Snopkiewicz Halina Karygodna zabawa


Halina snopkiewicz

Karygodna zabawa

Państwu Zofii i Henrykowi Krzakiewiczom

z Zawiercia z wyrazami wdzięczności

autorka i siostrzenica.

?

W każdym mężczyźnie odpowiadającym pewnym moim założeniom - mogę się zakochać,

ponieważ posiadam wyobraźnię. To był punkt wyjściowy tej gry niedobrej, kreujący

mnie na potwora.

Zatem jestem potworem, dopuść tę możliwość, wiadomo że potworów jest więcej, niż

to na pierwszy rzut oka wygląda. Odsłaniam się więc sama. Ty, który widzisz we

mnie anioła, powinieneś dowiedzieć się czegoś innego. Zawsze marzyłam o

mężczyźnie, któremu mogłabym się wyspowiadać. Niestety, nie mogłam brać pod

uwagę księdza podczas jego służbowych zajęć, rodzice wychowali mnie na ateistkę.

A w moim przypadku byłoby o wiele lepiej, gdybym mogła chodzić do kościoła i

wierzyć w panaceum zdrowasiek.

Ten potwór, któffjesTwe mnie tak głęboko ukryty, zrodził się z rzeczy w zasadzie

dobrej, z pogoni za cnotami ewangelicznymi, z pogoni za wiarą, nadzieją i

miłością. Wiadomo, że najwięcej ludzi wymordowano w imię zbawienia ludzkości.

Wiele tym można usprawiedliwić, wytłumaczyć niemal wszystko. Potwór więc wyrósł

i prosperował znakomicie na pożywce tego chcenia, chęci kochania, pragnienia

czegoś

7

prawdziwego. Ale co to znaczy być prawdziwą? Wobec czego? Wobec kogo? Jaki tu

jest sprawdzian? Jaki miernik, jakie kryteria? Słowem - jaki jest tu punkt

odniesienia? W stosunku do czego? Do natury, do innego człowieka, do układu

społecznego? Do tego wszystkiego razem czy do czegoś poza tym, do czegoś stałego,

określonego już przez innych, nazwanego, czy do efemerydy, nie sprecyzowanej

chęci, żądzy przelotnej, wyrachowania, czegoś zgodnego z logiką czy do czystego

impulsu?

Wobec takiego niezdecydowania w ocenie - czemu tym punktem odniesienia nie może

być wyobraźnia, imaginacja, która zaprowadziła mnie - bo zaprowadzić musiała -

do wielkiej improwizacji niszczącej początkowy (być może) autentyzm. Lecz to

wcale nie tak łatwo wejść w orbitę błędnego koła, wykonać trzeba robotę niemałą.

Haruje się równie zaciekle na sukces, jak i na klęskę, choć zmierza się, rzecz

oczywista, do sukcesu, do triumfu, do ekwiwalentu za tę pracę tytaniczną,

odpowiedniego, do zapłaty godziwej. A może to właśnie zapłata godziwa,

ekwiwalent odpowiedni, a może to mało? Nie niecierpliw się, zrozumiesz wszystko,

najważniejsze, że zrozumieć chcesz, i chcesz mnie bronić przede mną. Tylko że

teraz już nie jest mi to potrzebne, bo i ja zrozumiałam, jak straszną zrobiłam

rzecz.

Cóż tu więc przyjmę za punkt odniesienia. Wyobraźnię, żelazną wolę czy perfidię.

Właściwie tylko te trzy psychologiczne zjawiska połączone dają coś zbliżonego do

układu wyjścia, do punktu zero. Wyobraźni miałam bodajże nadmiar, to trzeba było

zainwestować albo oszaleć.

Można, okazuje się, szaleć świadomie, wybrać sobie tak rzadką i interesującą

możliwość pogrążania się w szaleństwo - jeśli tak nazwać wypada robienie czegoś

absolutnie nieodpowiedzialnego, czegoś, co krzywdzi innego i ostro godzi w nas

samych. Więc nie roztkliwiaj się nade mną, bo sama sobie to zrobiłam. Każde małe

bicie serca osiągałam pracą mózgu. Jest naturalnie także i fabuła. Fabuła prosta,

mało

8

znacząca, schematyczna. W każdym razie zaprzeczyłam teorii, że nie można nikogo

zmusić do miłości. Wyobraźnia, żelazna wola, perfidia... No dobrze, niech ci

będzie, plus wygląd zewnętrzny, makolągwie to pewnie by nie wyszło, nie

powiodłoby się. Chociaż gdyby z kolei ten ktoś posiadał wyobraźnię, a makolągwa

byłaby odpowiednio inteligentna? To jeszcze można by rozważyć, w każdym razie

kwestii nie zamykałabym natychmiast.

Nie wymagaj ode mnie osądzenia tej sprawy. Chcę ci to zrelacjonować a nie

osądzić. Choć werdykty będą tu padać, na osądzenie tego potrzeba mi lat. A mówię

ci to z dwóch powodów - chcę, żebyś mnie znał i pragnę cię od tego uwolnić.

Fabuła niewiele tu wniesie. Ale ta gra, to wreszcie śmiertelne zmaganie się, to

już od banału jest dość odległe - choć w tej kategorii być może przeciętne, z

tym, że jest to już psychiczne wyrafinowanie. Nie wiem, co mnie tak

ukształtowało. Nie widzę w moim życiu aż takich powodów do urazów czy kompleksów,

byłam zawsze średnio zdolna, średnio pilna, ale do jednego miałam talent

niezaprzeczalny. Do reżyserii. Za późno to sobie uświadomiłam, to się po prostu

zmarnuje. Na szkołę filmową nie pora, a w życiu już niczego reżyserować nie będę.

Nigdy. Reżyserom filmowym to chyba się nie zdarza, za mało aktorzy mają czasu,

żeby ich wystrychnąć na dudka, ale w teatrze? Po powiedzmy dwusetnym

przedstawieniu, szczególnie kiedy reżysera nie ma na spektaklu? Aktorzy, nie

czując ręki kierowniczej, niepomni wskazówek, które przyjęli z aplauzem, uznali

początkowo za słuszne, zaczynają grać inaczej, inaczej odczytują tekst, w ryzach

może ich trzyma jeszcze rutyna, ale jeśli jest to aktor wybitny? Indywidualność

swojego rodzaju? A ja do roli amanta wybrałam w tym względzie geniusza. Był to

kabotyn absolutny, był to szczyt, w tej dziedzinie wyżej wznieść się już nie

można. Owszem, wiedziałam o tym od początku, to mnie nie zrażało, wręcz

przeciwnie, taki materiał był lepszy, bardziej mi odpowiadał. Postanowiłam, że

zagra to wszystko tak do końca,

9

tak głęboko, że z czasem zupełnie zapomni, że gra, i być może ja zapomnę także,

o to chodziło mi bardzo, przede wszystkim. Chciałam dobrze. Wiesz, jak to było

na meczu piłki nożnej. Sędzia podyktował rzut karny na bramkę gospodarzy.

Bramkarz nie obronił. Rozjuszony kibic zamachnął się butelką i ciężko ranił

jednego z zawodników. „No, to to już jest świństwo" - skonstatował ktoś na

widowni. „Panie, jakie świństwo - obruszył się jego sąsiad. - Chciał dobrze.

Chciał zabić sędziego. A że mu nie wyszło..." Więc i ja chciałam dobrze. A że mi

nie wyszło... Zresztą, czy właśnie tak? Spektakl przebiegał pozornie bez

zakłóceń, widownia niczego się nie domyślała, nie było widać, że wkrótce zawali

się scena, na której Konrad wygłasza swoje wzniosłe kwestie. W teatrze, jak

wiemy, niemałą rolę ma scenograf. Musiałam przejąć i tę funkcję, bardzo dbałam o

oprawę, w ładnej scenerii bardziej przyswajalnie dla ucha brzmiał napuszony

tekst. W każdym razie pewnych rzeczy nie można mówić w smażalni ryb,

prosperującej na zjełczałym oleju. No i naturalnie, byłam heroiną tego romansu.

Zresztą chyba w każdej kobiecie umiera, niszczy się wielka Sara Bernardh, choć

nie każda kobieta istnienie w niej aktorki sobie uświadamia. Wynika to stąd, że

kobieta która myśli, ma jakieś tęsknoty, pragnienia, pewną sumę oczytania,

znajomość niektórych wspaniałych dramatów - chce, żeby było ładnie, żeby to było

wielkie, a przynajmniej, żeby było czymś, i zależnie od możliwości, zabiera się

do tworzenia. Formy są najrozmaitsze. Albo świetnie gotuje i wybiera uroczą

polankę podczas niedzielnego wyjazdu za miasto, doskonałe prowadzi dom, jest

oddaną żoną, pracującą zawodowo, taką, która kosztem niemałego wysiłku wygląda

tak, jakby wyskoczyła z okładki ilustrowanego tygodnika „Kobieta Idealna", albo

rozmach ma większy i posuwa się znacznie, znacznie dalej, tak jak to uczyniłam

ja. Nie dyskwalifikuję kobiet, będę tylko dyskwalifikować siebie - i bronić.

Twierdzę, że w wielu wypadkach naturalność u kobiet jest sprawą wtórną, wynika

ze znako-

10

mitego opanowania roli, utożsamienia się z odtwarzaną postacią- Dotyczy to

kobiet, które nie kochają naprawdę. Kochających naprawdę jest bardzo mało, a

kochać chcą niemal wszystkie. Tworzą więc uczucia.

Widzisz tę półkę uginającą się od reprodukcji? Te albumy mnie charakteryzują.

Jedyne właściwie rzeczy, które chomikuję. Nie mogąc mieć oryginału, choćby

jednego - zbieram reprodukcje, powielane w milionach egzemplarzy. Przeglądam je

niekiedy z namaszczeniem, daje mi to złudzenie bezpośredniego obcowania z czymś

wielkim. Choć zwracam ci uwagę, że reprodukcja nie jest falsyfikatem,

reprodukcja jest uczciwa, nikt tu nikogo nie nabiera na prawdę. Nie wprowadza w

błąd. A ja tworzyłam falsyfikat, tylko falsyfikat mógł mnie zadowolić, musiał to

być falsyfikat genialny, nie do rozpoznania przez znawców, nie do rozszyfrowania

przez promienie Roentgena. O kłamstwie wiedział tylko twórca. Czy wszystko we

mnie jest kłamstwem? Czy ja też jestem falsyfikatem? A jeśli tak - to czego?

Czyim? Czy falsyfikat zrobiło ze mnie życie? Nie wiem. Nie jestem psychologiem,

jestem chemikiem. Ale może coś z tego wypłynie pod koniec tej opowieści, może

znajdzie się odpowiedź na choć niektóre, najbardziej drastyczne pytania.

Mój talent do reżyserii objawił się wcześnie, z siłą znaczną i został uwieńczony

sukcesem konkretnym, sprawdzalnym. Chodzi o szkolne przedstawienie jasełek.

Nauczycielka wytypowała mnie do roli Matki Boskiej. Ponoć nie było w klasie

dziecka o bardziej szczerym, niewinnym, urzekającym spojrzeniu. TO był chyba

pierwszy błąd w ocenie mnie, bo tego samego dnia potencjalna Matka Boska

usprawiedliwiła nie-odrobienie lekcji śmiercią dziadka. Żaden dziadek mi nie

umarł. Ale wydawało mi się to wzniosłe, odpowiednio niezwykłe, miałam łzy w

oczach, kiedy opowiadałam o wybitnych walorach dziadkowego charakteru, wszyscy

odnosili się do mnie z szacunkiem, częstowali mnie cukierkami. Wybierałam

„krówki". O żadnym pytaniu nie było mowy. Rzadko us-

11

prawiedliwiałam się z nieodrobionych lekcji, ale jak już - to już, nie szlam na

tandetę, nie zasłaniałam się bólem głowy, strzeliłam od razu z armaty: pogrzeb w

domu. Ale nie byłam jeszcze wtedy moralnie zdeprawowana. Choć nie miałam

rodzinnego obowiązku chodzenia do kościoła, rola Matki Boskiej w tej sytuacji

wydała mi się przesadą, wręcz świętokradztwem. Zupełnie jednak zrezygnować z

udziału w przedstawieniu to było ponad moje siły. Postanowiłam wykazać hart

ducha i mimo „nieszczęścia w domu" - działać, udowodnić moją aktywność.

- Ja to zrobię - powiedziałam, bo zawsze jasełka wyobrażałam sobie zgoła

inaczej, niż to demonstrował w okresie świąt odłam dzieci chodzących na religię.

- Co zrobisz, Kasiu? - zapytała nauczycielka.

- Jasełka - odparłam. - Będę reżyserem, pomogę pani uczyć dzieci tekstu.

Po chwili wahania czy zastanowienia nauczycielka zgodziła się. Nie protestowała

także, kiedy do roli Matki Boskiej wybrałam chłopca, którego szczere, niewinne,

urzekające spojrzenie w istocie odzwierciedlało naiwność jego duszy. Zagrał

doskonale, z czułością tulił do klatki piersiowej Dzieciątko, które było wielką,

czarną lalką. Jasełka były w szkole, a nie na plebanii, udało mi się

przeforsować Dzieciątko-Murzyna, co sądzę było światową rewelacją. Naprawiłam

tym krzywdy dyskryminacji rasowej, które docierały do mnie ze szpalt gazet i

radia, brałam odwet za geograficzną niesprawiedliwość zjawienia się Chrystusa,

dawałam szansę ewentualnego dostania się do raju mieszkańcom znad Lim-popo i

Zambezi. W każdym razie miałam dość energii i argumentów, odpowiednią ilość

pomysłów inscenizacyjnych i scenograficznych, aby zepchnąć nauczycielkę do

skrajnej defensywy. Udręczona, ograniczyła się do pomocy w uczeniu dzieci tekstu.

Triumfowałam skromnie. Wiedząc, że sukces jest moją zasługą, nie pragnęłam

ogólnego czy też szerszego poklasku. Laury wieńczyły skronie nauczycielki,

jasełka szły

12

kompletami, przez salę gimnastyczną przewinęły się niemal wszystkie szkoły z

naszego miasta i spory procent mieszkańców dorosłych. Nie musiałam wychodzić

przed kurtynę i kłaniać się. Wystarczyło mi, że sterczę za kulisami i syczę jak

żmija na zbyt samodzielnych aktorów. Perfidnie, w zapasie, w szantażu, miałam do

każdej roli dublerów, którzy błagalnie zaglądali mi w oczy. Wobec aplauzu, jaki

zdobyło przedstawienie, burzy oklasków, żaden aktor nie ośmielał się wychylić

poza moje wskazówki. Na zakończenie szkoły podstawowej wyreżyserowałam bajkę o

Jasiu i Małgosi. Rozpisałam tekst, starannie dobrałam narratora i objęłam tym

razem jedną z głównych ról - rolę Czarownicy. Czarownicę zdemo-nizowałam tylko

tyle, ile trzeba, żeby było „realistycznie" jak na bajkową konwencję, ale i

trochę uczłowieczyłam. Reprezentowała bodajże biologiczną walkę o byt, nie

pamiętam, czy nie przypadkiem żarłoczny kapitalizm, w każdym razie nadałam

rzeczy cechy pewnego historycznego porządku. Zwycięstwo Jasia i Małgosi było

zwycięstwem nowego ładu. Bolałam tylko, że Czarownicę wsadzono na łopatę (i buch

do pieca) podstępem. Wytłumaczyłam sobie, że skoro brak siły - fortel mile

widziany, bo dobro powinno zwyciężyć.

Skąd to się we mnie wzięło? Zawsze szukamy czegoś w dzieciństwie, poszukajmy i w

moim. Chorowałam na Hei-ne-Medina. Wiem, że tego nie widać, po mnie niczego

takiego nie widać. Wyleczono mnie całkowicie, choroba nie zdeformowała mi ani

nóg ani figury, pewnie nie był to jej najostrzejszy przebieg, ale, być może,

nieco skaziła mi psychikę. Dwa lata spędziłam albo w łóżku, albo w sanatorium.

Nie straciłam ani roku szkoły, uczyłam się, uczono mnie. Nie czułam się

nieszczęśliwa ani pokrzywdzona. Zapadłam na chorobę rzadką, to stawiało mnie w

pierwszym rzędzie ważnych, niczego nie musiałam wymyślać, żadnej śmierci dziadka,

to się zdarzało naprawdę - i dało mi dużo czasu na wymyślanie rzeczy innych. Nie

jest to argument obrony - co najwyżej przypuszczalne, albo tylko przypuszczalne

źródło

13

spraw, które robiłam później. Bo prawdopodobnie bez Hei-ne-Medina byłabym taka

sama, względnie bardzo podobna, ale tego już nigdy nie będę wiedziała na pewno,

jak też nigdy nie dowiem się, jaka byłabym, gdybym urodziła się angielską lady

bądź Indianką w rezerwacie. W każdym razie jako aksjomat przyjąć należy, że tam

gdzieś, podczas leżenia w łóżku, zaczęłam wchodzić w magiczny krąg pewnego

rodzaju mitomanii. Długo było to nie nazwane, objęte słowem „marzenia", wreszcie

w pełni świadome, kultywowane nawet ze smakiem. Na przykład? No, na przykład. Na

lewym udzie mam bliznę. Staje się niewidoczna, kiedy się mocno opalę. Ale na

ogół pierwsze wyjście na plażę kosztowało mnie odpowiedź na pytanie: „skąd masz

tę bliznę". Odpowiadałam, że zaszarżował na mnie byk, spokojnie, wydawać by się

mogło, pasący się na łące. Prapremiera tej odpowiedzi odbyła się w dzieciństwie.

„Miałaś szczęście, mógł cię zaharatać na śmierć". Tak już zostało, Powtarzałam

to kłamstwo, wzniecając nim uznanie dla mojej wyjątkowej szczęśliwości.

Odpowiedź tę chyba wynalazłam tuż po definitywnym porzuceniu zamierzenia, że

zostanę matadorem, uwielbianym przez tłumy. Ale przeczytałam już znacznie więcej

i dowiedziałam się tyle, że matadorem nie może być kobieta. A naprawdę, bliznę

zdobyłam w mało chwalebnym boju, spadłam z okna, zaczepiłam się udem na

zwisającej z parapetu, zardzewiałej zasuwce. Nie widziałam powodu, żeby tej rany

efektownie nie wykorzystać. Przykład inny: Na palcu lewej ręki mam ślady po

trzech skaleczeniach. Zwykłych skaleczeniach nożem, podczas krojenia chleba.

Opowiadałam potem, że łowiłam w nocy raki, że zdobyłam okazy niezwykłej

wielkości. Pocięły mi pałce szczypcami, kiedy je wyciągałam spod kamieni.

Poetyczne, nocny połów raków, prawda? I odpowiednio odważne. Ponieważ te raki

łowiłam sama. Należało przejść przez gęsty las, ominąć uważnie mokradło... Wiem,

że wszystkie dzieci coś bredzą, wymyślają, zaludniają wyobraźnię krasnoludkami i

stworami z bajek, i nie byłoby o czym wspominać,

14

gdyby to nie rozwinęło się tak, do tego stopnia, gdyby to nie rozwinęło się z

moją aprobatą, gdybym jako kobieta dorosła nie meblowała wyobraźni bohaterami

literackich romansów. Być może podczas tych dwóch lat choroby, całkowicie

uzależniona od innych, od rozpuszczających mnie rodziców, życzliwych lekarzy,

jednej złośliwej pielęgniarki, dobrodusznej salowej, koleżanek i kolegów,

przychodzących mnie odwiedzić z obowiązku bądź z dobrego serca - zapragnęłam

smaku władzy. Być może. To tylko jeszcze jedno domniemanie, jeszcze jeden

niewyraźny trop.

15

II

Studiować chciałam architekturę. Brat mój skończył chemię, mieszkał w Warszawie,

miał żonę i dziecko, nieźle mu się wiodło. Mogłam się na początek zaczepić.

Miałam dość Starachowic, nudnego domu rodzinnego, do którego musiałam wracać o

ósmej wieczorem bez względu na porę roku i świadectwo dojrzałości. Matka moja

była kasjerką biletową na stacji. W wolnych chwilach hodowała kury w małym

ogródku na przedmieściu, wolałabym, żeby w ogródku kwitły floksy. Miałam dość

także rosołu na obiad w niedzielę i obrzydliwego smrodu, jaki wypełniał

mieszkanie, kiedy matka przed skubaniem parzyła wrzącą wodą świeże kurze zwłoki.

Oblałam egzamin z rysunku. W szkole rysowałam „najlepiej z całej klasy", to mi

stwarzało interesujące miraże, a jak widzisz, niczego nie dowodziło. Profesor,

przechadzający się po sali, zatrzymał się przy mnie i zagadnął:

- Czemu pani wybrała sobie taki trudny zawód na „a"?

- Nie rozumiem?

- Architekturę?

- Chciałabym... - ale przerwałam, nie wystąpiłam z żadną teorią przebudowy

robotniczych przedmieść w oazy flok-

16

sów, wodotrysków, szklanych ścian i lekkich konstrukcji. Byłam speszona.

- Jest tyle interesujących zawodów, na przykład na „b".

- Botanika? Nie pasjonuje mnie to.

- Budka z wodą sodową, proszę pani - powiedział profesor i odszedł.

Nie było to wersalskie, ale trafiało w sedno. Rysunek był rzeczywiście bardzo

niedobry. Poczułam się upokorzona, rujnowało to moje założenia, ale nie

obraziłam się na świat ani na profesora. W jednej konkurencji startuję tylko raz.

Wybrałam zawód na „c" - chemię. Nie mogę powiedzieć, że „od dziecka o tym

marzyłam", chemią zaraził mnie Emil, brat. Przez ten rok, po obcięciu się na

architekturze, mieszkałam u niego, a kiedy udało mu się zameldować mnie jako

pomoc do dziecka, pracowałam przez parę miesięcy w recepcji peryferyjnego,

podrzędnego hotelu. W niektóre wieczory przygotowywał mnie do egzaminu, tym

razem poszło gładko, zdałam, zostałam przyjęta. Nie twierdzę, że Emil nie znał

tam żadnego asystenta, ale wielkodusznie nigdy mi o tym nie wspomniał, mogę więc

wierzyć, że przyjęcie na wydział zawdzięczałam głębokości mojej wiedzy, która

sprostała silnej konkurencji. Chemię w szkole dość lubiłam, a przez rok pobytu u

Emila istotnie mnie to nawet wciągnęło. Na studiach nigdy się nie wybiłam, ale

też nie miałam szczególnych kłopotów, oblałam dwa kolokwia i jeden egzamin, do

tego można się przyznać nawet w najbardziej naukowym towarzystwie. Jeszcze jeden

rok mieszkałam u Emila, ruch w ich domu był niekolizyjny, wracałam późno,

partycypowałam w wydatkach na życie, czasem zabierałam małą na spacer, z bratową

Zosią pożyczałyśmy sobie wzajemnie bluzki. Ale nie mogłam im wiecznie siedzieć

na karku. Nie dawali mi tego do zrozumienia, rozumiałam to sama.

W szkole średniej polubiłam sport. Początkowo był on moją udręką, jak skrzypce

dla Paganiniego, rozmaite ćwiczenia miałam zalecane przez lekarzy, po kilku

latach nie mog-

«kx

17

\?

łam się bez sportu obejść. Pływałam, chodziłam na rozmaite boiska sportowe, nie

osiągnęłam żadnych wyników zasługujących na podkreślenie, ale sprawność fizyczna,

biologizm, młodość, odniosły pełny triumf nad niemocą i chorobą. Z czasów

choroby, przykucia do łóżka, przymusowego wyrzeczenia się właściwych wiekowi

zajęć, została mi dla siły fizycznej, zdrowia jakaś fascynacja - i pogarda.

Fascynacja -bo było to coś, co sądziłam, nie może być moim udziałem, pogarda -

ponieważ o tę chorobę czułam się wyższa od innych, bardziej wtajemniczona w

ludzki los poprzez łóżko, wózek, szynę, drugie w życiu samodzielne kroki, te

samodzielne kroki, których wagę już można docenić, które są zwycięstwem nad sobą,

nad światem, nad nie zawinionym i nie sprowokowanym złem, nad jakąś niepojętą

krzywdą zadaną mi przez na oślep atakujące wirusy. Jeździłam też na długie

rowerowe wycieczki i ta lewa noga, która po zdjęciu szyny była cieńsza, z czasem

przestała być cieńsza. O chorobie nikomu nie wspominałam, pierwszy raz mówię

tobie. Wygrałam tę sprawę, nie było o czym mówić, na zawsze zostanie mi w

pamięci obraz moich rówieśników z sanatorium, którzy tę sprawę przegrali.

Matka moja rzuciła pracę w kasie, kupiła maszynę tryko-tarską i zaczęła wyrabiać

swetry. Dobrze to robiła, dobrze jej za to płacili. Ojciec mój jest nauczycielem

języka rosyjskiego w technikum elektrycznym. Rozumiesz zatem, ani dobry filolog,

ani dobry elektryk. W czasie wolnym i w tajemnicy pisze wielką rozprawę o

Czernyszewskim. Od momentu nabycia przez matkę maszyny trykotarskiej wiele chwil

spędza wyłapując z podłogi, dywanów, ścian i powietrza wełniany pył, jaki się

unosi znad tej miniaturowej fabryczki swetrów. Na drugim roku studiów, kiedy

rodzice zaczęli mi przysyłać więcej pieniędzy, wyprowadziłam się od Emila,

wynajęłam pokój w starej kamienicy na Pradze, umeblowany koszmarnie, przy

„starszej, spokojnej i samotnej", która robiła mi piekielne awantury, jeżeli nie

zgasiłam

18

w łazience kontrolnego gazowego płomyka, tego, który powinien się wiecznie palić.

Awantury „starszej, spokojnej i samotnej" były wkalkulowane w moją egzystencję -

„zawsze coś będzie, jak nie płomyk to dywanik, jak nie dywanik to zbyt silna

żarówka" -doszłam do wniosku i mieszkałam tam czas jakiś. Miałam niekrępujące

wejście, o dwudziestej pierwszej moja gospodyni zapadała w niezwykle mocny, jak

na osobę starszą , sen. Zosia i Emil kupili mi na imieniny radio, studiowałam,

miałam towarzystwo, byłam właściwie urządzona.

Wkrótce potem wyszłam za mąż. Był to mężczyzna o barach żubra i mózgu tasiemca.

Miał wysmukłe nogi, chłopięcy uśmiech. Znajomość ze sportowego boiska. To, że

jest głupi, podejrzewałam w czasie odpowiednim, aby na małżeństwo się nie

zdecydować, ale pewności nabrałam po ślubie. Czemu więc wyszłam za mąż? Nie mam

pojęcia. Wielka miłość nie przychodziła, on miał wdzięk, wąskie biodra, był

urzeczony moją młodością, moim wysportowanym ciałem. Graliśmy kiedyś w ping-

ponga, kazał mi podnieść piłeczkę, która upadła jemu. To było coś nowego.

Chłopcy dość mi nadskakiwali, odnosili się do mnie z szacunkiem. W zwrocie

„podnieś piłkę" objawił mi się jako mężczyzna władczy. Wiem, że to można się

rozsypać ze śmiechu, słuchając takich bzdur, ale weź pod uwagę mój wiek. I mój

lęk, że żądam zbyt wiele, a do ofiarowania mam znacznie mniej. „No i nie

przeitelektualizowany" - stwierdziłam i wydało mi się to świetne na okoliczność

małżeństwa. Bardzo dobrze pływał, co także uzupełniało, moim ówczesnym zdaniem,

jego kwalifikacje na męża. Kończył studia, jego studencki żywot ciągnął się

równie niemrawo jak mój. „Dwie połączone samotności" - kombinowałam. No i byłam

z nim, samotna jeszcze bardziej. Przeintelektualizowany to on nie był, na pewno,

i nigdy też nie był samotny. Próbował mnie wprowadzać w arkana sztuki miłosnej,

ale nic nie udało mu się we mnie obudzić. A przez swoje pedagogiczne zapędy

straci! jakiekol-

19

wiek szanse na pomyślny rezultat. Może gdyby był delikatny... Kiedy zaczął się

chełpić, czy ubolewać, jakie wspaniałe kobiety miał w łóżku przede mną, poczułam

coś zbliżonego do wstrętu, choć skórę miał ciągle gładką, opaloną i śmiejące się

oczy. Nic to nie znaczyło i nie mogło trwać długo. On wynajmował pokój większy,

przeniosłam się do niego. Bez dostępu do kuchni, pichciliśmy na elektrycznej

maszynce zupy z koncentratów, czasami kotlety, to mnie trochę bawiło. Kupiliśmy

dwie łyżki, dwa noże, dwa widelce, parę talerzy. Mieliśmy ekspres do kawy,

stolnicę, elektryczny czajnik, puchową kołdrę, szczotkę do zamiatania.

Dostaliśmy to jako ślubne prezenty.

Z podziałem majątku, jak się domyślasz, nie było kłopotów. Zabrałam radio i

ekspres, zostawiając mu wspaniałomyślnie resztę. Ubił na tym interes, została mu

stolnica i puchowa kołdra. Odeszłam od niego, tak jak przyszłam: z walizką i po

południu. Nie, nie sądzę, żeby on mnie kochał, choćby przez pięć minut. Pracował

na ilość, na wyniki, sportowy typ. To nie wszystko o tym małżeństwie, choć i tak

wydaje mi się zbyt dużo. Były jeszcze nieprzyjemnie sprawy, choć i bez nich

zrobiłabym tak, jak zrobiłam, wyrzuciłabym śmieci, wzięła radio, walizkę i

zatrzasnęła drzwi, zostawiając klucze wewnątrz. O tych nieprzyjemnych sprawach

ci powiem, dotyczą one mnie, i było sprawą zupełnego przypadku, że to właśnie on

otworzył mi oczy na pewne rzeczy.

To, nazwijmy łagodnie, idiotyczne dla stron obu małżeństwo, zostawiło mi niesmak,

a niesmak budzi pragnienie czegoś orzeźwiającego. Coraz bardziej rozpaczliwie

zaczęłam tęsknić za miłością.

20

III

Ten mąż nie był moim pierwszym mężczyzną. O tym pierwszym nie powiedziałam mu

prawdy, bo prawdy by nigdy nie pojął, skoro ja pojmowałam ją z trudem.

Nakarmiłam go sentymentalną i bardzo mokrą od słonych łez i takiej ż wody

historią o marynarzu, który zginął podczas awarii kotła na Oceanie Indyjskim.

Uwierzył i nawet wyraził coś w rodzaju współczucia:"Biedne maleństwo". Ale zdaje

się sam fakt, że nie odebrał mi dziewictwa, nurtował go i niepokoił. Trochę to

przygasło, kiedy wyraziłam podziw dla jego szerokich ramion i przysięgałam, że

tamten przedstawiał dla mnie wyłącznie walory intelektualne. A tych, rzecz jasna,

wysoko u mężczyzn nie cenił. Każdego intelektualistę uważał za mężczyznę

ćwierćwartościowego, a takiego, który przekroczył w życiu próg sali koncertowej

- za impotenta. „To on był marynarzem i taki był mądry?" - zapytał. „Tak -

wyszeptałam cicho, z bolesnym westchnieniem - oni w czasie długich podróży mają

wiele czasu na czytanie, wiele wiedzą, wiele rozumieją. To był wyjątkowy

człowiek. Niezmiernie subtelny. Cudownie opisywał mi układy chmur o wschodzie

słońca nad Atlantykiem." Wobec opisu układu chmur - przestał in-

21

dagować. To dyskwalifikowało mojego kochanka ostatecznie, nie mogło tu być

miejsca na zazdrość. To musiała być jakaś ofiara, której cudem udało się mnie

mieć. Potwierdziłam, że było to po powrocie opisywacza chmur z dalekiego rejsu,

długi post czynił więc rzecz jako tako wiarygodną. Tego mojego męża o nic nie

obwiniam, nie oskarżam, nie ośmieszam. Był taki, jaki był. Lubił kaloryczne

jedzenie, odpowiednią porcję witamin, dużo gimnastyki w łóżku i na przyrządach,

świeże powietrze, osiem godzin twardego snu. Przyszłość wyobrażał sobie jako

sprawę nabycia motoru. Mówił, że mnie kocha, kłamaliśmy więc oboje, z tym że ja

rzadziej i bardziej świadomie. Był, jaki był. Rozwiódł się już po raz drugi, z

ostatnią żoną ma dziecko. Jeśli ożeni się jeszcze raz - nastąpi rozwód trzeci.

Bo do ołtarza stanu cywilnego władczo prowadzi kobiety, których nie rozumie.

Wydają mu się czymś innym, lepszym. I jeśli wybrana da się nabrać na jego

prostotę i wdzięk - zostaje jego żoną. Kiedy go dobrze pozna - odchodzi. Zresztą,

może akurat istnieją jakieś inne powody. Teraz uwodzi studentkę z pierwszego

roku studiów. Ona jest z grupy, z którą prowadzi WF. Jeśli przypadkowo spotkamy

się gdzieś raz na parę lat - jemy razem duży obiad i życzymy sobie powodzenia.

Jego prostota to była prostackość. Być może umiałam to już wtedy odróżnić, ale

trochę zagubiona i smutna - nie wgłębiałam się w problem. Zaraz, przyjdzie kolej

i na te inne nieprzyjemne sprawy. Ich znaczenie uświadomiłam sobie znacznie

później. W każdym razie on żył bardziej normalnie niż ja, właściwie to

niepoważne małżeństwo było chyba jedynym normalnym zjawiskiem, jakie zaistniało

na terenie moich spraw damsko-męskich.

Kim więc w istocie był ten pierwszy. Urzeczona wiosną tuliłam się do niego pod

drzewem. A wtedy samochód oświetlił reflektorem moją twarz i on powiedział:

„Jesteś piękna". Nie wiedział naturalnie, w czym w owej chwili tkwiło to piękno.

Bo przecież piękna nie jestem. Nie, nie zaprzeczaj, bywam piękna, to się

przytrafia każdej kobiecie. To już był początek

tego. Tej jakiejś dziwnej rozpaczy i zachłanności. Rozpaczy wynikającej między

innymi z faktu, że nie widzę granic tej zachłanności, że jej ofiary nie mogę, na

przykład, unicestwić. I kiedy on powiedział: „Jesteś piękna", pomyślałam, że

gdyby ten samochód wpadł prosto na niego, miałby lekką śmierć i już tylko ja

zostałabym na zawsze „jesteś piękna". Przeraziłam się. Ukazałam się sobie jako

zwykła zazdrośnica, no, powiedzmy, wybitna zazdrośnica. A przecież go jeszcze

nie kochałam. To była wstrętna myśl, obrzydliwa, ale była, została

zarejestrowana przez mój mózg i moje sumienie. Byłam gotowa go pokochać. Lecz on

miał do rozliczenia jakąś swoją przeszłość, w ramach kurtuazji poszedł do kina

ze swoją dawną sympatią. Potem zadzwonił do mnie, zgodziłam się wpaść do niego

na herbatę o dziesiątej wieczorem. Zostałam do rana. Na drugi dzień rzuciłam go.

Ukarałam chyba dość mocno jego i siebie. Kogo bardziej? Za co? On nie wyczuł w

moich uściskach tego, że zaczynam się topić, pogrążać, że to jest pogranicze,

ten fascynujący stan... I potem, na zawsze wykreślony, stał przez cztery

wieczory pod trzepakiem na podwórku Emila, zagroziwszy mi uprzednio przez

telefon, że się powiesi, jeśli do niego nie przyjdę. Zosia zapytała: „Katarzyna,

dlaczego ty jesteś taka podła i zacięta, co ci ten chłopak zrobił?" Nie umiałam,

niestety, udzielić odpowiedzi. Zdaje się, że sama sobie coś złego zrobiłam.

Zresztą w końcu się nie powiesił. Więc on poszedł sobie spod tego trzepaka, z

niewykorzystanym sznurkiem w kieszeni, telefon przez kilka dni musiał być

wyłączony, a ja, ja zaczęłam coś pojmować. Dziś mam na ten temat prawdziwą

wiedzę, która już nigdy nie przyniesie mi żadnego pożytku. Koniec z

eksperymentami na fizyczną i psychiczną wytrzymałość. Wtedy musiałam dojść do

wniosku, że miłości nie należy pragnąć, przeciwnie, jeśli się na to zapada -

trzeba zastosować ostre leczenie. Że euforia to nie jest życie, to nie jest stan

normalny, że to jest patologia, która nie doprowadzi mnie do niczego dobrego. Że

statystycznie rzecz biorąc, ludzi o psychice

22

23

spekulatywnej jest mało, że możliwość spotkania kogoś, ktd będzie myślał

podobnie do mnie, pragnął tego samego, pat] rzył w tym samym co ja kierunku jest

taka sama, jak zderzę] nie się dwóch komarów lecących nad Azją. Że większośd

ludzi kieruje się odruchami i mniej mają ze sobą niż ja kłopotów. Zaczęłam

rozważać samobójstwo. Zamiast tego wyszłam za mąż. Potem wróciłam do dawnych,

obłędnych pragnień, że musi być miłość. Że tylko poprzez miłość mogę się

sprawdzić. Przypadki były takie i inne, niefortunne, to wielkie uczucie nie

przychodziło, aż wreszcie, wreszcie znalazłam odpowiedni obiekt...

W

Ten chłopiec, z którym całowałam się pod drzewem i w którego mieszkaniu

spędziłam noc - uświadomił mi dwie rzeczy. Że nie funkcjonuję prawidłowo, kiedy

jestem zakochana, że to mogłoby trwać wyłącznie wtedy, jeśli strona druga byłaby

zaangażowana w stopniu akurat takim samiu-sieńkim jak ja. A sądzę, że już choćby

tylko moja gotowość przewyższała jego uczucie. Była to taka chwila jasności, w

której omal nie pękło mi serce. Nie sądzę, że gdyby nie spotkał się ze swoją

dawną dziewczyną, nasza krótka historia miałaby inny przebieg. Może tylko finał

byłby inny. Ale po tym pójściu do kina czy gdzieś tam beze mnie zwęszyłam jakieś

uzależnienie, słuchanie kroków na schodach, zdrady, kłamstwa, cierpienie, płacz,

upokorzenie, odwracanie wzroku, lęk przed zadaniem pytania. I rzecz druga - że

więź fizyczna dla mnie nic nie znaczy. Ten wniosek potwierdzony przez małżeństwo

był jednym z najbardziej błędnych wniosków, jakie kiedykolwiek wyciągnęłam. Ale

pojęłam to dopiero za parę lat, już w czasie kiedj' byłam inicjatorką tej

brudnej afery. Zawsze miałam skłonności do przesady. Zły styl psychiczny, pełen

patosu nie wygłaszanego. W dwudziestym

24

25

pierwszym roku życia zaczęłam się bać starości, zmarszczełd sądziłam, że w tym

względzie świat dla kobiety stanowi obój koncentracyjny bez żadnego wyjścia.

Jakiejś starości god nej, pełnej ciepła, przyjaźni, zaufania, piękna, nie brałar

pod uwagę. Sądziłam, że nie dotyczą mnie prawa mimikiy że nie mam żadnej obrony

przed niczym. Ratunku mogłan upatrywać jedynie w małżeństwie z mężczyzną

starszym który o wiele wcześniej niż ja dostałby sklerozy. Miałam ta kiego

wielbiciela w zapasie, Koralkiewicza, ale na szczęścił nie odważyłam się na to,

choć owszem, niejednokrotnie taka możliwość rozpatrywałam. Zawsze młodsza,

zawsze piękniej! sza, zawsze godna pożądania, zawsze mądrzejsza. Koralkiel wicz

obchodził się ze mną nielitościwie, mówił, że mnie kol cha, i że jestem życiową

flądrą, uwikłaną w siatki na zakupi i etui od zużytych szminek, których nie mam

energii wyrzul cić. To mnie od czasu do czasu stawiało na nogi, przywracał ło do

rzeczywistości, jeśli zapędziłam się gdzieś daleko. TaM Koralkiewicz bywał mi

potrzebny, z żelaznego wielbiciela, nil obdarzanego względami, kobieta nie

rezygnuje tak łatwo. Nia może tu zagrać element ambicji, miłości własnej -

przecie! to na cudzej ambicji przeprowadza się niekiedy próbę wyli rzymałości,

to cudzą miłość własną świadomie lub nieświal domie się rani, przecież w ten

sposób w stosunku do innej osoby odczuwamy uczucie litości, przywołujemy się na

drogi humanitaryzmu i postępowania zgodnego z kodeksem mięł dzyludzkim.

Koralkiewicz pojawi się w tej opowieści jeszce niejednokrotnie, zawrzesz z nim

bliższą znajomość, no i jl pojawię ci się w jeszcze jednej odmianie perfidii. A

kobiec! perfidia ma odmian i niuansów nie kończący się szereg. Ni sądzę, żeby

moje postępowanie wyczerpało odmiany wszye kie, tak wysoko się nie oceniam.

Koralkiewicz poznał mnie w recepcji hotelu, przenosił sl wtedy z Krakowa do

Warszawy, zakładał - z całą pewnością ł że umilę mu smutne, hotelowe noce.

Zapłacił drogo za to zł» dzenie, zakochał się we mnie, zdaje się, naprawdę.

Zaistniał

też między nami specyficzna odmiana przyjaźni. Tłumaczył mi cierpliwie, że w

architekturze nie dokonałabym prawdopodobnie niczego, że chemia to nauka

wspaniała, z przyszłością- że powinnam z nią wiązać więcej ambicji, niż wiążę

(„tylko ty mi nie mów o ambicji, ty dziennikarzyno od stanu wody na Wiśle" -

wykrzykiwałam, pewna bezkarności). Był świadkiem na moim ślubie. Nie wydawał się

zgnębiony. Jego doświadczenie życiowe na tyle przewyższało moje, że od razu

postawił temu małżeństwu właściwy horoskop. Taki był więc układ między nami.

Chociaż mówiłam mu czasami, kiedy pozwoliłam mu na siebie pokrzykiwać,

„wychowywać" mnie: „twoje nazwisko powinno być jednostką głupoty" - głupi w

istocie nie był. Najlepszy dowód, że cierpliwie przeczekiwał wszystkich moich

panów, twierdząc, że ma czas.

Tak, zanosi się tu na jakieś samobiczowanie, które, być może, mało wniesie do

mojego obrazu. Pewnie wydam ci się zbyt ekstrawagancka, zbyt zapatrzona w siebie.

Tak, nie patrząca dalej niż czubek własnego nosa, zajęta wyłącznie tym, co się

we mnie dzieje, zadająca rany innym, raniąca dla własnej wygody, szafująca

ciosami, jeśli miało to ułatwić jakąś sytuację, jakieś z życiem czy ludźmi

porachunki. Lecz przede wszystkim mówię tylko o jednej dziedzinie mojego życia i

o niej chcę ci powiedzieć wszystko, jeśli to możliwe. Ta spowiedź nie stanowi

dla mnie żadnej psychoanalizy czy czegoś zamiast religii rzymskokatolickiej, od

której odeszłam. Żadnego konfesjonału z jego magią rozgrzeszenia. Nie chcę,

żebyś mnie rozgrzeszał, chcę, żebyś mnie kochał pomimo tego, co tu usłyszysz.

Milczałam tyle lat, choć mówiłam tak dużo. Choć nie robiłam tamy dla kobiecej

potrzeby mówienia, barykadowałam tor dla ludzkiej potrzeby mówienia. Musiałam

tak robić, nie było komu i po co tego powiedzieć. Zostawało więc paplanie,

kłamstwo, plus rozmowy na tematy zawodowe. Do paplania i kłamstwa przedstawię ci

odpowiednie ilustracje. Rzeczowość i konkretność rozmów służbowych nie jest

rewelacją, a poza tym, zbyt to fachowe, specjalistyczne i prze-

26

27

.

de wszystkim, stanowi drugi nurt mojego życia, mniej na w tej chwili

interesujący. Nie chcę pozować na kobietę fatal] ną, jestem od tego jak

najdalsza, ale mężczyźni z którymi byj łam, mimo że mnie po pewnym czasie

okłamywali - bo nil kochając, dawałam folgę lenistwu i przestawałam odgrywaa coś

tam, byłam więc nieciekawa, nie potrafiłam z siebie nie wykrzesać - mimo że

pocieszali się po mnie bardzo łatwo, odl chodzili z niejasnym przeczuciem „ona

była jakaś dziwna"! odchodzili w jakiś sposób okaleczeni. Jeśli znaleźli uroll w

odmęcie i koszmarze moich rozmyślań, mojego sposobJ odczuwania i reagowania.

Jakby z przetrąconym kręgosłu-l pem. Nigdy to się nie stało z Koralkiewiczem, bo

po pierwsze! nie był moim kochankiem, a po drugie on nie posiadał tej akJ tywnej

sfery w psychice, którą mogłabym zrujnować, czj choćby zahaczyć. Koralkiewicz

zbyt wiele sprowadzał do ku-l rzu na regałach i źle wytrzepanego dywanu.

Zastanawiałam] się czasem, czy taka przyziemna rzeczywistość, takie tłuma-l

czenie świata nie byłoby dla mnie zbawienne. Dziś wiem, ża to powinno istnieć

także, obok, zajmować mały, uporządko-j wany kącik w wielkim pokoju. Bardzo

długo odkrywać mi wyj padło prawdy najoczywistsze.

Nie potrafiłam żyć. Nie potrafiłam się jakoś usadowić, wyl mościć sobie gniazda.

Cechowała mnie łatopalność, rozgar-j diasz, miewałam depresje na przemian z

napadami beztros-jj ki. Mój egoizm zaczął przybierać formę żarłoczną. Brnęłam] w

ostre sformułowania, kategoryczne imperatywy. Arbitral ne sądy, ostateczne

opinie - co przy zmienności nastrojÓAJ musiało i werdykty poddawać metamorfozie.

Stawały si przeciwstawne do poprzednich, ale równie zdecydowane.

Wyłącznie alternatywny stosunek do świata: życie je; bardzo piękne, albo życie

nie ma żadnego sensu. Niemożl wość zgody na: życie bywa bardzo piękne, życie nie

jest po; bawione sensu. I wątpiłam, żeby przemijanie lat, upływ cza-j su, które

to zjawiska wyciszają ducha inkwizycji, zniżają ton, stabilizują płynność

kryteriów i końcowych sformuło

28

wań, zdołały odnieść w moim przypadku jakikolwiek sukces. Doskonała

nieumiejętność rozróżniania dwóch pojęć: obiektywizm, subiektywizm. To były dla

mnie słowa znaczące idealnie to samo. Może inaczej: subiektywizm był właściwym

poglądem, obiektywizm herezją. Czasami te pojęcia, przypadkowo, były zbieżne,

jeśli dotyczyły kolorów, względnie temperatury. Zielone-ziełone, upalnie-upalnie

- to można jeszcze niekiedy aprobować. Bo już na przykład na: „ale chlapa",

replika bywała natychmiastowa: „ale skąd! Taka wspaniała wilgoć, jakie to

orzeźwiające".

Próbowałam zacząć żyć w ogóle tak, jakbym realizowała polisę wspomnieniową na

starość, jakbym się ubezpieczała w jakimś prywatnym zakładzie ubezpieczeń na

ewentualną zadumę przy kominku, w podeszłym wieku, jakbym przewidywała, że

zechcę kiedyś powiedzieć wnukom: „No, moi drodzy, wasza babcia nie zmarnowała

ani chwili danego jej czasu".

Zbyt łatwo byłoby powiedzieć, że żyłam dla przyszłości, byłam kolekcjonerką

uderzeniowych wrażeń, wspomnień barwnych. Niewątpliwie był to element także,

przypuszczalnie w podświadomości, nie sprecyzowany, ale przede wszystkim pogoń

za intensywnością, pełną gamą uczuć. Nie pogardzałam w tej zwariowanej wędrówce

nawet cierpieniem, męką, przeciwnie, chwytałam to i przyglądałam się temu

uważnie, i jeszcze niemożliwość zrozumienia, że intensywność, autentyczność,

głęboką prawdę, zamkniętą amplitudę drgnień serca i psychiki można znaleźć w

łagodnym umiarze spokoju zadumy, daniu sobie czasu i szansy na refleksje. A przy

braku nawet jakiegoś szczątkowego porządku, ładu wewnętrznego, musiało to dać

takie efekty, jakie dawało: egzystencję dość bogatą i straszliwie trudną,

przyciągającą i odpychającą, te ciągłe galopady na szklaną górę, jakież to było

wyczerpujące i jakie chwilami wspaniałe!

Po tym odejściu od męża wprowadziłam się z powrotem do starszej, samotnej i

solidnej, która z ulgą przepędziła lokatora zajmującego moje miejsce. Widocznie

wolała paląc}'

29

się płomyk gazowy w łazience niż stada dam odwiedzaj ącyc młodego człowieka.

Choć z nim rozrywkę miała na pewij większą i umiejętnie z niej korzystała. Ze

znacznym ożywi< niem opisywała mi szczegóły bielizny tych pań. W tej bieli; nie

przeważał kolor czarny. Lokator płacił więcej niż ja, wic byłam zdumiona, że go

tak lekko wylała. Pojęłam ten zaske kujący fakt w toku dalszej jej opowieści,

martyrologii ???? żującej tę koegzystencję. Młodzieniec zasypiał często na dofc

rym gazie, wypalał dziury wprawdzie w swojej kołdrze, al wpędził staruszkę w

obsesję, że którejś nocy podpali chału PC i wszyscy spłoną żywcem.

- No, mówię pani, pani Kasiu, jak mam sen sprawiedliwy, i w nocy się budziłam,

bo mi się wydawało, że czuję swąd. A ta się spalić przez huncwota to przecież

nie dla człowieka śmierć?

- Śmierć w ogóle nie jest dla człowieka - odpowiedziałan

- Umrzeć trzeba. Ale to wcale nie znaczy, że należy si z tym zgadzać.

Wróciłam do siebie, znowu do punktu wyjścia, byłam wo na, ta świadomość mi

nieźle zrobiła. Dosyć lubiłam rozmów z gospodynią, starałam się jej nie szokować.

Tu było norma ne życie.

- Rozwiodła się pani? - nie wytrzymała.

- Formalnie to nie, to mi nie jest do niczego potrzebne I tak, widzi pani,

interesujący stan cywilny. Nie panna, ni mężatka, nie rozwiedziona, nie wdowa.

- Co pani powie. No to ja nie będę przeszkadzać. Na wa kacje pani wyjedzie? Bo

syn z żoną będą w Warszawie.

- Wyjadę. Na dwa miesiące.

Zabrała się do wyjścia, ale tuż pod drzwiami zawrócili Coś ją nurtowało.

Sądziłam, że coś, co dotyczy mojego ma żeftstwa, ale się pomyliłam. Młody

lokator w sensie obyczaje wym zademonstrował jej rzeczy znacznie ciekawsze i n

większą zasługujące dociekliwość. Ja ze swoim skomplikow; ??? stanem cywilnym

wnosiłam jednak pewien ład, niczy krowa element spokoju w krajobraz łąki o

zachodzie słońca.

30

_ A jak pani będzie inżynierem, skoro odkurzacza nie urnie pani naprawić?

- Bo to inny wydział, nie moja specjalność, silniczki elektryczne. Ale przyjdzie

jakiś kolega, to pani naprawi. Na mój chłopski rozum wysiadł silnik w

elektroluksie. Szczotka się chyba przepaliła. To niedrogie, ale nie wiem, nie

znam się na tym.

- A niech przyjdzie i dziesięciu kolegów, koledzy przynajmniej się nie kąpią.

Widzi pani, powiedziała pani, że przeciwko śmierci należy się buntować. No i co

z tego? Czy to co pomoże?

- Owszem, coś niecoś pomoże. Może nie tak zasadniczo, śmierć prawdopodobnie

będzie istnieć, dopóki istnieje życie, ale nie byłoby peniciliny, szczepionek i

tak dalej, gdyby wszyscy się tak pogodzili i czekali biernie. Wkrótce dzięki

temu buntowi przestaniemy się lękać raka. Pani też się buntowała i przepędziła

lokatora wypalającego dziury w kołdrach. Choć to właściwie można by nazwać

asekuracją a nie buntem, jednak jest to pewna forma protestu.

- Wymyśla pani coś, pani Kasiu. To małżeństwo niedobrze pani zrobiło. Schudła

pani.

- Schudłam nie przez małżeństwo, tylko przez operację. Nie wiedzie mi się w

życiu, jeśli chodzi o medycynę.

- Operacja? W pani wieku? A co to było?

- Wyrostek robaczkowy - zbyłam ją.

- A co mąż? Martwił się chociaż?

- Bardzo. Był na meczu bokserskim.

- Kiedy? Jak to, na meczu?

- Właśnie wtedy, kiedy mnie operowano. Pewnie bał się, że wpadnie w depresję,

no, nie ma o czym mówić.

- Właściwie to się cieszę, że pani wróciła. Człowiek się przyzwyczaja, a i

rozmawiać z panią lubię.

- Ja też.

Powiedziałam prawdę, a od pewnego czasu prawdy nie wygłaszam zbyt często.

Później jeszcze niemal zupełnie wyeliminowałam ją z repertuaru. Czy tak być

musiało? Pewnie

31

nie. Ale w to brnęłam. No i znowu było mi pusto, lecz to nia znaczy źle. Kułam.

Odwalałam pracownię, zdawałam egza-j miny, jakiekolwiek marzenia czy tęknoty

starałam się zgniaj tać. Moim studiom ten okres pustki wychodził na dobrej Emil

się rozczulał i pękał z braterskiej miłości, że się co dJ mnie nie pomylił. Ale

mnie to na dobre nie wychodziło, nia zawsze udawało mi się te myśli zgnieść.

Któregoś wieczoru wracając z zajęć z poplamionymi od odczynników rękami -j

weszłam do kościoła, zupełnie dla siebie nieoczekiwanie I tak stałam w tym

pustym kościele, czując potrzebę jakiej: żarliwości, prawdy, od której

odchodziłam coraz dalej i ni< wiedzieć czemu, zaczęłam się jak gdyby modlić. I

do puszk z datkami na remont kościoła, wrzuciłam pięćdziesiąt zło tych, a

nazajutrz, na fali jakiegoś uniesienia, chęci wyjści; naprzeciw czemuś dobremu,

przed wykładami zawiozłan prawie nowe, wełniane palto prosto z pralni starej

kwiaciar ce, którą obserwowałam od pewnego czasu, jak w bramie zziębnięta,

natrętnie i bezskutecznie, sprzedawała zwiędłe żonkile. Był to jakiś okup,

zadatek...

Moi bogowie widocznie serio potraktowali ten dar, be wkrótce potem zaczęła się w

moim życiu era tak zwanej po myślności. Wiesz, często kobiety zawiedzione,

zagubione demonstrują światu prosperity w życiu zawodowym. W formij odwetu czy

czegoś w tym rodzaju. Jako studentka - rozkwitłam. To, że coś znaczę, czy też

znaczyć mogę, to że mara w każdym razie na to szansę, wpłynęło na mnie ogólnie

mobilizująco. Chyba od tej świadomości aż wyładniałam, w każdym razie niektórzy

koledzy z wydziału jakby się obudzili. ?? drobne sukcesy starałam się cynicznie

podsumować, że drogich kolegów do startu podniecał mój stan cywilny. Żenić sil

nie trzeba, a rozgoryczona mężatka powinna chyba stanowi! łatwy łup? Nie

stanowiłam, w każdym bądź razie dla nich Ale zaczęłam, że tak powiem, rozrywać

się, chodzić na jubll dancingi, popijawy, od czego przedtem uciekałam, nastra

szona jakaś sowa, uwikłana w niepotrzebne dywagacje, ni

32

nikomu nie dające bilanse. Pewnie się zastanawiasz, ilu jeszcze mężczyzn wystąpi

w tej opowieści. Postanowiłam powiedzieć ci całą prawdę i tylko prawdę, ale czy

to będzie cała prawda?

33

V

Żaden z tych adorujących mnie młodych ludzi, że tak trywialnie powiem, nie

doszedł do mety. Nie miałam żadnych zobowiązań, nie miałam komu być wierna,

byłam młoda, podobałam się, więc właściwie nie istniały powody, żeby nieco nie

podretuszować stanu „on mi się podoba". Ale jednak nie. Nie ze względów wyższej

etyki, skrupułów czy nadmiaru moralności - ale jednak chciałam, smutnym

doświadczeniem małżeństwa pouczana, żeby się za tym kryła jakaś treść. Jeśli

jeszcze w rozrachunkach i retrospekcjach to małżeństwo udawało mi się

usprawiedliwić, to absolutnie nie widziałam okoliczności łagodzących dla tej

pierwszej w życiu nocy, którą spędziłam nie sama. Bałam się, że mam zdrowe

zalążki na sposób myślenia odbiegający nieco od normy, jeśli nie wręcz

patologiczny. Dlaczego tak postąpiłam, jak mogłam być tak okrutna, już choćby

tylko wobec siebie, i tak dalej, i tak dalej. Doszłam do wniosku, że jeśli

człowiek nie może naprawić swoich błędów, to powinien przynajmniej spróbować

naprawić siebie. Tymczasem naprawiałam błędy wczesnej młodości, poznawałam smak

zabaw, wspólnych wycieczek, trochę dumna, a trochę nieszczęśliwa, że nigdy nie

jes-

34

teIn tak zupełnie w środku tych rozrywek, że do wszystkiego tego mam zły i nie

uzasadniony niczym dystans. Czekałam, aZ strzeli jakiś piorun, porazi mi oczy,

przestanę prowadzić myślowe machinacje. W czasie tego roku i w czasie wspólnych

koleżeńskich wakacji nad morzem, pocałowałam się raz z jednym kumplem na

falochronie, co mnie tak zażenowało, a potem rozśmieszyło, jakbym miała lat

piętnaście względnie osiemdziesiąt. Dałam więc temu spokój.

Mojej gospodyni naturalnie nakłamałam, jeśli chodzi o wyrostek robaczkowy, choć

symptomy były te same, a wyrostek usunięto mi istotnie przy okazji. Ale po

prostu przy okazji. Moje małżeństwo, niefortunne od początku do końca, choć w

pewien sposób przemyślane przeze mnie, było niefortunne naprawdę w całej

rozciągłości. Pewnego dnia, maszerując z siatką wypchaną przeze mnie, poczułam

straszliwe bóle. Złapałam się rękami za słupek tramwajowy i po chwili to minęło.

Bałam się najgorszego, paraliżu, recydywy choroby. Spociłam się ze strachu. Po

paru minutach atak bólu się powtórzył, dowlokłam się do taksówki, mając wrażenie,

że w dole brzucha przelewa mi się płynne gorące żelazo, a prawa noga za chwilę

znieruchomieje na zawsze. Pojechałam do pierwszej z brzegu przychodni.

- Objawy otrzewnej, nie mogę pani wypuścić, trzeba od razu do szpitala -

stwierdziła młoda lekarka. - Może to także być wyrostek.

„Więc nie Heine-Medina" - odetchnęłam z ulgą. W mojej źle doświadczonej

wyobraźni otrzewna nie stanowiła żadnego zagrożenia. Uprosiłam lekarkę, żeby

pozwoliła mi pojechać do domu. Lekarka po upewnieniu się, że w domu jest telefon

i że nie mieszkam sama, z wahaniem, ale pozwoliła mi pojechać. W poczekalni

przychodni zostawiłam siatkę z pomidorami. Nie mieszkałam sama, ale byłam sama.

Skręcający, straszliwy ból się powtórzył, kierowca taksówki pomógł mi otworzyć

zatrzask u drzwi. Położyłam się, zrobiłam zimny okład, ale to niczemu nie

zapobiegło. Z bólu zaczęłam tracić

35

przytomność, nie mogłam już dojść do telefonu. Doczołgalam się, jak raczkujące

dziecko, wezwałam pogotowie. I znowu byłam w szpitalu, w instytucji, której

zawdzięczałam tak wiele i której nienawidziłam z całego serca. Przeżywałam tam

klęskę, porażki, upokorzenia i triumf. W czwartym dniu pobytu, po

przeprowadzeniu wielu badań, operowano mnie. Była to ciąża pozamaciczna.

Operacja została zrobiona znakomicie, nawet poprzeczne cięcie stało się po

pewnym czasie niewidoczne, ale drugi taki przypadek pozbawiłby mnie szans na to ,

że kiedykolwiek zostanę matką. W bólu kobieta może znaleźć radość, jeśli rodzi

lub cierpi przez mężczyznę, którego kocha. Ale te przed i pooperacyjne męki,

zastrzyki znieczulające, aparaty tlenowe, obolała tchawica, do której wpakowano

mi rurę, żebym miała czym oddychać podczas paraliżu wywołanego narkozą - to

wszystko, w zestawieniu z bezsensem mojego małżeństwa wydało mi się

niesprawiedliwością. I ten mąż, który poszedł na mecz bokserski i to pewnie

niejeden, bo tak się denerwował, że nie mógł sobie znaleźć miejsca... Choć to

była prawda, jego zdrowy organizm nie mógłl znieść jakiegokolwiek psychicznego

balastu. Nie wymagałamB zresztą, żeby sypiał pod szpitalem, w namiocie, w ogóle

ni ? od niego już nie chciałam. Wypadało mi się właściwie cieszyć* że nie była

to ciąża normalna, co oszczędzało mi pewnych! rozterek. Jeszcze nie w pełni

zregenerowałam siły, kiedyl wzięłam tę walizkę i ekspres i zatrzasnęłam drzwi,

zostawia-? jąc klucze wewnątrz. Widzieliśmy się kilka razy, odpowiadał łam

„nie!". Po pewnym czasie przestał nalegać. Zresztą sąH dzę, że to naleganie było

ukłonem w stronę form, o których słyszał, i niezgodą na pozycję opuszczonego. No

i dalej było tak, jak było, mówiłam ci to już. Burzliwe wakacje, ustawicz-j ne

zmiany miejsca, niewygodne środki lokomocji, harówka! przed dyplomem, w ogóle

ciężkie w zdrowotnym znaczeniu! studia, nie wpłynęło to dobrze na moje

samopoczucie fizyczl ne. Pracowałam z benzenem, to grozi białaczką. Ciągłe

wyzie-J wy chemikalii, wrodzona chyba niechęć do mleka - bo jako]

36

„eSka karmiono mnie sztucznie, nie chciałam ssać, więc tka wkrótce straciła

pokarm - sprawiła, że znów byłam

muszona odwiedzać lekarzy. Nie znaczyło to, że dbałam siebie. Przeciwnie, źle

się odżywiałam, przypadkowo, już choćby w odwecie za kaloryczne i

wysokowitaminowe małżeńskie menu, dużo paliłam, w nocy zakuwałam i czytałam

książki, chcąc mieć czas na muzykę, chodzenie na wystawy i kino. Do lekarzy

szłam z konkretnym żądaniem, aby mi usunięto dolegliwość taką czy inną. Miałam

zalecenie, aby po operacji wpadać od czasu do czasu na badanie kontrolne. Nie

wpadałam. Ale jakieś kłucia pod blizną wreszcie, gdzieś po roku, do tego mnie

zmusiły. Weszłam do gabinetu ginekologa i powiedziałam dzień dobry. Znałam tę

twarz.

- Dzień dobry - podniósł się. - Ja gdzieś panią widziałem, gdzie?

- Rok temu byłam operowana. Może...

- Nie. Proszę siadać. Już wiem. Pani jest siostrą Emila, zdaje się?

-Tak.

- Byłem kilkakrotnie u nich w domu, poznaliśmy się przecież, nie przypomina

sobie pani?

- Owszem - powiedziałam - przypominam sobie pana. Nagle ten gabinet, który nigdy

nie jest miły, stał się dla

mnie czymś koszmarnym, wręcz zjawiskiem z męczącego, złego snu. Zastanawiałam

się nad honorową drogą odwrotu. Pielęgniarka przyglądała się tej scenie z miną

obojętną. Był taktowny, ułatwił mi sytuację.

- Zaraz tu przyślę kolegę - powiedział.

To było dla mnie radosnym sygnałem ostrzegawczym. Zatriumfował w nim element

zażenowania nad zawodową rutyną. Tym razem pielęgniarka wykazała nieco

zdziwienia, ale posłusznie poszła po doktora Kowalskiego. Potem spotkaliśmy się

przypadkowo u Emila, po miesiącu. Emil zauważył, że Marcin, jego kolega z

akademika i jakichś studenckich obozów, zaczyna odwiedzać go częściej.

37

- Katarzyna jakoś dziwnie też - roześmiała się Zosia.

krotce przestaliśmy ich odwiedzać obydwoje. Niepoko mnie jego zawód, ale pewnych

pytań w cywilizowanym swi« cie się nie zadaje. Pragnęłam zadać wszystkie.

Zakochan: się w nim było sprawą spontaniczną, ale wkrótce opanowaS mnie znowu te

złe siły, nad którymi nie mogłam zapanowa Ch°d2iłam otumaniona i szczęśliwa,

dyplom w termin uzyskałam dzięki interwencji Ducha Świętego i poprzedni. mu

okuwaniu którym osładzałam sobie czas po łatwym d Przewidzenia krachu małżeństwa.

Chcąc utrzymać to, co pc siadałam wydawać się atrakcyjną, coraz bardziej

pożądaną robilam błąd za błędem, wyszłam poza naturalność. Zosta wal° to nie

zauważone bądź przebaczone mi. On mnie ko chał- Był rozwiedziony. Pytania o jego

żonę zostały w kręg" pytań nie postawionych. Do pewnego czasu.

Pozornie nic się między nami nie gmatwało, mieliśmy wie ?? szanse Nie kryłam

swojego uczucia do niego, ale bardz dba*am o ukrywanie zazdrości. Dopóki było to

możliwe. N Pokład- niby wszystko było jak najlepiej, ale on musiał wyje cłlać na

dwa dni, jego matka zachorowała. Zaczynałam by zaztfr0sna o przeszłość i jakby o

przyszłość, ponosiłam klęsł prze2 domniemanie. To był upalny dzień, a ja byłam w

kieps] ^ stanie od rana. Spaliłam sobie bluzkę kwasem azotowym co ^i się nigdy

nie zdarza, to się nie przytrafia nawet średnic zdolnej studentce pierwszego

roku chemii. Zawsze jesten w Pracy bardzo uważna, ponieważ wiem, że nie jestem

z natu! ^ t?ika i nigdy nie miałam w laboratorium żadnego wypadku Lecz tego dnia

nic mi nie szło. Jakoś nagle wszystko się zawal ??' Trzęsły mi się ręce,

stłukłam deflegmator, ta bluzka, a pd tem zostawiłam w sklepie kostkę masła i

wstydziłam się p nia- Wrócić sądząc, że mi nie uwierzą. Miałam przed sobą zuj

pełnie ' e 0poludnie, nie wiedziałam, co robić. Konieczni] chciałam

włączyć się w jakiś rytuał, iść do kina albo zadzwoj nić do kogoś gdzieś się

umówić, do teatru, na jakieś tańcej zalać się Ale wiedziałam dobrze, że nie

strawię namiastek. ?

Taki Koralkiewicz to byłaby namiastka ze świadomego wyboru, na zawsze.

Rezygnacja. To jest zupełnie co innego, to mogłoby być nawet dobre. Więc tak na

nic nie miałam ochoty, stałam sobie na przystanku naprzeciwko uniwersytetu i

udawałam, że czekam na autobus, sądziłam, że sprawiam wrażenie, że ja się także

śpieszę i mam bliżej określone cele. A co mogło mnie w ogóle tego dnia obchodzić,

skoro Marcin wyjechał. Przed wyjazdem powiedział, że będzie zabierał

autostopowiczów, bo sam nie tak znów dawno był studentem i doskonale jeszcze

rozumie, co to znaczy nie mieć pieniędzy. Uśmiechnęłam się wtedy anielsko i

wykrztusiłam gładko, bez żadnego zacięcia czy ironii, głos jak aksamit, że to

piękne, iż pozycja zawodowa w tak młodym wieku nie przewróciła mu w głowie i że

jest taki chłopięcy, i ileż w tym wdzięku. Był zachwycony moją postawą,

powiedział, że dobrze przewidywał, że tak się do tego ustosunkuję, bo przecież

nasza wiara w siebie, nasze wzajemne zaufanie... tego w kontekście

autostopowiczów nawet nie było co przytaczać, to byłoby śmieszne. I te moje

myśli były śmieszne, ja teraz też zabieram autostopowiczów, czasem są zabawni. A

wtedy były jeszcze wakacje i tylu studentów „ruszyło w objazd", przyznałam, że

to byłoby aspołecznie, gdyby przez trzysta kilometrów leciał wolny wóz, tego

rozumowania nie dało się podważyć. Patrzyłam tak na pusty dziedziniec

uniwersytecki, gdzie często istotnie czekałam na autobus i gdzie widywałam te

nonszalanckie dziewczyny. Takie chyba inne niż ja. Jedna z nich mogła „ruszyć w

objazd" i siedzieć gdzieś w tej chwili w rowie, na jego trasie... Przypominałam

sobie twarze, stylizowaną niedbałość uczesania, rozchełstanie pod szyją, obcisłe

dżinsy, drażniący sposób chodzenia bez biustonosza. Na pewTio niejedna z nich

poleciałaby na dobry samochód choćby właściciel jej się nie podobał. Ratowałam

się myślą, że jestem w tym cudownym położeniu, że dla jednego posiadacza dobrego

samochodu żadna kobieta poza mną nie istnieje. A potem przyszło to, wiesz, co

wiem o męskiej natu-

38

39

rze, on jest inny niż wszyscy, on jest absolutnie wyjątko wszyscy mężczyźni są

jednakowi i tak dalej.

I nagle na tym przystanku, zobaczyłam Teresę. Teresa ła koleżanką Marcina z

pracy i właściwie jego narzeczo z którą się rozstał wtedy, kiedy to wszystko

między nami sj zaczęło. Ona mnie nie znała, mogłam przyglądać się jej karnie.

Wiedziała o moim istnieniu, ale nie towarzyszył t żaden realny obraz. Chyba. Po

prostu chciałam się o przekonać, czy tak właśnie jest. Zbliżyłam się do niej.

Obel rżała się w lewo, potem weszła na środek jezdni, umykają tuż przed

trolejbusem. Podeszła do kiosku. Niespodziewani dla siebie już tkwiłam za nią.

Kupiła dwie paczki kubańi kich papierosów. Dźgnęło mnie to prosto w serce,

zachwil łam się. Wiedziałam dobrze, od kogo się nauczyła palić czai ny tytoń,

poczułam ten zapach, ten smak... W mojej torebJ były takie same papierosy, te,

których zrazu nawet nie moi łam pociągnąć, a potem, potem już nie mogłam się bez

nici obejść, choć po takiej przepalonej i przegadanej nocy oj tych papierosów

czułam ból za mostkiem i gorycz w ustacl Mężczyzna dotąd kocha kobietę, dopóki

ogląda w nocy j twarz w świetle zapałki. Czy oglądał Teresę?

Już wszystko we mnie krzyczało: „nie, cofnij się, wróć, ni patrz na nią", ale

już na wszystko było za późno. Teresa Ą lewej ręce miała zawieszoną siatkę, w

niej plastikowy worj czek, przez który przezierały różowe szmatki. Kupiła jeszcJ

mydło. Odwróciła się do mnie twarzą, spojrzała szybko, ta jak patrzy dobrze

ubierająca się kobieta na dobrze ubrarl kobietę i odeszła. A więc mnie nie znała.

Zobaczyłam, doka idzie, a właściwie już wiedziałam, czułam, po tym wewnętri nym

rozedrganiu, dziwnym jakimś podnieceniu, dławieni] się czymś strasznym, tak że

prawie pięknym... Nie musiała! się śpieszyć. Pobyt tam trwa zwykle parę godzin.

Udawała! jeszcze przed sobą, że się zastanawiam, że rozważam, że bia rę pod

uwagę „nie". I już byłam w sklepie. Kupiłam najdroJ szy, puszysty ręcznik,

następnie mydło i gąbkę. Może się zl

wahałam, może i miałam dla siebie odrobinę litości, jednak iuż płaciłam za wstęp.

Błyskawicznie znalazłam się na górze nrzy szafkach do rozbierania i wtedy

zobaczyłam ją ponownie. Musiałam mieć w twarzy coś dziwnego, może patrzyłam na

nią na przykład z otwartymi ustami, albo coś podobnego, bo zatrzymała rękę,

którą już już mała rozpiąć klamerkę biustonosza, odwróciła się, założyła ten

biały chałat, który wręcza kąpielowa, i zeszła na dół. Poznała mnie, poznała

kobietę, która stała koło niej przy kiosku, mogła pomyśleć Bóg wie co, ale chyba

nigdy nie przyszło jej do głowy, że chcę zobaczyć te biodra, te piersi, dzięki

którym on... okropieństwa to jakieś, ale naprawdę nie perwersja, chociaż...

Jak ja przeżyłam te dwie doby, trudno mi sobie przypomnieć, tonęłam w piekle,

które sprowokowałam i sama do siebie zbliżyłam. Po pracy wracałam do mieszkania

Marcina i zamiast, jak dotąd bywało, wyciągać się z lubością na tapczanie i

spokojnie czytać w oczekiwaniu na niego, przeglądałam w samoudręce plik

fotografii amatorskich, robionych podczas wyjazdów za miasto, urlopów i

wycieczek.

Kilka fotografii było znad morza. Na jednej z nich Marcin trzymał Teresę na

rękach, ona władczo obejmowała go za szyję... obydwoje byli roześmiani i

wyglądali na szczęśliwych. Zdjęcie było nieupozowane, ktoś je po prostu

pstryknął podczas tej sceny, to mnie wpędzało w depresję jeszcze głębszą.

Próbowałam przypomnieć sobie ze szczegółami identyczną sielankę z mojego życia,

kiedy to mój mąż niósł mnie przez plażę na rękach, demonstrując swoją fizyczną

tężyznę i chcąc mnie zmusić do kąpieli w wodzie, której temperatura zbliżona

była chyba do zera. Wykrzykiwał wtedy, że woda morska to zdrowie, a ja jestem

wydelikaconą, rozpieszczoną, cieplarnianą dziewczyną. Nie machałam nogami ani

nie piszczałam, nie obejmowałam go za szyję, pozwoliłam się wrzucić do zimnej

wody, informując go potem tonem beznamiętnym, że jest idiotą, i że studiuję

chemię wbrew zaleceniom lekarzy i na przekór zdrowemu rozsądkowi. Zarzuci-

40

41

łam mu także te kalorie i witaminy, to dopiero asekuracja i popłynęłam daleko

poza białe boje, a kiedy nabrałam jud wyglądu przemarzniętego kartofla, wsiadłam

do motorówki którą on popłynął za mną z ratownikami. Znał moją zacie tość,

wiedział, że nie wrócę, kiedy płynął obok mnie i nam» wiał do powrotu. Wrócił

więc sam i wziął tę motorówkę.

I gdyby wtedy zrobił mi zdjęcie, wyłoniłaby się na nim twarz z głupkowatym

wyrazem, pełnym rezygnacji, może złości, w każdym razie dalekim od szczęśliwości.

Więc ???? ciąż u mnie było to samo, to było zupełnie inaczej, bo chocj tak to

już jest, że wszystko, co dotyczy nas, jest dla nas zul pełnie inne niż

identyczny przypadek u innych ludzi, w tynjl wypadku różnica nie podlegała

kwestii. I nie pomagało mil że to zdjęcie miało wartość archiwalną, że ja tu

byłam trium-l fatorką, bo zaraz przyszła myśl, że jest to, być może, triunł

złudny i przejściowy, że lada moment infekcja seksu emanul jąca z innej kobiety

może ten triumf zamienić w pośmiewisl ko, że nie podniosłabym się z tego...

I kiedy Marcin wrócił, zebrałam resztkę nadziei, że jegl pierwszy pocałunek

wyleczy mnie z zarazy zazdrości, lecz nil potrafiłam zdobyć się na czułość,

byłam nastroszona, odpol wiadałam monosylabami na pytania, którymi mnie zasypyJ

wał. Ot, nic specjalnego nie robiłam podczas tego naszegl pierwszego rozstania,

czytałam, byłam w kinie i u fryzjer» Oczy mam podcienione, ponieważ źle spałam.

Dlaczego? Czl ja wiem, jakiś świder pracował pod oknem, pewnie przeprcl wadzano

nocne roboty konserwacyjne, pewnie, że nie powirl ni tego robić w nocy, no, ale

kiedy mają robić, podczas rui chu ulicznego?

Potem przyszła noc, było bardzo cicho, i leżeliśmy w ta ciszy bez słowa i nie

była to cisza szczęśliwa, była trwożna to ja wnosiłam tę trwogę. Więc chciałam

to przełamać, przĄ tuliłam się do niego i gładziłam go po głowie, i może już nil

byłoby w nas obcości, gdybym nie przypomniała sobie Teresy, tam w łaźni. Nie

wiem, czemu on przypisał to, że się od

42

niego odsunęłam, zmrożona, a przecież w nowy sposób podniecona, w sposób,

którego absolutnie nie mogłam ujawnić i któremu nie wolno mi było dać ujścia ze

względu na szacu-nek dla siebie, choć tylko to jedno mogło mi pomóc.

Wywoływała111 w pamięci obraz piersi Teresy, trochę podkrążonych i pięknych, tę

skórę miękką, opinającą jej ciało, lekką wypukłość brzucha, rozstępy skórne na

nim, jakby rodziła albo schudła gwałtownie, kolana, które musiały go obejmować i

po min drżeć. Zamykała oczy, kiedy woda z prysznica mocnym strumieniem leciała

na jej włosy, twarz miała odprężoną pod działaniem strumienia, gładką,

wyrażającą zadowolenie. Widziałam sposób, w który odpoczywała po kąpielowych

zabiegach, ze zgiętą nogą, podciągniętym kolanem, lewą ręką założoną pod głowę,

i siebie obok niej, zachłannie, choć ukradkiem, patrzącą, rozdygotaną,

zdychającą z zazdrości. A przecież widziałam tylko jedną Teresę, a on dziewczyn

przede mną miał wiele, skąd mogę wierzyć, że jestem tą wyjątkową, to on we mnie

wyrobił pewne nawyki, które musiał nabyć gdzie indziej. Przecież te gesty,

lekkie przyciąganie mnie do siebie, dotykanie palcami moich ust, to wszystko

było, było, było, kombinacja tych gestów jest w końcu ograniczona, nie powinnam

mieć żalu, pretensji, ale mam, mam, mam. I po mnie, albo nawet równolegle, to

może się zdarzyć, powtórzyć, nie, nie, nie. I kiedy zapytał: „co ci jest",

odparłam, że nic, że zrobiło mi się strasznie źle, bo pomyślałam, że może

przestać mnie kochać, i znowu przytuliłam się do niego mocno, zapominając o

postanowieniu, że tej nocy to się stać nie może, że byłaby to próba zaspokojenia

pragnienia wynikającego z zazdrości, z zachłanności, z żalu. Ależ skąd,

zapewniał mnie, jakbym cię głuptasie mógł przestać kochać, moje ty śliczności,

moje ty życie, co ci mogło przyjść do głowy, no chodź, chodź, widzisz, jest na

to sposób, widzisz, widzisz. Tak, to jest rada, to jest sposób, kochany mój,

jestem zupełnie głupia, nic się nie liczy, tylko ty, ty jesteś wszystkim, zawsze,

zawsze. Nigdy jeszcze nie byłam tak natarczy-

43

wa, czy jak by to nazwać, i taka obojętna, potem, pozbawioJ na oddania i

czułości, to musiało go zastanowić, było narrt okropnie. Taka przed chwilą pełna

rozpaczliwej namiętnościj leżałam koło niego jak dziewczyna, która zabłądziła na

goJ dzinę do hotelu i nie wie, jak dalej się zachować w tej dziwi nej sytuacji.

Wsłuchiwałam się w tę noc do świtu, ale doi biegł mnie tylko krzyk ptaka za

oknami. Najgorsze było. że on zasnął, zostawił mnie samą, choć przez tyle nocy

maltrel towaliśmy się do rana, myślami, rozmową i sobą, i te nocą po których

wstawaliśmy chorzy, z piaskiem pod powiekami! jednoczyły nas przeciwko

wszystkiemu, co mogło nas rozdzielić. A wtedy, kiedy był mi tak potrzebny,

zasnął, co mnia nie rozczuliło, jak zwykle, że to takie dziecinnie męskie, nie]

nawidziłam go, ten stan normalny, fizjologiczny, wyzwolił we mnie furię, miałam

ochotę okładać go pięściami, bić, krzyj czeć w ucho, „wstań, do jasnej cholery,

bo prześpisz coś najj ważniejszego, trąby anielskie słychać, sąd ostateczny ???

naszą miłością... Kiedy to jeszcze w ludziach jest, to dobrze' - pocieszyłam się.

Nad ranem i ja usnęłam.

Następne dni, dni z nim, pełne spokoju i pewności, przyniosły mi równowagę.

Wiedziałam, że Marcin do tych zdjęć nie wraca, nie przegląda ich nigdy.

Fotografię, na której nie sie na rękach roześmianą Teresę, trzymałam w swoim

portfelu. Oglądałam ją czasami, gryząc wargi.

44

VI

Rzadko, ale jednak spotykałam się z Koralkiewiczem. Kiedy na przykład Marcin

miał nocny dyżur. Nie było to trzymanie Koralkiewicza w rezerwie, przeciwnie, z

racji wieku i doświadczenia służył mi jako konsultant od spraw sercowych. Służył

chętnie, podkreślam na swoją obronę.

- Czemu się gnębisz? - pytał - ty go kochasz, on cię kocha, obydwoje jesteście

wolni i niezależni, gdzie tu problem?

- Bo ty nie masz ani szczypty wyobraźni - informowałam go. - Musisz mieć

konkretny krajobraz, rzecz, cios, żeby coś do ciebie dotarło. Nie potrafisz

przeżyć tragedii wyimaginowanej.

- Kobiety, które nie darzą mężczyzny uczuciem, potrafią być okrutne - wzdychał.

- Denerwujesz mnie. Nie traktujesz mnie poważnie.

- To nieprawda - oburzył się. - Tylko, widzisz, życie i tak przydziela

odpowiednią porcję ciosów. Nie dorabiaj więc ich do siebie.

- Nic tu nie jest dorabiane. Po prostu jest. Chcę prawdy, spokoju i miłości, a

to wcale nie jest tak mało skomplikowane.

Patrząc na Koralkiewicza, myślałam o bezpiecznym małżeństwie z rozsądku. Czy

znaczyło to, że nie dość mocno

45

i prawdziwie kochałam Marcina? Przeciwnie, te ponure kał-1 kulacje wynikały z

nadmiaru mojego uczucia. Miłość szalona jest rzadkością, szczególnie wzajemna -

medytowałam! podczas pedagogicznych wywodów Koralkiewicza. Jeśli na-1 wet się

pojawi, proza i codzienność małżeństwa obdzierają ją z iluzji i do partnera mamy

pretensje, że nie sprostał wymo-j gom naszej własnej egzaltacji. Małżeństwo z

rozsądku ma szansę na długowieczność. Pozbawione piorunów wielkich namiętności

może się stać fundamentem egzystencji dobrej,] spokojnej. Zmniejsza ryzyko

dramatów i wzajemnych roz-j czarowań. Ponieważ nie oczekuje się po nim wiele,

każde po-j zytywne zjawisko można odczytać jako dar niebios. Nie bę-J dzie w nim

miejsca na zabijającą mnie zazdrość, bo tegoj uczucia w stosunku do

Koralkiewicza nie mogłam sobie na-J wet wyobrazić. Wiele kobiet idzie na taki z

życiem kompro-J mis i nie wychodzą na tym źle. Tylko się jakoś przełamać,

zrezygnować z miłości, ubiec los.

O ile zazdrości o Koralkiewicza nie potrafiłam sobie wyobrazić, o tyle jednak

wyobraźnia w związku z nim w ogóle , pracowała. Wyobrażałam sobie, że jestem

żoną Koralkiewicza, nigdy żadnego ostrego pogotowia, żadnych obaw, że skóra mi

się kiedyś pomarszczy i wyschnie. Moje wizjonerstwo wydało mi się dość szokujące,

zastanawiałam się, co we mnie wytworzyło ten przerażający sposób myślenia. Czy

oglądanie klęsk i porażek różnych par dookoła mnie? Wszyscy oni wychodzili z

punktu właściwie dobrego, stan wzajemnego zainteresowa-j nia sobą, pociągu

fizycznego nazywali pospiesznie miłością, pobierali się, czas pewien przesypiali

w radosnym otumanie-j niu, budzili się powoli albo gwałtownie... I wtedy albo

rozwo-j dzili się w sposób godny, albo maglowo-karczemny, względnie, połączeni

dzieckiem, telewizorem i ratami ORS-u dreptali! obok siebie obojętni, źli,

kuśtykali w bezmiarze kłamstw i sprzeniewierzeń, rezygnując powoli z coraz

większych obsza-j rów urody świata. Z Koralkiewiczem nic podobnego by mi si

przydarzyć nie mogło. Żyłabym sobie przy łaskawości los

46

dwadzieścia pięć, trzydzieści lat, jako pani magister Koralkie-wiczowa,

podróżowała samotnie, zajmowała się trochę kuchnią, interesowała sztuką,

literaturą, bez zastanawiania się, co robi mąż, kiedy mnie nie ma, bo nic by

mnie zwyczajnie to nie obchodziło... Może nawet jakieś dziecko. Bo chyba można

kochać dziecko od niekochanego mężczyzny? Można kochać -odpowiadałam sobie -

tylko że się go nie pragnie. No i Koral-kiewicz jest przez te wszystkie lata

dobrym, poprawnym mężem i ojcem, potem dostaje sklerozy... to się trafia. Nie ja,

tylko on. Ja mu mówię z wyrozumiałym uśmiechem: „Mój drogi, mówiłeś to już pięć

razy" - i poprawiam mu troskliwie pled, wyrozumiałości pełna, bo według mojej

koncepcji to byłoby gdzieś na tarasie domu wypoczynkowego. Jeśli ja umrę

wcześniej, co daj Boże amen, to on mnie pięknie pochowa i będzie dzielnie

stawiał swoje małe stopki za moją trumną, autentycznie niepocieszony, bo ze mną

odejdzie coś, w czym sprawdzał się jego ład i porządek, coś, przeciw czemu

musiał oponować. A jeśli on pierwszy odejdzie do wieczystej chwały, to

naturalnie ma do ostatniej chwili zapewnioną pomoc i opiekę, i gwarancję, że nie

oszczędzę na pogrzebie. We mnie nawet smutek, ktoś odszedł, czy tak być powinno,

ale żadnej rozpaczy. Potem przejrzę w jakieś samotne popołudnie jego starannie

ułożone papiery, mruknę głośno „a cóż to było za życie bez pasji", wyrzucę

nareszcie tę wodę po goleniu, która mnie nieważnie irytowała przez te wszystkie

lata, choć nigdy mu na to nie zwróciłam uwagi ani nie kupowałam innej, odeślę

jego rzeczy jakiejś rodzinie i urżnę się na starość po raz pierwszy od lat

trzydziestu w samotności, co może mnie przyprawić o zawał, ale zaryzykuję. Same

więc płynęłyby dla mnie z tego związku korzyści. Z nim nie bałabym się odruchów,

impulsów, spontaniczności, nie kontrolowałabym się, mówiłabym, wyjdź z pokoju,

przyjdzie do mnie masażystka. muszę być systematycznie poklepywana, choć już

chyba nic nie zniweczy tych obwisłości, a jeśli on by nawet nie wyszedł, to

mógłby w kącie siedzieć nad gazetą, drzemać, nie przeszkadzałby mi.

47

Ale na ogół, po takiej nudnej kawie, podczas której urozmaiceniem był dla mnie

krem orzechowy i te bzdurne myśli, z ulgą żegnałam Koralkiewicza, przeświadczona,

że nie przełamię się nigdy na tyle, aby móc ułożyć sobie życie w tym cichym

kanionie psychicznej wygody. Ale takie myśli były, zjawiły się zrazu, jako

szyderczy, autoironiczny nurt, później, zalegalizowały się jako wariant do

przyjęcia całkiem możliwy, wracały jako ratunek przed udręką, którą mi niósł

zwią-zek z Marcinem.

Czasami, podświadomie, a na pewno wbrew woli, wymykała mi się mało subtelna

uwaga. Kiedy na przykład wracaliśmy z kina i omawialiśmy wdzięki jakiejś seks-

bomby. To ja na ogół rozczulałam się nad nadmiarem tych wdzięków, sama ich

niemal pozbawiona. Chciałam, aby kontrast, który powinien był mu przyjść na myśl,

zagrał na moją korzyść.

- Przesadzasz, wcale nie była taka szałowa - mówił tonem, w którym węszyłam

pewne znudzenie.

- Naturalnie - mówiłam - naturalnie. Kobiety z anatomicznego punktu widzenia nie

mogą cię już interesować.

- Co za bzdury - protestował.

- Więc mogą?

- Ty? Z każdego punktu widzenia - odparł.

Na głupie pytania na ogół otrzymuje się głupie odpowiedzi. Nie powinnam mieć o

to do Marcina pretensji, to ja go prowokowałam, sama wciągałam go we frazesy. W

złym znaczeniu intrygował mnie jego zawód. „Intrygował", to za słabo powiedziane,

w innym wymiarze myślenia. Właściwie szokował mnie i przerażał. Nie miałam

odwagi o nic go pytać, ale nie mogłam zatrzymać mojej wyobraźni. Kiedy

rozmawialiśmy o pracy, dzieliliśmy się wrażeniami z tego, co się wydarzyło w

ciągu dnia, zachowywałam się chyba jak człowiek przemarznięty, rozcierałam

dłonie, choć chciałam to wszystko przed nim ukryć. Chciałam za wszelką cenę

traktować sprawę zwyczajnie. Istnieją takie zawody - mówiłam sobie -kobiety

pracujące w tej specjalności sama uważam za niepo-

48

rozumienie. Przecież ja też korzystałam z usług kolegów Marcina. Nie jestem

dzieckiem, muszę to wszystko przyjąć naturalnie, nie zwracać na to uwagi. Ale

wiedziałam, że z tym podłym dla siebie, i innych! - charakterem nigdy nie

uwolnię się od tego całkowicie. To, co najwyżej osiągnę, to będzie zgoda, a nie

wykluczenie z naszego życia. Wiedziałam, że będzie mnie to gnębić, nurtować, że

będę prowokować pozornie swobodne, „ogólnoludzkie" rozmowy, żeby wysondować, czy

nigdy nie zainteresowała go żadna pacjentka? Jak to, nigdy. A ja, pacjentka

potencjalna? Trudno założyć, że oszołomiła go moja uroda, mój wygląd był bardzo,

bardzo daleki od oszałamiającego. Znaczyło to jednak, że zwracał na swoje

pacjentki uwagę? Posuwałam się w dręczących myślach dalej. Czy słyszał szelest

bielizny zdejmowanej za parawanem? Pacjentki, pielęgniarki, żona, kochanki,

Teresa. „Życie mężczyzny składa się z idiotycznych przyzwyczajeń i byłych

kochanek" - myślałam obserwując, jak Marcin czyści fajki. A palił przeważnie

papierosy, fajkę niezmiernie rzadko.

Dziwne sprzeczności tkwiły we mnie. Zarozumiałość obok kompleksu niższości.

Wyniosłość wobec tych, którzy mnie kochali, wobec tego pierwszego, Koralkiewicza,

poczucie mniejszej wartości w stosunku do Marcina, którego kochałam ja. Czułam

się zagrożona ze wszystkich stron. Ten lęk nie obejmował tylko pielęgniarki,

siostry Luizy, która pracowała razem z Marcinem. Była to dziewczyna zbyt mocno

zbudowana, masywna, umalowana trochę krzywo, pojęcia nie miała o tej sztuce.

Marcin żyrował jej weksle, to za radio, to za telewizor, robił sobie z niej

dobroduszne żarty. Luiza naprawdę miała na imię Ludwika oraz dokładnie tyle lat

co ja. Zastanawiałam się, która z nas jest jednak starsza.

Czasami, niezmiernie rzadko, wpadałam do Marcina, kiedy zdarzało się tak, że

obydwoje kończyliśmy pracę mniej więcej o tej samej porze. Przyglądałam się

wtedy masywnej, zbyt mocno zbudowanej Luizie. Wyglądała na kobietę świa-

49

domą w każdym stopniu celowości swoich działań, na kobie* tę nie kwestionującą

niczego. Wyobrażałam sobie, jak wstąjl rano, myje się, robi sobie śniadanie, je

z namaszczeniem i M smakiem, cieszy się z kruchości szynki, powoli pakuje ka

????? do pracy - wyciągając uprzednio z torby wczoraj scho, wane tam papierki,

pergamin, który wydał jej się zbyt czyś» ty, aby go wyrzucić. Zabiera z sobą

płócienną serwetkę, która w pokoju pielęgniarek ma zaakcentować jej zmysł

estetyczny, jej taniutką, codzienną elegancję.

Potem - pewnie Luiza przejeżdża szminką po wargach] Patrzy na swój pokoik z dumą

i satysfakcją, pieszczotliwie zamyka drzwi i wychodzi na ulicę. Wsiada do

tramwaju, zal tanawia się, kiedy wreszcie ze swojej skromnej pensji spłaci raty

za telewizor. Pewnie'jest zadowolona, że wczoraj po pracy przerobiła sobie

własnoręcznie sukienkę. Z tą kobietą tak różną ode mnie - a może podobną -

Marcin przebywał siedem godzin dziennie. Z tej strony zagrożenia nie czułam. Isl

nienie Luizy zaakceptowałam. Moja chęć wynalezienia prl paratu, któiy dosypany

do zupy byłby w stanie każdej kobiecie w polu widzenia Marcina dołożyć lat

przynajmniej trzydzieści - Luizy nie dotyczyła. Skąd ta zazdrość, ta zachłanność?

Ano, nie wiem. Mało się wie o sobie. W każdym rl zie niech cię to nie zwodzi i

nie myl narastania zazdrości z intensyfikacją uczucia. To dwie różne sprawy:

miłość a chęć władzy posiadania.

Wracając do Luizy. Była to kobieta jakaś bardzo dorosła opanowana, bez

kompleksów z powodu braku mężczyzny w jej życiu. Uznałam ją za niegroźną,

uznałam za kobietę, która myślą nie wybiega poza najłatwiej dostępne możliwości.

I sądzę, że w kreowaniu tego akurat werdyktu byłam nil omylna. Nieprzewidziane

możliwości ja sama podetknęłaifl Luizie pod nos. „Cóż za reżyser umiera we mnie"

- takie słowa powinnam wyrzęźić, kiedy będę umierać. Owszem, należę do ludzi,

którzy wyobrażają sobie własny pogrzeb i własne nekrologi.

50

Mało, jak dotąd, mówię o Marcinie. On jest przecież właściwym bohaterem, a nie

ilustracją tej opowieści. Jego postać chciałabym ci jakoś wyraźnie nakreślić.

Powiedziałam ci, że ponure kalkulacje, dotyczące na przykład małżeństwa z Ko-

ralkiewiczem, wynikały z nadmiaru mojego uczucia. Ale teraz szczerze. Z tego

nadmiaru wyłonił się Marcin jako obiekt inwestycji. Byłam gotowa zainwestować

wszystko. To prawda.

Historia nasza będzie miała pewien punkt zwrotny. Nie, jeszcze nie teraz. Co ja

właściwie chcę ci udowodnić? Że kłamstwo bywa spontaniczne? Przecież nie cała

jestem kłamstwem. Gdzie ten obszar i te regiony, których kłamstwem dotknąć nie

wolno? A może kłamstwo bywa potrzebą prawdy? Nie chcę, abyśmy wynajdowali nowe

sformułowania na to, co jest „prawda", szczególnie w tak mrocznej i zagmatwanej

strefie ludzkich uczuć, podlegające] tylu napięciom, nieuchwytnej niemal,

nieustannej zmienności. Więc musimy się umówić, że prawdą było to, że istotnie

kochałam Marcina. Nie sposób kwestionować wszystkiego. Negacja jest łatwa,

szczególnie z pewnego dystansu. Każde zjawisko po jakimś czasie można tak czy

inaczej usiłować podważyć. Sprawy względności zostawmy więc matematykom i

filozofom.

No więc, żeby to jednak uściślić - kochałam Marcina nie do końca, a więc więcej.

Czy nie odkryłeś jeszcze tej prawdy: nie do końca - to znaczy więcej? Porównaj

to z człowiekiem pijanym. Jeżeli urżnie się w belę, w trupa, to po prostu zwali

się z nóg i nic dla niego nie istnieje, świadomość mu się wyłącza. A pijany tak

do granicy, ale tylko do granicy tej świadomości utraty, jest pijany bardziej,

pijany więcej właśnie 0 świadomość swojego stanu. Skracając to: jeszcze myśli.

Odzwierciedla to idealnie stan moich uczuć do Marcina. Nie zwaliła mnie ta

miłość z nóg na tyle, żeby myśleć w ogóle Przestać. Niestety, ale nie. A potem

margines na to myślenie zostawiany powiększał się i powiększał. A niedobre ,

niekie-

wręcz nieludzkie było to myślenie. A uważałam, natural-

51

nie, że wszystkie jego myśli powinny dotyczyć mnie. Ponie-4 waż nie byłam tego

pewna, stąd te spłoszone, śpiewne refre-J ny „o czym myślisz". Wolałam banalne

„o tobie" niż „o ni-j czym". Chyba bywało na mojej twarzy rozczarowanie do uk-l

rycia , jeżeli odpowiadał: „Zastanawiam się, czy ten obraz nie wisi trochę

krzywo". Siedziałam, patrzyłam na niego, baJ łam się czegoś i knułam dramat.

Bałam się, że on nie wierzy w miłość. Postanowiłam więc być egzaltowana, byle

nie doi 'śmieszności, i tę jakąś jego niewiarę przełamać czarem tej

powściągliwej egzaltacji, rozumiesz mnie? Musiałam dogrzel bać się w nim do

warstwy, którą uważał za skamieniałą,\ dawno wystygłą. Do jakichś młodzieńczych

porywów. On sąl dził, że kocham w nim ten jakiś chłód, brak żarliwości,! i choć

wiedział, że postanawiam to zwalczać, zakładał, że te* go nie dokonam. Że

rezygnacja z dokonania tego stwarza wJ mnie tę uległość. Ta moja uległość

osaczała go bardziej nij emanujący z każdego gestu sex.

Czasami łapał mnie na spojrzeniach niekontrolowanych! wtedy nie miałam w sobie

chyba nic z kobiety zakochanej J a w oczach coś nie budzącego zaufania. Wtedy

instynkt sal moobrony kazał mu zawracać, wychodzić z powrotem na pol wierzchnie,

obwarować się, otoczyć. Ale wystarczały moje rę-l ce, czuły głos, położenie

głowy na jego kolanach, aby doszedł! do wniosku, że się myli, że mnie krzywdzi,

że nigdy nie był wam komediantką. A pokaż taką kobietę, która nią nie byl wa. I

miałam za sobą ogromny, ważki argument: słabość.] Słabość pozorną.

On nie wiedział, że moja słabość jest wystarczająco mocij na, żeby rozwalić jego

siłę. I miałam nadzieję, że się nie do-; wie. Ale się o tym dowiedział.

52

VII

Przy tym pozornym braku logiki, to wszystko jest zdumiewająco konsekwentne. To

znaczy moja polityka była konsekwentna. Musiał się pojawić ten trzeci. Szczepan

przylgnął do nas, bo stanowiliśmy bardzo, tak na pierwszy rzut oka, zwartą parę.

To podnieca, intryguje. Szczepana poznaliśmy na dancingu. Był znajomym naszych

przyjaciół, przypadkiem tam spotkanych, potem wiesz, wspólny kieliszek w barze,

jakiś taniec. Nie zrobił na mnie żadnego wrażenia, poza tym, że był uroczo

wstawiony i miał ładną kamizelkę. Okazało się, że mieszka w Krakowie, nie był

nigdy na Wawelu, co uznałam za wypowiedź pozerską i co rozbawiło mnie do łez, bo

była już druga w nocy, a ja cały wieczór czułam się wspaniale, co rzadko mi się

zdarza w knajpie. Wiesz, to już był ten stan, kiedy wszystko musuje, podnieca,

kłębi się i ma się ochotę pocałować barmana. Już ta wspólnota towarzystwa, które

przyszło tu coś zabić, szuka tego rauszu, którego nie daje napicie się na jakimś

przyjęciu, tych rozmów-błys-kotek, które nic nie znaczą, ale na chwilę czynią

człowieka kimś innym, niż jest między godziną ósmą rano a piętnastą po południu,

już tylko to stwarza ten nastrój. A mnie szale-

53

nie rzadko udaje się w to wpaść, włączyć się. Wszystko potrafię w sobie zabić

analizą, bo na tym w końcu polega mój zawód. A może to nie ma nic wspólnego z

moim zawodem, nie łudźmy się, oczywiście, że nic, to wypływa z mojej natury.

Paskudnej z pewnością, dla innych, ale najbardziej dla mnie. Więc tak na ogół,

kiedy jestem na dancingu i patrzę, jak się pieni to sztuczne, nocne życie, jak

się przewala ta iluzja, wybucha, cichnie i opada, mam chwilami chęć poś-ciągać

obrusy albo odsunąć na bok refrenistkę i krzyknąć do mikrofonu: „Ludzie,

klękajcie, czyńcie pokutę, wybiła wa-j sza ostatnia godzina!" Ale choć bywa to

nie do odparcia czaj sami, niestety, nigdy nie udało mi się tego wykonać, bo

oczywiście mam jakieś ślady obycia towarzyskiego i rozeznanie, jak się zachować

w rozmaitych sytuacjach.

Nie wznoszę więc tych wzniosłych okrzyków, ale siedzę! i z zaciętością, z

zaciekłym uporem psuję jakby naumyślnie za-J bawę, wyobrażając sobie, jak ta

sala będzie wyglądała za parJ godzin, ziewających kelnerów, którzy z odrazą

zbierają talerze; i nie dopite kieliszki, apatię i ciszę tej sali, trwożny świt,

który to wszystko ogarnie, jakiś brzęk naczyń z kuchni, puste, odwrócone do góry

nogami krzesła, i myślę, że to wtedy dopiero maj właściwe proporcje, że to jest

prawda, a my się nędznie w nocy1 oszukujemy, wchodząc na tę salę w poszukiwaniu

wytworno-ści, świateł i aprobaty innych ludzi na to, jak się wspaniale bawimy.

Lecz tego wieczoru, kiedy poznałam Szczepana, nie rozj myślałam o tym, byłam

włączona, nie zbuntowana, byłam cząstką tej złudy, która już złudą nie była,

skoro ogarnęła mnie prawdziwie, poruszałam się inaczej, powiedziałabym' z

pewną frywolnością, której normalnie nie posiadam, lekko kołysałam biodrami,

chciałam się podobać, podobać, podobać, nie dlatego, żeby mi to akurat sprawiało

wielką przyjemnośćj choć może trochę, ale dlatego, żeby Marcin to widział, żeby

mu to dać. rzucić, pokazać, że to dla mnie nic nie znaczy.

Szczepan był właśnie jednym z elementów tego nastroju, siedział w barze z lewej

strony, Marcin z prawej i ja chyba

54

plotłam zabawne bzdury, bo obydwaj wybuchali śmiechem, co ich w przedziwny

sposób jednoczyło, bo nie była to jeszcze żadna rywalizacja, tylko po prostu

wspólna zabawa, kobieta, którą jeden kocha, a drugiemu zaledwie się podoba i ten

drugi swoim śmiechem i leciutką adoracją wyrażał uznanie dla tego pierwszego,

jeszcze nie zazdrościł, tylko właśnie uznawał. Machałam nogą, a kiedy obsunęło

mi się ramiączko od sukni, przywoływałam się do porządku i odmówiłam wypicia

następnego kieliszka. Potem wyciągnęłam szklankę soku z lodem i wsadziłam

do ust papierosa. Szczepan strzelił swoją zapalniczką, a Marcin podsunął mi

płonącą zapałkę i tak tkwiłam przez sekundę między dwoma ognikami, co

wystarczyło, żeby dostrzegł, iż się zawahałam. Bzdura to naturalnie, dziecinada,

która się często w towarzystwie zdarza i do której nie można przywiązywać wagi,

ale w tej sekundzie musiało zaistnieć coś co Marcina spłoszyło i ja to

zrozumiałam, bo po zapaleniu papierosa od zapałki powiedziałam, że chciałabym

już pójść, z góry wiedząc, że Marcin się na to nie zgodzi, taki mnie pewny,

zresztą nie tylko z tego powodu. Przede wszystkim, żeby ukryć moment męskiej

zazdrości, żeby Szczepan tego nie zauważył, może nawet, on sam nie mógł o tym

zapomnieć. I rzeczywiście, wróciła prawie natychmiast poprzednia atmosfera,

tańczyliśmy, do Szczepana przyklejała się dosłownie jakaś ładna dziewczyna,

potem straciliśmy go z oczu, ja z kimś tańczyłam, Marcin z kimś tańczył i kiedy

usiadłam przy barze, zbliżył się do mnie Szczepan i położył przede mną wielkie,

czerwone jabłko. Gdyby zrobił jeden z tych gestów, wiesz, bukiecik fiołków czy

wiadro róż, przyjęłabym z uśmiechem i za minutę nie pamiętałabym o tym. Ale to

jabłko błyszczące, na czarnej tafli baru, na tle butelek i tych podniesionych

przez alkohol kobiecych śmiechów było czymś niezwykłym, było czymś na

tej sali najbardziej autentycznym, patrzyliśmy na nie obydwoje i

wiedziałam, że myślimy o tym samym. Ugryzłam. Potem zjadłam całe i śmialiśmy się

w dalszym ciągu, nie wiem z czego, już w trójkę. Marcin zapytał,

55

skąd ja wzięłam jabłko o tej porze, a ja o to samo zapytałam Szczepana, a

Szczepan położył palec na ustach, jakby chciał dać do zrozumienia, że je ukradł

z sejfu albo wyczarował. Orkiestra przestała grać, wybuchł ten ogólny gwar,

zlepek głosów, szeptów i śmiechów, a ja dobrze znam ten moment, kiedy trzeba

przerwać najbardziej szampańską zabawę, kiedy nie można jej ciągnąć dłużej, aby

jej nie zepsuć. Nie wiem, co Marcinowi przyszło do głowy, dlaczego tak zrobił,

prowokował los, czy chciał mnie wypróbować, bo kiedy już kategorycznie

oświadczyłam, że idziemy, zaproponował Szczepanowi, żeby wyszedł z nami. Na co

Szczepan przystał z ochotą i wtedy chyba jeszcze nie ze względu na mnie, tylko

raczej w celu kontynuacji tej tak wesoło spędzonej nocy, a może tliła się w nim

już reminiscencja tej sekundy z papierosem i to wspólne, migawkowe porozumienie

nad jabłkiem, nie wiem. Na ulicy było chłodno i ten chłód jakoś na chwilę

wszystko urealnił, z czegoś nas okradł, wszyscy poczuliśmy się niepewnie, głośno

się zastanawiając, co zrobić z resztą nocy. Wzięliśmy taksówkę i pojechali do

zaprzyjaźnionego z nami małżeństwa, wiesz, do jednej z tych par, do których

można spokojnie wpaść o czwartej rano i będzie się mile widzianym. Szczepan nic

nie mówił na temat towarzystwa, z którym przyszedł i które tak beztrosko

porzucił, nie pytał też, czy mu wypada iść do obcych ludzi, wpadł w tę nocną

konwencję.

U naszych znajomych właśnie dogasało jakieś przyjęcie, ktoś się w przedpokoju

ubierał i my staliśmy się radosnym, ożywczym zastrzykiem, podnietą co najmniej

na godzinę. Pan domu, należący do mężczyzn wytwornych, był w koszuli z

podwiniętymi rękawami, kołnierzyk miał pod szyją rozpięty, żałośnie zwisał mu

krawat, i natychmiast zaczął kręcić dla nas coctaile, gin z wermouthem. Z tym,

że więcej ginu. Po wypiciu tego orzeźwiającego napoju poczułam się znów na

dobrym rauszu i usiadłam na kanapie pełna świadomości, że dzieje się coś

dziwnego. Marcin ze Szczepanem zawzięcie o czymś rozmawiał, pan domu podał mi

drugi kieliszek,

56

który piłam z narastającą przyjemnością, wygłaszałam monolog, który był

chyba krzyżówką wypowiedzi grabarza z Hamleta z felietonem Wiecha, mnie w

każdym razie, wydawało się, że mówię rzeczy szalenie odkrywcze i wielkie. Pani

domu przyniosła kawę, kiedy zbliżyła się do Marcina wymienili ze sobą spojrzenie,

przysięgłabym, na mój temat: „Ta mała piła dziś i jest wstawiona". A może

chciałam widzieć źle, ale chyba nie, bo zauważył to także Szczepan, popatrzył na

mnie i podał mi kawę. Więc to spojrzenie niejako poza mną, uznałam za pierwszą

nielojalność Marcina, bo mógł po prostu podejść do mnie, powiedzieć: „kochanie,

dosyć już tego", czym byłabym zachwycona, bo lubię taki publiczny terror. Ale

nie, to nie mieściło się w jego sposobie bycia, nigdy nie był moją asekuracją w

towarzystwie, byłam zdana na siebie, a na siebie nie zawsze mogę liczyć, jak

wiesz. Są stany i sytuacje, których nie potrafię przeżywać sama i stąd plącze

się po moim życiu Koralkiewicz, który zawsze jest, pewniak, mur chiński, lecz

coś niecoś rozumiejący, tratwa, rozumiesz. Ale nie on. Mówię to, żebyś

całkowicie zrozumiał, jak mogło dojść do tej historii ze Szczepanem, bo tu chyba

chodzi głównie o motywy, prawda?

Więc tamtej nocy nic się właściwie nie stało, świt zaglądał przez kotary,

wszyscy byli już zmęczeni i osowiali, jeszcze jakieś toasty, wznoszone bez

przekonania, bez szczypty tej pewności, że się spełnią, jaka bywa do pierwszej w

nocy, raczej tłumiliśmy zgrozę, że oto już dzień i trzeba będzie funkcjonować w

rzeczywistym wymiarze, więc jeszcze po jednym i dalej klęska, zobaczenie się w

lusterku i mieszkanie, które objawia się jako śmietnik. Ktoś potrącił wazon,

wylała się woda, rozsypały się róże, co na nikim nie zrobiło najmniejszego

wrażenia, pani domu, lekko ziewając, wyraziła ubolewanie, że wazon się nie

stłukł, taka skorupa. Ale jedna róża upadła na taboret obity zielonym rypsem,

spojrzałam tam i spojrzał Szczepan. Na środku pobojowiska był to efekt niezwykły,

ta wilgotna róża, coś na kształt jabłka w barze.

57

, I to był ten drugi moment, kiedy widzieliśmy ze Szczepanem to samo, a Marcin

nie wdział, był poza nami. Rano Szczepan pojechał do Krakowa, zaopatrzony przez

Marcina w nasze adresy i telefony, gorąco zapraszany, choć właściwie nie objawił

się nawet jako świetny kompan, lecz wyczuwało się, że coś sobą reprezentuje, ale

chyba żadne z nas nie zastanawiało się, co. Szybko zapomnieliśmy o tej nocy, i o

Szczepanie, weszliśmy w swoją egzystencję, w swoje zmagania się z tym, co nas

spotkało, ja także przez długi czas nie wracałam myślami do tej nocy. Dopiero

potem, potem, tu zaczę- , łam widzieć początek skazy, rysy, której istnienia na

razie Marcin nie podejrzewał. Dlaczego go zapraszał, dlaczego był dla niego taki

miły. Może w niezrozumiały sposób zwietrzył w nim rywala, którego chciał

zwyciężyć, pokonać? On też pewnie tego nie wie. Potem był Sylwester, którego

spędziliśmy we dwójkę w jego mieszkaniu, i kiedy składaliśmy sobie życzenia,

punktualnie o północy, zadzwonił telefon. Pomyślałam o Szczepanie, nie rozumiem

dlaczego, ale podnosząc słuchawkę, byłam pewna, że to on. „Kraków łączę" -

usłyszałam, i zaraz głos Szczepana, taki zwyczajny: „miło wspominam tamten

wieczór, wszystkiego dobrego", ale przecież w takim wypadku wysyła się kartkę

pocztową, a nie czyha na północ noworoczną. Ucieszyłam się. Marcin także

podszedł do telefonu i tak na międzymiastowej linii leciały banialuki: „jeśli

pan będzie w Warszawie, jeśli państwo będą w Krakowie". Nie wiem, jak ci to

opowiadać dalej, bo przecież ważne jest to, co było między nami, działo się tak

wiele, ale w ten sposób nigdy ci nie wyjaśnię sprawy ze Szczepanem. Po tym

telefonie Szczepan nie odzywał się aż do wiosny, w czym nie było nic dziwnego,

przecież nie znaliśmy się właściwie, złączeni przypadkiem na jedną hulaszczą noc.

Teraz myślę, że on przeczekiwał, czekał po prostu aż coś się między nami popsuje,

bo wtedy, na pozór, nasza miłość, mimo drobnych zgrzytów-, biła od nas jak łuna.

Najtragiczniejsze jest to, że się doczekał. A czekać umiał, zaraz usłyszysz.

58

Nie w ten sposób, jak sobie wyobrażasz, że nic, tylko myślał o mnie, przeciwnie,

jestem przekonana, że zabawiał się solidnie i pełną piersią, ale ja go

interesowałam, więc może sam o tym nie wiedząc, wkalkulował mnie w swoje plany.

Zjawił się w Warszawie dopiero wiosną, zadzwonił, przypomniał się, choć wiedział,

że jest pamiętany, zaprosił nas na kolację, na którą się wybraliśmy, a potem

przyszliśmy do mnie. Zrobiłam herbatę i zadzwoniłam po czwartego do brydża.

Przyszła moja koleżanka, która grała nieźle, a ja tak, wiesz, jeśli gram z

bardzo mocną trójką, gram dobrze, bo muszę się skoncentrować, jeśli ktoś gra

słabiej ode mnie, natychmiast i radośnie przystosowuję się jego poziomu. W

czasie licytacji rozmyślałam o rozmaitych rzeczach, rozgrywam mechanicznie,

brydż istotnie przestaje być brydżem, czyli grą wymagającą skupienia. Oni

obydwaj grają znakomicie, ale ta moja koleżanka... Wyglądało to mniej więcej w

ten sposób: „Piki. Dwa trefle. Dwa kiery, gdzie ty kupiłaś bluzkę w takim

kolorze. Pas. Dwa piki. Trzeci trefl. Trzeci pik, w Modzie Polskiej można się

ubrać, tylko trzeba czatować na coś oryginalnego. Pas. Cztery piki, czy ty

słyszałaś, że Hanka wyjechała ze Stasiem do Zakopanego, tam się pokłócili, i

wrócili już każdy z kimś innym, poproszę o wist, wątpię, czy zrobimy te cztery

piki, mamy trzynaście przeliczeniowych punktów, jak to powinnam pasować, z taką

kartą?" Szczepana to bardzo bawiło. Nie mogłam nie pomyśleć, że Marcina jeszcze

niedawno też, w czasie, kiedy wspólny brydż był naszym flirtem, teraz już siadał

do kart poważny, rzekłabym, nadęty, grał tak, jakby ten brydż miał

rozstrzygać o naszym losie, jakby w ruletce stawiał włości dziadunia. Krzyczał

na mnie, że po co mi te karty, ten pretekst, skoro chcę sobie pogadać o

głupstwach, a kiedy w końcu zaplątałam się w czterotreflówkę, bo sądziłam, że to

wejście naturalne, a nie konwencyjne, i on, myśląc, że mamy komplet asów,

„wyrzucił" szlemika, którego musiał położyć bez jednej, zupełnie poważnie zaczął

na mnie krzyczeć. To wiesz,

59

jaki był już między nami etap, niby bardzo się kochaliśmy, ale już przenikały w

to złośliwości, walka o supremację, o dominującą rolę w tym związku, co w końcu

musi doprowadzić do przegranej, i to obydwie strony. We mnie wstąpił demon,

zaczęłam się po prostu wygłupiać, na złość, przeciw niemu, przeciw sobie. Kiedy

ogarnięta niszczycielską pasją, wpadnę w taki trans, nie potrafię się

zatrzymać, choć w środku mnie skowyczy rozpacz, że popsuję wszystko. Nie było

to jeszcze milczące porozumienie ze Szczepanem, jakaś taka myśl, która niekiedy

rodzi się wbrew nam, nie wiadomo skąd, nowotwór na spostrzeżeniu, które

można ujawnić w każdej chwili głośno, ale znów tego wieczoru coś mnie do

Szczepana zbliżyło. Powiedziałam, ze mam tego dosyć, przestaliśmy

więc grać i Marcin od razu zrobił się miły, może żałował, a może odszedł od tego

cholernego męskiego skupienia nad wszystkim, co się robi w danej chwili.

Zaczęliśmy snuć plany urlopowe. Szczepan mimochodem wspomniał, że ma wujka-

samotnika, który jest leśniczym, że to wielka przyjemność posiedzieć tam

tydzień, że gorąco zaprasza, jeśli mamy chęć... Leśniczówka, wuj-samotnik, las,

jezioro, jakieś grzyby, to owszem, to była pokusa, ale ja już oprzytomniałam po

brydżowym zacietrzewieniu i zaklinałam Marcina w duchu, żeby się nie zgadzał na

propozycję Szczepana. Wolałam, żebyśmy wyjechali bez planu i tylko we dwoje. Nie

powiedziałam tego głośno, być może dlatego, żeby się nie ośmieszać, że

zaproszenie Szczepana traktuję jako mniej niewinne, niż mogło być w

rzeczywistości, a być może dlatego, że chciałam się przekonać do czego to

wszystko zmierza. Tymczasem on zapalił się do projektu i zaczęli omawiać już

zupełnie konkretnie, kiedy i w jaki sposób dotrzemy do wuja. Ustalili, przy moim

milczeniu, datę spotkania na wrzesień, i to że Szczepan po nas przyjedzie.

Ponieważ była moja koleżanka, zaproszenie obejmowało także ją. Powiedziała, że

bardzo chętnie, ale jeszcze zobaczy. Na tym stanęło i Szczepana znowu nie

widzieliśmy aż do września. Sami przez dwa

60

tygodnie sierpnia włóczyliśmy się po wybrzeżu, przenosząc się z jednego miejsca

w drugie, nie wiadomo po co, jakby wraz ze zmianą mieszkania można było się

spodziewać tego sojuszu absolutnego, tego całkowitego porozumienia, którego już

zaledwie momenty mogliśmy uzyskać. Ale ciągle spętani wielkim początkiem naszej

miłości, ciągle wierzący, szukaliśmy się, pełni nadziei, jeszcze ufni. Chwile

rozdrażnienia przypisywałam temu, że jestem pozbawiona łazienki, że na śniadanie

jest herbata zbyt słaba, że ser zeschnięty. Wróciliśmy do Warszawy obolali, nic

nie mówiliśmy o tym wrześniu, ale dziwna rzecz, że kiedy Szczepan zjawił się po

nas, byliśmy gotowi i spakowani. Ta moja koleżanka nie pojechała, zdaje się, nie

bardzo wiedziała, co ma powiedzieć swojemu mężowi. Dosłownie w momencie, w

którym pokazał się Szczepan, zaszła w nas gwałtowna przemiana. W jednej chwili

opadły wszystkie urazy i żale, czułam że już nie pamiętamy obydwoje tych godzin

nudy, ratowania się spacerami nad morzem i czytaniem książek, że wszystko

zaczyna się od początku. Możliwe, że byliśmy w stadium, kiedy potrzebna nam była

widownia, abyśmy mogli się kochać, a w tego rodzaju kwestiach nie ma lepszej

publiczności niż publiczność zazdrosna. A może zawsze byliśmy w takim stadium. A

leciutka zazdrość Szczepana była wyraźna. Pewnie już się spodziewał, że zastanie

nas poharatanych, rozdartych, a my tymczasem śmieliśmy się do siebie oczami,

śmialiśmy się z tego, jak blisko byliśmy zwątpienia. Byłam niemal szczęśliwa. To

zdarza mi się w momentach tylko tej unii kompletnej, wiary całkowitej, nadziei

triumfującej. Zabraliśmy swoje rzeczy i zeszliśmy do samochodu. Usiadłam z

przodu, tak wypadało. Od razu wiedziałam, jak mocno Szczepan czuje moją obecność

i jak mocno Marcin czuje obecność Szczepana. A ja? Kochałam przecież Marcina,

Szczepan miał już wyznaczoną rolę drugoplanową. Po co ludzie, którzy się kochają,

grzęzną w takie sytuacje, pojęcia nie mam. Ale na pozór wszystko było w porządku,

zwyczajnie, jedziemy ze znajo-

61

mym do leśniczówki, chwila irytacji Marcina, że musimy wrócić, bo ja mam

pewność, że nie wyłączyłam żelazka, śmiech, bo naturalnie wyłączyłam, choć

naprawdę nie mogłam sobie przypomnieć tego momentu, kiedy wyciągnęłam sznur z

kontaktu, jakaś gospoda po drodze, w której jedliśmy naleśniki, biorące udział w

złotej patelni, ospała kelnerka, która podała nam najpierw kawę, potem naleśniki,

a na końcu śledzie w śmietanie, czyli, zabawa, urlop, relaks, ja z mężczyzną, do

którego należę, którego kocham i „z którym nie rozstanę się do końca życia", i

my w towarzystwie uroczego znajomego, który nas zabiera na grzyby. Wiesz, te

moje tendencje do uzwyczajniania sytuacji wtedy, kiedy sytuacje są niezwykłe, i

na odwrót, wynikają ze strasznego niepokoju, który we mnie tkwi, z tej wiecznej,

śmiertelnej pogoni za stanem doskonałym, że złapaniem i zatrzymaniem nastroju,

który daje muzyka, z chęcią przekonania się, że to, wszystko jest złudą,

świńskim kłamstwem, marzeniem i ucieczką. I nie chcę żyć, jeśli tego nie ma.

Wuj-samotnik był szalenie interesujący. Coś w nim tkwiło, czego nie mogłam

przeniknąć, bo miał smutne oczy i mruk był z niego okropny. Szczepan widocznie

uprzedził go o naszym przyjeździe, bo wszystko było wspaniale przygotowane, na

kolację żur z kartoflami i dzikie kaczki, po dwie sztuki na głowę. Zadziwiająca

czystość panowała w tym domu prowadzonym przez mężczyznę. Jedliśmy kolację w

wielkiej kuchni, takiej, w której panuje atmosfera bezpieczeństwa, rodziny,

pewności, gdzie nad piecem wisi sitko i durszlak, lejek i blaszany garnczek do

nabierania wody z wiadra, w takiej kuchni, która nie ma nic wspólnego z naszymi

ste-1 rylnymi lodówkami, suszarkami i wiszącymi szafkami. Nad piecem na sznurku

- ścierki, trzaskał ogień, zapach lasu i lnianego obrusa widocznie wysuszonego

na wietrze przenikał to wszystko, wydawało mi się, że ściany coś szemrzą. Wuj

przyniósł z piwnicy pękaty gąsior nalewki na dzikich porzeczkach, pociągnęliśmy

tego sporo, w milczeniu, wuj, bo

62

taką miał naturę, my, bo byliśmy urzeczeni, zahipnotyzowani i nie chcieliśmy na

środek tego prostokątnego stołu zwalać naszych miast, brydżów, towarzyskich

dywagacji, wydumanych problemów. Ja z tą obrzydliwą huśtawką nastrojów tego

wieczora byłam najbliżej wuja. Pomyślałam, jakby było dobrze utopić w jeziorze

moje długie rękawiczki, neseser kosmetyków, parasolki i lakierki, zostać u wuja,

gotować w tym domu i sprzątać, chodzić na polowania i może malować, widziałam

się w starych, drelichowych spodniach, gumiakach, zmocz^"4 deszczem, albo rano,

na drewnianym „_,..«. „r-,ł,.„u~- ^iora,

zapatrzona w zieleń.

progu, wsłuchaj No, przecież zrc chę szorstki w chciałabym, że , jakaś tęsknot?

' wy? W każdy już się we mi ę końca pobyu J gotuję i wuj tował to jak< rasiłam,

z Tego pierw: wiecał nan dzieliśmy i cinem w puxZ

stary, pomarszczony, tro-

iby mi się podobał, tylko

??? wujem. Może to była

siorek opróżniony do poło-

ania wujowi, tak na stałe,

chociaż z entuzjazmem, do

ie garnków i patelni. Słabo

Łrzyi na moje wyczyny, trak-

, - -___, ^ .sta. Ale jedli, co ja tam upit-

łgj^S/osf lazmen naturalnie Szczepan. -*-55?^ talismy się pozno, wuj przys-2?

torowanych schodach, powie-f »ranoc". I znalazłam się z Mar-*4^——*" jt Uchylone,

ściany wymalowane zwykłym wapnem, dwa pieczone łóżka wskazywały jakby na to, że

wuj uważał nas za małżeństwo.

Rano, kiedy otworzyłam oczy, Marcin układał w glinianym wazonie kwiaty, to były

te hodowane rumianki, wiesz, tak zwane margerytki, wiedział, jak bardzo je lubię.

Jeden z nich rzucił mi na poduszkę. Jak łatwo mnie rozbroić. «Dzień dobry

kochanie, dzień dobry, jak ci się spało, nieźle, idziemy do lasu, zaraz, tylko

się umyję i ubiorę, pośpiesz się, czekamy ze śniadaniem w kuchni." Przed

zejściem na śniadanie wyjrzałam przez okno. Szczepan rąbał drewno, poczu-

63

łam zapach żywicy, jakby tego zapachu nie było przedtem, zanim zobaczyłam

Szczepana. Policz sobie, który to raz w życiu go widziałam, trzeci czy czwarty,

a wydał mi się taki bliski, taki z nami zrośnięty i taki mało niebezpieczny,

choć pa raz pierwszy konkretnie zauważyłam, jaki jest przystojny, Ale zauważyłam

to chłodno, był częścią tego lasu i tego poranka, miał na szerokich ramionach

spoconą, lśniącą skórę, ruchy mocne, rytmiczne, rąbał drzewo z wdziękiem, je nie

może mieć ktoś, kto robi to często. Marcin podsz Szczepana, o czymś rozmawiali.

Nie wiedziałam, że w szych czasach, tak podobno cynicznych, istnieją me ^ którzy

mogą do tego stopnia interesować się kobiet ^| ną w końcu w barze. Bo w

rezultacie Szczepan m # kochał, wiesz. Jeszcze nie w tej chwili, nie tego pr #

niedługo później. W każdym razie już w czasie te? ? go wyjazdu. Przez pierwszy

tydzień trzymaliśr |/* w trójkę, nie licząc długich kolacji z wujem. Cr fi

grzyby, obieraliśmy je razem, jeździliśmy zwier Ł i rachityczne zabytki,

cmentarze powstańców g bo z tamtego, jakieś dęby-pomniki przyro g pszczół,

drżeliśmy ze strachu, że w lasach Ę g wiedzie, a jedyną na nie bronią moja

parasolka.

Coś mnie ukąsiło w nogę, gwałtownie spuchła. Wio-, my do domu. Położyli mnie do

łóżka, mimo że czułam sta świetnie. Tylko to ugryzione, spuchnięte miejsce lekko

szczypało. Nie wiedziałam naturalnie, że kończy się cudowny tydzień, że zaraz

wpadniemy w kierat, kiedy bardzo kategorycznie! pomimo moich protestów, kazali

mi wsiadać do samochodu. Wsiadłam i całą drogę kpiłam z tego wszystkiego, co to

dla mnie jakieś ukąszenie, skoro przez jedenaście miesięcy w roku wdycham

wyziewy kwasów, benzenu i nie pij? mleka. Śpiewałam sobie i im całą drogę, co

Marcina rozwścieczało, że niby oni mają ze mną tyle kłopotów, a ja okazuję takie

lekceważenie, a nie czuję skruchy z powodu sandałków założonych do lasu zamiast

gumowych butów. Widząc jego

64

zaciśnięte ze złości szczęki, wyśpiewywałam nadal kupleciki, a potem

stwierdziłam, że nie będę ich dalej uszczęśliwiać tymi refrenikami, bo natura

głosu mi poskąpiła. Szczepan powiedział: „Nie mogła dać ci wszystkiego, to i tak

grzech, że dała ci tyle". I tak zwyczajnie przeszliśmy na „ty". Zgodnie z moimi

przewidywaniami, mój odporny organizm nie zareagował na ukąszenie. Zajechaliśmy

w końcu do miasteczka powiatowego i Szczepan zaczął się dopytywać o szpital.

Zna-iśmy się przed czerwonym budynkiem stojącym w parku, ym spacerowali pacjenci

w niebieskich szlafrokach, an poprosił o dyżurnego lekarza. Okazała się nim ko-

Kiedy wyszła naprzeciw nam, twarz jej się rozjaśniła, Żyła ręce i zaczęła biec

wykrzykując: „Szczepan! Coś po-ego!" „Irena, no wiesz, co za spotkanie, a gdzież

ty tu ędrowałaś", krótko zreferował sprawę mojej nogi, pani tor uspokoiła ich,

że rzecz jest błaha, zaprosiła nas do go pokoju i dała mi coś do połknięcia. Ta

pani doktor ła z dawnej paczki Szczepana, po skończeniu studiów ubili się, jak

to zwykle bywa. Wyszła za mąż i osiadła tym zakątku. A temu miasteczku słów

kilka poświęcę, żeby ci odmalować klimat tygodnia, który zaczął się w ten sposób.

Ale później. Pani doktor była tłustawa, roztyła się pewnie na dobrym wikcie i w

gnuśności prowincjonalnej ciszy, ale zgrabna, zadbana i pociągająca. Powiedziała,

że akurat kończy dyżur i idziemy do nich, mowy nie ma. Rozumiem, że nasza

warszawsko-krakowska ekipa była dla niej, nieco odciętej od wielkomiejskości,

atrakcją nie lada. No i zaczęło się. Ten tydzień zamazuje mi się w pamięci,

wydaje mi się jednym długim dniem, podczas którego było raz widno, raz ciemno, z

niezrozumiałych zgoła powodów, bo ciąg tej „kawy" trwał nieprzerwanie.

Przez ten tydzień robiliśmy to, przed czym się ucieka do leśniczówki. Właśnie

tak, tylko że jeszcze gorzej, bo wmieście to wszystko jest rozłożone w czasie, a

tam był koncentrat, ekstrakt odwirowany choćby z godziny odpoczynku. Zaczęło się

65

w zasadzie niewinnie. Kawa, rozmowa, koniak. W czasie

'?wiał się jako -nie eks-

-

CO

$ X

???

Ire-

iż po

^# »towe.

*^? / go, że

- '° awetje-

ilu zbęd-

'^CLi

^ pchnęła się

wspominków Ireny, Szczepan tu i ówdzie Casanowa, czym byłam zdumiona. Podobr

cytują niektóre kobiety, ale nie mnie. N? oczu Ireny, po jej ustawicznych: „?

czy rientowałam się, że je sądy w tej kwesti nowiłam się przez moment, czy była

?? ? Jeśli chodzi o ten pierwszy wieczó- ?. naszego urlopu, to zdecydowano sz<

i/ ny. Że w nocy, że koniak, że samor ?/& kieliszku, więc Marcin pojechał pr ?J§

Wydawało mi się, że perspektyw vpr nie ma nic przeciwko temu. I t? Mr szcze

więcej, to Marcin był pór nych eskapad. ' ^

Kiedy odjechał, Irena, patrzą' do Szczepana: „Ależ miałaś szczęście . „ *"

Ą /to nie ja" -odparł Szczepan. Nikt oczywiście nie orientu /ał się w naszych

stosunkach, w owym „kto z kim". I pomyślałam wtedy, jakaż to musi z niej być

wredna małpa, skoro przewidując taki układ, wywłóczyła wspomnienia, które

mogłyby mnie urazić. Prowadziliśmy tę zdawkową rozmowę o filmach i książkach,

która rzadko przedstawia istotne poglądy dyskutantów, natomiast korzystnie

świadczy o ich znajomościach i światowym wyrobieniu, wiesz, te grymasy, słowem

po paru kieliszkach literaturę światową mieliśmy z głowy i żaden film nam się

nie podobał. Przyszedł mąż Ireny. To było wielkie wejście, po prostu widząc już

na świecie to i owo, nie byłam w stanie w ciągu sekundy ukryć zażenowania.

Musiałam na to zużyć co najmniej dwie. Był to drobny, zasuszony starzec, o

wyglądzie glisty. Jakiś cały siny, chudziutki, w dodatku dreptał, a nie chodził,

filmowy typ. Okazał się zresztą miły i serdeczny, i cały czas, w ciągu tego

tygodnia, dzielnie dotrzymywał nam kroku, to jest może nie tyle nam, ile swojej

młodej żonie, na której wybryki patrzył w ogóle przez pal-

66

ce. Kiedy w kuchni kroiłyśmy z Ireną pomidory, wyznała, że przeżyła

nieszczęśliwą miłość, przyjechała więc tu, żeby zapomnieć i podkurować się

psychicznie, w czym bardzo pomocna mogła być dla niej pierwsza praca, szpital,

echa doktora Judyma. Nie chciałam jej posądzać o finansową karierę, mimo że tak

komfortowego mieszkania dawno nie widziałam, wielkie pokoje, antyki, co musiało

pochodzić z rozległej praktyki męża i jego renomy na terenie powiatu, a nawet

województwa. Raczej szukała spokoju, pewności oparcia. Z tego powodu kobiety

robią wiele głupstw. Ona nie wyglądała na smutną, chociaż jej żądza zabawy, chęć

zamiany tego tygodnia w festyn, w fajerwerk, mówiły, że coś tam w sobie tłumi,

chce przygłuszyć. A może po prostu lubiła się bawić, co mnie jest tak trudno

zrozumieć. Tego wieczoru bawiliśmy się w szóstkę: my i czarujące stworzenie,

na wygląd szesnastoletnie, które okazało się córką gospodarza z

pierwszego małżeństwa i studentką czwartego roku politechniki. Dziewczyna była

rzeczywiście urocza, dowcipna, ale żeby Marcin musiał tańczyć z nią kilka razy

pod rząd... Doceniam swadę towarzyską, ale żeby to aż oznaczało zapominanie o

mnie...

Właściwie wtedy, tego wieczoru, to mnie nawet nie zabolało, nawet nie zwróciłam

na to uwagi, dopiero potem, kiedy... kiedy zaczęłam szukać dla siebie

usprawiedliwień. A swoją drogą, po co ci właściwie o tym mówię, to znaczy o tych

ludziach. Przecież w stosunku do ciebie właściwie się nie usprawiedliwiam,

przeciwnie, chcę się oskarżyć, chcę, żebyś wiedział, na co mnie stać, chcę ci

powiedzieć prawdę, a prawda jest jak zawsze dość skomplikowana. Na prawdę i na

czystość jesteś moją ostatnią szansą i jeśli przez prawdę cię stracę, to znaczy,

że jej nie ma w ogóle. Tak mam już dosyć póz, kabotyństwa i tych wszystkich

gierek, tak chcę, żebyś mnie widział we właściwym świetle i, mimo wszystko

kochał.

Szczepan był wypadkową sytuacji, w jakie wchodziliśmy bezwiednie, a czasem wręcz

celowo, jakby sobie na złość łub

67

złością ogarnięci, jakby w proroczym

i tak się kiedyś skończy - więc nich

już. Tam, przez tydzień tego jarmar1

kto to dłużej wytrzyma, ale dla mr

w konkurencji niespania nie mar

jakiegoś Włocha, który nie śpi r

wspaniałe chwile, w których rozi j

nie tak miał wyglądać nasz urlr A

fizyczne zmęczenie, ale może br

kę, lękaliśmy się, żeby nie za1

dy, której smak poznaliśmy

wienie, złe gesty, w każdym;

jechaliśmy i ciąg trwał. Czo.^ ^' Mę przespać

w pokoju córki gospodarza, po u^—-^ $ /ek, ponieważ miałam tak pobudzony kawą i

alkoholem _ ??????, że nawet to straszne zmęczenie nie było w stanie tego

załatwić, nie mogło sprowadzić naturalnego snu. A nie była to, jak możesz myśleć,

jakaś pijacka orgia - pomijając jeden wieczór, kiedy przyszli znajomi gospodarzy,

i chcąc nam dorównać, nam, tak już uodpornionym, z takimi przeciwciałami, z

takimi obronnymi reakcjami, zwyczajnie się zalali i miejscowy dygnitarz zaczął

rozbierać panią adwokatową - po prostu wpadliśmy w nastrój, który przerwać

mogło jedynie zwalenie się z nóg, nastrój, w którym wierzyliśmy, że się bawimy

szałowo, i nawet dla mnie niekiedy tak było. Jakieś idiotyczne rozmowy, tańce,

nieustający skowyt adapteru, obiady wspólnie przygotowywane, zmywanie naczyń. I

tak; któregoś ranka o piątej, kiedy snuliśmy się po tych pokojach, już nie

zajęci sobą, ale każdy swoim kacem moralnym, ktoś wpadł na pomysł, żeby pojechać

nad jezioro i wykąpać się. Co wszystkim wydało się wyjątkową rewelacją. Końca

września, mgły i temperatury, nikt nie wziął pod uwagę. Jeden samochód prowadził

gospodarz, drugi ja. Interwencji krasnoludków i pustej drodze zawdzięczać

należy, że dojechaliśmy do wuja, który przyjął nas bez oznak zdziwienia,

68

zaparzył wybornej kawy, zabrał wiszącą na drzwiach impregnowaną kurtkę i poszedł

do lasu. W czasie tych sześciu dni brałam prysznice, robiłam jakieś pośpieszne,

nie udane makijaże, ale kiedy wpadłam do pokoju i przejrzałam się w stojącym na

komodzie pękniętym lustrze, nie mogłam się poznać. Zakryłam twarz rękami i

wydawało mi się, że cały świat, całe moje życie przepływa obok mnie,

napiętnowanej hulanką, jak ledwo widoczny na niebie samolot, że cała jestem

wypełniona wilgotną mgłą, że mgła jest we mnie i dookoła mnie, i tej kąpieli w

jeziorze, tego oczyszczenia się z grzechu marnotrawstwa urlopu zapragnęłam tak,

jak inni pragną komunii albo dotyku, małego, mlekiem pachnącego dziecka.

Towarzystwo nad jeziorem gotowało się do startu, mocząc w wodzie palce stóp i

wydając rytualne piski...

Co za brednie! Dlaczego ja, która potrafiłam być dobra, troskliwa i czuła, nie

mogłam wybaczyć Marcinowi, że kiedyś ciężko chorował na stawy i nie kąpał się w

jeziorze w końcu wrześna, o piątej rano. Swoją drogą, mógł to przewidzieć

wcześniej, nie rozbierać się i nie trząść, stojąc w slipach i reflektując się

dopiero w tym momencie, że miał zapalenie stawów (właściwie nieuleczalne, zawsze

grozi nawrotem). Ja pierwsza skoczyłam do wody i płynęłam w kierunku wysepki.

Inni, słabsi pływacy, marzli tuż przy brzegu. Byłam pewna, że Marcin płynie za

mną. Ale to był Szczepan, zdrowy jak hikora, Szczepan, któremu nie groził

reumatyzm. Dopłynęliśmy do wysepki, wyszli na nią, żeby odpocząć, i naturalnie

byliśmy sini i trzęśliśmy się. Ale zsinieliśmy i trzęśliśmy się razem, i

widzieliśmy Marcina na brzegu, ubranego, stojącego w ciepłym swetrze. Kiedy

wyszłiśnry z wody, Marcin, który przecież także miał zamiar brać udział w tej

„oczyszczającej" kąpieli, może chcąc ukiyć swą drobną porażkę, a może zazdrość,

patrzył na nas jak na wariatów i popukał palcem w czoło pod moim adresem.

To znaczy przy mnie. tak przez choroby doświadczonej, mogą zaistnieć sytuacje,

kiedy nie wolno mieć zapalenia sta-

69

wów1 *00E$ yz 60'oł °/°Ł nŁd % lie udawać goto-

T°ŚC- ? *? i7O0V ię z gry ze wzglę-

du na /U-, Uo9inl $Z gg ^

Nie 7 fl S^ o, że mu to pa-

miętał. ??-1 ''????^??? sczepan nie był

asekur 4 ^JJ^^ón

To w ^sr3W _iVJgioby cię zaprowadzić do wniosków zgoła idiotycznych, że

zapalenie stawów jest wykładnikiem asekuracji i małostkowości. Nie to! Chodzi o

grę, w którą pozwalał mi się wprowadzać Marcin, o jego kabotynizm.

Potem Marcin musiał wyjechać na trzy dni. Dostał telegram z pracy. I wszystko

sprzysięgło się przeciw mnie, bo wyjechał podczas nieobecności wuja. Wuj, dzień

przedtem, wyruszył dzielnie do Warszawy, walczyć o coś tam, i zapowiedział, że

wróci za tydzień, bo przy okazji odwiedzi rodzinę. Ale jeśli myśli twoje biegną

trywialnym tropem i jeśli zakładasz, że wykorzystaliśmy jego nieobecność, to

naturalnie się mylisz.

No i zostaliśmy sami, w pustym, wielkim, drewnianym domu, który trzeszczał w

nocy, jeśli wiał wiatr. My i kot, którego przekarmiałam i który wieczorem znikał,

a rano, bardzo wcześnie, gdzieś o piątej miauczał pod drzwiami i słyszałam, że

Szczepan schodzi mu otwierać. Może był to kot rozpustnik, a może kot

indywidualista, bo miał tylko jedną poduszkę, na której sypiał. Na innych się

nie sadowił.

Ten kot rozpustnik, względnie indywidualista, jest wkomponowany świetnie w

koloryt i temperaturę moich wspomnień,bo po pierwsze kot był zabawny wtedy,

kiedy byłam ze Szczepanem i Szczepan mówił: „Przekarmiasz go", a poza tym, kiedy

dosłyszałam miauczenie kota pod progiem, wiedziałam, że zaraz zejdzie Szczepan,

będę słyszeć jego kroki na uginających się pod nim schodach i zaleje mnie fala

tkliwości do niego, pomyślę: „Szczepan wpuszcza kota, żeby mnie nie obudził".

Nocami Szczepan kasłał, słuchałam tego kaszlu przez ścianę i czekałam na

miauczenie kota i na chwilę, kiedy Szczepan wstanie z łóżka, i fantazjowałam coś

70

na temat prostego życia, kota, wiejskich poranków, mężczyzny, który rąbie drzewo

z nieopisanym wdziękiem.

Albo wieczorem robiliśmy sobie kolację i zaśmiewali się, wymyślając różne

warianty kocich wędrówek.

Marcin odjechał pociągiem, odprowadziliśmy go na dworzec. Polecił mnie opiece

Szczepana, wiesz, taki smutny, kurtuazyjny frazes, bo niby co miała znaczyć ta

opieka, do jakiego go odnieść przypadku. A gdyby nawet, czy trzeba było mnie

polecać Szczepanowi? Więc przez moment, przez moment tego polecenia, przez ten

polecający moment, Marcin wydał mi się śmieszny. Po raz drugi w życiu. Jezioro o

piątej rano i dworzec o siedemnastej po południu. Szliśmy ze Szczepanem z tego

dworca w milczeniu, jeśli nie liczyć marzeń o tym, co zjedlibyśmy na kolację.

Wreszcie z tych marzeń wyciągnęliśmy wniosek, że nasze gastronomiczne żądze

przekraczają nasze umiejętności, wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy do miasta,

zamykając złośliwie kota w domu. To znaczy kot tak mógł mniemać, bo zostawiliśmy

go przez nieuwagę i kiedy wróciliśmy późno, wyrwał się na dwór jak ogar ze

smyczy spuszczony. Objechaliśmy trzy pobliskie miasteczka, zanim znaleźliśmy

jakąś porządną restaurację. Ja byłam głodna i mogłam już zjeść w pierwszej,

zresztą pomyślałam, że gdybym była z Marcinem, nie inaczej by się to skończyło,

on zupełnie do tych spraw nie przykładał wagi, tak na pozór, gdyż w istocie był

po prostu kutwą, ale Szczepan, nie, o nie. Przede wszystkim stwierdził, że musi

być odpowiednie tło, dekoracja, oprawa do spektaklu, jakim jest dla niego moje

jedzenie. „Jesz tak zachłannie, tak zachłannie i szybko, jakby za chwilę ktoś

miał ci to odebrać. Tak robisz wszystko. Wiesz, to jest podniecające." Nie wiem

w jakim znaczeniu użył słowa „podniecające", ale chyba we właściwym, to znaczy,

że widok mojego nieokiełznanego apetytu wpływa dodatnio na jego apetyt, boja

rzeczywiście, wiesz, kiedy jestem głodna, kromkę świeżego, niczym nie

posmarowanego chleba pałaszuję z entuzjazmem krewetkom i zimnym kurczakom

należnym.

71

4ie

iedy nie jem właściwie nic. Same iaru.

;dział „to jest podniecające", byłam e wiem dlaczego i zupełnie tak, jakby ć

garderoby i pomyślałam - jeśli do wszystko uczciwie, a tylko tego chcę, iucić i

pragnę twojego rozgrzeszenia, bo jje rozgrzeszenie, rozgrzeszenie twojej mi-?#

xę kochać w sposób czysty, bez cienia fałda - pomyślałam wtedy, że jestem po raz

&" ?????? sama, że będzie to trwać trzy doby ,ć wszystko, żeby te dni upłynęły

naturalnie i żerry . jf dła się między nas ani sekunda zażenowania.

Kumple, po prostu kumple i nic więcej. W żadnym wypadku mężczyzna i kobieta,

choć kiedy wychodziliśmy z tej pierwszej restauracji, wsiadaliśmy do samochodu i

Szczepan podkręcił do góry szybkę, żeby mi nie było zbyt chłodno, i kiedy

zapalił mi papierosa, i spojrzał na mnie, i ostro ruszył, było coraz bardziej

jasne, że on też się boi, aby coś nie wypadło fałszywie i on też wzdraga się na

myśl, że po raz pierwszy jesteśmy sami, że jest to tandetna sytuacja do

ewentualnego wykorzystania i wiedzieliśmy obydwoje, że jej nie wykorzystamy,

najbłahszym słowem nawet, ale takim słowem, które naszą sprawę nieco posunęłoby

do przodu, bo już owszem, wiedzieliśmy, że jest jakaś nie nazwana nasza sprawa,

że w samochodzie siedzi mężczyzna i kobieta, którzy za wszelką cenę chcą być

kumplami, na zawsze. Ale już na pewno na trzy doby. Ile mówi milczenie,

zwyczajne gesty. Kto nie może czasami milczeć i tym milczeniem mówić, ten chyba

nie za dużo ma do powiedzenia. W tej drugiej restauracji także chciałam zostać,

bo grzyby były w karcie i ich zapach w powietrzu, ale Szczepan władczo ujął mnie

za ramię i stamtąd wyprowadził, za co byłam mu w końcu wdzięczna, bo na

stolikach były brudne obrusy i zapach grzybów z trudem przebijał się przez

kwaskowaty odorek piwa, takiego z beczki,

72

wiesz, które nie ma w sobie nic ze świeżości chmielu, a za to wiele ubocznych

wonności procesów fermentacyjnych. Jechaliśmy przez ładne wioski, niby w pogoni

za kotletem, a w rzeczywistości pełni chęci bycia ze sobą blisko, tak daleko,

tak na krańcach świata, w zasięgu dłoni. Szczepan przejechał kurę. Kura miała

wyraźne tendencje samobójcze, bo wpakowała się wprost pod maskę, rozbryzgała się

obrzydliwie, aż do przedniej szyby. Szczepan zatrzymał. Kazał mi usiąść pod

drzewem, odwrócić się do kurzej tragedii plecami, nie patrzeć, a sam udał się w

kierunku wiejskiej chałupy. Co chwilę odkrywałam w nim nową, ciekawą, dobrą

cechę. Zapłacił za kurę, przyniósł wiadro wody, wymył szybę i maskę. Wiedziałam,

że robi to trochę dła mnie i że to akurat nie jest żadne kabotyństwo, w

najmniejszym stopniu, przeciwnie, subtelność, że natychmiast pomyślał, iż mogę

się źle czuć, pędząc z nim na złamanie karku i patrząc na świat przez szybę

popapraną kurzą krwią i kurzym pierzem. Kobieta notuje w pamięci takie rzeczy,

na to nie ma rady. Są to oczywiście rzeczy, które niczego nie gwarantują, o

niczym nie świadczą, ale które wiele zapowiadają, rozumiesz mnie? Kobiety

naprawdę notują takie rzeczy w pamięci. Być może, Szczepan także o tym wiedział,

kiedy ukatrupił tę kurę, a potem zmywał jej doczesne szczątki z maski samochodu.

Może żal mu było samochodu. Może był estetą. Nic mnie to nie obchodzi, odruch

wydał mi się ładny, naturalny.

W samochodzie siedzi więc kobieta i mężczyzna, którzy za wszelką cenę chcą być

kumplami. Na zawsze. Przynajmniej na trzy doby. Chcą z sobą iść do łóżka, ale są

subtelni, nigdy nie kopią leżącego, nie wykorzystują nieobecności Marcina, nie

wykorzystują sytuacji nadającej się do ewentualnego wykorzystania, bo to im się

wydaje tandetą, są podnieceni, podekscytowani, ale cierpliwi, bo już są

przeświadczeni, że w końcu i tak się w tym łóżku znajdą, i być może w tym

podnieceniu i cierpliwości znajdują upodobanie, miłosną grę, przedsmak

przyszłych rozkoszy, takich zapowiadanych zaledwie.

73

tak to jeszcze było, w każdym razie ginący we ;zuł coś z takiego właśnie klimatu,

edy dłuższe włosy, takie prawie do ramion. Ja-eście, czy na wieczór, czesałam

się dość wymyś-iiałam te włosy opuszczone, na Kleopatrę, ale sziorem, w teł

leśniczówce, robiłam sobie takie / nad uszami i związywałam je wstążeczkami. By-

wednio sportowe, wygodne, no i, choć byłam wte-,a i odmładzać się na pewno nie

musiałam, impo-li, że wyglądałam bardziej na cizię, niż na panią Zapamiętaj te

wstążeczki, tę podstawę mojej urlo-5 /zystencji, skoro z okruchów mamy zbudować

moty-j perfidii. W każdym razie wstążeczki będą ważne. V»." / poprawiłam trochę

tę kunsztowną fryzurę i pojechaliśmy dalej. Wiesz, byłam smutna. Zawsze mi się

robi smutno, kiedy uczucia zaczynają mi się gmatwać, a gmatwać się zaczynały na

pewno. O czym się wtedy chętnie myśli? O młodości, o tej wczesnej, kiedy

uczucie jest samą spontanicznością, kiedy nie ma w nim nic wyspekulowanego,

kiedy jest proste jak lot strzały, takie zawsze niespersonifikowane, i choć

kocha się wtedy cały świat, to nigdy ci nie przyjdzie do głowy, że może się

kocha kochanie. Myślałam tak więc ze smutkiem, że płyną lata, robi się jakiś

dyplom, ma nadzieję na własne mieszkanie, coś się osiąga, a jednocześnie coraz

mniej rzeczy bawi i cieszy, że jednocześnie ze stopniowym zanikiem witalności i

entuzjazmu maleją szanse, zbliżają się zmarszczki, a wymagania gwałtownie rosną,

że jedynym ratunkiem na te dysproporcje jest już nie osiemnastoletnia chęć

zbawienia świata i ludzkości, ale miłość, miłość, miłość, która by potwierdzała

sens mojego istnienia, wkroczyła jak taran w chaos myśli i sumienia, sprawiła,

żeby trawa nie była coraz mniej zielona, żeby słońce było słońcem, wiatr wiatrem

i tak dalej. I myślałam nadal z tym smutkiem świdrującym, że kiedy to mnie

spotkało, kiedy nareszcie znów, słońce dobrze razi w oczy, ja temu nie umiem

sprostać, nie

74

bardzo to wytrzymuję, bo mając Marcina, potrafię dopuszczać do świadomości

walory Szczepana, i więcej, przeciwstawiać je tamtemu. W końcu znaleźliśmy tę

właściwą restaurację, a w niej był świeży, pyszny sandacz w galarecie, i ja nic

więcej nie chciałam jeść, chciałam sześć porcji sandacza, ale Szczepan mi na to

nie pozwolił i w rezultacie zjedliśmy jakiś późny obiad, tak od początku do

końca, chociaż właściwie nie tak, tylko od końca do początku, podobnie, jak w

czasie podróży do wuja.

Znasz te kelnerki na prowincji. Znasz ich ospałość, apa-tyczność, na ich rynkach

leży gnuśnie czas, nawet wróble są tam bardziej leniwe! Nie twierdzę, że w

każdej małomiasteczkowej restauracji powinny podawać intelektualistki, ale

powinny to być dziewczyny, które znają swój fach.

No więc ta kelnerka przyjęła zamówienie, dla mnie podwójny sandacz, rosół - to

już z nacisku Szczepana - jakieś mięso z jarzynami... no i kawa. Dwie duże kawy.

Kelnerka zapisała to wszystko w bloczku, wykrzyknęła całe zamówienie głośno i

jednym tchem w kierunku kuchni i baru, i zaczęła nam to znosić na stolik w szyku

następującym. Najpierw dwie duże kawy. Potem rosół. Potem trzy porcje sandacza.

Następnie sznycle. Chciałam zaprotestować, ale Szczepan stwierdził, że właściwie

to jest tak urocze, że aż czarujące, i zerwaliśmy z konwenansami, jedząc

wszystko w porządku, w jakim zostało dostarczone. Zaczęliśmy od kawy, żeby nie

wystygła, i tak dalej. Szczepan stwierdził, że na trzeźwo mogę tego nie przeżyć

i zamówił dla mnie potężny kielich soplicy. Łyknęłam dwoma chaustami i tak

sandacz po kotlecie smakował mi jak sandacz przed kotletem. Rozwiązał mi się

język. „Fachowość" kelnerki uznałam za kulinarne objawienie. Zapomniałam, że

powinnam śmiertelnie tęsknić za Marcinem i że sytuacja jest dziwna. Nie

pamiętałam, że trawa jest coraz mniej zielona. Szczepan, widząc to, zamówił dla

mnie puchar następny. Po raz pierwszy piłam z nim tak sam na sam, to znaczy sama

przy nim, bo on pro-

75

wadził, i tylko on miał zbierać żniwo, perły i kamyki tego sztucznego mojego

humorku. Może to było właśnie to, a może chciał, żebym mówiła? Nie wiem. Pragnął

mnie, a właściwie mało mnie znał, znał mnie z Marcinem, a to mogło być zupełnie

co innego, dwie różne kobiety. W każdym razie w *- -otnej drodze głośno

ubolewałam, że on jest taki trzeź-i cieszyłam się, że trawa jest coraz bardziej

zielona. kiegoś przyzwoitego sklepu wystąpiłam już z nową izofią i oświadczyłam,

że na pieniądze pracuję ciężko vsze z przyjemnością, wobec tego wydaję je lekko

ie z zadowoleniem, więc dalej, konsekwentnie, fun-s butelkę bułgarskiego koniaku

pliska. Ponieważ on cpw ciał się ode mnie uzależniać ekonomicznie, więc (??,*.

po butelce, do tego dwa pudła makaronu, konser-suchary, herbatniki, co tam było,

i ruszyliśmy. ^w.. \ - wykrzykiwałam, machając butelką - do Buł-W**^ tę.

Będziemy się kąpać w ciepłym morzu, a wie-? I koniak na tarasie".

„Jedziemy" - powiedział L>Łi ? le prosto do Bułgarii?" - chciałam

wiedzieć. 5 \lo Bułgarii w każdym razie." Nic mnie nie ,. i\ie byłam pijana.

Był to zaledwie ten stan, kiedy przestaje się odróżniać zgrywę od prawdy, kiedy

te dwa zjawiska zaczynają się na siebie nakładać, przenikać się, kiedy naprawdę

do tej Bułgarii się wyjeżdża, a jednocześnie wie się, że się nie jedzie,

rozumiesz? „Dziś się urżniemy" - zdecydował Szczepan. „Urżniemy się w belę" -

uzupełniłam. „Na chandry, na chimery, na wszelkie smutki" zacytowałam coś, nie

wiedziałam co, i nie wiedziałam czy dokładnie. Szumiało mi trochę w głowie, ale

przyjemnie szumiało, pędziliśmy do tej Bułgarii, do tej leśniczówki, na złamanie

karku, pędziliśmy, jakby miało nas tam spotkać coś niezwykłego, po prostu

czuliśmy, że po tej plisce będziemy bredzić, ale bredzić dla siebie, nie dla

towarzystwa, wiesz. Wchodziliśmy do mieszkania wuja jak do swojego domu.

Szczepan wyjął z kieszeni klucz, wszedł pierwszy i zapalił światło. Kot wyr- j

76

wał się na wolność jednym długim susem, roześmieliśmy się i ramię Szczepana

gdzieś w przejściu musnęło moje ramię, to nas spłoszyło. Dzielnie i szybko, po

pobieżnym umyciu się, przystąpiliśmy do pliski. Szczepan zrobił kawę, o jedzeniu

nie było mowy. Ubrany w kraciastą koszulę i kamizelkę, zawinął u koszuli rękawy,

w zgięciu łokcia miał wyraźne, niemal granatowe żyły, skórę mocno napiętą.

Szczepan nie był piękny, ani umywał się wyglądem do Marcina, ale zdecydowanie

przewyższał go męskością, czymś pierwotnym, czego nie zdołała jeszcze zniszczyć

nasza wspólna choroba, cywilizacja i bezbłędne towarzyskie obycie, ruchy miał

kanciaste, gesty czasami niezgrabne, szorstkie, prymitywne i był w tym wielki

wdzięk i wielki urok. Jakaś mucha bzyczała natrętnie, choć od dawna powinna spać,

i zaczęliśmy uganiać się za tą muchą, chcieliśmy ją znaleźć i zabić, żeby nic

nie zakłócało ciszy. Ale nie udało nam się to, i mucha rozrabiała tak jeszcze z

godzinę, słyszałam to wyraźnie, kiedy między nami zapadało natrętne milczenie.

Ale tak w ogóle to mówiliśmy dużo. Ciągnęliśmy tę pliskę zdrowo i paplaliśmy

0 wszystkim, co nas nie dotyczyło, co nas nie mogło dotyczyć. Gdzieś przed

północą Szczepan rzekł kategorycznie „jeść albo spać", więc choć absolutnie nie

głodna, wybrałam jedzenie, bo szkoda mi było tej nocy i lubiłam, kiedy Szczepan

w piecu rozpalał. Układał pod blachą tak całą konstrukcję, najpierw gazeta,

potem skrzyżowane dwie pachnące żywicą szczapy („szczepy - mówiłam - od twojego

imienia"), potem drzewo brzozowe, a na to drobniutkie kawałki węgla.

1 od jednej zapałki ogień zaczynał buzować, a trzeba ci wiedzieć, że ja też

próbowałam, ale na zasadzie „szkoda, że państwo tego nie mogą zobaczyć". Na ogół

moje wyczyny kończyły się na rytualnym posypaniu głowy popiołem i sadzy na

twarzy. Zapowiadała się cudowna, przegadana noc, wiesz, taka z ogniem pod blachą,

ale niestety, stało się inaczej. Zaczęłam mówić od rzeczy, Szczepan władczo

schował butelkę, ale za późno! O godzinie pierwszej w nocy byłam faktycznie

77

pijana. Szczepan był ubawiony i troskliwie podtrzymywał mi głowę nad kubłem.

Poprzez opary wstydu i bólu głowy przebijało się moje wzruszenie. Lekko

zataczając się na nogach, próbowałam być niesłychanie dzielna, wiesz, jak to

jest, chodzić prosto i tak dalej. Szczepan zaprowadził mnie do łóżka, pomógł mi

się rozebrać, i całą noc przesiedział przy mnie na krześle. Marcin by tego nigdy

nie zrobił. Okazywałby leciutką pogardę. Nie mnie naturalnie, bo to się może

zdarzyć, ale pogardę dla stanu, w jakim się znalazłam. Kiedy otwierałam

udręczone oczy, dostrzegałam czujną twarz Szczepana, pochyloną ku mnie z

łagodnym uśmiechem, i jego ciepły, ironiczny szept: „Moja ty pijanico, chcesz

herbaty czy mleka?" Bułgarii nad morze." „Już jedziemy, teraz już jedziemy \wdę"

- mówił Szczepan. Gładził mnie po głowie, nie ał się tej nocy ani przez minutę,

'utrz, ledwie zwlokłam się z łóżka, umyłam włosy, kaniu Szczepan polewał

mi głowę letnią wodą }P wycisnął nawet do wody połówkę cytryny, a

dru-??? ? kazał mi wypić. Leczył mi kaca z takim od-v to była grypa, czy jakaś

choroba nie zawinio-:e. Ale te wstążeczki którejś nocy mi zginęły , '?ano

rozkudłana, istne czupiradło, z włosami ^zeba ci wiedzieć, że pojechaliśmy w

trójkę \ \ który nazwaliśmy puszczą, i nawet na % określone, z rozmachem

i przesadą. ^ ,v jednym namiocie, pomysł był Marcina. jsz? Niby tak

turystycznie, po koleżeńsku, Marcin musiał sobie zdawać sprawę, kiedy wrócił,

trzy doby samotności, jakoś, choćby w stopniu najb-łahszym, związały mnie ze

Szczepanem. Ze Szczepanem witaliśmy go na dworcu, niczym naszego gościa, ija,

zawsze po wariacku rzucająca się Marcinowi na szyję, odgrywająca sceny

powitania, ograniczałam się do muśnięcia ustami jego policzka, podczas gdy

Szczepan, kiedy tylko spojrzał na moją rozradowaną twarz, w której musiało być

także pewne

78

zmieszanie, przypomniał sobie, że nie ma zapałek, chociaż zawsze używał

zapalniczki.

A tamte pozostałe dwa dni ze Szczepanem spędziliśmy na włóczeniu się po tak

zwanej okolicy, na rwaniu fioletowego łubinu na czyichś polach i w rowach

przydrożnych, na nocnym siedzieniu na progu domu wuja i wsłuchiwaniu się w ciszę,

na którą składa się tyle tajemniczych głosów, szczególnie w lesie. Księżyc

świecił zupełnie idiotycznie, czasami jakiś ptak przelatywał z krzykiem z drzewa

na drzewo, a my baliśmy się poruszyć, odezwać, czy głośniej westchnąć. Czyli nie

zaszło absolutnie nic, tylko we mnie wkradał się niepokój, którego źródło, co

rzadko mi się zdarza, potrafiłam zlokalizować. I nie myśl, że byłam jakąś

infantylną dziewczyną, która pyzatą gębę księżyca i jego przeglądanie się w

jeziorze bierze za zalążek uczucia, rozróżniałam już te sprawy doskonale, ale

wyczuwałam pożądanie Szczepana, jego pragnienie wzięcia mnie w ramiona,

pragnienie tłumione, kontrolowane, trzymane krótko, a przecież naturalne, piękne,

oczywiste w tej ciszy, poświacie, szumie drzew, milczeniu. Czułam to, choć

pragnienie Szczepana jeszcze mi się nie udzielało, jeszcze potrafiłam myśleć

chłodno i logicznie, że jest to pragnienie typowo męskie, stare jak świat,

pragnienie zdobycia kobiety, która należy do innego, przez co jest nieznana,

pełna uroków, obietnic, odmienności.

W parę dni później pojechaliśmy w trójkę z zapasem konserw i namiotem do tej

puszczy. Nad jakimś bajorkiem porośniętym szuwarami, po którym pływały dzikie

kaczki, rozbiliśmy nasz tragiczny i fascynujący obóz, byliśmy już tak zaplątani

w siebie, w psychiczną perwersję sytuacji, że żadne z nas nie próbowało nawet z

tego wyjść, nie usiłowało unicestwić zapowiedzi klęski trojga ludzi. To była

jesień, pora roku, którą lubię najbardziej, pora roku najprawdziwsza,

refleksyjna, najpiękniejsza i smutna. To Szczepan wpadł na ten straszny pomysł,

że w nocy będziemy oglądać rykowisko jeleni. „Okropne dziwki te łanie - mówił

Szczepan - często

79

oglądamy rykowisko z wujem. Jelenie się piorą, a łania stoi i cierpliwie czeka.

A potem odchodzi za zwycięzcą." W lesie, na dębach, były tak zwane ambony, ot,

parę desek i barierka sosnowa, wchodziło się tam po prymitywnej drabinie i

przyglądało tajemniczym obrzędom i zwyczajom tych pięknych zwierząt. Nie wiem,

co mieli na myśli ludzie, którzy te deski przybijali do dębu, szukali taniej

podniety czy czystej, nieskażonej natury, ale nigdy nie potrafię odpowiedzieć,

czego my szukaliśmy tam. O ile na dole było rzeczywiste piękno, bo w końcu

trzeciej nocy, kiedy księżyc zalewał polanę, udało nam się usłyszeć ryki kozłów

i zobaczyć walkę jeleni, więc o ile na dole było piękno, pierwotność, natura, to

na ambonie była jakaś psychiczna pornografia, patologiczna analogia, coś, co

zapierało mi dech ze wstrętu, oczekiwania i podniecenia. Było to coś, co ludzie

potrafią zrobić ze światem w ogóle, do czego doszli na swoją własną udrękę przez

rozkołysanie wyobraźni, złą funkcję myślenia. Nie znaczy to, - zapragnęłam

powrotu do natury do tego stopnia, aby "h w skóry odzianych facetów biło się o

mnie maczuga-" było w tym coś... Może to tylko w mojej głowie pows-patologiczna

analogia, może to tylko ja miałam taki «runek myślenia. To, że siedzimy, trzęsąc

się #A^ %^^\ ? obserwujemy, że być może, myślimy o tym sa-&^ <ś\%*m "

wydało mi się okropne.

tym dębie, w jakichś dresach, ja cofnięta v ^ni dwaj nie dojrzeli fascynacji

na mojej "% ^życem. Patrząc na rywalizację jeleni jestem pożądana przez dwóch

mężczyzn jt' ^a^ ?^? -eJ samej chwili, co wydało mi się okropne i co ^^

???????, podniecało w sposób, który wydawał

mi się ^\ że wstydziłam się go, a który jednak zwyciężał nad wszelkimi

obiekcjami. Było tam jednak cudownie, na tym dębie, w nocy, ja bałam się

poruszyć, stałam jak skamieniała, czując w mięśniach jakieś drżenie, oczekiwanie

i pragnienie. Na dole scena ośmieszana przez makatki i olej-

80

ne malowidła, na górze troje podekscytowanych ludzi i ja bezwolna, porażona

prądem patologicznych analogii.

Więc to nie było zdrowe. I to, że spaliśmy w trójkę, oni po bokach, ja w środku,

a właściwie w całym namiocie, bo oni kleili się do płóciennych ścian namiotu,

aby przypadkiem mnie nie dotknąć, nie musnąć choć ręką mojej ręki. Kumple to

kumple, choć sądzę, że kiedy wsłuchiwałam się w szum drzew i odgłosy leśnego,

nocnego życia - już właśnie zaczęłam „jechać do Bułgarii" I już chyba nie na

koniak i wieczorne siedzenia na tarasie, tylko po to, żeby być ze Szczepanem,

choć przysięgam ci, przysięgam, o niczym takim wyraźnie nie pomyślałam, nie

pomyślałam w sposób uświadomiony. Do świtu miałam otwarte oczy, a oni po prostu

spali, słyszałam ich równe oddechy, spokojnie, otrząsnęli się szybko z duszącej

atmosfery sprzed godziny. Zrodził się we mnie cień pretensji do nich za ten

równy oddech, umiejętność przechodzenia tak zwyczajnie od sytuacji tak napiętej

- prosto w sen. Rano zasnęłam, przebudziłam się z- tą rozkudłaną głową, która w

dodatku mnie trochę bolała, i zaczęłam czegoś gorączkowo szukać, szukałam

wstążeczek, ale oni nie wiedzieli czego, przynajmniej nic na ten temat nie

powiedziałam. „W lewej kieszeni namiotu" - rzekł Szczepan. Osłupiałam. A więc

obudził się wcześniej, może patrzył na mnie, dojrzał wstążeczki, wiedział, że

ich będę rano szukać, złorzecząc światu, w ogóle pomyślał o tym. Ale kiedy

Szczepan dowiedział się, że boli mnie głowa i pojechał po proszki, Marcin wziął

mnie z niespotykaną gwałtownością, nie czekał na mnie, wiedziałam, że

zatriumfowała nie miłość, nie czułość, nie tkliwość pragnienia przywołująca,

tylko chęć posiadania, chęć zaakcentowania mojej do niego przynależności.

Wiedział, że ja to zrozumiałam, mimo że kiedy upokorzony bezwładnie oparł czoło

na moich piersiach, gładziłam go po twarzy i policzkach, jakbym dłonią chciała

zetrzeć z niego wstyd. Potem poszłam się umyć do bajorka, następnie w milczeniu

zapaliliśmy maszynkę, przygotowali śniadanie i w milczeniu połknęłam

proszek, który przywiózł

81

Szczepan. Parzyliśmy sobie usta herbatą, ranek był wilgotny, chłód przenikał

przez nasze grube swetry, coś prysnęło, pękło, wiedzieliśmy, że skończył się

czas biwaku, namiotu i nocy w lesie, że musimy się rozstać albo stanie się coś

tragicznego, nieodwołalnego. Szczepan poszedł umyć naczynia po śniadaniu,

zakopać puszki i papiery, i kiedy zostaliśmy sami, powiedziałam do Marcina:

„Proszę cię, błagam, wyjedźmy stąd natychmiast". Co w nim było, co takiego go

opętało, że popatrzył na mnie oczami pełnymi udręczenia i odparł: „Boisz się?

Nie dowierzasz sobie? Widzę, że się boisz. Ale przed tym nie ma ucieczki,

kilometry cię nie obronią". I choć mówiąc „wyjedźmy", naprawdę nie zdawałam

sobie sprawy z obaw, lęku, niepokoju, aż takiego zamieszania w uczuciach, tylko

po prostu chciałam przeciąć radykalnie i uczciwie nienormalną sytuację, t^raz,

kiedy zostało to powiedziane, kiedy to usłyszałam, ki»" Nstało nazwane,

zrozumiałam, że rzeczywiście się boję. ' ^?? ^ S*C plątać i gubić, w czymś się

przeliczył, popa-•=konsekwencji w drugą. Ciekawa jestem, jak to js "ło od jego

strony, z jego punktu widzenia. r\# nie dowiem, nigdy o tym nie mówiliśmy, 7*4-^

?????, to znaczy on nie chciał, zamy-*źf!X?» "zyptywie niniejszej żądzy samobi-

AT&f \* ????> w chęci zrzucenia z siebie ku^^W^ f\w? ? 4f/\- ła'

sprzeniewierzyła się, popełnia ^^j^^^ tyfr% ^??// kuciach, byłam mu skłonna

wszystko %?& ?? I az tobie, ale on nie chciał tego

słuchać, nic ^V*©s /yf x' ^?* w starue przebaczyć nieś-

wiadome, nieja^ ^^ ^edziałam, że jego wyobraźnia nasuwa mu więcej, ?. ^^ ?

istocie, właśnie tę jego wyobraźnię swoim mówieniem o ym chciałam zatrzymać,

zahamować w rzeczywistym punkcie, bo czułam, że w tym wyobrażaniu sobie on brnie

dalej niż prawda, że zbliża się do podejrzeń o miłość do Szczepana, podczas gdy

to była namiętność, to byty zmysły. Coś, czego we mnie Marcin nigdy nie obudzi.

/\

82

VIII

Naturalnie, być może osoba z jakąś głęboką etyką, w mojej ówczesnej sytuacji

zostawiłaby obu panów w spokoju, rzuciła się w wir pracy zawodowej, w wolnych

chwilach zaczęłaby uczęszczać na lektorat hiszpańskiego czy coś w tym rodzaju.

Ale wszystko ma cenę, za wszystko należy zapłacić, to podstawowa reguła gry, z

której nie zawsze chcemy sobie zdawać sprawę.

Tymczasem Marcin, który nigdy nie pytał o przeszłość ani o moje zdanie na temat

wspólnej przyszłości - zaczął nalegać na ślub, co mi uświadomiło, że formalnie

jestem mężatką. A powinno mi uświadomić zgoła co innego, i być może nawet tę

świadomość „czego innego" posiadałam. Że Marcin się wciągnął w tę historię, że

zaczął się lękać, iż mnie utraci, a ja, aby go zatrzymać, muszę być bardziej

ostrożna. Zatrzymać nie w tym sensie, abyśmy stanowili dla ludzkich oczu mocn}'

związek, bo to nie wymagało zabiegów, tylko zatrzymać tę zbudzoną w nim wiarę,

że mnie kocha, że jestem jedyną na świecie osobą, której potrzebuje.

Jakby ci to powiedzieć, Marcin był trudniejszy do sforsowania, bardziej

skomplikowany, tę wiarę mogłam w nim

83

obudzić za pomocą ogromnych wysiłków. To podniecało. No i wiele, na jego

korzyść , mówił fakt, jak się zachował wtedy w gabinecie, kiedy do niego

przyszłam po lekarską poradę, ale ponieważ mam charakter taki, jaki mam, zaczęło

się. Czy byłam precedensem? A może precedens stanowię? Czy to, że zachował się

wtedy tak subtelnie, nie świadczy przeciw niemu? Może miał taką zasadę, że jego

pacjentka nie mogła być jego kochanką, w związku z czym z góry do tej roli byłam

przewidziana, tak na pierwszy rzut oka? Wgłębianie się w te rzeczy zostawiłam

sobie na potem, musiałam się wedrzeć w psychikę Marcina, bardzo, bardzo głęboko,

może nawet tam gdzie wdzierać się nie wolno. Tymczasem miałam tak mało do

rzucenia mu w ofierze. Niepodtrzymywanie kontaktów towarzyskich ze Szczepanem i

rozwód. A przydałaby mi s' tym miejscu jakaś wielka, patetyczna ofiara, na

przykre pracę zawodową i będę ci gotować", „przestanę oże to są złe przykłady, w

każdym razie coś ta-js "o uzmysłowiłoby mu bezmiar mojego uczu-?\ ?? wobec mnie

otwarty, odsłonięty, nagi. 'jfJ^-?,/vowicie w moim ręku. Paradoksem <?/??^ ~m mu

ustawicznie, ale tego on %/f. ' tego podejrzewać - przeciw-^ Jy podobne

przeczucia nie

_____ ____ bą na tym etapie z rozmiarów

tej ?????? °?$? J sprawy, to uświadomił mi do-

piero Szczep, "^^?. /?* -"iecą intuicją wiedziona, trochę może wzruszenie ^^^^

itatnością, osiągałam to, że wprowadzałam Marcina v ^olutny błąd, dając mu błogą

nieświadomość i pełne poczucie jego męskiej władzy nade mną, władzy, która nie

istniała. No i słowa. Słowa, którymi musiałam go zalać, osaczyć, roztopić nimi

resztki jego nieufności w to, że należę do niego cała. Nie szczędziłam tych słów.

Słów wielkich, wzniosłych, których patos kompensowałam tonami czułymi, ciepłymi,

sentymentalnymi kontekstami. Wyważałam proporcje, nie była to tandeta. Doskonale

czu-

W

84

łam granice, do których reżyser może się posunąć, aby wyświechtany tekst brzmiał

świeżo, naturalnie, był „nowo odczytany". „Nowe odczytanie" kojarzy mi się jakoś

z analfabetyzmem. Ale to dygresja, nic tu nie wnosząca. Jeśli już jednak to

sformułowanie padło, to je rozwinę. O ile moje słowa były kreacją aktorską to

analfabetyzm dotyczył, jeśli już, moralnej strony tego przedsięwzięcia. Był to

prawdopodobnie analfabetyzm wtórny, ale nie potrafię uchwycić we wspomnieniach

momentu, w którym zapomniałam liter etycznego alfabetu. Coś tu wydaje ci się z

pewnością nielogiczne. Dlaczego nie uległam zdrowemu odruchowi i nie zostałam ze

Szczepanem. Nie tylko dlatego przecież, że to byłoby za proste, a kobiety

cholernie lubią sercowe komplikacje. Bałam się, żeby w jakiś sposób nie

powtórzyła się historia mojego małżeństwa. Bo ta fascynacja zdrowiem, siłą,

wydała mi się niepokojąco podobna, choć wzbogacona o inne, rzekłabym łagodnie -

dziwne elementy. Coś z tego klimatu utkwiło w Marcinie, wsączyła się w niego

zazdrość - i to był mocny punkt dla mnie - ale także nieufność, którą należało

rozproszyć, gdyż nie sprzyja oddaniu zupełnemu, ale rozproszyć nie do końca, nie

całkowicie, zostawiać tej nieufności tylko tyle, żeby podsycała ufność, wiarę,

lęk, żeby w nim wytworzyć stan, który da się określić: „jest tak dobrze, a

przecież w każdej chwili może być inaczej".

Na ofiarny stos poszedł mąż. Rozwiedliśmy się szybko, kurtuazyjnie i bez kolizji.

Nie bardzo mogłam zrozumieć, że to mój rozwód. Rozwiodłam się z nim rzeczywiście

wtedy, kiedy zabrałam ten ekspres do kawy i klucze od zatrzasku demonstracyjnie

zostawiłam wewnątrz. Rozwód więc przypominał wypisanie się ze spółdzielni z

ograniczoną odpowiedzialnością. Zjedliśmy duży obiad w „Kameralnej" i życzyliśmy

sobie szczęścia. Składaliśmy sobie te życzenia nawet szczerze, ale widocznie

nawet szczerość nie jest zapłatą za spełnienie. Tak więc praca i stan cywilny to

były w moim życiu dwie sprawy uregulowane. Wszystko inne było chaosem.

85

Myśli, postępowanie. Ale przecież tego sobie nie wymyśliłam, te słowa wypływały

z podszeptu jak najlepszego, tak bardzo chciałam, żeby były prawdą - i były

prawdą.

Tak, to będzie o tym punkcie zwrotnym. Wyjechaliśmy wtedy z Warszawy w sobotę,

tuż po pracy, żeby spędzić niedzielę na świeżym powietrzu. Pokój zamówiliśmy

tydzień wcześniej. W portierni siedziała ospała kobieta w żółtej bluzce. Kiedy

weszliśmy do hallu, Marcin dał mi oczami porozumiewawczy znak: „Tu nas jeszcze

nie było, tu nam będzie dobrze", i wiedziałam, że mnie pragnie, to jego

pragnienie udzielało mi się, jakbym była mu za nie wdzięczna. Wiedziałam, że

jest za mną stęskniony, nie przyprowadzałam go do mojego smutnego pokoju na

Pradze, a do jego kawalerki zjechał na kilka dni jakiś stryj spod Bydgoszczy.

Więc spojrza-"* na niego szelmowsko, miałam nadzieję, że moje oczy są Mnio

rozkochane, uległe i wierne. Wzięliśmy walizkę na górę. Kobieta w żółtej bluzce

głośnym woła-? ze schodów, chodziło o kartę meldunko-^zyknął, że później, że

później zejdzie, rnikiem u drzwi.

całować, coś mówić, że przed nami /ale choć jego ton i nastrój i mnie opa-???,

że zbieram laury za nic kosztującą mnie > ""V/"1"4^Jte). I ^ód. Marcin ten

rozwód interpretował sobie jako ro. ^^j?/niego. Nic na ten temat nie mówiłam,

ale także nie prosu, iłam takich błędnych sugestii. Wiedziałam, że pod lewym

okiem mam rozmazany tusz, co urody mi nie dodaje, ale chwila była jakaś

niezwykła, Marcin mówił żarliwie i gorąco, że mnie kocha, że wkrótce zostanę

jego żoną, więc ja, która do tego tonu go doprowadziłam, musiałam go przewyższyć,

nie mogłam dopuścić, żeby uczeń prześcignął mistrza. Mówiłam słowa takie, jakich

mówić nikomu nie wolno, jeśli nie są prawdą najczystszą pod słońcem, jeśli nie

wywodzą się wprost ze środka miłości, z tego zatracenia, które wybacza wszystko,

największe szaleństwo, lekkomyślność czy skandal.

86

Ale kiedy sięgnął po mnie ręką, moje ciało, takie chętne i uległe, naprężyło się,

odsunęłam się tak delikatnie, że mógłby tego nie zauważyć, gdyby miał nerwy

mniej wyostrzone, i kiedy jego uścisk mimo tego nie zelżał, powiedziałam: „za

chwilę". Odskoczył gwałtownie i usiadł przy stole, patrząc na popielniczkę, z

której nie wyrzucono niedopałków po poprzednim mieszkańcu. Zorientowałam się, że

zrobiłam coś złego, podeszłam do niego, musnęłam wargami jego policzek i

położyłam dłoń na głowie. Nie zareagował, trwałam więc tak jeszcze chwilę, a

potem powiedziałam, że jestem zakurzona, chcę wziąć prysznic i powinniśmy się

chyba rozpakować.

Zwykle urzeczony patrzył na to, jak się rozpakowuję, choć to on wszędzie

mieszkał, w każdym najlichszym hoteliku, w każdym najbardziej obdrapanym pokoju,

nawet choćby to miało trwać jeden dzień, podczas gdy ja tylko się zatrzymywałam.

Ale nie spojrzał na mnie ani na walizkę, choć słyszał, jak zrzuciłam buty i

zaczęłam chodzić boso po brudnym dywanie, cicha. Wiedział, że obmyślam, jak

naprawić swój gest, swoje „za chwilę", bałam się, czy nie chce krzyknąć: „po co

ta komedia", ale patrzył ciągle na niedopałki, jakby starał się odgadnąć, z

jakiego gatunku papierosów pochodzą i kto je palił. Nie mógł się nad tym skupić,

podejrzenia, widać, dławiły każdą próbę zatrzymania myśli nad czymś konkretnym,

znowu udało mi się gładzeniem po głowie zahamować głośny wybuch: „Po co ta

komedia, po co ta komedia na schodach, po co ta komedia w ogóle, to zgrywanie

się na pragnienie, na natychmiastowe przyzwolenie, na gotowość, uległość."

Myślał może, że jeśli lubi się piękne słowa i piękne sytuacje, to nie ma się

prawa w to wierzyć i innym tę wiarę podsuwać. Zresztą, czy ja wiem, o czym on

myślał, ja w każdym razie byłam spłoszona, lękałam się zdemaskowania.

Niedużo jednak było potrzeba, ????? zwyciężyła, ciągle się chyba obawiałam, że

jego wątpliwości stłamszą to, co między nami było piękne, i przecież chętnie

słuchał tych słów, kierowanych nieomylnym kobiecym instynktem prosto w serce.

87

Potem był sam w pokoju, słuchał szumu wody w łazience, ciągle milczący, ale ja

już byłam zmobilizowana.

I potem znów się do niego zbliżyłam i z każdego gestu przezierało moje oddanie.

A kiedy później leżeliśmy na łóżku, patrzył na mnie w ciemności i gładził

ręką moją twarz, jakby pod dłonią starał się odkryć moją tkliwość i miękkość,

jakby to było czymś namacalnym, i zapalił papierosa. Spojrzał na mnie w świetle

zapałki.

Miałam chyba w twarzy to wszystko, co chciał kochać, co przepowiadała mu

ciemność i gładząca ręka. Przytuliłam się do ? "^o, zgasiłam długim dmuchnięciem

zapałkę, i zaczęłam "iłam, że chciałabym mieć z nim dziecko i że może Ma ulicy

człapał koń i ktoś ordynarnie zaklął, się boi, abym tego nie usłyszała, że szeni

w powietrzu, wyizolowani, ść obojętnie, nie pragnął "agnę, że to prawda, .ów

czymś coraz bar-posądzenie o nadmier-) e tylko przygarnęłam go

>4

•??

dzitj

ną trzeźw

do siebie i mów.

przeżyć ją cała, bo jeśli

Postanowiliśmy iu7 to rzeczywiście będzie syn.

Mówił, że kiedy będzie na nitgo patrzył, już zawsze będzie pamiętał mnie taką

wtuloną w niego, ufną i tkliwą. Przysięgał, że będzie dla mnie dobry, że zrobi

wszystko, żebym była szczęśliwa. W półmroku świtu zasnęliśmy, chciało mi się

płakać, że jestem taka podła.

Kiedy się obudziłam rano, powiedział, że mnie kocha i że jest głodny i zaraz

idziemy na kolosalne śniadanie.

Pocałowałam go, palcami przymknęłam mu powieki, aby nie patrzył, jak z łóżka

wybiegam naga.

Ale spojrzał i kiedy znowu z łazienki dobiegać musiał ten szum wody, zapukał,

usłyszał odruchowe i wesołe „proszę".

88

Wszedł. Moja twarz zmieniła się gwałtownie, w oczach pewnie było przerażenie i

zamęt. Próbowałam to schować, błyskawicznie wyciągnęłam dłoń w kierunku

diafragmy leżącej na brzegu wanny. Kiedy zamykał drzwi, chyba słyszał, że płaczę.

Odjechał stamtąd szybko, żeby nie dopuścić do żadnych tłumaczeń i wyjaśnień.

Zapłacił za hotel, zostawił prawdopodobnie w portierni pieniądze na kwiaty dla

mnie, bo szybko przynieśli mi je do pokoju. Wróciłam natychmiast do Warszawy.

Wyłączył telefon - milczał o każdej porze. Pisałam listy, których nie otwierał,

absolutnie już nie ciekawy, co mu mam do zakomunikowania. Potem jednak

spotkaliśmy się na kolacji, gdzie jego miażdżąca uprzejmość zamykała mi usta i

gdzie zrozumiałam, że nie ma już w nim do czego apelować. Prowadziliśmy tę błahą,

towarzyską konwersację, spoza której wyzierała moja rozpacz. Lecz on był

zupełnie pusty i obojętny. W końcu nie potrafiłam tego wytrzymać i kazałam się

odwieźć do domu. Tylko ten ostatni gest, kiedy bez słowa dotknęłam dłonią jego

twarzy, omal nie zrobił wyłomu w tej jego zaciętości.

W porę jednak przypomniał sobie, co mówiłam tamtej nocy w hotelu i jaki miałam

głos. Nie chciał mnie więcej widzieć, była to przerażająca prawda i nie mogłam

się temu dziwić. Zostałam sama, ośmieszona, skompromitowana, nieszczęśliwa. A

wszystko przez drobny przyrząd, taki sam zapewne, jaki zalecał swoim pacjentkom.

A przecież mógł to także tłumaczyć na moją korzyść, mógłby to także być argument

mojej obrony. Nie chciałam go ewentualnie stawiać w głupiej sytuacji, nie

chciałam, żeby miał jakieś wobec mnie zobowiązania, żeby taki fakt - gdyby

zaistniał - do czegokolwiek miał go skłaniać. Ale padły te słowa, wypowiadane

przeze mnie, i wiedziałam, że to gorsze niż zdrada, zdrada byłaby bardziej

ludzka. Zresztą, kiedy to mówiłam, byłam autentycznie wzruszona - gdybym miała

szansę jakoś o tym przekonać Marcina, sprawić, aby mi uwierzył. „Uwierzył. W co

on mi jeszcze może uwierzyć" - próbowałam stanąć na

89

realnym gruncie. Byłam kobietą porzuconą i, niestety, wyjątkowość powodów tego

porzucenia nie była w stanie nic mi pomóc. Po tej kolacji zrozumiałam, że

jakiekolwiek ponaglania Marcina sprawę moją mogą jedynie pogorszyć, a po

pożegnaniu, wtedy, kiedy mnie odwiózł do domu, byłam pewna, że to nie koniec

naszej sprawy. Postanowiłam zostawać to czasowi. Tylko, że to bardzo łatwo

powziąć takie świetlane postanowienie; „zostawię sprawę czasowi", a szalenie

trudno przełożyć to na codzienność. Na wstawanie kwadrans przed szóstą,

oczekiwanie na autobus, pracę, gdzie nie chciałam obnosić miny cierpiętnicy i

gdzie stanowiłam swojego rodzaju zagadkę, nikt nic nie wiedział o moim życiu

prywatnym poza mglistym sformułowaniem: „Katarzynie dobrze się wie-Ale to

wszystko, autobus, praca, kolejka po szynkę -?^ ^ło mi energii,

żeby pomyśleć o kolacji - to je-

?} "^«w ^magało mi trwać. Najgorsza była sa-^-Z^/w^s^te " udźwignąć.

Czekałam na ja-ejSKĄ ,zan samo nie przynosi na /ązania są najbardziej pot-???

wyjść naprzeciw. Może ,m. W każdym razie nie naleci ^????**. ? Aść

wybierają jako drogę częstokroć bardzie 0lv*^i^2!3jJS^^ iśtykanie we dwoje.

Jedyną osobą, ktoi^ , />racą mogłam widywać, był Ko-ralkiewicz.

Denerwował mnie, jasna sprawa, ale go tolerowałam. Udzielał mi prywatnych

korepetycji sposobu życia, te lekcje przyznać trzeba, wiele uwzględniały. Od

najprostszych rozwiązań moralnych do adresu dobrego szewca. Koralkiewicz widział

wszystko. Anarchię w moich pojęciach i nie najlepszy stan obcasów moich pantofli.

Źle sypiałam, imię „Marcin" przewiercało mi mózg. Przede wszystkim chyba

szalałam z zadrości. Może wrócił do Teresy? A może, tak haniebnie oszukany, ma

coraz to inne dziewczyny? Ta druga wersja była dla mnie lepsza, łatwiejsza do

strawienia. A więc ma dużo kochanek - rozmyślałam - są one jego kochankami dotąd,

do-

90

póki me zaczynają mówić. Na damskie miłosne zaklęcia Mar cm ma na pewno alergię

do końca życia. Więc nie dopuszcza „tej pani' do głosu, czasem wręcz brutalnie,

słowem czy gestem przecina to, co może i jest szczere. W nic nie wierzy nie stać

go na żadne wewnętrzne poruszenie - triumfowałam Tylko, ze wszystko to było

sprawą imaginacji. Wspomnieniem realnym była Teresa. I chyba wiele nieszczęść w

moim życiu wynikło z tego, że poszłam za nią do łaźni.

Ale już nie sprawą imaginacji były noce, podczas których budziłam się,

niejednokrotnie krzycząc „Marcin!". Najgorsze były przebudzenia o świcie. O

świcie samotność jest niedobra. Kiedy ktoś trzasnął drzwiami albo nieuważnie

zdejmowano skrzynki z mlekiem i dzwoniły butelki, budziłam się z płytkiego,

powierzchownego snu, który nie dawał mi odpoczynku ani odprężenia - i myślałam,

że może jednak Marcin także, przeze mnie, nabawił się kłopotów ze spaniem, że

może leży teraz u siebie, na swoim tapczanie, z otwartymi oczami, i tak samo

rozpaczliwie mnie potrzebuje. A może pochrapuje tak jak wtedy, w tym namiocie, z

którego powinien mnie szybko zabrać, ale tego nie uczynił, zbyt mnie pewny

albo zbyt wciągnięty w chorą sytuację rywalizacji. No więc on dobrze spi -

zaczynałam się wściekać na Marcina. Dobrze śpi, i to me dlatego, że jest silny,

zwarty, mocny, tylko dobrze śpi, ponieważ jest prymitywny - zaczynałam go

oskarżać. Jest prymitywny, zarozumiały, bufon, kabotyn. Oto, jaki jest. Przecież

jeśli prymitywny nie jest, to powinien połapać się, że coś me jest w porządku

wtedy, kiedy odwiedził mnie pierwszy raz w moim pokoju na Pradze, sądząc, że do

flirtu daleko, a ja rzuciłam w niego tym „kocham cię". To powinno go spłoszyć,

ostrzec, powinien krzyknąć: „a skądże ci miłość przyszła tak szybko do głowy",

ale nie, był zachwycony, uważał pewnie, że tak byc powinno, że to kochanie mu

się należy...

W środku którejś nocy pojechałam do Koralkiewicza. W dzień nie zrobiłabym tego.

W dzień jestem mniej zdolna. Ale wtedy obudziłam się o trzeciej. I wiesz, ta

trzecia była

91

ciągle. Trzecia i trzecia. Trzecia jak szubienica, powiesić się na trzeciej.

Myślałam, że może wszystkie wytłumaczenia są bardziej proste, że zegarek stoi.

Więc go przytknęłam do ucha, ale tykał. A wskazówka uparcie nie chciała się

ruszyć. Kiedy się obudziłam, miałam wyraźnie gonitwę myśli, a to już jest

przypadek psychiatryczny. I tak w ciągu tej minuty, patrząc na tę trzecią,

przeżyłam romans ze Szczepanem w Bułgarii, wychodziłam za mąż za Koralkiewicza i

kupowałam wielką, opasłą lodówkę. W ogóle w tym czasie trochę zaczęłam się o

siebie bać. Lękać się siebie. Zaczęłam się kontrolować, czy aby zachowuję się

normalnie.

Wtedy, pięć po trzeciej, wstałam w każdym razie bardzo energicznie, a być może,

wyobraziłam sobie, że wstaję bar-**? ^e ta przywołana energia mnie przed czymś

"Jksa*? ?-kowany energią nie może zgi-

-*- °IuqQĄ *m'e~>ska ami. Ale kiedy odniosłam A ihą, zaczęłam medytować I

^" hH^j \ fm więc podwiązki i zrobi-ptut* «wT ,//inie na tyle,

że postanowi-

——??????? /°^°???) 1/ /tylko zadzwonić i oświad-

czvl ????'????'?????? im nie, żeby się ze mną

ożenił

Ale pojechałam, r»»^ ?/. Ponaglałam taksówkarza,

żeby jechał szybciej. Rozumiesz,' nie mogłam już dłużej tego wytrzymać, musiałam

ogłupiałemu z przerażenia Koralkiewi-czowi tarmosić klapy marynarki, i

straszliwie dużo mówiłam, mówiłam bez przerwy i Koralkiewicz spóźnił się do

redakcji. Tylko że kiedy do niego przyjechałam o trzeciej trzydzieści nad ranem,

to Koralkiewicz naturalnie nie był w żadnej marynarce. Dopiero potem się ubrał.

Zresztą nic mnie nie obchodziło, w czym był Koralkiewicz, jego w ogóle mogłoby

nie być, choć przyznaję, nie urządzałoby mnie to w tamtej sytuacji. Złapałam go

za piżamę, wystrzegając się, żeby tylko nie za guzik, bo łapanie za guzik byłoby

tu nie na miejscu, i powiedziałam, „posłuchaj Zdzisiu, nie denerwuj się, że ja

tak w nocy do ciebie przyjechałam, tu się

92

nie ma co denerwować" i pomyślałam sobie, czy on nie mógłby, do jasnej cholery,

mieć mniej kretyńskiego wyrazu twarzy i mniej tępych oczu. Ale powiedziałam, że

chce, to ma, proszę bardzo, niech się ze mną żeni, jeśli mu odwagi starczy, i

niech nie robi z siebie wariata. Rozumiesz, musiałam tej nocy mieć kogoś przy

sobie, słyszeć ludzki głos, szalałam z tęsknoty, rozpaczy i zazdrości.

Koralkiewicz powiedział bardzo chłodno, że dobrze, zupełnie jakby kupował w

sklepie pół bochenka chleba. Powiedział, że naturalnie, ożeni się ze mną, że do

tego nie trzeba odwagi, bo on doskonale wie, z czego wypływają moje niepokoje.

Powiedział, że kuśtykam przez życie, a nie idę, że zostawiam za sobą wyłącznie

sprawy nie wykończone i rozbabrane, że kurz na moich książkach przyprawia mnie o

neurastenię, a na wiele moich wzniosłych (to było z ironią), wykańczających mnie

doznań wystarczyłoby włączyć elektroluks. Wtedy krzyknęłam: „jak to rozbabrane i

nie wykończone? A dyplom? A magisterium z chemii?" Ty gryzipiórku,

dziennikarzyno z awansu - dodałam w myśli - ty tumanie, może i kuśtykam, ale dla

ciebie i tak jestem złotym ziarnkiem pszenicy, ty ślepy, głupi, wyleniały,

łykowaty kogucie. Wiedziałam już, że z tego ślubu - „choćby jutro, jak chcesz,

to masz" - nic nie wyjdzie, ale bałam się wracać do domu, bo kiedy wchodziłam

cicho do kuchni, żeby nie obudzić gospodyni, wydawało mi się, że moje fajansowe

kubki, żółte i seledynowe, zbijają się w grupę i nacierają mi na twarz, więc

zakrywałam się rękami.

Jaka byłam nieszczęśliwa, Koralkiewicz potraktował to wszystko względnie

poważnie i zaczął raźnie i skwapliwie bredzić, że zamienimy mój pokój z kuchnią,

na który byłam zapisana w spółdzielni, i jego pokój z kuchnią na dwa albo trzy

pokoje z kuchnią, weźmiemy służącą i ja zobaczę, co to znaczy, jeśli w życiu

panuje jakiś ład. Bo skąd mogę o tym wiedzieć, jak to jest, skoro nigdy nic

takiego nad moim życiem nie dominowało, a ja sobie myślałam, kiedy on parzył

herbatę, bo o tym ładzie i porządku dobiegało z kuchni, że to

93

zadziwiające, iż taki sprawny mechanizm jak Koralkiewicz tak grawituje w

kierunku korozji i zaryzykowałby małżeństwo ze mną. Ale on poza swoją

nienawistną mi precyzją jest normalnie, przeciętnie dobry, zna się na rachunkach

i ma kodeks etyczny, który nie budzi specjalnych zastrzeżeń, nawet

powiedziałabym, że jest dostojny i godny pochwały... Więc pomyślałam sobie, że

się zabijam, zadręczam, po prostu litowałam się nad sobą. A Koralkiewicz w tym

czasie się ubrał i usiadł naprzeciwko mnie, podając mi herbatę. On coś mówił,

ale ja tego nie słuchałam, choć bardzo mi było to potrzebne, żeby ktoś do mnie

coś mówił. Mogłam spokojnie ~«?* w obecności drugiego człowieka, tamto mnie tak

wte-„„„0 iść łagodziła mój niepokój.

MPK SA w Krakowie • STREFA MIF ???? . . -

- . J l_

miejska |ałabym) żebyg mrae dobrze fiil * _A Pbie u Koralkiewicza, zawi-

I ulgowy:

GMINNY

???

i poił herbatą, która mnie _________ ______ Innie rozdrażniał.

Myślałam,

?????

I/ ,

PTU7%(o,o9zt) V bym potrafiła się przełamać

?=:?™^ . " [owal herbatą i „uspokój się, wszystko będzie dobrze, ty go nie

kochasz, siostro". Nie mogłam mu wyjaśnić powodów, dla których porzucił mnie

Marcin, ale w każdym razie przeprosiłam go za te bądź co bądź oświadczyny.

Powiedział, że niewiele rozumie, ale trochę i że nie ma do mnie żadnych

pretensji. Zawsze, kiedy mi jest samej źle, mogę na niego liczyć. Doradził mi,

żebym wyjechała. Nie miałam już ani dnia urlopu, ale w mojej sytuacji zdrowotnej

łatwo było o druk L-4. Wykorzystałam to po raz pierwszy, pięć dni zwolnienia.

Nie miałam grosza, pieniędzy pożyczył mi Emil.

Gdybym mogła przewidzieć, że brnę w komplikacje jeszcze gorsze, chyba

wskoczyłabym w biegu z tego pociągu.

Z mojego przedziału dobiegała radosna paplanina, ktoś przechodząc powiedział

„przepraszam panią", a ja paliłam papierosy i czyhałam na moment, kiedy zacznie

działać pro-

94

szek nasenny, zastępczy, farmakologiczny ratunek. Miałam siłę nawet na to, żeby

sobie robić wyrzuty, że kupiłam sypialny, a najwyraźniej przestoję w korytarzu z

czerwonym, przykurzonym chodnikiem całą noc. Zwykle wpadam w szał oszczędzania,

kiedy przepuszczę wszystkie pieniądze. Dwóch panów wyszło na korytarz na

papierosa. Obejrzeli mnie starannie. Oględziny wypadły niepomyślnie, co do tego

porozumieli się bez słowa i znaczących spojrzeń, więc wrócili do swojego tematu:

„Jeden człowiek zrobi jeden dobry projekt, a potem się zbiera cała komisja

ignorantów..." Pomyślałam, pamiętam, patrząc na nich bezczelnie, jakbym miała za

sekundę zapytać, która godzina albo czy panowie mają zapałki, albo jakie jest w

tej chwili nasze położenie geograficzne, że chciałabym poznać jednego człowieka,

który zrobił jeden dobry projekt, choć po sekundzie wahania doszłam

do wniosku, że komisja ignorantów mogłaby się okazać bardziej ciekawa. Chciałam

zrobić coś, co wybiłoby ich z tego autorytatywnego tonu, jakby wszystko

wiedzieli z góry, osadzić ich we właściwym wymiarze, ten ich sposób zapalania

papierosa i niedbały ruch ręki, chowającej zapalniczkę do kieszeni -wyraźnie

należeli do tego gatunku, co Koralkiewicz, do tych instalujących się w życiu na

stałe, sadowiących się wygodnie, jakby to nie była kwestia jeszcze jednego

obiadu. Ale to wszystko, jak wiele wiele moich przelotnych chęci, rozwiało się w

chwili postanowienia i poczułam upragnione, sztucznie wywołane odrętwienie,

jeszcze nie pragnienie snu, ale potrzeba rozluźnienia mięśni i zamknięcia oczu.

Weszłam do przedziału, rozebrałam się cicho, zmyłam puder i otuliłam nogi kocem.

Zaczęłam z małym skutkiem stosować cowieczorne sztuczki „jak mi się chce spać,

jak mi się chce spać, o niczym nie myślę, o niczym nie myślę". Budziło mnie

każde zatrzymanie się pociągu, z zazdrością wsłuchiwałam się w chrapliwy oddech

śpiących pode mną, denerwowałam się gwałtownym hamowaniem i tym, że ten sam

proszek nie zechce działać po raz drugi. I była już szczęśliwie szósta

95

?

_______________I ULGOWY

GMINNY

PTU 7% (0,09 zt) _______

???? ? ????????'??-?'??

BILET JEDNOKROTNEGO KASOWANIA

rano. Dwie panie z dolnych łóżek (jedna otworzyła ładne, trzeźwe oczy) jak konie

spięte ostrogą ruszyły do umywalni i plastikowych kosmetyczek. Najpierw był

chlupot wody.a potem każda z nich napluła w tusz. Z gdakanej, urywanej rozmowy

zorientowałam się, że pracują w tym samym biurze, jadą do tego samego pensjonatu

i że za trzy dni przyjedzie Ryś. Ryś musiał być sztuką nie lada, bo na

wspomnienie o nim napluły powtórnie w tusz znacznie żwawiej. Ja nie pluję,

używam tuszu w paście albo wody, stąd uzasadnione poczucie

życzliwa i resztki huma-

MPK SA w Krakowie «STREFA MIEJSKA , . ._.

„ ,

mastej. Więc milczałam, fljlfl * l\ om spało", byłam dalej czerwonym chodnikiem.

i jak ja, takie samiuteń-na płaszczyźnie tej ugo-e witały wszystko, co się pj

nocy byłam szczebelek wyżej niż one, ale tu, jak w każdym przypadku niewymier-

ności kryteriów w sprawach enigmatycznych i nie skonkretyzowanych, nie

nadających się do natychmiastowych rozstrzygnięć - wszelkie imperatywne osądy

były utrudnione.

Umyłam twarz, przyczesałam włosy, delektując się własnym okrucieństwem jak

smakiem ananasa. No i wyglądałam strasznie. Oczy uciekły mi gdzieś głęboko w tył

twarzy, zostawiając na swoim zwykłym miejscu sinawe obrzęki, cera miała kolor

przepełnionej popielniczki, nos się wydłużył, pociągając za sobą do dołu dwie

głębokie bruzdy. Wyszłam na peron bardziej szara niż inni i mniej zdecydowana.

Moja udręczona, zmęczona godność przestała się na chwilę bronić, bo pomyślałam

dość konkretnie, że właściwie żałuję, iż nie pozwoliłam Koralkiewiczowi ze mną

przyjechać, uwolniłby mnie od działania, mieszkanie i tak dalej, a tymczasem

musiałam sama prowadzić humorystyczne pertraktacje z zapitą duszyczką w

jodełkowej jesionce, która miała przepocony kołnierz - wyglądający jak skóra.

96

Był skromny pokój z dwoma złączonymi łóżkami, zapadli-ną w jednym materacu, ze

spadzistym sufitem z belek. Był mały stolik i dwie nocne szafki, tapeta w

niebieskie róże, jakaś wnęka z umywalką i dwudrzwiowa szafa. Kiedy tylko tam

weszłam pomyślałam z nadzieją, że drzwi szafy powinny skrzypieć, natychmiast

sprawdziłam, ale nie skrzypiały.

Moim jedynym planem było leżeć przez cztery dni w łóżku i patrzeć na pochyłość

sufitu.

Koralkiewicz odprowadzał mnie na dworzec, a ja, śmiertelnie znużona wszystkim,

co zostawiłam za sobą, zamykając drzwi i wkładając do torebki klucz, uroczyście

przez niego holowana do przedziału, starałam się nie zdradzić ani jednym

uśmiechem czy gestem mojego szyderstwa z jego wywleczonej na ten wieczór

melancholii, która miała sprowokować choć wspominanie go od czasu do czasu. Bo

na tęsknotę to już chyba nie liczył. Jego odświętne gesty, moje tłumione

rozdrażnienie, tygodniki, półka, walizka, numer, łóżka, jego „taka zmęczona

jesteś bardziej ludzka i bliższa". Wytrzymałam tę parę minut, nie powiedziałam

mu prosto w te poczciwe, ustawicznie mrugające oczka, że jestem dalsza i

bardziej zwierzęca niż kiedykolwiek, obiecałm, że napiszę, a nie napisałam, mimo

że nie umiałam być tak zupełnie sama. Pożegnalny papieros na korytarzu, jego

akcentowanie rzeczy, że to właśnie on jest ze mną, wskazówki co do higienicznego

trybu życia i nawet głośna prognoza pogody. I nareszcie pociąg ruszył.

Koralkiewicz jeszcze powiewał skrwawioną chustką swojej adoracji, kiedy ja już

wyrzucałam nieważne kwiaty, zmaltretowane i smutne, i stanęłam w korytarzu z

czołem przyciśniętym do szyby. Czekałam, aż położą się spać moje dwie na tę noc

towarzyszki, myślałam sobie bez smutku i nienawiści, jakby w tej bezgłośnej

narracji nie o mnie chodziło, że może dobrze jest nie mieć nic do stracenia. A z

Warszawy do Zakopanego jedzie się przez Kraków - to była moja ostatnia myśl

przed zaśnięciem.

97

?

.„.STREFA M^SKA

MPKSA^r^e.S1

19145;

\

35 zł

PTU 7% (0,09 ri)

-,LeTJEDNOK

Ciekawią cię z pewnością motywy takiego postępowania. To proste. W człowieku

istnieje potrzeba kochania. Jeżeli już ja pokochać nie mogłam tak całkowicie, to

przynajmniej chciałam być kochana przez kogoś, w stosunku do kogo reżyseria

moich uczuć we mnie samej nie byłaby beznadziejna. Tym warunkom w jakiś sposób

najbardziej odpowiadał Marcin. Miał w sobie pewną nośność psychologiczną, która

umiejętnie przeze mnie poprowadzona, stwarzałaby klimat tego czegoś, co nazywamy

miłością. Zazdrość, ambicja, podejrzenia, złości to były elementy towarzyszące

mojej kampanii. I byłam już bliska osiągnięcia celu, zanim się tak haniebnie nie

potknęłam. Zrozum. Nie chciałam Marcina pakować w jakąkolwiek pułapkę, ale

chciałam mu zaszczepić pewne moje chcenia. Coś tu prze-kombinowałam, zostałam

odtrącona, nie mogłam tego znieść.

W tym pokoju z pochyłym sufitem, w którym miałam zamiar przeleżeć cztery dni,

wytrzymałam tylko dzień. Nazajutrz zadzwoniłam do Marcina, dając mu szansę.

„Przyjedź" - mówiłam. Życzył mi pięknej pogody. Pogoda była wspaniała, złoty

październik pokolorował Zakopane, powietrze wydało mi się czyste, ciepłe.

Zamówiłam błyskawiczną z Krakowem.

98

- Katarzyna - powiedział Szczepan. - Gdzie jesteś? Gdziekolwiek jesteś, zaraz

tam będę.

- W Bułgarii, oczywiście. Widzisz, przyjechałam do Bułgarii.

- Kochana, wiedziałem, że przyjedziesz. Czy na stałe jesteś w Bułgarii?

- Tak. Nie. Nie wiem.

- To znaczy, jest szansa, że na stałe. Za dwie godziny tam będę.

Podałam mu adres, odwiesiłam słuchawkę. Za dwie godziny powinnam więc „być w

Bułgarii". Miałam tremę, ale chociaż raz wiedziałam, czego chcę. Może to zabrzmi

okrutnie i nie kobieco, ale nigdy nie pragnęłam mieć dziecka. Nawet na ten temat

prowadziłam sama z sobą rozmaite dialogi: „Czy można kochać dziecko od

niekochanego mężczyzny?" „Można - odpowiadałam sobie - tylko że się go nie

pragnie."

Zadziwiające, że nawet dziecko, przyszło mi na myśl w związku z Koralkiewiczem.

Z Marcinem nie było mi potrzebne, nie musiałam nic uzupełniać, wikłając jego i

siebie w grę miłości, w zazdrość. W swoich ponurych wizjach spokojnego życia z

Koralkiewiczem przeczuwałam suchość i pustkę tego spokoju. Więc dziecko jako

ktoś dla mnie, ktoś kogo się kocha naprawdę. Odpieram twoje zarzuty: to nie

byłoby dziecko z egoizmu, byłoby to dziecko z potrzeby kochania.

A więc swoje największe kłamstwo uczynić prawdą. Bo to kłamstwo było prawdą,

rozumiałam to wtedy, kiedy to mówiłam i wtedy zapomniałam zupełnie, że to jest

niemożliwe, żeby prawdą dokonaną się stało. A jednocześnie, czekając na

Szczepana, czułam się tak, jakbym trzymała w ręku łopatę i kopała własny grób.

„Jestem młoda, jestem ładna, mam dobry zawód, wkrótce będę miała mieszkanie

spółdzielcze, czemu więc jestem pełna złych przeczuć i chce mi się płakać?

Jestem uwikłana w zmienności nastrojów, boję się starości i przemijania czasu,

boję się w ogóle, jestem tchórzliwa, ciągle muszę mieć jakieś psychiczne

zabezpieczenie i ustawicznie poszukuję go w miłości, która się nie sprawdza za

99

każdym razem, kiedy tylko popatrzę z zainteresowaniem, na jakiegoś mężczyznę,

myślę, on mnie uratuje, podczas gdy każdy powinien ratować się sam". I tak

plątałam się po Krupówkach z sercem pełnym mroku i wątpliwości, wreszcie poszłam

do pokoju i czekałam na Szczepana. Przejrzałam się

w lusterku, wygląd^-

ładnie, ani mnie to nie ucieszyło, \ogłabym wyglądać jeszcze ładniej,

stko u mnie, nie była prosta. Mie-skonałej abnegacji. Wtedy szczyto-',st kąpiel.

To się jednak zdarza V zaczynam „nowe życie". Idę do Jię pedicure, lakieruję

sobie paz-oŁuickiego sklepu z konfekcją i kupuję so-°Tacn. Na ogół kostium,

który z dumą noszę do momentu, kiedy nie urwie mi się ekler, względnie nie

poplamię spódnicy. Wzdycham wtedy: „zupełnie nie mam w czym chodzić". Czasami

coś z tych drogich rzeczy oddaję do pralni. Tylko że przed chemicznym

czyszczeniem trzeba odpruć guziki. Odpruwam, wrzucam do pudełka, przynoszę z

pralni suknie albo kostiumy i nie starcza mi już entuzjazmu, żeby guziki

przyszyć z powrotem. I tak sobie leżą osobno guziki, osobno wyprane rzeczy z

pralnianymi metkami. To znów -patrząc na te metki - wyrzucam sobie, że jestem

taka lekkomyślna, że tak źle gospodaruję pieniędzmi, zanoszę buty do szewca.

Wyjmuję jakieś stare, niemodne rupiecie z antresoli z zamiarem przerobienia

obcasów. U innych oglądam obcasy, kiwam głową i mówię tonem naukowego odkrycia:

„Tak, tu konieczne są fleki". Pakuję każdą parę osobno, w czysty, biały papier,

i wypycham siatkę butami do granic niemożliwości. Dźwigam to do szewca,

przepłacam, przynoszę do domu razem z kompletem past i szczotek, czyszczę,

ustawiam na antresoli równiutko, w rządek, jak wojsko, przyglądam się szeregom z

uznaniem, niesłychanie zadowolona z szeregów i z siebie „proszę, jak wszystko

mam w idealnym porządku". Po

100

czym naturalnie buty są w idealnym porządku, ale w dalszym ciągu podniszczone i

niemodne, „nie, takie nosy to już nie, już nie do noszenia, zniszczę je w jakieś

deszczowe dni, w jakąś chlapę" i idę do sklepu kupić nowe, z nosami, jak należy.

Właściwie tak u mnie jest ze wszystkim. Czekałam tak na Szczepana z duszą pełną

nadziei, rozpaczy, optymizmu, zemsty i trwogi, niepokoju i radości, ze swoim

kłębowiskiem zazdrości i rozgrzeszenia, napięta, czujna, obojętna i pasjonatka,

zastanawiałam się, czemu się tak dręczę i czy mogę, czy wolno mi się cieszyć z

czegokolwiek, czy jakieś szczęście w ogóle może być stałe i pewne, a

jednocześnie wiedziałam, że posiadając przekonanie o stałości i pewności

szczęścia, poczułabym się nieswojo, jeśli nie wręcz zdruzgotana, bo już chyba

nie potrafiłabym żyć bez tych lęków, bez zapobiegania, bez profilaktyki, bo to,

co mnie pochłania, to zmienność i ulotność szczęścia, szczęścia, które narzucać

umiałam w sposób bardzo sugestywny, bez ostrzeżenia przystąpić do sączenia w

serce jadu kwestionowania, nieufności, niewiary. Ale tak żyć nie sposób, program

ambitny to zwyczajność. Trzeba szybko postarać się o mieszkanie, choroba tu

przyjdzie mi w sukurs, to tkwi w moich aktach, zacznę żyć po prostu, ale nie

sama, nie sama...

No i zapukał Szczepan. „Jeszcze jeden do kochania" - pomyślałam cynicznie.

„Jedni rodzą się garbaci, drudzy głuchoniemi, a ja chyba nie umiem kochać. Umiem

tylko szaleć z patologicznej zazdrości."

- Witam cię w Bułgarii - powiedziałam do Szczepana.

Bez słowa, bez żadnego „dzień dobry", pocałował mnie. I stała się rzecz dziwna,

ten pocałunek od razu zapalił we mnie to wszystko, co czułam tam, w chałupie

wuja, w samochodzie Szczepana, co w Szczepanie czułam niemalże od chwili

zobaczenia go.

I nie było żadnych komedii z „odwróć się, ja się rozbiorę". Wszystko było po

prostu, tak jak być powinno, i całą tę noc byłam w Bułgarii.

101

Jakby ci to powiedzieć. Szczepan był pierwszym mężczyzną w moim życiu. To było

objawienie. Zrozumiałam jednak szybko, że Szczepan może mi dać tylko to, i że to

jest bardzo piękne, piękniejsze niż wszystko, co przeżywałam dotąd, ale to jest

mało. Palił mnie *- 'd, że chcę tylko brać, jakbym' dorwała się do możlj'1* ??^\

^tu za te wszystkie lata w tym względzie zmarr' 9<ś& \? iteresuje mnie, co daję,

i czy w ogóle daip ^tS^Q^^ \ \ matwała się coraz bardziej. Nie wie- „^????

\%? aszne, jakie beznadziejne,

^^niesieniach obok kogoś j*^^^^^ je tyle szczęścia - bo to ? wymagań, ale mieć

wręcz ^.i^-iCni. Te rozmowy później. Byłam •^- geście? Nie mogłam zaryzykować

ży-^ Którym łączyć mnie mogło jedynie niebo ,zko. Z uniesień leciałam prosto w

depresję, jhłodno, że to byłaby jedyna rzecz, która by mnie -zepanem nie

znudziła nigdy, że tak byłoby zawsze, bez tkliwości, on obok mnie, dumny z faktu

obdarowania. Gładziłam go leciutko po głowie i rozmyślałam, czy już mogę wstać i

zrobić kawę, czy to już ten właściwy moment, czy jeśli wstanę teraz, nie wypadnę

grubiańsko.

Z Marcinem nie było żadnych uniesień fizycznych, ale to jednak ja drżałam na

myśl, że on zechce wstać albo pić, że może marzy o ostrym dźwięku telefonu,

który by przeciął moje babskie mazgajstwo.

Nazajutrz Szczepan władczo spakował mi torbę i wrzucił do bagażnika swojego

samochodu. Całe moje życie chciał rozstrzygnąć w trzy dni.

- Wyjeżdżamy na prowincję - powiedział. - Ta Warszawa wyciska z ciebie

wszystkie soki.

- Sądziłam, że jedziemy zwiedzić Wawel - powiedziałam.

- Wyjeżdżamy na prowincję na stałe.

- Niestety, to jest niemożliwe. Wyjazd na prowincję jest niemożliwy w moim

wypadku. Nie mogę mieszkać tam, gdzie

102

nie ma przemysłu, jakichś zakładów chemicznych. Nie wziąłeś tego pod uwagę? Co

ja bym tam robiła?

- Stemplowałabyś znaczki na poczcie - odpowiedział. -Ale, naturalnie masz rację.

Tak bardzo jesteś przywiązana do swojego zawodu?

- Kiedyś dosyć lubiłam chemię. Byłam niezła na studiach, z entuzjazmem

zaczęłam pracować aż mnie koledzy nie lubili z powodu nadmiernej gorliwości.

Teraz... teraz to jest trochę inaczej. Nikt za mnie nie pracuje, nie wykonuje

mojej roboty, ale prochu nie odkryję, tyle wiem. Po prostu, nie umiem robić nic

innego. Ani szyć, ani prasować. Lubię gotowanie, bo to mi w pewnym sensie chemię

przypomina. Ale jednak znacznie lepiej sobie radzę w pracowni niż w kuchni. A co

ci przyszło do głowy z tą prowincją? - zapytałam.

- Zaproponowano mi stanowisko zastępcy głównego inżyniera w zakładach

mechanicznych w Kapkowicach. W Krakowie jestem zwykłym inżynierkiem, na tyle

światłym, że przyznaję się do kompleksów wobec doświadczonych majstrów. Ale to

zawsze Kraków, rozumiesz. Decyzję wyjazdu do Kapkowic uzależniam od ciebie.

Dojeżdżaliśmy do miasteczka, które wyłoniło się zza wzgórza, wjechaliśmy na

rynek kwadratowy i mały, na rynku był zadbany skwerek, pobielane wapnem kamienie,

domy wymalowane na różowo, na wystawach śmieszne manekiny ze straszną konfekcją,

zajechał zakurzony, niebieski autobus PKS, ludzie zaczęli się tłoczyć, a

Szczepan złapał mnie za rękę i powiedział: „To są Kapkowice, musisz być

szczęśliwa w Kapkowicach." A widząc moją twarz chmurną, ściągniętą smutkiem,

który mógł wziąć za namysł, poprawił się: „Spróbuj być szczęśliwa w Kapkowicach".

„Próbowałam w Bułgarii" - odrzekłam, patrząc na rysujące się w dali kominy

fabrycznego kombinatu. „I nie powiodło ci się? - powiedział. -Ale to nic nie

szkodzi. Jeszcze jest w tobie wiele rozterek, wyrzutów sumienia, wahań. Ale to

minie." „To się utrwali, powiększy. Popełniłeś błąd. Gdybyś natychmiast, z tego

na-

103

miotu, zabrał mnie do Kapkowic, zostałabym tu, już wszystko miałabym poza sobą."

„A jaka różnica?" - zapytał. „Żadna. Na to, żeby być szczęśliwym, żadna" -

rozpłakałam się. „Ciągle go kocb' ' - powiedział - nie udało mi się." „Nie

kocham go, S' ^ Zawdzięczam ci wiele. Było mi z tobą tak dóbr '^* \?. nie było z

nim, byłam z tobą spokojna, \ \ rozumiałaś przy mnie, że w uczuciu \'?^ czegoś

podejrzanego, czegoś, cze-W odniesieniu do mnie to nigdy potrzebny jedynie na

pewną chwi-^ilasnął mnie tym jak batem, i to była „\„'5^^^^iną wagę mężczyźni

przywiązują do swo-<^ <?>0^ sukcesów. Sądzą, że uzależniają tym od ^•° r. A to

nie jest tak. Poczucie przynależności mi-^ podniesieniem głowy z jego ramienia i

otwarciem

9

W

jeśli poza tym nie ma nic, rodzi się pogarda, dla sie-dla niego, napuszonego,

durnego samca, cholernie pewnego siebie, zwycięskiego, triumfującego, wręcz

idioty w tym z siebie zadowoleniu, w tym przeświadczeniu, że jeśli udało mu się

wydobyć z moich ust kilka głośniejszych westchnień, zdobył nade mną jakąś władzę.

A jest tylko bunt i początek nienawiści. Chociaż, potem, z dystansu czasu,

przebaczyłam Szczepanowi moją winę i udało mi się go we wspomnieniach polubić, a

może nawet coś więcej.

Zostaliśmy wtedy jeszcze dwa dni w Nowym Targu. Byłam zmęczona komplikacjami,

zazdrością o to, co było i być może, patrzyłam na szerokie, opalone ramiona

Szczepana i pragnęłam w nim być. Miałam chęć na prostotę, bezkonfliktowość i

zdrowy seks, bez uczuciowych powikłań. Beztroska, dotyk mocnych rąk, i innych

rąk, pewnych, władczych, sceneria gór, nastrój wypoczynku i tymczasowości,

nasycone ciało, dobry potem sen, żadnych planów na przyszłość, przywodzących

wizje dobre i złe, wspólny pokój, odważone porcje melancholii i wyrzutów

sumienia, refleksje po podniesieniu głowy z jego ramienia i otwarciu oczu: „To

znowu nie to, bezpie-

104

czna, bezmyślna, uspokajająca, dobra pustka" i rodzące się przeświadczenie, że

tak żyć nie mogę, że to jest niepodobieństwem, że nie potrafię pokochać

Szczepana, no a bez miłości... ale jeszcze dwa dni nie muszę się czuć kobietą

upadłą czy występną, bo oto już czuję się wzniosłą, ponieważ rozdrapuję

wspomnienia prawdziwszego uczucia, już znów do Marcina tęsknię, tęsknię nawet do

powikłań i utrudnień, dogrzebałam się więc do wyższej warstwy swojego charakteru,

zrozumiałam nicość przebywania w zniewalających ramionach mężczyzny niekochanego,

stwierdziłam pomyłkę, błąd, niemożliwość bycia we dwoje opartego na idealnym

seksualnym porozumieniu, nawet tych oczu nie było po co otwierać na taką żałosną

rzeczywistość, nawet głowy nie trzeba podnosić, przeciwnie, mocniej się w te

ramiona wtulić, zacisnąć bardziej powieki, niech będzie tylko to znużenie ciała,

z echem dalekim tego, co się stało przed chwilą, z echem, które wkrótce

przejdzie w pragnienie kolejne, możliwe do zaspokojenia zawsze, bo obok to młode,

zachłanne ciało, szczupłe męskie biodra, od których płynie ku mnie łagodna fala,

zamieniająca rezonans rozkoszy w ponowne jej pożądanie, a potem, potem syta tych

ramion wrócę do Marcina albo uda mi się to, co stanowiło zasadniczy motyw tej

błyskawicznej do Krakowa. A jeśli się nie uda, trudno, będę dalej prowadzić z

Marcinem tę grę... będę się korzyć i błagać o przebaczenie, zbagatelizuję ten

podniecający dotyk opalonej skóry, strywializuję własne instynkty, poniżę je,

odbiorę im wszelką rangę - namiętność, nazwę wahaniem serca, wygłoszę, że ludzką

rzeczą jest upadać, anielską podnosić się, a ja właśnie postanowiłam być aniołem,

istotą wyższą, tylko jako istota wyższa, anielsko uduchowiona, potrafię być

szczęśliwa i patrzeć w jednym z nim kierunku, bo tylko w miłości, poprzez miłość

potrafię odczuwać piękno i świata jakiś sens, nie ma dla mnie miejsca w zaklętym

kręgu czystego seksu, w orbicie zmysłów, moja obecność w tej rzeczywistości była

przypadkiem, i to przypadkiem fortunnym, dobrym, bo uświadamiającym mi prze-

105

lotność i małą wagę takich stanów i celowość niepokojów z miłości wypływających,

psychologiczną trafność uczucia zazdrości, żar" Z' absolutnej wyłączności ciała

i myśli - ale teraz, teraz ?? ? kilkanaście ciepłych godzin, jeszcze setki

zachłar*' J? ^\'\ jeszcze godziny niemocy, bezsilności,

snu. Naturalnie, nie interesowała ani to, czy wyjedzie do Kapkowic.

?Jy Aecty byłam zmęczona, przenosi->®r godniej usiąść i od czasu do czasu i?

lusterku mój wzrok i ja, teoretyczna '.licznych odruchów (być może owa spon-

.przednio w myślach wyreżyserowana, a mo-\itaniczność czysta - obydwa warianty

trudne przyjęcia, nie wiem, który bolesny bardziej), żarnu ręce na szyję,

całowałam go w kark, przytula-jliczek do jego policzka. Szczepan wtedy prawą

ręką ytulał mnie do siebie, gładził po włosach zaledwie patrząc ,*a drogę,

zwalniał, albo zjeżdżał na pobocze, zatrzymywał samochód, zaczynał mnie całować

w usta, a ja wtedy brałam jego rękę, kładłam ją sobie na piersi, czułam, jak

dłoń Szczepana pieści mnie coraz bardziej zaborczo i poddana coraz silniejszym

uniesieniom mówiłam szybko, tymi ledwo wyzwolonymi spod warg Szczepana ustami:

„Jedźmy do ciebie, jedźmy prędzej, jak najprędzej" i czułam napięcie Szczepana,

ten cud zapowiedzi szczęścia, oddania, tuliłam się do niego bezsilna, gotowa

natychmiast, już oddana, już jego zupełnie, całkowicie, bez reszty. Bo może to

mi się udało... Ta świadomość była tylko radością.

Szczepan owładnięty zapachem mojej skóry, wypuścił mnie z ramion, i siedzieliśmy

tak chwilę, trwali w cudownym oszołomieniu, strwożeni, porażeni pragnieniem, i

ja czule dotykałam dłońmi jego skroni, gładziłam go po włosach, jakby

przepraszając, że spowodowałam to, czego natychmiast nie byłam w stanie ugasić i

myślałam: „Och, jakie to byłoby piękne, jakie wstrząsająco piękne. I taka

niemożliwość naty-

106

chmiastowego spełnienia, takie cofnięcie się z granicy" -a może tego nawet nie

myślałam tylko trwałam tak przy nim, z głową na jego piersi, niezdolna do

żadnego myślenia. I to, że może we mnie nareszcie dokonała się prawda,

oszałamiało mnie, ale w tym Szczepan nie miał być wspólnikiem, nigdy o tym nie

mógł się dowiedzieć.

I czekaliśmy razem na wyciszenie tego, na przypływ spokoju, spokoju niezbędnego

po to, żeby jechać jak najprędzej, aby ten spokój zburzyć ponownie. Dzieci rodzą

się z przypadku, bardzo rzadko z wielkiej miłości, moje choć urodzi się z czegoś

czystego, z wzajemnego fizycznego pragnienia.

Kilka godzin byliśmy w mieszkaniu Szczepana. Odwiózł mnie do Warszawy.

Powiedziałam, że koniec, że było bardzo pięknie, ale nie sądzę, żebyśmy

zobaczyli się jeszcze raz w życiu. Widząc jego wzrok gniewny, dodałam, aby

przeciąć wszelkie więzy, że jestem wyemancypowana i wolno mi, niczym mężczyźnie,

fundować sobie przygody. Odjechał natychmiast, nie chciał już nawet herbaty. To

było najlepsze rozwiązanie.

W pracy zaczęłam pić mleko, co całą moją pracownię wprawiło w stan osłupienia.

Jedynie sprzątaczka moich nowych zwyczajów nie przyjęła z entuzjazmem, gdyż

dotąd zabierała moją porcję. Rzuciłam palenie. Nie wysiadywałam w dusznych

kawiarniach, z pracy w Śródmieściu wracałam na Pragę pieszo.

Po dwóch tygodniach przestałam pić mleko, sprzątaczka jak dawniej przy wymianie

ukłonów uśmiechała się do mnie serdecznie, zaczęłam palić czarną machorę,

wysiadywałam w kawiarniach, z pracy wracałam autobusem, względnie taksówką, w

zależności, czy było to bliżej, czy dalej pierwszego dnia miesiąca.

Myślenie o Marcinie stało się obsesyjne, bardziej złe dla mnie po sprawie ze

Szczepanem. A cały czas ze Szczepanem, no, może nie cały, o nim myślałam.

Patrzyłam na wszystko jego oczami i relacjonowałam mu: „Widzisz, jakie dziś

góry".

.

107

I tak dalej, choć Szczepan był obok, co mnie pakowało w podwójną nieuczciwość.

Po powrocie i po tych dwóch tygodniach, które przetrwać pomogła mi nadzieja -

poszłam do Marcina. Poszłam z poczuciem zupełnej klęski, bez cienia nadziei,

gotowa żebrać o przebaczenie, o przyjęcie mnie na jakichkolwiek warunkach,

choćbym miała z nim być z wiecznym kompleksem winy w sobie, choćbym zawsze jego

rozdrażnienie musiała przypisywać nie jakiejś błahej, codziennej przyczynie,

lecz jego pamięci. Choćby jego zgoda na mój powrót była triumfem ambicji nad

pogardą dla mnie. Bo widzisz, mylnie się sądzi, że jeśli w takim wypadku

zwycięża ambicja, to znaczy, że on jej nie przebacza. Miłość nie przebacza,

ambicja - tak: „Jednak do mnie wróciła". Zastanawiałam się, czy będzie mną

gardził, skoro mnie kocha. Czy moż T vochać obiekt pogardy? Nie! W przeciwnym

razie może $ '??^—?^ ze Szczepanem, choć wtedy gardziłabym nim, s ?-

\ narą - tworem sztucznie skleconym na je-

Wiedziałam, że jestem przewrażliwiona

węszyć małe odwety, będę po pewnym

,go wzmożonego szacunku i bezbłędności,

kompleks winy, że będę jego zmęczenie

J^Yjego uśmiechy za ironię, jego czułe gesty za

fi ymnieniu, chociaż powiadam, że brałam to

* uwagę, chciałam z nim zostać za każdą cenę.

'?? poszłam, modląc się do niego, gotowa na

Ś^/na przyznanie się do najgorszej winy i klęski...

^edy... wtedy wybuchła awantura. Zapomniałam

e o nadrzędnej racji, która mi każe tak się poniżać -

>rawiedliwia.

wywołałam awanturę. Lunęła na mnie cała lawina zaz-dro.ci. tej wściekłej,

biologicznej zazdrości o to, co było, o Teresę, o to, co może być, tej zazdrości,

która między innymi spowodowała, że zadzwoniłam do Szczepana. Chciałam, aby tę

zazdrość zabić. Kiedy weszłam, on siedział przy stole. Początek był bez słów,

przypadłam do niego, obsunęliśmy

108

się oboje na kolana i płakaliśmy strasznie, nie jak dzieci, tylko jak ludzie,

którzy chcą z siebie wyrzucić ból, rany, cierpienie, żal i wiedzą, że tego nie

załatwią słowa. Już wiedziałam, że mi przebaczył, że czekał. Powiedziałam o

Szczepanie. I wtedy kątem oka, chcąc sięgnąć po chustkę do nosa, zobaczyłam

czerwoną, damską parasolkę.

I ta czerwień spłynęła na mnie jak fala, poraziła mi wzrok, zabiła wszystko, już

miałam w całej głowie tylko czerwień. I marząc, żeby nie urządzić karczemnej

sceny, żeby się zachować godnie, najlepiej dumnie skinąć głową i wyjść, usiadłam

w fotelu, ciągle z tą czerwienią przed oczami. Teresa, kiedy szła do łaźni,

miała na ręce zawieszoną czerwoną parasolkę. On nie wiedział, co się stało,

zapalił mi papierosa i na domiar złego nie był to mój dawny gatunek papierosów,

tylko ten czarny, gryzący tytoń, który i ja już paliłam, ale przypomniałam sobie,

że kiedyś częstował mnie tylko moim gatunkiem, że próbował palić te same

papierosy, co ja, a ja wtedy brałam jego, i pomyślałam, że już nigdy nie będzie

jak dawniej. I tylko znakomity punkt obserwacji parasolki podsycił moją

wściekłość, bo inaczej może znów pobeczałabym się z żalu nad nami. On przyłożył

rękę do twarzy, a parasolka chybotała się jakby w fotelu... I wtedy niemal

krzyknęłam, żeby wziął tę rękę od oczu, bo to jest tani, teatralny gest, gest ze

spektaklu w remizie straży pożarnej, że nie przyszłam tu poniżać się, błagać o

przebaczenie. Mówiłam, że zawsze było w nim wiele patosu, że patos może porwać,

ale się przeżywa szybko i potem tak bardzo fałszywie dzwoni w uszach, i że nie

kochał mnie nigdy. Widzisz, to był ten trans, o którym ci kiedyś wspomniałam,

trans, który psuje wszystko i którego nie jestem w stanie przeciąć, jeśli już

się pojawi. On milczał, co mnie dopingowało do najbardziej idiotycznych

wypowiedzi. Mówiłam, że chce na mnie zrzucić całą odpowiedzialność za naszą

porażkę, że milczy, ponieważ pragnie, żeby jego słowa były tylko wzniosłe i

piękne. Teresa i parasolka zlewały mi się w jedną, oślepiającą całość, uda

.

109

Teresy, piersi Teresy, brzuch, i krzyknęłam, chcąc go ugodzić jak najbardziej

boleśnie, że Szczepan jest piekielnie pięknie zbudowany. I zaczęłam bredzić coś

na temat Szczepana, chcąc go jednocześnie zbagatelizować i przedstawić jako

demonicznego don Juana - że Szczepana przegapić, rozumiesz, przegapić, nie

mogłam, bo mimo że ciągle ma jakieś kochanki, jest człowiekiem głęboko moralnym,

jest monogamistą, i choć ta monogamia trwa, powiedzmy, dwa tygodnie, nigdy nie

ma dwóch kochanek jednocześnie i ja właśnie wykorzystałam lukę. Mówiłam, żeby

nie miał do !u, że bywają gorsze zakończenia i że tak powierz-I patrząc winna

jestem ja i nie zamierzam apelować imnień i prosić o jego dobrą pamięć, że nie

chcę Wyrywać żadnych słów zrozumienia. Czułam, że to-lę topię, było mi raz

gorąco, raz zimno, raz się poci-az dygotałam. Żeby coś powiedział, żeby to

przerwał, || le objawiłabym się jemu i sobie jako rozhisteryzowa-I a- Ale

wyciągnął tylko papierosa i rękę w kierunku § Łezki i wtedy stół się zakiwał, bo

zawsze miał jedną 1 fótszą. Wtedy zapytałam, czy mógłby sobie wreszcie | akiś

stół i czy też może ja mam mu kupić jako pre-i pożegnanie, od porzuconej

kochanki, z życzeniami th śniadanek we dwoje. Z tą porzuconą kochanką to | może

zanadto zagalopowałam. A on milczał! I kiedy jiłam mu prosto w oczy, było w nich

coś dobrego dla mnie. Po tym, co mówiłam! Przy tym, co mówiłam! Ale natychmiast

przyszła refleksja, że to po prostu przebaczenie, bo jesteśmy kwita, wrócił do

Teresy, ale woli mnie, i że jest podły, podły, podły z takim przebaczaniem, z

przebaczaniem, za którym stoi ohydny rewanż. I że pewnie doszedł do wniosku, że

takie kłamstwo można przebaczyć, że jestem egzaltowana, ale przezorna. Więc

pewien urok obok wygody. I że musi czuć w tej chwili cholerną satysfakcję, taki

spokojny, podczas gdy ja przyszłam i się zwyczajnie wygłupiam. Zapytałam, czy tu

przychodziła Teresa i zaraz sama sobie i jemu

110

głośno odpowiedziałam, że to niemożliwe, żeby tu sprowadził taką subtelną i

delikatną Teresę, że musiałby chociaż pozamiatać. Że to tylko mnie nie raziła

rozbieżność klimatu między nami a scenerią, złożoną z postrzępionego dywanika,

rozwalonej umywalki i kulawego stołu. Mówiłam jeszcze długo, jakbym całą

zazdrość klęski i kłamstwa chciała z siebie wyrwać, wyrzucić, że niech nie sądzi,

że jestem jakaś psychicznie rozregulowana, że przeciwnie, jestem absolutnie

spokojna, tylko musi mnie oburzać fakt, że niby tak bardzo mnie kochając,

natychmiast po naszym rozstaniu swoją byłą kochankę znów uczynił aktualną.

Mówiłam. A myślałam przy tym, że teraz to już jest rzeczywisty koniec, że nie ma

po co wstawać z fotela. I chciałam, żeby mi powiedział, że nigdy mnie nie kochał,

że to było tylko fizyczne pragnienie, wtedy byłoby mi łatwiej. Bo wierzyć, że on

mnie kochał i widzieć, jak zabiłam tę miłość nędznie, choć nie bezkarnie...

Spostrzegłam, że w kącie stoi walizka, pewnie się gdzieś wy-.bierał, wyjeżdżał z

Teresą. Więc - myślałam - może go tylko ubiegłam, może tylko odebrałam mu tę

satysfakcję, że on mnie porzuca? Siedział niby w pozie skazańca, ciągle z tą

ręką przy twarzy, nie mogłam tego dłużej znieść, bo było w tym jednak jakieś

cholerne opanowanie. Mówiłam coraz głośniej i coraz bardziej głupio, o jego

fasadowym, na pokaz, sentymentalizmie, o tym, że był zbyt pewny mnie, że zabiła

nas jego przesublimowana delikatność, że tego nie mogłam wytrzymać, że to

wszystko było za wielkie, za ciężkie, za wysokie i że zapragnęłam prostoty. I

dodałam teatralnie, wiesz, akt ostatni, scena pożegnania, że zawsze będę o nim

dobrze myśleć i życzę mu szczęścia z Teresą, na urlopie i w życiu. Wstał

gwałtownie, wziął parasolkę i zdjął z niej pokrowiec. To była moja beżowa

parasolka, pokrowce zmieniałam w zależności od sukni czy płaszcza. Zbliżył się

do mnie i powiedział: „Miłość. Zdumiewa mnie twoja miłość. Nigdy nie wierzyłem,

że mnie kochasz." No i zostaliśmy z sobą, głęboko obydwoje przekonani, że czas

pomoże nam zatrzeć Szczepa-

111

Ol

s

m

**?

na, że nie mamy od siebie ucieczki. Tak wystartowaliśmy we wspólne życie, z

takiego mrocznego punktu. Nic z radości, tylko tragiczne przeświadczenie, że

tego nie da się inaczej rozwikłać.

Sądziłam, że Marcin mi nie przebaczy, ale jeśli tak uczynił, przecież musiałam

się zastanawiać, dlaczego przyjął mnie z powrotem, dlaczego darował mi kłamstwo

i zdradę. Właściwie to, że powiedziałam mu o Szczepanie - przełamało go. W coś

mi nareszcie uwierzył. Czy miałabym do Marcina py szacunek, gdyby zrzucił mnie

ze schodów? Prawdo-mie tak. Zresztą za dużo tu faktów wieloznacznych, że-szcze

rozważać prawdopodobieństwa, staliśmy więc razem, Marcin otworzył wreszcie te ,

zamknięte przede mną na klucz. Ale nie zostały ot-właściwie i tylko dla mnie,

zostały otwarte dla tej niez-niałej dla mnie podniety: „no to zdradziłam cię ze

panem". Wiedziałam o życiu Marcina niewiele, prawie ? znaczy tylko tyle, ile

mówił mi sam, a mówił na ten , mało. Posiadam jednak zdolność kojarzenia, mózgo-

toje było, być może, przeznaczone czy predysponowane >zwikłania spraw

ważniejszych, ale marnowałam to tko na romansowe kłopoty, na coś, co innym

wydaje igatelą. Gdyby kobiety cały zasób swojej energii, jaki ła-szczodrze i

lekkomyślnie w spotkanego mężczyznę \I.~.Jzyzn!), poświęcały sprawie zbawienia

ludzkości, świat już od dawna przedstawiałby się zupełnie inaczej. Tylko ten

świat zupełnie inny, lepszy, byłby pozbawiony barw, kobiety przestałyby

prawdopodobnie być kobietami, z tą całą szaloną gamą niepokojów, ekstrawagancji,

dyplomacji, nieodpowiedzialnych poczynań - być może napiętnowania "godnych.

Użyłam słowa „bagatela". Miałam tu na myśli problemy jednostkowe, bagatelne dla

innych, a dla mnie wtedy, stanowiące sprawę życia i śmierci. Dialektyka życia

polega na tym, że każdy pojedynczy subiektywizm jest bzdurą, lecz z sumy

subiektywizmów na prostej dialektycznej powstaje

112

nowa jakość - obiektywizm. No, ale to dygresja, niemniej jednak wiedziałam wtedy

parę rzeczy. Logika formalna ma dwa uzupełniające się wzajemnie prawa. Jest to

prawo wyłączonego środka i prawo sprzeczności. Rozszyfrowując to, znaczy, że coś

jest prawdziwe albo nieprawdziwe, ale nic nigdy nie może być równocześnie •

prawdziwe i nieprawdziwe. Życie, na szczęście, jest bogatsze od logicznych

formułek niemniej jednak, jeśli nie chce się popełniać kardynalnych błędów w

rozumowaniu, należy pamiętać, że żadne wnioskowanie sprzeczne z przytoczonymi

prawami nie może być niezawodne, a więc jest bardziej niż prawdopodobne, że

będzie fałszywe. Jeśli się więc myśli o czymkolwiek, że jest i nie jest zarazem,

że może istnieć jakiś stan pośredni, ani byt, ani niebyt, ani prawda, ani

nieprawda, ani miłość, ani nie miłość, to już nawet na obawy i ostrzeżenia przed

błędem za późno. Już się w błędnym kole tkwi. Mówi się sobie: „jest tak", myśli:

„tak nie jest", myśli się nawet: „to istnieje", czuje się: „tego nie ma". Nie

wolno wmawiać sobie w życiu niczego, nie wolno się przekonywać, że coś jest,

tylko dlatego, że odczuwa się potrzebę, aby to coś było. Ogromną, przeraźliwie

gorzką cenę płaci się za każde „wishful thinking". Teraz już wiem, bo zapłaciłam.

Ale, jednocześnie, osiągnęłam coś wielkiego. Na pewno nie tego szukałam na

początku, ale nie znajdując tego, czego poszukiwałam, na tej drodze krętej,

mrocznej i zawiłej, poprzez kłamstwo, uświadomiłam sobie konieczność prawdy.

Znalazłam chyba ten punkt odniesienia, o którym mówiłam ci na początku.

113

? L——?

-

??

Stąpiłam do odbudowywania czegoś, co nigdy nie ist-Mówiłam sobie, że wkrótce

przekroczę trzydziestkę ? tym życiem jakoś pokierować. Wtedy chyba, zaplą-ffi

?? krdzo zmęczona tymi wszystkimi komplikacjami, któ-

yokowałam sama, doszłam do granicy, względnie ją tzekroczyłam, kiedy w sposób

nieco filozoficzny sta-^ę zaakceptować nudę, rozdrażnienia, konieczność

świadomość, że niewiele rzeczy mnie bawi, że niewiele rzeczy już chcę osiągnąć i

że to jest, być może, normalny ludzki stan.

Wyjazd na prowincję, który to pomysł podsunął mi Szczepan, zaczęłam rozważać

jako coś, w co można by uwikłać Marcina. I w myślach rozpatrywałam taką

możliwość zupełnie serio, jakkolwiek nigdy ta sprawa nie ujrzała światła

dziennego w rozmowach z Marcinem.

,.Spróbuj być szczęśliwa w Kapkowicach" - powiedział pięknie Szczepan, ale nie

mogłam próbować stałego szczęścia ze Szczepanem gdziekolwiek. Wyjściem idealnym

byłoby poślubienie ich dwóch, kobiety często są w takiej sytuacji, której nie

przewiduje żadne prawodawstwo ani moralność.

114

Nie mając właściwie żadnej koncepcji co do własnego losu, musiałam się uciec do

snucia planów na tak zwaną przyszłość. Czy koniecznie zostać w Warszawie?

Załóżmy, że znajdzie się gdzieś taka oaza, gdzie będzie szpital i przemysł

chemiczny. Musiałabym rzucić pracownię i pójść do produkcji, czego się po prostu

bałam. Nie jestem najgorsza, ale daleko mi do orła. W pracowni - zawsze oblecę.

Mam swój temat, swoją pracę, a niekiedy za dobre wyniki zbiorowości i mnie

kapała premia. W przemyśle trzeba decydować natychmiast, a podejmowanie decyzji

to nie jest moja mocna strona. Ponieważ jednak nie jestem zupełnym głąbem

kapuścianym, po przełamaniu tremy i sforsowaniu nieufności do „pani inżynier" -

jakoś sobie poradzę. Na karierę naukową dawno machnęłam ręką, mniej więcej od

czasu, kiedy odkryłam, że nic nie odkryję. Trudno, może to nie jest program

ambitny, może to w ogóle nie jest program, ale w końcu naszą rzeczywistość

tworzą nie tylko ci, których filmują z powodu ich wybitnych osiągnięć, ale też

tacy szarzy ludzie jak ja. Teraz Marcin, z pobudek niezupełnie dla mnie jasnych,

zgodziłby się ze mną wyjechać. Nie wpadłby może na trop, co skłania mnie do

rozważania prowincji jako stałego miejsca zamieszkania. Musiałabym w jego umyśle

stworzyć przekonanie, że życie we dwoje, z dala od tego złudnego w końcu hałasu,

który ma dowodzić intensywności egzystencji, wypływa z jego pragnień, wypływa z

lęku, że może ktoś mi znowu położyć na czarnym blacie baru czerwone jabłko.

Urządzilibyśmy się szybko, dostalibyśmy mieszkanie, w każdym razie

zaczynalibyśmy od wyższego szczebla niż wspólne nabycie czajnika z gwizdkiem.

Kłopoty materialne by nas na pewno nie nękały. I nic dalej z tego mojego

rozumowania nie wypływało, poza tym, że na prowincji czułabym się bardziej

bezpieczna. Aż wstyd przyznać, co rozumiałam przez to „bezpieczna". Po prostu

Marcin, o którego byłam zazdrosna już nie fizjologicznie, ale wręcz

patologicznie, byłby odcięty od tych pięknych kobiet w Warszawie. Nie czułabym

się taka zagrożona, zag-

115

rożona wszędzie, ze wszystkich stron. Na ulicy, w teatrze, na koncercie, wtedy,

kiedy był w pracy. Na prowincji są naturalnie kobiety bardzo piękne, ale nie w

takiej ilości, nie w takiej masie. Możliwość, że nagle do jego gabinetu wejdzie

polska Sophia Loren zmniejszałyby się, powiedzmy, do jednej czwartej. A Marcin

był tak uwrażliwiony na kobiecy szyk i elegancję. Można by gdzieś więc tam

wystartować z życiem wveodnym: dużo książek, dużo muzyki, jakieś urlopy, mało

Byłby to więc model spokoju, ale czy w ogóle mój spo-/Iarcinem był do

osiągnięcia? Skoro postanowiliśmy em w momencie, kiedy już absolutnie powinniśmy

się ? Ale czy on, urodzony i wychowany w wielkim mieś-tyzwyczajony od lat do

stołecznego stylu, nie powie b dnia (załóżmy, że deszcz i błoto): „Katarzyna,

jak tu Nawet nie ma kogo zaprosić, ten twój dyrektor tech-tiosi jednocześnie

garnitur w paski, koszulę w kratkę |t w kropki." I żuchwa mu będzie wypadać ze

stawów tłu tłumionego ziewania. I wymyśli szalenie ważną ncję naukową w

Warszawie. W takim wyjeździe nie a towarzyszyć, bo, być może, nie będę mogła, a

prze-fetkim dlatego, żeby się nie obnażyć, nie ośmieszyć, Ónić do końca tego, że

jestem taka straszliwie zazd-Vróci roześmiany, pełen tych blichtrowych podniet,

z półzaspokojoną ciekawością, „co zrobiłaś?" - już w momencie zadawania mi tego

pytania, telewizję uzna za rozrywkę niegodną, ciszę wieczoru za zepchnięcie na

margines życia. Jeśli wróci. Jeśli w ogóle wróci. Na nic zdaje się ten model, ta

koncepcja dalszych, wspólnych lat. I czyja chcę znów wrócić na prowincję, w

pobliże zapachu kur skubanych na niedzielny rosół?

Był też jeden fakt, być może niewart aż takiej uwagi, ale bardzo znamienny.

Przeprowadzałam się od mojej gospodyni z Pragi, nie miałam tam rzeczy wiele, ale

zawsze trzy walizki. Przeprowadzałam się do Marcina, który pomagał mi wynosić

walizki do samochodu, z pewnym powierzchownym entuz-

116

jazmem snuł plany remontu, zdecydował się rozstać z kulawym stołem. Przez chwilę,

kiedy Marcin znosił ostatnią walizkę z ciuchami, zostałam z moją gospodynią.

- Coś pani się nie cieszy, pani Kasiu? - zapytała. - Kiedy pani do mnie wróci?

- Cieszę się, ależ szalenie się cieszę, proszę pani. Po prostu szaleję z

radości. Udało mi się skleić przysłowiowy pęknięty dzbanek.

- A drogi to był dzbanek? Jakiś z Desy?

- Gdyby był drogi, to nigdy by się nie stłukł.

- Każdy dzbanek może się stłuc, nawet żelazny. Wyjdzie pani za mąż za pana

doktora?

-Nie.

- No, jakże, przecież mnie na przyjęcie zaprosił.

- Przyjęcie nie ma nic do ślubu. Odwiedzę panią czasem. Ale już tu ftie wrócę.

Wybija moja godzina w spółdzielni mieszkaniowej, M-2.

- To po co się pani przeprowadza do pana doktora?

- Bo może uda mi się coś jeszcze z tego zrobić.

- Nie jestem taka, żebym uważała to za niemoralne, bo różne rzeczy widziałam,

ale nie rozumiem pani postępowania. Wyjść za mąż i już.

- Być może tak będzie. Ale po pewnym czasie. Takie pytanie „co z sobą zrobić?"

zadają sobie miliony ludzi na świecie. I coś robią. Więc ze mną też tak będzie.

- Pani nie kocha pana doktora?

- Był najbliżej tego, żebym go kochała.

- Ja tam nie znam się na takich rzeczach. Jak to, był najbliżej?

- Proszę pani, muszę już zejść. Miło mi się u pani mieszkało.

- Szkoda mi pani, pani jest taka inna niż te wszystkie młode kobiety, choćby i

moja synowa.

- Jestem taka sama, tylko że mnie akurat mogła pani obserwować dłużej.

117

?-?:

- Aha, pani Kasiu. Sprzątałam i za tapczanem znalazłam pani parasolkę.

- Parasolkę? To niemożliwe! - krzyknęłam niemal.

- Jakże, to pani, beżowa.

- No nic, dziękuję, idzie Marcin. Sądziłam, że gdzieś ją zgubiłam.

- Życzę szczęścia, pani Kasiu.

Kiedy wszedł Marcin, byłam właściwie czwartą walizką do >rania. W ręku dyndała

mi beżowa parasolka z czerwo-n pokrowcem. Odjazd we wspólne życie był więc

niezwyk-bmantyczny. Ale Marcin nie kojarzył sobie niczego, para-

1 ta była parasolką, uważał, że mam najzwyklejszą chand-l| jak często, nie

wiem, czego chcę.

|§ - Nie mogę żyć bez ciebie, Katarzyna - powiedział patety-1| je w progu.

ii milczałam. Postawiliśmy walizki w hallu. Weszłam do 3^ bju i obok beżowej

parasolki z czerwonym pokrowcem, » esiłam drugą, moją. I Zgubił cię brak

inwencji przemysłu lekkiego. No i ta cność kolorów pokrowca.

'Byłem przekonany, że to twoja parasolka - rzekł za-riie.

- Teresy? -Tak.

Jakoś nie bardzo zaczynało się to wspólne życie.

- Marcin, to ja tu przyszłam i przyznałam się do zdrady. Teraz powinniśmy już

może przestać się zgrywać. W każdym razie ja mam już tego dosyć. Nic nie wiem o

tobie.

- Teresę zaprosiłem tu jako starego kumpla. Nic między nami nie zaszło. A kiedy

zobaczyłem parasolkę, byłem przekonany, że to twoja, kiedy to wpadłaś z tą

straszną awanturą.

- Były inne kobiety? -Tak.

- Teresa?

118

- Nie. Ona na pocieszycielkę się nie nadaje. Zbyt wiele żąda.

- Więc?

- Wtedy, kiedy telefonowałaś z Zakopanego. Wyjechałem natychmiast. Wysiadłem w

Krakowie i zadzwoniłem do Szczepana. Miało go nie być w biurze przez kilka dni.

Nietrudno było dociec, gdzie pojechał.

- Nareszcie zaczynasz mówić, to dobry znak.

- Nie wiem, co tu jest dobre, może wszystko jest złe. Ale wiem, że nie mogę cię

stracić. Powiedz mi prawdę, żałujesz tych dni ze Szczepanem?

-Nie.

- Jesteś okrutna! Z tego Krakowa do Zakopanego nie pojechałem, bo przede

wszystkim wiedziałem, że nie mam po co. Chcesz wiedzieć dalej?

- Jak sobie życzysz.

- Czy prawda jest ceną, za którą mogę cię zatrzymać?

- Prawdopodobnie. Ale nie wiem.

- Chcesz mnie czy Szczepana?

- Prawdy. Tak jak człowiek utytłany w błocie marzy o kąpieli.

- Więc żadnego z nas.

- Mów prawdę, potem to jakoś rozwikłamy.

- Masz mentalność tyrana przy zachowaniu niewolnicy. Zacząć od czego? Nigdy o

niczym nie marzyłem, choć w różnych okresach życia miałem rozmaite plany, do

których realizacji przystępowałem bez głowy płonącej jakimś młodzieńczym

entuzjazmem, po prostu przystępowałem zgodnie z nakreślonymi wytycznymi i logiką,

choć nie zawsze zupełnie chłodno. Pozytywny efekt moich przedsięwzięć nie

zaskakiwał mnie więc nigdy jako cudowne zrządzenie losu, był zwyczajnie

konsekwencją działania i finałem. Przy tobie mogłem zauważyć już pewne symptomy

wewnętrznego rozluźnienia. Przy tobie moje psychiczne rozterki, wątpliwości co

do najbardziej normalnych pociągnięć, wahania co do ce-

119

lowości niektórych działań - sięgnęły zenitu. Konieczność dotrzymywania kroku

twoim ekstrawagancjom, twoim ewentualnym ekstrawagancjom, jakie z pewnością

nastąpią, kiedy ockniesz się z pozy na wiernopoddańczość, nie zaprowadzą mnie w

dobre miejsce. Możliwość zmiany twojego charakteru jest praktycznie żadna,

biorąc nawet pod uwagę proces regeneracji, odnowy komórek w ludzkim organizmie w

cyklu siedmioletnim. Komórki i tkanki możesz mieć inne, ten straszny sposób

myślenia i reakcji pozostanie ten sam. i ci właściwie zarzucam. Trudno

sprecyzować. Jesteś mo-i procesem regeneracyjnym, lękiem przeciw szarzyźnie

szablonowi i jednocześnie źródłem ustawicznych i nękają-ch trosk. W życiu

kieruję się raczej uznanymi już oczywis-

Eciami. Jeśli jest wojna - należy wziąć w niej udział, bić . Jeśli jest pokój -

trzeba uczciwie pracować. Należy ;estrzegać pewnych przyjętych norm etycznych.

Własną | Jacą zapewnić sobie minimum codziennego luksusu. Model § ieszczańskiej

rodziny, ośmieszany potwornie, nie wydaje I i się taki zły, co nie znaczy, abym

miał szczególne grawi-| bje w kierunku jej zakładania. Po prostu nie wymyślono ?

dotychczas lepszego szablonu dającego się społecznie stosować. A jak ty o tym

kiedyś mówiłaś? „Czytałam coś ezwykle pasjonującego. Propozycja małżeństwa na

próbę, yli legalizacja tak często istniejącego stanu rzeczy. No tak, dzieci to

problem, ale gdyby się nie miało dzieci? Nie uważasz, że to szalenie

interesujące?" Otóż ja nie uważam. Choć właściwie dlaczego? Nie mogę zaprzeczyć,

że był i u mnie „istniejący stan rzeczy", z tym że nie myślałem o żadnej

legalizacji. Otóż chyba teraz dlatego „nie uważam", że sprawa dotyczy ciebie. To

uczucie, które nazywamy miłością (słowo nawet podoba mi się) i które dla ciebie

żywię, niezmiernie komplikuje mi życie. Gmatwa prosty kodeks uczciwości,

moralność mieszczącą się w ogólnie stosowanych kanonach, ponieważ otwiera bramę

do pragnień coraz większych, do spełnień raczej nieosiągalnych. A nawiedziło

mnie to późno

120

i trafiło na mężczyznę, który nie posiada właściwie żadnego uczuciowego treningu.

Uważałem się za człowieka doskonale wyposażonego, uzbrojonego w spokój,

równowagę i opanowanie do stawienia czoła wszelkim problemom przez życie

podsuwanym. Najważniejsze: odczekać, nic na gorąco, nic impulsywnie. A w tej

chwili nie jestem pewien, czy zdołam się opanować, przeczekać chęć rzucenia na

przykład w lustro popielniczką. Jakże to było w Krakowie. Za tobą przecież tam

jechałem.

- Ale nie powiedziałeś mi tego.

- Co to zmienia? Gdybyś chciała, mogłabyś poczekać.

- Nie chciałam. Nie przerywaj sobie.

- Więc w kawiarni, przy stoliku, siedziała młoda brunetka, przy niej jedyne

wolne miejsce. Drobne piersi, źle i wyzywająco umalowane oczy, krótkie nogi.

Wcale nie miałem tego zamiaru, ale kiedy zaproponowałem koniak u siebie w pokoju,

zgodziła się natychmiast. Zrobiła sobie prysznic i wyszła z łazienki naga,

zawinięta w ręcznik. Wziąłem ją bez pieszczot i słów, bez podniecenia niemal,

zależało mi tylko na tym, aby wyrwać z jej ust kilka głośniejszych westchnień.

Od początku miałem kompleks wobec Szczepana. Niewielki sukces, zważywszy

zwierzęcy temperament dziewczyny uprawiającej te rzeczy najwyraźniej dla

przyjemności i sportowo. „Zdradziłam z tobą kogoś i bardzo się z tego cieszę" -

powiedziała na pożegnanie, zawiedziona jednak, że nie będzie dalszych ku temu

możliwości ani wymiany telefonów. Dobrze, że nie okazała się melodramatyczna

albo wręcz histeryczna. Sprowadziłem ją na dół, niezwykłym zbiegiem okoliczności

było miejsce przy tym samym stoliku. Wypiliśmy jeszcze jedną kawę i ktoś ku

dziewczynie zamachał ręką. Wobec tego poczułem się zbędny, zapłaciłem rachunek i

zostawiłem obok niej puste krzesło.

Czułem się doskonale, byłem odprężony, zasobny w świadomość własnych możliwości,

choć z tą brunetką się nie sprawdzałem, nic takiego. Po prostu tak się stało.

121

Przecież schodząc na dół nie miałem tego zamiaru, nigdy nie miałem tego zamiaru,

odkąd ciebie poznałem. Pokusa' ogarnęła mnie dopiero wtedy, kiedy patrzyłem w

ładne i głupie oczy tej brunetki, której imię nie obciąży mojej pamięci. Nie

było to pragnienie odmienności i nie było to nawet pragnienie fizyczne ani -

stosując twoją terminologię - chęć profilaktycznej zdrady. Spędziłem dzień w

Krakowie. Lubię spacerować po Plantach, w ogóle atmosfera Krakowa odpowiada mi,

chciałbym mieszkać gdzieś w pobliżu. W Krakowie, w klimacie tego miasta,

jest miejsce na rozbuchaną młodość, ustokrotnioną przez kontrast z architekturą

miasta, jest miejsce na zadumę dojrzałych lat i na filozoficzną starość. W

Krakowie czuję się młodszy, w Warszawie zaczyna przychodzić jakaś myśl, nie

wiedzieć czym wywołana, że powoli wychodzę z obiegu. Coś takiego, choć nie

potrafię sprecyzować, na czym to polega, skąd mogą się brać podobne nonsensowne

refleksje u czterdziestoletniego mężczyzny, będącego u szczytu sił witalnych i

zawodowej sprawności. Ty jesteś kobietą bez wieku i za dwadzieścia lat będziesz

młodą, elegancką, uroczą, flirtującą panią. Jeśli bezmyślnie nie zrujnujesz

zdrowia nadmiarem sztucznych podniet, używek, uczuciowych napięć - a takie

prawdopodobieństwo istnieje.

Ale przypuśćmy, że się opamiętasz, przestaniesz się kąpać w szamponie,

ograniczysz palenie, będziesz nadal wyławiać wszystkie kosmetyczne nowinki: „Jak

tylko się zestarzeję, natychmiast zrobię sobie operację plastyczną, zlikwi- •

duję zmarszczki, natychmiast. Będę sobie wstrzykiwać nowokainę, pływać, jeździć

na nartach. Wolę w końcu być młodą maską niż starą raszplą. No i ubiór, ubiór

się też poważnie liczy. Nie martw się, nie będziesz za sobą ciągnął dostojnej

staruszki" - to twoje słowa. A potem, jak już operacje i masaże wydadzą ci się

śmieszne, zestarzejemy się godnie obydwoje, bo przecież kiedyś trzeba pozwolić

sobie na ten luksus, byle nieprędko. Naturalnie, kobiecie szkodzi nadmiar

wszystkiego, podniet, kochanków, alkoholu, pracy,

122

kosmetyków, papierosów, wrażeń, doznań, przygód, emocji, ale bardziej szkodzi

brak wszystkiego, podniet, kochanków, alkoholu, pracy, kosmetyków, papierosów,

wrażeń, doznań, przygód, emocji. Względnie tego wszystkiego za mało, w

racjonalnych porcjach. Prowadzi do zmęczenia, ale czymże jest zmęczenie wobec

niedosytu i marazmu. Jest prawie błogosławieństwem. Wtedy, umierając, powiesz

sobie, że zachłannie wyciągnęłaś wszystko, do ostatniej kropli, że nic więcej ci

się nie chce, a śmierć jest nagrodą W postaci zasłużonego odpoczynku.

Zasłużonego odpoczynku, a nie wiecznego odpoczynku, weź to uprzejmie pod uwagę-

Choć, oczywiście, nie miałabyś nic przeciwko reinkarnacji. Zestarzejemy się więc

obydwoje. To znaczy ja, w tym galopie za tobą, w tym twoim życiowym tempie i

rozmachu, jakieś dwadzieścia lat wcześniej pozwolę sobie na ten luksus, biorę to

uprzejmie pod uwagę i nie rozpatruję możliwości reinkarnacji. Nie masz

słabości, do zegarka: „No tak, zegarek, owszem, żeby się nie spóźnić do pracy.

Ale co to za ordynarny bat dla psychiki. Odmierza ci kwadranse, pogania cię,

popędza, nakazuje pośpiech, bo ludzie się umówili, że godzina ma sześćdziesiąt

minut, rok trzysta sześćdziesiąt pięć dni, i tak dalej. A ja ci oświadczam, że

nie ma żadnych godzin ani lat, jest tylko pochłaniający wszystko czas, czas,

którego nie wolno marnować. Skąd w ogóle zrodziło się takie pojęcie, wymyślone

przez półkretynów «zabić czas»? To ich należałoby zabić, wyrzucić poza tego

czasu krawędź."

Jeśli mam transportować jakieś twoje pojęcie (choć to zawsze ryzykowne) na mój

prywatny użytek, jeśli mam zasadzić jakąś twoją teorię w sposobie mojego

rozumowania, przed czym należy się naturalnie bronić, ale co jest niemal

nieuchronne przy stałym obcowaniu, mnie czas nakazuje zwolnić, natomiast jego

rozsądne marnotrawstwo można zamienić na spokój i wewnętrzną ciszę, czego ty

absolutnie nie chcesz wziąć uprzejmie pod uwagę, i stąd Szczepan. Te twoje ostre

sformułowania, kategoryczne imperatywy. „Oświad-

123

czam ci, że nie ma żadnych godzin ani lat." „To był najpiękniejszy dzień." „To

była najwspanialsza książka." „To była najbardziej elegancka kobieta" - i tak

dalej, i tak dalej. Arbitralne sądy, ostateczne opinie.

- To nieprawda! - krzyknęłam. - Nieprawda. Powiedz po ludzku, bez

pseudofilozofii, dlaczego przebaczyłeś mi Szczepana?

- Bo nie mogę być bez ciebie.

- Wepchnąłeś mnie w jego objęcia, nie zaprzeczysz, tam,

na tym urlopie.

- Chciałem cię sprawdzić, a ty tej próby nie wytrzymałaś.

- Bo jesteś bufon, kabotyn, zarozumialec. „Kilometry cię przed tym nie

obronią." Trzeba było natychmiast stamtąd wyjechać. Ale nie, skądże! Co się ma

stać, to się stanie - teoria niewolników. Niczemu nie wyjść naprzeciw.

- Szczepana musiałaś mieć - powiedział krótko i jakby w sercu poruszyło mi się

przez tę wypowiedź coś dla Marcina dobrego. - Zagmatwaliśmy się o wiele głębiej

niż w zdradę.

Opowieść o brunetce w Krakowie nie zrobiła na mnie -rzecz dziwna - żadnego

wrażenia. Typowo męska historia, marny odwet za to, że kobieta, która narzuciła

mu wizję, że ją kocha - skłamała i zdradziła. Żona, Teresa, to były kobiety, o

które moja zazdrość była fizyczną. A dlaczego nie potrafiłabym być nigdy

zazdrosna o Szczepana?

Po dłuższej przemowie Marcin zamilkł. 'Było ciepło, zmierzch wyciągał zza drzew

szarą niebieskość. Zamilkłam i ja. Nie było chyba między nami takich słów, które

tę sprawę jakoś mogłyby oczyścić. Nie miałam też gdzie sięgać po wzory. Moje

walizki stały nie rozpakowane. Marcin może w dłoniach czuł biodra dziewczyny,

którą miał w Krakowie, a ja musiałam sposobić się do dalszej gry, nigdy nie

pozwolić mu odkryć, że dzięki Szczepanowi stałam się kobietą swojego ciała

świadomą, że przeżywszy całą gamę fizycznych uniesień i wzlotów wybrałam wariant

trudniejszy, próbowałam skleić miłość. W sobie przede wszystkim, egoistka do

124

końca! Nie mogłam kochać i nie mogłam nie kochać. Los i medycyna oszczędziły mi

kalectwa, a przecież to kaiectwo we mnie było, sięgało myśli. Pragnienie

wielkiej, W2ajemnej miłości jest ludzkim, przedwczesnym odwetem za samotne

umieranie. Zmysły porozumiewają się znacznie szybciej njz uczucia. O czym

rozmyślał Marcin? Dziwnie było od początku, kiedy mu powiedziałam, z potrzeby

powiedzenia tego, że go kocham, a to było jeszcze jedno kłamstwo.

125

XI

Kupiliśmy stół, elektroluks i coś tam jeszcze. Marcin swoje pieniądze inwestował

w obiekt niewdzięczny, w samochód. Ciągle czegoś nie mógł do niego dostać, co

znaczyło, że kupował to za podwójną cenę, cierpiąc. Nie zmierzam do tego, żeby

ci powiedzieć, że mieliśmy jakieś kłopoty finansowe, bo obydwoje zarabialiśmy

jako tako i od tej strony naszemu wspólnemu życiu nie mogło nic grozić. Z tym że

jedna osoba, to jest jedna osoba, która może mieć masło i kiełbasę, ale nie musi.

A dwie osoby - to już się robi dom. Spadły więc na mnie dodatkowe obowiązki,

choć model naszego życia niezbyt daleko odbiegał od szablonów studenckich,

pomijając samochód Marcina, możliwość kupna kostiumu w „Modzie Polskiej" i

zjedzenia od czasu do czasu kolacji w drogiej knajpie. Z tym że teraz rano, po

przegryzieniu kawałka chleba, byłam odwożona do pracy, co na moich

zwierzchnikach zrobiło tak oszałamiające wrażenie, że chlasnęli mi premię. Na

którą, być może, nigdy nie zasługiwałam, ale siłą rozpędu otrzymywałam ją jednak.

Zresztą moje stosunki w pracy to rzecz na opowieść inną, chcę ci przede

wszystkim mówić o tym straszliwym zagmatwaniu, kłębowisku zazdrości (dla-

126

czego, dlaczego nigdy nie byłam i nie mogłabym być zazdrosna o Szczepana, który

mi dał to, czego nie dał mi nikt inny -przecież to nielogiczne, ale czyja w

ogóle mogę z mojego życia przytoczyć choć jeden przykład logiczny?), walce o

supremację. To, że Marcin przebaczył mi kłamstwo i Szczepana, stawiało go w

świetle co najmniej dwuznacznym. Może on też chciał kogoś kochać i ja się

świetnie nadawałam jako namiastka? Może z nim było tak jak ze mną, tak samo? A

może się do mnie przyzwyczaił, a może powody były jeszcze inne? W każdym razie

był inteligentny. Wciągałam go w rozmowy. Dotąd zbyt dużo mówiłam ja. I to, że w

pewnym sensie mnie przejrzał, musiałam jakoś rozproszyć. Siedzieliśmy któregoś

popołudnia i nagle powiedział coś, co moją ustawiczną czujność musiało

spotęgować:

- Nie wiem i nigdy już tego wiedział nie będę, zbyt tobą i twoim ciałem

oczarowany, czy to przeżycie, to pierwsze doznanie, jakie ci dałem, a

przynajmniej dać powinienem, było przez ciebie nie skłamane, nie było jedynie

funkcją twojej imaginacji, nie było tylko chęcią dania mi siebie, dania mi

złudzeń, że obdarowuję. Inteligentne kobiety wiedzą doskonale, że nie ma

piękniejszej dla mężczyzny rzeczy niż czuć, że przez niego, za jego sprawą, ona

jest szczęśliwa, choć przez tę chwilę przepływu ekstazy, i kochając, często

pozwalają mu w osiągnięcie tej satysfakcji wierzyć, a ty przecież wtedy, mimo

słów, jeszcze nie mogłaś mnie kochać, a ja, zaślepiony zmysłami, pięknem,

gładkością i oddaniem twojego ciała, nie mogłam odróżnić, czy to jest mądrość,

intuicja, instynktowne wyczucie moich chceń, wyrafinowanie do artyzmu

podniesione, czy rzeczywiste zatracenie.

- Nie wiem - odpowiedziałam spłoszona - nie wiem. Wydawało mi się, że tak, to

wszystko było szczęściem, nie myślałam o tym, chciałam tylko być twoja i bardzo

byłam twoja. Sama o tym myślałam, jak to było. Teraz trudno dociec i czy to

potrzebne? Czy to ważne?

Pomyślałam jednak, że ma ćwieka, ma kompleks. Zbyt

127

wiele pacjentek pewnie zwierza mu się z niepowodzeń w tej dziedzinie, a on

udziela im światłych rad. Więc i na „swoim" terenie chciałby tę sprawę mieć

opanowaną, tylko że akurat ze mną rzecz była beznadziejna.

Dziwiło mnie, że nie czepiał się Szczepana, czepiał się naszej pierwszej nocy.

- Katarzyna - rzekł - wtedy, kiedy pierwszy raz byłaś tu u mnie, za parawanem

tego swojego „odwróć się", rozbierałaś się bez wstydu, bez pośpiechu, oddałaś mi

się w sposób cudownie naturalny, tak jakbyś od lat była moją kochanką.

Oczarowało mnie to.

- Chyba wtedy nie kłamałam - udało mi się wtrącić - tak

bardzo chciałam cię kochać.

- U kobiety - zaczął tonem naukowca - niekiedy tak to przebiega. Chęć oddania

może być silniesza niż pragnienie przeżycia fizycznych doznań i nie jest

wykluczone, że może się zatrzeć granica między szczęściem ofiary, oddania się, a

fizyczną rozkoszą. Ale czy u ciebie, kobiety żądań swego ciała świadomej,

kobiety, która przede mną miała innych...

- Dwóch - uzupełniłam cynicznie, na co nie zwrócił uwagi i kontynuował.

- Czy u ciebie, kobiety, która coś tam przeżyła, mogłoby

to być nie do odróżnienia?

- Czy zamierzasz ożenić się ze mną dlatego, żeby ten problem rozstrzygnąć?

Wiesz, że potrafię kłamać. Żadna moja odpowiedź w tym względzie nic nie wniesie.

Cokolwiek na ten temat powiem, wyda ci się kłamstwem.

- Powiedz prawdę - poprosił.

- Dobrze, powiem ci prawdę - zaczęłam tonem, który miał sugerować ostateczność,

czyli to, że prawdę powiem istotnie, choć zamierzałam skłamać, bo skłamać

musiałam, jeśli chciałam być z Marcinem jakiś czas - ale nęka mnie jedno pytanie,

które chcę ci zadać od dawna i nie śmiem. Pytanie dotyczące twojej żony.

- Och, to było dawno. I co to ma za znaczenie?

128

- Dla mnie pewne ma. Jak ją poznałeś? Dlaczego się rozwiedliście?

- To nie była ważna kobieta w moim życiu - odparł - ożeniłem się z nią, ponieważ

nie widziałem innego honorowego wyjścia z sytuacji. Nie wiedziałem, jak można

rozwiązać taki układ, że kobieta rzuca męża i dom dla początkującego leka-rzyny.

A potem mnie opuściła.

- Od czego to się zaczęło?

- Katarzyna. Nie wiem, do czego zmierzasz, ale ci powiem. Zaczęło się od tego,

że była bardzo opalona. Patrzyła na mnie oczami dziecka i pytała naiwnie: „Panie

doktorze, czy to będzie bolało? Czy to prawda, że jest to tylko kwestia

wpuszczenia powietrza?" Powiedziałem, że dostanie ewipan, czego normalnie unikam.

Katarzyna, ja cię rozumiem, chcesz wiedzieć, czy nigdy moja pacjentka nie była

moją kochanką. Nigdy. Jeśli nie liczyć tego że ją, tę opaloną, jednak zbadałem.

Stwierdziłem ciążę i powiedziałem, że zabieg wykona kto inny - przerwał.

Zdaje się, że do cienia pogardy w stosunku do Marcina zaczęła się dołączać

nienawiść. Ale to nie miało nic do rzeczy, z nim coś było, a ja miałam swój cel.

Tu była przynajmniej zazdrość, były początki czegoś, co można by nazwać miłością.

Nie miałam zamiaru przechodzić w tym celu z łóżka do łóżka. O ślubie, naturalnie,

nie było mowy, ale musiałam podtrzymywać tę fikcję. Zwłokę tłumaczyłam

historiami rodzinnymi, których nie było.

- I co było dalej? - zapytałam cicho.

- Powiedziała, że szkoda, bo obydwoje z mężem nabrali do mnie zaufania.

Obydwoje się zawiedli. Kiedy pytała, dlaczego ja nie chcę tego zrobić, to chyba

już zrozumiała, popatrzyła na mnie i cień zażenowania przemknął jej przez twarz.

Zapragnąłem przez chwilę, żeby na przykład zostawiła mi za wizytę jakieś

pieniądze, co wszystkiemu położyłoby kres. Ale ona, na nieszczęście dla siebie,

nie zrobiła tego. Nie uwodziłem jej właściwie, ona sama po pewnym czasie do

129

mnie przyszła. Potem się rozwiodła i pobraliśmy się. Namiętność moja wygasła

szybko, poza tym nic nie bj^łem w stanie jej dać. Nie mogła tego znieść.

Opuściła mnie. Potem jeszcze dwa razy spotkaliśmy się w sądzie. W zasadzie byłem

poprawny w tym małżeństwie, zresztą po co te wspomnienia, martwe kamyki, skoro

jesteś ty, i po raz pierwszy zadaję sobie trud, żeby zrozumieć kobietę.

- Bardzo ją zawiodłeś?

- Chyba tak, chociaż w końcu obydwie decyzje wyszły od niej. Nigdy nie

powiedziała mi, że mnie kocha, nie deklarowała niczego. Najpierw weszła,

postawiła walizkę i zaparzyła herbatę, a potem zaparzyła herbatę i zabrała

walizkę, jakby zrobiła wycieczkę w głąb swojej miłości, wyprawę po jakieś swoje

wyimaginowane szczęście, oparte o jedno pożądliwe spojrzenie na jej płaski,

opalony brzuch i nigdy nie odważyła się o tym mówić, choć stawiała i ryzykowała

wszystko, przegrała wszystko i odeszła w samotność gorszą niż poprzednia, w

samotność prawdziwą, bez złudzeń i chęci do ponownego ryzyka, w samotność

wybraną, bo mogła być ze mną, ale takiej samotności nie chciała, kobieta

prawdziwa w gestach i słowach skąpych, kobieta, której kochać nie potrafiłem i

której pragnąłem nawet krótko, kobieta, która mówiła prawdę milczeniem.

- Jakże różna ode mnie.

- To prawda. Jesteś jak akacja - ni drzewo, ni krzak.. Ni to, ni owo. Nie mam

od ciebie odwrotu.

- Powiedz coś o mnie? Jak mnie widzisz? Po tym wszystkim?

- Jesteś zbudowana z hikory, jak hikora twarda, jak hi-kora odporna i nieugięta.

Zniewalające pozory słabości, prowokujące gesty opiekuńcze, pozwalające wierzyć

w moje przewodnictwo i duchową supremację. A zwidziało mi się już życie spokojne

i godne, bez wstrząsów i szaleństw, bez fantazji, na co nie tyle, że się

zgadzałem, ale potrzeb}^ fantazji nie odczuwałem. Komfort codzienności, książki

i czyszczenie

130

fajek dla relaksu. Nie za wcześnie do tego doszedłem, to zawsze we mnie było,

zmącone jedynie przez wybryk miłości do ciebie i teraz demolowane przez ciebie

permanentnie. Za czym ty tak pędzisz?

Te noce nie przespane, ta regularność wszelakiej nieregu-larności, karuzela

nastrojów, myśli niepotrzebnych, niepokój, zazdrość, domniemania i tropy. A we

mnie ustawicznie rosnące pożądanie, chęć posiadania absolutnego, uczucie

wiecznego niedosytu, pragnienie psychiczne zdwajające fizyczne pragnienie, wręcz

warunkujące je niekiedy i umożliwiające. Czyli nienaturalność, coś niezgodnego z

fizjologią, z logiką, spokojem, koncepcją życia. Prawie ruina. No, może jeszcze

nie. Urlopy rozmienione na wariackie trzy dniówki, oceany herbat i papierosów,

które zacząłem palić między fajkami, aby dotrzymać ci towarzystwa. Jeśli wydrę z

ciebie całą przeszłość i całą prawdę uspokoję się albo będę złamany. Może to

jest spóźniona miłość, nagroda za życie jałowe i pozbawione tęczy, spóźniona

miłość, trzymam ją i obracam w ręku jak kulkę od pistoletu, którą ma się zamiar

wpakować sobie w łeb. Twoje denerwujące guzdranie się, potworna niepunktualność,

niechęć do jakichkolwiek realiów życiowych, niekonsekwencje, rozgardiasz i

łatwopalność, depresje i napady beztroski - gonitwa za tym wszystkim, sprostanie

temu wytrąca mnie z równowagi. Napijmy się. Dziwne, że nigdy nie byłem zalany,

nie mam na składzie żadnych pijackich opowieści, które by mogły cię rozbawić.

Choć nie dowodzi to jakiejś mocy charakteru, w studenckich czasach zdarzały mi

się nieodpowiedzialne wyskoki, ale nie pchałem się do tych spraw z entuzjazmem,

nigdy - w odróżnieniu od ciebie - nie czułem chęci ucieczki od rzeczywistości.

Twoja chęć wyjścia poza stany normalne świadczy po prostu o tym, że nie

potrafisz żyć, a trzeba mieć umiar większy w pragnieniach, selekcję zachceń.

Rozgadałem się. No, więc już prawda za prawdę. Wiesz wszystko o mojej żonie. Jak

to było z nami?

131

- Tak, jak być powinno.

- Naprawdę?

- Słowo - powiedziałam poważnie.

Jeszcze jedno kłamstwo, co to miało za wagę w ogólnym bilansie łgarstw, jakie tu

padały. Zresztą może i nie skłamałam, nie wiem. Ale moje umiejętności kłamstwa

wyłowiły z opowieści Marcina jedno. Prawdą była opowieść o żonie. Historia

byłaby banalna, gdyby nie to, że jednak poznał ją w gabinecie. Czyli szłam

właściwym tropem. Gdyby nie udało mi się tego z niego wydobyć, postanowiłam

zaprzyjaźnić się z Luizą. Oszczędził mi tego. Musiałam wiedzieć, że nie byłam

precedensem, musiałam na to mieć jakiś dowód. Ale czy słowa stanowią jakiś dowód?

??? może, w sądzie. Dziwiłam się, że Marcin nie chce nic wiedzieć o Szczepanie.

Nawet moja przebiegłość nie była w stanie przewidzieć, jak daleko Marcin

przeszedł na moje pozycje, co on właściwie planuje. Jak na razie byłam mu

wdzięczna, że nie musiałam wikłać się w dyplomatyczne rozmowy z siostrą Luizą.

Nie było niczym odkrywczym ani oryginalnym stwierdzenie Marcina, że im więcej

wie o kobietach, tym większe w tej wiedzy powstają luki. Na przykład ja.

Doskonale wiedział, że mam nadmierną skłonność do wielkich, miłosnych spektakli,

a jednocześnie wiedzieć musiał, że ze Szczepanem niczego nie zakładałam, nawet

przez chwilę nie łudziłam się, że z tego romansu może powstać miłość, Marcin

wiedział, że oczekiwałam wyłącznie fizycznych doznań, i że nie zostałam

zawiedziona. O tym, że to wiedział, świadczyło ciągłe krążenie przy sprawie

naszej pierwszej nocy. Ale czy mogłam przewidzieć, co montuje Marcin? Nie

wszystkich kobiet takie sprawy dotyczą. Na przykład - dumałam - Luizy nigdy.

Luiza nie wymagała elementarnej nawet znajomości psychologii. Spokój, opanowanie,

mały realizm, mała stabilizacja, nie marzenia, ale wyraźnie wytknięte ubożuchne

cele: telewizor, wyjazd w góry, plastikowa choinka w wigilię, parę tysięcy

oszczędności na książeczce, za to może jakieś tanie futro, na przyk-

132

ład solidne bułgarskie barany, brzydkie, ale ciepłe i praktyczne. Rzadko można

było spotkać kobietę tak pozbawioną wdzięku i szyku. Gdyby spotkała kogoś -

rozmyślałam - kto zechciałby poświęcić trochę swojego dobrego smaku i czasu,

zyskałby wiele, gdyż była w zasadzie niebrzydka. Pod tą krzywo nałożoną szminką

były usta małe, pełne i świeże. Twarz zbyt okrągła, włosy zeszpecone niemodnym

tapirowa-niem. Po starciu z policzków dwóch plackowatych wypieków wywołanych

różem odsłoniłaby się dobra cera. Grubokościs-ta, słupowate nogi, cienia

kobiecej gracji w gestach i sposobie poruszania się. Wyjdzie kiedyś za mąż -

prorokowałam -będzie to człowiek solidny jak jej szafa (myślałam, że ma bardzo

solidną szafę), będzie mężowi prasować koszule i wpadnie w szczęśliwą choć nie

nazwaną euforię, jeśli lekarz zaordynuje jej mężowi dietę. Poczuje się niezbędna,

dobra, gospodarna. Będzie ją cieszyć podwyżka mężowskiej pensji o sto złotych,

jakaś nowa kanapa. Kobieta, która nigdy nie zdradza i nigdy nie zawiedzie, w

żadnej sytuacji. Niezwykle nadawałaby się na żonę dla Zdzisia Koralkiewicza.

Zawsze, kiedy pułapka, w którą wchodziłam, zatrzaskiwała się zbyt mocno,

odwiedzałam Koralkiewicza. Na ogół kończyło się to awanturą.

- Więc ten mój ponowny związek z Marcinem jest głęboko niemoralny - powiedziałam

mu. Nie ma na czym zaczepić przyszłości.

- To co cię w nim trzyma?

- Coś mnie trzyma, ale nie mogę ci powiedzieć, co.

Ale ponieważ był to Koralkiewicz, który miał niewyżyte skłonności pedagoga,

kochał mnie, zaczął wygłaszać przemówienie z tezami nie do podważenia.

- Toniesz, grzęźniesz, wyobrażasz sobie. A spróbuj inaczej.

- Jak? Czy mógłbyś to określić?

- Proszę bardzo. Żyjesz rozrzutnie, wiesz, że masz olbrzymie zapasy witalności,

ale największą witalność może zabić

133

brak zdrowego rozsądku. Trzeba sobie to uświadomić. Nie palić tyle. Nie kochać

się tak po wariacku, pić mleko. Oddawać pończochy do repasacji a nie wyrzucać na

śmietnik. Nie wstawiać się od czasu do czasu. Nie kupować rzeczy niepotrzebnych.

Żyć po prostu. Nie dopuścić, żeby szalała twoja negatywna wyobraźnia. Kupować

coś wtedy, kiedy ma się na to pieniądze, a nie wtedy: „Zapożyczyłam się

śmiertelnie, gdzie się dało. Bo widzisz, oszczędzać nie umiem. Oszczędzać, a

zwracać długi to zupełnie inna sprawa. Długi zwracam zawsze, a oszczędności nie

mam nigdy, tak to ze mną jest. A długi pociągną się jeszcze jakieś trzy miesiące,

najwyżej." No, więc tak nie można.

Na pewno to było bardzo, bardzo rozsądne, poczułam, jak ogarnia mnie wściekłość

i nagle pomyślałam, dosyć tego, ty stary zegarku, ty precyzyjna taśmo montażowa,

tylko jakiś mocny akcent może przeciąć to wychowawcze uzurpatorst-wo, i złapałam

budzik, ten rekwizyt urzędniczy, i rąbnęłam nim o podłogę. Koralkiewicz istotnie

natychmiast przestał mnie umoralniać i powiedział „widzisz, no widzisz", jakbym

nie widziała, że budzik roztrzaskał się dokładnie. Zresztą potem budzik

odkupiłam, żeby mu nadal odmierzał jego sterylną, jałową, impotencką wegetację.

A dopuszczałam jednocześnie myśl, że można poślubić taki „stary zegarek" ożywić

nieco własną osobowością tę sterylną wegetację. Był moim piorunochronem, zgadzał

się na tę rolę, to w końcu była jego sprawa a nie moja. W każdym razie, zostając

z Marcinem, pierwszy raz w życiu na pewno wiedziałam, czego chcę. I Marcin miał

jeszcze jedną szansę.

134

XII

Teraz rozmawialiśmy często. Wciągałam go w rozmowy na tematy zawodowe, w końcu,

jaki jest ojciec mojego przyszłego dziecka? Bo kiedy skłamałam jak najohydniej -

prawdy byłam najbliższa.

- Czasami - mówił, co mi uświadomiło, że nie wie o mnie wszystkiego - kiedy

myślę o tobie jako o człowieku, a niejako o kochanej kobiecie, wydaje mi się, że

ten wspaniały, rozbuchany świat, tryskający zmiennością, jaki w sobie nosisz, w

istocie rzeczy jest światem wąskim. Nie można wierzyć tylko w miłość, to się

musi zemścić wcześniej czy później, gdzie to jest wieczne, gdzie prawdziwe, kto

tego doświadczył.

- Kochasz mnie, a ta brunetka w Krakowie, choć winą za to mnie obciążasz nie

siebie? A więc truizm, skoro sobie nawet wierzyć nie mogę, jak mogę wierzyć

zakłamanej Katarzynie.

- Cały świat, w fetory wierzysz, o który się boisz, którego kataklizm

nieustannie przewidujesz, musi się zawalić, jeśli się nie zmienisz. Jesteś

patetyczna, choćby w kwestii mojego zawodu. „Skoro już wybrałeś sobie taką

dziwną specjalizację, czy nie lepiej by już było pracować tam, gdzie życie przy-

135

chodzi, a nie tu, gdzie się je właściwie zabiera?" - przedrzeźniał mnie. - Co za

złe różnicowanie, co za prymitywna, sentymentalna racja. „Tu gdzie się je

właściwie zabiera", właśnie sieje ratuje w przeważającej ilości przypadków. I

fakt, że jest to przeważająca a nie całkowita liczba przypadków, pozwala ci na

sformułowanie: „gdzie się życie właściwie zabiera". Oczywiste jest, że

sprowadzenie kogoś na świat oznacza wyposażenie go w zdolność odbierania wrażeń,

a - świat ten znając - z góry wiadomo, że wrażenia te będą w przeważającej

mierze ujemne. To nie pesymizm, to realizm, który wszedł w moje rozumowanie

poprzez wieloletnią obserwację. Naturalnie, gdyby wszyscy tak uważali, ludzkość

po pewnym czasie przestałaby istnieć, ale po pierwsze nigdy, nigdy do tego nie

dojdzie, a po drugie dla mnie życie w ogóle nie jest czymś - w kategoriach

filozoficznych, co koniecznie musi istnieć. To, że zaistniało na naszym właśnie

globie, jest zwykłym przypadkiem, gdyby ziemia nie znalazła się w atmosferze

słonecznej, nie byłoby ludzkości ani tej całej z nią chryi, i nic takiego by z

tego nie wynikało, bo w ogóle nie wynikałoby z niczego nic. Nie znaczy to, że

jestem przeciwnikiem życia, skoro ono już jest, ale gdyby go nie było, to

jednocześnie nie byłoby także niczego złego. Dlatego też nigdy nie mam wahań,

które życie mam podtrzymać, czy to już istniejące, czy to zaledwie zaistniałe,

niezdolne jeszcze do odbioru wrażeń i reakcji, i żaden lekarz w takim wypadku

nie ma wątpliwości. Rozbieżność zdań zaczyna się w momencie, kiedy to życie -

zaledwie poczęte - nie zagraża w żadnym stopniu życiu istniejącemu. I tu

zaczynamy się dzielić na katolików, marksistów itd. itp. Jeśli pacjentka mówi mi

po prostu, nie usprawiedliwiając tego ani jednym choć słowem „panie doktorze, ja

nie chcę mieć dziecka", uważam, że jest to kwestia jej etyki, a spełnienie jej

prośby mieści się w ramach etyki mojej, wykonuję więc to, o co mnie prosi.

Ale nigdy o tym z tobą do końca rozmawiać nie będę mógł, już nie ze względu na

ten patos „to już lepiej byłoby

136

odbierać poród", ponieważ nie jest to temat do rozważań z kobietą, którą się

kocha, i która, zdaje się, nie może uwierzyć tak do końca, że nie interesuje

mnie szelest bielizny zdejmowanej za parawanem. A ten szelest będzie

prześladował cię ustawicznie, będziesz zakładać, domniemać, wyobrażać sobie, a

nigdy, jak na przykład Luiza, która podaje mi narzędzia, nie potraktujesz całej

sprawy zwyczajnie. I chyba będziesz brnąć w konflikty nie wypowiedziane, choć

wciąż narastające, ty będziesz gonić za zespoleniem absolutnym, czego, być może,

nie chcesz nawet, nie spotkałem kobiety tak niekonsekwentnej jak ty - będziesz

chciała, żeby było tak, jak było na początku, a tak już nigdy być nie może.

Zgubimy wspólny rytm. Zresztą może tego wspólnego rytmu nie było wcale, nigdy,

to ty galopowałaś, pędziłaś w marzeniach, planach, a ja usiłowałam iść razem z

tobą.

- Niezłe oświadczyny, jeśli to są oświadczyny - udało mi się wtrącić. - Twoja

życiowa filozofia nie podoba mi się, choć jest to zawsze jakaś filozofia. Ja nie

posiadam żadnej.

- Posiadasz, posiadasz. Filozofia a konsekwencja to dwie różne rzeczy. I

konsekwencja nie jest zasługą, na chłopski rozum biorąc. W międzyczasie działa

na człowieka tyle zmiennych bodźców.

- Więc zachwiałam twoją konsekwencją?

- Tak. Bezwzględnie tak. Warstwę, którą we mnie poruszyłaś, już dawno uważałem

za wymarłą, wystygłą. Musimy się pobrać. Masz w sobie coś takiego, co przyciąga,

a na dobrą sprawę, powinno odpychać. Jakże więc będzie?

- Nie wiem - powiedziałam szczerze.

137

XIII

Fakt mojego niemoralnego postępowania nie wzbudzał najmniejszych wątpliwości.

Ale wspomniałam ci o tym, że Marcin miał jeszcze jedną szansę. Niestety, tej

sprawy wygrać nie mogłam. Zrozum, ja nie mogłam z Marcinem przegrać, ale i nie

mogłam wygrać. Szansą tą byłaby jego miłość do mnie. A zrobił coś, co otworzyło

mi ostatecznie oczy, że tak nie jest i nigdy nie będzie. Że jest to kabotyn taki

jak ja, a może większy.

Nie zrobiłam awantury o brunetkę z Krakowa, choć to jakoś przecież świadczyło o

Marcinie. Tylko nagle odechciało mi się reżyserii. Dlaczego niby zawsze ja mam

być osobą wiodącą, nadawać ton, czy to w końcu teatr kukiełek? Ostatni akt, jaki

w sprawie z Marcinem odpowiednio wyreżyserowałam, to była scena, w której

poszłam błagać go o przebaczenie. Ale reżyser także nie zawsze może przewidzieć,

jakie akcesoria skierują go na drogę improwizacji. W moim wypadku była to

parasolka. Ale czy tylko? A może ja nie nadaję się do życia we dwoje?

Rozpaczliwie i bardzo chciałam kochać -i ponosiłam same klęski. Ciągle był we

mnie ten nurt drugi, tak od słów moich odległy: „dobrze, dobrze, możemy sobie

138

pogadać w ten sposób, tak przynajmniej jest ładnie". W ogóle nie ma sensu ci

opowiadać dlaczego rozpadł się ponownie mój związek z Marcinem, dobrowolny w

końcu związek dwojga ludzi. Tego nikt nie jest w stanie wyjaśnić tak naprawdę,

jakże to można wyjaśnić to narastanie rozdrażnienia, irytacji, złości, pretensji.

I któregoś dnia musiałam powiedzieć sobie: „Nie jestem szczęśliwa, choć powinnam

być szczęśliwa" i co jest jeszcze do zrobienia, do wymyślenia sobie, do

imaginacji, kiedy taki konkret jest prawdą, poraża najlepszą wolę, uniemożliwia

czułe gesty, zimną falą zalewa nawet tkliwość... czyli nie zostaje nic. I on

chyba też już był na tej granicy i nie sądzę, żeby tu w pewien sposób

zatriumfował Szczepan i moja zdrada, choć, może, do pewnego stopnia... A na ten

temat nigdy nie padło między nami ani jedno słowo, i to było gorzej... bo gdybym

mogła mu to wszystko powiedzieć, gdyby na to pozwolił, gdyby to stało się nasze,

gdyby to stało się wspólne być może sprawa miałaby inny bieg. Nie wiem, nie

jestem o tym przekonana, o niczym nie jestem przekonana. Nawet inscenizować tu

nic już nie trzeba. No, ale miałam swój plan, musiałam czekać. Teraz wiem, że

jeśli się kocha, to trzeba kochać bardzo, że to nie wyraz słownika pensjonarek,

i że to jest w życiu najważniejsze.

Zwariować było można. Marcin chyba bardziej kochał swoją udrękę niż mnie. Miłość,

ta sprawa najrzadsza i najprostsza pod słońcem, zaczęła być i w jego

interpretacji gmatwaniną, mrokiem, grzęzawiskiem, czymś tak skomplikowanym, że

sprostać temu nie chciało mi się.

Przeszłość z nim zawsze będzie się mierzyć w karatach, teraźniejszość była

trudna, a przyszłość nie istniała.

Jeśli on mówił prawdę - a mówił chyba prawdę - to po co, dlaczego mi tę prawdę

mówił. Żona-pacjentka, brunetka, Teresa.

I czy ta cała prawda, co było w czasie tych podróży od kochanki do kochanki.

Mówił o tym zdawkowo: „pusta egzystencja, bez sensu".

139

Zresztą, czy to takie ważne? Nie muszę ci wyjaśniać, że go nie kochałam, choć

tak bardzo chciałam go pokochać. W ogóle ci mężczyźni w moim życiu wydają mi się

teraz takimi namalowanymi sylwetkami na tarczy, do której żołnierze uczą się

strzelać. Pozwalali na to, a przecież byli to ludzie wykształceni, uformowani, z

jakimiś tam poglądami na życie. Ja miałam pogląd chory - że w życiu jedynie mogę

się sprawdzić poprzez miłość. Wzięła w łeb początkowa koncepcja, że w każdym

mężczyźnie inteligentnym, odpowiednio wykształconym i dobrze domytym można się

zakochać, jeśli tylko posiada wyobraźnię. Otóż to nieprawda, ale zaszłam już za

daleko. Z przerażeniem obserwowałam, jak wiele udało mi się swoich szalonych

myśli zaszczepić Marcinowi. Czyli, jeśli uczeń był tak bystry, powinien teraz

zacząć się bawić mną i moimi uczuciami. A sądziłam nawet przez czas pewien, że

on mnie kocha. Myślałam tak wtedy, kiedy mnie nie chciał widzieć po moim

kłamstwie, największym. Gmatwa się to, co? Plątanina? Może sądzisz, że

pokochałabym Marcina, gdyby mi nie przebaczył Szczepana? Tego to już nie wiem,

ale miałby na to większe możliwości. W całej mojej perfidii, a w perfidii jest

wiele mocy - miewałam napady naiwności. Sądziłam, że fakt, iż Marcin o

Szczepanie mówić nie chce, jest równoznaczny z przebaczeniem całkowitym. Jakże

się myliłam! Marcin nalegał na ślub coraz uporczywiej. Ciągle tłumaczyłam się

jakimiś rodzinnymi kłopotami, raz nawet na świadka powołałam Emila, który nic

nie rozumiał, ale potwierdził wobec Marcina wszystko co chciałam. Nie mogłam

sprowadzać na nas oboje takiej pomyłki, nie mogłam tego sankcjonować. To, co

chciałam zrobić, było tylko moją sprawą, nikogo poza mną nie mogło dotykać. Moją

i tak niezbyt łatwą sytuację na włosku zawiesił fakt, że Marcin odkrył, iż nie

wycofałam wkładu ze spółdzielni mieszkaniowej, przeciwnie, systematycznie na to

mieszkanie wpłacałam. Uspokoiłam go, że jeśli będziemy dysponować dwoma małymi

mieszkaniami, zamienimy je na jedno większe. Mar-

140

cin wtedy, zdaje się, wiedział już o tym, o czym ci wspomniałam, że moja słabość

jest wystarczająco mocna, żeby rozwalić jego siłę. Dlaczego w tę całą grę nie

wdałam się ze Szczepanem, o którym nocami marzyłam, leżąc obok Marcina. Szczepan

był jakiś prostolinijny i chyba kochał mnie naprawdę. Więc przez szacunek do

tych uczuć - nie mogłam sobie na to pozwolić.

Tymczasem mijały miesiące i nic pozytywnego z tego dla mnie nie wynikało. „Chce

się ze mną ożenić, żeby mnie rozgryźć, względnie porzucić" - myślałam, patrząc

na Marcina. Odwet?!

Lekarz, specjalności Marcina, do którego zwracałam się po poradę, pocieszał mnie:

„To jest trudne, ale nie beznadziejne w pani przypadku". Czekałam. Wreszcie,

wreszcie zaczęłam mieć nadzieję. I mój stosunek do Marcina się zmienił, byłam

lepsza dla niego, kupowałam świeże kwiaty, gotowałam gorące kolacje, ale mojej

metamorfozy nie wyjaśniłam ani słowem. Kilka dni przeżyłam w absolutnej euforii

i wtedy Marcin wykombinował ten wyjazd do Krakowa. A już nawet zastanawiałam się,

czy mu o tym nie powiedzieć, czy muszę być do końca, we wszystkim, egoistką?

Nie sądziłam, że Marcin zaszedł tak daleko. Zrazu ten wyjazd nie kojarzył mi się

z niczym. Marcin miał tam jakiś referat, ja mogłam się na sobotę wywinąć z pracy.

Powiedziałam ci, że drugim Mendelejewem chemii nie będę, ale byłam obowiązkowa i

punktualna. No i stan zdrowia. Nawet się ucieszyłam z tego wyjazdu, bo dawno nie

ruszaliśmy się z Warszawy.

Pojechaliśmy do Krakowa, niby na tę konferencję, i przy okazji mieliśmy zamiar

urządzić sobie wycieczkę.

- Kochana - mówił Marcin - kochana. Obydwoje znamy to miasto, ale chociaż raz

obejrzymy je jako turyści. Wawel.

„Wawel" zmroził mnie trochę, ale i tak jeszcze nie wiedziałam, do czego zmierza.

W każdym razie nie mogłam wprost uwierzyć, dopuścić do świadomości tego, że on

jest zupełnie

141

w tym miejscu, w którym byłam ja, kiedy kupiłam ręcznik, mydło i poszłam za

Teresą. Sądziłam, że mężczyzn nie imają się takie rzeczy. Pamięć mam, niestety

doskonałą. Pamiętałam, że Szczepan nie był na Wawelu, ale nie sądziłam, że

pamięta o tym Marcin. Co więc go pchało do ślubu ze mną? Czy mógłbyś mi

wytłumaczyć, jak to z mężczyznami jest? Marzą o wierności i oddaniu, a uganiają

się za kobietą, która sprzeniewierza się wszystkiemu, kłamie i zdradza. A

najbliżej Marcina byłam właśnie w tym samochodzie, kiedy jechaliśmy do Krakowa,

i kiedy zastanawiałam się, że może jednak powiem mu prawdę. Ale właśnie wtedy,

kiedy ja stawałam się jakby lepsza, kiedy widziałam dla siebie szansę na uczucie

prawdziwe, Marcin był po przeciwnej stronie barykady - całe zło przyjął ze mnie.

Przecież nie wiedział, jak ja postąpiłam z Teresą, ale już zrodziła się w nim ta

sama siła, zła siła. Często aktorzy zostają reżyserami. Czy to był powód, że

Marcin tak koniecznie chciał ze mna wziąć ślub? Ale po co w takim razie urządził

tę hecę z Krakowem?

Zresztą wtedy, w tym samochodzie, jeszcze nie byłam pewna niczego, poza tym, że

nigdy w życiu nie zostanę żoną Marcina. Jeżeli człowiek jest zbudowany z

dziewięćdziesięciu ośmiu procent wody, to ja byłam zbudowana wyłącznie z

niekonsekwencji. Na ludzi ze mną związanych miałam destrukcyjny wpływ. To pewne.

Swój błąd, to pójście za Teresą do łaźni, oceniałam jako błąd, rzecz jasna, ale

rozgrzeszałam się. Chciałam kochać, jestem zachłanna, zaborcza, zazdrosna. Ale

co powodowało Marcinem? Chęć samoudręki? Zazdrość? Perwersja? Nie umiem ci tego

powiedzieć. W tym samochodzie rozmowa toczyła się pozornie banalna. - Obiad u

Wierzynka, Kościół Mariacki, wieczór w Piwnicy pod Baranami! Wawel. Zupełnie jak

zagraniczni turyści - powiedziałam głosem drewnianym i zaczęłam:

- Naturalnie, Wawel. Właściwie Wawel zwiedzałam tylko z wycieczką szkolną, a

wiesz, jakie to zwiedzanie. Chłopcy

142

wyciągają z kieszeni chrabąszcze i wrzucają za sukienkę albo przydeptują z tyłu

kapcie, a przewodnik czy nauczyciel surowo upomina „zachowujcie się jak na

młodzież przystało". A właściwie zostaje tylko wspomnienie bułki i soczystej

parówki, którą się kupiło na rogu ulicy. Ale człowiek wtedy na wszystko się

cieszy, na parówkę i na noc spędzoną w schronisku szkolnym wśród pisków i

trzaskania drzwiami współtowarzyszek. A potem przychodzą długie lata, kiedy nie

cieszy cię właściwie nic, kiedy każdą radość niszczy twój wewnętrzny stan,

problemy, jakie przychodzą, niecierpliwe oczekiwanie...

Fatalnie prowadził. Niby zgodnie z przepisami ruchu, ale niezbyt ufał w swój

refleks. Ostrożniak. Jak wyglądał, kiedy był „czysty" i zachłanny wobec świata,

rozedrgany od pragnień nieuświadomionych, jak wyglądał w czasie, kiedy wrzucał

dziewczynkom chrabąszcze za sukienkę? Człowieka, którego chce się kochać

należałoby znać od dziecka. Znać każdy jego dzień. Widzieć przeobrażające się

ciało. Twarz. Wyraz oczu. Bawić się z nim w piaskownicy, potem robić sobie

wzajemnie ściągaczki na matematyce, fundować sobie razem karuzelę, przeżywać z

nim każdy oblany egzamin.

- Miałaś warkocze? - zapytał.

Widzisz, wszystko zaczynało przerażająco mi się zgadzać. Marcinem kierowały

uczucia podobne do moich, a zatem mnie nie kochał. Na pytanie dotyczące włosów,

odpowiedziałam, że nigdy nie nosiłam warkoczy, zawsze krótką czuprynę. I to nie

była prawda, kłamałam już nawet w najmniejszych detalach, jakbym swój obraz

chciała załgać, zakłamać nawet w przeszłości. Marcin wygłosił jakiś

okolicznościowy komplement na temat niezwykłej piękności koloru moich włosów.

Nie przesadzajmy. Jestem po prostu szatynką. W naszej sytuacji już nawet

komplementy nie miały sensu, niczego nie mogły osłonić, brzmiały dla mnie

jedynie głupio. Żadne z nas nie wierzyło drugiemu, nie wierzyło w nic. Zrobiłam

sobie z Marcina wdzięczny obiekt do inwestowania

143

pięknych słów, a teraz piękne, patetyczne słowa zdecydowanie odpadały. To

wszystko była moja robota. To ja zaczęłam. To ja wypaliłam z tym „kocham cię",

czując jedynie chęć, żeby tak się stało, i lekkie zafascynowanie dość tajemniczą

i niezbyt wyraźnie sprecyzowaną osobowością Marcina. Chciałam, żeby było ładnie.

Neron też pewnie chciał, żeby było ładnie i podpalił Rzym. Uwięziona w tym pudle

- co wydawało mi się symboliczne - jechałam do Krakowa z Marcinem, patrząc tępo

na znaną mi drogę i rozmyślając, jak można się tak straszliwie zaplątać, jak

można dojść do tego, żeby nie było już żadnej szansy naprawdę. Co właściwie

Marcina we mnie pociągało, skoro mnie nie kochał? Pewnie moja pasja życia, pasja

zagarniania. To było we mnie prawdziwe, nie reżyserowane. Chciałam swoje życie

psychiczne zamienić w festyn, żądałam kontyngentów radości, podczas gdy to mogą

być jedynie wysepki.

Widzisz, może w życiu trzeba trochę tak jak w mieszkaniu. Codziennie sprzątać,

choćby przez pięć minut, a nie wpadać w manię porządków raz na jakiś czas. W

swoim pokoju przecież także stosowałam tę straszliwą metodę. Nagle zachciewało

mi się porządku idealnego. Wyciągałam więc absolutnie wszystko, ze wszystkich

kątów na środek pokoju. I tu właściwie kończyły się moje zasoby energii w tym

względzie. Siadałam potem w fotelu, patrząc na to rumowisko, na to pobojowisko i

czułam cudowną, wszystko usprawiedliwiającą, bezradność. Nie miałam pojęcia, od

czego zacząć, żeby przywrócić w tym pokoju jakiś ład. Dzięki chęci porządku

idealnego uzyskiwałam bałagan absolutny. Oczywiście, nie muszę ci mówić, że na

tę analogię zwrócił mi uwagę Koral-kiewicz, kiedy zastał mnie pewnego razu w

pokoju wyglądającym tak jak po rewizji gestapo, a ja przerażona ciężko,

wzdychałam w fotelu, czytając przepis na maseczkę ziołową, która cerę miała mi

zmienić w aksamit.

Sprawa uporządkowania pokoju wydawała mi się a priori przegrana. Zupełnie

poważnie zastanawiałam się, czy nie

144

zostawić „tego wszystkiego" gospodyni i nie wynająć innego pokoju, wziąć ze sobą

jedynie puszysty ręcznik, radio i szczotkę do zębów.

No, ale Koralkiewicz wyrwał mi to „upiększające" pismo z ręki i zapytał.

- Czy ciebie ktoś wychowywał?

- Nikt - odpowiedziałam. - Od dziecka byłam niewyda-rzona. Najpierw było ważne,

czy będę żyć, potem było ważne czy... czy...

- Czy co?

- Czy nie będę kaleką.

- A to czemu?

- Garb mi rósł na plecach.

- Bredzisz coś.

Oczywiście, bredziłam coś, do Heine nie przyznawałam się. Ale z tym wychowaniem

to była prawda. Nie byłam źle wychowana, byłam w ogóle nie wychowana. Istotne

było tylko to, czy będę jako tako zdrowa, nikomu do głowy nie przyszło, że

mogłabym umyć szklankę po herbacie. Szczytem marzeń ojca było, abym skończyła

filologię rosyjską i tłumaczyła książki, a matki, żebym zdała maturę i wyszła za

mąż za doktora Kwasa, który miał dom i prywatną praktykę. Gdzie tu mogła być

mowa o jakiejś pedagogice. W pewnym sensie i tak przerosłam ich marzenia.

Wtedy Zdziś Koralkiewicz pokazał mi technikę sprzątania pokoju, w którym panuje

rozgardiasz doskonały. Po dwóch godzinach ogłosił z triumfem: „Widzisz,

najważniejsze to zacząć. Potem już jakoś idzie."

A teraz w dodatku nie tylko ja chciałam coś porządkować, porządkował także

Marcin. Zatrzymując się na herbatę w Słowiku, doczłapaliśmy się wreszcie do tego

Krakowa. Kiedy rozgościliśmy się w hotelu, zapytałam go o ten zjazd czy kongres,

czy coś w tym rodzaju. Chociaż byłam już niemal pewna, że niczego takiego nie ma,

a nawet jeśli jest, to udział w tym Marcina nie jest przewidziany. Kiedy napomk-

145

nął coś o Szczepanie, wiedziałam, co mam robić, i wiedziałam także, że wszystko

jest stracone. Nie to, żeby Marcin stosował jakąś formę nacisku. Po prostu

wspomniał o Szczepanie. Ale ja też nie oszczędzałam mu niczego. Chyba patrzyłam

na niego jak na mordercę i musiałam mieć niezwykle zacięty wyraz twarzy, kiedy

podeszłam do telefonu. Nie udawałam, że szukam czegoś w notesie czy w książce

telefonicznej. Nie udawałam niczego, rozumiesz? Wiedziałam, że Marcin musi

zobaczyć Szczepana, Szczepana, mojego kochanka. Więc mu to ułatwiłam, nie musiał

jak ja kiedyś kupować ręcznika i mydła. Kiedy dzwoniłam przemknęło mi przez

skołowaną głowę, czy mamy ten sam pokój, w którym przeżył pikantny epizod z

brunetką. Czułam, że się duszę, że zdycham, że się to wszystko musi szybko

skończyć.

Marcin próbował coś przedstawiać. Usiłował nadać wspólnie zaplanowanemu

wieczorowi cechy wieczoru towarzyskiego. Golił się starannie żyletką, choć na

ogół używał maszynki. Co, dla odmiany, on chciał uzyskać? Wiedziałam już, że to

nasze ostatnie chwile, ale przez jakieś resztki lojalności, chciałam mu

powiedzieć, że brnie w rzeczy bardzo niedobre. Być może, to ja go nauczyłam

patrzenia w złych kierunkach, ale wtedy, patrząc, jak się goli, przysięgłam

sobie, że już nigdy nic takiego w moim życiu się nie zdarzy, że nigdy, nigdy,

nigdy, i że tobie powiem wszystko. Postanowiłam tylko przetrwać ten wieczór w

trójkę.

, Marcin poszedł gdzieś na miasto, coś kupić, ja nie chciałam się ruszyć z

hotelu. Siedziałam skulona na tapczanie, miałkość myśli, niechęć do

jakiegokolwiek ruchu. Wreszcie się ruszyłam, upudrowałam nos, nie zamierzałam

bardziej się charakteryzować do przewidywanego spektaklu. Byłam absolutnie pewna,

że wieczór będzie bardzo poprawny, ale przecież nie mogło być już między nami

ani sekundy tego, co było, kiedy w trójkę wyruszaliśmy na wspólny, tragiczny

urlop.

Marcin wrócił, rozczulił się nad moją bladością, przyniósł pomarańcze, francuski

koniak i coś tam jeszcze. Perwersyj-

146

ny romans z życia „wyższych sfer" w Polsce. Do piętnastego każdego miesiąca, a

potem się pożycza, ile w tym wdzięku. Coś z Koralkiewicza przeszło na mnie. Ale

nareszcie coś postanowiłam. Bezpośrednio na to postanowienie wpłynął Marcin,

który oświadczył odkrywczo, że hotel to jest hotel i urządzamy jubel u Szczepana,

czy mogłabym jeszcze raz zadzwonić? Jakże go rozumiałam. Ile razy marzyłam o

krótkim pobycie w mieszkaniu Teresy. A choćby zobaczyć tę brunetkę. Powiedziałam,

że to wspaniale, tylko koniaku za mało, kawy, trzeba też kupić jakieś sardynki,

ser. Reżyser, który w nim już był, zaakceptował to, jasna rzecz. Po jego wyjściu

nakręciłam rozkład jazdy. Dawno powinnam nakręcić jakiś rozkład jazdy, dawno, w

leśniczówce albo wkrótce potem. Nie przebaczamy bliźnim naszego złego myślenia.

Wiedziałam, że Marcin nie wyjdzie natychmiast, że się urżnie, stwierdzając moją

nieobecność, ale w duecie z Marcinem nie urżnie się Szczepan, miał po prostu

większą klasę. Cóż, skoro go pokochać nie mogłam.

Najbliższy do Warszawy był osobowy. Wzięłam neseser i udałam się na dworzec.

Tego samego dnia, po męczącej podróży, znowu zatrzaskiwałam drzwi mieszkania

Marcina. Wstydziłam się wracać do gospodyni, zamieszkałam u Emila. Miałam wprawę

w zatrzaskiwaniu drzwi i zostawianiu kluczy wewnątrz. Kiedy to zrobiłam z

drzwiami Marcina rozpłakałam się. A więc było we mnie coś ludzkiego, choć

podobno płaczą także małpy, no i, naturalnie, bobry. Płakałam nie z żalu nad

sobą, bo użalać się tu co nie było, właściwie zawsze ja panowałam nad sytuacją.

Płakałam, bo miałam przed oczami klęskę koncepcji. Miłości wymyślić sobie nie

można. Płakałam, bo zrozumiałam, że jedynie godną postawą jest czekać, czekać

cierpliwie na tę łaskę, a ja tak bardzo czekać nie umiałam, w terminologii

mojego powierzchownego rozumowania słowo to nie istniało. I to zarówno, jeśli

chodziło o kolejkę po cytryny, poczekalnię u dentysty jak i o miłości. Wiem, że

straszne to, co ci mówię. Weźmy argumenty

147

obronne. Młoda dziewczyna, z prowincji, wyrwana z ciężkiej choroby, trochę

mitomantka, trochę z pomylonym kierunkiem zawodowym, która absolutnie nie chce

wyjść za mąż za doktora Kwasa. I nie czuje najmniejszych pragnień tłumaczenia

książek, woli je czytać. Ale tego nie nazwałabym ambitnym punktem wyjściowym,

był to raczej przejaw powierzchownego, młodzieńczego buntu przeciwko narzucanym

mi wariantem egzystencji. Lecz późniejszemu mojemu postępowaniu trudno odmówić

pewnych cech pozytywnych. Recepcja, studia, smutny pokój na Pradze, dyplom,

sumienna praca, choć jak to się mówi, nie wkładałam w nią serca. No i co z tego,

skoro tak bardzo, być może w leku przeciw szarzyź-nie, zabagniłam sobie sprawy,

dla mnie najbardziej istotne. Chciałam kochać Marcina, podczas gdy prawdziwa tu

była tylko zazdrość. Zazdrość jako uboczny, wtórny produkt, być może jeszcze ma

coś wspólnego z fizjologią. Nie można na zazdrości budować niczego. Wobec tego

chciałam, żeby mnie kochał Marcin - ale ja go udręczałam, on pokochał jedynie te

niepokoje, które jak ożywczy element wniosłam w jego życie. Najgorsze było chyba

jednak to, że uważałam, iż te karygodne gry jakoś mnie nobilitują, że tylu

mężczyzn na świecie bawi się uczuciami kobiet, więc nic takiego się nie stanie,

jeśli ja spowoduję, że ktoś uwierzy w miłość do mnie. I zdaje się, że byłam z

siebie nawet zadowolona, choć nieszczęśliwa naprawdę. To nie paradoks. Napadł na

mnie Emil.

- Skąd wiesz - zapytał mnie - czy to życie takie bardzo zwyczajne nie jest

bardziej ambitne niż twoje? Uważasz się za istotę wyjątkową, patrzcie,

„chorowałam ciężko, kochać chcę i nie mogę". A czy w tym rozczulaniu się nad

sobą masz miejsce na miłość? Taka gra do jednej bramki nie może dać żadnych

efektów. Co zarzucasz Marcinowi?

- To, że jest kabotynem i przeszedł na moje pozycje.

- Byłaś niezłą do tego muzą, co? -Tak.

- No i co? Opuścisz go?

148

- Naturalnie. Już to zrobiłam.

- To przyzwoity facet.

- To nie ma znaczenia. Wielu jest na świecie przyzwoitych facetów. Ja jestem

nieprzyzwoita facetka. Czy pozwolisz mi tu pomieszkać spokojnie, czy też się

wynieść?

- Nie zgrywaj się. Co masz zamiar robić?

- Nic. Czekać. Pracować. Rysować. Czekać na mieszkanie.

- I samotność?

- Tak. Ty nie kochasz Zosi?

- Co przez to rozumiesz? Trzymanie się w kinie za rękę?

- Mniej więcej. To znaczy także i to. Straciłam do Marcina szacunek.

- To nie jest drogi jubilat, którego powinnaś czcić i szanować.

- Przebaczył mi dwie rzeczy, których przebaczyć nie powinien.

- Ale walczyłaś o to przebaczenie? -Tak.

- Dlaczego?

- Żeby złamać jego wolę. Poza tym, zrozum, jeśli coś w swoim chemicznym

mózgowiu rozumiesz, właśnie w tym Krakowie, zrobił to, co kiedyś zrobiłam ja.

Pokochał samo-udrękę. A to jest straszne, wiem, bo przez to przeszłam. Pomijając,

że do niczego nie prowadzi. Poza tym chciał mnie wciągnąć w ten spektakl, w

spektakl, którym się brzydziłam. Powlókł mnie tam po to, żeby zjeść kolację z

moim kochankiem.

- Marcin był bardzo zwarty, zanim poznał ciebie.

- Co przez taką zwartość rozumiesz? To, że nigdy chyba nie spóźnił się do pracy?

To trochę mało. Gdyby patrzeć w ten sposób, to i ja jestem niezwykle mocna.

Jakoś i ja się nie spóźniam.

- Bo ty jesteś mocna. W złym. Negacja jest łatwa. Trudniej nieco o

konstruktywny plan.

149

- Mam konstruktywny plan.

- Może dać w zęby Marcinowi?

To mnie dawno powinien ktoś zbić. Jakże byłam w siebie zapatrzona. Jak

traktowałam, na przykład, Emila. Czy go w ogóle znałam? Skąd mogłam wiedzieć, że

za jego żartobliwym: „Chciałbym mieć wagę. Taką do ważenia ludzi. Wędrowałbym po

jarmarkach" - nie kryje się prawda. Uznałam to za zgrywę. Był doskonałym

inżynierem, któremu nigdy nie dorosnę do pięt. Układne, gładkie życie rodzinne,

chwilami uznawane przeze mnie za taniochę. A może istotnie chciałby chodzić po

jarmarkach. Kochałam Emila niewątpliwie, ale czy i jego nie traktowałam jako

przystani, eleganckiej łazienki i pewnego rodzaju podpory?

- W co wierzysz, Emil? Tylko nie mów mi, że w człowieka, dobrze?

- W konieczność odpowiedzialności za własne poczynania.

- Nieźle. Wzniosie - powiedziałam z ironią.

- A ty w co wierzysz, Katarzyna?

- Podczas choroby wdałam się w muzykę. Ale jeszcze inaczej. Trudno byłoby mi

powiedzieć, że wierzę w muzykę. Być może, próbowałam dopędzić te wizje, które mi

stwarzała. Wierzę, że jest jakaś prawda. I od tego muszę wyjść. Wiesz, doszłam

do wniosków już trochę dziwnych. Stwierdziłam w pewnym momencie, że w życiu

można wierzyć tylko w trzy rzeczy. W sztukę, czyli piękno, w rodziców i w

matematykę. Specjalnie uszeregowałam to w ten sposób, ponieważ sztuka nie

zawiedzie nigdy i nie przeminie; rodzice nie zawiodą, ale przeminą, no i nie

zawsze nas rozumieją; matematyka nie zawodzi, ale zmusza do zmiany poglądów.

Anglicy od dawna nie mówią dwa razy dwa jest cztery, tylko „dwa razy dwa jest

podejrzane być cztery". W związku z czym nie przeżywają wstrząsów, jeśli okaże

się inaczej. Tiyb warunkowy oszczędza masę nerwów i nie daje rozczarowań. Aleja

nie chcę żyć dłużej w trybie warunkowym.

150

- Katarzyna, co tobie jest?

- Histeryzuję, Emil.

- Nie chcesz rodziny, Marcina, ojca...

- Emil... Marcin siś nigdy o tym nie dowie? Daj mi słowo.

- O czym?

- Że to jego dziecko.

- Oczywiście. Według ciebie jestem technokratą, ale nie rozumiem. Taka

emancypacja?

- Taka emancypacja. Psychiczna emancypacja. Gwarancja miłości, i tu nie zawiodę.

Ktoś mnie będzie kochał, kogoś ja będę kochać. I poza tym to nie jest dziecko

Marcina.

- Kasiu, ty głupia idiotko. Dziecko jako wyjście, dziecko z potrzeby kochania?

-Tak.

- Dam Marcinowi w zęby.

- Załóżmy, że tak zrobisz, i co z tego wyniknie? Nie wyjdę za mąż za niego, a

może nie wyjdę za mąż za nikogo.

- A rodzice?

- Mój Boże, Emil, będą mnie mieć za ofiarę, którą ktoś porzucił. Zresztą, Emil,

to są dwa różne światy. Ty mi pomóż tylko z mieszkaniem, żeby szybko. I telefon.

- Zarabiasz dość, żeby się utrzymać. Ale czy nie lepiej byłoby...

- Waga. Waga na jarmarku. Każdy ma w życiu coś, od czego nie chce odstąpić.

Marcin nie zgwałcił naiwnej dziewicy. Ale widzisz, mniejsza z tym, o co chodziło,

ale kiedyś zrozumiałam prawdę. Zrozumiałam prawdę - kłamiąc. I nie odstąpię od

tego.

- To znaczy, o ile dobrze rozumiem, gdyby Marcin nie zawiózł cię do tego

Krakowa...

- Nie wiem, być może. Ale uświadomiło mi to, że on mnie nie kocha, że

przewodnim motywem jest tu tylko zazdrość, bufonada. Z tym, że to także nie jest

pewne. Ale wtedy zrozumiałam wiele. Wiesz, on się golił i widziałam w nim niemal

wszystko.

151

Całe jakieś mrotzne wnętrze chciał, żebym poszła do

". ' zia\ na tym tapczanie, okrywała nogi kra-

-* ' ' ^11, postępowałam bardzo źle. ale efekt to

wszystko ma dla ?^ dob Zrozumialarri; że nie wolno sie

bawić w uczucia i in , + , . „ • „ -

mvcn w takie gry wciągać.

- Jak sobie pora^sz z dzieckiem?

? ???? rzeczy^jśeie porzuconych kobiet sobie radzi. Aja po prostu, ????^82? raz

w ^?1? dokonałam wyboru. Teraz mam dziesiątki w konkretnych. Mieszkanie.

Awantura z szefem, bo v . . , .-.

<nuszę przestać na lakis czas pracować

z benzenem. Czyli , . , . ^.

„ , .

J rzucę temat w połowie roboty. Zastąpi

mnie ktoś zdolniej^ potem wrocę> b0 weszłam juz w to

jaK na mnie, dosc ąłęboko Muszę zmienić tryb życia. Odżywiać się, rozumiesz.

a arzyna - E*^ zawariai się _ a czy ?0 nie jest jeszcze

jednagrawwyjątkVość?

Oiciec nie przeżyje z tego powodu

wstrząsu, ale matką

- Pokocha wnuku ! nie sądź te liczę na Jakieś „taś taś",

ze matka przyjdzie i u j ? ± A ? iv, -

_ w . będzie mi to dziecko chować.

- t ?? Z^m °^resie będzie ci potrzebna.

Tak, na pewnoy Na szczęście nie jest dewotką. Aja chcę pomesc odpowied2lalność

za wlasne czyny choć przed

chcta? ^ z ciebie' Poza tym' ja tego naPrawd?

°je proje ? ajbo ZUpe}nie kretyńskie, albo szalenie ambitne.

Trudn . ,; „r_. - . , . , ? ,

*o o werdykt. Wez zaświadczenie od lęka-

rZacP°PotrzebnmieSZkanie-

' --o u u ? C1 dalsze słowa? Czy potrzeba ci coś jeszcze

- ? aJuz Zrozumiałaś wszystko. Przeszłam jeszcze

prze* niejedną korr^edię

Oświadczyny Koralkiewicza, który

J" f° na siebie". Rozmowa z Marcinem, pod-

Ział się. że dziecko jest Szczepana. Nie

UWierzy., prZyp0m4.ałam

mu epizod z brunetką. Ile to się

zy cia;fcu godziny. Zawiadomił Szczepana telegramem. WyśmiałarrT * n ?.

? . , . . A J° 3 \ go. Powiedziałam,

ze poza mmi dwoma

152

jest jeszcze ktoś. Nie, jeśli ci o to chodzi, nie byłam dumna z trzech

pretendentów do ręki.

Czy to już? Chyba jeszcze nie. Jaki we mnie spokój i radość, choć nie lubię

sanitarek i szpitali. Podchodzę do okna. Sądzę, że to fałszywy alarm, nie ma co

dzwonić do Emila. Na razie.

Po raz pierwszy dobrze mi z samotnością. I prawie nikt nie dzwoni, poza

Koralkiewiczem, który nie rozumiem, naprawdę nie rozumiem dlaczego zaczął mnie

podziwiać. Od ostatnich dwóch miesięcy przestał też dzwonić Marcin.

Ciemno. Noc. Jest mi dobrze. Żona Marcina, Luiza, pewnie śpi. Ale wiem, że nie

śpi Marcin, bo on wie. I wie, że nie ma siły, żeby mnie skłonić do czegokolwiek.

Zrozumiał to i układnie ułożył sobie życie. Zdaje się, że muszę zadzwonić do

Emila, obudzić go w środku nocy. Przeszło.

Mam właściwie porządek w domu, widzisz? A to co? Poezja? Może dobrze w takiej

chwili poczytać poezję.

Wymawiam imię twoje w tę noc uśpioną w mroku i twoje imię rozbrzmiewa dalekie

jak nigdy dotąd. Dalsze niż wszystkie gwiazdy boleśniejsze niż deszcz przelotny.

*

Czytam jeszcze raz i jeszcze raz. Jak masz na imię? Tadeusz, Józef, Kosma, Cyryl?

To dziecko jest twoje, chociaż ciebie nie ma. Ale przyjdziesz do mnie, wiem o

tym. Telefon...

ISIS.

F.G. Lorca.

153

Cale jakieś mroczne wnętrze. Chciał, żebym poszła do Szczepana, siedziała na tym

tapczanie, okrywała nogi kraciastym kocem. Emil, postępowałam bardzo źle, ale

efekt to wszystko ma dla mnie dobry. Zrozumiałam, że nie wolno się bawić w

uczucia i innych w takie gry wciągać.

- Jak sobie poradzisz z dzieckiem?

- Tysiące rzeczywiście porzuconych kobiet sobie radzi. A ja po prostu, pierwszy

raz w życiu, dokonałam wyboru. Teraz mam dziesiątki spraw konkretnych.

Mieszkanie. Awantura z szefem, bo muszę przestać na jakiś czas pracować z

benzenem. Czyli rzucę temat w połowie roboty. Zastąpi mnie ktoś zdolniejszy.

Potem wrócę, bo weszłam już w to, jak na mnie, dość głęboko. Muszę zmienić tryb

życia. Odżywiać się, rozumiesz...

- Katarzyna - Emil zawahał się - a czy to nie jest jeszcze jedna gra w

wyjątkowość? Ojciec nie przeżyje z tego powodu wstrząsu, ale matka...

- Pokocha wnuka. I nie sądź, że liczę na jakieś „taś taś", że matka przyjdzie i

będzie mi to dziecko chować.

- W pierwszym okresie będzie ci potrzebna.

- Tak, na pewno. Na szczęście nie jest dewotką. A ja chcę ponieść

odpowiedzialność za własne czyny. Choć przed chwilą śmiałam się z ciebie. Poza

tym, ja tego naprawdę chciałam.

- Twoje projekty są albo zupełnie kretyńskie, albo szalenie ambitne. Trudno o

werdykt. Weź zaświadczenie od lekarza, popchnę to mieszkanie.

Czy potrzebne ci dalsze słowa? Czy potrzeba ci coś jeszcze mówić? Chyba już

zrozumiałaś wszystko. Przeszłam jeszcze przez niejedną komedię. Oświadczyny

Koralkiewicza, który godził się „wziąć to na siebie". Rozmowa z Marcinem,

podczas której dowiedział się, że dziecko jest Szczepana. Nie

uwierzył..Przypomniałam mu epizod z brunetką. Ile to się może zdarzyć w ciągu

godziny. Zawiadomił Szczepana telegramem. Wyśmiałam go. Powiedziałam, że poza

nimi dwoma

152

jest jeszcze ktoś. Nie, jeśli ci o to chodzi, nie byłam dumna z trzech

pretendentów do ręki.

Czy to już? Chyba jeszcze nie. Jaki we mnie spokój i radość, choć. nie lubię

sanitarek i szpitali. Podchodzę do okna. Sądzę, że to fałszywy alarm, nie ma co

dzwonić do Emila. Na razie.

Po raz pierwszy dobrze mi z samotnością. I prawie nikt nie dzwoni, poza

Koralkiewiczem, który nie rozumiem, naprawdę nie rozumiem dlaczego zaczął mnie

podziwiać. Od ostatnich dwóch miesięcy przestał też dzwonić Marcin.

Ciemno. Noc. Jest mi dobrze. Żona Marcina, Luiza, pewnie śpi. Ale wiem, że nie

śpi Marcin, bo on wie. I wie, że nie ma siły, żeby mnie skłonić do czegokolwiek.

Zrozumiał to i układnie ułożył sobie życie. Zdaje się, że muszę zadzwonić do

Emila, obudzić go w środku nocy. Przeszło.

Mam właściwie porządek w domu, widzisz? A to co? Poezja? Może dobrze w takiej

chwili poczytać poezję.

Wymawiam imię twoje w tę noc uśpioną w mroku i twoje imię rozbrzmiewa dalekie

jak nigdy dotąd. Dalsze niż wszystkie gwiazdy boleśniejsze niż deszcz przelotny.

*

Czytam jeszcze raz i jeszcze raz. Jak masz na imię? Tadeusz, Józef, Kosma, Cyryl?

To dziecko jest twoje, chociaż ciebie nie ma. Ale przyjdziesz do mnie, wiem o

tym. Telefon...

F.G. Lorca.

ISIS.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Snopkiewicz Halina Słoneczniki 01 Słoneczniki
Snopkiewicz Halina Słoneczniki
Snopkiewicz Halina Słoneczniki 02 Paladyni
Snopkiewicz Halina Tabliczka marzenia
Snopkiewicz Halina Tabliczka marzenia
KARYGODNA ZABAWA
Snopkiewicz Halina Palladyni
Snopkiewicz Halina Słoneczniki 4
Snopkiewicz Halina Słoneczniki 01 Słoneczniki
Snopkiewicz Halina Słoneczniki
Halina Snopkiewicz Tabliczka marzenia
ZABAWA MATEMATYCZNA
zabawa karn., konspekty, scenariusze
Zabawa stymulująca rozwój mowy(1), Logopedia z audiofonologią
Zabawa badawcza, Pedagogika
ZABAWA MATEMATYCZNA -DODAWANIE I ODEJMOWANIE LICZB .DWUCYFROWYCH KOLOROWANIE, MATERIAŁY DO ZAJĘĆ, KO
Obok napisz wyrazy o znaczeniu przeciwnym, ^ MATERIAŁY (edukacja, terapia i zabawa)
niebezpieczna zabawa, demonologia
Zabawa paluszkowa, Scenariusze i Plany

więcej podobnych podstron