Caine Rachel Wampiry z Morganville 06 Godzina łowów


RACHEL CAINE

GODZINA ŁOWÓW

ROZDZIAŁ 1

Wszystkiego najlepszego, skarbie!

W blasku siedemnastu świeczek na torcie urodzinowym Claire jej matka wyglądała na szczęśliwą, a na jej twarzy gościł wymuszony uśmiech, na który pani Danvers siliła się za często.

Taki sam uśmiech pojawiał się na ustach innych mieszkań­ców Morganville. Ludzie uśmiechali się, bo musieli.

Teraz zaś nadeszła pora, by Claire się uśmiechnęła.

- Dziękuję, mamo. - Uśmiech nie był przekonujący. Pochyliła się nad tortem i zdmuchnęła świeczki. Siedemnaście płomyków zamigotało i zgasło. - Chciałabym...

Nie miała śmiałości o nic prosić i już to sprawiło, że ogarnę­ły ją gniew i żal. Nie takie urodziny planowała. Chciała urządzić imprezę w Domu Glassów, świętować z przyjaciółmi. Michael grałby na gitarze, a ona widziałaby jego trochę nieobecny, cu­downy uśmiech, który pojawiał się, kiedy pochłaniała go mu­zyka. Eve upiekłaby, prawdopodobnie mało zjadliwy, tort w kształcie nietoperza, ozdobiła lukrem i czarnymi świeczkami. A Shane...

Shane byłby...

Na myśl o Shanie ścisnęło ją w gardle, a do oczu napły­nęły łzy. Tęskniła za nim. Nie, tęskniła to mało powiedziane. Potrzebowała go. Ale Shane siedział w celi ze swoim ojcem, durnym łowcą wampirów.

Wciąż jeszcze nie mogła pogodzić się z myślą, że Morganville - zwykłe teksańskie miasteczko - było we władzy wampirów.

Łatwiej jej jednak było uwierzyć w to niż w prawdopodobień­stwo, że Frank Collins mógłby poprawić ich sytuację.

W końcu poznała go osobiście.

Bishop - nowy władca Morganville - obmyślał dla Franka i Shane'a jakąś spektakularną egzekucję, co najwyraźniej było tradycyjnym sposobem pozbywania się ludzi o wzniosłych ideałach. Nikt nie zadał sobie trudu, by zapoznać ją ze szcze­gółami, za co, jak sądziła, powinna być wdzięczna. Egzekucja będzie z pewnością ociekać okrucieństwem rodem ze średnio­wiecza.

Claire nie mogła temu zapobiec. Po co służyć złu, skoro nie ma się z tego żadnych korzyści, nie można nawet ocalić przy­jaciół?

Sługus zła. Claire nie lubiła myśleć o sobie w ten sposób, ale Eve tak ją nazwała gdy widziały się ostatni raz.

I oczywiście, jak zwykle, Eve miała rację.

Kawałek tortu - waniliowego, z waniliowym lukrem i pa­stelową posypką (dokładne przeciwieństwo tego, jaki upiekłaby Eve) - wylądował przed nią na talerzyku z odświętnego kom­pletu mamy. Mama zrobiła tort samą nawet lukier; nie uznawała gotowców. Musiał być pyszny, ale Claire z góry wiedziała że nie ma to znaczenia. Tort Eve smakowałby okropnie, zafarbo­wałby jej zęby i język na czarno, ale Claire rozkoszowałaby się każdym jego kęsem.

Wzięła widelczyk, przełknęła łzy i zabrała się do urodzino­wego ciasta. Wymamrotała:

- Pyszne, mamo! - Usta miała pełne ciasta, które smako­wało... smutkiem.

Jej tato usiadł przy stole i też poczęstował się kawałkiem tortu.

- Wszystkiego najlepszego, Claire. Masz jakieś plany na resztę dnia?

Miała plany. Mnóstwo planów. Wyobrażała sobie tę imprezę wielokrotnie i za każdym razem po imprezie ona i Shane zosta­wali sami.

Cóż, była sama. On też.

Tyle że w całkiem innych miejscach.

Claire przełknęła, ale nie podniosła wzroku znad talerza. Już miała odpowiedzieć zgodnie z prawdą: nie. Nie miała żad­nych planów. Jednak myśl o tym, że miałaby spędzić cały dzień z rodzicami, mającymi przerażone spojrzenia i uśmiechającymi się smutno, była nie do zniesienia.

- Powinnam... iść do laboratorium. Myrnin mnie potrze­buje.

Myrnin był jej szefem, jej szefem wampirem, a ona go nie­nawidziła. Nie zawsze tak było, ale zdradził ją o jeden raz za dużo i to było straszne: oddał ją, Michaela i Shane'a w ręce ich największego wroga tylko dlatego, że było mu tak łatwiej, niż okazać im lojalność, kiedy zrobiło się ciężko.

Niemal słyszała pełny ironii głos Shane'a: Przecież to wampir. Czego się spodziewałaś?

Zachowania fair, jak sądziła. I może właśnie dlatego wy­szła na idiotkę, bo przecież zdrowie psychiczne nie było moc­ną stroną wampirów, a Myrnina w szczególności. Po tym wszystkim najchętniej odmówiłaby dalszej pracy dla niego... tyle że nie mogła odmówić zrobienia niczego, co Bishop zlecił jej osobiście. Magia: Claire nie wierzyła w magię, jej zdaniem była to po prostu dziedzina nauki, która nie została jeszcze w pełni zbadaną co było jednak nieprzyjemnie bliskie stan­dardowej definicji.

Nie lubiła myśleć o chwili, w której zamieniła się - jak bez ogródek ujęła to Eve - w sługusa złą bo obawiała się, w swoich najgorszych koszmarach, że dokonała niewłaściwego wyboru. Kiedy sięgała po szklankę coli, długi rękaw koszuli odsłonił jej przedramię i ujawnił to, co zrobił jej Bishop: tatuaż niebieskim tuszem, który się poruszał. Robiło jej się niedobrze, kiedy pa­trzyła jak tatuaż wije się pod jej skórą.

Coś takiego jak magia nie istnieje. Nie istnieje.

Claire opuściła rękaw, żeby zasłonić tatuaż - nie przed ro­dzicami; oni nie mogli zobaczyć, co się dzieje z jej ręką Rysunek widziała tylko ona i wampiry. Pomyślała, że trochę zbladł od dnia, w którym Bishop go zrobił, ale może były to tylko jej pobożne życzenia. Jeśli bardzo zblaknie, może przestanie dzia­łać. Przestanie zmuszać ją do wypełniania rozkazów Bishopa.

Nie istniał jednak sposób na to, żeby mogła się dowiedzieć, czy działanie tatuażu słabnie, chyba że zdecydowałaby się za­ryzykować sprzeciwienie się Bishopowi. Co było tylko odrobi­nę mniej niebezpieczne od kąpieli w basenie z rekinami, z cia­łem wysmarowanym rybim tłuszczem i z wypisanymi słowami: „Zjedz mnie”.

Przetrząsnęła bibliotekę Myrnina w poszukiwaniu czego­kolwiek, co mogłoby jej podpowiedzieć, co zrobił jej Bishop i jak można się tego pozbyć, ale nawet jeśli były jakieś infor­macje na ten temat, Myrnin ukrył je zbyt dobrze, żeby mogła je znaleźć. Dla twojego własnego dobra, jak zapewne by jej powiedział, a ona by w to nie uwierzyła. Już nie. Myrnin robił tyl­ko to, co było dobre dla niego, inni go nie obchodzili.

Przynajmniej wiedziała, jak wpływał na nią tatuaż - zmu­szał ją do posłuszeństwa Bishopowi. To nie magia, powtórzyła sobie po raz tysięczny tego dnia. To nie magia, bo coś takiego jak magia nie istnieje. Wszystko ma swoje wyjaśnienie. Możemy po prostu jeszcze tego nie rozumieć, ale ten tatuaż rządzi się swoimi prawami i musi być sposób na to, żeby się go pozbyć.

Claire ponownie nasunęła rękaw na rysunek na skórze, a jej palce musnęły złotą bransoletkę, którą ciągle nosiła. Bransoletkę Amelie z wygrawerowanym symbolem ekswładczyni Morganville. Przed przybyciem Bishopa był to symbol Ochrony... Oznaczał, że Claire zobowiązana była płacić Amelie podatki, zwykle w po­staci usług lub oddawanej krwi, a w zamian za to Amelie - i inne wampiry - miały ją dobrze traktować. W pewnym sensie była to mafia, tyle że z kłami. Nie zawsze wszystko dobrze działało, ale na pewno było lepsze niż włóczenie się po Morganville w charak­terze darmowej przekąski.

Teraz jednak bransoletka nie dawała już ochrony. Od wie­lu tygodni Claire nie miała żadnych wieści od Amelie i wyglą­dało na to, że wszyscy jej sprzymierzeńcy zaginęli w wojnie z Bishopem. Najbardziej wpływowe wampiry z Morganville ukrywały się, a może nawet nie żyły... lub też znajdowały się w rękach Bishopa i zostały pozbawione wolnej woli. Wyglądało na to, że w miarę upływu czasu działo się tak coraz częściej. Bishop uznał, że zabijanie opozycji przysparza mu znacznie więcej problemów niż przeciąganie jej na swoją stronę.

Dokładnie tak, jak zrobił w jej przypadku, choć była chyba jedynym człowiekiem, względem którego zadał sobie tyle fatygi, by przejąć nad nim bezpośrednią kontrolę. Ogólnie nie miał dobrej opinii o ludziach.

Claire skończyła jeść tort, a potem rozpakowała prezenty urodzinowe, które rodzice położyli na stole. Paczka od taty - zapakowana przez mamę, sądząc po jej wyglądzie - zawierała ładny srebrny łańcuszek z delikatnym serduszkiem. W paczce od mamy kryła się sukienka - Claire nigdy nie nosiła sukienek - o kolorze i kroju, w których, Claire była o tym przekonana, przy jej drobnej figurze będzie jej zupełnie nie do twarzy.

Ucałowała jednak rodziców, podziękowała im, obiecała, że później przymierzy sukienkę i założyła łańcuszek od taty, pod­czas gdy mama zniknęła w kuchni, żeby schować resztę tortu do lodówki. Claire założyła wisiorek na krzyżyk, który dostała od Shane'a.

- Poczekaj - odezwał się tata, chcąc jej pomóc. - Odepnę ten drugi.

- Nie! - nakryła wisiorek od Shane'a ręką i cofnęła się z szeroko rozwartymi oczami, czym wyraźnie zraniła i zdziwiła tatę. - Przepraszam. Ja... nigdy go nie zdejmuję. To... prezent.

Od razu zrozumiał.

- Ach. Od tego chłopaka?

Kiwnęła głową, a w oczach znów zapiekły ją gorące łzy. Tata otworzył ramiona i przytulił ją na chwilę mocno, a potem szepnął:

- Wszystko będzie dobrze, skarbie. Nie płacz.

- Nie będzie - odpowiedziała smutno. - A przynajmniej dopóki sami o to nie zadbamy, tato. Naprawdę tego nie rozu­miesz? Musimy coś zrobić!

Odsunął ją od siebie na długość ramienia i popatrzył na nią uważnie zmęczonymi, przygaszonymi oczami. Od jakiegoś cza­su zdrowie mu szwankowało i Claire martwiła się coraz bar­dziej. Dlaczego nie zostawili moich rodziców w spokoju? Po co ich tu przywlekli, w sam środek tego koszmaru?

Wcześniej wszystko było w porządku - no, może nie w po­rządku, ale panował względny spokój. Kiedy przyjechała na Texas Prairie University na studia, zamieszkała w akademiku, ale musiała się wynieść, bo było tam bardzo niebezpiecznie, i trafiła do Domu Glassów, do Eve, Shane'a i Michaela. Mama i tata żyli spokojnie, nieświadomi istnienia wampirów, daleko od Morganville.

Amelie jednak uznała, że ich obecność w mieście pomo­że jej skuteczniej kontrolować Claire. Teraz rodzice mieszkali w Morganville. Znaleźli się w pułapce.

Tak samo jak Claire.

- Chcieliśmy wyjechać, kochanie. Pewnego dnia wsiedli­śmy do samochodu i ruszyliśmy, ale silnik zgasł na obrzeżach miasta. - Tata uśmiechnął się słabo. - Wydaje mi się, że Bishop nie chciał, żebyśmy wyjeżdżali.

Claire ucieszyła się, że przynajmniej próbowali, ale zaraz potem ogarnęło ją przerażenie.

- Tato! Proszę, nie próbujcie więcej. Jeśli wampiry was zła­pią poza granicami miasta... - Nikt nie wyjeżdżał z Morganville bez zezwolenia; pilnowała tego cała armia strażników, jednak prawie nikt nie próbował uciekać, bo wiadomo było, że wampi­ry nie znały litości, kiedy ścigały ludzi.

Ojciec wziął jej twarz w dłonie i spojrzał na nią z taką miłością, że serce jej pękało.

- Claire, myślisz, że zdołasz wziąć na siebie odpowiedzial­ność za cały świat, ale to nieprawda. Nie chcę, żebyś mieszała się w wojnę między wampirami. Jesteś za młoda.

Uśmiechnęła się do niego smutno.

- Już na to za późno. Poza tym, tato, nie jestem już dziec­kiem, mam siedemnaście lat, czego dowodzi liczba świeczek na torcie.

Ojciec pocałował ją w czoło.

- Wiem, ale dla mnie zawsze pozostaniesz małą dziewczynką, która płacze nad rozbitym kolanem.

- Nie zawstydzaj mnie.

Patrzył, jak Claire bawi się krzyżykiem od Shane'a.

- Idziesz do laboratorium?

- Co? A, tak.

Wiedział, że kłamie, była tego pewna, i przez chwilę sądziła, że jej to wypomni. Jednak powiedział tylko:

- Proszę, powiedz mi tylko, że nie wybierasz się ratować swojego chłopaka. Znowu.

Nakryła jego ręce swoimi.

- Tato, nie mów, że jestem za młoda. Wiem, co czuję do Shane'a.

- Tego nie mówię. Próbuję ci powiedzieć, że zakochiwanie się teraz w jakimkolwiek chłopaku w tym mieście jest niebez­pieczne. Zakochiwanie się w tym konkretnym chłopaku to sa­mobójstwo.

Słowo daję.

- Nie zrobię nic głupiego - obiecała. Nie była jednak pewna, czy zdoła dotrzymać obietnicy. Z radością zrobiłaby coś głu­piego, gdyby tylko zapewniło jej to krótką chwilę z Shane'em.

- Tato, muszę już iść. Dziękuję za łańcuszek.

Wpatrywał się w nią tak uporczywie, że przez chwilę my­ślała, iż zamknie ją w pokoju albo coś w tym rodzaju. Problem oczywiście nie w tym, że nie znalazłaby drogi ucieczki, ale w tym, że nie chciała, żeby z jej powodu czuł się jeszcze gorzej.

W końcu westchnął i pokręcił głową.

- Nie ma za co, kochanie. Wszystkiego najlepszego. Uważaj na siebie.

Stała przez chwilę w miejscu i patrzyła, jak grzebie w uro­dzinowym torcie. Nie miał ochoty na ciasto. Ciągle chudł i po­starzał się od zeszłego roku. Uchwycił jej spojrzenie.

- Claire, czuję się dobrze. Nie rób takiej miny.

- Jakiej miny?

Nie dal się nabrać.

- Miny: „mój tatuś jest chory i czuję się winna, że wy chodzę”.

- A, tej. - Spróbowała się uśmiechnąć. - Przepraszam.

Mama uwijała się w kuchni jak w ukropie. Kiedy Claire od­kładała talerze do zlewu, jej matka trajkotała jak karabin ma­szynowy: o sukience, o tym, że po prostu wie, że Claire będzie w niej ślicznie wyglądać, i że naprawdę powinni zaplanować na ten tydzień wyjście do restauracji, żeby świętować jej urodziny. Potem zaczęła mówić o nowych znajomych z klubu karcianego, w którym rodzice grali w brydża i w remika, a czasem odważał i się nawet na pokera. Mówiła o wszystkim, tylko nie o tym, co się działo w mieście.

Morganville wyglądało zwyczajnie, ale nie było zwyczajnym miastem. Przypadkowi turyści przyjeżdżali i odjeżdżali i nicze­go nie zauważali; nawet większość studentów trzymała się wy­łącznie kampusu uniwersyteckiego i nie miała pojęcia co się dzieje poza uniwersytetem - władze uczelni o to zadbały. Dla ludzi, którzy tu żyli, dla stałych mieszkańców, Morganville było obozem jenieckim, w którym wszyscy byli więźniami, ale za bardzo się bali, żeby mówić o tym publicznie. Claire słuchała, a jej cierpliwość naciągała się jak guma, która zaraz mogła się zerwać, przerwała więc w końcu matce, wtrącając pospiesznie:

- Dzięki. I:

- Niedługo wrócę; kocham cię, mamo.

Jej matka przerwała i zacisnęła mocno powieki.

- Claire - powiedziała zupełnie innym tonem, szczerym: - Nie chcę, żebyś dziś wychodziła. Chciałabym, żebyś została w domu. Proszę.

Claire zatrzymała się w drzwiach.

- Nie mogę, mamo. W tej sytuacji nie mogę być tylko ob­serwatorem. Jeśli ty chcesz nim być, zrozumiem to, ale nie tak mnie wychowałaś.

Mama Claire stłukła talerz. Rozbiła go o zlew na kilkana­ście ostrych kawałków, które rozsypały się po blacie i podłodze.

- Wszystko w porządku - powiedziała Claire i szybko po­bierała skorupy z podłogi, a potem zgarnęła resztę z blatu. - Mamo, wszystko w porządku. Nie boję się.

Mama się roześmiała. Był to ostry, histeryczny śmiech, któ­ry przeraził Claire nie na żarty.

- Nie? A ja tak, Claire. Boję się tak, jak nigdy dotąd w ca­łym moim życiu. Nie idź. Nie dziś. Proszę, zostań w domu.

Claire zamarła na moment, a potem odetchnęła głęboko i wyrzuciła potłuczoną porcelanę do kubła.

- Przepraszam, ale naprawdę muszę to zrobić - powiedziała. - Mamo...

- To idź. - Jej matka odwróciła się do zlewu i wzięła kolejny talerz, który zanurzyła w mydlinach i zaczęła szorować z wyjątkową zajadliwością jakby zamierzała zetrzeć z niego różowe różyczki.

Claire wycofała się do swojego pokoju, włożyła sukienkę do szafy i wzięła wysłużony plecak. Kiedy wychodziła, jej wzrok padł na zdjęcie przyklejone do lustra. Zdjęcie zrobione w Domu Glassów: Shane, Eve, ona sama i Michael złapani w półuśmiechu. To było ich jedyne wspólne zdjęcie, jakie miała. Cieszyła się, że byli na nim tacy szczęśliwi, nawet jeśli było tro­chę prześwietlone i mało ostre. Te głupie aparaty w telefonach komórkowych.

Pod wpływem impulsu chwyciła zdjęcie i wcisnęła je do ple­caka.

Pokój wyglądał tak, jakby czas się zatrzymał - mama zacho­wała wszystkie jej rzeczy ze szkoły średniej, wszystkie pluszo­we maskotki, plakaty i pamiętniki w cukierkowych kolorach. Karty z pokemonami i zestaw małego chemika. Przyklejone do sufitu fosforyzujące gwiazdy i planety. Wszystkie dyplomy, me­dale i nagrody.

Wszystko to wydawało się teraz takie odległe, jakby na­leżało do kogoś innego. Kogoś, na kogo nie czekała błyskot­liwa kariera sługusa zła i kto nie był na zawsze uwięziony w Morganville.

Z wyjątkiem rodziców, zdjęcie było naprawdę jedyną rzeczą w całym domu, której by jej brakowało, gdyby miała tu nigdy nie wrócić.

I to było, dość nieoczekiwanie, trochę smutne.

Claire stała w progu przez dłuższą chwilę, spoglądając na swoją przeszłość, a potem zamknęła drzwi i wyszła gotowa na to, co miała jej przynieść przyszłość.

ROZDZIAŁ 2

Morganville nie wyglądało jakoś inaczej niż wtedy, gdy Claire przyjechała do miasta, co wydało jej się naprawdę bardzo, bardzo dziwne. Ostatecznie, skoro władzę przejęły siły zła, można by sądzić, że ten fakt odciśnie jakiś widoczny ślad.

Życie jednak toczyło się nadal: ludzie chodzili do pracy i do szkoły, odwiedzali wypożyczalnie filmów wideo, wstępowali na drinka do barów. Jedyna różnica polegała na tym, że po zmro­ku nikt nie chodził w pojedynkę. Nawet wampiry, o ile jej było wiadomo. O zmroku Bishop polował.

Jednak rozsądni mieszkańcy Morganville nigdy nie wycho­dzili z domu po zmierzchu, jeśli nie musieli. Instynkt.

Claire spojrzała na zegarek. Była jedenasta rano. Wcale nie musiała iść do laboratorium, tak naprawdę było to ostatnie miejsce, w którym chciałaby się dziś znaleźć. Nie chciała się widzieć ze swoim niby - szefem Myrninem i wysłuchiwać jego rozwlekłych pokręconych wywodów i pytań, dlaczego jest na niego taka wściekła. Wiedział, dlaczego jest wściekła. Nie był aż tak szurnięty.

Jej tato zgadł. Miała zamiar pomóc Shane'owi.

Pierwszy krok: spotkać się z burmistrzem Morganville, Richardem Morrellem.

Claire nie miała samochodu, ale Morgarnville nie było wiel­kim miastem, a ona lubiła spacerować. Pogoda wciąż była ładna - było już trochę chłodno, nawet w ciągu dnia, ale raczej rześ­ko niż zimno. W zachodnim Teksasie tak właśnie wygląda zima, przynajmniej do czasu nadejścia burz śnieżnych. Nadeszła jesień, coraz więcej liści zmieniało kolor z zielonego na żółty. Słyszała, że w innych częściach kraju jesień jest piękna, ale tutaj stanowiła krótka przerwę między skwarnym latem a mroźną zimą.

Na ulicy przyciągała spojrzenia przechodniów. Nie lubi­ła tego i nie była do tego przyzwyczajona; zawsze należała do Wielkiej Anonimowej Armii Dziwaków, wyróżniała się tylko wtedy, gdy trzeba było wykazać się wiedzą. Wyglądała przecięt­nie - za niska, za chuda, za mała - dziwnie się więc czuła, kiedy ludzie zerkali na nią albo gapili się otwarcie.

Rozeszła się już fama, że jest dziewczyną na posyłki Bisho­pa. Tak naprawdę zmuszał ją tylko do przekazywania swoich roz­kazów.

A potem działy się złe rzeczy. Taki przymus, podczas gdy wciąż nosiła bransoletkę Amelie, był w mniemaniu Bishopa do­brym żartem.

Wszystkie te spojrzenia sprawiały, że spacer wydawał się dłuższy, niż był w rzeczywistości.

Kiedy wbiegła po schodach do tymczasowego gabine­tu Richarda - gabinet jego ojca został zmieciony przez torna­do - zaczęła się zastanawiać, czy miasto mianowało Richarda na burmistrza tylko dlatego, żeby nie zmieniać tabliczek. Jego ojciec, pierwszy burmistrz Morrell, jeden z tych dobrych teksańskich chłopców, z szerokim uśmiechem i małymi oczkami, zmarł podczas burzy, a teraz jego syn urzędował w zniszczonym sklepie, a papierowa wywieszka w oknie informowała: „Richard Moorell, pełniący obowiązki burmistrza”.

Mogła się założyć, że nie był zachwycony swoją nową pra­cą. Zbyt dużo się działo.

Kiedy Claire otwierała drzwi, zabrzęczał dzwonek. Oczy powoli przyzwyczaiły się do panującego w środku półmroku. Przypuszczała, że Richard kazał przyciemnić światła, żeby oka­zać względy odwiedzającym go wampirom - z tego samego po­wodu kazał zaciemnić duże szyby od ulicy. Przez to wszystko jednak mały obskurny pokoik przypominał jej jaskinię: jaskinię z brzydką tapetą i tanią, cienką wykładziną.

Kiedy Claire zamknęła za sobą drzwi, asystentka Richarda podniosła wzrok i się uśmiechnęła.

- Cześć, Claire - powiedziała. Nora Harris była ładną ko­bietą około pięćdziesiątki, zwykle nosiła ciemne kostiumy, a jej głos przypominał ciepłą polewę czekoladową. - Przyszłaś zoba­czyć się z burmistrzem, skarbie?

Claire przytaknęła i rozejrzała się po pomieszczeniu. Nie była jedyną osobą, która zjawiła się tu dzisiaj; w poczekalni siedziało trzech starszych mężczyzn i jeden dziwacznie wyglą­dający dzieciak ubrany w koszulkę liceum Morganville High, z nadrukiem szkolnej maskotki: węża z obnażonymi kłami. Spojrzał na nią szeroko rozwartymi oczami, wyraźnie prze­straszony, a ona uśmiechnęła się do niego, żeby go uspokoić. Dziwnie się czuła w roli osoby, której inni się boją.

Żaden z dorosłych nie patrzył na nią otwarcie, ale czuła, że przyglądają się jej badawczo kątem oka.

- Dziś mamy już komplet, Claire - ciągnęła Nora i kiw­nęła w kierunku poczekalni. - Dam mu znać, że przyszłaś. Spróbujemy jakoś cię wcisnąć.

- Może wejść przede mną - powiedział jeden z mężczyzn. Pozostali popatrzyli na niego, a on wzruszył ramionami. - Trochę uprzejmości nikomu nie zaszkodzi.

Nie chodziło jednak o uprzejmość; Claire dobrze o tym wie­działa. Chodziło wyłącznie o podlizanie się dziewczynie, która pośredniczyła między Bishopem a społecznością ludzi. Teraz była ważna. Nienawidziła tego.

- Nie będę długo - zapewniła. Nawet na nią nie popa­trzył.

- Powiadomię burmistrza, że przyszłaś - powiedziała Nora. - Panie Golder, wejdzie pan zaraz po Claire.

Pan Golder, który odstąpił swoje miejsce Claire, kiwnął po­takująco głową. Był ogorzałym od słońca mężczyzną, jego skóra przypominała podniszczone buty, a oczy miały kolor brudnego lodu. Claire nie znała go, ale on posłał jej wymuszony uśmiech, kiedy go mijała.

Nie odwzajemniła go. Nie miała ochoty udawać.

Zapukała z wahaniem do drzwi i uchyliła je, zaglądając przez szparę, jakby obawiała się przyłapać Richarda na czymś jakby to ująć, mało oficjalnym. Ale on siedział za biurkiem i przeglądał teczkę z dokumentami.

- Claire - zamknął teczkę - jak się masz? - Wstał i podał jej rękę, a potem obydwoje usiedli. Tak bardzo przywykła do widu ku Richarda w starannie odprasowanym mundurze policyjnym, że nadal czuła się dziwnie, kiedy widziała go w garniturze: dziś miał na sobie ładny popielaty garnitur w prążki i niebieski kra wat. Richard był młody, przypuszczała, że nie miał jeszcze trzy­dziestki, ale ubierał się jak ktoś dwa razy starszy.

To ich łączyło, pomyślała. Ona też nie czuła się teraz tak, jakby miała siedemnaście lat.

- W porządku - skłamała. - Jakoś się trzymam. Przyszłam, żeby...

- Wiem, o co chcesz prosić - przerwał jej Richard. - Odpowiedź wciąż brzmi „nie”, Claire. - Sprawiał wrażenie, jak by było mu z tego powodu przykro, ale był nieugięty.

Claire nie spodziewała się, że z miejsca usłyszy odmowę. Richard zwykle najpierw jej wysłuchiwał.

- Pięć minut - nie dawała za wygraną. - Proszę. Czy nie zasłużyłam na to?

- Zasłużyłaś. Ale to wciąż nie ode mnie zależy. Jeśli chcesz dostać pozwolenie na widzenie z Shane'em, musisz iść do Bishopa. Robię, co mogę, żeby zapewnić Shane'owi bezpie­czeństwo. Chciałbym, żebyś o tym wiedziała.

- Wiem i jestem ci za to wdzięczna. Naprawdę - zapewniła z rezygnacją. Z jakiegoś powodu miała nadzieję, że się uda, mimo że wiedziała, że nie ma takiej możliwości, zwłaszcza dziś. Wpatrywała się w swoje dłonie na kolanach. - Jak on się trzyma?

- Shane? - Richard zaśmiał się lekko. - A jak myślisz? Jest wściekły. Zły na cały świat. Każda minuta to dla niego tortura, zwłaszcza że został zamknięty ze swoim ojcem.

- Ale widziałeś go?

- Wpadam do niego - powiedział Richard. - Jak dotąd Bishop nie uznał za stosowne ukrócić mi smyczy i zakazać od­wiedzin więźniów, jeśli jednak będę próbował cię tam wprowadzić...

- Rozumiem. - Naprawdę rozumiała, ale wciąż była przy bita. - Czy pyta...

- Shane pyta o ciebie codziennie - uprzedził ją Richard. - Każdego dnia. Ten chłopak chyba naprawdę cię kocha. I nigdy bym nie pomyślał, że powiem to o Shanie Collinsie.

Palce zaczęły jej drżeć, a ona zacisnęła pięści, żeby drżenie ustało.

- Dziś są moje urodziny. - Nie miała pojęcia, dlaczego to powiedziała, ale wydawało jej się, że ma to sens. Że jest to waż­ne. Podniosła wzrok i zobaczyła, że zaskoczyła go tym i że na chwilę odjęło mu mowę.

- Życzenia wszystkiego najlepszego nie są chyba najwłaś­ciwsze w tej chwili - westchnął. - A więc, skończyłaś siedem naście lat? Jesteś już wystarczająco dorosła, żeby wiedzieć, że zakochałaś się po uszy. Claire, wracaj do domu. Spędź ten dzień z rodzicami albo spotkaj się z przyjaciółmi. Uważaj na siebie.

- Nie. Chcę się zobaczyć z Shane'em. Pokręcił głową.

- Naprawdę nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.

Miał dobre intencje; wiedziała o tym. Wyszedł zza biurka i położył jej rękę na ramieniu, jakby chciał ją objąć, a potem od­prowadził do drzwi.

Nie poddam się, pomyślała, ale nie wypowiedziała tych słów na głos, bo wiedziała, że Richard tego nie pochwali.

- Idź do domu - powtórzył i kiwnął na mężczyznę, który przepuścił Claire. - Panie Golder? Proszę wejść. Chodzi o po datki, zgadza się?

- Życie w tym mieście cholernie drożeje - warknął pan Golder. - Ja nie mam aż tyle krwi. - Claire podniosła plecak i wyszła, żeby spróbować w inny sposób uzyskać możliwość spotkania z Shane'em.

Oczywiście był to znacznie bardziej niebezpieczny sposób.

Próbowała sobie to wyperswadować, ale ostatecznie skiero­wała się do ostatniego miejsca, w jakim chciała się znaleźć - na plac Założycielki, do części miasta zamieszkiwanej przez wam­piry. W świetle dnia miejsce to wydawało się wyludnione; zwy­kli ludzie się tu nie zapuszczali, nawet wtedy, gdy słońce było wysoko na niebie, mimo że był to park miejski. Przechadzały się tam patrole policyjne i mogłaby przysiąc, że czasem między drzewami lub w ciemnych wnętrzach wielkich, przestronnych budynków, które stały naprzeciw parkowego placu, przemykają jakieś postaci.

Nie byli to jednak ludzie.

Claire wlokła się ze spuszczoną głową. Wpatrywała się w brudne czubki swoich adidasów z czerwonymi sznurówkami. Po chwili poczuła się niemal zahipnotyzowana.

Zatrzymała się, kiedy czubki butów dotknęły pierwszego stopnia szerokich marmurowych schodów. Spojrzała w górę - i jeszcze wyżej - na największy budynek na placu: z wielkimi kolumnami, w stylu starożytnych świątyń greckich. Dla wampi­rów był to odpowiednik ratusza, a w środku...

- Po prostu idź - wymruczała do siebie, kiedy wspinała się po schodach.

Kiedy znalazła się w cieniu dachu, poczuła dwie rzeczy: ulgę, że zeszła ze słońca, i klaustrofobię. Zwolniła kroku i przez chwilę chciała zawrócić i posłuchać rady Richarda - po prostu wrócić do domu. Posiedzieć z rodzicami. Być bezpieczną.

Udawać, że wszystko jest normalnie, jak robiła to matka.

Wielkie, lśniące drewniane drzwi otworzyły się tuż przed nią, a za nimi stała wampirzyca; ukryta przed światłem słonecz­nym obserwowała ją z najbardziej paskudnym uśmiechem na ustach, jaki Claire widziała. Ysandre, pokazowa, uwodziciel­ska wampirzyca Bishopa, była piękna i dobrze o tym wiedziała. Przyjęła pozę modelki z Victoria's Secret, jakby w każdej chwili mogła się zacząć niespodziewana sesja fotograficzna.

Miała na sobie opięte dżinsy biodrówki, obcisły czarny top, który odsłaniał dużo alabastrowej skóry, oraz parę czarnych sandałów na płaskim obcasie. Codzienny ubiór takich zdzir.

odgarnęła falę lśniących włosów z twarzy i rozciągnęła usta, umalowane na wyzywającą czerwień w paskudnym uśmiechu.

- No, no - powiedziała niskim głosem, słodkim jak owsian­ka i zatruta melasa. - Popatrzcie, kogo przywiało. Wejdź, malut­ka Claire. Wypuścisz na dwór cały mrok.

Claire miała nadzieję, że Ysandre zginęła; wydawało jej się to nieuniknione, skoro ostatnim razem, kiedy ją widziała, znaj­dowała się w rękach Amelie, a ta nie była w łaskawym nastroju.

Mimo to Ysandre stała tu przed nią bez jednego zadraśnię­cia. Coś musiało pójść zupełnie nie tak, skoro wciąż żyła, ale Claire nie miała możliwości dowiedzieć się, co to było. Gdyby zapytała, Ysandre sprzedałaby jej jakieś kłamstwo.

Claire, nie mając tak naprawdę wyboru, weszła do środka. Trzymała się jak najdalej od tej zdziry i starała się nie napotkać Śmiertelnego Spojrzenia Wampira. Nie była pewna, czy Ysandre ma prawo ją skrzywdzić, ale lepiej nie sprawdzać.

- Przyszłaś porozmawiać z panem Bishopem? - spytała Ysandre. - Czy tylko pojęczeć w sprawie swojego żałosnego chłopaka?

- Z Bishopem - odpowiedziała Claire. - Tyle że to nie twoja sprawa, chyba że zostałaś zdegradowana do roli sekretarki z kłami.

Ysandre zaśmiała się sycząco i zamknęła za nimi drzwi.

- No, no, ty też hodujesz sobie zgryźliwy komplecik. W po rządku, właź i spotkaj się z naszym panem i władcą. Może ja też się później z nim zobaczę i zasugeruję mu, że lepiej wywią­zywałabyś się ze swoich obowiązków, gdybyś tyle nie gadała. A najlepiej w ogóle.

Claire trudno było odwrócić się plecami do Ysandre, ale to zrobiła. Usłyszała chichot wampirzycy, a po plecach przebiegł jej dreszcz.

Poczuła lodowaty dotyk, wzdrygnęła się, odwróciła gwałtow­nie i zobaczyła blade, zimne palce Ysandre chwytające powietrze w miejscu, w którym przed chwilą znajdowała się szyja Claire.

- Gdzie się uczyłaś, jak zachowują się wampiry? - spyta­ła Claire wściekła, że tak bardzo się boi, bo nienawidziła tego uczucia. - Z filmów? Bo jesteś jedną wielką chodzącą bezna­dziejną podróbką. I wiesz co? Nie robi to na mnie wrażenia.

Przypatrywały się sobie nawzajem. Uśmiech Ysandre był złośliwy i paskudny, ale Claire nie wiedziała, co innego mogła­by zrobić, więc odwzajemniła jej spojrzenie.

Ysandre roześmiała się w końcu lekko i rozpłynęła w mroku.

Zniknęła.

Claire odetchnęła głęboko i ruszyła swoją drogą - drogą, którą znała aż nazbyt dobrze. Wiodła ona wytłumionym, pokry­tym wykładziną korytarzem i prowadziła do dużego okrągłego atrium wyłożonego marmurem, a potem skręcała w lewo, w na­stępny korytarz.

Bishop zawsze wiedział, kiedy nadchodziła.

Kiedy weszła do pokoju, patrzył wprost na nią. Było coś naprawdę niepokojącego w sposobie, w jaki obserwował drzwi, kiedy na nią czekał. Jego wzrok był nieprzyjemny, ale uśmiech był jeszcze gorszy. Pełny satysfakcji i władczy.

W rękach trzymał otwartą książkę. Rozpoznała ją i włos­ki zjeżyły się jej na karku. Skórzana oprawa z wytłoczonym em­blematem Założycielki. Przez tę książkę omal nie zginęła w cią­gu kilku pierwszych tygodni pobytu w Morgarnville, a wtedy jeszcze, nie wiedziała o jej prawdziwej mocy.

Był to manuskrypt, spisany głównie szyfrem Myrnina, za­wierający jego wiedzę. Wszystkie tajemnice Morgarnville, które notował dla Amelie. Podawał takie szczegóły o mieście, których nie znała nawet Claire. Pisał o Adzie. Pisał o wszystkim.

Były też tam spisane zaklęcia magiczne, jak na przykład to, dzięki któremu powstał tatuaż na jej ręce. Nie miała pojęcia, co jeszcze zawiera rękopis, bo sam Myrnin tego nie pamiętał, ale Bishop pragnął tej księgi bardzo, bardzo mocno. Była to dla nie­go najważniejsza rzecz w całym Morgarnville, Claire podejrze­wała, że był to tak naprawdę główny powód, dla którego przy­jechał do miasta.

Bishop zamknął z trzaskiem księgę i wsunął ją do we­wnętrznej kieszeni marynarki, w miejscu, w którym ktoś reli­gijny trzymałby Biblię.

Pokój, który dla siebie wybrał, był duży. Stały w nim solą i krzesła oraz biurko, na podłodze leżał dywan. Bishop nigdy nie siedział przy biurku. Zawsze stał, tak jak dziś. Trzy inne wampiry siedziały na krzesłach dla gości: Myrnin, Michael Glass i wampir, którego Claire nie rozpoznawała... nie była na­wet pewna, czy jest to mężczyzna, czy kobieta. Rysy bladej twa­rzy wydawały się kobiece, ale fryzura już nie.

Claire skupiła wzrok na nieznajomym, żeby nie patrzeć na Michaela. Jej przyjaciel - bo wciąż był jej przyjacielem; nie mógł nic poradzić na to, że znalazł się w tej sytuacji, i podobnie jak ona unikał jej wzroku. Był wściekły i było mu wstyd, a ona tak bardzo chciała mu pomóc. Chciała powiedzieć mu, że to nie je­go wina, ale on i tak by jej nie uwierzył.

Mimo to taka była prawda. Michael nie miał magicznego tatuażu na ręce; miał natomiast ślady kłów Bishopa na szyi. Wciąż miał bliznę na bladej skórze.

Ślady kłów Bishopa były jak bransoletka Patrona.

- Claire, czy wzywałem cię i zapomniałem po co? - Bishop nie wyglądał na zadowolonego.

Serce Claire podskoczyło, jakby użył ościenia.

- Nie, panie - powiedziała cicho i z szacunkiem. - Przy szłam prosić cię o łaskę.

Bishop, który miał dziś na sobie czarny garnitur i białą koszulę, która pamiętała lepsze dni, strzepnął paproch z rę­kawa.

- A zatem odpowiedź brzmi „nie”, bo ja nie bywam łaska wy. Coś jeszcze?

Claire oblizała wargi i spróbowała jeszcze raz.

- To tylko drobiazg: chciałabym zobaczyć się z Shane'em, panie. Tylko na kilka...

- Powiedziałem „nie”, tak samo jak jakieś sto razy wcześ­niej - warknął Bishop, a ona poczuła, że od jego gniewu w po­koju aż iskrzy. Michael i nieznajomy wampir spojrzeli na nią, a ich oczy błyszczały złowrogo - była pewna, że w przypadku Michaela działo się tak wbrew jego woli. Myrnin - ubrany w ja­kieś zniszczone spodnie i surdut ze sklepu z kostiumami oraz kilka sznurów tanich, tandetnych karnawałowych koralików wydawał się po prostu znudzony. Ziewnął, obnażając przy tym zabójczo ostre kły.

Bishop rzucił jej nieprzyjemne spojrzenie.

- Mam już naprawdę dość tych twoich ciągłych próśb, Claire.

- Więc może powinieneś się zgodzić, panie, i mieć spokój.

Bishop pstryknął palcami. Michael zerwał się na równe no­gi jak kukiełka pociągnięta za sznurki. W jego oczach kryła się rozpacz, ale nic nie mógł na to poradzić na to, że spełniał roz­kazy Bishopa.

- Michael, Shane to twój przyjaciel, prawda?

- Tak, mój panie.

- Przyprowadź go tutaj. A, i przynieś coś do przykrycia podłogi. Pozbędziemy się tego utrapienia raz na zawsze.

Claire krzyknęła:

- Nie! - Zrobiła krok naprzód, a Bishop rzucił jej ostre spojrzenie i przygwoździł ją wzrokiem w miejscu. - Proszę! Nie chciałam... Nie rób mu krzywdy! Nie możesz tego zrobić! Michael, nie! Nie rób tego!

- Nic nie mogę na to poradzić, Claire. Wiesz o tym. Wiedziała. Michael skierował się do drzwi. Widziała już wszystko oczyma wyobraźni, tak wyraźnie jak w jakimś kosz­marze: Michael przyprowadza Shane'a, zmusza go, żeby uklęk­nął, a Bishop... Bishop...

- Przepraszam - powiedziała Claire. - Nie będę już o to prosić. Nigdy. Przysięgam.

Starszy mężczyzna uniósł gęste siwe brwi.

- O to mi dokładnie chodziło. Pozbędę się chłopaka i będę miał pewność, że dotrzymasz słowa.

- Och, nie bądź taki surowy, staruszku - rzucił Myrnin i przewrócił oczami. - To tylko zakochana nastolatka. Pozwól dziewczynie na odrobinę radości. Koniec końców, to ona będzie cierpieć. Tęsknota po rozstaniu to rozkoszne cierpienie, jak ma­wiają poeci. Ja tam nic na ten temat nie wiem. Nigdy nie do świadczyłem tego uczucia. - Zrobił dziwną minę. - Ten jeden raz, naprawdę. Przecież to bez znaczenia.

Claire wstrzymała oddech. Nie spodziewała się, że to aku­rat Myrnin zabierze głos w obronie Shane'a. Ale dał Bishopowi do myślenia.

Bishop kiwnął na Michaela, a ten zatrzymał się w pół kroku.

- Michael, zaczekaj - powiedział Bishop. - Claire, mam dla ciebie zadanie, jeśli chcesz, żeby chłopak przeżył do jutra.

Claire zrobiło się niedobrze.

- Jakie zadanie?

- Dostarczysz przesyłkę. - Bishop podszedł do biurka i otworzył rzeźbioną drewnianą szkatułkę. W środku były papie­rowe zwitki, związane czerwoną wstążką i zapieczętowane wo­skiem. Wyjął jeden z nich, pozornie przypadkowy, i jej podał.

- Co to jest?

- Dobrze wiesz, co to jest.

Wiedziała. To wyrok śmierci; widziała już ich zbyt wiele.

- Nie mogę...

- Mogę ci kazać go zanieść. Jeśli tak zrobię, nie będę się czuł w obowiązku przychylić się do jakiejkolwiek twojej proś by. To najlepszy układ, na jaki możesz pójść, moja mała Claire: życie Shane'a za dostarczenie wiadomości - oznajmił Bishop. - A jeśli odmówisz, poślę kogoś innego, Shane zginie, a ty bę­dziesz miała paskudny dzień.

Przełknęła ślinę.

- Dlaczego w ogóle dajesz mi szansę? Przecież kompromis nie jest w twoim stylu.

Bishop obnażył zęby, ale nie pokazał kłów - mimo że pozo­stawały ukryte, wcale nie wydawał się przez to mniej niebez­pieczny.

- Bo chcę, żebyś zrozumiała swoją rolę w Morganville, Claire. Należysz do mnie. Mogę kazać ci to zrobić, narzucając ci po prostu moją wolę. Zamiast tego pozwalam ci samej pod jąć decyzję.

Claire obróciła w palcach zwitek i spojrzała na niego. Przeczytała: „Detektyw Joe Hess”.

- Nie możesz...

- Zastanów się dobrze, zanim coś powiesz - przerwał jej Bishop. - Jeśli chcesz mi mówić, co mogę, a czego nie mogę ro­bić w moim mieście, będą to twoje ostatnie słowa.

Claire zamknęła buzię. Bishop się uśmiechnął.

- Tak lepiej - powiedział. - Jeśli podjęłaś już decyzję, idź dostarczyć moją wiadomość. Kiedy wrócisz, pozwolę ci zoba­czyć się z tym chłopakiem, ten jeden raz. Widzisz, jak dobrze się dogadujemy, jeśli tylko się postaramy?

Zwitek ciążył w dłoni Claire, mimo że był to tylko kawałek papieru i wosk.

W końcu kiwnęła głową.

- A zatem idź - powiedział Bishop. - Im szybciej to za­łatwisz, tym szybciej znajdziesz się w ramionach ukochanego. Dobra dziewczynka.

Michael patrzył na nią. Nie odważyła się spojrzeć mu w oczy; bała się, że zobaczy w nich gniew, zdradę i zawód. Bycie zmuszonym do roli żołnierza diabła to jedno, decydowa­nie się na nią, to drugie.

Claire szybko wyszła z gabinetu Bishopa.

Kiedy wyszła na słońce, już biegła.

ROZDZIAŁ 3

Detektyw Joe Hess. Idąc, Claire wciąż obracała zwitek w spoconych dłoniach i zastanawiała się, co by się stało, gdyby wyrzuciła go do kosza na śmieci. Oczywiście Bishop byłby wściekły. I prawdopodobnie żądny krwi - nie żeby przez większość czasu był inny. Poza tym to, co miała dostarczyć, wcale nie musiało oznaczać nic złego. Prawda? Może tylko wyglądało na wyrok śmierci. Może to dekret obwieszczający, że piątek to dzień jedzenia lodów albo coś w tym rodzaju.

Minął ją samochód, a ona poczuła na sobie wzrok kierowcy. Nie ma na co patrzeć, jestem tylko smutnym pionkiem w rękach zła, pomyślała gorzko. Zjeżdżaj stąd.

Komisariat policji też znajdował się w ratuszu, a cały bu­dynek był teraz w remoncie. Robotnicy usuwali gruz, żeby po­łożyć nowe wsporniki i cegłę. Część, w której mieściło się więzienie i komenda główna policji, nie uległa większym zniszczeniom, więc Claire skierowała się do stanowiska, przy którym siedział oficer dyżurny.

- Do detektywa Joego Hessa - powiedziała. - Proszę. Policjant ledwie na nią spojrzał.

- Proszę się wpisać, podać nazwisko i cel wizyty. Sięgnęła po rejestr i pióro, i starannie napisała swoje imię i nazwisko. „Claire Danvers. Mam przesyłkę od pana Bishopa”. W recepcji trochę się działo: kilku pijaków przykuto do drewnianej ławki, gdzieś z tyłu jacyś prawnicy nalewali sobie kawę z dużego srebrnego dzbanka.

Wszyscy ucichli. Nawet pijacy.

Oficer dyżurny spojrzał na nią, a ona zobaczyła zmęczenie i gniew w jego oczach, które po chwili przybrały twardy wyraz.

- Usiądź - polecił. - Sprawdzę, czy jest u siebie.

Podniósł słuchawkę. Claire nie patrzyła, jak dzwoni. Była zbyt pochłonięta własnym nieszczęściem. Patrzyła na napis na zwitku i żałowała, że nie wie, co jest w środku - choć gdyby wiedziała, mogłoby to tylko pogorszyć sprawę. Jestem tylko posłańcem.

Tak, dzięki temu mogła spać spokojnie.

Oficer dyżurny rozmawiał z kimś cicho, a potem odwie­sił słuchawkę, ale nie podszedł z powrotem do okienka. Unika mnie, pomyślała; powoli się do tego przyzwyczajała. Dobrzy lu­dzie unikali jej, źli - się podlizywali. Przygnębiało ją to.

Zaswędział ją tatuaż. Podrapała się przez materiał koszuli i wpatrzyła w drzwi.

Detektyw Hess pojawił się w nich jakąś minutę później. Uśmiechnął się, kiedy ją zobaczył, a to bolało. Bardzo bola­ło. Był jednym z pierwszych, którzy jej naprawdę pomogli w Morganville - on i jego partner detektyw Lowe dołożyli sta­rań, żeby jej pomóc, i to nie raz, ale wiele razy. A ona tak mu się odwdzięczała.

Kiedy wstała, zrobiło jej się słabo.

- Claire, miło cię widzieć - przywitał się i zabrzmiało to tak, jakby naprawdę tak myślał.

Kiedy mijała oficera dyżurnego, podał jej identyfikator. Przypięła go do koszuli i skierowała się za Joem Hessem do dużego otwartego pomieszczenia. Jego biurko znajdowało się na tyłach, tuż obok identycznego biurka z tabliczką z nazwi­skiem jego partnera. Nic specjalnego. Nikt nie trzymał rzeczy osobistych na biurku. Stwierdziła, że tak jest lepiej, kiedy cały­mi dniami przesłuchuje się przestępców.

Usiadła na krześle przy biurku, a on zajął swoje miejsce, nachylił się i oparł łokcie na kolanach. Miał miły wyraz twarzy i nie próbował jej onieśmielać. Tak naprawdę miała wrażenie, że stara się jej ułatwić sprawę.

- Jak się czujesz? - spytał. Takie samo pytanie zadał jej Richard Morrell. Zastanawiała się, czy aż tak źle wygląda. Pewnie tak.

Claire przełknęła ślinę i popatrzyła na swoje ręce i na zwitek, który trzymała w prawej dłoni. Powoli wyciągnęła rękę w jego kierunku.

- Przepraszam - powiedziała. - Tak mi... przykro. - Chciała mu wszystko wyjaśnić, ale jakoś nie znalazła dla sie­bie żadnego usprawiedliwienia. Była tu. Robiła to, co chciał Bishop.

Ale tym razem ona sama się na to zdecydowała. Nie można tego w żaden sposób usprawiedliwić.

- Nie obwiniaj się. - Detektyw Hess wziął zwitek. - Claire, to nie twoja wina. Wiesz o tym, prawda? Nie możesz się winić za to, co robi Bishop, ani za to, co dzieje się w Morganville. Starałaś się jak mogłaś.

- Na niewiele się to zdało, co?

Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, a potem pokręcił głową i zerwał pieczęć.

- Jeśli ktokolwiek zawalił, była to Amelie - powiedział. - Teraz trzeba tylko wymyślić, jak przetrwać. Wpłynęliśmy na nieznane wody.

Detektyw Hess rozwinął papier i przeczytał wiadomość. Trzymał ręce nieruchomo, a jego twarz pozostała bez wyrazu. Uświadomiła sobie, że nie chce jej przestraszyć. Nie chce, żeby czuła się winna.

Odłożył kartkę na biurko.

Musiała zadać to pytanie.

- Co to jest?

- Nic, czym musiałabyś się niepokoić - powiedział, choć nie mogła to być prawda. - Zrobiłaś, co do ciebie należy, Claire. Idź już teraz. I obiecaj mi... - Zawahał się, a potem otworzył jakąś teczkę, żeby wyglądać na zajętego. - Obiecaj mi, że nie zrobisz nic głupiego.

Nie mogła tego obiecać. Miała wrażenie, że od śniadania już zdążyła zachować się głupio kilka razy.

Ale kiwnęła głową, bo naprawdę niewiele więcej mogła dla niego zrobić.

Uśmiechnął się do niej niewesoło.

- Przepraszam, Claire, mamy sporo pracy - powiedział. Nie była to prawda, ale postukał ołówkiem w otwartą teczkę. - Mam dziś rozprawę. Leć już. Niedługo się zobaczymy.

- Joe...

- Idź, Claire. Dziękuję.

Chciał ją chronić, widziała to. Chronić przed konsekwen­cjami tego, co zrobiła.

Nie wyobrażała sobie, jak mu się za to odwdzięczy.

Czuła, że kiedy wychodziła, obserwował ją, ale kiedy się obejrzała, znów był zaczytany w dokumentach.

- Hej, Claire? Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Nie będzie płakać.

- Dzięki - szepnęła i głos jej się załamał, więc otworzyła drzwi i uciekła przed straszną wiadomością, jaką zostawiła mu na biurku.

Była prawie pierwsza, kiedy znalazła się z powrotem w ga­binecie Bishopa - nie tyle dlatego, że miała daleką drogę do po­konania, ale dlatego, że musiała zatrzymać się, przysiąść i wy­płakać swój smutek w samotności, a potem upewnić się, że starła z siebie wszystkie jego ślady, zanim ruszy dalej. Gdyby tego nie zrobiła, Ysandre nie posiadałaby się z radości.

Podobnie Bishop.

Claire uznała, że udało jej się wyglądać na spokojną, bo Ysandre wezwała ją z powrotem do gabinetu. Bishop znajdował się na tym samym miejscu, tyle że trzeci wampir, ten nieznajo­my, zniknął.

Michael wciąż był na miejscu.

Myrnin zajął się budowaniem konstrukcji ze spinaczy i klip­sów biurowych, co było jednym z jego mniej szurniętych pomy­słów na zabicie czasu.

- Wrócił nasz mały geniusz - mruknął Bishop. - I jak detek­tyw Hess przyjął wieści?

- Spokojnie. - Claire nie zamierzała mu się zwierzać, ale nawet ta lakoniczna odpowiedź zdawała się go bawić. Oparł się o biurko i skrzyżował ramiona, przypatrując się jej z dziwnym uśmieszkiem.

- Nic ci nie powiedział, co?

- Nie pytałam.

- Morganville to naprawdę kulturalne miejsce. - W ustach Bishopa zabrzmiało to jak obelga. - Świetnie wywiązałaś się ze swoich obowiązków. Ja też, jak przypuszczam, muszę dotrzy­mać mojej części umowy. - Spojrzał na Myrnina. - To twoja ulubienica. Posprzątaj po niej.

Myrnin zasalutował leniwie.

- Jak sobie życzysz, panie. - Wstał z tą gracją właściwą wampirom, która sprawiała, że Claire czuła się ociężała, głupia i powolna, i spojrzał jej w oczy. Jeśli chciał jej coś powiedzieć, nie miała pojęcia co.

- Idziemy, dziewczyno. Pan Bishop ma ważne sprawy do załatwienia.

Jakie? - pomyślała. Ćwiczy swój szyderczy śmiech? Inwi­giluje sługusów?

Myrnin przeszedł przez pokój i zacisnął zimne jak lód palce na jej ręce; pociągnął ją za sobą korytarzem.

Odwróciła się i spojrzała na Michaela, ale on nie mógł jej pomóc. Był tak samo w pułapce jak ona.

Myrnin zatrzymał się dopiero wtedy, kiedy od Bishopa dzie­liły ich dwie pary zamkniętych drzwi i jakiś kilometr korytarza.

- Puszczaj! - warknęła Claire i spróbowała się wyrwać. Myrnin spojrzał na jej rękę, wokół której wciąż zaciskały się je go blade palce, i uniósł brwi, jakby nie bardzo rozumiał, co ro­bi jego dłoń. Claire szarpnęła się znowu. - Myrnin, puść mnie!

Wypuścił ją i zrobił krok do tyłu. Pomyślała, że przez uła­mek sekundy wyglądał na zawiedzionego, ale zaraz potem po­jawił się ten jego obłąkańczy uśmiech.

- A będziesz grzeczna? - Spojrzała na niego. - No tak. Pewnie nie. W porządku, odpowiedzialność spadnie na ciebie, Claire. Chodź, zaprowadzę cię do twojego chłopaka, skoro naj­wyraźniej nasz dobroczyńca jest w łaskawym nastroju.

Odwrócił się, a poły jego surduta zafurkotały. Znów miał na sobie japonki, a jego stopy były brudne, chociaż nie śmierdział zbyt mocno. Kiedy szedł, sznury tanich, połyskujących koralików grzechotały, a kłapanie jego klapek sprawiało, że był chyba najbar­dziej hałaśliwym wampirem, jakiego Claire kiedykolwiek spotkała.

- Bierzesz lekarstwa? - spytała. Myrnin spojrzał na nią przez ramię, a ona kolejny raz nie miała pojęcia, co oznacza to spojrzenie. - Czy to znaczy „nie”?

- Myślałem, że mnie nienawidzisz? - stwierdził. - Jeśli tak jest, nie powinno cię to obchodzić, prawda?

Miał rację. Claire zamilkła. Myrnin zaprowadził ją do wiel­kich drzwi, przed którymi straż pełnił wampir. Był chyba Azjatą, a teraz jego skóra miała kolor kości słoniowej. Miał długie, za­plecione z tyłu włosy i był niewiele wyższy od Claire.

Myrnin zamienił ze strażnikiem kilka słów w języku, który przypominał chiński, i ten otworzył drzwi na oścież.

Claire zrobiło się gorąco i zadrżała. Jeśli zrobili Shane'owi krzywdę... Minęło już tyle czasu. A co jeśli on nie miał ochoty się z nią widzieć?

Kolejne drzwi, kolejny strażnik i znaleźli się w koryta­rzu z zakratowanymi celami po lewej stronie. Bez okien. Bez światła, z wyjątkiem oślepiających świetlówek pod sufitem. Pierwsza cela była pusta. W drugiej przebywało dwóch męż­czyzn, ale żaden nie był Shane'em. Claire starała się na nich nic patrzeć. Bała się, że mogła ich znać.

W trzeciej celi były dwa wąskie łóżka polowe oraz toaleta i umywalka. Było tu niemal sterylnie czysto. Na jednym łóż­ku spał starszy mężczyzna z potarganymi, siwymi włosami, a Claire potrzebowała kilku sekund, żeby zorientować się, że to Frank Collins, tata Shane'a. Zdziwiło ją, że wygląda tak... kru­cho. Tak bezbronnie i staro.

Shane siedział po turecku na drugim łóżku. Oderwał wzrok od książki, którą czytał. Zacięta mina przypominała jej jego oj­ca, ale zniknęła natychmiast, kiedy Shane ją zobaczył.

Upuścił książkę, zerwał się na równe nogi i w sekundę zna­lazł się przy kratach. Zacisnął na nich dłonie, a oczy błyszczały mu dziko.

Kiedy znów je otworzył, zdążył się opanować. Prawie.

- Cześć - odezwał się Shane tak spokojnie, jakby właśnie na siebie wpadli na korytarzu w Domu Glassów, w ich dziwacz­nym minibractwie. Jakby od ich rozstania nie minęły całe tygo­dnie. - Kogo tu widzimy. Wszystkiego najlepszego.

Claire zapiekły oczy od łez, ale pohamowała się i zmusiła do uśmiechu.

- Dzięki - wydusiła. - Co dla mnie masz?

- E... wielki diament. - Shane rozejrzał się dokoła i wzru­szył ramionami. - Musiałem go gdzieś tu położyć. Wiesz, jak to jest, całonocne imprezy, skuwasz się, a potem zapominasz, gdzie zostawiłaś swoje rzeczy...

Zrobiła krok naprzód i położyła ręce na jego dłoniach. Poczuła, jak przebiegł go dreszcz. Shane westchnął, zamknął oczy i oparł czoło o kraty.

- Tak - wyszeptał. - Już się zamykam. Dobry pomysł. Shane puścił kraty i pogłaskał ją po jej miękkich krótkich włosach, a gorący pocałunek niósł w sobie pragnienie, od któ­rego serce Claire zaczęło mocniej bić.

Kiedy przestali się całować, Claire wsunęła ręce przez kraty i objęła Shane'a za szyję, a jego dłonie zsunęły się na jej talię.

- Nienawidzę całować cię przez więzienne kraty - jęknął Shane. - Jestem za kontrolą, ale samokontrola znacznie bar dziej mi odpowiada.

Claire prawie zapomniała, że obok stał Myrnin, więc wzdrygnęła się, słysząc jego chichot.

- Oto przemówił młody mężczyzna o niewielkim doświad­czeniu - powiedział Myrnin, ziewnął i rozłożył się na ławce pod ścianą. Oparł brodę na grzbiecie dłoni. - Cieszcie się niewinno­ścią, póki możecie.

Shane nie wypuszczał Claire z objęć i wpatrywał się w nią ciemnymi oczami. Zignoruj go, zdawały się mówić. Zostań przy mnie.

Tak właśnie zrobiła.

- Staram się wydostać cię stąd - szepnęła. - Naprawdę.

- Claire, nie wpakuj się tylko w kłopoty. Czekaj, zapomnia­łem, z kim rozmawiam. W jakie kłopoty już się dziś wpako­wałaś?

- W żadne. Nie martw się.

- Poza martwieniem się, głównie o ciebie, nie mam nic in­nego do roboty. - Shane wyglądał teraz bardzo poważnie i od chylił jej głowę do tyłu, zmuszając, żeby spojrzała mu w oczy.

- Claire. Co on kazał ci zrobić?

- Martwisz się o mnie? - Roześmiała się krótko, ale w jej śmiechu zabrzmiała panika. - To ty jesteś w więzieniu.

- Jakoś przywykłem. Claire, powiedz mi. Proszę.

- Nie... nie mogę. - To nie była prawda. Mogła. Tyle że roz­paczliwie nie chciała. Nie chciała, żeby Shane o tym wiedział.

- Jak się trzyma twój ojciec?

Shane uniósł lekko brwi.

- Ojciec? No cóż. Dobrze. Jest po prostu... sama wiesz. Claire uświadomiła sobie, że tego właśnie się obawiała: że Shane wszystko ojcu wybaczy. Że Collinsów znów zjednoczy nienawiść do całego Morganville.

Że Shane znów dołączy do grona zabójców wampirów. Jeśli tak się stało, Bishop nigdy nie wypuści go z więzienia.

Shane wyczytał to wszystko z jej twarzy.

- Nie o to chodzi - pokręcił głową. - Trochę tu ciasno. Musimy się jakoś dogadywać, bo inaczej byśmy się pozabijali. Stwierdziliśmy, że jakoś się dogadamy, to wszystko.

- Tak - odezwał się głęboki, chropowaty głos z drugiej pry­czy. - To była kupa radości poznać mojego syna. Jestem taki wzruszony, normalnie oczy mam pełne łez.

- Zamknij się, Frank - warknął Shane.

- To tak się odzywasz do swojego staruszka? - Frank prze wrócił się na drugi bok, a Claire zobaczyła w jego oczach twar­dy błysk. - Co tu robi twoja dziewczyna kolaborantka? Ciągle biega na posyłki u wampirów?

- Na Boga, tato, zamkniesz się wreszcie?

- To tak się dogadujecie? - szepnęła Claire.

- A widzisz jakieś połamane kości?

- Dobrze powiedziane. - Nie tak sobie wyobrażała tę chwi­lę, z wyjątkiem pocałunku. Ale z kolei pocałunek był lepszy, niż mogła oczekiwać w najśmielszych marzeniach. - Shane...

- Cśś - szepnął i przycisnął usta do jej czoła. - Co u Mi­chaela? - Nie chciała mówić o Michaelu, więc tylko pokręciła głową. Shane z trudem przełknął ślinę. - Ale... żyje?

- Zdefiniuj, co znaczy „żyje” w tym mieście - powiedziała Claire. - Wszystko z nim w porządku. On tylko... no wiesz. Nie jest sobą.

- Bishop? - Kiwnęła głową. - A Eve?

- Pracuje. Nie widziałam się z nią od kilku tygodni. - Eve, jak cała reszta mieszkańców Morganville, traktowała Claire jak zdrajczynie, a Claire naprawdę nie mogła jej za to winić. - Jest naprawdę zdołowana z powodu Michaela. I z twojego, oczywi­ście.

- Nie wątpię - powiedział miękko Shane. Wydawało się, że przez mgnienie oka się waha. - Czy słyszałaś coś na temat mnie i ojca? Co Bishop dla nas szykuje?

Claire pokręciła głową. Nawet gdyby wiedziała - a nie wiedziała - nie powiedziałaby mu.

- Nie mówmy o tym, Shane. Tak bardzo mi ciebie brak...

Shane znów ją pocałował, a świat rozpłynął się w cudow­nym wirze gorąca i dzwonów, i dopiero kiedy w końcu z żalem odsunęła się od niego, usłyszała, że Myrnin klaszcze.

- Miłość wszystko zwycięży - powiedział. - Jakie to urocze. Claire odwróciła się do niego i poczuła, że wściekłość wzbiera w niej i zaraz wybuchnie jak wulkan.

- Zamknij się!

Nawet na nią nie spojrzał.

- Shane, chcesz wiedzieć, co dla ciebie zaplanował? Naprawdę chcesz?

- Myrnin, nie!

Shane wyciągnął ręce przez kraty, chwycił Claire za ramio­na i odwrócił ją do siebie.

- To nie ma znaczenia - powiedział. - Teraz tylko liczy się to, żebyśmy wyszli z tego cało. Przeżyjemy. Oboje. Powtórz to.

- Oboje - powtórzyła. - Przeżyjemy.

Zimna ręka Myrnina złapała ją za nadgarstek i odciągnęła od kraty.

- Hej! - krzyknął Shane, kiedy Claire próbowała się uwolnić, ale nie udało jej się i została wyciągnięta przez drzwi. - Claire! Przeżyjemy! Powiedz to! Przeżyjemy!

Myrnin zatrzasnął drzwi.

- Cóż za dramatyzm. Chodź, dziewczyno. Mamy robotę. Próbowała się od niego uwolnić.

- Nigdzie z tobą nie idę, ty zdrajco!

Myrnin nie dał jej wyboru; na wpół ją wlokąc, a na wpół popychając, przeszli obok pierwszego, a potem drugiego straż­nika, a potem Myrnin zaciągnął ją do pustego pomieszczenia. Trzasnął drzwiami i odwrócił się do niej.

Claire złapała pierwszą rzecz, jaka jej się nawinęła - był to ciężki świecznik - i zamachnęła się nim w głowę Myrnina. Uchylił się bez wysiłku wyrwał jej świecznik z ręki.

- Dziewczyno. Claire! - Potrząsnął nią, aż znieruchomia­ła. Jego oczy były szeroko rozwarte i bardzo ciemne. Nie było w nich ani krzty szaleństwa. - Jeśli chcesz, żeby chłopak prze żył, musisz przestać ze mną walczyć. To mało produktywne.

- I co, mam po prostu stać i czekać, aż mnie ugryziesz? O nie! - Spróbowała się wyrwać, ale on stał niewzruszony jak pomnik. Prędzej by zrobiła sobie krzywdę, niż wyrwała z jego uścisku.

- Po co, na Boga, miałbym cię gryźć? - spytał Myrnin cał­kiem rozsądnie. - Nie pracuję dla Bishopa, Claire. Nigdy nic pracowałem. Myślałem, że masz wystarczająco dużo rozumu, żeby zdawać sobie z tego sprawę.

- Chcesz mi powiedzieć, że nadal jesteś po naszej stronie?

- Zdefiniuj „naszej”, moja droga.

- Po stronie... - Cóż, miał rację. Dosyć trudno było to zde­finiować. - Przecież wiesz. Po stronie nas!

Myrnin roześmiał się, puścił ją i swoim zwyczajem we­pchnął ręce do kieszeni surduta.

- Po stronie nas, w rzeczy samej. Rozumiem, że mogłaś być sceptyczna. Masz ku temu powody. Może powinienem pozwo­lić, żeby ktoś inny cię przekonał. O, w samą porę.

Nie uwierzyłaby mu nawet przez sekundę, tyle że ściana rozsunęła się, rozbłysło białe światło, a z przejścia wyszła ko­bieta, za którą podążał długi korowód ludzi.

Kobietą tą była Amelie, wampirzyca królowa Morganville, choć nie wyglądała jak skończenie piękna, blada księżniczka, którą Claire do tej pory widywała. Amelie miała na sobie czarne spodnie, czarną bluzę z kapturem na zamek i buty do biegania.

Niedobrze.

Za nią stała armia wampirów, prowadzona przez Olivera, który, cały w czerni, wyglądał bardziej przerażająco niż kiedy­kolwiek wcześniej - zazwyczaj przynajmniej próbował wyglą­dać zwyczajnie, ale dziś najwyraźniej niewiele sobie z tego ro­bił. Związał siwiejące włosy w koński ogon, przez co jego twarz ściągnęła się w pozbawioną uśmiechu maskę.

Skrzyżował ręce i patrzył na Myrnina i Claire, jakby byli czymś oślizłym, co znalazł na podłodze w swojej kawiarni.

- Myrnin - powiedziała Amelie i skinęła mu głową. On również jej skinął, jakby mijali się na ulicy. Jakby to był zwykły dzień. - Dlaczego wmieszałeś w to dziewczynę?

- No cóż, musiałem. Była dosyć trudna - powiedział. - To pomogło przekonać Bishopa, że rzeczywiście do niego należę. Ale chyba najlepiej będzie, jeśli na razie zostawicie ją w spoko­ju, i mnie zresztą też. Mamy tu jeszcze trochę roboty, roboty, której nie da się wykonać z ukrycia.

Claire otworzyła usta, a potem zamknęła je, bo nie przy­szło jej na myśl ani jedno składne pytanie, które mogłaby zadać. Oliver nakazał im ruchem głowy, żeby się oddalili, i pokazał swoim oddziałom szturmowym, żeby ustawiły się wzdłuż po­mieszczenia po obydwu stronach drzwi prowadzących na ko­rytarz.

Amelie ociągała się chwilę.

- Będziesz ją chronić, Myrnin? Nie chciałam, żebyś zaprowadził ją aż tak daleko w głąb labiryntu; wzdragam się na samą myśl, że ją porzucisz. Jestem jej winna Ochronę. - Jej bladoszare oczy wwiercały się w jego zimniejsze niż stal. - Uważaj na to, co teraz powiesz. Będę cię trzymała za słowo.

- Będę bronić dziewczyny do ostatniego tchu - obiecał i uderzył się dramatycznie w pierś. - Ale zaczekaj. To chyba nie wiele znaczy, skoro wydałem ostatnie tchnienie, zanim zdążyła obeschnąć Magna Carta? Chodzi mi oczywiście o to, że będę się nią opiekować bez względu na to, co zostało z mojego życia.

- Ja nie żartuję, błaźnie.

Myrnin jakby całkowicie otrzeźwiał.

- A ja nie dowcipkuję, pani. Będę ją chronić. Masz moje słowo.

Claire patrzyła to na Myrnina, to na Amelie, to na Olivera, aż w końcu przyszło jej na myśl zasadne pytanie:

- Co wy tu robicie?

- Znaleźli się tu, żeby uratować twojego chłopaka - powie dział Myrnin. - Wszystkiego najlepszego, moja droga.

Amelie rzuciła mu ostre, władcze spojrzenie.

- Nie okłamuj jej, Myrnin. Nie wypada.

Myrnin opanował się i leciutko się skłonił. Claire widziała, że na ustach wciąż igra mu szalony uśmieszek. Amelie przeniosła wzrok na Claire.

- Myrnin pomógł nam dostać się do budynku. Podejmu­jemy pewne działania, żeby przejąć Morganville, ale to trochę potrwa. Rozumiesz?

Prawda dotarła do Claire z opóźnieniem.

- Nie... nie jesteście tu po to, żeby ocalić Shane'a?

- Oczywiście, że nie - rzucił pogardliwie Oliver. - Nie bądź głupia. Jaką wartość strategiczną może mieć dla nas twój chło­pak?

Claire zagryzła wargi, bo odruchowo chciała mu się od­szczeknąć, i zmusiła się do myślenia. Nie było to łatwe; miała tylko ochotę na niego wrzeszczeć.

- W porządku - powiedziała w końcu. - W takim razie to ja sprawię, że stanie się dla was ważny strategicznie. I co wy na to?

Myrnin podniósł głowę. Miał ostrzegawczy wyraz twarzy, co ona całkowicie zignorowała.

- Jeśli nie ocalicie Shane'a i jego ojca, nie będę pomagać Myrninowi i zniszczę lekarstwo i serum, nad którym pracowa­liśmy. Sądzę, że wolelibyście uniknąć dołączenia do korowodu szaleńców, mam rację? - Bo właśnie taki los czekał wszystkie wampiry, nawet Olivera i Amelie.

Kiedy przyjechała do Morganville, wampiry były nieśmier­telne i w doskonałej formie, ale pod wieloma względami były to tylko pozory. Nigdzie na świecie nie było już innych wampirów, a przynajmniej nie za wiele, a stało się tak dlatego, że z bie­giem lat ich liczba powoli malała, a ich zdolność do tworzenia nowych wampirów zanikała. Chodziło o jakąś chorobę, o coś paskudnego i postępującego, chociaż przez długi czas wampiry temu zaprzeczały.

Amelie stworzyła Morganville jako ich jedyną nadzieję na przetrwanie. Ale choroba nie ustępowała; wciąż postępowała i wyglądało na to, że w ostatnim czasie atakuje coraz szybciej. Claire nauczyła się wychwytywać subtelne, choć dobrze już wi­doczne sygnały: drżenie dłoni. Wkrótce będzie gorzej. Wszyscy byli tym przerażeni. I mieli ku temu powody.

Myrnin stworzył tymczasowe antidotum, ale wampiry po­trzebowały prawdziwego lekarstwa. I to szybko. A ponieważ Myrnin gasł w oczach, tylko Claire mogła kontynuować pracę nad lekarstwem.

Zapadła głęboka cisza i przez chwilę wściekłość i determi­nacja Claire osłabły. Ale potem zobaczyła wyraz oczu Olivera. O nie, ani się waż, pomyślała. Ani się waż być taki zadowolony z siebie.

- Albo zrobimy to po mojemu - powiedziała Claire - albo zniszczę dotychczasowe badania i pozwolę wam wszystkim umrzeć.

- Claire - wymamrotał Myrnin. Był przerażony. Dobrze. Cieszyła się z tego. - Nie mówisz chyba poważnie.

- Bardzo poważnie. Jeśli pozwolicie, żeby Bishop zabił Shane'a, nie będzie to już miało dla mnie znaczenia. - Choć przerażało ją to, co mówiła, poczuła też ulgę. - Nie chodzi o was i wasze głupie spory. W tym mieście są też ludzie. My jeszcze żyjemy. My się liczymy! - Uchyliła wieka, a narastające w niej przerażenie i wściekłość wylały się z niej teraz kipiącą falą. Odwróciła się do Myrnina.

- Ty! To ty nas wydałeś! Odwróciłeś się od nas, kiedy cię potrzebowaliśmy! A ty - mówiła teraz do Amelie - ty miałaś to wszystko gdzieś. Gdzie byłaś? Myślałam, że jesteś inna; my­ślałam, że chciałaś pomóc, ale jesteś taka sama jak cała reszta, jesteś tylko...

- Claire. - Jedno słowo Amelie wystarczyło, żeby ją po wstrzymać. - Co innego mogłam zrobić? Bishop przejął wystar­czająco dużo moich poddanych, żeby każde podjęte przeze mnie działanie odwróciło się przeciwko moim ludziom. Walczyłabym na śmierć, ale walka ta zniszczyłaby wszystkich, których i ty, i ja kochamy. Musiałam się wycofać i pozwolić mu żyć w przeko­naniu, że zwyciężył. Myrnin robił, co mógł, żeby chronić ciebie i twoich przyjaciół, podczas gdy my szukaliśmy jakiegoś wyjścia.

Claire parsknęła gorzkim śmiechem.

- No jasne.

- Każde z was nadal żyje, jak mi się wydaje, w przeci­wieństwie do większości tych, którzy zetknęli się kiedykolwiek z Bishopem. Można by się zastanawiać, jak mało to prawdopo­dobne, bo przecież upłynęło już tyle czasu, że powinien stracić całe zainteresowanie wami i rozerwać was i całe moje miasto na strzępy. - Amelie miała kamienną twarz, jakby wyrzeźbiono ją z marmuru. - Mojego ojca nie obchodzi zarządzanie. Tylko niszczenie. Myrnin starał się przekonać go, żeby przynajmniej spróbował nie zniszczyć Morganville, przez co podejmował ciągłe ryzyko.

Claire nie chciała w to wierzyć, ale kiedy się nad tym zasta­nowiła, uczciwie musiała przyznać, że często Bishop wydawał rozkaz zabicia jakichś ludzi i Myrnin - lub Myrnin i Michael! - z trudem odwodzili go od tego pomysłu.

- Michael - powiedziała powoli Claire. - Odmieniłaś Michaela, prawda? Nie należy już do Bishopa.

Amelie i Oliver wymienili spojrzenia, a Oliver wzruszył le­ciutko ramionami.

- Szybko się uczy - powiedział. - Nigdy nie twierdziłem inaczej. Chyba że chłopak jest złym aktorem.

- Gdyby był złym aktorem, już dawno by nie żył - stwier­dziła Amelie. - Claire, nie wolno ci zmienić swojego stosun­ku do Michaela. Nie wolno ci, bo zginie. A teraz musisz iść z Myrninem. Antidotum, które wyprodukowaliście z krwi Bishopa, jest dla nas w tej chwili niezbędne; musimy wyleczyć wszystkich tych, do których możemy dotrzeć, a w tym celu mu simy mieć wystarczające zapasy. Polegam na tobie, Claire.

- Dlaczego miałabym ci pomagać? - spytała Claire i po czuła zimny dreszcz na karku, kiedy spojrzenie szarych oczu Amelie zatrzymało się na niej. - Niczego mi nie obiecałaś. Chcę, żebyś przysięgła, że wydostaniesz Shane'a i jego ojca żywych.

Oliver warknął, a ona kątem oka dostrzegła błysk jego kłów.

- Pozwolisz, żeby ta gówniara na ciebie szczekała?

- To, co robię, to moja sprawa, Oliverze. - Amelie milczała długą chwilę, zanim się odezwała. - Dobrze, Claire, masz moje słowo, że wyciągniemy Shane'a i jego ojca, nie dopuścimy do ich zabicia. Co jeszcze?

Claire nie była przygotowana na to, że wyjdzie z tego zwy­cięsko. Zamrugała, spróbowała wymyślić inne żądanie, ale nie przyszło jej na myśl nic konkretnego.

Ale po chwili już wiedziała.

- Chcę... chcę, żebyś mi obiecała, że kiedy to wszystko się skończy, zmienisz zasady obowiązujące w Morganville.

Amelie patrzyła na nią przez chwilę zdumiona.

- Zmienię zasady? Jakie zasady?

- Koniec polowań na ludzi. Koniec brania ludzi w posiada nie. Sprawisz, że wszyscy będą równi.

- Mówisz o sprawach, których nie rozumiesz. To wszystko jest potrzebne, żebyśmy mogli żyć we względnym bezpieczeń­stwie. Nie będę narażać wampirów na ryzyko ani nie zostawię ich na łaskę lub niełaskę ludzi. Byłam już świadkiem zbyt wielu śmierci i zgliszczy w ciągu wieków. - Amelie pokręciła głową. - Nie, jeśli taka jest twoja cena, jest dla mnie zbyt wysoka, Claire. Rób, jak chcesz, ale nie zdradzę wszystkiego, co udało nam sic tu zbudować, żeby dopasować się do twoich sentymentalnych wyobrażeń o współczesnym świecie.

Claire uczono zawsze, żeby być miłą, zgodną i pomocną, i przez krótką chwilę, patrząc w oczy Założycielce Morganville. chciała jej ulec.

Jedyne, co ją powstrzymało, to świadomość, co powiedział­by Shane, gdyby znajdował się na jej miejscu.

- Nie - powiedziała i poczuła, że jej serce trzepocze się jak szalone z przerażenia. Trzęsła się i rozsądek podpowiadał jej, że powinna uciekać, nie dopuścić do konfrontacji. - Słyszysz, co mówisz, prawda? Chcesz ocalić wampiry kosztem ludzi. Nie zgodzę się na to; nie mogę. Nie dogadamy się. Nie będę ci już więcej pomagać. Przy pierwszej nadarzającej się okazji powiem Bishopowi o Myrninie.

Amelie odwróciła się do niej szybko i zanim Claire zorien­towała się, co się dzieje, poczuła na gardle zimną dłoń i została przyciśnięta do ściany. Krzyknęła i zamknęła oczy, ale nie na tyle szybko, żeby nie dostrzec wściekłości na twarzy Amelie, śmiertelnie ostrych kłów i świdrującego spojrzenia.

Poczuła chłodny oddech Amelie i usłyszała, jak Myrnin mamrocze coś pod nosem w języku, którego nie rozumiała. Wyglądał na przerażonego.

Mocne, zimne ręce Amelie rozluźniły chwyt na jej szyi. Zamiast tego wampirzyca zaczęła nią potrząsać. Głowa Claire odbiła się od cegieł, a ona skrzywiła się z bólu i zobaczyła gwiazdy.

- Otwórz oczy! - warknęła Amelie. Claire posłuchała jej, mrugając nieporadnie. - W życiu nie spotkałam tak irytują­cej i głupiej istoty ludzkiej. Na świecie jest osiemset wampi­rów, Claire. Na całym świecie. Co dzień jest ich mniej. Jesteśmy wybijani, chorujemy, umieramy. Was są miliardy! Nie uznam was za ważniejszych! - Ostatnie słowa zamieniły się w dziki, wściekły syk i zapaliły w oczach Amelie coś straszliwego, coś poza wszelką kontrolą, coś pożądliwego. - Ocalę moich ludzi!

Gdzieś z cienia zza jej pleców wyszedł inny wampir i ode­zwał się bardzo cicho.

- Amelie. To wszystko nie jest winą Claire. Wiesz o tym. A ona ma rację. Mówiłem ci dokładnie to samo pięćdziesiąt lat temu. O ile sobie dobrze przypominam, wtedy też się wściekłaś.

Wampirem, który wstawił się za Claire, był Sam Glass, dzia­dek Michaela; wciąż wyglądał na studenta, mimo upływu tylu lat. Był prawdopodobnie jedynym spośród nieumarłych, który mógł ująć się za Claire, i który chciał to zrobić. Dotknął ramienia Amelie.

Odwróciła się do niego, a on objął ją i przez chwilę, jed­ną chwilę, Amelie dała się przytulić, zanim odepchnęła go od siebie.

- Och, po prostu zabierz ją stąd - powiedziała. - Myrnin, zabierz ją stąd. Natychmiast! Zanim zrobię coś, czego będę ża­łować. Albo czego wcale nie będę żałować.

Claire ledwie była w stanie oddychać, a co dopiero prote­stować. Myrnin wziął ją za rękę i pociągnął za sobą. Otarła się o Olivera, którego oczy jarzyły się żądzą krwi, i poczuła, że po­mieszczenie wypełnia głuchy pomruk.

Myrnin pociągnął ją w stronę ściany i w krótkiej chwili pa­niki Claire pomyślała, że uderzy w nią twarzą... ale zaraz potem poczuła charakterystyczne mrowienie jednego ze stałych portali Myrnina, jego sieci połączeń między najbardziej niebezpiecz­nymi miejscami w Morganville. Ściana rozpłynęła się w wirze mgły, a Claire poczuła, że zapada się bezradnie w ciemność, nie wiedząc, gdzie wyląduje. Miała wrażenie, że wszystko trwa całą wieczność, ale nagle znalazła się... we własnym domu.

ROZDZIAŁ 4

Dom Glassów wyglądał z grubsza tak samo jak w chwili, kie­dy go opuszczała, kiedy spakowała żałosną garstkę swoich rzeczy i przeniosła się do domu rodziców, którzy zostali ścią­gnięci do Morganville. Dom wydawał się cichy, opuszczony, dziwnie smutny. Taki panował w nim nastrój. Rzeczy Shane'a ciągle walały się dokoła: nowa konsola, którą dopiero co pod­łączył, stosy gier w kącie razem z Wiimotami, stara obszarpana czarna bluza wciśnięta w kąt kanapy. Claire podeszła do niej, usiadła i położyła ją sobie na kolanach jak zwierzaka, a potem podniosła ją do twarzy i wzięła głęboki oddech.

Jestem w domu. Czuła się jednocześnie cudownie, smutno i strasznie.

Kiedy tuliła do siebie bluzę Shane'a, miała wrażenie, jakby to on przez krótką chwilę ją tulił.

Podniosła wzrok i zobaczyła, że Myrnin się jej przygląda.

- Co? - spytała. On wzruszył ramionami. - Po co mnie tu zabrałeś?

- Musiałem cię gdzieś zabrać. Pomyślałem, że może bę­dzie ci tu przyjemniej niż w takiej, na przykład, oczyszczalni ścieków.

Gitara Michaela leżała na podłodze w pokrowcu obok rega­łu z książkami. Jakieś czasopisma Eve były wciąż porozrzucane na stoliku kawowym.

Pachniało tu tak znajomo, a Claire na nowo boleśnie odczu­ła utratę Shane'a, utratę przyjaciół.

- Eve jest w domu? - spytała Myrnina, ale on nie odpowie­dział.

Zrobiła to Eve, stając w drzwiach do kuchni.

- A gdzie miałabym być? - Oparła się o framugę i skrzyżo­wała ramiona, przyglądając się im. - A wy co robicie w moim domu, świry?

- Hej, to również mój dom! - Claire wiedziała, że zabrzmia­ło to tak, jakby się broniła, ale nic nie mogła na to poradzić. Od samego początku, kiedy tylko się spotkały, Eve była po jej stro­nie: zawsze ją wspierała, zawsze jej wierzyła. Wierzyła w nią, co było nawet ważniejsze.

Bolało ją, że teraz to się zmieniło.

Twarz Eve przypominała maskę z papieru ryżowego, agre­sywnie podkreśloną czarną szminką i stanowczo za dużą ilością kredki do oczu. Jej czarne włosy były mocno ściągnięte w koń­ski ogon, a ona miała na sobie czarny T - shirt z czerwoną trupią czaszką na przodzie oraz za duże bojówki z mnóstwem kieszeni i łańcuszków. Do tego martensy.

Eve najwyraźniej miała ochotę skopać komuś tyłek.

- Mówię poważnie - wycedziła Eve. - Daję ci jakieś pięć sekund, żebyś wyniosła się z mojego domu. I zabierz ze sobą swojego pupilka, tę pijawkę, zanim zacznę bawić się we „Wbij kotek w wampira”.

Claire wtuliła się w bluzę Shane'a dla dodania sobie otuchy.

- Nie zapytasz przynajmniej, jak się mają?

Eve patrzyła na nią oczami jak czarne, wypalone dziury.

- Mam swoje dojścia - powiedziała. - Mój chłopak wciąż jest zły. Twój chłopak wciąż siedzi w więzieniu. Ty wciąż pod­lizujesz się Władcy Mordoru. A tak swoją drogą, chyba zacznę wołać na ciebie Gollum, ty nędzna kreaturo.

- Eve, zaczekaj. To nie tak...

- Właściwie to jest dokładnie tak - powiedział Myrnin. - Powinniśmy już iść, Claire. Natychmiast.

Spróbował złapać ją za rękę, ale ona odtrąciła go i podeszła do Eve, która wyprostowała przygarbione plecy i wsunęła rękę do kieszeni bojówek.

- Nie żartuję, Claire. Wynoś się z mojego domu!

- Ja tu mieszkam!

- Nie, ty tu mieszkałaś! - Słowa te wydostały się z umalo­wanych na czarno ust Eve w postaci dzikiego, wściekłego wark­nięcia. - To jest wciąż dom Michaela i bez względu na to, co się z nim stało, będę go bronić, rozumiesz? Nie pozwolę ci...

- Michael nie jest zły - rzuciła rozpaczliwie Claire. - Pra­cuje dla Amelie.

Eve zamarła z rozdziawionymi ustami i szeroko rozwartymi oczami.

- Claire - ostrzegł ją delikatnie Myrnin za jej plecami. - Lepiej dochowywać tajemnic.

- Ale nie w tym przypadku. - Claire podjęła kolejną próbę i bardzo chciała zobaczyć, że z jej przyjaciółki uchodzi chociaż część wściekłości. - Michael pracuje dla Amelie. Nie jest po stronie Bishopa. Chciał, żebym ci to powiedziała. Nigdy nas nie opuścił, Eve. Nigdy nie opuścił ciebie.

Cisza. Martwa cisza, w której Claire słyszała tylko oddech Eve. Nic poza tym.

Eve wyjęła rękę z kieszeni. Trzymała w niej nóż.

- A więc to jest ostatnia zagrywka Bishopa? Podrażnić się z przegranymi? Przekonać się, do jakiego szaleństwa możesz mnie doprowadzić? Choć, szczerze mówiąc, to żadna trudność: już jestem dosyć szurnięta. - Jej ciemne oczy błyszczały od łez. - To chyba u nas dziedziczne.

- Claire nie kłamie - powiedział Myrnin i podszedł do Claire, żeby ochronić ją przed Eve. - Czy musisz być tak pełna...

Eve rzuciła się na niego. Wydawało się, że Myrnin w ogóle się nie poruszył, ale wykręcił jej ręce, a nóż upadł na podłogę i zatrzymał się tuż przy nogach Claire. Eve nie miała nawet cza­su krzyknąć. A kiedy Myrnin ją złapał, nie miała już takiej moż­liwości, bo zakrył jej usta dłonią.

Oczy Myrnina zaiskrzyły się potworną czerwienią, a on musnął wargami bladą szyję Eve.

- ...tak pełna wściekłości? - dokończył dokładnie tym sa­mym tonem, którym rozpoczął. - Claire nie kłamała. Beznadziejny z niej kłamca, skoro już o tym mowa. To dlatego jest dla nas tak bardzo przydatna: w przypadku naszej małej Claire za­wsze wiemy, co w trawie piszczy. A teraz zachowuj się grzecz­nie, dziewczynko zabawiająca się w umarlaków. W przeciwnym razie spełnię twoje najbardziej mroczne pragnienia.

Odsunął Eve od siebie. Claire kopnęła nóż spoza ich za­sięgu. Eve odwróciła się, najwyraźniej (i całkiem zrozumia­le) uznając, że Myrnin stanowi dla niej większe zagrożenie. Jej twarz zaczerwieniła się pod białym pudrem, a oczy lśniły z przerażenia.

Myrnin krążył wokół nich jak hiena. Uśmiechał się też jak hiena.

- Każ mu przestać - powiedziała Eve. - Claire, każ mu przestać!

- Myrnin, zostaw Eve w spokoju. Proszę? - Na więcej nie mogła się zdobyć, wydając Myrninowi jakiekolwiek polecenia, kiedy w jego oczach czaił się ów znajomy błysk. On natomiast świetnie się bawił. - Muszę z nią porozmawiać, a nie mogę tego zrobić, kiedy jest śmiertelnie przerażona. Proszę.

Zrobił jeszcze kilka kroków, ale Claire w końcu zobaczyła, że przywołuje się do porządku, wkładając w to niemały wysiłek. Usiadł na krześle przy stole i oparł na nim brudne stopy.

- W porządku - parsknął i skrzyżował ramiona. - Roz­mawiajcie. Ja poczekam, dobrze? Bo moja misja ocalenia te­go miasta jest mało ważna w porównaniu z waszymi babskimi plotkami.

Claire przewróciła oczami.

- Och, zamknij się i nie dramatyzuj, ty średniowieczny błaźnie. - Teraz, gdy siedział, a z jego oczu zniknął ów błysk, mogła to powiedzieć, a on przyjął to z parsknięciem i wzrusze­niem ramion. - Eve, próbowałam dzwonić. Próbowałam przyjść i spotkać się z tobą. - Znów mówiła do swojej przyjaciółki, a Eve patrzyła na nią, a nie na Myrnina, jakby to Claire była prawdziwym zagrożeniem w tym pokoju. - Eve?

- Słyszałam. - I?

- I myślę - powiedziała. - Bo wyglądałaś na mocno zaprzy­jaźnioną z Bishopem. Jesteś przecież jego pupilką, pomykającą przez miasto i dostarczającą liściki miłosne. Mam rację?

Claire nie mogła temu zaprzeczyć.

- Tak jakbym miała jakąkolwiek możliwość wyboru - od­parła. - Uwierz mi, wolałabym nie siedzieć w tym po uszy, ale on wiedział, że należę do Amelie. Byłam po prostu kolejną rze­czą, którą jej odebrał, to wszystko. Cieszy się, gdy aż ją skręca, kiedy mnie wykorzystuje.

Eve rozluźniła się odrobinę.

- Do dupy jest być czyjąś lekcją poglądową.

- Nawet nie wiesz jak bardzo.

- Ale on cię nie... no wiesz...? - Eve zainscenizowała wbi­janie kłów w szyję, żeby Claire nie pomyślała, że miała co inne­go na myśli. Ale o to chyba też się martwiła.

- Ja go w ogóle nie interesuję - zapewniła ją Claire. - Jestem dla niego tylko pionkiem, który może przesuwać na szachow­nicy. A poza tym Myrnin się mną opiekuje. - Myrnin uniósł rękę w górę, co wyglądało na wpół lekceważąco, a na wpół jak książęcy gest przyzwolenia. - Nie pozwoli, żeby Bishop mnie skrzywdził. - Cóż... przynajmniej nie bardzo. Jeśli będzie na tyle uważny. - A ty?

- W porządku - powiedziała Eve i odwróciła na chwilę gło­wę. - Mój brat czasem wpada, żeby sprawdzić, jak się mam.

- Jason? - Rany, to najbardziej pocieszająca rzecz, jaką Claire mogła sobie wyobrazić. - Powiedz, że żartujesz.

- Nie, on... myślę, że w końcu poszedł po rozum do gło­wy. Wydaje się... inny. Poza tym potrzebuję, żeby ktoś był przy mnie, a tylko on mi pozostał.

- To Jason nas wydał na uczcie, pamiętasz? To przez niego wszystko się zaczęło! A ty mi wypominasz, że jestem pupilką Bishopa. Przynajmniej nie ja o tym zdecydowałam! - Nie aż do dziś, w każdym razie.

Eve rzuciła jej wściekłe spojrzenie.

- Jason to wciąż mój brat. Żałuję, że tak jest, ale nie ja wy­bierałam sobie rodzinę!

- Przypominasz Shane'a, kiedy mówi o swoim tacie.

- Czy przyszłaś tu po to, żeby mnie obrażać, czy może masz jakiś inny cel? Bo jeśli nie, to muszę zbierać się do pracy. - Eve oderwała się od drzwi i złapała skórzany lakierowany ple­cak i pęk kluczy, którymi potrząsnęła niecierpliwie. - Po łacinie znaczy to: wynoście się stąd. Wydawało mi się, że taka dobra studentka jak ty powinna o tym wiedzieć.

Myrnin usiadł powoli, a oczy mu się rozszerzyły.

- Przepraszam, ty mała, blada kreaturo, czy właśnie wyda­łaś nam rozkaz?

- Nie tyle tobie, co jej, ale jeśli tak to ujmujesz, to owszem. Ty nędzna imitacjo Lestata. Wynoście się z mojego domu. - Eve zamilkła wyczekująco, ale nic się nie wydarzyło. - Cholera, to już nie wystarczy, co?

- Nie, odkąd właściciel domu zamienił się w wampira - powiedział Myrnin i wstał w ten swój upiorny sposób, jakby ktoś wyłączył pod nim pole grawitacyjne. - Proszę, bez obaw możesz zmusić mnie do wyjścia. Będzie mi bardzo miło.

- Myrnin - westchnęła Claire. - Eve. Nie jesteśmy wroga­mi, dobrze? Przestańcie na siebie warczeć.

Obydwoje rzucili jej spojrzenie. Niezbyt przyjemne.

- Po prostu... przechodziliśmy tędy - powiedziała Claire z żalem. - W drodze do... Gdzie my właściwie idziemy?

- Daleko - odparł Myrnin. - I w żadnym razie nie mam zamiaru mówić twojej wściekłej przyjaciółeczce, gdzie. Skończ paplać. Czas się zbierać.

Jakby to był jego pomysł, a Eve ich przed chwilą nie wyrzu­cała. Claire nie mogła się powstrzymać i przewróciła oczami.

Zobaczyła, że Eve robi dokładnie to samo, i niespodziewa­nie wymieniły nieśmiałe uśmiechy.

- Przepraszam - wymamrotała Claire. - Naprawdę, Eve. Brak mi ciebie.

- No - powiedziała Eve. - Mnie też ciebie brak, wariatko. Czasem chciałabym, żeby było inaczej, ale niestety.

Claire nie była pewna, która z nich zrobiła pierwszy krok, ale nie miało to większego znaczenia; obydwie wyciągnęły ręce, a ich uścisk był ciepły, dobry i prawdziwy. Eve ucałowa­ła ją szybko w policzek, a potem puściła i wybiegła, kryjąc łzy.

- Wychodzę! - krzyknęła na odchodnym i zniknęła w kory­tarzu. - To znaczy, że wy też powinniście już iść! - Drzwi wej­ściowe zamknęły się z hukiem.

Kiedy Myrnin otworzył portal, Claire chwyciła bluzę Shane'a i ją włożyła. Bluza wisiała na niej. Podwinęła rękawy i nie mogąc się powstrzymać, uniosła golf i jeszcze raz go po­wąchała.

Na twarzy Myrnina pojawił się uśmieszek.

- Nie ma większego dramatu nad dramat nastolatki - powiedział.

- Z wyjątkiem ciebie.

- Czy nikt ci nie mówił, żeby szanować starszych? - Złapał ją za ramiona i wepchnął w portal. - Uważaj na szparę. Aha, na policzku masz czarną szminkę.

Wynurzyli się w ciemnej, wilgotnej piwnicy.

- Zawsze zabierasz mnie w najbardziej urocze miejsca - mruknęła Claire i kichnęła. Myrnin nie raczył odpowiedzieć, odsunął tylko pudła stojące na drodze i odsłonił żelazne scho­dy. Claire podążyła za nim, stawiając ostrożnie każdy krok. Cała konstrukcja wyglądała tak, jakby miała się zaraz zawalić, ale udało im się wejść na górę, gdzie napotkali... zamknięte drzwi.

Myrnin poklepał się po kieszeniach, westchnął i uderzył pięścią w zamek. Zamek się rozleciał. Drzwi się otworzyły, a on ukłonił się jej jak staroświecki dżentelmen. Którym, jak przy­puszczała, kiedyś był.

- Gdzie jesteśmy?

- W Morganville High School.

Stopa Claire nigdy nie postała w tym miejscu. Skończyła liceum w wieku piętnastu lat, dzięki swojego zmutowanemu, mózgowi, ale kiedy weszli na korytarz, poczuła się tak, jakby cofnęła się w czasie. Ale tylko o rok, przez co wszystko wyda­wało się szczególnie dziwne.

Linoleum na podłodze. Zielone szpitalne ściany. Rzędy zniszczonych szafek wzdłuż korytarza, zabezpieczonych w większości zamkami szyfrowymi. Plakaty i transparenty re­klamujące wystawianą przez kółko teatralne sztukę Annie Get Your Gun oraz kiermasz charytatywny zespołu. Śmierdziało tu środkami czyszczącymi, potem i stresem.

Claire zatrzymała się, żeby popatrzeć na wielką szkolną ma­skotkę namalowaną na końcu korytarza na ścianie z pustaków.

- No co? - rzucił niecierpliwie Myrnin.

- Poważnie. Nie jesteście zbyt subtelni, co? - Była to ta sa­ma postać, którą miał na swojej koszulce chłopak w poczekalni u Richarda Morrella: żmija podczas skoku, z obnażonymi kła­mi. Słodka.

- Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Chodź już. Zostało nam niewiele czasu do dzwonka...

Zabrzęczał głośny dzwonek, a drzwi po obydwu stronach korytarza otworzyły się z hukiem i wylały się z nich tłumy mło­dych ludzi w wieku Claire lub zbliżonym. Myrnin złapał ją za rękę i pociągnął za sobą.

Szkoła. Wszystko wyglądało tak normalnie, że aż surreali­stycznie - jakby nikt nie był w stanie zaakceptować prawdy, więc wszyscy trzymali się pozorów i kłamstw: pod tym względem li­ceum Morganville High przypominało resztę miasta. Szkolny gwar wydawał się sztucznie beztroski, a dzieciaki trzymały się w większych grupach, szukając pociechy i bezpieczeństwa.

Wszyscy unikali Myrnina i Claire, chociaż każdy na nich spoglądał. Słyszała ich rozmowy. Cudownie. W końcu jestem popularna w szkole.

Skręcili szybko w lewo i przeszli przez podwójne drzwi, a odgłos kroków, rozmów i zatrzaskiwanych szafek rozpływał się za nimi w aksamitnej ciszy. Myrnin ponaglał ją, żeby szła naprzód. Kolejne klasy, tym razem ciemne i puste.

- Ta część budynku nie jest używana? - spytała Claire.

- Nie ma takiej potrzeby - odpowiedział Myrnin. - Została wybudowana z założeniem, że mieszkańców Morganville bę­dzie przybywać. Ale tak nie jest.

- Ciekawe dlaczego - mruknęła Claire. - Przecież to takie wspaniałe miejsce. Można by pomyśleć, że ludzie dadzą się za­bić, żeby tu mieszkać. Dobrze powiedziane: dadzą się zabić.

Myrnin nie wdawał się w dyskusje. Na końcu korytarza znajdowały się następne drzwi, które zostały zabezpieczone lśniącym srebrnym zamkiem.

Myrnin zapukał.

Po dłuższej chwili ktoś otworzył zamek z metalicznym brzę­kiem, a drzwi otworzyły się na oścież.

- Doktor Mills? - zdziwiła się Claire. Od wielu tygodni nie widziała doktora, który pracował w pogotowiu ratunkowym, a czasami był tez ich asystentem w laboratorium. Zniknął jej z oczu razem ze swoją rodziną. Usiłowała się dowiedzieć, co się z nim stało, ale obawiała się, że nie usłyszy nic dobrego. Czasem lepiej było po prostu nie wiedzieć.

- Claire - przywitał się i wpuścił ją i Myrnina do sali. Zamknął drzwi na klucz, a potem odwrócił się do nich ze zmę­czonym uśmiechem. - Jak się masz, dziecko?

- Hm, chyba dobrze. Bałam się, że...

- Wiem. - Doktor Mills był mężczyzną w średnim wieku, dość przeciętnym pod każdym względem, z wyjątkiem swoje­go umysłu, który był - nawet według standardów Claire - nie­zwykle bystry. - Do Bishopa dotarło, że przeprowadzam bada­nia krwi wampirów. Chciał je udaremnić: teraz nie jest mu na rękę, żeby ktokolwiek zdrowiał, jeśli wiesz, co mam na myśli. Musieliśmy działać szybko. Myrnin nas przeniósł. - Kiwnął ze znużeniem do Myrnina, który odkłonił mu się po królewsku.

- Twoją rodzinę też?

- Moja żona i dzieci są w sąsiednim pokoju - wyjaśnił. - Nie jest tu może najwygodniej, ale jest przynajmniej bezpiecznie. W nocy możemy korzystać z pryszniców przy sali gimnastycz­nej. W stołówce jest jedzenie, w bibliotece książki. To najlepsze schronienie, jakie mogliśmy znaleźć. - Doktor Mills przyjrzał się uważnie Claire i zmarszczył brwi. - Wyglądasz na zmęczoną.

- Pewnie tak - odparła. - A więc... to jest nowe laborato­rium?

- Wygląda na to, że ciągle mamy nowe, co? W tym przynaj­mniej jest wszystko, czego nam potrzeba. - Powiódł ręką doko­ła. Sala bez wątpienia została przewidziana na pracownię che­miczną; stały tu duże stoły o granitowych blatach, wyposażone w zlewy i wbudowane palniki. Z tyłu znajdowały się całe rzędy schludnych półek zastawionych szkłem i wszelkimi rodzajami zabutelkowanych i oznakowanych substancji. Jedno trzeba od­dać Morganville: miasto naprawdę inwestowało w edukację. - Zrobiłem nieoczekiwane postępy.

- To znaczy? - Myrnin odwrócił się do niego, poważniejąc błyskawicznie.

- Wiesz, że usiłowałem poznać genezę choroby?

- Nie tyle geneza jest ważna, co opracowanie skutecznego i pewnego środka łagodzącego objawy, nie mówiąc już o maso­wej produkcji leku. - Myrnin był zawiedziony. - Jak już ci mó­wiłem. I to wyraźnie.

Doktor Mills spojrzał na Claire, szukając u niej wsparcia, a ona odchrząknęła.

- Sądzę, że można osiągnąć obydwa te cele. Trzeba też wie­dzieć, skąd się to coś wzięło.

- O to właśnie chodzi - rzekł doktor Mills. - Choroba nie wzięła się znikąd. Wampiry nie cierpiały na inne choroby; wszystko, co przetestowałem w ich krwi, przechodziło niezau­ważenie: od przeziębienia przez grypę po nowotwór. Pewnie nie jestem w stanie dotrzeć do najbardziej zjadliwych wirusów, ale nie widzę żadnego podobieństwa między tą chorobą a żadną in­ną, z wyjątkiem jednej.

Myrnin zapomniał o swoich zastrzeżeniach i podszedł bliżej.

- Jakiej?

- Choroby Alzheimera. To postępująca degeneracyjna cho­roba...

Myrnin uciął ostro:

- Wiem, co to jest. Powiedziałeś, że istnieje pewne podo­bieństwo.

- Choroba przebiega w podobny sposób, ale najważniejsze jest to, że krew Bishopa zawiera przeciwciała. To jedyna krew z przeciwciałami. Oznacza to, że lekarstwo istnieje i że Bishop je przyjął, że zaraził się chorobą i wyzdrowiał.

Myrnin odwrócił się powoli do Claire i uniósł brwi. Miał ła­godny wyraz twarzy, ale w jego spojrzeniu kryła się wściekłość.

- Jak mamy to rozumieć?

- Bishop mógł to zrobić celowo - powiedziała. - Prawda, doktorze Mills? Mógł stworzyć chorobę i specjalnie ją rozprze­strzenić: tylko on przyjął lekarstwo. Ale po co miałby to robić?

- Nie mam pojęcia.

Myrnin odsunął się trochę i zaczął chodzić szybkim, nerwo­wym krokiem; kiedy na jego drodze znalazł się stołek, podniósł go i roztrzaskał o ścianę, nie zatrzymując się ani na chwilę.

- Bo pragnie władzy - powiedział. - I zemsty. To idealny plan. Może jeszcze raz decydować o tym, kto ma żyć, a kto umrzeć - miał już kiedyś taką władzę, dopóki mu jej nie ode­braliśmy. Sądziliśmy, że został zniszczony. Byliśmy tego pewni.

- Ty i Amelie - rzekła Claire. Kryła się za tym długa, pa­skudna historia. Claire nie rozumiała wszystkiego i chyba nie chciała rozumieć, ale wiedziała, że w którymś momencie, może setki lat temu, Amelie usiłowała zgładzić Bishopa raz na za­wsze. - Ale nie udało się wam. A on w taki właśnie sposób się wam odpłaca. Odpłaca się wam wszystkim naraz.

Myrnin zatrzymał się, ale nie odpowiedział, stał chwilę od­wrócony do ściany. Potem powoli zawrócił i usiadł na jednym ze stołków, których nie roztrzaskał, odchylając poły surduta.

- A zatem ta zmora nie jest przypadkowa.

- Najwyraźniej - odparła Claire. - A on ma was w garści. Myrnin się uśmiechnął.

- Nie do końca. - Zatoczył ręką po laboratorium. - Mamy broń.

Większość granitowych blatów zastawiona była metalowy­mi naczyniami wypełnionymi schnącymi czerwonawymi krysz­tałkami. Claire zmarszczyła czoło i kiwnęła głową w ich kie­runku.

- Sądziłam, że produkujemy to w płynie? - Poprzez „to” ro­zumiała tymczasowe lekarstwo, które opracowała wraz z Myrninem, a przynajmniej doprowadziła do postaci, której można było używać, i który łagodził najostrzejsze objawy choroby wam­pirów. Nie było to lekarstwo w pełnym znaczeniu tego słowa; po­magało, ale nawroty były w najlepszym razie łagodniejsze.

- Tak było - przytaknął doktor Mills. - Ale destylacja płynu zajmuje więcej czasu niż produkcja kryształów, a my musimy podawać lek coraz większej liczbie wampirów, a więc na tym stanęło. Podwójny atak.

- A co z lekarstwem? - Doktor Mills nie wyglądał na za­chwyconego i serce Claire zacisnęło się w supeł. - Co się stało?

- Niestety, próbka krwi Bishopa, którą mieliśmy, szybko uległa degradacji - powiedział. - Mogłem wyprodukować z niej tylko niewielką ilość serum, ale muszę mieć więcej składni­ka podstawowego, żeby opracować ilość wystarczającą do le­czenia.

- Jak dużo jego krwi potrzebujesz?

- Pół litra - odparł przepraszająco. - Wiem. Uwierzcie mi, wiem, co sobie myślicie.

Claire pomyślała, że już sama próba zdobycia kilku kropel krwi Bishopa równałaby się próbie samobójczej, a co dopiero pozyskanie pół lita. Myrninowi udało się raz ją zdobyć, ale wąt­piła, żeby nawet on był w stanie ściągnąć ją z niego drugi raz, unikając stosu i spalenia żywcem na słońcu. Nie chciała też jed­nak dawać za wygraną.

- Musimy podać mu środek usypiający - zasugerowała. Myrnin podniósł wzrok znad szklanych naczyń na stole, którymi się bawił.

- Jak? Nie należy do tych, co mają słabość do ludzkiego jedzenia i picia. A wątpię, żeby ktokolwiek z nas mógł znaleźć się wystarczająco blisko, żeby wstrzyknąć mu odpowiednio du­żą dawkę.

Claire wzięła głęboki oddech, bo nagle ją olśniło.

- Musimy wsypać truciznę do tego, co zwykle pija.

- Z tego, co mi wiadomo, Bishop nie pija krwi z pojemni­ków - powiedział doktor Mills. - Żywi się wyłącznie z żył.

Claire kiwnęła głową.

- Wiem. - Kiedy to powiedziała, zrobiło jej się niedobrze, tak bardzo niedobrze, że ledwie mogła mówić. - Ale to jedyny sposób, żeby go dopaść, jeśli naprawdę chcecie położyć temu kres.

Mężczyźni spojrzeli na nią - jeden z nich był od niej starszy, drugi nieskończenie starszy - i przez krótką chwilę obydwaj mieli ten sam wyraz twarzy: jakby zobaczyli ją po raz pierwszy w życiu.

Myrnin odezwał się z namysłem.

- To jest jakiś pomysł. Będę się musiał nad nim zastano­wić. Problem w tym, że wprowadzenie do krwi wystarczającej ilości trucizny, żeby zadziałała na Bishopa, z pewnością zabije człowieka.

Trucizny. Myślała raczej o jakichś kroplach nasennych, ale zdała sobie sprawę, że to by nie poskutkowało. Dawki, któ­re byłyby wystarczająco duże, żeby oszołomić wampira, były­by śmiertelnie trujące dla człowieka, gdyby znalazły się w jego krwiobiegu.

- Czy on pije tylko z ludzi?

Myrnin się wzdrygnął. Wiedziała dlaczego; wiedziała, że Myrnin pił krew kilku swoich asystentek wampirzyc, co było wbrew wszelkim zasadom. Zrobił to w pewnym sensie przypad­kowo, w napadzie szału.

- Nie... tylko - powiedział bardzo cicho. - Czasem... ale musi być wtedy naprawdę wściekły.

- Tak, jakby to był jakikolwiek problem - odrzekła Claire. - Czy gdyby wprowadzić taką ilość trucizny do krwiobiegu wam­pira, byłoby to dla niego śmiertelne?

- Trucizna niekoniecznie zabije wampira - powiedział Myrnin. - Ale ukąszenie Bishopa na pewno.

Zapadła martwa cisza. Myrnin wpatrywał się w swoje brud­ne stopy w absurdalnych japonkach. Claire usłyszała, jak w są­siednim pokoju dziewczynka recytuje abecadło, a cichy, kobiecy głos ją ucisza.

- Myrnin - odezwała się Claire. - To nie musisz być ty. Myrnin uniósł głowę i popatrzył jej w oczy.

- Oczywiście, że nie - powiedział. - Ale będzie to musiał być ktoś, kogo znasz. Może nawet ktoś, kogo lubisz. Ze wszyst­kich znanych mi ludzi w Morganville nie spodziewałem się, że to właśnie ty, Claire, wykażesz się taką obojętnością na taką możliwość.

Claire aż zadrżała od zawodu w jego głosie i zacisnęła pięści na fałdach obszernej bluzy Shane'a.

- Nie jestem obojętna - powiedziała. - Jestem zdesperowa­na. I ty też.

- Tak - odparł Myrnin. - To niestety prawda.

Odwrócił się, założył ręce na plecach i zaczął chodzić po sa­li ze spuszczoną głową.

Doktor Mills odchrząknął.

- Jeśli macie trochę czasu, to przydałaby mi się pomoc w butelkowaniu serum, które wyprodukowałem. Wystarczy go dla jakichś dwudziestu wampirów, trzydziestu, jeśli będę oszczędny. Nie więcej.

- Dobrze - powiedziała Claire i poszła za nim na drugi ko­niec pomieszczenia, gdzie czekała zlewka i maleńkie butelecz­ki. Wlewała do nich serum i podawała mu je, żeby za pomocą metalowego przyrządu nałożył na nie przekłuwane igłą wiecz­ka. Serum było mętne i lekko różowawe. - Ile czasu trzeba, że­by zadziałało?

- Według moich testów jakieś czterdzieści osiem godzin. Muszę to dać Myrninowi; to najcięższy znany nam przypadek, który nie został do tej pory zamknięty w celi.

- Nie zgodzi się na to - powiedziała Claire. - Uważa, że musi być tak szurnięty, żeby Bishop nie zorientował się, że wciąż trzyma z Amelie.

Doktor Mills zmarszczył brwi.

- Naprawdę?

- Moim zdaniem on po prostu chce być szurnięty - odpar­ła. - Tyle że prawdopodobnie nie z powodów, które nam podaje.

Myrnin nie zgodził się przyjąć dawki serum. Oczywiście. Ale wypchał kieszenie lekarstwem i jednorazowymi strzykaw­kami i wyprowadził Claire z laboratorium. Usłyszała trzask zamka.

- Czy doktor Mills i jego rodzina są tu bezpieczni? - spyta­ła. Myrnin nie odpowiedział. - Tak czy nie?

- Są tak samo bezpieczni jak wszyscy inni w Morganville - odparł, co nie było żadną odpowiedzią. Zatrzymał się, oparł o ścianę i zamknął oczy. - Claire. Boję się...

- Czego? Pokręcił głową.

- Po prostu się boję. I to jest dziwne. To bardzo dziwne. Wyglądał na zagubionego i niepewnego siebie, tak jak w chwilach gdy choroba przejmowała nad nim kontrolę - ale tym razem było inaczej. To był prawdziwy Myrnin, nie ten zdez­orientowany. Claire też zaczęła się bać.

Wyciągnęła rękę i chwyciła jego dłoń. Przypominała dłoń zwykłego człowieka, tyle że była zimna. Jego palce zacisnęły się na krótką chwilę wokół jej, a potem rozluźniły.

- Sądzę, że nadszedł czas, żebyś dowiedziała się o pew­nych sprawach - powiedział. - Chodź.

Oderwał się od ściany i skierował szybkim krokiem w stro­nę portalu, klapiąc japonkami.

ROZDZIAŁ 5

Prawdziwe laboratorium Myrnina wyglądało jak pobojo­wisko.

Bez względu na to, czy było to dzieło zbirów Bishopa, wan­dali, czy Myrnina w napadzie szału, wszystko wyglądało te­raz jeszcze gorzej niż ostatnim razem, kiedy Claire tam była. Dosłownie wszystkie szklane naczynia były porozbijane: po­krywały podłogę morderczym brokatem. Stoły leżały poprzew­racane i potrzaskane. Książki były podarte na strzępy, a ich skó­rzane i płócienne oprawy leżały wybebeszone i puste, rzucone na stos śmieci.

Całe miejsce cuchnęło od rozlanych chemikaliów i pleśnie­jącego papieru.

Myrnin milczał, kiedy schodzili po schodach w cały ten ba­łagan, ale na ostatnim stopniu zatrzymał się i przysiadł, a właś­ciwie się przewrócił. Claire nie wiedziała, co ma robić, więc cze­kała.

- W porządku? - spytała w końcu. Powoli pokręcił głową.

- Mieszkałem tu bardzo długo - powiedział. - Wychodzi na to, że przeważnie z wyboru. Zawsze przedkładałem labora­torium nad pałace, czego Amelie nigdy tak naprawdę nie rozu­miała, chociaż ustąpiła mi w tym względzie. Wiem, że to tylko miejsce, tylko przedmioty. Nie spodziewałem się, że odczuję taką... stratę. - Milczał znów przez chwilę, a potem westchnął. - Będę musiał wszystko odbudować. Ale nie będzie to przy­jemne.

- Ale... nie teraz, prawda? - Ostatnie, na co Claire miała ochotę, to chwycić miotłę i zacząć ładować całe to potłuczone szkło na wywrotkę w chwili, gdy losy Morganville zależały od ich całkowitego zaangażowania.

- Oczywiście, że nie. - Podskoczył i, ku jej przerażeniu, ruszył przez potłuczone szkło. W japonkach. Nie zatrzymując się, nawet gdy szkło sięgało mu do kostek. Claire spojrzała na własne buty - wysokie adidasy - i westchnęła. A potem bar­dzo ostrożnie poszła za nim, torując sobie drogę przez odłamki, podczas gdy Myrnin bezmyślnie po nich deptał.

- Ranisz sobie stopy! - krzyknęła.

- To dobrze - odparł. - Życie to ból, dziecinko. O! Wspa­niale. - Przykucnął, odgarnął szkło, odsłaniając kawałek podło­gi, i podniósł coś, co wyglądało na szkielecik myszy. Przyglądał się mu z zaciekawieniem przez kilka sekund, a potem wyrzucił go przez ramię. Claire uchyliła się, kiedy przelatywał obok niej.

- Nie znaleźli go.

- Czego?

- Wejścia - oparł. - Do maszyny.

- Jakiej maszyny?

Myrnin uśmiechnął się swoim popisowym, najbardziej obłąkanym uśmiechem i walnął pięścią w gołą podłogę, która odkształciła się i zaskrzypiała. Tłukł w nią i tłukł, aż w końcu cały prawie dwumetrowy kawałek podłogi po prostu zapadł się w wielką czarną dziurę.

- Zamaskowałem je - powiedział. - Sprytnie, co? Kiedyś to była zapadnia, ale wydawało mi się to zbyt proste.

Claire uświadomiła sobie, że stoi z rozdziawionymi ustami.

- Mogliśmy tam wlecieć - powiedziała.

- Nie dramatyzuj. Uwzględniłem twój ciężar. Byłaś cał­kiem bezpieczna, dopóki nie wzięłabyś czegoś zbyt ciężkiego.

- Myrnin przywołał ją kiwnięciem ręki, ale kiedy była dopiero w połowie drogi, skoczył w głąb dziury i zniknął.

- Cudownie - westchnęła. Kiedy w końcu dotarła do kra­wędzi, zajrzała w dół, ale panowały tam nieprzeniknione ciem­ności... nagle jednak usłyszała trzask i rozbłysnął płomień, który oświetlił twarz Myrnina, jakieś trzy i pół metra niżej. Myrnin zapalił lampkę oliwną i odstawił ją na bok. - A gdzie schody?

- Nie ma - odparł. - Skacz.

- Nie mogę!

- Złapię cię. Skacz.

Oznaczało to tak duże zaufanie, jakim Claire nigdy nie chciała obdarzyć Myrnina, ale... Myrnin nie wykazywał żad­nych oznak szaleństwa: patrzył na nią skupiony.

- Jeśli mnie nie złapiesz, to na pewno się zabiję. Wiesz o tym, prawda?

Uniósł sceptycznie brwi, ale nie zaprzeczył.

- Skacz!

Skoczyła i pisnęła, kiedy leciała w dół, a potem wylądowała w jego silnych, zimnych ramionach i z bardzo bliska zobaczyła, że jego oczy są rozszerzone, ciemne i niemal - niemal - ludzkie.

- Widzisz? - wymruczał. - Nie było tak źle, co?

- Jasne, było wspaniale. Możesz mnie już postawić.

- Co? A, tak. - Pozwolił, żeby zsunęła się na ziemię, a po­tem podniósł lampkę oliwną. - Tędy.

- Gdzie jesteśmy? - Bo wyglądało to na szerokie, fabryczne tunele, bez wątpienia dość stare. Prawdopodobnie pierwotna konstrukcja.

- Katakumby - odparł. - A może kanały? Zapomniałem już, na co je pierwotnie przeznaczaliśmy. Nie ma to większe­go znaczenia; zostały zamknięte wieki temu. Uważaj na trupy, moja droga.

Spojrzała w dół i zobaczyła, że nie stoi na jakichś śmie­ciach, ale na kościach. Kościach w strzępach starodawnej ko­szuli i spodniach. Z niewielkiej odległości spoglądały też na nią oczodoły w białej czaszce. Claire krzyknęła i odskoczyła w bok.

- Myrnin, co to jest, do cholery?

- Nieproszony gość - powiedział. - Bywa. Oj, nie martw się; to nie ja go zabiłem. Nie musiałem, na miejscu jest mnó­stwo strażników. A teraz chodź, przestań zachowywać się tak, jakbyś nigdy wcześniej nie widziała trupa. Mówiłem ci, że to ważne.

- Kto to był?

- A jakie to ma znaczenie? Obrócił się w proch, dziecko. A my, jak dotąd, jeszcze nie, chociaż z pewnością może się tak stać, zanim dotrzemy tam, gdzie idziemy. Chodź!

Nie chciała, ale wolała trzymać się kręgu światła. Ciemne miejsca w Morganville naprawdę pełne były stworzeń, które mogły cię pożreć. Zdyszana dołączyła do Myrnina, który ma­szerował niekończącym się tunelem: wydawało się, że wyłania się on półtora metra przed nimi i niknie półtora metra za nimi.

Nagle strop zniknął i znaleźli się w jaskini. Dużej jaskini.

- Potrzymaj to - powiedział Myrnin i podał jej lampę. - Przełożyła ją do drugiej ręki, uważając, żeby nie dotknąć gorą­cego szkła i metalu, a Myrnin otworzył zardzewiałą szafkę na ścianie tunelu i pociągnął za ogromną dźwignię.

Lampa stała się zbędna, bo jedno po drugim zapaliły się jasne światła, tworząc krąg wokół wielkiej jaskini. Promienie przeświecały przez poskręcaną masę szkła i metalu, Claire mru­gnęła, a jej wzrok zaczął się wyostrzać.

- Co to jest?

- Moja maszyna różnicowa - wyjaśnił Myrnin. - A przy­najmniej jej najnowsza wersja. Zbudowałem jej rdzeń trzysta lat temu, ale przez kolejne lata usprawniałem ją i ulepszałem. Och, wiem, co sobie myślisz: to nie jest projekt Babbage'a, ta jego głupia i ograniczona maszyna. Nie, to jest na wpół dzieło sztuki, a na wpół sztuka magiczna. Ze szczyptą geniuszu, jeśli tak to można ująć.

Maszyna wyglądała jak wielkie organy, z całymi rzędami cienkich metalowych płytek, stukających i poruszających się jednocześnie w pionowych kolumnach. Z maszyny z sykiem wydobywała się para. W maszynie i dokoła niej była plątanina kabli, rurek, a w niektórych miejscach nawet kolorowej taśmy izolacyjnej. Wyposażona była w trzy ogromne szklane kwadra­ty, zbyt grube na monitory; na środku znajdowała się gigan­tyczna klawiatura, a każdy klawisz był wielkości dłoni Claire. Tyle że zamiast liter znajdowały się na nich symbole. Niektóre Claire znała ze swoich lekcji alchemii u Myrnina. Niektóre były symbolami wampirów. Kilka klawiszy było po prostu... pu­stych, jakby kiedyś coś na nich było, ale zupełnie się wytarło.

Myrnin poklepał czule brudny, metalowy bok bestii. Zasyczała z kilku rur.

- To jest Ada. To ona jest siłą napędową Morganville - po­wiedział Myrnin. - Chciałbym, żebyś się dowiedziała, jak jej używać.

Claire popatrzyła na maszynę, potem na niego, a potem jeszcze raz na maszynę.

- Chyba żartujesz.

A maszyna odpowiedziała:

- Nie. Nie żartuje. Niestety.

Odkąd przeprowadziła się do Morganville, Claire widzia­ła dużo dziwnych rzeczy, ale żywy, parowy komputer w stylu Frankensteina, skonstruowany z drewna i odpadków?

Tego było dla niej za wiele.

Usiadła na skale, z trudem łapiąc oddech, i oparła głowę na drżących dłoniach. Usłyszała, jak z oddali komputer - bo tym chyba właśnie był, prawda? - pyta:

- Wyrwałeś następną, Myrnin? A Myrnin odpowiada mu:

- Ado, nie wolno ci się odzywać bez pytania. Ile razy mam ci to powtarzać?

Claire naprawdę nie wiedziała, co ma o tym myśleć. Po pro­stu siedziała i usiłowała zachować zdrowe zmysły, a Myrnin klapnął w końcu obok niej. Wyciągnął się, splótł ręce na karku i zapatrzył w sufit.

- Co chcesz wiedzieć? - zapytał.

- Nic - odparła i otarła z twarzy strużki łez. - Nic już nie chcę wiedzieć. Chyba zaraz zwariuję.

- Cóż, zawsze istnieje taka możliwość. - Wzruszył ramio­nami. - Ada to żywy umysł zamknięty w sztucznej obudowie. Niezwykła kobieta, a swoją drogą, moja była asystentka. Dzięki temu zachowało się z niej to, co najlepsze. Nigdy nie żałowałem, że zdecydowałem się połączyć technologię z żywym człowiekiem.

- Pewnie, że nie żałowałeś. Ale ja owszem - odezwała się Ada. Claire się wzdrygnęła. Z tym głosem było coś nie tak, jak­by wydobywał się z jakichś starych, kiepskich głośników radiowych, które kilkakrotnie się przepaliły. - Powiedz swojej nowej przyjaciółce prawdę, Myrnin. Przynajmniej tyle dla mnie zrób.

Myrnin zamknął oczy.

- Ada była umierająca, bo na chwilę postradałem zmysły.

- Innymi słowy - powiedział kwaśno komputer - zabił mnie. A potem uwięził wewnątrz tego pudła. Na zawsze. Fakt, że nawet tego nie żałuje, dowodzi jedynie, jak obce jest mu człowieczeństwo.

- Jak dobrze wiesz, nie jesteś uwięziona w tym pudle na zawsze - powiedział Myrnin. - Ale nadal jesteś mi potrzebna, będziesz więc musiała przestać narzekać i zabrać się do roboty. Jeśli chcesz stąd uciec, sama wymyśl jak.

- Bo co?

Myrnin otworzył gwałtownie oczy i wyszczerzył kły - nie żeby mógł ukąsić komputer. Claire pomyślała, że był to tylko wyraz jego frustracji.

- Bo wyłączę ci program z puzzlami - powiedział. - I przez następne dwadzieścia lat będziesz mogła dla rozrywki czytać sobie dzieła Bulwera - Lyttona, zanim znów się nad tobą zlituję.

Ada nic nie odpowiedziała na te okrutne słowa, a Myrnin schował kły i się uśmiechnął.

- A teraz - zwrócił się do Claire - pozwól, że ci wyja­śnię, jak działa Ada. To oczywiście siła życiowa, która napę­dza całe miasto; bez niej nie moglibyśmy korzystać z portali ani utrzymać stref niewidzialności, dzięki którym mieszkańcy Morganville siedzą w spokoju i tracą pamięć, jeśli uda im się wyjechać z miasta. Minus jest taki, że Ada to żywe stworzenie, a żywe stworzenia miewają... humory. Uczucia. Bywało tak, że czasem kogoś polubiła i zaczynała się wtrącać. Tak było w przy­padku twojego przyjaciela Michaela.

- Michaela? - Claire zamrugała, mimo wszystko zaintry­gowana. Nie chciała wiedzieć więcej... A do cholery, owszem, chciała. - Co masz na myśli?

- Mam na myśli to, że Ada interweniowała, żeby utrzy­mać Michaela przy życiu, bo może to zrobić. Obecność Ady jest najmocniej odczuwalna w domach Założycielki, które są z nią ściśle powiązane; przy odpowiednim wysiłku może poja­wić się w nich na krótką chwilę, lub w dowolnym innym miej­scu, w którym znajduje się portal. W przypadku Michaela po­stanowiła, że uratuje mu życie i przechowa go w matrycy Domu Glassów, zamiast pozwolić mu zginąć, kiedy Oliver usiłował, nieskutecznie zresztą, zamienić go w wampira.

- Ona nie tylko go uratowała, ale wręcz zachowała - powiedziała Claire. - Jak komputer, który zachowuje uszkodzone pliki.

- Jeśli chcesz to ująć bardziej przyziemnie, tak właśnie było. - Myrnin ziewnął. - Mówiłem jej, żeby go wypuściła. Zignorowała mnie. Czasem tak robi.

- Często - odezwał się bezcielesny głos Ady. - I z wielką przyjemnością. A więc, ty jesteś dziewczyną z Domu Glassów. Nową pupilką Myrnina.

- Ja... - Claire nie była pewna, co ma odpowiedzieć, więc zadowoliła się wzruszeniem ramion. - Chyba tak.

- Dobrze sobie radzisz - pochwaliła ją Ada. - Używasz por­tali bez większego zrozumienia zasad ich funkcjonowania oraz sposobu ich tworzenia, ale pewnie większość współczesnych dzieciaków nie jest w stanie zaczynać od konstruowania zaba­wek, którymi się bawią.

Nagle zadzwonił telefon komórkowy Claire, a jego radosny elektroniczny sygnał zakłócił ciszę. Podskoczyła, zamachała rę­kami i wyciągnęła go z kieszeni, ale on natychmiast zgasł.

- Ty to zrobiłaś?

- Co? - spytała Ada, ale w jej słowach dało się wy­czuć złośliwe rozbawienie. - Och, przepraszam najmocniej. Naprawdę nie mam zbyt wielu rozrywek w tych lochach. W tym pudle.

- Ado - westchnął Myrnin. - Przyprowadziłem Claire, że­byś jej wyjaśniła, jak podtrzymywać twoje działanie, a nie żeby wysłuchiwała twoich niekończących się twórczych skarg.

Ada nic nie powiedziała. Nic a nic. Claire słyszała tylko miarowy terkot i trzask obracających się trybów oraz syk pary - ale sama Ada milczała.

- Dąsa się - stwierdził Myrnin i uniósł się do pozycji siedzącej. - Nie martw się, moja droga. Możesz zaufać Claire. Pozwól, że przedstawię was sobie jak należy.

Należyte przedstawianie w rozumieniu Myrnina polegało na chwyceniu Claire za rękę i zaciągnięciu jej do maszyny. Zanim Claire zdążyła krzyknąć, żeby ją puścił, odsunął metalową pokrywę i przycisnął jej rękę do metalowej tabliczki... a coś przekłuło wnętrze jej dłoni i przeszyło ją błyskawicznie, jak kąsający wąż. Claire próbowała się wyrwać, ale coś - jakaś siła - unieruchamiało ją.

Czuła, jak krew tryska jej z piekącej rany.

- Puszczaj! - wrzasnęła i kopnęła maszynę z wściekłości.| - Ej! Ej!

Ada zachichotała. Był to dziwny, metaliczny odgłos; z bli­ska w ogóle nie brzmiała jak człowiek, raczej jak ocierające sic; o siebie pojedyncze trybiki.

Siła przytrzymująca dłoń Claire nagle puściła ją, a Claire za toczyła się do tyłu, przyciskając rozpaloną dłoń do piersi i próbując - bez większych efektów - powstrzymać się od dyszenia. Bała się spojrzeć na swoją rękę, ale w końcu zmusiła się i otworzyła lewą dłoń.

Na środku znajdowała się mała ranka od ukłucia, czerwona plamka wielkości kropki postawionej ołówkiem; wokół niej by­ła biała obwódka jak tarcza. Kiedy Claire patrzyła na dłoń, biała obwódka zniknęła.

Z dziurki w jej skórze wypłynęły krople czerwonej, gęstej krwi. Claire spojrzała na Myrnina, który stał kilka kroków od niej; patrzył zafascynowany na jej rękę.

Uhhhh.

Claire zacisnęła pięść, chcąc powstrzymać krwawienie.

- Co to było?

- To? - Myrnin nie był najwyraźniej w stanie oderwać wzroku od jej pięści. - Och, to dość proste. Ada musiała wiedzieć, kim jesteś. Teraz będzie cię już rozpoznawać i będzie po­słuszna twoim poleceniom.

Ada wydała dźwięk, który dziwnie przypominał stłumiony kaszel.

- Ale to nie tłumaczy, dlaczego mnie ugryzła! - wrzasnęła Claire.

Myrnin zamrugał.

- Krew to paliwo napędzające jej silnik, moja droga. Podobnie jak u każdego z nas. Ada potrzebuje do działania re­gularnych zastrzyków krwi.

- Nigdy nie myślałeś o tym, żeby podłączyć ją do prądu? Mój Boże, Myrnin, stworzyłeś komputer, który jest wampi­rem?

- Ja... - Sprawiał wrażenie, jakby naprawdę nie wiedział, co ma odpowiedzieć na to pytanie, i w końcu dał za wygra­ną. - Miesięcznie potrzebuje jakieś pół litra krwi, ale nie krwi z chłodni; powinna to być krew ogrzana przynajmniej do tem­peratury pokojowej, a najlepiej oczywiście w temperaturze cia­ła. Zwykle karmię ją na początku miesiąca, chociaż w razie ko­nieczności może wytrzymać wiele tygodni bez pokarmu. Aha, i karmię ją w nocy. Krew jest mniej odżywcza, kiedy podaje się jej, gdy świeci słońce. Funkcjonujemy tu według bardzo rygory­stycznych zasad, moja droga.

- Jesteś nienormalny - oświadczyła Claire. Oparła się o ścianę i wpatrywała się w niego. - Poważnie. Nienormalny.

Myrnin nie zwrócił na nią uwagi.

- Trzeba ją też kalibrować podczas każdego przesilenia zi­mowego i letniego, żeby dopasować ją do zmiennych wpływów słońca i księżyca. Pamiętasz symbolikę hermetyczną, której cię uczyłem, prawda? A więc formuła jest dość prosta. Zapisałem ją tutaj. - Myrnin poklepał się po kieszeniach surduta i wydo­był z nich mocno pognieciony kawałek brudnego papieru, który podał Claire.

Nie wzięła go.

- To jest jakieś szaleństwo - powiedziała znów, jakby na­prawdę zależało jej na tym, żeby to do niego dotarło. Myrnin uniósł powoli brwi. - Skonstruowałeś komputer, który jest wampirem. Z drewna. I szkła. Nie jesteś... To nie jest... Poklepał ją łagodnie po ramieniu.

- To jest Morganville, droga Claire. Powinnaś już wiedzieć, że nic tu nie będzie takie, jak tego oczekujesz. - Chwycił rękę Claire, wcisnął w nią papier i zerwał się na równe nogi. - Ado!

- Czego? - odezwał się opryskliwie komputer. Urażony. Ona nie jest nawet prawdziwa, powiedziała sobie Claire. Tak. Nie jest prawdziwa, ale pije krew. Właśnie napiła się mojej.

- Będziesz wykonywać wszystkie polecenia Claire Danvers, jakbym to ja ci je wydał. Rozumiemy się?

- Aż nazbyt dobrze - westchnęła Ada. - Zachowam jej esencję na przyszłość.

Myrnin odwrócił się do Claire i zacisnął jej dłoń na kawałku papieru. Miał brudne i ostre paznokcie, a ona wzdrygnęła się od jego zimnego dotyku.

- Proszę - powiedział. - Musisz strzec tego jak oka w gło­wie. To jedyny zapis całej sekwencji. Sporządziłem go, żeby przypomnieć go sobie na wypadek... gdybym zapomniał. Jeśli pomylisz ten kod, możesz ją nawet zabić. Albo i gorzej.

Claire się wzdrygnęła.

- Co może być gorszego od tego, że ona w ogóle istnieje?

- Jeśli zwróci się przeciwko nam - odparł Myrnin. - I uwierz mi, moja droga, nie chciałabyś, żeby tak się stało.

ROZDZIAŁ 6

Kiedy wyszli wreszcie z jaskini Ady, była noc - głęboka, czarna noc.

Kiedy wyszli wreszcie z jaskini Ady, była noc - głęboka, czarna noc.

A to był problem.

- Nie możemy iść piechotą - powtórzyła Claire Myrninowi po raz stutysięczny. - Tu nie jest bezpiecznie. Naprawdę nie ro­zumiesz!

- Oczywiście, że rozumiem - prychnął. - Nocą włóczą się wampiry. Rzeczywiście przerażające. Cały się trzęsę w moich klapkach. Chodź, głowa do góry, dziewczyno. Będę cię chronić. - Mówiąc to, łypnął na nią okiem jak zupełny świr, co sprawiło, że Claire wcale nie poczuła się pewniej. Nie ufała mu. Zaczynał zachowywać się w ten obłąkany sposób, którego tak się bała, a mimo to upierał się, że nie może przyjąć jeszcze serum ani nawet środka podtrzymującego, tych czerwonych kryształków, których fiolka znajdowała się w plecaku Claire.

Myrnin przekraczał czasem pewną granicę i stawał się wte­dy tak szalony, że uważał, że jest normalny. To wtedy jego towa­rzystwo stawało się naprawdę niebezpieczne.

- Możemy skorzystać z portalu - zasugerowała Claire. Myrnin, który znajdował się w połowie schodów, nawet nie zwolnił kroku.

- Nie, nie możemy - odparł. - Nie z tego. Zamknąłem go. Nie chcę, żeby ktokolwiek się tu pojawił. Może zniszczyć moją pracę.

Claire rozejrzała się po rumowisku: potłuczonym szkle, podartych książkach, połamanych meblach. Jej zdaniem dla wandali nie zostało tu już nic do zniszczenia, a nawet jeśli, to zamknięcie portalu ich nie powstrzyma; utrudni tylko jej (i Myrninowi) wydostanie się stąd.

Tyle że... może właśnie o to mu chodziło.

- A co z wejściem do jaskini? - spytała. Pstryknął palcami, jakby zupełnie o tym zapomniał.

- Słuszna uwaga.

Myrnin odwrócił największy, najcięższy stół do góry noga­mi i zakrył nim dziurę, którą zrobił w podłodze. Potem wziął kilka garści potłuczonego szkła i rozsypał je naokoło.

- A jeśli przesuną stół? - spytała.

- Wtedy znajdą Adę, a moje środki zaradcze najprawdopo­dobniej ich pożrą - stwierdził radośnie. - A skoro o tym mowa, naprawdę muszę znaleźć coś na kolację. Nie ciebie, kochana.

Claire byłaby bardziej zadowolona, gdyby Myrnin miał ja­kiś magiczny sposób, żeby naprawić wejście, ale podejrzewa­ła, że tyle będzie musiało wystarczyć. Wyglądało na to, że źli ludzie i tak już wielokrotnie byli w tym miejscu; prawdopo­dobnie już się tu nie zjawią, tym bardziej w nastroju do robie­nia remontu.

Claire rozsunęła zamek w plecaku. Na jego dnie były dwa naostrzone drewniane kołki. Wyjęła jeden i wsunęła go do kie­szeni. Nie można nim było zabić wampira, ale można go było sparaliżować do czasu, kiedy ktoś wyjmie kołek... i można go było osłabić na tyle, żeby umarł od innej broni.

W razie kłopotów, nawet jeśli miałoby chodzić o Myrnina, użyłaby kołka, żeby spowolnić wampira na tak długo, żeby mogła ratować się ucieczką.

Myrnin rozsypał jeszcze trochę potłuczonego szkła.

- Już - powiedział i znów skierował się na schody. - Co o tym sądzisz?

- Cudownie - westchnęła. - Fantastyczny kamuflaż.

- Normalnie dorzuciłbym jeszcze trupa. Żeby odstraszyć ludzi. Ale to powinno wystarczyć.

- Tak, to jest... wystarczające - powiedziała. - Możemy już iść? - Zanim stwierdzi, że jednak dołoży trupa.

Kiedy wyszła za Myrninem z rozpadającej się rudery, któ­ra maskowała wejście do jego kryjówki, on zajął się starannym zamykaniem drzwi na kłódkę. Co było absurdalne, bo Claire mogła z łatwością rozwalić kopniakiem stare, przegniłe deski, a przecież nie była żadnym Hulkiem w spódnicy.

Claire wyjęła telefon, otworzyła klapkę i zaczęła wybierać numer Eve.

Myrnin wytrącił jej go z dłoni i wybił w górę jak piłkę do ko­sza, a potem bez trudu go złapał. Uśmiechnął się zadowolony z siebie, obnażając ostre zęby, wyrastające pod najdziwniejszy­mi kątami, i włożył telefon do kieszeni surduta.

- Ejże - zbeształ ją. - A gdzie twoja żyłka awanturnicza?

- Na plaży na wakacjach razem z twoim zdrowiem psy­chicznym? Nie możemy tego zrobić. Wiesz, co się wyrabia no­cami na ulicach.

- Nic nie mogę na to poradzić. Muszę się przewietrzyć, a poza tym, jak wiesz, spacery są bardzo zdrowe dla ludzi. - Tymi słowami Myrnin uciął rozmowę i skierował się w mrok wąskiej uliczki. Claire stała przez chwilę z rozdziawionymi ustami, a potem pospieszyła za nim, bo opcja pozostawania w tyle nie wydawała jej się wcale aż taka fantastyczna. Po pra­wej, ponad wysokim drewnianym płotem wyłoniła się ciemna bryła Domu Dayów. Dom był obecnie opuszczony. Babunia Day wyprowadziła się na jakiś czas, a jej wnuczka znalazła so­bie kryjówkę, prawdopodobnie na zawsze, biorąc pod uwagę, że dołączyła do przeciwników wampirów, a to nikomu nie wy­chodziło na dobre.

Claire zwolniła na moment i zapatrzyła się w nieoświetlone okna domu. Mogłaby przysiąc, że w chłodnym świetle gwiazd widziała, jak jedna z koronkowych firanek się porusza.

- Myrnin - powiedziała. - Czy w tym domu ktoś jest?

- Bardzo możliwe. - Myrnin nie zwolnił kroku. - Ludzie ukrywają się w wielu miejscach w całym Morganville i czekają.

- Na co?

- Na to aż Bóg zstąpi z nieba i ich wybawi? Kto wie?

Zza drugiej strony płotu dobiegł słaby, przytłumiony chi­chot. Claire stanęła w miejscu, gapiąc się na Myrnina, który też się zatrzymał, popatrzył na płot, pokręcił głową i wzruszył ramionami. Potem ruszył naprzód.

Ale Claire była przekonana, że bez względu na to, co znaj­dowało się po drugiej stronie płotu, szło teraz równolegle z ni­mi, a kiedy dojdą do końca płotu... Niedobrze. Będzie niedo­brze.

- Myrnin, może powinniśmy po kogoś zadzwonić. Możemy na przykład wezwać taksówkę. Albo Eve, moglibyśmy zadzwo­nić do Eve...

Myrnin odwrócił się do niej.

Wszystko wydarzyło się szybko, bardzo szybko, a ona ledwie miała czas, żeby wydać stłumiony okrzyk i uchylić się, kiedy się na nią rzucił niewyraźną plamą w świetle gwiazd. Poczuła silny cios, upadek, a potem wszystko lekko się rozmazało.

Myrnin leżał na niej, a kiedy świat przestał się wreszcie kręcić, Claire zdała sobie sprawę, że leży na plecach na ziemi.

- Zejdź ze mnie! - krzyknęła i zaczęła okładać go pięściami po piersiach. - No schodź!

Zakrył jej usta zimną ręką i przyłożył palec drugiej ręki do swoich ust. Nie widziała w mroku jego twarzy, ale dostrzegła ten gest, dzięki czemu narastająca w niej panika zmieniła się z: „O mój Boże, Myrnin chce mnie ukąsić” w: „O mój Boże, Myrnin próbuje mnie ocalić”.

Myrnin pochylił głowę nisko, tak nisko, że znalazł się nie­bezpiecznie blisko jej tętnicy szyjnej, a ona usłyszała jego szept:

- Nie ruszaj się. Zostań tu.

A potem zniknął, ot tak. Czasem bywał naprawdę hałaśli­wy, ale jeśli tylko chciał, potrafił poruszać się cicho jak cień.

Claire uniosła odrobinę głowę, żeby się rozejrzeć, ale nic nie zobaczyła. Tylko uliczkę, płot, niebo i wędrujące po nim po­strzępione chmury.

I japonki Myrnina, które zsunął z nóg i pozostawił smętne na ziemi.

Z drugiej strony płotu dobiegł wściekły wrzask i coś roz­trzaskało się o drewno z tak wielką siłą, że popękały grube de­ski. Claire podniosła się na nogi z bijącym sercem i zacisnęła mocniej rękę na kołku. Ciekawe, że w ogóle nie pomyślałam, żeby go użyć przeciwko Myrninowi... Może gdzieś w głębi serca wiedziała, że Myrnin robi to, żeby ją chronić.

Miała taką nadzieję. Miała nadzieję, że nie chodziło po pro­stu o to, że nie dostrzegała już w nim zagrożenia, bo to mogłoby ją w końcu zgubić.

Cokolwiek się działo po drugiej stronie płotu, nie było to nic dobrego. Dochodziły stamtąd odgłosy przypominające wal­czące tygrysy, a kiedy Claire cofnęła się, słysząc warczenie, wy­cie i odgłos uderzeń, deski w płocie znów pękły, a w powietrzu pojawiła się biała dłoń - nie była to jednak ręka Myrnina, ale kobiety.

Która starała się złapać Claire.

- Zmieniłem zdanie - krzyknął Myrnin. Brzmiał zdumie­wająco normalnie. - Uciekaj, Claire. Dogonię cię. To może mi zająć chwilkę.

Claire nie czekała. Złapała plecak i zaczęła biec w stronę wylotu uliczki, która kończyła się ślepym zaułkiem, tuż obok Domu Dayów.

Stał tam samochód wampirów, z otwartymi drzwiami i włą­czonym silnikiem. W pobliżu nie było nikogo.

Claire zawahała się chwilę, potem zajrzała do środka. Nie widziała zbyt wiele w poświacie deski rozdzielczej: głównie ciemną tapicerkę. Uznała, że w środku nie ma nikogo, chociaż nie widziała zbyt dobrze tylnego siedzenia. Schyliła się do środ­ka i zapaliła górne światło, a potem odwróciła się z kołkiem w ręce trzymanym w najgroźniejszej pozie, jaką potrafiła przy­brać. (A która, jak musiała przyznać sama przed sobą, w ogóle nie wyglądała groźnie).

Na szczęście z tylnego siedzenia nic na nią nie wyskoczyło.

Claire władowała się za kierownicę, rzuciła plecak na pod­łogę po stronie pasażera i zatrzasnęła drzwi. Nacisnęła na klak­son, zatrąbiła przeciągle i krzyknęła:

- Myrnin! Chodź!

Było to ryzykowne. Istniała możliwość, że bez względu na to, kto wygrał walkę za płotem, to nie Myrnin otworzy drzwi sa­mochodu, ale musiała spróbować. Myrnin stanął do walki z in­nym wampirem - i to niejednym, stwierdziła - żeby ratować jej życie. Musiała przynajmniej lojalnie go ostrzec, że ma zamiar odjechać i go zostawić.

Przyciemniane szyby utrudniały widoczność. Claire zaczęła liczyć powoli do dziesięciu, a w chwili kiedy wyszeptała „sie­dem”, rozległo się grzeczne pukanie w okno od strony pasażera. Krzyknęła i namacała przycisk do opuszczania szyby.

Do środka zajrzał Myrnin i uśmiechnął się do niej.

- Szanowna pani, czy mogę zabrać się z panią tym powo­zem?

- O Boże, wskakuj! - Myrnin był... w nieładzie. W więk­szym niż zazwyczaj, w każdym razie; jego surdut był w kilku miejscach podarty, na twarzy miał zadrapania, a oczy nadal po­łyskiwały mu mętną czerwienią. Kiedy wsunął się na siedzenie pasażera, poczuła bijący od niego ostry zapach: świeżą krew wampira. W poświacie deski rozdzielczej zobaczyła jej ślady wokół jego ust i na jego rękach. - Kto to był?

- Nie mam pojęcia. - Myrnin ziewnął. Błysnął leniwie kła­mi. - Sądzę, że osoba, którą Bishop wysłał, żeby mnie śledziła. Ale nic mu już nie doniesie. Niestety, jej towarzysz był dla mnie zbyt szybki. I zbyt przerażony.

Mówił o tym tak beznamiętnie. Wściekła Claire sprawdziła, czy wszystkie drzwi i okna są zamknięte, a potem uświadomi­ła sobie, że siedzą w odpalonym samochodzie, a ona nic przed sobą nie widzi. No jasne. Był to standardowy sedan dla wampi­rów. W ogóle nie nadawał się dla ludzi.

Myrnin westchnął.

- Pozwól, proszę.

- Czy masz choć blade pojęcie o tym, jak prowadzić samo­chód?

- Szybko się uczę.

Okazało się jednak, że nie bardzo.

Myrnin odstawił Claire przed świtem pod dom rodziców, rzucił jej z samochodu telefon komórkowy, a potem odjechał, wciąż radośnie najeżdżając na krawężniki i waląc w skrzynki pocztowe. Wyglądało na to, że spodobała mu się jazda samo­chodem. Przeraziło ją to, ale był to problem policji Morganville, a nie jej.

Kiedy otworzyła drzwi wejściowe, przytłoczył ją ciężar wstającego dnia i miała tylko ochotę zwinąć się na kanapie w salonie i zasnąć, była jednak brudna i śmierdziała. Prysznic. Przypuszczała, że mama i tata są w łóżku; drzwi do ich sypialni na górze były zamknięte. Przeszła obok nich na palcach na dru­gi koniec korytarza, rzuciła plecak na łóżko i wyciągnęła z szu­flady cienką bawełnianą koszulę nocną i poszła do łazienki.

Kiedy zamknęła drzwi i odkręciła wodę, poczuła, że ma deja vu. Dom mamy i taty miał ten sam rozkład co Dom Glassów, który wciąż uznawała bardziej za swój dom, mimo że w oby­dwu spędziła mniej więcej tyle samo czasu. Nawet blaty ku­chenne i podłogi były takie same. Inna była tylko wybrana przez mamę zasłonka prysznicowa i ręczniki kąpielowe. Chcę wracać. Claire usiadła na toalecie i pogrążyła się w smutku. Chcę wra­cać do moich przyjaciół. Chce się zobaczyć z Shane'em. Chcę, żeby to wszystko się skończyło.

Niestety nie pojawił się przed nią żaden dżinn, który mógł­by spełnić jej życzenia. A płacz nie przyniósł ostatecznie ulgi.

Po długim, gorącym prysznicu Claire poczuła się odrobinę lepiej, a przynajmniej czyściej, była też przyjemnie zmęczona. Wysuszyła włosy suszarką, uzyskując rozwichrzoną czuprynę: włosy odrosły jej, sięgały do ramion. Jej oczy wyglądały dość upiornie. Potrzebowała snu i miesiąca, podczas którego nikt nie będzie próbował jej zabić. Potem znów może stawić czoła całe­mu temu chaosowi. Chyba.

Dotknęła delikatnego krzyżyka, który dał jej Shane, i pomy­ślała o nim zamkniętym w celi w centrum miasta. Amelie złoży­ła jej obietnicę, ale była wyjątkowo mało konkretna; tak właś­ciwie nie obiecała wcale, że uwolni Shane'a, tylko że uchroni go przed egzekucją.

Claire wciąż się nad tym zastanawiała, kiedy zapaliła świat­ło w swoim pokoju i zobaczyła Michaela siedzącego na łóżku.

- Ej! - krzyknęła i złapała puszysty, różowy szlafrok, któ­ry wisiał na drzwiach, i zasłoniła się nim, nagle czując, że jej koszulka nocna jest naprawdę bardzo cieniutka. - Co ty tu ro­bisz? - Kiedy jednak minęła pierwsza fala zawstydzenia, poczu­ła ogromną radość. Nie widziała się z Michaelem - nie sam mi sam, bez Bishopa - od tamtego okropnego dnia, kiedy wszystko skończyło się dla nich tak źle.

Kiedy nerwowo wkładała szlafrok, Michael wstał i wyciąg­nął przed siebie ręce w tak charakterystycznym dla siebie geście uspokojenia jej.

- Poczekaj! Nie jestem taki, za jakiego mnie bierzesz. Nie przyszedłem, żeby cię skrzywdzić, Claire. Musisz mi uwierzyć...

Och. Był przekonany, że ona nadal uważa go za pupilka Bishopa.

- Tak, pracujesz dla Amelie, nie jesteś już zły, wiem. Co wcale nie oznacza, że możesz pojawiać się tu bez ostrzeżenia, kiedy ja paraduję w koszuli nocnej!

Michael uśmiechnął się do niej z ulgą i opuścił ręce. Wydal się jej bardzo wysoki, a kiedy otworzył ramiona, ona po prostu wpadła mu w objęcia. Sięgała mu prawie do brody. Był wampi­rem, nie czuła więc bijącego od niego ciepła, ale czuła auten­tyczną i szczerą pociechę. Michael był sobą. Zawsze.

Miał w sobie szczerą miłość. Czuła to.

- Cześć, mała - powiedział i przytulił ją ostrożnie, świado­my swojej siły. - Wszystko w porządku?

- W porządku, ale wiesz co, chciałabym, żeby wszyscy przestali mnie w końcu o to pytać - powiedziała i odsunęła się, żeby mu się przyjrzeć. - Co ty tu robisz?

Twarz Michaela ściągnęła się, a on znów usiadł na łóżku. Claire zajęła miejsce obok niego i poczuła, jak uchodzi z niej cała radość. Wzięła poduszkę i przycisnęła ją do siebie z roztar­gnieniem. Musiała coś trzymać.

- Bishop wysłał mnie z zadaniem do wykonania - powie­dział. - Nadal uważa, że jestem jednym z jego wiernych żołnierzyków. Przynajmniej mam taką nadzieję. Prawdopodobnie chce mnie przetestować.

- Z czym cię wysłał?

- Lepiej, żebyś nie wiedziała. - Najwyraźniej było to coś, co budziło w Michaelu wstręt. Jego niebieskie oczy pociemniały i wyglądało na to, że unika jej spojrzenia. - Robi się zbyt niebez­piecznie, żebyś mogła nadal być w to zamieszana. Obiecaj mi, że nie wrócisz do Bishopa. Nawet jeśli wykorzysta ten tatuaż, żeby cię przywołać. Po prostu trzymaj się od niego z daleka. Przypnij się kajdankami do barierki, jeśli będzie trzeba, ale nie idź.

- Ale...

- Claire. - Ujął jej rękę i ścisnął ją. - Zaufaj mi. Proszę. Musisz tu zostać. Musisz być bezpieczna.

Pokiwała w milczeniu głową i nagle zaczęła się bać bardziej niż w ciągu całej tej nocy.

- Ty coś wiesz. Coś słyszałeś.

- To nie takie proste - powiedział Michael. - To bardziej przeczucie. Bishop zaczyna się nudzić, a kiedy się czymś nu­dzi... niszczy to.

- Masz na myśli mnie?

- Mam na myśli Morganville - odparł. - Mam na myśli wszystko. Wszystkich. A ty jesteś po prostu łatwym, oczywi­stym celem.

Claire z trudem przełknęła ślinę.

- Ale ty... jesteś bezpieczny, prawda?

- Tak - westchnął i przeczesał ręką kręcone jasne włosy. - Lepiej, żeby tak było. I tak nie mam specjalnego wyboru. Nie martw się o mnie, jeśli będę musiał się wydostać, zrobię to. Usiłuję po prostu wytrzymać tam tak długo, jak się da.

Claire nie mogła znieść jego smutku i złości i żałowała, że nie może powiedzieć nic, co poprawi mu samopoczucie. Cokolwiek.

Zaraz - było coś takiego.

- Widziałam się z Eve.

To wywołało jego natychmiastową reakcję: uniósł gwałtow­nie głowę, a jego błękitne oczy się rozszerzyły.

- Co u niej? - W pytaniu tym kryło się tyle emocji, że Claire aż zadrżała.

- Wszystko dobrze - uspokoiła go, co nie było do końcu prawdą. - Ale jest, hm, trochę wkurzona. Musiałam jej powiedzieć. Że nie jesteś tak naprawdę zły.

Michael westchnął i zamknął na chwilę oczy.

- Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł.

- Będzie, jeśli pójdziesz dziś do niej i powiesz jej... no, cokolwiek. Ale uważaj. Jest ostatnio jak Buffy, postrach wampirów, z kołkami i całą tą resztą.

- To chyba w jej stylu. W porządku. - Michael uśmiecha! się, po raz pierwszy szczęśliwy od wielu miesięcy. - Może spróbuję się z nią spotkać. Dziękuję.

- Nie ma za co. - Nie była pewna, ile może jeszcze powie­dzieć, ale miała już dość ukrywania prawdy. - Ona naprawdę cię kocha, wiesz. Zawsze cię kochała.

Michael siedział przez kilka sekund w milczeniu, a potem pokręcił głową.

- Lepiej dam ci odpocząć - powiedział. - Pamiętaj, co ci powiedziałem. Zostań tu. Nie idź do Bishopa.

- Rozkaz, kapitanie. - Zasalutowała mu żartobliwie. - Ej. Tęskniłam za tobą, Kiełku.

- Za dużo czasu spędzasz z Eve.

- Niewystarczająco. A przynajmniej nie w ostatnim czasie. - I było jej z tego powodu naprawdę smutno.

- Wiem - powiedział i pocałował ją w rękę. - Zmienimy to. Prześpij się teraz.

- Dobranoc - powiedziała i odprowadziła go wzrokiem do drzwi. - Zaraz. A jak się tu dostałeś?

Zamachał palcami jak jakiś straszliwy Babojagołak.

- Jestem wampirem. Mam tajemne moce - rzekł z doskona­le udawanym transylwańskim akcentem, który nagle porzucił i powiedział: - Tak naprawdę to twoja mama mnie wpuściła.

- Naprawdę? Moja mama? Wpuściła ciebie do mojego po­koju? W środku nocy?

Wzruszył ramionami.

- Mamy mnie lubią.

Uśmiechnął się do niej zabójczym hollywoodzkim uśmie­chem i wymknął się przez drzwi.

Claire weszła pod kołdrę i po raz pierwszy tej nocy poczuła, że może bezpiecznie zasnąć.

Rano, ale nie za wcześnie, Claire przekonała się, że na dole czekają na nią płatki i sok, a także liścik od mamy, w którym pisze, że poszła na zakupy i że ma nadzieję, że Claire zosta­nie dziś w domu. Mama zostawiała jej podobne liściki każdego dnia. Przynajmniej prośby o pozostanie w domu.

Tym razem Claire miała taki zamiar. Miała taki zamiar do chwili, kiedy spojrzała w kalendarz i uświadomiła sobie, jaki to dzień i że jest on zakreślony na czerwono i upstrzony koloro­wymi wykrzyknikami.

- O cholera! - wymamrotała, namacała swój plecak i wy­ciągnęła z niego podręczniki, zeszyty, wyeksploatowanego lap­topa, kolorowe markery i garść drobniaków. Znalazła fioletowy zeszyt, w którym zapisywała terminy ważnych testów.

Dziś miała końcowy egzamin z fizyki. Pięćdziesiąt procent oceny i żadnych poprawek, chyba że byłaby naprawdę umiera­jąca.

To tylko test. Michael mówił...

To nie był tylko test; to był jej najważniejszy egzamin koń­cowy. I jeśli się na nim nie pojawi, automatycznie obleje za­jęcia, z których zasadniczo powinna być najlepsza. Poza tym Michael mówił, żeby nie kręciła się w pobliżu Bishopa, nie mówił nic o tym, że nie może iść na zajęcia. To było normalne życie.

A ona potrzebowała teraz normalności.

Zjadła płatki, wypiła sok, spakowała plecak, poszła na Texas Prairie University; uczelnia znajdowała się w centrum Morganville; z domu jej rodziców droga prowadziła wzdłuż czterech bloków mieszkalnych, potem przez tak zwaną dziel­nicę handlową, czyli jakieś sześć przecznic ze sklepami. Spacer za dnia pozwalał zobaczyć, jak bardzo zmieniło się Morganville od czasu pojawienia się w nim Bishopa: na każdej ulicy spalo­ne budynki, których nikomu nie chciało się ani rozebrać, ani odbudować. Porzucone domy z otwartymi na oścież drzwiami i powybijanymi szybami w oknach. Kiedy dotarła do dzielnicy handlowej, połowa sklepów była zamknięta, albo tymczasowo, albo na stałe. W kawiarni Olivera, Common Grounds, okien­nice były pozamykane i w ciemnym oknie wisiała wywieszka: „Zamknięte”.

Wszędzie dawało się wyczuć, że miasto wstrzymuje oddech, zamyka oczy i za pomocą pobożnych życzeń usiłuje odegnać problemy. Te kilka osób, które napotkała Claire i które udawały, że żyją jakby nigdy nic, wyglądało na zdenerwowane i niespo­kojne, jakby włożyły maskę ze sztucznym uśmiechem i szczęśli­wym wyrazem twarzy. Było to odrażające i Claire poczuła ulgę, kiedy minęła w końcu bramę uniwersytetu - otwartą, jakby to­czył się normalny dzień - i wtopiła się w tłum młodych ludzi, kręcących się po kampusie. Texas Prairie University nie był dużą uczelnią, ale zajmował dość duży teren z zadrzewionymi placa­mi. Zwykle wpadała po drodze do Centrum Uniwersyteckiego na kawę, ale teraz nie miała na to czasu. Skierowała się prosto do budynku wydziału nauk ścisłych, lawirując w tłumie stu­dentów zmierzających na zajęcia z chemii i wprowadzenie do geologii. Zajęcia z fizyki odbywały się prawie na końcu kory­tarza i były znacznie mniej popularne. TPU nie był odpowied­nikiem MIT - u na równinach; większość studentów chciała po prostu zaliczyć podstawowe przedmioty i przenieść się na lep­szą uczelnię. Większość nie miała zielonego pojęcia o tym, co naprawdę działo się w Morganville, bo nie opuszczała kampusu zbyt często: TPU był dumny z jakości usług świadczonych dla studentów.

Byli też oczywiście studenci miejscowi, którzy byli na za­wsze związani z Morganville. Dopiero kilka miesięcy temu Claire nauczyła się z miejsca rozpoznawać tych ludzi, bo no­sili bransoletki identyfikacyjne z dziwnymi symbolami, któ­re wskazywały, któremu wampirowi winni byli lojalność - kto był ich Opiekunem. Tyle że ten system zaczął szwankować po przybyciu Bishopa. Wampiry nie były już Opiekunami; więk­szość przekształciła się w zadeklarowanych drapieżców. Koniec z bankami krwi, przynajmniej dla wiernych Bishopowi; wszy­scy wyruszyli na polowanie.

Na polowanie na łudzi.

Jak dotąd Bishop rozumiał konieczność wykluczenia kam­pusu TPU z terenów łowieckich; ostatecznie studenci pomagali utrzymać miasto i zasilali miejską kasę. Za wyjątkiem pojedyn­czych wypadów do sklepu czy baru większość z nich nie rusza­ła się z kampusu, na którym znajdowało się wszystko, czego było im potrzeba, nie wiedzieli więc wiele o Morganville - i nie mogło ono być im bardziej obojętne. Morganville nie oferowało zbyt wielu rozrywek, nawet w samym centrum. Nawet sklepy byty nieciekawe.

Gdyby Bishop zezwolił swoim wampirom polować na stu­dentów, sytuacja zrobiłaby się naprawdę bardzo, bardzo zła. Claire nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, w jaki sposób kru­che podstawy, na jakich funkcjonowało Morganville, mogłyby wytrzymać taką demaskację: natychmiast pojawiłaby się prasa. Rząd. Nawet Amelie nie byłaby w stanie kontrolować sytuacji, a Bishop nawet by tego nie próbował.

Rozglądając się wkoło, Claire nie mogła powstrzymać się od myśli, że jest tu bardzo niebezpiecznie - i że nikt nie jest świa­domy nieuchronnych zmian.

Na dwie minuty przed rozpoczęciem zajęć Claire zajęła swoje stałe miejsce w pracowni fizycznej. Na zajęcia chodzi­ło teraz tylko około dziesięciu osób; na początku semestru by­ło dwudziestu studentów, ale wielu odpadło, a spośród tych, którzy pozostali, tylko ona mogła być pewna piątki. Podobnie jak podczas innych zajęć nikt nie nawiązywał kontaktu wzro­kowego. Jeśli nie miało się znajomych już w chwili przyjazdu na TPU, istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że uda się zaprzyjaźnić z kimś przypadkowym.

Profesor Claire nie pojawił się osobiście, ale przyszedł jego asystent, dwudziestodwuletni, urodzony w Morganville Sanaj, który wręczył wszystkim zapieczętowane koperty z testami, ale powiedział, żeby jeszcze ich nie otwierali. Claire zaczęła stukać niecierpliwie piórem o blat stolika. Spodziewała się, że skończy szybko - w końcu już w ciągu pierwszych dwóch tygodni opanowała większość podstawowych zagadnień z tego przedmiotu. Jeśli będzie wystarczająco szybka, być może uda jej się jeszcze wpaść na kawę, przywitać z Eve i dowiedzieć, czy Michael był u niej z wizytą. Wprost umierała z ciekawości, czy tak było.

Drzwi na końcu sali wykładowej otworzyły się i weszła Monica Morrell.

Claire nie spotykała ostatnio często swojego największe go wroga, ale mogła to przypisać głównie swojemu szczęściu. Monica obnosiła się ze swoim nieszczęściem na pogrzebie oj­ca, a potem wcieliła się w rolę Pierwszej Siostry Morganville, co wykorzystywała jako przykrywkę dla wszystkich numerów, na jakie przyszła jej ochota. Większość ludzi w Morganville wyglądała na wykończonych, zmęczonych i zmartwionych, łącznie z rodzonym bratem Moniki, burmistrzem; nie tyczyło się to jednak samej Moniki. Sprawiała wrażenie, jakby świet­nie się bawiła. Przez moment, kiedy straciła pozycję ulubieni­cy Olivera, miała złą passę, ale nigdy nie doświadczyła uczucia wstydu.

Monica szła powoli. Znajdowała się w centrum uwagi i roz­koszowała się każdą chwilą. Zmieniła kolor włosów; Claire uważała, że nowy znacznie bardziej jej pasował, ale wątpiła, żeby utrzymał się długo. Monica zmieniała kolor włosów tak często jak makijaż: w zależności od humoru i mody.

Teraz zapuszczała włosy - były długie, lśniące i miały odcień ciemnego, głębokiego brązu. Jej makijaż był, oczywiście, perfekcyjny, na idealnej twarzy, skażonej jedynie arogancją, która manifestowała się w jej uśmiechu. Claire miała na so­bie niebieskie dżinsy i bluzkę z krótkimi rękawami włożoną na czerwony podkoszulek; Monica była ubrana w seksowną krót­ką sukienkę, która byłaby bardziej na miejscu w Hollywood niż w Morganville, i w buty w kolorze fuksji na niewiarygodnie wysokich obcasach. Zdaniem Claire musiały być dostarczone przez firmę wysyłkową - żaden sklep w mieście nie miał takich w swojej ofercie. Krótko mówiąc, wyglądała na olśniewają, nie­skazitelną panią samej siebie i wszystkiego wokół.

Za nią podążały jej odwieczne przyboczne: Gina i Jennifer. Wyglądały dobrze, ale nie tak dobrze jak Monica. Układ zawsze jest taki sam: chórek nigdy nie stoi z przodu sceny.

Sanaj zatrzymał się na górze amfiteatralnej sali wykłado­wej, gdzie rozdawał ostatnie testy, i spojrzał na Monikę i jej wielbicielki.

- Słucham panią? - spytał. - Mogę w czymś pomóc?

- Nie sądzę - prychnęła Monica. - Nie przyszłam do pa­na. - Jej wzrok spoczął na Claire i Monica się uśmiechnęła. Pokazała jej gestem, żeby podeszła.

Claire spokojnie pokazała jej środkowy palec. Monica wy­dęła wargi, a mina robiła jeszcze większe wrażenie dzięki lśnią­cemu różowemu błyszczykowi do ust.

- Nie bądź taka, Claire - wycedziła. - Byłaby ogromna szkoda, gdyby coś się stało tym miłym ludziom.

Asystent wyglądał na zszokowanego i urażonego.

- Przepraszam, czy pani grozi moim studentom? Monica przewróciła oczami.

- Słuchaj, idioto, lepiej usiądź i się zamknij. To ciebie nie dotyczy. Jeśli sądzisz inaczej, wezwę mojego nowego przyjacie­la. Może go znasz? - Wyjęła mały, wysadzany drogimi kamie­niami telefon i podniosła go na wysokość oczu, gotowa wybrać numer. - Pan Bishop?

Sanaj w milczeniu rozdał ostatnie dwa testy i popatrzył przepraszająco na Claire.

- Może powinnaś wyjść z sali ze swoją koleżanką - powie­dział. - Żeby nie przeszkadzać pozostałym studentom.

- Ale mam test!

Monica zaczęła powoli wybierać numer. Sanaj zbladł, kie­dy to zobaczył, najwyraźniej był jednym z tych, którzy z góry znają wynik.

- Nie - powiedział i zabrał test z ławki Claire. - Przykro mi. Możesz napisać test, kiedy załatwisz sprawę z nimi. Proszę wyjść.

- Ale...

- No już!

Pozostali studenci siedzieli ze spuszczonymi głowami, ale rzucali Claire spojrzenia pełne współczucia, strachu lub złości. Nikt nie próbował za nią się wstawić.

Claire odłożyła pióro, spojrzała Sanajowi w oczy i powie­działa:

- Proszę zostawić mi test. Zaraz wracam. On kiwnął głową i się odwrócił.

Claire zeszła na dół do Moniki.

- No, to nie było trudne - parsknęła Monica i zamknęła te­lefon. - Ej, nieudacznico. Jak tam wojna? A, tak, przecież prze­grałaś.

- Czego chcesz? - Claire chciała za wszelką cenę jak naj­szybciej mieć to za sobą. Nie miała ochoty na bójkę, sprzeczkę, czy nawet sarkazm. Monica uśmiechnęła się do niej i schowała telefon do maleńkiej torebeczki.

- Chodź ze mną. Przekonasz się.

Claire powstrzymała się od ironicznej uwagi w stylu Eve na temat krzykliwych butów Moniki i w milczeniu wyszła za nią z sali. Gina i Jennifer stanowiły tylną straż.

Korytarz był prawie pusty, tylko kilku spóźnionych studen­tów pędziło na zajęcia. Monica poprowadziła je za róg, do strefy wypoczynkowej, w której znajdowały się mocno wyeksploato­wane krzesła i stoliki. Usiadła, prezentując idealnie wydepilowane nogi.

Wyglądała jak królowa na tronie. Zamiast stać przed nią jak przestępca czekający na wyrok, Claire podeszła do stojącego z boku krzesła i usiadła. Monica się skrzywiła.

- Świetnie - zaczęła Claire. - Masz mnie. Co teraz? Bę­dziesz mnie maltretować, aż się poprawię?

- Przestań gadać pierdoły - powiedziała Monica. - Nie je­stem w nastroju. Co zrobiłaś z moim bratem?

- Twoim... - Claire uniosła się powoli. - Z Richardem? Co mu się stało?

- Niby nie wiesz? Proszę. Zaginął. Zniknął zaraz po tym, gdy z tobą rozmawiał; wyszedł i nie wrócił. Wiem, że to przez coś, co mu powiedziałaś. Gadaj, o czym rozmawialiście. - Zmrużyła oczy, kiedy Claire milczała. - Nie zmuszaj mnie, że­bym cię prosiła.

Claire spróbowała wstać. Gina, która stała za nią, przytrzy­mała ją za ramiona.

Jennifer pojawiła się z drugiej strony i wyjęła składany nóż.

- Mów - zażądała Monica - bo inaczej zrobi się tu bardzo nieładnie. I ty też będziesz nieładna.

Claire oblała zimna fala strachu. Pewnie, mogła krzyczeć, ile wlezie, ale to było Morganville. Nie miała pewności, czy kto­kolwiek się zjawi. Poza tym Monica, która miała za sobą krótki okres bycia pariasem, powróciła do swojej zwykłej roli olśnie­wającego drapieżcy. Bishop rozmawiał z nią i uznał, że jest za­bawna. Claire musiała przyznać, że uznawał mnóstwo innych paskudnych rzeczy za zabawne. Ale udzielił jej oficjalnego po­parcia i puścił z poczuciem, że należą jej się nowe przywileje, co Monica szybko zamieniła na upoważnienie do krzywdzenia wszystkich osób, które jej dogryzały, kiedy znaczyła mniej.

Niektóre z tych osób zniknęły, tak więc Claire znalazła się w gronie szczęśliwców.

- Byłam u Richarda, żeby prosić go o przysługę - powie­działa Claire najspokojniej jak umiała. - Próbował mi pomóc, ale nie mógł. Więc wyszłam. Koniec. Z tego co wiem, to był normalny dzień pracy. Nie widziałam nic ani nikogo dziwnego w pobliżu. To wszystko, co wiem.

- O jaką przysługę go prosiłaś? - spytała Monica. Kątem oka Claire dostrzegła błysk noża, który Jennifer obróciła w rę­ku. - Niech zgadnę. O ratunek dla swojego chłopaka nieudacz­nika?

Claire nie odpowiedziała. Naprawdę nie było na to żadnej dobrej odpowiedzi. Monica uśmiechnęła się, ale nie był to po­krzepiający uśmiech.

- A zatem mój brat ci odmówił, kiedy chciałaś wykorzystać jego wpływy, żeby wydostać swojego kochasia z więzienia, a ty sprawiłaś, że zniknął - podsumowała. - Jak miło. Pewnie myśla­łaś, że następny burmistrz będzie idiotą i da ci to, czego chcesz.

Claire odetchnęła głęboko.

- Dlaczego miałabym tak myśleć? Przecież najwyraźniej Morganville to rodzinny biznes, więc ty byłabyś następna w ko­lejce. Aha, już wiem, o co ci chodzi. To ty z pewnością jesteś tą idiotką.

- Och, ona aż się prosi - powiedziała Gina i zacisnęła moc­niej ręce na ramionach Claire. - Dziabnij ją, Jen. Daj jej do my­ślenia.

- Mówię poważnie! Dlaczego miałabym sądzić, że nowy burmistrz okaże się bardziej pomocny niż Richard? Słuchaj, ja lubię twojego brata. Lubię go znacznie bardziej niż ciebie. Po co miałabym robić coś, co miałoby go skrzywdzić? Jakie jest praw­dopodobieństwo, że znajdę kogoś, kto będzie bardziej skłonny mi pomóc?

Monica się nie ruszała. Nie odzywała. Jennifer zinterpreto­wała jej milczenie jako zachętę i przyłożyła ostrze noża do po­liczka Claire.

Claire poczuła gorąco. Przestała oddychać.

- Jesteś pewna? - spytała Monica. - Nie wiesz, co się stało z moim bratem?

Teraz mogła już oddychać, bo Monica nie dała przyzwole­nia na użycie noża.

- Nie. Ale może mogłabym się dowiedzieć. Jeśli mnie nie wkurzysz.

Nacisk noża ustąpił. Claire nie spuszczała oczu z Moniki, która stanowiła jedyne prawdziwe źródło zagrożenia.

- Dlaczego miałabyś mi pomagać? - spytała Monica i było to dość zasadne pytanie.

- Nie tobie. Staram się pomóc Richardowi. Lubię go. Monica kiwnęła głową.

- Zrób to. Daję ci dzień. Jeśli Richard nie skontaktuje się ze mną albo nie pojawi się cały i zdrowy, ty będziesz następna na liście zaginionych. I mogę ci obiecać, że nikt nigdy nie od­najdzie twojego ciała.

- Gdybym dostawała pięć centów za każdym razem, kie­dy słyszę to od kogoś w tym mieście... - odparła Claire, a usta Moniki przybrały wyraz niemal zbliżony do uśmiechu. - Daj spokój, wiesz, że tak jest. To Morganville. Przyjeżdżasz na uni­wersytet, a serwują ci przerażający dramat.

- Nie wiesz, jak to jest, kiedy się tu urodzisz - powiedziała Monica.

- Wiem. Niełatwo. - Claire spojrzała na Ginę, która wciąż ją przytrzymywała; Gina zamieniła spojrzenie z Moniką, wzru­szyła ramionami i puściła Claire. Pewnie będzie miała posinia­czone ramiona. - A jak to wszystko znosi twoja mama?

- Tak naprawdę... to wcale nie znosi. Jest ciężko. - Monica rozluźniła się trochę. Oczywiście nigdy się nie zaprzyjaźnią, po­myślała Claire; Monica była agresywną zdzirą i zawsze będzie uważała, że należy jej się więcej niż innym. Ale były chwile, kiedy Monica stawała się dziewczyną trochę starszą od Claire, ale która straciła już ojca, traci właśnie mamę i boi się, że stra­ci brata.

Po chwili Monica zaskoczyła Claire pytaniem:

- A u twoich rodziców wszystko w porządku?

- Nie wiem, czy „w porządku” to właściwe określenie, ale są bezpieczni. Przynajmniej na razie. - Claire wzięła plecak. - Pozwolisz, że pójdę napisać test?

Monica uniosła jedną brew.

- Chcesz pisać test? Naprawdę? Bo wiesz, dałam ci dobrą wymówkę. Pozwolą ci go napisać później. I prawdopodobnie będziesz mogła po prostu kupić odpowiedzi - powiedziała to tak, jakby naprawdę nie potrafiła sobie wyobrazić, że ktoś może rzeczywiście chcieć napisać test.

- Lubię testy - wyjaśniła Claire. - Gdyby tak nie było, po co miałabym nadal tkwić w Morganville?

Tym razem Monica się uśmiechnęła.

- Nieźle. Dobrze powiedziane. Tu rzeczywiście możesz al­bo zdać, albo oblać.

Po napisaniu testu (mimo że późno zaczęła, oddała go pierwsza) Claire skierowała się do Centrum Uniwersyteckiego. A konkretnie do kawiarni, w której Eve za śmiesznie niskie wynagrodzenie nalewała studentom espresso. Dziś kolejka była dłuższa niż zazwyczaj; Common Grounds było (zgodnie z wy­wieszką) „zamknięte z powodu remontu”, zatem większa licz­ba studentów przyszła na kawę do Centrum Uniwersyteckiego. Eve uwijała się jak w ukropie za syczącymi ekspresami, ledwie podnosząc wzrok podczas realizacji każdego zamówienia, ale kiedy powiedziała: „mokka” i przesunęła filiżankę, Claire przy­trzymała ją za rękę.

- Cześć - powiedziała.

Zaskoczona Eve podniosła wzrok i przez chwilę mrugała, jakby nie potrafiła sobie przypomnieć, kim jest Claire i dlaczego stoi tu przed nią i przeszkadza jej w pracy.

Potem krzyknęła:

- Tim! Pięć minut!

- Nie, nie ma mowy! - odkrzyknął jej Tim, który obsługi­wał kasę. - Nie waż się zdejmować fartuszka, Eve!

Za późno. Fartuszek Eve wylądował na kontuarze, a jego właścicielka zanurkowała pod barierką i dołączyła do Claire po drugiej stronie baru. Tim westchnął i kazał jednemu z pra­cowników przy kasie zastąpić ją przy ekspresie do kawy.

- Wyrzuci cię za to - powiedziała Claire.

- Ale nie dziś. Zbyt duży ruch. A do jutra zapomni. Tim jest trochę jak złota rybka. Ma trzysekundową pamięć. - Eve wyglądała na zrelaksowaną. Tak naprawdę, mimo że była jak zwykle zrobiona na Gotkę, cała w czerwieni i czerni, z białym jak u klauna podkładem i krwistą szminką, wyglądała na nie­mal... zadowoloną. - Dzięki.

Claire upiła łyk kawy.

- Za co?

- Wiesz za co.

- Niestety, nie wiem.

Na ustach Eve zaigrał szelmowski uśmieszek.

- Michael wpadł do mnie .

- O? - Claire rzuciła plecak na wolny stolik. - Opowiadaj.

- Jesteś za młoda.

- Wczoraj stuknęła mi siedemnastka.

- Tak? No tak. Och... przepraszam. - Eve wyglądała na mocno zawstydzoną. - Ja... Wszystkiego najlepszego. Rany, nie mogę uwierzyć, że zapomniałam. Na moją obronę mogę powie­dzieć, że byłam na ciebie mocno wkurzona.

- No, zauważyłam. Nie ma sprawy. Ale wisisz mi tort.

- Tak? - Eve klapnęła na krzesło naprzeciwko. - Dobra. Ale prawdopodobnie będzie mało zjadliwy.

Claire się uśmiechnęła.

- Na to liczę. Ale do rzeczy. Co się wydarzyło między tobą i Michaelem?

- Ach, no wiesz. Takie tam. - Eve przesunęła czarnym paznokciem po napisie wyrytym na blacie stołu: najwyraź­niej Martin + Mary = ogień, a przynajmniej kiedyś tak było. - Rozmawialiśmy. Zagrał mi na gitarze. Było... zwyczajnie dla odmiany.

- I?

- Akurat ci powiem.

Claire nie spuszczała z niej wzroku.

- No dobra. Powiem. Boże, tylko nie jęcz, dobra? - Eve przysunęła bliżej swoje krzesło. - Więc, całowaliśmy się przez chwilę; czy mówiłam ci już, jak on wspaniale całuje? Mówiłam, prawda? I...

- I?

- I nie mam zamiaru skończyć w kolejce dawców krwi tyl­ko dlatego, że opowiadałam ci nieprzyzwoite historyjki o mnie i Michaelu, moja ledwie siedemnastoletnia pannico. A więc, ro­zumiesz, wysil mózgownicę. - Eve puściła do niej oko. - Jeśli chcesz, możesz popuścić wodze fantazji.

- No ładnie - westchnęła Claire.

Eve otworzyła usta, a potem znów je zamknęła bez słowa. Zanim którakolwiek z nich zdążyła pomyśleć, co powiedzieć, na stolik padł cień.

Claire nigdy wcześniej nie widziała tego chłopaka, ale wy­glądał na typowego, wyluzowanego studenta... luźny czarny podkoszulek opinał szerokie ramiona, był w dżinsach, przez ramię miał przewieszony plecak z książkami. Ciemne włosy przycięte trochę w stylu emo, a pod grzywką wyraziste, ciem­ne oczy.

- Cześć - rzucił i przestąpił z nogi na nogę. - Eee, czy bę­dziecie miały coś przeciwko, jeśli...? - Wskazał na wolne krze­sło przy stole. Claire się rozejrzała. Wszystkie inne stoliki były zajęte.

- Klapnij - powiedziała Eve i podsunęła mu nogą krzesło. - Mam nadzieję, że nie masz alergii na babskie gadanie.

- Raczej nie. Mam cztery siostry - odparł. - Jestem Dean. Dean Simms. - Kiedy wyciągnął do Eve rękę, żeby się przywi­tać, Claire automatycznie spojrzała na jego nadgarstek. Nie po­chodził z Morganville; nie miał bransoletki ani nawet śladu po niej. Nawet ci, którzy z radością pozbyli się symbolu Ochrony, wciąż mieli ślad na nadgarstkach.

- Eve Rosser. - Sądząc po natężeniu uśmiechu Eve, po­dobało jej się to, co widziała naprzeciwko siebie. - To Claire Danvers.

- Cześć. - Dean uścisnął dłoń Claire; pomyślała, że wyglą­da to na wymuszony, oficjalny gest z jego strony. Sprawiał wra­żenie nieco podenerwowanego. - Przepraszam, że się wcinam. Po prostu potrzebuję miejsca, żeby przejrzeć notatki przed te­stem. - Pogrzebał w plecaku i wyciągnął wysłużony notatnik, który miał na przedniej okładce skomplikowany, wykonany tu­szem rysunek samochodu. Zauważył, że Claire mu się przyglą­da i na jego policzkach pojawił się blady rumieniec.

- Kurs podstawowy. Ciebie nudził, prawda?

- Prawda - odparła. Opuściła kurs podstawowy, zaliczyła go awansem, ale rozumiała Deana. Tak bardzo się wtedy nudzi­ła, że przeczytała wszystkie sztuki Szekspira, a to był jej pierw­szy rok na uczelni. Nigdy jednak nie zajmowała się bazgrołami. - Ładny rysunek.

- Dzięki. - Otworzył notatnik i przekartkował kilka stron zapisanych drobnym, schludnym pismem.

- Z czego? - spytała Eve. - Twój test.

- A, z historii. Historii świata. Claire bez trudu to zaliczyła.

- Wygląda na to, że masz wszystkie potrzebne notatki. Uśmiechnął się. Był to dziwny, nerwowy uśmiech, a on szybko znów zagłębił się w notatkach.

- Tak, dużo notuję, kiedy jestem na zajęciach. To pomaga w zapamiętywaniu, zgadza się?

- Tak? - spytała Eve.

- Powiem ci chyba dopiero po teście. - Skoncentrował się na notatkach, ale wyglądał jeszcze bardziej nieswojo. Claire po­patrzyła na Eve, która niezauważalnie wzruszyła z lekceważe­niem ramionami.

- A więc - odezwała się. - Jakieś plany na dziś?

- Oprócz... - Nie było to coś, o czym Claire mogłaby mó­wić w towarzystwie postronnego obserwatora. - Nie, właściwie to nie. Wiesz, że Richard Morrell zniknął? Monica prosiła mnie, żeby go znaleźć.

- Cofnij. Co?

- Monica prosiła mnie, żeby...

- Tak, to właśnie usłyszałam. Teraz świadczysz przysługi rodzinie Morrellów? Kochana, to strasznie miłe, a zarazem ab­solutnie głupie. Nie musisz wyświadczać Monice żadnych przy­sług. Czy ona kiedykolwiek zrobiła coś dla ciebie?

- Stąd właśnie określenie przysługa - zauważyła Claire. - A nie wyrównywanie rachunków. Robisz coś, zanim ktoś zrobi coś dla ciebie.

- Sama się prosisz o kłopoty. Tylko się w nic nie wpakuj, dobrze? Nie wychylaj się. Wiem, że Michael też ci to mówił. Gdyby Shane tu był, powiedziałby to samo.

Dean świetnie symulował naukę, ale poczerwieniały mu czubki uszu i w końcu podniósł głowę i wyszeptał teatralnie:

- Skoro o tym mowa. Właściwie to znam Shane'a.

Po tych słowach rozmowa natychmiast ucichła. Dean rozej­rzał się dokoła i jeszcze bardziej zniżył głos:

- Znam też jego tatę.

- O Boże, proszę. Tylko nie mów, że jesteś jednym z tych matołowatych pogromców wampirów Franka Collinsa - wes­tchnęła Eve. - Bo jeśli tak, to lepiej nie mów o tym głośno, chłopie. Już dziś wykup ubezpieczenie na życie i uczyń mnie swoim spadkobiercą.

- Nie jestem właściwie pogromcą wampirów, ale... w pew­nym sensie pracuję dla Franka Collinsa.

Eve popatrzyła na Claire.

- Chyba znalazłyśmy dobrego następcę Kapitana Oczy­wistego. - Kapitan Oczywisty należał do tajnego podziemnego stowarzyszenia przeciwników wampirów, kiedy Claire przybyła do Morganville; Kapitan stał się jednak ostatecznie nieco zbyt oczywisty. Oczywiście zginął.

- Bo byłby już martwy, zanim zdążyłby powiedzieć pierw­sze zdanie, gdyby stanął twarzą w twarz z wampirem? - spytała śmiertelnie poważnie Claire.

- Myślałam, żeby ubrać go w uszytą na zamówienie koszul­kę z napisem: „Cześć, nazywam się Dean i przyszedłem, żeby was zabić, wy złe, krwiożercze potwory ciemności”. Ze strzałką skierowaną na szyję i z podpisem: „Kąsać tutaj”.

Dean patrzył raz na jedną, raz na drugą, wyraźnie zmie­szany.

- Dobra, pozwólcie, że zacznę od początku. Próbowałem się dowiedzieć, gdzie jest Shane i jego ojciec. Wiecie coś na ten temat?

- Przyjaciółka - powiedziała Eve i wskazała palcem na sie­bie w T - shircie w trupie czaszki. - Dziewczyna. - Czarny pa­znokieć wycelował w Claire. - Współlokatorki. - Palec zatoczył łuk, obejmujący obydwie z nich. - A więc, owszem, wiemy. A ty skąd właściwie znasz Shane'a?

- Ja... poznałem go, kiedy on, jego mama i jego tata ucieka­li z miasta. Opowiadał wam o tym?

Dziewczyny pokiwały głowami. Siostra Shane'a zginęła podczas pożaru domu; w odpowiedzi na to rodzina Collinsów złamała zakaz, spakowała się i uciekła z Morganville... przy po­mocy wampirów, bo tylko w taki sposób można było ominąć szlaban, jeśli nie nosiło się znaku Ochrony. Jednak za granica­mi miasta nic nie potoczyło się jak trzeba. Każde z rodziców Shane'a oszalało: jego tata zamienił się w zimnego, zatwardziałego pijaka ścigającego wampiry, a mama w zdołowaną pijaczkę ze skłonnościami samobójczymi, przez co Shane musiał sam się sobą zająć, najlepiej jak potrafił.

- Byłem tam - oznajmił Dean - Kiedy pani Collins zmarła. To znaczy byłem na podwórku przy motelu. Widziałem Shane'a po tym, kiedy ją znalazł. Rany, był kompletnie rozwalony.

- Byłeś tam? - powtórzyła Claire.

- Mój brat biegał wtedy z jego ojcem, więc tak. Byłem w po­bliżu. Zakumplowałem się z Shane'em, bo i jego, i mnie ciągnęli za sobą, w ogóle nie tłumacząc, co się dzieje.

- Poczekaj chwilę. Shane nigdy nie wspominał, że wrócił do Morganville z przyjacielem - powiedziała Eve.

- Pewnie, że nie, bo nie wie, że tu jestem. Pan Collins, oj­ciec Shane'a, posłał mnie za nim. Miałem tu zostać i mieć go na oku, robić za tylną straż. - Dean pokręcił głową. - Tyle że nic nie wyglądało tak, jak miało wyglądać. Nie wiedziałem, gdzie się ukryć, więc zapisałem się na TPU, bo dzięki temu miałem wymówkę, żeby się tu kręcić. Ale kilka tygodni temu straciłem wszystkich z oczu. - Popatrzył na nie z nadzieją. - A więc? Co mam teraz zrobić?

Claire i Eve wpatrywały się przez niego chwilę w milczeniu, a potem Eve odezwała się bardzo poważnie:

- Słuchaj. Znamy Franka Collinsa: znamy, nienawidzimy, wszystko jedno. A ty musisz dać sobie spokój z tym starym popaprańcem. Wyglądasz na miłego dzieciaka. Spakuj się i zjeż­dżaj stąd. Wyjedź, póki jeszcze możesz.

- To nie tak miało wyglądać - powiedział Dean. - Miało być łatwo. To znaczy, dobro miało zwyciężyć, tak? Wampiry miały zginąć.

- I co, potem wy mieliście przejąć władzę nad miastem? - westchnęła Claire. - Mało prawdopodobne. Poznałam pana Collinsa. Wręczenie mu kluczy do miasta nie byłoby dobrym pomysłem.

Dean popatrzył na nią, jakby uznał ją za wariatkę i stwier­dził, że mu jej żal.

- Przynajmniej nie jest wampirem.

- Nie każdy wampir jest zły - stwierdziła Claire.

Przez ułamek sekundy wydawało jej się, że patrzy na nią zupełnie inny Dean: ten sam chłopak, ta sama fryzura w stylu emo, ale jego oczy były dziwne. Inaczej niż u wampirów Dziwnie dziwne.

Potem Dean zamrugał i wrażenie zniknęło, a ona stwierdzi­ła, że wszystko musiało być wytworem jej wyobraźni. A gdzie, jeśli nie w Morganville, wolno było popadać w paranoję?

- Cóż, to dla mnie nowość. - Dean uśmiechnął się i tym ra­zem był to szczery uśmiech. Ciepły, niepodszyty zdenerwowa­niem. - Zawsze uważałem, że całe to krwiopijstwo jest z gruntu złe.

- To, co wiesz na temat wampirów, możesz wsadzić w tyłek komara - powiedziała poirytowana Eve. - Wiesz tylko tyle, ile widziałeś w telewizji, gdy byłeś dzieckiem. Czy kiedykolwiek poznałeś jakiegoś wampira osobiście?

Dean nie odpowiedział na to pytanie, ale koniuszki jego uszu poczerwieniały, a uśmiech zniknął mu z twarzy, kiedy zwrócił się bezpośrednio do Eve.

- No cóż, nie jestem kolaborantem, który będzie przepra­szał za to, co wyczyniają te potwory. Może w tym problem. W każdym razie, to nie był mój wybór. Przyjechałem tu dlatego, że Frank mnie o to poprosił, a ja nie miałem dokąd iść. Mój brat pracował z Frankiem, a ja miałem tylko jego.

Eve nadal obserwowała go czujnym wzrokiem.

- A zatem gdzie jest teraz Wielki Straszny Brat?

- Nie żyje - powiedział cicho Dean. - Zginął w zamiesz­kach. Jestem sam.

Claire wpatrywała się w stół, tracąc nagle całe zaintereso­wanie swoją mokką, bez względu na to, jak była pyszna. Prawda była taka, że niektórzy z tych gości - żołnierzy, którzy przybyli do Morganville z Frankiem Collinsem jako jego oddziały sztur­mowe - że niektórzy z tych gości nie skończyli dobrze, zginę­li albo wylądowali w więzieniu. Nie znała ich, nie z imienia. Aż dotąd wszystkich wrzucała do jednego worka jako sługu­sów Franka Collinsa. Ale każdy z nich miał jakieś imię, przyjaciół, życie. Każdy miał rodzinę. Claire nie odróżniłaby brata Deana od całej reszty jego muskularnych kumpli, ale to wcale nie oznaczało, że Dean go nie opłakiwał.

To doprowadziło Claire do przeraźliwie realistycznego kosz­maru na jawie: Bishop wzywa ją i mówi, że postanowił uwolnić Shane'a. A Shane leży i się nie rusza...

- Hej, Claire? - Eve pstryknęła jej palcami przed nosem, a Claire podskoczyła tak gwałtownie, że rozlała kawę na stole. - Cholera, dziewczyno. Bujasz tak mocno w obłokach, że powin­naś zastanowić się nad karierą w NASA. No więc. Zgadzamy się, że pan Dean jest fatalnym pretekstem dla łowców wampi­rów, że znajdzie się w ogromnych tarapatach, jeśli będzie się wychylać, i że powinien brać nogi za pas, jeśli wie, co dla niego dobre?

- Jasne - przytaknęła Claire, ale Dean zrobił dziwnie upar­tą minę.

- Nigdzie się nie wybieram - oznajmił. - Mój brat chciał­by, żebym dokończył to, co zacząłem. Powiedziałem Frankowi Collinsowi, że będę się opiekował Shane'em. Zostaję, dopóki się nie dowiem, że nic im nie jest.

- To uroczo, ale jak właściwie masz zamiar się nim opie­kować, wiedząc, że jest w więzieniu? - spytała Eve. - Chyba że chcesz się w zamian za to zaopiekować jego dziewczyną. - Mrugnęła do Claire.

Koniuszki uszu Deana jeszcze mocniej poczerwieniały.

- Nie to miałem na myśli.

Tyle że Claire miała dziwne uczucie, że jednak właśnie to.

Przez kilka kolejnych sekund unikała wzroku Eve, a potem wyjęła swoją komórkę i sprawdziła, która godzina. Nie musiała nigdzie iść, ale ta rozmowa robiła się krępująca.

- Muszę lecieć - powiedziała i złapała plecak. Miała już dość towarzystwa Deana.

Eve zamrugała.

- Ledwie umoczyłaś usta w kawie!

- Przepraszam. Możesz ją dopić.

- Ale ja pracuję w kawiarni. Nie. Proszę, Dean. Rozgość się.

Ostatnia rzecz, którą zobaczyła Claire, zanim zniknęła w tłumie, zmierzając w bliżej nieokreślonym kierunku, to Eve, która wręczała Deanowi pozostawioną przez nią kawę i zagady­wała do niego jak do starego znajomego.

Claire naprawdę nie miała pomysłu na to, co zrobić z resztą dnia, ale jedna rzecz, której z pewnością nie zamierzała robić, to sprzeciwiać się poleceniom Michaela. W żadnym razie nie miała zamiaru zbliżać się dziś do Centrali Wampirów. Powrót do domu również nie wydawał się pociągający, ale była to chy­ba najbezpieczniejsza opcja. Idąc, wybrała numer komórki Richarda Morrella. Włączyła się poczta głosowa. Postanowiła w takim razie zadzwonić do nowej komendantki policji.

- Hannah Moses, słucham - odezwał się energiczny, spo­kojny głos po drugiej stronie.

- Cześć, Hannah, tu Claire. Pamiętasz, Claire Danvers? Hannah się roześmiała. Była jedną z niewielu znanych Claire osób w Morganville, która nie bała się śmiać z całego serca.

- Wiem, kim jesteś, Claire. Jak się masz?

- Dobrze. - Claire pomyślała, że nieco nagina rzeczywi­stość, ale być może takie są standardy Morganville. - Dobrze jest być u władzy?

- Chciałabym powiedzieć, że tak, ale sama wiesz. - Claire niemal usłyszała, jak Hannah wzrusza ramionami. - Czasem funkcja niczego nieświadomego szeregowca jest lepsza. Nie musisz się martwić o losy całej wojny, tylko o najbliższą bitwę. - Hannah była, w dosłownym tego słowa znaczeniu, żołnie­rzem: kilka miesięcy temu wróciła z Afganistanu i była choler­nie dobra; oprócz wojowników ninja Claire nie przychodził na myśl nikt lepszy. Być może nie potrafiła wykonywać wymyśl­nych wysokich kopnięć czy półobrotów w powietrzu, ale potra­fiła zrobić, co trzeba, w ogniu walki.

Nawet walki przeciwko wampirom. Hannah powiedziała w końcu:

- Domyślam się, że nie dzwonisz tylko dlatego, że się za mną stęskniłaś.

- Och. Nie... Ja tylko... Czy wiesz, że Richard Morrell znik­nął?

- Oczywiście - przyznała Hannah, a głos nie zmienił się jej ani odrobinę. - Nie ma się czym martwić. Niech zgadnę: Monica cię w to wmieszała. Już jej mówiłam, że sprawa jest załatwiona.

- Nie sądzę, żeby ci uwierzyła.

Po drugiej stronie linii Hannah chyba się uśmiechnęła.

- Co ty powiesz? Cóż, ona jest zła, ale nie głupia. Jej brat jest jednak bezpieczny. Nie martw się. Richard potrafi o siebie zadbać, zawsze tak było.

- Czy coś się dzieje? Coś, o czym powinnam wiedzieć? - Hannah nie odpowiedziała, a Claire poczuła ukłucie wstydu. - No tak. Zapomniałam. Noszę koszulkę w nie tych barwach, tak?

- To nie twoja wina. Zostałaś do tego zmuszona, nie dołą­czyłaś do Bishopa dobrowolnie. Ale nie mogę omawiać z tobą strategii, Claire. Wiesz o tym.

- Wiem - westchnęła Claire. - Chciałabym... żebyś rozu­miała.

- Naprawdę rozumiem. Wracaj do domu i nie wychodź. Zrozumiano?

- Tak zrobię - obiecała Claire i się rozłączyła.

Mimo że było jeszcze ciągle wcześnie, lokale usługowe po drugiej stronie ulicy zaczęto zamykać. Nikt nie chciał, żeby noc zaskoczyła go w mieście; nawet za dnia nie było bezpiecznie, a po zmierzchu było znacznie gorzej.

Claire zwolniła, kiedy mijała Common Grounds. Żaluzje antywłamaniowe były opuszczone, drzwi zamknięte, ale było tam coś... coś...

Przeszła na drugą stronę ulicy niepewna, dlaczego właści­wie to robi, i zatrzymała się na kilka sekund, wpatrując się jak kretynka w zamknięte drzwi.

Nagle usłyszała wyraźny dźwięk przekręcanego klucza w zamku i jak w zwolnionym tempie drzwi uchyliły się ledwie o kilka centymetrów. Nie było nic widać, tylko ciemność.

Nie powiem: „Halo, czy jest tam ktoś”, jak jakaś głupsza niż ustawa przewiduje bohaterka filmu, pomyślała Claire. Nic mam też zamiaru wchodzić do środka. Co to, to nie.

Drzwi uchyliły się o kolejne dwa centymetry. Więcej ciemności.

- Chyba sobie kpisz. - Claire prowadziła dialog ze sobą. - Naprawdę uważasz, że jestem aż tak głupia?

Tym razem szpara poszerzyła się o jakieś trzydzieści cen­tymetrów. W środku, dobrze schowany przed promieniami sło­necznymi, stał ktoś, kogo znała: Theo Goldman, wampir i le­karz.

- Przepraszam - powiedział. - Nie mogłem sam do ciebie wyjść. Czy uczynisz mi ten zaszczyt...?

W Morganville było mnóstwo wampirów, których Claire się bała, ale Theo do nich nie należał. Nawet go lubiła. Nie winiła go za to, że próbował ratować swoją rodzinę, która składała się zarówno z ludzi, jak i z wampirów. Zrobił to, co musiał, a ona wiedziała, że nie kierowały nim złe pobudki.

Claire weszła do środka. Theo zamknął drzwi i przekręcił klucz w zamku.

- Tędy - powiedział. - Oczywiście pogasiliśmy wszystkie światła od frontu. Proszę, pozwól, moja droga. Wiem, że w tych ciemnościach nie widzisz, którędy idziesz.

Jego silne, chłodne dłonie zacisnęły się na jej ramieniu w mocnym, ale nie przykrym uścisku, a on pokierował nią w egipskich ciemnościach, lawirując (jak sądziła) między sto­łami i krzesłami. Kiedy ją puścił, usłyszała, że zamykają się za nimi drzwi, a Theo powiedział:

- Osłoń oczy. Zapalamy światło.

Zamknęła oczy i pod powiekami poczuła czerwoną ja­sność. Kiedy spojrzała, Theo odsuwał się właśnie od wyłączni­ka i kierował w stronę grupy wampirów siedzących po drugiej stronie pokoju. Jego ciemnowłosa żona podniosła się z krze­sła i uśmiechnęła; poza wyjątkowo bladą skórą nie wyglądała na wampirzycę. Dzieci i wnuki Theo - niektóre wyglądające na starsze, a niektóre na młodsze od Claire - siedziały w grupce i grały w karty. Po ciemku, bo wszyscy gracze byli wampirami. Nie było tu żadnych ludzi.

- Claire - odezwała się Patience Goldman i wyciągnęła do niej rękę - dziękuję, że do nas przyszłaś.

- E... żaden problem. Wszystko u was w porządku?

Bo przez jakiś czas nie było w porządku. Bishop rozważał wymordowanie wszystkich Goldmanów albo zmuszenie ich do wyjazdu z Morganville. Miało to jakiś związek z tym, że byli Żydami. Claire nie do końca rozumiała, o co w tym wszystkim chodzi, ale wiedziała, że ta nienawiść sięga wielu lat wstecz.

- Tak, mamy się dobrze - odparł Theo. - Ale chciałem ci powiedzieć, że dziś w nocy wyjeżdżamy z Morganville.

- Wy... co? Myślałam, że Bishop pozwolił wam zostać...

- Tak, pozwolił. - Miła twarz Theo nabrała surowszego wyrazu. - Złożono pewne obietnice. W żadną oczywiście nie wierzę. Dla kogoś takiego jak on to nie grzech nie dotrzymać obietnicy komuś takiemu jak ja; w końcu dla niego jestem nie­wiele lepszy od człowieka. - Jego żona zaoponowała, a Theo zamrugał. - Nie chciałem cię obrazić, Claire. Wiesz, co mam na myśli.

- Tak. - Jeszcze w czasach, kiedy był człowiekiem, Bishop żywił pewne uprzedzenia, a jedno z poważniejszych dotyczy­ło Żydów, więc pewnie nie traktował wampirów Żydów lepiej niż zwykłych ludzi, którzy i tak nie byli dla niego prawdziwi. - Ale... dlaczego mi o tym mówisz? Nie możesz mi ufać, przecież wiesz. - Potarła ramię pod bluzką z długimi rękawami i znów poczuła wstyd. - Nic nie mogę na to poradzić. Jeśli mnie zapy­ta, będę musiała im o was powiedzieć.

Theo wymienił spojrzenie z żoną.

- Właściwie - powiedziała Patience - nie będziesz musiała. Myślałam, że wiesz.

- Co wiem?

- Że działanie zaklęcia, które na ciebie rzucił, zaczyna za­nikać. - Patience zrobiła krok do przodu. - Mogę?

Claire nie miała pojęcia, o co Patience ją prosi, ale skoro wyciągnęła do niej ręce, Claire z ociąganiem podała jej swoje.

Pani Goldman podciągnęła jej rękaw, odsłoniła tatuaż i zaczęła badawczo się mu przyglądać.

- No i? - spytał Theo. - Jak to wygląda?

- Jest zdecydowanie dużo słabszy - powiedziała jego żona. - Trudno powiedzieć, jak słaby, ale nie sądzę, żeby Bishop mógł ją do czegoś zmusić bez ogromnego wysiłku. Już nie.

Dla Claire była to nowina. Dobra nowina.

- Czy on wie, o czym myślę?

- Nigdy tego nie wiedział, moja droga - uspokoiła ją Patience i poklepała po dłoni. - Pan Bishop z pewnością nie jest wszechmocny. Po prostu wykorzystuje nasz strach, żeby­śmy tak sądzili. - Kiwnęła głową do męża. - Myślę, że mogę ukryć ją przed nim za maską ochronną, na wypadek gdyby za­czął jej szukać.

- Ukryć przed Bishopem? - spytała Claire.

Ich najstarszy syn Virgil rzucił ze złością karty, które trzy­mał w ręku, i skrzyżował ramiona.

- Powiedzcie jej wreszcie - rzekł. - Chcą, żebyś pojechała razem z nami.

- Co?

- To dla twojego dobra - wyjaśnił szybko Theo. - Możemy cię bezpiecznie wywieźć z miasta. Jeśli tu zostaniesz, Bishop cię zabije albo zamieni w wampira, żeby mieć nad tobą więk­szą kontrolę. Nie masz po prostu innego wyboru, moja droga. Chcemy ci tylko pomóc, ale musimy wyjechać teraz. Dziś w no­cy. Nie możemy ryzykować i dłużej czekać.

- To... miło z waszej strony - zaczęła Claire ostrożnie i oce­niła odległość między miejscem, w którym stała, a drzwiami. Choć tak naprawdę nie miała szans uciec wampirowi, a co do­piero sześciu. - Ale mnie tu dobrze. Poza tym naprawdę nie mo­gę teraz wyjechać. Shane...

- Ach. - Theo pstryknął palcami i uśmiechnął się szelmow­sko. - Tak, oczywiście. Chłopak. Tak się składa, że nie zapo­mniałem o młodym panu Collinsie; Clarence i Minnie poszli po niego. Kiedy wrócą, zadbamy o to, żebyście obydwoje bezpiecz­nie stąd wyjechali.

Claire zrobiła wielkie oczy i nagle zabrakło jej tchu. Serce zaczęło jej walić, najpierw z podniecenia, a potem z przera­żenia.

- Wy... postanowiliście uwolnić Shane'a z więzienia?

- Możesz to uznać za nasz ostatni dobry uczynek - powie­dział Theo. - Albo za zemstę na Bishopie, jak wolisz. Tak czy inaczej, ty na tym skorzystasz, jak sądzę.

- Czy Amelie wie, co robicie?

Twarz Theo zamieniła się nagle w przerażającą maskę bez wyrazu.

- Amelie uważa, że lepiej przeczekać, podczas gdy ludzie giną, bo brakuje jej odwagi. Nie, nie wie. Gdyby wiedziała, prawdopodobnie znalazłaby mnóstwo argumentów dowodzą­cych, że to błąd.

To był błąd. Claire nie potrafiła powiedzieć czemu, ale czuła to intuicyjnie.

- Amelie obiecała mi, że się zatroszczy o Shane'a - powiedziała Claire. - Ona ma plan, Theo. Nie powinniście się wtrącać.

- Plany Amelie są podporządkowane jej potrzebom, a ona nigdy nie uważała za konieczne mnie w nich uwzględniać - rzekł Theo. - Proponuję tobie i twojemu chłopakowi ucieczkę z Morganville. Teraz. Dziś. I nigdy więcej nie będziesz musiała tu wracać.

To nie było takie proste.

- W Morganville są moi rodzice.

- Ich również możemy zabrać.

- Ale... Bishop może nas znaleźć - powiedziała Claire. - Wampiry odnalazły rodzinę Shane'a, kiedy wyjechali z miasta. Zabiły jego matkę.

- Shane i jego ojciec winią wampiry za to, co było skutkiem tragedii, jaką przeżyli i rozpaczy. Matka Shane'a sama odebrała sobie życie. Wiesz o tym, prawda, Claire? - Wydawało się, że Theo chce, żeby się z nim zgodziła, a ona nie była pewna dla­czego. Może sam miał wątpliwości. Kiedy mu nie przytaknęła, wyglądał na zawiedzionego. - Cóż, teraz i tak jest za późno.

Możemy o tym porozmawiać, kiedy już wyjedziemy z miasta Najpierw pomożemy ci znaleźć bezpieczne miejsce poza zasię­giem Bishopa i Amelie, a dopiero potem sami wyruszymy dalej Jeden z jego wnuków, średni, Claire nie pamiętała, jak miał na imię, rzucił karty na stół.

- Dziadku, my nie chcemy jechać. - Pozostałe dzieci pró­bowały go uciszyć, ale on wstał i mówił dalej. - Nie chcemy! Żadne z nas! Nasze życie jest tutaj. Przestaliśmy uciekać. Byliśmy tu bezpieczni. A teraz chcesz, żebyśmy znów wyjeż­dżali, zaczynali wszystko od początku...

- Jacob! - Żona Theo wyglądała na zszokowaną. - Nie od­zywaj się tak do dziadka!

- Nigdy nie pytaliście nas o zdanie. Chcecie, żebyśmy uda­wali, że wciąż jesteśmy dziećmi. Nie jesteśmy, babciu. Wiem, że ty i dziadek nie potraficie tego zaakceptować; wiem, że nic chcecie nas puścić, ale my sami potrafimy podejmować decyzje.

Wyglądało na to, że pani Goldman nie wie, co powiedzieć. Theo zamyślił się, a potem pokiwał głową.

- W porządku. Słucham, co postanowiliście?

- Zostać tutaj - oświadczył Jacob. - Zostajemy tutaj. - Popatrzył na swoich braci i siostry, którzy zaczęli kiwać gło­wami; niektórzy co prawda z ociąganiem. - Jeśli chcecie, mo­żecie jechać, ale my nie pozwolimy, żeby Bishop nas stąd wy­pędził. I bez względu na to, co mówisz, to właśnie robicie. Oszczędzacie mu tylko fatygi skazania nas na wygnanie.

- Gdyby chodziło tylko o wygnanie, zgodziłbym się z tobą. Ale nie o to chodzi.

- Uważasz, że będzie próbował nas zabić? - Jacob pokręcił głową. - Nie. Nie jest już jak kiedyś, dziadku. Nikt już na nas nie poluje.

- Jeśli moje długie życie nauczyło mnie czegokolwiek, to tego, że ktoś zawsze na nas poluje - odezwała się żona Theo. - A teraz siadaj, Jacob. Cała reszta niech też siada. Dosyć. Zachowujecie się niegrzecznie w obecności naszej przyjaciółki.

Claire chciała w jakiś sposób przeprosić; Jacob rzucił jej spojrzenie pełne złości, ale usiadł na podłodze z przygarbionymi plecami. Nigdy się nad tym nie zastanawiała, ale musiała przyznać, że dla wielu wampirów nie było lepszego miejsca niż Morganville: nie trzeba się było wciąż ukrywać i czekać na zde­maskowanie. Nie trzeba się było martwić o to, czy można zapu­ścić korzenie, nawiązać przyjaźnie, żyć po swojemu.

- Theo - odezwała się pani Goldman i kiwnęła głową w kie­runku drzwi, przez które weszli. - Ktoś idzie.

- Ma lepszy słuch niż ja - wyznał Theo. - Zostań tu. Wpu­szczę ich.

- Ale...

- Zostań tu. Nie ma się czego bać. Zaraz będziesz ze swo­im chłopakiem.

Wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Pani Goldman podeszła cicho do swoich dzieci i wnuków, i zaczęła mówić do nich przy­ciszonym, karcącym tonem - tak, jak matki zawsze mówią do dzieci, które robią awantury przy gościach - a Claire została pozostawiona sama sobie i nie wiedziała, co właściwie powin­na zrobić. Jeśli udało im się wydostać Shane'a z więzienia, to chyba dobrze, prawda? Może niezgodnie z planem Amelie, ale to wcale nie oznacza, że źle.

Claire wyjęła telefon komórkowy i wybrała numer Domu Glassów. Nikt nie odebrał, a przynajmniej nie po pierwszych trzech sygnałach.

Po czwartym sygnale wydawało jej się, że słyszy, jak ktoś podnosi słuchawkę, ale wszystko zagłuszył ostrzegawczy okrzyk pani Goldman za jej plecami.

Drzwi otworzyły się z hukiem i wleciał przez nie Theo, wpa­dając na Claire i przewracając ją na podłogę. Telefon wypadł jej z ręki i poleciał w cień rzucany przez stare tapicerowane krze­sło. Nie mogła oddychać; Theo uderzył ją ramieniem w brzuch, a kiedy próbowała zmusić swoje mięśnie do wysiłku, zrobiło jej się ciemno przed oczami. Było jej słabo i nie była pewna, co właściwie się dzieje, wiedziała tylko, że to coś złego...

Pani Goldman przeskoczyła nad ciałem Claire i chwyci­ła Theo, który próbował niepewnie odzyskać równowagę. Pociągnęła go do tyłu, do dzieci, i odważnie stanęła na przedzie całej grupy, błyskając białymi kłami, kiedy zwróciła się twarzą do swoich wrogów.

- Nie rób tego, proszę - odezwał się słodki jak miód głos od strony drzwi. - Nie ma potrzeby stosować przemocy, prawda? Światło padło na twarz wampira, a Claire zrobiło się niedobrze. Ysandre, wstrętna ulubienica Bishopa. Była ubrana w czarne. skórzane spodnie i grubą kurtkę z długimi rękawami i kaptu­rem. Można by ją narysować na czarno - biało z wyjątkiem czer­wonej kreski, którą stanowiły jej usta. - Mam coś dla pani.

Sięgnęła do tyłu, pociągnęła za włosy dwie osoby i pchnęła je do środka. Byli to syn i córka Goldmanów: Clarence i Minnie. Po wampirach trudno było poznać, że zostały pobite, ale w przy­padku tej dwójki nie było co do tego wątpliwości, a Claire zrobi­ło się słabo, kiedy zobaczyła przerażenie malujące się na twarzy pani Goldman.

- Puść ich - powiedziała.

- Nie tak szybko - wycedziała Ysandre i targnęła ich za włosy. - Najpierw porozmawiajmy. Pan Bishop nie jest zado­wolony z tego, że wasza rodzina złamała daną mu obietnicę. Pozwolił wam tu zostać, pozostawił przy życiu i dał wolność, a wy w zamian za to mieliście nie mieszać się w jego sprawy. Czy nie mieszałaś się w jego sprawy, złotko? Bo nie wygląda mi na to, skoro posłałaś dwójkę swoich dzieci, żeby spróbowały odbić wrogów Bishopa z więzienia.

Claire znieruchomiała. Leżała zwinięta w kłębek, oddycha­ła z trudem, trzęsła się, a teraz poczuła, jakby cały świat za­walił jej się na głowę. Spróbowały. Spróbowały odbić wrogów Bishopa z więzienia.

Nie udało im się. Shane nadal był w więzieniu.

Ysandre nie przyszła tu sama. Pchnęła syna i córkę Goldmanów w stronę matki, a w ciemności za jej plecami uka­zała się armia wampirów.

- Nie wiedziałam o tym miejscu - stwierdziła Ysandre. - A przynajmniej nie wiedziałam, że prowadzi tu bezpośredni tu­nel. To naprawdę wygodne. Nie musiałam nawet narażać się na poparzenia słoneczne, żeby złożyć wam wizytę. - Odgarnęła lśniące włosy, a kiedy to robiła, jej wzrok padł na Claire. Uśmiechnęła się do niej upiornie. - Proszę, proszę. Nasza cho­dząca doskonałość. Och, pan Bishop będzie tobą bardzo roz­czarowany.

Claire spróbowała wstać i się zachwiała. Była posiniaczona, miała kilka naciągniętych mięśni.

Theo Goldman ją złapał. Z bliska zobaczyła w jego oczach cierpienie, ale po chwili uśmiechnął się sztucznie, żeby nie dać Ysandre nic po sobie poznać.

- Jak sądzę, mamy iść z tobą - powiedział. - Na kolejną rozmowę z naszym łaskawym panem.

- Niektórzy z was owszem - zgodziła się. - A niektórzy nie. - Pstryknęła palcami i wskazała na Claire. Dwa wielkie, mu­skularne wampiry wyskoczyły zza jej pleców, złapały ją za ręce i pociągnęły za sobą. Kiedy Theo zaprotestował, popchnęły go w kierunku jego rodziny.

- Chcę cię przedstawić staremu przyjacielowi pana Bishopa. To jest Pennywell. Wydaje mi się jednak, że już się znacie.

Claire zauważyła wampira, którego widziała w gabinecie Bishopa w dniu swoich urodzin. On - ona? - trudno było stwier­dzić - przeszedł obok niej, jakby w ogóle jej nie było, i skiero­wał się do pokoju, w którym zamknięto Goldmanów.

- Poczekaj! - krzyknęła Claire. - Co macie zamiar z nimi zrobić?

Pennywell nie raczył się nawet zatrzymać. Ysandre odwróci­ła się do niej i uśmiechnęła złośliwie.

- Nie martw się o Goldmanów. Masz mnóstwo własnych zmartwień. Do widzenia, Claire.

ROZDZIAŁ 7

Pod Common Grounds była ukryta drabina prowadząca do zaskakująco dużego, dobrze oświetlonego tunelu. Za ceglaną ścianą, znajdował się labirynt tunelów, wystarczająco duży, żeby pomieścić samochody - jedno auto już tam sta­ło, duża limuzyna z włączonym silnikiem. Jeden z wampirów porywaczy otworzył tylne drzwi i wepchnął Claire do środka, a potem wsiadł za nią. Drugi usiadł z przodu i nim zdążyło upłynąć kilka sekund, jechali już w głąb tajnych tuneli pod Morganville.

- Hej - zagadnęła Claire. Wampir, który siedział obok niej z tyłu, zerknął na nią, a potem się odwrócił. Był mniej więcej dwa razy większy od niej, a ona miała uczucie, że mógłby zła­mać ją wpół jednym ostrym słowem i skinięciem małego palca. - Co się z nimi stanie?

Wzruszył ramionami, co miało nie tyle znaczyć, że nie wie, ale raczej że nie chce mu się o tym rozmawiać. Goldmanowie nic dla niego nie znaczyli. A Claire znaczyła jeszcze mniej.

- Jak się nazywasz? - spytała i sama się zdziwiła, że zadała to pytanie. Z jakiegoś jednak powodu chciała to wiedzieć. Brat Deana nie był bezimiennym Złym Facetem Numer Cztery. Ten wampir też nim nie był. Miał imię, jakąś historię, może nawet bliskich i przyjaciół, którzy martwili się o niego.

- Nie twój interes - warknął i dalej gapił się przez okno, mimo że nie było tam nic prócz cegieł.

- Mogę więc mówić do ciebie Nie? - To był żarcik Eve, ale Claire uznała, że nie wyszedł jej zbyt dobrze, bo wampir nawet nie mrugnął. Po prostu ją zignorował.

Claire spróbowała skupić się na tym, żeby nie myśleć, co mogło stać się z Shane'em.

Samochód wypadł z tunelu z dużą prędkością, wjechał na rampę i wyjechał na ulicę - kolejna sekretna droga Morganville. Skręcili w uliczkę osiedlową niedaleko domu rodziców Claire - rozpoznała dwa spalone domy i żywopłot, któremu nadano kształt zwierząt. Zawsze uważała, że wiewiórka wygląda na trochę szurniętą.

Nie zwolnili. Ludzie na rowerach, w samochodach, a nawet jeden czy dwóch pieszych, którzy spieszyli się do domu przed zachodem słońca - schodzili im z drogi. Kierowca wampir, mi­mo że w aucie były przyciemniane szyby, założył okulary prze­ciwsłoneczne, rękawiczki i zakrył większą część twarzy. Młody, pomyślała Claire. Starsze wampiry nie przejmowały się aż tak bardzo słońcem. Sprawiało im ból, ale ich nie zabijało. Więc może Bishop zrekrutował jakichś nowych ludzi.

Zanim zdążyła wymyślić, co jeszcze powiedzieć, żeby jej nie zabili, limuzyna skręciła w szeroką ocienioną ulicę. Na jej końcu Claire zobaczyła znajome budynki i tonący w zieleni plac Założycielki.

Wieźli ją do Bishopa.

Przesunęła się na skraj siedzenia i poczekała na odpowied­ni moment, a kiedy samochód zwolnił przed następnym zakrę­tem, spróbowała otworzyć drzwi i wyskoczyć.

Były zamknięte. No pewnie. Wampir na tylnym siedzeniu nie raczył nawet na nią spojrzeć.

Kolejna rampa, tym razem wiodąca w dół, pod ulice, i trzy­dzieści sekund później samochód parkował już pod ziemią. Claire próbowała wymyślić jakiś plan działania, ale szczerze mówiąc, nic nie przychodziło jej do głowy. Straciła komórkę, kiedy Theo na nią wpadł, ale i tak nie miała bladego pojęcia, do kogo mogłaby zadzwonić. Na dnie plecaka leżał schowany ko­łek, którego może jakimś cudem mogłaby użyć, ale tylko wtedy, gdyby znajdowała się w sytuacji jeden na jeden i gdyby ten jeden był znacznie mniej przerażający niż eskortująca ją dwójka.

- Wysiadaj - powiedział siedzący z tyłu wampir, kiedy blo­kada drzwi została zwolniona. - Nie próbuj uciekać.

Nie miała takiego zamiaru. Chciała zachować siły na bar­dziej sensowne działanie.

Cokolwiek jednak to miało być, nie objawiło się jej jeszcze, kiedy skierowali się do windy i weszli do środka. Muzyka, którą właściwie trudno było określić tym mianem, płynęła z głośni­ków w stalowym, wyłożonym dywanem pudle i sprawiała, że koszmar stał się jeszcze gorszy.

Z windy wysiedli w dużym, okrągłym pomieszczeniu, w któ­rym ona i Myrnin paradowali w kostiumach przed ucztą powi­talną Bishopa, tą, od której zaczęło się całe zło w Morganville. Drzwi do sali bankietowej były zamknięte, a pilnujące jej wam­piry poprowadziły ją korytarzem do gabinetu Bishopa.

Drzwi otworzył Michael. Zawahał się i niemal stracił zimną krew, po chwili kiwnął jednak głową i odsunął się na bok, żeby wpuścić ich do środka. W pokoju nie było nikogo więcej.

Nawet Bishopa.

- Co się dzieje? - spytała Claire. - Myślałam... Gdzie on jest?

- Siadaj i zamknij się - warknął strażnik z tylnego siedze­nia i popchnął ją na krzesło. Michael wyglądał, jakby chciał sta­nąć w jej obronie, ale ona pokręciła głową. Nie warto. A przy­najmniej nie teraz.

Drzwi do gabinetu otworzyły się i wszedł Bishop, ubrany najwyraźniej w ten sam czarny garnitur i białą koszulę, któ­re miał na sobie poprzedniego dnia. W spojrzeniu, jakie rzu­cił Claire, było coś dzikiego, ale nie zatrzymał się, podszedł do biurka i usiadł przy nim.

Nigdy tego nie robił. To nie mógł być dobry znak.

- Podejdź tu - powiedział. Claire nie miała na to ochoty, ale poczuła, znów jest w mocy tatuażu na swoim ramieniu. Tatuaż reagował na głos Bishopa i na żaden inny, a im bardziej próbowała się mu sprzeciwić, tym większy ból odczuwała. Ale Patience Goldman miała rację... bolało dużo mniej niż wcześ­niej. Może tatuaż rzeczywiście zanikał.

Może lepiej się nie opierać i nie dać niczego po sobie po­znać, jeśli naprawdę tak było. Odetchnęła głęboko i podeszła bliżej, tuż przed jego biurko. Bishop pochylił się, łokcie oparł na wypolerowanym blacie i popatrzył na Claire zimnym, pu­stym wzrokiem.

- Czy wiedziałaś, co zamierza Goldman? - spytał. - Czy to ty go do tego namawiałaś?

- Nie. - Nie była pewna, czy pomogłaby Theo, gdyby wzięła całą winę na siebie.

Bishop przewiercał ją wzrokiem, potem odchylił się w fote­lu i przymknął powieki.

- To i tak nie ma większego znaczenia - stwierdził. - Wiedziałem, że nie można im ufać. Miałem ich na oku. A co do ciebie, wiem, że też nie można ci ufać, dziewczyno. Uwiązałem cię, ale nie oswoiłem. Jesteś bardziej twarda, niż wyglądasz, po­dobnie jak moja córka Amelie. Nic dziwnego, że postanowiła zostać twoją Opiekunką.

- Co masz zamiar zrobić z Goldmanami? Bishop uderzył otwartą dłonią w biurko.

- Koniec z powściągliwością. To miasto nauczy się, że nie wolno mnie drażnić ani bawić się ze mną w kotka i myszkę, ani ze mnie kpić. Ty też to zrozumiesz.

Claire chciała rzucić jakąś złośliwą uwagę, ale zobaczyła narastającą w nim straszliwą wściekłość i wiedziała, że w każ­dej chwili może wybuchnąć. Patrzyła więc na Bishopa, nic nie mówiąc, a on po chwili się uspokoił. Kiedy zaczęła się wycofy­wać, powiedział:

- Zostań. Mam coś dla ciebie.

Pstryknął palcami, a kiedy drzwi się otworzyły, wszedł Shane. W celi nie zwróciła uwagi na to, jak bardzo schudł przez ostatnie miesiące, był też posiniaczony i gotował się z wściek­łości. Kiedy zobaczył Bishopa, rzucił się na niego.

- Nie! - krzyknęła Claire. - Shane, stój!

Nie zatrzymał się, ale właściwie nie musiał. Michael popę­dził przez pokój, zastąpił mu drogę i mocno przytrzymał.

- Puszczaj! - Shane miał zdarty głos, który łamał się i drżał od tłumionej wściekłości. - Odwal się, Michael, puszczaj!

Próbował się wyswobodzić. Michael nie pozwolił mu na to. Popchnął go na ścianę i przytrzymał. Claire nie widziała Michaela, ale zobaczyła twarz Shane'a i zauważyła, że coś się zmieniło. Shane przestał się wyrywać, jakby usłyszał coś, czego ona nie słyszała.

- Jestem dobrym władcą - odezwał się Bishop, jakby nigdy nic. - Claire, poprosiłaś mnie o łaskę na urodziny. Pozwoliłem ci na odwiedziny. Dziś uznałem, że był to kiepski prezent. Dam ci to, czego chcesz. Shane będzie wolny.

Claire bała się odetchnąć, mrugnąć, poruszyć. Wiedziała, że to pułapka, okrutny sposób, żeby pozbawić ją i Shane'a wszel­kiej nadziei.

- Dlaczego? - spytała w końcu. Miała zdrętwiałe usta. - Dlaczego właśnie teraz?

- Bo zamierzam dać wam nauczkę, pokazać, co to znaczy sprzeciwiać mi się, i pozwolić przekazać tę wiedzę innym - wy­jaśnił Bishop. - Michael, przytrzymaj ich, ale upewnij się, że oboje wszystko widzą. Nie pozwolę, żeby moi studenci zawalali wykłady.

Kontrola Bishopa zelżała, a Claire zatoczyła się w kierunku Michaela. Objął ją w pasie, a ona poczuła przy uchu jego usta.

- Nie ruszaj się - szepnął. - Bez względu na to, co się sta­nie, nie ruszaj się. Błagam. Ochronię cię.

Naprzeciwko Michaela stał Shane, nie odezwał się ani słowem.

Nie patrzył na Bishopa. Patrzył na Claire i bał się: uświado­miła sobie, że bał się, że Bishop zrobi jej krzywdę. Spróbowała się uśmiechnąć.

Shane otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zanim zdążył to zrobić, wszedł strażnik wampir, prowadząc wychudzonego mężczyznę z czupryną siwiejących kręconych włosów i brzydką pionową blizną na twarzy.

Tata Shane'a. Wyglądał starzej, mizerniej i jeszcze bardziej bezbronnie niż w celi - nie przypominał wielkiego, przeraża­jącego faceta, którego tak się bała, kiedy spotkała go po raz pierwszy.

- Patrzysz, Shane? - spytał Bishop. - Chcę, żebyś się cze­goś nauczył, żebyś już nigdy nie popełniał tych samych błędów.

- Tato - powiedział Shane. - Tato?

Frank Collins gestem nakazał Shane'owi, żeby nie próbo­wał się wyrywać.

- Wszystko w porządku. Nic już nie może mi zrobić. - Popatrzył Bishopowi prosto w oczy. - Nie mam nic do strace­nia, nie boję się niczego, co możesz mi zrobić, ty krwiopijco. Po prostu mnie zabij i miej to z głowy.

Bishop podniósł się powoli z fotela.

- Ależ panie Collins, źle mnie pan zrozumiał. Nie mam za­miaru pana zabijać. Nigdy bym czegoś takiego nie zrobił. Jest pan dla mnie zbyt cenny.

Jego blade ręce wystrzeliły nagle w powietrze, chwyciły oj­ca Shane'a i przyciągnęły go do biurka. Claire zamknęła oczy, kiedy błysnęły kły, a oczy Bishopa rozjarzyły się czerwienią. Nie widziała samego momentu ugryzienia, ale usłyszała krzyk Shane'a.

W ciągu trzydziestu sekund było po wszystkim. Shane sza­motał się z Michaelem.

Claire stała spokojnie. Nie była w stanie się ruszyć.

Usłyszała głuchy łoskot, kiedy ciało Franka Collinsa upadło na podłogę, a gdy otworzyła oczy, zdała sobie sprawę, że się my­liła. Że bardzo się myliła.

Bishop jeszcze nie skończył.

Ugryzł się w nadgarstek, rozchylił usta Franka i wlał mu do nich krew, przytrzymując zranioną rękę nad głową leżące­go mężczyzny. Claire nigdy nie widziała procesu przemiany w wampira. Amelie przemieniła Michaela, ale bardzo ją to wy­czerpało.

Bishop zrobił to z łatwością.

- Nie - powiedział Shane. - Nie, przestań.

Frank Collins zakaszlał, zakrztusił się i powrócił do życia.

Ale nie był sobą. Już nie.

Otworzył oczy, które były czerwone.

- Widzisz? - Bishop wytarł resztkę krwi w czarną mary­narkę. - Nie jestem okrutny. Nigdy nie stracisz ojca. Będzie żył wiecznie.

Claire słyszała szybki, urywany oddech Shane'a, bardziej szloch niż łapanie powietrza, ale nie mogła na niego spojrzeć. Znała go, wiedziała, że nie chciałby, żeby oglądała go w takim stanie.

Michael puścił Claire. Rzucił jej szybkie spojrzenie i odwrócił się do Shane'a.

- Nie wkurzaj się na mnie - powiedział. - To nie czas i miejsce na to.

Shane nawet na niego nie spojrzał. Patrzył na ojca. Frank Collins stał obok Bishopa i wpatrywał się w swojego syna, ale Claire nie sądziła, żeby spojrzenie to wyrażało troskę. Raczej głód.

- Mam nadzieję, że wszyscy się dziś czegoś nauczyli stwierdził Bishop. - Po pierwsze, wiem o wszystkim, co się dzieje w Morganville. Po drugie, nie toleruję głupich prób bun­tu. Po trzecie... cóż. Jestem tak dobry i litościwy, że nikt już dziś nie umrze. Nie, Goldmanowie też nie, by uprzedzić twoje błaganie, Claire. Będą uwięzieni do czasu, aż wymyślę dla nich stosowną karę. - Pstryknął na Michaela. - Odprowadź swoich przyjaciół do domu, chłopcze. Zakrawałoby to na okrutną iro­nię losu, gdyby po drodze dobrał się do nich jakiś nieznajomy. Albo krewny.

Z podkreśleniem słowa „okrutna”, pomyślała Claire. Chwyciła Shane'a za zimną, drżącą dłoń i zmusiła, żeby na nią spojrzał.

- Chodźmy - powiedziała. - Musimy iść, Shane.

Nie była pewna, czy ją zrozumiał, ale Michael go popychał, gdy zwalniał kroku.

Minęło długie dziesięć sekund, zanim znaleźli się z drugiej strony drzwi, odprowadzani przez stojące na straży wampiry Bishopa. Claire czuła się jak ostatnia kanapka na tacy z lun­chem.

Kiedy wsiedli do windy, Shane otrząsnął się z szoku.

Niestety.

Michael naciskał właśnie przycisk „garaż” i nie widział, na co się zanosi. Kiedy się odwracał, Shane uderzył go mocno w twarz. Cios był tak silny, że Michael, mimo, że był wampirem, zatoczył się na ścianę.

Kiedy Shane szykował się do drugiego ciosu, Michael złapał go za rękę.

- Nic nie mogłem zrobić, Shane. Spróbuj mi uwierzyć. A przynajmniej poczekajmy z walką w klatce do chwili, kiedy Claire nie będzie uwięziona w środku, co?

Gdyby Shane i Michael naprawdę zdecydowali się iść na całość w tej małej, zamkniętej przestrzeni, Claire nieźle by obe­rwała.

Shane opuścił rękę i, jakby wcześniej zapomniał, że Claire tam jest, odwrócił się do niej. Przez chwilę jego twarz była bez wyrazu, ale zaraz pojawiły się ból, wściekłość, ulga.

A potem przerażenie.

Rzucił Michaelowi spojrzenie, które wyraźnie mówiło: „Później”, i skierował wzrok na Claire. Stali w odległości ja­kieś pół metra od siebie, ale dzieliły ich całe kilometry.

- Przykro mi - wyszeptała. - Boże, Shane, tak strasznie mi przykro.

Wzruszył ramionami i ją objął. Potrzebował jej. Naprawdę jej potrzebował.

Kiedy winda powoli zjeżdżała w dół, nie odezwał się ani słowem. Claire wsłuchiwała się w jego oddech. Nagle wyrwał mu się jęk rozpaczy. Ona wciąż trzymała go za rękę.

- Chodź - powiedziała, a Michael przytrzymał im drzwi, kiedy wychodzili do ciemnego garażu. Claire wiedziała, że w ciemności czai się niebezpieczeństwo, ale mało ją to ob­chodziło. Była zmęczona, a w tym momencie tak bardzo nie­nawidziła wszystkich za to, że skrzywdzili Shane'a, że przebi­łaby kołkiem każdego wampira. Amelie. Sama. Michaela. Nie mogła uwierzyć, że nie zrobił nic, żeby powstrzymać Bishopa. Uświadomiła sobie właśnie, że po prostu tam stał... i patrzył.

Shane był nienaturalnie cichy. Michael otworzył tylne drzwi swojego samochodu; Claire wsiadła do środka za Shane'em, zostawiając Michaela samego z przodu.

Jeśli miał jakieś zastrzeżenia co do miejsc, jakie zajęli jego pasażerowie, zachował to dla siebie.

Shane przez całą drogę trzymał Claire mocno za rękę. Nie patrzyła, dokąd jadą. Jak dla niej każde miejsce było równie dobre, jak inne, pod warunkiem że mogła trzymać Shane'a za rękę. Pod warunkiem że byli razem. Jego rozpacz wydawała się przytłaczać ich oboje, ale mogli przynajmniej przejść przez to razem. Nie potrafiła sobie wyobrazić, jakby to było być zupełnie samemu.

Kiedy jednak Michael zatrzymał samochód i otworzył tylne drzwi, Claire zdała sobie sprawę, że potraktował polecenie Bishopa dosłownie.

Zawiózł ich do domu.

Noc otulała Dom Glassów. Liście dębów szeleściły na lekkim wietrze, a wilgowrony głośno się nawoływały. Claire przypomniała sobie, że wilgowrony uwielbiają zmierzch. Wtedy zachowują się najbardziej hałaśliwie. W całej okolicy rozlega się wówczas odgłos przypominający mielenie tłuczonego szkła.

Pomogła Shane'owi wysiąść z samochodu. Kiedy wchodzili po schodach, drzwi frontowe otworzyły się i stanęła w nich Eve - tym razem ubrana nie w czerń, ale w fiolety. W jednej ręce trzymała kołek, a w drugiej srebrny nóż, ale kiedy ich poznała, upuściła broń przeciwko wampirom i rzuciła się na Shane'a.

- Wypuścili cię! - krzyknęła i uścisnęła go bardzo mocno, a potem odtańczyła taniec zwycięstwa, który przypominał radość drużyny futbolowej po wygranym meczu. - Wiedziałam, że się wywiniesz, Collins! Po prostu wiedziałam! Przybij piątkę...

Wystawiła rękę, żeby mógł ją klepnąć, ale on tylko na nią popatrzył. Uśmiech Eve zgasł, uniesiona dłoń zadrżała, a ona rzuciła szybkie spojrzenie Claire, a potem Michaelowi.

- O Boże - powiedziała i opuściła rękę. - Co jest? Co się stało?

- Nie tutaj. Wejdźmy do środka - powiedział Michael. - Szybko.

Shane wszedł do domu, zrobił pięć kroków, poddał się i po prostu... stanął. Oparł się plecami o ścianę, osunął na podłogę i siedział, gapiąc się na swoje ręce.

Claire chciała usiąść obok niego, ale Eve złapała ją za łokieć i potrząsnęła nią mocno.

- Co się stało?! Dzwoniłaś do domu, ale się rozłączyłaś. Od tego czasu cały czas cię szukam, dzwonię do każdego, kto tylko przyjdzie mi na myśl. Hannah też cię szuka. Co jest?

- Chodzi o tatę Shane'a - powiedziała Claire. Eve puściła ją, zakryła sobie dłonią usta i wybałuszyła oczy. Przeczuwała, co zaraz usłyszy. - Bishop... on... on zamienił go w wampira. Na naszych oczach. - Claire spojrzała na Shane'a. - Na jego oczach.

Eve nie wiedziała, co ma powiedzieć. Patrzyła tylko na nich, a potem spojrzała na Michaela.

- Nic nie mogłeś zrobić? Michael stał ze spuszczoną głową.

- Nie.

- Nic. Absolutnie nic?

Michael odwrócił się i walną pięścią w ścianę z taką siłą, że wydawało się, iż cały dom się zatrząsł. Eve krzyknęła i odsko­czyła do tyłu.

- Nie - powtórzył Michael pozornie spokojnie. - Absolutnie nic. Gdybym próbował temu zapobiec, Bishop zorientowałby się, że już mnie nie kontroluje, a na to właśnie czekał. Nie cho­dziło ani o Shane'a, ani o Claire, ani o tatę Shane'a. Chodziło bardziej o to, żeby się dowiedzieć, czy wciąż jestem jego kun­dlem.

Shane uniósł powoli głowę i obydwaj patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę. Michael przykucnął.

- Zabiłbym go, gdybym mógł - zapewnił. - Ale nie jestem wystarczająco silny, a Bishop o tym wie. Dlatego lubi mnie przy sobie trzymać, bo wie, że chciałbym urwać mu łeb. To go bawi.

- A wiec mój tata był tylko lekcją poglądową - stwierdził Shane. - Tylko tyle?

Michael wyciągnął rękę i położył ją na kolanie Shane'a. Miał rozciętą skórę na kłykciach. Skaleczenia nie krwawiły.

- Dorwiemy go, Shane. Obiecuję.

- Jacy „my”? - spytał znużonym głosem Shane, zamknął oczy i oparł głowę o ścianę. - Stary, zostaw mnie po prostu w spokoju. Jestem zmęczony. Nie mogę tak po prostu... Jestem zmęczony.

Eve położyła rękę na ramieniu Michaela.

- Chodź - powiedziała. - Zostaw go. Potrzebuje czasu. Shane zaśmiał się sucho. Jego śmiech przypominał odgłos wydawany przez wilgowrony.

- Jasne. Czas. Tego mi właśnie trzeba. - Brzmiał obco. Całkiem obco.

Michael nie chciał iść, ale Eve zmusiła go, ciągnąc za rękę tak długo, aż wstał i poszedł z nią do salonu. Shane wciąż siedział na podłodze.

- Ej. - Claire usiadła obok niego i objęła rękami kolana. - Będziesz tu siedział całą noc?

- Może.

- Pomyślałam sobie tylko...

- Co? Że się otrząsnę, pójdę grać na konsoli i zabiję kilka zombie? Zjem taco? To nie takie proste, Claire. To jest mój... - Głos Shane'a załamał się, a potem nabrał mocy. - To był mój tata. Tylko jednego bał się w życiu, a przed chwilą byłem świadkiem, jak właśnie to mu się przytrafiło. Nie potrafię nawet o tym myśleć.

- Wiem - powiedziała i oparła głowę o jego ramię. - Tak mi przykro.

Siedzieli tak długo. Eve i Michael zaglądali do nich od cza­su do czasu. Po jakimś czasie przestali, a Claire zobaczyła, że idą na górę.

W domu zrobiło się cicho.

- Zimno - odezwał się Shane. Claire, mimo niewygody, zrobiła się senna; głos Shane'a ją otrzeźwił.

- Tak, trochę. W końcu to podłoga.

- Wydaje mi się, że trochę głupio siedzieć tu całą noc.

- Może nie. Jeśli dzięki temu ci lepiej... Rozprostował nogi i westchnął.

- Nie bardzo widzę, w jaki sposób marznięcie i utrata czu­cia w całym ciele ma mi pomóc. Przydałoby mi się łóżko, które nie jest pryczą, i nie należało wcześniej do kolesia, który nosił ksywkę Bubba i pierdział.

To był prawie dawny Shane. Claire wyprostowała się i popa­trzyła na niego. Po chwili odwzajemnił jej spojrzenie. Nie wy­glądał na szczęśliwego, ale wyglądał... lepiej.

Starał się poczuć lepiej.

- Zapomniałem się przywitać - powiedział. - Wtedy w ga­binecie Bishopa, kiedy cię zobaczyłem.

- Zważywszy na okoliczności chyba możemy puścić to w niepamięć. - Przełknęła ślinę, bo on nadal nie odwracał spoj­rzenia. - Minęło trochę czasu. Od kiedy... no wiesz. Bishop wsadził cię za kraty.

- Zauważyłem - powiedział śmiertelnie poważnie. - Czy pytasz o to, czy mam ci do opowiedzenia jakieś nieprzyzwoite męskie historie zza krat?

- Co? - Poczuła, że zaczyna się rumienić. - Nie! Oczywiście, że nie! Ja tylko... Nie wiem, czy...

- Przestań się jąkać.

- To przez ciebie. Zawsze tak jest, kiedy patrzysz na mnie takim wzrokiem.

- Jakim?

- Jakbym była deserem.

Polizał ją po nosie. Pisnęła i się odsunęła, wycierając nos, ale nagle on trzymał ją w ramionach, a jego usta były ciepłe, miękkie i wilgotne, i przywarły do jej warg z niecierpliwością. Shane nie smakował ani trochę jak deser; smakował tak, jak jej zdaniem smakowałoby naprawdę dobre wino: ciemne i mocne, uderzające prosto do głowy. Mruczała za każdym razem, kiedy jej dotykał, i przez krótką chwilę miała wrażenie, że nie istnieje nic poza nimi.

Tylko oni.

Przerwał pocałunek i przycisnął gorący policzek do jej rozpalonego policzka; poczuła, jak dmucha jej we włosy nad uchem. Poczuła, jak wstrzymuje oddech, żeby coś powiedzieć, ale ona go uprzedziła.

- Nie - wyszeptała. - Nie wymieniaj mi wszystkich powo­dów, z jakich to nie jest dobra pora ani dobry pomysł. Nie mów mi, że powinniśmy myśleć o twoim tacie, moich rodzicach albo o tym, co robi teraz Bishop. Chcę być z tobą tu i teraz ... Być po prostu... tutaj.

- A ja nie chcę być tutaj.

Świat nagle zawirował, a serce Claire rozpadło się na ka­wałki. Wiedziała, że się na to zanosi; wiedziała, że zmienił zda­nie, że rozłąka pozwoliła mu uzmysłowić sobie, czego w niej nie lubi... No bo właściwie czemu ktoś taki jak Shane miał­by ją kochać? Umawiał się z tyloma innymi dziewczynami. Fajniejszymi. Ładniejszymi, mądrzejszymi i seksowniejszymi. Było tylko kwestią czasu, że wreszcie zda sobie sprawę, jaki z niej chudzielec i dziwadło.

Ale to bolało; Boże, jak to strasznie bolało, jakby ktoś prze­bił ją sztyletem.

Nie mogła powstrzymać łez, które napłynęły jej do oczu, i nie potrafiła nie szlochać. Shane odsunął ją od siebie na dłu­gość ramienia.

- Co? - spytał. - Co ja takiego powiedziałem?

Chciała mu powiedzieć, że wszystko w porządku, ale nie było w porządku, po prostu nie było i już nigdy nie miało być. Czuła, jakby jakaś jej część umierała, a on patrzył na nią zdezorientowa­ny i zachowywał się tak, jakby nie rozumiał, co jej zrobił.

Claire wstała gwałtownie. Zwykle to Shane uciekał, ale tym razem ona nie mogła zostać. Nie była w stanie tam zostać, poniżona, głupia i cierpiąca, i starać się być dla niego miła, mimo że tego potrzebował. A może nawet na to zasługiwał.

- Claire! - Shane spróbował się podnieść, ale nogi odmó­wiły mu posłuszeństwa. - Cholera, zaczekaj. Czekaj! Claire...

Nie czekała, ale jemu udało się jakimś cudem wstać i rzucić za nią. Wpadł na Claire i upadli na kanapę. Claire odepchnęła go i próbowała się wyswobodzić.

- Puszczaj! - zaszlochała. - Po prostu mnie puść!

- Nie puszczę, dopóki mi nie powiesz, co się stało. Claire, spójrz na mnie. Nie rozumiem, dlaczego się tak zdenerwowa­łaś!

Naprawdę nie wiedział. Prosił o to, żeby mu wytłumaczyła. No dobrze, w porządku.

- W porządku. - Głos jej drżał bardziej, niż chciała. - Ro­zumiem. Nie chcesz być teraz ze mną. Może w ogóle. Rozumiem, że minęło dużo czasu i... twój tata... ja po prostu... nie mogę... Och, po prostu mnie puść!

- O czym ty do diabła mówisz? - Nagle zrozumiał. Zobaczyła, jak dociera do niego to, co powiedziała, i jak ro­bi wielkie oczy. - O mój Boże. Claire, ty sądziłaś, że ja nie chcę... Nie. Boże, nie. Kiedy powiedziałem, że nie chcę być tutaj, miałem na myśli to, że nie chcę być w holu. No wiesz, siedzieć na zimnej podłodze, gdy tyłek zamienia się w górę lo­dową. Chciałem ciebie. Tylko że chciałem ciebie gdzie indziej. - Pokręcił głową. - To miał być żart. Chciałem przez to powie­dzieć: „Chcę być na kanapie”. Dobra, to było głupie, wiem. Przepraszam. Nie chciałem, żebyś sobie pomyślała... Moment. Dlaczego właściwie pomyślałaś, że już cię nie chcę?

Bo jestem dziewczyną, pomyślała Claire. Poczuła ogromną ulgę. Bo my, dziewczyny jesteśmy głupie, brak nam pewności siebie i sądzimy, że nigdy nie jesteśmy wystarczająco dobre. Nie powiedziała jednak tego głośno. Lepiej, żeby chłopcy nie wie­dzieli o niektórych rzeczach.

- Ja tylko... To był ciężki dzień. - Ciągle płakała i nie zano­siło się na to, że przestanie. - Przepraszam, Shane. Tak mi przy­kro, że twój tata...

- Hej. - Dotknął jej policzka. - Nie jest dobrze, ale dam ra­dę. Bardziej martwię się o ciebie.

Zawsze tak było.

- Dlaczego?

Otarł łzy, które spływały jej po policzkach.

- Bo to nie ja teraz siedzę i płaczę, to po pierwsze. Kiwnęła głową, starała się uspokoić. On czekał, aż przesta­nie szlochać, tulił ją, aż w końcu uspokoiła się i rozluźniła.

Dziwnie szczęśliwa, że po prostu jest tu z nim, bez względu na to, co się już stało i co się jeszcze stanie. Ta chwila, pomyśla­ła, ta chwila jest idealna.

- Shane? - spytała. Znów zrobiła się senna.

- Tak?

- Znasz jakieś nieprzyzwoite męskie historie zza krat?

- Nie bardzo. Przepraszam, że się z tobą droczyłem. - Przesunął palcem po jej policzku i wokół ust. Powoli. - Wiesz, że ciągle myślałem o tobie, prawda? O tym, jak wyglądasz, jak pachniesz, jak smakujesz...

- Odrażający prześladowca.

Pocałował ją. Była w tym pocałunku niepohamowana na­miętność, dzikość nie do okiełznania. Do głosu doszły potrze­by, z których istnienia Claire nie zdawała sobie sprawy. Shane przyciągał ją jak magnez przyciąga metal. Jęknął, odwrócił ją na plecy, położył się na niej i nie przestawał jej całować, jakby to była najważniejsza rzecz na świecie.

Oderwał usta od jej warg. Zaczął całować jej szyję, wsunął ręce pod bluzkę.

Złaź, pomyślała Claire i spróbowała zdjąć bluzkę.

Shane powstrzymał ją. Spojrzała na niego zdziwiona.

- Nie tutaj - powiedział. Wyglądał na skonsternowanego. - Co?

- Czekałam, aż powiesz: „Nie teraz”. No wiesz, jak zwykle. Uśmiechnął się i był to już Shane, którego znała - szorstki, a jednocześnie słodki.

- Claire, właśnie wyszedłem z więzienia. Naprawdę my­ślisz, że będę zgrywać świętego albo coś w tym rodzaju?

Oblała ją fala gorąca. Właśnie powiedział „tak”. O Boże. Nie przychodziły jej na myśl żadne słowa oprócz:

- Powiedz, jak bardzo za mną tęskniłeś.

- Nie wszystko można wyrazić słowami. - Miał rację. Czuła jego pożądanie: odpowiedź na jej tęsknotę. - Ale muszę wiedzieć, czy chcesz to zrobić? Naprawdę?

Próbowała nie myśleć o przyziemnych aspektach tej chwili. Spytała kiedyś Eve, tym konspiracyjnym szeptem, do którego uciekały się dziewczyny, kiedy wstydziły się, że jesz­cze tego nie wiedzą, czy pierwszy raz naprawdę boli. Eve od­parła rzeczowo, że tak, i opowiedziała o okropnym facecie, z którym przeżyła swój pierwszy raz. Z jednej strony, Claire bała się, a z drugiej - krzyczała, żeby to zrobić, bez względu na wszystko.

- Tak - wyszeptała. - Tak, Shane. Chcę to zrobić. Chcę to zrobić z tobą.

Gwałtownie wypuścił powietrze.

- Jesteś pewna, że nie z kimś innym? Nie wolałabyś zrobić tego z tym seksownym golasem z filmu? Nie? No dobra. Nie bę­dę naciskać. - Znów ją pocałował. - Na górę?

Wstali z kanapy i poszli na górę. Na schodach Shane co chwilę ją całował. Claire ledwo mogła się utrzymać na drżących nogach.

Shane wskazał pytająco na drzwi do swojego pokoju, ale ona pokręciła głową. Jej pokój był większy i znajdował się na końcu korytarza. Zapewniał więcej prywatności.

- Daj mi pięć minut - powiedział. - Muszę wziąć prysznic. Kiwnęła głową, choć rozstanie było ryzykowne. W każdej chwili mogli zmienić zdanie.

Otworzyła drzwi do swojego pokoju, a Shane poszedł do łazienki.

Claire wcześniej o tym nie pomyślała, ale mogło okazać się, że Eve urządziła w pokoju Claire garderobę wypełnioną ciucha­mi z motywem trupiej czaszki. Albo magazyn na jej wciąż po­większającą się kolekcję narzędzi do szlachtowania wampirów. Jednak zastała swój pokój w takim stanie, w jakim go zostawiła:

był czysty, niemal sterylnie czysty. Na nielicznych meblach zale­gała warstwa kurzu i przez kilka chwil powietrze wydawało się zimne, potem jednak zaczęło się ogrzewać, jakby dom wyczu­wał jej obecność i chciał ją powitać.

Na wielkim miękkim łóżku wciąż leżało prześcieradło, koc i kołdra.

Zamknęła drzwi i usiadła na łóżku. Jej dłonie były zimne i drżące, a teraz, gdy nie było przy niej Shane'a, poczuła, że zdrowy rozsądek znów próbuje dojść do głosu.

Nie, powiedziała uparcie. Nie tym razem.

Nie minęło nawet pięć minut, a Shane był z powrotem, mo­kre włosy opadały mu na twarz, krople wody spływały po skórze i moczyły koszulkę.

Zamknął drzwi, oparł się o nie i popatrzył na Claire.

- A więc - powiedział. - Może powinienem po prostu...

- Zamknij się, Shane - przerwała mu. Podeszła do niego i pocałowała długo i namiętnie.

Potem sięgnęła za jego plecy i przekręciła klucz w zam­ku. Tylko ona i Shane, żadnych przyjaciół dobijających się do drzwi, żadnej rodziny, która najchętniej by ich rozdzieliła. Ani jednego wampira, który wszystko by zepsuł.

Wreszcie nie było nic, co mogłoby sprawić, że któreś z nich zmieni zdanie.

- Nawet się nie waż pytać mnie po raz kolejny, czy jestem pewna - ostrzegła Claire, podciągnęła koszulkę i zdjęła ją z sie­bie. Zimne powietrze musnęło jej zaczerwienioną skórę i spra­wiło, że zaczęła drżeć. Wiedziała, że się czerwieni, i nie była w stanie powstrzymać drżenia, ale w pewnym sensie tak było dobrze. Kiedy rzuciła bluzkę na podłogę, pomyślała: „Już mnie widział tylko w staniku. Wszystko w porządku”.

Shane usiadł na brzegu łóżka i przyglądał się jej uważnie. Claire zsunęła buty, ściągnęła skarpetki, zdjęła dżinsy i rzuciła je na podłogę.

Tak też już mnie widział.

Sięgnęła do zapięcia stanika. Ale bez stanika - nie.

- Zaczekaj - powiedział i ściągnął koszulę. Pod skórą wi­działa wyraźnie zarysowane mięśnie. - Chcę żebyśmy utrzymali równe tempo.

Zdusiła nerwowy chichot.

- W takim razie musisz pozbyć się też spodni. Shane uśmiechnął się, odpiął guzik i rozsunął suwak.

- Przepraszam za moją bieliznę - mruknął. - Dawali taką w więzieniu.

- Cieszę się, że nie powiedziałeś tego wcześniej. Aha, i ni­gdy nie waż się mówić tego moim rodzicom.

Spodnie Shane'a wylądowały na podłodze.

- Chodź tutaj - poprosił. - Jest zimno.

Odsunął pościel i wślizgnął się pod kołdrę. Ona weszła za nim, czuła się dziwnie, jakby stworzona była z elementów, któ­re nie do końca wiedzą, jak mają się dopasować.

Kiedy położyła się obok niego, poczuła się dziwnie, a jedno­cześnie bardzo na miejscu. Leżeli na boku, zwróceni twarzami do siebie, dzieliło ich kilka centymetrów. Pragnęli się, ale nie dotykali.

Shane na moment spoważniał.

- W każdej chwili możesz mi powiedzieć, żebym przestał. Zawsze.

- Wiem.

- Nie będę na ciebie zły.

- Shane...

- Poza tym chciałem ci coś powiedzieć.

- Co?

Wyciągnął rękę i dotknął grzbietem dłoni jej policzka.

- Kocham cię.

Jakimś cudem udało jej się wybuchnąć płaczem, chociaż wiedziała, że zobaczył łzy w jej oczach.

- Powiedziałeś mi to po raz pierwszy. Wyglądał, jakby mu ulżyło.

- No. W końcu, co?

- W końcu - szepnęła. - Ja też cię kocham.

Przyciągnął ją do siebie. To był tylko uścisk, podobny do wszystkich innych uścisków... a jednocześnie zupełnie inny.

- Boże, jesteś taka piękna - westchnął. Jednocześnie wal­czył z haftkami jej stanika. Ma wprawę, zauważyła, ale to nie miało znaczenia. Liczyło się tylko tu i teraz.

A potem nie była w stanie myśleć.

Było inaczej niż w filmach. W filmach piękne dziewczyny i zabójczo przystojni chłopcy kochają się pierwszy raz w ży­ciu z wprawą wytrawnych kochanków; w prawdziwym życiu podczas pierwszego razu były zachwyt i uniesienia, i... totalna nieporadność. Shane nie wyjął wcześniej prezerwatyw z port­fela, który teraz wyciągał z dżinsów. (Filmowi kochankowie nie musieli zawracać sobie głowy prezerwatywami). Był tro­chę zawstydzony. Dzięki temu wszystko było takie prawdziwe - znacznie bardziej ekscytujące niż fantazje.

Shane zadawał mnóstwo pytań, które na początku wydawa­ły się dziwne, ale potem zdała sobie sprawę, że był zdenerwo­wany tak samo jak ona sama i że to było w porządku. Chciał, żeby była szczęśliwa.

Sprawił, że była szczęśliwa.

Mimo tego, co powiedziała jej Eve, nie była przygotowana na ból, który przeszył jej ciało. Gdyby Shane nie przytulił jej i nie pomógł przez to przejść, Claire nie wiedziała, co by później czuła... ale pomógł.

I było dobrze.

A potem było niesamowicie. Miała łzy w oczach. Emocje były ogromne. Przytłaczające.

- Jest inaczej - wyszeptała Claire w ciemności, kiedy leżeli wtuleni w siebie. - Jest inaczej, niż myślałam.

- W jakim sensie? - W głosie Shane'a był niepokój. Claire pocałowała go.

- W dobrym. Jakby to było coś ważnego. Jakby nie mia­ło znaczenia to, że jesteśmy nadzy, prawda? - Nie wiedziała, dlaczego to mówi, ale taka była prawda; nie czuta się przy nim obnażona. Czuła się... akceptowana. - Nie boję się przy tobie. Wiesz, co mam na myśli?

Shane przytaknął leniwie, co mogło oznaczać, że wcale nie słuchał.

- A więc było okej?

- Okej? - Uniosła się na łokciu i popatrzyła na niego. - Czy chcesz usłyszeć, że jesteś ogierem?

- Czemu? A powiedziałaś mi to?

- Kretyn. - Opadła na poduszki, odwróciła się do niego plecami i zwinęła w kłębek. Shane głaskał ją po plecach. - Nie będę cię okłamywać: było intensywnie. I bolało. Ale... tak. Było niesamowicie.

- To niedobrze, że bolało. Następnym razem...

- Wiem. Ale wcale nie było tak źle. Nie martw się. - Ciepłe zagłębienie w jego ramieniu pod jej głową wydawało się naj­wspanialszą poduszką na świecie. - Czuję się inaczej. Wyglądam inaczej?

Shane odgarnął jej włosy z twarzy.

- Trochę tu ciemno, ale tak. Wyglądasz inaczej. Z robiła wielkie oczy.

- Naprawdę?

- Jasne. - Przesunął palcem po jej czole. - Claire nie jest dziewicą. Tak tu jest napisane.

Zaczęły palić ją policzki i czoło i odsunęła jego rękę.

- Jesteś okropny.

- No i prawda wyszła na jaw.

- Poważnie. Czuję się... czuję się naprawdę inaczej. Czuję się, jakbym była inna niż wcześniej. Wiesz?

- Tak - stwierdził ponuro. - Wiem. Ale ja czuję się tak każ­dego dnia, kiedy budzę się w Morganville.

Pocałowała go i wyczuła jego smutek.

- Boże, jak mi cię brakowało - wymruczał. - Nie potrafię ci powiedzieć, jak często myślałem o tej chwili. Najśmieszniejsze jest jednak to, że teraz wcale nie czuję, żebym potrzebował cię mniej. Myślę nawet, że potrzebuję cię bardziej.

Claire pomyślała, że była to dobra definicja miłości: potrze­bować kogoś nawet wtedy, gdy dostanie się już to, czego się chciało.

Po dłuższej chwili Shane powiedział:

- Twój tata mnie zabije. I trudno mu się dziwić.

Claire nie myślała o rodzicach. Wszystko się popląta. I skom­plikuje.

- Będzie dobrze - szepnęła i położyła mu rękę na piersi. - Nic nam nie będzie.

Zasnęli ciasno wtuleni w siebie. Późnym rankiem obudziły ich ptaki.

Nie wilgowrony. Ptaki śpiewające.

ROZDZIAŁ 8

Wyglądasz dziwnie - stwierdziła Eve, kiedy Claire zbiegła na dół. Siedziała przy stole, popijała colę i czytała „Cosmo”. Była dziś ubrana na różowo, a właściwie, jak mówiła, miała na so­bie ironiczny róż. Różowy T - shirt z nadrukiem trupiej czasz­ki. Dopasowane różowe spodnie do kolan z wzorem w trupie czaszki na brzegach. Kucyki z małymi różowymi gumkami z trupimi czaszkami, które sterczały bojowo i rzucały wyzwanie każdemu, kto odważyłby się z nich nabijać.

- Słucham? - Claire się nie zatrzymała. Eve ledwie na nią spojrzała znad czasopisma.

- Nawet nie próbuj - powiedziała. - Znam to spojrzenie.

- Jakie spojrzenie?

- Spojrzenie: „Jestem już kobietą”. O Boże, błagam, na­wet mi nie mów, bo będę się czuła winna, że masz dopiero sie­demnaście łat, a ja powinnam była cię pilnować. - Claire nie wiedziała, co ma na to odpowiedzieć. Eve westchnęła. - Lepiej niech będzie dla ciebie dobry i czuły, bo jeśli nie, to, przysię­gam, skopię mu tyłek jak stąd do... Ej, to T - shirt Shane'a?

To był T - shirt Shane'a.

- Nie. - Claire szła w zaparte.

Michael stał przy ekspresie do kawy. Spojrzał na nią i uniósł brwi, ale nic nie powiedział.

- Co? - spytała i rzuciła plecak na stół, a potem nalała so­bie szklankę soku pomarańczowego. - Zalegam z czynszem?

- Mamy do pogadania o czymś innym, a nie o czynszu.

- O czym? - Nie odrywała oczu od soku. - Na przykład o tym, jak długo masz zamiar bawić się pod nosem Bishopa w tajnego agenta i czy dasz się zabić, czy nie? Bo nad tym się właśnie zastanawiam, Michael.

Odetchnął głęboko i przeczesał dłonią złociste loki, jakby chciał sobie z wściekłości wyrwać całą ich garść. Claire zauwa­żyła, że rozcięcie na jego ręce ładnie się zagoiło i nie został po nim nawet ślad.

- Nie mogę ci nic więcej powiedzieć. Już podjąłem ogrom­ne ryzyko, mówiąc ci to, co ci powiedziałem, rozumiesz?

- A czy ja cię sypnęłam? Nie. Bo z tego, co mówiła Patience Goldman, to... - Odsunęła rękaw i pokazała tatuaż, który rysował się niewyraźnym cieniem pod jej skórą i prawie w ogóle się nie poruszał - ...to coś traci moc. Wydaje mi się, że Bishop jeszcze się nie zorientował, ale pewnie wkrótce straci nade mną władzę.

- Dlatego ci powiedziałem, żebyś trzymała się od niego z daleka.

- Tak jakbym przyszła tam z własnej woli! Theo... - Uderzyło ją nagle, że nawet o niego nie zapytała, i miły nastrój poranka prysnął. - O Boże. Theo i jego rodzina...

- Nic im nie jest - uspokoił ją Michael. - Zostali zamknięci w areszcie. Sprawdziłem, jak się mają, i powiedziałem o wszyst­kim Samowi. Szepnie słówko Amelie.

- A to na pewno dużo da.

Michael spojrzał na nią, nalewając sobie kawy.

- Wydajesz się dziś inna.

Claire zaniemówiła i poczuła, jak na twarz wypływa jej pur­purowy rumieniec. Michael uniósł powoli brwi, ale nie odezwał się ani słowem.

- Spokojnie, nie... o to mi chodziło. I nie graj nigdy w po­kera. - Uśmiechnął się do niej półgębkiem, żeby pokazać, że nie ma zamiaru jej męczyć. Na razie. - Wprowadzasz się z po­wrotem?

- Nie wiem. - Spróbowała uspokoić oszalałe serce. - Muszę porozmawiać z rodzicami. Oni naprawdę... Po prostu bardzo się o nich martwię i tyle. Pomyślałam, że jeśli z nimi zostanę, to może będzie im łatwiej, ale chyba jest odwrotnie. Szkoda, że nie mogę ich wywieźć z Morganville. Nie wiem jak.

- Możesz - odezwał się głos od kuchennych drzwi. Stała tam - nie wiedzieć skąd się wzięła - Hannah Moses, wysoka, szczupła i bardzo groźna w policyjnym mundurze, z pistoletem, pałką policyjną, gazem pieprzowym, kajdankami i Bóg wie, czym jeszcze. Hannah należała do tych kobiet, które przyciąga­ły uwagę niezależnie od tego, co miały na sobie, ale kiedy stała w pełnym umundurowaniu, nokautowała konkurencję. - Mogę wejść?

- Chyba to zrobiłaś. - Michael zaprosił ją gestem do ku­chennego stołu. - Napijesz się kawy, skoro już się tu włamałaś?

- Z odznaką policyjną to nie włamanie, zwłaszcza jeśli ktoś cię wpuści do środka.

- A tym kimś była...?

- Eve. I chętnie napiję się soku pomarańczowego, jeśli jeszcze trochę zostało - powiedziała Hannah. - Mam dość ka­wy. Jestem po całonocnym patrolu. - Kiedy rozsiadła się na krześle i rozprostowała nogi, rzeczywiście wyglądała na zmę­czoną, tyle że zmęczenie w przypadku Hannah oznaczało je­dynie zmniejszoną koncentrację. Splotła swoje cienkie warko­czyki w skomplikowany węzeł na karku; kiedy włosy nie zasła­niały jej twarzy, uwypuklały bliznę, „pamiątkę” z Afganistanu: szew, który biegł od lewej skroni aż do nasady nosa. W przy­padku niektórych kobiet byłoby to szpecące. W przypadku Hannah był to rodzaj niebezpiecznego piękna. - Robi się dość nieprzyjemnie.

W ustach Hannah określenie to oznaczało coś znacznie gorszego. Claire nalała trochę soku pomarańczowego do kubka ze Scooby - Doo i jej podała, a potem usiadła.

Michael odezwał się:

- Mówiłaś o wywiezieniu rodziców Claire z miasta? Jak to możliwe bez alarmowania Bishopa?

- Och, na pewno się dowie - powiedział Myrnin tuż za ple­cami Claire, wystarczająco blisko, żeby jego chłodny oddech połaskotał ją w szyję; pisnęła i rozlała sok na stole. - Nie ma już znaczenia to, co on wie. Chcemy, żeby wiedział.

- Jak się tu dostałeś? - spytał Michael, a zdumienie na jego twarzy jasno wskazywało, że on też nie zauważył nadejścia Myrnina. Kiedy Claire odwróciła się do niego, Myrnin uśmie­chał się z wyższością. Był po kąpieli; miał czyste włosy, twarz i ręce, chociaż nie zmienił ubrania.

- Raczej nie zrozumiesz, jeśli ci powiem. Ale odpowiada­jąc na twoje pytanie, komendantka Moses może liczyć na moją współpracę w zakresie omijania straży wokół miasta. Musimy wywieźć pewnych ludzi z Morganville, a wśród tych ludzi są również twoi rodzice, Claire.

Oblizała wargi.

- Czy istnieją jakieś szczególne powody, dla których dzia­łamy tak szybko?

- Tak - przyznał, a Hannah posłała mu ostrzegawcze spoj­rzenie, które powstrzymałoby każdego przy zdrowych zmy­słach. Oczywiście na Myrninie nie zrobiło wrażenia. - Jesteśmy gotowi. Kiedy Bishop zacznie zabijać, zabierze się najpierw do naszych najbliższych. To oznacza twoich rodziców, Claire, któ­rzy nie będą mieli jak się bronić.

Myrnin coś wiedział. Widziała to i śmiertelnie ją to przeraziło.

- Kiedy?

Rozłożył szeroko ręce.

- Nie wiadomo. Ale mogę cię zapewnić, że niedługo. Michael też to wie.

Michael nie odezwał się ani słowem, ale wpatrywał się w stół. Claire miała ochotę oblać go sokiem pomarańczowym, ale się pohamowała.

- Kiedy możemy wywieźć ich z miasta?

- Ja dopilnuję, żeby się spakowali i przygotowali do podró­ży - powiedziała Hannah. - Wsadzę najbardziej narażone na atak osoby do autobusów, które opuszczą miasto w ciągu naj­bliższych dwóch godzin. - Claire dostrzegła ruch przy drzwiach i zobaczyła, że Eve wślizgnęła się do kuchni, ale stała w milcze­niu pod ścianą. Przyszedł też Shane, z włosów kapała mu woda. Popatrzył Claire w oczy, ale nie podszedł do niej; stanął pod ścianą obok Eve.

Hannah też ich zauważyła.

- Wy dwoje - powiedziała. - Wsiadacie dziś do autobusu. Znajdźcie jakieś torby. Spakujcie się na kilka dni. Jeśli będzie­cie potrzebować czegoś więcej, dowieziemy wam.

Eve i Shane odezwali się jednocześnie, niezgrany duet gwałtownego sprzeciwu. Eve klepnęła Shane'a w ramię, żeby się przymknął, bo chciała mówić pierwsza.

- Nie ma mowy. Nigdzie nie jadę, Hannah. Koniec, kropka. Shane jej zawtórował:

- A ja nigdzie nie jadę, jeśli Claire zostaje tutaj.

- Więc ona też pojedzie - stwierdziła Hannah. - I tak chcia­łam ją wsadzić do autokaru.

Ale Michael i Myrnin pokręcili głowami.

- Nie może - powiedział Michael. - Wyblakły czy nie, jej tatuaż stanowi bezpośrednie połączenie z Bishopem. Będzie mógł ją wyśledzić, i wszystkich innych, którzy z nią pojadą.

- Niekoniecznie - oznajmił Myrnin. - Są wampiry, które mogłyby zablokować Bishopowi dostęp do Claire, gdyby z nią pojechały. Ale w chwili obecnej nie ma ich pod ręką.

- Patience Goldman - rzuciła Claire. - Mam rację?

- Gdyby tylko Theo zaczekał jeden dzień dłużej, można by tego uniknąć. Planowałem wykorzystać ją do tego właśnie celu. Ale przypuszczam, że wina leży po naszej stronie. Gdybyśmy powiedzieli im więcej o naszych planach, nie zachowałby się tak głupio. - Myrnin wzruszył ramionami.

- I tak bym nie pojechała - oświadczyła Claire. - Nie zo­stawię Michaela samego, żeby udawał, że jest najlepszym kum­plem Bishopa.

- Wielkie dzięki. Cieszę się, że wzbudzam takie zaufanie.

- Nie wzbudzasz. Nie jesteś szpiegiem, Michael. Jesteś mu­zykiem.

- Te dwie rzeczy - rzucił sucho Myrnin - się nie wyklucza­ją. Ale Michael ma rację. Nasza mała Claire nie może teraz opu­ścić granic Morganville. Poza tym jest mi potrzebna.

- A więc, skoro ona nie jedzie - odezwał się Shane - może­cie mnie skreślić z listy uciekinierów.

- Mnie też. - To Eve.

Hannah spojrzała na nich takim wzrokiem, że już powinni się pakować, ale po chwili dała za wygraną i pokręciła głową.

- Nie mogę wam obiecać, że zapewnię wam bezpieczeństwo. Rozumiecie?

Eve przewróciła oczami.

- Czy kiedykolwiek cię o to prosiliśmy? Kiedykolwiek'' Znasz nas, Hannah. Wszyscy chodziliśmy do tego samego liceum, no z wyjątkiem Claire. My, dzieciaki z Morganville, całe życie wymykaliśmy się wampirom. Żadna nowość.

- To nieprawda - powiedział bardzo poważnie Myrnin. Mogliście się bawić w ciuciubabkę z poskromionymi wampirami Morganville, przestrzegającymi prawa i obowiązujących reguł. Nigdy tak naprawdę nie stanęliście twarzą w twarz z kimś takim jak Bishop, z kimś, kto jest pozbawiony sumienia i wszel­kich zahamowań.

- Mam to gdzieś - odparowała Eve. - To tylko pokazuje, jak ważne jest, żebyśmy trzymali się razem.

- Zawsze znajdzie się jakiś szaleniec, który odmówi ewaku­owania się, kiedy zbliża się huragan. Nie zdołam ocalić wszyst­kich. - Hannah dopiła sok pomarańczowy, została po nim tylko piana na dnie kubka. - W porządku. Idę dalej. Najpierw wy­ciągamy ludzi z domów Założycielki, potem wszystkich, którzy mają jakieś powiązania z Amelie, a potem ludzi, którzy praco­wali w administracji za rządów starego Morrella. A, i Morrellów też.

- To Richard nie zaginął?

- Nie. Richard pomagał nam ustalić listę osób do ewaku­acji. Mówiłam jego cholernej siostrzyczce, żeby się uspoko­iła, ale ona wszczynała alarm wszędzie, gdzie się tylko dało. Szkoda, że nie mogę przygotować osobnego autobusu tylko dla niej. Śmierdzącego i powolnego. Najlepiej z zapchaną toaletą.

Claire uśmiechnęła się na tę myśl, ale potem przypomniała sobie o kimś jeszcze.

- Goldmanowie. Oni też potrzebują pomocy. Możesz ich wydostać?

- Nie mam pojęcia, gdzie są - westchnęła Hannah.

- Ja wiem - odezwał się Myrnin. - Nie jestem pewien, ale mogę spróbować - powiedział. - Nie łączą ich więzy krwi ani z Amelie, ani z Bishopem, więc będą wystarczająco bezpieczni, jeśli uda nam się wydostać ich z miasta. Ale to ryzyko uwzględ­niać wampiry w planie ewakuacji.

- Ale z drugiej strony, jeśli coś pójdzie nie tak za miastem, będziemy mieć wtedy wampiry po naszej stronie - zauważyła Hannah. - Całkiem przydatna rzecz.

- Pod warunkiem że Goldmanowie będą tańczyć. - Wydawało się, że chce dodać coś jeszcze, ale pokręcił tylko gło­wą i zacisnął w pięści. - Nie, nie o to mi chodziło. Że będą wal­czyć. Pod warunkiem że... pod warunkiem...

Myrnin tracił rozum. Claire sięgnęła po swój plecak. Wyjęła mały Pojemniczek z czerwonymi kryształkami i podała mu go; dla większości wampirów była to potężna dawka. Dla człowie­ka była to pewna, straszliwa śmierć.

Dla Myrnina było to jak garść cukierków. Zadławił się, prze­łknął i pokiwał głową, rzucając jej puste opakowanie. Potem odwrócił się twarzą do kąta i objął głowę rękami. Zaczął się trząść.

Tak nie powinno być.

Po chwili zaczęły nim wstrząsać tak gwałtowne spazmy, że Claire pomyślała, że upadnie.

- Myrnin! - dotknęła jego ramienia; nigdy wcześniej nie widziała czegoś takiego, a w każdym razie nie w takim natęże­niu. - Co się dzieje?

Szepnął:

- Odsuń się. Wyprowadź stąd wszystkich, szybko.

- Ale...

- Wszystko pachnie krwią. Zabierz ich.

Claire puściła go i cofnęła się, pokazując Hannah, a nawet Michaelowi, żeby zrobili to samo. Nikt nie odezwał się ani sło­wem. Shane przytrzymał drzwi do kuchni i wszyscy wyszli.

Wszyscy z wyjątkiem Claire, która stanęła przy wyjściu i patrzyła, jak Myrnin walczy o życie i zdrowe zmysły, sekunda po sekundzie.

Zobaczyła, że rozluźniają mu się ramiona i zaczęła się uspokajać - dopóki się do niej nie odwrócił.

Jego oczy nie były czerwone. Były białe. Po prostu... białe, z bladym cieniem tęczówek i źrenic. Oczy trupa.

- Claire - powiedział i zrobił krok naprzód. Potem potknął się i upadł.

- Moglibyśmy zabrać go do szpitala - zasugerowała Hannah, ale takim tonem, jakby sama nie sądziła, że to dobry pomysł. Claire klęczała obok Myrnina, a Michael nachylał się nad nią, gotowy w każdej chwili odciągnąć ją, jeśli Myrnin nagle by zaatakował.

Myrnin leżał cicho. Wyglądał, jakby był martwy.

- Myślę, że to wykracza poza możliwości szpitala - powie­działa Claire. - To objaw choroby. Zapisał to w swoich notat­kach; przedstawił postępy choroby; czasem tak się dzieje. Oni po prostu... tracą przytomność. Potem się wybudzają, ale zwy­kle, kiedy tak się stanie, nie są... - Głos ją zawiódł i musiała od­chrząknąć. - Nie są już tacy sami. - Z tego co pamiętała, notat­ki Myrnina zdawały się sugerować, że kiedy - lub jeśli - wampir wychodził ze śpiączki, nie przypominał siebie sprzed śpiączki.

Myrnin chorował od bardzo dawna. Stracił zdolność two­rzenia kolejnych wampirów ponad sto lat temu, a zaczął się dziwnie zachowywać jakieś pięćdziesiąt lat temu i od tego cza­su choroba szybko postępowała. U Amelie dopiero teraz poja­wiły się pierwsze objawy choroby: sporadyczna utrata kontroli emocjonalnej i drgawki. Oliver... cóż. Kto wiedział, czy proble­mem Olivera była choroba, czy tylko podły charakter?

Fakt, że Myrnin wytrzymał dłużej niż przynajmniej trzy­dzieści innych wampirów uwięzionych w podziemnych celach, dowodził albo tego, że choroba nie u każdego przebiegała tak samo, albo że Myrnin był niezwykle zdeterminowany. Nie chciał zażyć lekarstwa... ale teraz nie miał wyboru. Musiał je przyjąć.

A ona musiała zabrać go do doktora Millsa.

Przenieśli go przez portal, a właściwie Michael i Hannah go przenieśli, a Claire skoncentrowała się na tym, żeby dotarli na miejsce przeznaczenia, do podziemi liceum Morganville High.

- Zostańcie tutaj - powiedziała. - Pójdę po lekarza.

- Możemy go zanieść na górę - zaproponował Michael. Starał się być życzliwy; mógł to zrobić sam, żaden problem, ale pozwalał Hannah dźwigać Myrnina.

- Wiem - powiedziała Claire. - Nie chcę po prostu prowa­dzić procesji do tajemnej kryjówki.

Nie czekała na odpowiedź, tylko wbiegła na schody, prze­szła przez drzwi z rozwalonym zamkiem i wyszła na korytarz, wymijając niczego nieświadomych uczniów w tym samym wie­ku co ona. Było wcześnie rano, ale w Morganville High już wrzało, a Claire musiała torować sobie drogę przez tłum z więk­szą determinacją niż zwykle.

Ktoś złapał ją z tyłu za bluzkę i pociągnął tak, że zatrzymała się gwałtownie. Próbowała się wyrwać, ale było jak zwykle: była za mała, a on był zdecydowanie za duży.

Mężczyzna, który ją złapał, miał na sobie koszulę z krawa­tem i był łysy. Patrzył na nią tak, jakby była robakiem przebie­gającym po stole w jego jadalni.

- Co ty wyprawiasz? - zapytał. - Żadnych przepychanek na korytarzach!

- Nie jestem uczennicą! - krzyknęła. - Puszczaj mnie! Zerknął na złotą bransoletkę na jej nadgarstku i zrobił wiel­kie oczy; szybko przeniósł wzrok na jej twarz.

- To ty jesteś tą dziewczyną: Claire. Claire Danvers. Założycielka jest... Przepraszam. - Puścił ją tak gwałtownie, że prawie się wywróciła. - Proszę mi wybaczyć. Myślałem, że je­steś jedną z tych niewychowanych punkówek.

W jej nowym dziwacznym życiu bywały nieliczne chwile, które wszystko jej rekompensowały: rekompensowały to, że by­ła wybrykiem natury z całym bagażem doświadczeń, które zdo­była w Morganville.

To była jedna z takich chwil. Claire zebrała się w sobie, opar­ła ręce na biodrach i obrzuciła go spojrzeniem, z tym lodowatym spokojem, z jakim w jej mniemaniu Amelie by na niego spojrzała, ostrym jak gilotyna.

- Ależ ja jestem niewychowaną punkową, tyle że nie możesz mną dyrygować. A teraz zostaw mnie w spokoju i wracaj do swojej kanciapy. I zamknij za sobą drzwi. Ale to już.

Popatrzył na nią, jakby nie wierzył własnym uszom.

- Słucham?

- Słyszałeś. Nie potrzebuję, żebyś kręcił się tu i przeszkadzał. Idź!

Wyglądał na zmieszanego, ale pokiwał z ociąganiem głową i skierował się do drzwi z tabliczką „Administracja”, które znaj­dowały się na końcu korytarza.

- I co ty na to, Monico? - mruknęła Claire. - Dzięki za lek­cję, jak być zdzirą. - Puściła się pędem przed siebie, opuszcza­jąc królestwo woźnego.

Myrnin prowadził ją ciemnymi korytarzami, ale ona zapa­miętała wszystkie zakręty; przypomniała też sobie, niestety tro­chę poniewczasie, że było tam ciemno i że dobrze by było, gdy­by zdobyła gdzieś po drodze latarkę. Na ostatnim odcinku ko­rytarza docierało już niewiele światła, a na jej drodze wyrastały niespodziewanie ławki szkolne i krzesła; musiała zwolnić, bo w przeciwnym razie skończyłoby się to imponującą wywrotką.

W końcu zobaczyła na końcu korytarza zamknięte drzwi, ominęła zakurzone biurko nauczycielskie i zaczęła walić w cięż­kie drewniane skrzydło.

- Halo! - Odpowiedziała jej cisza. Zapukała jeszcze raz. - Doktorze Mills! Doktorze Mills, proszę otworzyć, to ja, Claire! Potrzebuję pomocy!

Nacisnęła klamkę.

- Doktorze Mills?

Drzwi otworzyły się bez oporu.

Pokój był pusty. Nie było śladów walki, żadnych śladów, prawdę mówiąc. Jakby nigdy tu nikogo nie było. Cały sprzęt leżał poukładany na półkach, lśniący i czysty; nie było żadnego śladu wskazującego, że odbywała się tu produkcja serum i kryształów. Jedyne, co na to wskazywało, to brak warstwy kurzu.

Claire popędziła do pokoju na tyłach: na zaplecze z zamy­kanym magazynkiem, w którym mieszkała rodzina Millsów.

To samo. Nic nie wskazywało, że kiedykolwiek tu byli, ani jeden papierek czy porzucona zabawka.

- Boże, przenieśli ich - szepnęła Claire i pobiegła z powro­tem. Miała nadzieję, że rodzina Millsów została w końcu prze­niesiona. Druga opcja była znacznie, ale to znacznie gorsza, choć nie potrafiła sobie wyobrazić, żeby Bishop - lub jego po­plecznicy - mieli poświęcać swój czas i energię na to, żeby po sobie posprzątać. Nie zadali sobie tego trudu w laboratorium Myrnina.

Claire krzyknęła mimowolnie, bo wyjście zablokowała jej kobieca zjawa - czarno - biała, we wszelkich odcieniach szaro­ści, ale tak naprawdę pozbawiona koloru.

Wyglądała, jakby wyszła z obrazu z epoki wiktoriańskiej. Obszerna suknia, włosy upięte w kok, wiotkie i pełne gracji ciało. Wpatrywała się w Claire ze złożonymi przed sobą rękami. Było w niej coś tak przerażającego i wymownego, że Claire zatrzyma­ła się gwałtownie, nie wiedząc, co ma dalej zrobić, ale mając ab­solutną pewność, że nie chce się znaleźć w pobliżu tej postaci.

Przez jej ciało było widać resztę pokoju. Kiedy na nią pa­trzyła, zjawa rozpłynęła się w chmurę mgły, a po chwili ponow­nie przybrała kształt kobiety. Przyłożyła palec do ust, kiwnęła na Claire i odpłynęła.

- Zjawy - powiedziała Claire. - Cudownie. Zaczynam wa­riować. O to się wszystko rozchodzi.

Tyle że kiedy zajrzała do drugiego pomieszczenia, zjawa wciąż tam była, zawieszona kilka centymetrów nad podłogą. A więc przynajmniej jej szaleństwo było konsekwentne.

Duch kiwnął na Claire, żeby za nim podążyła, i odwrócił się: robił się coraz cieńszy, aż w końcu zniknął, a potem znów się pojawił, pokazując plecy. Nie przypomniało to w ogóle ży­wej osoby, bardziej płaską figurkę z kartonu, która obracała się o sto osiemdziesiąt stopni. Była zdumiewająca i dziwna, a Claire pomyślała, że to nie są jej halucynacje, bo sama by ni­gdy tego nie wymyśliła.

Poszła za duchem do laboratorium, a potem na korytarz Później do następnej klasy. Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu. Wyglądało na to, że od wielu lat nikogo tu nie było.

Zjawa podeszła do tablicy, na której pojawiły się cienkie, białe litery.

Ułożyły się w napis: „Amelie ma to, czego potrzebujesz Znajdź Amelie. Ratuj Myrnina”.

- Kim jesteś? - spytała Claire. Zjawa uśmiechnęła się słabo. Wyglądała na poirytowaną.

Na tablicy pojawiły się kolejne litery. „Ada”.

- To ty jesteś komputerem? - Claire nie mogła się powstrzy­mać i się roześmiała. Komputer, z którym rozmawiała, nie tylko pijał krew, ale lubił wyobrażać sobie, że jest bohaterką powieści gotyckich. Dzielną guwernantką, panną Plum. - Jak ty... A zresztą, nieważne, wiem, że nie pora na to. Jak mogę znaleźć Amelie?

„Użyj bransoletki”. Biało - czarna postać Ady znów zamigo­tała, jak zbyt mocno zakłócany sygnał. Kiedy uformowała się na nowo, wyglądała na zmęczoną i nieszczęśliwą. „Pospiesz się. Nie ma czasu”.

- Nie wiem jak!

Ada sprawiała wrażenie jeszcze bardziej poirytowanej i na­pisała coś na tablicy, ale napis był niewyraźny i zniknął, zanim Claire zdążyła go odczytać. K - R - ...

- Krew? - spytała Claire. Sama Ada też już znikała, ale Claire zobaczyła, jak jej usta układają się w słowo „tak”. - No pewnie. A cóż by innego? Dlaczego żadne z was nigdy nie za­proponuje czegoś z czekoladą?

Brak odpowiedzi ze świata komputerów i duchów; Ada roz­płynęła się w obłoku białej mgły i zniknęła. Claire rozejrzała się i znalazła pinezkę przypiętą do tablicy ogłoszeniowej. Wahała się chwilę, przyłożyła pinezkę do palca i wymruczała:

- Jeśli będę miała tężec, zwalę wszystko na ciebie, Myrnin. Potem ukłuła się ostrą końcówką, a na palcu pojawiło się kilka kropel gęstej krwi, które wtarła w symbol na bransoletce od Amelie.

Symbol rozjarzył się na biało w słabym świetle. Krew wsią­kła w rowki, a cała bransoletka zrobiła się ciepła, a potem za­częła nieprzyjemnie parzyć skórę. Claire zacisnęła zęby, miała ochotę krzyknąć, ale w końcu parzenie ustało, a metal zrobił się dziwnie zimny.

I to by było na tyle. Amelie się nie zjawiła w cudowny spo­sób. Claire nie była pewna, czego się spodziewała, ale taki ko­niec był naprawdę rozczarowujący.

Przypięła pinezkę z powrotem do tablicy i zawróciła, żeby powiedzieć Hannah i Michaelowi, że zawiodła na całej linii.

Przygnębiona, skierowała się do piwnicy. Korytarze były te­raz wyludnione, bo zaczęła się lekcja. Kiedy mijała pokój admi­nistracji, drzwi uchyliły się i wyjrzał z nich mężczyzna, którego odprawiła wcześniej jak dziecko.

- Panno Danvers? - spytał. - Czy mogę coś dla pani zrobić? To było marzenie każdego ucznia, pomyślała Claire, i przez chwilę kusiło ją, żeby kazać mu zrobić coś głupiego, na przy­kład rozebrać się do naga i obiec dokoła aulę. Pokręciła jednak tylko głową i ruszyła dalej.

Mężczyzna wyszedł z pokoju i zastąpił jej drogę.

- Czy może pani szepnąć o mnie dobre słówko? - poprosił, a kiedy spróbowała go wyminąć, złapał ją za ramię. Zniżył głos do pospiesznego, ochrypłego szeptu. - Proszę powiedzieć panu Bishopowi, że mogę mu pomóc. Że mogę się przydać. Proszę mu tylko to przekazać!

Na końcu korytarza duże podwójne drzwi wychodzące na światło dzienne otworzyły się z hukiem i wpadł przez nie cały oddział. Wszyscy ubrani byli w długie ciemne płaszcze z kaptu­rami i poruszali się szybko i pewnie.

Szybciej niż ludzie.

Dwie osoby na przedzie odrzuciły kaptury i Claire z ulgą zo­baczyła, że jedną z nich była Amelie, spokojna i bardziej wład­cza niż kiedykolwiek wcześniej, mimo że nie była już królową Morganville.

Drugim przywódcą grupy był oczywiście Oliver. Mało po­cieszające.

- Miltonie Dyer - powiedziała Amelie. - Proszę puścić mo­ją przyjaciółkę Claire. Natychmiast.

Mężczyzna zbladł jak ściana i spojrzał na Claire i na swoją rękę przytrzymującą jej ramię. Puścił ją, jakby nagle ktoś pod­łączył ją do prądu.

- A teraz odejdź - nakazała mu Amelie tym samym spo­kojnym, beznamiętnym głosem. - Nie chcę cię już więcej wi­dzieć.

- Ja... - Oblizał wargi. - Ja jestem cały czas lojalny wzglę­dem mojego Opiekuna.

- Twoim Opiekunem był Charles - powiedziała Amelie. - Charles nie żyje. Oliverze, czy interesuje cię przedłużenie umo­wy z panem Dyerem?

- Nie bardzo - powiedział Oliver. Wyglądał na znudzonego.

- To zatem przesądza o całej sprawie. Niech pan zniknie mi z oczu, panie Dyer. Następnym razem, gdy skrzyżują się nasze drogi, skończę z panem - powiedziała to bez wyraźnej groź­by w głosie, ale Claire nie miała wątpliwości, że tak właśnie się stanie. Pan Dyer był podobnego zdania i szybko wycofał się do swojego biura. Nie miał nawet odwagi trzasnąć drzwiami. Zamknął je z delikatnym, ostrożnym stuknięciem.

I zostawił Claire na korytarzu z bandą wampirów. Starych, pomyślała. Amelie i Oliver byli niewątpliwie starzy, ale pozo­stali też wydawali się wyjść z przechadzki w pełnym słoń­cu bez uszczerbku. Było ich w sumie dziesięcioro. Większość z nich nie pofatygowała się, żeby zdjąć kaptur i odsłonić twarz.

- Użyłaś bransoletki w sposób, jakiego ci nie pokazywałam - powiedziała Amelie. - Kto ci powiedział, jak jej używać, żeby mnie wezwać?

- A co?

- Nie igraj ze mną, Claire. Czy był to Myrnin?

- Nie. Ada.

Szare oczy Amelie błysnęły i to wystarczyło, żeby Claire przekonała się, że zdobyła wiedzę, której Amelie wolałaby jej nie ujawniać.

- Rozumiem. Porozmawiamy o tym później. Dlaczego sko­rzystałaś z wezwania krwi? Powinnaś użyć go tylko, gdybyś zo­stałaś poważnie ranna.

- Bo ktoś został. Myrnin jest bardzo chory. Jest na do­le. Musiałam znaleźć dla niego pomoc. Przyszłam do doktora Millsa, ale...

- Doktor Mills został przeniesiony - przerwała jej Amelie. - Uważałam, że tak będzie najlepiej po nierozważnej wizycie Myrnina. Nie mogę ci powiedzieć, gdzie jest. Wiesz dlaczego.

Claire wiedziała. I poczuła się zawiedziona i trochę zła.

- Myślisz, że mogłabym go wydać Bishopowi? Nie zrobiła­bym tego. Myrnin wiedział o tym.

- Bez względu na to, w co wierzy Myrnin, ja nie mogę po­dejmować takiego ryzyka. Zbliża się ostateczna rozgrywka, Claire. Podejmuję tylko takie ryzyko, jakie jest niezbędne.

- Nie jesteś zadowolona, że Myrnin poznał mnie z Adą, prawda? - spytała Claire.

- Zdolność oceny Myrnina była w ostatnim czasie... wąt­pliwa. Jak sama powiedziałaś, jest chory. Gdzie się znajduje?

- Na dole, przy portalu - powiedziała Claire. Amelie kiw­nęła szybko głową na pożegnanie i odeszła razem z całym swo­im oddziałem. - Zaraz! Co mam robić?

Amelie się nie odezwała. Oliver pozostał na krótką chwilę i rzekł:

- Nie wchodź nam w drogę. Jeśli zależy ci na przyjaciołach, dopilnuj, żeby oni też nam nie przeszkadzali.

Potem zniknął, przechodząc szybko i w milczeniu przez drzwi prowadzące do piwnicy.

Claire stała w pustym korytarzu, starając się głęboko oddy­chać. Słyszała, jak w klasach odbywają się lekcje, słyszała głosy uczniów zadających pytania i udzielających odpowiedzi.

Życie toczyło się nadal.

Bardzo dziwne.

Zaczęła iść w kierunku piwnicy, ale nieznany jej wampir zablokował przejście.

- Nie - powiedział kategorycznie. - Nie idziesz z nami.

- Ale...

- Nie.

- Hannah i Michael...

- Zajmiemy się nimi. Odejdź stąd.

Nie dał dojść jej do głosu. Claire w końcu to zrozumiale i odwróciła się, żeby wyjść z budynku szkoły w tradycyjny sposób... w świetle słońca, a nie drogą, którą przyszła Amelie i jej oddział. Nie miała pojęcia, skąd przyszli ani dokąd zmierzali.

Amelie tego właśnie sobie życzyła.

Claire siedziała na szkolnych schodach przez kilka długich mi­nut i trzęsła się na zimnym wietrze, bo słońce na bezchmurnym niebie nie dawało wiele ciepła. Ulica przed szkołą wyglądała na opustoszałą: przejechało kilka samochodów, ale nic poza tym.

Usłyszała, jak za jej plecami otwierają się drzwi; Hannah Moses zeszła w ciężkich butach i podała Claire rękę. Claire przy­jęła ją i wstała.

- Amelie się nim zajmie? - spytała. Hannah kiwnęła głową. - Michael poszedł z nimi?

- Później się z tobą spotka. Teraz najważniejsze jest to, że­by cię stąd zabrać. Musisz mi pomóc przekonać swoich rodzi­ców, żeby wsiedli do autobusu.

- Bishop o wszystkim się dowie - powiedziała. - Wiesz o tym, prawda? Dowie się o tym, co robimy.

Hannah przytaknęła.

- Dlatego robimy to szybko, koleżanko. Zatem w drogę.

Mama i tata się kłócili; Claire słyszała ich na ganku przed domem, gdzie stała z Hannah i dzwoniła do drzwi. Claire po­czuła ucisk w żołądku. Jej rodzice nie kłócili się zbyt często, a jeśli już to robili, to z ważnych powodów.

Niewyraźne krzyki urwały się i jakieś dziesięć sekund póź­niej drzwi otworzyły się gwałtownie. Stanęła w nich mama Claire z płonącymi policzkami. Kiedy zobaczyła Claire z miną winowajcy, ewidentnego świadka ich kłótni, wyglądała na ura­żoną, ale wzięła się w garść, uśmiechnęła szeroko i zaprosiła je do środka.

- Szeryf Hannah Moses. - Hannah darowała sobie formuł­ki. - Chyba nie spotkałyśmy się do tej pory osobiście. Znam pa­ni córkę. To dobra dziewczyna.

Podała jej rękę, a matka Claire uścisnęła ją, a oczy biegały jej niespokojnie od Claire do Hannah i z powrotem.

- Czy coś się stało, pani Moses?

- Proszę mi mówić Hannah. - Hannah uśmiechnęła się swoim najpiękniejszym uśmiechem. - Czy mogę pomówić z pa­nią i pani mężem? Sprawa dotyczy was obojga.

Rzucając córce przez ramię niespokojne spojrzenie, ma­ma Claire poprowadziła je do salonu. Niby ten sam rozkład jak w Domu Glassów, ale inny, zwłaszcza teraz. Claire zabolało serce, bo spodziewała się zobaczyć dobrze znaną podniszczoną kanapę, gitarę Michaela i stosy książek pod ścianą; zamiłowanie do po­rządku matki sprawiło, że pokój mógłby być pokazywany w cza­sopismach wnętrzarskich: wszystko było starannie dobrane.

Jedyne, co nie nadawało się na sesję zdjęciową do maga­zynu, to ojciec Claire, który siedział na jednym ze skórzanych foteli. Miał zacięty wyraz twarzy i wściekłość w oczach, jakiej Claire wcześniej nie widziała. Mimo to wstał, uścisnął rękę Hannah i uprzejmie wskazał, żeby usiała na kanapie, podczas gdy matka Claire zajęła miejsce naprzeciwko. Claire pozosta­ło miejsce między nimi. W normalnych okolicznościach mama Claire skakałaby wokół nich, proponując kawę, ciasteczka i ka­napki, ale nie tym razem. Przysunęła sobie drugi fotel i wyglą­dała na zaniepokojoną.

- Powiem prosto z mostu. W mieście zarządzono ewaku­ację. Będą musieli państwo iść z nami. Proszę spakować torbę na kilka dni, zabrać tylko to, co jest niezbędne. Mogę dać pań­stwu jakieś piętnaście minut - powiedziała Hannah bez cere­gieli.

To było... szczere. Claire się nie odezwała. Po swoich ro­dzicach spodziewała się mnóstwa pytań, więc ich milczenie ją zaskoczyło.

Rodzice Claire spojrzeli po sobie, a potem jej tata kiwnął głową.

- To dobrze - rzekł. - Już od jakiegoś czasu chciałem to zrobić. Claire, idź z mamą się spakować. Ja zaraz do was dołączę.

- Em... - Claire odchrząknęła i spróbowała wyglądać bardziej pewnie, niż się czuła. - Ja nie jadę, tato.

Oboje spojrzeli na nią, jakby mówiła po chińsku.

- Oczywiście, że jedziesz - stanowczo stwierdziła jej mama. - Nie zostaniesz tu sama. Wiemy, jak bardzo jest tu niebez­piecznie.

- Przykro mi, ale wiedzą państwo wystarczająco du­żo o Morganville, żeby wpędzić się w kłopoty - powiedziała Hannah. - To nie podlega dyskusji. Muszą się państwo spakować i wyjechać. A Claire nie może z państwem jechać, przynajmniej nie teraz.

Jedno można było powiedzieć o Hannah: potrafiła tak mó­wić, by jej słowa brzmiały bardzo kategorycznie. W ciszy, która zapadła, Claire poczuła na sobie ciężkie spojrzenia obydwoj­ga rodziców, spuściła wzrok i wpatrywała się w swoje złożone dłonie.

- Nie mogę - powiedziała. - To dość skomplikowane.

- Nie, nieprawda - stwierdził tata ze stalową nutą w głosie, której nie słyszała u niego nigdy wcześniej. - To zupełnie pro­ste. Jestem twoim ojcem, ty nie masz osiemnastu lat, żeby o so­bie decydować, więc jedziesz z nami. Przykro mi, pani Moses, ale ona jest za młoda, żeby mogła tu sama zostać.

- Tato, ale to ty mnie tu samą wysłałeś! - przypomniała oj­cu Claire.

- Jak sądzisz, Claire, dlaczego się kłóciliśmy? - odpowie­działa jej mama. - Twój ojciec właśnie mi wypominał, że to ja uznałam, że posłanie ciebie na uczelnię blisko domu, to dobry pomysł. On chciał, żebyś poszła od razu na MIT, chociaż na­prawdę nie mam pojęcia, jak mielibyśmy za to wszystko zapła­cić...

Ojciec jej przerwał:

- Nie będziemy zaczynać od początku. Claire, przede wszystkim nie mieliśmy racji, posyłając cię tu samą, bez wzglę­du na to, jak bezpiecznym miejscem nam się wydawało to miasto. Ale teraz wszystko naprawimy. Pojedziesz z nami, a kiedy wydostaniemy się z Morganville, od razu będzie lepiej. Claire zacisnęła pięści z bezsilności.

- Czy wy mnie w ogóle słuchacie? Już na to za późno! Nie mogę z wami jechać!

Powinna się była domyślić, że wyciągną z tego niewłaściwe wnioski... a jednocześnie właściwe.

- Chodzi o tego chłopaka, prawda? - domyśliła się matka Claire. - O Shane'a?

- Co? Nie! - Claire zaprzeczyła gwałtownie, ale nawet ona sama uznała, że brzmiała mało wiarygodnie i defensywnie. - Nie, naprawdę nie. Chodzi o coś innego. Już mówiłam, że to skomplikowane.

- O mój Boże... Claire, czy ty jesteś w ciąży?

- Mamo! - Wiedziała, że wygląda na równie zawstydzoną, jak się czuła, zwłaszcza w obecności Hannah.

- Kochanie, czy ten chłopak cię wykorzystał? - Jej ojciec ruszył teraz z impetem niewłaściwym torem; wstał nawet, żeby zabrzmiało to bardziej dramatycznie. - Odpowiedz!

Claire popatrzyła na niego z otwartymi ustami i nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. Wiedziała, że powinna skłamać, ale po prostu brakowało jej właściwych słów.

Ciężką ciszę przerwał jej ojciec:

- Żądam, żeby go pani aresztowała.

- Na jakiej podstawie? - spytała Hannah.

- Czy pani sobie kpi? Uprawiał seks z moją nieletnią cór­ką! - Rzucił Claire spojrzenie, które było po części wściekłe, po części zbolałe, ale przede wszystkim groźne. - Proszę, powiedz mi, że nie mam racji, Claire.

- To... nie tak!

Ojciec przeniósł wzrok na Hannah.

- Widzi pani? Jeśli będzie trzeba, wniosę skargę. Hannah nie straciła zimnej krwi.

- Proszę pana, nie może pan wnieść żadnej skargi. Prawda jest taka, że Claire ma siedemnaście lat, co zgodnie z prawem teksańskim pozwala jej samodzielnie podejmować pewne decyzje. Shane jest starszy od niej tylko o rok. Nie złamano tu prawa, no może z wyjątkiem prawa zdrowego rozsądku, które, sam pan przyzna, jest często łamane przez nastolatki. To sprawa rodzinna, a nie sprawa dla policji.

Jej ojciec wyglądał na zdumionego, a potem jeszcze bardziej się wściekł:

- To jakieś szaleństwo! To musi podlegać karze!

- Ale nie jest i nie ma też nic wspólnego z tym, dlaczego mówię państwu, że Claire musi zostać w Morganville. Tu cho­dzi o wampiry. - Hannah zręcznie zmieniła temat z Shane'a i seksu, za co Claire była jej niezmiernie wdzięczna. - Mówić to dla państwa dobra i dla dobra Claire: córka zostaje w mieście. Nie zostanie bez ochrony, mogę to państwu obiecać. Zobowiązaliśmy się dbać o jej bezpieczeństwo.

- Jacy „my”? - Tata Claire nie miał zamiaru poddać się bez walki.

- Wszystkie osoby, które mają coś do powiedzenia w Morganville - uspokajała Hannah i uniosła brwi. - Tracimy czas, panie Danvers. Naprawdę nie ma o czym dyskutować. Muszą państwo natychmiast wyjechać. Proszę się spakować.

Koniec końców się zgodzili. Claire, choć niechętnie, poszła pomóc mamie; nie chciała, żeby mama wracała do tematu jej i Shane'a, ale zrobiła to, kiedy tylko zamknęły się za nimi drzwi. Przynajmniej ojca nie było w pokoju. Boże, to było takie krę­pujące.

- Kochanie. - Claire, która wyciągała walizkę spod łóżka ro­dziców, znieruchomiała. - Kochanie, nie podoba mi się, że tak bardzo się zaangażowałaś. I nie uważam, że mieszkanie z nim pod jednym dachem jest stosowne. Nie mogę na to pozwolić.

- Mamo, proszę, skupmy się na tym, żeby nikt nas dzisiaj nie zabił? Obiecuję, że będziesz mogła mi nagadać, jak to się na mnie zawiodłaś, jutro i każdego innego dnia, ale teraz, proszę, spakuj się wreszcie!

Jej mama otworzyła szufladę w komodzie pod oknem, wy­ciągnęła kilka rzeczy i wrzuciła je do otwartej walizki. Nie by­ło to normalne. Mama zwykła besztać pracowników sklepów odzieżowych za to, że tak niedbale składają rzeczy. Otworzyła następną szufladę, a potem następną. Claire z trudem usiłowała zachować jakiś porządek.

- Powiedz mi tylko jedno - poprosiła jej matka, przerzuca­jąc z szafy na łóżko naręcze ubrań. - Zabezpieczacie się?

O Boże, Claire nie miała ochoty rozmawiać ze swoją mamą o kwiatkach i pszczółkach. Nie teraz. Ani nigdy, mówiąc szcze­rze; już raz musiały przez to przebrnąć, było wtedy niezręcznie, i ten jeden raz w zupełności wystarczy.

- Tak - odparła tak spokojnie i zdecydowanie, jak tylko po­trafiła. - To on nalegał. - Dodała to, żeby przedstawić Shane'a w dobrym świetle. Oczywiście jej mama zinterpretowała to zu­pełnie na opak.

- To znaczy, że ty nie? Och, Claire. To twoje ciało!

- Mamo, oczywiście, że ja... - Claire wzięła głęboki oddech. - Czy możemy się po prostu pakować? Proszę.

Skrzywiła się, kiedy na łóżku wylądowało kilka par butów.

Tata Claire wszedł na chwilę na górę i wrzucił do walizki kilka swoich rzeczy, a potem chciał ją znieść na dół, ale Claire uparła się, że sama to zrobi. Walizka ważyła co najmniej dwa­dzieścia pięć kilo. Kiedy udało się jej w końcu znieść walizkę na dół, Hannah już na nich czekała.

Na widok Claire Hannah uniosła brwi. „Co się stało?”

Claire przewróciła oczami. „Nawet nie pytaj”.

W drodze do autobusu nikt się nie odzywał.

Richard Morrell zarekwirował kilka autobusów firmy Greyhound z pluszowymi siedzeniami i przyciemnianymi szybami. Według wypisanej ręcznie tabliczki na przedniej szybie autobu­sy jadą do Midland i Odessy, ale Claire podejrzewała, że obiorą zupełnie inny kierunek.

Kiedy Claire dotarła z rodzicami na miejsce, pierwszy au­tobus był już pełny; w kolejce do drugiego czekała większość urzędników miejskich oraz mieszkańców domów Założycielki, w tym rodzina Morrellów. Eve też tam była, stała z podkładką w ręku i odhaczała kolejne osoby na liście.

- Och, zobacz, jest twoja koleżanka - powiedziała mama Claire i wyciągnęła rękę. - Nie wygląda na zadowoloną.

Mama nie wskazywała na Eve, ale na Monicę. Monica zde­cydowanie nie była zadowolona. Trzeba ją było siłą ciągnąć do autobusu, a ona cały czas wykłócała się ze swoim bratem, któ­ry wyglądał na udręczonego i rozzłoszczonego. Jakimś cudem udało jej się wcisnąć swoje dwie przyjaciółki do grupy ewaku­owanych, chociaż Gina i Jennifer wyglądały na znacznie bar­dziej szczęśliwe, że mają okazję wydostać się z miasta. Monica przypuszczalnie sądziła, że ma większą szansę na awans spo­łeczny za rządów Bishopa, niż gdy Amelie rządziła Morganville, ale jej myślenie było krótkowzroczne; jeśli Myrnin mówił praw­dę, a Claire nie miała żadnych powodów sądzić, że było inaczej, porządek społeczny Morganville miał się rozpaść, a obecna po­zycja najbardziej popularnej osoby zapewniłaby tylko więcej czasu sam na sam z plutonem egzekucyjnym.

Monica kłóciła się dlatego, że Richard Morrell nie chciał wsiąść do autobusu. Cóż, Claire spodziewała się tego. Nie nale­żał do osób salwujących się ucieczką.

- Prawie nikt nie może się wydostać z miasta - rzekł ze zło­ścią siostrze, która uparcie odmawiała wejścia do czekającego autobusu. - Zostają tu ludzie, którymi trzeba się zająć. Jestem burmistrzem. Muszę zostać. Poza tym od śmierci taty jestem w radzie miejskiej. Nie mogę tak po prostu wyjechać.

- Masz wybujałe ego, Richardzie! Nikt na ciebie nie liczy. Większość idiotów w tym mieście pozabijałaby się nawzajem, żeby móc wyjechać, gdyby tylko wiedzieli, że jest taka możli­wość.

- Dlatego właśnie zostaję - powiedział. - Bo ci ludzie po­trzebują porządku. Ale ty musisz jechać, Monico. Proszę. Musisz zaopiekować się mamą.

Monica się zawahała. Claire podniosła wzrok i zobaczyła w autobusie panią Morrell, która patrzyła przez okno z nieobec­nym, zamyślonym wyrazem twarzy. Monica mówiła, że jej ma­ma nie jest w dobrym stanie, i rzeczywiście wyglądała na wy­chudzoną, osłabioną i jakby nieobecną.

- To szantaż emocjonalny! - warknęła Monica. Gina i Jennifer spojrzały po sobie za jej plecami, zrobiły niepostrze­żenie kilka kroków i weszły do autobusu, zostawiając Monice samą sobie. - Poważnie, Richard. Nie mogę uwierzyć, że odsy­łasz mnie w ten sposób!

- A więc uwierz w to. Wsiadasz do autobusu i wyjeżdżasz stąd. Natychmiast. Muszę wiedzieć, że jesteś bezpieczna. - Uściskał ją, ale ona stała sztywno, rzuciła mu wściekle spojrzenie, odwróciła się i wsiadła do autobusu bez słowa. Opadła na siedzenie za Giną i Jennifer, obok matki. Miała wściekłą minę i zaciśnięte usta.

Richard westchnął z ulgą, a potem zwrócił się do rodziców Claire.

- Proszę - powiedział. - Autobusy muszą ruszać jak naj­szybciej.

Ojciec Claire pokręcił głową.

- Tato - powiedziała i przytuliła się do niego. - Tato, daj spokój.

Ciągle się wahał, patrząc to na Hannah, to na Richarda, to na Claire. Kręcił przecząco głową.

- Tato, musicie jechać! Natychmiast! - Claire niemal krzy­czała. Było jej słabo, martwiła się o nich, a jednocześnie czu­ła ulgę, że będą bezpieczni, że wreszcie wyjadą z Morganville. Gdzieś, gdzie nic im nie będzie groziło. - Mamo, proszę. Powiedz mu, żeby jechał! Nie chcę, żebyście tu zostali; będzie­cie tylko przeszkadzać!

Powiedziała to w desperacji i zobaczyła, że sprawiła rodzi­com przykrość. W ciągu ostatnich lat mówiła im znacznie gorsze rzeczy; nie szczędziła im słów w rodzaju: „Nienawidzę was” albo „Wolałabym, żebyście umarli”, ale mówiła to, kiedy była jeszcze dzieckiem i wydawało jej się, że pozjadała wszystkie rozumy.

Teraz wiedziała, że tak nie było, ale w tym konkretnym przypadku wiedziała więcej niż oni.

Co było frustrujące, bo oni w ogóle na to tak nie patrzyli.

- Nie odzywaj się do nas w ten sposób, Claire! - warknę­ła jej matka. Ojciec położył jej rękę na ramieniu i poklepał ją, a ona odetchnęła głęboko.

- W porządku - powiedział tata. - Widzę, że nie pojedziesz bez kłótni, i widzę, że twoi przyjaciele nam nie pomogą. - Zamilkł, a Claire przełknęła z trudem ślinę, widząc jego wzrok, kiedy spojrzał w oczy Hannah i Richardowi. - Jeśli cokolwiek się stanie naszej córce...

- Proszę pana - przerwał mu Richard. - Jeśli nie wsiądzie pan do autobusu, wszystkim nam coś się stanie i będzie to coś bardzo, bardzo złego. Proszę. Niech pan wsiada.

- Musi pan to zrobić dla córki - dodała Hannah. - Myślę, że w głębi serca oboje to wiecie. Proszę więc pozwolić, żebym to ja zadbała o Claire. A wy wsiadajcie do autobusu. Obiecuję, że to wszystko niedługo się skończy.

To było smutne pożegnanie, pełne łez (na policzkach mamy i Claire) i tego zbyt silnego uścisku, który wskazywał, że ojciec Claire był tak samo mocno wzruszony, ale nie chciał dać tego po sobie poznać. Mama pogładziła ją po włosach, tak samo jak robiła to od czasów, kiedy Claire była małą dziewczynką, i po­całowała ją czule w policzek.

- Bądź grzeczna - powiedziała i spojrzała Claire głęboko w oczy. - Później wrócimy do pewnych spraw.

Oczywiście miała na myśli Shane'a. Claire westchnęła, kiw­nęła głową i uścisnęła ją po raz ostatni. Patrzyła, jak wsiadają do autobusu.

Rodzice zajęli miejsca na przedzie, mama usiadła przy oknie. Claire pomachała jej smętnie, a mama jej odmachała. Cały czas płakała. Tata patrzył przed siebie, zaciskał zęby i nie odmachał.

Drzwi autobusu zamknęły się z pożegnalnym sykiem i wy­jechał z opustoszałego magazynu. Trzy samochody policyjne ruszyły za nim, a za ich kierownicą siedzieli ludzie osobiście wytypowani przez Hannah.

Claire zadrżała, mimo że stała na słońcu. „Odjeżdżają. Naprawdę odjeżdżają”. Poczuła się bardzo samotna.

Autobus był łatwym celem dla zbirów Bishopa.

- Zimno? - Na jej ramionach wylądowała kurtka. Pachniała Shane'em. - Co mnie ominęło?

Odwróciła się, a on stał przy niej, ubrany w stary szary pod­koszulek i dżinsy. Jego skórzana kurtka otulała jej ciało, ale jej to nie wystarczało; przywarła do niego i przez chwilę stali przy­tuleni do siebie. Pocałował ją w czubek głowy.

- Wszystko w porządku - powiedział. - Nic im nie będzie.

- Nie jest w porządku - wydusiła w jego pierś. - Nie jest i już. Nie kłócił się z nią. Po chwili odwróciła głowę i razem pa­trzyli za odjeżdżającymi autobusami.

- Dlaczego jest tak - spytała płaczliwie - że mogę walczyć z wampirami i ryzykować życie, i oni potrafią to zaakceptować, ale nie potrafią zaakceptować, że jestem już kobietą i mam własne życie?

Shane zastanawiał się nad tym przez chwilę; widziała, że próbuje to porównać ze swoim własnym, niewątpliwie dziw­nym, dzieciństwem.

- Dlatego, że jesteś dziewczyną?

- Chyba tak.

- A więc im powiedziałaś.

- Aha... nie żeby specjalnie. Nie spodziewałam się, że tak ich to... rozzłości.

- Jesteś ich małą dziewczynką. Wiesz, jak się tak nad tym zastanawiam, to czułbym to samo, gdyby chodziło o moją córkę.

- Naprawdę? - Było coś cudownie ciepłego w tym, że nie bał się jej tego powiedzieć. - A więc - zaczęła, siląc się na natu­ralny ton. - Chcesz mieć córkę?

Pocałował ją w czubek głowy.

- Dziewczyno, wyhamuj trochę.

Ale nie powiedział tego ze złością ani ze zniecierpliwie­niem. Po prostu, jak zawsze w jego przypadku, skupiał się na tym, co znajdowało się bezpośrednio przed nimi. Powoli się uspokajała, napięcie mijało. Kiedy była z Shane'em, czuła się lepiej. I wszystko lepiej się układało.

Shane zapytał:

- A co z Goldmanami? Oni też pojechali?

- Nie widziałam Goldmanów - zaniepokoiła się Claire. - Hannah?

Hannah Moses podpisywała papiery, które umundurowa­ny policjant z Morganville podał jej na podkładce. Spojrzała na nich.

- Nie udało mi się do nich dotrzeć - wyjaśniła. - Myrnin miał to zaaranżować, ale teraz nie możemy w żaden sposób wy­dostać ich spod kontroli Bishopa. Czas ucieka i to tylko kwestia minut, zanim Bishop dowie się o tym, co właśnie zrobiliśmy, o ile już się nie dowiedział.

Zadzwonił telefon Richarda Morrella. Odpiął go z paska i sprawdził, kto dzwoni, potem odebrał i odszedł kawałek, że­by porozmawiać. Claire patrzyła, jak podczas rozmowy chodzi w tę i we w tę z przygarbionymi ramionami. Kiedy się rozłączył i wrócił do nich, na jego twarzy malowało się napięcie.

- Już wie - powiedział. - Bishop zwołuje na dziś wieczór spotkanie mieszkańców na placu Założycielki. Obecność obo­wiązkowa. Nikomu nie wolno zostać w domu.

- No co ty. Nie można zmusić wszystkich ludzi w mieście, żeby przyszli na spotkanie. A co jeśli nie dotrze do nich infor­macja? A co jeśli po prostu nie będą mieli na to ochoty? - spyta­ła Claire. Nawet w Morganville zmuszanie ludzi do przestrzega­nia nakazów - bez względu na to, jakie by były - przypominało zaganianie kotów w stado.

Richard i Hannah spojrzeli po sobie.

- Bishop nie należy do tych, którzy przyjmą jakiekolwiek wymówki - powiedziała. - Jeśli mówi, że każdy ma być na spo­tkaniu, to znaczy, że będzie ścigać każdego, kto się na nim nie stawi. To w jego stylu.

Richard przytaknął.

- Musimy powiadomić ludzi. Zapukać do każdych drzwi, do każdej firmy. Zamknąć kampus i trzymać studentów z da­leka. Mamy sześć godzin do zachodu słońca. Nie traćmy ani minuty.

Shane został zaciągnięty do pomocy całym zastępom in­nych ludzi przy zapełnianiu magazynu zapasami: jedzeniem, wodą, ubraniami, radiami, ekwipunkiem niezbędnym do przetrwania. Claire nie była pewna, dlaczego to robią, ale chyba nie chciała wiedzieć; pracowali skupieni, w pełnej napięcia ciszy. Nikt nie zadawał pytań. Nie teraz.

Pierwszy wampir Bishopa pojawił się jakieś dwie godziny później, przejeżdżając powoli służbowym samochodem z przy­ciemnianymi szybami. Grupa uderzeniowa Hannah zatrzymała auto, a Claire z zaskoczeniem zobaczyła, że rzucają na wampi­ra koc, wyciągają go z środka na słońce i wleką, żeby zamknąć gdzieś w ukryciu.

- Większość ludzi Bishopa należy tak naprawdę do Amelie - wyjaśniła Hannah. - Amelie chciała, żebyśmy w miarę możli­wości zachowali ich przy życiu. Kiedy pozbędziemy się Bishopa, odmieni ich. Nawet u wampirów to rodzaj tymczasowej niepo­czytalności, a nie przestępstwo równe zabójstwu. Musimy ich tylko rozbroić, to wszystko.

Zdaniem Claire brzmiało to zbyt prosto; nie sądziła, żeby neofici Bishopa, nawet ci oporni, z radością dali się zepchnąć na boczne tory. Mimo wszystko wyglądało na to, że Hannah wie, co robi. Miejmy nadzieję.

- Plan jest więc taki, że łapiemy każdego wampira, który się napatoczy?

- Niezupełnie. - Hannah uśmiechnęła się do niej lekko. - Wiesz, że nie mogę zapoznać cię z naszym planem, prawda?

Prawda, Claire była wciąż po niewłaściwej stronie. Spojrzała na swój blaknący tatuaż, który wciąż poruszał się jej pod skó­rą, tyle że słabo, jak ostatnie podrygi ginącego motyla. Tatuaż ją zaswędział.

- Chciałabym, żeby to coś już zniknęło.

- Czy Bishop próbował się z tobą skontaktować?

- Ostatnio nie. Lub jeśli próbował, ja już tego nie czuję. - Byłoby naprawdę wspaniale, gdyby połączenie zostało zerwa­ne. Może znalazła się w martwej strefie dla sygnałów magicz­nych. - Co mam więc robić?

- Przejdź się po ludziach - powiedziała Hannah. Jest jesz­cze sporo osób, które powinny wyjechać z miasta. Możesz po­jechać z Joem Hessem.

Claire zrobiła wielkie oczy.

- Nic mu nie jest? - Przypomniała sobie, co czuła, gdy wzięła do ręki kartkę z wyrokiem śmierci, który musiała mu wręczyć.

- No pewnie - powiedziała Hannah. - A dlaczego miałoby być?

Claire nie miała pojęcia, co wtedy zaszło, ale lubiła detekty­wa Hessa, a wspólna przejażdżka da jej przynajmniej poczucie, że robi coś pożytecznego. Wydawało jej się, że wszyscy inni ma­ją cel. Ona zaś nie potrafiła przestać myśleć o tym, że jej rodzice są w autobusie wyjeżdżającym z miasta i że nie wie, co się z ni­mi stanie. Albo co może się z nimi stać.

Żałowała, że nie pożegnała się czulej. Żałowała, że tak bar­dzo się wściekli na nią za Shane'a. No cóż, będą się musieli z tym pogodzić, pomyślała buntowniczo, ale nawet ona sama stwier­dziła, że brzmi to mało przekonująco i trochę samolubnie.

Ale związek z Shane'em nie był błędem. Wiedziała to.

Joe Hess prowadził swój prywatny samochód, ale był on wyposażony we wszystkie fajne policyjne gadżety: radio, kogu­ta na magnes, który można przyczepić na dach, i karabin przy­pięty z tyłu. Joe był wysokim, spokojnym mężczyzną o usposo­bieniu, które sprawiało, że Claire czuła się przy nim swobodnie. Przede wszystkim nigdy nie patrzył na nią jak na denerwujące­go dzieciaka; widział w niej człowieka. Owszem, młodego, ale jednocześnie takiego, którego traktuje się poważnie. Nie wie­działa, czym sobie na to zasłużyła, skoro dostarczyła mu wyrok śmierci.

- Zamykam drzwi - powiedział, kiedy siadła na siedzeniu pasażera, a pół sekundy później w samochodzie rozległo się głośne kliknięcie. - Miło cię widzieć, Claire.

- Dziękuję. Ciebie też dobrze widzieć. Co z autobusami? - spytała. - Wyjechały już z miasta?

- Kilka minut temu Amelie osobiście przeprowadziła je przez barierę - powiedział. - Mieliśmy małe kłopoty na granicy, ale ze wszystkim sobie poradziliśmy. Są już w drodze. Nikt nie został ranny.

Supeł, który Claire miała w żołądku, trochę się rozluźnił.

- Gdzie jadą... Nie, nie mów mi. Pewnie i tak nie muszę wiedzieć, prawda?

- Pewnie nie - zgodził się i spojrzał na nią ukradkiem. - Wszystko w porządku?

Wyjrzała przez okno i wzruszyła ramionami.

- Moi rodzice jadą w jednym z tych autobusów, to wszyst­ko. Po prostu się martwię.

Zerkał na nią katem oka, a na jego czole pojawiła się zmarszczka.

- I jesteś zmęczona - powiedział. - Kiedy ode mnie wy­szłaś, wróciłaś do Bishopa? Zrobił ci krzywdę?

Nie dało się na to odpowiedzieć w prosty sposób.

- Nic mi nie zrobił - odezwała się w końcu. - A przynaj­mniej nie... osobiście.

- Chyba po części i o to pytałem - powiedział. - Ale to nie jest odpowiedź na moje pytanie.

- Chodzi ci o to, czy potrzebuję specjalistycznej pomocy? - Kolejne wzruszenie ramion wydawało się to potwierdzać. - Pewnie tak. Ale to Morganville. Zdarzają się tu o wiele gorsze rzeczy. - Odwróciła głowę i spojrzała prosto na niego. - Co było na kartce, którą ci przyniosłam?

Milczał tak długo, że już sądziła, że zignorował jej pytanie, ale po chwili powiedział:

- To był wyrok śmierci. Tyle wiedziała już wcześniej.

- Ale nie na ciebie.

- Nie - odparł. - Na kogoś innego.

- Na kogo?

- Claire... To już i tak nie ma znaczenia. Anulowaliśmy go. Sprawa skończona.

- To ja go dostarczyłam. Mam prawo wiedzieć. Zamiast odpowiedzi Joe pogrzebał w kieszeni sportowej kurtki i wyciągnął złożoną kartkę papieru, wciąż podwijają­cą się na brzegach, z kawałkami wosku przylepionymi po ze­wnętrznej stronie. Podał ją jej.

Claire ją rozłożyła. Papier był pognieciony, stary i lekko za­latywał pleśnią. Odręczne pismo Bishopa było ostre i niewy­raźne, ale imię było podkreślone i napisane większymi literami.

„Eve Rosser”.

- Nic się nie stanie - zapewnił ją Joe. - Chcę, żebyś o tym wiedziała. Jeśli Bishop powie ci coś na ten temat, musisz pa­miętać, że Eve jest całkowicie bezpieczna, rozumiesz? Nic jej się nie stanie. Claire, rozumiesz mnie?

Zaniosła mu rozkaz zabicia swojej najlepszej przyjaciółki.

Claire nie była w stanie myśleć. Była w szoku. Chciała prze­czytać cały tekst, ale jej spojrzenie uparcie powracało do imie­nia Eve.

Złożyła papier i trzymała go w mocno zaciśniętej dłoni. Oddychaj. Zakręciło jej się w głowie i zrobiło niedobrze.

- Dlaczego ty? - spytała słabo. - Dlaczego miałam to dać tobie?

- To w stylu Bishopa. Wybiera ludzi, o których wie, że nie będą chcieli zrobić tego, czego żąda, żeby potem mógł ich uka­rać za to, że nie wykonali jego rozkazu. Lekcja poglądowa dla całego Morganville. Wiedział, że nie zabiję Eve. Nie było takiej możliwości. Chodziło mu nie tyle o to, żeby pozbyć się Eve, ale raczej o to, żeby pozbyć się mnie.

Claire była ciągle jak sparaliżowana. Jasne. Detektyw Hess nie zabiłby Eve, ale co by było, gdyby Bishop kazał jej zanieść rozkaz komuś innemu? Na przykład Monice?

Eve mogła być już martwa i byłaby to wyłącznie jej wina.

Hess wyjął jej z ręki wyrok śmierci Eve. Kiedy otworzyła oczy, walcząc ze łzami, on wsuwał go do kieszeni.

- Chciałem tylko, żebyś zrozumiała, z czym mamy do czynie­nia - powiedział. - I żebyś zrozumiała, że bez względu na wszyst­ko, niektórzy z nas nigdy nie będą robić tego, czego on chce.

Claire uświadomiła sobie, że nie mogła zaliczyć siebie do tego grona. Już zrobiła to, czego chciał Bishop.

I to nieraz.

Boże, naprawdę nie chciała myśleć o tym, jak głęboko sie­dzi w tym bagnie, ale zdecydowanie była już zanurzona po pas.

- No dobra, do rzeczy. - Hess wręczył jej kartkę papieru. - To osoby, które musimy znaleźć - powiedział. - Słyszałem, co się stało z Frankiem Collinsem. Ty i Shane byliście tam wtedy?

Naprawdę nie miała ochoty o tym rozmawiać.

- Doktor Mills jest z Amelie. Można wykreślić go z listy. Amelie nie wypuści go z miasta.

Kiedy jeździli po Morganville, widzieli, że coś się szykuje: ludzie zbierali się w grupki, szeptali przy ogrodzeniach i milkli, odprowadzając wzrokiem mijający ich samochód. Nie spotkali żadnych wampirów, ale Claire nie spodziewała się ich zobaczyć w środku dnia.

- Co się dzieje? - spytała.

- Przeciwnicy wampirów próbowali się zorganizować - powiedział. - W ciągu ostatnich miesięcy stali się silniejsi. Próbowałem ich uspokoić, bo jeśli zaczną teraz rozróbę, po pro­stu dadzą się zabić. A większość z nich traktuje stronników Amelie jak kolejny cel. Nie możemy sobie na to pozwolić, do­póki nie pozbędziemy się Bishopa.

- Co więc zrobimy?

- Nic. W tej chwili nic nie możemy zrobić. To Bishop roz­daje karty, a nie my. Jeśli będzie chciał dziś bitwy, rozpocznie ją. Może nawet większą, niżby chciał.

Czwarta osoba z listy mieszkała w bloku: w Morganville nie było zbyt wielu budynków wielorodzinnych, bo większość lu­dzi mieszkała w domach jednorodzinnych. Podobnie jak w każ­dym małym miasteczku bloki były mniej lub bardziej obskurne; nie istniało coś takiego jak luksusowe budownictwo wieloro­dzinne.

Blok, przy którym się zatrzymali, należał do tych bardziej zaniedbanych. Był pomalowany na wyblakły od słońca róż. Wokół basenu, z którego spuszczono wodę, ale którego nie oczyszczono, stały dwupiętrowe budynki. Z przepełnionych pojemników wysypywały się śmieci.

Joe Hess sprawdził numer mieszkania. Nawet jeśli widok zapuszczonej posesji go niepokoił, nie dał tego po sobie po­znać. Kiedy dotarli pod numer 22, głośno zapukał do drzwi.

- Policja, proszę otworzyć! - krzyknął i odsunął Claire na bok, gdy chciała stanąć obok niego. Nakazał jej w milczeniu, żeby pozostała w miejscu, i zaczął nasłuchiwać. Claire nie sły­szała z środka żadnych odgłosów.

On najwidoczniej też nie. Pokręcił głową, ale kiedy zawró­cili, Claire wyraźnie usłyszała, jak ktoś w mieszkaniu zawołał:

- Pomocy.

Zamarła ze wzrokiem utkwionym w detektywa Hessa. On też to słyszał i nakazał jej cofnąć się jeszcze dalej, a sam wy­ciągnął pistolet z kabury pod kurtką.

- Willie Combs? Wszystko w porządku? Tu Joe Hess. Odpowiedz mi, Willie!

- Pomocy. - Głos rozległ się ponownie, tym razem słabiej. Hess spróbował otworzyć drzwi, ale były zamknięte.

Odetchnął głęboko.

- Claire, zostań tu. Nie wchodź do mieszkania. Rozumiesz? Kiwnęła głową. On zamachnął się i kopnął w drzwi, a tania sklejka popękała i ustąpiła za drugą próbą.

Detektyw Hess zniknął w mieszkaniu. Claire zobaczyła, jak ruszają się firanki i uchylają rolety, kiedy ludzie zaczęli wyglą­dać, żeby zobaczyć, co się dzieje; nikt jednak nie wyszedł na zewnątrz.

Mimo że był środek dnia.

Wydawało jej się, że upłynęło dużo czasu, zanim detektyw Hess wyszedł w końcu z mieszkania, niosąc kogoś na rękach. Była to dziewczyna, mniej więcej w wieku Claire, ładna, ubrana w koszulkę liceum Morganville High i w spodnie od dresu, jak­by właśnie wróciła z WF - u.

Nie ruszała się, a Hess przytrzymywał ręcznik przy jej szyi.

- Wezwij karetkę - nakazał Claire. - Powiedz, żeby się po­spieszyli i zabrali zestaw przeciw ukąszeniom.

- Czy ona...

- Żyje - odpowiedział i ułożył dziewczynę na betonie, nie przestając przyciskać ręcznika. Spojrzał na Claire z wściekło­ścią w oczach. - Ma na imię Theresa. Theresa Combs. Jest naj­starsza z trójki dzieci.

Claire zamarła i spojrzała na drzwi do mieszkania.

- Oni nie...

- Skupmy się na żywych - powiedział. - Przytrzymaj to przy jej gardle, w ten sposób. - Uklęknęła przy nim i przycisnę­ła swoje drobne palce do jego wielkiej ręki. Wydawało jej się, że przyciska za mocno, ale on pokiwał z aprobatą głową. - Dobrze. Trzymaj tak. Ja jeszcze raz rozejrzę się w środku, dla pewności.

Kiedy przeszedł nad dziewczyną i wrócił do mieszkania, Theresa zamrugała i spojrzała na Claire. Duże, ciemne oczy. A w nich rozpacz.

- Pomóż - szepnęła. - Pomóż Jimmiemu. Ma tylko dwana­ście lat.

Claire wzięła ją za rękę.

- Ćśś. Leż spokojnie. Oczy Theresy zaszły łzami.

- Próbowałam - powiedziała. - Naprawdę próbowałam. Dlaczego nas to spotkało? Nie zrobiliśmy nic złego. Przestrze­galiśmy wszystkich zasad.

Claire nie mogła jej pomóc, mogła tylko trzymać ją za rę­kę i przyciskać ręcznik do jej gardła, jak kazał detektyw Hess. Kiedy pojawił się znów w drzwiach, słysząc odległe wycie zbli­żającej się karetki, spojrzała na niego z nadzieją.

Pokręcił przecząco głową.

Nie odezwali się ani słowem, dopóki sanitariusze nie zabra­li Theresy. Claire została tam, gdzie była, na kolanach, wpatru­jąc się w ślady krwi na swoich drżących rękach. Detektyw Hess przykucnął i podał jej wilgotną chusteczkę gestem człowieka, który robił to już wielokrotnie. Pogładził ją łagodnie po ra­mieniu.

- Oddychaj głęboko - poradził. - Przykro mi, że musiałaś na to patrzeć. Dobrze zajęłaś się Theresą. Przypuszczalnie ura­towałaś jej życie.

- Kto im to zrobił? - Kiedy już zaczęła wycierać ręce, nie mogła przestać. - Dlaczego?

- To spotyka wielu mieszkańców Morganville - wes­tchnął Hess. - Ludzie, których Opiekunowie przeszli na stronę Bishopa. Ludzie, których Opiekunowie zginęli w walce. Ludzie, których Opiekunowie nigdy o nich nie dbali. Połowa mieszkań­ców jest teraz chodzącym źródłem pożywienia wampirów. - Kiedy spojrzał na Claire, miał taką minę, że zaczęła się trząść. - Może mają rację. Może powinniśmy zabić wszystkie wampiry.

- Jasne - powiedziała bardzo cicho Claire. - Bo ludzie ni­gdy nie zabijają się nawzajem, prawda?

W kieszeni miał wyrok śmierci Eve. Nie zaprzeczył.

Odszukali kolejne pięć osób z listy Hannah - były ca­łe i zdrowe - jeden z mężczyzn zalał się co prawda w trupa w Barfly, jednej z miejscowych mordowni, ale nadal oddychał i nie był pokąsany. Zostali wsadzeni do autobusu.

O czwartej po południu ostatni autobus wyjeżdżał z Morganville i kierował się w nieznane (przynajmniej dla Claire), a ona stała wśród tych, którzy pozostali. Richard Morrell. Hannah Moses. Shane i Eve, którzy stali obok sie­bie i rozmawiali szeptem. Joe Hess, który rozmawiał przez radio policyjne. Zostały też inne osoby, ale trzymały się cie­nia, a Claire miała niejasne podejrzenia, że były to wampiry. Wampiry Amelie, które szykowały się na coś poważnego.

Bez żadnego ostrzeżenia Claire zapiekło ramię.

Kiedy podciągnęła rękaw, zobaczyła, że jej tatuaż wiruje pod skórą jak atrament zamieszany w kałamarzu. Bishop próbował ją do siebie ściągnąć. Jakiś impuls nakazywał jej wyjść z magazynu i skierować się na plac Założycielki, ale się mu oparła.

Kiedy zaczęła się bać, że dłużej nie wytrzyma, powiedziała o tym Shane'owi. Objął ją.

- Nie pozwolę ci nigdzie iść - obiecał. - Chyba że ze mną.

Miała wrażenie, że coś rozszarpuje jej wnętrzności. Na po­czątku było to denerwujące. Potem zaczęło boleć. W końcu Claire uwolniła się z objęć Shane'a i zaczęła krążyć po magazy­nie, stanowiącym miejsce postojowe dla autobusów, zataczając coraz szersze kręgi. Shane zastąpił jej drogę, kiedy zbliżyła się do drzwi, a ona spojrzała na niego z niemą rozpaczą.

- Nienawidzę tego! - jęknęła. - Chcę, żeby to coś zniknęło! - I wybuchnęła płaczem, bo czuła, że rozpacz i ból przytłaczają ją, świadomość, że nie jest tam, gdzie powinna. Tym razem na­wet obecność Shane'a nie dawała pocieszenia. Cierpienie zale­wało ją falami i miażdżyło swoją siłą. Usłyszała, jak Shane woła Richarda Morrella, a potem zjawiła się Hannah i powiedziała coś o pomocy.

Claire poczuła ukłucie w ramię, a potem jej żyły wypełni­ło zimno. Przyniosło ulgę, ale ramię wciąż jej płonęło. Jej ciało wciąż nie należało do niej.

- Będzie chwilę spała - usłyszała Hannah z bardzo, bardzo daleka. - Shane, jesteś mi potrzebny.

Claire nie mogła otworzyć oczu ani powiedzieć im, że wcale nie śpi. Wyglądała, jakby spała, wiedziała o tym, ale była przy­tomna, przeraźliwie przytomna.

Shane pocałował ją czule i delikatnie pogładził po włosach, a potem po policzku. Nie zostawiaj mnie, chciała powiedzieć, ale nie mogła otworzyć ust.

Serce biło jej powoli i spokojnie, mimo że była coraz bar­dziej spanikowana.

Czuła, że ją niosą, układają na ciepłym łóżku i opatulają w koce.

Potem zapadła cisza.

Z trudem otworzyła oczy, a kiedy usiadła, zobaczyła, że ktoś jest w pokoju.

Ada.

Zjawa przyłożyła blady palec do ust i gestem nakazała Claire, żeby usiadła. Posłuchała, choć nie miała pojęcia dla­czego.

Ada przysunęła się bliżej. Znów nie była trójwymiarowa, przypominała płaską projekcję w powietrzu, jak postać w tele­wizji bez ekranu. Nie wyglądała jak człowiek; bardziej przypo­minała postać z gry komputerowej.

Zadzwonił telefon. Claire podeszła do stosu pudeł ozna­czonego naklejkami: „Sprzęt do komunikacji w nagłych wypad­kach” zdarła taśmę i wyjęła telefon komórkowy. Był naładowany, sądząc po ikonce z baterią na wyświetlaczu. Przyłożyła go do ucha.

- Bishop próbuje cię do siebie ściągnąć - powiedziała Ada swoim sztucznym głosem. - Ale jesteś mi potrzebna gdzie in­dziej.

- Potrzebujesz mnie.

- Oczywiście. Skoro Myrnin został dezaktywowany, po­trzebuję kogoś do pomocy. Przyjdź do mnie przez portal.

- To tu jest portal? - Claire była oszołomiona, ale chyba nie był to efekt leków, które podała jej Hannah. Zjawa Ady spojrza­ła na nią pogardliwie.

- Stworzyłam portal - wyjaśniła. - Tym się zajmuję, głupia. Wejdź teraz do niego. Sześć kroków do przodu, cztery w pra­wo. No już!

Połączenie urwało się i rozległ się sygnał, że zanika zasięg. Claire zamknęła klapkę i wsunęła telefon do kieszeni, uświa­damiając sobie, że ktoś, pewnie Shane, zdjął jej buty. Włożyła je i zrobiła sześć kroków naprzód w ciemność, a potem cztery kroki w prawo.

Po czwartym kroku wpadła w przeraźliwie zimną, czarną otchłań, a potem jej stopy dotknęły ziemi i znalazła się w zna­jomym miejscu.

Wyszła w celach, w których Myrnin i Amelie zamykali wampiry, które były zbyt chore, żeby przebywać na wolności. Było to stare więzienie, ciemne i wilgotne, zbudowane z bloków kamiennych i stali. Huragan, który szalał w Morganville kilka miesięcy temu, zniszczył część budynku; Claire nie brała udzia­łu w pościgu za zbiegłymi pacjentami, ale wiedziała, że ścigano ich i że budynek został wyremontowany. Nie żeby Bishopowi na tym zależało. Amelie się tym zajęła.

Wszystkie cele były jednak puste.

Claire zatrzymała się gwałtowanie i przycisnęła ręce do brzucha, bo wezwanie Bishopa paliło ją jak rozżarzony do bia­łości drut, który ktoś próbuje wyciągnąć na zewnątrz przez jej skórę. Oparła się o ścianę i zaczęła ciężko oddychać.

- Jestem tu - powiedziała w pustkę. - Co mam robić, Ado?

Zjawa Ady pojawiła się w korytarzu tuż przed nią: nadal dwuwymiarowa, ale tym razem widziana od tyłu. Jej szerokie spódnice unosiły się kilka centymetrów nad kamienną podłogą, a ona obejrzała się przez ramię na Claire, co było jednoznacz­nym poleceniem. Cudownie, pomyślała Claire. Nie wystarczy, że Bishop ma na mnie haka; szurnięty komputer Myrnina też. Mam zdecydowanie za dużo przełożonych.

Eve powiedziałaby, że potrzebna jej nowa praca, najlepiej w oczyszczalni ścieków.

- Gdzie idziemy? - spytała Adę, właściwie nie spodziewa­jąc się odpowiedzi. I słusznie. Ada milczała. Więzienie zostało zaprojektowane jako ciąg długich korytarzy, a ostatnim razem, kiedy Claire tu była, większość cel była zajęta. Chorym wam­pirom podawała wtedy pożywienie, czyli krew, żeby nie zagło­dziły się na śmierć. Niektórzy byli agresywni, ale większość po prostu leżała spokojnie.

Ale gdzie byli teraz?

Na końcu korytarza znajdowało się pomieszczenie, w któ­rym Myrnin spędzał od czasu do czasu parę dni, kiedy stawał się zbyt niebezpieczny, żeby przebywać w laboratorium lub w pobliżu innych osób - nawet innych wampirów. Cela zosta­ła wyposażona w różne wygody, takie jak dywan turecki, koce i poduszki, podniszczony fotel i stosy książek.

Po Myrninie nie było jednak ani śladu.

Ada popłynęła na koniec korytarza, a potem odwróciła się, żeby spojrzeć na Claire, zmieniając widok z tyłu na widok z przodu jak za sprawą skoku montażowego w filmie.

- To naprawdę odrażające - powiedziała Claire. - Wiesz o tym, prawda?

Zadzwonił jej telefon. Otworzyła klapkę.

- Szukałaś doktora Millsa - powiedziała Ada. - Jest tu.

- Gdzie?

- Chodź za mną. Potrzebna mu pomoc.

Claire przyłożyła słuchawkę do ucha, kiedy nagle Ada znów się odwróciła i przeniknęła przez kamienną ścianę. Claire za­trzymała się z nosem cztery centymetry przed przeszkodą.

Powoli wyciągnęła rękę i chociaż kamień wyglądał całkiem re­alistycznie, a nawet śmierdział kurzem i pleśnią, ręka nie napo­tkała żadnego oporu oprócz powietrza. Mimo to jej mózg upar­cie zabraniał jej zrobić kolejny krok, twierdząc, że w najlep­szym wypadku musi się to skończyć zadrapaniami na twarzy. Prawdę mówiąc, całe ciało stawiało opór.

Claire zmusiła się, by unieść stopę i weszła w kamień. Nie robiło się ani trochę łatwiej, ale nagle opór zelżał, a ona weszła do dużego, jasno oświetlonego pomieszczenia.

Pomieszczenia pełnego wampirów.

Claire zamarła, kiedy kilkanaście bladych twarzy odwróciło się do niej. Nigdy nie poznała tutejszych pacjentów, w więk­szości kryli się w cieniu, ale rozpoznała kilka twarzy. Co robili poza celami?

Głos w telefonie przy jej uchu warknął niecierpliwie:

- Zjawisz się wreszcie?

Claire zobaczyła, że Ada sunie środkiem pomieszczenia, wpatrując się w nią z dziką furią.

- Ale oni nie...

- Nie zrobią ci krzywdy - parsknęła Ada. - Nie bądź głupia.

Ale to nie było wcale nieprawdopodobne. Claire widziała, jak niektóre z obecnych tu wampirów drapały pazurami o ka­mienną ścianę i gryzły swoje palce. Była jak psi przysmak w po­mieszczeniu pełnym wściekłych rottweilerów.

Nikt jednak się na nią nie rzucił. Przyglądali się jej, jakby była jakąś osobliwością, ale nie wyglądali na szczególnie, hm, głodnych.

Poszła za Adą do małej wnęki, w której na pryczy leżał dok­tor Mills.

- Och, nie - szepnęła Claire i podbiegła do niego. Doktorze Mills?

Jęknął, otworzył zaczerwienione oczy i zaczął mrugać, pró­bując zobaczyć wyraźniej jej twarz.

- Claire - wychrypiał i odkaszlnął. - Która godzina?

- E, wydaje mi się, że dochodzi piąta. A co?

- Położyłem się spać o czwartej - powiedział i opadł z po­wrotem na pryczę. - Boże. Przepraszam, jestem zmęczony. Czterdzieści osiem godzin na nogach prócz jakichś dwóch na odpoczynek. Nie jestem już studentem medycyny.

Zalała ją fala ogromnej ulgi.

- Oni nie, no wie pan...

- Zabili mnie? Inaczej, niż każąc mi zaharowywać się na śmierć? - Doktor Mills jęknął i usiadł, pocierając czoło, jakby chciał wepchnąć sobie mózg z powrotem do głowy. - Amelie chciała przeznaczyć serum dla najbardziej chorych wampirów. Zebrałem tu wszystkich oprócz Myrnina. Zostały mi dwie daw­ki. Nie będzie ich więcej, jeśli nie zdobędziemy krwi Bishopa.

Prawie o tym zapomniała.

- Widział pan Myrnina?

- Nie, od kiedy Amelie mnie tu przyprowadziła - powie­dział doktor Mills. - A co?

- Jest chory - powiedziała Claire. - Bardzo chory. Szukałam pana, żeby mu pan pomógł, ale nie wiem, gdzie jest teraz. Amelie go zabrała.

Doktor pokręcił głową.

- Nie przyprowadziła go tutaj. Nie widziałem się z nim. Claire dostrzegła cień, a kiedy się odwróciła, stanęła twarzą w twarz z wampirzycą. Malutką, tylko trochę wyższą od niej. Była to dziewczyna, jeszcze nastolatka, z długimi do pasa blond włosami i ślicznymi, ciemnymi oczami, która uśmiechała się do nich niepokojąco i znacząco zarazem.

- Jestem Naomi - powiedziała. - To moja siostra Violet. - Tuż za nią stała trochę starsza dziewczyna, o tych samych ciem­nych oczach, tyle że z nieco ostrzejszą brodą i włosami czar­nymi jak noc. - Doktorze, chciałybyśmy panu podziękować za pański dar. Od wielu lat nie czułyśmy się tak dobrze.

- Nie ma za co - powiedział doktor Mills. Był spięty, a Claire wiedziała dlaczego; wampiry zachowywały się niezwy­kle uprzejmie, ale mogło się to zmienić, a Claire dostrzegała już zapowiedź tej zmiany w Naomi. - Jestem pewien, że wkrótce Amelie zjawi się tu po was.

Siostry pokiwały głowami, ukłoniły się głęboko po staro­świecku i wycofały do pozostałych wampirów. Narastał szum roz­mów, szept, który brzmiał jak łagodne fale morskie rozbijające się o brzeg. Wampiry nie musiały mówić głośno, żeby się słyszeć.

- Czy Amelie tu idzie? - spytał doktor Mills. - Bo zaczy­nam się czuć jak danie dnia.

Och. On myślał, że Claire była zwiadowcą wyprzedzającym oddział wampirów. Rozejrzała się w poszukiwaniu Ady, ale nie było po niej śladu. Po prostu się rozpłynęła. Claire zamknęła te­lefon i włożyła go do kieszeni, czując się trochę głupio.

- Nie wiem - powiedziała. - Powiedziano mi, że potrzebuje pan pomocy.

Doktor ziewnął rozdzierająco, wymamrotał przeprosiny i pokiwał głową.

- Mam pojemniki z kryształkami i trochę lekarstwa w pły­nie. Musimy to rozprowadzić w mieście, upewnić się, że dosta­ną je wszyscy, którzy potrzebują leczenia. Lekarstwo nie będzie działało długo, ale dopóki nie dostanę krwi Bishopa, to będzie musiało wystarczyć. Możesz mi pomóc odmierzyć pojedyncze dawki?

Claire zauważyła, że kiedy nabierała miarką czerwone kryształki i wsypywała je do buteleczek, wezwanie, które paliło jej wnętrzności, w końcu zaczęło powoli zanikać.

Podciągnęła rękaw.

Tatuaż rysował się pod jej skórą ledwie widocznym cieniem.

Wampirzyca Naomi nachyliła się nad jej ramieniem i też zaczęła przyglądać się tatuażowi. Claire wzdrygnęła się i o to prawdopodobnie chodziło Naomi, bo zachichotała.

- Widzę, że Bishop cię naznaczył - powiedziała. - Nie bój się, dziecko. Znak już prawie zniknął. Moją siostrę też kiedyś naznaczył. - Spoważniała. - Potem naznaczył nas obydwie na zawsze. Amelie powiedziała, że umarł dawno temu, ale to nie­prawda?

Claire pokręciła głową, bo nie była w stanie się odezwać, kiedy miała kły tak blisko swojej szyi. Naomi nie wyglądała groźnie, ale nie wyglądała też łagodnie.

- A zatem do tego doszło - mruknęła Naomi. - Czas, żeby­śmy stanęli z nim do walki. Dobrze. Ze względu na moją siostrę z radością znów stawię mu czoła. - Naomi pogładziła Claire po policzku. - Śliczna dziecinka. Pachniesz ciepłem.

Claire się wzdrygnęła.

- Tak, cóż, ja, ee, hm... Chyba tak.

- Ciepłem słońca. Ja też tak kiedyś pachniałam. - Oddech Naomi musnął skórę Claire i już jej nie było, jej postać się roz­mazała. Wszystkie wampiry poruszały się teraz szybciej, Claire przypuszczała, że zdrowiały. Nabierały sił.

Doktor Mills patrzył na nie z zadowoleniem, ale Claire nie podzielała jego optymizmu. Wspaniale, że czuły się lepiej; na tyle potrafiła się zdobyć.

Ale teraz były to zdrowe wampiry. Co oznaczało, że po­trafiły tworzyć nowe wampiry, a to zmieniało postać rzeczy. Zaburzało równowagę w Morganville.

Może nie?

Zadzwonił jej telefon. Na wyświetlaczu nie pojawił się ża­den numer. Claire odsunęła klapkę i powiedziała:

- Tak, Ado?

- Musisz zabrać doktora Millsa i wyjść. Otworzę dla was portal. Wyjdźcie natychmiast.

- Czy będziesz tak dobra i powiesz mi, co...

- Rób, co mówię, albo zostawię was oboje w pomieszcze­niu pełnym wampirów, które mają chętkę na gorący posiłek.

Komputer Myrnina był naprawdę wredną zdzirą. Claire zamknęła gwałtownie telefon.

- Niech pan weźmie to, co niezbędne - powiedziała. - Czas na nas.

Doktor Mills zapakował pojedyncze dawki do dwóch wor­ków marynarskich i wręczył jej jeden z nich, a sam podniósł drugi. Otworzył wyściełaną srebrną szkatułkę i sprawdził jej za­wartość.

Dwie strzykawki.

- To dwie ostatnie dawki serum, tak? - spytała Claire. - Może lepiej to ja...?

Podał jej je.

- Upewnij się, że Myrnin dostanie jedną z nich, a Amelie drugą - polecił. - Oliver będzie próbował przejąć jedną dla sie­bie. Nie pozwól mu na to.

Jasne, jakby miała szansę odmówić Oliverowi, ale i tak kiw­nęła głową. Wyglądało na to, że doktorowi ulżyło, że się tego pozbył. Popatrzył na wampiry, które zaczęły odwracać się w ich stronę.

- Chyba powinniśmy już iść. Jestem pewien, że wszyscy tu są mi bardzo wdzięczni, ale...

- Tak - powiedziała Claire. - Chodźmy. Przejście przez tłum przypominało przejście przez środek stada lwów. Wampiry przyglądały się im ze spokojem, ale dra­pieżnego błysku w ich oczach nie można było pomylić z niczym innym. Claire dostrzegła u jednego czy dwóch błysk kłów i pil­nowała się, żeby nie nawiązywać z nikim kontaktu wzroko­wego.

Naomi zastąpiła im drogę. Młoda wampirzyca, a przynaj­mniej wyglądająca na młodą, zablokowała tył.

- Czy mogę prosić o przysługę? - spytała. - Zapewniam, że chodzi o drobiazg.

Claire oblizała wargi.

- Jasne.

- Przekaż to Amelie - powiedziała i zdjęła z szyi srebrny naszyjnik. Był to śliczny łańcuszek, cieniutki jak mgiełka, z za­wieszoną na nim białą kameą. - Powiedz jej, że jeśli będzie nas potrzebować, jesteśmy do jej dyspozycji.

Claire schowała naszyjnik do kieszeni i kiwnęła głową.

- Powiem jej. - Naomi nie ruszyła się z miejsca. - Czy chciałabyś czegoś jeszcze?

- O tak - powiedziała słabo Naomi. - Bardzo. Ale wi­dzisz, znam moją siostrę. Wiem, że nigdy by mi nie wybaczy­ła, gdybym zrobiła coś niestosownego. Więc ty i nasz miły pan doktor musicie stąd iść, zanim zapomnimy o złożonych obietnicach.

Claire ją ominęła. Naomi odwróciła się i popatrzyła za nią.

Tym razem przechodzenie przez iluzję muru wydawało się o wiele łatwiejsze, być może dlatego, że wiedziała, że pozosta­wanie po drugiej stronie nie było najlepszym pomysłem.

Zjawa Ady stała w korytarzu i była wściekła z powodu ich spóźnienia. Odwróciła się i zaczęła sunąć z wielką prędkością. Claire rzuciła się za nią biegiem, żeby nie stracić jej z oczu, a doktor Mills dotrzymywał jej kroku. Ada zatrzymała się nagle i odwróciła jak papierowa laleczka, żeby na nich spojrzeć, a gło­śnik w telefonie Claire zaszumiał przeraźliwie.

Doktor Mills upadł.

- Biegnij! - krzyknęła Ada przez mikrofon w telefonie, ale Claire nie mogła tego zrobić. Nie mogła zostawić doktora.

Zatrzymała się i wyciągnęła rękę, żeby pomóc mu wstać, ale on się nie ruszał. Na głowie miał rozcięcie i mimo że oddychał, był nieprzytomny.

Rozcięcie znajdowało się z tyłu głowy. A on przecież nie upadł na plecy.

Ktoś go uderzył.

Ada próbowała przekonać ją, żeby uciekała, ale ona została na miejscu. Duch Ady wrzasnął bezgłośnie z wściekłości i za­mienił się w chmurę elektryczności.

I zniknął.

Claire poczuła, jak w ciemności czyjeś palce muskają jej włosy.

- Naomi? - pisnęła przestraszona.

Przy jej uchu, przeraźliwie blisko, rozległ się chichot.

- Nie miałem przyjemności poznać tej pani. Wiesz, kim je­stem - powiedział męski głos. - Prawda, Claire?

Zamknęła oczy.

- Witam, panie Collins.

ROZDZIAŁ 9

Tata Shane'a zapalił lampę na suficie, a światło sprawiło, że Claire zaczęła mrugać. Rzuciła szybkie spojrzenie na doktora Millsa i przekonała się, że nadal oddycha, ale się nie rusza. Dobrze. Musiała się teraz skupić.

Frank Collins wyglądał tak samo jak ostatnim razem, kiedy widziała go żywego w gabinecie Bishopa: był chudy, wycieńczony, a na twarz opadały mu długie siwe włosy, ty­le że teraz był bledszy. Wyglądał na mężczyznę, który miał ciężkie życie i równie ciężką śmierć - i z pewnością wisiał nad nim cień, którego nie było wcześniej. Szalony, przeraża­jący błysk w oczach, rodzaj srebrzystej mgiełki. Łączyło go parę rzeczy z Oliverem, ale podczas gdy Oliver był szorstki i przerażający, ale bardzo rozsądny, Collins był pozbawiony rozsądku.

Był też zdecydowanie za blisko. Claire stała nieruchomo i usiłowała uspokoić bicie serca.

- Już wiem, co takiego widzi w tobie mój syn - stwierdził Frank Collins. - Jesteś twardsza, niż się wydajesz.

- Dzięki - odpowiedziała. - A teraz się cofnij.

Collins znów się roześmiał. Śmiech odbił się echem od ścian, jakby wampir przyprowadził ze sobą trzy lub cztery sobowtóry, żeby też mogły się zabawić.

- Nie - wycedził. - Nie mam zamiaru. Nigdy tego nie robiłem. I nigdy nie zrobię. - Zamilkł. - Chciałbym porozmawiać z moim synem.

- Nie ma takiej możliwości. Shane nie chce z tobą roz­mawiać.

Uśmiech pana Collinsa odsłonił więcej niż same zęby. Powoli ukazały się kły, a w ich końcach odbiło się słabe światło.

- Myślisz, skarbie, że chciałby, żebyś ty też żywiła się oso­czem? To by go zabiło. Może spróbuj być trochę grzeczniej sza.

Na samą myśl, że Frank Collins mógłby ją ugryźć, zaczęło jej się zbierać na wymioty.

- Zabiłby cię za to. Wiesz, że by to zrobił.

- Być może by próbował. - Frank wzruszył ramionami. - Ciebie by jednak nie skrzywdził. Znam mojego syna na tyle do­brze, żeby wiedzieć, że stracił dla ciebie głowę. Nigdy nie po­zwoliłby, żeby z twojej ślicznej główki spadł choć włos. Ma do ciebie słabość, Claire.

Taka była straszna prawda. Shane zrobiłby wszystko, żeby uratować Claire. Pozwoliłby nawet, żeby jego ojciec zamienił go w wampira, i być może właśnie na to liczył Szurnięty Frank.

Nie mogła do tego dopuścić. W żadnym wypadku.

Claire powoli opuściła worek marynarski na podłogę i oce­niła to, z czym miała się zmierzyć. Niedobrze. Frank Collins zo­stał zamieniony przez Bishopa; nie był chory. Nie mogła mieć nadziei na to, że uda jej się go wyleczyć, czy choćby poprawić jego stan. Szaleństwo leżało w jego naturze.

Plecak.

Claire zsunęła go z ramienia i miała nadzieję, że Collins po­myśli, że szykuje się do ucieczki. Jednak nie miała szans uciec.

A on miałby dodatkową uciechę z pogoni.

Kiedy plecak usunął się na zgięcie łokcia, złapała za zamek z przodu. Siła ciążenia pomogła jej go rozsunąć, bo ciężki ple­cak sam opadał.

O cholera.

W przedniej kieszeni nie było kołków. Były razem z książ­kami. W przedniej kieszeni było tylko kilka spinaczy, zakreślacz i pół batonika. Nie sądziła, żeby wampir dał się przekupić ka­wałkiem czekolady.

- Rozluźnij się - powiedział tata Shane'a. - Możesz odejść.

To wydawało się... zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe, ale Claire chciała wykorzystać tę szansę i uciec.

- Dziękuję - powiedziała i schyliła się, żeby chwycić dokto­ra Millsa i zaciągnąć go do portalu.

- Ale nie powiedziałem, że on może odejść. - Frank uśmie­chał się obłąkańczo. - Zasługuję na małą nagrodę za życzli­wość.

Serce Claire zaczęło walić jak młotem, mimo że była otu­maniona środkiem uspokajającym, który podała jej wcześniej Hannah. Wszystko wokół zwolniło tempo. Nie traciła czasu na namysł. Włożyła całą siłę w to, żeby złapać plecak obiema ręka­mi, obrócić się wokół własnej osi jak miotacz i rąbnąć w plecy Franka Collinsa.

W plecaku było dużo książek, a prawo fizyki to coś, czego nawet wampiry nie mogą zignorować, zwłaszcza jeśli uderzy w nich z całej siły. Frank się przewrócił. Claire złapała doktora Millsa za rękę i zaciągnęła go do miejsca, w którym wcześniej stała Ada.

Kiedy tam dotarła, Ada się zmaterializowała. Włączył się głośnik w telefonie Claire, a Ada krzyknęła:

- Zostaw go, bierz torby!

- A ugryź mnie - odparowała Claire. Pochyliła się, pod­niosła doktora Millsa do pozycji siedzącej i przerzuciła go przez portal.

A potem pędem wróciła po worki marynarskie.

Blada dłoń Franka Collinsa złapała ją za nadgarstek. Popatrzyła na niego, prosto w jego pokrytą bliznami twarz i sre­brzyste oczy, i krzyknęła. Nie miała szans się wyrwać, chyba że zostawiłaby mu swoją rękę. Był po prostu za silny.

Ojciec Shane'a zdarł jej z ramienia plecak i rozdarł moc­ny materiał, wysypując zawartość na podłogę. Fizyka cząstecz­kowa dla zaawansowanych poleciała gdzieś w ciemność ra­zem z Podstawami obliczania macierzy. Wyleciały też dwa na­ostrzone drewniane kołki. W odruchu desperacji spróbowała złapać jeden z nich, ale jego noga przygwoździła je do ziemi, zanim zdążyła po nie sięgnąć.

Collins stal w miejscu i gapił się na kołki, a ona zobaczyła, jak zmienia się wyraz jego twarzy, jak pojawia się na niej praw­dziwy, ludzki ból.

- Chryste - mruknął. - Nosiłem dokładnie takie same, kie­dy zaczynałem polować na wampiry. Co ja, do cholery, wypra­wiam?

Wiedziała, co to za ból, i nagle zrozumiała, jak może go zra­nić jeszcze bardziej.

- Polujesz - powiedziała Claire. Serce waliło jej tak mocno, że wydawało jej się, że zaraz połamie jej żebra. - To właśnie ro­bią wampiry. Polują na ludzi.

Pokręcił głową w milczeniu, a potem spojrzał na nią. Wyglądał znów prawie normalnie lub na tyle normalnie, na ile normalny był kiedykolwiek ojciec Shane'a.

- Bardzo długo walczyłem z wampirami. Kilku udało mi się zabić, wiedziałaś o tym?

Wiedziała. Shane został niemal skazany na śmierć za zabi­cie Brandona, mimo że nie miał z tym nic wspólnego. Popatrzył znów na ręcznie wyciosane kołki, wystające spod jego dużego buta.

- Nie używałem zbyt często kołków - mruknął i spojrzał jej prosto w oczy. - Wiesz dlaczego?

Bała się spytać.

- Bo jeśli nie zabijesz wampira, to go rozwścieczysz - od­parł. - Myślisz, że możesz mnie zabić czymś takim?

Claire przełknęła z trudem ślinę.

- Jasne. Tylko że ty nie dasz mi nawet szansy.

- Prawda jest taka, że zawsze najbardziej obawiałem się tego. Znalezienia się w takim stanie. Shane mówił ci o tym? - Powoli pokiwała głową. - Przykro mi, że musiał patrzyć na to, co się ze mną działo. Przykro mi z powodu wszystkiego, co robiłem, żeby w ciągu tych lat zamienić jego życie w piekło. Rozumiesz?

Pokręciła przecząco głową, bo naprawdę nie rozumiała.

- Powiedz Shane'owi, że go kocham - poprosił Frank. - Zawsze go kochałem. Tylko nie umiałem tego okazać, wiem o tym, ale to nie jego wina. Cieszę się, że cię spotkał. Zasługuje na coś dobrego w życiu.

A potem podniósł nogę i wziął z podłogi kołki. Claire otwo­rzyła usta, ale głos uwiązł jej w gardle.

Nie zrobił jej krzywdy.

- Wracaj do domu - powiedział. - Przekaż mojemu synowi, że jego ojciec mówi mu do widzenia. Szkoda, że nie mogę zo­baczyć się z nim jeszcze ostatni raz, ale masz rację. To pewnie nie najlepszy pomysł.

Odwrócił się z kołkami w ręce.

- Myślę, że wiesz, że on ciebie też kocha. Nic nie może na to poradzić. - Jej głos odbił się od skały. Nie wiedziała, dlaczego to powiedziała, miała tylko świadomość, smutną pewność, że nie zobaczy go już nigdy więcej.

Wydawało jej się, że tata Shane'a zawahał się chwilę, ale potem ruszył przed siebie, aż straciła go z oczu.

Gdy zniknął, Claire podniosła worki, poderwała się na nogi i skierowała do otwartego portalu.

Przeleciała na drugą stronę, potknęła się o ciało doktora Millsa i wpadła na Olivera.

Popatrzył na nią z obrzydzeniem i puścił. Upadła na miękki dywan w gabinecie Amelie.

- Zniknął - powtórzyła Claire po raz setny, kiedy Oliver ob­racał jej rękę w każdą stronę, przytrzymując ją pod tak ostrym światłem, że czuła, jakby ktoś rozcinał jej skórę laserem. - Ej! Powiedziałam, że zniknął!

Oliver trzymał ją tak mocno, że była pewna, iż zostawi jej swój własny tatuaż. Sinofioletowoczarny.

- A ja powiedziałem, że Bishop bardzo by chciał, żebyśmy myśleli, że zniknął - warknął. - Miałaś się nigdzie nie ruszać. Jak zwykle zignorowałaś to polecenie i naraziłaś nas wszystkich na ogromne niebezpieczeństwo...

- Puść ją, Oliverze - odezwała się Amelie. Uderzyła zadba­nymi paznokciami o blat, a lekkie bębnienie zabrzmiało jak rzu­cone na marmur kości. - Dziewczyna mogła nas już zdradzić z dziesięć razy. Nie zrobiła tego. Chyba możemy uwierzyć jej na słowo, przynajmniej w tej chwili.

Oliver puścił Claire i odszedł na bok z założonymi rękami. Claire doszła do wniosku, że była to narada wojenna u Amelie: Sam Glass siedział obok niej na krześle i coraz bardziej przypo­minał z Michaela, bo jego coraz dłuższe rude włosy utworzyły falistą i poskręcaną czuprynę. Oliver chodził tam i z powrotem. Richard Morrell sprawiał wrażenie, jakby też miał ochotę się przejść, ale był na to zbyt zmęczony.

Michael podszedł do Claire, położył jej rękę na ramieniu i odprowadził ją na bok, niedaleko Hannah Moses, która opie­rała się o ścianę i wyglądała na zafascynowaną i zaniepokojoną jednocześnie. Claire wiedziała dokładnie, jak się czuła. Kiedy wypuszczasz się na szerokie wody - a tak właśnie było teraz - musisz płynąć wśród rekinów. A nawet te pozornie łagodne mogą zmienić zdanie i odgryźć ci nogę, kiedy najdzie je na to ochota.

- Gdzie jest Myrnin? - szepnęła Claire. Michael pokręcił głową. - Nie ma go tu? Nigdzie?

- Nie mam pojęcia - odparł Michael szeptem. - Amelie gdzieś go ukryła; nie wiem gdzie. Nie jest...

- Michael - odezwała się Amelie. - Powiedziałam, że jej uwierzę, a nie że zapoznam szczegółowo ze wszystkim. Zachowaj proszę milczenie. - Wstała, a Claire zobaczyła, że znów się przebrała, tym razem miała na sobie idealnie skrojo­ny bladoróżowy kostium, który wyglądał, jakby został przywie­ziony prosto z Paryża. Nie był to ubiór, który zdaniem Claire pasowałby na ostateczną bitwę. - Claire, dziękuję za dostar­czenie zapasów, o które prosiłam doktora Millsa. Dziękuję ci też, że uratowałaś poczciwego doktora. Powiedziano mi, że z tego wyjdzie. - Jej jasne, zimne oczy spoczęły na Claire i przewierciły ją na wylot. - Czy mnie również wolno spojrzeć na twoją rękę?

Zawsze uprzejma. Claire wiedziała, że w takich chwilach Amelie była najbardziej niebezpieczna. Powoli wyciągnęła rękę, a dla dodania sobie otuchy drugą ręką złapała dłoń Michaela.

Dotyk Amelie był zimny i lekki. Nie przyglądała się jej tak, jak zrobił to Oliver: przebiegła palcami po powierzchni skóry, a po­tem opuściła rękę Claire.

- Michael - powiedziała. - Zabierz, proszę, Claire do wa­szych przyjaciół. Jestem pewna, że oboje wolelibyście być teraz z nimi.

- Ale... - Claire oblizała wargi. - Nie jestem ci potrzebna? Do pomocy?

- Będziesz pomagać, gdy zajdzie taka konieczność. - Teraz powinnaś być gdzie indziej. Zaraz zaczniemy przyprowadzać tu moich ludzi i będziemy ich uwalniać spod władzy Bishopa. Nic zawsze jest to przyjemny widok.

Oliver mruknął coś niegrzecznie, nie przerywając nerwowej przechadzki.

- Bywa jeszcze gorzej, jeśli coś się nie uda - dodał. - Mam nadzieję, że nie jesteś przywiązana do tego dywanu.

Amelie zignorowała tę uwagę.

- Myrnin i doktor Mills mówili, że nie można wznowić prac nad serum bez większej ilości krwi Bishopa. Zgadza się? - Claire kiwnęła potakująco głową. - Obawiam się, że trudno będzie ją zdobyć, ale uwzględnię to w moich planach.

- Myśleliśmy o tym, żeby go otruć.

- To samo mówił Myrnin. - Amelie nie zamierzała się jej spowiadać. - Ale to już nie twoje zmartwienie. Liczę na to, że ty i twoi przyjaciele stawicie się dziś wieczorem. Powinniście być przygotowani.

- Na co? - spytała Claire. Amelie uniosła brwi.

- Na wszystko. Nie działamy już według żadnego planu. Śledzimy ostatnie ruchy na szachownicy, a to, kto zwycięży, bę­dzie w dużej mierze zależeć od zachowania zimnej krwi, umie­jętności szybkiego reagowania. Możesz być pewna, że mój ojciec jest zdolny do wszystkiego. Musimy być równie bezwzględni.

Claire przypomniała sobie chwilę z Frankiem Collinsem w tunelu. Ostatecznie nie czuła, żeby była wtedy bezwzględna Była raczej smutna.

Nie sądziła, żeby Amelie, Oliver czy ktokolwiek z nich za­wahał się choć sekundę. Frank Collins był zły. Był już zły jako człowiek, prawda? A mimo to... była taka chwila, kiedy widzia­ła w nim mężczyznę, który kocha swojego syna.

Może każdy miewał takie momenty. Nawet najgorsi ludzie.

A może dla nikogo prócz niej nie miało to znaczenia.

Drzwi po drugiej stronie pomieszczenia otworzyły się i we­szli dwaj ulubieni ochroniarze Amelie, ciągnąc za sobą zmaltre­towanego człowieka. A przynajmniej Claire wydawało się, że jest to człowiek: trudno było to stwierdzić pod warstwą brudu i siniaków.

Och. Znała go. To był Jason Rosser. Szurnięty brat Eve. Wyglądał, jakby przez ostatnie miesiące mieszkał na wysypisku śmieci, i z tego co wiedziała Claire, tak właśnie było. Eve opo­wiadała, że wpadał czasem do niej i może nawet zachowywał się wtedy bardziej przytomnie, ale teraz wyglądał jak wściekły szczur, a kiedy rozglądał się po pokoju, widać było tylko jego błyszczące obłąkane oczy i wyszczerzone zęby.

Kiedy Amelie skinęła, żeby strażnicy go puścili, Jason rzucił się na nią. Założycielka Morganville nie kiwnęła nawet palcem, żeby się obronić. Nie musiała.

Oliver zastąpił mu drogę, złapał za gardło i popchnął go z całej siły na podłogę.

- Widzisz? - powiedział Oliver i uśmiechnął się do Amelie z nienaturalnym spokojem. - Naprawdę powinnaś pomyśleć o tym dywanie; nigdy nie zdołasz wywabić z niego tego smro­du. Amelie, naprawdę chcesz przyprowadzać tu bezdomnych?

- Jeśli to konieczne, czasem ich usypiam - powiedziała. - Ten należy chyba do ciebie, Oliverze, prawda? Więc zrób z nim, co zechcesz.

Nikt nie zaprotestował. Nawet Claire. Jason nie był niczyim przyjacielem; Claire nie potrafiła zapomnieć o nocy, kiedy prawie zabił Shane'a, za nic. Nie miała zamiaru się za nim wstawiać.

Oliver spojrzał Jasonowi głęboko w oczy i powiedział:

- Zasługujesz na śmierć, wiesz o tym. Nie tylko dlate­go, że śmierdzisz jak winowajca; sam mam czasem skłonność do odrobiny przemocy. Nie, ty zasługujesz na śmierć dlatego, że złamałeś prawo w Morganville bez mojego pozwolenia. - Oliver uśmiechnął się szeroko jak okrutny klaun z koszmaru sennego. - Co więc mam z tobą zrobić? Złamałeś słowo dane Brandonowi. Złamałeś słowo dane mnie. Miałeś na tyle złego smaku, żeby otwarcie zdradzić Amelie. Przeszedłeś na stronę tego podłego gada, Bishopa.

Jason zaczął się śmiać. Jego śmiech brzmiał jak pękający lód.

- Ta, tak właśnie zrobiłem. Wampiry za to samo wysyła sic na wakacje. Ja muszę umrzeć. Wspaniale. Tu się nigdy nic nie zmieni, co? Jeśli wampir zrobi coś złego, nic nie mógł na to po­radzić. Jeśli człowiek zrobi coś złego, zostaje przekąską.

- Czy ktoś z tu obecnych się za nim wstawi? - spytała Amelie. Claire wiedziała, że Amelie zadała to pytanie tylko pro forma, było to coś w stylu: „Niech przemówi teraz albo zamilk­nie na wieki", ale pomyślała o Eve. O tym, jak będzie jej miała powiedzieć, że patrzyła, jak ginie jej brat i nie odezwała się ani słowem...

Ale okazało się, że nie musiała tego robić.

- Ja - odezwał się Michael.

Wszyscy wstrzymali oddech. Nikt, łącznie z Claire, nie mógł uwierzyć w to, że Michael zabrał głos. Nawet Oliver odwrócił się i z jego twarzy zniknęło okrucieństwo.

- Nie musisz wyświadczać mi przysługi, Glassie - przydupasie - warknął Jason.

- Nie mam zamiaru. - Michael odwrócił się do Amelie. - To żałosny robak, ale to zwykły przestępca. Zasługuje na karę. Ale nie na to, żeby go zatłuc jak wściekłego psa.

- To zabójca - powiedziała.

- A nawet jeśli, nie on jeden w tym pomieszczeniu, prawda? Amelie wyszczerzyła na krótką chwilę zęby w uśmiechu.

- A zwolniłbyś go warunkowo, Michael? Zabrałbyś go do swojego domu i pozwolił mieszkać z tymi, których kochasz?

Michael nie odpowiedział. Claire widziała, że chce to zro­bić, ale po prostu... nie mógł. W końcu pokręcił głową.

- Jeśli ty nie powierzyłbyś mu tych, których kochasz, jak ja mogę powierzyć mu jakąkolwiek inną rodzinę? - powiedziała Amelie i kiwnęła na Olivera.

Claire krzyknęła:

- Zaczekajcie!

- Czy dzieci mogą wreszcie przestać się wtrącać?! - wark­nął Oliver.

- Skąd on się tu wziął? - spytała Claire, mówiąc tak szyb­ko, że język zaczął się jej plątać. - Skąd on się tu wziął? Kto go tu przyprowadził?

- A kogo to obchodzi?

Amelie uniosła ostrzegawczo dłoń.

- To rozsądne pytanie. Kto go do nas przyprowadził?

- Nikt - odezwał się jeden ze strażników od strony drzwi. - Przeszedł przez portal.

- Co? - Amelie w mgnieniu oka znalazła się przy Jasonie, odepchnęła Olivera i przygwoździła chłopaka do najbliższej ściany. - Mów, jak się dowiedziałeś, jak obsługiwać portale.

- Ktoś mi pokazał - powiedział Jason. - Pokazał mi wiele rzeczy. Pokazał mi, jak zabijać. Jak się chować. Jak poruszać się po mieście tak, żeby nikt o tym nie wiedział.

- Kto?

Jason się zaśmiał.

- O nie, paniusiu. Nie powiem. To w końcu moja jedyna karta przetargowa, prawda?

Twarz Amelie poszarzała z wściekłości i niewiele brakowa­ło, a skręciłaby mu kark.

- To tak jakbyś nie miał żadnej, bo i tak to z ciebie wydobędę, w ten czy inny sposób.

Sam Glass, który nie odzywał się do tej pory ani słowem, podniósł się powoli.

- Amelie. Amelie, przestań.

- Nie przestanę, dopóki ta gnida nie powie mi, kto pokazał mu portale!

- A więc ja ci powiem - rzekł Sam. - Ja mu pokazałem. Pokazałem mu wszystko to, co ty mi pokazałaś.

Cisza. Nawet Oliver wyglądał tak, jakby nie do końca rozu­miał, co właśnie usłyszał. Amelie stanęła jak wryta, przytrzy­mując Jasona w miejscu.

- Dlaczego? - szepnęła. - Sam, dlaczego miałbyś to zrobić? Claire miała wrażenie, że nagle cały pokój opustoszał, a oni wszyscy zamienili się w duchy - wszyscy poza Amelie i Samem. W spojrzeniu, jakie na siebie rzucali, było coś tak potężnego, że cała reszta świata zdawała się znikać.

- Postąpiłem najlepiej, jak umiałem - powiedział łagodnie. - Nie zostawiłaś mi innego wyjścia. Nie zauważałaś mnie. Nie rozmawiałaś ze mną przez wszystkie te lata. Byłem samotny i... i chciałem zrobić coś dobrego. - Wziął głęboki oddech i podszedł do niej na tyle blisko, że mógł ją dotknąć, ale nie wyciągnął rę­ki. - Jason był ofiarą. Brandon traktował go brutalnie i nikt nic nie zrobił, żeby temu zapobiec. A więc tak, nauczyłem chłopca, jak walczyć, jak się bronić przed Brandonem. Pokazałem mu, jak korzystać z portali, żeby mógł uciekać, kiedy będzie musiał. Nie mogłem powstrzymać Brandona, nie bez twojej pomocy, ale mogłem spróbować ocalić jego ofiary. Wydawało mi się, że robię dobrze.

- Nie martw się, stary, nie miałem zamiaru cię sypnąć - za­śmiał się Jason. - Do cholery, byłeś jedyną osobą, która była dla mnie dobra. Po co miałbym to robić?

- Chłopak nagrodził cię, pokazując mojemu ojcu wszystko, czego go nauczyłeś - powiedziała łagodnie Amelie. Oderwała wzrok od Sama i spojrzała na twarz Jasona. - Prawda?

- Tylko tym mogłem handlować. To pani ustanowiła zasa­dy. Ja się tylko ich trzymałem.

Amelie złapała Jasona za włosy i rzuciła go w ręce Sama, który złapał go zaskoczony, a potem przytrzymał, kiedy ten pró­bował się wyrwać.

- Jest twój - warknęła do Sama. - To twoje dzieło. Sani sobie z nim radź. - Odwróciła się do Olivera. - Miałeś rację Bishop wie, jak korzystać z sieci.

- A więc możemy to wykorzystać - powiedział Oliver. - Bo zakłada, że my nie wiemy, że on wie.

Kazali odejść Samowi i Jasonowi. Sam popatrzył na Amelie z takim bólem, że Claire sama cierpiała, kiedy na to patrzyła, a potem pokręcił głową.

- Chodźmy - powiedział i kiwnął na Michaela i Claire. - Wy też. No już.

Nikt nie próbował ich zatrzymać. Kiedy Jason chciał jesz­cze coś powiedzieć, Sam zakrył mu ręką usta i wyciągnął go na zewnątrz.

- Zamknij się - powiedział. - Żyjesz. To i tak więcej niż zasługujesz Claire przeniosła ich portalem prosto do Domu Glassów. Westchnęła z ulgą, kiedy zobaczyła, że Shane siedzi na kanapie i gapi się w migoczący ekran telewizora, jakby miał tam zoba­czyć tajemnicę wszechświata, a Eve idzie przez hol w ciężkich butach.

Eve zobaczyła ich pierwsza, krzyknęła i rzuciła się na Claire..

- O Boże, wszyscy już myśleli, że nie żyjesz! Albo że do­rwał cię Bishop, co byłoby jeszcze gorsze, co nie? Co się stało? Gdzie byłaś?

Ponad ramieniem Eve Claire zobaczyła, że Shane wstał.

- Wszystko w porządku? - spytał. Kiwnęła głową, a on zamknął oczy. Claire poklepała Eve po plecach w geście podzię­kowania, miłości i lekkiego zniecierpliwienia. Eve zrozumia­ła. Cofnęła się, pociągając nosem, ale nie mogła powstrzymać uśmiechu.

- Przepraszam - wydusiła Claire. - Ja... hm. To nie do koń­ca był mój pomysł i naprawdę nie potrafię wyjaśnić...

- Ale nic ci nie jest. Żadnych śladów po kłach ani... - Eve prześlizgnęła się wzrokiem po Claire i zamilkła. A potem znie­ruchomiała.

Shane natomiast skoczył szybko i stanął pomiędzy Claire i Jasonem.

- Co on tu robi, do cholery?

- Ty też się pieprz, Collins.

- Zamknij się - powiedział Sam i klepnął ostrzegawczo Jasona tak, że aż zagruchotały mu kości. - Jest tu, bo nie chcia­łem go zabijać. Są jeszcze jakieś pytania?

Eve w dalszym ciągu milczała. Claire nie mogła jej za to wi­nić; na jej twarzy pojawiły się te same sprzeczne emocje, które towarzyszyły Shane'owi, kiedy myślał o swoim tacie. Miłość, nienawiść, rozpacz. Musiało to być straszne, kiedy Jason stał tuż przed nią. Tak naprawdę go nie straciła. Jeszcze nie.

Michael podszedł do niej tak samo, jak Shane podszedł do Claire: stanął pomiędzy nią a jej bratem.

- On nie jest tu mile widziany - oznajmił Michael, a moc Domu Założycielki zaczęła działać. Claire poczuła wzrost ciś­nienia, które miało zaraz wypchnąć Jasona - i Sama prawdopo­dobnie też, jeśli go nie puści.

- Zaczekaj - powiedział Sam. - Jeśli go stąd wyrzucisz, bę­dzie martwy, wiesz o tym. Bishop już go nie potrzebuje, sko­ro nie powiodła się jego próba zamachu. Amelie zabije go bez mrugnięcia okiem. Naprawdę chcesz to zrobić bratu swojej dziewczyny?

- Nie rób tego, Michael - powiedziała Eve. - On nie zrobi nam krzywdy. - Słysząc to, wszyscy przewrócili oczami. Nawet Jason, co już zakrawało na kpinę.

- Słuchajcie - powiedział Jason. - Chcę tylko wydostać się z tego durnego miasta. Zorganizujcie mi to, a ja już nigdy wię­cej się tu nie pokażę. Sami możecie sobie zgrywać bohaterów. Ja tylko chcę się stąd wynieść.

- Za późno - powiedział Shane. - Ostatni autobus już po­jechał. A nam zostało trzydzieści minut do wiecu zwołanego przez Bishopa. Możesz uciekać, ale nie zdołasz się ukryć. Jeśli ktoś się nie zjawi, jest już praktycznie martwy. Bishop wyśle za nim swoich myśliwych. Ogłosi sezon łowiecki.

- Mogę zostać tutaj - powiedział szybko Jason. - Na górze. W sekretnym pokoju, tak?

Wszyscy popatrzyli po sobie.

- Ej, wyluzujcie, nie będę przecież wisiał na telefonie ani oglądał płatnych programów. Poza tym jeśli chciałbym was wymordować we śnie, już dawno bym to zrobił. - Przesłał Shane'owi buziaka. - Nawet ciebie, dupku.

- Jezu, Jason - westchnęła Eve. - Chcesz skończyć na wy­sypisku czy jak? - Położyła rękę na ramieniu Michaela, a on po­patrzył na nią i wziął jej dłoń. - Czy potrafisz stwierdzić, czy on mówi prawdę, czy kłamie?

- Nie. Picie krwi nie zamieniło mnie w wykrywacz kłamstw. Sam odezwał się ponuro.

- Ja mogę. - Wzruszył ramionami, kiedy Michael rzucił mu dziwne spojrzenie. - To normalna umiejętność. Nabywa się ją z czasem. Ludzie nie potrafią panować nad swoim ciałem tak samo jak wampiry. Zwykle wiem, kiedy kłamią.

- Bez urazy, Sam, ale myliłeś się mnóstwo razy. Na przy­kład uznając, że możesz zaufać temu szczurowi na tyle, że­by go tu przerzucić - powiedział Michael i napotkał błagalne spojrzenie Eve. - No dobra. Proszę bardzo. Pytaj go, o co tylko chcesz.

Eve wzięła głęboki oddech, spojrzała bratu prosto w oczy:

- Powiedz mi prawdę. Zabiłeś te dziewczyny?

Bo taka krążyła plotka. Zamordowane dziewczyny, ciała porzucone w śmietnikach, seria zabójstw zapoczątkowana za­raz po wyjściu Jasona z więzienia, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Claire przyjechała do Morganville. Jedno z ciał zo­stało podrzucone do ich domu, żeby skierować podejrzenia na Shane'a i Michaela.

Jason zamrugał, jakby do końca nie spodziewał się, że ona o to zapyta.

- Prawdę?

- Oczywiście, że prawdę, głupku.

- Zrobiłem dużo złego - powiedział. - Skrzywdziłem ludzi. Potrzebuję pomocy.

Eve zrzedła mina.

- Ty naprawdę to zrobiłeś.

- To nie moja wina, Eve.

- Tak, to nigdy nie twoja wina, co? Naprawdę myślałam...

- On kłamie - odezwał się Michael. - Wyglądał na równie zaskoczonego, jak Claire. - Prawda, Sam? - Sam pokiwał gło­wą. - Mój Boże. Naprawdę tego nie zrobiłeś, co?

Jason odwrócił od nich głowę.

- Równie dobrze mogłem to zrobić.

- Co to do cholery znaczy? - warknęła Eve. - Albo to zro­biłeś, albo nie!

- Nie - powiedział jej brat. - Albo to zrobiłem, albo nie, al­bo byłem tam, kiedy to się działo i nie kiwnąłem palcem. Sama zgadnij.

- A więc kto...

- Nie powiem. Ludzie myślą, że to ja jestem mordercą; dają mi święty spokój. Myślą, że jestem jakimś tragicznym dupkiem, który robi z siebie pajaca. Szybko mnie zabiją. - Jason spojrzał na Eve, a Claire po raz pierwszy pomyślała, że mówi szczerze. - Nigdy nikogo nie zabiłem. A przynajmniej nie własnoręcznie. W twoim przypadku, Collins, byłem blisko.

- Ale nie powiesz nam, kto je zabił? Pokręcił głową.

- Boisz się? - spytała Eve bardzo łagodnie. Milczenie.

- Wiesz co - powiedział Shane. - Wywalmy go na ulicę, za­nim obudzimy się z gardłami poderżniętymi przez niego albo jego wymyślonego koleżkę.

I być może by to zrobili, gdyby nie zadzwonił dzwonek do drzwi. Michael w jednej chwili znalazł się przy oknie i wyjrzał na ulicę.

- Cholera. Przyjechali po nas. Nie mamy już czasu.

- Michael - powiedziała Eve. - Proszę. Pozwólmy mu zo­stać, przynajmniej teraz. Proszę.

- Dobra. Zabierzcie go na górę i zamknijcie. Sam, możesz z nim zostać?

- Nie - odparł Sam. Muszę wracać do Amelie.

- Musimy iść. Claire, możesz zamknąć portal, który tu pro­wadzi?

- Jasne, mogę spróbować.

Kiedy Sam poganiał Jasona, żeby wszedł na drugie piętro, Claire dotknęła gołej ściany na tyłach salonu i poczuła lekkie wibrowanie portalu. Nie był widoczny, ale z pewnością był ak­tywny.

- Ado - wyszeptała i poczuła, jak powierzchnia portalu się marszczy.

Zadzwonił jej telefon. Na wyświetlaczu nie pojawiło się żadne nazwisko, tylko przypadkowe cyfry i litery. Odebrała.

- Czego? - warknął komputer. - Wiesz co, jestem zajęta. Nie mogę być ciągle na twoje zawołanie.

- Zamknij portal do Domu Glassów.

- A niech to. Sama to zrób.

- Nie wiem jak!

- Nie mam czasu cię uczyć - powiedziała sztywno Ada. Boże, tak bardzo przypominała jej Myrnina, co prawda niezbyt pozytywnie. - Dobra. Zrobię to za ciebie ten jeden raz. Ale sa­ma będziesz musiała go potem aktywować. I przestań do mnie wydzwaniać!

Połączenie zostało przerwane, a Claire poczuła, że ściana pod jej palcami robi się zimna i twarda jak zwykła ściana.

Zablokowane. Hipostaza kwantowa, pomyślała zafascyno­wana i zaczęła się zastanawiać, po raz tysięczny, jak to działa. Miała ochotę rozebrać Adę na części i dowiedzieć się tego. Pod warunkiem że dożyjesz. Myrnin poświęcił trzysta lat na skon­struowanie Ady; ona będzie musiała pewnie poświęcić tyle sa­mo, żeby poznać podstawowe zasady, na których się opierał.

Michael wrócił do salonu w towarzystwie dwóch innych wampirów: Ysandre, tej małej, zadowolonej z siebie czarow­nicy, i jej partnera, François, równie paskudnego jak ona pro­duktu ubocznego melodramatu o wampirach pochodzących z Europy.

Obydwoje byli parodią wampirów, ale potrafili też zabić. Za każdym razem, kiedy Claire patrzyła na François, przypominało jej się, jak zdarł jej krzyżyk z szyi i ją ugryzł. Ciągle miała blizny - zbladły już, ale pozostaną na zawsze. Nie potrafiła też zapo­mnieć o tym, jak się wtedy czuła.

Aż się zagotowała, kiedy zobaczyła jego zadowolony z sie­bie uśmieszek: przepełniły ją nienawiść, strach, obrzydzenie i wściekłość. Wiedziała, że on wyczuwa to wszystko i widzi tar­gające nią obrzydzenie.

Wiedziała też, że go to bawi.

François ukłonił się jej szarmancko i posłał całusa.

Chérie - odezwał się. - Wciąż czuję w ustach twój cudow­ny smak.

Shane zacisnął pięści. François też to dostrzegł. Claire do­tknęła ręki Shane'a.

- Nie daj się sprowokować - szepnęła. - Byłam przekąską. Nie ukochaną.

François zamknął oczy i udawał, że wącha powietrze.

- Och, ale teraz pachniesz zupełnie inaczej - powiedział z ogromnym zawodem w głosie. - Bogaty, złożony zapach, a nie czysty i prosty jak kiedyś. Ale to ja jako pierwszy posmakowa­łem twojej krwi, moja mała Claire, prawda? A nigdy się nie za­pomina swojego pierwszego razu.

- Stój! - syknęła i wbiła Shane'owi paznokcie w skórę. Tylko tyle mogła zrobić. Gdyby Shane postanowił się na niego rzucić, wiedziała, jak by się to skończyło.

Na szczęście Shane też to wiedział. Rozluźnił się, a Claire zobaczyła, że Michael wypuszcza powietrze.

- Gadamy czy spływamy? - spytał Shane. - Myślałem, że mamy się gdzieś stawić.

Claire była z niego dumna. Chciała, żeby ten koszmar wreszcie się skończył; chciała wrócić do tej nocy, do ciszy, do dotyku jego skóry, do jego szeptów. Tylko to było prawdziwe. Tylko to się liczyło.

To był powód, żeby to wszystko przetrwać.

Wzięła Shane'a za rękę i ją ścisnęła.

- Co? - spytał.

- Jesteś niesamowity, wiesz? - szepnęła. François się skrzywił.

- No, do samochodu, głupcy.

O zmierzchu plac Założycielki był pełny: jak na koncercie rockowym. Claire nie zdawała sobie sprawy, że tak dużo ludzi mieszka w Morganville.

- Studentów też tu ściągnęli? - spytała Michaela.

- Bishop nie jest aż taki głupi. Tylko stałych mieszkańców. Bramy uniwersytetu zostały zamknięte. Kampus jest pod klu­czem.

- Co, znowu? Nawet największe tępaki zorientują się, że coś jest nie tak. - Claire z pewnością by się zorientowała i wie­działa, że większość studentów nie jest aż tak łatwowierna. Ale z drugiej strony, świadomość i chęć naruszenia status quo to dwie różne rzeczy. - Myślisz, że nie ruszą się z kampusu?

- Myślę, że jeśli się ruszą, problem sam się rozwiąże - po­wiedział ponuro Michael. - Amelie będzie próbowała ich chro­nić, a mamy dziś na głowie znacznie poważniejsze sprawy.

Chodziło o to, żeby ocalić Morganville i wszystkich jego mieszkańców.

Na trawniku nie było żadnych krzeseł, ale wampiry Bishopa uwijały się między ludźmi, dzieliły ich przy wejściu do parku i odsyłały do specjalnych stref. A właściwie, jak pomyślała Claire, do zagród. Jakby sortowały bydło.

~ Co oni robią?

- Dzielą ludzi w zależności od Opiekunów - odpowiedział François. - A cóż by innego?

Bishop utrzymał zatem system Opieki, a przynajmniej nie zawracał sobie głowy tym, żeby oficjalnie go wycofać. Ludzie byli przepytywani przy bramach. Jeśli nie podali imienia Opiekuna, dostawali dużą żółtą nalepkę i byli odsyłani na wiel­ki, otwarty plac na środku.

- A co jeśli ich Opiekun należy do zwolenników Amelie? - Znała odpowiedź na to pytanie. - Wtedy nie są już chronieni. Też idą na środek?

Michael był blady, ale nie tak jak zwykły wampir - był na­prawdę zestresowany i zdenerwowany, jakby wiedział, na co się zanosi, zanim dotarło to do Claire. Claire nie zorientowała się, dopóki François nie powiedział:

- Tak jak twoi przyjaciele. - I złapał Shane'a. Ysandre przy­trzymała Eve. Oboje zaczęli się szarpać, przeklinać i próbować się wyrwać, ale bez skutku: zostali odepchnięci od Michaela i Claire.

Zaciągnięto ich na duży, otoczony kordonem obszar na środku placu. Claire chciała iść za nimi, ale Michael ją przy­trzymał.

- Nie rób tego - ostrzegł. - Bishop może jeszcze nie wie­dzieć, że stracił nad tobą kontrolę. Powiedz mu, że Hannah naszpikowała cię czymś, żebyś trzymała się z boku. Taka jest prawda, a on prawdopodobnie to wyczuje.

- A co z Shane'em? Z Eve? Boże, jak możesz tak po pro­stu stać?

- Nie wiem - przyznał. - Ale wiem, że muszę. Claire, nie schrzań tego. Im nie pomożesz, a sama dasz się zabić. - Uśmiechnął się do niej ponuro. - I mnie też, bo będę musiał interweniować.

Claire przestała się wyrywać, ale nie potrafiła zaakceptować tej sytuacji. Wiedziała już, dlaczego Richard chciał, żeby naj­bardziej narażeni na ryzyko ludzie wyjechali z miasta; Bishop szykował spektakl dla szerokiej publiki.

To był jego ostateczny sposób na to, żeby pokazać, że jest władcą Morganville. W ponurej przeszłości oznaczało to maso­we egzekucje.

François wziął Claire za rękę i pociągnął ją naprzód, prze­chodząc obok wściekłych, przerażonych mężczyzn i kobiet, ta­kich, których znała z widzenia, i takich, których nigdy wcze­śniej nie widziała na oczy. Na barierkach wygradzających tę sekcję, przylepiono jakiś symbol - z trudem rozpoznała symbol wampirzycy Valerie, która dołączyła do Bishopa w pierwszym etapie wojny. Ach tak, w środku stała też sama Valerie w oto­czeniu swoich ludzi, ale wyglądała tak, jakby chciała się znaleźć gdzieś indziej. W dowolnym innym miejscu.

Za sektorem Valerie, co najmniej sześć metrów nad zie­mią, wznosiło się duże podium z wiodącymi na nie schodami. Umieszczono na nim pluszowe fotele, dywan, a z tyłu czerwoną, aksamitną kotarę. W świetle reflektorów zachód słońca wypadał blado. Podium było puste, ale przy schodach stała grupka ludzi.

Wśród nich był Richard Morrell, ubrany w nieskazitelny niebieski garnitur i błękitny krawat. Wyglądał, jakby starto­wał w wyborach, a nie jakby miał walczyć o życie; najwyraź­niej zarówno on, jak i Amelie, wychodzili z podobnego zało­żenia i uważali, że w dniu Apokalipsy trzeba dobrze wyglądać. Obok niego stała Hannah, wciąż w policyjnym mundurze, ale pozbawiona pasa: bez pistoletu, kajdanków, pałki, kołków czy gazu pieprzowego. Policjanci ludzie zostali pozbawieni broni. Byli tam też inni, głównie wampiry, ale Claire rozpoznała jesz­cze Deana Wallace'a, rektora TPU, i kilku innych prominentów, między innymi pana Janesa, który był dyrektorem największego banku w mieście. Pan Janes postanowił zostać. Widziała jego nazwisko na liście ewakuacyjnej Richarda, ale widziała też, jak odjeżdża z magazynu zamiast wsiadać do autobusu.

Zastanawiała się, co pan Janes sądzi w tej chwili o swojej decyzji. Przypuszczała, że nie jest nią zachwycony. Cały czas wpatrywał się w tłum, prawdopodobnie próbując odszukać przyjaciół i rodzinę.

Wiedziała, co czuje.

Richard Morrell kiwnął do niej głową.

- W porządku?

Dlaczego wszyscy ciągle o to pytali?

- Jasne - skłamała. - Co się tu będzie działo?

- Sam chciałbym to wiedzieć. Trzymaj się blisko Michaela, bez względu na wszystko.

I tak miała taki zamiar, ale doceniała to, że się o nią trosz­czył. Poklepał ją po plecach i udając, że podaje jej dłoń na po­witanie, wcisnął jej coś do ręki.

Był to srebrny nóż, nie większy niż jej palec. Ostry jak brzy­twa. Starając się nie skaleczyć - ostatnie, czego by chciała, to żeby otaczające ich wampiry wyczuły krew - udało jej się scho­wać go do kieszeni bluzy. Ostrzegawczy wyraz twarzy Richarda powiedział jej, że była to broń, której mogła użyć tylko w osta­teczności.

Kiwnęła głową, żeby wiedział, że zdaje sobie z tego sprawę.

Wokół nich zacisnął się kordon wampirów, między którymi był wysoki, chudy, bezpłciowy osobnik, którego widziała ostat­nim razem u Goldmanów. Jak on się nazywał? Pennywell. Uch. Na ustach błąkał mu się uśmieszek, jakby wiedział, że to, co ma zaraz nastąpić, nie będzie przyjemne.

- Na górę - warknął i pokazał brodą, żeby wchodzili po schodach. Richard wszedł pierwszy - Claire sądziła, że chce dać dobry przykład - a ona poszła za nim, z Hannah i Michaelem. Miała wrażenie, że wspinaczka nie ma końca, a po drodze przy­pomniały jej się opowieści o ludziach idących na szafot lub na krzesło elektryczne.

Na podeście było jeszcze gorzej. Z tłumu rozległy się sy­ki i pogwizdywania, które zostały szybko uciszone, i mimo że Claire oślepiło białe światło reflektorów, czuła utkwione w so­bie spojrzenie tysięcy ludzi. Jestem nikim, chciała krzyknąć. Wcale nie chcę tu być!

Ale ich mało obchodziła jej motywacja czy dokonane wybo­ry. Pracowała dla Bishopa. To znaczyło, że jest wrogiem.

Richard zajął jedno krzesło, a Dean Wallace usiadł obok nie­go. Hannah stanęła z założonymi rękami przy krześle Richarda. Claire nie wiedziała, co ma zrobić, więc trzymała się Michaela, skoro pan Janes i tak zajął ostatnie pluszowe siedzenie.

Po schodach weszły dwa wampiry, niosąc masywny, rzeź­biony tron Bishopa, który ustawiły dokładnie na samym środku wyłożonego dywanem podium.

Pan Pennywell, jeśli to był on, a nie ona - Claire wciąż nie potrafiła tego stwierdzić - stanął obok tronu z Ysandre i François. Stara gwardia, pomyślała Claire. Klika.

Bishop wyszedł zza kurtyny. Miał na sobie czarny garni­tur, białą koszulę, czarny krawat i czerwoną chusteczkę w bu­tonierce. Był ubrany lepiej niż pan Janes. Żadnych bogato zdo­bionych średniowiecznych szat, których spodziewała się Claire. Nie miał nawet korony.

Ale miał tron, na którym teraz zasiadł. Trójka jego ulubio­nych poddanych uklęknęła przed nim, a on leniwie udzielił im błogosławieństwa.

Potem rzekł:

- Chcę mówić z burmistrzem.

Claire nie wiedziała, jak to możliwe, ale głos Bishopa niósł się echem po całym placu: przypuszczała, że musiał mieć mi­krofon w kieszonce, połączony z głośnikami ukrytymi na drze­wach. Było to jednak dziwne. Zmrużyła oczy. Za kurtyną świa­teł zobaczyła, że Shane i Eve przeciskają się przez tłum i stają na przedzie zgromadzonych, na samym środku placu. Shane obejmował ramieniem Eve, ale nie tak jak chłopak obejmuje dziewczynę - chciał dodać jej otuchy.

Tak samo jak Michael Claire.

Richard Morrell stanął przed Bishopem.

- Wymagałem lojalności - zaczął Bishop. - Otrzymałem bunt. Nie tylko ze strony mojej córki i jej zbłąkanych poplecz­ników, ale również ze strony ludzi. Ludzi, będących pod pań­ską kontrolą, panie burmistrzu. To niedopuszczalne. To musi się skończyć, ten bezczelny sprzeciw wobec moich rządów.

Richard nie odezwał się ani słowem, ale Claire nie miała pojęcia, co właściwie miałby powiedzieć. Bishop stwierdzał je­dynie fakty.

A była to dopiero rozgrzewka przed tym, co miało nastąpić.

- Dziś dowiedziałem się, że osobiście zezwolił pan na wy­jazd kilkunastu najbardziej cenionych obywateli tego miasta - ciągnął Bishop. - Jak choćby wielu członków rady miejskiej. Dyrektorów przedsiębiorstw. Ludzi o wysokiej pozycji społecz­nej. Proszę mi powiedzieć, panie burmistrzu, dlaczego odesłał pan tych ludzi, a pozostawił tak wielu zwykłych obywateli, żeby to oni ponieśli za nich karę? Czy myślał pan wyłącznie o boga­tych i wpływowych?

Sprytnie. Próbował przekonać miasto do tego, że Richard był jak jego ojciec: że był skorumpowany i dbał wyłącznie o własny interes.

Richard odparł:

- Nie wiem, o czym pan mówi. Jeśli ktoś opuścił miasto, jestem pewien, że musiał mieć pańskie pozwolenie. Jak ktoś miałby wyjechać bez pańskiego upoważnienia?

To było jak policzek wymierzony w autorytet Bishopa. I w jego władzę. Bishop wstał.

- Poznam sekrety tego miasta, nawet gdybym miał je wy­drzeć siłą z każdego z was - powiedział. - A kiedy poznam już odpowiedzi, zapłacicie za wszystko, Richardzie. Żeby jednak zapewnić miastu lojalne i stabilne władze, muszę cię prosić, że­byś teraz mianował nowych członków rady miejskiej. Skoro tak nieroztropnie pozwoliłeś poprzednim się stąd wymknąć.

- Niech zgadnę. Mają to być same wampiry - powiedział Richard.

Bishop się uśmiechnął.

- Nie, oczywiście, że nie. Ale jeśli nie będą to wampiry, oczywiście ich w nie zamienię... tylko po to, żeby mieć pewność że są uczciwi...

Urwał, bo ktoś wchodził po schodach. Ktoś, kogo Bishop nie wzywał.

Myrnin.

Wyglądał jak na wpół umarły, gorzej niż kiedykolwiek wcześniej; oczy miał mlecznobiałe, a kiedy się wspinał, każdy krok stawiał po omacku. Był też chudszy. Słabszy.

Claire zrobiło się niedobrze, kiedy zobaczyła obłąkany uśmiech na jego twarzy.

- Tak mi przykro, mój panie - powiedział i spróbował wy­konać jeden ze swoich głębokich ukłonów. Zachwiał się, stra­cił równowagę i zadowolił się niewyraźnym machnięciem. - Zostałem zatrzymany. Nigdy bym nie przepuścił dobrej impre­zy. Będzie coś na ciepło? Czy tylko zimny bufet?

Bishop nie spoglądał na niego przychylnym okiem.

- Mogłeś się lepiej ubrać na tę okazję - powiedział. - Jesteś brudny.

- Ubieram się tak, jak mi podpowiada zew natury. Och, Claire, wspaniale. Cieszę się, że cię widzę, moja droga. - Myrnin chwycił Claire, odciągnął ją od Michaela, objął ją w ciasnym uścisku i zawirował z nią w niepewnych obrotach wokół po­dium, podczas gdy ona się wyrywała.

W jego głosie w ogóle nie słychać było roztargnienia, kiedy szepnął:

- Stój spokojnie. Zaraz coś się wydarzy. Zachowaj zimną krew, dziewczyno.

Kiwnęła głową. Pocałował ją żartobliwie w szyję - nie tak niewinnie, jakby sobie tego życzyła - i zatoczył się w tył, żeby oprzeć się o oparcie tronu Bishopa.

- Proszę o wybaczenie - powiedział. - Kręci mi się w głowie.

- Jesteś pijany - stwierdził Bishop.

- Tak bywa, kiedy jest się tym, co się je - przyznał Myrnin. - Zatrzymałem się na przekąskę. Niestety w mieście zostali tylko żałośni alkoholicy i przestępcy, którzy byli dla mnie zbyt szybcy.

Bishop go zignorował. Zwrócił się ponownie do Richarda.

- Czy mianuje pan radę miejską, burmistrzu? Czy też ja mam to zrobić w pana imieniu?

- Zrobi pan, jak zechce. - Richard wzruszył ramionami. - Nie mnie udzielać panu pozwolenia.

- Muszę zatem usunąć tych zdrajców, którzy pozostali. - Bishop pstryknął palcami, a Ysandre i François chwycili pana Janesa i Deana Wallace'a. Kiedy Hannah Moses próbowała im przeszkodzić, skończyła twarzą na dywanie, przytrzymywana przez Pennywella. - I pozwolę moim łowcom, żeby uwolnili nas od wszystkich pańskich obywateli, do których nikt się nie przy­znał lub którzy okazali się lojalni wobec moich wrogów. To po­winno oczyścić atmosferę.

W tłumie na dole rozległy się krzyki, bo ludzie na środku placu uświadomili sobie, że czeka ich rzeź.

Shane i Eve...

Claire złapała srebrny nóż w kieszeni i spróbowała rzucić się na Bishopa. Michael uniemożliwił jej to, prawdopodobnie dla jej własnego dobra.

Myrnin skoczył na Bishopa. Bishop złapał go bez tru­du, śmiejąc się z jego niezdarnych prób walki, i pstryknął na Ysandre. Ta sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła coś, co Claire z miejsca rozpoznała.

Strzykawkę. Sądząc po kolorze płynu, było w niej serum doktora Millsa.

Bishop wbił igłę w serce Myrnina i opróżnił zawartość strzykawki, a potem rzucił go na dywan. Myrnin wił się, kiedy lekarstwo rozchodziło się po jego ciele.

Kiedy otworzył oczy, biała mgiełka zniknęła.

Myrnin zdrowiał.

A przy tym przeraźliwie cierpiał.

- Wiem, jakie masz plany - powiedział Bishop i uśmiech­nął się do niego z góry. - Wiem, że zanim tu przyszedłeś, naszpikowałeś się trucizną. Wiem, że chciałeś, żebym wypił twoją krew i został sparaliżowany, aby Amelie mogła dokoń­czyć dzieła. Niestety wszystko to na marne, mój drogi przy­jacielu.

Machnął ręką, a kurtyna z tyłu się rozsunęła.

Pojawiła się Amelie, związana srebrnym łańcuchem. Nadal była ubrana w najmodniejszy kostium, tyle że był już on brudny, podarty i zakrwawiony. Włosy opadły jej wokół twarzy.

Na szyi miała srebrną smycz, którą trzymał Oliver.

Oliver.

Claire zrobiło się gorąco, potem zimno, a potem zamarła. A już uwierzyła, że nie był taki zły, jak sądziła; zaczęła myśleć, że można mu było prawie... zaufać.

Amelie też tak najwyraźniej sądziła. I Michael, bo zamach­nął się na Olivera, ale został przygwożdżony przez Pennywella i dwa inne wampiry.

W gorszym stanie był jednak drugi więzień, również spę­tany srebrnym łańcuchem, ale znacznie gorzej znoszący dotyk trującego metalu. Jego skóra spaliła się i poczerniała, bo był młodszy i delikatniejszy niż Amelie.

Sam Glass.

Amelie krzyknęła, kiedy go zobaczyła, i zamknęła oczy. Zniknęła jej wystudiowana obojętność, a Claire zobaczyła, jak bardzo jej na nim zależało. Jak bardzo go pragnęła.

Jak bardzo go kochała.

Bishop uśmiechnął się, a w uśmiechu tym Claire zobaczy­ła wszystko. Nie chciał zniszczyć Morganville tak po prostu: chciał zniszczyć doszczętnie życie, nadzieję i wszelkie powo­dy, by żyć. Mógł zwyciężyć tylko wtedy, gdy zostanie ostatnim wampirem, bez względu na to, jak wielu ludzi będzie musiał w związku z tym zabić.

- Nie mogłaś wygrać, Amelie - oświadczył, a na ręce Claire znów pojawił się tatuaż: rozrastał się z pojedynczej plamki w kolorze indygo na nadgarstku, aż pokrył całą jej rę­kę. Potem całą pierś. Poczuła, jak rozchodzi się jak trucizna po całym ciele, jak ją piecze, a potem wybucha żywym ogniem. - Proszę, mogę ci oddać twoją pupilkę. Nie jest mi już po­trzebna. Pomogła mi dowiedzieć się wszystkiego, co chciałem wiedzieć.

- Wątpię. - Głos Amelie był zachrypnięty. Wytrzymała spoj­rzenie ojca. - Pilnowałam, żeby o niczym nie wiedziała.

- Ale nie byłaś na tyle uważna, żeby Oliver o niczym nie wiedział. I to był błąd. - Uniósł jej brodę, żeby musiała spojrzeć mu w oczy. - Morganville jest moje. Ty jesteś moja. Znowu.

- A więc bierz, co twoje - powiedziała Amelie. Wydawała się nagle słaba. Zrezygnowana. - Zabijaj, jeśli chcesz. Pal. Niszcz. A kiedy skończysz, co ci zostanie, ojcze? Nic. Czyli do­kładnie tyle, co zawsze miałeś. Przybyliśmy tu, żeby budować. Żeby żyć. Ale ty tego nie zrozumiesz.

- Och, ależ rozumiem. Tyle że tym gardzę. I dlatego - powiedział Bishop - ty musisz zginąć.

Przechylił głowę Amelie na bok i przez jedną, straszną chwilę Claire sądziła, że ją zabije, tu i teraz, ale on tylko się ro­ześmiał i pocałował ją w szyję.

- Ale oczywiście nie z moich rąk - powiedział. - To w końcu nie byłoby moralne. Musimy dawać dobry przykład, a przynajmniej tak lubiłaś mi powtarzać, moje dziecko. Pozwolę, żeby w końcu zabili cię twoi ludzie. Skoro już błagasz mnie o ten przywilej.

Odsunął Amelie na bok, w ręce Pennywella, a zamiast niej chwycił Sama Glassa.

- Nie! - krzyknął Michael i zerwał się na nogi, żeby go po­wstrzymać.

Nie mógł. Claire dostrzegła bladą twarz Sama, wyrażają­cą determinację, której nie rozumiała, a potem Michaela, któ­ry zostaje sprowadzony z powrotem na ziemię trzy metry od Bishopa, który odsłania gardło Sama i zatapia w nim kły.

Powietrze rozdarł krzyk Amelie. Myrnin, wciąż roztrzęsio­ny i słaby, podczołgał się do niej. Ysandre odkopnęła go na bok ze śmiechem.

Oliver zastygł jak lodowy posąg. Tylko jego oczy były oży­wione, ale nawet one nie wyrażały niczego, co Claire potrafiła­by zrozumieć.

Michaela nie było już przy niej i nie mógł jej przytrzymać. Poderwała się na nogi, złapała srebrny nóż i wbiła go w plecy Ysandre jak najgłębiej mogła. Aż do kości.

- Och - powiedziała poirytowana Ysandre. Spróbowała się­gnąć do noża, ale był poza jej zasięgiem. Odwróciła się do Claire z twarzą wykrzywioną wściekłością, a potem się zachwiała. Na jej twarzy odmalował się szok, potem niepokój.

A potem strach, kiedy poczuła pieczenie.

Upadła i krzyknęła po pomoc. Claire przeskoczyła nad nią i klęknęła obok Myrnina. On próbował przezwyciężyć ból, dyszał, a oczy miał szkarłatne z wysiłku i - zapewne - z głodu.

Nie tracił jednak panowania nad sobą. Już nie.

- Podnieś mnie - zażądał. - Szybko!

Podała mu rękę, a on podciągnął się przy jej pomocy na nogi - stanął niepewnie, ale był silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. To był inny Myrnin... zdesperowany i niebezpiecz­ny, z utkwionymi w Bishopie, rozjarzonymi wściekłością oczami.

- Powstrzymaj go! - wrzasnęła Claire na Myrnina, bo on tylko stał i patrzył. Sam umierał. Myrnin pozwalał na to. - To Sam! Musisz go powstrzymać!

Myrnin odwrócił się jednak i rzucił na Pennywella.

- Nie! Myrnin, nie! Sam!

Oliver w dalszym ciągu stał nieruchomo. Patrzył na Bishopa.

Czekał.

Wszyscy na coś czekali.

Gdzieś w tłumie rozległ się krzyk, a kiedy Claire spojrza­ła w tamtą stronę, zobaczyła, że ludzie próbują uciekać. Przez tłum przeciskały się wampiry - myśliwi wybierający ofiary. Ludzie z Morganville walczyli o życie. Wiele osób przyszło na własny pogrzeb z bronią, w tym Shane i Eve; Claire dostrzega­ła ich czasem, ale mogła się jedynie modlić, żeby nic im się nie stało. Przynajmniej mogli chronić się nawzajem.

Musiała pomóc Michaelowi. Claire bała się wyciągnąć nóż z pleców Ysandre - tylko on uniemożliwiał wampirzycy dalszą walkę - ale nie mogła też stać bezczynnie.

Na szczęście nie musiała. Zawołała ją Hannah Moses, a kiedy Claire odwróciła się do niej, zobaczyła, że Hannah jej coś rzuca. Instynktownie wyciągnęła ręce, żeby to coś złapać.

Dobrze zaostrzony drewniany kołek. Hannah nie czeka­ła, żeby sprawdzić, co ona z nimi zrobi; zamachnęła się już na François, który próbował obezwładnić Richarda Morrella. Hannah skoczyła na paskudnego, małego wampira, przygwoź­dziła go własnym ciałem i wbiła mu drewniany kołek w serce. Prawdopodobnie go nie zabiła, ale dopóki ktoś nie wyjmie koł­ka, będzie wyeliminowany to z dalszej walki.

Michael pokonał swojego przeciwnika w chwili, kiedy Claire do niego dotarła; był zakrwawiony i trochę oszołomiony, ale złapał ją za ramię i wrzasnął:

- Wynoś się stąd!

- Musimy ratować Sama! Ale było już na to za późno.

Bishop upuścił bezwładne ciało Sama na dywan, a Claire zobaczyła, że nawet jeśli Sam jeszcze żył, to wkrótce umrze.

Ślepa furia pozbawiła ją rozsądku.

Claire podbiegła do Bishopa, kiedy ten się odwracał, i za­machnęła się kołkiem, celując dokładnie w miejsce, w którym powinno znajdować się serce, jeśli w ogóle je miał.

Złapał ją za nadgarstek.

- Nie - powiedział łagodnie, jak człowiek do swojego psia­ka, który nasikał na drogi mebel. - Nie pozwolę, żeby rzucały się na mnie dziewczynki.

Próbowała się wyrwać, ale wiedziała, że to już koniec; w ża­den sposób nie wyjdzie z tego cało. Michael próbował dotrzeć do Sama. Amelie klęczała, wciąż spętana srebrnym łańcuchem. Hannah i Richard stali plecami do siebie i bronili się przed trze­ma strażnikami wampirami.

Myrnin walczył z Pennywellem, niszcząc po drodze połowę podium. Widać było, że jest między nimi jakaś dawna niena­wiść. Historia.

Oliver przysunął się bliżej do Amelie, choć Claire nie wi­działa, żeby zaszła w nim jakakolwiek zmiana. W dalszym ciągu nie walczył, ani za, ani przeciw, i z pewnością nie miał zamiaru kiwnąć palcem, żeby ją uratować.

- Claire!

Shane. Usłyszała, jak woła ją po imieniu, ale był za daleko - stał z zadartą głową sześć metrów niżej, przy samym podium.

Trzymał w ręku nóż. Kiedy spojrzała w dół i napotkała jego wzrok, rzucił jej nóż.

Nóż otarł się jej o policzek, ale trafił Bishopa w środek klat­ki piersiowej.

Bishop się roześmiał.

- Twój chłopak ma niezłe oko - powiedział i wyciągnął nóż z taką łatwością, jakby to była drzazga. Nóż nie był srebrny. Nic mógł mu nic zrobić. - Twoi przyjaciele chcieliby myśleć, że mają jeszcze jakąś szansę, ale nie mają. Nie mają...

I wtedy zdarzyło się coś dziwnego... Wyglądało na to, że Bishop się zawahał. Jego wzrok stał się pusty i przez chwilę Claire sądziła, że on po prostu napawa się swoim zwycięstwem.

- Nie mają szansy... - zaczął znów i przerwał. Potem zrobił niepewny krok w bok, jakby stracił równowagę.

A potem puścił Claire i przytrzymał się oparcia tronu. Spojrzał z niedowierzaniem na nóż trzymany w ręce - nóż Shane'a. Nie mógł go utrzymać. Nóż wyślizgnął się mu z ręki, uderzył w fotel, odbił się od niego i spadł na podłogę.

Bishop zatoczył się w tył. Poły jego marynarki rozchyliły się, a Claire zobaczyła, że jego rana krwawi.

Mocno krwawi.

- Łap książkę! - krzyknęła Amelie, a Claire zobaczyła książkę w wewnętrznej kieszeni marynarki Bishopa. Księgę Amelie, księgę Myrnina. Księgę Morganville z wszystkimi jego tajemnicami i całą mocą.

Rzeczywiście powinien to stracić tego wieczoru, nawet gdy­by miał zyskać wszystko inne.

Claire rzuciła się na niego, złapała książkę i jakimś cudem wymknęła się zaciskającym się na niej palcom.

Bishop rzucił się za nią, kiedy odskoczyła, ale wyglądał, jak­by był zdezorientowany. Wolniejszy.

Chory?

Oliver wreszcie się ruszył, jakby otrzymał jakiś sygnał. Wyjął parę skórzanych rękawiczek z kieszeni, spokojnie je na­łożył i zerwał srebrne łańcuchy pętające Amelie. Podniósł jeden koniec srebrnej smyczy i przytrzymał go chwilę, patrząc Amelie w oczy.

Uśmiechnął się.

Potem zdjął jej obrożę z szyi i cisnął na podłogę.

Amelie zerwała się na równe nogi: poraniona, zakrwawio­na, wściekła bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Syknęła na Olivera z wyszczerzonymi kłami, minęła go szybko i uklęknęła przy Samie.

On otworzył oczy i wbił wzrok w jej twarz. Żadne z nich nie odezwało się ani słowem.

Amelie wzięła go za rękę, a potem podniosła jego dłoń i przyłożyła ją do swojej twarzy.

- Miałeś rację - powiedziała. - Zawsze miałeś rację, we wszystkim. I zawsze będę cię kochać, Sam. Zawsze.

Sam uśmiechnął się, a potem zamknął oczy...

...i umarł. Claire widziała, jak uchodzi z niego życie, czy czymkolwiek było to, co ożywiało wampiry.

Oczy zaszły jej gorącymi łzami. Nie. Och, Sam...

Amelie delikatnie położyła z powrotem jego dłoń na piersi, pocałowała go w czoło i wstała. Oliver pomógł jej, podtrzymu­jąc ją za ramię - tylko po tym Claire była w stanie stwierdzić, że Amelie nie była do końca sobą, bo pod każdym innym wzglę­dem była bardziej ożywiona niż wcześniej.

A w każdym razie bardziej pobudzona.

Bishop był poważnie ranny, chociaż Claire nie miała poję­cia, jakim cudem; nóż Shane'a nie mógł mu tak naprawdę wy­rządzić krzywdy. Starzec ledwie się trzymał na nogach i zaczął się cofać przed Amelie i Oliverem.

Zaczął iść w kierunku Myrnina, który podniósł Pennywella i cisnął nim daleko jak szmacianą lalką - aż do reflektora, w który Pennywell walnął, rozbijając szkło i niszcząc urzą­dzenie.

Potem Myrnin zwrócił się do Bishopa i zastąpił mu drogę.

Trzy wampiry, które walczyły z Hannah i Richardem, na­gle zrozumiały, że szczęście się od nich odwraca, i zaczęły się cofać. Na pożegnanie jeden z nich wyszarpnął jednak ko­łek z piersi François, a wampir krzyknął i zerwał się na nogi z warknięciem.

Wyraźnie wściekły Oliver schylił się i podniósł srebrną smycz, którą zdjął z szyi Amelie. Jednym płynnym ruchem owi­nął ją wokół gardła François i przywiązał go do poręczy masyw­nego tronu Bishopa.

- Nie ruszaj się - warknął i dla dodatkowej pewności ob­wiązał drugi ciężki srebrny łańcuch wokół jego kostki. François zawył z bólu.

Oliver wyjął drewniany kołek z ręki Claire, wyciągnął srebr­ny nóż z pleców Ysandre i przebił ją kołkiem, żeby przygwoździć wampirzycę do podium. Kołek przebił jej serce. Ysandre zadrgała, a potem przestała się ruszać.

- No, to powinno ich powstrzymać na jakiś czas - powie­dział Oliver. - Claire, trzymaj. - Rzucił jej nóż, a ona złapała go, choć była wciąż odrętwiała i nie do końca rozumiała, co się właśnie stało.

- Ty nie... ty nie jesteś...

- Po stronie Bishopa? - Uśmiechnął się blado. - On z pew­nością tak sądził, bo sprzedałem mu się tej nocy, gdy przybył do Morganville. Ale nie. Nie jestem jego sługusem. Zawsze nale­żałem tylko do siebie.

Amelie podeszła do swojego ojca.

- To już koniec - powiedziała. - Wyrządziłeś już wystarcza­jąco dużo zła. Więcej tego nie zrobisz.

Bishop wyglądał na zdesperowanego, zdezorientowanego i, po raz pierwszy, na naprawdę wystraszonego.

- Jak? Jak to zrobiliście?

- Nie chodziło o to, żeby zgadnąć, kogo postanowisz za­bić - powiedziała, a jej głos był spokojny i zimny jak lód. - Nauczyłeś mnie, jak się rozgrywa ostateczne partie, ojcze. Klucz do zwycięstwa leży w tym, by każdy ruch przeciwnika, jakikolwiek by był, był zły. Wiedziałam, że zabijesz przynaj­mniej jedno z nas osobiście; za bardzo to lubisz. Nie potrafił­byś się temu oprzeć.

Podobnie jak Bishop Amelie straciła równowagę. Oliver złapał ją i podtrzymał. Bishop zbladł.

- Wy... wy mnie otruliście. Myrninem. Ale ja nie piłem.

- Zatrułam Myrnina - powiedziała. - I siebie. I Sama. Jedyna osoba, która nie przyjęła trucizny, to Oliver, bo po­trzebny mi był w odwodzie. Widzisz, wiedzieliśmy o Claire. Liczyliśmy na to, że będziesz wiedział, gdzie będziemy i co pla­nujemy, a przynajmniej tyle, ile ona sama widziała. - Pionek. Claire zawsze była pionkiem.

A Sam - Sam był męczennikiem.

Amelie się zachwiała, więc Oliver ją podtrzymał. Wyglądało to tak, jakby chciał ją pocieszyć, ale nie o to chodziło; wyjął z kieszeni strzykawkę, odblokował ją za pomocą kciuka i wbił ją w szyję Amelie. Opróżnił strzykawkę, a Amelie wzdrygnęła się, wzięła głęboki oddech i się wyprostowała.

Kiwnęła na Olivera, który wyjął drugą strzykawkę i rzucił ją Claire.

- Daj mu to.

Claire przez chwilę myślała, że ma na myśli Bishopa, ale potem zrozumiała, o kogo mu naprawdę chodzi, bo zobaczy­ła Myrnina, który bezwładnie osunął się na kolana. Przełknęła z trudem ślinę, spojrzała niepewnie na Myrnina, a on odgarnął na bok włosy i odsłonił bladą szyję.

- Pospiesz się - powiedział. - Nie zostało dużo czasu. Udało jej się jakoś zrobić zastrzyk, a potem pomogła Myrninowi stanąć na nogi.

Kiedy podniósł wzrok, widziała, że czuje się lepiej. Znacznie lepiej.

Amelie podeszła do Bishopa:

- Żeby rozwiać twoje ewentualne wątpliwości, ojcze, to jest antidotum na truciznę, która właśnie zaczyna działać w twoim organizmie. Bez antidotum trucizna cię nie zabije, ale cię sparaliżuje. Nie możesz z nami wygrać. Nie teraz.

Tłum się uspokajał. Były ofiary, ale wiele z nich stanowili ludzie Bishopa; mieszkańcy Morganville nie dali się zapro­wadzić na rzeź tak łatwo, jak sądził Bishop. Koniec końców ich wściekłość i nienawiść do wampirów okazały się przy­datne.

Na schodach z boku podium zadudniły kroki Shane'a i Eve, a za nimi grupy ponurych ludzi, w tym detektywa Hessa i kilku innych policjantów. Wszyscy mieli w rękach broń. Eve trzymała kuszę, którą wycelowała w pierś Bishopa.

Michael wziął od Hannah zapasowy kołek.

Całe Morganville po jednej stronie i Bishop po drugiej.

Bishop się cofnął.

Zasłona za jego plecami zaczęła połyskiwać srebrzyście.

- Portal! - krzyknęła Claire, ale było już za późno; Bishop aktywował wyjście ewakuacyjne, a chwilę później przeszedł przez nie i zniknął. Amelie znajdowała się za daleko, a i tak by­ła zbyt słaba, żeby go ścigać.

Claire zadziałała instynktownie; po prostu skoczyła na­przód i zawołała Adę po imieniu.

- Co? - spytał komputer. Dźwięk rozległ się tym razem z wnętrza portalu.

- Muszę wyśledzić Bishopa! - powiedziała Claire.

- Nie pracuję już dla was, ludzie - odparła Ada i zamknęła z trzaskiem portal. Claire odwróciła się i spojrzała na Myrnina, który ją obserwował, a jego oczy powracały do normalnego czarnego koloru. Podszedł do niej, szurając bosymi stopami, i przyjrzał się pustemu miejscu po portalu.

Potem wyciągnął rękę i narysował w powietrzu szerokie ko­ło, a srebrna poświata znów zamigotała przed ich oczami.

- Nie bądź niegrzeczna, Ado. Wiem dobrze, że mnie sły­szysz. Gdzie udał się nasz szanowny pan Bishop?

- Nie mogę ci powiedzieć - odrzekła sztywno Ada. - Dla ciebie też już nie pracuję.

Myrnin położył rękę na migocącej powierzchni i spojrzał na Claire.

- Przeprogramował ją - stwierdził. - Musiał u niej być i dać jej swoją krew, kiedy my byliśmy zajęci naszymi sprawa­mi. Nie spodziewałem się, że będzie działać tak szybko. Nie myślałem tak jasno, jak powinienem. - Zdjął rękę, a Claire uświadomiła sobie, że działała ona jak przycisk wyciszający, żeby Ada nie słyszała, co mają sobie do powiedzenia. - Ado, skarbie. Skonstruowałem cię z odpadków i własnej krwi. Czy naprawdę chcesz mi powiedzieć, że już mnie nie kochasz? - Claire nigdy nie słyszała, żeby mówił takim tonem, żeby był tak opanowany, tak pewny siebie, tak przebiegły. Aż zadrżała. - Pozwól, że do ciebie przyjdę. Naprawdę chcę się z tobą zo­baczyć, kochana.

Ada milczała przez chwilę, a potem jej postać pojawiła się na powierzchni portalu - kobieta z epoki wiktoriańskiej w szerokiej sukni, z typowym dla tamtych czasów wysokim koł­nierzykiem. Wygładziła bladymi dłońmi fałdy sukni.

- Doskonale - oznajmiła. - Możesz złożyć mi wizytę, Myrninie.

- Wspaniale. - Złapał Claire za rękę i przeszedł przez portal.

Jej stopa nastąpiła na coś miękkiego, co umknęło jej spod nóg z ostrym piskiem, a Claire odskoczyła i też wrzasnęła. Szczury. Nie cierpiała szczurów. Było zbyt ciemno, żeby coś zo­baczyć, ale już po chwili w grocie rozbłysły światła, a na środku znajdowała się potworna plątanina rur i skomplikowanej apa­ratury, która składała się na Adę.

Jej zjawa stała przed gigantyczną klawiaturą przypomina­jącą maszynę do pisania i uśmiechała się do Myrnina jak bez­nadziejnie zakochana dziewczyna, ale kiedy tylko dostrzegła Claire, uśmiech zniknął.

- Och - powiedziała, rozczarowana, za pomocą niewiel­kich głośników w komputerze. - Ją też przyprowadziłeś.

- Nie bądź zazdrosna, moja kochana. Jesteś moją jedyną kobietą. - Myrnin podszedł do klawiatury, przechodząc przez dwuwymiarową postać Ady, a Claire zobaczyła, że Ada robi za­niepokojoną minę i odwraca się do niego.

- Co robisz? - spytała. - Myrnin!

- Naprawiam cię, mam nadzieję - odparł. - Claire. Claire chciała do niego podejść, ale Ada odwróciła się do niej, a sztywna wiktoriańska postać zamieniła się w... coś inne­go. W coś mrocznego, złego, straszliwego i warczącego.

Wzdrygnęła się i cofnęła, ale Myrnin wyciągnął rękę, złapał ją i przyciągnął do siebie.

- Nie przejmuj się nią. Nie jest w nastroju. - Nacisnął na jakieś symbole, potem odsłonił ostrą igłę na panelu sterowania i przycisnął do niej swoją rękę. - Ado. Nie będziesz już nigdy przyjmować rozkazów pana Bishopa, rozumiemy się?

- On był dla mnie milszy - powiedziała pochmurnie Ada. - Dawał mi lepszą krew.

- Lepszą niż moja? Czuję się urażony.

Chichot Ady przypominał chrzęst folii aluminiowej.

- No cóż, jak wiesz, nie byłeś sobą. Ale teraz smakujesz znacznie lepiej, Myrnin. Prawie jak za starych dobrych czasów.

- Kto by pomyślał. A więc obiecuję ci, moja śliczna, że do­staniesz ode mnie mnóstwo słodziutkiej krwi, jeśli zablokujesz dostęp panu Bishopowi.

Ada wydała z siebie długi, przeciągły pomruk, jakby się za­stanawiała, ale w końcu się odezwała:

- No cóż... dobrze. Ale w zamian będziesz musiał mi dać całe pół litra.

- Nie zdjąłem przecież ręki, kochana. Pij śmiało. - Stał tak prawie minutę, a potem nakazał Claire gestem, żeby podeszła. - Kończysz już, Ado?

- Mm... - westchnęła Ada. - Tak. Pyszne. Nigdy nie czułam się tak... Co ty robisz?

Myrnin oderwał dłoń od panelu, złapał Claire za rękę i przy­cisnął ją do igły. Tym razem wiedziała, że nie ma co się wyry­wać, więc tylko zagryzła wargi i starała się nie myśleć o tym, czy jeśli na przykład krew Myrnina zainfekuje jej krew, będzie to miało jakieś nieprzyjemne skutki uboczne, takie jak nagły apetyt na krew i alergia na słońce.

- Przykro mi - powiedział takim tonem, jakby wcale nie by­ło mu przykro, i znów zmienił głos na ten aksamitny, mroczny i uwodzicielski ton. - Ado, kochanie?

Milczenie.

- Ado, Claire jest moją bliską przyjaciółką i naprawdę nale­gam, żebyś dała jej taki sam dostęp jak mnie.

Ada udała, że wymiotuje.

- Ado.

- Nie. Westchnął.

- Wymień mi proszę wszystkie osoby, które mają dostęp do systemu.

Ada się odezwała:

- Obecnie, oprócz ciebie, sześć osób ma pełny dostęp do portali. Usunęłam pana Bishopa, bo tak ładnie mnie o to prosiłeś. Pozostaje więc Amelie, Oliver, Michael, Claire, Jason i Dean. Ale Claire nie jest dla ciebie dobra, Myrnin. Powinieneś natychmiast ją pożreć.

- Dziękuję. Przemyślę to. - Zmarszczył brwi i pochylił się nad konsolą. - Jason. Jason Rosser? Dlaczego o tym nie wie­działem? I kto to jest Dean?

- Moją rolą jest to wiedzieć, a twoją się dowiedzieć - po­wiedziała Ada i się roześmiała.

- Nie wolno jej tego robić, prawda? - spytała Claire.

- Prawda. O rany. Chyba moja krew spowodowała infekcję jej systemu. To bardzo niedobrze.

- Możesz podać jej lekarstwo?

- To nie takie proste - powiedział Myrnin i znów zwrócił się do Ady. - Ado, kochanie? Czy możesz mi powiedzieć, w jaki sposób Jason i Dean mają dostęp do systemu?

- Sam Glass udzielił go Jasonowi - wyjaśniła. - Oczywiście nie w pełnym zakresie. Tylko na tyle, żeby mógł otwierać por­tale. Dean jest przyjacielem Jasona. Oczywiście unieważniłam dostęp Sama. Bo on przestał działać.

Claire zaczęła się wiercić niespokojnie. Palący ból w ręce zaczął ją niepokoić.

- Ehm... Myrnin, czy możemy już skończyć? - Uznała, że Ada musiała już wypić przynajmniej pół litra jej krwi.

- Proszę bardzo - powiedziała Ada. - I tak nie lubię twojej krwi. - Wydała z siebie elektroniczny dźwięk imitujący plucie. Claire oderwała z ulgą rękę i przycisnęła ją do piersi, zaciskając mocno pięść, żeby powstrzymać krwawienie. - Jest obrzydliwa. Za słodka.

Claire pokazała komputerowi język.

- Widziałam.

- I dobrze - odszczeknęła się Claire. - Gdzie poszedł Bishop?

- Dlaczego miałabym...

- Ado! - Głos Myrnina przebił się przez nadąsaną odpo­wiedź komputera, a Ada zamilkła. - Chcę, żebyś zablokowała dostęp do portali wszystkim z wyjątkiem mnie, Amelie, Olivera, Michaela i Claire. Rozumiesz?

- Nie jestem twoją niewolnicą. - Postać Ady zamigotała, a potem całkiem zniknęła.

- Przepraszam - powiedział Myrnin i położył ręce na ma­szynie, jakby chciał ją pogłaskać. - Kochana, wrócę do ciebie, porozmawiamy i wszystko sobie wyjaśnimy. Ale to jedno mu­sisz mi obiecać. To ważne.

W głośnikach rozległo się westchnienie Ady.

- Nie umiem ci odmawiać - powiedziała. - Dobrze. Deana i Jasona też zablokowałam.

- To by chyba było na tyle - powiedziała Claire i poczuła, że maleńka bańka ulgi pękła z trzaskiem, kiedy Myrnin pokręcił przecząco głową.

- Jeszcze jedno. Muszę wiedzieć, dokąd udał się Bishop, kiedy wskoczył w ostatni portal. Ado, kochanie, możesz to dla mnie zrobić?

Claire poczuła, że za ich plecami formuje się delikatne ob­ramowanie portalu. Ona i Myrnin odwrócili się w tamtą stronę. Zjawa Ady pojawiła się znów, ale odpłynęła na bok z rękami za­łożonymi za plecami. Była wyraźnie nadąsana.

Z portalu wyszedł Michael, trzymając za rękę Eve. Za nimi pojawił się Shane.

- Nie ma sposobu, żeby się was pozbyć, co? - westchnęła Ada.

- Ado! Powiedz mi, gdzie jest Bishop! - Myrnin tracił cier­pliwość. Wzruszyła ramionami.

- Na uniwersytecie. Przypuszczam, że może się tam ukry­wać przez jakiś czas niezauważony. Poza tym ma tam mnóstwo jedzenia.

Jeśli mówiąc „jedzenie", miała na myśli studentów, to chyba miała rację. Poza tym w wielu budynkach, w których mieściły się wydziały uniwersytetu, w nocy nikogo nie było. Miała rację. Jeśli Bishop chciał odzyskać siły, była to dla niego idealna kry­jówka.

Musieli go dorwać, zanim do tego dojdzie.

Myrnin już ruszał. Podszedł do portalu, przez który przy­szedł Michael i cała reszta, wystukał coś na jego powierzchni i nasłuchiwał. Claire też to usłyszała, choć słabo - dźwięk przy­pominający dzwonienie. Częstotliwość. No jasne. Portale dzia­łały na określonych częstotliwościach jak radio - wystarczy na­stawić je na odpowiednią, a przemieści cię do właściwego miej­sca. Robiła to, choć nie wiedziała jak, ale teraz, kiedy się skon­centrowała, wyraźnie słyszała sygnał.

- Już - powiedział Myrnin i wszedł w portal. Claire podała rękę Shane'owi i ruszyła razem z nim w nieznane.

ROZDZIAŁ 10

Wyszli w budynku administracji, w opuszczonym pomiesz­czeniu, które Claire znała. Myrnin już zniknął, ale drzwi, przez które wyszedł, wciąż kiwały się na zawiasach. Claire upewniła się, że wszyscy przeszli, a potem patrzyła przez chwi­lę na całą trójkę.

- Jesteście pewni, że chcecie to zrobić? - spytała. Michael wyglądał jakoś doroślej i był bardziej podobny do Sama. Uświadomiła sobie, że stracił właśnie dziadka, kogoś, kogo ni­gdy miał nie stracić. A to obudziło w nim coś, co go zmieniło.

Był bardziej podobny do Sama niż kiedykolwiek wcześniej. Eve była nadal niezaprzeczalnie sobą. Obracała w palcach kołek, a w prawej ręce trzymała kuszę.

- Jak często mam okazję być łowczynią wampirów? - spy­tała i się uśmiechnęła. - Do roboty.

- Shane?

On był nienaturalnie milczący. Teraz tylko kiwnął głową.

- Uważaj na siebie - powiedział i pogładził ją delikatnie grzbietem dłoni po policzku. - Przerażasz mnie.

Claire wybuchnęła niepewnym śmiechem.

- Jesteś nienormalny.

Na zewnątrz znajdował się krótki korytarz, pusty i ciemny; na jego końcu były drzwi przeciwpożarowe, a jedne z nich były wciąż lekko uchylone. Claire domyśliła się, że tamtędy poszedł Myrnin.

Ruszyła za nim.

Kiedy wyszła na dwór, na chłodne wieczorne powietrze, ktoś ją złapał. Nie był to Myrnin.

Bishop.

Wyglądał źle - drżał, ale wciąż był silniejszy od człowieka. Obmacywał ją i przez krótką chwilę myślała: O Boże, chce mnie zgwałcić, ale potem jego wędrująca ręka natrafiła na książkę, którą wsunęła do kieszeni. Zapomniała o niej.

Kiedy próbował jej ją wyrwać, zaczęła się bronić. Zaciekle. Bishop był bardzo słaby, a ona spanikowana. Bishop usłyszał, jak Shane woła ją po imieniu, zaciągnął ją głębiej w ciemność, a potem skierował się do pobliskiego budynku, zaczął się wspi­nać i wciągać ją ze sobą na górę. Znaleźli się na płaskim dachu jakiegoś budynku gospodarczego.

- Tutaj! - usłyszała krzyk Michaela, który biegi już w ich kierunku, Shane i Eve deptali mu po piętach.

Bishop zacisnął palce na książce. Nie! Nie mogła do tego dopuścić. Claire nie wiedziała do końca, co znajduje się na tych kartach, ale przekonała się już, jaki użytek robił z tego Bishop. Doświadczyła tego poprzez tatuaż.

Nie miała zamiaru ryzykować, że Bishop może zrobić coś więcej.

Bishop krzyknął coś do niej i wyszczerzył kły. Claire zaparła się obiema nogami o jego piersi i zaczęła ciągnąć z całych sił.

Bishop zatoczył się do tyłu i poślizgnął. Claire przewróciła się na brzuch, poderwała na równe nogi i podbiegła do krawędzi dachu. Nie miała pojęcia, co ma zrobić, kiedy tam dotrze. Chyba spadnie. Albo skoczy, bez względu na to jak twarda była ziemia.

Nie musiała tego robić. Michael wskoczył na dach, złapał ją w pasie i zeskoczył razem z nią. Wylądował lekko na ziemi, po­stawił ją i spojrzał w górę.

Bishop wychylał się nad krawędzią i dyszał ciężko. W jego kłach i obłąkanych oczach odbijało się światło księżyca.

- O cholera - powiedziała Eve. - Chyba wciąż mu daleko do pluszowego misia.

Shane podsumował wszystko słowami:

- Uciekajcie!

Tak właśnie zrobili. Shane wziął Claire za rękę; miała naj­krótsze nogi, ale największą motywację, więc dotrzymywała im kroku, kiedy pędzili przez boisko do piłki nożnej przed budyn­kiem administracyjnym.

Bishop zeskoczył z dachu i zaczął ich gonić.

- Złapie nas! - wrzasnęła Eve. - Biegnijcie do biblioteki!

Biblioteka TPU znajdowała się w dużym budynku z kolum­nami, po przekątnej względem budynku administracyjnego. Paliły się w niej światła i ciągle jeszcze jacyś studenci wcho­dzili i schodzili po schodach, nieświadomi tego, co się do nich zbliża.

- Wynoście się stąd! - krzyknęła Claire i wbiegła pędem na górę. Shane był tuż przed nią, a Eve gdzieś z tyłu.

Michael zatrzymał się u podnóża schodów i odwrócił, żeby powstrzymać Bishopa. Kiedy Claire się zawahała, Eve złapała ją za rękę i pociągnęła za sobą.

- Nie zatrzymuj się! - wydyszała. - Cholera, muszę więcej ćwiczyć. Biegnij między regały. W żadnym razie się nie zatrzy­muj, Claire!

Kiedy przebiegły przez wykrywacze metalu, włączył się alarm. Studenci wyskoczyli ze swoich boksów i zerwali się od stolików jak pieski preriowe, a potem, kiedy zobaczyli, że w ich kierunku zbliża się coś złego, zaczęli krzyczeć i rozpierzchli się, zostawiając porozrzucane notatki i włączone komputery. Mknąc obok regałów, Shane zatrzymał się gwałtownie, złapał dwie książki w czarnych okładkach i rzucił jedną Eve. Kiwnęła głową i wsunęła ją za pasek spodni.

Gdzieś za nimi rozległ się trzask i szklane drzwi rozpadły się na milion kawałków, które posypały się na marmurową pod­łogę. Ktoś krzyknął, żeby wezwać ochronę; ktoś mądrzejszy od­krzyknął, żeby zamknąć gębę i się schować.

Michael spadł na marmurową posadzkę i przeturlał się, zo­stawiając ślady krwi. Wylądował na rękach i kolanach, twarzą do Claire, Shane'a i Eve, którzy się zatrzymali.

- Biegnijcie! - wstał w chwili, kiedy Bishop wszedł do środ­ka. Już nie wyglądał na osłabionego.

Trucizna przestawała działać o wiele za szybko.

Shane szturchnął Claire, żeby biegła. Eve ruszyła za nimi, oglądając się przez ramię, żeby sprawdzić, czy Michael też bie­gnie.

Nie biegł.

Alejka kończyła się ceglaną ścianą z oknami, ale była też na niej tabliczka wskazująca, że wyjście jest po lewej. Cała trójka skręciła tam i pobiegła, wymijając studentów ze słuchawkami na uszach, którzy nie mieli pojęcia, co się dzieje w bibliotece.

Shane pierwszy dotarł do drzwi przeciwpożarowych, znów załączając alarm, a potem wszyscy zbiegli po następnych scho­dach.

Ta część biblioteki wychodziła na dużą fontannę: tyle że fontanny już nie było i to od ładnych kilku miesięcy. Zamiast niej, w miejscu, w którym zbiegało się sześć ścieżek, znaj­dował się wysoki murek, a na nim posąg Bishopa z księgą w ręce.

Przed posągiem palił się jeden z tych niegasnących płomie­ni: światło mądrości czy coś równie głupiego. Statua budziła w Claire odrazę już w chwili jej postawienia.

Ale teraz miała pomysł.

- Rozdzielmy się! - wrzasnęła. - Zróbcie tak, żeby widział, że macie książki!

Shane i Eve rozdzielili się: jedno w prawo, drugie w lewo.

Claire pobiegła w stronę posągu.

Kiedy Bishop wybiegł z biblioteki, po Michaelu nie było śla­du. Zatrzymał się na schodach, wiedząc, że dwójka z nich jest tylko wabikiem - ale kto? Claire mogła się założyć, że uzna, że zamieniła się książkami z Shane'em.

Dobrze typowała. Bishop zeskoczył ze schodów na trawnik i rzucił się w pogoń za Shane'em. To dało Claire wystarczająco dużo czasu, żeby dobiec do kamiennego obmurowania fontan­ny, wspiąć się na nie i dotrzeć do wiecznego płomienia mądro­ści, którym tak naprawdę była lampka gazowa.

Tego jej było trzeba.

Wyjęła książkę z kieszeni i uniosła ją nad płomieniem. Tak. Wreszcie.

- Hej! - usłyszała z daleka krzyk Eve. - Hej, Bishop! Łap! - Kiedy podniosła oczy, Eve podskakiwała i wymachiwała opra­wioną w skórę książką jak obłąkana cheerleaderka.

Bishop nie zwrócił na nią uwagi.

Shane popędził zakosami, ale Bishop był szybszy i zwin­niejszy, podciął mu nogi i go przewrócił.

Claire popatrzyła na trzymaną w rękach książkę.

Nie paliła się. Obróciła ją zrozpaczona i spróbowała podpa­lić od strony z pozłacanym brzegiem.

- Chyba sobie żartujesz! - krzyknęła i dalej próbowała ją podpalić.

Książka nawet się nie okopciła.

Bishop wyrwał książkę Shane'owi, przejrzał ją i rzucił z obrzydzeniem. Ruszył prosto na Claire. Eve zobaczyła, jak biegnie, pierwsza znalazła się przy Claire, przeskoczyła przez murek przy fontannie i zatrzymała się gwałtownie.

- Na co czekasz? - wydyszała. - Spal wreszcie tę cholerną książkę!

- Próbuję! - jęknęła Claire i w rozpaczy złapała garść kar­tek w środku księgi i szarpnęła.

Kartki się wyrwały. Kiedy przytrzymała je nad ogniem, na­tychmiast zajęły się płomieniami, jak bibuła.

- Tak! - zawołała radośnie Eve i zaczęła podskakiwać i wy­machiwać rękami. - Dalej!

Claire wydarła więcej kartek i wrzuciła je do ognia.

Bishop wylądował niezręcznie przed nią, miał czerwone oczy, warczał, a kiedy Eve próbowała zastąpić mu drogę, odsu­nął ją na bok.

- Ty mała paskudo - powiedział i wyciągnął rękę. - Daj mi to.

Claire wyrwała kolejne kartki, cofnęła się i przeszła na dru­gą stronę posągu. Większość papieru spłonęła. To, co się nie spaliło, unosiło się leniwie wokół jej nóg. Iskierki szybowały na wietrze i opadały jej na ubranie.

Bishop rzucił się na nią, kiedy wydzierała kolejne kartki. Wrzuciła kolejne kartki do ognia na chwilę przed tym, zanim jej dosięgnął i przycisnął plecami do własnego pomnika z brązu.

Bishop wyciągnął rękę, żeby wyrwać jej poszarpane resztki książki.

Obok nich przemknął cień, ledwie dostrzegalny w świetle księżyca, a chwilę później Claire poczuła, że posąg się zatrząsł, bo coś skoczyło na jego czubek.

Myrnin, usadowiony na czubku posągu Bishopa, sięgnął w dół i wyciągnął książkę z rąk Claire na chwilę przed tym, za­nim dosięgnął jej Bishop.

- Aj, aj - powiedział. - Nie bądź niegrzeczny, starusz­ku. To nigdy nie było twoje. - Wyrwał jedną kartkę, zgniótł ją w kulkę i umieścił starannie na pomniku, gdzie zajęła się ogniem i spłonęła. - Zostaw dziewczynę w spokoju. Jesteś już skończony.

Bishop złapał Claire i przycisnął ją do piersi, rozcapierzając szpony na jej gardle.

- Dawaj książkę albo ją zabiję!

- Ależ proszę cię bardzo - powiedział Myrnin i wyrwał ostatnią garść kartek. Przyjrzał się umieszczonym na nim za­piskom i się uśmiechnął. - Pamiętam. Stare, dobre czasy. A co tam. - Rzucił kartki do ognia. Bishop rzucił się rozpaczliwie na jedną z opadających stron i zdołał ją przechwycić w powietrzu, zanim zajęła się ogniem. - Ojej. Wpadły ci w ręce wspomnienia mojego tajemnego romansu z królową Elżbietą. Tą pierwszą. Mam nadzieję, Bishop, że ci się przydadzą. Jeśli szukasz zaklęć i magii, na tej kartce ich nie znajdziesz. Ale na tej... - Jak sztuk­mistrz z rękawa Myrnin wyciągnął kolejną, starannie złożoną kartkę. - Ale ta bez trudu zapewniłaby ci władzę nad całym Morganville. Może nawet nad całym światem ludzi. Obiecałem Amelie, że nigdy nie dopuszczę, żeby wpadła w niepowołane ręce, ale z drugiej strony, jest już w moich, prawda? A to już kwestia dyskusyjna. - Z jego twarzy zniknął uśmiech. - Puść dziewczynę, a dostaniesz tę kartkę.

- Myrnin, nie - szepnęła Claire.

- Nie robię tego dla ciebie - powiedział. Szybko zrobił z papieru samolocik i posłał go Bishopowi, który przechwycił go w powietrzu z okrzykiem chciwości.

Oczy Myrnina rozjarzyły się jasną czerwienią.

- Ojej - powiedział. - Chyba dałem ci nie tę stronę, co trze­ba. Ardentia verba!

Kartka zajęła się fioletowym płomieniem, który przeskoczył z papieru na skórę Bishopa, potem na jego rękę i na ubrania. Papier w ciągu kilku sekund zamienił się w popiół. Bishop, cały w płomieniach, się zachwiał.

Myrnin wyciągnął rękę i złapał Claire. Podciągnął ją na gó­rę i usadził bezpiecznie na ręce posągu Bishopa - tej, w której trzymał otwartą księgę.

- Celem mądrości - powiedział łagodnie Myrnin - jest do­bra praca. Na tym kończy się twoja lekcja, staruszku.

Claire przełknęła ślinę. Nie potrafiła patrzyć, jak Bishop płonie, więc zamknęła oczy.

- Myślałam... myślałam, że potrzebujemy jego krwi, żeby sporządzić lek - powiedziała. Nie miała zamiaru go ratować. Nie chciała tylko, żeby ktoś jeszcze cierpiał.

- Ależ masz rację, potrzebujemy. - Myrnin pstryknął palca­mi, a fioletowy ogień zgasł. Bishop opadł na kamienną posadz­kę fontanny, zbyt słaby, żeby uciekać.

Myrnin zeskoczył z posągu, przygwoździł Bishopa do zie­mi i go ugryzł. Nie wyssał z niego wszystkiego - nie do końca - a kiedy skończył, wstał i otarł krew z ust.

- Mam już całą potrzebną mi krew - powiedział. - A te­raz mam coś dla ciebie, Bishop. Nie martw się, nie zabiję cię. Nie pozwolę ci umrzeć. - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął na­stępną strzykawkę, tym razem napełnioną krwią. Wstrzyknął ją Bishopowi prosto w serce. - To moja krew - powiedział. - Zanim mnie wyleczyłeś. Mam teraz nadzieję, że będziesz mógł rozkoszować się długim, powolnym popadaniem w obłęd, tak jak ja popadałem. Baw się dobrze.

Bishop się nie poruszał. Zamrugał w świetle księżyca i zim­nych gwiazd, a w końcu zamknął powieki.

Nie był jednak martwy.

Zdaniem Claire to nie był najlepszy pomysł.

- Hej - powiedziała Eve i usiadła, opierając głowę na rę­kach. - Fuj. Co to za zapach... Och. Czy on...

- Nie - powiedział Michael i podszedł do murku, żeby po­móc Eve wstać. - Żyje. - Spojrzał na Claire i uśmiechnął się, i był to stuprocentowy, wyjątkowy uśmiech Michaela Glassa, uśmiech, od którego słońce zaczynało świecić jaśniej, a gwiaz­dy tańczyć. - Żyjemy.

- W pewnym sensie - sprostował Myrnin. - Ach. Jest i twój książę na białym koniu. Nieco umorusany, ale w jednym kawałku.

Shane. Umorusany to za mało powiedziane, ale Claire wie­działa, że jemu to nie przeszkadza. W którymś momencie żadne z nich nie wierzyło już, że wyjdą z tego cało; widziała w jego uśmiechu, podobnie jak w uśmiechu Michaela, radość z tego, że się mylił.

- Szkoda, że nie mam aparatu - mruknął Shane, patrząc na nią z dołu. - Czy to jakaś tradycja uniwersytecka? Jak wciąga­nie sztandaru czy coś w ten deseń?

- Zamknij się - powiedziała i zeskoczyła. On ją złapał.

Pocałunek był wart upadku.

Minęły dwie doby, z których Claire niewiele zapamiętała. Przez większość czasu spała; nigdy dotąd nie czuła się tak wy­czerpana ani tak szczęśliwa tylko dlatego, że żyje.

Trzeciego dnia, kiedy zeszła na kolację, zastała wszystkich na dole w ponurych nastrojach przy talerzu z chili dogami. Shane wstał, kiedy ją zobaczył, i przysunął jej krzesło, a jej ser­ce aż podskoczyło z radości. Eve i Michael wymienili rozbawio­ne spojrzenia.

- Ale słodko - powiedziała Eve. Kiedy Shane zerknął na nią, uśmiechnęła się. - Nie, naprawdę. To słodkie. Wyluzuj, stary.

Było w tym coś wymuszonego, ale Claire nie wiedziała cze­mu; nie wydawało jej się, żeby przerwała w środku kłótni czy coś w tym rodzaju.

- Co jest grane? - spytała i nałożyła sobie na talerz dwa chili dogi. Wcale nie była pewna, czy chce znać odpowiedź. Dopiero co przyzwyczaiła się do myśli, że jednak nie zginie. Proszę, żeby tylko nie chodziło o to, że Bishop zbiegł albo że stało się coś równie strasznego...

Nie chodziło o to. Michael upił mały łyk tego, co znajdowa­ło się w jego kubku, i powiedział:

- Dziś wieczorem jest pogrzeb Sama.

O Boże. W ogóle się tego nie spodziewała i nie wiedziała nawet dlaczego. Chili dog stracił smak, a ona z trudem prze­łknęła to, co ugryzła.

- Czegoś takiego jeszcze nie było - wtrąciła się Eve. - To znaczy pogrzebu. Wampira. A przynajmniej nie otwartego dla publiczności. A o tym pisali w gazetach i mówili w popołudnio­wych wiadomościach. Wszyscy są mile widziani.

Większość ludzi zjawi się z czystej ciekawości, ale dla ich czwórki to była prawdziwa strata. Claire zobaczyła, że Eve ści­ska pod stołem rękę Michaela. On starannie unikał spojrzeń swoich przyjaciół.

- Odbędzie się za kilka godzin - ciągnęła Eve. - My zamie­rzaliśmy iść...

- Jasne - powiedziała Claire. - Ja też chcę iść. - Nie chciała, bo już na samą myśl o tym wszystko ją bolało, ale uważała, że powinni tam być ze względu na Michaela. - Muszę tylko zna­leźć coś do ubrania.

- Najpierw musisz skończyć kolację - powiedziała Eve. - Jeden gryz to nie jest pełnowartościowy posiłek.

- Cały chili dog też nie - odparła Claire.

- Nie obrażaj hot doga - powiedział Shane. - Razem z ma­mą i szarlotką stanowi jedną z ikon kultury.

- Zapomniałeś o chevroletach - powiedziała Eve.

- Osobiście nigdy nie byłem ich fanem.

- Heretyk - wtrąciła Eve i rzuciła Claire groźne spojrzenie. - Jedz. Nie żartuję.

Claire zdołała wmusić w siebie resztę chili doga, ale więcej niż jednego nie była w stanie zjeść. Mimo żarcików Shane'a i Eve, Michael był smutny. Nie odzywał się za wiele, powiedział tylko:

- Przyjechali moi rodzicie. Przylecieli do El Paso, a tam wy­pożyczyli samochód.

Rany. Claire nie słyszała zbyt dużo o rodzicach Michaela, tylko tyle, że wyprowadzili się stąd, a on nigdy nie sądził, że zobaczy ich jeszcze w tym mieście. W końcu powiedziała nie­pewnie:

- To chyba dobrze... co?

- Jasne - odparł i wstał od stołu. - Idę się przygotować. - Wyszedł, a pozostali odprowadzili go wzrokiem. Eve nagle moc­no posmutniała. I wydawała się bardziej dorosła.

- Wiecie, że jego mama miała raka - powiedziała. - Dlatego musieli wyjechać z Morganville. Bo musiała rozpocząć poważ­ne leczenie. Sam tego dopilnował. To ich pierwsza wizyta po wyjeździe.

- Och - powiedziała Claire. - A jak Michael?

- Nie chce nic po sobie pokazać - powiedziała. - Chłopaki. Co jest z waszymi emocjami?

- Są jak kryptonit - odparł Shane. - Michael sobie poradzi. Daj mu po prostu trochę czasu.

Claire nie była tego taka pewna.

Michael prowadził, a nikt tak naprawdę nie miał ochoty na rozmowę. Wszyscy byli smutni.

Kiedy samochód zatrzymał się przy kościele, przy drzwiach zjawiła się eskorta wampirów. Parkingowi dla nieumarłych. W normalnych okolicznościach nie byłoby to przyjemne, ale te­go wieczoru było w tym coś życzliwego. Claire podniosła wzrok i zobaczyła, że wampirem, który podaje jej rękę, jest Oliver. Zamarła, a jego brwi powędrowały gwałtownie w górę.

- Dzisiaj, jeśli pozwolisz - powiedział - jestem tu z grzecz­ności. Nie bierz tego do siebie.

- Ależ oczywiście - obiecała i przyjęła jego silną, zimną jak lód dłoń, którą podał jej, żeby pomóc jej wysiąść z samochodu. Shane szybko wziął ją za rękę i rzucił Oliverowi niechętne spojrzenie, co było trochę zabawne, a potem ruszyli za Michaelem i Eve.

To nienormalne, pomyślała Claire. Kościół był pełny, miej­sca stojące były tylko z tyłu, ale tłum rozstąpił się, kiedy weszli za Oliverem. I każdy odwracał za nimi głowę.

- No dobra, to jest dziwaczne - szepnęła Claire. Na począt­ku czuła się tak, jakby ktoś wymalował jej na plecach tarczę, ale potem zdała sobie sprawę, że większość ludzi, którzy na nich patrzą, nie jest wściekła - byli tylko zainteresowani. Albo im współczuli. Albo wręcz byli z nich dumni.

- Bardzo dziwne - odpowiedział jej Shane szeptem.

W pierwszym rzędzie siedziała Amelie, sama, ubrana w bia­ły kostium, tak perfekcyjny, że wyglądała jak rzeźba lodowa. Za nią siedziała dobiegająca pięćdziesiątki para, a kiedy tylko Claire ją zobaczyła, dostrzegła podobieństwo rodzinne. Kobieta musiała być w młodości naprawdę piękna; nawet teraz była bar­dzo przystojna, ładnie się zestarzała, jej włosy miały kolor wy­płowiałego złota z rudymi pasemkami. Obydwoje wstali, kiedy Michael puścił Eve i podszedł do nich.

- Kochanie - powiedziała matka Michaela, a on przytulił się do obojga rodziców naraz. - Och, kochanie...

- Mamo, tak mi przykro, nie mogłem... nie mogłem nic zro­bić... - Głos Michaela załamał się, a Claire zobaczyła, że trzę­są mu się ramiona. Matka pogładziła go delikatnie po włosach i uśmiechnęła się do niego z dobrocią i zrozumieniem.

- Taki sam jak on - powiedziała. - Taki sam jak dziadek. Nie przepraszaj, Michael. Ani mi się waż. Wiem, że zrobiłeś wszystko, co mogłeś. On nigdy by cię za nic nie winił, nawet przez chwilę.

Claire nie zdawała sobie sprawy, że Michael czuł się winny, ale kiedy się nad tym zastanowiła, nie potrafiła sobie wyobra­zić, żeby mogło być inaczej. Jego mama miała rację - Michael naprawdę był taki jak Sam.

Za wszystkich czuł się odpowiedzialny.

Pani Glass spojrzała nad ramieniem Michaela, a jej wzrok zatrzymał się na pozostałej trójce. Najpierw na Claire, potem na Shanie, a na końcu na Eve. Wzięła głęboki oddech, podeszła do nich i wyciągnęła ręce, żeby uściskać Eve.

- Nie widziałam cię tyle lat, Eve. Wyglądasz pięknie. A Shane... - Podeszła do niego. Shane w przeciwieństwie do Eve nie lubił czułości, ale dał z siebie wszystko. - Cieszę się, że jesteś tu ze względu na Michaela.

Shane spuścił wzrok. Claire wiedziała, że myśli o tym, jak się wściekał na Michaela przez ostatnie kilka miesięcy - czasem za bardzo.

- To mój najlepszy przyjaciel - powiedział i w końcu spoj­rzał Michaelowi w oczy. - Wampir nie wampir. Zawsze nim bę­dzie.

Pani Glass uściskała też Claire.

- A ty jesteś Claire. Tyle o tobie słyszałam. Dziękuję za wszystko, co zrobiłaś dla mojego syna.

Claire zamrugała. Za wszystko co zrobiła?

- Chyba było na odwrót - powiedziała cicho. - Michael to bohater. Zawsze mogłam na niego liczyć.

- A więc mogliście liczyć na siebie nawzajem - stwierdziła pani Glass. - Jak prawdziwi przyjaciele.

Tłum znów się rozstąpił, a kiedy Claire się rozejrzała, zoba­czyła swoich rodziców.

- O nie - szepnęła. - Nie wiedziałam, że oni też już wrócili.

- Twoi rodzice? - spytała mama Michaela, a Claire kiwnęła głową. Pani Glass podeszła do nich szybko, żeby się przywitać, a rodzice podeszli potem do Claire.

I Shane'a.

Wzdrygnęła się na widok lodowatego spojrzenia, jakim go obrzucili, ale na szczęście mieli na tyle rozumu, żeby nie zaczy­nać teraz sprzeczki. Usiedli po prawej stronie Claire, a Shane, Eve, Michael i jego rodzice znaleźli się po lewej.

Tuż przed nimi siedziała Amelie.

Na przedzie kościoła, w powodzi różnokolorowych kwia­tów stała lśniąca czarna trumna ze srebrnym obramowaniem. Wieko było zamknięte. Dyskretny dźwięk organów przybrał na sile, a szept tłumu zebranego w kościele ucichł, bo z boku otworzyły się drzwi i wyszedł z nich ojciec Joe w białej sutannie. Wszedł po stopniach i rozejrzał się po zgromadzo­nych. Jak na tak młodego księdza miał naprawdę duży autory­tet, ale Claire uznała, że ostatecznie musiał mieć, jeśli chciał pracować w parafii w Morganville, składającej się z wampirów i ludzi.

- Przybyliśmy tu dziś, żeby oddać hołd życiu - powiedział. - Życiu Samuela Glassa, syna Morganville.

Spojrzenie Claire rozmazało się od łez. Nie potrafiła sobie wyobrazić, żeby Sam życzył sobie innego pożegnania. Nie sły­szała wiele z tego, co mówił dalej o Samie ojciec Joe - zoriento­wała się, że obserwuje Amelie.

Była taka spokojna.

Ale nagle wstała i w absolutnej ciszy weszła po schodach. Nie zatrzymała się na podium, stanęła dopiero przy trum­nie i otworzyła jej wieko. Stała przez chwilę i wpatrywała się w twarz Sama.

Potem odwróciła się i spojrzała na setki ludzi zgromadzo­nych w świątyni.

- Poznałam Samuela Glassa tu, w tym kościele - powiedzia­ła. Mówiła cicho, ale jej głos dobrze się niósł. Nikt się nie poru­szył. Nikt nie zakaszlał. Z tego co widziała Claire, nikt nawet nie oddychał. - Przyszedł tu i zażądał, tak, zażądał, żebym na­prawiła zło, którego jego zdaniem się dopuściłam. Przypominał anioła z ognistym mieczem, przepełniała go wściekłość i pra­wość, nie bał się konsekwencji. Nie bał się mnie. - Uśmiechnęła się, ale uśmiech ten był bardzo smutny. - Chyba zakochałam się w nim w tym właśnie momencie, kiedy był na mnie taki wściekły. Najpierw zakochałam się w jego odwadze, ale potem zdałam sobie sprawę, że to nie była tylko odwaga. To było prze­konanie, że trzeba żyć uczciwie. Że musimy być lepsi. I przez chwilę... przez chwilę chyba byliśmy.

Zamilkła i spojrzała znów na bladą twarz Sama.

- Ale byłam słaba - powiedziała. - Słaba i zalękniona. I po­zwoliłam mu odejść, bo nie miałam jego odwagi, jego siły. Ta chwila, ta strata, to moja wina. Sam znów oddał siebie, żeby ratować życie. Żeby ratować mnie. A ja nigdy na to nie zasłu­giwałam.

Po jej policzkach płynęły teraz łzy, głos jej drżał. Claire tar­gały tak silne emocje, że nie mogła oddychać.

- Ktoś zażądał ode mnie ostatnio, żebym zmieniła zasady panujące w Morganville - ciągnęła Amelie. - Podobnie jak pięć­dziesiąt lat temu zażądał tego Sam i przy każdej okazji mi o tym przypominał.

Claire ze zdumieniem zrozumiała, że Amelie mówi o niej. Jakby to, co jej wtedy powiedziała, było w jakimś sensie odważne.

Amelie sięgnęła ręką do tyłu i zaczęła wyciągać spinki z wło­sów, jedną po drugiej. Jej jasne włosy opadły luźno na ramiona.

- Postanowiłam - powiedziała - że trzeba dokonać pew­nych zmian. Że zmiany zostaną dokonane. Sam dążył do tego, żeby wszyscy w tym mieście byli równi, i tak właśnie się stanie. Będzie to trudne, będzie niebezpieczne dla nas wszystkich, ale tak właśnie się stanie. Tak właśnie uczynię, by uczcić pamięć Sama.

Nachyliła się i złożyła bardzo delikatny pocałunek na ustach Sama, a potem zamknęła trumnę. Nikt nie odezwał się ani sło­wem, kiedy zeszła po schodach i wyszła bocznymi drzwiami. Oliver i kilku innych wampirów wymieniło między sobą spoj­rzenia, a potem podążyło za Amelie.

Głos ojca Joe przebił się przez narastający szum:

- Módlmy się.

Claire złożyła dłonie i spuściła oczy. Stojący obok Shane zrobił to samo, ale szepnął:

- Oszalałem czy może właśnie zwyciężyliśmy?

- Nie - odpowiedziała mu Claire szeptem. - Ale chyba ma­my na to szansę.

Cztery tygodnie później.

- Chaos, bałagan, zamęt - powiedział Shane. - Norma w Morganville. - Napił się kawy, a drugi kubek podsunął Claire.

Common Grounds świętowało wielkie otwarcie, kawa była tańsza o połowę, a kawiarnia była pełna ludzi. Wszyscy uwiel­biają promocje. To, że ich dwójka siedziała sobie spokojnie na terytorium Olivera, nie było do końca normalne; Claire nigdy by nie przypuszczała, że Shane zgodzi się na to dobrowolnie, ale tania kofeina okazała się naprawdę wielką przynętą.

Shane zaskoczył ją nawet bardziej, bo kiedy zamawiał ka­wę, zamienił z Oliverem kilka słów. A skoro o tym mowa...

- Co ci powiedział Oliver? - spytała Claire. Shane wzruszył ramionami.

- Spytałem go, czy odnaleźli mojego ojca, ale on był jak zwykle opryskliwy. Powiedział mi, żebym zapomniał o tacie. Nie wiem, czy to znaczy, że go znaleźli, że go zabili, czy że mają to po prostu gdzieś. Cholera, chciałbym, żeby ktoś mi po prostu powiedział prawdę.

Claire popatrzyła na niego w milczeniu. Muszę mu powie­dzieć, pomyślała. Naprawdę muszę.

Tyle że nie przychodziły jej do głowy odpowiednie słowa.

Życie w Morganville wracało do normy. Amelie ogłosiła całkowity zakaz polowań na ludzi. Banki krwi zostały znów otwarte, a mieszkańcy Morganville mieli wybór: zacząć wszyst­ko od nowa albo wyjechać. Mnóstwo ludzi skorzystało z tej drugiej opcji. Claire stwierdziła, że połowa miasta postanowi­ła wykorzystać okazję i opuścić miasto... ale wiedziała też, że część z nich powróci. Ostatecznie niektóre rodziny jeszcze nig­dy dotąd nie wyjeżdżały z miasta. Świat poza jego granicami był zupełnie inny. Niektórzy sobie w nim nie poradzą.

Common Grounds zostało wyremontowane w rekordowym tempie i znów otworzyło swe podwoje dla studentów. Oliver stał za barem z miną miłego faceta i nalewał espresso jakby ni­gdy nic.

Z uniwersytetu zniknął posąg Bishopa. Tak naprawdę znik­nęły po nim wszelkie ślady. Claire nie wiedziała, gdzie skoń­czyli François i Ysandre, ale Myrnin zapewnił ją z bezwzględną szczerością, że naprawdę wolałaby tego nie wiedzieć. Czasem niewiedza ją cieszyła. Nie za często, to fakt. Ale czasem.

Shane musiał jednak znać prawdę o swoim ojcu. Z tego co wiedziała Claire, Frank Collins po prostu rozpłynął się w powie­trzu. Jeśli Amelie coś wiedziała, nic nie mówiła.

To była chwila, przed którą Claire w pewnym sensie ucieka­ła. Wolałaby odwlekać ją jak najdłużej, ale Shane z coraz więk­szą natarczywością pytał ludzi o Franka Collinsa, więc nie mog­ła już dłużej tego odkładać.

- Muszę ci coś powiedzieć. Odchrząknęła. - Twój tata... ja... ja go widziałam.

Shane zamarł z kubkiem w połowie drogi do ust.

- Kiedy?

- Jakiś czas temu. - Nie chciała podawać zbyt wielu szcze­gółów. Była wściekła, że tak długo to przed nim ukrywała. - On... ach... on mógł mnie zabić, ale tego nie zrobił. Kazał ci powiedzieć, że... że cię kocha. I że mu przykro.

Shane zamrugał, jakby nie mógł uwierzyć w to, co mu właś­nie powiedziała.

- Gdzie go widziałaś?

- W celach, w których trzymano chore wampiry. Nie ma go już tam. Sprawdziłam. On... zniknął. - Przełknęła z trudem ślinę. - Nie chciałam ci mówić, ale myślę... myślę, że on chyba chciał się zabić, Shane.

Na chwilę wyraz oczu Shane'a był dla niej kompletnie obcy. Ale potem rozpoznała minę jego ojca, minę, którą robił, zanim kogoś zaatakował.

Shane zamknął oczy, wziął głęboki oddech i spuścił głowę. Przez kilka sekund Claire nie miała odwagi się poruszyć, ale po chwili ostrożnie wyciągnęła rękę i położyła ją na stole, kilka centymetrów od jego dłoni.

On splótł z nią swoje palce.

- Cholera - szepnął. - Nie, nie jestem szalony. Chyba po prostu... chyba po prostu mi ulżyło. Chciałem wiedzieć. A nikt nie chciał ze mną rozmawiać.

- Powinnam była powiedzieć ci wcześniej - przyznała. - Wiem. Tak mi przykro. Nie wiedziałam, jak to zrobić. Ale nie chciałam, żebyś dowiedział się o tym od Olivera czy kogoś ta­kiego, bo to by było po prostu... kąśliwe.

- Nie żartuj. - Shane odetchnął jeszcze raz głęboko, a po­tem podniósł głowę. Jego ciemne oczy błyszczały od napływają­cych łez, ale powstrzymał się od płaczu. - On nie chciałby żyć w ten sposób. Dokonał wyboru. To chyba coś.

Kiwnęła głową.

- To chyba coś.

Zerwała plaster, a Shane mógł przynajmniej zacząć zdro­wieć.

Wszędzie było tak samo. Zdrowienie. W całym Morganville rozbierano spalone budynki i stawiano je na nowo. Ratusz znisz­czony przez huragan został odrestaurowany, znalazło się w nim mnóstwo marmuru i eleganckich nowych mebli. Wszystkie oca­lałe domy Założycielki - nawet Dom Glassów - były remon­towane i świeżo malowane. Te, które zostały zniszczone, były wznoszone na nowo od podstaw.

Życie w Morganville wróciło do normy w zadziwiająco krót­kim czasie. A przynajmniej do takiej normy, do jakiej mieszkań­cy przywykli. A jeśli wampirom nie podobały się zachodzące zmiany to, cóż, jak dotąd zatrzymywały swoje zastrzeżenia dla siebie.

Shane popijał kawę - czarną, a nie cudaczną mleczną mie­szaninę, którą lubiła Claire - i przyglądał się przechodniom za oknem. Claire nie przerywała ciszy, bo chciała, żeby mógł prze­trawić to, co właśnie mu powiedziała; on wciąż trzymał ją za rękę, więc doszła do wniosku, że to na pewno dobry znak.

- Cudownie - powiedział Shane i kiwnął głową w kierunku drzwi. - Kłopoty na dwunastej. Tylko tego nam trzeba.

Monica Morrell stanęła w drzwiach, dbając, żeby światło padało na nią pod odpowiednim kątem. Wróciła do miasta ra­zem ze swoimi przyjaciółkami i z miejsca wcieliła się w rolę naj­większej zdziry Morganville. To, że Richard Morrell był nadal burmistrzem, a rodzina Moniki zawsze była bogata, z pewno­ścią ułatwiało jej zadanie.

Monica przyglądała się gościom w kawiarni z pogardą, pstryknęła palcami i posłała Ginę do kolejki po kawę. A potem skierowała się z Jennifer prosto do stolika, przy którym siedzia­ła Claire z Shane'em.

Nikt nie odezwał się ani słowem. To była wojna na spoj­rzenia.

- Szanowna pani zdziro - odezwał się w końcu Shane. - Pani chyba nie mówi poważnie. Ze wszystkich tu obecnych akurat nas chce pani eksmitować? Nie jestem dziś w nastroju.

- Nie chcę was eksmitować - parsknęła Monica i usiadła na krześle obok niego. Jennifer była najpierw mocno zszokowana, a potem zdezorientowana, ale zwaliła jakiegoś pierwszorocz­niaka z krzesła przy sąsiednim stoliku i przysunęła je sobie.. - Stwierdziłam, że skoro macie wolne krzesła, nie zachowacie się jak świnie. Powinnam była wiedzieć, że nie przyjmiesz wy­granej z godnością.

Shane zamrugał.

- Nie żebyś wygrał - dodała szybko. - Tyle że wiesz, ciąg­le tu jesteś. A to w jakimś sensie wygrana. Nie najlepsza co prawda.

Shane i Claire wymienili spojrzenia. Claire wzruszyła ra­mionami.

- Oliver przyjął cię z powrotem? - spytała. Monica przesu­nęła paznokciem ze starannym manikiurem po jakimś starym napisie wyrytym na stole.

- Oczywiście - odpowiedziała. - Czym byłoby Morganville bez rodziny Morrellów?

- Wiele bym dał, żeby się tego dowiedzieć - mruknął Shane. Monica rzuciła mu lodowate spojrzenie. - Żartuję.

- Słyszałam, że pracujesz. Nieźle. Dobra robota. Shane Collins naprawdę na siebie zarabia. Chyba warto powiadomić o tym prasę.

Shane przestał jej słuchać i spojrzał na zegarek.

- Cholera, skoro mowa o pracy - rzucił. - Claire...

- Wiem. Czas się zbierać.

Shane nachylił się i ją pocałował. Naprawdę się postarał, bo wiedział, że Monica na nich patrzy, a Claire aż zrobiło się gorąco; Shane nie spieszył się do tego stopnia, że ludzie przy sąsiednich stolikach zaczęli klaskać i gwizdać.

- Uważaj na siebie - wymruczał z ustami wciąż przyciśnię­tymi do jej ust. - Kocham cię.

- Ty też uważaj - odpowiedziała. - Też cię kocham. Patrzyła, jak się oddala, z takim wyrazem twarzy, że na pewno wyglądała jak kompletna idiotka, ale mało ją to obcho­dziło. Inne dziewczyny też odprowadzały go wzrokiem: zawsze tak było, ale on ostatnio rzadko to zauważał.

Monica udawała, że wymiotuje do kawy, którą przyniosła jej Gina.

- O Boże, jesteście naprawdę obrzydliwi. Wiesz, że to nie będzie trwało wiecznie?

- Bo co, bo mi go odbijesz? - spytała Claire i uśmiechnęła się powoli. Za wysokie progi dla ciebie, milionerko.

- Rzucasz mi wyzwanie?

- Jasne. Wybij to sobie z głowy. Naprawdę. Najlepiej młotkiem, zawsze skutkuje. - Claire opróżniła kubek z mok­ką, a Gina zajęła miejsce zwolnione przez Shane'a. - Ej, mło­dy. Trzymaj. - Claire podsunęła swoje krzesło oszołomionemu pierwszoroczniakowi, którego Jennifer zepchnęła wcześniej z krzesła; przyjął je z wdzięcznością, kiwnął głową i nałożył na uszy słuchawki. Uczył się.

Claire też powinna się zabrać do nauki. Skończyła semestr z najlepszymi wynikami, ale to był dopiero początek. Ada mu­siała ją wiele nauczyć, chociaż w dalszym ciągu jej nienawidzi­ła i przypuszczalnie tak miało już pozostać. Myrnin... Myrnin wyssał tak dużo krwi Bishopa, że ku radości doktora Millsa stał się chodzącą fabryką serum; wampiry Morganville były po kolei poddawane leczeniu.

Wszystkie, ale nie Sam. Bardzo im brakowało Sama. Amelie nie wychodziła z domu z wyjątkiem oficjalnych okazji; znów zamieniła się w pustelnicę, ubierała na biało i przekształciła w królową śniegu, którą Claire poznała na początku. Jeśli opła­kiwała Sama, nie obnosiła się z tym publicznie.

Ale Claire wiedziała, że tak było.

Wiedziała, że Amelie zawsze będzie go opłakiwać.

Kiedy Claire ruszyła w kierunku drzwi, ktoś złapał ją za ra­miączko plecaka.

- Hej, Claire! - Nie znała tego głosu, ale brzmiał radośnie, jakby cieszył się, że ją widzi. Odwróciła się. Minęło kilka chwil, zanim dostrzegła twarz, ledwie widoczną za stosem książek.

To był ten dziwaczny chłopak z fryzurą w stylu emo: ten, którego poznała z Eve w Centrum Uniwersyteckim tuż przed rozpadem Morganville. Ten, który przyjaźnił się kiedyś z Shane'em.

- To ja, Dean, pamiętasz mnie? Masz chwilkę?

Nie była pewna, czy to najlepszy pomysł. Było w nim coś dziwnego, coś, co wyparła ze swojej pamięci... A, tak.

- Zanim do tego przejdziemy, skąd znasz Jasona Rossera? - spytała.

Dean zdejmował właśnie plecak z sąsiedniego krzesła i za­marł.

- Och. Yyy... tu mnie masz. Kiedy się tu przeprowadziłem, a Jason wyszedł z więzienia, bujaliśmy się trochę razem. To zna­czy myślałem sobie, że skoro jego siostra mieszka w jednym domu z Shane'em, dzięki niemu łatwiej mi będzie do niego do­trzeć. Tyle że on był trochę szurnięty, wiesz?

Claire przyglądała się Deanowi. Wyglądało na to, że mówi szczerze.

- On ci coś pokazał. Pewne tajemnice. Związane z mia­stem.

Uszy Deana poczerwieniały.

- To znaczy... no tak. Skróty? Te, dzięki którym możesz przedostać się z jednego miejsca w inne? Szczerze mówiąc tylko raz z nich korzystałem. Omal nie zrobiłem w spodnie ze strachu.

Wyglądało na to, że jest mu trochę wstyd, ale Claire świet­nie rozumiała, że Morganville mogło zrobić na kimś przerażają­ce wrażenie. Jasne, ją fascynowało, ona była dziwaczką.

Dean wyglądał żałośnie.

- Niech zgadnę. Schrzaniłem, tak? Nigdy już się do mnie nie odezwiesz.

- Nie, w porządku. - Westchnęła i usiadła na krześle. - Chodzi tylko o to, że Jason to nie najlepsze źródło referencji.

- Kumam. Ale z drugiej strony, pracowałem dla Franka Collinsa, a mój brat należał do jego szurniętej kompanii, więc naprawdę nie robiło to dla mnie aż tak dużej różnicy. - Wzruszył ramionami. - Dzięki, że nie osądzasz mnie tak surowo, Claire.

- Każdy zasługuje na drugą szansę. Ej, a widziałeś Shane'a? Myślałam, że chcesz z nim porozmawiać?

- Chcę. Gdzie on jest?

- Poszedł do pracy. Właśnie wyszedł.

- Minęliśmy się? - Dean rozejrzał się, jakby Shane mógł się nagle zmaterializować. Wyglądało na to, że jest zawiedziony, że tak się nie stało. - Cholera.

- No cóż, trochę tu tłoczno. Skoro ty go nie widziałeś, on pewnie też cię nie zauważył. Na pewno cię nie unika.

- Nie, pewnie nie. A więc. Zostajesz? W Morganville?

- Tak. - Na tym ucięła. W kontekście jej nowej, zupełnie niesamowitej relacji z Shane'em, a także faktu, że Myrnin uczył ją tak zaawansowanej fizyki, że większość laureatów Nagrody Nobla mogła tylko o takiej pomarzyć, żadna siła nie zmusiłaby jej do wyjazdu. - A ty?

Wzruszył ramionami.

- Nie bardzo mam gdzie jechać. Ciągle mieszkasz w Domu Glassów?

- A, nie. Zawarłam z rodzicami umowę. Muszę mieszkać z nimi, dopóki nie skończę osiemnastu lat. Potem mogę się znów przeprowadzić. Eve obiecała mi jednak, że zatrzyma dla mnie pokój. - Prawda była taka, że w dalszym ciągu niemal tam mieszkała i tęskniła do chwil spędzanych z przyjaciółmi: wspól­nych kolacji, gier planszowych, gier wideo polegających na roz­walaniu zombie i wirtualnego tenisa... I do Eve, która drama­tycznym głosem czytała swoje ulubione książki o wampirach, co wywoływało okrzyki Michaela.

Tęskniła za wszystkim.

Morganville nie było idealne. Nigdy takie nie będzie. Ale Amelie dotrzymała obietnicy i ludzie zaczęli się czuć jak rów­noprawni obywatele, a nie czyjaś własność. Nie jak chodzący dawcy krwi.

To był początek. Claire planowała znacznie więcej, z cza­sem.

- Hej - powiedziała. - A może wpadniesz dziś wieczorem do Domu Glassów? Zjesz z nami kolację? Jestem pewna, że Shane ucieszy się z twojej wizyty. To będzie wielka niespo­dzianka.

- Owszem - powiedział Dean i uśmiechnął się do niej sze­roko. - Dobrze, świetnie. O siódmej?

- Pasuje - powiedziała. - Słuchaj, muszę iść do pracy. Do zobaczenia!

Dean wstał pospiesznie i zgarnął książki i notatki do ple­caka.

- Ja też idę - powiedział. - Zaczekaj sekundkę.

Czy on na mnie leci? - pomyślała Claire. Wiedziała, co by powiedziała na to Eve, ale nie mogła w to uwierzyć. Dean wy­glądał na miłego faceta, ale kiedy na nią patrzył, w jego oczach pojawiał się dziwny błysk.

Zastanawiała się, czy nie powinna po prostu wyjść, ale to nie byłoby uprzejme.

Oliver przyglądał się jej zza baru. Kiwnęła do niego głową, a on rzucił jej zimne spojrzenie, które mówiło dokładnie, co o niej sądzi. Nie, nigdy się nie zaprzyjaźnią. Jej to nie przeszka­dzało. W dalszym ciągu uważała go za mendę.

Dean, wstając, potknął się o własne nogi, potrącił jakie­goś osiłka przy sąsiednim stoliku i musiał go przepraszać, że­by uniknąć kłopotów, odwrócił się przy tym plecami do Claire. Westchnęła, złapała go za plecak i pociągnęła za sobą do drzwi.

Zaskoczyło ją, że nie potknął się o chodnik, ale wyglądało na to, że kiedy zrobiło się mniej tłoczno, wyprostował się i miał trochę bardziej skoordynowane ruchy. Był też szerszy w barach. Nie tak jak Shane, ale prezentował się nieźle. To te włosy ją zmyliły - fryzura na emo zawsze sprawiała, że faceci wyglądali jak mięczaki.

- Gdzie idziesz? - spytała Deana. Poprawił plecak na ra­mionach.

- No wiesz - powiedział wymijająco i wskazał ręką nie­określony kierunek. Claire zaczęła naprawdę sądzić, że on się do niej przystawia. Tekst „idę w twoją stronę" musiał być do­brze znany już wtedy, gdy starożytni Rzymianie budowali drogi. - Zaliczyłaś wszystkie zajęcia?

- Większość. Zostało mi jeszcze kilka laborek, ale to zaję­cia dodatkowe. Wyglądasz na takiego, co się dużo uczy.

- Ale jest inaczej - powiedział Dean. - Noszę książki głów­nie po to, żeby takie idiotki jak ty myślały, że jestem niegroźny.

Claire zamrugała, bo nie była pewna, czy dobrze usłyszała. Powiedział to dokładnie takim samym tonem jak wszystko in­ne. Jak miły, normalny chłopak.

Właśnie przechodzili uliczką między budynkami. W zasięgu wzroku nie było nikogo.

- Co...

Odwróciła się do niego, a ostatnie, co zobaczyła, to jego wy­ładowany książkami plecak zbliżający się z ogromną prędkością do jej głowy.

Claire obudziła się, ale wcale nie była pewna, że nie śpi - wszystko wyglądało dziwnie, było rozmazane jak we śnie. Nie mogła się ruszyć, a głowa bolała ją tak mocno, że zaczęła pła­kać.

Usłyszała jakieś głosy.

- ...nie mogę uwierzyć, że ją tu przyniosłeś - powiedział je­den z nich, znała ten głos, ale nie potrafiła go do nikogo przypi­sać; silny ból głowy uniemożliwiał jej myślenie. - Zwariowałeś? To nie jest byle kto. Będą jej szukać, Dean!

- I o to chodzi. - Dean. To był głos Deana. - Chcę, żeby za nią zatęsknili. Chcę, żeby jej szukali. Ale nie znajdą jej, do­póki im na to nie pozwolę. Daj spokój, Jason. Nie bądź mię­czakiem.

- Stary, wiedziałem, że jesteś szurnięty. Ale nie wiedzia­łem, że jesteś do tego głupi. Musimy ją wypuścić.

Odgłos przepychanki. Okrzyki. Bójka dwóch mężczyzn. Jeden z nich upadł.

- Zamknij się - warknął Dean. - Ciągle marudzisz. Ty tylko musiałeś nosić ciała, nic poza tym. Nie proszę cię nawet, żebyś odwalał brudną robotę.

- Nie! Słuchaj, ja ją znam. Nie możesz...

- Właśnie dlatego ona idealnie się nadaje. Wszyscy ją znają. Daj spokój, stary, zastanów się. To tylko dziewczyna. Gorzej, to wielbicielka wampirów. Więc nie dość, że za naszą sprawą świat będzie lepszy, to jeszcze my będziemy mieli przy tym ubaw. - Dean się roześmiał. To był najgorszy odgłos wydany przez czło­wieka, jaki Claire kiedykolwiek słyszała - i dobry kandydat na najgorszy odgłos, jaki w ogóle kiedykolwiek słyszała.

Ten Jason to musiał być Jason Rosser, brat Eve. Ten, które­go Dean niby ledwie znał. Może to był jakiś straszny sen. To, że umieściła brata Eve we śnie o porwaniu i związywaniu, mia­łoby sens. Bo Jason był przecież oskarżony o te wszystkie mor­derstwa...

Claire otworzyła oczy i spojrzała w sufit. Tynk odchodził smętnymi płatami.

Jason był oskarżony o morderstwa. Ale wyznał szczerze Amelie, że nikogo nie zabił.

Był tylko świadkiem. Nie powiedział, kto za tym stał. Dean.

Claire nie mogła oddychać. Niedobrze; bardzo, bardzo niedobrze... Głowa bolała ją tak, jakby ktoś rąbnął ją cegłą. Zbierało się jej na wymioty, a kiedy spróbowała się ruszyć, ból tylko się nasilił. Miała związane ręce i nogi.

Przez okno wpadało światło słoneczne, ale pod niewielkim kątem. Musiała tu być od wielu godzin, w ustach czuła gorzki, nieprzyjemny posmak. Dali jej coś zaraz po tym, jak dostała w głowę. Może chloroform.

Wykręcając nadgarstek, udało jej się zerknąć na zegarek.

Piąta.

Niedługo zajdzie słońce. Na pewno nikt się jeszcze nie za­stanawiał, gdzie jest; nie było jeszcze pory kolacji, a ona plano­wała wpaść do laboratorium Myrnina ot tak, żeby zobaczyć, na ile udało mu się je uprzątnąć. On też jej nie oczekiwał.

Nikt jej nie oczekiwał. Shane poszedł do pracy i miał wrócić dopiero wieczorem.

Telefon.

Nie miała go w kieszeni. Zabrali go.

Przymknęła oczy i musiała stracić rachubę czasu, bo kiedy znów je otworzyła, Dean Simms siedział obok i się jej przyglą­dał. W drzwiach do zdewastowanego pokoju stał Jason Rosser, wyglądał na zdenerwowanego i niespokojnego.

Dean uśmiechał się, jakby podbił cały świat.

- Ej - powiedział. - Obudziłaś się, co? Dobrze. Myślałem, że jesteś twardsza. To znaczy wszyscy gadają o tobie tak, jak­byś była kimś wyjątkowym, a ty padłaś jak wszystkie inne. Bez problemu.

- Ja... - Kiedy tylko zaczęła mówić, zebrało jej się na wy­mioty, przerwała więc i bezradnie przełykała ślinę, aż znów była w stanie się odezwać. - Moi przyjaciele będą mnie szukać.

- Tak, też tak myślę. Więc kiedy znajdą cię przy tylnych drzwiach Olivera wyssaną do cna jak mała, smutna ofiara jakie­goś wampirka... no cóż. Nie będą specjalnie zachwyceni, co? - Oczy Deana rozbłysły. - Rany, byłaś taka łatwa. Frank uważał, że masz charakterek. Ale chyba nie masz.

- Czemu? - szepnęła. - Czemu to robisz? - Naprawdę chciała wiedzieć. Bo jeśli miała umrzeć, z jakiegoś powodu chciała to zrozumieć. Chciała, żeby to miało sens.

- Słuchaj, to nic osobistego - Dean przeciągnął paznok­ciem po jej policzku.. - No może trochę, bo wiesz, mam przy tym niezły ubaw. Ale tak naprawdę chodzi o oczyszczenie tego miasta. Walkę ze złem. Tego chciał Frank Collins. Tego chcę ja. I ty też tego chcesz, prawda, Claire? Wiem, że Shane też tego chce. A więc umierając, wyświadczysz wszystkim przysługę.

Dean nie przyjechał do Morganville po to, żeby osła­niać Shane'a; przyjechał, żeby się zabawić. Jeśli nawet znał Franka Collinsa, tylko go wykorzystywał. Kiedy zjawił się w Morganville, przekonał się, że trwa sezon łowiecki i że może robić, co tylko chce.

Claire uświadomiła sobie z przerażeniem, że nadal mógł. Nikt go o nic nie podejrzewał.

A już na pewno nie ona.

- Co? - spytał ją. - Nie będziesz mi mówić, że popełniam błąd? Nie będziesz mnie błagać, żebym tego nie robił?

- A po co? - szepnęła. - I tak zrobisz, co zechcesz, mam rację?

- Zawsze tak robię. - Dean się odchylił. - Jason, przytrzy­maj ją za nogi. Nie chcę, żeby mnie pokopała.

- Tak nie można. Tak nie można, stary.

- Zamknij się, bo będziemy mieć dziś dwa trupy. A to tylko podkreśli mój przekaz.

Claire kopała, ale to nic nie dało; Jason oparł się o jej kost­ki i je przytrzymał. Dean przycisnął jej rękę do ziemi i otworzył zardzewiałą apteczkę. Wyjął igłę, jakiej lekarze używają do po­bierania krwi, ale zamiast podłączyć ją do probówki, wetknął ją w jakąś gumową rurkę.

A gumowa rurka kończyła się dużym, pustym, pięciolitrowym pojemnikiem, który służył kiedyś do przechowywania mleka.

- Poczujesz małe ukłucie. - Uśmiechnął się zadowolony i wbił jej igłę w żyłę.

Claire krzyknęła. Jason odwrócił głowę, a na jego twarzy malowało się wyraźne poczucie winy, ale Dean nie przestawał się uśmiechać. Rurką popłynęła krew, przeleciała przez kilka za­wijasów i zaczęła kapać do pojemnika po mleku.

- I jakie to uczucie? - spytał ją. - Lubisz wampiry. Jakie to uczucie, kiedy życie wycieka z ciebie tak samo, jakby to one ci to robiły? Nienawidzę wampirów, naprawdę. A jeśli załatwiając cię, uda mi się podjudzić to miasto do tego, żeby zabiło choć jednego więcej, gra jest warta świeczki.

Claire zacisnęła mocno oczy i spróbowała wymyślić, co by mogła zrobić.

Krew.

Czarno - biała zjawa zamigotała na drugim końcu poko­ju. Postać Ady sprawiała wrażenie spokojnej i opanowanej, a nawet trochę zadowolonej. Przyszła popatrzyć, jak Claire umiera.

- Sprowadź pomoc - szepnęła Claire. - Proszę, idź i spro­wadź pomoc!

Jason i Dean nie mieli przynajmniej pojęcia, do kogo mówi, bo Ada pojawiła się za nimi.

- Do kogo gadasz, idiotko? Jason nie jest po twojej stronie. Jezu, Jason, trzymaj ją za nogi! Stary! Nie proszę chyba o wiele!

Ada uniosła cienkie brwi. Jej postać zamigotała. Claire nie chciała patrzyć na czerwoną linię podnoszącą się w pojemniku po mleku; czuła, że słabnie, serce waliło jej coraz mocniej, żeby utrzymać ją przy życiu.

- Myrnin - wydyszała Claire. - Potrzebny mi Myrnin. Ada zniknęła. Claire nie miała pojęcia, czy będzie jej się chciało dla niej wysilać.

Na dworze słońce już prawie zaszło.

Był zmierzch.

Jason podskoczył, słysząc odgłosy z dworu.

- Co to jest u licha?

- Nic - powiedział Dean. Wpatrywał się w twarz Claire. Oddychała za szybko i próbowała wyrównać oddech; serce wa­liło jej jak oszalałe i traciła zbyt wiele krwi. Ado, proszę. Proszę. - Nie przejmuj się. To wiatr.

Jason puścił nogi Claire. Ale ona i tak była za słaba, żeby się poruszyć.

- Nie, to nie wiatr. Ktoś tam jest. Zostaw ją, stary. Spadajmy!

- Nie ma mowy. Już prawie skończyliśmy. Jeszcze pięć mi­nut. Weź się w garść, przyjacielu.

- Nie jestem twoim przyjacielem! - warknął Jason. - Radź sobie sam, dupku.

Wyszedł. Nie, proszę, zaczekaj. Claire spróbowała po­wstrzymać łzy, ale nie bardzo już wiedziała, po co właściwie ma się starać być silna. Czy ktoś się zjawi? Nie, sama musiała się ratować. Nikt się nie zjawi, żeby jej pomóc.

- Dean - powiedziała. - Wiesz o portalach, prawda? To zwróciło jego uwagę.

- Mogę powiedzieć ci coś, czego nie wiesz. Jeśli przesta­niesz.

Jego ciemne oczy przybrały dziwnie uparty wyraz; nie lubił, kiedy ktoś kazał mu rezygnować z przyjemności.

- A co takiego? Bo musi to być naprawdę niezłe.

- Jest - powiedziała. - Mogę ci powiedzieć, jak tworzyć własne portale. Jak możesz iść, gdzie tylko chcesz. Robić, co chcesz. Pomyśl tylko, co mógłbyś dzięki temu zrobić, Dean.

Wyobraził to sobie, owszem, a ona widziała, jak na policzki wypływają mu rumieńce. Podobało mu się to.

Bardzo mu się podobało.

Dean zerknął na pojemnik prawie pełny krwi. Cienki stru­myczek wypływał z rurki i kapał do środka.

- Zacznij mówić - powiedział. - Jeśli mi się spodoba to, o czym opowiadasz, odłączę rurkę.

Okłamywał ją, czuła to.

- Nie musisz już udawać, że zabijasz mnie z wyższych po­budek. Tak nie jest. Zabijasz mnie, bo to lubisz, Dean. Nie je­steś wampirem; jesteś czymś gorszym. Wampiry są jak tygrysy. Ty jesteś kanibalem.

W jego oczach pojawił się błysk. Nachylił się nad nią.

- Może tego też spróbuję - powiedział. - Może ty będziesz pierwsza.

Claire przymknęła oczy, kręciło jej się w głowie. Wydawało jej się, że rzeczywistość przemieściła się na jej oczach. Miała wizję i była ona bardzo realistyczna.

Patrzyła obok Deana i widziała salon w domu, jakby spo­glądała przez tunel. Telewizor był włączony. Eve śpiewała do jakiejś okropnej reklamy, poruszając biodrami i rozkładając na stole talerze z hot dogami. Dziś ona gotowała. Michael stroił gi­tarę i koncentrował się na progach, strunach i dźwiękach.

Shane wszedł do pokoju z korytarza, rzucił klucze na stół i powiedział:

- Gdzie jest Claire?

- Jeszcze jej nie ma - odpowiedziała Eve. - Pewnie już idzie.

Nie idę. Nie przyjdę do was. Przykro mi.

Shane wyciągnął telefon i wybrał numer.

Gdzieś w innej części opuszczonego domu Claire usłyszała dzwonek swojego telefonu. Dziwne było jednak to, że Shane najwyraźniej też go słyszał. Rozejrzał się, spojrzał na Eve z uniesionymi brwiami, a Eve wzruszyła tylko ramionami.

- Może go zostawiła.

Słyszeli jej telefon. Ale telefon był tutaj.

Claire zebrała się, żeby krzyknąć, ale nie musiała.

Shane popatrzył prosto na nią, a ona zdała sobie nagle spra­wę z tego, czym był ten tunel, czym była ta srebrzysta poświata na brzegach.

Zdała sobie sprawę, że Ada nie zostawiła jej ostatecznie sa­mej sobie. To był portal, a Shane ją uratuje.

Widział ją.

Oczy mu się rozszerzyły.

- Claire! - wrzasnął i rzucił się do portalu.

Portal zamknął się na chwilę przed tym, zanim do niego dotarł.

- Ojej - westchnął Dean. - Zamknięty. Też potrafisz to robić? Obsługiwać portale? Bywa przydatne, co? - Machnął ręką, a portal znów się pojawił, ale zamiast tunelu, który pro­wadził do Domu Glassów, zobaczyła tunel, który prowadził w ciemność. Nie, nie do końca w ciemność. To było stare wię­zienie: to, w którym trzymano chore wampiry. - Ada zabloko­wała mnie na jakiś czas, co mnie strasznie zdenerwowało. Ale obiecałem jej trochę świeżej krwi, jeśli da mi dostęp jeszcze na kilka dni.

Dean korzystał z sieci, żeby zabijać, a Jason mu pomagał - pewnie dlatego, że czuł się samotny i do wszystkich się lepił, a Dean wiedział, jak dać ludziom poczucie, że są potrzebni. Claire odczuła to na własnej skórze i powinna mieć więcej ro­zumu.

Serce biło jej teraz jak oszalałe.

- Widzisz? - powiedział. - Mogę to robić z dowolnego miej­sca. Tak jak ty. Chyba jesteśmy przez to wyjątkowi.

Uświadomiła sobie, że jest bystry. Sprytny i wyrachowany. Jak Myrnin.

Tyle że Myrnin miał sumienie.

Coś poruszyło się po drugiej stronie portalu. Zjawa. Ada?

Nie, chociaż w portalu mignęła przez chwilę jej czarno - bia­ła postać, odwrócona plecami do Claire. Kiwała na kogoś po drugiej stronie.

A potem usunęła się z drogi.

Ada sprowadziła ostatecznie pomoc, ale to nie był Myrnin.

To był Frank Collins.

Tata Shane'a stał po drugiej stronie portalu, patrzył na nich i był bardziej podobny do ducha niż sama Ada. Claire musiała wydać jakiś odgłos, bo Dean odwrócił się, a jego twarz zmar­twiała ze zdumienia.

- Frank? - spytał. - Frank, poczekaj, daj mi wyjaśnić... Frank Collins wyciągnął rękę, złapał Deana i przeciągnął go przez portal.

Dean krzyknął, a potem zapadła cisza.

Claire zrobiło się zimno. Tak to właśnie jest, pomyślała. Kiedy zamieniasz się w wampira. Tyle że ja się już nie obudzę.

Frank wyszedł z portalu.

- Oddychaj - powiedział i przykucnął przy niej, wyjął rurkę z jej ręki i wyrzucił ją na bok. Zwinął kawałek bandaża i we­tknął go jej w zagięcie łokcia, potem zgiął jej rękę, żeby ścisnąć mocniej. - Przepraszam za Deana. Zawsze wiedziałem, że coś z nim nie w porządku, ale nie myślałem, że jest aż tak porąbany.

Patrzył na nią przez kilka chwil, potem wstał i skierował się do portalu.

Po drodze zabrał pojemnik po mleku i już go nie było. Zjawa Ady zamajaczyła ponownie i spojrzała na Claire. Uśmiechała się.

- Pomóż - szepnęła Claire.

- Zrobiłam to. - Z leżącego daleko tandetnego głośnika w telefonie komórkowym wydobył się afektowany głos Ady. - Obiecał mi krew, ale ja nie chcę twojej. Nie smakuje mi.

Ada zniknęła.

Claire została sama, było jej zimno. Przez chwilę nic więcej się nie działo.

A potem podniosły ją jakieś ręce, a ona poczuła małe ukłu­cie w zdrętwiałej ręce, usłyszała głosy.

Światło.

A potem ciemność.

W sali szpitalnej w środku dnia było ciemno, by okazać względy odwiedzającym wampirom. Świetlówki na suficie spra­wiały, że każdy był bledszy, ale przynajmniej nikt nie stawał w płomieniach.

Tak w dużym skrócie wyglądało Morganville. Kompro­misy.

- Powiedziano mi, że wracasz do zdrowia - powiedziała Amelie i przysunęła sobie krzesło do łóżka Claire. Jej ochro­niarze obstawili drzwi. Jeden z nich puścił oko do Claire, a ona uśmiechnęła się do niego. - Czuję, że powinnam przeprosić, że niedostatecznie dbałam o twoje bezpieczeństwo.

- Nie mogłaś wiedzieć, że mam kłopoty.

- Masz na bransoletce mój symbol, co oznacza, że jesteś moją podopieczną. - Dla Amelie to rozwiązywało sprawę. - Nie rzuca to dobrego światła na moje rządy. Na szczęście doktor Mills twierdzi, że wyzdrowiejesz. Możesz podziękować swoim przyjaciołom, że tak szybko zareagowali.

Claire było przyjemnie ciepło, czuła się bezpiecznie i była trochę oszołomiona.

- Tak, a co do ratunku - powiedziała. - Co się wydarzyło?

- Kilka rzeczy. Najpierw Eve zadzwoniła do mnie i zażą­dała mojej pomocy. - Amelie skinęła głową w kierunku Eve, która opierała się o ścianę i wyglądała na dumną i zawstydzo­ną jednocześnie. - Chociaż Eve od razu założyła, że zgodzę się pomóc, ja postanowiłam porozmawiać najpierw z Adą. - Claire mogła się założyć, że była to interesująca, ale straszna rozmo­wa. - Przyznała, że wie, gdzie jesteś. Wtedy wystarczyło już tyl­ko otworzyć portal do ciebie i sprowadzić pomoc.

- Kto mi pomógł? - spytała. Powieki jej ciążyły. - Shane?

- Nie tym razem - odezwał się Oliver z najciemniejszego kąta w sali. - Ja cię przyniosłem. Ale nie rozczulaj się za bardzo; to lekarze cię uratowali, a nie ja. Ja tylko przeniosłem cię z miej­sca na miejsce - mówił tak, jakby z całego serca życzył sobie, żeby za wszelką cenę pominąć go w podziękowaniach. Claire przystała na to z przyjemnością.

- Bank krwi na coś się przydał - powiedział zadowolony doktor Mills i nachylił się nad nią, żeby sprawdzić rurki i kabel­ki. - Najwyższa pora, żeby ludzie też na tym skorzystali. - Nie wyglądało na to, żeby miał jakiekolwiek opory, żeby mówić ta­kie rzeczy w obecności Amelie czy Olivera. - Jesteś nam dłużna jakieś dwa litry, dziecinko. Ale później, obiecuję. Nie musisz się spieszyć.

- Dzięki - powiedziała i sennie uniosła kciuk.

- Robię tylko to, co do mnie należy - odparł. - Oczywiście czasem z przyjemnością. Odpoczywaj. Poleżysz tu kilka dni. Och, i mam nadzieję, że polubisz nowe smaki galaretki Jell - O.

Pomyślała, że żartuje co do tego ostatniego, ale nie miała absolutnej pewności. Zanim zdążyła go o to zapytać, nabazgrał coś na jej karcie i wyszedł spiesznie z sali do następnego pa­cjenta. Ofiary Jell - O.

Chłodne palce Amelie wyrównały starannie pościel - Amelie była niezwykle pedantyczna.

- Cieszę się, że będziesz z nami pracować jeszcze trochę, Claire - powiedziała. - Śpij teraz.

Claire o niczym innym nie marzyła, ale miała jeszcze jedno pytanie.

- Złapaliście go? - spytała i znów otworzyła oczy. - Znaleźliście Deana?

- Tak - powiedziała Amelie. - Z jej twarzy nie dało się nic wyczytać. - Znaleźliśmy Deana. - Wstała, kiwnęła na ochronia­rzy i wyszła bez dalszych wyjaśnień, nie oglądając się za siebie. Oliver ruszył się i poszedł za nią, ale zrobił to tak, żeby wyglą­dało to na jego pomysł.

Oj, będą kłopoty, jeśli Oliver będzie dalej się tak zachowy­wać. Ale były to kłopoty, o które Claire nie musiała się martwić. Jedyne, o co powinna się tak naprawdę martwić, to to, jak prze­łknie obrzydliwą galaretkę w dziwacznych smakach.

Jakąś minutę po wyjściu wampirów drzwi znów się otwo­rzyły i wszedł Shane z trzema kubkami w rękach. Pachniało kawą. Na jego widok Claire poczuła, jakby eksplodowało w niej słońce - tak wielkie szczęście, że Claire dziwiła się, że nie wy­cieka jej przez skórę jak światło.

Miał obłędny uśmiech.

- Mam nadzieję, że dla mnie też przyniosłeś - powiedzia­ła Claire, kiedy wręczył Eve i Michaelowi ich kubki. Został mu tylko jeden.

- Żartujesz, prawda? - spytał Shane. - Nie potrzebujesz kofeiny. Potrzebujesz snu. - Wyciągnął rękę z ostatnim kub­kiem, a Claire uświadomiła sobie, że była w błędzie: w cieniu siedział ktoś jeszcze. Nawet głębiej niż Oliver.

Myrnin.

Zrobił na niej zupełnie inne wrażenie i to nie tylko dlate­go, że nie był już pomylony. Przede wszystkim wiedział, jak należy się ubierać; surdut jak na bal przebierańców, koraliki karnawałowe i japonki odeszły w zapomnienie. Miał na sobie szarą, dzianinową koszulę, czarne spodnie i marynarkę, która wyglądała na nieco niemodną, ale na pewno nie aż tak jak pop­rzednia.

Był czysty. I miał nawet buty.

- Tak, musisz się przespać - przyznał, wziął podany mu kubek i upił kawy. - Szkolenie kolejnego praktykanta w tak krótkim czasie byłoby dla mnie zbyt kłopotliwe. Czeka na nas robota, Claire. Ciężka praca. Może nawet zapewni ci sławę, kie­dy wyjedziesz z Morganville. Uśmiechnęła się powoli.

- Nigdy nie pozwolisz mi wyjechać.

- Może pozwolę. Ale musisz mi dać jeszcze przynajmniej kilka lat, moja droga. Wiele się muszę od ciebie nauczyć, a nie jestem zbyt pojętnym uczniem.

Claire roześmiała się, bo było to zabawne. A przynajmniej wydawało jej się, że się roześmiała. Poczuła, że odpływa i że jest bardzo zmęczona.

Do sali weszli jej rodzice i wyprosili wszystkich na jakiś czas. Nawet Myrnina. W swoim sennym otumanieniu uznała, że to chyba dobrze. Miło było, że ktoś ją tak kocha.

Kiedy znów otworzyła oczy, była noc. Jej rodzice już wyszli, a Eve spała zwinięta na jednym z niewygodnych szpitalnych krzeseł, z głową na rękach i szpitalnym kocem otulającym jej różową, gotycką koszulkę polo. Michael trzymał gitarę i grał cichutko - coś powolnego, słodkiego i spokojnego. Kiedy zo­baczył, że Claire otworzyła oczy, natychmiast przerwał z miną winowajcy.

- Graj - mruknęła. - To naprawdę piękne.

- Mam później występ w Common Grounds - powiedział. - Mogę to jednak odwołać, jeśli chcesz, żebym został.

- Nie, idź. Nie pozbawiaj Morganville wspaniałego powro­tu Michaela Glassa.

- Tak jakby komukolwiek na tym zależało - powiedział Michael, ale uśmiechnął się w taki sposób, że widać było, że jest trochę zawstydzony. I zachwycony. - Zostałbym, ale wyglą­da na to, że masz już wiernego ochroniarza.

Shane też spał z głową na brzegu jej łóżka. Miała ochotę po­głaskać go po włosach, ale nie chciała go budzić.

Nie musiała. Oddech Shane zmienił rytm, a on usiadł i za­mrugał, jakby otrzymał jakiś niewidoczny sygnał. Natychmiast na nią spojrzał.

- Hej - powiedział, a Claire zobaczyła, że mu ulżyło i że się rozluźnia. - Śpioch. - Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń, a potem nachylił się i ją pocałował. Pocałunek był ciepły, senny i słodki jak obietnica. - Witaj z powrotem.

Zrozumiała, że w życiu już nic nigdy nie będzie dla niej oczywiste.

- Rozmawiałeś z moimi rodzicami?

- Tak. Rany, ciągle jeszcze płoną mi uszy. Wychodzi na to, że to wszystko moja wina. - Shane uśmiechnął się, ale ona wi­działa, że on naprawdę czuje się winny. - Nie mogę uwierzyć, że nie było mnie przy tobie, Claire. Nie mogę uwierzyć, że nie mogłem się do ciebie dostać...

Claire położyła mu palec na ustach.

- Zawsze byłeś przy mnie, kiedy cię potrzebowałam - po­wiedziała. - Jesteś przy mnie teraz, prawda?

- Wiesz, o co mi chodzi.

Zastanawiała się, czy powiedzieć mu o Franku, o tym, że ją uratował. Ale nie była do końca pewna, że sobie po prostu tego nie wymyśliła.

A jeśli Frank Collins był gdzieś w pobliżu, sam mógł się zja­wić i powiedzieć o tym synowi.

- Wiem - powiedziała. Prześladowało ją coś, co powiedzia­ła Monica w Common Grounds, zwłaszcza teraz, gdy była tak osłabiona: „Wiesz, że to nie będzie trwało wiecznie?". Wszystko się zmieniało. Ludzie się zmieniali. Nawet Morganville się zmie­niało. - Nie odchodź. - Nie zamierzała powiedzieć tego na głos. Jesteś aż tak uzależniona, Claire?

Shane ujął jej dłoń i podniósł ją do ust w staromodnym po­całunku, godnym Myrnina w najlepszym wydaniu.

- Nigdzie się nie ruszam - zapewnił. - Nawet pod prysznic. A tego naprawdę bardzo pożałujesz.

- Stary - powiedział Michael. - Ja już żałuję.

- Zamknij się.

Michael rzucił w niego pudełkiem chusteczek. Shane złapał je i natychmiast odrzucił, Michael ze swoim refleksem wampira bez trudu je przechwycił.

Eve obudziła się, otarła strużkę śliny z brody i ziewnęła.

- Ej, głupki, jak chcecie grać o mistrzostwo, to na zewnątrz. Niektóre z nas potrzebują snu dla urody... ani słowa Collins!

Shane złapał pudełko chusteczek.

- Ani słowa na jaki temat? - spytał i rzucił dołem pudełko do Eve. - Łap!

Eve wstała z krzesła, podniosła pudełko i walnęła nim Shane'a w głowę. Kilkakrotnie.

Claire nie mogła powstrzymać się od śmiechu. W oczach za­piekły ją łzy, tak bardzo ich kochała.

Tak bardzo ich wszystkich kochała.

Michael wybawił Eve z wojny na chusteczki, pociągając ją do drzwi, w drugiej ręce trzymał pokrowiec na gitarę.

- Ogłaszam rozejm - powiedział i odwrócił się do Claire. - Wrócimy po koncercie.

Żadne z nich nie miało zamiaru pozwolić jej zostać samej na noc; to jasne. Przypuszczała, że później może ją to iryto­wać, ale dziś było to po prostu... wspaniałe. Uwielbiała, kiedy się o nią troszczyli.

Drzwi się zamknęły i została sam na sam z Shane'em.

- A więc - odezwała się. - Jest dziś coś w telewizji?

- Hokej.

- Jestem pewna, że jest coś poza hokejem.

- Nie. Tylko hokej. Na każdym programie. Lepiej złóż re­klamację do kablówki. - Przysunął sobie z powrotem krzesło i rozsiadł się z pilotem.

- Kretyn - westchnęła. - To ja tu mam niskie ciśnienie. Chyba mnie się należy pilot, co?

- Zastanowię się. Ale przyniosłem ci prezent. - Wyciągnął z kieszeni drewniany kołek i położył go przy jej ręce na kocu.

- Po co mi to?

- Na wypadek awarii - powiedział. - Awarii w Morganville.

Obejrzała kołek. Wyglądał jak jeden z kołków Eve.

- Nie chcę nic mówić, ale Dean nie był wampirem.

- Ale założę się, że na niego ten kołek też by podziałał. Claire zobaczyła, że z boku jest jakiś napis.

- Umieściłeś na nim moje imię! - Był ręcznie rzeźbiony. To musiało zająć chwilę.

- Miałem trochę czasu, kiedy tu siedziałem i czekałem, aż odzyskasz przytomność. Tak czy inaczej, Amelie właśnie wyda­ła dekret. Wszyscy ludzie mogą nosić przy sobie kołki dla samo­obrony. Widzisz? To postęp.

- Albo gwarancja destrukcji.

- Co tam okaże się lepsze. Claire podniosła kołek.

- Niektóre dziewczyny dostają od chłopaków biżuterię. Ale nie wiedzą, co tracą.

Shane sięgnął do kieszeni, wyjął małe aksamitne pudełecz­ko i położył je przy jej poduszce. Claire odetchnęła głęboko, aż zakręciło się jej w głowie.

- Co to jest? - spytała cicho.

- To... na później - powiedział. - Nie chciałem, żebyś sobie pomyślała, że nie mam ogłady czy coś.

Pocałował ją i ból, strach, niepokój zniknęły. Wszystko bę­dzie... dobrze.

Michael Glass grał w zatłoczonej kawiarni Common Grounds.

Amelie pracowała w swoim gabinecie.

Myrnin spisywał sekrety w oprawianej w skórę księdze.

Monica Morrell uśmiechała się złośliwie do zawstydzonej pierwszoroczniaczki.

A Claire Danvers była... szczęśliwa.

Przynajmniej dziś.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Caine Rachel Wampiry z Morganville 04 Maskarada szaleńców
Caine Rachel Wampiry z Morganville 05 Pan ciemnosci
Caine Rachel Wampiry z Morganville 10 Pojedynek
Caine Rachel Wampiry z Morganville 5 Pan złych rządów [rozdz 7]
Caine Rachel Wampiry z Morganville 3 Nocna aleja [roz 1 8]
Caine Rachel Wampiry z Morganville 5 Pan złych rządów [rozdz 4]
Caine Rachel Wampiry z Morganville 04 Maskarada Szaleńców
Caine Rachel Wampiry z Morganville 08 Pocałunek Śmierci 2
Caine Rachel Wampiry z Morganville 05 Pan złych rzadów
Caine Rachel Wampiry z Morganville Opowieść Amelie
Caine Rachel Wampiry z Morganville Randka Lunch
Caine Rachel Wampiry z Morganville 6 [rozdz 10] cz4
Caine Rachel Wampiry z Morganville 1 Przeklęty Dom
Caine Rachel Wampiry z Morganville 5 Pan złych rządów (rozdział 1 4)
Caine Rachel Wampiry z Morganville 5 Pan złych rządów [rozdz 3]
Caine Rachel Wampiry z Morganville 5, rozdziały 5 14

więcej podobnych podstron