Halina snopkiewicz
Karygodna zabawa
Państwu Zofii i Henrykowi Krzakiewiczom
z Zawiercia z wyrazami wdzięczności
autorka i siostrzenica.
?
W każdym mężczyźnie odpowiadającym pewnym moim założeniom - mogę się zakochać,
ponieważ posiadam wyobraźnię. To był punkt wyjściowy tej gry niedobrej, kreujący
mnie na potwora.
Zatem jestem potworem, dopuść tę możliwość, wiadomo że potworów jest więcej, niż
to na pierwszy rzut oka wygląda. Odsłaniam się więc sama. Ty, który widzisz we
mnie anioła, powinieneś dowiedzieć się czegoś innego. Zawsze marzyłam o
mężczyźnie, któremu mogłabym się wyspowiadać. Niestety, nie mogłam brać pod
uwagę księdza podczas jego służbowych zajęć, rodzice wychowali mnie na ateistkę.
A w moim przypadku byłoby o wiele lepiej, gdybym mogła chodzić do kościoła i
wierzyć w panaceum zdrowasiek.
Ten potwór, któffjesTwe mnie tak głęboko ukryty, zrodził się z rzeczy w zasadzie
dobrej, z pogoni za cnotami ewangelicznymi, z pogoni za wiarą, nadzieją i
miłością. Wiadomo, że najwięcej ludzi wymordowano w imię zbawienia ludzkości.
Wiele tym można usprawiedliwić, wytłumaczyć niemal wszystko. Potwór więc wyrósł
i prosperował znakomicie na pożywce tego chcenia, chęci kochania, pragnienia
czegoś
7
prawdziwego. Ale co to znaczy być prawdziwą? Wobec czego? Wobec kogo? Jaki tu
jest sprawdzian? Jaki miernik, jakie kryteria? Słowem - jaki jest tu punkt
odniesienia? W stosunku do czego? Do natury, do innego człowieka, do układu
społecznego? Do tego wszystkiego razem czy do czegoś poza tym, do czegoś
stałego,
określonego już przez innych, nazwanego, czy do efemerydy, nie sprecyzowanej
chęci, żądzy przelotnej, wyrachowania, czegoś zgodnego z logiką czy do czystego
impulsu?
Wobec takiego niezdecydowania w ocenie - czemu tym punktem odniesienia nie może
być wyobraźnia, imaginacja, która zaprowadziła mnie - bo zaprowadzić musiała -
do wielkiej improwizacji niszczącej początkowy (być może) autentyzm. Lecz to
wcale nie tak łatwo wejść w orbitę błędnego koła, wykonać trzeba robotę niemałą.
Haruje się równie zaciekle na sukces, jak i na klęskę, choć zmierza się, rzecz
oczywista, do sukcesu, do triumfu, do ekwiwalentu za tę pracę tytaniczną,
odpowiedniego, do zapłaty godziwej. A może to właśnie zapłata godziwa,
ekwiwalent odpowiedni, a może to mało? Nie niecierpliw się, zrozumiesz wszystko,
najważniejsze, że zrozumieć chcesz, i chcesz mnie bronić przede mną. Tylko że
teraz już nie jest mi to potrzebne, bo i ja zrozumiałam, jak straszną zrobiłam
rzecz.
Cóż tu więc przyjmę za punkt odniesienia. Wyobraźnię, żelazną wolę czy perfidię.
Właściwie tylko te trzy psychologiczne zjawiska połączone dają coś zbliżonego do
układu wyjścia, do punktu zero. Wyobraźni miałam bodajże nadmiar, to trzeba było
zainwestować albo oszaleć.
Można, okazuje się, szaleć świadomie, wybrać sobie tak rzadką i interesującą
możliwość pogrążania się w szaleństwo - jeśli tak nazwać wypada robienie czegoś
absolutnie nieodpowiedzialnego, czegoś, co krzywdzi innego i ostro godzi w nas
samych. Więc nie roztkliwiaj się nade mną, bo sama sobie to zrobiłam. Każde małe
bicie serca osiągałam pracą mózgu. Jest naturalnie także i fabuła. Fabuła
prosta,
mało
8
znacząca, schematyczna. W każdym razie zaprzeczyłam teorii, że nie można nikogo
zmusić do miłości. Wyobraźnia, żelazna wola, perfidia... No dobrze, niech ci
będzie, plus wygląd zewnętrzny, makolągwie to pewnie by nie wyszło, nie
powiodłoby się. Chociaż gdyby z kolei ten ktoś posiadał wyobraźnię, a makolągwa
byłaby odpowiednio inteligentna? To jeszcze można by rozważyć, w każdym razie
kwestii nie zamykałabym natychmiast.
Nie wymagaj ode mnie osądzenia tej sprawy. Chcę ci to zrelacjonować a nie
osądzić. Choć werdykty będą tu padać, na osądzenie tego potrzeba mi lat. A mówię
ci to z dwóch powodów - chcę, żebyś mnie znał i pragnę cię od tego uwolnić.
Fabuła niewiele tu wniesie. Ale ta gra, to wreszcie śmiertelne zmaganie się, to
już od banału jest dość odległe - choć w tej kategorii być może przeciętne, z
tym, że jest to już psychiczne wyrafinowanie. Nie wiem, co mnie tak
ukształtowało. Nie widzę w moim życiu aż takich powodów do urazów czy
kompleksów,
byłam zawsze średnio zdolna, średnio pilna, ale do jednego miałam talent
niezaprzeczalny. Do reżyserii. Za późno to sobie uświadomiłam, to się po prostu
zmarnuje. Na szkołę filmową nie pora, a w życiu już niczego reżyserować nie
będę.
Nigdy. Reżyserom filmowym to chyba się nie zdarza, za mało aktorzy mają czasu,
żeby ich wystrychnąć na dudka, ale w teatrze? Po powiedzmy dwusetnym
przedstawieniu, szczególnie kiedy reżysera nie ma na spektaklu? Aktorzy, nie
czując ręki kierowniczej, niepomni wskazówek, które przyjęli z aplauzem, uznali
początkowo za słuszne, zaczynają grać inaczej, inaczej odczytują tekst, w ryzach
może ich trzyma jeszcze rutyna, ale jeśli jest to aktor wybitny? Indywidualność
swojego rodzaju? A ja do roli amanta wybrałam w tym względzie geniusza. Był to
kabotyn absolutny, był to szczyt, w tej dziedzinie wyżej wznieść się już nie
można. Owszem, wiedziałam o tym od początku, to mnie nie zrażało, wręcz
przeciwnie, taki materiał był lepszy, bardziej mi odpowiadał. Postanowiłam, że
zagra to wszystko tak do końca,
9
tak głęboko, że z czasem zupełnie zapomni, że gra, i być może ja zapomnę także,
o to chodziło mi bardzo, przede wszystkim. Chciałam dobrze. Wiesz, jak to było
na meczu piłki nożnej. Sędzia podyktował rzut karny na bramkę gospodarzy.
Bramkarz nie obronił. Rozjuszony kibic zamachnął się butelką i ciężko ranił
jednego z zawodników. „No, to to już jest świństwo" - skonstatował ktoś na
widowni. „Panie, jakie świństwo - obruszył się jego sąsiad. - Chciał dobrze.
Chciał zabić sędziego. A że mu nie wyszło..." Więc i ja chciałam dobrze. A że mi
nie wyszło... Zresztą, czy właśnie tak? Spektakl przebiegał pozornie bez
zakłóceń, widownia niczego się nie domyślała, nie było widać, że wkrótce zawali
się scena, na której Konrad wygłasza swoje wzniosłe kwestie. W teatrze, jak
wiemy, niemałą rolę ma scenograf. Musiałam przejąć i tę funkcję, bardzo dbałam o
oprawę, w ładnej scenerii bardziej przyswajalnie dla ucha brzmiał napuszony
tekst. W każdym razie pewnych rzeczy nie można mówić w smażalni ryb,
prosperującej na zjełczałym oleju. No i naturalnie, byłam heroiną tego romansu.
Zresztą chyba w każdej kobiecie umiera, niszczy się wielka Sara Bernardh, choć
nie każda kobieta istnienie w niej aktorki sobie uświadamia. Wynika to stąd, że
kobieta która myśli, ma jakieś tęsknoty, pragnienia, pewną sumę oczytania,
znajomość niektórych wspaniałych dramatów - chce, żeby było ładnie, żeby to było
wielkie, a przynajmniej, żeby było czymś, i zależnie od możliwości, zabiera się
do tworzenia. Formy są najrozmaitsze. Albo świetnie gotuje i wybiera uroczą
polankę podczas niedzielnego wyjazdu za miasto, doskonałe prowadzi dom, jest
oddaną żoną, pracującą zawodowo, taką, która kosztem niemałego wysiłku wygląda
tak, jakby wyskoczyła z okładki ilustrowanego tygodnika „Kobieta Idealna", albo
rozmach ma większy i posuwa się znacznie, znacznie dalej, tak jak to uczyniłam
ja. Nie dyskwalifikuję kobiet, będę tylko dyskwalifikować siebie - i bronić.
Twierdzę, że w wielu wypadkach naturalność u kobiet jest sprawą wtórną, wynika
ze znako-
10
mitego opanowania roli, utożsamienia się z odtwarzaną postacią- Dotyczy to
kobiet, które nie kochają naprawdę. Kochających naprawdę jest bardzo mało, a
kochać chcą niemal wszystkie. Tworzą więc uczucia.
Widzisz tę półkę uginającą się od reprodukcji? Te albumy mnie charakteryzują.
Jedyne właściwie rzeczy, które chomikuję. Nie mogąc mieć oryginału, choćby
jednego - zbieram reprodukcje, powielane w milionach egzemplarzy. Przeglądam je
niekiedy z namaszczeniem, daje mi to złudzenie bezpośredniego obcowania z czymś
wielkim. Choć zwracam ci uwagę, że reprodukcja nie jest falsyfikatem,
reprodukcja jest uczciwa, nikt tu nikogo nie nabiera na prawdę. Nie wprowadza w
błąd. A ja tworzyłam falsyfikat, tylko falsyfikat mógł mnie zadowolić, musiał to
być falsyfikat genialny, nie do rozpoznania przez znawców, nie do rozszyfrowania
przez promienie Roentgena. O kłamstwie wiedział tylko twórca. Czy wszystko we
mnie jest kłamstwem? Czy ja też jestem falsyfikatem? A jeśli tak - to czego?
Czyim? Czy falsyfikat zrobiło ze mnie życie? Nie wiem. Nie jestem psychologiem,
jestem chemikiem. Ale może coś z tego wypłynie pod koniec tej opowieści, może
znajdzie się odpowiedź na choć niektóre, najbardziej drastyczne pytania.
Mój talent do reżyserii objawił się wcześnie, z siłą znaczną i został uwieńczony
sukcesem konkretnym, sprawdzalnym. Chodzi o szkolne przedstawienie jasełek.
Nauczycielka wytypowała mnie do roli Matki Boskiej. Ponoć nie było w klasie
dziecka o bardziej szczerym, niewinnym, urzekającym spojrzeniu. TO był chyba
pierwszy błąd w ocenie mnie, bo tego samego dnia potencjalna Matka Boska
usprawiedliwiła nie-odrobienie lekcji śmiercią dziadka. Żaden dziadek mi nie
umarł. Ale wydawało mi się to wzniosłe, odpowiednio niezwykłe, miałam łzy w
oczach, kiedy opowiadałam o wybitnych walorach dziadkowego charakteru, wszyscy
odnosili się do mnie z szacunkiem, częstowali mnie cukierkami. Wybierałam
„krówki". O żadnym pytaniu nie było mowy. Rzadko us-
11
prawiedliwiałam się z nieodrobionych lekcji, ale jak już - to już, nie szlam na
tandetę, nie zasłaniałam się bólem głowy, strzeliłam od razu z armaty: pogrzeb w
domu. Ale nie byłam jeszcze wtedy moralnie zdeprawowana. Choć nie miałam
rodzinnego obowiązku chodzenia do kościoła, rola Matki Boskiej w tej sytuacji
wydała mi się przesadą, wręcz świętokradztwem. Zupełnie jednak zrezygnować z
udziału w przedstawieniu to było ponad moje siły. Postanowiłam wykazać hart
ducha i mimo „nieszczęścia w domu" - działać, udowodnić moją aktywność.
- Ja to zrobię - powiedziałam, bo zawsze jasełka wyobrażałam sobie zgoła
inaczej, niż to demonstrował w okresie świąt odłam dzieci chodzących na religię.
- Co zrobisz, Kasiu? - zapytała nauczycielka.
- Jasełka - odparłam. - Będę reżyserem, pomogę pani uczyć dzieci tekstu.
Po chwili wahania czy zastanowienia nauczycielka zgodziła się. Nie protestowała
także, kiedy do roli Matki Boskiej wybrałam chłopca, którego szczere, niewinne,
urzekające spojrzenie w istocie odzwierciedlało naiwność jego duszy. Zagrał
doskonale, z czułością tulił do klatki piersiowej Dzieciątko, które było wielką,
czarną lalką. Jasełka były w szkole, a nie na plebanii, udało mi się
przeforsować Dzieciątko-Murzyna, co sądzę było światową rewelacją. Naprawiłam
tym krzywdy dyskryminacji rasowej, które docierały do mnie ze szpalt gazet i
radia, brałam odwet za geograficzną niesprawiedliwość zjawienia się Chrystusa,
dawałam szansę ewentualnego dostania się do raju mieszkańcom znad Lim-popo i
Zambezi. W każdym razie miałam dość energii i argumentów, odpowiednią ilość
pomysłów inscenizacyjnych i scenograficznych, aby zepchnąć nauczycielkę do
skrajnej defensywy. Udręczona, ograniczyła się do pomocy w uczeniu dzieci
tekstu.
Triumfowałam skromnie. Wiedząc, że sukces jest moją zasługą, nie pragnęłam
ogólnego czy też szerszego poklasku. Laury wieńczyły skronie nauczycielki,
jasełka szły
12
kompletami, przez salę gimnastyczną przewinęły się niemal wszystkie szkoły z
naszego miasta i spory procent mieszkańców dorosłych. Nie musiałam wychodzić
przed kurtynę i kłaniać się. Wystarczyło mi, że sterczę za kulisami i syczę jak
żmija na zbyt samodzielnych aktorów. Perfidnie, w zapasie, w szantażu, miałam do
każdej roli dublerów, którzy błagalnie zaglądali mi w oczy. Wobec aplauzu, jaki
zdobyło przedstawienie, burzy oklasków, żaden aktor nie ośmielał się wychylić
poza moje wskazówki. Na zakończenie szkoły podstawowej wyreżyserowałam bajkę o
Jasiu i Małgosi. Rozpisałam tekst, starannie dobrałam narratora i objęłam tym
razem jedną z głównych ról - rolę Czarownicy. Czarownicę zdemo-nizowałam tylko
tyle, ile trzeba, żeby było „realistycznie" jak na bajkową konwencję, ale i
trochę uczłowieczyłam. Reprezentowała bodajże biologiczną walkę o byt, nie
pamiętam, czy nie przypadkiem żarłoczny kapitalizm, w każdym razie nadałam
rzeczy cechy pewnego historycznego porządku. Zwycięstwo Jasia i Małgosi było
zwycięstwem nowego ładu. Bolałam tylko, że Czarownicę wsadzono na łopatę (i buch
do pieca) podstępem. Wytłumaczyłam sobie, że skoro brak siły - fortel mile
widziany, bo dobro powinno zwyciężyć.
Skąd to się we mnie wzięło? Zawsze szukamy czegoś w dzieciństwie, poszukajmy i w
moim. Chorowałam na Hei-ne-Medina. Wiem, że tego nie widać, po mnie niczego
takiego nie widać. Wyleczono mnie całkowicie, choroba nie zdeformowała mi ani
nóg ani figury, pewnie nie był to jej najostrzejszy przebieg, ale, być może,
nieco skaziła mi psychikę. Dwa lata spędziłam albo w łóżku, albo w sanatorium.
Nie straciłam ani roku szkoły, uczyłam się, uczono mnie. Nie czułam się
nieszczęśliwa ani pokrzywdzona. Zapadłam na chorobę rzadką, to stawiało mnie w
pierwszym rzędzie ważnych, niczego nie musiałam wymyślać, żadnej śmierci
dziadka,
to się zdarzało naprawdę - i dało mi dużo czasu na wymyślanie rzeczy innych. Nie
jest to argument obrony - co najwyżej przypuszczalne, albo tylko przypuszczalne
źródło
13
spraw, które robiłam później. Bo prawdopodobnie bez Hei-ne-Medina byłabym taka
sama, względnie bardzo podobna, ale tego już nigdy nie będę wiedziała na pewno,
jak też nigdy nie dowiem się, jaka byłabym, gdybym urodziła się angielską lady
bądź Indianką w rezerwacie. W każdym razie jako aksjomat przyjąć należy, że tam
gdzieś, podczas leżenia w łóżku, zaczęłam wchodzić w magiczny krąg pewnego
rodzaju mitomanii. Długo było to nie nazwane, objęte słowem „marzenia", wreszcie
w pełni świadome, kultywowane nawet ze smakiem. Na przykład? No, na przykład. Na
lewym udzie mam bliznę. Staje się niewidoczna, kiedy się mocno opalę. Ale na
ogół pierwsze wyjście na plażę kosztowało mnie odpowiedź na pytanie: „skąd masz
tę bliznę". Odpowiadałam, że zaszarżował na mnie byk, spokojnie, wydawać by się
mogło, pasący się na łące. Prapremiera tej odpowiedzi odbyła się w dzieciństwie.
„Miałaś szczęście, mógł cię zaharatać na śmierć". Tak już zostało, Powtarzałam
to kłamstwo, wzniecając nim uznanie dla mojej wyjątkowej szczęśliwości.
Odpowiedź tę chyba wynalazłam tuż po definitywnym porzuceniu zamierzenia, że
zostanę matadorem, uwielbianym przez tłumy. Ale przeczytałam już znacznie więcej
i dowiedziałam się tyle, że matadorem nie może być kobieta. A naprawdę, bliznę
zdobyłam w mało chwalebnym boju, spadłam z okna, zaczepiłam się udem na
zwisającej z parapetu, zardzewiałej zasuwce. Nie widziałam powodu, żeby tej rany
efektownie nie wykorzystać. Przykład inny: Na palcu lewej ręki mam ślady po
trzech skaleczeniach. Zwykłych skaleczeniach nożem, podczas krojenia chleba.
Opowiadałam potem, że łowiłam w nocy raki, że zdobyłam okazy niezwykłej
wielkości. Pocięły mi pałce szczypcami, kiedy je wyciągałam spod kamieni.
Poetyczne, nocny połów raków, prawda? I odpowiednio odważne. Ponieważ te raki
łowiłam sama. Należało przejść przez gęsty las, ominąć uważnie mokradło... Wiem,
że wszystkie dzieci coś bredzą, wymyślają, zaludniają wyobraźnię krasnoludkami i
stworami z bajek, i nie byłoby o czym wspominać,
14
gdyby to nie rozwinęło się tak, do tego stopnia, gdyby to nie rozwinęło się z
moją aprobatą, gdybym jako kobieta dorosła nie meblowała wyobraźni bohaterami
literackich romansów. Być może podczas tych dwóch lat choroby, całkowicie
uzależniona od innych, od rozpuszczających mnie rodziców, życzliwych lekarzy,
jednej złośliwej pielęgniarki, dobrodusznej salowej, koleżanek i kolegów,
przychodzących mnie odwiedzić z obowiązku bądź z dobrego serca - zapragnęłam
smaku władzy. Być może. To tylko jeszcze jedno domniemanie, jeszcze jeden
niewyraźny trop.
15
II
Studiować chciałam architekturę. Brat mój skończył chemię, mieszkał w Warszawie,
miał żonę i dziecko, nieźle mu się wiodło. Mogłam się na początek zaczepić.
Miałam dość Starachowic, nudnego domu rodzinnego, do którego musiałam wracać o
ósmej wieczorem bez względu na porę roku i świadectwo dojrzałości. Matka moja
była kasjerką biletową na stacji. W wolnych chwilach hodowała kury w małym
ogródku na przedmieściu, wolałabym, żeby w ogródku kwitły floksy. Miałam dość
także rosołu na obiad w niedzielę i obrzydliwego smrodu, jaki wypełniał
mieszkanie, kiedy matka przed skubaniem parzyła wrzącą wodą świeże kurze zwłoki.
Oblałam egzamin z rysunku. W szkole rysowałam „najlepiej z całej klasy", to mi
stwarzało interesujące miraże, a jak widzisz, niczego nie dowodziło. Profesor,
przechadzający się po sali, zatrzymał się przy mnie i zagadnął:
- Czemu pani wybrała sobie taki trudny zawód na „a"?
- Nie rozumiem?
- Architekturę?
- Chciałabym... - ale przerwałam, nie wystąpiłam z żadną teorią przebudowy
robotniczych przedmieść w oazy flok-
16
sów, wodotrysków, szklanych ścian i lekkich konstrukcji. Byłam speszona.
- Jest tyle interesujących zawodów, na przykład na „b".
- Botanika? Nie pasjonuje mnie to.
- Budka z wodą sodową, proszę pani - powiedział profesor i odszedł.
Nie było to wersalskie, ale trafiało w sedno. Rysunek był rzeczywiście bardzo
niedobry. Poczułam się upokorzona, rujnowało to moje założenia, ale nie
obraziłam się na świat ani na profesora. W jednej konkurencji startuję tylko
raz.
Wybrałam zawód na „c" - chemię. Nie mogę powiedzieć, że „od dziecka o tym
marzyłam", chemią zaraził mnie Emil, brat. Przez ten rok, po obcięciu się na
architekturze, mieszkałam u niego, a kiedy udało mu się zameldować mnie jako
pomoc do dziecka, pracowałam przez parę miesięcy w recepcji peryferyjnego,
podrzędnego hotelu. W niektóre wieczory przygotowywał mnie do egzaminu, tym
razem poszło gładko, zdałam, zostałam przyjęta. Nie twierdzę, że Emil nie znał
tam żadnego asystenta, ale wielkodusznie nigdy mi o tym nie wspomniał, mogę więc
wierzyć, że przyjęcie na wydział zawdzięczałam głębokości mojej wiedzy, która
sprostała silnej konkurencji. Chemię w szkole dość lubiłam, a przez rok pobytu u
Emila istotnie mnie to nawet wciągnęło. Na studiach nigdy się nie wybiłam, ale
też nie miałam szczególnych kłopotów, oblałam dwa kolokwia i jeden egzamin, do
tego można się przyznać nawet w najbardziej naukowym towarzystwie. Jeszcze jeden
rok mieszkałam u Emila, ruch w ich domu był niekolizyjny, wracałam późno,
partycypowałam w wydatkach na życie, czasem zabierałam małą na spacer, z bratową
Zosią pożyczałyśmy sobie wzajemnie bluzki. Ale nie mogłam im wiecznie siedzieć
na karku. Nie dawali mi tego do zrozumienia, rozumiałam to sama.
W szkole średniej polubiłam sport. Początkowo był on moją udręką, jak skrzypce
dla Paganiniego, rozmaite ćwiczenia miałam zalecane przez lekarzy, po kilku
latach nie mog-
«kx
17
\?
łam się bez sportu obejść. Pływałam, chodziłam na rozmaite boiska sportowe, nie
osiągnęłam żadnych wyników zasługujących na podkreślenie, ale sprawność
fizyczna,
biologizm, młodość, odniosły pełny triumf nad niemocą i chorobą. Z czasów
choroby, przykucia do łóżka, przymusowego wyrzeczenia się właściwych wiekowi
zajęć, została mi dla siły fizycznej, zdrowia jakaś fascynacja - i pogarda.
Fascynacja -bo było to coś, co sądziłam, nie może być moim udziałem, pogarda -
ponieważ o tę chorobę czułam się wyższa od innych, bardziej wtajemniczona w
ludzki los poprzez łóżko, wózek, szynę, drugie w życiu samodzielne kroki, te
samodzielne kroki, których wagę już można docenić, które są zwycięstwem nad
sobą,
nad światem, nad nie zawinionym i nie sprowokowanym złem, nad jakąś niepojętą
krzywdą zadaną mi przez na oślep atakujące wirusy. Jeździłam też na długie
rowerowe wycieczki i ta lewa noga, która po zdjęciu szyny była cieńsza, z czasem
przestała być cieńsza. O chorobie nikomu nie wspominałam, pierwszy raz mówię
tobie. Wygrałam tę sprawę, nie było o czym mówić, na zawsze zostanie mi w
pamięci obraz moich rówieśników z sanatorium, którzy tę sprawę przegrali.
Matka moja rzuciła pracę w kasie, kupiła maszynę tryko-tarską i zaczęła wyrabiać
swetry. Dobrze to robiła, dobrze jej za to płacili. Ojciec mój jest nauczycielem
języka rosyjskiego w technikum elektrycznym. Rozumiesz zatem, ani dobry filolog,
ani dobry elektryk. W czasie wolnym i w tajemnicy pisze wielką rozprawę o
Czernyszewskim. Od momentu nabycia przez matkę maszyny trykotarskiej wiele chwil
spędza wyłapując z podłogi, dywanów, ścian i powietrza wełniany pył, jaki się
unosi znad tej miniaturowej fabryczki swetrów. Na drugim roku studiów, kiedy
rodzice zaczęli mi przysyłać więcej pieniędzy, wyprowadziłam się od Emila,
wynajęłam pokój w starej kamienicy na Pradze, umeblowany koszmarnie, przy
„starszej, spokojnej i samotnej", która robiła mi piekielne awantury, jeżeli nie
zgasiłam
18
w łazience kontrolnego gazowego płomyka, tego, który powinien się wiecznie
palić.
Awantury „starszej, spokojnej i samotnej" były wkalkulowane w moją egzystencję -
„zawsze coś będzie, jak nie płomyk to dywanik, jak nie dywanik to zbyt silna
żarówka" -doszłam do wniosku i mieszkałam tam czas jakiś. Miałam niekrępujące
wejście, o dwudziestej pierwszej moja gospodyni zapadała w niezwykle mocny, jak
na osobę starszą , sen. Zosia i Emil kupili mi na imieniny radio, studiowałam,
miałam towarzystwo, byłam właściwie urządzona.
Wkrótce potem wyszłam za mąż. Był to mężczyzna o barach żubra i mózgu tasiemca.
Miał wysmukłe nogi, chłopięcy uśmiech. Znajomość ze sportowego boiska. To, że
jest głupi, podejrzewałam w czasie odpowiednim, aby na małżeństwo się nie
zdecydować, ale pewności nabrałam po ślubie. Czemu więc wyszłam za mąż? Nie mam
pojęcia. Wielka miłość nie przychodziła, on miał wdzięk, wąskie biodra, był
urzeczony moją młodością, moim wysportowanym ciałem. Graliśmy kiedyś w ping-
ponga, kazał mi podnieść piłeczkę, która upadła jemu. To było coś nowego.
Chłopcy dość mi nadskakiwali, odnosili się do mnie z szacunkiem. W zwrocie
„podnieś piłkę" objawił mi się jako mężczyzna władczy. Wiem, że to można się
rozsypać ze śmiechu, słuchając takich bzdur, ale weź pod uwagę mój wiek. I mój
lęk, że żądam zbyt wiele, a do ofiarowania mam znacznie mniej. „No i nie
przeitelektualizowany" - stwierdziłam i wydało mi się to świetne na okoliczność
małżeństwa. Bardzo dobrze pływał, co także uzupełniało, moim ówczesnym zdaniem,
jego kwalifikacje na męża. Kończył studia, jego studencki żywot ciągnął się
równie niemrawo jak mój. „Dwie połączone samotności" - kombinowałam. No i byłam
z nim, samotna jeszcze bardziej. Przeintelektualizowany to on nie był, na pewno,
i nigdy też nie był samotny. Próbował mnie wprowadzać w arkana sztuki miłosnej,
ale nic nie udało mu się we mnie obudzić. A przez swoje pedagogiczne zapędy
straci! jakiekol-
19
wiek szanse na pomyślny rezultat. Może gdyby był delikatny... Kiedy zaczął się
chełpić, czy ubolewać, jakie wspaniałe kobiety miał w łóżku przede mną, poczułam
coś zbliżonego do wstrętu, choć skórę miał ciągle gładką, opaloną i śmiejące się
oczy. Nic to nie znaczyło i nie mogło trwać długo. On wynajmował pokój większy,
przeniosłam się do niego. Bez dostępu do kuchni, pichciliśmy na elektrycznej
maszynce zupy z koncentratów, czasami kotlety, to mnie trochę bawiło. Kupiliśmy
dwie łyżki, dwa noże, dwa widelce, parę talerzy. Mieliśmy ekspres do kawy,
stolnicę, elektryczny czajnik, puchową kołdrę, szczotkę do zamiatania.
Dostaliśmy to jako ślubne prezenty.
Z podziałem majątku, jak się domyślasz, nie było kłopotów. Zabrałam radio i
ekspres, zostawiając mu wspaniałomyślnie resztę. Ubił na tym interes, została mu
stolnica i puchowa kołdra. Odeszłam od niego, tak jak przyszłam: z walizką i po
południu. Nie, nie sądzę, żeby on mnie kochał, choćby przez pięć minut. Pracował
na ilość, na wyniki, sportowy typ. To nie wszystko o tym małżeństwie, choć i tak
wydaje mi się zbyt dużo. Były jeszcze nieprzyjemnie sprawy, choć i bez nich
zrobiłabym tak, jak zrobiłam, wyrzuciłabym śmieci, wzięła radio, walizkę i
zatrzasnęła drzwi, zostawiając klucze wewnątrz. O tych nieprzyjemnych sprawach
ci powiem, dotyczą one mnie, i było sprawą zupełnego przypadku, że to właśnie on
otworzył mi oczy na pewne rzeczy.
To, nazwijmy łagodnie, idiotyczne dla stron obu małżeństwo, zostawiło mi
niesmak,
a niesmak budzi pragnienie czegoś orzeźwiającego. Coraz bardziej rozpaczliwie
zaczęłam tęsknić za miłością.
20
III
Ten mąż nie był moim pierwszym mężczyzną. O tym pierwszym nie powiedziałam mu
prawdy, bo prawdy by nigdy nie pojął, skoro ja pojmowałam ją z trudem.
Nakarmiłam go sentymentalną i bardzo mokrą od słonych łez i takiej ż wody
historią o marynarzu, który zginął podczas awarii kotła na Oceanie Indyjskim.
Uwierzył i nawet wyraził coś w rodzaju współczucia:"Biedne maleństwo". Ale zdaje
się sam fakt, że nie odebrał mi dziewictwa, nurtował go i niepokoił. Trochę to
przygasło, kiedy wyraziłam podziw dla jego szerokich ramion i przysięgałam, że
tamten przedstawiał dla mnie wyłącznie walory intelektualne. A tych, rzecz
jasna,
wysoko u mężczyzn nie cenił. Każdego intelektualistę uważał za mężczyznę
ćwierćwartościowego, a takiego, który przekroczył w życiu próg sali koncertowej
- za impotenta. „To on był marynarzem i taki był mądry?" - zapytał. „Tak -
wyszeptałam cicho, z bolesnym westchnieniem - oni w czasie długich podróży mają
wiele czasu na czytanie, wiele wiedzą, wiele rozumieją. To był wyjątkowy
człowiek. Niezmiernie subtelny. Cudownie opisywał mi układy chmur o wschodzie
słońca nad Atlantykiem." Wobec opisu układu chmur - przestał in-
21
dagować. To dyskwalifikowało mojego kochanka ostatecznie, nie mogło tu być
miejsca na zazdrość. To musiała być jakaś ofiara, której cudem udało się mnie
mieć. Potwierdziłam, że było to po powrocie opisywacza chmur z dalekiego rejsu,
długi post czynił więc rzecz jako tako wiarygodną. Tego mojego męża o nic nie
obwiniam, nie oskarżam, nie ośmieszam. Był taki, jaki był. Lubił kaloryczne
jedzenie, odpowiednią porcję witamin, dużo gimnastyki w łóżku i na przyrządach,
świeże powietrze, osiem godzin twardego snu. Przyszłość wyobrażał sobie jako
sprawę nabycia motoru. Mówił, że mnie kocha, kłamaliśmy więc oboje, z tym że ja
rzadziej i bardziej świadomie. Był, jaki był. Rozwiódł się już po raz drugi, z
ostatnią żoną ma dziecko. Jeśli ożeni się jeszcze raz - nastąpi rozwód trzeci.
Bo do ołtarza stanu cywilnego władczo prowadzi kobiety, których nie rozumie.
Wydają mu się czymś innym, lepszym. I jeśli wybrana da się nabrać na jego
prostotę i wdzięk - zostaje jego żoną. Kiedy go dobrze pozna - odchodzi.
Zresztą,
może akurat istnieją jakieś inne powody. Teraz uwodzi studentkę z pierwszego
roku studiów. Ona jest z grupy, z którą prowadzi WF. Jeśli przypadkowo spotkamy
się gdzieś raz na parę lat - jemy razem duży obiad i życzymy sobie powodzenia.
Jego prostota to była prostackość. Być może umiałam to już wtedy odróżnić, ale
trochę zagubiona i smutna - nie wgłębiałam się w problem. Zaraz, przyjdzie kolej
i na te inne nieprzyjemne sprawy. Ich znaczenie uświadomiłam sobie znacznie
później. W każdym razie on żył bardziej normalnie niż ja, właściwie to
niepoważne małżeństwo było chyba jedynym normalnym zjawiskiem, jakie zaistniało
na terenie moich spraw damsko-męskich.
Kim więc w istocie był ten pierwszy. Urzeczona wiosną tuliłam się do niego pod
drzewem. A wtedy samochód oświetlił reflektorem moją twarz i on powiedział:
„Jesteś piękna". Nie wiedział naturalnie, w czym w owej chwili tkwiło to piękno.
Bo przecież piękna nie jestem. Nie, nie zaprzeczaj, bywam piękna, to się
przytrafia każdej kobiecie. To już był początek
tego. Tej jakiejś dziwnej rozpaczy i zachłanności. Rozpaczy wynikającej między
innymi z faktu, że nie widzę granic tej zachłanności, że jej ofiary nie mogę, na
przykład, unicestwić. I kiedy on powiedział: „Jesteś piękna", pomyślałam, że
gdyby ten samochód wpadł prosto na niego, miałby lekką śmierć i już tylko ja
zostałabym na zawsze „jesteś piękna". Przeraziłam się. Ukazałam się sobie jako
zwykła zazdrośnica, no, powiedzmy, wybitna zazdrośnica. A przecież go jeszcze
nie kochałam. To była wstrętna myśl, obrzydliwa, ale była, została
zarejestrowana przez mój mózg i moje sumienie. Byłam gotowa go pokochać. Lecz on
miał do rozliczenia jakąś swoją przeszłość, w ramach kurtuazji poszedł do kina
ze swoją dawną sympatią. Potem zadzwonił do mnie, zgodziłam się wpaść do niego
na herbatę o dziesiątej wieczorem. Zostałam do rana. Na drugi dzień rzuciłam go.
Ukarałam chyba dość mocno jego i siebie. Kogo bardziej? Za co? On nie wyczuł w
moich uściskach tego, że zaczynam się topić, pogrążać, że to jest pogranicze,
ten fascynujący stan... I potem, na zawsze wykreślony, stał przez cztery
wieczory pod trzepakiem na podwórku Emila, zagroziwszy mi uprzednio przez
telefon, że się powiesi, jeśli do niego nie przyjdę. Zosia zapytała: „Katarzyna,
dlaczego ty jesteś taka podła i zacięta, co ci ten chłopak zrobił?" Nie umiałam,
niestety, udzielić odpowiedzi. Zdaje się, że sama sobie coś złego zrobiłam.
Zresztą w końcu się nie powiesił. Więc on poszedł sobie spod tego trzepaka, z
niewykorzystanym sznurkiem w kieszeni, telefon przez kilka dni musiał być
wyłączony, a ja, ja zaczęłam coś pojmować. Dziś mam na ten temat prawdziwą
wiedzę, która już nigdy nie przyniesie mi żadnego pożytku. Koniec z
eksperymentami na fizyczną i psychiczną wytrzymałość. Wtedy musiałam dojść do
wniosku, że miłości nie należy pragnąć, przeciwnie, jeśli się na to zapada -
trzeba zastosować ostre leczenie. Że euforia to nie jest życie, to nie jest stan
normalny, że to jest patologia, która nie doprowadzi mnie do niczego dobrego. Że
statystycznie rzecz biorąc, ludzi o psychice
22
23
spekulatywnej jest mało, że możliwość spotkania kogoś, ktd będzie myślał
podobnie do mnie, pragnął tego samego, pat] rzył w tym samym co ja kierunku jest
taka sama, jak zderzę] nie się dwóch komarów lecących nad Azją. Że większośd
ludzi kieruje się odruchami i mniej mają ze sobą niż ja kłopotów. Zaczęłam
rozważać samobójstwo. Zamiast tego wyszłam za mąż. Potem wróciłam do dawnych,
obłędnych pragnień, że musi być miłość. Że tylko poprzez miłość mogę się
sprawdzić. Przypadki były takie i inne, niefortunne, to wielkie uczucie nie
przychodziło, aż wreszcie, wreszcie znalazłam odpowiedni obiekt...
W
Ten chłopiec, z którym całowałam się pod drzewem i w którego mieszkaniu
spędziłam noc - uświadomił mi dwie rzeczy. Że nie funkcjonuję prawidłowo, kiedy
jestem zakochana, że to mogłoby trwać wyłącznie wtedy, jeśli strona druga byłaby
zaangażowana w stopniu akurat takim samiu-sieńkim jak ja. A sądzę, że już choćby
tylko moja gotowość przewyższała jego uczucie. Była to taka chwila jasności, w
której omal nie pękło mi serce. Nie sądzę, że gdyby nie spotkał się ze swoją
dawną dziewczyną, nasza krótka historia miałaby inny przebieg. Może tylko finał
byłby inny. Ale po tym pójściu do kina czy gdzieś tam beze mnie zwęszyłam jakieś
uzależnienie, słuchanie kroków na schodach, zdrady, kłamstwa, cierpienie, płacz,
upokorzenie, odwracanie wzroku, lęk przed zadaniem pytania. I rzecz druga - że
więź fizyczna dla mnie nic nie znaczy. Ten wniosek potwierdzony przez małżeństwo
był jednym z najbardziej błędnych wniosków, jakie kiedykolwiek wyciągnęłam. Ale
pojęłam to dopiero za parę lat, już w czasie kiedj' byłam inicjatorką tej
brudnej afery. Zawsze miałam skłonności do przesady. Zły styl psychiczny, pełen
patosu nie wygłaszanego. W dwudziestym
24
25
pierwszym roku życia zaczęłam się bać starości, zmarszczełd sądziłam, że w tym
względzie świat dla kobiety stanowi obój koncentracyjny bez żadnego wyjścia.
Jakiejś starości god nej, pełnej ciepła, przyjaźni, zaufania, piękna, nie brałar
pod uwagę. Sądziłam, że nie dotyczą mnie prawa mimikiy że nie mam żadnej obrony
przed niczym. Ratunku mogłan upatrywać jedynie w małżeństwie z mężczyzną
starszym który o wiele wcześniej niż ja dostałby sklerozy. Miałam ta kiego
wielbiciela w zapasie, Koralkiewicza, ale na szczęścił nie odważyłam się na to,
choć owszem, niejednokrotnie taka możliwość rozpatrywałam. Zawsze młodsza,
zawsze piękniej! sza, zawsze godna pożądania, zawsze mądrzejsza. Koralkiel wicz
obchodził się ze mną nielitościwie, mówił, że mnie kol cha, i że jestem życiową
flądrą, uwikłaną w siatki na zakupi i etui od zużytych szminek, których nie mam
energii wyrzul cić. To mnie od czasu do czasu stawiało na nogi, przywracał ło do
rzeczywistości, jeśli zapędziłam się gdzieś daleko. TaM Koralkiewicz bywał mi
potrzebny, z żelaznego wielbiciela, nil obdarzanego względami, kobieta nie
rezygnuje tak łatwo. Nia może tu zagrać element ambicji, miłości własnej -
przecie! to na cudzej ambicji przeprowadza się niekiedy próbę wyli rzymałości,
to cudzą miłość własną świadomie lub nieświal domie się rani, przecież w ten
sposób w stosunku do innej osoby odczuwamy uczucie litości, przywołujemy się na
drogi humanitaryzmu i postępowania zgodnego z kodeksem mięł dzyludzkim.
Koralkiewicz pojawi się w tej opowieści jeszce niejednokrotnie, zawrzesz z nim
bliższą znajomość, no i jl pojawię ci się w jeszcze jednej odmianie perfidii. A
kobiec! perfidia ma odmian i niuansów nie kończący się szereg. Ni sądzę, żeby
moje postępowanie wyczerpało odmiany wszye kie, tak wysoko się nie oceniam.
Koralkiewicz poznał mnie w recepcji hotelu, przenosił sl wtedy z Krakowa do
Warszawy, zakładał - z całą pewnością ł że umilę mu smutne, hotelowe noce.
Zapłacił drogo za to zł» dzenie, zakochał się we mnie, zdaje się, naprawdę.
Zaistniał
też między nami specyficzna odmiana przyjaźni. Tłumaczył mi cierpliwie, że w
architekturze nie dokonałabym prawdopodobnie niczego, że chemia to nauka
wspaniała, z przyszłością- że powinnam z nią wiązać więcej ambicji, niż wiążę
(„tylko ty mi nie mów o ambicji, ty dziennikarzyno od stanu wody na Wiśle" -
wykrzykiwałam, pewna bezkarności). Był świadkiem na moim ślubie. Nie wydawał się
zgnębiony. Jego doświadczenie życiowe na tyle przewyższało moje, że od razu
postawił temu małżeństwu właściwy horoskop. Taki był więc układ między nami.
Chociaż mówiłam mu czasami, kiedy pozwoliłam mu na siebie pokrzykiwać,
„wychowywać" mnie: „twoje nazwisko powinno być jednostką głupoty" - głupi w
istocie nie był. Najlepszy dowód, że cierpliwie przeczekiwał wszystkich moich
panów, twierdząc, że ma czas.
Tak, zanosi się tu na jakieś samobiczowanie, które, być może, mało wniesie do
mojego obrazu. Pewnie wydam ci się zbyt ekstrawagancka, zbyt zapatrzona w
siebie.
Tak, nie patrząca dalej niż czubek własnego nosa, zajęta wyłącznie tym, co się
we mnie dzieje, zadająca rany innym, raniąca dla własnej wygody, szafująca
ciosami, jeśli miało to ułatwić jakąś sytuację, jakieś z życiem czy ludźmi
porachunki. Lecz przede wszystkim mówię tylko o jednej dziedzinie mojego życia i
o niej chcę ci powiedzieć wszystko, jeśli to możliwe. Ta spowiedź nie stanowi
dla mnie żadnej psychoanalizy czy czegoś zamiast religii rzymskokatolickiej, od
której odeszłam. Żadnego konfesjonału z jego magią rozgrzeszenia. Nie chcę,
żebyś mnie rozgrzeszał, chcę, żebyś mnie kochał pomimo tego, co tu usłyszysz.
Milczałam tyle lat, choć mówiłam tak dużo. Choć nie robiłam tamy dla kobiecej
potrzeby mówienia, barykadowałam tor dla ludzkiej potrzeby mówienia. Musiałam
tak robić, nie było komu i po co tego powiedzieć. Zostawało więc paplanie,
kłamstwo, plus rozmowy na tematy zawodowe. Do paplania i kłamstwa przedstawię ci
odpowiednie ilustracje. Rzeczowość i konkretność rozmów służbowych nie jest
rewelacją, a poza tym, zbyt to fachowe, specjalistyczne i prze-
26
27
.
de wszystkim, stanowi drugi nurt mojego życia, mniej na w tej chwili
interesujący. Nie chcę pozować na kobietę fatal] ną, jestem od tego jak
najdalsza, ale mężczyźni z którymi byj łam, mimo że mnie po pewnym czasie
okłamywali - bo nil kochając, dawałam folgę lenistwu i przestawałam odgrywaa coś
tam, byłam więc nieciekawa, nie potrafiłam z siebie nie wykrzesać - mimo że
pocieszali się po mnie bardzo łatwo, odl chodzili z niejasnym przeczuciem „ona
była jakaś dziwna"! odchodzili w jakiś sposób okaleczeni. Jeśli znaleźli uroll w
odmęcie i koszmarze moich rozmyślań, mojego sposobJ odczuwania i reagowania.
Jakby z przetrąconym kręgosłu-l pem. Nigdy to się nie stało z Koralkiewiczem, bo
po pierwsze! nie był moim kochankiem, a po drugie on nie posiadał tej akJ tywnej
sfery w psychice, którą mogłabym zrujnować, czj choćby zahaczyć. Koralkiewicz
zbyt wiele sprowadzał do ku-l rzu na regałach i źle wytrzepanego dywanu.
Zastanawiałam] się czasem, czy taka przyziemna rzeczywistość, takie tłuma-l
czenie świata nie byłoby dla mnie zbawienne. Dziś wiem, ża to powinno istnieć
także, obok, zajmować mały, uporządko-j wany kącik w wielkim pokoju. Bardzo
długo odkrywać mi wyj padło prawdy najoczywistsze.
Nie potrafiłam żyć. Nie potrafiłam się jakoś usadowić, wyl mościć sobie gniazda.
Cechowała mnie łatopalność, rozgar-j diasz, miewałam depresje na przemian z
napadami beztros-jj ki. Mój egoizm zaczął przybierać formę żarłoczną. Brnęłam] w
ostre sformułowania, kategoryczne imperatywy. Arbitral ne sądy, ostateczne
opinie - co przy zmienności nastrojÓAJ musiało i werdykty poddawać metamorfozie.
Stawały si przeciwstawne do poprzednich, ale równie zdecydowane.
Wyłącznie alternatywny stosunek do świata: życie je; bardzo piękne, albo życie
nie ma żadnego sensu. Niemożl wość zgody na: życie bywa bardzo piękne, życie nie
jest po; bawione sensu. I wątpiłam, żeby przemijanie lat, upływ cza-j su, które
to zjawiska wyciszają ducha inkwizycji, zniżają ton, stabilizują płynność
kryteriów i końcowych sformuło
28
wań, zdołały odnieść w moim przypadku jakikolwiek sukces. Doskonała
nieumiejętność rozróżniania dwóch pojęć: obiektywizm, subiektywizm. To były dla
mnie słowa znaczące idealnie to samo. Może inaczej: subiektywizm był właściwym
poglądem, obiektywizm herezją. Czasami te pojęcia, przypadkowo, były zbieżne,
jeśli dotyczyły kolorów, względnie temperatury. Zielone-ziełone, upalnie-upalnie
- to można jeszcze niekiedy aprobować. Bo już na przykład na: „ale chlapa",
replika bywała natychmiastowa: „ale skąd! Taka wspaniała wilgoć, jakie to
orzeźwiające".
Próbowałam zacząć żyć w ogóle tak, jakbym realizowała polisę wspomnieniową na
starość, jakbym się ubezpieczała w jakimś prywatnym zakładzie ubezpieczeń na
ewentualną zadumę przy kominku, w podeszłym wieku, jakbym przewidywała, że
zechcę kiedyś powiedzieć wnukom: „No, moi drodzy, wasza babcia nie zmarnowała
ani chwili danego jej czasu".
Zbyt łatwo byłoby powiedzieć, że żyłam dla przyszłości, byłam kolekcjonerką
uderzeniowych wrażeń, wspomnień barwnych. Niewątpliwie był to element także,
przypuszczalnie w podświadomości, nie sprecyzowany, ale przede wszystkim pogoń
za intensywnością, pełną gamą uczuć. Nie pogardzałam w tej zwariowanej wędrówce
nawet cierpieniem, męką, przeciwnie, chwytałam to i przyglądałam się temu
uważnie, i jeszcze niemożliwość zrozumienia, że intensywność, autentyczność,
głęboką prawdę, zamkniętą amplitudę drgnień serca i psychiki można znaleźć w
łagodnym umiarze spokoju zadumy, daniu sobie czasu i szansy na refleksje. A przy
braku nawet jakiegoś szczątkowego porządku, ładu wewnętrznego, musiało to dać
takie efekty, jakie dawało: egzystencję dość bogatą i straszliwie trudną,
przyciągającą i odpychającą, te ciągłe galopady na szklaną górę, jakież to było
wyczerpujące i jakie chwilami wspaniałe!
Po tym odejściu od męża wprowadziłam się z powrotem do starszej, samotnej i
solidnej, która z ulgą przepędziła lokatora zajmującego moje miejsce. Widocznie
wolała paląc}'
29
się płomyk gazowy w łazience niż stada dam odwiedzaj ącyc młodego człowieka.
Choć z nim rozrywkę miała na pewij większą i umiejętnie z niej korzystała. Ze
znacznym ożywi< niem opisywała mi szczegóły bielizny tych pań. W tej bieli; nie
przeważał kolor czarny. Lokator płacił więcej niż ja, wic byłam zdumiona, że go
tak lekko wylała. Pojęłam ten zaske kujący fakt w toku dalszej jej opowieści,
martyrologii ???? żującej tę koegzystencję. Młodzieniec zasypiał często na dofc
rym gazie, wypalał dziury wprawdzie w swojej kołdrze, al wpędził staruszkę w
obsesję, że którejś nocy podpali chału PC i wszyscy spłoną żywcem.
- No, mówię pani, pani Kasiu, jak mam sen sprawiedliwy, i w nocy się budziłam,
bo mi się wydawało, że czuję swąd. A ta się spalić przez huncwota to przecież
nie dla człowieka śmierć?
- Śmierć w ogóle nie jest dla człowieka - odpowiedziałan
- Umrzeć trzeba. Ale to wcale nie znaczy, że należy si z tym zgadzać.
Wróciłam do siebie, znowu do punktu wyjścia, byłam wo na, ta świadomość mi
nieźle zrobiła. Dosyć lubiłam rozmów z gospodynią, starałam się jej nie
szokować.
Tu było norma ne życie.
- Rozwiodła się pani? - nie wytrzymała.
- Formalnie to nie, to mi nie jest do niczego potrzebne I tak, widzi pani,
interesujący stan cywilny. Nie panna, ni mężatka, nie rozwiedziona, nie wdowa.
- Co pani powie. No to ja nie będę przeszkadzać. Na wa kacje pani wyjedzie? Bo
syn z żoną będą w Warszawie.
- Wyjadę. Na dwa miesiące.
Zabrała się do wyjścia, ale tuż pod drzwiami zawrócili Coś ją nurtowało.
Sądziłam, że coś, co dotyczy mojego ma żeftstwa, ale się pomyliłam. Młody
lokator w sensie obyczaje wym zademonstrował jej rzeczy znacznie ciekawsze i n
większą zasługujące dociekliwość. Ja ze swoim skomplikow; ??? stanem cywilnym
wnosiłam jednak pewien ład, niczy krowa element spokoju w krajobraz łąki o
zachodzie słońca.
30
_ A jak pani będzie inżynierem, skoro odkurzacza nie urnie pani naprawić?
- Bo to inny wydział, nie moja specjalność, silniczki elektryczne. Ale przyjdzie
jakiś kolega, to pani naprawi. Na mój chłopski rozum wysiadł silnik w
elektroluksie. Szczotka się chyba przepaliła. To niedrogie, ale nie wiem, nie
znam się na tym.
- A niech przyjdzie i dziesięciu kolegów, koledzy przynajmniej się nie kąpią.
Widzi pani, powiedziała pani, że przeciwko śmierci należy się buntować. No i co
z tego? Czy to co pomoże?
- Owszem, coś niecoś pomoże. Może nie tak zasadniczo, śmierć prawdopodobnie
będzie istnieć, dopóki istnieje życie, ale nie byłoby peniciliny, szczepionek i
tak dalej, gdyby wszyscy się tak pogodzili i czekali biernie. Wkrótce dzięki
temu buntowi przestaniemy się lękać raka. Pani też się buntowała i przepędziła
lokatora wypalającego dziury w kołdrach. Choć to właściwie można by nazwać
asekuracją a nie buntem, jednak jest to pewna forma protestu.
- Wymyśla pani coś, pani Kasiu. To małżeństwo niedobrze pani zrobiło. Schudła
pani.
- Schudłam nie przez małżeństwo, tylko przez operację. Nie wiedzie mi się w
życiu, jeśli chodzi o medycynę.
- Operacja? W pani wieku? A co to było?
- Wyrostek robaczkowy - zbyłam ją.
- A co mąż? Martwił się chociaż?
- Bardzo. Był na meczu bokserskim.
- Kiedy? Jak to, na meczu?
- Właśnie wtedy, kiedy mnie operowano. Pewnie bał się, że wpadnie w depresję,
no, nie ma o czym mówić.
- Właściwie to się cieszę, że pani wróciła. Człowiek się przyzwyczaja, a i
rozmawiać z panią lubię.
- Ja też.
Powiedziałam prawdę, a od pewnego czasu prawdy nie wygłaszam zbyt często.
Później jeszcze niemal zupełnie wyeliminowałam ją z repertuaru. Czy tak być
musiało? Pewnie
31
nie. Ale w to brnęłam. No i znowu było mi pusto, lecz to nia znaczy źle. Kułam.
Odwalałam pracownię, zdawałam egza-j miny, jakiekolwiek marzenia czy tęknoty
starałam się zgniaj tać. Moim studiom ten okres pustki wychodził na dobrej Emil
się rozczulał i pękał z braterskiej miłości, że się co dJ mnie nie pomylił. Ale
mnie to na dobre nie wychodziło, nia zawsze udawało mi się te myśli zgnieść.
Któregoś wieczoru wracając z zajęć z poplamionymi od odczynników rękami -j
weszłam do kościoła, zupełnie dla siebie nieoczekiwanie I tak stałam w tym
pustym kościele, czując potrzebę jakiej: żarliwości, prawdy, od której
odchodziłam coraz dalej i ni< wiedzieć czemu, zaczęłam się jak gdyby modlić. I
do puszk z datkami na remont kościoła, wrzuciłam pięćdziesiąt zło tych, a
nazajutrz, na fali jakiegoś uniesienia, chęci wyjści; naprzeciw czemuś dobremu,
przed wykładami zawiozłan prawie nowe, wełniane palto prosto z pralni starej
kwiaciar ce, którą obserwowałam od pewnego czasu, jak w bramie zziębnięta,
natrętnie i bezskutecznie, sprzedawała zwiędłe żonkile. Był to jakiś okup,
zadatek...
Moi bogowie widocznie serio potraktowali ten dar, be wkrótce potem zaczęła się w
moim życiu era tak zwanej po myślności. Wiesz, często kobiety zawiedzione,
zagubione demonstrują światu prosperity w życiu zawodowym. W formij odwetu czy
czegoś w tym rodzaju. Jako studentka - rozkwitłam. To, że coś znaczę, czy też
znaczyć mogę, to że mara w każdym razie na to szansę, wpłynęło na mnie ogólnie
mobilizująco. Chyba od tej świadomości aż wyładniałam, w każdym razie niektórzy
koledzy z wydziału jakby się obudzili. ?? drobne sukcesy starałam się cynicznie
podsumować, że drogich kolegów do startu podniecał mój stan cywilny. Żenić sil
nie trzeba, a rozgoryczona mężatka powinna chyba stanowi! łatwy łup? Nie
stanowiłam, w każdym bądź razie dla nich Ale zaczęłam, że tak powiem, rozrywać
się, chodzić na jubll dancingi, popijawy, od czego przedtem uciekałam, nastra
szona jakaś sowa, uwikłana w niepotrzebne dywagacje, ni
32
nikomu nie dające bilanse. Pewnie się zastanawiasz, ilu jeszcze mężczyzn wystąpi
w tej opowieści. Postanowiłam powiedzieć ci całą prawdę i tylko prawdę, ale czy
to będzie cała prawda?
33
V
Żaden z tych adorujących mnie młodych ludzi, że tak trywialnie powiem, nie
doszedł do mety. Nie miałam żadnych zobowiązań, nie miałam komu być wierna,
byłam młoda, podobałam się, więc właściwie nie istniały powody, żeby nieco nie
podretuszować stanu „on mi się podoba". Ale jednak nie. Nie ze względów wyższej
etyki, skrupułów czy nadmiaru moralności - ale jednak chciałam, smutnym
doświadczeniem małżeństwa pouczana, żeby się za tym kryła jakaś treść. Jeśli
jeszcze w rozrachunkach i retrospekcjach to małżeństwo udawało mi się
usprawiedliwić, to absolutnie nie widziałam okoliczności łagodzących dla tej
pierwszej w życiu nocy, którą spędziłam nie sama. Bałam się, że mam zdrowe
zalążki na sposób myślenia odbiegający nieco od normy, jeśli nie wręcz
patologiczny. Dlaczego tak postąpiłam, jak mogłam być tak okrutna, już choćby
tylko wobec siebie, i tak dalej, i tak dalej. Doszłam do wniosku, że jeśli
człowiek nie może naprawić swoich błędów, to powinien przynajmniej spróbować
naprawić siebie. Tymczasem naprawiałam błędy wczesnej młodości, poznawałam smak
zabaw, wspólnych wycieczek, trochę dumna, a trochę nieszczęśliwa, że nigdy nie
jes-
34
teIn tak zupełnie w środku tych rozrywek, że do wszystkiego tego mam zły i nie
uzasadniony niczym dystans. Czekałam, aZ strzeli jakiś piorun, porazi mi oczy,
przestanę prowadzić myślowe machinacje. W czasie tego roku i w czasie wspólnych
koleżeńskich wakacji nad morzem, pocałowałam się raz z jednym kumplem na
falochronie, co mnie tak zażenowało, a potem rozśmieszyło, jakbym miała lat
piętnaście względnie osiemdziesiąt. Dałam więc temu spokój.
Mojej gospodyni naturalnie nakłamałam, jeśli chodzi o wyrostek robaczkowy, choć
symptomy były te same, a wyrostek usunięto mi istotnie przy okazji. Ale po
prostu przy okazji. Moje małżeństwo, niefortunne od początku do końca, choć w
pewien sposób przemyślane przeze mnie, było niefortunne naprawdę w całej
rozciągłości. Pewnego dnia, maszerując z siatką wypchaną przeze mnie, poczułam
straszliwe bóle. Złapałam się rękami za słupek tramwajowy i po chwili to minęło.
Bałam się najgorszego, paraliżu, recydywy choroby. Spociłam się ze strachu. Po
paru minutach atak bólu się powtórzył, dowlokłam się do taksówki, mając
wrażenie,
że w dole brzucha przelewa mi się płynne gorące żelazo, a prawa noga za chwilę
znieruchomieje na zawsze. Pojechałam do pierwszej z brzegu przychodni.
- Objawy otrzewnej, nie mogę pani wypuścić, trzeba od razu do szpitala -
stwierdziła młoda lekarka. - Może to także być wyrostek.
„Więc nie Heine-Medina" - odetchnęłam z ulgą. W mojej źle doświadczonej
wyobraźni otrzewna nie stanowiła żadnego zagrożenia. Uprosiłam lekarkę, żeby
pozwoliła mi pojechać do domu. Lekarka po upewnieniu się, że w domu jest telefon
i że nie mieszkam sama, z wahaniem, ale pozwoliła mi pojechać. W poczekalni
przychodni zostawiłam siatkę z pomidorami. Nie mieszkałam sama, ale byłam sama.
Skręcający, straszliwy ból się powtórzył, kierowca taksówki pomógł mi otworzyć
zatrzask u drzwi. Położyłam się, zrobiłam zimny okład, ale to niczemu nie
zapobiegło. Z bólu zaczęłam tracić
35
przytomność, nie mogłam już dojść do telefonu. Doczołgalam się, jak raczkujące
dziecko, wezwałam pogotowie. I znowu byłam w szpitalu, w instytucji, której
zawdzięczałam tak wiele i której nienawidziłam z całego serca. Przeżywałam tam
klęskę, porażki, upokorzenia i triumf. W czwartym dniu pobytu, po
przeprowadzeniu wielu badań, operowano mnie. Była to ciąża pozamaciczna.
Operacja została zrobiona znakomicie, nawet poprzeczne cięcie stało się po
pewnym czasie niewidoczne, ale drugi taki przypadek pozbawiłby mnie szans na to
,
że kiedykolwiek zostanę matką. W bólu kobieta może znaleźć radość, jeśli rodzi
lub cierpi przez mężczyznę, którego kocha. Ale te przed i pooperacyjne męki,
zastrzyki znieczulające, aparaty tlenowe, obolała tchawica, do której wpakowano
mi rurę, żebym miała czym oddychać podczas paraliżu wywołanego narkozą - to
wszystko, w zestawieniu z bezsensem mojego małżeństwa wydało mi się
niesprawiedliwością. I ten mąż, który poszedł na mecz bokserski i to pewnie
niejeden, bo tak się denerwował, że nie mógł sobie znaleźć miejsca... Choć to
była prawda, jego zdrowy organizm nie mógłl znieść jakiegokolwiek psychicznego
balastu. Nie wymagałamB zresztą, żeby sypiał pod szpitalem, w namiocie, w ogóle
ni ? od niego już nie chciałam. Wypadało mi się właściwie cieszyć* że nie była
to ciąża normalna, co oszczędzało mi pewnych! rozterek. Jeszcze nie w pełni
zregenerowałam siły, kiedyl wzięłam tę walizkę i ekspres i zatrzasnęłam drzwi,
zostawia-? jąc klucze wewnątrz. Widzieliśmy się kilka razy, odpowiadał łam
„nie!". Po pewnym czasie przestał nalegać. Zresztą sąH dzę, że to naleganie było
ukłonem w stronę form, o których słyszał, i niezgodą na pozycję opuszczonego. No
i dalej było tak, jak było, mówiłam ci to już. Burzliwe wakacje, ustawicz-j ne
zmiany miejsca, niewygodne środki lokomocji, harówka! przed dyplomem, w ogóle
ciężkie w zdrowotnym znaczeniu! studia, nie wpłynęło to dobrze na moje
samopoczucie fizyczl ne. Pracowałam z benzenem, to grozi białaczką. Ciągłe
wyzie-J wy chemikalii, wrodzona chyba niechęć do mleka - bo jako]
36
„eSka karmiono mnie sztucznie, nie chciałam ssać, więc tka wkrótce straciła
pokarm - sprawiła, że znów byłam
muszona odwiedzać lekarzy. Nie znaczyło to, że dbałam siebie. Przeciwnie, źle
się odżywiałam, przypadkowo, już choćby w odwecie za kaloryczne i
wysokowitaminowe małżeńskie menu, dużo paliłam, w nocy zakuwałam i czytałam
książki, chcąc mieć czas na muzykę, chodzenie na wystawy i kino. Do lekarzy
szłam z konkretnym żądaniem, aby mi usunięto dolegliwość taką czy inną. Miałam
zalecenie, aby po operacji wpadać od czasu do czasu na badanie kontrolne. Nie
wpadałam. Ale jakieś kłucia pod blizną wreszcie, gdzieś po roku, do tego mnie
zmusiły. Weszłam do gabinetu ginekologa i powiedziałam dzień dobry. Znałam tę
twarz.
- Dzień dobry - podniósł się. - Ja gdzieś panią widziałem, gdzie?
- Rok temu byłam operowana. Może...
- Nie. Proszę siadać. Już wiem. Pani jest siostrą Emila, zdaje się?
-Tak.
- Byłem kilkakrotnie u nich w domu, poznaliśmy się przecież, nie przypomina
sobie pani?
- Owszem - powiedziałam - przypominam sobie pana. Nagle ten gabinet, który nigdy
nie jest miły, stał się dla
mnie czymś koszmarnym, wręcz zjawiskiem z męczącego, złego snu. Zastanawiałam
się nad honorową drogą odwrotu. Pielęgniarka przyglądała się tej scenie z miną
obojętną. Był taktowny, ułatwił mi sytuację.
- Zaraz tu przyślę kolegę - powiedział.
To było dla mnie radosnym sygnałem ostrzegawczym. Zatriumfował w nim element
zażenowania nad zawodową rutyną. Tym razem pielęgniarka wykazała nieco
zdziwienia, ale posłusznie poszła po doktora Kowalskiego. Potem spotkaliśmy się
przypadkowo u Emila, po miesiącu. Emil zauważył, że Marcin, jego kolega z
akademika i jakichś studenckich obozów, zaczyna odwiedzać go częściej.
37
- Katarzyna jakoś dziwnie też - roześmiała się Zosia.
krotce przestaliśmy ich odwiedzać obydwoje. Niepoko mnie jego zawód, ale pewnych
pytań w cywilizowanym swi« cie się nie zadaje. Pragnęłam zadać wszystkie.
Zakochan: się w nim było sprawą spontaniczną, ale wkrótce opanowaS mnie znowu te
złe siły, nad którymi nie mogłam zapanowa Ch°d2iłam otumaniona i szczęśliwa,
dyplom w termin uzyskałam dzięki interwencji Ducha Świętego i poprzedni. mu
okuwaniu którym osładzałam sobie czas po łatwym d Przewidzenia krachu
małżeństwa.
Chcąc utrzymać to, co pc siadałam wydawać się atrakcyjną, coraz bardziej
pożądaną robilam błąd za błędem, wyszłam poza naturalność. Zosta wal° to nie
zauważone bądź przebaczone mi. On mnie ko chał- Był rozwiedziony. Pytania o jego
żonę zostały w kręg" pytań nie postawionych. Do pewnego czasu.
Pozornie nic się między nami nie gmatwało, mieliśmy wie ?? szanse Nie kryłam
swojego uczucia do niego, ale bardz dba*am o ukrywanie zazdrości. Dopóki było to
możliwe. N Pokład- niby wszystko było jak najlepiej, ale on musiał wyje cłlać na
dwa dni, jego matka zachorowała. Zaczynałam by zaztfr0sna o przeszłość i jakby o
przyszłość, ponosiłam klęsł prze2 domniemanie. To był upalny dzień, a ja byłam w
kieps] ^ stanie od rana. Spaliłam sobie bluzkę kwasem azotowym co ^i się nigdy
nie zdarza, to się nie przytrafia nawet średnic zdolnej studentce pierwszego
roku chemii. Zawsze jesten w Pracy bardzo uważna, ponieważ wiem, że nie jestem
z natu! ^ t?ika i nigdy nie miałam w laboratorium żadnego wypadku Lecz tego dnia
nic mi nie szło. Jakoś nagle wszystko się zawal ??' Trzęsły mi się ręce,
stłukłam deflegmator, ta bluzka, a pd tem zostawiłam w sklepie kostkę masła i
wstydziłam się p nia- Wrócić sądząc, że mi nie uwierzą. Miałam przed sobą zuj
pełnie ' e 0poludnie, nie wiedziałam, co robić. Konieczni] chciałam
włączyć się w jakiś rytuał, iść do kina albo zadzwoj nić do kogoś gdzieś się
umówić, do teatru, na jakieś tańcej zalać się Ale wiedziałam dobrze, że nie
strawię namiastek. ?
Taki Koralkiewicz to byłaby namiastka ze świadomego wyboru, na zawsze.
Rezygnacja. To jest zupełnie co innego, to mogłoby być nawet dobre. Więc tak na
nic nie miałam ochoty, stałam sobie na przystanku naprzeciwko uniwersytetu i
udawałam, że czekam na autobus, sądziłam, że sprawiam wrażenie, że ja się także
śpieszę i mam bliżej określone cele. A co mogło mnie w ogóle tego dnia
obchodzić,
skoro Marcin wyjechał. Przed wyjazdem powiedział, że będzie zabierał
autostopowiczów, bo sam nie tak znów dawno był studentem i doskonale jeszcze
rozumie, co to znaczy nie mieć pieniędzy. Uśmiechnęłam się wtedy anielsko i
wykrztusiłam gładko, bez żadnego zacięcia czy ironii, głos jak aksamit, że to
piękne, iż pozycja zawodowa w tak młodym wieku nie przewróciła mu w głowie i że
jest taki chłopięcy, i ileż w tym wdzięku. Był zachwycony moją postawą,
powiedział, że dobrze przewidywał, że tak się do tego ustosunkuję, bo przecież
nasza wiara w siebie, nasze wzajemne zaufanie... tego w kontekście
autostopowiczów nawet nie było co przytaczać, to byłoby śmieszne. I te moje
myśli były śmieszne, ja teraz też zabieram autostopowiczów, czasem są zabawni. A
wtedy były jeszcze wakacje i tylu studentów „ruszyło w objazd", przyznałam, że
to byłoby aspołecznie, gdyby przez trzysta kilometrów leciał wolny wóz, tego
rozumowania nie dało się podważyć. Patrzyłam tak na pusty dziedziniec
uniwersytecki, gdzie często istotnie czekałam na autobus i gdzie widywałam te
nonszalanckie dziewczyny. Takie chyba inne niż ja. Jedna z nich mogła „ruszyć w
objazd" i siedzieć gdzieś w tej chwili w rowie, na jego trasie... Przypominałam
sobie twarze, stylizowaną niedbałość uczesania, rozchełstanie pod szyją, obcisłe
dżinsy, drażniący sposób chodzenia bez biustonosza. Na pewTio niejedna z nich
poleciałaby na dobry samochód choćby właściciel jej się nie podobał. Ratowałam
się myślą, że jestem w tym cudownym położeniu, że dla jednego posiadacza dobrego
samochodu żadna kobieta poza mną nie istnieje. A potem przyszło to, wiesz, co
wiem o męskiej natu-
38
39
rze, on jest inny niż wszyscy, on jest absolutnie wyjątko wszyscy mężczyźni są
jednakowi i tak dalej.
I nagle na tym przystanku, zobaczyłam Teresę. Teresa ła koleżanką Marcina z
pracy i właściwie jego narzeczo z którą się rozstał wtedy, kiedy to wszystko
między nami sj zaczęło. Ona mnie nie znała, mogłam przyglądać się jej karnie.
Wiedziała o moim istnieniu, ale nie towarzyszył t żaden realny obraz. Chyba. Po
prostu chciałam się o przekonać, czy tak właśnie jest. Zbliżyłam się do niej.
Obel rżała się w lewo, potem weszła na środek jezdni, umykają tuż przed
trolejbusem. Podeszła do kiosku. Niespodziewani dla siebie już tkwiłam za nią.
Kupiła dwie paczki kubańi kich papierosów. Dźgnęło mnie to prosto w serce,
zachwil łam się. Wiedziałam dobrze, od kogo się nauczyła palić czai ny tytoń,
poczułam ten zapach, ten smak... W mojej torebJ były takie same papierosy, te,
których zrazu nawet nie moi łam pociągnąć, a potem, potem już nie mogłam się bez
nici obejść, choć po takiej przepalonej i przegadanej nocy oj tych papierosów
czułam ból za mostkiem i gorycz w ustacl Mężczyzna dotąd kocha kobietę, dopóki
ogląda w nocy j twarz w świetle zapałki. Czy oglądał Teresę?
Już wszystko we mnie krzyczało: „nie, cofnij się, wróć, ni patrz na nią", ale
już na wszystko było za późno. Teresa Ą lewej ręce miała zawieszoną siatkę, w
niej plastikowy worj czek, przez który przezierały różowe szmatki. Kupiła jeszcJ
mydło. Odwróciła się do mnie twarzą, spojrzała szybko, ta jak patrzy dobrze
ubierająca się kobieta na dobrze ubrarl kobietę i odeszła. A więc mnie nie
znała.
Zobaczyłam, doka idzie, a właściwie już wiedziałam, czułam, po tym wewnętri nym
rozedrganiu, dziwnym jakimś podnieceniu, dławieni] się czymś strasznym, tak że
prawie pięknym... Nie musiała! się śpieszyć. Pobyt tam trwa zwykle parę godzin.
Udawała! jeszcze przed sobą, że się zastanawiam, że rozważam, że bia rę pod
uwagę „nie". I już byłam w sklepie. Kupiłam najdroJ szy, puszysty ręcznik,
następnie mydło i gąbkę. Może się zl
wahałam, może i miałam dla siebie odrobinę litości, jednak iuż płaciłam za
wstęp.
Błyskawicznie znalazłam się na górze nrzy szafkach do rozbierania i wtedy
zobaczyłam ją ponownie. Musiałam mieć w twarzy coś dziwnego, może patrzyłam na
nią na przykład z otwartymi ustami, albo coś podobnego, bo zatrzymała rękę,
którą już już mała rozpiąć klamerkę biustonosza, odwróciła się, założyła ten
biały chałat, który wręcza kąpielowa, i zeszła na dół. Poznała mnie, poznała
kobietę, która stała koło niej przy kiosku, mogła pomyśleć Bóg wie co, ale chyba
nigdy nie przyszło jej do głowy, że chcę zobaczyć te biodra, te piersi, dzięki
którym on... okropieństwa to jakieś, ale naprawdę nie perwersja, chociaż...
Jak ja przeżyłam te dwie doby, trudno mi sobie przypomnieć, tonęłam w piekle,
które sprowokowałam i sama do siebie zbliżyłam. Po pracy wracałam do mieszkania
Marcina i zamiast, jak dotąd bywało, wyciągać się z lubością na tapczanie i
spokojnie czytać w oczekiwaniu na niego, przeglądałam w samoudręce plik
fotografii amatorskich, robionych podczas wyjazdów za miasto, urlopów i
wycieczek.
Kilka fotografii było znad morza. Na jednej z nich Marcin trzymał Teresę na
rękach, ona władczo obejmowała go za szyję... obydwoje byli roześmiani i
wyglądali na szczęśliwych. Zdjęcie było nieupozowane, ktoś je po prostu
pstryknął podczas tej sceny, to mnie wpędzało w depresję jeszcze głębszą.
Próbowałam przypomnieć sobie ze szczegółami identyczną sielankę z mojego życia,
kiedy to mój mąż niósł mnie przez plażę na rękach, demonstrując swoją fizyczną
tężyznę i chcąc mnie zmusić do kąpieli w wodzie, której temperatura zbliżona
była chyba do zera. Wykrzykiwał wtedy, że woda morska to zdrowie, a ja jestem
wydelikaconą, rozpieszczoną, cieplarnianą dziewczyną. Nie machałam nogami ani
nie piszczałam, nie obejmowałam go za szyję, pozwoliłam się wrzucić do zimnej
wody, informując go potem tonem beznamiętnym, że jest idiotą, i że studiuję
chemię wbrew zaleceniom lekarzy i na przekór zdrowemu rozsądkowi. Zarzuci-
40
41
łam mu także te kalorie i witaminy, to dopiero asekuracja i popłynęłam daleko
poza białe boje, a kiedy nabrałam jud wyglądu przemarzniętego kartofla, wsiadłam
do motorówki którą on popłynął za mną z ratownikami. Znał moją zacie tość,
wiedział, że nie wrócę, kiedy płynął obok mnie i nam» wiał do powrotu. Wrócił
więc sam i wziął tę motorówkę.
I gdyby wtedy zrobił mi zdjęcie, wyłoniłaby się na nim twarz z głupkowatym
wyrazem, pełnym rezygnacji, może złości, w każdym razie dalekim od
szczęśliwości.
Więc ???? ciąż u mnie było to samo, to było zupełnie inaczej, bo chocj tak to
już jest, że wszystko, co dotyczy nas, jest dla nas zul pełnie inne niż
identyczny przypadek u innych ludzi, w tynjl wypadku różnica nie podlegała
kwestii. I nie pomagało mil że to zdjęcie miało wartość archiwalną, że ja tu
byłam trium-l fatorką, bo zaraz przyszła myśl, że jest to, być może, triunł
złudny i przejściowy, że lada moment infekcja seksu emanul jąca z innej kobiety
może ten triumf zamienić w pośmiewisl ko, że nie podniosłabym się z tego...
I kiedy Marcin wrócił, zebrałam resztkę nadziei, że jegl pierwszy pocałunek
wyleczy mnie z zarazy zazdrości, lecz nil potrafiłam zdobyć się na czułość,
byłam nastroszona, odpol wiadałam monosylabami na pytania, którymi mnie zasypyJ
wał. Ot, nic specjalnego nie robiłam podczas tego naszegl pierwszego rozstania,
czytałam, byłam w kinie i u fryzjer» Oczy mam podcienione, ponieważ źle spałam.
Dlaczego? Czl ja wiem, jakiś świder pracował pod oknem, pewnie przeprcl wadzano
nocne roboty konserwacyjne, pewnie, że nie powirl ni tego robić w nocy, no, ale
kiedy mają robić, podczas rui chu ulicznego?
Potem przyszła noc, było bardzo cicho, i leżeliśmy w ta ciszy bez słowa i nie
była to cisza szczęśliwa, była trwożna to ja wnosiłam tę trwogę. Więc chciałam
to przełamać, przĄ tuliłam się do niego i gładziłam go po głowie, i może już nil
byłoby w nas obcości, gdybym nie przypomniała sobie Teresy, tam w łaźni. Nie
wiem, czemu on przypisał to, że się od
42
niego odsunęłam, zmrożona, a przecież w nowy sposób podniecona, w sposób,
którego absolutnie nie mogłam ujawnić i któremu nie wolno mi było dać ujścia ze
względu na szacu-nek dla siebie, choć tylko to jedno mogło mi pomóc.
Wywoływała111 w pamięci obraz piersi Teresy, trochę podkrążonych i pięknych, tę
skórę miękką, opinającą jej ciało, lekką wypukłość brzucha, rozstępy skórne na
nim, jakby rodziła albo schudła gwałtownie, kolana, które musiały go obejmować i
po min drżeć. Zamykała oczy, kiedy woda z prysznica mocnym strumieniem leciała
na jej włosy, twarz miała odprężoną pod działaniem strumienia, gładką,
wyrażającą zadowolenie. Widziałam sposób, w który odpoczywała po kąpielowych
zabiegach, ze zgiętą nogą, podciągniętym kolanem, lewą ręką założoną pod głowę,
i siebie obok niej, zachłannie, choć ukradkiem, patrzącą, rozdygotaną,
zdychającą z zazdrości. A przecież widziałam tylko jedną Teresę, a on dziewczyn
przede mną miał wiele, skąd mogę wierzyć, że jestem tą wyjątkową, to on we mnie
wyrobił pewne nawyki, które musiał nabyć gdzie indziej. Przecież te gesty,
lekkie przyciąganie mnie do siebie, dotykanie palcami moich ust, to wszystko
było, było, było, kombinacja tych gestów jest w końcu ograniczona, nie powinnam
mieć żalu, pretensji, ale mam, mam, mam. I po mnie, albo nawet równolegle, to
może się zdarzyć, powtórzyć, nie, nie, nie. I kiedy zapytał: „co ci jest",
odparłam, że nic, że zrobiło mi się strasznie źle, bo pomyślałam, że może
przestać mnie kochać, i znowu przytuliłam się do niego mocno, zapominając o
postanowieniu, że tej nocy to się stać nie może, że byłaby to próba zaspokojenia
pragnienia wynikającego z zazdrości, z zachłanności, z żalu. Ależ skąd,
zapewniał mnie, jakbym cię głuptasie mógł przestać kochać, moje ty śliczności,
moje ty życie, co ci mogło przyjść do głowy, no chodź, chodź, widzisz, jest na
to sposób, widzisz, widzisz. Tak, to jest rada, to jest sposób, kochany mój,
jestem zupełnie głupia, nic się nie liczy, tylko ty, ty jesteś wszystkim,
zawsze,
zawsze. Nigdy jeszcze nie byłam tak natarczy-
43
wa, czy jak by to nazwać, i taka obojętna, potem, pozbawioJ na oddania i
czułości, to musiało go zastanowić, było narrt okropnie. Taka przed chwilą pełna
rozpaczliwej namiętnościj leżałam koło niego jak dziewczyna, która zabłądziła na
goJ dzinę do hotelu i nie wie, jak dalej się zachować w tej dziwi nej sytuacji.
Wsłuchiwałam się w tę noc do świtu, ale doi biegł mnie tylko krzyk ptaka za
oknami. Najgorsze było. że on zasnął, zostawił mnie samą, choć przez tyle nocy
maltrel towaliśmy się do rana, myślami, rozmową i sobą, i te nocą po których
wstawaliśmy chorzy, z piaskiem pod powiekami! jednoczyły nas przeciwko
wszystkiemu, co mogło nas rozdzielić. A wtedy, kiedy był mi tak potrzebny,
zasnął, co mnia nie rozczuliło, jak zwykle, że to takie dziecinnie męskie, nie]
nawidziłam go, ten stan normalny, fizjologiczny, wyzwolił we mnie furię, miałam
ochotę okładać go pięściami, bić, krzyj czeć w ucho, „wstań, do jasnej cholery,
bo prześpisz coś najj ważniejszego, trąby anielskie słychać, sąd ostateczny ???
naszą miłością... Kiedy to jeszcze w ludziach jest, to dobrze' - pocieszyłam
się.
Nad ranem i ja usnęłam.
Następne dni, dni z nim, pełne spokoju i pewności, przyniosły mi równowagę.
Wiedziałam, że Marcin do tych zdjęć nie wraca, nie przegląda ich nigdy.
Fotografię, na której nie sie na rękach roześmianą Teresę, trzymałam w swoim
portfelu. Oglądałam ją czasami, gryząc wargi.
44
VI
Rzadko, ale jednak spotykałam się z Koralkiewiczem. Kiedy na przykład Marcin
miał nocny dyżur. Nie było to trzymanie Koralkiewicza w rezerwie, przeciwnie, z
racji wieku i doświadczenia służył mi jako konsultant od spraw sercowych. Służył
chętnie, podkreślam na swoją obronę.
- Czemu się gnębisz? - pytał - ty go kochasz, on cię kocha, obydwoje jesteście
wolni i niezależni, gdzie tu problem?
- Bo ty nie masz ani szczypty wyobraźni - informowałam go. - Musisz mieć
konkretny krajobraz, rzecz, cios, żeby coś do ciebie dotarło. Nie potrafisz
przeżyć tragedii wyimaginowanej.
- Kobiety, które nie darzą mężczyzny uczuciem, potrafią być okrutne - wzdychał.
- Denerwujesz mnie. Nie traktujesz mnie poważnie.
- To nieprawda - oburzył się. - Tylko, widzisz, życie i tak przydziela
odpowiednią porcję ciosów. Nie dorabiaj więc ich do siebie.
- Nic tu nie jest dorabiane. Po prostu jest. Chcę prawdy, spokoju i miłości, a
to wcale nie jest tak mało skomplikowane.
Patrząc na Koralkiewicza, myślałam o bezpiecznym małżeństwie z rozsądku. Czy
znaczyło to, że nie dość mocno
45
i prawdziwie kochałam Marcina? Przeciwnie, te ponure kał-1 kulacje wynikały z
nadmiaru mojego uczucia. Miłość szalona jest rzadkością, szczególnie wzajemna -
medytowałam! podczas pedagogicznych wywodów Koralkiewicza. Jeśli na-1 wet się
pojawi, proza i codzienność małżeństwa obdzierają ją z iluzji i do partnera mamy
pretensje, że nie sprostał wymo-j gom naszej własnej egzaltacji. Małżeństwo z
rozsądku ma szansę na długowieczność. Pozbawione piorunów wielkich namiętności
może się stać fundamentem egzystencji dobrej,] spokojnej. Zmniejsza ryzyko
dramatów i wzajemnych roz-j czarowań. Ponieważ nie oczekuje się po nim wiele,
każde po-j zytywne zjawisko można odczytać jako dar niebios. Nie bę-J dzie w nim
miejsca na zabijającą mnie zazdrość, bo tegoj uczucia w stosunku do
Koralkiewicza nie mogłam sobie na-J wet wyobrazić. Wiele kobiet idzie na taki z
życiem kompro-J mis i nie wychodzą na tym źle. Tylko się jakoś przełamać,
zrezygnować z miłości, ubiec los.
O ile zazdrości o Koralkiewicza nie potrafiłam sobie wyobrazić, o tyle jednak
wyobraźnia w związku z nim w ogóle , pracowała. Wyobrażałam sobie, że jestem
żoną Koralkiewicza, nigdy żadnego ostrego pogotowia, żadnych obaw, że skóra mi
się kiedyś pomarszczy i wyschnie. Moje wizjonerstwo wydało mi się dość
szokujące,
zastanawiałam się, co we mnie wytworzyło ten przerażający sposób myślenia. Czy
oglądanie klęsk i porażek różnych par dookoła mnie? Wszyscy oni wychodzili z
punktu właściwie dobrego, stan wzajemnego zainteresowa-j nia sobą, pociągu
fizycznego nazywali pospiesznie miłością, pobierali się, czas pewien przesypiali
w radosnym otumanie-j niu, budzili się powoli albo gwałtownie... I wtedy albo
rozwo-j dzili się w sposób godny, albo maglowo-karczemny, względnie, połączeni
dzieckiem, telewizorem i ratami ORS-u dreptali! obok siebie obojętni, źli,
kuśtykali w bezmiarze kłamstw i sprzeniewierzeń, rezygnując powoli z coraz
większych obsza-j rów urody świata. Z Koralkiewiczem nic podobnego by mi si
przydarzyć nie mogło. Żyłabym sobie przy łaskawości los
46
dwadzieścia pięć, trzydzieści lat, jako pani magister Koralkie-wiczowa,
podróżowała samotnie, zajmowała się trochę kuchnią, interesowała sztuką,
literaturą, bez zastanawiania się, co robi mąż, kiedy mnie nie ma, bo nic by
mnie zwyczajnie to nie obchodziło... Może nawet jakieś dziecko. Bo chyba można
kochać dziecko od niekochanego mężczyzny? Można kochać -odpowiadałam sobie -
tylko że się go nie pragnie. No i Koral-kiewicz jest przez te wszystkie lata
dobrym, poprawnym mężem i ojcem, potem dostaje sklerozy... to się trafia. Nie
ja,
tylko on. Ja mu mówię z wyrozumiałym uśmiechem: „Mój drogi, mówiłeś to już pięć
razy" - i poprawiam mu troskliwie pled, wyrozumiałości pełna, bo według mojej
koncepcji to byłoby gdzieś na tarasie domu wypoczynkowego. Jeśli ja umrę
wcześniej, co daj Boże amen, to on mnie pięknie pochowa i będzie dzielnie
stawiał swoje małe stopki za moją trumną, autentycznie niepocieszony, bo ze mną
odejdzie coś, w czym sprawdzał się jego ład i porządek, coś, przeciw czemu
musiał oponować. A jeśli on pierwszy odejdzie do wieczystej chwały, to
naturalnie ma do ostatniej chwili zapewnioną pomoc i opiekę, i gwarancję, że nie
oszczędzę na pogrzebie. We mnie nawet smutek, ktoś odszedł, czy tak być powinno,
ale żadnej rozpaczy. Potem przejrzę w jakieś samotne popołudnie jego starannie
ułożone papiery, mruknę głośno „a cóż to było za życie bez pasji", wyrzucę
nareszcie tę wodę po goleniu, która mnie nieważnie irytowała przez te wszystkie
lata, choć nigdy mu na to nie zwróciłam uwagi ani nie kupowałam innej, odeślę
jego rzeczy jakiejś rodzinie i urżnę się na starość po raz pierwszy od lat
trzydziestu w samotności, co może mnie przyprawić o zawał, ale zaryzykuję. Same
więc płynęłyby dla mnie z tego związku korzyści. Z nim nie bałabym się odruchów,
impulsów, spontaniczności, nie kontrolowałabym się, mówiłabym, wyjdź z pokoju,
przyjdzie do mnie masażystka. muszę być systematycznie poklepywana, choć już
chyba nic nie zniweczy tych obwisłości, a jeśli on by nawet nie wyszedł, to
mógłby w kącie siedzieć nad gazetą, drzemać, nie przeszkadzałby mi.
47
Ale na ogół, po takiej nudnej kawie, podczas której urozmaiceniem był dla mnie
krem orzechowy i te bzdurne myśli, z ulgą żegnałam Koralkiewicza,
przeświadczona,
że nie przełamię się nigdy na tyle, aby móc ułożyć sobie życie w tym cichym
kanionie psychicznej wygody. Ale takie myśli były, zjawiły się zrazu, jako
szyderczy, autoironiczny nurt, później, zalegalizowały się jako wariant do
przyjęcia całkiem możliwy, wracały jako ratunek przed udręką, którą mi niósł
zwią-zek z Marcinem.
Czasami, podświadomie, a na pewno wbrew woli, wymykała mi się mało subtelna
uwaga. Kiedy na przykład wracaliśmy z kina i omawialiśmy wdzięki jakiejś seks-
bomby. To ja na ogół rozczulałam się nad nadmiarem tych wdzięków, sama ich
niemal pozbawiona. Chciałam, aby kontrast, który powinien był mu przyjść na
myśl,
zagrał na moją korzyść.
- Przesadzasz, wcale nie była taka szałowa - mówił tonem, w którym węszyłam
pewne znudzenie.
- Naturalnie - mówiłam - naturalnie. Kobiety z anatomicznego punktu widzenia nie
mogą cię już interesować.
- Co za bzdury - protestował.
- Więc mogą?
- Ty? Z każdego punktu widzenia - odparł.
Na głupie pytania na ogół otrzymuje się głupie odpowiedzi. Nie powinnam mieć o
to do Marcina pretensji, to ja go prowokowałam, sama wciągałam go we frazesy. W
złym znaczeniu intrygował mnie jego zawód. „Intrygował", to za słabo
powiedziane,
w innym wymiarze myślenia. Właściwie szokował mnie i przerażał. Nie miałam
odwagi o nic go pytać, ale nie mogłam zatrzymać mojej wyobraźni. Kiedy
rozmawialiśmy o pracy, dzieliliśmy się wrażeniami z tego, co się wydarzyło w
ciągu dnia, zachowywałam się chyba jak człowiek przemarznięty, rozcierałam
dłonie, choć chciałam to wszystko przed nim ukryć. Chciałam za wszelką cenę
traktować sprawę zwyczajnie. Istnieją takie zawody - mówiłam sobie -kobiety
pracujące w tej specjalności sama uważam za niepo-
48
rozumienie. Przecież ja też korzystałam z usług kolegów Marcina. Nie jestem
dzieckiem, muszę to wszystko przyjąć naturalnie, nie zwracać na to uwagi. Ale
wiedziałam, że z tym podłym dla siebie, i innych! - charakterem nigdy nie
uwolnię się od tego całkowicie. To, co najwyżej osiągnę, to będzie zgoda, a nie
wykluczenie z naszego życia. Wiedziałam, że będzie mnie to gnębić, nurtować, że
będę prowokować pozornie swobodne, „ogólnoludzkie" rozmowy, żeby wysondować, czy
nigdy nie zainteresowała go żadna pacjentka? Jak to, nigdy. A ja, pacjentka
potencjalna? Trudno założyć, że oszołomiła go moja uroda, mój wygląd był bardzo,
bardzo daleki od oszałamiającego. Znaczyło to jednak, że zwracał na swoje
pacjentki uwagę? Posuwałam się w dręczących myślach dalej. Czy słyszał szelest
bielizny zdejmowanej za parawanem? Pacjentki, pielęgniarki, żona, kochanki,
Teresa. „Życie mężczyzny składa się z idiotycznych przyzwyczajeń i byłych
kochanek" - myślałam obserwując, jak Marcin czyści fajki. A palił przeważnie
papierosy, fajkę niezmiernie rzadko.
Dziwne sprzeczności tkwiły we mnie. Zarozumiałość obok kompleksu niższości.
Wyniosłość wobec tych, którzy mnie kochali, wobec tego pierwszego,
Koralkiewicza,
poczucie mniejszej wartości w stosunku do Marcina, którego kochałam ja. Czułam
się zagrożona ze wszystkich stron. Ten lęk nie obejmował tylko pielęgniarki,
siostry Luizy, która pracowała razem z Marcinem. Była to dziewczyna zbyt mocno
zbudowana, masywna, umalowana trochę krzywo, pojęcia nie miała o tej sztuce.
Marcin żyrował jej weksle, to za radio, to za telewizor, robił sobie z niej
dobroduszne żarty. Luiza naprawdę miała na imię Ludwika oraz dokładnie tyle lat
co ja. Zastanawiałam się, która z nas jest jednak starsza.
Czasami, niezmiernie rzadko, wpadałam do Marcina, kiedy zdarzało się tak, że
obydwoje kończyliśmy pracę mniej więcej o tej samej porze. Przyglądałam się
wtedy masywnej, zbyt mocno zbudowanej Luizie. Wyglądała na kobietę świa-
49
domą w każdym stopniu celowości swoich działań, na kobie* tę nie kwestionującą
niczego. Wyobrażałam sobie, jak wstąjl rano, myje się, robi sobie śniadanie, je
z namaszczeniem i M smakiem, cieszy się z kruchości szynki, powoli pakuje ka
????? do pracy - wyciągając uprzednio z torby wczoraj scho, wane tam papierki,
pergamin, który wydał jej się zbyt czyś» ty, aby go wyrzucić. Zabiera z sobą
płócienną serwetkę, która w pokoju pielęgniarek ma zaakcentować jej zmysł
estetyczny, jej taniutką, codzienną elegancję.
Potem - pewnie Luiza przejeżdża szminką po wargach] Patrzy na swój pokoik z dumą
i satysfakcją, pieszczotliwie zamyka drzwi i wychodzi na ulicę. Wsiada do
tramwaju, zal tanawia się, kiedy wreszcie ze swojej skromnej pensji spłaci raty
za telewizor. Pewnie'jest zadowolona, że wczoraj po pracy przerobiła sobie
własnoręcznie sukienkę. Z tą kobietą tak różną ode mnie - a może podobną -
Marcin przebywał siedem godzin dziennie. Z tej strony zagrożenia nie czułam. Isl
nienie Luizy zaakceptowałam. Moja chęć wynalezienia prl paratu, któiy dosypany
do zupy byłby w stanie każdej kobiecie w polu widzenia Marcina dołożyć lat
przynajmniej trzydzieści - Luizy nie dotyczyła. Skąd ta zazdrość, ta
zachłanność?
Ano, nie wiem. Mało się wie o sobie. W każdym rl zie niech cię to nie zwodzi i
nie myl narastania zazdrości z intensyfikacją uczucia. To dwie różne sprawy:
miłość a chęć władzy posiadania.
Wracając do Luizy. Była to kobieta jakaś bardzo dorosła opanowana, bez
kompleksów z powodu braku mężczyzny w jej życiu. Uznałam ją za niegroźną,
uznałam za kobietę, która myślą nie wybiega poza najłatwiej dostępne możliwości.
I sądzę, że w kreowaniu tego akurat werdyktu byłam nil omylna. Nieprzewidziane
możliwości ja sama podetknęłaifl Luizie pod nos. „Cóż za reżyser umiera we mnie"
- takie słowa powinnam wyrzęźić, kiedy będę umierać. Owszem, należę do ludzi,
którzy wyobrażają sobie własny pogrzeb i własne nekrologi.
50
Mało, jak dotąd, mówię o Marcinie. On jest przecież właściwym bohaterem, a nie
ilustracją tej opowieści. Jego postać chciałabym ci jakoś wyraźnie nakreślić.
Powiedziałam ci, że ponure kalkulacje, dotyczące na przykład małżeństwa z Ko-
ralkiewiczem, wynikały z nadmiaru mojego uczucia. Ale teraz szczerze. Z tego
nadmiaru wyłonił się Marcin jako obiekt inwestycji. Byłam gotowa zainwestować
wszystko. To prawda.
Historia nasza będzie miała pewien punkt zwrotny. Nie, jeszcze nie teraz. Co ja
właściwie chcę ci udowodnić? Że kłamstwo bywa spontaniczne? Przecież nie cała
jestem kłamstwem. Gdzie ten obszar i te regiony, których kłamstwem dotknąć nie
wolno? A może kłamstwo bywa potrzebą prawdy? Nie chcę, abyśmy wynajdowali nowe
sformułowania na to, co jest „prawda", szczególnie w tak mrocznej i zagmatwanej
strefie ludzkich uczuć, podlegające] tylu napięciom, nieuchwytnej niemal,
nieustannej zmienności. Więc musimy się umówić, że prawdą było to, że istotnie
kochałam Marcina. Nie sposób kwestionować wszystkiego. Negacja jest łatwa,
szczególnie z pewnego dystansu. Każde zjawisko po jakimś czasie można tak czy
inaczej usiłować podważyć. Sprawy względności zostawmy więc matematykom i
filozofom.
No więc, żeby to jednak uściślić - kochałam Marcina nie do końca, a więc więcej.
Czy nie odkryłeś jeszcze tej prawdy: nie do końca - to znaczy więcej? Porównaj
to z człowiekiem pijanym. Jeżeli urżnie się w belę, w trupa, to po prostu zwali
się z nóg i nic dla niego nie istnieje, świadomość mu się wyłącza. A pijany tak
do granicy, ale tylko do granicy tej świadomości utraty, jest pijany bardziej,
pijany więcej właśnie 0 świadomość swojego stanu. Skracając to: jeszcze myśli.
Odzwierciedla to idealnie stan moich uczuć do Marcina. Nie zwaliła mnie ta
miłość z nóg na tyle, żeby myśleć w ogóle Przestać. Niestety, ale nie. A potem
margines na to myślenie zostawiany powiększał się i powiększał. A niedobre ,
niekie-
wręcz nieludzkie było to myślenie. A uważałam, natural-
51
nie, że wszystkie jego myśli powinny dotyczyć mnie. Ponie-4 waż nie byłam tego
pewna, stąd te spłoszone, śpiewne refre-J ny „o czym myślisz". Wolałam banalne
„o tobie" niż „o ni-j czym". Chyba bywało na mojej twarzy rozczarowanie do uk-l
rycia , jeżeli odpowiadał: „Zastanawiam się, czy ten obraz nie wisi trochę
krzywo". Siedziałam, patrzyłam na niego, baJ łam się czegoś i knułam dramat.
Bałam się, że on nie wierzy w miłość. Postanowiłam więc być egzaltowana, byle
nie doi 'śmieszności, i tę jakąś jego niewiarę przełamać czarem tej
powściągliwej egzaltacji, rozumiesz mnie? Musiałam dogrzel bać się w nim do
warstwy, którą uważał za skamieniałą,\ dawno wystygłą. Do jakichś młodzieńczych
porywów. On sąl dził, że kocham w nim ten jakiś chłód, brak żarliwości,! i choć
wiedział, że postanawiam to zwalczać, zakładał, że te* go nie dokonam. Że
rezygnacja z dokonania tego stwarza wJ mnie tę uległość. Ta moja uległość
osaczała go bardziej nij emanujący z każdego gestu sex.
Czasami łapał mnie na spojrzeniach niekontrolowanych! wtedy nie miałam w sobie
chyba nic z kobiety zakochanej J a w oczach coś nie budzącego zaufania. Wtedy
instynkt sal moobrony kazał mu zawracać, wychodzić z powrotem na pol wierzchnie,
obwarować się, otoczyć. Ale wystarczały moje rę-l ce, czuły głos, położenie
głowy na jego kolanach, aby doszedł! do wniosku, że się myli, że mnie krzywdzi,
że nigdy nie był wam komediantką. A pokaż taką kobietę, która nią nie byl wa. I
miałam za sobą ogromny, ważki argument: słabość.] Słabość pozorną.
On nie wiedział, że moja słabość jest wystarczająco mocij na, żeby rozwalić jego
siłę. I miałam nadzieję, że się nie do-; wie. Ale się o tym dowiedział.
52
VII
Przy tym pozornym braku logiki, to wszystko jest zdumiewająco konsekwentne. To
znaczy moja polityka była konsekwentna. Musiał się pojawić ten trzeci. Szczepan
przylgnął do nas, bo stanowiliśmy bardzo, tak na pierwszy rzut oka, zwartą parę.
To podnieca, intryguje. Szczepana poznaliśmy na dancingu. Był znajomym naszych
przyjaciół, przypadkiem tam spotkanych, potem wiesz, wspólny kieliszek w barze,
jakiś taniec. Nie zrobił na mnie żadnego wrażenia, poza tym, że był uroczo
wstawiony i miał ładną kamizelkę. Okazało się, że mieszka w Krakowie, nie był
nigdy na Wawelu, co uznałam za wypowiedź pozerską i co rozbawiło mnie do łez, bo
była już druga w nocy, a ja cały wieczór czułam się wspaniale, co rzadko mi się
zdarza w knajpie. Wiesz, to już był ten stan, kiedy wszystko musuje, podnieca,
kłębi się i ma się ochotę pocałować barmana. Już ta wspólnota towarzystwa, które
przyszło tu coś zabić, szuka tego rauszu, którego nie daje napicie się na jakimś
przyjęciu, tych rozmów-błys-kotek, które nic nie znaczą, ale na chwilę czynią
człowieka kimś innym, niż jest między godziną ósmą rano a piętnastą po południu,
już tylko to stwarza ten nastrój. A mnie szale-
53
nie rzadko udaje się w to wpaść, włączyć się. Wszystko potrafię w sobie zabić
analizą, bo na tym w końcu polega mój zawód. A może to nie ma nic wspólnego z
moim zawodem, nie łudźmy się, oczywiście, że nic, to wypływa z mojej natury.
Paskudnej z pewnością, dla innych, ale najbardziej dla mnie. Więc tak na ogół,
kiedy jestem na dancingu i patrzę, jak się pieni to sztuczne, nocne życie, jak
się przewala ta iluzja, wybucha, cichnie i opada, mam chwilami chęć poś-ciągać
obrusy albo odsunąć na bok refrenistkę i krzyknąć do mikrofonu: „Ludzie,
klękajcie, czyńcie pokutę, wybiła wa-j sza ostatnia godzina!" Ale choć bywa to
nie do odparcia czaj sami, niestety, nigdy nie udało mi się tego wykonać, bo
oczywiście mam jakieś ślady obycia towarzyskiego i rozeznanie, jak się zachować
w rozmaitych sytuacjach.
Nie wznoszę więc tych wzniosłych okrzyków, ale siedzę! i z zaciętością, z
zaciekłym uporem psuję jakby naumyślnie za-J bawę, wyobrażając sobie, jak ta
sala będzie wyglądała za parJ godzin, ziewających kelnerów, którzy z odrazą
zbierają talerze; i nie dopite kieliszki, apatię i ciszę tej sali, trwożny świt,
który to wszystko ogarnie, jakiś brzęk naczyń z kuchni, puste, odwrócone do góry
nogami krzesła, i myślę, że to wtedy dopiero maj właściwe proporcje, że to jest
prawda, a my się nędznie w nocy1 oszukujemy, wchodząc na tę salę w poszukiwaniu
wytworno-ści, świateł i aprobaty innych ludzi na to, jak się wspaniale bawimy.
Lecz tego wieczoru, kiedy poznałam Szczepana, nie rozj myślałam o tym, byłam
włączona, nie zbuntowana, byłam cząstką tej złudy, która już złudą nie była,
skoro ogarnęła mnie prawdziwie, poruszałam się inaczej, powiedziałabym' z
pewną frywolnością, której normalnie nie posiadam, lekko kołysałam biodrami,
chciałam się podobać, podobać, podobać, nie dlatego, żeby mi to akurat sprawiało
wielką przyjemnośćj choć może trochę, ale dlatego, żeby Marcin to widział, żeby
mu to dać. rzucić, pokazać, że to dla mnie nic nie znaczy.
Szczepan był właśnie jednym z elementów tego nastroju, siedział w barze z lewej
strony, Marcin z prawej i ja chyba
54
plotłam zabawne bzdury, bo obydwaj wybuchali śmiechem, co ich w przedziwny
sposób jednoczyło, bo nie była to jeszcze żadna rywalizacja, tylko po prostu
wspólna zabawa, kobieta, którą jeden kocha, a drugiemu zaledwie się podoba i ten
drugi swoim śmiechem i leciutką adoracją wyrażał uznanie dla tego pierwszego,
jeszcze nie zazdrościł, tylko właśnie uznawał. Machałam nogą, a kiedy obsunęło
mi się ramiączko od sukni, przywoływałam się do porządku i odmówiłam wypicia
następnego kieliszka. Potem wyciągnęłam szklankę soku z lodem i wsadziłam
do ust papierosa. Szczepan strzelił swoją zapalniczką, a Marcin podsunął mi
płonącą zapałkę i tak tkwiłam przez sekundę między dwoma ognikami, co
wystarczyło, żeby dostrzegł, iż się zawahałam. Bzdura to naturalnie, dziecinada,
która się często w towarzystwie zdarza i do której nie można przywiązywać wagi,
ale w tej sekundzie musiało zaistnieć coś co Marcina spłoszyło i ja to
zrozumiałam, bo po zapaleniu papierosa od zapałki powiedziałam, że chciałabym
już pójść, z góry wiedząc, że Marcin się na to nie zgodzi, taki mnie pewny,
zresztą nie tylko z tego powodu. Przede wszystkim, żeby ukryć moment męskiej
zazdrości, żeby Szczepan tego nie zauważył, może nawet, on sam nie mógł o tym
zapomnieć. I rzeczywiście, wróciła prawie natychmiast poprzednia atmosfera,
tańczyliśmy, do Szczepana przyklejała się dosłownie jakaś ładna dziewczyna,
potem straciliśmy go z oczu, ja z kimś tańczyłam, Marcin z kimś tańczył i kiedy
usiadłam przy barze, zbliżył się do mnie Szczepan i położył przede mną wielkie,
czerwone jabłko. Gdyby zrobił jeden z tych gestów, wiesz, bukiecik fiołków czy
wiadro róż, przyjęłabym z uśmiechem i za minutę nie pamiętałabym o tym. Ale to
jabłko błyszczące, na czarnej tafli baru, na tle butelek i tych podniesionych
przez alkohol kobiecych śmiechów było czymś niezwykłym, było czymś na
tej sali najbardziej autentycznym, patrzyliśmy na nie obydwoje i
wiedziałam, że myślimy o tym samym. Ugryzłam. Potem zjadłam całe i śmialiśmy się
w dalszym ciągu, nie wiem z czego, już w trójkę. Marcin zapytał,
55
skąd ja wzięłam jabłko o tej porze, a ja o to samo zapytałam Szczepana, a
Szczepan położył palec na ustach, jakby chciał dać do zrozumienia, że je ukradł
z sejfu albo wyczarował. Orkiestra przestała grać, wybuchł ten ogólny gwar,
zlepek głosów, szeptów i śmiechów, a ja dobrze znam ten moment, kiedy trzeba
przerwać najbardziej szampańską zabawę, kiedy nie można jej ciągnąć dłużej, aby
jej nie zepsuć. Nie wiem, co Marcinowi przyszło do głowy, dlaczego tak zrobił,
prowokował los, czy chciał mnie wypróbować, bo kiedy już kategorycznie
oświadczyłam, że idziemy, zaproponował Szczepanowi, żeby wyszedł z nami. Na co
Szczepan przystał z ochotą i wtedy chyba jeszcze nie ze względu na mnie, tylko
raczej w celu kontynuacji tej tak wesoło spędzonej nocy, a może tliła się w nim
już reminiscencja tej sekundy z papierosem i to wspólne, migawkowe porozumienie
nad jabłkiem, nie wiem. Na ulicy było chłodno i ten chłód jakoś na chwilę
wszystko urealnił, z czegoś nas okradł, wszyscy poczuliśmy się niepewnie, głośno
się zastanawiając, co zrobić z resztą nocy. Wzięliśmy taksówkę i pojechali do
zaprzyjaźnionego z nami małżeństwa, wiesz, do jednej z tych par, do których
można spokojnie wpaść o czwartej rano i będzie się mile widzianym. Szczepan nic
nie mówił na temat towarzystwa, z którym przyszedł i które tak beztrosko
porzucił, nie pytał też, czy mu wypada iść do obcych ludzi, wpadł w tę nocną
konwencję.
U naszych znajomych właśnie dogasało jakieś przyjęcie, ktoś się w przedpokoju
ubierał i my staliśmy się radosnym, ożywczym zastrzykiem, podnietą co najmniej
na godzinę. Pan domu, należący do mężczyzn wytwornych, był w koszuli z
podwiniętymi rękawami, kołnierzyk miał pod szyją rozpięty, żałośnie zwisał mu
krawat, i natychmiast zaczął kręcić dla nas coctaile, gin z wermouthem. Z tym,
że więcej ginu. Po wypiciu tego orzeźwiającego napoju poczułam się znów na
dobrym rauszu i usiadłam na kanapie pełna świadomości, że dzieje się coś
dziwnego. Marcin ze Szczepanem zawzięcie o czymś rozmawiał, pan domu podał mi
drugi kieliszek,
56
który piłam z narastającą przyjemnością, wygłaszałam monolog, który był
chyba krzyżówką wypowiedzi grabarza z Hamleta z felietonem Wiecha, mnie w
każdym razie, wydawało się, że mówię rzeczy szalenie odkrywcze i wielkie. Pani
domu przyniosła kawę, kiedy zbliżyła się do Marcina wymienili ze sobą
spojrzenie,
przysięgłabym, na mój temat: „Ta mała piła dziś i jest wstawiona". A może
chciałam widzieć źle, ale chyba nie, bo zauważył to także Szczepan, popatrzył na
mnie i podał mi kawę. Więc to spojrzenie niejako poza mną, uznałam za pierwszą
nielojalność Marcina, bo mógł po prostu podejść do mnie, powiedzieć: „kochanie,
dosyć już tego", czym byłabym zachwycona, bo lubię taki publiczny terror. Ale
nie, to nie mieściło się w jego sposobie bycia, nigdy nie był moją asekuracją w
towarzystwie, byłam zdana na siebie, a na siebie nie zawsze mogę liczyć, jak
wiesz. Są stany i sytuacje, których nie potrafię przeżywać sama i stąd plącze
się po moim życiu Koralkiewicz, który zawsze jest, pewniak, mur chiński, lecz
coś niecoś rozumiejący, tratwa, rozumiesz. Ale nie on. Mówię to, żebyś
całkowicie zrozumiał, jak mogło dojść do tej historii ze Szczepanem, bo tu chyba
chodzi głównie o motywy, prawda?
Więc tamtej nocy nic się właściwie nie stało, świt zaglądał przez kotary,
wszyscy byli już zmęczeni i osowiali, jeszcze jakieś toasty, wznoszone bez
przekonania, bez szczypty tej pewności, że się spełnią, jaka bywa do pierwszej w
nocy, raczej tłumiliśmy zgrozę, że oto już dzień i trzeba będzie funkcjonować w
rzeczywistym wymiarze, więc jeszcze po jednym i dalej klęska, zobaczenie się w
lusterku i mieszkanie, które objawia się jako śmietnik. Ktoś potrącił wazon,
wylała się woda, rozsypały się róże, co na nikim nie zrobiło najmniejszego
wrażenia, pani domu, lekko ziewając, wyraziła ubolewanie, że wazon się nie
stłukł, taka skorupa. Ale jedna róża upadła na taboret obity zielonym rypsem,
spojrzałam tam i spojrzał Szczepan. Na środku pobojowiska był to efekt
niezwykły,
ta wilgotna róża, coś na kształt jabłka w barze.
57
, I to był ten drugi moment, kiedy widzieliśmy ze Szczepanem to samo, a Marcin
nie wdział, był poza nami. Rano Szczepan pojechał do Krakowa, zaopatrzony przez
Marcina w nasze adresy i telefony, gorąco zapraszany, choć właściwie nie objawił
się nawet jako świetny kompan, lecz wyczuwało się, że coś sobą reprezentuje, ale
chyba żadne z nas nie zastanawiało się, co. Szybko zapomnieliśmy o tej nocy, i o
Szczepanie, weszliśmy w swoją egzystencję, w swoje zmagania się z tym, co nas
spotkało, ja także przez długi czas nie wracałam myślami do tej nocy. Dopiero
potem, potem, tu zaczę- , łam widzieć początek skazy, rysy, której istnienia na
razie Marcin nie podejrzewał. Dlaczego go zapraszał, dlaczego był dla niego taki
miły. Może w niezrozumiały sposób zwietrzył w nim rywala, którego chciał
zwyciężyć, pokonać? On też pewnie tego nie wie. Potem był Sylwester, którego
spędziliśmy we dwójkę w jego mieszkaniu, i kiedy składaliśmy sobie życzenia,
punktualnie o północy, zadzwonił telefon. Pomyślałam o Szczepanie, nie rozumiem
dlaczego, ale podnosząc słuchawkę, byłam pewna, że to on. „Kraków łączę" -
usłyszałam, i zaraz głos Szczepana, taki zwyczajny: „miło wspominam tamten
wieczór, wszystkiego dobrego", ale przecież w takim wypadku wysyła się kartkę
pocztową, a nie czyha na północ noworoczną. Ucieszyłam się. Marcin także
podszedł do telefonu i tak na międzymiastowej linii leciały banialuki: „jeśli
pan będzie w Warszawie, jeśli państwo będą w Krakowie". Nie wiem, jak ci to
opowiadać dalej, bo przecież ważne jest to, co było między nami, działo się tak
wiele, ale w ten sposób nigdy ci nie wyjaśnię sprawy ze Szczepanem. Po tym
telefonie Szczepan nie odzywał się aż do wiosny, w czym nie było nic dziwnego,
przecież nie znaliśmy się właściwie, złączeni przypadkiem na jedną hulaszczą
noc.
Teraz myślę, że on przeczekiwał, czekał po prostu aż coś się między nami
popsuje,
bo wtedy, na pozór, nasza miłość, mimo drobnych zgrzytów-, biła od nas jak łuna.
Najtragiczniejsze jest to, że się doczekał. A czekać umiał, zaraz usłyszysz.
58
Nie w ten sposób, jak sobie wyobrażasz, że nic, tylko myślał o mnie, przeciwnie,
jestem przekonana, że zabawiał się solidnie i pełną piersią, ale ja go
interesowałam, więc może sam o tym nie wiedząc, wkalkulował mnie w swoje plany.
Zjawił się w Warszawie dopiero wiosną, zadzwonił, przypomniał się, choć
wiedział,
że jest pamiętany, zaprosił nas na kolację, na którą się wybraliśmy, a potem
przyszliśmy do mnie. Zrobiłam herbatę i zadzwoniłam po czwartego do brydża.
Przyszła moja koleżanka, która grała nieźle, a ja tak, wiesz, jeśli gram z
bardzo mocną trójką, gram dobrze, bo muszę się skoncentrować, jeśli ktoś gra
słabiej ode mnie, natychmiast i radośnie przystosowuję się jego poziomu. W
czasie licytacji rozmyślałam o rozmaitych rzeczach, rozgrywam mechanicznie,
brydż istotnie przestaje być brydżem, czyli grą wymagającą skupienia. Oni
obydwaj grają znakomicie, ale ta moja koleżanka... Wyglądało to mniej więcej w
ten sposób: „Piki. Dwa trefle. Dwa kiery, gdzie ty kupiłaś bluzkę w takim
kolorze. Pas. Dwa piki. Trzeci trefl. Trzeci pik, w Modzie Polskiej można się
ubrać, tylko trzeba czatować na coś oryginalnego. Pas. Cztery piki, czy ty
słyszałaś, że Hanka wyjechała ze Stasiem do Zakopanego, tam się pokłócili, i
wrócili już każdy z kimś innym, poproszę o wist, wątpię, czy zrobimy te cztery
piki, mamy trzynaście przeliczeniowych punktów, jak to powinnam pasować, z taką
kartą?" Szczepana to bardzo bawiło. Nie mogłam nie pomyśleć, że Marcina jeszcze
niedawno też, w czasie, kiedy wspólny brydż był naszym flirtem, teraz już siadał
do kart poważny, rzekłabym, nadęty, grał tak, jakby ten brydż miał
rozstrzygać o naszym losie, jakby w ruletce stawiał włości dziadunia. Krzyczał
na mnie, że po co mi te karty, ten pretekst, skoro chcę sobie pogadać o
głupstwach, a kiedy w końcu zaplątałam się w czterotreflówkę, bo sądziłam, że to
wejście naturalne, a nie konwencyjne, i on, myśląc, że mamy komplet asów,
„wyrzucił" szlemika, którego musiał położyć bez jednej, zupełnie poważnie zaczął
na mnie krzyczeć. To wiesz,
59
jaki był już między nami etap, niby bardzo się kochaliśmy, ale już przenikały w
to złośliwości, walka o supremację, o dominującą rolę w tym związku, co w końcu
musi doprowadzić do przegranej, i to obydwie strony. We mnie wstąpił demon,
zaczęłam się po prostu wygłupiać, na złość, przeciw niemu, przeciw sobie. Kiedy
ogarnięta niszczycielską pasją, wpadnę w taki trans, nie potrafię się
zatrzymać, choć w środku mnie skowyczy rozpacz, że popsuję wszystko. Nie było
to jeszcze milczące porozumienie ze Szczepanem, jakaś taka myśl, która niekiedy
rodzi się wbrew nam, nie wiadomo skąd, nowotwór na spostrzeżeniu, które
można ujawnić w każdej chwili głośno, ale znów tego wieczoru coś mnie do
Szczepana zbliżyło. Powiedziałam, ze mam tego dosyć, przestaliśmy
więc grać i Marcin od razu zrobił się miły, może żałował, a może odszedł od tego
cholernego męskiego skupienia nad wszystkim, co się robi w danej chwili.
Zaczęliśmy snuć plany urlopowe. Szczepan mimochodem wspomniał, że ma wujka-
samotnika, który jest leśniczym, że to wielka przyjemność posiedzieć tam
tydzień, że gorąco zaprasza, jeśli mamy chęć... Leśniczówka, wuj-samotnik, las,
jezioro, jakieś grzyby, to owszem, to była pokusa, ale ja już oprzytomniałam po
brydżowym zacietrzewieniu i zaklinałam Marcina w duchu, żeby się nie zgadzał na
propozycję Szczepana. Wolałam, żebyśmy wyjechali bez planu i tylko we dwoje. Nie
powiedziałam tego głośno, być może dlatego, żeby się nie ośmieszać, że
zaproszenie Szczepana traktuję jako mniej niewinne, niż mogło być w
rzeczywistości, a być może dlatego, że chciałam się przekonać do czego to
wszystko zmierza. Tymczasem on zapalił się do projektu i zaczęli omawiać już
zupełnie konkretnie, kiedy i w jaki sposób dotrzemy do wuja. Ustalili, przy moim
milczeniu, datę spotkania na wrzesień, i to że Szczepan po nas przyjedzie.
Ponieważ była moja koleżanka, zaproszenie obejmowało także ją. Powiedziała, że
bardzo chętnie, ale jeszcze zobaczy. Na tym stanęło i Szczepana znowu nie
widzieliśmy aż do września. Sami przez dwa
60
tygodnie sierpnia włóczyliśmy się po wybrzeżu, przenosząc się z jednego miejsca
w drugie, nie wiadomo po co, jakby wraz ze zmianą mieszkania można było się
spodziewać tego sojuszu absolutnego, tego całkowitego porozumienia, którego już
zaledwie momenty mogliśmy uzyskać. Ale ciągle spętani wielkim początkiem naszej
miłości, ciągle wierzący, szukaliśmy się, pełni nadziei, jeszcze ufni. Chwile
rozdrażnienia przypisywałam temu, że jestem pozbawiona łazienki, że na śniadanie
jest herbata zbyt słaba, że ser zeschnięty. Wróciliśmy do Warszawy obolali, nic
nie mówiliśmy o tym wrześniu, ale dziwna rzecz, że kiedy Szczepan zjawił się po
nas, byliśmy gotowi i spakowani. Ta moja koleżanka nie pojechała, zdaje się, nie
bardzo wiedziała, co ma powiedzieć swojemu mężowi. Dosłownie w momencie, w
którym pokazał się Szczepan, zaszła w nas gwałtowna przemiana. W jednej chwili
opadły wszystkie urazy i żale, czułam że już nie pamiętamy obydwoje tych godzin
nudy, ratowania się spacerami nad morzem i czytaniem książek, że wszystko
zaczyna się od początku. Możliwe, że byliśmy w stadium, kiedy potrzebna nam była
widownia, abyśmy mogli się kochać, a w tego rodzaju kwestiach nie ma lepszej
publiczności niż publiczność zazdrosna. A może zawsze byliśmy w takim stadium. A
leciutka zazdrość Szczepana była wyraźna. Pewnie już się spodziewał, że zastanie
nas poharatanych, rozdartych, a my tymczasem śmieliśmy się do siebie oczami,
śmialiśmy się z tego, jak blisko byliśmy zwątpienia. Byłam niemal szczęśliwa. To
zdarza mi się w momentach tylko tej unii kompletnej, wiary całkowitej, nadziei
triumfującej. Zabraliśmy swoje rzeczy i zeszliśmy do samochodu. Usiadłam z
przodu, tak wypadało. Od razu wiedziałam, jak mocno Szczepan czuje moją obecność
i jak mocno Marcin czuje obecność Szczepana. A ja? Kochałam przecież Marcina,
Szczepan miał już wyznaczoną rolę drugoplanową. Po co ludzie, którzy się
kochają,
grzęzną w takie sytuacje, pojęcia nie mam. Ale na pozór wszystko było w
porządku,
zwyczajnie, jedziemy ze znajo-
61
mym do leśniczówki, chwila irytacji Marcina, że musimy wrócić, bo ja mam
pewność, że nie wyłączyłam żelazka, śmiech, bo naturalnie wyłączyłam, choć
naprawdę nie mogłam sobie przypomnieć tego momentu, kiedy wyciągnęłam sznur z
kontaktu, jakaś gospoda po drodze, w której jedliśmy naleśniki, biorące udział w
złotej patelni, ospała kelnerka, która podała nam najpierw kawę, potem
naleśniki,
a na końcu śledzie w śmietanie, czyli, zabawa, urlop, relaks, ja z mężczyzną, do
którego należę, którego kocham i „z którym nie rozstanę się do końca życia", i
my w towarzystwie uroczego znajomego, który nas zabiera na grzyby. Wiesz, te
moje tendencje do uzwyczajniania sytuacji wtedy, kiedy sytuacje są niezwykłe, i
na odwrót, wynikają ze strasznego niepokoju, który we mnie tkwi, z tej wiecznej,
śmiertelnej pogoni za stanem doskonałym, że złapaniem i zatrzymaniem nastroju,
który daje muzyka, z chęcią przekonania się, że to, wszystko jest złudą,
świńskim kłamstwem, marzeniem i ucieczką. I nie chcę żyć, jeśli tego nie ma.
Wuj-samotnik był szalenie interesujący. Coś w nim tkwiło, czego nie mogłam
przeniknąć, bo miał smutne oczy i mruk był z niego okropny. Szczepan widocznie
uprzedził go o naszym przyjeździe, bo wszystko było wspaniale przygotowane, na
kolację żur z kartoflami i dzikie kaczki, po dwie sztuki na głowę. Zadziwiająca
czystość panowała w tym domu prowadzonym przez mężczyznę. Jedliśmy kolację w
wielkiej kuchni, takiej, w której panuje atmosfera bezpieczeństwa, rodziny,
pewności, gdzie nad piecem wisi sitko i durszlak, lejek i blaszany garnczek do
nabierania wody z wiadra, w takiej kuchni, która nie ma nic wspólnego z naszymi
ste-1 rylnymi lodówkami, suszarkami i wiszącymi szafkami. Nad piecem na sznurku
- ścierki, trzaskał ogień, zapach lasu i lnianego obrusa widocznie wysuszonego
na wietrze przenikał to wszystko, wydawało mi się, że ściany coś szemrzą. Wuj
przyniósł z piwnicy pękaty gąsior nalewki na dzikich porzeczkach, pociągnęliśmy
tego sporo, w milczeniu, wuj, bo
62
taką miał naturę, my, bo byliśmy urzeczeni, zahipnotyzowani i nie chcieliśmy na
środek tego prostokątnego stołu zwalać naszych miast, brydżów, towarzyskich
dywagacji, wydumanych problemów. Ja z tą obrzydliwą huśtawką nastrojów tego
wieczora byłam najbliżej wuja. Pomyślałam, jakby było dobrze utopić w jeziorze
moje długie rękawiczki, neseser kosmetyków, parasolki i lakierki, zostać u wuja,
gotować w tym domu i sprzątać, chodzić na polowania i może malować, widziałam
się w starych, drelichowych spodniach, gumiakach, zmocz^"4 deszczem, albo rano,
na drewnianym „_,..«. „r-,ł,.„u~- ^iora,
zapatrzona w zieleń.
progu, wsłuchaj No, przecież zrc chę szorstki w chciałabym, że , jakaś tęsknot?
' wy? W każdy już się we mi ę końca pobyu J gotuję i wuj tował to jak< rasiłam,
z Tego pierw: wiecał nan dzieliśmy i cinem w puxZ
stary, pomarszczony, tro-
iby mi się podobał, tylko
??? wujem. Może to była
siorek opróżniony do poło-
ania wujowi, tak na stałe,
chociaż z entuzjazmem, do
ie garnków i patelni. Słabo
Łrzyi na moje wyczyny, trak-
, - -___, ^ .sta. Ale jedli, co ja tam upit-
łgj^S/osf lazmen naturalnie Szczepan. -*-55?^ talismy się pozno, wuj przys-2?
torowanych schodach, powie-f »ranoc". I znalazłam się z Mar-*4^——*" jt Uchylone,
ściany wymalowane zwykłym wapnem, dwa pieczone łóżka wskazywały jakby na to, że
wuj uważał nas za małżeństwo.
Rano, kiedy otworzyłam oczy, Marcin układał w glinianym wazonie kwiaty, to były
te hodowane rumianki, wiesz, tak zwane margerytki, wiedział, jak bardzo je
lubię.
Jeden z nich rzucił mi na poduszkę. Jak łatwo mnie rozbroić. «Dzień dobry
kochanie, dzień dobry, jak ci się spało, nieźle, idziemy do lasu, zaraz, tylko
się umyję i ubiorę, pośpiesz się, czekamy ze śniadaniem w kuchni." Przed
zejściem na śniadanie wyjrzałam przez okno. Szczepan rąbał drewno, poczu-
63
łam zapach żywicy, jakby tego zapachu nie było przedtem, zanim zobaczyłam
Szczepana. Policz sobie, który to raz w życiu go widziałam, trzeci czy czwarty,
a wydał mi się taki bliski, taki z nami zrośnięty i taki mało niebezpieczny,
choć pa raz pierwszy konkretnie zauważyłam, jaki jest przystojny, Ale zauważyłam
to chłodno, był częścią tego lasu i tego poranka, miał na szerokich ramionach
spoconą, lśniącą skórę, ruchy mocne, rytmiczne, rąbał drzewo z wdziękiem, je nie
może mieć ktoś, kto robi to często. Marcin podsz Szczepana, o czymś rozmawiali.
Nie wiedziałam, że w szych czasach, tak podobno cynicznych, istnieją me ^ którzy
mogą do tego stopnia interesować się kobiet ^| ną w końcu w barze. Bo w
rezultacie Szczepan m # kochał, wiesz. Jeszcze nie w tej chwili, nie tego pr #
niedługo później. W każdym razie już w czasie te? ? go wyjazdu. Przez pierwszy
tydzień trzymaliśr |/* w trójkę, nie licząc długich kolacji z wujem. Cr fi
grzyby, obieraliśmy je razem, jeździliśmy zwier Ł i rachityczne zabytki,
cmentarze powstańców g bo z tamtego, jakieś dęby-pomniki przyro g pszczół,
drżeliśmy ze strachu, że w lasach Ę g wiedzie, a jedyną na nie bronią moja
parasolka.
Coś mnie ukąsiło w nogę, gwałtownie spuchła. Wio-, my do domu. Położyli mnie do
łóżka, mimo że czułam sta świetnie. Tylko to ugryzione, spuchnięte miejsce lekko
szczypało. Nie wiedziałam naturalnie, że kończy się cudowny tydzień, że zaraz
wpadniemy w kierat, kiedy bardzo kategorycznie! pomimo moich protestów, kazali
mi wsiadać do samochodu. Wsiadłam i całą drogę kpiłam z tego wszystkiego, co to
dla mnie jakieś ukąszenie, skoro przez jedenaście miesięcy w roku wdycham
wyziewy kwasów, benzenu i nie pij? mleka. Śpiewałam sobie i im całą drogę, co
Marcina rozwścieczało, że niby oni mają ze mną tyle kłopotów, a ja okazuję takie
lekceważenie, a nie czuję skruchy z powodu sandałków założonych do lasu zamiast
gumowych butów. Widząc jego
64
zaciśnięte ze złości szczęki, wyśpiewywałam nadal kupleciki, a potem
stwierdziłam, że nie będę ich dalej uszczęśliwiać tymi refrenikami, bo natura
głosu mi poskąpiła. Szczepan powiedział: „Nie mogła dać ci wszystkiego, to i tak
grzech, że dała ci tyle". I tak zwyczajnie przeszliśmy na „ty". Zgodnie z moimi
przewidywaniami, mój odporny organizm nie zareagował na ukąszenie. Zajechaliśmy
w końcu do miasteczka powiatowego i Szczepan zaczął się dopytywać o szpital.
Zna-iśmy się przed czerwonym budynkiem stojącym w parku, ym spacerowali pacjenci
w niebieskich szlafrokach, an poprosił o dyżurnego lekarza. Okazała się nim ko-
Kiedy wyszła naprzeciw nam, twarz jej się rozjaśniła, Żyła ręce i zaczęła biec
wykrzykując: „Szczepan! Coś po-ego!" „Irena, no wiesz, co za spotkanie, a gdzież
ty tu ędrowałaś", krótko zreferował sprawę mojej nogi, pani tor uspokoiła ich,
że rzecz jest błaha, zaprosiła nas do go pokoju i dała mi coś do połknięcia. Ta
pani doktor ła z dawnej paczki Szczepana, po skończeniu studiów ubili się, jak
to zwykle bywa. Wyszła za mąż i osiadła tym zakątku. A temu miasteczku słów
kilka poświęcę, żeby ci odmalować klimat tygodnia, który zaczął się w ten
sposób.
Ale później. Pani doktor była tłustawa, roztyła się pewnie na dobrym wikcie i w
gnuśności prowincjonalnej ciszy, ale zgrabna, zadbana i pociągająca.
Powiedziała,
że akurat kończy dyżur i idziemy do nich, mowy nie ma. Rozumiem, że nasza
warszawsko-krakowska ekipa była dla niej, nieco odciętej od wielkomiejskości,
atrakcją nie lada. No i zaczęło się. Ten tydzień zamazuje mi się w pamięci,
wydaje mi się jednym długim dniem, podczas którego było raz widno, raz ciemno, z
niezrozumiałych zgoła powodów, bo ciąg tej „kawy" trwał nieprzerwanie.
Przez ten tydzień robiliśmy to, przed czym się ucieka do leśniczówki. Właśnie
tak, tylko że jeszcze gorzej, bo wmieście to wszystko jest rozłożone w czasie, a
tam był koncentrat, ekstrakt odwirowany choćby z godziny odpoczynku. Zaczęło się
65
w zasadzie niewinnie. Kawa, rozmowa, koniak. W czasie
'?wiał się jako -nie eks-
-
CO
$ X
???
Ire-
iż po
^# »towe.
*^? / go, że
- '° awetje-
ilu zbęd-
'^CLi
^ pchnęła się
wspominków Ireny, Szczepan tu i ówdzie Casanowa, czym byłam zdumiona. Podobr
cytują niektóre kobiety, ale nie mnie. N? oczu Ireny, po jej ustawicznych: „?
czy rientowałam się, że je sądy w tej kwesti nowiłam się przez moment, czy była
?? ? Jeśli chodzi o ten pierwszy wieczó- ?. naszego urlopu, to zdecydowano sz<
i/ ny. Że w nocy, że koniak, że samor ?/& kieliszku, więc Marcin pojechał pr ?J§
Wydawało mi się, że perspektyw vpr nie ma nic przeciwko temu. I t? Mr szcze
więcej, to Marcin był pór nych eskapad. ' ^
Kiedy odjechał, Irena, patrzą' do Szczepana: „Ależ miałaś szczęście . „ *"
Ą /to nie ja" -odparł Szczepan. Nikt oczywiście nie orientu /ał się w naszych
stosunkach, w owym „kto z kim". I pomyślałam wtedy, jakaż to musi z niej być
wredna małpa, skoro przewidując taki układ, wywłóczyła wspomnienia, które
mogłyby mnie urazić. Prowadziliśmy tę zdawkową rozmowę o filmach i książkach,
która rzadko przedstawia istotne poglądy dyskutantów, natomiast korzystnie
świadczy o ich znajomościach i światowym wyrobieniu, wiesz, te grymasy, słowem
po paru kieliszkach literaturę światową mieliśmy z głowy i żaden film nam się
nie podobał. Przyszedł mąż Ireny. To było wielkie wejście, po prostu widząc już
na świecie to i owo, nie byłam w stanie w ciągu sekundy ukryć zażenowania.
Musiałam na to zużyć co najmniej dwie. Był to drobny, zasuszony starzec, o
wyglądzie glisty. Jakiś cały siny, chudziutki, w dodatku dreptał, a nie chodził,
filmowy typ. Okazał się zresztą miły i serdeczny, i cały czas, w ciągu tego
tygodnia, dzielnie dotrzymywał nam kroku, to jest może nie tyle nam, ile swojej
młodej żonie, na której wybryki patrzył w ogóle przez pal-
66
ce. Kiedy w kuchni kroiłyśmy z Ireną pomidory, wyznała, że przeżyła
nieszczęśliwą miłość, przyjechała więc tu, żeby zapomnieć i podkurować się
psychicznie, w czym bardzo pomocna mogła być dla niej pierwsza praca, szpital,
echa doktora Judyma. Nie chciałam jej posądzać o finansową karierę, mimo że tak
komfortowego mieszkania dawno nie widziałam, wielkie pokoje, antyki, co musiało
pochodzić z rozległej praktyki męża i jego renomy na terenie powiatu, a nawet
województwa. Raczej szukała spokoju, pewności oparcia. Z tego powodu kobiety
robią wiele głupstw. Ona nie wyglądała na smutną, chociaż jej żądza zabawy, chęć
zamiany tego tygodnia w festyn, w fajerwerk, mówiły, że coś tam w sobie tłumi,
chce przygłuszyć. A może po prostu lubiła się bawić, co mnie jest tak trudno
zrozumieć. Tego wieczoru bawiliśmy się w szóstkę: my i czarujące stworzenie,
na wygląd szesnastoletnie, które okazało się córką gospodarza z
pierwszego małżeństwa i studentką czwartego roku politechniki. Dziewczyna była
rzeczywiście urocza, dowcipna, ale żeby Marcin musiał tańczyć z nią kilka razy
pod rząd... Doceniam swadę towarzyską, ale żeby to aż oznaczało zapominanie o
mnie...
Właściwie wtedy, tego wieczoru, to mnie nawet nie zabolało, nawet nie zwróciłam
na to uwagi, dopiero potem, kiedy... kiedy zaczęłam szukać dla siebie
usprawiedliwień. A swoją drogą, po co ci właściwie o tym mówię, to znaczy o tych
ludziach. Przecież w stosunku do ciebie właściwie się nie usprawiedliwiam,
przeciwnie, chcę się oskarżyć, chcę, żebyś wiedział, na co mnie stać, chcę ci
powiedzieć prawdę, a prawda jest jak zawsze dość skomplikowana. Na prawdę i na
czystość jesteś moją ostatnią szansą i jeśli przez prawdę cię stracę, to znaczy,
że jej nie ma w ogóle. Tak mam już dosyć póz, kabotyństwa i tych wszystkich
gierek, tak chcę, żebyś mnie widział we właściwym świetle i, mimo wszystko
kochał.
Szczepan był wypadkową sytuacji, w jakie wchodziliśmy bezwiednie, a czasem wręcz
celowo, jakby sobie na złość łub
67
złością ogarnięci, jakby w proroczym
i tak się kiedyś skończy - więc nich
już. Tam, przez tydzień tego jarmar1
kto to dłużej wytrzyma, ale dla mr
w konkurencji niespania nie mar
jakiegoś Włocha, który nie śpi r
wspaniałe chwile, w których rozi j
nie tak miał wyglądać nasz urlr A
fizyczne zmęczenie, ale może br
kę, lękaliśmy się, żeby nie za1
dy, której smak poznaliśmy
wienie, złe gesty, w każdym;
jechaliśmy i ciąg trwał. Czo.^ ^' Mę przespać
w pokoju córki gospodarza, po u^—-^ $ /ek, ponieważ miałam tak pobudzony kawą i
alkoholem _ ??????, że nawet to straszne zmęczenie nie było w stanie tego
załatwić, nie mogło sprowadzić naturalnego snu. A nie była to, jak możesz
myśleć,
jakaś pijacka orgia - pomijając jeden wieczór, kiedy przyszli znajomi
gospodarzy,
i chcąc nam dorównać, nam, tak już uodpornionym, z takimi przeciwciałami, z
takimi obronnymi reakcjami, zwyczajnie się zalali i miejscowy dygnitarz zaczął
rozbierać panią adwokatową - po prostu wpadliśmy w nastrój, który przerwać
mogło jedynie zwalenie się z nóg, nastrój, w którym wierzyliśmy, że się bawimy
szałowo, i nawet dla mnie niekiedy tak było. Jakieś idiotyczne rozmowy, tańce,
nieustający skowyt adapteru, obiady wspólnie przygotowywane, zmywanie naczyń. I
tak; któregoś ranka o piątej, kiedy snuliśmy się po tych pokojach, już nie
zajęci sobą, ale każdy swoim kacem moralnym, ktoś wpadł na pomysł, żeby pojechać
nad jezioro i wykąpać się. Co wszystkim wydało się wyjątkową rewelacją. Końca
września, mgły i temperatury, nikt nie wziął pod uwagę. Jeden samochód prowadził
gospodarz, drugi ja. Interwencji krasnoludków i pustej drodze zawdzięczać
należy, że dojechaliśmy do wuja, który przyjął nas bez oznak zdziwienia,
68
zaparzył wybornej kawy, zabrał wiszącą na drzwiach impregnowaną kurtkę i poszedł
do lasu. W czasie tych sześciu dni brałam prysznice, robiłam jakieś pośpieszne,
nie udane makijaże, ale kiedy wpadłam do pokoju i przejrzałam się w stojącym na
komodzie pękniętym lustrze, nie mogłam się poznać. Zakryłam twarz rękami i
wydawało mi się, że cały świat, całe moje życie przepływa obok mnie,
napiętnowanej hulanką, jak ledwo widoczny na niebie samolot, że cała jestem
wypełniona wilgotną mgłą, że mgła jest we mnie i dookoła mnie, i tej kąpieli w
jeziorze, tego oczyszczenia się z grzechu marnotrawstwa urlopu zapragnęłam tak,
jak inni pragną komunii albo dotyku, małego, mlekiem pachnącego dziecka.
Towarzystwo nad jeziorem gotowało się do startu, mocząc w wodzie palce stóp i
wydając rytualne piski...
Co za brednie! Dlaczego ja, która potrafiłam być dobra, troskliwa i czuła, nie
mogłam wybaczyć Marcinowi, że kiedyś ciężko chorował na stawy i nie kąpał się w
jeziorze w końcu wrześna, o piątej rano. Swoją drogą, mógł to przewidzieć
wcześniej, nie rozbierać się i nie trząść, stojąc w slipach i reflektując się
dopiero w tym momencie, że miał zapalenie stawów (właściwie nieuleczalne, zawsze
grozi nawrotem). Ja pierwsza skoczyłam do wody i płynęłam w kierunku wysepki.
Inni, słabsi pływacy, marzli tuż przy brzegu. Byłam pewna, że Marcin płynie za
mną. Ale to był Szczepan, zdrowy jak hikora, Szczepan, któremu nie groził
reumatyzm. Dopłynęliśmy do wysepki, wyszli na nią, żeby odpocząć, i naturalnie
byliśmy sini i trzęśliśmy się. Ale zsinieliśmy i trzęśliśmy się razem, i
widzieliśmy Marcina na brzegu, ubranego, stojącego w ciepłym swetrze. Kiedy
wyszłiśnry z wody, Marcin, który przecież także miał zamiar brać udział w tej
„oczyszczającej" kąpieli, może chcąc ukiyć swą drobną porażkę, a może zazdrość,
patrzył na nas jak na wariatów i popukał palcem w czoło pod moim adresem.
To znaczy przy mnie. tak przez choroby doświadczonej, mogą zaistnieć sytuacje,
kiedy nie wolno mieć zapalenia sta-
69
wów1 *00E$ yz 60'oł °/°Ł nŁd % lie udawać goto-
T°ŚC- ? *? i7O0V ię z gry ze wzglę-
du na /U-, Uo9inl $Z gg ^
Nie 7 fl S^ o, że mu to pa-
miętał. ??-1 ''????^??? sczepan nie był
asekur 4 ^JJ^^ón
To w ^sr3W _iVJgioby cię zaprowadzić do wniosków zgoła idiotycznych, że
zapalenie stawów jest wykładnikiem asekuracji i małostkowości. Nie to! Chodzi o
grę, w którą pozwalał mi się wprowadzać Marcin, o jego kabotynizm.
Potem Marcin musiał wyjechać na trzy dni. Dostał telegram z pracy. I wszystko
sprzysięgło się przeciw mnie, bo wyjechał podczas nieobecności wuja. Wuj, dzień
przedtem, wyruszył dzielnie do Warszawy, walczyć o coś tam, i zapowiedział, że
wróci za tydzień, bo przy okazji odwiedzi rodzinę. Ale jeśli myśli twoje biegną
trywialnym tropem i jeśli zakładasz, że wykorzystaliśmy jego nieobecność, to
naturalnie się mylisz.
No i zostaliśmy sami, w pustym, wielkim, drewnianym domu, który trzeszczał w
nocy, jeśli wiał wiatr. My i kot, którego przekarmiałam i który wieczorem
znikał,
a rano, bardzo wcześnie, gdzieś o piątej miauczał pod drzwiami i słyszałam, że
Szczepan schodzi mu otwierać. Może był to kot rozpustnik, a może kot
indywidualista, bo miał tylko jedną poduszkę, na której sypiał. Na innych się
nie sadowił.
Ten kot rozpustnik, względnie indywidualista, jest wkomponowany świetnie w
koloryt i temperaturę moich wspomnień,bo po pierwsze kot był zabawny wtedy,
kiedy byłam ze Szczepanem i Szczepan mówił: „Przekarmiasz go", a poza tym, kiedy
dosłyszałam miauczenie kota pod progiem, wiedziałam, że zaraz zejdzie Szczepan,
będę słyszeć jego kroki na uginających się pod nim schodach i zaleje mnie fala
tkliwości do niego, pomyślę: „Szczepan wpuszcza kota, żeby mnie nie obudził".
Nocami Szczepan kasłał, słuchałam tego kaszlu przez ścianę i czekałam na
miauczenie kota i na chwilę, kiedy Szczepan wstanie z łóżka, i fantazjowałam coś
70
na temat prostego życia, kota, wiejskich poranków, mężczyzny, który rąbie drzewo
z nieopisanym wdziękiem.
Albo wieczorem robiliśmy sobie kolację i zaśmiewali się, wymyślając różne
warianty kocich wędrówek.
Marcin odjechał pociągiem, odprowadziliśmy go na dworzec. Polecił mnie opiece
Szczepana, wiesz, taki smutny, kurtuazyjny frazes, bo niby co miała znaczyć ta
opieka, do jakiego go odnieść przypadku. A gdyby nawet, czy trzeba było mnie
polecać Szczepanowi? Więc przez moment, przez moment tego polecenia, przez ten
polecający moment, Marcin wydał mi się śmieszny. Po raz drugi w życiu. Jezioro o
piątej rano i dworzec o siedemnastej po południu. Szliśmy ze Szczepanem z tego
dworca w milczeniu, jeśli nie liczyć marzeń o tym, co zjedlibyśmy na kolację.
Wreszcie z tych marzeń wyciągnęliśmy wniosek, że nasze gastronomiczne żądze
przekraczają nasze umiejętności, wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy do miasta,
zamykając złośliwie kota w domu. To znaczy kot tak mógł mniemać, bo zostawiliśmy
go przez nieuwagę i kiedy wróciliśmy późno, wyrwał się na dwór jak ogar ze
smyczy spuszczony. Objechaliśmy trzy pobliskie miasteczka, zanim znaleźliśmy
jakąś porządną restaurację. Ja byłam głodna i mogłam już zjeść w pierwszej,
zresztą pomyślałam, że gdybym była z Marcinem, nie inaczej by się to skończyło,
on zupełnie do tych spraw nie przykładał wagi, tak na pozór, gdyż w istocie był
po prostu kutwą, ale Szczepan, nie, o nie. Przede wszystkim stwierdził, że musi
być odpowiednie tło, dekoracja, oprawa do spektaklu, jakim jest dla niego moje
jedzenie. „Jesz tak zachłannie, tak zachłannie i szybko, jakby za chwilę ktoś
miał ci to odebrać. Tak robisz wszystko. Wiesz, to jest podniecające." Nie wiem
w jakim znaczeniu użył słowa „podniecające", ale chyba we właściwym, to znaczy,
że widok mojego nieokiełznanego apetytu wpływa dodatnio na jego apetyt, boja
rzeczywiście, wiesz, kiedy jestem głodna, kromkę świeżego, niczym nie
posmarowanego chleba pałaszuję z entuzjazmem krewetkom i zimnym kurczakom
należnym.
71
4ie
iedy nie jem właściwie nic. Same iaru.
;dział „to jest podniecające", byłam e wiem dlaczego i zupełnie tak, jakby ć
garderoby i pomyślałam - jeśli do wszystko uczciwie, a tylko tego chcę, iucić i
pragnę twojego rozgrzeszenia, bo jje rozgrzeszenie, rozgrzeszenie twojej mi-?#
xę kochać w sposób czysty, bez cienia fałda - pomyślałam wtedy, że jestem po raz
&" ?????? sama, że będzie to trwać trzy doby ,ć wszystko, żeby te dni upłynęły
naturalnie i żerry . jf dła się między nas ani sekunda zażenowania.
Kumple, po prostu kumple i nic więcej. W żadnym wypadku mężczyzna i kobieta,
choć kiedy wychodziliśmy z tej pierwszej restauracji, wsiadaliśmy do samochodu i
Szczepan podkręcił do góry szybkę, żeby mi nie było zbyt chłodno, i kiedy
zapalił mi papierosa, i spojrzał na mnie, i ostro ruszył, było coraz bardziej
jasne, że on też się boi, aby coś nie wypadło fałszywie i on też wzdraga się na
myśl, że po raz pierwszy jesteśmy sami, że jest to tandetna sytuacja do
ewentualnego wykorzystania i wiedzieliśmy obydwoje, że jej nie wykorzystamy,
najbłahszym słowem nawet, ale takim słowem, które naszą sprawę nieco posunęłoby
do przodu, bo już owszem, wiedzieliśmy, że jest jakaś nie nazwana nasza sprawa,
że w samochodzie siedzi mężczyzna i kobieta, którzy za wszelką cenę chcą być
kumplami, na zawsze. Ale już na pewno na trzy doby. Ile mówi milczenie,
zwyczajne gesty. Kto nie może czasami milczeć i tym milczeniem mówić, ten chyba
nie za dużo ma do powiedzenia. W tej drugiej restauracji także chciałam zostać,
bo grzyby były w karcie i ich zapach w powietrzu, ale Szczepan władczo ujął mnie
za ramię i stamtąd wyprowadził, za co byłam mu w końcu wdzięczna, bo na
stolikach były brudne obrusy i zapach grzybów z trudem przebijał się przez
kwaskowaty odorek piwa, takiego z beczki,
72
wiesz, które nie ma w sobie nic ze świeżości chmielu, a za to wiele ubocznych
wonności procesów fermentacyjnych. Jechaliśmy przez ładne wioski, niby w pogoni
za kotletem, a w rzeczywistości pełni chęci bycia ze sobą blisko, tak daleko,
tak na krańcach świata, w zasięgu dłoni. Szczepan przejechał kurę. Kura miała
wyraźne tendencje samobójcze, bo wpakowała się wprost pod maskę, rozbryzgała się
obrzydliwie, aż do przedniej szyby. Szczepan zatrzymał. Kazał mi usiąść pod
drzewem, odwrócić się do kurzej tragedii plecami, nie patrzeć, a sam udał się w
kierunku wiejskiej chałupy. Co chwilę odkrywałam w nim nową, ciekawą, dobrą
cechę. Zapłacił za kurę, przyniósł wiadro wody, wymył szybę i maskę. Wiedziałam,
że robi to trochę dła mnie i że to akurat nie jest żadne kabotyństwo, w
najmniejszym stopniu, przeciwnie, subtelność, że natychmiast pomyślał, iż mogę
się źle czuć, pędząc z nim na złamanie karku i patrząc na świat przez szybę
popapraną kurzą krwią i kurzym pierzem. Kobieta notuje w pamięci takie rzeczy,
na to nie ma rady. Są to oczywiście rzeczy, które niczego nie gwarantują, o
niczym nie świadczą, ale które wiele zapowiadają, rozumiesz mnie? Kobiety
naprawdę notują takie rzeczy w pamięci. Być może, Szczepan także o tym wiedział,
kiedy ukatrupił tę kurę, a potem zmywał jej doczesne szczątki z maski samochodu.
Może żal mu było samochodu. Może był estetą. Nic mnie to nie obchodzi, odruch
wydał mi się ładny, naturalny.
W samochodzie siedzi więc kobieta i mężczyzna, którzy za wszelką cenę chcą być
kumplami. Na zawsze. Przynajmniej na trzy doby. Chcą z sobą iść do łóżka, ale są
subtelni, nigdy nie kopią leżącego, nie wykorzystują nieobecności Marcina, nie
wykorzystują sytuacji nadającej się do ewentualnego wykorzystania, bo to im się
wydaje tandetą, są podnieceni, podekscytowani, ale cierpliwi, bo już są
przeświadczeni, że w końcu i tak się w tym łóżku znajdą, i być może w tym
podnieceniu i cierpliwości znajdują upodobanie, miłosną grę, przedsmak
przyszłych rozkoszy, takich zapowiadanych zaledwie.
73
tak to jeszcze było, w każdym razie ginący we ;zuł coś z takiego właśnie
klimatu,
edy dłuższe włosy, takie prawie do ramion. Ja-eście, czy na wieczór, czesałam
się dość wymyś-iiałam te włosy opuszczone, na Kleopatrę, ale sziorem, w teł
leśniczówce, robiłam sobie takie / nad uszami i związywałam je wstążeczkami. By-
wednio sportowe, wygodne, no i, choć byłam wte-,a i odmładzać się na pewno nie
musiałam, impo-li, że wyglądałam bardziej na cizię, niż na panią Zapamiętaj te
wstążeczki, tę podstawę mojej urlo-5 /zystencji, skoro z okruchów mamy zbudować
moty-j perfidii. W każdym razie wstążeczki będą ważne. V»." / poprawiłam trochę
tę kunsztowną fryzurę i pojechaliśmy dalej. Wiesz, byłam smutna. Zawsze mi się
robi smutno, kiedy uczucia zaczynają mi się gmatwać, a gmatwać się zaczynały na
pewno. O czym się wtedy chętnie myśli? O młodości, o tej wczesnej, kiedy
uczucie jest samą spontanicznością, kiedy nie ma w nim nic wyspekulowanego,
kiedy jest proste jak lot strzały, takie zawsze niespersonifikowane, i choć
kocha się wtedy cały świat, to nigdy ci nie przyjdzie do głowy, że może się
kocha kochanie. Myślałam tak więc ze smutkiem, że płyną lata, robi się jakiś
dyplom, ma nadzieję na własne mieszkanie, coś się osiąga, a jednocześnie coraz
mniej rzeczy bawi i cieszy, że jednocześnie ze stopniowym zanikiem witalności i
entuzjazmu maleją szanse, zbliżają się zmarszczki, a wymagania gwałtownie rosną,
że jedynym ratunkiem na te dysproporcje jest już nie osiemnastoletnia chęć
zbawienia świata i ludzkości, ale miłość, miłość, miłość, która by potwierdzała
sens mojego istnienia, wkroczyła jak taran w chaos myśli i sumienia, sprawiła,
żeby trawa nie była coraz mniej zielona, żeby słońce było słońcem, wiatr wiatrem
i tak dalej. I myślałam nadal z tym smutkiem świdrującym, że kiedy to mnie
spotkało, kiedy nareszcie znów, słońce dobrze razi w oczy, ja temu nie umiem
sprostać, nie
74
bardzo to wytrzymuję, bo mając Marcina, potrafię dopuszczać do świadomości
walory Szczepana, i więcej, przeciwstawiać je tamtemu. W końcu znaleźliśmy tę
właściwą restaurację, a w niej był świeży, pyszny sandacz w galarecie, i ja nic
więcej nie chciałam jeść, chciałam sześć porcji sandacza, ale Szczepan mi na to
nie pozwolił i w rezultacie zjedliśmy jakiś późny obiad, tak od początku do
końca, chociaż właściwie nie tak, tylko od końca do początku, podobnie, jak w
czasie podróży do wuja.
Znasz te kelnerki na prowincji. Znasz ich ospałość, apa-tyczność, na ich rynkach
leży gnuśnie czas, nawet wróble są tam bardziej leniwe! Nie twierdzę, że w
każdej małomiasteczkowej restauracji powinny podawać intelektualistki, ale
powinny to być dziewczyny, które znają swój fach.
No więc ta kelnerka przyjęła zamówienie, dla mnie podwójny sandacz, rosół - to
już z nacisku Szczepana - jakieś mięso z jarzynami... no i kawa. Dwie duże kawy.
Kelnerka zapisała to wszystko w bloczku, wykrzyknęła całe zamówienie głośno i
jednym tchem w kierunku kuchni i baru, i zaczęła nam to znosić na stolik w szyku
następującym. Najpierw dwie duże kawy. Potem rosół. Potem trzy porcje sandacza.
Następnie sznycle. Chciałam zaprotestować, ale Szczepan stwierdził, że właściwie
to jest tak urocze, że aż czarujące, i zerwaliśmy z konwenansami, jedząc
wszystko w porządku, w jakim zostało dostarczone. Zaczęliśmy od kawy, żeby nie
wystygła, i tak dalej. Szczepan stwierdził, że na trzeźwo mogę tego nie przeżyć
i zamówił dla mnie potężny kielich soplicy. Łyknęłam dwoma chaustami i tak
sandacz po kotlecie smakował mi jak sandacz przed kotletem. Rozwiązał mi się
język. „Fachowość" kelnerki uznałam za kulinarne objawienie. Zapomniałam, że
powinnam śmiertelnie tęsknić za Marcinem i że sytuacja jest dziwna. Nie
pamiętałam, że trawa jest coraz mniej zielona. Szczepan, widząc to, zamówił dla
mnie puchar następny. Po raz pierwszy piłam z nim tak sam na sam, to znaczy sama
przy nim, bo on pro-
75
wadził, i tylko on miał zbierać żniwo, perły i kamyki tego sztucznego mojego
humorku. Może to było właśnie to, a może chciał, żebym mówiła? Nie wiem. Pragnął
mnie, a właściwie mało mnie znał, znał mnie z Marcinem, a to mogło być zupełnie
co innego, dwie różne kobiety. W każdym razie w *- -otnej drodze głośno
ubolewałam, że on jest taki trzeź-i cieszyłam się, że trawa jest coraz bardziej
zielona. kiegoś przyzwoitego sklepu wystąpiłam już z nową izofią i oświadczyłam,
że na pieniądze pracuję ciężko vsze z przyjemnością, wobec tego wydaję je lekko
ie z zadowoleniem, więc dalej, konsekwentnie, fun-s butelkę bułgarskiego koniaku
pliska. Ponieważ on cpw ciał się ode mnie uzależniać ekonomicznie, więc (??,*.
po butelce, do tego dwa pudła makaronu, konser-suchary, herbatniki, co tam było,
i ruszyliśmy. ^w.. \ - wykrzykiwałam, machając butelką - do Buł-W**^ tę.
Będziemy się kąpać w ciepłym morzu, a wie-? I koniak na tarasie".
„Jedziemy" - powiedział L>Łi ? le prosto do Bułgarii?" - chciałam
wiedzieć. 5 \lo Bułgarii w każdym razie." Nic mnie nie ,. i\ie byłam pijana.
Był to zaledwie ten stan, kiedy przestaje się odróżniać zgrywę od prawdy, kiedy
te dwa zjawiska zaczynają się na siebie nakładać, przenikać się, kiedy naprawdę
do tej Bułgarii się wyjeżdża, a jednocześnie wie się, że się nie jedzie,
rozumiesz? „Dziś się urżniemy" - zdecydował Szczepan. „Urżniemy się w belę" -
uzupełniłam. „Na chandry, na chimery, na wszelkie smutki" zacytowałam coś, nie
wiedziałam co, i nie wiedziałam czy dokładnie. Szumiało mi trochę w głowie, ale
przyjemnie szumiało, pędziliśmy do tej Bułgarii, do tej leśniczówki, na złamanie
karku, pędziliśmy, jakby miało nas tam spotkać coś niezwykłego, po prostu
czuliśmy, że po tej plisce będziemy bredzić, ale bredzić dla siebie, nie dla
towarzystwa, wiesz. Wchodziliśmy do mieszkania wuja jak do swojego domu.
Szczepan wyjął z kieszeni klucz, wszedł pierwszy i zapalił światło. Kot wyr- j
76
wał się na wolność jednym długim susem, roześmieliśmy się i ramię Szczepana
gdzieś w przejściu musnęło moje ramię, to nas spłoszyło. Dzielnie i szybko, po
pobieżnym umyciu się, przystąpiliśmy do pliski. Szczepan zrobił kawę, o jedzeniu
nie było mowy. Ubrany w kraciastą koszulę i kamizelkę, zawinął u koszuli rękawy,
w zgięciu łokcia miał wyraźne, niemal granatowe żyły, skórę mocno napiętą.
Szczepan nie był piękny, ani umywał się wyglądem do Marcina, ale zdecydowanie
przewyższał go męskością, czymś pierwotnym, czego nie zdołała jeszcze zniszczyć
nasza wspólna choroba, cywilizacja i bezbłędne towarzyskie obycie, ruchy miał
kanciaste, gesty czasami niezgrabne, szorstkie, prymitywne i był w tym wielki
wdzięk i wielki urok. Jakaś mucha bzyczała natrętnie, choć od dawna powinna
spać,
i zaczęliśmy uganiać się za tą muchą, chcieliśmy ją znaleźć i zabić, żeby nic
nie zakłócało ciszy. Ale nie udało nam się to, i mucha rozrabiała tak jeszcze z
godzinę, słyszałam to wyraźnie, kiedy między nami zapadało natrętne milczenie.
Ale tak w ogóle to mówiliśmy dużo. Ciągnęliśmy tę pliskę zdrowo i paplaliśmy
0 wszystkim, co nas nie dotyczyło, co nas nie mogło dotyczyć. Gdzieś przed
północą Szczepan rzekł kategorycznie „jeść albo spać", więc choć absolutnie nie
głodna, wybrałam jedzenie, bo szkoda mi było tej nocy i lubiłam, kiedy Szczepan
w piecu rozpalał. Układał pod blachą tak całą konstrukcję, najpierw gazeta,
potem skrzyżowane dwie pachnące żywicą szczapy („szczepy - mówiłam - od twojego
imienia"), potem drzewo brzozowe, a na to drobniutkie kawałki węgla.
1 od jednej zapałki ogień zaczynał buzować, a trzeba ci wiedzieć, że ja też
próbowałam, ale na zasadzie „szkoda, że państwo tego nie mogą zobaczyć". Na ogół
moje wyczyny kończyły się na rytualnym posypaniu głowy popiołem i sadzy na
twarzy. Zapowiadała się cudowna, przegadana noc, wiesz, taka z ogniem pod
blachą,
ale niestety, stało się inaczej. Zaczęłam mówić od rzeczy, Szczepan władczo
schował butelkę, ale za późno! O godzinie pierwszej w nocy byłam faktycznie
77
pijana. Szczepan był ubawiony i troskliwie podtrzymywał mi głowę nad kubłem.
Poprzez opary wstydu i bólu głowy przebijało się moje wzruszenie. Lekko
zataczając się na nogach, próbowałam być niesłychanie dzielna, wiesz, jak to
jest, chodzić prosto i tak dalej. Szczepan zaprowadził mnie do łóżka, pomógł mi
się rozebrać, i całą noc przesiedział przy mnie na krześle. Marcin by tego nigdy
nie zrobił. Okazywałby leciutką pogardę. Nie mnie naturalnie, bo to się może
zdarzyć, ale pogardę dla stanu, w jakim się znalazłam. Kiedy otwierałam
udręczone oczy, dostrzegałam czujną twarz Szczepana, pochyloną ku mnie z
łagodnym uśmiechem, i jego ciepły, ironiczny szept: „Moja ty pijanico, chcesz
herbaty czy mleka?" Bułgarii nad morze." „Już jedziemy, teraz już jedziemy \wdę"
- mówił Szczepan. Gładził mnie po głowie, nie ał się tej nocy ani przez minutę,
'utrz, ledwie zwlokłam się z łóżka, umyłam włosy, kaniu Szczepan polewał
mi głowę letnią wodą }P wycisnął nawet do wody połówkę cytryny, a
dru-??? ? kazał mi wypić. Leczył mi kaca z takim od-v to była grypa, czy jakaś
choroba nie zawinio-:e. Ale te wstążeczki którejś nocy mi zginęły , '?ano
rozkudłana, istne czupiradło, z włosami ^zeba ci wiedzieć, że pojechaliśmy w
trójkę \ \ który nazwaliśmy puszczą, i nawet na % określone, z rozmachem
i przesadą. ^ ,v jednym namiocie, pomysł był Marcina. jsz? Niby tak
turystycznie, po koleżeńsku, Marcin musiał sobie zdawać sprawę, kiedy wrócił,
trzy doby samotności, jakoś, choćby w stopniu najb-łahszym, związały mnie ze
Szczepanem. Ze Szczepanem witaliśmy go na dworcu, niczym naszego gościa, ija,
zawsze po wariacku rzucająca się Marcinowi na szyję, odgrywająca sceny
powitania, ograniczałam się do muśnięcia ustami jego policzka, podczas gdy
Szczepan, kiedy tylko spojrzał na moją rozradowaną twarz, w której musiało być
także pewne
78
zmieszanie, przypomniał sobie, że nie ma zapałek, chociaż zawsze używał
zapalniczki.
A tamte pozostałe dwa dni ze Szczepanem spędziliśmy na włóczeniu się po tak
zwanej okolicy, na rwaniu fioletowego łubinu na czyichś polach i w rowach
przydrożnych, na nocnym siedzieniu na progu domu wuja i wsłuchiwaniu się w
ciszę,
na którą składa się tyle tajemniczych głosów, szczególnie w lesie. Księżyc
świecił zupełnie idiotycznie, czasami jakiś ptak przelatywał z krzykiem z drzewa
na drzewo, a my baliśmy się poruszyć, odezwać, czy głośniej westchnąć. Czyli nie
zaszło absolutnie nic, tylko we mnie wkradał się niepokój, którego źródło, co
rzadko mi się zdarza, potrafiłam zlokalizować. I nie myśl, że byłam jakąś
infantylną dziewczyną, która pyzatą gębę księżyca i jego przeglądanie się w
jeziorze bierze za zalążek uczucia, rozróżniałam już te sprawy doskonale, ale
wyczuwałam pożądanie Szczepana, jego pragnienie wzięcia mnie w ramiona,
pragnienie tłumione, kontrolowane, trzymane krótko, a przecież naturalne,
piękne,
oczywiste w tej ciszy, poświacie, szumie drzew, milczeniu. Czułam to, choć
pragnienie Szczepana jeszcze mi się nie udzielało, jeszcze potrafiłam myśleć
chłodno i logicznie, że jest to pragnienie typowo męskie, stare jak świat,
pragnienie zdobycia kobiety, która należy do innego, przez co jest nieznana,
pełna uroków, obietnic, odmienności.
W parę dni później pojechaliśmy w trójkę z zapasem konserw i namiotem do tej
puszczy. Nad jakimś bajorkiem porośniętym szuwarami, po którym pływały dzikie
kaczki, rozbiliśmy nasz tragiczny i fascynujący obóz, byliśmy już tak zaplątani
w siebie, w psychiczną perwersję sytuacji, że żadne z nas nie próbowało nawet z
tego wyjść, nie usiłowało unicestwić zapowiedzi klęski trojga ludzi. To była
jesień, pora roku, którą lubię najbardziej, pora roku najprawdziwsza,
refleksyjna, najpiękniejsza i smutna. To Szczepan wpadł na ten straszny pomysł,
że w nocy będziemy oglądać rykowisko jeleni. „Okropne dziwki te łanie - mówił
Szczepan - często
79
oglądamy rykowisko z wujem. Jelenie się piorą, a łania stoi i cierpliwie czeka.
A potem odchodzi za zwycięzcą." W lesie, na dębach, były tak zwane ambony, ot,
parę desek i barierka sosnowa, wchodziło się tam po prymitywnej drabinie i
przyglądało tajemniczym obrzędom i zwyczajom tych pięknych zwierząt. Nie wiem,
co mieli na myśli ludzie, którzy te deski przybijali do dębu, szukali taniej
podniety czy czystej, nieskażonej natury, ale nigdy nie potrafię odpowiedzieć,
czego my szukaliśmy tam. O ile na dole było rzeczywiste piękno, bo w końcu
trzeciej nocy, kiedy księżyc zalewał polanę, udało nam się usłyszeć ryki kozłów
i zobaczyć walkę jeleni, więc o ile na dole było piękno, pierwotność, natura, to
na ambonie była jakaś psychiczna pornografia, patologiczna analogia, coś, co
zapierało mi dech ze wstrętu, oczekiwania i podniecenia. Było to coś, co ludzie
potrafią zrobić ze światem w ogóle, do czego doszli na swoją własną udrękę przez
rozkołysanie wyobraźni, złą funkcję myślenia. Nie znaczy to, - zapragnęłam
powrotu do natury do tego stopnia, aby "h w skóry odzianych facetów biło się o
mnie maczuga-" było w tym coś... Może to tylko w mojej głowie pows-patologiczna
analogia, może to tylko ja miałam taki «runek myślenia. To, że siedzimy, trzęsąc
się #A^ %^^\ ? obserwujemy, że być może, myślimy o tym sa-&^ <ś\%*m "
wydało mi się okropne.
tym dębie, w jakichś dresach, ja cofnięta v ^ni dwaj nie dojrzeli fascynacji
na mojej "% ^życem. Patrząc na rywalizację jeleni jestem pożądana przez dwóch
mężczyzn jt' ^a^ ?^? -eJ samej chwili, co wydało mi się okropne i co ^^
???????, podniecało w sposób, który wydawał
mi się ^\ że wstydziłam się go, a który jednak zwyciężał nad wszelkimi
obiekcjami. Było tam jednak cudownie, na tym dębie, w nocy, ja bałam się
poruszyć, stałam jak skamieniała, czując w mięśniach jakieś drżenie, oczekiwanie
i pragnienie. Na dole scena ośmieszana przez makatki i olej-
80
ne malowidła, na górze troje podekscytowanych ludzi i ja bezwolna, porażona
prądem patologicznych analogii.
Więc to nie było zdrowe. I to, że spaliśmy w trójkę, oni po bokach, ja w środku,
a właściwie w całym namiocie, bo oni kleili się do płóciennych ścian namiotu,
aby przypadkiem mnie nie dotknąć, nie musnąć choć ręką mojej ręki. Kumple to
kumple, choć sądzę, że kiedy wsłuchiwałam się w szum drzew i odgłosy leśnego,
nocnego życia - już właśnie zaczęłam „jechać do Bułgarii" I już chyba nie na
koniak i wieczorne siedzenia na tarasie, tylko po to, żeby być ze Szczepanem,
choć przysięgam ci, przysięgam, o niczym takim wyraźnie nie pomyślałam, nie
pomyślałam w sposób uświadomiony. Do świtu miałam otwarte oczy, a oni po prostu
spali, słyszałam ich równe oddechy, spokojnie, otrząsnęli się szybko z duszącej
atmosfery sprzed godziny. Zrodził się we mnie cień pretensji do nich za ten
równy oddech, umiejętność przechodzenia tak zwyczajnie od sytuacji tak napiętej
- prosto w sen. Rano zasnęłam, przebudziłam się z- tą rozkudłaną głową, która w
dodatku mnie trochę bolała, i zaczęłam czegoś gorączkowo szukać, szukałam
wstążeczek, ale oni nie wiedzieli czego, przynajmniej nic na ten temat nie
powiedziałam. „W lewej kieszeni namiotu" - rzekł Szczepan. Osłupiałam. A więc
obudził się wcześniej, może patrzył na mnie, dojrzał wstążeczki, wiedział, że
ich będę rano szukać, złorzecząc światu, w ogóle pomyślał o tym. Ale kiedy
Szczepan dowiedział się, że boli mnie głowa i pojechał po proszki, Marcin wziął
mnie z niespotykaną gwałtownością, nie czekał na mnie, wiedziałam, że
zatriumfowała nie miłość, nie czułość, nie tkliwość pragnienia przywołująca,
tylko chęć posiadania, chęć zaakcentowania mojej do niego przynależności.
Wiedział, że ja to zrozumiałam, mimo że kiedy upokorzony bezwładnie oparł czoło
na moich piersiach, gładziłam go po twarzy i policzkach, jakbym dłonią chciała
zetrzeć z niego wstyd. Potem poszłam się umyć do bajorka, następnie w milczeniu
zapaliliśmy maszynkę, przygotowali śniadanie i w milczeniu połknęłam
proszek, który przywiózł
81
Szczepan. Parzyliśmy sobie usta herbatą, ranek był wilgotny, chłód przenikał
przez nasze grube swetry, coś prysnęło, pękło, wiedzieliśmy, że skończył się
czas biwaku, namiotu i nocy w lesie, że musimy się rozstać albo stanie się coś
tragicznego, nieodwołalnego. Szczepan poszedł umyć naczynia po śniadaniu,
zakopać puszki i papiery, i kiedy zostaliśmy sami, powiedziałam do Marcina:
„Proszę cię, błagam, wyjedźmy stąd natychmiast". Co w nim było, co takiego go
opętało, że popatrzył na mnie oczami pełnymi udręczenia i odparł: „Boisz się?
Nie dowierzasz sobie? Widzę, że się boisz. Ale przed tym nie ma ucieczki,
kilometry cię nie obronią". I choć mówiąc „wyjedźmy", naprawdę nie zdawałam
sobie sprawy z obaw, lęku, niepokoju, aż takiego zamieszania w uczuciach, tylko
po prostu chciałam przeciąć radykalnie i uczciwie nienormalną sytuację, t^raz,
kiedy zostało to powiedziane, kiedy to usłyszałam, ki»" Nstało nazwane,
zrozumiałam, że rzeczywiście się boję. ' ^?? ^ S*C plątać i gubić, w czymś się
przeliczył, popa-•=konsekwencji w drugą. Ciekawa jestem, jak to js "ło od jego
strony, z jego punktu widzenia. r\# nie dowiem, nigdy o tym nie mówiliśmy, 7*4-^
?????, to znaczy on nie chciał, zamy-*źf!X?» "zyptywie niniejszej żądzy samobi-
AT&f \* ????> w chęci zrzucenia z siebie ku^^W^ f\w? ? 4f/\- ła'
sprzeniewierzyła się, popełnia ^^j^^^ tyfr% ^??// kuciach, byłam mu skłonna
wszystko %?& ?? I az tobie, ale on nie chciał tego
słuchać, nic ^V*©s /yf x' ^?* w starue przebaczyć nieś-
wiadome, nieja^ ^^ ^edziałam, że jego wyobraźnia nasuwa mu więcej, ?. ^^ ?
istocie, właśnie tę jego wyobraźnię swoim mówieniem o ym chciałam zatrzymać,
zahamować w rzeczywistym punkcie, bo czułam, że w tym wyobrażaniu sobie on brnie
dalej niż prawda, że zbliża się do podejrzeń o miłość do Szczepana, podczas gdy
to była namiętność, to byty zmysły. Coś, czego we mnie Marcin nigdy nie obudzi.
/\
82
VIII
Naturalnie, być może osoba z jakąś głęboką etyką, w mojej ówczesnej sytuacji
zostawiłaby obu panów w spokoju, rzuciła się w wir pracy zawodowej, w wolnych
chwilach zaczęłaby uczęszczać na lektorat hiszpańskiego czy coś w tym rodzaju.
Ale wszystko ma cenę, za wszystko należy zapłacić, to podstawowa reguła gry, z
której nie zawsze chcemy sobie zdawać sprawę.
Tymczasem Marcin, który nigdy nie pytał o przeszłość ani o moje zdanie na temat
wspólnej przyszłości - zaczął nalegać na ślub, co mi uświadomiło, że formalnie
jestem mężatką. A powinno mi uświadomić zgoła co innego, i być może nawet tę
świadomość „czego innego" posiadałam. Że Marcin się wciągnął w tę historię, że
zaczął się lękać, iż mnie utraci, a ja, aby go zatrzymać, muszę być bardziej
ostrożna. Zatrzymać nie w tym sensie, abyśmy stanowili dla ludzkich oczu mocn}'
związek, bo to nie wymagało zabiegów, tylko zatrzymać tę zbudzoną w nim wiarę,
że mnie kocha, że jestem jedyną na świecie osobą, której potrzebuje.
Jakby ci to powiedzieć, Marcin był trudniejszy do sforsowania, bardziej
skomplikowany, tę wiarę mogłam w nim
83
obudzić za pomocą ogromnych wysiłków. To podniecało. No i wiele, na jego
korzyść , mówił fakt, jak się zachował wtedy w gabinecie, kiedy do niego
przyszłam po lekarską poradę, ale ponieważ mam charakter taki, jaki mam, zaczęło
się. Czy byłam precedensem? A może precedens stanowię? Czy to, że zachował się
wtedy tak subtelnie, nie świadczy przeciw niemu? Może miał taką zasadę, że jego
pacjentka nie mogła być jego kochanką, w związku z czym z góry do tej roli byłam
przewidziana, tak na pierwszy rzut oka? Wgłębianie się w te rzeczy zostawiłam
sobie na potem, musiałam się wedrzeć w psychikę Marcina, bardzo, bardzo głęboko,
może nawet tam gdzie wdzierać się nie wolno. Tymczasem miałam tak mało do
rzucenia mu w ofierze. Niepodtrzymywanie kontaktów towarzyskich ze Szczepanem i
rozwód. A przydałaby mi s' tym miejscu jakaś wielka, patetyczna ofiara, na
przykre pracę zawodową i będę ci gotować", „przestanę oże to są złe przykłady, w
każdym razie coś ta-js "o uzmysłowiłoby mu bezmiar mojego uczu-?\ ?? wobec mnie
otwarty, odsłonięty, nagi. 'jfJ^-?,/vowicie w moim ręku. Paradoksem <?/??^ ~m mu
ustawicznie, ale tego on %/f. ' tego podejrzewać - przeciw-^ Jy podobne
przeczucia nie
_____ ____ bą na tym etapie z rozmiarów
tej ?????? °?$? J sprawy, to uświadomił mi do-
piero Szczep, "^^?. /?* -"iecą intuicją wiedziona, trochę może wzruszenie ^^^^
itatnością, osiągałam to, że wprowadzałam Marcina v ^olutny błąd, dając mu błogą
nieświadomość i pełne poczucie jego męskiej władzy nade mną, władzy, która nie
istniała. No i słowa. Słowa, którymi musiałam go zalać, osaczyć, roztopić nimi
resztki jego nieufności w to, że należę do niego cała. Nie szczędziłam tych
słów.
Słów wielkich, wzniosłych, których patos kompensowałam tonami czułymi, ciepłymi,
sentymentalnymi kontekstami. Wyważałam proporcje, nie była to tandeta. Doskonale
czu-
W
84
łam granice, do których reżyser może się posunąć, aby wyświechtany tekst brzmiał
świeżo, naturalnie, był „nowo odczytany". „Nowe odczytanie" kojarzy mi się jakoś
z analfabetyzmem. Ale to dygresja, nic tu nie wnosząca. Jeśli już jednak to
sformułowanie padło, to je rozwinę. O ile moje słowa były kreacją aktorską to
analfabetyzm dotyczył, jeśli już, moralnej strony tego przedsięwzięcia. Był to
prawdopodobnie analfabetyzm wtórny, ale nie potrafię uchwycić we wspomnieniach
momentu, w którym zapomniałam liter etycznego alfabetu. Coś tu wydaje ci się z
pewnością nielogiczne. Dlaczego nie uległam zdrowemu odruchowi i nie zostałam ze
Szczepanem. Nie tylko dlatego przecież, że to byłoby za proste, a kobiety
cholernie lubią sercowe komplikacje. Bałam się, żeby w jakiś sposób nie
powtórzyła się historia mojego małżeństwa. Bo ta fascynacja zdrowiem, siłą,
wydała mi się niepokojąco podobna, choć wzbogacona o inne, rzekłabym łagodnie -
dziwne elementy. Coś z tego klimatu utkwiło w Marcinie, wsączyła się w niego
zazdrość - i to był mocny punkt dla mnie - ale także nieufność, którą należało
rozproszyć, gdyż nie sprzyja oddaniu zupełnemu, ale rozproszyć nie do końca, nie
całkowicie, zostawiać tej nieufności tylko tyle, żeby podsycała ufność, wiarę,
lęk, żeby w nim wytworzyć stan, który da się określić: „jest tak dobrze, a
przecież w każdej chwili może być inaczej".
Na ofiarny stos poszedł mąż. Rozwiedliśmy się szybko, kurtuazyjnie i bez
kolizji.
Nie bardzo mogłam zrozumieć, że to mój rozwód. Rozwiodłam się z nim rzeczywiście
wtedy, kiedy zabrałam ten ekspres do kawy i klucze od zatrzasku demonstracyjnie
zostawiłam wewnątrz. Rozwód więc przypominał wypisanie się ze spółdzielni z
ograniczoną odpowiedzialnością. Zjedliśmy duży obiad w „Kameralnej" i życzyliśmy
sobie szczęścia. Składaliśmy sobie te życzenia nawet szczerze, ale widocznie
nawet szczerość nie jest zapłatą za spełnienie. Tak więc praca i stan cywilny to
były w moim życiu dwie sprawy uregulowane. Wszystko inne było chaosem.
85
Myśli, postępowanie. Ale przecież tego sobie nie wymyśliłam, te słowa wypływały
z podszeptu jak najlepszego, tak bardzo chciałam, żeby były prawdą - i były
prawdą.
Tak, to będzie o tym punkcie zwrotnym. Wyjechaliśmy wtedy z Warszawy w sobotę,
tuż po pracy, żeby spędzić niedzielę na świeżym powietrzu. Pokój zamówiliśmy
tydzień wcześniej. W portierni siedziała ospała kobieta w żółtej bluzce. Kiedy
weszliśmy do hallu, Marcin dał mi oczami porozumiewawczy znak: „Tu nas jeszcze
nie było, tu nam będzie dobrze", i wiedziałam, że mnie pragnie, to jego
pragnienie udzielało mi się, jakbym była mu za nie wdzięczna. Wiedziałam, że
jest za mną stęskniony, nie przyprowadzałam go do mojego smutnego pokoju na
Pradze, a do jego kawalerki zjechał na kilka dni jakiś stryj spod Bydgoszczy.
Więc spojrza-"* na niego szelmowsko, miałam nadzieję, że moje oczy są Mnio
rozkochane, uległe i wierne. Wzięliśmy walizkę na górę. Kobieta w żółtej bluzce
głośnym woła-? ze schodów, chodziło o kartę meldunko-^zyknął, że później, że
później zejdzie, rnikiem u drzwi.
całować, coś mówić, że przed nami /ale choć jego ton i nastrój i mnie opa-???,
że zbieram laury za nic kosztującą mnie > ""V/"1"4^Jte). I ^ód. Marcin ten
rozwód interpretował sobie jako ro. ^^j?/niego. Nic na ten temat nie mówiłam,
ale także nie prosu, iłam takich błędnych sugestii. Wiedziałam, że pod lewym
okiem mam rozmazany tusz, co urody mi nie dodaje, ale chwila była jakaś
niezwykła, Marcin mówił żarliwie i gorąco, że mnie kocha, że wkrótce zostanę
jego żoną, więc ja, która do tego tonu go doprowadziłam, musiałam go
przewyższyć,
nie mogłam dopuścić, żeby uczeń prześcignął mistrza. Mówiłam słowa takie, jakich
mówić nikomu nie wolno, jeśli nie są prawdą najczystszą pod słońcem, jeśli nie
wywodzą się wprost ze środka miłości, z tego zatracenia, które wybacza wszystko,
największe szaleństwo, lekkomyślność czy skandal.
86
Ale kiedy sięgnął po mnie ręką, moje ciało, takie chętne i uległe, naprężyło
się,
odsunęłam się tak delikatnie, że mógłby tego nie zauważyć, gdyby miał nerwy
mniej wyostrzone, i kiedy jego uścisk mimo tego nie zelżał, powiedziałam: „za
chwilę". Odskoczył gwałtownie i usiadł przy stole, patrząc na popielniczkę, z
której nie wyrzucono niedopałków po poprzednim mieszkańcu. Zorientowałam się, że
zrobiłam coś złego, podeszłam do niego, musnęłam wargami jego policzek i
położyłam dłoń na głowie. Nie zareagował, trwałam więc tak jeszcze chwilę, a
potem powiedziałam, że jestem zakurzona, chcę wziąć prysznic i powinniśmy się
chyba rozpakować.
Zwykle urzeczony patrzył na to, jak się rozpakowuję, choć to on wszędzie
mieszkał, w każdym najlichszym hoteliku, w każdym najbardziej obdrapanym pokoju,
nawet choćby to miało trwać jeden dzień, podczas gdy ja tylko się zatrzymywałam.
Ale nie spojrzał na mnie ani na walizkę, choć słyszał, jak zrzuciłam buty i
zaczęłam chodzić boso po brudnym dywanie, cicha. Wiedział, że obmyślam, jak
naprawić swój gest, swoje „za chwilę", bałam się, czy nie chce krzyknąć: „po co
ta komedia", ale patrzył ciągle na niedopałki, jakby starał się odgadnąć, z
jakiego gatunku papierosów pochodzą i kto je palił. Nie mógł się nad tym skupić,
podejrzenia, widać, dławiły każdą próbę zatrzymania myśli nad czymś konkretnym,
znowu udało mi się gładzeniem po głowie zahamować głośny wybuch: „Po co ta
komedia, po co ta komedia na schodach, po co ta komedia w ogóle, to zgrywanie
się na pragnienie, na natychmiastowe przyzwolenie, na gotowość, uległość."
Myślał może, że jeśli lubi się piękne słowa i piękne sytuacje, to nie ma się
prawa w to wierzyć i innym tę wiarę podsuwać. Zresztą, czy ja wiem, o czym on
myślał, ja w każdym razie byłam spłoszona, lękałam się zdemaskowania.
Niedużo jednak było potrzeba, ????? zwyciężyła, ciągle się chyba obawiałam, że
jego wątpliwości stłamszą to, co między nami było piękne, i przecież chętnie
słuchał tych słów, kierowanych nieomylnym kobiecym instynktem prosto w serce.
87
Potem był sam w pokoju, słuchał szumu wody w łazience, ciągle milczący, ale ja
już byłam zmobilizowana.
I potem znów się do niego zbliżyłam i z każdego gestu przezierało moje oddanie.
A kiedy później leżeliśmy na łóżku, patrzył na mnie w ciemności i gładził
ręką moją twarz, jakby pod dłonią starał się odkryć moją tkliwość i miękkość,
jakby to było czymś namacalnym, i zapalił papierosa. Spojrzał na mnie w świetle
zapałki.
Miałam chyba w twarzy to wszystko, co chciał kochać, co przepowiadała mu
ciemność i gładząca ręka. Przytuliłam się do ? "^o, zgasiłam długim dmuchnięciem
zapałkę, i zaczęłam "iłam, że chciałabym mieć z nim dziecko i że może Ma ulicy
człapał koń i ktoś ordynarnie zaklął, się boi, abym tego nie usłyszała, że szeni
w powietrzu, wyizolowani, ść obojętnie, nie pragnął "agnę, że to prawda, .ów
czymś coraz bar-posądzenie o nadmier-) e tylko przygarnęłam go
>4
•??
dzitj
ną trzeźw
do siebie i mów.
przeżyć ją cała, bo jeśli
Postanowiliśmy iu7 to rzeczywiście będzie syn.
Mówił, że kiedy będzie na nitgo patrzył, już zawsze będzie pamiętał mnie taką
wtuloną w niego, ufną i tkliwą. Przysięgał, że będzie dla mnie dobry, że zrobi
wszystko, żebym była szczęśliwa. W półmroku świtu zasnęliśmy, chciało mi się
płakać, że jestem taka podła.
Kiedy się obudziłam rano, powiedział, że mnie kocha i że jest głodny i zaraz
idziemy na kolosalne śniadanie.
Pocałowałam go, palcami przymknęłam mu powieki, aby nie patrzył, jak z łóżka
wybiegam naga.
Ale spojrzał i kiedy znowu z łazienki dobiegać musiał ten szum wody, zapukał,
usłyszał odruchowe i wesołe „proszę".
88
Wszedł. Moja twarz zmieniła się gwałtownie, w oczach pewnie było przerażenie i
zamęt. Próbowałam to schować, błyskawicznie wyciągnęłam dłoń w kierunku
diafragmy leżącej na brzegu wanny. Kiedy zamykał drzwi, chyba słyszał, że
płaczę.
Odjechał stamtąd szybko, żeby nie dopuścić do żadnych tłumaczeń i wyjaśnień.
Zapłacił za hotel, zostawił prawdopodobnie w portierni pieniądze na kwiaty dla
mnie, bo szybko przynieśli mi je do pokoju. Wróciłam natychmiast do Warszawy.
Wyłączył telefon - milczał o każdej porze. Pisałam listy, których nie otwierał,
absolutnie już nie ciekawy, co mu mam do zakomunikowania. Potem jednak
spotkaliśmy się na kolacji, gdzie jego miażdżąca uprzejmość zamykała mi usta i
gdzie zrozumiałam, że nie ma już w nim do czego apelować. Prowadziliśmy tę
błahą,
towarzyską konwersację, spoza której wyzierała moja rozpacz. Lecz on był
zupełnie pusty i obojętny. W końcu nie potrafiłam tego wytrzymać i kazałam się
odwieźć do domu. Tylko ten ostatni gest, kiedy bez słowa dotknęłam dłonią jego
twarzy, omal nie zrobił wyłomu w tej jego zaciętości.
W porę jednak przypomniał sobie, co mówiłam tamtej nocy w hotelu i jaki miałam
głos. Nie chciał mnie więcej widzieć, była to przerażająca prawda i nie mogłam
się temu dziwić. Zostałam sama, ośmieszona, skompromitowana, nieszczęśliwa. A
wszystko przez drobny przyrząd, taki sam zapewne, jaki zalecał swoim pacjentkom.
A przecież mógł to także tłumaczyć na moją korzyść, mógłby to także być argument
mojej obrony. Nie chciałam go ewentualnie stawiać w głupiej sytuacji, nie
chciałam, żeby miał jakieś wobec mnie zobowiązania, żeby taki fakt - gdyby
zaistniał - do czegokolwiek miał go skłaniać. Ale padły te słowa, wypowiadane
przeze mnie, i wiedziałam, że to gorsze niż zdrada, zdrada byłaby bardziej
ludzka. Zresztą, kiedy to mówiłam, byłam autentycznie wzruszona - gdybym miała
szansę jakoś o tym przekonać Marcina, sprawić, aby mi uwierzył. „Uwierzył. W co
on mi jeszcze może uwierzyć" - próbowałam stanąć na
89
realnym gruncie. Byłam kobietą porzuconą i, niestety, wyjątkowość powodów tego
porzucenia nie była w stanie nic mi pomóc. Po tej kolacji zrozumiałam, że
jakiekolwiek ponaglania Marcina sprawę moją mogą jedynie pogorszyć, a po
pożegnaniu, wtedy, kiedy mnie odwiózł do domu, byłam pewna, że to nie koniec
naszej sprawy. Postanowiłam zostawać to czasowi. Tylko, że to bardzo łatwo
powziąć takie świetlane postanowienie; „zostawię sprawę czasowi", a szalenie
trudno przełożyć to na codzienność. Na wstawanie kwadrans przed szóstą,
oczekiwanie na autobus, pracę, gdzie nie chciałam obnosić miny cierpiętnicy i
gdzie stanowiłam swojego rodzaju zagadkę, nikt nic nie wiedział o moim życiu
prywatnym poza mglistym sformułowaniem: „Katarzynie dobrze się wie-Ale to
wszystko, autobus, praca, kolejka po szynkę -?^ ^ło mi energii,
żeby pomyśleć o kolacji - to je-
?} "^«w ^magało mi trwać. Najgorsza była sa-^-Z^/w^s^te " udźwignąć.
Czekałam na ja-ejSKĄ ,zan samo nie przynosi na /ązania są najbardziej pot-???
wyjść naprzeciw. Może ,m. W każdym razie nie naleci ^????**. ? Aść
wybierają jako drogę częstokroć bardzie 0lv*^i^2!3jJS^^ iśtykanie we dwoje.
Jedyną osobą, ktoi^ , />racą mogłam widywać, był Ko-ralkiewicz.
Denerwował mnie, jasna sprawa, ale go tolerowałam. Udzielał mi prywatnych
korepetycji sposobu życia, te lekcje przyznać trzeba, wiele uwzględniały. Od
najprostszych rozwiązań moralnych do adresu dobrego szewca. Koralkiewicz widział
wszystko. Anarchię w moich pojęciach i nie najlepszy stan obcasów moich
pantofli.
Źle sypiałam, imię „Marcin" przewiercało mi mózg. Przede wszystkim chyba
szalałam z zadrości. Może wrócił do Teresy? A może, tak haniebnie oszukany, ma
coraz to inne dziewczyny? Ta druga wersja była dla mnie lepsza, łatwiejsza do
strawienia. A więc ma dużo kochanek - rozmyślałam - są one jego kochankami
dotąd,
do-
90
póki me zaczynają mówić. Na damskie miłosne zaklęcia Mar cm ma na pewno alergię
do końca życia. Więc nie dopuszcza „tej pani' do głosu, czasem wręcz brutalnie,
słowem czy gestem przecina to, co może i jest szczere. W nic nie wierzy nie stać
go na żadne wewnętrzne poruszenie - triumfowałam Tylko, ze wszystko to było
sprawą imaginacji. Wspomnieniem realnym była Teresa. I chyba wiele nieszczęść w
moim życiu wynikło z tego, że poszłam za nią do łaźni.
Ale już nie sprawą imaginacji były noce, podczas których budziłam się,
niejednokrotnie krzycząc „Marcin!". Najgorsze były przebudzenia o świcie. O
świcie samotność jest niedobra. Kiedy ktoś trzasnął drzwiami albo nieuważnie
zdejmowano skrzynki z mlekiem i dzwoniły butelki, budziłam się z płytkiego,
powierzchownego snu, który nie dawał mi odpoczynku ani odprężenia - i myślałam,
że może jednak Marcin także, przeze mnie, nabawił się kłopotów ze spaniem, że
może leży teraz u siebie, na swoim tapczanie, z otwartymi oczami, i tak samo
rozpaczliwie mnie potrzebuje. A może pochrapuje tak jak wtedy, w tym namiocie, z
którego powinien mnie szybko zabrać, ale tego nie uczynił, zbyt mnie pewny
albo zbyt wciągnięty w chorą sytuację rywalizacji. No więc on dobrze spi -
zaczynałam się wściekać na Marcina. Dobrze śpi, i to me dlatego, że jest silny,
zwarty, mocny, tylko dobrze śpi, ponieważ jest prymitywny - zaczynałam go
oskarżać. Jest prymitywny, zarozumiały, bufon, kabotyn. Oto, jaki jest. Przecież
jeśli prymitywny nie jest, to powinien połapać się, że coś me jest w porządku
wtedy, kiedy odwiedził mnie pierwszy raz w moim pokoju na Pradze, sądząc, że do
flirtu daleko, a ja rzuciłam w niego tym „kocham cię". To powinno go spłoszyć,
ostrzec, powinien krzyknąć: „a skądże ci miłość przyszła tak szybko do głowy",
ale nie, był zachwycony, uważał pewnie, że tak byc powinno, że to kochanie mu
się należy...
W środku którejś nocy pojechałam do Koralkiewicza. W dzień nie zrobiłabym tego.
W dzień jestem mniej zdolna. Ale wtedy obudziłam się o trzeciej. I wiesz, ta
trzecia była
91
ciągle. Trzecia i trzecia. Trzecia jak szubienica, powiesić się na trzeciej.
Myślałam, że może wszystkie wytłumaczenia są bardziej proste, że zegarek stoi.
Więc go przytknęłam do ucha, ale tykał. A wskazówka uparcie nie chciała się
ruszyć. Kiedy się obudziłam, miałam wyraźnie gonitwę myśli, a to już jest
przypadek psychiatryczny. I tak w ciągu tej minuty, patrząc na tę trzecią,
przeżyłam romans ze Szczepanem w Bułgarii, wychodziłam za mąż za Koralkiewicza i
kupowałam wielką, opasłą lodówkę. W ogóle w tym czasie trochę zaczęłam się o
siebie bać. Lękać się siebie. Zaczęłam się kontrolować, czy aby zachowuję się
normalnie.
Wtedy, pięć po trzeciej, wstałam w każdym razie bardzo energicznie, a być może,
wyobraziłam sobie, że wstaję bar-**? ^e ta przywołana energia mnie przed czymś
"Jksa*? ?-kowany energią nie może zgi-
-*- °IuqQĄ *m'e~>ska ami. Ale kiedy odniosłam A ihą, zaczęłam medytować I
^" hH^j \ fm więc podwiązki i zrobi-ptut* «wT ,//inie na tyle,
że postanowi-
——??????? /°^°???) 1/ /tylko zadzwonić i oświad-
czvl ????'????'?????? im nie, żeby się ze mną
ożenił
Ale pojechałam, r»»^ ?/. Ponaglałam taksówkarza,
żeby jechał szybciej. Rozumiesz,' nie mogłam już dłużej tego wytrzymać, musiałam
ogłupiałemu z przerażenia Koralkiewi-czowi tarmosić klapy marynarki, i
straszliwie dużo mówiłam, mówiłam bez przerwy i Koralkiewicz spóźnił się do
redakcji. Tylko że kiedy do niego przyjechałam o trzeciej trzydzieści nad ranem,
to Koralkiewicz naturalnie nie był w żadnej marynarce. Dopiero potem się ubrał.
Zresztą nic mnie nie obchodziło, w czym był Koralkiewicz, jego w ogóle mogłoby
nie być, choć przyznaję, nie urządzałoby mnie to w tamtej sytuacji. Złapałam go
za piżamę, wystrzegając się, żeby tylko nie za guzik, bo łapanie za guzik byłoby
tu nie na miejscu, i powiedziałam, „posłuchaj Zdzisiu, nie denerwuj się, że ja
tak w nocy do ciebie przyjechałam, tu się
92
nie ma co denerwować" i pomyślałam sobie, czy on nie mógłby, do jasnej cholery,
mieć mniej kretyńskiego wyrazu twarzy i mniej tępych oczu. Ale powiedziałam, że
chce, to ma, proszę bardzo, niech się ze mną żeni, jeśli mu odwagi starczy, i
niech nie robi z siebie wariata. Rozumiesz, musiałam tej nocy mieć kogoś przy
sobie, słyszeć ludzki głos, szalałam z tęsknoty, rozpaczy i zazdrości.
Koralkiewicz powiedział bardzo chłodno, że dobrze, zupełnie jakby kupował w
sklepie pół bochenka chleba. Powiedział, że naturalnie, ożeni się ze mną, że do
tego nie trzeba odwagi, bo on doskonale wie, z czego wypływają moje niepokoje.
Powiedział, że kuśtykam przez życie, a nie idę, że zostawiam za sobą wyłącznie
sprawy nie wykończone i rozbabrane, że kurz na moich książkach przyprawia mnie o
neurastenię, a na wiele moich wzniosłych (to było z ironią), wykańczających mnie
doznań wystarczyłoby włączyć elektroluks. Wtedy krzyknęłam: „jak to rozbabrane i
nie wykończone? A dyplom? A magisterium z chemii?" Ty gryzipiórku,
dziennikarzyno z awansu - dodałam w myśli - ty tumanie, może i kuśtykam, ale dla
ciebie i tak jestem złotym ziarnkiem pszenicy, ty ślepy, głupi, wyleniały,
łykowaty kogucie. Wiedziałam już, że z tego ślubu - „choćby jutro, jak chcesz,
to masz" - nic nie wyjdzie, ale bałam się wracać do domu, bo kiedy wchodziłam
cicho do kuchni, żeby nie obudzić gospodyni, wydawało mi się, że moje fajansowe
kubki, żółte i seledynowe, zbijają się w grupę i nacierają mi na twarz, więc
zakrywałam się rękami.
Jaka byłam nieszczęśliwa, Koralkiewicz potraktował to wszystko względnie
poważnie i zaczął raźnie i skwapliwie bredzić, że zamienimy mój pokój z kuchnią,
na który byłam zapisana w spółdzielni, i jego pokój z kuchnią na dwa albo trzy
pokoje z kuchnią, weźmiemy służącą i ja zobaczę, co to znaczy, jeśli w życiu
panuje jakiś ład. Bo skąd mogę o tym wiedzieć, jak to jest, skoro nigdy nic
takiego nad moim życiem nie dominowało, a ja sobie myślałam, kiedy on parzył
herbatę, bo o tym ładzie i porządku dobiegało z kuchni, że to
93
zadziwiające, iż taki sprawny mechanizm jak Koralkiewicz tak grawituje w
kierunku korozji i zaryzykowałby małżeństwo ze mną. Ale on poza swoją
nienawistną mi precyzją jest normalnie, przeciętnie dobry, zna się na rachunkach
i ma kodeks etyczny, który nie budzi specjalnych zastrzeżeń, nawet
powiedziałabym, że jest dostojny i godny pochwały... Więc pomyślałam sobie, że
się zabijam, zadręczam, po prostu litowałam się nad sobą. A Koralkiewicz w tym
czasie się ubrał i usiadł naprzeciwko mnie, podając mi herbatę. On coś mówił,
ale ja tego nie słuchałam, choć bardzo mi było to potrzebne, żeby ktoś do mnie
coś mówił. Mogłam spokojnie ~«?* w obecności drugiego człowieka, tamto mnie tak
wte-„„„0 iść łagodziła mój niepokój.
MPK SA w Krakowie • STREFA MIF ???? . . -
- . J l_
miejska |ałabym) żebyg mrae dobrze fiil * _A Pbie u Koralkiewicza, zawi-
I ulgowy:
GMINNY
???
i poił herbatą, która mnie _________ ______ Innie rozdrażniał.
Myślałam,
?????
I/ ,
PTU7%(o,o9zt) V bym potrafiła się przełamać
?=:?™^ . " [owal herbatą i „uspokój się, wszystko będzie dobrze, ty go nie
kochasz, siostro". Nie mogłam mu wyjaśnić powodów, dla których porzucił mnie
Marcin, ale w każdym razie przeprosiłam go za te bądź co bądź oświadczyny.
Powiedział, że niewiele rozumie, ale trochę i że nie ma do mnie żadnych
pretensji. Zawsze, kiedy mi jest samej źle, mogę na niego liczyć. Doradził mi,
żebym wyjechała. Nie miałam już ani dnia urlopu, ale w mojej sytuacji zdrowotnej
łatwo było o druk L-4. Wykorzystałam to po raz pierwszy, pięć dni zwolnienia.
Nie miałam grosza, pieniędzy pożyczył mi Emil.
Gdybym mogła przewidzieć, że brnę w komplikacje jeszcze gorsze, chyba
wskoczyłabym w biegu z tego pociągu.
Z mojego przedziału dobiegała radosna paplanina, ktoś przechodząc powiedział
„przepraszam panią", a ja paliłam papierosy i czyhałam na moment, kiedy zacznie
działać pro-
94
szek nasenny, zastępczy, farmakologiczny ratunek. Miałam siłę nawet na to, żeby
sobie robić wyrzuty, że kupiłam sypialny, a najwyraźniej przestoję w korytarzu z
czerwonym, przykurzonym chodnikiem całą noc. Zwykle wpadam w szał oszczędzania,
kiedy przepuszczę wszystkie pieniądze. Dwóch panów wyszło na korytarz na
papierosa. Obejrzeli mnie starannie. Oględziny wypadły niepomyślnie, co do tego
porozumieli się bez słowa i znaczących spojrzeń, więc wrócili do swojego tematu:
„Jeden człowiek zrobi jeden dobry projekt, a potem się zbiera cała komisja
ignorantów..." Pomyślałam, pamiętam, patrząc na nich bezczelnie, jakbym miała za
sekundę zapytać, która godzina albo czy panowie mają zapałki, albo jakie jest w
tej chwili nasze położenie geograficzne, że chciałabym poznać jednego człowieka,
który zrobił jeden dobry projekt, choć po sekundzie wahania doszłam
do wniosku, że komisja ignorantów mogłaby się okazać bardziej ciekawa. Chciałam
zrobić coś, co wybiłoby ich z tego autorytatywnego tonu, jakby wszystko
wiedzieli z góry, osadzić ich we właściwym wymiarze, ten ich sposób zapalania
papierosa i niedbały ruch ręki, chowającej zapalniczkę do kieszeni -wyraźnie
należeli do tego gatunku, co Koralkiewicz, do tych instalujących się w życiu na
stałe, sadowiących się wygodnie, jakby to nie była kwestia jeszcze jednego
obiadu. Ale to wszystko, jak wiele wiele moich przelotnych chęci, rozwiało się w
chwili postanowienia i poczułam upragnione, sztucznie wywołane odrętwienie,
jeszcze nie pragnienie snu, ale potrzeba rozluźnienia mięśni i zamknięcia oczu.
Weszłam do przedziału, rozebrałam się cicho, zmyłam puder i otuliłam nogi kocem.
Zaczęłam z małym skutkiem stosować cowieczorne sztuczki „jak mi się chce spać,
jak mi się chce spać, o niczym nie myślę, o niczym nie myślę". Budziło mnie
każde zatrzymanie się pociągu, z zazdrością wsłuchiwałam się w chrapliwy oddech
śpiących pode mną, denerwowałam się gwałtownym hamowaniem i tym, że ten sam
proszek nie zechce działać po raz drugi. I była już szczęśliwie szósta
95
?
_______________I ULGOWY
GMINNY
PTU 7% (0,09 zt) _______
???? ? ????????'??-?'??
BILET JEDNOKROTNEGO KASOWANIA
rano. Dwie panie z dolnych łóżek (jedna otworzyła ładne, trzeźwe oczy) jak konie
spięte ostrogą ruszyły do umywalni i plastikowych kosmetyczek. Najpierw był
chlupot wody.a potem każda z nich napluła w tusz. Z gdakanej, urywanej rozmowy
zorientowałam się, że pracują w tym samym biurze, jadą do tego samego pensjonatu
i że za trzy dni przyjedzie Ryś. Ryś musiał być sztuką nie lada, bo na
wspomnienie o nim napluły powtórnie w tusz znacznie żwawiej. Ja nie pluję,
używam tuszu w paście albo wody, stąd uzasadnione poczucie
życzliwa i resztki huma-
MPK SA w Krakowie «STREFA MIEJSKA , . ._.
„ ,
mastej. Więc milczałam, fljlfl * l\ om spało", byłam dalej czerwonym chodnikiem.
i jak ja, takie samiuteń-na płaszczyźnie tej ugo-e witały wszystko, co się pj
nocy byłam szczebelek wyżej niż one, ale tu, jak w każdym przypadku niewymier-
ności kryteriów w sprawach enigmatycznych i nie skonkretyzowanych, nie
nadających się do natychmiastowych rozstrzygnięć - wszelkie imperatywne osądy
były utrudnione.
Umyłam twarz, przyczesałam włosy, delektując się własnym okrucieństwem jak
smakiem ananasa. No i wyglądałam strasznie. Oczy uciekły mi gdzieś głęboko w tył
twarzy, zostawiając na swoim zwykłym miejscu sinawe obrzęki, cera miała kolor
przepełnionej popielniczki, nos się wydłużył, pociągając za sobą do dołu dwie
głębokie bruzdy. Wyszłam na peron bardziej szara niż inni i mniej zdecydowana.
Moja udręczona, zmęczona godność przestała się na chwilę bronić, bo pomyślałam
dość konkretnie, że właściwie żałuję, iż nie pozwoliłam Koralkiewiczowi ze mną
przyjechać, uwolniłby mnie od działania, mieszkanie i tak dalej, a tymczasem
musiałam sama prowadzić humorystyczne pertraktacje z zapitą duszyczką w
jodełkowej jesionce, która miała przepocony kołnierz - wyglądający jak skóra.
96
Był skromny pokój z dwoma złączonymi łóżkami, zapadli-ną w jednym materacu, ze
spadzistym sufitem z belek. Był mały stolik i dwie nocne szafki, tapeta w
niebieskie róże, jakaś wnęka z umywalką i dwudrzwiowa szafa. Kiedy tylko tam
weszłam pomyślałam z nadzieją, że drzwi szafy powinny skrzypieć, natychmiast
sprawdziłam, ale nie skrzypiały.
Moim jedynym planem było leżeć przez cztery dni w łóżku i patrzeć na pochyłość
sufitu.
Koralkiewicz odprowadzał mnie na dworzec, a ja, śmiertelnie znużona wszystkim,
co zostawiłam za sobą, zamykając drzwi i wkładając do torebki klucz, uroczyście
przez niego holowana do przedziału, starałam się nie zdradzić ani jednym
uśmiechem czy gestem mojego szyderstwa z jego wywleczonej na ten wieczór
melancholii, która miała sprowokować choć wspominanie go od czasu do czasu. Bo
na tęsknotę to już chyba nie liczył. Jego odświętne gesty, moje tłumione
rozdrażnienie, tygodniki, półka, walizka, numer, łóżka, jego „taka zmęczona
jesteś bardziej ludzka i bliższa". Wytrzymałam tę parę minut, nie powiedziałam
mu prosto w te poczciwe, ustawicznie mrugające oczka, że jestem dalsza i
bardziej zwierzęca niż kiedykolwiek, obiecałm, że napiszę, a nie napisałam, mimo
że nie umiałam być tak zupełnie sama. Pożegnalny papieros na korytarzu, jego
akcentowanie rzeczy, że to właśnie on jest ze mną, wskazówki co do higienicznego
trybu życia i nawet głośna prognoza pogody. I nareszcie pociąg ruszył.
Koralkiewicz jeszcze powiewał skrwawioną chustką swojej adoracji, kiedy ja już
wyrzucałam nieważne kwiaty, zmaltretowane i smutne, i stanęłam w korytarzu z
czołem przyciśniętym do szyby. Czekałam, aż położą się spać moje dwie na tę noc
towarzyszki, myślałam sobie bez smutku i nienawiści, jakby w tej bezgłośnej
narracji nie o mnie chodziło, że może dobrze jest nie mieć nic do stracenia. A z
Warszawy do Zakopanego jedzie się przez Kraków - to była moja ostatnia myśl
przed zaśnięciem.
97
?
.„.STREFA M^SKA
MPKSA^r^e.S1
19145;
\
35 zł
PTU 7% (0,09 ri)
-,LeTJEDNOK
Ciekawią cię z pewnością motywy takiego postępowania. To proste. W człowieku
istnieje potrzeba kochania. Jeżeli już ja pokochać nie mogłam tak całkowicie, to
przynajmniej chciałam być kochana przez kogoś, w stosunku do kogo reżyseria
moich uczuć we mnie samej nie byłaby beznadziejna. Tym warunkom w jakiś sposób
najbardziej odpowiadał Marcin. Miał w sobie pewną nośność psychologiczną, która
umiejętnie przeze mnie poprowadzona, stwarzałaby klimat tego czegoś, co nazywamy
miłością. Zazdrość, ambicja, podejrzenia, złości to były elementy towarzyszące
mojej kampanii. I byłam już bliska osiągnięcia celu, zanim się tak haniebnie nie
potknęłam. Zrozum. Nie chciałam Marcina pakować w jakąkolwiek pułapkę, ale
chciałam mu zaszczepić pewne moje chcenia. Coś tu prze-kombinowałam, zostałam
odtrącona, nie mogłam tego znieść.
W tym pokoju z pochyłym sufitem, w którym miałam zamiar przeleżeć cztery dni,
wytrzymałam tylko dzień. Nazajutrz zadzwoniłam do Marcina, dając mu szansę.
„Przyjedź" - mówiłam. Życzył mi pięknej pogody. Pogoda była wspaniała, złoty
październik pokolorował Zakopane, powietrze wydało mi się czyste, ciepłe.
Zamówiłam błyskawiczną z Krakowem.
98
- Katarzyna - powiedział Szczepan. - Gdzie jesteś? Gdziekolwiek jesteś, zaraz
tam będę.
- W Bułgarii, oczywiście. Widzisz, przyjechałam do Bułgarii.
- Kochana, wiedziałem, że przyjedziesz. Czy na stałe jesteś w Bułgarii?
- Tak. Nie. Nie wiem.
- To znaczy, jest szansa, że na stałe. Za dwie godziny tam będę.
Podałam mu adres, odwiesiłam słuchawkę. Za dwie godziny powinnam więc „być w
Bułgarii". Miałam tremę, ale chociaż raz wiedziałam, czego chcę. Może to zabrzmi
okrutnie i nie kobieco, ale nigdy nie pragnęłam mieć dziecka. Nawet na ten temat
prowadziłam sama z sobą rozmaite dialogi: „Czy można kochać dziecko od
niekochanego mężczyzny?" „Można - odpowiadałam sobie - tylko że się go nie
pragnie."
Zadziwiające, że nawet dziecko, przyszło mi na myśl w związku z Koralkiewiczem.
Z Marcinem nie było mi potrzebne, nie musiałam nic uzupełniać, wikłając jego i
siebie w grę miłości, w zazdrość. W swoich ponurych wizjach spokojnego życia z
Koralkiewiczem przeczuwałam suchość i pustkę tego spokoju. Więc dziecko jako
ktoś dla mnie, ktoś kogo się kocha naprawdę. Odpieram twoje zarzuty: to nie
byłoby dziecko z egoizmu, byłoby to dziecko z potrzeby kochania.
A więc swoje największe kłamstwo uczynić prawdą. Bo to kłamstwo było prawdą,
rozumiałam to wtedy, kiedy to mówiłam i wtedy zapomniałam zupełnie, że to jest
niemożliwe, żeby prawdą dokonaną się stało. A jednocześnie, czekając na
Szczepana, czułam się tak, jakbym trzymała w ręku łopatę i kopała własny grób.
„Jestem młoda, jestem ładna, mam dobry zawód, wkrótce będę miała mieszkanie
spółdzielcze, czemu więc jestem pełna złych przeczuć i chce mi się płakać?
Jestem uwikłana w zmienności nastrojów, boję się starości i przemijania czasu,
boję się w ogóle, jestem tchórzliwa, ciągle muszę mieć jakieś psychiczne
zabezpieczenie i ustawicznie poszukuję go w miłości, która się nie sprawdza za
99
każdym razem, kiedy tylko popatrzę z zainteresowaniem, na jakiegoś mężczyznę,
myślę, on mnie uratuje, podczas gdy każdy powinien ratować się sam". I tak
plątałam się po Krupówkach z sercem pełnym mroku i wątpliwości, wreszcie poszłam
do pokoju i czekałam na Szczepana. Przejrzałam się
w lusterku, wygląd^-
ładnie, ani mnie to nie ucieszyło, \ogłabym wyglądać jeszcze ładniej,
stko u mnie, nie była prosta. Mie-skonałej abnegacji. Wtedy szczyto-',st kąpiel.
To się jednak zdarza V zaczynam „nowe życie". Idę do Jię pedicure, lakieruję
sobie paz-oŁuickiego sklepu z konfekcją i kupuję so-°Tacn. Na ogół kostium,
który z dumą noszę do momentu, kiedy nie urwie mi się ekler, względnie nie
poplamię spódnicy. Wzdycham wtedy: „zupełnie nie mam w czym chodzić". Czasami
coś z tych drogich rzeczy oddaję do pralni. Tylko że przed chemicznym
czyszczeniem trzeba odpruć guziki. Odpruwam, wrzucam do pudełka, przynoszę z
pralni suknie albo kostiumy i nie starcza mi już entuzjazmu, żeby guziki
przyszyć z powrotem. I tak sobie leżą osobno guziki, osobno wyprane rzeczy z
pralnianymi metkami. To znów -patrząc na te metki - wyrzucam sobie, że jestem
taka lekkomyślna, że tak źle gospodaruję pieniędzmi, zanoszę buty do szewca.
Wyjmuję jakieś stare, niemodne rupiecie z antresoli z zamiarem przerobienia
obcasów. U innych oglądam obcasy, kiwam głową i mówię tonem naukowego odkrycia:
„Tak, tu konieczne są fleki". Pakuję każdą parę osobno, w czysty, biały papier,
i wypycham siatkę butami do granic niemożliwości. Dźwigam to do szewca,
przepłacam, przynoszę do domu razem z kompletem past i szczotek, czyszczę,
ustawiam na antresoli równiutko, w rządek, jak wojsko, przyglądam się szeregom z
uznaniem, niesłychanie zadowolona z szeregów i z siebie „proszę, jak wszystko
mam w idealnym porządku". Po
100
czym naturalnie buty są w idealnym porządku, ale w dalszym ciągu podniszczone i
niemodne, „nie, takie nosy to już nie, już nie do noszenia, zniszczę je w jakieś
deszczowe dni, w jakąś chlapę" i idę do sklepu kupić nowe, z nosami, jak należy.
Właściwie tak u mnie jest ze wszystkim. Czekałam tak na Szczepana z duszą pełną
nadziei, rozpaczy, optymizmu, zemsty i trwogi, niepokoju i radości, ze swoim
kłębowiskiem zazdrości i rozgrzeszenia, napięta, czujna, obojętna i pasjonatka,
zastanawiałam się, czemu się tak dręczę i czy mogę, czy wolno mi się cieszyć z
czegokolwiek, czy jakieś szczęście w ogóle może być stałe i pewne, a
jednocześnie wiedziałam, że posiadając przekonanie o stałości i pewności
szczęścia, poczułabym się nieswojo, jeśli nie wręcz zdruzgotana, bo już chyba
nie potrafiłabym żyć bez tych lęków, bez zapobiegania, bez profilaktyki, bo to,
co mnie pochłania, to zmienność i ulotność szczęścia, szczęścia, które narzucać
umiałam w sposób bardzo sugestywny, bez ostrzeżenia przystąpić do sączenia w
serce jadu kwestionowania, nieufności, niewiary. Ale tak żyć nie sposób, program
ambitny to zwyczajność. Trzeba szybko postarać się o mieszkanie, choroba tu
przyjdzie mi w sukurs, to tkwi w moich aktach, zacznę żyć po prostu, ale nie
sama, nie sama...
No i zapukał Szczepan. „Jeszcze jeden do kochania" - pomyślałam cynicznie.
„Jedni rodzą się garbaci, drudzy głuchoniemi, a ja chyba nie umiem kochać. Umiem
tylko szaleć z patologicznej zazdrości."
- Witam cię w Bułgarii - powiedziałam do Szczepana.
Bez słowa, bez żadnego „dzień dobry", pocałował mnie. I stała się rzecz dziwna,
ten pocałunek od razu zapalił we mnie to wszystko, co czułam tam, w chałupie
wuja, w samochodzie Szczepana, co w Szczepanie czułam niemalże od chwili
zobaczenia go.
I nie było żadnych komedii z „odwróć się, ja się rozbiorę". Wszystko było po
prostu, tak jak być powinno, i całą tę noc byłam w Bułgarii.
101
Jakby ci to powiedzieć. Szczepan był pierwszym mężczyzną w moim życiu. To było
objawienie. Zrozumiałam jednak szybko, że Szczepan może mi dać tylko to, i że to
jest bardzo piękne, piękniejsze niż wszystko, co przeżywałam dotąd, ale to jest
mało. Palił mnie *- 'd, że chcę tylko brać, jakbym' dorwała się do możlj'1* ??^\
^tu za te wszystkie lata w tym względzie zmarr' 9<ś& \? iteresuje mnie, co daję,
i czy w ogóle daip ^tS^Q^^ \ \ matwała się coraz bardziej. Nie wie- „^????
\%? aszne, jakie beznadziejne,
^^niesieniach obok kogoś j*^^^^^ je tyle szczęścia - bo to ? wymagań, ale mieć
wręcz ^.i^-iCni. Te rozmowy później. Byłam •^- geście? Nie mogłam zaryzykować
ży-^ Którym łączyć mnie mogło jedynie niebo ,zko. Z uniesień leciałam prosto w
depresję, jhłodno, że to byłaby jedyna rzecz, która by mnie -zepanem nie
znudziła nigdy, że tak byłoby zawsze, bez tkliwości, on obok mnie, dumny z faktu
obdarowania. Gładziłam go leciutko po głowie i rozmyślałam, czy już mogę wstać i
zrobić kawę, czy to już ten właściwy moment, czy jeśli wstanę teraz, nie wypadnę
grubiańsko.
Z Marcinem nie było żadnych uniesień fizycznych, ale to jednak ja drżałam na
myśl, że on zechce wstać albo pić, że może marzy o ostrym dźwięku telefonu,
który by przeciął moje babskie mazgajstwo.
Nazajutrz Szczepan władczo spakował mi torbę i wrzucił do bagażnika swojego
samochodu. Całe moje życie chciał rozstrzygnąć w trzy dni.
- Wyjeżdżamy na prowincję - powiedział. - Ta Warszawa wyciska z ciebie
wszystkie soki.
- Sądziłam, że jedziemy zwiedzić Wawel - powiedziałam.
- Wyjeżdżamy na prowincję na stałe.
- Niestety, to jest niemożliwe. Wyjazd na prowincję jest niemożliwy w moim
wypadku. Nie mogę mieszkać tam, gdzie
102
nie ma przemysłu, jakichś zakładów chemicznych. Nie wziąłeś tego pod uwagę? Co
ja bym tam robiła?
- Stemplowałabyś znaczki na poczcie - odpowiedział. -Ale, naturalnie masz
rację.
Tak bardzo jesteś przywiązana do swojego zawodu?
- Kiedyś dosyć lubiłam chemię. Byłam niezła na studiach, z entuzjazmem
zaczęłam pracować aż mnie koledzy nie lubili z powodu nadmiernej gorliwości.
Teraz... teraz to jest trochę inaczej. Nikt za mnie nie pracuje, nie wykonuje
mojej roboty, ale prochu nie odkryję, tyle wiem. Po prostu, nie umiem robić nic
innego. Ani szyć, ani prasować. Lubię gotowanie, bo to mi w pewnym sensie chemię
przypomina. Ale jednak znacznie lepiej sobie radzę w pracowni niż w kuchni. A co
ci przyszło do głowy z tą prowincją? - zapytałam.
- Zaproponowano mi stanowisko zastępcy głównego inżyniera w zakładach
mechanicznych w Kapkowicach. W Krakowie jestem zwykłym inżynierkiem, na tyle
światłym, że przyznaję się do kompleksów wobec doświadczonych majstrów. Ale to
zawsze Kraków, rozumiesz. Decyzję wyjazdu do Kapkowic uzależniam od ciebie.
Dojeżdżaliśmy do miasteczka, które wyłoniło się zza wzgórza, wjechaliśmy na
rynek kwadratowy i mały, na rynku był zadbany skwerek, pobielane wapnem
kamienie,
domy wymalowane na różowo, na wystawach śmieszne manekiny ze straszną konfekcją,
zajechał zakurzony, niebieski autobus PKS, ludzie zaczęli się tłoczyć, a
Szczepan złapał mnie za rękę i powiedział: „To są Kapkowice, musisz być
szczęśliwa w Kapkowicach." A widząc moją twarz chmurną, ściągniętą smutkiem,
który mógł wziąć za namysł, poprawił się: „Spróbuj być szczęśliwa w
Kapkowicach".
„Próbowałam w Bułgarii" - odrzekłam, patrząc na rysujące się w dali kominy
fabrycznego kombinatu. „I nie powiodło ci się? - powiedział. -Ale to nic nie
szkodzi. Jeszcze jest w tobie wiele rozterek, wyrzutów sumienia, wahań. Ale to
minie." „To się utrwali, powiększy. Popełniłeś błąd. Gdybyś natychmiast, z tego
na-
103
miotu, zabrał mnie do Kapkowic, zostałabym tu, już wszystko miałabym poza sobą."
„A jaka różnica?" - zapytał. „Żadna. Na to, żeby być szczęśliwym, żadna" -
rozpłakałam się. „Ciągle go kocb' ' - powiedział - nie udało mi się." „Nie
kocham go, S' ^ Zawdzięczam ci wiele. Było mi z tobą tak dóbr '^* \?. nie było z
nim, byłam z tobą spokojna, \ \ rozumiałaś przy mnie, że w uczuciu \'?^ czegoś
podejrzanego, czegoś, cze-W odniesieniu do mnie to nigdy potrzebny jedynie na
pewną chwi-^ilasnął mnie tym jak batem, i to była „\„'5^^^^iną wagę mężczyźni
przywiązują do swo-<^ <?>0^ sukcesów. Sądzą, że uzależniają tym od ^•° r. A to
nie jest tak. Poczucie przynależności mi-^ podniesieniem głowy z jego ramienia i
otwarciem
9
W
jeśli poza tym nie ma nic, rodzi się pogarda, dla sie-dla niego, napuszonego,
durnego samca, cholernie pewnego siebie, zwycięskiego, triumfującego, wręcz
idioty w tym z siebie zadowoleniu, w tym przeświadczeniu, że jeśli udało mu się
wydobyć z moich ust kilka głośniejszych westchnień, zdobył nade mną jakąś
władzę.
A jest tylko bunt i początek nienawiści. Chociaż, potem, z dystansu czasu,
przebaczyłam Szczepanowi moją winę i udało mi się go we wspomnieniach polubić, a
może nawet coś więcej.
Zostaliśmy wtedy jeszcze dwa dni w Nowym Targu. Byłam zmęczona komplikacjami,
zazdrością o to, co było i być może, patrzyłam na szerokie, opalone ramiona
Szczepana i pragnęłam w nim być. Miałam chęć na prostotę, bezkonfliktowość i
zdrowy seks, bez uczuciowych powikłań. Beztroska, dotyk mocnych rąk, i innych
rąk, pewnych, władczych, sceneria gór, nastrój wypoczynku i tymczasowości,
nasycone ciało, dobry potem sen, żadnych planów na przyszłość, przywodzących
wizje dobre i złe, wspólny pokój, odważone porcje melancholii i wyrzutów
sumienia, refleksje po podniesieniu głowy z jego ramienia i otwarciu oczu: „To
znowu nie to, bezpie-
104
czna, bezmyślna, uspokajająca, dobra pustka" i rodzące się przeświadczenie, że
tak żyć nie mogę, że to jest niepodobieństwem, że nie potrafię pokochać
Szczepana, no a bez miłości... ale jeszcze dwa dni nie muszę się czuć kobietą
upadłą czy występną, bo oto już czuję się wzniosłą, ponieważ rozdrapuję
wspomnienia prawdziwszego uczucia, już znów do Marcina tęsknię, tęsknię nawet do
powikłań i utrudnień, dogrzebałam się więc do wyższej warstwy swojego
charakteru,
zrozumiałam nicość przebywania w zniewalających ramionach mężczyzny
niekochanego,
stwierdziłam pomyłkę, błąd, niemożliwość bycia we dwoje opartego na idealnym
seksualnym porozumieniu, nawet tych oczu nie było po co otwierać na taką żałosną
rzeczywistość, nawet głowy nie trzeba podnosić, przeciwnie, mocniej się w te
ramiona wtulić, zacisnąć bardziej powieki, niech będzie tylko to znużenie ciała,
z echem dalekim tego, co się stało przed chwilą, z echem, które wkrótce
przejdzie w pragnienie kolejne, możliwe do zaspokojenia zawsze, bo obok to
młode,
zachłanne ciało, szczupłe męskie biodra, od których płynie ku mnie łagodna fala,
zamieniająca rezonans rozkoszy w ponowne jej pożądanie, a potem, potem syta tych
ramion wrócę do Marcina albo uda mi się to, co stanowiło zasadniczy motyw tej
błyskawicznej do Krakowa. A jeśli się nie uda, trudno, będę dalej prowadzić z
Marcinem tę grę... będę się korzyć i błagać o przebaczenie, zbagatelizuję ten
podniecający dotyk opalonej skóry, strywializuję własne instynkty, poniżę je,
odbiorę im wszelką rangę - namiętność, nazwę wahaniem serca, wygłoszę, że ludzką
rzeczą jest upadać, anielską podnosić się, a ja właśnie postanowiłam być
aniołem,
istotą wyższą, tylko jako istota wyższa, anielsko uduchowiona, potrafię być
szczęśliwa i patrzeć w jednym z nim kierunku, bo tylko w miłości, poprzez miłość
potrafię odczuwać piękno i świata jakiś sens, nie ma dla mnie miejsca w zaklętym
kręgu czystego seksu, w orbicie zmysłów, moja obecność w tej rzeczywistości była
przypadkiem, i to przypadkiem fortunnym, dobrym, bo uświadamiającym mi prze-
105
lotność i małą wagę takich stanów i celowość niepokojów z miłości wypływających,
psychologiczną trafność uczucia zazdrości, żar" Z' absolutnej wyłączności ciała
i myśli - ale teraz, teraz ?? ? kilkanaście ciepłych godzin, jeszcze setki
zachłar*' J? ^\'\ jeszcze godziny niemocy, bezsilności,
snu. Naturalnie, nie interesowała ani to, czy wyjedzie do Kapkowic.
?Jy Aecty byłam zmęczona, przenosi->®r godniej usiąść i od czasu do czasu i?
lusterku mój wzrok i ja, teoretyczna '.licznych odruchów (być może owa spon-
.przednio w myślach wyreżyserowana, a mo-\itaniczność czysta - obydwa warianty
trudne przyjęcia, nie wiem, który bolesny bardziej), żarnu ręce na szyję,
całowałam go w kark, przytula-jliczek do jego policzka. Szczepan wtedy prawą
ręką ytulał mnie do siebie, gładził po włosach zaledwie patrząc ,*a drogę,
zwalniał, albo zjeżdżał na pobocze, zatrzymywał samochód, zaczynał mnie całować
w usta, a ja wtedy brałam jego rękę, kładłam ją sobie na piersi, czułam, jak
dłoń Szczepana pieści mnie coraz bardziej zaborczo i poddana coraz silniejszym
uniesieniom mówiłam szybko, tymi ledwo wyzwolonymi spod warg Szczepana ustami:
„Jedźmy do ciebie, jedźmy prędzej, jak najprędzej" i czułam napięcie Szczepana,
ten cud zapowiedzi szczęścia, oddania, tuliłam się do niego bezsilna, gotowa
natychmiast, już oddana, już jego zupełnie, całkowicie, bez reszty. Bo może to
mi się udało... Ta świadomość była tylko radością.
Szczepan owładnięty zapachem mojej skóry, wypuścił mnie z ramion, i siedzieliśmy
tak chwilę, trwali w cudownym oszołomieniu, strwożeni, porażeni pragnieniem, i
ja czule dotykałam dłońmi jego skroni, gładziłam go po włosach, jakby
przepraszając, że spowodowałam to, czego natychmiast nie byłam w stanie ugasić i
myślałam: „Och, jakie to byłoby piękne, jakie wstrząsająco piękne. I taka
niemożliwość naty-
106
chmiastowego spełnienia, takie cofnięcie się z granicy" -a może tego nawet nie
myślałam tylko trwałam tak przy nim, z głową na jego piersi, niezdolna do
żadnego myślenia. I to, że może we mnie nareszcie dokonała się prawda,
oszałamiało mnie, ale w tym Szczepan nie miał być wspólnikiem, nigdy o tym nie
mógł się dowiedzieć.
I czekaliśmy razem na wyciszenie tego, na przypływ spokoju, spokoju niezbędnego
po to, żeby jechać jak najprędzej, aby ten spokój zburzyć ponownie. Dzieci rodzą
się z przypadku, bardzo rzadko z wielkiej miłości, moje choć urodzi się z czegoś
czystego, z wzajemnego fizycznego pragnienia.
Kilka godzin byliśmy w mieszkaniu Szczepana. Odwiózł mnie do Warszawy.
Powiedziałam, że koniec, że było bardzo pięknie, ale nie sądzę, żebyśmy
zobaczyli się jeszcze raz w życiu. Widząc jego wzrok gniewny, dodałam, aby
przeciąć wszelkie więzy, że jestem wyemancypowana i wolno mi, niczym mężczyźnie,
fundować sobie przygody. Odjechał natychmiast, nie chciał już nawet herbaty. To
było najlepsze rozwiązanie.
W pracy zaczęłam pić mleko, co całą moją pracownię wprawiło w stan osłupienia.
Jedynie sprzątaczka moich nowych zwyczajów nie przyjęła z entuzjazmem, gdyż
dotąd zabierała moją porcję. Rzuciłam palenie. Nie wysiadywałam w dusznych
kawiarniach, z pracy w Śródmieściu wracałam na Pragę pieszo.
Po dwóch tygodniach przestałam pić mleko, sprzątaczka jak dawniej przy wymianie
ukłonów uśmiechała się do mnie serdecznie, zaczęłam palić czarną machorę,
wysiadywałam w kawiarniach, z pracy wracałam autobusem, względnie taksówką, w
zależności, czy było to bliżej, czy dalej pierwszego dnia miesiąca.
Myślenie o Marcinie stało się obsesyjne, bardziej złe dla mnie po sprawie ze
Szczepanem. A cały czas ze Szczepanem, no, może nie cały, o nim myślałam.
Patrzyłam na wszystko jego oczami i relacjonowałam mu: „Widzisz, jakie dziś
góry".
.
107
I tak dalej, choć Szczepan był obok, co mnie pakowało w podwójną nieuczciwość.
Po powrocie i po tych dwóch tygodniach, które przetrwać pomogła mi nadzieja -
poszłam do Marcina. Poszłam z poczuciem zupełnej klęski, bez cienia nadziei,
gotowa żebrać o przebaczenie, o przyjęcie mnie na jakichkolwiek warunkach,
choćbym miała z nim być z wiecznym kompleksem winy w sobie, choćbym zawsze jego
rozdrażnienie musiała przypisywać nie jakiejś błahej, codziennej przyczynie,
lecz jego pamięci. Choćby jego zgoda na mój powrót była triumfem ambicji nad
pogardą dla mnie. Bo widzisz, mylnie się sądzi, że jeśli w takim wypadku
zwycięża ambicja, to znaczy, że on jej nie przebacza. Miłość nie przebacza,
ambicja - tak: „Jednak do mnie wróciła". Zastanawiałam się, czy będzie mną
gardził, skoro mnie kocha. Czy moż T vochać obiekt pogardy? Nie! W przeciwnym
razie może $ '??^—?^ ze Szczepanem, choć wtedy gardziłabym nim, s ?-
\ narą - tworem sztucznie skleconym na je-
Wiedziałam, że jestem przewrażliwiona
węszyć małe odwety, będę po pewnym
,go wzmożonego szacunku i bezbłędności,
kompleks winy, że będę jego zmęczenie
J^Yjego uśmiechy za ironię, jego czułe gesty za
fi ymnieniu, chociaż powiadam, że brałam to
* uwagę, chciałam z nim zostać za każdą cenę.
'?? poszłam, modląc się do niego, gotowa na
Ś^/na przyznanie się do najgorszej winy i klęski...
^edy... wtedy wybuchła awantura. Zapomniałam
e o nadrzędnej racji, która mi każe tak się poniżać -
>rawiedliwia.
wywołałam awanturę. Lunęła na mnie cała lawina zaz-dro.ci. tej wściekłej,
biologicznej zazdrości o to, co było, o Teresę, o to, co może być, tej
zazdrości,
która między innymi spowodowała, że zadzwoniłam do Szczepana. Chciałam, aby tę
zazdrość zabić. Kiedy weszłam, on siedział przy stole. Początek był bez słów,
przypadłam do niego, obsunęliśmy
108
się oboje na kolana i płakaliśmy strasznie, nie jak dzieci, tylko jak ludzie,
którzy chcą z siebie wyrzucić ból, rany, cierpienie, żal i wiedzą, że tego nie
załatwią słowa. Już wiedziałam, że mi przebaczył, że czekał. Powiedziałam o
Szczepanie. I wtedy kątem oka, chcąc sięgnąć po chustkę do nosa, zobaczyłam
czerwoną, damską parasolkę.
I ta czerwień spłynęła na mnie jak fala, poraziła mi wzrok, zabiła wszystko, już
miałam w całej głowie tylko czerwień. I marząc, żeby nie urządzić karczemnej
sceny, żeby się zachować godnie, najlepiej dumnie skinąć głową i wyjść, usiadłam
w fotelu, ciągle z tą czerwienią przed oczami. Teresa, kiedy szła do łaźni,
miała na ręce zawieszoną czerwoną parasolkę. On nie wiedział, co się stało,
zapalił mi papierosa i na domiar złego nie był to mój dawny gatunek papierosów,
tylko ten czarny, gryzący tytoń, który i ja już paliłam, ale przypomniałam
sobie,
że kiedyś częstował mnie tylko moim gatunkiem, że próbował palić te same
papierosy, co ja, a ja wtedy brałam jego, i pomyślałam, że już nigdy nie będzie
jak dawniej. I tylko znakomity punkt obserwacji parasolki podsycił moją
wściekłość, bo inaczej może znów pobeczałabym się z żalu nad nami. On przyłożył
rękę do twarzy, a parasolka chybotała się jakby w fotelu... I wtedy niemal
krzyknęłam, żeby wziął tę rękę od oczu, bo to jest tani, teatralny gest, gest ze
spektaklu w remizie straży pożarnej, że nie przyszłam tu poniżać się, błagać o
przebaczenie. Mówiłam, że zawsze było w nim wiele patosu, że patos może porwać,
ale się przeżywa szybko i potem tak bardzo fałszywie dzwoni w uszach, i że nie
kochał mnie nigdy. Widzisz, to był ten trans, o którym ci kiedyś wspomniałam,
trans, który psuje wszystko i którego nie jestem w stanie przeciąć, jeśli już
się pojawi. On milczał, co mnie dopingowało do najbardziej idiotycznych
wypowiedzi. Mówiłam, że chce na mnie zrzucić całą odpowiedzialność za naszą
porażkę, że milczy, ponieważ pragnie, żeby jego słowa były tylko wzniosłe i
piękne. Teresa i parasolka zlewały mi się w jedną, oślepiającą całość, uda
.
109
Teresy, piersi Teresy, brzuch, i krzyknęłam, chcąc go ugodzić jak najbardziej
boleśnie, że Szczepan jest piekielnie pięknie zbudowany. I zaczęłam bredzić coś
na temat Szczepana, chcąc go jednocześnie zbagatelizować i przedstawić jako
demonicznego don Juana - że Szczepana przegapić, rozumiesz, przegapić, nie
mogłam, bo mimo że ciągle ma jakieś kochanki, jest człowiekiem głęboko moralnym,
jest monogamistą, i choć ta monogamia trwa, powiedzmy, dwa tygodnie, nigdy nie
ma dwóch kochanek jednocześnie i ja właśnie wykorzystałam lukę. Mówiłam, żeby
nie miał do !u, że bywają gorsze zakończenia i że tak powierz-I patrząc winna
jestem ja i nie zamierzam apelować imnień i prosić o jego dobrą pamięć, że nie
chcę Wyrywać żadnych słów zrozumienia. Czułam, że to-lę topię, było mi raz
gorąco, raz zimno, raz się poci-az dygotałam. Żeby coś powiedział, żeby to
przerwał, || le objawiłabym się jemu i sobie jako rozhisteryzowa-I a- Ale
wyciągnął tylko papierosa i rękę w kierunku § Łezki i wtedy stół się zakiwał, bo
zawsze miał jedną 1 fótszą. Wtedy zapytałam, czy mógłby sobie wreszcie | akiś
stół i czy też może ja mam mu kupić jako pre-i pożegnanie, od porzuconej
kochanki, z życzeniami th śniadanek we dwoje. Z tą porzuconą kochanką to | może
zanadto zagalopowałam. A on milczał! I kiedy jiłam mu prosto w oczy, było w nich
coś dobrego dla mnie. Po tym, co mówiłam! Przy tym, co mówiłam! Ale natychmiast
przyszła refleksja, że to po prostu przebaczenie, bo jesteśmy kwita, wrócił do
Teresy, ale woli mnie, i że jest podły, podły, podły z takim przebaczaniem, z
przebaczaniem, za którym stoi ohydny rewanż. I że pewnie doszedł do wniosku, że
takie kłamstwo można przebaczyć, że jestem egzaltowana, ale przezorna. Więc
pewien urok obok wygody. I że musi czuć w tej chwili cholerną satysfakcję, taki
spokojny, podczas gdy ja przyszłam i się zwyczajnie wygłupiam. Zapytałam, czy tu
przychodziła Teresa i zaraz sama sobie i jemu
110
głośno odpowiedziałam, że to niemożliwe, żeby tu sprowadził taką subtelną i
delikatną Teresę, że musiałby chociaż pozamiatać. Że to tylko mnie nie raziła
rozbieżność klimatu między nami a scenerią, złożoną z postrzępionego dywanika,
rozwalonej umywalki i kulawego stołu. Mówiłam jeszcze długo, jakbym całą
zazdrość klęski i kłamstwa chciała z siebie wyrwać, wyrzucić, że niech nie
sądzi,
że jestem jakaś psychicznie rozregulowana, że przeciwnie, jestem absolutnie
spokojna, tylko musi mnie oburzać fakt, że niby tak bardzo mnie kochając,
natychmiast po naszym rozstaniu swoją byłą kochankę znów uczynił aktualną.
Mówiłam. A myślałam przy tym, że teraz to już jest rzeczywisty koniec, że nie ma
po co wstawać z fotela. I chciałam, żeby mi powiedział, że nigdy mnie nie
kochał,
że to było tylko fizyczne pragnienie, wtedy byłoby mi łatwiej. Bo wierzyć, że on
mnie kochał i widzieć, jak zabiłam tę miłość nędznie, choć nie bezkarnie...
Spostrzegłam, że w kącie stoi walizka, pewnie się gdzieś wy-.bierał, wyjeżdżał z
Teresą. Więc - myślałam - może go tylko ubiegłam, może tylko odebrałam mu tę
satysfakcję, że on mnie porzuca? Siedział niby w pozie skazańca, ciągle z tą
ręką przy twarzy, nie mogłam tego dłużej znieść, bo było w tym jednak jakieś
cholerne opanowanie. Mówiłam coraz głośniej i coraz bardziej głupio, o jego
fasadowym, na pokaz, sentymentalizmie, o tym, że był zbyt pewny mnie, że zabiła
nas jego przesublimowana delikatność, że tego nie mogłam wytrzymać, że to
wszystko było za wielkie, za ciężkie, za wysokie i że zapragnęłam prostoty. I
dodałam teatralnie, wiesz, akt ostatni, scena pożegnania, że zawsze będę o nim
dobrze myśleć i życzę mu szczęścia z Teresą, na urlopie i w życiu. Wstał
gwałtownie, wziął parasolkę i zdjął z niej pokrowiec. To była moja beżowa
parasolka, pokrowce zmieniałam w zależności od sukni czy płaszcza. Zbliżył się
do mnie i powiedział: „Miłość. Zdumiewa mnie twoja miłość. Nigdy nie wierzyłem,
że mnie kochasz." No i zostaliśmy z sobą, głęboko obydwoje przekonani, że czas
pomoże nam zatrzeć Szczepa-
111
Ol
s
m
**?
na, że nie mamy od siebie ucieczki. Tak wystartowaliśmy we wspólne życie, z
takiego mrocznego punktu. Nic z radości, tylko tragiczne przeświadczenie, że
tego nie da się inaczej rozwikłać.
Sądziłam, że Marcin mi nie przebaczy, ale jeśli tak uczynił, przecież musiałam
się zastanawiać, dlaczego przyjął mnie z powrotem, dlaczego darował mi kłamstwo
i zdradę. Właściwie to, że powiedziałam mu o Szczepanie - przełamało go. W coś
mi nareszcie uwierzył. Czy miałabym do Marcina py szacunek, gdyby zrzucił mnie
ze schodów? Prawdo-mie tak. Zresztą za dużo tu faktów wieloznacznych, że-szcze
rozważać prawdopodobieństwa, staliśmy więc razem, Marcin otworzył wreszcie te ,
zamknięte przede mną na klucz. Ale nie zostały ot-właściwie i tylko dla mnie,
zostały otwarte dla tej niez-niałej dla mnie podniety: „no to zdradziłam cię ze
panem". Wiedziałam o życiu Marcina niewiele, prawie ? znaczy tylko tyle, ile
mówił mi sam, a mówił na ten , mało. Posiadam jednak zdolność kojarzenia, mózgo-
toje było, być może, przeznaczone czy predysponowane >zwikłania spraw
ważniejszych, ale marnowałam to tko na romansowe kłopoty, na coś, co innym
wydaje igatelą. Gdyby kobiety cały zasób swojej energii, jaki ła-szczodrze i
lekkomyślnie w spotkanego mężczyznę \I.~.Jzyzn!), poświęcały sprawie zbawienia
ludzkości, świat już od dawna przedstawiałby się zupełnie inaczej. Tylko ten
świat zupełnie inny, lepszy, byłby pozbawiony barw, kobiety przestałyby
prawdopodobnie być kobietami, z tą całą szaloną gamą niepokojów, ekstrawagancji,
dyplomacji, nieodpowiedzialnych poczynań - być może napiętnowania "godnych.
Użyłam słowa „bagatela". Miałam tu na myśli problemy jednostkowe, bagatelne dla
innych, a dla mnie wtedy, stanowiące sprawę życia i śmierci. Dialektyka życia
polega na tym, że każdy pojedynczy subiektywizm jest bzdurą, lecz z sumy
subiektywizmów na prostej dialektycznej powstaje
112
nowa jakość - obiektywizm. No, ale to dygresja, niemniej jednak wiedziałam wtedy
parę rzeczy. Logika formalna ma dwa uzupełniające się wzajemnie prawa. Jest to
prawo wyłączonego środka i prawo sprzeczności. Rozszyfrowując to, znaczy, że coś
jest prawdziwe albo nieprawdziwe, ale nic nigdy nie może być równocześnie •
prawdziwe i nieprawdziwe. Życie, na szczęście, jest bogatsze od logicznych
formułek niemniej jednak, jeśli nie chce się popełniać kardynalnych błędów w
rozumowaniu, należy pamiętać, że żadne wnioskowanie sprzeczne z przytoczonymi
prawami nie może być niezawodne, a więc jest bardziej niż prawdopodobne, że
będzie fałszywe. Jeśli się więc myśli o czymkolwiek, że jest i nie jest zarazem,
że może istnieć jakiś stan pośredni, ani byt, ani niebyt, ani prawda, ani
nieprawda, ani miłość, ani nie miłość, to już nawet na obawy i ostrzeżenia przed
błędem za późno. Już się w błędnym kole tkwi. Mówi się sobie: „jest tak", myśli:
„tak nie jest", myśli się nawet: „to istnieje", czuje się: „tego nie ma". Nie
wolno wmawiać sobie w życiu niczego, nie wolno się przekonywać, że coś jest,
tylko dlatego, że odczuwa się potrzebę, aby to coś było. Ogromną, przeraźliwie
gorzką cenę płaci się za każde „wishful thinking". Teraz już wiem, bo
zapłaciłam.
Ale, jednocześnie, osiągnęłam coś wielkiego. Na pewno nie tego szukałam na
początku, ale nie znajdując tego, czego poszukiwałam, na tej drodze krętej,
mrocznej i zawiłej, poprzez kłamstwo, uświadomiłam sobie konieczność prawdy.
Znalazłam chyba ten punkt odniesienia, o którym mówiłam ci na początku.
113
? L——?
-
??
Stąpiłam do odbudowywania czegoś, co nigdy nie ist-Mówiłam sobie, że wkrótce
przekroczę trzydziestkę ? tym życiem jakoś pokierować. Wtedy chyba, zaplą-ffi
?? krdzo zmęczona tymi wszystkimi komplikacjami, któ-
yokowałam sama, doszłam do granicy, względnie ją tzekroczyłam, kiedy w sposób
nieco filozoficzny sta-^ę zaakceptować nudę, rozdrażnienia, konieczność
świadomość, że niewiele rzeczy mnie bawi, że niewiele rzeczy już chcę osiągnąć i
że to jest, być może, normalny ludzki stan.
Wyjazd na prowincję, który to pomysł podsunął mi Szczepan, zaczęłam rozważać
jako coś, w co można by uwikłać Marcina. I w myślach rozpatrywałam taką
możliwość zupełnie serio, jakkolwiek nigdy ta sprawa nie ujrzała światła
dziennego w rozmowach z Marcinem.
,.Spróbuj być szczęśliwa w Kapkowicach" - powiedział pięknie Szczepan, ale nie
mogłam próbować stałego szczęścia ze Szczepanem gdziekolwiek. Wyjściem idealnym
byłoby poślubienie ich dwóch, kobiety często są w takiej sytuacji, której nie
przewiduje żadne prawodawstwo ani moralność.
114
Nie mając właściwie żadnej koncepcji co do własnego losu, musiałam się uciec do
snucia planów na tak zwaną przyszłość. Czy koniecznie zostać w Warszawie?
Załóżmy, że znajdzie się gdzieś taka oaza, gdzie będzie szpital i przemysł
chemiczny. Musiałabym rzucić pracownię i pójść do produkcji, czego się po prostu
bałam. Nie jestem najgorsza, ale daleko mi do orła. W pracowni - zawsze oblecę.
Mam swój temat, swoją pracę, a niekiedy za dobre wyniki zbiorowości i mnie
kapała premia. W przemyśle trzeba decydować natychmiast, a podejmowanie decyzji
to nie jest moja mocna strona. Ponieważ jednak nie jestem zupełnym głąbem
kapuścianym, po przełamaniu tremy i sforsowaniu nieufności do „pani inżynier" -
jakoś sobie poradzę. Na karierę naukową dawno machnęłam ręką, mniej więcej od
czasu, kiedy odkryłam, że nic nie odkryję. Trudno, może to nie jest program
ambitny, może to w ogóle nie jest program, ale w końcu naszą rzeczywistość
tworzą nie tylko ci, których filmują z powodu ich wybitnych osiągnięć, ale też
tacy szarzy ludzie jak ja. Teraz Marcin, z pobudek niezupełnie dla mnie jasnych,
zgodziłby się ze mną wyjechać. Nie wpadłby może na trop, co skłania mnie do
rozważania prowincji jako stałego miejsca zamieszkania. Musiałabym w jego umyśle
stworzyć przekonanie, że życie we dwoje, z dala od tego złudnego w końcu hałasu,
który ma dowodzić intensywności egzystencji, wypływa z jego pragnień, wypływa z
lęku, że może ktoś mi znowu położyć na czarnym blacie baru czerwone jabłko.
Urządzilibyśmy się szybko, dostalibyśmy mieszkanie, w każdym razie
zaczynalibyśmy od wyższego szczebla niż wspólne nabycie czajnika z gwizdkiem.
Kłopoty materialne by nas na pewno nie nękały. I nic dalej z tego mojego
rozumowania nie wypływało, poza tym, że na prowincji czułabym się bardziej
bezpieczna. Aż wstyd przyznać, co rozumiałam przez to „bezpieczna". Po prostu
Marcin, o którego byłam zazdrosna już nie fizjologicznie, ale wręcz
patologicznie, byłby odcięty od tych pięknych kobiet w Warszawie. Nie czułabym
się taka zagrożona, zag-
115
rożona wszędzie, ze wszystkich stron. Na ulicy, w teatrze, na koncercie, wtedy,
kiedy był w pracy. Na prowincji są naturalnie kobiety bardzo piękne, ale nie w
takiej ilości, nie w takiej masie. Możliwość, że nagle do jego gabinetu wejdzie
polska Sophia Loren zmniejszałyby się, powiedzmy, do jednej czwartej. A Marcin
był tak uwrażliwiony na kobiecy szyk i elegancję. Można by gdzieś więc tam
wystartować z życiem wveodnym: dużo książek, dużo muzyki, jakieś urlopy, mało
Byłby to więc model spokoju, ale czy w ogóle mój spo-/Iarcinem był do
osiągnięcia? Skoro postanowiliśmy em w momencie, kiedy już absolutnie powinniśmy
się ? Ale czy on, urodzony i wychowany w wielkim mieś-tyzwyczajony od lat do
stołecznego stylu, nie powie b dnia (załóżmy, że deszcz i błoto): „Katarzyna,
jak tu Nawet nie ma kogo zaprosić, ten twój dyrektor tech-tiosi jednocześnie
garnitur w paski, koszulę w kratkę |t w kropki." I żuchwa mu będzie wypadać ze
stawów tłu tłumionego ziewania. I wymyśli szalenie ważną ncję naukową w
Warszawie. W takim wyjeździe nie a towarzyszyć, bo, być może, nie będę mogła, a
prze-fetkim dlatego, żeby się nie obnażyć, nie ośmieszyć, Ónić do końca tego, że
jestem taka straszliwie zazd-Vróci roześmiany, pełen tych blichtrowych podniet,
z półzaspokojoną ciekawością, „co zrobiłaś?" - już w momencie zadawania mi tego
pytania, telewizję uzna za rozrywkę niegodną, ciszę wieczoru za zepchnięcie na
margines życia. Jeśli wróci. Jeśli w ogóle wróci. Na nic zdaje się ten model, ta
koncepcja dalszych, wspólnych lat. I czyja chcę znów wrócić na prowincję, w
pobliże zapachu kur skubanych na niedzielny rosół?
Był też jeden fakt, być może niewart aż takiej uwagi, ale bardzo znamienny.
Przeprowadzałam się od mojej gospodyni z Pragi, nie miałam tam rzeczy wiele, ale
zawsze trzy walizki. Przeprowadzałam się do Marcina, który pomagał mi wynosić
walizki do samochodu, z pewnym powierzchownym entuz-
116
jazmem snuł plany remontu, zdecydował się rozstać z kulawym stołem. Przez
chwilę,
kiedy Marcin znosił ostatnią walizkę z ciuchami, zostałam z moją gospodynią.
- Coś pani się nie cieszy, pani Kasiu? - zapytała. - Kiedy pani do mnie wróci?
- Cieszę się, ależ szalenie się cieszę, proszę pani. Po prostu szaleję z
radości. Udało mi się skleić przysłowiowy pęknięty dzbanek.
- A drogi to był dzbanek? Jakiś z Desy?
- Gdyby był drogi, to nigdy by się nie stłukł.
- Każdy dzbanek może się stłuc, nawet żelazny. Wyjdzie pani za mąż za pana
doktora?
-Nie.
- No, jakże, przecież mnie na przyjęcie zaprosił.
- Przyjęcie nie ma nic do ślubu. Odwiedzę panią czasem. Ale już tu ftie wrócę.
Wybija moja godzina w spółdzielni mieszkaniowej, M-2.
- To po co się pani przeprowadza do pana doktora?
- Bo może uda mi się coś jeszcze z tego zrobić.
- Nie jestem taka, żebym uważała to za niemoralne, bo różne rzeczy widziałam,
ale nie rozumiem pani postępowania. Wyjść za mąż i już.
- Być może tak będzie. Ale po pewnym czasie. Takie pytanie „co z sobą zrobić?"
zadają sobie miliony ludzi na świecie. I coś robią. Więc ze mną też tak będzie.
- Pani nie kocha pana doktora?
- Był najbliżej tego, żebym go kochała.
- Ja tam nie znam się na takich rzeczach. Jak to, był najbliżej?
- Proszę pani, muszę już zejść. Miło mi się u pani mieszkało.
- Szkoda mi pani, pani jest taka inna niż te wszystkie młode kobiety, choćby i
moja synowa.
- Jestem taka sama, tylko że mnie akurat mogła pani obserwować dłużej.
117
?-?:
- Aha, pani Kasiu. Sprzątałam i za tapczanem znalazłam pani parasolkę.
- Parasolkę? To niemożliwe! - krzyknęłam niemal.
- Jakże, to pani, beżowa.
- No nic, dziękuję, idzie Marcin. Sądziłam, że gdzieś ją zgubiłam.
- Życzę szczęścia, pani Kasiu.
Kiedy wszedł Marcin, byłam właściwie czwartą walizką do >rania. W ręku dyndała
mi beżowa parasolka z czerwo-n pokrowcem. Odjazd we wspólne życie był więc
niezwyk-bmantyczny. Ale Marcin nie kojarzył sobie niczego, para-
1 ta była parasolką, uważał, że mam najzwyklejszą chand-l| jak często, nie
wiem, czego chcę.
|§ - Nie mogę żyć bez ciebie, Katarzyna - powiedział patety-1| je w progu.
ii milczałam. Postawiliśmy walizki w hallu. Weszłam do 3^ bju i obok beżowej
parasolki z czerwonym pokrowcem, » esiłam drugą, moją. I Zgubił cię brak
inwencji przemysłu lekkiego. No i ta cność kolorów pokrowca.
'Byłem przekonany, że to twoja parasolka - rzekł za-riie.
- Teresy? -Tak.
Jakoś nie bardzo zaczynało się to wspólne życie.
- Marcin, to ja tu przyszłam i przyznałam się do zdrady. Teraz powinniśmy już
może przestać się zgrywać. W każdym razie ja mam już tego dosyć. Nic nie wiem o
tobie.
- Teresę zaprosiłem tu jako starego kumpla. Nic między nami nie zaszło. A kiedy
zobaczyłem parasolkę, byłem przekonany, że to twoja, kiedy to wpadłaś z tą
straszną awanturą.
- Były inne kobiety? -Tak.
- Teresa?
118
- Nie. Ona na pocieszycielkę się nie nadaje. Zbyt wiele żąda.
- Więc?
- Wtedy, kiedy telefonowałaś z Zakopanego. Wyjechałem natychmiast. Wysiadłem w
Krakowie i zadzwoniłem do Szczepana. Miało go nie być w biurze przez kilka dni.
Nietrudno było dociec, gdzie pojechał.
- Nareszcie zaczynasz mówić, to dobry znak.
- Nie wiem, co tu jest dobre, może wszystko jest złe. Ale wiem, że nie mogę cię
stracić. Powiedz mi prawdę, żałujesz tych dni ze Szczepanem?
-Nie.
- Jesteś okrutna! Z tego Krakowa do Zakopanego nie pojechałem, bo przede
wszystkim wiedziałem, że nie mam po co. Chcesz wiedzieć dalej?
- Jak sobie życzysz.
- Czy prawda jest ceną, za którą mogę cię zatrzymać?
- Prawdopodobnie. Ale nie wiem.
- Chcesz mnie czy Szczepana?
- Prawdy. Tak jak człowiek utytłany w błocie marzy o kąpieli.
- Więc żadnego z nas.
- Mów prawdę, potem to jakoś rozwikłamy.
- Masz mentalność tyrana przy zachowaniu niewolnicy. Zacząć od czego? Nigdy o
niczym nie marzyłem, choć w różnych okresach życia miałem rozmaite plany, do
których realizacji przystępowałem bez głowy płonącej jakimś młodzieńczym
entuzjazmem, po prostu przystępowałem zgodnie z nakreślonymi wytycznymi i
logiką,
choć nie zawsze zupełnie chłodno. Pozytywny efekt moich przedsięwzięć nie
zaskakiwał mnie więc nigdy jako cudowne zrządzenie losu, był zwyczajnie
konsekwencją działania i finałem. Przy tobie mogłem zauważyć już pewne symptomy
wewnętrznego rozluźnienia. Przy tobie moje psychiczne rozterki, wątpliwości co
do najbardziej normalnych pociągnięć, wahania co do ce-
119
lowości niektórych działań - sięgnęły zenitu. Konieczność dotrzymywania kroku
twoim ekstrawagancjom, twoim ewentualnym ekstrawagancjom, jakie z pewnością
nastąpią, kiedy ockniesz się z pozy na wiernopoddańczość, nie zaprowadzą mnie w
dobre miejsce. Możliwość zmiany twojego charakteru jest praktycznie żadna,
biorąc nawet pod uwagę proces regeneracji, odnowy komórek w ludzkim organizmie w
cyklu siedmioletnim. Komórki i tkanki możesz mieć inne, ten straszny sposób
myślenia i reakcji pozostanie ten sam. i ci właściwie zarzucam. Trudno
sprecyzować. Jesteś mo-i procesem regeneracyjnym, lękiem przeciw szarzyźnie
szablonowi i jednocześnie źródłem ustawicznych i nękają-ch trosk. W życiu
kieruję się raczej uznanymi już oczywis-
Eciami. Jeśli jest wojna - należy wziąć w niej udział, bić . Jeśli jest pokój -
trzeba uczciwie pracować. Należy ;estrzegać pewnych przyjętych norm etycznych.
Własną | Jacą zapewnić sobie minimum codziennego luksusu. Model § ieszczańskiej
rodziny, ośmieszany potwornie, nie wydaje I i się taki zły, co nie znaczy, abym
miał szczególne grawi-| bje w kierunku jej zakładania. Po prostu nie wymyślono ?
dotychczas lepszego szablonu dającego się społecznie stosować. A jak ty o tym
kiedyś mówiłaś? „Czytałam coś ezwykle pasjonującego. Propozycja małżeństwa na
próbę, yli legalizacja tak często istniejącego stanu rzeczy. No tak, dzieci to
problem, ale gdyby się nie miało dzieci? Nie uważasz, że to szalenie
interesujące?" Otóż ja nie uważam. Choć właściwie dlaczego? Nie mogę zaprzeczyć,
że był i u mnie „istniejący stan rzeczy", z tym że nie myślałem o żadnej
legalizacji. Otóż chyba teraz dlatego „nie uważam", że sprawa dotyczy ciebie. To
uczucie, które nazywamy miłością (słowo nawet podoba mi się) i które dla ciebie
żywię, niezmiernie komplikuje mi życie. Gmatwa prosty kodeks uczciwości,
moralność mieszczącą się w ogólnie stosowanych kanonach, ponieważ otwiera bramę
do pragnień coraz większych, do spełnień raczej nieosiągalnych. A nawiedziło
mnie to późno
120
i trafiło na mężczyznę, który nie posiada właściwie żadnego uczuciowego
treningu.
Uważałem się za człowieka doskonale wyposażonego, uzbrojonego w spokój,
równowagę i opanowanie do stawienia czoła wszelkim problemom przez życie
podsuwanym. Najważniejsze: odczekać, nic na gorąco, nic impulsywnie. A w tej
chwili nie jestem pewien, czy zdołam się opanować, przeczekać chęć rzucenia na
przykład w lustro popielniczką. Jakże to było w Krakowie. Za tobą przecież tam
jechałem.
- Ale nie powiedziałeś mi tego.
- Co to zmienia? Gdybyś chciała, mogłabyś poczekać.
- Nie chciałam. Nie przerywaj sobie.
- Więc w kawiarni, przy stoliku, siedziała młoda brunetka, przy niej jedyne
wolne miejsce. Drobne piersi, źle i wyzywająco umalowane oczy, krótkie nogi.
Wcale nie miałem tego zamiaru, ale kiedy zaproponowałem koniak u siebie w
pokoju,
zgodziła się natychmiast. Zrobiła sobie prysznic i wyszła z łazienki naga,
zawinięta w ręcznik. Wziąłem ją bez pieszczot i słów, bez podniecenia niemal,
zależało mi tylko na tym, aby wyrwać z jej ust kilka głośniejszych westchnień.
Od początku miałem kompleks wobec Szczepana. Niewielki sukces, zważywszy
zwierzęcy temperament dziewczyny uprawiającej te rzeczy najwyraźniej dla
przyjemności i sportowo. „Zdradziłam z tobą kogoś i bardzo się z tego cieszę" -
powiedziała na pożegnanie, zawiedziona jednak, że nie będzie dalszych ku temu
możliwości ani wymiany telefonów. Dobrze, że nie okazała się melodramatyczna
albo wręcz histeryczna. Sprowadziłem ją na dół, niezwykłym zbiegiem okoliczności
było miejsce przy tym samym stoliku. Wypiliśmy jeszcze jedną kawę i ktoś ku
dziewczynie zamachał ręką. Wobec tego poczułem się zbędny, zapłaciłem rachunek i
zostawiłem obok niej puste krzesło.
Czułem się doskonale, byłem odprężony, zasobny w świadomość własnych możliwości,
choć z tą brunetką się nie sprawdzałem, nic takiego. Po prostu tak się stało.
121
Przecież schodząc na dół nie miałem tego zamiaru, nigdy nie miałem tego zamiaru,
odkąd ciebie poznałem. Pokusa' ogarnęła mnie dopiero wtedy, kiedy patrzyłem w
ładne i głupie oczy tej brunetki, której imię nie obciąży mojej pamięci. Nie
było to pragnienie odmienności i nie było to nawet pragnienie fizyczne ani -
stosując twoją terminologię - chęć profilaktycznej zdrady. Spędziłem dzień w
Krakowie. Lubię spacerować po Plantach, w ogóle atmosfera Krakowa odpowiada mi,
chciałbym mieszkać gdzieś w pobliżu. W Krakowie, w klimacie tego miasta,
jest miejsce na rozbuchaną młodość, ustokrotnioną przez kontrast z architekturą
miasta, jest miejsce na zadumę dojrzałych lat i na filozoficzną starość. W
Krakowie czuję się młodszy, w Warszawie zaczyna przychodzić jakaś myśl, nie
wiedzieć czym wywołana, że powoli wychodzę z obiegu. Coś takiego, choć nie
potrafię sprecyzować, na czym to polega, skąd mogą się brać podobne nonsensowne
refleksje u czterdziestoletniego mężczyzny, będącego u szczytu sił witalnych i
zawodowej sprawności. Ty jesteś kobietą bez wieku i za dwadzieścia lat będziesz
młodą, elegancką, uroczą, flirtującą panią. Jeśli bezmyślnie nie zrujnujesz
zdrowia nadmiarem sztucznych podniet, używek, uczuciowych napięć - a takie
prawdopodobieństwo istnieje.
Ale przypuśćmy, że się opamiętasz, przestaniesz się kąpać w szamponie,
ograniczysz palenie, będziesz nadal wyławiać wszystkie kosmetyczne nowinki: „Jak
tylko się zestarzeję, natychmiast zrobię sobie operację plastyczną, zlikwi- •
duję zmarszczki, natychmiast. Będę sobie wstrzykiwać nowokainę, pływać, jeździć
na nartach. Wolę w końcu być młodą maską niż starą raszplą. No i ubiór, ubiór
się też poważnie liczy. Nie martw się, nie będziesz za sobą ciągnął dostojnej
staruszki" - to twoje słowa. A potem, jak już operacje i masaże wydadzą ci się
śmieszne, zestarzejemy się godnie obydwoje, bo przecież kiedyś trzeba pozwolić
sobie na ten luksus, byle nieprędko. Naturalnie, kobiecie szkodzi nadmiar
wszystkiego, podniet, kochanków, alkoholu, pracy,
122
kosmetyków, papierosów, wrażeń, doznań, przygód, emocji, ale bardziej szkodzi
brak wszystkiego, podniet, kochanków, alkoholu, pracy, kosmetyków, papierosów,
wrażeń, doznań, przygód, emocji. Względnie tego wszystkiego za mało, w
racjonalnych porcjach. Prowadzi do zmęczenia, ale czymże jest zmęczenie wobec
niedosytu i marazmu. Jest prawie błogosławieństwem. Wtedy, umierając, powiesz
sobie, że zachłannie wyciągnęłaś wszystko, do ostatniej kropli, że nic więcej ci
się nie chce, a śmierć jest nagrodą W postaci zasłużonego odpoczynku.
Zasłużonego odpoczynku, a nie wiecznego odpoczynku, weź to uprzejmie pod uwagę-
Choć, oczywiście, nie miałabyś nic przeciwko reinkarnacji. Zestarzejemy się więc
obydwoje. To znaczy ja, w tym galopie za tobą, w tym twoim życiowym tempie i
rozmachu, jakieś dwadzieścia lat wcześniej pozwolę sobie na ten luksus, biorę to
uprzejmie pod uwagę i nie rozpatruję możliwości reinkarnacji. Nie masz
słabości, do zegarka: „No tak, zegarek, owszem, żeby się nie spóźnić do pracy.
Ale co to za ordynarny bat dla psychiki. Odmierza ci kwadranse, pogania cię,
popędza, nakazuje pośpiech, bo ludzie się umówili, że godzina ma sześćdziesiąt
minut, rok trzysta sześćdziesiąt pięć dni, i tak dalej. A ja ci oświadczam, że
nie ma żadnych godzin ani lat, jest tylko pochłaniający wszystko czas, czas,
którego nie wolno marnować. Skąd w ogóle zrodziło się takie pojęcie, wymyślone
przez półkretynów «zabić czas»? To ich należałoby zabić, wyrzucić poza tego
czasu krawędź."
Jeśli mam transportować jakieś twoje pojęcie (choć to zawsze ryzykowne) na mój
prywatny użytek, jeśli mam zasadzić jakąś twoją teorię w sposobie mojego
rozumowania, przed czym należy się naturalnie bronić, ale co jest niemal
nieuchronne przy stałym obcowaniu, mnie czas nakazuje zwolnić, natomiast jego
rozsądne marnotrawstwo można zamienić na spokój i wewnętrzną ciszę, czego ty
absolutnie nie chcesz wziąć uprzejmie pod uwagę, i stąd Szczepan. Te twoje ostre
sformułowania, kategoryczne imperatywy. „Oświad-
123
czam ci, że nie ma żadnych godzin ani lat." „To był najpiękniejszy dzień." „To
była najwspanialsza książka." „To była najbardziej elegancka kobieta" - i tak
dalej, i tak dalej. Arbitralne sądy, ostateczne opinie.
- To nieprawda! - krzyknęłam. - Nieprawda. Powiedz po ludzku, bez
pseudofilozofii, dlaczego przebaczyłeś mi Szczepana?
- Bo nie mogę być bez ciebie.
- Wepchnąłeś mnie w jego objęcia, nie zaprzeczysz, tam,
na tym urlopie.
- Chciałem cię sprawdzić, a ty tej próby nie wytrzymałaś.
- Bo jesteś bufon, kabotyn, zarozumialec. „Kilometry cię przed tym nie
obronią." Trzeba było natychmiast stamtąd wyjechać. Ale nie, skądże! Co się ma
stać, to się stanie - teoria niewolników. Niczemu nie wyjść naprzeciw.
- Szczepana musiałaś mieć - powiedział krótko i jakby w sercu poruszyło mi się
przez tę wypowiedź coś dla Marcina dobrego. - Zagmatwaliśmy się o wiele głębiej
niż w zdradę.
Opowieść o brunetce w Krakowie nie zrobiła na mnie -rzecz dziwna - żadnego
wrażenia. Typowo męska historia, marny odwet za to, że kobieta, która narzuciła
mu wizję, że ją kocha - skłamała i zdradziła. Żona, Teresa, to były kobiety, o
które moja zazdrość była fizyczną. A dlaczego nie potrafiłabym być nigdy
zazdrosna o Szczepana?
Po dłuższej przemowie Marcin zamilkł. 'Było ciepło, zmierzch wyciągał zza drzew
szarą niebieskość. Zamilkłam i ja. Nie było chyba między nami takich słów, które
tę sprawę jakoś mogłyby oczyścić. Nie miałam też gdzie sięgać po wzory. Moje
walizki stały nie rozpakowane. Marcin może w dłoniach czuł biodra dziewczyny,
którą miał w Krakowie, a ja musiałam sposobić się do dalszej gry, nigdy nie
pozwolić mu odkryć, że dzięki Szczepanowi stałam się kobietą swojego ciała
świadomą, że przeżywszy całą gamę fizycznych uniesień i wzlotów wybrałam wariant
trudniejszy, próbowałam skleić miłość. W sobie przede wszystkim, egoistka do
124
końca! Nie mogłam kochać i nie mogłam nie kochać. Los i medycyna oszczędziły mi
kalectwa, a przecież to kaiectwo we mnie było, sięgało myśli. Pragnienie
wielkiej, W2ajemnej miłości jest ludzkim, przedwczesnym odwetem za samotne
umieranie. Zmysły porozumiewają się znacznie szybciej njz uczucia. O czym
rozmyślał Marcin? Dziwnie było od początku, kiedy mu powiedziałam, z potrzeby
powiedzenia tego, że go kocham, a to było jeszcze jedno kłamstwo.
125
XI
Kupiliśmy stół, elektroluks i coś tam jeszcze. Marcin swoje pieniądze inwestował
w obiekt niewdzięczny, w samochód. Ciągle czegoś nie mógł do niego dostać, co
znaczyło, że kupował to za podwójną cenę, cierpiąc. Nie zmierzam do tego, żeby
ci powiedzieć, że mieliśmy jakieś kłopoty finansowe, bo obydwoje zarabialiśmy
jako tako i od tej strony naszemu wspólnemu życiu nie mogło nic grozić. Z tym że
jedna osoba, to jest jedna osoba, która może mieć masło i kiełbasę, ale nie
musi.
A dwie osoby - to już się robi dom. Spadły więc na mnie dodatkowe obowiązki,
choć model naszego życia niezbyt daleko odbiegał od szablonów studenckich,
pomijając samochód Marcina, możliwość kupna kostiumu w „Modzie Polskiej" i
zjedzenia od czasu do czasu kolacji w drogiej knajpie. Z tym że teraz rano, po
przegryzieniu kawałka chleba, byłam odwożona do pracy, co na moich
zwierzchnikach zrobiło tak oszałamiające wrażenie, że chlasnęli mi premię. Na
którą, być może, nigdy nie zasługiwałam, ale siłą rozpędu otrzymywałam ją
jednak.
Zresztą moje stosunki w pracy to rzecz na opowieść inną, chcę ci przede
wszystkim mówić o tym straszliwym zagmatwaniu, kłębowisku zazdrości (dla-
126
czego, dlaczego nigdy nie byłam i nie mogłabym być zazdrosna o Szczepana, który
mi dał to, czego nie dał mi nikt inny -przecież to nielogiczne, ale czyja w
ogóle mogę z mojego życia przytoczyć choć jeden przykład logiczny?), walce o
supremację. To, że Marcin przebaczył mi kłamstwo i Szczepana, stawiało go w
świetle co najmniej dwuznacznym. Może on też chciał kogoś kochać i ja się
świetnie nadawałam jako namiastka? Może z nim było tak jak ze mną, tak samo? A
może się do mnie przyzwyczaił, a może powody były jeszcze inne? W każdym razie
był inteligentny. Wciągałam go w rozmowy. Dotąd zbyt dużo mówiłam ja. I to, że w
pewnym sensie mnie przejrzał, musiałam jakoś rozproszyć. Siedzieliśmy któregoś
popołudnia i nagle powiedział coś, co moją ustawiczną czujność musiało
spotęgować:
- Nie wiem i nigdy już tego wiedział nie będę, zbyt tobą i twoim ciałem
oczarowany, czy to przeżycie, to pierwsze doznanie, jakie ci dałem, a
przynajmniej dać powinienem, było przez ciebie nie skłamane, nie było jedynie
funkcją twojej imaginacji, nie było tylko chęcią dania mi siebie, dania mi
złudzeń, że obdarowuję. Inteligentne kobiety wiedzą doskonale, że nie ma
piękniejszej dla mężczyzny rzeczy niż czuć, że przez niego, za jego sprawą, ona
jest szczęśliwa, choć przez tę chwilę przepływu ekstazy, i kochając, często
pozwalają mu w osiągnięcie tej satysfakcji wierzyć, a ty przecież wtedy, mimo
słów, jeszcze nie mogłaś mnie kochać, a ja, zaślepiony zmysłami, pięknem,
gładkością i oddaniem twojego ciała, nie mogłam odróżnić, czy to jest mądrość,
intuicja, instynktowne wyczucie moich chceń, wyrafinowanie do artyzmu
podniesione, czy rzeczywiste zatracenie.
- Nie wiem - odpowiedziałam spłoszona - nie wiem. Wydawało mi się, że tak, to
wszystko było szczęściem, nie myślałam o tym, chciałam tylko być twoja i bardzo
byłam twoja. Sama o tym myślałam, jak to było. Teraz trudno dociec i czy to
potrzebne? Czy to ważne?
Pomyślałam jednak, że ma ćwieka, ma kompleks. Zbyt
127
wiele pacjentek pewnie zwierza mu się z niepowodzeń w tej dziedzinie, a on
udziela im światłych rad. Więc i na „swoim" terenie chciałby tę sprawę mieć
opanowaną, tylko że akurat ze mną rzecz była beznadziejna.
Dziwiło mnie, że nie czepiał się Szczepana, czepiał się naszej pierwszej nocy.
- Katarzyna - rzekł - wtedy, kiedy pierwszy raz byłaś tu u mnie, za parawanem
tego swojego „odwróć się", rozbierałaś się bez wstydu, bez pośpiechu, oddałaś mi
się w sposób cudownie naturalny, tak jakbyś od lat była moją kochanką.
Oczarowało mnie to.
- Chyba wtedy nie kłamałam - udało mi się wtrącić - tak
bardzo chciałam cię kochać.
- U kobiety - zaczął tonem naukowca - niekiedy tak to przebiega. Chęć oddania
może być silniesza niż pragnienie przeżycia fizycznych doznań i nie jest
wykluczone, że może się zatrzeć granica między szczęściem ofiary, oddania się, a
fizyczną rozkoszą. Ale czy u ciebie, kobiety żądań swego ciała świadomej,
kobiety, która przede mną miała innych...
- Dwóch - uzupełniłam cynicznie, na co nie zwrócił uwagi i kontynuował.
- Czy u ciebie, kobiety, która coś tam przeżyła, mogłoby
to być nie do odróżnienia?
- Czy zamierzasz ożenić się ze mną dlatego, żeby ten problem rozstrzygnąć?
Wiesz, że potrafię kłamać. Żadna moja odpowiedź w tym względzie nic nie wniesie.
Cokolwiek na ten temat powiem, wyda ci się kłamstwem.
- Powiedz prawdę - poprosił.
- Dobrze, powiem ci prawdę - zaczęłam tonem, który miał sugerować
ostateczność,
czyli to, że prawdę powiem istotnie, choć zamierzałam skłamać, bo skłamać
musiałam, jeśli chciałam być z Marcinem jakiś czas - ale nęka mnie jedno
pytanie,
które chcę ci zadać od dawna i nie śmiem. Pytanie dotyczące twojej żony.
- Och, to było dawno. I co to ma za znaczenie?
128
- Dla mnie pewne ma. Jak ją poznałeś? Dlaczego się rozwiedliście?
- To nie była ważna kobieta w moim życiu - odparł - ożeniłem się z nią, ponieważ
nie widziałem innego honorowego wyjścia z sytuacji. Nie wiedziałem, jak można
rozwiązać taki układ, że kobieta rzuca męża i dom dla początkującego leka-rzyny.
A potem mnie opuściła.
- Od czego to się zaczęło?
- Katarzyna. Nie wiem, do czego zmierzasz, ale ci powiem. Zaczęło się od tego,
że była bardzo opalona. Patrzyła na mnie oczami dziecka i pytała naiwnie: „Panie
doktorze, czy to będzie bolało? Czy to prawda, że jest to tylko kwestia
wpuszczenia powietrza?" Powiedziałem, że dostanie ewipan, czego normalnie
unikam.
Katarzyna, ja cię rozumiem, chcesz wiedzieć, czy nigdy moja pacjentka nie była
moją kochanką. Nigdy. Jeśli nie liczyć tego że ją, tę opaloną, jednak zbadałem.
Stwierdziłem ciążę i powiedziałem, że zabieg wykona kto inny - przerwał.
Zdaje się, że do cienia pogardy w stosunku do Marcina zaczęła się dołączać
nienawiść. Ale to nie miało nic do rzeczy, z nim coś było, a ja miałam swój cel.
Tu była przynajmniej zazdrość, były początki czegoś, co można by nazwać
miłością.
Nie miałam zamiaru przechodzić w tym celu z łóżka do łóżka. O ślubie,
naturalnie,
nie było mowy, ale musiałam podtrzymywać tę fikcję. Zwłokę tłumaczyłam
historiami rodzinnymi, których nie było.
- I co było dalej? - zapytałam cicho.
- Powiedziała, że szkoda, bo obydwoje z mężem nabrali do mnie zaufania.
Obydwoje się zawiedli. Kiedy pytała, dlaczego ja nie chcę tego zrobić, to chyba
już zrozumiała, popatrzyła na mnie i cień zażenowania przemknął jej przez twarz.
Zapragnąłem przez chwilę, żeby na przykład zostawiła mi za wizytę jakieś
pieniądze, co wszystkiemu położyłoby kres. Ale ona, na nieszczęście dla siebie,
nie zrobiła tego. Nie uwodziłem jej właściwie, ona sama po pewnym czasie do
129
mnie przyszła. Potem się rozwiodła i pobraliśmy się. Namiętność moja wygasła
szybko, poza tym nic nie bj^łem w stanie jej dać. Nie mogła tego znieść.
Opuściła mnie. Potem jeszcze dwa razy spotkaliśmy się w sądzie. W zasadzie byłem
poprawny w tym małżeństwie, zresztą po co te wspomnienia, martwe kamyki, skoro
jesteś ty, i po raz pierwszy zadaję sobie trud, żeby zrozumieć kobietę.
- Bardzo ją zawiodłeś?
- Chyba tak, chociaż w końcu obydwie decyzje wyszły od niej. Nigdy nie
powiedziała mi, że mnie kocha, nie deklarowała niczego. Najpierw weszła,
postawiła walizkę i zaparzyła herbatę, a potem zaparzyła herbatę i zabrała
walizkę, jakby zrobiła wycieczkę w głąb swojej miłości, wyprawę po jakieś swoje
wyimaginowane szczęście, oparte o jedno pożądliwe spojrzenie na jej płaski,
opalony brzuch i nigdy nie odważyła się o tym mówić, choć stawiała i ryzykowała
wszystko, przegrała wszystko i odeszła w samotność gorszą niż poprzednia, w
samotność prawdziwą, bez złudzeń i chęci do ponownego ryzyka, w samotność
wybraną, bo mogła być ze mną, ale takiej samotności nie chciała, kobieta
prawdziwa w gestach i słowach skąpych, kobieta, której kochać nie potrafiłem i
której pragnąłem nawet krótko, kobieta, która mówiła prawdę milczeniem.
- Jakże różna ode mnie.
- To prawda. Jesteś jak akacja - ni drzewo, ni krzak.. Ni to, ni owo. Nie mam
od ciebie odwrotu.
- Powiedz coś o mnie? Jak mnie widzisz? Po tym wszystkim?
- Jesteś zbudowana z hikory, jak hikora twarda, jak hi-kora odporna i
nieugięta.
Zniewalające pozory słabości, prowokujące gesty opiekuńcze, pozwalające wierzyć
w moje przewodnictwo i duchową supremację. A zwidziało mi się już życie spokojne
i godne, bez wstrząsów i szaleństw, bez fantazji, na co nie tyle, że się
zgadzałem, ale potrzeb}^ fantazji nie odczuwałem. Komfort codzienności, książki
i czyszczenie
130
fajek dla relaksu. Nie za wcześnie do tego doszedłem, to zawsze we mnie było,
zmącone jedynie przez wybryk miłości do ciebie i teraz demolowane przez ciebie
permanentnie. Za czym ty tak pędzisz?
Te noce nie przespane, ta regularność wszelakiej nieregu-larności, karuzela
nastrojów, myśli niepotrzebnych, niepokój, zazdrość, domniemania i tropy. A we
mnie ustawicznie rosnące pożądanie, chęć posiadania absolutnego, uczucie
wiecznego niedosytu, pragnienie psychiczne zdwajające fizyczne pragnienie, wręcz
warunkujące je niekiedy i umożliwiające. Czyli nienaturalność, coś niezgodnego z
fizjologią, z logiką, spokojem, koncepcją życia. Prawie ruina. No, może jeszcze
nie. Urlopy rozmienione na wariackie trzy dniówki, oceany herbat i papierosów,
które zacząłem palić między fajkami, aby dotrzymać ci towarzystwa. Jeśli wydrę z
ciebie całą przeszłość i całą prawdę uspokoję się albo będę złamany. Może to
jest spóźniona miłość, nagroda za życie jałowe i pozbawione tęczy, spóźniona
miłość, trzymam ją i obracam w ręku jak kulkę od pistoletu, którą ma się zamiar
wpakować sobie w łeb. Twoje denerwujące guzdranie się, potworna niepunktualność,
niechęć do jakichkolwiek realiów życiowych, niekonsekwencje, rozgardiasz i
łatwopalność, depresje i napady beztroski - gonitwa za tym wszystkim, sprostanie
temu wytrąca mnie z równowagi. Napijmy się. Dziwne, że nigdy nie byłem zalany,
nie mam na składzie żadnych pijackich opowieści, które by mogły cię rozbawić.
Choć nie dowodzi to jakiejś mocy charakteru, w studenckich czasach zdarzały mi
się nieodpowiedzialne wyskoki, ale nie pchałem się do tych spraw z entuzjazmem,
nigdy - w odróżnieniu od ciebie - nie czułem chęci ucieczki od rzeczywistości.
Twoja chęć wyjścia poza stany normalne świadczy po prostu o tym, że nie
potrafisz żyć, a trzeba mieć umiar większy w pragnieniach, selekcję zachceń.
Rozgadałem się. No, więc już prawda za prawdę. Wiesz wszystko o mojej żonie. Jak
to było z nami?
131
- Tak, jak być powinno.
- Naprawdę?
- Słowo - powiedziałam poważnie.
Jeszcze jedno kłamstwo, co to miało za wagę w ogólnym bilansie łgarstw, jakie tu
padały. Zresztą może i nie skłamałam, nie wiem. Ale moje umiejętności kłamstwa
wyłowiły z opowieści Marcina jedno. Prawdą była opowieść o żonie. Historia
byłaby banalna, gdyby nie to, że jednak poznał ją w gabinecie. Czyli szłam
właściwym tropem. Gdyby nie udało mi się tego z niego wydobyć, postanowiłam
zaprzyjaźnić się z Luizą. Oszczędził mi tego. Musiałam wiedzieć, że nie byłam
precedensem, musiałam na to mieć jakiś dowód. Ale czy słowa stanowią jakiś
dowód?
??? może, w sądzie. Dziwiłam się, że Marcin nie chce nic wiedzieć o Szczepanie.
Nawet moja przebiegłość nie była w stanie przewidzieć, jak daleko Marcin
przeszedł na moje pozycje, co on właściwie planuje. Jak na razie byłam mu
wdzięczna, że nie musiałam wikłać się w dyplomatyczne rozmowy z siostrą Luizą.
Nie było niczym odkrywczym ani oryginalnym stwierdzenie Marcina, że im więcej
wie o kobietach, tym większe w tej wiedzy powstają luki. Na przykład ja.
Doskonale wiedział, że mam nadmierną skłonność do wielkich, miłosnych spektakli,
a jednocześnie wiedzieć musiał, że ze Szczepanem niczego nie zakładałam, nawet
przez chwilę nie łudziłam się, że z tego romansu może powstać miłość, Marcin
wiedział, że oczekiwałam wyłącznie fizycznych doznań, i że nie zostałam
zawiedziona. O tym, że to wiedział, świadczyło ciągłe krążenie przy sprawie
naszej pierwszej nocy. Ale czy mogłam przewidzieć, co montuje Marcin? Nie
wszystkich kobiet takie sprawy dotyczą. Na przykład - dumałam - Luizy nigdy.
Luiza nie wymagała elementarnej nawet znajomości psychologii. Spokój,
opanowanie,
mały realizm, mała stabilizacja, nie marzenia, ale wyraźnie wytknięte ubożuchne
cele: telewizor, wyjazd w góry, plastikowa choinka w wigilię, parę tysięcy
oszczędności na książeczce, za to może jakieś tanie futro, na przyk-
132
ład solidne bułgarskie barany, brzydkie, ale ciepłe i praktyczne. Rzadko można
było spotkać kobietę tak pozbawioną wdzięku i szyku. Gdyby spotkała kogoś -
rozmyślałam - kto zechciałby poświęcić trochę swojego dobrego smaku i czasu,
zyskałby wiele, gdyż była w zasadzie niebrzydka. Pod tą krzywo nałożoną szminką
były usta małe, pełne i świeże. Twarz zbyt okrągła, włosy zeszpecone niemodnym
tapirowa-niem. Po starciu z policzków dwóch plackowatych wypieków wywołanych
różem odsłoniłaby się dobra cera. Grubokościs-ta, słupowate nogi, cienia
kobiecej gracji w gestach i sposobie poruszania się. Wyjdzie kiedyś za mąż -
prorokowałam -będzie to człowiek solidny jak jej szafa (myślałam, że ma bardzo
solidną szafę), będzie mężowi prasować koszule i wpadnie w szczęśliwą choć nie
nazwaną euforię, jeśli lekarz zaordynuje jej mężowi dietę. Poczuje się
niezbędna,
dobra, gospodarna. Będzie ją cieszyć podwyżka mężowskiej pensji o sto złotych,
jakaś nowa kanapa. Kobieta, która nigdy nie zdradza i nigdy nie zawiedzie, w
żadnej sytuacji. Niezwykle nadawałaby się na żonę dla Zdzisia Koralkiewicza.
Zawsze, kiedy pułapka, w którą wchodziłam, zatrzaskiwała się zbyt mocno,
odwiedzałam Koralkiewicza. Na ogół kończyło się to awanturą.
- Więc ten mój ponowny związek z Marcinem jest głęboko niemoralny - powiedziałam
mu. Nie ma na czym zaczepić przyszłości.
- To co cię w nim trzyma?
- Coś mnie trzyma, ale nie mogę ci powiedzieć, co.
Ale ponieważ był to Koralkiewicz, który miał niewyżyte skłonności pedagoga,
kochał mnie, zaczął wygłaszać przemówienie z tezami nie do podważenia.
- Toniesz, grzęźniesz, wyobrażasz sobie. A spróbuj inaczej.
- Jak? Czy mógłbyś to określić?
- Proszę bardzo. Żyjesz rozrzutnie, wiesz, że masz olbrzymie zapasy witalności,
ale największą witalność może zabić
133
brak zdrowego rozsądku. Trzeba sobie to uświadomić. Nie palić tyle. Nie kochać
się tak po wariacku, pić mleko. Oddawać pończochy do repasacji a nie wyrzucać na
śmietnik. Nie wstawiać się od czasu do czasu. Nie kupować rzeczy niepotrzebnych.
Żyć po prostu. Nie dopuścić, żeby szalała twoja negatywna wyobraźnia. Kupować
coś wtedy, kiedy ma się na to pieniądze, a nie wtedy: „Zapożyczyłam się
śmiertelnie, gdzie się dało. Bo widzisz, oszczędzać nie umiem. Oszczędzać, a
zwracać długi to zupełnie inna sprawa. Długi zwracam zawsze, a oszczędności nie
mam nigdy, tak to ze mną jest. A długi pociągną się jeszcze jakieś trzy
miesiące,
najwyżej." No, więc tak nie można.
Na pewno to było bardzo, bardzo rozsądne, poczułam, jak ogarnia mnie wściekłość
i nagle pomyślałam, dosyć tego, ty stary zegarku, ty precyzyjna taśmo montażowa,
tylko jakiś mocny akcent może przeciąć to wychowawcze uzurpatorst-wo, i złapałam
budzik, ten rekwizyt urzędniczy, i rąbnęłam nim o podłogę. Koralkiewicz istotnie
natychmiast przestał mnie umoralniać i powiedział „widzisz, no widzisz", jakbym
nie widziała, że budzik roztrzaskał się dokładnie. Zresztą potem budzik
odkupiłam, żeby mu nadal odmierzał jego sterylną, jałową, impotencką wegetację.
A dopuszczałam jednocześnie myśl, że można poślubić taki „stary zegarek" ożywić
nieco własną osobowością tę sterylną wegetację. Był moim piorunochronem, zgadzał
się na tę rolę, to w końcu była jego sprawa a nie moja. W każdym razie, zostając
z Marcinem, pierwszy raz w życiu na pewno wiedziałam, czego chcę. I Marcin miał
jeszcze jedną szansę.
134
XII
Teraz rozmawialiśmy często. Wciągałam go w rozmowy na tematy zawodowe, w końcu,
jaki jest ojciec mojego przyszłego dziecka? Bo kiedy skłamałam jak najohydniej -
prawdy byłam najbliższa.
- Czasami - mówił, co mi uświadomiło, że nie wie o mnie wszystkiego - kiedy
myślę o tobie jako o człowieku, a niejako o kochanej kobiecie, wydaje mi się, że
ten wspaniały, rozbuchany świat, tryskający zmiennością, jaki w sobie nosisz, w
istocie rzeczy jest światem wąskim. Nie można wierzyć tylko w miłość, to się
musi zemścić wcześniej czy później, gdzie to jest wieczne, gdzie prawdziwe, kto
tego doświadczył.
- Kochasz mnie, a ta brunetka w Krakowie, choć winą za to mnie obciążasz nie
siebie? A więc truizm, skoro sobie nawet wierzyć nie mogę, jak mogę wierzyć
zakłamanej Katarzynie.
- Cały świat, w fetory wierzysz, o który się boisz, którego kataklizm
nieustannie przewidujesz, musi się zawalić, jeśli się nie zmienisz. Jesteś
patetyczna, choćby w kwestii mojego zawodu. „Skoro już wybrałeś sobie taką
dziwną specjalizację, czy nie lepiej by już było pracować tam, gdzie życie przy-
135
chodzi, a nie tu, gdzie się je właściwie zabiera?" - przedrzeźniał mnie. - Co za
złe różnicowanie, co za prymitywna, sentymentalna racja. „Tu gdzie się je
właściwie zabiera", właśnie sieje ratuje w przeważającej ilości przypadków. I
fakt, że jest to przeważająca a nie całkowita liczba przypadków, pozwala ci na
sformułowanie: „gdzie się życie właściwie zabiera". Oczywiste jest, że
sprowadzenie kogoś na świat oznacza wyposażenie go w zdolność odbierania wrażeń,
a - świat ten znając - z góry wiadomo, że wrażenia te będą w przeważającej
mierze ujemne. To nie pesymizm, to realizm, który wszedł w moje rozumowanie
poprzez wieloletnią obserwację. Naturalnie, gdyby wszyscy tak uważali, ludzkość
po pewnym czasie przestałaby istnieć, ale po pierwsze nigdy, nigdy do tego nie
dojdzie, a po drugie dla mnie życie w ogóle nie jest czymś - w kategoriach
filozoficznych, co koniecznie musi istnieć. To, że zaistniało na naszym właśnie
globie, jest zwykłym przypadkiem, gdyby ziemia nie znalazła się w atmosferze
słonecznej, nie byłoby ludzkości ani tej całej z nią chryi, i nic takiego by z
tego nie wynikało, bo w ogóle nie wynikałoby z niczego nic. Nie znaczy to, że
jestem przeciwnikiem życia, skoro ono już jest, ale gdyby go nie było, to
jednocześnie nie byłoby także niczego złego. Dlatego też nigdy nie mam wahań,
które życie mam podtrzymać, czy to już istniejące, czy to zaledwie zaistniałe,
niezdolne jeszcze do odbioru wrażeń i reakcji, i żaden lekarz w takim wypadku
nie ma wątpliwości. Rozbieżność zdań zaczyna się w momencie, kiedy to życie -
zaledwie poczęte - nie zagraża w żadnym stopniu życiu istniejącemu. I tu
zaczynamy się dzielić na katolików, marksistów itd. itp. Jeśli pacjentka mówi mi
po prostu, nie usprawiedliwiając tego ani jednym choć słowem „panie doktorze, ja
nie chcę mieć dziecka", uważam, że jest to kwestia jej etyki, a spełnienie jej
prośby mieści się w ramach etyki mojej, wykonuję więc to, o co mnie prosi.
Ale nigdy o tym z tobą do końca rozmawiać nie będę mógł, już nie ze względu na
ten patos „to już lepiej byłoby
136
odbierać poród", ponieważ nie jest to temat do rozważań z kobietą, którą się
kocha, i która, zdaje się, nie może uwierzyć tak do końca, że nie interesuje
mnie szelest bielizny zdejmowanej za parawanem. A ten szelest będzie
prześladował cię ustawicznie, będziesz zakładać, domniemać, wyobrażać sobie, a
nigdy, jak na przykład Luiza, która podaje mi narzędzia, nie potraktujesz całej
sprawy zwyczajnie. I chyba będziesz brnąć w konflikty nie wypowiedziane, choć
wciąż narastające, ty będziesz gonić za zespoleniem absolutnym, czego, być może,
nie chcesz nawet, nie spotkałem kobiety tak niekonsekwentnej jak ty - będziesz
chciała, żeby było tak, jak było na początku, a tak już nigdy być nie może.
Zgubimy wspólny rytm. Zresztą może tego wspólnego rytmu nie było wcale, nigdy,
to ty galopowałaś, pędziłaś w marzeniach, planach, a ja usiłowałam iść razem z
tobą.
- Niezłe oświadczyny, jeśli to są oświadczyny - udało mi się wtrącić. - Twoja
życiowa filozofia nie podoba mi się, choć jest to zawsze jakaś filozofia. Ja nie
posiadam żadnej.
- Posiadasz, posiadasz. Filozofia a konsekwencja to dwie różne rzeczy. I
konsekwencja nie jest zasługą, na chłopski rozum biorąc. W międzyczasie działa
na człowieka tyle zmiennych bodźców.
- Więc zachwiałam twoją konsekwencją?
- Tak. Bezwzględnie tak. Warstwę, którą we mnie poruszyłaś, już dawno uważałem
za wymarłą, wystygłą. Musimy się pobrać. Masz w sobie coś takiego, co przyciąga,
a na dobrą sprawę, powinno odpychać. Jakże więc będzie?
- Nie wiem - powiedziałam szczerze.
137
XIII
Fakt mojego niemoralnego postępowania nie wzbudzał najmniejszych wątpliwości.
Ale wspomniałam ci o tym, że Marcin miał jeszcze jedną szansę. Niestety, tej
sprawy wygrać nie mogłam. Zrozum, ja nie mogłam z Marcinem przegrać, ale i nie
mogłam wygrać. Szansą tą byłaby jego miłość do mnie. A zrobił coś, co otworzyło
mi ostatecznie oczy, że tak nie jest i nigdy nie będzie. Że jest to kabotyn taki
jak ja, a może większy.
Nie zrobiłam awantury o brunetkę z Krakowa, choć to jakoś przecież świadczyło o
Marcinie. Tylko nagle odechciało mi się reżyserii. Dlaczego niby zawsze ja mam
być osobą wiodącą, nadawać ton, czy to w końcu teatr kukiełek? Ostatni akt, jaki
w sprawie z Marcinem odpowiednio wyreżyserowałam, to była scena, w której
poszłam błagać go o przebaczenie. Ale reżyser także nie zawsze może przewidzieć,
jakie akcesoria skierują go na drogę improwizacji. W moim wypadku była to
parasolka. Ale czy tylko? A może ja nie nadaję się do życia we dwoje?
Rozpaczliwie i bardzo chciałam kochać -i ponosiłam same klęski. Ciągle był we
mnie ten nurt drugi, tak od słów moich odległy: „dobrze, dobrze, możemy sobie
138
pogadać w ten sposób, tak przynajmniej jest ładnie". W ogóle nie ma sensu ci
opowiadać dlaczego rozpadł się ponownie mój związek z Marcinem, dobrowolny w
końcu związek dwojga ludzi. Tego nikt nie jest w stanie wyjaśnić tak naprawdę,
jakże to można wyjaśnić to narastanie rozdrażnienia, irytacji, złości,
pretensji.
I któregoś dnia musiałam powiedzieć sobie: „Nie jestem szczęśliwa, choć powinnam
być szczęśliwa" i co jest jeszcze do zrobienia, do wymyślenia sobie, do
imaginacji, kiedy taki konkret jest prawdą, poraża najlepszą wolę, uniemożliwia
czułe gesty, zimną falą zalewa nawet tkliwość... czyli nie zostaje nic. I on
chyba też już był na tej granicy i nie sądzę, żeby tu w pewien sposób
zatriumfował Szczepan i moja zdrada, choć, może, do pewnego stopnia... A na ten
temat nigdy nie padło między nami ani jedno słowo, i to było gorzej... bo gdybym
mogła mu to wszystko powiedzieć, gdyby na to pozwolił, gdyby to stało się nasze,
gdyby to stało się wspólne być może sprawa miałaby inny bieg. Nie wiem, nie
jestem o tym przekonana, o niczym nie jestem przekonana. Nawet inscenizować tu
nic już nie trzeba. No, ale miałam swój plan, musiałam czekać. Teraz wiem, że
jeśli się kocha, to trzeba kochać bardzo, że to nie wyraz słownika pensjonarek,
i że to jest w życiu najważniejsze.
Zwariować było można. Marcin chyba bardziej kochał swoją udrękę niż mnie.
Miłość,
ta sprawa najrzadsza i najprostsza pod słońcem, zaczęła być i w jego
interpretacji gmatwaniną, mrokiem, grzęzawiskiem, czymś tak skomplikowanym, że
sprostać temu nie chciało mi się.
Przeszłość z nim zawsze będzie się mierzyć w karatach, teraźniejszość była
trudna, a przyszłość nie istniała.
Jeśli on mówił prawdę - a mówił chyba prawdę - to po co, dlaczego mi tę prawdę
mówił. Żona-pacjentka, brunetka, Teresa.
I czy ta cała prawda, co było w czasie tych podróży od kochanki do kochanki.
Mówił o tym zdawkowo: „pusta egzystencja, bez sensu".
139
Zresztą, czy to takie ważne? Nie muszę ci wyjaśniać, że go nie kochałam, choć
tak bardzo chciałam go pokochać. W ogóle ci mężczyźni w moim życiu wydają mi się
teraz takimi namalowanymi sylwetkami na tarczy, do której żołnierze uczą się
strzelać. Pozwalali na to, a przecież byli to ludzie wykształceni, uformowani, z
jakimiś tam poglądami na życie. Ja miałam pogląd chory - że w życiu jedynie mogę
się sprawdzić poprzez miłość. Wzięła w łeb początkowa koncepcja, że w każdym
mężczyźnie inteligentnym, odpowiednio wykształconym i dobrze domytym można się
zakochać, jeśli tylko posiada wyobraźnię. Otóż to nieprawda, ale zaszłam już za
daleko. Z przerażeniem obserwowałam, jak wiele udało mi się swoich szalonych
myśli zaszczepić Marcinowi. Czyli, jeśli uczeń był tak bystry, powinien teraz
zacząć się bawić mną i moimi uczuciami. A sądziłam nawet przez czas pewien, że
on mnie kocha. Myślałam tak wtedy, kiedy mnie nie chciał widzieć po moim
kłamstwie, największym. Gmatwa się to, co? Plątanina? Może sądzisz, że
pokochałabym Marcina, gdyby mi nie przebaczył Szczepana? Tego to już nie wiem,
ale miałby na to większe możliwości. W całej mojej perfidii, a w perfidii jest
wiele mocy - miewałam napady naiwności. Sądziłam, że fakt, iż Marcin o
Szczepanie mówić nie chce, jest równoznaczny z przebaczeniem całkowitym. Jakże
się myliłam! Marcin nalegał na ślub coraz uporczywiej. Ciągle tłumaczyłam się
jakimiś rodzinnymi kłopotami, raz nawet na świadka powołałam Emila, który nic
nie rozumiał, ale potwierdził wobec Marcina wszystko co chciałam. Nie mogłam
sprowadzać na nas oboje takiej pomyłki, nie mogłam tego sankcjonować. To, co
chciałam zrobić, było tylko moją sprawą, nikogo poza mną nie mogło dotykać. Moją
i tak niezbyt łatwą sytuację na włosku zawiesił fakt, że Marcin odkrył, iż nie
wycofałam wkładu ze spółdzielni mieszkaniowej, przeciwnie, systematycznie na to
mieszkanie wpłacałam. Uspokoiłam go, że jeśli będziemy dysponować dwoma małymi
mieszkaniami, zamienimy je na jedno większe. Mar-
140
cin wtedy, zdaje się, wiedział już o tym, o czym ci wspomniałam, że moja słabość
jest wystarczająco mocna, żeby rozwalić jego siłę. Dlaczego w tę całą grę nie
wdałam się ze Szczepanem, o którym nocami marzyłam, leżąc obok Marcina. Szczepan
był jakiś prostolinijny i chyba kochał mnie naprawdę. Więc przez szacunek do
tych uczuć - nie mogłam sobie na to pozwolić.
Tymczasem mijały miesiące i nic pozytywnego z tego dla mnie nie wynikało. „Chce
się ze mną ożenić, żeby mnie rozgryźć, względnie porzucić" - myślałam, patrząc
na Marcina. Odwet?!
Lekarz, specjalności Marcina, do którego zwracałam się po poradę, pocieszał
mnie:
„To jest trudne, ale nie beznadziejne w pani przypadku". Czekałam. Wreszcie,
wreszcie zaczęłam mieć nadzieję. I mój stosunek do Marcina się zmienił, byłam
lepsza dla niego, kupowałam świeże kwiaty, gotowałam gorące kolacje, ale mojej
metamorfozy nie wyjaśniłam ani słowem. Kilka dni przeżyłam w absolutnej euforii
i wtedy Marcin wykombinował ten wyjazd do Krakowa. A już nawet zastanawiałam
się,
czy mu o tym nie powiedzieć, czy muszę być do końca, we wszystkim, egoistką?
Nie sądziłam, że Marcin zaszedł tak daleko. Zrazu ten wyjazd nie kojarzył mi się
z niczym. Marcin miał tam jakiś referat, ja mogłam się na sobotę wywinąć z
pracy.
Powiedziałam ci, że drugim Mendelejewem chemii nie będę, ale byłam obowiązkowa i
punktualna. No i stan zdrowia. Nawet się ucieszyłam z tego wyjazdu, bo dawno nie
ruszaliśmy się z Warszawy.
Pojechaliśmy do Krakowa, niby na tę konferencję, i przy okazji mieliśmy zamiar
urządzić sobie wycieczkę.
- Kochana - mówił Marcin - kochana. Obydwoje znamy to miasto, ale chociaż raz
obejrzymy je jako turyści. Wawel.
„Wawel" zmroził mnie trochę, ale i tak jeszcze nie wiedziałam, do czego zmierza.
W każdym razie nie mogłam wprost uwierzyć, dopuścić do świadomości tego, że on
jest zupełnie
141
w tym miejscu, w którym byłam ja, kiedy kupiłam ręcznik, mydło i poszłam za
Teresą. Sądziłam, że mężczyzn nie imają się takie rzeczy. Pamięć mam, niestety
doskonałą. Pamiętałam, że Szczepan nie był na Wawelu, ale nie sądziłam, że
pamięta o tym Marcin. Co więc go pchało do ślubu ze mną? Czy mógłbyś mi
wytłumaczyć, jak to z mężczyznami jest? Marzą o wierności i oddaniu, a uganiają
się za kobietą, która sprzeniewierza się wszystkiemu, kłamie i zdradza. A
najbliżej Marcina byłam właśnie w tym samochodzie, kiedy jechaliśmy do Krakowa,
i kiedy zastanawiałam się, że może jednak powiem mu prawdę. Ale właśnie wtedy,
kiedy ja stawałam się jakby lepsza, kiedy widziałam dla siebie szansę na uczucie
prawdziwe, Marcin był po przeciwnej stronie barykady - całe zło przyjął ze mnie.
Przecież nie wiedział, jak ja postąpiłam z Teresą, ale już zrodziła się w nim ta
sama siła, zła siła. Często aktorzy zostają reżyserami. Czy to był powód, że
Marcin tak koniecznie chciał ze mna wziąć ślub? Ale po co w takim razie urządził
tę hecę z Krakowem?
Zresztą wtedy, w tym samochodzie, jeszcze nie byłam pewna niczego, poza tym, że
nigdy w życiu nie zostanę żoną Marcina. Jeżeli człowiek jest zbudowany z
dziewięćdziesięciu ośmiu procent wody, to ja byłam zbudowana wyłącznie z
niekonsekwencji. Na ludzi ze mną związanych miałam destrukcyjny wpływ. To pewne.
Swój błąd, to pójście za Teresą do łaźni, oceniałam jako błąd, rzecz jasna, ale
rozgrzeszałam się. Chciałam kochać, jestem zachłanna, zaborcza, zazdrosna. Ale
co powodowało Marcinem? Chęć samoudręki? Zazdrość? Perwersja? Nie umiem ci tego
powiedzieć. W tym samochodzie rozmowa toczyła się pozornie banalna. - Obiad u
Wierzynka, Kościół Mariacki, wieczór w Piwnicy pod Baranami! Wawel. Zupełnie jak
zagraniczni turyści - powiedziałam głosem drewnianym i zaczęłam:
- Naturalnie, Wawel. Właściwie Wawel zwiedzałam tylko z wycieczką szkolną, a
wiesz, jakie to zwiedzanie. Chłopcy
142
wyciągają z kieszeni chrabąszcze i wrzucają za sukienkę albo przydeptują z tyłu
kapcie, a przewodnik czy nauczyciel surowo upomina „zachowujcie się jak na
młodzież przystało". A właściwie zostaje tylko wspomnienie bułki i soczystej
parówki, którą się kupiło na rogu ulicy. Ale człowiek wtedy na wszystko się
cieszy, na parówkę i na noc spędzoną w schronisku szkolnym wśród pisków i
trzaskania drzwiami współtowarzyszek. A potem przychodzą długie lata, kiedy nie
cieszy cię właściwie nic, kiedy każdą radość niszczy twój wewnętrzny stan,
problemy, jakie przychodzą, niecierpliwe oczekiwanie...
Fatalnie prowadził. Niby zgodnie z przepisami ruchu, ale niezbyt ufał w swój
refleks. Ostrożniak. Jak wyglądał, kiedy był „czysty" i zachłanny wobec świata,
rozedrgany od pragnień nieuświadomionych, jak wyglądał w czasie, kiedy wrzucał
dziewczynkom chrabąszcze za sukienkę? Człowieka, którego chce się kochać
należałoby znać od dziecka. Znać każdy jego dzień. Widzieć przeobrażające się
ciało. Twarz. Wyraz oczu. Bawić się z nim w piaskownicy, potem robić sobie
wzajemnie ściągaczki na matematyce, fundować sobie razem karuzelę, przeżywać z
nim każdy oblany egzamin.
- Miałaś warkocze? - zapytał.
Widzisz, wszystko zaczynało przerażająco mi się zgadzać. Marcinem kierowały
uczucia podobne do moich, a zatem mnie nie kochał. Na pytanie dotyczące włosów,
odpowiedziałam, że nigdy nie nosiłam warkoczy, zawsze krótką czuprynę. I to nie
była prawda, kłamałam już nawet w najmniejszych detalach, jakbym swój obraz
chciała załgać, zakłamać nawet w przeszłości. Marcin wygłosił jakiś
okolicznościowy komplement na temat niezwykłej piękności koloru moich włosów.
Nie przesadzajmy. Jestem po prostu szatynką. W naszej sytuacji już nawet
komplementy nie miały sensu, niczego nie mogły osłonić, brzmiały dla mnie
jedynie głupio. Żadne z nas nie wierzyło drugiemu, nie wierzyło w nic. Zrobiłam
sobie z Marcina wdzięczny obiekt do inwestowania
143
pięknych słów, a teraz piękne, patetyczne słowa zdecydowanie odpadały. To
wszystko była moja robota. To ja zaczęłam. To ja wypaliłam z tym „kocham cię",
czując jedynie chęć, żeby tak się stało, i lekkie zafascynowanie dość tajemniczą
i niezbyt wyraźnie sprecyzowaną osobowością Marcina. Chciałam, żeby było ładnie.
Neron też pewnie chciał, żeby było ładnie i podpalił Rzym. Uwięziona w tym pudle
- co wydawało mi się symboliczne - jechałam do Krakowa z Marcinem, patrząc tępo
na znaną mi drogę i rozmyślając, jak można się tak straszliwie zaplątać, jak
można dojść do tego, żeby nie było już żadnej szansy naprawdę. Co właściwie
Marcina we mnie pociągało, skoro mnie nie kochał? Pewnie moja pasja życia, pasja
zagarniania. To było we mnie prawdziwe, nie reżyserowane. Chciałam swoje życie
psychiczne zamienić w festyn, żądałam kontyngentów radości, podczas gdy to mogą
być jedynie wysepki.
Widzisz, może w życiu trzeba trochę tak jak w mieszkaniu. Codziennie sprzątać,
choćby przez pięć minut, a nie wpadać w manię porządków raz na jakiś czas. W
swoim pokoju przecież także stosowałam tę straszliwą metodę. Nagle zachciewało
mi się porządku idealnego. Wyciągałam więc absolutnie wszystko, ze wszystkich
kątów na środek pokoju. I tu właściwie kończyły się moje zasoby energii w tym
względzie. Siadałam potem w fotelu, patrząc na to rumowisko, na to pobojowisko i
czułam cudowną, wszystko usprawiedliwiającą, bezradność. Nie miałam pojęcia, od
czego zacząć, żeby przywrócić w tym pokoju jakiś ład. Dzięki chęci porządku
idealnego uzyskiwałam bałagan absolutny. Oczywiście, nie muszę ci mówić, że na
tę analogię zwrócił mi uwagę Koral-kiewicz, kiedy zastał mnie pewnego razu w
pokoju wyglądającym tak jak po rewizji gestapo, a ja przerażona ciężko,
wzdychałam w fotelu, czytając przepis na maseczkę ziołową, która cerę miała mi
zmienić w aksamit.
Sprawa uporządkowania pokoju wydawała mi się a priori przegrana. Zupełnie
poważnie zastanawiałam się, czy nie
144
zostawić „tego wszystkiego" gospodyni i nie wynająć innego pokoju, wziąć ze sobą
jedynie puszysty ręcznik, radio i szczotkę do zębów.
No, ale Koralkiewicz wyrwał mi to „upiększające" pismo z ręki i zapytał.
- Czy ciebie ktoś wychowywał?
- Nikt - odpowiedziałam. - Od dziecka byłam niewyda-rzona. Najpierw było ważne,
czy będę żyć, potem było ważne czy... czy...
- Czy co?
- Czy nie będę kaleką.
- A to czemu?
- Garb mi rósł na plecach.
- Bredzisz coś.
Oczywiście, bredziłam coś, do Heine nie przyznawałam się. Ale z tym wychowaniem
to była prawda. Nie byłam źle wychowana, byłam w ogóle nie wychowana. Istotne
było tylko to, czy będę jako tako zdrowa, nikomu do głowy nie przyszło, że
mogłabym umyć szklankę po herbacie. Szczytem marzeń ojca było, abym skończyła
filologię rosyjską i tłumaczyła książki, a matki, żebym zdała maturę i wyszła za
mąż za doktora Kwasa, który miał dom i prywatną praktykę. Gdzie tu mogła być
mowa o jakiejś pedagogice. W pewnym sensie i tak przerosłam ich marzenia.
Wtedy Zdziś Koralkiewicz pokazał mi technikę sprzątania pokoju, w którym panuje
rozgardiasz doskonały. Po dwóch godzinach ogłosił z triumfem: „Widzisz,
najważniejsze to zacząć. Potem już jakoś idzie."
A teraz w dodatku nie tylko ja chciałam coś porządkować, porządkował także
Marcin. Zatrzymując się na herbatę w Słowiku, doczłapaliśmy się wreszcie do tego
Krakowa. Kiedy rozgościliśmy się w hotelu, zapytałam go o ten zjazd czy kongres,
czy coś w tym rodzaju. Chociaż byłam już niemal pewna, że niczego takiego nie
ma,
a nawet jeśli jest, to udział w tym Marcina nie jest przewidziany. Kiedy napomk-
145
nął coś o Szczepanie, wiedziałam, co mam robić, i wiedziałam także, że wszystko
jest stracone. Nie to, żeby Marcin stosował jakąś formę nacisku. Po prostu
wspomniał o Szczepanie. Ale ja też nie oszczędzałam mu niczego. Chyba patrzyłam
na niego jak na mordercę i musiałam mieć niezwykle zacięty wyraz twarzy, kiedy
podeszłam do telefonu. Nie udawałam, że szukam czegoś w notesie czy w książce
telefonicznej. Nie udawałam niczego, rozumiesz? Wiedziałam, że Marcin musi
zobaczyć Szczepana, Szczepana, mojego kochanka. Więc mu to ułatwiłam, nie musiał
jak ja kiedyś kupować ręcznika i mydła. Kiedy dzwoniłam przemknęło mi przez
skołowaną głowę, czy mamy ten sam pokój, w którym przeżył pikantny epizod z
brunetką. Czułam, że się duszę, że zdycham, że się to wszystko musi szybko
skończyć.
Marcin próbował coś przedstawiać. Usiłował nadać wspólnie zaplanowanemu
wieczorowi cechy wieczoru towarzyskiego. Golił się starannie żyletką, choć na
ogół używał maszynki. Co, dla odmiany, on chciał uzyskać? Wiedziałam już, że to
nasze ostatnie chwile, ale przez jakieś resztki lojalności, chciałam mu
powiedzieć, że brnie w rzeczy bardzo niedobre. Być może, to ja go nauczyłam
patrzenia w złych kierunkach, ale wtedy, patrząc, jak się goli, przysięgłam
sobie, że już nigdy nic takiego w moim życiu się nie zdarzy, że nigdy, nigdy,
nigdy, i że tobie powiem wszystko. Postanowiłam tylko przetrwać ten wieczór w
trójkę.
, Marcin poszedł gdzieś na miasto, coś kupić, ja nie chciałam się ruszyć z
hotelu. Siedziałam skulona na tapczanie, miałkość myśli, niechęć do
jakiegokolwiek ruchu. Wreszcie się ruszyłam, upudrowałam nos, nie zamierzałam
bardziej się charakteryzować do przewidywanego spektaklu. Byłam absolutnie
pewna,
że wieczór będzie bardzo poprawny, ale przecież nie mogło być już między nami
ani sekundy tego, co było, kiedy w trójkę wyruszaliśmy na wspólny, tragiczny
urlop.
Marcin wrócił, rozczulił się nad moją bladością, przyniósł pomarańcze, francuski
koniak i coś tam jeszcze. Perwersyj-
146
ny romans z życia „wyższych sfer" w Polsce. Do piętnastego każdego miesiąca, a
potem się pożycza, ile w tym wdzięku. Coś z Koralkiewicza przeszło na mnie. Ale
nareszcie coś postanowiłam. Bezpośrednio na to postanowienie wpłynął Marcin,
który oświadczył odkrywczo, że hotel to jest hotel i urządzamy jubel u
Szczepana,
czy mogłabym jeszcze raz zadzwonić? Jakże go rozumiałam. Ile razy marzyłam o
krótkim pobycie w mieszkaniu Teresy. A choćby zobaczyć tę brunetkę.
Powiedziałam,
że to wspaniale, tylko koniaku za mało, kawy, trzeba też kupić jakieś sardynki,
ser. Reżyser, który w nim już był, zaakceptował to, jasna rzecz. Po jego wyjściu
nakręciłam rozkład jazdy. Dawno powinnam nakręcić jakiś rozkład jazdy, dawno, w
leśniczówce albo wkrótce potem. Nie przebaczamy bliźnim naszego złego myślenia.
Wiedziałam, że Marcin nie wyjdzie natychmiast, że się urżnie, stwierdzając moją
nieobecność, ale w duecie z Marcinem nie urżnie się Szczepan, miał po prostu
większą klasę. Cóż, skoro go pokochać nie mogłam.
Najbliższy do Warszawy był osobowy. Wzięłam neseser i udałam się na dworzec.
Tego samego dnia, po męczącej podróży, znowu zatrzaskiwałam drzwi mieszkania
Marcina. Wstydziłam się wracać do gospodyni, zamieszkałam u Emila. Miałam wprawę
w zatrzaskiwaniu drzwi i zostawianiu kluczy wewnątrz. Kiedy to zrobiłam z
drzwiami Marcina rozpłakałam się. A więc było we mnie coś ludzkiego, choć
podobno płaczą także małpy, no i, naturalnie, bobry. Płakałam nie z żalu nad
sobą, bo użalać się tu co nie było, właściwie zawsze ja panowałam nad sytuacją.
Płakałam, bo miałam przed oczami klęskę koncepcji. Miłości wymyślić sobie nie
można. Płakałam, bo zrozumiałam, że jedynie godną postawą jest czekać, czekać
cierpliwie na tę łaskę, a ja tak bardzo czekać nie umiałam, w terminologii
mojego powierzchownego rozumowania słowo to nie istniało. I to zarówno, jeśli
chodziło o kolejkę po cytryny, poczekalnię u dentysty jak i o miłości. Wiem, że
straszne to, co ci mówię. Weźmy argumenty
147
obronne. Młoda dziewczyna, z prowincji, wyrwana z ciężkiej choroby, trochę
mitomantka, trochę z pomylonym kierunkiem zawodowym, która absolutnie nie chce
wyjść za mąż za doktora Kwasa. I nie czuje najmniejszych pragnień tłumaczenia
książek, woli je czytać. Ale tego nie nazwałabym ambitnym punktem wyjściowym,
był to raczej przejaw powierzchownego, młodzieńczego buntu przeciwko narzucanym
mi wariantem egzystencji. Lecz późniejszemu mojemu postępowaniu trudno odmówić
pewnych cech pozytywnych. Recepcja, studia, smutny pokój na Pradze, dyplom,
sumienna praca, choć jak to się mówi, nie wkładałam w nią serca. No i co z tego,
skoro tak bardzo, być może w leku przeciw szarzyź-nie, zabagniłam sobie sprawy,
dla mnie najbardziej istotne. Chciałam kochać Marcina, podczas gdy prawdziwa tu
była tylko zazdrość. Zazdrość jako uboczny, wtórny produkt, być może jeszcze ma
coś wspólnego z fizjologią. Nie można na zazdrości budować niczego. Wobec tego
chciałam, żeby mnie kochał Marcin - ale ja go udręczałam, on pokochał jedynie te
niepokoje, które jak ożywczy element wniosłam w jego życie. Najgorsze było chyba
jednak to, że uważałam, iż te karygodne gry jakoś mnie nobilitują, że tylu
mężczyzn na świecie bawi się uczuciami kobiet, więc nic takiego się nie stanie,
jeśli ja spowoduję, że ktoś uwierzy w miłość do mnie. I zdaje się, że byłam z
siebie nawet zadowolona, choć nieszczęśliwa naprawdę. To nie paradoks. Napadł na
mnie Emil.
- Skąd wiesz - zapytał mnie - czy to życie takie bardzo zwyczajne nie jest
bardziej ambitne niż twoje? Uważasz się za istotę wyjątkową, patrzcie,
„chorowałam ciężko, kochać chcę i nie mogę". A czy w tym rozczulaniu się nad
sobą masz miejsce na miłość? Taka gra do jednej bramki nie może dać żadnych
efektów. Co zarzucasz Marcinowi?
- To, że jest kabotynem i przeszedł na moje pozycje.
- Byłaś niezłą do tego muzą, co? -Tak.
- No i co? Opuścisz go?
148
- Naturalnie. Już to zrobiłam.
- To przyzwoity facet.
- To nie ma znaczenia. Wielu jest na świecie przyzwoitych facetów. Ja jestem
nieprzyzwoita facetka. Czy pozwolisz mi tu pomieszkać spokojnie, czy też się
wynieść?
- Nie zgrywaj się. Co masz zamiar robić?
- Nic. Czekać. Pracować. Rysować. Czekać na mieszkanie.
- I samotność?
- Tak. Ty nie kochasz Zosi?
- Co przez to rozumiesz? Trzymanie się w kinie za rękę?
- Mniej więcej. To znaczy także i to. Straciłam do Marcina szacunek.
- To nie jest drogi jubilat, którego powinnaś czcić i szanować.
- Przebaczył mi dwie rzeczy, których przebaczyć nie powinien.
- Ale walczyłaś o to przebaczenie? -Tak.
- Dlaczego?
- Żeby złamać jego wolę. Poza tym, zrozum, jeśli coś w swoim chemicznym
mózgowiu rozumiesz, właśnie w tym Krakowie, zrobił to, co kiedyś zrobiłam ja.
Pokochał samo-udrękę. A to jest straszne, wiem, bo przez to przeszłam.
Pomijając,
że do niczego nie prowadzi. Poza tym chciał mnie wciągnąć w ten spektakl, w
spektakl, którym się brzydziłam. Powlókł mnie tam po to, żeby zjeść kolację z
moim kochankiem.
- Marcin był bardzo zwarty, zanim poznał ciebie.
- Co przez taką zwartość rozumiesz? To, że nigdy chyba nie spóźnił się do
pracy?
To trochę mało. Gdyby patrzeć w ten sposób, to i ja jestem niezwykle mocna.
Jakoś i ja się nie spóźniam.
- Bo ty jesteś mocna. W złym. Negacja jest łatwa. Trudniej nieco o
konstruktywny plan.
149
- Mam konstruktywny plan.
- Może dać w zęby Marcinowi?
To mnie dawno powinien ktoś zbić. Jakże byłam w siebie zapatrzona. Jak
traktowałam, na przykład, Emila. Czy go w ogóle znałam? Skąd mogłam wiedzieć, że
za jego żartobliwym: „Chciałbym mieć wagę. Taką do ważenia ludzi. Wędrowałbym po
jarmarkach" - nie kryje się prawda. Uznałam to za zgrywę. Był doskonałym
inżynierem, któremu nigdy nie dorosnę do pięt. Układne, gładkie życie rodzinne,
chwilami uznawane przeze mnie za taniochę. A może istotnie chciałby chodzić po
jarmarkach. Kochałam Emila niewątpliwie, ale czy i jego nie traktowałam jako
przystani, eleganckiej łazienki i pewnego rodzaju podpory?
- W co wierzysz, Emil? Tylko nie mów mi, że w człowieka, dobrze?
- W konieczność odpowiedzialności za własne poczynania.
- Nieźle. Wzniosie - powiedziałam z ironią.
- A ty w co wierzysz, Katarzyna?
- Podczas choroby wdałam się w muzykę. Ale jeszcze inaczej. Trudno byłoby mi
powiedzieć, że wierzę w muzykę. Być może, próbowałam dopędzić te wizje, które mi
stwarzała. Wierzę, że jest jakaś prawda. I od tego muszę wyjść. Wiesz, doszłam
do wniosków już trochę dziwnych. Stwierdziłam w pewnym momencie, że w życiu
można wierzyć tylko w trzy rzeczy. W sztukę, czyli piękno, w rodziców i w
matematykę. Specjalnie uszeregowałam to w ten sposób, ponieważ sztuka nie
zawiedzie nigdy i nie przeminie; rodzice nie zawiodą, ale przeminą, no i nie
zawsze nas rozumieją; matematyka nie zawodzi, ale zmusza do zmiany poglądów.
Anglicy od dawna nie mówią dwa razy dwa jest cztery, tylko „dwa razy dwa jest
podejrzane być cztery". W związku z czym nie przeżywają wstrząsów, jeśli okaże
się inaczej. Tiyb warunkowy oszczędza masę nerwów i nie daje rozczarowań. Aleja
nie chcę żyć dłużej w trybie warunkowym.
150
- Katarzyna, co tobie jest?
- Histeryzuję, Emil.
- Nie chcesz rodziny, Marcina, ojca...
- Emil... Marcin siś nigdy o tym nie dowie? Daj mi słowo.
- O czym?
- Że to jego dziecko.
- Oczywiście. Według ciebie jestem technokratą, ale nie rozumiem. Taka
emancypacja?
- Taka emancypacja. Psychiczna emancypacja. Gwarancja miłości, i tu nie zawiodę.
Ktoś mnie będzie kochał, kogoś ja będę kochać. I poza tym to nie jest dziecko
Marcina.
- Kasiu, ty głupia idiotko. Dziecko jako wyjście, dziecko z potrzeby kochania?
-Tak.
- Dam Marcinowi w zęby.
- Załóżmy, że tak zrobisz, i co z tego wyniknie? Nie wyjdę za mąż za niego, a
może nie wyjdę za mąż za nikogo.
- A rodzice?
- Mój Boże, Emil, będą mnie mieć za ofiarę, którą ktoś porzucił. Zresztą, Emil,
to są dwa różne światy. Ty mi pomóż tylko z mieszkaniem, żeby szybko. I telefon.
- Zarabiasz dość, żeby się utrzymać. Ale czy nie lepiej byłoby...
- Waga. Waga na jarmarku. Każdy ma w życiu coś, od czego nie chce odstąpić.
Marcin nie zgwałcił naiwnej dziewicy. Ale widzisz, mniejsza z tym, o co
chodziło,
ale kiedyś zrozumiałam prawdę. Zrozumiałam prawdę - kłamiąc. I nie odstąpię od
tego.
- To znaczy, o ile dobrze rozumiem, gdyby Marcin nie zawiózł cię do tego
Krakowa...
- Nie wiem, być może. Ale uświadomiło mi to, że on mnie nie kocha, że
przewodnim motywem jest tu tylko zazdrość, bufonada. Z tym, że to także nie jest
pewne. Ale wtedy zrozumiałam wiele. Wiesz, on się golił i widziałam w nim niemal
wszystko.
151
Całe jakieś mrotzne wnętrze chciał, żebym poszła do
". ' zia\ na tym tapczanie, okrywała nogi kra-
-* ' ' ^11, postępowałam bardzo źle. ale efekt to
wszystko ma dla ?^ dob Zrozumialarri; że nie wolno sie
bawić w uczucia i in , + , . „ • „ -
mvcn w takie gry wciągać.
- Jak sobie pora^sz z dzieckiem?
? ???? rzeczy^jśeie porzuconych kobiet sobie radzi. Aja po prostu, ????^82? raz
w ^?1? dokonałam wyboru. Teraz mam dziesiątki w konkretnych. Mieszkanie.
Awantura z szefem, bo v . . , .-.
<nuszę przestać na lakis czas pracować
z benzenem. Czyli , . , . ^.
„ , .
J rzucę temat w połowie roboty. Zastąpi
mnie ktoś zdolniej^ potem wrocę> b0 weszłam juz w to
jaK na mnie, dosc ąłęboko Muszę zmienić tryb życia. Odżywiać się, rozumiesz.
a arzyna - E*^ zawariai się _ a czy ?0 nie jest jeszcze
jednagrawwyjątkVość?
Oiciec nie przeżyje z tego powodu
wstrząsu, ale matką
- Pokocha wnuku ! nie sądź te liczę na Jakieś „taś taś",
ze matka przyjdzie i u j ? ± A ? iv, -
_ w . będzie mi to dziecko chować.
- t ?? Z^m °^resie będzie ci potrzebna.
Tak, na pewnoy Na szczęście nie jest dewotką. Aja chcę pomesc odpowied2lalność
za wlasne czyny choć przed
chcta? ^ z ciebie' Poza tym' ja tego naPrawd?
°je proje ? ajbo ZUpe}nie kretyńskie, albo szalenie ambitne.
Trudn . ,; „r_. - . , . , ? ,
*o o werdykt. Wez zaświadczenie od lęka-
rZacP°PotrzebnmieSZkanie-
' --o u u ? C1 dalsze słowa? Czy potrzeba ci coś jeszcze
- ? aJuz Zrozumiałaś wszystko. Przeszłam jeszcze
prze* niejedną korr^edię
Oświadczyny Koralkiewicza, który
J" f° na siebie". Rozmowa z Marcinem, pod-
Ział się. że dziecko jest Szczepana. Nie
UWierzy., prZyp0m4.ałam
mu epizod z brunetką. Ile to się
zy cia;fcu godziny. Zawiadomił Szczepana telegramem. WyśmiałarrT * n ?.
? . , . . A J° 3 \ go. Powiedziałam,
ze poza mmi dwoma
152
jest jeszcze ktoś. Nie, jeśli ci o to chodzi, nie byłam dumna z trzech
pretendentów do ręki.
Czy to już? Chyba jeszcze nie. Jaki we mnie spokój i radość, choć nie lubię
sanitarek i szpitali. Podchodzę do okna. Sądzę, że to fałszywy alarm, nie ma co
dzwonić do Emila. Na razie.
Po raz pierwszy dobrze mi z samotnością. I prawie nikt nie dzwoni, poza
Koralkiewiczem, który nie rozumiem, naprawdę nie rozumiem dlaczego zaczął mnie
podziwiać. Od ostatnich dwóch miesięcy przestał też dzwonić Marcin.
Ciemno. Noc. Jest mi dobrze. Żona Marcina, Luiza, pewnie śpi. Ale wiem, że nie
śpi Marcin, bo on wie. I wie, że nie ma siły, żeby mnie skłonić do czegokolwiek.
Zrozumiał to i układnie ułożył sobie życie. Zdaje się, że muszę zadzwonić do
Emila, obudzić go w środku nocy. Przeszło.
Mam właściwie porządek w domu, widzisz? A to co? Poezja? Może dobrze w takiej
chwili poczytać poezję.
Wymawiam imię twoje w tę noc uśpioną w mroku i twoje imię rozbrzmiewa dalekie
jak nigdy dotąd. Dalsze niż wszystkie gwiazdy boleśniejsze niż deszcz przelotny.
*
Czytam jeszcze raz i jeszcze raz. Jak masz na imię? Tadeusz, Józef, Kosma,
Cyryl?
To dziecko jest twoje, chociaż ciebie nie ma. Ale przyjdziesz do mnie, wiem o
tym. Telefon...
ISIS.
F.G. Lorca.
153
Cale jakieś mroczne wnętrze. Chciał, żebym poszła do Szczepana, siedziała na tym
tapczanie, okrywała nogi kraciastym kocem. Emil, postępowałam bardzo źle, ale
efekt to wszystko ma dla mnie dobry. Zrozumiałam, że nie wolno się bawić w
uczucia i innych w takie gry wciągać.
- Jak sobie poradzisz z dzieckiem?
- Tysiące rzeczywiście porzuconych kobiet sobie radzi. A ja po prostu, pierwszy
raz w życiu, dokonałam wyboru. Teraz mam dziesiątki spraw konkretnych.
Mieszkanie. Awantura z szefem, bo muszę przestać na jakiś czas pracować z
benzenem. Czyli rzucę temat w połowie roboty. Zastąpi mnie ktoś zdolniejszy.
Potem wrócę, bo weszłam już w to, jak na mnie, dość głęboko. Muszę zmienić tryb
życia. Odżywiać się, rozumiesz...
- Katarzyna - Emil zawahał się - a czy to nie jest jeszcze jedna gra w
wyjątkowość? Ojciec nie przeżyje z tego powodu wstrząsu, ale matka...
- Pokocha wnuka. I nie sądź, że liczę na jakieś „taś taś", że matka przyjdzie i
będzie mi to dziecko chować.
- W pierwszym okresie będzie ci potrzebna.
- Tak, na pewno. Na szczęście nie jest dewotką. A ja chcę ponieść
odpowiedzialność za własne czyny. Choć przed chwilą śmiałam się z ciebie. Poza
tym, ja tego naprawdę chciałam.
- Twoje projekty są albo zupełnie kretyńskie, albo szalenie ambitne. Trudno o
werdykt. Weź zaświadczenie od lekarza, popchnę to mieszkanie.
Czy potrzebne ci dalsze słowa? Czy potrzeba ci coś jeszcze mówić? Chyba już
zrozumiałaś wszystko. Przeszłam jeszcze przez niejedną komedię. Oświadczyny
Koralkiewicza, który godził się „wziąć to na siebie". Rozmowa z Marcinem,
podczas której dowiedział się, że dziecko jest Szczepana. Nie
uwierzył..Przypomniałam mu epizod z brunetką. Ile to się może zdarzyć w ciągu
godziny. Zawiadomił Szczepana telegramem. Wyśmiałam go. Powiedziałam, że poza
nimi dwoma
152
jest jeszcze ktoś. Nie, jeśli ci o to chodzi, nie byłam dumna z trzech
pretendentów do ręki.
Czy to już? Chyba jeszcze nie. Jaki we mnie spokój i radość, choć. nie lubię
sanitarek i szpitali. Podchodzę do okna. Sądzę, że to fałszywy alarm, nie ma co
dzwonić do Emila. Na razie.
Po raz pierwszy dobrze mi z samotnością. I prawie nikt nie dzwoni, poza
Koralkiewiczem, który nie rozumiem, naprawdę nie rozumiem dlaczego zaczął mnie
podziwiać. Od ostatnich dwóch miesięcy przestał też dzwonić Marcin.
Ciemno. Noc. Jest mi dobrze. Żona Marcina, Luiza, pewnie śpi. Ale wiem, że nie
śpi Marcin, bo on wie. I wie, że nie ma siły, żeby mnie skłonić do czegokolwiek.
Zrozumiał to i układnie ułożył sobie życie. Zdaje się, że muszę zadzwonić do
Emila, obudzić go w środku nocy. Przeszło.
Mam właściwie porządek w domu, widzisz? A to co? Poezja? Może dobrze w takiej
chwili poczytać poezję.
Wymawiam imię twoje w tę noc uśpioną w mroku i twoje imię rozbrzmiewa dalekie
jak nigdy dotąd. Dalsze niż wszystkie gwiazdy boleśniejsze niż deszcz przelotny.
*
Czytam jeszcze raz i jeszcze raz. Jak masz na imię? Tadeusz, Józef, Kosma,
Cyryl?
To dziecko jest twoje, chociaż ciebie nie ma. Ale przyjdziesz do mnie, wiem o
tym. Telefon...
F.G. Lorca.
ISIS.