306
Nieznana
Rachel Caine
Przekład
Małgorzata Samborska
Ewa Ratajczak
To, co odeszło w przeszłość.
Mam
na imię Cassiel, kiedyś byłam dżinnem, istotą równie odwieczną, jak Ziemia, wspieraną jej mocą. Niewiele dbałam o małe
zabiegane ludzkie istoty, z
ajęte swoimi nieważnymi sprawami.
Wszystko się zmieniło. Teraz ja jestem małą, zabieganą ludzką istotą. W każdym razie, jeśli chodzi o postać. Sprzeciwiłam się
Ashanowi, przywódcy prawdzi
wych dżinnów. Teraz mogę się utrzymać przy życiu tylko dzięki życzliwości Strażników - ludzi, którzy
nadzoru
ją oddziaływanie otaczających nas żywiołów, takich jak wiatr i ogień. Strażnik, z którym się związałam, Luis Rocha,
rozporządza mocami żywej Ziemi.
W swoim krótkim życiu w ludzkiej postaci popełniłam wiele błędów. Złożyłam obietnice, których nie mogłam dotrzymać.
Utraciłam tych, których nauczyłam się kochać.
Nie pozwolę, aby to się powtórzyło. Nawet jeśli intuicja mi podpowiada, że będę musiała to zrobić.
1
1
Tyle zaginionych dzieci.
Patrzyły na mnie z plakatów i ulotek przymocowanych pinezkami do długiej tablicy wiszącej na wprost rzędu krzeseł -
smutny przegląd jeszcze smutniejszych przypadków.
Kilka małych dziewczynek o kasztanowych włosach i nieśmiałym uśmiechu spoglądało na mnie ze ściany, lecz nie było
wśród nich Isabel Rochy. Trochę mnie to pocieszyło. Znajdę cię, przyrzekłam jej tak, jak przyrzekałam codziennie.
Przysięgam na dusze twojej matki i ojca, znajdę cię.
Pozwoliłam, aby jej rodziców zamordowano. Nie dopuszczę, aby Isabel podzieliła ich los.
Sie
działam obok Luisa Rochy w holu biurowca FBI. Wyjaśnił mi dokładnie, dlaczego w tym miejscu nie mogę pod
żadnym pozorem sprawić mu kłopotów. Nie potrafiłam zrozumieć, czym ten właśnie hol różni się od innych holi w
Albuquerque, ale zgodziłam się z Luisem, choć nie bez irytacji.
Luis nie miał ochoty ze mną dyskutować.
- Zrób to! -
warknął, a potem zapadł w ponure, niespokojne milczenie.
Patrzyłam, jak krąży przede mną, a gdy ogarnął mrocznym spojrzeniem ścianę z fotografiami, na jego
twarzy pojawiły się napięcie i odraza. Zatrzymał się. Zmarszczył brwi. Wskazał palcem ulotkę.
- To
syn Bena Hessiona. Ben jest Strażnikiem Ognia.
Skinęłam głową, ale wątpię, czy to zauważył. Opuścił palec i zacisnął dłonie w pięści, co uwydatniło wytatuowane na
jego ramionac
h, wijące się w górę języki ognia. Raz jeszcze zastanawiałam się nad jego wyborem. Luis Rocha panował nad
Ziemią, nie nad Ogniem. Był w tym podobny do Manny'ego, choć jego moc wielokrotnie przewyższała możliwości brata.
Manny był moim partnerem - Strażnikiem. Przydzieliły mi go najwyższe władze jego organizacji. Miał mnie nauczyć
żyć w ludzkiej postaci i pożytecznie wykorzystywać moce, bo wciąż je miałam, choć nie zostało ich wiele w porównaniu z
tymi, którymi mnie obda
rzono jako dżinna. Miałam także zostać samodzielną Strażniczką. Manny okazał się miłym,
cierpliwym człowiekiem, który był gotów poświęcić siebie, aby utrzymać mnie przy życiu.
A ja pozwoliłam mu umrzeć. Teraz opieka nade mną spadła na barki Luisa. Nie mogłam dopuścić, aby sytuacja się
powtórzyła.
Z pokoju wyszedł znużony mężczyzna w pogniecionym garniturze i przywołał nas gestem. Gdy uniósł rękę, odchyliła
się poła marynarki, odsłaniając kolbę broni w kaburze przypiętej do paska. Na chwilę przeniknął mnie chłód, zjawiło się
niechciane wspomnienie, ogar
nęło mnie uczucie zaskoczenia i wściekłości, znów widziałam, jak kule trafiają Manny'ego i
Angelę...
Nie mam ochoty wracać do tych wspomnień.
Wyraz mojej twarzy lub postawa musiały się nagle zmienić, bo mężczyzna natychmiast zaczął zachowywać się inaczej.
Spojrzał na mnie uważnie, przysunął rękę do ciała. Bliżej broni.
Zerknęłam w bok, na Luisa.
-
On ma broń - stwierdziłam.
- Jest z FBI -
odparł i skrzyżował ramiona na piersi. - Musi ją nosić. Dla niego to narzędzie pracy.
- To
mi się nie podoba - powiedziałam. Wzruszyłam ramionami.
-
Taki układ.
Człowiek z FBI nie odrywał ode mnie oczu, jakby moje słowa go zaniepokoiły. Przeniósł spojrzenie na Luisa.
- Luis Rocha?
Luis przytaknął i podszedł do niego. Wstałam i ruszyłam za nim.
- To Cassiel - prz
edstawił mnie. - Być może o niej słyszałeś.
-
Słyszałem - potwierdził człowiek z FBI. - Nie chciałem w to uwierzyć. Chyba jednak nie żartowali. -Kiwnął mi
głową. Nie było to powitanie, jedynie potwierdzenie mojego istnienia. Dokładnie powtórzyłam jego gest. - Wejdźcie -
poprosił. - Nie chcę rozmawiać na korytarzu.
Spojrzał w prawo, potem w lewo, jakby ktoś mógłby nas słyszeć. Nikogo jednak nie było w pobliżu oprócz milczącej,
smutnej ściany z fotografiami. Luis pierwszy ruszył w stronę gabinetu.
Zatrzymałam się na chwilę. Znów skrzyżowałam spojrzenia z agentem FBI. Był wysoki, choć zaledwie dwa, trzy
centymetry wyższy ode mnie, chudy i żylasty. Miał nijaką, spokojną twarz i ciemne, dziwnie puste spojrzenie, jakby
próbował ukryć przede mną wszystko, czego nie powinnam zobaczyć. Ubrany był również bez wyrazu - w zwyczajną
koszulę, ciemny garnitur oraz krawat.
-
Do środka - powtórzył. - Proszę.
50
2
Wyczuwałam w nim jakąś głęboką ukrytą odmienność, której nie potrafiłam wytłumaczyć. W końcu zrozumiałam, gdy
zatr
zasnął za mną drzwi, zamykając nas troje w zwyczajnym ciasnym pomieszczeniu ze ścianą z przyciemnionego szkła.
Odwróciłam się do niego.
-
Jesteś Strażnikiem - stwierdziłam.
- W ukryciu -
przyznał. - Dobrze mieć kilku naszych w różnych agencjach zbierających dane wywiadowcze. Dzięki
temu mamy najświeższe wiadomości. Pierwszy raz jednak skontaktowano się ze mną bezpośrednio. -Znów, na krótko,
zwrócił na mnie spojrzenie. - I pierwszy raz spotykam się bezpośrednio z dżinnem.
-
Nie spotkałeś go jeszcze - wtrąciłam. - Już nie jestem dżinnem.
Te
słowa wciąż bolały.
-
Nie jesteś też człowiekiem, przynajmniej według mojej definicji człowieczeństwa. Wystarczająco jednak
przypominasz człowieka, żeby wzbudzić zainteresowanie władz - stwierdził i wskazał gestem krzesła stojące po drugiej
stronie zwyczajnego biurka. Sam usiadł w zniszczonym fotelu. - Dlaczego przyszliście do mnie?
-
Bo FBI prowadzi śledztwo w sprawie zaginionych dzieci. A nam właśnie zaginęło dziecko - dokończyłam.
- Wam -
powtórzył z wolna. - Wam dwojgu.
Luis odc
hrząknął i opierając łokcie na kolanach, pochylił się do przodu.
-
Tak, zaginiona dziewczynka to moja bratanica. Cassiel jest zainteresowaną stroną. I moją partnerką. -Przerwał na
chwilę, a potem dodał: - Nie w tym sensie, rozumiemy się?
-
W porządku - powiedział człowiek z FBI z kamiennym wyrazem twarzy. Na tabliczce stojącej na jego biurku było
napisane: „Agent specjalny Ben Turner". -Powiedzcie wszystko, co wiecie.
Pozwoliłam Luisowi mówić to, co uważał za stosowne, o porwaniu niedawno osieroconej bratanicy. Opowiedział o
naszym pościgu, o odkryciu, że porywane są dzieci Strażników i w ukrytym miejscu poddawane treningowi.
Turner nie przerywał. Ani razu. Słuchał, prawie nie mrugając, a kiedy Luis w końcu przerwał, wreszcie się odezwał:
-
O kim właściwie mówisz? Jaki ten ktoś ma cel? Luis spojrzał na mnie.
-
Przewodzi im... Ona kiedyś była dżinnem - powiedziałam. - Można ją nazywać Perłą. Ona... jest niezwykle
niebezpieczna. Szalona. Wydaje mi się, że dzieci, cała ludzkość, nie mają dla niej znaczenia. Stawia sobie bardziej
dalekosiężne cele.
-
Dalekosiężne - powtórzył Turner i pokręcił głową. - To przekracza moje kompetencje. Niech dżinny ją powstrzymają.
-
Nie mogą - odparłam. -1 tego nie zrobią. Znalazła dostateczne poparcie w tym świecie. Zniszczy każdego dżinna,
który zanadto się do niej zbliży. Jestem przekonana, że pragnie zgładzić wszystkie dżinny i zastąpić je w uczuciach Matki.
Z radością przyjmie otwartą wojnę. Dlatego Ashan rozkazał mi usunąć źródło jej mocy.
Turner uniósł brwi.
- To
chyba niezły plan. Co jest źródłem jej mocy?
- Wy.
Ludzkość. Jak pan ocenia teraz ten plan? -Poczekałam chwilę w milczeniu. - Odmówiłam.
Turner powoli usiadł na fotelu. Nie odrywał ode mnie oczu, a potem zerknął na Luisa.
-
Mam potraktować to poważnie?
- Jak przypadek raka - st
wierdził Luis. - To dla niej nadal podstawowe rozwiązanie, jeśli nie opanujemy sytuacji i nie
znajdziemy sposobu powstrzymania Perły.
- To jeszcze bardziej przekracza moje kompetencje -
wymruczał Turner, kręcąc głową. - Nawiązaliście kontakt z
kwaterą główną? Z Lewisem?
Wszyscy znali Lewisa Orwella, przywódcę organizacji Strażników. Podobnie wszyscy zakładali, że Lewis ma magiczną
różdżkę. Wystarczy go poprosić, aby uzyskać pożądany rezultat. Bzdury! Być może Lewis dysponował wyjątkową mocą,
ale był tylko człowiekiem. Sprawa przekraczała nie tylko jego możliwości, lecz także możliwości wszystkich Strażników.
Tak, Perła wykorzystała ich, ale nie interesowali jej, być może jedynie jako środek nacisku służący do skierowania świata
na wybraną przez nią drogę.
-
Nie można się skontaktować z większością Strażników wysokiego rzędu, także z Orwellem - przyznał Luis. - Tam nie
znajdziemy odpowiedzi. Musimy sami poszukać rozwiązania, a to znaczy, że trzeba coś wymyślić. Po to tu jestem.
Im dłużej trwała rozmowa, tym bardziej Turner sprawiał wrażenie zaniepokojonego.
-
Jeśli twoja bratanica trafiła do systemu jako zaginione lub porwane dziecko, to już zajmują się nią wszystkie
struktury FBI i lokalne służby porządkowe.
-
Zajmij się nią sam - zaproponował Luis. - Jesteś Strażnikiem. Chodzi o dzieci Strażników. Dam ci listę zaginionych
dzieci, które udało nam się zidentyfikować, ale może być ich dużo więcej. O wiele więcej. Jeśli przebywały w rodzinach
zastępczych lub zostały osierocone, to nikt nie będzie ich szukał. Jest jeszcze coś. Przynajmniej w jednym, znanym nam
przypadku, któ
reś z rodziców brało udział w porwaniu. Oni rekrutują fanatyków i to z dużym powodzeniem. Wyobraź
sobie terrorystów obdarzonych mocami Strażników.
- Chryste -
wyszeptał Turner i przymknął oczy. -Nie macie pojęcia, jak się pociłem nocami ze strachu przez ostatnich
dziesięć lat, myśląc właśnie o czymś takim. Przygotowywaliśmy różne plany awaryjne, ale wątpię, aby coś pomogły w
obecnej sytuacji. Na nic się nie zdadzą w przypadku tak poważnego zagrożenia. -Znowu popatrzył na mnie uważnie i
zapytał: - Co możesz mi powiedzieć o ich organizacji?
-
Dobrze uzbrojona. W każdym razie paramilitarna. Werbują Strażników, którzy się zbuntowali i odeszli. Możliwe też,
że sztucznie zwiększyli moce ludzi, których dar był zbyt mały, aby zostali Strażnikami.
- Tak jak Ma'atowie.
50
3
Skinęłam głową. Ma'atowie tworzyli osobną organizację, cień organizacji Strażników. Należeli do niej ludzie, u których
wykryto ślady uśpionej mocy, lecz była ona zbyt słaba, aby przeszkolono ich na Strażników. Uznano również, że nie są oni
niebezpieczni, dlatego nie poddawano ich typowej procedurze stosowanej u odrzuconych, to znaczy zabiegowi chirurgicz-
nemu usunięcia mocy przeprowadzanemu na mózgu. Ma'atowie odkryli, że można łączyć moce kilku osób, zwłaszcza jeśli
włączy się w to jakiś dżinn, aby przywrócić równowagę siły Ziemi. Strażnicy bardzo często zapominali utrzymywać te siły
we właściwych proporcjach.
W pewnym sensie Ma'atowie zajmowali się konserwacją otaczającego nas nadprzyrodzonego świata. Zawsze miałam
dla nich szacunek za ich wysiłki. Niewielki, czyli taki sam, jakim obdarzałam wszelkie ludzkie działania.
- To
następny punkt na naszej liście - powiedział Luis. - Chcemy odwiedzić ich przywódców. Zobaczymy, czy uda się
zorgani
zować większe siły do rozwiązania tej sprawy.
Turner wzruszył ramionami.
-
Życzę powodzenia. Powiem wam, co zrobię. Wezmę od was listę. Zacznę szukać informacji. Sprawdzę, czy istnieją
jakieś powiązania między zaginionymi dziećmi. Jeśli macie rację, to może ich być o wiele więcej, niż FBI namierzyło do tej
pory. Jak bardzo mam się w to zaangażować?
- Bardzo i szybko -
stwierdził Luis. Wstał i wyciągnął rękę na pożegnanie. - Jeśli ta sprawa ma się pomyślnie
zakończyć, będzie nam potrzebne wszelkie wsparcie.
Turner znów zerknął w moją stronę. Wiedziałam, co mu przeleciało przez głowę. Nie dlatego, że czytałam jego myśli,
lecz dlatego, że rozumiałam obawy.
- Nie -
odpowiedziałam na niezadane pytanie. -Luis nie może mnie powstrzymać w chwili, gdy postanowię wykonać
rozkaz Ashana i zgładzić waszą rasę. Nikt mnie nie powstrzyma. Wystarczy, że to zrobię, a odzyskam swoje dawne moce
dżinna. Tak brzmiała umowa.
Nikt nie mógłby mnie powstrzymać, być może oprócz wroga, którego najbardziej się obawialiśmy. Perły.
Turner
nie próbował skomentować moich słów.
-
Sprawa twojej bratanicy będzie dla mnie najważniejsza - obiecał i wyprowadził nas ze swojego gabinetu. Ruszyłam
korytarzem za Luisem w stronę wind, mijając po drodze milczące, zapadające w pamięć fotografie. Nacisnął guzik, ale ja
poszłam dalej, w stronę tabliczki wskazującej wejście na klatkę schodową. Westchnął i ruszył za mną.
-
Powinniśmy porozmawiać o twojej klaustrofobii.
-
Nie cierpię na klaustrofobię - odparłam. - Nic nie obchodzą mnie ciasne pomieszczenia, poruszające się dzięki
cienkim kablom i pomysłom inżynierów Takimi klitkami bez trudu mogą zawładnąć moi wrogowie.
Drzwi trzasnęły i zamknęły się za jego plecami. Odgrodziły nas od świata w cichej, chłodnej klatce schodowej.
Odwróciłam się do niego. Staliśmy na szerokim, betonowym półpiętrze.
Wyglądał trochę inaczej niż przy naszym pierwszym spotkaniu. Silny i szczupły, o skórze barwy karmelu i zagadkowym
spojrzeniu ciemnych oczu. Trochę za długie włosy okalały ostro zarysowaną twarz. Wytatuowane na muskularnych
ramionach płomienie migotały niewyraźnie w przyćmionym świetle.
-
Jak myślisz, pomoże? - zapytałam. Luis wzruszył ramionami.
-
Nie mam bladego pojęcia. Ale musimy pociągnąć za wszystkie sznurki, do których możemy dosięgnąć.
-
A jeśli pracuje dla Perły i jej ludzi?
-
Wtedy się dowiedzą, że poważnie traktujemy tę sprawę. Nie sądzę, aby to było coś złego. Już się przekonali, że nie
zamierzamy zrezygnować. Niech wie, że jeśli będziemy zmuszeni, zastosujemy drastyczne środki, aby ją powstrzymać.
Tylko że Luis w to nie wierzył. W głębi ducha nie wierzył, że mogłabym porzucić ludzką postać i jako dżinn zgładzić
ludzkość.
Luis w ogóle mnie nie znał.
-
A więc jedziemy do Ma'atów - powiedziałam i zeszłam kilka stopni w dół. Czekało nas jeszcze sześć pięter. -
Samolotem?
-
Tak będzie szybciej - odparł. - Mam nadzieję, że dziś nikt nie spróbuje nas zabić.
- To
byłaby pewna odmiana.
A tak naprawdę podejrzewałam, że ktoś podejmie próbę zabicia nas, może nawet w ciasnej klatce schodowej z betonu i
stali. Ale bez przeszkód dotarli
śmy do wyjścia na parterze i znaleźliśmy się w otwartym holu.
Przy kontuarze ochrony zwróciliśmy identyfikatory, minęliśmy ciężkie opancerzone drzwi i wyszliśmy na popołudniowe
słońce Albuquerque. W suchym powietrzu unosiły się zapach palonego w kominkach aromatycznego jadłoszynu, ostra woń
sosny oraz tłusty, wszechobecny smród spalin. Nad naszymi głowami wzbijał się w niebo odrzutowiec, pomalowany na
niebiesko i poma
rańczowo, zostawiając za sobą smugę.
Ruszyliśmy do odległego parkingu, na którym zostawiliśmy dużą furgonetkę Luisa - czarną, z krzykliwymi plamami
kolorowych płomieni z obu stron karoserii. Właśnie oddał ją do umycia i woskowania, więc lśniła w słońcu jak heban.
Zatęskniłam za swoim motocyklem, który z niechęcią zostawiłam. Wolałam prostotę i swobodę tego środka transportu od
zamkniętej przestrzeni ciasnego metalowego pudła. Na szczęście okna dało się opuścić i chociaż zrobiło się chłodniej,
jeszcze nie było zimno.
Już wkrótce miało się ochłodzić.
Zanim dotarliśmy do samochodu, drogę zastąpiło nam dwóch ludzi - wysoki i dobrze zbudowany oraz niższy z
ciemniejszą cerą. Wyciągnęli w naszą stronę czarne skórzane pochewki ze złoconymi odznakami identyf ikacyj nymi.
Policja.
50
4
Zerknęłam spod oka na Luisa, gdy oboje się zatrzymaliśmy. Wiedział, o co pytam: podporządkować się czy walczyć i
uciec? Przedstawiciele władz nie robili na mnie wrażenia, choć zdawałam sobie sprawę, że mogą utrudnić mi zdolność
działania w już i tak skomplikowanych okolicznościach ludzkiej egzystencji. Więzienie byłoby mi nie na rękę.
Luis pokazał mi gestem dłoni, żebym zaczekała. Byłam gotowa wykonywać jego polecenia.
- Detektywi -
powiedział i skinął głową w stronę obu mężczyzn. - Czym możemy służyć?
-
Możesz ruszyć tyłek i odwrócić się w stronę furgonetki - odezwał się niższy. - Oprzeć się łapami o maskę. Stopy
szeroko. Ty
też, Różowiutka.
Domyśliłam się, że chodzi mu o wyblakły kolor różowej farby, jaki wciąż pozostał na moich jasnych włosach. Jeszcze
nie podjęłam decyzji, czy mam się jej do końca pozbyć, czy ufarbować od nowa na gorący odcień purpury. Odnosił się do
mnie z taką pogardą, że miałam ochotę odwrócić się i zamienić jego włosy w płonące różowe ognisko.
Być może dosłownie.
Postąpiłam inaczej, uśmiechnęłam się i tak jak Luis położyłam dłonie na chłodnej, gładkiej powierzchni maski i
rozsunęłam stopy na szerokość ramion. Niższy z detektywów stanął za moimi plecami, żeby mnie ob-szukać.
-
Nie lubię, kiedy ktoś mnie dotyka - uprzedziłam cicho.
-
Ona nie żartuje - wtrącił Luis. - Lepiej jej nie drażnić.
-
Muszę was obmacać, czy nie macie broni - powiedział detektyw. - Jeśli się będziesz opierać, złapię cię za ten chudy
albinoski tyłek i zaciągnę do więzienia okręgowego. Czy to jasne?
-
Rany, człowieku. - Luis westchnął. - Skończ z tym wreszcie, dobrze?
Sądziłam, że Luis mówi raczej do mnie niż do detektywa. Nie byłam pewna, czego po mnie oczekuje, ale domyśliłam
się, że chce, żebym nic nie robiła, gdyż patrzył na mnie długo i uporczywie.
Dlatego, z ogromnym niesmakiem, pozwoliłam, żeby obcy położył na mnie ręce, przesunął nimi wzdłuż
ciału, po plecach, w dół, po nogach i do góry między nogami. Spokojnie, powtarzałam sobie. Zachowaj spokój. Okazało się
to o wiele trudniejsze, niż przewidywałam. Ale nie odrywałam spojrzenia od ciemnych oczu Luisa i dzięki temu do
pewneg
o stopnia zachowałam panowanie nad sobą.
Detektyw zrobił krok do tyłu.
-Jest czysta. Teraz twoja kolej, Rocha.
Luis uśmiechnął się szeroko, jakby był przyzwyczajony do takiego traktowania.
-
Nie ma sprawy. Wiem, że lubicie takie rzeczy.
Jego słowa pozbawiły nieznajomego detektywa resztek dobrego humoru. Uderzając przedramieniem Luisa w kark,
pchnął go do przodu i gwałtownie przygniótł do maski furgonetki.
Odchyliłam się do tyłu, przenosząc ciężar ciała na pięty.
-
Ja bym tego nie robiła.
-
Zamknij się, ścierwo - powiedział starszy, mocniej zbudowany mężczyzna. - Ręce na maskę! Ręce na maskę!
- Dlaczego? -
Nie chciałam się podporządkować. Nie znosiłam dotyku obcych ludzi i traktowania z pogardą, ale moją
wściekłość rozpaliła przemoc wobec Luisa, a nie wobec mnie. Niższy z detektywów oklepywał Luisa z dużo większą siłą
niż mnie. - Co złego zrobiliśmy?
-
Sądzisz, że potrzebuję powodu, żeby zatrzymać łajzę od Norteńo? - wybuchnął. - Lepiej się zastanów.
-
Nie mam nic wspólnego z Norteńo - zaprzeczył Luis przez zaciśnięte zęby. Tamten wciąż przyciskał jego twarz do
maski. -
Od lat do nich nie należę. Niech pan przeczyta nowe instrukcje, detektywie.
-
Jeśli nie należysz do Norteńo, to dlaczego gang zastrzelił twojego brata i bratową? Dla zabawy?
-
Odszedłem. To im się nie spodobało. Dopiero wróciłem do miasta. Możecie to sprawdzić.
Starszy z mężczyzn skinął głową młodszemu, który puścił Luisa i zrobił krok w tył. Luis wyprostował się, odwrócił od
furgonetki i stanął przed detektywami.
- O co chodzi? -
zapytał.
- Ty. - Starszy wsk
azał palcem na mnie. - Nazwisko!
- Leslie Raine -
odparłam. Dobre nazwisko, jak każde inne. Miałam wyprodukowany przez Strażników dowód
tożsamości potwierdzający, że naprawdę tak się nazywam.
-
Skąd jesteś?
-
Stąd.
-
Tak, rzeczywiście wyglądasz jak cholerny tubylec. - Odprawił mnie gestem i zwrócił się do Luisa: -Dlaczego się
kręcisz wokół budynku władz federalnych?
-
Wcale się nie kręcę - zaprzeczył Luis. - Przed chwilą wyszliśmy z biura FBI. Rozmawialiśmy z agentem specjalnym
Turnerem. Na pewno to potwierdzi.
Mężczyźni wymienili szybkie, niezrozumiałe dla nas spojrzenia.
-
Jak taka łajza jak ty zasłużyła na rozmowy z FBI?
- Nie wasza sprawa -
powiedziałam z chłodną wyższością dżinna.
Obaj mężczyźni dłuższą chwilę uważnie mi się przyglądali.
-
Kim ty właściwie jesteś? Pracujesz dla federalnych? A Rocha jest informatorem?
Uśmiechnęłam się leniwie.
-
Naprawdę chcecie o tym rozmawiać tutaj? - zapytałam. - Na ulicy?
50
5
Przejeżdżający obok ludzie zwalniali, żeby nam się przyjrzeć. Przed sklepem po drugiej stronie ktoś stał i fotografował
nas komórką. Wysłałam impuls mocy i rozgniotłam metal oraz szkło. Telefon wydał z siebie smutne, ciche, elektroniczne
beknięcie i padl. Mężczyzna z ponurym zaskoczeniem przyglądał się zepsutemu urządzeniu. Potrząsnął nim bezradnie,
jakby pró
bował przywrócić mu życie. Po chwili, widząc wyraz mojej twarzy, szybko ruszył przed siebie.
Nie lubię, kiedy ludzie się na mnie gapią.
Nie miało znaczenia, czy policjanci mi uwierzyli. Obaj postanowili zachować ostrożność. Starszy z nich kiwnął głową.
Młodszy podszedł do stojącego w pobliżu nieoznakowanego szarego sedana i otworzył tylne drzwi.
-
Wsiadać! - rozkazał.
-
Jesteśmy aresztowani?
-
A zrobiliście coś, za co powinniśmy was zatrzymać?
Wzruszyłam ramionami i wsiadłam. Luis wsiadł po przeciwnej stronie. Dwoje drzwi głośno zamknięto, a policjanci
podeszli do przodu wozu. Natychmiast po
czułam się jak w pułapce. Samochód nie pachniał tak jak większość aut. Unosiła
się w nim nieprzyjemna woń plastiku, rozgrzanego metalu, niemytych cial i nieświeżego jedzenia. Przyjrzałam się uważnie
drzwiom od wewnętrznej strony. Nie było klamek. Pocieszyła mnie myśl, że nam dwojgu by to w niczym nie
przeszkodziło, gdybyśmy postanowili wysiąść. Strażników Ziemi nie tak łatwo uwięzić, a dżinny, nawet głęboko upokorzo-
ne i w
yklęte, jeszcze trudniej. Posiadanie takich mocy miało jednak wady. Na przykład nie zawsze można było znaleźć
pożyteczny sposób ich zastosowania. Aż do teraz.
Policjanci wsiedli do samochodu. W środku było ciepło, lecz nie nadmiernie. Mimo to poczułam, że zaraz się uduszę,
i zaczęła mnie ogarniać panika. Zacisnęłam powieki i skoncentrowałam się na oddychaniu. Starałam się oddychać równo,
miarowo, usiłowałam sobie nie wyobrażać, czym jest pozbawienie powietrza, odebranie oddechu.
-
Co się dzieje z twoją przyjaciółką? - zapytał niższy detektyw. Nie otworzyłam oczu. - Chyba nie zamierzasz się
porzygać, co? W razie czego to ty sprzątasz.
- Ona nie lubi samochodów -
wyjaśnił Luis. -Zwłaszcza takich, które cuchną jak po wczorajszej balandze. Tutaj żaden
wścibski nas nie usłyszy. Czego, u diabła, od nas chcecie?
Wyższy detektyw odwrócił się do nas i położył rękę
na tyle oparcia.
-
Jesteś Strażnikiem Ziemi, zgadza się?
Słysząc to, otworzyłam szeroko oczy. Luis w ogóle nie zareagował. Ani szybszym biciem serca, ani przyśpieszonym
oddechem.
-
Nie mam pojęcia, o czym mówicie - odparł. -Zajmuję się ochroną środowiska. Teraz zarabia się na tym grubszą forsę,
wiecie o tym? Na zielonym myśleniu i tak dalej...
-
Nie wciskaj mi kitu. Jesteś Strażnikiem.
Luis nic nie odpowiedz
iał, tylko patrzył. Wyższy detektyw w końcu westchnął i przesunął kwadratową ręką po twarzy.
- Wszystko o tym wiem -
przyznał. - Cholera, teraz o was ciągle mówią w telewizji? Poza tym moja bratowa jest
Strażnikiem Pogody. Beatrice Halley. Pracuje w Chicago, zajmuje się jeziorami.
Luis usiadł wygodniej.
-
Znam Beę Halley - powiedział. - Musisz być Frank Halley. Wspominała, że jej szwagier jest gliną.
-
Nie przepada za mną, ale to uczucie wzajemne. Wszystko jedno, nie o to chodzi.
- To o co?
-
Mam dla was robot
ę - powiedział Halley. - Chorego dzieciaka.
Przez twarz Luisa przesunął się cień. Wiedziałam, jak nie znosi odmawiać. Jednocześnie Strażnicy Ziemi na ogół nie
zgadzali się uzdrawiać zwykłych ludzi. Była to przykra konieczność. Gdyby się rozeszło, co potrafią, do ich drzwi
zaczęłyby szturmować tłumy chorych. Uniemożliwiłoby im to wykonywanie ważniejszych obowiązków.
-
Wiem, że tego zazwyczaj nie robicie - przyznał Halley. - Ale ta mała jest niezwykła. Znaleziono ją na wpół
zagłodzoną, odwodnioną, z ostrą infekcją. Nie ma rodziny, nie zgłoszono jej zaginięcia. Ma najwyżej pięć lat.
W oczach Luisa zapłonęła nadzieja. Wiedziałam, że musiała się pojawić również na mojej twarzy.
- Bez nazwiska?
-
Jest zbyt chora, żeby coś powiedzieć.
Byłam przekonana, że Halley celowo nie zdradza dokładniejszych szczegółów. Pozwalał, aby zrozpaczony Luis sam
sobie resztę dośpiewał.
Wydawało mi się, że znam powód takiego postępowania.
- Ta dziewczynka -
zaczęłam. - To nie jest Isabel Rocha. Chciałbyś, żebyśmy tak myśleli, bo to skłoniłoby Luisa do
bezpośredniego kontaktu z nią.
- Tak, to prawda -
przyznał Halley. - Zrozumcie, ta mała jest w ciężkim stanie. Próbowali już wszystkiego. Nawet
podawali jej dożylnie antybiotyki. Ona umiera. Jesteście jej jedyną szansą, chyba że święty Józef uczyni cud. - Przerwał i
spojrzał na Luisa. - Jesteś człowiekiem wierzącym?
-
Byłem parę razy na mszy. - W rzeczywistości był bardziej religijny, niż chciał to przyznać. Kilkakrotnie słyszałam
jego modlitwy o odnalezienie Isabel. Albo żeby mógł się zemścić, jeśli Ibby nie żyje. - Dlaczego pytasz?
Halley wzruszył ramionami.
-
Zawsze mnie to zastanawiało. Wy, Strażnicy, praktycznie jesteście bogami. Potraficie rzucać piorunami i uzdrawiać
chorych. Bea nie jest religijna. Po prostu to mnie zdziwiło.
50
6
-
Nie jesteśmy żadnymi bogami, pisanymi wielką czy małą literą - powiedział Luis. - Nawet nie jesteśmy aniołami,
stary. Jesteśmy zwykłymi ludźmi. Bystry Strażnik wie o tym lepiej od innych. Kiedy udajesz Boga, ludzie umierają.
Halley miał taką minę, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wtedy się wtrąciłam.
-
Jeśli dziewczynka jest tak chora, jak mówisz, to nie powinniśmy marnować więcej czasu.
Obaj policjanci spojrzeli na mnie ze zdumieniem, ale szybko odzyskali panowanie nad sobą.
- Pojedziesz? -
zapytał Halley i uruchomił silnik.
-
Oczywiście, że pojedzie - potwierdziłam, nawet nie spoglądając na Luisa. Łącząca nas więź była tak silna, że nie
miałam co do tego żadnych wątpliwości. Nie mogłam ich mieć. Właśnie tak Luis by postąpił, bez względu na to, czy byłoby
to rozsądne. - Wystarczyło tylko poprosić.
Halley przewrócił oczyma.
-
Tak, powinienem o tym pomyśleć.
Dziewczynka przebywała w szpitalu. Nigdy przedtem nie byłam w szpitalu, chociaż wiedziałam, że istnieją. Nie
musiałam nikogo odwiedzać. Kiedy postrzelono Manny'ego i Angelę, rany okazały się śmiertelne. Gdyby nawet zabrano ich
do szpitala, a przecież mogłoby tak się siać, nic położono by ich na jednym z tych łóżek o skomplikowanej konstrukcji, nie
podłączono by do maszyn, nie zredukowano do roli bezwładnego, obolałego worka umierającego mięsa.
Ten
szpital mi się nie spodobał.
Dziecko było takie małe. Mniejsze od Isabel, ale w ogóle do niej niepodobne. Jasne włosy, różowa cera, delikatne,
przypominające pączek róży usta. Nie widziałam koloru jej oczu. Była nieprzytomna.
Miała pozbawione barwy i mocno posiniaczone kończyny - na skutek infekcji, o której wspominał detektyw Halley, a
nie z powodu pobicia. Dziecko było chude, zaniedbane i walczyło z bezwzględnym wrogiem.
Pokój cuchnął odorem śmierci. Zatrzymałam się w progu, przełknęłam nerwowo ślinę. Halley stanął za mną.
- Smutne -
powiedział. - Prawda?
Nie odpowiedziałam. Patrzyłam na Luisa. Wszedł do sterylnego pomieszczenia niespiesznie, z powagą, jakby się lękał,
że przestraszy dziecko, które nie mogło się nawet domyślać jego obecności. W porównaniu z tą drobną dziewczynką był
potężnym, muskularnym mężczyzną. Przyszło mi do głowy, że człowiek, który przypadkiem zajrzałby do pokoju
szpitalnego, mógłby pomyśleć, że Luis jest zbrodniarzem, pragnącym skrzywdzić dziecko.
Dopóki nie zobaczyłby wyrazu jego twarzy i spojrzenia. Luis rozczulająco delikatnym gestem dotknął wierzchem dłoni
czoła dziewczynki i przycupnął na łóżku obok niej. Miał duże ręce, ale przesunął lekko palcami po włosach dziecka, jakby
dziewczynka mog
ła poczuć pociechę, którą jej chciał przynieść.
- Cass? -
powiedział. - Jesteś mi potrzebna.
Podniósł wzrok i spojrzał mi w oczy. Poczułam niemal fizyczny wstrząs. Był to rozkaz, ale płynący z serca, w dobrym
celu.
Poczułam o wiele więcej. Skomplikowaną mieszankę potrzeby i pragnienia, niepokoju i zatroskania. Przez jedną pełną
zamętu chwilę spojrzałam na siebie jego oczami i dostrzegłam wysoką, chudą kobietę, obojętną i z pozoru pozbawioną
wszelkich związków ze światem ludzi.
Z pozoru.
Nagle zyskałam świadomość własnego ciała, wszystkich jego części, o złożonej i fascynującej budowie. Poczułam na
skórze powiew chłodnego powietrza i patrzyłam, jak pojawia się na niej gęsia skórka. Moje serce biło mocniej, zmieniało
rytm. Zaschło mi w ustach. Nie podjęłam żadnej świadomej decyzji. Zrobiłam pierwszy krok, a potem następne, dopóki nie
znalazłam się po drugiej stronie łóżka dziecka, naprzeciw Luisa Rochy.
Wyciągnął w moją stronę prawą rękę. Lewą nadal delikatnie dotykał czoła dziewczynki. Ścisnęłam palcami jego dłoń.
Czysta rozkosz płynąca z naszego dotyku odebrała mi dech w piersi. Poczułam mrowienie impulsu przypływającego
najpierw między nami, a po chwili przez niego. Czerpałam ze źródła ukrytego w głębi Ziemi - mocy powolnej, cichej,
potężnej. Wystarczyło, że poczułam ją krążącą w moich żyłach i płynącą do Luisa, aby natychmiast wróciły wspomnienia
innych czasów, innych miejsc, innego życia. Nigdy wcześniej nie byłam człowiekiem, ale bardzo, bardzo długo byłam
dżinnem i teraz dotykałam przedwiecznego...
W
estchnęłam niepewnie, prawie jęknęłam i zaczęłam kształtować moc, nadawać jej formę złotego strumienia, który
Luis dzięki swojej wiedzy kierował w głąb kruchego ciała dziecka. Tylko część dżinnów to potrafiła. Nigdy nie
interesowałam się uzdrawianiem, ale zafascynowała mnie precyzja, z jaką Luis pracował. Zupełnie nie pasowała do jego
postaci.
Przyglądanie się mu sprawiało mi przyjemność.
Luis pracował w ogromnym skupieniu. Trwało to bardzo długo, kilka godzin. Policjanci wyszli, wrócili i znowu wyszli.
Lekarze i pielęgniarki pojawiali się i znikali, ale nikt nam nie przeszkadzał. Zastanawiałam się, dlaczego tak się dzieje, aż
uświadomiłam sobie, że wszyscy musieli dojść do porozumienia i wspólnie wyrazić zgodę na tę ostatnią próbę. Nic już nie
mogło zaszkodzić.
Sińce pod skórą powoli zaczęły blednąc. Luis przerwał na chwilę, żeby złapać oddech. Nalałam mu szklankę wody z
karafki stojącej obok łóżka. Wypił szybko, zachłannie. Wtedy zauważyłam, że ma koszulę mokrą od potu i kropelki skapują
mu z włosów. Jego mięśnie drżały z wysiłku.
Położyłam bladą, suchą dłoń na spoconym ramieniu, na tatuażu w kształcie płomienia.
- Wystarczy -
powiedziałam.
50
7
- Nie -
zaprzeczył Luis i wyciągnął w moją stronę szklankę, prosząc gestem o dolanie wody z karafki. -Wciąż krążą w
jej krwi te małe dranie, ale już się do nich dobrałem. Oczyściłem większość jej organów wewnętrznych. Jeśli jednak nie
usunę tego świństwa z jej krwi, wtedy zakażenie zacznie się od nowa... - przerwał, żeby się napić. - Masz dość mocy na
dalszy ciąg?
Czy miałam? Zaskoczyło mnie to pytanie. Szybko skupiłam uwagę na sobie. Nie byłam zmęczona, nie osiągnęłam
granicy ludzkiego wyczerpania, ale miał rację. Drżałam, ograbiona z energii. Poczułam palące pragnienie.
Wzięłam od niego szklankę, napełniłam wodą i wypiłam ją jednym haustem.
-
Dobrze się czuję - odpowiedziałam.
Wziął karafkę, potrząsnął, wzruszył ramionami, wyjął korek i wypił kilka ostatnich łyków. Odstawił pustą na stolik.
- Do roboty.
Przytrzymałam go za ramię.
- Luis? -
Nie musiałam nic więcej mówić. On też niczego nie musiał mi tłumaczyć. Wystarczyło, że pokręcił głową,
nie przyjmując do wiadomości mojego zaniepokojenia. - Dobrze - powiedziałam.
Miałam wrażenie, że poparzyłam sobie palce, dotykając jego skóry. Był rozgrzany, tak gorący, że zwróciło to moją
uwagę. Wysiłek i moc niszczyły go od środka.
Nie zamierzał przerwać. Doskonale go rozumiałam.
Słońce właśnie chowało się za horyzontem, kiedy Luis wreszcie westchnął, zdjął rękę z czoła dziewczynki i spróbował
wstać, lecz bez powodzenia. Chwyciłam go za ramię, gdy zaczął się osuwać z łóżka. Nie zdołałam go utrzymać, ale nie
pozwoliłam mu upaść bezwładnie, tylko pomogłam mu się osunąć w pozycji siedzącej na podłogę. Ktoś napełnił karafkę
wodą. Chwyciłam ją i ruszyłam w stronę Luisa. Kolana pode mną drżały. Musiałam się zatrzymać i na chwilę oprzeć się o
ścianę, bo przed oczami pojawiły mi się czarne plamy. Zebrałam resztki sił i opadłam na podłogę obok Luisa.
Nie rozlałam wody.
-
Dobrze się czujesz? - odezwał się słabym, ochrypłym głosem. Podałam mu karafkę, wypił do połowy, nie odrywając
od niej ust. -
Musimy coś zjeść. Białko i węglowodany. Im więcej, tym lepiej.
Zabrałam mu wodę i wypiłam do końca.
- A dziewczynka? -
zapytałam głosem, który z trudem rozpoznałam.
Luis uśmiechnął się powoli, miał bardzo zmęczoną twarz.
- Wyzdrowieje -
powiedział. Ciepły i słodki uśmiech szybko zniknął. - Przynajmniej fizycznie. Nie mam pojęcia, co
mogło ją doprowadzić do takiego stanu. Uraz może hyc o wicie głębszy i nie poradzimy sobie z nim lak lalwo jak z
objawami fizycznymi.
Jeśli to było łatwe, to nie potrafiłam sobie wyobrazić walki z trudnym przypadkiem. Chciałam się podnieść, ale nogi nie
zareagowały. Luis wziął mnie za rękę.
Nie pozwoliłam na to, ale nawet osłabiony, był ode mnie silniejszy.
- Nie - sprzeciwi
łam się. - Za dużo oddałeś energii.
- Potrzebujesz jej bardziej ode mnie.
Ostatnie zapasy mocy wlały się we mnie, przeniknęły ciepłem moje nerwy, wzbudzając fale rozkoszy. To była zaledwie
namiastka. Niewiele mógł mi dać, ale to wystarczyło, aby podtrzymać mnie na siłach przez dzień, dwa, aż sam odzyska siły.
Jeśli wcześniej nierozważnie nie zużytkuję swojej mocy
Nie chciałam tego zrobić, ale moja dłoń poruszyła się, jakby kierowana własną wolą. Wyrwała się z jego uścisku i
uniosła, aby dotknąć jego twarzy.
Luis spojrzał na mnie rozszerzonymi nagle oczami. Przez ułamek sekundy patrzyliśmy na siebie. Zniknęły wszelkie
przeszkody, wszelkie dzielące nas mury.
Nagle opuściłam dłoń, z trudem się podniosłam i ruszyłam na poszukiwanie białka i węglowodanów, których jego
organizm tak bardzo potrzebował. W holu spotkałam detektywa Halleya. Właśnie szedł do naszego pokoju z tacą pełną
jedzenia. Były tam hamburgery, hot dogi i jakiś gulasz w misce.
- Wyjdzie z tego? -
zapytał Halley, trzymając tacę mocno w rękach.
- N
ie dasz nam jedzenia, jeśli umrze? Zamrugał, pokręcił głową i podał mi tacę.
-
Próbowaliście. Chyba nie można prosić o nic więcej.
- To
się cieszę, bo Luis uważa, że ona wyzdrowieje. -Ruszyłam przed siebie, żeby zanieść jedzenie do pokoju, gdy
odwróciłam się i zapytałam: - Skąd wiedziałeś?
- Niby co?
-
No, że będziemy tego potrzebować. Wzruszył ramionami.
-
Zapytałem bratową. Powiedziała, że jeśli przez to przejdziecie, będziecie głodni jak wilki.
Uznałam, że mimo wszystko Halley będzie miał prawo żyć.
Dziewczyn
ka obudziła się po głębokim, bo naturalnym, śnie.
Najważniejsze było to, jak się obudziła... z płaczem, krzykiem, przerażeniem i rozpaczą.
Jej udręka wywołała w pokoju pożar.
Wszystko stało się bardzo szybko. Dziecko krzyczało z przerażenia, a za moment pościel, w której leżała, wybuchnęła
pomarańczowym płomieniem. Zajęły się poduszki na stojących w pobliżu krzesłach i wesołe żółte zasłony wiszące w
oknach. Kolorowe rysunki na ścianach gwałtownie pociemniały.
50
8
To
było najgorsze, co mogło się stać. Moce Luisa pochodziły z Ziemi. Strażnik Pogody szybciej mógłby znaleźć sposób
zgaszenia płomieni, ale dla Strażnika Ziemi to bardzo trudne zadanie.
Moje moce były ograniczone przez moce Luisa, ale mogłam je wykorzystać bardziej twórczo. Błyskawicznie zmieniłam
strukturę naszej skóry i płuc, żebyśmy się stali ognioodporni, ale nie mogłam uczynić nas ogniotrwałymi. Dobrze zrobiłam,
bo Luis rzucił się w płomienie, chwycił dziecko, ściągnął je z łóżka i przytulił do siebie. Gdyby był normalnym
człowiekiem, poparzyłby się straszliwie.
W chwili, gdy dziewczynka znalazła się w ramionach Luisa, płomienie zaczęły gasnąć, z sykiem i strzelaniem, kiedy
zadziałał umieszczony w suficie system przeciwpożarowy. Z góry polała się woda i włączył się alarm. Odcięłam przepływ
mocy. Luis i ja wróciliśmy do poprzedniego stanu.
-
Co u diabła...?
Przy drzwiach do pokoju zebrał się spory tłumek, przez który przedarło się do środka dwóch mężczyzn. Sprawiali
wrażenie ludzi pełniących ważne funkcje. Ten w białym fartuchu był lekarzem, za nim przeciskał się detektyw Halley. I to
Halley odezwał się pierwszy.
-
Co się tu stało?
Lekarza nie interesowały takie szczegóły i ruszył, żeby odebrać dziewczynkę z rąk Luisa.
- Nie -
sprzeciwił się Luis. - Zły pomysł.
-
Muszę obejrzeć jej poparzenia.
- Nic je
j się nie stało. Jest tylko wystraszona.
- I niebezpieczna -
dodałam. - A także zdezorientowana.
Luis spojrzał na mnie. Tak jak ja wiedział, co jej dolega: moce dziecka powinny zostać uśpione do czasu, kiedy w
organizmie dziewczynki wykształcą się odpowiednie kanały, przez które bezpiecznie popłyną. Była o wiele za mała - o
wiele za mała - aby udźwignąć taki ciężar. Nawet w okresie dorastania nie poradziłaby sobie z tak ogromnymi wrodzonymi
zdolnościami, których próbkę nam dała.
-
Jak to się stało? - spytałam cicho. Luis tulił dziecko w ramionach, a ono przywarło do niego, otoczyło ramionkami
jego szyję i patrzyło szeroko otwartymi, pełnymi przerażenia niebieskimi oczami. Wyciągnęłam z szafy gruby, ciepły pled.
To
było jedyne miejsce w pokoju, do którego nie miały dostępu płomienie ani woda z sufitu. Podałam pled Luisowi.
Szczelnie owinął nim dziewczynkę.
-
Nie chciałam - szepnęła z poważną miną. -Naprawdę nie chciałam.
- Wiem, mija -
powiedział. - Nie martw się, nikt cię nie obwinia. Jestem Luis. A ty jak masz na imię?
Zastanawiała się dłuższą chwilę, zanim odpowiedziała:
- Pammy.
- Pammy, a nazwisko?
- A twoje? -
zapytała. Luis się uśmiechnął.
- Rocha.
-
Śmieszne.
-
Być może. Hiszpańskie. A twoje jest śmieszne?
- Gegenwaller -
oznajmiła z dumą. - To niemieckie nazwisko.
L
uis zerknął na detektywa Halleya, który skinął głową i przepchnął się przez tłum wciąż stojący przy drzwiach. Dostał
potrzebną informację i mógł rozpocząć poszukiwania.
- Pammy Gegenwaller -
powiedział Luis. - Gdzie są twoi rodzice?
Jej twarz nagle przybrała zimny wyraz, przeobraziła się w nieruchomą, pustą maskę. Robiła wrażenie doświadczonej
staruszki, a nie dziecka.
-
Nie mają żadnego znaczenia - stwierdziła. - Tak mówiła pani.
- Pani -
powtórzyłam. - Kim ona jest?
Pammy odwróciła buzię, przytuliła się do szyi Luisa.
- Hej! -
zawołał i delikatnie zakołysał dzieckiem. -To Cassiel. Jest miła. Nie zrobi ci krzywdy.
- Zrobi -
powiedziała Pammy. - Tak jak pani.
W końcu personel medyczny otrząsnął się z osłupienia i wszyscy wtargnęli do środka, jakby nagle zniknęła
niewidoczna bariera na progu, zagradzająca wejście do pokoju. Pielęgniarka wyrwała Pammy z ramion Luisa. Gdy
dziewczynka krzyknęła, protestując przeciwko temu, zauważyłam nagły grymas bólu i lęku na jego twarzy.
- Zaczekaj! -
warknął. Pielęgniarka przystanęła, zmarszczyła brwi, usiłując powstrzymać machające rękami dziecko.
Luis położył dłoń na czole Pammy. - Teraz zaśniesz, kochanie - wymruczał. - Jesteś bezpieczna. Musisz zaufać tym
ludziom. Im zależy, żebyś wyzdrowiała. Dobrze?
Używał swojej mocy zdecydowanie, lecz subtelnie. Zastosował ją jako formę środka uspokajającego. Moc przeniknęła
dziewczynkę i rozluźniła jej ciało. Pammy zamrugała oczami i zamknęła powieki. Oparła głowę na ramieniu pielęgniarki.
Luis odsunął rękę.
-
Powinna spać przez jakiś czas - powiedział. -Niech ktoś stale będzie przy niej. Przekazałem jej sugestię, że ma wam
zaufać, ale jeśli się wystraszy, to może się zmienić. Dbajcie o jej spokój, a nie powinniście mieć z nią kłopotów. Nie
zostawiajcie jej samej. -
Sięgnął do kieszeni, wyjął mały notes, zanotował coś szybko i podał kobiecie kartkę. - Proszę
zadzwonić pod ten numer. To numer alarmowy do Strażników. Wyznaczą kogoś o odpowiednim profilu mocy, żeby wam
pomógł. Jeśli nie znajdą nikogo, wtedy tu wrócę. Zapisałem też numer do siebie.
50
9
-
Przenieśmy ją do innego pokoju! Niech ktoś ściągnie konserwatora budynku! Zadzwońcie do straży pożarnej, muszą
spisać raport! - ryknął naczelny lekarz. Pielęgniarka zabrała Pammy i wyszła z pokoju. Ruszyliśmy za nią z Luisem, ale gdy
znaleźliśmy się na korytarzu, od razu przystanął. Powietrze tutaj nie cuchnęło dymem i roztopionym plastikiem.
Odetchnęłam kilka razy z ulgą.
-
Rozumiesz coś z jej słów? - zapytał. - Wiesz, co się przed chwilą stało?
-
Dziecko jest uśpionym Strażnikiem - powiedziałam. - Ktoś obudził jej moce, ale zbyt wcześnie, aby to było
bezpieczne. Jakaś kobieta. Ktoś podobny do mnie.
-
Dżinn - stwierdził Luis. - Chyba oboje wiemy, o kogo chodzi.
O Perłę.
Pammy była na Ranczu, gdzie Perła szkoliła porwane dzieci Strażników. Ale w jakim celu to robiła? Co miałyby
uczynić?
- Pammy odrzucono -
domyśliłam się. Widzieliśmy już inne podobne przypadki. Dzieci przywiezione na Kanczo, do
oceny lub na szkolenie, które nie spełniły nieznanych nam wymagań Perły, były albo odrzucone, albo wykorzystywane jako
strażnicy pilnujący granic Rancza, które stało się ich twierdzą.
Pammy uciekła lub ją wypędzono, bo się rozchorowała i stała się bezużyteczna.
-
Perła musiała zmienić miejsce pobytu - dodałam. - Być może zmieniła także taktykę.
Znaleźliśmy kryjówkę Perły w Kolorado. Zanim zebraliśmy odpowiednie siły, żeby ją zaatakować, kryjówkę
zniszczono. Zostali w niej tylko zbędni sojusznicy -ludzie. Dzieci zabrała ze sobą.
Poświęciliśmy kilka tygodni na poszukiwanie tropów, które by nam wskazały, dokąd uciekła.
-
Może taki właśnie jest jej cel - zastanawiał się Luis. - Może Pammy wcale nie zawiodła. I dokładnie spełnia
wymagania Perły. Jest małą bombą zegarową.
Zastanowiłam się przez chwilę i pokręciłam przecząco głową.
-
Nie. Perlą nie jest zainteresowana przypadkowymi zniszczeniami. Ona ma cel, choć jeszcze nie wiemy dokładnie jaki.
Ale jeśli pozbyła się tego dziecka, to tylko dlatego, że Pammy nie spełniła jej oczekiwań.
Oczy Luisa zapłonęły ponurym blaskiem.
- Chryste! -
szepnął. - Ta mała mogłaby wysadzić szpital w powietrze, gdyby się zezłościła. Czyżby miała jeszcze za
mało mocy?
-
Pewnie dla Perły za mało - powiedziałam. Westchnął.
-
Muszę wypić trzy szklaneczki whisky i przespać się z półtorej doby. Nie możemy tak walczyć dalej. Pora trochę
zwolnić tempo.
Ni
e chciałam niczego zwalniać, ale też poczułam zmęczenie i słabe drżenie mięśni. Mój słabnący mózg interpretował
obrazy i dźwięki na przemian jako zbyt wolne, ciemne i ciche lub zbyt szybkie, jasne i głośne. Musiałam odpocząć, a jeśli ja
potrzebowałam odpoczynku, Luis potrzebował go stokroć bardziej.
- Do domu? -
spytałam.
- Do domu -
odparł. - Natychmiast.
2
Domem był domek jego brata, Manny'ego i jego żony Angeli, który Luis postanowił zatrzymać po ich śmierci. Częściowo
chodziło o zapewnienie małej Isabel poczucia ciągłości, przebywania w znajomym otoczeniu, chociaż liczenie na jej
powrót niewiele miało wspólnego z logiką, było raczej zwykłym uporem i determinacją. Chodziło też o wygodę. Luis
niedawno przeprowadził się z Florydy i nie zdążył wynająć mieszkania, zanim zamordowano jego brata.
Miałam mieszkanie, lecz traktowałam je jak przechowalnię, gdzie trzymałam swoje rzeczy, spałam i się myłam.
Dom Rochów był czymś... więcej.
-
Powinienem cię odwieźć do twojego mieszkania -powiedział Luis, otwierając frontowe drzwi do małego, schludnego
domku. Potrwało to dłuższą chwilę, ponieważ zamontował nowe zamki i system alarmowy. Mówił to bez przekonania,
dlatego zlekceważyłam jego słowa i ruszyłam korytarzem do znajomego saloniku. Był wygodnie umeblowany, pełen
przedmiotów, które nie do końca do siebie pasowały - ślad po ludziach, którzy kupowali rzeczy przez lata, z miłości, nie dla
mody. W przeciwieństwie do brata i bratowej Luis utrzymywał w domu ład. Panowała w nim atmosfera spokoju. Porządku.
Może smutku.
Dzięki niej zniknęło z mojej duszy uczucie zmęczenia, niepokoju.
Zamknęłam drzwi za sobą i usiadłam na kanapie. Luis spojrzał na mnie bez słowa i poszedł do kuchni. Wrócił z dwiema
szklankami, ozdobionymi postaciami z kreskówek, i butelką bursztynowego płynu, którą postawił na stoliczku do kawy, a
potem osunął się obok mnie z westchnieniem świadczącym o krańcowym wyczerpaniu.
- Drinka? -
zapytał.
- Nie wiem -
odpowiedziałam. - Mam się napić? Nalał mi odrobinę, tak że alkohol tworzył cienką
kreskę na dnie szklanki.
- Spróbuj.
50
10
Upiłam ostrożnie łyk i wydałam z siebie zduszony okrzyk, gdy palący, dymny smak ogarnął mój język
i podniebienie. Luis pochylił się do przodu i nalał do swojej szklanki o wiele hojniejszą porcję, uniósł ją niedbale w moją
stronę i powiedział salud, a potem wypił wszystko, pociągając dwa długie łyki. Upiłam nieco więcej. Za drugim razem
płyn już tak nie palił i miał wyraźniejszy smak.
Luis znowu napełnił sobie szklankę. Powoli skończyłam swoją porcję i poczułam, jak ogarnia mnie dziwny spokój.
Lek uspokajający w postaci chemicznego destylatu. Zaczęłam rozumieć, dlaczego ludzie czasem uciekają się do tego
środka.
Luis odstawił pustą szklankę, uzupełnił zawartość mojej i dolał sobie trzecią porcję.
- Ostatnia kolejka -
postanowił i zakręcił butelkę. -Co powiesz?
- Ciekawe -
mruknęłam. Nie byłam do końca pewna, czy podobają mi się zmiany w moim organizmie, ale ta
dezaprobata pozostała tylko w sferze teorii. Teraz w moich żyłach krążyło ciepło. Poczułam się odprężona, mniej
skrępowana. Już nie byłam taka czujna.
Pojawiły się niebezpieczne wspomnienia z czasów, kiedy byłam wolna, potężna, zupełnie inna niż teraz.
Luis przyglądał mi się znad krawędzi szklanki i pił, tym razem wolniej, tak jak ja.
-
Byłaś dziś dobra - stwierdził. - Oboje okazaliśmy się dobrzy.
Nie zdarzało się to zbyt często. Nie znaliśmy się z Luisem tak jak z Mannym. Przy nim czułam się swobodnie.
Rozumiałam charakter naszych relacji, niemal wyłącznie zawodowych.
A Luis był... skomplikowany. Reagowałam na niego dużo intensywniej, dotyczyło to zarówno mocy przepływającej
między nami, jak i kontaktów czysto fizycznych. Odkąd zostałam człowiekiem, moje ciało wielokrotnie sprawiało mi
niespodziankę i wciąż podejmowało tajemnicze działania, które, jak mi się wydawało, były oderwane od chłodnej logiki
moich myśli. Nie byłam pewna, jak ludzie łączą te sfery. A także, jak robią to dżinny. Nigdy nie należałam do tych, które
udawa
ły zwykłych śmiertelników. Niektóre, jak David, prawie były ludźmi. Inne, jak Ashan, używały ludzkiej postaci
jedynie jako zewnętrznej powłoki, niczego więcej.
Nie miałam pewności, który z opisów lepiej do mnie pasował, wydawało się, że moja sytuacja wciąż się zmienia.
Westchnęłam i oparłam głowę o poduszki kanapy.
-
Jak sądzisz, czy ona wyzdrowieje? - zapytałam, obejmując szklankę palcami. Luis wypił ostatni łyk whisky.
- Nie chodzi o powrót do zdrowia -
wyjaśnił. -Nauczy się z tym żyć albo będzie coraz bardziej nieprzewidywalna i
niezrównoważona. A jeśli do tego dojdzie, Strażnicy będą musieli usunąć jej moce. Niech Bóg pomoże temu, komu się trafi
to zadanie. Z dorosłym to
ogromne ryzyko.
Istniał niewielki, elitarny oddział Strażników zajmujący się tropieniem ludzi, którzy stali się niebezpieczni. Stosowano
wobec nich procedurę przypominającą zabieg chirurgiczny na mózgu, wykonywany jedynie przez najbardziej
doświadczonych Strażników Ziemi. Istniały duże szanse zranienia lub okaleczenia psychicznego, obłędu, a nawet śmierci.
Mimo to część Strażników decydowała się na takie ryzyko. Nie chcieli już dłużej być niebezpieczni dla otoczenia.
W niektórych przypadkach przeprowadzano zabieg
pod przymusem.
-
Mam nadzieję, że to nie będzie konieczne - powiedziałam. Odstawiłam szklankę na stolik i poczułam
spokój ogarniający całe moje ciało. Zwinęłam się w kłębek na kanapie, zwrócona w kierunku Luisa. Głowę opierałam o
poduszki.
- Tak -
zgodził się ze mną Luis. Zawahał się, a potem pochylił się do przodu i odstawił szklankę. - Chcesz jeszcze
jednego drinka?
Zerknęłam na butelkę.
- Nie -
odparłam. - A ty?
-
Nie mogę - powiedział. - Znam granice swoich możliwości i ściśle ich przestrzegam.
Granice. Koncepcja nieznana większości dżinnów; niewiele nas ograniczało, tych kilka zakazów narzuciły nam
niezmienne prawa wszechświata. Mimo to dobrze go rozumiałam; sama przyjęłam za swoje pewne zasady, po prostu
zgadzając się na życie w ludzkiej postaci, zamiast zginąć jako wyklęty dżinn.
Część tych ograniczeń narzuciłam sobie sama.
Po chwili uświadomiłam sobie, że siedzimy w milczeniu, bez ruchu i patrzymy na siebie. Zauważyłam, że ludzie
zazwyczaj nie patrzyli sobie w oczy, chyba że dążyli do starcia. Częściej tylko uprzejmie i przelotnie zerkali w swoją
stronę.
Teraz było inaczej. Luis wpatrywał się we mnie tak, jakby zapomniał o mruganiu. Spojrzeniu towarzyszyły myśli, ale
nie potrafi
łam ich do końca rozszyfrować, ponieważ od niedawna byłam człowiekiem.
Mimo to zrozumiałam swoją reakcję. W głębi mojego ciała pojawiło się ciepło, rozpływało się we wszystkie strony, a
krew szybciej krążyła w żyłach. Zaczęłam głębiej oddychać. Domyślałam się, że rozszerzyły się także moje źrenice.
Pobudzenie -
głębokie, gwałtowne i pierwotne.
I ogromnie przyjemne.
-
Powinienem cię odwieźć do domu - odezwał się w końcu. Jego głos brzmiał inaczej - głębiej, nieco ochryple, jakby
zmuszał się do wypowiedzenia tych słów.
-
Nie możesz prowadzić - stwierdziłam i spojrzałam na butelkę stojącą na stoliku. - Trzy drinki to za dużo, zgadza się?
Tylko że jako Strażnik Ziemi mógł szybko się tym zająć. Mógł usunąć alkohol z organizmu, działając jednym impulsem
mocy lub
przynajmniej zminimalizować jego skutki.
50
11
Gdyby zechciał.
- To prawda -
potwierdził obojętnym tonem. -Powinienem trochę odczekać.
Podniósł butelkę do góry i spojrzał na nią ciemnymi, zmrużonymi oczami, a potem powoli odkręcił zakrętkę i wlał
chlust pomarańczowego płynu najpierw do swojej szklanki, a potem do mojej. Nic nie powiedział. Ja też milczałam.
Popijaliśmy whisky, nagle odkryliśmy obecność tej drugiej osoby w pokoju, a kiedy odstawiłam szklankę, poczułam, że
jestem rozgrzana, spięta, świadoma istnienia każdego nerwu mojego ciała.
Wyprostowałam się gwałtownie, ściągnęłam z siebie jasną, skórzaną kurtkę i rzuciłam z rozmachem na stojący w
pobliżu fotel. Pod spodem miałam cienką, bladoróżową, bawełnianą koszulkę bez rękawów. Nie zawracałam sobie głowy
noszeniem niewygodnego stanika. Moja budowa sprawiała, że stanik nie był niezbędnym elementem stroju, chociaż czasem
nosiłam go, aby spełnić wymogi towarzyskiej etykiety.
Ale nie dziś.
Usiadłam znowu na kanapie, moja skóra była zaróżowiona i wilgotna. Luis zerknął na mnie z boku. Nie na moją twarz.
Na cienką bawełnianą tkaninę, pod którą sterczały moje sutki, stwardniałe pod wpływem chłodniejszego powietrza i pod
wpływem jego gwałtownego zainteresowania.
Nadal nic nie mówiłam. On też milczał. Uniósł brwi i upił ostatni łyk trunku, a potem odstawił szklankę.
- Cass -
powiedział miękko. - Nie jestem pewien, czy powinniśmy to robić.
- Dlaczego? -
zapytałam. Ułożyłam się bokiem na miękkich poduszkach i spojrzałam mu prosto w oczy. -Chcesz,
żebym była człowiekiem, ale się opierasz, kiedy próbuję.
Luis roześmiał się niepewnie.
-
Tak, opieram się z całych sił. Akurat! Proszę pani, gdybym się opierał, nie piłbym tyle whisky i wykopał cię do diabła
z mojego domu.
Zmarszczyłam brwi, próbując dokładnie zrozumieć jego słowa, niejasne poprzez ciepłą, nieuchwytną błogość, która
krążyła w moim ciele.
-
Ale tego nie zrobiłeś.
-
Zauważyłaś.
-
Ale nie jesteś pewien...
-
Niezdecydowanie to ludzka cecha, Cass. Musisz się do niej przyzwyczaić. Wyrzucą mnie na zbity pysk z Klubu dla
Facetó
w, jeśli będę teraz udawał cnotliwego przy pijanej gorącej kobiecie, która usiłuje zedrzeć mi spodnie.
Powiedział „przy kobiecie", nie „przy dżinnie". Miało to dla mnie znaczenie. Zniknęła jakaś bariera między nami, o
której istnieniu ledwie miałam pojęcie. Nie wiedziałam, dlaczego tak się stało. Oczywiście mógł to być wpływ alkoholu,
ale mogła to być również konsekwencja wielogodzinnego maksymalnego skupienia na ratowaniu małego dziecka w
szpitalu... albo, po pro
stu, od pewnego czasu oboje o tym myśleliśmy, lecz nie chcieliśmy się do tego przyznać.
Zsunęłam się z kanapy i tak gwałtownie odepchnęłam stolik do kawy, że otwarta butelka whisky zatańczyła chwiejnie
na blacie; wyciągnęłam rękę, żeby ją złapać i postawić, zanim się wyleje. Podniosłam ją do ust i przechyliłam, cały czas
patrzyłam Luisowi prosto w oczy. Jedwabiste, płynne ciepło rozlało mi się w ustach. Przytrzymałam je tam przez chwilę,
zanim połknęłam.
Odstawiłam butelkę i usiadłam okrakiem na udach Luisa. Opadłam całym ciężarem na jego napięte ciało i oparłam się
wygodnie o niego. Trwaliśmy blisko siebie, tak naprawdę nigdy jeszcze nie byłam aż tak blisko niego.
Wydał z głębi gardła okrzyk zaskoczenia. Poczułam, jak napinają się jego mięśnie, jakby całym sobą walczył z
własnymi pragnieniami.
-
Jeśli uważasz mnie za nieatrakcyjną - powiedziałam - to każ mi odejść.
Było oczywiste, że go pociągam. Przyciskałam całym ciężarem jego biodra. Trudno byłoby zaprzeczać prawdzie.
Zamknął oczy i odetchnął głęboko. Czułam, jak mocno bije mu serce. Widziałam pulsowanie żyłki na skroni. Kropla
potu spłynęła w dół po lśniącej skórze krtani. Patrzyłam, jak się zsuwa w pośpiechu i zdecydowanie. Przez chwilę
zastanawiałam się, czy jej nie zlizać.
- Przemawia przez ciebie whisky -
stwierdził. -Jutro znienawidzisz nas oboje.
Roześmiałam się cicho.
-
Nie potrzebuję whisky, żeby kogoś znienawidzić -odparłam. - Nienawiść to mój normalny stan ducha. Bardzo dobrze
o tym wiesz.
Luis dwukrotnie uderzył tyłem głowy w poduszki kanapy, a potem otworzył oczy i spojrzał na mnie.
Wydawało mi się, że odległość między nami maleje, choć żadne z nas się nie poruszyło.
-
Przedtem chciałem cię znienawidzić - powiedział. - Próbowałem. Kiedy Manny umarł...
Miał prawo, aby mnie przeklinać. Widziałam, jak padają Manny i Angela, oboje śmiertelnie ranni. Zamiast tak jak Luis
rzucić im się na pomoc, aby ratować ich życie, pobiegłam za krzywdzicielami moich przyjaciół. Wybrałam zemstę zamiast
litości. Posłuchałam instynktu dżinna i pozostawiło to w mojej duszy wciąż nieza-gojoną ranę.
Ból zwi
elokrotniała świadomość, że nawet gdybym postąpiła tak jak Luis, nawet gdybym wykorzystała wszystkie swoje
umiejętności i moce, moi ranni przyjaciele najprawdopodobniej i tak by umarli. Luis dobrze o tym wiedział.
-
Chciałem cię znienawidzić - powtórzył miękko. -Ale nie mogłem. Po prostu zbijasz mnie z tropu...
-
Zbijam cię z tropu? - powtórzyłam. Podobało mi się to określenie. - Dlaczego? Próbuję mówić to, co myślę.
- Co ty powiesz? -
Jęknął, gdy zatoczyłam koło biodrami, ocierając się o niego. - Święci pańscy! Nie rób tego!
-
Protestujesz, bo chciałabym cię dotykać? Zdjąć ci ubranie i wszędzie cię dotknąć? Dokładnie cię poznać? - Nie
byłam pewna zasad, jakie obowiązują ludzi w tej materii, ale Luis nie wyglądał na obrażonego. Pochyliłam się bliżej,
50
12
powoli i ob
jęłam ramionami jego szyję. Skóra była gorąca i napięta. - Czy dlatego, że chcę poczuć twoje ciało na swoim?
Twoje pragnienia przele
wające się w moje żyły?
- Cass -
powiedział niepewnie, a potem wziął głęboki oddech i odezwał się zupełnie innym tonem: - A co tam, do
diabła! Wszystko jedno...
I
pocałował mnie.
Nie wiedziałam, czego mam się spodziewać po tym spotkaniu skóry, ale moje ciało wiedziało za mnie. W jednej chwili
w moim umyśle zapłonęło białe światło, nie myślałam o niczym, o niczym oprócz ciepłego, wilgotnego dotknięcia jego
warg. Chwycił mnie mocno w pasie i gwałtownie przyciągnął do siebie. To był pojedynek. To była kapitulacja.
Oszałamiająca mieszkanka instynktu, potrzeby i emocji. Zadrżałam i rozchyliłam wargi pod naciskiem jego języka.
Przes
uwał dłoń powoli wzdłuż mojego kręgosłupa, musnął delikatną skórę na karku i objął tył głowy w pierwotnej
pieszczocie.
Lekko unosiłam się nad jego ciałem. Nagle moje kolana rozsunęły się, jakby z własnej woli, i zniknął ten ostatni dzielący
nas centymetr
. Luis jęknął bez tchu w moje usta, a ja, ocierając się o niego, zaczęłam przesuwać biodrami w przód i w tył.
Czysty, dziki instynkt kierował moim ciałem, zapisany na stałe w DNA przez setki tysięcy lat współżycia ludzi. Ja też
traciłam oddech.
Pocałunek stawał się coraz głębszy, czas zwolnił, mierzony coraz szybszymi uderzeniami serca. To wszystko było dla
mnie nowe. Głaskałam go, szukałam miejsc, gdzie jest gorętszy, zimniejszy, delikatniejszy, jędrniejszy. Zbadałam jego
długie ramiona, dotykałam twardych mięśni.
Nagle poczułam poruszające się we mnie nieznane ciepło. Nie pochodziło od moich przebudzonych nagle ludzkich
pragnień, lecz od niego, przenikało przez ogniwo, które podtrzymywało moje życie i moc. Wpływało przez rozżarzoną do
białości siatkę nerwów, gromadziło się i wywoływało rozkosz, która sprawiła, że jęczałam wprost w usta Luisa. Byłam
zagubiona i na wpół świadoma. Ogarnęła mnie niezwykła błogość – niebezpieczna nie dlatego, że docierały do mnie
pochodzące od Ziemi moce Luisa, ale z powodu załamywania się jego samokontroli.
- Zawsze tak jest? -
zapytałam między gwałtownymi oddechami. Dłuższą chwilę trwało, zanim znalazł właściwe słowa.
- Czasem -
z trudem odpowiedział. - Między bardzo silnymi Strażnikami, ale inaczej.
Nie było to do końca dla mnie zrozumiałe, ale zaciekawiło mnie. Przesunęłam czubkiem palca wzdłuż jego ramion i
nagle zobaczyłam moc przepływającą między nami, na tyle potężną, że zostawiła złoty ślad w miejscu dotknięcia.
Roześmiałam się, ujęłam w palce kołnierzyk koszuli Luisa i ściągnęłam mu ją przez głowę, odsłaniając jego pierś. Miał
skórę koloru ciemnego miodu, a mięśnie mocne i napięte. Odkryłam na jego torsie więcej tatuaży niż na ramionach, chociaż
symbole plemien
ne niewiele dla mnie znaczyły, zwróciłam tylko uwagę, że były w intensywnym kolorze indygo i
kontrastowały z resztą ciała.
Nagle poczułam na sobie dłonie Luisa. Gładził mnie niespokojnie, dłużej zatrzymując się w talii.
Przesunął ręce w górę i do środka. Przykrył moje drobne piersi, ogrzewając je przez cienki materiał koszulki.
Nie uciekając przed skupionym spojrzeniem ciemnych oczu Luisa, ściągnęłam z siebie koszulkę i rzuciłam na podłogę
na jego koszulę. Zaskakiwała różnica odcieni naszej skóry. Wydawała mi się piękna... Moja mleczna na tle jego
miodowej.
Moja skóra zaczęła pulsować opalizującymi kolorami, jakie chyba nie istniały w świecie ludzi. Spojrzał na
swoje dłonie przykrywające moje piersi. Kciukami musnął stwardniałe sutki. Nagle przeszył mnie dreszcz, który pojawił
się gdzieś głęboko we mnie.
Ci
ała. Instynkty. Brak kontroli nad nimi przerażał mnie.
- Cass -
wyszeptał. Wyczułam w jego głosie, że z trudem panuje nad tym samym impulsem, który także i mnie
zadręczał. - Cassiel...
Pocałowałam go i nagle staliśmy się jednością, nieprzerwaną ekstazą światła i dźwięku, mocy, ciał. Wiedziałam, że to
jeszcze nie wszystko. Moje ciało pragnęło czegoś więcej, żądało, wołało o to.
Luis się przekręcił i jednym, gwałtownym ruchem położył mnie na kanapie. Moje dłonie pośpieszne szarpały zapięcie
spodni, bo wiedz
iałam tylko jedno, liczyło się tylko pragnienie, aby poczuć jego skórę na sobie, gorącą i wilgotną.
Nagle wokół nas powiało zimnem. Usłyszałam trzask energii, który przebił się nawet przez otaczającą nas mgłę
pożądania. Stało się tak, jakby całe ciepło zostało usunięte z powietrza i skupione w jednym miejscu. Poczułam to
wcześniej od Luisa i zdołałam zepchnąć go z punktu uderzenia, przerzucając go przez oparcie kanapy.
Krzyknął ze zdumienia. Zanim upadł na podłogę z drugiej strony, przetoczyłam się w innym kierunku, z kanapy na
podłogę, po drodze odsuwając gwałtownie stolik do kawy. Butelka whisky przewróciła się i wylała.
Błyskawica przecięła pokój, powodując eksplozję wszystkich kontaktów elektrycznych i uderzyła w kanapę. Było to
jednorazowe uderzenie;
moce skierowane przez linie energetyczne spowodowały natychmiastowe zwarcie i wysadzenie
korków, ale atak przeprowadzony z czterech stron zostawił na całej długości kanapy głębokie, dymiące wypalone dziury.
Zanim zniknęły białoniebieskie powidoki, przekręciłam się i wstałam. Zerknęłam na płonącą kanapę, pochyliłam się i
sięgnęłam po koszulkę. Wciągnęłam ją na siebie, a potem zarzuciłam na plecy skórzaną kurtkę. Luis powoli wstawał po
drugiej stronie kanapy, ciężko oddychał i rozglądał się oczami szeroko otwartymi ze zdumienia.
-
Ktoś właśnie próbował nas zabić - stwierdziłam.
-
Żartujesz. Naprawdę? - Obszedł kanapę, podniósł koszulę z podłogi i włożył przez głowę. - Strażnik Pogody, zgadza
się?
- Prawdopodobnie.
50
13
- To
nie będzie jedyna próba. - Zerknął na kanapę, popaloną i dymiącą, a potem na poczerniałe kontakty w ścianach.
Oczywiście, w domu nie było prądu. - Cholera! Mogę się pożegnać z wypłatą z polisy ubezpieczeniowej. Ustaliłaś, gdzie
może być ten dureń?
Bez najmniejszego trudu przeszliśmy od intymności do profesjonalnej czujności. Poczułam, jak Luis usuwa ze swojej
krwi alkohol. Po chwili zrobił to samo z moją krwią. Dopilnował, abyśmy oboje byli gotowi do walki. Podeszłam bokiem
do okna, ale nie zauwa
żyłam na ulicy niczego niepokojącego; Luis przeniósł swoją świadomość z ciała na wyższą
płaszczyznę rzeczywistości, którą Strażnicy i dżinny nazywają sferą eteryczną. Byłam z nim związana, dlatego mogłam za
nim podążyć. I tak przeniosłam się do egzystencji słabiej umocowanej w zwyczajnej rzeczywistości, a bardziej związanej
ze sferą mocy. Wszystkie elementy składowe świata ludzi są do pewnego stopnia obdarzone mocą. Czy jest to iskra, czy
potop, zależy od ich historii i dziedzictwa. Ludzie objawiają się wyraźnie w eterze; w końcu poprzedzają ich w historii
długie linie przodków. Wielu z nich było obdarzonych niezwykłą energią, choć ich potomkowie często o tym nie wiedzą.
Objawiają się tam również nieświadomie. Zatem postać w eterze więcej mówi o prawdziwej naturze człowieka niż postać
fizyczna.
Luis
eteryczny niewiele się różnił od swojego zwykłego ciała, tylko tatuaże ognia na ramionach płonęły czerwienią i
poruszały się jak prawdziwe płomienie. Uderzyło mnie, że w sferze eterycznej bardzo przypominał dżinna. Zaskakiwało
jego poczucie mocy i zdecy
dowanie. Ostatnio zwiększył swoje moce, ale nie potrafiłam powiedzieć, czy stało się tak dzięki
związkowi ze mną, czy na skutek osobistej tragedii.
Jako dżinn ukazywałam się w eterze mniej wyraziście, ale byłam umocowana w ludzkim ciele, a więc musiałam mieć i
tutaj jakiś kształt. Sama nie mogłam go zobaczyć, a na tej płaszczyźnie nie było luster. Domyślałam się, że wyglądam tak
jak w świecie ludzi. W końcu ten kształt był do pewnego stopnia skutkiem mojego własnego wyboru.
Unosiłam się blisko Luisa, a jego eteryczna postać ujęła mnie za rękę. Poczułam nieokreślone zespolenie łączącej nas
mocy i poszybowaliśmy razem w górę, wysoko, ku budzącym zawrót głowy przestworzom. Albuquerque znalazło się pod
nami, rozłożone jak mapa, ale płonęło nie fizycznym światłem, lecz energią eteryczną. Historia gromadziła się i świeciła w
starszych budynkach fioletem i zielenią. Stare bitwy i zbrodnie plamiły mapę ostrą czerwienią. Łatwo było znaleźć cel
naszych poszukiwań mimo zamieszania.... Iskrę mocy w jedynym, niepodobnym do innych kolorze. Strażnika idącego
ulicami. Widziałam także biały blask naszych postaci. Atakujący Strażnik był blisko, lecz nie na tyle blisko, aby znaleźć się
w zasięgu naszego fizycznego wzroku. Strażnicy Pogody często bywali niewidoczni.
Przyg
lądaliśmy mu się, gdy Strażnik sięgnął po moc, zebrał ją z otaczającego go świata, zwinął w czarny wir i rzucił za
siebie, uderzając dokładnie w cel. Nie był nim dom, w którym pozostały nasze fizyczne postaci.
Skierował cios do góry, w ciepły, stabilny, pokrywający miasto front atmosferyczny. Niewiele znalazło się w nim mocy,
którą Strażnik mógłby wykorzystać, ale wszystkie chmury zawierały zgromadzoną energię i znajdowało się tam jej dość,
aby wszystko zmienić.
Strażnik z trzaskiem wywoływał burzę, pracował w prymitywy, brutalny sposób, który zdradzał niedostatki
wyszkolenia. Wydawało się nam to dziwne, ponieważ Strażnicy Pogody działali bardzo dokładnie; musieli być precyzyjni,
wykorzystywali bowiem ogromne i zmienne siły, które błyskawicznie mogły się wymknąć spod kontroli nawet
obdarzonego dużą mocą użytkownika.
Luis w milczeniu wskazał miejsce, w którym znajdował się Strażnik. Oboje poszybowaliśmy w dół poprzez migoczące
warstwy mocy i barw. Powrót do naszych ciał był jak budzący zawrót głowy upadek. Przez chwilę poczułam się
zdezorientowana, a potem osiadłam w swoim ciele, odwróciłam się i pobiegłam za Luisem do tylnych drzwi małego
domku. Uderzył w nie pierwszy, wyłamując je z trzaskiem, tak że zakołysały się na zawiasach. Zeskoczył po trzech
be
tonowych schodkach, które prowadziły na podwórko z ubitej ziemi z rzadka porośniętej trawą. Z tyłu zamiast ogrodzenia
wisiał metalowy łańcuch, a za nim dostrzegliśmy uciekającą postać w czarnym płaszczu.
Nad naszymi głowami kłębiły się szare, niespokojne chmury. Przeszywały je błyskawice, na razie zbyt przypadkowe,
aby były niebezpieczne, ale stopniowo nabierały mocy, która już mogła okazać się groźna. Zwróciłam uwagę na ryzyko,
ale nie mieliśmy dużego wyboru; Strażnik Pogody mógł z chirurgiczną precyzją zburzyć dom stojący za naszymi plecami,
a my niewie
le mogliśmy zrobić, żeby go powstrzymać. Moce Luisa miały służyć przywracaniu spokoju, życiu,
uzdrawianiu; mogło mu ich zabraknąć, żeby złagodzić działanie bardziej zmiennych, niszczących mocy powietrza i wody.
Z tyłu była furtka zamknięta na kłódkę. Luis wyciągnął rękę i prawie bez wysiłku ją zmiażdżył, wcześniej jednym
impulsem mocy sprawił, że metal stał się kruchy i łamliwy. Wybiegliśmy w boczną alejkę. Walały się tu stosy śmieci -
pudeł, puszek i plastikowych toreb czekających na wywiezienie przez służby miejskie. Panował porażający odór. Po
pierwszym duszącym oddechu przysięgłam sobie, że przestanę oddychać do chwili, gdy minę te wyziewy. Przysięga była
pozbawiona sensu, ale sprawiła, że poczułam się lepiej.
Luis znakomicie biegał, szybko mnie wyprzedził, omijał śmiecie i cuchnące kałuże pojawiające się od czasu do czasu na
naszej drodze. Zacisnęłam zęby i zmusiłam się do większego wysiłku. Błyskawicznie zmniejszyłam dzielący nas dystans.
Dogoni
łam Luisa w chwili, gdy znaleźliśmy się na końcu alejki. Przestałam wstrzymywać oddech i nagle zaczerpnęłam
tchu, wciągając do płuc słodkie, czyste powietrze. Rozejrzeliśmy się oboje po ulicy, szukając śladów Strażnika, którego
ścigaliśmy.
Stał nieruchomo przecznicę dalej i wpatrywał się w niebo. Dotknęłam ramienia Luisa, żeby zwrócić jego uwagę, wtedy
Strażnik wyciągnął rękę w górę we władczym geście. Różowa błyskawica wyskoczyła z niskich szarych chmur,
wylądowała na lewej dłoni Strażnika i ruszyła z prawej dłoni... prosto na nas.
-
Na dół! - krzyknął Luis i oboje padliśmy na chodnik, gdy energia z sykiem pomknęła w naszą stronę. Mieliśmy
niewielką przewagę: Strażnik nie do końca panował nad
58
14
NW
(»|(|
IUIH
'1),
chociaż, miał jej w nadmiarze. Nie potrafił zmienie kierunku uderzenia. Energia ominęła nas, trafiła
natomiast i zwęgliła metalową wiatę za naszymi plecami, wytapiając na środku szeroką, dymiącą dziurę.
Luis, nie odrywając spojrzenia od Strażnika, uderzył o chodnik otwartą dłonią tuż obok swojej głowy. Linia mocy
rozdarła ziemię, unosząc ją jak wzburzoną falę oceanu, rozbijając chodnik i usuwając wszystko na swojej drodze. Szarpnęła
chodnik, na którym stał Strażnik, podrzuciła go i przewróciła, potoczyła nim na rzadki trawnik na czyimś podwórku. Trawa
nie dawa
ła dużych możliwości, była cienka, krucha i źle podlewana. Wlałam w nią energię, zmuszając do wyrośnięcia
długich, śliskich pnączy, które owinęły się wokół bijących powietrze nóg Strażnika. Nie mogły go przytrzymać, lecz
powinny spowolnić jego bieg.
Luis rozmiękczył ziemię w grzęzawisko, które pochwyciło nogi Strażnika, tak by górna część ciała, nie zatonęła. Po
kilku chwilach Strażnik ugrzązł, stopy i łydki zapadły się w miękkie błoto, a gdy stwardniało, znalazł się w pułapce.
Luis podał mi rękę i pomógł wstać. Przeszliśmy przez ulicę do miejsca, w którym bezradny Strażnik Pogody tkwił,
unieruchomiony przez ziemię. Dyszał ciężko. Nie mógł mieć więcej niż dwanaście lat. Spojrzeliśmy na siebie. Nie wiem,
jaki miałam wyraz twarzy. Luis wydawał mi się przerażony. To tylko chłopiec, mówiły jego oczy.
Chłopiec, który dwukrotnie usiłował nas zabić. Byłam mniej od Luisa przerażona, a bardziej zainteresowana powodem
ataku.
Przykucnęłam obok chłopca i dokładnie mu się przyjrzałam. Był typowym dwunastolatkiem: o zbuntowanym
spojrzeniu i dziecinnej, pozbawionej wyrazu twarzy. Czarne oczy, czarne włosy, w odcieniu bardzo podobnym do tego,
który miał Luis. - Jak masz na imię? - zapytałam. Odpowiedział po hiszpańsku. Łatwo było się domyślić treści jego
tyrady, zwłaszcza że słowom towarzyszył agresywny gest ręki. Poczułam, że znów zbiera moc z chmur wiszących nad
naszymi głowami.
Wyciągnęłam rękę, stuknęłam palcem wskazującym w jego czoło i przerwałam mu próbę skoncentrowania się. Moc
zawirowała chaotycznie, a dziecko zaskoczone spojrzało na mnie i zamrugało oczami.
-
Imię - powtórzyłam.
- Candelario -
powiedział. - Puta. Uniosłam brwi.
- Candelario -
powtórzyłam za nim. - Domyślam się, że to drugie słowo nie jest twoim nazwiskiem.
Luis odezwał się zza moich pleców.
-
Nie, chyba że nazywa się dziwka.
Znów stuknęłam w czoło dziecka-Strażnika.
-
Przestań. Mogę cię zabić, jeśli będę chciała. Wiesz otym?
Rozwiało się jego skupienie. Poczułam, jak rozpływają się zbierane przez niego moce.
- Co z tego? -
spytał wyzywająco. - Zabij mnie, to nieistotne. Zadrzesz z nią.
Dobrze wiedziałam, że mówi o Perle. O mojej dawnej siostrze, dżinnie. O moim wrogu. O mojej zdobyczy.
Przynajmniej kiedyś tak myślałam.
Perła, obłąkana i drapieżna, kiedyś w ataku zazdrości i szaleństwa zmiotła z powierzchni Ziemi całą rasę prymitywnych
ludzi. Już dawno, zgodnie z prawem, powinna zostać zgładzona, zniknąć z Ziemi. Zadbałam o to. Mimo to żyła dalej,
czerpała jak pasożyt od Strażników coraz większe siły i moc.
Od wszystkich porwanych dzieci.
C
andelario przypominał Pammy. Był ofiarą, choć prawdopodobnie nic o tym nie wiedział i nigdy by się z tym nie
zgodził. Wierzył, że został wybrany jako specjalny, zaufany żołnierz do prowadzenia wojny ze złem. Perła przekonała
wielu. Była to częsta słabość ludzkiego charakteru. Ludzie łatwo dawali się oszukiwać tym, którzy im źle życzyli.
Rozkładali się od środka pod wpływem przekonania o własnej cnocie.
- Gdzie ona jest? -
zapytałam chłopca. Splunął na mnie. - Wykorzystuje cię. Nie jest twoją opiekunką.
- Nie
masz o niczym pojęcia! - krzyknął. - Puśćcie mnie albo ona was wszystkich pozabija!
-
Wątpię - odpowiedziałam. - Już by to zrobiła, gdyby mogła.
Coś poruszyło się we wnętrzu chłopca. Zmiana była tak silna, że wydawało nam się, że chłopiec zaczął rosnąć.
W
yostrzyły się rysy jego twarzy, wydoroślały. Stały się teraz podobne... do kogoś innego.
-
Wątpisz? - rozległ się zupełnie inaczej brzmiący głos, choć do mówienia wykorzystywał struny głosowe chłopca. -
Naprawdę w to wątpisz, moja siostro? Myślałam, że lepiej mnie znasz.
Perła. Perła wcieliła się w dziecko. Wstrzymałam oddech. Poczułam ciepłe palce Luisa zaciskające się na moim
ramieniu. Położyłam dłoń płasko na rozgrzanej ziemi, czerpałam moc i przekazywałam dalej poprzez łączące nas ogniwo.
Przygotowywa
łam się na zbliżające się uderzenie.
Oczy chłopca wciąż były czarne, ale znikł z nich gniew podrostka. Było tam coś gorszego. Skoncentrowana złośliwość.
Prawdziwe zło.
-
Wysyłasz swoje wojska bez przygotowania - powiedziałam jej. - Wiesz, że jego atak był niedokładny.
-
Nie interesuje mnie subtelność - stwierdziła Perła. - Powinnaś już to o mnie wiedzieć, Cassiel.
Wiedziałam. Aż za dobrze.
-
Dlaczego nie przyjdziesz po prostu do mnie? Ja jestem twoim wrogiem, nie ten człowiek.
-
Mylisz się - powiedziała, a w jej słowach zabrzmiał tak głęboki, odwieczny gniew, że zadrżałam. -Wszyscy są moimi
wrogami. Nie wątp we mnie, siostro moja. Zniszczę ten świat i wszystko, co w nim żyje. Jesteś głupia, jeśli sądzisz inaczej.
Mówiąc to, zniknęła. Po prostu... zniknęła, nie zostawiając po sobie śladów. Nie wytłumaczyła swojego postępowania.
Nigdy nie tłumaczyła i nie miała takiego zamiaru. Musiałam się, domyślać mrocznych motywów, którymi kierowała się,
realizując swoje plany. Ale musiały one wziąć swój początek tak jak dawniej z nienawiści i zazdrości.
Wszyscy to odczuliśmy, gdy uderzyła w owianych mgłą zapomnienia czasach. Zabiła w jednym ułamku sekundy prawie
milion myślących istot. Było to morderstwo w boskiej skali; milion dusz krzyczało z bólu i przerażenia. To wydarzenie
zniszczyło umysł Perły, a raczej resztki, które z niego zostały. Rozrywała na strzępy otaczający nas wszechświat, niszczyła
to, co nigdy nie po
winno zostać zniszczone. To, czemu brakowało zdolności samowyleczenia.
Zgładziłam Perlę, a raczej tak mi się wydawało. Byłam wśród dżinnów pierwszą morderczynią. Pierwszą, która zabiła
jedną z nas.
Jak na ironię, ocalały resztki nasienia Perły, w jakiś sposób zapuściły korzenie w nowym gatunku, który wypełnił pustkę
powstałą na planecie po jej zbrodni. Perła ukryła się wśród ludzkich istot. Ludzkość stała się źródłem jej mocy.
58
15
Dlatego Astuin, przywódca prawdziwych dżinnów, rozkazał mi powtórzyć nie moją zbrodnię, lecz Perty. Zgładzając
ludzkość, zniszczyłabym raz na zawsze Perłę. Wierzył w to i prawdopodobnie miał rację.
Gdybym wykonała rozkaz, stałabym się potworem. Gdybym nie podjęła działania, Perła mogłaby wykorzystać moc
wyssaną z ludzi, aby zniszczyć mój lud.
Wybory.
Candelario powrócił do nas i nadal spoglądał buntowniczo. Zrozumiałam, że nie miał żadnego pojęcia, co przed chwilą
powiedział, a raczej co powiedziała ukryta w nim Perła. Wykorzystała go jak zdalnie sterowane narzędzie. Chowała się w
nim, w nich wszystkich, jak wirus.
Wtedy sobie uświadomiłam, że nie był to prawdziwy atak. Candelario okazał się prymitywnym instrumentem, choć
potężnym, to słabo przygotowanym. Został pewnie sklasyfikowany jako nieudana próba. Perta spisała go na straty. Wysłała
do mnie, spodziewając się, że zostanie zniszczony.
Spojrzeliśmy z Luisem na siebie. Podłożyłam dłoń pod głowę chłopca. Udawał odważnego, ale cały aż się spocił.
Poczułam na palcach lepką wilgoć.
-
Śpij - rozkazałam, wzięłam od Luisa niewielką ilość mocy i skierowałam w nerwy Candelaria. Chłopiec się rozluźnił,
jego głowa zaciążyła na mojej dłoni. Luis rozmiękczył ziemię wokół jego stóp, a ja wyciągnęłam go z grzęzawiska. Trawa
uporczywie owijała się dookoła nóg chłopca, ale w końcu udało mi się ją przekonać, aby go puściła. Położyłam Candelaria
plecami na trawie i spojrzałam na Luisa.
- Co teraz?
Chłopiec był przeciwnikiem, którego raczej nie należało zostawiać na tyłach. Może nie grzeszył bystrością, ale czułam,
że mógł się okazać nieprzejednany. Gdyby nawet nie zdołał skrzywdzić nas, zagroziłby ludziom z naszego otoczenia.
Niewinni dostaliby się pod ostrzał mocy, którego przyczyn by nie rozumieli. Luis milczał przez chwilę.
-
Zadzwonię do Marion - powiedział po namyśle. Marion Braveheart. Wiedziałam, co to oznacza. Była potężną,
działającą samodzielnie Strażniczką. Zostawiono ją do kierowania nieliczną ekipą adeptów, którzy pozostali w terenie, gdy
tymczasem większość Strażników zajmowała się innym zagrożeniem. Nie miałam pojęcia jakim ani nic mnie to nie
obchodziło. Nie była to moja sprawa.
Marion Braveheart kierowała również oddziałem Strażników nadzorujących ludzi obdarzonych mocami. Byli policją,
sądem, ławą przysięgłych i w razie potrzeby oddziałem egzekucyjnym.
Nie mieliśmy wielkiego wyboru. Musieliśmy ją zawiadomić. Tylko jej oddział mógł sobie poradzić z chłopcem, bez
konieczności zabicia go.
Luis odwrócił się, żeby zadzwonić przez komórkę, a ja dokładniej przyjrzałam się leżącemu na ziemi chłopcu. Był
chudy, lecz nie chorobliwie. Nie zauważyłam ran ani sińców. Nie maltretowano go albo robiono to w sposób, który nie
pozostawiał śladów. Mimo to wyczuwało się w nim jakąś rozpacz, ciemność. Zastanawiałam się, czy Candelario rozumie,
jak niewiele znaczy dla tej, któ
rej rozkazy z taką gorliwością wykonuje.
Przeszukałam kieszenie jego płaszcza, wyciągając paczkę gumy, mały telefon komórkowy, bilet autobusowy
wskazujący, że chłopiec niedawno przyjechał do miasta, przybył do Albuquerque z Los Angeles, które, jeśli dobrze
pamiętałam, leżało w Kalifornii. Wiele godzin drogi stąd. W innej kieszeni znalazłam chudy, całkiem
nowy portfel z kartą biblioteczną z jakiejś miejscowości o nazwie San Diego i kilkoma zielonymi banknotami. Nie było w
nim rzeczy, które ludzie, tacy jak Luis, zazwyczaj nosili w portfelach -
żadnych plastikowych kart, skrawków papieru,
paragonów z zakupów. Tylko gotówka i jedna zwyczajna karta.
Podałam ją Luisowi, gdy ten skończył rozmawiać. Przeczytał, marszcząc brwi.
- San Diego?
- Co jest w San Diego? -
zapytałam.
-
Wspaniałe wybrzeże, duża baza marynarki wojennej, piękna pogoda. Poza tym nie mam pojęcia. - Oddał mi kartę. -
Mar
ion wyśle zespół, który przejmie chłopca i zaopiekuje się nim. Sprawdzą, co z nim zrobiono. Dwanaście lat to
stanowczo za wcześnie na używanie takiej mocy, jaką on dysponuje. Mógł zrobić sobie krzywdę.
Nie miało to znaczenia, czy skrzywdziłby siebie. Mógł z całą pewnością nieuchronnie sprowadzić tragedię na swoje
otoczenie. Candelario był zbyt potężny, a brakowało mu szkolenia i opanowania dorosłego Strażnika. (Choć od czasu do
czasu zastanawiałam się, jakie to miało znaczenie, skoro tak wielu Strażników zachowywało się jak rozkapryszone dzieci).
-
Długo będziemy czekać na ich przyjazd?
-
Żartujesz, prawda? Wszędzie brakuje ludzi. Marion musi wysłać zespół aż z Los Angeles. Wsiądą w samolot, ale
mimo to dotrą tu najwcześniej jutro. A dopóki się nie zjawią, musimy go trzymać w lodzie.
Nie zrozumiałam wyrażenia „w lodzie". Dopiero gdy skonfrontowałam je z rzeczywistością, uznałam, że chodzi o to, by
trzymać go pod kontrolą i powinien pozostać nieprzytomny.
- A czy to nie jest porwanie?
-
Jasne, że jest - Luis zgodził się ze mną. - Jeśli ktoś zgłosił zaginięcie tego chłopca. Możliwe, że go szukają, ale nie
powinniśmy go oddawać rodzicom w tym stanie. Przeszedł pranie mózgu tak jak pozostałe dzieci Perły. Może ludzie
Marion będą umieli go przeprogramować i dezaktywować jego moce do czasu, aż do nich dorośnie.
Było to pozytywne rozwiązanie. Istniało jeszcze inne, prawdopodobne... Może okazać się, że Strażnicy będą musieli
całkowicie pozbawić mocy Candelaria, aby mieć pewność, że nie zrobi krzywdy sobie ani nikomu innemu.
Żadne z nas nie mogło sobie pozwolić na osobiste zainteresowanie rehabilitacją chłopca. Isabel, przypomniałam sobie.
Isabel musi ocaleć. Córka Manny'ego i Angeli, bratanica Luisa. Było jeszcze coś, co dotyczyło także mnie, choć z niechęcią
się do tego przyznawałam. Nie miałam odwagi określić tego stanu dokładniej. Stwierdzałam tylko, że miałam kontakt z tym
dzieckiem.
Coś więcej sugerowałoby istnienie więzi z tym pół-życiem w ludzkiej postaci, a nie byłam jeszcze gotowa na
prawdziwe zbadanie głębi tych kontaktów.
Żadne rozważania nie rozwiązywały problemu chłopca leżącego u moich stóp.
-
Co z nim zrobimy? Luis wzruszył ramionami.
- Chyba zabierzemy go do domu -
powiedział. -Możesz nas osłonić? - Myślał o osłonieniu przed wścib-skimi
spojrzeniami. Zro
biłam to już wcześniej, kiedy sobie uświadomiłam, co mogliby sobie pomyśleć o nas przechodzący tędy
ludzie. Nie staliśmy się niewidzialni, bo przechodnie nas widzieli, lecz nie zauważali. Nie zachowywali o nas żadnych
wspomnień.
Na moje kiwnięcie głową Luis wziął na ręce bezwładnego chłopca. Przeszliśmy spokojnie przez ulicę,
16
69
ruszyliśmy boczną alejką, gdzie znowu musiałam wstrzymać oddech i dotarliśmy na podwórko domu Luisa. Zamknęłam
kłódkę na furtce, naprawiłam uszkodzenia i weszłam za Luisem do środka.
Zaniósł chłopca do pokoju Isabel. Nadal było w nim pełno gromadzonych przez nią skarbów i kolorowych zabawek.
Położył dziecko na łóżku, na pościeli z postaciami z kreskówek. Zaskakująco delikatnie zdjął mu buty, postawił obok łóżka,
a potem czubkami palców do
tknął jego czoła. Wyczułam, że narzucony przeze mnie sen stał się głębszy.
Na pewno się nie obudzi przez kilka godzin.
-
Powinniśmy go związać, jeśli nie zamierzasz pilnować go przez cały czas - powiedziałam.
-
Świetnie! Porwanie i uwięzienie. Chyba mogliby nam doliczyć atak na nietykalność cielesną, ponieważ przez nas
stracił przytomność.
-
Próbował nas zabić. - Spojrzałam w kierunku saloniku. -1 spalił twoją kanapę.
-
A więc wszystko w porządku. - Luis westchnął i usiadł na kruchym, białym stołeczku, ozdobionym drobnymi
różowymi kwiatuszkami, który w ogóle się dla niego nie nadawał. - Mówię poważnie, Cass, stąpamy po cienkim lodzie.
Ten
mały mógłby pozwać nas za porwanie, odurzenie, uwięzienie. Jeśli nie będziemy ostrożni, możemy trafić na długo do
więzienia.
-
Zaatakował nas.
-
Naprawdę sądzisz, że ktoś w to uwierzy? To znaczy ktoś, kto tego nie widział? - Pokręcił głową. -Musimy go stąd
zabrać, zanim się obudzi.
-
Jak to zrobimy, skoro Strażnicy dopiero jutro kogoś przyślą?
-
Spotkamy się z nimi w pół drogi - zaproponował. - Położymy go na tylnym siedzeniu samochodu, przykryjemy
kocem i ruszymy. Mam przeczucie, że jeśli tego nie zrobimy, przed wieczorem będziemy się pocić w celi.
Nie widziałam w tym nic groźnego; dysponowaliśmy takimi mocami, że w żadnym więzieniu by nas nie zatrzymano.
Przynajmniej nie w więzieniu zbudowanym przez zwyczajnych ludzi.
3
-Trzymaj
się! - krzyknął Luis i gwałtownie skręcił kierownicę, usiłując kontrolować poślizg. Furgonetka zatrzęsła się, koła
zawirowały, ale w końcu tor jazdy się wyprostował. Zamrugałam i dla bezpieczeństwa przytrzymałam się klamki, gdyż siła
ciążenia gwałtownie nami szarpała. Spojrzałam z trudem za siebie, żeby zobaczyć, co się stało.
Lód. Pokrywał całą drogę. Przy tej pogodzie było to niemożliwe. Panował lekki upał, nie było ani mżawki, ani szronu.
Mimo to warstwa lodu miała co najmniej dwa centymetry grubości i była śliska jak szkło. Furgonetka nie miała
zimowych opon, więc koła kręciły się i ślizgały w daremnym poszukiwaniu przyczepności, a siła bezwładności pchała nas
naprzód.
Z naprzeciwka nadjeżdżała ogromna ciężarówka. Kierowca był równie bezradny, jak my. Pojazd obrócił się, a naczepa
połączona z wozem zaczęła się ślizgać, ustawiając się pod kątem do kabiny.
-
Strażnik Pogody - stwierdziłam. Luis skinął głową, nie odrywając wzroku od nadjeżdżającej ciężarówki. Był
spiętły, lecz się nie bał. Wykonywał wszystkie czynności bez pośpiechu. Wziął głęboki wdech i wyciągnął do mnie rękę.
Ujęłam ją i poczułam gwałtowny przepływ energii między nami - wielowarstwowy, głęboki i coraz bardziej ogarniający.
- Teraz -
powiedział i odetchnął. Wysłał dokładnie skupioną falę mocy, która przeniknęła ciężarówkę, przecinając ją na
dwie części. Połówki pomknęły w przeciwnych kierunkach, zawirowały, tracąc energię, a Luis skierował furgonetkę prosto
w powstałą lukę.
Gdy mijaliśmy uszkodzoną ciężarówkę, zerknęłam za siebie i zobaczyłam splątane resztki jakiegoś dużego urządzenia
gospodarstwa domowego, przeciętego na pół uderzeniem Luisa.
-
Rany, dziś się piekielnie naraziłem agencjom ubezpieczeniowym - odezwał się z histerycznym drżeniem w głosie.
Niezupełnie żartował. - Trzymaj się, możemy zacząć podskakiwać.
Lód stawał się coraz cieńszy, a po kilkudziesięciu metrach zniknął zupełnie. Opony wpadły na asfalt z głośnym sykiem,
wóz się zakołysał na boki.
Luis nacisnął pedał gazu i pomknęliśmy do przodu. Spojrzałam przez ramię. Kierowca wysiadł z ciężarówki, stąpał
ostrożnie po lodzie i kręcił ze zdumieniem głową, patrząc na zniszczenia, jakie powstały w jego ładunku. Prawdopodobnie
w ogóle nie rozumiał, co się stało. Pomyślałam, że tak będzie dla nas najlepiej. Jechaliśmy w napięciu jeszcze przez kilka
minut. Nic nie nadjeżdżało z naprzeciwka.
-
Co o tym sądzisz? - zapytał Luis. - Czy udało się jej nas wyprzedzić? Zastawić pułapkę? Wyczuwasz coś jeszcze?
-
Tej nie wyczułam - stwierdziłam. - Ale jakoś... Nie, nie sądzę. To musiało pochodzić od...
Od chłopca. Ta myśl nagle mnie uderzyła. Obejrzałam się gwałtownie za siebie.
Oczy chłopca były szeroko otwarte, wpatrzone we
mnie.
Czekałam, ale nie zamrugał. Na widok jego pustego spojrzenia przeniknął mnie chłód.
17
69
-
Zatrzymaj się - powiedziałam do Luisa i rozpięłam pas. Przeszłam nad siedzeniami na tył samochodu i usiadłam obok
chłopca, który leżał nieruchomo w kokonie z czerwono-żółtego koca. Nie drgnął nawet ani nie spojrzał, aby śledzić moje
poruszenia.
W jego oczach była pustka.
Przycisnęłam palce do jego szyi. Szukałam pulsu. Nic. Nie znalazłam żadnej iskierki życia. Chłopiec był pusty. Candelario
nie żył.
Luis wydostał się z siedzenia kierowcy, odsunął tylne drzwi i wsiadł z powrotem do wnętrza furgonetki. Patrzyłam, jak
Luis przeprowadza te same czynności, co ja. Wkładał w nie więcej wysiłku i był bardziej niespokojny. Wysnuł te same
wnioski, ale nie potrafił się z nimi pogodzić. Wyciągnął chłopca na wolną przestrzeń między siedzeniami i zaczął
rytmicznie uciskać niereagują-cą na masaż serca klatkę piersiową.
Spojrzał na mnie ze złością.
-
Oddychaj za niego. Nie poruszyłam się.
-
Niech cię trafi szlag, Cassiel, po prostu zrób to!
Tym razem w ogóle nie odpowiedziałam. Jego spojrzenie powinno również i mnie pozbawić życia, ale wtedy Luis
odwrócił się ode mnie, pochylił się nad chłopcem i zaczął wdychać powietrze w jego obwisłe wargi.
Zabrało mu dłuższą chwilę, zanim Strażnik Ziemi przyznał przed samym sobą to, co dla mnie było oczywiste
od samego początku. Siła życiowa chłopca nie chciała w nim pozostać. Już dawno zniknęła. Została zniszczona. Daremne
były wszelkie wysiłki, aby mu ją przywrócić. Żaden cud go już nie obudzi.
Lu
is oparł się o metalową ścianę furgonetki. Ciężko oddychał, miał nieprzytomne oczy. Nagle przycisnął pięści do oczu.
Drżał. Chciałam wyciągnąć do niego ramiona, ale wiedziałam, że nie przyjąłby z wdzięcznością mojego gestu. Delikatnie
zamknęłam otwarte oczy chłopca. Potem podniosłam ciężkie, bezwładne ciało i położyłam z powrotem na siedzeniu.
Luis w końcu się odezwał, głosem chropawym i nierównym:
-
Co to, u diabła, jest, Cass? Co się, do cholery, dzieje?
-
Okazał się zbędny - odparłam. - Perła nas nie wyprzedziła. Wykorzystała go do ataku. Kiedy przestał być użyteczny,
odebrała mu moc, aby zbudować warstwę lodu na drodze. Liczyła, że nie unikniesz zderzenia, być może śmiertelnego w
skutkach. Obdarła go z wszelkiej mocy, nie mógł tego przeżyć. Zabiła go, próbując dopaść nas.
- To rozumiem -
powiedział chrapliwie. - Ale po co miałaby go zabijać? Dlaczego właśnie teraz?
Wzruszyłam ramionami.
-
Nie szanuje młodego życia tak jak wy. Traktuje was jak insekty, bez względu na okoliczności. Zabijanie nie budzi w
niej żadnych emocji, choć czasem robi to dla zabawy. - Zrobiła to przynajmniej raz za mojej pamięci.
Przed tysiącami lat patrzyłam na Perłę, jak stała na czele fali zniszczenia. Wysoka i szalona, ledwie się trzymała
rozmywającego się ludzkiego kształtu, połyskującego i niknącego na wietrze. Przed nią rozciągała się szeroka, urokliwa
dolina, porośnięta gęsto żółtymi kwiatami. Leżała tam osada istot, które nie były ludźmi, jak stwierdziliśmy później, ale
miały tych samych co ludzie przodków.
Perła, dosiadając fali zniszczenia, wdarła się w dolinę ze wzgórza, zagarniając po drodze wszystko w huraganie
popiołów i zagłady. Była straszna, piękna i obłąkana.
Perła zniszczyła ostatnią osadę tych istot. Zgładziła wszelkie życie. Starła ślad istnienia tej rasy praludzi, usunęła
dowody, że w ogóle się pojawili. Pozbyła się ich, pozostawiła za sobą czystą zieloną łąkę, kołyszące się na wietrze kwiaty.
Przez jakiś czas Ziemia pozostała wyłączną własnością i miejscem zabaw dżinnów. Przed narodzeniem się ludzi.
Patrzyłam. Patrzyłam i nic nie zrobiłam. Zaczęłam działać później, kiedy wszyscy sobie uświadomiliśmy, kim stała się
Perła. Kiedy jej egoistyczne pragnienia okazały się tak odmienne od naszych.
Wtedy popełniłam ten fatalny w skutkach błąd. Pokonałam ją, ale nie do końca zniszczyłam.
-
Nie ma swojej pełnej mocy - powiedziałam cicho, prawie do siebie. Perła z tych dawnych wspomnień była pierwotną
potęgą, boginią, kimś, kto jeszcze teraz budził we mnie lęk. - Gdyby miała swoją moc, zgładziłaby nas bez namysłu. Nas,
całe miasto, naród. Nie zna granic. Życie ludzkie nic dla niej nie znaczy.
-
Świetnie - stwierdził Luis. - I ta wiedźma ma Isabel.
-
Chce ją mieć żywą. Ibby jest w tej chwili o wiele bezpieczniejsza, niż gdyby była z nami. Przynajmniej dopóki nie
odkryjemy celów Pe
rły. - Być może powinniśmy zacząć się martwić o siebie.
-
Możesz mi wierzyć, że się martwię. - Luis odwrócił bezwiednie wzrok do tyłu, w stronę chłopca. -Dlaczego nie zabiła
nas w taki sam sposób jak jego?
Nic sadze, aby mogła to zrobić - odparłam. -Chłopice musiał przejść szkolenie na Ranczu, na którym przetrzymywała
dzieci. Prawdopodobnie ma kon
takt z ludźmi, którzy ulegli jej woli, a nie ma dostępu do takich jak my, którzy jej się
opierają. Ale jest potężna i z każdym dniem staje się coraz potężniejsza. Im więcej ludzi jej ulega... - Pokręciłam głową. Nie
miało sensu dłużej się nad tym zastanawiać. Luis w pełni rozumiał mój niepokój.
-
Jeśli zniszczyła swojego jedynego łącznika z nami, może dotrzemy do Las Vegas, zanim znajdzie następnego,
gotowego podjąć atak.
-
Może - powiedziałam powoli. Coś tu się nie zgadzało. Nagle dokładnie zrozumiałam, co to może być. -Luis, musimy
go zostawić.
W furgonetce zapadła długa, ciężka cisza. Wiatr sypał piaskiem w okna. Metalowa buda lekko zakołysała się pod
naciskiem.
Luis miał kamienną twarz. Ciemne oczy płonęły.
-
Będę udawał, że tego nie powiedziałaś. Zdziwiłam się.
- Dlaczego?
18
69
-
Gdybym poważnie pomyślał, że chcesz wyrzucić tego biednego dzieciaka na pobocze drogi jak śmieci...
- Luis! -
przerwałam mu. - Pomyśl! Nie musiała go zabijać. Dlaczego to zrobiła? Znalazł się w idealnym miejscu, mógł
nas zabić, gdybyśmy zostawili mu trochę czasu na zebranie sił. Poza tym był dzieckiem, dlatego w walce z nim
zawahalibyśmy się przed użyciem pełnej mocy. Miałby znaczącą przewagę nad nami. Poświęciła pionka, który zajmował
doskonałą pozycję i mógł nas zgładzić. Dlaczego?
Tym
razem nie odpowiedział. Wydawało mi się, że mnie nie zrozumiał, więc postarałam się mu to wyjaśnić.
-
Co zrobiła Perła, kiedy wyśledziliśmy Isabel na Ranczu, na którym ją przetrzymywała?
Otworzył usta, a potem zamknął. Zamyślił się. Nagle zacisnął oczy, jakby poczuł silny ból głowy.
-
Wezwała gliniarzy i oskarżyła nas o porwanie -przypomniał. - Policja najszybciej reaguje, gdy chodzi o porwane
dziecko w niebezpieczeństwie.
-
A kiedy przyjadą - powiedziałam miękko - znajdą z tyłu furgonetki martwego chłopca.
Wtedy zrozumiał, pochylił się i ukrył twarz w dłoniach. Miał już akta w policyjnej kartotece. Natychmiast stawał się
podejrzanym. Poza tym zniknęła jego bratanica.
To ni
e mogło dobrze wyglądać. Mówiłam dalej tylko dlatego, żeby wszystko wyjaśnić do końca.
-
Zamierzała nam przeszkodzić. Rozdzielić nas. Jak już wcześniej wspomniałeś, policję można pokonać, ale przyjadą
dużą grupą. Nie będziemy z nimi walczyć na równych warunkach. Musimy uciekać, zostawiając za sobą chłopca.
-
Na nic to się nie zda. Są jeszcze patolodzy i laboratoria. Nie oglądasz seriali policyjnych? Wcześniej czy później
skojarzą mnie z tym dzieciakiem. Cholera, owinięty jest kocem Isabel, a moje DNA mają w kartotece.
Wzruszyłam ramionami.
-
Mogę załatwić takie rzeczy. Zostawimy go, a ja usunę wszelkie ślady i łączące nas ogniwa, zarówno fizyczne, jak i
eteryczne. Ale musimy działać szybko, natychmiast. Ona nie będzie czekała z realizacją planów. Wszystkie moje
umiejętności na nic się nie zdadzą, jeśli policja przeszuka furgonetkę i znajdą chłopca w środku. Nie ukryję go skutecznie
przed ich wzrokiem. Jest tu za mało miejsca.
Luis czekał dłuższą chwilę, a potem potarł dłonią czoło i skinął głową. Wyglądał na chorego. Nie wahałam się już;
podniosłam chłopca, otworzyłam przesuwne drzwi furgonetki, zeskoczyłam na pobocze i wzbijając fontannę szarego kurzu,
zsunęłam się w dół, znikając z drogi.
- Zaczekaj! -
zawołał Luis. Rzucił się do otwartych drzwi. Przytrzymał się framugi, ściskał ją tak mocno, że aż zbielały
mu kostki. -
Nie rzucaj go... Nie porzuć go byle gdzie. Był dla kogoś ważny. Tak jak Ibby jest ważna dla nas. Proszę.
Błagam cię. Potraktuj go... Potraktuj go tak, jakby ci zależało...
Jego słowa wiele mówiły o tym, co Luis o mnie wiedział.
Wpatrywałam się w niego przez chwilę bez słowa, a potem odeszłam.
Pustynia ciągnęła się we wszystkich kierunkach, rozpalona i jałowa, usiana dziwnymi bryłami jedynych roślin, które
znosiły surowe warunki. Ale pustynia nie była pusta; o nie, wypełniało ją skryte życie - brzęczące zawzięcie owady,
przemykające króliki i czyhające, zwinięte w kręgi węże.
Trudno tu było zostawić dziecko.
Poczekałam, aż przeminie poczucie urażonej dumy. Skupiłam się na zadaniu. Nagle chłopiec stał się o wiele cięższy, niż
był w istocie. Ruszyłam przed siebie równym krokiem, oddalając się coraz bardziej od drogi.
Nie obejrzałam się za siebie, ale usłyszałam ciche słowa Luisa:
-
Przepraszam cię.
Nie wiedziałam tylko, czy mówił do chłopca, czy do mnie.
Wykopałam chłopcu grób na stoku wzgórza, niedaleko pachnącego krzewu, który rzucał lekki cień. Rozciągał się stąd
widok na dolinę niemal tęczową od barw pustyni - pomarańczy, rdzy, ochry, brązów, upstrzonych plamami żywej zieleni i
z rzadka wa
lczącymi o przetrwanie barwnymi kwiatkami. Była pusta, dzika i piękna. Mogłam ofiarować chłopcu tylko
przeprosiny, potwierdzenie słów Luisa, że gdzieś na świecie ktoś za nim tęsknił.
Zdjęłam z niego koc i używając małych ładunków mocy Luisa, starannie usunęłam wszelkie ślady, które mogłyby
prowadzić od chłopca do nas. Potem ciasno owinęłam go kocem, podświadomie pragnąc, aby mu było wygodnie.
Pamiętałam, że czas nas goni. Wiedziałam, że nie mogę się ociągać, ale coś mnie do tego skłoniło.
Spojrzałam na cichą, pustą twarz chłopca, zanim ją zakryłam.
- Spoczywaj w pokoju, dziecko. Powstrzymam twoich krzywdzicieli -
powiedziałam.
Wyskoczyłam z grobu i spowodowałam, że ziemia osunęła się i go zakryła. Ziemia zadrżała i poruszyła się z głośnym
tąpnięciem. Wzdrygnęłam się na ten dźwięk. Nie była to reakcja dżinna, lecz człowieka. Pierwotna świadomość, czym jest
pogrzebanie w ziemi. Odejście z tego świata.
Ziemia znieruchomiała nad chłopcem, a we mnie pojawiła się myśl, która w ludzkim rozumieniu mogła być modlitwą.
Poczułam powolny i spokojny ruch Matki pod stopami. Dar ofiarowany mi dzięki mojej więzi z Luisem, choć nawet on
rzadko odczuwał tak wyraźnie Jej obecność. Zaledwie smużka, szept, westchnienie jak mruknięcie przez sen. To dotknięcie
przelotne i słabe, przeznaczone nie dla mnie, zmusiło mnie, bym opadła na kolana i przycisnęła obie dłonie do piasku.
Dyszałam ciężko, urywanie, błagając z całej duszy o błogosławieństwo jej świadomości, jej uścisku.
Zapomniałam już, jaka jestem samotna, gdy na krótką, płomienną chwilę zostałam znaleziona.
Potem to wrażenie zniknęło i znów byłam sama, zagubiona i przerażona.
Znów byłam człowiekiem.
Podniosłam się, oddech sprawiał mi ból. Otarłam łzy z zakurzonej twarzy i ruszyłam z powrotem w stronę furgonetki.
19
-
Już są - powiedział Luis niecałe pół godziny później, zerkając we wsteczne lusterko. - Pamiętasz procedurę, Cass.
Zachowaj spokój.
Kiwnęłam głową. W furgonetce nie pozostał ani jeden ślad po chłopcu. Na pewno byli świadkowie, którzy widzieli chłopca
w pobl
iżu domu rodziny Rochów, ale już wiedziałam, że sąsiedzi Luisa niechętnie pomagali policji.
Było mało prawdopodobne, aby któryś z nich sypał.
Zerknęłam w lusterko od strony pasażera, zobaczyłam migoczące niebiesko-czerwone światła i usłyszałam coraz głośniejsze
wycie syreny. Luis natychmiast zwol
nił i zatrzymał się na żwirowym poboczu drogi.
Radiowóz stanął z tyłu.
Wszystko przebiegło tak, jak Luis przewidział. Kazano nam wysiąść z furgonetki i oprzeć się o rozgrzaną metalową ścianę
pojazdu. Policjanci -
dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn, którzy trzymali ręce blisko kabur z bronią - przeszukali
furgonetkę, a potem nas. Luis stał milczący i spokojny. Irytował mnie swobodny sposób, w jaki ośmielali się mnie dotykać, ale
starannie to ukrywałam. Tego nauczyłam się od detektywa Halleya -traktować podobne naruszenia prywatności z dużą dozą
samokontroli.
Wszystkie dokumenty, prawa jazdy i rejestracje, by
ły aktualne. Tak jak się spodziewałam, policja nie miała powodu, żeby
nas zatrzymać. Sprawdzali tylko anonimową informację. Nic konkretnego nie znaleźli, więc musieli nas puścić.
Nawet przez chwilę nie miałam wątpliwości, że wcale ich to nie cieszy.
Luis głęboko odetchnął, gdy radiowóz z wciąż migającymi światłami zniknął daleko za nami. Jechał teraz ostrożnie,
przestrzegając wszystkich przepisów kodeksu drogowego i na następnym zjeździe zatrzymał się na parkingu obok baru, który
polecał „kuchnię domową". Unosiła się tam woń tłuszczu. Czułam ją nawet z odległości trzydziestu metrów.
- Zawracamy? -
zapytałam. Szczerze liczyłam, że nie zatrzymujemy się wyłącznie na posiłek. Nie tutaj.
-
Myślałem o tym - przyznał Luis, ale potem pokręcił przecząco głową. - Nie, to nie jest dobre rozwiązanie. Potrzebujemy
informacji, a nie zdobędziemy ich, siedząc bezczynnie i czekając, aż Perła naśle na nas następnego dzieciaka. Ma'atowie wiedzą
rzeczy, o których my nie mamy pojęcia. Sprawdźmy, co się uda od nich wyciągnąć.
Działanie. Uśmiechnęłam się szeroko i szczerze.
-
Zapowiada się zabawa.
- Czasem martwi mnie twoja koncepcja zabawy. -
Przez chwilę ciemne oczy Luisa przyglądały mi się badawczo. - Chcesz
coś zjeść?
Wzdrygnęłam się.
- Nie tutaj.
-
Jesteś pewna?
- Tak.
- Nie chcesz nawet ciasta?
Przepadałam za ciastem. Spojrzałam w kierunku baru.
- Nie tutaj -
powtórzyłam.
-
jesteś zbyt wybredna.
-
Być może - potwierdziłam. - A może mam lepiej od ciebie wykształcony instynkt samozachowawczy.
Zachmurzył się.
- Po
prostu nie umiesz docenić drobiazgów. Nadal się uśmiechałam, a gorący powiew wpadł
przez otwarte okno, rozpraszając ciężką woń przypalonego jedzenia.
- To
dlaczego lubię ciasto? - zapytałam. - Albo dlaczego lubię ciebie?
- Hej! Nie jestem drobiazgiem! Nikomu o tym nie mów!
-
Wszystko jest małe - powiedziałem i mój uśmiech zniknął. - Wszystko. Nawet ja. - Wspomnienie muśnięcia Matki
wywołało ostry ból w głębi serca, obudziło potrzeby uśpione od chwili skazania mnie na istnienie w ludzkim kształcie. A ja
chciałam, pragnęłam...
Luis ujął mnie za rękę. Dotyk człowieka przyniósł zaskakujące ukojenie.
-
Zostań ze mną, Cass. Wspólnie znajdziemy jakieś wyjście.
Znałam wyjście. Nie odrywałam spojrzenia od pustyni przesuwającej się za szybą po stronie pasażera. Starałam się nie
myśleć o zagładzie, która czekała wszystkich na tej drodze do zwycięstwa.
Miałam go stracić.
Mimo wygranej miałam stracić wszystkich. To będzie takie zimne, zawzięte zwycięstwo. Powstanie pusty, nowy świat
oczyszczony z zamętu wprowadzanego przez ludzkość. W taki sposób Perła już raz oczyściła świat. Dla dobra dżinnów.
Przynajmniej tak wtedy uda
waliśmy.
Nie było warto. I byłam daleka od twierdzenia, że warto robić to teraz.
Las Vegas okazało się oszałamiającą, cudowną krainą światła, która jak nic przedtem przypominała mi sferę eteryczną.
Wypełniały je wirujące jaskrawe kolory, przenikające się nawzajem. Było ich zbyt wiele, aby oko mogło je odróżnić.
Wydawało się, że wybuchają spod ziemi, tworząc fantastyczne formy. Były bardziej wyrazem buntu przeciw naturze niż jej
dziełem. W Albuquerque to środowisko nadawało kształt miastu. Las Vegas świadomie ignorowało ziemię, na której wyrosło.
W tym oderwaniu od rzeczywistości tak dla nas oczywistej było sporo głupoty. Ludzie. Nigdy do końca ich nie zrozumiem,
nawet gdybym przetrwała w tym ciele sto lat. Zaczęłam się zastawiać... Czy się zestarzeję? Czy poznam dolegliwości i
choroby?
Czy mogłabym dać życie tak, jak to robią ludzie? Życie, które pozostanie na Ziemi, gdy mój czas już minie?
Ta
myśl sprawiła, że bezwiednie spojrzałam na Luisa. Kierował furgonetką, jadąc przez zatłoczone ulice ze swobodą stałego
bywalca tego miasta. Zerkn
ął na mnie.
-
O czym myślisz? - zapytał.
-
Wątpię, żebyś chciał wiedzieć - odparłam szczerze. Nie potrafiłam sobie wyobrazić Luisa, który spokojnie przyjmuje do
wiadomości, że chcę mieć dziecko, tym bardziej że chcę też, aby to on został ojcem.
Chociaż, jeśli to, co działo się między nami wcześniej miało świadczyć o temperaturze jego uczuć, nie licząc przy tym
prostej potrzeby fizycznego kontaktu wywołanej nadmiarem whisky, to... może. Nie był to jednak najlepszy czas, by dalej się
zagłębiać w te rozważania.
- W porządku - powiedział. - Spotkamy się z szefem Ma'atów. Będziesz pamiętała o właściwym zachowaniu?
20
185
Oczywiście.
Wydal z siebie nieprzyjemny odgłos. Najwyraźniej mi nie wierzył. Być może zresztą całkiem słusznie.
-
Postaraj się niczego nie zepsuć. Nie zrób wrogów z jedynych prawdziwych sojuszników, jakich udało mi się znaleźć.
Nie otaczają nas tłumy chętnych do pomocy.
Ma'atowie. Wiedziałam o nich tyle, by mieć pewność, że w tym szczególnym przypadku nie są najlepszymi
sojusznikami. Wątpiłam, czy naprawdę chcą nam udzielić pomocy. Byli to ludzie, którzy choć posiadali pewne
umiejętności posługiwania się tymi samymi siłami co Strażnicy, zostali zdyskwalifikowani i odpadli z ich szeregów.
Zwykle powodem odrzucenia była zbyt mała potęga mocy, aby miała znaczenie. W kilku przypadkach jednak Ma'atowie
okazali się dość potężni. Udało im się prześliznąć przez skomplikowaną sieć identyfikującą młodych ludzi - przyszłych
Strażników. Oznaczało to w konsekwencji, że żyli podwójnym życiem i zazdrościli Strażnikom ich tajemnic.
Ma'atowie byli też wyjątkowi pod tym względem, że od początku współpracowali z dżinnami, nie po to, by tak jak
niektórzy Strażnicy, zrobić z nich swoich niewolników. Szukali wolnych dżinnów, zainteresowanych sojuszem. Okazało
się, że jest ich całkiem sporo. Prawie wszyscy należeli do nowych dżinnów, nie było wśród nich tak starej istoty jak ja.
Znałam właściwie tylko jednego prawdziwego dżinna, który zainteresował się ludzkością. Była to Venna, która przyjmując
ludz
ką postać, wybierała kształt dziecka. Venna pochodziła sprzed tysiącleci i dysponowała wyjątkowo potężną mocą.
Domyślałam się, że kontrastująca z tą mocą postać dziecka miała być jakimś skomplikowanym żartem, który nie do końca
potrafiłam zrozumieć.
Las Vegas zapłonęło obcymi kolorami, gdy dotarliśmy do głównej części miasta - jaskrawymi zieleniami, zjadliwymi
żółciami, płomiennymi czerwieniami i różami. Barwy i odcienie migotały, przeobrażały się w połyskliwe, hipnotyzujące
wzory. Wpatrywałam się w nie wprost, nie mrugając oczami, zafascynowana tym przedstawieniem w rzeczywistym
świecie tego, co tak bardzo kochałam w sferach dostępnych tylko dla dżinnów. Może było to prymitywne, ale zachwyt,
jaki ten pokaz wzbudzał w ludziach, wskazywał na związki między dżinnami a ludzkością, których nigdy nie podejrze-
wałam.
Prawie nie zauważałam przeciskających się obok nas tłumów obcych ani przepływającej ulicami rzeki metalu na
kółkach; nie zwracałam uwagi na ostrą woń spalin i gumy, która zawsze towarzyszyła zbiorowiskom ludzkim. Oto dowód,
jak byłam zachwycona triumfalnym blaskiem otaczającego nas światła.
Nagle, zupełnie nieoczekiwanie stanęliśmy przed budowlami, które rozpoznałam, doznając przy tym niemal fizycznego
wstrząsu. Szok szybko minął, ponieważ podobieństwo okazało się powierzchowne. Nie były to majestatyczny, kamienny
sfinks ani wspaniała, pełna chwały piramida. Zobaczyliśmy współczesne imitacje, którym brakowało wyrafinowania dawno
zmarłych rzemieślników oraz świętości przepełniającej dzieła, które powstały jako wyraz religijnego zapału.
Były to tanie kopie, zapakowane i sprzedawane dla zwykłej rozrywki. Gdy zbladł blask świateł, poczułam złość.
Rozgniewałam się na ludzi, że tak nisko cenili historię i literaturę. Byłam zła, że nawet największe swoje osiągnięcia
potr
afili tak strywializować.
Zastanawiałam się, co by się wydarzyło, gdybym stopiła fałszywego sfinksa w cuchnący stos pokrytego farbą
żużlu, gdy nagle z żalem przypomniałam sobie, że obiecałam Luisowi niczego nie zniszczyć.
A jednak. Istniał pewien sposób. Mogłabym twierdzić, że zrobiłam to w samoobronie.
- Dobrze -
powiedział, parkując furgonetkę w pustym miejscu na rozległej, wylanej betonem płycie, zastawionej
równymi rzędami błyszczących pojazdów. -Zrób coś dla mnie. Zachowaj milczenie i naśladuj mnie. Niczego sama nie
zaczynaj.
Nie odrywałam wzroku od sfinksa. Wydawało mi się, że już coś się zaczęło.
Patrzył spokojnie w horyzont gdzieś daleko poza mną. Przynajmniej to jedno łączyło go ze starożytnym kuzynem.
Hol w hotelu przypominał jaskinię. Panował w nim mrok. Hotel także okazał się tanią podróbką, która niewiele miała
wspólnego z historią, choć z pozoru miał oddawać cześć. Nieprzerwany brzęk żetonów i monet, szmer głosów wywołały we
mnie drżenie. Zapragnęłam zmusić je do milczenia, do pozostawienia mnie w spokoju, ale zacisnęłam zęby i dotrzymałam
obietnicy da
nej Luisowi. Oni nam pomogą, powiedziałam do siebie z rozpaczą. Pomogą nam odnaleźć Isabel.
Dywany pod stopami były grube i miękkie. Wchłonęły miliony rozlanych drinków. Całe pomieszczenie prze-siąknęło
rozpaczą, stęchłym zapachem alkoholu i wonią płynów do czyszczenia. Większość ludzi w ogóle niczego by nie
zauważyła. Starałam się oddychać płytko, zacisnęłam dłonie w pięści. Musiałam sprawiać wrażenie wściekłej, bo
zauważyłam umundurowanych członków ochrony, kobiety i mężczyzn, którzy śledzili nasze przejście przez hol. Jeden z
nich podniósł do warg małe urządzenie i coś powiedział.
Luis podszedł do zwykłego telefonu wiszącego we wnęce. Na kartce zamocowanej powyżej aparatu napisano:
„w
yłącznie do użytku prywatnego". Nie było guzików, tylko słuchawka i widełki. Podniósł słuchawkę i przyłożył do
ucha.
-
Luis Rocha i Cassiel do Charlesa Ashwortha. Jesteśmy umówieni - oznajmił.
Zanim odłożył słuchawkę, stanął za nami członek ochrony, osaczając nas we wnęce. Nie zrobił tego agresywnie i tylko
to go uratowało, cel jego działania jednak był oczywisty.
-
Proszę zaczekać - powiedział i przyjął taką postawę, że nie mogłam mieć wątpliwości, że bez rozkazu nie ruszy się
stamtąd. Albo bez użycia odpowiedniej siły. Zerknęłam na Luisa i natychmiast zrozumiałam, że to nie czas ani miejsce na
podejmowanie działania.
Niedaleko ktoś krzyknął, nie ze strachu ani z bólu, lecz z radosnym zdziwieniem. Usłyszałam stłumiony brzęk monet. W
odległości kilkudziesięciu metrów od nas, wśród szeregów szumiących cicho automatów, zaczęły pulsować żółte światła.
21
185
- Rany -
westchnął Luis. - Chciałbym mieć takie szczęście.
-
Jesteś Strażnikiem Ziemi - przypomniałam mu. -Gdybyś tylko zechciał, mógłbyś wydobyć złoto spod ziemi.
- Wie
m, ale tego nie robię, bo to byłoby niewłaściwe. Poza tym zwróciłoby uwagę innych Strażników. A więc nic z
tego.
-
Mógłbyś zmusić automaty, żeby wyrzucały wygrane. Przyjrzał mi się uważnie, jakby nigdy przedtem mnie
nie widział.
-
Chcesz, żebym oszukiwał w kasynie prowadzonym przez Ma'ata? Naprawdę uważasz, że to dobry pomysł?
Wzruszyłam ramionami.
-
Zwracam ci po prostu uwagę, że twoje szczęście zależy wyłącznie od ciebie. Sam zdecydujesz, czy z niego skorzystać.
-
Przestań nabijać mi głowę złymi pomysłami.
-
A to robiłam?
Spojrzeliśmy na siebie. Poczułam jego spojrzenie, ciepłe jak blask ognia z płonącego nieopodal ogniska.
-
Prawie cały czas.
Chciałam się uśmiechnąć, ale jakoś opanowałam ten impuls. Nabierałam nowego zwyczaju powściągania impulsów.
Nie wiem,
czy dzięki temu stawałam się szlachetniejsza, czy zwyczajnie głupia.
Po dłuższej chwili ochroniarz otrzymał wiadomość poprzez maleńki mikrofon ukryty w uchu. Cofnął się i stanął z boku.
-
Tędy - powiedział. Grzecznie, lecz stanowczo. Poprowadził nas wzdłuż automatów, a potem obok gwarnego, jasnego
baru, z rzędami barmanów nalewających drinki dziesiątkom klientów. W ścianie obok były zwyczajne drzwi z ciemnego
drewna, niemal nie
widoczne w mroku. Na umieszczonej na nich prostej złotej płytce wygrawerowano słowa:
„pomieszczenie prywatne".
Ochroniarz otworzył szeroko drzwi i stanął obok, żeby nas przepuścić. Weszliśmy do słabo oświetlonego pokoju.
Ciemna boazeria, obrazy w skromnych ramach, natychmiast stwierdziłam, że to autentyki. W odległym krańcu pokoju stało
ciężkie biurko, przed nim dwa fotele solidnej konstrukcji, ustawione pod tym samym kątem do blatu. W kącie stał pusty stół
do pokera, pokryty zielonym suknem, otoczony wygodnymi krzesłami.
Za biurkiem siedział niewysoki, schludny mężczyzna. Starszy, o białych włosach i pobrużdżonej, ostro zarysowanej
twarzy. Złożył dłonie na pustej, czystej drewnianej powierzchni blatu. Obserwował nas z kamienną twarzą, ani przyjaźnie,
ani podejrzliwie. Nie wstał, żeby nas powitać.
- Rocha -
powiedział i skinął głową. - Przykro mi z powodu twojego brata i bratowej. Moje kondolencje.
-
Dziękuję. - Luis zajął jeden z foteli obok biurka. Zastanawiałam się przez chwilę, czy nie powinnam usiąść w drugim
fotelu, a potem postanowiłam stanąć ze skrzyżowanymi ramionami za plecami Luisa. Kazał mi siebie naśladować, ale nie
czułam się tam swobodnie. Kryła się w tym wnętrzu jakaś potężna siła, ale nie potrafiłam do końca jej określić.
-
Jesteś Cassiel. - Te słowa sprawiły, że spojrzałam na starego człowieka. - Nazywam się Charles Spencer Ashworth. W
tej chwili jestem przywódcą Ma'atów.
- W tej chwili? -
zapytał Luis.
-
Powiedzmy, że nastąpiła reorganizacja kierownictwa. Polityka wewnętrzna. Nie musicie się tym zajmować. Kawy? -
Nie czekał na odpowiedź, tylko nacisnął guzik umieszczony w blacie biurka. - Chyba winni jesteście mi jakieś wyjaśnienie.
Wyraźnie dawał nam do zrozumienia, że czeka na naszą relację. Luis przez chwilę patrzył na niego bez słowa.
- Nie jestem pewien, czy powinienem panu cokol
wiek wyjaśniać. Mówię to z całym szacunkiem, proszę pana.
Wąskie wargi Ashworta poruszyły się, ale chyba nie można było tego grymasu uznać za uśmiech.
-
Z całym szacunkiem, proszę pana - powiedział. -Uważam, że jeśli jesteście w moim hotelu, otaczają was moi ludzie, a
w rogu pokoju stoi dżinn gotów wymusić spełnienie wszystkich moich życzeń, to powinniście się nad tym zastanowić.
Odwróciłam się Bwullownio.
W najciemniejszym kącie pomieszczenia stał dżinn, żaden z tych, z którymi byłam związana braterstwem, ale nowy
dżinn, narodzony z ludzkich przodków. Zawsze uważałam te dżinny za sztuczne twory. Za uzurpatorów.
Ten
był wysoki, smukły, a jego ludzkie ciało miało niebieskawy, dymny odcień. Gdy nasze spojrzenia się spotkały, lekko
pochylił głowę. Jego oczy miały barwę intensywnego fioletu, a włosy wyblakłego złota. Był oszałamiająco piękny, choć
nigdy kogoś takiego nie widziałam.
Jak na nowego dżinna wydawał się potężny.
- Cassiel -
odezwał się. Magia nadała jego głosowi delikatne, ciepłe, głębokie i niosące pociechę brzmienie. - Od
dawna pragnąłem cię poznać, choć przyznaję, nie chciałem, żebyśmy stanęli przed sobą na polu bitwy. Przyjmij moje
słowa jako dowód głębokiego szacunku.
Z wdziękiem udawałam, że wciąż jestem kimś, kogo inny dżinn mógłby się obawiać. Niechętnie skinęłam mu głową.
- Jak masz
na imię? - Kiedyś mogłabym je odczytać z otaczającej go aury. Kiedyś. Nie teraz.
- Rashid.
Odwróciłam się do Ashwortha.
-
Należy do ciebie? - zapytałam. Była to celowa prowokacja. Usłyszałam cichy śmiech Rashida, rozbawiony, prawie
kpiący, lecz bez urazy. Ashworth znów się uśmiechnął, tym razem prawdziwie.
-
Nikt do nikogo nie należy - stwierdził. - To podstawowa zasada naszego towarzystwa. Do Ma'atów wstępują tylko
ochotnicy i mogą odejść, kiedy zechcą.
- Jak demokratycznie -
skwitowałam. Nie wymówiłam tych słów ze szczególnym naciskiem, ale przez to zaniechanie
zabrzmiały sarkastycznie. - Słyszałam, że w razie potrzeby używacie dżinnów. Teraz widzę, że to prawda.
22
185
-
Korzystamy z pomocy wszystkich, którzy chcą z nami współpracować. W tym także z twojej, gdyby coś cię do tego
skłoniło.
Pokręciłam lekko głową i spojrzałam na Luisa. Moja rozmowa dała mu czas na zastanowienie, jak ma postąpić.
Domyśliłam się po sposobie, w jaki napiął ramiona, że zbiera siły do decydującego uderzenia.
-
Chłopiec, którego próbowaliśmy ocalić, nie żyje -powiedział. - Robiliśmy, co mogliśmy, ale ten, kto go do nas
przysłał, w ostatnim ataku pozbawił go mocy. Nie udało nam się mu pomóc.
Ashworth uniósł nieznacznie gęste brwi, choć zachował kamienną twarz.
-
Naprawdę? Słyszałem, że jesteś utalentowanym Strażnikiem Ziemi.
- Bo jestem. -
Spojrzał na mnie. - Ona też.
-
Dlatego uważam, że najpierw powinniście mi wyjaśnić, z jakiego powodu dziecko was zaatakowało i dlaczego nie
mogliście go powstrzymać, nie zabijając go przy tym.
Luis starał się, jak mógł, ale Ashworth przez całą jego opowieść nie zdradził, czy wierzy w choć jedno słowo. Kiedy
Luis doszedł do chwili, gdy zostawiliśmy chłopca na pustyni, usłyszałam za plecami ciche syknięcie Rashida.
Powstrzymałam chęć odwrócenia się do niego.
- Nie tak
chciałam postąpić - przyznałam. - Ale to było konieczne. Zaplanowała, że zostaniemy przyłapani z trupem
dziecka. Miała nadzieję, że nie zauważymy jego śmierci do chwili, aż będzie za późno.
-
Ona -
powtórzył Rashid. - Podaj imię wroga. Nie usłuchałam. Prychnął znowu z niezadowoleniem.
Za t
ym atakiem nic stoi żaden wielki zbrodniarz, Ashworth. To tylko chora rozpacz kogoś, kto kiedyś był wśród nas
królową. Nie wierz jej. Zmieniło ją upokorzenie, bo została zmuszona, by nosić skórę człowieka.
-
Uwierzę w to, co zechcę, Rashidzie. Dziękuję za twoją uwagę. - Nigdy nie słyszałam, żeby człowiek udzielał w taki
sposób dżinnowi reprymendy, stanowczo i autorytatywnie. A nie był to człowiek, który mógł arogancko zakładać, że jako
właścicielowi dżinna nie grozi mu jego zemsta. Agresja budziła we mnie złe, zimne instynkty, mimo że nie była skierowana
przeciwko mnie. Zastanawiałam się, jak zareagował na nią Rashid. -Byłem na Ranczu - mówił dalej Ashworth. -
Rozumiem, co wam się wydaje, że widzieliście.
-
Nam nic się nie wydaje - powiedział Luis. - My wiemy. Ona istnieje. Nie zdołaliśmy jej jeszcze odnaleźć, ale ją
znajdziemy. Odzyskamy też moją bratanicę, całą i zdrową.
Ashworth nic na to nie odpowiedział.
-
Niewielu Strażników zostało. Część ściga duchy, inni się ukryli, a reszta próbuje nie dopuścić do rozpadu świata.
Spora grupa zginęła, walcząc z dżinnami podczas rebelii. Podobno wojna trwa dalej, wojna na wyczerpanie. Coraz mniej
jest Strażników i coraz słabiej się bronią. Wrogowie wyłapują ich jednego po drugim.
- Kto
ś powiedział, że Ma'atowie na tym skorzystają - wtrącił Luis.
Ashworth wykrzywił twarz z wyrazem znużenia.
-
Ludzie prawie cały czas plotą głupstwa. Nie interesuje mnie, by zastąpić Strażników Ma'atami. Ty powinieneś to
najlepiej wiedzieć. Świat potrzebuje Strażników. Gdyby nie byli potrzebni, toby ich nie było. Są częścią naturalnej
hierarchii. Podobnie zresztą jak dżinny. Jak zwykłe istoty ludzkie, zwierzęta, rośliny, owady, pierwotniaki czy Ma'atowie.
Wszystko pozostaje w równowadze. Dlaczego tu przyjec
haliście? Mogliście zawrócić i ruszyć prosto do domu. Nic was
już nie zatrzymywało.
-
Domyślam się, że wycieczka do Vegas nie jest dobrą wymówką.
Próbka humoru Luisa - nawet przedstawiona bez przekonania -
została przyjęta z chłodnym milczeniem. Ashworth nie
odpowiedział. Przeniósł spojrzenie na mnie.
- Ty szczerze wierzysz w istnienie tej istoty.
- Tak -
potwierdziłam. - Bo istnieje. Jest zagrożeniem dla dżinnów. Prawdziwym zagrożeniem. Dopóki nie odkryjemy
jej kryjówki, walczymy z cieniem. Ona może nas namierzyć. Nam to się nie udaje.
Rashid znów prychnął. Odwróciłam się do niego. Skrzyżował ramiona na piersi.
- Tak? -
zapytał. - Chcesz mi coś powiedzieć?
- Nie bardzo -
zaprzeczyłam. - Przypuszczam, że gdy będziesz wrzeszczał, wydając ostatnie tchnienie, tak jak krzyczał
Gallan, wtedy poważniej potraktujesz moje słowa.
Postarałam się, aby zabrzmiało to dwuznacznie. Musiał wiedzieć o śmierci mojego przyjaciela Gallana -śmierć dżinna
nie mogła pozostać niezauważona, a Gallan należał do potężnych dżinnów. Po nagłym błysku jego oczu domyśliłam się, że
Rashid nie słyszał, czy to ja byłam przyczyną tej śmierci.
Dobrze wiedziałam, co podejrzewał.
-
Już teraz traktuję cię poważnie - powiedział Rashid. - Uwierz mi.
-
Dość - warknął Ashworth. - Przestańcie, oboje! Nie będziecie w moim gabinecie wyrównywać rachunków; właśnie
skończyłem remont. Luis, czego, u diabła, chcesz ode mnie? Nie mogę ci udzielić prawdziwej pomocy. Nie mam żadnych
informacji.
-
A jednak jest coś, co może pan dla nas zrobić. Pożyczyć mi dżinna - oświadczy! Luis.
Nagle zapadła pełna zdumienia cisza. Ashworth rzucił spojrzenie Rashidowi, a ja popatrzyłam na Luisa. Usiłowałam
zrozumieć to, co właśnie powiedział.
Miał dżinna. Miał mnie. Nagle ogarnęła mnie fala gniewu i niepewności. Zastanawiałam się przez chwilę, czy to...
zazdrość? Na pewno nie. Nie mogłam upaść tak nisko.
Zza pleców dobiegł mnie głos Rashida. Stał tak blisko, że czułam tchnienie jego oddechu na karku.
23
185
-
Widocznie nie spełniasz jego oczekiwań - stwierdził. - Jakie to smutne.
Odwróciłam się i uderzyłam otwartą dłonią w jego klatkę piersiową. Cios powinien go rzucić na drugą stronę pokoju,
rozbić boazerię i rozkruszyć beton ściany, gdy o nią uderzy.
A on stał spokojnie, uśmiechając się do mnie, patrząc z przerażającym błyskiem w fioletowych oczach. Po chwili ujął
mnie za rękę w przegubie i złamał mi ją.
Krzyknęłam, gdy kości pękały, skręcały się i wbijały w mięśnie. Przeszyła mnie płonąca biała fala bólu. Zadrżały pode
mną kolana, a ciemność zamigotała mi przed oczami.
- Rashid! -
krzyknął Ashworth i zerwał się zza biurka. Luis był szybszy. Zanim jego fotel się przewrócił i oparcie
dotknęło dywanu, był już przy mnie. Wycelował palec w Rashida. Przez ułamek sekundy widziałam, a może mi się tylko
wydawało, czarne płomienie liżące jego ramiona. Mrugnęłam. Z pewnością było to oszołomienie wywołane bólem.
- Ty! -
krzyknął Luis. - Puść ją! Natychmiast!
Rashid usłuchał. Nadal się uśmiechając, zrobił krok do tyłu. Luis ujął moją rękę w obie dłonie. Poczułam najpierw
delikatny i ciepły dotyk, a potem zalewającą mnie gorącą kaskadę. Moc krążyła wokół złamania, zataczając ciasne kręgi.
Zachwiałam się, gdyż zabrakło mi sił. Luis chwycił mnie i objął ramieniem, odsuwając jednocześnie złamaną rękę, gdyż
cały czas trwało jej uzdrawianie.
-
Przedstawiłem swoje racje - odezwał się Rashid, ze znudzeniem i przekąsem w głosie. - Nie jest lepsza od człowieka,
prawda? Do niczego nam się nie przyda. Naprawdę potrzebujesz dżinna. Ale zastawiam się po co?
-
Potrzebuję takiego, który się uważa za niezniszczalnego - wycedził Luis przez zaciśnięte zęby. -Świetnie się nadajesz.
Rashid spochmurniał, w jego spojrzeniu znów pojawił się arogancki błysk. Nie tak wielki, by mieć jakieś znaczenie. W
końcu zebrałam siły i opierając się na Luisie, wstałam. Miałam wrażenie, że moje ramię jest kruche i byle jak połatane.
Wiedziałam, że nie powinnam poddawać go próbie, chociaż proces leczenia gwałtownie przyśpieszył. Stłumiony gniew
palił się gdzieś w głębi mnie niskim, gorącym płomieniem, ale mniej mi się podobało uczucie, które go zastąpiło: strach.
Czy tak właśnie żyli ludzie? W ciągłym strachu przed bólem, świadomi swojej kruchości i tymczasowości?
To
naprawdę mi się nie podobało.
- Co robisz? -
zapytałam. Luis popatrzył na mnie ponuro, ostrzegawczo. W jego wzroku dostrzegłam wyraźne żądanie,
żebym zamilkła. Powrócił do cichej wojny na spojrzenia z Rashidem, który w końcu skrzyżował ramiona na piersi, opuścił
brodę i uśmiechnął się lubieżnie.
-
Sądzisz, że możesz mi rzucić wyzwanie, grozić niebezpieczeństwem? Mały człowieczku, nie wiesz,
o czym mówisz.
-
Jasne, za to ty jesteś wielki, potrafisz łamać ręce kobietom, nie dając im szansy na rewanż - stwierdził Luis. - Lubisz
sobie pogadać. Rozumiem. Ale ja proszę o pomoc w sprawie wymagającej odwagi i rozumu. Może więc powinienem
poszukać kogoś lepszego.
Oczy Rashida zapłonęły. Przez krótką, straszliwą chwilę myślałam, że po prostu spali Luisa na miejscu za te słowa.
Mógł to zrobić.
-
Dość! Obaj przestańcie! - krzyknął Ashworth. Nie mamy czasu na podobne luksusy! Rocha, powiedz mi, czego
napr
awdę chcesz. Nie masz się czego wstydzić. Mów.
Odwrócenie się do Rashida plecami wymagało od Luisa wyjątkowej siły woli, ale jakoś mu się to udało. Dla
bezpieczeństwa nie spuszczałam oczu z dżinna. Nie wierzyłam mu ani trochę. Przypominał szakala szukającego okazji do
ataku. Nagle zrobiło mi się niedobrze, pierwszy raz w swoim długim życiu poczułam się jak ścigana ofiara.
-
Potrzebuję dżinna, który może ustalić, skąd pochodził chłopiec - powiedział Luis.
- Ten
zmarły?
- Tak. Czas ma ogromne znaczenie. Tropy ni
kną. Ale jest mi potrzebny ktoś, kto nie jest zwykłym krzykaczem i
pyszałkiem.
Oczywiście, te słowa były specjalnie skierowane do Rashida. Patrzyłam na dżinna, który znów się zastanawiał, czy nas
zabić. Gdyby postanowił działać, Ashworth niewiele mógłby zrobić, aby go powstrzymać. Choć Luis i ja podjęlibyśmy
walkę, było wiadomo z góry, jak by się zakończyła.
Czyż nie tak?
Nie wiem, co oznaczała mina Ashwortha, gdy oszacował wszystkie możliwe scenariusze, w tym także prawdopodobny
zakres zniszczeń, do jakich musiałoby dojść w jego wyłożonym ciemną boazerią sanktuarium, gdyby doszło do walki na
śmierć i życie między nami.
-
Wydaje mi się, że to jest do załatwienia - powiedział w końcu bez nacisku. - Jednakże udział dżinna musiałby być
absolutnie dobrowolny. Taki mamy kodeks.
-
Oczywiście - zgodził się Luis i zawahał na chwilę, zanim zaczął mówić dalej. - Na podstawie wszystkiego, co wiemy
o tej sytuacji, pójście śladami zmarłego chłopca prowadzącymi do jego mocodawców może być niebezpieczne. Nawet dla
dżinna. Nie chciałbym, żeby ktoś źle ocenił ryzyko z tym związane.
Rashid wciąż spoglądał na nas z niepokojącym uśmiechem drapieżcy.
-
Za żadne skarby świata nie przegapiłbym takiej zabawy - odezwał się w końcu.
Ashworth westchnął.
-
Ogłaszam was przyjaciółmi i sojusznikami - powiedział tonem zmęczenia i zniechęcenia. - A teraz wynoście się
wszyscy z mojego gabinetu i z mojego hotelu. Idźcie się pozabijać gdzie indziej, gdzie nie będę musiał przejmować się
sprzątaniem.
24
185
4
Niewiele wiedziałam o Rashidzie. Moja rasa spoglądała na naszych młodszych kuzynów bez szacunku. Rzadko
poświęcaliśmy czas, aby ich poznać czy zbliżyć się do któregoś z nich.
Poza, oczywiście, Jonathanem. Nawel leraz, myśląc o nim, poczułam ciężar w sercu. Jonathan spadł na nas niespodziewanie
jak czarna nuwalnica mocy. Żył jak człowiek śmiertelny i był pierwszym z tych, których nazywamy Strażnikami; jego więzi
z Ziemią nie potrafili wyjaśnić ani sobie wyobrazić nawet ci, którzy pamiętali przedwieczną bezkształtną pustkę. Jego
śmierć wywołała furię Matki Ziemi i rozpacz. Zachowała duszę Jonathana, tworząc wokół niej nową formę. Nowy rodzaj
życia.
Uczyniła go dżinnem, gromadząc umierającą siłę życia tysięcy, którzy znaleźli się blisko niego. Tego dnia stworzyła też
inną istotę. Z przyjaciela Jonathana, Davida, który umarł razem z nim. Byli pierwsi z wielu, którzy pojawiali się po nich.
Ale to Jonathan oddał Matce serce. To Jonathan, mimo ludzkiego pochodzenia, był obdarzony mocą większą od dżinna,
od wszystkich dżinnów, starych i nowych, jakie pojawiły się przedtem i potem.
Nigdy go nie zaakceptowaliśmy, ale wszyscy, choć niechętnie, spełnialiśmy jego rozkazy. Przez tysiące lat prawdziwe
dżinny pochylały karki przed tym, którym powinny na dobrą sprawę pogardzać. Niektóre nim pogardzały, ale po cichu.
Zawsze jednak nawet najbardziej wojowni
czy spośród dżinnów go szanował. I wszyscy go kochali. Jonathan promieniał
taką niewinnością, której nigdy nie mogłam zrozumieć ani nie miałam nadziei naśladować.
Rozpaczałam po nim, kiedy go nam odebrano. Nigdy już nie będzie drugiego Jonathana, żadnego nowego dżinna, który
dzięki serdeczności i sile uczyni z nas jeden lud. Prawdziwe dżinny zawsze już będą stały z boku. Jesteśmy zbyt aroganckie,
aby inaczej postępować.
Między mną a Rashidem leżała przepaść i zawsze tak pozostanie.
Wyszliśmy z biura Ashwortha w gwarny półmrok kasyna. Żadne z nas nie odezwało się słowem. Rashid szedł obok
mnie, a z drugiej strony maszerował Luis. Ludzie schodzili nam z drogi. Nie wiem, czy robili to świadomie. Dostrzegłam
nasze sylwetki przesuwające się na monitorze ochrony; Luis sprawiał wrażenie skupionego i niebezpiecznego; Rashid
złagodził dziwny odcień skóry na tyle, aby nie przyciągać spojrzeń, chociaż w tym niezwykłym miejscu prawdopodobnie
nie było to konieczne.
Moja blada, ponura twarz, białe włosy i jasna skóra lśniły blaskiem między nimi, jakby prowadzili ducha.
Wyglądaliśmy tak... że żaden ze zdrowych na umyśle ludzi nie próbowałby nam stanąć na drodze. Głowy odwracały się,
gdy przechodziliśmy przez tłum. Czułam spojrzenia oceniające mnie, pożądliwe.
Wydały mi się dziwnie interesujące.
Na zewnątrz gorący wiatr natychmiast osuszył delikatny ślad potu na mojej twarzy. Skóra Rashida pociemniała tylko
trochę, aby lepiej pochłaniać ostre promienie słońca. Luis włożył ciemne okulary. Staliśmy w cieniu kopii piramidy,
niedaleko podroby sfinksa. Patrzyliśmy na siebie bez słowa.
-
Zawieźcie mnie tam, gdzie zostawiliście chłopca -odezwał się w końcu Rashid.
Luis kiwnął głową i poszedł pierwszy w kierunku parkingu, na którym zostawiliśmy furgonetkę. Odsunął tylne drzwi i
gestem zaprosił Rashida, aby wsiadł, ale dżinn nie ruszał się z miejsca, stał pochmurny, z zadartą głową.
-
Przyjechaliście tym?
-
Oczywiście, nasz pojazd nie spełnia twoich wymagań? Ale i tak wsiadaj! - Rashid wykrzywił wargi, wsiadł do
furgonetki i opadł na siedzenie z wyraźnym niesmakiem. Luis spojrzał na mnie i przewrócił oczami. - Myślałem, że ty
jesteś kapryśna, ale widzę, że to cecha rodzinna dżinnów.
-
Nie jesteśmy rodziną! - zaprzeczyłam równocześnie z Rashidem.
Luis wybuchnął śmiechem.
-
A mnie się wydaje, że jesteście. - Zanim zasunął drzwi, popatrzył na Rashida dłuższą chwilę i pochylił się w jego
stronę. - Dotknij jeszcze raz Cassiel, zrób jej krzywdę, a skończy się to dla ciebie dużym bólem. Rozumiesz?
Rashid odwrócił głowę i spojrzał przed siebie. Nie dał po sobie poznać, że w ogóle usłyszał groźbę. Luis zatrzasnął
drzwi i westchnął.
-
Postarajmy się jakoś dogadać. Już jest nam wystarczająco ciężko. Nie potrzebujemy barowych bijatyk z naszymi
domniemanymi sojusznikami.
Podobnie jak Rashid nie zawracałam sobie głowy potwierdzaniem, że słyszałam jego słowa, choć bez wątpienia były
mądre.
-
Cholerne dżinny - usłyszałam, jak Luis mruczy do siebie, obchodząc samochód dookoła, żeby usiąść na miejscu
kierowcy.
Uśmiechnęłam się. Leciutko.
Luis zawiózł nas tam, gdzie przedtem się zatrzymaliśmy. Poprowadziłam ich przez piasek i rzadkie krzaki, wprost w
pustkę. Luis nieprzerwanie po cichu przeklinał, brnąc obok nas. Chyba nienawidził pustyni. Z pewnością nie podobał mu
25
185
się upał, choć ja i Rashid rozkoszowaliśmy się ciepłem. Dżinny są stworzeniami ognia. Nawet tak odmieniona i
pozbawiona mocy, wciąż każdym nerwem czułam dreszcz ekstazy.
Luis się pocił.
Dotarliśmy na zbocze wzgórza, skąd rozciągał się widok na czerwonobrązowe parowy i rozpalone błękitne niebo. Tu
pochowałam chłopca. Rashid przykucnął, przeciągnął długimi, smukłymi palcami po piasku i spojrzał na mnie ze
zdumieniem. W jego oczach na ułamek coś zapłonęło, ślad szacunku, a potem zniknęło.
- Jak? -
zapytał. Luis spojrzał na mnie ponuro.
- Co jak?
- Ona wie.
Wiedziałam. Pytał, jak dotknęłam Matki Ziemi, tutaj, w tym miejscu. Wzruszyłam ramionami.
-
Przyszła - wyjaśniłam. - Nie można jej wezwać. Wiesz o tym.
Rashid rzeczywiście wiedział. Przyglądał mi się dłuższą chwilę, a potem skinął i znów przesiał piasek przez palce.
-
Nie zabiliście chłopca - powiedział. - Przyznaję, że się pomyliłem.
-
Przecież ci mówiłem - wybuchnął Luis. - Czy możesz się pośpieszyć i wyśledzić, skąd się wziął? Niektórym
przydałaby się odrobina cienia.
W odpowiedzi Rashid wsunął rękę w piasek aż po łokieć, a po chwili gwałtownie ją wyszarpnął. Strzepnął piach i
pokiwał głową. Jego oczy straciły blask. Patrzył nieobecnym wzrokiem.
-
Trop jest wyraźny - stwierdził. - Ale zanika. Zostawię was i podążę za nim. Tak będzie szybciej.
-
Rashidzie, zanadto się nie zbliżaj - ostrzegłam. Machnął zniecierpliwiony ręką.
-
Nie boję się waszego widmowego wroga.
-
Gallan też się nie bał - przerwałam mu. - Już go nie ma, Rashidzie. Nie lubię cię, ale nie pragnę twojej zagłady.
Dlatego cię ostrzegam. Nie zbliżaj się zanadto!
Zwrócił uwagę, że mówię z dużym naciskiem, i w końcu, choć niechętnie, kiwnął głową. Wciąż mi się wydawało, że on
nic nie rozumie. Postąpiłam o krok bliżej, dotknęłam jego ręki i spojrzałam wprost w jego płonące oczy.
-
Kiedyś ona była jedną z nas. Była dżinnem. Zabije cię, jeśli tylko zdoła.
Pokręcił głową, odrzucając samą myśl. Chyba tylko dlatego, że to ja go ostrzegałam. Opanowałam gniew.
-
Poproszę cię o coś innego - oznajmiłam. Spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami. Zadarł
głowę do góry, między brwiami pojawiła się zmarszczka.
- O co?
-
Znajdź rodzinę tego chłopca. Jego bliskich. Tych, którzy go stracili. Chciałabym im go zwrócić, jeśli to będzie
możliwe.
Wpatrywał się we mnie bez słowa z kamienną twarzą, a potem kiwnął krótko na znak zgody.
Nagle, po prostu... zniknął. Rozpłynął się. Dostrzegłam tylko drżenie eteru na jego drodze.
Luis westchnął.
-
Przyjmuję zakłady. Czy postąpiliśmy właśnie nadzwyczajnie mądrze, czy beznadziejnie głupio?
-
Niewykluczone że i tak, i tak - stwierdziłam. - Jak wiemy, pokłady głupoty są niewyczerpane.
W milczeniu oddaliśmy hołd martwemu dziecku, które znów opuszczaliśmy. Wróciliśmy do furgonetki, czekała nas
długa droga do Albuquerque.
Zanim dojechaliśmy, natknęliśmy się na blokadę policyjną.
Przed ustawionymi w poprzek drogi radiowozami z migającymi światłami stał z ponurą miną agent FBI Ben Turner,
Strażnik Ognia na pół etatu. Wyglądał tak, jakby w ogóle nie spał od naszego ostatniego spotkania. Luis zwolnił, zatrzymał
się i odkręcił okno. Turner pochylił się, zajrzał szybko do środka furgonetki.
-
Musicie pójść ze mną, oboje, natychmiast - zażądał.
Popatrzyliśmy na siebie z Luisem. To nie wróży nic dobrego, mówiły nasze spojrzenia.
- Dlaczego? -
zapytał Luis.
-
Nie tutaj. Wysiądźcie i chodźcie ze mną. Zróbcie, co mówię.
Policjanci wokół nas spokojnie wyciągali broń, choć jak na razie, nikt z nich do nas nie celował. Luis rzucił kilka
szybkich spojrzeń i zauważył ich gesty. Spojrzał na Turnera.
-
Proszę - nalegał Turner. Jego twarz przypominała kamienną maskę, ale było widać napięcie wokół oczu i ust, a
znużenie w pochyleniu ramion. - Potrzebuję waszej pomocy.
Luis jakby usłyszał magiczne zaklęcie, skinął na mnie, oboje wysiedliśmy z furgonetki i stanęliśmy przed Turnerem na
poboczu. Zapadał zmierzch, robiło się coraz chłodniej, ale nagrzany w ciągu dnia asfalt wciąż był gorący. Nieprzyjemnie
grzał stopy i nogi.
Turner machnął ręką do policjantów, którzy pochowali broń i wsiedli do radiowozów, choć nie opuścili stanowisk.
- Chodzi o porwane dziecko -
powiedział. - Pasuje do podanego przez was opisu. Mała ośmioletnia dziewczynka,
porwana ze szkoły. Sprawdziłem. Jej matkę wyrzucono z programu Strażników.
Luis rzucił mi spojrzenie. Oboje przypomnieliśmy sobie chłopca, którego uratowaliśmy z Rancza. C.T Styles. Jego
matka także opuściła Strażników. Miała do nich żal.
-Mamusiu oczyszczona z zarzutów? -
zapytał Luis.
26
185
Nic ma z tym nic wspólnego. Jest zdruzgotana. Bóg jeden wie, co się z nią stanie, jeśli to się źle skończy.
Widzieliśmy po jego ponurej minie, że najwyraźniej liczy się z ryzykiem.
- A co z ojcem? -
zapytałam.
-
Wygląda na to, że jest w porządku. Nie ma żadnych powiązań ze Strażnikami. Nie udało mi się znaleźć nic
podejrzanego. Chyba oboje są czyści.
-
Być może to zaginięcie nie ma żadnego związku z naszą sprawą - stwierdziłam.
-
Może nie ma. Ale zaginęła mała dziewczynka. Pomyślałem, że zechcecie się tym zająć. - Turner wyprostował się i
spojrzał najpierw na Luisa, a potem na mnie. - Przydałaby mi się wasza pomoc. Jeśli jednak to porwanie wiąże się z innymi,
to jest to nasz najświeższy ślad. Najlepsze miejsce, aby rozpocząć pościg.
-
Ale my już...
-
Ujmę to inaczej - powiedział Turner. W j ego oczach zobaczyłam błysk hamowanego gniewu. - Pomożecie mi w tej
sprawie alb
o znajdę mnóstwo powodów, żebyście pożałowali, że od razu tego nie zrobiliście. Zacznę od obrazy moralności,
a skończę na oskarżeniu o terroryzm. Traficie do tak głębokiej dziury, że nigdy więcej nie zobaczycie słońca. Dajcie więc
kluczyki od furgonetki
jednemu z funkcjonariuszy. Odprowadzi ją do waszego domu. A wy jedziecie ze mną.
Pomyślałam niespokojnie o Rashidzie. Mógł się pojawić w każdej chwili. Byłam pewna, że Luisowi to samo przyszło
do głowy. Rashid potrafiłby nas znaleźć wszędzie, ale nie sprawiał wrażenia kogoś, kto chciałby zachować incognito.
Niewykluczone, że bawiłoby go publiczne ujawnienie swojej prawdziwej natury. Gdyby policja zaczęła strzelać,
moglibyśmy zostać ranni.
Rashid z pewnością uznałby to za bardzo zabawne.
-
Zaraz wam ułatwię podjęcie decyzji - powiedział Turner. - Macie wybór. Wsiądziecie ze mną do samochodu,
wrócicie do Albuquerque i pomożecie mi odnaleźć tę dziewczynkę. Albo odwrócicie się do mnie plecami, żebym mógł
was skuć, bo was o coś oskarżę.
- O co?
-
Żartujesz, prawda? - zapytał. - Znam mnóstwo metod zamieniania życia w piekło, panie Rocha. Nie chcesz ich
poznać. Mam ogromną inwencję.
Byłam pewna, że mówi poważnie.
Luis wzruszył ramionami i rzucił stojącemu najbliżej policjantowi w wykrochmalonym mundurze khaki kluczyki do
furgonetki. Funkcjonariusz chwycił w locie dźwięczący metal.
-
Ubezpieczenie i rejestracja są w schowku - poinformował. - Mówię to na wypadek, gdyby zatrzymała was policja.
Spodziewam się, że dolejecie benzyny do pełna. Przydałoby się też umyć wóz.
Fu
nkcjonariusz nie miał zbyt radosnej miny.
Turner otworzył tylne drzwi sedana. Wsiedliśmy z Luisem i niespełna minutę później mknęliśmy z powrotem do
Albuquerque.
Tam
był dom, a mimo to miałam wrażenie, że zbliżamy się ku zabójczemu połączeniu rozpaczy i udręki.
Chociaż ostatnio udręka stała się naszą nieodłączną towarzyszką.
Ben Turner prowadził bardzo szybko, z zapamiętaniem stróża prawa, wykonującego ważne zadanie. Nie przestrzegał też
ograniczeń prędkości.
Siedziałam z tyłu, z trudem opanowując ataki mdłości. Samochód Turnera nie sprawiał przyjemnego wrażenia. Na
siedzeniach kiedyś została rozlana krew. Były ślady wszelkiego rodzaju płynów ustrojowych. Czuło się tam obecność
śmierci. Samochód emanował nią, być może nie w sensie fizycznym. Ale utrwaliło się tu wrażenie złej, przedłużającej się
agonii. Kiedyś stało się tu coś strasznego, czego ślady pozostały.
Walczyłam z pragnieniem, aby wyrwać drzwi z zawiasów i wyskoczyć z samochodu. Powstrzymywała mnie tylko
pewność, że gdybym tak postąpiła, ucierpiałby na tym Luis.
- Cholera! -
wrzasnął nagle Turner i w tym samym momencie wbił nogę w hamulec. Opony zapiszczały, a oboje z
Luisem gwałtownie wyciągnęliśmy ręce przed siebie, aby się przytrzymać. Maska sedana zakołysała się w dół, walcząc z
siłą bezwładności.
To
Rashid pojawił się na środku drogi, w odległości kilkudziesięciu metrów od nas. Skrzyżował ramiona, drapieżny
uśmiech rozjaśniał mu twarz. Przyglądał się, jak samochód pędzi w jego stronę z zabójczą prędkością.
Turner zbladł, rozpaczliwie walczył z samochodem.
- Po prostu uderz w niego -
powiedziałam przez zaciśnięte zęby. - To mu dobrze zrobi.
Turner nie zwracał uwagi na moje światłe rady. Udało mu się zatrzymać samochód z poślizgiem i piskiem opon pół
metra od stojącego nieruchomo Rashida.
Przez
chwilę nikt się nie poruszył. W moje okno uderzył biały cuchnący dym ze spalonych opon. Zakrztusiłam się i
zaczęłam kasłać. Chmura dymu popłynęła w stronę Rashida, ale on rozpędził ją z uśmiechem.
Ben Turner spoglądał przez szybę ze zdumieniem. W następnym ułamku sekundy poczerwieniał i wybuchnął
uzasadnionym gniewem. Otworzył drzwi i wrzeszcząc, wyskoczył na drogę.
- Ty
idioto! Przez ciebie mogliśmy wszyscy zginąć!...
Rashid tylko na niego spojrzał. Trzeba przyznać, że Turner błyskawicznie poznał swoją pomyłkę. Spostrzegł dziwny
odcień skóry dżinna i blask jego oczu. Odwrócił się, żeby popatrzeć przez przednią szybę najpierw na Luisa, potem na
mnie. A później odwrócił się do Rashida. Zacisnął wargi w cienką, gniewną linię.
-
Dżinn. Domyślam się, że jest z wami - stwierdził. Rashid prychnął niegrzecznie.
27
185
-
Nie jesteśmy razem, pod żadnym względem, zapewniam cię.
Całkowicie się z nim zgadzaliśmy. Obszedł wóz i usiadł z przodu na miejscu pasażera. Zostawił Turnera stojącego na
drodze i wpatrującego się w nas przez szybę.
Wszyscy patrzyliśmy na niego.
-
Słowo daję... - wymamrotał Turner. - On jest dżinnem.
Rashid wyciągnął rękę i dotknął palcem stacyjki. Silnik zapalił, bez przekręcenia kluczyka, który tkwił w drżących
palcach Turnera.
- Tak -
szepnął. - Słowo daję.
Zamrugał oczami, jakby stracił świat z oczu i pokręcił głową. Wsunął się na siedzenie kierowcy, spojrzał na kluczyk w
ręku, a potem wrzucił go do schowka na napoje obok siebie. Ruszył i gwałtownie przyśpieszył. Obejrzałam się do tyłu. Na
drodze pozostały czarne ślady hamowania i szybko zniknęły.
-
Nie sądziłem, że się zjawisz - zwrócił się Luis do Rashida.
-
A ja wierzyłam. - Odwróciłam głowę do tyłu.
Rashid obserwował mnie z intensywnością drapieżcy. Czekał na najmniejszą oznakę słabości. Nie brakowało mi słabych
stron, ale nie zamierzałam mu ich pokazywać.
-
Znalazłeś coś - powiedziałam. - Zgadza się?
-
Nie. Wróciłem, bo wasze towarzystwo działa inspirująco. - Zrobił grymas, który prawie przypominał uśmiech. -
Odkryłem linię krwi tego chłopca. Jego krewni dawno odeszli z tego świata.
-
Rodzeństwo?
-
Nie, odległe pokrewieństwo. Nikogo bliskiego. Pokręciłam głową ze smutkiem i przetłumaczyłam
relację Luisowi.
-
Jego rodzice nie żyją. Nie miał braci, sióstr ani kuzynów.
- Tak -
potwierdził Rashid. - Jego ojciec był Strażnikiem, zabitym podczas rebelii Ashana. Matka była zwykłą istotą
ludzką. Zmarła na skutek choroby.
- Sierota -
stwierdził Luis. - Sierota z uśpionymi mocami Strażnika.
-
Był wymieniony w zwojach - powiedział Rashid. Obaj, Turner i Luis, rzucili mu zdziwione spojrzenie.
- Zwojach? -
Turner był nieco szybszy od mojego partnera Strażnika. - Chcesz przez to powiedzieć, że jest jakaś lista?
Rashid powoli uniósł brwi.
- To
wy nie macie swojej listy? Co za zaniedbanie. Jak dopilnujecie, aby wasze potomstwo zostało właściwie
wyszkolone, jeśli nie prowadzicie spisów ich talentów?
Luis otworzył usta, potem je zamknął i spojrzał na mnie.
-
Wyjaśnijmy to sobie, żeby nie było niejasności. Dżinny prowadzą spis dzieci obdarzonych mocami Strażników? -
zapytał mnie.
Zawstydziłam się, ale musiałam wyznać prawdę.
- Nie wiem -
odparłam. - Jeśli taki spis istnieje, nigdy nie miałam z nim do czynienia. Nie interesowałam się
Strażnikami, a tym bardziej zwyczajnymi ludźmi.
Luis wpatrywał się we mnie bez słowa, a potem zwrócił się do Rashida:
-
Możesz zdobyć dla nas tę listę?
- Po co?
-
Bo wszystkim znajdującym się na niej dzieciom grozi ogromne niebezpieczeństwo. To jedyny sposób, żeby
wyprzedzić tę wiedźmę i nie dopuścić do porwania kolejnych dzieci. Jeśli odnajdziemy wszystkie potencjalne ofiary...
- Zapominasz -
wtrąciłam się - że część rodziców dobrowolnie brała udział w porwaniach. Nie mamy tylu Strażników
do pilnowania.
-
Mamy FBI i policję - odparł Luis. - Do diabła ze Strażnikami, oni w naszej sprawie nie kiwną palcem.
Współpracujemy ze stróżami prawa, mamy odpowiednią siłę ognia. Nie sądzę, żeby zaplanowała walkę w ten sposób.
Spodziewa się oporu magicznego, a nie fizycznego.
Musiałam przyznać Luisowi rację. Ale kiedy spojrzałam na Rashida, zobaczyłam, że siedzi z kamienną twarzą bez
wyra
zu. Nic nie odpowiedział.
Luis westchnął.
-
Daj spokój, stary. Rozumiem, jesteś draniem, nic cię to nie obchodzi. W porządku. Będę ci okazywał szacunek. Sam
wybierzesz sposób. Tylko
zdobądź mi tę cholerną listę.
-
Nie mogę - odparł Rashid. - Choćbym nawet chciał to zrobić. Lista nie należy do mnie. Nie mogę jej dać.
- Tak? A z kim, do cholery, trzeba na ten temat po
rozmawiać?
Wiedziałam z kim, ogarnięta złym przeczuciem, zanim Rashid w ogóle się odezwał.
-
Z Wyrocznią Ziemi.
Rashid skinął krótko głową. Oczywiście. Moje ostatnie spotkanie z Wyrocznią Ziemi - archaniołem wśród aniołów
dżinnów - było nieprzyjemne i w swej intensywności wstrząsające. Nie, to nie z jej winy. Wyrocznia po prostu jest. Nie ma
28
185
istoty tak bliskiej dżinnom, a jednocześnie tak bardzo związanej z umysłem i duszą Matki jak ona. Ani Wyrocznia Ognia,
ani dwie pozostałe panujące nad żywiołami wody i powietrza nie mogły się tym poszczycić. Wszystkie miały osobne,
charakterystyczne moce i właściwości. Ale to Wyrocznia Ziemi była spośród nich najbardziej przystępna, najbardziej
chętna, by nas zrozumieć i nam pomagać.
Urodziła się jako mieszaniec - córka dżinna Davida i jego ukochanej Strażniczki - Joanny. Nazywała się Imara. Była
niezwykłą istotą. Nie miała swojego prawdziwego miejsca w świecie natury do chwili, gdy Ashan pogwałcił prawa
dżinnów i zamordował ją na świętej ziemi świątyni Wyroczni Ziemi.
Imara nie tylko przeżyła, ale stała się kimś... więcej. Kimś innym. Już nie była dżinnem pozbawionym części mocy.
Miała teraz o wiele, wiele więcej mocy. A jednocześnie zachowała ślady swych związków z ludzkością. Miałam w sobie
jeszcze dość snobizmu dżinnów, by budziła moje zaniepokojenie.
Nie byłam pewna, czy Imara wciąż myślała o mnie z serdecznością. Nie pragnęłam więc kolejnego, prawdopodobnie
mniej sympatycznego spotkania.
-
Zdobądź ją dla nas - poprosiłam Rashida. Pokręcił przecząco głową. - Musisz być jej ulubieńcem, skoro wiesz o
istnieniu listy.
-
Wiem, ponieważ David mi o niej powiedział, a nie dlatego, że mam możliwości, by ją zdobyć.
D
avid. Zezłościłam się w duchu. Przewodził podobno połowie dżinnów, moim zdaniem, było ich znacznie mniej, ale i
tak nie miałam ochoty wchodzić mu w drogę. Nie miałam też żadnego z nim kontaktu. Musiałabym liczyć wyłącznie na
jego dobrą wolę. Kiedyś okazał mi wiele dobroci. Właściwie to on uratował mi życie, kiedy Ashan mnie wyklął. Zatem
wszystko było możliwe.
- To
poproszę o nią Davida.
-
Mogłabyś to zrobić. Może nawet zechce ci ją dać. Wszyscy wiemy, że jest taki ustępliwy. - Rashid wykrzywił twarz,
dając nam wyraźnie do zrozumienia, że nie pochwala tej cechy Davida. - Niestety, nie można go znaleźć.
Te
słowa sprawiły, że na długą chwilę zamarliśmy, ja, Luis, nawet Turner.
-
Nie możecie... go znaleźć.
Nie do pomyślenia. David był przywódcą nowych dżinnów. Opoką i źródłem ich mocy na ziemi i w eterze. Jak to się
stało, że nie potrafili go znaleźć? Przypominało to niemożność znalezienia własnej kończyny.
-
Ukrył się przed nami - wyjaśnił Rashid. - Zanim odszedł, uprzedził nas, że nikt nie będzie się mógł z nim
sko
ntaktować.
-
Musiał zostawić jakiegoś zastępcę. Kogoś, kto pilnuje, aby źródło mocy nie zamknęło się dla was.
Rashid pochylił głowę, ale nie odpowiedział.
- Rashid -
powiedziałam. - Moja cierpliwość już się wyczerpała i za chwilę zupełnie się skończy. Chcę wiedzieć, kto
zastępuje Davida!
Dżinny przepadają za zabawą, ale Rashid chyba zrozumiał, że ja już się przestałam bawić. Odwrócił się i spojrzał przed
siebie. Patrzył na drogę. Samochód gnał po gładkiej powierzchni asfaltu, a mijany krajobraz zlewał się w smugę ochry,
brązu i zieleni.
-
Zapewne wolałby zrzucić tę odpowiedzialność na Rahel - stwierdził Rashid. - Ale z Rahel też nie można
nawiązać kontuktu. Odgrodził ją i siebie od nas, aby nas chronić, ponieważ istnieje zagrożenie.
Warknęłam cicho, ale ten dźwięk aż zadudnił w metalowym wnętrzu pojazdu.
-
Na razie powiedziałeś, kogo nie wybrał. A ja chcę się dowiedzieć, kogo postanowił wybrać.
-
Wspomniałem o tym tylko dla jasności obrazu -zaznaczył Rashid. - Bo wszyscy jesteśmy przekonani, że rozumując
logicznie,
powinien wybrać Rahel. A on skazał nas na... Whitney.
W pierwszej chwili nie byłam pewna, czy dobrze usłyszałam.
- Whitney? Kto to jest?
-
Nasz najmłodszy dżinn - wyjaśnił. - Nie zrobiłaby na tobie żadnego wrażenia. Przyznaję, że ta decyzja zupełnie zbiła
mnie z pantałyku. Może kobieta, z którą David przestaje, w końcu doprowadziła go do obłędu. - Rashid przestał sprawiać
wrażenie znudzonego, był wściekły. Wydawało mi się, że jest zazdrosny i niezbyt wyrozumiały. Uważał się za
spadkobiercę wszystkich potęg świata.
Na podstawie tego, co robił, można było wysnuć wniosek, iż miał rację, że tak uważał.
-
Muszę się w takim razie zobaczyć z Whitney -stwierdziłam.
- To
może sprawić ci pewien kłopot, bo David polecił Whitney, żeby nie opuszczała domu Jonathana. -Rashid rzucił mi
spojrzenie pełne urazy. - Wątpię, abyś mogła do niej dotrzeć. Nie w tej postaci.
Miał rację. Ludzie - a trudno byłoby zaprzeczyć, że zostałam uwięziona w ludzkim ciele - nie mogli się przemieszczać
poprzez poziomy istnienia, wybierając je tak, jak się wybiera zapadki szyfrowego zamka. Aby dotrzeć do nieprzestrzeni,
w której ukryto warownię dżinnów...
miejsce zmienne, nieokreślone, poza płaszczyzną pozostałych rzeczywistości, musiałabym porzucić ludzkie ciało, a do tego
potrzebowałabym mocy, której nie mogłabym wziąć bezpiecznie ani od Luisa, ani od innego śmiertelnika. Dżinn, który
znalazł się w środku, był bezpieczny od większości, a może nawet od wszystkich zagrożeń z zewnątrz. Wszechświat
musiałby zginąć, aby doszło do zniszczenia domu Jonathana.
Zwykły śmiertelnik zginie, usiłując się tam dostać. Wiedziałam tylko o jednej osobie, której to się udało -Joannę
Baldwin, aroganckiej kochance Davida. Ale wte
dy była dżinnem, więc to nie miało znaczenia.
Nie odrywałam wzroku od oczu Rashida.
-
Jeśli ja nie mogę tam pójść - oświadczyłam - to ty musisz to zrobić. Potrzebuję tej listy. Przekonaj Whitney,
29
185
aby mi
ją dała.
- Nie -
odparł. - Sama ją poproś. Jeśli potrafisz. -Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając zęby. - Albo zwróć się do
Wyroczni. Ona może ci ułatwić dostęp do listy. Oczywiście, Wyrocznia nie jest aż tak uległa jak kiedyś. Stała się...
potężniejsza. Trudniej do niej dotrzeć.
Nie wróżyło to dobrze moim zamiarom, ale biorąc pod uwagę miejsce pobytu Whitney i moje ograniczenia
spowodowane uw
ięzieniem w ludzkim ciele, miałam jeszcze mniejsze szanse, żeby do niej dotrzeć.
-
Pojadę do Sedony i zobaczę się z Wyrocznią - powiedziałam i spojrzałam na Luisa.
-
Błąd - warknął agent Turner. - Nigdzie nie pojedziesz, chyba że ja cię tam zawiozę. Mówiłem wam, że potrzebuję
waszej pomocy!
- Potrzebujesz pomocy -
Luis zgodził się z nim. -I coś ci powiem. Ja pojadę z tobą. A jej pozwól jechać do Sedony.
Dostanie listę potencjalnych celów, a my wtedy będziemy mogli zapobiegać porwaniom, zamiast ścigać
zaginione
dzieci, cierpiące, a może nawet umierające. Dobrze?
Turnerowi nie podobała się ta propozycja. Domyślałam się tego, patrząc na jego kamienną twarz. Mimo to wiedział, że
Luis ma rację. Musiał zaryzykować, jeśli istniał jakiś sposób, aby zapobiec porwaniom dzieci, i chronić je przed śmiercią.
- Dobrze -
odezwał się w końcu. - Jak to działa? Piknięcie czy...?
- O tak? -
Rashid uśmiechnął się do niego złośliwie i zniknął tak nagle, że Turner niechcący zjechał na prawo i się
zagapił. Powietrze z cichym klaśnięciem wypełniło pustkę w miejscu zajmowanym przedtem przez dżinna.
Turner spojrzał na mnie we wstecznym lusterku.
- Nie -
powiedziałam ze znużeniem, oparłam się o poduszki siedzenia i zamknęłam oczy. - Nie w ten sposób. Już nie.
Bardzo tego żałowałam.
Dotarliśmy do Ałbuquerque. Agent Turner wysadził mnie przed moim domem, przed którym zostawiłam motocykl pod
małą wiatą. Chciał jak najszybciej odjechać, ale Luis wysiadł ze mną, odprowadził mnie za róg budynku i zatrzymał.
Wieczór był chłodny, jasny i suchy. W powietrzu unosił się zapach szałwii i sosen. Na północy wyrastała ledwo widoczna
korona górskich szczy
tów, zaznaczając granice niecki, w której leżała część miasta. Nad naszymi głowami, na rozległym
pustym nie
bie połyskiwały gwiazdy.
To
miejsce było piękne i oswojone tylko powierzchownie jak mężczyzna, który stał przede mną. Lekki podmuch
wiatru rozwiewał mu włosy. Sztuczne światła połyskiwały na jego skórze, cienie ukryły oczy.
-
Bądź ostrożna - powiedział. - Przypomnij sobie, co się wydarzyło ostatnim razem.
Ostatnim razem Perła wysłała swoje oddziały za mną, gdy wracałam z Sedony. Złamała mi nogę. Omal mnie nie zabiła.
Udałoby jej się to, gdyby Luis nie pośpieszył mi z pomocą. Gdy o tym pomyślałam, poczułam mrowienie w gojącym się
ramieniu. Kości były już całe, połączone i wyprostowane, ale nerwy wciąż jeszcze dochodziły do siebie.
Skinęłam głową bez słowa. Nie byłam już pewna, jak mam z nim rozmawiać. Coś się zmieniło między nami. Coś
ważnego nam umknęło, usunął nam się grunt spod nóg. Nie wiedziałam, czy sama doprowadziłam do tej zmiany, a może on
to zrobił, a może i tak wszystko by się zmieniło, bez względu na to, co byśmy zrobili.
Wiedziałam tylko, że czuję się inaczej. Rozstanie z nim sprawiało mi ból.
Luis podniósł rękę i delikatnie dotknął mojej twarzy. Skóra jego dłoni na moim policzku była ciepła. Bezwiednie
zamknęłam oczy w nagłym drgnieniu rozkoszy. Poczułam moc płynącą w jego żyłach tak naturalnie jak krew.
-
Weź, ile ci potrzeba - zaproponował. - Nie poślę cię w świat bez przygotowania i bez mocy.
Nie wiedział, o czym mówi. Nie zdawał sobie sprawy. Wciągnęłam gwałtownie powietrze do płuc i otworzyłam oczy.
Napotkałam jego spojrzenie.
-
Czerpiąc zbyt szybko, mogłabym ci zrobić krzywdę. Nie chcę tego.
Luis roześmiał się cicho, niewesoło. Pokręcił przecząco głową.
-
Nie skrzywdzisz mnie bardziej niż inni - stwierdził. - Nie dorastałem wśród mięczaków, chica. Strzelano do mnie,
sama wiesz. Walczyłem na noże.
Dostałem solidne lanie kiedy trafiłem do gangu. Zrób to szybko, bo nasz, czas się kończy.
Zazwyczaj czerpanie mocy trwało dość długo. Prawie zawsze starałam się nie przekraczać pewnego poziomu, aby nie
narażać go na ból ani tym bardziej na utratę życia. Tym razem czekał Turner, tykał zegar życia porwanego dziecka. Nie
mieliśmy czasu na subtelności, nawet gdyby agent FBI pozwolił nam działać bez pośpiechu.
Powoli położyłam rękę na dłoni Luisa dotykającej mojego policzka. Poczułam pod palcami gwałtowne przyspieszenie
tętna Luisa.
- Przepraszam -
powiedziałam. - Postaram się nie zrobić ci krzywdy.
Wtedy uwolniłam swój głód. Chodziło nie tyle o czerpanie od niego, ile o usunięcie wszelkich barier; pustka w moim
wnętrzu, zimna, wygłodniała próżnia, którą kiedyś wypełniała energia życiowa dżinnów, żarłocznie wysysała z niego
strumienie mocy. Za dużo, za dużo... Poczułam się zadziwiająco wspaniale, jakbym skąpała się w świetle, ale jednocześnie
doznałam gwałtownego, szarpiącego bólu w przeładowanych nerwach. To był mój ból, ale także Luisa.
Luis zadrżał, ale nie odsunął się ode mnie. Cały czas wpatrywał się we mnie ciemnymi, zapadającymi się oczami.
Zapomniałam o oddychaniu, a on przelewał życie ze swojego ciała w moje. Była w tym bliskość przewyższająca intymność
ciał, wynosiła nas w sfery ducha, czystego, idealnego życia.
Trudno było się od niego oderwać. W końcu odetchnęłam głęboko i gwałtownie zatrzasnęłam dzielące nas bariery. Od
dawna nie czułam się tak potężna i pełna życia. Trudno mi było rezygnować z tego daru. A jednak to bogate, intensywne
30
185
oszołomienie było zaledwie cząstką tego, co odczuwałam, kiedy byłam dżinnem. Mogłabym czerpać z dziesiątków
Luisów, nawet z setek, a nie zbliżyłabym się do utraconej doskonałości.
Właśnie taką karę wyznaczył mi Ashan, skazując mnie na byt w ludzkim ciele. Nie musiał mnie dręczyć. Wiedział, że za
każdym razem, gdy zbliżę się do naturalnej przeszkody, wówczas sama będę się zadręczać, cierpiąc z głodu i tęsknoty za
utraconymi darami.
Mniej mnie to nękało, niż sądził. Mogłabym ulec pokusie, ale byłam z natury praktycznym drapieżnikiem; zaczerpnięcie
ener
gii od setki Strażników spowodowałoby ich śmierć, a nawet wtedy nie zbliżyłabym się do stanu, którym się kiedyś
cieszyłam. Łatwo mogłam o tym zapomnieć, gdy walczyłam o przetrwanie, gdy energii ledwo mi wystarczało, aby
utrzymać się przy życiu; gorzej było jednak wtedy, gdy poczułam smak mocy.
Luis drżał, ale wciąż trzymał dłoń przy moim policzku, w końcu zacisnęłam na niej blade, cienkie palce i odsunęłam ją
na bok. Puls tętnił mu w skroniach, twarz gwałtownie pobladła pod warstwą miedzi. Nie podobało mi się, że oddychał z
trudem, nierówno i za szyb
ko. Wyciągnęłam rękę i położyłam płasko na jego piersi. Poczułam zbyt gorączkowe bicie serca.
- Nic mi nie jest -
powiedział, zanim zdążyłam się odezwać. Uśmiechnął się, ale dostrzegłam ukryty ból. -Czy teraz jest
ci lepiej?
Skinęłam głową, nie chcąc, a może nie mogąc przemówić. Wiedziałam, że moje oczy płoną. Rzadko mogłam sobie
pozwolić na taki popis mocy, ale to leżało w mojej naturze. Nie miałam wątpliwości, że teraz wyglądam... inaczej.
Usiłowałam okiełznać moc, którą tak hojnie mi ofiarował. Zauważyłam zmianę w wyrazie jego twarzy. Nie do końca
wiedziałam, co spowodowało tak silne napięcie. Lęk? Czy pożądanie? A może jedno i drugie.
Zaskoczył mnie, odzywając się niskim, chrapliwym głosem:
-
Gdybyśmy nie musieli być teraz zupełnie gdzie indziej, zabrałbym cię do środka i wziąłbym się do roboty.
Zamrugałam gwałtownie.
- Nie rozumiem.
Odetchnął głęboko, po chwili westchnął ciężko. W końcu rozpoznałam falę płynących od niego emocji, wywołujących
we mnie drżenie. Były po prostu... niespodziewane.
- Nie -
powiedział. - Tak mi się wydawało. Uważaj na siebie, Cassiel. Mówię poważnie.
Nadal trzymaliśmy się za ręce, spletliśmy palce z czystej, pierwotnej potrzeby.
- A ty... -
zaczęłam, ale nie wiedziałam, co mam dalej powiedzieć. - Będę wiedziała, czy mnie potrzebujesz. -
Natychmiast uświadomiłam sobie, że Luis może sobie różnie tłumaczyć moje słowa i od razu się poprawiłam. - Czy
potrzebujesz mojej pomocy.
Roześmiał się, i tym razem cicho, lecz bardziej radośnie.
-
Tak, z pewnością - stwierdził. - Będę utrzymywał psychiczne połączenie ratunkowe. Jaki to numer? Trzeba wykręcić
666?
Podniósł moją dłoń do góry, jakby to był najbardziej naturalny gest na świecie. Przez krótką chwilę poczułam na skórze
delikatny dotyk j
ego warg. A potem puścił moją rękę, cofnął się o krok i ruszył do sedana Turnera, pracującego na jałowym
biegu.
Oparłam się plecami o nierówną, ciepłą ścianę i oddychałam, oddychałam, oddychałam.
Potem weszłam do domu, wzięłam kask, wsiadłam na motocykl i ruszyłam do Sedony.
5
J
ako człowiek nie doświadczyłam niczego bardziej wyzwalającego od szybkiej jazdy na motocyklu o dużej mocy. Taka
jazda przypomina w pewnym sensie istnienie w postaci dżinna; jest w niej pęd, moc, poczucie ledwie kontrolowanej
dzi
kości. Połączenie wiatru na przemian bijącego i pieszczącego; Ziemi ukrytej pod warstwą powierzchni zbudowanej przez
człowieka, a mimo to zachowującej własną moc, własny związek z życiem.
Jazda jest hałaśliwa i męcząca. Zanim przebyłam długą drogę międzystanową autostradą numer 40 biegnącą na zachód
do Flagstaff, najadłam się tyle pyłu i kurzu, że wystarczyłoby na kilka ludzkich żywotów. Był środek nocy, prawie nic nie
jechało oprócz wielkich ciężarówek, kursujących bez przerwy z towarami.
Zatrzymałam się na odpoczynek. Odczuwałam ludzkie potrzeby. Mogłam się obyć bez jedzenia, ale bez wody nie.
Musiałam się jej napić i skorzystać z toalety. A te na stacji benzynowej sprawiły mi nieprzyjemną, szokującą
niespodziankę. Nigdy przedtem nie zastanawiałam się nad wadami tak nieporządnie sprzątanych pomieszczeń. Nie
tolerowałam brudu, dlatego zanim skorzystałam z toalety, zmarnowałam ładunek energii, aby umywalki, podłogi i
porcelanowy sedes lśniły nieskazitelną czystością. Uznałam, że to o wiele mniej radykalna reakcja od prostego starcia tego
bu
dynku z powierzchni Ziemi. Przyznaję, że odczułam silną pokusę, aby tak postąpić, zwłaszcza po tym, jak sprzedawca
zażądał słonej ceny za butelkę zimnej wody. Mimo to zapłaciłam bez słowa skargi. Nauczyłam się powściągliwości po
naszych wcześniejszych kłopotach ze stróżami prawa. Mogłabym ich pokonać lub im umknąć, ale prościej było unikać
zwracania na siebie uwagi.
Nie udało mi się jednak dotrzymać danego sobie słowa.
Przed stacją zatrzymała się hałaśliwie, z dudnieniem, flotylla motocykli, blokując mi wyjazd sprzed budynku. Miałam
na sobie bladoróżową skórzaną kurtkę. Tamci motocykliści byli poubierani w czarne kurtki i spodnie nabijane gwoździami.
Ich pojazdy wydawały się lepiej utrzymane od nich samych, zarośniętych, niedomytych i niezbyt przyjaznych, co
31
185
sugerowały ich miny. Większość z nich to byli wysocy, potężnie zbudowani mężczyźni; kilku niższych, chudszych siłą
kontrastu sprawiało wrażenie jeszcze gorszych twardzieli.
Otoczyli moją victory ciasnym kręgiem.
Zachowali milczenie, gdy wyszłam z budynku stacji, wypijając po drodze resztę wody. Nie zwróciłam na nich uwagi i
przeszłam między motocyklami do mojej victo-ry, która przypominała lśniącą wyspę spokoju na morzu niechęci.
Kiedy mnie zobaczyli, nie było już najmniejszych szans, aby to spotkanie dobrze się skończyło. Spostrzegłam drapieżne
uśmieszki, zmianę mowy ciała, błysk w oczach.
Mówiłam, oczywiście, o dobrym końcu dla nich.
Przełożyłam nogę przez siodełko, bez najmniejszego wysiłku wrzuciłam pustą butelkę do kosza stojącego w odległości
dziesięciu metrów ode mnie.
-
Ruszać się - powiedziałam po prostu. Roześmiali się.
-
Świetna maszyna jak dla kobiety - odezwał się jeden z nich. - Na pewno dajesz sobie z nią radę? - Te słowa
wywołały liczne propozycje, z czym jeszcze mogłabym lub chciałabym sobie poradzić.
Zamiast odpowiedzi odwróciłam się do mówiącego z szerokim, fałszywym uśmiechem.
- Ty
również masz ładny rower. Ma przerzutki? -zapytałam.
Kiedyś ktoś w ten sposób mnie obraził. Zignorowałam obelgę. Dopiero później Luis wyjaśnił mi ten złośliwy żart. Teraz
już rozumiałam, dlaczego dumna istota ludzka może się poczuć urażona takim porównaniem. Dla mnie nic ono nie
znaczyło.
Było jednak ważne dla tego człowieka, którego samoocena nierozerwalnie wiązała się z jego motocyklem. Motocykl był
jego dumą, jego wizerunkiem.
-
Coś ty powiedziała, suko?
-
Chyba zaproponowałam, żebyście się ruszyli. -Może powinnam dodać „proszę". Ale nie byłam w odpowiednim
nastroju.
Człowiek, który ze mną rozmawiał, zsiadł z motocykla i zaczął przechadzać się wokół mnie. Nie odwróciłam głowy,
żeby spojrzeć na niego, gdy stanął za moimi plecami. W takich sytuacjach, w obecności takiego stada drapieżców, lepiej
sprawiać wrażenie całkowitej swobody i spokoju niż choć na chwilę okazać słabość.
-
Nie potraktowałem z pogardą twojej maszyny, suko. Dlaczego musiałaś obrazić moją? To harley softail superglide, a
nie jakiś cholerny schwinn. Na czym jeździsz? Na victory? Ten złom jeździ dopiero od niecałych dziesięciu lat. A mój
harley j
est w drodze dłużej, niż ty żyjesz.
Te
słowa rozśmieszyły mnie.
-
O, wątpię w to - powiedziałam i spojrzałam mu prosto w oczy. - Chcesz się ze mną bić?
Teraz oni wybuchnęli śmiechem, szczerze i spontanicznie. Dało się w tym śmiechu usłyszeć cień groźby,
która - skierowana
do kogoś innego - musiałaby wywołać dreszcz strachu.
-
Och, kotku, nie chcesz tego spróbować - powiedział. - Naprawdę nie chcesz.
Uśmiechnęłam się.
-
Skoro nie jesteś na tyle dorosłym mężczyzną, żeby się bić, to chyba powinieneś wsiąść na rowerek i stąd
popedałować.
Wesołość ucichła. Uśmieszki zniknęły. Pozostał zimny, twardy gniew tak wielki, jak niebo nad naszymi głowami.
- Ostra z ciebie sztuka, suko -
odezwał się przywódca bandy niskim głosem. - Powinienem ci sprawić solidne lanie.
Naucz
yć cię, że nie wolno pyskować.
Uniosłam brwi ze zdziwieniem.
-
Chcesz mnie przestraszyć? - zapytałam. Kiedy nie zareagował od razu, podpowiedziałam mu: - Usiłuję tylko
zrozumieć, o co wam chodzi. Jeśli liczysz, że mnie przestraszysz i dzięki temu poczujesz się ważniejszy, to oboje tracimy
czas. Nie mogę sobie na to pozwolić. Śpieszę się. Jeśli będę musiała cię zabić, wolałabym to zrobić szybko.
Wpatrywał się we mnie uważnie przez chwilę. Potem jeden z jego ludzi trącił go w ramię i skinął głową, wskazując
o
kap budynku. Znajdowała się tam kamera ochrony, o czym wiedziałam wcześniej. Przywódca spojrzał na nią, a potem
zwrócił się do mnie:
-
Wiesz, co? Masz dziurę w mózgu. Lepiej leć do swoich kryształów, promieni księżyca i piramid. Przestań się wtrącać
do rzec
zywistego świata, bo dostaniesz solidną nauczkę, na którą sobie zasłużyłaś. - Uśmiechnął się fałszywie. - Życzę
miłego, pieprzonego dnia!
Nastąpiła cisza. Tylko podmuch wiatru od pustyni chłodził moją skórę i zwiewał mi jasne włosy na twarz, ale nawet
nie
mrugnęłam okiem. Nie zrobił tego też stojący naprzeciw mnie motocyklista.
Ci ludzie nie przypadkiem przetrwali i osiągnęli status wędrownych drapieżników. Intuicja ostrzegała ich, że mówię
śmiertelnie poważnie i nie jestem kimś, z kim można bez konsekwencji się zabawiać. Ponieważ był milczący świadek
zajścia - kamera - mogli albo odpuścić, albo zaczekać na właściwy moment.
Przywódca spojrzał na kolegów, wzruszył ramionami i szybko kiwnął głową. Ludzie blokujący mój motocykl wycofali
swoje maszyny. Te skomplikowane ma
newry na niewielkiej powierzchni wykonali umiejętnie, z wdziękiem i sprawnie.
Zostawili mi wolną drogę od mojej przedniej opony aż do autostrady.
-
Dziękuję - powiedziałam. Obiecałam Luisowi, że częściej będę używała tych słów. Wydawało mi się, że to
odpowiednia chwila, żeby spełnić obietnicę. Kopnięciem przywróciłam victory do życia, włożyłam kask, powoli
wyprowadziłam motocykl na drogę, a gdy dotarłam do wolnej przestrzeni, otworzyłam przepustnicę do końca.
32
185
Za plecami usłyszałam gardłowy ryk. Zerknęłam we wsteczne lusterko, zobaczyłam ruszającą za mną całą bandę
odzianych w czerń motocyklistów.
To
tak. W końcu jednak uznali, że nadszedł odpowiedni moment. Sami wybrali. Wyraźnie dałam im do zrozumienia, że
nie mam nastroju do zabaw, żeby poprawić ich samoocenę. Zastanawiałam się, jak najlepiej unieruchomić ich harleye, aby
uniknąć niepotrzebnej przemocy; mogłabym na przykład bez kłopotu zniszczyć ich opony. Mogłabym też rozmiękczyć me-
talowe ramy motocykli, co spowodowałoby ich rozła-manie pod wpływem pędu. Albo mogłabym po prostu rozkręcić kilka
ważnych śrubek, żeby stracili kontrolę nad maszynami.
Mitilam aż /a dużo pomysłów i przez kilka kilometrów zastanawiałam się, który z nich spowodowałby najmniejszą
liczbę urazów. Zbliżali się coraz szybciej.
Przywódca wrzasnął coś w moim kierunku. Wyczułam w jego głosie szalone, dzikie podniecenie. Zamierzał odzyskać
swoją potęgę, naprawić wizerunek, który mocno nadszarpnęłam w obecności jego ludzi.
Chciał walczyć.
Nie byłam do końca przeciwna spełnieniu jego planów. .. gdy nagle poczułam wokół gwałtowny podmuch. Dzika
energia pędziła przez sferę eteryczną w dół, w stronę realnego świata jak niewidoczne tornado!
-
Nie zbliżajcie się do mnie! - krzyknęłam w stronę motocyklistów, którzy z rykiem silników mnie doganiali.
Przywódca patrzył na mnie lubieżnie. Pomyślał, że ja się boję. Idiota! - Zjeżdżajcie stąd albo zginiecie!
W odpowiedzi wyciągnął pistolet spod skórzanej kamizelki i wycelował we mnie.
-
Nie groź mi, wiedźmo!
Nie bałam się, ostrzegałam go.
Wszystko wydarzyło się błyskawicznie, zanim któreś z nas miało szansę wykonać następny ruch w tej z góry przegranej
partii szachów. Poczułam gorąco, nienaturalny żar, promieniujący ze zbiornika paliwa victo-ry. Uświadomiłam sobie, że
mój czas się skończył. Nie mogłabym zatrzymać wybuchu, ale ropa naftowa jest wytworem Ziemi i podlega mocom
Strażnika Luisa. Musiałam tylko zobojętnić paliwo w zbiorniku mojego motocykla. Poczułam, jak victory gwałtownie się
prze
chyla, gdy zmienione paliwo dotarło do silnika, który zakasłał, zaczął przerywać i zgasł.
Motocyklista jadący blisko mnie, po prawej stronie, nie miał szczęścia. Jego maszyna po prostu eksplodowała. Szczątki
rozleciały się na wszystkie strony, tworząc przerażająco piękną kulę jak kwiat o sercu z metalu, rozkwitający zabójczymi,
skręconymi płatkami. Człowiek kierujący motocyklem... po prostu przestał istnieć jako zwarta całość. Poczułam
szarpnięcie, gdy wybuch rozdarł powietrze, ale nie miałam czasu, aby się temu przyglądać. Zeskoczyłam z chwiejącego się
victo-
ry w chwili, gdy obok eksplodował kolejny motocykl. Upadłam płasko na ziemię: smuga gorąca przetoczyła się nade
mną. Rozchodząca się szeroko fala uderzeniowa wcisnęła mnie na chwilę w pobocze, a potem minęła. Miałam odrobinę
szczęścia. Victory wziął na siebie impet uderzenia. Latające kawałki metalu rozszarpały piękną konstrukcję mojego
motocykla i zniszczyły go. W krytycznej chwili ochronił mnie od najgorszego ciosu, przeleciał nade mną, kilkakrotnie
przekoziołkował i rozbił się w rowie po przeciwnej stronie drogi. Zwinęłam się w kłębek. Dobrze zdawałam sobie sprawę
z zagro
żenia, gdyż wszędzie wokół mnie kolejni motocykliści tracili panowanie nad swoimi maszynami; grube koło
przemknęło centymetr od mojej twarzy, ale nie zrobiło mi żadnej krzywdy poza zostawieniem tłustych śladów na rękawie.
Metal łamał się ze zgrzytem, ludzie krzyczeli, czułam woń płonącej gumy i odór poparzonych ciał.
Eksplodował kolejny zbiornik paliwa. Rozległ się głośny krzyk.
Przetoczyłam się na wolną przestrzeń. Poruszałam się szybko, wskoczyłam do rowu, w którym wylądował mój victory,
tworząc smutny, poskręcany stos metalu. Postąpiłam słusznie, bo rozległy się kolejne wybuchy. W powietrzu nade mną
latały na wszystkie strony kawałki metalu i ludzkie szczątki.
Kt
oś jeszcze wylądował w rowie obok mnie... przywódca motocyklistów, w poszarpanej i porozdzieranej skórzanej
kamizelce. Skóra lśniła od krwi, szeroko rozwarte oczy patrzyły nieprzytomnie. Nie był martwy. Nawet nie został ciężko
ranny, był tylko obryzgany krwią. W przeciwieństwie do niektórych jego ludzi nadal miał wszystkie kończyny. |
- Jezu -
wychrypiał zadyszany, podczołgał się i oparł plecami o brzeg rowu. - Jezu! Jezu! Jezu! Co to jest, u diabła?
- To
nie na was polują - powiedziałam. Spojrzał na mnie zaskoczony, niczego nie rozumiejąc. - Radziłam, żebyście
zostawili mnie w spokoju.
-
Niech to szlag! Kogo tak strasznie wnerwiłaś? Cholerną piechotę morską?
-
Chciałabym. - Nauczyłam się tego wyrażenia od Luisa, ale sądząc z zaskoczonej miny mężczyzny, nie byłam pewna,
czy zastosowałam je właściwie. - Nie ruszaj się stąd.
-
Na pewno się ruszę! Tam są moi bracia! Nie wiedziałam, czy rozumie te słowa dosłownie i mówi o swoich krewnych,
czy przenośnie; nawet w bardziej sprzyjających okolicznościach z trudem orientowałam się w relacjach między ludźmi.
-
Nie ruszaj się! - Tym razem prawie warknęłam na niego, chwyciłam go za poszarpaną skórzaną kamizelkę i
ściągnęłam w dół, gdy próbował wychylić głowę ponad poziom drogi. - To ciebie nie dotyczy!
Spojrzałam na żałosne szczątki mojej pięknej victory, westchnęłam i przygotowałam się, żeby wyskoczyć z rowu na
drogę.
Motocyklista z zaskoczenia uderzył mnie błyskawicznie hakiem w bok. Zrzucił mnie w dół, na ubitą ziemię, między
rzadko rosnące chwasty w chwili, gdy kolejny motocykl, zataczając się jak pijany, ześlizgnął się z drogi i rozbił dokładnie
w miejscu, w którym przed I chwilą stałam. Eksplozja rozdarła go na strzępy. Huk wybuchu dotarł do mnie stłumiony, co
oznaczało, że mój słuch zaczął się wyłączać, aby mnie odizolować od dramatycznych wydarzeń.
Harley poza powierzchownymi wgięciami i odpryskami nie miał żadnych poważniejszych uszkodzeń. Wpatrywałam się
przez chwilę w maszynę, a potem, nie zwracając uwagi na głośne protesty motocyklisty, zepchnęłam go z siodełka.
Odwróciłam się w jego stronę, sięgnęłam do paska niebieskich dżinsów i wyciągnęłam z ukrytej kabury półautomatyczny
33
185
pistolet. Sprawdziłam magazynek. Był pełen, naładowany pociskami z wydrążonym wierzchołkiem. Wepchnęłam maga-
zynek na miejsce i odbezpi
eczyłam pistolet.
-
Zostań tam, na dole - powiedziałam miękko, lecz wyraźnie. Wsiadłam na harleya, który nie wiadomo dlaczego wciąż
pracował. Drżenie silnika ogarnęło mnie ciepłą falą. Odczucie było tak intensywne, że przypominało erotyczne spełnienie.
W
zięłam głęboki oddech i wycofałam harleya wzdłuż rowu, wyjechałam na górę i znów cofnęłam się o kilka metrów.
Na drodze była jatka. Leżały zmiażdżone ciała, niektóre jeszcze słabo się poruszały. Porozbijane maszyny. Krew i kości.
I
nic więcej. Nie było wroga. Nie dostrzegłam twarzy mojego niedoszłego zabójcy.
Bez wsparcia Luisa trudno mi było dotrzeć do sfery eterycznej, w której zwyczajna rzeczywistość fizyczna nabierała
zupełnie innego charakteru. Moje próby dotarcia do sfery eterycznej przypominały chęć latania z betonowym klocem w
rękach. Udawało mi się to zaledwie na kilka sekund. Na płonące wraki motocykli, trupy i pogodny, oświetlony promieniami
księżyca krajobraz nałożyłam fale i strumienie intencji, mocy i prawdy.
Większość leżących na drodze ludzi nie zyskała, gdy oświetliłam ich dusze. Zbrodnie, jakie popełnili, zniekształcały ich
ciała, nadając im odrażające kształty, a spotworniałych twarzy nie można było rozpoznać. Nie zatrzymałam się zbyt długo
na ich samookaleczeniu. Nad zniszczonymi mo
tocyklami unosił się słup energii, połyskujący bladymi barwami.
Odnalazłam tam coś jeszcze.
Gorącą, aż palącą obecność dwóch Strażników, gromadzących właśnie moc.
Dostrzegłam, jak coś przebija się prosto przez eter w moim kierunku. Było tak silne, że przecinało wszystko na swojej
drodze. Przypominałoby promień lasera, gdyby nie upiorna czerwona barwa, nieistniejąca w rzeczywistym, fizycznym
świecie.
Pośpiesznie zrobiłam barykadę z połamanych motocykli, budując stalową tarczę, która odgradzała mnie od pędzącego w
moją stronę promienia. Uderzył w zaimprowizowaną osłonę i rozbił ją na drobne kawałki. Tarcza wchłonęła energię i
rozproszyła ją tak, że się rozprysła na wszystkie strony i tylko stopiła oraz spaliła szczątki metalu w jedną kulę.
Otworzyłam przepustnicę pożyczonego harleya, aż zaryczał z potężną mocą. Opony wbiły się w piasek, a potem w
szuter. Nagle wyleciałam w powietrze, gdy impet jazdy wyniósł mnie w górę, ponad rowem, prosto na powierzchnię drogi.
Objechałam największe skupisko wraków i skierowałam motocykl prosto w miejsce, w którym wziął początek promień.
Tym razem miałam do czynienia z dorosłym Strażnikiem, lecz młodym, choć już dojrzałym mężczyzną,
prawdopodobnie tylko kilka lat młodszym od Luisa. Był wystraszony, lecz zdecydowany. Gdy podjeżdżałam do niego,
przygotowywał się do obrony.
Nie zatrzymałam się. Przewróciłam go na plecy, a wtedy otworzyła się pod nim ziemia. Spadł kilkanaście metrów w dół.
Gdy znalazł się na dnie, ściany szczeliny zamknęły się nad nim. Pogrzebały go żywcem. Przygniotły tonami ciężkiej ziemi.
Zmiażdżyły go.
Umierał przez minutę, dusił się przysypany piachem, ale nie czekałam, żeby się temu przyglądać. To była wojna. Natura
dżinna znów wzięła we mnie górę. Ta część mojej natury, którą niewiele obchodziło życie istot ludzkich.
Szukałam drugiego gorącego źródła mocy.
Postać w brązowym ubraniu wyskoczyła z kryjówki za niskimi skałami, oświetlona światłem płonących na drodze
maszyn. Zamarłam na chwilę, ale gdy podjeżdżałam coraz bliżej, uderzyło mnie podobieństwo. Było za daleko, żebym
mogła rozpoznać jej twarz, ale odkryłam znajome eteryczne odbicie jej obecności. Uczucie ciepła. Nie wiedziałam, że za
nim tęsknię, dopóki nie powróciło, nie ogarnęło mnie, przynosząc ulgę.
To była Isabel. Ibby Córka Manny'ego i Angeli.
Moje dziecko, usłyszałam cichy szept.
Ibby przestała być słodką, uśmiechniętą dziewczynką, jaką zapamiętałam. Nie przypominała też tego zrozpaczonego
dziecka, które patrzyło na śmierć rodziców, drżało i płakało w moich ramionach. Sprawiała wrażenie starszej, chociaż
fizycznie pozostała pięcioletnią dziewczynką. Było w niej coś nienaturalnego. Patrzyła z chłodnym, dalekim wyrazem
twarzy osoby dorosłej. Poruszała się sprawnie, z pewnością siebie i wyrachowaniem, chociaż się bała.
Ale wyglądała jak Isabel.
Perła. Perła ją tak zmieniła. Ogarnął mnie gniew, eliminując strach. W tym momencie mogłabym zniszczyć
świat ludzi, co Perła z nim zrobiła, gdyby nie to, że oznaczałoby to także śmierć Isabel.
Puściłam przepustnicę motocykla. Ibby stała na poboczu drogi. Przyglądała mi się w napięciu. Gotowa do ataku.
Gotowa do ucieczki.
Dlaczego? Dlaczego była właśnie tutaj?
Perła. Znowu. Perła potraktowała Ibby jako broń. Nie mogła z niej zrobić lepszego użytku niż wykorzystać ją
przeciwko mnie.
Oh, Ibby! Nie za
atakowała mnie. Znalazła się tu jako zakładniczka lub uczennica, ale nie była jeszcze gotowa do walki
z kimś takim jak ja. Była przecież jeszcze dzieckiem.
Została we mnie tylko wściekłość i rozpacz.
- Ibby -
powiedziałam. Nie miałam wątpliwości, że mnie usłyszy mimo głuchego pomruku harleya. - Ibby, to ja. Cassiel.
Cóż za idiotyczne słowa. Wiedziała, kim jestem. Dostrzegłam prawdę w jej spojrzeniu, w ostrożnych ruchach i napięciu,
w jej strachu. Jej strach przede mną rozdarł mi serce. Przedtem mnie lubiła, a nawet... kochała.
Postawiłam motocykl na nóżkach, zsiadłam i ruszyłam w jej stronę. Musiałam wyglądać przerażająco, brudna od dymu i
krwi. Przypominałam jej zapewne ten straszny dzień, w którym straciła oboje rodziców. Nie zareagowała, tylko
przymr
użyła oczy. - Ibby-wyszeptałam. Podeszłam bliżej. Poruszałam się powoli. - Och, moja dziewczynko.
34
185
Prosty brązowy strój służył za kamuflaż, był to żołnierski mundur, przerobiony tak, aby pasował na dziecko. Powinien
wyglądać śmieszne, jak przebranie. Ale nosiła go ze straszliwą pewnością siebie.
Ma dopiero pięć lat, uświadomiłam sobie nagle i to uderzyło mnie mocno, poczułam się tak, jakbym dostała cios
pięścią. Zapragnęłam zatrzymać czas, odwrócić wszystkie krzywdy, jakie jej zadano, wziąć ją w ramiona i kołysząc,
ukoić ból i strach.
Nawet gdybym tylko ja je odczuwała. - Mogę ci pomóc - powiedziałam miękko. Postąpiłam kolejny krok w jej stronę.
Zobaczyłam, jak się przygotowuje do skoku. Zatrzymałam się. Rozluźniłam dłonie i opuściłam swobodnie wzdłuż ciała.
Spróbowałam się uśmiechnąć. - Chcę ci pomóc, Ibby. Nie wierzysz w to?
Poczułam ciche tchnienie w sferze eterycznej, muśnięcie mocy. Ona mnie czytała. To było... niemożliwe. Isabel była
małym dzieckiem. Jeszcze wiele lat powinna dojrzewać, aby dysponować taką mocą i operować nią z taką dokładnością,
nawet gdyby urodziła się z tak niezwykłymi zdolnościami. Czytanie prawdy należało do mocy Ziemi, podobnie jak
uzdrawianie.
Wyczułam w niej jeszcze jedną moc, delikatną i znajomą. Ogień.
Pięciolatka, a już obarczona dwoma rodzajami mocy Strażników. Mogło ją to zniszczyć, rozbić jak szkło. Albo jeszcze
gorzej, zdeformować, przeobrazić w potwora nie do rozpoznania, bez nadziei na odwrócenie zmian.
W tamtej chwili znienawidziłam Perłę tak czystą i gorącą nienawiścią, z tak całkowicie bezradną pasją, że zaczęłam drżeć i
zamknęłam oczy, aby ta nienawiść się ze mnie nie wylała. Proszę, pomyślałam. Proszę, pozwól mi znaleźć sposób, żeby
zgładzić Perłę, zetrzeć ją z powierzchni Ziemi. Ona niszczy wszystko, czego dotyka. Ibby wybrała tę chwilę, żeby
odpowiedzieć.
-
Moja mamusia chce, żebym to robiła - powiedziała z przekonaniem.
Otworzyłam szeroko oczy. Poczułam, jak braknie mi
tchu.
- Co? -
wyszeptałam.
Mamusia mówi, że muszę być silniejsza - odparła Isabel. - Inaczej źli ludzie zwyciężą. Źli ludzie, którzy ją
skrzywdzili, tacy jak ty. -
W jej ciemnych, szeroko otwartych oczach pojawił się błysk. Coś okropnego. -Nie pozwolę ci
znów skrzywdzić mojej mamusi, Cassie. Nie pozwolę.
Gdy dotarło do mnie znaczenie jej słów, omal nie przewróciłam się na ziemię. Perło, coś ty zrobiła? Nie potrafiłam
ocenić, czy to pod ciężarem nadnaturalnych mocy Isabel już traciła zmysły, czy to był skutek podłych manipulacji Perły, ale
uświadomiłam sobie z przerażeniem, że Isabel sądziła, iż chroni swoją zmarłą matkę. Matkę, którą uważała za żywą. Żadne
dziecko nie cof
nie się przed tym. A na pewno nie zrobi tego dziecko takiej wojowniczej pary jak Manny i Angela.
Rozłożyłam szeroko ręce i uklęknęłam na zakurzonej drodze. Od pustyni powiał gorący wiatr, ale ja nie odrywałam
wzroku od Isabel.
-
Możesz mnie zabić - powiedziałam. - Ibby, jeśli naprawdę myślisz, że mogłabym kiedyś skrzywdzić ciebie, twoją
matkę lub ojca, to powinnaś mnie zabić. Ale ja bym tego nie zrobiła. I nigdy nie zrobię. - Nie mogłam ich skrzywdzić.
Oboje, Manny i Angela, byli już na zawsze uwolnieni od wszelkiego bólu, jaki mogłabym im zadać.
Wciąż mnie czytała. Czułam delikatne, złote dotknięcia i wiedziałam, że pozna prawdę moich słów. Nie do końca
panowałam nad strachem i usprawiedliwionym gniewem.
-
Ktoś cię okłamuje - dodałam. - Ale nie ja. Proszę, zastanów się nad tym.
Jeszcze przez kilka długich sekund zastanawiała się nade mną, a potem przechyliła głowę na bok i wyciągnęła w
moim kierunku pulchną rączkę.
-
Śpij - powiedziała. Ciemność ogarnęła mnie, uderzyła jak spadający młot. Walczyłam z nią, sięgnęłam po swoje
zapasy mocy, ale gdy to zrobiłam, uświadomiłam sobie, że Ibby w ten sposób okazuje mi łaskę. Gdybym z nią walczyła,
skorzystałaby z innych środków, a wtedy musiałabym zabić albo zginąć.
Lepiej przegrać. O wiele lepiej.
Zsunęłam się pod powierzchnię ciemności. Pomyślałam o Luisie, co by zrobił, gdybym nie dotrzymała obietnicy i nie
wróciła.
Rozpaczałam nie nad swoją śmiercią, lecz nad jego
żalem.
Kiedy się ocknęłam, leżałam na szutrze na poboczu drogi, a Isabel zniknęła. Nigdzie wokół nie było jej śladu.
Wydarłam się z ludzkiej powłoki, aby poszukać jej w sferze eterycznej, ale i tam nie znalazłam żadnych tropów, nawet
najlżejszego cienia jej obecności.
Objęłam ramionami obolałe żebra. Czułam pustkę i zamęt. Tak blisko, byłam tak blisko. Widziałam ją. Mogłam ją
ocalić.
Albo ją zabić. Nie do końca był oczywisty wynik tego starcia.
Niewiele czasu upłynęło, może kilka chwil. Gwiazdy nadal świeciły nad głowami. Ogień wciąż płonął. Ludzie jęczeli i
wołali o pomoc.
Gdzieś daleko rozległo się ciche wycie policyjnych syren. Bez wątpienia przyciągnęły je śmierć, dym i płomienie wciąż
szalejące za moimi plecami. Jak mogłabym to wytłumaczyć? Poczułam przypływ frustracji i bezradności, z największym
trudem wstałam.
35
185
W rowie zaryczał motocykl i wyjechał na drogę. Przywódca grupy opuścił pokonanych towarzyszy, otworzył
przepustnicę i przemknął obok mnie w niewyraźnym błysku inclulu i skóry, nie zatrzymał się nawet na chwilę,
żeby mnie zabić, choć bez wątpienia bardzo tego pragnął.
Nie winiłabym go, gdyby podjął taką próbę.
Znalazł jeszcze jeden niezniszczony motocykl. Ten,
który zabrałam wcześniej, wciąż stał na nóżkach na środku drogi, kilkadziesiąt metrów ode mnie i pracował na jałowym
biegu. Podeszłam do niego, wsiadłam, stanęłam na podpórkach, żeby zrównoważyć dużą masę pojazdu, a potem odpaliłam
silnik. To
nie była victory, harley warczał w zupełnie innym tonie, dudnił basem przy zmianie biegu. Zgubiłam kask, ale
teraz to nie mia
ło żadnego znaczenia. Musiałam zadbać o to, abym nie spędziła reszty dnia, a może życia, w pokoju przesłu-
chań, na udzielaniu odpowiedzi na pytania policji. Musiałam dotrzeć do Sedony. Skierowałam harleya na właściwą drogę i
pozwoli
łam mu frunąć, ścigałam tylne światła motocyklisty jadącego przede mną. Oboje, choć z odmiennych powodów,
uciekaliśmy przed stróżami prawa.
Jazda na harleyu okazała się dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem. Była to wspaniała maszyna, chociaż
trudniejsza, mniej
łagodnie znosząca nierówności terenu, mniej precyzyjna w prowadzeniu niż victory. Wady równoważyła
czystą mocą i chociaż w miarę zbliżania się do Sedony ruch gęstniał, nie miałam trudności w kierowaniu maszyną w
gorączkowo poruszającym się strumieniu wolniejszych samochodów, ciężarówek i furgonetek. Otaczająca Sedonę
pustynia lśniła w świetle gwiazd. To surowe, subtelne piękno budziło we mnie nieznane uczucia. Pragnienie spokoju.
Łagodność. Osamotnienie. Na wschodnim horyzoncie pojawiła się różowa smuga. Wstawało słońce. Nowy dzień. Świeży
dzień.
Dzień, w którym, być może, znajdę swoje własne odkupienie.
Nie, nie znajdę, dopóki trwa ta potworność, powiedziałam do siebie. Dręczył mnie obraz Ibby, zmuszanej do przyjęcia
mocy przekraczającej jej możliwości, niszczonej przez lojalność wobec zmarłej matki. Ogarnęła mnie tak wielka
wściekłość, że zrobiło mi się niedobrze. Przestałam się zastanawiać nad ucieczką w spokój.
Uratuję cię, Ibby Zrobię to.
Jeśli zostało z niej coś, co warto było ratować.
Jako dżinn nigdy nie brałam pod uwagę przegranej; udawało się lub nie, rzadko się zdarzało, że nie mogłam osiągnąć
wytyczonego celu. Tymczasem w ludzkiej po
staci sprawy się miały inaczej. Możliwość porażki istnieje z każdym uderzeniu
serca, w sekundzie, w podjętej ryzykownej decyzji.
Nie, nie zawiodę. Nie w tej sprawie.
Nie miałam nic prócz woli, by jechać dalej. Musiałam wierzyć, że to wystarczy.
Musiałam uwierzyć w siebie, choć wydawało się to paradoksem.
Wyprzedziłam wóz terenowy na numerach z Wirginii, uniknęłam zderzenia czołowego z ciężarówką z przyczepą. A po
kolejnym kwadransie zobaczyłam zjazd w stronę kościoła. Mój harley zostawiał za sobą chmurę spalin i ogłuszający ryk,
budzący ciche miasteczko tuż przed świtem. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie zmarnować kilku cennych kropli
mocy, aby stłumić hałas.
Jednak zrezygnowałam. Poświęciłam je na naprawę ubrania, oczyszczenie skóry i włosów, bo chciałam lepiej wyglądać
na spotkaniu, którego się obawiałam.
Kaplica Świętego Krzyża była celem licznych pielgrzymek, zwłaszcza o świcie. Zatrzymałam harleya na szerokim
płaskim parkingu, zobaczyłam kilkanaście ciężarówek, popularnych przyczep kempingowych, z których gramolili się
ziewający pasażerowie, luryści trzaskający fotki i pielgrzymi przybywający nu modlitwę i medytację. Ich obecność była mi
nie na rękę, ale nie mogła mi przeszkodzić.
Zostawiłam harleya. Zatrzymałam się na dłuższą chwilę, żeby zebrać myśli i wreszcie ruszyłam długą ścieżką do
kaplicy. Po drodze miałam dość czasu, aby się zastanowić, co chcę powiedzieć. Nie potrafiłam określić, dlaczego tym
razem idąc na spotkanie z Wyrocznią, tak bardzo się denerwuję; już tu byłam, a ona przyjęła mnie, jeśli nie ciepło, to co
najmniej przyjaźnie. Co się zmieniło? Chodziło oczywiście o ostrzeżenia Rashida, ale było coś jeszcze.
Czułam spoczywający na moich barkach większy ciężar.
Do pewnego stopnia wiedziałam, dlaczego tak jest. Stawałam się coraz bardziej człowiekiem. Pojawił się we mnie lęk,
instynktowny strach przed czymś, nad czym nie mogłam zapanować. Nie byłam nawet pewna, czy Wyrocznia mnie teraz
usłyszy; a jeśli nawet usłyszy, to czy zechce spełnić najmniejszą z moich próśb.
Nie miałam wyboru, musiałam spróbować. Zbyt wielu ludzi straciło życie, żebym mogła dotrzeć tak daleko.
Różniłam się od pozostałych osób zmierzających do kaplicy; stało się to dla mnie oczywiste, gdy przechodzący obok
mnie ludzie rzucali na mnie spojrzenia -
pełne podziwu, podejrzliwe, oburzone, zatroskane, dziwnie uległe. Nie
przyglądałam się nikomu, skupiona na własnej drodze. Słońce wynurzyło się zza horyzontu. Zdawałam sobie sprawę, że z
bladą cerą, białymi włosami i jasnymi oczami, w wyzywającym skórzanym stroju wyglądam jak kot wśród gołębi
odzianych w szorty i ba
wełniane koszulki.
Nie przypominałam ani turystki, ani pątniczki. Wyglądałam jak ktoś, kto sprawia kłopoty. Przed drzwiami do kaplicy
przechadzał się ksiądz. Uśmiechał się i ściskał ręce wchodzących osób; zawahał się, kiedy mnie zobaczył, ale szybko się
opanował. Był w średnim wieku, szczupły i schludny. Jedynie nieznacznie zaokrąglona linia szczęki i opadające dolne
powieki zdradzały, że może być starszy, niż się wydawało. Promieniował energią i swego rodzaju satysfakcją, którą, jak się
domyślałam, czerpał z zachowywania czystości. Nie wzbudził we mnie sympatii ani antypatii, ale przypuszczałam, że mu
się nie spodobałam od pierwszego wejrzenia, i to bez żadnych wątpliwości.
36
185
Rozpoznał istotę nadprzyrodzoną. Nie mogło go to zaskoczyć; tu przenikały się święte miejsca, musiał więc często
widywać dżinny, nawet jeśli do końca nie rozumiał, z czym ma do czynienia. Skinął mi głową, lecz nie podał ręki.
Nie obeszło mnie to.
W środku kaplica wyrastała wysoko, aż kręciło się w głowie, ściany wzniesiono ukośnie. Panowała tam ciepła poświata, nie
złota ani pomarańczowa, ale w odcieniu pośrednim, o połysku przypominającym żywą skórę. Było to niewielkie
pomieszczenie, zdominowane przez ogrom
ne okno, które ukazywało majestatyczną panoramę kanionu. Gdy przyglądałam
się krajobrazowi, w tle pojawił się orzeł. Szybował z wdziękiem, zataczał koła i nagle obniżył lot, żeby spaść na swoją
ofiarę. Wokół mnie kłębił się tłum turystów, modlił się jakiś pątnik. Wszyscy rozmawiali szeptem, czując obecność
czegoś... nadludzkiego. Bo tam było.
Na dalekim krańcu ławki przy ścianie kaplicy dostrzegłam Wyrocznię. Ludzie jej nie widzieli, a ja musiałam się
bardzo skupić, żeby nie uleciała mi sprzed oczu.
Gdy patrzyłam na nią, podniosła powieki - tęczówki miały kolor, którego nie potrafiłam określić. Spojrzała wprost na mnie.
Jej śliczna, nieruchoma twarz pozostała obojętna. Tak jak jej matka, Joannę Baldwin, Wyrocznia Ziemi miała piękne
kształty, ale Joannę ożywiały poczucie humoru i swego rodzaju bezwzględna determinacja, a Imara była... uduchowiona.
Wyczuwało się w niej spokój podobny spokojowi skał pod nami, ducha samej Ziemi.
Długie, ciemne włosy Imary opadały miękko na ramiona, otaczając jej bladą twarz. Miała na sobie poruszającą się
czerwoną suknię, która ani na chwilę nie przyjęła ostatecznego kształtu. Wydawało się, że Wyrocznia jest odziana w
czerwony piasek, miękki jak jedwab, falujący wokół niej jak powiewająca na wietrze zasłona.
Wyciągnęła z wdziękiem jasną dłoń i poklepała palcami drewnianą ławkę obok siebie.
Nie poruszyłam się przez dłuższą chwilę, a potem niechętnie przecisnęłam się do ławki i usiadłam trochę dalej, niż mi
wskazała. Pochyliłam głowę, oddając cześć potędze tego miejsca. Dżinny rozumieją Boga inaczej niż ludzie, ale nie
jesteśmy z Nim połączone tymi samymi więzami; wszystko się ze sobą splata, ale my jesteśmy osnową, a nie wątkiem tej
materii. Być może Imara, odgrywająca rolę Wyroczni, rozumiała to lepiej. Była ogniwem łączącym wszystkie sfery.
Zapewne wyczuwa
ła i widziała to, co dla mnie jest niedostępne.
- Cassiel -
powiedziała Imara spokojnym, lekko rozbawionym tonem. - Nie miej takiej zmartwionej miny. Nie odgryzę
ci głowy.
Imara była teraz bardziej pewna siebie, niż kiedy widziałyśmy się ostatnim razem. Przedtem z trudem radziła sobie z
tak ogromną mocą przepływającą w tym tak ważnym miejscu. A teraz, nieoczekiwanie, wbrew ostrzeżeniom Rashida,
potraktowała mnie prawie jak człowieka.
Prawie tak, jak postąpiłaby jej matka. Jak kiedyś postąpiła.
- Wyrocznio -
powiedziałam. Wokół nas tłoczyli się śmiertelnicy, podążając dokądś w swoich nieważnych sprawach.
Można by odnieść wrażenie, że żaden z nich nas nie zauważył, nawet mojego nagłego zniknięcia ze świata, w którym
jeszcze przed chwilą tak bardzo się wyróżniałam. - Dziękuję, że zechciałaś się ze mną zobaczyć.
-
Jak mogłabym cię nie zauważyć? Nie rozpływasz się w tłumie. - Jej słowa przywodziły na myśl jej matkę:
uszczypliwą, z poczuciem humoru, a jednocześnie unikającą obrazy wprost. - Cieszę się, że zwracasz się do mnie. Przykro
mi, że poprzednim razem nie mogłam ci pomóc, ale wtedy znalazłam się... w trudnej sytuacji. - Znów zaczęła mówić, a
potem przerwała i pokręciła głową. Piasek na jej sukni przesunął się i poruszył, ukazując kryjący się pod spodem wąski
pasek jasnej skóry. -
Ashan jest naprawdę na ciebie zły. Nigdy jeszcze nie widziano go tak rozgniewanego.
Bezwiednie wykrzywiłam wargi.
-
Zdaję sobie z tego sprawę.
-
Byłam tego pewna. Nakazał wszystkim dżinnom, nad którymi sprawuje władzę, aby cię unikały. Gdybyś się do nich
zwróciła, mają cię ignorować. Bardzo go zabolała utrata Gallana. Ogromnie.
Rozumiałam to, choć jednocześnie czułam odrazę. To Ashan zmusił mnie do morderstwa, a teraz nawet nie chciał mi
pomóc. Na pewno, patrząc z jego perspektywy, postępował logicznie. Wciągnęłam do gry Gallana, a Perła go zniszczyła.
Ashan nie mógł sobie pozwolić na podobne straty.
A co sic dzieje z Davidem? -
zapytałam i ośmieliłam sic spojrzeć w dziwne, mieniące się oczy Ich moc była tak
potężna, iż wydawało mi się, że zaglądam w sam środek stosu atomowego, w którym wszelkie barwy nikną. - Czy może mi
pomóc? Zapytam inaczej, czy mi pomoże?
- Tata -
powiedziała Imara i westchnęła. Odwróciła głowę, w kierunku okna, choć nie byłam pewna, co ona \ tam
naprawdę widzi. - Mój ojciec znalazł się w kłopotliwym położeniu, podobnie jak ty. Nie wiem, czy długo wytrzyma w tym
miejscu. Przewodzenie innym nie leży j w jego naturze. Woli zajmować się osobami z najbliższego kręgu. Nie jestem też
pewna, czy wszystkie nowe dżinny są wobec niego naprawdę lojalne. Trudno stwierdzić, którym z nich ojciec lub ty
możecie do końca ufać.
- A Rashidowi? -
zapytałam. - Mogę mu ufać? Imara uśmiechnęła się ponuro.
-
Jest dżinnem tak jak ty kiedyś - odparła. - Bardziej niż ja kiedykolwiek byłam. Postąpi tak, jak postępują dżinny.
-
Odpowiedź zatem jest przecząca.
-
Odpowiedź jest taka sama dla wszystkich, nad którymi będziesz się zastanawiała. Nieograniczone zaufanie nie
istnieje. W pewnym momencie wszystkie istoty obdarzone wolną wolą mogą cię zdradzić i zdradzą cię, kiedy
przestaniecie dążyć do tych samych celów.
-
Niezbyt mi pomogłaś. - Po chwili uświadomiłam sobie, że w moim głosie dało się słyszeć urażoną dumę. Ta
dziewczynka pouczała mnie, choć byłam potęgą na Ziemi, zanim jeszcze ona jako Wyrocznia zaistniała w formie
37
185
myśli. A może ta dziewczynka była wyjątkowo potężna. Obdarowana niezwykłymi mocami. Ale... mimo wszystko... -
Perła ma plan. Do jego realizacji wykorzystuje dzieci Strażników. Widziałam... -
Nieoczekiwanie mój głos się załamał. Zmusiłam się, żeby mówić dalej. - Po drodze do ciebie widziałam Isabel Rochę.
Ona...
- Wiem -
przerwała mi łagodnie Imara. Dotknęła ręką mojej dłoni. Jej dotyk był ciepły, uspokajał. - Czuję ją. Czuję je
wszystkie.
- Wszystkie dzieci?
- Wszystkich ludzi na tej planecie - odpowiedzia
ła ze smutnym uśmiechem. - Wszystkich, którzy żyją, cierpią, cieszą
się, umierają. Wybranie jednego spośród tak wielu jest prawie niemożliwe. Jeszcze mi się to nie zawsze udaje, ale poczułam
to, co ty czułaś. Wiem, jak jesteś rozgniewana. Jak bardzo czujesz się winna.
Nie zasugerowała mi, że powinnam się przestać gniewać albo się nie obwiniać. Bez wątpienia, wiedziała, że gdyby
nawet chciała mi to nakazać, nie miało to żadnego znaczenia.
- Przychodzisz po co innego -
powiedziała Imara, a jej delikatnie ironiczny ton znów zabrzmiał echem głosu jej matki,
Joannę Baldwin. - Nie chodziło ci o pocieszenie i pogaduszki, Cassiel. - Ludzkie słowa dziwnie brzmiały w ustach
Wyroczni i to wydawało mi się zrozumiałe. Nie rozumiałam natomiast, dlaczego Imarę wybrano na Wyrocznię.
Poruszyłam się, próbując się skupić na celu, w jakim przybyłam do kaplicy. Promieniowała spokojem tak subtelnym i
uwodzicielskim, że rozpraszała uwagę. Poczułam, że tylko tutaj mogę zapomnieć o swoich lękach, poczuciu winy i
troskach.
To
było złudzenie. Jeślibym odsunęła się o metr od niej, odczułabym znów to samo. Gdyby działo się inaczej,
oznaczałoby to, że jest ze mną coś nie tak. Imara ofiarowywała spokój przeznaczony dla dżinnów.
Nie dla mnie. Już nie dla mnie.
Rashid powiedział mi, że masz listę - zaczęłam. -Wykaz dzieci obdarzonych uśpionymi mocami, dzięki którym
pewnego dnia będą mogły zostać Strażnikami.
Pokiwała powoli głową, ale na jej twarzy pojawił się wyraz zamyślenia i powątpiewania.
-
Istnieje lista -
potwierdziła. - Ale nie w formie, w której mogłabyś jej użyć.
- Co to znaczy?
- To znaczy... -
Imara przerwała, jakby szukając odpowiedniego słowa, a potem oparła się o ławkę, układając jedną rękę
na drugiej. Piasek zadrżał, zaszeptał w otaczających jej postać, mieniących się jedwabistych fałdach. - Sporządzono ją na
materii świata. Ja ją widzę. Nie została spisana tak, jak ty to rozumiesz.
-
Możesz ją przepisać?
Imara ze zdziwieniem zamrugała. Zaskoczyłam Wyrocznię. To wydawało się... niezwykłe.
- Chyba tak -
odrzekła, a potem spochmurniała. -Wiąże się z tym jednak duże ryzyko.
- Ryzyko?
- Taka lista
powinna być uniwersalna, zmienna. Jeśli ją sporządzę, musi pozostać odbiciem rzeczywistości. Nie jest
trwała w danym punkcie czasu. Będzie się zmieniać wraz ze zmianą okoliczności. Może się też stać celem... interwencji.
Rozumiesz?
- W czasie rzeczywistym -
powiedziałam. - Rozumiem.
- Nie, nie rozumiesz -
Imara przerwała mi i na chwilę zamknęła oczy. A kiedy znów je otworzyła, zapytała: - Znasz
Księgę Przodków?
Był to kodycyl wszystkiego, co dotyczy dżinnów, przechowywany przez Wyrocznie, rzadko pokazywany w formie
fizycznej. Ale powstały nielegalne kopie. Konsekwencje tego były... przykre. Prawie katastrofallic. Gdyby dzieła
Wyroczni trafiły w niepowołane ręce, mogłyby stać się śmiertelnym zagrożeniem. Zrozumiałam, dokąd zmierza.
-
Jeśli sporządzisz listę, będzie ona miała osobną moc.
-
Pozostanie połączona bezpośrednio ze mną - powiedziała. - A przeze mnie z materią rzeczywistości. Inaczej nie mogę
tego zrobić. Nie da się chwycić za pióro i spisać wszystkich nazwisk; tę planetę zamieszkują miliardy ludzi, nawet jeśli
niewielu z nich rodzi się obdarzonych mocami... Lista nie jest statyczna.
- Rozumiem. -
Wzięłam głęboki oddech. - Skąd Perła wie, które dzieci wybrać, jeśli nie ma tej listy?
-
Perła upodobniła się do mnie - stwierdziła Imara. -Przypomina Wyrocznię, choć nią nie jest. Jest... okaleczona, ale
natrafiła na źródło obcej mocy, pochodzącej nie z tego świata, lecz mimo to do niego należącej. Stała się o wiele
potężniejsza od dżinnów. Ma dostęp... do różnych sił. Nie możemy jej powstrzymać. Nie możemy jej przeszkodzić, nie
uciekając się do bezpośredniego starcia. Jeśli do niego dojdzie, ona może postąpić z nami tak, jak postąpiła z Gallanem.
Może zniszczyć Wyrocznie.
Perła nie potrzebowała listy. Bo tak jak Imara wyczuwała dzieci, których moce zaczynały się dopiero wykształcać.
Mogła uderzyć wszędzie, zawsze. Nie dało się przewidzieć jej kolejnych ruchów.
Imara znów spojrzała mi w oczy. Zadrżałam.
-
Ashan może mieć rację. Kto wie czy jedynym sposobem powstrzymania Perły nie jest usunięcie fundamentów jej
mocy. Pozbycie się ludzi ze świata. Rozumiesz mnie? Usunąć ludzi, a świat ozdrowieje. Będziemy po nich rozpaczać.
Stworzymy więcej dżinnów. Stworzymy życie, aby zastąpić to utracone, tak jak kiedyś już się stało. Jeśli jednak zgładzisz
dżinny, usuniesz Wyrocznie, zaatakujesz serce, mózg i krew Ziemi. Zniszczysz ją. A to właśnie Perła chce uczynić.
38
185
Zamierza zostać morderczynią całego tego świata. Jej plan ma niewiele wspólnego ze Strażnikami. Jej chodzi o ciebie, o nią
samą i Ashana. I o dżinny. O nienawiść.
Przerażał mnie nacisk, z jakim do mnie przemawiała. Imara pochodziła od ludzi. Jej matka była człowiekiem.
Strażniczką. A mimo to w jej głosie zabrzmiał pozbawiony emocji żal, z jakim pogodziła się ze zniknięciem ludzkości jako
gatunku.
Była bardziej niewrażliwa na ich los niż ja, mimo mojej całej domniemanej obojętności.
Wciągnęłam głęboko powietrze do płuc.
-
Nie pozwolę na to - powiedziałam. - Tak jak wcześniej do tego nie dopuściłam. Teraz też nie dopuszczę. Znajdę
sposób, żeby ją powstrzymać.
- Tak,
to z pewnością dobry pomysł - stwierdziła Imara. - Ale musisz się śpieszyć, jeśli chcesz to zrobić. Jeśli nie
zaczniesz działać, Wyrocznie zostaną zmuszone do samoobrony. Sama Ziemia się przebudzi, a ludzkość tego nie przeżyje.
Rozumiesz?
Groziła kataklizmem, którego wszyscy Strażnicy się obawiali od czasu, kiedy zaczęli poznawać siłę i potęgę otaczającej
ich natury -
celowego, przemyślanego planu, aby siłami planety zniszczyć ludzką rasę, usunąć wszelki ślad po niej.
Doprowadzić do tego, aby wymarła. Jeśli ja tego nie zrobię... Wyrocznie były gotowe podjąć działanie.
Przełknęłam ślinę.
-
Dasz mi tę listę? - zapytałam. - Jeśli nie mogę znaleźć Perły, muszę chociaż spróbować chronić dzieci, które porywa
i w ten sposób pokrzyżować jej plany. Do tego celu potrzebuję wykazu dzieci. Musisz dać mi szansę, Imaro. Daj nam
szansę. Proszę.
Uśmiechnęła się do mnie ciepło.
- Nam -
powtórzyła i roześmiała się lekko. Śmiech przeobraził ją w istotę tak piękną, że musiałam zacisnąć powieki i
zwalczyć w sobie drżenie ekstazy. - Och, Cass. Posłuchaj swoich słów. Jak daleko zaszłaś. - Zmieniła ton. Spoważniała. -
A jak daleko musisz jeszcze zajść. Ty i ja jesteśmy w tym podobne do siebie. A ja dopiero postawiłam kilka kroków na
mojej drodze.
Zgasło opromieniające ją światło. Zamilkła, spo-chmurniała. Spojrzała mi w oczy, a ja poczułam ogarniający mnie lęk.
-
Jeśli to zrobię - powiedziała - dam ci coś, co nie było przeznaczone dla ludzkich oczu. Coś, co jest zbyt potężne
nawet dla dżinna. Rozumiesz? Gdy wypuszczę tę moc z moich rąk, na Ziemi pojawi się swobodna, dzika moc. Takie
rzeczy mogą zniszczyć, Cassiel. Nawet jeśli chce się ich użyć w najlepszych zamiarach.
Przełknęłam ślinę.
- To
jedyny sposób, aby odnaleźć te dzieci.
-
Zatem musisz wziąć na siebie całą odpowiedzialność - powiedziała. - Zachowaj ostrożność. Gdy będziesz korzystała z
listy, tak jak ja możesz się stać celem ataku.
-
Zatem jak powinnam jej używać?
- Lista poda ci nazwiska i lokalizacje -
wyjaśniła. -Nie dotykaj powierzchni zwoju. Rób to jedynie w przypadku
najw
yższej konieczności. Wtedy się włączysz w bieg wydarzeń. Rozumiesz? Dotykanie słów zapisanych na liście jest
niebezpieczne. Możesz stać się celem ataku.
Przytaknęłam kiwnięciem głowy.
-
Przysięgnij na swoje życie, Cassiel, na swoje życie, że nikomu nie pozwolisz dotknąć listy. Zniszcz ją, zanim
ktokolwiek jej dotknie.
Zaszeptał piasek, poczułam jakiś ruch. Zaskoczona, otworzyłam szeroko oczy i zauważyłam, że Imara
zniknęła z ławki. Trwało to sekundę, może mniej. Oprócz kilku ziarenek czerwonawego piasku na drewnie nie było
żadnych śladów jej obecności.
Poza tym, że teraz stała na tle okien, na odległym krańcu kaplicy. Turyści podświadomie odsuwali się od niej,
wychodząc grupkami z kaplicy. Nie bali się, nie... tylko nagle postanowili pójść inną drogą. Po krótkiej chwili w kaplicy
było pusto. Pozostałyśmy w niej tylko ja i Imara, która szeroko rozłożyła ramiona.
Piasek spiralami osypywał się z jej ciała, tworząc gęstą zasłonę czerwonego dymu, zakrywając, a potem odsłaniając
jasną nieskazitelną skórę. Długie, ciemne włosy powiewały w podmuchu niewidocznego wiatru. Odwróciła twarz w
kierunku wschodzącego słońca. Ogarnęła ją łuna, a po chwili przeświecała przez jej skórę, zamieniając biel w złoto, w
jarzący się płomień energii.
Piasek nagle wybuchnął z głośnym hukiem. Upadłam na podłogę, gdy ziarna sypnęły się w moją stronę. Przez krótką
chwilę Imara stała przede mną, naga i płonąca. Wtem powoli opadła na kolana, złożyła dłonie razem, a potem je rozsunęła
tak, jakby coś rozwijała.
Między jej dłońmi ukazał się zwój, ciągnąca się długa płachta czystej bieli. Po chwili dostrzegłam na niej drobne, czarne
litery. Nagle z trzaskiem zwój się zamknął w lewej dłoni Imary i utworzyła się szkatuła. W Kaplicy zabrakło powietrza,
zrobiło się duszno, jakby na skutek gwałtownego wydatku mocy, ale już przy następnym oddechu, wrażenie minęło.
Imara klęczała na podłodze, przyciskając zwój mocno do siebie. Dłuższą chwilę pozostawała w bezruchu. Potem
zamknęła płonące oczy. Ziarenka piasku pośpieszyły z szelestem ze wszystkich kątów kaplicy, otoczyły ją wirem i znów
utworzyły poruszające się fałdy jedwabiu.
Czułam się tak, jakby świat na chwilę wstrzymał oddech.
39
185
Imara wstała z kolan i stała nieruchomo. Zrozumiałam, że to ja muszę do niej podejść. Podniosłam się i ruszyłam
środkiem kaplicy, aby pokonać dzielące nas kilka metrów.
Było to... o wiele trudniejsze, niż powinno. Jakbym musiała się przedrzeć przez kilka poziomów sfery eterycznej, choć
przecież w obecnej postaci nie mogłabym tego uczynić. Imara trzymała zwój w obu dłoniach, a kiedy w końcu do niej
dotarłam, bezwiednie opadłam na jedno kolano, zanim wyciągnęłam do niej ręce.
Ceremoniał. Był chyba nawet ważniejszy dla dżinnów niż dla ludzi.
Ciepły ciężar zwoju opadł w moje dłonie. Poczułam błysk ognia, który ledwie zdołałam wytrzymać. Przeniknęła mnie
fala wewnętrznego przymusu, ale tak intensywna, że pozbawiona kształtu. Moje palce zacisnęły się konwulsyjnie na
szkatule. Zadrżałam.
Imara puściła zwój. Usłyszałam, jak wzdycha głęboko i nierówno. Podniosłam wzrok w górę i zobaczyłam, że patrzy na
mnie zamglonymi, prawie ludzkimi oczami.
Dotknęła mojej twarzy palcami, pogładziła na pożegnanie i nagle... rozsypała się w wirujący słup pyłu. Zniknęła.
Zostałam w kaplicy sama.
Klęczałam na jednym kolanie, ściskałam zwój w drżących dłoniach. W końcu wstałam. Otworzyłam szkatułę i
rozwinęłam kawałek zwoju, zobaczyłam gęsto zapisane linijki nazwisk i adresów. Dotknęłam jednego. Zapłonęło i
natychmiast zrozumiałam, jak odnaleźć to dziecko. Nie musiałam myśleć o poszukiwaniach. Dziecko po prostu tam
było.Kiedy odsunęłam palec, blask zniknął i zapomniałam wszystko, czego się dowiedziałam.
Wyrocznia mnie ostrzegała, ale rzeczywistość oszałamiała. Zwój był nie tylko listą, ale też łącznikiem z poziomem
rzeczywistości, do którego nie miałam dostępu nawet wtedy, gdy byłam dżinnem. Skrót do świata Wyroczni.
Zastanawiałam się bardzo poważnie, czy uczyniłam coś dobrego, czy wprowadziłam do świata nowy i wyjątkowo
niebezpieczny element, który zagraża równowadze świata.
Odwróciłam się, żeby wyjść z kaplicy. Przy tylnej ścianie stał szczupły ksiądz, schludnie ubrany, miał czarną
marynarkę, spodnie i koloratkę.
Patrzył na mnie tak, jakbym była bezbożnicą.
Prawdę mówiąc, niewykluczone, że byłam.
-
Dziękuję - powiedziałam, przechodząc obok niego. - To błogosławione miejsce.
Nic nie odpowiedział, ale odniosłam wrażenie, że uznał, iż beze mnie będzie ono bardziej błogosławione.
6
Imara nie zwróciła na to szczególnej uwagi, ale nie miałam żadnych wątpliwości, że zwój, który otrzymałam, nie tylko był
najlepszym zbiorem danych wywiadow
czych, ale w niepowołanych rękach mógł stać się ogromnym zagrożeniem.
Powierzyła mi skarb o wiele cenniejszy niż wszelkie bogactwa ludzkości.
Nie byłam pewna, czy sama potrafię go ochronić.
Gdy pędziłam autostradą na harleyu, wykorzystywałam stale strumień mocy, który miał mnie osłonić przed
ciekawskimi oczami. Nie wystarczyłby, aby oszukać dżinna, ale mógł mnie ukryć przed zwykłymi szpiegami, ludźmi,
których Perła wybrała do swojej służby. Nie miałam pewności co do przeszkolonych przez nią dzieci-Strażników. Ich
moce wydawały się znacznie zwielokrotnione. Było więc całkiem prawdopodobne, że zdołałyby mnie wyśledzić bez
względu na zastosowane środki osłaniające.
Niewykluczone również, że musiałabym użyć przeciw nim metod... ekstremalnych. Nie myślałam z przyjemnością o
takiej perspektywie.
Z Sedony pojechałam inną trasą. Wracałam bocznymi drogami, opuszczonymi, samotnymi nitkami asfaltu, mijając tylko
jaszczurki i kojoty. Nie miałam ochoty nawet przypadkiem narażać się stróżom prawa; wypadki ostatniej nocy nauczyły
mnie, jak cenna jest anonimo
wość. Ranek wstał pogodny. W południe na bezchmurnym niebie wisiała tylko paląca,
pomarańczowa kula słońca. Wdychałam zapach jałowej ziemi, napawając się wolnością pustej przestrzeni.
Wtedy zadzwonił mój telefon komórkowy, najpierw poczułam jego wibracje. Ukryłam go pod kamizelką na piersi.
Chciałam mieć pewność, że go usłyszę mimo ryku silnika.
Zahamowałam na poboczu drogi, zatrzymałam się gwałtownie, z poślizgiem na szutrze i wyłączyłam silnik. Gdy umilkł,
ciszę upalnego dnia wypełniły krzyki ptaków i bzyczenie owadów. Prawie słyszałam, jak ziemia upaja się słońcem.
Otworzyłam klapkę komórki i przyłożyłam aparat
do ucha.
- Tak? -
spytałam.
-
Spróbuj kiedyś zacząć od powitania - powiedział Luis. - To by cię nie zabiło.
-
Może - odparłam. - Staram się zmniejszać poziom zagrożenia.
Westchnął.
- Masz?
40
185
- Tak -
powiedziałam. - A dziewczynka?
-
Jesteś mi potrzebna. Nie wygląda to zbyt dobrze. - Przerwał na chwilę, a potem zapytał ostrożnie: -Wszystko w
porządku? Masz jakieś kłopoty?
Z ukłuciem żalu przypomniałam sobie o śmierci i zniszczeniu, jakie wczoraj zostawiłam za sobą. O rozbitym victory,
chociaż pomyślałam, że nie powinnam przyrównywać utraty motocykla do śmierci ludzi.
Ale to był bardzo porządny motocykl.
- Niewielkie -
odparłam.
-
Jak małe?
- Teraz mam harleya.
Wyglądało na to, że Luis bardzo dobrze mnie znał.
-
Święci pańscy! - zawołał. - Co się stało?
- Wiele rzeczy -
odpowiedziałam. - Ale ja żyję.
-
Nie mogę pozwolić, abyś sama wyruszała w drogę. Uśmiechnęłam się, choć może trochę gorzko, na ten
dowód nadopiekuńczości.
-
Gdybyś był ze mną, mógłbyś już nie żyć.
- Chica,
zakładasz, że byłbym kompletnie bezradny. Sprawdź swój program. Nie jestem bezradną damulką.
Zastanowiłam się przez chwilę nad jego słowami.
-
Następnym razem pozwolę ci toczyć za mnie bitwy. - Wtedy nagle z przerażeniem przypomniałam sobie pyzatą
buzię Isabel i jej nienaturalne spojrzenie. - Luis?
-
Tak, wciąż tu jestem - odrzekł. - Słucham?
Nie chciałam mu powiedzieć wszystkiego, ale jakoś udało mi się znaleźć odpowiednie słowa.
-
Widziałam Isabel - oznajmiłam. - Była tu, z jednym z agentów Perły, który mnie zaatakował.
Przez długą, lodowatą chwilę Luis nic nie mówił. Kiedy wreszcie się odezwał, jego głos był cichy i niezwykle napięty.
-
Powiedz, że nie zaatakowałaś jej w odpowiedzi na atak.
- Nie -
odparłam. - Nie skrzywdziłam jej, ale...
-
O Boże! Ale co? Co?
Teraz ja zamilkłam, szukając znowu odpowiednich słów.
-
Perła ją wykorzystuje - powiedziałam w końcu. -Isabel jest za młoda. To ją okaleczy bez względu na to, co zrobię. Nie
chcę tego, Luisie. Proszę, uwierz mi. Pragnę oszczędzić jej bólu, ale nie jestem pewna, czy mi się to uda. Czy komukolwiek
to się uda.
- Cholera! -
Luis splunął, a potem popłynął strumień hiszpańskich przekleństw, płynny ogień w słowach. - Widziałaś
ją? I pozwoliłaś jej odejść? Co ci się, u diabła, stało?
-
Nie miałam wyboru - tłumaczyłam się. - Przepraszam. - Trudno mi było się nie bronić. I trudno też nie mieć poczucia
winy. -
Nie skrzywdziłam jej.
Milczał tak długo, że nie byłam pewna, czy po prostu nie przerwał połączenia.
-
Czy dostałaś to, po co tam pojechałaś? - zapytał
nagle wprost.
- Tak.
- To
migiem zbieraj się do nas, słyszysz? Migiem! Kopnięciem przywróciłam harleya do życia. Rozległ
się głuchy warkot.
-
Już jadę - powiedziałam, przerwałam połączenie, wsunęłam telefon z powrotem za kamizelkę na piersi. Tym razem,
gdy otworzyłam przepustnicę, wsparłam ją ładunkami mocy, zmuszając maszynę do największego wysiłku.
Gdy dotarłam do Albuquerque, motocykl był wykończony prawie tak jak ja. Zwolniłam, ponieważ nawet w osłonie z
mocy, którą zachowałam, zwyczajna jazda w ruchu miejskim wymagała ostrożności także i wtedy, gdy już przestałam się
obawiać, że policja zwróci na mnie uwagę.
Wyciągnęłam telefon, wystukałam numer jedną ręką.
-
Przyjechałam. Gdzie jesteś?! - krzyknęłam.
-
Chryste? Czym ty teraz jeździsz? Czołgiem? Przyjedź do domu.
Dom nie był bezpieczny, ale Luis dobrze o tym wiedział. Może oczekiwał z nadzieją na następny atak. Wyczułam, że
jest
wściekły, a więc nie było to takie nieprawdopodobne.
- Ruszam -
odpowiedziałam i wyłączyłam telefon. Kierowanie ciężkim motocyklem w nocnym ruchu było dość proste,
bo drogę oświetlała łuna sodowożółtych i krzemowobiałych latarni. Dotarłam na cichą uliczkę, przy której stał dom
Manny'ego i Angeli, a obecnie Luisa. Wyłączyłam silnik i dotoczyłam się do chodnika. Zsiadłam z motocykla i byłam już w
połowie drogi do domu ze zwojem w ręku, zanim nóżki maszyny dotknęły betonu.
Luis natychmiast otworzył drzwi. Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem od stóp do głów. Zrobiło mi się ciepło na sercu,
gdy w jego oczach mignął wyraz zatroskania. Kiwnął mi głową na powitanie i stanął z boku, żeby mnie wpuścić do środka.
Zamknął drzwi za moimi plecami.
41
185
Na zniszczonej wygodne
j kanapie siedział agent Ben Turner. Był chyba bardzo zmęczony. Trzymał w ręku kubek z
parującym płynem, który sądząc z rozchodzącego się po pokoju zapachu, musiał być kawą. Podobnie Luis miał kubek
stojący na stoliku, a trzeci kubek już nalano dla mnie. Wzięłam go i usiadłam na przeciwnym końcu kanapy i z
wdzięcznością upiłam łyk. Kofeina pomogła mi stłumić fizyczne potrzeby, choć nie zaspokoiła żadnej z potrzeb, ukrytego
w ludzkim ciele osłabłego dżinna.
-
Wspomniałaś, że widziałaś Ibby - zaczął Luis, wbijając we mnie uważne spojrzenie ciemnych oczu. - Co się stało?
Opowiedz o wszystkim.
Zerknęłam na agenta Turnera.
-
O wszystkim? Turner westchnął.
-
Niczego nie ukrywaj ze względu na mnie. Tkwię w tym łajnie po uszy, to pewne jak śmierć i podatki.
-
Możesz odmówić płacenia podatków - skwitowałam. - A śmierć rzadko pyta o zdanie.
Luis żachnął się ze zniecierpliwieniem. Podniosłam rękę, żeby go powstrzymać.
- Wiem -
powiedziałam. - Zaraz wszystko ci opowiem. - Nie przyniosło to ulgi żadnemu z nas, ale niczego nie zataiłam.
Turner zakrztusił się kawą, gdy usłyszał o jatce wśród motocyklistów, ale nie odezwał się ani słowem.
Luis poruszył tę sprawę.
-
Będziesz miał problemy? - zapytał.
-
Chodzi ci o to, czy będę musiał coś z tym zrobić? Nie - odparł Turner. - To sprawa lokalna, nie federalna. Dopóki
federalni jej nie przejmą, jestem tylko... zainteresowanym widzem.
-
Nawet jeśli to działanie przestępcze?
-
Na czym polega to przestępstwo? Na tym, że ktoś wyszedł z opresji żywy po zaatakowaniu przez uzbrojony gang? -
Pokręcił przecząco głową. - Nie moja sprawa. Mnie to nie dotyczy.
Ja też niezbyt się tym zmartwiłam, ale Luis musiał się przejmować, skoro po słowach Turnera rozluźnił się, usiadł
wygodnie w fotelu z wytartą tapicerką i spokojnie zaczął popijać kawę.
- Ale nic jej nie jest? -
zwrócił się do mnie. - Ibby? Fizycznie? - Szukał cienia nadziei, którego mógłby się trzymać.
Chętnie mu go wskazałam.
-
Wyglądała zdrowo - odpowiedziałam. - Nie była ranna.
Uświadomiłam sobie, że nie mogę mu powtórzyć słów Ibby o matce. To niepotrzebnie by go zraniło; bo w tej chwili nic
nie mógł poradzić. Nie mógł zmniejszyć ani udręki Ibby, ani własnej.
Postanowiłam dłużej ponieść za niego ten ciężar.
-
Powiedziałaś, że dostałaś to, po co tam pojechałaś - podjął Turner, odstawił kubek z kawą na stoliku, pochylił się do
przodu, wbijając łokcie w pogniecione spodnie na kolanach. - Listę?
-
Dostałam. - Nie poruszyłam się jednak, żeby mu ją pokazać. Najpierw szybko złączyłam się z ciepłą, spokojną istotą
wewnętrzną Luisa i uniosłam w sferę eteryczną. Tam zaczęłam się przyglądać Turnerowi.
Nie miałam powodu, żeby mu nie ufać. Przeciwnie. Ale zapamiętałam słowa Wyroczni, że nikomu nie mogę ufać do
końca.
Na niewyraźne kontury kształtu fizycznego nakładały się linie eteryczne, napędzane podświadomymi pragnieniami oraz
potrzebami serca i umysłu. Czasem ludzie mieli kształty eteryczne zupełnie inne od fizycznych. Niekiedy okaleczone i
spotworniałe tak, jak niektórzy z motocyklistów, którzy zginęli na drodze.
Istota duchowa agenta Turnera była... zwyczajna. Sprawiała wrażenie identycznej z fizyczną. Może był nieco wyższy i
szerszy, potężniejszy duchem niż ciałem. Jak większość Strażników, promieniował falami energii, chociaż były one słabe
w porównaniu z bogatym, lśniącym promieniowaniem istoty Luisa.
Przyglądałam się uważnie. Czasem w sferze eterycznej można było wykryć kłamstwa, przekręty i lęki. Ale nic nie
zauważyłam.
Agent Turner sprawiał wrażenie zwyczajnie... zmęczonego.
Powróciłam do mojej cielesnej powłoki i skinęłam głową Luisowi. Sięgnęłam do wewnętrznej kieszeni ciężkiej
skórzanej kurtki i wyjęłam ciepłą ciężką szkatułę ze zwojem.
- To jest to? -
Turner pochylił się jeszcze bardziej, prawie przyciskając klatkę piersiową do kolan. - To lista wszystkich
dzieci z mocami Strażników?
- Tak - potwi
erdziłam. - Na całym świecie. Bez przerwy aktualizowana. - Wyciągnął rękę, by wziąć zwój ode mnie. -
Nie. Nikt nie może go dotknąć oprócz mnie.
Spochmurniał i przez chwilę pomyślałam, że każe mi, abym mu go oddała. On jednak tylko wzruszył ramionami i
ro
zparł się wygodnie w fotelu.
-
Znajdź dziecko, którego właśnie szukamy. To ostatnia zaginiona - powiedział. - Gloria Jensen.
Rozwijałam zwój, dopóki nie znalazłam litery J. Były dwie Glorie Jensen.
- Kalifornia? -
zapytałam. Turner pokręcił przecząco głową. - New Jersey?
Na jego twarzy pojawił się wyraz rozczarowania.
42
185
- Tylko tyle masz?
- Tak -
przytaknęłam i puściłam zwój tak, że się zwinął. - Dwie o tym nazwisku; jedna w Kalifornii, a druga w New
Jersey.
-
Tę dziewczynkę porwano stąd, z Nowego Meksyku.
-
Chwileczkę - wtrącił się Luis. - Czy lista pokazuje miejsce, z którego dzieci pochodzą, czy miejsce, w którym
przebywają?
Postawił zbakomite, zaskakujące pytanie. Imara mi tego nie wyjaśniła. Nie wiem.
- To
do czego ta lista służy, do cholery? - warknął Turner.
Ist
niał sposób, dzięki któremu mogłabym się co do tego upewnić, ale Imara mnie ostrzegła i to bardzo wyraźnie, że
mogę się odsłonić i stać się celem ataku. Tak naprawdę nie było żadnego wyboru, jeśli lista miała się nam na coś przydać.
Wzięłam głęboki oddech, otworzyłam zwój, przesunęłam czubkiem palca po nazwisku pierwszej Glorii Jensen.
Była w szkolnej sali gimnastycznej. Miała na sobie strój gimnastyczny, krzyczała, gdy piłka przelatywała przez obręcz
kosza; widziałam ją wyraźnie, słyszałam echo jej młodzieńczego entuzjazmu i radości.
- To nie ona -
powiedziałam. - To nie New Jersey. Przesunęłam palcem po drugim nazwisku. Ciemność. Lęk. Ból.
Gwałtownie wciągnęłam powietrze i cofnęłam palec, bezwiednie podnosząc go do ust, jakbym się oparzyła. Serce
zaczęło mi bić. Poczułam gwałtowny impuls, żeby odrzucić zwój i więcej tego nie czuć.
- Cass? -
Luis położył ręce na moich ramionach, mocne i uspokajające. - Wszystko w porządku?
Skinęłam twierdząco głową, wciąż oddychałam za szybko, ale jeszcze raz rozwinęłam zwój.
Ciemność. Lęk. Ból. Samotność. Dudnienie silnika, ciągłe podskoki, drżenie. Zapach rdzy i benzyny.
- Jest w samochodzie -
oznajmiłam. - W bagażniku. Samochód znajduje się w Kalifornii. To ta, którą porwano.
- Gdzie?! -
krzyknął Turner ostrym, pełnym napięcia głosem. - Potrzebuję dokładnych szczegółów, do cholery!
- Wiem -
wyszeptałam i gestem pokazałam, że chcę pisać. Luis zniknął na chwilę i wkrótce wrócił. Wcisnął mi w prawą
rękę pióro. Palcem wskazującym lewej dłoni utrzymywałam nadal kontakt z Glorią Jensen. Notowałam wszystkie
informacje, które docierały do mojej świadomości, choć nie rozumiałam, ani skąd tam się wzięły, ani skąd pochodzą. Było
to szaleńcze, nie do opanowania uczucie wywołane przez strumień danych. Miałam wrażenie, jakbym chwyciła za ogon
tornado, ogarnęło mnie coś, nad czym nie potrafiłam zapanować. Nade wszystko pragnęłam stamtąd uciec, ale zmusiłam się
do zachowania koncentracji. Utrzymać kontakt. Pióro skrzypiało, poruszało się bez mojego świadomego udziału, a potem
się zatrzymało i wysunęło się z mojej dłoni, a wtedy palec odskoczył od zwoju. Nie potrafiłam się zmusić do zachowania
kontaktu z dzieckiem, choćby jeszcze przez chwilę. - Nie mogę jej pomóc - usłyszałam, jak mówię bez udziału własnej
woli. -
Mogę tylko czuć. Tylko czuć. - Palce paliły mnie, jakbym je poparzyła, ale to było tylko wrażenie, tak właśnie moje
nerwy interpre
towały psychiczny ból, jaki sama sobie zadałam. W głębi ducha słyszałam krzyk przerażenia. Czy coś
takiego czuła Wyrocznia? Imara powiedziała, że czuje ich wszystkich... ich radość, ból, lęk. To samo razy miliard. Razy
sześć miliardów.
A ja nie potrafiłam znieść podobnych uczuć tylko jednego dziecka. Poznałam, czym zajmuje się Wyrocznia. I choć
trwało to tylko chwilę, uświadomiłam sobie, ile trudu ją ta praca kosztuje i jakiej wymaga odpowiedzialności. Do tego jest
niezbędna siła charakteru.
Luis wysunął kartkę spod mojej drżącej dłoni i przeczytał. Turner wstał i spojrzał mu przez ramię.
- La Jolla -
przeczytał Luis. - To lista przecznic. Daje nam wyraźne wskazówki.
Możesz mi podać markę samochodu? - zapytał Turner, sięgając po komórkę. Pokręciłam przecząco głową.
-
Ale ma bagażnik.
-
Duży?
-
Mały - odpowiedziałam. Dziewczynka leżała skulona i przerażona, walczyła o każdy oddech. Było jej gorąco, spociła
się i jęczała z bólu. - Ma złamaną rękę.
-Chryste! -
powiedział Luis. - Wezwij Rashida. Może będzie mógł...
-
Co będzie mógł? - Rashid stanął bez ostrzeżenia za nami, przykucnął przy ścianie. W sztucznym świetle jego skóra
straciła dymny odcień, a nabrała koloru in-dygo. Wyglądał nienaturalnie, ale bardzo pięknie. Pod powierzchnią skóry
połyskiwało srebro, poświata przypominała blask księżyca. - Pomóc ci? Mógłbym. A co dasz mi w zamian?
Turner wzdrygnął się, ale trzeba mu przyznać, że się nie cofnął.
- To zale
ży. Czego chcesz?
Rashid rozchylił wargi w prawdziwym uśmiechu.
-
Za uratowanie dziecka Strażnika od jej dręczyciela? Czy za przyniesienie wam dręczyciela całego i zdrowego?
- Jedno i drugie! -
zawołali Turner i Luis jednocześnie. Nic nie odpowiedziałam. Przyglądałam się uważnie
Rashidowi. Obaj mężczyźni wymienili spojrzenia, a Turner mówił dalej. - Twoja pomoc nie będzie nic warta, jeśli się nie
pośpieszysz. Za dziesięć minut dotrą tam gliniarze.
-
Ale możecie oszczędzić dziecku dziesięciu minut bólu i strachu - stwierdził Rashid z jakąś straszliwą satysfakcją. -
W tym czasie może się tak wiele wydarzyć, prawda? Niedawno okaleczyłem człowieka w niecałą sekundę. Wyobraźcie
sobie, co on mógłby zrobić, gdyby miał tak dużo czasu i tak wiele możliwości. Zwłaszcza gdyby go ostrzeżono, że
nadchodzicie.
Czas zwolnił, czołgał się jak po lodzie. Czułam każde wolne uderzenie serca. Całą uwagę skupiłam tylko na nim. Na
tym dżinnie, który ośmielił się mówić takie rzeczy.
43
185
Ty
też byś tak postąpiła, kiedyś, usłyszałam szept w głębi ducha. W każdym razie mogłabyś tak postąpić. Ich ból, ich
płacz, ich strata, przez tysiące lat nic dla ciebie nie znaczyły.. A teraz wiesz, co czują.
Tak. Ale stworzono mnie dżinnem, nie pochodziłam z ludzkiej rasy tak jak Rashid. Rashid powinien wiedzieć lepiej.
Nie mogłam do tego dopuścić.
-
Jeśli zrobisz to - wyszeptałam - nad czym się teraz zastanawiasz, rozerwę cię na strzępy. Przysięgam.
Spojrzał na mnie z kpiącym uśmieszkiem, nieporu-szony.
-
Jak to ludzie mówią? Ty... a gdzie twoja armia? -Przytoczył to wyrażenie nie jak gość nieznający języka, ale jak ktoś z
obcej planety. Tak właśnie było: nie znał ludzi i kompletnie go nie interesowali. Dlatego miało to znaczenie dla przebiegu
naszej rozmowy.
-
A co ze mną? - zapytał Luis wprost. - Co ze Strażnikami? Ze wszystkimi cholernymi Strażnikami na Ziemi? Chcesz
iść z nami na wojnę, Rashid, to zacznijmy od razu! Wykręcisz taki numer, to sam David ci nie pomoże. Nikt palcem nie
kiwnie. Będziesz tylko ty i my. Jak teraz ocenisz swoje szanse?
Nie podobała mu się taka perspektywa. Zauważyłam, że się nie boi, tylko jest ostrożny. Nie był do końca pewny, czy
David, który został przywódcą nowych dżinnów, za takie postępowanie nie zwróci się przeciw niemu.
Ja byłam pewna. Znałam dostatecznie dobrze Da-vida, żeby wiedzieć, że taki postępek Rashida nie pozostanie bez kary.
Nie miało znaczenia, co Rashid przejął od dżinnów. Nie mógł mieć wątpliwości, że gdyby dopuścił się czegoś takiego,
Strażnicy zaczęliby na niego polować. Potrafiłam sobie wyobrazić furię Lewisa Orwella. Albo Joannę.
Rashid nie miał dużych szans.
Kiedy to sobie uświadomił, wzruszył ramionami.
- To
tylko pomysł - stwierdził. - Czysto teoretyczny. Chcecie, żebym uratował dziecko i powstrzymał zbrodniarza?
Mogę to zrobić, ale nie za darmo. Wybierajcie, co chcecie.
- Zaczekaj -
powiedziałam. - A skąd możemy wiedzieć, czy porywacz dziewczynki nie jest wysłannikiem Perły? Jeśli
podejmiemy interwencję natychmiast, możemy stracić szansę na ustalenie celu jego podróży.
Luis patrzył na mnie oszołomiony.
- Ch
cesz użyć dziecka jako przynęty? Jezu, Cassiel! Jesteś równie podła, jak on.
To
zabolało.
- Nie -
odparłam. - Po prostu stawiam pytanie. -Jak Rashid, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego głośno. - To może
być nasza jedyna szansa na znalezienie Ibby oraz innych dzieci. Nie musielibyśmy czekać na kolejne porwanie.
-
Jesteś pewna, że nie możesz znaleźć Ibby lub innych za pośrednictwem listy? - chciał wiedzieć Luis. -Próbowałaś?
Spojrzałam na zwój i znów poczułam ten niemal zwierzęcy strach. Dotknięcie zwoju uczyniło w moim wnętrzu jakąś
wyrwę, którą chciałam jak najszybciej naprawić. Czułam się bezbronna, a tacy jak ja nienawidzą czuć się w podobny
sposób.
Luis musiał dostrzec moje zaniepokojenie, a może wyczuł je przez łączące nas więzi. Jego twarz złagodniała, pochylił
się w moją stronę.
-
Pozwól mi spróbować - powiedział cicho. Pokręciłam przecząco głową.
-
Nie, nikomu poza mną nie wolno dotknąć zwoju, a zwłaszcza nie może tego zrobić człowiek. Nie wiem, jakie
poniósłby konsekwencje. Nie wolno nam ryzykować.
-
Ale musimy się dowiedzieć. Jeśli w ten sposób uda nam się ją znaleźć, powinniśmy spróbować. Natychmiast - Luis
mówił niepewnie, przepraszająco, ale miał rację. Musieliśmy wiedzieć. Jeśli mogłam zakończyć tę sprawę, to bez względu
na ból, nie wolno mi się było uchylać od podjęcia działania.
Rozwinęłam zwój, żeby znaleźć Isabel Rochę.
Obok jej nazwiska nie było adresu. Już to samo w sobie wydawało mi się dziwne. Wyczuwałam, że coś jest nie w
porządku. Dodatkowo zaniepokoiło mnie naprzemienne pulsowanie i zanikanie liter składających się na jej imię i nazwisko.
Jakby coś usiłowało je bezskutecznie zatrzeć. Do chwili, gdy dotknęłam jej imienia czubkiem palca. Łuna zapłonęła, lecz
nie dotarły do mnie, tak jak przedtem wiadomości o miejscu pobytu dziecka, przerażenie i strach. Po dotknięciu imienia
Ibby po
czułam tylko żarłoczną, wygłodniałą ciemność. Zawyła w moim wnętrzu jak wicher.
Pułapka. Imara mnie ostrzegała. Jeśli dotkniesz słów zapisanych na liście, możesz stać się celem ataku. Powiedziała mi, że
Pe
rła stała się kimś w rodzaju najwyższej władzy, Wyroczni, kimś, kto ma moc bezpośredniego dotykania biegu czasu,
przestrzeni i rzeczywistości. I ma moc zakłócania tego biegu. Głośno wciągnęłam powietrze do płuc. Usiłowałam oderwać
rękę od zwoju, ale ciemność runęła na mnie, lizała nerwy, żyły, mięśnie. Zobaczyłam, jak czernieje mi paznokieć, a potem
na palcu pojawiają się linie w kolorze indygo. Szybkie jak oddech ogarnęły moją lewą dłoń, tworząc ciemnogranatowe
ażurowe wzory, przynoszące ze sobą lodowate, śmiertelne odrętwienie.
Perła wlała swe szaleństwo, potęgę i zapiekłe pragnienie zemsty w czarną truciznę, którą sporządziła, dla mnie. Imara o
tym wiedziała. Znała ryzyko, a mimo to pozwoliła mi je podjąć. Próbowała tylko mnie ostrzec, że może być niebezpieczne.
Zacisnęłam zęby i skupiłam się, usiłując zablokować atak Perły. Wyczuwałam jej mroczną radość, jej triumf! To działo
się szybko, przerażająco szybko. Wszystkie inne bodźce docierały do mnie jakby z dużej odległości. Luis jęknął ze zgrozą i
sz
ybko ruszył w moim kierunku, gdy się zorientował, że dzieje się coś złego. Za późno. Już nie mógł mi pomóc.
Wtem moja dłoń została odepchnięta od zwoju. Papier upadł na podłogę i potoczył się, zwijając się i zamykając w
ciasnej ochronnej szkatule, która w
yglądała jak wypolerowana kość. Gładka i delikatnie połyskująca. Turner zawahał się, a
potem sięgnął po nią.
- Nie! -
krzyknęłam. - Nie dotykaj!
Znów się zawahał, a po chwili wycofał rękę, pozostawiając zwój na podłodze w miejscu, w którym upadł.
44
185
Wpatrywałam się w bezwładną lewą dłoń. Leżała na moich kolanach poczerniała i drętwa.
Martwa.
-
Mądre - szepnął Luis. Lekko mnie popchnął, a potem uklęknął przede mną. Ujął moją okaleczoną dłoń w obie ręce.
Zobaczyłam błysk wychodzącej z niego mocy, szukającej wejścia. Poczułam zwodnicze migotanie ciepła w tkankach.
Coś z nim walczyło. To był gwałtowny atak przeprowadzony z wnętrza mojej dłoni. Zadano Luisowi cios. Oderwał się
ode mnie, dysząc ciężko. Spojrzał na mnie przerażony, ogarnięty grozą.
-
Nie mogę - wybełkotał. - Nie mogę tego powstrzymać. Nawet nie mogę tego dotknąć. Musisz coś zrobić. I to
szybko, Cass.
-
Nie mogę. - Mój głos brzmiał równo i spokojnie, jakże nienaturalnie. - Dostała się do mojego wnętrza. Dłużej nie
dam rady zatrzymać jej w ręce. Moja moc pochodzi od ciebie. Jeśli ty nie umiesz jej powstrzymać, to ja tym bardziej. Ta
bitwa już została przegrana.
Chciałam, aby zrozumiał, że zbliża się moja śmierć. Nic już nie można było zrobić. Żadna magia nie mogła mi pomóc.
Turner patrzył wstrząśnięty i zdezorientowany. Nie mogłam liczyć na jego pomoc. Była niemożliwa. Spojrzałam na
Rashida.
Uśmiechnął się do mnie. Nadal siedział w kucki.
w kącie pokoju.
-
Nic za darmo, mój balansujący na krawędzi aniele. To cię będzie kosztować.
- Czego chcesz? -
zapytałam. Zaschło mi w ustach. Moja skóra napięła się i zwilgotniała. Bałam się, ale wiedziałam, że
okazanie rozpaczy może być niebezpieczne.
-
Naprawdę masz tyle czasu, żeby się targować? -Zadarł głowę do góry i wpatrywał się we mnie nieludzkimi,
bezdusznymi oczami. -
Moim zdaniem twój czas się skończył. Mogę ten proces zatrzymać. Powiedz, że się zgadzasz.
- Na co?
Jego uśmiech stał się brutalny.
-
Na wszystko, co tylko zechcę, oczywiście. - Jego ton zdradzał wszelkie możliwe lubieżne aluzje, ale oczy... zerkały w
stro
nę promieniującego mocą zwoju. Bezpośredni kontakt z Wyroczniami. A może z samą Ziemią. Niezmierzona potęga,
zwłaszcza w posiadaniu dżinna.
Obiecałam Imarze, że nigdy nie wypuszczę zwoju z rąk.
Westchnęłam ciężko i zadrżałam.
- Nie -
powiedziałam. Nie miałam ochoty podejmować tego konkretnego ryzyka. Nawet za cenę mojego życia. Rashid
był dziki i nieobliczalny Lista w jego rękach mogła równie dobrze przynieść niezmierzone zło, jak i ogromne dobro.
Poczułam, jak bariera, którą zbudowałam, aby odgrodzić moją zatrutą rękę, pęka niczym tama pod naporem czarnego
przypływu. Coraz większa ciemność rozlewała się po mojej ręce i zaczynała się rozszerzać.
- Tak -
zawołał Luis. - Do cholery, zrób to, Rashid! Zrób to! Ratuj ją!
Rashid uniósł pytająco brwi i nie odrywał ode mnie wzroku.
-
Ona musi to powiedzieć - stwierdził. - Nikt inny nie może jej w tym zastąpić. No i jak, Cassiel? Umowa stoi?
Oblizałam wargi. Czułam, jak ciemność zaczyna się burzyć pod moją skórą, bulgocząc jak jakiś lepki kwas. Nie bolało,
jeszcze nie,
ale tylko dlatego, że trucizna po drodze zniszczyła już nerwy. Kiedy jednak w końcu dotrze do ośrodków mocy,
czeka mnie męka nie do opisania. Wtedy mnie pożre i całkowicie zniszczy moją duszę, usuwając mnie ze świata.
Gdzieś, w głębi mnie, poruszyła się tamta Cassiel. Lodowato zimny rdzeń mnie - moja nieludzka istota, która
przyglądała się płonącym gwiazdom, widziała śmierć miliardów, była świadkiem okrucieństwa i cudów z tym samym
całkowitym brakiem zainteresowania.
Tamta Cassiel wiedziała, co zrobić, gdy zwykły człowiek zawiódł. Poczułam jej chłód w moim sercu, zaczęłam
myśleć tak jasno jak ona.Miałam wybór. Ale moje ludzkie ja nie potrafiło go dokonać.
Tylko dżinn mógł to zrobić.
- Nie -
powtórzyłam, bardzo dobitnie. - Nie przyjmuję twojej propozycji, Rashidzie. Nie, nie za taką cenę.
Podeszłam kilka kroków do małego stolika, na którym stała rzeźba z brązu przedstawiająca dwie złożone do modlitwy
dłonie. Należała do Angeli, była to pamiątka droga dla niej przez całe życie. Wzięłam rzeźbę do ręki i usłyszałam szept
modlitw Angeli i jej próśb, które spłynęły w ten metal. Jej historię.
Pomóż mi, dodaj mi sił, wyszeptała ludzka część mojej osoby. Pomóż mi postąpić właściwie. Pomóż mi pokonać strach.
Dżinn we mnie w ogóle nie odczuwał strachu, tylko zimną, pozbawioną uczuć konieczność działania.
Zwiększyłam ładunek mocy i przeobraziłam metal. Stopił się w mojej prawej dłoni w lśniącą kałużę, która po chwili się
wydłużyła i stwardniała.
Uformowała w topór o długim ostrzu.
Zanim Luis lub Ben Turner mogli mnie powstrzy
mać, położyłam dłoń na drewnianym blacie stołu, uniosłam topór do
góry i uderzyłam z całej siły w przegub ręki. Musiałam to zrobić za pierwszym razem.
Dla umysłu dżinna było to czysto akademickie ćwiczenie - obliczanie wszystkich kątów i niezbędnej siły.
Ludzka część mojej natury zniknęła. Tak było najlepiej.
Usłyszałam krzyk Luisa, ale już było za późno. Teraz.
Ostrze uderzyło prosto w niezakażone ciało, o dwa centymetry powyżej miejsca, w którym zatrzymała się trucizna.
Przecięło skórę, mięśnie i grubą kość. Zatopiło brzeg w drewnianym blacie.
45
185
Po wykonaniu prucy ukryty we mnie dżinn wycofał sie w czujne milczenie, usatysfakcjonowany precyzją i silą
swoich dokonań.
Ludzka część mojej natury obudziła się ze zgrozą. Krzyknęłam. Ból był prawie nie do zniesienia, gorący, czerwony
podmuch, który groził, że przewróci mnie nieprzytomną na ziemię. Musiałam skupić wszystkie swoje siły, aby zachować
świadomość. Natychmiast doznałam wstrząsu. Krew z kikuta przestała nagle płynąć strumieniem, zmieniła się w cienkie
strużki. Odrąbana dłoń wyglądała dziwnie obco, jakby nigdy przedtem do mnie nie należała, jakby tylko mi się śniło, że coś
podobnego mo
że być przymocowane do mojego ciała.
Rashid przed chwilą obojętnie stwierdził, ile strasznych rzeczy może się wydarzyć w ciągu kilku sekund.
Miał rację.
- Nie! -
krzyczał Luis. Chwycił mnie, wytrącił mi topór z ręki i rzucił na podłogę. Narzędzie poleciało z poślizgiem,
rozpryskując krople krwi. -Dios, nie!
Wysyczał coś jeszcze, czego zupełnie nie rozumiałam otulona mgłą, która zasnuła mi oczy. Ujął mocno kikut ręki.
Może zamierzał spróbować przyłączyć dłoń. Strażnicy Ziemi słynęli z podobnych cudów.
Dłoń miała jednak inne zamiary.
Odrąbana ręka konwulsyjnie się rozkurczyła, a po chwili zaczęła się ruszać jak osobna, żywa istota. Początkowo
niepewnie i sztywno poruszyła poczerniałymi palcami, nagle wbiła paznokcie w drewno i się zwinęła. Przypominała pająka
przygotowującego się do skoku.
Rashid, który nie zareagował, gdy odrąbywałam sobie rękę, teraz kiedy poczerniała dłoń ruszyła w moją stronę po
stole, nagle wstał szybko, wyprostował się i wyciągnął rękę. Nóż o szerokim ostrzu pofrunął z kuchennego blatu i wpadł
w jego palce. Rashid w trzech susach znalazł się obok stolika i błyskawicznym ruchem wbił nóż w wierzch mojej
odrąbanej, pełzającej ręki, przygważdżając ją do blatu. Walczyła przez chwilę, drapała czarnymi paznokciami, a potem
znieruchomiała. Nie zwiotczała.
Po prostu... znieruchomiała. Czekała.
- Niech to szlag! -
wyszeptał Turner i wzdrygnął się nagle. - Trzeba zatamować krwawienie i to szybko.
Luis oderwał wzrok od dłoni przybitej nożem do stołu. Zobaczyłam, jak ogromnym wysiłkiem woli się opanowuje.
- Rozumiem -
powiedział. - Cass? Słyszysz mnie?
-
Słyszę - odezwałam się jakby z daleka.
Luis miał kamienną twarz, ale w jego oczach dostrzegłam zatroskanie. Wydawał się taki bezbronny.
-
Nie będę cię okłamywał. To będzie piekielnie bolało, dlatego na chwilę wyłączę nerwy. Trzymaj się, dobrze?
Pokiwałam głową spokojnie. Nagle znalazłam się na podłodze. Nie wiem, jak. Tak, jakby życie na krótko wyskoczyło z
szyn; jakby kil
ka najważniejszych sekund mojego istnienia brutalnie usunięto i całkowicie zniszczono.
Nie miało znaczenia, jaki ból poczułam, te sekundy zniknęły, utracone na zawsze. Czasem ludzki mózg tak się broni, że
tworzy fałszywy obwód. Tak właśnie postąpił Luis. Uruchomił tę ostateczną ochronę, coś w rodzaju stanu uśpienia, w
którym mózg się przeprogramowuje.
Nie miałam żadnych wspomnień, bo dla mnie te chwile nie istniały. Nigdy miały nie istnieć.
Ręcznik ciasno owijał koniec mojego ramienia, które kończyło się nagle pustką. Podniosłam rękę do góry, wpa-
trywałam się dłuższą chwilę, zastanawiając się, co się stało z moją dłonią. Wciąż ją czułam, czułam, jak kurczą
się fantomowe mięśnie. Co się wydarzyło? Wiedziałam, a jednocześnie nie miałam pojęcia. W głowie mi się kręciło. Nie
mogłam się skupić. Oddychałam głęboko i dygotałam. Czułam ramię obejmujące mnie przez plecy.
- Spokojnie -
odezwał się Luis drżącym, zbyt wysokim głosem. Brzmiał fałszywie. - Oddychaj! Proszę oddychaj.
Przecież oddycham, pomyślałam, czując, jak nagle ogarnia mnie irytacja. Nawet Rashid przyglądał mi się ze
skupieniem. Turner i Luis sprawiali wrażenie wstrząśniętych i przerażonych.
Ach, tak, oczywiście. Odrąbałam sobie rękę.
Ich reakcja miała więc uzasadnienie.
-
Dobrze się czuję - powiedziałam. Rzeczywiście, tak było. Ból minął, a zawroty głowy też zaczynały przechodzić.
Odcięcie się od szturmującej ciemności dało mi niczym nieusprawiedliwione poczucie siły. - Udało wam się powstrzymać
krwawienie? -
Moje słowa zabrzmiały tak, jakbym pytała o samopoczucie dalekiej krewnej albo o pogodę. O coś, co nie
miało żadnego wpływu na to, czy przeżyję tę noc.
Luis przełknął ślinę. Jego skóra wydawała się kre-mowobiała pod brązową opalenizną.
- Nie krwawisz -
potwierdził. - Zabezpieczyłem nerwy i posklejałem naczynia krwionośne. Ale nie jest dobrze, Cass.
Chryste, dlaczego?
-
Perła - odpowiedziałam. - Gdybym nie zareagowała, zniszczyłaby mnie. Musiałam to zrobić.
-
Mogłem ci pomóc - wtrącił się Rashid. Rzuciłam mu dłuższe spojrzenie. - Być może.
-
Nic by to nie zmieniło - powiedziałam. - Chciałeś zdobyć listę. Nie wolno mi jej dać nikomu. Nie miałam podstaw,
by ci wierzyć, Rashidzie. A może chciałbyś powiedzieć, że mimo wszystko rzuciłbyś mi się na pomoc?
Nie odpowiedział. Nie musiał. Wyczuwałam w nim chciwość i czyste, egoistyczne pożądanie. Kiedyś byłam
Rashidem, kimś bardzo do niego podobnym.
- To
był jedyny sposób - oceniłam i z pewnych powodów zabrzmiało to nawet miło. Celowo nadałam swojemu głosowi
twarde brzmienie. -
Jeśli chcesz odpokutować swój błąd, Rashidzie, możesz zacząć od razu. Dziewczynka. Gloria. Idź po
nią. Nie będziemy się targować. Zrobisz to, bo ja ci każę.
Rashid spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami. Zerknął na stół, na którym moja poczerniała ręka leżała przybita do
blatu. Nie była martwa. Czuwała.
46
185
-
Jeśli uratuję ją teraz - zaczął - zgubicie trop do tych, których szukacie. Mogę ich śledzić i odebrać im dziecko, zanim
bardziej je skrzywdzą.
- Jest sama -
powiedziałam. - Cierpi z bólu. To dziecko. Każda minuta coraz bardziej ją okalecza. Zrób to, Rashidzie.
Jesteś mi to winien.
Namyślał się przez moment, bezwiednie pochylając głowę.
A potem zniknął.
Po jego zniknięciu zapadła cisza.
-
Odrąbałaś sobie rękę. Jezu Chryste! Własną rękę. Odrąbałaś!
- To
nie była już moja ręka - stwierdziłam. - Już nie należała do mnie. Nie można jej było ocalić.
Turner miał taką minę, jakby mu było niedobrze. Wpatrywał się uważnie w nieruchomy czarny przedmiot, który skulił
się, przygwożdżony do blatu stołu. Nie sprawiał wrażenia martwego. Wyglądał tak, jakby czekał na okazję, na chwilę
naszej nieuwagi. Nie do końca byłam przekonana, czy przy odrobinie wysiłku z jego strony nóż go przytrzyma, chociaż
Rashid wbił go głęboko w drewno.
- Tak -
zaczął cicho Turner. - Rozumiem, o co ci chodzi. A więc... Co z tym teraz zrobimy?
-
Jesteś Strażnikiem Ognia, prawda? - zapytałam. -Spal to. Proszę.
Spojrzał na mnie z ukosa, z niedowierzaniem, a potem po cichu spytał Luisa o zgodę. Luis krótko, w milczeniu skinął
głową. Turner wziął głęboki oddech, skupił energię. Drewno stołu w sporej odległości wokół odrąbanej dłoni wybuchnęło
płomieniem.
Dłoń zaczęła walczyć z nożem, próbując uciec, szarpała się i kaleczyła na ślepo. Wspólnie z Luisem otworzyliśmy śluzy
mo
cy i zalewaliśmy nią drewno, którego dłoń dotykała. Część jeszcze nie płonęła, lecz skręcała się, zawijała wokół palców,
więżąc je jak w pułapce. Ogień, metal, ziemia. Dłoń krępowały połączone siły, prócz powietrza, które zasilało ogień.
Próbując się uwolnić, dłoń podskakiwała szaleńczo, a wreszcie, z trzaskiem pękających kości i skwierczącego mięsa,
zwiotczała i opadła. Była martwa.
Z odrąbanego nadgarstka popłynęła czarna, lepka maź, zmieniając drewno w pylisty, cuchnący popiół wszędzie tam,
gdzie go d
otknęła. Zgasiła płomienie. Ale nie żyła długo poza ciałem swojego gospodarza i zmieniła się w czarny, tłusty
dym, który szybko rozwiał się w powietrzu.
Turner podtrzymywał ogień tak długo, aż z dłoni pozostała tylko koronka jaskrawobiałych, kruszących się kości.
Dopiero wtedy pozwolił płomieniom zgasnąć.
Zerwał się i niepewnym krokiem pośpieszył do łazienki. Zatrzasnął za sobą drzwi. Patrzyłam bez słowa, jak wychodzi.
Luis, poruszając się jak człowiek postrzelony w brzuch, minął mnie, wszedł do kuchni, otworzył lodówkę i wyjął piwo.
Zerwał kapsel, wciąż patrząc ze zgrozą przed siebie, podniósł butelkę i pił, dopóki na dnie nie została tylko piana. Potem
pochylił się do przodu i przyłożył do czoła zimne, puste szkło.
Stałam, chwiejąc się z utraty krwi i wstrząsu. Podniosłam brązowy topór z karminowej kałuży na podłodze. Wytarłam
go starannie o ręcznik owinięty wokół mojego lewego przegubu, a potem usiadłam na kanapie i zaczęłam rozwiązywać
ciasne węzły bawełnianego sznurka, którym obwiązano ręcznik, żeby się nie zsunął.
-
Co ty, do diabła, wyrabiasz? - zapytał Luis ze znużeniem w głosie. Próbował mnie powstrzymać. Odepchnęłam go
zdrową ręką, przytrzymałam; szarpałam postrzępiony sznurek zębami, aż rozluźniłam go na tyle, by zsunąć ręcznik z ręki.
Kont
rolowałam swoje ciało na tyle, żeby utrzymywać zamknięte naczynia krwionośne, a nerwy znieczulone. Owinęłam
rękę dwukrotnie sznurkiem i przyglądałam się uważnie brązowemu toporowi leżącemu w prawej dłoni.
- Cass! -
Głos mu się załamywał. - Cass, co ty wyrabiasz, do diabła? - Uświadomiłam sobie, że się boi, że kompletnie
oszalałam i że za chwilę znów bez powodu zacznę się okaleczać.
- Ciii... -
Uciszyłam go i wysłałam ładunek energii. Metal topora zmiękł, roztopił się, uformował w złożoną i delikatną
konstr
ukcję. Zbudowałam ją, posługując się instynktownym rozumieniem świata dżinnów, mojego pięknego, precyzyjnie
zaprojektowanego ciała i wzajemnych połączeń wszystkich rzeczy. Sądzę, że Luis do pewnego stopnia miał rację. Ogarnęło
mnie dziwne sza
leństwo. Moje postępowanie wydawało mi się całkowicie racjonalne od chwili, kiedy uświadomiłam sobie,
że mam wybór, którego nikt, nawet Perła, nie przewidział. Odrąbać dłoń. Spalić szczątki.
A Inn/, len snin bezwzględny, zimny instynkt dżinna podpowiadał mi, żebym z broni, która stała się narzędziem mojego
ocalenia, zrobiła sobie nową rękę.
Zaczęłam od zbudowania twardych metalowych kości, a potem przykryłam je drobnymi, cienkimi przewodami,
układając tak, jakby to było lustrzane odbicie mięśni i ścięgien prawej dłoni. Wszystko osłoniłam lekką, elastyczną skórą z
brązu. Palce. Z delikatnie zaostrzonymi paznokciami, nieco spiczastymi jak po starannym manikiurze.
Przyłożyłam skomplikowany mechanizm do odsłoniętego kikuta ręki i połączyłam poszczególne części, nie zwracając
specjalnej uwagi, co jest metalem, a co ciałem. Zlały się z sykiem ze sobą. W powietrzu roz-szedł się odór palonego mięsa.
Zaczęłam poruszać palcami, a Luis patrzył z niedowierzaniem, szeroko otwartymi oczami.
Zwinęłam moją nową brązową dłoń w pięść, rozprostowałam palce i położyłam na kolanach. Dłoń była perfekcyjna w
każdym widocznym szczególe. Nawet połysk skóry przypominał żywe ciało. Wyglądało to tak, jakbym zanurzyła rękę w
ciekłym metalu.
Usłyszałam szum wody w łazience. Drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Turner, ocierając usta ręcznikiem.
-
Musimy wezwać dla ciebie karetkę... Co to jest, do diabła? - powiedział tonem znużonego zrezygnowanego
człowieka, którego nic już nie zaskoczy.
Wyciągnęłam przed siebie metalową rękę.
47
185
-
Nie będzie karetki. Ani szpitala. - Poruszyłam szybko palcami, żeby pokazać mu, że pracują, a potem opuściłam dłoń
i zamknęłam oczy. - Teraz chce mi się spać.
Nie wiem tego na pewno, ale wyobrażam sobie, że Turner i Luis wymienili długie spojrzenia. Po prostu odpłynęłam w
półprzytomny sen wywołany szokiem, napięciem i autentycznym, prawdziwym wyczerpaniem.
Wydawało mi się, że spałam tylko kilka minut, zanim się ocknęłam. Dygotałam. Spokój i wstrząs minęły. ()puściła mnie
również chłodna pewność siebie dżinna. Pozostała tylko świadomość, co zrobiłam ze swoim delikatnym ludzkim ciałem.
Luis siedział naprzeciw mnie na kanapie. Patrzyłam na niego niema, oczy miałam zamglone zimnymi, zapomnianymi
łzami. Objął mnie i przycisnął wargi do mojej skroni.
-
Dzięki Bogu! Dzięki Bogu, że wróciłaś - wyszeptał. Wróciłam. W chwili, gdy uświadomiłam sobie, że
mam wybór, zniknęła osoba, która zamieszkiwała moje ciało. Tamta Cassiel została wypędzona do najdalszych jego
zakamarków, gdzie znów się zaczaiła.
- To ona, prawda? - zapy
tał. - Ta Cassiel, którą byłaś w świecie dżinnów? Ta podła istota, o której mi opowiadałaś. - Ta,
która w razie konieczności podjęłaby decyzję o zagładzie całej rasy ludzkiej.
Przytaknęłam kiwnięciem głowy i ukryłam twarz w jego koszuli. Nie mogłam opanować drżenia. Ani powstrzymać łez.
Głaskał mnie po włosach, raz za razem, zwierzęcy sposób uspokojenia i bliskości, pragnęłam tylko... zapomnienia. Choćby
na krótką chwilę.
-
Miałaś rację - powiedział. - Ona jest przerażająca. Dla mnie też.
Następne kilka długich minut milczeliśmy. Słychać było tylko, jak Turner pije wodę, znowu nalewa do szklanki, i
znowu pije, jakby chciał opłukać się od środka do czysta. Kiedy się zastanawiałam, czy też nie powinnam poprosić o wodę,
Luis podał mi szklankę i delikatnie zachęcił mnie do picia.
Nie zdawałam sobie sprawy, jak jestem spragniona, do chwili gdy woda dotknęła moich warg. Wypiłam ją, duszkiem do
dna. Luis dolał mi wody do szklanki, usiadł obok mnie i głaskał nerwowo moje włosy. Piłam już spokojniej.
- Taka jest moc -
powiedział. - Odbiera siły fizyczne. A ty... - Zerknął na metalową rękę, leżącą na moich kolanach. -
Nie mam pojęcia, jak to zrobiłaś.
- Co takiego?
-
Tam, do diabła! Wszystko! Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Zupełnie jak z jakiegoś wysokobu-dżetowego
filmu fantastycznonaukowego. -
Wpatrywał się w moją dłoń z hamowaną fascynacją. - Jesteś pewna, że ta dłoń jest dobra?
- Czy jest dobra? -
Zaskoczona, podniosłam ją do góry i zaczęłam zginać metalowe palce. - Dlaczego miałaby być zła?
-
Chyba żartujesz. Przecież to metalowa ręka.
-
Uważam, że moja poprzednia dłoń była o wiele gorsza. - Złączyłam palce. Panowałam nad nimi, ale kiedy metal się
zetknął z metalem, rozległ się dziwny brzęk.
Luis nie odrywał ode mnie spojrzenia.
-
Czujesz coś przy dotknięciu?
- Tak.
- Jak?
Zaskoczona, spojrzałam na niego. Takie pytanie w ogóle nie przyszło mi do głowy. Przesunęłam metalowymi palcami
po tkaninie kanapy, po gładkiej skórze mojej kurtki, a potem delikatnie dotknęłam skóry Luisa.
Wszystkie wrażenia były odmienne. Takie, jakie powinny być. Takie, jakie znałam z doświadczenia.
- Metal -
odpowiedziałam zdziwiona - jest składnikiem żywej Ziemi. Twoje moce kontrolują metal, dlatego potrafię
zinterpretować wrażenia.
- Czy to boli?
- Nie -
odparłam. Przyłożyłam metalową dłoń do jego ciepłego policzka. - Czy czujesz się dziwnie?
Miał zaskoczoną minę. Podniósł rękę i przykrył nią moją dłoń z brązu. Nie zdążył mi odpowiedzieć, gdy nagle
rozdzwonił się mój telefon komórkowy, dygotał tuż przy mojej skórze jak uwięziony w siatce owad. Wysunęłam go i
otworzyłam. Na wyświetlaczu nie pojawiło się nic prócz przypadkowych smug światła.
Przyłożyłam słuchawkę do ucha.
- Ludzka technologia. - To
był Rashid. W jego głosie usłyszałam niesmak i odrobinę zadowolenia z siebie. -
Marnotrawstwo, ale ciekawe.
-
Nie wszyscy możemy być tacy jak ty - powiedziałam. - Czy znalazłeś dziecko?
-
Oczywiście. I zanim zapytasz, odpowiem, że mężczyzna kierujący pojazdem jeszcze nie wie, że dziewczynka
zniknęła. Zabrałem ją, gdy stanął na światłach.
-
Widział cię?
- O
czywiście, że nie. Jest przekonany, że ona nadal jest zamknięta w jego bagażniku. - Głos Rashida zabrzmiał ostrzej. -
Zanim zapytasz, tak, śledzę go.
-
Co z dziewczynką? Na pewno nic jej nie jest?
-
Czyż nie powiedziałem...
- Tak. -
Zamknęłam oczy i spróbowałam się skoncentrować. Widząc ponaglający gest Luisa, przełączyłam telefon na
tryb głośnomówiący, żeby wszyscy mogli słyszeć naszą rozmowę. - Co z nią zrobiłeś?
48
185
-
Nie jestem bez serca. Nie porzuciłem jej na poboczu drogi. Znalazłem policjanta i przekazałem ją, jest bezpieczna.
Poczułam gwałtowną ulgę. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, jak się niepokoiłam.
-
Gdzie teraz jesteś?
W bagażniku jego samochodu - odparł Rashid. -Pomyślałem, że to byłoby niegrzecznie odebrać mu coś i niczego nie
zostawić w zamian.
-Mu
sisz się stamtąd wynieść! - warknął Turner. -Wysiadka! Jeśli zabrałeś dziewczynkę, to skończyłeś robotę! Zostaw
to!
- Nie! Turner nie ma racji! -
krzyknęłam. - Zostań z nim, Rashidzie. Ale pamiętaj, jeśli jedzie do Perły, musisz uważać,
żeby się wycofać na czas. Nie wolno ci się za bardzo do niej zbliżyć. Widziałeś, co potrafi.
-
Widziałem - zgodził się ze mną. - Będę się do was odzywał.
Zerwał połączenie bez pożegnania, ale go się nie spodziewałam. Turner już wystukiwał numer w swojej komórce,
odwracając się do nas plecami. Mówił szybko i niecierpliwie. Po pięciu minutach wrócił do nas. Był blady i wyczerpany,
ale chyba odczuł ogromną ulgę.
-
Mają dziewczynkę - powiedział. - Jest pod opieką policji. Wiozą ją do szpitala z uzbrojoną eskortą. Na miejscu spotka
się z nią Strażnik. Będą jej pilnować.
- A jej rodzice?
-
Właśnie do nich jadę - rzucił. - Takie dobre wieści lubię przekazywać sam. - Podniósł marynarkę od garnituru, która
była równie pognieciona, jak spodnie i koszula. Włożył na siebie, unikając naszych spojrzeń. -Chcecie pojechać ze mną? -
zapytał.
-
Nie jestem pewien. Ona nadal nie wygląda najlepiej - stwierdził Luis z powątpiewaniem w głosie, ale ja już zaczęłam
się podnosić. Podtrzymał mnie, ujmując jedną ręką za łokieć. Poczułam tylko lekki zawrót głowy. Rzeczywiście, wstrząs
mijał.
Na pewno dotyczyło to wstrząsu fizycznego. Nie potrafiłam jeszcze powiedzieć, jakie emocje czuję ani co będę czuła
jutro. Tak
głębokie okaleczenie było dla mnie nowym, nieznanym doświadczeniem. Zwłaszcza że okaleczyłam się sama, z
własnego wyboru.
-
Chcę z tobą jechać - powiedziałam. - Jeśli się na to zgodzisz.
Wszyscy spojrzeliśmy w tym samym kierunku, na wypaloną na stole plamę, pokryty sadzą nóż i białe kości, które były
jedynymi szczątkami, jakie pozostały z mojej dłoni. Turner zadrżał.
- Tak -
zaczął. - Chyba masz prawo w tej chwili zrobić, co zechcesz. W porządku.
Luisowi się to nie spodobało, ale tylko pokręcił z niezadowoleniem głową. Dotknął mojego ramienia, dając mi do
zrozumienia, że chce, abym się do niego odwróciła.
-
Hej! Chcesz więcej? - pytał, czy potrzebuję więcej mocy. Nie miałam odwagi sprawdzić jej poziomu, a w tej chwili
uświadomiłam sobie, że potrzebuję tak samo energii, jak przed chwilą potrzebowałam wody.
Kiwnęłam głową. Westchnął i ujął moją prawą dłoń. Stanął przede mną.
- Gotowa? -
zapytał.
Spojrzałam na niego i znowu skinęłam twierdząco.
Wpłynęła we mnie jego energia. Strumień powiększył się, rozlewając się i pulsując w moich żyłach. Moja skóra zaczęła
płonąć. Poczułam, że - przez kontrast - połączenie metalu z ciałem staje się zimniejsze, moja nowa ręka była jak fantomowa
kończyna z lodu. Moc krążyła we mnie, naprawiając uszkodzenia, a potem zgromadziła się w moim wnętrzu. Odsunęłam
się od Luisa, lecz najpierw posłałam impuls wdzięczności i dopiero wtedy zobaczyłam znużenie na jego twarzy, a w oczach
cierpienie.
Zadawałam mu ból. Był bardzo zmęczony i niespokojny; widział, jak robię coś strasznego, i nie mógł mnie
ani powstrzymać, ani uratować przed konsekwencjami.
Przecież tyle już przeżył. A teraz na dodatek zabierałam
resztki jego cennych zapasów sił. Ale się nie cofnął. Ani na chwilę. Pocałowałam go. Nie wiem dlaczego. Popełniłam błąd.
To
była niewłaściwa chwila, niewłaściwe miejsce. Musiałabym uznać moje postępowanie za całkowicie irracjonalne i
błędne, gdyby nie gwałtowne zawirowanie, które ogarnęło mnie, gdy poczułam delikatnie dotknięcie warg Luisa. Napięcie
jego ciała i pochylenie w moją stronę, sposób, w jaki przesunął dłońmi po moich ramionach, sprawiły, że zadrżałam.
Luis odsunął się nagle ode mnie, a jego policzki zapłonęły czerwienią. Rzucił spojrzenie w stronę Turnera, który się
zatrzymał z ręką na klamce i stał, wpatrując się w nas.
-
Na co się gapisz? - zapytał Luis. Turner pokręcił przecząco głową. - Wynoś się stąd, do cholery! Nigdy nie widziałeś,
jak się ludzie całują? Ruszaj!
Turner gwałtownie zamknął usta i wyszedł z domu. Luis wyciągnął lewą rękę i ujął moją prawą dłoń. Przycisnął na
chwilę czoło do mojej głowy.
- Hej! -
powiedział. - Później, dobrze? Musimy
0
tym porozmawiać.
- Tak -
zgodziłam się. - Później. Jeśli istniało jeszcze jakieś „później".
Wzięłam zwój, zamknęłam w emaliowanej szkatule, która wydawała się ciepła. Wsunęłam ją pod kurtkę
i
wyszliśmy.
49
185
Wnętrze sedana FBI nie było tym razem przyjemniejsze niż przedtem, ale na szczęście nie jechaliśmy zbyt długo. A
może byłam za bardzo zmęczona i oszołomiona, aby zwracać uwagę lub koncentrować się na różnych przykrych woniach
i niewygodach. Zaczęły mnie boleć wszystkie mięśnie, był to efekt niekończącego się napięcia wywołanego strachem.
Uświadomiłam sobie, że potrzebuję wypoczynku. Snu. Jedzenia. Podstawowych rzeczy podtrzymujących ludzkie życie.
Ale najpierw musiałam doprowadzić tę sprawę do końca. Takie postępowanie nie było logiczne, lecz niezbędne.
-
Dlaczego napadła na ciebie? - zapytał Luis. -Atakuje cię coraz częściej, wciąż próbuje. Jakby chciała cię zabić, ale
niezbyt się starała.
Postawił znakomite pytanie. Miałam zamknięte oczy, poprawiłam się na siedzeniu, aby złagodzić ból krzyża.
-
Widziałeś kiedyś walkę byków?
- Ra
ny, to, że jestem Latynosem, nie oznacza...
-
Mówię o pikadorach - przerwałam mu. - Byka trzeba rozwścieczyć przed walką. Dlatego pikadorzy dręczą zwierzę,
kłują je, wywołując jego furię, dopóki nie będzie gotowe do szarży. Dzięki temu przedstawienie jest lepsze.
Milczał przez chwilę. Czułam, że patrzy na mnie uważnie. Nie spojrzałam na niego.
- Jestem bykiem -
wyjaśniłam. - Ofiarą. Ona chce stoczyć ciekawszą walkę.
-
A jaką funkcję w tej walce pełnią Strażnicy? Wzruszyłam ramionami.
-
Zabije każdego, kto stanie jej na drodze. Ale nie zamierza walczyć z wami. Chodzi o mnie. O dżinny.
-
Sądziłem, że to ty jesteś matadorem, chica. Uśmiechnęłam się leniwie.
-
Czasem jesteś matadorem, a czasem bykiem - powiedziałam.
Przespałam się krótko w czasie drogi. Ocknęłam się, kiedy Turner zwolnił na ulicy na przedmieściu, przed
domem jakich wiele. Podobnym do domu Luisa, tylko że trochę starszym. Uliczkę wypełniały zaparkowane samochody,
policyjne radiowozy i duże przemysłowe ciężarówki, dźwigające niezgrabne anteny. Było też pełno zwyczajnych gapiów,
których przyciągały niezwykłe wydarzenia, jeśli tylko nie dotyczyły ich bezpośrednio. Turner machnął ręką i wjechaliśmy
za bariery. Tu wska
zano mu puste miejsce na podjeździe.
- Drzwi kuchenne -
powiedział. - Idźcie za mną. Nie podchodź do tłumu. Kamery wszystko rejestrują. Stałabyś się
sensacją dnia.
Odwracałam się plecami do zgromadzonych dziennikarzy. Błyskały flesze, zapłonęły białym światłem reflektory
kamery, wykrzykiwano za nami pytania. Szybko obeszliśmy róg domu, zostawiając za sobą reporterów i gapiów.
Ruszyliśmy wąską ceglaną ścieżką przez zadbane, nieduże podwórko. Dotarliśmy do drzwi z siatki, a za naszymi plecami
nagły wybuch hałaśliwego zainteresowania zgasł, słychać było tylko pomruk rozczarowanych.
Dom był oświetlony ze wszystkich stron, bez wątpienia po to, żeby zniechęcić ciekawskich lub najbardziej
zdeterminowanych. Na ganku leżał przewrócony na bok dziecinny rowerek, a obok wrotki, ochraniacze na kolana i łokcie,
różowy kask. Rękawica bejsbolowa i kij. Piłka nożna. Gloria była aktywnym dzieckiem. Turner nie zwrócił uwagi na
sprzęt. Pewnie już go wcześniej widział. Musiał tu być.
W środku, gdy wszedł Turner, policjanci znieruchomieli i spojrzeli na niego wyczekująco. Było ich trzech: dwóch w
zwykłych garniturach, jeden w mundurze. Nie rozpoznałam żadnego z nich, ale oni najwyraźniej rozpoznali mnie i Luisa.
Popatrzyli na nas z kamiennymi twarzami i kiwnęli krótko głowami.
Na kanapie siedziało dwoje ludzi, z dala od siebie, a jednak bez wątpienia razem. W ich oczach była... pustka. Udręka i
zagubienie, wywołane strachem i napięciem. Kobietę otaczało migotanie mocy jak mgła w sferze eterycznej;
przypomniałam sobie, jak Turner mówił o niej, że chciała być Strażniczką. Straciła moc, którą kiedyś posiadała, lub
przynajmniej wolę jej używania. Była chudą kobietą w średnim wieku, pochodziła z Afryki. Miała delikatne, wysoko
osadzone kości policzkowe i skórę koloru ciemno palonej kawy. Piękna, lecz znużona i pod wpływem strachu krucha.
Mężczyzna był wyższy, o nieco jaśniejszej cerze i oczach uderzającej jasnozielonej barwy. Spojrzał na nas bez słowa.
Żałośnie. Z błyskiem nadziei.
Na stoliku przed nimi leżało kilkanaście fotografii, wyjętych z ramek, które bezładnie zrzucono w jednym miejscu na
dywan. Na każdej fotografii widniało ich dziecko - Gloria - uśmiechnięta, nieustraszona, silna. Życie rozłożone w schludny
ciąg ujęć.
Przypomniałam sobie przerażenie i ból uwięzionego w bagażniku dziecka. Poczułam, jak ogarnia mnie wściekłość. To
była Gloria - pewność siebie, siła, możliwości. Tamta druga nigdy nie powinna zaistnieć, nie w tym wieku. Nigdy.
Przymglone oczy kobiety nagle rozjaśnił czujny błysk. Coś odczytała z mowy ciała Turnera, coś dostrzegła w wyrazie
jego twarzy. Wstała powoli, spięta jeszcze bardziej. Jej mąż również wstał, tylko wolniej i ostrożniej, jakby groziło mu
załamanie, gdyby poruszał się szybciej.
-
Żyje - powiedziała pani Jensen. Nie zgadywała. Zobaczyłam, jak nagle wypełnia ją radość, niczym fala wypływająca z
pękniętej tamy. Już nie wydawała mi się ani krucha, ani zmęczona. Teraz zrozumiałam, po kim Gloria odziedziczyła siłę i
energię. - Ona żyje!
Klasnęła w ręce i rzuciła się mężowi w ramiona. Mężczyzna wpatrywał się nad jej głową w agenta Turnera oczami
pełnymi nadziei i lęku do chwili, gdy Turner się uśmiechnął.
-
Nic jej nie jest. Mamy ją. Jedzie do szpitala w La Jolla. Za pół godziny możecie się znaleźć w samolocie. Wkrótce ją
zobaczycie, obiecuję.
50
185
Mężczyzna zadrżał i zamknął oczy. Ukrył twarz we włosach żony. Przytulili się do siebie i rozpłakali. Opadli na kanapę,
łkając z ulgą. Gdy napięcie minęło, w pokoju zapanowała inna atmosfera. Przypominała czyste, rześkie powietrze po burzy.
Chwila spokoju.
Wszystko się zmieniło, a najważniejsze były właśnie takie chwile. Jako dżinn nigdy tego nie rozumiałam. W świecie
dżinnów wszystko było odwieczne. Teraz uczyłam się rozpoznawać te niezwykłe momenty, przeżywałam je, jak mogłam
najintensywniej.
Czułam się szczęśliwa ze względu na tych obcych ludzi. Po prostu... szczęśliwa.
-
Chcę wam kogoś przedstawić - mówił dalej Turner. - To Luis Rocha, cywilny konsultant, współpracujący z nami, a to
jego partnerka... -
zawahał się na chwilę.
- Leslie -
podpowiedziałam. - Leslie Raines.
-
Tak, oczywiście. - Zawstydziło go na chwilę to potknięcie. Nie powinien odczuwać wstydu. Zaimponował mi, że nie
nazwał mnie bezwiednie Cassiel. - Odegrali rolę narzędzi w bezpiecznym odebraniu Glorii mężczyźnie, który ją porwał.
Narzędzie. Cóż to za dziwna rola - być narzędziem. Uznałam, że chyba miał rację, określając mnie w ten sposób.
Wykorzystywano mnie... robił to Ashan, Strażnicy, nawet sam Turner. W jego przypadku, być może chodziło o wyższy
cel.
A jednak. Nie podobało mi się, że jestem wykorzystywana, nawet przez Boga.
Luis zerknął na moją lewą dłoń, wypolerowaną i błyszczącą. Wsunęłam ją do kieszeni kurtki, zanim Jensenowie ją
mogli zauważyć i zacząć się zastanawiać nad jej odmiennością. Pani Jensen siąknęła nosem, otarła oczy, zmusiła się do
uśmiechu i wyciągnęła do mnie rękę. Potrząsnęłam nią z poważną miną, potem wymieniłam uścisk dłoni z jej mężem. Luis
zrobił to samo. W ich wdzięczności była jakaś bezbrzeżna bezradność. Trudno mi było spojrzeć w ich przepełnione łzami
oczy. Nagle poczułam się niegodna ich szacunku. Przypomniałam sobie propozycję wykorzystania ich dziecka jako przy-
nęty. To wspomnienie wywołało we mnie poczucie winy.
-
Dopadliście go? - zapytał Jensen. - Człowieka, który porwał moje dziecko?
Policja była przygotowana na to pytanie. Uświadomiłam sobie, że ja nie umiem odpowiedzieć. Spojrzałam na Luisa, a
on z kolei zerknął na Turnera. Turner nie zmienił wyrazu twarzy.
-
Ścigamy go - powiedział. - Nie umknie nam. Trafi do aresztu, zanim wasz samolot wyląduje w Kalifornii.
- Oddajcie go mnie -
zaproponował Jensen. - Oddajcie go mnie, a już nie będziecie musieli się nim przejmować.
Niewiele zostanie z niego do pogrzebania.
Wiedziałam, co czuje. Czułam to samo. Zastanawiałam się przez chwilę, zupełnie bez związku z toczącą się rozmową,
czy Rashid również zaczął odczuwać nienawiść, gdy trzymał w ramionach płaczącą z bólu dziewczynkę. Jeśli tak, to Jensen
nie będzie miał się na kim zemścić.
Miałam nadzieję, że tak właśnie się stanie. Rashida by to rozbawiło, a Jensenowi oszczędziło... późniejszych
kłopotów.
-
Skupmy się teraz na Glorii - zaproponował Turner. Jego słowa odwróciły uwagę rodziców od planów zemsty,
przynajmniej na jakiś czas. - Proszę się spakować. Zabierzmy też rzeczy Glorii. Dzięki temu poczuje się w szpitalu jak w
domu. Proszę wziąć ubrania i zabawki. Sądzę, że lekarze będą chcieli zatrzymać ją na noc na obserwacji.
Oboje kiwnęli głowami. Pragnęli coś robić, nieważne co. Zrobiło mi się przykro, że muszę im przeszkodzić.
-
Zanim państwo wyjdą, muszę państwu zadać kilka pytań - zaczęłam.
Jensenowie zatrzymali się przytuleni do siebie i utkwili we mnie uważne spojrzenia.
-
Czy ktoś z państwa był w miejscu nazywanym Ranczem?
Nie spodziewałam się odpowiedzi wprost na pytanie, ale liczyłam, że zauważę w sferze eterycznej ślad zaskoczenia. I
tak też się stało. U pana Jensena dostrzegłam słabe, lecz wyraźne zakłócenie wywołane zaskoczeniem.
- Na jakim ranczu? -
zapytała pani Jensen, marszcząc brwi. - Mam kuzynów farmerów w Indianie...
Spojrzałam w szeroko otwarte jasnozielone oczy pana Jensena.
-
Pan chyba wie, o czym mówię.
Nie odpowiedział. Zauważyłam błyski paniki w jego sferze eterycznej, jaskrawe gorące gwiazdy wybuchające i
rozpryskujące się w jego aurze. Był to dziwnie piękny widok. Czułam, że Luis i Turner też przyglądają się mężczyźnie.
Wszyscy, korzystając z superwzroku, nakładaliśmy na świat realny eteryczny wzorzec i szukaliśmy różnic.
- Panie Jensen -
powiedział Turner. - Muszę zamienić z panem kilka słów na osobności. Pani Jensen, może pani
spakować rzeczy, o których mówiłem? Powinniśmy się pośpieszyć. Chciałbym, aby Gloria mogła się /. pmi stwem jak
najszybciej zobaczyć.
Pani Jensen najwyraźniej wiedziała, że coś jest nie w porządku, ale skupiła się na jednej rzeczy, która ratowała ją przed
zamętem - na pewności, że zobaczy córkę. Mąż patrzył za nią, jak odchodzi. Sprawiał wrażenie zagubionego i bardzo
wystraszonego.
Turner zaprowadził nas do małego pomieszczenia tuż obok saloniku. Była to pralnia. Znalazło się tam dość miejsca dla
nas czworga. Pachniało proszkiem do prania i płynami zmiękczającymi tkaniny. Dziwne miejsce, aby oskarżyć kogoś o
współpracę w porwaniu córki.
- Ranczo -
zaczął Turner, kiedy tylko zamknął drzwi. - Rozpoznał pan tę nazwę.
-
Może myślałem o czymś innym - odparł Jensen. Wysunęłam z kieszeni lewą dłoń i opuściłam swobodnie. Była
brązowa, lśniąca, wyraźnie obca. Zdumiony, przyglądał się jej, a potem zadarł głowę. - Myliłem się. Nie wiem, o co
państwu chodzi.
51
185
-
Naprawdę pan nie wie? - zapytałam i powoli poruszyłam metalowymi palcami. Poczułam fantomowy ruch mięśni.
Wrażenie było dziwne. - Pan tam był, panie Jensen, i zabrał pan ze sobą Glorię. Do oceny?
Zaczął się pocić, w blasku żarówki wiszącej u sufitu zalśniły na jego czole drobne kropelki wilgoci. Nagle atmosfera
zrobiła się duszna i ciężka.
- To
był letni obóz - przyznał. - Obóz dla inteligentnych i utalentowanych. Ale Glorii tam się nie spodobało, dlatego
wróciliśmy do domu. To wszystko.
- Nie wszystko -
poprawiłam go. - Widział pan różne rzeczy, prawda? Rzeczy, których pan nie potrafił zrozumieć ani
sobie wyjaśnić.
Jensen wzdrygnął się i odwrócił wzrok. W końcu zrozumiałam.
Ona nigdy mu nic powiedziała - zwróciłam się do llirncra i do milczącego, obserwującego przebieg wypadków Luisa,
który oparł się o zlew, a ramiona skrzy- | żował na piersi. - Żona mu nie zdradziła, że mogła być Strażniczką. Nie
wspomniała też, że córka mogła odziedziczyć jej talent. Nie wiedział, co widzi ani co się działo na Ranczu.
Oczy Jensena wypełniły się łzami.
- To
ktoś stamtąd ją porwał? Tamci ludzie? Na litość boską, to miało miejsce w zeszłym roku, zwyczajny obóz letni dla
dzieciaków. To
było co innego? Dlaczego? Dlaczego mieliby zrobić coś takiego?
Luis i Turner spojrzeli na mnie. Mogłam mu powiedzieć tylko jedno.
-
Bo pańska córka ma potencjalną moc. A oni tego szukają. Od tej chwili trzeba będzie jej strzec. Niech pan
porozmawia z żoną. I przyzna, że pan wie, że wasza córka ma zdolności Strażniczki. Żona też będzie miała panu wiele do
powiedzenia.
Mówiąc to, musiałam skrzywdzić tych ludzi. Żyli w świecie fałszywym, lecz szczęśliwym. Teraz go zatruwałam
prawdą. Ale i tak nie było końca zmianom.
Życie jest zmianą, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego na głos. Powoli zwinęłam w pięść chłodne, metalowe palce
mojej lewej dłoni. Dłoni, której nie straciłam dla ich dziecka, lecz dla Ibby. Dla dziecka, które... kochałam.
Życie jest zmianą.
-
Musi nam pan opowiedzieć o wszystkim z najmniejszymi szczegółami - Turner zwrócił się do Jensena. -Skąd pan
otrzymał zaproszenie, żeby przywieźć córkę na ten obóz, gdzie się mieścił, kogo pan tam spotkał, co pan tam robił. Po
prostu wszystko. Rozumie pan?
Jansen skinął głową, a łzy spływały mu po policzkach.
- To moja wina -
powiedział. - Naraziłem ją na niebezpieczeństwo. Naraziłem ją na niebezpieczeństwo ze slrony tych
zboczeńców. O Boże!
- Nie -
zaprotestował Luis, który odezwał się pierwszy raz. - Gdyby pan jej do nich nie zawiózł, wdarliby się do
pańskiego domu i też by ją porwali. Tak właśnie działają. - Ogarnął go gniew, na twarzy pojawiły się ostre linie, a w
sferze eterycznej zajarzyły się jaskrawo-czerwone fale. - Właśnie tak zrobili z moją bratanicą, Ibby. Nadal ją mają.
Jensen otarł twarz rękawem koszuli.
- Przepraszam -
wymamrotał. - Nic jej nie jest? Patrzyliśmy na siebie z Luisem przez chwilę bez słowa.
-
Zrobię wszystko co w mojej mocy, aby nic jej się nie stało.
Turner pozwolił Jensenowi pójść do żony. Zostaliśmy we trójkę w milczeniu, w ciepłej pachnącej pralni. Na wierzchu
suszarki stał kosz ze schludnie poskładanym praniem. Jasne kolorowe ubrania małej dziewczynki, przygotowane z miłością.
-
No cóż - zaczął Turner. - Wybieracie się dokądś?
- Tak -
potwierdziłam. - Lecimy z tobą do Kalifornii. Turner uśmiechnął się krzywo, lecz bez zdziwienia.
-
Zbierzcie swoje rzeczy. Spotkamy się na lotnisku.
Ze zdumieniem odkryłam, że Turner zażądał samolotu Strażników, z oznaczeniem widocznym jedynie w sferze
eterycznej. Tylko Strażnicy mogliby zidentyfikować ukryty, stylizowany symbol słońca na ogonie. Był to mały prywatny
samolot, smukły i lśniący, przeznaczony jedynie dla kilkunastu pasażerów, zapewniający im dość luksusowe warunki lotu.
Turner dopilnował, żeby Jensenowie wygodnie usiedli, a ich bagaż trafił do luku. Potem zadbał o mnie i Luisa. Nie
potrzebowaliśmy pomocy; wzięliśmy po małej torbie, którą łatwo można było schować. Byłam głodna, ale czułam, że nie
jest to odpowiednia pora na jedzenie. Luis
poprosił o piwo. Widząc moje zdziwione spojrzenie, wzruszył ramionami.
-
Posłuchaj, jestem Strażnikiem Ziemi. Nie mam zamiaru się upić. Nie mogę, chyba że na to sobie pozwolę - mówił
tak, jakby się bronił. Pokiwałam głową, zamknęłam oczy. Opuściłam głowę na skórzane oparcie fotela. Lot był krótki. Dla
odmiany, nic się nie wydarzyło. Nie zanotowano turbulencji ani napastników, którzy by znienacka zaatakowali nas z nieba.
Zaskakująco inaczej.
Osunęłam się w sen, pełen krwi i wijących się czarnych przedmiotów, przemykających w mroku i rzucających mi się do
gardła. Kiedy się ocknęłam, zauważyłam, że moja metalowa lewa dłoń jest zaciśnięta jak mocno zawiązany węzeł. Nie
budziła żadnych uczuć. Czułam tylko tamtą, fantomową, nieistniejącą dłoń, która jakby wciąż mnie jeszcze bolała.
Rozluźniłam metalowe palce, wtedy ból zelżał. Fantomową, czy nie, dłoń bolała naprawdę. Odczucie tkwiło przede
wszystkim w głowie. Jeśli mózg wciąż otrzymywał sygnały od nieistniejących nerwów, nie miało znaczenia, jakim
sposobem do
cierały do celu. Ból to ból.
Luis kończył właśnie piwo. Przyglądał się, jak prostuję dłoń.
-
Wciąż ją czujesz? Swoją rękę? Odgadł zaskakująco trafnie. Przytaknęłam.
52
185
-
Nie ma w tym nic niezwykłego - stwierdził. -Ludzie, którzy tracą kończyny w dramatycznych okolicznościach,
często mówią, że wciąż je czują. Niekiedy całymi latami po zdarzeniu. Ma to coś wspólnego z postrzeganiem ciała w
sferze eterycznej.
Nie mogłam ujrzeć siebie w eterze ze wszystkimi szczegółami.
-
Jak wyglądam? - zapytałam go. - Widzisz mnie su-pcrwzrokiem? - Zadawanie takiego pytania Strażnikowi hyto
niegrzeczne. Nie wypadało zadawać go wprost. Ale ja bardzo chciałam zrozumieć.
Jego spojrzenie na chwilę straciło ostrość. Dotknął kilkakrotnie szyjką butelki warg, a potem uniósł dnem do góry, żeby
spłynęło kilka ostatnich kropli piwa. Wreszcie odstawił butelkę na bok.
-
Mówisz o ręce? Wciąż tam jest. Twoja istota eteryczna nadal ma obie dłonie.
-
Jaki kształt przyjmuję? Luis lekko się uśmiechnął.
-
Piękny! Płoniesz jak reaktor jądrowy. Dżinny nie wyglądają tak dobrze jak ty.
-
Bo jestem uwięziona w ciele - przypomniałam. -Bo już nie jestem dżinnem.
Pochylił głowę, przyjmując mój punkt widzenia.
-
Dosłownie rzecz biorąc, nie. Ale jesteś kimś więcej niż Strażnik lub człowiek. Nie oszukuj się, Cass.
- Cassiel.
- Cass.
-
Przestań.
-
Zmuś mnie - powiedział niższym i jakby serdecz-niejszym tonem. Stwierdziłam, że nie mogę oderwać wzroku od
kształtu jego warg, gdy wymawiał te słowa, i nie jest dla mnie istotne to, co mówi. Musiałam się otrząsnąć, odsunąć
uczucia, k
tórych trudno byłoby uniknąć.
- Nie ten czas, nie to miejsce -
przypomniałam mu. - Wątpię, aby w tych warunkach Turner docenił takie
przedstawienie.
Moje słowa natychmiast go otrzeźwiły.
-
Albo Jensenowie -
zgodził się ze mną. Odstawił butelkę na bok. Oparł łokcie na kolanach i pochylił się w moją
stronę. - Cass, teraz pytam poważnie. Czy z Ibby wszystko w porządku? Muszę to wiedzieć. Opowiedz mi jeszcze raz
dokładnie, co się wydarzyło.
Pragnął wiedzieć, a ja nie chciałam mu tego wszystkiego mówić, choć wyczuwałam jego cierpienie. Już został
skrzywdzony, zarażony lękiem i nadmiarem wyobraźni.
-
Wyglądała dobrze - powiedziałam i spuściłam wzrok na obie dłonie - tę z metalu i tę z ciała. Bez zastanowienia, w
naturalny sposób splotłam palce obu dłoni. -Nie zauważyłam żadnych śladów bicia lub głodzenia.
- Ale?
Wzięłam głęboki oddech.
-
Ale nie mówiła swoim głosem. Opowiadała o swojej matce tak, jakby Angela nadal żyła. Miałam wrażenie, że Ibby
była przekonana, że robi to wszystko dla niej, żeby ją chronić. - Przyszła mi do głowy przerażająca myśl. - Albo... jakby
wierzyła, że Perła jest jej matką. - Budziło to grozę.
Luis odchrząknął niewyraźnie. Opuścił głowę, żeby ukryć twarz. Nie powiedział nic wyraźnego.
-
Wydaje mi się... - zawahałam się, ale potem gwałtownie wyrzuciłam wszystko z siebie: - Uważam, że Perła
wykorzystuje obraz Angeli. Po to, żeby Ibby uwierzyła, że jej matka życzy sobie, aby ona się szkoliła, ścigała, zabijała.
Zmusza ją do robienia tego wszystkiego wbrew wrodzonej łagodności Ibby.
Luis uniósł głowę. Miał kamienny wyraz twarzy, tylko w oczach pojawił się mrok.
- Ta
suka wykorzystuje zmarłą osobę? - odezwał się nieswoim głosem. Słowa przypominały warkot. Nigdy nie
widziałam go tak rozgniewanego. - Wykorzystuje Angie, żeby dopaść jej dziecko?
- Tak
sądzę - odparłam. - Wydaje mi się, że Isabel chce sprawić satysfakcję matce, bo z całego serca pragnie ją
odzyskać. Perła może to wykorzystać przeciwko niej. Nie sprawi jej to trudności.
Położyłam prawą dłoń na zaciśniętej pięści Luisa. Starałam się, aby dotyk był jak najdelikatniejszy.
- Nie -
powiedziałam. - Posłuchaj mnie uważnie. Jeśli zetrzesz się bezpośrednio z Perłą, Ibby będzie walczyła dla niej.
Będzie musiała, żeby bronić matki. Rozumiesz? Musimy pójść inną drogą. Lepszą.
Pokręcił mocno głową, aż rozsypały się ciemne włosy. Na chwilę znów ukrył twarz w dłoniach. Kiedy po jakimś czasie
się wyprostował, wziął głęboki oddech. Zapanował nad wzburzeniem. Nadal gniew w nim kipiał, ale Luis go kontrolował.
-
W porządku - powiedział. - Czy mam pozwolić, aby ta sytuacja trwała dalej, do cholery? Najchętniej od razu
rozwaliłbym tej suce łeb i odebrał Ibby. Brakuje mi jednak pomysłu, jak to zrobić.
- Tak jak mnie -
przyznałam. - Ale jeśli zetrzemy się z nią bezpośrednio, Ibby ucierpi, a my nie osiągniemy naszego
celu. Dlatego proszę, nie pozwól Perle wykorzystać dziecka, żeby cię wciągnąć do walki na jej warunkach.
Wpatrywał się we mnie dłuższą chwilę bez słowa.
- Mówisz teraz o taktyce? -
zapytał.
-
Mówię o wyborze.
-
O takim wyborze jak odrąbanie sobie ręki? - mówił rozgniewanym głosem. Jego gniew nie był skierowany we mnie.
Po
prostu... nie potrafił znaleźć dla niego ujścia.
-
Coś w tym rodzaju - przytaknęłam. - Perła myślała, że dała mi wybór: albo, albo. Umrzeć od trucizny płynącej przez
ogniwo albo przyjąć propozycję Rashida. Ja jednak wybrałam zmianę gry.
-
Myślisz, że Rashid jej w tym pomaga? - zapytał Luis..
53
185
-
Myślę, że Rashid jest dzikim, nieoswojonym dżinnem. I jeżeli jest przekonany, że może coś dla siebie ugrać, bez
żadnych ludzkich skrupułów podejmie się działania. Chciał zdobyć listę. Nadal będzie usiłował znaleźć sposób, żeby ją
przejąć, bo jest w niej wielka moc, a żaden dżinn nie potrafi się jej oprzeć. -Uśmiechnęłam się mimowolnie. - Czy
ucięłabym sobie rękę? Gdyby znowu zaistniała taka okoliczność, zaryzykowałabym. Wierzcie mi.
-
Więc nie możemy ufać Rashidowi? Przypomniałam sobie, co powiedziała mi Wyrocznia.
-
Nie ma czegoś takiego jak bezgraniczne zaufanie - odparłam. - Możemy ufać mu do momentu, w którym stanie się to
niemożliwe. Jak każdemu innemu.
Luis wskazał brodą Turnera, siedzącego z Jensenami.
- Jak jemu?
-
Jak każdemu - powtórzyłam. - Nawet tobie. Nawet mnie. Bo przy końcu gry, Luis, mnie też nie będziesz w stanie
zaufać. Ani ja tobie.
Pokręcił głową, jakby nie potrafił się z tym pogodzić, ale ja wiedziałam, że mu się to uda. W głębi duszy był
pragmatyczny. Znał ludzką naturę.
Reszta podróży upłynęła w pełnym zamyślenia milczeniu.
Wylądowaliśmy w Kalifornii wcześnie rano. Było cicho, chociaż miałam wrażenie, że rasa ludzka nigdy na długo nie
milknie. Światła migotały, samochody poruszały się po drogach. Tu i ówdzie sklepiki były otwarte. Wzięliśmy bagaże i z
Jensenami wysiedliśmy za agentem Tunerem z samolotu do czekających na nas dwóch czarnych sedanów FBI. Jeden z
ubranych na czarno kierow
ców sprawdził nasze dokumenty i zaprosił Jensenów do pierwszego samochodu, a agenta
Turnera i nas dwoje -
do drugiego. Ku mojemu zaskoczeniu samochód FBI pachniał nowością, która lekko drażniła
powonienie, jak większość innych pojazdów, z których dotąd korzystałam. Czułam się mniej klaustrofobicznie niż
zwykle. Przejażdżka niemal sprawiła mi radość. Niemal.
Wóz
FBI krążył po śpiącym mieście, a mnie migał przed oczami przepastny, ciemny ocean, niestrudzone fale
dopływające do brzegu. Zatrzymaliśmy się przed olbrzymim, dobrze oświetlonym, starym budynkiem szpitala.
-
Chodź, w którymś pokoju jest Gloria - oznajmił Turner.
Wysiedliśmy z samochodu i ruszyliśmy do wejścia do szpitala. Usłyszałam zbliżające się wycie syren - karetka,
przewożąca chorego na oddział ratunkowy na tyłach budynku. Źródłem nieustannego zadziwienia było dla mnie to, że
ludzie, mimo całej swojej skłonności i talentu do stosowania przemocy, potrafili zbudować coś tak rozsądnego jak system
ochrony chorych czy rannych i poświęcić temu tyle czasu i energii.
Usłyszałam nagły pisk opon, kiedy karetka zmieniła kierunek. Rozejrzałam się i zobaczyłam masywny metalowy pojazd
wpadający na chodnik, dziko podskakujący, kierujący się wprost na nas.
Mocno odepchnęłam Luisa i Turnera na bok. Nie miałam nawet czasu zerknąć, gdzie wylądowali, bo karetka
gwałtownie skręciła i ruszyła w moją stronę. Za szybą widziałam kierowcę, który szaleńczo starał się zatrzymać samochód
albo skręcić kierownicą, ale nie panował nad pojazdem. Podobnie jak pasażer z tyłu i drugi ratownik był zdany całkowicie
na łaskę siły, która zawładnęła jego samochodem.
Odwróciłam się i puściłam pędem po czarnym asfalcie. Na szczęście nie było po drodze samochodów, a ja, kiedy nie
miałam wyjścia, potrafiłam osiągać prędkości, które nawet dla mnie samej były zaskakujące. Karetka została w tyle, ale
nagle usłyszałam ryk silnika, kiedy zaczęła przyspieszać. Dzieląca nas odległość zmniejszała się. Słyszałam ponury huk
oceanu i jeszcze głośniejsze dudnienie mojego serca. W biegu dmuchnęłam mocą we wszystkie cztery koła. Rozległo się
potworne „bum!" Karetka w jednej chwili wylądowała z hukiem na nagich metalowych felgach, a popękana guma
rozprysnęła się we wszystkie strony pod wpływem siły pędu. Auto straciło prędkość, ale wyczuwałam, że to, co gna je do
przo
du, nie podda się łatwo.
Ja też nie.
Dotarłam do końca parkingu. Znajdowało się tam ogrodzenie z siatki, na szczycie stromego stoku porośniętego kocim
pazurem; wspięłam się na trzymetrowe wzniesienie i zaczęłam się wspinać na płot.
Kiedy znalazłam się na jego szczycie, karetka wjechała na krawężnik i siłą ruszyła na wzgórze w moją stronę. Jednak
bez opon metalowe felgi zaryły w ziemi. Nie znajdując oparcia, samochód zaczął się ześlizgiwać w dół. Słychać było tylko
ryk silnika.
Zes
koczyłam z płotu na dach karetki. Ukucnęłam i z tego dogodnego punktu obserwacyjnego rozejrzałam się w
ciemności.
-
Jesteś blisko - wyszeptałam. - Wiem to.
Wystawiając się na cel, miałam nadzieję, że namierzę atak, zanim nastąpi.
W ułamku sekundy poczułam, jak eter zaczyna zalewać siła, czerwono-czarny puls, kierujący się w moją stronę i z
całych sił starałam się określić rodzaj ataku. Tym razem nie były to ziemskie siły.
Ogień.
Pojawił się jako gorący strumień światła, wielki jak ludzka głowa, lśniący rozpaloną bielą, niosący płomienie i dym.
Prawą dłonią wyczułam miejsce, gdzie dach karetki łączył się z przednią szybą i go oderwałam. Następnie zeskoczyłam na
ziemię przy tylnych drzwiach. Zdarłam dach całkowicie, otwierając karetkę jak wielką puszkę sardynek. Dach karetki spadł
na zie
mię z donośnym hukiem. Nadal był jednak połączony z karetką u samej góry, tworząc osłonę nad moją głową.
Wzmocniłam tę osłonę, zanim w sam jej środek zdążyła uderzyć ogniowa kula. Dwadzieścia centymetrów od mojej
twarzy me
tal zalśnił przytłumioną błotnistą czerwienią, a ja wyczułam przepływające fale gorąca. Ponieważ zdawałam
54
185
sobie sprawę, że metalowa osłona nie powstrzyma takiego ataku, wzbiłam w górę fontannę wilgotnej ziemi, która opadając,
najpierw stłumiła ogniową kulę, a potem ją zasypała.
Usłyszałam syk, kiedy ogień zaczął wygasać.
Wyłoniłam się zza barykady i spojrzałam w stronę, z której nadszedł atak.
Dobiegł mnie przeraźliwy, krótki krzyk, a później, dopiero po długiej chwili, wołanie Luisa:
-
Cass! Mam ją!
Ją. Serce mi stanęło i znów ruszyłam biegiem, osiągając jeszcze większą prędkość niż przedtem. Ibby?
Luis wyłonił się z ciemności i stanął w świetle latarni. Miał na rękach dziecko.
Nie była to Isabel, lecz inna dziewczynka, ubrana w taki sam paramilitarny strój. Miała długie złote warkocze, które
spływały po ręce Luisa jak sznury. Poczułam, że ściska mnie w żołądku, i zwolniłam kroku.
Dostrzegłam na jego twarzy ten sam wyraz pełnego troski bólu.
-
Musiało ją to wykończyć - powiedział. - Tak jak inne dzieciaki. Ktoś napromieniował ją mocą, i to nieźle. Ta moc ją
wypala. Do diabła, musimy to powstrzymać. Ile jeszcze więzi tych dzieciaków?
-
Tyle, żeby rzucać nimi, kiedy tylko nadarza się okazja, aby nas zniszczyć - odparłam. - Zauważyłeś zmianę?
Zmarszczył brwi, spoglądając na twarz śpiącej dziewczynki, którą trzymał na rękach.
-
Jest czystsza. Zdrowsza. Nie jest ubrana w łachmany, jak te dzieci z Kolorado.
- Ma na sobie mundur -
zauważyłam. -I jest wytrenowana. Armia Perły staje się faktem. Przypuszczam, że nie jesteśmy
na celowniku.
Nadbiegający zadyszany agent Tuner usłyszał ostatnią część zdania. Natychmiast wyjął telefon, wybrał numer i
odwrócił się, żeby porozmawiać. Kończąc rozmowę, odwrócił się znów do nas.
-
Macie rację - oznajmił, zamykając telefon. - Kwatera główna Straży ma doniesienia o pojedynczych atakach
wszędzie. Dzieciaki atakują dorosłych Strażników. Strażnicy są zbici z tropu, nie wiedzą, co się dzieje.
-
Wyjaśnij im wszystko - poleciłam. - Powiedz im, że mamy poważny problem i żeby byli w gotowości.
-
Chcesz, żeby przygotowali się do walki z dzieciakami?
-
Nie żeby przygotowali się obrony - powiedziałam. - Te dzieciaki będą zabijać nas bez wahania. Zostały wyszkolone
tak, żeby nie drgnęła im powieka. Jeżeli któryś ze Strażników się zawaha, zginie.
N
owe gierki Perły. Czasami jesteś kretynką, pomyślałam. Wykorzystała dzieci Strażników w roli pikado-rów,
drażniąc nas, wykrwawiając, doprowadzając do furii, którą mogła manipulować.
Ale może jednak władza Perły nie była tak doskonała, jak jej się wydawało. Isabel nie uderzyła we mnie ze śmiertelną
siłą. Powaliła mnie i się wycofała.
Braki w wyszkoleniu? Czy wolna wola?
Nie mogłam za długo się nad tym zastanawiać.
Następnym razem, kiedy spotkam się z Ibby... może będę musiała ją zniszczyć.
Ją, inne dzieciaki... Strażników... ludzką rasę.
Owładnęła mnie chęć zniszczenia, promieniująca jak trucizna.
Ale jeżeli zrobię ten krok, ten ostateczny krok, na pewno nie zadecyduje o tym Perła. Będzie to wyłącznie moja decyzja.
Przyglądałam się blondynce śpiącej w ramionach Luisa. Sprawiała wrażenie tak niewinnej. Tak kruchej. Miała nie więcej
niż osiem, dziewięć lat, była w wieku Glorii Jensen, z którą przyjechaliśmy się tutaj spotkać. Zastanawiałam się, kto stracił
to dziecko i jak dawno temu.
-
Potrafię ją powstrzymać. Zabierzmy ją do szpitala, żeby się upewnić, czy nic jej nie jest.
Poszłam za Luisem i agentem Turnerem w stronę wejścia do szpitala, skąd wybiegli właśnie ochroniarze i ratownicy,
pędząc w stronę karetki stojącej na odległym krańcu parkingu. Nie rozbiła się, choć na pewno nie była to przyjemna jazda,
miałam jednak litość. Robiłam, co mogłam, żeby ochronić pasażerów i żeby nie stało się im nic złego.
Pewnie się będą zastanawiać, jak wyjaśnić brak dachu oraz powstanie metalowej barykady i stosu wilgotnej ziemi wokół
niej.
Miałam ważniejsze rzeczy na głowie.
7
Gloria
Jensen niewiele mogła nam powiedzieć. Była senna od środków przeciwbólowych, starannie zabandażowana, a
złamaną rękę miała na plastikowym temblaku. Państwo Jensen nie wiedzieli, co zaszło na przyszpitalnym parkingu. Zdążyli
się już wylewnie przywitać z córką. Usiedli po obu stronach łóżka i co chwila dotykali Glorii, jakby nie chcieli spuścić jej z
oka nawet na chwilę.
Gloria otworzyła szeroko oczy, gdy mnie zobaczyła. Weszłam sama, Turner i Luis zostali na korytarzu z naszą małą
napastniczką. Luis utrzymywał ją w sztucznej śpiączce, aby powstrzymać dziewczynkę przed dalszym niszczeniem siebie
albo wszystkiego dookoła, a Turner, jak przypuszczam, wolał nie wchodzić mi w paradę. Coraz baczniej mi się przyglądał.
Gloria nie powiedziała mi nic istotnego. Została zabrana ze szkoły. Usiłowała walczyć z mężczyzną, który ją porwał.
Złamał jej rękę, aby nad nią zapanować, związał ją, zakneblował i wrzucił do bagażnika swojego samochodu.
55
-
Później, po bardzo długim czasie pojawił się drugi mężczyzna - powiedziała. - Nie wiem, jak się tam dostał. Po prostu
bagażnik nagle się otworzył, a on wydostał mnie stamtąd i oddał policjantowi, a potem znów zniknął. Później przywieźli
mnie tutaj.
Rashid. Ściszony ton głosu Glorii potwierdzał, że wyczuła, iż mężczyzna, który ją uratował, jest w jakimś sensie inny.
- Ten
pierwszy mężczyzna - zagadnęłam. - Znałaś go? Widziałaś go wcześniej?
Gloria skinęła głową, a małe warkoczyki podskoczyły jej przy twarzy.
-
Był na obozie zeszłego lata - odpowiedziała. -Nazywał się Holden. Nie podobało mi się tam, więc tata zabrał mnie do
domu. Ale Brianna została.
- Brianna -
powtórzyłam. - To twoja przyjaciółka?
-
Tak. Jej rodzice dużo podróżują. Spędza ze mną wiele czasu. Ale jej się tam podobało. - Zaspana twarz Glorii
przybrała wyraz niechęci. - Starali się być mili, ale widziałam, że nie są. Powiedziałam tacie, że chcę wracać, i mnie zabrał.
Bri-
Bri nie chciała jechać.
- Brianna jest w twoim wieku? -
zgadywałam. - Ma jasne włosy splecione w dwa warkocze?
Gloria była tak zaskoczona, jakbym nagle machnęła czarodziejską różdżką i z powietrza wyczarowała słonia.
-
Tak, to Bri! Skąd wiesz?
- Magia -
wyjaśniłam z poważną miną, a ona uśmiechnęła się rozpromieniona. - Glorio, chcę, żebyś coś zrozumiała. Ty
i twoi rodzice nie jesteście bezpieczni. Ci ludzie mogą przyjść po ciebie znowu. Moim zdaniem będą próbowali. Musisz być
uważna, zgoda? I... - Spojrzałam na matkę Glorii. - I musisz zostać przeszkolona, żebyś rozumiała, co cię czeka.
Matka G
lorii skrzywiła się, a potem skinęła głową. Delikatnie poklepała córkę po ramieniu.
- To
dlatego, że jesteś wyjątkowa, skarbie - powiedziała. - Tak jak ja kiedyś. Wytłumaczę ci, co to oznacza.
Gloria spojrzała na nią przez ramię.
-
Ja już to wiem, mamo - stwierdziła spokojnie. -Oglądałam wiadomości. To magia, prawda? Jak ci ludzie, którzy
potrafią wywołać deszcz.
- Tak. -
Matka Glorii westchnęła ciężko. - Mniej więcej się zgadza, twoja moc prawdopodobnie będzie związana z
pogodą. Tak jak moja. - Pani Jensen znowu ostro spojrzała w moją stronę. - Czy Strażnicy będą ją chronić?
-
Obawiam się, że Strażnicy w tej chwili nie są w stanie ochronić samych siebie - powiedziałam. -Musicie pilnować jej
sami.
Ruszyłam do wyjścia, ale powstrzymał mnie błagalny wzrok Glorii Jensen.
-
Jesteś dzielna, Glorio Jensen - powiedziałam, ujmując jej drobną dłoń. - Nie pozwolisz, żeby to cię zatrzymało. Wiem,
jak się bałaś tam, w samochodzie, wyczuwałam to. I wiem, jak cierpiałaś. Ale jesteś silna. Na pewno któregoś dnia staniesz
się wspaniałym Strażnikiem.
- Ale nie teraz?
- Nie -
odparłam. - Nie teraz. I nie powinnaś pozwolić, żeby ktoś cię do tego zmuszał.
Ścisnęłam ją za rękę i wlałam w nią trochę uzdrowi-cielskiej siły Luisa, która wyzwoliła w jej oczach blask i w pewnym
stopniu pokonała strach i ból. Później ukłoniłam się jej rodzicom i wyszłam.
Wcześniej jednak przyszło mi do głowy jeszcze jedno pytanie, które zadałam jej ojcu. Odpowiedź nie zaskoczyła mnie
wcale.
Brianna, według listy, którą dokładnie przestudiowałam, nazywała się Kirksey i znajdowała się w szpitalu w La Jolla,
czyli tu, gdzie właśnie byliśmy. Kiedy Turner skontaktował się z funkcjonariuszami głównej kwatery Strażników,
dowiedział się, że rodzice Brianny niezupełnie podróżowali... Nie żyli. Zginęli w niedawnej potyczce Strażników z czymś
na Florydzie, nie wiadomo, czy to coś miało naturę paranormalną. Ale nie ulegało wątpliwości, że oboje zginęli. Ich ciała
znaleziono niedawno.
-
Myślisz, że zabijają rodziców? - zapytał spięty Luis. - Po to, żeby zabierać te dzieci, które okażą się przydatne? - Nie
miałam wątpliwości, że mówi o śmierci Manny'ego i Angeli. Ja jednak miałam wrażenie, że za tym atakiem nie stała Perła.
Według mnie był on raczej wynikiem porachunków między ludźmi.
-
Może to zwykły wypadek - zastanawiał się Turner. - Biedny dzieciak. Jest sierotą i nawet o tym nie wie. Myślicie, że
przez cały ten czas była na Ranczu?
-
Wątpię - powiedziałam. - Szkoła zgłosiłaby jej zaginięcie, chyba że powiadomiono ją o przeprowadzce. Może ktoś
ukrył sprawę, informując władze, że jest... jak to się mówi? Nauczana w domu.
-
Jeśli tak, mogli mieć ją przez cały ten czas. - Turner jęknął. - A Jensen mógł zabrać to dziecko do domu.
- To nie jego wina. -
Kiedy dwaj mężczyźni spojrzeli na mnie, wzruszyłam ramionami. - Chciała zostać. Pan Jensen nie
mógł więc jej stamtąd zabrać. Miał to być obóz i przypuszczam, że Brianna miała wtedy pozwolenie rodziców.
- Ile? -
zapytał Luis. - Ile dzieciaków było na tym obozie?
Właśnie to pytanie zadałam ojcu Glorii, wychodząc z jej pokoju.
- Setki - odp
owiedziałam. - A obóz zorganizowano tutaj, w Kalifornii, nie w Kolorado.
56
Obóz znajdował się w Kolorado, kiedy go odkryliśmy, ale zniknął bez śladu, zanim Strażnicy i Ma'atowie zdążyli się
zjawić, żeby dokończyć zadanie. Perła zatarła wszelkie ślady.
Nie
byłam teraz już pewna, czy to było jedyne miejsce, w którym przetrzymywali dzieci. Może mieli takich miejsc
dziesiątki, porozrzucanych po całym świecie. Perła nie była już fizycznie obecna na Ziemi jak Wyrocznia. Mogła
znajdować się gdziekolwiek. Wszędzie. Jak pająk na środku mrocznej, delikatnej pajęczyny mocy.
Atak Branny był rodzajem kpiny z nas.
Patrz, mogę zabrać dziecko z twojego rodzinnego miasta, wyszkolić je i wysłać za tobą, dokądkolwiek mi się zamarzy.
Przecież Perła mogła wykorzystać jakieś dziecko z Kalifornii. Ale celowo zadała sobie trud, sprowadzając tu Briannę i
posługując się nią ze świadomością, że dowiemy się, kim jest.
Miałam listę i środki, żeby wytropić dzieci, ale ona pozastawiała na mnie pułapki. Każde nazwisko, którego dotykałam
w nadziei, że odnajdę dziecko, stawało się kanałem, przez który mogłam spodziewać się ataku. Z pewnością nie w każdym
przypadku tak było, wiedziałam, że może zaatakować jedynie przez połączenie z dzieckiem, które znajdowało się pod jej
kontrolą. Ale nie miałam możliwości, aby się dowiedzieć, które drzwi można bezpiecznie otworzyć, dopóki rzeczywiście
ich nie otworzę i nie zobaczę, co czeka po drugiej stronie. Miły dylemat, który z pewnością ma związek z jej po- I czuciem
ironii. Przechytrzyłam Perłę, zdobywając listę. I Ale ona przechytrzyła mnie, niszcząc jej przydatność. j
- Setki dzieciaków -
powtórzył jak echo Turner, był przerażony. - Myślicie, że to wszystkie dzieciaki
Strażników?
-
Możliwe, że nie. Prawdopodobnie porywa też inne dzieciaki, żeby nas zmylić. Nawet dzieci, które mają moc,
są nią obdarzone w różnym stopniu. Perła zatrzyma tylko te, które okażą się najcenniejsze. Pozostałe... Pozostałe
są zbędne. - Spojrzałam na Briannę i pomyślałam o Ibby, jej miniaturowym mundurze i truciciel-skiej ciemności w
oczach. Czy Ibby też jest zbędna?
Nie.
-
O czym myślisz? - spytał mnie Luis. Delikatnie dotykał czoła Brianny, nadzorując jej sen, ale jednocześnie
odczytywał wyraz mojej twarzy.
-
Myślę o historii - powiedziałam. - O twojej historii, nie mojej. Dzieci były wykorzystywane do walki w wielu
epokach. I są wykorzystywane nadal, w niektórych częściach twojego świata. Łatwo je wyszkolić, łatwo je zastąpić.
Raczej nie można mieć wątpliwości, że dla Perły stały się przydatne do walki z ludzkością, ale dżinny... dżinny, ogólnie
rzecz biorąc, nie mają skrupułów. Oczywiście, znajdą się i tacy, którym żal będzie ludzi, zwłaszcza wśród nowych
dżinnów. Ale dla innych ludzie niezależnie od wieku są zbędni. W kategoriach zagrożenia dziecko nie różni się niczym od
dorosłego człowieka. Rozumiesz?
- Nie -
odpowiedział.
-
Dzieci są bronią przeciwko Strażnikom - wyjaśniłam. - Nie przeciwko dżinnom. A ona walczy przecież z dżinnami.
Luis westchnął ciężko.
-
Chcesz powiedzieć, że ma w zanadrzu coś jeszcze. Coś gorszego.
-
Myślę - zaczęłam, przyglądając się niewinnej twarzy śpiącej Brianny - ...że musimy powstrzymać Perłę, zanim uda
jej się dokończyć batalię ze Strażnikami i rozpętać prawdziwą wojnę, bo inaczej moje możliwości nie wystarczą.
-
Aby powstrzymać dżinny przed zrobieniem tego, co Ashan polecił tobie?
- Tak -
odpowiedziałam łagodnie. - Czuję się jak zwierzę w pułapce, Luis. Co jeszcze będę musiała sobie odciąć, żeby
przeżyć?
Bezwiednie powędrował wzrokiem ku mojej dłoni, a potem go odwrócił. Zacisnęłam metalowe palce, metal był zimny
w dotyku. Uniosłam pięść i rozpostarłam ją. Na brązie znajdował się delikatny szkic linii i spirali moich odcisków palców, a
wzory na moich dłoniach były odbiciem tego, kim byłam w cielesnej postaci. Potarłam palcami o siebie i poczułam moją
fantomową dłoń.
-
Czy zbadał ją lekarz? - spytałam. Luis skinął głową. - Więc musimy ją obudzić. Ostrożnie. Możesz zablokować jej
dostęp do mocy?
-
Niewykluczone, że tak - odpowiedział. - To zależy. Mogę spróbować.
Niebezpiecznie było przebywać ze Strażnikiem Ognia w szpitalu, gdzie tyle kruchych i delikatnych istnień mogło zostać
narażonych na ryzyko. Wiedziałam, jak Brianna się czuje. Mogliśmy nad nią zapanować, ale niezupełnie. I nie bez wysiłku.
Istniały zasady zablokowania, a nawet odebrania mocy, ale były trudne i czasochłonne, wymagały też wyjątkowo
delikatnych działań. Mimo największej staranności, pewien procent osób im poddanych zostawał kalekami, szaleńcami lub
ginął.
Przeprowadzenie takich zabiegów na dziecku wyda
wało mi się nie do pomyślenia. Wiedziałam, że Luis postara się,
żeby interwencja okazała się jak najmniej inwazyjna. Trzeba ją było uciszyć. Mimo wszystko jednak przedsięwzięcie
wydawało się ryzykowne.
Choć mniej ryzykowne niż pozostawienie jej w spokoju, aby mogła uderzyć, kiedy zechce.
Skinęłam głową i Luis zdjął blokady, które utrzymywały Briannę w sztucznej śpiączce. Wybudziła się tak szybko, jakby
ją popychała jakaś dodatkowa siła. Dziewczynka otworzyła oczy - były surowe i skupione. Żadnej dezorientacji, tylko
bystre, czujne spojrzenie.
57
Luis przycisnął palce do jej skroni i zamarł z opuszczoną głową. Skupiał się. Źrenice Brianny rozszerzyły się, a jej
zaczęło brakować tchu pod wpływem złości i frustracji. Dłonie dziewczynki otwierały się i zaciskały w pięści
konwulsyjnie, al
e nie wykonała żadnego innego ruchu.
Wyczułam, że nie mogła.
- Brianno -
odezwałam się, siadając na brzegu jej małego, wysokiego łóżka i spoglądając jej głęboko w oczy.
Dostrzegłam w nich odbicie... czegoś więcej. -Brianno Kirksey. Nazywam się Cassiel. Wiesz, kim jestem?
Nie miałam wątpliwości, że mnie zna. Nienawiść w jej oczach była zdumiewająca. Wykrzywiała jej twarz, wyginała
ciało tak, jakby chciała się na mnie rzucić.
-
Nienawidzę cię! - Jej przerażająco głośny krzyk odbijał się echem od surowych ścian i płytek, jakby co najmniej
gromada dzieci wykrzykiwała te słowa. -Nienawidzę cię!
Pościel zaczęła dymić i agent Turner pojawił się, żeby zdusić ogień. Jego siła z pewnością nie dorównywała sztucznie
wywołanej sile małej Brianny, ale był w stanie poradzić sobie z ubocznymi skutkami złości dziewczynki. Na razie.
-
Wiem, że mnie nienawidzisz - kontynuowałam. -Nienawidzisz mnie, bo powiedziano ci, że dopuściłam się
potwornych rzeczy.
-
Zabiłaś ich! - krzyknęła i opadła na poduszki pod uspokajającym wpływem Luisa, rzucając się w niekontrolowany
sposób. -
Zabiłaś moich rodziców! Widziałam to!
Aha. To
w ten sposób Perła zapewniała sobie lojalność swoich żołnierzy, przynajmniej tych skierowanych przeciwko
mnie; pokazywała im przerażający obraz ze mną jako czarnym charakterem w roli głównej. W rzeczywistości to Perła, a
raczej któryś z jej zaufanych podwładnych zabił rodziców Brianny, upodabniając zabójcę do mnie. Całkiem możliwe, że
Briannie pokazano odpo
wiednio zmontowane zdjęcia albo film, z których wynikało, że to ja jestem wszystkiemu winna.
Dzieci przyj
mowały wszystko bardzo dosłownie. Nie miała powodu sądzić, że ktoś ją okłamuje.
Nie było najmniejszego sensu przekonywać Brianny, a raczej usiłować jej przekonać, że to nie ja zabiłam jej rodziców.
Przerwałam rozmowę i spojrzałam na Luisa i Turnera.
-
Pójdę - powiedziałam.
Skinęli głowami. Tunerowi najwyraźniej ulżyło, Luis miał zawziętą minę, ale przecież skupiał prawie wszystkie
wewnętrzne siły na dziewczynce.
Słyszałam jej krzyki, idąc przez korytarz, później jednak umilkła. Oparłam się o ścianę z zamkniętymi oczami i
nasłuchiwałam jej głosu, łez i złości.
Me jestem twoim wrogiem,
posłałam do niej myśl, chociaż Brianna ani jej nie usłyszała, ani nie chciała usłyszeć. Została
dogłębnie zraniona, jeżeli nie fizycznie, to psychicznie. Jej ból był ceną za determinację Perły, aby usunąć mnie ze swojego
równania.
Uśmiechnęłam się dziko. Zobaczymy, siostro, pomyślałam. Zobaczymy, kto wygra.
Wyjęłam szkatułkę z listą z kurtki i przytrzymałam ją w prawej dłoni. Tym razem zaskakująco trudno było ją otworzyć
protezami palców lewej dłoni. W końcu mi się udało, chwyciłam listę i zaczęłam przeglądać rząd nazwisk. Tylu nazwisk.
Tylu dzieci, z których każde narażone było na wielkie ryzyko.
Na pewno jest coś, co mogę zrobić. Kiedy dotykałam nazwisk metalowym palcem, poczułam odległe echo. Nie był to ten
sam intensywny kontakt, jakiego doświadczyłam wcześniej, przypominał bardziej szept, coś na krawędzi świadomości.
Metal wytwarzał barierę obojętności pomiędzy mną a mocą listy. Poczułam przypływ zainteresowania, niemal nadziei i
z trudem nad nim zapanowałam. Nie ma dowodów, pomyślałam. Dopóki Perła nie zaatakuje i nie uda jej się mnie dotknąć.
Usiadłam na pobliskiej ławce i spróbowałam jeszcze raz, dotykając pierwszego nazwiska, a potem kolejnego.
Doświadczyłam pogmatwanych, niewyraźnych odczuć. Zwykłe życie, pomyślałam. Nic, co mogłabym bez trudu
wychwycić. Przesuwałam palcem po liście, dopóki nie wyczułam czegoś niezwykłego.
Intensywne, dzikie wrażenie. Zawładnęło mną na chwilę, a później poczułam wyraźnie. Wściekłość. Strach.
Przerażenie.
Zerknęłam na nazwisko pod palcem.
Alex Carter. La Jolla, Kalifornia.
Działo się to tutaj, dokładnie tutaj.
Wzięłam oddech i położyłam palec wskazujący prawej, cielesnej ręki na nazwisku Alexa i wzdrygnęłam się, kiedy
przetoczyła się przeze mnie fala odczuć, przenikając moje nerwy do żywego. Wraz ze strachem i bólem przyszła
świadomość, pewna i instynktowna.
Wiedziałam, gdzie jest. I nie był wcale daleko.
Zatrzasnęłam listę, zamknęłam szkatułkę i wsunęłam do kieszeni kurtki. Ciągle słyszałam zaspany, wściekły głos
Brianny, przerywany głosem Luisa albo Turnera.
Nie, pomyślałam. Ta sprawa należy do mnie, do mnie.
Jak na zawołanie, kiedy kierowałam się do wyjścia, zadzwonił mój telefon komórkowy. Odebrałam, nie patrząc na
wyświetlacz.
- Rashid -
powiedziałam. Żadnej reakcji. - Rashid, gdzie jesteś? Cały czas śledzisz faceta, który uprowadził Glorię?
Przywitał mnie szum zakłóceń, zakłóceń wśród których usłyszałam głos dżinna.
- .. .pomocy... -
Nie był już dumny. Nie był już pewny siebie. Bał się. A w każdym razie takie sprawiał wrażenie.
- Powiedz mi gdzie.
Nie odezwał się, ale na wyświetlaczu pojawił się plik danych z mapą i pulsującym punktem.
-
Jadę - powiedziałam i wybiegłam w ciemność. Na specjalnym parkingu przed szpitalem stało kilka motocykli.
Włożyłam do stacyjki kawałek drutu i roztopiłam go, po chwili płynna masa zastygła, zamieniając się w idealny kluczyk.
To
był harley - najwyraźniej bardzo popularna marka. Wydawał mi się jeszcze większy niż ten, którym jechałam
ostatnio, cały chromowany, z ciężkimi sakwami z czarnej skóry. W jego liniach dostrzegłam agresję. Złość.
Od razu go polubiłam. Pasował do mojego nastroju.
Otwarłam przepustnicę i motocykl rykiem ruszył sprzed szpitala. Skierowałam się w stronę, gdzie według maleńkiej
mapy znajdował się Rashid. Różany Kanion -nie przypadkowo, nie miałam wątpliwości - w tym samym miejscu wyczułam
obecność męczonego dziecka Strażników, aleja Cartera. Naciskałam gaz coraz mocniej i mocniej. Światła wokół mnie zlały
się w jedną smugę. Pędziłam niebezpiecznie szybko, za szybko nawet jak dla dżinna, którym już nie byłam. Ale rzeczywi-
stość była nieubłagana - Rashid znalazł się w pułapce, a Alex Carter cierpiał. Groziło mu niebezpieczeństwo. A ja byłam
przekonana, że jeśli się pośpieszę, mogę im pomóc.
Nie udało mi się.
Skręciłam w boczną uliczkę, skupiona całkowicie na mapie, na tym, żeby znaleźć jakąś drogę na skróty. Ciemne
budynki migały obok mnie jak czarne plamy.
58
I
nagle coś uderzyło mnie od tyłu. Było to jak silny cios pięści giganta. Motocykl ruszył do przodu w nie-
kontrolowanym poślizgu, potem poczułam, że lecę
w powietrzu, a świat zawirował wokół mnie. Usłyszałam brzęk tłuczonego szkła i rozbijanego metalu i zobaczyłam odbicie
swoje
j twarzy w lustrze. Nie, nie w lustrze, w szybie okiennej ciemnego budynku, w który wbiłam się z prędkością niemal
stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, rozbijając szybę z taką siłą, że duża jej część zamieniła się niemal w proch.
Krawędzie szklanej tafli okazały się jednak śmiertelnie ostre i poczułam, że szarpią moje ciało jak zęby rekina, tyle że przez
jedną krótką chwilę. Potem uderzyłam w ścianę i poleciałam do tyłu. W miejscu, w które wcześniej uderzyłam, dostrzegłam
plamę krwi
...a
potem leżałam na ziemi, nieruchomo, widziałam tylko w górze kołyszące się światła.
Usłyszałam odgłos butów miażdżących szkło.
Spoglądał na mnie dżinn. Rashid. Przystojny, egzotyczny i zupełnie beznamiętny.
-
Jesteś ciężko ranna - stwierdził. - Co obetniesz sobie tym razem, żeby się uratować, Cassiel? Głowę? Byłoby
zabawnie.
Odwróciłam się na brzuch i próbowałam powoli wstać, podpierając się na rękach i kolanach.
Ciężki but Rashida wbił mi się w plecy, wgniatając mnie twarzą w potłuczone szkło. Być może krzyknęłam. Czułam
jednak spokój i usiłowałam logicznie myśleć.
Ale nie mogłam się podnieść.
- Rashid -
powiedziałam i odwróciłam twarz na bok, spoglądając na niego przez splamione krwią jasne włosy. - Wcale
nie wyglądasz, jakbyś potrzebował pomocy. - W moim głosie było coś dziwnego. Lekkość, beztroska, niemal obojętność.
Mój wewnętrzny dżinn wyłaniał się jak potwór z ciemności.
Rashid spojrzał na mnie z góry. Powoli uniósł brwi i otworzył szerzej oczy.
- Od ciebie? -
spytał i ziewnął, ukazując ostre jak igły zęby. - Ja miałbym potrzebować pomocy? Nie. Nigdy.
-
Ktoś do mnie zadzwonił - wytłumaczyłam. -Ktoś, kto podszywał się pod ciebie. Dostałam mapę. Przyjechałam, żeby
cię ratować.
-Zabawne -
skwitował. - Ale bez znaczenia. Nie jestem aż tak przeczulony, żeby się tym przejmować, żeby obrażać się o
coś, co nawet mnie nie dotyczyło.
-
A powinieneś - powiedziałam. - Jeżeli nie zostałeś stworzony przez Perłę. Wykorzystuje cię, żeby mnie do siebie
zwabić. Czy to cię nie obraża?
Ciężar jego buta na moich plecach zelżał. Rashid niemal kocim ruchem przysiadł na piętach obok mnie i wpatrywał się
we mnie z nieludzką intensywnością.
- Nie jestem przez nikogo stworzony.
-
Tak mi się właśnie wydawało - podjęłam. - A jednak mnie zaatakowałeś. - Byłam ranna, co prawda nie śmiertelnie,
ale nie chci
ałam, żeby zobaczył jak bardzo. - Skoro nie należysz do niej, to dlaczego mnie zaatakowałeś?
-
Nie zaatakowałem cię. - Rashid wzruszył ramionami. - Tylko zobaczyłem twój wypadek. Dlaczego miałbym na ciebie
napadać? Co ja mam z tym wspólnego?
Przewróciłam się na bok w miazdze potłuczonego szkła i spojrzałam na niego w górę. Uniósł brew.
- W takim razie, czyja to sprawka?
-
Masz naprawdę imponującą liczbę wrogów - zauważył. - Jednak ja niekoniecznie się do nich zaliczam. Przyszedłem
zobaczyć, czy jesteś martwa, to wszystko. Byłem ciekaw.
Ciekawy. Akurat. Poczułam przypływ zimnej, chorobliwej złości, ale stłumiłam ją. Złość nie pomoże mi poradzić
sobie z Rashidem ani z żadnym innym dżinnem, chyba że mogłabym walczyć.
200
-
Dziękuję, że sprawdziłeś - powiedziałam, nie mogąc ukryć sarkazmu w głosie. - Skoro nie ty...?
-
Jakiś człowiek - powiedział to tak, jakby wszyscy byli jednakowi. Z jego punktu widzenia najprawdopodobniej tak
to właśnie wyglądało.
-
Pomóż mi wstać - poprosiłam.
-
Będzie boleć.
-
Wiem, dziękuję.
Pochy
lił się, wsunął mi rękę pod ramię i podciągnął mnie, żebym mogła stanąć. Przytrzymałam się ściany. Krew ciekła
ze mnie i plamiła podłogę. Skupiłam się mocno na tym, żeby powstrzymać krwotok z ran - z setek ran, małych i
śmiertelnych nacięć, od których mogłabym wykrwawić się na śmierć.
- Stoisz -
zdumiał się Rashid. Był najwyraźniej zaskoczony. Otworzyłam oczy i spojrzałam na niego. -Cóż, być może
chwilowo.
-
Posłuchaj mnie - powiedziałam. - Ta wojna nie toczy się przeciwko ludziom, rozumiesz? To wojna przeciwko
dżinnom. Przeciwko tobie. Możesz walczyć teraz albo później, kiedy Perła będzie o wiele silniejsza. Wybór należy do
ciebie.
-
Proponujesz mi, żebym walczył po twojej stronie? Biorąc pod uwagę, jak dobrze ci idzie do tej pory? Jestem
zaszczycony. - Sp
ojrzał w ciemność, jakby nasłuchiwał czegoś w oddali. - Coś po ciebie jedzie. Powinnaś uciekać.
- Rashid -
prychnęłam. - Walcz ze mną albo zejdź mi z drogi raz na zawsze. Nowe dżinny muszą być zawstydzone, że
jest wśród nich taki tchórz.
Zamarł, twarz mu znieruchomiała, oczy zapłonęły, a później usłyszałam głuche warknięcie, które narastając, odbiło się
echem od ścian. Szkło, które jeszcze się nie roztrzaskało, pękło w tej chwili z ostrym, głośnym brzękiem.
59
285
Później Rashid odwrócił się i oparł przy mnie plecami o ścianę.
-
Jeżeli zginiesz - odezwał się - ...nie będzie mi zbyt przykro. Ale nie pozwolę, żebyś przeżyła i opowiadała swoje
kłamstwa o moim tchórzostwie.
-
Uwierz, że mnie też nie będzie przykro, jeżeli ty zginiesz - powiedziałam i zakaszlałam. Krew zrosiła powietrze
delikatną mgłą, ale poczułam się lepiej. - Kto po nas jedzie?
- Nie kto, tylko: co -
sprostował.
Ulica eksplodowała z hukiem rozpadającej się skały. W gejzerze dymu oraz pyłu fruwały kawałki metalu i kamienia, i
coś... podniosło się z gruzów.
Nie. Powstało z gruzów. Kawałek po kawałku, kamień po kamieniu. Z bardzo niewyraźnie przypominającym głowę
głazem. Ze straszliwie powykręcanym metalem w miejsce rąk, zakończonych ostrymi pazurami, które iskrzyły od
przepływającego prądu elektrycznego z podziemnych linii napięcia. Ciało ukształtowane z gorącego asfaltu
naszpikowanego śmieciami, metalem i krzycząca twarz wtopiona w tors, była to twarz pechowego przechodnia
schwytanego w to szaleństwo w chwili śmierci.
Kolejna dusza na moim sumieniu.
Bestia odwróciła głowę w naszą stronę. Kiedy zaczęła się toczyć z łoskotem w stronę budynku, uderzyła w poskręcany
wrak harleya, którym wcześniej jechałam, odkształciła go jeszcze bardziej i zdeformowała, a potem pochłonęła,
wzmacniając swoją zbrojną szatę.
Bestia przypominała golema, którego ktoś wskrzesił. A golem będzie się odradzał bez przerwy, dopóki nie zostanie
zniszczone nasienie, z którego powstał.
Ale szukanie nasienia przypominałoby szukanie igły w stogu siana.
- Nie jest dobrze -
powiedział Rashid. - Wiesz, jak to powstrzymać?
- Teoretycznie.
-
Poza teorią nie masz nic - prychnął. - Przyjdzie po jedno z nas i nie zwróci uwagi na drugie; niezależnie od tego,
które z nas wybierze, drugie musi podjąć działania. I żadnego gadania o tchórzostwie czy hańbie, bo inaczej odetnę ci
drugą rękę i cię nią nakarmię.
Miałam wrażenie, że nie żartuje.
-
Jeżeli upadnę... - zaczęłam.
- To
nie żyjesz - odpowiedział. - A ja mogę odejść, nie dając powodu do dalszych obelg na temat mojej odwagi.
Wydaje mi się zatem, że byłoby lepiej, gdybyś nie umarła, jeżeli chcesz, żebym walczył z tobą przeciw twoim wrogom.
Uśmiechnęłam się do niego, pokazując zakrwawione zęby.
Rashid, z powodów, których nie byłam w stanie pojąć, roześmiał się i odsunął ode mnie, wychodząc naprzeciw
czekającego potwora. Z każdym krokiem robił się coraz większy. Rósł w oczach, mając za nic jakiekolwiek ludzkie zasady.
Kiedy znalazł się tuż obok golema, był mu prawie
równy.
Uchylił się przed nikczemnymi, wyszczerbionymi szponami bestii, przystawił mu ramię do piersi i pchnął go w tył z
ogłuszającym zgrzytem metalu trącego o kamień. Golem cały czas się formował, cały czas uczył się siły i równowagi, które
zmieniały się, gdy pochłaniał coraz nowsze szczątki, nową masę ze zniszczonej ulicy. Kiedy uderzył o smukły metalowy
słup latarni, światło rozbłysnęło, zamigotało i cała konstrukcja zgięła się i skręciła, oplatając golema jak winorośl. Przez
sekundę myślałam, że jest w pułapce, że to Rashid go spętał, ale golem po prostu wchłonął metal, wyrywając słup z beto-
nowych fundamentów.
Zmylił Rashida ogłuszającym hukiem, jakby walącej się budowli, a kiedy Rashid się cofnął, golem odwrócił się i
podbiegł do mnie wstrząsającym ziemią truchtem.
Jednak to ja byłam jego prawdziwym celem.
A golema nie dało się po prostu zabić.
Jak powiedział wcześniej Rashid: ponieważ to mnie chciał zniszczyć golem, jedynym moim zadaniem było przeżyć.
Rashid natomiast miał tak wykorzystać nastawiony na jeden cel umysł golema, żeby go zniszczyć. Teoretycznie powinnam
doznać ulgi na myśl o tym, że kiedy uciekałam i walczyłam o życie, był ktoś, kto wysilał się, żeby zapewnić mi przeżycie.
A ponieważ tym kimś był Rashid, nie miałam żadnej gwarancji, że podejdzie do tego zadania z pełnym zaan-
gażowaniem. Nie zachęcało mnie to do ryzyka.
Typowa obrona, jaką mógłby zastosować człowiek, żeby odeprzeć atak, wobec golema byłaby bezużyteczna. Wszystko,
czym rzuciłabym w golema, zostałoby przez niego wchłonięte i przyczyniłoby się do tego, że urósłby jeszcze bardziej w
siłę. Dlatego postanowiłam, że będę uciekać. Wysadziłam dziurę w ścianie na tyłach zdemolowanego sklepu z ciuchami,
jak sobie później uzmysłowiłam. W sklepie stały upiornie nieruchome figury manekinów, zamarłe w dziwacznych pozach.
Wywołałam już spore zniszczenia, które jednak były niczym w porównaniu z tym, co zaraz miał zrobić golem, a ja nie
mogłam zrobić nic, żeby temu zapobiec, nawet gdybym chciała.
Czułam się teraz niebezpiecznie osłabiona i potrzebowałam uzdrowienia. Energia, którą zaczerpnęłam od Luisa, w
normalnych ok
olicznościach wystarczyłaby, żebym sobie poradziła, ale te okoliczności były dalekie od normalnych.
Potrzebowałam większej ilości energii.
Będzie go to bolało, ale musiałam ją mieć. W tej chwili od tego zależało moje życie.
Przystanęłam, oparłam się o ścianę i otworzyłam połączenie między nami, poszerzając je do maksimum. Napłynęła do
mnie moc, zalewając moje żyły złotem, wymywając ból i zmęczenie. Rany się zagoiły, ale tylko na tyle, żeby zapobiec
60
285
utracie krwi. Bliznami trze
ba będzie zająć się później. Uniknęłam złamań, ale miałam kilka wewnętrznych urazów.
Zrobiłam, co mogłam i zgromadziłam ostatni cenny zapas energii.
Wyczuwałam ból Luisa z powodu tego, co zrobiłam. Przepraszam, wyszeptałam przez połączenie. Zostawiłam go
bezbronnego, niemal zniszczonego.
Nie mógł mi dać nic więcej.
Wykorzystałam następny wybuch mocy, żeby wysadzić w ścianie dziurę mniej więcej moich rozmiarów, potem jeszcze
wyważyłam drzwi w kolejnej ścianie i przedarłam się przez chmurę duszącego pyłu, potykając się o jedną z toczących się
cegieł, i wyszłam z drugiej strony budynku, na wąską dróżkę na tyłach. Nad drzwiami wisiał odrapany, brudny szyld z na-
zwą firmy, tuż po lewej stronie stał wielki, zniszczony metalowy śmietnik. Przebiegłam uliczką najszybciej, jak mogłam,
pognałam kolejną boczną ulicą niemal w zupełną ciemność. Nie zatrzymywałam się nawet na chwilę.
Słyszałam za sobą bezustanny chrobot golema, wchłaniającego wszystko, co stanęło mu na drodze. Gigantyczny
metalowy kontener na śmieci wydał niemal organiczny pisk, kiedy golem rozdzierał go, deformował i wykorzystywał do
zbudowania swojego ciała. Z każdą chwilą potwór stawał się coraz większy, silniejszy, cięższy i bardziej niebezpieczny
dla mnie oraz dla wszystkiego, co stanie mu na drodze.
Pobiegłam w stronę szerszej, oświetlonej ulicy, którą przejeżdżały samochody. Wyskoczyłam na jednię tuż przed
nadjeżdżający pojazd. Był to van. Zahamował z piskiem opon, a spod przypalonych opon wydobyła się cienka smuga
białego, cierpkiego dymu. Przez szybę dostrzegłam przerażoną twarz dobrze ubranego mężczyzny i o wiele młodszej
dziewczyny, która niemal z pew
nością nie była jego żoną.
Szarpnęłam drzwi od strony kierowcy i otworzyłam.
- Wynocha -
zwróciłam się do mężczyzny. Gapił się na mnie z szeroko otwartymi ustami, coś syknął, a ja rozpięłam
pas, którym był przypięty, chwyciłam go za kołnierz, wywlokłam z samochodu i posadziłam na chodniku. Podniósł się i
biegiem zniknął z drogi; dziewczyna siedząca na miejscu pasażera patrzyła za nim, a potem spojrzała na mnie szeroko
otwartymi oczami.
-
Wisisz mi pięćdziesiąt dolców, suko - oznajmiła. -Jeszcze mi nie zapłacił.
-
Daruję ci życie - powiedziałam. - Możesz uznać to za napiwek, na który nie zasługujesz.
Wysiadła, kiedy ja zatrzaskiwałam drzwi kierowcy i zanim oddaliła się o krok, wcisnęłam pedał gazu, przyśpieszając
gwałtownie. Opuściłam szyby i patrzyłam we wsteczne lusterko. Widziałam iskry, kiedy waliły się linie wysokiego
napięcia, niebieskobiałe płomienie, kiedy wybuchały za mną transformatory.
Golem był czarny, rzucał cień w blasku gwiazd, przerażający tym bardziej, że był taki bezkształtny.
Dojechałam vanem do zakrętu i znów przyspieszyłam, kierując się na północ. Rashidowi najwyraźniej nie udało się
wykonać zadania - nie odnalazł i nie zniszczył nasienia, z którego golem czerpał moc, więc musiałam wymyślić plan
awaryjny. I to szybko.
Świeża bryza przyniosła zapach oceanu i odgłos fal uderzających o brzeg.
Woda. Oczywiście.
Na pierwszym możliwym zakręcie na zachód ruszyłam w stronę wybrzeża. Na szczęście znajdowałam się blisko.
Zerkając we wsteczne lusterko, zorientowałam się, że choć obszar poza mną spowijała ciemność, czarna jak atrament i
nieprzenikniona, jednak wi
dać było ruch. Błysk metalu. I nieustanny metaliczny zgrzyt, jakby potężny silnik za mną bez
przerwy rozdzi
erał świat.
Nagle na siedzeniu pasażera pojawił się Rashid. Wiedziałam, że nie jest związany fizycznym ciałem. Jeśli dżinn został
zraniony zbyt głęboko, aby to zranienie mogło zostać uleczone w eterycznym ciele, pozostawało ono widoczne w każdej
fizycznej
postaci, jaką przybierał.
Rashid wyglądał na... pokonanego. Na nagiej piersi w kolorze indygo zobaczyłam długie rozcięcie, krew miał na twarzy,
na dłoniach, rękach... i nie była to krew golema. Golem nie krwawi.
Siedział przez chwilę nieruchomo, z trudem łapiąc oddech, a w końcu odchylił głowę i oparł o zagłówek.
-
Nie mogę się do niego przebić. Jest za silny.
-
Poddajesz się - skwitowałam. - Ty. Rashid potężny. Rashid butny.
- Daruj sobie -
powiedział i poirytowany otarł krew z twarzy, a później zrobił zniesmaczoną minę i wyczyścił
purpurowe plamy z siedzenia vana. -
Masz potężnych wrogów jak na kogoś, kto już odpadł. Dlaczego tak strasznie chcą cię
zabić?
- To
cały mój urok.
-
Ach, to wiele wyjaśnia. - Rashid lekko zadrżał, a ja dostrzegłam, że rozcięcie na jego piersi zrasta się w paskudną
bliznę. Zdrowiał, ale niezupełnie w takim tempie, w jakim powinien zdrowieć dżinn. Rana, którą odniósł, musiała być
głęboka i sięgać poziomu eterycznego. - Musisz opuścić to miejsce. Golem będzie miał ograniczony zasięg. Jeżeli
odjedziesz...
-
Pójdzie za mną, będzie coraz większy i zniszczy wszystko, na co się natknie - powiedziałam. - Nie jestem dżinnem.
Nie mogę przeskoczyć z jednego miejsca w drugie, żeby zakłócić ślad. Wcześniej czy później mnie znajdzie, a im więcej
cza
su mu to zajmie, tym silniejszy się stanie.
-
W takim razie nie masz szans, żeby wygrać. -Rashid na chwilę zamknął oczy.
-
Nie poddam się.
- To jak zamierzasz... -
Rashid zamilkł, kiedy skręciłam kierownicą, a samochód z piskiem opon niemal rozbił się o bok
bud
ynku, gdy pędziłam kolejną boczną uliczką. Była to ostatnia z przemysłowych dzielnic. Za nią, wzdłuż morza, ciągnął
61
285
się długi pas równego asfaltu. Dalej znajdowały się już tylko parkingi, metalowe barierki i skaliste wybrzeże z szalejącym,
mrocznym ocea
nem w tle, rozświetlonym blaskiem księżyca. - Nie mówisz poważnie.
-
Trzymaj się - powiedziałam do Rashida i z głośnym hukiem i odgłosem ocierającego się metalu wjechałam na
krawężnik, żeby dostać się na jeden z opustoszałych parkingów. Pomiędzy parkingiem a promenadą, po której w słoneczny
dzień zapewne spacerują ludzie, napawając się pięknymi widokami, znajdowała się solidna metalowa barierka.
Wcisnęłam gaz do dechy, zwiększyłam prędkość, aż silnik zawył. Samochód przyśpieszył, podskoczył, a jego masa i
pęd pokonały metalową barierkę. Opony zaskoczyły i pchnęły nas do przodu, ponad zgniecioną stalą. Poczułam, że jedna
pęka i wybucha, ale pozostałe wytrzymały.
Za nami z ciemności wyłonił się golem, czaił się
0
krok za nami. Był teraz wysoki jak budynek w centrum miasta - chwiejąca się masa zdartej nawierzchni jezdni
naszpikowana pochłoniętymi odpadami, samochodami
1
pechowcami, którzy weszli mu w drogę. Koszmar wyciągał rękę w stronę vana i wymachiwał kończyną, która w
niewielkim stopniu przypominała dłoń.
Metalowe kolce wielkości dźwigarów przebiły dach vana i przyszpiliły samochód do skały. W unieruchomionym vanie
silnik zawył, opony płonęły, a ja uświadomiłam sobie, że to koniec.
Nie przeżyjemy tego.
- Uciekaj! -
krzyknęłam do Rashida i wyskoczyłam drzwiami po mojej stronie. Nie czekałam, żeby sprawdzić, czy mnie
posłucha, wiedziałam, że nie mam czasu. Golema dzielił ułamek sekundy od tego, by osiągnął swój cel i nie miał zamiaru
się poddać. Nie teraz.
Pięść z kamienia i metalu uderzyła w samochód, zrównała go z chodnikiem i zniszczyła jakikolwiek ślad po nim.
Od skalistej krawędzi klifu dzieliło mnie półtora metra. O skałę poniżej uderzały fale.
Biegłam.
Golem -
zmieniająca się nieustannie niszczycielska masa - ukucnął i pochłonął wrak samochodu. Nie widziałam
Rashida, kiedy golem miażdżył i deformował metal, plastik i szkło, ale wiedziałam, że nie mam czasu, żeby się gapić. Albo
przeżyje, albo nie. I tak nie byłam mu w stanie pomóc.
Zebrałam resztki sił i puściłam się pędem do krawędzi klifu. Kiedy dotknęłam stopą ostatniej skały, pozwoliłam,
żeby moja siła eksplodowała, wyskoczyłam w górę, by po chwili runąć w stronę oceanu.
Przebiłam się przez powierzchnię wyciągniętymi w przód rękami i zanurzyłam się głęboko w wodzie. Szok wywołany
zimnem był na tyle duży, że przez kilka sekund przestałam myśleć, kiedy pęd niósł mnie głębiej, a wokół mnie rosło
ciśnienie. Pod powierzchnią fal było tak ciemno, że poczułam się zagubiona, zawieszona w mroźnej nocy, a moje ciało
niemal natychmiast zaczęło głośno protestować. Za zimno, zbyt duże ciśnienie, brak tlenu. Nie byłam Strażniczką Pogody,
woda to nie moje środowisko. Miałam poczucie, że osaczają mnie pierwotne złe moce.
Nagle potężna fala wzburzyła wodę wokół mnie, sprawiając, że zaczęłam koziołkować w srebrzystym wirze pełnym
bąbelków powietrza.
Na dno zaczęło opadać coś olbrzymiego i ciemnego. Co ciekawe, niosło ze sobą światło - były to reflektory
samochodów, nadal zasilane akumulatorami, uwięzione w ogromnym, lepkim ciele golema.
Golemy są przerażająco silnymi bestiami, których nie można pokonać, ale mają jedną słabość.
Nie potrafią pływać.
Kończyny golema machały bezużytecznie, rozbryzgując wokół wodę. Olbrzymia ilość metalu i kamienia, która go
utworzyła i trzymała przy życiu, i dzięki której stał się taki niepokonany, w wodzie była jak kotwica, a ja unosiłam się w
wodzie, przyglądając się, jak mija mnie i opada coraz niżej i niżej, w głębię pode mną. Światłą samochodów cały czas
świeciły, oświetlając jego zmagania.
Zebrałam siły i zaczęłam płynąć ku powierzchni. Lodowata woda pozbawiała mnie sił, a brak tlenu wkrótce wprawi w
dezorientację i każe mi oddychać, chociaż tu nie ma czego wdychać. Golem został unieszkodliwiony, pewnie na dobre,
jeśli nie uda mu się wydostać z pułapki, zanim nasienie pod wpływem działania słonej wody się nie rozpuści. A wtedy
golem zmieni się w bezkształtną masę odpadów porozrzucanych na dnie oceanu, stanowiąc zagadkę do rozwiązania przez
przy
szłych archeologów.
Ale znajdowaliśmy się blisko wybrzeża i mimo wszystko golemowi mogło się udać wydostać, gdyby ruszył dnem
oceanu, wspinając się po skałach, zanim korozyjne działanie soli dotrze do jego serca.
Biała kometa siły rozdarła wodę i zdmuchnęła mnie na bok. W nieskoordynowanej plątaninie kończyn przyglądałam się,
jak op
ada leniwym spiralnym ruchem w ciemność, gdzie słabo odbijał się blady blask oświetlenia golema. Nie miałam
pojęcia, co to jest. Już mnie to nawet nie obchodziło.
Płuca zaczęły mnie boleć i kurczyć się, łaknąc powietrza. Nie mogłam czekać, nawet gdybym chciała. Wybiłam się w
stronę powierzchni, z całych sił przedzierając się przez ciemność, nie widziałam nic, co mogłoby mnie poprowadzić. W
końcu namierzyłam blade światło księżyca przebijające się przez fale i wystrzeliłam w stronę powierzchni, gnana ostatnim
rozpaczli
wym przypływem energii.
Myślałam, że się wynurzyłam i otworzyłam usta.
Oddech, który wzięłam, składał się w równej części z wody i powietrza, a ja zaczęłam pluć, krztusić się, kaszleć.
Spróbowałam jeszcze raz, wiedząc, że jeżeli i tym razem mi się nie uda, nie starczy mi sił, by zachować przytomność.
A to oznaczałoby śmierć.
Do płuc napłynęło mi ciepłe, słodkie powietrze. Unosiłam się na powierzchni, kaszląc i nabierając
niepewnie powietrza. Wokół mnie burzyła się woda, ciemna i zimna. Po golemie nie było śladu. Zniknął, jakby nigdy nie
istniał. Nie pozostały po nim nawet bąbelki.
62
285
I nagle, głęboko pode mną, dostrzegłam jasne białe światło, które rozbłysło niczym wybuch, któremu nie towarzyszyła
siła. Było tylko światło, które nie gasło - rozprzestrzeniło się i zniknęło w dole jak mały jasny punkcik.
Zamieniło się w jasną kropeczkę.
Błysk komety, gnającej w moją stronę.
Płynęłam z całych sił, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że jestem skazana na niepowodzenie już w chwili, kiedy
pod
jęłam się wysiłku. Woda pozbawi mnie moich ziemskich możliwości, nawet jeżeli posiadałam jeszcze energię do
przygotowania obrony. Poruszałam się zaledwie z prędkością zmęczonego człowieka, nie miałam szans z tym, co mogłoby
wystąpić przeciwko mnie, zwłaszcza jeśli byłby to Strażnik Pogody, który ma władzę nad samą wodą.
Woda dookoła mnie przybrała kolor lśniącego błękitu, a później płomiennej bieli, kiedy gnający kształt się zbliżał.
Przebił powierzchnię wody trzy metry od mnie, a światło zamigotało, zblakło, a w końcu zgasło.
Na powierzchni wody leżał Rashid, a w jego oczach odbijał się księżyc. W jego blasku skóra Rashida, która zwykle
miała barwę indygo, wyglądała blado, a jego ciało pokryte było ranami ciętymi, które się nie zabliźniły.
Podpłynęłam do niego, czując, że woda i chłód obezwładniają mnie jak czyjeś dłonie. Nogi miałam jak z waty, bezsilne,
powoli traciłam czucie w rękach i dłoniach, które niezdarnie odgarniały wodę.
-
Bestia nie żyje - powiedział Rashid i rozpostarł lewą dłoń. Spoczywała w niej lśniąca metalowa kula. Wypaliła na
jego dłoni czerwony krąg. - Nasienie. Trzeba je zniszczyć. Nie może tego zrobić dżinn.
Wzięłam je od Rashida, a on łapczywie zaczerpnął powietrza, co dobitniej niż jego mina powiedziało mi, jakiego
cierpienia
przysporzyło mu trzymanie nasienia golema. Rany zaczęły się powoli zasklepiać.
Nasienie było ciepłe w mojej dłoni i czułam jego wibracje, czułam, że jego moc znów się odnawia. Będzie nieszkodliwe
tylko przez krótki czas.
Zamknęłam je w dłoni i zacisnęłam pięść.
Roztrzaskało się jak szkło, rozlewając na mojej dłoni coś ciepłego i śliskiego, podobnego do oleju. Kiedy znów
rozpostarłam palce, zobaczyłam tylko maleńką kropelkę i skrawek przesiąkniętego olejem papieru z kilkoma niewyraźnymi
znakami.
Chwyciłam go dwoma palcami i zanurzyłam w wodzie. Błyskawicznie rozpuścił się, zamieniając się w pianę.
Zniknął.
Nie widziałam zniszczenia golema, ale pewnie nie było wcale dramatyczne - spójność rzeczy po prostu... ustała, a części
składowe porozrzucała siła grawitacji. Możliwe, że główny rdzeń istoty pozostał, ciężki i bezwładny, ze wszystkimi
pochłoniętymi, oświetlonymi samochodami i martwymi ludźmi uwięzionymi wewnątrz. Wzdrygnęłam się lekko, myśląc, że
to okropne mieć taki grób i zanurzyłam całą dłoń w wodzie, zmywając pozostałości oleju. Szczękałam zębami.
- Jedno ci powiem -
oznajmił nieobecnym głosem Rashid. - Nie jesteś najnudniejszą ludzką istotą, jaką w życiu
poznałem.
-
Nie jestem ludzką istotą.
-
Z każdą chwilą coraz bardziej się do niej upodabniasz - stwierdził i wzdychając, wyprostował się w wodzie. Woda
spływała po jego ciele i włosach srebrzystymi strugami, podkreślając nieskazitelny kształt torsu i linię mięśni poniżej. Jak
na kogoś, kto zdecydowanie nie jest człowiekiem, całkiem nieźle udało mu się skopiować formę, by człowieka
przypominać. - Nie przeżyjesz długo w tej wodzie. Jest ci zimno.
Stwierdzał oczywistą prawdę. Popłynęłam w stronę skalistego wybrzeża, od którego bił blask świateł. Ciągle byłam
niezdarna, obolała, ale zawzięta, żeby nie dać Rashidowi satysfakcji, że mnie uratował.
Rashid po chwili ruszył za mną, płynąc ze mną ręka w rękę. Wysiłek ogrzał moje ciało, oczyścił umysł i kiedy
gramoliłam się w górę po kamieniach, omywana falami, miałam wrażenie, że może jednak przeżyję. Przekonanie to szybko
się ulotniło, kiedy mokre ubranie przywarło do mojego ciała, odbierając mi całe ciepło, a do mnie dotarło, że nie mam czym
dojechać do Różanego Kanionu, gdzie, jak pokazywała mapa, powinnam znaleźć Alexa, a może też inne dzieci, również
Ibby
Może zapobiegłabym w ten sposób innym atakom, szerzeniu się śmierci i cierpienia.
Gdybym tylko nie była tak bardzo zmęczona...
Rashid wspiął się na skały zwinnie jak pantera i spojrzał na mnie z góry. Był stuprocentowym dżinnem. Pięknym,
doskonałym, butnym. Zaciekawiony przyglądał mi się, przechylając na bok głowę.
W końcu ukucnął i położył mi dłoń na ramieniu.
Ciepło zalało mnie jak powódź, przenikając do każdej komórki, przepływając przez nerwy i układ krwionośny. Budząc
we mnie senne wrażenie zaspokojenia i niemal obezwładniające odczucie wyczerpania. Chciałam oprzeć głowę na zimnych
skałach i zasnąć.
Jakoś pokonałam tę chęć, zwykłym uporem dżinna, ostatkiem dziedzictwa niekończącego się życia, które nigdy nie
poddawało się słabości. Odsunęłam się od Rashida i z trudem stanęłam na nogach. Ubranie miałam suche dzięki jego
wysiłkom.
Z przytłaczającym poczuciem przerażenia uświadomiłam sobie, że będę musiała naprawdę mu podziękować. Za to, że
mnie uratował. Wydawało mi się to niewiele lepsze niż przegrana z golemem.
Rashid się uśmiechnął i nie wiem, czy celowo, czy nie, uratował mnie przed tą koniecznością.
-
Kiedy następnym razem nazwiesz mnie tchórzem, wydrę ci kręgosłup i zbiję cię nim. Żeby była jasność.
-
Idź. - Spojrzałam na niego groźnie.
- A ty nie potrzebujesz mojej pomocy.
- Nie.
-
Kłamczucha. - Jego oczy były lśniące i radosne. -Gdzie twoja ludzka maskotka? Strażnik?
63
285
-
Tam, gdzie jest potrzebny. Co cię to obchodzi?
-
W zasadzie wcale. Byłem po prostu ciekawy. Wydaje mi się... że jesteś do niego przywiązana. -Niesmak w jego głosie
znów sprawił, że się zjeżyłam. -Dziwnie było widzieć cię tu samą.
-
Nie jestem przywiązana - warknęłam. - Jestem... -Uśmiechnęłam się promiennie. - Po prostu ciekawa.
Wyraz samozadowolenia zniknął z twarzy Rashida, który odsunął się ode mnie. Jego twarz znów wyglądała jak
beznamiętna maska, ale oczy nadal mu płonęły.
-
Nie widziałem chodzącego po Ziemi golema od kilku tysięcy lat - powiedział. - Ciekawe, że twoi wrogowie mają taką
niezwykłą... pamięć, nie uważasz?
Pamięć i moc, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego na głos. Stworzenia golema nie wymyśliłoby dziecko, a już z
pewnością nie samo; dzieci Strażników wysyłane za mną do tej pory miały moc, ale była to rozproszona brutalna siła, nie
precyzja. Nie tego rodzaju subtelna i uki
erunkowana moc, niezbędna, żeby stworzyć coś takiego jak golem. Była to
manifestacja ziemskiej mo
cy, ale tak wyjątkowa, tak bardzo drobiazgowa w swojej naturze, że niewielu mogło nauczyć się
takiej sztuczki. Na przestrzeni całej historii zaledwie garstka ludzi.
I wszyscy oni, jeśli dobrze pamiętałam, od dawna ' byli martwi. Nikt już nie żył, nawet Lewis Orwell, który potrafił
używać tak ukierunkowanej mocy.
- To
Perła - powiedziałam. - Zbiera te wszystkie zapomniane talenty, zapomniane sposoby użycia, zbie- ' ra je przez
dziesiątki tysięcy lat. Dzisiejsi Strażnicy posługują się mocą, która ma korzenie w nauce, w zrozumieniu otaczającego ich
świata. Strażnicy przeszłości ; nie mogli podeprzeć się nauką, ich moc miała swoje źródło w legendach, folklorze, religii. To
zupełnie co innego. - Golem wywodził się ze wszystkich trzech źródeł. Były też inne zjawiska, których nie widziano na
Ziemi od setek, jeśli nie od tysięcy lat. Giganty i potwory. Strażnicy nie są przystosowani do walki z nimi, jeżeli Perła
pos
łuży się tymi zjawiskami jako bronią. -Ona uczy porwane dzieci, jak kierować takimi zjawiskami.
Rashid nic na to nie odpowiedział, ale wyczuwałam, że jest zakłopotany. Podobnie jak Gallan, mój przyjaciel dżinn i
czasami kochanek, nie wierzył mi, kiedy ostrzegałam, że grozi mu niebezpieczeństwo. Musiał je zobaczyć, doświadczyć na
własnej skórze.
I w przypadku Gallana była to śmiertelna pomyłka. A ja nie mogłam go przed nią powstrzymać.
-
Dość już zrobiłeś - powiedziałam łagodniej i wstałam. - Zadzwonię... - Głos mi zamarł, kiedy wyciągnęłam z kieszeni
telefon komórkowy, otworzyłam go i zobaczyłam pusty wyświetlacz. Z obudowy jednostajnym strumieniem ciekła woda.
Nienawidzę wody.
Rashid westchnął, wyciągnął rękę i pstryknął telefon jednym palcem. Woda przestała kapać, usłyszałam radosny
muzyczny sygnał, a wyświetlacz błysnął kolorami, restartując.
-
Zadzwonię do Luisa - powiedziałam, jakby nic się nie stało. - Poradzimy sobie z tym w gronie Strażników. Idź,
Rashid.
-
Poproś ładnie - wymruczał. W jego oczach lśnił szaleńczy błysk, uczucie dżinna, które rozpoznawałam i pamiętałam
aż za dobrze.
Po prostu odwzajemniłam groźne spojrzenie w milczeniu, aż się wzdrygnął, odsłonił ostre zęby i zniknął, zostawiając
mnie samą na skałach.
- Halo? -
Głos Luisa w słuchawce był cichy i daleki. - Cass? Do cholery, gdzie jesteś? - Słychać było, że jest
niespokojny. Właściwie przerażony.
- Nic mi nie jest -
odpowiedziałam, biorąc głęboki oddech. Dźwięk jego głosu wypełnił we mnie małą, mroczną
przestrzeń, która, chociaż sobie tego nie uświadamiałam, opróżniła się. Pragnienie. To była ludzka rzecz, pragnienie.
Miałam wrażenie, że w każdej chwili życia odkrywałam w sobie coraz więcej ludzkich odczuć.
Co ciekawe, w dużym stopniu przypominały odczucia dżinnów.
-
Nie o to pytałem - warknął Luis. - Gdzie?
-
Na wybrzeżu - odpowiedziałam. - Potrzebuję cię tutaj.
-
A ja potrzebuję cię tutaj. Dios, kobieto, nie znika się tak bez słowa, zwłaszcza kiedy mamy tu dzieci w kłopotach! Co
ty sobie wyobrażasz? - Wyczułam napięcie w jego głosie; miało dla mnie ogromne znaczenie, bo był to ten sam spięty,
wściekły ton, jakim odzywał się po tym, jak zastrzelono jego brata i szwagierkę. Kiedy postanowiłam polować na
zabójców, zamiast ro
bić wszystko, żeby chronić życie Manny'ego i Angeli.
-
Jesteśmy Strażnikami. Naszym najważniejszym zadaniem jest ochrona życia! Tak trudno ci to zapamiętać?
- Nie -
zaprotestowałam. Podmuch mokrego wiatru odgarnął mi włosy z twarzy. Uniosłam głowę, spojrzałam w
księżyc i westchnęłam. - Z Brianna mogłeś poradzić sobie sam. Pomyślałam, że zrobię coś pożytecznego. Na przykład
odnajdę Isabel.
Puścił stek siarczystych przekleństw po hiszpańsku, sugestywnych z powodu furii, z jaką je wypowiadał, i precyzji
określeń. Czekałam ze słuchawką odsuniętą od ucha, dopóki nie ucichł.
-
Skończyłeś? - spytałam chłodno. - Bo nie pozwolę, żebyś się do mnie odzywał w ten sposób.
-
Boże, czasami przypominasz moją nauczycielkę z liceum! - Niemal się roześmiał, ale w jego głosie nie było
wesołości. - Nienawidziłem tej suki.
Mówił... jakoś inaczej. Zmarszczyłam czoło.
- Luis -
powiedziałam powoli. - Wiesz, że masz do mnie w ten sposób nie mówić.
-
A co mnie obchodzi, czego ty chcesz? Jesteś pijawką! Trzymasz się mnie tylko po to, żeby móc wysysać moc za
każdym razem, kiedy potrzeba ci sił. Nie przejmujesz się tym, że mało mnie nie załatwiłaś, wyciągając tyle mocy. Nie
obchodzili cię Manny i Angela, nie obchodzi cię Ibby ani ja... - mówił, jakby... był pijany. Na granicy szaleństwa. Był
64
285
wściekły, rozumiałam to, chociaż to bolało. Bardzo. Czy naprawdę tak o mnie myśli w mrocznych, sekretnych zakamarkach
serca? Sądzi, że jestem zwykłym pasożytem, który udaje, że należy do jego świata?
Stało się to powodem niepokojącego, zimnego pytania. A jestem? Celowo trzymałam się z daleka. Celowo uważałam
się za inną, lepszą, ważniejszą.
Czy jednak przez to nie stałam się kimś gorszym?
Wysiliłam umysł - mój ludzki mózg, podlegający wszystkim zdradzieckim więzom uczuć i bólu - żeby się skupił. Luis
nie był okrutny. Nie zrobiłam nic, żeby go aż do tego stopnia rozzłościć. Owszem, zostawiłam go, zrobiłam to bez
uprzedzenia, ale jego reakcja wydawała mi się nieadekwatna do całego zdarzenia.
Zostawiłam go z Brianna. Małą Strażniczką, tą, którą Perła tak bardzo otumaniła. Kolejną napaloną małą zabójczynią,
pozbawioną prawdziwego życia i celu.
Brianna. Ale Brianna była Strażniczką Ognia, nie Pogody, mogła sprawić, by stanęło w płomieniach pół szpitala, ale to,
co słyszałam w głosie Luisa, wydawało mi się zupełnie innym rodzajem ataku.
Takiego, który zdradziecko wdarł się do jego wnętrza.
Strażnik Ziemi stworzył nasienie golema i powołał go do życia, a potem postawił go na mojej drodze.
Miałam wroga, który jeszcze się nie ujawnił. Takiego, który był na tyle blisko, żeby dotknąć i wypaczyć Luisa. Na tyle
subtelnego, żeby Luis nawet tego nie zauważył.
Turner? Ale Turner był Strażnikiem Ognia. Tylko Strażnikiem Ognia? Nie, niemożliwe, żeby to Turner. Patrzyłam na
niego w sferze eterycznej. Widziałam jego prawdziwe „ja". Nie znalazłam w nim oszustwa. Jedynie wyczerpanie.
Chyba że był bardzo dobry. Na tyle dobry, żeby oszukać w sferze eterycznej moje ograniczone ludzkie zmysły.
Z pomocą Perły...
Sięgnął po pudełko z listą, kiedy upadło na podłogę. To mógł być zwykły odruch.
Ale mógł to być też przemyślany plan. Perła wysłała go, żeby wykradł mi listę. Powstrzymałam go. Kiedy zobaczył, do
czego jestem zdolna, nie odważył się na kolejny krok, nie wtedy.
Luis ciągle mówił, ale ja go już nie słuchałam. Nie wiedziałam, czy to prawdziwa złość, nie miałam też pewności, że
zostawiłam go w bezpiecznym miejscu.
Nie wiedziałam już w ogóle, gdzie znajdę bezpieczne miejsce.
Wspięłam się po skałach, a potem przeskoczyłam przez barierkę i znalazłam się na promenadzie. Ruszyłam biegiem w
stronę pobliskiej ulicy.
Musiałam znaleźć jakiś środek lokomocji i nie miałam zamiaru zbytnio przejmować się tym, jak to zrobić.
8
Zastanawiałam się, czy nie ukraść kolejnego pojazdu, ale wszystkie były zajęte; kiedy myślałam nad tym, jak zmusić
któregoś z kierowców, żeby się zatrzymał i żebym mogła go wywalić - nie robiąc mu krzywdy - ku mojemu zaskoczeniu,
po cichu przy krawężniku tuż obok mnie zatrzymał się biały sedan. Przyciemniona szyba się opuściła.
-
Hej, masz na imię Cassiel?
Zajrzałam do środka, marszcząc czoło. Nie znałam kierowcy.
- Wsiadaj -
rzucił. Zamki otworzyły się, a on pochylił się ponad siedzeniem, żeby otworzyć drzwi. -Powiedziałem,
żebyś wsiadała. Twoi przyjaciele przysłali mnie, żebym cię zabrał.
Był dość młody, pewnie w wieku Luisa, chociaż w oczach miał coś, przez co wydawał się dużo starszy. Może ciężkie
doświadczenia. Samochód był czysty, schludny, pachniał dymem i narkotykami. Mężczyzna skinął do mnie głową, kiedy
wsuwałam się na siedzenie pasażera i zapinałam pas bezpieczeństwa, a potem zatrzasnęłam drzwi. Szyba podniosła się,
zamy
kając mnie w dymie o zapachu narkotyków. Włączył się w ruch i niespiesznie skierował na północ.
-
Nie zapytasz mnie, dokąd trzeba mnie zawieźć? -Obserwowałam nieruchomo jego profil.
- Nie -
odpowiedział. - Bo jedziesz tam, gdzie ja ci powiem. - Spod fotela kierowcy wyciągnął z pochwy nóż długości
swojego przedramienia i położył go sobie na nodze. - Po prostu siedź cicho, dobra? Nie rób kłopotów.
-
Kto cię przysłał?
-
Zawsze na widok noża zadajesz tyle pytań? Zamknij się, do cholery i daj mi to.
- To? -
powtórzyłam.
-
Wiesz, o czym mówię.
Nieznajomy chciał, żebym dała mu listę. Na ułamek sekundy stanął mi przed oczami zniszczony telefon komórkowy,
kapiąca woda, zanim Rashid zechciał go naprawić. Czy lista też się zniszczyła? Nie zwracałam uwagi na człowieka z
nożem, chociaż mówił coś jeszcze, pewnie groźby, żebym nie miała wątpliwości, dlaczego muszę być mu posłuszna.
Sięgnęłam do kieszeni i wyjęłam szkatułkę ze zwojem listy. Nie nosiła śladów najmniejszych zmian. Nie kapała z niej
woda. Przejechałam palcem po krawędzi i otworzyłam ją. Odetchnęłam powoli z ulgą. Lista była sucha.
-
Powiedziałem - odezwał się kierowca. - Daj mi to, bo inaczej cię skaleczę, suko. Twój wybór.
Był nerwowy. Nieprzewidywalny. Zaciskał palce na kierownicy tak, że kostki miał białe.
65
285
Zamknęłam listę, włożyłam ją z powrotem do kurtki z uczuciem chłodnej ulgi i oparłam głowę o pachnącą
narkotykami lapiccrkę, a on przyśpieszył, pewnie po to, żeby przekonać mnie, że nie mam szans na bezpieczną ucieczkę.
Uniósł groźnie nóż.
Chwyciłam jego dłoń, wykręciłam ją i wbiłam ostrze w jego prawą nogę.
-
Kto cię przysłał? - spytałam. - Kto ci powiedział, gdzie mnie szukać? Kto ci powiedział, jak mam na imię? Kto wie, że
mam listę? Czy to Turner?
Wrzasnął, a twarz zrobiła mu się śmiertelnie biała. Lewą stopą nacisnął pedał hamulca, z hukiem i piskiem zatrzymując
samochód na środku skrzyżowania. Ponad nami kołyszące się światła zmieniły się z zielonych, przez pomarańczowe na
czerwone. Jęknął i wypuścił nóż, wpatrując się we mnie głupawo.
Pochyliłam się i wyciągnęłam go jednym, szybkim, skutecznym ruchem. Natychmiast zaczęła płynąć krew, która
przesiąknęła przez dżinsy. Rana była głęboka, ale nóż ominął większe żyły. Nie planowałam tego zupełnie.
- Ty suko -
zajęczał. - Ty suko, dźgnęłaś mnie!
- Z technicznego punkt
u widzenia, to nieprawda. Sam się dźgnąłeś. - Przyglądałam mu się bez najmniejszego
współczucia. Być może jednak pozostałam dżinnem w większym stopniu, niż sądził Rashid. - A teraz odpowiedz mi na
pytanie. Kto cię tu przysłał?
-
Pieprz się.
Luis byłby pod wrażeniem, ale go tu nie było. Zareagowałam na chamstwo mężczyzny, wciskając mu w ranę stalowy
palec. Zawył na całe gardło i zaczął mnie okładać. Powstrzymałam go jednak, wciskając głębiej palec w ranę.
- Dalej -
odezwałam się dokładnie tym samym tonem. - Do kości jest jeszcze centymetr. Powiedz, kto cię przysłał.
- Turner! -
wrzasnął. Jego twarz nabrała koloru zepsutego mleka. - Ben Turner. Wisiałem mu to!
Oparłam się, otarłam krew z mojej metalowej dłoni
0
tapicerkę jego samochodu i zastanowiłam się nad tym, co przed chwilą powiedział.
-
Wysłał cię, żebyś mnie śledził.
- Tak. -
Oddech miał krótki. - Miałem cię porwać
1
zabrać ci listę. To proste.
-
A co się okazało? - zapytałam żartobliwie, nie oczekując odpowiedzi. - Skąd znasz agenta Turnera?
-
Parę miesięcy temu odkrył tu wytwórnię amfy. Powiedział, że muszę wyświadczyć mu drobną przysługę, jeżeli nie
chcę iść do paki. - Mężczyzna zachichotał szyderczo. - Drobną przysługę, niezłe.
-
Nie ostrzegł cię przede mną?
Wzruszył ramionami, jednocześnie obiema dłońmi ściskając krwawiącą nogę. Starał się nie patrzeć mi w oczy.
- Ach -
powiedziałam, kiedy mnie oświeciło. - Nie słuchałeś. Ostrzegał cię, ale tobie się wydawało, że poradzisz sobie
ze mną po swojemu. - Uśmiechnęłam się lekko. - I czym się to dla ciebie skończyło?
Ni
e był w stanie rzucać przekleństw. Zastanawiałam się, czy nie zostawić go na poboczu, ale wyciągnęłam rękę ponad
nim, otworzyłam drzwiczki i rozpięłam mu pas.
-
Obejdź samochód i wsiadaj na miejsce pasażera. Wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi, dziwnie
dziecinnymi niebieskimi oczami.
- Dlaczego?
-
Bo jadę do szpitala porozmawiać sobie z agentem specjalnym Tunerem - oznajmiłam. - I mogę cię zabrać ze sobą.
Tyle chyba mogę zrobić.
Trzymałam nóż. Chyba dzięki niemu zyskałam przewagę. Mężczyzna patrzył na mnie przez sekundę.
- Nie zabieraj mi samochodu -
powiedział w końcu. - Potrzebuję go. Mam pracę, rodzinę i gówno.
-
W takim razie współczuję twojemu pracodawcy i rodzinie. Przesiądź się, zanim zakrwawisz siedzenie. -Kazałam mu
się szybko przesiąść nie dlatego, że przejmowałam się jego stanem, ale dlatego, że nie byłoby mi przyjemnie siedzieć na
krwawej plamie. Kiedy wysiadł i pokuśtykał dookoła samochodu, ja zwinnie wsunęłam się na siedzenie kierowcy.
Zastanawiałam się, czy nie odjechać. Poważnie. Ale poczekałam, aż dokuśtykał do drzwi pasażera i wsiadł, łapczywie
łapiąc oddech. Zostawił za sobą na chodniku szeroki, lśniący pas purpury, półkolem otaczający samochód.
- Zapnij pasy -
nakazałam i sama też je zapięłam. Posłał mi zmęczone, pełne niedowierzania spojrzenie. -Takie są
przepisy.
Nie mógł się zdecydować, czy ma się śmiać, czy płakać; widziałam obie reakcje, czające się w kącikach warg i w
oczach.
Położyłam sobie nóż na udzie, podobnie jak on wcześniej. Oczy lśniły mi lekko ogniem dżinna. Wiem, bo widziałam
do
kładnie ich odbicie w jego szeroko otwartych oczach.
- Zapnij. Pasy -
powiedziałam wyraźnie. Drżącymi palcami wsunął klamrę pasa w zatrzask. Skinęłam głową z
satysfakcją, odpaliłam samochód
i odjechałam, przekraczając ograniczenia prędkości i nie przejmując się żadnymi środkami bezpieczeństwa. Pędziłam na
czerwonych światłach, przejeżdżałam pod prąd jednokierunkowymi ulicami i w rekordowym czasie znalazłam się przed
izbą przyjęć szpitala, zaledwie siedem minut od chwili, kiedy wsiadłam do samochodu.
Wysi
adłam, wrzuciłam zakrwawiony nóż do najbliższego kubła na śmieci i weszłam do szpitala. Drzwi kierowcy
zostawiłam otwarte.
- Ej! -
wrzasnął mężczyzna z samochodu. - Ty stuknięta suko! Nie możesz sobie tak pójść!
66
285
Dyżurna pielęgniarka uniosła głowę znad biurka, marszcząc brwi. Wskazałam dłonią wyjście.
-
W samochodzie jest mężczyzna - poinformowałam. - Krwawi. Chyba został dźgnięty. Wydaje mi się też, że jest pod
wpływem narkotyków. Wygaduje głupoty.
Nie była wcale zaskoczona. Lekko skinęła głową, powiedziała coś w stronę dwojga ratowników, siedzących przy biurku
w innym pomieszczeniu i wyszli we troje, żeby zająć się moim nowym znajomym.
Nie wiedziałam nawet, jak mu na imię.
Wcale się tym nie martwiłam.
Weszłam po schodach do pokoju, gdzie zostawiłam Briannę z Luisem i Tunerem.
Był pusty.
Puściłam się niezdarnym biegiem, mijając przerażonych pacjentów i lekarzy, pielęgniarki i techników. Wreszcie
dotarłam do sali, w której zostawiliśmy Glorię jensen z rodzicami.
Nie było ich.
Wszyscy - Jensenowie, Brianna, Luis i Turner - znik
nęli, jakby nigdy w ogóle nie istnieli.
Chwyciłam pielęgniarkę, przechodzącą obok pokoju Glorii.
- Ta
mała Gloria Jensen - zagadnęłam. - Gdzie ją zabraliście?
-
Została wypisana - powiedziała pielęgniarka, marszcząc brwi i uwalniając się z mojego uścisku. -Czuje się dobrze.
Wyczułam w niej coś dziwnego. Bardzo dziwnego. Kiedy przyjrzałam jej się wewnętrznym wzrokiem, dostrzegłam
zniszczenie w jej aurze, psychiczne rany w miejscu, w którym ktoś brutalnie i zręcznie zakłócił jej wspomnienia. Będzie
chora -
najpierw fizycznie, później umysłowo, jeżeli nie upora się z tym wtargnięciem.
Nie mogłam jej pomóc. Nie miałam czasu. Istniała jeszcze szansa, że wyczuję Luisa, jeżeli jest blisko, więc odwróciłam
się od niej na pięcie i skupiłam się na połączeniu z nim, na moich wspomnieniach.
Nie wyczułam nic poza narastającą paniką, nad którą najwyraźniej nie potrafiłam zapanować.
Oparłam się o ścianę, pochyliłam głowę i usiłowałam sobie przypomnieć, jak to było, kiedy Luis, za pomocą wszystkich
sw
oich ziemskich sił, komunikował się ze mną bez słów. To nie to, co ludzie uważają za telepatię; było to dokładne
odtwarzanie wzorów dźwięku, łącznie z intonacją. Skomplikowana robota, ale dość powszechna wśród Strażników Ziemi.
Skoro Luis to potrafił... to ja też. Ale nie zostałam wyszkolona, nie miałam pojęcia, jak skierować energię do osoby, z
którą chciałam rozmawiać.
Mogłam jedynie próbować.
Luis.
Nic. Skupiłam się na jego eterycznej istocie, na wszystkim, co o nim wiedziałam i co od niego wyczuwałam. Na
połączeniu nadal między nami istniejącym -mocy i wzmagającym się, ogromnym odczuciu pragnienia.
Luis.
Nic. Zalewały mnie ogromna frustracja i bezradność. Skupiłam się jeszcze bardziej, odsuwając cały świat na bok.
Luis Rocha!
Z wielkiej odległości usłyszałam szept. Cass?
Ulga, przelotna i słodka, a po chwili znów brutalna rzeczywistość. Poczułam, że jest zamroczony, niepewny i słaby.
Nigdy go takiego nie słyszałam.
Cass, uważaj, nie jest tak, jak myślisz...
Luis nagle wewnętrznie krzyknął, a ja poczułam, że połączenie się przerywa nie dlatego, że ktoś je wykrył i zniszczył,
ale przez jego ból, który nie pozwalał mu się skupić.
Otworzyłam oczy i wpatrywałam się nieruchomo w ścianę, w przerażoną twarz pielęgniarki stojącej kilka kroków ode
mnie, która p
atrzyła na mnie z otwartymi ustami.
-
Idę - powiedziałam głośno. - Nie rozłączaj się. Tylko się nie rozłączaj. Ruszyłam biegiem.
Na parkingu miałam nieograniczony wybór, ale zamiast motocykla znalazłam karetkę, zaparkowaną i milczącą, na
tyłach przy warsztacie. Zatknięta za wycieraczkę kartka mówiła, że wszystkie naprawy zostały wykonane, ale pojazd miał
być zwrócony do użytku dopiero następnego dnia.
Medyczne wyposażenie może mi się przydać. Albo solidny transport dla paru osób. Karetka była idealna, jeżeli pominąć
nieuniknione przerażenie, jakie czekało mnie na poziomie zmysłów. Chociaż została wysprzątana i wysterylizowana, nic
nie było w stanie całkowicie usunąć zapachu krwi, potu, wymiotów i śmierci, które czyhały w tylnej części samochodu,
choć niewykluczone, że wszystko to wyczuwałam na poziomie psychicznym.
Luis jakoś utrzymał połączenie, ale w niewielkim stopniu wskazywało mi kierunek. Nie przestawał miarowo szeptać,
czasami bardziej gwałtownie, co uświadamiało mi, że zmaga się z bólem. Dwa razy połączenie się zerwało, zostawiając
mnie w milczeniu i rozpaczy, ale Luisowi udało się ponownie nawiązać kontakt.
Wiedziałam, że jestem jego kołem ratunkowym.
Tylko nie wiedziałam, czy zdążę go uratować.
-
Przyzywam dżinny - powiedziałam. - Chcę zawrzeć układ: przysługi i obowiązki w zamian za pomoc. Ja, Cassiel, to
przyrzekam.
Było to oficjalne wezwanie pomocy, skierowane do dżinnów. Nigdy w życiu z niego nie korzystałam, uchodziło za
przyznanie się do słabości wobec innych dżinnów. Skoro dżinn prosił o układ innego równego sobie lub wyższego statusem
dżinna, przyznawał tym samym, że nie jest w stanie w inny sposób uzyskać od kogoś pomocy.
Nikt nie odpowiedział.
67
285
Nikt.
Nie oczekiwałam, że na wezwanie odpowie Ashan; jasno się wyraził, wyrzucając mnie ze swoich szeregów, żebym
nigdy więcej się do niego zbliżała, chyba że na kolanach, a mimo to tylko raz wypełniłam misję, którą mi dał. Inne
prawdziwe dżinny nie odważą się mu sprzeciwić, może poza Venną, ale Venna miała swoje problemy, z tego co słyszałam.
Ale nowe dżinny powinny być zainteresowane na tyle, żeby chociaż zapytać, o co chodzi.
Krzyknęłam w ciemność, ale nie otrzymałam żadnej odpowiedzi. Nie odpowiedziało mi nawet echo.
Nagle poczułam, że ciężar karetki się zmienia. Zerknęłam we wsteczne lusterko i zorientowałam się, że mimo wszystko
jeden dżinn odpowiedział na moje wezwanie.
-
Interesujące - rozległ się z tyłu głos Rashida. -Wiem, że jako człowiek musisz zarabiać na chleb, ale to chyba dość
dziwna pora na to, żeby uczyć się nowego zawodu lekarza?
Zerknęłam we wsteczne lusterko i zobaczyłam, że siedzi na czystych, pustych noszach z tyłu, bezmyślnie zabawiając się
przyrządami lekarskimi. Wyglądał lepiej. Nadal był nieokreślony... niezupełnie podobny do siebie. Walka z golemem
czegoś go pozbawiła. Będzie potrzebował czasu, żeby dojść do siebie. A ja nie miałam czasu.
-
Dlaczego odpowiedziałeś? - spytałam go. - Nikt inny nie odpowiedział.
-
Wypowiedziałaś magiczne słowo - wyjaśnił. -Układ.
-
Jesteś jeszcze ranny - zauważyłam. Nie było to pytanie, a on nie dyskutował z nim na próżno. - A inne nowe dżinny?
-
Nie przyjdą.
- Ani jeden?
-
Whitney sprzymierzył się w tym z Ashanem. Żaden dżinn nie przyjdzie ci z pomocą, Cassiel. Żaden. -Uśmiechnął się
przelotnie, ukazując lśniące zęby. - No, może jeden. Jeżeli wynagrodzisz mi mój czas.
- Dlaczego? -
Rzuciłam, wpatrując się w niego nieruchomo.
-
Może po prostu lubię porządną walkę. - Uniósł wargi na moment. - Nie jestem po twojej stronie. Nie jestem po
niczyjej stronie. Po prostu lubię, kiedy się coś dzieje.
- Rashid. -
Usłyszałam rozpacz w swoim głosie i wiedziałam, że on też ją usłyszał, chociaż nie odrywał wzroku od
zapieczętowanej paczki bandaży. - Zawrzyj ze mną układ.
- Dobrze. -
Wyprostował się, skrzyżował nogi z taką wprawą, że mógłby być joginem, i oparł się o ścianę. - Układ.
-
Chcę, żebyś pokierował mnie tam, gdzie jest przetrzymywany Luis Rocha, którego poznałeś, Strażnik, mój partner -
wyjaśniłam szybko. Byłam kiedyś dżinem. To byłaby pierwsza luka do złośliwego wykorzystania, jaką dostrzegłam. - Chcę,
żebyś walczył po mojej stronie przeciwko wszystkiemu, cokolwiek zagrozi życiu Luisa oraz innych Strażników i ludzi,
których napotkamy. Idziesz na taki układ? Rashid zamknął na chwilę oczy, a później je otworzył. Lśniły opalizująco,
zmieniając kolor.
-
Jeżeli się zgodzę - odezwał się w końcu - .. .to tylko pod jednym warunkiem.
Wiedziałam, czego chce. Ale nie mogłam wypuścić listy z rąk. Nie mogłam.
-
Poproś o coś innego - powiedziałam.
-
Wiesz, nie bardzo lubię, jak mi się rozkazuje. - Zęby Rashida zalśniły w smutnym uśmiechu. - W takim
razie co proponujesz?
Nie były to próżne sprzeczki. Nie tym razem. Złożyłam oficjalną propozycję, a teraz prowadziłam pertraktacje... i a te
dżinny uważały je za niezwykle ważne. Oczywiście była to cała sztuka negocjacji; dżinny uwielbiały szukać obejść i
uników, które przechylą układ na ich korzyść, a na niekorzyść tych, z którymi miały do czynienia. Taka paranormalna gra
umiejętności i sprytu. Jednak mimo mojego wieku - a byłam przecież dżinnem o wiele dłużej niż Rashid - niezbyt dobrze
odnajdowałam się w tej grze. Do tej pory zawsze unikałam rodzaju ludzkiego.
Rashid był weteranem takich potyczek. Istniało bardzo realne niebezpieczeństwo, że co najmniej stracę grunt
pod nogami.
- Zanim przejdziemy do dalszych kwestii, podaj mi kierun
ek, w jakim mam jechać - powiedziałam.
- Dlaczego?
-
Bo mam mało czasu, chcę przynajmniej jechać w dobrą stronę!
-
Jedź do Różanego Kanionu. - Zgodził się spokojnym skinieniem głowy. - Tak jak przypuszczałaś.
Właściwie już jechałam w tę stronę. Poczułam, że ciężki kamień spadł mi z serca, tak że w końcu mogłam spokojnie
odetchnąć.
- Co proponujesz? -
zapytał Rashid. Zerknęłam znów na niego we wstecznym lusterku, ale z jego twarzy nic nie dało
się wyczytać. Oczy miał znów zamknięte, a ciało rozluźnione. W tej pozycji mógł siedzieć i tysiąc lat, a przynajmniej takie
sprawiał wrażenie.
-
Przysługi w przyszłości - powiedziałam. - Kiedy odzyskam pozycję...
-
Głupi układ. - Pokręcił głową. - Cassiel, prawdopodobnie umrzesz jako człowiek. A nawet jeżeli uda ci się odzyskać
p
ostać dżinna, zmiana formy zwolni cię z obowiązku dotrzymania obietnicy.
Miał rację, zgodnie z literą prawa dżinnów zmiana z człowieka w dżinna - konieczna, żebym miała szanse na
odzyskanie mojej pozycji -
będzie oznaczać, że pozbędę się też wszelkich obietnic i zobowiązań, które przyrzekłam, żyjąc
w śmiertelnym ciele. Mogłabym ich dotrzymać, gdybym chciała, ale nie miałabym takiego obowiązku.
Rzeczywiście kiepski interes dla niego. Byłby całkowicie zdany na moją łaskę.
-
W takim razie co mogę ci zaproponować jako człowiek, co miałoby dla ciebie jakąkolwiek wartość? -warknęłam. -
Jestem istotą z krwi, kości i ciała. Jestem nikim.
Rashid szeroko otworzył oczy i w tej samej chwili zniknął. Nie było go. Nie.
68
285
Przeżyłam chwilę potwornego przerażenia, przekonana, że udało mi się zniszczyć układ tym wybuchem złości - ale
wrócił, siadając na fotelu pasażera obok mnie. Odwrócił się plecami do drzwi, żeby patrzeć mi w twarz. Cały czas miał
skrzyżowane nogi. Zastanawiałam się, czy kazać mu zapiąć pasy, ale doszłam do wniosku, że nie ma sensu.
- Nikim -
powtórzył. - Czy tak właśnie myślisz, że odkąd stałaś się śmiertelnikiem, jesteś nikim? W takim razie, kim
jestem ja? Cieniem nicości? Duchem niczyjej przeszłości? - Wywołałam ogień w jego oczach, pomarańczowoczerwony,
wy
stawiając na próbę jego opanowanie. - Nic dziwnego, że stare i nowe dżinny toczą wojnę. Dżinny zawierały układy ze
śmiertelnikami przez dziesiątki tysięcy lat. Skoro ludzie są nikim, jaki miało to sens?
Zamrugałam. Nie byłam przygotowana na wybuch furii, takiej konkretnej, uzasadnionej złości. Ani na jej
konsekwencje.
- Nadal nie rozumiesz -
ciągnął Rashid. - Uwięziona w ludzkim ciele, nie czujesz się człowiekiem. Być może
zmierzasz w tym kierunku, tu i ówdzie widzę pewne oznaki. Ale gdybyś była prawdziwym człowiekiem, wiedziałabyś, że
to, co możesz mi zaoferować, jest cenne. Ryzyko i prawdopodobieństwo są najwyższą stawką. Dżinny niewiele ryzykują.
Ludzie, zawierając z nami układ, ryzykują wszystko.
-
Chcesz ofiary z mojego życia?
- Nie -
odpowiedział, a jego oczy nagle pociemniały. Przybrały tak głęboki odcień czerni, że miałam wrażenie, iż
zaglądam w samo serce nocy. - Chcę poczuć twoje życie. Oto moja cena: obiecaj, że zwiążesz się ze mną jako
kochankiem. Dzięki temu znów będę odczuwał emocje śmiertelników. Ich radości.
Rashid był samotny. Jakie to proste.
Chore, ale proste.
To,
o co prosił, było niepokojące, ale nie nowe. Istniały dżinny, które miały kochanków wśród ludzi; obecnie
najsłynniejszą taką parą byli David i Strażniczka Joannę. A Rashid wydawał mi się atrakcyjny, jako dżinn mógł stać się
pociągającym mnie mężczyzną. Nie byłam w stanie stwierdzić, czy podobam mu się jako kobieta, czy fascynuje go moja
eteryczna istota, czy to, że kiedyś posiadałam wielką moc.
-
Możesz wybrać sobie jakiegokolwiek człowieka -odparłam. - Każdy byłby dobry. Wiesz, wiele kobiet skakałoby ze
szczęścia, gdyby mogły stać się twoimi kochankami.
-
Nie są takie jak ty - powiedział, a mnie dech zamarł w płucach. Było to zwykłe stwierdzenie, ale bardzo wymowne.
On, jakby to w
yczuł, odwrócił się do mnie. -Nie chodzi o ludzką miłość, Cassiel. Chodzi o podziw. Ty płoniesz. Mnie jest
zimno. To wszystko.
Była to rozsądna cena. A jednak.
- Nie -
odparłam po prostu. Nic więcej. Nic poza tym. Tylko pozbawiona emocji odmowa.
-
Powiedziałem ci, że nie proszę cię o miłość. - Oczy Rashida były cały czas czarne. - Nie chciałbym jej nawet.
-
A ja ci jej nie mogę dać. W żadnej postaci. - Z trudem przełknęłam ślinę. - Wybierz coś innego.
Milczał. W jego ciele zaszła subtelna zmiana. Nadal sprawiał wrażenie spokojnego i medytującego, ale wyczułam
gotowość ruchu, działania, niespokojny głód, niepasujący do jego zewnętrznego spokoju.
-
Jesteś pewna? Jeżeli to po prostu kwestia twoich skrupułów, mogę udawać łajdaka. Wymusić na tobie po-
słuszeństwo.
- Nie -
powiedziałam krótko. - Nie ma układu.
-
Nawet za cenę życia tego, kogo kochasz? -Wiedział. Rozumiał, dlaczego odmówiłam. Stąd zimna ciemność w jego
oczach. Dżinny nie rozumieją odrzucenia. Niezbyt dobrze je znoszą. - On teraz cierpi. I to bardzo. Niedługo umrze, i na co
ci wtedy twoja moralność? To kwestia ciała, niczego więcej.
-
Gdyby nie chodziło o nic więcej, to dlaczego miałbyś tego chcieć? - odparłam i dostrzegłam, że twarz mu się
zmieniła. Oczy delikatnie zalśniły gorącym błękitem. - Wybierz coś innego, Rashid. Cokolwiek innego poza listą albo tym,
żebym została twoją kochanką.
- Twój pierworodny. -
Wzruszył ramionami.
Na pewno żartował. Była to pradawna ludzka opowieść. Dżinny nie zbierają dzieci, nie mają co z nimi zrobić. Myśl, że
Rashid chciałby zrobić sobie maskotkę z mojego dziecka - zakładając w ogóle, że byłabym w stanie począć takie życie, a
miałam wrażenie, że to niemożliwe - wydawała mi się niedorzeczna i zmroziła mi krew w żyłach.
- Mój pierworodny -
powtórzyłam. - Nie mówisz poważnie.
- Owszem -
odpowiedział. - Twoje pierworodne dziecko. Oddasz mi je. Przysięgnij.
- Nie.
-
Odmówiłaś mi dwa razy. - Uniósł brwi. - Jeszcze raz i znikam.
-
Więc zmień to, czego chcesz!
- Nie -
powiedział. - Pierworodny. Albo znikam. Dla nas obojga był to głupi układ. Po pierwsze, nie
ciągnęło mnie do tego, żeby zostać matką w pierwotny, ludzki sposób, chociaż małą Ibby darzyłam wielką czułością. Po
drugie, nie mogłam sobie wyobrazić okoliczności, które skłoniłyby Rashida do wyegzekwowania swojej części układu,
nieza
leżnie od tego, czego się domagał.
Minęłam znak, mieniący się w światłach reflektorów na zielono i biało, który informował, że zbliżam się do Różanego
Kanionu. Okolica sprawiała wrażenie wyludnionej, śpiącej w zimnym blasku księżyca. Drzewa kołysały się, chmury
płynęły, ale nic poza nimi się nie poruszało.
Był to olbrzymi, pusty obszar. Bez pomocy Rashida nie zdążę znaleźć Luisa. I nie będę wystarczająco silna, żeby go
uratować.
69
285
Rzeczywistość wyglądała tak, że Rashid był jednym dżinnem, który jeszcze chciał mieć ze mną do czynienia, a według
zasad pertraktacje kończyły się po trzykrotnej odmowie.
To
była moja ostatnia szansa. Całkiem ostatnia. I z nieodgadnionych przyczyn Rashid najwyraźniej obstawał przy swoim
żądaniu.
- Tak -
powiedziałam. - Moje pierworodne dziecko oddaję w zamian za to, żebyś doprowadził mnie do Luisa Rochy i za
twoją pomoc w walce o ocalenie Strażników i ludzi. Zgoda?
- Zgoda -
powiedział Rashid, a po jego skórze przemknął srebrzysty blask, który zalał jego oczy, aż zamrugał. - Skręć w
lewo.
Przede mną był zjazd. Pojechałam nim, zjeżdżając z równej asfaltowej drogi na taką, która nadal była asfaltowa, ale już
mniej równa -
popękana, miejscami wybrzuszona, słabo załatana. Od razu przywołała wspomnienie ciszy i odosobnienia tej
okolic
y w Kolorado, którą Perła wcześniej wybrała na swoją fortecę - coś ledwie żywego
w tym miejscu, jakby duch Matki był bliższy światu tutaj niż w innych zakamarkach Ziemi. Może po prostu z powodu
braku ludzkiej obecności, dzikości tej okolicy.
Jechaliśmy, wielka karetka podskakiwała i skrzypiała, kiedy prowadziłam ją przez wąskie, wijące się zakręty i przez
most nad niewidocznym strumykiem. Nie było widać zbyt wielu szczegółów - blask księżyca pozwalał dostrzec niewyraźne
zarysy kształtów, których subtelność znikała w świetle reflektorów samochodu. Zastanawiałam się, czy nie wyłączyć
świateł, ale kiedy sięgnęłam ręką w stronę wyłącznika, zgasły bez mojego fizycznego udziału.
Rashid. Patrzył teraz przed siebie, w skupieniu obserwując okolicę przez przednią szybę, marszczył przy tym brwi.
Zwolniłam i usiłowałam przyzwyczaić się do nagłej ciemności. Zerknął na mnie.
- Zmiana miejsc -
oznajmił. - Ja poprowadzę. Skinęłam głową i przesiadłam się. Otarł się o mnie, a jego skóra była gorąca
jak lato i bardziej niż skórę przypominała polerowany metal. Z przerażeniem uświadomiłam sobie, że była w dotyku taka,
jak moja stalowa proteza lewej ręki. Miałam wrażenie, że najlżejszy jego 7 dotyk wypali na mnie ślad. Poczułam
mrowienie.
1
Samotne pragnienie Rashida było fizycznym doznaniem, które promieniowało od niego na mnie. Starałam się mu nie
okazać, że to poczułam. Wcisnął gaz i karetka pognała do przodu. Opony trzymały się mocno nawierzchni, a silnik
wył pod ciężarem, który musiał ciągnąć. Rashid jechał zbyt szybko jak na człowieka, zwłaszcza w ciemności, ale
jako dżinn cechował się wyjątkowym refleksem. Byłam bezpieczna, wiedząc, że nic nie zyska, powodując wypadek.
Nie rozmawialiśmy. Znów skupiłam się na tym, aby odzyskać łączność z Luisem, ale chociaż słyszałam, jak nabiera
tchu dziwnymi, niepewnymi haustami, nie próbował się ze mną porozumieć. Ani nawet krzyczeć. Strach zacisnął rozgrzane
do białości pętle na moim żołądku i szyi. Pozostawało mi jedynie czekanie.
Po
jakimś czasie Rashid dojechał do końca asfaltowej drogi, skręcił kierownicą i nagle wbił się karetką w kotłującą się
zieloną masę listowia po prawej stronie.
Znajdowała się tam ukryta droga. Z początku żwirowa, potem piaszczysta - porządnie utrzymana, prawie płaska. Jej
brzegi były dokładnie wytyczone, a poza krawędziami nie rosła trawa.
Była za bardzo dokładna jak na wytwór natury, co wskazywało na to, że o krajobraz dbają Strażnicy Ziemi. Wydawało
się to idiotyczną stratą mocy, dopóki nie uświadomiłam sobie, że to ćwiczenie użyteczne dla kandydatów na Strażników
Ziemi uczące ich, jak panować nad swoją mocą i ją wykorzystywać. Strażnicy, którzy potrafili starannie strzyc trawę, dbać,
żeby drzewa i krzewy nie zarosły drogi, potrafili też - tymi samymi narzędziami - szybko zablokować lub zniszczyć drogę.
A to oznaczało, że niełatwo nam będzie się stąd wydostać, kiedy zdadzą sobie sprawę z naszej obecności.
Ale już to wiedziałam.
Droga wiła się w dół stromego zbocza jak wąż po zdradzieckiej krętej ścieżce. Rashid mknął nią z szaloną prędkością,
śmiejąc się przy tym, a jego oczy błyszczały czystą, ryzykancką radością.
-
Uważaj. - Uśmiech na chwilę zniknął z jego warg. Tylko tyle zdążył powiedzieć, zanim zobaczyłam, jak ziemia przed
nami wali się i znika w niespodziewanej, widowiskowej dziurze niecałe półtora metra od maski karetki. Dziura miała co
najmniej sześć metrów szerokości i nie było szans, żeby się zatrzymać. Jeszcze mniejsze szanse mieliśmy na to, żeby ciężki,
nieopływowy pojazd, taki jak karetka, jakimś cudem pokonał rozpadlinę.
Ale Rashidow
i udały się obie te rzeczy. Zatrzymał samochód tak gwałtownie, że pęd uniósł tył samochodu do góry,
wprawiając karetkę w szaleńcze, pełne, podwójne dachowanie. Chwyciłam się kurczowo deski rozdzielczej i rączki nad
drzwiami, za wszelką cenę starając się nie wypuścić jej z rąk, kiedy siłą grawitacji leciałam najpierw w jedną stronę, a
potem w drugą... a potem zobaczyłam, że po ostatnim koziołku pojawia się pod nami droga.
Jakimś cudem wylądowaliśmy odpowiednią stroną do góry. Zanim przednie koła dotknęły ziemi, Rashid już wcisnął
gaz.
Tylne koła zahaczyły o przepaść, ale pęd i chwyt przednich kół wyciągnął je z hukiem, a wtedy znów się unieśliśmy,
przemieszczając się tak szybko, że świat migał obok nas jak niewyraźna plama.
-
Pięć sekund - powiedział Rashid. - Przygotuj się. - Był nadzwyczaj skupiony i spokojny.
Ja nadal z trudem łapałam oddech, zadziwiona, że przeżyliśmy ten nieprawdopodobny manewr.
Zrobiłaś dobry interes, mówiła jakaś część mnie. Pewnie miała rację. Moja misja zakończyłaby się w tamtej rozpadlinie,
gdybym nie schowała dumy i nie przyjęła pomocy Rashida.
Nie miałam pojęcia, co się stanie po zapowiedzianych pięciu sekundach, ale właśnie minęły.
Rashid wcisnął hamulce tak gwałtownie, że poleciałam do przodu, a potem do tyłu i zanim zdążyłam otworzyć drzwi,
on stał już na zewnątrz i otwierał je, żeby mnie wyciągnąć. Kiedy to zrobił, karetka zniknęła. Oczywiście nadal tam była,
70
285
ale jemu udało się ją ukryć, przenieść ją w czasie i przestrzeni. Była to rzadka umiejętność dżinnów, której ja nigdy nie
nabyłam i nie wiedziałam, że Rashid potrafi takie rzeczy.
Dobrze, że potrafił. W kolejnej sekundzie, kiedy ciągnął mnie, żebym biegła z nim i oddaliła się od miejsca, w którym
znajdowała się karetka, z ciemności wyłoniła się biała kometa ognia, która w locie stawała się coraz większa, a potem
wybuchnęła na trawie w miejscu, w którym wcześniej stał samochód. Zostałby doszczętnie zniszczony, a my razem z nim.
Poczułam na plecach falę ciśnienia i gorąca i owionął mnie lekki zapach spalenizny, kiedy poczerniały mi końcówki wło-
sów. Wpadłam na Rashida, który przytrzymał mnie i pociągnął dalej, biegnąc przez zarośla. Smagały nas gałęzie i kłuły
kolce, śledziło nas coś, co wyczuwałam pomiędzy drzewami, co biegało jak wataha czarnych psów. Nasi prześladowcy
milczeli. Usiłowałam odwrócić się do nich przodem, ale Rashid mi nie pozwolił. Nie pozwolił mi nawet zwolnić, żebym
mogła się rozejrzeć.
-
Puść! - syknęłam na niego. Posłał mi palące spojrzenie lśniących oczu i nie usłuchał. Kiedy się potknęłam tak, że mało
nie upadłam, skręciłam stopę w splątanych korzeniach, chwycił mnie i przerzucił sobie przez ramię, ręką przytrzymując
mnie z tyłu za uda. Była to niedorzeczna, bezradna pozycja, ale nie ośmieliłam się szarpać. Poruszał się zbyt szybko.
Starałam się podnieść głowę, żeby zobaczyć, co dzieje się za nami, ale w ciemności, spoza zasłony moich rozwianych
włosów, nie widziałam zupełnie nic.
Nagłe, dość niespodziewanie, ciało Rashida naprężyło się, dokładnie tak, jak ludzkie ciało pod wpływem wielkiego
wysiłku, a ja poczułam, jak wypływa z niego niewiarygodna moc. Odbił się od ziemi i przelecieliśmy łukiem w powietrzu
nad głęboką, pełną ostrych skał i zabójczych spadów przepaścią. Była zbyt szeroka, żeby próbował pokonać ją człowiek,
choćby nie wiem jaki ryzykant. Gdybym była sama, zatrzymałabym się.
Spojrzałam na drugą stronę przepaści i dostrzegłam, jak nasi prześladowcy wyskakują z zarośli na małą polanę
pomiędzy krzewami a klifem. Byli czarni jak cień, kształtem przypominali psy, ale mieli siłę niedźwiedzia i prędkość
pantery. Nic naturalnego. Chimery, stwo
rzone przez wyjątkowo utalentowanych i szalonych Strażników Ziemi
dysponujących potężną mocą. Dwie z nich, poruszające się szybciej niż pozostałe, schyliły się nad krawędzią klifu i spadły
z
ulewą kamieni i piachu na skały w dole. Obserwowałam to widowisko, kiedy Rashid po wylądowaniu z naprężonymi
mięśniami nóg po drugiej stronie przepaści przystanął na ułamek sekundy, a potem znów ruszył biegiem.
Po
kilku krokach zatrzymał się, pochylił i postawił mnie na ziemi. Cofnęłam się o krok, nie wiedząc, czy warknąć
wściekle, czy okazać wdzięczność. Dopiero po chwili dotarło do mnie, dlaczego to zrobił.
- No i? -
Spojrzał na mnie, unosząc brew. - Jestem na twoje rozkazy, śmiertelniczko. Chwilowo.
Do
biegł nas zewsząd metaliczny odgłos przygotowywanej do wystrzału broni.
9
Rozbłysnęły światła, jasne jak poranek, oświetlając nas z obu stron, a ja dostrzegłam ludzi wychodzących spośród drzew -
ubranych w ciemne spodnie, grube czarne kamizelki i gra
natowe wiatrówki. W większości byli uzbrojeni w strzelby.
Pozostali mieli pistolety.
Wszystkie wycelowane były w nas dwoje. Dla Rashida nie wydawało się to wielkim wyzwaniem, ale dla mnie...
Z mroku wyłonił się agent Ben Turner. On pistolet miał w kaburze. Wyglądał na wyczerpanego, miał sińce pod oczami i
był zły.
- Wy tam -
odezwał się. - Na ziemię, ręce za głowy. Oboje. Natychmiast! - Przeszył Rashida gniewnym spojrzeniem. -
Wiem, że ty się nami raczej nie przejmujesz, ale jeżeli nie posłuchasz rozkazu, zastrzelę ją. Zrozumiano?
Rashid skinął głową. Jego dziwnie rozbawiony uśmiech ani drgnął, kiedy klękał z wdziękiem dżinna i zakładał ręce za
głowę.
Później spojrzał na mnie w górę, unosząc brwi.
-
Chyba że wolisz śmierć męczeńską - powiedział. -Oczywiście wybór należy wyłącznie do ciebie.
Upadłam na kolana, spoglądając gniewnie na agenta Turnera.
Który próbował mnie zabić.
Powoli splotłam palce za głową - cielesne z metalowymi - i przyglądałam się, jak skinął na grupę agentów FBI, którzy
rzucili się do przodu, pchnęli Rashida i mnie, skuli nam nadgarstki zimną stalą, a później pociągnęli, żebyśmy wstali.
Kajdanki miały w sobie coś dziwnego, badałam je, marszcząc czoło.
Kiedy sięgnęłam po moc, aby je rozkruszyć, przeszył mnie ostry, bolesny wstrząs.
-
Nowość - powiedział agent Turner, dziwnie celnie odczytując z mojej twarzy zaskoczenie. - W ciągu kilku ostatnich
lat opracowaliśmy parę sztuczek. Niektórzy z nas nie byli przekonani co do tego, że Strażnicy mają dla naszego kraju
ogromne znaczenie. Za dużo w ich działaniu egoizmu, korupcji i niespodzianek. Opracowaliśmy środki zaradcze. To jeden z
nich. Jeżeli zechcesz użyć swojej mocy, zostaniesz porażona. Im większa moc, tym większy wstrząs. Lepiej więc niczego
nie próbuj. Wierz mi.
- My -
powtórzyłam. - Nie jesteś zatem lojalny wobec Strażników.
- Podwójny agent. -
Wzruszył ramionami. - Szpieguję Strażników dla FBI. I FBI dla Strażników. Ale tylko w jedną
stronę robię to naprawdę i jest to FBI. Jeżeli chodzi o mnie, uważam, że gdyby jutro zniknęli wszyscy Strażnicy Ziemi,
71
285
żyłoby się nam o niebo lepiej. A skoro już o tym mowa... - Wyciągnął rękę, pomacał grzbiet mojej skórzanej kurtki i
znalazł listę.
Nie!
Usiłowałam z nim walczyć, ale w kajdankach nic nie mogłam zrobić. Poddałam się, dysząc, a on wyjął szkatułkę z
mojej kieszeni. Uśmiechnął się i zaczął szukać zamka, żeby ją otworzyć.
Zamka nie było. Zasklepił się sam w doskonałą, twardą skorupę, jak utwardzona kość słoniowa. Po chwili bezowocnego
opukiwania szkatułki, Turner wrzucił ją sobie do wewnętrznej kieszeni kurtki.
- To sprawa dla techników -
stwierdził. - Już oni wymyślą, jak się dostać do środka. A kiedy już będziemy mieli listę,
zaczniemy tym wszystkim efektywnie kie
rować.
-
Żeby powstrzymać uprowadzenia?
-
Na początek - powiedział. - Poza tym możemy zacząć kierować Strażnikami zamiast pozwalać im korzystać z
nieograniczonej pomocy rządowej i pieniędzy rządu.
Jego problemy ze Strażnikami, prawdę powiedziawszy, nie były moim zmartwieniem. Niech Lewis Orwell i Joannę
Baldwin radzą sobie z politycznymi aspektami ich organizacji. Ja miałam o wiele bardziej przyziemny problem. I bardziej
osobisty.
-
Wysłałeś za mną człowieka.
-
Człowieka? Ach, Glenna, tego z samochodem? Tak. Miał cię tylko zwabić i zabrać listę, jeśli mu się to uda. Skoro
nadal ją masz, zakładam, że nie potrafił cię podejść. Zabiłaś go?
-
A przejąłbyś się tym?
- Co, dziwne? -
Turner uśmiechnął się lekko. - Tak, chciałbym tej operacji oszczędzić kosztów pogrzebu, jeśli to
możliwe. A on wykonywał moje rozkazy. To oznacza, że jestem za niego moralnie odpowiedzialny.
Wzruszyłam ramionami, co nie było szczególnie łatwe z obiema rękami skutymi tuż za plecami.
-
On nie powinien grozić mi nożem. Ani mnie lekceważyć. A ty nie powinieneś rozprawiać na temat moralności. -
Surowym wzrokiem spojrzałam mu w twarz. -Gdzie jest Luis?
- Nie tutaj -
odparł Turner. - Więc się na mnie nie wyładowuj. Zresztą to nie ja wpadłem na pomysł, żeby go wywieźć. -
Nie drgnęła mu nawet powieka. - Jest bezpieczny.
- Nie -
powiedziałam. - Nie jest. - Nie miałam od niego wiadomości, odkąd zostaliśmy z Rashidem uwięzieni i chociaż
połączenie nie zostało przerwane i trwało między nami jak cichy, statyczny szum, byłam przekonana, że Luis stracił
przytomność. - Stała mu się krzywda.
-
Nie, to niemożliwe. - Turner zmarszczył brwi. -Wiem... - przerwał, ale było za późno. Zdążył się przyznać, że wie o
wiele więcej, niż chce mi powiedzieć. Czułam, jak rodzi się we mnie dziki pomruk, i wiedziałam, że oczy robią mi się coraz
jaśniejsze, tworząc własne światło, mocniejsze niż światło skierowanych na mnie halogenowych latarek. - Jest bezpieczny.
Więcej nie musisz wiedzieć. Strażnicy już się tym nie zajmują. To sprawa rządowa i my wszystko mamy pod kontrolą.
- Doprawdy. -
Zaśmiałam się z czystym niedowierzaniem.
Na ramieniu Turnera spoczęła dłoń innego mężczyzny, który wysunął się do przodu, całkowicie go przyćmiewając. Nie
wielkością - Turner był bardziej barczysty, wyższy, miał bardziej imponujący wygląd. Jednak ten drugi mężczyzna sprawiał
wrażenie niekwestionowanego przywódcy. Był drobnej postury, pod kuloodporną rządową kamizelką i wiatrówką miał
drogie ubra
nie. Mógł mieć pomiędzy trzydziestką a pięćdziesiątką, jak się domyślałam, ale na jego ciemnych, starannie
przystrzyżonych włosach nie było śladu siwizny. W wyrazistych ciemnych oczach widać było żal. Mężczyzna rozkazywał
samym spojrzeniem. Na lewej ręce miał obrączkę z jasnego złota, a na prawej - sygnet z czerwonym kamieniem. Jak
wszyscy pozostali agenci, przy uchu miał urządzenie łącznościowe.
W odróżnieniu od innych, nie trzymał broni w widocznym miejscu.
- Pani Raine -
odezwał się. - Czy lepiej, żebym zwracał się do pani: Cassiel?
Wpatrywałam się w niego bez mrugnięcia powieką i bez słowa.
-
Nazywam się Adrian Sanders. Jestem agentem specjalnym, który dowodzi tą operacją, we współpracy z Wewnętrzną
Służbą Zapobiegawczą, Biurem do spraw Alkoholu, Tytoniu, Broni Palnej oraz Materiałów Wybuchowych i innymi
agencjami rządowymi. Mam więc w tej chwili dużo na głowie, a na dodatek muszę się przejmować magią, a nie zwykłymi,
porządnymi obywatelami, którzy zamierzają coś wysadzić w powietrze -mówił tak, jakby był lekko zdegustowany
sytuacją. -Luis Rocha znajduje się pod naszą opieką w tajnym miejscu. Usiłował interweniować, kiedy zabieraliśmy kilka
osób na przesłuchanie.
- Dzieci -
powiedziałam. - Zabieraliście na przesłuchanie dzieci.
Agent Sanders uniósł brew.
- Pani Raine, z tego co wiem, naszym podstawo
wym problemem są właśnie dzieci. Dlatego zdecydowanie muszę
przesłuchać każdego, kto może nas doprowadzić do rozwiązania sprawy. Dotyczy to także osób poniżej wieku wyborczego.
Wydawało się, że mówi rozsądnie, ale nie było nic rozsądnego w bólu, który odczuwał Luis.
-
Chcę się zobaczyć z Luisem Rocha - oznajmiłam. - Natychmiast.
- Nie -
odpowiedział kategorycznie Sanders. - Nie zobaczy go pani. Teraz usiądzie pani na ziemi na tyłku, skrzyżuje
nogi i nie wstanie, dopóki pani nie każemy. Poza panią mam większe problemy.
Wątpiłam w to.
Sanders odwrócił się i pociągnął za sobą Turnera. Naradzili się, stojąc plecami do mnie i Turner ruszył biegiem
po
między drzewami pod eskortą trzech innych mężczyzn.
72
285
- Jeszcze pani stoi? -
spytał Sanders, nie patrząc na mnie. - Bo za dziesięć sekund tak czy siak znajdzie się pani na
ziemi.
Nie mogłam zapanować nad całą złością, jaka we mnie eksplodowała. Wzbudzał wściekłość we mnie jako człowieku i
jako dżinnie. Niczego nie pragnęłam tak bardzo jak tego, żeby uwolnić dłonie z powstrzymujących je więzów i zalać
mężczyznę mocą, by pozostała po nim jedynie dymiąca dziura w ziemi. Wściekłość była, prawdę mówiąc, przerażająca w
swojej mocy, tym bardziej że w tej chwili czułam się zupełnie bezradna.
-
Zrobiłbym, co każe - wymruczał Rashid, a kiedy się obejrzałam, dżinn siedział spokojnie na ziemi ze skrzyżowanymi
nogami i wyglądał tak, jakby przybrał pozę do medytacji, bynajmniej nieonieśmielony. -Zabiją cię. Mają rozkaz strzelać,
dopóki nie przesta
niesz się ruszać.
Agenci stojący wokół nas celowali do mnie z broni. Rashid miał rację - żaden z nich nie wyglądał na takiego, co się
zawaha, czy strzelić, jeżeli zajdzie potrzeba.
Usiadłam obok Rashida i skupiłam się na tym, żeby spokojnie oddychać i zapanować nad impulsem, który nakazywał
mi próbować wykorzystać swoją moc. Kajdanki wywoływały coraz mocniejsze wstrząsy, wyczuwając wzbierającą we mnie
energię, a ja miałam wrażenie, że dłonie i ręce mam poparzone i tkliwe od ciągłych ukłuć bólu. Siedziałam zupełnie
nieruchomo z zamkniętymi oczami. A obok mnie siedział Rashid, nieruchomy jak skała.
Czekał.
Luis.
Nie otrzymałam żadnej odpowiedzi, poza szmerem bez słów. Żył, ale nie był zdolny do świadomej myśli.
Najprawdopodobniej podano mu narkotyki. A może zrobili mu taką krzywdę, że jego ciało, w samoobronie, pozbawiło go
świadomości wyrządzonych szkód. Tak czy siak, nie była to dobra wiadomość.
Turner nas zdradził i teraz mieliśmy o wiele większe zmartwienia. Poza Perłą groziły nam jeszcze agencje rządowe. Nie
miałam wątpliwości, że agent Sanders był przekonany, że panuje nad sytuacją i dniem. Nie miał bladego pojęcia, jak
bardzo usuwa im się grunt spod nóg, jemu i jego kolegom.
- To bez sensu -
zauważył Rashid po piętnastu minutach zupełnego milczenia. Oderwałam się od swoich rozważań na
temat doprowadzającej mnie do szału bezradności. - Zgodziłem się pomóc ci w walce, nie w poddawaniu się.
Stłumiłam moją pierwszą reakcję, czemu towarzyszyło kolejne bolesne szarpnięcie kajdanek.
-
Potrafisz zniknąć?
-
Gdybym chciał. - Zamilkł na sekundę. - Nie unieważniłoby to naszej umowy. Zawarliśmy układ. To, że okazał się dla
ciebie nieprzydatny...
-
Nie ma znaczenia, wiem. Nie urodziłam się człowiekiem. - Usiłowałam panować nad sobą, żeby nie warczeć. -
Możesz zabrać mnie ze sobą?
-
Oczywiście - powiedział spokojnie Rashid. - Pytanie tylko, czy to przeżyjesz. Szanse nie są za duże. Nie należę do
tych dżinnów, które potrafią bezpiecznie przeprowadzić człowieka przez sferę eteryczną i wyprowadzić go z tego żywego.
Moja szybkość jest bez znaczenia, bo oni mają na to sposoby.
-
Na przykład?
-
Wśród nich są Ma'atowie - ciągnął. - Wystarczy jeden lub dwóch, nie na tyle silnych, żeby mogli się stać Strażnikami,
ale silnych na tyle, żeby ci przeszkodzić, spowolnić cię. W tym samym czasie mogą dosięgnąć cię kule. Moim zdaniem,
jeżeli spróbuję cię ze sobą zabrać, zginiesz.
Zastanawiałam się nad tym. Ramiona bolały mnie od więzów i chciało mi się pić. Byłam wyczerpana, potrzebowałam
snu. Ale ponad wszystko chciałam wiedzieć, czy Luisowi nic nie jest.
-
Wiem, że nie mogę zmienić układu - zaczęłam ostrożnie. - Więc tego nie próbuję. Chcę tylko powiedzieć, że gdyby
udało ci się opuścić to miejsce, nikt nie potrafiłby cię powstrzymać. I chyba nikt nie mógłby cię też powstrzymać, żebyś
zabrał naszemu przyjacielowi, Turnerowi, listę.
-
Albo, żebym go zniszczył jak małą pluskwę - zauważył Rashid.
-
Oczywiście.
Nie ruszał się. Sądziłam, że na samą wzmiankę o tym, że mógłby położyć ręce na liście, zniknie i pojawi się jako
najgorszy koszmar Turnera, ale siedział spokojnie, w milczeniu.
-
Czekasz na coś? - spytałam.
- Nie -
odpowiedział. - Ale nie ma wielkiego pośpiechu. Mogę zabrać mu listę, kiedy tylko zechcę. Nie jest jej
prawowitym właścicielem. Dlatego mam prawo mu ją odebrać, pod warunkiem że oddam ją tobie.
Doprawdy? Tego
nie wiedziałam. Ale uznałam, że według logiki dżinnów mogło mieć to sens. Listę podarowała mi
Wyrocznia. A to oznaczało, że lista jest moją wyłączną własnością do czasu, kiedy dobrowolnie ją komuś oddam. Ludzie
nie kierowali się tego rodzaju prawami własności, które wiązały się z przekazaniem mocy w sferze eterycznej, dlatego też
Turner nie zastanawiał się dwa razy, czy mi ją zabrać.
Dotarło do mnie jednak, że lista sama w sobie nie była zwykłym zwojem papieru zamkniętym w szkatułce. Ona żyła.
Potrafiła reagować, jak na przykład wtedy, kiedy szkatułka się zasklepiła.
-
A jeżeli znajdzie się w twoich rękach nie dlatego, że ci ją podarowałam, nie otworzy się, prawda? -Uśmiechnęłam się
powoli. - To
dlatego chciałeś ją wypertraktować, zamiast mi ją po prostu zabrać. Muszę ci ją dać, abyś mógł z niej
skorzystać.
Rashid nie wysilał się, żeby zaprzeczyć.
-
Dlatego odbierając ją twojemu przyjacielowi, panu Tunerowi, jestem jedynie jej czasowym strażnikiem. Nie
złodziejem.
73
285
-
Żadnym złodziejem - przyznałam. - No dobra. -Mój uśmiech zbladł. - Kiedy ją będziesz miał, ty staniesz się celem.
Cokolwiek by się działo, nie możesz pozwolić, żeby dostała się w ręce Perły ani tych, którym ona rozkazuje.
- Stawiasz mi warunki. -
Rashid pokręcił głową. -Cassiel. Zrobię to, na co będę miał ochotę, i tak, jak będę miał
ochotę, a ty musisz wierzyć, że także będziesz z tego zadowolona. - Spojrzał na mnie jasnymi, całkiem nieludzkimi oczami.
-
Czas ruszać.
Wyczuł coś, ale ja nie wiedziałam co. Skinęłam głową. To było całe nasze pożegnanie, innego nie potrzebowaliśmy,
Rashid po prostu się rozpłynął jak szept na wietrze, a jego puste kajdanki spadły z trzaskiem na ziemię w miejscu, w którym
wcześniej siedział.
To
wywołało natychmiastową reakcję obserwujących nas agentów - szybko zacieśnili krąg wokół mnie.
- Gdzie on jest? -
warknęła rudowłosa kobieta z poważną miną.
Mimo tego, co wiedzieli na temat natury Strażników i dżinnów, cały czas tkwiło w nich pierwotne przerażenie ludzi
przeżywających konfrontację z nieznanym. Dostrzegłam ten lęk w napięciu ciała funkcjonariuszki i błysku niedowierzania
w niebieskich oczach. Powtórzyła pytanie głośniej, celując we mnie broń, grożąc mi w oczywisty sposób.
Nie zwracałam na nią uwagi, zastanawiałam się bowiem, co skłoniło Rashida do nagłego zniknięcia. Nie zauważyłam
nic szczególnego -
ten brzeg przepaści kontrolowali agenci rządowi, oddzieleni od terytorium Perły wyraźną granicą, którą
t
rudno byłoby przekroczyć, nie zwracając na siebie uwagi. Owszem, Perta mogła wysłać tu swoje wyszkolone do walki
dzieci, ale nawet ona podlegała pewnym ograniczeniom. Nie sądziłam, żeby chciała przypuścić szturm na uzbrojony
oddział FBI. Jej uczniowie nie byli dżinnami, nie mogli za pomocą siły woli poruszać się w eterycznej przestrzeni.
Zbliżyliby się jak ludzie, możliwe, że posłużyliby się siłami po-nadnaturalnymi, ale na pewno nie potrafiliby użyć mocy
dżinnów.
Nie wyczuwałam mocy, która zmierzałaby w eterze w naszą stronę. Natomiast, kiedy skupiłam uwagę na obozie Perły
po drugiej stronie granicy, czułam skupioną energię, o potencjale bomby, była szczelnie zamknięta, dobrze osłonięta i ktoś
ją wykorzystywał. Czy była tam Perła? Nie miałam pewności. Nie miałam też pewności, czy w ogóle gdzieś jest w
fizycznym wymiarze. Jej uczniowie, owszem, ale sama Perła potrafiła objawiać się w sposób, który nie do końca
rozumiałam, a to oznaczało, że nie dało się jej ściśle powiązać z jednym źródłem.
Jeszcze nie.
Nadal szukałam znaku, żeby zrozumieć, co skłoniło Rashida, aby zniknąć akurat w tym momencie. Właśnie wtedy agent
Sanders wrócił na polanę. Był zmęczony i zły. Spojrzał na miejsce, w którym siedział Rashid, popatrzył gniewnie na
agentów i na mnie. Wzruszy
łam ramionami.
-
Dżinn - powiedziałam. - Znika, kiedy chce. Naprawdę niewiele można na to poradzić.
-
Twój przyjaciel niezbyt wysoko ceni twoje życie, prawda? - zapytał Sanders.
-
Nie jest moim przyjacielem. Łączy nas umowa, nie przyjaźń, a moje życie to wyłącznie moje zmartwienie.
-
Dobrze zrozumiałaś. Dalej. Wstawaj.
Ponieważ przez dłuższą chwilę siedziałam ze skrzyżowanymi nogami i z rękami skutymi za plecami kajdankami,
trudno mi było się podnieść. Sanders trzymał na moim ramieniu dłoń, kiedy wyprowadzał mnie z polany. Przechodziliśmy
obok obserwujących nas agentów, a potem leśną ścieżką, która wiodła przez zarośla.
Gdy wyszliśmy na otwartą przestrzeń, spostrzegłam, że rozbito tu namioty z maskującego płótna. Agencje rządowe
wykorzystywały pewnie te namioty do wszystkiego, od pomocy po katastrofach po walki. Były to wielkie konstrukcje. W
jednym z namiotów znajdowały się miejsce do spania i wydzielona jadalnia, w drugim, do którego zaprowadził mnie
Sanders, rozstawiono długie składane stoły - na nich rozłożono mapy, papiery, stały tu też komputery i urządzenia, których
zastosowania nie mogłam się domyślić. Może służyły do komunikacji. W namiocie było co najmniej dziesięciu ludzi.
Nie zauważyłam wśród nich agenta Turnera.
Sanders kazał mi usiąść na składanym krześle i spojrzał mi w oczy.
-
Musi być pani niewygodnie - orzekł. - Z rękami skutymi z tyłu. Zakuję panią z przodu, ale musi mi pani obiecać, że
nie zrobi pani nic głupiego. Nie jestem pani wrogiem. Wróg znajduje się tam. Po drugiej stronie tej przepaści.
Nie miałam ochoty na żadne układy z Sandersem, ale miał rację. Bolały mnie ramiona, ręce drżały mi z wysiłku,
ponieważ stale usiłowałam złagodzić nieustające napięcie.
Skinęłam głową.
-
Rozepnę jedną część kajdanek - powiedział. -A pani przesunie obie ręce przed siebie. Żadnych wyskoków. Niech pani
spróbuje jakichś sztuczek, a mój przyjaciel, agent Klein, wlepi pani kulę, jasne?
Dla agenta Kleina na pewno było jasne. Był młodym mężczyzną z kręconymi brązowymi włosami. Trzymał nieruchomo
przed sobą półautomatyczny pistolet i celował w środek mojej klatki piersiowej.
- Rozumiem -
odparłam i spojrzałam agentowi Sandersowi w oczy. - Będę współpracować. - Na razie.
Zrobił dokładnie to, co powiedział. Stanął za mną i rozpiął kajdanki z jednej strony. Przesunęłam obie ręce przed siebie,
lekko wzdychając z ulgą i wyciągnęłam je, przysuwając nadgarstki do siebie. Sanders zatrzasnął kajdanki, a ja poczułam, że
przeszywa mnie iskra -
nie na tyle mocno, żeby sprawić ból, ale na tyle wyraźna, żeby upewnić mnie, że kajdanki nadal
żyją. Położyłam ręce na kolanach.
- Lepiej? -
spytał. Było to pytanie retoryczne, zapewne jedyny przejaw zainteresowania moim stanem, więc nie
odpowiedziałam. Sanders zresztą chyba nie oczekiwał odpowiedzi. - Co wiemy? Wiemy, że ten obóz prowadzi organizacja
odszczepieńców, którzy w materiałach rekrutacyjnych lubią nazywać się Kościołem Nowego Świata. Mają swoją stronę
internetową, zespoły redakcyjne, sieci społeczne i kanał YouTube, na którym zamieszczają wszelkiego rodzaju stuknięte,
żarliwe brednie o tym, że musimy odnowić świat. Standardowe teksty, naprawdę, mój zespół śledzi tych kolesiów od lat.
74
285
Ale w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy coś się w nich zmieniło. Wcześniej opowiadali tylko o ideałach, a nagle się
okazało, że mają pieniądze, prowadzą rekrutację, dysponują prawdziwymi ośrodkami treningowymi, o których wiemy, w
co najmniej czterech stanach. Słucha mnie pani?
Przerwał, żeby napić się wody z butelki. Kiedy skinęłam głową, podszedł do laminowanej mapy Stanów
Zjednoczonych, na któr
ej czerwonym mazakiem kółkami zaznaczone było ich położenie. La Jolla, Kalifornia, gdzie
znajdowaliśmy się teraz. Znak X znajdował się nad kółkiem w Kolorado, gdzie umiejscowione zostało Ranczo, które
odkryliśmy, szukając Ibby. Zaznaczone były jeszcze dwa miejsca. Na moje oko oba leżały na odludziu, z daleka od
najbliższego dużego miasta.
Sanders uderzył skuwką zamkniętego mazaka w zakreślony okrąg wokół Kolorado.Ustalaliśmy właśnie nadzór dla tego
miejsca, kie
dy wyważyliście drzwi z tym pani przyjacielem, Luisem, i rozpętaliście piekło. Swoją drogą, niezła robota.
Mnóstwo zabitych, zaginione dzieci, jeden wielki bajzel, z którego mieliśmy się czegoś domyślić. Wielkie dzięki.
-
Nikt mnie nie poinformował, że powinnam uzgodnić z panem moje plany uratowania porwanego dziecka.
-
No to teraz już pani będzie wiedzieć.
-
Na jak długo?
-
Jak się pani podoba: na zawsze?
-
Bardziej niż panu - zapewniłam go i uśmiechnęłam się przelotnie i srogo. - Nie obchodzą mnie pana problemy,
agencie Sanders. Chcę zobaczyć Luisa Rochę. Chcę uratować dzieci. A na pana głowie zostawiam resztę, jeśli jest pan w
stanie sobie z nią poradzić.
Sanders przeciągnął krzesło po nierównej ziemi, postawił je z hukiem przede mną i usiadł, opierając łokcie na kolanach i
pochylając się do przodu.
- Spr
awa nie wygląda zbyt dobrze. Jest to jakieś zamieszanie związane ze Strażnikami. I dżinnami. A my tkwimy w
tym tylko dlatego, że wasi ludzie nie potrafią zająć się własnym gównem. Niech mnie więc pani wprowadzi, Cassiel. W tej
chwili.
-
Wprowadzić pana?
- Ni
ech mi pani powie wszystko, co powinienem wiedzieć.
- To
dość proste. Nic. Niech pan wycofa swoich ludzi. Zakończy operację. I wyjedzie.
Sanders westchnął i oparł się na krześle, zakładając ręce na piersiach. Składane metalowe krzesło zaskrzypiało na znak
protestu. Zerknął na agenta Kleina, który ciągle mierzył we mnie z pistoletu.
-
Greg, może przyniósłbyś dla mnie i dla mojego gościa po kubku kawy? Pije pani kawę, prawda? - To ostatnie pytanie
skierowane było do mnie. Nie odpowiedziałam. - Dwa. Dzięki. To trochę potrwa.
Klein z wystraszoną miną przez chwilę przyglądał się swojemu szefowi.
- Sir? Jest pan pewien?
-
Tak. Rozumiemy się, Cassiel, prawda? Jeżeli spróbuje mi pani wywinąć jakiś numer, zakopię panią i pani przyjaciela
Rochę tak głęboko, że sam prezydent i Połączone Kolegium Szefów Sztabów nie będą mieli wystarczających uprawnień,
żeby dowiedzieć się, że w ogóle istnieliście. Myśli pani, że w Guantanamo było źle? To niewiele pani widziała.
-
Chce mnie pan wystraszyć? - Zamrugałam. Byłam szczerze zaciekawiona, bo usiłowano mnie już kiedyś zastraszyć.
A takie postępowanie nie pasowało do tego mężczyzny, ze wszystkimi jego zasadami. - Bo uważam, że mimo pozy, jaką
pan przyjmuje, nie jest pan złym człowiekiem. Wydaje mi się, że pan się mnie boi. Niepotrzebnie. Dopóki nie będzie mi
pan wchodził w paradę...
Parsknął śmiechem.
-
Wchodzić pani w paradę? Proszę pani, odkąd wylądowała pani na Ziemi, robiła nam pani tylko jeden wielki syf.
Teraz niech mi pani opowie to, co powinie
nem wiedzieć o tym, jaki związek z tym wszystkim mają Strażnicy i dżinny.
- Albo?
- Albo nie bardzo mnie pani polubi -
odpowiedział. Nie lubiłam go już w tej chwili. Nie przypuszczałam,
żeby się to mogło jakoś radykalnie zmienić.
Nie naciskał. Agent Klein wrócił z dwoma jednorazowymi kubkami pełnymi mocnej czarnej kawy. Wzięłam jeden i
ujęłam go w obie dłonie, wdychając aromatyczny zapach. Agent Sanders pił swoją.
- Gdzie jest Turner? -
spytałam.
-
Odesłałem go dokąd indziej - powiedział Sanders. - Pomyślałem, że skoro tak panią sprzedał, może pani chcieć się
zemścić. Może więc pani uznać, że został wyłączony z tej sprawy, jeżeli chodzi o panią. Dobrze?
-
Turner opracowywał z wami środki przeciwko Strażnikom - odparłam. - Od jak dawna?
-
A może nie będę z panią omawiał tajnych programów rządowych?
-
Oj, zapewniam pana, że będzie je pan omawiał. Ze mną, z Lewisem Orwellem, z Joannę Baldwin, z Davidem,
Ashanem, czy z paroma innymi, cóż, wybór należy do pana. Ale to będzie o wiele bardziej... dynamiczna rozmowa. Taka,
która panu Turnerowi by się chyba nie spodobała.
-
Turner jest nam potrzebny. Będziemy go chronić. Nie podobało mi się to, w którą stronę zmierza
rozmowa. W nieunikniony sposób zakończy się jednym - wojną domową pomiędzy zwykłymi ludźmi a Strażnikami.
Dżinny nie muszą opowiadać się po żadnej ze stron, ale niektóre to zrobią. To wywoła gniew i zniszczenie.
Jak powiedziałby Luis, gówno do kwadratu.
Te
rozważania sprowadziły moje myśli do tematu, którym byłam najbardziej zainteresowana.
75
285
-
Chcę zobaczyć Luisa - powiedziałam. - Teraz.
Sanders sto
czył ze mną kolejny pojedynek na spojrzenia.
-
Przyprowadź go - nakazał w końcu Kleinowi, który stał nieopodal, ciągle trzymając dłoń w pobliżu broni.
- Sir...
-
Przyprowadź go - powtórzył.
Czekaliśmy w milczeniu, kiedy Klein odszedł. Upiłam łyk kawy. Klein zniknął za krawędzią namiotu, a ja usłyszałam
odgłos uruchamianego i odjeżdżającego pojazdu. Nie trzymali go tutaj, w swojej bazie dowodzenia, mieli gdzieś drugi
obóz, ten, do którego zapewne w końcu i mnie zabiorą. Nie było sensu działać zbyt szybko. Poza tym kawa nawet mi
smakowała.
Agent Sanders miał tyle rozsądku, żeby wiedzieć, że nie odezwę się, dopóki moja prośba nie zostanie spełniona, więc
wstał, dopił swoją kawę i naradził się z innymi agentami siedzącymi w tym pomieszczeniu. Kiedy skończył, podszedł i
stanął nade mną.
-
Dostała się pani do środka - odezwał się. - Weszła pani na strzeżony teren. - Słychać było, że jest pod wrażeniem.
-
Zgadza się - potwierdziłam. - Ale samo dostanie się do środka nie jest problemem. Są zabezpieczenia. Alarmy.
Strażnicy. - Pomyślałam o chimerach: niedźwiedziach i panterach, krążących stadem pomiędzy drzewami, bardziej
skutecznych niż jakakolwiek ludzka siła. - Jeżeli zamierza pan wtargnąć na to terytorium, zostanie pan zniszczony.
-
Och, nie zamierzam na nie wtargnąć - powiedział. - Jeszcze nie. Ale bardzo interesuje mnie to, co właściwie pani tam
zobaczyła.
- Nic -
odpowiedziałam. - Zadbaną ziemię. Żwirową drogę. Olbrzymi budynek w kształcie łuku, od którego biło
światło. Tylko tyle zdążyłam zobaczyć.
Chciał zadać mi więcej pytań, ale już powiedziałam mu wszystko, co miał ode mnie usłyszeć i w końcu pogodził się z
tym faktem i zamilkł.
Piętnaście minut później usłyszałam warkot silnika, chrzęst kół, a później ciszę, kiedy kierowca zatrzymał samochód.
Trzaśniecie drzwi.
Wstałam. To wywołało zmianę postawy wszystkich agentów w pomieszczeniu - wyprostowali się, przygotowali, ich
ręce powędrowały w stronę broni.
- Siadaj -
warknął Sanders. Nie usłuchałam go, a on wyjął pistolet, ale nie wycelował. - Siadaj, Cassiel. Nie żartuję.
Dostrzegłam wreszcie cienie w wejściu do namiotu. Agent Klein... i Luis Rocha.
Zaparło mi dech, bo nieśli go na noszach dwaj mężczyźni. Był nieprzytomny. Mężczyźni położyli nosze na jednym ze
stołów i, na skinienie Sandersa, cofnęli się. Klein znów zajął swoje stanowisko kilka kroków dalej, stał z odbezpieczoną
bronią.
Przeniosłam wzrok z nieruchomej, bladej twarzy Luisa na Sandersa. Miałam wrażenie, że wszystko jest czerwone, i nie
mogłam oddychać.
-
Żyje - powiedział Sanders, jakby w ogóle takie pytanie wchodziło w rachubę. - No, Cassiel, uspokój się trochę. Nic
mu nie będzie. Strasznie się stawiał, musieliśmy go ostro potraktować, a później dali mu narkozę, żeby go wyleczyć. Za
kilka godzin powinien się obudzić.
Dostrzegłam krew na koszuli Luisa. Uniosłam jej brzeg i zobaczyłam po prawej stronie bandaż szerokości mojej dłoni.
Pod nim wyczułam rozcięcie, długie i głębokie, które naruszyło organy i jelito. Lekarze naprawili zniszczenie za pomocą
szwów, oczyścili rany i zostawili go, żeby dochodził do siebie.
- Zdejmijcie mi to -
poprosiłam i wyciągnęłam skute kajdankami ręce w stronę Sandersa, nie spuszczając wzroku z
Luisa.
-
Nie mogę.
Chciałam zastosować taki rodzaj groźby, jakiej użyłabym, gdybym była dżinnem: „Jeżeli mi odmówisz, zniszczę ciebie,
two
ich przyjaciół i wszelki ślad po twoim istnieniu". W ludzkim ciele jednak zrealizowanie tej groźby byłoby nie tylko
niezwykle trudne do wykonania, ale mogłoby się skończyć więzieniem albo zastrzeliliby mnie na miejscu.
-
Mogę go uzdrowić - powiedziałam błagalnym tonem. Chyba niezbyt poskutkował. - Proszę. Pozwólcie, żebym mu
pomogła. Inaczej będzie potrzebował wielu tygodni, żeby dojść do siebie i pojawi się ryzyko infekcji. - Nie dodałam tylko
jednego oczywistego argumentu. Jeżeli Luis Rocha umrze z powodu ran lub wywołanych nimi komplikacji, to Sanders
będzie za to odpowiedzialny. Nie tylko wobec mnie, ale także wobec swoich przełożonych. Wobec Strażników. A pewnie i
wobec jednego czy dwóch dżinnów.
Sanders oczywiście wiedział, co ryzykuje.
Zmierzył mnie długim, nieruchomym spojrzeniem. Starałam się jak mogłam, żeby wyczuwał ode mnie brak zagrożenia,
chociaż takie sztuczki nie były moją mocną stroną.
- Dobrze. -
Westchnął. - Ale jeżeli zrobisz coś, co mi się nie spodoba, agent Klein wystrzela na ciebie cały
magazynek.Jasne?
Nie czekał na moją zgodę i rozpiął mi kajdanki na obu nadgarstkach. Spodziewałam się jakiejś małej technologicznej
innowacji, ale nic interesującego nie dostrzegłam.
Sanders cofnął się o krok i skinął głową w stronę Luisa, leżącego nieruchomo na stole.
- Czas biegnie -
powiedział. - Masz pięć minut.
Nie miał doświadczenia ze Strażnikami poza Turnerem, nie ulegało wątpliwości. Pokręciłam głową i położyłam prawą
rękę na czole Luisa. Było zimne i trochę lepkie. Lewą, metalową rękę trzymałam opuszczoną z boku. Nie byłam już pewna,
czy potrafię kontrolować przepływ mocy przez nią na takim poziomie, żeby przeprowadzić tego rodzaju zadanie.
76
285
Obrażenia wewnętrzne Luisa okazały się zaskakująco lekkie i zostały naprawione przez zdolnych chirurgów. Właściwie
nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo, potrzebował tylko zwykłej rekonwalescencji. Przynajmniej to było dość łatwo
zorganizować, zastępując po prostu część jego utraconej energii moją, chociaż nie miałam jej za wiele, żeby się nią dzielić.
Gdyby naprawdę był ciężko ranny, miałabym wątpliwości, czy potrafię go wyleczyć, dysponując moimi zasobami... ale to
potrafiłam.
Kiedy przekazałam Luisowi energię - otworzył oczy. Przez chwilę były nieruchome, kiedy jego umysł odzyskiwał
świadomość i zaczął przetwarzać informacje w tempie zaskakującym nawet dla dżinna - wspomnienia, dane zmysłowe,
dane eteryczne. W końcu jego oczy ożyły i Luis spojrzał na mnie, nie poruszył się jednak.
Słyszysz mnie? Posłużyłam się sztuczką Strażnika Ziemi, szepcząc mu te słowa bezpośrednio do ucha za pomocą
delikatnych wibracji wewnętrznej membrany. Me ruszaj się. Nie daj im poznać, że się wybudziłeś.
Pozostawał zupełnie nieruchomy, rozluźniony pod dotykiem moich dłoni.
Miło cię widzieć, powiedział. Mc ci nie jest?
To
nie ja leżałam na stole z pozszywanymi ranami.
Oczywiście, że nie, odpowiedziałam. Jesteś na tyle silny, żeby zająć się połową broni?
Lady, mogę zająć się całą bronią, zaproponował Luis i zamrugał. Są z FBI, prawda? O, ludzie. Czyżby się rozmyślił? Ale
zaj
miesz się bronią?
Jasne,
odpowiedział zrezygnowany. Może dorobię się listu gończego ze mną w roli głównej.
Nie marnowałam czasu na dopytywanie się, co miał na myśli.
Teraz,
wyszeptałam mu do ucha.
Usiadł jednym płynnym ruchem, a kiedy wszyscy agenci w pomieszczeniu zastanawiali się, co robić, ja odwróciłam się
na pięcie i ruszyłam w kierunku agenta Sandersa.
Agent Klein nie blefował. Pociągnął za spust pistoletu i nawet nie drgnął, kiedy celował. Gdyby pistolet działał,
poleciałabym na ziemię z dziurą w głowie.
Ale nie zadziałał. Pistolet oddał jałowy strzał. Klein zamrugał i natychmiast spróbował znowu. Rozległo się kolejne
głuche kliknięcie. Do tego odgłosu dołączył metaliczny brzęk, kiedy pozostali agenci FBI zaczęli bezskutecznie strzelać.
Zrobiłam unik, gdy Anders próbował zadać mi cios pięścią. Chwyciłam go za gardło, rzuciłam nim do tyłu na jeden ze
składanych stołów, który niebezpiecznie się zachwiał i zgiął, jakby miał się zaraz zarwać. W końcu rzeczywiście się zarwał
- nagle metalowe nogi rozjecha
ły się nienaturalnie, a stół walnął o ziemię, pociągając za sobą Sandersa. Ja poleciałam z
nim, ale ukucnęłam, cały czas ściskając jego szyję.
Pozwoliłam, żeby dżinn zalśnił w moich oczach.
-
Nie będą mi rozkazywać tacy jak pan, agencie specjalny Adrianie Sanders. - Prawie prychnęłam. - Nie bez powodu
Strażnicy nigdy nie poddawali się kontroli rządu. Strażnicy są ponad narodami, ponad rządami, ponad zasadami i
ograniczeniami waszego społeczeństwa. Muszą być, aby móc wykonywać swoją pracę. Strzegą swoich i nie potrzebują
akurat waszego szczególnego nadzoru. -
Luis zajął się kolejnym agentem, który śpieszył na ratunek Sandersowi,
prawdopodobnie agentem Kleinem. Strażnicy Ziemi posiadali zdolność pokonywania siły grawitacji. Dla agenta Kleina
było to pewnie zaskoczeniem, bo westchnął przestraszony, kiedy obszar wokół niego nagle potroił siłę przyciągania w po-
równaniu z siłą przyciągania Ziemi, a on nagle w pół kroku z hukiem runął twarzą do ziemi. I mimo że ciągle próbował,
nie był w stanie się podnieść.
Luis obrzucił spojrzeniem pozostałych agentów, którzy nadal stali z bronią w ręku przy swoich komputerach. Spojrzeli
po sobie.
- Spokojnie -
powiedział. - Nikomu nie zrobimy krzywdy. Wyluzujcie.
Byłam raczej pewna, sądząc po minie Sandersa, że nie do końca uwierzył zapewnieniom Luisa. W zasadzie nie mogłam
go winić. Nie mogłam mu też zagwarantować, że na pewno nikomu nic się nie stanie. A zwłaszcza jemu.
Pochyliłam się bliżej, jasne włosy owiały mi twarz jak dym.
-
Jeżeli jeszcze raz spróbuje pan zakuć mnie w te kajdanki, panie Sanders, porozmawiamy sobie znowu, ale ta rozmowa
nie zakończy się już w tak miły sposób. - Wypuściłam go, wstałam i podałam mu rękę. Lewą. Tę metalową.
Sanders wlepił wzrok w moją twarz, potem w rękę, a ja przez długą chwilę nie byłam pewna, czy przyjmie te zdawkowe
przeprosiny. W końcu chwycił moje stalowe palce i wspierając się na mnie, wstał.
-
Musimy pracować razem - powiedziałam. Luis stanął obok mnie. - Strażników jest w tej chwili niewielu.
Dżinny są... w większości niezaangażowane. Ale ta walka dotyczy też was. Wasze dzieci, i nie ma to znaczenia, czy są to
dzieci Strażników czy nie, są krzywdzone i zabijane. Musicie nam pomóc. - Patrzyłam prosto w jego ciemne oczy i
zaangażowałam w tę chwilę całą moją szczerość. - Musicie. Niech pan pomyśli o swoich dzieciach i nam pomoże.
Cały czas trzymał mnie za rękę, a ja dostrzegłam, że w drugiej dłoni ukrywa tłumiące moc kajdanki. Jednym ruchem -
który na pewno ćwiczył i wykonywał wiele razy - mógłby zakuć mnie w nie w ciągu paru sekund, pewnie zanim Luis
zdążyłby interweniować.
Nie ruszył się. Po chwili mnie puścił i cofnął się o krok. Kajdanki wsunął z powrotem do kabury przy pasku, pod
wiatrówką.
- Tylko mnie nie wkurz -
powiedział. - Bo mam zamiar trochę wam zaufać. Ale niedużo i nie na długo. Jeżeli zrobicie
coś, przez co zwątpię, że wam na tym zależy...
-
Oczywiście, że nam zależy - zapewnił go Luis
77
285
1
skrzywił się lekko, siadając na krześle. Wyglądał na zmęczonego i obolałego. - Jezu, chyba nie może zależeć nam
bardziej. Te dupki
zabiły mojego brata, szwagier-kę, bratanicę. Przeżyliśmy pół tuzina poważnych prób zabójstwa.
Załatwiliście mnie, jej też daliście popalić, a my wam za to nie nakopaliśmy. Dlatego siedź cicho, człowieku, dobra?
Sanders nie wydawał się wielce obrażony.
- Dobra -
powiedział. - Może wypuścisz teraz Kleina?
Luis nie spojrzał nawet na drugiego agenta, który ciągle prężył się, żeby podnieść się z ziemi, walcząc ze zwiększoną
siłą grawitacji.
- Jasne.
Nagle agent mógł podnieść się z ziemi i stanąć. Na jego czerwonej twarzy malowało się rozgoryczenie. Podniósł
pistolet, sprawdził go i schował do kabury. Policzki ciągle mu płonęły, a oczy były nadal złe. Kiedy zorientował się, że mu
się przyglądam, odzyskał zimną krew i udawał obojętność wobec tego, co się działo.
Niezby
t mu się to udawało.
Sanders usiadł na krześle naprzeciwko Luisa.
-
Powiedzmy, dla dobra sprawy, że wam wierzę. Do cholery, czego ode mnie chcecie? Jasne, mam zespół FBI. Mam
cały nadzór, którego możecie chcieć. Mam oczy w niebie, a stopy na ziemi. Myślicie, że w tym miejscu nastąpi jakiś
frontalny atak?
Nalałam Luisowi kawy ze stojącego obok czajnika i podałam ją mu. Napił się z przyjemnością.
- Niech nam pan wyjawi, co pan wie.
- Wy najpierw.
- To proste -
odpowiedział Luis. - Nie wiemy zupełnie nic. Jedynie to, co powiedziała panu do tej pory Cass. Mnie
nawet przy tym nie było. Ona jest jedynym naocznym świadkiem. Pana kolej.
-
Chodźcie za mną - powiedział Sanders i wyprowadził nas z namiotu. Zwolniłam, żeby iść z Luisem, dyskretnie
sprawdzając jego sprawność.
Z
orientował się, co robię i spojrzał na mnie krzywo.
- Co?
-
Boli cię.
- Nic mi nie jest. Tak
przeżywam uboczne skutki szybkiego zdrowienia. Nic mi nie dolega. - Skinął na agenta Sandersa.
- To
teraz pan jest kim? Przywódcą stada?
Uśmiechnęłam się.
- Ludzie rzeczy
wiście mają tendencję do poruszania się w grupach. Zdominuj przywódcę, a zdominujesz też
pozostałych.
- Cyniczne.
- Praktyczne.
Sanders nie słyszał, bo porozumiewaliśmy się bardzo cichym szeptem. Poprowadził nas zboczem wzgórza w dół do
kolejnego namiotu z za
mkniętym wejściem. Otworzył je i wszedł. Kiedy my także znaleźliśmy się w środku, zorientowałam
się, że są tam kolejne komputery, nowi ludzie i składane tablice pełne zdjęć. Niektóre z nich były wyraźnymi zdjęciami
satelitarnymi okolicy Różanego Kanionu, w którym się znajdowaliśmy. Najpierw rozpoznałam ciemne rozcięcie przepaści,
a potem wypielęgnowany park obozowiska Perły po drugiej stronie. Namioty FBI wyglądały jak smugi, ale zaznaczono je
na czerwono, żeby były bardziej widoczne.
Biały zaokrąglony budynek, który widziałam, wyglądał jak księżyc wkomponowany w zieloną, starannie opróżnioną
przestrzeń. Otaczała go pustka, w odróżnieniu od Kolorado, gdzie były baraki, budynki, a nawet plac zabaw dla dzieci.
To
wydawało mi się bardziej... obce. Przyjrzałam się zdjęciom po kolei, wnikliwie, przeglądając całą przestrzeń tablic.
Zajęło mi to trochę czasu. Luis skończył przede mną, ale wątpiłam, żeby zobaczył tyle, co ja. Był zmęczony.
- I co? -
spytał Sanders. Założył sobie ręce na piersiach. - Widok na waszą dzielnicę?
- Nie jest jak w Kolorado -
powiedziałam. - Wcale. To wygląda tak, jakby zostało zbudowane ludzkimi rękami.
-
Bo zostało - odpowiedział Sanders. - Zbudowane przez Kościół Nowego Świata. Ich obóz szkoleniowo--
inspirujący, nauczanie i gry wojenne w jednym. Ten cały Kościół Nowego Świata początkowo nie zaliczał się do kultów
apokaliptycznych, został założony przez bandę hipisów, która chciała pokoju i miłości. Stopniowo zaczął w nim
dominować coraz bardziej ekstremistyczny nurt. Ale mimo wszystko nie spodziewaliśmy się, że wpadną w industrialne
szaleństwo. Byli... - Wzruszył ramionami. - Normalni. Jak na tego rodzaju działania.
-
Aż do zeszłego roku - domyśliłam się. Skinął głową. - A kiedy pojawiła się ta budowla? - Dotknęłam białej bańki
wido
cznej na zdjęciach.
-
Około ośmiu miesięcy temu - powiedział. - Taka sama jak w Kolorado. Taka sama jak w dwóch innych miejscach,
miejscach o których wiemy. Ta sama choler
na budowla. Ale ta jest największa. Ma wielkość zbliżoną do stadionu
piłkarskiego, ale nie jest zbyt wysoka. Domyślamy się, że całe zaplecze znajduje się wewnątrz, szkolenie również odbywa
się w środku.
-
Kto wjeżdża i wyjeżdża?
-
Wjeżdżają samochody osobowe i ciężarówki, tych drugich nie za wiele. Większość zarejestrowana jest na członków
Ko
ścioła, parę należy do dostawców, którzy zrzucają towar i odjeżdżają.
- Kto po niego przychodzi? -
spytał Luis.
78
285
- Nikt -
powiedział Sanders. - Leży tam do wieczora. Monitorujemy teren noktowizorem, ale nigdy nikogo nie
widzieliśmy. Po prostu... znika.
Skinęłam głową. Teraz zrozumiałam.
-
Będę potrzebowała listę tych... dostawców.
-
Wszyscy się odhaczają. Usiłowaliśmy zamontować urządzenia śledzące w towarze. Na nic. Wszystko się blokuje,
kiedy tylko znajdzie się w tej kopule. Chyba jakieś fale.
-
Będzie mi potrzebna lista - powtórzyłam. -1 broń. Może któryś z tych wielkich karabinów, które mieli pańscy agenci.
- Uhm -
odezwał się Sanders, tonem bynajmniej niewskazującym na to, że zamierza spełnić moją prośbę. - A chcesz ją,
bo...?
- Niech pan mi zaufa -
powiedział Luis. - Chyba lepiej nie znać odpowiedzi na to pytanie.
-
Muszę napisać raport - oznajmił Sanders. - Rządowi potrzebne są raporty. Dlatego potrzebuję tej odpowiedzi, zanim
się zgodzę albo odmówię.
-
Mam zamiar dostać się do budynku. - Wzruszyłam ramionami. - Teraz wiem, jak. I zamierzam zabrać broń, ponieważ
może będę musiała zastrzelić tych, którzy zechcą mi przeszkodzić w odbiciu Isabel i wszystkich innych dzieci.
-
Zamierzasz wejść do środka. Zastrzelić ludzi. Uratować dzieci. - Sanders zamrugał.
- Tak.
- Taki masz plan.
-
Zgadza się.
-
Pomóż mi coś z tego zrozumieć. - Spojrzał na Luisa.
-
Chyba musisz nad tym trochę popracować - powiedział Luis. - Zwłaszcza w kwestii tego, że nie masz żadnych
wstępnych informacji, co znajduje się w środku. Cass, wiesz przecież, że to jest jedna wielka pułapka na muchy, a tą
muchą jesteś ty. Dostaniesz się do środka i może już nigdy stamtąd nie wyjdziesz. A przecież to ty mówiłaś, że jej chodzi o
dżinna. Może po prostu na niego czeka?
-
Nie jestem dżinnem - przypomniałam mu. -1 z radością przyjmę od ciebie wszelkie wsparcie. I od wszystkich innych
Strażników, których będziesz w stanie zlokalizować i szybko tu przysłać. Ale nie możemy czekać. Oni wiedzą, że tu
jesteśmy. I nie będą mieli ochoty zbyt długo czekać.
- Na co? -
spytał Sanders. Jego głos stal się cichy. Pozostali agenci, którzy uważnie, acz dyskretnie przysłuchiwali się
rozmowie, nagle podnieśli głowy, wyczekując odpowiedzi na jego pytanie.
-
Niech mi pan pokaże, gdzie znajdują się inne kompleksy.
Zaskoczyła go moja prośba. Skinął na znajdującą się w pobliżu agentkę, która wpisała hasło na swoim komputerze i
ściągnęła cztery kwadranty na lśniącym monitorze. Jeden był podpisany: „Różany Kanion, La Jolla, Kalifornia", tu obecnie
się znajdowaliśmy. Drugi: „Dogtown Commons, Massachusetts" i wyglądał dokładnie jak ten z La Jolla. Pod trzecim
widniał napis: „Adams, Tennessee", a pod ostatnim: „Ohioville, Pensylwania".
-
Chcę to zobaczyć na mapie - powiedziałam. Ściągnęła mapę i podświetliła dla mnie wszystkie
zaznaczone miejsca.
Wspomogłam się paranormalnym wzrokiem, przyglądając się przez eteryczny filtr i dostrzegłam upiorne rzeki mocy,
przez niektórych ludzi nadal zwane liniami ley.
Każde z tych miejsc znajdowało się na połączeniu strumieni mocy. Tam znajdowały się Wyrocznie: w Sedonie -
Wyrocznia Ziemi, w Seacasket -
Wyrocznia Ognia. Jedynie Wyrocznia Wody nie miała określonego miejsca, które można
byłoby zidentyfikować.
Perła stała się naturalnym odpowiednikiem linii mocy, w najpotężniejszych miejscach, których nie zajęły Wyrocznie
dżinnów.
I wszystkie te miejsca - wszystkie -
wyglądały teraz identycznie. Starannie wypielęgnowany teren pozbawiony
roślinności. Ta sama lśniąca kopuła. Były też otoczone tak ukształtowanym terenem, że utrudniał zbliżenie się do nich.
Zbud
owała sobie sieć, system wspierania i sieć energetyczną.
- Linie ley -
powiedziałam do Luisa. Skinął głową. - Widzisz, co robi?
-
Buduje sobie sieć mocy? Tak, widzę. Pytanie tylko, co znajduje się pod tymi kopułami. I w której z nich ukrywa się
Perła.
- Nie jestem pewna, czy przebywa w którejkolwiek -
rzuciłam. - A raczej nie jestem pewna, czy nie jest w nich
wszystkich jednocześnie. Wydaje mi się, że Perła może istnieć jednocześnie w różnych miejscach.
-
Czy nie dzieliłaby przez to mocy? - zapytał Luis.
- Nie wiem -
przyznałam. Możliwe było, że mając do czynienia z liniami ley przemieszczała się z jednego miejsca do
drugiego, przenosiła świadomość niezauważalnie bez większego, albo żadnego, opóźnienia. - Ile jeszcze punktów
stycznych jest odsłoniętych?
- W tym kr
aju? Pewnie około dziesięciu. Myślisz, że te chce także zająć?
-
Ośrodek w Ohioville, tu? - odezwała się agentka przy komputerze. - Pojawił się na naszym radarze około dwóch
miesięcy temu. Miejscowi zarzekają się, że wcześniej go tam nie było. Obrazy satelitarne to potwierdzają.
79
285
Perła rozszerzała swoje wpływy. Była to infekcja, rodzaj choroby, przemieszczającej się po widocznych liniach mocy,
krzyżujących się na powierzchni planety, służących także za kanał prowadzący bezpośrednio przez jej jądro. Budowle te
mogły rozmnażać się jak grzyby po deszczu, bez uprzedzenia.
- Moim zdaniem -
zaczęłam cicho - ...jeżeli uda jej się zdobyć wystarczającą ilość mocy, zajmie każdy punkt łączący
linie mocy na świecie. Wyobraź sobie, że to pęcherze, w których czai się zakażenie. - Dotknęłam ekranu i białej kopuły. -
Kiedy pękną...
Zapadła cisza. Wszystkie oczy były zwrócone na mnie. Luis wyglądał, jakby mu się zrobiło niedobrze.
- To
znaczy, jak duży jest problem?
Na tyle duży, że znów zostałam zmuszona do tego, żeby przypomnieć sobie rozkazy Ashana. „Zniszcz ich wszystkich.
Ona wzmacnia się poprzez ludzi. Jeżeli odetniesz ją od ludzi, pozbawisz ją połączenia z Ziemią i raz na zawsze będzie
można ją zabić".
Prowadziła wojnę przeciwko dżinnom i to prawda, że chciała zniszczyć ich wszystkich i wchłonąć ich eteryczną moc,
ale jej serce i dusza były połączone poprzez ludzkość, podobnie jak dżinny były połączone z Wyroczniami.
Nie chcę tego robić, szeptało coś w głębi mojej duszy. I naprawdę nie chciałam. Bałam się takiego rozwiązania z całego
serca. Aby zniszczyć ludzkość, musiałabym odczuwać jej ból, jej śmierć i życie, przepływające przeze mnie, usuwane ze
świata i żywe wspomnienie Matki. Musiałabym zgładzić Luisa Rochę, Isabel, a nawet kruche pomniki zmarłych, jak Manny
i Angela.
Nie mogłam. Nie mogłam zmusić się do takiego posunięcia, nawet wobec takich zagrożeń, mimo że tak niewiele czasu
nam zostało, by im przeciwdziałać.
Czas jeszcze jest. Musi być jakiś sposób, żeby ją powstrzymać.
Musiałam spróbować. Dla dobra tych, których kochałam, a także dla dobra tych, których nie kochałam, na przykład
agenta Sandersa i jego nieznanej rodziny, musiałam nie tylko spróbować, ale i wygrać.
-
Potrzebujemy wszystkich Strażników, jakich uda się znaleźć - powiedziałam. - Wszystkich. Musimy zaatakować
jednocześnie miejsca opanowane przez Perłę, zmusić ją do walki na wielu frontach. Rozumiesz? -Odwróciłam się do agenta
Sandersa. - Trafimy tam na
ludzi, z którymi trzeba będzie walczyć i na takich, których trzeba będzie ratować. Możemy
li
czyć na to, że zrobi pan wszystko, co będzie trzeba?
-
Chcesz, aby w każdym z tych miejsc byl taki zespól?
-
Czy to znaczy, że jeszcze ich tam nie ma? I nie dostarczają panu informacji?
Milczał, przyglądając mi się, aż w końcu skinął lekko głową.
- Dobra -
powiedział. - Kiedy?
-
Ja sprawdzę Strażników - zaproponował Luis i poklepał się po kieszeniach z zakłopotaniem. - Gdzie jest moja
komórka?
Agent Klein wstał i podał mu ją. Luis otworzył telefon i zaczął dzwonić. Ja przez ten czas przyglądałam się lśniącym,
nijakim kopułom na ekranie.
Siostra, pomyślałam. Kiedyś byłyśmy siostrami. Tak do siebie podobnymi. Ale ona nauczyła się kochać zabijanie, a ja
dzięki Ashanowi nauczyłam się szukać czegoś przeciwnego. Była to ciężka lekcja, której Ashan pewnie nie zamierzał mi
zaserwować. Niemniej jednak, ceniłam ją.
Przyszło mi do głowy, że Perła spodziewa się, że postąpię zgodnie z tym, co chciał Ashan, niszcząc ludzkość, żeby
odciąć ją od źródła mocy. To sprawiłoby, że stałabym się taka sama jak ona.
Myśl o tym doprowadzała mnie to do szaleństwa, bo zapewne wywołując tyle śmierci i cierpienia, zniszczyłabym siebie
samą. Stałabym się kopią Perły.
Obsesyjnie chciałabym końca wszystkiego.
Zastanawiałam się, czy Ashan też o tym pomyślał. O tym, co by się stało, gdybym zamieniła się w istotę toksyczną jak
Perła. Gdybyśmy obie chciały zniszczyć świat.
Mogłam tylko przypuszczać, że stary, sprytny Ashan na pewno brał pod uwagę taką ewentualność.
A to oznaczało, że gdybym wykonała jego rozkazy... zniszczyła ludzkość... coś czekałoby, żeby mnie także zniszczyć.
Byłoby to jedyne bezpieczne wyjście.
I nagle niewytłumaczalna obecność Rashida nabrała sensu. Był najemnikiem Ashana. Krążył przy mnie nie dlatego, że
się mną interesował czy o mnie martwił, ale dlatego, że czekał.
Czeka
ł na to, co on oraz Ashan uważali za nieuniknione.
Moje dłonie - cielesna i metalowa - zacisnęły się w pięści.
- Nie -
wymruczałam. - To nie jest nieuniknione.
-
Słucham? - Agentka FBI, siedząca obok mnie, spojrzała na mnie, marszcząc czoło.
- Nic nie jest nieuniknione -
powiedziałam. - Nawet śmierć.
Została tam, zdumiona, a ja odwróciłam się, żeby wyjść przed namiot i odetchnąć świeżym, rześkim powietrzem. Było
prawie nieskażone przez otaczające nas wielkie miasta, chociaż wyczuwałam odległy zapach wyczerpania i spalin. Oparłam
się o twardy pień drzewa, oddychając głęboko, a później ukucnęłam i obie dłonie położyłam płasko na ziemi. Wyczuwałam
tu coś. To samo, co czułam na pustyni, gdzie pochowałam dziecko. Obecność, co prawda odległą i ulotną. Jej obecność.
-
Pomóż mi - wyszeptałam. - Pomóż mi zrozumieć, co powinnam zrobić. - Skierowałam te słowa w górę, na zewnątrz,
do większej mocy istniejącej poza wszechwładną mocą tego świata. - Pomóż mi ocalić ludzi.
Chłodna bryza, jak pieszczota, dotknęła mojej twarzy, a ja zwróciłam się ku niej, zamykając oczy. Chwila
80
285
wydawała się pełna spokoju, niemal czcigodna w swo- ] jej intensywności. Miałam wrażenie, że połączyłam się j jeszcze
raz z życiem, które kiedyś wiodłam. Połączyłam się z wiecznością. '
Nagle usłyszałam trzask gałęzi. Otworzyłam oczy i i zobaczyłam agenta Bena Turnera, który odsuwając na bok krzewy,
wyłonił się i stanął przede mną.
Nie był taki jak zwykle, nijaki. Stoczył walkę, ciężką
:
walkę - na twarzy tworzył mu się siniak, a jedną dłoń miał tak
spuc
hniętą, że wydawała się nie do użytku. i Całkiem możliwe, że była złamana. Dyszał ciężko. Jego j wiatrówka z logo
FBI była rozdarta - nie, poszarpana -dostrzegłam też krew na koszuli. Wydawało mi się, że j nie odniósł poważnych ran, ale
wyraz jego oczu mów
ił, , że on sądzi inaczej.
- Ty
to zrobiłaś - powiedział. - Ty nasłałaś na mnie tego bydlaka.
Rashida.
- Rashidem nikt nie kieruje -
odparłam, co było zgodne z prawdą, chociaż w tym przypadku nie do końca. - Sam
ściągnąłeś na siebie jego uwagę, zabierając listę. Wiedziałeś, że chce ją zdobyć. - Uniosłam brwi. -Masz ją jeszcze?
-
A jak ci się wydaje? - warknął i uniósł spuchniętą dłoń. - Połamał mi palce, żeby ją dostać.
To
było całkiem do Rashida podobne.
-
Nie spodobało mu się, że wystąpiłeś przeciwko nam. Mnie też nie. I przypuszczam, że innym Strażnikom też się
to nie spodoba.
-
Myślisz, że przejmuję się tym, co myślą o mnie Strażnicy? - wycedził Turner. - Zrobiłem to, co musiałem zrobić.
Twoi ludzie wymknęli się spod kontroli. Patrz, co właśnie zrobili na Florydzie: Jezu Chryste, porwali cholerny statek
rejsowy. Z niewinnymi ludźmi na pokładzie. Porwali ludzi i wiesz, że niektórzy z nich zginą w tej akcji. Nie muszę
być lojalny wobec bandy dupków, którzy nie przejmują się szkodami, jakie spowoduje ich działanie. Nie, dosyć tego.
Strażnikom potrzebny jest ktoś, kto powie im, gdzie znajdują się granice, skoro sami tego nie wiedzą.
Była to długa przemowa i Turner zdążył się zasapać, zanim ją skończył. Pasja, z jaką mówił, wyczerpała go
emocjonalnie. Zastanawiałam się, jakie szkody zobaczył czy doświadczył na sobie. I czy przypadkiem on też nie ma krwi
na rękach.
-
Nigdy nie kochałam Strażników - powiedziałam, zgodnie z prawdą. Kiedy byłam dżinnem, uważałam ich za wrogów -
niewolników mojego gatunku. Nie tylko ni
e byli lepsi niż ludzie... wydawali mi się gorsi niż ludzie. Kiedy rozpadł się pakt
pomiędzy dżinnami i Strażnikami, uwalniając jeńców z niewoli, nikt nie odczuł z tego powodu takiej satysfakcji jak ja.
Ale wiedziałam też, że Strażnicy byli tacy, jacy byli, nie bez powodu. Bezwzględni, egocentryczni i chorobliwie
ambitni, zgadza się; ale kiedy trzeba, potrafili się zdobyć na ofiarność i wielkoduszność. Rzecz jasna, stwierdzenia te nie
mogły zastąpić obiektywnej, łatwej do sklasyfikowania analizy. Strażnicy, jak sama natura, nie byli ani dobrzy, ani źli. Po
prostu trwali. A ich ist
nienie było konieczne dla dobra kruchego życia, które mieli chronić.
-
Myślisz, że rząd jest w stanie ich kontrolować? -spytałam. - Myślisz, że masz dość woli i własnej mocy, żeby zmusić
Strażników, żeby się mu poddali?
- Nie jestem sam -
wyjaśnił. - Są też inni Strażnicy, przekonani, że sprawy zaszły już za daleko.
- To
je cofnij. Ale jeżeli uważasz, że podporządkowanie Strażników woli polityków to dobry pomysł, to
moim zdaniem niena
wiść przesłania ci prawdziwą rzeczywistość - powiedziałam. - Ale to w tej chwili nie jest istotne.
Będziemy potrzebowali twojej pomocy.
- Mojej pomocy? -
Roześmiał się dzikim, mrocznym śmiechem. - Dlaczego, do diabła, miałbym pomagać
komukolwiek z was?
- Bo
nie jesteś złym człowiekiem. Bo przysięgałeś nieść pomoc, chronić i nie uciekać z pola walki, ale przede
wszystkim dlatego, że ty, Ben Turner, chcesz sprawiedliwości. I pragniesz ocalić dzieci. Dostrzegłam to, kiedy zobaczyłam
cię po raz pierwszy, Ben. Chcesz je ocalić. Musisz je ocalić.
Zamrugał, ale przynajmniej nie zaprotestował.
-
W tamtym kompleksie są dzieci - powiedziałam. -Jest wśród nich Isabel Rocha. Widziałeś Briannę. Widziałeś Glorię.
Widziałeś też inne. Wiesz, że nie możemy dopuścić do tego, żeby zostały zniszczone, bo stracimy honor.
Oparł się o inne drzewo po drugiej stronie polany i ujął zranioną rękę w zdrową dłoń. Wyglądał na zmęczonego,
obolałego i lekko zagubionego.
-
Co zamierzasz zrobić?
-
Dostać się do nich - oświadczyłam. - A ty pójdziesz ze mną.
- Tak, z tym. -
Wyciągnął dłoń. - Chyba nie zdam się na wiele.
Z namiotu wyszedł Luis, spojrzał na mnie, potem na agenta Turnera.
-
Hej, mamy zamiar dowalić temu gościowi?
-
Rashid chyba nas w tym wyręczył - powiedziałam. - Trzeba tylko go wyleczyć, żebyśmy mieli z niego jakiś pożytek.
- Niech to. Zawsze omija mnie bijatyka, a tra
fia mi się tylko sprzątanie. Czasami do dupy jest być Strażnikiem Ziemi.
- Czasami -
przyznałam z kamienną Iwiir/.u,. Zajmiesz się tym?
-
Oczywiście - odpowiedział zrzędliwie. - Ale nie będę marnował energii na leczenie bólu.
Nie winiłam go za to. Z kolei mina Turnera zdradzała niepozbawioną obaw ulgę, jeśli coś takiego jest w ogóle możliwe.
Luis podszedł do Turnera, spojrzał gniewnie, a potem ujął jego okaleczoną dłoń. Mówił prawdę - usłyszałam ciche trzaski i
odgłosy prostujących się kości, które nabierały poprzedniego kształtu. Twarz Turnera zrobiła się sina i blada. Oparł głowę
o pień drzewa i starał się stłumić w sobie chęć krzyku, powstrzymać się przed omdleniem czy wymiotami. Albo przed
81
285
wszystkimi trzema rzeczami naraz. Jak sądzę, Luis, mimo wszystko, zablokował chociaż część nerwów. Nie był
nadmiernie okrutny. Jedynie... w odpowiednim stopniu.
Zabieg wymagał kilku długich chwil skupienia, po których Luis wyswobodził Turnera i się cofnął. Turner opuścił rękę i
wpatrywał się w nią zadziwiony. Spróbował poruszyć palcami i lekko się skrzywił.
-
Tak, mięśnie przez jakiś czas będą protestować -powiedział Luis. - One też zostały uszkodzone. Ale kości będą się
trzymały, jeśli nie zrobisz czegoś szalonego, na przykład nie będziesz się z nikim bił. To najlepsze, co mogłem zrobić w tak
błyskawicznym tempie.
-
Naprawdę jest lepiej - zdumiał się Turner. - Chyba wystarczy.
-
Będzie musiało - skwitowałam. - Idziemy do ośrodka.
- Co? Kiedy? -
Turner gwałtownie uniósł głowę
1
otworzył szeroko oczy.
-
Jak tylko pozostałe zespoły będą na swoich miejscach - powiedziałam. - Luis ukryje naszą obecność
przed zwykłymi ludźmi. Jeżeli są tam Strażnicy, może się to okazać nieco trudniejsze, ale damy radę.
O wiele większym wyzwaniem będzie to, jak wyprowadzić w pole Perłę. To dlatego poprosiłam o skoordynowane
działanie we wszystkich miejscach. Jeżeli jej uwaga zostanie rozproszona, jeżeli uświadomi sobie, że jest zagrożona na
każdym froncie, może nie zdąży mnie trafić.
Może. A może po prostu, kiedy wyczuje moją obecność, wycofa się ze wszystkich pozostałych ośrodków i skupi się na
tym, żeby mnie zabić.
Oczywiście, jeżeli zamierza mnie zabić. Tego nie byłam tak do końca pewna. Gdyby chciała mojej śmierci, miała już do
tej pory okazję posłać porażającą siłę, która by sobie z tym poradziła. Nie, wydaje mi się, że chciała właśnie tego - chciała
mnie tu zwabić.
Nie sądziłam, żeby chodziło jej o zwykłą satysfakcję patrzenia na moją śmierć, chociaż śmiało mogłam brać to pod
uwagę. Nie, chodziło raczej o coś innego.
Coś, czego nie wiedziałam.
- Nic ci nie jest? -
spytał Luis, który mnie obserwował.
- Nie -
odpowiedziałam. - Co ze Strażnikami?
-
Zwołałem wszystkich Strażników poza nowojorskimi, ale nie jest dobrze, bo nie mamy żadnych Strażników tutaj,
będą to zdalne ataki, ale zrobią, co będą mogli. Mam ich w pogotowiu. Czekam tylko na twój sygnał.
-
My już wyruszamy - powiedziałam. - Zaatakujemy, kiedy zajmiemy dogodną pozycję. Przygotuj się.
Agent Turner uniósł brwi, ale nic nie powiedział. Wszedł do namiotu. Chwilę później wypadł stamtąd jego zwierzchnik
z gradową miną.
-
Oszalałaś?! - ryknął. - Nie pozwolę ci w tej chwili zabrać tam ludzi. Nie masz nawet osłony nocy!
-
Nie miałaby żadnego znaczenia - odpowiedziałam. - Albo uda nam się ukryć, albo nie. Ciemność i jasność nie mają
dla niej znaczenia. Ale jeżeli chcesz się na coś przydać, wywołaj zamieszanie, żeby skupiła się na swoich żołnierzach.
- Jakie zamieszanie?
-
Skieruj atak na przepaść. Żeby wyglądało tak, jakby twoi ludzie mieli zamiar ją pokonać - odezwał się
nieoczekiwanie Turner. -
Odezwij się przez megafon. Powiedz im, że chcesz rozmawiać.
Przytaknęłam. Szczerze mówiąc, miałam na myśli jakąś bardziej brutalną akcję, ale ten pomysł też był dobry i narażał
lu
dzi stąd na dużo mniejsze niebezpieczeństwo.
- Godzina -
powiedziałam. - Tyle będzie nam trzeba, żeby przeprawić się na drugą stronę przepaści, uporać się ze
wszystkimi zabezpieczeniami i dotrzeć do kopuły.
-
Tak, żeby was nie odkryli - zrozumiał Sanders. -Dobra, jasne.
Nie był to plan doskonały. I wiedziałam, po prostu wiedziałam, że umyka mi jakaś najważniejsza kwestia. Ale byłam
przeświadczona, że nie mam czasu do stracenia, bo za chwilę sytuacja okaże się znacznie gorsza.
10
Luis, Turner i ja szybk
o włożyliśmy kamizelki kuloodporne - ja pod moją skórzaną kurtkę, a Luis na wierzch, więc zakleili
mu znaczek FBI taśmą. Turner dostał jeden z kompaktowych karabinków szturmowych. Luis
i ja
odmówiliśmy kategorycznie, chociaż Sanders, na osobności, wsunął nam po jednym do ręki.
Przez chwilę patrzyłam w milczeniu na dwóch Strażników, stojących nad przepaścią. Powiew lekkiej bryzy na otwartej
przestrzeni zaszeleścił liśćmi drzew.
- To
będzie niebezpieczne - oznajmiłam otwarcie. -Bardzo niebezpieczne. Jeżeli chcecie się wycofać...
Luis prychnął niegrzecznie:
-
Zamknij się i ruszaj, Cass. Tam jest Ibby, prawda? Chcę ją odzyskać. Dalej.
Skinęłam głową i spojrzałam na Turnera, który wpatrywał się w dal, jakby przypominał sobie wszystkie decyzje, które
doprowadziły go do tego, bądź co bądź, stresującego momentu. W końcu wzruszył ramionami.
82
285
-
Wchodzę w to - powiedział. - Masz rację. To prawda, że nie mogę ścierpieć tego, co ostatnio wyprawiają Strażnicy,
ale chodzi o dzieci, które potrzebują naszej pomocy.
Po tym stwi
erdzeniu ruszyliśmy zboczem w dół.
Uzgodniłam z Luisem, że będziemy oszczędzać moc na wszystkim, co się da, więc schodziłam, posługując się
naturalnymi ludzkimi siłami. Każdy krok stawiałam ostrożnie, napinając mięśnie. Czułam wszechobecne, nieustępliwe
zagrożenie ze strony grawitacji i drga- j jacy strach, od którego nigdy tak do końca nie można się było wyzwolić. Kamyki i
ziemia cały czas zgrzytały
!
l
pod butami i chociaż szłam ostrożnie i bardzo powoli, ten sposób wykorzystania ludzkich
umiejętności był dla mnie nowy. Na szlakach radziłam sobie całkiem nieźle, nawet tych najbardziej stromych, ale ten... ten
miał inne nachylenie. Teoretycznie powinien być łatwiejszy. W praktyce okazało się, że zanim dno znalazło się na tyle
blisko, żeby można było liczyć na przeżycie w razie upadku, zabrakło mi tchu i cała się trzęsłam.
W dole płynął mały, ale wartki strumyk. Przystanęliśmy, żeby obmyć twarze i szyje z potu.
- Nie pij tego -
powiedział Luis i rzucił mi butelkę wody, którą wsunął do pustej kabury na pasku. Wzięłam kilka łyków
i podałam butelkę Turnerowi. Luis napił się ostatni i schował do połowy opróżnioną butelkę. -Mogła zatruć strumyk -
wyjaśnił. - Nie widzę tu żadnych ryb ani owadów.
Miał rację. Na dnie przepaści brakowało jakichkolwiek żywych stworzeń. Była tylko szemrząca woda.
-
Później - rzekł. Wiedział, że myślę o tym, żeby naprawić poczynione przez nią szkody, jeżeli nie mylił się co do
skażenia środowiska. - Pamiętasz, że mamy oszczędzać moc? - Pamiętałam, ale nie bardzo mi się to podobało. - Jak stoimy
z czasem?
Ben
Turner spojrzał na zegarek.
-
Dwadzieścia minut - powiedział. - Czyli zostaje nam dwadzieścia na podejście i dwadzieścia na to, żeby uporać się z
tym, co zastaniemy na górze i zająć pozycje. Jesteś pewna, że to rozsądne, prawda?
Nie, w
tym przypadku nie można było mieć żadnej pewności. Stanęłam przed wzbijającą się w górę ścianą i zaczęłam
się podciągać, robiąc jeden pełen wysiłku krok po drugim.
Znajdowaliśmy się w połowie drogi do góry, kiedy wyczułam w eterze nagły przypływ mocy.
- Luis! -
krzyknęłam gwałtownie, a on spojrzał w górę. - Ukryj nas!
Wziął głęboki oddech i opuścił głowę. Zamarliśmy na skale, a kiedy znów spojrzałam w dół, dostrzegłam tylko trochę
przypominające kształtem człowieka występy skalne.
Poleciały na nas kamyki, kiedy ktoś pochylił się nad przepaścią. Usłyszałam cichy raport, składany wysokim
dziecięcym głosem, a później drugi, wyraźny głos dorosłej osoby.
-
Mimo wszystko, wywołaj ją. To dla ciebie dobre ćwiczenie.
Oparłam czoło o skałę i starałam się nie przeszkadzać Luisowi w skupieniu. W tej chwili tylko ona chroniła nas od
śmierci. Byliśmy zbyt wysoko, żeby podczas upadku nie odnieść poważnych obrażeń i zbyt daleko od szczytu, żeby móc
skutecznie zaatakować. Nad nami stało jedno z dzieci-Strażników, nie mogliśmy więc atakować w ogóle.
Nagle pod nami zaczęło dziać się coś dziwnego. Szmer wody stał się głośniejszy, donośniejszy, aż w końcu przerodził
się w ryk. Poczułam powiew ostrego wiatru, który uderzył mną o skałę i zimny prysznic strumyka, który gwałtownie
wezbrał. Z oddali dobiegł mnie nagły grzmot pioruna, po którym niebo przeszyła błyskawica. Nad naszymi głowami
zebrały się chmury, przyciągane niewiarygodną furią magii Strażnika, gęste i burzowe.
Mimo wszystko, wywołaj ją.
Strażnik dostał polecenie, aby za pomocą wiatru i wody oczyścić całą przepaść z ewentualnych zagrożeń.
Zastanawiałam się, jakie mamy możliwości. Nie było ich wiele.
Nagle usłyszałam w uchu szept Luisa, to szczególne bezgłośne porozumienie.
Przymocuję nas wszystkich, powiedział. Niebezpieczeństwem jest wiatr. Woda nie podniesie się na tyle, żeby nas
zatopić.
Zgoda,
odpowiedziałam.
Skała pod moimi dłońmi nagle zmiękła i otoczyła moje ręce, a potem poczułam, że to samo dzieje się z butami. Skała
stwardniała, więżąc moje dłonie i stopy w bezpiecznych kieszeniach. Teraz nie mogłam spaść.
Nie mogłam się też poruszyć z własnej woli, bez zwolnienia mocy, którą posłużył się Luis.
Wiatr się wzmógł i szalał w wąskiej przepaści. Z początku były to powiewy, które po chwili przerodziły się w ostre
podmuchy, podrywając z ziemi odpady - najpierw lżejsze, a później większe kawałki drewna, płaskich kamieni,
zardzewiałego metalu. Nie podnosiłam głowy, przyciskałam ją do skały, częściowo ukrywając ją pomiędzy rękami. Nic
więcej nie mogłam zrobić.
Pona
d głowami rozbłysła upiornie biała błyskawica i w chwili, kiedy miałam wrażenie, że wiatr zaraz swoim
nieustępliwym uporem wyrwie mi ręce ze skalnych kieszeni, powiewy zaczęły słabnąć. Spadł deszcz, ciężki i srebrzysty,
lodowato zimny. Westchnęłam i czekałam, aż przestanie.
Wzniosłam się w eter, przytrzymywana przez Luisa, który znajdował się kilka metrów ode mnie i obserwowałam blask
dwóch Strażników, stojących na krawędzi przepaści ponad nami. Jeden z nich, dziecko, lśniło nieprawdopodobnymi
kolorami, a okropne i jawne znisz
czenie było widać w osobowości, jaką promieniował na świat; skrzywiony mały gnom,
pokiereszowany i zimny. Nauczono go tego. Zmuszono.
Kobieta stojąca przy nim wydawała się trochę lepsza, chociaż ciemność lśniła w jej żyłach jak trucizna. Był to jej
własny wybór, nikt jej niczego nie narzucił. Posiadała własną moc, chociaż nie na tyle silną, żeby zostać Strażnikiem na
własnych prawach. Być może kiedyś była jedną z Ma'atów.
83
285
Kiedy kobieta i dziecko przestali ingerować w energię burzy, rzeki i wiatru, wszystko niemal w jednej chwili ustało i
zamieniło się w wielki, szalejący bałagan. Żadne z nich nie zadało sobie trudu, żeby zrównoważyć wyzwoloną moc. Było to
niebezpieczne – eteryczna energia, wyzwolona i pozostawiona bez nadzoru, m
ogła wywołać wszelkiego rodzaju katastrofy,
zwłaszcza tu, w pobliżu niezwykle silnego źródła energii pochodzącego z linii ley, niewidzialnej energetycznej sieci,
połączonej punktami stycznymi.
Zniknęli, powiedziałam Luisowi. Uwolnił skałę, która oswobodziła nasze ręce i nogi i powróciła do pierwotnego
kształtu. Moje mięśnie wykorzystały to wsparcie skał, żeby odpocząć, dzięki czemu podchodziłam pod górę zdecydowanie
szybszym krokiem.
Byłam blisko. Bardzo blisko.
Wreszcie dotarłam.
Dotknęłam dłońmi trawy na górze. Podciągnęłam się, przewróciłam i natychmiast położyłam się płasko, twarzą do
ziemi, żebym mogła ustanowić własną powłokę ochronną, przez co unosiłam się lekko w aksamitnej zielonej trawie. Nie
widziałam Luisa ani Turnera, ale wiedziałam, że to mój partner zapewnił nam tę ochronę kameleona.
Bardzo powoli zaczęliśmy przesuwać się na brzuchach. Nie tak, jak pokazują w filmach... Nie czołgaliśmy się, ale
unosiliśmy się w powietrzu ponad trawą z wyciągniętymi rękami. Sunęliśmy po trawie brzuchami, odpychając się
rozpostartymi dłońmi. Był to powolny sposób posuwania się do przodu, wymagający żmudnego wysiłku, ale wyjątkowo
cichy, właściwie uniemożliwiający wykrycie nas, nawet na otwartej przestrzeni, dzięki kamuflażowi, jakim się
posłużyliśmy.
Al
e ponieważ zmarnowaliśmy dużo czasu, martwiłam się, że nie zdążymy dotrzeć do kopuły, zanim Sanders rozpocznie
działać, a tym samym ściągnie obecnych tu ludzi bezpośrednio na nas.
I wtedy dostrzegłam jedną z chimer, wyłaniającą się spomiędzy drzew, która węszyła podejrzliwie i zaczęła dreptać po
trawie, kierując się zapachem.
Cass,
wyszeptał Luis. Widzę ją. Wyczuje nas.
Nie miałam co do tego wątpliwości. Już nas wyczuła, chociaż była zdezorientowana, nie mając widocznego dowodu
naszej obecności. Dreptała wokół nas, okrążała nas powoli, pomarańczowymi oczami wpatrywała się w otwartą przestrzeń,
kierowana zmysłem, który mówił jej, że tu właśnie jesteśmy, mimo że inne zmysły temu zaprzeczały.
Możesz ją wyeliminować? - spytałam Luisa. Być może, odpowiedział, jeżeli zbliży się wystarczająco. Ale nabawimy się
wielkiego problemu, który każdy zauważy. A nie po to się skradamy.
Zamknęłam oczy, wcisnęłam twarz w czystą wiosenną trawę i uruchomiłam moje eteryczne zmysły, żeby znaleźć coś,
cokolwiek, co mogłoby nam pomóc.
Wyczułam jelenia. Wspaniałego młodego byka, ocierającego się porożem o pień drzewa tuż za linią drzew.
Przestraszyłam go pulsem ziemskiej mocy i wypłoszyłam na polanę, gdzie zamarł z przerażenia na widok olbrzymiej,
drapieżnej postaci chimery węszącej w pozornie pustej trawie.
Chimera gwałtownie uniosła głowę, kiedy zapach widzialnej ofiary przytłumił ulotny ludzki zapach.
Biegnij,
powiedziałam do jelenia i go uwolniłam. Odwrócił się i wbiegł z powrotem między drzewa, walcząc o życie.
Chimera
rzuciła się za nim, pędząc na potężnie umięśnionych nogach. Odpowiedziało mu wycie innych stworzeń
dobiegające ze wszystkich stron - wyruszających na polowanie. Poczułam się źle, ale jeleń już wcześniej popełnił
śmiertelny błąd, ja tylko wykorzystałam go na naszą korzyść.
Posuwaliśmy się tak szybko, jak tylko się dało. Zanim dotarliśmy do kopuły, usłyszałam wycie silników samochodów po
drugiej stronie przepaści. Agent Sanders robił hałas, mnóstwo hałasu. Słychać było krzyki, brzęk metalu. Przenosili
ws
zystkie swoje namioty w widoczne miejsce. Skończyło się ukrywanie i zabawa w chowanego.
Usłyszałam głos Sandersa, zamienionego w niski krzyk giganta, przetaczający się przez okolicę niczym fala.
- Wy w kopule -
powiedział. - Chcę porozmawiać z przywódcą Kościoła Nowego Świata w tym miejscu.
Żadnej reakcji. Uniosłam głowę, żeby zrobić rozeznanie. Droga dojazdowa znajdowała się niecałe trzy metry przed
nami, a po lewej stronie był tylko odsłonięty otwarty teren, pokryty jedynie piachem tak starannie, jakby ukształtowała go
sama natura. Tu dostarczano zapasy. To
znaczyło, że jest tutaj chociaż jedno wejście. Ludzka natura i efektywność mówiły
mi, że się nie mylę. Nie buduje się drogi i punktu dostaw, jeżeli wejście znajduje się po drugiej stronie budynku.
A
wiedziałam, że Perła mogła wybudować wejście, jakie tylko jej się zamarzyło.
Chodźcie za mną, wyszeptałam do Luisa i Turnera i okrążyłam punkt dostaw, niemal do samej kopuły. Później już tylko
czekaliśmy. Trochę to trwało. Agent Sanders w kółko powtarzał prośbę w uprzejmy i denerwująco poprawny sposób. Kiedy
się zmęczył, puścił ryczącą piosenkę, nagraną przez piosenkarza, który brakiem wyobraźni obrażał nawet moją ograniczoną
wrażliwość.
Niemal po półgodzinie wejście otworzyło się i na zewnątrz wyszła jedna osoba.
Oczywiście nie była to Perła. Nie rozpoznałam tego człowieka. Był wysoki, opalony, szczupły i miał poważną twarz.
Wygląda! na osobę silną, ale niezbyt miłą. On też miał megafon.
Wyszedł innym wejściem, znajdującym się dalej, za zakrętem kopuły.
-
Kim jesteś? - spytał stanowczo głosem równie donośnym i niskim, jak głos Sandersa. - Czego na nas chcesz?
Mężczyzna musiał wiedzieć, że w jego domu trzyma się uprowadzone dzieci.
Zobacz, czy możesz otworzyć to wejście, wyszeptałam do Luisa i poczułam, jak czołga się obok mnie i dotyka dłonią
kopuły tuż przy punkcie dostaw.
84
285
Kiedy człowiek Perły i Sanders prowadzili symulowane negocjacje - i nie było żadnych wątpliwości, jak to się skończy
-
miejsce w kopule, na którym spoczęła dłoń Luisa, nagle zapadło się do środka i otworzyło się z chłodnym szeptem
powietrza, tworząc okrąg.
Jak usta.
Zawahałam się, patrząc na to. Ostatnim razem, kiedy weszłam do kryjówki Perły, omal nie przypłaciłam tego życiem,
ale wtedy byłam sama. Nie musiałam się martwić o życie dwóch innych osób, wlokących się za mną.
Luis ruszył w stronę otworu, ale ja wyciągnęłam rękę i chwyciłam go mocno za ramię. Nie, powiedziałam.
Co jest, do licha? Czemu? Tutaj jesteśmy na widoku!
Tego właśnie chciała Perła, inaczej nie ściągnęłaby mnie tutaj. Pikadorzy i byki. Otworzyła te drzwi, którymi chciała,
żebym weszła. Perła mnie rozumiała. W pewnym sensie byłyśmy takie same - wyrzucone poza nawias, złe, mściwe. Ja
poszłam jedną drogą, ona inną, ale były to drogi równoległe, nie przeciwstawne.
Zamknęłam na chwilę oczy i zadrżałam.
Zostańcie tu obaj, wyszeptałam. Leżcie. Otworzę je, żeby wyprowadzić dzieci.
Luis przyglądał mi się przerażonymi, szeroko otwartymi oczami.
Nie możesz wejść sama.
Nie będę sama, zaprzeczyłam. Zawsze jesteś ze mną.
Mi
mowolnie wyciągnął rękę w moją stronę, dotknął mojego policzka ciepłą, brudną dłonią, a na jego twarzy malowały
się przerażenie, zawód i złość.
Zacznij atakować inne kopuły, poprosiłam.
Me
możesz tego zrobić, odrzekł. Leżący obok niego Turner wykonywał ponaglające gesty. Pozbawiony talentu Strażnika
Ziemi do porozumiewania się bez słów, nie słyszał naszej rozmowy.
Tam będą czekały dzieci, powiedziałam Luisowi. Jeżeli wejdziemy grupą, na pewno ktoś zginie. Nie mogę do tego
dopuścić. Tego właśnie chciała Perła. Żebyśmy utknęli przy wejściu i walczyli o życie z dziećmi. Im więcej nas się tam
znajdzie, tym więcej będzie ofiar w ludziach.
Nie możesz zrobić tego sama, upierał się. Miał rację, ale ja rozumiałam też, że za zwycięstwo tutaj trzeba zapłacić, jak za
każde.
A cena była za wysoka. Ona chciała, żeby była za wysoka.
Wejdź za mną, zgodziłam się. Odczekaj pięć minut i wejdź za mną. Jeżeli będę martwa, rób, co się da.
Nie wdawałam się w sprzeczki z żadnym z nich. Po prostu rzuciłam się do środka, zatrzaskując za sobą otwór i
zamykając go siłą mojej woli. Luis pokona go, ale zabierze mu to trochę czasu.
Wiedziałam, że ja mam niewiele czasu.
Kiedy się odwróciłam, stanęłam przed szerokim ciągiem organicznych, opalizujących ścian - jakby były z kamienia,
kości i pereł. Zaokrąglone ściany naśladowały zewnętrzny kształt kopuły. Pobiegłam ścieżką, szukając tego, co
spodziewałam się znaleźć.
Wbiegłam za zakręt i odnalazłam Isabel.
- Ibby?
Zwolniłam kroku, lewą, metalową ręką dotykając ściany. Spojrzałam na Ibby z intensywnością, którą rezerwowałam dla
tych, których kochałam i dla wrogów. Nie byłam pewna, kim w tej chwili to dziecko jest dla mnie. Czy może nadal jednym
i drugim.
Isabel miała nadal ciało małej pulchnej dziewczynki, ale nie zachowywała się jak dziecko. Stała nieruchomo, czujnie,
obserwując mnie, jak się zbliżam. Za nią czaiło się troje innych dzieci, wszystkie starsze od niej. Ubrane były tak samo, w
kamuflujące stroje, które, jak sobie teraz uświadomiłam, miały te same właściwości, które Luis wykorzystał, żeby nas ukryć
-
upodabniały się do otoczenia, a w tej chwili były lśniąco kremowe, jak jedwab.
- Ibby -
powtórzyłam. Zatrzymałam się i zwróciłam do niej twarzą, bez ruchu, jak ona. - Przyszłam, żeby cię zabrać do
domu.
Nie odpowiedziała. Wszystkie milczały. Po prostu wpatrywały się we mnie uważnymi, złowrogimi oczami.
-
Isabel, nie chcę z tobą walczyć. Chcę cię zabrać do domu.
- To jest mój dom. -
Isabel powoli pokręciła głową.
- Nie. Twój dom jest tam, gdzie mieszka twój wu
jek Luis. I ja, chciałam dodać, ale się nie odważyłam. -Czeka na
ciebie. Strasznie za tobą tęsknił. Chyba pamiętasz wujka?
302
303
Jej ciemne oczy przez chwilę lśniły i wiedziałam, że sobie przypomina. Inne pytanie, co sobie przypomniała. Jeżeli
Perle udało się zakłócić zmysły dziewczynki i jej wspomnienia, mogła przeżywać na nowo urojoną traumę albo prawdziwą.
Perła zmanipulowała te dzieci, usiłowała wykorzystać ich rodzinne uczucia, żeby stworzyć bariery i wzbudzić nienawiść,
ale mogła jedynie nimi manipulować, nie programować. One były bezbronne wobec takich prób.
-
Wujek Luis nie żyje - powiedziała Ibby. - Zabiłaś go. To było potworne.
-
Ona cię okłamuje - odparłam. Owszem, parę razy niewiele brakowało, żebym go zabiła, ale nie była to najlepsza pora
na to, żeby analizować dynamikę tej więzi. - Ibby, kobieta, która opowiada ci te rzeczy, nie jest twoją przyjaciółką. I
kłamie. Chce cię wykorzystać, chce wykorzystać was wszystkich. Nie obchodzi jej to, co się z wami stanie.
Isabel nie była głupia. Dostrzegłam, że się nad tym zastanawia. Jednak dzieci stojące za nią nie znały naszej historii. A
może nie miały też tak elastycznego umysłu.
-
Kłamczucha! Zła! - krzyknęło jedno z nich i klasnęło w dłonie.
Przez wąski korytarz przetoczył się powietrzny młot, uderzył mnie i powalił na ziemię z taką siłą, że w oczach ukazały
mi się gwiazdy i poczułam się, jakbym żegnała się z tym światem. Dysząc, przewróciłam się na bok, żeby się podnieść.
Chłopiec Strażnik Pogody znowu uderzył, tym razem mocniej, popychając mnie twarzą na ścianę. Osunęłam się po
nie
j, niemal bez świadomości, ale dostrzegłam, że Isabel zrobiła krok do przodu. Atak ustał, chyba tylko dlatego, że
Strażnik Pogody, może ten sam, który usiłował nas zabić w przepaści, nie mógł atakować, mając na drodze Isabel.
Isabel przywołała ogień. Na jej dłoni pojawił się nie-bieskobiały płomień energii z migoczącymi czerwonymi
brzegami, który odbijał się dziwnie w jej oczach, kiedy szła w moją stronę.
-
Chciałaś ich śmierci - stwierdziła. - Moich rodziców. Wszystkich naszych rodziców. Zabiłaś wujka Luisa. Chcesz
zabić mnie i moich przyjaciół. Chcesz zabić Panią.
Jedynie te słowa były prawdziwe - naprawdę chciałam zabić Perłę. I bez względu na to, jak do tego doszło, Manny i
Angela Rocha zginęli, a Perła mogła przekręcać fakty, jak jej się podobało, ja zaś nic nie mogłam wskórać, próbując im
zaprzeczać.
Ale Luis... Mogłam udowodnić, że kłamie w sprawie Luisa.
- Stój -
powiedziałam, albo usiłowałam powiedzieć. W ustach miałam krew i nie byłam pewna, czy w ogóle się
odezwałam. Drugie uderzenie było tak silne, że nie mogłam wstać, wykonywałam jedynie niezborne ruchy. - On żyje. -
Zabrzmiało to niemal wyraźnie. - Twój wujek żyje.
-
Kłamczucha - odparła Ibby. - Widziałam, jak go zabijałaś. Pani mi pokazała: zraniłaś go, zraniłaś go tak mocno, że
umarł. A teraz się spalisz, tak samo jak spaliłaś jego.
Cofnęła dłoń.
Ja wyciągnęłam rękę w bezcelowym geście zaprzeczenia. .. i poczułam przypływ przerażenia tym, co zrobiono Ibby oraz
innym dzieciom. Kazano jej patrzeć jak ktoś - nawet jeżeli nie był to wcale Luis - płonie. Bez względu na to, czy była to
iluzja, czy rzeczywistość, przeżycie okazało się na tyle traumatyczne, żeby zostawić trwałe blizny.
Zanim zdążyła mnie podpalić, krzyknęłam:
-
Ibby, pomyśl! Jestem taka jak twój wujek! Nie umiem posługiwać się ogniem!
Ibby zamrugała. Stała tuż na granicy przemocy, z ogniem migoczącym i syczącym w jej dłoni.
-
Twój wujek jest Strażnikiem Ziemi - wypaliłam. -Mam taką samą moc, jak on. Jestem Strażnikiem Ziemi. Nie
mogłabym go spalić, nawet gdybym chciała, rozumiesz? I nigdy bym tego nie zrobiła, Ibby Kocham go, tak samo jak
ciebie.
Było to trudne do zrozumienia dla dziecka w jej wieku, ale już wcześniej musiała obcować z sytuacjami prze-
kraczającymi jej możliwości pojmowania. Rozumiała, na czym polega natura mocy, dlatego że Perła ją tego nauczyła.
Ibby zgasiła kulę ognia, zaciskając dłoń. Zostawiła w powietrzu smugę gorzkiego dymu. Dziewczynka spoglądała na
mnie szeroko otwartymi, zdezorientowanymi oczami, marszcząc brwi.
-
Ale przecież widziałam... - wyszeptała. - Widziałam, jak to robiłaś. Wiem, że to zrobiłaś.
Dzieci biorą wszystko dosłownie i Perła to wykorzystywała.
- Nie, kochanie -
powiedziałam łagodnie i usłyszałam we własnym głosie żal i czułość. - Nie zrobiłam tego. I nie
skrzywdzę ani jego, ani ciebie. Masz moje słowo.
Poczułam za sobą ruch powietrza, chłodną bryzę, która poruszyła moimi włosami, i usłyszałam, że ktoś biegnie.
- Ibby? -
odezwał się Luis.
W pierwszej chwili pojawił się szok, potem strach. Ona widziała, jak umierał. To wymagało bolesnego i trudnego
przewartościowania jej postrzegania świata.
Później zobaczyłam pełne rozkoszy olśnienie. Jej oczy otworzyły się szerzej, podobnie jak idealnie wykrojone usta w
kształcie pączka róży i w tej jednej chwili wyglądała jak dziecko, którym była.
- Tio Luis? -
Jej głos był drżący i niepewny. Przyklęknął.
- Jestem, mi hija. Jestem tutaj.
Zrobiła krok naprzód, a później gwałtownie pokręciła głową i cofnęła się do bezpiecznego schronienia pośród innych
dzieci.
- Nie -
powiedziała. - Nie, to sztuczka. Robisz sztuczkę.
Luis nie poruszył się, nie drgnął mu ani jeden mięsień. Nawet na mnie nie spojrzał.
- Mija,
to nie sztuczka. Jestem tu, żeby zabrać cię do domu. Przecież chcesz jechać do domu, prawda? Wiem, że zmusili
cię, żebyś nas opuściła. To nie twoja wina. Nic, co się zdarzyło, nie jest twoją winą.
302
303
Wzięła drżący oddech, a ja dostrzegłam łzy, lśniące w jej ciemnych oczach. Była taka mała, taka krucha.
- Isabel -
wyszeptał Luis. - Kocham cię. Proszę, wróć do domu.
- Nie -
odpowiedział mały Strażnik Pogody, ten, który cisnął mną o ścianę. Był zimny i zupełnie nad sobą panował.
Chwycił Ibby za ramię, kiedy ruszyła w naszą stronę. - Ona nigdzie nie pójdzie. Już więcej jej nie
skrzywdzicie.
-
Nie mam zamiaru jej krzywdzić - Luis mówił cicho i tak łagodnie, jak tylko mógł. - Nie zrobię krzywdy nikomu z
was. Wszyscy możecie z nami pójść.
-
Po co, żebyście nam odcięli głowy? Zrobili z nas zombie? - Uścisk chłopca musiał być dla Ibby bolesny, bo
zauważyłam, że się skrzywiła. - Tak właśnie robicie, wiemy wszystko. Zabieracie nas do waszego szpitala, tniecie nas i
zamykacie. Nie pozwolimy, żebyście zrobili to nam. Ani nikomu innemu, już nigdy więcej. Powstrzymamy was.
Dzieci były przekonane, że są bohaterami.
Co gorsza, w tym, co mówił chłopiec, było ziarno prawdy, jak we wszystkich skutecznych kłamstwach. Strażnicy
rzeczywiście operowali tych, których moc była zbyt niebezpieczna, niemożliwa do kontrolowania. Niektórzy nie przeżywali
takich operacji. Niektórym udawało się przeżyć, ale doznawali poważnych uszkodzeń. Perła o tym wiedziała.
Podała im te informacje jako pewnik. Dzieci były przekonane, że niechybnie czeka je taki los. Zrobiła z nas złych,
drapieżnych łajdaków.
Mali Strażnicy mieli zamiar walczyć. W porządku. Walczyć na śmierć i życie, bo byli najbardziej bystrzy, najsilniejsi i
najodważniejsi.
Zwróciła naszych przyszłych bohaterów przeciwko nam.
- Ibby. -
Zakaszlałam i odwróciłam się, wspierając się na dłoniach i kolanach. - Ibby, proszę, nie. Pozwól sobie pomóc.
- Nie -
zaprotestował chłopiec, kiedy Isabel usiłowała się wyswobodzić. Stanął przed nią i znów klasnął w dłonie,
ściągając na nas ścianę mocy. Upadłam na ziemię, zanim wywołana przez niego energia mnie uderzyła, chroniąc się
najlepiej jak umiałam, ale mimo to siła rażenia niemal pozbawiła mnie przytomności.
Luisa pchn
ęła do tyłu. Przejechał korytarzem trzy metry z okrzykiem bólu.
- Nie! -
krzyknęła Isabel i odsunęła chłopaka. - Nie rób mu nic złego!
- To twój wróg, idiotko! -
wrzasnął i znów stanął przed nią. - Taka jesteś słaba? Niczego się nie nauczyłaś? To pewnie
wcale nie on!
- To on -
powiedziała Isabel i odwróciła się do Luisa. - To on.
Kiedy ruszyła w naszą stronę, chłopak usilowul ją chwycić, ale tym razem Ibby była na to przygotowana. Wymknęła
mu się z rąk i przebiegła obok mnie do swojego wuja. Luis wstał, lekko się chwiejąc, a ona padła mu w ramiona.
Cofnął się o krok, ale utrzymał ją. Na jego twarzy pojawił się wyraz bólu, który szybko zastąpiło uczucie ulgi.
Pocałował jej lśniące ciemne włosy, przytulił ją i zaczął pośpiesznie szeptać kojące słowa po hiszpańsku, z których tylko
połowę byłam w stanie usłyszeć. Zapewniał, że ją kocha. Zapewniał, że będzie ją chronić.
Miałam nadzieję, że to prawda.
-
Pani skłamała - zdołałam powiedzieć Isabel i innym stojącym cały czas przed nami dzieciom. - Okłamała was.
Rozumiec
ie? Usiłowała was skłonić do tego, żebyście krzywdzili niewinnych ludzi. Wiem, że tego nie chcecie. Nie
jesteście źli.
Jeden z chłopców oniemiał z przerażenia. Widać było, że zastanawia się nad wszystkim, co zobaczył, nad wszystkim, co
usłyszał. Na jego twarzy malowały się poważne powątpiewanie i prawdziwy ból. Był niewiele młodszy od Strażnika
Pogody.
Ten natomiast nie miał cienia wątpliwości, wydawał się święcie przekonany, że ma rację, podobnie jak stojąca obok
niego dziewczynka.
-
To wy kłamiecie! - krzyknęła, a ja odczułam przeraźliwie silną ziemską moc, która usiłowała zacisnąć palce na moim
sercu. Odparłam atak i podniosłam się z ziemi, ocierając krew z warg. Z ziemskimi mocami mogłam walczyć.
Strażnik Pogody nadal był groźny. Chciał zabijać. Palił się do tego. Wyczekiwał tylko odpowiedniej chwili. Chciał
ocalić Ibby, chociaż nie wiem, czy nie poświęciłby jej, gdyby zaszła potrzeba.
-
Zabierz ją - powiedziałam do Luisa. - Idź, szybko.
Zawahał się. Isabel zwróciła na mnie swoje lśniące, zbyt dorosłe oczy, a ja dostrzegłam w nich cień, dojrzałe
zrozumienie. Moc.
Perła sprawiła, że dziecko dojrzało zbyt szybko. Kazała jej oglądać i robić rzeczy, które zniszczyłyby kogoś, kto o
wiele lepiej zna świat.
Nagle straciłam pewność, czy po raz kolejny nie zostaliśmy zmanipulowani, ale nie mieliśmy wyjścia. Nie mogliśmy
zostawić Ibby, skazując ją na dalsze cierpienie. Nie. Niemożliwe. Musieliśmy spróbować, bo inaczej nie było w tym
żadnego sensu.
-
Zabierz ją - powtórzyłam. - Musisz ją uratować, bo inaczej nic nie ma sensu. Dalej, Luis, idź. Skinął głową i zaczął się
cofać tunelem. Na jego miejscu w szerokim rozkroku stanął agent Ben Turner, blokując ewentualny pościg, który mógłby
wyruszyć za Luisem i Ibby Był zmęczony i posiniaczony, ale skupiony i bardzo zręczny. We dwoje mogliśmy odeprzeć
próby ataku.
Ale żadne z nas nie potrafiło się bronić przed atakiem Strażnika Pogody.
Ze wszystkich stron tunelu wzbiły się łuki błyskawic, tworząc sieć energetyczną, celując w nas oboje. Ja zdołałam się
uchylić, padając w przód, ale Turner został trafiony. Zamarł, rażony siłą, ale wchłonął ją i zamienił w energię ognia.
Przeobraził ją. Błyskawice i ogień były bliskimi krewnymi i chociaż moc go poraziła, nie zabiła go. Zachwiał się, padł na
302
303
zakrzywioną ścianę tunelu, zdarł z siebie wiatrówkę FBI, której spalony, roztopiony materiał skapywał po rękawach
gęstymi strużkami.
Ja runęłam na gładką ścianę tunelu z prędkością Strażnika Ziemi. Płonąca energia wirowała teraz z zawrotną
szybkością. Błyskawice wypełniały tunel, ale ja zmniejszyłam mój czas reakcji i dlatego, mimo że ocierały się o mnie, nie
zdołały mnie trafić.
Dzieci wycofały się. Chłopak znów zmienił rodzaj ataku, tym razem odpychając mnie falą gorącego wiatru, a mała
Strażniczka Ziemi wyskoczyła do przodu, żeby uderzyć mnie pięścią w pierś.
Uderzenie trafiło mnie z porażającą siłą pędzącego pociągu. Strażnik Ziemi potrzebował wielu lat, żeby posiąść tego
rodzaju siłę, a jednak to dziecko wyzwoliło ją w jednej chwili, a ja poczułam, jak mnie rozdziera, niszcząc wszystko po
drodze -
żebra, płuca i ledwie omijając serce. Zakaszlałam, zakrztusiłam się, a w moich piersiach rozszalał się ból.
- Cassiel! -
wrzasnął Turner i skierował obok mnie kulę ognia, zmuszając Strażniczkę Ziemi, żeby się wycofała, kiedy
chciała mi zadać drugi, zabójczy cios. -Jezu, wracaj!
Nie mogłam. Byłam ranna i wiedziałam, że jeżeli ja szybko nie zakończę tej walki, zrobią to oni.
Nie zwracając uwagi na ból, przetoczyłam się przez prawe ramię, ukucnęłam z wyciągniętymi rękami i uderzyłam
obie
ma dłońmi dwoje dzieci w czoło, wysyłając moc, która miała przeciążyć ich umysły, pozbawiając ich przytomności.
Teoretycznie.
Jedno padło.
To, którego dotknęłam metalową ręką, Strażnik Pogody, również się zachwiał, ale tak jak się obawiałam, metal nie
prze
wodził mocy eterycznej tak samo skutecznie jak ciało.
Przekonałam się o tym w zupełnie niefortunnym momencie.
Chłopak był równie pozbawiony skrupułów i litości, jak dziewczyna stojąca obok niego, która teraz w jednej
chwili zasnęła i upadła na ziemię. Uderzył mnie bezlitośnie niewidzialnym ostrzem utwardzonego powietrza, wbijając je
głęboko. Była to stara forma ataku, którą Strażnicy dawno zarzucili; Strażnicy Pogody nie wdawali się w walki wręcz, a
kiedy już im się to zdarzało, unikali śmiertelnych ciosów.
Temu... niewiele brakowało, aby był śmiertelny. Bardzo, bardzo niewiele.
Poleciałam do przodu, wyciągając prawą rękę, i uderzyłam go w czoło. Miał słodką, dziecięcą twarz z widocznymi
rysami azjatyckich przodków, i jedwabiste czarne włosy, niedbale postrzępione wokół twarzy.
Zdążyłam mu jeszcze przesłać impuls mocy. Runął I na ziemię, a ja na niego. f Krwawiłam. Nie byłam w stanie oddychać.
1 - Cassiel! -
usłyszałam odległy krzyk. Poczułam, że | coś mnie ciągnie, chociaż znajdowało się bardzo daleko. f Nagle
poczułam spokój. Ktoś mnie odwrócił, chwycił dwoje nieprzytomnych dzieci i odepchnął je. Leżałam, obserwując
czerwoną kałużę mojej krwi, rozlaną na czystej jasnej podłodze.
Poczułam budzącą się w tym miejscu żądzę krwi. Ktoś chciał mojej krwi.
Siostro.
Głos Perły odezwał się echem w mojej głowie, nieprzyjemny w tym błogim stanie, jaki osiągnęłam. Me, to się
nie uda. Nie pozwolę, żebyś oddala swoje życie. To niczemu nie służy.
Przykro mi, że muszę cię rozczarować, odpowiedziałam. Czułam się teraz... zdystansowana. Jakbym była
Wyrocznią, oddzieloną od zmartwień tego świata. Przypomniałam sobie, jak bardzo tęskniłam za spokojem,
samotnością, ciszą.
Odnajdowałam je z każdym oddechem. Niedługo ogarną mnie całkowicie.
Zostawisz tego mężczyznę? - zapytała Perła. Trudno mi w to uwierzyć. Stałaś się tak łudzka. Tak związana z ciałem. A
on już cię pokochał. Tak jak to dziecko. Niełatwo było ją zwrócić przeciwko tobie. Musiałam skrzywdzić ją wiele razy, żeby
się udało.
Poczułam przypływ nienawiści, echo emocji, które mnie niepokoiły. Tutaj nie było na nią miejsca, bo zostawiałam
wszystko za sobą.
Czerwona kałuża rozlewała się coraz bardziej, przybierając rozmiary jeziora.
Na korytarzu zostało jeszcze jedno dziecko - to, które wycofało się z walki, kiedy Isabel została zabrana. Chłopiec mógł
mieć dziesięć lat. Dostrzegłam w nim cień mężczyzny, którym być może stanie się pewnego dnia, jeżeli to wszystko
przeżyje - jeżeli przeżyje nas wszystkich, stając się prawdziwym Strażnikiem.
Będzie z niego następny Lewis Orwell. Dostrzegłam w nim światło, światło...
Wyciągnął rękę i dotknął mnie, rozpościerając dłoń na otwartej mokrej ranie, którą zostawił po sobie powietrzny nóż.
- Nie -
wyszeptałam. - Nie rób tego. - Bo znalazłam się tak blisko krawędzi, że mogłam pociągnąć go ze sobą. A nie
chciałam wciągać go w ciemność. - Puść mnie. Wszystko w porządku.
Ćśśś... powiedziała w moim umyśle Perła kojącym głosem. Och, moja siostro, mogę go oddać, bo jest mój. I daję tobie
ten dar. Nie jestem jeszcze gotowa, żeby pozwolić ci odejść. Jeszcze nie czas.
- Nie! -
krzyknęłam, ale było za późno.
Chłopiec nie panował nad swoimi czynami. To dziecko, to cudowne i piękne dziecko, które wyrosłoby na wspaniałego i
pięknego mężczyznę, znajdowało się całkowicie pod jej wpływem. Wbrew własnej woli chłopiec
wlał we mnie moc, opróżniając wszystkie swoje zapasy Moc wtargnęła we mnie gorącą, rozgrzaną do białości kaskadą,
wypaliła moje nerwy, zalewała okaleczone tkanki. Uzdrowiła. Połączyła porozcinane żyły. Zmusiła rany, żeby się
zaskle
piły.
Uratowała mnie, niszcząc siebie.
302
303
- Nie! -
wyszeptałam, ale nie mogłam już tego procesu powstrzymać. Nie mogłam zerwać połączenia. Byłam zbyt słaba
i być może, na jakimś pierwotnym poziomie, także za bardzo się bałam. Bałam się śmierci.
Opróżniła go ze wszystkiego. Z każdego najmniejszego skrawka mocy, nawet z tych małych cząsteczek energii, które
trzymały przy życiu jego komórki.
Zabiła go, żeby mnie uratować.
- Nie! -
mój ostry krzyk z samej głębi duszy wypełnił wąski korytarz.
Chwyciłam upadającego chłopca, ale za późno. Został opróżniony przez Perłę i wyrzucony jak śmieć.
Byłam słaba, blada i potwornie poraniona, ale nie znajdowałam się już na krawędzi życia i śmierci. On poszedł beze
mnie w ciemność.
Nie z własnej woli.
Usłyszałam w oddali głosy, krzyki pomieszane z odgłosem kroków biegnących osób. Powinnaś już iść, siostro,
powiedziała Perła. Nie chciałabym, żeby mój dar się zmarnował. Ale nie pozwolę, żebyś zabrała inne moje dzieci. Są mi
potrzebne na nasze następne spotkanie.
- Powstrzymam
cię - odezwałam się rozwścieczonym głosem. - Powstrzymam cię przed tym. Powstrzymam cię.
Wiesz, jak,
powiedziała Perła. Wystarczy tylko, żebyś zabrała się do dzieła. Ale wtedy śmierć tego dziecka będzie
pierwszą z milionów. Ale jeżeli nie zechcesz działać, zrobię to samo z dżinnami, Wyroczniami, z niewierną Matką,
która odwróciła się ode mnie. Co wolisz?
Niech dżinny same się o siebie martwią. Nie mogłam zmierzyć się teraz z kolejną śmiercią, a tym bardziej ze śmiercią
milionów dzieci.
Ale na pewno mus
iał istnieć jakiś sposób.
-
Powstrzymam cię - powtórzyłam. - Tak jak będzie trzeba.
Wzięłam na ręce martwe dziecko. Moja krew wsiąkała w ubranie chłopca. Zachwiałam się i oparłam się
0
ścianę, zamroczona z wysiłku i nagłego, dojmującego uczucia niepokoju. Jestem temu winna, pomyślałam. Winna
zniszczenia czegoś zdumiewającego. Mogłabym go powstrzymać, gdybym miała wystarczająco dużo siły. Jego życie za
moje życie. Nie był to sprawiedliwy układ.
Musiałam znaleźć sposób, żeby nabrał sensu. I musiałam stawić czoło jego rodzicom, spojrzeć im w oczy
1
wytłumaczyć, dlaczego zawiodłam ich syna.
Byłam mu to winna.
Ciemny kształt pojawił się w odległym końcu skośnego korytarza, w zakolu naprzeciwko wyjścia. Nie było to dziecko,
ale dorosły. Wysoki i barczysty, uzbrojony w strzelbę. Celował w moim kierunku. Nie miałam czasu na subtelności,
roztopiłam lufę strzelby w chwili, kiedy pociągał za spust. Eksplodowała mu w rękach, a impet rzucił go na mężczyznę
stojącego za nim. Ten odsunął krwawiącego, krzyczącego kolegę na bok i wyciągnął swoją strzelbę, a następnie oddał dwa
szybkie strzały. Właściwie chybił, dzięki mojej szybkiej reakcji i adrenalinie, ale korytarz był wąski i jedna z kul trafiła
mnie nisko w bok, w kamizelkę kuloodporną.
Odwróciłam się, a on rzucił się naprzód, krzycząc prowokująco, a za nim cały szereg jego kolegów.
Puściłam się biegiem w stronę wyjścia. Martwy chłopiec ciążył mi na rękach jak ołów, co krok miałam wrażenie, że
lada moment upadnę, ale skręciłam za róg, wyprzedzając wroga o trzy metry...
...i okazało się, że drzwi są zamknięte. Trzasnęłam dłonią w opalizującą powierzchnię, chcąc, żeby się otworzyły, ale nie
miały zamiaru.
Nie powiedziałam, że ci to ułatwię, siostro, roześmiała się Perła w mojej głowie. Chcę, żebyś cierpiała. Przez bardzo,
bardzo długi czas, tak jak ja cierpiałam przez ciebie. Chcę zakopać na zawsze w ziemi tę małą cząstkę ciebie, uwięzioną,
krwawiącą i świadomą. Chcę, żebyś czuła swoje krzyki niosące się przez wieczność. Zasługujesz na to.
Oparłam się plecami o gładką ścianę, w której powinny znajdować się drzwi. Dyszałam ciężko i przyglądałam się
nowym żołnierzom zalewającym korytarz, blokującym każdą możliwą drogę ucieczki. Usłyszałam metaliczne kliknięcia,
kiedy wycelowali we mnie broń, ale mężczyzna na czele uniósł zaciśniętą pięść i żaden z nich nie nacisnął spustu.
-
Połóż go - powiedział mężczyzna. -1 uklęknij z rękami za głową.
Nie byłam w stanie rozbroić tylu strzelb. A nawet gdybym mogła, mieli inną broń i wyczułam, że kilku z nich, a może i
wielu, posiada
ło inną moc, której mogli użyć przeciwko mnie.
Znalazłam się w pułapce.
Ale nie miałam zamiaru oddać chłopca.
Ani klękać.
Nie teraz. Nie przed nimi. Nigdy.
Przywódca sił ochrony musiał to wyczuć, bo skinął ostro głową, przyłożył broń do ramienia, westchnął i strzelił. Raz.
Trafił mnie w nogę, roztrzaskując kość udową, a ja krzyknęłam i mało nie upadłam.
Zaczął celować w drugą nogę. Kiedy posłałam moc, próbując unieszkodliwić jego broń, coś mnie zablokowało - on albo
któryś z jego ludzi.
Ściana zmiękła pod moimi plecami, wybrzuszyła się na zewnątrz pod moim ciężarem, a ja runęłam, kiedy z trzaskiem
rozchyliła się jak dziwne, okrągłe wargi.
Tym razem mnie wypluta.
- Cassiel! -
krzyknął Luis. Chwycił mnie za rękę i wciągnął za łuk kopuły. Klepnął dłonią w jej powierzchnię,
nakazując jej się zamknąć na oczach przywódcy ochrony.
302
303
-
O Boże, do cholery...
W okolicy panował jeden wielki chaos. Agenci FBI zjechali ze zbocza opancerzonymi ciężarówkami i wdali się w
regularną walkę ogniową z oddziałem strażników Perły, a inni odpierali atak chimer - niedźwiedzi i panter. Wszystko było
oświetlone piekielnym, intensywnym blaskiem płonących wokół nas koron drzew.
Turner podbiegł do nas, dysząc. Zatrzymał się jeszcze po drodze, wymieniając strzały z ochroniarzami Perły. Chwycił
mnie za jedną rękę, Luis za drugą, żeby mnie odciągnąć.
Martwy chłopiec upadł na ziemię.
- Nie! -
krzyknęłam. - Zabierzecie go! Zabierzecie go! - Wyrywałam im się jak szalona, chwytając ciało chłopca. Luis
zorientował się, że wszyscy zginiemy, jeżeli mi nie pomoże, więc przerzucił sobie chłopca przez ramię i pociągnął mnie,
kulejącą na jedną nogę, w stronę opancerzonego pojazdu.
Wsadzili mnie do środka, gdzie czekał lekarz. W samochodzie zobaczyłam dwoje śpiących dzieci-Strażni-ków oraz
Isabel, zwini
ętą w kłębek w rogu, obserwującą walkę przerażonymi oczami. Spojrzała na mnie, zakrwawioną, bladą, dziką i
rzuciła mi się w ramiona, a ja opadłam na miejsce obok niej.
Chciałam ją przytulić, ale świat wirował wokół mnie ociężale, ból zalewał mnie falami, przesłaniając wszystko.
-
Nie ruszaj się - usłyszałam słowa lekarza, a później zapadłam w ciemność.
Nie słyszałam nawet odgłosów wystrzałów.
11
Obudziłam się w ciszy, w słonecznym świetle, we własnym łóżku, w moim mieszkaniu. Leżałam pod kołdrą i czułam się
wyczerpana, rozpalona, obolała.
Ludzka, i z tego powodu przegrana.
Poczułam zapach parzonej kawy, a pełny pęcherz zmusił mnie, żebym poszła do łazienki. Wtedy dostrzegłam parę kul
opartych o ścianę i pokuśtykałam, wspierając się na nich, do małej kuchni, w której zastałam dzbanek kawy na
podgrzewaczu. Nalałam sobie do kubka i wypiłam, a później dolałam, nie siadając.
-
Lepiej się czujesz? - dobiegł mnie głos Luisa, siedzącego na kanapie w małym salonie.
-
Teraz już tak - powiedziałam i wypiłam jeszcze jeden kubek kawy, aż do dna, odstawiłam go i niezdarnie poczłapałam
do kanapy, żeby usiąść obok niego. Kule zabrzęczały, uderzając o podłogę.
Luis wyglądał... jak zwykle. Owszem, był posiniaczony i zmęczony, ale nie zauważyłam żadnych poważniejszych ran
ani sińców. Szczęściarz, pomyślałam. Albo lepiej niż ja potrafił się z nimi uporać.
-
Dziękuję za kawę - powiedziałam.
-
Nie ma za co. Zrobiłem ją dla siebie. Ty skorzystałaś przy okazji.
Odwrócił się z ręką na oparciu kanapy i przyjrzał mi się z troską. Nie spojrzałam mu w oczy. Przesunęłam palcami po
nodze.
-
Nie pamiętam... - stwierdziłam - żeby mnie na to
leczyli.
-
Nie możesz pamiętać. Znieczulili cię. Rzucałaś się jak lew zamknięty w klatce. Ale wszystko w porządku.
Usztywnienie jest tylko po to, żebyś nie zrobiła czegoś głupiego. Kości są całe. - Przerwał na chwilę. - To głupota tak się z
tobą związać.
Westchnęłam i oparłam głowę o kanapę.
-
Przecież nie chciałam, żeby coś mi się stało - tłumaczyłam. - Nie jestem masochistką z natury. To ludzka przypadłość.
-
Nie, jesteś sadystką, po prostu. Wiesz, jak to jest być blisko ciebie, Cassiel? Wiesz, jak to jest czuć się tak...
bezradnym? Patrzeć, jak sobie to robisz? - Zamilkł i potarł dłonią twarz. - Cholera. Wiem, że to nie twoja wina. Po prostu
nie mogę tego ścierpieć. Nie znoszę tego. Jakim cudem to się tak potoczyło?
- Powoli -
powiedziałam. - Nikt tego nie chciał. -Skrzywiłam się dziwnie i w końcu spojrzałam mu w oczy. - A Isabel?
- Nic jej nie jest -
nie mówił tego zbyt pewnym głosem, ale raczej tak, jakby sam starał się w to uwierzyć. -Na pewno
nic jej nie będzie. Zrobili tym dzieciakom niemiłosierną krzywdę. Kazali im myśleć same najgorsze rzeczy. Wykorzystali
iluzję, żeby je przekonać, że ludzie, którym powinny ufać, są źli. Oświadczam ci w tej chwili, że tym ludziom należy się
głęboki dół.
-
A co z jej mocą? - spytałam.
- Sprawdzamy -
powiedział łagodnie Luis. - Otrzymała podwójny talent. Albo otrzymałaby. Strażnicy nie chcą tego
stracić. Ale nie mogą pozwolić, żeby biegała z tamtymi dzieciakami i posługiwała się niekontrolowaną mocą. Ja też nie.
Chociaż ją kocham. Ale nie wiem, jak... Nie wiem, jak mam im pozwolić tak ją zneutralizować.
Poczułam, że te słowa przeszywają mnie jak piorun.
-
Zneutralizować?
-
Wiesz, zrobić operację. Całkowicie odebrać jej moc. To niebezpieczny zabieg i może się okazać śmiertelny, jeżeli coś
spieprzą. Mało tego, nie zawsze daje rezultaty. Część jej mocy może pozostać nienaruszona i ujawnić się później, a wtedy w
jej rękach stanie się jeszcze bardziej niebezpieczna.
Nie wspo
minając o tym, jaką krzywdę wyrządzi samej Isabel. Niektórym Strażnikom udawało się utrzymać bezpiecznie
swoją moc. Inni... inni wykradali się, zakrwawieni i wściekli. Jeszcze inni zrobiliby wszystko, żeby cofnąć podjętą decyzję.
Isabel nie należała do Strażników, którym udałoby się odejść. Wiedziałam to już, dostrzegłam to w niej. Miała potężną
moc i miała stać się jeszcze potężniejsza.
Albo bardziej zniszczona.
Albo i jedno, i drugie.
Był to koszmar, który obiecała im Perła, i oto się spełniał jako przerażająca możliwość. Obiecałam. Obiecałam im...
- I co zrobisz? -
spytałam go. Spojrzał na swoje dłonie i rozprostował palce, jakby go bolały.
- Nie wiem -
odpowiedział. - Chociaż cholernie tego żałuję. Myślę... myślę, że muszę zaryzykować, żeby czasowo
zablokowali jej moc. To niebezpieczne i nie za
wsze się udaje, ale przynajmniej nie jest... nieodwracalne. Jeżeli możemy
opóźnić bieg spraw o jakieś sześć czy siedem lat, osiągnie przynajmniej fizyczną dojrzałość na tyle, żeby poradzić sobie z
tym, co będzie się działo w jej ciele pod wpływem ziemskich mocy. To będzie odpowiedni wiek, żeby zacząć ujawniać
swoje zdolności. Inne dzieci nie są w aż tak złym stanie.
Skinęłam głową. Mnie też wydawało się to lepszym
rozwiązaniem.
-
Chce cię zobaczyć - powiedział Luis. - Wyjaśniłem jej, że teraz nie może, bo musisz mieć czas, żeby wyzdrowieć. - Z
trudem przełknął ślinę. - A ja muszę spytać, co się stało z tym chłopcem. Z tym, który umarł.
-
Musisz spytać oficjalnie.
- Tak.
-
Zabiłam go. - Zamknęłam oczy.
Nastąpiła cisza. Z zewnątrz dobiegały mnie odgłosy toczącego się życia - ktoś kosił trawę, dzieci się śmiały, radio i
telewizja walczyły o uwagę przez otwarte okna. Warkot samolotu w górze. Silniki samochodów na ulicy w dole.
-
Nie podejrzewam cię o to, Cass. Zbadałem ciało. Był wysuszony, podobnie jak chłopiec, którego wieźliśmy
samochodem. Wiem, że nie zrobiłabyś tego. To Perła. - Zamilkł na kilka sekund. - Opowiedz mi, co się stało.
Opowiedziałam mu wszystko po kolei, bez większych emocji w glosie. W tej chwili niewiele byłam w stanie czuć.
Jedynie wyczerpanie. Bezsens. Kiedy skończyłam, Luis wyciągnął rękę, ukrył moją dłoń w swojej i mocno ją ścisnął.
- Och, kochanie. Tak mi przykro.
- To
była moja decyzja, żeby wejść do środka. Myślałam, że miałam rację.
-
Bo miałaś. Odzyskaliśmy Ibby i dwoje innych dzieci.
Nie rozumiał. Perła dostała dokładnie to, czego chciała.
Isabel wróciła do nas, a my nie mieliśmy pojęcia, co właściwie jej zrobiono. Wątpiłam, żeby Perła pozwoliła nam tak po
prostu ją zabrać, gdyby nie krył się za tym jakiś głębszy cel. Jakaś cząstka mnie spłonęła przy tym doszczętnie - ta
najważniejsza cząstka, łącząca mnie z ludzką rasą.
-
A co się stało z ciałem chłopca? - zapytałam.
-
Zabraliśmy je ze sobą - powiedział Luis. - Sam je zbadałem. Jego rodzice nie żyją. Był sierotą. Zniknął z rodziny
zastępczej kilka lat temu. Nikt poza nami go nie opłakuje.
Nie polepszało to sytuacji.
- Ona mnie wykorzystuje -
odezwałam się. - Pi-kadorzy i byki. Wabi mnie w stronę czegoś i wkrótce nie będę miała
wyjścia, Luis. Niedługo będę musiała zniszczyć to, co kocham albo stracę wszystko inne. Nie ma innego wyjścia. Obmyśliła
wszystko. Nie mogę...
-
Możesz - przerwał mi. - Cassiel. Ashan wybrał cię nie bez powodu. Wybrał ciebie, bo byłaś jedynym dżinnem, który
potrafi tego dokonać. Który może stawić czoło Perle i wygrać. Nawet on nie był w stanie tego zrobić. Jeszcze nie przegrałaś.
Nie przegraliśmy.
-
Jestem zmęczona tym polowaniem na nią - stwierdziłam. - Muszę znaleźć sposób, żeby ją wyprzedzić.
- Znajdziemy go.
- Tak po prostu.
- Tak,
mniej więcej. Co mają ze sobą wspólnego te wszystkie miejsca, które pokazało nam FBI?
Poczułam, że budzi się we mnie coś na kształt zainteresowania. Nadziei.
-
Tamtędy biegną linie ley - powiedziałam. -Ośrodki znajdowały się w miejscach linii ley.
-
My też pójdziemy ich śladem. Zaczniemy zajmowiic miejsca, do których Perła może pójść. Zaczniemy jt| wabić,
zmuszać, żeby zaczęła grać na naszych warunkach Czułam na twarzy ciepłą dłoń Luisa. - Spójrz na mnie.
Otworzyłam oczy i utkwiłam w nim wzrok. Byl blisko, a intensywny blask jego spojrzenia zaskoczył mnie.
-
Nie pozwól, żeby ściągnęła cię na dno. Znam cię, Cass. Widziałem cię. Jesteś częścią mnie, a ja częścią ciebie. Tak jest,
prawda? Nie możesz mi wciskać kitu, bo wiem swoje. Nie ma znaczenia, kim byłaś, jakim beznadziejnym dżinnem. Teraz
jesteś jedną z nas. Człowiekiem. Istotą kruchą. Wrażliwą. W uczuciach nie
ma nic złego.
Poczułam, że łzy napływają mi do oczu. Prawdziwe łzy, gorące od udręki, z frustracji, potwornego strachu. Paliły mnie w
oczy jak ogień dżinnów.
Otarł je kciukami.
-
Nie pozwól, żeby ona zrobiła z ciebie łajdaczkę -poprosił i mnie pocałował. - Bo nie chcę być zakochany w łajdaczce.
Przywarłam do niego, czując moje łzy na jego wargach, rozkoszując się ciepłym jasnym światłem jego miłości. Mówił
poważnie.
I przez chwilę - przez krótką chwilę - czułam spokój, ten łagodny cichy szept pochodzący z samej Ziemi. Nie byłam jednak
sama. Było nas dwoje w tej oazie spokoju. I to na razie wystarczyło.
Ciąg dalszy nastąpi...