RACHEL CAINE
BAL UMARŁYCH DZIEWCZYN
ROZDZIAŁ 1
To się nie mogło stać, myślała Claire. To tylko zły sen, po prostu kolejny zły sen... Obudzę
się i rozpłynie się jak igła...
Mocno zaciskała powieki. W ustach jej zaschło. Mocno przywarła do Shane'a.
Przerażona.
Po prostu miałam zły sen.
Jednak kiedy otworzyła oczy, Michael nadal leżał na podłoże. Martwy.
- Każ się przymknąć tym dziewczynom, Shane, albo sam je uciszę! - warknął jego ojciec.
Przechadzał się po salonie tam z powrotem, z rękoma założonymi za plecy. Nie patrzył w stronę
ciała przykrytego ciężką, zakurzoną aksamitną zasłoną, ale Claire widziała tylko Michaela, teraz,
kiedy już odważyła się otworzyć oczy. To nie sen. Michael nie żyje, a przerażający ojciec Shane'a
jest tutaj, w Domu Glassów.
Ale przecież Michael już przedtem nie żył, prawda? Był duchem. Niewidzialnym w ciągu
dnia... ale nocą wracał do świata żywych.
Claire zdała sobie sprawę, że płacze, dopiero kiedy tata Shane'a obrócił się w jej stronę i
wbił w nią przekrwione oczy. Nie była tak przerażona od czasu, kiedy spojrzała w oczy wampira. ..
No może kilka razy bardzo się bała, bo Morganville było dziwnym miastem, a wampiry wzbudzały
przerażenie. Ojciec Shane'a, pan Collins, był wysokim, długonogim mężczyzną o kręconych,
siwiejących włosach. Były długie - sięgały kołnierza skórzanej kurtki - i zmierzwione. Miał ciemne
oczy. Szalone oczy. Kilkudniowy zarost. I bliznę biegnącą przez całą twarz.
Tak, zdecydowanie wzbudzał strach. Nie był wampirem, ale zwyczajnym człowiekiem,
mimo to był przerażający.
Pociągnęła nosem, otarła oczy i przestała płakać. Jakiś głos podpowiadał jej: „Teraz
skoncentruj się na przetrwaniu, popłaczesz sobie później”. Pomyślała, że Shane musiał słyszeć ten
sarn głos, bo w jego zaczerwienionych oczach nie było łez i nie patrzył na przykryte zasłoną ciało
przyjaciela. Obserwował swojego ojca.
W tej chwili Shane też ją przerażał.
- Eve... - powiedział cicho Shane, a potem powtórzył głośniej: - Eve! Uspokój się!
Ich współlokatorka, Eve, siedziała bezwładnie pod ścianą z regałami na książki, jak najdalej
od ciała Michaela. Kolana podciągnęła pod brodę, oparła na nich głowę i zanosiła się rozpaczliwym
płaczem. Uniosła głowę, kiedy Shane ją zawołał. Po twarzy spływał jej czarny tusz do rzęs. Na
stopach miała te swoje buty na pasek, z trupimi czaszkami, zauważyła Claire. Nie wiedziała, czemu
akurat to zwróciło jej uwagę.
Eve miała nieszczęśliwą minę, była zagubiona, więc Claire zsunęła się z kanapy, podeszła i
usiadła przy niej. Objęły się. Eve pachniała łzami, potem i jakimiś słodkimi, waniliowymi perfu-
mami. Nie mogła opanować dygotania. Była w szoku. Tak przynajmniej o takim zachowaniu
świadków tragicznego wypadku mówili w telewizji. Skórę miała zimną.
- Ciii - szepnęła do niej Claire. - Michaelowi nic nie jest. Wszystko będzie dobrze. - Nie
wiedziała, dlaczego to powiedziała; przecież to było kłamstwo, to musiało być kłamstwo, wszyscy
widzieli na własne oczy, co się stało... Ale coś jej podpowiadało, że właśnie to powinna teraz
powiedzieć. I faktycznie, Eve przestała szlochać tak rozpaczliwie, zakryła twarz drżącymi rękami.
Shane nic więcej nie powiedział. Wciąż obserwował ojca. 'Taki wyraz twarzy mają faceci, gdy
patrzą na kogoś, z kogo zamierzają zrobić kotlet siekany. Nawet jeśli tata Shane'a zauważył, co się
dzieje z synem, nie obeszło go to. Nadal krążył po pokoju. Jego kompani - chodzące góry mięśni w
czarnych motocyklowych skórzanych kurtkach, z tatuażami, ogolonymi głowami i tak dalej - stali
ze skrzyżowanymi ramionami. Fen, który zabił Michaela, miał znudzoną minę, bawił się nożem.
- Wstawaj. - Tata Shane'a zatrzymał się przed synem. - Nie będziesz mi wstawiał tego
szajsu, Shane. Powiedziałem, że masz wstawać!
- Nie musiałeś tego robić - wycedził Shane i stanął na rozstawionych nogach. Gotowy
przyjąć, albo oddać, cios, pomyślała Claire. - Michael nie był dla ciebie zagrożeniem.
- To był jeden z nich. Nieumarły.
- Powiedziałem, że nie był zagrożeniem!
- A ja mówię, że nie chcesz przyznać, że kumpel zamienił ci się w wybryk natury. - Ojciec
Shane'a wyciągnął rękę i niezręcznie szturchnął Shane'a w ramię. Claire przypuszczała, że miał to
być objaw czułości, Shane jednak zrobił taką minę, jakby odebrał gest ojca jako cios. - Nieważne.
Było, minęło. Wiesz, po co tu jesteśmy. A może mam ci przypomnieć? Gdy Shane nie
odpowiedział, jego ojciec sięgnął do kieszeni skórzanej kurtki i wyjął plik zdjęć. Rzucił je
Shane'owi. Chłopak próbował je złapać, ale kilka rozsypało się po podłodze.
- O Boże - szepnęła Eve.
Claire domyśliła się, że na zdjęciach jest rodzina Shane'a - Shane jako słodki mały chłopiec,
obejmujący ramieniem jeszcze drobniejszą dziewczynkę, z burzą czarnych loków. Za nimi stali
ładna kobieta i mężczyzna, którego z trudem rozpoznała jako tatę Shane'a. Jego twarzy nie szpeciła
blizna.
Miał krótko obcięte włosy. Wyglądał... normalnie. Był uśmiechnięty i szczęśliwy.
Eve wpatrywała się w inne zdjęcie, a Claire nie mogła zrozumieć, co na nim właściwie
widzi. Coś czarnego, poskręcanego i...
Shane nachylił się i wyrwał zdjęcie z rąk Eve. Dom Collinsów spłonął. Shane się uratował.
Jego siostra nie miała tyle szczęścia.
O Boże, na zdjęciu była Alyssa. Siostra Shane'a, która spłonęła wraz z domem. Oczy Claire
napełniły się łzami, zakryła usta rękami, żeby powstrzymać krzyk, ale nie dlatego, że to, co
zobaczyła na zdjęciu, było aż tak przerażające - chociaż było - tylko dlatego, że własny ojciec
zmuszał Shane'a, żeby patrzył na te zdjęcia.
To było okrutne. Naprawdę okrutne. I Claire wiedziała, że to się dzieje nie po raz pierwszy.
- Twoja matka i siostra zginęły przez to miasto, przez wampiry. Chyba o tym nie
zapomniałeś, Shane?
- Nie zapomniałem! - krzyknął Shane. Wciąż usiłował poskładać zdjęcia, ale unikał
patrzenia na nie. - Tato, śni mi się to co noc. Co noc!
- I dobrze. Od ciebie to się zaczęło. O tym też lepiej pamiętaj. Teraz już nie możesz się
wycofać. - Wcale się nie wycofuję!
- No to co mi tu wciskasz? Jakie: „Tu się wiele zmieniło, tato”? - Ojciec Shane'a zaczął go
przedrzeźniać, a Claire nabrała ochoty, żeby mu przywalić, i nieważne, że był od niej ze cztery razy
większy i prawdopodobnie znacznie silniejszy. - Zaczynasz zadawać się ze swoimi dawnymi
kumplami i zapominasz, po co tu wróciłeś. To coś to był Michael, tak? Chłopak Glassów?
- Tak - wykrztusił Shane przez ściśnięte gardło, a Claire zobaczyła w jego oczach łzy. - To
był Michael.
- A te dwie?
- Nikt ważny.
- Ta wygląda jak wampir. - Ojciec Shane'a utkwił w Eve spojrzenie przekrwionych oczu i
zrobił krok w stronę skulonych dziewczyn.
- Zostaw ją w spokoju! - Shane rzucił zdjęcia na kanapę i jednym skokiem zastąpił ojcu
drogę, zaciskając dłonie w pięści. Ojciec uniósł brwi i wykrzywił twarz w grymasie, który miał być
uśmiechem, ale blizna sprawiła, że wyglądał groteskowo. Claire zadrżała. - To nie jest wampirzyca,
cholera. To Eve Rosser, tato. Pamiętasz Eve?
- Hm - mruknął ojciec Shane'a i przez kilka sekund gapił się na Eve, a potem wzruszył
ramionami. - No to jest kiepską naśladowczynią wampirów. Jak dla mnie, takie samo zło. A ten
dzieciak? Mówił o Claire.
- Nie jestem dzieciakiem, proszę pana - zaprotestowała Claire i z trudem podniosła się z
podłogi. Zesztywniała od siedzenia w kucki, była spięta. Serce waliło jej jak oszalałe, oddychanie
sprawiało ból. - Mieszkam tutaj. Nazywam się Claire Danvers. Studiuję na uniwersytecie.
- Akurat - prychnął Frank Collins. - Jesteś za młoda na studentkę.
- Skończyłam szkołę wcześniej, proszę pana. Mam szesnaście lat.
- Słodka szesnastka. - Pan Collins znów się uśmiechnął, a przynajmniej próbował - z
powodu blizny opadał mu prawy kącik ust. - Założę się, że jeszcze nigdy nie całowana.
Claire oblała się rumieńcem. Nie mogła temu zapobiec. Shane zaciskał zęby, drgały mu
mięśnie szczęki. Patrzył w przestrzeń.
- Aha! Więc to tak. No cóż, chłopcze, uważaj, za takie coś trafia się za kratki. - A mimo to
tata Shane'a zrobił dziwnie zadowoloną minę. - Nazywam się Frank Collins. Pewnie już się
zorientowałaś, że jestem ojcem tego tutaj, hę? Kiedyś mieszkałem w Morganville. Przez pewien
czas nie było mnie w mieście.
- Od pożaru - powiedziała Claire, z trudem przełykając. - Od śmierci Alyssy. I... mamy
Shane'a? - Bo Shane nigdy o niej nie wspominał.
- Molly umarła później. Po naszym wyjeździe. Wampiry ją zamordowały. Eve odezwała się
po raz pierwszy, cicho i niepewnie:
- Jak udało się panu nie zapomnieć o Morganville? Myślałam, że nikt nie pamięta, co się tu
dzieje, kiedy wyjedzie z miasta.
- Molly pamiętała. Przypominała sobie po trochu. Nie mogła zapomnieć o Alyssie i w ten
sposób zaczęła otwierać te drzwi, centymetr po centymetrze, aż wspomnienia wróciły. Dlatego
wiedzieliśmy, co musimy zrobić. Trzeba z tym skończyć. Rozwalić to wszystko. Prawda, chłopcze?
Shane pokiwał głową. Wyglądało to nie tyle na zgodę, ile na chęć uniknięcia uderzenia za jej brak.
- No więc jakiś czas przygotowywaliśmy się, a potem wysłałem Shane'a do Morganville na
zwiady, żeby zidentyfikował cele, przygotował wszystko, na co nie byłoby czasu po przyjeździe.
Ale nie mogłem czekać dłużej, kiedy zaczął wzywać pomocy. Przyjechałem natychmiast. Shane
miał minę, jakby robiło mu się niedobrze. Nie patrzył na Eve, na Claire ani na ciało Michaela. Ani
na ojca. Po prostu gapił się przed siebie. Na policzkach miał ślady łez, chociaż Claire nie mogła
sobie przypomnieć, żeby widziała, jak płakał.
- Co pan chce zrobić? - spytała Claire słabo.
- Przede wszystkim trzeba to coś pochować - powiedział pan Collins, wskazując głową ciało
Michaela. - Shane, ty trzymaj się od tego z daleka...
- Nie! Nie dotykaj go! Ja pochowam Michaela! Pan Collins patrzył na niego długo,
marszcząc brwi.
- Wiesz, co musimy zrobić - zerknął na Eve i Claire - żeby się upewnić, że on już nie wróci.
- Tato, to przesądy. Nie musicie...
- Tak właśnie będziemy to robić. Jak trzeba. Nie chcę, żeby twój przyjaciel Michael
odwiedził nas po następnym zachodzie słońca.
- O co mu chodzi? - szepnęła Claire do Eve. Dziewczyny trzymały się za ręce. Claire miała
zimne palce, ale dłonie Eve były wręcz lodowate.
- Wbije mu kołek w serce - wyjaśniła zrezygnowana. - Tak? I włoży czosnek do ust? I...
- Nie musicie znać szczegółów - przerwał pan Collins. - No to miejmy to już z głowy. A
kiedy skończymy, Shane za znaczy nam na mapie, gdzie znajdziemy wyższe rangą wampiry w
Morganville.
- To pan nie wie? - zdziwiła się Claire. - Przecież pan tu mieszkał.
- To nie działa w taki sposób, mała. Wampiry nie ufają ludziom. Przenoszą się z miejsca na
miejsce - mają mnóstwo różnych Ochron, żeby uniknąć kary. Ale mój chłopak znalazł sposób.
Prawda, Shane?
- Prawda - przytaknął Shane. Jego głos był wyprany z wszelkich emocji. - Bierzmy się do
roboty.
- Ale... Shane, przecież ty nie możesz...!
- Eve, zamknij się. Nie rozumiesz? Dla Michaela nie może my już nic zrobić. A skoro on nie
żyje, będzie mu wszystko jedno, co mu zrobimy. Prawda?
- Nie możesz! - wrzasnęła Eve. - On nie umarł!
- Gdy przebijemy mu serce kołkiem i odetniemy głowę, to będziemy mieć pewność, że
umarł - warknął tata Shane'a.
Eve stłumiła krzyk zaciśniętymi w pięści rękami i osunęła się na kolana. Claire usiłowała ją
podtrzymać, ale okazała się cięższa, niż się wydawało. Shane natychmiast obrócił się na pięcie i
przykucnął obok Eve, obejmując ją obronnym gestem i piorunując wzrokiem ojca i zbirów
stojących przy ciele Michaela.
- Jesteś bydlakiem - powiedział beznamiętnym tonem. - Mówiłem ci. Michael nie stanowił
dla ciebie żadnego zagrożenia wtedy i nie stanowi teraz. Już go zabiłeś. Daj sobie spokój.
Za całą odpowiedź ojciec Shane'a skinął na swoich kumpli - wspólników? - a oni pochylili
się, dźwignęli z podłogi ciało Michaela i wynieśli je przez kuchnię. Shane poderwał się na nogi.
Ojciec zastąpił mu drogę i z rozmachem uderzył w twarz. Na tyle mocno, że Shane zachwiał
się i uniósł ręce, ale w geście obronnym, nie jakby szykował się do ataku. Claire zaczęła upadać na
duchu.
- Nie - sapnął Shane. - Nie, tato. Proszę, nie.
Jego ojciec opuścił pięść, spojrzał na syna przeciągle i się odwrócił. Shane trząsł się, oczy
miał spuszczone, dopóki jego ojciec nie zniknął w kuchni.
Wtedy Shane przyskoczył do dziewczyn i złapał je za ramiona.
- Chodźcie! - syknął i pociągnął je w stronę schodów. - No już!
- Ale... - zaprotestowała Claire. Obejrzała się przez ramię. Ojciec Shane'a wyglądał przez
okno, prawdopodobnie obserwował swoich kumpli, którzy zakopywali Michaela w ogrodzie (o
Boże...). - Shane...
- Na górę! - polecił. Nie dał im wyboru. Shane to był jednak duży facet, a tym razem użył
siły mięśni. Zanim Claire zdążyła ochłonąć, już były na piętrze, na korytarzu, a Shane otwierał
drzwi do pokoju Eve. - Do środka, dziewczyny. Zamknijcie się tu. Serio mówię. Nie otwierajcie
nikomu poza mną.
- Ale... Shane!
Obrócił się do Claire, chwycił ją za ramiona i pocałował w czoło.
- Nie znacie tych facetów - powiedział. - Nie jesteście bezpieczne. Po prostu... nie
wychodźcie stąd, dopóki nie wrócę.
- Musisz ich powstrzymać. Nie pozwól im skrzywdzić Michaela! - prosiła Eve błagalnym
tonem Shane spojrzał Claire głęboko w oczy, dostrzegła w nich wielki smutek.
- Tak - powiedział. - Jest już po wszystkim. Teraz muszę. Muszę po prostu zadbać o was.
Tego by chciał Michael.
Zanim Claire zdążyła się zdobyć na protest, wepchnął ją do pokoju i zatrzasnął drzwi. A
potem uderzył w nie dwa razy otwartą dłonią.
- Zamknijcie się!
Zamknęła drzwi na zasuwkę, a potem jeszcze przekręciła klucz w staroświeckim zamku.
Nie ruszała się z miejsca, bo wyczuwała, że Shane stoi pod drzwiami.
- Shane? - Claire przywarła do drzwi, nasłuchując.
Wydawało jej się, że słyszy jego nierówny oddech. - Shane, nie pozwól mu się znów
skrzywdzić. Nie pozwól!
Usłyszała westchnienie. A potem kroki. Ruszył w stronę schodów.
Eve siedziała na łóżku i gapiła się przed siebie. Śmierdziało spalenizną, ale pomijając odór
dymu, pokój nie był zniszczony. A poza tym przy gotyckim wystroju - wszechobecnej czerni -
można by pomyśleć, że to zamierzony efekt.
Claire usiadła na łóżku obok Eve.
- Nic ci nie jest?
- Nie. Chcę wyjrzeć przez okno. Ale nie powinnam, prawda? Nie powinnam widzieć, co te
bandziory robią.
- Nie powinnaś - zgodziła się Claire i z trudem przełknęła. - Prawdopodobnie to nie jest
dobry pomysł. - Delikatnie po gładziła Eve po plecach i zaczęła się zastanawiać nad tym, co teraz
robić... Nie miała pomysłu. W Morganville sprzymierzeńcy nie spadali ludziom z nieba... Oprócz
Shane'a na nikogo nie mogły liczyć. Pomyślała jeszcze o wampirzycy.
Ładna historia, nie ma co.
Ale przecież mogła skontaktować się z Amelie. Tylko że to trochę tak, jakby rozwiązywać
problem z mrówkami za pomocą broni atomowej. Amelie potrafiła być tak wredna, że inne wredne
wampiry potulnie schodziły jej z drogi. Powiedziała przecież: „Rozpuszczę wiadomość, że nie
wolno was krzywdzić. Jednakże nie wolno wam dłużej zakłócać spokoju w Morgamdlle. Jeśli
dojdzie do jakichś incydentów, a wina będzie po waszej stronie, będę zmuszona zmienić decyzję. A
to by było...”
- ...przykre - dokończyła Claire cicho. Dość przykre. A to, co działo się teraz w Domu
Glassów, nie można określić inaczej jak zakłócanie spokoju; a kiedy tata Shane'a się rozkręci,
spokój na pewno zostanie zakłócony. Przyjechał zabijać wampiry i na pewno nie zamierzał
przejmować się takimi nic nieznaczący i drobiazgami jak - och! - życie i bezpieczeństwo własnego
syna. Nie, zawiadomienie Amelie to nie jest dobry pomysł. No to kto zostaje? Oliver? Oliver
ostatnio nie znajdował się na szczycie Listy Najlepszych oraz Ukochanych Przyjaciół Claire,
chociaż początkowo uważała, że jak na takiego starego gościa jest całkiem fajny. Ale okazało się,
że oszukiwał ją i był drugim pod względem wredoty wampirem w mieście, który wykorzystałby ją i
tę sytuację przeciwko Amelie, gdyby tylko mógł.
A więc, nie. Do Olivera też nie zadzwoni. Policja była skorumpowana i opłacana prze
wampiry. Jej wykładowcy na uczelni... Nie. Żaden z nich nie sprawił na niej wrażenia człowieka,
który chciałby się narażać na kłopoty.
Mama i tata? Zadrżała na myśl, co by było, gdyby zadzwoniła do nich spanikowana...
Przede wszystkim dziwne pole wokół Morganville wyzerowało im pamięć, a przynajmniej tak
zakładała, bo zupełnie zapomnieli o tym, że kazali jej wrócić do domu za karę za zamieszkanie
poza kampusem uniwersytetu. Z chłopakami. Mama i tata raczej nie mogli dać jej wsparcia, którego
potrzebowała, nie w sprawie ojca Shane'a i jego kolesiów motocyklistów.
Danvers, spójrz prawdzie w oczy. Nie masz nikogo. Żadna kawaleria nie nadjedzie z
pomocą.
Więc zostali tylko Eve, Shane i ona przeciwko całemu światu.
A szansę mieli jak jeden do trzech miliardów.
ROZDZIAŁ 2
To był bardzo długi dzień. Claire wreszcie wyciągnęła się z jednej strony łóżka, Eve z
drugiej, każda otulona swoim kokonem rozpaczy i zniechęcenia. Nie rozmawiały zbyt wiele.
Wydawało się, że w zasadzie nie bardzo jest o czym mówić.
Było już prawie ciemno, kiedy gałka w drzwiach się poruszyła. Claire wpadła w panikę i
dostała palpitacji serca; powoli, z duszą na ramieniu podeszła do drzwi i szepnęła:
- Kto tam?
- Shane.
Szybko odsunęła zasuwkę i przekręciła klucz. Shane wszedł do pokoju, z opuszczoną głową.
W rękach trzymał tacę, stały na niej dwie miseczki chili - mało zaskakujące, skoro tylko to Shane
umiał ugotować. Postawił tacę na skraju łóżka, obok Eve, która siedziała jak bezwładna szmaciana
laleczka, pogrążona w smutku i żalu.
- Zjedz coś - poprosił. Eve pokręciła głową. Shane uniósł miseczkę i podsunął jej pod nos;
wzięła ją od niego tylko po to, żeby tak jej nie trzymał, i popatrzyła na niego gniewnie.
Claire zauważyła, że na twarzy Claire najpierw odmalowało się niedowierzanie, a potem
przerażenie.
- To nic - szybko powiedział Shane, kiedy Claire spojrzała na niego zaniepokojona. Ale to
nie było nic. Całą twarz miał w siniakach. Shane unikał jej spojrzenia. - To moja wina.
- Jezu - jęknęła ze zgrozą Eve. - Twój ojciec...
- To moja wina - powtórzył Shane i zmierzał do drzwi. - Nic nie rozumiecie. Tata ma rację.
To ja się myliłem.
- Nieprawda! - Claire złapała go za ramię. Wyrwał się bez najmniejszego wysiłku. - Shane!
Przystanął w drzwiach i się obejrzał. Był przygnębiony, przybity i poobijany, ale najbardziej
przeraziła Claire rozpacz w jego oczach. Shane przecież zawsze był silny. Musiał być silny.
Potrzebowała jego siły.
- Tata ma rację - powtarzał jak mantrę. - To miasto jest chore. Jest zatrute i nas też zatruwa.
Nie możemy pozwolić, żeby nas pokonało. Musimy walczyć.
- Z wampirami? Shane, to szaleństwo. Nie możesz! Wiesz, co się stanie! - krzyknęła Eve.
Odstawiła miseczkę chili na tacę i wstała z łóżka, z twarzą wciąż mokrą od łez i smutną, ale
w jej oczach pojawiła się iskierka buntu. - Twój ojciec zwariował. Bardzo mi przykro, ale to
prawda. I nie możesz pozwolić, żeby pociągnął ciebie za sobą. Zginiesz przez niego, a Claire i ja
przy okazji. On już... - przerwała, żeby zaczerpnąć tchu. - Zabili Michaela. Kto wie, ilu ludzi
jeszcze skrzywdzą? Nie możemy im na to pozwolić.
- Tak jak skrzywdzono Lyssę? - wybuchnął Shane. - Jak moją mamę? Eve, oni zabili moją
mamę! Wczoraj chcieli nas spalić, nie zapominaj o tym, i Michaela też to dotyczy!
- Ale...
- To miasto jest złe! - powiedział Shane i rzucił Claire spojrzenie niemal błagalne. -
Rozumiesz mnie, prawda? Rozumiesz, że tam gdzieś jest świat, świat, który zupełnie nie
przypomina tego miasta?
- Tak - przyznała cicho. - Rozumiem to. Ale...
- Zrobimy to. A potem jakoś stąd uciekniemy.
- Z twoim ojcem? - Eve udało się w tych słowach zmieścić wszystkie możliwe odcienie
pogardy. - Nie wydaje mi się. Do twarzy mi w czerni, ale w sinym nie bardzo.
- Nie, nie z moim ojcem... Tylko my troje. Wyjedziemy z miasta, kiedy tata i jego kumple...
- Uciekniemy? - Eve pokręciła głową. - Genialne. A kiedy wampiry zrobią sobie wielką
imprezę i upieką twojego tatę jego kolesiów na ruszcie, to co wtedy? Bo na pewno zaczną las
szukać. Nikt, kto miał coś wspólnego z zabiciem wampira, nie zdoła uciec, i ty to wiesz. Chyba że
naprawdę wierzysz, że twojemu tacie i tym jego zbirom uda się zabić setki wampirów, wszystkich
ich ludzkich pomocników, policję i z tego, co wiem, może jeszcze i oddziały sił specjalnych.
- Jedz to cholerne chili - rzucił Shane.
- Nie bez popicia. Znam twoje chili.
- Świetnie! Przyniosę wam colę! - Zatrzasnął za sobą drzwi. - Zamknijcie się! Claire
zamknęła drzwi. Tym razem Shane nie ociągał się na korytarzu, usłyszała tupot jego butów, kiedy
zbiegał na dół po schodach. Musiałaś to robić? - zapytała przyjaciółkę.
- Ale co konkretnie?
- On jest taki zagubiony. Stracił przyjaciela, ojciec go pobił...
- Claire, powiedz to sobie bez ogródek: ojciec wyprał mu mózg. A nawet gorzej, prał go tak
długo, aż Shane stracił wolę walki. A już na pewno, aż stracił resztki rozumu. - Eve gwałtownie
potarła twarz, po której znowu spływały łzy, ale to przypominało bardziej wodę sączącą się pod
ciśnieniem niż szloch. – Jego ojciec nie zawsze taki był. Kiedyś był... No cóż, może nie tyle miły,
bo zawsze trochę za dużo pił, ile był lepszy. O wiele lepszy niż teraz. Po śmierci Lyssy postradał
zmysły. Nie wiedziałam o mamie Shane'a... Myślałam, że ona po prostu, no wiesz... Zabiła się.
Shane nigdy o tym nie mówił.
Nie było słychać, żeby ktoś wchodził po schodach, ale rozległo się ciche pukanie, a potem
gałka się poruszyła. Claire otworzyła drzwi na oścież, wyciągając ręce po colę, bo myślała, że to
Shane ...
...ale przed nią stał potężny, spocony, szczerzący zęby w uśmiechu mężczyzna. Ten, który
zadźgał nożem Michaela.
Claire cofnęła się i dopiero po chwili zorientowała, co zrobiła. Głupia, ależ ja jestem głupia,
powinnam była zatrzasnąć drzwi... Było już jednak za późno: facet był w środku.
A potem zamknął drzwi na klucz.
Przerażona spojrzała na Eve. Eve rzuciła się przed siebie, chwyciła Claire za ramię i
pociągnęła ją za łóżko... a potem zasłoniła własnym ciałem. Claire zaczęła się gorączkowo
rozglądać, szukając wzrokiem czegoś, czego mogłaby użyć jako broń. Czegokolwiek. Wzięła do
ręki czaszkę, która wyglądała na ciężką, ale okazała się plastikowa, lekka i do niczego
nieprzydatna.
Eve wyszarpnęła spod łóżka kij hokejowy.
- Bądźmy dla siebie mili - odezwał się facet. - Ten kijek do niczego ci się nie przyda, a mnie
tylko wkurzy. - Wyszczerzył w jeszcze szerszym uśmiechu pożółkłe zęby. - Albo bardziej podnieci.
Claire zrobiło się słabo. To nie przypominało wizyty Shane'a w jej pokoju poprzedniej nocy.
Wcale a wcale. Słyszała o takich wstrętnych, obleśnych mężczyznach - nie da się dorosnąć i nie
wiedzieć, że takie typy istnieją - ale nigdy jeszcze żadnego nie spotkała. Miała do czynienia z
kilkoma idiotami, jasne, ale nie tak niebezpiecznymi jak ten facet. Patrzył na nie, jakby były
kawałkami mięsa, które zamierzał pożreć.
- Nie tkniesz nas - powiedziała Eve i zawołała głośno: - Shane! Shane, chodź tu, ale już!
W jej głosie brzmiała nuta paniki, chociaż bardzo starała się jej nie okazywać. Ręce jej
drżały.
Facet płynnym ruchem obszedł łóżko, skradając się jak kot. Miał co najmniej metr
osiemdziesiąt wzrostu, w ramionach był ze dwa razy szerszy od Eve. Naprężył muskuły. Patrzył
pożądliwie na Claire i Eve.
Claire usłyszała kroki, a potem Shane zastukał do drzwi. Po chwili zaczął w nie walić.
- Eve! Eve, otwieraj!
- Jest zajęta! - odwrzasnął motocyklista i ryknął śmiechem. - Och, zaraz będzie bardzo,
bardzo zajęta.
- Nie! - wrzasnął Shane, wciąż bombardując drzwi. - zostaw je w spokoju!
Eve osłaniała Claire, kiedy cofały się aż pod samo okno. Namierzyła się na motocyklistę,
który uchylił się i złośliwie zaśmiewał.
- Sprowadź ojca! - krzyknęła do Shane'a. - Każ mu powstrzymać swojego kumpla!
- Nie zostawię was tam!
- Shane, rusz się, ale już!
Na korytarzu zadudniły kroki. Claire się trzęsła. Poczuła się jeszcze bardziej bezbronna i
zostawiona samej sobie.
- Myślisz, że jego tata przyjdzie? - szepnęła. Eve nie odpowiedziała.
- Przysięgam na Boga, jeśli podejdziesz tu do mnie, ja...
- Że niby tak? - Motocyklista wyszarpnął Eve kij z rąk.
Rzucił go za siebie i kij wylądował z trzaskiem na podłodze. - Wystarczająco bliziutko? Co
teraz zrobisz, laleczko? Popłaczesz mi się w mankiet?
Claire zasłoniła oczy ręką, kiedy motocyklista wyciągnął w stronę Eve pokrytą tatuażami
rękę.
- Nie! - rzuciła Eve bez tchu. - Pozwolę swojemu chłopakowi stłuc cię na kwaśne jabłko.
A potem motocyklista zachwiał się i wrzasnął. W następnej sekundzie z hukiem rąbnął na
podłogę.
Leżał bez ruchu. Claire gapiła się na niego z niedowierzaniem, a potem dostrzegła postać z
kijem hokejowym w dłoniach.
Michael Glass wrócił do świata żywych jak zabójczo przystojny i nieco zdyszany anioł
zemsty. Twarz mu pałała z wściekłości. Upewnił się, że dziewczynom nic nie jest, a potem
przystawił koniec kija do gardła motocyklisty, który zamrugał, usiłując otworzyć oczy. Nie zdołał i
zemdlał.
Eve przeskoczyła przez zbira i przywarła do Michaela całym ciałem, jakby chciała się
upewnić, że to naprawdę on, z krwi i kości. Musiał być z krwi i kości, bo lekko się skrzywił, gdy
Eve rzuciła się na niego z impetem, a potem pocałował ją w czubek głowy. - Eve! - szepnął. - Eve,
kochanie, otwórz drzwi.
Zrobiła to, o co prosił. Michael złapał motocyklistę za ramiona i wyciągnął na korytarz.
Potem zamknął drzwi, przekręcił klucz w zamku, podał Eve kij hokejowy i powiedział:
- Eve, to ty znokautowałaś faceta tym kijem, a potem...
Nie dokończył, bo Eve pchnęła go na zamknięte drzwi i mocno wtuliła się w niego. Znów
płakała, ale tym razem bezgłośnie; Claire widziała, że drżą jej ramiona. Michael objął ją i czule
pogłaskał po głowie.
- Już dobrze - szepnął. - Nic się nie stało, Eve. Nikomu z nas nic się nie stało.
- Ale ciebie zabiła ta kreatura! Cholera, Michael, ty byłeś martwy, widziałam na własne
oczy.
- Przyjemne to to nie było. - W oczach Michaela Clair do strzegła przebłysk wspomnienia
horroru, jaki przeżył, ale nie pamiętał albo nie chciał pamiętać i opowiadać, co go spotkało. - Tyle
że nie jestem wampirem i nie da się mnie zabić jak wampira. Przynajmniej dopóki ten dom ma we
władaniu moją duszę.
Z moim ciałem mogą robić praktycznie, co chcą, ale ono się ...regeneruje.
Claire zrobiło się niedobrze, zupełnie jakby stanęła nad przepaścią. Popatrzyła na Michaela
szeroko otwartymi oczami i zobaczyła, że on myśli to samo co ona: że gdyby ojciec Shane'a i jego
kompani dowiedzieli się o tym, mogliby zechcieć sprawdzić, czy faktycznie tak jest. Dla zabawy.
- Dlatego właśnie mnie tu nie ma - powiedział Michael. - Nie możecie im powiedzieć. Ani
Shane'owi.
- Nie mówić Shane'owi? - Eve się zdziwiła. - Dlaczego nie?
- Obserwowałem, co się dzieje - zaczął Michael. - Mogę to robić, kiedy jestem, no wiecie...
- Duchem? - podsunęła Claire.
- Właśnie. Widziałem... - Michael nie dokończył, ale Claire pomyślała, że wie, co zamierzał
powiedzieć.
- Widziałeś, że tata Shane'a go uderzył - domyśliła się. - Prawda?
- Nie chcę go zmuszać do utrzymywania sekretów przed ojcem. Nie teraz.
Na schodach zadudniły kroki. Michael przyłożył palec do ust, pocałował Eve i wysunął się z
jej rozpaczliwego uścisku.
- Schowaj się! - szepnęła Claire. Pokiwał głową i otworzył drzwi szafy, przewrócił oczami
na widok bałaganu i jakoś się wcisnął. Claire miała nadzieję, że zdołał zakopać się między
ubraniami. Wcześniej Miranda została zamknięta w tej szafie, po tym jak próbowała nożem
atakować Eve, wściekła się i pościągała wszystkie rzeczy z półek i wieszaków. Eve dostanie szału.
Dziewczyny podskoczyły na odgłos walenia do drzwi. Eve szybko przekręciła klucz w
zamku i do środka wpadł Shane.
- Jak...? - Z trudem łapał oddech, w rękach miał łom. Claire wiedziała, że wyłamałby zamek,
gdyby musiał. Podeszła do niego, zastanawiając się, co on musi czuć. Shane wypuścił łom z rąk i
wziął Claire w ramiona. Poczuła jego ciepły oddech na szyi i zadrżała. Nie potrafiła ukryć, jaką
przyjemność sprawia jej bliskość Shane'a. - O Chryste, Claire. Przepraszam. Strasznie przepraszam.
- To nie twoja wina - pocieszyła go Eve. Wyciągnęła kij hokejowy. - Walnęłam go. Hm,
dwa razy.
- Dzięki Bogu. - Shane pocałował Claire w policzek i pozwolił jej znów stanąć na własnych
nogach, ale nie wypuszczał jej z objęć. - Nic ci nie zrobił? Żadnej z was?
- Walnęłam go! - powtórzyła Eve i dla podkreślenia swoich słów zaczęła wywijać kijem. -
Nic nam nie zrobił. Ale my jemu tak. No wiesz, dałyśmy mu radę. Gdzie twój tata? Nie spieszy się
nam na pomoc.
Shane domknął drzwi i znów przekręcił klucz w zamku, bo motocyklista zaczął jęczeć i
przekręcił się na bok. Shane milczał - to była odpowiedź na pytanie Eve. Tata Shane'a potrzebował
kumpli, a Eve czy Claire nie. Dziewczyny łatwo byłoby spisać na straty. Co gorsza, mogłyby się
stać... nagrodą.
- Nie możemy tu zostać - stwierdziła Eve. - Tu nie jest bezpiecznie. Wiesz o tym. Shane
pokiwał głową, ale minę miał ponurą.
- Nie mogę z wami wyjechać.
- Owszem, możesz! Shane...
- Eve, to mój tata. Mam tylko jego.
- Ja bym nie wzięła tego, co masz - parsknęła Eve.
- Jasne, ty od swoich bliskich po prostu odeszłaś.
- Hej!
- I nic cię nie obchodzi, co się z nimi dzieje...
- To ich nie obchodziło, co się działo ze mną! - Eve aż krzyknęła. Nagle tego kija
hokejowego nie trzymała już tylko na pokaz. - Nie mieszaj do tego mojej rodziny, Shane... Bo o ni
czym nie masz pojęcia. Zielonego pojęcia.
- Znałem twojego brata - palnął Shane.
Oboje ucichli. Niebezpieczna była ta cisza. Claire odchrząknęła.
- Brata?
- Nie mieszaj się do tego, Claire - ostrzegła Eve. Jej głos zabrzmiał śmiertelnie spokojnie,
zupełnie inaczej niż zwykle. - Naprawdę nie chcesz w to wnikać.
- W Morganville w każdej szafie siedzi jakiś kościotrup - powiedział Shane. - W twojej
grzechocze dość głośno, Eve. Więc mnie nie oceniaj. Tak sobie właśnie pomyślałam... Może
wyniesiesz się wreszcie z mojego pokoju, cholerny dupku!
Shane podniósł łom z podłogi i wyszedł. Podniósł motocyklistę, pchnął go w kierunku
schodów, a ten ruszył przed siebie, nadal pojękując i chwiejąc się na nogach.
Claire zerkała przez uchylone drzwi. Upewniła się, że zeszli na dół, a potem skinęła głową.
Eve otworzyła drzwi szafy.
- O rany - jęknęła. - Mam nadzieję, że moje ciuchy są całe. W tym mieście nie tak łatwo o
garderobę. - Michael? Góra czarnych i czerwonych ubrań poruszyła się, a potem pojawiła się
jasnowłosa głowa Michaela. Wygrzebał się - spod gotyckich kreacji, a ręku trzymał czarne
koronkowe majtki. Stringi.
- Oddawaj! - pisnęła Eve i wyrwała mu je. - To osobista! A poza tym... są do prania!
Michael tylko się uśmiechnął. Jak na faceta, który niecali dwadzieścia cztery godziny temu został
zadźgany nożem, posiekany, a potem pochowany, wyglądał zadziwiająco spokojnie. - Ja cię nawet
nie będę pytał, do czego ty je nosisz - mruknął seksownie. - Ciekawiej to sobie wyobrażać. Eve
parsknęła i pogroziła mu pięścią.
- Shane zabrał naszego nowego chłopaka na dół. Co teraz? Raczej trudno nam będzie zsunąć
się po rynnie.
- Rzeczywiście, w kabaretkach będzie ci trudno - zgodził się z poważną miną. - Przebierz
się. Im mniej będziesz na siebie zwracała uwagę tych facetów, tym lepiej.
Eve złapała dżinsy i obcisły T - shirt, który musiała dostać w prezencie, bo był w kolorze
morskiego błękitu, z tęczą z przodu. Zupełnie nie w stylu Eve, która spiorunowała teraz Michał la
wzrokiem i tupnęła nogą.
- O co chodzi? - zapytał.
- Dżentelmen powinien się odwrócić. Tak przynajmniej słyszałam.
Stanął twarzą do ściany. Eve ściągnęła z siebie bluzkę z cienkiej jak pajęczyna koronki i
czerwony top, który miała pod spodem, a potem zsunęła czerwono - czarną, kraciastą spódniczkę.
Kabaretki miała przypięte do pasa do pończoch - totalnie niestosowne.
- Ani słowa - ostrzegła Claire i zsunęła pończochy z nóg Nie odrywała ani na moment oczu
od Michaela. Policzki pałały jej jaskrawym rumieńcem.
Ubieranie się zajęło jej trzydzieści sekund. Złapała porozrzucane ciuchy i kabaretki i
wcisnęła je do szafy, i dopiero potem powiedziała:
- Dobra, możesz się odwrócić. Michael się uśmiechał.
- No co? - spytała ostro Eve. Nadal była zarumieniona. - Jeszcze nie dość głupio teraz
wyglądam?
- Wyglądasz świetnie - zapewnił, podszedł do niej i delikatnie pocałował w usta. - Umyj
twarz. Eve poszła do łazienki i zamknęła drzwi za sobą.
- Masz jakiś plan, prawda? Bo my nie mamy. Znaczy Shane uważa, że powinniśmy jego
tacie pozwolić robić, co chce, i spróbować zwiać, ale Eve uważa, że to nie jest najlepszy pomysł. ..
- powiedziała Claire.
- To samobójstwo - stwierdził Michael bez ogródek. - Tata Shane'a to idiota i Shane przez
niego zginie. Ty też.
- Ale ty masz jakiś plan.
- Tak - przyznał Michael. - Mam pewien plan.
Kiedy Eve wróciła z łazienki, Michael znów położył palec na ustach, przekręcił klucz w
zamku, a potem przeprowadził je prze? korytarz. Odsunął obraz i nacisnął ukryty przycisk, a
boazeria ze skrzypieniem rozsunęła się, ukazując jedną z kryjówek w Domu Glassów. Pokój
Amelie, jak pamiętała Claire. Ten, który wampirzyca lubiła najbardziej, prawdopodobnie dlatego,
że nie było w nim okien, a jedyne wyjście otwierał ten ukryty przycisk. Jak dziwnie jest mieszkać w
domu zbudowanym przez wampira - i, no cóż, do wampira należącym.
- Do środka - szepnął Michael. - Eve, komórka? Poklepała się po kieszeniach i pędem
zawróciła do swojego pokoju. Wróciła, trzymając komórkę w uniesionej ręce. Michael skierował je
na wąskie schody i drzwi zamknęły się za nimi z cichym sykiem. Z tej strony też nie było klamki.
Pokój na górze wyglądał zupełnie tak samo jak wtedy, kiedy Claire widziała go po raz
ostatni - eleganckie wiktoriańskie wnętrze. Jak we wszystkich innych pokojach w tym domu miało
się w nim wrażenie czyjejś obecności, czegoś, co kryło się tuż poza polem widzenia. Duchy,
pomyślała Claire. Ale Michael był w tym domu jedynym duchem i do tego bardzo ludzkim.
No, ale z drugiej strony ten dom był jak żywa istota, w pewnym sensie, i to on utrzymywał
Michaela przy życiu. Więc może nie wszystko było tu do końca normalne.
- Telefon - poprosił Michael. Eve podała mu komórkę, marszcząc brwi.
- Do kogo zamierzasz zadzwonić? - spytała. - Do łowców duchów? Przecież nie mamy się
do kogo zwrócić...
Michael uśmiechnął się i zaczął wybierać numer, a potem nacisnął klawisz „połącz”.
- Halo? Dziewięćset jedenaście? Mówi Michael Glass z Lot Street 716. W moim domu są
włamywacze. Nie, nie wiem, kim są, ale jest ich przynajmniej trzech.
Eve ze zdziwienia otworzyła usta, a Claire zamrugała. Telefon na policję wydawał się
czymś tak... normalnym. A jednocześnie tak niewłaściwym.
- Proszę jeszcze powiedzieć funkcjonariuszom, że ten dom i jego mieszkańcy znajdują się
pod Ochroną Założycielki - dodał. - Na pewno możecie to jakoś sprawdzić.
Rozłączył się i oddał telefon Eve z bardzo zadowoloną miną.
- A Shane? - spytała Claire. - Co z nim? Zadowolenie z siebie Michaela nieco zmalało.
- Shane dokonuje własnych wyborów - stwierdził po chwili. - Na pewno chciałby, żebym
przede wszystkim zadbał o wasze bezpieczeństwo. A ja to zdołam zrobić, tylko jeśli uda się pozbyć
tych facetów z mojego domu. Nie dam rady strzec was dwadzieścia cztery godziny na dobę - w
ciągu dnia jesteście bezbronne. A ja nie zniosę snuć się w powietrzu i patrzeć, jak... - Nie
dokończył, ale i Claire, i Eve wiedziały, o czym myślał. Pokiwały głowami. - Kiedy już ci faceci
znajdą się poza domem, nie pozwolę im wrócić, chyba że Shane ich wpuści. Albo jedna z was,
chociaż to raczej mało prawdopodobne.
Kolejne skinięcia głowami, tym razem energiczniejsze. Michael pocałował Eve w czoło z
wyraźnie widoczną czułością, a Claire zmierzwił włosy.
- No to, tak będzie najlepiej - powiedział. - A w każdym razie, da im do myślenia.
- Przepraszam - odezwała się Eve cicho. - Ja nie pomyślałam. .. Tak się przyzwyczaiłam
uważać, że policja to wrogowie, a poza tym przecież dopiero co próbowali nas pozabijać, prawda?
- Sytuacja się zmienia. Musimy się do niej dostosowywać.
Michael był taki... odpowiedzialny. Na tym polega dojrzałość, pomyślała, ale samo
określenie niewiele dla niej znaczyło. Nie miała pojęcia, w jaki sposób ten stan osiągnąć. No ale z
drugiej strony przypuszczała, że nikt tak naprawdę nie wie jak i że człowiek musi nauczyć się na
własnych błędach.
Czekali.
Po mniej więcej pięciu minutach usłyszeli wycie syren - ledwo słyszalne, bo pokój był
dźwiękoszczelny. Policja była blisko. Może nawet już pod domem. Claire nacisnęła przycisk ukryty
w głowie lwa na oparciu sofy, a wtedy wycie syren stało się o wiele donośniejsze, bo otworzyły się
ukryte drzwi. Zeszła na dół i wyjrzała na korytarz. Nie było nikogo, ale z dołu dobiegły ją gniewne
krzyki, a potem trzaśniecie drzwi. Silniki motocykli zaryczały.
- Wynoszą się! - krzyknęła Claire i wypadła na korytarz, a potem zbiegła pędem po
schodach. Shane opierał się o ścianę, a ojciec trzymał go za gardło. Syreny przestały wyć.
- Zdrajca - syknął tata Shane'a. W ręku miał nóż. - Jesteś zdrajcą. Dla mnie umarłeś. Claire
zebrała się na odwagę:
- Proszę pana, jeśli nie chce pan podyskutować z wampirami, powinien się pan wynieść.
Ojciec Shane'a spojrzał w jej stronę; twarz wykrzywiła mu złość.
- Ty mała suko - wycedził. - Nastawiłaś syna przeciwko mnie.
- Nie... - Shane złapał ojca za rękę i próbował mu się wyrwać. - Zostaw...
Claire się cofnęła. Przez chwilę Shane i jego tata mierzyli się wzrokiem, a potem tata
Shane'a wybiegł kuchennymi drzwiami. Shane osunął się na kolana, z trudem łapiąc oddech, a
Claire podbiegła do niego...
...I w tej samej chwili drzwi otworzyły się raptownie i do środka wdarła się policja.
ROZDZIAŁ 3
Shane nie rozmawiał z gliniarzami. Oczy miał spuszczone i nie chciał odpowiadać na żadne
pytania ludzkich członków patrolu policyjnego. Claire nie wiedziała, co ma mówić - ani, co
ważniejsze, czego nie mówić - i bąkała zdenerwowana: „Nie wiem” i „Byłam w swoim pokoju”.
Eve - zadziwiająco spokojna - wtrąciła, że usłyszała hałas na dole, więc wciągnęła Claire do
swojego pokoju i zamknęły się na klucz. Zabrzmiało to sensownie. A Claire wsparła jej wypowiedź
energicznym kiwaniem głową.
- Rzeczywiście tak było? - odezwał się jakiś głos za plecami policjantów, którzy rozstąpili
się, żeby przepuścić dwoje nieznajomych. Wyglądali jak detektywi, mieli na sobie sportowe
marynarki i spodnie. Kobieta była blada jak ściana, z oczyma niczym lustra. Mężczyzna był
wysoki, miał siwe, krótko ostrzyżone włosy.
Przy paskach mieli złote odznaki. A więc detektywi. Detektywi wampiry. Eve zamarła,
zaplatając dłonie na kolanach. Przybrała minę niewiniątka.
- Tak, proszę pani - potwierdziła. - Tak właśnie było.
- I nie masz pojęcia, kim mogli być ci tajemniczy włamywacze - dodał wampir. Był...
przerażający. Zimny, okrutny. - Nigdy ich wcześniej nie widziałaś?
- Proszę pana, my ich w ogóle nie widziałyśmy.
- Bo siedziałyście zamknięte... w twoim pokoju.
Uśmiechnął się i ostrzegawczo błysnął kłami. - Wyczuwam strach. Wydzielacie go tak samo
jak zapach potu. Urocze.
Claire zdusiła jęk. Gliniarze ludzie cofnęli się o krok, jeden czy drugi zrobił niepewną minę,
ale nie mieli zamiaru kiwnąć palcem, gdyby coś się miało zdarzyć. Ale przecież... nic się nie
zdarzy, prawda? Istniały różne zasady i tak dalej. I przecież to oni padli ofiarą napadu!
Claire przypuszczała, że wampiry niespecjalnie się przejmowały, kto tu jest ofiarą.
- Dajcie im spokój - odezwał się Shane.
- To coś mówi! - Kobieta się roześmiała. Obrzuciła Shane'a drwiącym spojrzeniem. - Błędny
rycerz staje w obronie niewinnych dziewic. Jakie to słodkie. - Mówiła z akcentem ze Starego
Kontynentu, Claire doszła do wniosku, że z niemieckim. - Nie ufasz nam, dzielny rycerzu? Czyż
nie jesteśmy twoimi przyjaciółmi?
- To zależy - powiedział Shane i spojrzał jej prosto w oczy. - Wykonujesz polecenia Olivera
czy Założycielki? Bo jeśli nas tkniesz - kogokolwiek z nas - to odpowiesz przed nią.
Wiesz, o czym mówię?
Z twarzy wampirzycy zniknęło rozbawienie. Jej partner wydał z siebie jakiś dźwięk - coś
pomiędzy szczekliwym śmiechem a warkotem.
- Uważaj, Gretchen, ono gryzie. Jak zadziorne szczenię. Chłopcze, ty nie masz pojęcia, co
mówisz. Znak Założyciela jest na tym domu, owszem, aleja nie widzę na waszych rękach
bransoletek. Nie bądź głupi i nie rość sobie bezczelnie praw, których nie posiadasz.
- A ugryź mnie w tyłek, Drakulo - odparował Shane. Gretchen się roześmiała.
- Mały wilczek. Och, Hans, on mi się podoba. Mogę go sobie wziąć, skoro to bezpańskie
szczenię?
Jeden z umundurowanych policjantów odchrząknął.
- Proszę pani? Przykro mi, ale nie mogę na to pozwolić. Jeśli chce pani wziąć na siebie
papierkową robotę, zobaczę, co da się zrobić, ale...
Gretchen westchnęła z rozdrażnieniem i wstała.
- Te papiery. Ha! W dawnych czasach poszczulibyśmy go jak jelenia za arogancję.
- W dawnych czasach, Gretchen, głodowaliśmy - przypomniał jej Hans. - Zapomniałaś? Te
zimy w Bawarii? Niech sobie powarkuje. - Wzruszył ramionami i obdarzył Eve i Claire uśmiechem
nieco mniej przerażającym niż poprzedni. - Wybaczcie, Gretchen czasem daje się ponieść
emocjom. A teraz, jesteście pewni, że nie znacie żadnego z włamywaczy? Morganville to nie takie
duże miasto. Jesteśmy wszyscy dość zżyci, zwłaszcza ludzka społeczność.
- Obcy - powiedziała Eve. - Moim zdaniem to mogli być obcy. Może po prostu...
przejeżdżali przez miasto.
- Przejeżdżali - powtórzył Hans. - Nie miewamy tu zbyt wielu przypadkowych
przyjezdnych. Nawet z gangów motocyklowych. - Przyjrzał im się każdemu po kolei, a kiedy jego
oczy spoczęły na Claire, poczuła się tak, jakby prześwietlał ją rentgenem. Ale przecież nie mógł
widzieć jej myśli, prawda?
Hans wreszcie utkwił stanowcze i mroczne spojrzenie w Shanie. - Twoje dane.
- Shane - powiedział. - Shane Collins.
- Kilka lat temu wyjechałeś z Morganville razem z ojcem, prawda? Co cię tu sprowadziło z
powrotem?
- Mój przyjaciel Michael potrzebował współlokatora. - W oczach Shane'a pojawił się
niepokój i do Claire dotarło, że właśnie popełnił błąd. Spory błąd.
- Michael Glass. Ach, tak, tajemniczy Michael. Nigdy go nie ma, kiedy ktoś przychodzi w
ciągu dnia, ale zawsze jest obecny nocą. Powiedz mi, czy Michael to wampir?
- A sam nie wiesz? - odparował Shane. - O ile mi wiadomo, nikogo nie przemieniono od
jakichś pięćdziesięciu lat czy coś.
- To prawda. - Hans skinął głową. - A jednak to ciekawe, nie sądzisz? Że twojego
przyjaciela tak trudno spotkać?
A więc wiedzieli. A przynajmniej wiedzieli coś. Claire pomyślała, że Oliver nie miał
powodów, żeby dochowywać czyichś sekretów, a już zwłaszcza sekretów Michaela. Pewnie
wszystkim swoim podwładnym wygadał, że Michael to duch, który utkwił między dwoma światami
- nie do końca wampir, nie do końca człowiek, takie nie wiadomo co.
- Jest noc - stwierdziła Gretchen. - No więc gdzie on jest? Ten twój przyjaciel? Shane
przełknął ślinę i trudno było nie dostrzec ogarniającej go paniki.
- Jest tu gdzieś.
- Ale gdzie, tak konkretnie?
Claire i Eve wymieniły przerażone spojrzenia. Shane nadal był przekonany, że Michael nie
żyje i jest pochowany w ogrodzie.. . A Michael przecież dość stanowczo upierał się, że Shane nie
powinien nic wiedzieć...
- Nie wiem - powiedział Shane. Czubki uszu zaczynały mu się czerwienić. Detektyw Hans
się uśmiechnął.
- No to nie wiesz za wiele, synu. A przecież nie wyglądasz na głupka, więc jak to możliwe?
Schowałeś się w pokoju z dziewczynami? - Ostatnie słowo podkreślił, a jego partnerka wampirzyca
się roześmiała.
Shane wstał. W jego oczach było coś szalonego i Claire poczuła, że serce jej zamiera, bo to
wróżyło źle, bardzo źle. Shane za moment mógł zrobić coś straszliwie niemądrego i w żaden
sposób nie dałoby się go powstrzymać...
- Szukacie mnie? Wszyscy odwrócili głowy.
Michael stał u szczytu schodów. Miał na sobie czarny T - shirt i granatowe dżinsy.
Wyglądał, jakby przed chwilą wstał z łóżka. Rył jak zwykle boso.
Shane usiadł jak automat. Michael nie spieszył się ze schodzeniem na dół, zadbał o to, żeby
wszyscy skupili wzrok na nim, a nie na Shanie, żeby dać przyjacielowi czas na uporanie się z tym,
co czuł. Ulgę, oczywiście, od której łzy mu napłynęły do oczu. No a potem, co było do
przewidzenia, wściekł się, bo, no cóż, przecież był facetem, był sobą, i właśnie w taki sposób radził
sobie ze strachem.
- Hej - odezwał się do niego Michael. Shane przesunął się na kanapie, żeby zrobić mu
miejsce. - Co się dzieje?
Shane popatrzył na Michaela, jakby ten zwariował, a nie tylko był przez połowę doby
martwy. - Gliny, człowieku.
- Stary, tyle to sam widzę. Ale co się stało?
- Chcesz mi powiedzieć, że to wszystko przespałeś? Facet, ty idź do lekarza albo coś. Chyba
nie jesteś całkiem zdrowy.
- Musiałem odespać. No wiesz, Lisa. - Michael wyszczerzył zęby. Claire pomyślała, że
nieźle im idzie - dobrze udają normalność, nawet jeśli w ich sytuacji niczego normalnego nie było. -
No i co się stało?
- Nie wiedziałeś, że w twoim domu są włamywacze? - spytała Gretchen, która
przysłuchiwała się podejrzliwie tej wymianie zdań. Była rozczarowana, bo nadzieja na krwawą
jatkę zniknęła.
- Twoi przyjaciele twierdzą, że zachowywali się dość hałaśliwie.
- On by przespał III wojnę światową - parsknął Shane. - Moim zdaniem to jakaś choroba.
- Zdaje się, że mówiłeś, że nie wiesz, gdzie jest Michael - zauważył Hans. - Nie było go w
swoim pokoju?
Shane wzruszył ramionami.
- Czyż jestem stróżem brata mego?
- Ach - powiedziała Gretchen. - I tu się mylisz, dzielny rycerzu. Wszyscy w Morganville
jesteście nawzajem swoimi stróżami i wszyscy możecie odpowiadać za przewinienia innych. Co
powinieneś wiedzieć.
Hans miał teraz minę znudzoną.
- Sierżancie - odezwał się, a najstarszy stopniem z umundurowanych policjantów wystąpił z
szeregu. - Zostawiam to w pana rękach. Jeśli znajdziecie coś niezwykłego, proszę dać nam znać.
I jakby nigdy nic wampiry sobie poszły. Poruszały się szybko i cicho. Claire pomyślała, że
raczej nie mają ochoty bratać się z ludźmi, i spróbowała opanować drżenie. Usiadła na kanapie
obok Shane'a, prawie mu włażąc na kolana. Eve wcisnęła się między chłopaków.
- Dobra. - Sierżant nie wydawał się uszczęśliwiony. Pewnie nie przychodziło mu łatwo,
uznała Claire, akceptować szefostwo wampirów. Zdawało się, że one nie są w stanie długo skupić
uwagi na niczym. - Glass, zgadza się? Zawód?
- Muzyk, proszę pana - odpowiedział Michael.
- Grasz na mieście, tak?
- Teraz ćwiczę przed następnymi występami.
Gliniarz pokiwał głową i przerzucił parę stron w czarnym, oprawnym w skórę notesie.
Przesunął palcem wzdłuż jakiejś listy, zmarszczył brwi i powiedział:
- Glass, zalegasz z krwiodawstwem. Mniej więcej miesiąc. Michael rzucił błyskawiczne
spojrzenie w stronę Shane'a.
- Przepraszam bardzo. Zgłoszę się jutro.
- Zrób tak, inaczej wiesz, co się stanie. - Gliniarz dalej sprawdzał swój rejestr. - Ty, Collins,
wciąż jesteś bezrobotny? - Przyjrzał mu się. Shane wzruszył ramionami z miną durnia. - Staraj się
bardziej.
- Common Grounds - powiedziała Eve, zanim gliniarz zdążył zadać jej pytanie. - Eve
Rosser, proszę pana. - Była bardzo zdenerwowana, co sprawiało zabawne wrażenie, bo zwykle
bywała wyluzowaną i opanowana. Trzymała za ręce i Michaela, i Shane'a. - Chociaż, hm,
zastanawiam się nad zmianą posady.
Gliniarz miał teraz minę znudzoną.
- A ty, mała? Nazwisko?
- Claire - odparła słabym głosem. - Hm... Danvers. Jestem studentką. Popatrzył na nią
jeszcze raz.
- Nie powinnaś mieszkać w kampusie?
- Mam zezwolenie, żeby mieszkać poza kampusem. - Nie powiedziała, od kogo, bo udzieliła
je sobie sama.
Wzruszył ramionami.
- Skoro mieszkasz poza kampusem, stosuj się do zasad obowiązujących w mieście. Twoi
obecni tu przyjaciele wyjaśnią ci, na czym te zasady polegają. Uważaj w kampusie na to, co
mówisz, mamy dość problemów bez panikujących studentów. A umiemy namierzyć tych, co za
wiele paplają.
Pokiwała głową.
Gliniarze jeszcze porozglądali się po domu, zrobili kilka zdjęć i parę minut później wyszli,
nie odzywając się już do nich ani słowem.
Przez dłuższą chwilę nikt się nie odezwał. Wreszcie Shane obrócił się do Michaela i rzucił
wściekły:
- Ty cholerny draniu.
- Chcesz pogadać o tym na zewnątrz? - spytał Michael. On mówił spokojnie, tonem niemal
obojętnym. Ale jego oczy wcale nie były spokojne.
- A co, teraz możesz już wychodzić z domu?
- Nie. Myślałem o innym pokoju, Shane.
- Hej... - odezwała się Eve. - Nie...
- Zamknij się, Eve! - rzucił Shane.
Michael zerwał się z kanapy, jakby ktoś go z niej zepchnął; wyciągnął rękę, chwycił Shane'a
za T - shirt i siłą postawił go na nogi.
- Uspokój się - uciszył go i raz, ale mocno, nim potrząsnął. - Twój ojciec to bydlak. Ale to
nie choroba. Nie musisz się nią zarazić.
Shane zamknął go w niedźwiedzim uścisku. Stali tak przez chwilę, wreszcie Michael
poklepał Shane'a po plecach. No i, oczywiście, Shane też go poklepał, a potem się od siebie
odsunęli. Jak to faceci. Claire przewróciła oczami.
- Myślałem, że nie żyjesz - powiedział Shane. Oczy miał podejrzanie wilgotne. - Człowieku,
ja widziałem, jak umierasz.
- Ciągle umieram. To naprawdę mi nie szkodzi. - Michael obdarzył go lekkim uśmiechem,
raczej ponurym niż radosnym. - Uznałem, że lepiej pozwolić twojemu tacie wierzyć, że się mnie
pozbył. Liczyłem, że wtedy trochę wam odpuści. - Przesunął wzrokiem po sińcach Shane'a. -
Przeliczyłem się. Przykro mi, stary. Niewiele mogłem zrobić, dopóki znów nie zapadła noc.
- Czy pamiętasz... No wiesz, to, co ci zrobili?
- Tak - przyznał. - Pamiętam.
- O cholera. - Shane padł na kanapę i ukrył twarz w dłoniach. - Michael, przepraszam cię.
Strasznie cię przepraszam.
- Nie twoja wina.
- Zadzwoniłem do niego.
- Zadzwoniłeś, bo sytuacja przypominała obronę Alamo. Nie wiedziałeś...
- Znam tatę - przerwał mu Shane ponuro. - Michael, chcę żebyś wiedział... Ja nie
przyjechałem tutaj, żeby odwalać dla niego brudną robotę. Znaczy... Zmieniłem zdanie po
pierwszym tygodniu czy dwóch.
Michael nie odpowiedział. Może nie sposób było na to odpowiedzieć, pomyślała Claire.
Przysunęła się do Shane'a i pogłaskała go po włosach.
- Już dobrze. Już wszystko dobrze.
- Nie, wcale nie dobrze. Mamy cholerne kłopoty. Prawda, Michael?
- Owszem - westchnął Michael. - Mamy kłopoty.
- Gliniarze ich znajdą - powiedziała Eve do Claire przyciszonym głosem, kiedy gotowały
makaron. Makaron, najwyraźniej, był nową potrawą, którą Eve chciała wypróbować. Zmarszczyła
brwi, wpatrując się w paczkę spaghetti, a potem zerknęła na garnek z wodą, która jeszcze nie
zdążyła się zagotować. - Znaczy, tatę Shane'a i jego wesołą kompanię.
- Tak - zgodziła się Claire; nie dlatego, że też tak uważała, ale, no cóż, tak chyba trzeba było
zareagować. - Chcesz, żebym podgrzała sos?
- A trzeba? Znaczy jest ze słoika, prawda? Nie wykłada się bo od razu na makaron?
- No cóż, można, ale będzie lepiej smakował, jeśli się go trochę podgrzeje.
- Och - westchnęła Eve. - To skomplikowane. Nic dziwnego, że wcale nie gotuję.
- Robisz śniadania!
- Umiem zrobić bekon i jajka. I czasem jeszcze kanapki. Nie cierpię gotowania. Gotowanie
przypomina mi o mojej matce. - Eve wyjęła drugi garnek z szafki i postawiła go kuchennej płycie. -
Proszę.
Claire walczyła z zakrętką słoika z sosem do spaghetti, który wreszcie otworzył się z cichym
pyknięciem.
- Myślisz, że dalej będą się na siebie wściekać? - spytała.
- Michael i Shane?
- Uhm. - Sos przelał się z pluskiem do garnka, gęsty i... mało apetyczny. Claire zastanowiła
się, czy nie wziąć drugiego słoika, a potem uznała, że skoro gotuj ą dla dwóch chłopaków, to im
więcej, tym lepiej. Otworzyła go i też dodała do garnka, a potem włączyła palnik i zaczęła
podgrzewać sos na małym ogniu.
- Kto wie? - Eve wzruszyła ramionami. - Chłopcy to idioci. Pomyślałabyś, że taki Shane
powie: „Człowieku, cieszę się, że żyjesz”. Ale nie. U nich to albo poczucie winy, albo amatorski
teatrzyk dramatyczny. - Westchnęła z irytacją. - Faceci.
Zostałabym lesbijką, gdyby nie byli tacy seksowni.
Claire próbowała się nie roześmiać, ale nie wytrzymała, a po chwili Eve też zachichotała.
Woda zaczęła się gotować. Wrzuciły makaron do garnka.
- Hm... Eve... Mogę o coś zapytać?
- A o co? - Eve nadal marszczyła brwi, wpatrując się w makaron, jakby podejrzewała go o
skłonność do robienia niespodzianek, na przykład wymknięcie się z garnka.
- O ciebie i Michaela.
- Och. - Policzki Eve się zaróżowiły. Z tym rumieńcem i ubrana w kolory spoza swojej
gotyckiej palety czerwieni i czerni wyglądała bardzo młodo i bardzo słodko. - No cóż, ja nie wiem,
czy to jest... Boże, on jest po prostu taki...
- Seksowny? - spytała Claire.
- Seksowny - przyznała Eve. - Seksowny jak diabli. Jak całe piekło razem wzięte. A poza
tym... Przerwała, a rumieniec na jej policzkach jeszcze się pogłębił. Claire wymieszała makaron.
- Poza tym?
- Poza tym chciałam go poderwać, zanim jeszcze to wszystko zaczęło się dziać. To dlatego
miałam na sobie pas do pończoch i tak dalej. Planowałam z wyprzedzeniem.
- O kurczę.
- No, aż mi wstyd. Podglądał?
- Kiedy się przebierałaś? - spytała Claire. - Nie wydaje mi się. Ale chyba chciał.
- No to wszystko w porządku. - Eve zerknęła na makaron, na którego powierzchni zaczynała
się gromadzić obfita piana. - Czy to powinno tak wyglądać?
Claire w domu rodziców jeszcze nigdy nie widziała, żeby makaron tak się zachowywał. No
ale z drugiej strony rzadko jadali spaghetti.
- Nie wiem.
- O cholera! - Biała piana rosła jak w kiczowatym filmie science fiction. Piana, która zżarła
Dom Glassów... Uniosła się jak grzyb ponad powierzchnię garnka i spłynęła po jego ściankach, a
dziewczyny wrzasnęły, kiedy z sykiem zaczęła zalewać palnik. Claire złapała garnek i przestawiła
go. Eve zmniejszyła gaz. - Jasne, czyli makaron się pieni, warto zapamiętać. Za duży płomień. O
wiele za duży.
- Z Michaelem? - spytała Claire i obie wybuchnęły śmiechem.
Michael wszedł do kuchni, podszedł do lodówki i wyjął dwa ostatnie piwa ze swojego
urodzinowego sześciopaka.
- Moje panie, czy coś mnie ominęło?
- Makaron nam się wygotował - wykrztusiła Claire, próbuje nie chichotać. Michael z
zaciekawieniem przyglądał im się przez chwilę, a potem wzruszył ramionami i wyszedł z kuchni.
- Myślisz, że powie Shane'owi, że jesteśmy szalone?
- Prawdopodobnie. - Eve zdołała się jakoś opanować i wstawiła makaron z powrotem na
gaz. - Czy to szok? Jesteśmy w tej chwili w szoku?
- Sama nie wiem. Musieliśmy się zabarykadować w domu, zaatakowano nas, omal nie
spalono. Michaela na naszych oczach zamordowano, a potem znów się pojawił. I przesłuchały nas
wielkie, wredne wampiry z policji. Owszem, to może być szok.
Eve zakrztusiła się kolejnym ni to parsknięciem, ni to chichotem.
- Może dlatego naszło mnie na gotowanie.
W milczeniu obserwowały gotujący się makaron. Kuchnia zaczynała się wypełniać
zapachem przypraw i pomidorowego sosu. Ten zapach był taki kojący. Claire zamieszała sos do
spaghetti, który teraz, po zagotowaniu, zaczął wyglądać bardzo apetycznie.
Kuchenne drzwi znów otworzyły się z trzaskiem. Tym razem stanął w nich Shane, z piwem
w ręku.
- Co się pali?
- Twój mózg. No i jak, moje dziewczynki, daliście sobie buzi i pogodziliście się? - spytała
Eve, mieszając makaron.
Spojrzał na nią gniewnie, a potem zwrócił się do Claire.
- Co ona tu robi, do diabła?
- Spaghetti. - Chociaż ściśle rzecz biorąc, to Claire gotowała, ale zdecydowała się o tym nie
wspominać. - Hm, co do twojego taty... Myślisz, że oni go złapią?
- Nie. - Shane odsunął Eve od kuchenki i zajrzał do garnka. - W Morganville jest sporo
miejsc, gdzie można się ukryć. To głównie dla użytku wampirów, ale on też umie z nich skorzystać.
Gdzieś się schowa. Wysyłałem mu różne mapy. Będzie wiedział, dokąd ma pójść.
- Może po prostu wyjedzie? - powiedziała Eve z nadzieją. Shane wyłowił nitkę makaronu i
docisnął ją łyżką do ścianki garnka. Dała się przeciąć bez trudu.
- Nie. Na pewno nie wyjedzie. Nie ma dokąd pojechać.
Zawsze mówił, że jeśli wróci do Morganville, zostanie tu, aż skończy, co postanowił.
- Chcesz powiedzieć, aż oni z nim skończą. - Eve zaplotła ramiona na piersi, nie tak, jakby
się rozzłościła, ale jakby zrobiło jej się chłodno. - Shane, jeśli on zaatakuje chociaż jednego
wampira, wszyscy będziemy mieli przechlapane. Wiesz o tym, prawda?
Uniósł butelkę i napił się piwa, unikając odpowiedzi. Wyłączył gaz pod makaronem,
przeniósł garnek nad zlew i odcedził spaghetti za pomocą pokrywki. Zupełnie jak prawdziwy
kucharz.
A Claire musiała przyznać, że to było szalenie seksowne, kiedy poruszał się po kuchni z
taką pewnością siebie. Sama lubiła gotować, ale on to robił z wprawą. Dzisiaj o wiele większą
uwagę zwracała na to, co robił Shane - na to, jak się ruszał, jak dopasowane były jego ciuchy - czy
raczej jak bardzo te dżinsy Shane'a były luźne i aż się same prosiły, żeby mu je zsunąć. Aż się od
tego zarumieniła.
Wyjęła talerze z szafki. Każdy był inny, a dwa miały obtłuczony brzeg. Ustawiła je na
blacie, a Shane wyłożył na nie makaron. Eve złapała sos i stanęła obok Shane'a, polewając makaron
sosem.
Claire wzięła dwa talerze i zaniosła je do salonu, gdzie Michael stroił gitarę, jakby nigdy
nic; jakby nie został zadźgany nożem, wywleczony z domu i - o Boże, tej myśli wcale kończyć nie
chciała. Podała mu talerz. Odłożył gitarę ostrożnie do futerału - jakoś w tym całym zamieszaniu
dwóch ostatnich dni nic jej się nie stało - i kiedy Eve i Shane weszli do salonu z jedzeniem, już
pałaszował swoją porcję. Eve pod ręką niosła dwie schłodzone butelki wody. Rzuciła jedną Claire i
usiadła po turecku na podłodze obok Michaela.
Shane usiadł na kanapie, a Claire do niego dołączyła. Przez kilka minut nikt nic nie mówił, a
Claire nie miała pojęcia, że jest laka głodna, zupełnie nie, ale w tej samej chwili, w której poczuła
na języku sos, który eksplodował smakami, zrozumiała, że umiera z głodu. Jadła, aż jej się uszy
trzęsły. - Coś podobnego - zdziwił się Shane. - Eve, to jest zjadliwe. Claire chciała odruchowo
sprostować, że to ona jest główną kucharką, ale była zbyt zajęta zapychaniem sobie ust spaghetti.
- To Claire gotowała, nie ja. Ja tylko, no wiesz, nadzorowałam. - Claire było miło.
- Widzisz? Wiedziałem, że tak jest.
Eve dała mu klapsa i głośno zaczęła wsysać w usta nitkę makaronu.
Claire pierwsza zmiotła wszystko z talerza - nawet przed Michaelem i Shane'em - a potem
rozsiadła się z westchnieniem zadowolenia. Drzemka, pomyślała. Przydałaby mi się drzemka.
- Ludzie... - zaczął Michael. - Nadal mamy kłopoty. Wiecie o tym, prawda?
- Tak - przytaknęła Eve. - Ale teraz mamy najedzone kłopoty.
Zignorował ją, uśmiechnął się tylko leciutko i skupił wzrok na Shanie.
- Musisz mi wszystko opowiedzieć. Żadnej ciemnoty, facet. Każdy drobiazg od chwili,
kiedy wyjechałeś z Morganville. Shane jakby stracił apetyt. Co nie było dobrym znakiem.
Wampiry zaproponowały Collinsom pieniądze. Rekompensatę w gotówce. To była typowa
dla Morganville forma ubezpieczenia na życie, tyle że nie była typową polisą - po prostu
odszkodowanie za zamordowane dziecko.
A rodzina Collinsów - ojciec, matka i Shane - spakowali wszystko, co zostało po pożarze, w
którym zginęła Alyssa, i wyjechali z miasta w środku nocy. Uciekli. I prawdopodobnie na tym by
się skończyło, powiedział Shane, bo ludzie czasami z miasta wyjeżdżali i raczej nigdy nie bywało
to problemem. Rodzice Michaela też przecież się stąd wynieśli. Ale... Coś się stało Molly Collins. -
Najpierw była tylko zwyczajnie zamyślona, jakaś nieobecna duchem - opowiadał Shane. Wypił już
piwo i teraz obracał pustą butelkę w dłoniach. - Wpatrywała się w różne przedmioty, jakby
usiłowała coś sobie przypomnieć. Tata niczego nie zauważył. Sporo pił. Zatrzymaliśmy się w
Odessie i tata znalazł pracę w przetwórni odpadów. Mało bywał w domu.
- Musiało się wam to spodobać - mruknęła Eve.
- Daj mi skończyć, dobrze?
- Przepraszam.
- Mama... ciągle mówiła o Alyssie. Musicie zrozumieć, że my nie... Ja nic nie pamiętałem
poza tym, że ona umarła. Wspomnienia były zamazane, ale to mnie nie niepokoiło, rozumiecie?
Claire sądziła, że nikt nie rozumie, ale przypomniała sobie rozmowę z własnymi rodzicami.
Zupełnie zapomnieli o pewnych rzeczach i tak jakby przestały ich obchodzić. Więc może jednak
rozumiała.
- Ja też zacząłem pracować. Mama... Ona siedziała w motelu. Nie chciała nic robić, tylko
jadła, spała i czasami brała kąpiel, jeśli wystarczająco długo na nią wrzeszczeliśmy. No wiecie,
doszedłem do wniosku, że to depresja... Ale chodziło o coś więcej. Któregoś dnia ni stąd, ni zowąd
złapała mnie za ramię i mówi: „Shane, czy ty pamiętasz swoją siostrę?” A ja na to: „No jasne, że
pamiętani, mamo”. A ona potem mówi coś przedziwnego. Mówi: „A wampiry pamiętasz?” Nie
pamiętałem, ale miałem wrażenie, że powinienem pamiętać. Okropnie rozbolała mnie głowa i
zrobiło mi się niedobrze. A mama... Ona dalej mówiła o tym, że dzieje się z nami coś złego, że ktoś
manipuluje naszymi umysłami. Wspomnieniami o wampirach. O Alyssie i jej śmierci w pożarze.
Zamilkł, nadal ściskając w rękach butelkę po piwie, jakby to był jakiś talizman. Nikt się nie
poruszył.
- No i sobie przypomniałem - wychrypiał.
Shane'a był taki bezbronny i narażony na ciosy. Oczy miał spuszczone i wpatrywał się w
butelkę, z której zdzierał paskami nalepkę.
- To było tak, jakby nagle rozwiała się mgła. Śmierć Alyssy była koszmarem, ale kiedy ten
koszmar wrócił... - Shane zadygotał. - Zupełnie jakbym jeszcze raz musiał patrzeć, jak umierała
Lyssa.
- O Boże - wyrwało się Eve.
- Mama... - Pokręcił głową. - Nie mogłem sobie z tym poradzić. Zostawiłem ją wtedy.
Musiałem się stamtąd wyrwać, nie mogłem tak... Rozumiecie? No więc uciekłem. - Zaśmiał się
nerwowo. - Uratowałem sobie życie.
- Shane... - Michael odchrząknął. - Myliłem się. Nie musisz...
- Zamknij się, stary. Po prostu się zamknij. - Shane pod niósł butelkę do ust, żeby wypić
ostatnie krople piwa, a potem przełknął z trudem. Claire nie wiedziała, do czego Shane zmierza, ale
sądząc z wyrazu twarzy, Michael wiedział i od tego aż ją coś ścisnęło w żołądku. - No więc tak.
Wróciłem parę godzin później, a ona leżała w wannie, po prostu się w niej unosiła, a woda była cała
czerwona... Na podłodze walały się żyletki...
- Och, kochany. - Eve poderwała się i stanęła nad nim wiedziona chęcią, żeby go jakoś
przytulić, a potem cofnęła się raptownie, nie dotykając go, jakby odpychana otaczającym go polem
siłowym żalu. - To nie była twoja wina. Powiedziałeś, że miała depresję.
- Nie rozumiesz? - Spiorunował ją wzrokiem, a potem po patrzył na Michaela. - Ona tego
nie zrobiła. Ona by tego nie zrobiła. To przez nich. Wiecie, jak działają: otaczają człowieka,
zabijają, zacierają ślady. Musieli się tam dostać zaraz po moim wyjściu. Ja nie wiem...
- Shane...
- .. ja nie wiem, jak im się udało wsadzić ją do wanny. Nie miała żadnych siniaków, ale te
cięcia były...
- Shane! Chryste, człowieku! - Michael był przerażony i Shane urwał. Patrzyli na siebie
przez długą chwilę, a potem Michael wyraźnie spięty usiadł w fotelu. - Cholera. Nie mam pojęcia,
co powiedzieć.
Shane odwrócił wzrok.
- Nie musisz nic mówić. Jest, jak jest. Nie mogłem... Cholera. Dajcie mi po prostu skończyć.
Jakby można go było powstrzymać. Claire zrobiło się chłodno. Czuła, że siedzący obok niej Shane
drży, a jeśli jej robiło się chłodno, to co on musi czuć? Lodowate zimno. Otępienie. Wyciągnęła
rękę, chcąc go dotknąć, i tak jak Eve urwała w pół gestu. Shane musiał się w końcu uporać z tą
traumą.
- Tata w końcu wrócił do domu. Gliny stwierdziły, że to było samobójstwo, ale kiedy poszli,
wszystko mu powiedziałem. Nie bardzo chciał słuchać. Zrobiło się... nieprzyjemnie. - Claire trudno
było sobie wyobrazić, jak nieprzyjemnie musiało się zrobić, skoro Shane aż o tym wspomniał. - Ale
zmusiłem go, żeby sobie przypomniał.
Eve usiadła na podłodze, podciągając kolana pod brodę. Popatrzyła na niego oczyma tak
wielkimi jak bohaterka filmów anime.
- I co?
- Upił się. Często się upijał. - W głosie Shane'a zabrzmiała gorycz i nagle wydało się, że ta
butelka po piwie w dłoni nabrała dla niego zupełnie nowego znaczenia, przestała już tylko być
czymś, czym można zająć niespokojne ręce. Odstawił ją na podłogę i wytarł ręce w dżinsy. - Zaczął
zadawać się z ty mi ludźmi z gangu motocyklowego i tak dalej. Ja... sam trochę się pogubiłem.
Niektórych rzeczy nie pamiętam. Parę tygodni potem odwiedzili nas tacy faceci w garniakach. Nie
wampiry, prawnicy. Zaoferowali nam kasę, całe mnóstwo. Z ubezpieczenia. Ale my obaj
wiedzieliśmy, od kogo są te pieniądze i że w sumie chodziło im o to, żeby zorientować się, co
wiemy i pamiętamy. Ja byłem za bardzo zaćpany, żeby się połapać w sytuacji, a tata był pijany, i to
nam chyba uratowało życie. Uznali, że żadne z nas zagrożenie. - Potarł czoło grzbietem ręki i
zaśmiał się gorzkim, urywanym śmiechem, który brzmiał jak szkło mielone w blenderze.
Shane ćpał. Claire zauważyła, że Michael też zwrócił na to uwagę. Zastanowiła się, czy coś
na ten temat powie, ale może to nie był najlepszy moment na wtręty typu: „Stary, a teraz coś
bierzesz?” czy coś w tym rodzaju.
Okazało się jednak, że nie musiał pytać. Shane i tak sam powiedział.
- Przestałem ćpać, a tata przestał pić i wtedy wszystko sobie zaplanowaliśmy. Ale chociaż
przypomnieliśmy sobie bardzo dużo, nadal nie wiedzieliśmy, jak znaleźć wampiry ani jak wygląda
plan miasta, ani nawet kogo tak konkretnie szukamy. I to miało być moje zadanie. Wrócić tu,
wybadać sytuację, dowiedzieć się, gdzie wampiry się chowają w ciągu dnia. Przekazać informacje
ojcu. To nie miało trwać tak długo, a ja nie powinienem był... zaangażować się.
- Zaprzyjaźnić się z nami - uzupełniła Eve cicho. - Prawda? On nie chciał, żebyś miał
przyjaciół.
- Przez przyjaciół w Morgamdlle można zginąć.
- Nie. - Eve położyła bladą dłoń na jego kolanie. - Shane, kochany, w Morganville
przyjaciele to jedyne, co może cię utrzymać przy życiu.
ROZDZIAŁ 4
Claire trudno było uwierzyć, że Shane dał upust tylu uczuciom - żalowi, przerażeniu,
goryczy i gniewowi. Zawsze wydawał się taki - normalny i zaszokował ją widok tak wielkiej
emocjonalnej przemocy... I to, że aż tak wiele powiedział o tak osobistych sprawach. Shane nie był
gadułą.
Pozbierała naczynia i sama je pozmywała, a gorąca woda i piana od płynu do naczyń na
dłoniach jakoś ją uspokajały. Potem wyczyściła garnki i wytarła plamy po sosie pomidorowym,
rozmyślając o tym, jak Shane znalazł swoją mamę martwą w wannie. „Trochę się wtedy
pogubiłem”, powiedział Shane. Szczyt niedopowiedzenia. Claire nie była pewna, czy umiałaby
jeszcze kiedykolwiek uśmiechnąć się, żartować, znów jakoś funkcjonować, gdyby coś takiego ją
spotkało, a już zwłaszcza po stracie siostry i wygraniu losu na loterii, w której rozdają ojców
pijaków. Jak on to zrobił? Jakim cudem nie zwariował i nadal był taki... dzielny?
Płakać jej się chciało, ale była pewna, że Shane poczułby się niezręcznie, więc
powstrzymała łzy i po prostu wyczyściła garnki. Shane na to nie zasłużył, myślała. Dlaczego nie
zostawią go w spokoju?
Może dlatego, że pokazał, że umie się z tym uporać i że nieszczęścia go wzmacniają. Drzwi
kuchni otworzyły się i aż podskoczyła, spodziewając się, że to Shane, ale to był Michael. Podszedł
do zlewu, polał sobie dłonie chłodną wodą, a potem jeszcze spryskał twarz i przetarł kark.
- Kiepski wieczór - powiedziała Claire.
- Nie wyobrażam obie gorszego - zgodził się Michael.
- Myślisz, że Shane ma rację? Jego matka nie popełniła samobójstwa, tylko została
zamordowana?
- Myślę, że ma poczucie winy wielkie jak wieżowiec Trampa. I moim zdaniem dobrze mu
robi gniew. - Michael wzruszył ramionami. - Nie wiem. Możliwe. Ale nie zdołamy dowiedzieć się,
jak było naprawdę.
Claire wydało się to... chore. Nic dziwnego, że Shane z taką niechęcią o tym mówił.
Próbowała sobie wyobrazić życie z takimi wspomnieniami, ale nie umiała. I cieszyła się, że nie
umie.
- No więc... - ciągnął Michael. - Zostały mniej więcej trzy godziny do rana. Musimy
zaplanować, co zrobimy, a czego nie będziemy robić.
Claire pokiwała głową i odstawiła talerz na suszarkę.
- Przede wszystkim nikt z nas nie wychodzi z domu - zdecydował Michael. - Jasne?
Żadnych zajęć, żadnego chodzenia do pracy. Masz siedzieć w domu. Nie zdołam cię ochronić, jeśli
stąd wyjdziesz.
- Nie możemy się tak po prostu ukrywać!
- Przez jakiś czas możemy i będziemy. Posłuchaj, tata Shane'a nie może grasować w mieście
bez końca. To tymczasowy problem. Ktoś go w końcu namierzy. - Nieporuszony temat tego, co
stanie się z tatą Shane'a, kiedy zostanie namierzony, stanowił już zupełnie odrębną sprawę. - O ile
nie zrobimy nic, co by nas bezpośrednio wiązało z czymś, co zrobi jego ojciec, nic nam nie grozi.
Amelie ręczyła za to słowem.
- Bardzo jej ufasz jak na...
- Wampira, tak, wiem. - Michael wzruszył ramionami i oparł się o blat, spoglądając na nią. -
Jaki inny mamy wybór?
- Chyba żadnego. - Claire przyjrzała mu się uważniej. Wydawał się zmęczony. - Michael?
Tobie nic nie jest?
- Jasne, że nie. To Shane ma problemy. Nie ja.
Nie, Michaelowi nic nie dolegało. Zabity, rozczłonkowany, pochowany, odrodzony... Tak,
dzień jak co dzień. Claire westchnęła.
- Faceci - prychnęła. - Michael, dzisiaj zostanę w domu, ale naprawdę muszę chodzić na
zajęcia, wiesz. Serio. - Bo opuszczanie szkoły sprawiało, że czuła się jak człowiek uzależniony od
kofeiny, a pozbawiony jej codziennej dawki.
- Wykształcenie albo życie, Claire. Ja bym wolał, żebyś była żywa, nawet jeśli nieco
głupsza.
- No cóż, a ja nie. Dzisiaj zostanę w domu. Co do jutra, nic nie obiecuję. Uśmiechnął się i
dał jej serdecznego buziaka w czoło.
- Grzeczna dziewczynka - powiedział i wyszedł. Znów westchnęła, tym razem radośnie i
złapała się na tym, że uśmiecha się od ucha do ucha. Michael mógł być sobie ulubieńcem Eve, ale
nadal dostarczał jej dreszczyku w rodzaju: „O Boże, jaki on jest przystojny”.
Claire wróciła do salonu. Telewizor był włączony, nastawiony na jakiś program o
detektywach, a Shane siedział na kanapie i gapił się w ekran. Nigdzie nie było widać Eve ani
Michaela. Claire zawahała się, tęsknie pomyślała o łóżku i możliwości zapomnienia o wszystkim
chociaż na trochę, ale Shane wydawał się taki... osamotniony.
Usiadła obok niego. Nie powiedziała ani słowa, a on też się nie odezwał, ale po chwili objął
ją i zrobiło się całkiem fajnie.
Zasnęła przytulona do Shane'a.
To było miłe.
Claire stwierdziła, że powinna była domyślić się, że Shane może miewać koszmary -
okropne koszmary - ale nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiała. Kiedy nagle Shane drgnął i
zsunął się z kanapy, opadła na poduszki. Telewizor nadal grał - migające barwne plamki - a Claire
próbowała oprzytomnieć. - Shane? Leżał na podłodze, skulony, w pozycji embrionalnej. Claire
łożyła mu dłoń na plecach. Był zlany potem, a mięśnie miał napięte jak postronki. I jęczał przez
sen.
Nie wiedziała, co ma robić. Ostatnio często czuła się bezradna, ale tym razem było gorzej,
bo Michaela i Eve nie było pobliżu, a zresztą nie była pewna, czy on by chciał, żeby go widzieli w
takim stanie. Podejrzewała, że nie chciałby również, żeby ona widziała, jak cierpi. Shane był bardzo
dumny.
- Nic mi nie jest - wysapał. - Nic mi nie jest. Wszystko w porządku. - Ale w jego głosie
słychać było lęk i mówił tonem małego chłopca.
Claire objęła go i mocno uściskała. Delikatnie pogłaskał ją po włosach, jakby była
niezwykle krucha.
- Cii - szepnęła, tak jak matka szeptała do niej, kiedy potrzebowała pocieszenia. - Jestem tu.
Jesteś bezpieczny. Wszystko będzie dobrze - - Bo cokolwiek zobaczył w swoim śnie, było to
przeciwieństwo tego , co powiedziała.
Gdyby oczekiwała, że Shane odpowie, rozczarowałaby się. Odsunął się, unikając jej
wzroku, i powiedział:
- Powinnaś iść do łóżka. - Ty pierwszy.
- Nie mogę spać. - Już raczej „nie chcę”; oczy miał zaczerwienione, a spojrzenie mętne ze
zmęczenia. - Potrzebuję kawy lub coli.
Przyniosła mu colę, a Shane wypił ją jak chłopak ze studenckiego bractwa piwo na
imprezie, duszkiem, a potem beknął i przepraszająco wzruszył ramionami.
- Gdzie Michael? - Rozłożyła ręce. - A Eve? - Wykonała kolejny milczący gest oznaczający
niewiedzę. - No cóż, ktoś się jednak przynajmniej porządnie wyśpi. Są razem?
- Ja... Nie wiem. - Nie zastanawiała się nad tym wcześniej. Nie zauważyła, jak wychodzili,
nie wiedziała, czy poszli do swoich pokojów, czy też Eve wreszcie zdobyła się na odwagę, żeby
złożyć Michaelowi konkretną propozycję. Bo on po prostu nigdy by nie zrobił pierwszego kroku.
To zwyczajnie jakoś nie leżało w jego stylu.
- Chryste, mam nadzieję, że tak - powiedział Shane. - Zasługują na odrobinę frajdy, nawet w
tym piekle. - Mówił żartem, ale jednak nie do końca. On faktycznie widział w Morganville piekło.
A Claire musiała mu przyznać rację. To było istne piekło, a oni byli zagubionymi duszami, i zbliżał
się już świt, a ona już od nie wiadomo kiedy ciągle się bała...
Obserwował j ą uważnie, w taki sposób, od którego robiło jej się ciepło i skóra mrowiła ją
jak po zbyt długim opalaniu.
- A co z nami? - Usłyszała własne pytanie. - Nam się nie należy choć trochę frajdy? Przecież
tego chyba nie powiedziałam. Ale jednak powiedziała.
Uśmiechnął się, a ona zastanowiła się, czy te cienie znikną kiedyś z jego oczu.
- Mógłbym zadbać o trochę frajdy.
- Hm... - Oblizała wargi. - Zdefiniuj słowo „frajda”.
- Przestań to robić, przynęto za kratki. To mnie rozprasza.
Sam pomysł, że ktoś mógł o niej pomyśleć jak o przynęcie, za którą można trafić za kratki,
niesamowicie jej się spodobał. A zwłaszcza że pomyślał tak Shane. Próbowała to przed nim ukryć i
zachowywać się, jakby wcale w środku nie dygotała niczym galaretka owocowa.
- Ach, więc teraz mam nie iść spać? Myślałam, że mówiłeś, że mam iść do łóżka.
- Powinnaś. Bo jeśli zostaniesz, to zaraz zacznie się frajda. Tak cię tylko uprzedzam.
- Frajda w postaci gry wideo? Otworzył oczy szerzej.
- Chcesz w coś zagrać?
- A ty?
- Jesteś przedziwną dziewczyną.
- Daj spokój. Mieszkasz z Eve. - Jakoś kiepsko jej to szło.
W jaki sposób dziewczyny uwodzą chłopaków? Co się wtedy mówi? Bo miała dziwną
pewność, że gadanie o grach wideo i współlokatorkach nie należało do sposobów zapewniania
sobie tej frajdy. Była też jakoś niesamowicie świadoma własnego ciała. Jak miała się poruszać?
Czuła się niezręczna, jakby składała się z samych kantów, a przecież chciałaby być jedną z tych
pełnych wdzięku dziewczyn, sama delikatność i elegancja. Jak w filmach.
Eve by wiedziała. Miała pas do pończoch i stringi, a Claire nawet nie miała pojęcia, gdzie
się kupuje taką bieliznę. A Eve włożyła jadła Michaela albo chociaż tylko jako taki mały, własny,
podniecający sekret, na te chwile, kiedy będzie gdzieś przy nim. Tak, Eve wiedziałaby, co
powiedzieć.
Powiedzże coś seksownego, napomniała samą siebie i w ataku paniki otworzyła usta i
wypaliła:
- Myślisz, że oni to teraz robią? - I tak się przeraziła, że obiema dłońmi zakryła sobie usta.
Jeszcze nigdy w życiu tak bardzo i tak gorąco nie chciała cofnąć wypowiedzianych przez siebie
słów... I przez sekundę Shane patrzył na nią, jakby nie mógł zrozumieć, o co jej chodzi.
A potem wybuchł śmiechem.
- O rany, mam nadzieję. Przydałoby się im dobre... Hm... - Zamrugał, a ona zobaczyła, że
przed oczami musiał mu przelecieć jej wiek. - Do diabła, nieważne.
Ze słowami jakoś sobie nie radziła. Więc nachyliła się i pocałowała go. Poczuła się dziwnie
i niezręcznie, a Shane nie zareagował do razu - może był za bardzo zaskoczony. Może ona robiła
coś nie tak albo postąpiła źle, wykonując pierwszy ruch...
Jego wargi rozchyliły się, wilgotne, miękkie i ciepłe, a ona natychmiast o wszystkim
zapomniała. Jej świat skurczył się do tego pocałunku.
Pocałunki, niewinne, a potem już nie tak niewinne, i, o rany, jakie one były przyjemne. Tym
przyjemniejsze, im szerzej otwierała usta, a zwłaszcza kiedy poczuła dotknięcie jego języka.
Z Shane'em chętnie odbyłaby cały semestr zajęć z całowania. Intensywne indywidualne
zajęcia praktyczne. Z ćwiczeniami w laboratorium.
Czas się zatrzymał, ale wreszcie Claire zdała sobie sprawę, że na dworze jest już jasno.
Zesztywniała od siedzenia na podłodze. Skrzywiła się, kiedy jakiś mięsień jej pleców
zaprotestował, a Shane wyciągnął rękę, pomógł jej wstać i usiadł na kanapie.
Położył się na kanapie i wyciągnął rękę do Claire. Popatrzyła na niego oszołomiona i
półprzytomna.
- Tu nie ma miejsca.
- Jest go mnóstwo - odparł.
Poczuła, że jej dech zapiera, że to szaleństwo, kiedy kładła się obok niego, a potem zdusiła
okrzyk, kiedy Shane uniósł ją i położył na sobie, a ona poczuła jego tors i, o Boże, całą resztę jego
ciała też.
- Lepiej? - zapytał. To było pytanie serio i oczekiwał odpowiedzi serio. Claire poczuła, że
rumieniec zaczyna palić jej policzki, ale nie odwracała wzroku.
- Idealnie - odparła.
Czuła się, jakby była naga, chociaż mieli na sobie ubrania. Tym razem pocałunki stały się
namiętne i naglące. Bliskość Shane'a oszałamiała Claire. Takie rzeczy powinny być zakazane,
pomyślała. No cóż, w pewnym sensie były zakazane. Czy raczej stałyby się, gdyby któreś zaczęło
ściągać z siebie ubranie.
Shane nie był tak odpowiedzialny jak Michael, ale zdecydowanie nie był też aż tak
impulsywny. A przynajmniej nie wobec niej. Jego dłonie błądziły po jej ciele, ale omijały te
miejsca, gdzie je bardzo chciała poczuć. Shane głaskał ja po plecach, tam gdzie tworzy się
niewielka dolinka. Albo z tyłu, u nasady karku. Albo po wewnętrznej stronie ramion. Albo...
Claire nie miała pojęcia, że to może być takie przyjemne. Shane musnął leciutko zarys jej
piersi, a jej wyrwało się westchnienie.
Shane natychmiast usiadł i odsunął się od Claire. Twarz miał zarumienioną, oczy
rozjaśnione i już nie wyglądał na zmęczonego.
- Nie - powiedział i wyciągnął przed siebie rękę jak policjant z drogówki, kiedy chciała
przysunąć się bliżej niego. - Czerwona flaga. Jeśli jeszcze raz tak westchniesz, będą kłopoty. A
przynajmniej ja będę miał kłopoty.
- Ale... - Claire poczuła, że znów się rumieni i nie miała pojęcia, jak to będzie, kiedy to
wreszcie ujmie w słowa. - Co z tobą? No wiesz... - Wykonała jakiś nieokreślony gest, który mógł
znaczyć wszystko. Albo nic. Albo wszystko.
- O mnie się nie martw. Potrzebowałem tego. - Nadal oddychał z trudem, ale wyglądał już
lepiej. Spojrzenie miał pewniejsze. Bardziej takie... podobne do samego siebie, a nie tego za
gubionego i zranionego małego chłopca, przerażonego śniącymi mu się koszmarami. - No i co?
Miałaś tę frajdę?
- Miałam - przyznała. Od tej przyjemności czuła się jak wstrząśnięta puszka z gazowanym
napojem, która lada chwila eksploduje. - Hm, ja chyba powinnam...
- Tak, ja też. - Ale Shane nie ruszył się z miejsca. Claire z trudem przełknęła i godząc
rozwagę z odwagą, ruszyła wreszcie na górę do siebie. Zamknęła drzwi na klucz i rzuciła się na
swój nowiuteńki materac - nawet jeszcze nie posłała sobie łóżka, zresztą trochę im brakowało
pościeli po tym, jak większość zużyli do tłumienia pożaru - i zaczęła na nim podskakiwać.
Pokój pachniał jak mokry, okopcony dymem pies, ale jej to nie przeszkadzało. Nic a nic.
Frajda. Och, tak.
Koło południa Claire usłyszała dzwonek do drzwi i zbiegła na dół. Shane spał na kanapie.
Eve nie było na dole. Pędem podbiegła do drzwi, podpartych krzesłem, które pełniło rolę zamka, i
się zawahała.
- Michael? Jesteś tu? - Poczuła chłodną bryzę. No, proszę! Ależ był dzisiaj silny. - Mogę
otworzyć drzwi? Raz na tak, dwa razy na nie.
Najwyraźniej „tak”. Odsunęła krzesło spod drzwi i wyjrzała na zewnątrz. Na ganku stało
dwóch wysokich facetów; jeden był szczupły, żylasty i czarnowłosy, drugi bladawy (ale nie jak
wampir) i krępy, a resztki włosów na łysiejącej głowie miał bardzo krótkie.
Obaj okazali odznaki. Policja.
- Ty jesteś Claire, prawda? - zapytał ten szczupły i wyciągnął do niej rękę. - Joe Hess. To
mój partner, Travis Lowe. Jak się masz?
- Hm... - Niepewnie uścisnęła mu rękę. - Chyba dobrze. - Lowe też się z nią przywitał
uściskiem dłoni. - Czy coś się... Znaczy znaleźliście...? - Bo z jednej strony miała nadzieję, że tata
Shane'a już siedział w celi, a z drugiej bała się, co to będzie oznaczało dla Shane'a. Nerwowo
kiwała się w przód i w tył na piętach, przenosząc spojrzenie z jednego policjanta na drugiego.
Joe Hess się uśmiechnął. W przeciwieństwie do większości uśmiechów, jakie widziała od
swojego przyjazdu do Morganville, ten wydawał się... nieskomplikowany. Jakiś taki czysty. Może
nie szczęśliwy, bo to już byłoby dziwaczne, ale uspokajający. - Nie, jeszcze ich nie znaleźliśmy, ale
niczego nie musisz się obawiać. Możemy wejść do środka?
Usłyszała za sobą szuranie. Shane obudził się i stał teraz w holu, bosy i potargany, z fryzurą
„prosto z łóżka”, która jeszcze bardziej się zmierzwiła, kiedy ziewnął i przesunął palcami po
włosach, część kosmyków stawiając na sztorc.
Czy ona już zupełnie zwariowała, że wydało jej się to seksowne?
Claire wróciła do rzeczywistości i wskazała policjantów stojących na stopniach werandy.
Shane szybko oprzytomniał.
- Panowie - powiedział, podchodząc do drzwi. - W czym mogę pomóc?
- Pytałem tylko, czy możemy wejść porozmawiać - odezwał się Hess. Przestał się już
uśmiechać, ale nadal wyglądał przyjaźnie. - Nieformalnie porozmawiać.
Chłód na jedną chwilę owiał skórę Claire. Pojedyncza fala. Tak. A więc Michael nie miał
nic przeciwko.
- Jasne. - Claire cofnęła się, otwierając drzwi szerzej. Gliniarze weszli za próg, najpierw
Hess, a potem Lowe, a Shane rzucił Claire spojrzenie, którego nie umiała rozszyfrować.
Wprowadziła policjantów do salonu.
Lowe przyjrzał się wnętrzu uważniej niż dwójce lokatorów domu; wydawało się, że zrobiło
na nim spore wrażenie.
- Ładnie - mruknął, i to było jego pierwsze słowo. - Świetnie zrobiona stolarka. Naprawdę
ekologicznie.
Trudno jej było podziękować, bo przecież to nie był jej dom. Ale w imieniu Michaela
powiedziała:
- My też tak uważamy, proszę pana. - Usiadła na skraju kanapy. Shane nie usiadł, a Hess i
Lowe zaczęli chodzić po pokoju, nie tyle go przeszukując, ile wszystko oglądając. Hess przyglądał
się im obydwojgu, a wreszcie zdecydował się usiąść na fotelu, który wczoraj wieczorem zajmował
Michael. Deja vu, pomyślała Claire. Wydało jej się, że Hess lekko zadrżał. Potem uniósł wzrok,
jakby próbował zlokalizować źródło przeciągu, który na chwilę go musnął.
Michael lubił ten fotel.
- Wczoraj wieczorem mieliście kłopoty - powiedział Hess. - Wiem, że rozmawialiście z
naszymi kolegami Gretchen i Hansem. Dziś rano czytałem raport.
Nic nie szkodziło się do tego przyznać. I Shane, i Claire pokiwali głowami.
- Można się trochę wystraszyć, co?
Claire znów skinęła. Shane nie. Obdarzył policjanta chłodnym, nieznacznym uśmiechem.
- Mieszkam w Morganville od urodzenia. Czego tu się bać? - zdziwił się. - A w każdym
razie, jeśli chcecie z nami grać w dobrych gliniarzy i złych gliniarzy...
- Nic podobnego - zaprzeczył Hess. - Wierz mi, wiedziałbyś, że to robię, bo wtedy byłbym
tym złym gliną. - W jego oczach było coś takiego, co kazało Claire, wbrew wszystkiemu, uwierzyć
w te słowa. - Posłuchajcie, nie będę wam wciskać kitu. Gretchen i Hans mają własne priorytety. My
też. Chcemy po prostu upewnić się, że nic wam nie grozi, jasne? To nasze zadanie. Służymy i
bronimy, a Travis i ja wierzymy w to hasło.
Lowe przerwał niespieszny obchód pokoju i pokiwał głową.
- Jesteśmy neutralni. Jest nas w tym mieście paru, którzy wystarczająco zasłużyli się obu
stronom, żeby zapewnić sobie trochę swobody działania, o ile zachowujemy ostrożność.
- Joe ma na myśli - wtrącił Travis - że ignoruj ą nasze działania, póki nie włazimy im w
drogę. Ludzie to tutaj rasa niewolników, zapomnijcie o własnym kolorze skóry. Więc, o ile może
my, dbamy o swoich.
- A jeśli nie możemy - wtrącił Hess tak gładko, jakby dawno mieli tę gadkę opracowaną - to
robi się czasem paskudnie.
To nie tak, że mamy zupełną wolność decydowania. Tu jest jak w Szwajcarii. Przekroczysz
reguły, zostajesz sam.
Shane zmarszczył brwi.
- A co możecie dla nas zrobić w tej Szwajcarii?
- Mogę zadbać, żeby Gretchen i Hans już was nie odwiedzali - powiedział Hess. - Mogę
utrzymać większość policjantów z dala od tego domu, o ile nie wszystkich. Mogę rozpuścić
wiadomość, że nie tylko znajdujecie się pod Ochroną Założycielki, ale że Travis i ja też mamy na
was oko. To powstrzyma różnych takich przed próbowaniem zaskarbienia sobie przyjaciół przez
dokopanie wam.
- Ma na myśli ludzi - dorzucił Lowe. - Wampiry mogą was zastraszyć na śmierć, ale was nie
tkną. Chyba że coś schrzanicie i stracicie znak Założycielki. Jasne?
W sumie już się stało. To znaczy, schrzanili. Chociaż, ściśle rzecz biorąc, myślała, tata
Shane'a nie złamał jeszcze prawa, bo Michael nie umarł naprawdę.
Chociaż już nie żył.
Boże. W tym Morganville człowiekowi mogło zakręcić się w głowie.
Jakieś drzwi na górze trzasnęły i po schodach zbiegła, stukając obcasami, Eve wystrojona w
swoje gotyckie ciuszki: fioletową przezroczystą koszulę narzuconą na jakiś czarny gorsecik,
spódnicę, która wyglądała, jakby przeszła przez niszczarkę do dokumentów, rajstopy w trupie
czaszki i czarne pantofle na pasek. Bojowy strój. Oczy miała mocno pokreślone na czarno, twarz
bielusieńką, rzęsy utuszowane, usta jak trzydniowe sińce.
- Posterunkowy Joe! - Eve praktycznie przegalopowała przez pokój, żeby go uściskać.
Shane i Claire wymienili spojrzenia. Tak, czegoś takiego nie widzi się codziennie. - Joe, Joe, Joe!
Zastanawiałam się, gdzie się podziewałeś!
- Cześć chudzielcu. Pamiętasz Travisa, prawda?
- Wielki T! - Kolejny uścisk. Tego już, pomyślała Claire, za wiele, nawet jak na
surrealistyczne Morganville. - Tak się cieszę, że was widzę, chłopaki!
- My też, mała - powiedział Lowe. Uśmiechnął się i jego twarz zmieniła się, nabrała wyrazu
niemal anielskiej dobroci. - Nadal nasz do nas namiary, prawda?
Eve klepnęła się dłonią po komórce zawieszonej u paska w futerale w kształcie trumny.
- O, tak. Klawisz szybkiego wybierania. Ale ostatnio nie było... Hm...
Claire nagle ogarnęło dziwne uczucie, że Eve ukrywa coś, o czym nie chciałaby rozmawiać
przy nich. Miała wrażenie, że gliniarze też tak uważają, bo wymienili szybkie spojrzenia, a potem
Hess powiedział:
- Chcesz posłuchać nowin? To może pokażesz nam swój ekspres do kawy?
- Jasne! - przytaknęła Eve i wyprowadziła policjantów do kuchni.
- No cóż - odezwał się Shane, kiedy drzwi się za nimi za mknęły. - Dziwnie jakoś.
- Czy ja przeoczyłam jakiś rozdział? - spytała Claire. - I czy jest do tego jakiś bryk?
- Nie mam pojęcia.
Z kuchni dobiegał szmer rozmowy, taka melodia bez słów. Claire powierciła się chwilę, a
potem wstała i podeszła do drzwi na palcach.
- Hej! - zaprotestował Shane, ale sam też nie wytrzymał.
Hess mówił coś o jakimś Jasonie. Shane zareagował na to, kładąc dłoń na ramieniu Claire i
unosząc palec drugiej dłoni do ust.
- No co? - spytała go samym ruchem ust.
- Chcę posłuchać. Teraz mówił Lowe:
- ...pewnie wolałabyś wiedzieć, że jego dzisiaj zwolnili. Słuchaj, zanim cokolwiek powiesz,
dostał ostrzeżenie. Nie będzie się zbliżał do ciebie ani do twoich rodziców. Jest pod stałą
obserwacją.
- Obserwacją. - Głos Eve drżał. - Ale... Ja myślałam, że on jeszcze długo będzie siedział w
więzieniu! Co z tą dziewczyną...?
- Wycofała zarzuty - powiedział Hess. - Kochanie, nie mogliśmy trzymać go wiecznie za
kratkami, przykro mi.
- Ale on jest winien!
- Ja wiem. Ale teraz to jest twoje słowo przeciwko jego słowu, i ty wiesz, co się w takich
sytuacjach robi. Ty do nikogo nie jesteś przypisana. On tak.
Eve zaklęła. Brzmiało to tak, jakby usiłowała się nie rozpłakać.
- Czy on wie, gdzie mieszkam?
- Znajdzie cię - dodał Hess. - Ale, jak mówiłem, jest obserwowany, a my będziemy mieć
was tu na oku, dzieciaki. Jeśli ty nie będziesz się czepiać Jasona, on nie będzie się czepiał ciebie.
Okay?
Jeśli Eve wyraziła zgodę, to zrobiła to bez słów. Claire o mało się nie przewróciła, kiedy
Shane pociągnął ją za ramię, potem odzyskała równowagę i poszła za nim na kanapę.
- Kim jest ten Jason? - wypaliła z pytaniem zanim jeszcze na dobre usiedli.
- Cholera - westchnął. - Jason to jej brat. Kiedy ostatnio o nim słyszałem, siedział w
więzieniu za to, że zaatakował kogoś nożem. Jest pogięty, a Eve go podkablowała. Nic dziwnego,
że teraz się denerwuje.
- To jej starszy brat? - Bo Claire przed oczyma miała obraz jakiegoś ubranego w czerń,
muskularnego piłkarza, wysokiego na dwa metry i łykającego sterydy.
- Młodszy - powiedział Shane. - Ma chyba z siedemnaście lat. Chudy, wredny dzieciak.
Nigdy go nie lubiłem.
- Myślisz, że...?
- Że co?
- Myślisz, że on tu przyjdzie? Żeby zrobić Eve krzywdę? Shane wzruszył ramionami.
- Jeśli tak, to będzie tego żałował przez całą drogę do szpitala. - Wyraził to tonem
rzeczowym, w taki sposób, że Claire zrobiło się dziwnie ciepło. Z trudem złapała oddech. Jeśli
Shane to zauważył, nie dał po sobie nic poznać. - O ile nie będzie my się ruszać z domu, jesteśmy
bezpieczni. - Podniósł wzrok w stronę sufitu. - Prawda, Michael?
Skórę Claire owiał chłód.
- Prawda - potwierdziła w imieniu Michaela.
Ale miała wątpliwości.
ROZDZIAŁ 5
policjanci odjechali, Shane był pochłonięty grami wideo, a Claire wzięła się do nauki. Dzień
był zwyczajny. Shane od czasu do czasu włączał wiadomości, szukając informacji o ojcu, ale
program lokalnej stacji w Morganville (była tylko jedna) był wyprany z treści, nawet audycje
informacyjne.
Wieczorem Michael pojawił się w ludzkiej postaci, zjedli obiad.
Normalne życie, takie, które za normalne uchodziło w Morganville. W Domu Glassów.
Nie wybiła jeszcze północ, kiedy Claire odpływała w sen przy dźwiękach gitary Michaela.
Myślała o tym, co zrobi następnego dnia. Nie mogła wiecznie się ukrywać, mimo że Michael
twierdził co innego. Miała swoje życie - w pewnym sensie - i w tym semestrze opuściła już dużo
zajęć. Musiała albo zacząć na nie chodzić, albo rzucić studia, a zrezygnowanie ze studiów nie było
dobrym pomysłem. Nigdy nie zdołałaby dostać się na którąś uczelnię z Ivy League, o czym
marzyła.
Zasnęła, myśląc o wampirach, ich kłach, o ładnych dziewczynach uśmiechających się
wrednie i o zapalniczkach. O pożarach. O mamie Shane'a unoszącej się w wannie. O Shanie
skulonym w kącie, zapłakanym.
To nie była udana noc. Otworzyła oczy o świcie, zastanawiając, czy Michael już zniknął.
Ziewnęła i zwlokła się z łóżka do łazienki. Wszyscy jeszcze spali, oczywiście. Prysznic dobrze jej
zrobił, a gdy wysuszyła włosy i ubrała się w czysty biały T - shirt, dżinsy i sportowe buty,
zapakowała do plecaka notatnik i podręczniki, była gotowa stawić czoło światu.
Shane spał w salonie na kanapie. Minęła go na palcach, ale skrzypnięcie deski w podłodze
zaalarmowało go; usiadł gwałtownie i spojrzał na Claire nieprzytomnym wzrokiem. Po kilku
sekundach westchnął:
- O, Claire. Dwie godziny snu to naprawdę za mało - jęknął.
- Co robiłeś całą noc?
- Gadałem. Michael chciał pogadać.
Męskie rozmowy. Sprawy, których Michael nie chciał dzielić z dziewczynami. Świetnie, to
nie jej sprawa. Claire ruszyła w stronę holu.
- Dokąd się wybierasz? - spytał Shane.
- Przecież wiesz dokąd.
- O nie, wykluczone!
- Shane, idę. Przepraszam, ale nie masz prawa mówić mi, co mam robić. - Prawdę mówiąc,
chyba miał prawo; był od niej starszy i pod nieobecność Michaela był kimś w rodzaju opiekuna.
Ale... Nie. Nawet w takim przypadku. Jeśli raz pozwoli czy raczej kolejny raz, to straci
niezależność, jaką sobie wywalczyła. - Muszę iść na zajęcia. Nic mi się nie stanie. Jesteśmy pod
ochroną Amelie, a kampus to neutralne terytorium, sam wiesz. O ile nic nie schrzanię, wszystko
będzie dobrze.
- Dla Moniki nie istnieje coś takiego jak neutralne terytorium. Claire, ona próbowała cię
zabić. Prawda. Claire starała się nie okazać, że tak naprawdę jest przestraszona.
- Poradzę sobie z Monicą. - Wcale tak nie uważała, ale mogła jej unikać. Ucieczka to też
jakieś wyjście.
Shane patrzył na nią przekrwionymi, zmęczonymi oczami i się poddał. Rzucił się na wznak
na kanapę, szeroko rozkładając ręce.
- Wygrałaś - westchnął. - Zadzwoń, jeśli wpadniesz w tarapaty.
Coś w tonie jego głosu sprawiło, że Claire miała ochotę cisnąć w kąt plecak, usadowić się
na kanapie i mocno przytulić do Shane'a, ale powiedziała:
- Tak zrobię. Poczuła dwa muśnięcia chłodnego powietrza. Michael mówił jej stanowcze
„nie”.
- A ugryź mnie - powiedziała, otworzyła drzwi i wyszła na teksańskie słońce.
Na wykładzie z literatury angielskiej nudziła się, profesor nie mówił nic, czego by nie
wiedziała, więc zabijała czas, pisząc pamiętnik. Pisała przede wszystkim o Shanie, jego ustach i
dłoniach. Przeklinała fakt, że nie ma jeszcze osiemnastu lat, i że to niesprawiedliwe, i że prawo jest
głupie.
Po zajęciach nadal dumała o tej jawnej niesprawiedliwości, kiedy wpadła w kłopoty.
Dosłownie.
Skręciła za róg i zderzyła się z kimś wysokim, kto złapał ją za ramiona i z całej siły pchnął
w tył. Claire z trudem udało się ustać na nogach.
- Hej! - wrzasnęła, a potem dodała w myślach: o cholera!
Bo to była Monica.
Monicą Morrell wyglądała elegancko. Była starannie uczesana, miała perfekcyjny makijaż,
była ubrana w śliczny, przejrzysty modny top narzucony na obcisły T - shirt. Monicą nie taszczyła
plecaka. Miała markową torbę. Zmierzyła Claire wzrokiem od stóp do głów, krzywiąc z pogardą
pociągnięte błyszczykiem usta. Oczywiście, nie była sama. Monicą nie ruszała się bez swojej świty.
Dzisiaj były z nią Jennifer i Giną oraz kilku muskularnych chłopaków.
- Uważaj, kretynko! - warknęła Monicą. A potem na jej ustach pojawił się uśmiech, ale w
oczach czaiła się groźba. - Ach, to ty. Powinnaś uważać, jak chodzisz. - Zwróciła się do swoich
fanów. - Biedna Claire. Cierpi na jakiś syndrom, nikt nie wie jaki. Spada ze schodów, wali głową w
ścianę, o mało nie pali własnego domu... - Znów popatrzyła na Claire przy akompaniamencie
chichotu Jennifer i Giny. - Mam rację? Dom ci się spalił?
- Niezupełnie - powiedziała Claire. Była przerażona, ale wiedziała, że jeśli zacznie się
wycofywać, tylko pogorszy sprawę. - Ale słyszałam, że nie pierwszy raz wybuchł pożar u kogoś,
komu składasz wizytę.
Świta Moniki wydała zgodne, długie: „Ooooo”, szept niedowierzania i... uznania.
- Nie pozwalaj sobie, wariatko. Nie moja wina, że mieszkasz z nieudacznikami i kretynami.
Pewnie ta gotycka dziwka zapala świeczki w całym domu. Stanowi chodzące zagrożenie pożarowe,
nie wspominając już o idiotycznych ciuchach, które nosi.
Claire zagryzła wargę i nie powiedziała głośno, kto zasługuje na epitet „dziwka”. Uniosła
tylko brwi - świadoma, że nie są wydepilowane - i uśmiechnęła się, jakby wiedziała coś, o czym
Monica nie wie.
- Nie tylko Eve ubiera się kontrowersyjnie. Ten top nie jest z Wal - Mart? Z kolekcji dla
mieszkańców przyczep kempingowych? - Odwróciła się i chciała odejść. Przyjaciółki Moniki z
trudem tłumiły śmiech.
Monica złapała za plecak Claire i mocno szarpnęła.
- Pozdrów Shane'a - syknęła. - Powiedz mu, że nic mnie nie obchodzi, kto wywiesił białą
flagę, ja i tak dopadnę i jego, i ciebie, a on pożałuje, że zadał się ze mną.
- On by się z tobą nie zadał, nawet gdybyś była ostatnią dziewczyną na ziemi i gdyby od
tego zależało przetrwanie gatunku - odparowała Claire.
Spodziewała się, że Monica będzie chciała wydrapać jej oczy wymalowanymi pazurami,
więc cofnęła się szybko. Ale, o dziwo, Monica nie rzuciła się na nią. Nawet się uśmiechnęła, tyle że
to był dziwny uśmiech, na widok którego żołądek podszedł Claire do gardła.
- To na razie - rzuciła Monica. - Kretynko.
Zajęcia już się zaczęły, kiedy Claire, zdyszana, usiadła na wolnym miejscu i wyjęła z
plecaka notatnik i książkę. Wzrokiem szukała Moniki, Giny, Jennifer i żrącego kwasu - już raz
została oblana kwasem - ale Moniki na tych zajęciach nie było ani na następnych, ani na kolejnych.
Wreszcie napięcie opadło, serce biło w zwykłym tempie i Claire mogła się skupić na wykładzie. Jak
zwykle przeczytała już podręcznik na początku semestru, ale na ogół wykładowcy dodawali
informacje, których nie było w książce. Nawet te zajęcia, których nie lubiła, wydawały jej się w
miarę interesujące. Na historii było kolokwium, które napisała w pięć minut. Wyszła z sali żegnana
uniesionym kciukiem wykładowcy.
Było późne popołudnie. Niewielu studentów szło na zajęcia, bo większość starała się
kończyć jak najwcześniej, a potem imprezowali. Uniwersytet Texas Praine nie przypominał
Harvardu. Tutejsi studenci na ogół starali się zaliczyć jakoś pierwsze dwa lata, a potem przenosili
się na którąś lepszą uczelnię. Więc niespecjalnie przykładali się do nauki.
Claire rozejrzała po kampusie. Wcześniej nie zdawała sobie sprawy, jak uczelnia była
odizolowana od miasta; mogłaby się założyć, że dziewięćdziesiąt procent studentów nie miało
pojęcia, kto naprawdę rządzi w Morganville, i nigdy się tego nie dowiedzą. TPU przypominał
rezerwat przyrody, zwierzyną byli studenci.
A czasami członek stada znikał.
Claire wracała do domu przez ładnie utrzymane (chociaż spalone słońcem) ulice. Minęła
„biznesową dzielnicę” Morgamdlle, która tak naprawdę z biznesem miała niewiele wspólnego. Była
raczej deptakiem, z wieloma kawiarniami (Claire była ciekawa, czy Oliver znalazł kogoś na miejsce
Eve), księgarniami i sklepami z ubraniami. Budynki utrzymane były w uczelnianych barwach -
zieleni i bieli - i zwykle w ich oknach wystawowych płowiały tabliczki z napisem „zniżka dla
studentów”. Jakiś niechlujny facet w czerni stał na rogu i obserwował ją płonącymi ciemnymi
oczami. Kogoś jej przypominał, ale nie wiedziała kogo... Może kogoś z uczelni? Ale i tak się
wystraszyła. Zastanowiła się, dlaczego się gapi właśnie na nią. Na ulicy było mnóstwo dziewczyn.
Ładniejszych od niej.
Claire przyspieszyła kroku. Kiedy się obejrzała, już go nie było. Czy to dobrze, czy powinna
tym bardziej się bać?
Nagle doszła do wniosku, że powinna iść jeszcze szybciej.
Kiedy mijała kawiarnię Common Grounds, zerknęła do środka i zobaczyła kogoś
znajomego... Ale co u licha robiłby tutaj tata Shane'a? W środku dnia? Raczej nie pasował do tłumu
studentów, a przecież każdy gliniarz w mieście przeczesywał ulice, poszukując go, prawda?
Jednak siedział tam. Jasne, zerknęła tylko raz, ale ilu sobowtórów Franka Collinsa mogło
mieszkać w Morgamdlle?
Postanowiła wynieść się stąd jak najszybciej, ale potem pomyślała, że może udałoby się jej
dowiedzieć, co on tam robił. Dzięki takiej informacji Michael i Shane mogliby wymyślić jakiś plan.
Było jeszcze widno, uspokajała się, a zresztą pan Collins przecież wie, gdzie jej szukać, gdyby
chciał ją znaleźć.
Claire otworzyła drzwi i wśliznęła się do kawiarni, chowając się za plecami dwóch
barczystych chłopaków z plecakami i laptopami, którzy byli pochłonięci dyskusją o bejsbolu. Tak,
to był ojciec Shane'a. Zero wątpliwości.
Co u diabła...?
Wstrzymała oddech, kiedy naprzeciw niego usiadł Oliver. Oliver był chudy, wysoki, lekko
się garbił, miał długie kręcone włosy, z lekka przyprószone siwizną. Wcale nie wydawał się groźny,
dopóki nie zobaczyło się jego kłów. Oliver j ą przerażał i za żadne skarby nie chciała mieć z nim do
czynienia.
Claire zamierzała wyjść, ale w drzwiach wpadła na kogoś. Uniosła oczy i zobaczyła
nieznajomego faceta - może nieco starszego niż Shane. Miał krótkie rude włosy, jasną cerę i piegi.
Duże niebieskie oczy, w tym odcieniu, który przypominał człowiekowi o bezchmurnym niebie albo
o wodach oceanu. Był po prostu... przystojny. I emanował od niego spokój. Postawny i wysoki,
ubrany - w teksańskie upały - w starą, znoszoną, brązową skórzaną kurtkę. Nie miał plecaka, ale
wyglądał na studenta.
Uśmiechnął się do niej. Spodziewała się, że zejdzie jej z drogi, ale zrobił coś wręcz
przeciwnego - wziął ją za rękę i powiedział:
- Cześć, Claire. Jestem Sam. Chcę z tobą pogadać.
Palce miał chłodne. I pod piegami był zbyt blady. A w jego zbyt przenikliwych oczach
dostrzegła smutek.
O cholera. Wampir.
Claire próbowała wyrwać rękę, ale Sam nie pozwolił. Gdyby chciał, mógłby jej połamać
kości - wyczuwała to - ale użył tylko tyle siły, żeby się nie wyrwała.
- Uspokój się - powiedział. - Muszę z tobą porozmawiać. Proszę. Obiecuję, że nic ci nie
zrobię. Usiądźmy, dobrze?
- Ale... - Claire rozejrzała się przestraszona. Dwóch chłopaków, za którymi weszła do
kawiarni, stało przy barze, kupowali coś do picia. Ruch był duży - studenci dyskutowali, śmiali się,
pracowali przy laptopach, rozmawiali przez komórki. I, oczywiście, nikt nie zwracał na nią uwagi.
Mogła zrobić scenę i zwrócić na siebie uwagę, ale to by zaalarmowało Olivera, nie wspominając
już o tacie Shane'a, a tego nie chciała. Wolała dyskrecję.
Wampir zaprowadził Claire do zacisznego stolika blisko okna. Usiadł z dala od słonecznego
promienia padającego na podłogę. Markiza za oknem dobrze chroniła przed słońcem, ale pewnie
zostawał niewielki margines niebezpieczeństwa, pomyślała Claire.
Sam nadal trzymał ją za rękę.
- Możesz mnie puścić? Skoro siedzę?
- Co? Aha. Jasne. - Puścił jej rękę i obdarzył ją uśmiechem, który nawet ona - podejrzliwa,
prawie popadająca w paranoję - mogła określić wyłącznie jako... przemiły. - Przepraszam. Jesteś po
prostu taka ciepła. To przyjemne uczucie.
W głosie miał tęsknotę, ale Claire nie mogła sobie pozwolić na współczucie. Wykluczone.
Za nic.
- Skąd wiesz, jak mam na imię? - spytała.
- Żartujesz chyba. Wszyscy cię znają. Ciebie, Shane'a, Eve i Michaela. Założycielka wydała
zarządzenie. Po raz pierwszy od chyba, och, trzydziestu, a może czterdziestu lat. Dość dramatyczne
wydarzenie. Wszyscy mamy się wobec was zachowywać przykładnie, nie martw się. - Rozejrzał
się, musnął spojrzeniem Olivera i znów spojrzał na nią. - To znaczy, pomijając ludzi, którzy
przykładnie zachowywać się nie potrafią.
- Ludzi - powtórzyła Claire i skrzyżowała ramiona na piersi. Miała nadzieję, że ten gest
dodał jej powagi, ale tak naprawdę zrobiła to, bo zrobiło się jej zimno. - Nie jesteście ludźmi.
Sam był trochę urażony.
- Ostra jesteś, Claire. Oczywiście, że jesteśmy ludźmi. Jesteśmy tylko... trochę inni.
- Nie, wy ludzi zabijacie. Jesteście... pasożytami! - Nie miała pojęcia, czemu wdaje się w
dyskusję z nieznajomym. I to z wampirem. Ale przynajmniej nie próbował jej zahipnotyzować jak
kiedyś Brandon. O cholera! Nie powinna patrzeć mu w oczy. Zapomniała o tym. Ten wampir
wydawał się taki, no cóż, normalny. A oczy miał naprawdę śliczne. Sam zastanawiał się nad jej
słowami.
- Łańcuch pokarmowy - rzucił.
- Co takiego?
- No, ludzie to pasożyty i seryjni zabójcy warzyw. To... w jakiś dziwaczny sposób miało
sens. Prawie.
- Nie jestem marchewką. Czego ode mnie chcesz? Poza rzeczami oczywistymi. - Zrobiła
gest zatapiania kłów w szyi.
Nieco się zawstydził.
- Chciałem cię prosić o przysługę. Mogłabyś przekazać coś Eve ode mnie?
Nie wyobrażała sobie czegoś, na co Eve miałaby mniejszą ochotę niż prezent od wampira.
- Nie. To wszystko? Mogę iść?
Zaczekaj! To nic złego, przysięgam. Bardzo lubię Eve. Będzie mi jej brakowało. Bez niej w
kawiarni już nie jest tak miło. - Sięgnął do kieszeni, wyjął małe czarne pudełeczko i podał je Claire.
Zmarszczyła brwi i przez chwilę obracała je w palcach, a potem otworzyła wieczko. To nie była jej
sprawa, ale...
W środku był naszyjnik. Ładny, srebrny, z medalionem w kształcie trumny. Claire
popatrzyła Samowi w oczy, natychmiast upomniała samą siebie, że ma tego więcej nie robić, i
zapytała:
- Co jest w trumnie?
- Zobacz - powiedział i wzruszył ramionami. - To żadna tajemnica. Mówiłem ci, że to nic
niebezpiecznego.
Otworzyła wieczko trumny. W środku była maleńka srebrna figurka dziewczyny z rękoma
złożonymi na piersiach. Nieco niesamowite, ale jednocześnie fajne. Claire musiała przyznać, że Eve
byłaby prawdopodobnie zachwycona.
- Posłuchaj, ja jej nie prześladuję - dodał Sam. - Jesteśmy zaprzyjaźnieni. Przez tego bydlaka
Brandona ona nie przepada za oddychającymi inaczej i ja to rozumiem, wcale nie usiłuję zostać jej
nowym chłopakiem. Pomyślałem po prostu, że spodoba jej się ten drobiazg.
Claire dzieliła wampiry na złe i bardzo złe.
Sam nie pasował do żadnej kategorii. Wyglądał jak zwyczajny facet o smutnych oczach i
słodkim uśmiechu, któremu przydałoby się trochę opalenizny. Jak facet, na którego widok jej serce
mogłoby zacząć bić szybciej.
Ale pewnie dzięki swojemu wyglądowi łatwo zdobywał ofiary, przywołała się do
rzeczywistości. Zatrzasnęła wieczko medalionu i przesunęła go w stronę Sama.
- Przykro mi - stwierdziła. - Nie wezmę tego medalionu.
Jeśli chcesz jej dać prezent, daj jej osobiście. Co nie znaczy, że Eve zamierza przyjść do
kawiarni. Sam był zdziwiony, ale zabrał naszyjnik i schował pudełeczko do kieszeni kurtki.
- Okay - zgodził się. - Dzięki, że mnie wysłuchałaś. Mogę zapytać cię jeszcze o coś? Nie
proszę o przysługę, tylko o informację.
Nie była pewna, ale pokiwała głową.
- Chodzi o Amelie. - Sam ściszył głos, a w jego oczach pojawiła się natarczywość. Nie, to
nie był normalny facet. Właśnie o to mu chodziło, nie o prezent dla Eve. To była sprawa osobista. -
Rozmawiałaś z nią. Tak słyszałem. Jak się miewa? Co ty o niej sądzisz?
- Dlaczego pytasz mnie o Amelie? Nie odwrócił wzroku.
- Ona już nie chce ze mną rozmawiać. Nikt z nich ze mną nie rozmawia. Inni mnie nie
obchodzą, ale... Martwię się o nią.
Claire nie mogła uwierzyć własnym uszom. Wampir chciał, żeby mu opowiadała o ich
przywódczyni? Szczyt dziwactwa.
- Hm... U niej chyba w porządku. Dlaczego nie rozmawia z tobą?
- Nie wiem - westchnął i rozparł się na krześle. - Nie odzywa się do mnie od pięćdziesięciu
lat, plus minus parę miesięcy. Prosiłem ją o spotkanie wiele razy, ale odmawiała. Nie przekazują jej
wiadomości ode mnie. - W tych pięknych błękitnych oczach błysnęło coś mrocznego, poczucie
krzywdy. - Najpierw mnie stworzyła, a potem porzuciła. Od dawna nie pokazuje się publicznie. A
teraz nagle zaczyna, rozmawiać z tobą. Dlaczego?
Pięćdziesiąt lat. Rozmawiała z przynajmniej siedemdziesięcioletnim facetem, który cerę
miał delikatniejszą niż ona. I przystojną, gładką twarz, i oczy, które widziały... No cóż, pewnie
więcej niż ona kiedykolwiek zobaczy. Pięćdziesiąt lat?!
- Ile masz lat? - wypaliła, bo naprawdę dostawała świra.
- Siedemdziesiąt dwa. Jestem najmłodszy.
- W mieście? - Na świecie. - Zaczął się bawić stojącą na stole cukiernicą. - Wampiry
wymierają, wiesz. Dlatego jesteśmy tu, w Morganville. Na świecie nas wybijają. Ale nawet tutaj
Amelie stworzyła tylko dwa wampiry w ciągu ostatnich stu pięćdziesięciu lat. - Powoli podniósł
wzrok i spojrzał jej w oczy, a ona tym razem odczuła echo tego, co kiedyś robił z nią Brandon, ten
przymus, który nie pozwalał jej wstać z miejsca. - Wiem, jak ty to widzisz, bo sarn to przeżywałem.
Urodziłem się w Morganville, dorastałem pod Ochroną. Wiem, że ludzie mają tu przerąbane.
Jesteście niewolnikami. Nie nosicie kajdanków ani nikt nie oznacza was piętnem, ale wcale nie
macie dzięki temu więcej wolności.
Znów zobaczyła przed oczyma obraz martwej matki Shane'a w wannie.
- A jeśli uciekamy, zabijacie nas - szepnęła. Spodziewała się, że się skrzywi albo oburzy, ale
wyraz twarzy Sama się nie zmienił.
- Czasami - przyznał. - Ale, Claire, to nie tak, że my tego chcemy. Usiłujemy przetrwać, to
wszystko. Rozumiesz?
Claire niemal widziała go, jak stoi i patrzy, jak matka Shane'a wykrwawia się na śmierć.
Miałby ten sam wyraz oczu co teraz. Molly Collins była po prostu zwierzęciem, które trzeba uśpić,
to wszystko, i nie cierpiałby z tego powodu na bezsenność. O ile wampiry sypiają. W co zaczynała
wątpić.
Poderwała się tak gwałtownie, że jej krzesło uderzyło w ścianę. Sam odchylił się
zaskoczony, a ona złapała plecak.
- Och, świetnie rozumiem - wycedziła Claire - że nie mogę nikomu z was ufać. Chcesz
wiedzieć, gdzie jest Amelie? Idź i zapytaj. Pewnie ma jakiś dobry powód, że nie chce z tobą gadać!
- Claire!
Dopadła drzwi i wyszła na słońce. Obejrzała się i zobaczyła Sama. Stał przed Common
Grounds i patrzył za nią z miną, jakby stracił najlepszą - jedyną - przyjaciółkę.
Cholera, nie zamierzała być przyjaciółką żadnego wampira. To niemożliwe. To się nigdy nie
zdarzy.
ROZDZIAŁ 6
Claire postanowiła nie mówić Shane'owi o Monice ani o jego ojcu, ani o wampirze Samie.
Zamiast tego zrobiła taco i zaczekała, aż Michael się zmaterializuje. Gdy słońce skryło się za
horyzontem, pojawił się jak zwykle.
Jakoś udało jej się dać mu znać, że chce pogadać na osobności, i teraz byli w kuchni we
dwójkę. Claire zmywała, a Michael wycierał naczynia.
- Mówiłaś Shane'owi o Monice? - spytał Michael, kiedy skończyła już opowiadać mu
wydarzenia dnia. Nie przejął się, no ale Michaela niełatwo było zdenerwować. Chociaż chyba
wycierał te talerze odrobinę za energicznie.
- Nie - powiedziała. - Jemu odbija, gdy słyszy jej imię.
- Masz rację, odbija. Ale musisz być ostrożna, wiesz o tym, prawda? Poprosiłbym Shane'a,
żeby chodził z tobą na zajęcia, no ale...
- Ale ona prawdopodobnie właśnie tego chce - dokończyła Claire i podała Michaelowi
kolejny talerz. - Dorwać nas i napuścić na siebie. Prawda?
- Wystarczy, że dopadnie ciebie i jego ma z głowy. Więc bądź ostrożna. Ja... nie na wiele się
przydam poza domem.
W ogóle nie na wiele się przydaję.
Źle się poczuła, widząc w jego oczach błysk gniewu Michael nie był zły na nią, ale na
siebie. Sam siebie nienawidził.
Nienawidził pułapki, w jakiej tkwił, nienawidził swojej bezsilności, kiedy jego przyjaciele
potrzebowali pomocy.
- Nic mi nie będzie - uspokoiła go Claire. - Mam nową komórkę. Rodzice mi przysłali.
- To dobrze. Masz nas na klawiszach szybkiego wybierania?
- Na jedynce, dwójce i trójce. A na czwórce policję.
- Super. A jak zajęcia?
- W porządku. - Trudno jej było w tej chwili zdobyć się na entuzjazm. - Nie będziemy
rozmawiać o tacie Shane'a?
- Nie ma o czym - powiedział Michael. - Trzymaj się z daleka od Common Grounds i od
Olivera. Jeśli tata Shane'a tam był, to znaczy, że się po prostu rozgląda po okolicy. Możliwe że
Oliver się go pozbył. Całkiem przekonująco potrafi udawać zwykłego człowieka.
Michael wiedział to najlepiej, pomyślała Claire. Oliver tak dobrze udawał zwykłego
człowieka, że Michael zaprosił go do tego domu, a on zabił Michaela, próbując przemienić go w
wampira. Dom Michaela uratował - w pewnym sensie. W ten sposób „przepraszał”, że nie obronił
Michaela przed Oliverem. Ten dom potrafił takie rzeczy. Było to dziwne, a czasami przerażające,
ale przynajmniej dom był lojalny w stosunku do swoich mieszkańców.
A Oliver... Oliver był lojalny tylko wobec samego siebie. I wszystko.
- Więc nic nie zrobimy? - spytała Claire.
- Będziemy nic nie robić najlepiej, jak umiemy. - Michael odstawił ostatni talerz na miejsce
i przerzucił sobie ściereczkę przez ramię niczym barman, który właśnie robi sobie przerwę. - A to
znaczy, Claire, że ty masz nic nie robić. To polecenie. Żartobliwie mu zasalutowała.
- Tak jest, kapitanie. Westchnął.
- Wolałem, kiedy byłaś nieśmiałą dziewczynką. Co się z tobą porobiło?
- Mieszkam z wami - No tak.
Zmierzwił jej włosy, uśmiechnął się i ruszył w stronę salonu. - Dziś pogramy w gry
planszowe - powiedział. - Kazałem Shane'owi przysiąc, że nie ruszy gier wideo. Chyba właśnie
odkurza planszę do Monopolu. Nie chciałem mu pozwolić grać w Ryzyko. Przy Ryzyku dostaje
świra.
Jak oni wszyscy.
- Mam nową pracę - oświadczyła Eve, kiedy rozsiedli się na podłodze wokół planszy do
Monopolu. Shane wymiatał, ale to Michaelowi dostały się koleje; Eve i Claire głównie patrzyły, jak
ich stosiki pieniędzy topnieją. Nic dziwnego, że ludzie lubią tę grę, pomyślała Claire. Przypomina
życie.
- Już masz pracę? - zdziwił się Shane, kiedy Michael za grzechotał kostkami, a potem rzucił
je na planszę. - Jezu, Eve, mogłabyś trochę mniej pracować. Przy tobie źle wypadam.
- Shane Collins, permanentny truteń. Gdybyś umówił się chociaż na jedną rozmowę w
miesiącu i, no wiesz, poszedł na nią, też mógłbyś znaleźć pracę.
- Och, więc teraz zostałaś doradcą do spraw zatrudnienia?
- Odczep się. Nawet nie spytacie, gdzie pracuję?
- Jasne - odezwał się Michael, przesuwając swoją armatkę o cztery pola. - Gdzie...? O
cholera.
- Należy się pięćset, mój dobry człowieku. I napiwek za czyste hotelowe ręczniki. - Shane
wyciągnął rękę po kasę.
- Zostałam zatrudniona na uniwersytecie ciągnęła Eve, obserwując, jak Michael odlicza
pieniądze i oddaje je Shane'owi. - W kawiarni samorządu studenckiego. Dostałam nawet wyższą
pensję niż u Olivera.
- Gratulacje! - Claire wydała okrzyk entuzjazmu. - I nie będziesz już pracowała dla
wrednego wampira. Czysty zysk.
- Jeśli chodzi o szefostwo, to zdecydowanie lepsze. Znaczy to beznadziejny dupek, który ma
śmierdzący oddech i problem alkoholowy, ale to samo można powiedzieć o większości męskiej
populacji Morganville..
- Nieprawda! - Shane i Michael krzyknęli jednocześnie, a Eve uśmiechnęła się do nich
promiennie.
- O przystojniakach obecnych w tym pokoju oczywiście nie mówię. Poza tym rozchmurzcie
się, chłopaki, większości damskiej populacji ten problem też dotyczy. Mam dogodniejsze godziny
pracy: tylko dzienną zmianę, więc odpada problem uciekania przed wampirami w nocy. Poza tym
zobaczę, jak wygląda życie w kampusie. Słyszałam, że studenci ostro imprezują.
- Z tamtej strony kontuaru zobaczysz wyłącznie ludzi, którzy będą narzekać na kawę -
skwitował Shane, nie podnosząc wzroku. - Uważaj na siebie, Eve. Niektóre dupki z uniwerku
myślą, że jak nosisz plakietkę z imieniem, to jesteś ich służącą.
- Wiem. Słyszałam o Karli.
- Karli? - spytała Claire.
- Pracuje na uniwersytecie - wyjaśniła Eve. - Karla Gast. Chodziliśmy z nią do szkoły. -
Michael i Shane przytaknęli. - W szkole też lubiła imprezować. I była naprawdę ładna. Poszła do
pracy w kampusie. Nie wiem, co tam robiła, w każdym razie zaginęła.
- Było o tym w gazecie - wtrącił Michael. - Porwali ją wczoraj w nocy, kiedy szła do
samochodu. Claire zmarszczyła brwi.
- Ale dlaczego miałoby być o tym w gazecie? Przecież zwykle nie piszą o takich
przypadkach. W Morganville morderstwa są legalne, prawda?
- Prasa pisze o morderstwie, jeśli zabójca nie jest wampirem - powiedziała Eve i zaczęła
pogryzać kawałek marchewki, jednocześnie wyrzucając kostki. - Ooooch, płaci mi pan dwie setki,
panie bankierze. Gdyby porwały ją wampiry, sprawę zamiecionoby pod dywan, jak zwykle.
Odszkodowanie dla rodziny, koniec historii. Ale to inna sprawa.
- Czy to coś niezwykłego? Przestępstwo dokonane przez ludzi?
- W pewnym sensie. - Eve wzruszyła ramionami. - Coraz więcej ludzi w Morgamdlle robi
się wrednych. Są albo wredni, albo zachlani, albo ulegli.
- A ty jaka jesteś? - spytał Shane. Eve wyszczerzyła zęby i warknęła. - Och, rozumiem.
- Eve, słyszałem, że twój brat wyszedł z więzienia - rzucił Michael. Claire wyrzucała
właśnie kostki i kiedy upadły na planszę, wydawało się, że wydały dźwięk tak głośny jak talerze
rozbijające się na kafelkach podłogi. Nikt nic nie powiedział.
O ile widziała, nikt nie odważył się odetchnąć. Sądząc po minie Michaela, żałował, że
poruszył ten temat, a Eve była... wściekła, spięta i przerażona.
Shane milczał z kamiennym wyrazem twarzy. Niezręczna sytuacja.
- Hm... - Claire ostrożnie przesunęła swojego pionka o sześć pól. - Nie opowiadałaś o swoim
bracie. - Była ciekawa, co Eve na to powie. Bo Eve najwyraźniej nie była szczęśliwa, że rozmowa
zeszła na temat jej brata.
- Ma na imię Jason, jest bydlakiem i nie chcę o nim mówić - oznajmiła Eve.
- Jasne. - Claire odchrząknęła. - Shane?
- Co? - Popatrzył na planszę, którą mu wskazywała ręką. - Aha. Trzysta.
W milczeniu oddała swoje ostatnie banknoty Shane'owi, a on sięgnął po kostki.
- Eve, wiesz, za co poszedł do więzienia. Nie sądzisz, że... - zaczął Michael ostrożnie.
- Zaniknij się, Michael. Po prostu się zamknij. Czy to możliwe, że to zrobił? Jasne. Stać go
na coś takiego, ale wyszedł dopiero wczoraj rano. To by była bardzo szybka robota, nawet jak na
Jasona. - Mimo zaciętej miny Eve była poruszona i bledsza niż zwykle. - Wiecie co? Muszę jutro
wcześnie wstać. Dobranoc.
- Eve...
Zerwała się z podłogi i wbiegła na schody. Michael pobiegł za nią, po dwa stopnie naraz.
- Zdaje się, że już po grze - mruknął Shane, ale i tak wyrzucił kostki. - Ha! Promenada.
Zdaje się, że mam imperium nieruchomości. Dziękuję państwu bardzo za uwagę, dobranoc.
- O co chodziło Michaelowi? - spytała Claire. - On na prawdę uważa, że brat Eve mógł
napaść na tę dziewczynę?
- Nie, on uważa, że brat Eve mógł zabić tę dziewczynę. Gliny też chyba tak myślą. Jeśli to
zrobił, złapią go, a tym razem nie wyjdzie z więzienia. Pewnie nawet nie zdąży tam trafić.
Jeden z braci Karli jest policjantem.
- Och - powiedziała Claire słabym głosem. Słyszała dobiegający z góry szmer rozmowy. -
Chyba też powinnam iść do łóżka. Jutro od rana mam zajęcia.
Shane spojrzał jej w oczy.
- Może damy im trochę prywatności.
Och, racja. Zaczęła zbierać gotówkę i karty. Ich dłonie zetknęły się, a on wziął ją za rękę.
A potem, nie wiadomo jak, znalazła się na jego kolanach, a on ją całował. Nie miała
zamiaru tego robić, ale... Trudno jej było protestować, bo smakował cudownie, usta miał takie
miękkie, a dłonie takie silne...
Odchylił się, z przymkniętymi oczami i uśmiechem na twarzy. Shane rzadko się uśmiechał,
ale jego uśmiech zawsze zapierał jej dech w piersiach i wywoływał drżenie. Była w nim jakaś
tajemnica, jakby uśmiechał się tak tylko do niej, i ten uśmiech wydawał się taki... idealny.
- Claire, ty jesteś ostrożna, prawda? - Odsunął włosy z jej twarzy. - Serio pytam.
Powiedziałabyś mi, gdybyś miała jakieś kłopoty, prawda?
- Nie mam kłopotów - skłamała, myśląc o słabo zawoalowanych groźbach Moniki i o tacie
Shane'a siedzącym z Oliverem w kawiarni. - Żadnych kłopotów.
- To dobrze. - Znów ją pocałował, a potem musnął ustami szyję i, o kurczę, pocałunki znów
jej zaparły dech w piersi. Przymknęła oczy i przesunęła palcami po jego miękkich włosach, usiłując
każdym dotknięciem powiedzieć mu, jak bardzo jej się to podoba, jak bardzo on jej się podoba, jak
bardzo go kocha...
Gwałtownie otworzyła oczy.
No przecież tego chyba nie pomyślała.
Ciepłe ręce Shane'a wędrowały po jej ciele, kciukami musnął jej piersi i przesunął palcami
po obojczykach... aż dotarł do dekoltu. Drażnił się z nią, zsuwając go niżej o centymetr, o dwa.
A potem, co jeszcze bardziej ją rozstroiło, puścił ją i się wyprostował. Usta miał wilgotne.
Oblizał je, patrząc na Claire, I znów obdarzył ją tym cholernie seksownym uśmiechem.
- Idź do łóżka - powiedział. - Zanim zdecyduję się iść tam z tobą.
Nie była pewna, czy uda jej się wstać, ale jakoś zdołała się podnieść i poszła na górę. Drzwi
pokoju Eve były otwarte. Michael i Eve siedzieli na łóżku. Michael ze złotymi włosami i
błękitnymi oczami nie pasował to tego pokoju w tonacji czerni i czerwieni. Wyglądał jak anioł,
któremu pomyliły się strony świata.
Trzymał Eve w ramionach i głaskał czule. Kiedy Claire zajrzała do pokoju, spojrzał jej w
oczy i bezgłośnie poprosił: „Zamknij drzwi”.
Zamknęła je i poszła do siebie, do łóżka. Niestety, sama.
Claire przyszło do głowy, że dobrze byłoby wiedzieć, jak wygląda Jason Rosser, żeby go
unikać, ale pomyślała, że lepiej nie prosić Eve o pokazanie albumu z rodzinnymi zdjęciami. Eve
bardzo nerwowo reagowała na każdą wzmiankę o swoim bracie... Co, o ile Shane miał rację, było
całkiem zrozumiałe.
Claire wyruszyła więc na poszukiwanie informacji. Ale nie do biblioteki uniwersyteckiej, w
której było bardzo niewiele materiałów o Morganville. Już sprawdzała. Trochę archiwalnych gazet i
krótka historia miasta, starannie zredagowana.
Na szczęście istniało też Towarzystwo Historyczne Morganville. Znalazła adres w książce
telefonicznej, przestudiowała plan miasta, obliczyła, ile czasu zajmie jej dotarcie do siedziby
towarzystwa. Gdyby się pospieszyła, mogłaby znaleźć potrzebne informacje i zdążyć na zajęcia w
południe.
Claire wzięła prysznic, włożyła dżinsy i czarną trykotową koszulkę z nadrukiem kwiatka -
kupiła ją w sklepie z używanymi ciuchami - i w drodze do drzwi złapała plecak. Kiedy znalazła się
na ulicy, ruszyła dziarsko w przeciwną stronę niż uniwersytet, w okolicę, której jeszcze nie znała.
Plan wzięła ze sobą i przydał się, bo kiedy tylko straciła z oczu Dom Glassów, zaczęła błądzić. Jak
na tak starannie zaplanowane miasto, Morganville miało nielogiczny rozkład ulic. Były tu ślepe
uliczki, opuszczone, nieoświetlone parcele.
Może jednak dla wampirów taki układ był logiczny. Claire zadrżała i przyspieszyła kroku.
Ulica, którą szła, kończyła się placem ze stertami drewna i walającym się śmieciami. W powietrzu
unosiła się woń rozkładu starych, zniszczonych, nikomu niepotrzebnych przedmiotów. Czasami
bujna wyobraźnia utrudnia życie. Jak to dobrze, że jest dzień, nocą musi tu być przerażająco,
pomyślała.
Mieszkalne dzielnice Morganville były stare, w większości zaniedbane i zniszczone
słońcem. Niedługo na pewno zrobi się chłodniej, ale na razie słońce paliło bezlitośnie teksańską
ziemię. Cykady grały wśród traw i drzew, a wiatr niósł zapach kurzu i rozgrzanego metalu. Ze
wszystkich miejsc, gdzie mogła się natknąć na wampiry, to było chyba ostatnie, gdzie by się ich
spodziewała. Po prostu... za mało dramatyczne. Za bardzo zwyczajne. Za bardzo... amerykańskie.
Według mapy powinna skręcić w następną przecznicę. Przystanęła w cieniu dębu i
pociągnęła kilka łyków wody z butelki, zastanawiając się, jak daleko jeszcze do Towarzystwa
Historycznego. Miała nadzieję, że niedaleko. Nie chciała opuszczać zajęć.
Ulica była ślepa. Claire przystanęła i zerknęła na mapę. No nie, mapa wskazywała co
innego. Claire westchnęła poirytowana i już miała zawrócić, kiedy zauważyła wąskie przejście
pomiędzy dwoma posesjami. Wyglądało na to, że może prowadzić do następnej ulicy.
Strać dziesięć minut albo zaryzykuj skrót. Zawsze wolała stracić dziesięć minut, była
ostrożna, ale być może w Domu Glassów zeszła na złą drogę. Poza tym gorąco tu jak w piekle
Ruszyła w stronę przejścia między posesjami.
- Ja bym tego nie robiła, dziecko - usłyszała jakiś głos. Dobiegał z werandy domu po jej
prawej stronie. Dom był bardziej zadbany niż większość domów w Morganville: świeżo
odmalowany na odcień jasnego morskiego błękitu, wykończony cegłą, z wysprzątanym
podwórkiem. Claire zmrużyła oczy i przysłoniła je ręką. Dostrzegła drobną, przypominającą
ptaszka staruszkę siedzącą na huśtawce na werandzie. Była brunatna jak gałązka drzewa i miała
siwe włosy, niesforne jak puch dmuchawca, a ponieważ ubrana była w zielonkawą letnią sukienkę,
która wisiała na niej jak worek, przypominała leśnego duszka z bardzo starych bajek.
Staruszka mówiła z akcentem z któregoś z południowych stanów. Claire szybko zawróciła.
- Przepraszam panią. Nie chciałam wchodzić na cudzy teren. Staruszka zachichotała.
- Och nie, dziecko, nikomu nie wchodzisz w paradę. Jesteś po prostu głupia. Słyszałaś
kiedyś o lwach? O pająkach czyhających w pajęczynie? No cóż, idź dalej tą dróżką, ale po drugiej
stronie nie wyjdziesz. Nie w tym świecie.
Claire wpadła w panikę.
- Ale... przecież jest dzień!
- Owszem, jest - zgodziła się staruszka, bujając się na huśtawce. - Ale w Morganville nie
zawsze jest bezpiecznie w dzień. To też powinnaś wiedzieć. A teraz wracaj, skąd przyszłaś, i nie
wracaj tu nigdy.
- Dobrze, proszę pani.
- Babuniu, co ty opowiadasz. Dzień dobry! - Z siatkowych drzwi wyszła młodsza wersja
staruszki - na tyle młoda, żeby być jej wnuczką. Wysoka i ładna, skórę miała w kolorze kakao,
włosy splecione w warkoczyki, w mnóstwo warkoczyków. Uśmiechnęła się do Claire, kładąc rękę
na ramieniu starszej pani. - Moja babcia lubi siedzieć tutaj i zagadywać przechodniów.
Przepraszam, że cię zatrzymała.
- Ależ nic się nie stało - zaprzeczyła Claire, nerwowo bawiąc się luźno zwisającym paskiem
od plecaka. - Ostrzegła mnie, żebym nie szła tym przejściem.
Kobieta szybko przeniosła spojrzenie ze staruszki na Claire i z powrotem na staruszkę.
- Doprawdy? - Już nie mówiła ciepłym tonem. - Babciu, musisz przestać straszyć ludzi
swoimi historyjkami.
- Nie bądź taką cholerną idiotką, Lisa. To nie są żadne historyjki, i ty o tym wiesz.
- Babciu, nic się tu nie wydarzyło od dwudziestu lat!
- Co nie znaczy, że się nie wydarzy. - Staruszka była uparta; cienki jak patyk, drżący palec
wymierzyła w Claire. - A tobie nie wolno iść tym przejściem. Mówię poważnie.
- Tak, proszę pani - powiedziała słabym głosem i skinęła głową obu kobietom. - Hm,
dziękuję pani.
Zanim zawróciła, Claire zauważyła na ścianie domu plakietkę z symbolem. Dokładnie taki
sam symbol wisiał na ścianie Domu Glassów. Znak Założycielki. Teraz dostrzegła podobieństwo
tych domów. Claire zawróciła, uśmiechnęła się przepraszająco i zapytała:
- Bardzo przepraszam, czy mogłabym skorzystać z łazienki? Wypiłam sporo wody po
drodze... Przez chwilę myślała, że Lisa odmówi, ale młoda kobieta zmarszczyła brwi i powiedziała:
- Czemu nie. - Zeszła po schodkach i otworzyła białą drewnianą furtkę. - Wejdź, proszę. To
drugie drzwi z holu.
- Zaproponuj dziecku lemoniadę, Lisa.
- Ona nie zostanie u nas, babciu!
- A skąd wiesz, skoro nie spytałaś?
Claire pozwoliła im się sprzeczać i weszła do domu. Nie wyczuwała niczego, żadnej aury,
no ale przecież w Domu Glassów też nie od razu wyczuwało się to coś.
A jednak po chwili wyczuła coś znajomego... Wrażenie spokoju, powagi. Wystrój tego
domu był zupełnie różny od Domu Glassów - Lisa i jej babcia najwyraźniej lubiły meble obite
kwiecistym perkalem. Na podłogach leżały dywany, a w oknach wisiały koronkowe firanki i
zasłony. Claire szła korytarzem, lekko przesuwając palcami po boazerii na ścianach. Drewno
wydawało się ciepłe, ale przecież zawsze się takie wydaje, prawda?
- Dziwne - mruknęła do siebie i otworzyła drzwi łazienki. Ale to nie była łazienka.
To był gabinet, duży gabinet, umeblowany w zupełnie innym stylu niż salon. Podłogi nie
przykrywał dywan. Ciemnoczerwone aksamitne zasłony chroniły przed słońcem. Ściany wyłożone
były regałami pełnymi książek, w większości starych, a przy regale Claire dostrzegła stojak na
wino, ale leżały w nim... Zwoje?
Przy ciężkim, ciemnym biurku siedziała Amelie. Podpisywała jakieś dokumenty złotym
piórem wiecznym. Jeden z jej asystentów, wampir, stał obok i usłużnie zabierał każdy kolejny
podpisany papier.
Żadne z nich nie podniosło wzroku na Claire.
- Zamknij drzwi - poleciła Amelie łagodnym tonem, akcentując słowa niemal jak Francuzka.
- Nie lubię przeciągów.
Claire miała ochotę uciec, ale nie była głupia, żeby sądzić, że jej się uda. Chociaż pomysł,
żeby z wrzaskiem zatrzasnąć drzwi z drugiej strony, był kuszący. Weszła do gabinetu, a drzwi
zamknęły się za nią z cichym kliknięciem.
- To twój dom? - spytała. Szczerze, tylko takie pytanie przyszło jej na myśl, wszystkie inne
wyparowały jej z głowy, no bo przecież to się nie mogło dziać.
Amelie podniosła oczy, tak samo chłodne i onieśmielające, jak Claire zapamiętała. Czuła
się, jakby ją mroziły.
- Mój dom? - powtórzyła Amelie. - Tak, oczywiście. Wszystkie domy są moje. Ach,
rozumiem, o co chciałaś zapytać. Jesteś ciekawa, czy ten dom, przez który tu weszłaś, należy do
mnie. Nie, moja mała Claire, to nie tam kryję się przed swoimi wrogami, chociaż z pewnością
byłby to sensowny wybór.
Bardzo... - Amelie uśmiechnęła się - nieoczekiwany.
- A więc... Jak...?
- Przekonasz się jeszcze, Claire, że kiedy będę cię potrzebowała, będziesz wzywana. -
Amelie podpisała ostatni dokument i podała go asystentowi, wysokiemu, młodemu mężczyźnie w
garniturze z krawatem, a on lekko się ukłonił i wyszedł z pokoju bocznymi drzwiami. Amelie
usiadła wygodniej w dużym, rzeźbionym fotelu, jeszcze bardziej królewska niż zwykle, włącznie z
włosami splecionych w koronę na czubku głowy. Długimi palcami lekko stukała w lwie głowy
wyrzeźbione na oparciach fotela. - Nie jesteś w domu, do którego weszłaś, moja droga. Rozumiesz
to?
- Teleportacja - domyśliła się Claire. - Ale to przecież niemożliwe.
- A jednak tu jesteś.
- To science fiction!
Amelie wdzięcznym ruchem machnęła ręką.
- Nie rozumiem waszego sposobu rozumowania. Jedna nie możliwa rzecz, istnienie
wampirów, jest do zaakceptowania, ale dwie niemożliwe rzeczy dają razem science fiction? Ach,
nie ważne. Nie potrafię wyjaśnić, jak to działa, to zagadnienie dla filozofów i rzemieślników, a ja
nie jestem ani jednym, ani drugim.
Od lat nie zajmowałam się tymi tematami. - Jej oczy w kolorze lodu odrobinę się ociepliły. -
Odłóż ten plecak. Widywałam druciarzy, który nosili lżejsze ładunki.
Kto to jest druciarz? - zastanowiła się Claire. Już miała spytać, ale nie chciała wyjść na
idiotkę.
- Dziękuję pani - powiedziała i ostrożnie postawiła plecak na podłodze, a potem przysiadła
na fotelu naprzeciwko biurka.
- Jaka grzeczna - pochwaliła ją Amelie. - I to w czasach, kiedy mało kto pamięta o
manierach... Rozumiesz, co to są maniery, Claire, prawda? Zachowania, które pozwalaj ą ludziom
żyć w bliskości i nie pozabijać się nawzajem. Na ogół.
- Tak, proszę pani.
Cisza. Gdzieś za plecami Claire duży zegar odliczał minuty; kropla potu spłynęła jej po
karku i spadła na trykotową koszulkę. Amelie wpatrywała się w nią bez mrugnięcia, co sprawiało
niesamowite wrażenie. Niewłaściwe wrażenie. Ludzie tak nie umieli.
No ale Amelie nie była człowiekiem. Ze wszystkich wampirów ona człowieka przypominała
najmniej.
- Sam pytał o panią - palnęła Claire, bo chciała, żeby Amelie przestała się tak w nią
wpatrywać, a tylko to przyszło jej do głowy. Amelie zamrugała, usadowiła się w fotelu, a potem
oparła brodę na splecionych rękach, a łokcie położyła na lwich głowach.
- Sam... - powtórzyła i jej spojrzenie powędrowało w górę i w prawo, na niczym się
właściwie nie skupiając. Coś sobie przypomina, pomyślała Claire. Zauważyła, że ludzie - i
najwyraźniej wampiry też - robią coś takiego oczami, kiedy coś sobie przypominają. - Ach, tak,
Samuel. - Znów wpatrywała się w Claire. - Jak to się stało, że ucięłaś sobie pogawędkę z naszym
drogim młodym Samuelem?
Claire wzruszyła ramionami.
- To on uciął sobie pogawędkę ze mną.
- O?
- Pytał o panią. Ja... Mnie się wydaje, że on czuje się samotny. Amelie się uśmiechnęła. Nie
próbowała straszyć Claire, pokazując kły.
- Oczywiście, że jest samotny - powiedziała. - Samuel jest najmłodszy. Nikt ze starszych mu
nie ufa, nikogo młodszego nie ma. Nic go nie łączy z wampirami, pomijając mnie, i nic go nie łączy
ze światem ludzi. Kogoś bardziej samotnego niż on nie spotkasz, Claire.
- Mówi to pani tak, jakby pani... chciała, żeby tak było. Znaczy, żeby on był sam.
- Bo chcę - przyznała Amelie. - Mam swoje powody. Przyznaję, że obserwowanie
zachowania kogoś tak bardzo samotnego jest bardzo interesujące. Samuel okazał się intrygujący,
większość wampirów po prostu zrobiłaby się oschła i brutalna, a on nadal szuka pociechy.
Przyjaźni. Moim zdaniem jest niezwykły.
- Pani na nim eksperymentuje! - oburzyła się Claire. Platynowe brwi Amelie uniosły się
powoli, tworząc idealne łuki nad oczami.
- Jesteś niegłupia, skoro na to wpadłaś, ale uważaj: szczur, który wie, że biega po labiryncie,
staje się bezużyteczny.
Zachowasz zatem swoją wiedzę dla siebie i będziesz się trzymała na dystans od naszego
drogiego, słodkiego Samuela. A teraz powiedz, dlaczego dzisiaj do mnie przyszłaś?
- Dlaczego ja...? - Claire odchrząknęła. - Chyba zaszła jakaś pomyłka. Ja tylko, wie pani,
szukałam łazienki.
Amelie wpatrywała się w nią przez długą, mrożącą krew w żyłach sekundę, a potem
odrzuciła głowę w tył i roześmiała się głośno. To był szczery, serdeczny śmiech, ciepły, a kiedy
ucichł, Claire nadal widziała jego ślady na twarzy i w oczach Amelie. Śmiech nadał jej twarzy
wygląd niemal... ludzki.
- Łazienki - powtórzyła i pokręciła głową. - Dziecko, różne rzeczy mi mówiono, ale czegoś
równie zabawnego chyba jeszcze nie słyszałam. Jeśli chcesz skorzystać z łazienki, to przejdź,
proszę, przez te drzwi. Znajdziesz tam wszystko, co ci jest potrzebne. - Uśmiech zbladł. - Ale moim
zdaniem przyszłaś po coś więcej.
- Ja wcale nie chciałam tu przyjść! Wybierałam się do Towarzystwa Historycznego
Morganville...
- Towarzystwo Historyczne Morganville to ja - powiedziała Amelie. - A co chcesz
wiedzieć? Claire lubiła książki. Z książkami nie trzeba było dyskutować. Książki nie siadywały
przed człowiekiem w królewskiej pozie, wspaniałe, imponujące i przerażające, nie miały kłów i
ochroniarzy. Książki były bezpieczne.
- Chciałam tylko coś sprawdzić... Amelie już zaczynała tracić cierpliwość.
- Mów, dziewczyno. Szybko. Mam swoje obowiązki. Claire niespokojnie odchrząknęła i
powiedziała:
- Chciałam dowiedzieć się czegoś o bracie Eve, Jasonie. Jasonie Rosserze.
- Zrobione - powiedziała Amelie i chociaż pozornie nawet nie drgnęła, nie ruszyła jednym
palcem, boczne drzwi otworzyły się i jej przystojny, ale blady jak śmierć asystent zajrzał do pokoju.
- Proszę o teczkę rodziny Rosserów - wydała polecenie. Skinął głową i zniknął. - Straciłabyś tylko
czas. W siedzibie Towarzystwa Historycznego nie ma żadnych danych osobowych. Ono istnieje
wyłącznie na pokaz, informacje w nim przechowywane są w najlepszym wypadku nieścisłe i jeśli
chcesz poznać prawdziwą naturę różnych spraw, moja mała, to przychodź do kogoś, kto tę naturę
poznał.
- Ale to tylko punkt widzenia - stwierdziła Claire. - A nie fakty.
- Każdy fakt jest punktem widzenia. Ach, dziękuję, Henry. - Amelie odebrała teczkę z rąk
asystenta, który w milczeniu opuścił gabinet. Wampirzyca otworzyła teczkę, przejrzała jej za
wartość, a potem podała Claire. - Niezwykła rodzina. Ciekawe, że udało im się wychować Eve i jej
brata.
Było tam całe życie rodziny Eve, zredukowane do danych spisanych na papierze. Daty
urodzenia, szczegóły szkolnych świadectw.,. Ręcznie spisane raporty Brandona, który zapewniał im
Ochronę. Raporty były suche i lakoniczne.
A potem nieco mniej suche, bo gdy Eve skończyła szesnaście lat, zmieniła się. Bardzo
zmieniła. Szkolne zdjęcie Eve w wieku piętnastu lat przedstawiało ładną, kruchą dziewczynkę w
bardzo konserwatywnym stroju - takim, jakiego nawet Claire by nie włożyła.
A w wieku szesnastu lat Eve uosabiała styl gotycki. Ufarbowała ciemne włosy na czarno, na
twarz nakładała prawie biały puder, podkreślała oczy czarnym tuszem i w ogóle nabrała wyrazu. W
wieku siedemnastu lat zaczęła robić sobie piercing - jeden widać było w języku wytkniętym do
obiektywu.
Kiedy skończyła osiemnaście lat, wyglądała na przygnębioną i zarazem arogancką
dziewczynę, a potem nie było już zdjęć poza takimi, które wyglądały na robione z ukrycia w
Common Grounds, kiedy Eve nalewała espresso i gawędziła z klientami.
Eve z Oliverem.
Miałaś szukać informacji o Jasonie, upomniała samą siebie Claire i odwróciła stronę.
Jason był taki sam, tylko młodszy. Mniej więcej wtedy, kiedy Eve została Gotką. Jason
zrobił to samo, chociaż w jego przypadku chodziło raczej nie o modę, ale o jakieś świadome
przejście na ciemną stronę mocy. Eve zawsze miała w oczach błysk ironii i poczucia humoru, w
oczach Jasona żaden błysk się nie pojawiał. Był chudy, silny i niebezpieczny.
Claire przeszedł lodowaty dreszcz, gdy zdała sobie sprawę, że go widziała... Stał na ulicy i
gapił się na nią, zanim weszła do Common Grounds.
Jason Rosser wiedział, kim ona jest.
- Jason lubi noże, o ile pamiętam - powiedziała Amelie. - Czasami sobie wyobraża, że jest
wampirem. Na twoim miejscu uważałabym na niego. On może się nie okazać tak... posłuszny jak
moi podwładni.
Claire zadrżała, czytając o kiepskich wynikach Jasona w szkole, a potem raporty policji.
Eve oddała go w ręce policji. Widziała, jak porwał dziewczynę i jak z nią odjeżdżał - z
dziewczyną, która potem znaleziono błąkającą się po ulicach i krwawiącą z rany po nożu.
Dziewczyna nie zgodziła się zeznawać, ale Eve złożyła zeznania. I Jasona zamknięto.
W teczce była informacja, że zwolniono go z więzienia przedwczoraj o dziewiątej rano.
Miał mnóstwo czasu, żeby dopaść Karle Gast w kampusie i...
Nie myśl o złych rzeczach, Claire, myśl o tych dobrych.
Przeglądała dane i patrzyła na zdjęcie matki i ojca Eve. Wyglądali... normalnie. Może nieco
ponuro, ale skoro mieli takiego syna jak Jason, trudno im się było dziwić. Mimo to nie sprawiali
wrażenia ludzi, którzy są w stanie wyrzucić córkę z domu i nigdy więcej się do niej nie odezwać,
nie zadzwonić ani nie wpaść z wizytą.
Claire zamknęła teczkę i położyła ją na biurku, a Amelie, przełożyła ją do drewnianego
pudełka na dokumenty.
- Znalazłaś to, czego chciałaś się dowiedzieć? - spytała Amelie.
- Nie wiem.
- Jaka mądra odpowiedź - stwierdziła Amelie i skinęła głową jak królowa poddanej. -
Możesz odejść. Skorzystaj z drzwi, którymi tu weszłaś.
- Dziękuję. Na razie. - Głupio zabrzmiało takie pożegnanie z kimś, kto pewnie liczył sobie z
milion lat, a poza tym kontrolował całe miasto, ale Amelie chyba nie miała nic przeciwko niemu.
Claire wzięła plecak i szybko ruszyła po wypolerowanym parkiecie...
.. i weszła do łazienki. Gdzie ściany obite były kwiecistą tapetą, a papier toaletowy wisiał w
takim naprawdę obrzydliwym trzymadle z falbankami.
Rzeczywistość smagnęła ją jak batem.
Claire rzuciła plecak na podłogę i znów otworzyła drzwi.
A za nimi był korytarz. Zerknęła w prawo, potem w lewo. Nawet zapach był tu inny -
pachniało talkiem i perfumami odpowiednimi dla starszej pani. Ani śladu Amelie, jej podwładnych
ani gabinetu, w którym z nią rozmawiała.
- Science fiction - powtórzyła Claire sfrustrowana i z dziwnym poczuciem winy spuściła
wodę w toalecie, zanim wróciła tą samą drogą, którą przyszła. W domu było ciepło, ale upał
panujący na zewnątrz uderzył ją jak podgrzany w mikrofalówce ręcznik.
Och, stanowczo zamierzała rozgryźć tę sztuczkę. Nie mogła znieść myśli, że to jakaś, no
cóż, magia. Jasne, z istnieniem wampirów się pogodziła... jakkolwiek niechętnie... i z tymi ich
hipnotyzerskimi zdolnościami. Ale nie z teleportacją. Wykluczone.
Lisa siedziała obok babuni na huśtawce, popijając lemoniadę. Na małym stoliku stała
jeszcze jedna oszroniona szklanka. Lisa wskazała ją Claire ruchem głowy, bez słowa.
- Dzięki - powiedziała Claire i pociągnęła długi łyk.
Lemoniada była smaczna, może nieco za słodka, ale orzeźwiająca. Wypiła ją szybko, ale
jeszcze potrzymała w dłoni zimną szklankę, zastanawiając się, czy okaże się źle wychowana, jeśli
schrupie kostki lodu. - Jak długo panie tu mieszkają?
- Babcia mieszka tutaj od zawsze - powiedziała Lisa i delikatnie pogładziła starszą panią po
plecach. - Prawda, babuniu?
- Urodziłam się tu - oświadczyła dumnie staruszka. - I umrę tu, kiedy już będę na to gotowa.
- I tak trzymaj. - Lisa nalała Claire drugą porcję lemoniady z na wpół opróżnionego
dzbanka. - Jeśli odkryję, że z domu babuni coś zniknęło, dziewczyno, to nie zdołasz się przede mną
ukryć w Morganville. Łapiesz?
- Lisa! - skarciła ją staruszka. - Bardzo cię przepraszam, kochanie. Moja wnuczka nigdy się
nie nauczyła dobrych manier. - Lekko uderzyła Lisę po ręku i obdarzyła pełnym rodzicielskiej
troski spojrzeniem. - Ta miła dziewuszka nigdy by nie okradła starszej pani. Prawda, że nie,
kochanie?
- Oczywiście, proszę pani - potaknęła Claire i wypiła połowę lemoniady. Była tak samo
cierpka i słodka, i cudowna jak ta pierwsza. - Zastanawia mnie ten symbol koło drzwi...
Lisa i babunia patrzyły na nią ostro. Żadna się nie odezwała. Claire zauważyła, że obie
miały na nadgarstkach srebrne bransoletki z symbolem Założycielki na metalowej plakietce,
podobnej do popularnych plakietek z grupą krwi. Wreszcie Lisa powiedziała cicho:
- Lepiej będzie jak już sobie pójdziesz.
- Ale...
- Idź! - wrzasnęła Lisa, wyrwała szklankę z dłoni Claire i z hukiem postawiła ją na stole. -
Nie zmuszaj mnie, żebym cię zrzuciła ze schodów na oczach babuni!
- Cicho bądź, Lisa - skarciła ją starsza pani. - Dziewczyna ma nie więcej rozumu niż dobry
Bóg dał owcy, ale to nie jej wina. Dziecko, to jest symbol Założycielki, i ten dom należy do
Założycielki, a my jesteśmy jej ludźmi. Tak samo jak i ty.
Lisa popatrzyła na nią, rozdziawiając usta.
- Co takiego? - wykrztusiła wreszcie.
- Nie widzisz tego? - Babunia pomachała ręką przed twarzą Claire. - Ona świeci, kochana.
Oni też to widzą, zapewniam cię. Nie tkną jej, znak nie znak. Zapłaciliby za to życiem.
- Ale... - Lisa minę miała poirytowaną i bezradną, a Claire czuła to samo co ona. - Babciu, ty
znów masz omamy.
- Żadne omamy, młoda damo, i lepiej przypomnij sobie, kto w tej rodzinie przetrwał, kiedy
wszyscy inni się poddali. - Staruszka patrzyła bladymi oczami na Claire, która zadrżała mimo
upału. - Nie wiem, czemu ona cię naznaczyła, dziecko, ale zrobiła to. A teraz musisz jakoś z tym
żyć. Idź już. Wracaj do domu. Dostałaś to, po co tu przyszłaś.
- Dostała? - Lisa zerknęła gniewnie. - Przysięgam na Boga, jeśli ukradłaś coś z tego domu...
- Uspokój się. Ona nie kradnie. Ale dostała to, czego szukała. Prawda, dziecko?
Claire pokiwała głową i nerwowo przesunęła dłonią po włosach. Pociła się obficie, włosy
miała wilgotne i lepkie. Powrót do domu wydał jej się znakomitym pomysłem.
- Dziękuję pani. - Wyciągnęła rękę do staruszki. Ta przyglądała jej się przez długą chwilę, a
potem ujęła ją swoją kruchą dłonią i uścisnęła. - Czy mogę przyjść do pani kiedyś w odwiedziny?
- Jeśli przyniesiesz mi czekoladę. Przepadam za czekoladą.
- Babuniu, masz cukrzycę.
- Dziecko, jestem stara. Od czegoś muszę umrzeć. Równie dobrze mogę od czekolady.
Nadal się sprzeczały, kiedy Claire schodziła po schodkach do ogródka, a potem zamknęła za
sobą furtkę. Zerknęła w alejkę, tę, którą o mało wcześniej nie poszła, i tym razem drgnęła, jakby
coś ją ostrzegło. Pająki w pajęczynach. Nie, już jej przeszła wszelka ochota na chodzenie na skróty.
A o Jasonie Rosserze dowiedziała się tyle, ile tylko mógł znieść jej wrażliwy żołądek, najmniej
wiedziała, na kogo ma teraz uważać, gdyby znów zaczął za nią łazić. Claire poprawiła plecak na
ramieniu i ruszyła przed siebie.
ROZDZIAŁ 7
Nigdzie nie było ani śladu ojca Shane'a, ani jego kumpli. W Morganville panował spokój.
Następnego dnia Travis Lowe i Joe Hess przyjechali do Domu Glassów wcześnie rano. Powiedzieli,
że brak wiadomości oznaczał dobre wiadomości. Byli grzeczni i uprzejmi i sprawiali wrażenie
całkiem przyzwoitych facetów jak na policjantów, ale Claire i tak wystraszyła się i nabrała
paranoicznych podejrzeń. Pomyślała, że może wszyscy policjanci tak się zachowują, kiedy są na
służbie. Eve chyba w ogóle nie przejęła się tą wizytą. Wstała już, miała zaspane oczy i ziewała
jeszcze po wyjściu spod prysznica. Była w szlafroku Hello Kitty, pozbawiona gotyckiej maski.
Shane najprawdopodobniej jeszcze spał, a kto mógł wiedzieć, gdzie podziewał się Michael? Pewnie
obserwował nas, pomyślała Claire. Zawsze obserwuje. Być może powinna dostawać od tego gęsiej
skórki, ale w przypadku Michaela ją to najzwyczajniej... uspokajało.
- Cześć wszystkim - przywitała się Eve, wchodząc do salonu. Padła na kanapę i ziewnęła. -
Kawa. Potrzebuję kawy.
- Zaparzyłam trochę - powiedziała Claire i poszła do kuchni. Travis Lowe w milczeniu
ruszył za nią i sam przyniósł kubki do salonu. On i jego partner pili czarną; Claire ledwie tolerowała
smak kawy, nawet jeśli było jej mniej niż mleka. Eve piła ze śmietanką, ale bez cukru i teraz
wysączyła kawę jak gatorade po morderczym treningu na siłowni, a potem znów oparła się o po
duszki kanapy i westchnęła radośnie.
- Witam panów, ale chyba za wcześnie na wizytę.
- Słyszeliśmy, że dostałaś pracę w kampusie - oznajmił Hess. - Moje gratulacje, Eve.
- To prawda, dostałam. - Machnęła ręką lekceważącym gestem. - Fatygowaliście się taki
kawał drogi, żeby mi to powiedzieć?
- W Morganville wszędzie jest blisko. - Hess wzruszył ramionami. - Ale nie przyjechaliśmy
po to, by ci pogratulować. Jak już wspominałem Claire, osoby, które napadły na wasz dom,
zniknęły. Więc moim zdaniem macie sprawę z głowy. Mam nadzieję, że dzięki temu będziecie
miały lepszy dzień.
Eve rzuciła Claire szybkie, niepewne spojrzenie.
- Jasne - mruknęła. - Hm... A co z tą... Drugą sprawą?
- Chcesz porozmawiać na osobności? - spytała Claire i wstała. - Bo ja mogę już iść do
szkoły...
- Siadaj - polecił Hess. - Jeszcze nigdzie nie idziesz. I nigdzie nie pójdziesz sama.
- Co proszę?
- Odwieziemy was, dziewczyny, na uczelnię - oznajmił Lowe, popijając kawę. - A potem,
kiedy już będziecie wolne, przywieziemy z powrotem do domu. Możecie nas uważać za swoją
prywatną korporację taksówkową: Cienka Niebieska Linia.
- Nie! - zaprotestowała Claire zbulwersowana. - Znaczy przecież nie możecie... Nie
powinniście...
Dlaczego?
- Eve wie dlaczego. Prawda, Eve?
Eve energicznie odstawiła kubek po kawie na stolik. W pastelowych kolorach wyglądała
bardzo młodo i... na bardzo przestraszoną.
- Jason.
- Zgadza się. Jason. - Hess odchrząknął, zerknął na Claire i ciągnął dalej: - Wczoraj późno w
nocy znaleźliśmy Karle Gast. A właściwie nasi koledzy preferujący pracę w nocy ją znaleźli.
Zwłoki porzucono na opuszczonej parceli mniej więcej sześć przecznic stąd, za stertą drewna.
Claire przypomniała sobie, że przechodziła obok tej parceli. Poczuła nawet odór rozkładu.
Odstawiła kubek na stolik i obiema dłońmi zakryła usta, zwalczając napad mdłości.
- Myślicie, że... - Eve była blada jak ściana. Oblizała wargi: - Myślicie, że Jason był w to
zamieszany?
- Tak - powiedział cicho Hess. - Tak uważamy. Ale dowodów nie mamy. Nie ma świadków,
nie ma jeszcze wyników ekspertyzy sądowej, wiadomo tylko że na pewno nie zabił jej wampir.
Posłuchaj, Jasona widziano w okolicy, więc nie chcemy, żebyś przez jakiś czas wychodziła sama,
okay? Żadna z was.
- Przecież to mój brat! - Eve była teraz mocno rozgniewana, a głos jej drżał. - Jak mógł to
zrobić? Jaki człowiek...? Jaki...?
- To nie twoja wina - stwierdził Lowe. - Próbowałaś mu pomóc. On tylko jeszcze ciężej
zachorował.
- To moja wina! - krzyknęła. - To ja na niego doniosłam! To ja nie powstrzymałam
Brandona przed...
- Przed czym? - spytał Lowe bardzo spokojnie.
Eve nie odpowiedziała. Patrzyła na swoje pomalowane na czarno paznokcie i niespokojnie
oskubywała skórki.
- Od zainteresowania się łatwiejszą ofiarą - wydusiła wreszcie. - Kiedy zadbałam o to, żeby
mnie zostawił w spokoju.
- Chryste - jęknął Lowe. - Któregoś dnia ten cholerny wampir dostanie, co mu się...
- Trav - przerwał mu Hess. - Dziś nie jest dzień na pranie. Zostaw brudy w spokoju.
- Jezu Chryste, Joe, przecież to nie pierwszy raz, kiedy...
Claire dopiero po paru chwilach zrozumiała, o czym oni właściwie mówią, ale potem
przypomniała sobie wiersze Eve, które przeczytała w jej komputerze... Te wszystkie romantyczne
„Wampiry są cudowne, prawda?” aż do czasu, kiedy Eve skończyła mniej więcej piętnaście lat, a
potem... Potem romantycznych uniesień nie było. Brandon. Brandon próbował się do niej dobierać,
kiedy miała piętnaście lat. A Jason był jej młodszym bratem.
- Co on mu zrobił? - spytała Claire. - To znaczy, Brandon. Pił jego krew? Eve nie podniosła
oczu, ale na jej policzki wypłynął rumieniec.
- Czasami - odparła. - A czasami jeszcze gorzej. Wiesz, my dla nich jesteśmy jak zabawki.
Jak lalki. Nie jesteśmy prawdziwi. Ludzie nie są dla nich prawdziwi.
- Obawiam się, że dla Jasona teraz też nie - rzucił Hess. - Trudno dzieciaka winić. Nie dano
mu wyboru. Ale powtarzam, Eve, tobie też nie wolno brać winy na siebie. Uratowałaś się i tylko to
się liczy.
- Uratowałam się, bo wrobiłam własnego brata. Wielkie mi bohaterstwo.
- Uważaj na to poczucie winy - powiedział Lowe. - Może cię zniszczyć. To twoi rodzice
powinni byli temu zapobiec i ty o tym wiesz. Jeśli ktoś pozwala zrobić z własnego dziecka zabawkę
tylko po to, żeby utrzymać pozycję...
Claire wzięła Eve za rękę. Eve, zdumiona, uniosła głowę - nawet nie płakała, co Claire
wydało się dziwne, bo Eve przecież ciągle płakała. Teraz oczy miała suche, a spojrzenie twarde.
Gniewne. - Jak pan myśli, czemu się wyprowadziłam? - spytała. - i to najwcześniej, jak mogłam.
Przy moich rodzicach i tym, co Brandon zrobił z Jasonem... Claire nie wiedziała, co ma powiedzieć.
Po prostu siedziała i trzymała Eve za rękę. Nigdy nie przeżyła takiego koszmaru... Wychowała się
w ciepłej i kochającej rodzinie, która zapewniła jej poczucie bezpieczeństwa, w mieście, gdzie nie
było wampirów, gdzie o molestowaniu i znęcaniu się nad dziećmi słyszało się wyłącznie w
wieczornych wiadomościach w telewizji.
To wszystko było po prostu... Zbyt trudne, żeby ot tak się z tym uporać. I o wiele za
bolesne.
- Wszystko będzie dobrze - próbowała pocieszać Eve.
- Nie będzie. Nie rób sobie złudzeń, Claire. Niemniej, dzięki. Odetchnęła głęboko, puściła
dłoń Claire i znów spojrzała na obu policjantów.
- Poczekajcie chwilę, panowie, szybko się ubiorę.
- Och, jasne - powiedział Hess i uniósł brew. Twarz mu się od tego wykrzywiła, ale może to
przez ten jego dziwny nos, Claire nie była pewna. - Nie chodzi o to, że służymy i bronimy czy coś
w tym rodzaju.
- Nie jesteście nawet na służbie - rzuciła Eve.
- No i nas nakryła - uśmiechnął się Lowe. - To nasza prywatna inicjatywa. Pośpiesz się,
mała, chciałbym się trochę przespać, zanim znów stanę na straży porządku i sprawiedliwości.
Eve poszła na górę. W tej chwili przypominała Claire bombę, która lada moment
wybuchnie. Claire bardzo chciała jakoś poprawić jej nastrój, ale nie mogła nic wymyślić...
Pomyślała, że Eve zresztą też by jej sama na to nie pozwoliła.
Pożałowała, że Shane śpi. Potrzebowała... Może uścisku. A może jednego z tych cudownych
pocałunków. Albo chociaż na niego popatrzeć, zaspanego i nadąsanego, z włosami sterczącymi we
wszystkich możliwych kierunkach, z odgnieceniami od pościeli na policzkach, z gołymi stopami,
które były takie ładne i miękkie...
Jeszcze nigdy nie podobały jej się stopy żadnego faceta. Nawet żadnego słynnego aktora.
Ale Shane... Wszystkie części jego ciała tak na nią działały. Podniecająco.
- Dostaniemy jeszcze kawy? - spytał Hess i pomachał pustym kubkiem. Claire westchnęła,
wzięła kubki policjantów i poszła do kuchni.
Postawiła kubki na blacie i sięgnęła po dzbanek, kiedy jakaś wielka, spocona łapa szarpnęła
ją w tył. Próbowała wrzasnąć i kopać, ale ktokolwiek ją złapał, trzymał naprawdę mocno.
Wyrywała się, ale bezskutecznie.
- Spokój - szepnął jej do ucha ochrypły męski głos. - Zamknij się albo zacznie się robić
nieprzyjemnie.
Już było nieprzyjemnie, przynajmniej z punktu widzenia przerażonej Claire. Zastygła w
bezruchu, a facet, który ją trzymał w powietrzu, opuścił ją na tyle, że czubkami sportowych butów
dotknęła ziemi. Ale jej nie puścił.
Domyśliła się, kto to jest - ten, który się odezwał, nie ten, który ją trzymał - jeszcze zanim
ojciec Shane'a wszedł w pole widzenia i nachylił się do niej przerażająco blisko.
- Gdzie jest mój syn? - syknął. Cuchnął alkoholem. Śniadanie mistrzów w wykonaniu rodu
Collinsów. - Wystarczy skinąć głową. Jest w domu? - Kiwnęła. - Ci gliniarze są w salonie? - Znów
kiwnęła głową, dość energicznie, i próbowała wymyślić, w jaki sposób mogłaby zwrócić uwagę
detektywa Hessa. Wrzask raczej nie wchodził w grę, drzwi do kuchni były solidne, a ta wielka łapa
zdusiłaby jej krzyk. Gdyby ją schwytali, kiedy miała w ręku kubki, mogłaby je chociaż upuścić...
- Mój chłopak cię lubi - powiedział tata Shane'a. - Tylko dlatego jeszcze żyjesz, rozumiesz?
Więc nie wyobrażaj sobie, że ci się upiekło. Zawsze mogę zmienić zdanie, a ciebie pochować w
ogrodzie obok twojego drogiego przyjaciela Michaela. A teraz mój kumpel odsłoni ci usta, a ty
lepiej nie wrzeszcz, bo jeśli zaczniesz, to my będziemy musieli zacząć zabijać, zaczynając od
ciebie, a kończąc na gliniarzach. I tej twojej przyjaciółce udającej wampirzycę. Rozumiesz? Liczy
się dla mnie tylko mój syn.
Claire z trudem przełknęła i znów skinęła głową. Ręka powoli odsunęła się od jej ust.
Nie wrzasnęła, chociaż miała wielką ochotę.
- Dobra dziewczynka - pochwalił ją tata Shane'a. - A teraz powiedz mi, co ci gliniarze tu
robią. Szukają nas?
Pokręciła głową.
- Myślą, że wyjechaliście - wyjaśniła. - Przyjechali tu, że by odwieźć mnie i Eve na
uczelnię.
- Uczelnia. - Wycedził to słowo z pogardą. - To nie jest żadna uczelnia. To wybieg dla bydła
rzeźnego.
Oblizała wargi i poczuła na nich pot tego faceta, który ją wcześniej trzymał. Obrzydliwość.
- Musi pan stąd uciekać. Natychmiast.
- Albo?
- Nie uda wam się zrobić tego, po co tu przyjechaliście, jeśli wszyscy nadal będą was
szukali - powiedziała. Wymyśliła to przed sekundą, ale doszła do wniosku, że to nawet sensownie
brzmi. - Jeśli będziecie musieli zabić mnie i wszystkich innych w tym domu, oni przewrócą całe
miasto do góry nogami, dopóki was nie znajdą. A Shane'a wsadzą do więzienia, jeśli nie gorzej.
Jeśli pozwoli mi pan iść po Shane'a, ja im wszystko i tak powiem, a oni przetrząsną całe miasto...
- Usiłujesz mnie straszyć, mała?
- Nie - szepnęła Claire. Z trudem wykrztusiła to krótkie słowo. - Próbuję panu powiedzieć,
co się stanie. Oni już jakby przestali was poszukiwać, ale jeśli mnie zabijecie, przegracie.
A jeśli mnie puścicie, ja im i tak wszystko powiem.
- To dlaczego miałbym cię nie zabić?
- Bo będę trzymała język za zębami, jeśli mi pan obieca, że zostawicie Shane'a w spokoju.
Spojrzał na nią gniewnie, ale widziała, że się nad tym zastanowił.
- Szefie - odezwał się facet, który ją trzymał. Miał głęboki głos, ochrypły tak, jakby gardło
miał wysypane żwirem. - Suka nie ma powodu dotrzymać słowa.
- A dlaczego uważacie, że ja wampiry lubię bardziej niż wy? - warknęła. - Shane opowiadał
wam o Brandonie? Widziałam pana w Common Grounds, szukał pan go? Bo jeśli nie, to powinien
pan. To palant.
Frank Collins zmrużył oczy, teraz przypominał Shane'a.
- Chcesz mi jeszcze dyktować, które wampiry mam zabijać?
- Nie. - Przełknęła ślinę świadoma, że w każdej chwili drzwi kuchni mogą otworzyć się,
ktoś się napatoczy i wszystko diabli wezmą, i to w tempie ekspresowym. - To tylko sugestia. Bo o
ile wiem, on jest chyba najgorszy. Ale zrobi pan to, co pan zechce, i ja to wiem. Ja tylko chcę, żeby
mnie i moich przyjaciół do tego nie mieszać.
Tata Shane'a uśmiechnął się do niej. Uśmiechnął się. I po raz pierwszy wydawało się, że to
naprawdę uśmiech, a nie grymas.
- Jesteś twardsza, niż wyglądasz, mała. To dobrze. Przyda ci się to, jeśli będziesz chciała tu
mieszkać. - Spojrzał za nią, na motocyklistę (przynajmniej myślała, że to motocyklista, bo słyszała
skrzypienie skóry, kiedy mu się wyrywała). - Puść ją, stary. Ona jest w porządku.
Motocyklista puścił ją. Rzuciła się przed siebie, obróciła na pięcie i stanęła plecami do
lodówki. Zaczęła grzebać w szufladzie w poszukiwaniu noża, znalazła groźnie wyglądający tasak
do mięsa i wyciągnęła go w stronę napastników. - Musicie już iść - powiedziała. - Już. I nie
wracajcie tutaj bo, przysięgam, powiem im wszystko.
Tata Shane'a już się nie uśmiechał. No cóż, nie tak szeroko. Ale stojący za jego plecami
facet szczerzył zęby od ucha do ucha.
- Dziewczyno, ty wcale nie znasz mojego syna, prawda? - spytał pan Collins. - Ja tu wcale
nie muszę wracać. To on do mnie przyjdzie. Wcześniej czy później.
Gestem pokazał kumplowi, że wychodzą i razem ruszyli do drzwi kuchennych. Claire
podbiegła, zatrzasnęła je i zamknęła na oba zamki.
Po czym zastanowiła się, dlaczego te drzwi wcześniej stały otworem... Ach. Jasne.
Policjanci weszli do domu od strony kuchni. Parę razy głęboko odetchnęła, zmyła z ust smak
spoconych dłoni i sięgnęła po kubki do kawy.
Ręce trzęsły jej się jeszcze tak bardzo, że na pewno rozlałaby kawę. Odstawiła kubki,
podeszła do drzwi salonu i zawołała:
- Zaparzę trochę świeżej!
Wylała resztkę kawy z dzbanka, nasypała kawy do ekspresu i zanim się zaparzyła, udało jej
się uspokoić. Prawie.
Między zajęciami Claire miała przerwę - trudno byłoby ją nazwać przerwą na lunch, bo
przypadała koło dziesiątej rano - i poszła do Centrum Uniwersyteckiego na kawę. Centrum było
duże i zaniedbane, dywan pamiętał lepsze czasy, a meble były z lat osiemdziesiątych, o ile nie
siedemdziesiątych. Było to jedno wielkie pomieszczenie, pełne kanap, foteli, a nawet z zepchniętym
w kąt koncertowym fortepianem. Plakaty reklamujące studenckie imprezy, w większości okropnie
brzydkie, wisiały pod sufitem i lekko poruszały się w słabym nawiewie klimatyzacji.
Większość kanap już została zajęta przez studentów. Claire upatrzyła sobie stolik do nauki
w rogu sali, ale wiedziała, że musi się pośpieszyć, bo mnóstwo ludzi rozglądało się za wolnymi
miejscami.
Szybko podeszła do baru kawowego. Uśmiechnęła się i pomachała do Eve. Eve jej
odmachała, jednocześnie zdejmując z ekspresu dwie zaparzone porcje kawy i wlewając je do
spienionego mleka. W kolejce stało pięć osób i Claire miała mnóstwo czasu na zastanowienie się na
tym, co usłyszała od taty Shane'a. I nad tym, czego jej nie powiedział.
Co on dzisiaj robił w Domu Glassów? Tak naprawdę? Może chciał zabrać ze sobą Shane' a,
ale tego nie była pewna. Wydawało jej się, że tata Shane'a miał jakiś plan, ale jaki - nie miała
pojęcia. Może Shane by wiedział, ale nie chciała go pytać.
Michael. Michaelowi powie wszystko, jak tylko się pojawi.
- Dużą mocha - poprosiła Claire i wygrzebała trzy dolary pięćdziesiąt z kieszeni dżinsów.
Dla niej to było drogo, ale stwierdziła, że trzeba przecież uczcić pierwszy dzień Eve w nowej pracy.
Kasjer - facet ze znudzoną miną, który na pewno wolałby być gdziekolwiek indziej - wziął od niej
pieniądze i machnięciem ręki pokazał, że ma przejść do kolejki po odbiór napojów.
Stała tam i przeglądała podręcznik do literatury angielskiej, kiedy usłyszała zduszony
śmiech, a potem chlupot rozlewanego płynu. Podniosła wzrok i zobaczyła grupkę chłopaków
gapiących się na spływającą na podłogę kawę.
- Hej, zombie płci żeńskiej! - Jeden z nich odezwał się do Eve, która parzyła kawę,
ignorując ich. - Może raczysz posprzątać ten bałagan?
Eve zacisnęła zęby, ale w milczeniu sięgnęła po papierowe ręczniki i zaczęła wycierać
kontuar. Kiedy wytarła go do czysta, uniosła klapę i wytarła też podłogę. Faceci nadal złośliwie się
śmiali.
- Ominęłaś jedno miejsce - powiedział ten, który wylał kawę. - Tam.
Eve pochyliła się, żeby dosięgnąć wskazywanej przez niego plamy. Szybko stanął za nią i
zaczął kroczem uderzać ją w wypiętą pupę.
- Och, kochanie! - jęknął, a jego kumple zaczęli rechotać! - Jesteś cholernie seksowna jak na
zmarłą dziewczynę.
Eve spokojnie wyprostowała się, odwróciła i spojrzała na niego. Bez słowa. Zaletą
gotyckiego makijażu, musiała przyznać Claire, było to, że nie było spod niego widać rumieńców...
Sama zarumieniła się mocno ze współczucia dla Eve. I aż trzęsła się z wściekłości.
- Przepraszam - odezwała się wreszcie Eve i odsunęła faceta na bok, jedną dłoń opierając na
jego piersi. Wróciła za bar, z trzaskiem zamknęła klapę, wzięła dwie zaparzone porcje kawy,
przelała je do jednego kubka, zamieszała, przykryła pokrywką i postawiła na kontuarze. - Proszę. -
Na koszt firmy.
Palant wyciągnął rękę, złapał kubek i mocno ścisnął. Pokrywka spadła. Kawa rozprysnęła
się wszędzie, oblewając Eve, kontuar, podłogę, faceta, który trzymał kubek. Jego kumple ryknęli
śmiechem, kiedy powiedział:
- Ups. Chyba nie doceniłem własnej siły.
Eve zerknęła na chłopaka przy kasie, ale on tylko wzruszył ramionami. Głęboko odetchnęła,
uśmiechnęła się - ale uśmiechem zupełnie innym niż zwykle, zauważyła Claire - i powiedziała:
- Powinieneś poradzić się w tej sprawie lekarza, łosiu, i poprosić o coś na świąd krocza.
Następny! Mam tu mocha dla Claire! - Eve postawiła na kontuarze kolejny kubek i zaczęła za
wzięcie wycierać blat.
Claire podbiegła do niej.
- O mój Boże! - szepnęła. - Chcesz, żebym coś z tym zrobiła? Mam kogoś zawołać na
pomoc?
- A kogo? - Eve przewróciła oczami. - To mój pierwszy dzień, trochę za wcześnie biegać na
skargę jak obrażona dziewczynka. Daj spokój, Claire. Po prostu bierz kawę i idź. Nic mi nie będzie.
Mam doktorat z radzenia sobie z upierdliwymi mięśniakami.
- Ale... Shane? Może ja zadzwonię do Shane'a?
- Tylko jeśli chcesz wycierać tu krew zamiast kawy...
- Hej, zombie, a gdzie moja kawa? - zapytał głośno ten facet zza pleców Claire. Przez
sekundę czuła, jak zaczyna na nią napierać, aż wreszcie z całej siły docisnął ją do baru. - Ups,
przepraszam, malutka, nie zauważyłem cię. - Ale się nie odsunął. - A w ogóle to od kiedy u nas są
zajęcia dla przedszkolaków?
Oczywiście, kubek wysunął się jej z ręki. Eve złapała go zręcznie.
- Hej! - Claire zaczęła się szarpać, chcąc od siebie odsunąć tego faceta, ale on nadal ją
przyciskał do baru.
- Hej! Dupku! - powtórzyła Eve głośniej. - Cofnij się albo zadzwonię po policję.
- Tak, a oni od razu przybiegną. - Ale odsunął się na tyle, że Claire zdołała się wydostać,
ściskając w ręku swoją mocha. Nawet na nią nie spojrzał. To był duży facet - taki duży jak Shane -
z czarnymi, wyżelowanymi włosami ostrzyżonymi według najnowszej mody i zawziętymi
niebieskimi oczami. Niezła twarz, ładne usta, wydatne kości policzkowe.
- Zrób mi wreszcie tę moją cholerną kawę. Niektórzy spieszą się na zajęcia.
Claire złapała papierowy ręcznik i wytarła plamy na kontuarze od strony klientów, żeby Eve
nie musiała wychodzić zza baru. Eve rzuciła jej pełne wdzięczności spojrzenie i zajęła się
nalewaniem kawy. W rekordowym tempie przygotowała napój, zamknęła kubek pokrywką i podała
swojemu prześladowcy, który wyszczerzył do niej zęby, spróbował kawy i odstawił jaz powrotem
na kontuar.
- Beznadziejna - parsknął. - Możesz ją sobie zatrzymać.
Przybił piątkę kumplom, a potem wszyscy wyszli.
- Ale palant! - powiedziała Claire, a Eve tylko uniosła brwi, wzięła latte i wylała do zlewu.
- Nie, on miał rację, rzeczywiście zrobiłam mu obrzydliwą. No, ale zapłacił za nią trzy
dolce, więc to ja wygrywam. Jak ci smakuje twoja mocha?
Claire wypiła łyk i uniosła w górę kciuk.
- Przepraszam. Strasznie mi przykro, że nie mogę nic zrobić...
- Claire, każdy musi walczyć sam. Idź już. Na pewno musisz się czegoś tam pouczyć.
Claire cofnęła się, a Eve zaczęła nalewać kolejną partię kaw; przy kasie nadal kłębiła się
kolejka.
Następny chłopak, który odbierał latte - wysoki, trochę niezgrabny, z pucołowatą twarzą i
dużymi, brązowymi oczami - głośno podziękował Eve za kawę. Eve mrugnęła do niego i pokazała
w uśmiechu dołeczki. Wyglądał o wiele sympatyczniej niż ci muskularni kretyni, którzy właśnie
wyszli, chociaż Claire zauważyła, że nosił koszulkę studenckiego bractwa.
- Epsilon Epsilon Kappa? - odczytała na głos. - EEK? Spojrzał na nią przepraszająco.
- To w pewnym sensie dowcip. Przez to miasto. No wiesz, takie dziwaczne. - Zamrugał,
spojrzał na nią uważniej i uśmiechnął się szerzej. - Tak przy okazji, jestem Ian. Ian Jameson. Z, no
wiesz, Reno.
- No to znalazłeś się z dala do domu, Ianie Jameson - stwierdziła Claire i wyciągnęła do
niego rękę. Uścisnął ją. - Claire Danvers. Z Longview.
- Ty do domu masz niedaleko, ale z drugiej strony stąd jest wszędzie daleko - powiedział. -
Jesteś na... Eee... Pierwszym roku?
- Tak. - Znów oblała się rumieńcem. - Skończyłam szkołę wcześniej.
- O ile wcześniej?
Próbowała zbyć pytanie wzruszeniem ramion.
- Ze dwa semestry. Nic takiego.
- Jaki kierunek wybrałaś? - Ian zdjął wieczko z kubka i podmuchał na kawę, żeby trochę
ostygła, a potem wypił łyk. - Jeszcze raz dzięki, tak przy okazji, jest naprawdę dobra.
- Nie ma za co - uśmiechnęła się Eve. Głos miała teraz o wiele pogodniejszy. Podawała
dziewczynom ze studenckiego bractwa ich latte, odtłuszczone, bez cukru i pół na pół z
bezkofeinową, z pogodną miną.
Nigdy wcześniej nikt nawet nie próbował pytać Claire, jaki jest podstawowy kierunek jej
studiów. Oczywiście, to było normalne, że student pierwszego roku trzy czy cztery razy zmienia
zdanie, zanim wreszcie zdecyduje się na coś, ale Claire zawsze była dosyć zdecydowana.
- Fizykę.
- Poważnie? - Ian był pod wrażeniem. - To ambitny wybór. Musisz być niezła z matmy.
Wzruszyła ramionami.
- Chyba tak. - Uosobienie skromności, bo przecież nigdy nie dostała mniej niż szóstkę, ani
razu.
- Pewnie będziesz musiała się stąd przenieść. Dyplom z fizyki tego uniwersytetu raczej na
wiele ci się nie przyda, prawda?
- Mam nadzieję dostać się na MIT - powiedziała Claire. - A ty? Ian pokręcił głową.
- Inżynieria cywilna. Owszem, muszę zaliczyć fizykę, ale za nic nie brałbym więcej zajęć,
niż muszę. Został mi jeszcze semestr. A potem przeniosę się na Uniwersytet Teksański w Austin.
Wielu studentów przenosiło się tam, bo to była duża uczelnia oferująca prawie wszystkie
kierunki. Claire pokiwała głową. Sama się nad nią zastanawiała, ale... MIT? Caltech? Jeśli miała
szansę się tam dostać, to chciała spróbować.
- A więc... Co to jest to EEK? Jakieś prestiżowe bractwo? - Kilka bractw studenckich było
na tym uniwerku: wystarczyło zapłacić składki, iść na kilka spotkań i już można było wpisać sobie
członkostwo w nich do CV.
- To tylko grupa facetów, którzy lubią razem imprezować. Ian był odrobinę zażenowany. -
Jestem członkiem, bo mam tam kilku kumpli... W każdym razie co roku robią wypasioną imprezę,
naprawdę z rozmachem. Nazywają ją Balem Umarłych Dziewczyn. Jak z jakiegoś horroru pełnego
zombie i innych takich. - Zerknął na Eve, która podgrzewała mleko. - Twoja przyjaciółka świetnie
by pasowała na Balu Umarłych Dziewczyn. Chociaż większość ludzi zwykle się przebiera.
Czy on ja zapraszał na randkę? Nie, to przecież niemożliwe. Po pierwsze, dopiero co go
poznała. Po drugie... No cóż, nikt nigdy nie chciał się z nią umawiać. Po prostu jeszcze się nie
zdarzyło.
- Brzmi bombastycznie - powiedziała Claire i pomyślała: Rany, właśnie w rozmowie z
fajnym facetem użyłam słowa: „bombastycznie”. Chyba powinnam się zastrzelić.
- Jutro wieczorem w siedzibie EEK. Słuchaj, jeśli dasz mi swój numer, to prześlę ci
esemesem szczegóły...
- Hm... Jasne. - Nikt nigdy jeszcze nie prosił jej o numer telefonu. Wyjąkała kolejne cyfry,
wstukał je do komórki i uśmiechnął się do niej. To był miły uśmiech. Naprawdę miły uśmiech. -
Ale, hm, nie wiem, czy będę mogła przyjść.
- Powiem wprost: jeśli przyjdziesz, uratujesz mi życie. My, jajogłowi, musimy trzymać się
razem, żeby nie oszaleć wśród tej całej reszty, prawda? To co, do zobaczenia jutro wieczorem, o
ósmej?
- Dobrze, przyjdę - obiecała. - Dzięki. Aha, ty jesteś Ian, tak?
- Ian.
- Claire - przypomniała mu swoje imię. - Och. Naprawdę to powiedziałam? Roześmiał się i
odszedł, popijając latte.
Dopiero kiedy odszedł, zdała sobie sprawę, że właśnie się z tym facetem umówiła. Na
prawdziwą randkę. I to z kimś innym niż Shane. Jak do tego doszło? Przecież tylko chciała być
miła, bo facet wydawał się w porządku, a potem okazał się wręcz uroczy, zwłaszcza w porównaniu
z tamtymi chamskimi typami...
Więc szła na randkę.
Z kimś innym niż Shane.
Niedobrze.
- Hej - krzyknęła Eve i gestem pokazała, żeby Claire podeszła bliżej. - Co to było? Czepiał
się ciebie?
- Hm... - Claire zapomniała języka w gębie. - Nie. On tylko... Nieważne.
- Podrywał cię? - domyśliła się Eve.
Claire zdecydowała się wzruszyć ramionami. Nie miała pojęcia, jak powiedzieć o tym
przyjaciółce.
- Chyba tylko starał się być miły.
- Faceci nie bywają mili - obruszyła się Eve. - I co mu powiedziałaś? Umówiłaś się z nim?
Jakim cudem Eve natychmiast zgadła, jęknęła w duchu Claire. Nerwowo przestąpiła z nogi na nogę
i poprawiła zawieszony na ramieniu plecak.
- Chyba zgodziłam się iść z nim na imprezę. Ale to totalnie żadna randka.
- Och, totalnie nie - zgodziła się Eve. I przewróciła oczami. - Następny proszę! Waniliowa
latte! Tak przy okazji, Claire, ta nazwa do ciebie pasuje.
- Dobra, idę do stolika... - powiedziała Claire. - Będę się uczyć.
Eve chętnie wypytałaby przyjaciółkę o szczegóły, ale musiała obsługiwać klientów. Stolik,
który Claire sobie upatrzyła, jakimś cudem nadal był wolny. Rzuciła plecak na poobijany
drewniany blat i usiadła, popijając mochę. Centrum wydawało się bezpieczniejsze niż większość
miejsc w Morganville... Miejsce, gdzie tyle osób siedziało nad książkami, nie mogło być takie złe.
Prawie jak normalny uniwersytet. Claire czytała podręcznik do historii, kiedy jakiś cień
zasłonił stronę książki. Podniosła wzrok i zobaczyła dziewczynę, którą trochę znała z akademika,
Howard Hali. Z pierwszego roku jak ona. Lisa? Lesley? Coś w ten deseń.
- Cześć - przywitała się dziewczyna. Claire skinęła głową, wskazując wolne krzesło
naprzeciwko, ale Lisa/Lesley nie usiadła. - Ta Gotka za kontuarem, ta która kiedyś pracowała w
Common Grounds, to twoja przyjaciółka?
Wiadomości szybko się rozchodziły. Claire przytaknęła.
- No to może będziesz chciała powstrzymać ją przed samobójstwem - powiedziała
Lisa/Lindsay. - Bo właśnie wyciągnęła zawleczkę z granatu Moniki.
Claire skrzywiła się i zamknęła książkę. Spojrzała na zegarek. No cóż, i tak powinna się
zbierać. Może to było samolubne, ale wolałaby, żeby Lisa/Lesley darowała sobie dobry uczynek.
Za nic nie chciała znów wpakować się w tarapaty.
Spakowała książki do plecaka. Po prostu pożegnam się z Eve, pomyślała. Nie mam tu nic do
roboty. Totalnie nie będę się wtrącać.
Monica, Giną i Jennifer opierały się o kontuar, uniemożliwiając Eve obsługiwanie innych
studentów.
- Hej, dziewczyno grabarza, mówi się do ciebie! - krzyczała Monica. - To prawda, że własny
brat próbował cię zabić?
- A to było przed czy po tym, jak ją chciał puknąć? - Pytaniu towarzyszyły ordynarne gesty.
Nawet jak na Jennifer to było obrzydliwe.
- Próbował? - zarżała Giną. - Ja słyszałam, że robili to ze sobą przez całe liceum. Nic
dziwnego, że oboje zupełnie sfiksowali.
Twarz Eve nadal wyglądała jak biała maska, ale jej oczy... Oczy miała szalone. Panowała
nad sobą, ale z najwyższym trudem. Nalewała espresso i latte, a potem zamaszyście postawiła trzy
kubki na kontuarze i powiedziała:
- Jeśli nie odejdziecie, pójdę po kierownika.
- Oho! - prychnęła Monica. - Po kierownika. Wow. Ale się boję. Myślisz, że wystraszę się
jakiegoś głupka, tak durnego, że pracuje tu za niewiele więcej, niż wynosi minimalna płaca? Tak ci
się wydaje? - Pochyliła się, chcąc pochwycić spojrzenie Eve. - Mówię do ciebie, kretynko. Giną
zauważyła Claire. Położyła Monice dłoń na ramieniu.
- Dwie wariatki w cenie jednej - powiedziała radośnie. - Chyba mają dziś promocję.
- Claire. - Monica uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - No jasne, czemu nie? Złościsz się, że
dokuczam twojej przyjaciółeczce, lesbo?
- Zdecyduj się - wycedziła Claire. Jej głos zabrzmiał nisko i jakoś tak nawet fajnie. Być
może łatwiej było przeciwstawić się Monice w obecności innych osób, nie czuła się tak bardzo
zagrożona. A może po prostu przyzwyczaiła się stawiać Monice. - Jesteśmy lesbami czy może ona
spała ze swoim bratem? Bo wiesz, to się jedno z drugim jakoś kłóci.
Monica aż zamrugała. No cóż, logika nie należała do jej mocnych stron. Claire prawie
widziała, jak przez jej mózg przemyka myśl: O kurczę, nie zbijajcie mnie z tropu faktami!
- Śmiejesz się ze mnie?
- Owszem - przyznała Claire.
Monica uśmiechnęła się. To był szeroki, szczery uśmiech.
- No i proszę - syknęła. - Claire znalazła kogoś do pary. Pewnie to wielka pociecha być pod
skrzydłami naprawdę wrednego Opiekuna. - Rzuciła spojrzenie w stronę Eve. - Ale to nie potrwa
długo. Moja rodzina coś tutaj znaczy. A wy, wariatki, jesteście tu tylko chwilowo. I jesteście
żałosne.
Odrzuciła włosy do tyłu, wzięła swoją latte i odeszła. Faceci oglądali się za nią, kiedy ich
mijała, oflankowana z obu stron przez Ginę i Jennifer jak w lotniczej formacji myśliwców.
- O... - zdziwiła się Eve, wycierając ekspres do kawy może nieco zbyt energicznie. - Zwykle
nie wycofuje się tak szybko.
- Może ma jakieś zajęcia.
- Uwierz mi - parsknęła Eve - jakieś zajęcie by się tej dziewczynie faktycznie przydało.
- To niesamowite, że mamy własną obstawę policjantów, prawda? - odezwała się Eve. Ona i
Claire stały na chodniku przed Centrum Uniwersyteckim, a kampus wydawał się wyludniony - była
siódma i zapadał już zmierzch. Na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Słońce dopiero co zaszło i
na horyzoncie od strony zachodu jeszcze widać było jaskrawą pomarańczową i żółtą poświatę. -
Ale przecież mam samochód, możemy bezpiecznie dojeżdżać na uniwerek.
- Moim zdaniem oni się znudzą. Znaczy to wyjątkowa sytuacja, dopóki nie złapią... zabójcy
tej dziewczyny.
Eve westchnęła i nic nie powiedziała. Granatowy samochód zatrzymał się przed nimi. Joe
Hess prowadził, a Travis Lowe wysiadł i otworzył tylne drzwi z niemądrym, przesadnie głębokim
ukłonem. W sumie to było nawet miłe. Claire wsiadła, przesunęła się, a obok niej usiadła Eve.
- Cześć, dziewczyny. - Hess odwrócił się do nich. Pod oczami miał ciemne kręgi i sprawiał
wrażenie, jakby w ogóle nie spał. - Dzięki za kawę.
Claire i Eve spojrzały po sobie.
- Przepraszam - powiedziała Eve. - Ja zawsze pachnę kawą, to takie barmańskie perfumy.
Nie pomyślałam o kawie dla was, ale jeśli macie ochotę, to ja zaraz...
- Wykluczone - zaprzeczył Lowe, siadając na siedzeniu pasażera. - Już ciemno. Odwieziemy
was do domu, a potem wstąpimy gdzieś na kawę.
- Dzięki - odezwała się Claire. - Za podwiezienie.
Żaden z gliniarzy nie odpowiedział. Hess ruszył podjazdem, przejechał przez kampus i dwie
przecznice dalej zagłębił się w ciemne ulice Morganville. Większość sklepów już pozamykano.
Kiedy mijali Common Grounds, Claire i Eve jednocześnie wyjrzały przez okno. Kawiarnia była
pełna, oczywiście, jak oaza światła na tej ciemnej ulicy. Ani śladu Olivera. Ani śladu taty Shane'a,
co wywołało u Claire przypływ poczucia winy. Powinnam powiedzieć Shane'owi, pomyślała. Nie
sądziła, żeby wypaplanie o tym Eve w czymkolwiek pomogło, poza tym że Eve jeszcze tylko
bardziej się zdenerwuje. A sądząc po ponurej minie, z jaką spoglądała w mrok, wystarczy jej
zmartwień Byli już tylko o jedną przecznicę od domu, kiedy jakiś połyskliwy czarny wóz - z
płetwami jak rekin - wyprzedził ich i ustawił się w poprzek ulicy. Hess wdepnął hamulec i opony
zapiszczały jak wyjący potępieniec. Nie uderzył w ten samochód... Stuknął go tylko. Claire
uderzyła się o winylowe siedzenie i aż sapnęła ze strachu. Wymieniły z Eve przerażone spojrzenia.
Na przednich siedzeniach Hess i Lowe też po sobie spojrzeli. Miny mieli bardzo ponure,
byli spięci.
- Co się dzieje? - spytała Eve i pochyliła się w ich stronę. - Panowie?
- Wy zostańcie w samochodzie - polecił Hess i otworzył drzwi. - Trav, zostań z nimi.
- Joe...
- Nic mi nie będzie. - Wysiadł, trzasnął drzwiami i poszedł w stronę tarasującego ulicę auta.
Zaciemniona szyba opuściła się i w blasku przednich świateł Claire zobaczyła znaną, trupiobladą
twarz.
- Hans - szepnęła. Ten detektyw wampir. Popatrzyła na Lowe'a i zobaczyła coś dziwnego:
wyjął rewolwer i położył go na kolanach. A w lewej dłoni trzymał krzyż. - Prawda? To Hans.
- Bądźcie cicho, dziewczyny - powiedział Lowe. Nie odrywał oczu od rozgrywającej się
przed nimi sceny. - To tylko rutynowa kontrola.
Claire nie znała policyjnych procedur, ale była pewna, że nie należy do nich blokowanie
samochodem drogi jednemu policjantowi przez drugiego. Nawet w tym mieście. I nie należało do
nich wyciąganie broni z kabury przez funkcjonariusza. Hess rozmawiał krótko. Kilka razy pokręcił
głową, gestykulował. Gdy wracał do samochodu, widać było, że jest zdenerwowany.
Claire ogarnęło naprawdę złe przeczucie. Hess miał taką minę, że nietrudno było domyślić
się, że nie ma dobrych wiadomości. Shane. O Boże, może chodzi o Shane'a, może mu się coś
stało... Hess otworzył tylne drzwi, od strony Claire, i wsadził głowę do środka.
- Dziewczyny - powiedział - będziecie musiały pójść ze mną.
- Jeszcze czego! - warknął Lowe. - Przecież mieliśmy je zabrać do domu.
- Zmiana planów. - Hess próbował opanować gniew i nie pokój, ale Claire i tak je dostrzegła
w jego oczach. - Dziewczyny, ktoś na was czeka w centrum. Ja pojadę z wami. Trav, chcę, że byś
odprowadził samochód.
Mężczyźni wymienili spojrzenia, a potem Lowe powoli wypuścił oddech.
- Dobrze - dał za wygraną. - Jasne. Uważaj na nie.
- Wiesz, że będę uważał.
Claire wysiadła z samochodu, czując się jeszcze bardziej bezbronna i zdana na łaskę losu niż
zwykle. Hess stał tuż obok niej, wysoki i opiekuńczy, ale mimo wszystko... Poczuła na sobie wzrok
Hansa i przeszedł ją dreszcz.
Partnerka Hansa, Gretchen, wysiadła z samochodu i otworzyła tylne drzwi.
- Do środka - rzuciła. Claire z trudem przełknęła ślinę i chciała już wsiadać, ale Eve j ą
wyprzedziła. Wsiadła pierwsza i przesunęła się, robiąc miejsce dla Claire i Hessa. Ledwo zmieścili
się we troję z tyłu. Gretchen zatrzasnęła drzwi.
- Wszyscy macie milczeć, póki nie poprosimy o odpowiedź na pytania - polecił Hans i
ruszył, kiedy Gretchen zajęła miejsce obok niego. Z piskiem opon zawrócił samochód.
Minęli dom pod numerem 716 przy Lot Street. Wszystkie światła w Domu Glassów paliły
się, a drzwi były otwarte i ktoś w nich stał, obserwując ulicę. Za szybko jechali, żeby Claire mogła
rozpoznać, czy to był Shane, czy Michael. Miała nadzieję, że jednak Shane.
Miała nadzieję, że jeśli coś się stanie, to chociaż uda jej się pożegnać z Shane'em.
- Myślałam, że jedziemy na komisariat - szepnęła Eve, kiedy samochód przejeżdżał
kolejnymi ulicami.
- A nie jedziemy? - odszepnęła Claire.
- Minęliśmy go właśnie. Chyba jedziemy gdzie indziej. - Eve była przestraszona, a kiedy
Claire wzięła ją za rękę, poczuła, że jej dłoń jest zimna i drży. Trzymały się za ręce, kiedy
samochód pokonał jeszcze kilka zakrętów, a potem zwolnił przed czymś w rodzaju szlabanu. - O
Boże. Wiozą nas na plac.
- Plac?
- Plac Założycielki. O tej porze to istne wampirowo. - Eve z trudem przełknęła ślinę i
mocniej ścisnęła dłoń Claire. - Próbuję się domyślić, czy to może oznaczać dla nas coś dobrego.
- Cii - odezwał się cicho Hess. - Nic wam nie grozi. Zaufajcie mi.
Claire mu ufała. Ale nie ufała dwójce detektywów wampirów siedzących z przodu, którzy
najwyraźniej mieli prawo wydawać mu polecenia.
Szlaban podniesiono. Hans przejechał na drugą stronę, zatrzymał samochód na jakimś
nieoświetlonym parkingu. Odwrócił się i zmierzył wzrokiem najpierw Claire, potem Eve i na końcu
Hessa.
Gretchen też się do nich odwróciła. Uśmiechała się. - Chcemy, żebyście coś zobaczyli -
wyjaśnił Hans. Gretchen wysiadła z samochodu i otworzyła drzwi po stronie Eve.
- Wysiadać.
Wygramolili się na rześkie nocne powietrze. Wstał już księżyc i świecił mdłą, żółtą
poświatą, która słabo rozświetlała mrok. Było bardzo ciemno, a przecież jeszcze nawet na dobre
noc nie zapadła...
Czyjaś chłodna ręka zacisnęła się mocno na ramieniu Claire. Pisnęła i usłyszała, że Eve
zrobiła to samo. Gretchen stała między nimi i trzymała je mocno.
- Zostań przy samochodzie - polecił Hans posterunkowemu Hessowi.
- Idę z dziewczynami.
- Masz wykonywać polecenia jak posłuszny mały neutralny - warknął Hans. - Chyba że
chcecie obaj z twoim partnerem stracić ten status. Tu nie chodzi o drobny incydent. Ta sprawa
przyciągnęła uwagę Starszych. Jeśli dziewczyny nie będą sprawiać kłopotów, wrócą całe i zdrowe,
ale ty masz zostać tutaj.
- Nie, Hans. Pozwól mu iść. Przyda się - wtrąciła się Gretchen. Hans spojrzał na nią
gniewnie, a potem wzruszył ramionami.
- Zgoda. Ale tylko się wtrąć, Hess, a będzie z ciebie befsztyk. Gretchen pchnęła dziewczyny
naprzód.
- Co się dzieje? - spytała Eve. Żaden z wampirów nie odpowiedział. Claire obróciła głowę i
zobaczyła, że Hess idzie za nimi, ale jakoś jej to nie pocieszyło. Gretchen poprowadziła je za róg ni
czym niewyróżniającego się ceglanego budynku, prosto do...
.. jakiegoś parku.
Claire zamrugała zaskoczona, bo tam było naprawdę bardzo... ładnie. Zielona trawa, wielkie
drzewa szumiące uspokajająco. Na gałęziach były zawieszone lampiony, które oświetlały kwiaty,
krzewy i parkowe ścieżki.
Plac tętnił życiem. Sklepy na ulicach sąsiadujących z kampusem były zapuszczone i
obskurne, te wychodzące na plac jarzyły się światłem, były zadbane i eleganckie. Budynki
kojarzyły się Claire z architekturą europejską, były wykończone kamieniem i marmurem,
ozdobione kolumienkami. Na dachach widać było nawet gargulce odprowadzające deszczówkę do
rynien.
Plac wyglądał jak pocztówka jakiegoś starego europejskiego miasteczka, które kiedyś
oglądała Claire, tylko... był jeszcze ładniejszy.
Wszystkie sklepy wychodzące na plac były otwarte. Dwie restauracje ze stolikami
wystawionymi na zewnątrz nadal serwowały posiłki, a od zapachu pieczonego mięsa i świeżego
chleba Claire napłynęła ślinka do ust. W ciągu dnia tak naprawdę tylko wypiła trochę kawy.
A potem przypomniała sobie, co jej mówiła Eve. Jeżeli centrum nocą zamienia się w
wampirowo, to po co te restauracje?
Zrozumiała, kiedy minęli jedną. Przy stolikach siedzieli, jedząc kolację, i ludzie, i wampiry:
wampiry miały przed sobą talerze z jedzeniem i zajadały z takim samym apetytem co ludzie. - To
wy jecie? - wypaliła Claire zaskoczona. Gretchen zerknęła na nią tymi swoimi zimnymi oczyma
istoty nie z tego świata.
- Oczywiście. Jedzenie nie dostarcza nam żadnych składników odżywczych, ale smak
jedzenia nadal lubimy. A dlaczego pytasz? Jeśli szukasz sposobów zabicia nas, to przekonasz się,
że trucizny na nas nie działaj ą.
Claire nawet nie przyszło to na myśl. Była tylko zwyczajnie nieco... zaciekawiona. Mijane
sklepy okazały się niesamowite. Jubilerzy, z wystawami pełnymi złota i szlachetnych kamieni.
Księgarnie pełne zarówno starych woluminów, jak i najnowszych bestsellerów. Sklepy z ubraniami,
całe ich mnóstwo, pełne gustownych i drogich ciuchów. Wyglądało to zupełnie jak jakaś dzielnica
w Dallas albo Houston czy Austin przeniesiona do Morganville. Dziwne.
Zakupy robiły wyłącznie wampiry. Rzeczywiście mnóstwo ich tu się kręciło, więcej niż
Claire kiedykolwiek sobie wyobrażała, że może ich w Morganville mieszkać, a im więcej ich
widziała, tym bardziej zaczynała się bać. Gapiły się na nią, jakby ona i Eve były jałówkami
prowadzonymi do rzeźni. Claire poczuła się okropnie samotna. Ja chcę do domu. Przysięgam, jeśli
uda mi się z tego wywinąć, wracam do mamy i taty. I nigdy już nie wyjadę...
Gretchen poprowadziła je w stronę czarnego marmurowego budynku ze złotymi literami na
szczycie. „Rada Starszych”, głosił napis.
- Wszystko w porządku - odezwał się Hess zza ich pleców. - Nic WAM nie będzie,
dziewczyny. Macie tylko współpracować. Odpowiadajcie na zadawane pytania.
Claire prawie nie słyszała własnych kroków, idąc po marmurowych, wypolerowanych
schodach. Czuła się trochę tak, jakby szła we śnie, bezbronna i otępiała, ale chwyt Gretchen na
ramieniu odbierała aż nazbyt realnie. I boleśnie. Auć. Będzie miała siniaki.
Hans otworzył wielkie, wypolerowane drzwi i weszli do środka.
Claire do głowy nie przyszło, że w siedzibie Rady Starszych zobaczy telewizor. Miał wielki
ekran, był nastawiony na całodobowy kanał informacyjny. Właśnie pokazywano migawki z jakiejś
wojny - eksplodowały bomby, krzyczeli żołnierze. Przed telewizorem, z założonymi ramionami,
stał Oliver. Nie miał na sobie swoich luzackich, hipisowskich ciuchów, które nosił w kawiarni -
tym razem był w garniturze, czarnym, eleganckim, z kantami ostrymi jak brzytwa. Siwiejące włosy
związał w kucyk, włożył krawat. Nie, niezupełnie krawat. Coś w rodzaju chustki, z węzłem spiętym
brylantową szpilką. Może takie coś było modne w czasach młodości Olivera.
- Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają - powiedział, wpatrując się w ekran telewizora. -
Ludzie nadal zabijają się z najgłupszych możliwych powodów. A to nas nazywaj ą potworami.
Przy ostatnim słowie spojrzał na Claire, a ona zadrżała. Oliver miał przyjemne oczy, ale z
jakiegoś powodu przerażały ją bardziej niż zimne jak lód spojrzenie Gretchen. Może to dlatego, że
ona nadal wolałaby móc go lubić, niezależnie od wszystkiego, co zrobił. Przecież on zabił
Michaela, upomniała samą siebie. No cóż, prawie go zabił, ściśle mówiąc.
- Cześć - zwrócił się do niej Oliver i skinął głową. Popatrzył teraz na Eve. - Eve, brak nam
ciebie w kawiarni.
- A u... - Eve nie dokończyła tego, co cisnęło się jej na usta. Claire na dziewięćdziesiąt
dziewięć procent była pewna, że Eve chciała powiedzieć: „A ugryź mnie”. - Dzięki. - Co jak na Eve
zabrzmiało niewiarygodnie ostrożnie, bo jeśli ktoś był na prawdę zaszokowany i wściekły, kiedy
Oliver okazał się wampirem, to właśnie ona.
Oliver skinął głową i przeszedł przez wielkie, puste pomieszczenie - puste, pomijając
przyciszony, ale grający telewizor i gruby rdzawoczerwony dywan - i otworzył podwójne drzwi.
Nie pracował tu jako odźwierny; przeszedł przez te drzwi do następnego pomieszczenia, a Gretchen
pchnęła Claire i Eve naprzód. Dywan był miękki, stopy Claire zapadały się w nim. Poczuła zapach
więdnących kwiatów. Róż. Mnóstwa róż.
Zapach uderzył jaz pełną siłą, kiedy weszli do sąsiedniej sali, wielkiego, owalnego
pomieszczenia z filarami, obwieszonego dokoła wiśniowymi zasłonami. Skromny żyrandol rzucał
przyćmione światło. Dywan był taki sam, ale stały też jakieś meble - krzesła ustawione w równych
rzędach, w trzech grupach, pomiędzy którymi pozostawiono przejścia.
Dopiero po chwili do Claire dotarło, że właśnie weszła do domu pogrzebowego. A kiedy to
zrozumiała, stanęła jak wryta i potknęła się, bo Gretchen nadal ciągnęła ją brutalnie za sobą, obok
rzędów pustych krzeseł, aż na sam przód, gdzie stał Oliver.
- Przepraszam... - odezwał się Joe Hess, wychodząc zza pleców Claire i Eve. - Jestem
posterunkowy Hess.
Oliver skinął głową.
- Znam cię.
- Czy nie powinni być tu obecni też inni? - Napięcie w głosie i w postawie Hessa ostrzegło
Claire, że jeśli Oliver zamierza je przesłuchiwać sam, to nie oznacza, to dla nich nic dobrego.
- Inni są tu obecni, panie posterunkowy - odezwał się jakiś cichy, chłodny głos z kąta sali,
chociaż Claire mogłaby przysiąc, że jeszcze przed sekundą ten kąt był zupełnie pusty. Westchnęła,
spojrzała i zobaczyła tam Amelie upozowaną, jakby była kamienną rzeźbą ustawioną tam, zanim
jeszcze zbudowano wkoło niej resztę budynku. A jej ochroniarze, czy też służący, stali w pobliżu.
Było ich czterech. Claire zastanawiała się, czy to nie jest sygnał wskazujący, jak poważne kłopoty
mają ona i Eve.
Trzeci Starszy jest w drodze - powiedziała Amelie i usiadła na krześle tak, jakby to był złoty
tron. Ubrana była w czerń, podobnie jak Oliver, ale miała na sobie długą zamszową spódnicę i
surową białą koszulę pod dopasowanym żakietem. Założyła nogę na nogę, ukazując blade i
szczupłe łydki, a dłonie splotła na kolanach.
Oliver nie miał szczęśliwej miny.
- Na kogo czekamy? - spytał.
- Znasz prawa, Oliverze, nawet jeśli znajdujesz sposoby, żeby je omijać - powiedziała
Amelie. - Czekamy na pana Morrella.
Nie musieli czekać długo; po zaledwie niecałej minucie Claire usłyszała głosy dochodzące z
przedsionka i brzęk kluczy. Nie znała mężczyzny, który wszedł w towarzystwie dwóch
umundurowanych policjantów, ale jednego z tych gliniarzy już widziała: to był Richard Morrell,
brat Moniki. A więc ten przysadzisty łysiejący mężczyzna z pewną siebie miną to pewnie jej ojciec.
Burmistrz Morganville.
On też był ubrany w garnitur - granatowy, w prążki, z szerokimi klapami, trochę krzykliwy,
a spodnie od garnituru miał nieco przydługie. Na palcach nosił za wiele biżuterii, a na twarzy miał
uśmiech.
- Oliver - odezwał się pogodnie. Uśmiech zniknął szybko, kiedy dostrzegł Amelie siedzącą
spokojnie z boku w otoczeniu swojej świty. Na jego twarzy pojawił się szacunek. - Założycielko.
- Burmistrzu. - Skinęła do niego głową. - A więc możemy zaczynać.
Gretchen puściła ramię Claire, która skrzywiła się i pomasowała je. Tak, to się skończy
siniakiem. Na pewno. Zaryzykowała rzut oka na Eve, która robiła dokładnie to samo. Z miną
śmiertelnie przerażoną.
Oliver sięgnął do jakiegoś ukrytego sznura i wisząca za nim wiśniowa zasłona się rozsunęła.
Za nią, na marmurowym katafalku, leżało ciało. Wokół stały wazony z pięknymi
czerwonymi różami. Ciało było biało - niebieskie, gumowate i z całą pewnością, przeokropne,
Nieżywe. Claire zrobiło się słabo, szumiało jej w uszach, z trudem ustała na nogach.
- O mój Boże - szepnęła Eve i uniosła obie ręce do ust.
- To Brandon - powiedziała Claire i spojrzała na Olivera. - To Brandon, prawda? - Bo ta
sztywna, biała twarz już zupełnie nie przypominała ludzkiej i Claire trudno było powiązać jaz
twarzą żywej istoty - wampira, którego się bała. Tego, który jej groził, który j ą ścigał w drodze do
domu, który o mało jej i Eve nie zabił...
Oliver pokiwał głową. Odsunął aksamit zakrywający Brandona od szyi w dół. Na jego ciele
były czarne, otwarte rany. Niektóre jeszcze dymiły. Claire poczuła odór spalonego ciała i tym
razem kolana się pod nią ugięły. Posterunkowy Hess złapał ją za ramię i podtrzymał.
- Był torturowany - oznajmił Oliver. Głos miał spokojny, wręcz obojętny. - Długo. Komuś
bardzo się to podobało. Jakby w grę wchodziła jakaś... sprawa osobista.
Richard przyjrzał się ranom na ciele Brandona. Nawet je dotknął. Claire zrobiło się
niedobrze.
- Wygląda na to, że ktoś przebił mu serce kołkiem - stwierdził Richard i podniósł wzrok na
ojca. - Ten, kto to zrobił, nie żartował. To nie jest rana zadana przypadkiem, rozmyślnie i powoli
wbijano kołek w serce Brandona. Nie wiem, czego chcieli się od niego dowiedzieć, ale
prawdopodobnie się dowiedzieli. Widzę ślady ran, które zdążyły się zasklepić, zanim umarł.
Brandona torturowano przynajmniej kilka godzin.
Cisza. Głęboka, ciężka cisza. Richard spojrzał na Claire i Eve. Jeśli je poznał, nie dał nic po
sobie znać.
- Te dziewczyny mają coś wspólnego z zabójstwem Brandona?
- Być może - stwierdził Oliver. Claire nie widziała, żeby się poruszył, ale nagle okazało się,
że stoi tuż przed nią i patrzy na nią z góry. - Być może coś wiedzą. Nie przepadałaś za Brandonem,
prawda, Claire?
- Ja... - Nie wiedziała, co powiedzieć. Nie kłam, ostrzegł ją wcześniej Hess. Czy wampiry
umiały poznać, że ktoś kłamie? Może nawet czytały w myślach?
- Nie, nie lubiłam go. Ale nikomu bym czegoś takiego nie życzyła.
Nawet tobie. Ale to dodała już tylko w myślach.
Miał takie łagodne oczy. I najstraszniejsze było w nim właśnie wrażenie, że można mu
zaufać, że powinna mu ufać, że w jakiś sposób zawodzi go, kiedy nie...
- Nie rób tego - odezwała się ostro Eve i uszczypnęła ją w ramię. Claire pisnęła. - Nie patrz
mu w oczy.
- Eve - westchnął Oliver. - Jestem tobą bardzo rozczarowany. Nie rozumiesz, że to mój
obowiązek, jako Patrona Brandona, dotrzeć do sedna tej sprawy? Nie jesteś może takim
niewiniątkiem jak Claire, ale wiesz, jaka jest kara za zabicie jednego z nas. I wiesz, jak daleko
jesteśmy gotowi się posunąć, żeby dowiedzieć się prawdy. Nie chcesz, żeby udało mi się wydobyć
ją od niej bez zadawania bólu? Eve nic nie powiedziała. Wzrok utkwiła gdzieś tak na wysokości
jego klatki piersiowej.
- Moim zdaniem i tak zrobisz, co będziesz chciał - mruknęła ponuro. - Wampiry zawsze tak
robią. Nie spytałeś mnie o to, aleja się cieszę, że Brandon nie żyje. I cieszę się, że cierpiał. Jak
bardzo by cierpiał, i tak za mało.
I wtedy Sympatyczny Oliver zniknął. Po prostu... zniknął. Claire dostrzegła jakiś błysk,
jakiś ruch, nic więcej, a po chwili Oliver trzymał Eve za włosy i odchylał jej boleśnie głowę w tył.
A w jego oczach nie zostało już nic ludzkiego. Chyba że ludzki był ten niczym niezmącony
płomień gniewu.
- Och... - westchnął Eve do ucha. - Dziękuję, że to powiedziałaś. Teraz już nie będę musiał
tak uważać.
Posterunkowy Hess wystąpił naprzód, dłonie zacisnął w pięści. Richard Morrell zastąpił mu
drogę.
- Spokojnie, Joe - powiedział. - Wszystko jest pod kontrolą.
Claire była innego zdania. Oddychała za szybko, znów robiło jej się słabo i widziała, że pod
Eve uginają się nogi. W tym pomieszczeniu wiało grozą - to ciało na marmurowym katafalku - to
wszystko było po prostu... straszne.
Tata Shane'a to zrobił. Claire zrobiło się jeszcze bardziej niedobrze, kiedy przez jej głowę
przebiegła ta myśl, bo teraz musiała j ą zachować tylko dla siebie. A wiedziała, że będą pytać.
Oliver powąchał obnażoną szyję Eve.
- Pracujesz w jakiejś kawiarni. W kampusie, jak przypuszczam. Zabawne. Nie proszono
mnie o referencje.
- Puszczaj - zaprotestowała słabo Eve.
- Och, nie mogę tego zrobić. Wtedy trudniej mi będzie cię ugryźć. - Oliver uśmiechnął się, a
potem otworzył usta i jego zęby zmieniły się w kły - jak u żmii, śmiertelnie ostre.
Polizał szyję Eve, tuż ponad miejscem, gdzie bił puls.
- O Boże - szepnęła. - Proszę, nie rób tego. Proszę, nie pozwólcie mu na to.
- Zacznij zadawać dziewczynie pytania, Oliver. Nie mamy czasu na twoje zabawy - odezwał
się burmistrz Morrell znudzonym tonem, zupełnie jakby taki drobiazg nie pozwalał mu zająć się
czymś o wiele ważniejszym. Przyjrzał się swoim paznokciom i lekko je wypolerował o rękaw
garnituru. - Jedźmy już z tym koksem.
Amelie nie powiedziała ani nie zrobiła nic.
- Jestem pod Ochroną - próbowała się stawiać Eve. - Nie możesz mnie skrzywdzić. - Ale jej
głos nie brzmiał zbyt pewnie i Claire obejrzała się na Amelie uważnie obserwującą całą scenę,
jakby to było jakieś przedstawienie wystawiane na jej cześć.
Minę miała uprzejmą, ale chłodną.
- Proszę, pomóż. Słyszysz mnie? - pomyślała Claire. Amelie leciutko uniosła bladozłote
brwi. Jeśli j ą słyszała, nie okazała tego w żaden sposób. Siedziała bez ruchu spokojna jak Budda.
- Powiedzmy sobie tylko, że Amelie i ja w takich sprawach się rozumiemy - powiedział
Oliver. - I Eve, kochanie, to zrozumienie dotyczy też tego, że mogę dowolnymi metodami
prześladować istoty ludzkie, które naruszają spokój. Niezależnie od Ochrony. Niezależnie od tego,
kto Ochrony udziela. A teraz może porozmawiajmy sobie trochę o osobach, które włamały się do
waszego domu.
- O... kim? - Eve usiłowała nie patrzeć mu w oczy, ale stał za blisko. Niemal nie sposób było
się od niego odwrócić. - Ja nie wiem, kto to był.
- Nie wiesz. Jesteś tego taka pewna - wycedził. Zniżył głos do cichego, groźnego szeptu, a
Claire próbowała wymyślić, co powiedzieć, co zrobić, żeby Eve jakoś pomóc. Bo Eve najwyraźniej
nie zamierzała pomóc samej sobie, a Claire nie mogła tak po prostu stać i patrzeć, jak dzieje się jej
krzywda. Nie mogła.
- Ja wiem - oznajmiła i poczuła, że skupia się na niej uwaga wszystkich obecnych.
Przerażające. Claire odchrząknęła. - To byli ludzie z motocyklowego gangu.
- Z gangu. - Oliver puścił Eve i obrócił się w stronę Claire. - Rozumiem. Usiłujesz odwrócić
moją uwagę czymś oczywistym, a to, Claire, nie jest dobry pomysł. To wcale nie jest dobry pomysł.
Widzisz, my wszyscy to wiemy. Wiemy, kiedy przyjechali do miasta. Wiemy nawet, kto ich tu
wezwał.
Claire poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. Żołądek podszedł jej do gardła, a Oliver
puścił Eve i szarpnął za jakiś kolejny sznur.
Rozsunęła się następna zasłona, ta obok ciała Brandona.
Dwóch mężczyzn klęczało. Byli związani i zakneblowani, i pilnowani przez naprawdę
przerażające z wyglądu wampiry. Jednym z zatrzymanych był motocyklista.
Drugim był Shane.
Claire krzyknęła.
ROZDZIAŁ 8
Posadzili ją na krześle, a Gretchen przytrzymywała ją w żelaznym uchwycie. Claire
próbowała się wyrwać, ale strach i szok przeważyły nad gniewem. Shane klęczał nieruchomo.
Patrzył na nią, ale nie mógł nic powiedzieć przez knebel w ustach, a skoro Shane się nie wyrywał,
to może jednak nic wyrywaniem się nie można było zyskać.
Eve obróciła się na pięcie i uderzyła Olivera w twarz. Otwartą dłonią, mocno. Uderzenie
odbiło się echem jak wystrzał w wykładanym marmurem pomieszczeniu. Wszyscy jednocześnie
głośno zaczerpnęli powietrza.
- Ty sukinsynu! - wrzasnęła. - Puść Shane'a! On nie ma z tym nic wspólnego!
- Doprawdy. - Obojętne stwierdzenie, nawet nie pytanie.
W przeciwieństwie do ludzkich na twarzy Olivera po uderzeniu nie został ślad palców, a
Eve na pewno uderzyła go mocno. Wyglądał, jakby nie zauważył, że został spoliczkowany. -
Siadaj, Eve, a ja ci podam kilka faktów z tego twojego dość żałosnego życia.
Nie usiadła. Oliver położył dłoń płasko na jej klatce piersiowej, w okolicy obojczyków, i
pchnął ją. Eve padła na krzesło, piorunując go wściekłym wzrokiem.
- Posterunkowy Hess - powiedział Oliver - może wyjaśni pan mojej drogiej byłej
pracownicy, co zaryzykuje, jeśli jeszcze raz podniesie na mnie rękę. Czy jeśli mnie choćby dotknie.
Hess już szedł w stronę Eve. Usiadł na krześle za jej plecami i zaczął szeptać gorączkowo.
Claire nie mogła zrozumieć, co Hess mówi. Eve gwałtownie kręciła głową. Z jej czoła spłynęła
kropla potu, zostawiając ślad na makijażu.
- Eve - odezwał się Oliver, kiedy Hess przestał szeptać, a Eve usiadła spokojnie - nie
jesteśmy półgłówkami. Sądzisz, że nie nadążamy za rozwojem techniki. Mylisz się. Jesteśmy
właścicielami firm telekomunikacyjnych w tej okolicy, również sieci telefonii komórkowej. Shane
dzwonił z waszego domu pod numer, który, jak się okazało ku naszemu zdziwieniu, jest przypisany
do aparatu znalezionego przy jego przyjacielu, panu Wallace. - Oliver wskazał na motocyklistę. -
GPS to wspaniały wynalazek, tak przy okazji. Jesteśmy bardzo wdzięczni ludziom za wysiłek
włożony w umożliwienie śledzenia samych siebie. O wiele łatwiej teraz odszukać człowieka niż w
dawnych czasach.
- Shane nic nie zrobił. - Claire rozpaczliwie próbowała go ratować. - Proszę. Musicie go
puścić.
- Shane został złapany na miejscu przestępstwa - warknął Oliver. - Przy ciele Brandona. I
moim zdaniem raczej nie można twierdzić, że nie był w sprawę zamieszany, skoro na tyle blisko
przyjaźni się z panem Wallace'em, że do niego dzwoni.
- Wcale tak nie jest...!
Oliver ją uderzył. Nawet nie dostrzegła ruchu jego ręki, poczuła uderzenie i na sekundę
pociemniało jej w oczach. Zadygotała z wściekłości, tak bardzo chciała mu oddać, palący ślad jego
palców na policzku odczuwała jak piętno.
- Widzisz, Eve? - spytał Oliver. - Oko za oko. Oczywiście, moja interpretacja nieco się różni
od tej w Piśmie Świętym.
Shane mimo knebla w ustach próbował krzyczeć i uwolnić się z więzów, ale wampiry bez
najmniejszego wysiłku przygwoździły chłopaka do podłogi. Eve szeroko otworzyła oczy z przera-
żenia, a Hess przytrzymywał ją na krześle, bo się wyrywała. Nie róbcie tego, pomyślała
zrozpaczona Claire. Bo przecież jej przyjaciele pokazali właśnie Oliverowi dokładnie to, czego
chciał się dowiedzieć - że krzywdząc ją, może z nich wydobyć jakieś informacje.
- Oliver. - Amelie wreszcie zabrała głos. Mówiła cicho i łagodnie - Czy chciałbyś tym
dzieciom zadać jakieś pytanie? Czy po prostu zaspokajasz swoje zachcianki? Mówisz, że już wiesz,
że chłopak dzwonił do tego mężczyzny. Jakich jeszcze informacji potrzebujesz?
- Chcę się dowiedzieć, gdzie jest jego ojciec - powiedział Oliver. - Jedno z nich wie.
- Dziewczęta? - Amelie pokręciła głową. - Jakoś mi się wydaje mało prawdopodobne, żeby
pan Collins jednej z nich się zwierzył.
- A zatem chłopak wie.
- Być może. - Postukała bladym palcem o wargi. - A jednak wątpię, żeby ci powiedział. I
sądzę, że nie ma potrzeby stosowania przemoc, żeby dojść prawdy.
- To znaczy? - Oliver odwrócił się do niej i skrzyżował ręce na piersi.
To znaczy, że on do nas przyjdzie, Oliverze, jak sam doskonale wiesz. Żeby uratować
chłopaka przed konsekwencjami jego czynów.
- A więc wycofujesz swoją Ochronę dla chłopca?
Amelie spojrzała na ciało. Po chwili milczenia wstała i podeszła do marmurowego
katafalku. Powiodła palcem po twarzy Brandona i powiedziała:
- Urodził się jeszcze przed czasami króla Jana, wiedziałeś? Jako książę. Przeżył tyle lat. I
tak skończył. Boleję nad stratą tego wszystkiego, co widział, a o czym nigdy nam już nie opowie.
Nad stratą wszystkich wspomnień, które już nigdy nas nie wzbogacą.
- Amelie - w głosie Olivera zabrzmiało zniecierpliwienie - nie możemy pozwolić tym
zabójcom uciec. Wiesz o tym.
- Brandon był twój, Oliverze. Mógłbyś poświęcić chwilę na refleksję i pożegnanie, zanim
ruszysz w pogoń.
Amelie stała do Olivera plecami, więc nie mogła zobaczyć tego, co zobaczyła Claire: w
oczach Olivera błysnęła nienawiść, nienawiść wykrzywiła mu twarz. Opanował się, zanim Amelie
odwróciła się do niego.
- Brandon miał swoje wady - przyznał Oliver. - Z nas wszystkich on najbardziej lubił
polowanie. Chyba nigdy nie pogodził się z zasadami obowiązującymi w Morganville. Ale to
właśnie tych zasad musimy teraz przestrzegać. Przez wydanie wyroku skazującego na przestępców.
Wyrok skazujący? A gdzie proces? Claire chciała już o to zapytać, ale czyjaś ręka zamknęła
jej usta. Podnosząc oczy, zobaczyła Gretchen pochylającą się nad nią z obnażonymi kłami i
unoszącą palec do ust. Hans zatkał usta Eve. Stojący obok Hess skrzyżował ramiona na piersi, minę
miał mocno zmartwioną, ale też się nie odzywał.
Amelie popatrzyła na Olivera, a potem za jego plecami na Shane'a.
- Ostrzegałam was - odezwała się cicho. - Ochraniam was w pewnych granicach. Zawiodłeś
moje zaufanie, Shane. Z dobroci serca nie cofnę słowa danego twoim przyjaciołom, pozostają pod
moją Ochroną. - Spojrzeniem jasnych oczu objęła Olivera i obdarzyła go królewskim skinieniem
głowy. –Jest twój, cofam swoją Ochronę.
Claire protestowała, ale jej krzyk został stłumiony, bo Gretchen wciąż zatykała jej usta
dłonią. Amelie nachyliła się i złożyła pocałunek na woskowym czole Brandona.
- Żegnaj, dziecko - powiedziała. - Chociaż nie byłeś bez skazy, należałeś do istot wiecznych.
Nie zapomnimy cię.
Claire usłyszała, że na zewnątrz ktoś krzyczy, a Amelie obróciła się ruchem tak szybkim, że
jej sylwetka aż się rozmazała, a potem odskoczyła... Coś uderzyło w marmurowy filar tuż obok
miejsca, gdzie przed chwilą stała, i eksplodowało z głośnym hukiem.
Butelka. Claire poczuła zapach benzyny i usłyszała syk.
A potem zasłony zajęły się ogniem.
Amelie warknęła, biała jak kreda i nagle zupełnie już nieludzka, a potem ochroniarzy
odciągnęli ją i utworzyli zaporę z własnych ciał. W sali wywiązała się strzelanina i ktoś -
posterunkowy Hess? - pchnął Claire na ziemię i zasłonił własnym ciałem. Eve też leżała na
podłodze, zwinięta w kłębek, rękami o pomalowanych na czarno paznokciach osłaniając głowę.
Trwała walka. Claire nie mogła zrozumieć, co się dzieje, poza tym że walczono brutalnie,
ale krótko. Kiedy duszący dym zaczął opadać, Hess wreszcie podniósł się i pozwolił jej usiąść.
W drzwiach leżało dwóch mężczyzn. Postawnych facetów w skórzanych kurtkach. Jeden
jeszcze się poruszał.
Amelie odsunęła swoich ochroniarzy i minęła Claire, jakby dziewczyna nie istniała. Przeszła
między rzędami krzeseł do motocyklisty, który próbował się odczołgać na bok. Zostawiał na
rdzawym dywanie ciemniejszą plamę. Claire wstała, wdzięczna Hessowi, że ją podtrzymał, i
wymieniła przerażone spojrzenie z Eve.
Oliver znalazł się przy motocykliście przed Amelie. Postawił rannego na nogi i zanim Claire
zdążyła mrugnąć, jednym ruchem złamał mu kark.
Ciało upadło na posadzkę z głuchym odgłosem, a Claire odwróciła się i ukryła twarz na
piersi Hessa, próbując opanować falę mdłości.
Kiedy podniosła oczy, Amelie wpatrywała się w Olivera. A on nie spuszczał wzroku.
- Nie ma sensu ryzykować - uśmiechnął się do niej serdecznie. - Amelie, mógł próbować cię
zabić.
- Tak - powiedziała cicho. - A to nie leżałoby w niczyim interesie, prawda, Oliver? Ileż ja
mam szczęścia, że znalazłeś się tutaj, żeby mnie... uratować.
Nie poruszyła się ani nie wykonała żadnego gestu, ale jej ochroniarze otoczyli ją, a potem
wszyscy wyszli z sali, mijając (albo i nie) martwych mężczyzn.
Oliver patrzył w ślad za nią, a potem obrzucił spojrzeniem pomieszczenie i zatrzymał wzrok
na Shanie.
- Twój ojciec myśli, że może uniknąć konsekwencji własnych czynów - syknął. - Jakie to
smutne, ze względu na ciebie.
Umieśćcie tych dwóch, gdzie należy. W klatkach.
Motocyklista i Shane zostali dźwignięci na nogi i odciągnięci za zasłonę. Claire rzuciła się
naprzód, ale Gretchen ją złapała i zatkała jej usta dłonią. Claire skrzywiła się z bólu, kiedy
wykręcono jej ręce na plecy. Oddychała z trudem, bo Gretchem zatykała jej nie tylko usta, ale i nos.
Eve nie płakała. Wpatrywała się w Olivera.
- Co chcecie im zrobić? - zapytała. Mówiła nienaturalnie spokojnie.
- Przecież znasz prawa, Eve.
- Nie możecie. Shane nie miał nic wspólnego z zabójstwem Brandona. Oliver pokręcił
głową.
- Nie będę dyskutował z tobą o swoich decyzjach. Burmistrzu? Podpisze pan papiery? O ile
przestał już pan kulić się ze strachu.
Bo burmistrz schował się za urną z kwiatami. Wstał teraz zaczerwieniony i zły.
- Oczywiście, podpiszę - powiedział. - Ależ bezczelne te zbiry! Żeby zaatakować tutaj?
Grozić...
- Tak, to bardzo traumatyczne - stwierdził Oliver. - Papiery.
- Przyprowadziłem notariusza. Wszystko będzie legalne. Gretchen puściła Claire.
- Legalne? - parsknęła Claire. - Ale... Przecież nawet nie było procesu! Gdzie ława
przysięgłych?
- To był proces - wyjaśnił jej posterunkowy Hess. Ton głosu miał łagodny, ale słowa były
brutalne. - I ława przysięgłych złożona z bliskich ofiary. W ten sposób działa tutaj prawo. To samo
dotyczy ludzi. Gdyby kiedyś trafił tu wampir pod zarzutem morderstwa, to ludzie decydowaliby o
jego życiu lub śmierci.
- Ale żadnemu wampirowi nigdy nie postawiono takich zarzutów - wycedziła Eve. Była tak
blada, jakby sama była wampirzycą. - I nigdy nie postawią. Nie oszukuj się, Joe, tylko ludzie czują
tutaj twardą rękę sprawiedliwości. - Popatrzyła na trupy leżące na dywanie przy drzwiach. - Ale
wystraszyli was śmiertelnie, nie?
- Nie pochlebiaj im. Nie mieli najmniejszych szans. - Oliver spojrzał na Hansa. - Te dwie do
niczego nie są mi już potrzebne.
- Zaraz! Ja chcę pomówić z Shane'em! - wrzasnęła Claire. Gretchen popchnęła ją w
kierunku wyjścia. Za nimi szła Eve.
Mruganiem odpędziła łzy, gniewnym gestem otarła twarz, i nos i próbowała wymyślić, co
ma teraz zrobić. Tata Shane'a, pomyślała. Tata Shane'a go uratuje. Niestety, ciała leżące w drzwiach
były dowodem na to, że tata Shane'a już próbował ratować syna, ale bez powodzenia. Poza tym taty
Shane'a nie było przy nim, kiedy go złapano. Może nic go to nie obeszło. Może tylko ją Shane
obchodzi.
- Spokojnie. - Hess ujął Claire za łokieć. Udało mu się sprawić, że odczuła ten gest jako
wsparcie, a nie chęć powstrzymania jej. - Jest jeszcze czas. Prawo mówi, że skazani mają być
wystawieni przez dwie noce na widok publiczny na placu, żeby wszyscy mogli ich obejrzeć. Będą
w klatkach, więc nic im nie grozi. To nie Ritz, ale przynajmniej przyjaciele Brandona ich nie
rozszarpią.
- Jak...? - Claire nie mogła wydobyć głosu. Odchrząknęła i spróbowała znowu. - Jak oni
ich...? Hess poklepał japo ręce. Minę miał zmartwioną i ponurą.
- Nie będzie cię tutaj, kiedy to się stanie - powiedział. - Więc nie myśl o tym. Jeśli chcesz z
nim porozmawiać, możesz to zrobić. Właśnie ich osadzają w klatkach na środku placu.
- Oliver kazał je odwieźć - odezwała się Gretchen za ich plecami. Hess wzruszył ramionami.
- Ale nie powiedział kiedy, prawda?
Park Założycielki był spory. Ścieżki przecinały go jak szprychy koła i zbiegały się na
środku.
Stały tam teraz dwie klatki. Na tyle duże, żeby człowiek mógł w nich stanąć, ale nie na tyle
szerokie, żeby mógł się położyć. Shane musiałby spać na siedząco, o ile chciał spać, albo skulić się
w pozycji embrionalnej.
Kiedy zbliżały się Eve i Claire, siedział. Kolana podciągnął pod brodę i oparł głowę na
ramionach. Motocyklista coś wrzeszczał i szarpał za pręty klatki. Ale Shane nie. Był... spokojny.
- Shane! - Claire niemal przefrunęła dzielącą ich odległość, złapała zimne żelazne pręty i
wcisnęła między nie twarz. - Shane!
Podniósł głowę. Oczy miał zaczerwienione, ale nie płakał. A przynajmniej nie teraz. Udało
mu się przesunąć bliżej niej i wyciągnął ręce za kraty. Pogłaskał ją po policzku. Po tym policzku, w
który uderzył ją Oliver. Zastanowiła się, czy nadal ma ślad uderzenia.
- Przepraszam - szepnął Shane. - Mój tata... Musiałem tam iść. Nie mogłem mu na to
pozwolić. Musiałem spróbować go powstrzymać, Claire. Musiałem...
Znów płakała bez słów. Kciukiem otarł łzę, która spłynęła po jej twarzy. Czuła, że dłoń mu
drży.
- Nie zrobiłeś niczego, prawda? Brandonowi?
- Nie lubiłem tego typa, ale bym go nie skrzywdził. Nie zabiłem go. Kiedy tam dotarłem, już
było po wszystkim. - Shane roześmiał się niewesoło. - Ja to mam fart, nie? Rzuciłem się na ratunek
jak bohater i w zamian za to zostałem zabójcą...
- Twój tata... Skinął głową.
- Tata nas jakoś wybroni. Nie martw się, Claire. Wszystko będzie dobrze.
Ale wyczuła, że sam w to nie wierzy. Zagryzła wargę, żeby powstrzymać łzy. Pocałowała
wnętrze jego dłoni.
- Hej - odezwał się cicho. Przycisnął twarz do krat. - Zawsze mówiłem, że przez ciebie trafię
za kratki, no ale to już przesada.
Spróbowała się roześmiać. Naprawdę spróbowała. Jego uśmiech rozdzierał jej serce.
- Potraktuję to jako aresztowanie prewencyjne. Przynajmniej w ten sposób nie narozrabiam
tak, żeby naprawdę zasłużyć na kratki, prawda?
Pocałowała Shane'a. Jego wargi smakowały tak samo, miękkie, ciepłe i wilgotne, a ona nie
chciała przestać ich całować. Już nigdy.
To on pierwszy się odsunął, zostawiając ją rozedrganą i znów na skraju łez. Cholera!
Przecież Shane'a nie można za to obwiniać! To zwyczajnie niesprawiedliwe!
- Porozmawiam z Michaelem - powiedziała.
- Dobrze. Powiedz mu... A, do diabła. Powiedz, że go przepraszam. I że może sobie wziąć
moje playstation.
- Przestań! Przestań... Shane, ty nie umrzesz! Popatrzył na nią i dostrzegła w jego oczach
iskierkę strachu.
- Tak - szepnął. - Jasne. Claire zacisnęła pięści, aż kłykcie jej zbielały. Kiedy Eve podeszła
do klatki, Claire poszła do Hessa.
- Jak? - spytała znowu. - Jak oni go zabiją? Minę miał nieszczęśliwą, ale powiedział:
- Spalą go. To zawsze jest kara ognia.
O mało znów się nie rozpłakała. O mały włos. Pomyślała, że Shane już to wie, tak samo jak
Eve. Że przez cały czas wiedzieli.
- Pan musi mu pomóc - poprosiła. - Musi pan. On nie zrobił nic złego!
- Nie mogę - odparł. - Przykro mi.
- Ale...
- Claire! - Położył dłonie na jej ramionach, przyciągnął do siebie i uściskał. Zdała sobie
sprawę, że drży i łzy wreszcie popłynęły niepowstrzymaną falą. A ona złapała policjanta za klapy
munduru i zaczęła szlochać tak, jakby serce miało jej pęknąć. Hess głaskał japo włosach. - Dostarcz
mi dowód, że on nie miał nic wspólnego ze śmiercią Brandona, a przysięgam ci, że zrobię
wszystko, co się da. Ale bez dowodu ręce mam związane.
Myśl, że Shane w tej klatce spłonie, była najstraszniejszą rzeczą, jaka kiedykolwiek przeszła
jej przez głowę. Weź się w garść, pomyślała wściekle. On ma tylko ciebie! Zaczęła chwytać wielkie
hausty powietrza i wysunęła się z objęć Hessa, ocierając łzy z twarzy rękawem T - shirta. Hess
podał jej chusteczkę. Wzięła ją i wydmuchała nos, czując się trochę głupio. Poczuła na ramieniu
dłoń Eve.
- Chodźmy - powiedziała Eve. - Mamy coś do zrobienia.
Kiedy mijali Dom Glassów po drodze na plac Założycielki, w drzwiach domu musiał stać
Michael, Wciąż w nich stał, kiedy samochód zatrzymał się pod numerem 716 na Lot Street.
Gretchen otworzyła tylne drzwi, żeby Eve i Claire mogły wysiąść. Claire obejrzała się za siebie -
Hess został w samochodzie wampirów.
- Panie posterunkowy? - spytała. Eve była już w połowie ścieżki i szła szybko przed siebie.
Claire wiedziała, że pierwszą zasadą w Morganville jest: „Po zmroku nigdy się nie ociągaj”, ale
sama nie spieszyła się do domu.
- Wracam na komisariat. Hans i Gretchen mnie podrzucą. Wszystko w porządku.
Nie podobała jej się myśl, że ktokolwiek miałby zostawać sam na sam z Hansem i Gretchen,
ale w końcu jest dorosły i powinien wiedzieć, co robi, prawda? Pokiwała głową, cofnęła się i drogę
do domu pokonała biegiem.
Michael wciągnął już Eve do środka. Omal na nich nie wpadła. Zatrzasnęła drzwi i
pozamykała zamki - Shane albo Michael znów je naprawili i zamontowali jeszcze dodatkowe.
Obróciwszy się, zobaczyła, że Michael trzyma Eve w niedźwiedzim uścisku, przyciskając ją do
siebie tak mocno, że niemal zniknęła w jego objęciach. Spojrzał na Claire ponad ramieniem Eve z
niewyobrażalnym smutkiem.
- Co się dzieje, u diabła? Gdzie Shane?
O Boże, on nic nie wiedział. Ale dlaczego nie wiedział?
- Co się stało?! - wypaliła. - Dlaczego pozwoliłeś mu wyjść?
- Shane'owi? Na nic mu nie pozwalałem. Tak samo jak nie pozwalałem tobie wychodzić bez
obstawy w ciągu dnia... Jego tata zadzwonił. A on po prostu... wyszedł. Wciąż było jasno.
Nic nie mogłem zrobić. - Michael odsunął od siebie Eve. - Co się stało?
- Brandon nie żyje. - Nie próbowała powiedzieć o tym, co się stało, delikatnie, głos miała
twardy jak skała. - Złapali Shane'a i wystawili go w klatce na placu Założycielki za morderstwo.
Michael zatoczył się na ścianę, jakby dostał cios w żołądek.
- Och - szepnął. - O Boże.
- Oni go zabiją - powiedziała Claire. - Spalą go żywcem. Michael zamknął oczy.
- Wiem. Pamiętam. - O kurczę, on to już kiedyś widział.
Tak samo Eve. Przypomniała sobie, że wspominali jej o takiej egzekucji, ale oszczędzili
szczegółów. Michael oddychał z trudem, a potem powiedział tylko: - Musimy go ratować.
- Wiem. Ale mówiąc „my”, masz chyba na myśli mnie i Claire, prawda? Bo ty się, cholera,
do niczego nie przydasz.
Równie dobrze mogła go uderzyć, pomyślała Claire. Michael otworzył i zamknął usta, a w
jego oczach zobaczyła ból. Eve chyba nie zwróciła na to uwagi. Odwróciła się i odeszła, postukując
butami, skupiona na problemie, jaki muszą rozwiązać.
- Claire! - zawołała. - Chodź ze mną! Ruchy! Claire spojrzała ze współczuciem na Michaela.
- Przykro mi - szepnęła. - Ona nie chciała tak tego ująć.
- Owszem, chciała. - Michael był zdruzgotany. - I ma rację. Do niczego wam się nie
przydam. Ani Shane’owi. Co ja mogę zrobić? Równie dobrze mógłbym już nie żyć.
Odwrócił się i rąbnął pięścią w ścianę z taką siłą, że mógłby komuś połamać kości. Claire
pisnęła i pobiegła za Eve. Kiedy Michael zamieniał się w anioła zemsty, naprawdę wzbudzał strach.
I nie wyglądało na to, żeby ktoś był świadkiem jego rozpaczy. Eve już była na schodach.
- Czekaj! - powiedziała Claire. - Michael... Może powinnyśmy...?
- Zapomnij o Michaelu. Pomagasz mnie, tak czy nie?
Tak. Claire jeszcze raz obejrzała się w stronę holu. Michael wciąż walił w ścianę. Pewnie
ręce nie bolały go tak, jak bolała dusza. Kiedy Claire stanęła w drzwiach pokoju Eve, przyjaciółka
wyciągała z szuflad falbaniaste ciuszki i rzucała je w kąt. Czarna koronka. Przejrzysta gaza.
Kabaretki.
- Jest. - Wyjęła duże czarne pudełko. Musiało być ciężkie. Postawiła je na komodzie z
głuchym łupnięciem, a kolekcja groźnych, kiwających głowami figurek zakołysała się niepewnie. -
Chodź tu.
Claire podeszła zaniepokojona. To była zupełnie inna Eve i nie wiedziała jeszcze, czy tę Eve
lubi. Lubiła Eve zagubioną, tę, która przy każdej okazji wybuchała płaczem. Ta Eve była twarda,
oschła i rozstawiała ludzi po kątach.
- Wyciągnij rękę - poleciła Eve. Claire zrobiła to. Eve włożyła jej w dłoń coś twardego i
drewnianego.
Zaostrzonego z jednej strony. Domowej roboty drewniany kołek.
- Najlepszy przyjaciel zabójcy wampirów - oznajmiła Eve. - Zrobiłam sobie kilka, kiedy
Brandon nie dawał mi spokoju. Dałam mu do zrozumienia, że kiedy następnym razem zacznie koło
mnie węszyć, oberwie drewienkiem. Prawdziwym.
- A one nie są... nielegalne?
- Za posiadanie drewnianych kołków wtrącają ludzi nie do wiezienia, a pod więzienie. Albo
zabijają i porzucają zwłoki na pierwszym lepszym wysypisku. Więc nie daj się złapać z kołkiem.
Wyjęła jeszcze kilka kołków i ułożyła je na komodzie. A potem parę niezgrabnych,
wykonanych samodzielnie krzyży. Jeden podała Claire, która złapała go zdrętwiałymi palcami.
- Ale... Eve, co my właściwie robimy?
- Ratujemy Shane'a. A co, może nie chcesz?
- Oczywiście, że chcę! Ale...
- Posłuchaj. - Eve wyjęła jeszcze jakieś rzeczy i rzuciła je obok kołków: płyn do zapalniczek
i zapalniczkę Zippo. - Nie mamy czasu na przestrzeganie reguł. Jeśli chcemy uratować Shane'a,
będą musiały zginąć jakieś wampiry. A to znaczy, że rozpoczniemy wojnę, której nikt nie chce. No,
ale trudno. Janie będę patrzyła, jak Shane płonie. Nie ma mowy. Oni tego chcą. Oliver tego chce.
No i dostanie, proszę bardzo. I będzie się mógł wypchać!
- Eve! - Claire upuściła kołek i krzyż i złapała przyjaciółkę za ramiona. - Nie wolno ci!
Wiesz, że to samobójstwo, sama mi tak wcześniej mówiłaś! Nie możesz tak po prostu zabijać
wampirów! Skończysz w klatce obok...
O Boże. Wcześniej tego nie rozumiała, ale teraz dotarło do niej, co się zmieniło w Eve.
Czego brakowało w jej oczach.
- Ty chcesz umrzeć - powiedziała Claire powoli. - Prawda?
- Nie boję się śmierci - odparła Eve. - To nic takiego, praw da? Tra - la - la i jesteś w niebie,
jak zawsze powtarzali mi rodzice, bramy raju i tak dalej. Poza tym Claire, nikt nam nie pomoże.
Musimy trzymać się razem. Musimy sami sobie pomóc.
- A jeśli znajdę jakieś dowody? - spytała Claire. Posterunkowy Hess mówił...
- Posterunkowy Hess stał tam i nie zrobił nic. I wszyscy zrobią dokładnie tyle samo. Nic.
Jak Michael.
- Boże, Eve, przestań! Jesteś niesprawiedliwa. Michael nie może wyjść z domu! Dobrze o
tym wiesz!
- Tak. No to niewielki z niego pożytek, prawda? - Eve zaczęła wrzucać swój arsenał broni
przeciwko wampirom do czarnej sportowej torby. - Przyszedł czas na zemstę. Są tu jeszcze inni
ludzie zmęczeni podlizywaniem się wampirom. Może uda mi się ich znaleźć, jeśli ty się na mnie
wypniesz. Potrzebuję takich ludzi, na których można polegać.
- Eve!
- Albo idziesz ze mną, albo złaź mi z drogi.
Claire cofnęła się pod drzwi i wpadła na kogoś. Pisnęła i odwróciła się... To był Michael.
Twarz miał białą jak kreda, a w oczach ból i gniew. Wziął Claire za rękę i wyciągnął ją za
drzwi, na korytarz.
A potem popatrzył na Eve.
- Nigdzie nie pójdziesz - powiedział. - Póki mogę cię jakoś powstrzymać.
Zatrzasnął drzwi i zamknął je od zewnątrz staroświeckim kluczem. Eve zaczęła walić w
drzwi z drugiej strony i szarpać za gałkę.
- Otwieraj! - wrzasnęła. - Ale już!
- Nie. Przykro mi, Eve. Kocham cię. Nie pozwolę ci na to. Zaczęła jeszcze głośniej
wrzeszczeć i walić w drzwi.
- Ty mnie kochasz?! Ty bydlaku! Otwieraj!
- Naprawdę możesz ją zamknąć? - spytała Claire z niepokojem.
- Dzisiaj tak - zdecydował Michael. Drzwi drżały pod uderzeniami i kopnięciami Eve. -
Okien nie otworzy, drzwi też nie. Będzie tam musiała siedzieć. Ale kiedy wzejdzie słońce... -
Popatrzył na Claire. - Powiedziałaś, że jeśli ci się uda znaleźć dowody, Hess wstawi się za
Shane'em?
- Tak mi obiecał.
- To za mało. Musimy przeciągnąć Amelie na naszą stronę. I Olivera!
- To Oliver zamknął Shane'a w klatce! A Amelie... Ona sobie poszła. Michael, moim
zdaniem ona nam w niczym nie pomoże.
- Spróbuj. Idź do niej. Musisz.
- Chcesz powiedzieć... Teraz? Nocą?
Na twarzy Michaela odmalowało się znużenie.
- Sam nie mogę tego zrobić. Nie mogę zaufać Eve i wypuścić jej z pokoju, a co dopiero
pozwolić, żeby poszła rozmawiać z najpotężniejszymi wampirami w mieście. Zadzwoń do Hessa
albo do Lowe'a. Nie idź sama... Ale, Claire, musisz iść. I nie wolno ci popełnić błędu. Ja nie mogę...
Miał wypisane na twarzy wszystkie te rzeczy, których sam zrobić nie mógł. Ograniczenia,
które tłamsiły go z taką mocą, że zostawiły chłopaka złamanego i poranionego wewnętrznie.
- Rozumiem - powiedziała Claire. - Spróbuję.
W Morganville panowały ciemności, a Claire miała tylko szesnaście lat. To nie był
najlepszy pomysł wychodzić z domu w tę noc, ale ubrała się w swoje najciemniejsze dżinsy i
czarną koszulę. Wzięła też wielki, niezgrabny krzyż, który dostała od Eve. Na myśl o kołkach aż się
wzdrygnęła. A co dopiero na myśl o tym, żeby faktycznie taki kołek komuś wbić.
Przecież ja nadal mam Ochronę. Amelie tak powiedziała.
Miała nadzieję, że to rzeczywiście coś znaczy.
Claire zadzwoniła do posterunkowego Hessa pod numer zapisany na wizytówce przypiętej
przez Eve na tablicy korkowej w kuchni. Zgłosił się po drugim dzwonku. Głos miał znużony i
przygnębiony.
- Potrzebna mi obstawa - rzuciła Claire. - Jeśli mogę prosić. Muszę porozmawiać z Amelie.
- Nawet ja nie wiem, gdzie znaleźć Amelie. To najlepiej strzeżony sekret w Morganville.
Przykro mi mała, ale...
- Ja wiem, gdzie ją znaleźć. Tylko nie chcę iść piechotą, sama. Biorąc pod uwagę porę. Na
chwilę zapadła cisza, a potem rozległ się szmer długopisu sunącego po papierze.
- W ogóle nie powinnaś wychodzić z domu - odezwał się Hess. - Poza tym moim zdaniem
nic nie zdziałasz. Potrzebujesz kogoś, kto będzie mógł potwierdzić wersję Shane'a. A to znaczy, że
powinnaś szukać kolesiów jego ojca. Może się gdzieś pałętają, ale raczej niewiele załatwisz,
szukając ich po ulicach.
- A jego tata?
- Zaufaj mi, Franka Collinsa nie znajdziesz. A przynajmniej dopóki nie znajdą go moce,
które już go szukają. Dziś w nocy wszystkie wampiry z miasta są na ulicach i go poszukują.
W końcu go znajdą. Nie ma tu aż tylu miejsc, gdzie mógłby się ukryć, kiedy wampiry się
zjednoczyły i zajęły poszukiwaniami tylko jego.
- Ale... Jeśli one go złapią, to by chyba było dobrze? Mógłby im powiedzieć, że Shane tego
nie zrobił!
- Mógłby - zgodził się Hess. - Ale on jest szalony. Sadzę, że będzie przekonany, że płonąc w
klatce obok syna, odejdzie z tego świata jak bohater. Że to będzie jakieś zwycięstwo. Może
powiedzieć, że Shane należał do spisku choćby po to, żeby syna ukarać. Nigdy nic nie wiadomo.
Claire nie mogła temu zaprzeczyć.
- A więc... Podwiezie mnie pan czy nie?
- Uparłaś się, żeby wyjść z domu - powiedział Hess. - Po ciemku.
- Tak. I jeśli będę musiała, pójdę piechotą. Ja tylko mam nadzieję, że... Nie będę musiała.
Westchnął tak, że aż w słuchawce coś zatrzeszczało.
- Dobrze. Za dziesięć minut. Czekaj w domu, dopóki nie zatrąbię klaksonem.
Claire rozłączyła się, odwróciła na pięcie i o mało nie wpadła na Michaela. Pisnęła, a on
złapał ją za ramiona i podtrzymał. I trzymał ją nadal, chociaż wcale już nie potrzebowała podpory.
Był taki ciepły i realny, a ona pomyślała - nie po raz pierwszy - jakie to dziwne, że on się wydaje
taki żywy, chociaż przecież żywy wcale nie jest. Nie do końca. Nie przez cały czas.
Wyglądał, jakby miał jej coś do powiedzenia, ale nie wiedział, jak ma to powiedzieć. I
wreszcie odwrócił wzrok.
- Hess przyjedzie?
- Tak. Powiedział, że za dziesięć minut. Michael pokiwał głową.
- Zobaczysz się z Amelie?
- Możliwe. Mam tylko jeden strzał. Jeśli mi się nie uda, to... - Rozłożyła ręce. - Wtedy
chyba będę musiała pogadać z Oliverem.
- Jeśli... uda ci się zobaczyć z Amelie, powiedz jej, że muszę z nią porozmawiać - poprosił. -
Zrobisz to dla mnie?
- Jasne. Ale... Dlaczego?
- W sprawie czegoś, co mi kiedyś powiedziała. Słuchaj, przecież sam nie mogę do niej
pójść. Ona musi przyjść tutaj. - Michael wzruszył ramionami i uśmiechnął się smutno. - Nieważne
dlaczego.
To sprawiło, że w głowie zabłysło Claire jakieś czerwone, ostrzegawcze światełko.
- Michael, ale ty przecież niż zrobisz niczego szalonego, prawda?
- I mówi mi to szesnastolatka, która ma zamiar wyjść z domu po nocy, żeby się spotkać z
wampirem? Nie, Claire, nie zrobię niczego szalonego. - Oczy Michaela rozbłysły nagle jakąś
gwałtowną emocją. Wyglądało to jak gniew albo ból, albo toksyczna mieszanka tych dwóch uczuć.
- Nienawidzę tego. Nienawidzę wypuszczać cię z domu. Nienawidzę Shane'a za to, że dał się tak
złapać. Nienawidzę tego...
Claire zrozumiała, że Michael tak naprawdę mówi, że nienawidzi samego siebie. Totalnie go
rozumiała. Sama siebie też dość często nienawidziła.
- Ale nie wal już w nic, dobra? - Bo on znów miał w oczach to spojrzenie. - Zajmij się Eve.
Nie pozwól jej zwariować. Obiecujesz? Jeśli ją kochasz, to musisz o nią dbać. Ona cię teraz
potrzebuje.
Gniew zniknął i Michael popatrzył na nią w taki sposób, że zrobiło jej się ciepło i
przyjemnie.
- Obiecuję - przyrzekł. - Powiedz Hessowi, że jeśli cokolwiek ci się stanie, cokolwiek, to ja
go zabiję i nie będzie to szybka śmierć.
Uśmiechnęła się słabo.
- Och, jaki twardziel.
- Czasami. Słuchaj, nie zapytałem wcześniej... Z Shane'em w porządku?
- W porządku? Znaczy czy zrobili mu coś złego? - Pokręciła głową. - Nie, był w jednym
kawałku. Ale trzymają go w klatce, Michael. I zabiją go. Więc nie, to nie tak, że wszystko z nim w
porządku.
Jego spojrzenie stwardniało.
- Tylko dlatego pozwalam ci wyjść. Gdybym miał jakiś wybór...
- I masz - powiedziała. - Wszyscy możemy tu razem siedzieć i pozwolić go zabić. Albo
możesz wypuścić Eve na tę jej szaloną misję niesienia odsieczy, żeby dała się sama zabić. Ale
możesz też pozwolić słodkiej, spokojnej, rozsądnej Claire iść i pogadać, z kim trzeba.
Pokręcił głową. Jego długie, ładne dłonie, stworzone do tego, by trącały struny gitary,
zacisnęły się w pięści.
- To chyba znaczy, że nie ma żadnego wyboru.
- W sumie tak - zgodziła się Claire. - Co do tego wyboru to ja tak trochę kłamałam.
Posterunkowy Hess zdziwił się nieco, kiedy podała mu adres.
- To dom starszej pani Day - powiedział. - Mieszka tam z wnuczką. Ale czego ty od nich
chcesz? Z tego co wiem nie są w tę sprawę zamieszane.
- Tam właśnie muszę jechać - upierała się Claire. Nie miała pojęcia, gdzie znajduje się dom
Amelie, ale znała to jedno wejście do niego. Zastanawiała się nad tym, jak można wyjaśnić to, że
wchodząc do łazienki w jednym domu, człowiek trafia do innego, który mógł leżeć po przeciwnej
stronie miasta, ale przy chodziło jej do głowy wyłącznie zakrzywienie przestrzeni, a nawet
najbardziej szaleni naukowcy mówili, że to coś z pogranicza prawdopodobieństwa.
Teoria zakrzywionej przestrzeni odpowiadała jej jednak bardziej niż wampirza magia.
- Jesteś przygotowana na kłopoty? - spytał. A kiedy nie od powiedziała, otworzył schowek
na rękawiczki i wyjął z niego małe pudełko, takie jak na biżuterię. - Masz. Zawsze mam ze sobą
zapasowy.
Otworzyła pudełko i znalazła w nim delikatny srebrny krzyżyk na długim łańcuszku. W
milczeniu powiesiła go sobie na szyi i schowała pod bluzką. Miała już przy sobie jeden z tych
domowej roboty krzyży Eve, ale ten tutaj sprawiał wrażenie... Czegoś prawdziwego.
- Oddam go panu - przyrzekła.
- Nie trzeba. Jak mówiłem, mam inne.
- Nie przyjmuję biżuterii od starszych panów. Hess się roześmiał.
- Wiesz, Claire, a ja pomyślałem, że jesteś taką szarą myszką, kiedy zobaczyłem cię po raz
pierwszy. Ale nie jesteś, prawda? Wcale a wcale.
- Och, jestem. Wariuję od tego wszystkiego ze strachu. Ale nie wiem, co innego mogę
zrobić, proszę pana, poza tym że muszę próbować. Nawet mysz czasem gryzie.
Hess pokiwał głową i uśmiech zniknął z jego twarzy.
- No to ja spróbuję dać ci szansę pokazać, że masz zęby.
Przejechał jakiś kilometr, z łatwością poruszając się ciemnymi ulicami. Czasem pojawiali
się na nich ludzie, ciemne, blade, spieszące się postacie. Wampiry wyległy licznie, tak jak
powiedział. Kiedy samochód skręcał za jakiś róg, zauważyła czerwone błyski ich oczu. Wampirze
oczy odbijały światło zupełnie jak kocie. Niepokojący widok.
Hess zatrzymał samochód przed starym, wiktoriańskim domem.
- Chcesz, żebym poszedł z tobą? - spytał.
- Tylko pan je wystraszy - zaprzeczyła Claire. - One mnie znają. A poza tym raczej nie
jestem groźna.
- Dopóki lepiej cię nie poznają - powiedział Hess. - Nie zbliżaj się do tej alejki. Zamarła z
ręką na klamce drzwi.
- Dlaczego?
- Na jej końcu mieszka wampir. Wredny bydlak. Nie wychodzi stamtąd, nie wychodzi też
nikt, kto tam wejdzie. Więc trzymaj się od tego miejsca z daleka.
Pokiwała głową i wyszła w mrok. Na zewnątrz samochodu ciemność Morganville tętniła
własnym życiem. Okolica, która w świetle dziennym wydawała się po prostu nieco zaniedbana,
teraz, nocą, zamieniła się w park dziwadeł, oświetlony srebrną poświatą księżyca. Cienie wyglądały
jak dziury w rzeczywistości, takie były czarne. Claire popatrzyła na dom i aż poczuła jego
obecność. Rzeczywiście przypominał Dom Glassów. Miał coś w rodzaju duszy, ale tam, gdzie Dom
Glassów zdawał się łagodnie zainteresowany istotami, które się w nim chroniły, to miejsce... Nie
była pewna, czy domowi podobało się to, co działo się wokół niego.
Zadrżała, otworzyła drewnianą furtkę i szybko podeszła do drzwi. Zastukała. Stukała
gorączkowo, póki jakiś głos nie zapytał:
- Kto tam, do diabła?
- Claire! Claire Danvers. Byłam tu, pamięta pani? Dała mi pani lemoniady. - Cisza. - Proszę
mnie wpuścić. Muszę skorzy stać z łazienki.
- Co takiego? Dziewczyno, lepiej odejdź z werandy domu mojej babci!
Bardzo proszę. - Claire wiedziała, że brzmi to rozpaczliwie, no ale... Była zrozpaczona. Nie
wspominając już o tym, że doprowadzona prawie do obłędu. - Proszę, niech mnie tu pani nie
zostawia po ciemku!
Szczerze mówiąc, tylko trochę udawała przerażenie, bo mrok wkoło niej robił się coraz
gęstszy i groźniejszy, a ona nie mogła przestać myśleć o tej alejce, o szalonym wampirze, który
czatował na jej końcu jak wielka tarantula czekająca na ofiarę...
O mało nie wrzasnęła kiedy drzwi otworzyły się nagle i czyjaś dłoń zacisnęła się na jej
ramieniu.
- Och, na litość boską, właź do środka! - warknęła Lisa. Była wściekła, Claire najwyraźniej
wyciągnęła jaz łóżka. Miała na sobie różową atłasową piżamę i puchate kapcie króliczki, ale wcale
nie wyglądała przez to na mniej wkurzoną. Pociągnęła potykającą się Claire za próg, do środka,
zatrzasnęła drzwi i pozamykała liczne zamki.
A potem obróciła się, zaplotła ramiona na piersi i popatrzyła na Claire ze zmarszczonymi
brwiami. Wygląd miała groźny, ale kłóciła się z nim różowa piżama i kapcie.
- Co ty tu, do diabła, robisz? Czy ty masz pojęcie, która godzina? - spytała Lisa ostrym
tonem. Claire odetchnęła głęboko, otworzyła usta... i nie musiała już nic mówić.
Bo w drzwiach korytarza stanęła babunia, a obok niej Amelie.
Kontrast między nimi nie mógłby być bardziej uderzający. Amelie wyglądała w każdym
calu na majestatyczną Królową Śniegu, od starannie upiętego na głowie warkocza przez gładką
twarz aż po elegancką białą suknię - przebrała się już z czarnego stroju, który miała na sobie w
budynku Rady Starszych. Wyglądała zupełnie jak grecka marmurowa rzeźba. Stojąca obok niej
babunia wydawała się bardzo stara, bardzo krucha i bardzo bezbronna.
- Ten gość przyszedł do mnie - powiedziała Amelie spokojnie. - Oczekiwałam jej. Dziękuję
ci, Katherine, za uprzejmość.
Ale kto to jest Katherine? Claire rozejrzała się wkoło i dopiero po paru chwilach pojęła, że
musiało chodzić o staruszkę. Zabawne, nie umiała sobie wyobrazić, że babunia miała kiedyś jakieś
imię ani że była młoda. Lisa też miała taką minę, jakby to ją zaskoczyło.
- Rozumiem twoje wzburzenie, Liso, ale ta ostrożność jest niepotrzebna - ciągnęła Amelie. -
Proszę, wracaj do... - Amelie zawahała się na moment i Claire nie mogła zrozumieć dlaczego,
dopóki nie zobaczyła, że wampirzyca utkwiła spojrzenie w kapciuszkach króliczkach Lisy. Tylko
sekundę trwała ta rysa na marmurze, ale oczy Amelie zdążyły nieco się rozszerzyć, a jej usta
zadrgać. Ona ma poczucie humoru! Zauważając to, Claire poczuła się jeszcze bardziej zbita z tropu.
Jak to możliwe, żeby wampir miał poczucie humoru? Czy to w ogóle sprawiedliwe?
Amelie odzyskała panowanie nad sobą.
- Możesz wracać do łóżka - powiedziała i z wdziękiem skinęła głową babuni i Lisie. -
Claire, pozwól, proszę, ze mną.
Nie czekała, żeby zobaczyć, czy Claire za nią pójdzie, ani nie wyjaśniła, co miała na myśli,
mówiąc o „pozwalaniu”, po prostu zawróciła i ruszyła korytarzem. Claire wymieniła spojrzenie z
Lisa, która tym razem minę miała raczej zatroskaną niż gniewną, i poszła szybko za oddalającą się
Amelie.
Amelie otworzyła drzwi łazienki i weszła przez nie do tego samego gabinetu, w którym
Claire była już wcześniej, tyle że teraz, nocą, w wielkim kominku płonął ogień, ogrzewając chłodne
wnętrze. Ściany były tu z grubego kamienia i wyglądały na bardzo stare. Gobeliny też wydawały
się wiekowe - wyblakłe, postrzępione, a jednocześnie stwarzające wrażenie przepychu. Gabinet,
oświetlony ogniem płonącym w kominku, robił niesamowite wrażenie. Jeśli było tam światło
elektryczne, nie zostało włączone. Nawet książki na półkach regałów nie dodawały temu wnętrzu
przytulności.
Amelie podeszła do stojącego przy kominku fotela i z wdziękiem wskazała Claire drugi,
stojący naprzeciwko.
- Możesz usiąść. Ale ostrzegam cię, Claire, tego, o co zamierzasz mnie prosić, dać ci nie
mogę. Claire przysiadła ostrożnie na skraju fotela.
- Wiesz, po co tu przyszłam?
Byłabym idiotką, sądząc, że z jakiegokolwiek innego powodu niż Shane - stwierdziła
Amelie i uśmiechnęła się smutno. - Umiem rozpoznać lojalność. Promienieje silnie od was obojga i
to jest jeden z powodów, dla których zaufałam ci po tak przelotnej znajomości. - Przestała się
uśmiechać i jej oczy znów zrobiły się lodowate. - I dlatego nie mogę wybaczyć tego, co zrobił
Shane. Zdradził zaufanie, jakie w nim pokładałam, Claire, a to jest niewybaczalne. W Morganville
zaufanie jest najważniejsze. Bez niego mamy tylko rozpacz śmierć.
- Ale on niczego nie zrobił! Nie zawiódł twojego zaufania! - Claire zdawała sobie sprawę,
że mówi jak rozkapryszona mała dziewczynka, ale nie wiedziała, co innego ma zrobić.
Mogła powiedzieć to albo się rozpłakać, a płakać nie chciała.
Czuła, że jeszcze się napłacze, niezależnie od wszystkiego. - On nie zabił Brandona.
Próbował go ratować.
Nie możesz go karać za to, że znalazł się w niewłaściwym miejscu!
- Nikt tego nie może poświadczyć, mamy tylko słowo Shane'a. I nie łudź się, dziecko, ja
wiem, po co Shane wrócił do Morganville. To straszne, że jego siostra została tak brutalnie
zamordowana; próbowaliśmy wynagrodzić to rodzinie, jak każe obyczaj. Zezwoliliśmy im nawet na
wyjazd z Morganville, co, jak sama rozumiesz, jest rzeczą rzadką, a wszystko w nadziei, że Shane i
jego rodzice zdołają zaleczy ć swój ból w nieco przyjemniejszym otoczeniu. Ale okazało się, że to
niemożliwe. A jego matka przełamała blokadę otaczającą jej wspomnienia.
Claire poruszyła się niespokojnie w fotelu. Był dla niej za duży i za wysoki, ledwie dotykała
czubkami palców podłogi. Złapała się mocno oparć, próbując sobie tłumaczyć, że jest przecież silna
i odważna i że musi taka być ze względu na Shane'a.
- Zabiłaś ją? Matkę Shane'a? - spytała tak otwarcie, jak tylko mogła. I tak zabrzmiało to
nieśmiało, ale przynajmniej udało jej się jakoś wykrztusić to pytanie.
Przez chwilę myślała, że Amelie jej nie odpowie, ale potem wampirzyca odwróciła wzrok i
spojrzała w ogień. W jego poświacie jej oczy wydawały się pomarańczowe, ze złotymi cętkami w
środku. Wzruszyła ramionami gestem tak nieznacznym, że Claire ledwie go zauważyła.
- Od setek lat nie podniosłam nawet małego palca na ludzką istotę, mała Claire. Ale nie o to
pytasz, prawda? Czy jestem odpowiedzialna za śmierć jego matki? W ogólnym sensie jestem
odpowiedzialna za wszystko, co się dzieje w Morganville, a nawet i poza jego granicami, o ile jest
związane z wampirami. Ale ty mnie chyba pytasz o to, czyja wydałam taki rozkaz.
Claire pokiwała głową. Kark jej zesztywniał, a dłonie trzęsły się, jeśli nie ściskała oparć
fotela tak silnie, że aż jej bielały kostki.
- Tak - przyznała Amelie i odwróciła głowę, żeby znów spojrzeć Claire w oczy. Wydawała
się chłodna, bezlitosna i zupełnie pozbawiona sumienia. - Oczywiście, wydałam rozkaz. Matka
Shane'a należała do tych rzadkich przypadków, które, koncentrując się na jednym incydencie ze
swojej przeszłości, potrafią pokonać psychiczną blokadę umieszczaną w ich umysłach, kiedy stąd
wyjeżdżają. Przypomniała sobie śmierć córki, a potem inne sprawy. Niebezpieczne sprawy. Kiedy
tylko uświadomiliśmy sobie, że to się dzieje, zwrócono moją uwagę na tę sytuację, a ja wydałam
polecenie zabicia jej. Miało to zostać zrobione szybko i bezboleśnie, i dla niej stanowiło akt
miłosierdzia, Claire. Matka Shane'a cierpiała już tak bardzo i tak długo, rozumiesz, Claire? Była
bardzo zraniona, a niektóre rany się nie goją.
- Nic się nie goi, kiedy człowiek umiera - szepnęła Claire.
Przypomniała sobie Shane'a na kanapie, wyrzucającego z siebie wszystkie te potworne
historie ze swojego życia, i zapragnęła rzucić je teraz wszystkie Amelie na te idealne kolana. - Nie
możesz robić takich rzeczy. Nie jesteś Bogiem!
- Dla bezpieczeństwa wszystkich, którzy tu mieszkają? Owszem, Claire, mogę. Muszę.
Przykro mi, że moja decyzja nie spotyka się z twoją aprobatą, ale i tak to moja decyzja i ja ponoszę
jej konsekwencje. Moi przedstawiciele ostrzegali mnie wtedy, że chłopiec mógł zostać zarażony
przez matkę, że jego blokada też może słabnąć, ale zdecydowałam się nie zwiększać rozmiarów tej
tragedii przez zabicie chłopca, który mógł nikomu nie zagrażać. - Amelie znów wzruszyła
ramionami. - Nie wszystkie moje decyzje są okrutne, widzisz. Ale te, które nie są, zwykle okazują
się błędne. Gdybym wtedy kazała zabić Shane'a, a także jego ojca, nie stalibyśmy dzisiaj w obliczu
tej... krwawej jatki.
- Bo byłby martwy! - Claire czuła, że łzy pieką ją w oczy i dławią w gardle. - Proszę.
Proszę, nie pozwól, żeby to się stało. Przecież możesz dojść prawdy, racja? Masz taką moc.
Przecież wiesz, że Shane nie tknął Brandona...
Amelie milczała. Obróciła się z powrotem w stronę ognia.
Claire przez chwilę przyglądała się jej z rozpaczaj poczuła, że łzy wymykają się i zaczynają
spływać po policzkach. Wydawały się zimne jak lód w tym pełnym przeciągów pokoju.
- Przecież wiesz - powtórzyła. - Dlaczego nawet nie chcesz spróbować? Czy to tylko
dlatego, że się na niego gniewasz?
- Nie bądź infantylna - powiedziała Amelie chłodnym tonem. - Niczego nie robię
powodowana gniewem. Jestem o wiele za stara, żeby wpadać w pułapkę emocji. To, co robię, robię
ze względów praktycznych i mając na względzie przyszłość.
- Shane jest przyszłością! Jest moją przyszłością! I jest niewinny!
- Ja to wszystko wiem. Ale to niczego nie zmienia.
Claire urwała zdumiona. Usta miała otwarte i poczuła teraz na języku smak dymu z
płonącego drewna. Zamknęła usta i z trudem przełknęła ślinę.
- Co takiego?
- Wiem, że Shane nie jest winny popełnienia zbrodni, o jaką go oskarżono - powiedziała
Amelie. - I owszem, mogłabym wydać rozkaz Oliverowi. Ale nie zrobię tego.
- Dlaczego?! - Pytanie wyrwało się Claire jak krzyk, chociaż je wyszeptała. Bo zupełnie
straciła serce do walki.
- Nie muszę się przed tobą tłumaczyć. Niech ci wystarczy, jeśli powiem, że zdecydowałam
się umieścić Shane'a w tej klatce z pewnego powodu. Być może umrze, być może będzie żył.
To już nie leży w moich rękach, a ty możesz oszczędzić sobie słów i nadziei - nie będę
miała teatralnego wejścia w ostatniej chwili, tuż przed rozpaleniem stosu, żeby ratować twojego
ukochanego. Jeśli do tego dojdzie, Claire, bądź raczej przygotowana na brutalną rzeczywistość.
Świat nie jest sprawiedliwy ani dobry i twoja silna wola nie jest w stanie tego zmienić. - Amelie
bardzo cicho westchnęła. - Jest to lekcja, której nauczyłam się bardzo, bardzo dawno temu, kiedy
oceany były jeszcze młode, a piasek był jeszcze skałą. Jestem stara, moje dziecko. Starsza niż
mogłabyś kiedykolwiek pojąć. Tak stara, że bawię się cudzymi istnieniami jak pionkami na planszy
do gry. Wolałabym, żeby tak nie było, ale nie zdołam zmienić tego, kim jestem. Ani też zmienić
świata.
- Claire nic nie powiedziała. Miała wrażenie, że tu już nie da się nic powiedzieć, więc po
prostu płakała w milczeniu zrozpaczona, aż wreszcie Amelie wyjęła z rękawa białą jedwabną
chustkę i wyciągnęła ją do niej. Claire otarła twarz, wydmuchała nos i zawahała się, ściskając w
dłoni kwadrat jedwabiu. Wyrosła na jednorazowych chusteczkach z papieru, nigdy wcześniej nie
trzymała w ręku takiej prawdziwej. A już na pewno nie takiej, pięknie wyhaftowanej, z
monogramem. Takich rzeczy się nie wyrzuca, prawda?
- Na ustach Amelie pojawił się dyskretny uśmiech.
- Upierz ją, któregoś dnia mi ją zwrócisz - powiedziała.
- Ale teraz już idź. Zmęczyłam się, a ty mojej decyzji nie zmienisz. Idź.
- Claire zsunęła się z fotela. Odwróciła się i krzyknęła. Stało tam dwóch ochroniarzy
Amelie, a przecież nie miała pojęcia, że cały czas za nią stoją. Gdyby próbowała cokolwiek
zrobić...
- Idź spać, Claire. Niech się dzieje, co musi. Zobaczymy, jakie karty da nam los w tej
rozgrywce.
- To nie jest gra, tu chodzi o życie Shane'a - odparowała Claire. - A ja nie zasnę.
- Amelie wzruszyła ramionami i eleganckim ruchem splotła dłonie na kolanach.
- A zatem szukaj dalej. Ale do mnie nie wracaj, mała Claire. Następnym razem nie będę dla
ciebie taka wyrozumiała.
- Claire nie oglądała się za siebie, ale czuła, że ochroniarze odprowadzili ją aż po same
drzwi.
- Czy nie chciałaś porozmawiać ze mną o czymś jeszcze? - spytała Amelie tuż przed jej
wyjściem. Claire obejrzała się za siebie, wampirzyca nadal wpatrywała się w ogień. - Nie miałaś
jeszcze jakiejś wiadomości?
- Nie wiem, o czym mówisz. Amelie westchnęła.
- Ktoś prosił cię o przekazanie prośby. Michael. Claire przełknęła ślinę.
- Michael chce z tobą porozmawiać.
Amelie pokiwała głową. Wyraz jej twarzy się nie zmienił.
- Co mam mu powtórzyć? - spytała Claire.
- To już wyłącznie twoja sprawa. Powiedz mu prawdę, że zapomniałaś zapytać. - Amelie
machnęła ręką i nawet nie spojrzała na Claire. - Odejdź.
Lisa siedziała w salonie nachmurzona, z założonymi rękoma, kiedy Claire wróciła
korytarzem. Nadal miała groźną minę mimo kapci króliczków, kiedy otwierała drzwi z licznych
zamków. Wojownicza księżniczka na wakacjach, pomyślała Claire. Domyślała się, że wyrastając w
Morganville, człowiek robi się twardy, a już zwłaszcza mieszkając w domu, który Amelie mogła
odwiedzać, ile razy przyszła jej na to ochota.
- Złe wieści - domyśliła się Lisa. - Tak? Czy to aż tak bardzo widoczne?
- Tak - przytaknęła Claire i znów otarła oczy chusteczką. Wsunęła ją do kieszeni i smutno
pociągnęła nosem. - Ale ja się nie poddam.
- To dobrze - powiedziała Lisa. - A teraz, kiedy otworzę drzwi, spiesz się. Biegnij prosto do
samochodu. Nie oglądaj się na boki.
- Dlaczego? Czy jest tam coś...
- Zasady Morganville, Claire. Ucz się ich, żyj nimi, przetrwaj dzięki nim. A teraz biegiem! -
Lisa szarpnięciem otworzyła drzwi, położyła dłoń na plecach Claire i wypchnęła dziewczynę na
werandę. Sekundę później zatrzasnęła za nią drzwi i Claire dosłyszała tylko trzask zamków. Złapała
równowagę, zeskoczyła ze schodków i pobiegła ciemną ścieżką do drewnianej furtki, a potem
szarpnęła za drzwi samochodu od strony pasażera. Wsiadła do środka, zamknęła zamek drzwi i
wreszcie odetchnęła.
- Wszystko w porządku - sapnęła i obróciła się do posterunkowego Hessa. Ale jego w
samochodzie nie było.
Siedzenie kierowcy było puste. Kluczyk nadal tkwił w stacyjce, silnik chodził na jałowym
biegu, a radio cicho grało. Ale w samochodzie była tylko ona.
- O Boże - szepnęła Claire. - O Boże, o Boże, o Boże. - Bo potrafiła prowadzić, ale to by
znaczyło, że zostawiłaby własnemu losowi Hessa, który przecież mógł wysiąść na chwilę z
ważnego powodu. Zostawić go samego, bez partnera, który mógłby go osłonić. Obejrzała
wystarczająco wiele programów w telewizji, żeby wiedzieć, że to nie jest dobry pomysł. Może
poszedł tylko z kimś pogadać i już wraca... A może został porwany z samochodu przez jakiegoś
głodnego wampira. Ale czy Hess nie miał jakiejś specjalnej Ochrony?
Nie miała pojęcia, co robić.
Kiedy się nad tym zastanawiała, dosłyszała głosy. Nie były donośne, ale wyraźnie ktoś
niedaleko rozmawiał. Wydawało jej się, że rozpoznaje głos posterunkowego Hessa. Claire ostrożnie
opuściła okno i wytężyła słuch - nie mogła rozróżnić słów, ale tak, wyraźnie dobiegały ją czyjeś
głosy.
Claire uchyliła drzwi samochodu, próbując rozróżnić słowa, ale w dalszym ciągu nie mogła
dosłyszeć, o czym rozmawiano. Po chwili wahania wyśliznęła się z samochodu, zamknęła drzwi za
sobą i pobiegła w stronę, skąd dobiegała rozmowa. Tak, to był posterunkowy Hess, poznała jego
głos. Co do tego nie miała wątpliwości.
Nawet się nie zorientowała, w którą stronę idzie - tak intensywnie nasłuchiwała - aż
dostrzegła, jak ciemno się zrobiło, a tymczasem słowa wcale nie stawały się wyraźniejsze, a ona już
wcale nie była pewna, że słyszy Hessa.
Nie zauważyła, że weszła w alejkę, w którą nie powinna.
Dlaczego poszła tą alejką!, u diabła? Hess ją przecież ostrzegał. Babunia ją ostrzegała. A
ona nie posłuchała!
Claire próbowała zawrócić, naprawdę próbowała, ale wtedy znów usłyszała szepty, i tak, to
na pewno był posterunkowy Hess, w samochodzie nie jest bezpiecznie, samochód to pułapka, która
się za nią zaraz zamknie, a gdyby tylko zdołała przejść do końca tej alejki, będzie bezpieczna,
posterunkowy Hess o to zadba, a ona...
- Claire.
Ten zimny głos spadł na nią, jakby ktoś jej wrzucił lodu za kołnierz i natychmiast wyrwał ją
z transu, w który popadła. Claire podniosła wzrok. Na piętrze domu babuni, od strony alejki, w
oknie stała jakaś jasna postać i patrzyła na nią.
Amelie.
- Zawróć - powiedziała Amelie i w oknie znów była tylko poruszająca się na wietrze
zasłona.
Claire westchnęła, odwróciła się i pobiegła, jak mogła najszybciej, w stronę samochodu.
Czuła to coś za sobą, ciągnęło ją do tyłu - to coś, czymkolwiek było, nie było wampirem takim jak
wampiry z Morganville, to było coś innego, coś gorszego. Pająk w pajęczynie - tak to opisały
babunia i Lisa. W jej głowie kłębiły się przerażające wizje. Biegła, ile sił w nogach.
Posterunkowy Hess stał przy samochodzie i patrzył prosto w alejkę. W ręku trzymał pistolet.
Odetchnął z ulgą na widok Claire, obszedł samochód i zagonił ją do środka od strony pasażera.
- To było niemądre - powiedział z wyrzutem. - Masz dużo szczęścia.
- Wydawało mi się, że pana słyszę - odparła słabo. Hess uniósł brwi.
- Jak mówiłem, to było niemądre. - Ruszył.
- Gdzie pan był?
Nie odpowiedział. Claire obejrzała się za siebie. W mroku coś się czaiło, ale nie mogła
dojrzeć co. Widziała jednak jak światła samochodu odbiły się w jakichś oczach.
Była głęboka noc, a rozsądni ludzie na pewno spali w swoich łóżkach za dobrze
zamkniętymi drzwiami i oknami, kiedy Claire zastukała do drzwi Common Grounds. W oknie
wisiała tabliczka „zamknięte”, ale na zapleczu paliło się światło.
- Jesteś pewna, że chcesz tam wejść?
- Pyta pan jak moja podświadomość - powiedziała Claire i nadal stukała. Żaluzje poruszyły
się, zamek szczęknął.
Oliver otworzył drzwi i Claire poczuła zapach espresso, kakao i gorącego mleka. Był
przyjemny, domowy i strasznie nie na miejscu, jeśli wiedziało się o Oliverze to co ona. Oliver
wydawał się bardzo po ludzku zaskoczony jej wizytą i o tej porze.
- Jest późno - zdziwił się. - O co chodzi?
- Muszę z tobą porozmawiać o...
- Nie - przerwał i ponad jej głową spojrzał na Hessa. - Posterunkowy Hess, proszę zabrać to
dziecko do domu. Ma szczęście, że dziś jeszcze żyje. Jeśli chce, żeby ta dobra passa trwała,
powinna nieco bardziej uważać, a nie wałęsać się po Morganville w środku nocy i dobijać do moich
drzwi.
- Pięć minut - błagała Claire. - A potem sobie pójdę. Proszę. Przecież ja ci nigdy nic złego
nie zrobiłam, prawda?
Przyglądał jej się kilka chwil w chłodnym milczeniu, a potem cofnął się do środka i szerzej
otworzył drzwi.
- Pan też niech wejdzie. Nikogo, kto ma bijący puls, nie chciałbym zostawiać na zewnątrz
bez osłony w noc taką jak dzisiejsza.
I jeszcze co? - pomyślała. Te hipisowskie komedie Olivera, niby głoszącego pokój i miłość,
już na nią nie działały. Amelie miała szlachetność i godność, dzięki którym mogła sobie pozwalać
na udawaną troskę, ale Oliver był inny. Próbował stać się podobny do Amelie, ale niezupełnie mu
się to udawało.
I pewnie to go też doprowadza do szału. Hess zagonił ją do kawiarni i wszedł za nią. Oliver
zamknął drzwi, podszedł do baru i bez pytania zaczął szykować trzy porcje czegoś do picia - kakao
dla Claire, mocną czarną kawę dla Hessa i jakąś jasną herbatę dla siebie. Ruchy miał pewne i
zdecydowane, a ta czynność była tak zwyczajna, że Claire nieco się odprężyła, siadając przy
stoliku. Ciało miała zesztywniałe ze znużenia i napięcia, które odczuwała w czasie spotkania z
Amelie.
- Jeszcze dużo czasu upłynie, zanim pójdziesz dziś spać - stwierdził Oliver, mieszając
kakao. - Proszę. Spienione mleko i kakao z przyprawami. Z ostrą papryką. Naprawdę działa
zadziwiająco.
Przyniósł napoje do stolika i podał Claire kakao, kawę postawił przed Hessem, a potem
wrócił po herbatę i dopiero usiadł. Wszystko takie naturalne i zwyczajne.
- Pewnie przyszłaś w sprawie tego chłopaka - domyślił się Oliver. Poruszył torebką herbaty i
krytycznym okiem obserwował rezultat. - Naprawdę muszę znaleźć nowego dostawcę. Ta herbata
jest beznadziejna. Amerykanie w ogóle nie znają się na herbacie.
- „Ten chłopak” ma na imię Shane - powiedziała Claire. - I nie jest winny. Nawet Amelie o
tym wie.
- Doprawdy? - Oliver podniósł wzrok i spojrzał jej w oczy. - A to bardzo ciekawe, boja, na
przykład, tego nie wiem. Brandon był potwornie torturowany, a potem został zabity. Może i miał
jakieś wady...
- Na przykład molestował dzieci?
- ...ale urodził się w innej epoce i trudno mu było pozbyć się niektórych przyzwyczajeń.
Claire, on miał i swoją jaśniejszą stronę, tak jak my wszyscy. A teraz to wszystko przepadło, razem
z całym złem, jakiego mógł się dopuszczać. - Oliver wytrzymał jej spojrzenie. - Setki lat
wspomnień i doświadczeń wylane jak woda do zlewu. Zmarnowane. Myślisz, że to dla mnie takie
proste zapomnieć o tym? Dla kogokolwiek z nas?
Kiedy patrzymy na ciało Brandona, widzimy samych siebie zdanych na łaskę ludzi. Na
twoją łaskę, Claire. - Zerknął na Hessa. - Albo twoją, Joe. I musicie przyznać, że to przerażająca
perspektywa.
- Więc po prostu zabijecie każdego, kto w was wzbudza lęk. Kto mógłby was skrzywdzić.
- No cóż... owszem. - Oliver wyjął torebkę z filiżanki i odłożył ją na spodeczek, a potem
spróbował herbaty. - To zwyczaj, jaki przejęliśmy od was. Ludzie są gotowi zabić niewinnego
razem z winnymi i gdybyś była starsza, Claire, wiedziałabyś o tym. Joe, jestem pewien, nie jest już
tak naiwny.
Hess uśmiechnął się kwaśno i napił kawy.
- Nie rozmawiasz ze mną. Ja tu jestem tylko kierowcą.
- Ach - mruknął Oliver. - Jak to miło z twojej strony. - Wymienili spojrzenia, których Claire
nie umiała zinterpretować. Czy to był gniew? Rozbawienie? Ochota na to, żeby się poderwać i
sprać nawzajem na kwaśne jabłko pod byle pretekstem?
Nie umiała nawet stwierdzić, co myślą Shane i Michael, a ich dwóch przecież dobrze znała.
- Czy ona jest świadoma ceny za twoje usługi?
- Claire, on cię próbuje wytrącić z równowagi. Nie ma żadnej ceny.
- Bardzo ciekawe. Co za odchylenie od normy. - Oliver dał spokój Hessowi i znów skupił
się na Claire, która szybko wypiła łyk kakao. Och... Napój wręcz eksplodował na jej języku
intensywnym smakiem kakao, ciepłego mleka i aromatami, których się nie spodziewała. Wow.
Zamrugała i jeszcze się trochę napiła. - Widzę, że ci smakuje.
- Hm... Tak. Tak, proszę pana. - Bo jakoś, kiedy Oliver zachowywał się uprzejmie,
automatycznie przechodziła z nim na „pan”. To wszystko przez mamę i tatę, pomyślała. Nawet nie
umie teraz być niegrzeczna wobec podłego wampira, który uwięził jej chłopaka w klatce i miał
zamiar upiec go żywcem. - Więc co z Shane'em?
Oliver odchylił się na krześle i na wpół przymknął oczy.
- Ten temat już omówiliśmy, Claire. Dość szczegółowo. Chyba masz jakieś siniaki, które
powinny ci przypomnieć, co o tym myślę.
- On tego nie zrobił.
- Przeanalizujmy fakty. Po pierwsze, chłopak wrócił do Morganville z wyraźnym zamiarem
zakłócenia spokoju, co najmniej, a już raczej z intencją mordowania wampirów, co automatycznie
zasługuje na wyrok śmierci. Po drugie, skrywał przed nami swoje plany. Po trzecie, kontaktował się
ze swoim ojcem i jego przyjaciółmi, zanim przyjechali do Morganville i po ich przyjeździe. Po
czwarte, znalazł się na miejscu zbrodni. Po piąte, niewiele powiedział na swoją obronę. Mam
mówić dalej?
- Ale...
- Claire. - Oliver mówił tonem zmartwionym i urażonym. Pochylił się naprzód, oparł łokcie
na stole, a twarz na splecionych dłoniach. - Jesteś młodziutka. Ja rozumiem, że żywisz do niego
jakieś uczucia, ale nie bądź głupia. On cię tylko pogrąży. Jeśli mnie do tego zmusisz, to ja mogę
dotrzeć do dowodów wskazujących, że wiedziałaś o obecności ojca Shane'a w Morganville i że
wiedziałaś o ich zamiarach. A to, moja miła dziewuszko, oznaczałoby koniec twojej cennej
Ochrony i umieszczenie w klatce obok twojego chłopaka. Czy tego właśnie chcesz?
Hess ostrzegawczym ruchem położył dłoń na jej ramieniu.
- Oliver, wystarczy.
- Wcale nie wystarczy. Jeśli przyszłaś się ze mną targować, to moim zdaniem nie masz mi
do zaoferowania niczego, czego nie mógłbym dostać gdzie indziej - prychnął Oliver. - Więc bardzo
proszę, zabierajcie się stąd...
- Podpiszę wszystko - wypaliła Claire. - Rozumiesz, złożę przysięgę tobie. Zamiast Amelie.
Jeśli chcesz. Tylko uwolnij Shane'a.
Nie zaplanowała sobie tego, ale kiedy wspomniał o targowaniu się, pomysł sam przyszedł
jej do głowy i sam się wcisnął na język. Hess aż jęknął i przesunął dłonią po włosach, najwyraźniej
próbując się powstrzymać, żeby jej nie powiedzieć, jaka z niej idiotka.
Oliver nadal wpatrywał się w nią tymi swoimi spokojnymi, uprzejmymi oczami.
- Rozumiem - powiedział. - A więc chodzi o miłość.
Z miłości do tego chłopaka zwiążesz się ze mną na resztę swojego życia. Dasz mi prawo
wykorzystania go tak, jak uznam za stosowne. Czy ty masz pojęcie, co mi oferujesz? Bo ja bym ci
nie zaproponował zwyczajowego kontraktu, jaki podpisuje większość ludzi w Morganville, Claire.
Nie, w twoim wypadku to by było niemądre. Bezlitosne zwyczaje. Byłabyś moją własnością,
ciałem i duszą. To ja decydowałbym, kiedy wyjdziesz za mąż i za kogo, a twoje dzieci i ich dzieci
stałyby się moim mieniem. Urodziłem się w czasach, kiedy taki był zwyczaj, widzisz, a w tej chwili
nie mam dobrotliwego nastroju. Tego chcesz?
- Nie rób tego - rzucił ostro Hess. Złapał Claire za ramię i postawił ją na nogi. - Oliver,
wychodzimy. Już.
- Ona ma prawo dokonać własnego wyboru, panie posterunkowy.
- To jeszcze dziecko! Oliver, ona ma szesnaście lat!
- Jest dość dorosła, żeby spiskować przeciwko mnie - warknął. - Dość dorosła, żeby znaleźć
książkę, na której poszukiwanie straciłem pół wieku. Dość dorosła, żeby pozbawić mnie jedynej
szansy na uwolnienie mojego ludu spod nieznośnej, żelaznej władzy Amelie. Ty myślisz, że mnie
obchodzi teraz jej wiek? - Przyjazna uprzejmość Olivera zniknęła, pozostał wyłącznie ten
podstępny wąż, z błyskiem okrucieństwa w oczach i ostrzegawczo wysuniętymi kłami. Claire
pozwoliła Hessowi wyciągnąć się zza stolika i pociągnąć w stronę drzwi. Hess wyjął broń.
- Być może nie pozwolę wam wyjść - oznajmił Oliver. - Zdajesz sobie z tego sprawę? Hess
odwrócił się i uniósł rewolwer, celując prosto w pierś Olivera.
- Srebrne kule obmyte święconą wodą, z wyrytym na nim krzyżem. - Odbezpieczył broń. -
Chcesz przekroczyć tę granicę, Oliver? Bo ona jest tuż - tuż. Stoisz na niej. Wybaczam ci dużo
świństw, ale tego już za wiele. Nie tego typu kontrakt i nie z dzieckiem.
Oliver nawet nie wstał.
- Rozumiem, że nie chcesz wziąć swojej kawy na wynos? Szkoda. Uważaj na siebie, Hess.
Któregoś dnia ty i ja będziemy sobie musieli porozmawiać. A ty, Claire... Wróć, kiedy tylko ze
chcesz. Kiedy czas zacznie się kurczyć, a ty będziesz chciała dobić targu, wysłucham cię.
- Nawet o tym nie myśl - warknął Hess. - Claire, otwórz drzwi. - Wciąż mierzył do wampira
z broni, bez zmrużenia oka, a Claire otworzyła trzy zamki i szarpnęła drzwi na oścież. - Wsiadaj do
samochodu. Ruchy! - Wycofywał się jej śladem, kiedy biegła do samochodu i wskoczyła do środka.
Hess zatrzasnął drzwi Common Grounds tak mocno, że aż szkło zabrzęczało, a potem przeskoczył
maskę samochodu w sposób, jaki widywała tylko w sensacyjnych filmach, i odpalał silnik, zanim
zdążyła złapać następny oddech.
Pędem odjechali w noc. Claire obejrzała się na tylne siedzenie nagle przerażona, że kiedy
się obejrzy, dostrzeże tam Olivera szczerzącego do niej zęby w uśmiechu, ale siedzenie było puste.
Hess był spocony. Otarł krople potu grzbietem dłoni.
- Kiedy już się pchasz w kłopoty, to na całego, muszę ci to przyznać - mruknął. - Mieszkam
tu od urodzenia, a jeszcze nie widziałem, żeby ktoś tak wyprowadził z równowagi Olivera.
Nigdy.
- Hm... Dzięki?
- To nie był komplement. Posłuchaj, w żadnym razie nigdy już nie wracaj do Common
Grounds, rozumiesz? Unikaj Olivera za wszelką cenę. I nieważne, co się będzie działo, nie zawieraj
tego układu. Shane by tego nie chciał, a ty jeszcze dożyjesz chwili, kiedy go pożałujesz. Żyłabyś
długo i w każdej sekundzie nienawidziłabyś swojego życia. - Hess pokręcił głową i ciężko
westchnął. - Koniec wykładu na dziś wieczór. Jedziesz do domu, bezpiecznie odstawiam cię do
drzwi, a potem wracam do siebie i chowam głowę w piasek, póki to wszystko się nie uspokoi.
Sugeruję, żebyś zrobiła to samo.
- Ale Shane...
- Shane już nie żyje - powiedział Hess tak spokojnie i rzeczowo, że przez chwilę myślała, że
on to mówi serio, że w jakiś sposób ktoś się wtrącił i go zabił, a ona nawet o tym nie wiedziała. ..
Ale potem dodał: - Nie możesz go uratować. Nikt go teraz nie może uratować. Claire, ty po prostu
zadbaj teraz o siebie. Tylko tyle możesz zrobić. Udało ci się w jedną noc wkurzyć i Amelie, i
Olivera. Już wystarczy. W tej chwili przydałoby się, żebyś wykazała odrobinę zdrowego rozsądku.
Siedziała w otępiałym, ponurym milczeniu przez całą drogę do domu.
Hess dotrzymał słowa. Odprowadził j ą aż na schody werandy, popatrzył, jak otwiera
frontowe drzwi, i ze znużeniem skinął głową, kiedy wchodziła do środka.
- Zamknij drzwi - przypomniał. - I, na litość boską, odpocznij trochę.
W domu czekał Michael, ciepły i serdeczny. Trzymał gitarę za gryf, więc najwyraźniej
wcześniej grał; oczy miał zaczerwienione, a twarz spiętą.
- No i jak? - spytał.
- Cześć, Claire, jak się masz? - Claire spytała powietrza.
- Nic ci nie groziło, prawda? Dzięki, że wyszłaś po nocy, żeby się targować z dwiema
najniebezpieczniejszymi istotami na ziemi.
Był przynajmniej na tyle dobrze wychowany, że zrobił zawstydzoną minę.
- Przepraszam. Wszystko w porządku?
- Ha. No, przynajmniej, żadnych śladów po wampirzych kłach. - Wzruszyła ramionami. -
Naprawdę nie cierpię tych ludzi.
- Wampirów?
- Wampirów.
Ściśle mówiąc, to nie ludzie, no ale jak się zastanowić, ja też nie jestem człowiekiem. -
Michael objął ją i zaprowadził do salonu, posadził na kanapie i okrył jej ramiona pledem. - Chyba
nie poszło za dobrze.
- W ogóle nie poszło - prychnęła. W drodze powrotnej do domu była przygnębiona, ale
teraz, kiedy musiała mu to opowiedzieć, poczuła się jeszcze gorzej. - Oni go nie wypuszczą.
Michael nic nie powiedział, ale światełko w jego oczach zgasło. Przyklęknął koło niej na
jedno kolano i otulił ją pledem dokładniej.
- Claire. Nic ci nie jest? Ty się trzęsiesz.
- Wiesz, one są zimne. I ja od tego marznę. Powoli pokiwał głową.
- Zrobiłaś, co mogłaś. Odpocznij.
- A co z Eve? Nadal tu jest?
Zerknął na sufit, jakby mógł przebić go wzrokiem. Może zresztą mógł. Claire nie wiedziała
co Michael tak naprawdę może, a czego nie może; przecież już kilka razy umarł. Nie należy kogoś
takiego nie doceniać.
- Śpi - powiedział. - Ja... Pogadałem z nią. Ona rozumie. Nie zrobi niczego głupiego. - Nie
patrzył na Claire, mówiąc to, a ona zaczęła się zastanawiać, jakiego typu rozmowę mógł mieć na
myśli.
Jej matka zawsze mawiała że kiedy człowiek nie jest czegoś pewien, powinien zapytać.
- Czy to była taka rozmowa, w której udało ci się dać jej jakiś powód do życia? Na przykład,
hm, samego siebie?
- Czyja... Ale co ty, do diabła, wygadujesz?
- Pomyślałam sobie po prostu, że może ty i ona...
- Jezu, Claire! - krzyknął Michael. A więc udało jej się sprawić, że aż się wzdrygnął. To
było coś nowego. - Uważasz, że jakbyśmy poszli do łóżka, to ona by zapomniała o tym, że chce
wyruszyć z domu, żeby z zimną krwią mordować wampiry? Ja nie wiem, co ty sobie wyobrażasz na
temat seksu, ale wyraźnie sporo. Poza tym to, co istnieje między mną a Eve... Niech pozostanie
między mną a Eve.
- - Dopóki ona mi wszystkiego potem o tym nie opowie, pomyślała sobie Claire. - W
każdym razie nie to miałem na myśli. Jaja... przekonałem. To wszystko.
Przekonał ją. Jasne. W nastroju, w jakim Eve była przed wyjściem Claire? Mało
prawdopodobne...
I wtedy Claire przypomniała sobie głosy, które szeptały do niej w tamtej alejce, i tę swoją
ślepą głupią wiarę, że jest bezpieczną która sprowadziła na nią niebezpieczeństwo. Czy Michael
umiał zrobić coś takiego? Czy on by się na to zdecydował?
- Ty chyba nie... - Dotknęła palcem własnej skroni.
- Że co?
- Nie namieszałeś jej w głowie? Tak jak one to potrafią? Milczał. Przyniósł jej poduszkę i
powiedział:
- Połóż się. Odpocznij. Do świtu zostało mało czasu, a wtedy będę cię potrzebował.
- O Boże, Michael, nie zrobiłeś tego chyba. Powiedz, że nie zrobiłeś! Ona ci tego nigdy nie
wybaczy!
- Byle pożyła na tyle długo, żeby mnie za to znienawidzić - powiedział. - Odpocznij teraz.
Serio. Nie chciała zasypiać, trybiki jej umysłu kręciły się jak opona buksująca po asfalcie, w
każdym kierunku wysyłając iskry. Traciła mnóstwo energii, a donikąd nie zmierzała. Muszę coś
wymyślić, muszę...
Michael zaczął grać cicho melancholijną melodię w jakiejś minorowej tonacji, a ona
poczuła, że zaczyna dryfować...
.. .a potem, chociaż wcale nie zamierzała, zasnęła.
Koc, który ją otulił, pachniał Shane'em.
Claire owinęła się mocniej, mrucząc coś, co brzmiało jak jego imię, i powoli się budząc. Tak
dobrze, bezpiecznie i szczęśliwie czuła się w jego objęciach. Zupełnie jak tamtej nocy, którą
spędzili na tej kanapie, całując się...
Wszystko to szybko zbladło, kiedy ogarnęła ją fala wspomnień o wydarzeniach
poprzedniego dnia. Zniknęło poczucie bezpieczeństwa, a Claire poczuła przerażenie i chłód.
Usiadła, ściskając w dłoniach koc, i rozejrzała się wkoło. Gitara Michaela znów leżała w futerale,
słońce stało nad horyzontem. A więc Michael znów zniknął, a ona i Eve... Ona i Eve były zdane
tylko na siebie.
No trudno, pomyślała. Czas brać się do roboty. Wciąż jeszcze nie wymyśliła żadnej
sensownej strategii, żeby wydostać Shane'a z klatki na placu Założycielki. A to znaczy, że
potrzebuje informacji... Może posterunkowy Hess mógłby jej powiedzieć, ilu tam jest strażników, i
gdzie. Najwyraźniej istniała jakaś procedura ochrony, nieprzepuszczająca nieudacznych istot
ludzkich, takich jak ona, ale każdy system ochrony da się złamać, prawda? A przynajmniej, zawsze
tak słyszała. Może Eve wie coś, co się okaże pomocne.
O ile Eve znów dziś rano nie będzie miała samobójczego nastroju. Claire tęsknie pomyślała
o gorącym prysznicu, zdecydowała jednak, że to może poczekać, i poszła do kuchni zaparzyć kawę.
Eve nie będzie za szczęśliwa, ale bez kofeiny będzie jeszcze nieszczęśliwsza. Claire poczekała, aż
dzbanek napełnił się kawą, a potem zaniosła pełen kubek tego czegoś na górę. Klucz drzwi pokoju
Eve wisiał na haczyku, a obok niego kartka zapisana pismem Michaela. Stało na niej: „Nie pozwól
jej wychodzić z domu”. Wywnioskowała, że to znaczy, że ona sama tez miała siedzieć w domu.
Jakby mogła taką ewentualność brać pod uwagę, skoro godziny życia Shane'a były
policzone. I kto wie, co się z nim teraz dzieje? Pomyślała o furii w oczach Olivera, o obojętności w
spojrzeniu Amelie i ścisnęło jaw żołądku. Złapała klucz, włożyła go do zamka i otworzyła drzwi do
pokoju Eve.
Eve siedziała na skraju łóżka, całkowicie ubrana i umalowała, idealnie wystylizowana na
zombie. Włosy zaczesała w kucyki po obu stronach głowy, a makijaż wykonała niezwykle
starannie. Przypominała przerażającą porcelanową laleczkę.
Wściekłą porcelanową laleczkę. Taką, o jakich kręci się horrory, w których leje się krew, a
trup pada gęsto.
- Napijesz się kawy? - spytała słabo Claire. Eve przez sekundę patrzyła na nią, a potem
wzięła kubek, wstała i wyszła z pokoju na schody. - O kurczę...
Zanim Claire udało się zbiec na dół, Eve stała już na środku salonu, nie patrząc na nic w
szczególności. Odstawiła kubek, a ręce oparła na biodrach. Claire przystanęła z dłonią na poręczy
schodów i patrzyła, jak Eve powoli obraca się wokół własnej osi, jakby szukając czegoś wzrokiem.
- Wiem, że tu jesteś, ty tchórzu - syknęła. - A teraz posłuchaj mnie, zwariowany duchu w
ciele faceta. Jeśli jeszcze chociaż raz tak mi namieszasz w głowie, przysięgam, wyjdę z tego domu i
nigdy tu nie wrócę! Jasne? Raz na tak, dwa razy na nie.
Musiał powiedzieć „tak”, bo Eve przestała być taka sztywna. Ale nadal była wściekła.
- Już sama nie wiem, co jest podlejsze, to, że na mnie ćwiczysz wampirze sztuczki, czy to,
że mnie zamknąłeś w pokoju, ale tak czy inaczej, stary, masz przechlapane. I nic ci to nie pomoże,
że nie żyjesz. Kiedy dziś wieczorem wrócisz, totalnie skopię ci tyłek.
- Powiedział, że mu przykro - odezwała się Claire. Usiadła na pierwszym stopniu, a Eve
rzuciła jej spojrzenie pełne słuszne o oburzenia. - On wiedział, że się wściekniesz, ale nie mógł...
Eve, on się o ciebie martwił. Nie mógł ci pozwolić, ot tak, iść i dać się zabić.
- Ostatnim razem, kiedy sprawdzałam, miałam już skończone osiemnaście lat i nie byłam
niczyj ą własnością - wrzasnęła Eve i tupnęła nogą. - Mnie nic nie obchodzi, że tobie jest przykro
Michael! Będziesz musiał się naprawdę postarać, żeby mi to jakoś wynagrodzić! Naprawdę
postarać!
Claire zobaczyła, że powiew powietrza lekko potargał włosy Eve. A Eve na sekundę
zamknęła oczy i zachwiała się na nogach, usta układając w okrągłe, czerwone kółeczko.
- No dobra - powiedziała słabo. - To już inna rozmowa.
- Co? - spytała Claire, podrywając się na nogi.
- Nic. Hm, nic takiego. Nieważne. - Eve odchrząknęła. - Co się działo wczoraj w nocy?
Udało ci się ich przekonać, żeby wypuścili Shane'a?
Claire ze zmartwienia nie mogła wykrztusić ani słowa. Pokręciła głową i opuściła wzrok.
- Ale nie ma sensu lecieć tam z kołkami i krzyżami - oznajmiła. - Byliby przygotowani.
Musimy wymyślić jakiś inny plan.
- A co z Joem? Z posterunkowym Hessem?
- On nie może. - Claire znów pokręciła głową.
- No to pogadamy z ludźmi, którzy mogą - powiedziała Eve z przekonaniem. Wzięła kawę i
wypiła ją jednym haustem, a potem odstawiła kubek. - Gotowa?
- Z kim chcesz gadać?
- Może to cię zaskoczy, ale mieszkając w Morgamdlle przez całe swoje żałosne życie, nie
zmarnowałam czasu tak kompletnie. Znam parę osób, okay? A niektórzy z nich to nawet ludzie z
charakterem.
Claire nabrała nadziei.
- Okay. Daj mi dwie minuty.
Skoczyła na górę, wzięła prysznic i przebrała się w takim tempie, że pobiła swój życiowy
rekord.
ROZDZIAŁ 9
Wydawało się logiczne, że Eve będzie znała takie miejsca, których Claire nie zna, ale z
jakiegoś powodu Claire dziwiła się, że to właśnie tam Eve szukała sprzymierzeńców. Na przykład
pralnia samoobsługowa. I zakład fotograficzny. Za każdym razem Eve kazała jej czekać w
samochodzie, rozmawiając z kimś - z człowiekiem, Claire była niemal pewna. Ale za każdym
razem nic z tego nie wyszło.
Eve wróciła do swojego wielkiego, zakurzonego cadillaca z miną ponurą i makijażem już
roztapiającym się w upale.
- Ojciec Jonathan jest w podróży - westchnęła. - Miałam nadzieję, że namówię go na
rozmowę z burmistrzem. Znają się.
- Ojciec Jonathan? W mieście jest jakiś ksiądz? Eve pokiwała głową.
- Wampiry nie interesuje, czy odprawia mszę, czy nie, o ile nie używa żadnych krzyży.
Komunia bywa interesująca; wampiry trzymają opłatki i wino mszalne pod strażą. Ach, i zapomnij
o święconej wodzie. Gdyby kiedykolwiek został złapany na czynieniu znaku krzyża nad
czymkolwiek płynnym, zapewniliby, że jego następna kongregacja będzie miała adres za bramami
raju.
Claire usiłowała to zrozumieć.
- Ale... Jak to, wyjechał? Z miasta? Tak po prostu?
- Pojechał do Watykanu. Dostał specjalną dyspensę. - To Watykan wie o Morganville?
- Nie, idiotko. Kiedy ojciec Jonathan wyjeżdża z miasta jest jak wszyscy inni; nie ma
żadnych wspomnień o wampirach. Więc raczej nie możemy liczyć na to, że watykańskie służby
szybkiego reagowania ruszą na pomoc Shane'owi, jeśli o tym myślałaś.
Nie o tym myślała, ale faktycznie pocieszająca byłaby taka wizja uzbrojonych księży w
kuloodpornych kamizelkach z krzyżami na piersi.
- No to, co teraz? Skoro nie możesz się skontaktować z ojcem Jonathanem?
Eve odpaliła silnik. Zatrzymały się na maleńkim parkingu pod zakładem fotograficznym,
obok wielkiego, przemysłowego pojemnika na odpady. Tylko ich samochód stał na parkingu, ale
właśnie wjechała biała furgonetka i zatrzymała się obok. Nadal było dość wcześnie - nie było
dziewiątej - i na ulicach było jeszcze, jak to w Morganville o tej porze, pustawo. Zakład
fotograficzny był otwarty dwadzieścia cztery godziny na dobę. Claire pomyślała sobie, że takiej
pracy to nie chciałaby mieć. Czy wampiry robią sobie zdjęcia? Jakiego rodzaju? Może dawali sobie
tu radę, nie patrząc na to, co wyskakuje z maszyny do wywoływania, tylko wrzucając wywołane
zdjęcia do koperty i wręczając klientom... No ale z drugiej strony poza Morgamdlle też na pewno
robią taki myk. Znów zerknęła na zegarek.
- Eve! A twoja praca?
- Znajdę sobie inną.
- Ale...
- Claire, to nie była dobra praca. Pomyśl, co ja tam musiałam znosić. Tych mięśniaków.
Palantów. Monice.
Eve zaczęła wycofywać samochód z parkingu, a potem wdepnęła hamulec, bo jakiś inny
wóz zajechał jej drogę, blokując wyjazd.
- Cholera - sapnęła, szukając ręką komórki. Rzuciła ją Claire. - Dzwoń na policję.
- Dlaczego? - Claire obróciła się, ale nie widziała, kto prowadzi ten drugi samochód.
Bo patrzyła w złą stronę. Zagrożenia wcale nie stanowił ten samochód za nimi, ale biała
furgonetka stojąca po prawej stronie cadillaca, i kiedy Claire zaczęła wybierać numer policji,
boczne drzwi furgonetki rozsunęły się, a ktoś sięgnął do klamki drzwi cadillaca od strony pasażera.
Były zamknięte. Claire nie była przecież totalną idiotką. Ale dwie sekundy później nie miało
to żadnego znaczenia, bo w szybę uderzył łom, tłukąc je na tysiąc maleńkich, błyszczących
kawałeczków, a Claire odruchowo pochyliła się w przód, zakrywając głowę rękami. Telefon spadł
jej pod nogi i gorączkowo próbowała go złapać. Eve klęła pod nosem.
- Ruszaj stąd wreszcie! - wrzasnęła Claire.
- Nie mogę! Blokują nas!
Claire z triumfem złapała telefon, skończyła wybierać 911 i nacisnęła klawisz połączenia, a
w tej samej chwili jakaś ręka z tylnego siedzenia sięgnęła i pchnęła j ą tak, że uderzyła twarzą o
deskę rozdzielczą.
Potem wszystko zrobiło się odległe i zamazane. Pamiętała, że została wyciągnięta z
samochodu. Pamiętała, że Eve krzyczała i stawiała opór, a potem ucichła.
Pamiętała, że została wepchnięta do furgonetki i że zatrzaśnięto za nią drzwi.
A kiedy znów zaczęło jej się przejaśniać w głowie, pomijając potworną migrenę tuż za
oczami, przypomniała sobie też i tę furgonetkę. Już ją kiedyś widziała. Już się w niej kiedyś
znalazła.
I tak jak przedtem za kierownicą siedziała Jennifer, a Monica z Giną jechały z tyłu. Giną
trzymała Claire.
Obie dziewczyny były zarumienione. I wściekłe. Niedobrze.
- Eve - szepnęła Claire. Monica nachyliła się bliżej.
- Kto, kretynko? Nie ma tu takiej.
- Co jej zrobiłyście?
- Drobne zadrapanie, nic poważnego - prychnęła Monica. - Powinnaś się martwić o siebie,
Claire. Mój tata chciał ci przekazać wiadomość.
- Twój... Co takiego?
- Tata. A co, nie wiesz, co to jest? Czy po prostu nie wiadomo, który z wacków był w twoim
przypadku dawcą spermy? - zakpiła Monica. Miała na sobie obcisłe dżinsy i pomarańczowy top i
wyglądała tak szykownie, jakby zeszła ze strony jakiegoś pisma poświęconego modzie. - Och, nie
wysilaj się, myszko. Siedź spokojnie, nic ci się nie stanie.
Gina mocno uszczypnęła Claire, a jej wyrwał się okrzyk bólu. Monica zareagowała
szerokim uśmiechem.
- No cóż - poprawiła się. - Może odrobina ci się stanie. Ale przecież taka twarda dziewczyna
potrafi coś takiego znieść, nie, geniuszku?
Giną znów ją uszczypnęła, a Claire zacisnęła zęby i powstrzymała jęk. Co było o tyle
łatwiejsze, że była już przygotowana na ból. Giną zrobiła rozczarowaną minę. Może Claire powinna
jednak potrenować płuca, niezależnie od wszystkiego, żeby Giną nie musiała starać się bardziej...
- Śledziłyście nas - domyśliła się Claire. Zrobiło jej się niedobrze, pewnie od uderzenia
głową o deskę rozdzielczą, i bardzo martwiła się o Eve. Drobne draśnięcie? Monica raczej nie jest
osobą, która zadowala się byle czym...
- Widzisz? Mówiłam, że to geniuszek. - Monica usiadła na jednym z wyściełanych skórą
siedzeń, które umieszczone były po obu stronach furgonetki, i założyła nogę na nogę. Miała na
sobie śliczne buty na platformach, które pasowały do pomarańczowego topu, i przyglądała się teraz
swoim paznokciom, też pomarańczowym, szukając odprysków. - Wiesz co, geniuszku? Masz rację.
Śledziłyśmy was. Widzisz, chciałam się z tobą spotkać na spokojnie, a ty i ta szalona zombie
musiałyście mi to utrudniać. I w ogóle, dlaczego nie jesteś na zajęciach? Twoja religia nie zabrania
ci zrywać się z zajęć czy coś?
Claire próbowała usiąść. Giną zerknęła na Monice, a ta pokiwała głową, więc Claire
odsunęła się od Giny i oparła plecami o boczne drzwi furgonetki. Potarła piekące ramię w miejscu,
gdzie Giną ją szczypała.
- Shane - powiedziała. - To w jego sprawie twój tata chce się ze mną widzieć, prawda?
Monica wzruszyła ramionami.
- Chyba tak. Posłuchaj, ja Shane'a nie lubię, to żaden sekret. Ale nigdy nie chciałam, żeby
jego siostra zginęła w tamtym pożarze. To była taka głupia szkolna historia, jasne? Nic wielkiego.
- Nic wielkiego? - Ze wszystkiego, co powiedziała do niej kiedyś Monica - a padło już wiele
zdań, od których szczęka opadała - to było chyba najgorsze. - Nic wielkiego? Zginęło dziecko, a ty
zniszczyłaś ich rodzinę! Nie rozumiesz tego? Mama Shane'a...
- Nie moja wina! - Monica nagle się zarumieniła. Claire domyśliła się, że nie jest
przyzwyczajona, żeby ktoś ją za coś obwiniał; może nikt nigdy poza Shane'em nic jej nie zarzucał. -
Nawet jeśli wszystko by sobie przypomniała, to gdyby trzymała język za zębami, nic by jej się nie
stało! A z Alyssą to był wypadek!
- Tak - mruknęła Claire. - Jestem pewna, że to wszystko zmienia. - Była zmęczona i
poirytowana mimo snu i prysznica. Podłoga w furgonetce była brudna. - Ale czego, do diabła, może
ode mnie chcieć twój ojciec?
Monica przez kilka chwil przyglądała jej się w milczeniu, a potem powiedziała:
- Jego zdaniem Shane nie zabił Brandona.
- Żartujesz chyba.
- Nie. On uważa, że zrobił to ojciec Shane'a. - Idealnie umalowane usta Moniki rozchyliły
się w leniwym uśmiechu. - Chciałby, żebyś to powiedziała tacie Shane'a i zobaczyła, co się stanie.
Bo jeśli w ogóle on się czuje ojcem, to nie będzie stał z boku i nie pozwoli, żeby jego dziecko
poszło na stos za niego. Dosłownie.
- A więc mam powiedzieć ojcu Shane'a... że burmistrz chce dobić z nim jakiegoś targu?
Życie Shane'a za życie jego ojca - powiedziała Monica. - Żaden prawdziwy ojciec nie
zignoruje takiej propozycji. Shane się nie liczy, ale tata chce, żeby to się skończyło. Już. Claire
miała w żołądku jakieś bardzo nieprzyjemne uczucie, jakby się nałykała glist.
- Nie wierzę w to. Nigdy Shane'a nie wypuszczą! A w każdym razie, nie wypuszczą, póki
Oliver będzie miał tu coś do powiedzenia.
Monica wzruszyła ramionami.
- Ja tylko przekazuję wiadomość. Możesz powtórzyć Collinsowi, co ci się tam żywnie
podoba, ale jeśli masz trochę rozumu, to powiesz mu coś, co go wywabi z kryjówki. Jasne?
Ochrona Amelie też ma swoje granice. Nadal może ci się coś stać. Giną chętnie by się tym
zajęła, nawet jeśli ma potem dostać za to po łapach.
- I pomyśl o twojej przyjaciółce, została zupełnie sama - dodała Giną. Uśmiechała się
dziwnym, nieco szalonym uśmiechem. - Różne rzeczy mogą się przytrafić w naszym mieście takiej
samotnej dziewczynie. Różne bardzo złe rzeczy.
- Tak, no cóż, Eve powinna mieć o tym pojęcie - powiedziała Monica. - Popatrz tylko, kim
jest jej brat.
Claire uderzyła się o drzwi, kiedy furgonetka podskoczyła na czymś, co chyba było torami
kolejowymi, od czego głowa zawibrowała jej bólem, który i tak już ją łupał za oczami.
- A więc - ciągnęła Monica - wiesz, co masz robić, prawda? Idź do taty Shane'a. Przekonaj
go, żeby się zgłosił za syna. Albo... Albo przekonasz się, jak mało przyjazne potrafi być
Morganville.
Claire nic nie powiedziała. Doszła do wniosku, że za to, co chciała powiedzieć, mogłaby
zginąć; jeśli nawet Monica albo Giną zostałyby później ukarane, dla niej niewielka byłaby już z
tego pociecha. Wreszcie raz, krótko, skinęła głową.
- Jennifer, do domu! - zawołała Monica do Jennifer, która pokazała jej uniesiony kciuk i
skręciła za róg. Claire usiłowała zerknąć przez okno, ale nie udało jej się rozpoznać ulicy.
Ale musiały być gdzieś niedaleko kampusu. Zobaczyła dzwonnicę stojącą blisko Centrum
Uniwersyteckiego, wznoszącą się po prawej stronie.
Kiedy Jennifer z całej siły wdepnęła hamulec, złapała się ręką uchwytu. Monica nie miała
tyle szczęścia, spadła z siedzenia na podłogę, i zaczęła przeklinać i wrzeszczeć.
- Cholera! Jen, co jest, do diabła? Prowadzenie samochodu dla idiotów? Jen nic nie
powiedziała. Powoli uniosła obie ręce gestem poddania się.
Drzwi za plecami Claire otworzyły się i jakaś silna ręka złapała ją za kark i wyciągnęła z
furgonetki. To nie wampir, pomyślała, ale ta myśl nie dodała jej otuchy, bo silne, muskularne ramię
przesunęło się obok niej, mierząc z obrzyna. Rozpoznała ten tatuaż z niebieskich płomieni liżących
przedramię aż do nadgarstka.
Jeden z motocyklistów.
Rozejrzała się wkoło i zobaczyła trzech kolejnych. Wszyscy byli uzbrojeni i mierzyli do
środka furgonetki. A potem dostrzegła ojca Shane'a, który podszedł tak swobodnym krokiem, jakby
całe miasto i wszystkie wampiry nie szukały go przez całą noc. Wyglądał na wypoczętego.
- Monica Morrell - powiedział. - Złaź tu! Zobaczysz, co wygrałaś na loterii.
Monica zamarła bez ruchu, trzymając się jednego ze skórzanych uchwytów. Popatrzyła na
broń, na Ginę, która klęczała, unosząc ręce w górę, a potem bezradnie na Claire.
Ona się bała. Monica - szalona, dziwna, piękna Monica - czegoś się naprawdę bała.
- Mój ojciec...
- O nim pogadamy później - przerwał jej Frank. - Wysadź tu swój śliczny tyłeczek, Monica.
Nie zmuszaj mnie, żebym tam wszedł po ciebie.
Cofnęła się do furgonetki. Tata Shane'a wyszczerzył zęby i ruchem głowy polecił dwóm
swoim zbirom wejść do środka. Jeden złapał Ginę za włosy i wyciągnął ją na zewnątrz.
A drugi złapał Monice szarpiącą się i plującą a potem przykuł ją kajdankami do skórzanego
uchwytu siedzenia. Przestała się opierać zaskoczona.
- Ale...
- Wiedziałem, że zrobisz coś dokładnie przeciwnego niż to, o co cię poproszę - powiedział
Frank. - Najłatwiej było zatrzymać cię w furgonetce, każąc ci z niej wysiąść. - Otworzył drzwi po
stronie kierowcy i wymierzył rewolwer w twarz Jennifer. - Ciebie nie potrzebuję. Wysiadka.
Wysiadła szybko i nadal trzymała ręce w górze, a Frank pchnął ją w stronę swoich kumpli.
Usiadła na krawężniku obok Giny i objęła ją. Zabawne, Claire nigdy nie uważała ich za
przyjaciółki, tylko za świtę Moniki. Ale teraz wydawały się... bliskie sobie. I przestraszone.
- Ty - tata Shane'a odwrócił się i spojrzał prosto na Claire - wsiadaj z tyłu. - Ale...
Jeden z motocyklistów przytknął jej rewolwer do głowy. Bez słowa wsiadła do furgonetki,
zajmując to samo siedzenie, z którego niedawno spadła Monica. Ojciec Shane'a wsiadł za nią, a
potem te spocone typy. Jeden zajął miejsce za kierownicą i furgonetka ruszyła.
Claire spojrzała na Monice, a ta odwzajemniła spojrzenie i po raz pierwszy pomyślała, że
rozumie, co Monica czuje, bo ona czuła to samo.
Że stało się coś bardzo, bardzo niedobrego.
Furgonetka pokonała kilka zakrętów, a Claire próbowała wymyślić jakiś sposób wydostania
swojej komórki, którą miała w kieszeni dżinsów. Komórkę Eve upuściła w samochodzie na
podłogę, kiedy Monica uderzyła jej twarzą o deskę rozdzielczą... Udało jej się dyskretnie włożyć
palce do kieszeni, gdzie wyczuła metalową obudowę. Muszę teraz tylko wystukać numer policji,
pomyślała. Eve prawdopodobnie już zgłosiła porwanie, o ile mogła jeszcze mówić. Przecież da się
wyśledzić telefon, prawda? Za pomocą GPS czy coś.
Jakby czytał jej w myślach, tata Shane'a zbliżył się do niej, postawił ją na nogi i zaczął
obszukiwać. Zrobił to szybko, nie próbując jej przy okazji obmacywać jak jakiś napalony starszy
facet, i znalazł telefon w jej kieszeni. Monica znów wrzasnęła i próbowała kopać, bo jeden z
motocyklistów obszukiwał ją, chociaż bardziej przypominało to obmacywanie. Ale on też znalazł
komórkę. Otworzył boczne drzwi furgonetki i wyrzucił telefony.
- Rozwal je! - zawołał do kierowcy, który posłusznie zawrócił. Claire nie usłyszała trzasku,
ale uznała, że telefony zamieniły się w elektroniczny pył.
A potem znów zawrócili i pojechali dalej. Claire trzymała się siedzenia, z opuszczoną
głową, gorączkowo myśląc. Ona nie może dać znaku życia, ale Eve będzie próbowała.
Posterunkowy Hess, posterunkowy Lowe? Może oni przyjdą jej na pomoc.
A może Amelie wyśle swoich ludzi. W tej akurat chwili byłoby to po prostu cudowne.
- Hej - odezwała się Monica do taty Shane'a. - Dupku, to durne posunięcie. Mój tata wyśle
za wami wszystkich policjantów z Morganville. Nigdy nie uda ci się uciec, a kiedy cię już złapią,
wtrącą cię do dziury tak głębokiej, że nawet kanał ściekowy wyda ci się przy niej rajem. Nie
dotykaj mnie ty świnio! - Zaczęła się wić, usiłując się odsunąć od łap dryblasa siedzącego obok
niej, a on się tylko uśmiechnął, pokazując kilka złotych zębów.
- Nie dotykaj jej - powiedział tata Shane'a. - Nie jesteśmy zwierzętami. - Claire zastanawiała
się, skąd mu się nagle wziął ten syndrom rycerza na białym koniu, bo przecież wcześniej, w Domu
Glassów, gotów było pozwolić swoim kolesiom, żeby zrobili z nią i Eve wszystko, co tylko chcieli.
- Zabierz bransoletkę.
- Co? Nie. Nie! Jej się nie zdejmuje, wiesz o tym!
Motocyklista sięgnął i z torby zawieszonej przy pasku do spodni wyjął niewielkie szczypce
do metalu. Claire aż sapnęła z przerażenia, kiedy złapał Monice za rękę. O Boże, pomyślała, on jej
odetnie rękę...
Ale on tylko przeciął metalową bransoletkę, ściągnął ją z nadgarstka i rzucił tacie Shane'a.
Monica zadygotała, spojrzała na niego gniewnie i uderzyła go. Mocno. A tamten uniósł rękę, żeby
uderzenie oddać.
- Zostaw ją - warknął Frank Collins. Wpatrywał się w bransoletkę. Oczywiście, był na niej
wygrawerowany jakiś symbol;
Claire nie mogła go odczytać, ale stwierdziła, że to musiał być symbol Brandona, a teraz,
kiedy Brandon nie żył, ktoś musiał przejąć jego obowiązki Ochrony. Może Oliver...
Od wewnętrznej strony wygrawerowane były pełne dane Moniki: „Monica Ellen Moreli”.
Tata Shane'a mruknął z satysfakcją.
- Palec też chcesz? - pytał motocyklista, szczękając szczypcami. - Nie ma sprawy.
- Moim zdaniem to wystarczy - powiedział Frank. - Kenny, zawieź nas na dół. Szybko.
Zbir za kierownicą - Kenny (teraz Claire przynajmniej znała imię jednego z nich) - pokiwał
głową. Był wysoki, dość chudy, miał długie czarne włosy i nosił niebieską bandanę. Z tyłu jego
skórzanej kamizelki był rysunek nagiej dziewczyny na harleyu; pasowała do tatuaży, które Claire
widziała na jego ramieniu. Kenny sprawnie manewrował po łatwych do pomylenia ulicach i
zaułkach Morganville, jadąc szybko, ale nie niebezpiecznie szybko, a potem nagle... zrobiło się
ciemno.
Kenny włączył światła. Byli w kanale burzowym, wielkim betonowym tunelu, który mógł
pomieścić furgonetkę - chociaż na styk - i który pod ostrym kątem opadał w dół, w mrok. Claire z
trudem łapała oddech. Nie przepadała za ciemnością ani za zamkniętymi pomieszczeniami...
Przypomniała sobie, jak świrowała ze strachu zamknięta w ciemnej spiżarni w Domu Glassów nie
tak dawno temu. Nie, wcale jej się to nie podobało. Nic a nic.
- Dokąd nas zabieracie? - spytała. Chciała, żeby to zabrzmiało ostro, ale zamiast tego
powiedziała to tak, jak się naprawdę czuła: jak przerażona szesnastolatka, która usiłuje być dzielna.
No, super.
Frank Collins, trzymając się jednego ze skórzanych uchwytów, spojrzał na nią z jakimś
dziwnym wyrazem oczu - niemal, jak jej się wydawało, z szacunkiem.
- Ciebie nigdzie - odparł. - Ty tylko przekażesz wiadomość. - A potem podał jej rozciętą
bransoletkę Moniki. - Powiesz burmistrzowi, że jeśli do jutra nie dowiem się, że mojego syna
wypuszczono na wolność, to ta śliczna panieneczka dowie się, jak to jest piec się na ogniu. Mamy
bardzo fajny miotacz płomieni.
Nie lubiła Moniki. Właściwie chyba nawet ją nienawidziła i uważała, że Morganville byłoby
o wiele lepszym miejscem, gdyby Monica po prostu... zniknęła.
Ale nikt nie zasługiwał na to, co szykował dla Moniki tata Shane'a.
- Nie możecie tego zrobić - powiedziała. - Nie możecie. - Ale wiedziała, patrząc na
szczerzących zęby facetów, że jak najbardziej mogą i że, co gorsza, Shane miał rację, a jego ojciec
jest naprawdę szalony.
- Kenny zaraz podjedzie pod taką drabinkę - ciągnął Frank. - I ja chcę, Claire, żebyś wtedy
wysiadła z furgonetki. Masz wejść po drabince i odsunąć właz. Znajdziesz się dokładnie przed
ratuszem Morganville. Masz podejść do pierwszego policjanta, jakiego zobaczysz, i powiedzieć
mu, że musisz się widzieć z burmistrzem w sprawie Franka Collinsa. I powiesz mu, że Frank
Collins ma jego córkę, i że ona zapłaci życiem za to, które już odebrała, nie wspominając już o tym,
które oni teraz zamierzają odebrać. Jasne?
Claire sztywno pokiwała głową. W jej nadgarstku bransoletka Moniki była zimna i ciężka.
- Jeszcze jedno - dodał Frank. - Powinnaś powiedzieć im, że ja to traktuję bardzo serio. I
lepiej bądź przekonująca, bo jeśli burmistrz nie skontaktuje się ze mną przed świtem, to użyjemy
tych szczypiec, żeby wysłać mu jeszcze jakieś inne pamiątki po córce. A bransoletki jej się
skończyły.
Furgonetka zatrzymała się z szarpnięciem, a Frank otworzył boczne drzwi.
- Wysiadaj - polecił. - Lepiej się pospiesz, Claire. Chcesz przecież uratować mojego syna,
prawda? Nie powiedział nic o ratowaniu Moniki, zauważyła. O tym ani słowa.
Monica popatrzyła na nią. Już nie była szykowna jak ze stron kolorowego czasopisma.
Teraz wydawała się mała i bezbronna, sama w furgonetce z tymi obrzydliwymi typami. Claire
zawahała się, a potem wstała i złapała się skórzanego uchwytu, żeby nie stracić równowagi. Kolana
się pod nią uginały.
- To jakieś szaleństwo - próbowała pocieszyć Monice. - Trzymaj się. Sprowadzę pomoc. W
oczach Moniki błyszczały łzy.
- Dzięki - powiedziała. - Powiedz mojemu tacie... - Nie skończyła i wzięła głęboki oddech.
Łzy zniknęły, a Monica uśmiechnęła się do Claire złośliwie. - Powiedz mojemu tacie, że jeśli
cokolwiek mi się stanie, to może ciebie pociągnąć do odpowiedzialności.
Drzwi zatrzasnęły się i furgonetka odjechała w mrok. Claire cieszyła się, że trzymała już
rękę na drabince, bo światła zniknęły tak szybko i znalazła się w takich ciemnościach, że
zapragnęła nagle zwinąć się w kłębek.
Wzięła się w garść i zaczęła wspinać po drabince, macając po ciemku oślizłe szczeble.
Spodziewała się, że za chwilę rzuci się na nią jakiś stwór. Wampiry na pewno żyły tu, na dole. A
przynajmniej korzystały z tych tuneli jak z autostrad; zawsze się zastanawiała, jak poruszały się po
mieście w ciągu dnia. To nie były zwykłe tunele ściekowe, ale większe niż zwykle kanały burzowe.
A ponieważ Morgamdlle raczej nie zbudowano na terenach zalewowych, było prawdopodobne, że
od momentu ich budowy woda w tych kanałach nigdy nie sięgnęła wyżej niż do kostek.
Claire wspięła się na górę i, mrużąc oczy, zdołała dostrzec błyski czegoś, co wyglądało jak
światło dzienne. Nad głową miała klapę włazu zasłoniętą jakimś ochronnym materiałem, żeby
odfiltrować światło, które wpadało do tunelu. Zaparła się o szczeble drabiny, lewą ręką ścisnęła
jedną z metalowych rączek i z całej siły szarpnęła w prawo.
Poczuła na twarzy promienie słońca. Odetchnęła z ulgą. Podciągnęła się o kolejny stopień i
otworzyła właz.
Tak jak powiedział tata Shane'a, znalazła się przed ratuszem Morgamdlle, który, niestety,
nie znajdował się na placu Założycielki. Był to wielki budynek przypominający gotycki zamek, z
czerwonego piaskowca a ludzie wchodzili do niego i wychodzili - może wracali z pracy albo po
złożeniu jakichś papierów. Zwykły dzień, cokolwiek to w Morganville oznaczało.
Wydostała się na ulicę, ciężko dysząc. Pochyliło się nad nią kilka twarzy, zasłaniając słońce.
Jedna z tych osób miała na głowie policyjną czapkę.
- Witam - powiedziała Claire i dłonią osłoniła oczy. - Muszę porozmawiać z burmistrzem.
Proszę mu powiedzieć, że mam informacje o jego córce i Franku Collinsie.
Burmistrz tym razem był ubrany w zieloną koszulkę golfową, czarne spodnie i mokasyny.
Bardzo eleganckie. Stał w holu i rozmawiał przez komórkę; minę miał spiętą i gniewną. Dwóch
funkcjonariuszy policji Morganville przeprowadziło Claire obok niego, do jego gabinetu, i
posadziło ją w wielkim fotelu z czerwonej skóry. Żadnego z tych policjantów nie znała. Kiedy
zapytała o posterunkowych Hessa i Lowe'a, nie odezwali się. Nikt nawet nie przyznał, że ich zna z
nazwiska.
Claire kręciło się w głowie. Nie miała pojęcia ile czasu upłynęło, odkąd po raz ostatni jadła,
ale świat zaczynał przybierać jakieś surrealistycznie rozmyte kontury, a to nie był dobry znak. Przy
stresie, braku snu i głodzie niedługo zacznie mieć omamy.
Claire, weź się w garść. Wyobraź sobie, że przyszłaś tu zaliczyć jakiś test. Już raz zdarzyło
jej się przez trzy doby obywać bez snu, kiedy przygotowywała się do testów SAT, i wcale nie jadła
wtedy wiele, pomijając colę i cheetos. Mogła sobie poradzić.
- Proszę - odezwał się jakiś głos za jej plecami i ktoś podał jej czerwoną puszkę coli. -
Wygląda na to, że przyda ci się coś do picia.
Claire uniosła wzrok. To był Richard, brat Moniki. Ten przystojny. Twarz miał zmęczoną i
niespokojną. Przysunął sobie bliżej drugi fotel i usiadł, opierając łokcie na kolanach. Claire zajęła
się colą. Otworzyła puszkę i wzięła duży łyk lodowatego i słodkiego napoju.
- Moja siostra została porwana razem z samochodem - powiedział. - Wiesz o tym, prawda?
Claire skinęła głową i przełknęła.
- Byłam tam. Byłam w furgonetce.
- Właśnie dlatego chcę porozmawiać z tobą, zanim porozmawia z tobą mój ojciec -
uprzedził ją Richard. - Byłaś w furgonetce z Jennifer, Giną i Monicą.
Claire znów skinęła głową.
- No to o coś cię zapytam. Jak przekazałaś im sygnał? Claire zamrugała.
- Jak zrobiłam co?
- Jak zaplanowaliście tę zasadzkę? Jak to zrobiliście?
Wysyłałaś im esemesy? Wiesz, że możemy dotrzeć do tych danych, Claire. A może sama
wciągnęłaś moją siostrę w tę pułapkę?
- Ja nie wiem, o czym pan...
Richard spojrzał na nią i Claire umilkła, bo tym razem nie miał już przyjaznej miny. Wcale
a wcale.
- Moja siostra to wariatka... Wiem o tym. Ale to jednak moja siostra. I nikt w tym mieście
nie tknie palcem nikogo z Morrellów, w przeciwnym razie ktoś - albo nawet i parę osób - odpowie
za to. Chwytasz? Więc cokolwiek wiesz, jakikolwiek by był twój związek z tymi napastnikami,
lepiej zacznij o tym mówić albo my zaczniemy grzebać głębiej. A to, Claire, będzie bardzo szybka i
krwawa procedura.
Ścisnęła w obu dłoniach puszkę coli i uniosła ją do ust, biorąc kolejny, niepewny łyk, a
potem powiedziała:
- Ja ich nie doprowadziłam do pana siostry. To pana siostra porwała mnie. Z parkingu pod
zakładem fotograficznym. Proszę spytać Eve. O Boże... Eve! Gina ją zaatakowała nożem. Nic jej
nie jest?
Richard spojrzał na nią, marszcząc brwi.
- Eve nic się nie stało. Odetchnęła z ulgą.
- A co z Giną i Jennifer?
- Nic im nie jest. Zadzwoniły i zgłosiły porwanie samochodu. Giną powiedziała... -
Zastanowił się nad czymś i powiedział powoli: - Giną mówiła wiele rzeczy. Ale powinienem był
pamiętać, z kim rozmawiam. Jeśli jest w Morganville ktoś bardziej szalony niż moja siostra, to
Giną.
Nie mogła się z tym nie zgodzić.
- Faceci, którzy porwali furgonetkę...
- Ojciec Shane'a - przerwał jej. - Już o tym wiemy. Gdzie jest teraz?
- Nie wiem. Przysięgam! Wypuścił mnie w kanale burzowym i powiedział, że mam się
wspiąć po drabince i porozmawiać z pana ojcem. Dlatego tu jestem.
- Zostaw dzieciaka w spokoju, Richard. - Burmistrz wpadł do gabinetu, zatrzaskując za sobą
drzwi, i obrzucił gniewnym spojrzeniem dwóch policjantów stojących przy nich na straży. - Wy
dwaj, wychodzić. Jeśli mój syn nie będzie umiał sam sobie poradzić z jakąś szesnastolatką, to
słusznie oberwie.
Wyszli szybko. Claire odstawiła colę na stolik, a burmistrz zasiadł w wielkim, krytym
miękką skórą fotelu. Już nie miał tak zarozumiałej miny jak na placu Założycielki, ale za to
zdecydowanie wściekłą. - Ty. - Wskazał na Claire. - Gadaj. Szybko. Opowiedziała, wyrzucając z
siebie potok słów. O tacie Shane'a i porwaniu furgonetki, o tym, jak wyrzucił z niej Ginę i Jennifer.
O zniszczeniu telefonów komórkowych. O groźbach wobec Moniki i o wysłaniu jej samej w roli
posłańca złych wiadomości.
- On mówił poważnie - dokończyła. - To znaczy, ja go widziałam w różnych sytuacjach. On
naprawdę nie ma oporów przed krzywdzeniem ludzi i zdecydowanie nie lubi Moniki.
- Och, a teraz nagle zrobiłaś się jej przyjaciółką od serca? Daruj sobie. Nienawidzisz jej do
szpiku kości i pewnie nie bez powodu - powiedział Richard. Wstał i zaczął przechadzać się po
gabinecie. - Tato, posłuchaj, pozwól mi się tym zająć. Mogę znaleźć tych ludzi. Jeśli wyślemy na
ulice wszystkich dostępnych ludzi i wampiry...
- Zrobiliśmy to wczoraj w nocy, synu. Kimkolwiek ci ludzie są, mają jakąś kryjówkę, której
nie umiemy namierzyć. - Burmistrz znów skupił spojrzenie zaczerwienionych oczu na Claire. Splótł
palce dłoni, aż mu strzeliło w kłykciach. To były duże ręce jak u jego syna. Silne ręce. - Oliver
chce, żeby to się skończyło. Chce przyspieszyć procedurę, spalić dzieciaka jeszcze dziś wieczorem i
wywabić ich na otwartą przestrzeń. To nie jest zły plan. Zmusić ich do odsłonięcia przyłbicy.
- Myślisz, że Frank Collins blefuje? - spytał Richard.
- Nie - zaprzeczył burmistrz. - Moim zdaniem on zrobi dokładnie to, co zapowiedział, tylko
że to będzie jeszcze gorsze, niż sobie wyobrażaliśmy. Ale Oliver chce...
- Przecież mu chyba na to nie pozwolisz! A co z Monicą?
- Oliver nie wie, że oni ją mają. Kiedy mu powiem...
- Tato, przecież to Oliver. Jego to nie obejdzie i ty o tym wiesz. Akceptowalna strata. Ale
dla mnie nie jest do przyjęcia i dla ciebie też nie powinna być.
Ojciec i syn wymienili spojrzenia, a Richard pokręcił głową i znów zaczął chodzić po
gabinecie.
- Musimy znaleźć jakiś sposób, żeby uwolnić Monice. Koniecznie.
- Ty. - Burmistrz grubym palcem wskazał Claire. Opowiedz mi to wszystko jeszcze raz.
Wszystko. Ze szczegółami. Nieważne jak drobnymi. Zacznij od pierwszego razu, kiedy zobaczyłaś
tych ludzi.
Claire otworzyła usta, chcąc odpowiedzieć, i powstrzymała się w ostatniej chwili. Nie, ty
idiotko! Nie możesz im powiedzieć prawdy! Za prawdę Shane'a na pewno usmażą... Nie umiała
kłamać, wiedziała o tym, zbyt wiele czasu zajmowało jej szukanie w głowie, co powiedzieć, te
próby pozbierania wątków, żeby gdzieś całą historię rozpocząć...
- Chyba... Widziałam ich, kiedy włamali się do naszego domu - powiedziała z wahaniem. -
No wiecie, kiedy zadzwoniliśmy po policję, że napadnięto na dom. A potem widziałam...
Zamarła i zamknęła oczy. Bo widziała wtedy coś ważnego. Bardzo ważnego. Ale co to
było? To miało coś wspólnego z tatą Shane'a...
- Zacznij od furgonetki - polecił Richard, przerywając jej próby grzebania w pamięci.
Posłusznie opowiedziała wszystko od początku, a potem jeszcze raz, odpowiadając na szczegółowe
pytania tak szybko, jak tylko mogła. Bolały ją głowa i gardło. Potrzebowała snu i miała ochotę
owinąć się kocem i płakać, póki nie zaśnie. „Oliver chce przyśpieszyć procedurę, spalić dzieciaka
jeszcze dzisiaj wieczorem”. Nie. Oni nie mogą na to pozwolić, nie mogę...
Ale przecież mogli. Bez żadnych wątpliwości.
- Zacznijmy jeszcze raz - rozkazał Richard. - Od początku.
Wybuchnęła rozpaczliwym płaczem.
Zanim dali jej spokój, minęło kilka godzin. Nikt nie zaproponował, że ją podwiezie do
domu.
Claire szła piechotą z takim uczuciem, jakby znajdowała się poza własnym ciałem. Dotarła
do domu bez najmniejszego problemu. Nadal było jasno, co pomagało, ale ulice wydawały się
dziwnie ciche i puste. Zgadywała, że wiadomość już się rozeszła. Ludzie chowali się po domach,
czekając, aż burza minie.
Kiedy Claire zastukała do drzwi, Eve zbiegła pędem po schodach i zamknęła ja w mocnym,
serdecznym uścisku.
- Ty wariatko! - wyrzuciła jednym tchem. - W głowie mi się nie mieści, że mnie tak
śmiertelnie wystraszyłaś. O mój Boże, Claire! Czy ty sobie wyobrażasz, że te bydlaki na
komisariacie w ogóle nie chciały przyjąć mojego zgłoszenia? A przecież zostałam ranna! Naprawdę
ranna, krew mi płynęła i tak dalej! Jak udało ci się uciec? Czy Monica zrobiła ci krzywdę?
Eve nie wiedziała. Nikt na policji jej nie powiedział.
- Tata Shane'a zatrzymał tę furgonetkę - powiedziała Claire. - Wziął Monice jako
zakładniczkę.
Przez jakąś sekundę stały bez ruchu, a potem Eve krzyknęła z radości i wyciągnęła rękę w
górę, żeby jej przybić piątkę. Claire tylko wytrzeszczyła na nią oczy, a Eve dała sobie radę sama,
klaszcząc w dłonie nad głową.
- Tak! - krzyknęła i wykonała jakiś dziki, triumfalny taniec. - No, należało się tej psycholce!
- Przestań! - wrzasnęła Claire, a Eve zamarła w pół radosnego obrotu. Może to było głupie,
ale Claire się rozzłościła. Wiedziała, że Eve ma rację, Monica zawsze będzie wielkim wrzodem na
tyłku, ale... - Tata Shane'a ją spali, jeśli wykonają egzekucję. On ma miotacz ognia.
Radosna mina znikała z twarzy Eve.
- Och - wydusiła. - No ale... mimo wszystko. To nie tak, że ona się o to nie prosiła. Karma
jest okrutna i ja też.
- Oliver chce, żeby Shane został spalony dziś wieczorem. Eve, czas nam się kończy. Ja już
nie mam pojęcia, co robić.
Po tych słowach z Eve uleciała resztka zadowolenia. Widać było, że ona też nie wie, co
robić. Oblizała wargi i powiedziała, próbując dodać sobie otuchy:
- Jest jeszcze trochę czasu. Wykonam kilka telefonów. A ty musisz coś zjeść. I przespać się.
- Nie mogę spać.
- No ale zjeść możesz, prawda?
Mogła, jak się okazało, a nawet potrzebowała. Świat przybrał dziwnie szare barwy i głowa
jej pękała. Hot dog - zwykły, tylko z musztardą - chipsy i butelka wody rozwiązały problem głodu,
chociaż nie pomogły na ból w sercu ani na to mdlące uczucie, które z głodem nie miało nic
wspólnego.
Co my teraz zrobimy?
Eve wisiała na telefonie. Claire rzuciła się na kanapę i skuliła pod kocem. Nadal pachniał
wodą po goleniu Shane'a.
Musiała na chwilę się zdrzemnąć, a kiedy się obudziła, miała wrażenie, jakby ktoś zapalił
włącznik światła albo szepnął do niej: „Wstawaj!” Bo zerwała się w jednej chwili, z walącym
sercem, a mózg próbował nadążyć za ciałem. W domu panowała cisza, pomijając zwykłe trzaski,
skrzypienia i jęki starego budynku. Lekki wiatr poruszał liśćmi drzew wokół domu.
Dopiero po chwili do Claire dotarło, że nie widzi drzewa za oknem, bo zrobiło się ciemno.
- Nie! - Zerwała się z kanapy i pędem pobiegła sprawdzić godzinę na zegarze. Było
dokładnie tak, jak się obawiała. Żadne zaćmienie ani nagłe zakłócenie zwyczajnego następstwa dnia
i nocy, było ciemno, bo zapadł już wieczór.
Spała całymi godzinami. Godzinami. A Eve jej nie obudziła. Nawet nie była pewna, czy Eve
jest w domu.
- Michael! - Claire chodziła z pokoju do pokoju, ale nigdzie go nie widziała. - Michael! Eve!
Gdzie jesteście?
Byli w pokoju Michaela. Otworzył jej drzwi na wpół ubrany - koszula rozpięta, dżinsy nisko
wiszące na biodrach i odsłaniające brzuch - a Eve leżała skulona na łóżku, pod kołdrą. Michael
szybko wyszedł na korytarz, zapinając koszulę.
- Obudziłaś się.
- Tak. - Claire opanowała ogarniającą ją ślepą furię. - Jeśli już skończyłeś bzykanko, to
może porozmawiamy o tym, że Shane dziś wieczorem zginie.
Michael patrzył jej prosto w oczy.
- Claire, ty nie chcesz tam iść - powiedział cicho. - Naprawdę nie chcesz. Myślisz, że ja nie
rozumiem? Że mnie jest wszystko jedno? Jasna cholera! A co twoim zdaniem robiła Eve przez cały
dzień, kiedy ty...
- Spałam? Tak, zasnęłam. Mogliście mnie obudzić!
Podszedł o krok. A ona cofnęła się o krok, a potem o drugi, bo jego oczy... To nie była
zwykła mina Michaela. Zupełnie nie.
- Żebyś siedziała i rozpaczała? - spytał cicho. - Już wystarczająco dużo zrobiłaś, Claire.
Potrzebowałaś snu. Pozwoliłem ci spać. Więc daj już spokój.
- I na jaki genialny plan wpadliście, kiedy ja drzemałam? No, na jaki? Co my teraz, do
cholery, zrobimy?
- Nie wiem - przyznał, i jeśli do tej pory udawało mu się zachowywać panowanie nad sobą,
to teraz wszystko zaczęło mu się wymykać spod kontroli. - Nie wiem! - Krzyknął, i to był krzyk
rozpaczy. Claire cofnęła się o kolejny krok. Dostała gęsiej skórki. - Co ja mam zrobić, Claire,
twoim zdaniem? Co?!
Oczy wypełniły jej się łzami.
- Cokolwiek - szepnęła. - Boże, pomóż. Cokolwiek.
Złapał ją i przytulił do siebie. Dygotała, jeszcze nie płacząc... Chociaż, jednak płacząc. To
było uczucie takiego bezradnego dryfowania, jakby stracili grunt pod nogami i jakby nigdy mieli go
już nie odzyskać.
Jakby wszystko stracili. Jakby sami zginęli.
Claire pociągnęła nosem i cofnęła się, a kiedy to zrobiła, zobaczyła, że Eve stoi w drzwiach
i na nich patrzy. Cokolwiek Eve sobie pomyślała, nie było to nic dobrego i Claire nie chciała już
nigdy zobaczyć u niej takiego wyrazu twarzy.
- Eve...
- Nieważne - powiedziała Eve obojętnie. - Jest jeszcze jeden wampir, który mógłby nam
pomóc. Jeśli uda nam się go znaleźć i na to namówić. Mógłby dostać się na plac Założycielki bez
problemu. Może nawet zgodzi się spróbować otworzyć klatkę Shane'a, kiedy my zajmiemy się
odwracaniem uwagi zebranych.
Michael odwrócił się w jej stronę.
- Eve... - Przynajmniej nie miał w głosie poczucia winy. Ale niepokój, owszem. - Nie.
Rozmawialiśmy już o tym.
- Michael, to jest ostatnia rzecz, jaką możemy zrobić. Jato wiem. Ale jeśli mamy w ogóle to
zrobić, to musimy spróbować teraz.
- Ale który wampir? - spytała Claire.
- Na imię ma Sam - wyjaśnił Michael. - I może to zabrzmi dziwnie, ale jest moim
dziadkiem.
- Sam? On jest...? Twoim...?
- Dziadkiem. Tak, wiem. Też uważam, że to dom wariatów. Zawsze tak uważałem. Claire
musiała usiąść, i to szybko.
Kiedy doszła do siebie, opowiedziała Eve i Michaelowi, jak wpadła na Sama w Common
Grounds. O prezencie, jaki Sam usiłował jej wręczyć dla Eve.
- Nie wzięłam go. Nie wiedziałam... No, po prostu wydawało mi się, że nie wypada.
- I dobrze zrobiłaś - przyznał jej rację Michael. Eve na niego nie patrzyła.
- Sam jest w porządku - stwierdziła.
- Myślałem, że nienawidzisz wampirów.
- Bo nienawidzę! Ale... Jeśli jest jakaś lista najbardziej znienawidzonych wampirów, to on
jest na samym jej końcu. Zawsze wydaje się taki samotny - powiedziała Eve. - Przychodził do
Common Grounds właściwie co wieczór i po prostu gadaliśmy godzinami. Po prostu gadaliśmy.
Oliver zawsze bardzo uważnie go obserwował, ale on nigdy nie robił nic złego, nikomu się nie
narzucał, nie tak jak Brandon. Czasami zastanawiałam się...
- Nad czym się zastanawiałaś?
- Czy Sam nie przychodził tam, żeby mieć na oku Brandona.
A może i Olivera, chociaż tego wtedy nie wiedziałam. Żeby opiekować się...
- Takimi jak my? - Michael powoli pokiwał głową. - Nie wiem, ile w tym prawdy, bo
zawsze go unikałem, ale w rodzinie zawsze się mówiło, że Sam to był porządny facet, zanim
zmienili go w wampira. I jest najmłodszy z nich wszystkich. Prawie taki... No cóż, jak my.
Eve podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz.
- Wiesz o nim coś jeszcze? Znaczy jakieś rodzinne tajemnice?
- Tylko tyle, że podobno rzucił wyzwanie wampirom i wygrał.
- Wygrał? Przecież jest jednym z nich! Jaka to wygrana?
Michael pokręcił głową, stanął za nią i położył dłonie na jej ramionach. Delikatnie
pocałował jaw kark.
- Nie wiem, Eve. Mówię ci tylko, co słyszałem. Wymusił na wampirach coś w rodzaju
ugody. A to dlatego, że Amelie się w nim zakochała.
- Tak, zakochała tak bardzo, że go zabiła i zamieniła w krwiożerczego potwora - stwierdziła
Eve ponuro. - Sama słodycz. Miłość nie umarła. Oj, zaczekaj, umarła jednak.
Wysunęła się z objęć Michaela i poszła do kuchni. Michael spojrzał na Claire w milczeniu.
Wzruszyła ramionami.
Kiedy zeszli na dół, przekonali się, że Eve zrobiła kanapki z szynką bolońską i serem. Claire
pochłonęła jedną błyskawicznie, a potem sięgnęła po drugą. Michael i Eve gapili się na nią.
- No co? - spytała. - Zgłodniałam. Serio.
- No to częstuj się - powiedział Michael. - Nienawidzę szynki bolońskiej. Poza tym głód mi
nie zagraża.
Eve parsknęła.
- Tobie zrobiłam z pieczoną wołowiną, cwaniaku. - Podała mu jedną. - Więc wcinaj. Po raz
pierwszy usłyszałam dziś od ciebie historię Sama. Co w nim było takiego niezwykłego, że stał się
ostatnim wampirem?
- Sam nie wiem - zawahał się Michael. - Mama powiedziała mi kiedyś tylko to, co już wam
powtórzyłem. Ale rzecz w tym, że Sam jakoś nigdy nie mógł dogadać się z wampirami. Amelie nie
lubi, żeby jej przypominać ojej słabościach, a on był jak chodzący neonowy szyld. Ona naprawdę
go kochała. Więc się od niego odcięła. Słyszałem, że nie chciała go widywać ani z nim rozmawiać.
A on przebywa z ludźmi o wiele częściej niż z wampirami.
- I dlatego sądzę, że on może nam pomóc - powtórzyła Eve. - A przynajmniej będzie chciał
nas wysłuchać. Poza tym to przecież rodzina.
- A gdzie go znaleźć? - Claire popatrzyła na Michaela, a potem na Eve. - W Common
Grounds?
- Ty nie pójdziesz do Common Grounds, wykluczone - oznajmiła Eve. - Hess powiedział
mi, co zaszło między tobą a Oliverem.
- A coś zaszło? - Michael opychał się kanapką z wołowiną. - I dlaczego ja nic o tym nie
wiem? Boże, jak ja tego potrzebowałem. Pychota.
Eve przewróciła oczami.
- Tak, kanapki wymagają nie lada umiejętności. Może zacznę wykładać to w szkole. A
tymczasem, wracając do tematu, Claire ma zakaz zbliżania się do Common Grounds. Bo ja tak
powiedziałam. Jeśli ktoś ma tam pójść, to ja.
- Nie - sprzeciwił się Michael. Eve spiorunowała go wzrokiem.
- Już o tym rozmawialiśmy - syknęła. - Możesz być cholernie seksowny i seksownie
cholerny, ale nie będziesz mi mówił, co mam robić. Jasne? I żadnego mieszania w głowie albo,
przysięgam na Boga, spakuję swoje rzeczy i się stąd wyniosę!
Claire zaszurała krzesłem, odsuwając je od stołu, podeszła do telefonu stojącego na
kuchennym blacie i wybrała numer zapisany na wizytówce nadal przyczepionej do lodówki
magnesem. Po czterech dzwonkach odezwał się jakiś pogodny głos i oświadczył, że dodzwoniła się
do Common Grounds.
- Cześć - odezwała się Claire. - Czy mogę mówić z Samem?
Z Samem? Momencik. - Ktoś położył słuchawkę i Claire słyszała w tle kawiarniany gwar -
szum wrzącego mleka, rozmowy, stuk naczyń. Czekała, niespokojnie przytupując nogą, aż ta osoba
znów podniosła słuchawkę. - Przepraszam. Dziś wieczorem nie ma go tutaj. Chyba wybrał się na
imprezę. - Imprezę?
- No wiesz, ten dziwaczny bal bractwa? Epsilon Epsilon Kappa? Bal Umarłych Dziewczyn?
- Dzięki - powiedziała Claire. Rozłączyła się i wyciągnęła telefon w stronę Michaela i Eve,
którzy gapili się na nią w osłupiałym zdziwieniu. - Oto cud techniki. Podziwiajcie wynalazek.
- Namierzyłaś go.
- I to bez chodzenia do Common Grounds - wytknęła im Claire. - Jest na imprezie w
kampusie. Ta wielka impreza bractwa Epsilon Epsilon Kappa. Ta impreza... - Przerwała, przeszedł
ją dreszcz, a potem oblała ją fala ciepła. - Ta, na którą zostałam zaproszona. Właściwie tak jakbym
umówiła się tam na randkę. Miałam się tam spotkać z takim jednym chłopakiem, Ianem
Jamesonem.
- Wiesz co? - spytała Eve. - Idziemy tam razem. Czas przebrać się za trupa, Claire.
- Za... Co takiego?
Eve otaksowała ją wzrokiem, żując swoją kanapkę.
- Nosisz jedynkę albo dwójkę, prawda? Mam kilka rzeczy, które będą na ciebie pasować.
- Ja nie będę się przebierać!
- Ja nie ustalam reguł, ale wszyscy wiedzą, że nie wejdziesz na Bal Umarłych Dziewczyn,
jeśli się nie przebierzesz. Poza tym będziesz wyglądała ślicznie jako drobniutka dziewczynka
Gotka.
Michael obserwował Eve i Clair ze zmarszczonymi brwiami.
- Nie - rzucił. - To zbyt niebezpieczne, żebyście wychodziły nocą bez obstawy.
No cóż, obstawa nam wymiękła. Claire chyba wczoraj w nocy wykończyła Hessa. A ja nie
będę siedzieć i czekać, Michael. Wiesz o tym. - Eve popatrzyła mu w oczy i zmiękła dopiero, kiedy
sięgnął ponad stołem i wziął ją za rękę. - Żadnego mieszania mi w głowie. Obiecałeś!
- Obiecałem - przyznał. - To się już nigdy nie powtórzy.
- Słodki jesteś, kiedy się martwisz, ale to duża impreza; będą tam setki ludzi. Będziemy
bezpieczne. - Eve wytrzymała wzrok Michaela. - Bezpieczniejsze tam będziemy niż Shane, który
siedzi w klatce i czeka na śmierć. Chyba że już położyłeś na nim kreskę.
Michael puścił jej rękę i odszedł od stołu. Sztywno wyprostowany wyszedł do kuchni.
- Więc chyba nie - powiedziała Eve cicho. - I dobrze. Claire? Musimy się dowiedzieć, ile
mamy czasu. Czy przełożyli egzekucję.
- Zajmę się tym - odparła Claire i wystukała numer z innej wizytówki. To był prywatny
numer posterunkowego Hessa, zapisany ołówkiem na odwrocie. Odebrał po czterech dzwonkach.
Głos miał niewyraźny i znużony. - Proszę pana? Mówi Claire. Claire Danvers. Przepraszam,
że budzę...
- Nie spałem - odezwał się i ziewnął. - Claire, cokolwiek wymyśliłaś, nie rób tego. Zostań w
domu, pozamykaj drzwi i siedź cicho. Mówię poważnie.
- Dobrze, proszę pana - skłamała. - Ja tylko chciałam spytać... Bo była mowa o tym, że
przesuną egzekucję?
- Burmistrz się nie zgodził. Stwierdził, że chce przestrzegać wszystkich zasad, i wezwał ojca
Shane'a do poddania się.
Moim zdaniem jest w impasie: on ma Shane'a, a tata Shane'a ma Monice. Nikt nie chce
wykonać pierwszego ruchu.
- Jak długo...?
- Przed świtem. Do piątej rano - oznajmił Hess. - Przed świtem wszystko się rozstrzygnie.
Dla Moniki też, o ile tata Shane'a nie blefuje.
- On nie blefuje - zapewniła Claire. - O Boże. To bardzo mało czasu.
- To i tak więcej niż gdyby Oliver postawił na swoim. Chciał wykonać egzekucję dzisiaj o
zachodzie słońca. Burmistrz zmusił go do przedłużenia terminu, ale tylko do granicy wyznaczonej
prawem. Nie będzie już żadnego dalszego odwlekania egzekucji. - Hess poruszył się na krześle, bo
zaskrzypiało. - Claire, musisz się na to przygotować. Nie zdarzy się żaden cud, nikomu serce nie
zmięknie. On umrze. Przykro mi, ale tak będzie.
Nie miała siły kłócić się z nim, bo wiedziała w głębi ducha, że miał rację.
- Dziękuję - szepnęła. - Muszę już kończyć.
- Claire. Odpuść sobie. Zabiją cię.
- Do widzenia.
Rozłączyła się, odłożyła telefon i objęła się zesztywniałymi ramionami. Kiedy podniosła
oczy, Eve przyglądała jej się jasnym, dziwnym spojrzeniem.
- Zgoda - powiedziała Claire. - Jeśli muszę przebrać się za zombie, przebiorę się za zombie.
Eve się uśmiechnęła.
- Będziesz najsłodszym zombie świata.
Claire jeszcze nigdy w życiu nie miała na twarzy tyle podkładu, nawet w Halloween.
- I ty to musisz nosić codziennie? - spytała, kiedy Eve cofnęła się, żeby przyjrzeć jej się
krytycznym wzrokiem, gąbeczkę do podkładu nadal trzymając w dłoni. - Dziwnie się czuję.
- Przyzwyczaisz się. Zamknij oczy. Czas na puder.
Claire poczuła delikatny jak muśnięcie piórka dotyk pędzla do pudru, który przesuwał się po
jej twarzy. Stłumiła kichnięcie.
- Dobra. Teraz oczy - zakomenderowała Eve. - Nie ruszaj się.
I tak jeszcze kilka minut. Claire siedziała bez ruchu, a Eve robiła jej makijaż. Claire nie
miała pojęcia, co ona z nią robi. Lusterka nie miała i jakoś dziwnie nie miała ochoty sprawdzać, co
Eve z nią właśnie wyprawia. Czuła się trochę tak, jakby traciła samą siebie, chociaż to przecież
niemądre wrażenie. Przecież człowiek nie jest swoim wyglądem. Nie jesteś tym, jak wyglądasz. A
przynajmniej zawsze w to wierzyła.
Eve wreszcie była zadowolona ze swojego dzieła.
- Ubranie - poleciła. Sama włożyła czarny gorset, czarną, poszarpaną spódnicę i naszyjnik z
czaszek oraz kolczyki do kompletu. Do tego czarna szminka. - Bardzo proszę.
Claire niechętnie zdjęła dżinsy i T - shirt, a naciągnęła czarne rajstopy. Były ozdobione
rzędem białych trupich czaszek i Claire nie mogła się zdecydować, z której strony te czaszki
powinny być.
- Gdzie ty wynajdujesz takie rzeczy? - spytała.
- W Internecie. Czaszki mają być z tyłu.
Po przygodzie z rajstopami czarna skórzana spódniczka - do kolan, podzwaniająca zamkami
błyskawicznymi i łańcuchami - to była łatwizna. Claire było zimno w nogi i czuła się nieubrana.
Nie nosiła spódnicy od... Od kiedy? Chyba od dwunastego roku życia. Nigdy spódnic nie lubiła.
Bluzka była z czarnej siatki, elastyczna, obcisła i przezroczysta, z nadrukiem czaszki i
piszczeli.
- Wykluczone - jęknęła Claire. - Jest prześwitująca.
- Nosisz to na T - shirt, geniuszku - uspokoiła ją Eve i rzuciła jej jedwabną koszulkę. Claire
wciągnęła ją na siebie, a potem wcisnęła się w ciasną bluzkę z czaszką. - Uważaj na makijaż! -
ostrzegła Eve. - Dobra, jesteś gotowa. Wspaniale. Chcesz rzucić okiem?
Nie chciała, ale Eve chyba tego nie zauważyła. Zaprowadziła ją do łazienki, włączyła
światło i objęła Claire.
- Tadam!
O mój Boże, pomyślała Claire. W głowie mi się nie mieści, że to robię.
Wyglądała jak chudziutka młodsza siostra Eve. Jak młodociana wersja dziwadła.
No cóż, przynajmniej będzie się mogła wmieszać w tłum, a jeśli ktoś będzie jej szukał, to
przenigdy jej nie rozpozna. Sama siebie nie umiałaby rozpoznać. A w jakiś sposób wiedziała, że
później w Internecie pojawią się zdjęcia z tej imprezy.
Claire westchnęła.
- No to chodźmy.
Eve zaparkowała czarnego cadillaca pod wydziałem - bezczelne naruszenie przepisów, ale
Eve kompletnie nie przejmowała się mandatami z kampusu. To był najbliższy parking w okolicy
siedziby bractwa. Claire widziała jarzące się światłami okna i słyszała niskie tony basów, od
których samochód aż wibrował.
- Wow - pisnęła Eve. - Dali czadu w tym roku. Stare dobre EEK.
Wokół budynku był cmentarz - poprzewracane nagrobki, wielkie, przerażające mauzoleum,
rozwalające się pomniki. Były też tłumy zombie - a może, domyślała się Claire, imprezowiczów -
które skradały się między grobami i przed obiektywami aparatów przyjaciół parodiowały Noc
Żywych Trupów.
Głośną muzykę było słychać w samochodzie przy zamkniętych oknach.
- Trzymaj się blisko mnie - poleciła Eve. - Znajdziemy Sama, tak? Wchodzimy i
wychodzimy.
- Wchodzimy i wychodzimy. - Claire pokiwała głową. Wysiadły i przebiegły przez
cmentarz.
Z bliska zobaczyły, że groby były albo ze styropianu, albo z gumowej pianki, a mauzoleum
udawała szopa na narzędzia, ale wszystko razem robiło świetne wrażenie. Z ziemi wystawały ręce
zombie. Ładny akcent, pomyślała Claire. Podeszła bliżej do grobu, a ręka złapała ją za kostkę.
Claire wrzasnęła i odskoczyła w tył. Eve ją podtrzymała.
- Jezu, ludzie, dorośnijcie wreszcie - parsknęła Eve i przykucnęła, patrząc pod nogi. - Gdzie
się schowałeś?
- A tutaj! - Uniosła się klapa przysypana ziemią i pojawiła się głowa jakiegoś chudego
chłopaka, z tekstem ślubowania bractwa zawieszonym na szyi. - Hm, przepraszam. To tylko żarty.
Muszę...
- Łapać dziewczyny i zaglądać im pod spódnice. Ciężka praca takie ślubowanie. - Eve
wstała i otrzepała ziemię z kolan. - Nie przerywaj sobie.
Uśmiechnął się do niej od ucha do ucha i z trzaskiem zamknął klapę. Jego ręka znów
wystawała z grobu.
Wow! - Claire była pod wrażeniem. - Ilu ich tam siedzi? Pod ziemią?
- To tylko kandydaci do bractwa - powiedziała Eve. - Chodź. Jeśli Sam jest tutaj, to będzie
gadał z ludźmi. On uwielbia rozmowy.
Claire z trudem sobie wyobrażała, żeby Sam mógł tutaj gadać, i żeby ktoś mógł go usłyszeć.
Muzyka była tak głośna, że czuła, jak fale przebiegają jej ciało, i musiała zwalczyć ochotę, żeby
zakryć dłońmi uszy. Eve uczesała Claire w dwa warkoczyki i teraz Claire żałowała, że nie ma
włosów puszczonych luźno na uszy, żeby choć trochę ten hałas wytłumiły.
- Potrzebne mi są zatyczki do uszu! - wrzasnęła Eve do ucha. Eve pokazała na migi, że jej
nie słyszy. - Nieważne!
W siedzibie bractwa Epsilon Epsilon Kappa panował koszmarny bałagan. Claire
przypuszczała, że członkowie EEK nie dbają o porządek, ale teraz śmieci było mnóstwo - wszędzie
walały się plastikowe kubki, wykładzina podłogowa była poplamiona, w kącie leżało rozwalone
krzesło, na sofie spało kilku pijanych chłopaków. A były dopiero w holu. Jacyś dwaj faceci zastąpili
im drogę i wyciągnęli ręce w geście: „Wybijcie to sobie z głowy!” Byli wysocy i muskularni,
twarze mieli pomalowane białą farbą i nosili czarne T - shirty z napisem: „Martwa Ochrona”.
- Zaproszenia - wrzasnął jeden z nich. Claire wymieniła spojrzenie z Eve.
- Zaprosił mnie Ian Jameson! - odwrzasnęła. Ian Jameson! Martwa Ochrona miała listę.
Sprawdzili ją i pokiwali głowami.
- Na górę! - wrzasnął jeden. - Ostatnie drzwi po lewej!
Nie zamierzała szukać Iana, ale pokiwała głową. Przecisnęły się z Eve obok ochroniarzy,
którzy stali może jednak trochę za blisko, i znalazły się w środku najdzikszej imprezy, jaką Claire
widziała. Nie żeby miała bogate doświadczenie, ale... Była pewna, że nawet Paris Hilton uznałaby,
że ta impreza jest szalona. Mimo że alkohol był zabroniony w kampusie, Claire była prawie pewna,
że poncz nalewany do wielkich waz go zawierał (w wazach pływały też poodcinane ręce, gałki
oczne i różne inne plastikowe obrzydliwości). Mnóstwo ludzi na imprezie już miało dobrze w
czubie - potykali się, śmiali za głośno, wykonywali gwałtowne gesty. Rozlewali napoje na siebie i
innych, ale ci inni nie byli wkurzeni, no bo, byli przebrani za zombie. A to nie są schludne istoty.
Wszyscy mieli biały makijaż albo maski.
W największej sali tańczono, ludzie kiwali się i ocierali o siebie. Claire przystanęła w
drzwiach zdjęta nagłym przestrachem. Bo to wyglądało jak sala pełna nieumarłych. Gorzej -
pijanych i napalonych nieumarłych.
- Chodź! - ponagliła ją Eve i złapała za rękę. Bez wahania zanurkowała w tłum, wyciągając
szyję, żeby się rozejrzeć. - Na szczęście Sam jest rudy! - Bo większość imprezowiczów nosiła
czarne peruki albo miała ufarbowane na czarno włosy, jak Eve. Włosy Claire zostały tymczasowo
pomalowane jakimś sprayem; Eve zapewniła ją, że się zmyje. Claire próbowała unikać dotykania
facetów, ale to było praktycznie niewykonalne - jeszcze nigdy w życiu nie miała tak bliskiego
kontaktu fizycznego z tyloma męskimi ciałami.
Jakaś dłoń próbowała unieść jej spódniczkę, kiedy przepychała się przez tłum. Pisnęła i
ruszyła przed siebie szybciej. Ktoś inny poklepał japo tyłku.
- Szybciej! - wrzasnęła do Eve, która zwolniła, żeby się rozejrzeć. - Boże, ja tu nie mogę
oddychać!
- Tędy!
Claire poczuła się brudna - nie tylko z powodu macania, ale dlatego, że zanim Eve
wyprowadziła je na mały kawałek luźniejszej przestrzeni po przeciwnej stronie sali, przy schodach,
ociekała cudzym potem. To musiał być kącik dla podpierających ściany, stało tam kilka
nieśmiałych z wyglądu dziewczyn, wszystkie były poprzebieranych w gotyckie ciuchy. Stały razem
dla lepszego samopoczucia i (jak podejrzewała Claire) dla bezpieczeństwa. Ogarnęło ją
współczucie dla nich.
- Świetna impreza! - wrzasnęła Eve, przekrzykując muzykę. - Szkoda, że nie możemy się
pobawić!
- Widzisz gdzieś Sama?
- Nie! Nie tutaj! Poszukamy gdzie indziej!
W kuchni było znacznie spokojniej, chociaż była pełna ludzi gadających za głośno i
gestykulujących zbyt gwałtownie. Stały wazy z ponczem, co doprowadzało Claire do szału; chciało
jej się pić, ale nie zamierzała do swoich problemów dodawać zamroczenia alkoholem. Za wiele
zależało od jej przytomności umysłu.
W uszach nadal jej dzwoniło. Ale przynajmniej tutaj mogła oddychać. Claire odruchowo
sięgnęła po komórkę, przypomniała sobie, że ją straciła pod kołami furgonetki, i zaklęła pod nosem.
- Która godzina? - spytała Eve.
- Dziesiąta - usłyszała. - Wiem. Musimy się spieszyć.
Ktoś złapał Claire za ramię, a ona cofnęła się z lękiem, ale potem pod makijażem rozpoznała
Iana - chłopaka, który ją zaprosił na tę imprezę.
- Claire? - ucieszył się. - Wow. Świetnie wyglądasz!
On też wyglądał bardziej drapieżnie, czarne włosy miał postawione najeża i makijaż w stylu
wampira. Claire zastanowiła się z niepokojem, ilu prawdziwych wampirów dostało się na tę
imprezę. To nie była przyjemna myśl.
- Och... Cześć, Ian! - Eve rozglądała się po pokoju i kiedy Claire na nią zerknęła, zobaczyła,
że Eve kręci głową i pokazuje na migi, że powinny szukać dalej. Claire poprosiła ją wzrokiem, żeby
jeszcze z tym chwilę poczekały, ale ten intensywny makijaż pewnie i tak zmieniał jej wyraz twarzy.
- Bardzo się cieszę, że przyszłaś! - powiedział Ian. Miał donośny głos, bez trudu
przekrzyczał hałas. - Chcesz napić się ponczu?
- A macie coś bez..., no wiesz?
- Może napijesz się wody?
Byłoby świetnie. - Gdzie do diabła podziała się Eve?
Zanurkowała za dwóch wysokich facetów i teraz Claire nigdzie jej nie widziała. Poczuła się
sama i bezbronna, kiedy tak stała w przebraniu Gotki, a poza tym, Boże, od tego makijażu
swędziała ją twarz i wiele by dała, żeby mieć na sobie dżinsy i T - shirt, i żeby już nie przeżywać
żadnych przygód.
Shane. Myśl o nim. Poczuła nieprzyjemne ukłucie poczucia winy, że pozwoliła mu zniknąć
ze swoich myśli nawet na minutę.
Ian wrócił z już otwartą butelką wody.
- Proszę bardzo. - Podał ją Claire. Sam też popijał wodę, nie poncz. - Odlotowa impreza,
nie?
- Odlotowa - zgodziła się. W mieście pełnym wampirów to był chyba najbardziej szalony
pomysł, na jaki można wpaść; zebrać razem pijanych, napalonych nastolatków w miejscu, gdzie
wampiry łatwo mogły wtopić się w tłum. - Widziałeś, gdzie poszła moja przyjaciółka?
- Dziewczyny - westchnął Ian. - Zawsze chodzą stadami. Poszła do biblioteki. Chodź.
Claire poszła za łanem, przestępując uważnie nad nogami grupki ludzi, którzy uznali, że
kuchenne podłoga to najwygodniejsze miejsce, żeby sobie usiąść i pogadać. I, o Boże, co robiła w
kącie tamta para? Claire zarumieniła się pod makijażem i szybko odwróciła wzrok.
W sąsiednim pomieszczeniu nie było tłoku. „Biblioteka” to było określenie na wyrost.
Rzeczywiście były tam książki, ale mniej niż Claire się spodziewała, a większość z nich to były
stare podręczniki. Z niektórych rozbawieni imprezowicze właśnie zdzierali okładki, mażąc po
stronach czarnymi markerami i ze śmiechem porównując efekty.
W bibliotece nie było Eve.
- Hm - mruknął Ian. - Zaczekaj. - Podszedł spytać o coś chłopaka, ubranego w jedwabną,
czarną, do połowy rozpiętą koszulę odsłaniającą muskularny tors. Claire napiła się wody.
O mały włos nie otarła twarzy, ale przypomniała sobie, że ma uważać na makijaż.
- W tym pokoju też nie było Sama. Kiedy Ian, gadał, Claire podeszła do jednej z dziewczyn
odzierających książki z okładek wydawała się jakby znajoma - może to ktoś z chemii? Anna coś
tam?
- Cześć... Anna? - Widocznie dobrze zgadła, bo dziewczyna podniosła wzrok, - Widziałaś tu
może Sama? Takiego rudego... Może mieć na sobą brązową skórzaną kurtkę... - Chociaż w tym
gorącym pomieszczeniu na pewno musiał ją zdjąć. - Niebieskie oczy?
- Och, jasne, Sam. Jest na piętrze. - Anna wróciła do niszczenia książek i rysowania na nich
diabłów z widłami. Na górze.
Claire chciała tam iść, ale najpierw musiała znaleźć Eve. I to szybko. Ian wrócił. - Poszła na
piętro - powiedział. - Szuka jakiegoś Sama, tak? - Tak. Czy miałbyś coś przeciwko, gdybym...? -
Nie, skąd. Pójdę z tobą. - Spojrzał na pustą butelkę w ręku Claire. - Chcesz jeszcze?
Pokiwała głową. Złapał butelkę z wypełnionego lodem wiaderka i podał jej. Odkręciła
zakrętkę i pociągnęła kolejny łyk życiodajnego płynu, kiedy Ian prowadził ją na górę.
Od tego gorąca i hałasu była półprzytomna. Miała ochotę oblać sobie twarz zimną wodą, ale
w samą porę przypomniała sobie o makijażu. Głupi makijaż.
Schody wydawały się ciągnąć bez końca i Claire czuła się, jakby poruszała się ruchem
konika szachowego przez pole minowe - niemal na każdym stopniu siedzieli ludzie; niektórzy
rozmawiali, inni mruczeli coś do siebie, jeszcze inni palili jointy. O rany. Naprawdę powinna się
stąd zmywać i to piorunem.
Podest na piętrze wydawał się rajem pełnym wolnego miejsca; Claire przytrzymała się
poręczy i przez chwilę głęboko oddychała, Ian odwrócił się w jej stronę.
- Wszystko w porządku? - spytał. Pokiwała głową. - Nie wiem, w którym on jest pokoju.
Będziemy musieli sprawdzić.
Poszła za nim. Otworzył pierwsze z brzegu drzwi i zza jego pleców zobaczyła z dziesięć
zawzięcie dyskutujących osób.
Obejrzeli się na lana z minami mówiącymi: „Wynocha stąd”, a kiedy zamykał drzwi, do
Claire dotarło, że to były same wampiry.
Ale Sama z nimi nie było. Zresztą, biorąc pod uwagę to, co jej powiedział, i co usłyszała od
Michaela i Eve, to się zgadzało. Lubił towarzystwo ludzi, prawda? A wampiry nie chciały z nim
gadać.
- Nie ten pokój - stwierdził Ian i poszedł do następnych drzwi. Tym razem nic nie
zobaczyła, ale zamknął je bardzo szybko. - Zdecydowanie nie ten pokój. Wybacz.
Na korytarzu było z dziesięć par drzwi, ale nie zaszli na razie daleko. Claire jakoś dziwnie
kręciło się w głowie - zaczynało jej się robić naprawdę słabo. Może to z gorąca. Wzięła kolejny łyk
wody, ale zrobiło jej się od tego jeszcze gorzej. Kiedy Ian otwierał czwarte drzwi, powiedziała:
- Jakoś niedobrze się czuję. Ian uśmiechnął się i powiedział:
- No cóż, szybko poszło. - A potem wepchnął ją do pokoju. - Myślałem, że będę musiał
bardziej się wysilić, ale okazałaś się całkiem łatwa.
W pokoju było jeszcze trzech facetów. Żadnego z nich nie znała... Nie, zaraz, jeden
wyglądał znajomo.
Ten palant z kawiarni Centrum Uniwersyteckiego, ten, który tak wrednie odnosił się do Eve.
Stał między nimi. Claire odwróciła się w stronę Iana zdziwiona, ale on już zamykał drzwi na klucz.
Kolana się pod nią uginały, a w głowie czuła zamęt. Coś było nie tak. Bardzo, bardzo nie
tak... Ale przecież ona nic nie wypiła. Uważała...
Ale niewystarczająco. Przecież ta pierwsza butelka wody, którą jej przyniósł, była już
otwarta.
Niemądrze, Claire. Bardzo, bardzo głupio. Ale on się przecież wydawał taki... miły.
- Nie chcecie tego zrobić - powiedziała i cofnęła się, kiedy jeden z facetów wyciągnął do
niej rękę. Nie było tam za wiele miejsca. To była czyjaś sypialnia; łóżko i komoda z na wpół
otwartymi szufladami zajmowały większość pokoju. W kącie leżały brudne ciuchy. O Boże. Nagle
uświadomiła sobie, że Eve nie ma pojęcia, gdzie ona jest, że nie ma komórki i że nawet gdyby
zaczęła krzyczeć, to przy tej muzyce nikt jej nie usłyszy.
Przypomniała sobie, co zrobiła Eve tamtego wieczoru, kiedy motocyklista dostał się do nich
do pokoju. Potrzebna jest broń. Tak, ale Eve była starsza i silniejsza, i nie była naćpana...
O mało się nie przewróciła o kij bejsbolowy wystający spod łóżka. Złapała go i uniosła
wojowniczo.
- Nie dotkniecie mnie! - wrzasnęła i zaczęła krzyczeć na cały głos: - Eve! Eve! Pomocy!
Zamachnęła się na Iana, który ruszył w jej stronę, ale on bez trudu uniknął ciosu. Cofnęła się i
walnęła jeszcze raz. Tym razem nie zdążył się uchylić. Oberwał w usta, zatoczył się w tył, z ust
pociekła krew.
- Ty suko! - warknął i splunął krwią. - Zapłacisz mi za to.
- Moment - odezwał się ten palant z kawiarni, który opierał się o drzwi, zaplatając ręce na
piersiach. - Wsypałeś jej do butelki całą dawkę, tak? A ona wypiła?
Ian pokiwał głową. Pogrzebał w brudnych ciuchach i znalazł skarpetkę, którą przycisnął do
krwawiącej wargi i nosa. Dobrze. Miała nadzieję, że skarpetka jest brudna. I zakażona grzybem.
- No to wystarczy, że poczekamy jeszcze minutę czy dwie - stwierdził palant - Nie ucieknie
nam, po prostu odpłynie. - Przybił piątkę kumplom, Ian nadal patrzył na nią wściekły. Wszyscy
stali między nią a drzwiami. W pokoju było okno, ale to było pierwsze piętro, a ona ledwie stała na
nogach, co dopiero mówić o wspinaczce bez asekuracji. Claire ścisnęła mocniej kij spoconymi,
drętwiejącymi rękami i kątem oka zobaczyła jakieś rozbłyski. Wszystko rozmywało się jej przed
oczami. Czuła fale gorąca, a po nich lodowate dreszcze. Michael? Czyżby tu był Michael? Nie,
Michael nie może wychodzić z domu... Nie mogła utrzymać się na nogach, usiadła na podłodze.
Nadal ściskała w rękach kij, ale była taka zmęczona, okropnie zmęczona i robiło jej się słabo i
niedobrze...
Ktoś zaczął szarpać gałkę drzwi. Claire zebrała resztki sił i krzyknęła:
- Pomocy! Wezwijcie pomoc! Eve! Ian powiedział, szczerząc się do Claire:
- To tylko ktoś szuka miejsca na bzykanko. Nie martw się, mała. Nic złego ci nie zrobimy.
Zresztą i tak nie będziesz pamiętać.
Zaczęła udawać, że czuje się gorzej, niż się czuła (chociaż, prawdę mówiąc, i tak czuła się
fatalnie), i mamrocząc coś niewyraźnie, przymknęła oczy.
- No i już - powiedział Palant z Kawiarni. - Odleciała. Połóżcie ją na łóżku.
Jeszcze nigdy tego nie robiła, ale teraz rozpaczliwie zastanawiała się, jakby postąpiła na jej
miejscu Eve. Wypuściła kij bejsbolowy z ręki, udawała, że nie może go utrzymać (co prawie było
prawdą).
A kiedy Ian podszedł i chciał ją podnieść, walnęła kijem, jak mogła najmocniej. Uderzyła go
w miejsce, gdzie musiało go zaboleć jak diabli, a Ian zwinął się z okrzykiem bólu, i aż skulił się na
podłodze.
Claire z trudem się podniosła. Na szczęście stała w kącie, mogła oprzeć się o dwie ściany i
udawać, że wcale się za moment nie przewróci. Ręce jej drżały i ci faceci zobaczyliby to, gdyby
uniosła kij, więc tylko od niechcenia postukiwała nim o podłogę.
- Który następny? - spytała. - Nie zrobię wam nic złego. No może trochę.
To było tylko na pokaz, a im wystarczy chwilę poczekać. Palant z Kawiarni wiedział o tym
aż za dobrze, a ona czuła, jak narkotyk - co to było, u diabła? - oszałamia ją, spowalnia jej ruchy.
Shane, pomyślała i zmusiła się, żeby stać prosto jeszcze chociaż przez chwilę, Shane mnie
potrzebuje. Ja nie pozwolę, żeby to się stało.
- Blefujesz - syknął Palant z Kawiarni i obszedł łóżko. Claire zamierzyła się na niego, nie
trafiła i walnęła kijem o drewno tak mocno, że aż zaszczekała zębami.
Złapał kij i bez trudu wyrwał go jej. Rzucił jednemu z dwóch pozostałych facetów, a ten
złapał go jedną ręką.
- To było naprawdę głupie - syknął. - A mogło być miło i przyjemnie, wiesz o tym, prawda?
Jestem pod Ochroną Amelie - powiedziała Claire. Złapał ją za tę przezroczysta bluzkę z trupią
czaszką i szarpnął. Nogi się pod nią ugięły, kiedy usiłowała się odsunąć.
- Nic mnie to nie obchodzi - parsknął. - Ja nie jestem z tego durnego miasta. Nikt z nas nie
jest stąd. Monica mówiła, że łatwo obejść te wasze głupie reguły, nie wiem zresztą jakie. A ta cała
Amelie może mnie pocałować w tyłek. Kiedy już ty skończysz to robić.
Drzwi otworzyły się powoli. Claire zamrugała, usiłując zobaczyć, kto w nich stoi. Nie, dwa
ktosie. Jeden miał rude włosy. O co chodziło z tymi rudymi włosami...? Ach, tak, Sam jest rudy.
Wampir Sam. Sam Sam. Dziadek Michaela, czy to nie jest niesamowite?
Drzwi już nie miały klamki od zewnętrznej strony. Ta od wewnątrz spadła z głuchym
odgłosem na dywan i wturlała się pod łóżko.
- Claire! - Och, to była Eve. - O mój Boże...
- Przepraszam - odezwał się Sam - ale co ty powiedziałeś o Amelie?
Palant z Kawiarni puścił bluzkę, a Claire powoli osunęła się na ścianę. Usiłowała znaleźć
coś, co mogłaby wykorzystać jako broń, ale znalazła tylko kolejną parę brudnych skarpet, które
jakoś nie trafiły na stos rzeczy do prania. Zachichotała i oparła głowę o ścianę, żeby dać odpocząć
szyi. Bo szyja jej się zmęczyła.
- Powiedziałem, że Amelie może mnie pocałować w tyłek, rudzielcu. I co mi w związku z
tym zrobisz? Zabijesz mnie wzrokiem?
Sam stał bez ruchu. Claire nie zauważyła, żeby coś w jego wyglądzie się zmieniło, ale nagle
poczuła, jakby w pokoju zrobiło się... zimno.
- Naprawdę nie chcesz tego robić - powiedział Sam. - Eve, idź po s woj ą przyjaciółkę.
- Tak, Eve, wejdź, mamy tu fajne, szerokie łóżko! - zachichotał Ian. - Słyszałem, że wiesz,
jak się naprawdę fajnie zabawić. - Odrzucił na podłogę zakrwawioną skarpetę i wyciągnął ręce po
Eve, gdyby chciała wejść do pokoju. Sam patrzył przez chwilę na skarpetkę, a potem podniósł ją i
wycisnął, aż krople krwi kapnęły na jego wyciągniętą dłoń.
A potem zlizał tę krew. Powoli. Patrząc w oczy każdemu z tych facetów po kolei.
- Już mówiłem - szepnął. - Że nie macie na to ochoty.
Claire zaczęło szumieć w głowie, jakby miała w niej ul pełen pszczół. O Boże, ja tu zaraz
zemdleję, bo to było po prostu obrzydliwe.
- Cholera - szepnął Ian i cofnął się. Szybko. - Facet, ty masz świra.
- Miewam - zgodził się Sam. - Eve, idź po nią. Nikt cię nawet nie dotknie.
Eve ostrożnie go ominęła, szybko podeszła do Claire i mocno ją uściskała, a potem
postawiła na nogi.
- Możesz iść?
- Nie bardzo - jęknęła Claire, tłumiąc mdłości. Oblewały ją na przemian fale ciepła i zimna,
a ona ciągle miała wrażenie, że zbiera jej się na wymioty, chociaż właściwie wszystkie odczucia
miał zabawnie zamazane, nawet ten strach w oczach Eve ją rozbawił.
Ale przestał bawić, kiedy Palant z Kawiarni jednak zdecydował się zastąpić Eve drogę.
Przeskoczył przez łóżko i chciał złapać ją za nadgarstek. Claire była za bardzo zamroczona,
żeby się domyślić, po co.
Może chciał jakoś się nią zasłonić przed Samem. Ale cokolwiek zamierzał, była to błędna
decyzja.
Sam poruszał się jak błyskawica. Claire zdążyła tylko mrugnąć, a Palant z Kawiarni został
rozpłaszczony na ścianie i z szeroko otwartymi oczami gapił się na twarz Sama z odległości mniej
więcej dziesięciu centymetrów.
- Powiedziałem - szepnął Sam - że nikt ma jej nie dotykać. Ogłuchłeś?
Claire tego nie widziała, ale domyśliła się, że musiał mu pokazać kły z tej niewielkiej
odległości, bo Palant z Kawiarni zaskomlał jak przerażone szczenię. Pozostali zeszli z drogi Eve,
nawet nie próbując jej zaczepiać. - Monica - powiedziała Claire. - To robota Moniki. Namówiła
lana, żeby mnie zaprosił.
- Co takiego?
- Monica go namówiła, żeby mnie tu ściągnął. Kazała im to zrobić.
- A to suka! Dobra, wszystko cofam. Dobrze jej zrobi ten miotacz ognia.
- Nie - zaprotestowała Claire słabo. - Nikt na coś takiego nie zasługuje, Nikt.
- Super. Święta Claire, patronka ofiar losu. Słuchaj, weź się w garść, dobra? Sam, musimy ją
stąd zabrać! Chodź! Zostaw tych palantów!
Sam chyba nie miał ochoty jej posłuchać.
- Maniery, moi chłopcy - wycedził. - Coś mi się zdaje, że nikt was ich jeszcze nigdy nie
uczył. Czas, żeby ktoś dał wam lekcję, zanim komuś stanie się krzywda.
- Hej, facet... - Ian uniósł ręce w geście kapitulacji. - Serio.
Chcieliśmy się tylko zabawić. Nie chcieliśmy jej zrobić nic złego. Nie musisz się bawić w
Charlesa Bronsona. Nawet jej nie dotknęliśmy. Sam popatrz. Jest ubrana.
- Daruj sobie. - Sam nadal gapił się na Palanta z Kawiarni, a ten coraz mniej przypominał
napastnika, a coraz bardziej przerażone dziecko patrzące w ślepia wielkiego, złego wilka. - Ja lubię
te dziewczyny. A was nie. To teraz sobie przeliczcie równanie. Możecie uznać, że zostaliście
właśnie odjęci.
- Sam! - Głos Eve zabrzmiał głośno i obojętnie. - Wystarczy już tych tekstów macho.
Przyszłyśmy tu po ciebie. Wynośmy się stąd, musimy pogadać.
- Nie wyjdę - powiedział Sam, nie spuszczając oczu z chłopaka. - Nie wyjdę, dopóki ta tu
disneyowska królewna nie przeprosi. Albo urwę mu głowę, jedno z dwojga.
- Sam! Musimy pogadać o ważnej sprawie, a disnejowska królewna nie jest ważny!
Przez chwilę Claire wydawało się, że nic ze słów Eve nie dociera do niego, ale potem Sam
się uśmiechnął - to nie był przyjemny uśmiech - i pozwolił Palantowi z Kawiarni osunąć się na
podłogę.
- Zgoda. Możesz uznać się za poddanego okropnym torturom. Nie zapomnij pomyśleć o
wszystkich sposobach, w jakie mógłbym cię skrzywdzić, bo jeśli kiedyś jeszcze usłyszę o takich
ekscesach, to wolałbym, żebyś wiedział, co cię czeka.
Palant z Kawiarni niepewnie pokiwał głową i, nie odrywając pleców od ściany, przesunął
się bliżej swoich kumpli. Sam odwrócił się w stronę dziewczyn.
- Nic ci nie jest? - spytał Claire.
Clair pokręciła głową. To był błąd, o mało się nie przewróciła i Eve ledwo zdołała utrzymać
jaw pozycji stojącej.
Kiedy ponownie udało jej się otworzyć oczy i skupić wzrok, Sam odsunął się do drzwi.
- No co? - spytała Eve. - I tak przy okazji, blokujesz drogę ewakuacji.
- Cii - szepnął Sam.
I wtedy Claire usłyszała krzyk.
W mgnieniu oka Sam zniknął. Eve i Claire wyszły na korytarz. Stały przy barierce i patrzyły
w dół. Na dole panował chaos i nie był to radosny chaos imprezowy. Grupy wrzeszczących,
przepychających się, rozpaczliwie tłoczących przy drzwiach ludzi, ubranych na czarno, z białymi
twarzami i plamami czerwieni tu i ówdzie...
Krew. To była krew.
Sam złapał ją i Eve za ramiona, obrócił je i wepchnął z powrotem do pokoju. Popatrzył na
lana, który nadal kulił się pod ścianą.
- Ty. Zero Rh plus. He jest stąd wyjść?
- Co?... O cholera, ty mi właśnie określiłeś grupę krwi?
- Ile jest stąd wyjść?!
- Po schodach! Musisz zejść po schodach!
Sam zaklął pod nosem, podszedł do szafy i otworzył ją jednym szarpnięciem. To była spora
szafa, wbudowana w ścianę. Pomógł wejść do środka Eve i Claire.
- Wy też - powiedział do czterech chłopaków. - Jeśli chcecie przeżyć, właźcie do środka. A
dotknijcie tylko tych dziewczyn, to sam was pozabijam. Wiecie, że nie żartuję, prawda?
- Tak - przytaknął Ian. - Nie tkniemy ich palcem. Co się dzieje? Czy to jakaś, no wiesz,
uczelniana strzelanina?
- Coś w tym stylu. Do środka.
Faceci wleźli do szafy. Eve zaciągnęła Claire w kąt, odsuwając śmierdzące adidasy.
Przytuliła się do przyjaciółki, gotowa jej bronić. Popatrzyła gniewnie na facetów, ale siedzieli bez
ruchu. Sam zatrzasnął drzwi szafy. Ciemność.
- Co się tam dzieje, do diabła? - spytał Palant z Kawiarni. Głos mu drżał.
- Ludzie giną - powiedziała krótko Eve. - I ty też możesz, jeśli się nie zamkniesz.
- Ale...
- Zamknij się wreszcie, do cholery!
Cisza. Na dole nadal grała muzyka, ale było też słychać wrzaski. Claire znów zaczęła
odpływać, ścisnęła Eve za rękę.
- Już dobrze - szepnęła Eve. - Już w porządku. Strasznie mi przykro.
- Radziłam sobie - powiedziała Claire. Dziwne, ale przecież to była prawda. - Dzięki, że
przyszłaś mi na pomoc.
- Nie zrobiłam niczego, znalazłam tylko Sama. To on cię znalazł. - Eve urwała. - No dobra,
kto mnie dotyka?
Z ciemności odezwał się męski, wysoki głos.
- O cholera! Przepraszam!
- Lepiej tego nie rób. Zapadła pełna napięcia cisza.
A potem Claire usłyszała ciężkie kroki na korytarzu.
- Cicho - szepnęła Eve. Nie musiała tego mówić. Zbliżało się coś złego, coś o wiele
gorszego niż czterech wrednych, napalonych chłopaków.
Poczuła, że coś się o nią ociera. Jakaś dłoń. Jeden z chłopaków, nie wiedziała który, może
Ian siedzący obok niej? Uścisnęła tę rękę. W milczeniu odwzajemnił uścisk. A potem Claire tylko
czekała, nie wiedząc, czy przeżyją.
ROZDZIAŁ 10
Wrzaski skończyły się, a muzyka urwała w pół taktu. To było jeszcze gorsze. Cisza
wydawała się... lodowata. Claire uparcie usiłowała zachować przytomność umysłu. Może jednak
jakoś dojdzie do siebie.
Skrzypnęła deska w podłodze.
Claire poczuła, że chłopak siedzący obok niej drży. Z zapartym tchem wpatrywała się w
drzwi szafy. Stanowiły czarny prostokąt obramowany ciepłym blaskiem.
Mignął jej jakiś cień, usłyszała warkot, a potem czyjś krzyk, i wreszcie odgłos ciała
padającego na podłogę.
A potem wystrzał z broni. Claire podskoczyła i poczuła, że Eve i ten chłopak też drgnęli.
- O Boże - szepnął. Cały się trząsł. Claire uznała, że odurzenie ma swoje zalety - jedną z
nich było to, że w przypadku niebezpieczeństwa serce nie waliło tak mocno. Zważywszy na
okoliczności, była dość spokojna. A może tylko przywykła już do uczucia przerażenia. Odgłos
kroków. Balustrada schodów skrzypnęła. Kolejne krzyki z parteru, jakieś buty tupiące po schodach,
na dół... A potem odległy jęk syren.
- Policja - szepnął ktoś z ulgą, być może Palant z Kawiarni.
Głos miał teraz o wiele mniej arogancki. - Nic nam nie będzie. Nic nam się nie stanie.
- Tak, dopóki te dwie na nas nie zakablują - mruknął drugi chłopak. - No wiesz. Za tamto.
- Chcesz powiedzieć, za usiłowanie gwałtu? - szepnęła wściekle Eve. - Jezu, posłuchaj sam
siebie. Tamto. Nazwij przy najmniej rzecz po imieniu, dupku.
- Posłuchaj, my tylko chcieliśmy... Przepraszam, dobra? Nie mieliśmy zamiaru jej
skrzywdzić. My tylko...
- Ona ma szesnaście lat, idioto.
- Co?
- Szesnaście. Więc podziękujcie mi teraz, że wam oszczędziłam odsiadki, bo usiłowanie
gwałtu to coś o wiele mniej po ważnego niż gwałt. Monica was na to namówiła?
- Ja... Hm... Tak. Powiedziała... Powiedziała, że Claire jest niezła w te klocki, że lubi ostrą
zabawę. Chciała mieć pewność, że ją tu zwabimy.
- Cii - szepnęła Claire gorączkowo. Usłyszała skrzypnięcie kolejnej deski w podłodze.
Wszyscy ucichli.
Drzwi otworzyły się, a ich oślepiło światło i Claire zmrużyła oczy, patrząc na stojącego na
zewnątrz faceta. Rude włosy.
- Wychodzić - powiedział Sam. - Już.
Chłopcy wstali i wyszli jeden za drugim, z pokornymi minami, i stanęli w jednym kącie. To
jednak lana trzymała za rękę, stwierdziła Claire. Patrzył na nią w dziwnie, jakby po raz pierwszy
widział ją na oczy.
- Przepraszam cię za ten nos - powiedziała. Zamrugał.
- Nic takiego. Posłuchaj, Claire...
- Daj spokój.
- Ale masz zamiar powiedzieć glinom? - Teraz odezwał się Palant z Kawiarni.
- Nie - odparła Claire.
- Bzdura! Powiesz! - rzuciła Eve. - Wszystko. Żebyście więcej nie próbowali. Nigdy. A
poza tym jeśli Claire powie, to gliniarze będą waszym najmniejszym zmartwieniem. Prawda, Sam?
Sam pokiwał głową bez słowa.
- Wynośmy się stąd. Claire, możesz iść?
- Spróbuję.
Ale kiedy wstała, świat znów jej się usunął spod nóg i zatoczyła się w ramiona Eve. Eve
podtrzymała j ą niezręcznie i nagle Claire zaczęła płynąć jakieś półtora metra nad ziemią. Och, Sam
wziął ją na ręce i trzymał ją tak, jakby była lekka jak piórko.
- Hej... - odezwał się Palant z Kawiarni. Sam zatrzymał się w drodze do drzwi. -
Przepraszam, serio. Tylko że... No, Monica mówiła...
- Przymknij się, stary - przerwał mu Ian. - Monica tylko podrzuciła nam pomysł. A to my go
zrealizowaliśmy. Dość wymówek.
- Okay - powiedział Palant z Kawiarni. - Nieważne, stary. Już się nie powtórzy.
- Jeśli się powtórzy - oznajmił Sam - policją się nie przejmujcie. Sam was znajdę.
Wszystko się rozpływało. Claire zrobiło się słabo, znów straciła orientację i tylko trzymając
ręce wokół szyi Sama, unikała odpłynięcia w ciemność. Kiedy otworzyła oczy, widziała wszystko
migawkami... Siedziba bractwa EEK była zdewastowana. Meble porozbijane, ściany porysowane,
na podłogach leżeli ludzie...
Niektórzy krwawili.
Eve przystanęła i przyłożyła palce do gardła chłopaka, przebranego za wampira; jego
błękitne oczy były otwarte i wpatrywały się w sufit. Nawet się nie poruszył.
- On nie żyje - szepnęła.
Z klatki piersiowej sterczał mu drewniany kołek.
- Ale... Przecież to nie był wampir - wyjąkała Claire. - Prawda?
- Im było wszystko jedno. Wyglądał jak wampir, więc oberwał - stwierdził Sam. - W drugim
pokoju leżą dwa martwe wampiry. Tego tu zabili przez pomyłkę.
- W drugim pokoju? - spytała Claire. - Ale skąd wiesz?
- Wiem. - Sam przeszedł nad ciałem chłopaka i ominął wywróconą kanapę. Pod stopami
chrzęściło mu szkło. Syreny policyjne były coraz głośniejsze, policja zjawiała się, kiedy było po
wszystkim.
- To byli ludzie Franka? - spytała Eve. - Ci motocykliści?
Sam nie odpowiedział, ale nie musiał. Ile antywampirzych gangów mogło szaleć po ulicach
Morganville?
Claire zamknęła oczy i oparła głowę o ramię Sama, chcąc chociaż chwilę odpocząć. I na
jakiś czas straciła kontakt ze światem.
Claire obudziły jakieś głosy i ból głowy wielki jak Cleveland, który rozsadzał jej czaszkę.
W ustach jej zaschło, a język przypominał kawałek filcu obłożonego papierem ściernym. A do tego
jeszcze te mdłości.
Leżała w domu, w swoim łóżku.
Zwlokła się z niego, poszła do łazienki i najpierw uporała się z mdłościami, a potem
spojrzała do lustra. Wyglądała okropnie. Makijaż miała rozmazany, spryskane czarnym sprayem
włosy sterczały we wszystkich możliwych kierunkach.
Claire odkręciła prysznic, ściągnęła z siebie gotyckie przebranie i usiadła w wannie pod
silnym strumieniem wody. Naprawdę na świecie nie było wystarczająco dużo mydła, ale i tak
spróbowała to z siebie zmyć, trąc mocno. Trąc tak długo, aż skóra zaczęła ją piec.
Zamarła, słysząc pukanie do drzwi łazienki.
- Claire? To ja, Eve. Wszystko dobrze?
- Nic mi nie jest. - Głos miała zachrypnięty.
Eve musiała uwierzyć jej na słowo, bo odeszła. Claire wolałaby, żeby tego nie zrobiła;
potrzebowała kogoś, kogo mogłaby zapytać, kogoś, kto by przy niej pobył. Ja o mało nie
zostałam...
Najgorsze było to, że to wcale nie były jakieś potwory, ci faceci. Na co dzień musieli być
całkiem w porządku. Jak to w ogóle możliwe? Jak ludzie mogą być jednocześnie źli i dobrzy?
Dobro to dobro, a zło to zło - trzeba je rozgraniczyć jakąś linią, prawda? Tak jak w przypadku
wampirów? - usłyszała szept w swojej głowie. No to gdzie umieścić Amelie? Gdzie Sama? Sam
uratował ci życie. Po której stronie linii go umieścisz?
Nie wiedziała. I nie chciała już o tym myśleć. Claire siedziała pod strumieniem gorącej
wody i pozwalała jej przez jakiś czas po prostu płynąć, aż wreszcie woda zaczęła robić się chłodna,
a jej się przypomniało, że Eve też będzie pewnie chciała się umyć. Cholera. Poderwała się na nogi,
zakręciła wodę i wycierając się, zdała sobie sprawę, że nie wzięła do łazienki żadnych ubrań, więc
owinęła się ręcznikiem.
Kiedy otworzyła drzwi łazienki, za nimi stał Michael. Podniósł wzrok, zobaczył, że nie jest
ubrana, i na moment się zawahał.
A potem rozwiązał problem, odwracając się do ściany.
- Idź i się ubierz - powiedział. - A potem muszę z tobą po gadać.
- Która godzina? - spytała. Nie odpowiedział, a ona poczuła, że żołądek zwija jej się w
supeł. - Michael? Która jest godzina?!
- Ubierz się - powtórzył. - I zejdź na dół.
Pędem pobiegła do swojego pokoju, zrzuciła ręcznik i złapała swój niewielki podróżny
budzik. Była czwarta rano. Zostały dwie godziny do świtu.
- Nie - szepnęła. - Nie... - Więc spała tyle godzin.
A zatem nie ma czasu do stracenia. Ubrała się, złapała buty i skarpetki i zbiegła na dół.
Przystanęła na najniższym stopniu schodów, bo usłyszała głos Amelie. Amelie? W tym
domu? Dlaczego? Sama się spodziewała - nie żeby Michael lubił wampiry, ale to w końcu rodzina,
prawda? A poza tym Sam wydawał się w porządku. No i faktycznie, dostrzegła teraz, schodząc na
dół, miedziane włosy Sama, który stał blisko kuchni.
Amelie i Michael byli w pokoju.
- Hej! - Podskoczyła, słysząc głos Eve. Obróciła się i zobaczyła Eve w puchatym czarnym
szlafroku, z naręczem ubrań. - Idę wziąć prysznic. Zejdę za chwilę, dobrze?
Eve miała zmęczoną twarz. Claire poczuła się winną że zużyła całą ciepłą wodę.
- Dobrze - powiedziała. Słyszała, jak Eve odkręciła wodę. Claire dosłyszała słowa Amelie:
- ...nie możesz tego cofnąć. Rozumiesz? Kiedy już dokonasz tego wyboru, rzecz się stanie. I
nie będzie powrotu.
Nie brzmiało to dobrze. Nie, to zupełnie nie brzmiało dobrze. Claire nadal byłą roztrzęsiona
i robiło jej się niedobrze, jakby na imprezie wypiła parę litrów tego czerwonego ponczu, i czuła, że
nie poradzi sobie z rozmową z Amelie. Na jeden dzień miała już wystarczająco dużo
przerażających przeżyć. Może zaczeka tu po prostu na Eve...
- Ja rozumiem - powiedział Michael. - Ale już nie mam wyboru. Nie mogę żyć w taki
sposób, tkwić w tym domu jak w pułapce. Muszę stąd wyjść. Inaczej nie będę mógł pomóc
Shane'owi.
- I tak nie możesz pomóc Shane'owi - stwierdziła chłodno Amelie. - Ja nie dokonywałabym
takiego wyboru pod wpływem miłości do jednego przyjaciela. To się może obrócić przeciw wam
obu.
- Życie to ryzyko, prawda? Więc muszę zaryzykować. Amelie pokręciła głową.
- Samuelu, proszę, porozmawiaj z nim. Wytłumacz mu.
- Ona ma rację, mały. Nie wiesz, w co się pakujesz. Wydaje ci się, że wiesz, ale... Nie wiesz.
Jesteś w naprawdę niezłej sytuacji, żyjesz, jesteś bezpieczny, masz przyjaciół, którzy o ciebie dbają.
Rodzinę. Nie zmieniaj tego.
Michael roześmiał się niewesoło.
- Nie zmieniać tego? Jezu Chryste, co to za życie? Ten dom to grób o powierzchni dwustu
pięćdziesięciu metrów kwadratowych. Ja tu nie mieszkam. Ja tu jestem żywcem pogrzebany.
Sam pokręcił głową, unikając wzroku Michaela.
Amelie podeszła do niego bliżej.
- Michael, zastanów się, o co prosisz. To nie jest trudne wyłącznie dla ciebie, to trudne też i
dla mnie. Jeśli ofiaruję ci wolność od tego domu, zapłacisz za nią straszną cenę. Najpierw będzie
potworny ból, a potem utrata różnych rzeczy, których ani ty, ani ja nie umiemy w pełni określić.
Zmieni się to, kim jesteś, zmieni się na zawsze. Twoje życie i śmierć będą należały do mnie,
rozumiesz to? A ty już nigdy nie byłbyś w połowie człowiekiem tak jak teraz, już nigdy. -
Westchnęła ciężko. - Jestem przekonana, że tego pożałujesz, a żal jest dla nas jak rak. Niszczy
naszą wolę życia.
- Tak? A twoim zdaniem jak to jest, tkwić tu jak w pułapce, kiedy ludzie mnie potrzebują? -
spytał Michael. Dłonie zaciskał w pięści, twarz miał spiętą i zarumienioną. - Patrzyłem, jak moja
dziewczyna o mało nie zginęła półtora metra ode mnie, i nic nie mogłem poradzić, bo była za
drzwiami tego domu. A te raz Shane, jest tam zupełnie sam. Amelie, gorzej być nie może. Wierz
mi. Jeśli nie chcesz ratować Shane'a, to musisz przynajmniej tyle dla mnie zrobić. Błagam.
Prosił Amelie... o co? Co ona mogła zrobić, żeby go uwolnić? Claire podeszła bliżej i
zobaczyła, że Sam spojrzał w jej stronę. Spodziewała się, że coś do niej powie, ale on tylko
nieznacznie pokręcił głową. Jakby ją ostrzegał.
Cofnęła się i zawahała. Może powinna iść po Eve... Nie, prysznic nadal szumiał. To może
zaczekać. Michael nie zrobiłby niczego niemądrego... prawda?
Kiedy tak się wahała, usłyszała, że Amelie mówi coś, z czego zrozumiała wyłącznie jedno
słowo.
- ...wampirem.
I usłyszała, jak Michael mówi:
- Tak.
- Nie! - Claire ruszyła pędem po schodach, ale zanim dotarła na dół, Sam już tam stał i
patrzył na nią, zasłaniając jej drogę. Zerknęła nad jego ramieniem na Michaela i Amelie i
zobaczyła, że Michael patrzy w jej stronę.
Minę miał przestraszoną, ale uśmiechnął się do niej - słabym uśmiechem, takim, na jaki
Shane zdobył się w klatce. Próbując udawać, że wszystko w porządku.
- Nic się nie dzieje, Claire - powiedział. - Wiem, co robię. Tak musi być.
- Nie, nieprawda! - Znów było jej gorąco i niedobrze, ale uznała, że jeśli się potknie, to Sam
ją złapie. - Michael, proszę, nie rób tego!
- Oliver próbował zrobić ze mnie wampira. A zamienił mnie w... - Michael wskazał na
siebie z niesmakiem. - Claire, ja jestem tylko na wpół żywy, i nie ma już odwrotu. Mogę tylko iść
dalej.
Nie wiedziała, co na to powiedzieć, bo miał rację. Rację we wszystkich punktach. Nie mógł
wrócić do czasów, kiedy był zwyczajnym facetem, nie mógł żyć tutaj jak w pułapce, bezradny.
Może i mógłby, gdyby nie zabrali Shane'a, ale teraz...
- Michael, proszę. - Oczy zaczynały jej się wypełniać łzami. - Ja nie chcę, żebyś się zmienił.
- Wszyscy się zmieniają.
- Ale nie tak, jak zmienisz się ty - wtrąciła się Amelie. Stała tam jak Królowa Śniegu,
opanowana, chłodna, nie mając już właściwie nic z człowieka. - Michael, nie będziesz już
człowiekiem, którego ona poznała. Ani tym, którego kocha Eve. Czy jesteś na to gotowy?
Michael głęboko odetchnął.
- Tak.
Amelie przez chwilę milczała, a potem powiedziała.
- Sam, zabierz stąd to dziecko. To powinno się odbyć bez świadków.
- Ja nie wyjdę! - zaprotestowała Claire.
Tak, niezły plan. Sam wziął ją na ręce i zaniósł na górę. Claire próbowała chwycić się
barierki, ale jej się nie udało.
- Michael! Michael, nie! Nie rób tego!
Sam zaniósł ją do jej pokoju i rzucił na łóżko. Zanim zdołała usiąść, już zamykał drzwi.
Potem, kiedy się nad tym zastanawiała, Claire nie umiała powiedzieć, czy krzyk usłyszała,
czy odczuła; wydawało się, że wibrował przez jej kości i przez ściany Domu Glassów, i w jej
głowie, aż jęknęła i dłońmi zasłoniła uszy. Ciągle słyszała krzyk. Przypominał gwizd pary, a Claire
poczuła, że... Coś na nią napiera, rozciąga ją, jakby była zrobiona z materiału i jakby jakiś wielki,
wredny dzieciak wyszarpywał z niej wiszące nitki.
A potem zapadła cisza.
Ześliznęła się z łóżka, podbiegła do drzwi i je otworzyła. Sama nigdzie nie widziała. Eve
wypadła z łazienki, owijając się szlafrokiem, z mokrymi włosami przylepionymi do twarzy.
- Co się dzieje? - wrzasnęła. - Michael? Gdzie jest Michael? Dziewczyny wymieniły
zrozpaczone spojrzenia, a potem zbiegły na dół.
Amelie siedziała w fotelu, tym, w którym zwykle siadał Michael. Wydawała się wyczerpana
i znużona. Sam klęczał koło niej i trzymał ją za rękę. Wstał, gdy zobaczył Eve i Claire, które
przystanęły bez tchu przy schodach.
- Amelie odpoczywa - wyjaśnił. - To, co zrobiła, bardzo osłabia. Pochłania mnóstwo siły i
mnóstwo woli. Dajcie jej spokój. Pozwólcie dojść do siebie.
- Gdzie Michael? - spytała ostro Eve. Głos jej drżał. - Coś ty zrobił Michaelowi, bydlaku
jeden?
- Spokojnie, dziecko. Sam nie miał z tym nic wspólnego. Wyzwoliłam Michaela -
powiedziała Amelie. Uniosła głowę i oparła ją o oparcie fotela, przymykając oczy. - Tyle z nim
bólu. Myślałam, że będzie mógł tu żyć szczęśliwie, ale widzę, że się myliłam. Ktoś taki jak Michael
nie wytrzyma długo w klatce.
- Jak to, wyzwoliłaś go? - Eve zaczęła się jąkać. A jej twarz pobielała. - Ty go zabiłaś? - Tak
- przyznała Amelie. - Zabiłam go. Sam!
Claire nie rozumiała, czemu rzuciła imię tego drugiego wampira, dopóki Sam nie obrócił się
błyskawicznie i nie starł z inną błyskawicą, która wystrzeliła w jego stronę z przeciwległego kąta
pokoju. Rozegrała się walka tak szybka, że Claire nie mogła zrozumieć, co się dzieje. Ktoś upadł na
podłogę.
To był Michael, leżał na plecach... Ale nie Michael, którego znała. Nie ten, który jeszcze
pięć minut przedtem rozmawiał z Amelie i dokonywał wyboru. Ten Michael przerażał. Sam z
trudem go przytrzymywał; Michael wyrywał się, próbował zrzucić Sama i warczał, o Boże, a jego
skóra... Jego skóra była biała jak marmur...
- Pomóżcie mi wstać - poprosiła cicho Amelie. Claire popatrzyła na nią osłupiała. Amelie
królewskim gestem wyciągała dłoń, najwyraźniej oczekując posłuchu. Claire pomogła jej podnieść
się z fotela, bo zawsze uczoną ją, że ma być uprzejma, a potem objęła wampirzycę, bo miała wraże-
nie, że ona za moment upadnie. Amelie odzyskała równowagę i uśmiechnęła się do niej
nieznacznie, ze znużeniem. Puściła ramię Claire i podeszła powoli, obolała, do Sama szamoczącego
się z Michaelem.
Claire popatrzyła na Eve. Zasłaniała usta rękami. Oczy miała szeroko otwarte ze strachu.
Claire objęła ją.
Amelie położyła dłoń na czole Michaela, a on natychmiast przestał się szarpać. Przestał się
ruszać i wpatrzył się prosto w sufit dzikim wzrokiem.
- Spokojnie - szepnęła Amelie. - Spokojnie, moje biedne dziecko. Ból minie, głód minie. To
ci pomoże. - Sięgnęła do kieszeni sukienki i wyjęła mały, bardzo cienki srebrny sztylecik nie
dłuższy niż paznokieć, a potem nacięła nim swoją dłoń. Nie krwawiła jak zwyczajny człowiek, jej
krew sączyła się, gęstsza i ciemniejsza niż krew ludzka. Amelie podsunęła dłoń do ust Michaela i
zamknęła oczy.
Eve krzyknęła rozpaczliwie, a potem ukryła twarz na ramieniu Claire. Claire objęła ją, choć
sama dygotała.
Kiedy Amelie cofnęła dłoń, ranka już się zamknęła, a na wargach Michaela nie było widać
śladów krwi. Zamknął oczy i przełykał, z trudem chwytając oddech. Amelie skinęła na Sama, który
puścił Michaela i się cofnął. Michael powoli przewrócił się na bok i napotkał spojrzenie przerażonej
Claire.
Te jego oczy. Miały ten sam kolor, a jednak... Były zupełnie inne. Michael oblizał blade
wargi i zobaczyła błysk kłów.
- Spójrzcie - powiedziała Amelie miękko. - Oto najmłodszy z nas. Od tego dnia, Michaelu
Glassie, jesteś jednym z wiecznych Wielkiego Miasta i wszystko będzie należeć do ciebie. Powstań.
Zajmij swoje miejsce wśród naszego rodzaju.
- Tak - mruknął Sam. - Witaj w piekle. Michael wstał.
- To wszystko? - spytał. Jego głos brzmiał dziwnie - z głębi gardła, niższy niż zapamiętała
Claire. - Już po wszystkim?
- Tak - potaknęła Amelie. - Stało się.
Michael podszedł do drzwi. Na chwilę przystanął i oparł się o ścianę, ale z każdą sekundą
wyglądał silniej. Silniej niż Claire by chciała.
- Michael - odezwała się Amelie. - Wampira można zabić i wielu wie jak. Jeśli nie będziesz
ostrożny, zginiesz, nieważne, ile w Morganville obowiązuje praw, które mają nas chronić. - Amelie
zerknęła na dziewczyny. - Wampiry nie mogą mieszkać z ludźmi. To zbyt trudne, zbyt kuszące.
Rozumiesz? One muszą opuścić twój dom. Musisz mieć czas dowiedzieć się, kim jesteś. Michael
popatrzył na Eve i Claire - dłużej na Claire, jakby nie potrafił jeszcze spojrzeć w oczy Eve.
Teraz już bardziej przypominał siebie, bardziej nad sobą panował. Pomijając bladość skóry,
wyglądał prawie normalnie.
- Nie. To ich dom tak samo jak mój i Shane'a. Jesteśmy rodziną. Nie zrezygnuję z tego.
Wiesz, dlaczego cię powstrzymałam? - odezwała się Amelie. - Dlaczego kazałam Samowi
cię powstrzymać? Bo twoim instynktom nie można jeszcze ufać, Michael, nie w tym momencie.
Nie możesz się przejmować, bo twoje uczucia zaszkodzą im. Rozumiesz? Czy nie ruszyłeś w stronę
tych dwóch dziewcząt z zamiarem pożywienia się ich krwią? Jego oczy się rozszerzyły. - Nie.
- Zastanów się. - Nie.
- A jednak - odezwał się Sam cicho, zza jego pleców. - Ja rozumiem, Michael, sam kiedyś
taki byłem. I nie było nikogo, kto by mnie powstrzymał.
Michael nie próbował zaprzeczać po raz kolejny, popatrzył na Eve z tak okropnym bólem
zrozumienia, że trudno było to znieść.
- To się nie powtórzy. - Eve nie powiedziała do tej pory ani słowa, więc aż dziwnie było
usłyszeć, jak mówi tak... spokojnie. - Ja znam Michaela. Nie zrobiłby niczego, co mogłoby nas
skrzywdzić. Prędzej sam by umarł.
- Bo umarł - stwierdziła Amelie. - Ludzka część jego istoty zniknęła. To, co zostało, należy
do mnie. - Powiedziała to z odrobiną żalu, co Claire nie zdziwiło; dostrzegła go w smutnych oczach
Amelie, kiedy pomagała jej wstać. - Chodź, Michael. Potrzebujesz jedzenia. Pokażę ci, dokąd masz
pójść.
- Zaczekaj chwilę - powiedział. - Proszę. - I odsunąwszy się od niej, wyciągnął rękę do Eve.
Amelie chciała coś powiedzieć - pewnie, żeby tego nie robił - ale zrezygnowała. Sam też się nie
odezwał, odwrócił się i zaczął krążyć po pokoju. Claire niechętnie puściła Eve, a Eve bez wahania
podeszła do Michaela. Ujął ją za obie ręce.
- Przepraszam. Innego sposobu nie było. - Michael nie odrywał spojrzenia od jej oczu. -
Coraz mocniej to czułem. Coś w rodzaju takiego... wewnętrznego przymusu. Nie chodzi tylko o to,
że musiałem to zrobić, żeby pomóc Shane'owi. Ja po prostu... Potrzebowałem tego, żeby nie
zwariować. I bardzo mi przykro. Wiem, że mnie za to znienawidzisz.
- Dlaczego? - spytała Eve. To była brawura, ale powiedziała to pewnym głosem. - Bo
zostałeś wampirem? Proszę cię. Kochałam się w tobie, kiedy tylko w połowie byłeś tu obecny
ciałem. Jak długo będziesz ze mną, Michael, poradzę sobie ze wszystkim. Dla ciebie, poradzę sobie.
Pocałował ją, a Claire odwróciła wzrok. W tym pocałunku było tyle głodu i rozpaczy, i to
wszystko było o wiele za bardzo osobiste.
I to wcale nie Eve odsunęła się pierwsza.
Znów był dawnym Michaelem, nieważne że bladym i z dziwnym błyskiem w oczach. Ten
uśmiech... To był uśmiech Michaela i wszystko teraz musiało dobrze się ułożyć.
Kciukami otarł łzy Eve, znów ją pocałował, bardzo delikatnie, i powiedział:
- Wrócę. Amelie ma rację. Muszę... - Zawahał się, popatrzył na Amelie, a potem znów na
Eve. - Muszę się pożywić. Pewnie trzeba się będzie przyzwyczaić, że będę tak czasem mówił. -
Tym razem uśmiech miał nieco bledszy. - Będzie mi brakowało naszych obiadów.
- Nie - odezwał się Sam. - Nadal możesz jeść zwykłe pokarmy, jeśli będziesz miał ochotę.
Jajem. Z jakiegoś powodu wydawało się, że to bardzo ważne. Tego mogli się jakoś trzymać.
- Jutro ja będę gotowała - powiedziała Claire. - Żeby uczcić powrót Shane'a do domu.
- Umowa stoi. - Michael wypuścił Eve z objęć. - Jestem gotowy.
- Więc wyjdź - poleciła Amelie. - Wróć do świata.
Być może Michael zamienił się w wampira, ale kiedy patrzyła, jak stoi przed domem na
świeżym powietrzu i wciąga w płuca zapach wolności, Claire pomyślała, że nie mógłby być
bardziej ludzki.
ROZDZIAŁ 11
Eve przebrała się w coś, co Claire uznała za gotycki kamuflaż... Czarne spodnie, czarną
jedwabną koszulę z czerwonymi czaszkami wyhaftowanymi na kołnierzu i czarną kamizelkę z
mnóstwem kieszeni, w które można schować wiele rzeczy. Takich rzeczy, jak kołki i krzyże.
- To na wszelki wypadek - wyjaśniła Eve, zauważając spojrzenie Claire. - A co?
- Nic - westchnęła. - Tylko nie przebijaj kołkiem Michaela.
Eve na moment zastygła, jakby uderzona jakąś myślą, a potem pokiwała głową. Claire
wiedziała, że jeszcze się przyzwyczaja do nowej sytuacji. No cóż, Claire też się przyzwyczajała.
Cały czas spodziewała się, że usłyszy na dole gitarę Michaela; wciąż zaczynała się zastanawiać,
która to właściwie godzina. Jeszcze nie świtało - sprawdziła w Internecie, że jeszcze mają czas, ale
jeśli Michael wkrótce się nie pokaże...
Frontowe drzwi otworzyły się i zamknęły. Eve wyciągnęła z kieszeni kołek, a Claire ruchem
ręki pokazała jej, że ma zostać, gdzie jest, a sama ostrożnie podkradła się do rogu.
I omal nie wpadła na Michaela, który poruszał się bardzo cicho. Wydawał się równie
zaskoczony jak ona. Za nim stał Sam, ale nigdzie nie było widać Amelie.
- W porządku? - spytała. Michael pokiwał głową. Wyglądał lepiej, w jakiś dziwny sposób.
Wydawał się spokojny. - Inie będziesz...? - Wykonała gest zatapiania kłów w cudzej szyi.
Uśmiechnął się.
- Wykluczone, mała. - Lekko zmierzwił jej włosy. - Udało się coś wytargować dla Shane'a.
- Wytargować? - Eve była spięta. Claire jej nie winiła. Ostatnio targowanie się kiepsko im
szło.
- Jeśli uda nam się sprowadzić z powrotem Monice, Shane'a puszczą wolno. Morrellowie
nadal maj ą w rym mieście jakieś wpływy, nawet u wampirów. - Do których Michael teraz się
zaliczał, ale chyba jeszcze nie do końca sam w to uwierzył. - Oliver zgodził się na układ. A może
nie tyle zgodził, ile został przegłosowany.
- Shane za Monice? Super! - Eve zorientowała się, że trzy ma w ręku kołek, zarumieniła się
i odłożyła go. Ani Sam, ani Michael chyba się tym nie przejęli. - Przepraszam. To nic osobistego...
No więc jak, wy dwaj i my dwie przeciwko światu czy co?
- Nie - powiedział Sam, zerkając na Michaela. - Was troje. Ja nie mogę z wami iść.
- Co? Ale ty...
- Przykro mi. - Sam naprawdę mówił to szczerze. - Polecenie Amelie. Wampiry mają się nie
wtrącać - Michael to wyjątek ze względu na jego umowę z Amelie. Ja nie mogę wam pomóc.
- Ale...
- Nie mogę - powtórzył z naciskiem i westchnął. - Trochę pomocy dostaniecie od
społeczności ludzkiej, tylko tyle mogę wam powiedzieć. Powodzenia. - Ruszył do drzwi, ale
jeszcze zawrócił. - Dziękuję wam, Claire, Eve.
- Za co?
Uśmiech Sama był naprawdę promienny, przypomniał pod tym względem Michaela.
- Doprowadziłyście mnie do Amelie. A ona ze mną porozmawiała. To ważne.
Claire pewna była, że za tym kryje się jakaś historia, pełna bólu serca i tęsknoty; przez
sekundę widziała te uczucia wypisane na jego twarzy. Amelie? On kochał Amelie? To tak, jakby
się zakochać w Monie Lisie - obrazie, nie osobie. Zakładając, że w Amelie zostało tyle emocji, żeby
jeszcze coś do Sama mogła czuć.
Może kiedyś czuła. Wow.
Sam skinął głową Michaelowi i wyszedł, zamykając drzwi za sobą.
- Czy on miał zaproszenie? - spytała Eve. - Że wszedł do domu?
- Nie potrzebował go - powiedział Michael. - Dom zmienił swoje zasady, kiedy... Kiedy ja
się zmieniłem. Teraz to istoty ludzkie potrzebują zaproszenia. Poza wami, bo wy tu mieszkacie.
- Okay, to już głupota.
- To Ochrona - sprostował Michael. - Wiecie, jak to działa. Claire nie wiedziała, ale temat
był fascynujący. Ale nie miała czasu.
- Hm, on powiedział, że miasto wyśle pomoc...
- Richarda Morrella - powiedział Michael. - Brata Moniki, tego policjanta. A on weźmie ze
sobą Hessa i Lowe'a.
- I to wszystko? - jęknęła Claire. Bo motocyklistów była cała szajka. Nie wspominając o
tacie Shane'a, który, szczerze mówiąc, przerażał ją bardziej niż większość wampirów, bo nie
przestrzegał żadnych reguł.
Zabawne, wampiry ogromnie się przejmowały regułami. Kto by pomyślał?
- Chciałbym, żebyście zostały w domu - oznajmił Michael.
- Nie - oświadczyła Eve bez ogródek. Claire powtórzyła za nią jak echo.
- Naprawdę powinniście zostać. Tam będzie bardzo niebezpiecznie.
- Niebezpiecznie? Facet, oni zabijali studentów. W kampusie! - krzyknęła Eve. - A my tam
byłyśmy! Nie rozumiesz? Tu nie jesteśmy bezpieczne, a może jakoś ci pomożemy. A przynajmniej
możemy złapać Monice i odstawić jej chudy tyłek do tatusia, kiedy wy, dzielni mężczyźni,
będziecie walczyć z bandziorami. Jasne?
- Przynajmniej Claire powinna zostać.
- Claire - odezwała się Claire - decyduje sama za siebie. W razie gdybyś zapomniał.
- Claire nie decyduje, kiedy chodzi o taką sprawę, bo Claire ma szesnaście lat, a Michael nie
ma ochoty wyjaśniać jej rodzicom tragicznych okoliczności jej nagłej śmierci. A więc nie.
- A co zrobisz? - spytała Eve. - Zamkniesz ją w pokoju? Popatrzył na jedną, a potem na
drugą.
- O cholera, co to ma być, pokaz babskiej solidarności?
- No jasne - prychnęła Eve. - Ktoś musi wyznaczać wam granice. - Jej uśmiech zbladł, bo
teraz to była prawda, a nie tylko żart. Michael odchrząknął.
- Słyszałyście to?
- Co?
- Samochód. Zahamował. Przed domem.
- Super - jęknęła Eve. - I jeszcze masz słuch wampira. Już nigdy nie uda mi się nic utrzymać
w sekrecie. Już i tak było źle, kiedy byłeś duchem... - Dobrze sobie radziła z ukrywaniem
przerażenia, ale Claire je widziała. I najwyraźniej Michael też, bo wyciągnął rękę i dotknął jej
policzka; taki drobny, ale wiele mówiący gest.
- Zostańcie tu - polecił.
Mógł się domyślić, że nie posłuchają. Claire i Eve poszły w ślad za nim i zatrzymały się w
połowie holu, obserwując Juk uchyla drzwi.
Na progu stał Richard Morrell w policyjnym mundurze. A obok posterunkowi Hess i Lowe.
- Michael. - Richard skinął mu głową.
Próbował wejść za próg i coś go zatrzymało. Hess i Lowe wymienili zdziwione spojrzenia i
też spróbowali wejść do środka. Bez skutku.
- Wejdźcie - powiedział Michael i się cofnął. Tym razem wszyscy trzej mężczyźni
przestąpili próg.
Richard spoglądał na Michaela uważnie.
- To chyba jakieś kpiny - stwierdził. - To jakieś kpiny. Po wszystkich tych latach wybrała
ciebie?
Hess i Lowe wymienili spojrzenia, jakby dopiero coś do nich dotarło, i obaj zrobili
zaskoczone miny.
- Tak - przytaknął Michael. - Co z tego? Richard pokazał w uśmiechu wszystkie zęby.
- Gratulacje i tak dalej. Całe miasto będzie o tobie mówić. Przyzwyczaj się.
Michael zamknął za nimi drzwi.
- A co mi tam. Ile mamy czasu, żeby uratować Shane'a?
- Niewiele - westchnął Hess. - Problem w tym, że nie mamy punktu zaczepienia. Żadnych
wskazówek.
- No cóż, my jedną mamy. Wiemy, że furgonetka jechała przez Podziemie - wyjaśnił
Richard. - Mamy na to naocznego świadka. Prawda? - Popatrzył prosto na Claire, która pokiwała
głową. - Sprawdziliśmy wszystkie nagrania z kamer ochrony i namierzyliśmy furgonetkę, jak
wjeżdżała i wyjeżdżała z Podziemia kilka razy, ale potem ostatecznie zniknęła. Problem w tym, że
jedna biała furgonetka niczym się nie różni od innej, zwłaszcza na zdjęciach z ulicznej kamery.
- Wiemy, że tata Shane'a miał mapę Morganville, którą dostał od Shane'a. Jesteście pewni,
że Shane nie wspominał, gdzie jego tata mógł urządzić swoją bazę wypadową? - spytał Hess. - Nikt
z was nic nie wie?
- Nigdy nic nie mówił - odparła Claire. - Nie mnie. A tobie, Michael? - Michael pokręcił
głową przecząco. - Boże, nie mogę uwierzyć, że nikt nie wie, gdzie są ci faceci! Przecież gdzieś
muszą być!
- Dwie osoby mogą wiedzieć, gdzie są - stwierdził Richard. - Shane albo ten motocyklista,
Des. Albo jeden z nich, albo obaj powinni znać kryjówkę Franka.
- I nikt ich nie zapytał? - spytała Eve, a potem jej twarz zastygła z przerażenia. - O Boże.
Ktoś pytał.
- Nie jest aż tak źle - uspokoił ją Lowe. - Byłem tam i widziałem. Nic im nie jest.
- Ale to nie znaczy, że to się nie zmieni - dodał Michael. - Zwłaszcza teraz. A może takie
było założenie, Richard? Wysłać tutaj dwóch neutralnych policjantów, kiedy wy biciem
wydobędziecie informacje od Shane'a?
Richard uśmiechnął się.
- Wiesz, to nie jest zły pomysł, ale nie. Naprawdę myślałem, że dacie nam jakąś
wskazówkę, gdzie mamy zacząć szukać.
Ale jeśli nic nam nie powiecie, być może zrealizujemy plan B. Ja nigdy za tym chłopakiem
nie przepadałem. Michael zmrużył oczy, a Claire poczuła, że sojusz zaczyna się rozpadać.
- Zaraz i - krzyknęła. - Ja chyba coś mam, być może.
- Być może? - Richard spojrzał na nią. - Lepiej się wysil. Na szali jest życie twojego
chłopaka, a jeśli coś się stanie mojej siostrze, to przysięgam, że sam podłożę mu ogień pod stos.
Claire popatrzyła na Michaela, a potem na Eve.
- Widziałam go - powiedziała. - Tatę Shane'a. Był w Common Grounds.
- Co takiego?!
- W Common Grounds. Tego samego dnia, kiedy poznałam Sama. Zastanawiałam się, co
tam robi, ale...
Richard przerwał jej, chwytając za T - shirt i przyciągając do siebie.
- Z kim rozmawiał? Z kim? - Potrząsnął nią.
- Rozmawiał z Oliverem.
Cisza. Wszyscy na nią patrzyli, a potem Hess przytknął dłoń do czoła. Lowe się odezwał:
- Zaraz, zaraz, momencik. Dlaczego Nieustraszony Zabójca Wampirów miałby gadać z
Oliverem? Przecież on wie, prawda? Kim jest Oliver?
Claire pokiwała głową.
- Shane musiał mu powiedzieć. Wie.
- A Oliver wie, kim jest Frank Collins - powiedział Hess. - Poznałby go z widzenia. A więc
mamy dwóch śmiertelnych wrogów, którzy ze sobą gadają, a my nie wiemy o czym. Kiedy to było,
Claire?
- Tuż, zanim zginął Brandon.
Znów zapadła cisza, tym razem bardzo znacząca. Lowe i Hess patrzyli na siebie. Richard się
nachmurzył. A po dłuższej chwili Lowe zapytał:
- Ktoś chce się założyć?
- Wal pan, panie posterunkowy - mruknął Richard. - Jeśli coś pan wie, proszę mówić.
- Nie twierdzę, że wiem. Mówię tylko, że dam sto dolarów za to, że Oliver wiedział
wszystko o powrocie Franka Collinsa do miasta, i że wykorzystał Franka, żeby się pozbyć
kłopotliwego, molestującego dzieci bydlaka, który przestał mu być potrzebny.
- Dlaczego sam go nie zabił, jeśli chciał jego śmierci? - spytała Claire.
- Wampiry nie zabijają się nawzajem. Po prostu nie. Więc w ten sposób on i Frank osiągnęli
swoje cele. Oliver wywołał chaos w Morganville. Amelie straciła kontrolę; słyszałem o ataku na nią
w centrum.
Może Oliver miał nadzieję, że ją sprzątną, a wtedy mógłby przejąć władzę. Brandon to była
chyba niewielka cena. - Przerwał i się zamyślił. - Zgaduję teraz tylko, ale założę się, że Oliver
złożył Frankowi mnóstwo obietnic, których nigdy nie zamierzał dotrzymać. Brandon miał być
dowodem dobrej woli i sprawdzianem stanowczości Franka. A zatrzymanie Shane'a stanowiło
zabezpieczenie. Ale Oliver nie miał zamiaru pozwolić Frankowi zabijać bez końca. Zamieszanie to
jedno, ale krwawa jatka to zupełnie co innego.
- I w czym nam to pomoże? - spytał Michael, - Nadal nie wiemy, gdzie oni są.
Hess sięgnął do kieszeni i wyjął z niej składaną mapkę, plan Morganville. Dzielnice były na
niej oznaczone różnymi kolorami: żółtym - uniwersytet, bladoczerwonym - okolice zamieszkane
przez ludzi, niebieskim - przez wampiry. Samo centrum miasta, plac Założycielki, było
zaczernione.
- Proszę - powiedział i podszedł do stołu w salonie. Michael odsunął na bok gitarę, a Hess
rozłożył mapę. - Travis, wiesz, kto jest właścicielem czego w pobliżu placu, prawda?
Lowe nachylił się nad mapą, wyjął z kieszeni okulary do czytania i przyjrzał się dokładniej.
- Tu są magazyny. Vallery Kosomow ma ich kilka. A większość z tych należy do Josefiny
Lowell.
- Czy coś w tej okolicy należy do Olivera?
- Ale dlaczego tutaj? - spytał Lowe.
- Zechce pan odpowiedzieć na to pytanie, detektywie Morrell? - odezwał się Hess. Richard
podszedł popatrzeć na mapę, a potem wskazał na coś palcem.
- Podziemie przebiega dokładnie tędy - wskazał. - To jest jedyny rejon, w którym nie
widzieliśmy wjeżdżającej lub wyjeżdżającej białej furgonetki.
- A to nam mówi, że... - spytał Hess.
- Cholera. Oni sfałszowali te nagrania wideo. Pokazywali się tam, gdzie ich nie ma,
żebyśmy ich szukali po całym mieście. A ukryli się tutaj. - Richard popatrzył na Hessa, a potem na
Lowe'a. - Oliver ma składy w pobliżu Bond Street. Przede wszystkim magazyny towarów.
- Panowie, zostały nam dokładnie... - Hess zerknął na zegarek. - Pięćdziesiąt dwie minuty.
Zbierajmy się.
Ruszyli do drzwi i wszystko szło pięknie do chwili, kiedy Richard Morrell spojrzał na Claire
i Eve, i wystawił ramię niczym ruchomą barykadę.
- O, nie, dzieciaki, nie wydaje mi się - powiedział.
- Mamy prawo...
- Mam już powyżej uszu tych waszych praw, Eve. Zostaniecie tutaj.
- A Michael idzie! - wykrzyknęła Claire i skrzywiła się, bo odezwała się jak rozkapryszone
małe dziecko, zamiast jak godna zaufania osoba dorosła, za którą chciała uchodzić.
Richard przewracał oczami niemal z taką samą wprawą jak Eve.
- Mówisz jak moja siostra - mruknął. - Naprawdę mi się to nie podoba. I na mnie nie działa.
Michael może sam o siebie zadbać, i to w taki sposób, w jaki wy nie możecie, więc, mała,
zostajecie w domu. Tutaj.
A Hess i Lowe go poparli.
Michael zrobił minę, jakby było mu trochę przykro, że tak to wszystko wyszło, ale
jednoczenie widać było, że poczuł ulgę, że one nie pojadą. Michael wziął kluczyki cadillaca Eve z
tacy na stoliku, gdzie zawsze je zostawiała.
- Na wszelki wypadek - powiedział i wrzucił je sobie do kieszeni. - Nie żebym ci nie ufał,
ale po prostu wiem, że ty mnie nigdy nie słuchasz.
Zatrzasnął drzwi tuż przed nosem Eve. I to by było na tyle, pomyślała Claire.
- W głowie mi się nie mieści, że oni nas zostawili - parsknęła Claire, gapiąc się na drzwi.
Eve kopnęła w nie tak mocno, że aż na nich zostawiła czarny ślad, a potem poszła do salonu.
Stała przy oknie, póki wóz policyjny nie odjechał i nie zniknął w mroku nocy. A wtedy
odwróciła się i spojrzała na Claire. Z uśmiechem.
- Co? - spytała Claire zaskoczona, bo Eve uśmiechała się coraz szerzej. - Cieszymy się, że
nas tu zostawili?
- Tak, cieszymy się. Bo wiemy, dokąd pojechali. - Eve sięgnęła do kieszeni. Wyciągnęła z
niej drugie kółko z kluczyka mi i potrząsnęła nim. - I mam zapasowe kluczyki. No to jedzie my
uratować im tyłki. Dobrze że policja z Morganville była zajęta czym innym, bo zdaniem Claire Eve
złamała chyba wszystkie przepisy kodeksu drogowego. I to po dwa razy. Claire starała się za często
nie otwierać oczu, tylko zerkała co przecznicę czy dwie, ale czuła, że jadą bardzo, bardzo szybko, i
pokonują zakręty z prędkością, od której instruktor jazdy samochodem dostałby ataku serca.
Przynajmniej ruch uliczny był niewielki przed świtem. To już było coś, uznała Claire. Przytrzymała
się pasa bezpieczeństwa, kiedy Eve z piskiem opon ostro skręciła w prawo, a potem jeszcze raz, i
wreszcie wjechała do podziemnego tunelu.
- O Boże - szepnęła Claire. Jeśli przedtem groziła jej choroba lokomocyjną, to teraz W
tunelu zrobiło jej się jeszcze gorzej. Mocno zacisnęła powieki i próbowała oddychać. Biorąc pod
uwagę tę ciemność, jej panikę i strach przed zamkniętymi pomieszczeniami, nie zanosiło się na
najbardziej udaną próbę niesienia ratunku wszech czasów.
- Już prawie jesteśmy - powiedziała Eve, ale Claire miała wrażenie, że ona to mówi do
siebie. Eve też wcale nie była spokojna. To była żadna pociecha. - W lewo, w górę, prosto...
- To nie jest zakręt! - wrzasnęła Claire i zaparła się o deskę rozdzielczą, kiedy Eve wdepnęła
hamulec i wielki samochód zaczął rozbryzgiwać płytką wodę na boki. - To ślepa odnoga!
- Nie, to jest zakręt - wydyszała Eve, walcząc z kierownicą i jakimś cudem - Claire nie miała
pojęcia jakim - wyprowadziła samochód z poślizgu i pokonała zakręt, tylko trochę ocierając
karoserią o betonową ścianę. - Auć. Będą ślady. - A potem roześmiała się głośno, i znów dodała
gazu. - Trzymaj się, Claire, Misiaczku! Następny przystanek to Wariatkowo!
Claire pomyślała, że już tam trafiły. Pogubiła się zupełnie w tej zawiłej aż do mdłości
drodze, którą jechały. Zaczęło jej się wydawać, że Eve nie ma zielonego pojęcia, dokąd jedzie, i
tylko skręca jak popadnie, licząc, że znajdzie jakiś wyjazd, a potem nagle zakręty skończyły się,
samochód podskoczył na jakimś wybrzuszeniu i znów jechały prostą, ciemną ulicą.
- Bond Street - oznajmiła Eve. - Miejsce wykwintnych wampirzych restauracji, eleganckich
sklepów i... O cholera!
Zahamowała gwałtownie i zatrzymała samochód z takim szarpnięciem, że Claire uderzyłaby
o deskę rozdzielczą, gdyby pas nie wpił się w jej ramię. Nie żeby Claire zwróciła na to jakąś
szczególną uwagę, bo jak Eve była przerażona tym, co zobaczyła przed sobą.
- Powiedz mi, że to nie tutaj - jęknęła. Przed sobą widziały płomienie.
Policyjny wóz Richarda Morrella stał tuż przy bramie z kutego żelaza, z otwartymi
drzwiami. Faceci musieli z niego wyskakiwać w pośpiechu. Eve podjechała jeszcze trochę bliżej, a
potem obie dziewczyny z rosnącym przerażeniem spojrzały na płomienie buchające z okien i dachu
wielkiego kamiennego budynku.
- A gdzie straż pożarna? - spytała Claire. - Gdzie policja?
- Nie wiem, ale nie możemy liczyć na żadną pomoc. Nie dzisiaj w nocy. - Eve otworzyła
drzwi od swojej strony i wysiadła. - Widzisz ich?
- Nie! - Claire skrzywiła się, kiedy szkło posypało się z trzaskiem z jednego z okien
budynku. - A ty?
- Musimy się dostać do środka!
- Do środka? - Claire miała już powiedzieć, że to szaleństwo, ale potem zobaczyła za bramą
jakąś leżącą bez ruchu postać. - Eve! - Podbiegła do bramy i zaczęła ją szarpać, ale okazała się
zamknięta.
- Górą! - wrzasnęła Eve i zaczęła wspinać się na bramę. Claire poszła jej śladem. Żelazo
było śliskie i ostre, kaleczyło jej dłonie, ale jakoś udało jej się wdrapać na szczyt, a potem
przechylić przez krawędź i osunąć na drugą stronę. Wylądowała na ziemi twardo i niezgrabnie
podniosła się na nogi. Eve, która ze skoczyła o wiele zręczniej, już biegła w stronę leżącego na
ziemi faceta...
.. .który okazał się jednym ze zbirów Franka. Martwym. Eve bez słowa spojrzała na Claire i
pokazała jej krew na własnym ręku, kręcąc głową. - Zastrzelili go - powiedziała. - O Boże, oni są w
środku, Claire. Michael jest w środku!
Ale nie był, bo w mgnieniu oka, kiedy Eve próbowała podbiec do drzwi, z których
wydostawał się dym, Michael wybiegł i złapał ją, odciągając w tył.
- Nie! - wrzasnął. - Co ty tu robisz, do diabła?
- Michael! - Eve obróciła się i rzuciła w jego ramiona. - Gdzie Monica?
- Tam. - Michael wyglądał okropnie, osmalony dymem, z zaczerwienionymi oczami i
niewielkimi śladami przepaleń na koszuli. - Oni po nią poszli. Ja... Ja musiałem się cofnąć.
Wampiry giną od ognia, Claire przypomniała to sobie z listy, którą zrobiła wkrótce po
przyjeździe do Morganville. W głowie jej się nie mieściło, że i tak do tego stopnia ryzykował swoje
życie.
- Do diabła, jasne, że musiałeś! - wrzasnęła Eve. - Jeśli tam wejdziesz i dasz się zabić dla
Moniki Morrell, to ja ci tego nigdy nie wybaczę!
- To by nie było dla Moniki - powiedział. - Wiesz o tym.
Patrzyli w płomienie i czekali. Sekundy mijały, ale nie pojawiał się nikt, ani Monica, ani
gliniarze. Claire dostrzegła, że horyzont na wschodzie zaczynał się rozjaśniać, ciemny granat
zaczynał blednąc.
Zbliżał się świt i prawie już się kończył czas, jaki mieli na sprowadzenie Moniki na plac
Założycielki. O ile w ogóle uda im się ją tam sprowadzić.
O ile ona jeszcze żyje.
- Słońce wschodzi! - Michael próbował przekrzyczeć ryk ognia.
Claire nie wiedziała, skąd to wiedział. Ale wiedział, kiedy jeszcze był duchem; pomyślała,
że wampiry pewnie tak samo to wyczuwają. Nawet logiczne. To instynkt podpowiadał im, kiedy się
schować.
- Musisz stąd odejść! - odwrzasnęła. Z drzwi budynku wydobyły się gęste kłęby dymu, od
czego skuliła się i rozkaszlała. Wszyscy się cofnęli. - Michael, uciekaj! Już!
- Nie!
- Przynajmniej wsiądź do tego policyjnego wozu! - Eve wskazała ręką samochód po drugiej
stronie bramy. - Ma przyciemniane okna! My zaczekamy tutaj, przysięgam!
- Ja cię nie zostawię!
Słońce uniosło się nad horyzont cienkim paskiem złota, a kiedy jego promienie padły na
Michaela, jego skóra zaczęła skwierczeć i dymić. Syknął z bólu i zakrył dłonią oparzone miejsce.
Blady płomyczek przeskoczył na jego dłoń.
Claire i Eve wrzasnęły jednym głosem, a Eve zaciągnęła Michaela w cień. To trochę
pomogło, ale niewiele, nadal się palił, tyle że wolniej. Michael jęknął i próbował stłumić krzyk
bólu.
- Claire! - Eve rzuciła jej kluczyki do samochodu. - Staranuj bramę! Otwórz ją! Ale już!
- Ale... twój samochód?
- To tylko pieprzony samochód! No dalej, rusz się! Nigdy go nie przerzucimy przez tę
bramę!
Claire przelazła z powrotem przez śliską, ciepłą żelazną konstrukcję, kalecząc sobie dłonie
w dwóch czy trzech miejscach, i tym razem spadając na ziemię, prawie nie poczuła uderzenia.
Poderwała się i pobiegła w stronę cadillaca...
...a potem zmieniła kierunek biegu, wsiadła za kierownicę wozu policyjnego i uruchomiła
silnik kluczykiem wciąż tkwiącym w stacyjce.
To pewnie jakieś wykroczenie, prawda? Ale w nagłych przypadkach. ..
Cofnęła samochód niemal do końca ulicy, zmieniła bieg i wcisnęła pedał gazu. Wrzasnęła i
zdołała jakoś przytrzymać się kierownicy, kiedy brama zbliżała się do niej w szaleńczym tempie,
potem rozległ się okropny trzask, a ona wdepnęła hamulec. Brama otworzyła się, pogięta, a silnik
policyjnego wozu zaryczał i zgasł. Claire wysiadła i otworzyła tylne drzwi, a Eve pchnęła Michaela
w ich stronę. Wskoczył do środka, a Claire zatrzasnęła za nim drzwi. Eve miała rację - okna były
mocno przyciemnione, pewnie żeby chronić przed słońcem policjantów wampirów. Nic mu tam nie
groziło.
Taką Claire miała nadzieję.
- A co z resztą? - wrzasnęła do Eve, która pokręciła głową. Obie obejrzały się na magazyn,
który cały już teraz płonął, wystrzeliwując w poranne niebo płomienie o wysokości sześciu czy
dziesięciu metrów. - O Boże. O Boże! Musimy coś zrobić!
Dokładnie wtedy z bocznych drzwi wytoczyły się dwie postacie, okopcone czarnym
dymem, i przewróciły się na chodnik. Eve i Claire podbiegły do nich. Przez sekundę Claire ich nie
rozpoznała, tak byli umazani sadzą. Po chwili zrozumiała, że to Joe Hess.
I Travis Lowe. Obaj kasłali i wymiotowali jakąś czarną substancją.
- Wstawać! - rozkazała Eve i złapała Hessa za ramię, żeby go odciągnąć od budynku. - No
już, wstawajcie!
Wstał, chwiejąc się, a Claire udało się podnieść Lowe'a. Byli już w połowie drogi do
policyjnego wozu, kiedy Lowe osunął się na chodnik i znów zaczął wykasływać sobie płuca. Claire
przykucnęła obok niego, żałując, że nie może mu jakoś pomóc, żałując, że tu nie ma tej cholernej
straży... żałując...
- Przyjechałyśmy za późno - stwierdziła Eve. Patrzyła na słońce wznoszące się nad
horyzontem. - Za późno.
Hess stęknął.
- Nie. Jeszcze nie. Richard... Dotarł do Moniki...
- Co? Gdzie? - Claire odwróciła się i spojrzała na niego. Hess wyglądał prawie tak samo źle
jak jego partner, ale przynajmniej mógł mówić. - Oni jeszcze żyją?
- Powinni iść tuż za nami - wykrztusił Lowe.
Claire się nie zastanawiała. Gdyby dała sobie czas, to pewnie sama by to sobie
wyperswadowała, ale myślenie miała „wyłączone”, został jej tylko instynkt. Zresztą nie tylko,
została jeszcze nadzieja na uratowanie Shane'a oraz poczucie, że nikomu nie może pozwolić zginąć
taką śmiercią. Po prostu nie mogła.
Usłyszała, że Eve wrzeszczy jej imię, ale nie zatrzymała się, nie mogła się zatrzymać, biegła
nadal, aż otoczył ją dym, a wtedy osunęła się na kolana i zaczęła posuwać na czworakach przez
gorącą, duszną ciemność. Wymachiwała rękoma usiłując się czegoś złapać, czegokolwiek, mocno
zaciskała powieki. Nawet tuż nad ziemią nie miała czym oddychać, a każdy byk powietrza, jaki
udawało jej się złapać, był toksyczny i skażony, a nie odżywczy.
No dobra, to był naprawdę kiepski pomysł.
Nie śmiała wchodzić za daleko, w tym chaosie i ciemności mogła już nie odnaleźć
powrotnej drogi. Obok niej coś spadło z potężnym hukiem, a nad głową słyszała ryk ognia. Claire
rozpłaszczyła się na ziemi, zwinęła, a potem - skoro nic jej nie przygniotło ani nie zaczęła się
smażyć - zmusiła się, żeby brnąć dalej. Jedna minuta. Jedna minuta, a potem od razu do wyjścia.
Nie była pewna, czy uda jej się tu przetrwać jeszcze jedną minutę.
Macając przed sobą palcami, natrafiła na jakiś materiał. Claire otworzyła oczy i natychmiast
tego pożałowała, bo dym palił i piekł, więc i tak nic nie mogła zobaczyć. Ale tak, rękę trzymała na
jakimś materiale, to były czyjeś spodnie...
Ktoś chwycił ją za rękę i wyjąkał:
- Zabierz stąd Monice!
Kolejny wybuch ognia rozjaśnił mrok i zobaczyła, że leżał tam Richard Morrell, skulony
wokół ciała siostry. Żeby ją chronić. Monica podniosła na nią oczy pełne strachu. Na oślep
wyciągnęła do niej ręce. Claire złapała te ręce i zaczęła ją ciągnąć w stronę, z której przyszła. Czuła
powiew powietrza od drzwi i stąd znała kierunek.
- Złap swojego brata! - wrzasnęła. Monica chwyciła rękę Richarda, a Claire zaczęła z całej
siły ciągnąć ich oboje do wyjścia.
Nie dała rady.
Nie była pewna, co się potem stało. W jednej chwili ciągnęła ich, w następnej leżała na
ziemi i nie mogła oddychać, nie mogła przestać kaszleć. O nie. Nie, nie, nie. Ale nie mogła wstać,
nie mogła zmusić swojego ciała do żadnego ruchu...
Shane...
Ktoś złapał ją za kostki u nóg i mocno pociągnął. Claire starczyło przytomności umysłu
tylko na tyle, żeby mocno przytrzymać nadgarstek Moniki.
- Cholera! - Eve jęczała, kaszlała, a potem nagle Claire znalazła się za bramą i leżała na
słońcu, patrząc, jak czarny dym wzbija się w powietrze. - Claire! Oddychaj, do ciężkiej cholery!
To raczej nie był oddech, tylko próba wyplucia sobie płuc, ale przynajmniej dostało się do
nich trochę świeżego powietrza. Usłyszała, że obok niej kaszle ktoś jeszcze i, unosząc głowę,
zobaczyła Monice, podpartą na rękach i kolanach i wykasłującą czarną flegmę.
A teraz Eve za nogi wyciągała z budynku Richarda Morrella.
Eve padła na ziemię obok nich, też się rozkaszlała, a gdzieś ponad rykiem ognia Claire
dosłyszała dobiegające z oddali syreny straży pożarnej, zupełnie jakby ktoś nagle je włączył. No,
teraz przyjechali. Świetnie. Wreszcie przydadzą się te dolary płacone przez kogoś w podatkach,
nawet jeśli nie przez nią samą...
Claire z trudem wstała. Ubranie miała miejscami nadpalone i czuła też swąd spalonych
włosów. Wiedziała, że potem wszystko ją rozboli, ale na razie cieszyła się, że żyje.
- Weź Monice - wysapała do Eve i złapała Monice za jedno ramię. Eve chwyciła ją za
drugie i zawlokły ją do wozu policyjnego. Opierali się o niego Hess i Lowe. Lowe, co było
niesamowite, palił papierosa, ale teraz rzucił go i udało mu się podnieść na nogi. Zataczając się,
doszedł do miejsca, gdzie leżał Richard. Pomógł mu wstać.
- Michael! - Eve postukała w szybę. Claire zamrugała łzawiącymi oczami, ledwie widziała
jego postać przez przyciemnianą szybę. - Posuń się! - Eve ostrożnie otworzyła tylne drzwi,
uważając, żeby nie padło na niego światło słońca, i wsadziła Monice na tylne siedzenie, a potem
wsiadła obok nich. Monica jęknęła. - Och, a ty się zamknij i bądź wdzięczna!
Claire wsiadła od strony pasażera i spytała półprzytomnie:
- Kto prowadzi?
Za kierownicą usiadł Richard Morrell.
- Joe i Travis tu zostaną - powiedział. - A ja was potem przywiozę po samochód. A teraz
trzymajcie się wszyscy.
Richard wycofał samochód, a potem popędził w stronę placu Założycielki na światłach i na
sygnale. A Monice udało się pomiędzy kaszlnięciami wykrztusić pierwsze zrozumiałe słowa.
- Claire... Ty kretynko! - Głos miała ochrypły. - Myślisz...że teraz... zostaniemy...
przyjaciółkami?
- O Boże, skąd - powiedziała Claire. - Ale moim zdaniem masz teraz u mnie dług. Monica
tylko spiorunowała ją wzrokiem.
- Uznam, że jest wyrównany, kiedy puszczą Shane'a wolno. Monica znów kaszlnęła.
- Chciałabyś.
ROZDZIAŁ 12
Na placu Założycielki panował chaos. Richard musiał zatrzymać samochód niemal
przecznicę wcześniej, tuż poza kordonem policyjnych wozów błyskających światłami. Claire
wysiadła i dostała kolejnego napadu kaszlu, tak dotkliwego, że Eve zaczęła j ą poklepywać po
plecach nerwowo i zamiast niej odpowiadała na pytania ponurej policjantki, która stała na straży
przy szlabanie.
- Musimy się zobaczyć z burmistrzem Morrellem - wyjaśniła.
- Burmistrz jest zajęty - powiedziała policjantka. - Musicie zaczekać.
- Ale...
Monica wygramoliła się z tylnego siedzenia i oczy policjantki otworzyły się szerzej.
- Panna Morrell? - No cóż, Claire musiała przyznać, że ten okopcony strach na wróble z
włosami przypalonymi żarem nie przypominał zwykłej Moniki. W głębi duszy miała nadzieję, że
ktoś jej porobi zdjęcia. I umieści je w Internecie.
Kiedy Richard też wysiadł, policjantka aż głośno przełknęła ślinę.
- Jezu. Przepraszam pana. Chwileczkę. Zaraz tu kogoś sprowadzę. - Policjantka wzięła do
ręki radio i zaczęła przekazywać informacje, a kiedy czekali, podała im z samochodu butelki wody.
Claire wzięła dwie i z powrotem wsiadła na tylne siedzenie policyjnego wozu, gdzie Michael
siedział z zamkniętymi oczami.
Drgnął i spojrzał na nią, kiedy zawołała go po imieniu. Nie wyglądał za dobrze - był blady
jak papier, miał ślady po oparzeniach i najwyraźniej robiło mu się niedobrze. Podała mu wodę.
- Nie wiem, czy to coś pomoże, ale proszę...
Michael pokiwał głową i wypił kilka ryków. Claire otworzyła swoją butelkę i zaczęła pić,
niemal jęcząc z rozkoszy. Nigdy w życiu nic jej nie smakowało tak jak ta ciepława, pozbawiona
bąbelków woda, spłukująca z gardła smak dymu.
- Myślałem... - Michael oblizał wargi i znów oparł głowę o siedzenie. - Myślałem, że jednak
będę silniejszy. Widywałem inne wampiry w ciągu dnia.
- Starsze - powiedziała Claire. - Myślę, że to musi potrwać. Po prostu musisz cierpliwie
czekać, Michael.
- Cierpliwie? - Zamknął oczy. - Claire. Dziś po raz pierwszy od prawie roku wyszedłem z
domu, mojemu najlepszemu przyjacielowi nadal grozi wyrok śmierci, a ty mi nakazujesz
cierpliwość?
Rzeczywiście, głupio to zabrzmiało. W milczeniu napiła się wody, ocierając pot z czoła i
krzywiąc się na widok brudnych rąk.
Wszystko będzie dobrze, powiedziała sobie. Wydostaniemy Shane'a, pojedziemy do domu.
Wszystko będzie dobrze.
Nawet teraz wiedziała, że to mało prawdopodobne, ale musiała się czegoś trzymać.
Oczekiwanie trwało zaledwie jakieś pięć minut, a potem pojawił się burmistrz w otoczeniu
zaniepokojonej świty i dwóch lekarzy, którzy z miejsca zajęli się Monicą i Richardem, ignorując
Claire i Eve.
- Nic nam nie jest, dzięki - odezwała się Eve z ironią. - Same rany cięte. Niech pan słucha,
dotrzymaliśmy umowy. Chcemy Shane'a. Ale już.
Burmistrz, który ściskał pobrudzoną sadzami córkę, ledwie zwrócił uwagę na dziewczyny.
- Spóźniłyście się - powiedział.
Pod Claire ugięły się kolana. Wszystko do niej wróciło - ogień, dym, strach. Shane. Och,
nie, nie, to niemożliwe...
Burmistrz, patrząc na ich miny, musiał się zorientować, co ona pomyślała i co przyszło na
myśl także Eve, bo momentalnie się rozzłościł.
- Nie, nie to - powiedział. - Richard uprzedził, że jesteście w drodze. Powiedziałem, że
zaczekam. A ja dotrzymuję danego słowa.
- Akurat - mruknęła Eve i próbowała pokryć to kaszlnięciem. - No dobra, to dlaczego
jesteśmy za późno?
- Już go tu nie ma - powiedział burmistrz. - Jego ojciec przypuścił atak tuż przed świtem,
kiedy nasza uwaga skupiła się na pożarze w magazynie. Wydostali Shane'a i tego człowieka z
klatek, zabili pięciu moich ludzi. Chcieli wyjechać z miasta, ale udało nam się ich tym razem
osaczyć. Niedługo będzie po wszystkim.
- Ale... Shane! - Claire spojrzała na niego błagalnie. - My dotrzymaliśmy swojej części
umowy. Proszę, nie może pan go po prostu wypuścić?
Burmistrz Morrell spojrzał na nią gniewnie.
- Umowa była taka, że ja go wypuszczę, jeśli przywieziecie z powrotem moją córkę. No cóż,
jest wolny. Jeśli pozwoli się zabić, ratując tego swojego tak zwanego ojca, to już naprawdę nie
moja sprawa. - Objął ramieniem Monice i Richarda. - Chodźcie, dzieci. Opowiecie mi, co się stało.
- Ja panu opowiem, co się stało - odezwała się Eve wściekle. - Uratowałyśmy im obojgu
życie. A tak przy okazji, może pan nam za to podziękować w dogodnej dla siebie chwili.
Sądząc po poirytowanym spojrzeniu burmistrza, uwaga Eve go nie rozbawiła.
- Gdybyście nie naraziły ich na niebezpieczeństwo, nic z tego by się nie wydarzyło -
stwierdził. - Możecie uważać, że macie szczęście, że was nie wtrącę do więzienia za pomoc zabójcy
wampirów i podżeganie do popełnienia przestępstwa. A teraz, jeśli chcecie mojej rady, wracajcie do
domu. - Pocałował córkę w brudne włosy. - Chodź, moja księżniczko.
- Tato - odezwał się Richard. - Ona ma rację. Naprawdę uratowały nam życie.
Burmistrz rozzłościł się jeszcze bardziej.
- Synu, ja wiem, że możesz czuć wdzięczność wobec tych dziewczyn, ale...
- Po prostu niech nam pan powie, gdzie jest Shane - ucięła Claire. - Proszę. Tylko tego
chcemy. Dwóch Morrellów wymieniło spojrzenia, a potem Richard powiedział:
- Znacie stary szpital? Ten na Grand Street? Eve pokiwała głową.
- Imienia Naszej Pani? Myślałam, że go już zburzyli.
- Rozbiórka jest planowana na przyszły tydzień - dodał Richard. - Zabiorę was tam.
Claire o mały włos nie rozpłakała się z ulgi. Nie żeby problem się rozwiązał - bo się nie
rozwiązał - ale przynajmniej mogli wykonać jakiś kolejny ruch.
- Richard - odezwał się burmistrz. - Nie jesteś im nic winien.
- Owszem, jestem. - Richard popatrzył na Eve, a potem na Claire. - I nie zapomnę o tym.
Eve wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
- Niech się pan nie martwi. Nie damy panu zapomnieć.
Mimo że był dzień, wkoło widać było wampiry. Claire uznała, że to coś niezwykłego, ale
jak bardzo niezwykłego, dotarło do niej, dopiero kiedy Richard Morrell, zwalniając tak, że
policyjny samochód wlókł się w żółwim tempie, zagwizdał pod nosem.
- Oliver zwołał swoje oddziały - oznajmił. - To niedobrze dla waszego przyjaciela. I dla jego
ojca. Ulice wokół masywnego budynku starego szpitala pełne były samochodów... Wielkich
samochodów z przyciemnianymi szybami. Było tam też sporo wozów policji, ale jakoś to te duże z
ciemnymi szybami sprawiały groźne wrażenie.
Podobnie jak postacie stojące w cieniu i otaczające budynek. Niektórzy mieli na sobie
płaszcze i kapelusze mimo dokuczliwego upału. Zebrała się ich tam przynajmniej setka, same
wampiry.
A na środku, tuż na granicy cienia i słonecznego światła, stał Oliver. Miał na sobie długi
czarny skórzany płaszcz i skórzany kapelusz z szerokim rondem, a ręce okrył rękawiczkami.
- O rany. Chyba nic tu nie wskóracie - powiedział Richard. Oliver obrócił głowę w ich
stronę i wyszedł na słońce. Wampir zbliżał się do nich powolnym, swobodnym krokiem. - Może
powinienem was jednak zabrać do domu.
Jeszcze nie zdążyły powiedzieć Richardowi, że nie, kiedy Oliver przebył dzielącą ich
odległość i otworzył tylne drzwi policyjnego wozu.
- Może powinieneś raczej dołączyć do nas - powiedział i obnażył kły w uśmiechu. - Ach,
Michael. Wreszcie poza domem, jak widzę. Wszystkiego dobrego z okazji urodzin. Sugerowałbym,
dla twojego dobrze pojętego bezpieczeństwa, żebyś dzisiaj rano nie wychodził z cienia. Zresztą
chyba nie miałbyś na to siły.
A potem złapał za gardło siedzącą najbliżej drzwi Claire.
Claire usłyszała krzyk Eve i Michaela, i czuła, że Eve usiłuje ją przytrzymać, ale Eve w
żaden sposób nie mogła siłować się z Oliverem. Po prostu wyjął Claire z samochodu jak szmacianą
laleczkę, mocno zaciskając palce na jej szyi, a potem pociągnął ją na ulicę.
- Shane! Shane Collins! - zawołał. - Mam tu coś dla ciebie! Chciałbym, żebyś bardzo dobrze
się temu przyjrzał!
Claire złapała go obiema dłońmi za rękę, usiłując się wyrwać, ale bezskutecznie. Wiedział,
jak mocno ją trzymać, żeby nie zmiażdżyć jej gardła ani nie odciąć dopływu powietrza do płuc.
Zwalczyła kolejny napad panicznego kaszlu i próbowała wymyślić jakieś wyjście z tej sytuacji.
- Zabiję tę dziewczynę - ciągnął Oliver - chyba że przysięgnie mi wierność i służbę przy
wszystkich świadkach, Shane, a ty możesz ją ocalić, zawierając taki sam kontrakt. Masz dwie
minuty na podjęcie decyzji.
- Dlaczego? - szepnęła Claire. Zabrzmiało to jak pisk myszy. Oliver, który patrzył na
odrapaną fasadę starego szpitala, z jego zniszczonymi płaczącymi aniołami i barokowymi rzeźbami,
na moment zwrócił uwagę na nią. Poranek był słoneczny i bezchmurny, słońce jak rozgrzana
moneta centowa świeciło na bezchmurnym niebie. Wydawało się, że to nie w porządku, żeby jakiś
wampir stał w pełnym słońcu.
A on się nawet nie pocił.
- Co dlaczego, Claire? To nie jest precyzyjne pytanie. Walczyła o oddech, bezradnie
chwytając jego palce.
- Dlaczego... zabiłeś Brandona?
Przestał się uśmiechać, a jego oczy spojrzały czujniej.
- Bystra jesteś - powiedział. - Mimo wszystko bystrość może ci nie służyć. Powinnaś zadać
pytanie, po co mi twoja służba.
- Dobrze - wykrztusiła. - To po co?
- Bo Amelie wyznaczyła ci jakąś rolę. A ja nie przywykłem dawać Amelie tego, na co ma
ochotę. To nie ma nic wspólnego z tobą, ale wiele wspólnego z historią. Niestety, za moją sprawą
ten problem zaczyna ciebie dotyczyć. Ale rozchmurz się, jeśli twój chłopak złoży za ciebie
przysięgę, daruję mu życie. Pozwolę ci go widywać od czasu do czasu.
Kochankowe urodzeni pod nieszczęśliwą gwiazdą to bardzo zabawny spektakl.
Claire wydawało się, że Amelie nie ma z niej żadnego pożytku, ale nie spierała się w tej
sprawie. W sumie nie mogła. Właściwie nic nie mogła, mogła tylko stać na czubkach palców,
walczyć o każdy oddech i mieć nadzieję, że znajdzie w końcu jakieś wyjście z tej durnej sytuacji, w
którą się wplątała. Znowu.
- Jedna minuta! - zawołał Oliver. W budynku coś się poruszyło, coś zabłysło przy paru
oknach. - No cóż. To wygląda na przypadek przemocy domowej.
Miał na myśli to, że tata Shane'a znów go bił. Claire wyrywała się, chcąc zobaczyć, co się
tam dzieje, ale Oliver trzymał ją mocno. Mogła coś zobaczyć tylko kątem oka, a to, co dostrzegła,
nie wyglądało dobrze. Shane stał w drzwiach szpitala i usiłował się wyrywać, ale ktoś go wciągał z
powrotem do środka.
- Trzydzieści sekund! - zawołał Oliver. - No, teraz to już naprawdę ostatnia chwila. Jestem
nieco zdziwiony, Claire. Chłopak naprawdę walczy o szansę uratowania ciebie. Powinnaś być pod
wielkim wrażeniem.
- A ty powinieneś zabrać od niej swoje łapy, Oliver - odezwał się za nimi jakiś głos,
któremu towarzyszył z niczym niemożliwy do pomylenia odgłos przeładowywanej broni. -
Poważnie. Nie mam nastroju, jestem zmęczony i chciałbym już wracać do domu.
- Richard. - Oliver i odwrócił się w jego stronę. - Wyglądasz beznadziejnie, przyjacielu. Nie
masz wrażenia, że powinieneś być z rodziną zamiast przejmować się tymi... wyrzutkami?
Richard podszedł bliżej i lufą strzelby uniósł brodę Olivera.
- Tak, powinienem. Ale jestem im coś winien. Powiedziałem... Oliver uderzył go z boku.
Richard upadł na chodnik, a strzelba obok niego.
- Słyszałem cię za pierwszym razem - odezwał się łagodnie Oliver. - Doprawdy, w
dziwnych miejscach zawierasz przyjaźnie. Claire, chyba będziesz musiała wszystko mi później
opowiedzieć. - Odezwał się głośniej: - Czas minął! Claire Danvers, czy powierzasz mi swoje życie,
swoją krew i przy sięgasz służyć, aż po kres swojego życia, którym będę mógł dowolnie
rozporządzać? Powiedz tak, moja droga, bo jeśli nie, to ja po prostu zacisnę rękę. To bardzo
nieprzyjemna śmierć.
Zanim się udusisz, miną całe minuty, a Shane będzie musiał na to wszystko patrzeć.
Claire w głowie się nie mieściło, że kiedyś uważała Olivera za rozsądnego i miłego, i w
ogóle za człowieka. Patrzyła w jego zimne oczy i zobaczyła, że spod kapelusza spływa mu po
twarzy strużka potu koloru krwi.
I zdała sobie sprawę, że już nie stoi na palcach. Mocno stała na ziemi.
On słabnie!
Nie żeby jej to w czymkolwiek miało pomóc.
- Czekaj. - To był głos Shane'a. Claire złapała haust powietrza i zobaczyła, że, kulejąc,
wychodzi z budynku szpitala na otwarty teren i zmierza w jej stronę. Twarz miał zakrwawioną i coś
było nie tak z jego kostką u nogi, ale nie przystawał. - Chcesz mieć sługusa? To może mnie?
- Ach. Pojawił się nasz bohater. - Oliver odwrócił się w jego stronę i Claire zdołała wtedy
lepiej przyjrzeć się Shane'owi. Zobaczyła w jego oczach strach i serce wezbrało jej współczuciem.
Tyle już wycierpiał, nie zasługiwał jeszcze i na to. Nie na to. - Tak myślałem, że to powiesz. No, a
jeśli wezmę was oboje?
Jestem szlachetnym szefem. Zapytaj Eve.
- Nie wierz w nic, co on mówi. On współpracuje z twoim tatą - wysapała Claire. - Przez cały
czas działali razem. To on im zlecił zabicie Brandona. Shane...
- Ja to wszystko wiem - przyznał Shane. - Polityka, prawda, Oliver? Ty i Amelie, i te wasze
gierki. Jesteśmy dla was tylko pionkami. Ale ona nie jest żadnym pionkiem. Puszczaj ją.
- Dobrze, mój młody rycerzu - zgodził się Oliver i uśmiechnął się. - Skoro nalegasz. On ją
zabije, on ją naprawdę...
Shane miał coś w ręku i teraz rzucił to prosto w oczy Oliverowi.
Wyglądało jak woda, ale musiało palić jak kwas. Oliver puścił Claire i wrzasnął, zatoczył
się w tył, zerwał kapelusz z głowy i zgięty wpół, zaczął ocierać sobie twarz...
Shane złapał Claire za rękę i, ciągnąc ją za sobą, ruszył biegiem, utykając na jedną nogę.
Prosto do starego budynku szpitala.
Z rykiem policjanci, wampiry i ich podwładni rzucili się, przez parking. Niektóre wampiry
padły w promieniach słońca, ale nie wszystkie. Zdecydowanie nie wszystkie.
Shane wepchnął Claire do środka budynku i wrzasnął:
- Teraz!
Wielkie, drewniane biurko spadło z trzaskiem, blokując wejście, a z balkonu zrzucono
jeszcze jedno. Shane, mocno zdyszany, złapał Claire i przyciągnął do siebie w mocnym uścisku.
- Nic ci nie jest? - spytał. - Żadnych ugryzień?
- Nic mi nie jest - sapnęła. - O Boże, Shane!
- A więc te sadze to tylko taka moda. Nic ci nie jest. Przywarła do niego mocno.
- Był pożar.
- Nic mi nie mów. Tata potrafi narobić zamieszania. - Shane z trudem przełknął i odsunął ją
od siebie. - Wyciągnęliście stamtąd Monice? Tata mi powiedział... No cóż, chciał ją tam zostawić. -
Pokiwała głową. Shane odetchnął z ulgą. - Usiłowałem do tego nie dopuścić, Claire. Nie chciał
mnie słuchać.
- Nigdy nie słuchał. Nie zauważyłeś? Wzruszył ramionami i rozejrzał się wkoło.
- Zabawne, wciąż mi się wydaje, że słucha. Gdzie Eve? W tym policyjnym samochodzie?
Z Michaelem, chciała już powiedzieć, ale zdała sobie sprawę, że to chyba nie jest najlepszy
moment, żeby zawiadamiać Shane'a, że jego najlepszy przyjaciel został prawdziwym wampirem.
Shane ledwie zdążył się przyzwyczaić, że jest duchem.
- Tak. Jest w samochodzie. - Uniosła koniec jego koszuli i otarła mu krew z twarzy.
- Auć.
- Gdzie twój tata?
- Wynoszą się stąd - powiedział. - Chciał mnie ze sobą zabrać. Powiedziałem, że pójdę,
kiedy tylko cię odbiję. A więc... Pewnie trzeba się stąd zbierać.
Dobiegł ich brzęk metalu i świat Claire rozszerzył się stopniowo na tyle, że objął nie tylko
cud, jakim było odzyskanie Shane'a, ale i pomieszczenie w którym byli. Nieliczne meble, takie jak
tamte biurka piętrzyły się w stosach, ściany poczerniały od wilgoci i pleśni, świetlówki nad ich
głowami zwisały pod dziwnymi kątami i mogły pospadać przy najlżejszym wstrząsie.
Pachniało tu starzyzną - gorzej, w powietrzu czuło się śmierć, jakby przez całe lata zdarzały
się tu jakieś straszne rzeczy. Claire przypomniał się Dom Glassów i zgromadzona w jego wnętrzu
energia... Jakiego rodzaju energia zgromadziła się tutaj? I skąd się wzięła? Zadrżała na samą myśl.
- Zbliżają się! - zawołał ktoś z góry i Shane uniósł rękę w geście potwierdzenia. - Czas się
stąd wynosić, do diabła!
- Już idę! - Złapał Claire za rękę. - Chodź. Można się stąd wydostać.
- Którędy?
- Tunelami kostnicy.
- Co?
- Zaufaj mi.
- Ufam ci, ale... Tunele kostnicy?
- Tak - powiedział Shane. - W połowie lat pięćdziesiątych je zapieczętowano, ale jeden
otworzyliśmy. Nie ma go na mapach. Nikt go nie pilnuje.
- Ale kto jest tu z tobą?
- Kilku pomocników taty.
- I to wszystko? - Była przerażona. - Ty wiesz, że tam na zewnątrz jest sto wściekłych
wampirów, prawda? I że mają broń?
Wzmógł się hałas przy drzwiach. Biurka blokujące wejście przesuwały się po podłodze,
centymetr po centymetrze. Widziała że do środka zaczyna wpadać dzienne światło.
- Lepiej się wynośmy - zawyrokował Shane. - Chodź.
Claire pozwoliła mu się pociągnąć i tylko oglądała się za siebie, widząc, jak biurka
przesuwając się, umożliwiając atakującym dostanie się do środka.
Shane pomachał ręką wielkiemu facetowi w czarnej skórze, kiedy go mijali, i we troje
wbiegli na korytarz pierwszego piętra.
Był mroczny, brudny i przerażający, ale nie tak przerażający jak hałasy dobiegające z
parteru. Shane miał ze sobą latarkę i włączył ją, żeby mogli ominąć ewentualne przeszkody na
drodze - przewrócone stojaki do kroplówek, jakiś porzucony, zakurzony wózek na kółkach,
przewrócone na bok łóżko szpitalne.
- Szybciej - sapnęła Claire. Wampiry już były w środku.
Claire uznała, że nie więcej niż połowie wampirów udało się przedostać przez zalany
światłem słonecznym parking, ale te, które miały dość siły, teraz były w budynku, a tu przywitała je
ciemność. Nic im tu nie groziło.
Shane wiedział, dokąd biegnie. Skręcił za róg w prawo, a potem w lewo, szarpnął jakieś
drzwi przeciwpożarowe i wepchnął Claire na klatkę schodową.
- Na górę! - rzucił. - Dwa piętra, potem w lewo!
Na schodach były jakieś rzeczy, Claire nie widziała ich dobrze, chyba że oświetliła je
latarka Shane'a, ale wszystkie śmierdziały zgnilizną. Próbowała nie oddychać i unikać lepkich kałuż
- sama nie wiedziała czego i wolała nie myśleć, że to krew i biegła w górę po schodach. Najpierw
jedno piętro, potem kolejne schody, tym razem czyste, pomijając potłuczone butelki, o które się
potykała.
Szarpnęła drzwi pożarowe dwa piętra wyżej i o mało nie wyrwała sobie ręki ze stawu.
Bo były zamknięte.
- Shane!
Odsunął ją, złapał za klamkę i pociągnął.
- Cholera! - Kopnął wściekle w drzwi, przez moment wyglądał, jakby nie wiedział, co robić,
a potem rzucił się znów na schody. - Wyżej! Już!
Na czwartym piętrze drzwi były otwarte i Claire wypadła w ciemność za nimi. Nadepnęła na
coś, potknęła się i poleciała na podłogę. Shane poświecił latarką w jej stronę, oświetlając
poczerniały linoleum, jakiś stos pudeł i...
...ludzki szkielet. Claire wrzasnęła i rzuciła się do tyłu, a potem zdała sobie sprawę, że to
była pomoc do nauki anatomii na medycynie. Szkielet, w który wdepnęła, rozsypał się po podłodze.
Shane złapał Claire za ramię, postawił ją na nogi i pociągnął za sobą. Claire obejrzała się.
Nie widziała motocyklisty, tego, który biegł za nimi. Gdzie on się...
Usłyszała krzyk.
Och.
Shane ciągnął ją długim korytarzem, potem skręcił w lewo i pociągnął Claire za sobą. Do
kolejnej ewakuacyjnej klatki schodowej. Otworzył drzwi i pędem zbiegli jedno piętro niżej.
Drzwi były otwarte. Shane wybiegł z nią na kolejny długi korytarz i liczył mijane drzwi.
Zatrzymał się przed trzynastymi.
- Do środka - powiedział i otworzył drzwi kopniakiem. Metal ustąpił ze zgrzytem. Coś się
potłukło z hałasem.
Claire zrobiło się zimno, bo weszła do czegoś, co wyglądało jak prosektorium. Nosze z
nierdzewnej stali, w ścianach szafy z nierdzewnej stali, niektóre otwarte, a w nich widoczne kolejne
nosze.
Tak, była już całkiem pewna, że to kostnica. I całkiem pewna, że ona jej się jeszcze nieraz
przyśni w koszmarach, to znaczy, o ile jeszcze kiedykolwiek uda jej się zasnąć.
- Tędy - polecił Shane i otworzył coś, co wyglądało na zsyp do brudnej bielizny. - Claire.
- Och, do diabła, nie! - Nienawidziła ciasnych pomieszczeń, więc nic gorszego nie mogła
sobie wyobrazić. Nie miała pojęcia, ile to trwało, ale szyb był wąski i ciemny, a Shane przecież
mówił coś o tunelach kostnicy? Czy to był szyb do wyrzucania zwłok? Może jeszcze tkwiło w nim
jakieś ciało! O Boże...
Z zewnątrz dochodziły krzyki, zbliżał się wściekły tłum.
- Wybacz, nie ma czasu - powiedział Shane, a potem podniósł ją i wrzucił nogami naprzód
do szybu. Próbowała nie wrzasnąć. I może jej się nawet udało, kiedy spadała w tunelu
przeznaczonym tylko dla zmarłych.
ROZDZIAŁ 13
Wylądowała ciężko, na kamieniach i zdusiła jęk. Jakaś ręka zacisnęła się na jej ramieniu i
pomogła wstać. Usłyszała za sobą głośny hurgot i zeszła z drogi w samą porę, kiedy Shane - a
przynajmniej wydawało jej się, że to właśnie Shane - wypadł z szybu zaraz po niej.
A potem zapaliły się światła.
No cóż, może nie zaraz światła. Jedno światło. Światło jednej latarki.
Którą trzymał tata Shane'a.
Rzucił chłodne spojrzenie na syna, potem na Claire i zapytał:
- Gdzie Des?
Shane zrobił zdziwioną minę.
- Tato! Ty miałeś stąd zniknąć! Przecież o to właśnie chodziło!
- Gdzie jest Des, do diabła?
- Nie ma go! - krzyknął Shane. - Cholera, tato...
Frank Collins był wściekły, drgały mu mięśnie twarzy, przesunął promień latarki. Claire
zobaczyła, że oświetlił dwóch innych facetów stojących w mroku.
- Dobra - rzucił. - To do roboty.
- Jakiej roboty? - spytał ostro Shane. Skrzywił się, opierając ciężar ciała na skręconej kostce.
- Tato, co tu się, u diabła, wyprawia? Powiedziałeś, że wyjeżdżasz.
- Nie zabiłem dość wampirów, żeby wyjechać - warknął Frank Collins. - Ale niedługo
wyrównam rachunki.
Dwóch facetów, których oświetlił latarką, klęczało przy czymś, co wyglądało jak płytka
obwodu wymontowana z jakiegoś starego komputera. Była podłączona do samochodowego
akumulatora. Jeden z tych facetów trzymał dwa kable za izolowaną część, ale ich końcówki były
gołe jak świeżo odarte z osłonek.
Wszystko zaczęło się zgadzać.
Tata Shane'a znów go wykorzystał. Wykorzystał jako przynętę, pozwalając synowi myśleć,
że jest bohaterem, gdy tymczasem Shane odwracał uwagę wampirów, żeby dać jego ojcu czas na
ucieczkę.
Wykorzystał go, żeby zwabić wampiry w jedno miejsce. Ale nie były tam tylko wampiry,
było też wielu ludzi. Policjanci i kandydaci na wampiry. I ludzi, którzy znaleźli się tam tylko
dlatego, że byli coś winni Oliverowi.
To było zabójstwo z zimną krwią.
Richard powiedział: rozbiórka w tym tygodniu. A środki wybuchowe już rozmieszczono.
- Oni wysadzą budynek! - wrzasnęła Claire i odskoczyła. Z motocyklistami walczyć nie
mogła, ale nie musiała.
Wystarczyło tylko wyszarpać kable łączące się z płytką.
Wyrwała je i posypały się bladoniebieskie iskry, a Claire miała szczęście, że nie kopnął jej
prąd. Jeden z motocyklistów dobiegł do niej i odepchnął, patrząc na to, co zrobiła, i pokręcił głową.
- Mamy problem! - wrzasnął. - Zniszczyła płytkę! Trzeba czasu, żeby znów ją podpiąć!
Frank poczerwieniał ze złości i podbiegł do Claire, unosząc pięści w górę.
- Ty głupia mała...
Shane złapał jego pięść i przytrzymał.
- Dość tego - powiedział. - Wystarczy, tato. Już dosyć.
Frank spróbował go uderzyć. Shane uchylił się. Znów przyjął cios na otwartą dłoń. Trzeci
zablokował i oddał. Tylko raz. Frank poleciał na plecy, a na jego twarzy pojawiło się coś
przypominającego strach.
- Wystarczy - powtórzył Shane. Claire jeszcze nigdy nie widziała, żeby wyglądał tak
groźnie. - Masz jeszcze czas na ucieczkę, tato. Lepiej zrób to, póki się da. Oni się niedługo połapią,
gdzie jesteśmy, a wtedy wiesz co? Ja za ciebie umierał nie będę. Już nigdy.
Frank otworzył usta, a potem je zamknął. Otarł krew, gapiąc się na Shane'a i wstając na
nogi.
- Myślałem, że rozumiesz - syknął. - Myślałem, zechcesz...
- Wiesz, czego ja chcę, tato? - spytał Shane. - Ja chcę odzyskać własne życie. Chcę mieć
dziewczynę. I chcę, żebyś wyjechał i nigdy tu już nie wracał.
Oczy Franka zrobiły się puste.
- Twoja matka przewraca się w grobie. Zdradzasz swoją rodzinę. Swojego ojca. I stajesz po
stronie pasożytów, które żerują na tym mieście.
Shane mu nie odpowiedział. Obydwaj patrzyli na siebie przez kilka długich sekund w
gniewnym milczeniu, a potem Claire usłyszała dochodzący z góry szczęk metalu. Pociągnęła
Shane'a za rękaw.
- Chyba znaleźli zsyp - powiedziała. - Shane...
- Powinienem był zostawić cię w tej cholernej klatce, żebyś się w niej upiekł, niewdzięczny
mały bydlaku. Nie jesteś moim synem.
- Alleluja - zakończył cicho Shane. - Nareszcie wolny! Jego tata wyłączył latarkę i w mroku
Claire usłyszała tupot nóg.
Shane złapał Claire za spoconą rękę i razem pobiegli w przeciwną stronę, a Shane bez tchu
liczył kroki, aż na końcu tunelu zobaczyli blask światła.
Shane chciał uciekać, ale ucieczka była niemożliwa. Chyba żeby wyjechali z Morgamdlle,
ale nawet wtedy, jak wreszcie zrozumiała Claire, wampiry nie dałyby im spokoju. Nie po tym, co
już zrobili czy prawie zrobili.
Więc musiała to jakoś wszystko naprawić.
Shane snuł monolog, planował, że ukradną samochód, a potem wyjadą za granice miasta, a
może i stanu.
Claire milczała, dopóki nie zobaczyła czerwonych i niebieskich świateł policyjnego wozu
nadjeżdżającego ulicą. Wtedy puściła dłoń Shane'a i powiedziała:
- Zaufaj mi.
- Co?
- Po prostu mi zaufaj.
Wyszła naprzeciw policyjnemu wozowi, który zatrzymał się spokojnie tuż przed nimi.
Oślepiło ją światło reflektorów i stanęła w nim bez ruchu. Wyczuła, że Shane się cofa i powiedziała
ostro:
- Shane, nie! Stój, gdzie stoisz!
- Co ty, do diabła, robisz?
- Poddaję się - powiedziała i uniosła ręce w górę. - Dalej .Zrób to samo.
Przez jedną długą i przerażającą chwilę wydawało jej się, że on tego nie zrobi, ale potem
wyszedł na jezdnię, uniósł ręce i splótł palce dłoni za głową. Drzwi policyjnego wozu otworzyły
się, a Shane osunął się na kolana. Claire zerknęła na niego i zrobiła to samo.
Za chwilę leżała płasko na ziemi, przyciśnięta czyjąś ręką, jakiś męski głos mówił: Tu
Heller. Mamy Danvers i dzieciaka Collinsa. Żywych.
Nie dosłyszała odpowiedzi, ale za bardzo była zajęta zastanawianiem się, czy nie popełniła
strasznej pomyłki. Bo skuto jej nadgarstki kajdankami. Policjant szarpnął ją za łokcie do pozycji
stojącej, a ona skrzywiła się z bólu. Shane został potraktowany tak samo. Nie stawiał oporu. Ale
wydawał się... spięty. - Wszystko w porządku - uspokoiła go. - Zaufaj mi, proszę cię.
Pokiwał głową.
Lepiej, żebym się nie myliła, pomyślała i z trudem przełknęła ślinę, kiedy wsadzano ich na
tylne siedzenie samochodu.
Policjanci nie rozmawiali z nią ani z Shane'em. Jazda była krótka i odbyła się w milczeniu, a
kiedy wóz zatrzymał się przed ratuszem, czekał już na nich komitet powitalny. Claire o mało nie
rozpłakała się na widok Michaela i Eve - osmalonych sadzą, ale stojących razem, ręka w rękę. Miny
mieli zmartwione. Obok nich stał Richard Morrell z obandażowaną głową.
I burmistrz Morrell. Nie umiała odczytać wyrazu jego twarzy - wydawał się rozzłoszczony,
ale zwykle miał taką minę. Claire zauważyła połysk rudych włosów i dostrzegła Sama, który
opierał się o filar pod ścianą. Oprócz Michaela był tam jedynym wampirem. A przynajmniej
jedynym, którego widziała.
Drzwi samochodu otworzyły się i Claire wygramoliła się ze środka. Burmistrz przyjrzał się
najpierw niej, a potem Shane'owi. Zmrużył oczy.
- Moje źródła poinformowały mnie, że ktoś zaminował szpital - powiedział. - Podłączył
kable i miał już wysadzać budynek. Zdaje się, że ktoś inny mu przeszkodził, zanim do tego doszło.
- Claire wyciągnęła kable. Tata chciał wysadzić szpital i wszystkich w środku - wyjaśnił
Shane. Morrellowie, ojciec i syn, wymienili spojrzenia. Nawet Sam uniósł głowę, chociaż nie ruszył
się z miejsca i nadal stał z założonymi rękoma, zrelaksowany i obojętny.
- A gdzie twój tata? - spytał Richard. - Shane, nie jesteś mu nic winien. Wiesz o tym.
- Tak - przyznał Shane. - Wiem. Uciekł. Chciałbym móc powiedzieć, że nie wróci, ale... -
Wzruszył ramionami. - Człowieku, puść Claire. Ona uratowała tamtych ludzi. Nikogo nie
skrzywdziła.
Burmistrz Morrell skinął głową w stronę policjanta stojącego za Claire. Usłyszała, że
kajdanki brzęczą, i wreszcie z ulgą mogła wyprostować ręce.
- A co z Shane'em? - spytała.
- Wampiry złapały dwóch ludzi Franka. Obaj przyznali, że to Frank zabił Brandona. Shane
jest czysty - stwierdził Richard.
- Co? - Shane się zdziwił.
- Wracaj do domu - powiedział Richard i gliniarz zdjął również kajdanki Shane'owi. - Sam
zadbał, żeby wampiry się dowiedziały. Nie przepadają za tobą, więc uważaj, co robisz, ale nie jesteś
winny żadnego wykroczenia. Ani poważniejszego przestępstwa.
- Świetnie! - wykrzyknęła Eve i złapała za rękę Claire, a potem Shane'a. - No to wynosimy
się stąd.
Cadillac Eve stał zaparkowany parę kroków dalej. Szyby zostały przyciemnione, zauważyła
Claire, a w powietrzu unosił się zapach świeżej farby. Na ziemi leżały dwie puszki po lakierze do
karoserii w sprayu. Wsiadła na przednie siedzenie, a Michael wśliznął się z tyłu. Shane zawahał się,
zerknął na niego, a potem wsiadł i zatrzasnął drzwi.
Eve odpaliła silnik.
- Shane?
- Tak?
- Ja cię, cholera, zabiję, jak tylko dojedziemy do domu.
- Dobrze - powiedział Shane. - Bo teraz śmierć wydaje się lepsza niż gadanie o tym
wszystkim.
Miasto było dziwnie spokojne - pożary ugaszone, tłum rozpędzony, nic do oglądania, proszę
jechać dalej. Ale Claire nie miała wrażenia, że wszystko się skończyło. Wcale go nie miała.
Opierała się o okno w czasie jazdy do domu, wykończona i nieszczęśliwa. Na tylnym
siedzeniu panowało złowieszcze milczenie i zdawało się, że zbierają się tam burzowe chmury, z
których lada chwila łupnie piorun. Eve nerwowo paplała coś o tacie Shane'a i o tym, dokąd mógł
uciec, ale nikt nie reagował. Mam nadzieję, że wyjechał, pomyślała Claire. Mam nadzieję, że mu
się uda. Nie dlatego, że nie powinien za wszystko zapłacić, bo powinien, ale dlatego, że gdyby
zapłacił, dla Shane'a oznaczałoby to tylko jeszcze więcej zgryzoty. Utratę ostatniego członka
rodziny. Lepiej, żeby jego tata po prostu... zniknął.
- Powiedziałaś Shane'owi? - spytała Eve. Claire wyprostowała się i ziewnęła, a Eve
zatrzymała cadillaca pod domem.
- O czym?
Eve wskazała na Michaela. - No wiesz.
Claire obejrzała się na niego. Shane patrzył prosto przed siebie z kamiennym wyrazem
twarzy.
- Niech zgadnę - powiedział. - Znalazłeś jakąś dobrą wróżkę, która zwróciła ci wolność i
teraz możesz wychodzić z domu, kiedy ci się żywnie podoba. Powiedz mi, że tak jest, Michael.
Bo ja się tak zastanawiam, dlaczego ty siedzisz z nami w samochodzie i naprawdę nie
umiem znaleźć takiego wyjaśnienia, od którego nie robiłoby mi się niedobrze.
- Shane... - zaczął Michael, a potem pokręcił głową. - Tak. Przyszła moja rodzinna dobra
wróżka i spełniła moje życzenie. Dajmy już temu spokój.
- Dajmy spokój? - zdziwił się Shane. - A jak, konkretnie, mam to zrobić? Odchrzań się.
Wysiadł z samochodu i poszedł do domu. Eve złapała wielki czarny parasol i szybko
podeszła do drzwi samochodu od strony Michaela; otworzyła go jak kamerdyner, a Michael
wysiadł, złapał parasol i pobiegł za Shane'em. Nawet w cieniu parasola jego skóra zaczęła dymić.
Michael dopadł cienia na werandzie, odrzucił parasol, a Shane obrócił się i walnął go
pięścią.
Mocno.
Michael wytrzymał cios, drugi wychwycił otwartą dłonią, podszedł bliżej i złapał Shane'a w
objęcia.
- Puszczaj! - wrzasnął Shane i odepchnął go. - Cholera! Odwal się!
- Nie zamierzałem cię ugryźć, idioto - powiedział Michael. - Jezu, ja się po prostu cieszę, że
żyjesz.
- Szkoda, że nie mogę powiedzieć tego samego, ale skoro ty nie... - Shane otworzył drzwi na
oścież i zniknął w domu, zostawiając Michaela opartego o ścianę.
Claire i Eve podeszły powoli alejką.
- Ja... - Claire przełknęła ślinę. - Ja z nim pogadam. Przykro mi. On jest po prostu... To był
ciężki dzień, wiesz? Nic mu nie będzie.
Michael pokiwał głową. Eve objęła go i pomogła mu wejść do domu.
Shane'a nigdzie nie było widać, kiedy Claire weszła do salonu, ale usłyszała trzaśniecie
drzwi na górze. Cholera, umiał być szybki, kiedy chciał. I pełen goryczy. I kto powiedział, że to
dziewczyny mają zmiennie nastroje? Zerknęła na kanapę - pierwsze wygodne miejsce, które aż się
prosiło, żeby się tam położyć - z tęsknotą. Może powinna po prostu dać Shane'owi czas, żeby
uporał się z tym sam. Przecież to nie tak, że on nie umie dawać sobie rady ze stresem.
No ale z drugiej strony... To, że umie poradzić sobie z nim sam, nie znaczy, że tak być
powinno.
W pokoju było coś dziwnego i przez długą chwilę Claire nie umiała tego wrażenia
zrozumieć. A potem dotarło do niej.
Unosił się w nim zapach kwiatów. Róż.
Claire zmarszczyła brwi, odwróciła się i zobaczyła duży bukiet czerwonych róż na stoliku
przy kanapie. Obok nich leżała koperta z jej nazwiskiem wypisanym staroświeckim kaligraficznym
pismem.
Rozdarła ją i rozłożyła wyjęte z niej kartki.
„Droga Claire,
Moj a nieformalna Ochrona już nie wystarczy Tobie i Twoim przyjaciołom, i moim zdaniem
teraz już to rozumiesz. Należy podjąć bardziej drastyczne kroki, i to szybko, albo Twoi przyjaciele
za to zapłacą. Oliver nie pozwoli, żeby dzisiejsze wydarzenia przeszły bez echa. Byłaś dzielna, ale
ogromnie niemądra w wyborze swoich wrogów.
Uważnie rozważ moją propozycję.
Nie ponowię jej”.
Kartka nie była podpisana, ale Claire nie mogła mieć żadnych wątpliwości co do tego, kto ją
napisał. Amelie. List był oznaczony znakiem wodnym; jej symbolem.
Pozostałe papiery wyglądały na dokumenty prawne. Przeczytała je, marszcząc brwi i
próbując zrozumieć, co oznaczają. Niektóre sformułowania szczególnie rzuciły jej się w oczy.
„Ja, Claire Elizabeth Danvers, powierzam swoje życie, swoją krew i przysięgam służyć
Założycielce teraz i do końca mojego życia, podczas którego Założycielka może mną we wszystkim
dowolnie rozporządzać”.
Przecież to było dokładnie to samo, co powiedział jej Oliver w szpitalu, kiedy usiłował
zrobić z niej... .. .zrobić z niej swoją niewolnicę.
Claire upuściła papiery, jakby zapaliły jej się w rękach. Nie, ona nie może tego zrobić. Nie
może. Albo twoi przyjaciele za to zapłacą.
Claire włożyła kontrakt z powrotem do koperty i schowała ją do kieszeni w tej samej chwili,
kiedy Eve powiedziała:
- Róże! Jezu, kto umarł?
- Nikt - odparła Claire schrypniętym głosem. - To dla ciebie. Od Michaela.
Michael zrobił zdziwioną minę, ale stał plecami do Eve i jeśli miał choć trochę rozumu, to
będzie umiał jakoś to rozegrać. Claire poszła na górę wziąć prysznic.
Po kąpieli poczuła się lepiej. Nie żeby znacznie lepiej, ale odrobinę lepiej. Posiedziała
trochę. Wpatrując się w białą kopertę ze swoim nazwiskiem, żałując, że nie może o tym
porozmawiać z Shane'em albo z Eve, albo z Michaelem, ale nie śmiała tego zrobić, bo to był jej
wybór. Nie ich. Zresztą i tak wiedziała co by powiedzieli.
Że ma to sobie absolutnie wybić z głowy, tyle by powiedzieli.
Było już ciemno, kiedy Shane wreszcie do niej zapukał. Otworzyła drzwi i stanęła w nich,
patrząc na niego. Po prostu patrząc, bo jakoś nie wydawało jej się, żeby kiedykolwiek mogła się na
niego dość napatrzyć. Wyglądał na zmęczonego, zaspanego i wyciągniętego prosto z łóżka.
I był tak piękny, że poczuła, że serce jej pęka na milion drobnych, ostrych kawałeczków.
Niespokojnie przestąpił z nogi na nogę.
- Mogę wejść? Czy po prostu chcesz, żebym...? - Wskazał ręką korytarz. Cofnęła się i
wpuściła go do środka a potem za trzasnęła za nim drzwi. - Zdenerwowałem się Michaelem.
- No co ty powiesz?
- Dlaczego mi nie powiedziałaś?
- No cóż, nie było odpowiedniego nastroju - powiedziała ze znużeniem i usiadła na łóżku,
plecami opierając się o wezgłowie. - Daj spokój, Shane. Usiłowaliśmy uciec i uratować sobie życie.
Uznał ten argument wzruszeniem ramion.
- Jak do tego doszło?
- Znaczy, kto. Amelie. Była tutaj i Michael ją poprosił. - Claire patrzyła na niego przez
długą chwilę, a potem dodała: - Poprosił, bo chciał móc wychodzić z domu.
Shane zrobił zbolałą minę. Usiadł w rogu łóżka i wpatrzył się w nią. Spojrzeniem, od
którego serce na nowo zaczęło jej pękać.
- Nie - powiedział. - Tylko nie przeze mnie. Powiedz, że on nie...
- Mówił, że nie. A w każdym razie, rozumiesz, nie do końca. On musiał to zrobić, Shane.
Nie mógł tak żyć, nie na zawsze.
Shane odwrócił wzrok.
- Chryste. Znaczy on wie, co ja myślę o wampirach. A teraz mieszkam z wampirem. Teraz
wampir jest moim najlepszym przyjacielem. Niedobrze.
- Ale nie musi być wcale tak źle - powiedziała. - Shane... Nie gniewaj się, dobrze? Zrobił to,
co uważał za konieczne.
- Tak jak my wszyscy... - Wyciągnął się na łóżku, zakładając ręce za głowę. - Długi dzień.
- Tak.
- A więc? - zapytał. - Masz jakieś plany na wieczór? Bo ja akurat mam wolne.
Udało mu się rozśmieszyć ją, chociaż myślała, że już nigdy się nie roześmieje. Shane
przeturlał się, podparł na łokciu i czułość, z jaką się do niej uśmiechnął, aż jej zaparła dech w piersi.
Wyciągnął rękę i żartobliwie pociągnął ją za włosy, nadal z uśmiechem.
- Masz dziś odjazdową fryzurę. Moja bohaterko.
- Ja? No skąd...
- Tak, ty. Uratowałaś dziś wiele istnień, Claire. Jasne, nie których z nich sam bym odesłał na
tamten świat, ale... Mimo wszystko. Chyba nawet uratowałaś mojego ojca. Gdyby wysadził ten
budynek, gdyby zabił tych wszystkich ludzi... Nie odszedłby żywy. Sam bym na to nie pozwolił. -
Patrzyli na siebie, a Claire poczuła, że budzi się między nimi jakieś napięcie, że coś ich do siebie
ciągnie. Zobaczyła, że on pochyla się do niej, też ulegając tej sile. Wyciągnął dłoń i delikatnie
przesunął palcem po jej gołej stopie. - No i? Co planujesz, bohaterko? Chciałabyś obejrzeć jakiś
film?
Dziwnie się czuła. To było niesamowite uczucie.
- Nie.
- Pozabijać zombie na wideo? - Nie.
- Jeśli mamy grać w kanastę, to ja się... rzucę... z... Co ty robisz? Wyciągnęła się na łóżku po
swojej stronie, twarzą do niego.
- Nic. A co ty chcesz robić?
- Och, w to nie wnikajmy.
- Dlaczego nie?
- A ty nie masz jutro czasem zajęć?
Pocałowała go. To nie był niewinny pocałunek, absolutnie nie. Miała wrażenie, że jest jedną
z tych róż na dole - ciemną, czerwoną i namiętną, i to było dla niej coś nowego, zupełnie nowego,
ale nie mogła pozbyć się uczucia, że musi to teraz zrobić, bo o mało go nie straciła, i...
Shane przerwał pocałunek, chwytając powietrze jak człowiek, który tonie.
- Czekaj - powiedział. - Zwolnij. Ja nigdzie się nie wybieram. Wiesz o tym, prawda? Nie
musisz tego robić, żeby mnie zatrzymać. No cóż, przynajmniej tak długo jak sama...
- Zamknij się.
Zamknął się, przede wszystkim dlatego że przycisnął wargi do jej ust. Tym razem pocałunek
był spokojniejszy, ciepły, potem zrobił się gorący. Pomyślała, że nigdy nie będzie miała dość
smaku jego ust, przebiegał ją dreszcz. Rozpalał ja w sposób, który - wiedziała - nie był poprawny.
Albo przynajmniej zupełnie legalny.
- A bejsbol lubisz? - spytała.
Shane otworzył oczy i przestał głaskać japo włosach.
- Co?
- Pierwsza baza - powiedziała. - Już ją zaliczyłeś.
- Nie biegam od bazy do bazy.
- Mógłbyś się wysilić i dobiec chociaż do drugiej.
Jezu, Claire. Czasami w takich chwilach zdarzało mi się zabawiać w sportowe statystyki, ale
teraz zepsułaś mi frajdę. - Kolejny gorący pocałunek i jego dłoń zaczęła błądzić po jej szyi. Po
ramionach, muskając jej skórę, której nie zakrywał cienki trykot nocnej koszulki. I niżej...
- Cholera. - Przetoczył się na plecy, z trudem chwytając oddech i znów gapiąc się w sufit.
- Co? - spytała. - Shane?
- Przecież o mało nie zginęłaś - powiedział. - I masz szesnaście lat, Claire.
- Prawie siedemnaście. - Przysunęła się do niego bliżej i przytuliła.
- Tak, to wszystko zmienia. Posłuchaj...
- Chcesz czekać?
- Tak. Oczywiście, wolałbym nie, ale w tej chwili naprawdę mam skrupuły. Tylko że ja...
Nie chcę cię zostawiać. - Objął ją, a dla niej nie liczyło się na świecie już nic poza ciepłem jego
ciała, jego szeptem i kompletnie bezbronnym pragnieniem w oczach. - Ale niełatwo będzie mi
powiedzieć „nie”. Więc musisz mi w tym pomóc.
Serce jej waliło.
- Chcesz zostać?
- Tak. Ja... - Otworzył usta, potem je zamknął, a potem znów spróbował coś powiedzieć. -
Potrzebuję tego. Potrzebuję ciebie.
Pocałowała go bardzo delikatnie.
- Więc zostań.
- Dobrze, ale jeśli chodzi o bejsbol, poza drugą bazę nie wychodzę.
- Jesteś tego pewien?
- Przysięgam.
I jakoś dotrzymał słowa niezależnie, jak bardzo się starała to zmienić.
Shane nadal spał, skulony w kłębek, lekko pochrapując. W jakimś momencie zdjęła mu
koszulkę i teraz Claire leżała w świetle wschodzącego słońca, obserwując, jak światło igra na jego
plecach. Chciała go dotknąć... Ale nie chciała, żeby się obudził. Potrzebował snu, a ona musiała coś
zrobić.
Coś, co jemu by się nie spodobało.
Claire wysunęła się z łóżka bardzo ostrożnie i znalazła swoje dżinsy rzucone na podłogę.
Koperta nadal tkwiła w tylnej kieszeni. Otworzyła ją i wyjęła kartkę sztywnego papieru, rozwinęła
ją i jeszcze raz przeczytała list.
Położyła kontrakt na biurku, popatrzyła na Shane'a i pomyślała, że może go stracić. Że może
też stracić Eve i Michaela.
„Ja, Claire Elizabeth Danvers, powierzam swoje życie, swoją krew i przysięgam...”
Shane nazwał ją bohaterką, ale ona wcale się tak nie czuła. Czuła się jak przestraszona
nastolatka, która ma mnóstwo do stracenia. Ja nie zniosę patrzenia na jego krzywdę, pomyślała. Nie
zniosę tego i zrobię wszystko, żeby do tego nie dopuścić. Michael... Eve... Nie mogę podjąć takiego
ryzyka.
Czy naprawdę może być aż tak źle?
Claire otworzyła szufladę i wyjęła długopis.