granicę, Oliver? Bo ona jest tuż - tuż. Stoisz na niej. Wybaczam ci dużo świństw, ale tego już za wiele. Nie tego typu kontrakt i nie z dzieckiem.

Oliver nawet nie wstał.

- Rozumiem, że nie chcesz wziąć swojej kawy na wynos? Szkoda. Uważaj na siebie, Hess. Któregoś dnia ty i ja będziemy sobie musieli porozmawiać. A ty, Claire... Wróć, kiedy tylko ze chcesz. Kiedy czas zacznie się kurczyć, a ty będziesz chciała dobić targu, wysłucham cię.

- Nawet o tym nie myśl - warknął Hess. - Claire, otwórz drzwi. - Wciąż mierzył do wampira z broni, bez zmrużenia oka, a Claire otworzyła trzy zamki i szarpnęła drzwi na oścież. - Wsiadaj do samochodu. Ruchy! - Wycofywał się jej śladem, kiedy biegła do samochodu i wskoczyła do środka. Hess zatrzasnął drzwi Common Grounds tak mocno, że aż szkło zabrzęczało, a potem przeskoczył maskę samochodu w sposób, jaki widywała tylko w sensacyjnych filmach, i odpalał silnik, zanim zdążyła złapać następny oddech.

Pędem odjechali w noc. Claire obejrzała się na tylne siedzenie nagle przerażona, że kiedy się obejrzy, dostrzeże tam Olivera szczerzącego do niej zęby w uśmiechu, ale siedzenie było puste.

Hess był spocony. Otarł krople potu grzbietem dłoni.

- Kiedy już się pchasz w kłopoty, to na całego, muszę ci to przyznać - mruknął. - Mieszkam tu od urodzenia, a jeszcze nie widziałem, żeby ktoś tak wyprowadził z równowagi Olivera.

Nigdy.

- Hm... Dzięki?

- To nie był komplement. Posłuchaj, w żadnym razie nigdy już nie wracaj do Common Grounds, rozumiesz? Unikaj Olivera za wszelką cenę. I nieważne, co się będzie działo, nie zawieraj tego układu. Shane by tego nie chciał, a ty jeszcze dożyjesz chwili, kiedy go pożałujesz. Żyłabyś długo i w każdej sekundzie nienawidziłabyś swojego życia. - Hess pokręcił głową i ciężko westchnął. - Koniec wykładu na dziś wieczór. Jedziesz do domu, bezpiecznie odstawiam cię do drzwi, a potem wracam do siebie i chowam głowę w piasek, póki to wszystko się nie uspokoi. Sugeruję, żebyś zrobiła to samo.

- Ale Shane...

- Shane już nie żyje - powiedział Hess tak spokojnie i rzeczowo, że przez chwilę myślała, że on to mówi serio, że w jakiś sposób ktoś się wtrącił i go zabił, a ona nawet o tym nie wiedziała. .. Ale potem dodał: - Nie możesz go uratować. Nikt go teraz nie może uratować. Claire, ty po prostu zadbaj teraz o siebie. Tylko tyle możesz zrobić. Udało ci się w jedną noc wkurzyć i Amelie, i Olivera. Już wystarczy. W tej chwili przydałoby się, żebyś wykazała odrobinę zdrowego rozsądku. Siedziała w otępiałym, ponurym milczeniu przez całą drogę do domu.

Hess dotrzymał słowa. Odprowadził j ą aż na schody werandy, popatrzył, jak otwiera frontowe drzwi, i ze znużeniem skinął głową, kiedy wchodziła do środka.

- Zamknij drzwi - przypomniał. - I, na litość boską, odpocznij trochę.

W domu czekał Michael, ciepły i serdeczny. Trzymał gitarę za gryf, więc najwyraźniej wcześniej grał; oczy miał zaczerwienione, a twarz spiętą.

- No i jak? - spytał.

- Cześć, Claire, jak się masz? - Claire spytała powietrza.

- Nic ci nie groziło, prawda? Dzięki, że wyszłaś po nocy, żeby się targować z dwiema najniebezpieczniejszymi istotami na ziemi.

Był przynajmniej na tyle dobrze wychowany, że zrobił zawstydzoną minę.

- Przepraszam. Wszystko w porządku?

- Ha. No, przynajmniej, żadnych śladów po wampirzych kłach. - Wzruszyła ramionami. - Naprawdę nie cierpię tych ludzi.

- Wampirów?

- Wampirów.

Ściśle mówiąc, to nie ludzie, no ale jak się zastanowić, ja też nie jestem człowiekiem. - Michael objął ją i zaprowadził do salonu, posadził na kanapie i okrył jej ramiona pledem. - Chyba nie poszło za dobrze.

- W ogóle nie poszło - prychnęła. W drodze powrotnej do domu była przygnębiona, ale teraz, kiedy musiała mu to opowiedzieć, poczuła się jeszcze gorzej. - Oni go nie wypuszczą.

Michael nic nie powiedział, ale światełko w jego oczach zgasło. Przyklęknął koło niej na jedno kolano i otulił ją pledem dokładniej.

- Claire. Nic ci nie jest? Ty się trzęsiesz.

- Wiesz, one są zimne. I ja od tego marznę. Powoli pokiwał głową.

- Zrobiłaś, co mogłaś. Odpocznij.

- A co z Eve? Nadal tu jest?

Zerknął na sufit, jakby mógł przebić go wzrokiem. Może zresztą mógł. Claire nie wiedziała co Michael tak naprawdę może, a czego nie może; przecież już kilka razy umarł. Nie należy kogoś takiego nie doceniać.

- Śpi - powiedział. - Ja... Pogadałem z nią. Ona rozumie. Nie zrobi niczego głupiego. - Nie patrzył na Claire, mówiąc to, a ona zaczęła się zastanawiać, jakiego typu rozmowę mógł mieć na myśli.

Jej matka zawsze mawiała że kiedy człowiek nie jest czegoś pewien, powinien zapytać.

- Czy to była taka rozmowa, w której udało ci się dać jej jakiś powód do życia? Na przykład, hm, samego siebie?

- Czyja... Ale co ty, do diabła, wygadujesz?

- Pomyślałam sobie po prostu, że może ty i ona...

- Jezu, Claire! - krzyknął Michael. A więc udało jej się sprawić, że aż się wzdrygnął. To było coś nowego. - Uważasz, że jakbyśmy poszli do łóżka, to ona by zapomniała o tym, że chce wyruszyć z domu, żeby z zimną krwią mordować wampiry? Ja nie wiem, co ty sobie wyobrażasz na temat seksu, ale wyraźnie sporo. Poza tym to, co istnieje między mną a Eve... Niech pozostanie między mną a Eve.

- - Dopóki ona mi wszystkiego potem o tym nie opowie, pomyślała sobie Claire. - W każdym razie nie to miałem na myśli. Jaja... przekonałem. To wszystko.

Przekonał ją. Jasne. W nastroju, w jakim Eve była przed wyjściem Claire? Mało prawdopodobne...

I wtedy Claire przypomniała sobie głosy, które szeptały do niej w tamtej alejce, i tę swoją ślepą głupią wiarę, że jest bezpieczną która sprowadziła na nią niebezpieczeństwo. Czy Michael umiał zrobić coś takiego? Czy on by się na to zdecydował?

- Ty chyba nie... - Dotknęła palcem własnej skroni.

- Że co?

- Nie namieszałeś jej w głowie? Tak jak one to potrafią? Milczał. Przyniósł jej poduszkę i powiedział:

- Połóż się. Odpocznij. Do świtu zostało mało czasu, a wtedy będę cię potrzebował.

- O Boże, Michael, nie zrobiłeś tego chyba. Powiedz, że nie zrobiłeś! Ona ci tego nigdy nie wybaczy!

- Byle pożyła na tyle długo, żeby mnie za to znienawidzić - powiedział. - Odpocznij teraz. Serio. Nie chciała zasypiać, trybiki jej umysłu kręciły się jak opona buksująca po asfalcie, w każdym kierunku wysyłając iskry. Traciła mnóstwo energii, a donikąd nie zmierzała. Muszę coś wymyślić, muszę...

Michael zaczął grać cicho melancholijną melodię w jakiejś minorowej tonacji, a ona poczuła, że zaczyna dryfować...

.. .a potem, chociaż wcale nie zamierzała, zasnęła.

Koc, który ją otulił, pachniał Shane'em.

Claire owinęła się mocniej, mrucząc coś, co brzmiało jak jego imię, i powoli się budząc. Tak dobrze, bezpiecznie i szczęśliwie czuła się w jego objęciach. Zupełnie jak tamtej nocy, którą spędzili na tej kanapie, całując się...

Wszystko to szybko zbladło, kiedy ogarnęła ją fala wspomnień o wydarzeniach poprzedniego dnia. Zniknęło poczucie bezpieczeństwa, a Claire poczuła przerażenie i chłód. Usiadła, ściskając w dłoniach koc, i rozejrzała się wkoło. Gitara Michaela znów leżała w futerale, słońce stało nad horyzontem. A więc Michael znów zniknął, a ona i Eve... Ona i Eve były zdane tylko na siebie.

No trudno, pomyślała. Czas brać się do roboty. Wciąż jeszcze nie wymyśliła żadnej sensownej strategii, żeby wydostać Shane'a z klatki na placu Założycielki. A to znaczy, że potrzebuje informacji... Może posterunkowy Hess mógłby jej powiedzieć, ilu tam jest strażników, i gdzie. Najwyraźniej istniała jakaś procedura ochrony, nieprzepuszczająca nieudacznych istot ludzkich, takich jak ona, ale każdy system ochrony da się złamać, prawda? A przynajmniej, zawsze tak słyszała. Może Eve wie coś, co się okaże pomocne.

O ile Eve znów dziś rano nie będzie miała samobójczego nastroju. Claire tęsknie pomyślała o gorącym prysznicu, zdecydowała jednak, że to może poczekać, i poszła do kuchni zaparzyć kawę. Eve nie będzie za szczęśliwa, ale bez kofeiny będzie jeszcze nieszczęśliwsza. Claire poczekała, aż dzbanek napełnił się kawą, a potem zaniosła pełen kubek tego czegoś na górę. Klucz drzwi pokoju Eve wisiał na haczyku, a obok niego kartka zapisana pismem Michaela. Stało na niej: „Nie pozwól jej wychodzić z domu”. Wywnioskowała, że to znaczy, że ona sama tez miała siedzieć w domu.

Jakby mogła taką ewentualność brać pod uwagę, skoro godziny życia Shane'a były policzone. I kto wie, co się z nim teraz dzieje? Pomyślała o furii w oczach Olivera, o obojętności w spojrzeniu Amelie i ścisnęło jaw żołądku. Złapała klucz, włożyła go do zamka i otworzyła drzwi do pokoju Eve.

Eve siedziała na skraju łóżka, całkowicie ubrana i umalowała, idealnie wystylizowana na zombie. Włosy zaczesała w kucyki po obu stronach głowy, a makijaż wykonała niezwykle starannie. Przypominała przerażającą porcelanową laleczkę.

Wściekłą porcelanową laleczkę. Taką, o jakich kręci się horrory, w których leje się krew, a trup pada gęsto.

- Napijesz się kawy? - spytała słabo Claire. Eve przez sekundę patrzyła na nią, a potem wzięła kubek, wstała i wyszła z pokoju na schody. - O kurczę...

Zanim Claire udało się zbiec na dół, Eve stała już na środku salonu, nie patrząc na nic w szczególności. Odstawiła kubek, a ręce oparła na biodrach. Claire przystanęła z dłonią na poręczy schodów i patrzyła, jak Eve powoli obraca się wokół własnej osi, jakby szukając czegoś wzrokiem.

- Wiem, że tu jesteś, ty tchórzu - syknęła. - A teraz posłuchaj mnie, zwariowany duchu w ciele faceta. Jeśli jeszcze chociaż raz tak mi namieszasz w głowie, przysięgam, wyjdę z tego domu i nigdy tu nie wrócę! Jasne? Raz na tak, dwa razy na nie.

Musiał powiedzieć „tak”, bo Eve przestała być taka sztywna. Ale nadal była wściekła.

- Już sama nie wiem, co jest podlejsze, to, że na mnie ćwiczysz wampirze sztuczki, czy to, że mnie zamknąłeś w pokoju, ale tak czy inaczej, stary, masz przechlapane. I nic ci to nie pomoże, że nie żyjesz. Kiedy dziś wieczorem wrócisz, totalnie skopię ci tyłek.

- Powiedział, że mu przykro - odezwała się Claire. Usiadła na pierwszym stopniu, a Eve rzuciła jej spojrzenie pełne słuszne o oburzenia. - On wiedział, że się wściekniesz, ale nie mógł...

Eve, on się o ciebie martwił. Nie mógł ci pozwolić, ot tak, iść i dać się zabić.

- Ostatnim razem, kiedy sprawdzałam, miałam już skończone osiemnaście lat i nie byłam niczyj ą własnością - wrzasnęła Eve i tupnęła nogą. - Mnie nic nie obchodzi, że tobie jest przykro Michael! Będziesz musiał się naprawdę postarać, żeby mi to jakoś wynagrodzić! Naprawdę postarać!

Claire zobaczyła, że powiew powietrza lekko potargał włosy Eve. A Eve na sekundę zamknęła oczy i zachwiała się na nogach, usta układając w okrągłe, czerwone kółeczko.

- No dobra - powiedziała słabo. - To już inna rozmowa.

- Co? - spytała Claire, podrywając się na nogi.

- Nic. Hm, nic takiego. Nieważne. - Eve odchrząknęła. - Co się działo wczoraj w nocy? Udało ci się ich przekonać, żeby wypuścili Shane'a?

Claire ze zmartwienia nie mogła wykrztusić ani słowa. Pokręciła głową i opuściła wzrok.

- Ale nie ma sensu lecieć tam z kołkami i krzyżami - oznajmiła. - Byliby przygotowani. Musimy wymyślić jakiś inny plan.

- A co z Joem? Z posterunkowym Hessem?

- On nie może. - Claire znów pokręciła głową.

- No to pogadamy z ludźmi, którzy mogą - powiedziała Eve z przekonaniem. Wzięła kawę i wypiła ją jednym haustem, a potem odstawiła kubek. - Gotowa?

- Z kim chcesz gadać?

- Może to cię zaskoczy, ale mieszkając w Morgamdlle przez całe swoje żałosne życie, nie zmarnowałam czasu tak kompletnie. Znam parę osób, okay? A niektórzy z nich to nawet ludzie z charakterem.

Claire nabrała nadziei.

- Okay. Daj mi dwie minuty.

Skoczyła na górę, wzięła prysznic i przebrała się w takim tempie, że pobiła swój życiowy rekord.

Rozdział 9

Wydawało się logiczne, że Eve będzie znała takie miejsca, których Claire nie zna, ale z jakiegoś powodu Claire dziwiła się, że to właśnie tam Eve szukała sprzymierzeńców. Na przykład pralnia samoobsługowa. I zakład fotograficzny. Za każdym razem Eve kazała jej czekać w samochodzie, rozma­wiając z kimś - z człowiekiem, Claire była niemal pewna. Ale za każdym razem nic z tego nie wyszło.

Eve wróciła do swojego wielkiego, zakurzonego cadillaca z miną ponurą i makijażem już roztapiającym się w upale.

- Ojciec Jonathan jest w podróży - westchnęła. - Miałam nadzieję, że namówię go na rozmowę z burmistrzem. Znają się.

- Ojciec Jonathan? W mieście jest jakiś ksiądz? Eve pokiwała głową.

- Wampiry nie interesuje, czy odprawia mszę, czy nie, o ile nie używa żadnych krzyży. Komunia bywa interesująca; wampiry trzymają opłatki i wino mszalne pod strażą. Ach, i zapomnij o święconej wodzie. Gdyby kiedykolwiek został złapany na czynieniu znaku krzyża nad czymkolwiek płynnym, zapewniliby, że jego następna kongregacja będzie miała adres za bramami raju.

Claire usiłowała to zrozumieć.

- Ale... Jak to, wyjechał? Z miasta? Tak po prostu?

- Pojechał do Watykanu. Dostał specjalną dyspensę. - To Watykan wie o Morganville?

- Nie, idiotko. Kiedy ojciec Jonathan wyjeżdża z miasta jest jak wszyscy inni; nie ma żadnych wspomnień o wampirach. Więc raczej nie możemy liczyć na to, że watykańskie służby szybkiego reagowania ruszą na pomoc Shane'owi, jeśli o tym myślałaś.

Nie o tym myślała, ale faktycznie pocieszająca byłaby taka wizja uzbrojonych księży w kuloodpornych kamizelkach z krzyżami na piersi.

- No to, co teraz? Skoro nie możesz się skontaktować z ojcem Jonathanem?

Eve odpaliła silnik. Zatrzymały się na maleńkim parkingu pod zakładem fotograficznym, obok wielkiego, przemysłowego pojemnika na odpady. Tylko ich samochód stał na parkingu, ale właśnie wjechała biała furgonetka i zatrzymała się obok. Nadal było dość wcześnie - nie było dziewiątej - i na ulicach było jeszcze, jak to w Morganville o tej porze, pustawo. Zakład fotograficzny był otwarty dwadzieścia cztery godziny na dobę. Claire pomyślała sobie, że takiej pracy to nie chciałaby mieć. Czy wampiry robią sobie zdjęcia? Jakiego rodzaju? Może dawali sobie tu radę, nie patrząc na to, co wyskakuje z maszyny do wywoływania, tylko wrzucając wywołane zdjęcia do koperty i wręczając klientom... No ale z drugiej strony poza Morgamdlle też na pewno robią taki myk. Znów zerknęła na zegarek.

- Eve! A twoja praca?

- Znajdę sobie inną.

- Ale...

- Claire, to nie była dobra praca. Pomyśl, co ja tam musiałam znosić. Tych mięśniaków. Palantów. Monice.

Eve zaczęła wycofywać samochód z parkingu, a potem wdepnęła hamulec, bo jakiś inny wóz zajechał jej drogę, blokując wyjazd.

- Cholera - sapnęła, szukając ręką komórki. Rzuciła ją Claire. - Dzwoń na policję.

- Dlaczego? - Claire obróciła się, ale nie widziała, kto prowadzi ten drugi samochód.

Bo patrzyła w złą stronę. Zagrożenia wcale nie stanowił ten samochód za nimi, ale biała furgonetka stojąca po prawej stronie cadillaca, i kiedy Claire zaczęła wybierać numer policji, boczne drzwi furgonetki rozsunęły się, a ktoś sięgnął do klamki drzwi cadillaca od strony pasażera.

Były zamknięte. Claire nie była przecież totalną idiotką. Ale dwie sekundy później nie miało to żadnego znaczenia, bo w szybę uderzył łom, tłukąc je na tysiąc maleńkich, błyszczących kawałeczków, a Claire odruchowo pochyliła się w przód, zakrywając głowę rękami. Telefon spadł jej pod nogi i gorączkowo próbowała go złapać. Eve klęła pod nosem.

- Ruszaj stąd wreszcie! - wrzasnęła Claire.

- Nie mogę! Blokują nas!

Claire z triumfem złapała telefon, skończyła wybierać 911 i nacisnęła klawisz połączenia, a w tej samej chwili jakaś ręka z tylnego siedzenia sięgnęła i pchnęła j ą tak, że uderzyła twarzą o deskę rozdzielczą.

Potem wszystko zrobiło się odległe i zamazane. Pamiętała, że została wyciągnięta z samochodu. Pamiętała, że Eve krzyczała i stawiała opór, a potem ucichła.

Pamiętała, że została wepchnięta do furgonetki i że zatrzaśnięto za nią drzwi.

A kiedy znów zaczęło jej się przejaśniać w głowie, pomijając potworną migrenę tuż za oczami, przypomniała sobie też i tę furgonetkę. Już ją kiedyś widziała. Już się w niej kiedyś znalazła.

I tak jak przedtem za kierownicą siedziała Jennifer, a Monica z Giną jechały z tyłu. Giną trzymała Claire.

Obie dziewczyny były zarumienione. I wściekłe. Niedobrze.

- Eve - szepnęła Claire. Monica nachyliła się bliżej.

- Kto, kretynko? Nie ma tu takiej.

- Co jej zrobiłyście?

- Drobne zadrapanie, nic poważnego - prychnęła Monica. - Powinnaś się martwić o siebie, Claire. Mój tata chciał ci przekazać wiadomość.

- Twój... Co takiego?

- Tata. A co, nie wiesz, co to jest? Czy po prostu nie wiadomo, który z wacków był w twoim przypadku dawcą spermy? - zakpiła Monica. Miała na sobie obcisłe dżinsy i pomarańczowy top i wyglądała tak szykownie, jakby zeszła ze strony jakiegoś pisma poświęconego modzie. - Och, nie wysilaj się, myszko. Siedź spokojnie, nic ci się nie stanie.

Gina mocno uszczypnęła Claire, a jej wyrwał się okrzyk bólu. Monica zareagowała szerokim uśmiechem.

- No cóż - poprawiła się. - Może odrobina ci się stanie. Ale przecież taka twarda dziewczyna potrafi coś takiego znieść, nie, geniuszku?

Giną znów ją uszczypnęła, a Claire zacisnęła zęby i powstrzymała jęk. Co było o tyle łatwiejsze, że była już przygotowana na ból. Giną zrobiła rozczarowaną minę. Może Claire powinna jednak potrenować płuca, niezależnie od wszystkiego, żeby Giną nie musiała starać się bardziej...

- Śledziłyście nas - domyśliła się Claire. Zrobiło jej się niedobrze, pewnie od uderzenia głową o deskę rozdzielczą, i bardzo martwiła się o Eve. Drobne draśnięcie? Monica raczej nie jest osobą, która zadowala się byle czym...

- Widzisz? Mówiłam, że to geniuszek. - Monica usiadła na jednym z wyściełanych skórą siedzeń, które umieszczone były po obu stronach furgonetki, i założyła nogę na nogę. Miała na sobie śliczne buty na platformach, które pasowały do pomarańczowego topu, i przyglądała się teraz swoim paznokciom, też pomarańczowym, szukając odprysków. - Wiesz co, geniuszku? Masz rację. Śledziłyśmy was. Widzisz, chciałam się z tobą spotkać na spokojnie, a ty i ta szalona zombie musiałyście mi to utrudniać. I w ogóle, dlaczego nie jesteś na zajęciach? Twoja religia nie zabrania ci zrywać się z zajęć czy coś?

Claire próbowała usiąść. Giną zerknęła na Monice, a ta pokiwała głową, więc Claire odsunęła się od Giny i oparła plecami o boczne drzwi furgonetki. Potarła piekące ramię w miejscu, gdzie Giną ją szczypała.

- Shane - powiedziała. - To w jego sprawie twój tata chce się ze mną widzieć, prawda? Monica wzruszyła ramionami.

- Chyba tak. Posłuchaj, ja Shane'a nie lubię, to żaden sekret. Ale nigdy nie chciałam, żeby jego siostra zginęła w tamtym pożarze. To była taka głupia szkolna historia, jasne? Nic wielkiego.

- Nic wielkiego? - Ze wszystkiego, co powiedziała do niej kiedyś Monica - a padło już wiele zdań, od których szczęka opadała - to było chyba najgorsze. - Nic wielkiego? Zginęło dziecko, a ty zniszczyłaś ich rodzinę! Nie rozumiesz tego? Mama Shane'a...

- Nie moja wina! - Monica nagle się zarumieniła. Claire domyśliła się, że nie jest przyzwyczajona, żeby ktoś ją za coś obwiniał; może nikt nigdy poza Shane'em nic jej nie zarzucał. - Nawet jeśli wszystko by sobie przypomniała, to gdyby trzymała język za zębami, nic by jej się nie stało! A z Alyssą to był wypadek!

- Tak - mruknęła Claire. - Jestem pewna, że to wszystko zmienia. - Była zmęczona i poirytowana mimo snu i prysznica. Podłoga w furgonetce była brudna. - Ale czego, do diabła, może ode mnie chcieć twój ojciec?

Monica przez kilka chwil przyglądała jej się w milczeniu, a potem powiedziała:

- Jego zdaniem Shane nie zabił Brandona.

- Żartujesz chyba.

- Nie. On uważa, że zrobił to ojciec Shane'a. - Idealnie umalowane usta Moniki rozchyliły się w leniwym uśmiechu. - Chciałby, żebyś to powiedziała tacie Shane'a i zobaczyła, co się stanie. Bo jeśli w ogóle on się czuje ojcem, to nie będzie stał z boku i nie pozwoli, żeby jego dziecko poszło na stos za niego. Dosłownie.

- A więc mam powiedzieć ojcu Shane'a... że burmistrz chce dobić z nim jakiegoś targu?

Życie Shane'a za życie jego ojca - powiedziała Monica. - Żaden prawdziwy ojciec nie zignoruje takiej propozycji. Shane się nie liczy, ale tata chce, żeby to się skończyło. Już. Claire miała w żołądku jakieś bardzo nieprzyjemne uczucie, jakby się nałykała glist.

- Nie wierzę w to. Nigdy Shane'a nie wypuszczą! A w każdym razie, nie wypuszczą, póki Oliver będzie miał tu coś do powiedzenia.

Monica wzruszyła ramionami.

- Ja tylko przekazuję wiadomość. Możesz powtórzyć Collinsowi, co ci się tam żywnie podoba, ale jeśli masz trochę rozumu, to powiesz mu coś, co go wywabi z kryjówki. Jasne?

Ochrona Amelie też ma swoje granice. Nadal może ci się coś stać. Giną chętnie by się tym zajęła, nawet jeśli ma potem dostać za to po łapach.

- I pomyśl o twojej przyjaciółce, została zupełnie sama - dodała Giną. Uśmiechała się dziwnym, nieco szalonym uśmiechem. - Różne rzeczy mogą się przytrafić w naszym mieście takiej samotnej dziewczynie. Różne bardzo złe rzeczy.

- Tak, no cóż, Eve powinna mieć o tym pojęcie - powiedziała Monica. - Popatrz tylko, kim jest jej brat.

Claire uderzyła się o drzwi, kiedy furgonetka podskoczyła na czymś, co chyba było torami kolejowymi, od czego głowa zawibrowała jej bólem, który i tak już ją łupał za oczami.

- A więc - ciągnęła Monica - wiesz, co masz robić, prawda? Idź do taty Shane'a. Przekonaj go, żeby się zgłosił za syna. Albo... Albo przekonasz się, jak mało przyjazne potrafi być Morganville.

Claire nic nie powiedziała. Doszła do wniosku, że za to, co chciała powiedzieć, mogłaby zginąć; jeśli nawet Monica albo Giną zostałyby później ukarane, dla niej niewielka byłaby już z tego pociecha. Wreszcie raz, krótko, skinęła głową.

- Jennifer, do domu! - zawołała Monica do Jennifer, która pokazała jej uniesiony kciuk i skręciła za róg. Claire usiłowała zerknąć przez okno, ale nie udało jej się rozpoznać ulicy.

Ale musiały być gdzieś niedaleko kampusu. Zobaczyła dzwonnicę stojącą blisko Centrum Uniwersyteckiego, wznoszącą się po prawej stronie.

Kiedy Jennifer z całej siły wdepnęła hamulec, złapała się ręką uchwytu. Monica nie miała tyle szczęścia, spadła z siedzenia na podłogę, i zaczęła przeklinać i wrzeszczeć.

- Cholera! Jen, co jest, do diabła? Prowadzenie samochodu dla idiotów? Jen nic nie powiedziała. Powoli uniosła obie ręce gestem poddania się.

Drzwi za plecami Claire otworzyły się i jakaś silna ręka złapała ją za kark i wyciągnęła z furgonetki. To nie wampir, pomyślała, ale ta myśl nie dodała jej otuchy, bo silne, muskularne ramię przesunęło się obok niej, mierząc z obrzyna. Rozpoznała ten tatuaż z niebieskich płomieni liżących przedramię aż do nadgarstka.

Jeden z motocyklistów.

Rozejrzała się wkoło i zobaczyła trzech kolejnych. Wszyscy byli uzbrojeni i mierzyli do środka furgonetki. A potem dostrzegła ojca Shane'a, który podszedł tak swobodnym krokiem, jakby całe miasto i wszystkie wampiry nie szukały go przez całą noc. Wyglądał na wypoczętego.

- Monica Morrell - powiedział. - Złaź tu! Zobaczysz, co wygrałaś na loterii.

Monica zamarła bez ruchu, trzymając się jednego ze skórzanych uchwytów. Popatrzyła na broń, na Ginę, która klęczała, unosząc ręce w górę, a potem bezradnie na Claire.

Ona się bała. Monica - szalona, dziwna, piękna Monica - czegoś się naprawdę bała.

- Mój ojciec...

- O nim pogadamy później - przerwał jej Frank. - Wysadź tu swój śliczny tyłeczek, Monica. Nie zmuszaj mnie, żebym tam wszedł po ciebie.

Cofnęła się do furgonetki. Tata Shane'a wyszczerzył zęby i ruchem głowy polecił dwóm swoim zbirom wejść do środka. Jeden złapał Ginę za włosy i wyciągnął ją na zewnątrz.

A drugi złapał Monice szarpiącą się i plującą a potem przykuł ją kajdankami do skórzanego uchwytu siedzenia. Przestała się opierać zaskoczona.

- Ale...

- Wiedziałem, że zrobisz coś dokładnie przeciwnego niż to, o co cię poproszę - powiedział Frank. - Najłatwiej było zatrzymać cię w furgonetce, każąc ci z niej wysiąść. - Otworzył drzwi po stronie kierowcy i wymierzył rewolwer w twarz Jennifer. - Ciebie nie potrzebuję. Wysiadka.

Wysiadła szybko i nadal trzymała ręce w górze, a Frank pchnął ją w stronę swoich kumpli. Usiadła na krawężniku obok Giny i objęła ją. Zabawne, Claire nigdy nie uważała ich za przyjaciółki, tylko za świtę Moniki. Ale teraz wydawały się... bliskie sobie. I przestraszone.

- Ty - tata Shane'a odwrócił się i spojrzał prosto na Claire - wsiadaj z tyłu. - Ale...

Jeden z motocyklistów przytknął jej rewolwer do głowy. Bez słowa wsiadła do furgonetki, zajmując to samo siedzenie, z którego niedawno spadła Monica. Ojciec Shane'a wsiadł za nią, a potem te spocone typy. Jeden zajął miejsce za kierownicą i furgonetka ruszyła.

Claire spojrzała na Monice, a ta odwzajemniła spojrzenie i po raz pierwszy pomyślała, że rozumie, co Monica czuje, bo ona czuła to samo.

Że stało się coś bardzo, bardzo niedobrego.

Furgonetka pokonała kilka zakrętów, a Claire próbowała wymyślić jakiś sposób wydostania swojej komórki, którą miała w kieszeni dżinsów. Komórkę Eve upuściła w samochodzie na podłogę, kiedy Monica uderzyła jej twarzą o deskę rozdzielczą... Udało jej się dyskretnie włożyć palce do kieszeni, gdzie wyczuła metalową obudowę. Muszę teraz tylko wystukać numer policji, pomyślała. Eve prawdopodobnie już zgłosiła porwanie, o ile mogła jeszcze mówić. Przecież da się wyśledzić telefon, prawda? Za pomocą GPS czy coś.

Jakby czytał jej w myślach, tata Shane'a zbliżył się do niej, postawił ją na nogi i zaczął obszukiwać. Zrobił to szybko, nie próbując jej przy okazji obmacywać jak jakiś napalony starszy facet, i znalazł telefon w jej kieszeni. Monica znów wrzasnęła i próbowała kopać, bo jeden z motocyklistów obszukiwał ją, chociaż bardziej przypominało to obmacywanie. Ale on też znalazł komórkę. Otworzył boczne drzwi furgonetki i wyrzucił telefony.

- Rozwal je! - zawołał do kierowcy, który posłusznie zawrócił. Claire nie usłyszała trzasku, ale uznała, że telefony zamieniły się w elektroniczny pył.

A potem znów zawrócili i pojechali dalej. Claire trzymała się siedzenia, z opuszczoną głową, gorączkowo myśląc. Ona nie może dać znaku życia, ale Eve będzie próbowała. Posterunkowy Hess, posterunkowy Lowe? Może oni przyjdą jej na pomoc.

A może Amelie wyśle swoich ludzi. W tej akurat chwili byłoby to po prostu cudowne.

- Hej - odezwała się Monica do taty Shane'a. - Dupku, to durne posunięcie. Mój tata wyśle za wami wszystkich policjantów z Morganville. Nigdy nie uda ci się uciec, a kiedy cię już złapią, wtrącą cię do dziury tak głębokiej, że nawet kanał ściekowy wyda ci się przy niej rajem. Nie dotykaj mnie ty świnio! - Zaczęła się wić, usiłując się odsunąć od łap dryblasa siedzącego obok niej, a on się tylko uśmiechnął, pokazując kilka złotych zębów.

- Nie dotykaj jej - powiedział tata Shane'a. - Nie jesteśmy zwierzętami. - Claire zastanawiała się, skąd mu się nagle wziął ten syndrom rycerza na białym koniu, bo przecież wcześniej, w Domu Glassów, gotów było pozwolić swoim kolesiom, żeby zrobili z nią i Eve wszystko, co tylko chcieli. - Zabierz bransoletkę.

- Co? Nie. Nie! Jej się nie zdejmuje, wiesz o tym!

Motocyklista sięgnął i z torby zawieszonej przy pasku do spodni wyjął niewielkie szczypce do metalu. Claire aż sapnęła z przerażenia, kiedy złapał Monice za rękę. O Boże, pomyślała, on jej odetnie rękę...

Ale on tylko przeciął metalową bransoletkę, ściągnął ją z nadgarstka i rzucił tacie Shane'a. Monica zadygotała, spojrzała na niego gniewnie i uderzyła go. Mocno. A tamten uniósł rękę, żeby uderzenie oddać.

- Zostaw ją - warknął Frank Collins. Wpatrywał się w bransoletkę. Oczywiście, był na niej wygrawerowany jakiś symbol;

Claire nie mogła go odczytać, ale stwierdziła, że to musiał być symbol Brandona, a teraz, kiedy Brandon nie żył, ktoś musiał przejąć jego obowiązki Ochrony. Może Oliver...

Od wewnętrznej strony wygrawerowane były pełne dane Moniki: „Monica Ellen Moreli”. Tata Shane'a mruknął z satysfakcją.

- Palec też chcesz? - pytał motocyklista, szczękając szczypcami. - Nie ma sprawy.

- Moim zdaniem to wystarczy - powiedział Frank. - Kenny, zawieź nas na dół. Szybko.

Zbir za kierownicą - Kenny (teraz Claire przynajmniej znała imię jednego z nich) - pokiwał głową. Był wysoki, dość chudy, miał długie czarne włosy i nosił niebieską bandanę. Z tyłu jego skórzanej kamizelki był rysunek nagiej dziewczyny na harleyu; pasowała do tatuaży, które Claire widziała na jego ramieniu. Kenny sprawnie manewrował po łatwych do pomylenia ulicach i zaułkach Morganville, jadąc szybko, ale nie niebezpiecznie szybko, a potem nagle... zrobiło się ciemno.

Kenny włączył światła. Byli w kanale burzowym, wielkim betonowym tunelu, który mógł pomieścić furgonetkę - chociaż na styk - i który pod ostrym kątem opadał w dół, w mrok. Claire z trudem łapała oddech. Nie przepadała za ciemnością ani za zamkniętymi pomieszczeniami... Przypomniała sobie, jak świrowała ze strachu zamknięta w ciemnej spiżarni w Domu Glassów nie tak dawno temu. Nie, wcale jej się to nie podobało. Nic a nic.

- Dokąd nas zabieracie? - spytała. Chciała, żeby to zabrzmiało ostro, ale zamiast tego powiedziała to tak, jak się naprawdę czuła: jak przerażona szesnastolatka, która usiłuje być dzielna. No, super.

Frank Collins, trzymając się jednego ze skórzanych uchwytów, spojrzał na nią z jakimś dziwnym wyrazem oczu - niemal, jak jej się wydawało, z szacunkiem.

- Ciebie nigdzie - odparł. - Ty tylko przekażesz wiadomość. - A potem podał jej rozciętą bransoletkę Moniki. - Powiesz burmistrzowi, że jeśli do jutra nie dowiem się, że mojego syna wypuszczono na wolność, to ta śliczna panieneczka dowie się, jak to jest piec się na ogniu. Mamy bardzo fajny miotacz płomieni.

Nie lubiła Moniki. Właściwie chyba nawet ją nienawidziła i uważała, że Morganville byłoby o wiele lepszym miejscem, gdyby Monica po prostu... zniknęła.

Ale nikt nie zasługiwał na to, co szykował dla Moniki tata Shane'a.

- Nie możecie tego zrobić - powiedziała. - Nie możecie. - Ale wiedziała, patrząc na szczerzących zęby facetów, że jak najbardziej mogą i że, co gorsza, Shane miał rację, a jego ojciec jest naprawdę szalony.

- Kenny zaraz podjedzie pod taką drabinkę - ciągnął Frank. - I ja chcę, Claire, żebyś wtedy wysiadła z furgonetki. Masz wejść po drabince i odsunąć właz. Znajdziesz się dokładnie przed ratuszem Morganville. Masz podejść do pierwszego policjanta, jakiego zobaczysz, i powiedzieć mu, że musisz się widzieć z burmistrzem w sprawie Franka Collinsa. I powiesz mu, że Frank Collins ma jego córkę, i że ona zapłaci życiem za to, które już odebrała, nie wspominając już o tym, które oni teraz zamierzają odebrać. Jasne?

Claire sztywno pokiwała głową. W jej nadgarstku bransoletka Moniki była zimna i ciężka.

- Jeszcze jedno - dodał Frank. - Powinnaś powiedzieć im, że ja to traktuję bardzo serio. I lepiej bądź przekonująca, bo jeśli burmistrz nie skontaktuje się ze mną przed świtem, to użyjemy tych szczypiec, żeby wysłać mu jeszcze jakieś inne pamiątki po córce. A bransoletki jej się skończyły.

Furgonetka zatrzymała się z szarpnięciem, a Frank otworzył boczne drzwi.

- Wysiadaj - polecił. - Lepiej się pospiesz, Claire. Chcesz przecież uratować mojego syna, prawda? Nie powiedział nic o ratowaniu Moniki, zauważyła. O tym ani słowa.

Monica popatrzyła na nią. Już nie była szykowna jak ze stron kolorowego czasopisma. Teraz wydawała się mała i bezbronna, sama w furgonetce z tymi obrzydliwymi typami. Claire zawahała się, a potem wstała i złapała się skórzanego uchwytu, żeby nie stracić równowagi. Kolana się pod nią uginały.

- To jakieś szaleństwo - próbowała pocieszyć Monice. - Trzymaj się. Sprowadzę pomoc. W oczach Moniki błyszczały łzy.

- Dzięki - powiedziała. - Powiedz mojemu tacie... - Nie skończyła i wzięła głęboki oddech. Łzy zniknęły, a Monica uśmiechnęła się do Claire złośliwie. - Powiedz mojemu tacie, że jeśli cokolwiek mi się stanie, to może ciebie pociągnąć do odpowiedzialności.

Drzwi zatrzasnęły się i furgonetka odjechała w mrok. Claire cieszyła się, że trzymała już rękę na drabince, bo światła zniknęły tak szybko i znalazła się w takich ciemnościach, że zapragnęła nagle zwinąć się w kłębek.

Wzięła się w garść i zaczęła wspinać po drabince, macając po ciemku oślizłe szczeble. Spodziewała się, że za chwilę rzuci się na nią jakiś stwór. Wampiry na pewno żyły tu, na dole. A przynajmniej korzystały z tych tuneli jak z autostrad; zawsze się zastanawiała, jak poruszały się po mieście w ciągu dnia. To nie były zwykłe tunele ściekowe, ale większe niż zwykle kanały burzowe. A ponieważ Morgamdlle raczej nie zbudowano na terenach zalewowych, było prawdopodobne, że od momentu ich budowy woda w tych kanałach nigdy nie sięgnęła wyżej niż do kostek.

Claire wspięła się na górę i, mrużąc oczy, zdołała dostrzec błyski czegoś, co wyglądało jak światło dzienne. Nad głową miała klapę włazu zasłoniętą jakimś ochronnym materiałem, żeby odfiltrować światło, które wpadało do tunelu. Zaparła się o szczeble drabiny, lewą ręką ścisnęła jedną z metalowych rączek i z całej siły szarpnęła w prawo.

Poczuła na twarzy promienie słońca. Odetchnęła z ulgą. Podciągnęła się o kolejny stopień i otworzyła właz.

Tak jak powiedział tata Shane'a, znalazła się przed ratuszem Morgamdlle, który, niestety, nie znajdował się na placu Założycielki. Był to wielki budynek przypominający gotycki zamek, z czerwonego piaskowca a ludzie wchodzili do niego i wychodzili - może wracali z pracy albo po złożeniu jakichś papie­rów. Zwykły dzień, cokolwiek to w Morganville oznaczało.

Wydostała się na ulicę, ciężko dysząc. Pochyliło się nad nią kilka twarzy, zasłaniając słońce. Jedna z tych osób miała na głowie policyjną czapkę.

- Witam - powiedziała Claire i dłonią osłoniła oczy. - Muszę porozmawiać z burmistrzem. Proszę mu powiedzieć, że mam informacje o jego córce i Franku Collinsie.

Burmistrz tym razem był ubrany w zieloną koszulkę golfową, czarne spodnie i mokasyny. Bardzo eleganckie. Stał w holu i rozmawiał przez komórkę; minę miał spiętą i gniewną. Dwóch funkcjonariuszy policji Morganville przeprowadziło Claire obok niego, do jego gabinetu, i posadziło ją w wielkim fotelu z czerwonej skóry. Żadnego z tych policjantów nie znała. Kiedy zapytała o posterunkowych Hessa i Lowe'a, nie odezwali się. Nikt nawet nie przyznał, że ich zna z nazwiska.

Claire kręciło się w głowie. Nie miała pojęcia ile czasu upłynęło, odkąd po raz ostatni jadła, ale świat zaczynał przybierać jakieś surrealistycznie rozmyte kontury, a to nie był dobry znak. Przy stresie, braku snu i głodzie niedługo zacznie mieć omamy.

Claire, weź się w garść. Wyobraź sobie, że przyszłaś tu zaliczyć jakiś test. Już raz zdarzyło jej się przez trzy doby obywać bez snu, kiedy przygotowywała się do testów SAT, i wcale nie jadła wtedy wiele, pomijając colę i cheetos. Mogła sobie poradzić.

- Proszę - odezwał się jakiś głos za jej plecami i ktoś podał jej czerwoną puszkę coli. - Wygląda na to, że przyda ci się coś do picia.

Claire uniosła wzrok. To był Richard, brat Moniki. Ten przystojny. Twarz miał zmęczoną i niespokojną. Przysunął sobie bliżej drugi fotel i usiadł, opierając łokcie na kolanach. Claire zajęła się colą. Otworzyła puszkę i wzięła duży łyk lodowatego i słodkiego napoju.

- Moja siostra została porwana razem z samochodem - powiedział. - Wiesz o tym, prawda? Claire skinęła głową i przełknęła.

- Byłam tam. Byłam w furgonetce.

- Właśnie dlatego chcę porozmawiać z tobą, zanim porozmawia z tobą mój ojciec - uprzedził ją Richard. - Byłaś w furgonetce z Jennifer, Giną i Monicą.

Claire znów skinęła głową.

- No to o coś cię zapytam. Jak przekazałaś im sygnał? Claire zamrugała.

- Jak zrobiłam co?

- Jak zaplanowaliście tę zasadzkę? Jak to zrobiliście?

Wysyłałaś im esemesy? Wiesz, że możemy dotrzeć do tych danych, Claire. A może sama wciągnęłaś moją siostrę w tę pułapkę?

- Ja nie wiem, o czym pan...

Richard spojrzał na nią i Claire umilkła, bo tym razem nie miał już przyjaznej miny. Wcale a wcale.

- Moja siostra to wariatka... Wiem o tym. Ale to jednak moja siostra. I nikt w tym mieście nie tknie palcem nikogo z Morrellów, w przeciwnym razie ktoś - albo nawet i parę osób - odpowie za to. Chwytasz? Więc cokolwiek wiesz, jakikolwiek by był twój związek z tymi napastnikami, lepiej zacznij o tym mówić albo my zaczniemy grzebać głębiej. A to, Claire, będzie bardzo szybka i krwawa procedura.

Ścisnęła w obu dłoniach puszkę coli i uniosła ją do ust, biorąc kolejny, niepewny łyk, a potem powiedziała:

- Ja ich nie doprowadziłam do pana siostry. To pana siostra porwała mnie. Z parkingu pod zakładem fotograficznym. Proszę spytać Eve. O Boże... Eve! Gina ją zaatakowała nożem. Nic jej nie jest?

Richard spojrzał na nią, marszcząc brwi.

- Eve nic się nie stało. Odetchnęła z ulgą.

- A co z Giną i Jennifer?

- Nic im nie jest. Zadzwoniły i zgłosiły porwanie samochodu. Giną powiedziała... - Zastanowił się nad czymś i powiedział powoli: - Giną mówiła wiele rzeczy. Ale powinienem był pamiętać, z kim rozmawiam. Jeśli jest w Morganville ktoś bardziej szalony niż moja siostra, to Giną.

Nie mogła się z tym nie zgodzić.

- Faceci, którzy porwali furgonetkę...

- Ojciec Shane'a - przerwał jej. - Już o tym wiemy. Gdzie jest teraz?

- Nie wiem. Przysięgam! Wypuścił mnie w kanale burzowym i powiedział, że mam się wspiąć po drabince i porozmawiać z pana ojcem. Dlatego tu jestem.

- Zostaw dzieciaka w spokoju, Richard. - Burmistrz wpadł do gabinetu, zatrzaskując za sobą drzwi, i obrzucił gniewnym spojrzeniem dwóch policjantów stojących przy nich na straży. - Wy dwaj, wychodzić. Jeśli mój syn nie będzie umiał sam sobie poradzić z jakąś szesnastolatką, to słusznie oberwie.

Wyszli szybko. Claire odstawiła colę na stolik, a burmistrz zasiadł w wielkim, krytym miękką skórą fotelu. Już nie miał tak zarozumiałej miny jak na placu Założycielki, ale za to zdecydowanie wściekłą. - Ty. - Wskazał na Claire. - Gadaj. Szybko. Opowiedziała, wyrzucając z siebie potok słów. O tacie Shane'a i porwaniu furgonetki, o tym, jak wyrzucił z niej Ginę i Jennifer. O zniszczeniu telefonów komórkowych. O groźbach wobec Moniki i o wysłaniu jej samej w roli posłańca złych wiadomości.

- On mówił poważnie - dokończyła. - To znaczy, ja go widziałam w różnych sytuacjach. On naprawdę nie ma oporów przed krzywdzeniem ludzi i zdecydowanie nie lubi Moniki.

- Och, a teraz nagle zrobiłaś się jej przyjaciółką od serca? Daruj sobie. Nienawidzisz jej do szpiku kości i pewnie nie bez powodu - powiedział Richard. Wstał i zaczął przechadzać się po gabinecie. - Tato, posłuchaj, pozwól mi się tym zająć. Mogę znaleźć tych ludzi. Jeśli wyślemy na ulice wszystkich dostępnych ludzi i wampiry...

- Zrobiliśmy to wczoraj w nocy, synu. Kimkolwiek ci ludzie są, mają jakąś kryjówkę, której nie umiemy namierzyć. - Burmistrz znów skupił spojrzenie zaczerwienionych oczu na Claire. Splótł palce dłoni, aż mu strzeliło w kłykciach. To były duże ręce jak u jego syna. Silne ręce. - Oliver chce, żeby to się skończyło. Chce przyspieszyć procedurę, spalić dzieciaka jeszcze dziś wieczorem i wywabić ich na otwartą przestrzeń. To nie jest zły plan. Zmusić ich do odsłonięcia przyłbicy.

- Myślisz, że Frank Collins blefuje? - spytał Richard.

- Nie - zaprzeczył burmistrz. - Moim zdaniem on zrobi dokładnie to, co zapowiedział, tylko że to będzie jeszcze gorsze, niż sobie wyobrażaliśmy. Ale Oliver chce...

- Przecież mu chyba na to nie pozwolisz! A co z Monicą?

- Oliver nie wie, że oni ją mają. Kiedy mu powiem...

- Tato, przecież to Oliver. Jego to nie obejdzie i ty o tym wiesz. Akceptowalna strata. Ale dla mnie nie jest do przyjęcia i dla ciebie też nie powinna być.

Ojciec i syn wymienili spojrzenia, a Richard pokręcił głową i znów zaczął chodzić po gabinecie.

- Musimy znaleźć jakiś sposób, żeby uwolnić Monice. Koniecznie.

- Ty. - Burmistrz grubym palcem wskazał Claire. Opowiedz mi to wszystko jeszcze raz. Wszystko. Ze szczegółami. Nieważne jak drobnymi. Zacznij od pierwszego razu, kiedy zobaczyłaś tych ludzi.

Claire otworzyła usta, chcąc odpowiedzieć, i powstrzymała się w ostatniej chwili. Nie, ty idiotko! Nie możesz im powiedzieć prawdy! Za prawdę Shane'a na pewno usmażą... Nie umiała kłamać, wiedziała o tym, zbyt wiele czasu zajmowało jej szukanie w głowie, co powiedzieć, te próby pozbierania wątków, żeby gdzieś całą historię rozpocząć...

- Chyba... Widziałam ich, kiedy włamali się do naszego domu - powiedziała z wahaniem. - No wiecie, kiedy zadzwoniliśmy po policję, że napadnięto na dom. A potem widziałam...

Zamarła i zamknęła oczy. Bo widziała wtedy coś ważnego. Bardzo ważnego. Ale co to było? To miało coś wspólnego z tatą Shane'a...

- Zacznij od furgonetki - polecił Richard, przerywając jej próby grzebania w pamięci. Posłusznie opowiedziała wszystko od początku, a potem jeszcze raz, odpowiadając na szczegółowe pytania tak szybko, jak tylko mogła. Bolały ją głowa i gardło. Potrzebowała snu i miała ochotę owinąć się kocem i płakać, póki nie zaśnie. „Oliver chce przyśpieszyć procedurę, spalić dzieciaka jeszcze dzisiaj wieczorem”. Nie. Oni nie mogą na to pozwolić, nie mogę...

Ale przecież mogli. Bez żadnych wątpliwości.

- Zacznijmy jeszcze raz - rozkazał Richard. - Od początku.

Wybuchnęła rozpaczliwym płaczem.

Zanim dali jej spokój, minęło kilka godzin. Nikt nie zaproponował, że ją podwiezie do domu.

Claire szła piechotą z takim uczuciem, jakby znajdowała się poza własnym ciałem. Dotarła do domu bez najmniejszego problemu. Nadal było jasno, co pomagało, ale ulice wydawały się dziwnie ciche i puste. Zgadywała, że wiadomość już się rozeszła. Ludzie chowali się po domach, czekając, aż burza minie.

Kiedy Claire zastukała do drzwi, Eve zbiegła pędem po schodach i zamknęła ja w mocnym, serdecznym uścisku.

- Ty wariatko! - wyrzuciła jednym tchem. - W głowie mi się nie mieści, że mnie tak śmiertelnie wystraszyłaś. O mój Boże, Claire! Czy ty sobie wyobrażasz, że te bydlaki na komisariacie w ogóle nie chciały przyjąć mojego zgłoszenia? A przecież zostałam ranna! Naprawdę ranna, krew mi płynęła i tak dalej! Jak udało ci się uciec? Czy Monica zrobiła ci krzywdę?

Eve nie wiedziała. Nikt na policji jej nie powiedział.

- Tata Shane'a zatrzymał tę furgonetkę - powiedziała Claire. - Wziął Monice jako zakładniczkę.

Przez jakąś sekundę stały bez ruchu, a potem Eve krzyknęła z radości i wyciągnęła rękę w górę, żeby jej przybić piątkę. Claire tylko wytrzeszczyła na nią oczy, a Eve dała sobie radę sama, klaszcząc w dłonie nad głową.

- Tak! - krzyknęła i wykonała jakiś dziki, triumfalny taniec. - No, należało się tej psycholce!

- Przestań! - wrzasnęła Claire, a Eve zamarła w pół radosnego obrotu. Może to było głupie, ale Claire się rozzłościła. Wiedziała, że Eve ma rację, Monica zawsze będzie wielkim wrzodem na tyłku, ale... - Tata Shane'a ją spali, jeśli wykonają egzekucję. On ma miotacz ognia.

Radosna mina znikała z twarzy Eve.

- Och - wydusiła. - No ale... mimo wszystko. To nie tak, że ona się o to nie prosiła. Karma jest okrutna i ja też.

- Oliver chce, żeby Shane został spalony dziś wieczorem. Eve, czas nam się kończy. Ja już nie mam pojęcia, co robić.

Po tych słowach z Eve uleciała resztka zadowolenia. Widać było, że ona też nie wie, co robić. Oblizała wargi i powiedziała, próbując dodać sobie otuchy:

- Jest jeszcze trochę czasu. Wykonam kilka telefonów. A ty musisz coś zjeść. I przespać się.

- Nie mogę spać.

- No ale zjeść możesz, prawda?

Mogła, jak się okazało, a nawet potrzebowała. Świat przybrał dziwnie szare barwy i głowa jej pękała. Hot dog - zwykły, tylko z musztardą - chipsy i butelka wody rozwiązały problem głodu, chociaż nie pomogły na ból w sercu ani na to mdlące uczucie, które z głodem nie miało nic wspólnego.

Co my teraz zrobimy?

Eve wisiała na telefonie. Claire rzuciła się na kanapę i skuliła pod kocem. Nadal pachniał wodą po goleniu Shane'a.

Musiała na chwilę się zdrzemnąć, a kiedy się obudziła, miała wrażenie, jakby ktoś zapalił włącznik światła albo szepnął do niej: „Wstawaj!” Bo zerwała się w jednej chwili, z walącym sercem, a mózg próbował nadążyć za ciałem. W domu panowała cisza, pomijając zwykłe trzaski, skrzypienia i jęki starego budynku. Lekki wiatr poruszał liśćmi drzew wokół domu.

Dopiero po chwili do Claire dotarło, że nie widzi drzewa za oknem, bo zrobiło się ciemno.

- Nie! - Zerwała się z kanapy i pędem pobiegła sprawdzić godzinę na zegarze. Było dokładnie tak, jak się obawiała. Żadne zaćmienie ani nagłe zakłócenie zwyczajnego następstwa dnia i nocy, było ciemno, bo zapadł już wieczór.

Spała całymi godzinami. Godzinami. A Eve jej nie obudziła. Nawet nie była pewna, czy Eve jest w domu.

- Michael! - Claire chodziła z pokoju do pokoju, ale nigdzie go nie widziała. - Michael! Eve! Gdzie jesteście?

Byli w pokoju Michaela. Otworzył jej drzwi na wpół ubrany - koszula rozpięta, dżinsy nisko wiszące na biodrach i odsłaniające brzuch - a Eve leżała skulona na łóżku, pod kołdrą. Michael szybko wyszedł na korytarz, zapinając koszulę.

- Obudziłaś się.

- Tak. - Claire opanowała ogarniającą ją ślepą furię. - Jeśli już skończyłeś bzykanko, to może porozmawiamy o tym, że Shane dziś wieczorem zginie.

Michael patrzył jej prosto w oczy.

- Claire, ty nie chcesz tam iść - powiedział cicho. - Naprawdę nie chcesz. Myślisz, że ja nie rozumiem? Że mnie jest wszystko jedno? Jasna cholera! A co twoim zdaniem robiła Eve przez cały dzień, kiedy ty...

- Spałam? Tak, zasnęłam. Mogliście mnie obudzić!

Podszedł o krok. A ona cofnęła się o krok, a potem o drugi, bo jego oczy... To nie była zwykła mina Michaela. Zupełnie nie.

- Żebyś siedziała i rozpaczała? - spytał cicho. - Już wystarczająco dużo zrobiłaś, Claire. Potrzebowałaś snu. Pozwoliłem ci spać. Więc daj już spokój.

- I na jaki genialny plan wpadliście, kiedy ja drzemałam? No, na jaki? Co my teraz, do cholery, zrobimy?

- Nie wiem - przyznał, i jeśli do tej pory udawało mu się zachowywać panowanie nad sobą, to teraz wszystko zaczęło mu się wymykać spod kontroli. - Nie wiem! - Krzyknął, i to był krzyk rozpaczy. Claire cofnęła się o kolejny krok. Dostała gęsiej skórki. - Co ja mam zrobić, Claire, twoim zdaniem? Co?!

Oczy wypełniły jej się łzami.

- Cokolwiek - szepnęła. - Boże, pomóż. Cokolwiek.

Złapał ją i przytulił do siebie. Dygotała, jeszcze nie płacząc... Chociaż, jednak płacząc. To było uczucie takiego bezradnego dryfowania, jakby stracili grunt pod nogami i jakby nigdy mieli go już nie odzyskać.

Jakby wszystko stracili. Jakby sami zginęli.

Claire pociągnęła nosem i cofnęła się, a kiedy to zrobiła, zobaczyła, że Eve stoi w drzwiach i na nich patrzy. Cokolwiek Eve sobie pomyślała, nie było to nic dobrego i Claire nie chciała już nigdy zobaczyć u niej takiego wyrazu twarzy.

- Eve...

- Nieważne - powiedziała Eve obojętnie. - Jest jeszcze jeden wampir, który mógłby nam pomóc. Jeśli uda nam się go znaleźć i na to namówić. Mógłby dostać się na plac Założycielki bez problemu. Może nawet zgodzi się spróbować otworzyć klatkę Shane'a, kiedy my zajmiemy się odwracaniem uwagi zebranych.

Michael odwrócił się w jej stronę.

- Eve... - Przynajmniej nie miał w głosie poczucia winy. Ale niepokój, owszem. - Nie. Rozmawialiśmy już o tym.

- Michael, to jest ostatnia rzecz, jaką możemy zrobić. Jato wiem. Ale jeśli mamy w ogóle to zrobić, to musimy spróbować teraz.

- Ale który wampir? - spytała Claire.

- Na imię ma Sam - wyjaśnił Michael. - I może to zabrzmi dziwnie, ale jest moim dziadkiem.

- Sam? On jest...? Twoim...?

- Dziadkiem. Tak, wiem. Też uważam, że to dom wariatów. Zawsze tak uważałem. Claire musiała usiąść, i to szybko.

Kiedy doszła do siebie, opowiedziała Eve i Michaelowi, jak wpadła na Sama w Common Grounds. O prezencie, jaki Sam usiłował jej wręczyć dla Eve.

- Nie wzięłam go. Nie wiedziałam... No, po prostu wydawało mi się, że nie wypada.

- I dobrze zrobiłaś - przyznał jej rację Michael. Eve na niego nie patrzyła.

- Sam jest w porządku - stwierdziła.

- Myślałem, że nienawidzisz wampirów.

- Bo nienawidzę! Ale... Jeśli jest jakaś lista najbardziej znienawidzonych wampirów, to on jest na samym jej końcu. Zawsze wydaje się taki samotny - powiedziała Eve. - Przychodził do Common Grounds właściwie co wieczór i po prostu gadaliśmy godzinami. Po prostu gadaliśmy. Oliver zawsze bardzo uważnie go obserwował, ale on nigdy nie robił nic złego, nikomu się nie narzucał, nie tak jak Brandon. Czasami zastanawiałam się...

- Nad czym się zastanawiałaś?

- Czy Sam nie przychodził tam, żeby mieć na oku Brandona.

A może i Olivera, chociaż tego wtedy nie wiedziałam. Żeby opiekować się...

- Takimi jak my? - Michael powoli pokiwał głową. - Nie wiem, ile w tym prawdy, bo zawsze go unikałem, ale w rodzinie zawsze się mówiło, że Sam to był porządny facet, zanim zmienili go w wampira. I jest najmłodszy z nich wszystkich. Prawie taki... No cóż, jak my.

Eve podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz.

- Wiesz o nim coś jeszcze? Znaczy jakieś rodzinne tajemnice?

- Tylko tyle, że podobno rzucił wyzwanie wampirom i wygrał.

- Wygrał? Przecież jest jednym z nich! Jaka to wygrana?

Michael pokręcił głową, stanął za nią i położył dłonie na jej ramionach. Delikatnie pocałował jaw kark.

- Nie wiem, Eve. Mówię ci tylko, co słyszałem. Wymusił na wampirach coś w rodzaju ugody. A to dlatego, że Amelie się w nim zakochała.

- Tak, zakochała tak bardzo, że go zabiła i zamieniła w krwiożerczego potwora - stwierdziła Eve ponuro. - Sama słodycz. Miłość nie umarła. Oj, zaczekaj, umarła jednak.

Wysunęła się z objęć Michaela i poszła do kuchni. Michael spojrzał na Claire w milczeniu. Wzruszyła ramionami.

Kiedy zeszli na dół, przekonali się, że Eve zrobiła kanapki z szynką bolońską i serem. Claire pochłonęła jedną błyskawicznie, a potem sięgnęła po drugą. Michael i Eve gapili się na nią.

- No co? - spytała. - Zgłodniałam. Serio.

- No to częstuj się - powiedział Michael. - Nienawidzę szynki bolońskiej. Poza tym głód mi nie zagraża.

Eve parsknęła.

- Tobie zrobiłam z pieczoną wołowiną, cwaniaku. - Podała mu jedną. - Więc wcinaj. Po raz pierwszy usłyszałam dziś od ciebie historię Sama. Co w nim było takiego niezwykłego, że stał się ostatnim wampirem?

- Sam nie wiem - zawahał się Michael. - Mama powiedziała mi kiedyś tylko to, co już wam powtórzyłem. Ale rzecz w tym, że Sam jakoś nigdy nie mógł dogadać się z wampirami. Amelie nie lubi, żeby jej przypominać ojej słabościach, a on był jak chodzący neonowy szyld. Ona naprawdę go kochała. Więc się od niego odcięła. Słyszałem, że nie chciała go widywać ani z nim rozmawiać. A on przebywa z ludźmi o wiele częściej niż z wampirami.

- I dlatego sądzę, że on może nam pomóc - powtórzyła Eve. - A przynajmniej będzie chciał nas wysłuchać. Poza tym to przecież rodzina.

- A gdzie go znaleźć? - Claire popatrzyła na Michaela, a potem na Eve. - W Common Grounds?

- Ty nie pójdziesz do Common Grounds, wykluczone - oznajmiła Eve. - Hess powiedział mi, co zaszło między tobą a Oliverem.

- A coś zaszło? - Michael opychał się kanapką z wołowiną. - I dlaczego ja nic o tym nie wiem? Boże, jak ja tego potrzebowałem. Pychota.

Eve przewróciła oczami.

- Tak, kanapki wymagają nie lada umiejętności. Może zacznę wykładać to w szkole. A tymczasem, wracając do tematu, Claire ma zakaz zbliżania się do Common Grounds. Bo ja tak powiedziałam. Jeśli ktoś ma tam pójść, to ja.

- Nie - sprzeciwił się Michael. Eve spiorunowała go wzrokiem.

- Już o tym rozmawialiśmy - syknęła. - Możesz być cholernie seksowny i seksownie cholerny, ale nie będziesz mi mówił, co mam robić. Jasne? I żadnego mieszania w głowie albo, przysięgam na Boga, spakuję swoje rzeczy i się stąd wyniosę!

Claire zaszurała krzesłem, odsuwając je od stołu, podeszła do telefonu stojącego na kuchennym blacie i wybrała numer zapisany na wizytówce nadal przyczepionej do lodówki magnesem. Po czterech dzwonkach odezwał się jakiś pogodny głos i oświadczył, że dodzwoniła się do Common Grounds.

- Cześć - odezwała się Claire. - Czy mogę mówić z Samem?

Z Samem? Momencik. - Ktoś położył słuchawkę i Claire słyszała w tle kawiarniany gwar - szum wrzącego mleka, rozmowy, stuk naczyń. Czekała, niespokojnie przytupując nogą, aż ta osoba znów podniosła słuchawkę. - Przepraszam. Dziś wieczorem nie ma go tutaj. Chyba wybrał się na imprezę. - Imprezę?

- No wiesz, ten dziwaczny bal bractwa? Epsilon Epsilon Kappa? Bal Umarłych Dziewczyn?

- Dzięki - powiedziała Claire. Rozłączyła się i wyciągnęła telefon w stronę Michaela i Eve, którzy gapili się na nią w osłupiałym zdziwieniu. - Oto cud techniki. Podziwiajcie wynalazek.

- Namierzyłaś go.

- I to bez chodzenia do Common Grounds - wytknęła im Claire. - Jest na imprezie w kampusie. Ta wielka impreza bractwa Epsilon Epsilon Kappa. Ta impreza... - Przerwała, przeszedł ją dreszcz, a potem oblała ją fala ciepła. - Ta, na którą zostałam zaproszona. Właściwie tak jakbym umówiła się tam na randkę. Miałam się tam spotkać z takim jednym chłopakiem, Ianem Jamesonem.

- Wiesz co? - spytała Eve. - Idziemy tam razem. Czas przebrać się za trupa, Claire.

- Za... Co takiego?

Eve otaksowała ją wzrokiem, żując swoją kanapkę.

- Nosisz jedynkę albo dwójkę, prawda? Mam kilka rzeczy, które będą na ciebie pasować.

- Ja nie będę się przebierać!

- Ja nie ustalam reguł, ale wszyscy wiedzą, że nie wejdziesz na Bal Umarłych Dziewczyn, jeśli się nie przebierzesz. Poza tym będziesz wyglądała ślicznie jako drobniutka dziewczynka Gotka.

Michael obserwował Eve i Clair ze zmarszczonymi brwiami.

- Nie - rzucił. - To zbyt niebezpieczne, żebyście wychodziły nocą bez obstawy.

No cóż, obstawa nam wymiękła. Claire chyba wczoraj w nocy wykończyła Hessa. A ja nie będę siedzieć i czekać, Michael. Wiesz o tym. - Eve popatrzyła mu w oczy i zmiękła dopiero, kiedy sięgnął ponad stołem i wziął ją za rękę. - Żadnego mieszania mi w głowie. Obiecałeś!

- Obiecałem - przyznał. - To się już nigdy nie powtórzy.

- Słodki jesteś, kiedy się martwisz, ale to duża impreza; będą tam setki ludzi. Będziemy bezpieczne. - Eve wytrzymała wzrok Michaela. - Bezpieczniejsze tam będziemy niż Shane, który siedzi w klatce i czeka na śmierć. Chyba że już położyłeś na nim kreskę.

Michael puścił jej rękę i odszedł od stołu. Sztywno wyprostowany wyszedł do kuchni.

- Więc chyba nie - powiedziała Eve cicho. - I dobrze. Claire? Musimy się dowiedzieć, ile mamy czasu. Czy przełożyli egzekucję.

- Zajmę się tym - odparła Claire i wystukała numer z innej wizytówki. To był prywatny numer posterunkowego Hessa, zapisany ołówkiem na odwrocie. Odebrał po czterech dzwonkach.

Głos miał niewyraźny i znużony. - Proszę pana? Mówi Claire. Claire Danvers. Przepraszam, że budzę...

- Nie spałem - odezwał się i ziewnął. - Claire, cokolwiek wymyśliłaś, nie rób tego. Zostań w domu, pozamykaj drzwi i siedź cicho. Mówię poważnie.

- Dobrze, proszę pana - skłamała. - Ja tylko chciałam spytać... Bo była mowa o tym, że przesuną egzekucję?

- Burmistrz się nie zgodził. Stwierdził, że chce przestrzegać wszystkich zasad, i wezwał ojca Shane'a do poddania się.

Moim zdaniem jest w impasie: on ma Shane'a, a tata Shane'a ma Monice. Nikt nie chce wykonać pierwszego ruchu.

- Jak długo...?

- Przed świtem. Do piątej rano - oznajmił Hess. - Przed świtem wszystko się rozstrzygnie. Dla Moniki też, o ile tata Shane'a nie blefuje.

- On nie blefuje - zapewniła Claire. - O Boże. To bardzo mało czasu.

- To i tak więcej niż gdyby Oliver postawił na swoim. Chciał wykonać egzekucję dzisiaj o zachodzie słońca. Burmistrz zmusił go do przedłużenia terminu, ale tylko do granicy wyznaczonej prawem. Nie będzie już żadnego dalszego odwlekania egzekucji. - Hess poruszył się na krześle, bo zaskrzypiało. - Claire, musisz się na to przygotować. Nie zdarzy się żaden cud, nikomu serce nie zmięknie. On umrze. Przykro mi, ale tak będzie.

Nie miała siły kłócić się z nim, bo wiedziała w głębi ducha, że miał rację.

- Dziękuję - szepnęła. - Muszę już kończyć.

- Claire. Odpuść sobie. Zabiją cię.

- Do widzenia.

Rozłączyła się, odłożyła telefon i objęła się zesztywniałymi ramionami. Kiedy podniosła oczy, Eve przyglądała jej się jasnym, dziwnym spojrzeniem.

- Zgoda - powiedziała Claire. - Jeśli muszę przebrać się za zombie, przebiorę się za zombie. Eve się uśmiechnęła.

- Będziesz najsłodszym zombie świata.

Claire jeszcze nigdy w życiu nie miała na twarzy tyle podkładu, nawet w Halloween.

- I ty to musisz nosić codziennie? - spytała, kiedy Eve cofnęła się, żeby przyjrzeć jej się krytycznym wzrokiem, gąbeczkę do podkładu nadal trzymając w dłoni. - Dziwnie się czuję.

- Przyzwyczaisz się. Zamknij oczy. Czas na puder.

Claire poczuła delikatny jak muśnięcie piórka dotyk pędzla do pudru, który przesuwał się po jej twarzy. Stłumiła kichnięcie.

- Dobra. Teraz oczy - zakomenderowała Eve. - Nie ruszaj się.

I tak jeszcze kilka minut. Claire siedziała bez ruchu, a Eve robiła jej makijaż. Claire nie miała pojęcia, co ona z nią robi. Lusterka nie miała i jakoś dziwnie nie miała ochoty sprawdzać, co Eve z nią właśnie wyprawia. Czuła się trochę tak, jakby traciła samą siebie, chociaż to przecież niemądre wrażenie. Przecież człowiek nie jest swoim wyglądem. Nie jesteś tym, jak wyglądasz. A przynajmniej zawsze w to wierzyła.

Eve wreszcie była zadowolona ze swojego dzieła.

- Ubranie - poleciła. Sama włożyła czarny gorset, czarną, poszarpaną spódnicę i naszyjnik z czaszek oraz kolczyki do kompletu. Do tego czarna szminka. - Bardzo proszę.

Claire niechętnie zdjęła dżinsy i T - shirt, a naciągnęła czarne rajstopy. Były ozdobione rzędem białych trupich czaszek i Claire nie mogła się zdecydować, z której strony te czaszki powinny być.

- Gdzie ty wynajdujesz takie rzeczy? - spytała.

- W Internecie. Czaszki mają być z tyłu.

Po przygodzie z rajstopami czarna skórzana spódniczka - do kolan, podzwaniająca zamkami błyskawicznymi i łańcuchami - to była łatwizna. Claire było zimno w nogi i czuła się nieubrana. Nie nosiła spódnicy od... Od kiedy? Chyba od dwunastego roku życia. Nigdy spódnic nie lubiła.

Bluzka była z czarnej siatki, elastyczna, obcisła i przezroczysta, z nadrukiem czaszki i piszczeli.

- Wykluczone - jęknęła Claire. - Jest prześwitująca.

- Nosisz to na T - shirt, geniuszku - uspokoiła ją Eve i rzuciła jej jedwabną koszulkę. Claire wciągnęła ją na siebie, a potem wcisnęła się w ciasną bluzkę z czaszką. - Uważaj na makijaż! - ostrzegła Eve. - Dobra, jesteś gotowa. Wspaniale. Chcesz rzucić okiem?

Nie chciała, ale Eve chyba tego nie zauważyła. Zaprowadziła ją do łazienki, włączyła światło i objęła Claire.

- Tadam!

O mój Boże, pomyślała Claire. W głowie mi się nie mieści, że to robię.

Wyglądała jak chudziutka młodsza siostra Eve. Jak młodociana wersja dziwadła.

No cóż, przynajmniej będzie się mogła wmieszać w tłum, a jeśli ktoś będzie jej szukał, to przenigdy jej nie rozpozna. Sama siebie nie umiałaby rozpoznać. A w jakiś sposób wiedziała, że później w Internecie pojawią się zdjęcia z tej imprezy.

Claire westchnęła.

- No to chodźmy.

Eve zaparkowała czarnego cadillaca pod wydziałem - bezczelne naruszenie przepisów, ale Eve kompletnie nie przejmowała się mandatami z kampusu. To był najbliższy parking w okolicy siedziby bractwa. Claire widziała jarzące się światłami okna i słyszała niskie tony basów, od których samochód aż wibrował.

- Wow - pisnęła Eve. - Dali czadu w tym roku. Stare dobre EEK.

Wokół budynku był cmentarz - poprzewracane nagrobki, wielkie, przerażające mauzoleum, rozwalające się pomniki. Były też tłumy zombie - a może, domyślała się Claire, imprezowiczów - które skradały się między grobami i przed obiektywami aparatów przyjaciół parodiowały Noc Żywych Trupów.

Głośną muzykę było słychać w samochodzie przy zamkniętych oknach.

- Trzymaj się blisko mnie - poleciła Eve. - Znajdziemy Sama, tak? Wchodzimy i wychodzimy.

- Wchodzimy i wychodzimy. - Claire pokiwała głową. Wysiadły i przebiegły przez cmentarz.

Z bliska zobaczyły, że groby były albo ze styropianu, albo z gumowej pianki, a mauzoleum udawała szopa na narzędzia, ale wszystko razem robiło świetne wrażenie. Z ziemi wystawały ręce zombie. Ładny akcent, pomyślała Claire. Podeszła bliżej do grobu, a ręka złapała ją za kostkę. Claire wrzasnęła i odskoczyła w tył. Eve ją podtrzymała.

- Jezu, ludzie, dorośnijcie wreszcie - parsknęła Eve i przykucnęła, patrząc pod nogi. - Gdzie się schowałeś?

- A tutaj! - Uniosła się klapa przysypana ziemią i pojawiła się głowa jakiegoś chudego chłopaka, z tekstem ślubowania bractwa zawieszonym na szyi. - Hm, przepraszam. To tylko żarty. Muszę...

- Łapać dziewczyny i zaglądać im pod spódnice. Ciężka praca takie ślubowanie. - Eve wstała i otrzepała ziemię z kolan. - Nie przerywaj sobie.

Uśmiechnął się do niej od ucha do ucha i z trzaskiem zamknął klapę. Jego ręka znów wystawała z grobu.

Wow! - Claire była pod wrażeniem. - Ilu ich tam siedzi? Pod ziemią?

- To tylko kandydaci do bractwa - powiedziała Eve. - Chodź. Jeśli Sam jest tutaj, to będzie gadał z ludźmi. On uwielbia rozmowy.

Claire z trudem sobie wyobrażała, żeby Sam mógł tutaj gadać, i żeby ktoś mógł go usłyszeć. Muzyka była tak głośna, że czuła, jak fale przebiegają jej ciało, i musiała zwalczyć ochotę, żeby zakryć dłońmi uszy. Eve uczesała Claire w dwa warkoczyki i teraz Claire żałowała, że nie ma włosów puszczonych luźno na uszy, żeby choć trochę ten hałas wytłumiły.

- Potrzebne mi są zatyczki do uszu! - wrzasnęła Eve do ucha. Eve pokazała na migi, że jej nie słyszy. - Nieważne!

W siedzibie bractwa Epsilon Epsilon Kappa panował koszmarny bałagan. Claire przypuszczała, że członkowie EEK nie dbają o porządek, ale teraz śmieci było mnóstwo - wszędzie walały się plastikowe kubki, wykładzina podłogowa była poplamiona, w kącie leżało rozwalone krzesło, na sofie spało kilku pijanych chłopaków. A były dopiero w holu. Jacyś dwaj faceci zastąpili im drogę i wyciągnęli ręce w geście: „Wybijcie to sobie z głowy!” Byli wysocy i muskularni, twarze mieli pomalowane białą farbą i nosili czarne T - shirty z napisem: „Martwa Ochrona”.

- Zaproszenia - wrzasnął jeden z nich. Claire wymieniła spojrzenie z Eve.

- Zaprosił mnie Ian Jameson! - odwrzasnęła. Ian Jameson! Martwa Ochrona miała listę. Sprawdzili ją i pokiwali głowami.

- Na górę! - wrzasnął jeden. - Ostatnie drzwi po lewej!

Nie zamierzała szukać Iana, ale pokiwała głową. Przecisnęły się z Eve obok ochroniarzy, którzy stali może jednak trochę za blisko, i znalazły się w środku najdzikszej imprezy, jaką Claire widziała. Nie żeby miała bogate doświadczenie, ale... Była pewna, że nawet Paris Hilton uznałaby, że ta impreza jest szalona. Mimo że alkohol był zabroniony w kampusie, Claire była prawie pewna, że poncz nalewany do wielkich waz go zawierał (w wazach pływały też poodcinane ręce, gałki oczne i różne inne plastikowe obrzydliwości). Mnóstwo ludzi na imprezie już miało dobrze w czubie - potykali się, śmiali za głośno, wykonywali gwałtowne gesty. Rozlewali napoje na siebie i innych, ale ci inni nie byli wkurzeni, no bo, byli przebrani za zombie. A to nie są schludne istoty. Wszyscy mieli biały makijaż albo maski.

W największej sali tańczono, ludzie kiwali się i ocierali o siebie. Claire przystanęła w drzwiach zdjęta nagłym przestrachem. Bo to wyglądało jak sala pełna nieumarłych. Gorzej - pijanych i napalonych nieumarłych.

- Chodź! - ponagliła ją Eve i złapała za rękę. Bez wahania zanurkowała w tłum, wyciągając szyję, żeby się rozejrzeć. - Na szczęście Sam jest rudy! - Bo większość imprezowiczów nosiła czarne peruki albo miała ufarbowane na czarno włosy, jak Eve. Włosy Claire zostały tymczasowo pomalowane jakimś sprayem; Eve zapewniła ją, że się zmyje. Claire próbowała unikać dotykania facetów, ale to było praktycznie niewykonalne - jeszcze nigdy w życiu nie miała tak bliskiego kontaktu fizycznego z tyloma męskimi ciałami.

Jakaś dłoń próbowała unieść jej spódniczkę, kiedy przepychała się przez tłum. Pisnęła i ruszyła przed siebie szybciej. Ktoś inny poklepał japo tyłku.

- Szybciej! - wrzasnęła do Eve, która zwolniła, żeby się rozejrzeć. - Boże, ja tu nie mogę oddychać!

- Tędy!

Claire poczuła się brudna - nie tylko z powodu macania, ale dlatego, że zanim Eve wyprowadziła je na mały kawałek luźniejszej przestrzeni po przeciwnej stronie sali, przy schodach, ociekała cudzym potem. To musiał być kącik dla podpierających ściany, stało tam kilka nieśmiałych z wyglądu dziewczyn, wszystkie były poprzebieranych w gotyckie ciuchy. Stały razem dla lepszego samopoczucia i (jak podejrzewała Claire) dla bezpieczeństwa. Ogarnęło ją współczucie dla nich.

- Świetna impreza! - wrzasnęła Eve, przekrzykując muzykę. - Szkoda, że nie możemy się pobawić!

- Widzisz gdzieś Sama?

- Nie! Nie tutaj! Poszukamy gdzie indziej!

W kuchni było znacznie spokojniej, chociaż była pełna ludzi gadających za głośno i gestykulujących zbyt gwałtownie. Stały wazy z ponczem, co doprowadzało Claire do szału; chciało jej się pić, ale nie zamierzała do swoich problemów dodawać zamroczenia alkoholem. Za wiele zależało od jej przytomności umysłu.

W uszach nadal jej dzwoniło. Ale przynajmniej tutaj mogła oddychać. Claire odruchowo sięgnęła po komórkę, przypomniała sobie, że ją straciła pod kołami furgonetki, i zaklęła pod nosem.

- Która godzina? - spytała Eve.

- Dziesiąta - usłyszała. - Wiem. Musimy się spieszyć.

Ktoś złapał Claire za ramię, a ona cofnęła się z lękiem, ale potem pod makijażem rozpoznała Iana - chłopaka, który ją zaprosił na tę imprezę.

- Claire? - ucieszył się. - Wow. Świetnie wyglądasz!

On też wyglądał bardziej drapieżnie, czarne włosy miał postawione najeża i makijaż w stylu wampira. Claire zastanowiła się z niepokojem, ilu prawdziwych wampirów dostało się na tę imprezę. To nie była przyjemna myśl.

- Och... Cześć, Ian! - Eve rozglądała się po pokoju i kiedy Claire na nią zerknęła, zobaczyła, że Eve kręci głową i pokazuje na migi, że powinny szukać dalej. Claire poprosiła ją wzrokiem, żeby jeszcze z tym chwilę poczekały, ale ten intensywny makijaż pewnie i tak zmieniał jej wyraz twarzy.

- Bardzo się cieszę, że przyszłaś! - powiedział Ian. Miał donośny głos, bez trudu przekrzyczał hałas. - Chcesz napić się ponczu?

- A macie coś bez..., no wiesz?

- Może napijesz się wody?

Byłoby świetnie. - Gdzie do diabła podziała się Eve?

Zanurkowała za dwóch wysokich facetów i teraz Claire nigdzie jej nie widziała. Poczuła się sama i bezbronna, kiedy tak stała w przebraniu Gotki, a poza tym, Boże, od tego makijażu swędziała ją twarz i wiele by dała, żeby mieć na sobie dżinsy i T - shirt, i żeby już nie przeżywać żadnych przygód.

Shane. Myśl o nim. Poczuła nieprzyjemne ukłucie poczucia winy, że pozwoliła mu zniknąć ze swoich myśli nawet na minutę.

Ian wrócił z już otwartą butelką wody.

- Proszę bardzo. - Podał ją Claire. Sam też popijał wodę, nie poncz. - Odlotowa impreza, nie?

- Odlotowa - zgodziła się. W mieście pełnym wampirów to był chyba najbardziej szalony pomysł, na jaki można wpaść; zebrać razem pijanych, napalonych nastolatków w miejscu, gdzie wampiry łatwo mogły wtopić się w tłum. - Widziałeś, gdzie poszła moja przyjaciółka?

- Dziewczyny - westchnął Ian. - Zawsze chodzą stadami. Poszła do biblioteki. Chodź.

Claire poszła za łanem, przestępując uważnie nad nogami grupki ludzi, którzy uznali, że kuchenne podłoga to najwygodniejsze miejsce, żeby sobie usiąść i pogadać. I, o Boże, co robiła w kącie tamta para? Claire zarumieniła się pod makijażem i szybko odwróciła wzrok.

W sąsiednim pomieszczeniu nie było tłoku. „Biblioteka” to było określenie na wyrost. Rzeczywiście były tam książki, ale mniej niż Claire się spodziewała, a większość z nich to były stare podręczniki. Z niektórych rozbawieni imprezowicze właśnie zdzierali okładki, mażąc po stronach czarnymi markerami i ze śmiechem porównując efekty.

W bibliotece nie było Eve.

- Hm - mruknął Ian. - Zaczekaj. - Podszedł spytać o coś chłopaka, ubranego w jedwabną, czarną, do połowy rozpiętą koszulę odsłaniającą muskularny tors. Claire napiła się wody.

O mały włos nie otarła twarzy, ale przypomniała sobie, że ma uważać na makijaż.

- W tym pokoju też nie było Sama. Kiedy Ian, gadał, Claire podeszła do jednej z dziewczyn odzierających książki z okładek wydawała się jakby znajoma - może to ktoś z chemii? Anna coś tam?

- Cześć... Anna? - Widocznie dobrze zgadła, bo dziewczyna podniosła wzrok, - Widziałaś tu może Sama? Takiego rudego... Może mieć na sobą brązową skórzaną kurtkę... - Chociaż w tym gorącym pomieszczeniu na pewno musiał ją zdjąć. - Niebieskie oczy?

- Och, jasne, Sam. Jest na piętrze. - Anna wróciła do niszczenia książek i rysowania na nich diabłów z widłami. Na górze.

Claire chciała tam iść, ale najpierw musiała znaleźć Eve. I to szybko. Ian wrócił. - Poszła na piętro - powiedział. - Szuka jakiegoś Sama, tak? - Tak. Czy miałbyś coś przeciwko, gdybym...? - Nie, skąd. Pójdę z tobą. - Spojrzał na pustą butelkę w ręku Claire. - Chcesz jeszcze?

Pokiwała głową. Złapał butelkę z wypełnionego lodem wiaderka i podał jej. Odkręciła zakrętkę i pociągnęła kolejny łyk życiodajnego płynu, kiedy Ian prowadził ją na górę.

Od tego gorąca i hałasu była półprzytomna. Miała ochotę oblać sobie twarz zimną wodą, ale w samą porę przypomniała sobie o makijażu. Głupi makijaż.

Schody wydawały się ciągnąć bez końca i Claire czuła się, jakby poruszała się ruchem konika szachowego przez pole minowe - niemal na każdym stopniu siedzieli ludzie; niektórzy rozmawiali, inni mruczeli coś do siebie, jeszcze inni palili jointy. O rany. Naprawdę powinna się stąd zmywać i to piorunem.

Podest na piętrze wydawał się rajem pełnym wolnego miejsca; Claire przytrzymała się poręczy i przez chwilę głęboko oddychała, Ian odwrócił się w jej stronę.

- Wszystko w porządku? - spytał. Pokiwała głową. - Nie wiem, w którym on jest pokoju. Będziemy musieli sprawdzić.

Poszła za nim. Otworzył pierwsze z brzegu drzwi i zza jego pleców zobaczyła z dziesięć zawzięcie dyskutujących osób.

Obejrzeli się na lana z minami mówiącymi: „Wynocha stąd”, a kiedy zamykał drzwi, do Claire dotarło, że to były same wampiry.

Ale Sama z nimi nie było. Zresztą, biorąc pod uwagę to, co jej powiedział, i co usłyszała od Michaela i Eve, to się zgadzało. Lubił towarzystwo ludzi, prawda? A wampiry nie chciały z nim gadać.

- Nie ten pokój - stwierdził Ian i poszedł do następnych drzwi. Tym razem nic nie zobaczyła, ale zamknął je bardzo szybko. - Zdecydowanie nie ten pokój. Wybacz.

Na korytarzu było z dziesięć par drzwi, ale nie zaszli na razie daleko. Claire jakoś dziwnie kręciło się w głowie - zaczynało jej się robić naprawdę słabo. Może to z gorąca. Wzięła kolejny łyk wody, ale zrobiło jej się od tego jeszcze gorzej. Kiedy Ian otwierał czwarte drzwi, powiedziała:

- Jakoś niedobrze się czuję. Ian uśmiechnął się i powiedział:

- No cóż, szybko poszło. - A potem wepchnął ją do pokoju. - Myślałem, że będę musiał bardziej się wysilić, ale okazałaś się całkiem łatwa.

W pokoju było jeszcze trzech facetów. Żadnego z nich nie znała... Nie, zaraz, jeden wyglądał znajomo.

Ten palant z kawiarni Centrum Uniwersyteckiego, ten, który tak wrednie odnosił się do Eve. Stał między nimi. Claire odwróciła się w stronę Iana zdziwiona, ale on już zamykał drzwi na klucz.

Kolana się pod nią uginały, a w głowie czuła zamęt. Coś było nie tak. Bardzo, bardzo nie tak... Ale przecież ona nic nie wypiła. Uważała...

Ale niewystarczająco. Przecież ta pierwsza butelka wody, którą jej przyniósł, była już otwarta.

Niemądrze, Claire. Bardzo, bardzo głupio. Ale on się przecież wydawał taki... miły.

- Nie chcecie tego zrobić - powiedziała i cofnęła się, kiedy jeden z facetów wyciągnął do niej rękę. Nie było tam za wiele miejsca. To była czyjaś sypialnia; łóżko i komoda z na wpół otwartymi szufladami zajmowały większość pokoju. W kącie leżały brudne ciuchy. O Boże. Nagle uświadomiła sobie, że Eve nie ma pojęcia, gdzie ona jest, że nie ma komórki i że nawet gdyby zaczęła krzyczeć, to przy tej muzyce nikt jej nie usłyszy.

Przypomniała sobie, co zrobiła Eve tamtego wieczoru, kiedy motocyklista dostał się do nich do pokoju. Potrzebna jest broń. Tak, ale Eve była starsza i silniejsza, i nie była naćpana...

O mało się nie przewróciła o kij bejsbolowy wystający spod łóżka. Złapała go i uniosła wojowniczo.

- Nie dotkniecie mnie! - wrzasnęła i zaczęła krzyczeć na cały głos: - Eve! Eve! Pomocy! Zamachnęła się na Iana, który ruszył w jej stronę, ale on bez trudu uniknął ciosu. Cofnęła się i walnęła jeszcze raz. Tym razem nie zdążył się uchylić. Oberwał w usta, zatoczył się w tył, z ust pociekła krew.

- Ty suko! - warknął i splunął krwią. - Zapłacisz mi za to.

- Moment - odezwał się ten palant z kawiarni, który opierał się o drzwi, zaplatając ręce na piersiach. - Wsypałeś jej do butelki całą dawkę, tak? A ona wypiła?

Ian pokiwał głową. Pogrzebał w brudnych ciuchach i znalazł skarpetkę, którą przycisnął do krwawiącej wargi i nosa. Dobrze. Miała nadzieję, że skarpetka jest brudna. I zakażona grzybem.

- No to wystarczy, że poczekamy jeszcze minutę czy dwie - stwierdził palant - Nie ucieknie nam, po prostu odpłynie. - Przybił piątkę kumplom, Ian nadal patrzył na nią wściekły. Wszyscy stali między nią a drzwiami. W pokoju było okno, ale to było pierwsze piętro, a ona ledwie stała na nogach, co dopiero mówić o wspinaczce bez asekuracji. Claire ścisnęła mocniej kij spoconymi, drętwiejącymi rękami i kątem oka zobaczyła jakieś rozbłyski. Wszystko rozmywało się jej przed oczami. Czuła fale gorąca, a po nich lodowate dreszcze. Michael? Czyżby tu był Michael? Nie, Michael nie może wychodzić z domu... Nie mogła utrzymać się na nogach, usiadła na podłodze. Nadal ściskała w rękach kij, ale była taka zmęczona, okropnie zmęczona i robiło jej się słabo i niedobrze...

Ktoś zaczął szarpać gałkę drzwi. Claire zebrała resztki sił i krzyknęła:

- Pomocy! Wezwijcie pomoc! Eve! Ian powiedział, szczerząc się do Claire:

- To tylko ktoś szuka miejsca na bzykanko. Nie martw się, mała. Nic złego ci nie zrobimy. Zresztą i tak nie będziesz pamiętać.

Zaczęła udawać, że czuje się gorzej, niż się czuła (chociaż, prawdę mówiąc, i tak czuła się fatalnie), i mamrocząc coś niewyraźnie, przymknęła oczy.

- No i już - powiedział Palant z Kawiarni. - Odleciała. Połóżcie ją na łóżku.

Jeszcze nigdy tego nie robiła, ale teraz rozpaczliwie zastanawiała się, jakby postąpiła na jej miejscu Eve. Wypuściła kij bejsbolowy z ręki, udawała, że nie może go utrzymać (co prawie było prawdą).

A kiedy Ian podszedł i chciał ją podnieść, walnęła kijem, jak mogła najmocniej. Uderzyła go w miejsce, gdzie musiało go zaboleć jak diabli, a Ian zwinął się z okrzykiem bólu, i aż skulił się na podłodze.

Claire z trudem się podniosła. Na szczęście stała w kącie, mogła oprzeć się o dwie ściany i udawać, że wcale się za moment nie przewróci. Ręce jej drżały i ci faceci zobaczyliby to, gdyby uniosła kij, więc tylko od niechcenia postukiwała nim o podłogę.

- Który następny? - spytała. - Nie zrobię wam nic złego. No może trochę.

To było tylko na pokaz, a im wystarczy chwilę poczekać. Palant z Kawiarni wiedział o tym aż za dobrze, a ona czuła, jak narkotyk - co to było, u diabła? - oszałamia ją, spowalnia jej ruchy.

Shane, pomyślała i zmusiła się, żeby stać prosto jeszcze chociaż przez chwilę, Shane mnie potrzebuje. Ja nie pozwolę, żeby to się stało.

- Blefujesz - syknął Palant z Kawiarni i obszedł łóżko. Claire zamierzyła się na niego, nie trafiła i walnęła kijem o drewno tak mocno, że aż zaszczekała zębami.

Złapał kij i bez trudu wyrwał go jej. Rzucił jednemu z dwóch pozostałych facetów, a ten złapał go jedną ręką.

- To było naprawdę głupie - syknął. - A mogło być miło i przyjemnie, wiesz o tym, prawda? Jestem pod Ochroną Amelie - powiedziała Claire. Złapał ją za tę przezroczysta bluzkę z trupią czaszką i szarpnął. Nogi się pod nią ugięły, kiedy usiłowała się odsunąć.

- Nic mnie to nie obchodzi - parsknął. - Ja nie jestem z tego durnego miasta. Nikt z nas nie jest stąd. Monica mówiła, że łatwo obejść te wasze głupie reguły, nie wiem zresztą jakie. A ta cała Amelie może mnie pocałować w tyłek. Kiedy już ty skończysz to robić.

Drzwi otworzyły się powoli. Claire zamrugała, usiłując zobaczyć, kto w nich stoi. Nie, dwa ktosie. Jeden miał rude włosy. O co chodziło z tymi rudymi włosami...? Ach, tak, Sam jest rudy. Wampir Sam. Sam Sam. Dziadek Michaela, czy to nie jest niesamowite?

Drzwi już nie miały klamki od zewnętrznej strony. Ta od wewnątrz spadła z głuchym odgłosem na dywan i wturlała się pod łóżko.

- Claire! - Och, to była Eve. - O mój Boże...

- Przepraszam - odezwał się Sam - ale co ty powiedziałeś o Amelie?

Palant z Kawiarni puścił bluzkę, a Claire powoli osunęła się na ścianę. Usiłowała znaleźć coś, co mogłaby wykorzystać jako broń, ale znalazła tylko kolejną parę brudnych skarpet, które jakoś nie trafiły na stos rzeczy do prania. Zachichotała i oparła głowę o ścianę, żeby dać odpocząć szyi. Bo szyja jej się zmęczyła.

- Powiedziałem, że Amelie może mnie pocałować w tyłek, rudzielcu. I co mi w związku z tym zrobisz? Zabijesz mnie wzrokiem?

Sam stał bez ruchu. Claire nie zauważyła, żeby coś w jego wyglądzie się zmieniło, ale nagle poczuła, jakby w pokoju zrobiło się... zimno.

- Naprawdę nie chcesz tego robić - powiedział Sam. - Eve, idź po s woj ą przyjaciółkę.

- Tak, Eve, wejdź, mamy tu fajne, szerokie łóżko! - zachichotał Ian. - Słyszałem, że wiesz, jak się naprawdę fajnie zabawić. - Odrzucił na podłogę zakrwawioną skarpetę i wyciągnął ręce po Eve, gdyby chciała wejść do pokoju. Sam patrzył przez chwilę na skarpetkę, a potem podniósł ją i wycisnął, aż krople krwi kapnęły na jego wyciągniętą dłoń.

A potem zlizał tę krew. Powoli. Patrząc w oczy każdemu z tych facetów po kolei.

- Już mówiłem - szepnął. - Że nie macie na to ochoty.

Claire zaczęło szumieć w głowie, jakby miała w niej ul pełen pszczół. O Boże, ja tu zaraz zemdleję, bo to było po prostu obrzydliwe.

- Cholera - szepnął Ian i cofnął się. Szybko. - Facet, ty masz świra.

- Miewam - zgodził się Sam. - Eve, idź po nią. Nikt cię nawet nie dotknie.

Eve ostrożnie go ominęła, szybko podeszła do Claire i mocno ją uściskała, a potem postawiła na nogi.

- Możesz iść?

- Nie bardzo - jęknęła Claire, tłumiąc mdłości. Oblewały ją na przemian fale ciepła i zimna, a ona ciągle miała wrażenie, że zbiera jej się na wymioty, chociaż właściwie wszystkie odczucia miał zabawnie zamazane, nawet ten strach w oczach Eve ją rozbawił.

Ale przestał bawić, kiedy Palant z Kawiarni jednak zdecydował się zastąpić Eve drogę.

Przeskoczył przez łóżko i chciał złapać ją za nadgarstek. Claire była za bardzo zamroczona, żeby się domyślić, po co.

Może chciał jakoś się nią zasłonić przed Samem. Ale cokolwiek zamierzał, była to błędna decyzja.

Sam poruszał się jak błyskawica. Claire zdążyła tylko mrugnąć, a Palant z Kawiarni został rozpłaszczony na ścianie i z szeroko otwartymi oczami gapił się na twarz Sama z odległości mniej więcej dziesięciu centymetrów.

- Powiedziałem - szepnął Sam - że nikt ma jej nie dotykać. Ogłuchłeś?

Claire tego nie widziała, ale domyśliła się, że musiał mu pokazać kły z tej niewielkiej odległości, bo Palant z Kawiarni zaskomlał jak przerażone szczenię. Pozostali zeszli z drogi Eve, nawet nie próbując jej zaczepiać. - Monica - powiedziała Claire. - To robota Moniki. Namówiła lana, żeby mnie zaprosił.

- Co takiego?

- Monica go namówiła, żeby mnie tu ściągnął. Kazała im to zrobić.

- A to suka! Dobra, wszystko cofam. Dobrze jej zrobi ten miotacz ognia.

- Nie - zaprotestowała Claire słabo. - Nikt na coś takiego nie zasługuje, Nikt.

- Super. Święta Claire, patronka ofiar losu. Słuchaj, weź się w garść, dobra? Sam, musimy ją stąd zabrać! Chodź! Zostaw tych palantów!

Sam chyba nie miał ochoty jej posłuchać.

- Maniery, moi chłopcy - wycedził. - Coś mi się zdaje, że nikt was ich jeszcze nigdy nie uczył. Czas, żeby ktoś dał wam lekcję, zanim komuś stanie się krzywda.

- Hej, facet... - Ian uniósł ręce w geście kapitulacji. - Serio.

Chcieliśmy się tylko zabawić. Nie chcieliśmy jej zrobić nic złego. Nie musisz się bawić w Charlesa Bronsona. Nawet jej nie dotknęliśmy. Sam popatrz. Jest ubrana.

- Daruj sobie. - Sam nadal gapił się na Palanta z Kawiarni, a ten coraz mniej przypominał napastnika, a coraz bardziej przerażone dziecko patrzące w ślepia wielkiego, złego wilka. - Ja lubię te dziewczyny. A was nie. To teraz sobie przeliczcie równanie. Możecie uznać, że zostaliście właśnie odjęci.

- Sam! - Głos Eve zabrzmiał głośno i obojętnie. - Wystarczy już tych tekstów macho. Przyszłyśmy tu po ciebie. Wynośmy się stąd, musimy pogadać.

- Nie wyjdę - powiedział Sam, nie spuszczając oczu z chłopaka. - Nie wyjdę, dopóki ta tu disneyowska królewna nie przeprosi. Albo urwę mu głowę, jedno z dwojga.

- Sam! Musimy pogadać o ważnej sprawie, a disnejowska królewna nie jest ważny!

Przez chwilę Claire wydawało się, że nic ze słów Eve nie dociera do niego, ale potem Sam się uśmiechnął - to nie był przyjemny uśmiech - i pozwolił Palantowi z Kawiarni osunąć się na podłogę.

- Zgoda. Możesz uznać się za poddanego okropnym torturom. Nie zapomnij pomyśleć o wszystkich sposobach, w jakie mógłbym cię skrzywdzić, bo jeśli kiedyś jeszcze usłyszę o takich ekscesach, to wolałbym, żebyś wiedział, co cię czeka.

Palant z Kawiarni niepewnie pokiwał głową i, nie odrywając pleców od ściany, przesunął się bliżej swoich kumpli. Sam odwrócił się w stronę dziewczyn.

- Nic ci nie jest? - spytał Claire.

Clair pokręciła głową. To był błąd, o mało się nie przewróciła i Eve ledwo zdołała utrzymać jaw pozycji stojącej.

Kiedy ponownie udało jej się otworzyć oczy i skupić wzrok, Sam odsunął się do drzwi.

- No co? - spytała Eve. - I tak przy okazji, blokujesz drogę ewakuacji.

- Cii - szepnął Sam.

I wtedy Claire usłyszała krzyk.

W mgnieniu oka Sam zniknął. Eve i Claire wyszły na korytarz. Stały przy barierce i patrzyły w dół. Na dole panował chaos i nie był to radosny chaos imprezowy. Grupy wrzeszczących, przepychających się, rozpaczliwie tłoczących przy drzwiach ludzi, ubranych na czarno, z białymi twarzami i plamami czerwieni tu i ówdzie...

Krew. To była krew.

Sam złapał ją i Eve za ramiona, obrócił je i wepchnął z powrotem do pokoju. Popatrzył na lana, który nadal kulił się pod ścianą.

- Ty. Zero Rh plus. He jest stąd wyjść?

- Co?... O cholera, ty mi właśnie określiłeś grupę krwi?

- Ile jest stąd wyjść?!

- Po schodach! Musisz zejść po schodach!

Sam zaklął pod nosem, podszedł do szafy i otworzył ją jednym szarpnięciem. To była spora szafa, wbudowana w ścianę. Pomógł wejść do środka Eve i Claire.

- Wy też - powiedział do czterech chłopaków. - Jeśli chcecie przeżyć, właźcie do środka. A dotknijcie tylko tych dziewczyn, to sam was pozabijam. Wiecie, że nie żartuję, prawda?

- Tak - przytaknął Ian. - Nie tkniemy ich palcem. Co się dzieje? Czy to jakaś, no wiesz, uczelniana strzelanina?

- Coś w tym stylu. Do środka.

Faceci wleźli do szafy. Eve zaciągnęła Claire w kąt, odsuwając śmierdzące adidasy. Przytuliła się do przyjaciółki, gotowa jej bronić. Popatrzyła gniewnie na facetów, ale siedzieli bez ruchu. Sam zatrzasnął drzwi szafy. Ciemność.

- Co się tam dzieje, do diabła? - spytał Palant z Kawiarni. Głos mu drżał.

- Ludzie giną - powiedziała krótko Eve. - I ty też możesz, jeśli się nie zamkniesz.

- Ale...

- Zamknij się wreszcie, do cholery!

Cisza. Na dole nadal grała muzyka, ale było też słychać wrzaski. Claire znów zaczęła odpływać, ścisnęła Eve za rękę.

- Już dobrze - szepnęła Eve. - Już w porządku. Strasznie mi przykro.

- Radziłam sobie - powiedziała Claire. Dziwne, ale przecież to była prawda. - Dzięki, że przyszłaś mi na pomoc.

- Nie zrobiłam niczego, znalazłam tylko Sama. To on cię znalazł. - Eve urwała. - No dobra, kto mnie dotyka?

Z ciemności odezwał się męski, wysoki głos.

- O cholera! Przepraszam!

- Lepiej tego nie rób. Zapadła pełna napięcia cisza.

A potem Claire usłyszała ciężkie kroki na korytarzu.

- Cicho - szepnęła Eve. Nie musiała tego mówić. Zbliżało się coś złego, coś o wiele gorszego niż czterech wrednych, napalonych chłopaków.

Poczuła, że coś się o nią ociera. Jakaś dłoń. Jeden z chłopaków, nie wiedziała który, może Ian siedzący obok niej? Uścisnęła tę rękę. W milczeniu odwzajemnił uścisk. A potem Claire tylko czekała, nie wiedząc, czy przeżyją.

Rozdział 10

Wrzaski skończyły się, a muzyka urwała w pół taktu. To było jeszcze gorsze. Cisza wydawała się... lodowata. Claire uparcie usiłowała zachować przytomność umysłu. Może jednak jakoś dojdzie do siebie.

Skrzypnęła deska w podłodze.

Claire poczuła, że chłopak siedzący obok niej drży. Z zapartym tchem wpatrywała się w drzwi szafy. Stanowiły czarny prostokąt obramowany ciepłym blaskiem.

Mignął jej jakiś cień, usłyszała warkot, a potem czyjś krzyk, i wreszcie odgłos ciała padającego na podłogę.

A potem wystrzał z broni. Claire podskoczyła i poczuła, że Eve i ten chłopak też drgnęli.

- O Boże - szepnął. Cały się trząsł. Claire uznała, że odurzenie ma swoje zalety - jedną z nich było to, że w przypadku niebezpieczeństwa serce nie waliło tak mocno. Zważywszy na okoliczności, była dość spokojna. A może tylko przywykła już do uczucia przerażenia. Odgłos kroków. Balustrada schodów skrzypnęła. Kolejne krzyki z parteru, jakieś buty tupiące po schodach, na dół... A potem odległy jęk syren.

- Policja - szepnął ktoś z ulgą, być może Palant z Kawiarni.

Głos miał teraz o wiele mniej arogancki. - Nic nam nie będzie. Nic nam się nie stanie.

- Tak, dopóki te dwie na nas nie zakablują - mruknął drugi chłopak. - No wiesz. Za tamto.

- Chcesz powiedzieć, za usiłowanie gwałtu? - szepnęła wściekle Eve. - Jezu, posłuchaj sam siebie. Tamto. Nazwij przy najmniej rzecz po imieniu, dupku.

- Posłuchaj, my tylko chcieliśmy... Przepraszam, dobra? Nie mieliśmy zamiaru jej skrzywdzić. My tylko...

- Ona ma szesnaście lat, idioto.

- Co?

- Szesnaście. Więc podziękujcie mi teraz, że wam oszczędziłam odsiadki, bo usiłowanie gwałtu to coś o wiele mniej po ważnego niż gwałt. Monica was na to namówiła?

- Ja... Hm... Tak. Powiedziała... Powiedziała, że Claire jest niezła w te klocki, że lubi ostrą zabawę. Chciała mieć pewność, że ją tu zwabimy.

- Cii - szepnęła Claire gorączkowo. Usłyszała skrzypnięcie kolejnej deski w podłodze. Wszyscy ucichli.

Drzwi otworzyły się, a ich oślepiło światło i Claire zmrużyła oczy, patrząc na stojącego na zewnątrz faceta. Rude włosy.

- Wychodzić - powiedział Sam. - Już.

Chłopcy wstali i wyszli jeden za drugim, z pokornymi minami, i stanęli w jednym kącie. To jednak lana trzymała za rękę, stwierdziła Claire. Patrzył na nią w dziwnie, jakby po raz pierwszy widział ją na oczy.

- Przepraszam cię za ten nos - powiedziała. Zamrugał.

- Nic takiego. Posłuchaj, Claire...

- Daj spokój.

- Ale masz zamiar powiedzieć glinom? - Teraz odezwał się Palant z Kawiarni.

- Nie - odparła Claire.

- Bzdura! Powiesz! - rzuciła Eve. - Wszystko. Żebyście więcej nie próbowali. Nigdy. A poza tym jeśli Claire powie, to gliniarze będą waszym najmniejszym zmartwieniem. Prawda, Sam?

Sam pokiwał głową bez słowa.

- Wynośmy się stąd. Claire, możesz iść?

- Spróbuję.

Ale kiedy wstała, świat znów jej się usunął spod nóg i zatoczyła się w ramiona Eve. Eve podtrzymała j ą niezręcznie i nagle Claire zaczęła płynąć jakieś półtora metra nad ziemią. Och, Sam wziął ją na ręce i trzymał ją tak, jakby była lekka jak piórko.

- Hej... - odezwał się Palant z Kawiarni. Sam zatrzymał się w drodze do drzwi. - Przepraszam, serio. Tylko że... No, Monica mówiła...

- Przymknij się, stary - przerwał mu Ian. - Monica tylko podrzuciła nam pomysł. A to my go zrealizowaliśmy. Dość wymówek.

- Okay - powiedział Palant z Kawiarni. - Nieważne, stary. Już się nie powtórzy.

- Jeśli się powtórzy - oznajmił Sam - policją się nie przejmujcie. Sam was znajdę.

Wszystko się rozpływało. Claire zrobiło się słabo, znów straciła orientację i tylko trzymając ręce wokół szyi Sama, unikała odpłynięcia w ciemność. Kiedy otworzyła oczy, widziała wszystko migawkami... Siedziba bractwa EEK była zdewastowana. Meble porozbijane, ściany porysowane, na podłogach leżeli ludzie...

Niektórzy krwawili.

Eve przystanęła i przyłożyła palce do gardła chłopaka, przebranego za wampira; jego błękitne oczy były otwarte i wpatrywały się w sufit. Nawet się nie poruszył.

- On nie żyje - szepnęła.

Z klatki piersiowej sterczał mu drewniany kołek.

- Ale... Przecież to nie był wampir - wyjąkała Claire. - Prawda?

- Im było wszystko jedno. Wyglądał jak wampir, więc oberwał - stwierdził Sam. - W drugim pokoju leżą dwa martwe wampiry. Tego tu zabili przez pomyłkę.

- W drugim pokoju? - spytała Claire. - Ale skąd wiesz?

- Wiem. - Sam przeszedł nad ciałem chłopaka i ominął wywróconą kanapę. Pod stopami chrzęściło mu szkło. Syreny policyjne były coraz głośniejsze, policja zjawiała się, kiedy było po wszystkim.

- To byli ludzie Franka? - spytała Eve. - Ci motocykliści?

Sam nie odpowiedział, ale nie musiał. Ile antywampirzych gangów mogło szaleć po ulicach Morganville?

Claire zamknęła oczy i oparła głowę o ramię Sama, chcąc chociaż chwilę odpocząć. I na jakiś czas straciła kontakt ze światem.

Claire obudziły jakieś głosy i ból głowy wielki jak Cleveland, który rozsadzał jej czaszkę. W ustach jej zaschło, a język przypominał kawałek filcu obłożonego papierem ściernym. A do tego jeszcze te mdłości.

Leżała w domu, w swoim łóżku.

Zwlokła się z niego, poszła do łazienki i najpierw uporała się z mdłościami, a potem spojrzała do lustra. Wyglądała okropnie. Makijaż miała rozmazany, spryskane czarnym sprayem włosy sterczały we wszystkich możliwych kierunkach.

Claire odkręciła prysznic, ściągnęła z siebie gotyckie przebranie i usiadła w wannie pod silnym strumieniem wody. Naprawdę na świecie nie było wystarczająco dużo mydła, ale i tak spróbowała to z siebie zmyć, trąc mocno. Trąc tak długo, aż skóra zaczęła ją piec.

Zamarła, słysząc pukanie do drzwi łazienki.

- Claire? To ja, Eve. Wszystko dobrze?

- Nic mi nie jest. - Głos miała zachrypnięty.

Eve musiała uwierzyć jej na słowo, bo odeszła. Claire wolałaby, żeby tego nie zrobiła; potrzebowała kogoś, kogo mogłaby zapytać, kogoś, kto by przy niej pobył. Ja o mało nie zostałam...

Najgorsze było to, że to wcale nie były jakieś potwory, ci faceci. Na co dzień musieli być całkiem w porządku. Jak to w ogóle możliwe? Jak ludzie mogą być jednocześnie źli i dobrzy? Dobro to dobro, a zło to zło - trzeba je rozgraniczyć jakąś linią, prawda? Tak jak w przypadku wampirów? - usłyszała szept w swojej głowie. No to gdzie umieścić Amelie? Gdzie Sama? Sam uratował ci życie. Po której stronie linii go umieścisz?

Nie wiedziała. I nie chciała już o tym myśleć. Claire siedziała pod strumieniem gorącej wody i pozwalała jej przez jakiś czas po prostu płynąć, aż wreszcie woda zaczęła robić się chłodna, a jej się przypomniało, że Eve też będzie pewnie chciała się umyć. Cholera. Poderwała się na nogi, zakręciła wodę i wycierając się, zdała sobie sprawę, że nie wzięła do łazienki żadnych ubrań, więc owinęła się ręcznikiem.

Kiedy otworzyła drzwi łazienki, za nimi stał Michael. Podniósł wzrok, zobaczył, że nie jest ubrana, i na moment się zawahał.

A potem rozwiązał problem, odwracając się do ściany.

- Idź i się ubierz - powiedział. - A potem muszę z tobą po gadać.

- Która godzina? - spytała. Nie odpowiedział, a ona poczuła, że żołądek zwija jej się w supeł. - Michael? Która jest godzina?!

- Ubierz się - powtórzył. - I zejdź na dół.

Pędem pobiegła do swojego pokoju, zrzuciła ręcznik i złapała swój niewielki podróżny budzik. Była czwarta rano. Zostały dwie godziny do świtu.

- Nie - szepnęła. - Nie... - Więc spała tyle godzin.

A zatem nie ma czasu do stracenia. Ubrała się, złapała buty i skarpetki i zbiegła na dół.

Przystanęła na najniższym stopniu schodów, bo usłyszała głos Amelie. Amelie? W tym domu? Dlaczego? Sama się spodziewała - nie żeby Michael lubił wampiry, ale to w końcu rodzina, prawda? A poza tym Sam wydawał się w porządku. No i faktycznie, dostrzegła teraz, schodząc na dół, miedziane włosy Sama, który stał blisko kuchni.

Amelie i Michael byli w pokoju.

- Hej! - Podskoczyła, słysząc głos Eve. Obróciła się i zobaczyła Eve w puchatym czarnym szlafroku, z naręczem ubrań. - Idę wziąć prysznic. Zejdę za chwilę, dobrze?

Eve miała zmęczoną twarz. Claire poczuła się winną że zużyła całą ciepłą wodę.

- Dobrze - powiedziała. Słyszała, jak Eve odkręciła wodę. Claire dosłyszała słowa Amelie:

- ...nie możesz tego cofnąć. Rozumiesz? Kiedy już dokonasz tego wyboru, rzecz się stanie. I nie będzie powrotu.

Nie brzmiało to dobrze. Nie, to zupełnie nie brzmiało dobrze. Claire nadal byłą roztrzęsiona i robiło jej się niedobrze, jakby na imprezie wypiła parę litrów tego czerwonego ponczu, i czuła, że nie poradzi sobie z rozmową z Amelie. Na jeden dzień miała już wystarczająco dużo przerażających przeżyć. Może za­czeka tu po prostu na Eve...

- Ja rozumiem - powiedział Michael. - Ale już nie mam wyboru. Nie mogę żyć w taki sposób, tkwić w tym domu jak w pułapce. Muszę stąd wyjść. Inaczej nie będę mógł pomóc Shane'owi.

- I tak nie możesz pomóc Shane'owi - stwierdziła chłodno Amelie. - Ja nie dokonywałabym takiego wyboru pod wpływem miłości do jednego przyjaciela. To się może obrócić przeciw wam obu.

- Życie to ryzyko, prawda? Więc muszę zaryzykować. Amelie pokręciła głową.

- Samuelu, proszę, porozmawiaj z nim. Wytłumacz mu.

- Ona ma rację, mały. Nie wiesz, w co się pakujesz. Wydaje ci się, że wiesz, ale... Nie wiesz. Jesteś w naprawdę niezłej sytuacji, żyjesz, jesteś bezpieczny, masz przyjaciół, którzy o ciebie dbają. Rodzinę. Nie zmieniaj tego.

Michael roześmiał się niewesoło.

- Nie zmieniać tego? Jezu Chryste, co to za życie? Ten dom to grób o powierzchni dwustu pięćdziesięciu metrów kwadratowych. Ja tu nie mieszkam. Ja tu jestem żywcem pogrzebany.

Sam pokręcił głową, unikając wzroku Michaela.

Amelie podeszła do niego bliżej.

- Michael, zastanów się, o co prosisz. To nie jest trudne wyłącznie dla ciebie, to trudne też i dla mnie. Jeśli ofiaruję ci wolność od tego domu, zapłacisz za nią straszną cenę. Najpierw będzie potworny ból, a potem utrata różnych rzeczy, których ani ty, ani ja nie umiemy w pełni określić. Zmieni się to, kim je­steś, zmieni się na zawsze. Twoje życie i śmierć będą należały do mnie, rozumiesz to? A ty już nigdy nie byłbyś w połowie człowiekiem tak jak teraz, już nigdy. - Westchnęła ciężko. - Jestem przekonana, że tego pożałujesz, a żal jest dla nas jak rak. Niszczy naszą wolę życia.

- Tak? A twoim zdaniem jak to jest, tkwić tu jak w pułapce, kiedy ludzie mnie potrzebują? - spytał Michael. Dłonie zaciskał w pięści, twarz miał spiętą i zarumienioną. - Patrzyłem, jak moja dziewczyna o mało nie zginęła półtora metra ode mnie, i nic nie mogłem poradzić, bo była za drzwiami tego domu. A te raz Shane, jest tam zupełnie sam. Amelie, gorzej być nie może. Wierz mi. Jeśli nie chcesz ratować Shane'a, to musisz przynajmniej tyle dla mnie zrobić. Błagam.

Prosił Amelie... o co? Co ona mogła zrobić, żeby go uwolnić? Claire podeszła bliżej i zobaczyła, że Sam spojrzał w jej stronę. Spodziewała się, że coś do niej powie, ale on tylko nieznacznie pokręcił głową. Jakby ją ostrzegał.

Cofnęła się i zawahała. Może powinna iść po Eve... Nie, prysznic nadal szumiał. To może zaczekać. Michael nie zrobiłby niczego niemądrego... prawda?

Kiedy tak się wahała, usłyszała, że Amelie mówi coś, z czego zrozumiała wyłącznie jedno słowo.

- ...wampirem.

I usłyszała, jak Michael mówi:

- Tak.

- Nie! - Claire ruszyła pędem po schodach, ale zanim dotarła na dół, Sam już tam stał i patrzył na nią, zasłaniając jej drogę. Zerknęła nad jego ramieniem na Michaela i Amelie i zobaczyła, że Michael patrzy w jej stronę.

Minę miał przestraszoną, ale uśmiechnął się do niej - słabym uśmiechem, takim, na jaki Shane zdobył się w klatce. Próbując udawać, że wszystko w porządku.

- Nic się nie dzieje, Claire - powiedział. - Wiem, co robię. Tak musi być.

- Nie, nieprawda! - Znów było jej gorąco i niedobrze, ale uznała, że jeśli się potknie, to Sam ją złapie. - Michael, proszę, nie rób tego!

- Oliver próbował zrobić ze mnie wampira. A zamienił mnie w... - Michael wskazał na siebie z niesmakiem. - Claire, ja jestem tylko na wpół żywy, i nie ma już odwrotu. Mogę tylko iść dalej.

Nie wiedziała, co na to powiedzieć, bo miał rację. Rację we wszystkich punktach. Nie mógł wrócić do czasów, kiedy był zwyczajnym facetem, nie mógł żyć tutaj jak w pułapce, bezradny. Może i mógłby, gdyby nie zabrali Shane'a, ale teraz...

- Michael, proszę. - Oczy zaczynały jej się wypełniać łzami. - Ja nie chcę, żebyś się zmienił.

- Wszyscy się zmieniają.

- Ale nie tak, jak zmienisz się ty - wtrąciła się Amelie. Stała tam jak Królowa Śniegu, opanowana, chłodna, nie mając już właściwie nic z człowieka. - Michael, nie będziesz już człowiekiem, którego ona poznała. Ani tym, którego kocha Eve. Czy jesteś na to gotowy?

Michael głęboko odetchnął.

- Tak.

Amelie przez chwilę milczała, a potem powiedziała.

- Sam, zabierz stąd to dziecko. To powinno się odbyć bez świadków.

- Ja nie wyjdę! - zaprotestowała Claire.

Tak, niezły plan. Sam wziął ją na ręce i zaniósł na górę. Claire próbowała chwycić się barierki, ale jej się nie udało.

- Michael! Michael, nie! Nie rób tego!

Sam zaniósł ją do jej pokoju i rzucił na łóżko. Zanim zdołała usiąść, już zamykał drzwi.

Potem, kiedy się nad tym zastanawiała, Claire nie umiała powiedzieć, czy krzyk usłyszała, czy odczuła; wydawało się, że wibrował przez jej kości i przez ściany Domu Glassów, i w jej głowie, aż jęknęła i dłońmi zasłoniła uszy. Ciągle słyszała krzyk. Przypominał gwizd pary, a Claire poczuła, że... Coś na nią napiera, rozciąga ją, jakby była zrobiona z materiału i jakby jakiś wielki, wredny dzieciak wyszarpywał z niej wiszące nitki.

A potem zapadła cisza.

Ześliznęła się z łóżka, podbiegła do drzwi i je otworzyła. Sama nigdzie nie widziała. Eve wypadła z łazienki, owijając się szlafrokiem, z mokrymi włosami przylepionymi do twarzy.

- Co się dzieje? - wrzasnęła. - Michael? Gdzie jest Michael? Dziewczyny wymieniły zrozpaczone spojrzenia, a potem zbiegły na dół.

Amelie siedziała w fotelu, tym, w którym zwykle siadał Michael. Wydawała się wyczerpana i znużona. Sam klęczał koło niej i trzymał ją za rękę. Wstał, gdy zobaczył Eve i Claire, które przystanęły bez tchu przy schodach.

- Amelie odpoczywa - wyjaśnił. - To, co zrobiła, bardzo osłabia. Pochłania mnóstwo siły i mnóstwo woli. Dajcie jej spokój. Pozwólcie dojść do siebie.

- Gdzie Michael? - spytała ostro Eve. Głos jej drżał. - Coś ty zrobił Michaelowi, bydlaku jeden?

- Spokojnie, dziecko. Sam nie miał z tym nic wspólnego. Wyzwoliłam Michaela - powiedziała Amelie. Uniosła głowę i oparła ją o oparcie fotela, przymykając oczy. - Tyle z nim bólu. Myślałam, że będzie mógł tu żyć szczęśliwie, ale widzę, że się myliłam. Ktoś taki jak Michael nie wytrzyma długo w klatce.

- Jak to, wyzwoliłaś go? - Eve zaczęła się jąkać. A jej twarz pobielała. - Ty go zabiłaś? - Tak - przyznała Amelie. - Zabiłam go. Sam!

Claire nie rozumiała, czemu rzuciła imię tego drugiego wampira, dopóki Sam nie obrócił się błyskawicznie i nie starł z inną błyskawicą, która wystrzeliła w jego stronę z przeciwległego kąta pokoju. Rozegrała się walka tak szybka, że Claire nie mogła zrozumieć, co się dzieje. Ktoś upadł na podłogę.

To był Michael, leżał na plecach... Ale nie Michael, którego znała. Nie ten, który jeszcze pięć minut przedtem rozmawiał z Amelie i dokonywał wyboru. Ten Michael przerażał. Sam z trudem go przytrzymywał; Michael wyrywał się, próbował zrzucić Sama i warczał, o Boże, a jego skóra... Jego skóra była biała jak marmur...

- Pomóżcie mi wstać - poprosiła cicho Amelie. Claire popatrzyła na nią osłupiała. Amelie królewskim gestem wyciągała dłoń, najwyraźniej oczekując posłuchu. Claire pomogła jej podnieść się z fotela, bo zawsze uczoną ją, że ma być uprzejma, a potem objęła wampirzycę, bo miała wraże­nie, że ona za moment upadnie. Amelie odzyskała równowagę i uśmiechnęła się do niej nieznacznie, ze znużeniem. Puściła ramię Claire i podeszła powoli, obolała, do Sama szamoczącego się z Michaelem.

Claire popatrzyła na Eve. Zasłaniała usta rękami. Oczy miała szeroko otwarte ze strachu. Claire objęła ją.

Amelie położyła dłoń na czole Michaela, a on natychmiast przestał się szarpać. Przestał się ruszać i wpatrzył się prosto w sufit dzikim wzrokiem.

- Spokojnie - szepnęła Amelie. - Spokojnie, moje biedne dziecko. Ból minie, głód minie. To ci pomoże. - Sięgnęła do kieszeni sukienki i wyjęła mały, bardzo cienki srebrny sztylecik nie dłuższy niż paznokieć, a potem nacięła nim swoją dłoń. Nie krwawiła jak zwyczajny człowiek, jej krew sączyła się, gęstsza i ciemniejsza niż krew ludzka. Amelie podsunęła dłoń do ust Michaela i zamknęła oczy.

Eve krzyknęła rozpaczliwie, a potem ukryła twarz na ramieniu Claire. Claire objęła ją, choć sama dygotała.

Kiedy Amelie cofnęła dłoń, ranka już się zamknęła, a na wargach Michaela nie było widać śladów krwi. Zamknął oczy i przełykał, z trudem chwytając oddech. Amelie skinęła na Sama, który puścił Michaela i się cofnął. Michael powoli przewrócił się na bok i napotkał spojrzenie przerażonej Claire.

Te jego oczy. Miały ten sam kolor, a jednak... Były zupełnie inne. Michael oblizał blade wargi i zobaczyła błysk kłów.

- Spójrzcie - powiedziała Amelie miękko. - Oto najmłodszy z nas. Od tego dnia, Michaelu Glassie, jesteś jednym z wiecznych Wielkiego Miasta i wszystko będzie należeć do ciebie. Powstań. Zajmij swoje miejsce wśród naszego rodzaju.

- Tak - mruknął Sam. - Witaj w piekle. Michael wstał.

- To wszystko? - spytał. Jego głos brzmiał dziwnie - z głębi gardła, niższy niż zapamiętała Claire. - Już po wszystkim?

- Tak - potaknęła Amelie. - Stało się.

Michael podszedł do drzwi. Na chwilę przystanął i oparł się o ścianę, ale z każdą sekundą wyglądał silniej. Silniej niż Claire by chciała.

- Michael - odezwała się Amelie. - Wampira można zabić i wielu wie jak. Jeśli nie będziesz ostrożny, zginiesz, nieważne, ile w Morganville obowiązuje praw, które mają nas chronić. - Amelie zerknęła na dziewczyny. - Wampiry nie mogą mieszkać z ludźmi. To zbyt trudne, zbyt kuszące. Rozumiesz? One muszą opuścić twój dom. Musisz mieć czas dowiedzieć się, kim jesteś. Michael popatrzył na Eve i Claire - dłużej na Claire, jakby nie potrafił jeszcze spojrzeć w oczy Eve.

Teraz już bardziej przypominał siebie, bardziej nad sobą panował. Pomijając bladość skóry, wyglądał prawie normalnie.

- Nie. To ich dom tak samo jak mój i Shane'a. Jesteśmy rodziną. Nie zrezygnuję z tego.

Wiesz, dlaczego cię powstrzymałam? - odezwała się Amelie. - Dlaczego kazałam Samowi cię powstrzymać? Bo twoim instynktom nie można jeszcze ufać, Michael, nie w tym momencie. Nie możesz się przejmować, bo twoje uczucia zaszkodzą im. Rozumiesz? Czy nie ruszyłeś w stronę tych dwóch dziewcząt z zamiarem pożywienia się ich krwią? Jego oczy się rozszerzyły. - Nie.

- Zastanów się. - Nie.

- A jednak - odezwał się Sam cicho, zza jego pleców. - Ja rozumiem, Michael, sam kiedyś taki byłem. I nie było nikogo, kto by mnie powstrzymał.

Michael nie próbował zaprzeczać po raz kolejny, popatrzył na Eve z tak okropnym bólem zrozumienia, że trudno było to znieść.

- To się nie powtórzy. - Eve nie powiedziała do tej pory ani słowa, więc aż dziwnie było usłyszeć, jak mówi tak... spokojnie. - Ja znam Michaela. Nie zrobiłby niczego, co mogłoby nas skrzywdzić. Prędzej sam by umarł.

- Bo umarł - stwierdziła Amelie. - Ludzka część jego istoty zniknęła. To, co zostało, należy do mnie. - Powiedziała to z odrobiną żalu, co Claire nie zdziwiło; dostrzegła go w smutnych oczach Amelie, kiedy pomagała jej wstać. - Chodź, Michael. Potrzebujesz jedzenia. Pokażę ci, dokąd masz pójść.

- Zaczekaj chwilę - powiedział. - Proszę. - I odsunąwszy się od niej, wyciągnął rękę do Eve. Amelie chciała coś powiedzieć - pewnie, żeby tego nie robił - ale zrezygnowała. Sam też się nie odezwał, odwrócił się i zaczął krążyć po pokoju. Claire niechętnie puściła Eve, a Eve bez wahania podeszła do Michaela. Ujął ją za obie ręce.

- Przepraszam. Innego sposobu nie było. - Michael nie odrywał spojrzenia od jej oczu. - Coraz mocniej to czułem. Coś w rodzaju takiego... wewnętrznego przymusu. Nie chodzi tylko o to, że musiałem to zrobić, żeby pomóc Shane'owi. Ja po prostu... Potrzebowałem tego, żeby nie zwariować. I bardzo mi przykro. Wiem, że mnie za to znienawidzisz.

- Dlaczego? - spytała Eve. To była brawura, ale powiedziała to pewnym głosem. - Bo zostałeś wampirem? Proszę cię. Kochałam się w tobie, kiedy tylko w połowie byłeś tu obecny ciałem. Jak długo będziesz ze mną, Michael, poradzę sobie ze wszystkim. Dla ciebie, poradzę sobie.

Pocałował ją, a Claire odwróciła wzrok. W tym pocałunku było tyle głodu i rozpaczy, i to wszystko było o wiele za bardzo osobiste.

I to wcale nie Eve odsunęła się pierwsza.

Znów był dawnym Michaelem, nieważne że bladym i z dziwnym błyskiem w oczach. Ten uśmiech... To był uśmiech Michaela i wszystko teraz musiało dobrze się ułożyć.

Kciukami otarł łzy Eve, znów ją pocałował, bardzo delikatnie, i powiedział:

- Wrócę. Amelie ma rację. Muszę... - Zawahał się, popatrzył na Amelie, a potem znów na Eve. - Muszę się pożywić. Pewnie trzeba się będzie przyzwyczaić, że będę tak czasem mówił. - Tym razem uśmiech miał nieco bledszy. - Będzie mi brakowało naszych obiadów.

- Nie - odezwał się Sam. - Nadal możesz jeść zwykłe pokarmy, jeśli będziesz miał ochotę. Jajem. Z jakiegoś powodu wydawało się, że to bardzo ważne. Tego mogli się jakoś trzymać.

- Jutro ja będę gotowała - powiedziała Claire. - Żeby uczcić powrót Shane'a do domu.

- Umowa stoi. - Michael wypuścił Eve z objęć. - Jestem gotowy.

- Więc wyjdź - poleciła Amelie. - Wróć do świata.

Być może Michael zamienił się w wampira, ale kiedy patrzyła, jak stoi przed domem na świeżym powietrzu i wciąga w płuca zapach wolności, Claire pomyślała, że nie mógłby być bardziej ludzki.

Rozdział 11

Eve przebrała się w coś, co Claire uznała za gotycki kamuflaż... Czarne spodnie, czarną jedwabną koszulę z czerwonymi czaszkami wyhaftowanymi na kołnierzu i czarną kamizelkę z mnóstwem kieszeni, w które można schować wiele rzeczy. Takich rzeczy, jak kołki i krzyże.

- To na wszelki wypadek - wyjaśniła Eve, zauważając spojrzenie Claire. - A co?

- Nic - westchnęła. - Tylko nie przebijaj kołkiem Michaela.

Eve na moment zastygła, jakby uderzona jakąś myślą, a potem pokiwała głową. Claire wiedziała, że jeszcze się przyzwyczaja do nowej sytuacji. No cóż, Claire też się przyzwyczajała. Cały czas spodziewała się, że usłyszy na dole gitarę Michaela; wciąż zaczynała się zastanawiać, która to właściwie godzina. Jeszcze nie świtało - sprawdziła w Internecie, że jeszcze mają czas, ale jeśli Michael wkrótce się nie pokaże...

Frontowe drzwi otworzyły się i zamknęły. Eve wyciągnęła z kieszeni kołek, a Claire ruchem ręki pokazała jej, że ma zostać, gdzie jest, a sama ostrożnie podkradła się do rogu.

I omal nie wpadła na Michaela, który poruszał się bardzo cicho. Wydawał się równie zaskoczony jak ona. Za nim stał Sam, ale nigdzie nie było widać Amelie.

- W porządku? - spytała. Michael pokiwał głową. Wyglądał lepiej, w jakiś dziwny sposób. Wydawał się spokojny. - Inie będziesz...? - Wykonała gest zatapiania kłów w cudzej szyi. Uśmiechnął się.

- Wykluczone, mała. - Lekko zmierzwił jej włosy. - Udało się coś wytargować dla Shane'a.

- Wytargować? - Eve była spięta. Claire jej nie winiła. Ostatnio targowanie się kiepsko im szło.

- Jeśli uda nam się sprowadzić z powrotem Monice, Shane'a puszczą wolno. Morrellowie nadal maj ą w rym mieście jakieś wpływy, nawet u wampirów. - Do których Michael teraz się zaliczał, ale chyba jeszcze nie do końca sam w to uwierzył. - Oliver zgodził się na układ. A może nie tyle zgodził, ile został przegło­sowany.

- Shane za Monice? Super! - Eve zorientowała się, że trzy ma w ręku kołek, zarumieniła się i odłożyła go. Ani Sam, ani Michael chyba się tym nie przejęli. - Przepraszam. To nic osobistego... No więc jak, wy dwaj i my dwie przeciwko światu czy co?

- Nie - powiedział Sam, zerkając na Michaela. - Was troje. Ja nie mogę z wami iść.

- Co? Ale ty...

- Przykro mi. - Sam naprawdę mówił to szczerze. - Polecenie Amelie. Wampiry mają się nie wtrącać - Michael to wyjątek ze względu na jego umowę z Amelie. Ja nie mogę wam pomóc.

- Ale...

- Nie mogę - powtórzył z naciskiem i westchnął. - Trochę pomocy dostaniecie od społeczności ludzkiej, tylko tyle mogę wam powiedzieć. Powodzenia. - Ruszył do drzwi, ale jeszcze zawrócił. - Dziękuję wam, Claire, Eve.

- Za co?

Uśmiech Sama był naprawdę promienny, przypomniał pod tym względem Michaela.

- Doprowadziłyście mnie do Amelie. A ona ze mną porozmawiała. To ważne.

Claire pewna była, że za tym kryje się jakaś historia, pełna bólu serca i tęsknoty; przez sekundę widziała te uczucia wypisane na jego twarzy. Amelie? On kochał Amelie? To tak, jakby się zakochać w Monie Lisie - obrazie, nie osobie. Zakładając, że w Amelie zostało tyle emocji, żeby jeszcze coś do Sama mogła czuć.

Może kiedyś czuła. Wow.

Sam skinął głową Michaelowi i wyszedł, zamykając drzwi za sobą.

- Czy on miał zaproszenie? - spytała Eve. - Że wszedł do domu?

- Nie potrzebował go - powiedział Michael. - Dom zmienił swoje zasady, kiedy... Kiedy ja się zmieniłem. Teraz to istoty ludzkie potrzebują zaproszenia. Poza wami, bo wy tu mieszkacie.

- Okay, to już głupota.

- To Ochrona - sprostował Michael. - Wiecie, jak to działa. Claire nie wiedziała, ale temat był fascynujący. Ale nie miała czasu.

- Hm, on powiedział, że miasto wyśle pomoc...

- Richarda Morrella - powiedział Michael. - Brata Moniki, tego policjanta. A on weźmie ze sobą Hessa i Lowe'a.

- I to wszystko? - jęknęła Claire. Bo motocyklistów była cała szajka. Nie wspominając o tacie Shane'a, który, szczerze mówiąc, przerażał ją bardziej niż większość wampirów, bo nie przestrzegał żadnych reguł.

Zabawne, wampiry ogromnie się przejmowały regułami. Kto by pomyślał?

- Chciałbym, żebyście zostały w domu - oznajmił Michael.

- Nie - oświadczyła Eve bez ogródek. Claire powtórzyła za nią jak echo.

- Naprawdę powinniście zostać. Tam będzie bardzo niebezpiecznie.

- Niebezpiecznie? Facet, oni zabijali studentów. W kampusie! - krzyknęła Eve. - A my tam byłyśmy! Nie rozumiesz? Tu nie jesteśmy bezpieczne, a może jakoś ci pomożemy. A przynajmniej możemy złapać Monice i odstawić jej chudy tyłek do tatusia, kiedy wy, dzielni mężczyźni, będziecie walczyć z bandziorami. Jasne?

- Przynajmniej Claire powinna zostać.

- Claire - odezwała się Claire - decyduje sama za siebie. W razie gdybyś zapomniał.

- Claire nie decyduje, kiedy chodzi o taką sprawę, bo Claire ma szesnaście lat, a Michael nie ma ochoty wyjaśniać jej rodzicom tragicznych okoliczności jej nagłej śmierci. A więc nie.

- A co zrobisz? - spytała Eve. - Zamkniesz ją w pokoju? Popatrzył na jedną, a potem na drugą.

- O cholera, co to ma być, pokaz babskiej solidarności?

- No jasne - prychnęła Eve. - Ktoś musi wyznaczać wam granice. - Jej uśmiech zbladł, bo teraz to była prawda, a nie tylko żart. Michael odchrząknął.

- Słyszałyście to?

- Co?

- Samochód. Zahamował. Przed domem.

- Super - jęknęła Eve. - I jeszcze masz słuch wampira. Już nigdy nie uda mi się nic utrzymać w sekrecie. Już i tak było źle, kiedy byłeś duchem... - Dobrze sobie radziła z ukrywaniem przerażenia, ale Claire je widziała. I najwyraźniej Michael też, bo wyciągnął rękę i dotknął jej policzka; taki drobny, ale wiele mówiący gest.

- Zostańcie tu - polecił.

Mógł się domyślić, że nie posłuchają. Claire i Eve poszły w ślad za nim i zatrzymały się w połowie holu, obserwując Juk uchyla drzwi.

Na progu stał Richard Morrell w policyjnym mundurze. A obok posterunkowi Hess i Lowe.

- Michael. - Richard skinął mu głową.

Próbował wejść za próg i coś go zatrzymało. Hess i Lowe wymienili zdziwione spojrzenia i też spróbowali wejść do środka. Bez skutku.

- Wejdźcie - powiedział Michael i się cofnął. Tym razem wszyscy trzej mężczyźni przestąpili próg.

Richard spoglądał na Michaela uważnie.

- To chyba jakieś kpiny - stwierdził. - To jakieś kpiny. Po wszystkich tych latach wybrała ciebie?

Hess i Lowe wymienili spojrzenia, jakby dopiero coś do nich dotarło, i obaj zrobili zaskoczone miny.

- Tak - przytaknął Michael. - Co z tego? Richard pokazał w uśmiechu wszystkie zęby.

- Gratulacje i tak dalej. Całe miasto będzie o tobie mówić. Przyzwyczaj się.

Michael zamknął za nimi drzwi.

- A co mi tam. Ile mamy czasu, żeby uratować Shane'a?

- Niewiele - westchnął Hess. - Problem w tym, że nie mamy punktu zaczepienia. Żadnych wskazówek.

- No cóż, my jedną mamy. Wiemy, że furgonetka jechała przez Podziemie - wyjaśnił Richard. - Mamy na to naocznego świadka. Prawda? - Popatrzył prosto na Claire, która pokiwała głową. - Sprawdziliśmy wszystkie nagrania z kamer ochrony i namierzyliśmy furgonetkę, jak wjeżdżała i wyjeżdżała z Podziemia kilka razy, ale potem ostatecznie zniknęła. Problem w tym, że jedna biała furgonetka niczym się nie różni od innej, zwłaszcza na zdjęciach z ulicznej kamery.

- Wiemy, że tata Shane'a miał mapę Morganville, którą dostał od Shane'a. Jesteście pewni, że Shane nie wspominał, gdzie jego tata mógł urządzić swoją bazę wypadową? - spytał Hess. - Nikt z was nic nie wie?

- Nigdy nic nie mówił - odparła Claire. - Nie mnie. A tobie, Michael? - Michael pokręcił głową przecząco. - Boże, nie mogę uwierzyć, że nikt nie wie, gdzie są ci faceci! Przecież gdzieś muszą być!

- Dwie osoby mogą wiedzieć, gdzie są - stwierdził Richard. - Shane albo ten motocyklista, Des. Albo jeden z nich, albo obaj powinni znać kryjówkę Franka.

- I nikt ich nie zapytał? - spytała Eve, a potem jej twarz zastygła z przerażenia. - O Boże. Ktoś pytał.

- Nie jest aż tak źle - uspokoił ją Lowe. - Byłem tam i widziałem. Nic im nie jest.

- Ale to nie znaczy, że to się nie zmieni - dodał Michael. - Zwłaszcza teraz. A może takie było założenie, Richard? Wysłać tutaj dwóch neutralnych policjantów, kiedy wy biciem wydobędziecie informacje od Shane'a?

Richard uśmiechnął się.

- Wiesz, to nie jest zły pomysł, ale nie. Naprawdę myślałem, że dacie nam jakąś wskazówkę, gdzie mamy zacząć szukać.

Ale jeśli nic nam nie powiecie, być może zrealizujemy plan B. Ja nigdy za tym chłopakiem nie przepadałem. Michael zmrużył oczy, a Claire poczuła, że sojusz zaczyna się rozpadać.

- Zaraz i - krzyknęła. - Ja chyba coś mam, być może.

- Być może? - Richard spojrzał na nią. - Lepiej się wysil. Na szali jest życie twojego chłopaka, a jeśli coś się stanie mojej siostrze, to przysięgam, że sam podłożę mu ogień pod stos.

Claire popatrzyła na Michaela, a potem na Eve.

- Widziałam go - powiedziała. - Tatę Shane'a. Był w Common Grounds.

- Co takiego?!

- W Common Grounds. Tego samego dnia, kiedy poznałam Sama. Zastanawiałam się, co tam robi, ale...

Richard przerwał jej, chwytając za T - shirt i przyciągając do siebie.

- Z kim rozmawiał? Z kim? - Potrząsnął nią.

- Rozmawiał z Oliverem.

Cisza. Wszyscy na nią patrzyli, a potem Hess przytknął dłoń do czoła. Lowe się odezwał:

- Zaraz, zaraz, momencik. Dlaczego Nieustraszony Zabójca Wampirów miałby gadać z Oliverem? Przecież on wie, prawda? Kim jest Oliver?

Claire pokiwała głową.

- Shane musiał mu powiedzieć. Wie.

- A Oliver wie, kim jest Frank Collins - powiedział Hess. - Poznałby go z widzenia. A więc mamy dwóch śmiertelnych wrogów, którzy ze sobą gadają, a my nie wiemy o czym. Kiedy to było, Claire?

- Tuż, zanim zginął Brandon.

Znów zapadła cisza, tym razem bardzo znacząca. Lowe i Hess patrzyli na siebie. Richard się nachmurzył. A po dłuższej chwili Lowe zapytał:

- Ktoś chce się założyć?

- Wal pan, panie posterunkowy - mruknął Richard. - Jeśli coś pan wie, proszę mówić.

- Nie twierdzę, że wiem. Mówię tylko, że dam sto dolarów za to, że Oliver wiedział wszystko o powrocie Franka Collinsa do miasta, i że wykorzystał Franka, żeby się pozbyć kłopotliwego, molestującego dzieci bydlaka, który przestał mu być potrzebny.

- Dlaczego sam go nie zabił, jeśli chciał jego śmierci? - spytała Claire.

- Wampiry nie zabijają się nawzajem. Po prostu nie. Więc w ten sposób on i Frank osiągnęli swoje cele. Oliver wywołał chaos w Morganville. Amelie straciła kontrolę; słyszałem o ataku na nią w centrum.

Może Oliver miał nadzieję, że ją sprzątną, a wtedy mógłby przejąć władzę. Brandon to była chyba niewielka cena. - Przerwał i się zamyślił. - Zgaduję teraz tylko, ale założę się, że Oliver złożył Frankowi mnóstwo obietnic, których nigdy nie zamierzał dotrzymać. Brandon miał być dowodem dobrej woli i sprawdzianem stanowczości Franka. A zatrzymanie Shane'a stanowiło zabezpieczenie. Ale Oliver nie miał zamiaru pozwolić Frankowi zabijać bez końca. Zamieszanie to jedno, ale krwawa jatka to zupełnie co innego.

- I w czym nam to pomoże? - spytał Michael, - Nadal nie wiemy, gdzie oni są.

Hess sięgnął do kieszeni i wyjął z niej składaną mapkę, plan Morganville. Dzielnice były na niej oznaczone różnymi kolorami: żółtym - uniwersytet, bladoczerwonym - okolice zamieszkane przez ludzi, niebieskim - przez wampiry. Samo centrum miasta, plac Założycielki, było zaczernione.

- Proszę - powiedział i podszedł do stołu w salonie. Michael odsunął na bok gitarę, a Hess rozłożył mapę. - Travis, wiesz, kto jest właścicielem czego w pobliżu placu, prawda?

Lowe nachylił się nad mapą, wyjął z kieszeni okulary do czytania i przyjrzał się dokładniej.

- Tu są magazyny. Vallery Kosomow ma ich kilka. A większość z tych należy do Josefiny Lowell.

- Czy coś w tej okolicy należy do Olivera?

- Ale dlaczego tutaj? - spytał Lowe.

- Zechce pan odpowiedzieć na to pytanie, detektywie Morrell? - odezwał się Hess. Richard podszedł popatrzeć na mapę, a potem wskazał na coś palcem.

- Podziemie przebiega dokładnie tędy - wskazał. - To jest jedyny rejon, w którym nie widzieliśmy wjeżdżającej lub wyjeżdżającej białej furgonetki.

- A to nam mówi, że... - spytał Hess.

- Cholera. Oni sfałszowali te nagrania wideo. Pokazywali się tam, gdzie ich nie ma, żebyśmy ich szukali po całym mieście. A ukryli się tutaj. - Richard popatrzył na Hessa, a potem na Lowe'a. - Oliver ma składy w pobliżu Bond Street. Przede wszystkim magazyny towarów.

- Panowie, zostały nam dokładnie... - Hess zerknął na zegarek. - Pięćdziesiąt dwie minuty. Zbierajmy się.

Ruszyli do drzwi i wszystko szło pięknie do chwili, kiedy Richard Morrell spojrzał na Claire i Eve, i wystawił ramię niczym ruchomą barykadę.

- O, nie, dzieciaki, nie wydaje mi się - powiedział.

- Mamy prawo...

- Mam już powyżej uszu tych waszych praw, Eve. Zostaniecie tutaj.

- A Michael idzie! - wykrzyknęła Claire i skrzywiła się, bo odezwała się jak rozkapryszone małe dziecko, zamiast jak godna zaufania osoba dorosła, za którą chciała uchodzić.

Richard przewracał oczami niemal z taką samą wprawą jak Eve.

- Mówisz jak moja siostra - mruknął. - Naprawdę mi się to nie podoba. I na mnie nie działa. Michael może sam o siebie zadbać, i to w taki sposób, w jaki wy nie możecie, więc, mała, zostajecie w domu. Tutaj.

A Hess i Lowe go poparli.

Michael zrobił minę, jakby było mu trochę przykro, że tak to wszystko wyszło, ale jednoczenie widać było, że poczuł ulgę, że one nie pojadą. Michael wziął kluczyki cadillaca Eve z tacy na stoliku, gdzie zawsze je zostawiała.

- Na wszelki wypadek - powiedział i wrzucił je sobie do kieszeni. - Nie żebym ci nie ufał, ale po prostu wiem, że ty mnie nigdy nie słuchasz.

Zatrzasnął drzwi tuż przed nosem Eve. I to by było na tyle, pomyślała Claire.

- W głowie mi się nie mieści, że oni nas zostawili - parsknęła Claire, gapiąc się na drzwi. Eve kopnęła w nie tak mocno, że aż na nich zostawiła czarny ślad, a potem poszła do salonu.

Stała przy oknie, póki wóz policyjny nie odjechał i nie zniknął w mroku nocy. A wtedy odwróciła się i spojrzała na Claire. Z uśmiechem.

- Co? - spytała Claire zaskoczona, bo Eve uśmiechała się coraz szerzej. - Cieszymy się, że nas tu zostawili?

- Tak, cieszymy się. Bo wiemy, dokąd pojechali. - Eve sięgnęła do kieszeni. Wyciągnęła z niej drugie kółko z kluczyka mi i potrząsnęła nim. - I mam zapasowe kluczyki. No to jedzie my uratować im tyłki. Dobrze że policja z Morganville była zajęta czym innym, bo zdaniem Claire Eve złamała chyba wszystkie przepisy kodeksu drogowego. I to po dwa razy. Claire starała się za często nie otwierać oczu, tylko zerkała co przecznicę czy dwie, ale czuła, że jadą bardzo, bardzo szybko, i pokonują zakręty z prędkością, od której instruktor jazdy samochodem dostałby ataku serca. Przynajmniej ruch uliczny był niewielki przed świtem. To już było coś, uznała Claire. Przytrzymała się pasa bezpieczeństwa, kiedy Eve z piskiem opon ostro skręciła w prawo, a potem jeszcze raz, i wreszcie wjechała do podziemnego tunelu.

- O Boże - szepnęła Claire. Jeśli przedtem groziła jej choroba lokomocyjną, to teraz W tunelu zrobiło jej się jeszcze gorzej. Mocno zacisnęła powieki i próbowała oddychać. Biorąc pod uwagę tę ciemność, jej panikę i strach przed zamkniętymi pomieszczeniami, nie zanosiło się na najbardziej udaną próbę niesienia ratunku wszech czasów.

- Już prawie jesteśmy - powiedziała Eve, ale Claire miała wrażenie, że ona to mówi do siebie. Eve też wcale nie była spokojna. To była żadna pociecha. - W lewo, w górę, prosto...

- To nie jest zakręt! - wrzasnęła Claire i zaparła się o deskę rozdzielczą, kiedy Eve wdepnęła hamulec i wielki samochód zaczął rozbryzgiwać płytką wodę na boki. - To ślepa odnoga!

- Nie, to jest zakręt - wydyszała Eve, walcząc z kierownicą i jakimś cudem - Claire nie miała pojęcia jakim - wyprowadziła samochód z poślizgu i pokonała zakręt, tylko trochę ocierając karoserią o betonową ścianę. - Auć. Będą ślady. - A potem roześmiała się głośno, i znów dodała gazu. - Trzymaj się, Claire, Misiaczku! Następny przystanek to Wariatkowo!

Claire pomyślała, że już tam trafiły. Pogubiła się zupełnie w tej zawiłej aż do mdłości drodze, którą jechały. Zaczęło jej się wydawać, że Eve nie ma zielonego pojęcia, dokąd jedzie, i tylko skręca jak popadnie, licząc, że znajdzie jakiś wyjazd, a potem nagle zakręty skończyły się, samochód podskoczył na jakimś wybrzuszeniu i znów jechały prostą, ciemną ulicą.

- Bond Street - oznajmiła Eve. - Miejsce wykwintnych wampirzych restauracji, eleganckich sklepów i... O cholera!

Zahamowała gwałtownie i zatrzymała samochód z takim szarpnięciem, że Claire uderzyłaby o deskę rozdzielczą, gdyby pas nie wpił się w jej ramię. Nie żeby Claire zwróciła na to jakąś szczególną uwagę, bo jak Eve była przerażona tym, co zobaczyła przed sobą.

- Powiedz mi, że to nie tutaj - jęknęła. Przed sobą widziały płomienie.

Policyjny wóz Richarda Morrella stał tuż przy bramie z kutego żelaza, z otwartymi drzwiami. Faceci musieli z niego wyskakiwać w pośpiechu. Eve podjechała jeszcze trochę bliżej, a potem obie dziewczyny z rosnącym przerażeniem spojrzały na płomienie buchające z okien i dachu wielkiego kamiennego budynku.

- A gdzie straż pożarna? - spytała Claire. - Gdzie policja?

- Nie wiem, ale nie możemy liczyć na żadną pomoc. Nie dzisiaj w nocy. - Eve otworzyła drzwi od swojej strony i wysiadła. - Widzisz ich?

- Nie! - Claire skrzywiła się, kiedy szkło posypało się z trzaskiem z jednego z okien budynku. - A ty?

- Musimy się dostać do środka!

- Do środka? - Claire miała już powiedzieć, że to szaleństwo, ale potem zobaczyła za bramą jakąś leżącą bez ruchu postać. - Eve! - Podbiegła do bramy i zaczęła ją szarpać, ale okazała się zamknięta.

- Górą! - wrzasnęła Eve i zaczęła wspinać się na bramę. Claire poszła jej śladem. Żelazo było śliskie i ostre, kaleczyło jej dłonie, ale jakoś udało jej się wdrapać na szczyt, a potem przechylić przez krawędź i osunąć na drugą stronę. Wylądowała na ziemi twardo i niezgrabnie podniosła się na nogi. Eve, która ze skoczyła o wiele zręczniej, już biegła w stronę leżącego na ziemi faceta...

.. .który okazał się jednym ze zbirów Franka. Martwym. Eve bez słowa spojrzała na Claire i pokazała jej krew na własnym ręku, kręcąc głową. - Zastrzelili go - powiedziała. - O Boże, oni są w środku, Claire. Michael jest w środku!

Ale nie był, bo w mgnieniu oka, kiedy Eve próbowała podbiec do drzwi, z których wydostawał się dym, Michael wybiegł i złapał ją, odciągając w tył.

- Nie! - wrzasnął. - Co ty tu robisz, do diabła?

- Michael! - Eve obróciła się i rzuciła w jego ramiona. - Gdzie Monica?

- Tam. - Michael wyglądał okropnie, osmalony dymem, z zaczerwienionymi oczami i niewielkimi śladami przepaleń na koszuli. - Oni po nią poszli. Ja... Ja musiałem się cofnąć.

Wampiry giną od ognia, Claire przypomniała to sobie z listy, którą zrobiła wkrótce po przyjeździe do Morganville. W głowie jej się nie mieściło, że i tak do tego stopnia ryzykował swoje życie.

- Do diabła, jasne, że musiałeś! - wrzasnęła Eve. - Jeśli tam wejdziesz i dasz się zabić dla Moniki Morrell, to ja ci tego nigdy nie wybaczę!

- To by nie było dla Moniki - powiedział. - Wiesz o tym.

Patrzyli w płomienie i czekali. Sekundy mijały, ale nie pojawiał się nikt, ani Monica, ani gliniarze. Claire dostrzegła, że horyzont na wschodzie zaczynał się rozjaśniać, ciemny granat zaczynał blednąc.

Zbliżał się świt i prawie już się kończył czas, jaki mieli na sprowadzenie Moniki na plac Założycielki. O ile w ogóle uda im się ją tam sprowadzić.

O ile ona jeszcze żyje.

- Słońce wschodzi! - Michael próbował przekrzyczeć ryk ognia.

Claire nie wiedziała, skąd to wiedział. Ale wiedział, kiedy jeszcze był duchem; pomyślała, że wampiry pewnie tak samo to wyczuwają. Nawet logiczne. To instynkt podpowiadał im, kiedy się schować.

- Musisz stąd odejść! - odwrzasnęła. Z drzwi budynku wydobyły się gęste kłęby dymu, od czego skuliła się i rozkaszlała. Wszyscy się cofnęli. - Michael, uciekaj! Już!

- Nie!

- Przynajmniej wsiądź do tego policyjnego wozu! - Eve wskazała ręką samochód po drugiej stronie bramy. - Ma przyciemniane okna! My zaczekamy tutaj, przysięgam!

- Ja cię nie zostawię!

Słońce uniosło się nad horyzont cienkim paskiem złota, a kiedy jego promienie padły na Michaela, jego skóra zaczęła skwierczeć i dymić. Syknął z bólu i zakrył dłonią oparzone miejsce. Blady płomyczek przeskoczył na jego dłoń.

Claire i Eve wrzasnęły jednym głosem, a Eve zaciągnęła Michaela w cień. To trochę pomogło, ale niewiele, nadal się palił, tyle że wolniej. Michael jęknął i próbował stłumić krzyk bólu.

- Claire! - Eve rzuciła jej kluczyki do samochodu. - Staranuj bramę! Otwórz ją! Ale już!

- Ale... twój samochód?

- To tylko pieprzony samochód! No dalej, rusz się! Nigdy go nie przerzucimy przez tę bramę!

Claire przelazła z powrotem przez śliską, ciepłą żelazną konstrukcję, kalecząc sobie dłonie w dwóch czy trzech miejscach, i tym razem spadając na ziemię, prawie nie poczuła uderzenia. Poderwała się i pobiegła w stronę cadillaca...

...a potem zmieniła kierunek biegu, wsiadła za kierownicę wozu policyjnego i uruchomiła silnik kluczykiem wciąż tkwiącym w stacyjce.

To pewnie jakieś wykroczenie, prawda? Ale w nagłych przypadkach. ..

Cofnęła samochód niemal do końca ulicy, zmieniła bieg i wcisnęła pedał gazu. Wrzasnęła i zdołała jakoś przytrzymać się kierownicy, kiedy brama zbliżała się do niej w szaleńczym tempie, potem rozległ się okropny trzask, a ona wdepnęła hamulec. Brama otworzyła się, pogięta, a silnik policyjnego wozu zaryczał i zgasł. Claire wysiadła i otworzyła tylne drzwi, a Eve pchnęła Michaela w ich stronę. Wskoczył do środka, a Claire zatrzasnęła za nim drzwi. Eve miała rację - okna były mocno przyciemnione, pewnie żeby chronić przed słońcem policjantów wampirów. Nic mu tam nie groziło.

Taką Claire miała nadzieję.

- A co z resztą? - wrzasnęła do Eve, która pokręciła głową. Obie obejrzały się na magazyn, który cały już teraz płonął, wystrzeliwując w poranne niebo płomienie o wysokości sześciu czy dziesięciu metrów. - O Boże. O Boże! Musimy coś zrobić!

Dokładnie wtedy z bocznych drzwi wytoczyły się dwie postacie, okopcone czarnym dymem, i przewróciły się na chodnik. Eve i Claire podbiegły do nich. Przez sekundę Claire ich nie rozpoznała, tak byli umazani sadzą. Po chwili zrozumiała, że to Joe Hess.

I Travis Lowe. Obaj kasłali i wymiotowali jakąś czarną substancją.

- Wstawać! - rozkazała Eve i złapała Hessa za ramię, żeby go odciągnąć od budynku. - No już, wstawajcie!

Wstał, chwiejąc się, a Claire udało się podnieść Lowe'a. Byli już w połowie drogi do policyjnego wozu, kiedy Lowe osunął się na chodnik i znów zaczął wykasływać sobie płuca. Claire przykucnęła obok niego, żałując, że nie może mu jakoś pomóc, żałując, że tu nie ma tej cholernej straży... żałując...

- Przyjechałyśmy za późno - stwierdziła Eve. Patrzyła na słońce wznoszące się nad horyzontem. - Za późno.

Hess stęknął.

- Nie. Jeszcze nie. Richard... Dotarł do Moniki...

- Co? Gdzie? - Claire odwróciła się i spojrzała na niego. Hess wyglądał prawie tak samo źle jak jego partner, ale przynajmniej mógł mówić. - Oni jeszcze żyją?

- Powinni iść tuż za nami - wykrztusił Lowe.

Claire się nie zastanawiała. Gdyby dała sobie czas, to pewnie sama by to sobie wyperswadowała, ale myślenie miała „wyłączone”, został jej tylko instynkt. Zresztą nie tylko, została jeszcze nadzieja na uratowanie Shane'a oraz poczucie, że nikomu nie może pozwolić zginąć taką śmiercią. Po prostu nie mogła.

Usłyszała, że Eve wrzeszczy jej imię, ale nie zatrzymała się, nie mogła się zatrzymać, biegła nadal, aż otoczył ją dym, a wtedy osunęła się na kolana i zaczęła posuwać na czworakach przez gorącą, duszną ciemność. Wymachiwała rękoma usiłując się czegoś złapać, czegokolwiek, mocno zaciskała powieki. Nawet tuż nad ziemią nie miała czym oddychać, a każdy byk powietrza, jaki udawało jej się złapać, był toksyczny i skażony, a nie odżywczy.

No dobra, to był naprawdę kiepski pomysł.

Nie śmiała wchodzić za daleko, w tym chaosie i ciemności mogła już nie odnaleźć powrotnej drogi. Obok niej coś spadło z potężnym hukiem, a nad głową słyszała ryk ognia. Claire rozpłaszczyła się na ziemi, zwinęła, a potem - skoro nic jej nie przygniotło ani nie zaczęła się smażyć - zmusiła się, żeby brnąć dalej. Jedna minuta. Jedna minuta, a potem od razu do wyjścia.

Nie była pewna, czy uda jej się tu przetrwać jeszcze jedną minutę.

Macając przed sobą palcami, natrafiła na jakiś materiał. Claire otworzyła oczy i natychmiast tego pożałowała, bo dym palił i piekł, więc i tak nic nie mogła zobaczyć. Ale tak, rękę trzymała na jakimś materiale, to były czyjeś spodnie...

Ktoś chwycił ją za rękę i wyjąkał:

- Zabierz stąd Monice!

Kolejny wybuch ognia rozjaśnił mrok i zobaczyła, że leżał tam Richard Morrell, skulony wokół ciała siostry. Żeby ją chronić. Monica podniosła na nią oczy pełne strachu. Na oślep wyciągnęła do niej ręce. Claire złapała te ręce i zaczęła ją ciągnąć w stronę, z której przyszła. Czuła powiew powietrza od drzwi i stąd znała kierunek.

- Złap swojego brata! - wrzasnęła. Monica chwyciła rękę Richarda, a Claire zaczęła z całej siły ciągnąć ich oboje do wyjścia.

Nie dała rady.

Nie była pewna, co się potem stało. W jednej chwili ciągnęła ich, w następnej leżała na ziemi i nie mogła oddychać, nie mogła przestać kaszleć. O nie. Nie, nie, nie. Ale nie mogła wstać, nie mogła zmusić swojego ciała do żadnego ruchu...

Shane...

Ktoś złapał ją za kostki u nóg i mocno pociągnął. Claire starczyło przytomności umysłu tylko na tyle, żeby mocno przytrzymać nadgarstek Moniki.

- Cholera! - Eve jęczała, kaszlała, a potem nagle Claire znalazła się za bramą i leżała na słońcu, patrząc, jak czarny dym wzbija się w powietrze. - Claire! Oddychaj, do ciężkiej cholery!

To raczej nie był oddech, tylko próba wyplucia sobie płuc, ale przynajmniej dostało się do nich trochę świeżego powietrza. Usłyszała, że obok niej kaszle ktoś jeszcze i, unosząc głowę, zobaczyła Monice, podpartą na rękach i kolanach i wykasłującą czarną flegmę.

A teraz Eve za nogi wyciągała z budynku Richarda Morrella.

Eve padła na ziemię obok nich, też się rozkaszlała, a gdzieś ponad rykiem ognia Claire dosłyszała dobiegające z oddali syreny straży pożarnej, zupełnie jakby ktoś nagle je włączył. No, teraz przyjechali. Świetnie. Wreszcie przydadzą się te dolary płacone przez kogoś w podatkach, nawet jeśli nie przez nią samą...

Claire z trudem wstała. Ubranie miała miejscami nadpalone i czuła też swąd spalonych włosów. Wiedziała, że potem wszystko ją rozboli, ale na razie cieszyła się, że żyje.

- Weź Monice - wysapała do Eve i złapała Monice za jedno ramię. Eve chwyciła ją za drugie i zawlokły ją do wozu policyjnego. Opierali się o niego Hess i Lowe. Lowe, co było niesamowite, palił papierosa, ale teraz rzucił go i udało mu się podnieść na nogi. Zataczając się, doszedł do miejsca, gdzie leżał Richard. Pomógł mu wstać.

- Michael! - Eve postukała w szybę. Claire zamrugała łzawiącymi oczami, ledwie widziała jego postać przez przyciemnianą szybę. - Posuń się! - Eve ostrożnie otworzyła tylne drzwi, uważając, żeby nie padło na niego światło słońca, i wsadziła Monice na tylne siedzenie, a potem wsiadła obok nich. Monica jęknęła. - Och, a ty się zamknij i bądź wdzięczna!

Claire wsiadła od strony pasażera i spytała półprzytomnie:

- Kto prowadzi?

Za kierownicą usiadł Richard Morrell.

- Joe i Travis tu zostaną - powiedział. - A ja was potem przywiozę po samochód. A teraz trzymajcie się wszyscy.

Richard wycofał samochód, a potem popędził w stronę placu Założycielki na światłach i na sygnale. A Monice udało się pomiędzy kaszlnięciami wykrztusić pierwsze zrozumiałe słowa.

- Claire... Ty kretynko! - Głos miała ochrypły. - Myślisz...że teraz... zostaniemy... przyjaciółkami?

- O Boże, skąd - powiedziała Claire. - Ale moim zdaniem masz teraz u mnie dług. Monica tylko spiorunowała ją wzrokiem.

- Uznam, że jest wyrównany, kiedy puszczą Shane'a wolno. Monica znów kaszlnęła.

- Chciałabyś.

Rozdział 12

Na placu Założycielki panował chaos. Richard musiał zatrzymać samochód niemal przecznicę wcześniej, tuż poza kordonem policyjnych wozów błyskających światłami. Claire wysiadła i dostała kolejnego napadu kaszlu, tak dotkliwego, że Eve zaczęła j ą poklepywać po plecach nerwowo i zamiast niej odpowiadała na pytania ponurej policjantki, która stała na straży przy szlabanie.

- Musimy się zobaczyć z burmistrzem Morrellem - wyjaśniła.

- Burmistrz jest zajęty - powiedziała policjantka. - Musicie zaczekać.

- Ale...

Monica wygramoliła się z tylnego siedzenia i oczy policjantki otworzyły się szerzej.

- Panna Morrell? - No cóż, Claire musiała przyznać, że ten okopcony strach na wróble z włosami przypalonymi żarem nie przypominał zwykłej Moniki. W głębi duszy miała nadzieję, że ktoś jej porobi zdjęcia. I umieści je w Internecie.

Kiedy Richard też wysiadł, policjantka aż głośno przełknęła ślinę.

- Jezu. Przepraszam pana. Chwileczkę. Zaraz tu kogoś sprowadzę. - Policjantka wzięła do ręki radio i zaczęła przekazywać informacje, a kiedy czekali, podała im z samochodu butelki wody. Claire wzięła dwie i z powrotem wsiadła na tylne siedzenie policyjnego wozu, gdzie Michael siedział z zamkniętymi oczami.

Drgnął i spojrzał na nią, kiedy zawołała go po imieniu. Nie wyglądał za dobrze - był blady jak papier, miał ślady po oparzeniach i najwyraźniej robiło mu się niedobrze. Podała mu wodę.

- Nie wiem, czy to coś pomoże, ale proszę...

Michael pokiwał głową i wypił kilka ryków. Claire otworzyła swoją butelkę i zaczęła pić, niemal jęcząc z rozkoszy. Nigdy w życiu nic jej nie smakowało tak jak ta ciepława, pozbawiona bąbelków woda, spłukująca z gardła smak dymu.

- Myślałem... - Michael oblizał wargi i znów oparł głowę o siedzenie. - Myślałem, że jednak będę silniejszy. Widywałem inne wampiry w ciągu dnia.

- Starsze - powiedziała Claire. - Myślę, że to musi potrwać. Po prostu musisz cierpliwie czekać, Michael.

- Cierpliwie? - Zamknął oczy. - Claire. Dziś po raz pierwszy od prawie roku wyszedłem z domu, mojemu najlepszemu przyjacielowi nadal grozi wyrok śmierci, a ty mi nakazujesz cierpliwość?

Rzeczywiście, głupio to zabrzmiało. W milczeniu napiła się wody, ocierając pot z czoła i krzywiąc się na widok brudnych rąk.

Wszystko będzie dobrze, powiedziała sobie. Wydostaniemy Shane'a, pojedziemy do domu. Wszystko będzie dobrze.

Nawet teraz wiedziała, że to mało prawdopodobne, ale musiała się czegoś trzymać. Oczekiwanie trwało zaledwie jakieś pięć minut, a potem pojawił się burmistrz w otoczeniu zaniepokojonej świty i dwóch lekarzy, którzy z miejsca zajęli się Monicą i Richardem, ignorując Claire i Eve.

- Nic nam nie jest, dzięki - odezwała się Eve z ironią. - Same rany cięte. Niech pan słucha, dotrzymaliśmy umowy. Chcemy Shane'a. Ale już.

Burmistrz, który ściskał pobrudzoną sadzami córkę, ledwie zwrócił uwagę na dziewczyny.

- Spóźniłyście się - powiedział.

Pod Claire ugięły się kolana. Wszystko do niej wróciło - ogień, dym, strach. Shane. Och, nie, nie, to niemożliwe...

Burmistrz, patrząc na ich miny, musiał się zorientować, co ona pomyślała i co przyszło na myśl także Eve, bo momentalnie się rozzłościł.

- Nie, nie to - powiedział. - Richard uprzedził, że jesteście w drodze. Powiedziałem, że zaczekam. A ja dotrzymuję danego słowa.

- Akurat - mruknęła Eve i próbowała pokryć to kaszlnięciem. - No dobra, to dlaczego jesteśmy za późno?

- Już go tu nie ma - powiedział burmistrz. - Jego ojciec przypuścił atak tuż przed świtem, kiedy nasza uwaga skupiła się na pożarze w magazynie. Wydostali Shane'a i tego człowieka z klatek, zabili pięciu moich ludzi. Chcieli wyjechać z miasta, ale udało nam się ich tym razem osaczyć. Niedługo będzie po wszystkim.

- Ale... Shane! - Claire spojrzała na niego błagalnie. - My dotrzymaliśmy swojej części umowy. Proszę, nie może pan go po prostu wypuścić?

Burmistrz Morrell spojrzał na nią gniewnie.

- Umowa była taka, że ja go wypuszczę, jeśli przywieziecie z powrotem moją córkę. No cóż, jest wolny. Jeśli pozwoli się zabić, ratując tego swojego tak zwanego ojca, to już naprawdę nie moja sprawa. - Objął ramieniem Monice i Richarda. - Chodźcie, dzieci. Opowiecie mi, co się stało.

- Ja panu opowiem, co się stało - odezwała się Eve wściekle. - Uratowałyśmy im obojgu życie. A tak przy okazji, może pan nam za to podziękować w dogodnej dla siebie chwili.

Sądząc po poirytowanym spojrzeniu burmistrza, uwaga Eve go nie rozbawiła.

- Gdybyście nie naraziły ich na niebezpieczeństwo, nic z tego by się nie wydarzyło - stwierdził. - Możecie uważać, że macie szczęście, że was nie wtrącę do więzienia za pomoc zabójcy wampirów i podżeganie do popełnienia przestępstwa. A teraz, jeśli chcecie mojej rady, wracajcie do domu. - Pocałował córkę w brudne włosy. - Chodź, moja księżniczko.

- Tato - odezwał się Richard. - Ona ma rację. Naprawdę uratowały nam życie.

Burmistrz rozzłościł się jeszcze bardziej.

- Synu, ja wiem, że możesz czuć wdzięczność wobec tych dziewczyn, ale...

- Po prostu niech nam pan powie, gdzie jest Shane - ucięła Claire. - Proszę. Tylko tego chcemy. Dwóch Morrellów wymieniło spojrzenia, a potem Richard powiedział:

- Znacie stary szpital? Ten na Grand Street? Eve pokiwała głową.

- Imienia Naszej Pani? Myślałam, że go już zburzyli.

- Rozbiórka jest planowana na przyszły tydzień - dodał Richard. - Zabiorę was tam.

Claire o mały włos nie rozpłakała się z ulgi. Nie żeby problem się rozwiązał - bo się nie rozwiązał - ale przynajmniej mogli wykonać jakiś kolejny ruch.

- Richard - odezwał się burmistrz. - Nie jesteś im nic winien.

- Owszem, jestem. - Richard popatrzył na Eve, a potem na Claire. - I nie zapomnę o tym. Eve wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

- Niech się pan nie martwi. Nie damy panu zapomnieć.

Mimo że był dzień, wkoło widać było wampiry. Claire uznała, że to coś niezwykłego, ale jak bardzo niezwykłego, dotarło do niej, dopiero kiedy Richard Morrell, zwalniając tak, że policyjny samochód wlókł się w żółwim tempie, zagwizdał pod nosem.

- Oliver zwołał swoje oddziały - oznajmił. - To niedobrze dla waszego przyjaciela. I dla jego ojca. Ulice wokół masywnego budynku starego szpitala pełne były samochodów... Wielkich samochodów z przyciemnianymi szybami. Było tam też sporo wozów policji, ale jakoś to te duże z ciemnymi szybami sprawiały groźne wrażenie.

Podobnie jak postacie stojące w cieniu i otaczające budynek. Niektórzy mieli na sobie płaszcze i kapelusze mimo dokuczliwego upału. Zebrała się ich tam przynajmniej setka, same wampiry.

A na środku, tuż na granicy cienia i słonecznego światła, stał Oliver. Miał na sobie długi czarny skórzany płaszcz i skórzany kapelusz z szerokim rondem, a ręce okrył rękawiczkami.

- O rany. Chyba nic tu nie wskóracie - powiedział Richard. Oliver obrócił głowę w ich stronę i wyszedł na słońce. Wampir zbliżał się do nich powolnym, swobodnym krokiem. - Może powinienem was jednak zabrać do domu.

Jeszcze nie zdążyły powiedzieć Richardowi, że nie, kiedy Oliver przebył dzielącą ich odległość i otworzył tylne drzwi policyjnego wozu.

- Może powinieneś raczej dołączyć do nas - powiedział i obnażył kły w uśmiechu. - Ach, Michael. Wreszcie poza domem, jak widzę. Wszystkiego dobrego z okazji urodzin. Sugerowałbym, dla twojego dobrze pojętego bezpieczeństwa, żebyś dzisiaj rano nie wychodził z cienia. Zresztą chyba nie miałbyś na to siły.

A potem złapał za gardło siedzącą najbliżej drzwi Claire.

Claire usłyszała krzyk Eve i Michaela, i czuła, że Eve usiłuje ją przytrzymać, ale Eve w żaden sposób nie mogła siłować się z Oliverem. Po prostu wyjął Claire z samochodu jak szmacianą laleczkę, mocno zaciskając palce na jej szyi, a potem pociągnął ją na ulicę.

- Shane! Shane Collins! - zawołał. - Mam tu coś dla ciebie! Chciałbym, żebyś bardzo dobrze się temu przyjrzał!

Claire złapała go obiema dłońmi za rękę, usiłując się wyrwać, ale bezskutecznie. Wiedział, jak mocno ją trzymać, żeby nie zmiażdżyć jej gardła ani nie odciąć dopływu powietrza do płuc. Zwalczyła kolejny napad panicznego kaszlu i próbowała wymyślić jakieś wyjście z tej sytuacji.

- Zabiję tę dziewczynę - ciągnął Oliver - chyba że przysięgnie mi wierność i służbę przy wszystkich świadkach, Shane, a ty możesz ją ocalić, zawierając taki sam kontrakt. Masz dwie minuty na podjęcie decyzji.

- Dlaczego? - szepnęła Claire. Zabrzmiało to jak pisk myszy. Oliver, który patrzył na odrapaną fasadę starego szpitala, z jego zniszczonymi płaczącymi aniołami i barokowymi rzeźbami, na moment zwrócił uwagę na nią. Poranek był słoneczny i bezchmurny, słońce jak rozgrzana moneta centowa świeciło na bezchmurnym niebie. Wydawało się, że to nie w porządku, żeby jakiś wampir stał w pełnym słońcu.

A on się nawet nie pocił.

- Co dlaczego, Claire? To nie jest precyzyjne pytanie. Walczyła o oddech, bezradnie chwytając jego palce.

- Dlaczego... zabiłeś Brandona?

Przestał się uśmiechać, a jego oczy spojrzały czujniej.

- Bystra jesteś - powiedział. - Mimo wszystko bystrość może ci nie służyć. Powinnaś zadać pytanie, po co mi twoja służba.

- Dobrze - wykrztusiła. - To po co?

- Bo Amelie wyznaczyła ci jakąś rolę. A ja nie przywykłem dawać Amelie tego, na co ma ochotę. To nie ma nic wspólnego z tobą, ale wiele wspólnego z historią. Niestety, za moją sprawą ten problem zaczyna ciebie dotyczyć. Ale rozchmurz się, jeśli twój chłopak złoży za ciebie przysięgę, daruję mu życie. Pozwolę ci go widywać od czasu do czasu.

Kochankowe urodzeni pod nieszczęśliwą gwiazdą to bardzo zabawny spektakl.

Claire wydawało się, że Amelie nie ma z niej żadnego pożytku, ale nie spierała się w tej sprawie. W sumie nie mogła. Właściwie nic nie mogła, mogła tylko stać na czubkach palców, walczyć o każdy oddech i mieć nadzieję, że znajdzie w końcu jakieś wyjście z tej durnej sytuacji, w którą się wplątała. Znowu.

- Jedna minuta! - zawołał Oliver. W budynku coś się poruszyło, coś zabłysło przy paru oknach. - No cóż. To wygląda na przypadek przemocy domowej.

Miał na myśli to, że tata Shane'a znów go bił. Claire wyrywała się, chcąc zobaczyć, co się tam dzieje, ale Oliver trzymał ją mocno. Mogła coś zobaczyć tylko kątem oka, a to, co dostrzegła, nie wyglądało dobrze. Shane stał w drzwiach szpitala i usiłował się wyrywać, ale ktoś go wciągał z powrotem do środka.

- Trzydzieści sekund! - zawołał Oliver. - No, teraz to już naprawdę ostatnia chwila. Jestem nieco zdziwiony, Claire. Chłopak naprawdę walczy o szansę uratowania ciebie. Powinnaś być pod wielkim wrażeniem.

- A ty powinieneś zabrać od niej swoje łapy, Oliver - odezwał się za nimi jakiś głos, któremu towarzyszył z niczym niemożliwy do pomylenia odgłos przeładowywanej broni. - Poważnie. Nie mam nastroju, jestem zmęczony i chciałbym już wracać do domu.

- Richard. - Oliver i odwrócił się w jego stronę. - Wyglądasz beznadziejnie, przyjacielu. Nie masz wrażenia, że powinieneś być z rodziną zamiast przejmować się tymi... wyrzutkami?

Richard podszedł bliżej i lufą strzelby uniósł brodę Olivera.

- Tak, powinienem. Ale jestem im coś winien. Powiedziałem... Oliver uderzył go z boku. Richard upadł na chodnik, a strzelba obok niego.

- Słyszałem cię za pierwszym razem - odezwał się łagodnie Oliver. - Doprawdy, w dziwnych miejscach zawierasz przyjaźnie. Claire, chyba będziesz musiała wszystko mi później opowiedzieć. - Odezwał się głośniej: - Czas minął! Claire Danvers, czy powierzasz mi swoje życie, swoją krew i przy sięgasz służyć, aż po kres swojego życia, którym będę mógł dowolnie rozporządzać? Powiedz tak, moja droga, bo jeśli nie, to ja po prostu zacisnę rękę. To bardzo nieprzyjemna śmierć.

Zanim się udusisz, miną całe minuty, a Shane będzie musiał na to wszystko patrzeć.

Claire w głowie się nie mieściło, że kiedyś uważała Olivera za rozsądnego i miłego, i w ogóle za człowieka. Patrzyła w jego zimne oczy i zobaczyła, że spod kapelusza spływa mu po twarzy strużka potu koloru krwi.

I zdała sobie sprawę, że już nie stoi na palcach. Mocno stała na ziemi.

On słabnie!

Nie żeby jej to w czymkolwiek miało pomóc.

- Czekaj. - To był głos Shane'a. Claire złapała haust powietrza i zobaczyła, że, kulejąc, wychodzi z budynku szpitala na otwarty teren i zmierza w jej stronę. Twarz miał zakrwawioną i coś było nie tak z jego kostką u nogi, ale nie przystawał. - Chcesz mieć sługusa? To może mnie?

- Ach. Pojawił się nasz bohater. - Oliver odwrócił się w jego stronę i Claire zdołała wtedy lepiej przyjrzeć się Shane'owi. Zobaczyła w jego oczach strach i serce wezbrało jej współczuciem. Tyle już wycierpiał, nie zasługiwał jeszcze i na to. Nie na to. - Tak myślałem, że to powiesz. No, a jeśli wezmę was oboje?

Jestem szlachetnym szefem. Zapytaj Eve.

- Nie wierz w nic, co on mówi. On współpracuje z twoim tatą - wysapała Claire. - Przez cały czas działali razem. To on im zlecił zabicie Brandona. Shane...

- Ja to wszystko wiem - przyznał Shane. - Polityka, prawda, Oliver? Ty i Amelie, i te wasze gierki. Jesteśmy dla was tylko pionkami. Ale ona nie jest żadnym pionkiem. Puszczaj ją.

- Dobrze, mój młody rycerzu - zgodził się Oliver i uśmiechnął się. - Skoro nalegasz. On ją zabije, on ją naprawdę...

Shane miał coś w ręku i teraz rzucił to prosto w oczy Oliverowi.

Wyglądało jak woda, ale musiało palić jak kwas. Oliver puścił Claire i wrzasnął, zatoczył się w tył, zerwał kapelusz z głowy i zgięty wpół, zaczął ocierać sobie twarz...

Shane złapał Claire za rękę i, ciągnąc ją za sobą, ruszył biegiem, utykając na jedną nogę.

Prosto do starego budynku szpitala.

Z rykiem policjanci, wampiry i ich podwładni rzucili się, przez parking. Niektóre wampiry padły w promieniach słońca, ale nie wszystkie. Zdecydowanie nie wszystkie.

Shane wepchnął Claire do środka budynku i wrzasnął:

- Teraz!

Wielkie, drewniane biurko spadło z trzaskiem, blokując wejście, a z balkonu zrzucono jeszcze jedno. Shane, mocno zdyszany, złapał Claire i przyciągnął do siebie w mocnym uścisku.

- Nic ci nie jest? - spytał. - Żadnych ugryzień?

- Nic mi nie jest - sapnęła. - O Boże, Shane!

- A więc te sadze to tylko taka moda. Nic ci nie jest. Przywarła do niego mocno.

- Był pożar.

- Nic mi nie mów. Tata potrafi narobić zamieszania. - Shane z trudem przełknął i odsunął ją od siebie. - Wyciągnęliście stamtąd Monice? Tata mi powiedział... No cóż, chciał ją tam zostawić. - Pokiwała głową. Shane odetchnął z ulgą. - Usiłowałem do tego nie dopuścić, Claire. Nie chciał mnie słuchać.

- Nigdy nie słuchał. Nie zauważyłeś? Wzruszył ramionami i rozejrzał się wkoło.

- Zabawne, wciąż mi się wydaje, że słucha. Gdzie Eve? W tym policyjnym samochodzie?

Z Michaelem, chciała już powiedzieć, ale zdała sobie sprawę, że to chyba nie jest najlepszy moment, żeby zawiadamiać Shane'a, że jego najlepszy przyjaciel został prawdziwym wampirem. Shane ledwie zdążył się przyzwyczaić, że jest duchem.

- Tak. Jest w samochodzie. - Uniosła koniec jego koszuli i otarła mu krew z twarzy.

- Auć.

- Gdzie twój tata?

- Wynoszą się stąd - powiedział. - Chciał mnie ze sobą zabrać. Powiedziałem, że pójdę, kiedy tylko cię odbiję. A więc... Pewnie trzeba się stąd zbierać.

Dobiegł ich brzęk metalu i świat Claire rozszerzył się stopniowo na tyle, że objął nie tylko cud, jakim było odzyskanie Shane'a, ale i pomieszczenie w którym byli. Nieliczne meble, takie jak tamte biurka piętrzyły się w stosach, ściany poczerniały od wilgoci i pleśni, świetlówki nad ich głowami zwisały pod dziwnymi kątami i mogły pospadać przy najlżejszym wstrząsie.

Pachniało tu starzyzną - gorzej, w powietrzu czuło się śmierć, jakby przez całe lata zdarzały się tu jakieś straszne rzeczy. Claire przypomniał się Dom Glassów i zgromadzona w jego wnętrzu energia... Jakiego rodzaju energia zgromadziła się tutaj? I skąd się wzięła? Zadrżała na samą myśl.

- Zbliżają się! - zawołał ktoś z góry i Shane uniósł rękę w geście potwierdzenia. - Czas się stąd wynosić, do diabła!

- Już idę! - Złapał Claire za rękę. - Chodź. Można się stąd wydostać.

- Którędy?

- Tunelami kostnicy.

- Co?

- Zaufaj mi.

- Ufam ci, ale... Tunele kostnicy?

- Tak - powiedział Shane. - W połowie lat pięćdziesiątych je zapieczętowano, ale jeden otworzyliśmy. Nie ma go na mapach. Nikt go nie pilnuje.

- Ale kto jest tu z tobą?

- Kilku pomocników taty.

- I to wszystko? - Była przerażona. - Ty wiesz, że tam na zewnątrz jest sto wściekłych wampirów, prawda? I że mają broń?

Wzmógł się hałas przy drzwiach. Biurka blokujące wejście przesuwały się po podłodze, centymetr po centymetrze. Widziała że do środka zaczyna wpadać dzienne światło.

- Lepiej się wynośmy - zawyrokował Shane. - Chodź.

Claire pozwoliła mu się pociągnąć i tylko oglądała się za siebie, widząc, jak biurka przesuwając się, umożliwiając atakującym dostanie się do środka.

Shane pomachał ręką wielkiemu facetowi w czarnej skórze, kiedy go mijali, i we troje wbiegli na korytarz pierwszego piętra.

Był mroczny, brudny i przerażający, ale nie tak przerażający jak hałasy dobiegające z parteru. Shane miał ze sobą latarkę i włączył ją, żeby mogli ominąć ewentualne przeszkody na drodze - przewrócone stojaki do kroplówek, jakiś porzucony, zakurzony wózek na kółkach, przewrócone na bok łóżko szpitalne.

- Szybciej - sapnęła Claire. Wampiry już były w środku.

Claire uznała, że nie więcej niż połowie wampirów udało się przedostać przez zalany światłem słonecznym parking, ale te, które miały dość siły, teraz były w budynku, a tu przywitała je ciemność. Nic im tu nie groziło.

Shane wiedział, dokąd biegnie. Skręcił za róg w prawo, a potem w lewo, szarpnął jakieś drzwi przeciwpożarowe i wepchnął Claire na klatkę schodową.

- Na górę! - rzucił. - Dwa piętra, potem w lewo!

Na schodach były jakieś rzeczy, Claire nie widziała ich dobrze, chyba że oświetliła je latarka Shane'a, ale wszystkie śmierdziały zgnilizną. Próbowała nie oddychać i unikać lepkich kałuż - sama nie wiedziała czego i wolała nie myśleć, że to krew i biegła w górę po schodach. Najpierw jedno piętro, potem kolejne schody, tym razem czyste, pomijając potłuczone butelki, o które się potykała.

Szarpnęła drzwi pożarowe dwa piętra wyżej i o mało nie wyrwała sobie ręki ze stawu.

Bo były zamknięte.

- Shane!

Odsunął ją, złapał za klamkę i pociągnął.

- Cholera! - Kopnął wściekle w drzwi, przez moment wyglądał, jakby nie wiedział, co robić, a potem rzucił się znów na schody. - Wyżej! Już!

Na czwartym piętrze drzwi były otwarte i Claire wypadła w ciemność za nimi. Nadepnęła na coś, potknęła się i poleciała na podłogę. Shane poświecił latarką w jej stronę, oświetlając poczerniały linoleum, jakiś stos pudeł i...

...ludzki szkielet. Claire wrzasnęła i rzuciła się do tyłu, a potem zdała sobie sprawę, że to była pomoc do nauki anatomii na medycynie. Szkielet, w który wdepnęła, rozsypał się po podłodze.

Shane złapał Claire za ramię, postawił ją na nogi i pociągnął za sobą. Claire obejrzała się. Nie widziała motocyklisty, tego, który biegł za nimi. Gdzie on się...

Usłyszała krzyk.

Och.

Shane ciągnął ją długim korytarzem, potem skręcił w lewo i pociągnął Claire za sobą. Do kolejnej ewakuacyjnej klatki schodowej. Otworzył drzwi i pędem zbiegli jedno piętro niżej.

Drzwi były otwarte. Shane wybiegł z nią na kolejny długi korytarz i liczył mijane drzwi.

Zatrzymał się przed trzynastymi.

- Do środka - powiedział i otworzył drzwi kopniakiem. Metal ustąpił ze zgrzytem. Coś się potłukło z hałasem.

Claire zrobiło się zimno, bo weszła do czegoś, co wyglądało jak prosektorium. Nosze z nierdzewnej stali, w ścianach szafy z nierdzewnej stali, niektóre otwarte, a w nich widoczne kolejne nosze.

Tak, była już całkiem pewna, że to kostnica. I całkiem pewna, że ona jej się jeszcze nieraz przyśni w koszmarach, to znaczy, o ile jeszcze kiedykolwiek uda jej się zasnąć.

- Tędy - polecił Shane i otworzył coś, co wyglądało na zsyp do brudnej bielizny. - Claire.

- Och, do diabła, nie! - Nienawidziła ciasnych pomieszczeń, więc nic gorszego nie mogła sobie wyobrazić. Nie miała pojęcia, ile to trwało, ale szyb był wąski i ciemny, a Shane przecież mówił coś o tunelach kostnicy? Czy to był szyb do wyrzucania zwłok? Może jeszcze tkwiło w nim jakieś ciało! O Boże...

Z zewnątrz dochodziły krzyki, zbliżał się wściekły tłum.

- Wybacz, nie ma czasu - powiedział Shane, a potem podniósł ją i wrzucił nogami naprzód do szybu. Próbowała nie wrzasnąć. I może jej się nawet udało, kiedy spadała w tunelu przeznaczonym tylko dla zmarłych.

Rozdział 13

Wylądowała ciężko, na kamieniach i zdusiła jęk. Jakaś ręka zacisnęła się na jej ramieniu i pomogła wstać. Usłyszała za sobą głośny hurgot i zeszła z drogi w samą porę, kiedy Shane - a przynajmniej wydawało jej się, że to właśnie Shane - wypadł z szybu zaraz po niej.

A potem zapaliły się światła.

No cóż, może nie zaraz światła. Jedno światło. Światło jednej latarki.

Którą trzymał tata Shane'a.

Rzucił chłodne spojrzenie na syna, potem na Claire i zapytał:

- Gdzie Des?

Shane zrobił zdziwioną minę.

- Tato! Ty miałeś stąd zniknąć! Przecież o to właśnie chodziło!

- Gdzie jest Des, do diabła?

- Nie ma go! - krzyknął Shane. - Cholera, tato...

Frank Collins był wściekły, drgały mu mięśnie twarzy, przesunął promień latarki. Claire zobaczyła, że oświetlił dwóch innych facetów stojących w mroku.

- Dobra - rzucił. - To do roboty.

- Jakiej roboty? - spytał ostro Shane. Skrzywił się, opierając ciężar ciała na skręconej kostce. - Tato, co tu się, u diabła, wyprawia? Powiedziałeś, że wyjeżdżasz.

- Nie zabiłem dość wampirów, żeby wyjechać - warknął Frank Collins. - Ale niedługo wyrównam rachunki.

Dwóch facetów, których oświetlił latarką, klęczało przy czymś, co wyglądało jak płytka obwodu wymontowana z jakiegoś starego komputera. Była podłączona do samochodowego akumulatora. Jeden z tych facetów trzymał dwa kable za izolowaną część, ale ich końcówki były gołe jak świeżo odarte z osłonek.

Wszystko zaczęło się zgadzać.

Tata Shane'a znów go wykorzystał. Wykorzystał jako przynętę, pozwalając synowi myśleć, że jest bohaterem, gdy tymczasem Shane odwracał uwagę wampirów, żeby dać jego ojcu czas na ucieczkę.

Wykorzystał go, żeby zwabić wampiry w jedno miejsce. Ale nie były tam tylko wampiry, było też wielu ludzi. Policjanci i kandydaci na wampiry. I ludzi, którzy znaleźli się tam tylko dlatego, że byli coś winni Oliverowi.

To było zabójstwo z zimną krwią.

Richard powiedział: rozbiórka w tym tygodniu. A środki wybuchowe już rozmieszczono.

- Oni wysadzą budynek! - wrzasnęła Claire i odskoczyła. Z motocyklistami walczyć nie mogła, ale nie musiała.

Wystarczyło tylko wyszarpać kable łączące się z płytką.

Wyrwała je i posypały się bladoniebieskie iskry, a Claire miała szczęście, że nie kopnął jej prąd. Jeden z motocyklistów dobiegł do niej i odepchnął, patrząc na to, co zrobiła, i pokręcił głową.

- Mamy problem! - wrzasnął. - Zniszczyła płytkę! Trzeba czasu, żeby znów ją podpiąć! Frank poczerwieniał ze złości i podbiegł do Claire, unosząc pięści w górę.

- Ty głupia mała...

Shane złapał jego pięść i przytrzymał.

- Dość tego - powiedział. - Wystarczy, tato. Już dosyć.

Frank spróbował go uderzyć. Shane uchylił się. Znów przyjął cios na otwartą dłoń. Trzeci zablokował i oddał. Tylko raz. Frank poleciał na plecy, a na jego twarzy pojawiło się coś przypominającego strach.

- Wystarczy - powtórzył Shane. Claire jeszcze nigdy nie widziała, żeby wyglądał tak groźnie. - Masz jeszcze czas na ucieczkę, tato. Lepiej zrób to, póki się da. Oni się niedługo połapią, gdzie jesteśmy, a wtedy wiesz co? Ja za ciebie umierał nie będę. Już nigdy.

Frank otworzył usta, a potem je zamknął. Otarł krew, gapiąc się na Shane'a i wstając na nogi.

- Myślałem, że rozumiesz - syknął. - Myślałem, zechcesz...

- Wiesz, czego ja chcę, tato? - spytał Shane. - Ja chcę odzyskać własne życie. Chcę mieć dziewczynę. I chcę, żebyś wyjechał i nigdy tu już nie wracał.

Oczy Franka zrobiły się puste.

- Twoja matka przewraca się w grobie. Zdradzasz swoją rodzinę. Swojego ojca. I stajesz po stronie pasożytów, które żerują na tym mieście.

Shane mu nie odpowiedział. Obydwaj patrzyli na siebie przez kilka długich sekund w gniewnym milczeniu, a potem Claire usłyszała dochodzący z góry szczęk metalu. Pociągnęła Shane'a za rękaw.

- Chyba znaleźli zsyp - powiedziała. - Shane...

- Powinienem był zostawić cię w tej cholernej klatce, żebyś się w niej upiekł, niewdzięczny mały bydlaku. Nie jesteś moim synem.

- Alleluja - zakończył cicho Shane. - Nareszcie wolny! Jego tata wyłączył latarkę i w mroku Claire usłyszała tupot nóg.

Shane złapał Claire za spoconą rękę i razem pobiegli w przeciwną stronę, a Shane bez tchu liczył kroki, aż na końcu tunelu zobaczyli blask światła.

Shane chciał uciekać, ale ucieczka była niemożliwa. Chyba żeby wyjechali z Morgamdlle, ale nawet wtedy, jak wreszcie zrozumiała Claire, wampiry nie dałyby im spokoju. Nie po tym, co już zrobili czy prawie zrobili.

Więc musiała to jakoś wszystko naprawić.

Shane snuł monolog, planował, że ukradną samochód, a potem wyjadą za granice miasta, a może i stanu.

Claire milczała, dopóki nie zobaczyła czerwonych i niebieskich świateł policyjnego wozu nadjeżdżającego ulicą. Wtedy puściła dłoń Shane'a i powiedziała:

- Zaufaj mi.

- Co?

- Po prostu mi zaufaj.

Wyszła naprzeciw policyjnemu wozowi, który zatrzymał się spokojnie tuż przed nimi. Oślepiło ją światło reflektorów i stanęła w nim bez ruchu. Wyczuła, że Shane się cofa i powiedziała ostro:

- Shane, nie! Stój, gdzie stoisz!

- Co ty, do diabła, robisz?

- Poddaję się - powiedziała i uniosła ręce w górę. - Dalej .Zrób to samo.

Przez jedną długą i przerażającą chwilę wydawało jej się, że on tego nie zrobi, ale potem wyszedł na jezdnię, uniósł ręce i splótł palce dłoni za głową. Drzwi policyjnego wozu otworzyły się, a Shane osunął się na kolana. Claire zerknęła na niego i zrobiła to samo.

Za chwilę leżała płasko na ziemi, przyciśnięta czyjąś ręką, jakiś męski głos mówił: Tu Heller. Mamy Danvers i dzieciaka Collinsa. Żywych.

Nie dosłyszała odpowiedzi, ale za bardzo była zajęta zastanawianiem się, czy nie popełniła strasznej pomyłki. Bo skuto jej nadgarstki kajdankami. Policjant szarpnął ją za łokcie do pozycji stojącej, a ona skrzywiła się z bólu. Shane został potraktowany tak samo. Nie stawiał oporu. Ale wydawał się... spięty. - Wszystko w porządku - uspokoiła go. - Zaufaj mi, proszę cię.

Pokiwał głową.

Lepiej, żebym się nie myliła, pomyślała i z trudem przełknęła ślinę, kiedy wsadzano ich na tylne siedzenie samochodu.

Policjanci nie rozmawiali z nią ani z Shane'em. Jazda była krótka i odbyła się w milczeniu, a kiedy wóz zatrzymał się przed ratuszem, czekał już na nich komitet powitalny. Claire o mało nie rozpłakała się na widok Michaela i Eve - osmalonych sadzą, ale stojących razem, ręka w rękę. Miny mieli zmartwione. Obok nich stał Richard Morrell z obandażowaną głową.

I burmistrz Morrell. Nie umiała odczytać wyrazu jego twarzy - wydawał się rozzłoszczony, ale zwykle miał taką minę. Claire zauważyła połysk rudych włosów i dostrzegła Sama, który opierał się o filar pod ścianą. Oprócz Michaela był tam jedynym wampirem. A przynajmniej jedynym, którego wi­działa.

Drzwi samochodu otworzyły się i Claire wygramoliła się ze środka. Burmistrz przyjrzał się najpierw niej, a potem Shane'owi. Zmrużył oczy.

- Moje źródła poinformowały mnie, że ktoś zaminował szpital - powiedział. - Podłączył kable i miał już wysadzać budynek. Zdaje się, że ktoś inny mu przeszkodził, zanim do tego doszło.

- Claire wyciągnęła kable. Tata chciał wysadzić szpital i wszystkich w środku - wyjaśnił Shane. Morrellowie, ojciec i syn, wymienili spojrzenia. Nawet Sam uniósł głowę, chociaż nie ruszył się z miejsca i nadal stał z założonymi rękoma, zrelaksowany i obojętny.

- A gdzie twój tata? - spytał Richard. - Shane, nie jesteś mu nic winien. Wiesz o tym.

- Tak - przyznał Shane. - Wiem. Uciekł. Chciałbym móc powiedzieć, że nie wróci, ale... - Wzruszył ramionami. - Człowieku, puść Claire. Ona uratowała tamtych ludzi. Nikogo nie skrzywdziła.

Burmistrz Morrell skinął głową w stronę policjanta stojącego za Claire. Usłyszała, że kajdanki brzęczą, i wreszcie z ulgą mogła wyprostować ręce.

- A co z Shane'em? - spytała.

- Wampiry złapały dwóch ludzi Franka. Obaj przyznali, że to Frank zabił Brandona. Shane jest czysty - stwierdził Richard.

- Co? - Shane się zdziwił.

- Wracaj do domu - powiedział Richard i gliniarz zdjął również kajdanki Shane'owi. - Sam zadbał, żeby wampiry się dowiedziały. Nie przepadają za tobą, więc uważaj, co robisz, ale nie jesteś winny żadnego wykroczenia. Ani poważniejszego przestępstwa.

- Świetnie! - wykrzyknęła Eve i złapała za rękę Claire, a potem Shane'a. - No to wynosimy się stąd.

Cadillac Eve stał zaparkowany parę kroków dalej. Szyby zostały przyciemnione, zauważyła Claire, a w powietrzu unosił się zapach świeżej farby. Na ziemi leżały dwie puszki po lakierze do karoserii w sprayu. Wsiadła na przednie siedzenie, a Michael wśliznął się z tyłu. Shane zawahał się, zerknął na niego, a potem wsiadł i zatrzasnął drzwi.

Eve odpaliła silnik.

- Shane?

- Tak?

- Ja cię, cholera, zabiję, jak tylko dojedziemy do domu.

- Dobrze - powiedział Shane. - Bo teraz śmierć wydaje się lepsza niż gadanie o tym wszystkim.

Miasto było dziwnie spokojne - pożary ugaszone, tłum rozpędzony, nic do oglądania, proszę jechać dalej. Ale Claire nie miała wrażenia, że wszystko się skończyło. Wcale go nie miała.

Opierała się o okno w czasie jazdy do domu, wykończona i nieszczęśliwa. Na tylnym siedzeniu panowało złowieszcze milczenie i zdawało się, że zbierają się tam burzowe chmury, z których lada chwila łupnie piorun. Eve nerwowo paplała coś o tacie Shane'a i o tym, dokąd mógł uciec, ale nikt nie reagował. Mam nadzieję, że wyjechał, pomyślała Claire. Mam nadzieję, że mu się uda. Nie dlatego, że nie powinien za wszystko zapłacić, bo powinien, ale dlatego, że gdyby zapłacił, dla Shane'a oznaczałoby to tylko jeszcze więcej zgryzoty. Utratę ostatniego członka rodziny. Lepiej, żeby jego tata po prostu... zniknął.

- Powiedziałaś Shane'owi? - spytała Eve. Claire wyprostowała się i ziewnęła, a Eve zatrzymała cadillaca pod domem.

- O czym?

Eve wskazała na Michaela. - No wiesz.

Claire obejrzała się na niego. Shane patrzył prosto przed siebie z kamiennym wyrazem twarzy.

- Niech zgadnę - powiedział. - Znalazłeś jakąś dobrą wróżkę, która zwróciła ci wolność i teraz możesz wychodzić z domu, kiedy ci się żywnie podoba. Powiedz mi, że tak jest, Michael.

Bo ja się tak zastanawiam, dlaczego ty siedzisz z nami w samochodzie i naprawdę nie umiem znaleźć takiego wyjaśnienia, od którego nie robiłoby mi się niedobrze.

- Shane... - zaczął Michael, a potem pokręcił głową. - Tak. Przyszła moja rodzinna dobra wróżka i spełniła moje życzenie. Dajmy już temu spokój.

- Dajmy spokój? - zdziwił się Shane. - A jak, konkretnie, mam to zrobić? Odchrzań się.

Wysiadł z samochodu i poszedł do domu. Eve złapała wielki czarny parasol i szybko podeszła do drzwi samochodu od strony Michaela; otworzyła go jak kamerdyner, a Michael wysiadł, złapał parasol i pobiegł za Shane'em. Nawet w cieniu parasola jego skóra zaczęła dymić.

Michael dopadł cienia na werandzie, odrzucił parasol, a Shane obrócił się i walnął go pięścią.

Mocno.

Michael wytrzymał cios, drugi wychwycił otwartą dłonią, podszedł bliżej i złapał Shane'a w objęcia.

- Puszczaj! - wrzasnął Shane i odepchnął go. - Cholera! Odwal się!

- Nie zamierzałem cię ugryźć, idioto - powiedział Michael. - Jezu, ja się po prostu cieszę, że żyjesz.

- Szkoda, że nie mogę powiedzieć tego samego, ale skoro ty nie... - Shane otworzył drzwi na oścież i zniknął w domu, zostawiając Michaela opartego o ścianę.

Claire i Eve podeszły powoli alejką.

- Ja... - Claire przełknęła ślinę. - Ja z nim pogadam. Przykro mi. On jest po prostu... To był ciężki dzień, wiesz? Nic mu nie będzie.

Michael pokiwał głową. Eve objęła go i pomogła mu wejść do domu.

Shane'a nigdzie nie było widać, kiedy Claire weszła do salonu, ale usłyszała trzaśniecie drzwi na górze. Cholera, umiał być szybki, kiedy chciał. I pełen goryczy. I kto powiedział, że to dziewczyny mają zmiennie nastroje? Zerknęła na kanapę - pierwsze wygodne miejsce, które aż się prosiło, żeby się tam po­łożyć - z tęsknotą. Może powinna po prostu dać Shane'owi czas, żeby uporał się z tym sam. Przecież to nie tak, że on nie umie dawać sobie rady ze stresem.

No ale z drugiej strony... To, że umie poradzić sobie z nim sam, nie znaczy, że tak być powinno.

W pokoju było coś dziwnego i przez długą chwilę Claire nie umiała tego wrażenia zrozumieć. A potem dotarło do niej.

Unosił się w nim zapach kwiatów. Róż.

Claire zmarszczyła brwi, odwróciła się i zobaczyła duży bukiet czerwonych róż na stoliku przy kanapie. Obok nich leżała koperta z jej nazwiskiem wypisanym staroświeckim kaligraficznym pismem.

Rozdarła ją i rozłożyła wyjęte z niej kartki.

Droga Claire,

Moj a nieformalna Ochrona już nie wystarczy Tobie i Twoim przyjaciołom, i moim zdaniem teraz już to rozumiesz. Należy podjąć bardziej drastyczne kroki, i to szybko, albo Twoi przyjaciele za to zapłacą. Oliver nie pozwoli, żeby dzisiejsze wydarzenia przeszły bez echa. Byłaś dzielna, ale ogromnie niemądra w wyborze swoich wrogów.

Uważnie rozważ moją propozycję.

Nie ponowię jej”.

Kartka nie była podpisana, ale Claire nie mogła mieć żadnych wątpliwości co do tego, kto ją napisał. Amelie. List był oznaczony znakiem wodnym; jej symbolem.

Pozostałe papiery wyglądały na dokumenty prawne. Przeczytała je, marszcząc brwi i próbując zrozumieć, co oznaczają. Niektóre sformułowania szczególnie rzuciły jej się w oczy.

Ja, Claire Elizabeth Danvers, powierzam swoje życie, swoją krew i przysięgam służyć Założycielce teraz i do końca mojego życia, podczas którego Założycielka może mną we wszystkim dowolnie rozporządzać”.

Przecież to było dokładnie to samo, co powiedział jej Oliver w szpitalu, kiedy usiłował zrobić z niej... .. .zrobić z niej swoją niewolnicę.

Claire upuściła papiery, jakby zapaliły jej się w rękach. Nie, ona nie może tego zrobić. Nie może. Albo twoi przyjaciele za to zapłacą.

Claire włożyła kontrakt z powrotem do koperty i schowała ją do kieszeni w tej samej chwili, kiedy Eve powiedziała:

- Róże! Jezu, kto umarł?

- Nikt - odparła Claire schrypniętym głosem. - To dla ciebie. Od Michaela.

Michael zrobił zdziwioną minę, ale stał plecami do Eve i jeśli miał choć trochę rozumu, to będzie umiał jakoś to rozegrać. Claire poszła na górę wziąć prysznic.

Po kąpieli poczuła się lepiej. Nie żeby znacznie lepiej, ale odrobinę lepiej. Posiedziała trochę. Wpatrując się w białą kopertę ze swoim nazwiskiem, żałując, że nie może o tym porozmawiać z Shane'em albo z Eve, albo z Michaelem, ale nie śmiała tego zrobić, bo to był jej wybór. Nie ich. Zresztą i tak wiedziała co by powiedzieli.

Że ma to sobie absolutnie wybić z głowy, tyle by powiedzieli.

Było już ciemno, kiedy Shane wreszcie do niej zapukał. Otworzyła drzwi i stanęła w nich, patrząc na niego. Po prostu patrząc, bo jakoś nie wydawało jej się, żeby kiedykolwiek mogła się na niego dość napatrzyć. Wyglądał na zmęczonego, zaspanego i wyciągniętego prosto z łóżka.

I był tak piękny, że poczuła, że serce jej pęka na milion drobnych, ostrych kawałeczków.

Niespokojnie przestąpił z nogi na nogę.

- Mogę wejść? Czy po prostu chcesz, żebym...? - Wskazał ręką korytarz. Cofnęła się i wpuściła go do środka a potem za trzasnęła za nim drzwi. - Zdenerwowałem się Michaelem.

- No co ty powiesz?

- Dlaczego mi nie powiedziałaś?

- No cóż, nie było odpowiedniego nastroju - powiedziała ze znużeniem i usiadła na łóżku, plecami opierając się o wezgłowie. - Daj spokój, Shane. Usiłowaliśmy uciec i uratować sobie życie.

Uznał ten argument wzruszeniem ramion.

- Jak do tego doszło?

- Znaczy, kto. Amelie. Była tutaj i Michael ją poprosił. - Claire patrzyła na niego przez długą chwilę, a potem dodała: - Poprosił, bo chciał móc wychodzić z domu.

Shane zrobił zbolałą minę. Usiadł w rogu łóżka i wpatrzył się w nią. Spojrzeniem, od którego serce na nowo zaczęło jej pękać.

- Nie - powiedział. - Tylko nie przeze mnie. Powiedz, że on nie...

- Mówił, że nie. A w każdym razie, rozumiesz, nie do końca. On musiał to zrobić, Shane. Nie mógł tak żyć, nie na zawsze.

Shane odwrócił wzrok.

- Chryste. Znaczy on wie, co ja myślę o wampirach. A teraz mieszkam z wampirem. Teraz wampir jest moim najlepszym przyjacielem. Niedobrze.

- Ale nie musi być wcale tak źle - powiedziała. - Shane... Nie gniewaj się, dobrze? Zrobił to, co uważał za konieczne.

- Tak jak my wszyscy... - Wyciągnął się na łóżku, zakładając ręce za głowę. - Długi dzień.

- Tak.

- A więc? - zapytał. - Masz jakieś plany na wieczór? Bo ja akurat mam wolne.

Udało mu się rozśmieszyć ją, chociaż myślała, że już nigdy się nie roześmieje. Shane przeturlał się, podparł na łokciu i czułość, z jaką się do niej uśmiechnął, aż jej zaparła dech w piersi.

Wyciągnął rękę i żartobliwie pociągnął ją za włosy, nadal z uśmiechem.

- Masz dziś odjazdową fryzurę. Moja bohaterko.

- Ja? No skąd...

- Tak, ty. Uratowałaś dziś wiele istnień, Claire. Jasne, nie których z nich sam bym odesłał na tamten świat, ale... Mimo wszystko. Chyba nawet uratowałaś mojego ojca. Gdyby wysadził ten budynek, gdyby zabił tych wszystkich ludzi... Nie odszedłby żywy. Sam bym na to nie pozwolił. - Patrzyli na siebie, a Claire poczuła, że budzi się między nimi jakieś napięcie, że coś ich do siebie ciągnie. Zobaczyła, że on pochyla się do niej, też ulegając tej sile. Wyciągnął dłoń i delikatnie przesunął palcem po jej gołej stopie. - No i? Co planujesz, bohaterko? Chciałabyś obejrzeć jakiś film?

Dziwnie się czuła. To było niesamowite uczucie.

- Nie.

- Pozabijać zombie na wideo? - Nie.

- Jeśli mamy grać w kanastę, to ja się... rzucę... z... Co ty robisz? Wyciągnęła się na łóżku po swojej stronie, twarzą do niego.

- Nic. A co ty chcesz robić?

- Och, w to nie wnikajmy.

- Dlaczego nie?

- A ty nie masz jutro czasem zajęć?

Pocałowała go. To nie był niewinny pocałunek, absolutnie nie. Miała wrażenie, że jest jedną z tych róż na dole - ciemną, czerwoną i namiętną, i to było dla niej coś nowego, zupełnie nowego, ale nie mogła pozbyć się uczucia, że musi to teraz zrobić, bo o mało go nie straciła, i...

Shane przerwał pocałunek, chwytając powietrze jak człowiek, który tonie.

- Czekaj - powiedział. - Zwolnij. Ja nigdzie się nie wybieram. Wiesz o tym, prawda? Nie musisz tego robić, żeby mnie zatrzymać. No cóż, przynajmniej tak długo jak sama...

- Zamknij się.

Zamknął się, przede wszystkim dlatego że przycisnął wargi do jej ust. Tym razem pocałunek był spokojniejszy, ciepły, potem zrobił się gorący. Pomyślała, że nigdy nie będzie miała dość smaku jego ust, przebiegał ją dreszcz. Rozpalał ja w sposób, który - wiedziała - nie był poprawny. Albo przynajmniej zupełnie legalny.

- A bejsbol lubisz? - spytała.

Shane otworzył oczy i przestał głaskać japo włosach.

- Co?

- Pierwsza baza - powiedziała. - Już ją zaliczyłeś.

- Nie biegam od bazy do bazy.

- Mógłbyś się wysilić i dobiec chociaż do drugiej.

Jezu, Claire. Czasami w takich chwilach zdarzało mi się zabawiać w sportowe statystyki, ale teraz zepsułaś mi frajdę. - Kolejny gorący pocałunek i jego dłoń zaczęła błądzić po jej szyi. Po ramionach, muskając jej skórę, której nie zakrywał cienki trykot nocnej koszulki. I niżej...

- Cholera. - Przetoczył się na plecy, z trudem chwytając oddech i znów gapiąc się w sufit.

- Co? - spytała. - Shane?

- Przecież o mało nie zginęłaś - powiedział. - I masz szesnaście lat, Claire.

- Prawie siedemnaście. - Przysunęła się do niego bliżej i przytuliła.

- Tak, to wszystko zmienia. Posłuchaj...

- Chcesz czekać?

- Tak. Oczywiście, wolałbym nie, ale w tej chwili naprawdę mam skrupuły. Tylko że ja... Nie chcę cię zostawiać. - Objął ją, a dla niej nie liczyło się na świecie już nic poza ciepłem jego ciała, jego szeptem i kompletnie bezbronnym pragnieniem w oczach. - Ale niełatwo będzie mi powiedzieć „nie”. Więc musisz mi w tym pomóc.

Serce jej waliło.

- Chcesz zostać?

- Tak. Ja... - Otworzył usta, potem je zamknął, a potem znów spróbował coś powiedzieć. - Potrzebuję tego. Potrzebuję ciebie.

Pocałowała go bardzo delikatnie.

- Więc zostań.

- Dobrze, ale jeśli chodzi o bejsbol, poza drugą bazę nie wychodzę.

- Jesteś tego pewien?

- Przysięgam.

I jakoś dotrzymał słowa niezależnie, jak bardzo się starała to zmienić.

Shane nadal spał, skulony w kłębek, lekko pochrapując. W jakimś momencie zdjęła mu koszulkę i teraz Claire leżała w świetle wschodzącego słońca, obserwując, jak światło igra na jego plecach. Chciała go dotknąć... Ale nie chciała, żeby się obudził. Potrzebował snu, a ona musiała coś zrobić.

Coś, co jemu by się nie spodobało.

Claire wysunęła się z łóżka bardzo ostrożnie i znalazła swoje dżinsy rzucone na podłogę. Koperta nadal tkwiła w tylnej kieszeni. Otworzyła ją i wyjęła kartkę sztywnego papieru, rozwinęła ją i jeszcze raz przeczytała list.

Położyła kontrakt na biurku, popatrzyła na Shane'a i pomyślała, że może go stracić. Że może też stracić Eve i Michaela.

Ja, Claire Elizabeth Danvers, powierzam swoje życie, swoją krew i przysięgam...”

Shane nazwał ją bohaterką, ale ona wcale się tak nie czuła. Czuła się jak przestraszona nastolatka, która ma mnóstwo do stracenia. Ja nie zniosę patrzenia na jego krzywdę, pomyślała. Nie zniosę tego i zrobię wszystko, żeby do tego nie dopuścić. Michael... Eve... Nie mogę podjąć takiego ryzyka.

Czy naprawdę może być aż tak źle?

Claire otworzyła szufladę i wyjęła długopis.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Caine Rachel Wampiry z Morganville 02 Bal umarłych dziewczyn
Caine Rachel Wampiry z Morganville 02 Bal umarłych dziewczyn
Caine Rachel Wampiry z Morganville 02 Bal umarłych dziewczyn
Caine Rachel Wampiry z Morganville 04 Maskarada szaleńców
Caine Rachel Wampiry z Morganville 05 Pan ciemnosci
Caine Rachel Wampiry z Morganville 3 Nocna aleja
Caine Rachel Wampiry z Morganville 04 Maskarada Szaleńców
Caine Rachel Wampiry z Morganville 08 Pocałunek Śmierci 2
Caine Rachel Wampiry z Morganville 05 Pan złych rzadów
Caine Rachel Wampiry z Morganville Opowieść Amelie
Caine Rachel Wampiry z Morganville Randka Lunch
Caine Rachel Wampiry z Morganville 6 [rozdz 10] cz4
Caine Rachel Wampiry z Morganville 1 Przeklęty Dom
Caine Rachel Wampiry z Morganville 06 Godzina łowów

więcej podobnych podstron