HALINA SNOPKIEWICZ
Tabliczka Marzenia
Stanisławowi Pyszniakowi –
którego życzliwości, radom
i serdecznej pomocy
zawdzięczam napisanie tej książki
1
Ludka rozmyślała właśnie, czy Marek Korcikowski jest już na dnie upadku moralnego –
ponieważ przed dzwonkiem dowodził, że jego ulubioną rozrywkę stanowi wciąganie żywych
much w odkurzacz elektryczny – kiedy pani Mareszowa wywołała jego nazwisko.
– Marek, szkoda, żeby twoja wspaniała twórczość tak się marnowała. Niechże te perły nie
będą przeznaczone dla jednego adresata. Przeczytaj nam.
– Pani profesorko – Marek oczy miał wbite w ławkę, jakby wstydził się spojrzeć na panią
Mareszowa – czy nie mógłbym zamiast tego dostać dwói?
– Dwóję już dostałeś, o to nie musisz zabiegać – powiedziała pani Mareszowa wesoło
i zaraz zmieniła ton: – Tylko widzisz, na pewno pisząc wydawałeś się sobie szalenie
dowcipny. I odważny. Więc bądź w odwadze konsekwentny. Dziś mieliśmy przerabiać
partykułę, a to jest dość nudne. Więc chętnie się wszyscy rozerwiemy utworem klasowego
satyryka. Masz zeszyt. Czytaj.
Marek zbliżył się do stolika pani Mareszowej i wziął zeszyt. Otworzył i zaczerwienił się.
Spróbował jeszcze raz:
– Pani profesorko, kiedy teraz to już mi się nie wydaje dowcipne. I nie mam zdolności do
wypracowań, pani profesorka wie.
– Nie zamierzam z was robić Hemingwayów, chcę tylko, abyście nauczyli się myśleć.
I wierzę, że ty należysz do tych ludzi, którzy się tej trudnej sztuki nauczą. Jeśli uważasz, że
można się wygłupiać i nie ponosić za to odpowiedzialności, to siadaj i nie czytaj.
– Co widzę z okien mojego domu – zaczął czytać Korcikowski. Lewą rękę zacisnął
w pięść. – Z okien mojego domu na pierwszy rzut oka widzę drugi dom. Na drugi rzut oka
widzę trzepak. Na trzeci rzut oka widzę śmietnik. Na czwarty rzut oka widzę kawałek
trawnika. Na piąty rzut oka widzę przejeżdżający tramwaj. Na szósty rzut oka... głąb
kapuściany jestem, pani profesorko.
– W tym wypadku zgadzam się. Nie przerywaj sobie samokrytyką. Dwóję postawiłam ci
na dziewiąty rzut oka, więc sama jestem ciekawa, co i na ile rzutów widzisz. Ile tych rzutów?
– Dwadzieścia pięć – wymamrotał Korcikowski.
Masa roześmiała się już teraz głośno, a Ludka odczuła głębokie zadowolenie. Nieźle
Marek dostał po nosie. Pani Mareszowa zawsze potrafiła odwrócić każdy wątpliwy dowcip na
właściwą stronę, tak że klasa mogła ocenić jego rzeczywistą wartość. Teraz przyglądała się
Markowi, jakby chciała wysondować, czy już ma dosyć, czy też należy pognębić go jeszcze
trochę. Ale widocznie zauważyła, że zawstydzona twarz Korcikowskiego powoli wraca do
normy, bo kazała mu czytać dalej.
– Na piętnasty i szesnasty – zaczął Marek.
– A co na dziesiąty, jedenasty? Bo nie dosłyszałam? Chcesz się przemknąć nad nimi?
– Przedszkole czy żłobek – szepnął Marek. Widać było, że już ma dosyć. Klasa, która
wiedziała, że pani Mareszowa odwoła się teraz do jej sądu, umilkła.
– No i co, moi drodzy? Słuchamy dalej czy niech nam i sobie wstydu oszczędzi?
– Niech czyta – powiedziała Ludka cicho.
– Niech oszczędzi – powiedział Kazik, wierny satelita Korcikowskiego.
– Może Marek nam powie, czym się kierował tworząc to arcydzieło? Chciałeś sobie
zakpić z nauczycielki? Masz w tym okresie dwie trójki i jedną trójkę minus. Umówiliśmy się,
że co to jest minus?
– Zero pięć dziesiątych stopnia.
– To jaką będziesz miał przeciętną?
– Zależy, w którą stronę pani profesorka zaokrągli.
– Jak zwykle, do dołu.
– No to dziesięć i pięć dziesiątych podzielić przez cztery, to jak do dołu...
– No widzisz. Masz jakieś pretensje?
– Nie mam, pani profesorko. Przepraszam bardzo. Tak mi się jakoś głupio napisało.
– To teraz mam nadzieję, że będzie ci głupio mieć na okres dwójkę z polskiego. Możesz
usiąść.
Wszyscy się zdziwili. Zwykle po każdym wybryku pani Mareszowa długo wałkowała
sprawę. Ale dziś była chyba zmęczona albo wypadek nie wydał jej się godny drobiazgowej
analizy. Przeszła do lekcji jak gdyby nigdy nic.
A Ludka miała nadzieję, że Marka spotkają większe przykrości. On nie oszczędzał
nikogo, a już najmniej Ludkę. Sam potrafił się znakomicie bronić przed drwinami innych.
Tego jednego Ludka mu zazdrościła z całego serca. Ona, kiedy spotkało ją jakieś
upokorzenie, połykała łzy. Nigdy cięta riposta nie przychodziła jej na myśl od razu, wtedy
kiedy była najbardziej potrzebna. Później tak. Lecz taki odwet jedynie w myślach nie
przynosił żadnej satysfakcji.
I jakkolwiek od chwili, kiedy wydarzyło się to ze Stefanem – o czym nawet pomówić nie
było z kim – Ludka nie reagowała na wszystko z dawną żywiołowością, Marek umiał ją
wyprowadzić z równowagi. Miał w klasie zawsze chętnych słuchaczy, ale Ludka
przysięgłaby, że na przykład w tych bredniach o muchach i elektroluksie nie o ich podziw mu
chodziło. Wyraźnie chciał zgnębić Ludkę, która trzy dni temu przyznała się na lekcji
wychowawczej, że marzy o tym, aby zostać biologiem i wziąć udział w jakiejś wielkiej
wyprawie naukowej, gdzieś w dorzecze Amazonki, albo uczestniczyć jako naukowiec
w podróży dookoła świata.
Pani Mareszowa pochwaliła jej zamiary, połowa klasy zachichotała, połowa zamarła
w podziwie, ale Korcikowski natychmiast rozpuścił jęzor:
– A koleżanka biolog głaszcze na ulicy każdego parszywego kotka? A kiedy osa wpadnie
przez okno, to w jaki sposób koleżanka umila jej ostatnie chwile? Miód? Gruszki klapsy?
A potem lu ją szpileczką i do korka? A skrzydełka motylkom będzie koleżanka wyrywać
w celach badawczych? Skoro koleżanka, dając przykład kameleona, dowodzi o logice
przyrody, to może zechce nam łaskawie wyjaśnić cel i sens istnienia pluskiew i much?
Ludka nie dała się sprowokować, wiedziała, że nie sprosta dyskusji z Markiem. Jego
zaczepki zresztą były idiotyczne. Trudno było z nim w ogóle rozmawiać. Ale szyderstwa
bolały. Nazajutrz były roboty, dziewczęta miały sobie szyć spódniczki z płótna harcerskiego.
Ludka miała więc w teczce centymetr. Szybko, zanim Korcikowski zdążył się zorientować,
o co chodzi, podeszła do niego, kiedy stał odwrócony do niej tyłem, i zmierzyła mu czaszkę,
a właściwie starała się wywołać wrażenie, że udało jej się zmierzyć makówkę
Korcikowskiego dokładnie. Machając centymetrem, powiedziała powoli, głośno i jakby
z głębokim namysłem: – Obwód głowy jak u rezusa, więc objętość mózgowia nie może być
większa. – Nie była to prawda. Ludka wiedziała, że rozum nie zależy od objętości mózgowia,
poza tym Korcikowski miał głowę zupełnie przeciętną, wielkości średniego arbuza, ciemną,
ostrzyżoną najeża. Ale ważne było, że coś tak lekceważącego usłyszał. Potem Ludka mówiła
do Jadzi, że przekrój mózgowia i przekrój kapusty są zastanawiająco podobne i u jednych
z czasem podobieństwo przechyla się na stronę mózgowia, a u drugich na stronę kapusty.
Może to wszystko było bronią brudną, ale efekt też był. Korcikowski zaniemówił. Wszyscy to
widzieli. Chociaż w klasie mówiło się na niego „Bourbonik”, w czym niby miała się mieścić
pogarda dla jego elegancji, w tonie, którym wypowiadano to ironiczne określenie, było jednak
sporo szacunku. A tu gdy Ludka po tym rezusie wyszła z klasy, prawie szczęśliwa, że
Korcikowskiego zatkało, on się podobno zaczerwienił ze złości i nazwał ją zieloną pluskwą.
Dobrze, że nie wymyślił czegoś ciekawszego, czegoś, co przylgnęłoby do Ludki. Wszyscy (z
wyjątkiem niej) natychmiast o tym przezwisku zapomnieli, no bo kto to widział zieloną
pluskwę. Świadczyła tylko o bezsilności Marka i o tym, że nawet u niego złość zabijała
refleks...
Zorientowała się, że prawie nie słyszy, co mówi pani Mareszowa, tak ją pochłonęły myśli
o Korcikowskim. Teraz, jakby chciał wynagrodzić pani Mareszowej swój wygłup, siedział
upozowany na wzorowego ucznia. Wyprostowany, uważny, grzeczny, rozumiejący... „Ach,
baran jeden – pomyślała Ludka – gdybym była chłopcem! Tak palnęłabym go pięścią
w arbuz, że raz na zawsze by się ode mnie odczepił”.
2
Kiedy pani Mareszowa kilka dni temu zadawała im to wypracowanie domowe „Co widzę
z okien mojego domu” i tak pięknie o tym mówiła, że trzeba umieć patrzeć nie tylko
w gwiazdy, ale i blisko, bliziutko, że może ktoś obok nas potrzebuje pomocy, że może
moglibyśmy być użyteczni i tak dalej – Ludka zdrętwiała. Przeraziła ją myśl, że może pani
Mareszowa jakimś cudem odgadła, co Ludka widzi tak wyłącznie i naprawdę z okien swojego
mieszkania. Pani Mareszowa wiedziała o nich najrozmaitsze rzeczy, pojęcia nie mieli skąd.
Nie znosiła skarżypytów, było więc sprawą wykluczoną, żeby miała w klasie swojego agenta,
jakiegoś lizusa.
Zresztą jaki agent mógłby przeniknąć tajemnicę serca Ludki? Nigdy nikomu nie
zwierzyła się z tego, nawet Jadzi.
Wypracowanie było więc – musiało być – zwyczajnym zbiegiem okoliczności. Ale tego
dnia Ludka wyciągnęła swój piękny zeszyt oprawiony w skórę, zamykany na kluczyk
i zamiast wypracowania do szkoły, zaczęła pisać:
Nigdy nie napiszę do Pana listu, bo mi z pewnością braknie odwagi. Ale chciałabym, żeby
Pan wiedział, że...
Nie potrafiła sprecyzować, co chciałaby, żeby wiedział Ten Pan. Chciałaby, żeby
wiedział wszystko. Przeświadczenie, że Ten Pan nigdy się o tym nie dowie, właściwie nie
przeszkadzało jej. I tak mówiła mu wszystko, może tylko właśnie w ten sposób umiała do
niego mówić. Bo kiedyś Temu Panu upadło w sklepie dziesięć złotych. Ludka podniosła je
i podała bez słowa. Ten Pan powiedział: „O, dziękuję ci bardzo”, i kupił słoik zielonego
groszku, puszkę kawy Marago i majonez. Włożył to do zamszowej aktówki i wyszedł ze
sklepu. Ludka miała kupić kilogram mrożonego szpinaku, ale kupiła groszek. W domu
powiedziała, że coś jej się pokręciło. Dawno nic jej nie smakowało tak, jak ten obiad. Ten Pan
i ona jedli tego dnia to samo. Lecz kiedy rozmyślała o zdarzeniu w sklepie, była na siebie
wściekła. Taka szansa! Można by powiedzieć po prostu. „Proszę Pana, to jest Nike, ja
zbieram, może Panu dam Kościuszkę”. Nie zbierała, ale można było tak powiedzieć. Ten Pan
na pewno by się zgodził, co by mu na tym zależało. A tu nic. Oddała Nike, nawet nie
powiedziała: „Proszę, pieniądze Panu wypadły i w ogóle to Pan ma rozprutą z boku
portmonetkę”. Cudownie było pomyśleć, że Temu Panu nie miał kto zaszyć dziury
w portmonetce. No a Ten Pan nie mógł zwracać uwagi na takie drobiazgi, bo Ten Pan, Ten
Pan...
Ten Pan był wielkim biologiem i samotnym żeglarzem, i genialnym pisarzem,
i Abelardem, i zwycięzcą w wyścigach samochodowych, i Frankiem Sinatrą, i odważnym
pilotem, ale nade wszystko był Thorem Heyerdahlem. Już nie tylko zewnętrzne podobieństwo
– choć i to było uderzające – ale także jakiś zapał, entuzjazm, jakaś energia, która z niego
promieniowała, kiedy szedł ulicą, bardzo wyprostowany, z podniesioną głową, czy kiedy się
schylał, żeby zajrzeć pod maskę swojej skody 1000 MB. Nawet kiedy wynosił śmieci
w żółtym plastykowym kubełku, nie było to zwyczajne wynoszenie śmieci. Na pewno
utrzymywał swoje mieszkanie w idealnym porządku, ale czynił to (chyba) mechanicznie, nie
poświęcając temu żadnej myśli. Ludka była o tym głęboko przekonana. Ich bloki mieszkalne
stały naprzeciwko siebie, oddzielone małym skwerkiem, na którym rosły bratki i anemiczna
topola. W oknie Tego Pana wisiała żółta zasłona (co w zestawieniu z kolorem kubełka
upewniło Ludkę, że on ma słabość do żółtej barwy), która często zakrywała okno przez cały
dzień. Ludka wyobrażała sobie, że Ten Pan siedzi wtedy w fotelu, może pali fajkę i w
półmroku obmyśla jakieś wspaniałe rzeczy, z których wszyscy się trochę podśmiewają, nie
wierzą w nie, ale ona, Ludka, pojęłaby to natychmiast, gdyby jej tylko powiedział. A to
z kaczeńcami na wiosnę przebaczyła mu już dawno, to zresztą wcale nie była jego wina, po
prostu sam pomysł był rozpaczliwy, żałosny. Niepotrzebnie to odchorowała i zupełnie durnie
dostała przez to dwóję z fizyki. Już kiedy wyjmowała wieczorem te kaczeńce ze swojego
wazonu, były nieco zmaltretowane, bo trzymała je od południa i chyba uliczna kwiaciarka
sprzedała je niezbyt świeże, więc co dopiero mówić, skoro przeleżały na masce samochodu
całą noc, bez wody. Tak całkiem bez wody to nie. Ludka zawinęła końce w wilgotną watę,
okręciła kawałkiem folii, którą odcięła z woreczka do przechowywania pieczywa. Więc niby
powinny się trzymać, powinny przetrwać. Nie przetrwały. Kiedy rano, z bijącym sercem, stała
w oknie i czekała, aż wyjdzie Ten Pan, już wiedziała, że jest źle. Smutno wyglądał ten bukiet,
ale nic się już nie dało zrobić, nie można było pójść i zabrać go, bo mógłby ją ktoś zobaczyć
i cała sprawa wyszłaby na jaw. Żeby jeszcze Ten Pan wyrzucił kaczeńce jakoś tak
z namysłem, żeby to choć świadczyło, że je dojrzał, że coś mu to powiedziało, ale nie, on je
zsunął z samochodu nieuważnym ruchem, takim jakim się otrzepuje pyłek ubrania. Właśnie
przez ten gest chorowała, nie mogła jeść i nie wiedziała na lekcji, co to są wektory. Bo
oczywiście nawet nie marzyła o tym, żeby je zabrał, zasuszył czy coś podobnego, on miał je
tylko dostrzec, uśmiechnąć się, zorientować, że jest ktoś, kto go... kto... No, mniejsza z tym,
o co chodziło, on się tylko powinien uśmiechnąć, jechać sobie radosny przez miasto,
powinien mieć cudowny dzień, wszystko mu się miało tego dnia udać...
Ludka dałaby wiele, żeby wiedzieć, gdzie Ten Pan pracuje i kim jest. Mieszkał sam, to
było poza wszelkimi wątpliwościami. Na jego drzwiach nie było żadnej wizytówki,
naturalnie, jeśli jej się nie pomyliły drzwi, kiedy wreszcie zebrała się na odwagę i po długich
rachunkach – trzecie okno od lewej na drugim piętrze, to będą drzwi na lewo albo środkowe”
– poszła tam. Właśnie. Albo. Zdecydowała, że środkowe, bo przed nimi leżała piękna
puszysta wycieraczka, a przed tymi na lewo zwykła brudna szmata. I zaraz uciekła, a drugi
raz tam pójść to było ponad jej siły. Nic nie pomagało tłumaczenie sobie, że może mieć kogoś
znajomego w tej klatce schodowej, że idzie z wizytą albo coś takiego. Zbiegła ze schodów
pędem i była przekonana, że pani z siatką pełną zakupów, ciągnąca za rękę rozwrzeszczanego
chłopca, którą minęła na schodach, domyśliła się wszystkiego. Przeprowadzenie
jakiegokolwiek wywiadu także było przeciwwskazane – każdy by się zapytał: „A o co
chodzi?”, a zresztą jaki wywiad, u kogo, gdzie? A czy to w końcu było takie ważne? Istotne
było, że taki ktoś żył, oddychał, chodził i że Ludka mogła na niego patrzeć.
Któregoś dnia wpadła na pomysł tak genialny, taki bez pudła, że aż ją oszołomiła własna
mądrość. Gdzie jest powiedziane, że ona ma trzepać chodniki na ich trzepaku? Tamten
trzepak, jego trzepak, był bardzo blisko skody 1000 MB. Więc jak on tylko zejdzie do
samochodu, to ona natychmiast za chodnik i trzepaczkę... i tak raz, drugi...
To było takie proste, tak na pewno miało się powieść, że odkładała ustawicznie realizację
tego planu na następny dzień. Bo najlepiej było o tym rozmyślać. Na przykład, że on powie:
„A co to pani tak ciągle trzepie?” A ona odrzeknie: „A, tak sobie, proszę pana”. Albo jeszcze
jakoś inaczej to się potoczy. Tylko czy ona zdąży dolecieć z chodnikiem do jego bloku, zanim
on odjedzie? Postanowiła zmierzyć dokładnie czas, co do sekundy.
3
Ludka miała tę przewagę choćby nad takim Markiem Korcikowskim, że była za granicą.
Nie bardzo co prawda daleko, ale zawsze. Była wpisana do paszportu mamy, mogła sobie
wymienić pieniądze i celnik otworzył jej walizkę. Po powrocie było co opowiadać Jadzi. Ale
tych spraw najważniejszych, tych naprawdę opowiedzenia wartych – opowiedzieć nie było
można. Jadzia by doszła do wniosku (o, jeszcze jedno z błazeństw Korcikowskiego: „Tak
szedłem, szedłem i doszedłem do wniosku, że e równa się mc kwadrat, a potem się okazało,
że ktoś już tam był”), że Ludka jest stuknięta. W ogóle ta sprawa, te wszystkie myśli,
marzenia i plany sięgały bardzo daleko w przeszłość, tak ze siedem lat wstecz, może sześć,
kiedy Ludka na urodziny dostała od Stefana globus. Owszem, globus miał pewien związek
nawet z Tym Panem. Tak, od globusa to się zaczęło. Z Tym Panem konkretnie to od Kon
Tiki. Bardzo to była dla Ludki skomplikowana historia. Ale co nie było skomplikowane poza
zjedzeniem obiadu? Zresztą nawet zjedzenie obiadu w stołówce szkolnej nie było proste, to
do kotletów nie dają noży, bractwo się rozpycha łokciami i Ludka w połowie przez nieuwagę
wylała Korcikowskiemu na spodnie trochę zupy pomidorowej z makaronem. To już za
zieloną pluskwę, a nie z podłości charakteru. Potem nawet było jej jakby żal Korcikowskiego,
bo to taki elegancik, zaraz poleciał do umywalni, szukał z woźną jakichś szczotek i czyścił,
czyścił... A do Ludki nie odezwał się ani słowem, tylko ją zmiażdżył spojrzeniem. Przez dwa
dni nawet jej nie zaczepiał, z pogardą i niesmakiem odwracał od niej wzrok. Nie, no
zdecydowanie w stosunku do Korcikowskiego nie miała żadnej taktyki. Nawet jeśli coś
zaplanowała, wystarczyło, żeby spojrzała Korcikowskiemu w oczy, zobaczyła tę straszliwą
kpinę ze wszystkich i wszystkiego, tę bezczelność – i zaraz zapomniała o postanowieniach
i robiła albo mówiła zwyczajną głupotę. Co na przykład z tego, że mu raz powiedziała: „A
odejdźże ode mnie, ty zakuty łbie”, skoro i cała klasa, i Ludka, i Korcikowski wiedzieli, że on
nie ma zakutego łba. Nerwy i tyle.
Ludka skończyła chyba osiem lat, kiedy dostała od Stefana ten globus. Zdumiona patrzyła
na kolorową kulę.
– To jest ziemia, ziemia się kręci – powiedział brat.
– Eeeee tam, się kręci – zakwestionowała Ludka.
– A jednak się kręci – odparł Stefan.
Długo przyszło Ludce czekać, żeby zrozumiała, że kogoś i kogo cytował, i dlaczego się
z niej tak serdecznie śmiał. Stefan popchnął globus palcem i rzeczywiście ziemia obróciła się
parę razy. Mogła się kręcić, ale co to za ziemia na stole w kuchni, nędzna, mała karykatura,
którą można objąć w każdej chwili jedną ręką.
Ale Ludka dorosła przecież, udało jej się zdobyć pewne wyobrażenie o tym, czym jest
ziemia. Pokochała globus. Starannie polakierowała jego powierzchnię chemolakiem, żeby się
nie uszkodził, bo kiedy jeszcze mieszkali w tym starym domu, globus od wilgoci zaczął
łysieć, złaził z niego kawałek Kanady i wybrzuszała się Ameryka Południowa. Zauważyła, że
słowo „ziemia” często pisze się małą literą. I to nie tylko ziemia taka w doniczkach pod
pelargonie, ale ziemia, planeta, okruch Kosmosu, na którym wypadło ludziom żyć, rozumieć,
poznawać. A taki Mars, Wenus, Jowisz czy Saturn, o których mało wiemy, zaledwie coś
o atmosferze i ilości księżyców – zawsze dużą. Na znak protestu przeciwko temu brakowi
szacunku ona postanowiła manifestacyjnie pisać „Ziemia” zawsze dużą literą.
Było ich czworo rodzeństwa, a teraz została tylko Ludka. Stefan „przedwojenny”,
najbardziej przez rodziców ukochany, najstarszy brat, najmądrzejszy, najlepszy... o Boże,
dlaczego on tak postąpił...
Teresa „okupacyjna”, co to „aż strach, żeby dziecko rodziło się w takich czasach”. Jakaś
bomba podobno wybuchła parę metrów od domu, i to właśnie w momencie, kiedy Teresa się
urodziła. Mama się przeraziła, sądziła, że Teresa będzie głucha, ale na szczęście nic się
takiego nie stało i Teresa skończyła szkołę muzyczną.
Barbara, która „jak tylko się urodziła, to było od razu widać, że nie będzie żyć, taka była
ładna, no i umarła w dwie godziny po urodzeniu się „. Ale Barbara żyła nadal w każdą wigilię
Bożego Narodzenia, przy każdym dzieleniu się opłatkiem, czwartego grudnia każdego roku
i jeszcze w inne dnie. Wszyscy wtedy z szacunkiem dla załzawionych oczu mamy zaczynali
mówić szeptem, wyobrażali ją sobie piękną i doskonałą, a marna liczyła, ile to by już Basia
miała lat, i przewidywała, co by robiła.
I Ludka. Jakaś taka niechciana i przypadkowa, taka „nie wiadomo po co ludziom dziecko
na starość, ale już jak ma być, to niech będzie”, rocznik tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt trzy.
Mama mówiła tak do swojej przyjaciółki, że nie myślała już o żadnych dzieciach, że sobie nie
wyobrażała, że ją coś takiego spotka, i mówiła to w czasie, kiedy Ludka miała właściwy
pogląd na malignę o bocianach. No więc, taka trochę na początku niepotrzebna, trochę nie
wiadomo skąd, a potem bardzo przez wszystkich kochana i rozpieszczana, „jedyna pociecha
w domu na podeszłe lata”, żyła sobie i chodziła do dziewiątej klasy ogólniaka.
Teresa po skończeniu średniej szkoły muzycznej, zaledwie wzięła udział
w podyplomowym koncercie (Ludka siedziała w pierwszym rzędzie i aż puchła z dumy),
wyjechała na jakiś obóz do Związku Radzieckiego. Wszyscy w domu byli tym niesłychanie
przejęci, bo poza służbowymi wyjazdami Stefana, był to ich jedyny bezpośredni kontakt
z zagranicą. Mama proroczo i słusznie się bała, że taka młoda dziewczyna pojedzie na
wakacje tak daleko. Teresa podczas zwiedzania Leningradu poznała Alka, Łotysza, i po roku
dramatycznych pertraktacji z mamą wyszła za niego za mąż. „No to teraz będą koncerty na
rondelki i pralkę elektryczną” – ubolewał ojciec, który chciał widzieć córkę jako wielką
pianistkę. Sceptycyzm ojca nie sprawdził się. Teresa zamieszkała z mężem w Rydze
i wstąpiła do konserwatorium. To właśnie u nich była z wizytą Ludka. Teresa i Latawiec (tak
się w rodzinie nazywało Łotysza, bo był specjalistą od maszyn elektronowych i ciągle gdzieś
jeździł) zaprosili całą rodzinę na miesiąc do siebie. Wszyscy codziennie jeździli do Jurmali,
wczasowej miejscowości położonej nad morzem i odległej od mieszkania Teresy w Rydze
o pół godziny jazdy pociągiem elektrycznym. To był dla Ludki niezapomniany miesiąc.
Zwiedzała starą Rygę i ryski port, była w filharmonii, operze, operetce i w teatrze (nic nie
zrozumiała, ale to tylko potęgowało jej zachwyt). Latawiec dał jej gruby album znaczków
z florą. Wyraźnie jej się podlizywał, bo choć rodzice przełamali już nieufność do
zagranicznego zięcia, Latawiec nadal podrywał rodzinę bez wytchnienia. Znosił bilety,
próbował mówić po polsku, przygotowywał na kolację łotewskie specjalności. Ludka
zrozumieć nie mogła, jak on z pogodnym uśmiechem wytrzymuje rodzinne leżenie na plaży,
koce i ciągłą obawę mamy o to, że będzie deszcz. Latawiec był sierotą, wychowanym
w Domu Dziecka, ojciec jego zginął na wojnie, a matka umarła. On sam rzadko o tym mówił,
ale jeśli tylko coś mówił, Ludka od razu miała łzy w oczach, a i mama podejrzanie szybko
szła do kuchni robić herbatę. Wszyscy w końcu znakomicie zrozumieli to, co Teresa
wiedziała od początku i co cierpliwie tłumaczyła mamie, że on się cieszy, iż ma rodzinę, że
jest ktoś, o kogo on może się troszczyć i kto się troszczy o niego. To właśnie Ludka
opowiadała Jadzi jakieś dziesięć razy, i jeszcze to, jak z Latawcem tańczyła charlestona
w Jurmali, w bardzo eleganckiej restauracji nad samym morzem (tylko szkoda, że to morze to
był ten sam Bałtyk, co i u nas, a nie jakieś inne), i że zwiedzała obóz pionierów, i że
pionierzy, kiedy się dowiedzieli, że mają zagranicznego gościa, prześcigali się we wręczaniu
jej drobnych upominków, a ona dla nich nie zabrała nic i było jej niewymownie głupio...
Dopiero Latawiec zawiózł ją tam na drugi dzień samochodem i dał jej swój album
z fotografiami Warszawy i dwie lalki z naszej Cepelii... Że jak dała to pionierom, oni ją
poprosili o dedykację i że pierwszy raz w życiu żałowała, że nie dość pilnie uczyła się
w szkole „iwana”, ale na szczęście oni też chcieli mieć zagraniczną dedykację, więc mogła
pisać po polsku, i że szarpnęła się na wielki gest, bo napisała: Przedstawicielka klasy IX A, ze
Szkoły Ogólnokształcącej w Warszawie, Ludmiła Balwikówna, w czym zresztą było drobne
szachrajstwo – przecież wtedy zaledwie zdała do dziewiątej klasy... No, ale w każdym razie,
dzięki niej, ich klasa figuruje w albumie i Księdze Pamiątkowej.
Ale to najważniejsze zdarzyło się na cmentarzu. Było to w przeddzień wyjazdu
i nareszcie prognozy pogody wygłaszane przez mamę sprawdziły się. Padał deszcz. Rodzice
z Latawcem poszli na jakąś techniczną wystawę, gdzie była eksponowana maszyna projektu
Latawca. Ojciec poszedł z prawdziwego zainteresowania, mama z grzeczności, a Ludka była
już tam któregoś dnia z Teresą, kiedy wracały ze sklepów, długo stała przed maszyną i dla
przyzwoitości z uznaniem kiwała głową nad tym dziwolągiem.
– Ludziku – powiedziała Teresa – chcę cię zawieźć na ten cmentarz. Rodziców już tam
zaprowadziłam, kiedy ty byłaś z Alkiem w kinie.
– Na cmentarz?! Teresa, ty jesteś kopnięta. A kogo ja tam mam na tym cmentarzu?
– Ludziku, to nie o to chodzi. Nie będziemy palić świeczek jak u nas, tylko zobaczysz, jak
oni to pielęgnują, no zobaczysz. Kto nie był na tym cmentarzu, ten nie był w Rydze.
– Daleko to? Bo gdybym miała przez jakiś cmentarz nie być w Rydze, to jedźmy –
odparła Ludka bez przekonania, bo w telewizji akurat nadawali polski film.
– Dosyć daleko, ale warto – powiedziała Teresa.
– Czyja naprawdę muszę... – spróbowała Ludka.
– Musisz, absolutnie musisz. To jest niezwykły cmentarz. Ubieraj się, boża krówko, leniu
przebrzydły.
Nie było wyjścia. Charakter Teresy, zdaje się, wyleciał wprost z pieca hutniczego, jeszcze
nikt niczego z Teresą nie wygrał. Kiedy Ludka sobie przypominała, jak Teresa ćwiczyła
godzinami w czasie upałów przy zamkniętych oknach, żeby sąsiedzi nie zwariowali – nie
wiedziała, czy ma siostrę bardziej podziwiać, czy bardziej nad nią ubolewać.
– A kto tam leży na tym cmentarzu? – pytała Ludka w autobusie. W ogóle lubiła głośno
po polsku mówić w środkach miejskiej komunikacji, bo wtedy czuła się cudzoziemką,
zagraniczną turystką, ludzie się do niej uśmiechali i często odstępowali jej miejsce przy oknie,
żeby lepiej mogła przyjrzeć się miastu.
– Bohaterowie ich wojny narodowej i Rajnis.
Na nazwisko „Rajnis” kilka osób natychmiast zareagowało. Zaczęli coś mówić do Teresy,
po rosyjsku i po łotewsku na przemian. Teresa odpowiadała, kiwała głową, pewnie
dziękowała.
– Widzisz – powiedziała do Ludki – tu wszyscy to wiedzą, informowali mnie, jak mamy
tam dojść.
– Kto to jest ten Rajnis?
– Wielki łotewski poeta. Wysiadaj, to tutaj.
– Tłumaczony na polski?
– Wiesz, że nie wiem, chyba nie. Ja już czytam po łotewsku.
– Trudno?
– Jak w każdym obcym języku na początku. No, to jest ten cmentarz.
– To jest cmentarz?!
– Właśnie. Widziałaś coś takiego?
Weszły przez bramę do pięknego parku i długą aleją wysadzaną drzewami szły obok
różnokolorowych klombów z kwiatami. Tylko tabliczki mówiły, że to nie są zwykłe klomby.
Istotnie nigdy nie widziała takiego cmentarza–parku.
Zatrzymały się na końcu alei, gdzie rosły dwie brzozy. Jedna z nich miała gałęzie
opuszczone do dołu, a druga – co niesłychanie zdziwiło Ludkę – wszystkie liście miała
zwrócone ku górze.
– To jest właśnie grób–pomnik Rajnisa – powiedziała Teresa.
Podeszły blisko. „Nie Mickiewicz, co mam się wzruszać” – pomyślała Ludka, która czuła
się trochę niewyraźnie. Te brzozy, żywe symbole żalu i triumfu życia.
– Teresa, co tu jest napisane na podstawie tego pomnika?
– W takim dowolnym przekładzie to będzie, no to jest fragment wiersza Rajnisa, „stanę
silny naprzeciw słońca”.
Stanę silny naprzeciw słońca... To musiał być wielki poeta. Wystarczyło jej tych kilka
słów, żeby wiedzieć. W tych słowach było wszystko to, o czym wiedziała Ludka, a czego nie
potrafiła nazwać. Całe ludzkie zuchwalstwo, i mądrość, i siła, i słabość, i lekkomyślność,
i szaleńcze wyzwanie rzucone światu, i nierealne zamierzenia alchemików, i eliksiry,
i lekarstwo na raka, i śmierć Lumumby, i wyprawa Kon Tiki, i pracownie wielkich biologów,
i plany Leonarda da Vinci, i nawadnianie pustyni, i piramidy faraonów, i państwo Inków,
i świat taki, jakim będzie za paręset lat, i loty kosmiczne, i wędrówki przez dżunglę, i jej
wahania, czemu poświęcić życie – biologii czy archeologii, i to, od czego się chciało płakać
bez powodu, i to, co Ludka czuła do Tego Pana, i ona cała, ze swoimi śmiesznymi
marzeniami, kiedy pokochała globus – że chciałaby objąć świat.
4
Być może mucha nie stanowi dobrego przykładu na mądrość natury, ale żeby tak żywe,
w elektroluks! Chociaż czy nie stanowi? Ludka zastanawiała się nad tym. Bo powiedzmy
sobie otwarcie, pożytku z muchy nie ma, pewnie że to jest obmierzłe utrapione świństwo,
które się tępi rozsądnie i metodycznie. Ale skoro przenosi zarazki, a zarazki wytwarzają
w żywych organizmach przeciwciała, wytwarzają więc swojego rodzaju odporność na
choroby, no to coś w tej musze jest, tak czy nie? Niby mucha nie ma systemu nerwowego
albo ma bardzo słabo rozwinięty i tego Ludka nie wiedziała dokładnie), więc się nie męczy
w pojemniku elektroluksa. Może nawet tam nie ginie, jakoś sobie radzi. Coś jednak z tym
Korcikowskim było nie w porządku. Trucizna, proszek DDT („Zupełne DDT, Dogłębne
Delirium Tremens” – mówiło się w klasie, kiedy ktoś zabredził zgoła wyjątkowo), to były
sposoby humanitarne. Ale takie historie, i jeszcze się tym chwalić. Że też on po
powszechniaku nie poszedł do innej szkoły. Ludka tak się z nim męczy już... zaraz, czwarta
klasa, piąta, szósta, siódma, ósma... szósty rok. Jedynie pani Mareszowa zaraz się
zorientowała, co to za drań, i nigdy nie pozwoliła się wyprowadzić w pole. A na przykład taki
pan Kasperski, od fizyki, dał się nabierać. W ósmej klasie, na koniec roku pytał
Korcikowskiego o prawo Archimedesa. Korcikowski był dobry z fizyki, świetny można
powiedzieć. Toteż sobie za dużo pozwalał. Kiedy Korcikowski poszedł do tablicy po tym
pytaniu o prawo Archimedesa, rzekł:
– Zapomniałem. Może mi pan profesor powie pierwsze zdanie.
– Zmiłuj się, Korcikowski, co ty wygadujesz, całe prawo to jest jedno zdanie.
– O, to niedobrze – odparł Korcikowski. – Całe szczęście, że dwói nie mogę mieć, bo mi
wypada wyższa przeciętna.
– Mówisz? – zainteresował się pan Kasperski. – Uważaj, żeby ci z mojego rachunku nie
wyszło dwa.
– Pan profesor policzy. Na pierwszy okres pięć, na półrocze cztery, na trzeci pięć, jakby
teraz dwa, to szesnaście przez cztery jest cztery.
– Dwa – rzekł twardo pan Kasperski. – Ja po prostu dzielę przez osiem.
– A dlaczego?
– A ponieważ nie lubię takich dowcipnisiów – powiedział pan Kasperski, choć wszyscy
nauczyciele, niestety, lubili Korcikowskiego. – Oj, korci cię, korci, Korcikowski, żeby mieć
poprawkę.
– Nie wydaje mi się to możliwe.
– A to ja ci udowodnię.
– A to ja się nie będę uczył w czasie wakacji, daję panu profesorowi słowo honoru.
– A to już jest twoja sprawa.
Tak wymienili jeszcze parę zdań zaczynających się na „a” i pan Kasperski udowodnił
Korcikowskiemu. Zatrzymał mu świadectwo. Marek naturalnie zdał poprawkę i jeżeli Ludka
wracała do tego w myślach, jeżeli chciała kiedyś porozmawiać z nim tak zwyczajnie, to tylko
dlatego, żeby się dowiedzieć, czy on się naprawdę nie uczył fizyki w czasie wakacji. Jaki był
ten Korcikowski, taki był, ale, zdaje się, należał do tych, którzy dotrzymują słowa... Żeby to
wiedzieć. Tak na pewno. Och, jakby go chciała zobaczyć ślęczącego nad książką, kiedy łamie
swoje słowo honoru. Jakże by mogła nim pogardzać, z jaką wyższością odwracałaby się do
niego plecami. A tak to co? On się odwracał plecami, kiedy go w klasie pytali, czy zakowalał.
Ludka stała na przednim pomoście tramwaju i jechała na Kółko Biologiczne do Pałacu
Kultury. Przy Świerczewskiego wsiadł Korcikowski, stanął przy automacie i wszystkim
stemplował bilety. Ciekawe, czy sobie podstemplował. Gdzie on tak jedzie? Na zajęcia do
Pałacu Młodzieży nie chodził, ale wysiadł razem z Ludka przy Świętokrzyskiej. Szedł w tym
samym kierunku parę kroków za Ludka, ale zachowywał się tak, jakby jej nie znał. Ludka
postanowiła skupić myśli na jęczmieniu ozimym. Miała przeczytać swój referat. Ten bałwan
nie może jej przeszkadzać w karierze naukowej. Nagle zobaczyła, że od strony Emilii Plater
idzie Ten Pan. Zapomniała o Korcikowskim i o jęczmieniu ozimym. Szybko oceniła sytuację.
Miała granatowe rajstopy w zielony wzorek, kozaczki wyczyszczone do połysku, płaszcz
granatowy, białą pilotkę i czerwony szalik. Tarczę nosiła chytrze przypiętą do kołnierza. Więc
choćby się Ten Pan odwrócił, nie dostrzegłby nic strasznego. Takiej okazji nie mogła już
przefujarzyć. Trudno, na kółko chodziła i tak zbyt pilnie, raz może zachorować. Szła za Tym
Panem. Okrążyli tak pół Pałacu Kultury, Ten Pan wszedł do kas kina „Przyjaźń” i „Młoda
Gwardia”. Ludka zaczęła gorączkowo szukać po kieszeniach. Stanęła w kolejce tuż za Tym
Panem. Cztery pięćdziesiąt. Za mało. O Boże, a w SKO miała sto dwadzieścia złotych!
Przypomniała sobie Korcikowskiego. Powiedziała pani, która stanęła za nią, że zaraz wróci.
Ale gdzie mógł pójść Korcikowski? Widocznie szedł też do kina, bo człapał niedbale w stronę
kas, kiedy Ludka wybiegła na schody i rozglądała się bezradnie.
– Marek! – wykrzyknęła radośnie. – Pożycz mi do jutra pięć złotych.
– Pięć złotych? – zastanowił się Korcikowski. – Tyle to mogę ci powierzyć. Jeśli wziąłem
z sobą portfel.
– Bilonu nie nosi się w portfelu – zgasiła go – szukaj w portmonetce. Jutro ci oddani.
– To nie chodzisz już na biologię? – zaczął przeraźliwie wolno grzebać w kieszeniach.
– Szybko, bo mi kolejka ucieknie. A ty też idziesz do kina?
– Chciałem tylko zobaczyć, co za obraz dają w tym kinematografie. Właściwie to idę się
zapisać do szkutników.
– Do szkutników?! – zapytała, ale nie dosłyszała odpowiedzi, bo znalazł wreszcie te pięć
złotych. – Szufla! – krzyknęła i wbiegła do kas.
Przelotnie pomyślała, że Korcikowski nigdy się nie dowie, ile mu zawdzięcza. Może całe
jej życie zależy od tych pięciu złotych. Uświadomiła sobie, że kiedy z nim rozmawiała, miała
głos piskliwy i odrażający. Ta pani, przed którą stała Ludka, uśmiechnęła się do niej i zrobiła
jej miejsce w kolejce. Ale to już nie miało żadnego znaczenia, bo ziemia zawirowała jeszcze
raz i zatrzymała się w innym punkcie niż Ludki wyobraźnia. Ten Pan już nie stał sam. Obok
niego tkwiła żywa, realna dziewczyna (nie tak jak żona Thora Heyerdahla, której Ludka nie
znała i poza tym to było w Norwegii, więc co jej to mogło przeszkadzać), w czerwonych
wysokich botach, jasnym futerku i z mocno wymalowanymi oczami. Wydała się Ludce
bardzo piękna. Ludka oparła się plecami o ścianę i wtedy ta pani z kolejki, która wyglądała
tak sympatycznie, zapytała podle: – Co ci słabo, dziewczynko?
I na to dopiero zareagował Ten Pan, odwrócił się i spojrzał na Ludkę. Ale nie wiedziała,
czy ją poznał, tę Ludkę ze sklepu, która podniosła mu dziesięć złotych, bo wypadła na dwór
i nie chciała już wiedzieć o niczym na świecie.
Szła jak robot zasilany dobrze naładowanym akumulatorem w kierunku wejścia do Pałacu
Młodzieży, choć wcale nie miała zamiaru tam pójść ani odczytywać żadnych referatów.
I jeszcze w dodatku wyszedł z Pałacu Korcikowski i ogłosił, że się zapisał do szkutników.
– Masz piątkę i cześć – powiedziała Ludka i wprost nie mogła uwierzyć, że jest w stanie
wydobyć z siebie głos.
– To nie idziesz do iluzjonu?
– Nie.
– DDT. Biletów nie ma?
– Są bilety, Bourbonik, daj mi spokój.
– Jak tak to Marek, a jak piątka niepotrzebna, to Bourbonik. Jutro klasówka
z matematyki, a nikt nie słyszał, żeby Bourboni robili komuś ściągi.
– Ja nie biorę.
– Jadźka bierze. Jak Jadźka zwala ode mnie, a ty od Jadźki, to od kogo ty właściwie
zwalasz?
– Raz jedyny zwaliłam, głąbie kapuściany, bo chorowałam i miałam zaległości. To i tak
lepsze niż twoje rzuty oka i „przemysł za Tyzenhausa, który się rozwijał jak grzyby po
deszczu”.
– Ale kiedy tobie miłość Zbyszka do Jagienki wyszła w końcu na jaw jak szydło
z worka...
– A jak tobie w szóstej Kopernika nagle oświeciło i odkrył, że ziemia kręci się wokół
słońca...
– A jak dla ciebie małemu Fryderykowi coś grało w uszach i w wierzbinie...
– A jak dla ciebie Kochanowski usiadł pod lipą i napisał trele...
– A jak dla ciebie mały Janek Kochanowski miał bardzo długie i podwinięte rzęsy...
A skąd ty mogłaś wiedzieć, jakie on miał rzęsy, skoro nie było wtedy żadnych fotografii,
a malarze malowali, tak jak leci...
– A jak ty dałeś słowo honoru panu Kaspierskiemu, że nie będziesz się uczył fizyki
i wkuwałeś całe dwa miesiące... – strzeliła Ludka i od razu zorientowała się, że za mocno.
Korcikowski zachwiał się, zbladł, zaczerwienił i wykrztusił:
– Żebyś mi się nie odzywała do mnie nigdy w życiu. To jest ohydne, wredne kłamstwo.
– No, to cześć – powiedziała niepewnie.
Ale Korcikowski nie odpowiedział, szedł do Marszałkowskiej, kopiąc nogą rozmiękły
śnieg. Kurtkę miał rozpiętą, a końce szalika powiewały mu na plecach. Ludka wzruszyła
ramionami. No cóż, z nim się tak zawsze wszystko kończyło. Może nie posłałaby mu zatrutej
strzały, gdyby nie to pod kasą... Nieszczęście, przyczajone pod gardłem na czas kłótni
z Korcikowskim, dopadło ją w jednej chwili. Pociągnęła się wolno w stronę domu. Nie
mogła, nie była w stanie wsiąść do tramwaju. Mijali ją ludzie, i Ludka myślała, jaki straszny
i podły jest świat, że wszyscy dookoła niej idą sobie pogodni i szczęśliwi, każdy się gdzieś
śpieszy, czeka go coś przyjemnego, a przed nią nie ma już nic, tylko pustka i otchłań, nie ma
po co spać i wstawać, ani chodzić do szkoły, ani się zbliżać do okna. Bo kto teraz oceni
i zrozumie te wszystkie plany, to wszystko, co całymi latami gromadziło się w sercu, komu to
powiedzieć. Najlepiej byłoby już teraz, natychmiast, prosto z przystanku pośpiesznego „A”
pojechać choćby do Afryki i dać się pożreć krokodylowi. Budrewicz pisał, że kiedy krokodyl
atakuje, należy mu wbić palec w oko. Nie, to zbyt straszna śmierć w paszczy krokodyla. I sam
krokodyl ohydny gad. Płaska czaszka... O, szkoda, że nie porównała głowy Korcikowskiego
do krokodyla. To byłoby mocniejsze. Rezus w systematyce stoi znacznie wyżej. Krokodyl jest
jedynym zwierzęciem, którego przepisy nie zabraniają oślepiać w czasie polowania – tego
także dowiedziała się od Budrewicza. To jeszcze było wtedy, kiedy kochała się w Stanisławie
Hemplu. Ale potem Stanisław Hempel umarł i to się skończyło. Ludka na Wszystkich
Świętych, kiedy była z rodzicami na grobach dziadka i Barbary, postawiła świeczkę dla
Hempla na jakiejś opuszczonej mogile.
A potem dostała od Stefana książkę „Wyprawa Kon Tiki”, a potem zobaczyła Tego
Pana...
Niosła ze sklepu kartofle w siatce i dwie butelki śmietany (tego dnia na obiad miała być
zupa ogórkowa i placki ziemniaczane), kiedy zobaczyła Tego Pana, jak stał pod topolą,
w jasnych spodniach i brązowej koszulce, z rakietami do tenisa pod pachą. Doszedł do niego
zaraz drugi pan, taki jakiś blady i nieważny, bo już wszystko było blade i nieważne, i wsiedli
do skody 1000 MB. Jak Ten Pan ruszał spod bloku! Ludka jeździła często ze Stefanem
i Elizą, znała się na tym. Wszystko tego dnia odbywało się w rozśpiewanym rytmie He–yer–
dahl, He–yer–dahl – wszystko, i lekcje, i tarcie kartofli na placki, i sen. I potem, potem...
Ludka zbliżała się do domu. W zaciśniętej pięści, sinej z zimna, bo zapomniała włożyć
rękawiczkę, trzymała pięć złotych Korcikowskiego. Nie wziął ich przez tę awanturę i teraz
trzeba mu będzie jakimś sposobem oddać. Nowe zmartwienie. Zresztą, przez Jadzię. Oni się
nie żarli.
W domu była zapłakana Eliza. Jeszcze i to. Dzisiaj. Ojciec siedział na krawędzi starego
fotela wpatrzony w firankę i co jakiś czas stukał szklaną fifką o brzeg doniczki z pelargonią.”
Następnie przełamywał „sporta” równiutko, na pół, i wkładał do lufki brązowej od kropli
osiadłej na niej nikotyny. Milczeli. Eliza na pozdrowienie Ludki: „Dobry wieczór, Eliza”,
zaledwie kiwnęła głową. To już był zupełny koszmar. Ludka pomyślała, że nie wytrwa, nie
wytrzyma dłużej w środku tego milczenia, które zamieniało dom w kamienną pustynię. Całą
drogę gdzieś tak w podświadomości wiedziała, że wejdzie do domu, mama zapyta, dlaczego
tak wcześnie, czy dziś nie było zajęć, a potem powie, że w niedzielę pewnie będzie duży mróz
i że to lekkomyślność chodzić w zimie na basen, ale skoro już Ludka pójdzie, to niech
przynajmniej dobrze wysuszy włosy. Da jej na kolację twarogu i dżemu żurawinowego,
a może kotlet, który został z obiadu. I Ludka w swoich papuciach, przy swoim stoliku, nad
swoim globusem łatwiej będzie mogła myśleć. Ale Eliza ze wszystkich możliwych dni akurat
dzisiejszy wieczór wybrała na wizytę.
Na Ludkę nikt nawet nie spojrzał. „Przecież z Ludka wszystko w porządku – myśleli –
kto by się nią przejmował wobec takiego rodzinnego nieszczęścia”. A z nią było to samo, co
ze Stefanem i Elizą, albo jeszcze gorzej, bo tamci byli dorośli, mądrzy, wszystko już
rozumieli i każde ich zmartwienie od razu dzielili inni. Czekała jeszcze chwilę, stojąc
demonstracyjnie w kozaczkach na dywanie, ale mama i na to nie zwróciła uwagi. Eliza też
zresztą siedziała w butach i dwa krążki brudnej wody z trudem wsiąkały w igielitowy dywan.
Ludka marzyła, żeby mama jednak powiedziała coś ze swoich zwykłych zdań: „Kwiatki mi
się zmarnują od tego popiołu”, albo „Żeby tak palić w kółko tę machorkę”, czy coś w tym
rodzaju, coś ze swojego swarliwego repertuaru, co byłoby znakiem codzienności, ale
rozumiała, że nic takiego nie może nastąpić.
Weszła do kuchni. Wszystko ją drażniło. W zlewie stały brudne garnki, z lodówki
wylewała się woda. Widocznie zaraz po południu, kiedy było jeszcze widno, zabrakło prądu.
Na ceracie leżał przewrócony dżem żurawinowy i żurawiny wyłaziły ze słoika jak obrzydliwe
małe karaluchy. Z glinianego dzbanka smutno zwisał pęd suszonego majeranku. Nie,
w kuchni nie było żadnej nadziei. Przeszła do swojego pokoiku i wyciągnęła zamykany
zeszyt, który dostała od Teresy. Zaczęła pisać:
Chcę Panu powiedzieć, że zrobił mi Pan wielką, choć nie zamierzoną przykrość.
„A to niby dlaczego?” – zastanowiła się. Tak mało warte jest jej uczucie, że nie potrafi
przetrwać jednych czerwonych botów? Dlaczego Thor Heyerdahl i Stanisław Hempel mogli
sobie właściwie na wszystko pozwalać, bo ich nigdy nie widziała na oczy, i to między nimi
(to znaczy z jednym z nich) miało się zacząć, dopiero jak Ludka będzie absolutnie dorosła
i wykształcona? Poszła do łazienki. Na szklanej półce pod lustrem osiadła cienka warstwa
kurzu. Ludka napisała palcem: No i jak?, a po namyśle jeszcze dorysowała trzy znaki
zapytania. Rozdzieliła palcami włosy przed lustrem, żeby znaleźć siwy. Podobno można ze
zmartwienia nagle osiwieć. A u niej nic. Ani śladu. Jakby nie cierpiała naprawdę.
Wyszła do pokoju i usłyszała mechaniczne odezwanie się matki:
– Ludka, odrobiłaś lekcje?
– Nie – powiedziała.
– To dobrze, moje dziecko, to dobrze – odparła matka.
Oczywiście, zajęta była wyłącznie Elizą. Przycupnęły na tapczanie blisko siebie
i rozmawiały szeptem. Ojciec siedział w kuchni i stukał teraz fifką o spodeczek, z którego
sobie zrobił popielniczkę. Podniósł na nią zmęczone oczy.
– Ludka, jadłaś kolację?
– Nie – powiedziała Ludka.
– To zrób sobie coś, bo widzisz, że mama nie ma głowy.
– Nie będę jadła.
– No to połóż się spać.
– Lekcji nie odrobiłam.
– To odrób, dziecko – i stuknął fifką.
Ludce zrobiło się serdecznie żal rodziców. Pewnie, dziś jej się należało, żeby ktoś się nią
zajął, choćby tak, jak przy grypie – herbata z sokiem malinowym, polopiryna czy coś – ale nie
mogła nie pamiętać, że rodzice też przeżywają swój dramat. I to spowodowany przez
ukochanego syna, kryształowego Stefana. Przyszedł jej do głowy pomysł rozbicia paru sztuk
z serwisu, ślubnego prezentu mamy, tego „co to całą wojnę z nami przeżył”. No, z Ludka nie
przeżył. Dla niej te bohaterskie skorupy w niebieskie róże i ze złotym szlaczkiem
niepotrzebnie zajmowały miejsce w szafie, tylko musiała je myć w „Ludwiku”, ostrożnie, trzy
razy do roku. A jadali na tym wyłącznie w Wigilię i mama tak wtedy wszystkich
hipnotyzowała wzrokiem, że człowiek truchlał trzymając widelec. Ludka nie pojmowała
przywiązania do czegoś takiego. Ale gdyby teraz roztrzaskała salaterkę (salaterki to się już
nie używało absolutnie nigdy), zrobiłaby to nie z przekory czy małpiej złości, tylko z litości
dla mamy. Bo mama nawet postukać sobie nie miała czym,
Ludka wiedziała, że po wyjściu Elizy przepłacze pół nocy. Mama bardzo kochała Elizę,
naprawdę jak swoją córkę, zdaje się, że widziała w niej Barbarę. Więc jakby tak Ludka
rąbnęła salaterką o linoleum, mama zaczęłaby na nią krzyczeć, zbierać drogocenne szkiełka
i w ten sposób miałaby choć chwilę odpoczynku. Albo Ludka mogłaby udać, że szuka czegoś
w kredensie, że to przez nieuwagę, i wysypać kilo mąki wrocławskiej. Albo wypuścić pierze
z poduszek. Mama musiałaby się tym zająć. Bo przecież nie kto inny, a właśnie Stefan uczył
Ludkę ciągle: „Ludziku, jak masz jakieś poważne zmartwienie, to się najpierw zajmij czymś
konkretnym. Posprzątaj. Przerób sobie sukienkę, zmuś się do nauki i zobaczysz, takie
odczekane zmartwienie będzie trochę mniejsze”. No, Stefan się zajął konkretnie, tyle że kimś,
a nie czymś.
– Woda w lodówce – powiedziała do ojca. – Prądu nie było?
– Mieliśmy rozmrozić, jest wyłączona, ale przyszła Eliza i zostało tak.
– Tatusiu, czy oni się rozejdą? – zapytała cicho.
– Chyba tak, moje dziecko, chyba tak. Co my z mamą możemy na to poradzić. Matka
mówiła mu, prosiła... co zrobisz. Idź spać.
Nic nie można na to poradzić, kiedy ktoś przestanie kogoś kochać? Czy nie ma takiego
słowa, takiego zaklęcia, które mogłoby to wszystko cofnąć? I od czego to zależy, chyba nie
od urody, bo Eliza jest piętnaście razy ładniejsza niż tamta. Ludka widziała Stefana z tamtą na
ulicy, choć jeszcze nie rozumiała, co to znaczy.
W pokoju już nie było Elizy, dwie kałuże z jej kozaczków zdawały się wysychać. Mama
siedziała w zastygłym bezruchu.
– Odrobiłaś lekcje? – zapytała.
– Odrobiłam – odparła Ludka. Musiała liczyć tylko na siebie.
– To idź spać.
– Dobranoc – powiedziała w ciszę.
Zwariowali wszyscy z tym spaniem. Jak tylko coś w domu źle, to idź spać i idź spać,
w kółko. Gdyby Teresa dłużej wychodziła za Alka za mąż, Ludka byłaby najlepiej wyspanym
ssakiem na kuli ziemskiej. No, wtedy była dużo młodsza, toteż nawet było jasne, że chcieli
gdzieś dziecko upchnąć na czas poważnych rozmów. Ale teraz? Poszła do siebie i napisała
w dzienniczku:
Proszę o usprawiedliwienie mojej córki, Ludmiły Balwikówny, z powodu nieodrobionych
lekcji. Wczoraj bardzo bolała ją głowa.
Z poważaniem...
Zaniosła to ojcu do kuchni.
– Podpisz, tatusiu.
– A co to?
– A nic takiego, nie dwója.
– To daj długopis. Głowa cię boli?
– Boli.
– To idź spać.
– Właśnie idę – powiedziała, trochę za głośno zamykając dzienniczek.
Rzuciła się gwałtownie na swoje metalowe łóżko, aż skrzypnęły sprężyny. Próbowała
zastosować się do tych dobrych rad cioci–Kloci. Próbowała zasnąć. Chodziła do łazienki,
zrobiła sobie prysznic, wtulała głowę w poduszkę. Bezsenność znała dotąd jedynie
z opowiadań dorosłych, a teraz zaczynała jej doświadczać na własnej skórze. To było uczucie
zdumiewające i dziwaczne. Powieki opadały na oczy, a coś w piersiach gniotło, takie zimne
i ciężkie, i odpędzało sen. Powieki otwierały się znowu, zupełnie jakby ktoś w środku Ludki
pociągał za jakiś sznureczek. Chciała to zgnieść, wyobrażała sobie, że to jest czymś
fizycznym i materialnym, jakieś oślizłe zwierzę na przykład, więc zdławi to, kiedy się położy
na brzuchu, zgniecie, udusi, to zwyczajnie zdechnie. Więc kładła się na brzuchu, na lewym
boku, na prawym boku, na plecach, a potem znów na brzuchu, gniotła się pięściami, i nic
z tego. Tak mijały godziny i w końcu przestała przed sobą odgrywać komedię ze spaniem.
Usiłowała przypomnieć sobie wszystkie kowbojskie filmy, odtworzyć, o co w którym z nich
chodziło. W teorii była to absorbująca praca myślowa, która powinna ją szybko znużyć, bo
tych filmów widziała bardzo dużo, a lepsze po dwa razy. Ale przypominanie sobie akcji było
zajęciem niemożliwym do wykonania, nierealnym. Denerwowało. Podobieństwo krajobrazów
sprawiało, że i losy bohaterów stawały się podobne. Przerzuciła się na inne filmy, chcąc
znaleźć w nich odpowiedź na pytanie, dlaczego Stefan przestał kochać Elizę. Wreszcie
poczuła, że płynie na lodowej krze przez mroczną zimną rzekę, a na brzegu, w słońcu, stoi
Ten Pan i wyciąga do niej ręce. Kra znosiła ją na środek rzeki, wreszcie nadludzkim
wysiłkiem udało jej się dosięgnąć dłoni Tego Pana. Stali naprzeciw siebie uśmiechnięci
i zakłopotani, a na drugim brzegu, w mroku, w oddali, niknęły długie czerwone boty.
5
– Ludziku – zaczął Stefan.
– Nie – powiedziała Ludka. – Nie. Nie jestem już dla ciebie Ludzikiem. Jestem
człowiekiem. Skończę w lipcu piętnaście lat. Pójdę sobie stąd, Stefan. Nie jestem Ludzikiem,
którego mogłeś przekupić rurkami z kremem.
– Albo ogrodem zoologicznym.
Ludka uśmiechnęła się mimo woli.
– To było dawno, Stefan. Sto lat temu.
– Rok temu, Ludziku. Tylko rok. Rodzice mówią, że bardzo to przeżywasz, toteż
chciałem ci wyjaśnić...
– Co mi chciałeś wyjaśnić? Czy możesz mi wyjaśnić, dlaczego przestałeś kochać Elizę?
– Nie, tego nie. Tego nie potrafię wyjaśnić.
– Czy Eliza zrobiła coś takiego, no coś okropnego?
– Nie, niczego takiego nie zrobiła.
– Więc dlaczego, Stefan? Ja tego nie rozumiem.
– Nikt tego nie rozumie. Tak to jest.
– Nie rozumiem, że to mija.
– Kochasz się jeszcze w Hemplu?
– Nie. Ale to nic nie było, rozumiesz, to nie było prawdziwe.
– A teraz?
– Stefan – Ludka gwałtownie odsunęła krem z mrożonymi poziomkami. – Ty tego nie
zrobisz, to byłoby... brudne. Eliza cię kocha, i płacze. Tyją oszukiwałeś, okłamywałeś, ja
wiem.
– Właśnie nie chcę jej oszukiwać, nie chcę, żeby płakała. Ludziku, nie zajmuj się tym. To
wszystko się ułoży, zobaczysz. Mnie jest jeszcze trudniej niż tobie. Liczę na ciebie.
– To źle liczysz – odparła.
Od paru minut przyglądała się samotnej pani siedzącej w kącie kawiarni. Coś jej mówiła
ta wąska twarz i ta ciemna grzywka sięgająca do oczu.
– Stefan, nie znasz tej pani, która tam siedzi? Tam, pod oknem?
– Znam, Ludziku. To właśnie ona. Myślałem, że zechcesz ją poznać.
Ludka poczuła, jak wszystko się w niej kurczy, sztywnieje, krzyczy z oburzenia. Nim
Stefan i ona sama zdążyli się zorientować, podbiegła z miską kremu do stolika tamtej
i wywaliła całą zawartość na jej głowę.
– Miło mi panią poznać – dodała.
Zdaje się, że Stefan chwycił ją mocno za ramię i wypchnął z kawiarni, w której zrobiło
się wielkie zamieszanie. Kiedy potem usiłowała sobie to wszystko przypomnieć, gubiła się
w szczegółach. Czy ona ten krem wyjęła ręką? Bo rękę miała całą popapraną, kiedy biegła
ulicą, zanosząc się płaczem, oszukana, wystawiona do wiatru. Pamiętała, że kiedy szła do jej
stolika, tamta podniosła na nią z nadzieją swoje rybie oczy. Pamiętała, że ktoś krzyknął:
„Dajcie spokój, żeby już takie młode!”, i że ktoś chciał ją zatrzymać, ale Stefan utorował jej
drogę do drzwi. A kiedy wpadła do domu, na środku dywanu siedział Jacek i seplenił:
– Ciocia Ludka nie będzie na Jacka ksyceć, ze Jacek wziął znacki?
– Będę krzyczeć! – powiedziała, bo najbardziej na świecie pragnęła krzyczeć,
wrzeszczeć, wydzierać się na całe gardło. – Połóż znaczki, szczeniaku.
– Zostaw dziecko w spokoju – rzekła łagodnie mama. – Zabierz znaczki, ale daj mu coś
do zabawy. Eliza jutro wyjeżdża. Dopiero rano Stefan przyniesie mu zabawki.
– Teraz nie ma czasu, bo musi umyć jedną panią – burknęła.
– Ludka, co ty wygadujesz?
– Jutro się pewnie ukochany syn mamusi poskarży, to mamusia zrozumie. Gdzie Eliza
wyjeżdża?
– Nie wiem, moje dziecko, ja już nic nie wiem. Jacek będzie u nas przez pewien czas.
Może się jeszcze jakoś pogodzą? Nie kłócili się nigdy przecież.
– Tatuś kupił mi tlaktol – wygłosił Jacek spod stołu.
Rozbity dom, rozbita rodzina. Wszystko dlatego, że miłość się kończy. Jak żyć w tym
świecie i czego szukać? Trzeba by chodzić z czarną opaską na oczach, żeby być szczęśliwym.
Najlepiej nie myśleć, nie patrzeć, nie przyglądać się, nie czytać gazet, nie oglądać telewizji;
albo wziąć wielgachną łopatę i przekopać ten świat wzdłuż i wszerz. Ten, który przyczynił się
do zamordowania Lumumby, teraz, zdaje się, stawia mu pomnik. I cześć. Ma to z głowy.
Przeszedł na wyższy etap, już kokietuje, mizdrzy się, już go wożą długą limuzyną i ściskają
mu grabę. I jeszcze ktoś tam może wierzy, łudzi się, że Ludka zapomniała albo nie myśli. Że
tak jej można podsuwać świeczkę, niczego nie tłumaczyć, a ona będzie żuć spokojnie
i obojętnie jak krowa i mieć zawsze czysty kołnierzyk i dobre wyniki w nauce. Będzie
wynosić śmieci, zmywać garnki po obiedzie i grzecznie się zachowywać, żeby rodzice
pozwolili jej obejrzeć wieczorem „Świętego”. Otóż nie będzie miała czystego kołnierzyka,
nie będzie wynosić śmieci, nie będzie zmywać garnków po obiedzie, nie będzie miała
dobrych wyników w nauce, nie będzie grzecznie się zachowywać i nie będzie oglądać
„Świętego”. Pożałowała, że nie dołożyła tamtej z kawiarni butelki oranżady. A jak wszyscy
naokoło nie przestaną jej wmawiać, że całe jej życie to big–beat, to zobaczą. Czy ona sama
się pcha do tego big-beatu, czy ten big–beat się pcha do niej? To się już chce wymiotować na
to uszczęśliwianie. Chyba ze trzy osoby w klasie żyją tym, a i tak można podejrzewać, że się
zgrywają. A reszta tańczy, bo modne, tak jak kiedyś modny był lizak, i nie zawraca sobie tym
głowy. Najlepiej to mieć nieślubne dziecko albo życie sobie odebrać, to się człowiek robi
ważny, nabiera znaczenia. A kiedy tak maszeruje jak ten jełop do szkoły, ze szkoły, na kółko,
z kółka, na basen, z basenu, na piłkę ręczną, z piłki ręcznej, zasuwa z siatką po kartofle, stoi
w kolejce po karpie jak ten osioł, na wywiadówce mówią: „No raczej dobrze, mogłaby być
lepsza z chemii i z fizyką trochę słabo” – to taki człowiek właściwie dla nikogo nie istnieje.
A tak mieć pięć porządnych dwój albo jeszcze lepiej zostać w klasie na drugi rok, ho, ho! Jak
wszyscy się od razu zlecą! A może w czymś ci pomóc, dziecinko? A może chcesz zegarek?
Za mało się trochę tobą zajmowaliśmy, to wszystko nasza wina, koteczku, magnetofon ci
kupimy...
Ludka trzęsła się z wściekłości. Czy ona o cokolwiek rodziców prosiła? Czegoś
wymagała, poza tym żeby jej nie ruszać niczego na stole? Czy jej się zachciało magnetofonu,
choć jej się chciało? Pół klasy miało magnetofony albo radia tranzystorowe. (Korcikowski nie
miał.) A przecież jej rodzicom nie powodziło się źle, ojciec był technikiem budowlanym
i dobrze zarabiał, a mama przestała pracować i dostawała emeryturę. Ludka otrzymywała
tygodniówkę, ubranie i prezent od czasu do czasu. I to jej, naiwnej, wystarczało. Miała tyle
innych spraw, problemów. To był pewnie ten błąd. Przez to była taka przeciętna i bezbarwna.
Nie wybijała się niczym z tłumu ani w klasie, więc uważali, że nie ma także spraw, kłopotów
i problemów. To teraz ona pokaże!
Zakręciła globus. „Oj, Ziemio, Ziemio, gdzie my tak lecimy, i po co? Bo Korcikowski to
potrafi choć wyliczać rozmaite odległości, a ja co? Ja nic”.
6
Chociaż „budą” nazywało się zawsze szkołę w sensie moralnym, a nie architektonicznym,
nawet i tak to określenie w zestawieniu z tysiąclatką Ludki było pozbawione dowcipu. Szkoła
była wspaniała. Na początku, zanim się do tego nie przyzwyczaili, nazywali ją
„ministerstwem”, a klasy „departamentami”. Było w tym coś, tak chodzić sobie do
Departamentu IX A, a nie do klasy. Jakoś się człowiek inaczej czuł, choć, konsekwentnie,
nosił miano „petenta”. Było to Ministerstwo Płaczu i Zgryzoty Społecznej. Ale potem
przestało ich to w klasie bawić, porzucili i budę, i ministerstwo. Została szkoła. Ze Związku
Plastyków przyszły jakieś piękne dziewczyny i panowie w skórzanych kurtkach i zawiesili
picassami całe korytarze. Ludka specjalnie nie znała się na tym (choć pani Mareszowa
włóczyła ich do Zachęty raz w miesiącu, na szczęście nie parami, tylko grupą), ale picaśsy
były wesołe. Natomiast do klas wtrynili czarno–białą grafikę. Może to była wielka sztuka, ale
coś smutna i przygnębiająca. Komitet Rodzicielski się szarpnął i kupił w Cepelii białe firanki,
a ktoś, zdaje się, prawdziwe ministerstwo, niestety, doskonale wyposażyło pracownie i nie
było już żadnego pretekstu, żadnego usprawiedliwienia, jak w powszechniaku, gdzie
pracowni nie mieli: „Jakbym zobaczył, tobym uwierzył albo i zrozumiał” (Korcikowski).
Lecz w szkole najwspanialsza była pani Mareszowa. („No, i możecie mieć z tego
nieprzyjemność. Nas, młodych, często źle rozumieją, musimy się twardo trzymać”.) Pani
Mareszowa już niedługo miała iść na emeryturę, podobno ich klasę ostatnią prowadziła do
matury. Właśnie. Pani Mareszowa nic i nikogo nie prowadziła, pani Mareszowa kroczyła na
czele. Była to tęga blondynka, z energicznymi ruchami, i choć nigdy nie nosiła wełnianych
podkolanówek ani pionierek, ani chlebaka, przewieszonego przez ramię, coś w jej sylwetce
przypominało przewodnika wycieczek w wysokie Tatry. Powoli, rytmicznie, równiutko,
z kondycją, pewnym krokiem, tu wdech, a tu wydech...
Kiedy pierwszy raz zobaczyli jej chabrową czapeczkę z pomponem, to ich trochę śmiech
zebrał, ale potem czapeczka tak wrosła w koloryt szkoły i klasy, że jak kiedyś pani
Mareszowa przybyła w futrze i kapeluszu, to wszystkich zamurowało i poczuli się głupio. Ich
pani Mareszowa to nie była damulka w futrze, to była ta w beżowej pelisie, z kołnierzem
z rudego lisa i w chabrowej czapeczce z włóczki. Zdaje się, że sama pani Mareszowa czuła
się nieszczególnie w rym stroju, bo jakby się usprawiedliwiała; zadając im trochę więcej,
powiedziała, że zaraz po lekcjach wyjeżdża „i niech Opatrzność nad wami czuwa, jeśli mi tu
coś narozrabiacie”. Swoją drogą, trudno było wyobrazić sobie panią Mareszowa na
emeryturze, chyba że w jakimś pochodzie maszerującą na czele Związku Emerytów. Tak,
transparent w ręku pani Mareszowej byłby na swoim miejscu. Próbowali ją rozmaicie
nazywać, tak i siak, był i „Pomponik”, ale wszystko okazywało się jakieś nie takie, nie
pasowało, było śmieszne albo głupie, i została najbardziej oryginalnie – panią Mareszowa.
Jak szkoła – też pewnie dla szkoły nieoczekiwanie.
I pani Mareszowa nigdy nie powiedziała: „Oj, korci cię, korci, Korcikowski”.
Chociaż wiedziała o serdeczności, jaką pani Mareszowa ich darzyła, Ludkę ścisnęło
w żołądku, kiedy się okazało, że ma zostać po lekcjach. Po trzydziestu minutach osobistej
rozmówki z panią Mareszowa delikwent wychodził w takim stanie, jakby przez pół godziny
wirował w pralce „Frania”. Bardzo rzadko, co prawda, wzywała na tortury, ale jak już, to
już...
– Jak ty, Ludka, od tygodnia wyglądasz! – powiedziała pani Mareszowa, a Ludka poczuła
ogromną ulgę. – Jak ostatnia flądra, nie mogę tego inaczej nazwać. Masz tłuste włosy, brudny
kołnierzyk, brudne paznokcie, podarty lewy papuć, chodzisz do szkoły w zabłoconych butach
i przy płaszczu brakuje ci dwóch guzików. Śliczna, piętnastoletnia, wiośniana panienka.
Dziurę w granatowych rajstopach masz zeszytą czerwoną nitką. Tarczę zawsze nosiłaś przy
kołnierzyku, czego udawałam, że nie widzę, bo jak moda, to moda, choć to głupie, tarczy nie
ma się czego wstydzić, chyba tego wstydu. Ale teraz jeszcze lepiej, bo nie nosisz jej wcale.
Co to wszystko znaczy? Masz jakieś kłopoty? I dostałaś dwóję z chemii. No więc? Kłopoty
w domu?
– Nie, pani profesorko, nie mam kłopotów w domu. Ja tylko... ja tylko pro... – zamilkła
i spuściła głowę.
– Siadaj, Ludka, bo mowa będzie, niestety, dłuższa. Co ty pro, jak ty jesteś wyraźnie
anty?
– Tak, pani profesorko – Ludka usiadła w ławce, a pani Mareszowa naprzeciwko niej. –
Ja właśnie pro... protestuję.
– Przeciwko czemu? – przez okrągłą twarz pani Mareszowej przemknął cień jakiegoś
dalekiego uśmiechu.
Ludka zdobyła się na odwagę i spojrzała jej w oczy.
– Przeciwko porządkowi na świecie, pani profesorko.
– A to wspaniale! Dawać nam takich jak najwięcej. Osiemdziesiąt procent w każdej
szkole protestuje, ale twój sposób jest trochę dziwny. Jak ty protestujesz? Przy pomocy
brudnego kołnierzyka? Zabłoconych butów?
– A jak mam protestować, pani profesorko, ja nie wiem?
– Właśnie kiedy zrozumiesz, jak masz protestować, to będziesz dorosła. A wiesz na
pewno przeciwko czemu?
– Wiem. To wiem na pewno.
– To już bardzo dużo – westchnęła pani Mareszowa. – Ludka, jest sprawa, którą chcę
z tobą poruszyć. Wprost uwierzyć w to nie mogłam, bo jestem drugi rok twoją
wychowawczynią i byłaś zawsze cicha i zdyscyplinowana. Czy w kawiarni protestowałaś
przy pomocy kremu?
– Taaak, pani profesorko. Skąd pani profesorka wie? To niemożliwe, żeby Stefan
powiedział.
– Kto to jest Stefan?
– Mój starszy brat.
– Rzeczywiście, niemożliwe. Brat nie powiedział. Więc to był twój brat... – Pani
Mareszowa wyciągnęła papierosy i jeden z nich zaczęła długo gnieść, jakby usłyszała
rewelację i chciała teraz zyskać na czasie. – A kim była ofiara twojego protestu?
– Pani profesorko, ja nie mogę tego powiedzieć.
„Siedziała tam jedna pani z Komitetu Rodzicielskiego i miała na talerzyku wuzetkę i trzy
ptysie. Tak to małpę rozczuliło, że zaraz przyleciała do szkoły złożyć donos” – myślała
Ludka. Trzęsły jej się ręce.
– Widziała tę scenę jedna pani z Komitetu Rodzicielskiego. Niestety, rozchorowała się
i dopiero wczoraj przyszła z tym do szkoły.
„Z przeżarcia się rozchorowała” – pomyślała Ludka.
– A ty sobie cały tydzień chodzisz z tym do szkoły... Nie mogłaś przyjść do mnie? Bo
zaniemówiłam, kiedy usłyszałam. Nie myśl źle o tej pani, to był jej moralny obowiązek. To
jest moralny obowiązek każdego z nas. Ta pani nie przyleciała na skargę, tylko wierz mi,
z troski o ciebie. Myślałyśmy, że się wpakowałaś w jakieś sercowe tarapaty. Co
w zestawieniu z twoim ostatnio poetycznym wyglądem... Posłuchaj uważnie. To się nazywa
chuligański wybryk, tak czy nie?
– Tak, pani profesorko.
– Chciałam jednak z tobą porozmawiać, zanim wezwę mamę. Dowiedzieć się najpierw od
ciebie, co to wszystko znaczy.
– Nie! Mamy nie. Ja bardzo proszę. Mama nic o tym nie wie. Myślałam, że Stefan powie,
ale nie powiedział. Tylko że nie odzywał się do mnie ani jednym słowem, kiedy przyniósł
Jackowi zabawki. Mama ma teraz tyle kłopotów i jeszcze ja... Nie chcę...
– Poczekaj, po kolei. Czy mama nie martwi się twoim wyglądem?
– Mama teraz tego nie widzi. Zajmuje się tylko Jackiem, i płacze.
– Jacek to twój młodszy brat?
– Nie, to jest syn Stefana i Elizy. Mój bratanek.
– Czy to Elizie wywaliłaś ten krem na głowę?
– Nie, pani profesorko, skądże. Elizę wszyscy bardzo kochamy. Tamtej.
– Aha. No to już właściwie wszystko powiedziałaś, teraz musimy się nad tym zastanowić
wspólnie.
– Ja już wszystko powiem, tylko żeby mama nie musiała teraz przychodzić do szkoły.
Później. Jak to się jakoś ułoży. Jak mama się przyzwyczai.
– Dobrze, zrobimy tak. Jakoś to wytłumaczę dyrektorowi, bo dyrektor był przy tej
rozmowie. Mamę zostawimy na później, ale ciebie nie. Dlaczego to zrobiłaś? Nie wiedziałam,
że z ciebie jeszcze taka smarkula. Dorośli ludzie nie używają kremu, jeśli mają przeciwne
zdanie.
– Ja nie wiem, dlaczego to zrobiłam. To znaczy wiem. Już teraz wiem. Wtedy, w tej
kawiarni, to mi się ciemno zrobiło przed oczami i nie wiedziałam, ale już wiem. Bo, pani
profesorko, on mnie oszukał. Jakby mi przedtem powiedział, że tamta będzie w tej kawiarni,
to ja bym nie poszła. Albo gdybym nawet poszła, to na tamtą bym nie spojrzała i do niczego
takiego strasznego by nie doszło. Ale jak on ją tam przyprowadził, a potem mnie, i kazał jej
czekać, to znaczyło, że on był z góry przekonany, że weźmie mnie na piękne słówka,
zafunduje mi dwie michy kremu i ja już się przekonam. A potem ją poznam, ona roztoczy
przede mną swoje wydro... swoje wdzięki, i ja już się dam złapać, i będę jej i jego bronić
przed rodzicami.
Potraktował mnie jak szczeniaka, on w ogóle mówi do mnie „Ludziku”.
– To bardzo ładnie mówi, naprawdę.
– Ja się do tego Ludzika przyzwyczaiłam, wszyscy w domu tak od dziecka do mnie
mówią, jak miałam chyba cztery lata, to Stefan powiedział: „A skądże taki ludzik do nas
zawitał”, i tak zostało. Ale w kawiarni to było lekceważenie, i Ludzik, i to, że tamta siedziała
pod oknem i tylko czekała, jak to Stefan mnie zaraz przełamie, i ten podwójny krem... Pani
profesorka rozumie? O, przepraszam, że ja tak mówię...
– Pani profesorka rozumie. Nie szkodzi. Ale, Ludzi... Ludka, bywa tak, że ludzie się
rozwodzą. To są zwyczajne, choć smutne sprawy.
– Ja wiem, pani profesorko, że tak się zdarza, ja nie spadłam z księżyca. Jadzi rodzice się
rozwiedli, zresztą pani profesorka wie, bo z Jadzią rozmawiała. Ale u nich to było co innego,
oni się bardzo kłócili, nigdy nie było spokoju, i to lepiej, że się rozwiedli, bo wszystkim to
wyszło na dobre i Jadzia od razu podciągnęła się w nauce. Ale Stefan, pani profesorko, to co
innego. Stefan tak kochał Elizę, że ją dosłownie nosił na rękach, ją wnosił na schody na jednej
ręce, a mnie na drugiej, bo Stefan jest bardzo silny. I Eliza nic poza nim nie widziała. I jak
Jacek się urodził, to Stefan z radości rozebrał płot koło ich willi, a na drugi dzień postawił go
z powrotem. Bo bardzo chciał mieć syna. A teraz ma i ten syn siedzi u nas pod stołem, bo
mamy ciasne mieszkanie, takie nowoczesne, pani profesorka wie. A oni mają pięknie
urządzony domek jednorodzinny, bo Stefan jest architektem. Kominek nawet mają
i siedzieliśmy tam często, i zaśmiewali się ze wszystkiego. I żeby to Eliza była jakąś gęsią,
kurą domową, ale, pani profesorko, Eliza się świetnie ubiera, ma smak, ma styl. Ma zgrabne
nogi i jest bardzo ładna, i dobrze gotuje, i zawsze była pogodna, i nigdy Stefanowi nie robiła
wymówek, i prowadzi samochód, i jest dowcipna, i sam Stefan mówił, słyszałam na własne
uszy, że jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. A teraz powiedział Elizie, że dłużej
tak być nie może. Jak, pani profesorko, spakował walizkę, położył jej na stole kluczyki od
samochodu i w ogóle wszystkie klucze, i wyprowadził się, nie wiemy gdzie, pewnie do tego
czupiradła z rybimi oczami. Więc jak to tak może być, czego on jeszcze potrzebuje, czego on
jeszcze chce, czego on szuka? Pewnie, Stefan jest przystojny, ale jak szli razem, to na Elizę
ludzie zwracali uwagę, nie na niego, więc Eliza, jak zechce, to znajdzie sobie trzech mężów,
a nie jednego, ale ona go kocha. I to już nie będzie całkiem nasza Eliza. I nikt się tego nie
spodziewał, a teraz Stefan powiedział mamie, że się od dawna łamał... łamał się, pani
profesorko. Że chciał to dawno rozstrzygnąć. To rozstrzygnął. Położył klucze i tak
rozstrzygnął. Jak już nie można na zawsze kochać takiej Elizy, to już chyba nikogo...
– Nie płacz, kochanie – powiedziała pani Mareszowa. – Sama sobie nie zdajesz sprawy,
że wygłosiłaś mowę obrończą brata.
– Stefana?! Nigdy. Ja go nienawidzę za Elizę. I teraz zupełnie inaczej na niego patrzę.
Tatuś powiedział, że gdyby wiedział, że to coś pomoże, toby go zbił. Ale on jest taki twardy,
jak Teresa, moja siostra. On by się nawet pozwolił zbić ojcu, a potem by zrobił, co by chciał.
Ja nie rozumiem Stefana, a kiedyś on mnie uczył wszystkiego. Ja mu wiele zawdzięczam,
pani profesorko. Jak jechał służbowo do Norwegii, to ja mu dałam list do Thora Heyerdahla.
– Do kogo?!
– Do Thora Heyerdahla, autora „Wyprawy Kon Tiki” i „Aku–Aku”.
– Czytałam – uśmiechnęła się pani Mareszowa. – Tak lubisz te książki?
– Te książki mnie trzymają przy życiu, pani profesorko. Thor Heyerdahl też protestował
przeciwko teoriom, zdawałoby się, nie do podważenia. Zbudował tratwę z drzewa balsa
i przepłynął ocean.
– Ciekawa jestem, gdzie popłynie nasz Korcikowski, bo też łódź buduje.
– Wiem, zapisał się do szkutników. Stefan szukał Thora Heyerdahla, choć mógł sobie
zwiedzać miasto, a miał mało czasu. Żeby mi zrobić przyjemność. Tylko że Thora
Heyerdahla nie było w Norwegii, ale sekretarka powiedziała Stefanowi, że to bardzo miło, że
pani z Polski – bo ona nie wiedziała, ile mam lat – interesuje się pracami pana Heyerdahla,
i że mu będzie bardzo przyjemnie. I choć pan Heyerdahl nie zna polskiego, to z pewnością po
powrocie do kraju napisze do tej pani parę słów po angielsku. Stefan tego mojego listu nie
przetłumaczył tak dokładnie, nic tam zresztą ciekawego nie było, że mii gratuluję i że się
wspaniale wywiązał, tylko powiedział, że chodzi o autograf na „Kon Tiki”. I zostawił tę moją
książkę, a mnie kupił drugą. Taki był Stefan.
– Taki jest twój brat, Ludmiła. Ja naturalnie nie znam szczegółów, nie chcę ich znać, i ty
ich nie znasz, znają to tylko oni, Eliza i Stefan. Ale z tego, co mówisz, jego decyzja nie
wygląda na pochopną. Nie musisz tego aprobować, ale go nie sądź. Czasami wydaje się, że
człowiek już wszystko osiągnął, a on sobie zadaje pytanie: „Jak to, to wszystko?” I czuje, że
go nic nie cieszy, ani kolory, ani zapachy. I jeśli zdarzy się coś, że zieleń znów staje się
zielenią, a słońce – słońcem, to ryzykuje. Szuka czegoś więcej. Rozumiesz? Coś takiego
musiało spotkać twojego brata... Oczywiście, niedobrze postąpił, że przyprowadził tamtą
panią. To wszystko u ciebie jest zbyt świeże. Pomylił się. Ale jeśli szukał jakiejś twojej
zgody, potwierdzenia, to znaczy, że się z tobą liczy, a nie lekceważy cię. Zostaw to, Ludka
czasowi. Wszystko się wyjaśni. No, życzę ci, żeby Heyerdahl przysłał ci autograf... Ludmiła,
powiedziałaś, że on protestował. Czy chodził niechlujnie ubrany? Nie, chodził i starał się
przekonać ludzi, że ma rację. A jak mu nie wierzyli – udowodnił im. Zbudował tratwę.
Przepłynął ocean. Wiedział, co chce udowodnić i dlaczego. Miał wolę, energię, zapał,
wytrwałość, wiedzę. Pamiętasz: Jeżeli wszystko wyglądało niepewnie, to jedna rzecz nie
budziła w nas wątpliwości. Nasza wyprawa miała zamierzony naukowy cel Nie chcieliśmy, by
nas zaliczano do akrobatów, skaczących w beczce z wodospadu Niagara, albo do ludzi
siedzących...
– ...przez siedemnaście dni na szczycie masztu – dokończyła Ludka.
– Me zgodzimy się na reklamowanie coca–cola albo gumy do żucia. Ludka, nie siedź
siedemnaście dni na szczycie masztu! Nigdy! Nie skacz w beczce!
– Pani profesorka też to tak lubi, że aż umie?
– No, dosyć lubię. Mam dobrą pamięć. Pamiętam wszystkie wasze grzechy. Ale wolę
„Aku–Aku”. Kto by to pomyślał... Ludmiła, jutro tarcza przy rękawie, buty wyczyszczone do
połysku, włosy umyte i wyszczotkowane, czyściuteńki kołnierzyk, guziki przyszyte, papuć
zreperowany, rajstopy zacerowane granatową nitką. I dziś uczymy się chemii. Jasne?
– Jasne, pani profesorko.
– No, to do widzenia. – Pani Mareszowa wrzuciła do kosza papierosa, którego dokładnie
pogniotła i zapomniała zapalić. Zatrzymała się jeszcze w progu.
– A przymknij dobrze tamto okno, jak będziesz wychodzić, bo woźny może nie zauważyć
i szyby polecą.
7
Z panią Mareszowa były jeszcze dwie rozmowy, choć Ludka przychodziła już do szkoły
ubrana tak starannie, że aż dziwiła się, iż fabryka „Lechia” nie zaproponowała jej pracy
modelki reklamującej proszek „lxi”. Jednak człowiek ogarnięty zewnętrznie trochę lepiej się
czuł wewnętrznie, choćby się wiedziało, że flejtuchostwo to tylko demonstracja, a nie
głębokie umiłowanie nieróbstwa.
Ale tylko trochę lepiej. Ludka po pierwszej rozmowie z panią Mareszową pomyślała, że
nie może jej tego robić, to znaczy tych urwanych guzików i tak dalej. No i po co Korcikowski
miał gdzieś w przestrzeń wykrzykiwać” „Ludzie, hej, ludzie! Czy widzieliście kiedyś coś
takiego?! Ee–ech!” Niby to nie były okrzyki na jej cześć, bo udawali, że się w ogóle nie
widzą, ale już Ludka dobrze wiedziała, o co chodzi.
Marek te pięć złotych najpierw kazał Jadzi przesłać na Fundusz Pomocy dla Stukniętych
Panienek z Dobrego Domu, a kiedy Jadźka się upierała, kupił za piątkę miętówek i paśli się
nimi» z» Kazikiem na biologii, aż profesorka usłyszała chrupot i przydybała ich na tej
działalności rozrywkowej. Tylko że Korcikowski jak zwykle się wykaraskał. Oświadczył, że
temat niesłychanie go zainteresował i że z wrażenia pogryzł szkiełko podstawowe od
mikroskopu „Zeissa”. Profesorka krzyknęła:
– Chryste Panie! Natychmiast do gabinetu lekarskiego, jeszcze jest pani doktor!
Korcikowski ją uspokoił, że tylko pogryzł, a nie połknął, i wyszedł z klasy „wypluć
i dokładnie przepłukać jamę ustną”. Profesorka po jego powrocie już trochę ochłonęła i jakby
podejrzewając, że Korcikowski robi z niej balona, zadała mu dwuznaczne pytanie, czy się nie
wygłupia.
– Może nieco – przyznał Korcikowski, przez co znowu rozbudził inne podejrzenia
„Meduzy”, która do końca lekcji pytała:
– Czy jesteś pewny, że nic ci nie poleciało do gardła? Naprawdę?
– Nie, tego nie jestem pewny, pani profesorko.
– Korcikowski, idź do pani doktor, ja cię bardzo proszę.
No i w końcu poszedł i tam podobno istotnie płukał usta, żeby się nie wydało. Chyba im
się na długo odechciało miętówek, bo jednak to był duży raban w klasie. A najgorsze, że nie
można się było śmiać, żeby nie sypnąć tego błazna przed Meduzą, a Kazik musiał schować
szkiełko podstawowe. Tak z własnej inicjatywy to nie schował, Kazik lotny specjalnie nie
był, tylko Ludka kazała Jadzi napisać do Kazika kartkę, żeby schował. To nie miało nic do
rzeczy. Korcikowski czy nie Korcikowski, zawsze to kolega z klasy, brat w nieszczęściu, ale
ponieważ to akurat był Korcikowski, Ludka poczuła się bardzo szlachetna i jakby wymazała
z siebie ten głos cietrzewia, który jej kazał szepnąć pani Mareszowej: „Niech czyta”, kiedy
parę miesięcy temu była ta chryja z wypracowaniem Marka o rzutach oka. Meduza,
sprawdzając potem mikroskopy, dostrzegła brak szkiełka, kręciła głową i deklamowała:
– Naprawdę, naprawdę, co to są za pomysły, to naprawdę przecież można się ciężko
rozchorować, już czasami naprawdę ręce opadają, macie taką piękną szkołę i naprawdę takie
warunki do nauki i żebyście to chociaż umieli docenić, ale skądże, naprawdę w tych głowach
to już nie wiadomo co wy macie, żeby szkiełko podstawowe pogryźć, to już naprawdę...
Korcikowski nie tylko że się ciężko nie rozchorował, ale ostatnio jakby wyrósł czy
wyprzystojniał, jak się to mówi, no coś takiego z nim było. Wyrósł to może nie, zawsze był
z niego kawał drąga, jakby siedział trzy lata w tej samej klasie, ale chodził teraz do szkoły
w szarym swetrze z granatowym przodem, ekler miał trochę pod szyją rozpięty i widać było
ładne koszulki polo raz granatową, to znów szarą. Chłopaki sobie przyszywali łaty skórzane,
na łokciach i teksasach, gdzie popadło, nie to, żeby były dziury, tylko tak, ale Korcikowski łat
nie nosił. Za to ręce mu się zrobiły takie jakieś jakby męskie, nie takie oczywiście piękne jak
u Maurizio Polliniego (Ludka była na jego recitalu z Teresą i Teresa szepnęła jej w przerwie:
„On ma ręce jak Chopin”), i czerwony długopis energicznie śmigał mu na lekcjach po
zeszycie – choć Ludka wątpiła, żeby Marek uczciwie notował. Może rysował karykatury albo
co. Nie mogła tego dojrzeć, bo Marek siedział w rzędzie przy oknie, a ona w rzędzie przy
drzwiach. I ona w szóstej ławce, a on w trzeciej. I absolutnie by jej to wszystko nie
przychodziło na myśl – co ją Korcikowski obchodził, poza tym, że ją niesłychanie irytował –
gdyby nie to, co jej Jadzia powiedziała.
Któregoś dnia powiedziała Ludce, że musi z nią porozmawiać. Więc po lekcjach na ulicy
odpięły od rękawów agrafki z tarczą (przecież tego Ludka pani Mareszowej nie obiecywała,
pani Mareszowa w ogóle nie wpadła na agrafki) i poszły sobie na spacer do parku
Krasińskich. Ale tam było błoto i Ludce żal się zrobiło butów, więc wolno ruszyły do Ogrodu
Saskiego, gdzie niektóre ścieżki były wybetonowane. Jadzia jakoś zwlekała z powiedzeniem
tego, co miała do powiedzenia.
Ludka nie ponaglała jej, wiedziała, jak to jest. Musi przyjść właściwy moment, a sądząc
po wyrazie twarzy Jadzi, Jadzia szykowała jakąś bombę. Doszły do pomnika Konopnickiej.
– Z Konopnickiej zrobić taką kwokę – powiedziała Ludka.
– No, zupełnie jak bałwan.
– To chodźmy sobie popatrzeć na Nike. Lubię tamten plac, choć Stefan mówi... – urwała,
nie chciała myśleć o tym, co Stefan mówi.
– Jesteś pewna, że Nike tak powinna wyglądać? – zapytała Jadzia.
Ciągle dreptały pod Konopnicką. Smutny był Saski Ogród w marcu, nikt nie siedział na
ławkach, robotnicy w długich butach wysypywali z ciężarówek żwir i klęli. Nagie drzewa
budziły chłód.
– Chodźmy. Przyjdziemy tu sobie w niedzielę obejrzeć zmianę warty pod pomnikiem
Nieznanego Żołnierza. Jak będzie padał deszcz albo śnieg, albo będzie duży mróz. Bo jak
pogoda jest tylko trochę lepsza, to się nie można dopchać, tyle ludzi. Jeszcze nie widziałam
całości, tak od początku do końca. Bo albo ktoś z bachorkiem, albo z wiekiem sędziwym na
karku wypchnie, a ścisnąć się nie można, wiesz. Zaraz zaczynają...
– Wiem – kiwnęła głową Jadzia. – W kolejce po świeże pieczywo zawsze ktoś przed
ciebie wejdzie, a tylko spróbuj coś powiedzieć.
– Nie, no różni oni bywają.
– A tam, głowę sobie będziemy zawracać. Idziemy pod Nike?
– Idziemy – powiedziała Ludka. – Kiedyś napisałam kartkę do Koniecznego i położyłam
pod pomnikiem. Do tego, co projektował Nike, nie do tego z Piwnicy pod Baranami, co
komponuje dla Demarczyk. Ale korby ci dwaj Konieczni, co?
– Korby – zgodziła się Jadzia. – Jak Demarczyk śpiewa te liryki Pawlikowskiej, to mnie
mróz przechodzi, o, wiesz to: „jestem dla ciebie i niebem, i światłem, sami mi mówiłeś” –
posmutniała. – Co napisałaś do Koniecznego? Znalazł kartkę?
– Nie wiem, na drugi dzień kartki nie było. Więc albo wziął, albo zamietli, i już. Na
pewno tam nie przychodzi codziennie. Napisałam, że mi się bardzo pomnik podoba i że to jest
protest, i że ja bym tego nigdy nie wymyśliła.
– To nie jest protest, tylko zwycięstwo.
– A właśnie, że to jest protest – upierała się Ludka. – Ta Nike krzyczy: „Nie!” Nie
widzisz tego?
Doszły do pomnika.
– Ludka, zakochałam się – powiedziała Jadzia.
– Nie mów! Rany boskie, w kim?
– Nikomu nie powiesz? Daj słowo.
– Słowo.
– W Marku Korcikowskim. Dwa tygodnie temu.
I tu zamiast się cieszyć czy zdziwić, wesprzeć trochę Jadzię moralnie, Ludka się oburzyła.
– Nie! – krzyknęła i złapała Jadźkę za guzik. – Ty nie możesz się kochać w takim idiocie!
Jesteś dla niego za mądra, za ładna, za zgrabna, za dobra! On jest ciebie niewart i w ogóle nic
nie jest wart! Odkochaj się.
– Miłość nie wybiera – westchnęła Jadzia, a po chwili dodała: – Nie mogę się odkochać –
i aż oczy zaszły jej łzami. – Tak ci łatwo powiedzieć, odkochaj się, bo ty nie jesteś zakochana.
Nie mogę. Próbowałam. Próbowałam nawet klin klinem i poszłam do kina z Kądzielskim, ale
Kądzielski tupał, jak ekran był ciemny, i gwizdał na palcach, i robił głupie miny, kiedy się
całowali, więc co to jest za klin.
– Nie, Kądzielski to nie jest klin – zgodziła się Ludka – i raczej „jejek”.
– Tak, Kądzielski jest z jejków.
– Byle do jedenastej klasy. W jedenastej mało jejków. Wyjdą z tego. Pamiętasz, jak pani
Mareszowa mówiła na żeńskiej godzinie wychowawczej, że my ich przerastamy.
– No, fizycznie i umysłowo.
– Umysłowo, to znaczy pod względem dorosłości.
– Rzeczywiście tak jest. To smarkacze.
– I że my powinnyśmy im narzucać sposób zachowania. No, ale narzucać coś
Korcikowskiemu. Z wzajemnością? – zapytała Ludka. Przełknęła ślinę, jakoś zaschło jej
w gardle. Wiatr był. – Masz szansę?
– Widzisz, dlatego to jest takie tragiczne, że nie wiem. Nie wiem, jak by się dowiedzieć.
Jak się zastanawiam, to nikt nie ma szans u Korcikowskiego. Co mam zrobić?
– Zapisz się do szkutników – poradziła Ludka.
Wstyd jej było za to oburzenie i za guzik. Tyle lat przyjaźniła się z Jadzią i nie mogła
pohamować wściekłości w momencie, kiedy ta wyznała jej taką wielką tajemnicę. I to tylko
dlatego, że Marek ją denerwował.
– Dziewczynki też chodzą do szkutników. Będziesz miała basen tuż przede mną, bo
szkutnicy mają przed nami, przed biologią.
– Pływać nie umiem.
– To jak było w piątej klasie? Nie pamiętam? Jak cię puścili?
– Wujek skombinował mi zaświadczenie lekarskie. Bo się mama bała, że się przeziębię.
Oni łódź budują i w lecie będą mieli zajęcia nad Wisłą. Łódź się będzie nazywać „L jak
Lucy”. Z Meissnera. Marek by się jeszcze zapisał do modelarni, ale nie wolno. Trzeba mieć
same czwórki i piątki, a on ma troję z historii, z iwana, z biologii, no i ta dwója z polaka. Na
dwa kółka nie zapiszą przy takim stanie wiedzy. Ale on ich i tak wyrolował, bo jak mu już nie
dali do modelarni, to poszedł do Domu Kultury na fotografię. Tam się kierownik nie pyta
o stopnie, tylko proszę bardzo. Ale w Domu Kultury to trzeba mieć setkę. Wpisowe. Najpierw
to samolot miał być „L jak Lucy”. A teraz łódź. Jak myślisz, oni budują prawdziwą łódź czy
modele?
– Pojęcia nie mam. O to to mogę ci się dowiedzieć w Pałacu. A po co Korcikowski
poszedł na fotografię?
– Będzie kręcił jakieś filmy na wąskiej taśmie. I będzie robił zdjęcia wykopalisk
z samolotu. Podobno najlepiej widać. Mówi, że od czegoś trzeba zacząć.
– Skąd ty to wszystko wiesz?
– Chłopaki gadają między sobą. Ty ostatnio nie masz pojęcia, co się dzieje w klasie.
Wyłączyłaś się. Ale nie tylko stąd. Z Korcikowskim do szkutników chodzi jeden z dziesiątej
klasy, co mieszka w naszej klatce. Czasem sobie porozmawiamy na schodach. On mi
powiedział, jak się łódź nazywa i o tych wykopaliskach. Bo Marek to jak i coś powie, to się
nie wie, czy prawda. Ja to rozróżnić nie mogę. Zabawa będzie, to może coś na tej zabawie...
– Z rodu Pawiowych to Korcikowski nie pochodzi.
– Ale letskisa umie.
– I charlestona umie. Podwójnego. Ale podwójnego to umie tylko prawą nogą, lewą nie.
– Twista umiał. Słabo, ale pojmował.
– Za to lizaka, ni w ząb.
– Twist, rupieć.
– Średniowiecze.
– Kądzielski taśmy przyniesie.
– Sam big–beat. Fioletowo–brązowi.
– Nie, ma Luis Prime. I Nat King Cole’a.
– Nieboszczyk.
– No. Szkoda człowieka.
– Przyjdziesz na zabawę?
– Nie przyjdę.
– Czemu?
– Nie chce mi się.
Ludka była zdumiona, że tak nagle zdecydowała się nie pójść na zabawę. No, ale przecież
także przedtem nie zdecydowała się, że pójdzie. Więc w porządku. Decyzje podejmuje się
zawsze w jakimś momencie. A ona podjęła w tej chwili. Choć tak lubiła tańczyć. Wszystko
jedno co, nawet krakowiaczek by obleciał. Wspaniale, wspaniale się człowiek czuł, kiedy tak
ze cztery godziny potańczył. Lecz na tę zabawę nie pójdzie, bo jej się zwyczajnie nie chce.
Dobrze byłoby, żeby Jadzia odkochała się w Korcikowskim. To taka wartościowa
dziewczyna. Jakoś zupełnie gwałtownie, w jednej sekundzie doszła do wniosku, że nie ma
sensu ukrywanie przed Jadzią, że ona, w Tym Panu, to też jakby, a właściwie na pewno...
– Też jestem zakochana. Wiesz. Ja też.
Nareszcie to powiedziała, przez co Ten Pan i cała ta sprawa zobiektywizowały się,
nabrały konkretnych wymiarów. Jadzia podniosła na nią zdziwione oczy:
– Też? W kim?
– W takim jednym.
– Pewnie, że w jednym. W dwóch się nie można kochać.
– Można.
– Nie gadaj. Nie można.
– Pewnie, że jak ktoś jest taki zwyczajny, no, taki, co to jest blisko, to nie.
– Pleciesz coś. A ten jeden jest nie zwyczajny?
– Pewnie, że nie.
– Masz szansę? Kto to jest? Jak mu na imię?
– Nie wiem. Jadziu... czy nie mogłabyś iść do niego po makulaturę? Pokażę ci, które
drzwi. Bo ja go znam tylko z widzenia.
– Dziwna jesteś. Ja bym się nie potrafiła kochać w kimś takim, kogo bym nie znała.
– Ja go znam. Pójdziesz po makulaturę?
– Pójdę, ale co powiedzieć?
– Nic. „Dzień dobry, czy pan nie ma starych gazet, bo my musimy oddać do szkoły... albo
innego papieru”. Wepchnij się za drzwi i zobacz, jak on mieszka. Czy ładnie, i co tam takiego
jest, w tym mieszkaniu. Może jakieś mapy, stare książki, rozejrzyj się dobrze.
– Kiedy iść? Teraz?
– Nie, jeszcze się zastanowię. Dam ci cynk. Tylko sobie to dokładnie umyślę. Muszę już
iść do domu, bo mam robotę. Jedziesz tramwajem?
– Idę pieszo. W godzinach szczytu chodzę pieszo. Bo jak się wpycham do środka, to
krzyczą, że się wpycham, a jak wiszę, to krzyczą, że wiszę. Odegram się na starość.
Ludka słuchała już nieuważnie. Pozwoliła Jadzi odejść, nie pocieszyła jej, niczego nie
doradziła, nie potrafiła powiedzieć nic pokrzepiającego. A wiedziała doskonale, że dzisiejsza
gadanina zwykle małomównej Jadzi – miała przesłonić wielki smutek. Tak, z pewnością to
musiało być smutne kochać się w Marku Korcikowskim. Tymczasem Ludka tkwiła ciągle pod
pomnikiem Nike i nie wiedziała, dlaczego czuje się tak, jakby miała w przełyku ostrą pestkę
z moreli.
8
Jednak zawsze najlepiej, jak było coś nie tak, niedobrze, nie kleiło się – zawsze najlepiej
było poczytać sobie Kon Tiki. Obojętne, w którym miejscu książka się otworzyła.
W zestawieniu z tym, z całą tą wyprawą, z tym donośnym protestem, głośnym podważaniem
zasiedziałych (I to gdzie? Na sławnych uniwersytetach!) teorii, wiele spraw wyglądało na
szczeniacko śmieszne, na przejściową chorobę umysłową, DDT, nic więcej.
Była niedziela, trwożne, kwietniowe słońce próbowało coś zdziałać, ale szybko opuściło
okno pokoju, w którym na tapczanie wylegiwała się Ludka. Była sama w domu, rodzice
pojechali do ciotki. Ludka stwierdziła z irytacją, że człowiek w niedzielę nie może nadrobić
porannych zaległości w leżeniu. Kiedy się musi wstawać o siódmej, myśli się: „Byle do
niedzieli”, a jak przyjdzie niedziela, o siódmej same nogi z łóżka wyskakują, niczym
emerytowany strażak na dźwięk alarmowego gwizdka.
Przeniosła się więc do większego pokoju na tapczan i włączyła radio. Do koncertu życzeń
było jeszcze daleko. Spojrzała na zdjęcie Thora Heyerdahla i zamknęła książkę.
Poszła do kuchni. Na kuchence w garnku naturalnie była owsianka na mleku, a na
lodówce stał talerzyk z szynką i masło. Ludka rozkroiła dwie kajzerki, posmarowała masłem,
obłożyła szynką. Nie spiesząc się, wylała owsiankę do zlewu, a garnek napełniła wodą. Niech
odmięknie. Przez dziesięć miesięcy w roku na śniadanie musiała jeść owsiankę albo kaszę
mannę. A dopiero potem bułkę z czymś, jak się już nienawidziło wszelakiego jadła.
Owsianka. Proszę bardzo. Ale może nie na stole w kuchni. Pewnego ranka, kiedy
siedzieliśmy przy śniadaniu, nieoczekiwanie chlusnęła do owsianki fala i wtedy przekonaliśmy
się, że plotki owsiane usuwały przykry smak wody morskiej. Więc i do jej owsianki chlusnęła
dzisiaj fala, tyle że z kranu. Przyjdzie i na jej owsiankę prawdziwa morska fala, przyjdzie
kolej na Ludkę. Pewnie, że gdyby w tej chwili poszła gdzieś (gdzie?!) i powiedziała:
„Państwo pozwolą, ja chciałabym wziąć udział w wyprawie naokoło świata”, toby zapytali:
„A co panienka umie? W jakim niby charakterze?” I co Ludka miałaby w odpowiedzi? Nic.
Ale kiedy będzie wielkim biologiem i jej prace będą szeroko znane, sami do niej pokornie
przyjdą. Wejdą do Ludki pracowni, będą trochę spłoszeni, że oko w oko stoją z kimś tak
znakomitym, i poproszą ją: „Pani magister...” nie, nie pani magister, poproszą ją: „Pani
docent, czy pani docent nie zgodziłaby się uczestniczyć w wyprawie naukowej do Brazylii?
Mamy już dziennikarza, ornitologa, meteorologa, dwóch biologów się zgłosiło, ale my
chcielibyśmy bardzo, pani prace... czy możemy mieć nadzieję...” A Ludka odsunie swoje
preparaty, zdejmie powoli okulary (bo przez to wieczne ślęczenie nad mikroskopem wzrok jej
się pewnie popsuje), wsadzi ręce w kieszenie fartucha... albo nie, powoli zapali papierosa, oni
wszyscy podskoczą z ogniem, tak że Ludka nie będzie wiedziała, od kogo przypalić, wypuści
z ust długą strugę dymu i zapyta: „A nie ma tam wśród was jakiegoś mięczaka albo kwękajły,
który będzie się użalał, że musi jeść codziennie owsiankę?” Do Nowej Gwinei też właściwie
można by pojechać. Ojciec powiedział, że to są mrzonki. Dobre mrzonki. Tyle, tyle ludzi na
świecie dokonuje rozmaitych rzeczy, więc co za mrzonki? Jak już ktoś bardzo, bardzo czegoś
chce, to zrobi, spokojna głowa. A jacht „Śmiały”? A Teliga? A polskie wyprawy
w Hindukusz? Zawracanie głowy z mrzonkami. Pewnie, jak się szybko wychodzi za mąż albo
nic sobą nie reprezentuje, albo myśli tylko o dorabianiu się – to mrzonki. Na uniwersytet na
biologię Ludka się dostanie. Jak dwa razy dwa – cztery. Nie dlatego, że jedyną piątkę, jakiej
jest skromną właścicielką, ma właśnie z biologii, tylko że przecież niemożliwe, żeby ją skosili
na egzaminie... Westchnęła i dojadła drugą kajzerkę. Przyszłość była olśniewająca, co do tego
nie było dwóch zdań. Tylko teraźniejszość miała wiele minusów. Ludka zrobiła sobie herbaty
z cytryną i podeszła do okna. Skody 1000 MB nie było już drugi tydzień. Ten Pan gdzieś
wyjechał. Gdzie? W końcu marca to Ludka wyobrażała sobie, że pojechał na narty. W górach
o tej porze leży dużo śniegu. Niemalże widziała, jak Ten Pan wsiada z nartami do kolejki
linowej, w skafandrze, szarych nausznikach. W schronisku na Kasprowym sprawdza narty,
zdejmuje na chwilę skafander, pije herbatę, dziewczyny z wymalowanymi oczami patrzą na
niego, a on nic. Jest ponad to. Właściwie Ludka już tak dużo nie myślała o Tym Panu, jak
dawniej. Pewnie brak czasu na to wpłynął. Ale taki widok Tego Pana, jak szusuje nartostradą
z Kasprowego, robił wielkie wrażenie, ciągle zapierał dech w piersi z podziwu. Nie było go,
więc nie wysłała Jadzi po makulaturę. A jak wróci, to Ludka się jeszcze namyśli. A może on
jest asystentem profesora Michałowskiego i pojechał do Egiptu kopać? Przecież nie wszyscy
asystenci profesora Michałowskiego muszą być na zdjęciach w „Archaniołach i szakalach”.
A może on jest wielkim chirurgiem i w tej chwili życie komuś ratuje, a Ludka wcina trzecią
kajzerkę? I myszkuje po lodówce?
Odstawiła nie dopitą herbatę. Koncert życzeń się rozpoczął i oczywiście na początku była
jakaś „nieznośna klasa”. Nieznośna to na pewno, skoro nie mogła wymyślić nic
dowcipniejszego. Ludka by chętnie posiała życzenia pani Mareszowej, ale mogłoby to
wyglądać, że się liże. Głos w radio oznajmił:
To one tańczą z Curdem Jurgensem,
w ramiona bierze je Jean Marais!
Jak on całuje, jak ściska ręęęce.
Nie można było jednak wyłączyć radia, bo mogli nadać jakąś korbę. Och, jak Ludka
żałowała, że nie była na żadnym filmie z Montgomerym Cliftem. Z takim tańczyć. Umarł.
W ogóle to są straszne rzeczy, jak ktoś młody umiera. A może ona, w swoim laboratorium,
w swojej pracowni... No tak, a tymczasem dwója z fizyki. Z chemii się wyciągnęła na trójkę,
ale z fizyki pan Kasperski obojętnie wstawił dwa, a Korcikowski w tym czasie grał
z Kazikiem w okręty. Teraz się musi wyciągnąć z fizyki i uważać, żeby nie wpaść z chemii.
Życie. W ogóle musiała w szkole uważać wyjątkowo, bo dyrektor trzymany na postronku
przez władcze ręce pani Mareszowej, zerwał się w końcu, wierzgnął i kazał wezwać panią
Balwikową. Pani Mareszowa przygotowała jakoś do tego panią Balwikową i podczas
rozmowy była obecna w charakterze piorunochronu, ale dyrektor – choć uznał okoliczności
łagodzące i podobno wziął wszystko pod uwagę – rzucił żer swojemu nienasyconemu
sumieniu pedagogicznemu i zaproponował dla Ludki czwórkę ze sprawowania. Propozycja
przeszła, mimo że pani Mareszowa klarowała jak komu dobremu: jeżeli się obniża uczennicy
stopień ze sprawowania, to wszyscy powinni wiedzieć dlaczego, a tego nie można rozgłaszać
ze względu na delikatny rodzaj sprawy. Dyrektor ze słowami: „A niech no tylko Balwikówna
teraz cokolwiek zmaluje” – poszedł na ugodę, że Ludka będzie miała obniżony stopień ze
sprawowania oficjalnie za lekceważące podejście do tarczy.
W klasie moda gwałtownie się skończyła, wszyscy dumny emblemat szkoły przepięli
z kołnierzyków na lewy rękaw i żałowali Ludki, że jednostkowo padła ofiarą zbiorowego
układu. Włączył się nawet samorząd klasowy, który zeznał pani Mareszowej, że przecież nie
tylko Ludka. Ale pani Mareszowa, wyjątkowo nie patrząc w czterdzieści par klasowych ocząt
(zawsze patrzyła we wszystkie naraz), powiedziała sucho, tonem wykluczającym dyskusję, że
akurat tym razem podpadła Balwikówna, i zaczęła pytać z Sępa–Szarzyńskiego oraz z tych
kawałków „Dworzanina polskiego”, które były zadane, a których nikt nie czytał, więc od razu
się uciszyło. Korcikowski tylko coś węszył i orzekł, że rzecz jest podejrzana, bo „jak dotąd
nie było wypadku i być może koleżanka Ludmiła Balwikówna spotkała obywatela dyrektora
w nocnym kabarecie, tylko łeb sprawie ukręcono, żeby nie siać zgorszenia wśród maluczkich,
a Balwikównie dano szansę powrotu na łono normalnego społeczeństwa”.
W każdym razie osoba Ludki trochę wyskoczyła ponad sztormową powierzchnię klasy,
tyle tylko, że teraz ciągle, jeśli chciała zrobić coś, co nie wisiało w ramach regulaminu szkoły,
pytała się: „Czy przypadkiem czegoś nie zmaluję?” Trzymała się, nie miała innego wyboru.
Mama po powrocie z tego seansu spirytystycznego powtarzała bez przerwy: „No, Józiu, żebyś
ty to słyszał na własne uszy, no ja rozumiem, ale żeby panienka, uczennica, no, Józiu, żebyś
ty słyszał”. A pan Józef Balwik wypowiedział się, że za jego czasów to jakby ojciec zdjął
pas... ale teraz to i bić niemodnie.
I zaraz kazali Ludce wyrzucić śmieci, żeby jej się w głowie nie przewróciło, i na tym
mniej więcej skończyła się ta sprawa w chałupie. Rodzice modni to szczytowo nie byli, ale
rozumieli intencje wybryku Ludki i poza tym pierwszy raz w życiu ktoś musiał iść z Ludki
powodu do szkoły nie na wywiadówkę.
Koncert życzeń się skończył, bez korby, i dzień topił się jak zuchelek masła na ciepłej
patelni. Już wkrótce Ludka musiała się zbierać na basen, a nic nie zrobiła. Umyła więc
garnek, talerzyk i szklankę oraz odkryła dziurę w czepku kąpielowym. Ach, żeby tak mogła
mieć biały elastyczny kostium. Ale mama na nieśmiałą sugestię Ludki oświadczyła, że
jeszcze nie zwariowała. Ludka zastanawiała się, jak by tu zarobić na taki kostium. Gdyby była
na studiach, sprawa byłaby prosta. Zarobiłaby w jakiejś studenckiej spółdzielni. Ale tak? Kto
i do czego wynajmie uczennicę dziewiątej klasy? Choć Ludka umiała i pastować, i trzepać,
i dziecka by mogła przypilnować, i zakupy by komuś zrobiła, i na dobrą sprawę samochód
potrafiła umyć na cacy. Z przyjemnością pomogła kiedyś Stefanowi pucować fiata 850. Jakby
zaczęła składać na kostium z tygodniówki, to chociażby nie jadła wafli, nie kupiła nigdy
gumy do żucia, chodziła pieszo, nie gubiła długopisów, nigdy nie kupiła książki, uskładałaby
na taki kostium w okresie robienia pracy doktorskiej albo tak mniej więcej w czasie
kończenia uniwersytetu. Z butelek miała dochód nieduży, goście do nich przychodzili rzadko,
grzyby marynowało się w jesieni, a do zupy mama używała cytryny zamiast octu. A po
rozpuszczalniku zanim domyło się butelkę, to się człowiekowi odechciało złotówki. Słoików
po dżemie, których w domu było zatrzęsienie, nie brali. Nawet po miodzie, czyściutkich,
z całymi zakrętkami. Jednej zimy tylko Ludka się obłowiła, bo w cukierni kupowali suszone
skórki z cytryn i pomarańcz, ale potem był komunikat w gazecie, że cytrusy są skrapiane
trującymi utrwalaczami, i ta pani zdjęła kartkę z wystawy. Potem w „Samie” naprzeciwko
zaczęli kupować suchy chleb, ale akurat ojcu lekarz kazał jeść czerstwe pieczywo i też interes
wziął w łeb. Ach, co tu w ogóle mówić o oszczędzaniu, jak w kinie rzadko były ulgowe
bilety, a na western to już zawsze brakło.
Ludka z westchnieniem włożyła do torby biały trykotowy kostium. Torbę to miała za to
przebojową. Nie żadna tam „Sabena” ze Świętym w plastykowym prześwicie, tylko czarny
skaj łączony ze szkocką kratą. Prezentowała się, owszem. I płaszcz był niczego sobie.
Granatowy gruby sztruks na białym misiu, zapinany na zamek błyskawiczny. Kurtkę miała
jak trzeba i teksasy, i swetry, i bluzki, można by wytrzymać, gdyby dodać do tego elastyczny
kostium. Na plaży to tam cokolwiek wystarczało, ale do pływania nie ma jak cały elastyczny
kostium. I wygląda się w takim. Dwie dziewczynki miały, z tych, co z Ludka chodziły na
basen, i to aż grzech, że najpiękniejsze kostiumy opinały najgorzej ruszające się w wodzie
ciała. A tu człowiek chciał mieć jakiś przyzwoity czas, jakieś wyniki i zasuwał w trykocie za
czterdzieści osiem złotych. I czepek jak sflaczała piłka, a inne miały te strzępione, te liście, te
kwiatki, Ano, jakby była w sekcji pływackiej, a potem w jakimś klubie, toby klub może
odpalił na zawody. Ale nie mogła być w sekcji pływackiej, bo wtedy nie mogłaby być na
biologii, z tych samych powodów, z których Korcikowski nie mógł być w szkutnikach i w
modelarni jednocześnie. Błędne koło. „Ach – pocieszyła się – wcześniej czy później chlor
w basenie i tak by mi załatwił ten elastyczny kostium. A trykotu to nie żal. Zresztą trykot
zdaje się nie wchodzi w chemiczne reakcje z chlorem, bo już drugi rok nie może się
wykończyć. Jakby się wykończył, to może i mama by...”
Po basenie wałęsali się jeszcze szkutnicy, choć ich czas się skończył, a nie wolno się było
ociągać z wychodzeniem z wody, bo w ten sposób każde kółko by sobie przedłużało pobyt
i byłby zdrowy bałagan. Korcikowski zawzięcie nurkował, jakby w Pałacu Kultury, w środku
Warszawy, spodziewał się złowić żywego delfina. Wreszcie instruktor uprzejmie na niego
gwizdnął i poprosił go, żeby był łaskaw zmiatać z basenu, bo nie przyjdzie przez trzy
tygodnie. Marek miał już styl w pływaniu, dobry był w motylku, nie dało się ukryć. Ludka
o motylku nie miała pojęcia, ćwiczyła żabkę. I jakkolwiek z niechęcią, należało przyznać, że
dłużej niż Ludka wytrzymywał pod wodą. Chudzielec był z Korcikowskiego, w tym swetrze
z granatowym przodem nie wyglądał na to. Instruktor zagwizdał, i biologia wskoczyła do
basenu. Korcikowski obejrzał się, jakby chciał złapać Ludkę na zachłyśnięciu się wodą.
Niestety, niestety, piąty rok chodziła na basen, i choć tylko raz w tygodniu czterdzieści pięć
minut, o połykaniu wody dawno nie było mowy. Musiał się w tym szybko połapać, bo
wyszedł na swoich mokrych patykach. Krzywawych jakby. Ludka uparcie trenowała żabkę,
ale nie wytrzymała, i spróbowała motylka.
– Ludka, nie tak! – krzyknął instruktor z ławki. – Chcesz się uczyć motylka?
– Nie! Skądże! – I dała nura, bo dziwnie się zawstydziła.
Po co jej motylek, zawodniczo startować nie będzie. Otworzyła oczy pod wodą, ale nic
szczególnego nie udało jej się zobaczyć, poza czyjąś różową piętą. Brakło jej tchu, wypłynęła.
Słaba była w nurkowaniu. Postanowiła poćwiczyć w domu, w wannie, wszystko jedno
przecież, gdzie się głowę wsadzi pod wodę, byle nie było dostępu powietrza. Potem trochę
pływali na czas, i tu już Ludka odniosła sukces. Była najlepsza w dowolnym. Piąty rok,
a opuściła basen trzy razy, kiedy miała anginę. Czasami, jak bywały duże mrozy, mało
towarzystwa przychodziło na basen, to pływali godzinę albo i dłużej. Ale tak w ogóle, to te
czterdzieści pięć minut mijało nie wiadomo kiedy. W lecie to dochodziła „Legia”, Wery
Kostrzewy, wakacje.
I już trzeba było wychodzić z basenu, bo następna grupa białych kostiumów niecierpliwie
przestępowała z nogi na nogę. Ludka wzięła poduszeczkę szamponu jajecznego i myła włosy
pod prysznicem. Niedobrze mieć dziurawy czepek kąpielowy. Chlor bardzo wysuszał włosy.
A żeby tak natrzeć oliwą, to wykluczone, bo kiedy? I tak była w lepszej sytuacji niż zabytki
przeszłości z tapirem, bo kiedy wychodziła spod suszarki, fryzura wymagała tylko
dokładnego przyklepania ręką. A jak sobie radziły te biedne zawodniczki, które musiały
trenować codziennie? Biły swoje własne rekordy z sianem na głowie, to jest charakter,
owszem. Ubrała się i wyszła na Emilii Plater. Jeść jej się chciało straszliwie, ale sama
wstydziła się wejść na ciastko do kawiarni. Gdzie te czasy, kiedy kupowała „na wynos” dwa
pączki i załatwiała na ulicy. A tu teraz tak: wejść do kawiarni, usiąść przy stoliku – głupio;
kupić ciastko, jeść na ulicy – też nie wypada. Na szczęście w lodówce była grochówka na
kiełbasie, z krajanką. Przygrzeje sobie i trzeba będzie wziąć się za lekcje, nie ma rady. Sobotę
jak zwykle przebąblowała, a to kołnierzyk, a to telewizorek, a to łazienkę posprzątaj, a to
wyskocz no po chleb, a to idź już spać, bo taki młody organizm potrzebuje snu – i po sobocie.
Tylko że po sobocie jest niedziela, a po niedzieli poniedziałek. W tym błąd. Dwa dni
w tygodniu powinny być wolne. Toby może i coś się zrobiło. Poczytało, kina obleciało jak
należy, słówek by się wkuło choć dwadzieścia, na uczciwy spacer poszło, miasto i ludzi
pooglądało!...
Jechała tramwajem i nagle głośno się roześmiała. Ludzie popatrzyli na nią z nadmierną
i zbędną uwagą, a jakaś pani obok niej wyciągnęła lusterko i obejrzała w nim dokładnie swoją
twarz. Ludka zawstydzona przytknęła nos do szyby. Też miało jej się gdzie przypomnieć, jak
Korcikowski gotował pyzy na robotach. Ta pani od zajęć praktycznych może i uczyła ich
życia – umieli prasować, szyć w ręku i na maszynie, czyścić obuwie, robić broszki,
świeczniki, reperować korki – ale pyzów Korcikowskiego gotować nie nauczyła. Marek
najpierw nawet dosyć się zapalił do dzieła, ustawił się przy gotowych pyzach i robił kciukiem
w nich dziurki, żeby były ładniejsze, potem pierwszą partię wrzucił do garnka, zagotował
i już było widać wyraźnie, że mu przeszło. A tu pariasi ciągle tarli kartofle i ciasta
przybywało, przybywało... Najpierw więc zaproponował, żeby z ciasta ulepić bałwana,
a kiedy spotkało się to ze złowrogim milczeniem nauczycielki, powiedział:
– Pani profesorko, to może byśmy tak zrobili jedną wielką pyzę i wrzucili do garnka?
A potem sobie pokroimy po kawałku.
Ale i tu nauczycielka nie wykazała należytego zrozumienia i posłała go do obierania
cebuli do sosu. Obierał i mruczał:
– No, to ja cię tu, cebulko, załatwię w ramach politechnizacji.
Nagotowali pyzów tyle, że nie dali rady zjeść, i zaprosili do kuchni na ucztę IX B, która
tydzień przedtem mało wytwornie i mniej pracochłonnie podejmowała ich kartoflanką
i rozlatującymi się naleśnikami z serem. Korcikowski, nie można powiedzieć, zajadał
godziwie, o mało się nie udławił, ale przełknął i wyrzęził liryczny sonet:
– O pyzo, o pyzo, cóż byś uczyniła, o małoś Mareczka nie zadusiła.
„Mareczek”! Ludka pogardliwie wzruszyła ramionami i wysiadła z tramwaju.
Słońce zdecydowanie przestało się mieszać do spraw kwietniowej niedzieli, zrobiło się
mrocznie i chłodno. Kwiecień, maj, czerwiec... no, można przetrwać, jak człowiek zatnie
zęby.
W domu Ludka z talerzem dymiącej grochówki usiadła przed telewizorem. Nadawali
reportaż z Mongolii, stada baranów malowniczo włóczyły się po pastwiskach, i Ludka już
zaczęła rozważać, co by mogła ewentualnie badać w Mongolii, kiedy operatorzy się widać
zmęczyli i zaczęli pokazywać takie bloki, jak w całej Warszawie i dzielnicy Ludki. Potem
była syrenka (a czas walił z kopyta jak tarpan) i zapowiedzieli Fredrę. Fredro mógł się
przydać, ale w żadnym razie nie na fizyce. Nikt nie zatelefonował przez całą niedzielę
i Ludka nakręciła sobie zegarynkę, a potem rozkład jazdy. Nigdzie się tak zaraz nie
wybierała, ale dobrze było posłuchać, gdzie i o której można pojechać. Potem zadzwoniła do
informacji „Lotu” i zapytała, czy jutro odlatuje samolot do Warny i jakie będzie mieć stamtąd
połączenie do Istambułu. Samolot najprawdopodobniej miał odlecieć, bo prognozy pogody
były dobre, a połączenie do Istambułu było znakomite, akurat tyle czasu, żeby trochę
odpocząć na lotnisku w Warnie czy kupić prasę. Podziękowała tej pani i powiedziała, że to
wspaniale, że będzie mogła zjeść obiad podczas lotu do Warny, bo w Warnie ma dużo spraw
do załatwienia i nie wie, czyby zdążyła.
No i już nie było rady. Musiała zgasić Fredrę i wziąć się za fizykę.
9
Koniec roku zbliżał się do Ludki żwawo, jak kot do okrawków szynki. Lekcje, jak zwykle
na wiosnę, wydawały się dłuższe. Pani Mareszowa przyłapywała ich tęskne spojrzenia
w stronę okna i informowała:
– Chciałaby dusza do raju, ale grzeszki nie dają. Kamińska, zrobiłaś dwa błędy, i to
niestety ortograficzne. Błędów na „rz” nie robi szanujący się uczeń klasy piątej szkoły
podstawowej, moje dziecko. Poczytaj sobie w parku na ławce zasady pisowni.
A pan Kasperski szantażował:
– Piętnaście procent zostawię. Piętnaście procent. Piętnaście – powtarzał, jakby się
obawiał, że ma złą dykcję i widownia go nie zrozumie. – Przeliczycie sobie w dniu rozdania
świadectw, jeżeli naturalnie umiecie obliczyć piętnaście procent od trzydziestu dziewięciu.
– To ułamek jakiś pan profesor zostawi – zaczął obliczać Jacek Rachwalski.
– Korcikowski, uważaj, żebym nie dołożył jeszcze trochę procentów.
– Co znowu ja, panie profesorze, ja nic nie mówię – obudził się Marek.
– To nie Korcikowski, tylko Rachwalski – szlachetnie, acz nieco drżąco, przyznał
Rachwalski i wypiął dumnie pierś.
– Rachwalski?! Jak jesteś taki mądry, Rachwalski, to chodź no tu do tablicy.
Balwikówna, ty dobrze wiesz, czego nie umiesz, i uważaj, żebyś nie zaokrągliła ułamka.
– Kiedy ja się nauczyłam tego, czego nie umiałam, panie profesorze.
– Chodź no tu do tablicy.
– A ja nie? – ucieszył się Rachwalski.
– Rzeczywiście – zreflektował się pan Kasperski. – Gdzie się dwóch bije, tam trzeci
korzysta. Balwikówna, siadaj. Rachwalski, siadaj. Przepytamy sobie Abanowicza, bo chłopak
aż się wyrywa do odpowiedzi, od razu widzę. Abanowicz, do tablicy.
– Abanowicz to zawsze kozioł ofiarny, bo w pierwszej ławce siedzi i pierwszy na liście –
upomniał się o swoje ludzkie prawa Abanowicz.
– Jak kozioł ofiarny, no to raz kozie śmierć – powiedział pan Kasperski. – Smaruj,
kochasiu. Zadanie sto siedemdziesiąt cztery. Bierz książkę. A w jakim to piśmie przerwałem
ci rozwiązywanie krzyżóweczki?
– W niedzielnym „Życiu Warszawy”, panie profesorze. W pierwszej ławce to człowiek
nic nie może. W dziesiątej to będę siedział w ostatniej.
– Obawiam się, że będziesz siedział w dziewiątej.
– Pan profesor nie wykładał, a brakowało mi osiem poziomo na pięć liter i sześć pionowo
na sześć. Ja bardzo przepraszam.
– Nic nie szkodzi, kochasiu, nic nie szkodzi. Sto siedemdziesiąt cztery poziomo, zaraz
zobaczymy, na ile liter, ale chyba na trzy. Albo na pięć. Zależy, jak to powiemy, ale nie
uprzedzajmy faktów, zależy, jak to rozwiążemy. No, czego się gapisz, Abanowicz?
Przerabialiśmy to w pracowni i nie ma nad czym się zastanawiać. Korcikowski, co ja
powiedziałem? Powtórz moje ostatnie słowa, bo coś na skupionego nie wyglądasz.
– Kiedy uszom własnym nie uwierzyłem, panie profesorze. O ile zmysł słuchu mnie nie
zawiódł, to pan profesor powiedział, że nie ma nad czym się zastanawiać, a mnie pan profesor
zawsze mówi: „Zastanów się, Korcikowski”. Czuję się dyskryminowany, panie profesorze. O,
już czuję, jak wpadam w kompleksy, panie profesorze. Abanowicz to się może nie
zastanawiać.
– Ty wpadniesz w końcu, Korcikowski, bo moje nerwy mają swoją maksymalną
wytrzymałość. Ale zanim wpadniesz, sprawdź, mój drogi, z łaski swojej, jak sobie tam
poczyna na tablicy twój znakomity kolega.
– Całkiem dobrze, panie profesorze. Abanowicz to szachista.
– Druga szachownica – wtrącił Abanowicz spod tablicy. – W ogóle to rezerwowy.
– W międzyszkolnej? – zainteresował się pan Kasperski. – Nie widziałem cię na turnieju.
– Bo Korcikowskiego wystawiają i Tomalę z jedenastej. Ale jak Tomala zda maturę, to
wskoczę do reprezentacji. No, powinno być dobrze. – Abanowicz obejrzał tablicę z pewnej
odległości jak malarz świeżo ukończony obraz. Przechylił głowę i pokiwał nią z uznaniem.
– Stwierdza ktoś błędy? – zapytał pan Kasperski. – Nie widzę, nie słyszę, ustalamy przez
aklamację, że Abanowicz dobrze się wywiązał z ciężkich zadań powierzonych jego barkom.
Co prawda nie było to zadanie ponad jego młodzieńcze siły, ale też nie mamy powodów
zrzucać na niego za to odpowiedzialności. Zrobił, co mógł i co do niego należało.
Korcikowski, na ostatnim turnieju grałeś jak lampa naftowa.
– Potem jestem lepszy, ale otwarcia mam słabe, panie profesorze.
– W znajomości naszych błędów tkwi nasza siła. Powinieneś przestudiować otwarcia.
– To świństwo, panie profesorze. Amerykanie podłożyli się Norwegom, żeby Polskę
wyeliminować – powiedział Abanowicz. – Nasi szli jak burza, wyjątkowo.
– Tylko odczepcie się od Norwegów – wyrwała się Ludka.
– A właśnie, że się podłożyli – zdenerwował się Korcikowski, a potem zdenerwował się
jeszcze bardziej, bo się zorientował, że jakby się do Ludki odezwał.
– Przegrywaliście te partie? – pan Kasperski nie podjął sporu narodowościowego.
– Wszystkie. Mamy wycięte. Możemy panu profesorowi pokazać.
– Po lekcjach. Kto jest dziś asystentem?
– Ja – przyznała się Kurkówna.
– To szanowna koleżanka poprowadzi zgłodniały wiedzy naród do pracowni. Zrobimy
sobie pewne doświadczenie. Tylko nie idziemy jak burza, a wyjątkowo cicho, bo naokoło nasi
koledzy w trudzie i znoju czołgają się właśnie z suchymi gardłami do krynicy nauki.
I bylibyśmy okrutni i niehumanitarni, gdybyśmy im w tym przeszkadzali. Kurkówna, po co
wleczesz krzesło do pracowni?
– Dla pana profesora.
– „Eureka!” – krzyknięto w wannie, natomiast na siedząco jeden pan przejechał stację
i spóźnił się na ślub. Czego zresztą nigdy nie żałował. Kowalski! Za co dałeś pod żebro
Frączakowi?
– A tak, panie psorze.
– Frączak to nie jest worek treningowy, mimo że niekiedy podczas jego odpowiedzi nie
jestem tego taki pewny. No jazda, już was widzę w pracowni, chyba że jest to objaw
długoletniej pracy pedagogicznej i wkrótce będę widział białe myszki albo zielone wielbłądy.
„Zielone wielbłądy” – nie było to najlepsze określenie pana Kasperskiego, bo mogło
klasie przypomnieć o pluskwie. Ale od tamtego czasu padło tyle rozmaitych wyzwisk na tylu
rozmaitych ludzi, że – Ludka bacznie rozejrzała się po twarzach – nikomu to się nie
skojarzyło. Pewnie i Korcikowski o tym zapomniał, tkwiło to tylko jeszcze w niej, w Ludce,
ponieważ jej dotyczyło.
Ludka czuła się w klasie bardzo osamotniona, odkąd z ich szkoły odeszła Jadzia. Tyle lat
przyjaźni! A mama Jadzi spokojnie wyprowadziła się do spółdzielczego mieszkania
w odległej dzielnicy i zdecydowała, że Jadzia nie może tak daleko dojeżdżać do szkoły. Trzy
miesiące przed końcem roku! Jadzia płakała, ale to nic nie pomagało, bo Jadzia podobno
w dzieciństwie miała krwotoki z nosa, choć sobie sama nie mogła czegoś takiego
przypomnieć.
Z nauką jakoś jej szło, bo wszędzie pi razy oko przerabia się to samo, ale przez dwa
miesiące nie mogła się przyzwyczaić ani do szkoły, ani do dzielnicy, ani do nauczycieli. Raz
przyjechała do nich na wagary, ale nie mogła przecież być w klasie – bo zaraz by poszedł po
miedzianym drucie meldunek do jej szkoły – więc przesiedziała pięć godzin w ubikacji,
a godzinę z woźnym w szatni. Była z nimi w klasie tyle co na przerwie.
Ludka siedziała przez trzy dni w ławce sama, a potem parę dni z Frączakiem, dopóki
Frączakowi nie zaczęły w głowie rozrabiać ołowiane żołnierzyki i nie ukłuł jej w nogę
cyrklem na geometrii. Ludka wrzasnęła na całe gardło, a matematyczka, nie wikłając się
w wyjaśnienia, że to „czysty przypadek”, dała im obojgu po uwadze do dzienniczka
i rozsadziła ich natychmiast.
– Ten szpikulec był zatruty – szepnął Ludce na pożegnanie Frączak.
Pani Mareszowa przemeblowała trochę klasę i na miejsce Jadzi posadziła Krysię
Kamińską, którą Ludka nawet i lubiła, ale to nie była Jadzia. Krysia Kamińska kochała się
w Tomali z jedenastej klasy i miała puderniczkę. Ludka powiedziała jej o Tym Panu, i o tym,
że jak wrócił kiedyś swoją skodą 1000 MB, to wyniósł z niej cztery duże paczki. Doszły do
wniosku, że on zbiera antyki, bo bardzo ostrożnie te paczki niósł, jakby w każdej z nich była
drogocenna waza etruska.
Krysia, która czytywała kryminały i namiętnie oglądała „Kobry”, zastanowiła się
wprawdzie, czy w tych paczkach nie było poćwiartowanego trupa, ale wycofała się zaraz
wobec argumentu Ludki, że trupy się na ogół wynosi, a nie wnosi. Ale o makulaturze to
Ludka nie miała odwagi jej powiedzieć. Z Jadzią nie zdążyły tego zrobić, a choć Jadzia
czasem przyjeżdżała do Ludki po południu, Ludka jakoś doszła do wniosku, że byłoby to
wścibstwo. Zresztą może kiedyś. Zobaczy się.
Jedną tylko korzyść miała Jadzia z tej zmiany szkoły. Nie musiała być w jednej klasie
z Korcikowskim, nie przypominał jej tego upadku. Bo choć Jadzia się długo w Korcikowskim
nie kochała, to jednak głupio patrzeć, że się kiedyś tak fatalnie zlokalizowało uczucia. I to
jeszcze uczucie bez wzajemności. Wzajemność była naturalnie sprawą drugoplanową,
najważniejsze to było kochać się w kimś i móc mu się w myślach zwierzać z różnych rzeczy
i wyobrażać sobie, co to będzie, jeśli coś będzie – Ludka to rozumiała doskonale – ale
wzdychać do Korcikowskiego, którego się ma nieszczęśliwy zaszczyt oglądać przez pięć,
sześć, siedem godzin sześć razy w tygodniu, to nie było takie szaleńczo wesołe.
A Korcikowski wiedział, że Jadzia do niego wzdycha. Jadzia nie potrafiła wzdychać
w ukryciu. Odkąd – jak Kopernik – nagle ją oświeciło i doszła do wniosku, że się kręci wokół
Korcikowskiego, patrzyła na niego przez czterdzieści pięć minut lekcji, z wyjątkiem
klasówek, a i tu też można by parę minut uzbierać. Na przerwach zawsze miała do niego kilka
interesów i w ogóle tak manewrowała, żeby być blisko niego. Skończyły się spacery pod rękę
z Ludka po korytarzu, porzuciła drużynę piłki ręcznej i przestała przychodzić do szkolnego
klubu – a każdy gamoń wiedział, że Korcikowski nie gra w piłkę ręczną (czasem trochę
ćwiczył kosza) i nie przychodzi do klubu, bo mówi, że nie posiada czasu. Zajęty, patrzcie go,
minister.
Kiedy dla wszystkich w klasie – i trochę poza – wszystko było jasne, Ludka była pewna,
że Korcikowski da Jadźce taki wycisk, że się jej odechce miłości na całe życie. Ale tak się nie
stało. Jak Korcikowski napotkał wzrok Jadzi – trudno było zresztą nie napotkać, uśmiechał się
do niej, zwyczajnie, jak człowiek, nie jak małpa czy jakiś cyrkowy clown, i Ludka na
początku myślała, że Jadźka ma szansę. Kiedy miała do niego na pauzie te swoje durne,
wykombinowane rozpaczliwe interesy, Korcikowski był uprzejmy. To było nie do wiary, ale
był uprzejmy. I ta uprzejmość coś Ludkę tknęła. Zastanowiła. Temperował Jadźce ołówki,
pożyczał gumkę, zmieniał wkłady w długopisie, tłumaczył fizykę, przyklejał wycinki do
gazetki i przede wszystkim mówił: „proszę”. „Proszę” Korcikowskiego było czymś znacznie
więcej, niż gdyby pan Kasperski wegnał do klasy dobrze utuczonego byka i walczył z nim na
fizyce przy pomocy swojego czarnego parasola, nie mówiąc już o wylądowaniu Marsjan, bo
tego Ludka się spodziewała w każdej chwili, na to była od dawna przygotowana. Ale takie
„proszę” Korcikowskiego było absolutnie nie do przewidzenia i Jadźka była jedynym
przypadkiem, wobec którego to stosował. Czasem nawet posuwał się tak daleko, do tego
stopnia, że mówił: „Proszę cię bardzo. Naprawdę nie zrobiłaś mi żadnego kłopotu”. To trzeba
słyszeć, a Ludka słyszała, chociaż ciągle podejrzewała, że słyszy głos jak Joanna d’Arc
i wkrótce będzie musiała stanąć na czele jakiegoś wojska.
Kiedy Jacek Rachwalski powiedział głośno: „Tyyy, ta Jadźkaaa”, to już nie dokończył
tego, co miał do ogłoszenia, bo Korcikowski zasunął mu taką fangę w nos, że Jacek potoczył
się pod kaloryfer jak wałek do ciasta. Z trudem Jacek się podniósł na komunikat o zbliżaniu
się matematyczki i dzielnie, choć boleśnie, przeżył matematykę. To była na szczęście ostatnia
lekcja. Po szkole chłopaki kazali dziewczynkom „natychmiast opuścić klasę”, a kiedy te
zaprotestowały, chłopcy sami wyszli. Długo stali na boisku, Rachwalski z Korcikowskim
w środku, dyskutowali o czymś z przejęciem, ale dziewczyn nie dopuszczali blisko. Ludka
wprawdzie zdołała usłyszeć: „Jutro o piątej nad Wisłą”, ale choć domyślała się, że będą się
prać, nie wiedziała – rano czy po południu, a i trudno było oblecieć cały warszawski odcinek
Wisły, szczególnie, jak się nie wiedziało, po którym lecieć brzegu. Musiało się to dziać
o piątej rano, bo Korcikowskiego i Rachwalskiego nie było w szkole, a Kowalski przyniósł do
klasy dwie pary rękawic bokserskich i był okropnie tajemniczy. Dopiero po czwartej lekcji
puścił trochę pary z gęby i powiedział, że wszystko było jak należy i jest o key, co w końcu
też wiele nie wyjaśniło. No, obtłuc, to oni się dokładnie obtłukli, bo Jacek nazajutrz w szkole
miał zamiast nosa dobrze wyrośnięty buraczek, a twarzyczka Korcikowskiego straciła
jakąkolwiek symetrię, odchylenia w prawo prawego policzka były dość znaczne, a na oczach
miał ciemne okulary „w myśl ostatnich wskazań okulisty”.
Ludka z szacunkiem i jakby z cieniem zazdrości patrzyła na Jadźkę. Bili się o nią.
Korcikowski się o nią bił... Korcikowski... Ale diabli wiedzą, o co się bił Korcikowski,
w każdym razie nie o Jadźkę, to wszystkim łatwo było zauważyć. Traktował ją jak przedtem,
to znaczy jak po tym swoim przełomie, znowu było „proszę” i czasami dochodziło aż do
„proszę cię, Jadziu”, tyle, że teraz nikt już nie ośmielił się zrobić żadnej uwagi ani Jadźce, ani
jemu, nikt, kto nie miał ochoty stanąć o piątej rano na ringu gdzieś w krzakach nad Wisłą.
A ponieważ ślady tej masakry przez dwa tygodnie były widoczne na obliczach obu chłopców,
nikt się nie kwapił, może z wyjątkiem Artura Kowalskiego, który by najwyraźniej jeszcze
komuś posędziował, tak się coś puszył, zaczynał z chłopakami albo ich podpuszczał. Ale nie
na temat Jadźki i Korcikowskiego. Bo takiego tematu po prostu wcale nie było. Te wszystkie
„proszę” mówione ludzkim głosem to była zawsze odpowiedź, Ludka się w końcu w tym
połapała. Korcikowski nigdy nie miał do Jadźki żadnego interesu i nigdy się pierwszy do niej
nie zwracał. Podobno na ulicy kłaniał jej się nawet po południu, ale nigdy do niej nie doszedł,
choć była sama. I nie przychodził na zabawy szkolne, a przedtem frekwencję miał raczej
stuprocentową. I o ile Ludka po tym pojedynku rozmyślała, że Jadzia jednak ma szansę, o tyle
wkrótce już wiedziała, że stoi ona na pozycji całkowicie spalonej. Korcikowski jej unikał. Nie
demonstracyjnie, ale bardzo konsekwentnie. Do Jadźki to w końcu dotarło. Różne rzeczy
mogła podejrzewać i kombinować, ale nie coś podobnego. To ją zbiło z tropu. Zwierzała się
Ludce potem, że była dziwnie niespokojna, jak oni poszli się bić, że już wtedy coś jakby
przeczuwała. Tak naprawdę, to wtedy nic nie przeczuwała – Ludka ją obserwowała cały
prawie czas – ale teraz już wiedziała na pewno. Nie było tu innego wyjścia, tylko odkochać
się w Korcikowskim. Powzdychała jeszcze trochę, jakoś rzewnie i smutno, i cała sprawa
przeszła bezboleśnie. Kądzielski był poza wszelkimi rozważaniami, ale ten szkutnik
z dziesiątej, z którym sobie czasem rozmawiała na schodach, okazał się pomocny. Poszli do
kina na „Strzelby Apaczów”, i to już w czasie, kiedy Jadźka chodziła do innej szkoły, to coś
znaczyło. Poza tym Jadzia raczej nigdy nie zakochałaby się w Korcikowskim od „dzień
dobry” i „proszę bardzo”.
Korcikowski zresztą natychmiast zapomniał o tych słowach, jak tylko Jadzia odeszła ze
szkoły, zupełnie jakby je wyjął z jakiegoś słownika, a potem wpadły mu nagle do włazu od
kanalizacji. Kiedy Jadźka przyszła wtedy do nich na wagary, co to z nudów uczyła się pięć
godzin w ubikacji, zapytał ją już normalnie:
– Jak ci leci, wszystko klawisz?
No, coś tak, jak się mówi.
Ale już i Jadzia była w tym położeniu, że mogła rzec:
– Git, szafa gra.
A przedtem? Jaki git, jaka szafa, kiedy nic nie grało, języka w gębie zapominała i mogła
tylko wybełkotać:
– Marek, czy móóóóógłbyś mi zatemperować ołówek?
Ale tak swoją drogą, o co się ten Korcikowski bił? Ludka to jednak zrozumiała.
Zrozumiała któregoś popołudnia, kiedy napisała ostatnie już w tym roku szkolnym
wypracowanie z polaka i mama kazała jej wyczyścić dywan w większym pokoju. Wyciągnęła
więc „omegę” z szafki w kuchni, ale nie mogła od razu zabrać się do czyszczenia, bo wpadł
Kądzielski z IX B pożyczyć książkę. Mama na widok plerezy Kądzielskiego wychodziła do
kuchni i tam się, zdaje żegnała. W każdym razie zawsze, jak ktoś wpadał do Ludki, to mama
czymś częstowała, pogadała chwilę, a jak przychodził Kądzielski, z trudem coś odpowiadała
na jego „bry ani” i już jej nie było. Kądzielski zerżnął wypracowanie – choć nie mieli tego
zadane, ale mogli mieć – wziął książkę i poszedł, rzucając w stronę kuchni „eenia ani”, co
zostało skwitowane milczeniem.
Ludka włączyła elektroluks. Na ścianie, tuż nad podłogą siedziały dwie muchy. Ludka
ostrożnie zbliżyła do nich końcówkę elektroluksa. Nie chciała ich wciągać, tylko sprawdzić.
Odfrunęły. Choć okna były otwarte, więcej much w pokoju nie było, więc pilnie śledziła lot
tych dwóch. Jedna usiadła na suficie, co było stanowczo za wysoko na eksperymenty, a druga
krążyła nad stołem. Ludka siedziała na tapczanie i czekała. Wreszcie znowu obydwie
spoczęły na ścianie, w zasięgu elektroluksowej rury. I znowu uciekły. Ścigała je trzy jeszcze
razy, trzy razy miała je tuż, tuż i zawsze odfruwały. Wniosek był prosty: nie można wciągnąć
żywej muchy w odkurzacz elektryczny. Mucha to był pretekst, nie problem, w rozważaniach
Ludki, ale kiedy to odkryła, kiedy uświadomiła sobie tę straszną prawdę, na tropie której była
już dawno, przejechała dywan po łebkach, powiedziała, że boli ją głowa, i poszła
pospacerować po ulicach. Musiała się trochę pozbierać, żeby móc jutro i pojutrze iść do
szkoły, żeby móc mu spojrzeć w oczy i żeby móc na niego nie patrzeć. Bo nade wszystko nie
chciała, żeby Marek się o nią bił. W ten sposób. Dlatego.
10
– No i jak, Ludziku?
– Wszystko dobrze, Stefan. A u ciebie?
Siedzieli w tej samej kawiarni. Stefan postarzał się, skronie mu posiwiały, choć to nie te
lata minęły, a miesiące. Ludki oburzenie i protest trwały, ale w tej lodowej skorupie były już
rysy i dlatego mogła siedzieć w tej chwili w kawiarni naprzeciw niego. Przy stoliku pod
kaloryferem dwóch starszych panów zerkało od czasu do czasu na świat zza płacht gazet.
Stefan pominął pytanie Ludki.
– Jakie masz świadectwo?
– Trzy piątki. Ze sprawowania, z biologii i z WF.
– To nie ma specjalnego tłoku w tych piątkach. A w trójkach?
– W trójkach, owszem, tłoczno. Fizyka, chemia, roboty praktyczne – bo mi się
porozklejały wszystkie pierogi z kapustą. Wiesz, w soboty gotujemy przez trzy godziny. Ta
młoda nauczycielka ma trochę szmera, chce nas na głupich robotach wszystkiego naumieć.
W pierwszym okresie źle podłożyłam listwę, niby się miała strzępić, bo nie obrzuciłam,
i wyczyściłam buty bez wody.
– Co?!
– Nie zwilżałam szmatki przy pastowaniu. To już dwie krechy. Potem miałam sprawdzić,
który nawalił bezpiecznik, bo ona najpierw psuła. Znalazłam, i z tej skrzynki na narzędzia,
którą chłopaki musieli zrobić, wzięłam po prostu za gruby drucik, wiesz, nie taki rdzawy,
cieniutki, tylko taki, którym związany był szczypiorek. Wrzucili tam, barany, do skrzynki.
Wywaliło wtedy korki na całym piętrze. Powiedziała, że mnie przez roboty nie zostawi, ale
mi przyrzekła, że w dziesiątej klasie będę reperować korki w ciemno. Potem zaczęliśmy
przerabiać „Kuchnię polską” i nakrywanie do stołu, to znowu widelec kładłam z prawej
strony, a nie z lewej, choć ona „dziesięć razy to wszystko tłumaczyła”. Potem znowu tak jak
mama zebrałam szumowiny z rosołu, a to wcale nie są szumowiny.
– A co to jest, na miłość boską?!
– To jest skoagulowane białko. Bo jak mięso jest dobrze wymyte, to co to może być.
I trzeba pozwolić się temu dobrze wygotować, a potem rosół trzeba przecedzić, żeby był
czysty i klarowny.
– Co ty mówisz? Wszyscy zbierają.
– Feudalizm. No i włoszczyzny nie związałam nitką, tylko rozwalała się po całym garnku.
– A pierogi?
– Mąka była słaba. Nie kleiły się.
– A skąd wy macie pieniądze na te studia gastronomiczne?
– Ona to załatwiła z intendentką, na naszą zgubę. W soboty sami sobie gotujemy obiad,
wiesz, z tych pieniędzy, co to byśmy zjedli w stołówce, i co kwartał przynosimy po
dwadzieścia złotych.
– Chłopcy też gotują?
– Ich przede wszystkim piłuje. Gdybyś zobaczył, jak piekli pączki, tobyś się ze śmiechu
nie pozbierał do końca życia. Abanowicz nadział pączek gumką „myszką” i, wyobraź sobie,
akurat na niego ten pączek trafił. Potem kazała chłopakom podsuwać nam krzesła, jak
mieliśmy zasiąść do stołu, to połowa dziewczynek była pod stołem, bo oni odsuwali, a nie
przysuwali. W innych szkołach to chyba tego nie ma. W Jadzi szkole nie. I jeszcze ćwiczyła
chłopaków, jak nas mają prosić do tańca i odprowadzać na miejsce. Oni najpierw powiedzieli,
że na zabawach będą tańczyć sami z sobą, że krochmalą taki interes. Ale teraz nas już proszą,
choć jeszcze co drugi wznosi oczy do nieba, jak szura nogami. No, można mieć piątkę
z takich robót? Powiedziała, że na wyplatanie koszyczków to jest specjalne miejsce, a my
mamy umieć coś zrobić z tym, co jest w koszyczku. Łatwo?
– Trudno. Nas takich rzeczy nie uczyli.
– To mieliście klawo.
– O, tak.
– Ja wiem, Stefan. Wojna, powstanie.
– Tak, my mieliśmy inne zajęcia praktyczne.
– Ale robiliście coś wielkiego. A my skrobiemy pietruszkę. Cieniutko, bo witaminy,
uprzednio wyszorowaną szczoteczką. Czy można pietruszkę traktować poważnie? No, nie
migaj się, tylko mi odpowiedz. Widzisz? To się nie dziw, że protestujemy.
– Nie migam się, tylko ty mylisz dość różne rzeczy.
– Ja wiem, Stefan. Ja rozumiem. Ale taka Teresa to chociaż miała kłopoty
światopoglądowe.
– Rany boskie! Jestem stary koń, ale jak z tobą siedzę, to czasami nie nadążam. A ty nie
masz?
– Żadnych. Nigdy nie miałam. Jakie to można mieć kłopoty? Wszystko jest jasne. Kto nie
ma materialistycznego poglądu na świat, tego się nie bierze pod uwagę, ten od razu wylatuje
z konkurencji. Kłopoty mogą być tylko wewnątrz tego światopoglądu, rozumiesz? To trzeba
sobie poukładać w głowie, kapujesz.
– Nie rozumiem, nie kapuję. Bo to wcale nie jest takie proste. Nikt nie wylatuje
z konkurencji tylko dlatego, że nie ma materialistycznego poglądu na świat. Porozmawiaj
kiedyś z takim, może ci mieć coś bardzo ciekawego do powiedzenia.
– No, ale jakby tak za jakiegoś Innocentego któregoś wypuścić statek kosmiczny, to taki
kosmonauta byłby przeklęty i spalony? Co?
– W ten sposób do niczego nie dojdziemy. Widzisz, za Innocentego któregoś tam nie było
warunków technicznych, żeby wypuścić statek. I nie było warunków psychicznych, żeby
Innocenty to zniósł. Te rzeczy są we wzajemnej zależności, rozumiesz? W pewnym
obopólnym uwarunkowaniu. Czy mama zna twój materialistyczny pogląd na świat?
– Mama zna, tylko ojciec nie zna. Ojciec by mnie stłukł, co mi już parę lat obiecuje. Co
mama może powiedzieć, jak mama przeszła dla ojca z religii ewangelickiej na
rzymskokatolicką? Mama nic nie mówi. A ty masz przecież materialistyczny pogląd na świat?
– Pięknie mówisz. Całym zdaniem. Widać, że pachnące farbą świadectwo w torbie. Mam
materialistyczny pogląd na świat. Tylko że kosztowało mnie to wiele nieprzespanych nocy
i nawet czterdzieści stopni gorączki. Poradzę ci coś. Jedziesz na wakacje. Będziesz miała
dużo czasu, na początek zwątp w materialistyczny pogląd na świat. Przerażenie ogarnia, jak
się słucha tego, co ty wygłaszasz.
– Poważnie? Dlaczego?
– A potem zwątp we wszystko. Ponieważ nie można we wszystko wątpić, po paru latach
dojdziesz do jakichś wniosków. Albo jeszcze później.
– Ja chcę teraz, nie po paru latach albo i później.
– Chcesz być biologiem, a możesz nim być już teraz? Jak chcesz zacząć wszystko ostro
i prawdziwie, to wywróć sobie najpierw w głowie do góry nogami... Będziesz miała straszny
zamęt, galimatias, ale potem zrozumiesz, co chcesz wywracać tak do końca. A jak trafisz na
tę swoją najważniejszą w życiu sprawę, to się nie daj, bij i wierzgaj, bądź twarda...
Chciałbym, żeby ci się to lepiej udało niż mnie. I chyba ci się lepiej uda, bo masz ku temu
bardziej sprzyjające warunki. Nie martwisz się o chleb dla matki, o lekarstwo dla Teresy, o to,
że... – nie dokończył i przez chwilę trwali w milczeniu.
– Stefan... – Ludka cofnęła się przed pytaniem. – Stefan... Teresa w tym roku nie
przyjedzie. Alek nie ma czasu przyjechać, a nie chce Teresy puścić w takim stanie.
– Pisała do mnie.
– Zawiadomiłeś ją... o tym? Stefan, wiesz, bardzo mi ciebie brakowało.
– Mnie też, Ludziku. Nie zawiadamiałem jej, właśnie ze względu na to, że będzie miała
dziecko.
– Stefan... ja myślę, tak jak myślałam.
– Wiem.
– Ale się zachowałam wtedy jak gówniarz. Jak mały szczekający pinczerek, który leci za
samochodem i ujada.
– Tak.
– Przykro mi.
– Rozumiem.
– Ja nie powinnam sądzić...
– Tak.
– Przebaczyłeś mi?
– Nie ma już o czym mówić. Co tam jeszcze w szkole?
– A nic. Zmoczyli kota sekretarce.
– A skąd tam się wziął kot?
– Bo ona uwielbia tę, uważasz, Mirellę i żeby się nie nudził w domu, to go czasem brała
z sobą do pracy. No, kotu to się już szkoły na zawsze odechciało, taką dostał edukację. Jak tak
można męczyć zwierzęta? Sjamka.
– Była draka?
– Oo! Znaczna. Ale musieli wykrycie sprawców odłożyć na po wakacjach, a wiesz, przez
dwa miesiące kot wyschnie. Moja czwórka ze sprawowania też wyschła.
– Mogłaś wylecieć ze szkoły, Ludziku. Bardzo trudno było to wszystko wytłumaczyć
dyrektorowi.
– Rozmawiałeś z nim? Nie wiedziałam.
– A po co miałaś wiedzieć? Masz wspaniałą profesorkę, tę panią Mareszową.
– No. Wszyscy wiedzą. Ona kiedyś mówi do Rachwalskiego: „Jacek, ty zdaje się
podpalasz pety po klozetach”. A Rachwalski się tak oburzył, że aż się zapomniał i mówi: „Ja?
Pety? Pani profesorko? Ja nie palę! Pety! O, proszę, mam tu całą papierośnicę”, i wyciągnął
z kieszeni papierośnicę pełniutką sportów. Pękaliśmy ze śmiechu przez kwadrans. Ale on
potem przestał się śmiać, jak go wzięła do magla. Nie wiemy, co mu powiedziała, bo za nic
się nie chciał przyznać, ale przestał podpalać, i pety, i całe. Fakt. A jak się chłopcy raz pobili,
nieraz się pobili, bo oni od czasu do czasu załatwiają tak gdzieś te męskie sprawy, naleją się
po pysku, i klawisz, ale jak ten raz się pobili, wtedy kiedy to Rachwalski miał prawo do
pierwszego ciosu, którym podobno z mety zwalił z nóg przeciwnika...
– Kochasz się w tym Rachwalskim? Bo coś dużo o nim mówisz.
– W Rachwalskim?! – Ludka roześmiała się, jak zwykle w sposób nieopanowany. – Nie!
Ale przeciwnik się podniósł, wiesz, oni czekają spokojnie, dopóki się nie podniesie, a jak
stanie na nogach, to lu go, wiesz, naprawdę, przeciwnik stoi spokojnie, czeka i łup...
– Wiem.
– Biłeś się tak?
– No pewnie. Tylko raz przeciwnik mnie wepchnął w pokrzywy, a byłem w krótkich
spodniach. I pokrzywy mnie wykończyły. Podobno podskakiwałem jak pajac na sznurku.
– Więc przeciwnik wstał i tak przyrżnął Rachwalskiemu, że Rachwalski był liczony do
dwunastu, bo oni liczą do dwunastu, te dwa to poprawka na brak treningu i podobno szkoła
odbiera kondycję.
– W przeciwniku?
– Stefan! To oni mieli potem przez dwa tygodnie spuchnięte nosy i pod oczami im żółkło,
kiedy przestało być fioletowo, to wszyscy profesorzy się pytali, co się stało, pan Kasperski nie
pytał, bo wiedział, to znaczy natychmiast się domyślił i nawet podśpiewywał w pracowni:
„Koguty don Josego na śmierć zadziobały się, kto piórka chce z czarnego, a kto z białego
chce”. Tylko pani Mareszowa udała, że nic nie widzi. Klasa, co?
Kiwnął głową z uznaniem. Ludka nie mogła oprzeć się wrażeniu, że on od początku chce
jej powiedzieć coś ważnego i zwleka. Dopiła swój „Fruktowit” i zjadła szarlotkę. Stefanowi
kawa już zupełnie wystygła, odsunął ją i poprosił o drugą.
– Zamówić ci krem? – zapytał z takim uśmiechem, że dla niego jedynego na świecie
Ludka byłaby gotowa skoczyć w beczce z wodospadu Niagara i reklamować cocacolę.
– Zamów. Myślałam, że będę miała dwóję z francuskiego – powiedziała, żeby coś
powiedzieć, bo dwója z francuskiego nigdy jej nie groziła, ale Stefan zawsze bardzo się
interesował jej stopniami.
– Może wpadnę na trochę w lipcu do ciebie, to cię podciągnę – rzekł tym nieważnym
tonem, który nic nie znaczy. Tak zwane mielenie ozorem.
Znowu zamilkli. Ludka gorączkowo szukała, co by tu jeszcze powiedzieć.
– Durzyłam się cały rok. W jednym panu.
– Co ty mówisz? To niesłychane! Sensacja wprost. No i co?
– A nic. Przestałam się durzyć. Bo on wozi plastyk w skodzie 1000 MB.
– Cooo?! No to co? – Stefan gwałtownie odstawił filiżankę i sięgnął po chusteczkę. – Nie
wolno wozić plastyku w samochodzie? I zmiłuj się, co za plastyk?
– On miał zbierać dzieła sztuki i być asystentem profesora Michałowskiego.
– I nie udało mu się? To jakiś już całkiem dorosły facet? Nie durz się w dorosłych
facetach. Stracisz bardzo wiele. A dlaczego nie został tym asystentem?
– Był pisarzem, wiesz, Stefan... poetą.
– Nie ma nic do powiedzenia? Muza przewrotna?
– I miał być biologiem.
– Szerokie miał plany.
– On nie wiedział o żadnych planach. Ja zresztą tego nie wiem.
– Aaa! To o to chodzi! Zastrzeliłaś mnie tym plastykiem. Więc ty sobie wyobrażałaś, że
on jest naj... naj... naj... a chłopczyna zarabia na życie, handlując jakimiś tworzywami
sztucznymi, tak?
– Wiesz, wtedy kiedy odkryłam, co on wozi, to mi już na jego widok para z mózgu nie
buchała, ale zawsze to był wstrząs. Bo jak go pierwszy raz zobaczyłam, to miał pod pachą
dwie tenisowe rakiety. Ale to wcale nie były rakiety.
– A co to było? Tak cię zamroczył jego widok, że nie poznałaś?
– Może on i gra w tenisa, ale nie tymi rakietami. To były próbki. Bo on robi – nylonowe
naciągi. Między innymi. Może w pokoju za żółtą kotarą.
– No to niech sobie robi i dajmy mu spokój.
– Wiesz, ale kręciłam się tak koło topoli, jak osa koło gruszki, kiedy on rozmawiał
z takim drugim. Stefan, mówię ci, ja już wtedy nie byłam tak zadurzona, właściwie wcale, ale
myślałam, że zemdleję, jak oni mówili: „To skoczymy, stary, do Legionowa, jeszcze ta partia,
piętnaście kawałków, kurs do Częstochowy, skok na naciągi...” Wiesz, my też mówimy
rozmaicie, ale to nie o to chodzi. To było co innego. W każdym razie przestałam się kręcić,
poszłam do domu i wydarłam kartkę z zeszytu, gdzie coś kiedyś do niego chciałam napisać.
I szufla, jak mówią nasze chłopaki po mordobiciu. Mam go z głowy. Kiedyś, jak podnosił
maskę skody, to ja o mało co z okna nie wypadłam, a jak rozmawiał z tym drugim, to też coś
tam robił, ale to już było zwyczajne grzebanie.
– Biedaczyna. Nigdy się nie dowie, jak go przepięknie przystroiłaś, ile mu wieńców
wepchnęłaś na głowę. W tym jeden laurowy.
– A co by było, gdybym tak nie wytrzymała nerwowo i jakoś go o tym zawiadomiła?
– Coś by ci jednak chyba powiedziało: „Przepraszam, pan mi kogoś przypomina, ja pana
wzięłam za kogoś innego”.
– Ale nie zawsze tak jest?
– Nie. Nie zawsze. Ludziku, chodźmy już.
– Nie masz mi nic do powiedzenia?
– Mam. Ale chodźmy.
I tego dnia Ludka się już niczego nie dowiedziała. Stefan nawet nie wszedł na górę.
– Szufla – powiedział i odszedł, lekko przygarbiony, choć zawsze się trzymał prosto jak
narciarski kij.
Nazajutrz rano przyszedł – Ludka pomyślała, że Stefan coś nie marzy o spotkaniu
z ojcem – i bardzo niewiele słów zamienił z mamą, bo wpadł do pokoju Ludki i nawet nie
dotknął jej ramienia, co zwykł czynić na powitanie, tylko zamknął drzwi i wyrzucił z siebie:
– Wracam do Elizy.
– Stefan! – Ludka w piżamie wyskoczyła z łóżka i rzuciła się mu na szyję. – Stefan! To
cudownie!
Wziął ją na ręce i posadził na krześle.
– A ja ci nie powiedziałem tego wczoraj w kawiarni, bo się bałem, że z kolei mnie
wyrżniesz kremem.
– Rozum ci pomieszało? – zapytała w osłupieniu i zaraz ocknęła się. – Proszę, niech pan
spocznie – wskazała mu krzesło. – Zawiało cię, jak mówi mama?
– Nie obrazisz się? Nie będziesz niczym we mnie rzucać?
– Nie. Słowo.
– No więc cię przeceniłem. Czasami wydajesz mi się prawie dorosła. A ty tylko skoczyłaś
w górę jak tyka od chmielu i ubierasz się ładnie.
– Pan wybaczy, ale ja nie rozumiem pańskiej mętnej mowy.
– O, jaka ładna spódnica!
– No! Co? Sama ją uszyłam. Mojej dorosłości nie można przeceniać. Należy ją tylko
docenić i to mi zupełnie wystarczy.
– No, to nie mówmy już o tym, odwiozę cię jutro samochodem do naszej uroczej cioci
nad Liwiec.
– Zdechnę tam, ciotka mi każe szydełkować! Ale w sierpniu, stary! W sierpniu jadę na
obóz.
– Nie mówi się „zdechnę tam”, tylko „obawiam się, że tam będzie trochę nudno”, proszę
wytwornej panienki.
– Miałam jechać pociągiem, ale to klawo, że mnie odwieziesz. Stefan, przestańmy się
wygłupiać. Gdzie ta mama wyszła? – spytała Ludka, bo usłyszała zamykanie zatrzasku. – Czy
mama wie?
– Jeszcze nie. Przyszedłem do ciebie wczoraj pod szkołę, bo chciałem cię zobaczyć
i chciałem, żebyśmy razem powiedzieli. I jak mama wróci ze sklepu, bo pewnie tam poszła, to
jej powiemy.
– Jakby tam nie było, to mama zawsze wyruszy dla synusia po świeże jajeczka i zaraz mu
usmaży omlecik z pieczareczkami.
– Tak, właśnie tak. Mama zaraz przyjdzie i usmaży synusiowi omlet z pieczareczkami,
które zresztą stale przechowuje w lodówce na wypadek, gdyby synuś wpadł.
– Taka jest między nami różnica, że mama przechowuje niektóre rzeczy przede mną, jak
na przykład borówki. O, już czuję, jak wpadam w kompleksy – jak mówi...
– Jak kto mówi?
– A nikt.
– Aha.
– A Eliza już wie?
– Wie.
– Cieszy się?
– Nie. To znaczy tak.
– Wybaczyła ci to czup... no...
– Nie, tego mi nigdy nie wybaczy i o tym chcę z tobą porozmawiać, ale pod warunkiem,
że nie będziesz zadawać głupich pytań. Pamiętaj, żebyś nigdy w życiu przy Elizie nie zrobiła
na ten temat żadnej uwagi. Żadnej. Żebyś sobie miała ozór przygryźć tymi swoimi trochę
wystającymi zębami. Nie chciałaś spać w szynie, szczeniaku, to teraz pięknaś, korę drzewną
powinnaś obgryzać.
– Zarzucasz coś mojej urodzie? Stefan, tak się cieszę! Znowu wszystko będzie jak
dawniej.
– Nigdy już nie będzie tak jak dawniej, i myślałem, że ty to już zrozumiesz i oburzysz się
po raz drugi.
– Ale dlaczego, Stefan? Dlaczego wtedy... a teraz...
– Wtedy, to już nieważne. Teraz... Widzisz, nie można dwunastu lat życia spakować do
walizki ani wyjąć z kieszeni i położyć na stole. I Jacek.
– A czemuś taki filozof nie był przedtem? Dobrodzieju?
– Byłem taki filozof. Tylko myślałem, że jestem mocny. Ano nie. I sądziłem, że pojęłaś tę
moją cechę i będziesz uważała, że teraz robię jeszcze gorzej. Że już wolałabyś, żebym był
konsekwentny. Usprawiedliwiam się przed tobą, smarkaczu, bo się czuję za ciebie moralnie
odpowiedzialny. Chcę, żebyś wszystko zrozumiała, skoro nie ma osobnych klatek dla
podlotków – choć bardzo by się przydały – i podfruwajki muszą żyć w naszym
skomplikowanym świecie, stykać się z tym i owym i błędnie to sobie interpretować. No więc
czuję się za ciebie odpowiedzialny, zupełnie tak jak za Jacka Balwika. A wiesz dlaczego?
– Rada bym wiedzieć.
– Tego nigdy dobrze wiedziała nie będziesz, bo miałaś szczęście urodzić się w roku tysiąc
dziewięćset pięćdziesiątym trzecim.
– Tak, tak, i nic z tego nie rozumiem, możesz nie kończyć, w kolejce po mięso umoralnią
mnie tak samo. To chyba nie moja wina? I mam całe buty, a wy chodziliście boso, i szkołę
mam bezpłatną, i nie pod górkę, i jeść mi się nie chce, a tylko mara wymagania, i nie
doceniani warunków, jakie mi stworzyliście własną krwią, odwal się, wiem, że mam dobre
warunki, i dla twojej przyjemności w podartych butach nigdzie uczęszczać nie zamierzam.
– No, słucham, słucham. Teraz powinnaś powiedzieć, że się na świat nie prosiłaś, tylko że
wtedy tak cię huknę w głowę, że klepek będziesz szukać do końca świata. Powiedziałem ci
sam. W głowie masz mieć wszystko rozkudłane, ale myśl, a nie wstawiaj mi takich banałów,
bo mnie mdli i nie będę mógł zjeść omletu z pieczarkami. Jak dotąd jeszcze słowo o butach
nie padło. Ale padnie.
– Domyślam się.
– Ale nie o twoich.
– To też wiem, biedny Stefanku w drewniaczkach. I o zeszyciku, co to był z jednej strony
do polskiego, a z drugiej do matematyki. A w środku? Do czego służył środek?
– Ze środka wyrywałem kartki, robiłem łódeczki i puszczałem w rynsztokach –
powiedział Stefan spokojnie, aż Ludkę przeszło mrowie ze strachu, że on ją naprawdę huknie.
Włożyła szlafrok chcąc ukryć zmieszanie, bo jej się zrobiło całkiem głupio. Nie myślała
tak, jak powiedziała, ale jego słowa, podobne do tylu słyszanych już słów, zapaliły w niej
przekorę i bunt. Można w końcu zbłądzić, ale trzeba się zreflektować i do tego błędu
przyznać.
– Przepraszam cię, Stefan.
– No, no. W porządku – i ujął ją ręką za ramię – ja cię rozumiem. Ale uważaj, to, żeby
zrozumieć ciebie, stanowi dla mnie pewnego rodzaju wysiłek, muszę wchodzić w inny
całkiem odrębny świat. Więc i ty się może potrudź i chciej zrozumieć mnie. Nie rozmawiałem
o tym z tobą wcześniej, bo czekałem, aż trochę dorośniesz. Dorosłaś już, do cholery, czy nie?
– Dorosłam, proszę wytwornego pana.
– Zacząłem, że nie zrozumiesz tego nigdy dobrze i tego nikt absolutnie od ciebie nie
wymaga, nikt nie chce cię niczym obarczać, ale musisz coś wiedzieć, żeby chociaż trochę
zrozumieć innych.
– No dobrze już, dobrze.
– Nasi rodzice są starzy i zmęczeni.
– Tak, wiesz, ojciec faktycznie ostatnio... ale ja robię w domu, co mogę, choć mi się
czasem nie chce. Za to ty im nie oszczędziłeś ostatnio wstrząsów. „Wnuczek!” Żebyś ty to
słyszał.
– Bo to jest jedyna rzecz na świecie, której nie można zrobić dla rodziców. I nawet nie
wolno. Tu każdy człowiek musi decydować absolutnie sam. No więc, do ciężkiego pioruna,
zaczęłaś to swoje nędzne życie w jako tako uporządkowanym świecie.
– Tego to bym nie powiedziała.
– Huknę cię! Swoją drogą, nauczyciel to ostatni bohaterski zawód w tej epoce. Mieć
takich czterdzieści łbów, wściec się można! Kosmonauta to betka przy tym.
– Wiesz, ja jestem cicha na ogół i niekłótliwa. Tylko mnie prowokujesz. Ja sobie myślę
często coś wprost przeciwnie, ale dla świętego spokoju nie ogłaszam.
– Zamknij swoje krostowate oblicze, bo w ten sposób do niczego nie dojdziemy. Każde
twoje odezwanie wymaga albo fizycznego unieszkodliwienia cię, albo dłuższego wywodu. Bo
na przykład teraz powinienem powiedzieć, że nie należy niczego nie ogłaszać dla świętego
spokoju, ale nie powiem, bo zmierzam do czego innego.
– Mam tylko dwie krostki na czole i jedną na policzku, więc sobie wypraszam obelgi.
I zaraz je przypalę spirytusem salicylowym, i do jutra śladu. Już tak z piętnaście załatwiłam.
– Ludziku...
– Dobrze. Słowo.
– Kiedy się miałaś urodzić, to mama się bardzo cieszyła.
– Do pani Ziuty wyraziła się odwrotnie.
– Na początku, głąbiu. Ale potem cieszyła się niesłychanie. Kiedy jednak już zaistniał ten
godny ubolewania fakt, że się zjawiłaś na świecie, matka się rozpłakała i powiedziała: „No
chociaż jednemu mojemu dziecku nie będzie zimno i nie będzie głodne”.
– To znaczy, że nawet w tym radosnym momencie myślała o swoim ukochanym
Stefanku.
– Biedne, niekochane maleństwo, dziewczynka z zapałkami. Myślała o swoim
ukochanym Stefanku i o swojej ukochanej Tereni, bo im nigdy nie mogła dać tego, co tobie.
Ale w pewien sposób matka Stefankowi i Tereni dała więcej, choć to jej nie przyszło na myśl.
Dała im niejedne pół metra kartofli, przyniesione na własnych plecach, w butach, do których
zelówka była przywiązana konopnym sznurkiem, bo papierowy raz rozmiękł i matka zelówkę
zgubiła po drodze. A potem matka tarła te kartofle odmrożonymi rękami przez całe długie
godziny i sprzedawała z nich krochmal, żeby Stefankowi i Tereni kupić do reszty kartofli
mleka czy sacharyny.
– Kiedy tak było i co to jest sacharyna?
– Kiedy Teresa się urodziła, a ojciec poszedł do obozu. Nie musisz wiedzieć, co to jest
sacharyna. Takie pigułki bardziej słodkie niż cukier, a po których było gorzko, jakby się
wypiło pół litra wyciągu z piołunu. Żebyś ty wiedziała, jaki był kiedyś ojciec! Pamiętam, jak
w zimie wychodził przed dom, mieszkaliśmy wtedy tam, gdzie nasza urocza ciocia, rozebrany
do pasa, nacierał się śniegiem, żartował, dowcipkował, śmiał się.
– Ojciec dowcipkował? Śmiał się?
– A kiedy wrócił z obozu, opuchnięty, przekonany, że tylko Pan Bóg go stamtąd
wyratował, bo w ludzi już nie wierzył... no, nic. Jedliśmy obiad. Teresa nie chciała wyjść
z kąta i przywitać się z ojcem, nie znała go, bała się go. Ale i ja nie mogłem nic powiedzieć.
Jedliśmy obiad i ojciec nie umiał nabrać marchewki na widelec, pochylał się nad talerzem, i w
końcu jadł łyżką. Ale wreszcie wziął widelec, bo widział, jak mu się przyglądam,
i marchewka poleciała mu po brodzie, po marynarce, na spodnie. Wstał od stołu i na tydzień
zamknął się w pokoju, wpuszczał do siebie tylko raz dziennie matkę, która przynosiła mu
jeść. I chodził. Po calutkich dniach chodził po pokoju, a ja za ścianą myślałem, że sobie
głowę rozwalę choćby o poręcz żelaznego łóżka... Potem poszedł do pra– cy, powoli
wszystko się normowało, mama poszła do pracy, a wreszcie Stefanek na studia. Rodzice
chcieli Stefankowi wynagrodzić te kartofle i robili dla Stefanka więcej, niż mogli. Ale
Stefanek tego już nie widział, bo doszedł do wniosku, że jest młody i coś mu się od życia
należy. I nie widział, do głowy mu nie przyszło, że rodzice są jeszcze także bardzo młodzi
i im się także coś od życia należy. Więc Stefanek, ten domowy geniuszek, zawalił rok
studiów, bo myślał, że poza nauką ma jeszcze wiele rzeczy do odrobienia. Stefanek był już
wyżartym, zdrowym byczkiem, przyzwoicie ubranym, a Teresa wspaniale śpiewała „wlazł
kotek na płotek” i trzeba jej było kupić pianino. Matka ciągle nosiła jedyne swoje
przedwojenne palto i opowiadała, jak to się świetnie nosi ten przedwojenny bielski materiał.
Na łokciach to on się już wcale nie nosił, łokci nie było. Kiedy Stefanek wreszcie to wszystko
zobaczył, to przysiągł sobie, że teraz on się nimi zajmie, teraz jego zmiana. Tylko że rodzice
powoli wyciągali się z tej biedy i łatwo było Stefankowi dojść do wniosku, że nie ma takiej
palącej potrzeby. I szedł już pan architekt swoją drogą, duma rodziny, tak świetnie zrobił
dyplom, sąsiadki zazdrościły takiego syna, a potem synowej, pani architekt... Kiedy ty się
urodziłaś, to było dla rodziców wielkie szczęście, ale ja już wiedziałem, że oni są zmęczeni,
i postanowiłem zająć się tobą. Czego ryczysz, idiotko. Teraz już wszystko jest dobrze.
Rodzice się cieszą, że „wykierowali dzieci na ludzi”. Oni naprawdę nie zdają sobie z tego
sprawy, że coś już mają poza sobą i że najpiękniejsze lata wpakowali w swoje rozkoszne
bachorki. Nie wyobrażają sobie, że mogłoby być inaczej. Czy słysza– łaś, żeby któremuś
z nich coś było potrzebne? Jak sobie coś kupują, to się usprawiedliwiają sami przed sobą: „No
muszę kupić nowe, bo to mi się już całkiem rozlatuje”. To jest już jakiś nawyk. Przestań
buczeć, nie chciałem cię rozczulić, chodziło mi o to, żebyś z pewnych rzeczy zdawała sobie
sprawę.
– Stefan... gdybyś mi nie powiedział... ja chciałam zacząć truć o elastyczny kostium...
– Teraz kostium nie ma nic do tego. Chciałem tylko żebyś umiała spojrzeć na matkę
i ojca i zastanowiła się kapkę od czasu do czasu. Kiedy cię ofukną albo są zdenerwowani,
albo cię nie rozumieją. To wszystko. Mama wraca.
– Stefan, ja wiem. Ale dziś mama się tak ucieszy, że może byś ty... mam prośbę.
– No?
– Żebyś ty w mamie zmienił stosunek do żółwi.
– Do żółwi?!
– Bo mama już powiedziała, że dobrze, że mi kupi dwa na urodziny, a kiedy tam
poszłyśmy do tego sklepu na Nowym Świecie, to mama mi wstydu narobiła, krzyknęła:
„Nigdy w życiu! Zemdlałabym, jakby mi po domu chodziło coś takiego!” Złapała mnie za
rękę i uciekła ze sklepu. Mam stówę, dołożyłabym, chodzi głównie o mamy uczuciowe
podejście. Ja im sama będę trzeć marchewkę i kupować sałatę z tygodniówki, chodzi tylko
o to, żeby mama się zgodziła. Mama mi kota za to chce kupić, ale kotów nie lubię. Widzisz,
żółw jest pozostałością...
– Spróbuję – jęknął Stefan. – Pakuj się, jutro jedziemy.
Ale o piątej rano. Bo muszę cię tam zainstalować i wrócić do Warszawy.
– O piątej rano? To ja pojadę pociągiem.
– Pół do szóstej. Ostatnie słowo. Choć w ten sposób minie jeszcze jeden rok, w którym
nie uda ci się obejrzeć wschodu słońca, staruszko.
– Ludka? Jadłaś śniadanie? To chodźcie do kuchni. Zrobiłam wam omlet z pieczarkami.
Ale szybko, bo wystygnie – powiedziała mama w szparę uchylonych drzwi.
11
Dwa były miejsca na świecie, gdzie Ludka się nie wybierała, dwa miejsca, które uważała
za szmirę, reklamę gumy do żucia. Były to Hawaje i Monte Carlo. No, chyba żeby już
objechała absolutnie cały świat i na Hawajach albo w Monte Carlo miała jakąś przesiadkę.
A trzecie – to urocza ciotka i jej dom. Tymczasem jednak całe dnie spędzała nad Liwiec–
River i przyglądała się narybkowi płoci, który trzymała przed oczami w słoiku, a wieczorem
po zachodzie słońca, wylewała z powrotem do rzeki. „Urocza ciocia” zajmowała połowę
domku, który pomalowany był... Ano właśnie, bardzo dziwacznie był pomalowany. Ciotki
połowa wyglądała jak karawan, a ta druga jak negatyw karawanu. Było to znakomitym
tegorocznym wynikiem wieloletnich sporów – nie tylko w kategoriach estetycznych – między
ciotką a współwłaścicielką tej wstrząsającej wyglądem willi. Jeśli kłócącym się od zawsze
i dożywotnio paniom zależałoby na zwiększeniu atrakcyjności tego obiektu, żadne
konsultacje z plastykami nie dałyby tak piorunujących efektów. Nie było takiego mocnego,
który by się przed tym domem nie zatrzymał. Trudniej trochę przychodziło ciotce złowić
lokatora. Wynajmowała dwa pokoje – jeden na stałe, a drugi bez pieca – na lato. Jaki
przypadek przy pomocy sterty spróchniałego drewna złączył na życie i śmierć te dwie
szanowne damy, tego Ludka nie wiedziała, w każdym razie nie był to przypadek ślepy.
Przypadek wiedział, co robi. Życie obydwu pań bez tych zmurszałych desek byłoby puste
i czcze, pozbawione sensu i życiowych soków. Kiedy dojechali, Ludka pomyślała, że Stefana
fiat 850 nie zechce tam parkować przez pół godziny, sam włączy trzeci bieg i odgazuje
stamtąd czym prędzej. A ona miała tu mieszkać cały miesiąc! Stefan omalże nie wjechał na
sosnę i całkiem wyraźnie odjęło mu mowę, kiedy się gramolił z auta, a potem wlókł w stronę
uroczej cioci oczekującej dumnie na ganku, ze świeżo wyszydełkowanym szalem na
ramionach.
– Dobrze, że nareszcie przyjechaliście. Chodź no tu, dziecko. Jak wyrosłaś od ubiegłego
roku! A owsianki na mleku to zjecie?
– Ciociu, na miłość boską, co ciocia zrobiła? – jakoś zdołał zapytać Stefan.
– Aaaa! Pewnie masz na myśli przemalowanie! A co! Jak ona przemalowała, to chyba nie
mogłam założyć rąk i biernie czekać.
Stefan też nie czekał biernie. Wniósł walizkę i torbę Ludki, zrezygnował z owsianki,
pocałował cioteczkę w rękę, docisnął gaz do dechy, aż wpędził dwie ciotki kury
w przejściowy szok nerwowy. Ludka weszła do mrocznego pokoju i z rezygnacją usiadła przy
stole.
– Śniadanie jadłam w domu, dziękuję. A tu mamusia przysłała cioci placek. Ciociu, czy
ciocia nie mogłaby sprzedać tego domu i nie użerać się tak z tą panią?
– Zwariowałaś? Sprzedać ten dom? Moją krwawicę?
– Jaką krwawicę, ciociu. Podobno wujek kupił te pół domu na letnisko z wygranej na
loterii.
– No, ćwiartka mu wtedy padła. Duża suma. A ty się nie wymądrzaj, bo to ci nie wypada.
Kino, telewizja, filmy, które powinny być od dwudziestu sześciu lat, kolonie letnie
z chłopakami, nago nad rzeką i tak to jest. Bo ja tego niby nie widzę.
– Ciociu, nikt nago na plażę nie chodzi.
– To co, chcesz powiedzieć, że te dwie wstążeczki to są kostiumy do opalania się? I po co
się opalać? Jaka to karnacja?
– Ciociu, nad morzem w ten sposób ciało chłonie więcej jodu, i w ogóle, promieni
ultrafioletowych.
– Jak jakieś przyzwoite ciało potrzebuje jodu, to połyka w tabletce albo w soli, jak
w Szwajcarii. Za głupią mnie masz? Za zacofaną?
– Ciociu, jak ciocia może.
– Duża dziewczyna się z ciebie zrobiła, już nie jesteś dzieckiem i w tym roku ci już tak
nad rzekę chodzić nie pozwolę. Sama ci kostium uszyję. O, z tego – pokazała cienką kapę na
łóżku.
– Mam cały, nie dwuczęściowy.
– Ano to sobie obejrzę.
– A dlaczego filmy od dwudziestu sześciu lat? A nie od dwudziestu pięciu? – zapytała
Ludka chcąc zagadać jakoś sprawę kostiumu.
– Bo są takie rzeczy, których nie powinna wiedzieć mężatka z dwojgiem dzieci. A ty to
pewno już wiesz wszystko. W szkole podobno uświadamiają.
– No. U nas to późno. A w Szwecji to podobno w dziewiątym roku życia.
– Nie. No tego to mi już nie powiesz.
– Zapobiegają, żeby dzieci nie przeżywały wstrząsów, jak się gdzieś na lewo dowiedzą.
– Ciebie pewnie uświadamiali już po wstrząsie? Skoro jesteś taka mądra?
– Żadnego wstrząsu nie przeżywałam, bo ja będę biologiem. Z tego powinny być czytanki
w elementarzu i nikt by się niczemu nie dziwił.
– No i przez, te mądrości tacy wy jesteście. Żadnych uczuć. Nic romantyzmu. Czekaj,
wody się napiję.
– Kto takich głupstw cioci nagadał? To jest przyroda, biologia, natura, a uczucia,
a romantyzm, o, ciociu, to... to zupełnie co innego.
– Powiedz mi prawdę. Ale tak z ręką na sercu. Ty się już pewnie całowałaś z chłopakami?
– Ciociu! Co ciocia... to trzeba się z kimś... nie całowałam się, co ciocia sobie w ogóle
wyobraża.
– Sama już rzeczywiście nie wiem, co sobie wyobrażać o tych czasach. Czekaj, śniadanie
ci przyniosę. Dobrze, że przyjechałaś, wniesiesz tu trochę życia. Szkoda, że wujka swojego
nie znałaś, mojego męża. Ale to nawet Teresa nie znała, bo umarł przed wojną. Przyjrzyj mu
się, o tam, na portrecie...
– Co roku się przyglądam.
– To dobrze. Nigdy dość przyglądania się takiemu człowiekowi.
– Ładne wąsy miał wujek.
– Ach! Przecudne! Teraz długie wąsy niemodne, a mężczyzna bez wąsów wcale nie
wygląda, nie ma żadnego uroku.
– Czyja mogę już iść nad Liwiec?
– O ósmej rano?
– Nie opalać się, tylko swoje stare miejsca odwiedzę.
– A to idź. Tylko wróć, jakbyś była głodna. Naleśników zrobić na obiad, co?
– No, pomogę cioci smażyć. O pierwszej przyjdę.
Codziennie największych wysiłków wymagało wyjście z domu. Wymanewrować tak,
żeby wyjść i ciotki nie urazić, nie przerwać jej w pół zdania. Bo potem ciotka zapominała.
Pogrążała się w swoje sprawy i obojętne, czy Ludka wracała po godzinie, czy po ośmiu,
witała ją:
– A to dobrze, moje dziecko, że już przyszłaś.
Ludka wolałaby ten miesiąc, kiedy nie wyjeżdżała na kolonie czy na obóz, spędzać
w domu, chodzić sobie na basen czy nad Wisłę, ale stało się to już rodzinnym zwyczajem, że
się jeździło do ciotki, której można było potem wręczać jakieś pieniądze, mówiąc: „No, daj
spokój, Ludka całe wakacje u ciebie siedzi i pokój ci zajmuje”, jakby ktokolwiek wierzył
w pomyślny rezultat polowania na lokatora do pokoju bez pieca. Ciotka była wielką
skrupulantką, a utrzymywała siebie i te pół budy z renty. No i jeszcze ten lokator „na stałe”,
który najczęściej okazywał się przelotnym ptaszkiem. Ale ciotka, mimo gderań i utyskiwań,
była z życia szalenie zadowolona. Jej pogoda ducha była niezachwiana, a unia ze światem
kompletna, wyłączając może tylko „młodzież współczesną”. I jakoś ładnie była stara. Ludka
nie wiedziała, na czym to polega. Ale była złośliwa, czasem wprost dziecinnie. Jak z tym
malowaniem. Od dwóch lat – po „śmiertelnej” kłótni – nie rozmawiała z właścicielką drugiej
połówki (czego sobie obydwie bardzo widocznie nie mogły darować), ale wystarczyło, że
tamta pomalowała swoje zewnętrzne ściany na niemal czarno, żeby się nie brudziły, a futryny
drzwi na biało, żeby było wesoło, ciotka natychmiast („natychmiast” trwało trzy tygodnie)
swoje ściany wypacykowała na biało, a futryny na czarno. Największym jednak numerem
ciotki była krowia kołatka – no tym to już Ludka była zachwycona. Gdzie tę kołatkę ciotka
zdobyła, nie wiadomo, w każdym razie chciało jej się wyjść z łóżka pewnej wietrznej nocy,
wziąć drabinę i zawiesić kołatkę na sośnie, która rosła tuż przy oknie współwłaścicielki.
Tamta miała myśleć, że ją straszy jej nieboszczyk mąż, i rzeczywiście tak myślała, bo
zanosiła świeczki do kościoła, a ciotka za firanką zanosiła się ze śmiechu. Ciotki gadanina
czasem Ludkę złościła, czasem bawiła, ale przyznać trzeba, że jak niekiedy ciocia rąbnęła
pytanie, to Ludce tchu brakowało, jak choćby z tym całowaniem, kiedy ze wstydu nie mogła
podnieść głowy i liczyła frędzle w lnianym obrusie. Ludka zawsze, wchodząc na ten ganek
(ganek miał pośrodku olejną czerwoną farbą wymalowany pas – strefa neutralna), myślała
sobie: „To niemożliwe, żebym tu wytrzymała dwa dni”. A potem była cały miesiąc
i odjeżdżała jakby z żalem. Tylko kury tu zgodnie kwokały i gwizdały na piaszczyste wody
terytorialne. Najpierw ciotka miała jedną kurę, to tamta kupiła dwie, to ciotka dokupiła
trzecią, to tamta jeszcze jedną i tak doszły do szesnastu czy siedemnastu na głowę. Nie było
tego drobiu czym wykarmić ani gdzie trzymać, więc musiały zgodnie uciąć kurom łby
i sprzedać ciała na targu. Od trzech lat stan kurzego meczu był 2:2, przy czym ciotki kury
były podobno bardziej tłuste i miały w jajkach „żółtsze żółtka”. Ciotka groziła czasem Ludce
wieczorem:
– Jak będziesz, moje dziecko, przyzwoitą panienką, to ci te pół domu zapiszę
w testamencie. Chciałam zapisać Stefankowi, bo tu się urodził, ale Stefankowi to już
niepotrzebne.
Ludka myślała wtedy, jak to czasem ryzykownie być przyzwoitą panienką.
W odległości pół kilometra od tego głośnego bądź milczącego frontu, niedbale
i nonszalancko – wiła się? płynęła? ciągnęła? – leżała rzeka Liwiec. Tak, rzeka Liwiec leżała,
bo ani nie płynęła, ani się nie wiła. Wić to się może i wiła w znaczeniu rysunku, ale na pewno
nie w znaczeniu ruchu. Stała sobie w słońcu i wygrzewała stare kości. Jeśli Ludka rzuciła
w jej rozszalały nurt patyk, po piętnastu minutach patyk gnany spienionymi wodami Liwca
przesuwał się o jakieś piętnaście centymetrów. Ludka nazywała więc rzekę Leniwcem.
Głębokość Leniwca równała się długości ołówka. Ludka w towarzystwie słoika spędzała nad
Leniwcem długie godziny. Brodziła w rzece, płukała stopy (bo pływać tam mogła tylko
płotka w średnim wieku, karp by już nie zdzierżył) i od czasu do czasu polewała się wodą.
Coraz trudniej było nad Leniwcem znaleźć spokojne miejsce, takie, co to można
wyciągnąć się, zamknąć oczy i założyć ręce pod głowę, bo starsi wszystkie wady Leniwca
uznali za zalety i upstrzyli obydwa jego wiklinowe brzegi koloniami dla maluchów.
Faktycznie, potopić się szczeniaki nie miały gdzie, choćby nie wiem jaką przejawiały
gorliwość. Co najwyżej wody mogły się z Leniwca ożłopać, która mogła im się mylić z nie
dostudzonym kompotem z suszonych śliwek. Maluchy odwalały swoje dzieciństwo z takim
piskiem i wrzaskiem, że Ludka brała kocyk i torbę i szła sobie rzeką powoli, pod prąd, w tak
zwaną górę, co wymagało fizycznego wysiłku równego możliwościom motyla. Żeby sobie
spokojnie pomyśleć. A myśleć sobie było o czym, oj, było. I to było takie myślenie, że lepiej,
żeby ludzie człowieka przy tym nie oglądali.
Możliwe, że mijał kolejny rok, podczas którego Ludka nie widziała wschodu słońca, ale
wtedy, o pół do szóstej, zobaczyła coś bardziej dla niej przejmującego. Wschód słońca
w ogóle w życiu widziała, był piękny i kolorowy, kiedy trwał, ale we wspomnieniu,
w myśleniu o nim, już tak nie wzruszał, nie ściskało się serce i do oczu nie napływały łzy.
A kiedy myślała o tym, co zobaczyła...
Wstała wtedy pół do piątej, chciała zaimponować Stefanowi. Cicho, żeby nie budzić
rodziców, poszła do łazienki, ubrała się, a potem zrobiła sobie śniadanie. Kiedy Stefan,
punktualny jak strażak z wieży Mariackiej w Krakowie, wszedł w drzwi, Ludka siedziała na
walizce z możliwie najbardziej obojętnym i wyniosłym wyrazem twarzy, na jaki mogła się
wysilić. Położyła na stole swoją kartkę do rodziców.
No to jadę. Odwiedźcie mnie w niedzielę. Placek dla cioci wzięłam i będę pilnować, żeby
się nie pokruszył. Całuję Was
Ludka
Zatrzasnęli drzwi i zeszli szybko po schodach, bo Stefan naprawdę się spieszył. Wsiedli
do samochodu, Stefan nacisnął sprzęgło i przekręcił kluczyk w stacyjce.
– Poczekaj chwilę! Zgaś silnik! – krzyknęła Ludka.
– Co się stało?
– Nic. Możesz już jechać.
– Kuku? – i ruszył.
Ludka nie odpowiedziała. Bo w czasie tego krótkiego dialogu zobaczyła na własne oczy,
co jest takiego niezwykłego w Marku Korcikowskim.
Zza zakrętu bocznej uliczki, prostopadłej do ulicy Ludki, wyjechał wózek z mlekiem
niedbale popychany przez Marka Korcikowskiego. Pchał go lekko, powoli, ostrożnie, jakby
mu się tego robić nie chciało albo jakby starał się nie narobić hałasu. Przed wejściem do
jednej z klatek schodowych zatrzymał wózek, zdjął z niego metalową skrzynkę
z przegródkami na butelki, dźwignął ją do góry, opierając przez sekundę na kolanach i wniósł
w drzwi. Był w teksasach i choć poranek był chłodny – w rozchełstanej pod szyją czarnej
koszulce polo.
Milczała przez całą drogę do ciotki, co Stefan kąśliwie przypisał wczesnemu zerwaniu się
z łóżka przez osobę w tak podeszłym wieku. Teraz dopiero nasuwały jej się różne
skojarzenia, łączyła w całość rozmaite wypowiedzi Marka, które zawsze traktowała jako
przejaw zgęszczonego kabotyństwa, zgrywy albo pozy. Przypomniała sobie prywatę
u bliźniaków – Kurków, kiedy to państwo Kurkowie byli tak szlachetni i uczciwi, że poszli na
film dwuseryjny i pozwolili zwinąć dywany. Było przygotowanych dużo kanapek
i dwadzieścia pięć lodów „bambino” w lodówce, napojów gazowanych, ile kto chciał, a na
deser litr rozpuszczalnika benzynowego i pudło pasty „słońce”, bo dziewczynki zobowiązany
się, że doprowadzą do porządku parkiet po tańcach w pantoflach. Były to piętnaste urodziny
bliźniaków i bliźniacy przygotowali piękne dekoracje, wszędzie na nitkach zwieszały się
owoce: jabłka i pomarańcze, osadzone na wbitych w nie ostruganych zapałkach. Bardzo
ładnie to wyglądało i Ludka zazdrościła im pomysłu, bo ona na swoje imieniny zrobiła tylko
sałatkę jarzynową i kotyliony oraz kupiła kilo cukierków. Śmiechu było u bliźniaków dużo,
bo niech ktoś spróbuje ugryźć sobie takie dyndające jabłko, nie przytrzymując go rękami.
Marek Korcikowski wkroczył elegancki jak prawdziwy Burbonik, w ciemnym garniturze,
dżersejowym czarnym krawacie i w białej koszulki, u której rękawy wystające spod
marynarki były zapięte na spinki. Przyniósł im w prezencie: kwiatki dla Jasi (reszta
chłopaków aż zsiniała z zazdrości, że im coś takiego nie przyszło do globusów, takie to było
wytworne), scyzoryk dla Heńka, ale taki poważny scyzoryk, nie żeby tam były dwa ostrza na
krzyż, tylko z dziesięć różnych końcówek, i dwa bilety do teatru „Komedia”, w drugim
rzędzie i, jak się okazało po fakcie, w środku.
Jaśka, która pierwszy raz w życiu dostała kwiatki, zaczerwieniła się i zaczęła je wąchać
od końców, wreszcie wsadziła do wazonu i wybełkotała:
– Coś tyle forsy wydał, z choinki się urwałeś?
– A co to, nie pracuje się czy jak?
Ludka też na książki wybuliła dwie tygodniówki – piętnastolecie to powiedzmy sobie
szczerze nie zwyczajne urodziny, tylko to już jest coś – ale nie można się pochwalić, żeby
książki były takim znów oryginalnym prezentem.
– A gdzież to szanowny kolega się zaczepił? – chcieli się dowiedzieć chłopcy.
– Dostojny jubilacie. Mógłbyś zobaczyć na własne oczy, gdybyś nie był susłem –
powiedział Marek. – Ale tak, słaba nadzieja. Firmę z dziadkiem prowadzę.
– Oczyszczanie powietrza od wyziewów nauki? Nareszcie ktoś się tym zajął. Szacunek.
A co robi pański czcigodny dziadek w tej instytucji?
– Figurant. Firmuje. Wódz, który nigdy nie był na froncie. Rozkazy tylko z fotela wydaje:
„Żebyś mi nie zhańbił nazwiska! Wszystko ma być w porządku!” Bo mnie nie chciano
powierzyć kierownictwa ze względu na młody wiek. Doceniano, co prawda, moje wysokie
kwalifikacje...
– Kolega jest na pensji u dziadunia?
– Podział dóbr materialnych między mną a moim Wielkim Dziadkiem wygląda
rozmaicie. Ogólnie rzecz biorąc dochody dzielimy na trzy.
– A któż trzeci jest w tej spółce?
– Moja czcigodna matka, która bierze interesy przedsiębiorstwa na swoje barki przez
jeden miesiąc w roku, kiedy wyjeżdżam na obóz.
– Tyy, już przestań zasuwać, bo mdło się robi od twoich bredni. Adapter puszczać.
Udajemy się w pląs.
Więc Marek wtedy mówił prawdę i ani jedna osoba w to nie uwierzyła. Więc ani się
z tym nie krył, ani nikogo nie przekonywał. Powiedział, nie uwierzyli, nie rozpaczał z tego
powodu. A nikt nie mógł się przekonać na własne oczy, bo kto i po co wstawał o piątej rano!
To pewnie dlatego Marek zaproponował, żeby się naparzali o piątej rano nad Wisłą, że dla
niego takie wstawanie było rzeczą zwyczajną! Czy tego dnia ludzie zastali pod drzwiami
puste butelki, czy też Czcigodny Dziadunio ruszył się z fotela i zrobił inspekcję swoich
okopów?
Ludka położyła się na brzuchu i zaczęła pisać w swoim zamykanym zeszycie, znowu
pustym po wyrwaniu kartki z tym Panem:
Marek, to jest męskie i wspaniale. Ja się kuliłam w samochodzie mojego brata, Stefana,
bo nie chciałam, żebyś mnie zobaczył. Chciałabym bardzo, żebyśmy się zaczęli do siebie
odzywać. Jestem nad rzeką, która się nazywa Leniwiec, i codziennie nastawiam sobie budzik
na piątą rano. Ty się nigdy o tym nie dowiesz, boja ci tego nigdy nie powiem, choćbyśmy się
zaczęli odzywać, ale wiedz, że... Jak budzik zadzwoni, to ja się budzę, ale nie mam co robić, to
czytam do ósmej książkę albo sobie myślę, jak Ty tam, w Warszawie, chodzisz po ulicach,
a czasem sobie wyobrażam, że ja chodzę z Tobą. Wiesz, że mówić to ja nawet umiem, ale tego
mówienia nie umiem przetłumaczyć na pisanie, więc nie gniewaj się, że tak głupio piszę, ale
Ty też nie jesteś w pisaniu specjalny kozak. Teraz to sobie myślę, że ja już od początku to
wiedziałam, co wiem teraz, a to z Tym Panem to były głupie wymysły i ja to wszystko, co jemu
mówiłam, to mówiłam Tobie. Ale Ty byłeś dla mnie zawsze niegrzeczny i kanciasty. Teraz to
mi już nie przeszkadza i możesz sobie być, jaki chcesz, bo wiem, jaki jesteś. I od dziecka
uważałam, że wzajemność jest sprawą drugorzędną, najważniejsze, że jesteś i że jesteś tego
wart. Chociaż mi jest bardzo smutno i właściwie w tego rodzaju nagłych wypadkach powinno
istnieć jakieś pogotowie. Liczę dni, ile to jeszcze do obozu, to sobie razem popływamy
w jeziorze. Na obozie będą płetwy i maski płetwonurków, to będziemy razem nurkować,
choćbyśmy się dalej do siebie nie odzywali. Myślę sobie czasami, że ty mnie lubisz, bo
dlaczego mnie jedyną tępisz i zwalczasz, a żadnej innej dziewczynki nie. Tylko jesteś hardy
i nie chcesz się narazić na jakiś obciach, choć ja bym ci obciachu nigdy nie zrobiła, tak sobie
myślę, bo złapałam, cię dwa razy, jak na mnie patrzyłeś w klasie, kiedy myślałeś, że nie widzę,
i nigdy dla mnie nie byłeś uprzejmy. Kiedy tak sobie myślę, to serce mi się zamienia w mokrą
gąbkę. Ale jeśli nie patrzyłeś na mnie, tylko na pierwiastki chemiczne, które wiszą nad moją
głową, to też nie szkodzi. Choć nie powiedziałabym, że nic...
A słońce spiekło jej – polanę wodą w kolorze kompotu z suszonych śliwek – plecy na
ugotowanego raka.
12
W pociągu wiozącym ich na obóz Ludka była skazana na towarzystwo Henia Kurka,
z którym przedtem nie rozmawiała prawie nigdy, bo Henio nie miał materialistycznego
poglądu na świat. Ale nie miał też innego. I tu Stefan popełnił błąd w ocenie, Henio nie miał
jej nic ciekawego do powiedzenia.
Reszta towarzystwa w przedziale spała, tylko Henio i Ludka trzymali się. Ludka – bo nie
umiała spać na siedząco, a Henio – bo mu mama dała za dużo żarcia na drogę.
– A wyrzućże to już przez okno, nie ćpaj tyle – zdenerwowała się Ludka.
– Kiedy mama mi powiedziała, żebym nie wyrzucał.
– Och, ty maminsynku. To ja ci wyrzucę i będziesz miał czyste sumienie. Dobra?
– Dobra! – Ucieszył się i Ludka cztery jajka na twardo posłała nocy na kolację.
– A może Jaśka ma mało? – zastanowił się.
– Wierzysz w to?
– Nie. Nam dają wszystko równo.
– Przyjedziemy na śniadanie, człowieku, dawaj kiełbasę – mówiła Ludka, której
mlaskanie Henia przeszkadzało w wyglądaniu przez okno, chociaż nic nie było widać.
– A może kto zje?
– Kto ci zje, jak każdy targa swój tobół. Pies jaki sobie znajdzie, to zje.
– Ale to grzech.
– Nie grzech, tylko nie w porządku. Równoważnik pieniężny by lepiej wypłacili.
– Noo! – zapalił się Henio. – Nam dali na razie po stówie. A tobie?
– Sto dwadzieścia i swoich miałam sto. Dwieście dwadzieścia.
– Niemało.
– Mało. Na miesiąc?
– Pewnie że mało – zgodził się Henio. – Może przyślą. Napisze się, że słabe jedzenie.
– To ci z walizką kopytek przyjadą. Człowiek się ze wstydu nie może podźwignąć. Lepiej
napisać, że ci się buty rozwaliły.
– To ci kupią kamasze i wyślą pocztą – rzekł Henio. – Cholera, Korcikowski to tam ma ze
trzy stówy, najmarniej. Kino dziewuchom funduje.
– Komu kino funduje?
– Spotkał Jaśkę i Zośkę w „Muranowie” i...
– ...i co, jąkało.
– I nic. Biletów im nie zafundował.
– No przecież mówisz, że zafundował, durniu.
– Tak mi się powiedziało.
– Zielone wielbłądy widzisz?
– Nie. Tylko je po kinie zabrał do „Uśmiechu” i zapłacił cały rachunek. Dwadzieścia
osiem pięćdziesiąt. Starzy pewnie bogaci. Możesz wyrzucić tę kiełbasę, bo faktycznie nie
zjem, a nie będę miał grzechu.
– A nadziej ty się swoją kiełbasą. Nie mam co robić, tylko byle komu kiełbasę wyrzucać.
Sam sobie wyrzuć.
– Tąpnięta – obraził się Henio.
– Daj kawałek ugryźć, bo ja paczkę z jedzeniem wsadziłam do garnka w kuchni.
– Zjedz całą. Chcesz bułkę?
– A z czym?
– Z żółtym serem.
– Dawaj. A co było w tym „Uśmiechu”?
– A nic. Potańc. I jakaś pogadanka.
– To Korcikowski do Jaśki?
– Nie. Tak sobie tylko poszli, bo już lekcji nie było żadnych. Szli ulicą i doszli.
– To daj drugą bułkę.
– A chcesz kotleta?
– Jakiego?
– Mielonego.
– Możesz dać. Masz kompot?
– No, trzy półlitrówki. O, diabli nadali. Jedna mi pękła. Leje się.
– Cud boski, żeś ty nie pękł.
– Co się śmiejesz, jak sama zasuwasz.
– Ty, Koziołek Matołek. Nie śpij, bo cię okradną.
– A to niech mnie okradną – zdecydował Henio Kurek i po ostatniej sylabie zapadł od
razu w głęboki sen.
Ludka zdążyła jeszcze się ucieszyć, że nie jadą na obóz linią elektryczną i że lokomotywa
wyrzuca z siebie długie snopy świetlików, kiedy z niemałym zdumieniem przekonała się
rano, iż potrafi spać na siedząco.
Jeszcze wszyscy nie wysiedli z pociągu, kiedy zaczęła się afera, bo Machowskiej z byłej
dziesiątej zginęły złote myśli. I nie tylko myśli samej Machowskiej, ale i takie, które
Machowska przepisywała przez dwa lata do grubego brulionu z książek nie figurujących
w spisie lektur obowiązkowych. Kto konkretnie myśli rąbnął, nigdy nie dało się dociec,
natomiast chłopaki w marszu zgrupowali się wokół Patowskiego (z byłej dziesiątej)
i wykrzykiwali:
– O rany, niech ja skonam! No niech mnie świnia powącha!
Wreszcie Machowska wpadła jak kamień w środek grupy, huknęła Patowskiego pięścią
w głowę i wyrwała brulion. Ale chłopcy byli już tacy rozweseleni, że Machowskiej nie
wypadało nic innego, jak iść na końcu i pochlipywać.
Ludka, nauczona smutnym doświadczeniem Machowskiej, postanowiła natychmiast po
przyjściu na miejsce wyrwać kartkę z Markiem ze swojego zeszytu i spalić albo zakopać. No,
niechby to się dostało w czyjeś ręce! Ci chłopcy to naprawdę czasami zupełne świnie, sami
siebie powinni wąchać. Niby dorośli, niby to, niby tamto, a zachowują się jak
z powszechniaka! Nie wiadomo kiedy i skąd naładowali Heniowi Kurkowi kamieni do
plecaka i ten to targał przez pół kilometra, aż mu się pasy w plecy wrzynały, zanim się
zorientował, że coś nie tak. Marek Korcikowski szedł w czołówce i podrygiwał, jakby się
z czegoś cieszył albo ćwiczył hali–gali. Wreszcie przerwał te igraszki i wziął w drugą rękę
walizkę Lucyny Krzemińskiej z byłej dziewiątej B.
Lucyny Krzemińskiej. Lucyny! To imię poraziło Ludkę jak ostre światło, kiedy się długo
przebywa w ciemności i potem gwałtownie otworzy oczy na blask. Aż się skuliła, jakby
dostała cios w żołądek. To imieniem Lucyny nazwał łódź! Nie, nie, nie, co by tu zrobić, żeby
o tym nie myśleć. Lucyna Krzemińska miała aktualnie z piętnaście krostek, widocznie nie
znała sposobu ze spirytusem salicylowym, i w ogóle nie była żadną Sophią Loren. A może
miała bogate życie wewnętrzne? Czym mogła tak zaimponować Markowi, że wziął jej
walizkę, choć sam taszczył swoją torbę? Pani Mareszowa co prawda mówiła im na męskiej
godzinie wychowawczej, że powinni pomagać nosić coś koleżankom, ale od tego czasu
minęły trzy miesiące i były wakacje, a w wakacje zapominało się o różnych rzeczach.
Ludka zastanowiła się nad swoim wyglądem. No, nie było z tym, jak należy. Zęby nie
były bardzo wystające, ale jednak. A ona ciągle o tym zapominała i śmiała się od ucha do
ucha. Postanowiła się nie śmiać. To będzie korzystne dla zębów, i może dawać do myślenia,
że ona ma bogate życie wewnętrzne. A włosy? Krzemińska miała włosy na topielicę. Czy
Ludka musi się strzyc na kretyna? Ma taką samiutką fryzurę jak Marek. I ma bliznę na
brodzie, pozostałość głupiego dzieciństwa, kiedy chciała pokazać przed blokiem, co umie,
i jeździła na rowerze „bez trzymania”. Oczy miała ładne, nie można narzekać, ciemne
i błyszczące, rzęsy długie – ale, niestety, nie rosły do góry jak u innych dziewczynek, tylko
zupełnie prosto, jakby jakieś czułki. Rzęsy można podwinąć na nożu albo zalotką, zobaczy.
Na twarzy nie miała żadnych zmarszczek, za to za długie ręce i za długie nogi. Mało
w środku. Podobno z tego wyrośnie, ale czy wyrośnie wszerz, i to przez miesiąc? Bo pionowe
wyrośnięcie nie jest już właściwie potrzebne. A stopę jaką ma wielką?! Ciotka mówiła, że
„jak podolski złodziej”. I że kobieta powinna mieć małą nóżkę. A Ludka nosiła damską
siódemkę. To była łopata, nie kobieca stopka. Tyle że wąska. Ale czy jest taki chłopak, który
by to dostrzegł? Nos zwyczajny, ani duży, ani mały, jak pół przysadzistej pietruszki. Usta...
no, żeby górna warga nie wystawała trochę... A co do życia wewnętrznego, to Ludka nie
miała zdania. Było, ale czy to było bogate życie wewnętrzne? Pewnie, Aleksandra Śląska,
Gustaw Holoubek, profesor Kotarbiński, profesor Michałowski to w telewizji od razu
wyglądali na bogate życie wewnętrzne. Załoga, jachtu „Śmiały”, Gagarin, Wala
Tierieszkowa, jeszcze przedtem premier Nehru, i pani Bandaranaike... To od razu widać,
z kim się ma do czynienia, że to jest Ktoś, mają coś takiego w wyrazie twarzy... Stefan, Eliza,
Pablo Picasso, Ludmiła Biełousowa... Albo ta dziewczyna, która przepłynęła kanał La
Manche i przez dwie ostatnie godziny płakała w wodzie, płynęła i płakała... Ludka
zapomniała, jak się nazywa... Ci faceci z łodzi asekuracyjnej krzyczeli: „Wsiadaj!”, a ona nie,
i jak wreszcie zobaczyła białe brzegi Dover, to płakała znowu, ale już ze szczęścia...
Albo Lumumba, takim jakim go Ludka widziała w Kronice Filmowej. Z jaką wyższością,
z jaką pogardą patrzył na prowadzących go żołdaków. Ile dumy, ile godności było w jego
twarzy... Czy ona, Ludka, miała w sobie coś z Lumumby? Śmiała wątpić. No, ale Lucyna
Krzemińska też nie. Tylko to imię było niepokojące, choć mógł to być zwykły zbieg
okoliczności...
Te rozważania uleciały nagle, tak jak nagle się zjawiły, bo Marek Korcikowski obojętnie
postawił walizkę Lucyny na ziemi i wziął tobół od Hani Karwińskiej. Hania Karwińska razem
z Krysią Kamińską kochała się w Tomali z byłej jedenastej, z tym że Hania miała jakby
większe szansę, o czym Korcikowski wiedział, a nie należał do tych, którzy komuś wchodzą
w paradę. Tomala zdał maturę i dostał się na inżynierię sanitarną. Abanowicz pewnie wejdzie
do międzyszkolnej reprezentacji, bo udział w szkolnej to już ma w kieszeni. W czerwcu
z Markiem w czasie przerwy ustawicznie przegrywali jakiegoś orangutana, ale nie tak jak
małpa to się nazywało, tylko z „g” na końcu, co Abanowicz wszystkim przypominał
odburkując: „O gggggg zapomniałeś, synu”. Bo ich przedrzeźniali. Fajowy był Abanowicz.
Kiedyś już nie mieli innego wyjścia, tylko musieli przyłożyć Heniowi Kurkowi, bo doniósł
panu Kasperskiemu, że popsuli specjalnie światło w pracowni (a chłopaki tak mądrze
rozłączyli obwód, że sam pan Kasperski by długo szukał, w którym miejscu). Położyli więc
Henia na środku klasy i każdy miał mu dać w pośladki. Raz, żeby było sprawiedliwie. Pan
Kasperski wszystkich przepytał, i okazało się, że tylko pierwszy na liście Abanowicz nie bił.
Więc pan Kasperski z triumfem kazał mu wstać.
– Powiedz temu stadu baranów, mój drogi Abanowicz, jakie to szlachetne względy tobą
kierowały, że nie brałeś udziału w tej zbiorowej masakrze. I, Kurek, dlaczego ty leżałeś
posłusznie?
– Bo mi się tak powiedziało panu profesorowi, mnie to się zawsze tak coś wypsnie.
Wiedziałem, że i tak muszę dostać swoje, panie profesorze. Nie dziś, to jutro – wyjaśnił
Kurek.
– Jeden Abanowicz ma trochę rozumu. No, powiedz nam, Abanowicz, dlaczego ty nie
biłeś?
– Bo się nie mogłem dopchać, panie profesorze. Tłok był nad Kurkiem.
Wtedy pan Kasperski powiedział, że absolutnie nie ma do kogo apelować, że wszyscy są
pozbawieni wyższych uczuć i obraził się na cały tydzień, ale nie mógł dłużej ciągnąć, bo
widocznie paliła go zbyt mocno ciekawość, w jaki sposób klasa każe dziewczynki. Wtedy mu
wyjaśnili, że dziewuchy nie leją, tylko przydzielają Anioła Stróża, który jej pilnuje jakiejś
kartki na plecach, np.: Jestem zdrajca klasowy i siano mi wychodzi z głowy, albo: Jestem
chlopaczara, gdzie się znajdzie dla mnie para, skoro wygadałam profesorce, choć nie byłam
na marach, czy temu podobne poezje.
Zbliżali się do obozu i w prześwicie sosen zalśniło jezioro. Jezioro i obóz były w lesie
świetnie zakonspirowane. Jakby dobrze poszło, to żadni rodzice nie mogliby tu trafić.
Trzeciego dna Ludka zrobiła kartę pływacką, bo w Warszawie jakoś to przeoczyła. Na
szczęście ich ratownik był uprawniony do wystawiania i miał stempelek PZP. Marek wcale
się nie zadawał z Lucyną ani z Karwińską. I prawdę mówiąc, Ludka przez te trzy dni mało go
widywała, bo było bardzo dużo roboty. Stoły na dworze jacyś wandale z lipcowego obozu
prawie zupełnie zniszczyli, kompletował się zespół artystyczny, ustalano trasy wycieczek,
trzeba było załatwiać formalności z kierownikiem kina w dość odległym miasteczku i zakupić
z góry seanse dla całego obozu, uprosić kierownika LZS, żeby wypożyczył dwa razy rowery,
boisko do piłki ręcznej było zdewastowane, słupki się chwiały, tor dla lekkoatletów był nie
wysypany, a parę dziewcząt poważnie się szykowało do kariery Ireny Kirszenstein i Ewy
Kłobukowskiej. Ludka to tam już dobrze wiedziała, że jej droga do Japonii, Meksyku czy Rio
de Janeiro nie prowadzi przez biegi. Słaba była, miała kompromitujące wyniki, zresztą miasta
miały dla niej raczej znaczenie węzłów komunikacyjnych, choć, owszem, zobaczyć można
by!
Ludka dwa i pół dnia tyrała w pocie czoła, po południu zdała na kartę i natychmiast
wzięła kajak. Płynęła wzdłuż ocienionego brzegu i zrobiło jej się chłodno, choć dzień był
gorący, zupełnie tak, jak się idzie ulicą, mija polewaczkę i czuje na nogach podmuch
rozpryskiwanej wody. Skierowała więc kajak na środek, z błogą ulgą, że zostawia za sobą
awanturę, bo ktoś kogoś z czegoś zepchnął i ten ktoś wpadł do beczki na deszczówkę.
Postanowiła wypłynąć daleko i poczekać na jeziorze, aż słońce ostatnich kresów nieba będzie
dochodzić i mniej silnie, ale szerzej niż we dnie, świecić, całe zaczerwienione jak zdrowe
oblicze gospodarza, gdy prace skończywszy rolnicze na spoczynek powraca. Już krąg
promienisty... Nie, jeszcze nie spuszczał się na wierzch boru i nic na razie nie zapowiadało
mglistego pomroku. Ciągle było bardzo ciepło.
Jezioro wydawało się nieduże, kiedy się stało na brzegu albo pływało w pobliżu pomostu.
Ale kiedy wypływało się na nie dalej – rosło i drugi brzeg stawał się jakby bardziej odległy.
Ludka nie miała wprawy w wiosłowaniu. Po jakimś kilometrze była zmęczona, rozbolały ją
ramiona. Tak, brak treningu i kondycja odbierana przez szkołę. Postanowiła dopłynąć do
szuwarów i tam odpocząć.
Zatrzymała się, położyła wiosło na przodzie kajaka i wyciągnęła się na dnie. Przypiekało
słońce, ale Ludka po miesiącu spędzonym nad Leniwcem mogła się nie obawiać, że jej będzie
schodzić skóra, choćby z nosa. Doroczną porcję kwaśnego mleka dostała skóra już w lipcu.
Trzy ptaki bezszelestnie, wysoko przefrunęły nad nią, nie łopocząc skrzydłami, jak małe
samoloty. Ludka pomyślała, że jest tak pięknie, iż dobrze byłoby napisać wiersz.
Próbowała coś złożyć. Czuła jakoś ten wiersz w sobie, w środku, była w nim ta cisza
i szuwary, i ptaki przelatujące z wyciągniętymi głowami, lekka fala na jeziorze kołysząca
delikatnie kajak, dalekie głosy dobiegające z obozu i zapach słońca – co, owszem, wydało jej
się dobrą przenośnią poetycką. Ale poza „zapachem słońca” jakoś słowa do wiersza nie
przychodziły. Nie, to nie. A co to, jest Frączakiem, który w ósmej klasie przyznał się pani
Mareszowej, że nie może zasnąć, dopóki nie napisze przynajmniej ze trzech wierszy?
Przyniósł jej nawet to do przeczytania. Pani Mareszowa powiedziała: „Frączak, ty spróbuj
pisać przynajmniej sześć każdego wieczoru. To po wielu latach może trafi ci się dobry
siódmy”, z czego Frączak wywnioskował, że ma talent i wielką przyszłość przed sobą. Ale
w byłej dziewiątej widział wielką przyszłość w szermierce.
Fala mocniej uderzyła o kajak, Ludka podniosła głowę i zobaczyła odpływające wiosło.
Woda zniosła je w stronę szuwarów, zatrzymało się na pierwszej kępce trzciny. Chciała
rękami doholować tam kajak, ale ślamazarnie to szło. Nie miała zamiaru pływać, bo nie
zabrała kostiumu na zmianę, ale stanęła w kajaku i chlupnęła do wody. Nie można było
w trzcinie nurkować, a i pływało się ciężko, trzeba było się rozglądać i szukać wąskich
przesmyków między wodorostami, żeby się nie zaplątać. W końcu stało się to zabawne,
Ludka wyobraziła sobie, że „bierze wpław” jakąś rzekę w dżungli, której nie widziało jeszcze
oko białego człowieka, i wkrótce zapomniała o wiośle, bo musiała wystrzegać się krokodyli.
„Palec w oko, jakby co” – upomniała się... Należało też zwrócić uwagę na piranie.
I powinna coś złapać na obiad, bo na tych wodach nie było latających ryb, nie można
więc było liczyć, że coś wpadnie samo na pokład, niemalże z nieba.
– Luuudkaaa! Luuudkaaa! – usłyszała nawołujący ją, pełen niepokoju głos.
Nie odezwała się, ale z bijącym sercem, jakby źle brała powietrze, podpłynęła do miejsca,
z którego miała dobrą widoczność. Marek Korcikowski, trzęsąc kajakiem, wydzierał się na
całe gardło:
– Luuudkaaa! Luuudkaaa! – I dał szybko nura pod kajak, tylko nogi przez sekundę
zaśmigały mu w powietrzu. Po chwili wypłynął i znowu zaczął:
Luuudkaaaa! Luuudmiłaaa!
Na twarzy miał popłoch. Ludka cichutko weszła pod wodę i popłynęła w jego stronę.
Wynurzyła się koło niego jak kaczka.
– Czego krzyczysz? O co chodzi?
Chciała powiedzieć tysiące innych rzeczy. Jak się cieszy, że są razem na jeziorze i że
woda pachnie mułem, i że w zębach zgrzyta jej piach. I że on się o nią boi, i że gdyby się
topiła, to on by jej skoczył na ratunek, i że... i że on bardzo dobrze pływa. Ale zamiast tego
powiedziała:
– No?
– No? Kawały spod kiosku z piwem. Kajak pusty, wiosło rzucone o pół kilometra. Co
sobie myślisz?
– A nic. Co to, nie widziałeś mnie na basenie, pływać nie umiem czy co?
– To nie frazes, tylko prawda – pływali wokół kajaku, jedno za drugim – topią się ci,
którzy umieją pływać. Źle siły można obliczyć. A w trzcinie? Jakby się noga zaczepiła. Albo
kurcz – powiedział i crawlem zaczął płynąć w stronę brzegu. – Durne zagrywki! – odwrócił
się.
– Marek, poczekaj! – krzyknęła.
Płynął crawlem, więc nie wzięłaby go za nic. A już się ponownie nie odwrócił. Ludka
z całej siły dźwignęła kajak, aż woda plusnęła, i kajak wypłynął grzbietem do góry jak śnięta
ryba.
– Kajak mi się przewrócił! – krzyknęła w stronę oddalającego się Marka. – Choć mi
pomóc!
Położyła się plecami na wodzie i czekała. Marek podpłynął, zabierając po drodze wiosło.
– No?
– Wywrócił się – powiedziała cicho.
– No, to już – przekręcił kajak. – Wody się sporo dostało.
– Wyciągniemy go na brzeg.
– O key. Wylejemy wodę.
– Nie udawałam, że się topię. Weszłam sobie w trzcinę.
– Potem powiosłujemy na tamten brzeg.
– No! Zobaczymy, jak tam jest.
– Nie damy rady przeciągnąć go przez trzcinę.
– To tak popłyniemy, wybiorę wodę ręką.
– No, to wsiadaj.
– Nie umiem wsiąść tak z wody. Znowu wywrócę.
– Czekaj, to ja wskoczę i obciążę. Będzie miał lepszą równowagę. No, teraz wchodź. Daj
rękę. W porządku. Ale się przeziębisz.
– A ty?
– Mnie to nic nie będzie.
– Zaraz wyschnę. Ciepło. Skąd się wziąłeś na jeziorze?
– Szedłem brzegiem i zobaczyłem, że na wodzie chyboce się pusty kajak.
– To dlaczego krzyczałeś: „Ludka!”
– Bo przedtem widziałem, jak bierzesz kajak z pomostu.
– Ty masz kartę?
– No pewnie. Zrobiłem na Wery Kostrzewy.
– Marek...
Energicznie machnął wiosłem. Ludka siedziała do niego tyłem, nie mogła więc widzieć,
jaki on ma wyraz twarzy. Zresztą nie wiedziała co powiedzieć. Czekała, żeby zapytał „co”
albo „no”, wtedy ona odpowiedziałaby „a nic”. Ale nie zapytał.
– Marek... przestańmy drzeć koty.
– No. No pewnie. Najwyższy czas.
– Łódź budujesz?
– No. Duża żaglówka.
– Wiem, jak się nazywa. „L jak Lucy”.
– A wcale nie.
– Atak.
– A nie. „L – jak L” jest namalowane. A jak się pytali, co to znaczy, to mówiłem „L – jak
Lucy”. Dla zmyłki. Ale to się czyta inaczej.
– A jak?
– „L – jak Ludka” – powiedział, rzucił wiosło na kajak i wskoczył do wody. Zostawił
Ludkę na środku jeziora.
Poranek zapowiadał upalny dzień. Jezioro miało kolor posrebrzanej stali. Ludka stała na
drewnianym pomoście, z ręcznikiem kąpielowym zarzuconym na plecy. Wszystko dookoła
było takie piękne, że chciało się płakać albo latać z rozłożonymi rękami i wydzierać się na
cały głos. Od strony namiotów szedł Marek. Ludka zaczęła szybko wycierać plecy.
– Cześć.
– Cześć. Jeszcze za zimno na pływanie?
– Myłam się. Wieczorem woda jest gładka i zielona. A teraz się marszczy.
– Wieczorem wiatr ustaje. Masz – podał jej wielkie czerwone jabłko.
– Dziękuję.
– Adam Korcikowski zaczyna nową erę w dziejach ludzkości. Rwie Ewę Balwikównę na
skradzione jabłuszko – zauważył Abanowicz, wbiegając na pomost z takim impetem, że aż się
wszystko zatrzęsło i zadudniło.
– Chcesz w zęby? – zaproponował Marek krótko.
– Owszem – przyznał Abanowicz. – Poproszę. Ale nie ma Kowalskiego.
– Weźmiemy Frączaka – rzekł Marek.
– Frączak wziął Kurka i dwa patyki i ćwiczą w lesie pchnięcia.
– Dajcie spokój – wtrąciła się Ludka. – Idziemy do kina i jak będziecie wyglądać ze
śliwkami pod okiem.
– No, to jakie wyjście? – Abanowicz się zamyślił.
– Szufla – Marek wyciągnął rękę do Abanowicza. – Jak chcesz koniecznie wiedzieć, to
tak, uganiam się za Ludka. Może ci się coś nie podoba?
– Szacunek – Abanowicz potrząsnął dłonią Marka. – Pardon. Stopy tylko przepłuczę i nie
przeszkadzam państwu. Miałem oko na Ludkę, ale nie będę stał na drodze do waszego
szczęścia.
– Dziękuję ci uprzejmie – powiedziała Ludka.
– Nie ma za co! – krzyknął Abanowicz, skacząc z pomostu do wody. Ale zaraz wyszedł,
otrząsnął się jak pies i poleciał do obozu.
– Dlaczego tak powiedziałeś, Marek? – Zapytała Ludka.
– Jak?
– No, to, że się... że się...
– Uganiam się, fakt. Teraz namaluję na łodzi, jak trzeba. Niech się dowiedzą.
– Śmiać się będą.
– A to niech się śmieją. Zawsze się z czegoś śmieją.
Ludka usiadła na pomoście i spuściła nogi. Nie dosięgały wody, więc machała nimi
w powietrzu. Marek usiadł koło niej.
– A może nie mogłem tak powiedzieć Abanowiczowi? Przykrość ci zrobiłem?
– Mogłeś mu tak powiedzieć, Marek. Zrobiło mi się bardzo miło. Nie wepchniesz mnie
do wody? To ci coś powiem. Zimna woda, widziałeś, jak się trząsł Abanowicz i jak zsiniał.
– Nie wepchnę cię, co ty.
– To było bardzo ładnie, że się nie biłeś z Abanowiczem.
– Czy ja wiem? Teraz mi bicie nie w głowie. Przyzwyczajenie tylko. To chciałaś
powiedzieć?
– Nie.
– A powiesz?
– Powiem. Ale ty wiesz.
– Nie wiem.
– Wiesz, Marek. Tak.
– Naprawdę? Ludka, naprawdę?
– Naprawdę.
– Ludka! Ja to od siódmej klasy.
– Ja w dziewiątej. Od początku dziewiątej.
– Nie będziesz się śmiać?
– Nigdy. Z ciebie nigdy.
– Płakałem raz w nocy, jak mi zmierzyłaś głowę centymetrem, pamiętasz? Myślałem, że
mnie trzymasz za kompletnego debila.
– Teraz myślę, że ja tak nigdy nie myślałam.
– Chodziłem przedtem na basen na Konwiktorską.
– Fajnie było?
– Przeniosłem się do Pałacu, żeby się z tobą spotykać. Ale na biologię to nie dałbym rady.
I mogłabyś się zorientować, śmiać się.
– Teraz już się nie boisz, to dobrze.
– Bo widziałem, jak wczoraj specjalnie wywracałaś kajak. Ciężko ci szło.
– Tak. Wywróciłam. Nie chciałam, żebyś odpłynął. Myślałam, że się nie oglądasz
– Ludka, ja namaluję na łodzi, jak trzeba... dobrze? Już nawet myślałem, żeby łódź
nazywała się „Krasnoludek”. Ale nie „Krasnoludek, tylko „Kraso–Ludek”.
– Nie, bo w domu mówią na mnie „Ludzik:, a tu byłabym „Ludek”.
– To „KonTiki”.
– Skąd wiesz?
– Dwa lata nosisz to w teczce. Całą ósmą i dziewiątą. Jak mam nie wiedzieć.
– Nie, „Kon Tiki” nie. Musimy wynaleźć naszą nazwę. Nasze słowo.
– Wspaniale. Będziemy się razem zastanawiać. Gdzie popłyniemy?
– Wszędzie. Po wszystkich morzach.
– Zapiszemy się do wodniaków?
– Zapiszemy się.
– A na co pójdziesz na studia?
– Na archeologię albo na elektronikę; albo daleko wstecz, albo bardzo do przodu.
– Jakbyś poszedł na elektronikę, to byś nie mógł brać udziału w wyprawach nad
Amazonkę.
– Czemu nie. A jakbym, tak sobie myślałem, zrobił łączność, a był archeologiem
amatorem?
– Cudownie! Mamy dwa lata czasu, to się dobrze namyślimy.
– Ludka... ja nie mogę studiować biologii. No, nudzi mnie, choć próbowałem. Tyle tylko,
żeby na trójkę, mogę. I myślę sobie, że tak powinno być, żeby każde z nas robiło to, co chce,
i żebyśmy to robili razem.
– Tak powinno być. Masz rację.
– Ludka... ale ja się boję. Bo ja poważnie... wiesz. I wszystko teraz mówię poważnie.
– Ja też poważnie. Nie wyobrażam sobie, żeby takie rzeczy mówić niepoważnie. Marek,
tyle lat żyję na świecie, a dopiero wczoraj... od wczoraj...
13
Abanowicz mimochodem i bez zastanowienia się, ale dobrze powiedział. Dla Ludki
zaczęła się nowa era w dziejach ludzkości. Kiedy kierownik obozu, ten sam, który w szkole
prowadził PW, zabierał chłopaków na jakieś ćwiczenia albo strzelanie do sęków, Ludka
siadała na pomoście i patrzyła na środek jeziora, tam gdzie się wszystko zaczęło. Sensacja, że
„Ludka i Marek”, trwała krótko, ze dwa dni, potem się z tym oswojono i niektóre dziewczyny
nawet zaczęły wróżyć, kiedy się rozpadną.
Pary obok nich rzeczywiście tworzyły się na dwa kinowe seanse albo na jedną wycieczkę
do poniemieckich bunkrów, a potem rozlatywały się. Ludka nie miała czasu o tym myśleć, bo
tyle przecież miała do myślenia o sprawach wielkich i poważnych. Długie rozmowy
z Markiem – a każda nowa i najważniejsza, zajęcia obozowe, wszystko to pochłaniało ją bez
reszty.
Wymykali się z Markiem wieczorem, już po apelu i po odtrąbieniu ciszy nocnej,
z namiotów, siadali na końcu pomostu, odwróceni plecami do obozu, spuszczali nogi nad
wodę i patrzyli na połyskujące jezioro. Czasami nie rozmawiali wcale, bo nic nie chciało
przejść przez gardło, wszystkie słowa cichły i zamierały, nie były potrzebne, nie miały sensu,
i choćby nawet coś powiedzieć szeptem, cichutko, i tak nie byłoby o tym, co się powiedzieć
chciało, a mogłoby być jak uderzenie kamieniem z procy w lśniącą w słońcu szybę. Kiedy
Ludka wracała potem do namiotu i wślizgiwała się do łóżka, zawsze któraś z dziewcząt się
rozbudziła i pytała żądnym sensacji, choć zaspanym głosem: „No i co, całowaliście się
dzisiaj?” „Nie” – odpowiadała Ludka. „To co wy tam robicie, ofiara jakaś ten Korcikowski,
choć nie wygląda”.
I co tu takiej tłumaczyć? Można było tylko wzruszyć w ciemności ramionami. I nie mieć
pretensji. Bo Ludka nie chciała być niesprawiedliwa i nikogo nierozsądnie potępiać czy ganić.
Chciała być najlepsza na świecie i jakby naprawdę stawała się lepsza, bardziej wyrozumiała.
Żadna dziewczynka nie mogła tego zrozumieć, nie może tego zrozumieć, dopóki sama tego
nie przeżyje. Przecież gdyby Ludce przed dwoma tygodniami któraś powiedziała: „Księżyc
przeglądał się w jeziorze, jakiś nocny ptak krzyczał, że pewnie dostał chrypy, słuchaliśmy, jak
głosy miasta zbliżają się do nas, ryba czasami plusnęła i nasze ręce czuły swoją bliskość” –
Ludka popukałaby palcem w czoło. Po prostu tym rozbudzonym ciekawym jeszcze się to nie
wydarzyło, będą same tak kiedyś siedzieć i przestaną pytać. A może to jest u każdego
inaczej? Wtedy żałowała wszystkich i uważała się za tę jedyną, wybraną, uskrzydloną i czuła
w sobie tyle siły, że w każdej chwili była gotowa na wszystko: stanąć silna naprzeciw słońcu.
Ale dlaczego Marek nie chciał jej pocałować? Przecież poza tym podobała mu się i nie
może chyba być inaczej. Odkrył, dlaczego Ludka przestała się śmiać, i powiedział, że właśnie
przez te lekko wystające zęby pierwszy raz zwrócił na nią tak uwagę. I już długo razem potem
się z tego śmiali. A z tego, że Stefan kazał Ludce obgryzać korę drzewną, to się wprost
zanosili, bo wyobrażali sobie, jak Ludka – staje? siada? kładzie się? – pod drzewem
i obgryza. I powiedział, kiedy pływali w jeziorze i kiedy Ludka miała mokre te swoje czułki,
że te rzęsy są takie dziwne i bardzo ładne. Więc podobała mu się, a nawet nie dotknął jej ręki,
nie było w zwyczaju w ogóle żadne witanie się, stawali koło siebie i mówili „cześć”.
Jednego z tych milczących wieczorów, kiedy siedzieli na pomoście, Ludka powtarzała
w myśli ze sto razy pewne zdanie, aż wreszcie doszła do wniosku, że je umie na pamięć, że
głos jej się nie załamie, że się nie zająknie, i w końcu wykrztusiła:
– Marek, gdybyś chciał mnie pocałować, to ja bym pozwoliła.
– Chciałbym – powiedział, i zrobiła się taka cisza, jakby za chwilę miało się coś
strasznego wydarzyć.
Zbliżył się do niej i dotknął jej policzka. Ludka zamknęła oczy, przejęta tą ciszą
i czekaniem. I nagle rozpłakała się gwałtownie. Wycierał jej oczy rękami i powiedział cicho:
– Nie płacz, Ludka, proszę cię.
A kiedy Ludka na niego spojrzała, miał oczy pełne łez. Więc teraz ona dotknęła jego
policzka i już nie mówili nic. Zdjął tylko sweter i zarzucił jej na plecy.
Pod koniec obozu doszli do wniosku, że nazwą łódź nie jakoś osobiście, tylko
patriotycznie. Bo i tak wiedzą swoje, a to cały świat się miał dowiedzieć, że para młodych (i
w domyśle: dzielnych) Polaków wyruszyła... No, potem się zdecyduje, dokąd wyruszyła i w
jakim konkretnie celu.
Tadeusz Kościuszko był zbyt oklepany. Fryderyk Chopin znany i bez ich łodzi,
o romantycznym generale Świerczewskim pisał nawet Hemingway, wielcy i mądrzy królowie
Polski schodzili na wodę, jeden po drugim, ze stoczni w Gdańsku, mniejszymi nie było się co
chwalić, Kopernik reklamy nie potrzebował – zagwostka była. Ale jak uda im się
zorganizować ekspedycję, nazwa się znajdzie.
Marek był od Ludki wyższy o jakieś dziesięć, piętnaście centymetrów, ale przede
wszystkim starszy prawie o rok. Jak się okazało, chorował w dzieciństwie poważnie i przez
osiem miesięcy nie chodził do którejś klasy. Miał jakieś ciężkie powikłania po anginie, leżał
w szpitalu, ale wyciągnął się i wyrósł z tego. To było od razu widać, w każdej rozmowie, że
on jest od niej starszy i mądrzejszy. Ludka nawet doszła do wniosku, że on jest bardzo mądry
i lepiej żeby studiował elektronikę, bo wtedy miałby większe szansę na nagrodę Nobla.
Archeolodzy dostawali rzadko, chyba w ogóle nie dostawali. A tak, to by było: Reymont,
Sienkiewicz, Curie–Skłodowska dwa razy, Korcikowski. A Balwikówna? To już nie było
takie pewne. Skoro Balwikówna w dziesiątej klasie jeszcze nie wiedziała, nad czym będzie
prowadzić badania? Jak więcej połknie tej swojej biologii, to przecież w końcu musi wpaść na
to miejsce, gdzie coś jest niejasne, niedopowiedziane, mgliste – i ona właśnie popędzi tą
ścieżką. Albo zobaczy tego potwora ze szkockiego jeziora, zbada i opisze. Albo – były jakieś
ni takie, ni owakie wzmianki o chlorofilu poza ziemią? Albo może natknie się na kawałek
zaginionego świata jak w Conan Doylu? Dziwaczne rośliny, niby wymarłe zwierzęta... Albo
około roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego może polecieć w ekipie naukowej na księżyc,
jako powiedzmy jeden z dwóch biologów i cała ekipa dostanie zbiorową nagrodę Nobla...
Wcale jej nie śmieszyły te plany. Każdy zaczynał od zera. Van Gogh miał tylko na początku
puste płótno, a Einstein zeszyt w kratkę, a do czego doszło.
Czasami, kiedy spacerowali z Markiem po lesie albo siadali pod drzewem i ona opierała
głowę o rękaw jego welwetowej koszulki, aż jej się prążki odciskały na policzku, a Marek
trzymał ramię na jej plecach – wierzyła, była pewna, że myślą o tym samym. O tej ogromnej,
nieznanej przestrzeni czasu, która jest przed nimi, i jacy oni tam będą, i jak sobie z tym
wszystkim dadzą radę.
Nie ponawiali tamtej próby z pomostu. Ludka sądziła, że Marek się boi, iż ona znowu się
rozbeczy. Ale nie. Powiedział któregoś wieczoru, kiedy mżył deszcz i siedzieli przykryci
impregnowaną pałatką:
– Bardzo dobrze, że to wtedy powiedziałaś. Bo chłopak jest zawsze w sytuacji cymbała.
– Dlaczego?
– Bo jak chodzi z dziewczyną i chce ją pocałować, to dziewczyna może pomyśleć, że on
z nią chodzi dlatego, że chce ją pocałować. A jak chodzi z dziewczyną i nie usiłuje jej
pocałować, to dziewczyna może pomyśleć, a cóż to za flimon, ofiara losu. Sama widzisz.
– Właściwie to tak. Chociaż inni nie robią sobie tyle kłopotów.
– To nie szermierka, że można wziąć pierwszą z brzegu sztachetę i trenować pod sosną.
– Tak.
– Już jak się nie ma szacunku do innych, to trzeba mieć choć dla siebie – myślał głośno,
a Ludce serce z dumy puchło, że Marek mógłby się nazywać Sawonarola. I że była bez niego
takim smutnym wiatrakiem bez skrzydeł, który stoi w polu, nie wiadomo po co, nikomu
niepotrzebny i pożytku z niego żadnego. Wątpliwa dekoracja. A kiedy wreszcie Marek ją
pocałował, oparła mu czoło o ramię i długo milczeli. Wiedziała, że spotkało ją coś bardzo
pięknego i chciała mu powiedzieć to, o czym myślała w Rydze. Ale jeszcze nie wiedziała, jak
to powiedzieć.
Nic jej nie obchodziły zakłady na obozie: „A ja wam mówię, że oni to mogą dociągnąć do
matury”. „Nie wyciągną, za nic. Jak tak ciągle ze sobą gadają, to co. Nie pociągną długo”.
„Mogą pociągnąć, Korcikowski jest długodystansowiec”. „Stoi”. Ludka puszczała to mimo
uszu, a i Marek nie wyzywał nikogo na pojedynki. Obóz mijał jak jeden słoneczny dzień,
przynosząc wciąż nowe tematy do rozmów, do śmiechu, do wspólnych zamyśleń.
Któregoś popołudnia, kiedy znosili góry chrustu na wieczorne ognisko, z krzaków
wyszedł żwawym kroczkiem pan Kasperski. Wędrował sobie pieszo przez Polskę, a dłuższe
trasy odwalał autostopem. Targał ze sobą witaminę PP – plecak i parasol, prowokacyjnie
przypięty do plecaka rzemykiem. Ubrany był w pumpy i zielony skafander z kapturem.
Wynurzył się tak z krzaczków i zastanowił się:
– Czyżbym już gdzieś widział te osoby? A może to w moim poprzednim wcieleniu?
A kiedy otoczyli go kołem, pochyleni nad mapą, i omawiali imponującą trasę, jaką
przebył, pan Kasperski przyznał się:
Zabłądziłem. Na stare lata zabłądziłem. Przecież trudno przypuszczać, żeby człowiek
celowo pakował się w środek takiego wrzasku. Chyba że zabłądził albo jest niespełna
rozumu, w związku z czym skłaniam się w stronę wariantu pierwszego. Najwyższym
zdumieniem napełnia mnie fakt, że wszyscy są w całości i wyglądają zdrowo pod względem
fizycznym, bo o innym zdrowiu wolę się zbyt pochopnie nie wypowiadać. Dzisiaj będziemy
piekli kartofle, a za kilka dni odbędzie się w naszej ukochanej szkółce pieczenie jednostronne:
ja będę obracał rożen, na którym każde z was będzie się powoli zamieniać w jagniątko, przez
co odwrócimy pewien naturalny proces, bo na ogół jagniątka zamieniają się w barany.
Dziękuję za miłe powitanie.
A wieczorem, kiedy słup ognia buchnął do czubków najwyższych sosen, pan Kasperski
zaintonował:
– Ye, ye, ye, hali–gali!
Śpiewali do północy.
Ludka zawsze – jeszcze w powszechniaku, kiedy jeździło się na kolonie, i na obozie
między ósmą a dziewiątą – zasadzała się mocno w życie zbiorowości, uczestniczyła niemal
we wszystkim, co robili. W tym roku, jak stwierdziła, zasadziła się trochę płyciej, ale też.
Lubiła robić to, czego robić nie umiała, co stwarzało nastrój nowości i wprowadzało element
ryzyka. Zawsze się pakowała do zespołu, który dawał na ogniskach część artystyczną – te– go
roku brała w tym wszystkim udział znacznie rzadziej. Była zaledwie zastępcą szefa, to jest
szefowej namiotu, i tu działała bezbłędnie, a drobnych potknięć czy braku decyzji nie było
widać, Marek też był zastępcą komendanta obozu, „Pewuli”. Marek jakby nie miał tremy
w działaniu, potrafił publicznie się wahać, czego bardzo bała się Ludka. Ale i tak Ludka miała
bardzo dużo pracy, i to rozmaitej. Higienistka obozowa dostrzegła wyrobienie biologiczne
Ludki, jej wiedzę w tej dziedzinie i zwaliła na Ludkę pogadanki z młodszymi dziewczętami.
Poza tym Ludka musiała rozstrzygać około dziesięciu sporów dziennie z serii „to jak ja jej
powiedziałam, to ona mi na to powiedziała”, takich, które nie nadawały się do roztrząsania
przez komendanta ani Radę Starszych Obozu.
Znaczne oddalenie od miasteczka i okolicznych wsi nie sprzyjało realizacji ich
szczytnych zamierzeń. Raz poszli zrywać jabłka w PGR, ale kierownik, młody inżynier
rolnik, załatwił ich.
– Najmilsi bracia. Odpalam wam dziesięć skrzynek jabłek w zamian za zobowiązanie, że
nie zechcecie więcej pomagać nam w pracy. Niech ktoś tu podpisze. I weźcie sobie dwie
bańki kwaśnego mleka. Nie fatygujcie się z odwożeniem skrzynek i baniek, nasz kierowca
zabierze, jak wam przywiezie warzywa.
Tu był więc klops, przez chłopaków naturalnie, którym jabłka, jak już mieli pełne
brzuchy, kojarzyły się wyłącznie z Wilhelmem Telem. Potem dzielni warszawiacy chcieli
regulować ruch na ulicy miasteczka, ale komendant milicji im wyjaśnił, że jak nie ma targu,
to jeden sierżant i tak na rynku tylko się opala, a jak jest targ i dużo furmanek, to już lepiej,
żeby oni się do tego nie mieszali.
Potem znowu chcieli odczytywać głośno turystom z przewodnika, to co było tam
napisane o kawałku baszty, ale kiedy Karwińska niemal wyuczyła się na pamięć jednej
stronicy i przy dybała szczęśliwie ze siedmiu słuchaczy, z baszty wyszła konkurencja nie do
pobicia – upiór w czerwonym ubraniu i masce, istny Belphegor, który po bliższych
oględzinach okazał się Jackiem Rachwalskim. Najpierw było dużo śmiechu, upiór pozował do
zdjęć, a potem przyszła jakaś pani i podziękowała im za pomoc stanowczo, choć uprzejmie.
I Rachwalski na etacie upiora występował już tylko na obozie i raz na ognisku.
I tak więdła ich inicjatywa i marniała w oczach. Jeszcze chcieli reperować kajaki w LZS,
ale jakiś ciężarowiec w czarnym kostiumie kąpielowym podziękował im za koleżeńską
pomoc słowami: „Stleń się, synu”, więc się na LZS obrazili i już nie wypożyczali od nich
rowerów, i nie chodzili do klubu ciężarowców, choć ciężarowcy mieli magnetofon i taśmy
z Beatlesami.
Nie, to nie, postanowili się zająć swoimi sprawami i nie przyczyniać na siłę do dobra
ogółu. Łatwo było pani Mareszowej mówić w klasie, żeby starali się być użyteczni, jak tu ani
powodzi, ani gradobicia, ani pożaru lasów nie było choćby na lekarstwo. I tak obóz się
kończył, a oni absolutnie nie mieli się czym wykazać. Fiasko.
Ale pewną swoją satysfakcję mieli. Były to ogniska. Na pierwszym, poza obozowym
towarzystwem nie było zbyt wielu gości, ale potem ich sława rozeszła się daleko po lesie
i okolicy i zaczęły przychodzić tłumy. Liczba artystów także rosła, zespoły ćwiczyły taniec,
śpiewy chóralne, soliści wydzierali się od rana pod co drugą sosną, struny w gitarach nie
pękały tylko najwyższym wysiłkiem woli. Ludka śpiewała w chórze i dwa razy zapowiadała
z Karwińska na spółkę poszczególne numery. Repertuar Beatlesów powodzenie miał mizerne,
natomiast wszystkie ballady z warszawskich przedmieść robiły furorę i po takim „Felku
Zdankiewiczu” czy „U starego Joska” oklaskom nie było końca. Nawet ciężarowcy nie
wytrzymali i przychodzili. Skecze, „żywe obrazy” czasem układali sami. Najlepsze były
zmagania Barona i Świętego na spluwy, pięści i intelekt, zamieszani w to byli synowie
starego Cartwrighta, później zjawiał się kapitan Kloss, zaprowadzający ład i porządek,
w końcu doktor Kildare opatrywał rany, a pani Matysiakowa opłakiwała trupy. To bisowali,
takie miało powodzenie, wszyscy znali bohaterów, tyle, że każdego z osobna. A tu mieli
wszystkich razem i w tak wspaniale zrobionych kostiumach, ze każdego rozpoznano
natychmiast. Najtrudniej było z aureolą nad głową Świętego, ale w końcu Makowski z byłej
dziesiątej wystąpił w wianku z polnych białych kwiatków.
Z żalem myśleli, że w przyszłym roku obóz będzie gdzie indziej i że zostawią tak wierną
i dobrą publiczność.
14
– Pojutrze do szkoły – powiedziała Ludka.
– Pojutrze – przytaknął Marek.
– Tak to wszystko szybko się skończyło.
– Ludka, nic się nie skończyło!
– Tak. W przyszłym roku pojedziemy na obóz?
– Może na autostop.
– Wspaniale! Tylko czy mi wydadzą książeczkę?
– To poczekamy. Lepiej ułożymy sobie trasę. Przemyślimy sobie wszystko dobrze.
– Autostop! – powiedziała Ludka z rozmarzeniem w głosie. – Marek, ty masz cudowne,
genialne pomysły.
– Tylko mało odkrywcze. Cokolwiek wymyślę, już ktoś wymyślił przede mną.
Szli od przystanku tramwajowego w stronę domu Ludki. Ludka pomyślała, że
przypominają tych śpiewaków w operze, którzy wykrzykują: „Więc śpieszmy się, więc
śpieszmy się!” – i stoją w miejscu energicznie przytupując nogami.
Trudno było się rozstać, może na całe popołudnie. Ludka bardzo chciała zobaczyć
wszystkich, i mamę, i ojca, i Stefana, i Elizę, i Jacka, ale prosiła ich w liście, żeby nikt po nią
na dworzec nie wychodził. Że to bardzo ważne. Stefan widocznie zrozumiał, jakie to ważne,
i sterroryzował rodzinę, bo nikogo na dworcu nie było. Po Marka wyszła jego mama, ale
Marek ją wsadził w taksówkę pod pretekstem tłoku w tramwajach. Jego mama uśmiechnęła
się, zabrała do taksówki jego plecak, a potem, kiedy już Marek stał z Ludka, a taksówka
ruszała, machnęła do Ludki ręką. Ludka czuła, że się straszliwie rumieni, i udała, że
zawiązuje sznurowadło u trampek. Zorientowała się potem, że zachowała się jak dziecko, ale
już było za późno. Droga od przystanku do domu była stanowczo za krótka.
– Tak, najpierw zjeździmy Polskę.
– Wszystko.
– Wszystko.
– A potem?
– Potem też wszystko.
– Ustalimy trasy na globusie.
– Mam atlas.
– Ten duży?
– Tak. Ciekawe jak oni wydali Afrykę.
– No, faktycznie.
– Mieli zagwostkę.
– Będziesz do mnie przychodził?
– No pewnie. A rodzice?
– Są w porządku. Kądzielskiego tylko nie trawią.
– Niezahartowani mogą zemdleć. Sygnet kupił jednej z namiotu „Koników Polnych”
– Nie gadaj.
– Słowo. Z oczkiem jak guzik od jesionki.
– Wzięła?
– Wzięła. I kupiła mu nożyczki.
– To morowa.
– No. Z refleksem.
– Jak to będzie? – zapytała Ludka. – W szkole?
– To jest naprawdę, Ludka? Ten obóz? U ciebie? I to wszystko?
– Naprawdę...
– To jest najważniejsze.
– Mama stoi w oknie – Ludka kiwnęła ręką – muszę iść. Daj torbę.
– Klawa jest. Odeszła od okna. Masz, weź totem z mojego namiotu – podał jej
wyrzeźbionego z drzewa jastrzębia.
– A ty weź mój na pamiątkę. Sowa. Ptak mądrości. Wywalczyłam. Będziemy w zimie
składać pieniądze na autostop.
– Nie martw się tym. Mówiłem, że firmę prowadzę. Zawsze mam na wakacje.
– Ja też chcę. Będę odkładać, żebyśmy nie musieli z głodu kraść kaczek.
– Tym się nie przejmuj. Tylko trasę sobie obmyśl. Puszczą cię z domu?
– Jakby mama kwękała nawet, to brat mnie puści. Wierzy mi. Idź pierwszy. No raz, dwa,
trzy...
– Ty idź pierwsza. Może jutro poszlibyśmy do kina?
– Pójdziemy.
– To jutro przyjdę tu o szesnastej. Odprowadzę cię jeszcze do drzewa.
– No, to chodźmy, bo mama jednak się czai za firanką.
– Nie, no naprawdę musimy... Do widzenia, Ludka... Jutro o szesnastej.
– Cześć.
– Cześć.
Jesień w tym roku zaczynała się wcześnie i już przeżerała rdzawą żółcią liście topoli, ale
kiedy Ludka podniosła głowę, nawet te liście były dziś zupełnie inne – całkiem różowe.
Obory, 1967