HALINA SNOPKIEWICZ
SŁONECZNIKI
Małgorzacie
13 grudnia 1948 r.
Jestem dzieckiem grzechu. To nieprawda, ale dobrze brzmi. Trzeci raz zaczynam
prowadzić pamiętnik i trzeci raz umieszczam to zdanie na początku. Wnosi ono powiew
romantyzmu, - którego tak brak W moim obecnym życiu. Wprawdzie nie robię już dramatu z
konieczności chodzenia do szkoły. Przeciwnie, Tylko dzięki budzie trzymam się. Ale z
rozrzewnieniem wspominam' czasy, kiedy uczyłam się sama. Nazwałam się wtedy „K, E. L.”
- co znaczy Komisja Edukacji Lilki. Doskonale mi to szło. Za okupacji, w tak zwanej
Generalnej Guberni, były szkoły bez historii i geografii. - Poza tym wiodłyśmy z mamą
koczownicze życie, zmieniając miejsce pobytu kilka razy w roku. Mama zdobyła dla mnie
komplet przedwojennych podręczników, od klasy I do VII, resztę problemu zostawiając mnie.
Wypracowałam sobie własne metody nauczania. Się. Przede wszystkim utworzyłam tę
jednoosobową. komisję i naszkicowałam plan działania. Na przykład rok 1944 był Rokiem
Geografii. Były Lata Języka Polskiego, w tym - co niech na wieczną chwałę zapisane mi
będzie - Miesiąc Gramatyki. Mama czasami, raz na dwa lata, urządzała mi dyktando. Jednak
odległość między jednym a drugim takim sprawdzianem wiadomości sprawiła, że dyktowała
mi ciągle to samo: „Kruk krukowi oka nie wykolę. Pracowita córka piele od rana ogórki.
Stróż Józef poszedł po wodę do źródła. W tych drzwiach jest popsuta zasuwka”. Itp.
Długo byłam na bakier z interpunkcją. W zdaniu: „Pies wierny przyjaciel człowieka
nie opuszcza go w złej doli”, przez trzy kolejne razy stawiałam przecinek po przyjacielu,
zamiast po psie i człowieku. W czasie kiedy Komisja kazała mi przerobić Nieboską Komedię
Krasińskiego, dowiedziałam się dopiero, że czasownik odpowiada na pytanie „Co robi?”.
Gdyby to pytanie było w bezokoliczniku, nigdy bym na nie nie odpowiedziała.
Kiedy Polska została wyzwolona, okazało się, że nie było Dnia Matematyki. A tu
należało zdać do jakiejś klasy. Przyjechał wujek, żeby obiektywnie stwierdzić, do której
powinnam ryzykować egzamin. Wyjechał smutny, zostawiając o mnie opinię: „Ona jest
zwichnięta. Pojęcia nie mam, co z nią należy zrobić”. Mama powołała do mojej biografii miłą
nauczycielkę, która, przerażona i zaszokowana, w ciągu trzech miesięcy usiłowała przerobić
ze mną program szkoły powszechnej i uporządkować samodzielnie nabyte wiadomości.
Podczas gdy z języka polskiego kończyłam właśnie gimnazjum, z historii byłam na
uniwersytecie, a z geografii mogłam robić pracę naukową, z matematyki kwalifikowałam się
do II podstawowej. „K. E. L.” do głowy nie przyszło zasilanie mózgowia prądem
elektrycznym czy też jakimikolwiek kwasami, zasadami lub solami. Przyrodą było tylko to,
co mnie otacza, i byłam bardzo zdziwiona, kiedy to okazało się także przedmiotem.
W końcu zdałam do siódmej klasy. Nie miałam innego wyjścia - pozbawiona
cenzurek. Ta różnica w poziomie wiedzy została mi. chyba na zawsze. Potem przeszłam do
nowo utworzonej klasy ósmej. Moje a r y t m e t y c z n e wciąż wiadomości poszerzyłam
zaledwie o znajomość rzymskich cyfr. Po ósmej (dowiedziałam się tylko, co to jest procent, a
co kapitał) przyjęli mnie bez egzaminu do trzeciej gimnazjalnej. Przebrnęłam jakoś, chociaż
musiałam dorobić łacinę, którą ci wszyscy normalnie się edukujący przechodzili
systematycznie. I tu przy pomocy Calvusa; odkryłam, że mam językowe zdolności.
Dwa tygodnie tylko chodziłam do niego na lekcje, a po czterech .miesiącach byłam
najlepsza w klasie. Z łaciny, oczywiście. Dla dopełnienia nieszczęść w tej ósmej uczyłam się
francuskiego, a w mojej obecnej szkole jest tylko angielski i niemiecki. Wybrałam angielski,
zwłaszcza że kiedyś tam, dawno, zaczęłam poznawać ten język. Z chaosu więc do siódmej, z
siódmej - aż dziw, jak prawidłowo - do ósmej. Z ósmej do trzeciej, ale za to z trzeciej do
dziewiątej. W ubiegłym roku była reforma szkolnictwa i stąd taki galimatias. Żeby nas nie
skrzywdzić, to znaczy tych, którzy kończyli III gimnazjalną, dołożyli nam literę „a” dla
odróżnienia od tych, którzy do dziewiątej zwykłej przechodzą z ósmej. My mamy jako ostatni
rocznik dostać „małą maturę”. Tak, ale w dziesiątej już wszyscy się zrównamy. Obecnie
chodzę do IX a. Z lekceważeniem patrzymy na tych z dziewiątych bez „a” i diabli nas biorą,
że smarkateria, razem z nami dojdzie do matury.
To wszystko, mimo, że skomplikowane, nie byłoby najgorsze, ale wieść niesie, że
zrobią popołudniówki. To byłaby tragedia. W ten sposób z naszej szkoły odszedłby najlepszy
element, to jest partyzanci. Oni, gdyby me wojna, byliby już na studiach. Są zupełnie dorośli i
wiedzą, czego chcą. W każdym razie nie chcą popołudniówek i dwóch lat w ciągu jednego
roku. Przywykli do naszej klasy. Mają tu swoich ordynansów i sekretarki. To bohaterowie.
Walczyli z Niemcami. Byli w Armii Krajowej, w Armii Ludowej i jeszcze w innych
organizacjach. Ja o nich myślę nieco inaczej niż reszta klasy, ale cóż robić. Nie każdy z nich
pojął, że wojna się skończyła. Przyszli do szkoły „na tymczasem”, w braku innych zajęć.
Ciągle czekają, że coś się zacznie się dziać i oni znów wystąpią w glorii wojennej sławy.
Mnie lubią. Zwłaszcza Hindus. Nie tak za darmo. Odwalam za niego wszystkie domowe
wypracowania i robię mu ściągi na klasówki z polskiego. Czasami oddaję im śniadanie. ale
terroryzować się jak inni nie pozwalam. Igorowi, który wyjął grzebień i kazał mi się czesać,
powiedziałam wprost:
- Odwal się, bałwanie.
Wyrwałam Dyzia spod ich wpływu. Biedny Dyzio przez cały rok nosił Hindusowi
teczkę do szkoły i z powrotem. To ostatecznie legalna szkoła, a nie żaden las. Mimo że tacy
gruboskórni i żerują na naszym dla nich podziwie, są cudowni. Jeszcze, tydzień temu, kiedy
Brukiew wyrwała Hindusa do odpowiedzi, Igor krzyknął:
- Nie strzelaj, sierżancie, nie strzelaj! To sprawa sądu wojennego!
Brukiew przyzwyczaiła się już do znacznie gorszych wystąpień, nie zareagowała więc.
Najwyższy stopień wojskowy ma wśród nich Igor. Był zdaje się podporucznikiem AK. Ale
wcale przez to nie jest najmądrzejszy. W ogóle oni się uczą, pożal się Boże. Mają fioła, chcą
wojny albo przynajmniej jakiegoś powstania. Myślę, że nie tyle z przekonania, ile z braku
chęci do .nauki czy pracy. Dyrektor mówi, że są wykolejeni, ale co z nimi zrobić, muszą
skończyć szkołę. Podobno mają na nas zły wpływ i przede wszystkim - dlatego powinni
przejść do popołudniówki. Ja tego nie zauważam i w ogóle „złe wpływy” nie trafiają mi do
przekonania. Mam głowę czy nie?! Nawet Brukiew musiała przyznać, że tak. Powiedziała:
- Ty, Lilka, masz szaloną głowę.
Jakakolwiek, by była, dobrze, że jest. Natomiast nie mam biustu. W tym miejscu jest
wyłącznie klatka piersiowa. Jestem długa i cienka. Mój tułów z ziemią łączą dwie żałosne,
pajęcze nóżki. Idąc na szkolną zabawę kładę dwie pary pończoch, w tym jedne bez względu
na porę roku - wełniane.
Przezywają mnie „Nitka”. Niby to pieszczotliwie, a nie zamierzona złośliwość; ale tu
mogę się. przyznać. Boli. To ludzie wyprani z wyobraźni. Mogliby mnie widzieć taką, jaka
pewnie będę za rok czy dwa.
W Zbyszku zakochałam się także dlatego, że kartka, którą mi przysłał, zaczynała się
od słów: „Dziewczyno o kasztanowych włosach”. Moje włosy nie mają określonego koloru,
W ogóle niewiele wspólnego z kasztanem. Patrzyłam w lustro pod słońce, w dwa lustra,
oglądałam się przy świetle. To niestety tylko poetycka przenośnia, ale dowodzi, że Zbyszek
umie na mnie patrzeć.
Nie mogę tego powiedzieć o sobie. Ja widzę w nim cały świat, a przyznajmy, już tylko
biedna planeta Ziemia nie składa się wyłącznie ze Zbigniewa Sikorskiego A świat?
17 grudnia 1948 r.
Aktualnie chcę być traperem w Kanadzie. Wróżba przeprowadzona w dzieciństwie, o
której kiedyś napiszę, głosi, że zostanę pisarką. Odpowiada mi to. Wiem, że pisarz okrada
swoje życie osobiste. Każde wrażenie winno mu służyć jako część tematu. Musi dawać swoje
życie innym, wymyślonym przez siebie osobom. Tak więc ja, mając ambitne plany, winnam
być wszystkim. Nawet złodziejem, jeśli zajdzie potrzeba. Mani w tym pewną wprawę.
Gdybym musiała zjeść na raz wszystkie jabłka, jakie ukradłam z cudzych sadów, pękłabym
jak legendarny smok po wypiciu wody z Wisły.
Odkąd sięgam pamięcią, zawsze miałam piątki z polskiego. Nawet wtedy, kiedy sama
sobie wystawiałam świadectwa. Pisałam na kartonie: „Lidia Sagowska opuściła dni szkolnych
365 i mimo to została promowana do następnej klasy”. A te moje wypracowania! Zadałam
sobie raz temat, który winien być wzorem dla Mańci na klasówki: „Porównanie starego
Boryny z Janem Kiepurą”. Przy czym, jako osoba nie tak całkiem zwariowana, ograniczyłam
pracę do jednego zdania: „Takiego porównania nie da się przeprowadzić”.
Redaguję gazetkę klasową, niestety ograniczają mój rozmach, każąc mi pisać na
konkretny temat. Pracuję także nad powieścią, ale o tym - sza.
18 grudnia 1948 r.
Tego się nie da ukryć, kocham się w Zbyszku. Spadło to na mnie jak piorun. Nie mam
wprawdzie ochoty pisać, jaki był dalszy ciąg wspomnianej kartki, ale Uczciwość ryczy we
mnie lwim głosem: „Dziewczyno o kasztanowych włosach, przyjdę do Ciebie o szesnastej.
Przygotuj obraz wsi polskiej na podstawie Żeńców Szymonowicza”. Przygotowałam, bo już
od dawna byłam trafiona. Zbyszek chodzi do X klasy.
Wszystkiemu winna koedukacja. Gdyby nie chodził do naszej szkoły, nie
zakochałabym się. On naturalnie na mnie gwiżdże, ale ja nie rezygnuję. Mój wiek nie gra tu
roli, mam przecież czternaście lat. On ma taką piękną śniadą cerę i kolorki. I oczy czarne,
błyszczące jak węgiel. Udaje dziecinnego. Chyba nigdy nie był zakochany.
Jeśli to prawda, że pierwsza miłość jest najsilniejsza, to piękne życie mam przed sobą.
Do śmierci nieodwzajemnione uczucie, bo wątpię, żeby tu czas mógł coś zmienić. W
nieszczęściu tracę rozum. On się interesuje tą idiotką Stefka. Stefka jest bardzo ładna, z
przykrością to muszę stwierdzić. Tak, ja jestem podobna do czarnej nitki, ale mam
najpiękniejsze rzęsy w całej szkole. I też są tacy, co o mnie mówią: „Jaka ładna
dziewczynka”. Dziewczynka. Poza tym chcę być oryginalnie brzydka. Uroda to rzecz
pospolita.
Jestem dziś usposobiona do rozpamiętywania chwil spędzonych ze Zbyszkiem.
Pierwszy raz w życiu zobaczyłam go na korytarzu. Stał z kolegami koło sali gimnastycznej.
Przeszłam obok, a on powiedział z lekceważeniem:
- To z tej nitki Mańcia kazała nam brać przykład?
Właśnie w tamtej chwili zakochałam się na śmierć i tycie. Trzęsłam się na lekcjach z
wściekłości, która już była miłością. W każdym razie mam pierwszą realną korzyść z nauki;
Dzięki temu, że Mańcia przeczytała im na lekcji moje wypracowanie, a to w celu upokorzenia
ich, Zbyszek Zwrócił na mnie uwagę. To była zrazu taka pogardliwa uwaga, lecz na początek
wystarczyło. Zaczął mi się uważniej przyglądać, no i dostrzegł (on jeden) kasztanowe włosy.
Chłopcy zawsze otaczają mnie kołem, szczególnie jak jest trudna praca domowa z
polskiego, ale nie mogę tego uogólniać. Naprawdę lubią mnie. Mimo że jestem uczynna,
często odmawiam odwalania za nich roboty. Mówię: „Nie mam czasu” i śledzę reakcję. Jeżeli
któryś powie: „Świnia jesteś!”, obrażam się na dwa, a czasem trzy miesiące. Ani słowa,
dopóki mnie nie przeprosi. Natomiast jak na odmowę jęknie boleśnie i powie: „A. tak na
ciebie liczyłem”, waham się trochę, tak dla dodania sobie ważności i piszę jeden temat,
czasami aż w siedmiu wersjach. To dla mnie dobra gimnastyka umysłowa, bo muszę mieć na
uwadze ich możliwości polonistyczne, żeby się Mańcia nie zorientowała, iż praca wprawdzie
jest samodzielna, ale coś nie pasuje do „niżej podpisanego”.
Przyznać muszę, że miałam opory, tak łatwo się godząc na pracę za Zbyszka. Nie
chciałam, żeby widział we mnie tylko „Caritas”, za darmo wydający porcję zupy. Należy
jednak od czegoś zacząć, a to był jedyny punkt, przy którym mogłam się zaczepić. Poza tym
imponuje mi, że uczniowie ze starszych klas zwracają się do mnie o pomoc.
Obserwowałam kiedyś Zbyszka. Rozmawiał z kolegami o matematyce. Mówili z pasją
i dyskutowali o rzeczach wybiegających daleko poza program. Tyle to nawet ja potrafiłam
złapać, Poczułam, jak do serca wchodzi mi miękko ostra igła zazdrości. Nigdy przy mnie nie
rozbłysną tak jego oczy. Nigdy ze mną nie będzie mógł tak mówić. To jest fizycznie
niemożliwe, żebym ja pojęła matematykę, żeby ta ponura nauka stała się jakąś płaszczyzną
naszego porozumienia. Kocham go, ale nawet dla niego nie potrafię się zmusić do
zrozumienia tajemnicy trójkąta. W dodatku suknia tak na mnie smutnie wisi, jak na wieszaku.
Czy mam więc wybór? Ja nie tylko za niego piszę, ale także czytam, robię mu punkty i
streszczenia. Powiedziałam:
- Powinieneś podciągnąć mnie z matmy, nie uważasz?
Chodziło o to, żeby być z nim. Zgodził się, ale to stracona sprawa, zrobiłam błąd. On
jak tylko się dorwie do takich na przykład pierwiastków, to już nic nie widzi. Jacy to dziwni
ludzie są na świecie. Usiłuję wtrącić coś na inny zupełnie temat, ale on wtedy:
- Jeśli zrozumiałaś, to powtórz.
Niekiedy coś bezmyślnie powtarzam, żeby się nie pogrążać w jego oczach i
natychmiast o tym zapominam. O wiele lepiej się czuję, jeśli ja mu wtłaczam do głowy
polski. Ciągnę:
- I tak zakochany poeta, samotny i cierpiący, sięga po pióro. Jak myślisz? Co można
napisać w takiej sytuacji? Powiedzże, baranku!
- Pewno wiersze - odpowiada geniusz matematyczny.
- Ale jak byś te wiersze nazwał? Co to za rodzaj? - dręczę go.
Cisza.
- Liryki - wyjaśniam. Miłosne liryki.
Oczy Zbyszka wykazują bezgraniczną głupotę. Stają się okrągłe i naiwne. Gdyby
uczucie do niego nie zaciemniało rui spojrzenia, wiedziałabym, jak go nazwać. Podobam się
sobie. Nie jestem rozmazana pannica. Sentymenty trzeba: trzymać za uzdę, jak młodego
konia. Szłam kiedyś z Lidką do teatru i Zbyszek z kolegą doszli do nas. Zbyszek powiedział:
- Lidka i Lilka, trzeba was jakoś ponumerować.
Oburzyłam się, bo miałam być „Nr 2”.
- Lilka to Lilka - powiedziałam twardo. - Ty lepiej zobacz, jak są ponumerowane
strony w literaturze Chrzanowskiego.
A mdlałam z miłości. Jeśli już mam być dla niego numerem, to pierwszym. Tak.
Żeby nie konieczność przelezienia do następnej klasy! Miałabym więcej czasu na
wszystko. Nie przemęczam się nauką, na pewno nie, ale zawsze trzeba i kołnierzyk przyszyć,
i o zeszytach pomyśleć, i jeśli matma wypada na pierwszej lekcji, przyjść wcześniej, żeby
zdążyć przepisać.
Nie potrafię wyrazić, jak się kocham w Zbyszku. Całym sercem. Byłoby ładnie,
gdybym mogła, napisać: Całym sercem i umysłem. Niestety. Mój umysł krytykuje to serce.
Zbyszek przyszedł kiedyś do mnie i - nieszczęście - nie było mnie w domu. Mama przyjęła go
w kuchni. Napisał kartkę, że chciałby się ze mną spotkać w sprawie wypracowania o
Barbarze Radziwiłłównie.. Mama musiała, widzieć, jak pisał tę kartkę. Zrobił byka. Zapytała
wtedy:
- Czy pan się chce spotkać - z Lilką przez „de” czy przez „te” - bo napisał spodkać.
Mam żal do mamy. Jakże musiał się głupio czuć, biedaczek. Prawda, że miłość
powinna iść ramię w ramię z ortografią, ale to była cudza korespondencja. To właśnie mama
nauczyła mnie, że nie wolno czytać listów nie do mnie adresowanych. I jak do tej pory, nigdy
nie naruszała tych zasad. A dostałam już dwa listy miłosne i nawet nie zapytała od kogo.
Pękałam ze złości, bo bardzo się chciałam pochwalić przed kimś dorosłym. Mama uważa, że
to są głupstwa i wobec tego szkoda na to czasu. Mamie w ogóle szkoda dla mnie czasu.
Jedyny czas, który ja uważam za stracony, to lekcje matematyki i fizyki.
Gdyby kiedyś Zbyszek się we mnie zakochał, nie będziemy razem pracować, nie
będzie nas łączył wspólny cel. Trudno pomyśleć, żebyśmy na przykład razem napisali
książkę. W opracowaniu podręcznika matematyki nie byłabym w stanie odegrać nawet roli
sekretarki, ą znów ambicja nie pozwoliłaby mi przygotowywać mu papier,, i ołówki. Miłość
jednak nie wybiera.
Tak sobie tu piszę 'i piszę, a lekcje leżą i leżą. Można „spotkać” pisać przez „d” i mieć
piękne loczki nad czołem. I piękny głos. Zbyszek śpiewa w kwartecie szkolnym. Ładnie
chłopcy śpiewają, cóż kiedy cały czas patrzę na Zbyszka jak głupia. Każdy dźwięk muzyki
przywodzi mi jego na myśl. Ach, jak ja sobie z tym poradzę. Myślę i myślę, i nie mogę
wyciągnąć żadnych wniosków. Zbyszek robi, co może, żeby mi dokuczyć, a jego kolega
powiedział mi:
- No to Zbyszek Wpadł, wiesz? Mówi tylko o tobie.
Nie wierzę. Co to za pośrednictwo. Gdyby mu zależało, abym się dowiedziała o jego
zainteresowaniu, dałby mi to jakoś do zrozumienia.
- Nie pocieszaj mnie. Sama pilnuję swoich spraw - odparowałam.
Nie mam doświadczenia w tej kwestii, dlatego trudno mi się zorientować, jak stoją
moje akcje. Na przykład na próbie Wieczoru Mickiewiczowskiego staliśmy razem przy oknie.
Nagle on pyta:
- Czy stoisz tu ze mną z miłości, bo już cała szkoła mówi, że się we mnie kochasz?
Może mi mowę odjęło, co? Akurat! Już Tales na matmie stwierdził: „Ty Sagowska,
masz trochę tupetu, żeby takie bzdury mówić tak pewnym głosem” Powiedziałam do
Zbyszka:
- Robię to tylko dla ciebie, bo wiem, że moje towarzystwo sprawia ci przyjemność.
I odeszłam, jakby on był dla mnie pyłkiem, on, który jest całym moim życiem. W trzy
dni. później przyszedł do mojej klasy, niby po literaturę. Wszyscy rzeczywiście wiedzą o
mojej beznadziejnej miłości. Patrzyli, jak się zachowam. Niedbale wyciągnęłam książkę,
podałam mu szybko i powiedziałam: „Zmiataj!”, nie patrząc nawet w jego kierunku. Dobrze
to chyba wypadło i musiało zrobić na nim Wrażenie, bo zabrał mi szalik. Chce mieć coś
mojego. Ja bym. mu dała wszystko, nawet encyklopedię, do której mamie nie wolno zajrzeć,
tak jestem do niej przywiązana. Uznałam, że nie należy zbyt szybko ulegać, więc kazałam,
aby mi natychmiast zwrócił szalik. Trzeba mieć dumę i jeśli nawet, ma się duszę niewolnicy,
nie wolno robić z niej wierzchniego okrycia.
- Oddaj mi szalik, i to już - powiedziałam.. -
- Jak chcesz go mieć, to przyjdź do mnie do domu.
Ho, ho, bracie! Postanowiłam być agresywna w stosunku do mężczyzn. Poszłam z
Lidką. Mama Zbyszka dała' nam. budyniu z sokiem malinowym, co mi na tyle - poprawiło
samopoczucie, że - powiedziałam do niej:
- Zbyszek jest miły, szkoda tylko, że się, popisuje.
- On cię bardzo lubi i mówi,, że jesteś ładna,, wiesz?
I kto by się w tym wszystkim rozeznał? Chciał mi oddać ten szalik. Wtedy coś. się we
mnie załamało.
- Możesz go zatrzymać - rzekłam.
Ostatecznie miłość wymaga wyrzeczeń. A szalik: był piękny, puszysty i pastelowy.
Nawet mi powieka nie drgnęła. Serce waliło nieprzytomnie. Zbyszek. Zbyszek jest' śliczny,
ale przecież nie kocham go za urodę. - To byłoby niskie.
23 grudnia 1948 r.
Nie ma lekcji, mam więc dużo czasu. Przeszłam koło Zbyszka pozornie obojętnie i
udałam, że nie słyszę, kiedy powiedział: „siemasz, Lilka”. Hindus' odprowadził mnie ze
szkoły. To jest wydarzenie i kto nie zna stosunków w naszej klasie, nigdy nie zrozumie, jaka
byłam dumna. Kazałam mu nieść moją teczkę, już choćby tylko z zemsty za Dyzia.
- Zabiorę cię dziś do kina - powiedział niedbałym tonem.
- Zabrać to ty możesz buty do szewca - zdenerwowałam, się. - Mnie możesz tylko
zaprosić i jeśli nie będę miała nic innego do roboty, to pójdę.
- A masz co innego do roboty? - spokorniał.
- Mam - odparłam niezgodnie z prawdą.
Możliwe, że Hindus zastrzelił dwóch Niemców, cześć mu za to i chwała, ale co to za
tony wobec kobiety. Jeszcze w klasie mogłoby ujść.
- Ci Niemcy to byli w obronie własnej, co? - zapytałam niewinnie.
- Wy, smarkacze, tego nigdy - nie zrozumiecie.
- No to dowiedz się, że ja, tyle lat od ciebie młodsza, uważam was po prostu za
gówniarzy. Gdybyśmy w czasie okupacji mieli odpowiednią liczbę lat, także walczylibyśmy.
I pomiatanie nami tylko z tego powodu, że w pieluchach nie przyjmowali do konspiracji,
uważam za świństwo. Strzelać: to cię może w tym lesie nauczyli, ale to wszystko.
Przechwalacie się beznadziejnie. To jest szczeniackie. Mnie: już spadły łuski z oczu i widzę
was takich, jakimi jesteście obecnie, A sam wiesz, co. mam na myśli. Warn się - w głowie
poprzewracało. Wiesz, że się nigdy nie podlizuję profesorom i często wasze winy biorę na
siebie, ale Hindus, żmiłujże się, co z wami będzie? Profesorzy się nad wami litują, czy ty się
nie wstydzisz? Każda wasza trójka przejmuje mnie wstrętem. -
Tak mu powiedziałam. Już dawno miałam na to ochotę.
- Zda się, spokojna głowa - odrzekł. - A swoich trójek jakoś nie przypominasz. Nawet
tych z minusami.
- To są normalne tróje i mnie nikt dla zasług nie przepuści do dziesiątej, to jest różnica
- moja trójka i twoja trójka. Gdybym ja zrobiła cokolwiek, co wyróżniałoby mnie z
przeciętności, możesz być przekonany, że nie wystawiałabym, tego na pokaz. Ciągle
wierzyłam, że jesteś niegłupi chłopak.
- Skądże ty jesteś taka mądra, co?
- Hindus, jestem okropnie głupia, ale wasze zachowanie mnie razi. Jak przyszłam do
budy, to się prawie do was modliłam, pamiętasz. Przeszło mi.
- Jak ci przeszło, to chodź, coś ci pokażę.
Zaprowadził mnie do swojego ogródka i wykopał skrzynkę. Pełna rewolwerów.
Musiałam mu przysiąc, że nikomu nie powiem. Muszę być tchórzem podszyta, bo całą noc
potem śniła mi się milicja. Żałuję, że o tym wiem, bo nie jestem pewna, czy wytrzymałabym
śledztwo, gdyby mnie wzięli na badanie. Ale dałam mu. słowo, że nic nikomu. Dotrzymam;
Choćby mnie torturowali. Zresztą, nie mam innego wyjścia, bo jakbym coś wypaplała, to
Hindus mnie zabije. Milczenie to więc moje życie. Taki. z niego twardy junak. On jest
fascynujący. Ma najpiękniejsze oczy na świecie. Szkoda, że jest niemoralny. Takie czarne,
ogromne oczy. Zaimponował mi. Nie poszłam z nim tego dnia 'do kina. W ogóle byłam do
niczego.
- Nie, to nie - powiedział.
Później dowiedziałam się, że był na jakichś imieninach i pił wódkę. Postanowiłam go
ratować. Napisałam mu kartkę na biologii: „Wybierz - wódka albo przyjaźń Lilki”. Odpisał
„Wódka' jest wierną, a kobiety płoche”. Czego się nie robi dla zawrócenia człowieka ze złej
drogi! Napisałam znów: „A nie będziesz pił i palił? Wtedy się przekonasz, że nie wszystkie”
Odpisał: „A kochasz mnie ?'' Postawił około dwudziestu znaków zapytania. Wobec takiego
obrotu sprawy, nie mogłam go dalej ratować. Mam Zbyszka (?) i moją miłość. Jeśli Hindusa
nie stać na rzucenie okropnych nałogów przez sympatię do mnie, to niech się już sam o siebie
martwi.
Nie zajmowałabym się więcej tym straceńcem, ale wiele mu mam do zawdzięczenia.
On mnie zorientował, co to jest polityka i nauczył właściwie czytać gazety. Potępił Becka: Ja
się trochę boję Hindusa. I bałam się powiedzieć mu, że bardziej obchodzi mnie Zbyszek niż
rząd londyński.
Tales to wszystko podsumował, oczywiście nie wiedząc o moich zgryzotach:
- Dzieci, żyjecie w bardzo trudnych czasach. Jeśli potraficie je przeżyć zgodnie z
sumieniem człowieka, będziecie z siebie dumni.
Może to i mądre, ale tak na dwoje babka wróżyła. Nie dostrzegam trudnych czasów i
moje sumienie co do polityki nie może się jakoś ustosunkować. Czy musi? O wielu rzeczach
nie mam pojęcia. Chciałabym, żeby to mogło mnie nie obchodzić. Ale te zagadnienia pchają
się do człowieka jak woda z popsutego kranu, zatykanego palcem.
Dnia 24 grudnia 1948 r.
Pomagałam przy pieczeniu ciasta. Dziś muszę jeszcze napastować podłogę w moim
pokoju. Smutne są moje wigilie. Za dobrze pamiętam ojca, zbyt mocno go kochałam., Mama
ma drugiego męża, aleja ojca już nigdy nie będę miała. Jest godzina 6 rano. Nie mogę spać.
Hindus mówił, że wojny wcale nie wywołuje imperializm, że to są bzdury. Ktokolwiek je
wywołuje, to jest wysłannikiem piekła. Ojciec był człowiekiem tradycji. Wigilie były bardzo
uroczyste. Rozmawiam z portretem ojca jak z żywym człowiekiem. Dla mnie ojciec będzie
żył zawsze.
Godzina 21
Skończył się właśnie dzień wigilijny. Wymknęłam się do swojego pokoju, bo „tam”
siedzą zbyt nudni państwo Lisowscy. Mama zrobiła bardzo elegancką kolację. Zwinę się w
kłębek i będę sobie marzyć. W marzeniach życie jest takie, jakim chcę je widzieć. To znaczy
dobre, szlachetne. - A w szkole nie wszystko układa się pięknie. Moje koleżanki prawie nie
wiedzą, co to jest poezja. Większość to. takie typy, co to „pójdą na stomatologię”. O szukaniu
skarbu Mayów żądna nie myśli. Nie interesuje mnie, jak długo będę żyła. Ważne jest tylko -
jak. Jeśli tak, jak mam na to ochotę, jeśli będę robiła, co zechcę, jest mi obojętne, jak długo to
będzie trwało. Przeczytałam dwa rozdziały mojej powieści i omal że się nie popłakałam ze
wzruszenia. Bohaterowi, Ireneuszowi, dałam całe moje uczucie do Zbyszka. Czy to uczciwe?
Nie ma - na świecie nikogo, kto zechciałby się zniżyć do mojego poziomu i wyjaśnić mi
pewne rzeczy. Na przykład, czy jeśli ten jedyny chłopiec pokocha, to dziewczyna już nigdy
nie poczuje - się samotna? I czy to jest szczęście? Jeśli to szczęście, to wcale nie takie trudne
do osiągnięcia, jak piszą w książkach. W moim przypadku wystarczyłoby przerobić trzeci
kurs wydziału matematyki. Być szczebelek wyżej niż Zbyszek, po prostu. Po prostu. To
śmieszne, to nierealne. Swoją drogą, chłopcy są ciekawi. Nie spotkałam jeszcze dziewczynki,
która lubiąc jakiś przedmiot, interesuje się nim w tak wielkich wymiarach. Mój polski się nie
liczy. Mnie Komisja Edukacji Lilki - nie mając odgórnych wytycznych - kazała czytać
wszystko, co wpadło w rękę. Stąd moja sława w szkole. Humanistyczna sława. A gimnazjum
jest ogólnokształcące. To przykre.
Siedzę w domu i cierpię. Zbyszek mnie nie kocha. Tak mi wypada z rachunku. No to
co robić? Powiesić się dla kolorków? A rzeki? A lasy? A pola? A góry? A mama, u której w
jakiejś dwudziestej kolejności, ale jednak się liczę?
25 grudnia 1948 r.
Zbyszek pojechał do Zakopanego. Więc nie traktuje mnie poważnie... Przemknęło mi
nawet przez myśl, żeby go tropić aż pod Giewontem, ale... Skąd wezmę forsę na bilet? Kiedyś
wprawdzie odbyłam podróż na kolejarską zniżkę mojej koleżanki, ale tak się trzęsłam ze
strachu, że gra świeczki niewarta. Właśnie przez tę tremę zdradziłam się i nawet mnie na
docelowej stacji zamknęli na godzinę w dyżurce, debatując, co by tu ze mną zrobić. Dobrzy,
siwi kolejarze nic nie zrobili, nie spisali protokołu, tylko bardzo obrazowo mnie pouczyli, co
za ten czyn grozi.
Wzrusza mnie, kiedy ktoś mi okazuje serce i tylko dlatego przestałam się upierać, że
szerokousta blondynka, to moja fotografia z młodości. Poczęstowałam ich pestkami z dyni i
pożegnaliśmy się bardzo serdecznie. Przysięgłam im, że nigdy w życiu nie będę robić
podobnych oszczędności. I nie będę. Pieszo do Zakopanego nie pójdę, zwłaszcza że ambicja
ciągnęłaby mnie do tyłu. Mama popłakałaby się ze śmiechu, gdybym jej wyłuszczyła powody
mojej tęsknoty za górami. A ten łobuz jakże by triumfował!
W jednym romansie przeczytałam, że „płomień jej miłości powoli ogarniał i jego”. Z
moich życiowych obserwacji wynika coś wręcz przeciwnego. Zośka wpatruje się w Igora jak
pielgrzym w brudne wody rzeki Ganges. Igora jakoś nic nie „ogarnia”. Powiedział do Stasia
Okonia: „Znowu się na mnie gapi”. Powiedział to z lekceważeniem i wiele mi tym wyjaśnił.
Od tamtej pory patrzę na Zbyszka na zasadzie peryskopu łodzi podwodnej. Ja widzę, a jeśli
mnie dostrzega, mam ułatwione zamaskowanie się. To jest na pewno słuszne, cóż z tego, że w
mojej sytuacji nie daje pożądanych efektów. Jego miłości w ten sposób mogę nie zdobyć, ale
przynajmniej ratuję kobiecy honor.
Ach, ten Zbyszek, jakiż potrafi być okrutny. Dwa miesiące temu założyliśmy
„Związek Skich”. Cieszyłam się, że mamy coś wspólnego, chociaż końcówkę nazwiska.
Związek urządził wieczorek u Stefki. Zabrałam swój patefon i tańczyliśmy trochę. Mało mam
płyt i kiedy wszyscy mieli dosyć melodii „Wierz mi, dziewczyno”, ogłosiłam konkurs na
najlepsze odtańczenie taranteli, którą śpiewa Kiepura. Przekonana byłam, że wygram, bo
niejeden wieczór poświęciłam na układanie figur do różnych melodii, które podobno są tylko
„do słuchu”. I gdyby nie to beznadziejne rozmazanie się w koledze Sikorskim, za partnera
wzięłabym Igora, który tańczy po prostu fenomenalnie. Ale nie! Wybrałam Zbyszka! Zrobił
wszystko, abyśmy wypadli na parę błaznów z podrzędnego cyrku. Słuch ma dobry, to była
zwykła złośliwość. Albo stał jak piec kaflowy, a ja kręciłam się koło niego jak bąk, albo
idiotycznie podrygiwał robiąc małpie miny. Myślałam, że te osły, to jest widownia, pochorują
się ze śmiechu. Zwyciężyła Stefka. Tańczyła solo. Nagroda - szarotka z kości słoniowej, którą
Zbyszek zawsze miał przy sobie, a wspaniałomyślnie poświęcił na ten cel - powędrowała do
jej rąk.
- Dlatego ją dałem, wiedziałem, że nie zajmiesz pierwszego miejsca - powiedziała
Moja Wielka Miłość.
W ogóle uganiał się za Stefka, to było wyraźne. Potem graliśmy w listonosza i przy
wykupywaniu fantów wypadło mi pocałować Zbyszka w policzek. Może i zrobiłabym to, ale
musiałam mu się zrewanżować w paskudny sposób.
- Bądźcie miłosierni i pozwólcie mi pocałować Igora, nie lubię się poświęcać nawet
dla ogółu - wyrecytowałam swobodnie.
Przegłosowano ten wniosek, a Zbyszek rąbnął moim fantem o podłogę i wyszedł na
dwór. Ha! Udałam tylko, że całuję Igora, on i tak wszystko rozumie, jeśli chodzi o podobne
sprawy. Powiedział:
- Twarda z ciebie sztuka.
Sztuka nie sztuka, twarda nie twarda, ale ma się swoje zasady. Hindus utrzymuje, że
jeśli się nie ma zasad, to trzeba je sobie dorobić. No i Hindus ma piękne zęby, w odróżnieniu
od Zbyszka. Poza tym Zbyszek jest niezbyt mądry, jeśli się od niego odejmie matematykę.
Wolałabym się kochać w ideale, tylko co to znaczy?
O co mi w ogóle chodzi ? Czy o znaczenie słowa „ideał” czy „kochać się”? Zupełnie
nie mam życiowej orientacji. Co tam, Zbyszek jest śliczny przynajmniej. Nie kocham go dla
zalet, lecz pomimo wad. Z tego, co piszę, powinnam wyciągnąć głęboki wniosek: przecierpię
jakoś te ferie. Czy wyciągnę?
Późnym wieczorem
Wyciągnęłam. Zjadłam pół strucli z makiem i piszę opowiadanie o dziewczynie, która
gardzi chłopcami. Ma wyższe cele. I już! Mówiąc między nami, autorka nie widzi w tej
postaci siebie.
29 grudnia 1948 r.
Lidka chce, abym poszła z nią i jej rodzicami na dorosłego Sylwestra. Mama z panem
Zuberem „wyskoczyła” na trzy dni... do Zakopanego. Zostawiła mnie jak jesionkę do
przenicowania u krawca, obdarzając pieczoną gęsią i mglistymi instrukcjami, abym nie robiła
głupstw. A jakież ja głupstwa mogę robić. Gdyby mi jakiekolwiek przyszło na myśl, bez
wahania przystąpiłabym do realizacji. Chciałam dać mamie list polecający do Zbyszka - on
podobno nieźle jeździ na nartach - ale ograniczyłam się do wypowiedzi:
- Gdybyś spotkała Zbyszka, to mu powiedz, że tak się nie robi.
A mama na to:
- Czy on w dalszym ciągu obgryza paznokcie?
Istotnie, Zbyszek obgryza paznokcie, lecz w człowieku należy doszukiwać się zalet, a
nie polować na wady. Paznokcie odrosną, a żal do mamy o wbijanie mi zardzewiałych
gwoździ do serca zostanie. Pójdę na tego Sylwestra, Lidkę dosyć lubię. Jest ładna jak
laleczka, pusta jak laleczka, ale schludna, ma wdzięk i dobre serce.
Nie bardzo mam w co się ubrać. Ze wszystkich możliwych kreacji, jakie
przymierzałam dziś przez trzy godziny, najlepiej mi jest w szlafroku pana Zubera. Nie
rozumiem, dlaczego mama o tych pysznych tureckich wzorach wyraziła się: „tandeta”. Co za
kolory. Gdyby to był bal maskowy, mogłabym wystąpić jako roznegliżowana dama z haremu
jakiegoś szejka. Jedyna suknia, jaką mam na nadzwyczajne okazje, to niebieska. Błękit
toleruję jedynie na niebie i długo ciotce będę pamiętała, że uszczęśliwiła mnie tą wełną. O
butach nawet wspomnieć szkoda. Przymierzyłam czarne czółenka mamy, uprzednio w palce
wpychając kłęby waty. Każda moja noga, tak z osobna, wyglądała jak obsadka zanurzona w
kałamarzu. Co tu wymyślić. Zdaje się, że skończy się na spódniczce i bluzce, bo tylko to
jakoś na mnie leży. Ja półbuty - strach wprost myśleć. Czy ktoś mnie poprosi do tańca? Może
by nie pójść? Szkoda mi, dlaczego mam się pozbawić atrakcji. To będzie zabawa
zorganizowana przez fabrykę, w której pracuje Lidki ojciec. Zobaczę, jak to się odbywa, bo
pani Lisowska ciągle mówi, że teraz to nawet krowę wpuściliby na bal i że w ogóle, nie te
czasy. Nie znoszę tych Lisowskich. Kiedy pierwszy raz byli u mamy na kolacji, to nawet mi
się podobali. Nieprzytomnie się śmiałam, kiedy pan Lisowski, żegnając się, powiedział do
żony:
- Ukłoń się nóżką, Jadziu.
Po trzeciej identycznej propozycji pana Lisowskiego omal nie dostałam nerwowej
wysypki. On to włączył do żelaznego repertuaru swoich dowcipów i nie martwi się zupełnie,
że słuchaczy nie rozbawi już nawet wizja dygającej pani Jadwigi - osiemdziesiąt trzy kilo
żywej wagi.
Niestety, niestety, tu wypadłoby mi raczej zacytować wiersz, niż przypomnieć, że
Zbyszek popełnił podobne przestępstwo. Odprowadził mnie do domu i powiedział:
- Żegnam ozięble z domieszką ironii.
„Dowcipny chłopiec” - pomyślałam.
Ale powtórzył to już trzykrotnie, to jest - powiedzenie, a nie eskortę pod dom. Śpiewa
się teraz taki szlagier, trzeba przyznać, trafny:
Liczę, mierzę twoje błędy i wady
Złość mnie bierze, ale. cóż, nie ma rady.
Już wiem. Granatowa spódnica, ale bluzka czerwona. Ta bluzka nawet jest
marszczona w całkiem niegłupim miejscu.
3 stycznia 1949 r.
Alternatywa to znaczy: albo - albo. Wie się takie rzeczy. Albo tańczyli ze mną, bo
bawił ich ktoś zabłąkany ze szkolnego świata, albo mam sex - appeal jak Marlena Dietrich. Ja
się naturalnie skłaniam do drugiej ewentualności. Dlaczego, pytam, się, nie? Tak się
cudownie bawiłam i wszyscy byli tacy mili (pan Stangel, ojciec Lidki, dał nam nawet po
kieliszku wina), że kiedy zagrali Pozdrowienie od gór, to zamiast się rozpłakać, pomyślałam
sobie: „Ty się możesz wypchać trocinami, Zbysiu”. Daję słowo, tak pomyślałam. Czyli jak się
tak zajrzy do lewej komory serca - miłość, do prawej - miłość, ale przedsionki ? A aorta, która
dostarcza utlenionej krwi ? Chociaż do medycyny mam odrazę i nigdy w życiu nie
studiowałabym tego paskudztwa, po zakochaniu się w Zbyszku przejrzałam podręcznik
Anatomii Prawidłowej.
Gdzie się może kryć to. męczące uczucie, które~ zdrowo myślącego człowieka (to o
mnie) wyprowadza z równowagi ? Po' tym Sylwestrze wiem. W przedsionku. Czyli tak,
jakbym kazała Zbyszkowi czekać na siebie w przedpokoju. Panie Sikorski, pan się doigra.
Wyrzucę pana za burtę. Tak.
Zbyszek, nie wierz w to, co ja, nieszczęśliwa, bredzę. Kocham Cię. Chcę być w Tobie
zakochana, bo to uczucie mnie uszlachetnia. Co ja wypisuję, .to przecież zupełny brak logiki.
4 stycznia 1949 r.
Ha, ha, rozchorowałam się. Mam całkiem ładną anginkę, którą rozpoznała mama i
nawet przyjęła mnie do swojego pokoju, aby mnie „doglądać”. W głowie mam kamienie,
które jednak nie przeszkadzają mi czytać. Już wczoraj czułam, się niewyraźnie i z trudem
połykałam pokarm, dla ciała. Była Lidka, Danka, Drobina i jeszcze kilka osób. Dobrze, że
Zbyszek jeździ na deskach, bo wyobraziłby sobie, że umieram przez niego na zapalenie opon
.mózgowych jak Stefcia Rudecka. Wzrusza mnie troska moich znajomych ale jak tak się leży
w łóżku i patrzy na nich z pewnej odległości (nie mogą się zbliżać, angina jest zakaźna) tracą
trochę na wartościach, które mają w szkole. Dyzio. mój najlepszy na świecie kolega, nie był
ani razu. Pewnie nic nie wie, że choruję, chociaż to dziwne. Jesteśmy świetnie zorganizowani
i jeżeli na jednym końcu miasta rodzice nie chcą puścić Janki do kina, dowiadujemy się o tym
natychmiast. Rozsyłamy wici i zastanawiamy się, jakby tu pomóc biedaczce. Mnie się nigdy
nic podobnego nie przytrafiło. Do swojego pokoju mogłabym wracać nawet rano, żebym
tylko miała co robić w nocy. O kinie nawet się nie mówi. Jeżeli mnie tylko bileter wpuści,
mogę oglądać wszystko. Ostatnio już wchodzę zupełnie śmiało i otwarcie, znają mnie. Tylko
na Niepotrzebni mogą odejść w kinie byt inny personel. Wybrnęłam. Wzięłam ośmioletniego
synka sąsiadów, kupiłam mu bilet i podeszłam do bileterki z prawej już strony.
- Wprowadzam dziecko tylko na kronikę. Rozumie pani chyba, że nie pozwolę mu
oglądać niedozwolonego - filmu. Po kronice wyprowadzę go.
Chwyciło. Ostatecznie, jeśli ktoś czuje się odpowiedzialny za młodszych... Kiedy po
kronice zapalili światło, wsadziłam małego pod ławkę, a bileterka machnęła ręką, bo nie
przyszła nas wyrzucać. Mały nic nie rozumiał, ale był zadowolony.
Długo nie pojmie, kto kogo właściwie wprowadził. Zapłonął do mnie takim gorącym
uczuciem, że przyniósł mi dwie żaby i w ogóle często przychodzi. Opowiadam mu czasem
indiańskie historie, jak to ja i Old Shatterhand wyrwaliśmy się z niewoli od czerwonoskórych.
Gdyby nie powaga konieczna w moim wieku, chętnie pobawiłabym się z nim w Indian.
Zasadniczo to nie mam tendencji do postarzania się, ale jeżeli już się było na randce... wiele
rzeczy wtedy nie wypada. Co innego w mojej paczce.
Wygłupiamy się niekiedy wprost dziecinnie, ale my zdajemy sobie sprawę, że się
wygłupiamy. To jest różnica. Co prawda, czasami zabawa tak człowieka pochłonie, że z
trudem wraca do rzeczywistości. Nikt mnie jednak nie zmusza, abym się do tego przyznała.
Czternaście lat to Zupełnie chora sprawa. Prawie jak średniowieczna tortura, rozrywanie
końmi. Mnie ciągnie już znacznie wyżej, gdzieś do poziomu siedemnastolatków, a
jednocześnie, kiedy widzę dzieci kryjące się w krzakach nad rzeką, tylko kręgosłup zakazuje
mi przyłączyć się do nich.
Rany boskie, idzie Zbyszek.
5 stycznia 1949 r.
Kocham się w Zbyszku. Może to nie jest bardzo oryginalne, ale prawda. Wczoraj omal
nie wyznał mi miłości. Ściskał moją rękę i powtarzał:
- Gdybym wiedział, że jesteś chora, gdybym wiedział, że jesteś chora.
- No więc wiesz, i co? - zapytałam.
- Nic. Widziałem twoją mamę w Zakopanem.
Wiem, mama wyglądała szykownie, tylko on. nie umiał tego powiedzieć. Kazałam mu
usiąść na tapczanie, niechby się zaraził. Przynosiłabym mu codziennie kwiaty i cukierki.
Ponieważ opowiadał o nartach, i śniegu, przez co mnie spychał w niziny, spytałam:
- A jaka książka kończy się słowami: „dla pokrzepienia serc”?
- Pan Tadeusz - wypalił.
Jasne, że to nieszlachetna gra, tak ciągle się upewniać, że to jest cymbałek, ale nie
należy zapominać, że on też zadaje mi pytania:
- To czemu się równa kwadrat przyprostokątnej ?
Zbyszek odszedł z wiele mówiącą zapowiedzią,, że się za mnie weźmie. Nie
potrzebuję dodawać, że się zorientował, iż nie miałam pojęcia o godnym ubolewania fakcie:
„Delta równa się b kwadrat minus 4 ac”.
Dobrze, niech się równa, tylko co to znaczy? Takie szyfry mają sens wyłącznie w
czasie wojny. Mogą służyć do nadawania tajnych meldunków.
10 stycznia 1949 r.
Już w szkole, już w szkole, już w szkole! Przekonałam mamę, że ze względu na
niepowetowane straty, jakie odniósłby mój umysł, gdybym sobie pozwoliła na
rekonwalescencję, powinnam pójść do budy. Można mamę nabrać na taką pilność, chociaż
wydaje mi się, że mnie przejrzała. Nie mogę znieść myśli, że w klasie coś się dzieje beze
mnie. Hindus może przygotować jakieś powstanie, a ja będę w łóżku, - zamiast w pierwszej
linii. Tylko przeciwka komu powstanie? Niech się o to martwią przywódcy, w tym przypadku
chętnie będę „masą”.
Czasami mam gorączkę, a ciągnę na lekcje jak żołnierz na posterunek. Bo też nasza
szkoła jest najcudowniejsza na świecie. W tym roku to się bardzo uspokoiło, ale jeszcze w
początkach ubiegłego partyzanci przynosili do szkoły broń i wódkę. Raz nawet przyszła do
dyrektora milicja, sprowadzona przez profesorkę biologii. Ta nieodporna osoba omal nie
zemdlała, kiedy Juhas zamiast odpowiedzieć napytanie: „Co wiesz o skrzypach, widłakach i
paprociach”, wyciągnął zza paska wielki czarny rewolwer.
My byliśmy szczęśliwi, bo zrobił to błyskawicznie i niedbale machnął tym
przedmiotem, ale ona wybiegła z klasy, krzycząc: „Mordercy!” Pistolet był zabezpieczony i
nikt nikogo nie miał zamiaru mordować. Juhas chciał tylko podkreślić, że lekceważy skrzypy,
widłaki i paprocie. Zresztą my byliśmy do tego przyzwyczajeni, że oni za koszulą albo w
spodniach mają broń.
Potem była amnestia, nie w szkole, tylko w ogóle w państwie, i wszyscy ci, którzy
pracowali w konspiracji, mieli oddać broń na milicji.
No, Hindus nie oddał. Partyzanci przesiedzieli wiele godzin u dyrektora. Podobno
przepowiadał im, że skończą jak kryminaliści i zaklinał, żeby nas nie demoralizowali.
Dyrektor to równy facet, wyciągnął Juhasa z opresji i zagwarantował za niego komendantowi
MO. Juhas był w przymusowej sytuacji, oddał spluwę dyrkowi. W każdym razie z biologii ma
murowaną trójkę, pewnie do samej matury. To jest świństwo, ale co to jednak znaczy terror.
Ta profesorka jest naiwna, on by na pewno nic jej nie zrobił. Tak się dać zastraszyć!
Na lekcji Talesa nikt by się nie odważył na coś podobnego, bo Tales nawet pod nożem
gilotyny też by rąbnął dwóję. Po tym fakcie huknął na matematyce:
- Znałem już taką klasę po tamtej wojnie. Na pierwszy okres wyrzuciło się dziesięciu,
na drugi dziesięciu, na trzeci jeszcze czterech i klasa była od razu spokojniejsza.
- Ilu zostało? - zapytał Stasio Okoń, a Tales wyrwał go do tablicy.
Dyrektor w długiej przemowie do nas żalił się, że nauczyciele mają ciężki obowiązek
„zwrócenia was normalnemu społeczeństwu”, że właściwie należałoby nas „rozkurzyć”, ale
to jest pedagogiczna ostateczność. I że jemu jest bardzo przykro, jeśli musi wyrzucić jakiegoś
ucznia ze szkoły, bo zawsze istnieje obawa, czy taki nie zejdzie na złą drogę. Po czym
zaapelował, abyśmy wzięli to wszystko pod uwagę, że jemu się wreszcie znudzi ratowanie
nas i ciągłe rozmowy z milicją. Że komendant naszego miasta, mimo iż „rozumny człowiek i
widział to i owo”, zamknie nas do domu poprawczego, „tak jak na to zasługujecie”.
Ach, były jeszcze różne draki. Kiedy Brukiew pytała któregoś partyzanta, dwie
ostatnie ławy wznosiły „anty - geograficzne” okrzyki albo stukali się szklankami mówiąc:
- No to cyk, za tego straceńca.
Kiedy byłam w trzeciej klasie, to nas nawet zawiesili na cztery dni. Zaczęło się od
tego, że wpadliśmy na bombowy pomysł, aby pognębić Mańcie, której nikt nie lubi. Niestety,
pomysł nie sięgał wyżyn ludzkiego dowcipu, ale zrozumieliśmy to zbyt późno. Igora ojciec
ma małą prywatną drukarnię, w której robią zawiadomienia o ślubach itp. Igor w nocy z
chłopakiem, który pracuje u ojca, wydrukowali Mańci klepsydry. Tekst oczywiście
zredagowałam ja, bo któż by? Trochę się bałam, co dalej będzie, ale wszyscy orzekli, że to
jest genialne pociągnięcie. Musiałam pokazać, że mam charakter, taki co to się nie cofnie
przed niczym. Do pierwszej w nocy ganialiśmy po mieście, nalepiając żałobne zawiadomienia
w najbardziej widocznych punktach miasta, także na szkole. Oto treść:
Dnia 28 marca 1948 r. po krótkich, lecz długich cierpieniach zmarła śmiercią
wyczekiwaną prof. Maria Deneszek. Wraz z jej zgonem odchodzi od nas rozpacz, a
przybywa nadzieja na lepsze jutro. O tym wszystkim zawiadamiają w ogóle nie
pogrążeni w żalu
Maltretowani Uczniowie.
Z tego się zrobił kryminał, piekło i co kto chce. Mańcia przeczytała to dopiero
wchodząc do szkoły. Myśmy nie mieli po co wchodzić. Dyrektor nieomylnie zawyrokował.
- To III b.
Wpadł do klasy z szarą twarzą i krzyknął:
- Hołota, won ze szkoły! Nie przemawiam do was jako dyrektor, tylko jako urzędnik
państwowy. Żeby noga wasza nie stanęła na dziedzińcu szkolnym! Banda! Wychodzić, ale
już!
To był dramatyczny dzień. Usiedliśmy w parku rozważając projekt zbiorowego
samobójstwa. Rodzicom trzeba było powiedzieć - musieli się nazajutrz stawić w komplecie.
Wreszcie Hindus nas przekonał, że nie ważne, co się dzieje, byleby się coś działo. To nas
trochę pocieszyło. Ja przynajmniej w domu nie miałam piekła, bo mama po powrocie 2
konferencji u dyrektora powiedziała:
- Nie sądziłam, że potrafisz być ordynarna.
Ale inni się nacierpieli. Dwie osoby dostały lanie. Trzeba przyznać, że gdyby nie
solidarność naszej klasy, ja z Igorem paślibyśmy od roku bydło. W dzień po naradzie
rodziców wezwano nas do szkoły. Nie na lekcje, o nie! Odbywało się przesłuchanie.
Wzywano nas kolejno do gabinetu dyrektora i każdemu zadawano te same pytania.
Odpowiedzi były ustalone.
- Kto wpadł na ten pomysł?
- Wszyscy.
- Kto to napisał?
- Wszyscy.
- Kto był w drukarni?
- Wszyscy.
- Kto rozklejał?
- Wszyscy.
- To wylecicie wszyscy ze szkoły. Możesz iść.
Później znów był dzień rodziców. Sprawa stanęła na ostrzu noża: ktoś się musi
przyznać. Udział Igora był jasny, jego ojciec omal nie stracił źródła utrzymania. Chodziło o
wspólników. I czy można nie leżeć plackiem przed taką klasą? Chciałam iść. Zatrzymali mnie
siłą: „Wszystkich nie wyrzucą, ale jedną osobę na pewno”. Mańcia zastrzegła sobie, abyśmy
jej nie przepraszali, przy czym postawiła ultimatum: „Ja - albo III b”'. Dyrektor lekkomyślnie
wybrał Mańcie.
Trzeciego dnia po południu, targani rozpaczą, przypomnieliśmy sobie o tym, co nam
kiedyś profesorka biologii powiedziała, że Mańcia kocha się sentymentalnie w księdzu Kolcu.
Powiedziała także (one się nie cierpią), że Mańcia nosi gorset, ale gorset nic nam nie mógł
pomóc. Swoją drogą, nieładnie. My możemy na sobie wieszać psy, ale tylko wobec siebie.
Pamięć przyszła nam z odsieczą w samą porę, bo nazajutrz miał przyjechać delegat z
kuratorium dla zbadania sprawy na miejscu. Poszliśmy na plebanię, czterdzieści trzy osoby.
Było nas wtedy w klasie czterdzieści cztery sztuki - co jedna to mądrzejsza - ale Zośka się
rozchorowała ze strachu. Powiedzieliśmy chórem:
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus - ale ksiądz jakoś się nie kwapił ani z
otwarciem furtki, ani z „Na wieki wieków”.
Sytuację byłby zupełnie położył Hindus, który wypalił.
- Tylko w Bogu nasza nadzieja.
Ksiądz Kolec wie, że Hindus jest niewierzący, nie chodzi na rekolekcje i w ogóle jest
za mądry na takie zagrywki. Skrzywił się więc i zrobił gest, jakby chciał wejść do domu, ale
Igor go powstrzymał:
- Ksiądz nam nie może odmówić miłosierdzia. Chrystus łotrom na krzyżu przebaczył.
Niech nas ksiądz tylko wysłucha.
Ksiądz nas wpuścił do ogrodu i zaczęło się. Mówili wszyscy jednocześnie, błagając
go, żeby Mańcia pozwoliła się przeprosić.
- Niech ksiądz zrobi cud!
- Całe nasze życie zmarnowane!
- Żałujemy. To był głupi kawał.
- Zapiszę się do Sodalicji! - krzyknął z zapale Igor, zapominając, że przeszkadza mu
płeć.
- Jeśli jeszcze powiecie, że Lilka wstąpi do zakonu, to już dalej nie słucham -
powiedział ksiądz i przysięgłabym, miał ochotę się roześmiać.
- Ale dlaczego ja? Co ja mogę pomóc? - zapytał.
- A któż nam pomoże?
- Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie!
- Niech się ksiądz zlituje nad nami biednymi! Trwało to około godziny. Potem zaczął
ksiądz, który lubi dużo mówić. Bez trudu przekonał nas, że zrobiliśmy świństwo. Dalej to już
była niemal farsa,, bo dzwony zaczęły bić na nieszpory, które ksiądz miał odprawiać.
- Idziemy się wszyscy pomodlić - powiedziałam.
Byliśmy w okropnym położeniu. Cokolwiek by się powiedziało, nawet zupełnie
szczerze - wyglądało na przekupstwo.
- Jeśli naprawdę czujecie potrzebę modlitwy, to chodźcie • - powiedział ksiądz
poważnie.
Mnie się zrobiło głupio. W kościele było prawie pusto. Ksiądz wygłosił kazanie takie,
rzekłabym, aluzyjne, jak to człowiek bezmyślnie może wyrządzić krzywdę drugiemu
człowiekowi. Patrzył przy tym groźnie na Hindusa, który walił się w piersi, ponura idiota.
- Jak trwoga, to do Boga - zauważył kwaśno, kiedy odprowadzaliśmy go na plebanię.
Wprawdzie okazywał pogardę naszym sprzedajnym duszom, ale... Ksiądz Kolec
pozuje na wielkiego przyjaciela młodzieży względnie jest nim naprawdę. Nie rozszyfrowałam
tego. No i na maleńkim piaszczystym skrawku ziemi, z daleka od tętniącego życiem świata,
zdarzył się cud. Mańcia ustąpiła. To znaczy zgodziła się na obecność w szkołę III b, ale
równolegle do niej, nie prostopadle. Nie chciała nas uczyć. Na polski przychodził Calvus. To
był jedyny przypadek, kiedy obniżone stopnie ze sprawowania można było nazwać sukcesem.
Jak ksiądz zadziałał - nie wiadomo. Wstawiała się za nami angielka, Brukiew, Calvus, nawet
Napoleon. Mańcia nie pozwoliła się przeprosić. Nie pomogły chóralne recytacje pod pokojem
nauczycielskim, delegacje i dosłownie rzucanie Mańci kwiatów pod nogi, kiedy przechodziła
przez korytarz. Cała szkoła śledziła tę rozgrywkę, nadawano w każdej klasie komunikaty z
frontu. Wreszcie, wreszcie... Nauczyliśmy się w pięknej staropolszczyźnie Bogurodzicy i
oddeklamowaliśmy pod Mańci oknem. Cała ulica miała widowisko. Potem była serenada i
nawet Zejdź do gondoli, jak się skończył repertuar poważny. Mańcia zmiękła. Wyjrzała przez
okno i powiedziała:
- A nauczcie się na jutro lekcji, bo dwój nastawiam!
Klasa tonęła w kwiatach. Płakała Mańcia, płakały dwie przedstawicielki rodziców,
płakaliśmy wszyscy. Nawet partyzanci pociągali nosem, chyba w połowie tylko obłudnie. Do
końca ubiegłego roku na jej lekcjach słychać było wyciskanie atramentu bibułą.
Teraz już wszystko wróciło do normy, chociaż o tamtej historii wstydzimy się nawet
wspominać.
12 stycznia 1949 r.
Zośka chce popełnić samobójstwo z miłości do Igora. Zośka to w ogóle dziwny
przypadek, bo wszystkie porzucone, zrezygnowane, zrozpaczone, rekrutują się przeważnie z
najsłabszych uczennic. Robiłam statystykę, to wiem. Wmawiają sobie te bidulki, że trudno im
mieć głowę do nauki, skoro ideał gwiżdże. A Zośka jest drugą uczennicą w klasie. To pewnie
ten wyjątek, który potwierdza regułę. Zośka ma czym zaimponować Igorowi, wygląda na
dorosłą. Zastanawiające, że obydwie się garbimy z przeciwnych powodów. Ja z braku przodu,
a ona z nadmiaru. Że też natura nie mogła rzeczy wypośrodkować. Chociaż, pod moją bluzką
zaczyna się powoli, powoli coś dziać. Nie trzeba o tym pisać, bo mogę zapeszyć.
Kiedy mi powiedziała, że „ja się przez niego o troję”, odparłam:
- Trucizna, niezła myśl. Będziesz mogła się uprzednio ładnie upozować. Bo przecież
on przyjdzie cię obejrzeć po śmierci. I wiesz co? Przyjdzie z Baśką z IX a. Ja ci to mówię,
mam nosa do tych rzeczy.
Obraziła się chyba. Ale nie ma o nią obawy. Obserwowałam ją na lekcjach. Notowała
każdy wykład. Zajrzałam jej przez ramię, czy aby nie pisze testamentu. Jak zobaczyłam:
H
2
O+SO
3
= H
2
SO
4
, uspokoiłam się zupełnie. Chyba nikomu nie zapisywała w spadku kwasu
siarkowego. Taka wyjdzie obronną ręką z każdej nieszczęśliwej miłości. Powinnam z niej
brać przykład, chociaż to trudne. Zaraz, zaraz... ale kwas siarkowy to przecież trucizna.
Eee. Użyłaby czegoś mniej cuchnącego. I trudno się w końcu otruć wzorem
chemicznym. Będę ją śledzić. Muszę jej wyperswadować te cielęce spojrzenia.
15 stycznia 1949 r.
Same niepowodzenia. Ksiądz Kolec wyrzucił mnie za drzwi z religii, bo zauważył, jak
czytałam Przeminęło z wiatrem. Gdyby nie ambicjonalna strona zagadnienia wyrzucania za
drzwi, nie byłaby to znów taka piekielna kara. Poszłam pod Zbyszka klasę. Zbyszek siedzi
naprzeciwko dziurki od klucza.
Drugie - to omal nie dostałam dwójki z polskiego. Bo też ta Mańcia! Ona mnie nie
lubi, nie rozumiem dlaczego. Ja też jej nie lubię i też nie rozumiem dlaczego. W ogóle moje
sympatie do profesorów nie mają nic wspólnego z notami, jakie mi wystawiają. Calvusa
kocham mimo piątki z łaciny, Brukiew uwielbiam za jej pełne zrozumienie dla naszych
wyskoków („Czemu tak cicho ? Czy znów zamierzacie coś zmalować? Lilka, nie bądź taka
zamyślona, bo gotowaś coś wymyślić”). Talesa się boję, ale rękę bym sobie dała uciąć za
starego, chociaż stosunki między nami układają się, mówiąc najłagodniej, różnie. Bladą i
chudziutką angielkę lubimy wszyscy. Dziwne - na jej lekcjach nigdy nie było żadnej draki.
Ona w nas wyzwala instynkty opiekuńcze. Mówi cicho, nie zwraca uwagi na ściąganie i w
ogóle widać, że jest chora. Przeżyła obóz koncentracyjny i teraz patrzy na świat z wyrazem
zdziwienia w ładnych jasnych oczach. Nawet partyzanci nie robią przy niej z siebie wariatów.
Ona nas zawsze broni, jak narozrabiamy, i to nie proszona. Bardzo mila pani.
Ja, może nie najgorsza w gruncie rzeczy, .(czy zły człowiek się wzrusza?) czuję się
wobec niej jak złoczyńca. A Mańci nie lubię, mimo piątki „teraz i zawsze”. I zawsze - jednak,
choć jak wspomniałam...
Było to tak. Kiedyś Mańcia - w ramach zbliżenia się z uczniami - nie prowadziła
lekcji, tylko wypytywała nas, kto i na co chodzi do kina. Przegadaliśmy całą lekcję o filmach,
oczywiście, o tych dozwolonych. Później, na klasówce dała jako drugi temat: „Jakie problemy
do przemyślenia nasuwają mi ostatnio widziane filmy”. To właśnie pisałam, Jako podstawę.
do rozważań wzięłam film Mężczyźni w jej życiu. Mając do dyspozycji dwie godziny czasu,
nabredziłam nieźle. Zakończyłam te wywody, filozoficzną konkluzją: „Z tego wynika, że
najważniejszą sprawą w życiu bohaterki były uczucia i wobec porywów serca była
bezkompromisowa, co pochwalam. Ale jak się tak cudownie tańczy i ma takie piękne nogi jak
Loretta Young, to mężczyźni winni stanowić tylko niezbędny dodatek do życia”.
Mańcia przekreśliła całe wypracowanie nie stawiając mi stopnia.
Muszę tu wyjaśnić, że (...jednak jestem głupia, to byłoby najwłaściwsze wyjaśnienie)
ogromnie lubię szukać dowcipnych momentów, nawet tam, gdzie ich być nie może. Toteż w
każdym zeszycie klasowym piszę: „Proca w klasie”. Profesorzy poprawiają „o” na „a”
traktując rzecz jako zwykłą pomyłkę.
Kiedy Mańcia wniosła klasówki, trzepnęła moim zeszytem w katedrę i powiedziała:
- Sagowska, chodź no tutaj. Tym razem celnie wystrzeliłaś z tej procy.
- Pani profesorko, ona wcale nie miała procy - zaczęli mnie bronić chłopcy, nie mając
pojęcia, o co chodzi.
- Spokój. W tej klasie jedno warte drugiego - ciągnęła Mańcia, a zwracając się do
mnie, powiedziała:
- Czytasz nieodpowiednie rzeczy i to widać. Chętnie na temat twoich lektur
porozmawiałabym z matką. A ta twoja piątka to kolos na glinianych nogach.
Wybrała się! Mama mi niczego nie zabrania, co by to dało każdej z nas.
Stałam przed Mańcia jak madame Dubarry przed katem. Pewnie, mój życiorys jest
uboższy od życia tej zacnej postaci, ale czekając na ścięcie wykazałam znacznie więcej dumy.
Nie drgnęłam. Przyjrzała mi się krytycznie i zarzuciła haczyk:
- ,Kto napisał Słowo o pułku Igora, panno intelektualistko?
Kosiński, który regularnie pożera połowę mojego śniadania w zamian za obowiązek
podpowiadania mi na fizyce, zaczął gwałtownie przewracać kartki książki i przesłał mi
scenicznym szeptem:
- Erazm z Rotterdamu.
Kosiński. mógłby wyłowić różnicę między serdelową kiełbasą a makagigi, ale
Jarosławna i Igor, Opat i Dama, to dla niego wszystko jedno. Scenicznego szeptu nauczył nas
Calvus na zajęciach kołka artystycznego, nie przeczuwając nawet, jakim świetlanym celom
posłużą jego wskazówki. Mańcia chyba widziała we mnie płotkę, tak marząc, że się złapię na
robaka. Podniosłam prawą rękę do ust, odchylając kciuk w lewo, co w naszym języku znaczy:
„Zamknij twarz, wypłynę sama” i udzieliłam odpowiedzi, tonem sztucznie niedbałym:
- Ten anonimowy utwór powstał wiatach 1185 - 1187. Historycy literatury nie są co
do tego zgodni. Może kiedyś ja zidentyfikuję autora. Nigdy nic nie wiadomo.
- Co wiesz o Orzechowskim ? - zapytała z wściekłością.
- Stanisław Orzechowski, gorący obrońca wolności szlacheckich, żył w latach 1513 -
1566. Był zdecydowanym przeciwnikiem reformacji, a jednocześnie jednym z najbardziej
utalentowanych pisarzy swojej epoki. Pani profesorko, czy można być dobrym pisarzem i
mieć mętne poglądy?
- Klemens Janicki? - indagowała Mańcia, nie zwracając uwagi na naprawdę gnębiące
mnie pytanie.
- Wielki poeta renesansu, 1516 - 1543, był synem chłopa z Wielkopolski. Pisał
wyłącznie po łacinie. Uwieńczony laurem poetyckim w Padwie. Jego Elegia o sobie samym
do potomności...
Przerwała mi, bo z rozpędu zaczęłam deklamować:
Jeśli ktokolwiek, gdy będę w grobie,
Zapragnie o mnie zasięgnąć wieści,
Niech przejrzy księgę, com sam o sobie
Napisał w chwili ciężkiej boleści.
Potem był Sęp - Szarzyński i Kochanowski, i nawet Antygona Sofoklesa. Sprawdziła
mnie dokładnie, można powiedzieć. Rozczarowałam ją, zdaje się, bo powiedziała z głębokim
westchnieniem:
- No cóż, bardzo dobrze. Przyszło mi na myśl, że ty jesteś efekciara, ale istotnie znasz
literaturę.
Dobrze jej przyszło na myśl. Rzeczywiście lubię efektownie odpowiadać, ale historię
literatury przewidzianą programem mam w małym palcu i to u nogi. Kiedy się urodził, kiedy
mu się zmarło, czyim był synem, co na niego działało, a co nie, co napisał i co chciał przez to
powiedzieć. Niestraszna więc dla Nas (pluralis majestaticum) antypatia Mańci. Najrzetelniej
umiem jednak historię, geografię i łacinę. Tych przedmiotów uczę się z prawdziwą
przyjemnością,, wstecz, na bieżąco i na zapas. Przy czym jako ciekawostkę rausze
odnotować, że nie przepadam za powieściami historycznymi. Stanowczo wolę historię
potraktowaną naukowa od zbeletryzowanej. Książki podróżnicze budzą we mnie zazdrość.
Czytam je z wypiekami na twarzy marząc, że się kiedyś odegram i sama zobaczę to wszystko.
Rzadko która książka daje złudzenia zapachu i barwy. Czy to wada stylu czy brak wiary
autora w to, co pisze? Nad ilu sprawami muszę gruntownie pomyśleć!
18 stycznia 1949 r.
Hindus najpierw ogłosił klasie, że chciałby zostać dyktatorem świata, a później rzucił
od niechcenia:
- Kto zje pudełko kremu nivea?
- A wyrżnijcie go w łeb tym pudełkiem - zaproponowałam, widząc żywe
zainteresowanie wśród chłopaków. W innych okolicznościach chętnie poczęstowałabym się
tym specjałem, ale nie cierpię, kiedy Hindus zabawia się kosztem głupszych od siebie.
- W partyzantce różne rzeczy się jadało - nie omieszkał zauważyć Hindus.
Zdjęłam z nogi papuć i podałam mu.
- To już pantofel ci. pewnie nie zaszkodzi ? Autorytet Hindusa zawisł na białej nitce
babiego lata.
Przeszył mnie smolistymi oczami, błysnął białkami i... wziął kapeć. Ale tu Kosiński,
potencjalny kandydat na ludożercę, machnął w moim kierunku ręką z lekceważeniem i
powiedział dumnie:
- Wszyscy jesteśmy mężczyznami. Dawaj; Hindus pudełko.
Zjedli. Dwóch zwymiotowało natychmiast po libacji, jeden się rozchorował. Dokazali
bohaterskiego czynu, nie ma co. Muszę się rozmówić z tym durniem. Zrobić z kogoś balona
to satysfakcja, ale jeżeli ten ktoś jest mniej „więcej na naszym poziomie.
19 stycznia 1949 r.
- Panienko, panienko - usłyszałam na ulicy. Odwróciłam się. Stanęłam twarzą w twarz
z wynędzniała,, babiną w kraciastej chustce.
- Którędy dojdę do Kielc? - zapytała.
- Do Kielc? Ależ to daleko. Czy nie mogłaby pani pojechać ?
- Syna mam tam w szpitalu, już dwa dni idę, bo nie mam na bilet. I jeść mi się chce.
Moje serce , omal nie pękło • z nadmiaru . miłosierdzia. Zaprowadziłam ją do
mieszkania mamy i zaparzyłam świeżej herbaty. Ponieważ nasza spiżarnia nigdy się nie ugina
od zapasów, wyskoczyłam, do sklepu po jajka. Po drodze rozważałam, co by. powiedziała
mama, gdybym z pieniędzy zostawionych pani Mulowej na całotygodniowe utrzymanie
domu, zafundowała biednej kobiecie bilet do Kielc.
Jajka i rozważania okazały się zbyteczne. Kobieta poradziła sobie sama. Zabrała
pieniądze (jak znalazła w kredensie za dzbankiem do kawy?) i pewnie dla syna - buty i
garnitur pana Zubera. Trzęsąc się ze strachu, czekałam na powrót mamy. W bardzo ostrej
formie zrobiła mi wykład o. naiwności (a jeszcze brak garnituru nie został odkryty) i
zmiażdżyła mnie:
- Jeśli cię stać na taką filantropię, to przez dwa miesiące nie dostaniesz. grosza.
Jestem zadłużona u Dyzia! Honorowy dług, przegrałam w makao.
- O ile rozumiem, to mam ponieść karę za to, że chciałam nakarmić głodnego -
powiedziałam.
- Za brak rozwagi. Przecież mogła nas okraść doszczętnie.
Mama zajrzała do szafy, klasnęła w dłonie i zawołała:
- Brawo. Nie ma garnituru!
- Nie wyglądała na złodziejkę - powiedziałam ze łzami. - Możesz mi nie dawać
pieniędzy przez trzy - miesiące. To będzie dla mnie nauczka.
- Jaka nauczka?
- Że nie należy się spieszyć z pomocą.
- Głupstwa. Jeden przypadek nie przesądza o wszystkich. Jeśli tylko takie wnioski
wyciągnęłaś, to jesteś głupia. Tylko trzeba wiedzieć - kiedy. Są rodzaje pomocy, które niszczą
ludzi. Zresztą, za młoda jesteś na takie dyskusje.
- Klęska, przegrałam w makao, jak nie zwrócę, jestem skompromitowana.
- Jak nie miałaś gotówki, trzeba było nie grać. .Za dwa miesiące, dostaniesz.
Wiem, co zrobię. Pożyczę od Mulowej. Czyli Mułowa przyjdzie mi z pomocą dla
odmiany. Pierwszy raz miałam okazję - zrobić dobry uczynek i tak się fatalnie nacięłam.
Jeden przypadek nie przesądza o wszystkich?
20 stycznia 1949 r.
Myśli, których się nie potrafi wyrazić, dziwnie, dziko i smutno.
21 stycznia 1949 r.
Żeby ŻYĆ, trzeba sobie ustalić (znaleźć, odkryć?) wartości niezależne od
codzienności wypełnionej małymi ludźmi. Chodzi mi o Maziarską. To właścicielka domu, w
którym jest mój pokój. Mama ma pokój z kuchnią, ale od czasu, kiedy została panią
Zuberową, spławiła mnie. Istotnie, tam byłoby ciasno, więc wynajęła mi pokój po -
przeciwnej stronie ulicy, właśnie u Maziarskiej. To jest, fantastyczne, bo pokój jest duży,
jasny i pod oknem rosną. jaśminy. Mama przychodzi tu raz na miesiąc, żeby sprawdzić
porządek. Nie podejrzewa, że przeciętnie 15 osób dziennie składa mi wizytę. Tu pracuje
„mózg” klasy,' tu ustalamy plany, a nawet wyciągamy wnioski. Oczywiście, wygłupiamy się
czasami wprost niebywale, jak na przykład wczoraj wieczorem.
Zaczęło się od tego, że każdy wypowiadał się, do jakiego kraju chciałby pojechać.
- Najpierw do Hiszpanii - ogłosiłam.
- Ja do Argentyny, tam są domy publiczne - powiedział Juhas.
- A, świnio - odezwał się Drobina, który chodzi do mechanicznego, ale należy do
naszej paczki.
- Świnio? - :zaperzył się Juhas i rąbnął w Drobinę poduszką. Drobina jest bardzo
gruby, stąd to przezwisko,, żeby było śmiesznie. Złapał chodnik z podłogi i dokładnie - mnie
wyręczył w trzepaniu. Zaczął się hałas, co najmniej. Dyzio wpakował Drobinie w usta szalik,
a ja weszłam na piec, żeby móc ocenić sytuację z pewnej odległości. Wpadła Maziarską z
awanturą.
- Dośćtegocotusiędziejeposkarżęmatcetojestdompublicznyniewidzianerzeczyżebytylu
chłopakówprzychodziłodojednejdziewczynydemolujeciemidom!
- Nie musisz więc, Juhas, wyjeżdżać - powiedziałam z wysokości, a zwracając się do
Maziarskiej - dobrze, proszę pani, będzie cicho.
Głęboko wciągnęła powietrze i wyszła z przekleństwem na ustach. Zgoda, jej
mieszkanie, ale! pokój mój. Zjemy te cegły czy co?
Ona handluje, czym się da, nawet bimbrem, który produkuje w rurach i kotłach.
Ogłasza wybuch wojny, na przykład we wtorek rano. To tak, Jeśli kupi za dużo cukru.
Przytaszczyła raz do mamy 30 kilo (wojna właśnie nie wybuchła i należało wycofać kapitał).
Mama, która dla świętego spokoju kupiłaby pół kilometra dopływu Wisły, protestowała słabo:
- Po cóż mi tyle cukru?
Ale Maziarską nacierała na nią z Workiem:
- Za kilka dni już nigdzie pani nie kupi.
Dzięki mojej interwencji nie udał się Maziarskiej handel. Przypomniałam mamie
zapas, cukru w 1942 r. Opiszę to kiedyś.
Szkoda, że na świecie istnieją ludzie tak małego formatu. Interes. Zawsze, wszędzie i
we wszystkim interes. Nawet w wojnie i ludzkim nieszczęściu. Maziarską należy do tego
gatunku ludzi, którzy zamiast różowego kwiatu jabłoni widzą na drzewie złotówki, które
dostaną za jabłka.
Oczywiście nie poskarżyła mamie, bo zaledwie przekroczyła próg, Juhas wypalił:
- I odtąd jestem w milicji.
Juhas do milicji ma się w stosunku odwrotnie proporcjonalnym, ale Maziarską musiała
zzielenieć z paniki o ten bimber. Jak się ma nieczyste sumienie, to się boi nawet własnych
myśli. Zupełnie tak jak ja, kiedy usłyszę: „Sagowska do dyrektora”. I chociaż później się
okaże, że mam napisać referat na akademię, długo nie mogę złapać oddechu ze strachu.
Czemu Maziarska widzi zło tam, gdzie go nie ma? Co jej przeszkadzają moi koledzy? Jej
jedyna ideologia to cegły i handel. Takiej to już nic nie pomoże. Nic dziwnego, że wszędzie
węszy zło i brudy.
Po wyjściu Maziarskiej zrobiło mi się jakoś smutno. Nawet nie miałam ochoty
zabawiać się snuciem planów zorganizowania Międzynarodowego Gangu Likwidacji
Milionerów. Gdyby to miało szansę, mogłoby być ciekawe. Zalążek Gangu, to jest my,
uciekłby ż Polski na okręcie, schowany w kotłowni. Tymczasem zaczął padać deszcz ze
śniegiem, więc było jeszcze bardziej ponuro. Jak chłopcy wychodzili, zdjęłam ze ściany
dywan i dałam im do przykrycia się. Poszli tak przez całe miasto. Wyglądali tak paradnie, że
humor mi się poprawił. Śmiałam się głośno, lekceważąc w ten sposób Maziarska, deszcz ze
śniegiem, miłość bez wzajemności i ubrudzoną smarem spódnicę.
28 stycznia 1949 r.
- .Mamo, wzywają cię do szkoły - nadałam podczas obiadu komunikat, który w
naszym - domu. nić brzmi zbyt rewelacyjnie.
- Co zrobiłaś?
- Nic. Byłam tylko nieodpowiednio ubrana.
- Lilka, daj mi spokój, jak się wpędziłaś, w aferę, to nadstawiaj sarna głowy, dobrze?
Nie mam czasu. I na czym polegał ten nieodpowiedni strój?
- Jeśli nie idziesz, to nieważne. Poradzę sobie.
Na pewno uda mi się wytłumaczyć Brukwi, że nie mogłam inaczej postąpić, że
naprawdę musiałam przyjść do szkoły w piżamie.
Stasio Okoń, ten który się rozchorował po kremie nivea, zjawił się blady. . - Hindus,
jesteś stary, ale głupi - powiedziałam.
- Coś cię opuszcza fantazja - Hindus na to.
- Mnie opuszcza?! To się dowiedz, że ja mogłabym:: przyjść do szkoły nawet w
piżamie.
Akurat to przyszło mi na myśl. A cała klasa na mnie: napadła:
- Gadać to łatwo, trudniej zrobić.
- No to zobaczycie - rzekłam.
Zobaczyli. Nie tylko oni. Wstałam rano i do stroju - dorzuciłam wyłącznie wełniane
skarpetki. Podwinęłam, nogawki, narzuciłam płaszcz i wkroczyłam do szkoły. Niech .sobie
nie myślą. Płaszcz zostawiłam w szatni, nogawki - odwinęłam. Przemaszerowałam we
flanelowej piżamie w różowe kropki i rannych pantoflach przez dwa piętra i korytarze. Cała
buda zataczała się ze śmiechu. Potem zamknęłam, się w ubikacji i poczekałam na dzwonek.
Kiedy profesorowie porozchodzili się do klas, odczekałam jeszcze moment, później dumnie
weszłam na lekcję Brukwi. Sprawdzała listę i wyczytywała moje nazwisko. Dla większego
efektu - na tę chwilę właśnie czatowałam pod drzwiami. - Sagowska.
- Obecna - powiedziałam spokojnie, zamykając za. sobą drzwi.
Klasa ryczała. Brukiew, jak w pierwszej chwili zastygła w osłupieniu, tak nagle
zerwała się z wrzaskiem:
- Marsz do domu! Nie pokazuj mi się bez matki.
Cóż było robić, poszłam do domu. Ale niech, wiedzą, że słowo, to słowo.
30 stycznia 1949 r.
Dużo mi w szkole uchodzi. Profesorowie lubią mnie. Mnie - czy rozrywki, jakich im
dostarczam ? A już Brukiew ma do mnie wyraźną słabość. Wyłożyłam jej szczegółowo
motywy mojego czynu i domagałam się kategorycznej odpowiedzi, czy sama zrobiłaby
inaczej?
- Lilka, daruję ci to, ale pamiętaj, przedostatni raz.
Przypomnieć należy, że ten przedostatni raz był już w zeszłym roku. Założyłyśmy się
z całą klasą, że pójdziemy w wiankach na głowie na dworzec i rzucimy się na szyję
nieznanemu mężczyźnie. Wzięłyśmy dwa olbrzymie pęki róż i w asyście całej klasy
wkroczyłyśmy na dworzec. W dobrą porę przyszliśmy. Była piąta po południu. Przyjechało
właśnie kilka pociągów. Kibice ustawili się na peronie, a my zaczęłyśmy szukać
odpowiedniego pana. Wyszedł taki właśnie odpowiedni. Nosił okulary, jasny kapelusz, teczkę
i mimo to był młody. Niczego się nie spodziewał. Dałam Zośce znak ręką. Z dzikim
wrzaskiem rzuciłyśmy się na nieznanego człowieka. Zośka objęła go za szyję, a ja wpychając
róże, zrzuciłam mu z głowy kapelusz. Facet wyjąkał:
- Czy wy, panie, oszalałyście?
Panie rzeczywiście oszalały. Śmieli się wszyscy ludzie na peronie, maszyniści wyszli
z czarnych parowozów. Ten pan powiedział jeszcze:
- Panie są bardzo mile, tylko zwariowane.
Ktoś podniósł mu kapelusz, a ja umocowałam mu, wreszcie mój bukiet pod pachą.
- No, to wezmę panie na lody - zaproponował on.
Ale ja byłam już w transie.
- Wzięłyśmy pana za kogoś innego - wyjaśniłam grzecznie. - Przepraszamy.
I wyrwałam Zośce bukiet, którego nie zdołała mu wcisnąć. Zaczęłam rozdawać róże,
komu popadło. Zabawa szła świetnie. Klasa ryczała,, „brawo” i „niech żyje Lilka”.
Byłam bardzo podniecona tym, co robię. I nagle zobaczyłam Brukiew. Tłum na
peronie nie rozumiał, co się stało. Upuściłam róże i jak skazaniec poszłam w jej kierunku.
Zośka za mną, a tuż za nami cała wierna klasa. Miałam tak popsutą całą przyjemność, że nie
martwiłam się nawet o to, co będzie dalej.
Odprowadziliśmy Brukiew ze stacji. Byliśmy smutni jak orszak pogrzebowy. Nikt nic
nie mówił. Wreszcie, już pod swoim domem, Brukiew odwróciła się do nas szybko całą
brukwiową twarzą:
- Nawet nie macie odwagi prosić, żeby nie mówić dyrektorowi. To dobrze, bo znaczy,
że coś niecoś rozumiecie. To co dziś zrobiła Lilka, to był skandal. Co sobie ludzie pomyślą o
uczniach naszej szkoły. Idźcie i zastanówcie się nad tym. Ja dyrektorowi nie powiem, jeżeli to
jest wasz przedostatni wybryk.
Dyzia wysunął się z grupy i machnął Brukiew w rękę. Ja nie powiedziałam nic. Byłam
Brukwi bardzo wdzięczna. Ale nie czułam się winna. Czy już nie można ludziom dawać
kwiatów? Więcej poczucia humoru. Co za skandal, rzeczywiście.
Mam wyrzuty sumienia, że nic nie myślę o Zbyszku. Czyżby taka marna była ta moja
miłość? Podoba mi się to zdanie z klasówki o Loretcie Young. Rzeczywiście świat jest za
piękny, żeby myśleć o mężczyznach. A zwłaszcza bez przerwy. Mężczyźni to tylko dodatek
do życia. Tak. Tak.
3 lutego 1949 r.
Mój największy przyjaciel na świecie, brzydki i zawsze czysty Dyzio - awansował.
Stworzyliśmy na terenie klasy organizację, która ma na celu... o Boże, właściwie nic. Ale jest
nieprzytomnie wesoło, to wystarczy. Zabawiamy się w konspirację. Partyzanci patrzą na
sprawę z uśmieszkiem, lecz nie wyłamują się. Już nie ma IX a, jest Republika
Imperialistycznych Rewolucjonistów. Na czele Republiki stoi prezydent Dezyderiusz
Żbikowski. Ja jestem jego osobistą sekretarką. Chętnie przygotowalibyśmy jakiś zamach
stanu. Mianowaliśmy ministrów, dyrektorów departamentu. Najważniejsze ministerstwo to
Ministerstwo Spraw Zagmatwanych - tekę powierzyliśmy Stasiowi Okoniowi.
Pierwsze zadanie ministra Okonia to wykraść klarnet z pokoju nauczycielskiego.
Klarnet odebrał Zośce Kwiatek na fizyce. W ogóle pokój nauczycielski pęka od podobnych
eksponatów. Najpierw się te cuda (budziki, sztuczne wąsy) pokazuje rodzicom na
wywiadówce, a później oddaje się w dniu rozdania świadectw. Taki jest lokalny zwyczaj. Z
klarnetem sprawa jest poważniejsza. Zośka „pożyczyła” go sobie od dziadka, który gra w
kolejowej orkiestrze. Dziadek nie ma na czym ćwiczyć, za to Zośka ćwiczy się w sztuce
cierpliwości, bo cały dzień w domu jest gadanie na temat zaginięcia klarnetu. Jej nie
podejrzewają. Dziadek chce zgłosić kradzież na milicji. Karierze artystycznej dziadka R.I.R.
przyjdzie z pomocą.
4 lutego 1949 r.
Powiedziałam, że musimy mieć jakąś ideologię. Na razie zostałam sekretarzem
redakcji naczelnego organu R.I.R. - u: „Głosu Skrępowanych Wolnomyślicieli”. Redaktorem
naczelnym jest sam prezydent Dyzio. Jakkolwiek by było, to w młodzieży tkwi pęd do
zorganizowanego życia. Wprawdzie nikt R.I.R - u nie traktuje specjalnie poważnie, ale chyba
wszyscy tego żałują. Krzyczymy: „Niech żyje anarchia!”, ale od Dyzia wymagamy żelaznej
dyktatury. Odebraliśmy tekę Stasiowi O. Bał się, mimo że sytuacja była rozpracowana. W
związku z tym przykrym incydentem ustanowiliśmy Prawo Selekcji. Będzie mu podlegał
przez tydzień.
6 lutego 1949 r.
Ukazał się pierwszy numer „Głosu Skrępowanych Wolnomyślicieli”. Dużo o Calvusie
i o mnie. Calvus, którego prawdziwe nazwisko brzmi Wróblewski, jest świetnie
skarykaturowany przez Celinę. Pod tym podpis: „Nie wszystkie ptaszki tak dobrze ćwierkają
łacinę”. I znów Calvus, a przed nim klęczy z rozdartą koszulą Tadzik Nieszporek, który
deklamuje: „Ubi mi pater, et quo modo aqua ad Sagowskiej pervenit?”. Ma to stanowić
aluzję, że w moich odpowiedziach jest dużo wody. Łajdaki, za moją pracę! To ja napisałam
artykuł wstępny: „Polowanie na tygrysy, a żywotne interesy klasowej społeczności”. Ja dałam
dialog Napoleona z Mirkiem Deduszko.
Cały nakład, to jest trzy, egzemplarze gazety, krążyły z rąk do rąk. Z profesorów
daliśmy jedynie Calvusowi. Uśmiał się i powiedział, że młodzież trudnych czasów zwykle
bywa bardzo inteligentna. Szkoda, że nie ma się kto nami naprawdę zająć, bo mamy niezłe
pomysły i sam nie wie, skąd nam się to bierze.
Postanowiliśmy, że mój pokój będzie służył wieczorem na Tajne Konferencje
Prezydium Rady Ministrów. To się nazywa „melina”. Przygotowujemy amnestię.
9 lutego 1949 r.
Mamy macki we wszystkich klasach, chociaż nie dbamy o to. Wystarczy nam nasze
państwo w państwie. Myśleliśmy z Dyzrem nad ideologią R.I.R - u, ale nic nadzwyczajnego
nie udało nam się wykombinować. Jakaś polityczna działalność nie wchodzi w rachubę, bo
ani się na tym nie znamy, ani klasie to nic nie da. Chcielibyśmy przebudować świat, być dla
ludzkości jakimś złotym środkiem, ale czy zdołamy to narzucić komukolwiek? Dopiero jak o
tym piszę, widzę śmieszność takiego wybierania się z motyką na słońce. A w klasie płonę jak
szczapa przesiąknięta żywicą. Czy więc nam trzeba narzucić pojęcia o świecie?
To jest niesłychanie skomplikowane. Jeśli „góra” lansuje jakąś teorię, rodzi to protest.
„Zdrowa ryba zawsze płynie pod prąd” - Hindus. A zdani na siebie, jesteśmy do niczego. Ja
już w ogóle jestem beznadziejna. Harcerstwo, do którego należę, pociąga mnie jedynie od
strony pozornie nieefektownej dekoracyjności. Obóz to rzecz genialna, ale zbiórki w czasie
roku szkolnego są żenujące. Drużynowej na pytanie: „Czy zrobiłaś dzisiaj jakiś dobry
uczynek?” odpowiedziałam:
- Omal, omal.
- Cóż to znaczy?
- Omal nie wybiłam Józkowi Kosińskiemu dwóch zębów. To byłby dobry uczynek,
nie mógłby jeść ze trzy dni.
Postawiła mnie do karnego raportu i nie wolno mi nosić chusty do końca roku.
Czuję, czuję, że chciałabym coś zrobić, coś zaproponować, tylko nie wiem co.
Pięknie powiedział Asnyk:
Szukajcie prawdy jasnego płomienia,
Szukajcie nowych, nie odkrytych dróg.
Tak, cytować to ja potrafię, ale poza tym nic.
11 lutego 1949 r.
Nadaliśmy Brukwi, zrazu zaocznie, tytuł Honorowej Obywatelki R.I.R - u. Kiedy na
geografii zawiadomiliśmy ją o tym, była głęboko wzruszona. Czy udawała, czy też
rzeczywiście zrobiliśmy jej przyjemność? To wyróżnienie przecież o czymś świadczy. Może
do tytułu nie przywiązywać wagi, ale musi zrozumieć, że ją lubimy i szanujemy. Obiecała
pośrednictwo między nami a dyrektorem w sprawie klarnetu. Jednocześnie przestrzegła nas
przed zabawą w organizację. To się podobno może źle skończyć, mogą nas nie zrozumieć,
potraktować jako wrogów klasowych.
Oczywiście, klasowych w sensie społecznym, a nie szkolnym. Co tu jest do
zrozumienia. Organizacja jest, działa, a życie powszednie ustanowiło ideę, która jest
konglomeratem haseł komunizmu z zachodnim stylem życia. Jest więc równy podział
wartości materialnych. Przynoszone do budy śniadania składamy na stertę i każdy je, ile
może, a kiedy wszyscy są syci, odwiązujemy ze sznurka Kosińskiego, który załatwia to, co
pozostało. Ponieważ w naszej klasie jest kilka biednych osób. ci bogatsi mają obowiązek
przynoszenia ogromnych porcji. W związku z tym mama nie może zrozumieć, po co zabieram
do szkoły na przykład 10 smażonych jajek w słoiku i podwójną paryską. Mówię, że
gimnastyka mnie wyczerpuje i muszę nadrobić stratę, kalorii.
Od zachodu przyjęliśmy sposób wysławiania się. Na pieniądze mówimy „dolary”,
zamiast „hurra” - krzyczymy „Unrra”, a na Dyzia mówimy „Sir”'. Dobrze nam się żyje w
Republice. Na przerwach chodzę za Dyziem z notesem i udaję, że stenografuję jego
wypowiedzi. Jeśli ktoś chce uzyskać u niego audiencję, musi to załatwić ze mną. Reguluję też
sprawę rozdawania autografów przez Prezydenta.
Według tego, co wiemy o życiu, to Dyzio powinien się we mnie kochać. Niestety, on
się kocha w Jance z IX b, ale twierdzi, że ja jestem dla niego kimś ważniejszym.
16 lutego 1949 r.
Dostałam piątkę, powtarzam z naciskiem, piątkę z chemii. To może nie jestem tępa do
matematyki, tylko nieco przeszkadza mi Zbyszek, który jakoby pomaga mi w tym
przedmiocie?
22 lutego 1949 r.
Boże, Boże! Jakież okrutne jest życie niekiedy! Dyzia zabrali na milicję. Całe miasto
trąbiło, że na terenie naszej szkoły jest tajna organizacja. Co za oportunista,. co za świnia
wypaplała? Dyzio to bohater. W dniu, w którym go zamknęli do tego więzienia, calutki R.I.R.
stał pod komisariatem z bułkami i kiełbasą. Jakiś kapral na nasze błagania zabrał ten prowiant
i przysiągł, że Dyziowi doręczy. Przesłuchiwali Dyzia około dwóch godzin. Nic mu. nie
zrobili, a nawet były humorystyczne akcenty, bo Dyzio na pytanie:
- Co pan ma na swoją obronę? - odpowiedział:
- Nic. Nawet laskę zostawiłem w domu. Wypuścili go jednak, ale do szkoły przyszedł
komendant, zarekwirował Brukwi godzinę wychowawczą i palnął taką mniej więcej mowę:
- Drogie dzieci. Bardzo was proszę, bez głupich kawałów. Nie zdajecie sobie sprawy,
że takie zabawy ktoś może skierować na inne tory, wykorzystać waszą inicjatywę do wrogich
naszemu państwu celów. W przyszłości bylibyśmy zmuszeni załatwić to inaczej. A więc
zapowiadam: bawcie się, ale nie w konspirację. Sytuacja polityczna naszego kraju jest ciężka.
Chciałbym na was polegać. Itp.
Mówił z godzinę, nawet ładnie. Ja byłam wzruszona, ale serce pękało mi z żalu za
R.I.R - em. Ten komendant to jest podobno komunista - ideowiec. Walczył w Hiszpanii
przeciwko gen. Franco. Teraz przenoszą go wbrew jego woli na wysokie stanowisko do
Warszawy. Szkoda, bo tylko u mądrego człowieka możemy liczyć na pobłażanie. Dyrektor
skonfiskował nam cały nakład czwartego numeru „Głosu Skrępowanych Wolnomyślicieli”.
Przyjemnej lektury, dużo się dowie, o sobie. Nic nam nie zrobi, bo artykuły są na poziomie,
inteligentne i nikogo bezmyślnie nie szkalują. Wyławiają śmiesznostki, to prawda,
podkreślają je na zasadzie karykatury. I tak samo godzą w nas, jak w profesorów. Równość
wobec słowa pisanego. Ja bym trochę zreorganizowała system w szkołach. Wymagania - tak,
proszę bardzo, ale jednocześnie dążność do wykształcenia ludzi samodzielnie myślących. Co
prawda, ludzie W moim wieku nie mogą się poszczycić osiągnięciem poziomu gwiazd. Cóż z
tego? Chcą - ten poziom osiągnąć, a to już jest coś. Tymczasem szkoła tłumi indywidualność.
Ja się nie dam. Smutno teraz w klasie. Straciliśmy energię. Ale na pewno nie na długo.
3 marca 1949 r.
Chcę coś radosnego opisać. Coś, z czego nie wynika, że jestem zła. Otóż na ostatniej
klasówce z matematyki pod moją ławką siedział Zbyszek i szybko mi zadania rozwiązywał, a
ja przepisywałam jeszcze szybciej. Zbyszek pocałował mnie w nogę, a ja nie zorientowałam
się, o co chodzi, i w pierwszym porywie kopnęłam go w ramię. Myślałam, że mnie łaskocze.
Mogłabym się zacząć śmiać, ale nie życzę nikomu śmiać się na lekcji Talesa. Potem podałam
mu pod ławkę placek z powidłami i kartkę („Przepraszam bardzo”). Placek zjadł, ale ani nie
odpisał, ani mnie drugi raz nie pocałował. „No, trudno - myślę sobie. - Można się pomylić”.
Co to za pomysły - całowanie w nogę. „Odjechał” pod ostatnią ławkę. Otóż jak Tales
przyniósł klasówki, to mój zeszyt odłożył na bok i powiedział tylko kilka słów:
- Sagowska zostanie po lekcjach.
To mi wystarczyło. Miałam w teczce Tajemnicę zaginionego miliona, ale zupełnie nie
mogłam czytać na biologii. Z rozpaczy słuchałam, jak rozmnażają się okrytozalążkowe. Po
lekcjach wszyscy życzyli mi:
- Trzymaj się, Lilka.
Zostałam w pustej klasie. Tales wszedł, jak zwykle, gwałtownie, ale nie kazał mi iść
do tablicy, tylko usiadł przy mnie w ławce i powiedział wprost:
- Kto ci rozwiązał to zadanie? Nie kłam, bo wiem, że nie ty. Wynik jest dobry, ale to
nie moja metoda. Nikt w klasie nie rozwiązał podobnie, więc nie ściągnęłaś. Czy wyrzuciłaś
przez okno kartkę na nitce?
- Nie - mówię.
Byłam czerwona ze wstydu. Chciałam zapytać, jakie znaczenie ma metoda, skoro
wynik jest dobry, ale w mojej sytuacji polałam nie dyskutować. Jeszcze kazałby mi uzyskać
na jego oczach taki wynik. Milczałam więc. On patrzył na mnie zupełnie niegroźnie i to mnie
trochę ośmieliło. Nagle wyrwało mi się, przysięgam, że nie chciałam tego powiedzieć:
- Nienawidzę matematyki.
Już myślałam, że przepadłam na wieki. A on na to:
- Uczeń nie lubi tego przedmiotu, w którym ma zaległości, matematyka to nic
strasznego, spróbuj, mówię ci, rozwiązać w domu jedno zadanie. Chociaż jedno, bo wiem, że
ściągasz i mogę ci nawet powiedzieć, od kogo. Od Nieszporka. Ale tego nie przepisałaś od
niego. Jak nie chcesz, to nie mów, lecz jesteś taka inteligentna dziewczyna i gdybyś chciała,
to miałabyś u mnie piątkę. Więc umówmy się. )d dziś już nie ściągaj ani razu. Jak ci będzie
wychodzić, to tak zostaw. Będę sprawdzał na każdej lekcji i nie postawię ci stopnia, chyba że
rozwiążesz na pięć. Zgoda?
Musiałabym być kamieniem, żeby się nie rozbeczeć.
- Zgoda - powiedziałam. - Klasówkę przepisałam, tylko nie mogę naprawdę
powiedzieć, w jaki sposób. Niech I mi pan profesor postawi dwójkę.
Ale on już wyszedł z klasy. Obok mnie na ławce leżał I zeszyt, a w nim czwórka z
ostatniej klasówki. Płakałam I tak chyba w tej pustej klasie z pół godziny i przy okazji
wypłakałam z połowę miłości do Zbyszka. Jego rzeczywiście uczy matematyki kto inny. No,
ale ren Tales to cudowny 'człowiek.
Rzuciłam się na matematykę z pazurami, przede wszystkim nauczyłam się wszystkich
definicji, powtórzyłam je właściwie. Potem zaczęłam udowadniać twierdzenie Pitagorasa i tak
mnie to wciągnęło, jak rozwiązywanie rebusów. Już zupełnie z rozmachu zaczęłam się uczyć
fizyki. Jednak do tej pory okropnie pływałam. Cóż z tego, że świetnie stoję z polskiego,
historii, geografii, angielskiego i łaciny. Muszę tamto wyrównać. Od tej pory ani razu nie
zerżnęłam. Wszyscy w klasie osłupieli, że przed matmą wcinam jabłka, zamiast uganiać się
za zeszytem Tadzika Nieszporka.
Jeszcze mnie od tej pory Tales nie wyrwał do tablicy. Patrzy tylko na zeszyt i kiwa
przyjaźnie głową. Rozumiem,, daje mi czas, żebym się podciągnęła. Nikomu nie mówię nic
na ten temat, tylko uczę się jak szalona. Codziennie godzinę matematyki i godzinę fizyki. Tak
to i Kwiatek, fizyk, ma dzięki Taksowi pociechę z uczennicy. Ubóstwiam Taksa i wiem, że
może polubię z czasem matematykę. W tym jest coś ciekawego.
Ante diem quartum Nonas Martias.
Umiem napisać każdą datę po łacinie. Z tego Calvus jest bardziej dumny niż ja.
Calvus postawił mnie na lekcji w trudnym położeniu, apelując do mojego poczucia
sprawiedliwości. Teresa zaczęła czytać tekst. Na książce miała położony bryk, coś jej się
pokręciło i po przeczytaniu pierwszego łacińskiego zdania zaczęła czytać inne po polsku z
bryka. Calvus kazał mi to jej polskie przetłumaczyć na łacinę. Mógłby mi stary nie robić
takich kawałów. Nie chciałam narażać koleżanki, a z drugiej strony nienawidzę bezmyślności.
Zaproponowałam więc jak Pytia, że przetłumaczę raczej naszą rozmowę i udowodnię tym, że
łaciną można się posługiwać „na co dzień”. Uparł się jednak. Powiedziałam, że nie znam
składni. On na to, ze to niemożliwe i żebym natychmiast przestała rezonować, a wzięła się za
tłumaczenie. Cóż było robić. Starałam się tłumaczyć jak najgorzej. Nie zwracał na to uwagi,
tylko powiedział do Teresy:
- Sagowska ci wyjaśni, kiedy można posługiwać się brykiem. No, powiedz, Lilka.
- Brykiem można posługiwać się celem ewentualnego wygładzenia przetłumaczonego
już tekstu.
Calvus wie, że ja bryka nigdy nie używam. To byłoby poniżej mojej godności.
- Powiedz więc, co powinienem postawić uczennicy, którą nawet z bryka nie umie
tłumaczyć.
- Ja bym jej nic nie postawiła - odparłam. - Drugi raz jej się to nie zdarzy.
Na tym stanęło. Objechałam Teresę na przerwie. To taki epizodzik, który mnie skłonił
do rozmyślań, że może to nasze wieczne „zwalanie” nie jest cudownym środkiem. Inny
profesor trzasnąłby Teresie dwóję i koniec. Ja też o mały figiel nie dostałam dwójki z
rysunków. Roli kazał narysować krzesło. Postawił je na stole, zaznaczył, że „w
perspektywie”, i widać było, że jest z siebie zadowolony. Sto razy nam opowiadał, że jego
obraz przed wojną kupiono aż do Szwajcarii. Świetnie, ale to mi krzesła nie pomogło
rysować. Udawałam więc, że tworzę, a Tadzik Nieszporek już wiedział, że musi ten mebel
rysować na dwóch kartonach.
Przy okazji muszę wyjaśnić, że do ludzi z talentem malarskim odnoszę się z
szacunkiem. Tego jednego nie można nikogo nauczyć. Z człowieka pozbawionego słuchu
można drogą żmudnych ćwiczeń zrobić przeciętnego pianistę. Ale rysunek? Za cenę życia nie
potrafię narysować konia. Roli wie o tym doskonale, ale maltretuje mnie, ponieważ zrobiłam
mu świństwo - tak twierdzi. Otóż powiedział mi kiedyś, że mam szyję jak Nefretete, świetnie
„noszę” głowę i w związku z tym będę mu pozować do portretu „Dziewczęca główka”.
Zamierzał portret wysłać na wystawę. Modelce jednak szybko się znudziło siedzenie bez
ruchu i patrzenie w jeden punkt. Któregoś dnia, kiedy po stu poprawkach usiadłam nareszcie
w przepisowej pozie, oczy zaszły mi Izami - i zrozumiałam, że tego nie przetrwam. Uciekłam
z płaczem z seansu i nigdy więcej już nie poszłam. Teraz Roli patrzeć na mnie nie może, Co
znaczy, że na lekcji widzi moje poczynania w najdrobniejszych detalach. Jest złośliwy.
„Perspektywa, to już zupełnie zamknięta dziedzina dla twojego umysłu”.
Gwiżdżę na perspektywę. Roli czyhał na moment, kiedy Tadzik rzucił mi karton z
nieszczęsnym krzesłem.
- Wątpię, abyś kiedykolwiek miała dobry stopień z tego przedmiotu - powiedział drąc
rysunek Tadzika.
Natomiast zabrał moje własne arcydzieło, które wypisz, wymaluj przypominało
fotografię rozrzuconego siana. No i czołem. Malarką raczej nie będę, chyba że taką od ścian.
Chcę, aby całe moje życie było malowaniem obrazu „Mądra głowa”.
Na razie, niestety, tylko nieudolnie pozuję. Karton jest, nie wiem jednak, jakich użyć
farb? Kolory muszą być zdecydowane, chwytające za serce, działające na wyobraźnię. Precz z
mdłymi pastelami.
20 marca 1949 r.
Usnę chyba dopiero jutro, tyle mam rzeczy do opisania. Na pierwszy (oby piekielny)
ogień niech idzie Maziarska. Przeżyłam groźny moment w oziębłych stosunkach z tą panią.
Zgubiłam klucz od mojego pokoju. Prosiłam więc chłopców z mechanicznego, aby dorobili w
ogóle nowy zamek. Nie chciałam w to wtajemniczać mamy. Owszem,, dorobili zamek na
tokarce (?), a kluczy chyba piętnaście. Teraz chodzą do mnie na wagary. Ja wracam ze
szkoły,, a te gnojki grają na patefonie i kurzą papierosy. Miałam zamiar palnąć im
umoralniającą gadkę, kiedy wtargnęła Maziarska:
- Tegojużzawielećiekąweczypanidoktorwiejaksięzabawia - jejcóreczkaskoriczęztym!
Powiedziałam patrząc jej prosto w oczy:
- Niechże pani siada. I proszę nie lekceważyć moich gości. Gość - rzecz święta.
Chłopaki, przedstawić się grzecznie pani.
Tak. Użyłam tego chwytu. Chłopaki podrywali się, buchali ją w rękę i szurali nogami.
Kiedy Drobina usiłował” poczęstować ją papierosem, byłam bliska spazmów z wewnętrznego
śmiechu. Zaczęła się krygować i wyjaśniać, że zasadniczo to ma miękkie serce, ale ten dom to
dla niej wszystko.
Z trudem zrozumiała, że powinna wyjść. Jednak to było tylko chwilowe załamanie.
Już zza drzwi doleciał świergot:
- Zrujnująmipodłogędoczegotowszystkopodobne.
Chłopaków przepędziłam, klucze zabrałam, związałam sznurkiem i utopiłam w rzece.
Ale zrobiłam to z własnej woli, a nie ze strachu. Wygodniacy, patrzcie ich! I co za urok mają
takie wagary? A na świeże powietrze, tak jak na całym świecie się wagaruje, zdrowo, w
porozumieniu z naturą!
Sprawa druga tak zwanymi korzeniami sięga do ubiegłego roku szkolnego. Hufcowa
wyznaczyła mnie na kwestę uliczną. Los przydzielił mi więc puszkę, ulicę i Bogdana. Gdyby
Zbyszek był taki inteligentny! Z Bogdanem można w nieskończoność rozmawiać o książkach.
Byłam z nim dwa razy w kinie i byłabym chodziła dalej, gdybym nie odkryła, że zgadzam się
na spotkania wtedy, kiedy Zbyszek mi mocno dokuczy.
Z każdym problemem muszę sobie poradzić sama, a nie „wycofywać się na z góry
upatrzone pozycje”. Przerwałam więc te spacerki, chociaż w towarzystwie Bogdana czułam
się dobrze. Kątem oka notowałam jednak, że Bogdan posyła mi powłóczyste spojrzenia. Otóż
dwa tygodnie temu doszedł do mnie w budzie na schodach i powiedział:
- Lilu (nie znoszę tego zwrotu), chciałbym z tobą iść na zabawę, ale przedtem muszę
ci coś wyznać.
- To szybko, bo następna fizyka, muszę się zorientować, co zadane.
- Sprawa jest poważna. Będę czekał po szkole.
- Dobra - machnęłam ręką i poleciałam udzielać Kosińskiemu odpowiednich instrukcji
(co ciszej, a co głośniej).
Spacer z Bogdanem trwał bardzo długo. Dowiedziałam się, że: a) on jest mądrzejszy
ode mnie; b) jestem promykiem słońca przypadkowo zabłąkanym w jego życiu; c)
Szaniawskiego mi chętnie pożyczy; d) mam szczere, urzekające - spojrzenie; e) wybiera się
na prawo; f) Zbyszek nie zasługuje na moje uczucie g) zima w tym roku jest lekka i prawie
nie ma mrozów; h) wszyscy mówią, że jestem ładna; i) tylko szkoda, że jestem taka
„kanciasta”, bo to odpycha, j) żałuje, że zdaje w tym roku maturę, bo będzie mnie rzadko
widywał, ale od czego są listy; k) ZMP, które powstało, budzi w nim wiele sprzecznych
uczuć; l) Margaret Mitchell pisząc Przeminęło z wiatrem, myślała chyba o mnie; m) nie
powinnam się oburzać, bo on sam rozumie, że jestem bardziej oczytana niż Scarlett; n) nie do
mnie odnosi się zdanie: „Scarlett O'Hara nie była piękna”, ale mam dużo z niej; o) on także
lubi łacinę, natomiast co do pieczonego drobiu i gruszek nie ma sprecyzowanego stanowiska;
p) cierpi, kiedy widzi, jak „byle kto” poklepuje mnie po plecach; r) doskonale recytowałam
Pieśń Wajdeloty; s) każde moje wystąpienie na akademii jest dla niego dużym przeżyciem; t)
moje przyjaźnie z Hindusem i tą całą zgrają martwią go; u) Stefka wobec mnie w ogóle nie
istnieje i on także nie rozumie Z. Sikorskiego; w) z tą „Nitką” to przesada; x) nie rozumie, jak
przy moich zdolnościach można ustawicznie ściągać; y) jego rower jest do mojej dyspozycji
z) kocha się we mnie.
Podsumowałam to wszystko zgodnie z moim sumieniem.
- Na zabawę z tobą mogę pójść, ale ścieżki mojego życia są zbyt poplątane, aby ciebie
na nie wprowadzić. Przykro mi, ale Zbyszek jest dla mnie ważny! Nie chciałbyś chyba, abym
cię traktowała jako rezerwę. Ja sama sobie nigdy bym na to nie pozwoliła.
Kiedy się żegnaliśmy, drżały mu ręce. Czułam, że chce mu się płakać. Trudno, spraw
uczuciowych nie można traktować ugodowo i powierzchownie. Jeśli nawet do' Zbyszka ciut,
ciut mi przechodzi, to na pewno nie na korzyść Bogdana, tylko Jerzego. I tu sprawa trzecia,
aktualnie najważniejsza.
Hindus ma brata Jerzego. Studiuje na politechnice w Warszawie. Jerzy jest przystojny
i chyba to właśnie znaczy to: czarujący. Oczy mu płoną jeszcze bardziej; niż Hindusowi. Są
podobni. Jerzy przyszedł z bratem na zabawę. Hindus mnie przestrzegał.
- Ty nie patrz tak w jego oczy, bo on tymi oczami uwodzi każdą kobietę w dziesięć
sekund.
No. Tego mi było potrzeba. Powiedziałam do Hindusa: poważnie:
- Mój drogi, pod moim spojrzeniem rumieni się każdy chłopiec w pięć sekund.
To wcale nieprawda. Myśliciele narzucający nowe systemy filozoficzne też chyba
wygrywają głównie na pewnym: siebie tonie. Powiedziałam w tańcu do Jerzego:
- Pana brat ostrzegał mnie, że z pana straszny uwodziciel - Niech pan na mnie
wypróbuje swoje diabelskie sztuczki.
Roześmiał się bardzo głośno i powiedział, że ze mnie jest przemiły dzieciak. A kiedy
widział, że prawie się obraziłam, dodał:
- Ale śliczny dzieciak.
Jerzy tańczył porywająco. Tam gdzie mnie zawodziły taneczne umiejętności,
pomagało mi wyczucie rytmu.. Radziłam sobie, niestety, tylko z tańcem. Ciągle nie traktował
mnie poważnie. W pewnym momencie zrobiło mi. się zimno. Piliśmy lemoniadę w bufecie i
nagle stwierdził, że powinien zatańczyć z Marylą. Nie, Maryla ma za dużo wdzięku, żebym
mogła się na to zgodzić. Powiedziałam patrząc prosto w te straszne oczy:
- Mogę panować krótko, ale niepodzielnie.
Został. Myślę sobie - „Mam go”. Ale z niego twarda feestia. Mówi:
- Zgłoszę się za dwa lata jako pani korny niewolnik na całe życie. Wtedy przepędzimy
wszystkich wielbicieli z moim braciszkiem łącznie.
- Dlaczego za dwa lata? - denerwowałam się.
- Za dwa lata przyjedzie pani na studia do Warszawy i będziemy codziennie tańczyć.
Ostrzegam, że jestem bardzo zazdrosny. Zgadza się pani?
Zgodziłam się szybko, ale nadmieniłam o tym traperze w Kanadzie. On twierdził, że
mi to przejdzie. Nie zna mnie przecież. Wyszliśmy przed końcem zabawy i łaziliśmy po
deszczu i błocie. Powiedział, że przeżył ze mną niezapomniany wieczór i że coś podobnego
rzadko się zdarza. Obiecał napisać. Ja jestem niezwykle dzielna, że jeszcze tego wieczoru
przejrzałam chemię. Usiłowałam pomyśleć ciepło o Zbyszku, ale jakoś mi się to nie udawało.
Może to i lepiej.
Cały czas w klasie patrzyłam na Hindusa, ale ten baranek nic nie kapował i uśmiechał
się do mnie w swoim imieniu. Zawsze lepszy Hindus niż zdjęcie Jerzego, bo są szalenie
podobni.
Ta moja klasa to nie wysychające źródło pomysłów i radości. Czasami przychodzę do
budy smutna i owładnięta jakimiś dziwnymi myślami i przeczuciami. Już na progu klasy
kapituluję. Dzisiaj też nie mogłam bez przerwy myśleć o Jerzym, bo wynaleźliśmy nową
zabawę.
Dowcip polega na tym, żeby niepostrzeżenie, bardzo powoli przesunąć wszystkie ławy
pod samą katedrę i to na oczach profesora. Klasa jest bardzo długa, odległość między
pierwszą ławką a katedrą wynosi prawie 3 metry. Żeby zrobić taki „niedostrzegalny gołym
okiem” kurs, trzeba się nieźle napracować. Profesor nie widzi przebiegu zabawy (na tym to
polega), dopiero zauważa, jak pierwsza ławka wali w katedrę. Wtedy zaczyna się najlepsza
część gry. Profesorowie na ogół nie lubią się ośmieszać, więc udają, że nic nie zauważyli. Bo
niby co? Klasa się przesunęła o parę metrów i nie widzieli kiedy? Ale z szybkich,
zakłopotanych spojrzeń wiemy, że coś węszą. Tylko Calvus nie wytrzymał i rąbnął:
- Co to się stało?
My ani słowa.
- No wiecie, już się przy was w oczach człowiekowi troi.
Na przerwie ławki przesuwa się do tyłu i na nowej lekcji „jedziemy” od początku.
Trzeba przyznać, że robimy to artystycznie. Cicho, równiutko i bezszmerowo. Przy tym
lekcja toczy się jak najnormalniej. Świetnie. Nerwów tym nikomu się nie szarpie, a my mamy
godziwą rozrywkę. No, i jest to bardzo nieuchwytne przestępstwo. Wszyscy nas proszą
zawsze, abyśmy byli cicho, więc jesteśmy. Ostatnio cieszę się, że żyję. A kiedy zakwitną
jaśminy...
21 marca 1949 r.
Nie poruszyłam dotąd szczegółowiej sprawy wagarów, a w interpretacji naszej klasy
to problem niebagatelny. Niestety, nie stworzymy precedensu dla przyszłych pokoleń. Nasz
wynalazek zemrze razem ze starymi szerokimi ławami. Czasami, kiedy jest piękne słońce,
idziemy do kamieniołomów. Spotykamy się przed budą i Dyzio przysięga, że widział
czarnego kota.
A jak kot ci drogę przeleci.
To znaczy, do szkoły nie idź, waszeci.
Osobiście wolę siedzieć w klasie, gdzie zawsze coś się dzieje, niż marznąć na łonie
przyrody. Nie mogę z siebie robić mięczaka. Chodzę więc. Czasami zresztą jest bosko.
Robimy zdjęcia i palimy fajkę pokoju. Raz chłopaki wzięli butelkę wina. Wypiliśmy wszyscy
po dużym łyku, ale mi to nie służy. Najpierw ciepło, a potem niedobrze. To takie idiotyczne
oszałamianie się. Nie odpowiada mi. Wolę śpiewać o tym, na przykład:
W zrujnowanym lokalu na Woli
Na harmonii walczyka ktoś rżnie.
Ale najprzyjemniej leży się pod ławkami. To niemal metafizyczne; człowiek jest i go
nie ma. Słyszy się, co mówią, a nie jest się do niczego zobowiązanym. W każdej takiej naszej
ławie siedzi po osiem osób. Zasadą jest,, że pierwsza ława musi być pełna. Wtedy nogi tych z
pierwszej zasłaniają „kabaret”, jak nazywamy miejsce na podłodze. Zajada się serek, suchą
kiełbaskę, cukiereczki i słyszy z góry:
- A czemuż to Sagowskiej dziś nie ma, czy choruje?
- Chyba tak, pani profesorko, wczoraj bolała ją głowa.
Czasami w kabarecie jest tłoczno. Ja mam wstęp wolny, bo to mój pomysł, ale są tacy,
którzy muszą zapisywać się na listę i włazić według kolejności zgłoszeń. Pewnie, każdy by
chciał i moglibyśmy wpaść przez przesadę. Jedynie w przypadku niespodziewanej pytologii
ryzykujemy nadmiernym zagęszczeniem. Czasami udzielamy gościny kolegom z innych,
biednych klas, zaopatrzonych w ławki dwuosobowe, które wykluczają podobne numery.
Moje myślenie o Jerzym przeszłoby w maniactwo, gdyby nie klasa. I tak na przykład
dziś było sześć lekcji i sześć sensacji. Pierwsza była matma. Wszyscy wiedzieli, że Tales
będzie pytał. Wobec tego Dyzio i Stasio O. przynieśli kosz jabłek i butelkę wina, a my
zwróciliśmy im za to pieniądze. Porozumieli się także wczoraj wieczorem i zmontowali
orkiestrę.
Juhas i Igor grali na skrzypcach, a Maciek na harmonii. Jak Tales wkraczał do klasy,
to zagrali mu marsza Słowiankę. A najlepsza uczennica w klasie i najlepszy uczeń (Wanda Z.
i Jurek B.) podeszli do niego z tym koszem i złożyli mu najserdeczniejsze życzenia
urodzinowe w imieniu całej klasy.
- Ale, moi drodzy, przecież to nie dziś.
No, wszyscy o tym świetnie wiedzieli, że w październiku. Stary się ogromnie
wzruszył, a orkiestra zagrała walca Francois.
Myślę sobie, że to była najprawdziwsza niespodzianka. O pytaniu nie było nawet
mowy, całą lekcję przegadaliśmy. Natomiast zamiast botaniki był polski, zupełnie niezgodnie
z planem. Profesorka biologii zachorowała. Zanim wyzdrowieje, to mi wywietrzeje z głowy
to, czego się przedwczoraj nauczyłam. Trudno. Będzie łatwiej powtórzyć. Ten dzisiejszy
polski, to chyba przejdzie do historii szkoły.
Jak weszła Mańcia, to zupełnie jakby strzelił piorun. Zanim przeszła od drzwi do
katedry, połowa klasy znalazła się w kabarecie. Było jasne, że na Manię muzyka nie podziała,
choć to taka polonistka, a Tales taki matematyk. Mańcia stwierdziła wyciągając notes, że. „to
się dobrze złożyło”, iż dostała to zastępstwo, bo „ma zaległości w pytaniu”. Spod ławek
dochodził rechot, a na górze rozległ się jęk. Na szczęście nie sprawdzała listy, tylko od razu
zabrała się do rzeczy. Wyglądało to tak:
- Cechówna.
- Nieobecna.
- Fabisiak.
- Nieobecny.
- Garncarz.
- Nieobecny.
Kiedy wyrwała Dyzia, wstałam i powiedziałam, że go. wyrzucił do domu dyrektor, bo
chodził w butach. Po wyczytaniu jeszcze dwóch nazwisk zajrzała do dziennika. I teraz się
dopiero zaczęło.
- Jak to, to na matematyce wszyscy byli, a z polskiego uciekli?
Maciek odpowiedział:
- Nikt by nie uciekł z polskiego, miała być botanika. A ona zamiast się ucieszyć,
wzięła Maćka do odpowiedzi. Ten, przytomnie, w ostatniej chwili wpakował sobie w usta
chusteczkę do nosa i powiedział, że go bolą zęby. Dała mu dwójkę „na wszelki wypadek”.
Nie chcę ja tej Mańci martwić, ale to trzeba być ślepą, żeby nie widzieć, jak tyle osób leży
pod ławami. Ja znam powód: ona ma okropną figurę i nie chce się ruszać z katedry. A poza
tym nie będzie się uganiać za uczniami pod ławką. Myśli, że to obniżyłoby jej autorytet, który
i tak jest „nieobecny”.
Znakomicie wybrnął Mirek D., który odpowiedział:
- Nie mogę wyjść do tablicy, bo mam podarte spodnie. No to kazała mu odpowiadać z
ławki, a on, że nie może nawet wstać, a siedząc nie będzie odpowiadał ze - względu na
szacunek dla pani profesorki. Znowu dała dwójkę.
Ratowaliśmy „tych z dołu”, jak tylko się dało. A to krew z nosa, a to ząb, a to inna
niemoc fizyczna.
Później była religia. Już wszyscy się ujawnili, ale też wolelibyśmy, żeby ksiądz nie
pytał. Wobec tego orkiestra zaczęła ćwiczyć jakiś kościelny kawałek, ale nic z tego nie
wychodziło. Jeden umiał tylko Lulajże, Jezuniu, a drugi W żłobie leży. Więc jak ksiądz
wchodził, to zagrali Rozkwitały jabłonie i grusze. Kazał natychmiast przestać i wyciągnął
notes. Wstała Wanda D. i poprosiła, żeby nam ksiądz zechciał wyjaśnić, co to znaczy deizm i
na czym to polega. Jak zaczął wyjaśniać, to minęło 40 minut.
Prawdziwa awantura zaczęła się na dużej przerwie. Zrobiliśmy Wielką Rewolucję
Francuską. Z ławek - barykady, katedra była, naturalnie, Bastylią. Dyzio był margrabią
Mirabeau i „zebrał się w sali gry w piłkę”. Ja byłam Marsylianką. Był Ludwik XVI, Maria
Antonina, delfin, gawot i wszystko jak trzeba. Zdjęliśmy papucie i zaczął się szturm na
Bastylię. Ja stałam na oknie i ryczałam:
- Ludu Paryża, burz twierdzę feudalizmu! W bój was powiodę ja, Marsylianka!
Maria Antonina tańczyła, a Robespierre skoczył z pieca. Przygotowywaliśmy się do
ścięcia Ludwika XVI, a wtedy, niemalże jak w prawdziwej historii, wkroczył Napoleon. Stał
tak chyba już dość długo w drzwiach, ale nikt na niego nie zwrócił uwagi. Nikt też nie słyszał
dzwonka. W klasie były tumany kurzu. Robespierre skacząc z pieca ściągnął za sobą wiadro
sadzy.
Zrobiło się cichutko. Napoleon kazał nam „ale to szybciutko” poustawiać ławki.
Zaległa cisza jak na cmentarzu. Wykonaliśmy polecenie w trzy sekundy. Historyk zaczął
pytać. Kiedy usłyszałam „Sagowska”, myślałam, że to kpiny. Od hymnu narodowego do
pytanej uczennicy droga nie taka prosta. Na szczęście to była historia.
- Rewolucję francuską to widzę, że znasz, ale powiedz mi o przemysłowej w Anglii.
Dostałam czwórkę. Humor mu się od razu poprawił, zwłaszcza że nadmieniłam, iż my
w ten sposób powtarzamy historię i to było tylko i wyłącznie dlatego, żeby sobie powtórzyć.
Pytał całą lekcję i nikt nie dostał dwójki.
Rola Marsylianki to ciężka praca. Płonęły mi policzki i waliło serce z wysiłku. Poza
tym nieźle któryś Bourbon Wyrżnął mnie pantoflem w głowę.
Na tym wszystkim zyskał tylko Calvus, bo już nie mieliśmy siły i na łacinie była
nadzwyczajna cisza. Aż stary patrzył podejrzliwie, czy nagle coś się nie stanie. Tylko
Maćkowi otworzył się akordeon i brzęknął głośno. A potem partyzanci wyjęli grzebienie i
jednakowiusieńkim ruchem zaczęli się wszyscy czesać. Calvus obiecał wstawić się za naszą
klasą do Mańci, żeby unieważniła te dwóje, bo to było przez zaskoczenie. My przyrzekliśmy,
że się przepięknie nauczymy „Arma virumque cano”.
Ten Calvus jest bardzo, bardzo miły. Przyszedł kiedyś do szkoły w dwóch skarpetkach
na jednej nodze, drugą naturalnie miał gołą. Podobno wydaje podręcznik gramatyki łacińskiej
i poza tym pisze jakąś rozprawę o Mickiewiczu. To pewnie dlatego był taki wściekły, gdy
Kosiński zapytał w muzeum w Krakowie:
- Panie profesorze, czy tu na tej ławce Mickiewicz napisał Pana Tadeusza!
Tak więc na łacinie złapaliśmy oddech i na geografii znów się zaczęło. Najpierw była
dyskusja: „Dlaczego Indianie nie mieszkają w Indiach”. Wszyscy dobrze to rozumieją,
Kolumb, pomyłka i tak dalej, lecz chodziło o zyskanie na czasie. Później klasa wpadła w szał
śmiechu, konwulsji po prostu dostawaliśmy, bo Brukiew powiedziała:
- Drogie dzieci, teraz już niestety nie ma panów, tylko są obywatele.
Na to Stasio Okoń wstał i zapytał:
- Obywatelko profesorko, czy mogę wyjść?
Tak jak piszę, to mi się wcale nie wydaje takie śmieszne, ale w klasie dostawaliśmy
wszyscy białej gorączki ze śmiechu. Brukiew nie wytrzymała, bo śmiech jest zaraźliwy i
tylko dlatego nie zapisała klasy do dziennika. Ryczeliśmy tak głośno, że z innych klas
wybiegli profesorowie dowiedzieć się, co się znowu u nas stało. Brukiew trzęsła się razem z
całą katedrą i w ogóle nie mogła odpowiadać. Juhas, który stał przy mapie, położył się na
podłodze i drgał jak paralityk. Zośka waliła głową w ścianę, a ja leżałam na ławce i rzęziłam,
bo już nie miałam siły na śmiech. Wreszcie Brukiew wybełkotała:
- Zobaczycie, że nas zawieszą.
To „nas” zamiast „was” dolało oliwy do ognia i wyliśmy tak jeszcze z kwadrans.
Kiedy wszyscy osłabli i jęczeli cichutko, poczułam łaskotanie w pięty. To Igor wlazł pod
ławkę. Kopnęłam go solidnie, a on mi przywiązał nogi do - sąsiedniej ławki. Zaczęłam znów
wyć ze śmiechu i wszyscy się dołączyli, tacy byli rozbawieni. To nie do wiary, ale
prześmialiśmy się tak całą lekcję, właściwie z niczego.
Brukiew zapomniała cokolwiek zadać do domu i śmiała się jeszcze po dzwonku.
Morowa baba. I klarnet wydostała. W związku z tym atakiem śmiechu zapomniałam, że na
pauzie między łaciną a geografią zrobiłam okropną rzecz. Mianowicie dałam Hindusowi
ugryźć chleba z serem. Ugryzł raz, zaczął mlaskać, ugryzł drugi raz i mlaskał jeszcze głośniej.
Proszę go:
- Hindus, nie mlaskaj, bo tego nie znoszę.
A on zaczął jeszcze głośniej. Wtedy coś mnie napadło i rąbnęłam go ręką w policzek,
aż echo poszło po całej klasie. Spojrzał na mnie swoimi pięknymi oczami bardzo smutno i od
tej chwili w ogóle mnie nie widzi. Jak mogłam! Ale dlaczego mlaskał. Jestem gwałtowna.
Muszę zwalczać to w sobie. Wypadałoby przeprosić Hindusa, ale jak? Muszę pomyśleć nad
formą. Przy całej klasie byłoby mi bardzo głupio. Jestem rzeczywiście szalona. Przykro mi, że
nie potrafię panować nad impulsami.
W trzy (wesoło przeżyte) dni później.
List od Jerzego. Jaki piękny list! Zaczynam rozumieć kobiety, które do Byrona pchały
się drzwiami i oknami, bo chciały być przez niego nieszczęśliwe. Za takie słowa gotowa
jestem cierpieć:
„Liluś, jest Pani najbardziej uroczym stworzeniem na świecie. Jest Pani bardzo
mądrym dziewczątkiem, dlaczego więc udaje Pani dorosłą? Szkoda takich cudownych lat.
Niech je Pani chwyta i zatrzymuje. Później już zawsze będzie Pani dorosła. Nie potrafię
określić Pani wdzięku. Mani nadzieję, że nigdy go Pani nie roztrwoni. To wielkie szczęście,
że jest Pani inteligentna, gdyż przy tym tupecie pusta głowa byłaby katastrofą. Cudowna jest
Pani nieświadomość siebie przy wyobrażeniach.; typu: «wiem, na co mnie stać». Niech Pani
czyta jeszcze więcej, niech Pani będzie nawet przemądrzała, niech Pani pracuje nad sobą.
Będzie Pani wspaniałym człowiekiem, tak jak dziś już jest Pani dla mnie zjawiskiem”.
Na trzy czwarte tych komplementów nie zasługuję, ale to piękne i mobilizujące. Jerzy
jest pierwszym, który pokazał mi największą szansę, potrafił nazwać moje bardzo chaotyczne
myśli: być wspaniałym człowiekiem. Istotnie, jak bezmyślnie żyję! Od wygłupu do kina, od
kina do zabawy, byle wesoło, byłe dużo. byle szybko. A z tego musi wyniknąć: byle jak.
Przecież chciałabym żyć dobrze i działać w jakiś mądry sposób. To nie jest proste.
Jestem ograniczona przez rygory dnia. O czym zresztą myślę? Epoka, rodzina i
społeczeństwo porozumieli się co do faktu, że powinnam się uczyć. Racja nie zawsze leży po
stronie większości, ale w tym przypadku - tak. Na dnie świadomości wiem o tym, choć głośno
przyznaję niechętnie.
Może powinnam się zapisać do tego ZMP? Hindus nie pozwala, ale plunęłabym na
niego, gdyby mnie nie zrażali ci organizatorzy szkolnego koła. Latają, po budzie w
czerwonych krawatach, krzyczą dużo i głośno, co mi nie wróży niczego nadzwyczajnego.
Zastanawiający jest wśród nich tylko Waldek Maciejewski z X b. Prymus szkoły. Ponoć
takiego mądrego i zdolnego ucznia nasze gimnazjum jeszcze nie miało i długo mieć nie
będzie. Jest spokojny, brzydki, wysoki, grzeczny i od razu widać: tęga głowa. Trzeba by
zagiąć na niego parol, żeby mi wyjaśnił, co go skłoniło do wstąpienia do ZMP. W naszej
klasie nikt jeszcze nie należy. Nie pomylę się mówiąc, że sympatia Brukwi skurczyłaby się
nieco, gdybym zapisała się do tego związku.
Podobno kto nie będzie należał do ZMP, ten nie dostanie się na studia. To się jeszcze
okaże. W końcu jest konstytucja, która, jak dojdę do pełnoletności, zagwarantuje mi swobodę
przekonań politycznych. Oczywiście, uprzednio muszę nabyć jakieś przekonania. Mówi się
dużo o wojnie. Teraz ma być wojna o ideologię. Jasne, bo Ural Amerykanom niepotrzebny,
podobnie jak Rosjanom Kordyliery. Gdyby to zależało ode mnie, rozpisałabym referendum na
całym świecie. Kto za komunizmem, kto za imperializmem. Tylko co byłoby z tymi
ciemnymi, nieuświadomionymi ludźmi? Z Pigmejami, ze mną? Zbyt daleko odbiegłam od
tematu.
Jerzemu odpisałam natychmiast, ale list wyślę dopiero za trzy, cztery dni. Niech sobie
nie myśli, że się tak szybko zakochałam.
25 marca 1949 r.
No, jasne. W naszej klasie nie może być długo spokoju. Dyzio dzisiaj wykombinował,
że mamy stosować bierny opór jak Gandhi.
Na biologii nikt się nie poruszył. Wszyscy siedzieli sztywni jak trupy. Bardzo to mnie
bawiło i śmiać mi się chciało - strasznie. Profesorka wpisała całą klasę do dziennika. Za co, za
spokój? Natomiast na łacinę wjechał Hindus na wielbłądzie. Zrobił sobie biały turban z
szalika, a wielbłądem byli Stasio Okoń i Mundzio okryci płaszczami. Hindus krzyknął:
- Salem alejkum! - a Calvus, trzeba to przyznać, uroczy facet, powiedział:
- Vive, papa!
Na to ja stanęłam na ławce i wyskandowałam pięknie:
- Milites! Scio vos omnes multis pugnis fatigatos esse...
Lekcja upłynęła niezwykle przyjemnie.
Tales postawił mi czwórkę z plusem. Dojdziemy więc do piątki. Ja wiem, Tales tą
piątką chce mnie kupić dla matematyki. Za wielką płaci cenę. Matematyce to się nigdy nie
opłaci. Był Zbyszek i robił co mógł, abym się skupiła nad geometrią. Patrzyłam na niego, ale
nie oni, to znaczy nie Sikorski i nie Pitagoras byli mi w głowie. Mówiłam: „W tezie mamy
udowodnić”, a myślałam: „Nie rozczaruj mnie. Okaż się mądry i dobry. Pomóż mi szukać
drogi. Niech nie będę dla Ciebie rozrywką, chociaż Ty jeden się mną zajmij”. To jest tylko
moja tajemnica. Nikomu o tym nie powiem.
Tylko dlatego, kiedy Bogdan i Heniek zaproponowali mi dziś kino, powiedziałam:
- Czołem, koledzy. Ja - i tak kocham się w Zbyszku. To dowodzi, że jestem
przewrotna.
27 marca 1949 r.
Dyzio mdlał na polskim. Oczywiście, na lipę, Świetnie to robi. Mania była
wystraszona i „na wszelki wypadek” postawiła mu trójkę. A potem Igorowi przywiązali nogę
sznurkiem do ławki. Nic nie wiedząc, szybko wyszedł do tablicy. Kiedy już był koło Mańci,
Stasio pociągnął sznurek. Igor rąbnął jak długi. Ale nie stracił przytomności umysłu, tylko
podniósł ręce do góry i powiedział do Mańci:.
- Na twarz przed tobą padam, o Pani!
Mańcia się roześmiała i byłoby wszystko dobrze, tylko w tej chwili wyskoczyła
Igorowi z kieszeni biała myszka i przerażona uciekła pod ławki. Zrobiło się lekkie
zamieszanie i Mańcia wykorzystując to zapisała całą klasę do dziennika.
Nigdy w życiu nie będę zarozumiała. Dziś Tadzik Nieszporek rąbnął w nos Juhasa, bo
Juhas się do mnie jakoby przysunął. Wywiązała się regularna bijatyka, przerwana dopiero
wejściem księdza na religię. Na religii, po tym zajściu bądź co bądź o mnie, siedziałam obok
Stasia Okonia i podpowiadałam mu sobory. Patrzcie państwo, co za rycerz z tego Tadka.
Rzucił się na Juhasa, który przerasta go o głowę. Najdziwniejsze jest to, że ja niczego nie
zauważyłam. Może się Juhas i przysunął, ale nie widziałam w tym nic złego. Muszę
skierować uwagę na te sprawy. Bo Tadzik wyraźnie krzyknął:
- Nie dowalaj się do Lilki!
Coś podobnego! Łuskę mam na oczach czy co ? Do głowy by mi nie przyszło, że
można się do mnie „dowalać”.
28 marca 1949 r.
Nie potrafiłabym się dręczyć, gdybym zupełnie się rodzicom nie udała. Wygląd
zewnętrzny to nie nasza zasługa czy wina. Natomiast te wszystkie cechy, które kształtujemy
sami, mogą być powodem do dumy. A więc charakter, silna wola, serce, rozum. Niestety. Te
przymioty, które człowiek sam nabywa, nie przedstawiają się u mnie najlepiej! Jestem
kapryśna. A prawdomówna tylko dlatego, że zbyt się cenię, aby kłamać.
Postanawiam sobie kierować się w życiu jedynie prawdziwymi odruchami. Ludzie są
jacyś czasami ślepi. Na przykład Irka S. jest nieprzyjemna. Mówię do niej dziś na dużej
przerwie:
- Słuchaj, o co chodzi? Co to za miny.
Ona mi odpowiada:
- Tak się nie postępuje. Włóczysz za sobą tylu chłopców i każdemu robisz nadzieję.
To niemoralnie.
Ona chyba zwiedzała jakąś budowę i cegła jej spadła na głowę. Jaką nadzieję?
Niemoralnie. To już trzeba być idiotką. Kocham wszystkich chłopców na świecie. Wolę
kolegów niż koleżanki. Chłopcy są prawdomówni, odważni, nie trują się z miłości, są
inteligentni, wysportowani, mają duże poczucie humoru, chętnie spieszą z pomocą, nie robią
intryg ani plotek. Na ogół są zdolniejsi.
Mają poza tym jakiś taki „techniczny” zmysł i prawie wszystko potrafią zrobić.
Gdybym zamiast chłopców „wodziła za sobą” dziewczęta, to utopiłabym się w morzu ich łez,
tragicznych miłości, tego, co jedna powiedziała na drugą. Kiedyś, naturalnie, dokonam
wyboru, ale przecież za mąż się nie wybieram. Każdy chłopiec jest inny,, o czym innym
marzy, są solidarni i bardziej się cenią. U chłopców słowo to słowo. No, oczywiście, są
wyjątki, ale to na pewno ciekawszy rodzaj ludzki.
Mimo wszystko nie chciałabym być chłopcem. Dziewczynka potrafi być bardziej
uczuciowa, tkliwa, co znów nie jest cechą chłopców. Podobno dziewczynki są większymi
romantyczkami. Chłopcy także mają marzenia niedostępne nawet dziewczętom. Chodzę z
nimi ciągle, rozmawiam, to wiem. I co to za bzdura, że nie potrafią kochać. Tylko są bardziej
wybredni. Mają rację, trzeba się cenić. Na przykład ja, tak się mądrzę tu w pamiętniku, a w
życiu zakochałam się w kolorkach Zbyszka. To także dowodzi, że kobiety są głupsze.
Gdybym ja miała tylko kolorki, to wątpię, czy chłopcy lubiliby mnie. Oni przepadają za moją
fantazją. Potrafię się wygłupiać i ze spokojem, przyjmować za to karę. I chłopcy to świetnie
rozumieją, i potrafią ocenić. Tego wszystkiego nie powiedziałam Irce. Wzruszyłam tylko
ramionami. Wiem, że czeka mnie dużo tego typu nieporozumień. Przecież nie mogę nikomu
powiedzieć: „Kocham chłopców. Są niezawodnymi kolegami”. Wyśmialiby mnie.
1 kwietnia 1949 r.
Zrobiliśmy profesorom największy kawał na. świecie. Uznaliśmy zgodnie, że siebie
samych nie zdystansujemy, więc z okazji prima aprilisu została nam jedna rozpaczliwa
szansa. Zachowywać się normalnie. Na wszyściutkich lekcjach było cicho, nikt nie
powiedział głupiego słowa. Jeden Calvus nie wytrzymał nerwowo:
- Słuchajcie, czy to kawał, czy straciliście kondycję?
Profesorzy, przygotowani psychicznie na niebotyczne draki, zawiedli się gorzko. Na
pewno mają do nas żal. Dopiero po lekcjach wyładowaliśmy energię. Poszliśmy do parku,
gdzie odbyło się polowanie na grubego zwierza. Dowodził Dyzio. Bilans: cztery guzy, krew z
jednego nosa, podarta spódnica i teczka w błocie. Wróciłam do domu szczęśliwa i zaczęłam
się uczyć botaniki, nie złorzecząc ludziom, którzy takie okropności mogli dostrzec w
przyrodzie.
2 kwietnia 1949 r.
Jerzy nie żyje. Zginął w wypadku ulicznym w Warszawie. Byłam w kościele i
modliłam się za niego, płacząc. Niech mu Bóg daruje wszystkie złamane serca.
Jakie to straszne, o Boże! Nie żyje chłopiec, z którym nic mnie wprawdzie nie łączyło,
ale który mógł być czymś w moim życiu. Nie dostanę już listu. Będę zawsze pamiętać
Jerzego, błoto i słowa:
- Za dwa lata będziemy codziennie tańczyć.
Bożej Boże! Jakiż głupi jest świat!
6 kwietnia 1949 r.
W klasie nikt nie zna powodów mojego przygnębienia. Ubył ktoś z mojego życia i to
w sposób tak beznadziejny, bezsensowny. Jeśli ma być w tym wszystkim jakaś logika, to kto
mi wyjaśni, na co się zda komu czy czemukolwiek śmierć Jerzego. Hindus zjawił się w szkole
bardzo smutny. Już po pogrzebie. Pogodziliśmy się, przyszło to zupełnie samo, bez
inicjatywy żadnej ze stron. Ich matka bardzo rozpacza. No, a te rewolwery Hindusa! Żeby nie
było drugiego nieszczęścia. Nie rozmawiam ż nim o tym. Razem z Jerzym odeszła ode mnie
beztroska. Śmierć zawsze nastraja filozoficznie, a dopiero taka śmierć. Bezcelowa, głupia;
Znałam go tylko przez jeden wieczór i zapomnieć nie mogę. Stało się coś, czego nie
potrafię zrozumieć. Słyszę jego głos, pamiętam każde zdanie i gest. Na co te .wielkie życiowe
plany, ideały, jeśli wszystko, się może tak idiotycznie zakończyć. Chciałabym bardzo z kimś
na ten temat porozmawiać. Nie bardzo jest jednak z kim. Każdego by to zdziwiło, że ta śmierć
to dla mnie osobisty cios, a nie zwykłe, ludzkie nieszczęście.
Tamten wieczór nabrał dla mnie głębokiego wyrazu, teraz, kiedy wiem, że się nie
może powtórzyć. Czytam po całych dniach książki, ale na każdej stronie widzę zdanie: „Liluś
w Pani włosach będą tańczyć słoneczne promienie, a my będziemy razem”.
Razem.
Niczego sobie po tej znajomości nie obiecywałam. Być może, korespondencja
stworzyłaby jakąś zażyłość. Bo coś jednak było... O Boże, po co to pisać! Zaszła w moim
życiu jakaś rzecz nieodwracalna. Muszę sobie to dokładnie przemyśleć, nazwać po imieniu.
Kilka dni temu tańczyłam z nim. Mieliśmy tańczyć dalej, my i słońce. Życie to wielka
niewiadoma i tu znajomość równań nie pomoże.
8 kwietnia 1949 r.
Była botanika. Od kilku dni nie uczę się zupełnie. Nie widzę nadchodzącej wiosny,
świat jest pełen mgły i strasznych przeczuć. Na botanice byłam w kabarecie, profesorka
zobaczyła moją nogę. Na szczęście nie zajrzała pod ławkę, tak że tylko ja wpadłam.
Wygramoliłam - się, poszłam do odpowiedzi i pozwoliłam sobie zupełnie spokojnie postawić
trójkę 'minus. Nawet wolę dwóję niż mówienie głupstw. Spaliłam swoją nie dokończoną
powieść. Nieprawdziwe, napuszone i bez sensu. Popełniam zasadniczy błąd. Nic piszę ot tak,
po prostu jak w pamiętniku, tylko się wysilam, myślę o składni, każdym słowie i wychodzą
dziwolągi. Zrozumiałam to teraz, kiedy mi jest tak smutno.
Ucichłam, przestałam się wygłupiać, aż Calvus zapytał, czy nie jestem chora.
- Nie, panie profesorze - powiedziałam - człowiek z czasem poważnieje.
Stary się uśmiał, myślał, że usiłuję być dowcipna. Przestałam czytać książki na lekcji,
a o sobie myślę „Liluś” zamiast jak dotąd - Lilka.
Zbliżyliśmy się jakoś z Hindusem. Nie powiedziałam, mu, że między mną a Jerzym
było „coś”.
Nie myślę też o tym, że Jerzy traktował mnie jak smarkulę. Mógł mieć nawet w
Warszawie narzeczoną, to nie ma dla mnie znaczenia. Ton jego jedynego listu był taki ciepły i
serdeczny jak głos. I to ma dla mnie wartość, tamten spacer, deszcz ze śniegiem i nawet żal.
Tak zostanie.
Do Zbyszka już nic nie czuję. Rozwiało się, ani się spostrzegłam.
Nie dziwię się sobie, że durzyłam się w nim, bo to jest ładny i miły chłopak. Ta
ostatnia, smutna historia, być może, miała tu wpływ. Ale nie tylko. Modnie jest być
zakochaną, to podnosi w oczach koleżanek. Obserwowałam już od pewnego czasu, że coś za
dużo sobie wmawiam. Jestem uparta. Ponieważ rozumiem, że upór to nie konsekwencja,
usiłowałam być konsekwentna. Coraz częściej pytam się siebie: „Po co?”
Moi ukochani koledzy, cymbałki, odwalili wypracowanie z Chrzanowskiego, Siedmiu
słowo w słowo to samo. Siedem nowych dwój. Nawet ściągać trzeba umieć.
Hindus ścisnął mi na przerwie rękę.
- Pocałuj - mowie - spracowaną dłoń.
A on mi na to:
- Dłoń sadystki.
To było pierwsze słowo na temat mojego Wybryku.
Wracaliśmy pieszo ze szkoły, nie mówiąc prawie nic. Koło mostu minął nas Tadzik
Nieszporek. Szedł krokiem bardzo elastycznym, z głową dumnie podniesioną. Nawet na nas
nie spojrzał. On ma szlachetny charakter i w oczach żółte cętki, które błyszczą w słońcu.
Zrobiło mi się dziwnie głupio, dlaczego - nie potrafię powiedzieć, jak również wiem, że nie
potrafię się bliżej zainteresować tym chłopcem.
15 kwietnia 1949 r.
Zamknęłam się w swoim pokoju, nie chcę nikogo widzieć. Jestem idiotką, histeryczką
i czym kto chce. Niestety. Pochlebia mi ogromnie męskie zainteresowanie. Muszę to jakoś z
siebie wyrwać.. Ale to, co się stało wczoraj, gorsze jest niż burza i pioruny Uczyłam się
fizyki, bo mam zaległości. - O piątej przyszedł Hindus. Zaczął uczyć się ze mną. Siedzieliśmy
na. kozetce, bardzo blisko siebie. Mówię:
- Zobacz, to będzie prędkość rzeczywista, czyli chwilowa. Jest to graniczna Wartość,
do jakiej zbliżają się... - i widzę, że on zupełnie tego nie słucha. Patrzy na mnie oczami
Jerzego, w szczególny jakiś sposób. Mówię:
- Hindus, bałwanie jeden, jak nie chcesz uczyć się fizyki, to powtórzmy plan
Marshalla. Brukiew wprawdzie podniesie oczy do nieba, na znak, że ciężko jej uczyć takich
historii, ale będzie tego pytać na zagadnieniach.
On ani drgnie. Poczułam się bardzo niepewnie, jakby mnie hipnotyzował.
- To może historię - proponuję, ale sama wpadam w jakiś nieokreślony nastrój.
- Może polski - próbuję dalej, bo przeczuwam, że coś jest źle. Zdawało mi. się, że to
nie ja mówię. Słyszałam tylko swój, zupełnie obcy mi głos.
Porwał mnie gwałtownie w ramiona i powiedział miękko:
- Podobasz mi się, dziewczyno, do szaleństwa.
Miał bardzo gorące usta, które mnie prawie parzyły. I zupełnie inny, „nie klasowy”
ton głosu. Niższy, cieplejszy. Byłam zupełnie pozbawiona woli. Wziął moją prawą rękę i
zarzucił sobie na szyję. Pocałował mnie w usta. Wzbudzało to we mnie nieznane mi dreszcze.
- Pocałuj mnie, .Liluś - powiedział.
W jednej chwili odzyskałam równowagę. Rzuciłam się na jego twarz z pięściami.
- Nie mów, Liluś, Nigdy, pamiętaj!
Krzyczałam i okładałam go pięściami. Biłam go po twarzy, aż piekły mnie dłonie. Nie
reagował zupełnie, co. wyzwalało we mnie nowe pokłady furii. Rzuciłam się w końcu na
kozetkę, zanosząc się płaczem. Gładził mnie po plecach i pytał:
- Co ci jest, kochanie moje, czy ty mnie kochasz?
No, to już trzeba być kretynem. Kobieta wali po gębie, a on widzi w tym miłosne
wyznanie. Zerwałam się z rykiem:
- Won stąd, psie! Nie jestem ani twoje kochanie, ani niczyje, rozumiesz?
- Lilka, co ci się stało, powiedz.
- Wynoś się, wynoś! - krzyczałam.
Usiłował coś powiedzieć, ale nie pozwoliłam.
- No już! - krzyknęłam jeszcze raz. - I nie odzywaj się do mnie nigdy w życiu.
- Ty nic nie rozumiesz - powiedział jeszcze.
Wtedy zrobiłam coś najgorszego. Już zupełnie na zimno uderzyłam go w twarz i
znowu zaczęłam płakać. Słyszałam jak cicho zamykał drzwi. 'Ryczałam tak ze dwie godziny.
To był pierwszy u mnie w życiu wybuch histerii. Kiedy się opanowałam, myślałam, że się
powieszę. Skąd u mnie takie histerie? Gdzie są korzenie takiego wybuchu? A może to się
leczy? Nienawidzę chłopców, nienawidzę mężczyzn, nienawidzę ludzi, nienawidzę świata,
nienawidzę życia, nienawidzę siebie.
2 maja 1949 r.
Nie pisałam dość długo. Jaśminy mają już pąki i wkrótce zaczną szaleć przed moim
oknem. Obym im tylko nie zaczęła sekundować. Dzisiaj jest taki roześmiany dzień, że kocha
się wszystkich, wbrew woli. Nawet Maziarska jakoś mi wysubtelniała. Co to znaczy, kto by
mi mógł wytłumaczyć: z jednej strony uważam się za głupszą i gorszą od moich koleżanek. Z
drugiej strony uważam je za zupełne idiotki, z wyjątkiem kilku. To Lidka Stangelówna
natchnęła mnie do takich rozważań. Wyznała mi, że jest zakochana w Bogdanie. Tak, w tym
samym Bogdanie, który jakoby cierpi, jeśli na przykład Stasio Okoń da mi kuksańca w bok.
To byłaby prawidłowość w nieprawidłowości; już w czasach Juliusza Cezara i Kleopatry
uczucia ludzkie nie bywały zbieżne. Ale Lidka w imię przyjaźni (to znaczy chyba - jej
przyjaźni do mnie) zaklęła mnie, abym porozmawiała z Bogdanem. Pomysłowość człowieka
jest, jak widzimy, nieograniczona. Wzruszona jej łzami, podjęłam się funkcji dyplomaty w
miłości. Nie rozumiałam jej. Jeśli nawet udałoby mi się wskórać dla Lidki randkę, to jakże
ona spojrzałaby mu w oczy?
Postanowiłam działać inaczej. Zainteresować go Lidką. Zaprowadziłam ją do niego do
domu, pouczając uprzednio, że ja będę nadawać rozmowie odpowiedni kierunek, a ona ma
jedynie podchwytywać moje diamentowe myśli.
Otworzyła nam jego mama. Przyjęła nas wytwornie, w stołowym pokoju i
potraktowała sokiem porzeczkowym. Musiałyśmy chwilę poczekać, bo Bogdan poszedł do
sklepu po bułki. Kiedy wrócił, mama zażartowała:
- Ależ masz ładne koleżanki, no, no!
Zapowiedziała herbatę i zostawiła nas samych. Naturalnie, nie domyślała się, że jedna
z nas mogłaby już zrobić z niej teściową, a druga przyszła jak gdyby starać się o rękę synalka.
Od razu straciłybyśmy na urodzie.
- Lidka, zagraj nam coś - powiedziałam wskazując na pianino. - Przyszłyśmy pogadać
sobie z tobą - wyjaśniłam Bogdanowi.
Lidkę sparaliżowało. Potrząsnęła głową i długo nie udało mi się wycisnąć z niej
słowa.
- Lidka poważnie myśli o konserwatorium. Zupełnie co innego niż ja, bo mnie to tylko
głupoty w głowie - poświęcałam się, wiedząc, że Bogdan lubi muzykę.
Weszła mama z herbatą. Zaczęłam dowodzić, że w życiu nie piłyśmy czegoś tak
wspaniałego, jak ten sok.
- Prawda, Lidka? - zaatakowałam ją.
- Tak - powiedziała kamiennie.
Mama wyszła z uśmiechem na ustach. Lidka zaczęła pić herbatę nie wyjmując
łyżeczki ze szklanki. Bogdan jest dobrze wychowany, nie mógł tego nie dostrzec. Mówiłam
cielakowi, że ma robić mniej więcej to co ja i tak jak ja. Kopnęłam ją pod stołem. To jest,
wydawało mi się, że ją kopię, ale moja stopa trafiła w kolano Bogdana.
- Przepraszam cię - powiedziałam, wkładając do szklanki swoją łyżeczkę. - Zupełnie
nie umiem się 'zachować. Lidka w związku z tym udziela mi lekcji, jak nie należy robić.
Poproś ją, żeby zagrała.
- Zagraj, Lidka - rzekł.
Lidka młóci zupełnie nieźle, ale w tej podbramkowej sytuacji zaczęła wyklepywać. U
prząśniczki siedzą, myląc się co drugi takt.
Sprawa się nie posuwała ani o centymetr. Czułam jak do odwrotu głos trąbki wzywa.
Lidka zamknęła z trzaskiem pianino i usiadła na krześle z miną siódmego trupa z białej
wanny. Wtedy zaczął brzdąkać Bogdan. Gra pochłonęła go, zanucił:
Miłość mnie zdradziła i dziewczyna,
Dziewczyną pusta, com całe szczęście widział w niej.
Zdenerwowałam się na takie aluzje co do zawartości mojej głowy. Mam piętnaście lat
i niekiedy wiem, co czynię. Ujęłam Bogdana za kołnierz i delikatnie przesadziłam na krzesło.
Zasiadłam sama do pianina.
Już taki jestem zimny drań
I dobrze mi z tym, bez dwóch zdań,
I w tym jest rzeczy sedno,
Że mi jest wszystko jedno.
Już taki jestem zimny drań.
Biedne, rozklekotane pianino stawało się wyraźnie terenem rozgrywki między mną a
Bogdanem. Widząc, że Bogdan wstaje, sama ustąpiłam mu miejsca. Byłam ciekawa, co
wymyślił.
Zaczął nucić:
I do rybaka zwraca się:
Wszak niegdyś ty kochałeś, mnie,
Teraz mnie pocieszyć chciej,
A rybak na to jej:
Wybacz;, ale miłość twa
Na nic mi się dzisiaj zda.
Dopadłam, do niego i o mały włos nie rąbnęłam go świecznikiem. Ostrzegał mnie?
Nie jestem asekarantką! Odepchnęłam go, zaczęłam z pasją walić i śpiewać:
Dudni woda, dudni, w cembrowanej studni.
Zakochać się łatwo, odkochać się trudniej.
Z furią złapał mnie za rękę i brutalnie postawił na nogi. Rozległo się:
Mała kobietko, czy wiesz,
że lusterko twe kłamie ci też?
Buzia ładna lecz nienaturalna,
To rzecz fatalna, ach, wierz rai, wierz.
To był już psychiczny bój na śmierć i życie. Bylibyśmy się naprawdę pobili, gdyby nie
weszła mama. Skorzystałam z tego i cichutko zagrałam, aby mieć ostatnie słowo:
Gwiżdżę na wszystko, śmieję się w słońce.
Wino jest zimne, usta gorące,
A sekret tego jest wciąż ten sam,
Że ciebie, miły, już dosyć mam.
Tego już nie śpiewałam. Liczyłam, że Bogdan zna słowa. Mama pochwaliła nasze
umuzykalnienie. Sympatyczna osoba. Dałam Lidce znak do pożegnania się. Zaproszono nas
do ponownego odwiedzenia tego domu. To znaczy mama, bo Bogdan, mimo że wyszedł nas
odprowadzić, najwyraźniej marzył, aby mnie rzucić krokodylom na pożarcie.
Daliśmy Lidce niezłe widowisko. Ó ile coś zrozumiała.
- Czołem - powiedziałam do nich na ulicy. - Idę sama. - Nikt nie zaprotestował.
Nazajutrz Lidce ogłosiłam że wycofuję się z pośrednictwa. Jakież było moje zaskoczenie,
kiedy w dwa dni potem, będąc z Drobiną w kinie na filmie Muzyka i miłość (co za trafny
tytuł), zobaczyłam Lidkę z Bogdanem. No, i czy życie nie jest zagadkowe?
6 maja 1949 r.
Ponieważ słońce cudownie grzeje, prawem kontrastu przypominam sobie kulig. Nie o
kulig tu jednak chodzi, tylko o pewne zagadnienia, które wtedy, po raz pierwszy, nachalnie
wepchnęły się do mojej świadomości.
Wspomniany kulig udał się. Był dobry śnieg, a przy tym ciepło. Jechałam na końcu z
Heńkiem z XI a. Wywróciliśmy się ze 100 razy, aż ubranie przemokło mi do ostatniego
splotu. Każda nitka była mokra. Kiedy leżałam zasypana śniegiem, Heniek pocałował mnie w
szyję. „Nie podniosę wrzasku, bo mnie wyśmieją” - pomyślałam. Zwróciłam się do niego
elegancko:
- Uważaj no, balonie, bo możesz oberwać.
Nadbiegł wtedy Zbyszek i pomógł mi się wygramolić z zaspy. Miał okropnie szerokie
spodnie narciarskie, co mu szyku nie dodawało. Z przekory usiadłam znów obok - Heńka.
- Czemu jesteś taka dziecinna, Bogdan mówi o tobie jak o kobiecie - rzekł na zakręcie.
- A ja co, mężczyzna? - spytałam wyciągając sobie śnieg zza kołnierza.
I znów chciał mnie pocałować. Zepchnęłam go z sanek i przesiadłam się do Zbyszka.
- Walcz o mój honor - zaproponowałam. - Heniek za dużo sobie pozwala.
- Zwróć się do Hindusa albo do Żbikowskiego - odparł ten gentleman.
- Żartowałam, chciałam cię tylko wypróbować. Wypadłeś diablo minusowo, safanduło
- zakończyłam dysputę.
Do czego zmierzam? Właściwie nie pocałowałam się jeszcze z chłopcem, nie licząc
ataku Hindusa. Niektóre dziewczęta godzą się na taki interes, ponieważ im to imponuje. Inne
z ciekawości. Ja może zakwalifikowałabym się do którejś z tych grup, gdyby nie pewna
ponura historia, jaka przydarzyła mi się w dzieciństwie. Jeśli tak wygląda całowanie...
Chodził ksiądz „po kolędzie”. Byłam sama w domu. Umoczył w wodzie kropidło, popryskał
ściany i serwetę. Spojrzał na mnie. Myślałam, że chce mnie pobłogosławić. Wziął moją twarz
w ręce i pocałował mnie w usta. Właściwie nawet nie pocałował, tylko jakoś ścisnął mi wargi
swoimi ustami. Potem, jakby ze mnie wyskoczył diabeł, oddalił się szybko. To było ohydne,
plułam ze dwie godziny i długo nie mogłam sobie znaleźć miejsca.
Dlatego teraz, uczestnicząc w majówkach w lesie, takich z winem, całowaniem i
kanapkami, poprzestaję na kanapkach. To wszystko jednak musi być inaczej. Czasami mam
ochotę pozwolić się pocałować. Na przykład: analizując scenę z Hindusem, dochodzę do
wniosku, że nie tylko wspomnienie Jerzego wprawiło mnie w nerwowe rozprężenie. Zjawiło
się jakieś uczucie, którego przedtem nigdy nie było. Coś trudnego do określenia, czego nie
potrafię nazwać, a co niewątpliwie graniczyło z przyjemnością. To właśnie wpędziło mnie w
furię. Nie pozwolę, żeby ktokolwiek wyprowadzał mnie z równowagi, na której nadmiar i tak
nie cierpię. To nie ma nic wspólnego z miłością.
Kochałam się w Zbyszku (jak lekko mi się to pisze w czasie przeszłym...), a niczego
zbliżonego do tych odczuć nie było. A ludziom się zdaje, że jestem ustawicznie
eksplodującym pociskiem śmiechu. Tak w istocie jest na zewnątrz. Natomiast nadzienie jest
solidnie naszpikowane - smutkiem.
Najgorsze, że muszę sobie radzić sama. A może to najlepsze?
22 maja 1949 r.
Dostałam od życia po nosie. Należy mi się to, przyjmuję więc pokornie. Hindus się do
mnie nie odzywa. Ta - dzik N. zachowuje się bardzo powściągliwie. Dawniej łączył nas jego
zeszyt do matematyki, teraz nic.
Bogdan chodzi z Lidką, a Zbyszek uczy matematyki już nie tylko mnie, ale także
Stefkę. Poczułam się opuszczona, sama. Najbardziej dotknął mnie Zbyszek, a właściwie
Stefka. Nigdy się z nią nie przyjaźniłam, a tu ona nagle zaczęła przychodzić do mojej klasy,
zwierzać mi się, jaki to Zbyszek miły, że to w ogóle bajka, i te opowieści przerywa uwagami
w rodzaju: „No, bo tobie przecież już na Zbyszku nie zależy”. Naturalnie. Naprawdę mi nie
zależy. Ale poczułam się jak ktoś, za czyimi plecami uknuto przeciw niemu spisek, byłam
poniżona, upokorzona.
Jestem strasznie nielogiczna - bo jeśli Zbyszek istotnie się nie liczy, to dlaczego jakieś
rozterki? Ale trzymaj się Lilka, wyciągniemy z tego jakieś nauki. Ta Stefka jest przebiegła i
inteligentna. Ona. rozumie. Doskonale wie, co się ze mną dzieje. Mówi wszystko, bo chce
mnie pognębić. Miałam nawet ochotę spróbować odzyskać Zbyszka. Ale po rozłożeniu
sprawy na czynniki pierwsze, zrezygnowałam. Bo primo, naprawdę on mnie nic nie obchodzi,
secundo, bałam się pudla, tertio, nie bardzo wiedziałam, jak się do tego zabrać. A Stefka jest
taka pociągająca. I najważniejsze - jest starsza ode mnie. Wydorośleliśmy trochę, Lilka.
Już kilka tygodni temu skończyłam piętnaście, lat, więc właściwie mam szesnaście.
Podoba mi się ta cyfra: szesnaście lat, jak głos Beniamina Gigli.
Myśl o Jerzym nie opuszcza mnie. Jakie to dziwne, znać kogoś przez jeden wieczór.
Jedenaste klasy są już częściowo po maturze. Po maturze...
Muszę napisać o czymś, co. przechodzi granice mojego rozumowania. Hindus jako
pierwszy i jedyny w naszej klasie zapisał się do ZMP. Może to i lepiej, że nie rozmawiamy ze
sobą. Chcę wierzyć, że naprawdę zmienił swoje zapatrywania. To właśnie nie chce mi się
pomieścić w głowie. Godzinami potrafili atakować komunistów. Miał, przyznać to trzeba,
zajadłe, ale mocne argumenty. Pluł jadem. I on...? Trudno mi o tym myśleć. Ciekawe, czy
przyniósł na zabranie tę broń i czy bił się w piersi za dotychczasową postawę? Zmieniają się
trochę za szybko moje pojęcia o życiu, jakże naiwne.
Straciłam do Hindusa całą sympatię. Świnia. Nie wierzę, że. można się tak nagle
zmienić. Chciałabym kiedyś jednak z nim na ten temat porozmawiać. Jak tak można? Co się
za tym kryje? A może on po prostu chce gdzieś należeć? Będę go obserwować. Nie wierzę w
gwałtowne przemiany... gwałtowne, głębokie, do dna serca.
W ogóle wszyscy zbaranieli. Jedno mu się bezsprzecznie udało: wprowadził w
osłupienie całą prawie szkołę.
Martwię się, że nie mam właściwie żadnego światopoglądu. Jest tyle spraw, które
znam zbyt pobieżnie, aby ocenić ich wartość. Tacy niedowarzeni osobnicy, jak ja, nikogo
właściwie nie obchodzą. Nikt się nie zajmuje tym, co myślą i czują. Starsi dmuchają w
olbrzymi puzon i żyją wspomnieniami. Nie rozumieją, że życie wspomnieniami, to strata
•czasu. Traci się aktualność.
26 maja 1949 r.
Calvus to geniusz. Dzięki jego staraniom jest u nas Janusz Meissner. Przyjechał na
dwa odczyty, a ja oczywiście byłam na obydwóch. Na pierwszym - siedziałam w drugim
rzędzie i zachłannie patrzyłam w twarz tej podwójnej sławy. Tak sobie go właśnie
wyobrażałam. Jasna, szczera, uśmiechnięta, piękna twarz. Nie był w mundurze, a szkoda, co
za sylwetka. Może to i lepiej, bo gotowam była stracić zupełnie głowę. Stefka była ze
Zbyszkiem. Ja z Tadzikiem N. (jednak mi zaproponował wspólne pójście) i Igorem. Po
odczycie zostawiłam ich i polazłam do Meissnera. Co za uroczy człowiek! Rozmawiał ze mną
o Lucy, Pryszczyku, Góralu. Wypadłam na małą idiotkę, bo pierwszy raz w życiu
rozmawiałam ze sławą. Jako płeć piękna miałam nad nim tę przewagę, że mogłam wyciągnąć
do niego rękę. Uścisnął ją, co miał robić. Widziała to masa osób. Pierwszy raz w życiu
rozmawiałam z pisarzem. Niestety, oszołomienie sprawiło, że nie mógł widzieć we mnie
swojej przyszłej koleżanki.
Wymknęłam się potem sama, chodziłam długo i bez celu. Wraz ze zmęczeniem
przyszło do mnie jakieś duchowe odprężenie. Lunął deszcz.
28 maja 1949 r.
Będę miała na koniec roku piątkę z matematyki. Chyba za postawę moralną. Im dalej
w las, tym więcej drzew, jakaż to prawda. Do jakich niespodzianek trzeba się jeszcze
przygotować? A więc Irka S. Zapisała się do ZMP. Pytam się na przerwie:
- Jak mogłaś tak zrobić? Powiedz mi tylko, dlaczego?
Gdyby powiedziała: „Doszłam do wniosku, że ZMP...” czy coś takiego, może
czułabym dla niej szacunek, ale ona:
- Mama mi kazała, musiałam, po maturze idę na stomatologię, będzie się łatwiej
dostać.
Tffuu. Co za świnia. Jakkolwiek sądzę Hindusa, to jednak motywy jego postępku
wydają mi się jakieś inne. Hindus jest mądry, a w końcu tylko zwierzęta nie zmieniają
poglądów. Kiedy tak się rozglądam po otaczającym mnie świecie - czuję, że warto żyć. A
jeszcze bardziej to czuję, kiedy słucham Chopina. Śliczna to muzyka, smutna, tajemnicza i
przejmująca. Dziwne to, ale smutek Chopina nie pogłębia mojego własnego. Przeciwnie,
podnosi mnie na duchu, jak wszystko, co wzniosłe. A ludzie? Ileż mi Oni jeszcze dostarczą
niespodzianek?
Irka, Hindus, a także Bogdan. Nie napisałam jeszcze, dlaczego Bogdan. Otóż
przyszedł wczoraj pod pretekstem pożyczenia Skąpca. Co za naiwność. Widziałam w jego
bibliotece całego prawie Moliera. Ale Skąpca pożyczyłam i wyraziłam żal, że nie mam czym
gościa poczęstować. Rozmawialiśmy chwilę o szkole, nagle on przemówił:
- Wobec tego, że Zbyszek ze Stefka, to muszę ci wyznać, że z Lidką to tylko było
tobie na złość. .
Odpowiedziałam, że przykro mi, iż palnęłam taki błąd, rezygnując z jego uczuć, ale
już trudno, nie mogę zmienić decyzji. I że wolę cierpienie niż powroty. No, jeszcze jeden, do
którego tracę sympatię. Jak można siebie proponować w zastępstwie! Bogdan był dla mnie
zawsze za bardzo paniczykowaty, ale myślałam, że ma więcej ambicji.
W godzinę potem przyszła Lidka i szlochając wyznała, że ona go kocha, a on ją
lekceważy. Prosiła, żebym z nim znów porozmawiała. Taka rola wydaje mi się śmieszna. To
nie polityka, gdzie można mydlić oczy. Obydwoje nie potrafią kalkulować. Ona - ba cóż ja
mogę uzyskać dla niej ? Najwyżej pogorszę sprawę. On - bo ciekawe, co by mu przyszło ze
mnie, gdybym przyjęła go jako „pocieszy - cielą”. Krótkowzroczni. Ich „burze” chyba
przejdą. Powinna być z nich niezła, godna siebie para.
W życiu moim wszystko się zmienia jak w kalejdoskopie. Barwne, podobno
niepowtarzalne układanki. Zastanawiam się czasami, co będę sądzić o tym wszystkim za rok,
za dziesięć lat? To, co się dzieje wokół mnie, zmienia się o wiele szybciej niż ja sama. Muszę
więc tym bardziej się spieszyć, przeżyć wszystko, bo przecież mogę zginąć nagle, tak jak
Jerzy. W ogóle, od jego śmierci coś się zmieniło we mnie. Nieco inaczej patrzę na świat.
Moje koleżanki też piszą pamiętniki. Pokazywała mi swój Zośka. Musiała go pisać z
myślą o tym, bo masa tam komplementów pod adresem „byczej Lilki”. Poza tym rysunki
serc, złączonych w pocałunku ust i ten sam błąd, co w mojej niewydarzonej powieści.
Śmieszył mnie górnolotny styl u takiego podlotka. I jak starannie kaligrafowane!
Ciekawe, po co pisać takie pamiętniki. Za kilka lat nie dojdzie zupełnie, gdzie tam się
kończy prawda, a zaczyna poza.. Odmówiłam dania swojego „w dowód zaufania”, chociaż to
bardzo miła dziewczyna. Łatwo mi przychodzi krytykowanie innych, a jak to jest ze mną w
życiu?
Jak często się przestaję orientować, co ja naprawdę myślę, a co mi się przyczepiło z
książek. Jak często żyję w tym przeczytanym świecie i właściwie nie widzę siebie. Do
niczego nie doszłam. Na niewiele spraw mam naprawdę własny pogląd. Nawet za Jamesem
Masonem lezę jak owca. Podoba się on prawie wszystkim. Dlatego na Niepotrzebni mogą
odejść przeżyłam moment prawdziwego szczęścia. Uwierzyłam, że mnie się podoba. Jak to
jest z tym ZMP, o którym coraz więcej się mówi? Wiele osób w klasie potępia, więc i ja. A
może to nie takie złe? W każdym razie jakaś organizacja młodzieżowa, mająca zapewne
jakieś cele. Trudno uwierzyć, żeby młodzi ludzie mieli za ideał powieszenie „wszystkich
księży.
Młodzież ma więcej pasji, serca i zdrowego rozsądku, niż sobie dorośli wyobrażają.
Ciężko mi chyba będzie żyć z takim „żadnym” charakterem, tak bardzo podlegającym
wpływom. Cokolwiek się zobaczy czy przeczyta, dezorientuje tylko człowieka, zamiast mu
pomóc. Co z tego, że wiele rzeczy wiem na pewno. Wiem na przykład, jak się powinnam
zachowywać, a robię przeciwnie. I to nie ze złej woli, tylko tak wypalam. Mam ataki złości i
co z tego, że się później wstydzę. Co piętnaście minut jestem w innym nastroju. Raz mi się
chce płakać, raz śmiać.
Ho, zrobiła się nieoczekiwanie burza z piorunami. Widocznie w naturze też coś jest
nie w porządku.
30 maja 1949 r.
Pół dnia przesiedzieliśmy nad stawem. Wszystko było świetnie, pływaliśmy z Drobiną
kajakiem, opalałam się. Ale przyszedł Zbyszek i Stefka. Stefka powiedziała, że ten staw
przepływa trzy razy dookoła, bez odpoczynku.
- Trzy ? - wycedziłam. - Ja normalnie pięć.
Chciałam się popisać. Przepłynęłam pięć razy, wyszłam nawet na brzeg i spokojnie
zemdlałam. Nieźle się popisałam! Zbyszek poił mnie kompotem Stefki, rozcierał mi ręce, ale
miał bardzo ironiczną minę. Brawura nie opłaca się. Zapamiętać.
4 czerwca 1949 r.
Nie tylko w życiu nie nadążam za wypadkami, ale także w pamiętniku. Mam mało
czasu. Gorące dni w szkole, czytanie, Dyzio i wygłupy zabierają mi cały czas.
Zawarłam atrakcyjną przyjaźń. Mą na imię Kasia, długie kasztanowe warkocze, nigdy
nie zaplecione do końca (trzymają się!). Jest bardzo wysoka, zdecydowanie zgrabna. Rok
tylko starsza ode mnie, ale ma maniery, które daj mi Boże nabyć u schyłku żywota. Mówi
literackim językiem. Przesadzam trochę. Mówi po prostu po polsku. Że też mnie nigdy nie
przyszło do głowy, aby mówić tak, jak się pisze, w każdym razie tak, jak się powinno pisać.
My już tak w budzie głupiejemy, że wstydzimy się mówić poprawnie. Dlaczego? Sądzę, że
rozumiem. Nikt nie chce być papierowy, bezduszny i wyniosły. Uważamy, że przestrzeganie
na co dzień prawideł gramatyki kompromituje nas. Złe rozumowanie. Bardzo jestem ciekawa,
ile splendoru dodaje mi taka wiązanka: „Ty kretynie przemalowany na człowieka, jak cię
palnę w czaszkę, to ci się odechce drak na cały życiorys”. A to jeszcze łagodnie.
Kasia się nie „wydurnia”, tylko robi głupstwa. Nie przeżywa drak, tylko zabawne
wydarzenia. Nie kładzie lachy na lekcje, tylko się nie przygotowuje. I tak dalej i tak dalej.
Dobrze gra na pianinie, pisze wiersze i całowała się z Mirkiem z technikum osiem razy. A
może i z innymi? Przy tym wszystkim ma dwóję z fizyki i w Mirku kocha się bez
wzajemności. Obserwowałam Kasię już dawno, zachwycałam się nią, ale wydawało mi się, że
ona mnie lekceważy. Ciekawe, że ludzie, z powodu których mamy nieuzasadnione
kompleksy, szybko dochodzą do wniosku, iż ich osobowość powinna je wywoływać. Patrząc
jak Kasia dystyngowanie się porusza, w rozmowach z nią nigdy nie potrafiłam zachować
umiaru. Szarżowałam, chcąc ją sobą zainteresować. Machałam rękami jak wiatrak. Cóż
dziwnego, że nie posądzała mnie o myślenie? Była zdumiona, kiedy wracałyśmy ze szkoły
autobusem i rozmawiały o książkach. Literatura to jedyny temat, wobec którego pęka moja
szkolna powłoka, staję się normalna. Kasia polubiła mnie, wydaje mi się, bardzo i teraz
umieram ze strachu, żeby nie za szybko zobaczyła podziurkowane dno mojego rozumu.
(Intelekt wyobrażam sobie jak sitko o zbyt gęstych w moim przypadku „oczkach”,
przepuszczających także rzeczy zasługujące na zatrzymanie.)
W podtrzymywaniu podziwu Kasi dla mojej wiedzy przychodzi mi z pomocą pamięć
słuchowa. Wszystko co usłyszę, pamiętam długo. Na przykład całe felietony czytane w radio,
z modulacją głosu spikera włącznie. Gdyby byt radiowy uniwersytet, już mogłabym robić na
boku ze dwa wydziały. Uczyłabym się do matury, a jednocześnie jeździła na egzaminy do
Krakowa czy Warszawy. To byłoby piękne! Tak, ale na ilu długościach Warszawa musiałaby
nadawać audycje? Przecież to radioodbiornik pękałby w spojeniach od przeładowania. No
proszę, znowu mam „pomysł”. Drżą przed moimi pomysłami profesorowie, mama, ja. Kasię
na razie wszystko zachwyca. I to, że nauczyłam ją prawa naczyń połączonych, i to, że ja
wymyśliłam pseudonim dla Talesa. Jeśli ktoś zajmuje się matematyką, prowadzi Kółko
Astronomiczne, w głębi ducha marzy o stworzeniu, nowej teorii powstania świata - jak się
może nazywać?
Kasia udzieliła mi wskazówek dotyczących pocałunków. To mi rzuciło na nią jakiś
cień. Nie dlatego, że udaję św. Cecylię, o nie! Tylko to są sprawy tak intymne i tak
kameralne, że rozmowa na ten temat (ostatnio temat nr 1 w damskiej części klasy)
wulgaryzuje rzeczy, które prawdopodobnie są ładne. Intuicyjnie wyczuwam, że zdobywanie
przedwczesnej teoretycznej rutyny pozbawiłoby mnie w przyszłości jakichś doznań. Po
rozmowie z Kasią dużo o tym myślałam. Tu nie chcę być ciekawa i dążyć na siłę do
uzgodnienia wiedzy teoretycznej z praktyczną. W ogóle nie chcę tych spraw, i tak mam wiele
kłopotów. Wszystko się komplikuje przy bliższym poznaniu.
14 czerwca 1949 r.
Całe popołudnia spędzam z Kasią. Cudowna dziewczyna. Czuję się przy niej jak
służąca. Poznałam tego Mirka, bo znowu zgubiłam klucze od Maziarskiej. Jestem po prostu
roztrzepana, lecz nazywam to ładniej: roztargniona. To cecha ludzi wielkich, niech mam choć
tę jedną. Co mają klucze do Mirka? O, bardzo wiele. Chciałam udać się do chłopców z
mechanicznego, ale postąpiłam według wskazówek Kasi.
Dałam zlecenie Drobinie, aby przyszedł z Mirkiem. Przyszli. Drobina zajął się
zamkiem, Kasia - Mirkiem, ja - patefonem. Mirek - mną. Efekt tych posiedzeń (było ich
kilka) podwójny: nowe klucze i mój krnąbrny umysł znów zmuszony do myślenia. Lubię
niejasne sytuacje, jak wszystko co zawiera pewną tajemniczość (z wyjątkiem matematyki -
jednak), ale tu chodzi o moją przyjaźń z Kasią. O coś więcej nawet. Kasia mi zaufała,
zwierzyła mi się ze swoich uczuć i w pewnym sensie liczy na moją pomoc. Jest tak
zaślepiona, że nie widzi, kiedy Mirek pozornie bezwiednie dotyka moich włosów. Rozumiem,
że mu to może sprawiać przyjemność, moje włosy są zawsze puszyste i lśniące, szczotkuję je
i cuda przy częstym myciu z nimi wyczyniam. No i co z tego ? Czy za pielęgnację włosów
mam płacić brakiem szacunku do siebie?
Mirek nie jest smarkaczem. Ma dużo chłopięcego wdzięku, długie nogi, w ogóle
nabiera uroku przy bliższym poznaniu. Kasia szczęśliwa, kiedy jesteśmy razem. Ja udręczona
jak pokrojona ryba na patelni. Mirek nic takiego nie mówi i nie robi, żeby to mnie
upoważniało do jakiegoś zdecydowanego wystąpienia. Łatwo mógłby się wycofać:
„Wydawało ci się”. Ja wiem, że coś jest nie w porządku. Czuję to. Cokolwiek by się dalej
działo, nie zawiodę Kasi. To jest - siebie. Lojalność obowiązuje głównie tam, gdzie nam
wierzą.
15 czerwca 1949 r.
Przyszedł Mirek, mimo iż doskonale wiedział, że Kasi nie zastanie. Kazałam mu
froterować podłogę. Froterował, bo powiedziałam to groźnie. Potem udawał okrutnie
zmęczonego, położył się na tapczanie i cicho poprosił, abym koło niego usiadła. Usiadłam, bo
powiedział to wzruszająco. Ale na tym skończył się jego takt. Chciał mnie pocałować.
Wskazówki Kasi...
W decydującym momencie powiedziałam:
- Zwyciężyła męska przyjaźń do Górala nad miłością do pięknej Angielki - po czym
dodałam, że zdanie to można odnieść także do kobiet. To nie moje zdanie, coś takiego
powiedział mi Meissner, kiedy tak ohydnie naciągałam go na uśmiechy. Mirek zrozumiał, co
mnie zaskoczyło, bo to nie takie znowu proste. Moralny obowiązek nakazywał mi złożyć
dodatkowe wyjaśnienia:
- Ale to nie tak, tylko w tym sensie, wiesz?
Znowu zrozumiał, że ten triumf przyjaźni nad - nazwijmy to - ochotą, nie kosztował
mnie zbyt wiele wysiłku. Postąpiłabym podobnie, choćbym nawet kochała się w Mirku.
Inteligentny chłopiec, to jest niezmiernie ważne. Cudownie, kiedy można we własnej obronie
posłużyć się aluzją czy cytatem, a niekoniecznie łapami. Tym bardziej rozumiem Kasię.
16 czerwca 1949 r.
Święto. Calutki dzień przeleżałam na podłodze. To mi pomaga w myśleniu, jak
Sherlockowi Holmesowi brak pożywienia i fajka. Moje zagadki są trudniejsze niż wykrycie
mordercy metodą dedukcji. Na to za młoda, na tamto za młoda, i w końcu, kiedy życie
namota człowiekowi najbłahszy problem, umie się tylko postawić znak zapytania. A więc.
Dlaczego Mirek nie przyszedł? Jest delikatny? Upokorzony? Chodziło mu tylko o pocałunek.
Dlaczego mi jest przykro i jakoś głupio? Zupełnie jak bym miała trzy lata i pytała: „A jak się
rodzą małe tramwaiki?” Pytań bez końca, a na wszystko własny, wyczerpany fizyką i chemią
tak zwany rozum.
Kiedy się ma tyle lat, jest się małym ziarnkiem grochu z olbrzymiego strąka, które
każdy może pogryźć i wypluć. Nie dam się! Won! Dojrzeję. Ja wam pokażę! Wprawdzie nie
wiem, komu tak wygrażam, ale mi lżej. Miejcie się przede mną na baczności! To ostatnie
dołożyłam, już z poczucia humoru i idę na sentymentalny, samotny spacer nad rzekę.
17 czerwca 1949 r.
Przyszedł Mirek, przyniósł mi książki do czytania i zaproponował mecz.
Powiedziałam:
- Wstąpimy po Kasię i wybierzemy się.
Kasia była zamknięta w pokoju, musiała się uczyć fizyki, więc poszliśmy tylko we
dwójkę. Piłka nożna mnie zupełnie nie interesuje, ale jest dużo ludzi, wesoło i Mirek mi
powiedział, za kim mam kibicować. Krzyczałam 'więc głośno i tylko dwa razy wiwatowałam
na cześć drużyny wrogów. Mirek powiedział, że się wyrobię. To chodzi o to, żeby nie było
„ręki” i żeby nogą albo głową, ale przede wszystkim nogą wbili piłkę do przeciwnej bramki,
przy czym przeciwnej bramki nie liczy się od miejsca, w którym się siedzi, tylko gracze tam
jakoś wiedzą.
Według tego, co się działo na boisku, to moje dwa pomyłkowe okrzyki nazywają się
„samobójcze”. Coś takiego właśnie zrobił jakiś zawodnik. Mirek wtedy krzyknął: „Jezus
Maria!” - a ja powiedziałam, że mi jest bardzo przykro. Nie kłamałam, bo było mi żal Mirka,
że „nasi” przegrywają, chociaż do końca nie wiedziałam, którzy to są nasi. Nie
protestowałam, kiedy Mirek trzymał mnie za rękę. Przeżywał ciężkie chwile i co sekundę
włosy spadały mu na czoło.
- Rzeź, rzeź - mówił szeptem. Był blady i zaciskał usta.
Przegraliśmy „jedenaście do fajerki”. Już się nie pytałam, co to znaczy, bo był bardzo
przygnębiony. Obiecałam, że mu napiszę wypracowanie domowe. Dziewczęta go chyba
psują.
Zabrał kwiatek, który miałam przypięty i przyrzekł mi, nieproszony, że sobie zasuszy.
Starałam się ciągle mówić o Kasi. Wieczorem czytałam książkę od niego. Była to piękna
powieść Melville Moby Dick.
19 czerwca 1994 r.
Przychodzi codziennie, ale nie ponawia tamtej próby.
23 czerwca 1949 r.
Nawet nie zdążę naciągnąć atramentu do pióra, a tu już coś nowego. Żeby tak można
nalać do mózgu trochę oliwy. Tyle nowych wrażeń, że już nie wiem, od czego zacząć. Kasia
wyciągnęła się z fizyki i w związku z tym jej mama złagodniała. Już ją puszcza wszędzie.
Przede wszystkim, o co chodzi z tą oliwą. Otóż Dyzio ma mieć poprawkę z
matematyki. Jak się dowiedziałam, no, zagotowałam się zupełnie. Poszłam pod drzwi pokoju
nauczycielskiego i czekałam, aż wyjdzie Tales. Mówię:
— Panie profesorze, czy nie mógłby pan profesor jeszcze Żbikowskiego zapytać?
A Tales, że mógłby, tylko że Żbikowski nic nie umie. Ponieważ nie wyobrażam sobie
gorszej rzeczy na świecie niż matematyka na wakacjach, nie dałam za wygraną:
— Ależ panie profesorze, na trójkę to on umie.
Tales spojrzał na mnie z naganą i powiedział, że prawie czterdzieści lat uczy, że uczył
także za okupacji dorosłych ludzi na kursach politechnicznych i nigdy się jeszcze co do
ucznia nie pomylił.
— A właśnie że tak — walę — ja, na przykład wcale nie zasługuję na piątkę.
Wystarczy mi czwórka, jeśli Żbikowski nie będzie miał poprawki.
Zatrzymaliśmy się. Ze strachu pękła mi gumka w majtkach, ale brnę dzielnie dalej.
— Żbikowski pisze wiersze.
Tales powiedział, że moje poczucie koleżeństwa idzie w złym kierunku. Że ja
zasługuję na piątkę, przede wszystkim za tempo, w jakim uzupełniam braki od tamtej
klasówki, że pracowałam solidnie, myślę ostatnio bardzo logicznie i że się cieszy, że
polubiłam matematykę. I tu, jak zwykle, palnęłam.
- Nigdy, ja to robiłam tylko dla pana profesora, za to, że mi pan profesor nie kazał
powiedzieć, kto wtedy siedział pod ławką.
Zaczął się śmiać i powiedział:
- Pod ławką, tak właśnie myślałem, ale teraz już jestem o ciebie spokojny, wgryzłaś
się w przedmiot.
Może się i wgryzłam, ale chciałam wiedzieć, co będzie z Dyziem. Pogłaskał mnie po
głowie i kazał iść do klasy. Nic mi się nie udało wskórać. Teraz biedny Dyzio musi się
„wgryzać w przedmiot" i to na wakacjach.
Hindus choruje, w każdym razie nie przychodzi do budy.
Dzisiaj jest czwartek, a pojutrze koniec roku, rozdanie świadectw i „eksponatów". Ja
swojej cenzury nawet nie będę miała komu pokazać, bo mama wyjechała już nad morze, a i
ojczym wczoraj tam dołączył. Mama zostawiła mi forsę, więcej niż miałam kiedykolwiek w
życiu. Wyjeżdżam, jak co roku, na obóz harcerski. Dałam już drużynowej pieniądze na obóz,
dwa tysiące sobie odkładam, a za resztę robimy dziś wieczorem ucztę w moim domu.
Maziarska dostanie pomieszania zmysłów. Może wtedy przestanie handlować wódką.
Kasia ma się zająć kanapkami, Lidka zrobi resztę zakupów. Chłopcy przyniosą wino i
płyty. Będzie u mnie 25 osób. Pomieścimy się, nie ma obawy. Bardzo lubię tę moją
kompanię.
24 czerwca 1949 r.
Bawiliśmy się cudownie, można by tak całe życie. Tańczyliśmy na podłodze, na stole,
na tapczanie i na parapecie okiennym. Maziarska, z efektem Syzyfa, pukała w ścianę. Nie
lubię jednak wszelkich hec zmierzających do kolektywnego całowania się. Po diabła te
preteksty, te „listonosze", „ciuciubabki" i „czarne motyle". To jest dziecinne i śmieszne.
Zapaliłam światło i zabawa popłynęła jak Niagara. Dyzio wypił trzy kieliszki wina i usiłował
się powiesić na żyrandolu, z powodu poprawki, oczywiście. Ale zerwał tylko żyrandol. Jeśli
dziś nie Przyjdą naprawić, to good bye, moje dwa tysiące.
Pada deszcz, w pokoju nieporządek.
Nie jestem okrutna, ale tak szybko wszystko się zapomina. Chodzi mi Jerzego.
Pamiętam każde jego słowo, lecz twarz zaciera się w mojej wyobraźni. Pakuję książki,
zeszyty, do września nie muszę kiwnąć nawet palcem. Czas po wariacku pędzi dalej. O wiele
trudniej mi przeżyć najbliższą godzinę niż cały miesiąc.
18 lipca 1949 r.
Jestem na obozie i mimo że ten pamiętnik leży na dnie plecaka, nie mam czasu pisać.
Lipiec w tym roku nie udał się naturze, leje, siąpi, kapie. Zeszłoroczny obóz w Szwajcarii
Kaszubskiej to właściwie była jedna wielka plaża i słoneczna plama na moim życiu. Poza tym
żarcie było genialne i do opalania smarowałyśmy się masłem. Po całych dniach leżałyśmy
nad jeziorem, pływałyśmy łódkami, dopóki nie utopiły się te harcerki, gdzieś pod
Wejherowem. Wokół nie było ani jednego obozu, cisza,, spokój, na warcie bałyśmy się tylko
dzików. Pomagałyśmy trochę przy żniwach, ale kierownik PGR - u nie był, zdaje się,
olśniony.
Robiłyśmy masę wycieczek do Gdyni, Oliwy, Sopotu. W Sopocie miałyśmy z
Agnieszką śmieszną przygodę związaną z tak zwanym wejściem w świat. Przeglądam tak te
kartki i w głowie pomieścić mi się nie chce, że nie napisałam ani słowa o Agnieszce. To
dlatego, że jestem zbyt pochłonięta klasą i amorami. A poza tym, przez cały rok w budzie z
Agnieszką prawie się nie widuję. Zaledwie odwiedzimy się czasami. Agnieszka chodzi do
starszej klasy, ma cudowną, chłopięcą figurę, najdłuższe nogi na świecie i kolosalny zmysł
humoru. Tak jak się potrafię śmiać z Agnieszką z niczego, to już chyba nigdy w życiu z nikim
innym nie potrafię, nawet z najlepszego dowcipu.
Z Agnieszką się nie mówi o miłości. Mamy tyle innych tematów. Ona w ogóle nie
interesuje się chłopcami. Dobrze się uczy, pływa najlepiej w całym gimnazjum i co mnie
napełnia już zupełnym nabożeństwem, konstruuje sobie coraz to nowe radio. I to radio gra.
Jak Boga kocham. Ma krótką czuprynę i orzechowe oczy. Hoduje w domu zwierzęta, z
których najukochańsza była suka „Psotka”.
„Psotka” umarła, kiedy Agnieszka była na wycieczce. Agnieszka omal nie dostała
zapalenia mózgu, tak się przejęła. Nauczyła wszystkich mówić, że „Psotka” właśnie umarła, a
nie zdechła. Nad stolikiem Agnieszki wisi fotografia „Psotki”. Agnieszka do dziś wierzy, że
gdyby nie pojechała na wycieczkę, to „Psotka” żyłaby. Nie może sobie tego darować, ma żal
do swojej mamy, że „Psotki” odpowiednio nie pielęgnowała, a swojej siostrze, Helenie,
rozbiła na głowie własnej roboty radio, kiedy się dowiedziała, że ta wstąpiła na lody w drodze
po weterynarza. Bardzo różne siostry: Agnieszka jest postrzelona, Helena dystyngowana
dama, z miłosnymi historiami.
Przez cały rok w budzie zaledwie kiwniemy na siebie z Agnieszką ręką, gdzieś w
przelocie. „Czołem, Lilka!”, „Cześć, Agnieszka!” i to wszystko. Ale niech tylko będzie jakaś
wycieczka czy obóz, jesteśmy nierozłączne. Sypiamy zawsze na sąsiednich siennikach i cały
dzień jesteśmy razem. Nie wyobrażamy sobie bez siebie minuty. Mamy kilka wspólnych
cech, brak szacunku dla dyscypliny, umiłowanie przygód i jakieś satyryczne spojrzenie, takie
z ukosa, na wiele spraw. Przy czym obydwie mamy fioła na punkcie wody i mycia się,
potrafimy tu na obozie ganiać codziennie do rzeki po trzy kilometry, chociaż reszcie
wystarcza woda ze studni. No i śmiejemy się. Śmiejemy się z guzika, z miłości, z margaryny,
z patyka, z zamku, z organów - tematu do śmiechu nie brakłoby nam nawet w więzieniu. Przy
Agnieszce staję się od razu inna. Gubię natychmiast wszystkie romansowe historie. Przy niej
w ogóle każda tego typu tragedia to humoreska. Jednym celnym zdaniem wyłowi z całej
opowieści najbardziej komiczną stronę i tragedia sercowa staje się powodem do
trzygodzinnego, spazmatycznego śmiechu. Odpowiada mi niezwykle takie podejście do tych
spraw. Nasze poszukiwania przygód w niejedną kabałę nas już wkropiły w różnych miastach
Polski, ale zawsze i wszędzie znalazłyśmy powody do wycia. Poza tym obydwie jesteśmy
indywidualistkami i zawsze urywamy się od wycieczki. A to jedna się źle czuje, a to trzeba
odwiedzić ciocię, która mieszka właśnie w tym mieście, i już jesteśmy same. Nie kroczymy w
parach, w szeregu, robimy to, na co mamy ochotę.
Z Poznania do Gniezna jechałyśmy na platformie z piaskiem, w Wieliczce
postawiłyśmy na nogi całą dyrekcję kopalni, bo zauważono, że nas nie ma. Zabłądziłyśmy w
korytarzach kopalni i po czterech godzinach krążenia nawet nam się ta samotność znudziła.
Znaleźli nas dopiero po pięciu. No, co tam ciągnąć przykre wspomnienia, czyli co było
potem. Zawsze się jakoś wykaraskamy. Na W.Z.O. ukryłyśmy się w „gabinecie śmiechu”,
chciałyśmy, żeby nas zamknęli na noc. Nie udało się. O Agnieszce chyba kiedyś napiszę
książkę. Cudowna dziewczyna. Mam teraz jednak pewną inną rzecz do opisania. Ja z
Agnieszką, to ja z Agnieszką. A ja, to ja. Niestety, tylko Lilka. Zbiórka!
19 lipca 1949 r.
Położyłam się pod pagórkiem, ciepło i zielono. Nikt mnie tu chyba nie dojrzy, mogę
sobie popisać, bo ciągle przeszkadzają. A to zbiórka, a to praca jakaś, a to gotowanie. Z
gotowaniem mamy z Agnieszką na pewien czas spokój, tak chyba do końca obozu. Agnieszka
jest zastępową i właśnie nasz zastęp miał ugotować obiad dla całej drużyny. Rozpaliłyśmy
ogień pod tą okropną polową kuchnią, przyniosłyśmy wodę i wiadro makaronu i zaczęłyśmy
się śmiać z harcerzyka, który gapił się na nas i grał na gitarze. Wsypałyśmy makaron do kotła
i zalały zimną wodą. Zanim się ugotowało, zrobiła się zupa. Przegotowałyśmy sobie w ten
sposób zabawę. Za karę siedziałyśmy w namiocie, nie było nam źle, tylko... właśnie. Muszę o
wszystkim po kolei. Zaraz na początku obozu zorganizowano nam jakieś biegi. Ciekawe po
co, kiedy było jasne, że wygra Agnieszka. W sporcie to jej nigdy nie dorównam. Zresztą,
miałam inne powody. Z komendantką nie chciałam pertraktować, powiedziałaby, że się
„migam”. Co innego ustawiać namioty, budować prycze czy kuchnię. To lubię. Ale biegać nie
mogłam, a przynajmniej nie powinnam. Podeszłam więc do takiego mocno ważnego ze
stoperem i pyszną - miną. Mówię:
- Miły panie, Walasiewiczówna to ja nie jestem i wobec tego proszę mnie wykreślić z
listy. Poza tym brzuch mnie boli.
Zauważyłam jednak, że ma złociste włosy, ciemnoniebieskie oczy przechodzące aż w
granat, delikatne rysy jak na rysunkach Leszka Górskiego, chociaż ten rysuje przeważnie
chłopów, piękne, wypielęgnowane ręce o długich palcach i czystych paznokciach, czego
wśród moich kolegów tak często nie oglądam. Stała przy nim, niestety, komendantka. Ale ja
nic. Też stanęłam. Podniósł na mnie te błękitne oczy i powiedział:
- Dobrze, oczywiście.
Komendantkę ktoś odwołał, więc powiedziałam jeszcze ogólnikowo:
- To wdechowo.
Stałam boso, miałam podrapane nogi, więc wyrównałam te braki królewską miną,
podziękowałam i poszłam.
Ale nie zaszłam daleko. Już po dwóch susach dopędził mnie nowy rozdział mojego
życia. Mówi:
- Druhno, czy druhna nie wybrałaby się ze mną dziś na spacer?
Odpowiedziałam, że w wolniutkim spacerze brzuch mi nie przeszkadza i że owszem, o
szesnastej na drodze za zamkiem.
Do szesnastej nóg wprawdzie wyleczyć się nie dato, ale miałam bielusieńkie skarpetki
i tenisówki wyczyszczone różowym proszkiem do zębów, włosy upięte i nieśmiałość w
spojrzeniu; Szłam na pierwszą randkę z człowiekiem zupełnie dorosłym. Wlazłam w ruiny
zamczyska, gdzie pod cegłą Lidka ukrywała wodę kolońską, pokropiłam się trochę i
wyjrzałam przez dziurę w murze. Spacerował. Naprzód - lecz nigdy w tył, nigdy w tył -
zanuciłam sobie.
- Spóźniłam się trochę, chociaż bardzo nie lubię tego robić. To po prostu nie leży w
moim zwyczaju - wyjaśniłam mu.
Obejrzał sobie tenisówki, włosy, musiało wypaść pomyślnie, bo zrobił się milutki.
- A jak się czuje druhna? Już dobrze?
Ten brzuch to sobie wykrakałam. Zaczynał mnie naprawdę boleć.
- Ach, świetnie, nareszcie trochę innej atmosfery. Tęsknię nieco do światowego życia,
więc chętnie sobie z panem pospaceruję.
Miał błękitną koszulę, co w bezczelny sposób podnosiło jego męską urodę. Nawet nie
zauważyłam, jak zeszliśmy z drogi i wkroczyliśmy w las. Objął mnie za plecy. Nie drgnęłam
nawet. Jak życie światowe, to światowe, choćby nawet w lesie. Ptaki śpiewały, las szumiał,
nie zapowiadało się nic złego. Najgorsze było, że on przez cały czas coś mówił, a ja nie
wiedziałam co. Nawet na jaki temat. Czy to” o polityce, czy o miłości.
Dosyć, myślę sobie, mimo wszystko mam piątkę z matematyki, niech sobie nie
wyobraża, że spotkał idiotkę.
- Ach, nużą mnie te dyskusje (chociaż to był monolog) mam tego dosyć (?) w mieście,
niech pan spojrzy, jak pięknie w lesie - powiedziałam.
Nareszcie przemówił ludzkim językiem, bo orzekł, że ten las beze mnie zupełnie nie
miałby uroku.
- Taaak? - zapytałam przeciągle i zrobiłam minę, która mnie samej wydała się
kokieteryjna.
- Nie wierzy mi pani? Chyba często słyszy pani takie rzeczy - rzekł.
Nooo. Jemu nie miałam zamiaru składać sprostowania. Przeciwnie, należało go
utrzymać w tym mniemaniu. Chwalić Boga, „druhnę” już zgubiliśmy, chociaż dopiero
dochodziliśmy do rzeczki. Oczywiście ja, ciemna pała, nawet nie pomyślałam, że taki
elegancki mężczyzna nie zechce przechodzić przez wodę. Zdjęłam tenisówki i właśnie
zabierałam się do skarpetek.
- Co pani robi? - Chciał się widocznie upewnić.
Wyjaśniłam mu, że za rzeczką jest piękna polana, paliłyśmy tam ognisko.
- Ależ nie wolno pani chodzić po wodzie!
Powiedziałam groźnie:
- Niech pan się nie miga i nie udaje hrabiego. Przechodzi pan albo idę sama.
Wtedy on wziął mnie za ręce i powiedział, że przez rzekę mi iść nie pozwoli, a
hrabiego nie udaje, bo jest nim naprawdę i widocznie nie dosłyszałam nazwiska: Prahorecki?
Ooo! Wpadłam jednak do tej wody. Jak mówił o tym hrabim, to właściwie lewą nogę miałam
na kamieniu. Kamień był śliski, klapnęłam przed hrabim na kolana, co było efektem
absolutnie nie zamierzonym.
Wyciągnął mnie szybko, a ja błyskawicznie przywołałam się do porządku. Nie było
znów powodu do paniki. Ostatecznie, rozparcelowany, nie ma dzieci, więc rola guwernantki,
tak coś jak Betty Davis, nie przypadnie mi w udziale. Ale czy on dosłyszał moje nazwisko ?
Raczej nie, bo wymamrotałam je cichutko, brak mi jeszcze trochę salonowego - szlifu.
Miałam pewną szansę. „Prahorecki”, patrzcie go! Na mnie to nie wywarło najmniejszego
wrażenia. Mógł gadać od razu: hrabia Prahorecki.
- Moje nazwisko nic panu nie mówi? Skłodowska. Tak! Od Marii Curie -
Skłodowskiej. Pochodzę właśnie z tej rodziny, gdzie najwyżej ceni się intelekt. A że na liście
było inne nazwisko... Mój ojczym...
Naturalnie, że kłamać i w dodatku z sensem, jest trudno. On się tylko, ach, jak ślicznie
uśmiechnął. Ja natomiast intensywnie myślałam o mezaliansie, w jaki można by hrabiego
wpakować. Bardzo zarozumiałego hrabiego. Jeszcze głębiej i bardziej krytycznie dumałam
nad przewrotnością, mojej natury. W szkole uważałam się za demokratkę i troszeczkę
reakcjonistkę z perspektywą na zmianę poglądów - to może trochę skomplikowane, w
każdym razie mnie to - się klei - a przy hrabim poczułam się od razu bolszewikiem. i
wielbiłam reformę rolną. Niech się fircyk nie puszy.
- Rozparcelowali mająteczek, podpalili dworek i usmażyli babcię? - zagadnęłam
hrabiego.
Powiedział, że tak, rozparcelowali, we dworze jest siedziba kierownictwa PGR - u, a
babcia siedzi na letnisku w Dusznikach.
- Może na wczasach? Na ludowych wczasach? - podsuwałam.
Ale on mówił dalej, że we dworze ma być szkoła, więc już kompletnie wszystko
zrujnują, majątek podupadł, słabo dbają o kulturę rolną. Kiedy wreszcie wkroczy Anders,. to
będzie dużo rzeczy do zrobienia. W oranżerii hodują świnie, w ogóle tylko sobie strzelić w
łeb.
Bardzo mi się podobało zestawienie świń z oranżerią, więc zaczęłam ryczeć ze
śmiechu ku chwale parcelacji ziemskich majątków.
Nie przechodziliśmy w końcu przez tę rzekę, bo jednak to był człowiek w pewnym
sensie złamany i nie chciałam go topić do reszty. Miał takie piękne ręce. Oczy. Rysy twarzy.
Rasa. Byłam wdzięczna władzy ludowej, że zatarła różnice klasowe między nami.
Powiedziałam, żeby się odwrócił, to sobie wysuszę mokry dół u spódnicy. Odwrócił się, ale
tylko profilem (rasowym). Na szczęście, jak jest upał, to z bielizny używam tylko majtek,
więc nie mógł zobaczyć na przykład podniecającego rąbka koszuli. Miałam tak podrapane
nogi! Ciszę poobiednią spędzamy z Agnieszką na drzewie.
Znudziło mi się szybko to suszenie, samo wyschnie, - więc obciągnęłam spódnicę i
pozwoliłam mu całą twarzą spojrzeć na mnie. Powiedział, że robię wrażenie,, jakbym
należała do jego sfery, takie mam szlachetne rysy.
- Nic bardziej, mylnego - odparłam. - Mój dziadek przeprowadza! całą tę rewolucję w
Rosji. Niewykluczone, że babka w międzyczasie pozwalała sobie z białogwardzistami. Gdyby
jednak udało mi się tego dowieść, wyrzekłabym, się babki, mimo radu, polonu, bo to była
stryjeczna siostra Marii.
Świetnym zbiegiem okoliczności nie chciał się wdawać w dalsze światopoglądowe
dysputy. Mogłabym się zaplątać.
Usiadł przy mnie i przyciągnął mnie do siebie. Myślałam, że mi się oświadczy,
przecież często przedstawiciele podupadłych rodów żenią się z fordanserkami dla
odświeżenia linii, a ją jestem harcerka. Nie, jednak ta szlachta jest zdegenerowana. Rząd
wiedział, co robi, oni zupełnie stracili już fantazję. Pomyśleć, że pod Grunwaldem tak sobie
świetnie radzili, i z tą tragedią ze Szwedami, Oleśnicki, Lubomirscy, nie mówiąc już o
Beresteczku i Wiedniu. I jeszcze mieli czas na rokosze, konfederacje, liberum veto i „nic o
nas bez nas”. A ten cymbał tak przez tę parcelację stracił polot, że zamiast usiłować mnie
pocałować, co by na pewno każdy dawny magnat uczynił, zaczął mi rozpinać bluzkę.
- Co pana obchodzą moje zatrzaski, hę? - zapytałam.
On spojrzał mi namiętnie w oczy i czule wyszeptał:
- Czemu bronisz dostępu do pucharu rozkoszy? Czy nie chcesz być szczęśliwa?
Chciałabym być szczęśliwa, ale niekoniecznie ze szlachtą, może od nawet jest
zaściankowy - w historii o jego rodzinie nic nie było - zresztą, mój Boże, po co te brednie o
pucharze pod bluzką, kiedy człowiek nie miał w życiu na sobie biustonosza. Rzekłam
chłodno, że nie mam tam nic ciekawego. Nie mogłam się kompromitować przed przygodnie
poznanym mężczyzną, że chodzę właściwie nago. Wzięłam go za rękę i wstaliśmy. Wydał mi
się trochę zdenerwowany. Mówił coś długo i zawile o komach, na których jeździł prawie w
pieluchach, o walcu Straussa Kobieta, wino i śpiew oraz o tym, że „oni” się zniszczyć nie
dadzą, wykształcą się i przeczekają. Tales wmówił mi logiczne myślenie. Nie mylił się
bardzo, bo przerwałam hrabiemu:
- Jednak ci komuniści nie zamknęli wam drogi do nauki, co?
To małe słówko „wam” postawiło mnie ostatecznie w szeregach proletariatu. On się
oburzył. Powiedział, że owszem, zamknęli, a jego medycyna kosztowała kolię brylantową tej
babki, co siedzi w Dusznikach, że wśród profesorów są jeszcze ludzie. Po tej kolii
brylantowej zaczęłam mieć znowu rozterki ideologiczne. Takie klejnoty! Stłumiłam jednak
żądzę i stwierdziłam, że co do poglądów politycznych to się nigdy nie porozumiemy, ale na
szczęście jesteśmy młodzi i mamy co innego do roboty. Chodziliśmy jeszcze długo po lesie,
siadając od czasu do czasu. Podczas jednego takiego postoju on się nagle we mnie zakochał,
bo mi to powiedział. Ale z bluzki w dalszym ciągu nic mu nie wyszło. Odzyskał jednak
inicjatywę, bo po tym wyznaniu miłosnym zaczął mnie całować. Byłam tak przerażona i
zaszokowana, że nie protestowałam. Był zresztą silny i miły w dotyku. No. Będę ja się miała
z czego spowiadać! I już zupełnie nie mogę iść do księdza Kolca, bo mimo tajemnicy
spowiedzi na pewno obniżyłby mi stopień z religii i zepsuł świadectwo. W ogóle nie
mogłabym mu spojrzeć w oczy na lekcji. Jeśli trafię na księdza bez poczucia humoru,, to mi
zada za pokutę ze trzydzieści litanii albo jeszcze dołoży nowennę do św. Stanisława Kostki.
Oszołomiły mnie jego pocałunki. Natomiast moje; - jego zupełnie nie. Zapytał mnie nawet:
- Czy ty zupełnie nic nie czujesz?
Powiedziałam, że tak, mrówka mnie wściekle ugryzła, ale przez grzeczność nie
dodałam - gdzie.
Jak się żegnaliśmy, bo musiałam zdążyć na apel, był bardzo podniesiony na duchu.
Powiedział zagadkowo, że powinnam mu być we wszystkim uległa, że to bzdury, co mówią o
krzywdzie, że przeciwnie, to jest największe szczęście dla kobiety. Po siarczystym pocałunku
uzupełnił ten filozoficzny wykład zapowiedzią, że zrobi ze mnie monarchistkę. Powiedziałam
na to wszystko, że w Anglii jest monarchia konstytucyjna. Nie wiem, co tu Anglia miała do
rzeczy, ale chciałam wykazać swoją wiedzę. Umówiliśmy się na następny dzień. Wróciłam do
namiotu prawie nieprzytomna. Agnieszka przelękła się okropnie. Bała się, czy mnie nie
„wzięło”. Uspokoiłam ją, że eksperymentuję z autentycznym hrabią.
Nazajutrz znowu poleciałam na drogę. Sławek czekał. Przemierzyliśmy tę samą trasę.
Mówił, abym się nic nie bała, bo najpierw muszę się trochę oswoić. Z ciekawszych jego
wypowiedzi muszę zanotować wzniosłe zdanie, że chciałby ze mną zginąć na zakręcie
śmierci w Szklarskiej Porębie. Skoro jego uczucia tak się gwałtownie rozwijały, to zapytałam,
czy nie wolałby ze mną żyć, bo mnie się na tamten świat nie spieszy, najpierw muszę się
poprawić. Odrzekł, że owszem, wolałby, tylko niech nie będę taka dzika. Moja bluzka nie
budziła już w nim takiego zainteresowania. Przerzucił się na nogi, po których mnie głaskał,
tak do kolan, bo wyżej dostawał po łapie. Wyjaśniłam mu pogodnie, że ja nie Telimena, a on
nie Tadeusz. W przerwach uświadamiał mnie politycznie, ale we mnie rósł upór i wypadało to
przeciwnie. Nie dawałam się, czasem udało mi się - wtrącić zręcznie coś z tego, co Brukiew
mówiła na zagadnieniach.
Nabierałam za to wprawy w całowaniu, ma taki śliczny wykrój ust. Zaczął
przychodzić do naszego obozu, czym byłam zachwycona, bo jak mówił, to wszystkie słuchały
go jak baranki, nic nie rozumiały, ale zazdrościły mi takiego wytwornego amanta. I tak
płynęło niebo błękitne, życie bez chmur, dopóki nie przyleciał do chłopaków piegowaty
Kosiński.
Mówi:
- Uwiodłaś naszego lekarza. Nie uwierzyłbym w to nigdy, gdybym nie słyszał na
własne uszy.
Ooo Kosiński ma na co słyszeć. Uszy majak dwa wachlarze.
- Co słyszałeś? - zapytałam.
- Mówił, że ty jesteś śliczna dziewczyna i kto wie, czy sobie z ciebie nie wyhoduje
żony. Czy on jest pomylony ?
Sama miałam wątpliwości co do stanu umysłu Prahoreckiego, ale imponował mi
nadzwyczajnie, to wszystko jednak nie nadawało się do dyskusji z takim Kosińskim, co on w
ogóle wie o życiu, baran. Poza tym zawrzała we mnie lawa, jak w czynnym wulkanie przed
wybuchem. Hodować to on sobie może buraki cukrowe w tym swoim Pegeerze, hrabia jeden.
Kosiński dodał, że dziwi się, co „doktor” we mnie widzi, bo mówił, że wyrosnę na wampa.
Pewnie, Kosiński to widzi we mnie tylko pasztet, którego mu czasem puszkę rąbnę,
jak mam dyżur w magazynie, bo chłopcy gorzej jedzą niż my, no, a Kosiński podpowiada mi
na lekcjach. Tego pasztetu nam i tak nie dają. Komenda schowała go sobie pod kartoflami,
więc moralnie jestem w porządku. Tym „wampem” trochę się udobruchałam, zawsze
chciałam być takim typem - coś jak Veronika Lake, ale mimo wszystko postanowiłam, że się
z Prahoreckim policzę.
Więc na następnym spotkaniu wyjechałam na hrabiego z piekielnym pyskiem, że mój
wywiad pracuje, że hodować to on sobie może tulipany w Holandii, a nie żony. Uspokajał
mnie, jak mógł, gładził po rękach i nogach, i przysięgał, że to nic złego, że powinnam być
zadowolona, że nie traktuje mnie jak przygodę, tylko ma zamiar nade mną popracować i
rzeczywiście kiedyś się ze mną ożenić, bo jestem młoda, ładna i pełna czegoś tam.
Trochę się uspokoiłam, ponieważ on nie zdawał sobie sprawy z tego mezaliansu,
zwiodła go Maria Curie - Skłodowska i uwierzył w niemoralność mojej babki - dewotki. Więc
pomyślałam, że to byłby niezły kawał .i jak tylko zostanę hrabiną, to się natychmiast
rozwiodę, bo po co mi taki Arct, jak już będę miała tytuł.
- Kiedy więc ślub ? - spytałam rzeczowo.
Dowiedziałam się, że za dwa lata, jak zdam maturę, a on w tym czasie będzie pisał,
przyjeżdżał, musi poznać moją mamę. Nic oczywiście nie wiedział o moich machinacjach
myślowych i do rasowej głowy mu nie przyszło, że myślę o rozwodzie na dwa lata przed
ślubem.
- W dechę - przyjęłam te oświadczyny.
On pocałował mnie w rękę, jak prawdziwą damę i powiedział, że teraz już należę do
niego i jestem jego narzeczoną. Więc hrabia, kalkulowałam, jest załatwiony. Mieszka na tyle
daleko, że nie odczuję ciężaru narzeczeństwa. On dorównywał mi sprytem, bo od razu po tych
leśnych zaręczynach zaczął mnie stawiać w głupiej sytuacji. Pocałował mnie w kolano.
Musiałam niestety przypomnieć sobie Zbyszka, jak go za to samo, właściwie za łydkę,
kopnęłam na klasówce. Co ci mężczyźni czują do nóg, rany boskie! Hrabiego jednak kopać
nie wypadało, zwłaszcza narzeczonego. Dałam mu jakieś wymijające obietnice, że tyle lat
przed nami i nie ma się do czego spieszyć.
Rzekł, że cóż ja mogę o tym wiedzieć, a ja na to, że więcej niż może przypuszczać.
Zainteresowało go to na chwilę, ale potem powiedział, że „to nonsens”. No i się zaczęło.
Bluzkę odpiął mi jednym dobrym pociągnięciem. Walczyliśmy jak zapaśnicy, ale energia
mnie opuściła, usiadłam sobie pod krzaczkiem na mchu i zaczęłam okropnie płakać. Płakałam
już nie tylko przez te idiotyczne zaręczyny, chociaż ' nie omieszkałam mu nadmienić, gdzie
mam takie małżeństwa, żeby podobne rzeczy z tym się łączyły i że dobrze wiem, o co mu
chodzi, niech sobie nie myśli. Przy okazji wypłakałam inne żale do świata, że hufcowa taka
moralna, a spotyka się w lesie w nocy z leśniczym, że świat jest taki piękny, a jak przyjdzie
co do czego, to nawet wrzos nie ma uroku. On siedział i nic nie mówił. Kiedy mój płacz
doszedł do momentu usmarkania się, przyszedł mi na pomoc z chusteczką. Sam zaczął mi
zapinać bluzkę i wycierać nos oraz zakomunikował, że sobie te „dziewicze łzy” zasuszy.
Deklamator to on jest, poeta z bożej łaski, nie wiedziałam, że z nosa mi kapią „dziewicze
łzy”.
Nikt mnie jeszcze nie traktował tak brutalnie i tak wersalsko zarazem. A potem, kiedy
już przestałam buczeć, zapytał, ni z tego, ni z owego, czy jestem wierząca. Znowu była głupia
sytuacja, bo po pierwsze sama nie byłam jeszcze zdecydowana, a po drugie, nie wiedziałam
do czego zmierza.
- „Tego” nie zrobię nigdy i z nikim - rozwiałam jego wątpliwość.
Dowiedziałam się, że „już nie o to chodzi”, czy naprawdę wierzę w Boga.
Wmawiałam mu od początku znajomości, że jestem bolszewikiem i monarchię sobie wybitnie
lekceważę, a przecież komuniści odrzucają religię. Z drugiej strony ksiądz Kolec mówił
zawsze, że jak przyjdzie ciężka chwila na człowieka, to najpotrzebniejsza jest wtedy religia.
Zdecydowałam się:
- Mimo wszystko tak.
Wtedy myślałam, że on zwariował. Złapał mnie za rękę i krzyknął:
- Chodź do kościoła!
Myślałam, że już mamy brać ślub. Chryste Panie! Można wychodzić za mąż za dwa
lata,, ale tak szybko? Przenigdy! Zrobiło mi się żal młodego życia i tak naprawdę, to i za dwa
lata nie machnęłabym się za ten słownik. Ale już wolałam iść z nim między ludzi, niż tak się
narażać w tym lesie. Uświadomiłam sobie, że jestem niepełnoletnia i nie mam żadnych
papierów, a te rzeczy są do ślubu potrzebne.
Może to chodzi tylko o zapowiedzi, na taką stypę mogłabym się ostatecznie
zdecydować. Kościół był bliziutko mały, drewniany. Podobał mi się do momentu, kiedy
poszłyśmy tam całym hufcem na sumę i ksiądz przez trzy godziny mówił kazanie na temat
zbawienia duszy - , zdaje się. A w moim sercu było mroczno i ciemno, już nie ze strachu
przed ogniem piekielnym. Miałam szaloną ochotę rzucić w księdza finką. Jak długo można
zbawiać duszę? Trzy godziny to już tu, na ziemi, urządzenie czyśćca, a tam w obozie Lidki
zastęp smażył ryby. Księżulo zbawiał mnie i zbawiał, najpierw właściwie „drogich parafian”,
a potem dopiero ucieszył się, że w kościele tyle młodzieży i zaczął od początku. Myślałam, że
zemdleję. Ocierał pot - z czoła, grzmiał i grzmiał, zachęcał do pokory, modlitwy i w ogóle
robił wszystko, żeby zepchnąć mnie na drogę herezji. Tak więc, gdy hrabia ciągnął mnie za
rękę do tego kościoła, z siłą, z jaką matka wyciąga dziecko ze sklepu z zabawkami, mróz mi
przechodził po krzyżu, że to właśnie ten, a nie inny ksiądz będzie świadkiem mojej duchowej
klęski, czyli tych zapowiedzi. Ale piękny Sławek gotował całkiem inny scenariusz. Na środku
kościoła, przed wielkim ołtarzem, kazał mi klęknąć i powtarzać:
- Przysięgam, że będę czekała na Sławka i żaden inny mężczyzna nigdy mnie nawet
nie pocałuje.
Przysięgałam, bo nie można drażnić mężczyzn w pewnych sytuacjach, o tym nawet
dziecko wie, a mój chłodny umysł podpowiedział mi, co mam zrobić, żeby wilk był syty i
owca cała. Więc tak cichutko, w myśli właściwie, uzupełniłam przysięgę: „Jeśli będę miała na
to ochotę”. Szybko doszłam jednak do wniosku, że to może być niejasne dla Pana Boga, więc
wyraźnie zaznaczyłam termin: „Będę czekała na Prahoreckiego do jutra rana”. Narzeczony
łaskawie pozwolił mi wstać, powiedział, że to są duchowe zaślubiny i że teraz już jest
spokojny i żebym nie zapomniała. Rzekłam:
- Nigdy w życiu - mając na uwadze oczywiście swoją przysięgę.
Zaniepokoiłam się. Jak to?! Ja składam przyrzeczenia, a ten bęcwał ma hulać z jakimiś
damami! I to tak się zaniepokoiłam, jakby miała być ważna ta głośna przysięga. A poza tym
mogłam nareszcie odegrać Ewę Pobratyńską i mojego hrabiego usidlić tak, jak Ewa -
Szczerbica. Jak to dobrze czytać niedozwolone książki.
- A ty będziesz mi wierny? - wypaliłam.
Tylko tego mogłam żądać. Wątpię, czy moje oczy mogły doprowadzić do sprzedaży
PGR - u. W tym wypadku ustrój demokracji ludowej kolidował z moim życiem prywatnym.
- Zawsze będę myślą przy tobie, jedyna - powiedział wymijająco.
O, nie ptaszku! Wprawdzie nie chciałam, żeby był przy mnie ciałem, wprost
przeciwnie, ale niech cierpi. Byłam już taka wyrafinowana.
- Ale czy będziesz mi wierny cieleśnie? Hę? Nie trzeba mi przysięgi w kościele,
wystarczy mi „nobile verbum”.
Dosyć człowiek ma tej szlachty w szkole i na historii. Jak się tak pomyśli o Zawiszy
Czarnym, a nawet o panu Twardowskim, to może w końcu na nich polegać. Nie byłam
diabłem, nie będzie mi chyba stosował uników. Należało teraz tylko umiejętnie wycisnąć z
niego to słowo. Owszem, wycisnęłam. Obiecał mi wszyściutko, co tylko chciałam, a potem
przystąpił do charakteryzowania różnych rodzajów wierności, ale wypadało to dla mnie tak,
jakby czytał Wielką Encyklopedię Turecką i w dodatku każde słowo wspak. Poza tym mówił
„moja śliczna” i inne takie komplementy.
Rany boskie! Zrobiło się ciemno i w obozie nie czeka mnie nic dobrego. Zmiatam.
Agnieszka mnie jakoś wyciągnie. Mówiła mi, że w zieloną noc ja mam być komendantką
obozu. To podobno pewne. Będzie wesoło. Już ja się o to postaram.
20 lipca 1949 r.
Jeszcze siedem czy osiem dni do końca obozu. Ze względu na mój narzeczeński stan -
to trochę dużo. Natomiast jak się tak trochę zastanowić, to szkoda, że człowiekowi życie tak
upływa, na niczym właściwie. Życie! Życie zacznie się po maturze, takie prawdziwe,
poważne.
Byłam dziś w wiejskiej chałupie. Kupowałyśmy z Agnieszką jajka. Tam pili wódkę,
ale już nie o to chodzi. Przyjechał jakiś kuzyn z miasta i gospodarze wyprawili przyjęcie.
Przede wszystkim. - chcieli nas poczęstować. Odmówiłyśmy, przerażone. Wniosek jednak, że
wyglądamy dorośle. Poza tym, po wypiciu malej szklanki resztę wylewali na podłogę.
Agnieszka mówi, że taki zwyczaj. Nie zamierzam badać folkloru, ale myślę, że tu nie
chodziło o zwyczaj. W tym „głębszym” tkwi coś' głębszego. Wytłumaczyłam sobie, że oni po
każdym takim „kieliszku” mieli słodką nadzieję, że to ostatnia kropla w ich życiu. I tak
likwidowali, gardząc sobą sprzed pięciu minut, ciemne ślady przeszłości. A potem pili znowu.
Jajek sprzedali nam dużo i tanio.
Jak łatwo usprawiedliwiamy tych, których kochamy! Mam na myśli Agnieszkę.
Zapytałam ją wczoraj, co zamierza w życiu robić. A ona spokojnie:
- Pójdę na stomatologię.
Zmartwiałam. Ale zaraz... właśnie natychmiast zaczęłam szukać poważnych przyczyn
tej 'okropnej decyzji.
- A co twoje radia? - spytałam.
Będzie je nadal robić, ale zbyt je lubi, żeby się tego uczyć. To do mnie dotarło. Bawi
ją, że samodzielnie dochodzi do jakichś wyników.
- Więc chirurgia szczęki albo dzieci - podpowiedziałam jej.
- Chirurgia szczęki, a skąd wiesz ? - odparła.
Nooo. Jak trochę, pomyślę, to jestem całkiem niegłupia. Powinnam wyjaśnić, skąd się
u mnie wzięła ta odraza do stomatologii. Pierwsze, to nie uwierzę, że ktoś może mieć
zamiłowanie do dłubania w zębach. Być może to wciąga jak każda nauka, ale po pewnym
czasie... zgódźmy się. Drugie, że od paru lat matka przy każdej okazji prorokuje mi cudowną
przyszłość przy bormaszynie. Dodaje przy tym argument, który już całkowicie i na zawsze
usuwa mnie z szeregu wyrwizębów:
- Będziesz miała zapewniony spokój i dobrobyt.
Nie mam nic przeciw pieniądzom, ale zdobytym w wyniku pracy dającej zadowolenie.
Na przykład rekordowy nakład. Piąte wydanie. I powód trzeci: na stomatologię wybierają się
na ogół wyrachowane, tępe kujony. Agnieszka to co innego. Ona wie, co robi. Jej na
prywatnej praktyce nie zależy, tylko na klinice. A może mój każdy sąd jest błędny? Żongluję
opiniami, a sama nie wiem nic na pewno. Tak, od Sokratesa dzieli mnie nie tylko tak zwana
płeć, chociaż obydwoje z różnych przyczyn doszliśmy do jednego wniosku: wiemy, że nic nie
wiemy.
22 lipca 1949 r.
Stałam na warcie. Były podchody, ale ho, ho! Wiedziałam z góry, że się chłopaki
szykują. Mówię do Kosińskiego:
- W magazynie są skumbrie w pomidorach i jakieś amerykańskie konserwy, nie
wybieracie się do nas na podchody?
Piekarski na mękach to przy Kosińskim był szczeniak. To zgrabne zdanko rzuciłam
tak niby od niechcenia, leciutko, i zaproponowałam mu kogel - mogel. Właściwie dopiero
jajka go złamały. Przysięgłam mu, że nikt się nie dowie, skąd te wiadomości. Wydębiłam
dokładnie, o której godzinie, z której strony i dosypywałam mu cukru do menażki.
Własnoręcznie ubiłam mu pianę, która w tym wypadku była soczewicą. Zeżarł mi pięć jajek,
pół kilo cukru i zbladł. Już mnie nie obchodziło, czy to uczulenie, czy wyrzuty sumienia.
- Niezła z ciebie świnia - powiedziałam z przekonaniem.
Ale żeby go do reszty nie położyć, potwierdziłam te skumbrie. Poweselał.
Męski hufiec się zblamował. Byłyśmy wszystkie gotowe, przyczajone. Przy
pierwszym szeleście - gwizdek - i chłopaki dostali niezłego koca. Zachodzą tam w głowę, kto
był zdrajcą. Dziś jest święto, rocznica powstania PKWN. Niestety, nie miało to wpływu na
obiad. Kasza z gulaszem.
28 lipca 1949 r.
W nocy był alarm. Miałam podniesioną temperaturę, ale poszłam, bo małe szprotki
miały przyrzeczenie. Ile uroku ma takie ognisko w nocy. Szum lasu, trzask płonących gałęzi,
majaczenie w pobliżu namiotowych płócien, łopot flagi. Teraz, to już mi trochę przeszedł ten
romantyzm, ale dwa lata temu marzyłam, żeby młodo umrzeć i kazać się (?) pochować w
mundurze harcerskim, z krzyżem i lilijką. No, w tej chwili to zwłaszcza lilijka się chwieje.
Żeby to wszystko opisać, co się działo, potrzeba by mi ze trzy litry atramentu i ze dwa lata
więzienia.
Więc hrabia. Mówi, że ja nie chcę,, żeby była idylla i widocznie mam nadczynność
tarczycy, tak mi się zmieniają nastroje. To nie tarczyca, tylko dyplomacja.
Jestem miluchna jak oswojona wiewiórka, ą jak on zaczyna wyciągać błędne wnioski,
natychmiast zamieniam się w jeża. To najlepsza metoda na mężczyzn. Był groźny moment.
Brr! Już myślałam, że pan Prahorecki po raz ostatni wystąpi w tym pamiętniku. To byłby cios
dla mojej ambicji. Jednak wygrałam i to na całej linii. O co chodzi. Już wtedy, kiedy nie
poszłyśmy na zabawę przez makaron, Sławek bawił się z piękną Heleną. Pewnie, wojny
trojańskiej z tego nie byłoby, aleja zakipiałam. Moja energia mogła przeprowadzić słonie i to
przez Himalaje, a cóż dopiero osadzić tego Parysa.
Jak tylko wysłuchałam meldunków na ten temat, umówiłam się ze Sławkiem w
ustronnym miejscu. Ubrałam się w białą pikową bluzkę, lisi wyraz twarzy i podążyłam z
myślami urodzonego zbrodniarza.
- Ukochany mój - wypaliłam - podobno na zabawie miałeś jakieś kłopoty, bo Helenie
rozpuścił się tusz od rzęs. Jakże mi przykro. Ale, mój biedaku, nie byłeś sam w nieszczęściu,
bo do namiotu, korzystając z nieobecności hufcowej, przyszedł ten lwowiak, który śpiewał na
ognisku. Chciał tego co ty i wiesz, że...
Nie pozwolił mi dokończyć, zaczął mnie całować w lewy policzek i jakby drapać w
okolicę karku. Potem oddeklamował jakiś poemat, w którym często powtarzało się słowo -
”dzieciak”.
Kiedy jednak ratując moją cześć dziewiczą, wyjaśniłam mu, że mam spiżowy
charakter i lwowiak nic nie wskórał (tak między Bogiem a prawdą, to lwowiak rzeczywiście
był, ale interesował go tylko rozkład jazdy, Agnieszka miewa dziwne rzeczy), to baranek
myślał, że już po narzeczeńskiej awanturze. Ho, ho, bracie! Co ja jeszcze miałam w zanadrzu!
Walę dalej:
- Ponieważ jako narzeczona zostałam dotknięta w swojej dumie, przyjdziesz jutro do
obozu, przy Helenie pocałujesz mnie w obydwie ręce i zasznurujesz mi tenisówki. Wiesz, tak
bardzo ci wierzę (że też się tym nie udławiłam) - i tak się do ciebie przywiązałam, że wczoraj
w nocy myślałam, żebyś mnie może zwolnił z tej przysięgi w stosunku. do ciebie.
Chciał mnie naturalnie zwalniać natychmiast, po prostu ,.jego szczęście nie miało
granic”, ale ja to wszystko przewidziałam. Powiedziałam „no więc jutro” i dałam nura. w
krzaki. Następnego dnia przyczepiłam się do Heleny jak gąsienica do kapusty, bo ona musiała
być świadkiem, tych tenisówek.
Przyszedł blady. Pocałował mnie w obydwie ręce, i to - po kilka razy, a o
sznurowadłach jakoś zapomniał. Aż - tupnęłam nogą;
- O, do diabła, but mi się rozwiązał.
I wtedy przynaglony hrabia pochylił się nisko, do nóg. przedstawicielki inteligencji
pracującej.
- Staranniej! - pozwoliłam sobie jeszcze.
Obserwowałam przy tym, czy oni nie porozumieją się spojrzeniami. Nie, Helena była
marmurowa i szybko odeszła. Ciekawe, co on jej nabredził. Ja miałam za sobą fakty.
Widziało to przedstawienie z dziesięć osób. Nikt się nie domyślał, że ja byłam reżyserem i
wielką cenę miałam „za to zapłacić. Cenę obiecanek - cacanek, naturalnie. Głupiemu - radość.
Na spacerze, po tym wszystkim, ja, zrehabilitowana, miałam humorek jako to ptaszę
polne. Powiedziałam mu, że jest tak piękny, że aż mi „takie myśli do głowy przychodziły”,
ale na szczęście opamiętałam się i to co najpiękniejsze mamy w dalszym ciągu przed sobą.
Nie można powiedzieć, żeby podzielał moje zdanie. Ależ ze mnie taktyk! Gdyby Napoleon
miał mnie pod Waterloo, trochę inaczej wyglądałyby rozdziały w historii.
Sławek niemalże się oblizywał na te komplementy, ale ja trzymałam go na. stalowej
linie jak tygrysa. Moja kobiecość podpowiadała mi, że kiedy wyobraźnia mężczyzn jest
pobudzona, nie należy pozwolić na pocałunek. Mogłyby być kłopoty. Skróciłam randkę pod
pozorem nagłego, śmiertelnego bólu gardła. Przesadziłam nawet, bo zaczęłam mówić cicho -
że tylko do trumny mnie kłaść. Kłamiąc, zawsze szukam dla siebie okoliczności łagodzących.
Ostatecznie jakiś ksiądz u łoża konającej kobiety przeczytał jej zawiadomienie o śmierci syna,
jako list od nieboszczyka z zapowiedzią rychłego przyjazdu. Czyli tak zwana wyższa
konieczność. Kto to, Grecy czy Rzymianie już mieli takie prawo, że jeśli łódź z dwojgiem
ludzi nie ma szans dobicia do brzegu, jednego należy poświęcić. Coś takiego. To jest
ciekawe, muszę o tym pomyśleć. Albo ten kapitan, który ma rozkaz” doprowadzić do brzegu
nadmiernie obciążoną szalupę. Są na świecie mądre rzeczy, zastanawiające. Przy nich mój
romans, Sławek i ja, to po prostu pestki.
Znowu robię dygresję jak Beniowski na Madagaskarze, nie, to trochę inaczej,
mniejsza z tym.
Kłamiąc hrabiemu nigdy nie mam właściwie wyrzutów sumienia. Przeciwnie,
podziwiam siebie, że taki lew i tak je z ręki jak źrebak. Zostaje rozliczenie mnie - ze mną. I to
właśnie jest najgorsze. Gardło boli mnie często, więc mogłoby mnie boleć i wtedy. To tylko
przesunięcie w czasie. Nie darmo mam matkę laryngologa.
Matka, zdaje się, nie wie, że ja też mam „uszy, nos i gardło”. Żeby już nie wracać do
tej sprawy: koleżanki uważają, że mając matkę lekarza, mam wiadomości o „tych rzeczach” z
pierwszej ręki. Lidce, która mi się pytała, jak rodzi się dziecko, odpowiedziałam:
- Twoja mama pracuje w handlu, powiedz mi, ile kosztuje beczka śledzi?
Pewnie, że już od ośmiu lat wiem wszystko albo prawie wszystko, przejrzałam atlasy
anatomiczne, ale z dziećmi to dokładnie” nie wiem. Matka nigdy ze mną na ten temat nie
rozmawiała. To i lepiej, bo wytworzyła między nami taki układ, że wstydzę się, nigdy przy
matce się nie rozbiorę. Jak ja będę miała kiedyś córkę, to na pewno wszystko jej powiem.
Matka jest dziwna, nie wiadomo czym żyje, dni przepływają jakoś obok niej, do niczego nie
przywiązuje niby wagi, a z drugiej strony mnie stara się wychować w duchu poszanowania
obowiązujących reguł. Nawet pracy swojej nie lubi, wiem to. Nie mając w matce przyjaciółki
- mam jedno: książki i swobodę. Matka, zapatrzona w nie znane mi sprawy, nie interesuje się,
ani co robię, ani co czytam. To wielka zaleta, bo moje kontrolowane koleżanki są ode mnie
mniej oczytane, czyli głupsze. Ja chcę zerwać z tym wszystkim, z tym zawodem,
środowiskiem, żyć po cygańsku i pisać. Powtarzam się.
Ach, poznać jakiegoś prawdziwego literata! Prahoreckiemu nie mówię, czemu mam
zamiar się poświęcić. Powiedziałam mu tylko:
- Po ślubie będę. studiować orientalistykę, nie zraża, cię to?
To przynajmniej jest oryginalne. Orientalistyka. Powiedział, że zobaczymy. Baranek
boży. Co on tu ma da oglądania! Swoją drogą, on jest bardzo wytworny. Taki facet z książek,
zgadza się, sztuczny i papierowy. Jakimż. on będzie lekarzem! Być zdanym na samarytanizm
hrabiego, to już lepiej się otruć. Ta kolia poszła na marne, zamiast ozdabiać pierś przyszłej
pani hrabiny. Zresztą, może się mylę? Może nie jest taki pusty? W jakimś subiektywnym
sensie, to nie ma znaczenia. Poznawanie życia - poznawaniem życia, wszystko do granic,
które jeszcze może; objąć humor.
3 sierpnia 1949 r.
Już w domu. Tak się nudzę i tak mi źle, że mi nawet Sławka brakuje. Przychodzi
Mirek, ale jednak ja bardzo wydoroślałam przez ten obóz. Rozjaśniło mi się w głowie. Zęby
jeszcze pobyć trochę w tamtej atmosferze, opiszę, jak to wszystko się skończyło.
Byłam więc - zieloną komendantką i w pierwszym rzędzie rozdałam wszystkie
konserwy dla całego obozu. Poza tym hufcową posadziłam do obierania zgniłych kartofli i nie
chciałam jej zwolnić wieczorem. Wiedziałam, że chce się „pożegnać” z leśniczym. Kosiński
przebadał tę sprawę. Wieczorem zorganizowałam w ruinach zamku zabawę taneczną.
Zaprosiłam dwa męskie hufce, żeby żadna nasza dziewczynka nie stała pod ścianą. Orkiestrę
wypożyczyłam od harcerzy z Radomia. Dwie sale w zamku miały jaką taką podłogę i po
zrobieniu serpentyn z bibułki było bardzo romantycznie.
Mam zmysł organizacyjny, tylko hufcowa powiedziała nazajutrz, że w złym kierunku.
No, obóz był zachwycony. Agnieszka była moją przyboczną.
Zamiast więc zwijać namioty do wyjazdu, zarządziłam zabawę do pierwszej w nocy.
Szyjąc sobie mundur harcerski, zrobiłam dwuczęściowy. To mi pozwala nosić białe bluzki.
Już ta biała bluzka mnie wyróżniała, zresztą i tak musiałam być na pierwszym planie jako
komendantka, jednodniowa, ale zawsze. Frencz hufcowej był na mnie za duży. Nie mogąc
.robić z siebie karykatury króla Filipa, występowałam w szarej spódnicy, wykrochmalonej,
ostatniej już bluzce, z krajką związaną pod kołnierzykiem.
Sławek był.
- Moja mała, kochana Lileczko, kiedyż cię zobaczę - mamrotał.
Lekceważyłam go wybitnie, bo było tylu miłych, nie żeniących się chłopców.
Czujność rodziła się we mnie, kiedy ukazywała się Helena. Wtedy się głupio do Sławka
mizdrzyłam. Orkiestra zagrała tango tylko dla mnie i już myślałam, że muszę zatańczyć ze
Sławkiem, a ogromnie mi się podobał taki brunet. No i uśmiechnęłam się do niego.
Natychmiast się domyślił i wyrwał mnie z szlachetnych dłoni hrabiego. Żałuję tego, bo
rozmowa z nim zasiała chaos w mojej łepetynie.
- Niechże pani da sobie spokój z tym Prahoreckim, to dandys niewart nawet pani
palca.
Jak on to obliczył, ciekawe.
- Spokojnie, proszę pana, ja sobie z takimi radzę.
To prawda. Można mnie rozczulić, ale nie można mnie oszołomić. A hrabia nie ma w
sobie nic rozczulającego.
- Co pani będzie studiować? - zapytał brunet.
- Dziennikarstwo w Warszawie - zmyśliłam na poczekaniu.
Ucieszył się.
- Za dwa lata akurat skończę polonistykę w Krakowie i przyjadę do stolicy na
dziennikarstwo. Do zobaczenia więc za dwa lata w Warszawie.
Zmartwiałam. Jerzy. Na małą chwilę odechciało mi się żyć.
- Nie wiem jeszcze - powiedziałam, ale już byłam smutna.
Życie się powtarza i to na ogół jego smutne fragmenty. Unikałam później bruneta, ale
jednak dałam mu adres. Obiecał napisać. Ładny chłopak i dziwna historia, poczułam do niego
wielkie zaufanie. Niepotrzebnie tylko wyjechał z tym „za dwa lata”. Pan Prahorecki
zmontował mi śliczną scenę zazdrości, ale skończyło się na pocałowaniu pod sosną. Ostatni
raz, myślę sobie, już i tak nic nie wskrzesi cnoty moich ust. Byłam rozmarzona,
sentymentalna i w ogóle do niczego. Chciałam być dla wszystkich miła i dobra,, i tylko,
przysięgam, tylko dlatego przytuliłam się do Sławka. po raz pierwszy gwałtownie i z
uczuciem. Było mi obojętne,, czy to Sławek, czy kto inny; lecz on wyłowił z tego tylko -
uczucie i także - po raz pierwszy - był wzruszony i nie posuwał się zbyt daleko.. Rozstanie
było poważne, melancholijne. Na cześć zielonej komendantki odbyło się trzykrotnie „hip hip
- hurra.” Podrzucano mnie do góry jak worek kartofli. Niezapomniana noc.
Później
Już byłam skłonna przypuszczać, że Sławek się we mnie naprawdę zakochał, że
poruszyłam w nim jakieś szlachetniejsze struny, gdy tymczasem przyszedł przed chwilą list.
Z pożegnania mogłam wnioskować, że to będzie prosty, miłosny list. Tymczasem brednie na
czterech stronach i zakończenie:
Czy miłość jest namiętnością? Lub czy bez niej może istnieć?
Cudowny splot miłości i namiętności śle swojej Psyche - Eros”.
Nie, takiego to już nic nie zmieni. Na mnie takie rzeczy nie działają. Stanął mi przed
oczami taki, jaki jest w istocie: porcelanowy komediant. Ale odpiszę mu, niech tam.
„Drogi Erosie.” Ha, ha, ha! „Psyche na cienkich nogach.”
17 sierpnia 1949 r.
Jestem leniwa jak stary kocur, który wyleguje się u ciotki w ogródku. Siedzę u
wujostwa już trzeci tydzień i nudzę się ponad wszelkie pojęcie. Książek tu mało, towarzystwo
żadne. W przystępie obłąkanej nudy pomyślałam: „Żebym chociaż miała podręcznik fizyki”.
Z rozpaczy pisuję tasiemcowe listy do wszystkich osób, których adres znam. Wygrzebałam
nawet mojego pierwszego nauczyciela angielskiego z czasów okupacji. Był Żydem, ukrywał
się na wsi, gdzie przelotnie byłyśmy z matką. W braku innych rozrywek kulturalno -
oświatowych wtłaczał mi do głowy: „I am, you are, he”. Zrewanżowałam mu się, wyciągając
go na odpust. Bał się bardzo, ale jak wsiadł na karuzelę, humor mu się od razu poprawił.
Dobrym był chłopcem, inteligentnym. Przeżył. Po okupacji odnalazł nas,, wtedy zauważyłam,
że jest przystojny. Powiedział, że ja pomogłam mu przetrwać i że tego odpustu nigdy nie
zapomni. Wujkowi obóz pozwoliła przetrwać cebula, mnie okupację - głupota, a temu -
karuzela. Zwłaszcza, że naciągnęłam go ohydnie, za jego pieniądze jeździłam sześćdziesiąt
razy. Ale rozumiem, musiał być u kresu wytrzymałości psychicznej: stodoły, obory, piwnice -
i taki zastrzyk życia jako tako normalnego dobrze mu zrobił.
Wymieniają do dziś dnia z matką życzenia noworoczne. No więc ni z tego ni z owego
napisałam list, a w nim:
Chwile, które spędziłam z panem jako dziecko, do dziś nie tracą ma sile
oddziaływania.
Dopiero teraz, po tym wszystkim, puknęłam się w głowę, że to można różnie
przeczytać. On przeczytał niewłaściwie napisał mi wzruszający list i zrobił rzecz najgorszą.
Pojechał do matki i oświadczył się o moją rękę. Skończył prawo, mieszka w Warszawie,
przysięgał matce, że będzie mi dobrze, że się będę kształcić itp. Matka powiedziała mu tylko:
- Lilka ma piętnaście lat.
Wycofał się więc z roli konkurenta, przerażony, ale chciał mnie zobaczyć. Matka nie
wiedząc, co z tym fantem .zrobić, łaskawie pozwoliła mu tu przyjechać. Przyjechali
obydwoje. Leżałam pod jabłonką i omal nie udusiłam się dwudziestą piątą pyzą, bo właśnie
się nabożnie posilałam. (Na marginesie - jem i jem, a chuda jestem okrutnie). Bardzo miły
człowiek. O miłości nic nie mówił, tylko żałośnie westchnął:
- Myślałem, że pani ma przynajmniej osiemnaście lat.
Chodziliśmy po lesie, nad rzeką, odprowadziłam go na stację. Kiedy pociąg ruszył -
krzyknęłam:
- Do zobaczenia w Warszawie, za dwa lata... Do widzenia, Maurycy!
Jemu zrobiłam przyjemność i sama w ten sposób odcięłam •się od pewnych smutnych
spraw. Ja to powiedziałam. Za dwa lata. Za dwa lata. Ha. Po powrocie do domu matka
przyjrzała mi się uważnie. Może zrozumiała nareszcie, że piątą rocznicę urodzin obchodziłam
jednak dziesięć lat temu.
25 sierpnia 1949 r.
Jeszcze tu. Nie pisałam, bo byłam zbombardowana listami, na które trzeba było
odpowiedzieć, no i znalazłam trochę książek. Między innymi Biblię. Brnęłam dzielnie.
Przeczytałam całą furę romansów, o których istnieniu ciotka nie wiedziała. Jeszcze tylko pięć
dni do szkoły. O Boże, żeby to szybko zeszło! Przyznać muszę, że nie za nauką tak tęsknię,
tylko za szkołą.
Brunet przysłał pozdrowienia z Karpacza, matka mi przekazała. Tylko pozdrowienia?
To zapewne ostatni znak życia od niego, już chyba w jego wyobraźni dokładnie się
wymieszałam z szarym tłumem harcerek. A gdybym była bardziej naiwna, to na nastroju
jednego wieczoru zbudowałabym sobie olbrzymią konstrukcję romantycznej miłości na
odległość... Jutro stąd wyjeżdżam i budżet ciotki wróci do równowagi.
2 września 1949 r.
Oddałabym wszystkich Erosów świata, z tym greckim i rzymskim Amorem na czele,
za jednego dobrego kolegę. W tym roku nie rozflancowali nas. Jednak. Zostaliśmy w pełnym
składzie, z Brukwią jako wychowawczynią na czele. Dyzio zdał dziś poprawkę z matmy.
Mdlałam prawie pod drzwiami. Jaka to cudowna klasa! Gadamy już z Hindusem. Mówię:
- Jak tam w ZMP, kolego dyktatorze świata?
A on:
- Nie bądź głupia, Lilka, ja muszę walczyć, obojętnie w jaki sposób. Nie mogę
śniedzieć jak nie naoliwiony zamek.
- I obojętne w jakim celu? - przyparłam go do muru. - • No to zarżnij mnie, bo ja
jestem reakcja według twoich światłych wskazówek.
Zapytał, czy ja coś z tego rozumiem. Przyznałam lojalnie, że nic a nic.
- To najpierw zrozum - poradził mi.
Jak będę miała trochę czasu, to rzecz przemyślę. Parys - Eros - Sławomir Prahorecki
pisze. Mówił o mnie swojej matce. Lepiej wybrać się nie mógł, bo błagałam Agnieszkę, żeby
wybadała Helenę, co jej mój narzeczony komunikował na tamtej zabawie. Kanalia: „Jest pani
tak piękna, jak moja mama w młodości”. Mnie słowo w słowo to samo. Już żerowanie na
rodzinnych sentymentach - to koszmar. I wierz tu mężczyznom. Szkoda! Pewnie, nie wszyscy
są tacy: Odpisuję mu na co drugi list, choć zdaję sobie sprawę z jego wartości (wartości
hrabiego, a nie listu). Ach, te wszystkie kochliwe pannice są uboższe o całe piękne życie.' Nie
rozumieją przyjaźni i prawdziwego koleżeństwa. My z Dyziem w ogień byśmy dla siebie
wskoczyli. Opowiadamy sobie wszyściutko. Pożyczamy sobie pieniędzy. Nie ma dla nas
żadnej różnicy - że on mężczyzna, a ja kobieta. Ja mu doradzam w sprawach Janki, on
pochwala moje podejście do chłopców. Cieszy się, że Zbyszek mi •wywietrzał. Boski chłopak
jest z tego Dyzia. Uczucie, które nas łączy, jest piękne. Coś tak bezinteresownego i trwałego.
Aha, podobno mamy być zorientowani, co się dzieje na świecie. Cacy, cacy, ale to ja
(?!) mam orientować o tym całą klasę. Brukiew powiedziała swobodnie:
- Sagowska, przygotujesz prasówkę.
U ciotki z nudów czytałam od deski do deski całą prasę, jaka tam tylko docierała, ale
to co innego. Czytałam w kolejności : opowiadania, felietony, reportaże, korespondencje, a na
końcu komunikaty PAP. Teraz muszę na odwrót. Trudno.
4 września 1949 r.
Wczoraj słyszałam interesującą rozmowę mamy z panią Lisowską. Mama mówiła:
- Ta Róża, no nauczycielka z ulicy Prostej, spodziewa się dziecka.
Zawachlowałam uszami. Róża nie ma męża, zginął podczas okupacji.
- Mówiłam jej, że jak chce, to jej to jakoś załatwię, bo w tej dziurze ludzie ją zjedzą.
Ale ona się uparła, słyszeć nie chce. W dużym mieście mogłaby zmienić szkołę, mieszkanie,
a tu wszędzie ją wytropią.
Dotąd nic nie rozumiałam, ale włączyła się Lisowska:
- A może się boi? Bo ja, jak usuwałam trzecią ciążę, to się okropnie bałam. Może ona
po prostu chce mieć dziecko ?
Olśniło mnie. Więc to tak. Coś podobnego już do mnie doszło, ale jakoś nie
uświadamiałam sobie tego. Co do Róży to nie mogłam jej potępić. Jest zupełnie sama na
świecie jak ten prawnik z Warszawy. Jak chce mieć dziecko, to niech ma. Nie jest już młoda.
Tak, ale przecież jest ten ktoś... a może to taki ananas, który uwodzi kobietę i potem ją
porzuca. Nie mogę jeszcze polegać na swoich opiniach. Dojdę do tego. Róża jest dojrzała i
mądra. Cokolwiek uczyni, będzie to wybór świadomy. Tylko taki ma wartość, tyle wiem.
12 września 1949 r.
To jest straszne. Nie wiem, czy potrafię o tym napisać. Chcę umrzeć, moje życie już
nic nie jest warte. Nie przeżyję tego. Powieszę się albo co. Nienawidzę życia. Otruję się albo
się utopię. Jakże mogłabym dalej żyć! Żyć bez Dyzia, bez Brukwi, bez mojej szkoły???
Dwa dni temu matka powiedziała:
- Lilka, weź ze szkoły zaświadczenie, że od pierwszego września do dwunastego
uczęszczałaś na lekcje. Czternastego „wyjeżdżamy.
- Gdzie ? I po co mi zaświadczenie ? - zapytałam, jeszcze nie przewidując tragedii.
- Blisko Katowic, mamy już mieszkanie.
- Jak to, mieszkanie, chyba nie wyjeżdżamy na stałe?
I wtedy strzelił piorun, odbierający mi wzrok, słuch i prawie przytomność:
- Ależ tak, na stałe, opuszczam pana Zubera.
- Dlaczego ? - ryknęłam. Matka widocznie myślała, że mi chodzi o przyczynę ich
rozstania. „Dlaczego” było tylko skondensowaną moją rozpaczą.
- Jest między nami duża różnica kultur • - wyjaśniła mi matka.
- Co mnie to wszystko obchodzi - mówiłam trochę za głośno. - Wszyscy ci to mówili.
Ale ty - nic. Uszczęśliwiłaś mnie i siebie. Ja zostaję w pokoju u Maziarskiej i nigdzie nie jadę.
To pierwszy wypadek w moim życiu, że powiedziałam matce takie rzeczy i to
nieodpowiednim tonem. Zaczęłam płakać i przysięgłam sobie, że się stąd nie ruszę. Niech
będzie przedstawienie, niech mnie milicja zakuje w kajdany. Postanowiłam nie mówić matce
na ten temat ani słowa.
Zignorować to wszystko.
Ach, żeby pani doktor miała trochę znajomości psychologii. Bezwiednie ukąsiła mnie
najdotkliwiej:
- Przestań płakać, przejdą ci te twoje głupie przyjaźnie. Czy to o Żbikowskiego tak
buczysz ? Więc milszy ci Żbikowski niż matka?
- No, nie stawiaj mnie wobec takiej alternatywy, bo jeszcze wybiorę Dyzia. Kto wie,
czy on mi nie jest bliższy niż ty.
Matka osłupiała, otworzyła usta, ale nie dowiem się nigdy, czy miała coś do
powiedzenia na ten temat. Poszłam do swojego pokoju, zastanawiając się nad sposobem
barykadowania drzwi. Najlepsza byłaby szafa, ale szafy nie było pod ręką. Moje nieliczne
suknie wiszą u matki. Co ja mam robić? Płakałam parę godzin, ale płacz osłabia wolę
działania.
Nazajutrz poszłam na śniadanie, matka jeszcze była i znów zaczęła:
- Nie zapomnij o zaświadczeniu.
Nie zareagowałam. Matka mnie lekceważy, to jest jasne. Czy jestem tobołem z brudną
bielizną, żeby mnie przewalać z kąta w kąt? I ten ton, zupełnie jakby mówiła: „Trzeba oddać
spódnicę do pralni”. Moje życie wali się w gruzy. Ciekawe, czy za tą różnicą kultur nie kryje
się trzeci mąż mojej mamy. A bardzo kochała ojca, jak to jest? Jakże tak można? Czy to jest
„coś innego”, czy też po prostu wszystko się zapomina? Do ciotki kiedyś mama powiedziała,
że wyszła za Zubera, bo była „cholernie zmęczona”. Można nawet pojąć, choć rozumem, nie
sercem.
Teraz dopiero łączą mi się pewne rzeczy. Pan Zuber wrócił znad morza wcześniej niż
mama, mama pisała jakieś listy i fakt nadzwyczajny - bywała ożywiona, nawet nuciła coś
czasami. Pana Zubera nigdy nie lubiłam. Po okresie spazmatycznej nienawiści jego istnienie
na tym świecie przestało mi przeszkadzać. On też nie zabiegał o moje względy, nie
istnieliśmy dla siebie. Mieszkałam osobno, mówiłam mu nawet „dzień dobry”, odzywałam się
do niego bezosobowo. Ani tak, ani tak. Raz się tylko znalazł wobec mnie na poziomie.
Widząc, że upycham kolanem do teczki dwa tomy Tołstoja (rzadkie już wydanie), zapytał, po
co to biorę do szkoły. Powiedziałam, że nie mam pieniędzy na wycieczkę do Krakowa,
natomiast kupca na Tołstoja mam. Takiego staruszka - farmaceutę. Matka daje mi miesięcznie
pieniądze, więcej niż mają zazwyczaj moje koleżanki. Nigdy jednak nie dostanę ani złotówki
ekstra. Na wycieczki muszę oszczędzać miesiącami. Na ogół wtedy pożyczam i oddaję
ratami. Finansowo marnie stoję, zwłaszcza że kupuję książki.
Zuber wiedział, że apel do matki nie odniósłby najmniejszego skutku. To podobno jest
metoda wychowawcza. No, ministra finansów się w ten. sposób nie wyhoduje. Wolałabym
mieć wydatki kontrolowane, dostawać na to, co mi potrzebne. Po uzgodnieniu sumy pan
Zuber dał mi pieniądze. Tołstoj wjechał z powrotem na półkę. Nic mi nie zawinił (Zuber nie
Tołstoj), a jednak nie mogę się do niego przekonać. Gdyby matka powiedziała do mnie, jak
do człowieka, jak do córki: „Słuchaj, zrozum mnie, pomóż, wiem, że ci będzie ciężko”, czy
coś w tym rodzaju, byłoby mi lżej. To jest pierwsze miejsce na kuli ziemskiej, do którego
jestem przywiązana. Kocham moją szkołę, moją klasę, leniwe piachy ziemi Żeromskiego.
Mam to wszystko opuścić dlatego, że poziom intelektualny pana Zubera przestał mamie
odpowiadać. Nie chcę tej ustawicznej zależności od wszystkich i wszystkiego. Nie zamierzam
w najbliższym czasie przyjąć do wiadomości, że wolność a swoboda działania to nieco inne
rzeczy. Chcę sobą dysponować. Po co ludzie wymyślili koło? Jednak chyba nie po to, aby
rozprawiać o jego kwadraturze. Cywilizacja przyniosła nie tylko łazienki, ale także tę głupią
zależność od rodziny, budy, społeczeństwa. Gdybym była na bezludnej wyspie, mogłabym
gwizdać koncertowo na tego typu problemy, Zubera i nieudane mariaże.
Być może jestem okrutna. Przecież chciałabym, żeby matka była szczęśliwa, kocham
ją. Ale poza makabryczną treścią „wyjeżdżamy” jest także forma: „Pluń na wszystko, czym
żyjesz, przynieś zaświadczenie”. Mam przecież serce, nie jestem stołem, choć chwilami łączę
głupotę jego czterech nóg.
Na domiar złego matka - mi imponuje. Jest to zimny rodzaj uczucia, zbliżony do chęci
„walki przeciw”, ale trudno nie wykazać obiektywizmu. Chłodna, opanowana i rzeczowa,
rozmawia normalnie z Zuberem, a przecież to w końca rozbicie małżeństwa.
- Chcesz ser czy jajka na śniadanie?
Przecież to można oszaleć, jak się dochodzi do takiego zachowania: Już nawet
pomyślałam, że on o niczym nie wie Ale nie. Pali potrójną ilość papierosów i kobieta, która
przychodzi sprzątać, zapytała przy nim: - A zegar pani doktor zabiera?
Zegar. Rany boskie! Matka na to spokojnie:
- Nie. Ani jednego ciemnego mebla - i smarowała sobie chleb masłem.
Widząc, że mam rękę na klamce, zwróciła się do mnie:
- Nie zapomnij o zaświadczeniu.
Wzruszyłam ramionami, co przyszło mi z trudem, bo czuje się jak paralityk. Wtedy
matka wyszła za mną do przedpokoju i zdobyła się na wielki pedagogiczny wysiłek.
Podniosła na mnie głos:
- Rób, co ci każę, egzaltowana smarkulo!
Wyszłam. Egzaltowana smarkula ma pretendentów do ręki, proszę mamy. Do szkoły
przybyłam z takimi napuchniętymi oczami, że mi rzęs nie było widać.
To prawie nie do wiary, jak mnie lubią w szkole. Zupełnie nie było lekcji. Na
geografii ryczałam w obfity biust Brukwi. Klasa była jak klepsydra: groźna, czarna i
nieutulona w żalu. Nikt nie jadł i nie ściągał.
- Nie róbcie karawanu, nigdzie nie wyjeżdżam - zdenerwowałam się na przerwie.
Brukiew przyszła do klasy i zaczęła mi tłumaczyć, że opór tu nie ma sensu.
- To nierozsądnie, Lilka, z czasem zapomnisz o nas i przywykniesz do nowego
środowiska.
- Nigdy, nigdy - wypłakiwałam z siebie.
Brukiew wzięła mnie pod rękę, zaprowadziła do dyrektora. Tyle razy wchodziłam do
tego gabinetu konając ze strachu. Czymże to było wobec tej wizyty? Jedną wielką radością.
Brukiew wyjaśniła, o co mi chodzi. Dyrektor podpisał in blanco zaświadczenie i sam odniósł
sekretarce. Mówi do mnie:
- W szkole - będzie trochę spokojniej, ale żal mi ciebie, Sagowska. Byłaś bardzo miłą
uczennicą, będziemy cię wszyscy pamiętać.
- Z jakiej strony? - zapytałam.
Roześmiał się i dokończył.
- Pilnuj się dziecko, jesteś bardzo niezdyscyplinowana. Musisz sobie narzucić pewne
rygory. Nie rozpaczaj, w życiu są rzeczy nieodwracalne, kiedyś to zrozumiesz i pogodzisz się
z tym. Napisz do nas, jak ci się wiedzie w nowej szkole. Mój płacz mógł zagłuszyć setkę
startujących samolotów.
Tales spotkał nas na korytarzu:
- A nie wybij się z rytmu, bo możesz mieć na maturze kłopoty z matematyką -
usłyszałam poprzez warkot własnego nosa.
- Nie będę ściągać - pocieszyłam jego i siebie. Zrobiło, mi się jakoś cieplej w sercu.
Szczytem wszystkiego był Calvus.
- Moje dziecko, moje dziecko, jak nam będzie smutno bez ciebie. Tak pięknie
skandowałaś.
Stary miał w oczach najprawdziwsze łzy. Ze mnie była już mokra plama. Pomyśleć,
ile staremu napsułam krwi! Łacinę umiem, fakt, ale jak błaznowałam na jego lekcjach!
Maria Antonina potrafiła zachować godność i dumę w obliczu szafotu. Ja żebrałam:
- Niech pani profesorka pomówi z mamą, niech mnie tu zostawi.
Ale ona wcisnęła mi tylko coś pod łokieć. Był to zbiór map i dedykacja:
„Mojej” ulubionej uczennicy, Lilce - Brukiew”.
Jak Boga kocham! Więc ona wiedziała, że ją tak nazywamy. Kochana Brukiew!
Ja przecież tylko powiedziałam, że wyjeżdża moja mama i kazała mi wziąć to
piekielne zaświadczenie. A oni wszyscy zaczęli mnie pocieszać, żegnać, przysięgać, że będą
pisali.
Zastanowiło mnie to. Musieli dostrzec to, co uszło mojej. uwadze: że ja tu zostać nie
mogę. Odprowadzona ze szkoły przez sto dwadzieścia osób (w orszaku kroczył Zbyszek,, bez
Stefki) zaczęłam to pojmować wyraźnie. W moim.. pokoju stała Maziarską ze szczotką.
- Meble odjechały już wagonem towarowym - zaświergotała radośnie.
Kazałam jej wyjść. Była, o dziwo, posłuszna jak przy łożu konającego. Ten pokój nie
jest z gumy, a jednak jakoś pomieściliśmy się wszyscy.
- Siadajcie - powiedziałam do mojej gwardii, wskazując na podłogę. Siedzieliśmy tak
dobrych parę godzin, płacząc i śmiejąc się, bo zrozpaczony Dyzio ułożył na poczekaniu
wiersz pt. Stypa.
Dwóch rzeczy myślałem, że nie przeżyję:
Pierwsze, to jak zobaczyłem, że Zośka ma brudną szyję,
Drugie - kiedy zrozumiałem, że wszystko mija.
Niech się więc Rita Hayworth nadal na próżno do moich okien dobija.
Bez Lilki nawet szampan jest dla mnie zwykłą wodą z rzeki.
Ach, Lilka, Lilka, będziemy kochać cię na wieki!
Przyszła mama i z czarującym uśmiechem powiedziała:
- Jest mi okropnie przykro, że wam przeszkadzam, ale Lilka jest potrzebna.
Albo to obłuda, albo kompletne niezrozumienie mojej tragedii. Przekroczyłam, po raz
ostatni, próg mojego pokoju. Na werandzie, jak krewni na testament, czyhała na mój klucz
Maziarską. Przy niej wykazałam postawę zbliżoną do głupiej, ale nieszczęśliwej królowej
Francji. To dziwne, tak nie lubiłam tej kobiety, a teraz na zawsze zajmie miejsce we
wspomnieniach, nierozerwalnie związana ze scenerią moich bardzo szczęśliwych dni.
13 września 1949 r.
W życiu tylko dwie rzeczy mogą człowieka uratować: poczucie humoru i filozoficzne
podejście do własnego losu. Ponieważ nie mogę w mojej sytuacji użyć pierwszej części
recepty, spróbuję drugiego wyjścia. I cóż by było, gdybym tu została? Tydzień u jednej
koleżanki, tydzień u drugiej, trochę u Dyzia. Czy moja mama zechciałaby przysyłać mi
pieniądze na życie ? Czy wynajęliby mi pokój ? Przecież nie mogę mieszkać w namiocie pod
szkołą; Potrzebny mi jest stół, krzesło, półka na książki. Nie jestem naiwną bohaterką z
powieści Czarskiej. Umiem się wzruszać, aż nazbyt, ale niekiedy trochę myślę. Mamie
byłoby jednak przykro. W jaki sposób potrafiłabym się utrzymać? Zarabiać korepetycjami z
łaciny i angielskiego? Kto by mi powierzył swoje dziecko?
Gdyby Maryla Wereszczakówna wyszła za mąż za Mickiewicza, kto wie, czy on,
chcąc utrzymać dom na poziomie, nie zacząłby potrójnie pracować zamiast pisać. Czyli nie
zawsze nieszczęścia wychodzą na złe. A kimże ja postanowiłam być? Pisarzem, bo będę pisać
pod męskim pseudonimem jak George Sand. A co robię? Ciągnę moją problematyczną duszę
przez kałuże melancholii. Młodości, gdzież twe orle loty?! Będę cale życie kochała moją
szkołę, profesorów i wszystkich. Ale trzeba umieć cierpieć, jeśli się umie śmiać.
Prahorecki w ekspresie, który dziś dostałam, pociesza mnie:
Dla miłości nie ma czasu i przestrzeni. W górę serca, Lileczko:
Niech świat wiruje i runie, byle razem, byle z moją Lilią, którą kocha Sławek.
Ziemia wiruje spokojnie bez udziału Sławomira Prahoreckiego. A do tego, czy runie,
także nie on się przyczyni. Swoją drogą, żal mi siebie, że nie mogę w to wierzyć. Przez to
tracę dużo złudzeń i tę jakąś mgiełkę sentymentalizmu. Ale gdybym dziś się dowiedziała, że
inna już została hrabiną, cieszyłabym się, że moje rozumowanie było rozsądne. Jakiż
wniosek? Inny niż to mogłoby wynikać z tych wywodów. Rozczarowań i tak nie uniknę, ale
nigdy mnie one nie załamią. Matka dobrą mi daje szkołę. Jest oschła, konkretna, kiedy jej
dałam do przeczytania jeden z jego listów, powiedziała :
- Każdej idiotce natychmiast przewróciłoby się w głowie. Dziewczyna rozsądna bierze
się w takim wypadku za biologię.
To trochę bez serca, zwłaszcza że matka nie wie, jakie zamiary miał hrabia wobec
Lilii. Jakaż jest ta moja matka? Wie rozumiem jej zupełnie, podobnie jak ona mnie. Kiedy za
okupacji Niemcy podpalali dom, w którym mieszkaliśmy, i dali piętnaście minut na
wyniesienie rzeczy, matka powiedziała do służącej:
- I pomyśl, że dwa tygodnie temu zdecydowałam się na, malowanie ścian.
Gdybym chciała scharakteryzować matkę, straciłabym rozum. Sprawy, które są jej
niepotrzebne, odcina jak pędy pomidorów. Ciach, trach, do widzenia i już. Zastanawiam się
już nawet, czy to nie wyższa forma samotności. Udzielała gościny partyzantom i tym z
konspiracji, operowała nawet kogoś w lesie, ale potem zepsuła mi całe wrażenie tego czynu
słowami:
- Dziwne, że człowiek jest zmuszony dobrze wykonać coś, o czym w istocie nie ma
pojęcia.
Matka wyjmowała kulę z brzucha, ściągnęli ją, była jedynym lekarzem w okolicy.
Gdyby mnie los postawił wobec takiego faktu, powiedziałabym: „Jakże biedak cierpiał”.
Tym, zdaje się, przede wszystkim się różnimy. Można mieć dla matki szacunek,
podziw nawet, ale kochać ją to - wysiłek, a nie rzecz naturalna, choćby dla córki. A poza tym
- zbyt pewnie stawia na mój zdrowy rozsądek. Mówi o egzaltacji, a w rzeczywistości wierzy,
że ja przez samo obcowanie - z nią nie mogłabym jej na przykład zrobić babką, chociażby
przez nieuświadomienie. Uważa na przykład, że ja wraz z jej mlekiem wessałam zamiłowanie
do nauki, rozumiem,, że trzeba się uczyć i nawet nie warto o tym wspominać. No, ale
niechbym tak pozwoliła sobie na dwóję! Ileż zatrutych strzał trafiłoby we mnie! Ileż ironii
musiałabym odparować!
Cała moja „wiedza zgłębiona i niezgłębiona” wypływa wyłącznie z książek i własnych
obserwacji, a nie z jej rad. Wie o moich próbach pisarskich, nie czytała, broń Boże, ale
skwitowała to:
- To nawet lepiej, niż gdybyś uważała, że masz talent aktorski. Oświadczam ci, że za
pięć lat albo i wcześniej będziesz się wstydzić tego, co wypisujesz. A dla kobiety
najważniejszy jest zawód.
Przepraszam. A pisarz to nie zawód? To przecież podsumowanie wszystkich zawodów
świata. Kilkadziesiąt tysięcy wybitnych naukowców przyczynia się wprawdzie do postępu: i
tak dalej, ale o każdym wie najwyżej setka zainteresowanych ludzi. Co innego taki Newton
czy Kopernik. O nich się uczy w szkole. A jak się napisze książkę, to ludzie się śmieją albo
plączą, a kto płacze nad czółenkiem latającym? Albo się śmieje z praw grawitacji? I też
można dostać nagrodę Nobla. Tak, ale tu już ponosi mnie fantazja. Czy lepiej mieć wielkie
zamierzenia? Czy to wyzwala zapał i energię? Pomyślę kiedyś o tym gruntowniej. Z tym:
muszę pomyśleć” powtarzam się beznadziejnie. Zdaję sobie z tego sprawę. Czy to moja wina,
że nikt mnie nie uczy pracy nad sobą? Moja tak zwana mentalność przypomina płaczącą
wierzbę, wystawioną na działanie huraganu. Trudno się dziwić, że nie podoba mi się we mnie
wiele rzeczy. Muszę więc myśleć, to jest oczywiste.
18 grudnia 1949 r.
Z daty, pod którą dziś piszę, można by wywnioskować, że pochłonięta życiem w
nowym miejscu nie mam czasu na prowadzenie dziennika. Nic bardziej mylnego. Zaszło
istotnie wiele nowych rzeczy, opisałam to wszystko dokładnie. Wyszedł z tego gruby brulion,
była rozpacz, była miłość, były intrygi i nowe miasto, we wszystko to strzelił piorun, .zeszyt
zginął i nie ma już szans na odszukanie go.
Domyślam się, że to sprawa klanu Haliny Z. One chyba wiedziały, że prowadzę
pamiętnik, a zaiste, wielka to dla nich gratka, dowiedzieć się, jak to ze mną jest naprawdę.
Jeśli one w ogóle znają pojęcie świństwa, to cena i tak nie jest słona. A ja zostałam z nowym
doświadczeniem (jeśli już włóczę do szkoły „zeszyt”, to muszę go pilnować), wściekła do
zgrzytania zębami i podjudzania do dalszych wyczynów, sobie na hańbę, im na złość. Ja
chyba normalnie nie umrę, nawet w tej ostatniej chwili coś wykombinuję. I niestety, muszę tu
krótko streścić to wszystko - co napisane zginęło, a przeżyte - zostanie.
Więc od podróży ? Jechałyśmy nocą, trzecią klasą, z przesiadką. Było dużo bagażu,
mało pieniędzy - przeprowadzka kosztuje. Najbardziej uciążliwym bagażem byłam ja. Tak
sobie postanowiłam. Bierny opór (Gandhi). Miasto małe, .gotycki kościół, cuchnąca od
dopływów z fabryk rzeczka. Wpływy Górnego Śląska widać nie tylko w uprzemysłowieniu.
Dość czyste, zamieszkałe przeważnie przez robotników. Aż się chce powiedzieć: i chłopów,
takie to teraz w szkole modne, zresztą nie byłoby w tym przesady. Na tym tle tym silniej
świeci konstelacja księży, lekarzy, adwokatów. Zwarty, zamknięty krąg. Ja z racji matki
natychmiast się stałam „lepszą panienką”. Oczywiście, do czasu, kiedy wszyscy zaczną
odróżniać „córkę tej nowej lekarki” od Lilki.
Przyznać muszę, że napełnia mnie to nieludzkim zdumieniem, bo primo, w mojej
szkole nikt na takie hece nie zwracał uwagi, secundo, matka moja, zapewne pod wpływem
ojca, lekarza - społecznika, nigdy nie miała żadnych manii wielkości. Trzeciego dnia, po
jakim takim zainstalowaniu się w malutkich dwóch pokoikach z piecami, matka poszła do
pracy, a ja poprułam na rekonesans. Torba - konduktorka na lewym ramieniu, beżowy
płaszczyk,. czerwone pantofle i sztandarowe czerwony beret na głowie. Tylko pończochy
fildekosowe, bo nylonów, niestety, niet.
W tym, jak się okazało, przebraniu, a nie ubraniu kroczyłam powoli ulicą Kwiatową,
gdzie mieści się mój obecny przybytek wiedzy. Nigdy nie dojdę, co za idiota nazwał tę
zaplutą uliczkę, wysadzoną kocimi łbami, tak kwieciście. Z rzeczy najbardziej do kwiatów
zbliżonych odnotowałam jeden klon i to na wymarciu. Może to chodzi o to, że kwiat
młodzieży chłonie tu naukę. Szary budynek nasuwał niestety banalne skojarzenia: więzienie.
Tym razem pozory nie myliły. Czerwona tabliczka objaśniła mnie wyczerpująco, że stoję pod
„Państwowym Gimnazjum i Liceum Żeńskim im. E. Orzeszkowej”.
„No, to poedukujemy się w duchu pozytywizmu” - pomyślałam i jazda naprzód. Było
piętnaście po ósmej, w gmachu cisza. Z rzeczy godnych uwagi uchwyciłam że podłogi polanę
są jakąś ciemną cieczą, nie błyszczą zupełnie. Ponuro, ale odpada kłopot' z papuciami. Bez
wstrząsów i na pewno bez entuzjazmu, na pierwszym piętrze zapukałam trzy centymetry
poniżej wizytówki: ,Gabinet dyrektora”. Miły głos zaprosił mnie do środka, weszłam i
spostrzegłam siwą panią z wyblakłymi oczami.
Powiedziałam butnie:
- Dzień dobry, ja do dyrektora.
- Słucham, w jakiej sprawie? - zapytała pani.
- Jestem zmuszona zapisać się tu do szkoły - odparłam.
- Jesteś zmuszona? - W głosie było prawie niedowierzanie.
- Życie ułożyło mi się tak paskudnie - uzupełniłam. - Nie mogę kłamać, że chciałabym
tu chodzić.
Dowiedziałam się, że rok w pełnym toku i przyjęć żadnych nie ma. Pani robiła miłe
wrażenie, uśmiechała się.
- Nie, to nie - powiedziałam i skinęłam pożegnalnie głową.
Nie przyszło mi do głowy, że to może być „dyrektor”.
Nie wyobrażałam sobie dyrektora - kobiety.
- Słuchaj no, gdzie ty właściwie przyszłaś? Co to za ubiór? - zapytała pani. - Masz
świadectwo?
Powiedziałam, że takie zaświadczenie, że do 12 września chodziłam na lekcje. Pani po
łagodnym wyjaśnieniu mi, że jest dyrektorką, wzięła papiery i kazała mi zdjąć „przynajmniej
ten okropny beret”.
Chciałam protestować, że manifestuję w ten sposób sympatię do ruchu rewolucyjnego,
ale ma się szkolny dryl. Zdjęłam.
- Świadectwo masz dobre - potwierdziła dyrektorka rzecz oczywistą. - Bardzo dobrze
z polskiego, angielskiego, łaciny, matematyki - wyliczała. - A dlaczego czwórka z biologii?
- Zastanawiam się, dlaczego nie trójka - odparłam. Zdobyłam ją. No, nie przyszła
głupia gęś. tylko uczennica z mojej szkoły, Dyrektorka uśmiechała się jakimś jasnym,
znużonym uśmiechem. Od razu zrozumiałam: człowiek przez duże C. Zrobiło mi się wstyd za
moją arogancję i tupet. Wystarczy się do mnie tak uśmiechnąć. Natychmiast gubię
impertynencję i widzę gwiazdy na ziemi.
Powiedziała, że tylko dla formalności muszę napisać podanie. Poprosiłam więc o
papier i machnęłam na poczekaniu nowelkę fantastyczną, że proszę itd. Od dwóch lat nic już
nie piszę na brudno. Potem był cały referat, że w naszej szkole obowiązuje granatowy mundur
i fartuch, tarcza, karność i coś tam. Po tej tarczy chciałam czmychnąć.
- No, to chodź, zaprowadzę cię do angielskiej klasy, a jutro w granatowym ubraniu i z
książkami.
Myślałam, że skonam. Pod spodem miałam spódnicę w kwiatki i zieloną matki bluzkę.
Kazała mi iść do szatni i po zdjęciu płaszcza osłupiała na mój widok.
- No, nic, pamiętaj, że jutro...
Według dyrektorki, świetnie się składało, że właśnie następna lekcja jest z
wychowawczynią. Przed drzwiami powiedziałam bardzo grzecznie „dziękuję”, dyrektorka
zapukała i byłam już w klasie.
- Panie profesorze, nowa uczennica. Dziewczęta, proszę ją miło przyjąć.
Pan profesor, lat jakieś 26, powiedział, że mu miło, ale „dziewczęta” zamurował mój
ubiór. Wszystkie były w makabrycznych mundurkach albo w fartuszkach z podszewki.
Tarcze. Słaniając się na nogach wylądowałam w trzeciej ławce, gdzie było wolne miejsce.
Dyrektorka zostawiła mnie już na pastwę losu. W mojej szkole więcej uwag] zwracało się na
to, co ktoś ma. w głowie, a nie na to, •co nosi na grzesznym ciele. Każdy się ubierał, jak
chciał, że niby wojenne trudności i dopiero piżama zrobiła wrażenie. Dziwne, ale wtedy
czasami oczyma duszy widziałam śliczny mundur z niebieskimi wypustkami. Teraz, kiedy to
szczęście miałam tuż, tuż, było mi słabo. Wyglądałam jak paw na tle kuropatw.
„No, Tales, trzymajmy się” - powiedziałam sobie dzielnie, kiedy pan profesor
oszołomiony, że ma piątkową uczennicę, chciał przy tablicy sprawdzić, co przechodziliśmy.
Po sprawdzeniu powiedział zagadkowe „hmm”, chociaż przysięgam, że chciałam się
przed kuropatwami popisać. Już byłam w ławce, gdy pan profesor (krótkowidz, okulary,
mięsiste wargi) dodał, że trudności chyba nie będę miała. Na przerwie rozejrzałam się po
klasie. Moje nieomylne oko wyłowiło Halinę Zalewską. Najładniejsza, podszewkę nosi z
wdziękiem. Ona też pierwsza do mnie podeszła. Powiedziała mi, że tu jest okropny rygor i
dziwna rzecz, że mnie dyrektorka tak ubraną wpuściła do klasy.
- To chyba trochę ze względu na to, że mama jest lekarzem.
- Słuchaj, to tu są takie idiotyczne stosunki? - spytałam. Jej reakcja ścięła mnie z nóg.
Myślałam, że pochwyci nutę kpiny w moim głosie. Ona mi na to poważnie:
- Mój ojciec jest dyrektorem odlewni żeliwa ciągliwego.
To było koszmarne. „Gdzie ja przyszłam? Co ja tu robię?” - pytałam bez przerwy.
Wychowawczynią okazała się angielka. I tu zaczęła się tragedia w odcinkach, która
jeszcze długo będzie się „ukazywać”. Pani wychowawczyni, po pytaniu o stopień itd.,
zapytała, kim są rodzice.
- Ojciec został rozstrzelany w 1941 roku - powiedziałam - matka jest lekarzem.
Kiwnęła głową, powtórzyła to wszystko, co już wiedziałam na temat wyglądu
uczennicy, i nagle rąbnęła:
- Literaturę angielską braliście?
- Nie - odparłam. - Przechodziliśmy Klarę Jastroch i urozmaicaliśmy sobie lekcje
bajkami.
- Bajkami?! Jakimi bajkami?!
Odpowiedziałam po angielsku, że były to bardzo zabawne opowiadania dla
grzecznych dzieci, a raz nawet profesorka czytała nam kawałek kryminalnej książki o
Sherlocku Holmesie.
- To opowiedz jedną taką bajkę - powiedziała po polsku.
Z tonu wywnioskowałam, że coś jest źle. Nie wiedząc na razie co, dałam się zarżnąć
jak baran i opowiedziałam bajkę o trzech świnkach. Przede wszystkim: widziałam, że w
klasie nikt nic nie rozumie. Angielka była zielona i przerwała mi ostro:
- Przestań się wysilać, masz okropny akcent i ciekawe, kto cię angielskiego uczył.
O, to nie było fair! W ten sposób do mnie przemówić się nie da. Jestem dosyć
wrażliwa na punkcie ładnego stawiania spraw. Nawet dystans profesorka - uczennica nic już
nie mógł pomóc. Zatrzęsło mnie. Przypomniała mi się biedna, niepozorna moja angielka,
więźniarka z Ravensbruck. Na nią rzucano te gromy.
- Absolwentka Cambridge i doktor honoris causa uniwersytetu w Uppsali -
powiedziałam tak spokojnie, jakbym mówiła prawdę. Zaczęło się. Nienawistnie zmierzyła
bluzkę w ulubionym kolorze Scarlett i trzęsąc zeszytem przed moim nosem, wygłosiła taki
spicz:
- Jesteś bezczelna! Jak śmiałaś przyjść do szkoły w takim maskaradowym stroju!
Może myślisz, że będziesz miała u mnie jakieś względy, bo uważasz się za inteligentną! O
nie, żadnych względów miała nie będziesz! U mnie nikt nie ma względów! Zachciewa ci się
mówić do mnie po angielsku! Język angielski służy przede wszystkim do tego, żeby poznać
wspaniałą literaturę tego kraju w oryginale! Pojęcia nie masz o angielskim! Bajki! U mnie
dziś dostajesz pierwszą dwóję! Czy wiesz kto to był Choser? Na pewno nie wiesz! Uppsala!
To ostatnie wypluła z wściekłością i kazała mi siadać. Zanim jednak to zrobiłam,
powiedziałam z godnością:
- U mnie w szkole, nawet jeśli ktoś nie umiał lekcji, usprawiedliwiał się po angielsku.
W ten sposób poszerzaliśmy słownictwo. Gdybym w tej chwili była w Londynie i miała
Stanisławskiego pod ręką, dałabym sobie radę.
I usiadłam zachęcona okrzykiem:
- Bezczelna, bezczelna, do cyrku chodziłaś, a nie do szkoły!
Byłam wstrząśnięta. Niezłe przywitanie. Chleb z solą,, można powiedzieć, z tym że
więcej soli. Sąsiadka z ławki szepnęła:
- Nie przejmuj się, to wariatka.
Tyle to i ja podejrzewałam. O dwójce z angielskiego w życiu mi się nie śniło. Nauka
języków przychodzi mi szalenie łatwo. Dwóją przejęta bardzo nie byłam. Liczyłam, że mnie
wyrzucą i będę dojeżdżać do Katowic. Zawsze to większe miasto i mama w końcu zrozumie,
że ma nienormalną córkę. Niedostateczny w każdym razie był faktem. Być może to nie było
w dobrym tonie, ta bluzka i tak dalej. Ale co takiego zrobiłam? Umiem mówić po angielsku i
to nieźle. Jednak było mi smutno i nawet klon - emeryt nie był w stanie mnie rozweselić. A
zagląda akurat do tej Masy.
Na pauzie rozglądałam się bystro po kuropatwach. Było kilka ładnych, ale inteligencję
na obliczu trudna było dojrzeć. W oczach kuropatw dojrzałam natomiast niezdrową
ciekawość. No, z nimi R.I.R. - u nie dałoby się założyć.
Kiedy piszę na bieżąco, to wszystko mi się jako tako klei. A to uzupełnienie, mnie,
jako pisarza in spe, irytuje. Czy mam do końca załatwić angielkę? Czy opisać dalsze lekcje?
Czy...? Załatwię angielkę.
„Miss" zaczęła pisać na tablicy tekst. Nie przepisywałam, bo nie miałam na czym. Ona
nie zareagowała. Było to o Janie bez Ziemi. Czytałam na ten temat dużo, słówek znam
tysiące, więc do głowy nie przyszły mi skutki tego wszystkiego. Za dwa dni znów był
angielski.
— Umiesz? — zapytała sąsiadka z ławki, Pelagia, niewyraźna, czysta i, na szczęście,
chuda. I po uzyskaniu twierdzącej odpowiedzi, dodała:
— Ona się wścieka, jest nerwowo chora, ale na koniec roku wyciąga na trójkę.
Nooooo! Skończę się, ale nie będę „wyciąganą" uczennicą. Muszę mieć określony
profil. Spojrzałam na nią z litością i zabrałam się do książki. „Miss" po wejściu do klasy
szarpnęła z miejsca mnie. Zaczęłam mówić o Janie. Przy drugim zdaniu ordynarnie mi
przerwała:
— Znowu dwója! Obserwowałam cię! O tak, obserwowałam cię pilnie! Nie raczyłaś
przepisywać z tablicy! U mnie musisz umieć to, co ja chcę, a nie to, co tobie się podoba!
O dobry Boże! Ja już zrozumiałam jej system nauczania. Trzeba się uczyć na pamięć,
słówko w słówko, coma, stop, tego, co ona pisze. A ze mną to się nie uda. Mam fizyczną
odrazę do bezmyślnego wkuwania. Głowa jest mała, więc wszystko tam musi być w porząd-
ku. Słuszność jest po mojej stronie. Mogę się na pamięć uczyć wierszy, wzorów, ale nigdy w
życiu angielskich tekstów. A cała klasa się uczy. Mówiłam, prosiłam, tłumaczyłam. Na nic.
Jeśli one pozwolą robić z siebie papugi — trudno. Ja się zacięłam. Przy odpowiedzi, owszem,
mówię na temat, ale „swoimi słowami".
Powtarza się to często, ona lubi się znęcać nade mną. Po trzech zdaniach dostaję
dwójkę albo kilka dwój. Za akcent, gramatykę. Czekam, kiedy dostanę za ortografię, tak z
mowy. W tej chwili, kiedy to piszę, niedostateczny z angielskiego jest już mocny i
ugruntowany. Trzy czwarte klasy dzieli mój los. Dokładnie, obliczyłam. One się uczą na
pamięć, dwóje dostają mimo to i na koniec roku będą „wyciągnięte". Co będzie ze mną, to
może jest zapisane w księgach przeznaczenia. Nie wiem. Skóra mi cierpła na grzbiecie, co
powie mama. Przewidywałam burzę z piorunami, szpilki, docinki. Nic z tego. Powiedziała
dokładnie:
- No wiesz... zaskoczyłaś mnie. Może chcesz korepetycje?
Ja korepetycje z angielskiego? Nie, to już jakiś obłęd, którego nie mogę przeniknąć.
Sama wybierałam się udzielać lekcji. Żeby skończyć już tę ponurą historię z angielskim,
muszę dodać, że cała klasa okropnie na mnie napadła. Że angielka przeze mnie szaleje na
lekcji jeszcze bardziej itd. W ich rękach leży przerwanie tego koszmaru. Gdybyśmy wszystkie
się nie uczyły na pamięć, coś by się musiało zmienić.
Jest jeszcze jedna rzecz. Te zastraszone boże krówki nie mają pojęcia, do czego służy
język obcy. Gdyby były w Anglii, chcąc kupić 10 dkg cukierków powtarzałyby bezmyślnie
życiorys Szekspira. A w życiorysie napisanym na tablicy o cukierkach nie było mowy. Wcale
się nie mądrzę, co mi ostatnio wszyscy zaczęli zarzucać, tylko mam swoje zdanie. I już.
Prowadzę nierówną, samotną walkę. W mocy angielki są wszystkie możliwe represje.
Ja — pionek. Czuję się tym podniecona. Każdy przyznać musi, że to trochę dziwne —
uczennica ma bardzo dobrze ze wszystkich humanistycznych przedmiotów. Wszyscy
twierdzą, że jest na poziomie. A z angielskiego dwója jak byk. Pojadę na egzamin do
kuratorium, jak przyjdzie co do czego. O żadnych lekcjach mowy nie ma. Sprawa
ambicjonalna. Mówiąc między nami, powtarzam gramatykę, a za parę miesięcy
Stanisławskiego będę miała w palcu. To jest na pewno robione na zasadzie uspokojenia
sumienia i przeświadczenia o swoich racjach, ale w tej chwili gramatykę angielską znam le-
piej niż polską. Czuję, że tu dojdzie do rozlewu krwi. Mogę się pogodzić (ostatecznie) z
rygorem, ale nie pozwolę, żeby mi profesorka przerywała w pół zdania, groziła linijką, plując
przy tym obficie. Jestem uczennicą, ale mogę zmienić szkołę. O, w tej chwili już nie!
Zobaczymy, co się będzie działo. Na szczęście mogę tę operetkę komentować w myślach i
dzienniku. To jedno mi zostało.
Profesorów innych opiszę przy okazji. Różni. Nareszcie wielka sztama z polonistką.
Mańcia z mojej szkoły jest mi droga przez wspomnienia. ale ta jest cudowna. Panna Kasia. U
niej się nie mądrzę, tylko samodzielnie myślę. Była bardzo zmartwiona, że musi mi z
klasówki postawić czwórkę. Zrobiłam błąd. Hańba mi. To właściwie była pomyłka, ale
czarno na białym. Zapisałam: „uważał, że to uwłaszcza jego godności". Zamiast: uwłacza.
Pomyślałby kto, jakże mnie zajmuje szkoła. A tymczasem moje prawdziwe życie jest poza
nią. Po tych wszystkich arabskich awanturach, kiedy powiedziałam moim koleżankom, że są
idiotki, była. zabawa. Zależało mi, żeby je wszystkie zakasować.
Kto wymyślił podział szkół na żeńskie i męskie, ten z pedagogiką nie miał nic
wspólnego. W mojej szkole, pewnie, durzyliśmy się w sobie, ale nikt nie dostawał wysypki
nerwowej na widok płci odmiennej. A tu? Słowa „gimnazjum męskie” to jakiś ołtarz,
zaklęcie, modlitwa czy coś takiego. U nas, jak się do mnie jakiś chłopak za blisko przysunął,
przez nieuwagę zresztą, mówiłam: „Odwal się bałwanie” Tutaj żadna kuropatwa nic
podobnego by nie powiedziała, bo uprzednio zemdlałaby z wrażenia. Całe towarzystwo lata
do kościoła, raz, że rozmodlone, dwa, że w kościele jest idealne miejsce spotkań. Można się
pokazać chłopakom z boku, z przodu j z tyłu, i jest szansa, że po mszy dojdą do nich. Posyłają
sobie kartki, tropią się po ulicach, kino, jak Boga kocham. Gdzie ja wylądowałam? Przecież
to pensja pani Latter, z tym, że w Iksinowie. Tak tego wszystkiego nienawidzę i tak tęsknię za
moją szkołą!
Przed zabawą klasa przypomina szpital psychicznie chorych. „A co, a czy ten będzie
itd.” Ponieważ zabrakło mi taktu i głośno wypaliłam swój sąd na ten temat, kuropatwy
obrażone. Poza tym, jako osoba nowa w mieście stałam się szalenie modna w gimnazjum
męskim. Kuropatwy są głupie, kiedyś przed polskim błagały mnie, żebym powiedziała, że nie
przeczytałam ja także Dziewczęcia z Sącza. „A ucho śledziowe” • - myślę sobie. - Nagrywać
na mózgowe płyty życiorysy po angielsku, to dobrze?
Kiedy więc panna Kasia zapytała:
- No, a ty Sagowska? - Wstałam i odpowiedziałam na wszystkie pytania. Oczywiście,
w mojej szkole nigdy bym tego nie zrobiła. Tu nie poczuwam się do żadnej solidarności. One
nie rozumują, działają poprzez strach, uczą się bezmyślnie, ściągają, owszem, ale wtedy są
już właściwie w trumnie, tak się boją. Lękają się odpowiedzialności za swoje czyny, a tego
już nienawidzę. Jeśli mnie stać na czyn, to także na wynikające z niego konsekwencje.
Postanowiłam zatruć im resztę młodości i na zabawie wyglądać ładnie, a nawet lepiej
niż ładnie. Nie mając się kogo poradzić w tej materii, zwróciłam się, do mamy.
Powiedziałam, że bardzo mi zależy na dobrym wyglądzie, że czuję się szykanowana,
upośledzona i chcę koleżankom popsuć wieczór.
Ubiór nie mógł być, niestety, sprawą dyskusyjną. Obowiązywała mnie biała bluzka i
granatowa spódniczka. Mama dała mi natomiast swoje nylony i poradziła iść do fryzjera.
Poszłam. Fryzjer zrobił mi czterdzieści dwa loki francuskie, żelazkiem. Ściągnęłam włosy
gładko do tyłu, loki związałam granatową kokardą, ale tak. żeby się wymykały.
Upudrowałam nos, pociągnęłam rzęsy bezbarwnym tłustym ołówkiem, co natychmiast dodało
głębi mojemu spojrzeniu, i przed samym wyjściem w łazience wtarłam bardzo starannie w
wargi trochę mamy szminki. W poradach dla kobiet piszą czasem, że dolna warga powinna
być mocniej umalowana. Najpierw więc natarłam dolną, ale wtedy górna okropnie przez
kontrast zbielała, więc umalowałam usta w pełnym składzie. Nie odmówiłam sobie kropli
perfum.
W towarzystwie Jadźki Morawskiej z mojej klasy i w bojowym szyku przekroczyłam
próg sanktuarium pt. „Państwowe Gimnazjum i Liceum Męskie im, A. Witkowskiego” Kto to
był A. Witkowski?!
W szatni dwóch chłopców poderwało się, żeby mnie rozebrać. Proszę bardzo.
Jednocześnie poprosili mnie do tańca. Bardzo proszę, po to przyszłam, ale nie umiem tańczyć
z dwoma jednocześnie. Jak ten Salomon, wybrałam trzeciego. Od jednego rzutu oka
poznałam, że to powinno być bożyszcze męskiego. A jeśli tak - to miłość Haliny, czyli
Michał. Nie popełniłam błędu. To był Michał i od pierwszej sekundy objęłam prowadzenie w
grze. Rozmowa była zdawkowa, mało ciekawa, ale Michał - cudo. Wygląda jak nordyk, lubię
takie typy. Powinien grać w kosza, ze dwa metry wzrostu, blondyn, twarz bardzo męska.
Tańczy wprost genialnie. Zaproponowałam przejście na ty, co go wprowadziło w zachwyt, W
ogóle sprawie nadałam amerykańskie tempo i umiejętnie prowadząc rozmowę, uzyskałam to,
o co mi chodziło. Zadeklarował się, że mnie odprowadzi do domu, Wtedy ja zgodziłam się z
widocznym wahaniem i powiedziałam:
- Dobrze, ale dziś więcej - tańczyć nie będziemy. Mam zobowiązania.
Żadnych zobowiązań, naturalnie, nie miałam, ale chciałam, żeby inni zaciągnęli je
wobec mnie.
O co mi chodziło. Tu, bez wyrozumiałego Talesa, mój zapał do matmy ulotnił się jak
sen złoty. A profesor matematyki kazał zrobić na milimetrowym papierze wykres sinusoidy i
cosinusoidy. Musiałam więc jak wąż złapać jakąś ofiarę. Nie jestem materialistką, nie za
darmo, jak zwykle za wypracowania. Pierwszym pytaniem, jakie zadawałam moim
tancerzom, było:
- Czy kolega z matematycznego?
Te ostatnie klasy, w tej chwili przedmaturalne, jeszcze są zróżnicowane na
humanistów przyrodników i matematyków. Z żalem w sercu odmawiałam więc tańca miłym
humanistom. Trudno, nie samym Słowackim człowiek żyje. Poza tym przyszłam tu z dwóch
powodów: złowić matematycznego rycerza i dać po nosie moim koleżankom.
Mój wielkoświatowy romans z hrabią dał mi jednak, trochę szlifu i dziwne, im
bardziej się oddalam od tej historii, tym większego nabiera ona uroku, jako coś absurdalnego,
naturalnie. W końcu trafiłam na właściwego człowieka. Zaprosiłam go do domu i od razu
postawiłam sprawę jasno, nie jestem aż taka perfidna. Handel wymienny. On mi wszystkie
domowe zadania, wykresy, a także ściągi na klasówkę, jeśli się da (może nitka?), a ja mu
wypracowania i streszczenia obowiązkowych i nadobowiązkowych lektur. Pisać
wypracowania z polskiego o klasę wyżej jest rzeczą daleko łatwiejszą,. niż zrobić zadanie z
matematyki o trzy klasy niżej. Ma się literaturę, przeczytało się to i owo i rzecz polega tylko
na zgrabnym ściągnięciu i ładnym napisaniu. Krzyś zgodził się z entuzjazmem. Upewniłam
się, że ma piątkę i zamierza studiować na politechnice. Po załatwieniu najważniejszej sprawy
przystąpiłam do drugiej części mojego programu.
Francuskie loki i swoboda w zachowaniu, giętki język w gębie, pozwoliły mi pogrążyć
w rozpaczy moje klasowe - antagonistki, Bawiłam się jak szalona, ale niestety, jestem „w
niebezpiecznym wieku. Pochwyciłam smutne, poważne spojrzenie szarych oczu. Tak się
zaczyna miłość., Nagle z pewnej siebie, rozhukanej i bezczelnej wariatki, stałam się
zalęknioną gąską. Usiadłam na krześle, policzki mi płonęły, nie odpowiadałam na pytania
otaczających mnie chłopców, których uwodzenie jeszcze dwie minuty temu uważałam za
swój najświętszy życiowy obowiązek. Czekałam. Modliłam się:
„O Boże, spraw, żeby zechciał ze mną zatańczyć. Do końca życia nie zatrzepię
rzęsami ot tak, sztuka dla sztuki. Będę sama robić matematykę. Nigdy się nie umaluję. Będę
wstawać o szóstej rano i czytać dzieła teologiczne, o Boże!”
No i stał się cud. Elastycznym krokiem zbliżył się do mnie. Jeszcze nie widziałam
ukłonu, kiedy poszłam w jego kierunku. Nie miałam odwagi spojrzeć w twarz mojego
bóstwa. A jednak widziałam ją. Wymarzoną, ascetyczną twarz o wąskich wargach. Byłam
urzeczona, nie istniałam niemal. Przemówił dopiero w trzecim tańcu.
Byłam w transie, nie mogłam odpowiadać. Bałam się, że on wszystko rozumie i
jednocześnie chciałam, żeby rozumiał wszystko. Jego głos parzył mnie, a zetknięcia policzka
z klapą jego marynarki wywoływały dreszcze. Kiedy powiedział: „cudownie pani tańczy”
wiedziałam już, że spotkała mnie klęska. Byłam zakochana.
Na nic wszystkie spekulacje, na nic Wierzyński i jego Manifest Szalony, na nic
postanowienia, na nic smutne - doświadczenia. Na każdego przychodzi godzina miłości. Jak
ja to ładnie napisałam. Dobrze, że nie mam skłonności do melodramatu. Nagle przemieniona i
uszlachetniona pod wpływem gwałtownej miłości, nie potrafiłam przekreślić ciemnych,
przeżytych już spraw.
Kiedy mój ideał zaproponował, że mnie odprowadzi, ja, nieprzytomna z wrażenia,
powiedziałam najgłupszą rzecz w moim życiu, przy której oświadczenie Pelagii na biologii:
„Witaminy są albo ich nie ma” - było rewelacją naukową. Powiedziałam mianowicie:
- Wprawdzie już jestem umówiona, ale to nieważne.
- Ach tak. Trudno, spóźniłem się więc. Dziękuję pani za wieczór.
I odszedł. Nie umówił się ze mną. Tańczył później z coraz to inną dziewczyną, co
przytomnie zauważyłam. Wiedział, że ścigam go wzrokiem. Byłam nieuprzejma dla moich
partnerów. On na mnie nie patrzył. Pocieszałam się, że celowo, że to metoda itp., ale nic mi to
nie pomogło.
Z szatni odebrał mnie Michał. Co za nieporozumienie. Osiągnęłam na tej zabawie
wszystko, co chciałam. Halina Z. poszła do domu wściekła. Michał demonstracyjnie pomagał
mi się ubrać. Krzyś się upewnił, że „jutro o piątej”. Koleżanki patrzyły na mnie z zazdrością i
nienawiścią. A ja byłam nieszczęśliwa. Nagle chciałam być brzydka, nie stwarzać głupich
pozorów wokół siebie. Być z nim, iść z nim.
Poszedł sam. Mnie na pociechę został Michał, o wiele bardziej obiektywnie
interesujący. Nienawidziłam go. Miałam do wyboru: obnosić cierpiącą twarz nieszczęśliwie
zakochanej albo udawać, że gwiżdżę na wszystko, „chodzę” z Michałem, bo mnie, Lilce
Sagowskiej, tak się podoba. Wybrałam drugie wyjście i długo w nocy płakałam. Te skryte
łzy; to cena za ambicję. Jestem gotowa zapłacić daleko więcej.
Dnia 19 grudnia 1949 r. Na geografii.
Sprawy, które opisywałam wczoraj, są już dość odległe. Bo potem widziałam się z
nim, jestem rozanielona i rozkochana, ale ostrożna jak kot. Kiedy mnie spotka na ulicy (tylko
w sobotę i niedzielę, studiuje w Gliwicach) kłania się ślicznie, dochodzi i odprowadza mnie
do domu. On jest niesłychanie powściągliwy i tylko raz nadmienił, że chętnie by się ze mną
wybrał na Sylwestra. O Boże, ja bym się z nim w każdej sekundzie wybrała na koniec świata,,
ale uśmiecham się i mówię o czym innym.
Kiedyś udałam, że nie idę do domu, tylko wywlokłam go na drugi koniec miasta, niby
że muszę sobie pożyczyć skrypty Wszechnicy Radiowej. Oczywiście, w domu, do którego
weszłam, nikogo nie zastałam. Przeprosiłam go za błądzenie po błotach i powiedziałam:
- Na pewno pan bardzo się złości za taki długi spacer?
- Chciałbym móc zawsze się tak złościć.
Już, już, myślę sobie, a on o pogodzie. Że pada. Rzeczywiście, wyglądałam jak
zmokła kura. Bardzo się w nim kocham. Dzwonek. Boski dzwonek w tym wypadku, bo
geografia w wydaniu tej profesorki, to nudna pilą. Geografka nie rusza się z miejsca, nie
korzysta z map, które bardzo pobudzają wyobraźnię. Siedzi i dyktuje z podręcznika,,
jakbyśmy same tego nie mogły przeczytać. Wszystkie piszą, bo zeszyty prowadzić trzeba. Ja
też przecież piszę, niekoniecznie geografię. Za to prowadzę piękny album. Mapy, wykresy,
zdjęcia, ciekawostki. Wkładam w to dużo zapału. Taki pomnik na cześć „Brukwi”, bo
gdybym słuchała tych rygorów, niedługo nie wiedziałabym, gdzie leży Egipt i przez jakie
miasto przepływa rzeka Hudson.
20 grudnia 1949 r. dla odmiany na fizyce.
Fizyk jest bardzo przystojny, a dziś szczególnie, ponieważ wygląda na zmęczonego.
Dziś nie pyta i nie prowadzi wykładu, tylko zabawia nas rozmową. Zdarza, mu się to czasami.
Te lekcje więcej dają niż powtórka prawa Ohma czy prawa pracy. Zawsze najbardziej
skomplikowanym mechanizmem pozostanie świat i życie. O tak, przeniknąć te rzeczy jest
nieco trudniej, niż pojąć głębię pola magnetycznego. W klasie świąteczny nastrój. Trzy dni
dzieli nas •od dwutygodniowych ferii. Fizyk właśnie - dla zachowania twarzy - zapowiada, że
po feriach zniszczy nas elektro - statyką. Ale zaraz rozjaśnił oblicze i dodał z wdziękiem:
- Jeśli tylko na całe życie zapamiętacie, że ciepło się mierzy w kaloriach, a
temperaturę .w stopniach, będę bardzo .zadowolony.
Wstałam przed chwilą i powiedziałam, że od nas niech zapamięta cytat:.
- „Lepiej grzeszyć i potem żałować, niż żałować, że' się nie grzeszyło”.
Myślałam, że mnie wyrzuci za drzwi, ale powiedział „bez związku z powyższym, że
organizuje wieczór poezji Gałczyńskiego i ją (?!) będę głównym filarem. Nie wiem, czy
potrafię interpretować Gałczyńskiego. To nie koncert Jankiela. W domu poczytam sobie
Gałczyńskiego, postaram się pojąć i zabłysnąć na tym wieczorze. Tak, to jest moja wada.
Lubię błyszczeć. Nawet przedmiotów', których, nie znoszę, uczę się z samozaparciem, żeby
się nie ośmieszyć. Fizycznie cierpię, kiedy widzę przy tablicy moje koleżanki z kretyńskim
wyrazem twarzy.
Wieczorem w domu.
Przyszedł Krzyś i przyniósł rozwiązane zadania, Wręczyłam mu mały traktacik o
Prusie, który nawet napisałam na maszynie. Piszę na maszynie, co tylko mogę, bo szanujący
się pisarz powinien mieć przynajmniej pełne kwalifikacje maszynistki. Krzyś, nie zachęcony
przeze mnie do rozmowy, poszedł szybko.
Już myślałam, że spokój, wyłączyłam radio z szalejącym Cajrnerera i chciałam się
wziąć do pisania. Mama poszła na bridża, nastrój miałam niezły. Zamierzałam napisać list na
wiatr albo opowiadanie o walkach w Indonezji. Indonezja zresztą miała być pretekstem do
postawienia. 'ciekawego problemu psychologicznego. Zebrałam masę zeszłorocznych gazet z
nagłówkami: „Indonezja krwawi znowu”. Bohaterem opowiadania ma być żołnierz Legii.
Cudzoziemskiej. Ponieważ nie wiem, czy Legia tam walczyła, oraz wielu innych rzeczy, kraj
ma być umowny, anonimowy.
I właśnie kiedy machnęłam pierwsze zdania, rozległ się srebrzysty dzwoneczek.
Otworzyłam drzwi i widząc dwie panie ohydnie uśmiechnięte, odpaliłam z miejsca:
- Doktor Zuberowej nie ma w domu i w ogóle prywatnie - nie przyjmuje.
Panie pokazały mi w uśmiechu po dwa srebrne ząbki (każda!) i powiedziały, że one
„wobec tego do pani”. Wpuściłam je do mieszkania i po ich dalszej przemowie nie
pożałowałam tego kroku. Przedstawiły mi się jako... kaznodziejki i poprosiły, abyśmy
wspólnie poczytały Pismo święte. Zrazu nastroszyłam się jak sowa na widok myszki polnej,
ale ciekawość zwyciężyła.
Jedna z nich wyjęła brudnawy foliał i zaczęła monotonnym głosem czytać Ewangelię
św. Mateusza. Myślałam,. że zdechnę ze śmiechu. Wątpię, żeby taką metodą uzyskały choć
jedną neofitkę. Panie poradziły mi się skupić i zaczęły mnie uświadamiać. Że zło panuje na
świecie. Że Pan Zastępów, że trzeba pomyśleć o zbawieniu. Przerwałam tę zabawę, bo stały
się natarczywe. Powiedziałam chłodno, że zbawienie duszy interesuje mnie w minimalnym
stopniu, a dobry Jehowa nie wstawi się za mną do angielki. I jest rzeczą pewną, że piekło jest
ciekawym miejscem, a ludzie potępieni przynajmniej coś przeżywają. Że Mateusz jako imię -
to nawet niebrzydkie,, ale wolę mężczyzn o pociągłej bladej twarzy, którzy chcą ze mną
spędzić grzesznego Sylwestra. One zaniemówiły. Ja mam duże oczy, przez to twarz moja
wygląda ładnie i z pozorów nie przypominam diabła. Około kwadransa zajęło mi wyrzucanie
kaznodziejek z mieszkania. To jakieś wariatki, nic innego. Jeśli się nie mylę, to mnie
przeklęły. Czekałam, której z nich w pierwszej kolejności wyleci górna szczęka. Po ich
wyjściu byłam tak osłabiona, ze ponownie włączyłam radio i złapałam Monte Carlo. Od razu
powiało kasynem gry, nieznanymi mi zapachami perfum, pięknymi kobietami, rozpustą i
całym jakimś fascynującym światem. Potem, żeby nie osłabiać efektu uzyskanego przez
szacowne te damy, wypiłam łyk wina i długo patrząc w lustro usiłowałam zapalić papierosa.
Muszę się nauczyć palić, a dlaczego, to przy okazji. Opowiadania dzisiaj nie napiszę, lekcji
nie odrobię, pogrążę się w chaosie myśli.
Życie jest cudowne, ma tyle paskudnych wad.
21 grudnia 1949 r.
Co znaczy puste pojęcie: „rywalka”? To jest słowo wyciśnięte z wszelkiego sensu.
Albo się jest kochanym, albo nie.
A jednak jestem wściekła, wściekła! Moja kalkulacja do tej pory była dziecinna.
Zaczynam to pojmować. Otóż zakładałam, że nie może i nie powinno być nieszczęśliwego
małżeństwa. Uważałam, że jeśli mnie spotka taka katastrofa, że wyjdę za mąż, będę
szczęśliwa w każdym przypadku. Jeśli on będzie mnie bardzo kochał, to będzie dla mnie
najlepszy, będzie mnie ubóstwiał, rozumiał i ja oceniając to właściwie, nie zamienię go na
żadnego innego. Jeżeli ja będę tą modlącą się stroną - muszę być szczęśliwa dzięki
możliwości przebywania z ukochanym, szczęśliwa nawet przez łzy i cierpienie, bo te
powinny dodawać miłości swoistego uroku. Tymczasem, zdaje się, nie wzięłam pod uwagę
szeregu wariantów. Na przykład zazdrości. Widziałam dziś Grzegorza na ulicy z jedną z
naszych przyrodniczek. Zignorowałam ukłon, co było posunięciem idiotycznym, i
sprzecznym z nakreślonym planem działania. Poleciałam, jak szalona do domu, rozpaczać.
No i siedzę, I rozpaczam. Mama jest u siebie i robi sobie manicure. Może iść do jej pokoju i
wyrąbać: „Podziel się doświadczeniem, bo twoja córka szaleje z miłości”. Poleciłaby mi
zimne okłady. Co ta robić? Czyżby i mnie nie ominęło głupie słowo: „rywalka?” Mogła mnie
bawić rozgrywka z Heleną o Sławka, ale nie tu. W tym wypadku czuję się niczym, bo ja
jestem stroną zaangażowaną. On jest poważny, piękny i w ogóle same wzniosłe przymiotniki.
Ja go kocham, naprawdę. Mając za sobą wmówioną sobie miłość do Zbyszka, świetnie się
orientuję. A może oblać ją kwasem solnym ? Zginęłabym w więzieniu, ale z pełną
świadomością człowieka, który wie, za co ginie. Ale kwas solny wypadłby tu słabo. Daleko
lepszy pistolet. Napiszę do Hindusa albo ukradnę na posterunku MO.
Ten ksiądz, który mnie pocałował za okupacji, miał na plebanii taką płytę, którą sobie
puszczał podczas czytania brewiarza:
Nie igraj, seniorito,
i we mnie płynie andaluzyjska wrząca krew.
Nie igraj, Carmensito, pogardą swą rozpętasz
rozpacz mą i gniew.
Nie igraj, bo na Boga, z miłości mojej już
po kątach ludzie drwią.
I choć jesteś nad życie mi droga
za zniewagę zapłacisz własną krwią.
Z pieśni tej wynika, że powinnam zabić jego. Nie. Lepiej ją. Może mnie obronić w
sądzie jakiś adwokat, a Grzegorz oszołomiony potęgą mojej miłości... Tak, jeśli tak dalej to
czeka mnie kariera Mniszkówny. Pochlebiam sobie, te przy czytaniu Trędowatej płakałam ze
śmiechu, a tu...
To dlatego krztuszę się przy paleniu papierosów! Po to kocham się platonicznie we
wspomnieniu o Kalininie. Nie napisałam bowiem o rzeczy aktualnie najbardziej istotnej:
należę do ZMP. Jeszcze tego nie przemyślałam do końca, co jest dla mnie charakterystyczne.
Jasną jest rzeczą, że wpływ, jaki mieli na mnie partyzanci, nie należał do tak zwanych
przemożnych. Oni niby byli anty”, ale także nie z głębokiego przekonania, tylko z kokieterii.
Przyzwyczaili się chłopcy do ataków, do „cel, pal”, a tu nagle zapędzili ich do ławek i kazali
odmieniać „puer, pueri”. Należy ich więc trochę usprawiedliwić, że nie w smak im była
polityczna stabilizacja. W okresie, kiedy kształtuje się jakoś charakter, tj. kiedy mieli po
szesnaście lat (ciekawe, jak to się u mnie ukształtuje), z karabinem w ręku czuli się
niesłychanie ważni. A kiedy byli już naprawdę dorośli, mieli po osiemnaście, dziewiętnaście
wiosen, dali im ołówek, spychając ich w ten sposób w przeciętność. Tylko niezwykle silne
charaktery mogłyby tu nie ponieść uszczerbku. W głębi serca zawsze miałam dla nich
mieszane uczucia: podziw, żal, lekceważenie i zazdrość. A proszę, jak chłopcy się wyrobili.
Pisze mi Kasia”, że Hindus... organizuje pomoc dla słabszych w nauce i jest szkolnym
aktywistą numer jeden. Ludzie kochani, wierzę w to! Hindus nie jest sprzedawczykiem i
duszę mógłby przehandlować wyłącznie diabłu.
Już widzę, jak płoną zapałem jego przepastne oczy.. Godzinami myślałam na te
tematy. Mamie, jeśli się nie mylę, jest wszystko jedno. Polska Ludowa czy Polska
kapitalistyczna, byle nie okupacja i nie na przykład faszyzm. Miałam więc do wyboru - być za
albo przeciw. Nie mogę stać na uboczu i biernie czekać nie wiadomo na co. Koncepcja
młodości niezaangażowanej jest dla mnie nie do przyjęcia i obiektywnie wstrętna. Przeciwko
komu ? Przeciwko czemu ? Przecież zawsze co światlejsi ludzie walczyli o sprawiedliwość
społeczną. Ten ustrój daje takie szansę. Hasła międzynarodowego proletariatu są piękne i
zatykają dech w piersiach. Kiedy pierwszy raz przeczytałam „Za waszą i naszą wolność”,
rozbeczałam się ze wzruszenia, co mnie raczej na marksistkę wysokiej klasy nie kreuje.
Ponieważ jakieś takie wewnętrzne ustawienie się wobec tych spraw będzie mnie kosztować
jeszcze wiele trudu, postanowiłam działać choć zewnętrznie. W związku z tym dokonałam
następujących pociągnięć: 1) Obcięłam włosy po męsku, żeby się upodobnić do
rewolucjonistek i żeby to harmonizowało z czerwonym krawatem. 2) Przeczytałam Manifest
Komunistyczny. 3) Na duchowych przywódców wytypowałam sobie Gorkiego i Swierdfowa.
4) Pojechałam na wagary do Częstochowy i kupiłam sobie malutkie popiersie Karola Marksa.
5) Podarłam fotos James'a Masona - nie licował z moją obecną postawą życiową. 6) Zbieram
wszystkie książki dotyczące walk Brygad Międzynarodowych w Hiszpanii - bo w Hiszpanii
najpiękniej uwydatniła się solidarność komunistów i humanitaryzm. 7) Uczę się palić
papierosy. Niestety wszystkie szczytne hasła i założenia przeszczepione na teren naszego
gimnazjum stają się jakby mniejsze i niepełne. Rozumiem, w szkole nie dzieje się nic
patetycznego, nic co wyzwala energię, nie ma żadnej walki klas (a jeśli, to francuskiej z
angielską o chłopaków od Witkowskiego), o czym się tyle pisze w prasie. Rozumiem, ale mi
przykro. Chciałabym działać. Już tylko fakt przyjęcia mnie do ZMP był malutkim
rozczarowaniem. Marysia Stokoniówna zapytała na przerwie:
- Kto się chce zapisać do ZMP?
- Ja chcę - powiedziałam.
- No to masz deklarację.
I już. Należy sobie wyobrazić, że teraz Wysoki Autorytet, koło klasowe, zyskał
możliwość krytykowania mnie na zebraniach ogólnych. Na pewno marzę o
podporządkowaniu się czemuś lub komuś - to chodzenie samopas jest męczące - ale
kuropatwom?. Coś tu nie tak. Zapalę sobie, to podobno dobrze robi na duchowe rozterki.
Akurat zrobiło mi źle i to tak, że interweniowała mama. Kategorycznie zabroniła mi
palić, wywietrzyła pokój i dała mi belladonny czy czegoś. Spróbuję jeszcze raz, będę
dmuchała do pieca. Tam są takie lufty, że dym od razu wali do góry i w pokoju nic nie czuć.
Wszystko mi ostatnio idzie ciężko, nawet głupie palenie papierosów.
22 grudnia 1949 r.
Gdzie moja ambicja? Popłakuję tu sobie, a Grzegorz może tego niewart. Mógł tę
przyrodniczkę po prostu spotkać na ulicy. Ukłonił mi się jednak obojętnie. A chyba będę
musiała zniknąć z frontu na jakiś czas. Chcą mnie wysłać na kurs ZMP do Katowic. Kurs
polityczny. Plac boju opustoszeje więc na kilka dni, w tym Sylwester. To jest dramat. Wcale
nie ja miałam jechać. W ostatniej chwili okazało się, że jedna z tych kursantek przyszłości jest
córką właściciela cegielni. Zarząd Miejski ZMP okropnie zmył głowę naszej
przewodniczącej. Ja na nieszczęście mam piątkę z ekonomii i będę (w założeniu) godnie
reprezentować nasze koło.
Ach, te długie, nudne zebrania, to przelewanie z pustego w próżne. I te jakieś mgliste
wytyczne pracy. Ja też gadam, jak najęta, niestety, przeważnie nie „po linii”. Mogą być
przekonani, że sobie bezkrytycznie nie pozwolę narzucić szablonowego sposobu myślenia.
Dnia 28 grudnia 1949 r. Na kursie.
Stanę się wielką zetempowską działaczką. Ja, inteligencja pracująca, jestem tu
właściwie zamiast cegielni, ale podoba mi się wszystko niesłychanie. Kierownik kursu to
porywający człowiek, inteligentny, mówi prosto, z patosem, pięknie. Zrozumiałam, że ZMP
w interpretacji naszego gimnazjum, to jak Adolf Dymsza w roli lady Makbet. Gdybym
zawzięcie nie dławiła się tęsknotą za widokiem Grzegorza, chętnie zostałabym tu całe życie.
Często zabieram głos w dyskusji, wyjaśniają mi niezrozumiałe sprawy i nikt mnie jeszcze za
to nie pożarł. Natomiast po raz pierwszy w życiu ktoś się mną zajął, mam do dyspozycji jego
wiedzę i doświadczenie, czuję, że im na mnie zależy, że chcą rozjaśnić mi mroki spraw
społeczno - politycznych, że chcą mnie ukształtować.
Palę damskie i byłam z kierownikiem w kawiarni na winie... Więc co to była za
brednia, że ZMP to gorsza odmiana klasztoru, że terror itd.
Kierownik wyjaśnił mi strukturę kołchozów i sowchozów w ZSRR. Jasna sprawa, że
bez kolektywizacji, a co za tym idzie, bez mechanizacji rolnictwa w dwudziestym wieku nic
się nie zrobi. I co jest urzekające, że koledzy z kursu i kierownik nie widzą w nas kobiet,
tylko aktywistki. Jestem zachwycona, chociaż do aktywności mi jeszcze daleko, daleko.
Powiedziałam kierownikowi śmiało i otwarcie, że kocham się w historii Stanów
Zjednoczonych. Krótka, węzłowata i jakże wymowna. Zgodził się ze mną, a potem znacznie
lepiej niż historyczka na ekonomii wyjaśnił mi mechanizm imperializmu. Rzeczywiście,
Amerykanie zaprzepaścili piękny kawał roboty niepodległościowo - wyzwoleńczej. Do tej
pory na to nie wpadłam. Jedno spędza mi sen z moich liliowych powiek. Kierownik potępiał
w czambuł Baden - Powella i jego ideologię, a ja nie zaprotestowałam. Trochę zbyt szybko
dałam się przekonać, porwać patosowi tego, co się dzieje wokół mnie. Kiedy śpiewaliśmy:
My nowe życie stworzymy i nowy ład, miałam wilgotne oczy. Już ja tym gęsiom w szkole
powiem, co to jest ZMP.
1 stycznia 1950 r.
Sylwestra spędziłam na zabawie, którą urządziło nam kierownictwo kursu. Byłam w
krawacie i białej bluzce. Niestety nie dorosłam do stojących przede mną zadań. Zapomniałam
się i okrutnie kokietowałam jednego kolegę z Bytomia. Kiedy się ocknęłam, było za późno.
Kolega się zadurzył. Natychmiast stałam się bardziej polityczna, ale kolega mówił już tylko o
moich rzęsach. Cholera! A może ja się nie nadaję na rewolucjonistkę? Jutro się zapytam
kierownika kursu, czy zrobiłam byka i czy to się godzi z nową moralnością.
6 stycznia 1950 r. W domu.
Wczoraj byłam z Grzegorzem na występie Fogga. Łżę jak pies, poszłam z Krzysiem,
ale przemyślnie go zgubiłam. Dom Ludowy był przepełniony, więc siedzieliśmy z
Grzegorzem na jakimś stole. Grzegorz położył mi głowę na ramieniu i powiedział cicho:
- Panno Lilko!
Marzyłam, żeby mnie pocałował. Ręce mieliśmy splecione, byłam nieprzytomna - ze
szczęścia. Było mi lekko, dobrze, takiego go kocham i takiego chcę widzieć: czułego i
nieśmiałego. Szaleję za nim. Dotyku jego dłoni nie zapomnę nigdy w życiu. Kochany Fogg.
jak bardzo mi pomógł.
Grzegorz mnie odprowadził, przytulił, a ja wprost rzuciłam się w jego ramiona. Nie
pocałował mnie jednak. To lepiej, gdyż czuję, że w ostatniej chwili stchórzyłabym, a po co
przykry akcent. Mógłby pomyśleć, że moje uczucie jest jakąś grą.
7 stycznia 1950 r.
Już niestety, lekcje. Na szczęście, myśl moja przebija te ponure mury, jestem
uskrzydlona i nieludzko zakochana. Ach, żeby już zdawać maturę, żeby zdać! Mieć przed
sobą całe życie, które można roztrwonić według własnych pragnień. Szaleć, szaleć, szaleć,
ciągły ruch, zmiany, pasje, porywy, upadki i wzloty!
8 stycznia 1950 r.
Owszem, upadek to już nawet jest. I to żeby jeszcze na ciele, ale niestety, na umyśle.
Ponieważ słynęłam z długich i podwiniętych rzęs, postanowiłam mieć jeszcze dłuższe. No i
się wymądrzyłam. Chciałam uciąć koniuszki, żeby pobudzić ich wzrost. Światło było słabe,
mrugało. Chlasnęłam nożyczkami tuż przy powiekach. Chciałam sobie tymi samymi
nożyczkami wykłuć oczy. Zaczęłam głośno płakać. Weszła mama i dostała ataku śmiechu. Po
czym powiedziała, że odrosną, ale radzi mi także wyrwać włosy i zgolić brwi, co mi to niby
szkodzi. Płakałam parę godzin. Mama weszła ponownie z butelką rycyny. Myślałam, że to
dalsze kpiny. Nie, już nie żartowała, olej rycynowy dobrze wpływa na porost włosów. Mam
smarować co drugi dzień na noc. Podobno odrosną takie długie, jak były jeszcze wczoraj,
może nawet dłuższe, ale nigdy nie odzyskają dawnej, intensywnej czerni, Widocznie do
mamy przemówiła moja rozpacz, bo niemalże siłą zabrała mnie do kina na Milczenie jest
zlotem. Dobry film, to mnie trochę podniosło na duchu.
15 stycznia 1950 r.
Jestem bohaterką najprawdziwszej filmowej historii. Dlatego przez tydzień nie
pisałam, bo byłam zajęta korespondencją, a właściwie notami dyplomatycznymi. Otóż siostra
Irki A., koleżanki z mojej klasy studiuje medycynę na jednym roku z Prahoreckim. Nie, to
wszystko, co piszę, jest nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności. Siostra odwiedziła Irkę
w szkole na dużej przerwie. Pytałyśmy się właśnie słówek łacińskich. Następna miała być
gimnastyka, ale nie było nauczycielki. Siostra robiła wielkoświatowe miny i starała się nas
wyraźnie oszołomić cudami studenckiego życia, a swoją wiedzą w szczególności. Ponieważ
nie cierpię pseudopopisów, pseudoerudytek, miałam zamiar odejść i podukać w ciszy i
skupieniu: „puto, are avi, atum - sądzę, mniemam”, kiedy Irka zapytała:
- A co z tą Kasią, którą poznałam, jak byłam u ciebie w akademiku ? No wiesz, co się
tak kochała w tym Sławku z twojego roku. Ona mi się bardzo podobała.
Sławek, medycyna, tajemnicza Kasia - zaczęłam odczuwać nerwowe podniecenie.
Intuicja mówiła mi, że się dowiem czegoś ciekawego. Przerzucałam kartki łacińskiego
podręcznika. Uszy płonęły mi z ciekawości. I dowiedziałam się, cytuję prawie dosłownie:
- Tak, to bardzo ładna dziewczyna i zakochała się w takim typku. Nawet u niego już
mieszkała, nie w domu, tylko wynajął jakiś pokój. Okazało się, że Kasia jest w ciąży. Pan
Prahorecki (jednak myślałam, że zemdleję, uwaga własna) pieniążki ma. Załatwił jej
ginekologa. Ona nie chciała, płakała. Truła się luminalem. Odratowali ją. Wtedy piękny
Sławek, jak się już rozniosło, że dziewczyna oczekuje dziecka, nie tylko nie poszedł do niej
do szpitala, ale głośno rozgłaszał, że tylko biegły wróżbita mógłby dojść, kto może być
ojcem. Kasia błagała go o rozmowę, ja nawet do niego chodziłam. Nic. Na adres tego ich
pokoju, gdzie mieszkała po wyjściu ze szpitala, przysłał pieniądze.
- Co napisał? - zagadnęłam spokojniutko.
- O, umiem to na pamięć: „Nie można serca zmusić do kochania, nie uwierzę ci nigdy.
To wszystko, co mogę zrobić dla ciebie, Katarzyno, a Ty wymaż mnie ze swojej pamięci.
Kobiety natrętne i pokrzywdzone nie przemawiają do mojej wyobraźni. Zmień się,
Katarzyno, to dobra rada (ostatnia) od Sławka. Żegnaj”.
Każde słowo chłonęłam jak bibuła atrament. Usłyszałam jeszcze, że Kasia przyznała
się do wszystkiego matce, rodzice ją zabrali. Miała piekło. Dziecka nie będzie, ale na studia
dotychczas nie wróciła.
Trzeba tu nadmienić, że dwa dni przed tą rozmową dostałam list od Sławka, a w nim:
Mój cudny, niewinny kwiecie. Twój Sławek, pomny przysięgi, cierpi mękę
pożądania ciebie i tylko ciebie, zjaw się i zerwij te, kajdany.
I takie dyrdymałki. Na szczęście nie odpisałam. Więc po tym, czego się dowiedziałam,
wystosowałam taki poemat:
Nie można serca zmusić do kochania, nie uwierzę Ci nigdy. To wszystko, co mogę
zrobić dla Ciebie, Sławomirze, a Ty wymaż mnie ze swojej pamięci. Mężczyźni
natrętni i pokrzywdzeni nie przemawiają do mojej wyobraźni. Zmień się,
Sławomirze, to dobra rada (ostatnia!) od Lidii, Żegnaj.
Odpowiedź przyszła błyskawicznie:
W niezrozumiały dla mnie sposób dojść musiały do ciebie jakieś ohydne plotki,
które krzywdzą Sławka, nie znającego smaku innych ust niż Twoje. Lilio...
Ja starannie i kaligraficznie, ekspresem:
Jedynie moja wrodzona skromność nie pozwala mi zaproponować miejsca, w które
chętnie kazałabym ci się pocałować. Zrozum, zarozumialcze, że to ja, a nie Ty,
bawiłam się tą „miłością”. I przestań zanudzać mnie tymi bredniami. Na piątym
roku jest egzamin z medycyny sądowej. Gwarantuję, że oblejesz, ze trzy razy.
Czołem. Lilka.
Nie odpisał, czyli osadziłam trochę tego fircyka. I koniec. Tak się skończył mój
pierwszy występ na szerokim świecie. I pomyśleć, że podobna kreatura należy do tego
samego rodzaju ludzkiego, co subtelny Grzegorz. Jakoś po tym wszystkim chce mi się płakać.
Nie z żalu za Sławkiem, brr! Ale może właśnie z żalu, że to wszystko jest takie brudne.
18 stycznia 1950 r.
Nematodes, Cestodes, Sporozoa, Rizopoda i inne podobne maszkary trzeba powtórzyć
z zoologii. Historyczka się rozszalała i na każdej lekcji mnie pyta. Kiedyś okropnie
skomplikowałam walkę o Inflanty, to równie dobrze mogłaby być wojna trzydziestoletnia.
Teraz nie daje mi spokoju. Ogromnie lubi mnie pytać. O dwunastej w nocy, i to na
„prywatce”, mogę recytować najbłahsze daty. Oczywiście, gdyby tam nie było Grzegorza.
Przy nim Zygmunt Stary może śmiało pochodzić z rodu Yorków, a Cromwell mógłby
świetnie przewodzić konfederacji barskiej. Historyczce wszystko mało. Zauważyłam, że im
uczeń więcej umie, tym bardziej się go piłuje. Właściwie nie umie, tylko mógłby umieć.
Wyjątek - angielski, na który machnęłam ręką. Co mam z tym fantem zrobić? Cooo??°
Moje stosunki z klasą pogorszyły się. Główna przyczyna - Michał, który po próbie
Gałczyńskiego czekał na mnie pod budą z parasolką. Poza tym, panna Kasia, polonistka,
bezwiednie dolała oliwy do ognia. Była klasówka z polskiego: „Droga duchowa Mickiewicza
od Gustawa do Konrada”. Po sprawdzeniu” połowy zeszytów, powiedziała na lekcji:
- Dotychczas najlepsze wypracowanie jest Haliny Zalewskiej.
Przełknęłam, ale to był dla mnie cios. Na następnym polskim, rozdając drugą część
zeszytów, rzekła:
- Zalewską zakasowała Sagowska. Celująco. Pierwszy - celujący w mojej praktyce,
gratuluję ci.
Klasa zawyła. W tym „zakasowaniu” wszystkie widziały;' Michała. Żeby trochę
ostudzić moje humanistyczne szczęście, tego samego dnia dostałam solidną i mocną dwóję? z
angielskiego. Jeszcze jakiś czas upłynie i zacznę mówić, że nie cierpię języka gnijących
imperialistów.
Grzegorz, kochany, cudny Grzegorz fruwa w swoim; dalekim ode mnie świecie.
Najwybitniejszym przedstawicielem stawonogów jest... - Tak, twardy jest żywot
człowieka poczciwego. Kochaj Grzegorza, a ucz się o rakach i dżdżownicach.
22 stycznia 1950 r.
Dziś jest Grzegorz, muszę odbyć długi spacer. Dostałam list od tego kolegi z kursu
ZMP. Zapomniałam, jak on wygląda. Pisze o firankach moich rzęs. To, co w tej chwili
sterczy z moich półłysych powiek, przypomina włoski na liszce. Ohyda. Rosną, rosną, ale
bardzo powoli. Przestałam się tym przejmować. Gorące dni przed półroczem. Klasówka z
matematyki. Cosinusy, cotangesy, logarytmy, rzuty graniastosłupa prostego, sześciokąty
umiarowe, skróty wynoszące 1/3, kąt beta 22°16 — no, przez dwie godziny byłam na prostej
drodze do obłąkania. Jak przez tę dżunglę przebrnęłam, pojąć trudno.
Mróz siarczysty, więc jako dyżurna wypędziłam wszystkie dziewczynki z klasy i
otworzyłam okna. Naiwnie myślałam, że puszczą nas do domu ze względu na zimno. A po
tangensach dobrze byłoby odpocząć. Źle to się dla mnie skończyło. Wpadła angielka i
przepowiedziała mi obniżenie stopnia ze sprawowania. Ona jedna będzie na mnie nalatywać
na konferencji. Nie da rady. Jednostka — zerem. Moja pozycja w szkole staje się ostatnio
mocna. Aż mnie to zobowiązuje do Jakichś wysiłków. Wszystko, jak widać, ma ujemne
strony.
31 stycznia 1950 r.
Dziś było rozdanie świadectw. Ze sprawowania jednak piątka. Ani jednej trójki, tylko
jak egzotyczny kwiat na bagnie - dwójka z angielskiego. Wpadłam w panikę. Może ja się
mylę? Może rację ma angielka? Teraz już nic nie pomoże, ona się zacięła jak stary scyzoryk.
22 stycznia 1950 r.
Dziś jest Grzegorz, muszę odbyć długi spacer. Dostałam list od tego kolegi z kursu
ZMP. Zapomniałam, jak on wygląda. Pisze o firankach moich rzęs. To, co w tej chwili
sterczy z moich. półłysych powiek, przypomina włoski na liszce. Ohyda. Rosną, rosną, ale
bardzo powoli. Przestałam się tym przejmować. Gorące dni przed półroczem. Klasówka z
matematyki. Cosinusy, cotangensy, logarytmy, rzuty graniastosłupa prostego, sześciokąty
umiarowe, skróty wynoszące pi, kąt beta 22°16 - no, przez dwie godziny byłam na prostej
drodze do obłąkania. Jak przez tę dżunglę przebrnęłam, pojąć trudno.
Mróz jest siarczysty, więc jako dyżurna wypędziłam wszystkie dziewczynki z klasy i
otworzyłam okna. Naiwnie myślałam, że puszczą nas do domu ze względu na zimno.
6 lutego 1950 r.
Nowa bieda. Ta małpa z przyrodniczej klasy (z „zoologicznej”) zaprosiła Grzegorza
na wieczorek, który urządzały w sali gimnastycznej. Grzegorz poszedł. Rażona gromem
napisałam do Irki. A. kartkę na fizyce:
Czy wiesz, jak tam się bawili i kto był?
Irka odpisała:
Była angielka, fizyk, dyrektorka. Podobno nieźle wypadło.
Na to ja na tej samej kartce:
Napisz coś konkretniejszego. Pewnie, że się bawili przyzwoicie, to inaczej nie
mogli.
I tu wkroczył w akcję fizyk. Wziął kartkę, przeczytał i dopisał coś ołówkiem, a
później położył ten elaborat na mojej ławce. Dopisek brzmiał:
Mogli, ale nie Chcieli, bo nie było Sagowskiej.
To można było dwojako zrozumieć, nawet na upartego, że on by się chciał bawić ze
mną nieprzyzwoicie. Ja to jednak przeczytałam jako obelgę i jak zwykle, impulsywna,
dopisałam:
Hipokryzja, musieli chcieć, skoro był fizyk.
I zaniosłam mu kartkę do stolika. To także mogło mieć podwójny wydźwięk: mógł
potraktować jako komplement lub zniewagę, jak woli. Dumna ze swojego refleksu, zbyt
późno zaczęłam medytować nad pustą moją głową. Przeczytał, zaczerwienił się i zaczął tak
szybko wykładać, że nikt nie zdążył nic zanotować. Na przerwie podeszłam do niego i
powiedziałam wprost z serca:
- Przepraszam.
- Więcej Osmańczyka, mniej Grottgera, a wszystko będzie cacy - odparł.
Muszę to rozebrać.
W ogóle nie opisałam sobotniej zabawy. Grzegorza nie było, a Michał był lekko
pijany, co mi odrobineczkę zaimponowało. Gdyby mógł handlować bronią, byłby
wykapanym Rettem Butlerem. Cyniczny, a także by chyba poszedł: walczyć o przegraną
sprawę. Zważywszy wszystkie jego walory i pałający wzrok tej żmii Haliny, Grzegorza plus
„zoologię”, zajęłam się Michałem. Wytańczyłam się cudnie. Potem ugryzła mnie jakaś pchła
w okolicę serca i kiedy Michał powiedział pewnym siebie tonem:
- Wychodzimy już, prawda ? - odparłam: - Niestety, odprowadza mnie Krzysztof.
I rzeczywiście wracałam z Krzysiem, który nie mógł nic zrozumieć i stał się
sentymentalny. Zielony ze złości Michał bawił mnie. Ostatecznie mężczyźni nie liczą się tak
znów bardzo z kobietami (Katarzyna - Sławek), żebym ja nie mogła się pobawić kosztem
Michała. Obym tylko znowu nie wpędziła się w jakąś kabałę. Nie wiem, źle robię, czy
dobrze. W każdym razie: Michał jest jakiś zwarty i mocny i żaden numer z mojej strony nie
będzie miał dla niego przykrych następstw.
Dnia 7 lutego 1950 r.
Fizyk się do mnie jednak nie odzywa, co ma problematyczną dobrą stronę, że z fizyki
mam na długo spokój. Ponieważ mnie nie dostrzega, więc mnie pytał nie będzie. Tylko, czy w
tych warunkach ja będę się - uczyć? Bat szkoły wyrabia w człowieku duszę niewolnika.
Trzeba, to się uczę. To jest okropne. Muszę sobie udowodnić, że jest przeciwnie, że uczę się
dla siebie. Ale że też akurat mi wypadło przeprowadzać ten dowód z takim przedmiotem, jak
fizyka. Trudno. Muszę nad sobą popracować. Tak bardzo się boję, żebym nie była
schematyczna. Typowa uczennica z żeńskiego gimnazjum. Na wieczną rzeczy pamiątkę
utrwalam te słowa na biologii. Dobiega mnie z oddali głos:
- Otworki narządów wydzielniczych.
Hm. Znowu będzie szkolna zabawa, w naszej sali. Z kotylionami. Mama w związku z
kotylionem przeżyła kiedyś jakąś romantyczną historię. Może mnie także coś się przytrafi?
Mam powodzenie, to pewne, tylko co mi z tego? Jak dotąd przynosi mi to same komplikacje.
Trzeba by to jakoś nareszcie zrozumieć, co warto, a czego nie warto. Chryste Panie!
Dziargnął mnie do odpowiedzi i chciał koniecznie zobaczyć, co ja z takim zapałem piszę.
Odmówiłam. Dostałam dwóję, bez specjalnego wysiłku z obydwu stron. Koniec z
pamiętnikami na lekcji. Amen.
Wieczorem
Mama wyjeżdża na sprawę rozwodową. Błagałam, żeby mnie zabrała z sobą, że
wszystkie lekcje nadrobię. Nie, nie mogę opuszczać lekcji dla „widzimisię”. Zobaczyć
Agnieszkę, Brukiew, Dyzia! O Boże! Dobrze, nie pojadę. Ale w szkole nikt mnie oglądał nie
będzie. W tym roku byłam dopiero raz na wagarach i to spędziłam je żenująco poprawnie.
8 lutego 1950 r. Katowice
Słowo stało się ciałem. Siedzę sobie w tej chwili w „Cyganerii”, piję kawę, piszę te
słowa i mam założoną nogę na nogę. Żadnego granatu, żadnej tarczy, żadnej teczki. Zielona
apaszka na głowie i futrzana kurtka mamy. Czuję się jak Alicja w Krainie Czarów. Byłam po
raz trzeci na Pustelni Parmeńskiej. Dwie serie. Mężczyźni przyglądają mi się z
zainteresowaniem. Myślę o Fabrycym. Zupełnie ale rozumiem, że mając miłość takiej
pięknej, dojrzałej, interesującej kobiety, jak Sanseverina, kochał gąskę marki Clelia. Tak
samo, będąc Tadeuszem, nigdy nie porzuciłabym Telimeny dla Zosi. Tu rację ma Balzac,
który jak wiadomo, nie znosił młodych kobiet. Chociaż to przemawia przeciwko mnie, jestem
gotowa walczyć o swoje zdanie.
Podtrzymuje mnie w tym sądzie obserwacja moich koleżanek. Przeciętności. A może
to epoka nie sprzyja powstawaniu wielkich indywidualności? Przysięgam, obejdę całe
Katowice i nie spotkam Sorella ani Matyldy de lae. Czasami myślę, że większość ludzi składa
się z żołądków i języków. Nie ma umysłów ani serc. Dlaczego ludzie robią wszystko, żeby się
oszpecić? Dlaczego ten łysy brzuchacz pożera mnie oczami ? Wyobraża sobie, że jest
amantem. Przysięgłabym, że pija na czczo cholagogę, a tu dandys. I w jaki wstrętny sposób
pożarł ptysia! Wyciera usta, przypominające dwie dżdżownice, serwetką, łypie na moje nogi i
wyraźnie chce jakoś „zagaić”. No to pójdę stąd. Owszem, szukam przygód, tylko nie na miarę
jego ciasnego umysłu. Mogłabym uratować na przykład tonącą angielkę, a potem powiedzieć
jej coś obraźliwego. Mogłabym zostać służącą Putramenta albo Kazimierza Brandysa.
Wyjechać do Holandii w charakterze konserwatora wiatraków. Wyznawać islam. Palić
opium. Dać się zasztyletować jakiemuś pijanemu marynarzowi za niewierność. Pracować w
policji międzynarodowej. Zmykam, bo brzuchacz zmierza do mojego stolika.
9 lutego 1950 r.
Ale go przerobiłam! Zaledwie zapytał:
- Czy pani na kogoś czeka? - odpaliłam:
- Co pan sądzi o ostatnich doniesieniach egiptologów; na temat królowej Nefretete?
Zostawiłam pieniądze na stoliku i czmychnęłam na dworzec.
To, że budzę zainteresowanie swoim wyglądem, w wielu wypadkach bardzo mi
przeszkadza. Chętnie poszłabym wieczorem do „Monopolu” na kolację i przyjrzała się, jak to
ludzie żyją. Sama, bo na przykład z Michałem to żadna sztuka. Tylko żeby mnie nikt nie
poprosił do tańca ani nie zaczepił, bo jednak się okropnie peszę.
Tak, a na znanym mi terenie jestem bezczelna. Czy z tym się urodziłam? Czy to jest
forma samoobrony przed zaplutym życiem w szkole? Otóż porachunki, takie zaoczne, z
mamą, wymagały dwóch dni wagarowania. Dzisiaj jednak zupełnie odruchowo (!) polazłam
do szkoły i dopiero na angielskim przypomniałam sobie, że zaszła pomyłka. Na pocieszenie
wyskoczyłam do cukierni i kupiłam sześć czekoladowych butelek. Trzy zjadłam, trzy dałam
Pelagii. Kosztowało mnie to prawie dwieście złotych, ale w jakich proporcjach do tej sumy
jest obrazek, że butelki były napełnione czystą wódką i Pelagia urżnęła się w trupa. Leżała na
ławce, a ja im każdej lekcji komunikowałam odnośnemu profesorowi, że boli ją wyrostek
robaczkowy.
Mnie nawet nie szumiało w głowie, tak byłam zajęta obserwowaniem cierpiącej na
alkoholizm Pelagii. Wreszcie przyszła matematyka, a z nią zeszyty z klasówkami. Już dawno
Fredzio wyczytał stopnie (czwórka). Zapomniałam jednak, że podczas tamtych dwóch godzin
męczarni zrobiłam na marginesie głęboką uwagę. Przy zadaniu: „Wyznaczyć rzut
graniastosłupa umiarowego... - dopisałam: „To równa się rzutowi graniastosłupem w głowę
nękanej matematyką uczennicy”. Fredzio spojrzał rai przenikliwie w oczy i polecił zająć
miejsce przy tablicy. Po czym grobowym głosem zapytał:
- Proszę mi powiedzieć, jaki ma przebieg funkcja tangens a w trzeciej ćwiartce?
Błyskawiczne skojarzenie „trzeciej ćwiartki” z chorą na wyrostek Pelą zwaliło mnie z
nóg. Zaczęłam się śmiać, ale widząc, że bierze notes, oprzytomniałam. Zaczęłam odpowiadać,
a ponieważ marszczył nos, pozwoliłam sobie:
- Widzę, że pan profesor także niezdecydowany co do tego przebiegu. - Klasa w ryk.
Na to on:
- Poleciłbym więcej zajmować się matematyką, a mniej dowcipami.
Ja z nabożnym westchnieniem:
- Gdybyż wszyscy uczyli się matematyki tak gorliwie jak Sagowska!
On, wzniósłszy oczy na sufit:
- To byłby koniec świata. Wrócilibyśmy do epoki kamienia łupanego.
Zdenerwowałam się:
- Jakoś Sagowska dwójki nie ma i nie będzie miała, oświadczam to uroczyście.
On:
- Wypadki chodzą po ludziach.
W czasie tego dialogu, którego klasa słuchała jak mszy świętej, przypomniałam sobie
wszystko, co obowiązana jestem wiedzieć o tangensie w X klasie w miesiącu lutym. Rozjaśnił
twarz i całe swoje wnętrze do tego stopnia, że przy mojej pomocy wyprowadził szatański
wzór na postępy. Ja spełniłam naturalnie rolę kredy. Kazał wzór przepisać i oprawić w
czerwone ramki.
- Ja oprawię w zielone, to kolor nadziei - poinformowałam go.
Kazał mi siadać nie wdając się już w żadne dyskusje. Coś postawił w notesie. Ja go
naprawdę nie lekceważę, tylko on w dziwny sposób wyzwala we mnie pokłady głupoty.
Chwilami żal mi go, jest bezbronny wobec pannie z naszej klasy. Przy tym na tyle
inteligentny, że nie obraża się o byle co i nie walczy o autorytet przy pomocy dwój. Kocham
inteligencję.
11 lutego 1950 r.
Ostatnie chwile przed zabawą. Klasówka z angielskiego. Niezwykle interesuje mnie
jej wynik i to nie ze względu na stopień. Na zebraniu aktywu ZMP (po tym kursie jut prawem
ciągłości jestem aktywem, chociaż to już nie to) w męskim, dowiedziałam się, że była u nich
klasówka i angielka (nasza angielka) dała temat: „Dzień na farmie”. Zważywszy jej
ograniczenia w systemie nauczania - temat śmiały. Wyłuskaliśmy z Krzysiem piątkowego
ucznia „Miss” z dziesiątej klasy. Bez większych trudności udało nam się posłać go do domu
po zeszyt. Przyniósł, pożyczył. Dostał z tej klasówki piątkę. Dzisiaj właśnie, mimo wielkich
trudności, jakie miałam przy ściąganiu, przepisałam to bardzo dokładnie. Zobaczymy. Poza
tym „Miss” spotkała mnie na korytarzu:
- Co ty masz na twarzy ? - zapytała.
Dotknęłam ręką swojego oblicza, ale ona powiedziała szybko:
- Darwin, Darwin.
I poszła. Osłupiałam. Czyżbym była aż tak świetną ilustracją przykładu, że człowiek
pochodzi od małpy? To pechowo, bo za godzinę idę na zabawę. Będzie Grzegorz. Grzesio.
Grzesiątko. Grzesiulek. Grzesiek. On jest dla mnie wszystkim.
Są pocałunki jak sny swobodne,
Jaskrawo cudne, dziko szczęśliwe.
To nie ja. Belmont, a szkoda.
Więc strzeż się szalu rozcałowania.
Tragedia w tym, że nie zamierzam się strzec. Tak jakoś teoretycznie nie zamierzam.
Jeśli zechce mnie pocałować, pozwolę, na to. Chyba pozwolę. Na pewno pozwolę. Czy
pozwolę? No, tylko bez spekulacji na te tematy, Lilka.
Dnia 12 lutego 1950 r.
Wczorajszy wieczór wyryje się „złotymi zgłoski” na czarnym jednak tle. Przez
pierwszą godzinę miałam dyżur w szatni. Mogłam wieszać palta wszystkim, ale nie im. Nie
Grzegorzowi i nie Michałowi. Przyszli razem, uśmiechając się do siebie, co napełniło mnie
jak najgorszymi przeczuciami. W sekundę ulotniłam się z tego miejsca pracy zostawiając
wieszaki na opiece dziewczynki z francuskiej klasy. Kiedy obydwaj panowie zostali już
obsłużeni, wróciłam na posterunek. Grzegorz zapytał, czy długo to jeszcze potrwa. Byłam
czerwona, zdenerwowana i mamrotałam niewyraźnie. Na dopełnienie nieszczęścia w
charakterze skały przycumował przy mnie jakiś przyrodnik, wyobrażając sobie zapewne, że
jego adoracja wprawia mnie w zachwyt. Nie pomogło patrzenie na niego jak na czysto
wymytą szybę, brak odpowiedzi, nic. Chłopak się zaciął:
- A ile jeszcze koleżanka tu będzie? Czy mogę z koleżanką zatańczyć?
Dobrze, że nie miałam noża. Grzegorz poszedł na salę. Kiedy nareszcie zostałam
zmieniona i weszłam na salę, Michał tańczył z Haliną. Nie próżnowała, jędza! Nie widząc
Grzegorza, zaczęłam tańczyć z jakimś „nieobiektem”. Muzyka szybko umilkła i moja
gwiazda' przypomniała sobie o własnym istnieniu. Grzegorz, słoneczko moje, doszedł i
powiedział dokładnie tak:
- No, jest nareszcie moja królewna.
Słowa te powtórzyłam sobie do dziś przynajmniej dwa tysiące sześćset pięćdziesiąt
trzy razy. Tańczyłam tylko z nim, nie reagując w ogóle na inne zaproszenia. W pewnym
momencie Grzegorz przeprosił mnie i odszedł. Zagrali tango. Siedziałam blisko Haliny. W
naszym kierunku szedł Michał. Było sprawą prestiżową, że powinien mnie poprosić. Byłam
taka tego pewna. Już nawet posłałam Halinie spojrzenie pełne satysfakcji, kiedy nie
dowierzając własnym oczom zobaczyłam, że on się kłania jej, a nie mnie. To było dla mnie
takie upokorzenie, że wolę zostać mniszką, niż przeżyć jeszcze raz coś podobnego. Mój cień,
przyrodnik, wprawdzie wybawił mnie z kryzysu, ale tańczyłam już z gracją szafy orzechowej
i nie wiedziałam, jak mi na drugie imię. A drugie imię interesujące. Magdalena. Od tej
jawnogrzesznicy, której przebaczono. Koszmar się skończył, Grzegorz wrócił, kochałam go
tak bardzo. A jednocześnie patrzyłam w kierunku Michała, przysięgając mu krwawą zemstę.
I zrobiłam rzecz, której zrozumieć nie jestem w stanie. Powiedziałam Grzegorzowi:
- Proszę na mnie nie czekać, wracam z koleżankami. Jeśli pan chce, spotkamy się w
przyszłą sobotę, o siedemnastej, w uliczce koło stacji.
Powiedział tylko jedno słowo:
- Dobrze.
Pożegnał mnie i poszedł. Chciałam biec za nim, zatrzymałam się, byłam bardzo
nieszczęśliwa. Ja mam chorą ambicję, w tym sęk. Teraz należało przystąpić do drugiej rundy.
Tańczyłam już „jak leci”, nadaremnie czekając na Michała. Wreszcie poprosił mnie.
Odmówiłam. Ja jestem obłąkana, po to zostałam przecież. Ale to, że nie chciałam z nim
tańczyć, widziała Halina. To właśnie okazało się ważne. Wracałam z Krzysiem, powtarzałam
sobie w myśli „moja królewna”. Płakałam. Wyprzedziła nas Halina z Michałem. Krzyś
wycierał mi twarz i przysięgał, że wszystko rozumie, a Michał to znany uwodziciel, karciarz
itd. Nie płakałam o Michała. Kocham Grzegorza. W Krzysia matematycznej głowie nie mogła
się zrodzić myśl, że płaczę, bo przeniosłam ambicję ponad uczucie. W wyniku tej transakcji
został mi on, Krzysztof, który mówił:
- Żebyś ty płakała o chłopca, to już świat się wali. I nic nie rozumiał. Nic. Zupełnie
nic.
14 lutego 1950 r.
...wtedy Eneasz, z bogami Penatami, z małym synem i nielicznymi przyjaciółmi do
nowej ojczyzny pożeglował... nie dowiem się dzisiaj, co spotkało Eneasza w nowej ojczyźnie,
bo dalej mi się nie chce tłumaczyć.
Sny me bezkresne są bez imienia.
Jam dziś potężna wola kochania
I bezczelności i oburzenia.
Znacznie bardziej odpowiada mi nastrój tego wiersza. Kocham się, jestem zakochana:
Przyglądam się tym słowom i stwierdzam z przerażeniem, że to pojęcia umowne. Jak czas.
Jak prawo. Jak moralność. Jak dziesięcioro przykazań. Jak Sezam. Do nauki brak nastroju,
zabawimy się w filozofa z X A.
Co by było, gdyby... tak, właśnie, gdyby kiedyś się okazało, że cała ludzkość tkwi w
koszmarnym niezrozumieniu, że to wszystko jest inaczej i powinno być inaczej. Że na
przykład wszyscy ludzie normalni to obłąkani i vice versa: psychicznie chorzy to ci właśnie,
którzy przechodzą barierę pewnej niedostępności. To takie ubezpieczenie, na wypadek,
gdybym zwariowała. Swoją drogą, mieć szesnaście lat i zupełnie nie wiedzieć, co z tym
zrobić, to trochę żenujące. Na pewno lekcje nie są najważniejszą sprawą, poza tym należałoby
jakoś działać, żebym kiedyś nie musiała się przyznać wnuczkom: „Wiecie, wasza babcia
zmarnowała młodość wyłącznie przez własną głupotę”. Szczęśliwi są ci ludzie, którzy w coś
głęboko wierzą, obojętne, komuniści czy mahometanie. Ja??? Co to za śmieszny zaimek! I
jaki obowiązujący! Kiedy się leży na plaży na gorącym piachu i z dala dochodzi szum morza,
wydaje się biednemu człowiekowi, że słońce świeci tylko dla niego, h że to niemożliwe, aby
te ciała wyciągnięte obok łapały choćby jeden promień słoneczny. Zalewa pot, serce wali.
Otwiera się oczy i obłęd trwa dalej - jest mroczno wszędzie - poza mną. I znów praży. Dla
mnie.
Człowieka wszystko oszukuje. Podobnie jest w życiu codziennym. Wydaje mi się, że
jestem czymś jedynym i niepowtarzalnym, że patrzę w inny sposób, widzę inne rzeczy, a
przecież jeśli stwierdzam: „Jaka cudowna zieleń”, to w tej chwili parę milionów ludzi odnosi
podobne wrażenie. Inni też mają oczy, uszy, jedni reagują na zjawiska tego świata tak -
drudzy inaczej, ale wszyscy czują. Jednakowy ból, głód, szansę na śmierć czy zakażenie.
Skąd więc wypływa moje poczucie odrębności, dlaczego zamykam się, dlaczego się
nie zwierzam ze swoich nastrojów koleżankom? Jestem może śmieszna z wyobrażeniem, że
jestem pępkiem świata i że dwadzieścia wieków nowożytnej cywilizacji czeka na mój wyrok.
Jakże mam wydać sąd o urządzeniu świata, skoro dobrze nie wiem, jak on powstał (Pan Bóg?
Oparin?) i nie potrafię rozróżnić, czy większą rolę odegrał węglowodór, czy też może
węglowodan. Zaledwie dowiedziałam się, że nazywam się „Lidia Sagowska, a mamusia jest,
lekarzem i tatuś też jest lekarzem, a ja to jeszcze nie wiem, czym będę, a mamusia z Krynicy
przywiozła mi taką wielką lalkę”, wybuchła wojna, zginął ojciec i wszystko się skończyło. I
też nikt nie raczył mnie się zapytać, czy ja bym ewentualnie te zmiany pochwalała, czy też
jestem zdecydowanie przeciw. Nikt więc ze mną się nie liczy, natomiast ja powinnam się
liczyć ze wszystkimi i ze wszystkim, co zostało ustalone bez mojego udziału, ponieważ ja
mam lat szesnaście, a dorośli, „wiedzą lepiej”.
Moje niepotrzebne narodziny do złudzenia przypominają ślub młodej dziewczyny z
bogatym wdowcem. On jej wyświadcza wielką łaskę, bo bierze ją „w jednej koszuli”, a ona
„przychodzi na gotowe”. Stary jest despotą, nie pozwala w „gotowym” nic zmienić, za to
dziewczyna może zjeść trzy razy dziennie. Może wprawdzie schować swoją koszulę do
komody po nieboszczce, ale nie wolno tej komody przestawić. Ja taki interes lekceważę. W
moim pokoju komoda musi stać tam, gdzie mnie się spodoba, a koszula może leżeć na stole.
Sama sobie urządzę życie i nie pozwolę się nikomu mieszać w te sprawy. Nikt nie będzie za
mnie egzystował. Cokolwiek zrobię, będę mogła mieć tylko do siebie pretensję, gdybym
spudłowała.
15 lutego 1950 r.
Dostałam list od Sławka. Nie mogłam w to uwierzyć po prostu. Pisze, że podły świat
chce nas rozdzielić, że on mi wybacza i że miłość musi się spełnić. Odpisałam ordynarnie,
jednym zdaniem. Wymieniłam dokładnie miejsce, w które ma mnie pocałować. Może w
poprzednim liście zbyt zawoalowałam tę propozycję i wielki intelektualista nie zrozumiał ?
Mężczyźni tracą ambicję, jeśli nie osiągną swych zamierzeń. Tak, byłam ordynarna, ale tylko
dlatego, że nie pozwolono mi widzieć subtelności choćby tylko w zwykłym „sportowym”
flircie.
16 lutego 1950 r. Czwartek, jeśli to ma coś do rzeczy.
Fredzio mi powiedział, że mocno się dziwi, iż tak gwałtownie bronię się przed piątką.
Ja się dziwię, że mam czwórkę, czego mu nie omieszkałam powiedzieć w formie:
- Czymże zasłużyłam na dobrą notę tak wymagającego profesora?
- Quo usque tandem abutere Lidia patientam meam?
Pochwaliłam go za łacinę. On jest w dechę, biedny brzydal. Ożeni się z jakąś szarą
postacią, która poleci na niego dla kariery. Magister - inżynier, nie żarty.
Być dobrą uczennicą, to ma jednak dodatnie strony. Można sobie na wiele pozwolić.
Kiedy profesor się nie boi, że straci autorytet, to traktuje ucznia jak równego sobie.
Autorytetu jeszcze nikt nie stracił przez poważne traktowanie innych.
Przeżyłam noc pełną koszmarów i widziadeł. Wczoraj w zarządzie miejskim ZMP, na
zebraniu, 'zostawiłam na stole ten zeszyt. Kiedy tam wróciłam, było już zamknięte. No,
wyobrażałam sobie, jak wytrzeszcza oczy kolega przewodniczący czytając to wszystko. I tak
na zebraniu wywloką wszystkie moje wątpliwości: „Wierzyliśmy w koleżankę Sagowską, ale
koleżanka Sagowska ma dwa oblicza. Jest epigonem reakcji”. Niejeden raz rozlegają się takie
mowy. Czy mają klapki na oczach? A cóż wart człowiek bez wątpliwości! Opracowałam
sobie małe przemówienie, z którego miało wynikać, że moje rozterki są daleko poważniejsze,
niż to widać z tego, co piszę. I że ja to pochwalam. I że czytać się na Kapitale nie uczyłam, że
trzeba mnie zdobyć, bo fakt podpisania deklaracji był w moim przypadku mało ważny.
Przecież nawet taki cymbał, jak Prahorecki, zdobywał mnie, jak umiał. Tam chodziło tylko o
ciało, a tu o cały mój światopogląd, dalsze życie. Buduj, człowieku, socjalizm i to tylko
pyskiem, bo żadnej roboty nie ma. A wiadomo z licznych doświadczeń, że prędzej się buduje
łopatą niż ozorem. Kamieni na piramidy faraonów na językach nie naniesiono. To fakt.
Nie było mi jednak dane wygłosić te wzniosłe myśli. Dziś w szkole Marysia
Stokoniówna oddała mi ten brulion:
- Zostawiłaś w zarządzie miejskim zeszyt do zagadnień.
Rzeczywiście. Na okładce stoi jak wół. „Zagadnienia Lidii Sagowskiej”. To są
niewątpliwie zagadnienia Lidii Sagowskiej. Szkoda, że ich nie przewiduje ministerstwo
oświaty.
Uratowało mnie to także przed ciekawością Marysi..
19 lutego 1950 r.
Widziałam się z Grzegorzem. Może to nie jest sprawa na skalę światową, ale dla mnie
- istota szarych dni. Tak mało o nim wiem. To niedobrze, że wystarcza mi sama jego
obecność do szczęścia. Ma 25 lat i ta różnica wieku jest tragiczna. Ona właśnie go onieśmiela.
On mnie traktuje jak smarkulę, która ma wielką taneczną intuicję, ładne oczy i czasami
zabawnie bredzi. Ale zauważa, że mam bezbłędny profil w ankiecie w szkole zajęłam I
miejsce; nawet - kuropatwy nie mogły zaprzeczyć) i delikatny wykrój ust. Zaprowadziłam go
na cmentarz. Ma niezwykle poważny stosunek do nauki. Mówi o tym z nerwem, bez
przechwalania się. Zgodził się, że najpiękniejsze kolory to zielony,, rudy, fiolet i czarny.
Zgodził się, że niebieski okropny. Aprobował moje nowe uczesanie. Skąd tyle rezerwy w
jednym młodym człowieku? Jedno spotkanie z nim wynagradza mi tydzień w szkole i
dziesięć dni dociekań:, jestem absolutnie zmanierowana czy też coś się ze mnie wykroi?
20 lutego 1950 r.
I na pustynię poszedł człowiek
I przyniósł jadu człowiekowi.
Angielka oddała klasówki. Dwója. Całe wypracowanie - jest pokreślone na krzyż, w
skos, w bok, poziomo i pionowo. - I pod tym wiele (jak wiele!) mówiący mi wyraz:
niedostatecznie. Sprawdziłam z tamtym zeszytem. Literka w literkę to samo. I niech mi ktoś
teraz powie, że to niemożliwe, . iż profesor uweźmie się na ucznia. Sama przez lata
walczyłam z tą teorią. To, co robi ze mną angielka, przeczy logice. Jestem zdruzgotana, ta
sytuacja nie ulegnie zmianie. Nie traktowałam tego poważnie, po prostu przyzwyczaiłam się
do myśli, że lekcje mnie nie pogrążą, że zawsze wybrnę itd. Dlaczego ona mnie nienawidzi?
Za apatyczny wyraz twarzy podczas jej lekcji? Po oddaniu zeszytów raczyła mnie zapytać.
Ledwie powiedziałam: „The war of independence” - podeszła do mojej ławki, spojrzała w
sposób jakiś szczególny, zrobiła gest, jakby miała ochotę, uderzyć mnie w twarz. Kopnęłam
Pelagię, która najwyraźniej modliła się do św. Franciszka z Asyżu. Potem angielka złapała się
za głowę i mrucząc coś, zapomniała o moim istnieniu. Usiadłam. Co z tego wyniknie? Czego
ta baba chce od mnie?
W klasie przestały na mnie napadać z jej powodu. Pojęły, że to nie moja wina.
Odpowiadałam kiedyś już niemalże po myśli angielki, przerwała mi ostro:
- Żadnej furtki, ja ci nie dam żadnej furtki, zapamiętaj sobie!
No to furtkę do XI klasy musi mi otworzyć kuratorium. Chyba jest sprawiedliwość na
świecie? Nie boję się żadnego egzaminu. W tej chwili z angielskiego jestem kozak. Niech
mnie nawet pyta śp. Franciszek Bacon. Być może, niebezpiecznie sobie poczynam, ale stać
mnie na to. W razie rozgrywki udowodnię swoje racje.
21 lutego 1950 r., a właściwie już 22, czyli środa popielcowa.
Trzeba sobie posypać popiołu na głowę. Wróciłam przed chwilą z olbrzymiej,
kolosalnej prywatki. Bawiłam się świetnie, z Michałem. Triumf na całej linii, była Halina
(zielona i fioletowa z zazdrości - w jej wypadku kolory, okazały się nietwarzowe). Micha!
stoi jeszcze pod oknem. Sprawdzę. Tak jest. Stoi. Udaje nieprzytomnie zakochanego, test mu
z tym bardzo ładnie. Kiwnę mu jeszcze ręką i idę spać. Do szkoły obudzi mnie pewnie
Archanioł Gabriel. Przepełniona dziwnymi uczuciami, ziewam. Z Michałem przyjemnie
flirtować, nikt tu nikogo nie skrzywdzi, stawka w grze duża, lecz partnerzy obydwaj uczciwi -
albo szulerzy, kto to wie?
16 kwietnia 1950 r.
Dziś, w niedzielę była wywiadówka. Mama się pofatygowała. Wróciła bardzo
zdenerwowana. Na trzeci okres mam dwóję z angielskiego. Naprawdę, tragedia. Nie pisałam
długo, bo przez moje życie przeszedł huragan.
Dnia 17 kwietnia 1950 r.
Nie, ja wiem przecie dobrze,
Jesteś chłopcem tylko
I Bóg nie mieszka w Tobie. Masz ułomne ciało,
Jesteś piękny jak człowiek i kłamiesz co chwilkę,
I chcę, aby po Tobie nic nie pozostało.
Mając egzaltowaną, podatną na - rzeczy przeczytane naturę, brak całkowitego
rozeznania w życiu i jednocześnie wygórowane pojęcie o swojej logice, często zapędzę się w
ślepy zaułek. Michał potrafi być romantyczny. To było pierwsze zaskoczenie. Sentymentalny.
Drugie. Arbitralny. Trzecie. Pełen sprzeczności. Czwarte. Zmusza do myślenia o sobie. Piąte.
I tak dalej i tak dalej.
Potrafię dotrzymać postanowień. Więc piszę tu niniejszym, zielonym na białym: bez
używania w przyszłości wielkich słów. Przecież chyba pióro mi się złamie, kiedy będę
zmuszona wreszcie nagryzmolić: wydawało mi się, że kocham Grzegorza. Był inny, starszy,
bardzo delikatny. Sytuacja na tamtej naszej zabawie: „uczucie od pierwszego wejrzenia”,
zafascynowała mnie. Przeżywałam zawrót głowy od sukcesów, a on nie deklarował się zbyt
szybko. Mogłam go widzieć tylko raz w tygodniu, a więc atrakcja. Liczenie dni, byle do
soboty. Wnosił powiew innego niż szkolne, życia. Widziałam go ideałem, mądrym,
opanowanym. Mówi mało, więc ciągle mi się zdawało, że ma do powiedzenia znacznie
więcej. Może jest właśnie taki, ale w tej chwili to nie ma żadnego znaczenia. Bardzo mi
przykro, że wypisywałam te wzniosłe kwestie o miłości do niego. Mogłabym wprawdzie
wyrwać kartki, ale cóż by to zmieniło ? W moim wieku tak często coś się wydaje. Był moją
odskocznią od spraw szkoły. Postawię mu więc w sercu ładny nagrobek, który jednocześnie
niechaj stanowi „memento” na moją dalszą. drogę: nigdy nie widzieć kogoś jedynym i
ostatecznym. Nie szaleć i nie płakać. Przejdzie, przeminie, nie wróci. Przeżyłam dzięki niemu
wiele wzruszeń, marzeń i uniesień. W tym co robiłam i myślałam - byłam szczera. Nie byt
więc nikim w moim życiu, ale nie mógł stać się wszystkim.
Jeśli jestem niestała w uczuciach - naprawdę nie moja wina. Jakoś akurat do mnie nie
pasuje pojęcie pierwszej i jedynej miłości. Wiecznej - tak, ale to inna sprawa. Najpierw trzeba
taką spotkać. Nie widzieć jej w każdym interesującym chłopcu, który być może przelotnie
zajmuje się moją osobą. Podobnie jak ja nim. A wierzę, że uczestniczę w tragedii. Bzdura.
Uodporniłam się dość wcześnie.
Może to i cynizm? A może wszystko to, co piszę, zwali się w gruzy jak Grzegorz? O
moje niewygodne życie! Ileż mam z tobą kłopotów! Potrzebna mi jest dusza życzliwa to
śmieszne, ale czuję się samotna i zbyt niedojrzała intelektualnie, żeby w tym widzieć powód
do dumy. Raczej do rozpaczy.
Z fizykiem dobrze. Pytał mnie, rozmawiamy na przerwie, głównie o poezji. Gdzie on
polazł na fizykę, facet jest wyraźnie „humanistycznie” niewyżyty. Przyznałam mu się, że
próbuję pisać i opowiedziałam treść tej nowelki o Indonezji. Zdziwił się trochę, że biorę się za
takie rzeczy i orzekł, że pomysł jest kapitalny. Radził, żeby się nie zniechęcać. Kiedy
wspomniałam o armii grafomanów, rzekł:
- Masz świetnie rozwinięty zmysł krytyczny i dużo autoironii. To cię uratuje. Pracuj
nad sobą i zadedykuj mi kiedyś egzemplarz autorski.
Po czym ubolewaliśmy wspólnie, że muszę zdawać na maturze fizykę. Są na świecie
mili ludzie. Nawet przemili. Tylko pochłonięta własnymi zmartwieniami nie mam czasu, aby
dostrzec piękno w człowieku. Fizyk jest cudowny.
18 kwietnia 1950 r.
Czy modliłaś się tej nocy, Desdemono?
Wkrótce po ostatkach był występ baletu Tacjany Wysockiej. Halina („oczy czarne,
oczy smętne”) powiedziała głośno przy całej klasie:
- Idę z Michałem.
Zamarłam. To było wyzwanie. Nazajutrz posłałam do Witkowskiego przez Krzysia
kartkę. Napisałam po angielsku, a Krzyś uczy się francuskiego. Oto treść:
Wyobrażam sobie, jak bardzo się cieszysz, że obejrzysz tyle pięknych nóg. Mam
zamiar ufundować Ci dodatkową przyjemność - swoje towarzystwo. Czekaj przed Domem
Ludowym. Dostaniesz za to nagrodę w niebie - L.
Na wszelki wypadek poszłam z Krzysiem. Kiedy tylko zobaczyłam wysoką (wysoką i
smukłą, och, jak smukłą) sylwetkę Michała, kazałam się Krzyśkowi ulotnić, według umowy.
Byłam tak rozanielona, że chciałam wziąć Michała pod rękę, ale mógł być ktoś z profesorów.
Miał już bilety. Uśmiechnęłam się do niego, byłam serdeczna i zagadkowa. Gioconda, można
powiedzieć. Słowo - to było nie tylko wyrachowanie. W pięć minut później przyszła Halina, a
z nią polowa naszej klasy. Usiedliśmy z Michałem w końcu sali. Halina była smutna,
wyniosła i piękna. Zachowała się z godnością, nic ze zdenerwowania pognębionej rywalki,
jakie pokazała na prywatce. To mi zaimponowało. Miałam ochotę wycofać się nawet z tej
gry. W przerwie Michał polecił mnie opiece kolegów i doszedł do niej. Wyszła przed
zakończeniem występu, ale to ja byłam zdenerwowana. Wbrew pozorom, nie bawi mnie
„odbijanie” chłopców koleżankom. To życie pcha mnie w eksperymenty.
- Co jej powiedziałeś? - zapytałam.
- Przeprosiłem ją za zawód i wyjaśniłem ostatecznie, że należy skończyć z tym
wszystkim. Trudno, zwyciężyłaś. Bądź moim szczęściem.
Dosłownie. Wzruszyłam się. Chyba tak bardzo, jak wtedy, kiedy pierwszy raz w życiu
ukłonił mi się chłopiec. Frunęłam po prostu do szkoły, zapominając, że mam na plecach
kompromitujący tornister. Michał potrafił załatwić po męsku sprawę. A wyglądał na
uwodziciela. Tego wieczoru pocałował mnie. To jest takie przyjemne wrażenie, chociaż nie
czułam nic, tylko dumę, że chęć i uczucie odniosły zwycięstwo nad zakłopotaniem. I od tej
pory spotykamy się niemal codziennie. Klasa mnie potępia, ale gwiżdżę na to. Same
wciągnęły mnie w tę grę, a kiedy zatriumfowałam, to .przestało być grą. Sukcesem - tak, ale
niezmiernie ważnym.
Czeka na mnie po szkole. Mamy swoją trasę - na cmentarz i miejsce, w którym się
zwykle całujemy. Raz, a czasami dwa razy. Ale skąd to motto pod dzisiejszą datą? Robi mi
karczemne awantury o Krzysia, o wszystkich, z którymi przejdę dwa metry ulicą.
- Rzuciłem wszystko dla ciebie po to, abyś ty była dla mnie.
I jak cudownie ścina przy siatkówce! Byłam w ich sali. Gdyby nie Michał,
matematycy wygraliby turniej. Gdyby nie Michał, w dalszym ciągu czekałabym soboty,
tkwiąc w błędzie. Mamie się nie podoba. Niechętnie puszcza mnie z nim do kina. Więc puka
Krzyś, wychodzimy, macham, mu ręką, a za rogiem czeka Michał. Boję się go, nie wiem
dlaczego.
19 kwietnia 1950 r.
Wiem, czego się „boję”. Kiedy wczoraj usiedliśmy z Michałem na zwalonym drzewie
i on mnie pocałował, pomyślałam: „Gdybym w tej chwili musiała wstać, nie ma siły, która
byłaby w stanie mi to umożliwić”. Tą siłą okazałam się jednak ja. To był taki chwilowy
zawrót głowy jak po jeździe na diabelskim młynie. Precz z tym. Poszliśmy dalej. Wieczór był
wilgotny, pełen drgań cząsteczek mgły, latarnie właściwie podkreślały ciemność. Z
przyjemnością oparłabym mu głowę na ramieniu i uwierzyła w jego uczucie. Niestety, nie
udaje mi się to. Coś niecoś mam do zawdzięczenia Prahoreckiemu. Intensywnie myślę o
skończeniu tego flirtu, nic wielkiego nie wnosi w moje życie. Ale primo, nie chcą stracić
Michała, secundo, on - dotąd zawsze porzucający - z trudem wyglądałby na porzuconego,
choć w tym przypadku zdaję sobie z tego sprawę - to jest uczucie niskie i małe.
Całą tę historię skończy czas. Michał w tym roku zda maturę i pójdzie na studia. Zdaję
się więc na tak zwany los. Jeden brzydki rys charakteru Michała. Chełpi się miłosnymi
sukcesami i nawet pokazał mi list Haliny:
Twoje pocałunki były tak mocne, że nawet mi się śniły.
Nie czuję ani cienia zazdrości, nawet mi się to podoba, że inne za nim szaleją. Gdzie ta
Halina ma głowę, żeby chłopcu pisać prawdę i w taki sposób. Jeśli już list miłosny - to
dwuznaczny i szyfrowy, żeby nigdy nie miał adresat postawionej kropki nad i. W ogóle trzeba
ich trzymać krótko, a nic tak nie uwodzi jak lekka kpina. Więc albo mówić rzeczy poważne
drwiącym głosem (wtedy go oszałamia: „żeby to była prawda”) albo drwić na nutę
sentymentalną („taka wspaniała dziewczyna, trzeba zrobić wszystko, żeby przestała widzieć
w tym zabawę”). Dosyć wcześnie przystępuję do opracowywania KP (Kodeks Podbojów).
Mam w tym już pewne doświadczenie i dobre wyniki. Pewną jest rzeczą, że dziewczyna
„cierpiąca i znosząca” daleko nie zajdzie. Chłopcy ganiają za mną tylko dlatego, że nic sobie
z nich nie robię. Świetnie zdają sobie z tego sprawę. To drażni ich ambicję i zmusza do
gwałtownych wysiłków w celu podobania się.
Przestanę być taka podła, jeśli spotkam mężczyznę, przy którym poczuję się pyłkiem.
Przede wszystkim: intelekt, subtelność, kultura. Żeby zawsze można powiedzieć to, co się
czuje, nie obawiając się, że obiekt rozpłynie się w samouwielbieniu. Żeby to potrafił ocenić.
Michałek chybaby się rozpłynął. Dlatego milczę.
Dnia 20 kwietnia 1950 r.
Awantura z mamą. I to w dziwnym okresie, bo ostatnio mama się bardzo wyrobiła.
Powiedziała mi ostrym głosem rzeczy, o których dobrze wiedziałam:
1). Za rok czeka mnie matura.
2). Michał nie budzi zaufania.
3). Jeśli nie przyszła gosposia, to moim obowiązkiem było posprzątać.
4) Z angielskim sprawa jest niejasna.
5) Binibam sobie.
Wiem, że mam kilkakrotnie lepsze warunki w domu niż inne moje rówieśnice. I to nie
mówię o stronie materialnej, o warunkach do nauki. Nie ma między mną a mamą konfliktu
pokoleń. Matka mnie lekceważy. To mnie boli, ale nie przesadzajmy. Nie jest źle. Mam
absolutną swobodę.
Na szczęście byłam w domu, kiedy listonosz przyniósł list od hrabiego „do rąk
własnych”. Podejrzewając, że pismo to zawiera stek niewymyślnych obelg, nie chciałam dać
pięknemu Sławkowi satysfakcji. („Przeczytała i teraz sobie myśli”). Napisałam na kopercie:
„Adresatka odmówiła przyjęcia” i kazałam odesłać na adres nadawcy. Listonosz podrapał się
w głowę i oświadczył mi, że „tego się nie praktykuje”.
O tym, że jest inaczej, przekonała go dopiero paczka damskich i resztki mojego „stanu
posiadania w gotówce”. W ten sposób nigdy się nie dowiem, jak reaguje mężczyzna na tak
interesującą ofertę złożoną w sposób dosłowny przez ukochaną kobietę. Jeśli nie ma w żadnej
gramatyce takiego czasu - niniejszym go tworzę: nieszczęścia występują w czasie
teraźniejszym dokonanym. Wszystko, co aktualne, musimy przyjąć do wiadomości, chcemy
czy nie chcemy. Można okpić smętnego amanta, ale nie można okpić życia. Te złote myśli
napisała Lidia Sagowska, zabierając się bez cienia entuzjazmu do chemii.
21 kwietnia 1950 r.
Skończyliśmy chlorowce, znamy wiele metod otrzymywania sody. To jest raczej
szaleństwo, bez metody, i duch Hamleta - seniora nie patronuje zjawisku. Na angielskim
wylałam butelkę kropli Valeriana, narobiłam okropnego smrodu, bo trudno to nazwać
zapachem. Angielka wyrzuciła mnie za drzwi i kazała iść do dyrektorki. Postawiła mi także
kilka dwój, bez pytania. Gdybym się nie martwiła, co z tego wyniknie, napisałabym o tym
opowiadanie do „Szpilek”, które nałogowo czytuję.
Zadziwiła mnie dyrektorka. Kiedy tylko weszłam do gabinetu i ogłosiłam, że
wyrzuciła mnie pani Zieleńska (angielka), dyrektorka przyjrzała mi się z niekłamanym
współczuciem i powiedziała:
- Moje biedne dziecko, czy ty przypadkiem nie jesteś arogancka ?
- Już nie - powiedziałam szczerze. - Jeśli byłam, to nie ze złej woli, tylko z głupoty.
Na pierwszej lekcji pani Zieleńska zadała mi pytanie, które obrażało moją byłą nauczycielkę.
Dyrektorka badała moją twarz, szczegół po szczególe, jakbym była okazem ciekawym
przez zwyrodnienie.
- A te krople, o których mówisz? - zapytała.
- Wygłupiłam się, bardzo mi przykro, to także trochę przez nieuwagę.
- Przeproszenie pani Zieleńskiej nic nie da - powiedziała szybko. - Będziesz, niestety,
miała poprawkę z angielskiego. Idź do klasy i staraj się być idealna, nadzwyczaj grzeczna i
cicha, rozumiesz?
- Pani dyrektorko, ja umiem angielski - ryknęłam płaczem. - Tyle, ile w programie, to
już na pewno.
Dyrektorka jest mądrym i doświadczonym pedagogiem. Nie zgromiła mnie, tylko
wymówiła dziwne słowa:
- Kiedyś wszystko zrozumiesz, pani Zieleńska przeżyła powstanie warszawskie,
straciła męża i jedynego syna. No, idź już do klasy i nie denerwuj jej. Wiem, że jesteś solidną
uczennicą, ale czasami zbyt głośną.
Powstanie warszawskie. Tragedia narodu i tragedia jednostki. Bardzo mi żal angielki.
Ale dlaczego ja mam płacić dwóją z angielskiego za nie przemyślane decyzje dowództwa
AK? Już i tak dość się napłakałam oglądając zdjęcia płonącej Warszawy. W ogóle, z tym
płaczem u mnie jest słabo. Wydarzenie wielkie czy małe i już ryczę. Życie jest jak
uspokajające tykanie licznika w taksówce podczas postoju na skrzyżowaniu: przyjemne, a
jednocześnie działa na naszą niekorzyść.
22 kwietnia 1950 r.
Poemat Fibicha w Katowicach. Teatr, lody, Michał, lody, spacer, lody, lody, lody.
Michał jest taki czarujący, że powinnam z nim natychmiast zerwać. Oglądają się za
nim prawdziwe, eleganckie kobiety. I to w nadmiarze. Gardzę podłością, a jestem podła,
brzydzę się kłamstwem, a kłamię. Michał mówi na mnie Liana. Chciałby widzieć we mnie
kobietę - pnącze, uczepione jego ramion. Mnie ideologia tych krzewów jest obca, ale jest w
tym coś zniewalającego. Na pewnym, - małym odcinku życia mogę być Lianą. Jednak tak
ogólnie nie widzę się w tej roli. W ogóle, budowanie życia na drugim człowieku jest
ryzykiem, co najmniej, jeśli nie wręcz nonsensem. - Chcę osiągnąć jakąś dojrzałą
samodzielność i jeśli „Liana” - to wyłącznie dlatego, że aktualnie jest mi z tym dobrze.
Micha! powinien grywać w amerykańskich filmach dzielnego szeryfa, takiego co to za
jednym strzałem - sześć trupów, w imię sprawiedliwości. Albo szlachetnego Jima -
zawadiakę, którego ściga ciemna przeszłość. A potem na szybkim koniu przez prerię, ze mną
na siodełku wyrwaną ze szponów zbirów.
Michała można widzieć w marzeniach - to duży i ostateczny znak, żeby z nim
skończyć. Okropnie się boję poczucia przynależności. Mam szesnaście lat, a poglądy i
doświadczenie jak dwudziestoletnia kobieta. Chyba stąd, że dużo czytam i dużo piszę.
To byłby numer, gdyby uczennica wydała książkę! Na pewno na maturze zamknęliby
oczy na ewentualne brednie. Niestety, wszystkie moje arcydzieła są rozmamłane,
niedokończone. Nikt tego nie czytał poza mną i Bóg tylko wie, czy to coś warte, a ten, jak
wiadomo, nie używa atramentu i nie zaproteguje mnie do wydawnictwa. Zdam maturę, pojadę
do Warszawy i tam wtrynię się w środowisko literackie. Czasami ogarnia mnie obłęd, marzę,
że siedzę naprzeciwko Jarosława Iwaszkiewicza, czytam mu zawartość mojej walizy, a On
nie ziewa, tylko na zakończenie mówi:
- Nie dopracowane... „bo chcę iść coraz dalej, coraz głośniej śpiewać” i jeszcze pani
(!) nie rozumie, że to znaczy: praca.
„Bo chcę iść coraz dalej, coraz głośniej śpiewać”. Są mv życiu rzeczy tak piękne, że
można od tego oszaleć. Ach, żeby już zdać maturę! Matura jest koszmarem, ale jednak
istnieje po to, żeby ją zdać. Ciekawa jestem, jak będą wyglądać moje losy za dziesięć lat. A w
czwartek ? Czy w czwartek skończę z Michałem? Jakoś w to nie wierzę, chociaż to byłaby
rzecz rozsądna. Cios dla zarozumialca. Poczucie własnej godności. Wyrwanie się z dziwnych
nastrój ów. Protest przeciwko mojej niemoralności. Bunt w imieniu kobiet ciemiężonych
przez pięknisiów.
Czwartek.
Moja moralność jest jak ameba. Za każdym krokiem zmienia kształt. Powiedziałam
zaledwie:
- Michał, koniec spotkań, ty masz maturę, a ja nie jestem zakochana.
Roześmiał się, wyjął chusteczkę i starannie wytarł mi wargi. Umalowałam je trochę,
żeby w pięknej scenie rozstania wypaść niezapomnianie.
- Jeśli to powtórzysz po piątym pocałunku, to zgoda - powiedział. - I nie maluj warg,
głównym akcentem w twojej twarzy są oczy. Psuje smak taka szminka.
Przy szóstym pocałunku wspięłam się na palce. On jest taki wysoki i tak cudownie
zepsuty. Trafiła kosa na kamień. On wie, podobnie jak ja, że tylko pewność siebie daje
rezultaty. A ja tę pewność tracę, z każdym spotkaniem coraz bardziej. Z jednej strony
wzruszają mnie chłopcy, którzy pytają:
- Lilka, czy mógłbym cię pocałować?
A z drugiej strony... sami widzimy. Należałoby jednak z nim zerwać. Może w sobotę.
Idem per idem. Czy to wszystko przypadkiem nie znaczy, że Michał. stanowi groźbę dla
mojej duchowej swobody?
25 kwietnia 1950 .
W klasie wrzenie niczym w Serajewie po zamordowaniu arcyksięcia austriackiego.
Okazało się, że Zosia Ogonikówna, tłusta, apatyczna blondynka, jest w ciąży. Usunięto ją od
razu ze szkoły bez podania nam przyczyn, abyśmy się nie zepsuły. Zosia miała koło prawego
ucha trzy czarne ohydne y, włosy zawsze tłuste. Uczyła się średnio, z mozołem, raczej
zdałaby maturę.
Z kronikarskiego obowiązku odnotuję fakt i więcej sprawie nie poświęcę słówka.
Kuropatwy szaleją. Ja na przerwach czytam.
- Lilka, co o tym myślisz ? - zapytała Janka.
Powoli zamknęłam „Klub Pickwicka” i powiedziałam głośno:
- Myślę, że jesteście malutkie idiotki, nie warto się tym zajmować.
Nawet Pelagia, mój cień i gorąca wielbicielka, otworzyła szeroko oczy.
- A dlaczegóż to? - syknęła Halina. W jej pięknych oczach czaiła się wysoka gorączka.
- A dlategóż, dlategóż - odpowiedziałam powoli - że każdy człowiek powinien mieć
rozum. A jeśli go nie ma, to ja się o to nie zamierzam martwić. Owszem, chętnie dam
składkę, jak będziecie kupować wyprawkę dla niemowlęcia, ale bardzo proszę, odwalcie się
ode mnie z tym Romeo i Julią, dobrze? To mnie nic, ale to nic nie obchodzi.
Wróciłam do książki. Już dawno tak bardzo nie naraziłam się kuropatwom. Nie
miałam zamiaru motywować im mojego stanowiska. Obydwa odłamy klasy -
rzymskokatolicki i socjalistycznie moralny, obrzuciły mnie spojrzeniami pełnymi pogardy.
Jedne widzą w tym nieszczęście, inne romantyczną miłość, jeszcze inne argument w walce Z
zacofaniem. Ja nic z tych rzeczy, tylko głupotę. Krostowaty „majster klepka” z czerwonym
nosem jest okropny. Ale nie o to chodzi. Przymierzałam wszystkie możliwe etykiety, żeby
usprawiedliwić postępek mojej rówieśnicy. Przy „pożarze zmysłów” zawyłam ze śmiechu.
Wszystkie ubolewamy, że nie traktują nas jak osoby dorosłe. Niestety, ludzi należy
traktować tak, jak na to zasługują, a nie tak, jak chcieliby, żeby ich traktowano. Zosia
pokazała, że jest głupią smarkulą. Stać na progu życia, być tak blisko matury, nareszcie móc
rozprostować skrzydła i pokierować swoim życiem i tak się urządzić. powiedzmy, że życie
jest kołem, ale dlaczego skazywać się na wycinek. Majster ożeni się z Zosią. No i co ją
jeszcze czeka? Nawet ten ślub będzie smutny, a całe przyszłe życie bez żadnych już tajemnic,
obdarte z uroku. Czy historia wulgarna ma przemienić się w historię romantyczną dlatego, że
światu przybędzie niekochana istota? To się nazywa wpaść”. To jest ohydne. Nie ma nic
wspólnego z szeptem Tatiany do Piotra Rozłuckiego: „Będziemy mieli córeczkę, będę ją
kochała, pieściła”. To nie ma nic wspólnego z Różą, która chciała urodzić dziecko, żeby mieć
dla kogo żyć. Tu działać musiały jakieś prymitywne instynkty, potępiam to. Porywy serca
należy umieć zlokalizować. Zosia mogłaby być inżynierem, lekarzem, czym tylko by chciała.
Mogłaby podróżować, pracować, bawić się i kiedyś dokonać wyboru. Teraz słusznie ponosi
odpowiedzialność za swoje czyny. Będzie prać pieluchy, mieszkać z teściową i gotować
krupnik na obiad. Ja nad nią łzy nie uronię. Jeśli się czuła tak dorosła, żeby się zdecydować
na coś podobnego, niech liczy na siebie.
Chciałabym się tym wzruszyć i nie mogę. Każdy jest kowalem swego własnego losu,
to prawda. Jeśli jestem podła - trudno. Tak to czuję, co mam robić. Poza tym - miłość w takim
wydaniu napełnia mnie odrazą.
Biedny Michał! Długo chyba poczeka na pocałunek. W ogóle, jeszcze ze dwie takie
Zosie i spędzę życie w ponurym celibacie.
Ostatni dzień kwietnia. Niedziela
Chce mi się płakać, odchodzę bezpowrotnie od naiwnego podlotka. Teraz mnie czeka
na pewno trudna młodość. Nienawidzę szkoły, Michała i w ogóle wszystkiego. Nie lubię
siebie takiej, jaka w tej chwili jestem. Mądrzę się okropnie, a głupia jestem jak but. Dziwnie
jest na tym świecie. Zerwałam z Michałem i to nie jest, niestety, powód, z którego mogłabym
poczuć się dumna. Posłałam przez Krzyśka kartkę do Męskiego:
„O miłości idealnej mowy być nie może - przyznasz. Te pocałunki nas odcinają od
teorii Platona! Nie miej mi za złe, że nie chcę Cię spotykać. Pociesza mnie, że może
Ci tylko pomagam, prawda? Trzymaj się, «życie nie kończy się dziś», Lilka”.
Wczoraj Janka, zauszniczka Haliny, jakimś podejrzanym sposobem przyniosła
odpowiedź:
„Gdybym się z Tobą ożenił, to tylko po to, żeby Ci dać solidnie w skórę. A teraz
szukaj sposobów, żeby o mnie zapomnieć. «Ofelio, idź do klasztoru». Książę
duński”.
Oczywiście, że przeczytała. Byłam tego pewna, to wynikało z ich ironicznych
spojrzeń.
Goniąc za duchową i cielesną czystością ciągnę w stronę zła. A jak mam jakiś zryw, to
się okaże, że wcale nie tak. Inaczej. A jak? Inaczej. Ale jak?
Płonęły mi na lekcjach policzki, nie zrobiło na mnie wrażenia, że fizyk mi gratulował
za ten wieczór poezji Gałczyńskiego. A mnie się wydawało, że mamrotałam. Wróciłam
tamtego dnia z wizytacji koła ZMP w liceum pedagogicznym, byłam struta. Podsumowałam
dyskusję, no płakać się chce, co ja miałam do podsumowania. Moja błyskotliwa kariera
działaczki śmieszy mnie i nie imponuje ani trochę. Po prostu, mam tak zwane „gadanie” i
podpuszczają mnie do wystąpień, jak jest jakiś delegat z województwa. Znam masę cytatów i
umiem je w odpowiednim momencie zastosować. Czasami się narażam, ale trudno, jak mi się
coś nie podoba, to nie zawsze chce mi się zgrywać. Na przykład na jakimś zebraniu w hotelu
robotniczym. Przeczytałam referat, potem była dyskusja, nic nikomu nie dająca, sztywna, w
ramach, wreszcie potańcówka. Poczucie koleżeństwa swoją drogą, ale od dawna mi się nie
podoba, . na zabawach dziewczyna ma jakiś umowny obowiązek tańczenia z każdym, kto ją
poprosi.
- Co to to nie, kolego - powiedziałam i poszłam do domu.
Mam wrażenie, że socjalizm nic by nie zyskał przez mój taniec z żałobnymi
paznokciami. Chłopcy, których przyszliśmy uświadamiać (sami niezmiernie uświadomieni!),
woleliby, prawdopodobnie, kielich gorzały. Jakieś wyjątkowo tępe typy. Dyskutować
mogłam, ale tańczyć nie. Nie lubię tańca dla tańca, byle gdzie i z byle kim. A kolega z
powiatowego dojrzał przez mój czerwony krawat inteligencję pracującą, „sadzenie się”. Nic
bardziej mylnego. Widzę piękno w klasie robotniczej, ale niekiedy bywam trochę taką
Katarzyną Simonidze. Można mnie krytykować, ale trudno zaprzeczyć mojemu istnieniu,
Obiektywnie rzecz biorąc - żyję i może trzeba mnie zmieniać, ale jednocześnie akceptować.
Tylko ciasto wlewa się do brytfanny i placek ma zamierzony kształt. Ja jestem z zakalcem,
widocznie słabe drożdże.
Żeby już do reszty zagmatwać sobie mój obraz, muszę się przyznać, że te wszystkie
rzeczy dzieją się w czasie, kiedy przestałam chodzić do kościoła. „Albo, albo - myślę sobie -
trzeba zrobić cesarskie cięcie”. Poszłam więc do spowiedzi, żeby sprawę jakoś załatwić.
Odmówiłam formułkę i mówię do księdza:
- Mam poważne wątpliwości co do religii, odchodzę od Boga, nie czuję żadnej
potrzeby modlitwy. Niech mnie ksiądz jakoś przekona. Zaznaczam, że nie mam podbudowy
do materialistycznego poglądu na świat.
- Moje dziecko, jesteś pod wpływem zła, które panoszy się na świecie. Czy całujesz
się z chłopcami?
- Całuję się, ale...
- Ile razy?
Byłam czerwona ze wstydu i złości. Już chciałam powiedzieć, że pierwszą, obrzydliwą
i nie do zatarcia lekcję całowania dał mi jego kolega po fachu. Zmitygowałam się i mówię:
- Proszę księdza, z tym problemem poradzę sobie, sama, sprawa jest poważniejsza, ja
już nie wiem, jaka jestem, proszę księdza o pomoc.
- Dziecko, postaraj się sobie przypomnieć, ile razy.
- Nie wiem, czy to takie ważne, skoro...
- Więc widzisz, pocałunki prowadzą do rzeczy nieskromnych, do wielkiego grzechu,
którego Bóg ci nie odpuści. Czy może popełniłaś już nieskromny czyn?
- Niejeden, proszę księdza, ale nie ten, o którym ksiądz myśli. Trudno mi uwierzyć w
fakt, że świat powstał za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, uczę się chemii i przede
wszystkim biologii... prosiłabym księdza jednak...
- Nie dopuszczaj do siebie takich myśli, materialiści nie mają żadnego dowodu na
swoje teorie. Trzeba wierzyć gorąco, modlić się, to szatan ci nie podszepnie...
- Kiedy właśnie nie mogę uwierzyć, wychowałam się w religii rzymskokatolickiej, a
teraz mam coś więcej niż wątpliwości.
- Nie zadawaj się z chłopcami, módl się w pokorze, a spłynie na ciebie łaska...
- A teraz, ojcze duchowny, proszę cię o rozgrzeszenie i naznaczenie mi pokuty -
zakończyłam te wywody.
Otrzymałam rozgrzeszenie. Właśnie w tej chwili rozciągam sobie to pojęcie:
rozgrzeszona. Naprawdę mnie rozgrzeszył. Ksiądz wystawił z konfesjonału stułę do
pocałowania. Udałam, że tego nie widzę. Jako pokutę za moje rozterki plus całowanie
zafundował mi odklepanie dwadzieścia razy litanii do Serca Jezusowego. Padał deszcz, kiedy
wyszłam z kościoła, było mi tak źle. Nie znalazłszy w kościele nic poza frazesami, a tylko
normalne lekceważenie, następnym zebraniu ZMP przedstawiłam projekt zeświecczenia
szkoły. I tak nie ma lekcji religii tylko klepanie modlitwy. Takie bezmyślne klepanie, że aż
obelżywe dla religii.
Miałam mściwą satysfakcję, kiedy widziałam popłoch wśród kuropatw. Szalałam z
radości, kiedy one, bigotki, córki bigotek i wnuczki bigotek, po mniej niż skromnej dyskusji
podpisywały listę. Będą teraz klęczeć na grochu, błagać o przebaczenie, latać do kościoła i
łkać (na wszelki wypadek, żeby sobie nie zamykać furtki do nieba): „Zrozum mnie, Boże -
będzie wionął szept przerażonych ust - musiałam podpisać, bo mogłabym się nie dostać na
medycynę. Ty zrozumiesz. Panie, ta Sagowska to świnia, o Boże, ona ma kontakty z
zarządem powiatowym, to oni ją napuścili”.
Nie chcę obrażać ich uczuć religijnych. Wolno mi jednak w nie wątpić, nie było
jednego głosu przeciw. Gdzież pokolenie Stasiów Tarkowskich!
Medycyna ma jednak jakieś uroki, nie znane mi, ani - przyznajmy szczerze - mamie.
Oczywiście, w zarządzie nic nie zrozumieli, poza tym, że „koleżanka Sagowska
bardzo się wyrobiła”.
Jakże nikt tego nie rozumie. Jak bezowocne byłoby tłumaczenie. Ja się musiałam
zdecydować. Nie wystarcza sama wiadomość, że się należy do „Homo Sapiens”. Trzeba
przynajmniej sobie to udowodnić.
Wróciłam do domu i powiedziałam:
- Mamo, przestaję chodzić do kościoła, nie jestem dwulicowa. Nie budź mnie w
niedzielę.
- Co ty mówisz, Lilka. Słuchaj, pożycz mi na sobotę swojego pokoju, bo robię dużego
bridża, na dwa stoliki.
- Chętnie. Sprzątnę swoje graty. Wyglądasz na zmęczona. Prześpij się.
I już. To jest cudowne ze strony matki, a jednocześnie znów lekceważące. Sama jest
niepraktykująca, ale mógłby ją zainteresować przełom w duszy córki. Tak, świat gwiżdże na
mnie. Prawem odwetu powinnam gwizdać na świat. Ale ujmując rzecz handlowo, ja
wyszłabym na tym gorzej. Społeczeństwo poradzi sobie beże mnie, ale ja bez społeczeństwa?
Każdego przestępcę najbardziej męczy izolacja od ludzi. To wszystko jest bzdurą, tak jak
eksport rewolucji jest bzdurą.
Mam napisać wypracowanie: „Wpływ pieniądza na człowieka” (Balzac). Jestem
bardzo nieszczęśliwa, na mnie pieniądz nawet nie ma wpływu.
Michał ma dziś mecz, nie pójdę. Czy komuś się podoba święto robotnicze, czy nie,
jutro zaczyna się maj.
2 maja 1950 r.
Wczoraj o dwudziestej drugiej wieczorem tańczyłam na ławce w parku rumbę. Z
Michałem i Krzysiem jednocześnie. Z Michałem przeprosiliśmy się. Porwał mnie w tak
zwane objęcia i usiłował pocałować, nie bacząc na obecność Krzysia. „Jeśli już pogodzenie,
to bardziej kameralne” - myślę. Nie lubię miłosnych demonstracji. Pożegnałam się z
Krzysiem.
Po dziesiątym chyba pocałunku, Michał dowodził:
- Ja rozumiem, nie chcesz się zakochać. Ale właściwie dlaczego? Pamiętam, jak
szalałaś za Grzegorzem.
- Właśnie dlatego. Muszę mieć pewność, że to ty. Poza tym nie wierzę w twoje
słówka.
- A Grzegorzowi bardzo się podobałaś. Miałem z nim. męską rozmowę. Onieśmielałaś
go, smarkaczu.
- No i ustąpiłeś z pola bitwy ? - spytałam.
- Nie. Ale wtedy była jeszcze Halina i chciałem ci dać po nosie. Ty jesteś...
- Jaka? - nie wytrzymałam.
- Cudowna. I bardzo jeszcze głupia.
- To ci wyznanie miłosne! Gorszego durnia niż ty znaleźć trudno. O! „Smutne jest
życie kretyna, życie kretyna to łza, któraż pokocha dziewczyna, takiego kretyna jak ja”.
Powtórz!
Powtórzył. Niekoniecznie ten wierszyk. Niech żyje 1 maja!
4 maja 1950 r.
Zdarza się czasami, że wymyślę sobie zgrabne powiedzonko, a potem ku swojemu
oburzeniu czytam to w jakiejś książce. Telepatia? Czy też rzeczy gdzieś zasłyszane tkwią w
podświadomości?
Jutro wyjeżdżam na Targi Poznańskie. Ten wyjazd to nagroda dla dobrych uczniów.
Cudnie. Chyba jedyny w Europie wypadek, że uczeń z dwóją zostaje wyróżniony za dobre
postępy w nauce. Ciemna sprawa. Dyrektorka uśmiecha się do mnie przyjaźnie, profesorzy
bardzo mnie lubią, z jednym wyjątkiem. Zakraczą angielkę na sesji.
Pożegnanie z Michałem wypadło lirycznie. Pocałowałam go w policzek, z własnej
inicjatywy. Dlaczego jestem taka nieufna? Ciągle mi się wydaje, że ktoś chce mnie okpić,
oszukać, że za moimi plecami coś się knuje. Są milsze sposoby spędzania życia niż siedzenie
w podejrzeniach.
Chciałabym, żeby mnie kochał. Ale myślę sobie: 15 maja Michał zdaje maturę. Zda,
bo to mądry chłopiec. Potem wakacje, nie będzie pod moim wpływem. Wyjeżdżam z mamą
do Krościenka. Później ja wrócę do tej ponurej szkoły, a Michał zacznie studiować chemię
politechniczną w Warszawie. Pozna tam dziewczynę i zapomni o mnie. To mało, może
powie: „Była tam taka jedna Lilka, ale to już minęło”. Przede wszystkim dlatego trzeba by
zerwać. Ubiec los. To ja, a nie on, i nie życie, położyłam kres idylli I teraz nie wiem, czy
warto się nad tym zastanawiać. Odwróćmy sprawę. Ja też pewnie kiedyś zapomnę o Michale.
Ale co z tego, jak on może wtedy nie będzie już wiedział, jaki mam kolor oczu. Żadna
satysfakcja. Gdyby nie moje literackie skłonności, byłby ze mnie niezły chemik. Moje tak
zwane życie duchowe głównie polega na analizie. Czasami synteza. Niekiedy wymiana -
pojęć.
10 maja 1950 r. W palmiarni, w Poznaniu.
Gorąco tu. Obejrzałam cyprysy, aloesy, i ryby, a w międzyczasie zgubiłam
„wycieczkę”. Nie ma Agnieszki ja już nie mam dawnej fantazji ani humoru. Częściej mi się
chce płakać niż śmiać. Starzeję się. Ooo!
11 maja 1950 r. W Alei Kiermaszowej
To „ooo!” dotyczyło Grzegorza.
Jakiż świat mały! Zaprowadziłam go do Zoo i trzy godziny trzymałam przy
hipopotamach. Potem marsz do ogrodu botanicznego. Ciekawy człowiek, małomówny, miły.
Przed chwilą byłam w pawilonie przemysłu ciężkiego i wpisałam się do książki.
Jutro może zaświeci nam słońce, chociaż dzisiaj jest mglisty dzień.
Podpisałam pełnym imieniem i nazwiskiem. Może mnie odnajdą i zrobią z tego
użytek. Zabawiam się, jak mogę. Targi nie robią na mnie nadzwyczajnego wrażenia. Szkoda,
że wiszę na zbiorowym bilecie, bo chętnie wróciłabym do domu.
O czwartej - Grzegorz, przy „stoisku chińskim.
Patrzę sobie na przechodzących ludzi i myślę o Atlantydzie. Była czy też jej nie było ?
Uczestniczę tym samym w zbiorowej nieświadomości. Nikt tego nie wie na pewno, a to już
cieszy, że się wspólnie taszczy ignorancję.
Potem.
W parku Wilsona, w muszli koncertowej, śpiewały dziewczęta z jakiegoś
poznańskiego gimnazjum. „Dąbrówki” chyba. Błąkam się po tym obcym mi mieście i nie
bardzo wiem, co robić. Ludzie, ludzie, obojętny, daleki tłum.
Grzegorz ma się postarać o bilety na operę, no, to wyjazd uznałabym za udany.
Chciałabym zobaczyć Cannen.
15 maja 1950 r. W domu.
Odespałam nareszcie ten Poznań. Wieczorami ganiałam po mieście. Po operze
Grzegorz zaprosił mnie na dansing. Byłam w półbutach i granatowej sukience, ale nikomu to
nie przeszkadzało.
Na szczęście spałyśmy w olbrzymiej sali i kierowniczka dziewcząt z katowickiego
nikogo nie pilnowała. Szumiało mi w głowie od muzyki, wina i bliskości kochanego niegdyś
Grzegorza. Były jakieś słowa, gesty, przytulenia, ale serce we mnie nie drgnęło. Żeby tak
wtedy! A on właśnie na pożegnanie chciał mnie pocałować. Teraz! Udałam więc bardzo
powściągliwą, ja, dla odmiany.
Michał ma dziś pisemny. Bardziej martwię się o Krzyśka, bo dziś polski, a polotu mój
rycerz nie ma - za grosz. Wieczorem idę z Michałem na występ Marii Bogdy i Adama
Brodzisza. To przedwojenni filmowi aktorzy.
Czytam Tołstoja. Jestem przy Spowiedzi. A to? Czy to nie o mnie:
Religia zaszczepiona mi w dzieciństwie znikła we mnie, tak jak i w innych, z tą
tylko różnicą, że ponieważ już w piętnastym roku życia zacząłem czytać
filozoficzne książki, więc utratę religijności wprędce sobie uświadomiłem.
Grzegorz powiedział mi, nie tak dosłownie, że łażenie z Michałem szarpie moją
opinię. Jaką opinię?! Chcąc mnie sądzić, nie ze mną trzeba żyć, ale we mnie, jak powiedział
A. Mickiewicz.
W nocy.
Michałowi poszło dobrze, nam na randce też, ale ja nie odrobiłam matmy. „W
ostrosłup prosty o podstawie sześciokąta foremnego wpisano stożek”. I pomyśleć, że pachną
bzy, a majowa noc wchodzi do pokoju.
Przerwa na zadanie.
α
+
=
cos
1
1
a
3
2
P
2
No. Nareszcie można spokojnie pomarzyć. Psiakrew. Niestety. Jeszcze powierzchnia
pobocznicy stożka ściętego, która coś tworzy z powierzchnią walca równobocznego o
promieniu podstawy...
Jeśli zadzieram z całą klasą, nie mogę zerżnąć. To by się cieszyły! Krzyś zajęty
własną maturą, nie miałabym serca zawracać mu głowę. Gdzie moje tablice logarytmiczne?!
Mama puka w ścianę, żeby zgasić światło. Bogda ładna, Brodzisz beznadziejny, Michał
cudny, Grzegorz miły. Oszaleć można! Oszaleć!
25 maja 1950 r.
Przyszła kryska na Matyska, uczę się, uczę się. Co ja mam w tej wędrówce do grobu.
Wypaliłam na zebraniu ZMP:
- Nie podoba mi się jednak, że teraz nie można strajkować.
Pewnie, sama bym postrajkowała.
Kuropatwy zawyły że szczęścia, że jestem skończona w opinii czynników. Ale już się
ze mną liczą, kolega delegat zaczął mi rzecz tłumaczyć. Ja byłam zbyt przejęta ustną maturą
Michała i faktem, że angielka widziała, jak chodzę boso po ulicy. Uzna to za wygłup, a ja
zdjęłam buty dla przyjemności, woda po deszczu zalewała ulice. Nic z tego strajkowania nie
złapałam, to jest tak, ale niewiele. Po co mieliby teraz strajkować, kiedy sami rządzą. Jak
będę miała trochę czasu, sama przeczytam. Uratowałam od śmierci wróbla, podkurował się,
odżył i uciekł przez okno. Nadmieniam, że rzeczownik „wróbel” jest rodzaju męskiego.
28 maja 1950 r.
Kiedy sprawy sercowe mnie drażnią - mówię sobie: ..Jest jeszcze inne życie”. Kiedy w
książkach błądzę między herezją a mistycyzmem, między materializmem a idealizmem,
pocieszani się, że na szczęście istnieje miłość. Dziś tak, jutro siak.
30 maja 1950 r.
Fizyk doszedł do mojej ławki na lekcji i mówi:.
- Lilka, słyszałem, że masz bilet do teatru koło Michała.
Fizyk jest świetnie zorientowany w naszych „kto z kim”.
- Tak - odpowiedziałam - prawda. Gnomy się o to postarały.
- Szkoda, że ja nie jadę.
- Zamiast czy także? - spytałam; - Także, naturalnie.
- Bo już się bałam, że zamiast - palnęłam.
Oczywiście, chętnie siedziałabym w teatrze mając fizyka po prawicy, a Michała po
lewicy, ale tak mi się powiedziało. Nic nie odpowiedział, ale czuję, że topór wojenny znów
wykopany. Lubię go najbardziej ze wszystkich profesorów, ale po co zaczyna ze mną takie
dyskusje przy klasie ? Brawuruję wtedy, chcąc pokazać, że pozwalam sobie na więcej niż
inne. Potem rozdał zeszyty z klasówkami. Dostałam piątkę minus.
- Panie profesorze, może weźmie pan ten zeszyt na pamiątkę, ja młodo umrę, jako że
wybrańcy bogów...
- Ewentualnie przekażę komuś bardziej zainteresowanemu osobą ofiarodawcy - uciął
chłodno.
- Ten ktoś zostanie bez tego hojnie obdarowany - powiedziałam.
Klasa zachichotała. Im jednak imponuje poziom naszych rozmów. Żeby jednak móc
tak mówić do profesora, trzeba wiele godzin spędzić nad końmi mechanicznymi, ale to się
opłaca i to w podwójnym sensie. Fizyk wyszedł z roli i kazał mi rozwiązać zadanie. Łatwe,
dobrze mi poszło.
Skąd to się rozniosło, że sprytnie pokierowałam tymi biletami na Balladynę. I co
fizyka ukąsiło?
Zeszyt mi zwrócił z napisem:
A że ją Pan Bóg stworzył,
A szatan opętał,
Więc będzie na wieki i grzeszna, i święta.
Cudowny człowiek. Bawi mnie, kiedy wbrew własnej naturze przyobleka się w szaty
pedagoga.
I zdradliwa, i wierna,
I dobra, i zła,
Początek i koniec...
Janka po fizyce powiedziała z podziwem:
- Jak ty to robisz? Mnie wyrzuciłby za drzwi. Z ciebie jest bycza dziewczyna, trzymaj
ze mną.
- Robię to w ten sposób, że umiem fizykę, moja droga. A twoją ofertę przemyślę. Jak
chcesz, będziemy się razem uczyć.
Powiedziałam to z grzeczności. Nie lubię się z nikim uczyć, nie mam rodzeństwa,
wychowywałam się zawsze sama. Może to dlatego. Mogę mieć przyjaciółki, ale nie
odczuwam ich braku. Jestem tak zajęta sobą i otaczającym mnie światem. Nie lubię plotek i
cudzych zwierzeń. Sama też nikogo nie uszczęśliwiam nadmiernym zaufaniem. Stąd ten
pamiętnik. Janka jednak przyczepiła się.
- Dobrze, u mnie czy u ciebie?
- Więc opuszczasz obóz Haliny? - przycisnęłam ją do muru.
- Nie ma żadnego obozu. Bardzo nam się podobałaś, jak przyszłaś, ale byłaś taka
wyniosła. A potem uważaliśmy, że z Michałem...
- Nie ukradłam Michała ani go nie schowałam. Poza tym... durzę się w nim.
Powiedziałam to tylko na swoje usprawiedliwienie, ja chwilami nienawidzę Michała i
w dalszym ciągu chcę z nim zerwać. Nad połową globu ziemskiego rozpościera się noc. I w
mym sercu mroczno i ciemno. Płakać się chce bez powodu.
3 czerwca 1950.
Byliśmy z Michałem rowerami na .dalekiej wyprawie za miastem. Zwiedzaliśmy ruiny
zamku, wymyśliłam zabawę: ja jestem zaklętą królewną. On miał mnie odczarować, ale żeby
to się udało, musiał wejść na szczyt rumowiska. Nogi nie złamał, ale zaklęta królewna wpadła
do lochu i potłukła sobie głupi łeb. Przerażony Michał zaniósł mnie do nieczynnego młyna i
wyczarował kwaśne mleko. Ułożył na sianku, robił kompresy, karmił i poił. W nagrodę dałam
mu wianek z margerytek, który poprzednio uwiłam.
- Ale to nie symbol - powiedziałam (koedukacyjna przeszłości), a on się zaczerwienił.
Był taki kochany i delikatny. Nawet mnie nie pocałował, byłam mu za to wdzięczna.
Cmentarz, ulica, to mi dodaje pewności. Tu czułabym się głupio. Zdrzemnęłam się z cudowną
świadomością, że on jest obok. To wszystko jest piękne. Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam
twarz Michała.
- Kochanie moje - powiedział.
Uśmiechnęłam się, pachniały łąki.
- Mogłabyś tu zostać ze mną na noc - rzekł. - Czy wiesz, co to znaczy?
- Domyślam się - warknęłam.
- To znaczy - powiedział cicho - że cię kocham.
Zrozumiałam, ale straszne podejrzenie przeszło mi przez mózg.
- A z inną nie mógłbyś tu być? To znaczy... czy ona nie mogłaby spać spokojnie?
- Straszny z ciebie głuptas. Jak kolano?
Okazało się, że mowy nie ma o moim powrocie na rowerze. Wiózł mnie Michał, a
lewą ręką ciągnął mój rower. Potem szliśmy, droga była dla nas zbyt krótka. Zwalnialiśmy.
Mama zauważyła oschle:
- Trochę późno i trawa we włosach. Wiedz o tym, że najważniejszy dla kobiety w
twoim wieku jest zdrowy rozsądek.
Nie ma obawy, mamo. Zmysły mnie nigdy nie poniosą to brednia. Chcę być świadoma
swoich czynów. Życie jest takie piękne, takie bogate. I może być czyste i szlachetne przy
odrobinie wysiłku. Już się nie przejmuję, że Michał wyjedzie. Ten mój sen w młynie złączył
nas bardziej niż noc poślubna.
5 czerwca 1950 r.
Oni są bardzo mądrzy, zdali maturę, błąkają się po mieście, organizują wycieczki i
sprowadzają mnie na złe drogi. Mam słaby charakter, kiedy pogoda jest taka piękna. Nie
wiem, jak się rozstanę z Krzyśkiem, tak oddanego rycerza jeszcze nie miałam. Zaledwie,
człowiek przywiąże się do kogoś - żegnaj, wzywa los.
Idę do kina, ogarnia mnie spleen. Do całości brakuje mi milionów. Gdybym je miała,
udałabym się w nieznane. Walizka, charakter pełen sprzeczności, przestrzeń i słońce.
Tymczasem jakieś spotkania przy patefonie, tańce, zbyt rzadko jakiś wygłup. Jak też żyją inni
ludzie, w dużych miastach? Na pewno ciekawiej niż ja. Będę miała dwóję z angielskiego na
koniec roku. Satyra. Czytam Hamleta Po angielsku i usiłuję tłumaczyć. Kiedy angielka mnie
wywołała, powiedziałam do Peli:
- Ona mnie nie pyta, tylko się upewnia, że nie umiem.
Angielka usłyszała i zanotowała moje oświadczenie dosłownie. Jako argument na
sesję pedagogiczną.
Poszłabym chętnie na wagary, ale jeszcze nie byłam pytana „ostatecznie” z chemii i
geografii.
18 czerwca 1950 r.
W szkole nic mi już nie grozi, chodzę po mieście w płaszczu przeciwdeszczowym,
chociaż słońce praży. Pozuję na oryginalną. Spotykam się z chłopcami, którzy mnie nic nie
obchodzą i w ogóle zbijam bąki. Zupełnie nie umiem powiedzieć, co się ze mną dzieje. Nie
chce mi się czytać, pisać. Michał wyjechał do Warszawy. Odprowadziłam go na dworzec.
Była jego mama, przyglądała mi się z aprobującym uśmieszkiem. Sympatyczna. Pociąg
odjechał, wracałam sama z pustką w sercu i poczuciem beznadziejności. Dworzec, cmentarz,
dom - znam na tej trasie każdy kamyk. Szkoda, że życie pozagrobowe nie istnieje. W ten
sposób tracę szansę, że kiedykolwiek uporam się z myślami i zrozumiem sens życia.
Ten Czesiek, z którym robiliśmy zdjęcia w rowie, doszedł do wniosku, że potrzebny
mi jest mężczyzna z silnym charakterem, a z tego, co mówił, wynikało, że on takowy posiada.
Zerwałam pęk zielska i powiedziałam:
- Czy wobec tego mogę pana prosić o rękę?
Ale kiedy zbliżył się do mnie niebezpiecznie, wsadziłam mu garść chrabąszczów za
koszulę i ze śmiechem uciekłam do domu.
W tej chwili zerwałam firankę i uderzyłam się w głowę karniszem. To mi dobrze
zrobi. Nareszcie jakiś mocny akcent. Zobaczyłam gwiazdy. Zabija mnie „literackość” i
patrzenie na siebie z dystansu.
20 czerwca 1950 r.
Zamiast 4 grządek wyplewiłam na „SP” pół. Kiedy espiaczka zwróciła mi w ostrej
formie uwagę, rzekłam czasy karbowych się skończyły. Niech mi pani da dobry przykład.
Potem wróciłam do zajęcia obserwowania złotych much. Ona ma sprawę poruszyć.
Proszę bardzo. Jestem tak duchowo niemrawa, tak dręczą mnie dziwne tęsknoty, że chętnie
zgubię ten balast, choćby w awanturze.
24 czerwca 1950 r.
Wczoraj był koniec roku. Poprawka z angielskiego. W domu kwaśno jak we wnętrzu
cytryny. Odwalam stosy zaległej korespondencji. Każde najsłabsze przeżycie jest dla mnie nie
dekoracyjnym elementem życia, ale powodem zrywu coraz bardziej niezrozumiałych uczuć.
Poznać prawdę. Obiektywną prawdę o człowieku. Zrobić coś dla ludzi. Wyzwolić się z
małych problemów. Jestem impulsywna, mani złe instynkty. Chwilami upodabniam się do
bezmyślnej kokietki. Lubię się podobać, wodzić chłopców za nos. A wcale taka w istocie
rzeczy nie jestem. Banały, banały, banały.
Dobre, wyblakłe oczy dyrektorki:
- Nie martw się, Lilka. Zdasz poprawkę.
Michał może spaceruje trasą W - Z, ręce w kieszeniach. Żyje „na dziś”, a jeśli o mnie
myśli, to w czasie przeszłym. Nie. Nie chcę. Wierzę mu.
26 czerwca 1950 r.
Gosposi wylatywały wczoraj z rąk szklanki, bo dla uczczenia nabożeństw
czerwcowych zawitał do nas biskup. We własnej osobie.
- To święty człowiek, jak panienka może nie iść go zobaczyć.
- W każdym ideale jest nieco przesady - usiłowałam ją bezskutecznie ostudzić.
Musiała to zrozumieć, bo się przeżegnała.
Idę sobie dzisiaj ulicą, bez żadnych złych zamiarów wobec tubylczej społeczności.
Daleko mi do złośliwości Bernarda Shaw. A szkoda. Gdyby on mógł opisać to, co ja dziś
widziałam! Pryncypalną ulicą naszego grodu powoli majestatycznie kroczyła procesja.
Naprzeciw mnie, bo trudno założyć, że na moje spotkanie. Najpierw przepisowo ksiądz z
Sakramentem, dziewczynki w bieli, raz po raz dopadane przez matki, które im wygładzały
falbanki, ON, asysta księży itd., wreszcie pochód wiernych z transparentami (cytuję
dosłownie): „Słudzy Serca Pana Jezusowego”, „Miłownicy Baranka Świętego”,
„Zgromadzenie Sióstr Świeckich”. Stanęłam i patrzę. Dalej „Zgromadzenie Dziewic pod
wezwaniem Maryi Niepokalanej”. Jak zobaczyłam te dziewice z naszego miasta i
okolicznych wiosek, usiadłam na krawężniku. Co druga w zaawansowanej ciąży, co trzeciej
dzieciak drze się przy piersi albo kroczy koło łydek. Wyglądało to jak obchód Święta Matki.
To był kiepski cyrk. Nie rozumiem, skąd się bierze tyle zacofanych ludzi w kraju dążącym do
socjalizmu. „Dziewice” śpiewały, co pozwoliło mi się zorientować, że co druga nie ma
zębów. Przez nylonowe bluzki wylewały się tłuste cielska, a włosy miały nerwowo
poskręcane trwałą ondulacją. Przekonałam się raz na zawsze, że uprzemysłowienie, to nie
cywilizacja, ta jak widzimy, nie wszędzie jeszcze sięga. Tych problemów nie załatwią
ministerialne dekrety. To długa, uporczywa walka, w której sukces wierzę.
2 lipca 1950 r, Krościenko.
Narkoza, która paraliżowała mnie przez ostatnie dni przestała działać. Odzyskałam
radość życia i poczucie humoru. W pociągu jakiś pan wmawiał mi, że jestem. podobna do
Michelle Morgan.
- Bo to jej siostrzenica - powiedziała mama.
W Nowym Targu wsadziłam mamę w autobus, a sama wlazłam na górę ciężarówki
jadącej do Szczawnicy. Autobus jest za mało wakacyjny, poza tym nie chciałam nic tracić z
piękna gór. Byłam pijana wiatrem i krajobrazem. W Krościenku bez trudu odnalazłam naszą
kwaterę. Wspólny pokój z mamą krępuje mnie trochę. Przywykłam do samotności. Mama ma
tu znajomych ze szpitala, umawiają się na wycieczki. To świetnie, będę miała do dyspozycji
całe długie dni, Pieniny, Dunajec.
Kończę pisanie, bo armia młodych tubylców okrutnie wydziera się pod oknem. Staram
się myśleć w języku angielskim. Udaje mi się to coraz lepiej.
16 lipca 1950 r.
Mam tyle wrażeń do odnotowania. Wyzwolona z jakichkolwiek obowiązków - jestem
niesłychanie zajęta. Biorę życie garściami, jak to się mówi. W towarzystwie mamy przebywa
facet, którego identyfikuję jako zeszłorocznego adoratora znad morza. Jakże się przez ten rok
zmieniłam! Wtedy byłam wściekła, że muszę opuszczać ukochaną szkolę. Teraz się cieszę, że
marna się dobrze bawi. Nie razi mnie nawet, że spotkanie było ukartowane, a nie
przypadkowe, jak to usiłowano odegrać przede mną na krościeńskim rynku. Ja się ślicznie
popisałam, rozlałam śmietanę i rozsypałam zielone jabłka.
- Mamo, powiedz, że jestem nienormalna. Będzie ci współczuł, że jesteś taka
nieszczęśliwa - zaproponowałam później.
Mama popatrzyła na mnie dziwnie, może te słowa potwierdziły jej własne domysły.
Schodzę mamie z drogi, nigdy nie lubiła mnie „wychowywać”. Całe szczęście przynajmniej
jeden wielki problem młodości mnie nie dotyczy. Ale mama potrafi interweniować w
niezwykle trafnych momentach. To jest zadziwiające.
W trzecim dniu pobytu tutaj poznałam poetę z Wrocławia. Tak mi się przynajmniej
przedstawił nad Dunajcem. Nie ma on wiele do zakomunikowania temu biednemu światu, ale
jest wysportowany, bezpośredni, świetny kompan i nie robi ze mnie muzy. Opowiada mi o
jakiejś Basi. Basia jest kapryśna i ma drobnomieszczańskie obciążenia. Nie potrafi spać w
namiocie i nie umie pływać. Kobieta - mimoza. Basiu zmień się! Ja natomiast jestem zbyt
przedsiębiorcza jak na jego gust. Jemu najbardziej odpowiadałoby coś pośredniego między
Basią a mną. Bo czy ja potrafię być kobieca? Albo zażenowana bliskością mężczyzny? Tak,
tak, tak, ale nie na pokaz. Lilka, nie zmieniaj się. Dlaczego bliskość poety, który mnie nic nie
obchodzi, ma na mnie wpływać deprymująco? Hę?
Nie bardzo mogę chodzić po górach. Później się rozkręcam, ale pierwsze wzniesienie
jest koszmarne. Serce bije mi nieprzytomnie, w skroniach szumi krew. Piękne widoki
wynagradzają mi jednak zmęczenie. Byliśmy już na Skałce, hali Przehyba, Radziejowej.
Trzynaście godzin marszu z małym odpoczynkiem. Przed Rytrein skapitulowałam. Zjedliśmy
półtora kilo suchej kiełbasy, co jak na dominujący w tym udział poety jest ilością pokaźną.
On mówi, ja nie słucham, świetna z nas wakacyjna sra Podobno za naszą marszrutę
można dostać brązową odznakę turystyczną. Trzeba to tylko zgłosić w PTTK. Nie chodzę dla
blaszki, chłonę piękno gór. Schodziliśmy do Szczawnicy Zdroju ze śpiewem na ustach,
bardzo szczęśliwi, każde z sobie tylko wiadomych powodów. Przedwczoraj wyruszyliśmy w
Pieniny, na Trzy Korony. Na Zamkowej górze - herbata u pustelnika. Fascynował mnie ten
człowiek, niestety, nie zdradził najmniejszej chęci do rozmowy. Śpi w trumnie, mieszka w
jaskini. Czy to głęboka wiara,, kompleksy czy psychopatia? Miłość do Boga czy nienawiść do
ludzi - ponieważ tego podobno łączyć nie można. Z „Kudłatej Marysi” zeszliśmy do
Niedzicy. Poeta wysadził się i wynajął tratwę tylko dla nas. Lunął deszcz. Flisak uciekł gdzieś
pod dach, ale ja poetę przytrzymałam za pasek:
- Niech pan zostanie, to jest doznanie artystyczne.
Od najmłodszych lat słyszałam o pięknie przełomu, o niebezpieczeństwie spływu.
Byłam przygotowana na kosmiczne emocje, dlatego powrót tratwą do Szczawnicy
rozczarował mnie. Ani przez sekundę nie czułam się bliska śmierci. Z urodą wodnego
szczura, kłapiąca zębami krzyczałam do polskich i czechosłowackich rybaków:
- Panie, bierze?
- Bierze, mnie cholera! - wypalił któryś.
To po co sterczy z tym patykiem? Nieruchomy jak posąg, niepomny na deszcz,
hipnotyzuje biedne pstrągi. Pstrągi można łapać „na rękę”. Poeta mnie nauczył.
Mama dziś jedzie do Szczawnicy na dansing.
- Jak chcesz, to chodź - powiedziała.
Nie chciałam. Też mi przyjemność. Tańczyłam z poetą na tratwie przy
niebezpiecznych zakrętach. Flisak miał ochotę przyłożyć mi drągiem, ale miał obydwie ręce
zajęte. Hej, Austrio, hej Tyrolu! Czy wy macie Pieniny?
20 lipca 1950 r.
Prosty charakter, prawy, bez niedomówień, cała psychika na dłoni, nudziarz.
Właściwie bez żadnej wady - czyli nie ma punktu zaczepienia dla powierzchownego choćby
zainteresowania. I sentymentalny w tani sposób. On poeta, ja prozaik i to nie w literackim
sensie, takie sobie snułam myśli na temat Bolesława.
Zgrywałam się na dońskiego kozaka, bo wyczułam, że to go razi i w jakiś sposób mu
imponuję. To znaczy, razi go pozornie, on chciałby, żeby go raziło, bo wcielił się w jakieś
ramki, których opuszczenie uznałby za szarganie swojej poetyckiej duszy. Chciałam go jakoś
poznać, skoro los zesłał mi już szansę poznania drugiego człowieka. Przyczepiłam się do
sprzeczności: poezja i kiełbasa, sentymentalizm i Basia jedynaczka, z willą w tak zwanym
posagu. I ani się obejrzałam, jak dałam się wciągnąć w długie i zawiłe rozmowy. Nie żałuję,
już wszystko o nim wiem, a on o mnie nic, ponieważ każda moja druga wypowiedź zaprzecza
pierwszej. To jest celowe. Ja muszę przecież jakoś poznać życie i ludzi - a jemu to chyba nie
będzie tak bardzo potrzebne. Z tą Basią - mimozą nie czytało się Spinozy przy księżycu. Już
dawno na podstawie jego słów doszłam do tego wniosku. Kiedy chodziliśmy po górach,
rozumiałam, że ten człowiek chce mówić, że coś go gnębi, że nie może się ustosunkować
wobec jakichś nie znanych mi spraw dlatego towarzystwo szesnastolatki, która sprawia
wrażenie dziewczyny bardzo serio (a on dalej nie wie, że to tylko wrażenie, przyjmuje jako
dobrodziejstwo losu. Początkowo nie chciało mi się pogrążać w cudze intymne wynurzenia
„kiedy on o Basi, ja zaczynałam go pytać historii, żeby mu się utrwaliło. Sucho stwierdzałam,
że nic nie umie, on mi był wdzięczny za zwrócenie mu uwagi na ten fakt itd. Później jednak
sama sobie zwróciłam uwagę, że nie mając własnych rozległych doświadczeń, należy
korzystać z cudzych, jeśli cokolwiek da się dopasować do mojej sytuacji. Kiedy więc mama
pomknęła z amantem do szczawnickiego „Maxima”, zaprosiłam poetę do pokoju, gotowa
wysłuchać wszystkiego. No i mam nową ludzką tragedię, widzianą męskimi - na szczęście dla
Basi - poczciwymi oczyma.
- Tracisz humor, poeto, kiedy dostajesz list - zauważyłam.
- To ciężka sprawa, Lilka, ty tego nie zrozumiesz, nie chcę o tym mówić - rzekł, a
pękał z ochoty, żeby nareszcie to komuś powiedzieć.
- Wal śmiało, tu siedzą ludzie rozsądni - zachęciłam go.
Oto: studiując we Wrocławiu, wynajmował pokój u rodziców Basi, a dalej to już
szablon czystej wody. Basia młoda i naiwna, zakochała się od razu, a najgwałtowniej wtedy,
kiedy jemu wszystko przeszło. Nie można powiedzieć, początkowo bardzo mu się podobała,
no i „człowiek w pewnych wypadkach jest zwierzęciem”.
Nie do mnie taka mowa i ochotę miałam niemożebną zdjąć ze ściany ślubny portret
naszej gospodyni i przy pomocy ciosu w głowę uświadomić poecie człowieczeństwo, lecz
cierpliwie nie przerywałam. Chciał uciec od „tego wszystkiego” i dlatego do Krościenka
przyjechał na wakacje ale spóźniona to ucieczka. Dostał tu list:
„Rodzice już wszystko wiedzą. Nie musisz się żenić, jeziora są głębokie, nikt się nie
dowie, dlaczego my nie chcieliśmy żyć”.
- Będę musiał się ożenić - wyjaśnił mi łopatologicznie.
- A cóż to znaczy „będę musiał”. Raczej staraj się przekonać, że chcesz to zrobić.
- Nie kocham jej. - jęknął.
- To jest maligna, a nie rozumowanie - pocieszyłam go. - Teraz chciałbyś, żeby ona
była mistrzynią skoków z trampoliny albo czymś równie niezwykłym ale wtedy
najważniejszym jej urokiem - była potulność, co?
- Jesteś za młoda, żeby to zrozumieć, choć przyznaję,, każde twoje słowo to naga
prawda - błysnął szacunkiem dla mojej głowy. - I jak widzisz Baśkę w świetle tego listu ?
- Słabo - przyznałam lojalnie - ale ona jest nieszczęśliwa.
- Ty nie zrobiłabyś nigdy podobnie - rozczulił się nad moją osobą.
- To znaczy jakiś taki moralny szantaż nie wchodziłby w grę, bo ja jestem mocna i
patrzę życiu w gębę, ale przede wszystkim, poeto, nie łudź się, nie byłbyś w stanie dać mi
powodu do takiego szantażu. Doszło? '
- Rozumiem, że też ciebie spotkałem w takiej tragicznej sytuacji. '
- Tak, jak się już narozrabiało, to się marzy o dziewczynie nawet ciut za ordynarnej
jak na poetycki gust, ale za to z gwarancją na. nieprzysparzanie komplikacji. Słuchaj, jeśli
masz się żenić z litości, nie rób tego. Będziesz miał do niej całe życie pretensje i ona to
odczuje - popisałam się wnikliwą znajomością literatury. - Jeśli jednak jest jedna szansa na
sto, że się przełamiesz, opuszczaj w popłochu Krościenko i jazda na ślubny kobierzec.
- Żeby ona była inna...
I w tym stylu rozmowa toczyła się około czterech godzin. Kiedy wychodził z pokoju,
potknął się trzy razy na chodniku. Wczoraj wyjechał do Wrocławia. Odprowadziłam go,
skazańca, do autobusu. Rozpłakał się. Nie chciałam mu podać adresu, bo i po co?
Zadedykował mi tomik swoich produkcyjniaków, pisanych chyba na siodełku traktora.
Żal mi go, ale zarówno on, jak i bohaterka dramatu nie podobają mi się. Te tragedie po
fakcie, to dla mnie jest śmieszne. W sądach na ten temat jestem bezwzględna. Rzadkie .to dziś
przypadki, żeby ktoś kogoś zgwałcił. Więc nie należy winić tylko mężczyzny. Tak już jest, że
chłopcy tego chcą i tak powinno być, żeby dziewczęta się trzymały. I poeta, nieszczęśliwy
biedaczek, z tą czarującą bezradnością: to co ja teraz mam robić?” Szczęśliwy oblubieniec,
krzyżyk z nim. Te moje dywagacje nasuwać mogą, że jestem wyrachowana i nie mam serca.
Między: nie zrobić czegoś - przez wyrachowanie, a uczynić to z pełną świadomością - jest
wielka różnica i ja ją już dostrzegam.
5 sierpnia 1950 r. W domu.
W przerwach między jedną wycieczką rowerową a drugą piszę listy i monotonnie
powtarzam angielską gramatykę. Nocami śni mi się poprawka. Czekam na nią z takim
drżeniem serca jak na przykład na wizytę Michała. Oczywiście: Anioła Buonarotti. Nie ma
cudów, zdam, bo będę odpowiadać przy dyrektorce, która na szczęście zna angielski. Nie
przewiduję dla Zieleńskiej możliwości skoszenia mnie. No, no, ostrożnie z takimi
oświadczeniami. Odpukać. Naprawiałam przed chwilą patefon. Teraz rumbę gra w tempie
angielskiego walca. Straszno mi jakoś, czegoś się. boję. Może to wynik mieszanki, bo czytam
Ojca zadziwionych na przemian z soczystym kryminałem. Ugotuję sobie jajek. na miękko, to
podtrzyma choć fizyczne siły.
Czuję coś zbliżonego do tęsknoty za Michałem. Ostrożnie! Odpukać, choć nie
jesteśmy zabobonni.
1 września 1950 r., czyli pierwszy dzień ostatniego roku szkolnego.
Staję się refleksyjna. Bo też płaczę wraz ze Słowackim: Smutno, mi Boże...
Jestem małpa, świnia i co kto chce. Angielka odeszła ze szkoły. To jest, nie z własnej
woli, tylko zabrali ją do szpitala dla nerwowo chorych.
Fizyk powiedział mi zagadkowo:
- Nawet sobie nie wyobrażasz, jaki wielki w tym twój udział. Ale nie ma w tym twojej
winy, przypadek, zwykły przypadek.
Mizdrzyłam się, błagałam. Na nic. Jest związany słowem honoru. Dowiedziałam się
tylko tyle, że po maturze dyrektorka mi wszystko wyjaśni. Co ja takiego mogłam zrobić?
Podobno nigdy w życiu nie zdałabym poprawki, gdyby była Zieleńska. Sprawa jest bardzo
tajemnicza, przecież z powodu ucznia kuratorium nie zadrze z profesorem. Czy to naprawdę
jakiś uraz popowstaniowy? Była więc na wpół obłąkana. Podejrzewałam to, ale że ja
odgrywam w tym jakąś rolę ? Fizyk nic więcej nie powie. Dlaczego więc powiedział tyle?
Będę się dręczyć, będę miała wyrzuty sumienia. Rzeczywiście, nie może tu być jakiejś mojej
winy obiektywnej, bo wtedy wylaliby mnie ze szkoły.
Młoda nauczycielka, świeżo po studiach, która ma nas uczyć, przypatrywała mi się
badawczo na egzaminie poprawkowym.
- Ach, to ty, Sagowska... - chwila przerwy - co wiesz o teatrze elżbietańskim?
Wykute miałam wszystko na blachę, poprawka okazała się formalnością. Dostałam
czwórkę i wcale nie mogłam się cieszyć. Będę się w tym roku uczyć, uczyć. I przypominam
ci, Lilka: jesteś matematycznie zupełnie opuszczona. Już ci nic nie pomoże, Nic nie uratuje. A
maturę chcesz nie tylko zdać, ale otrzymać nagrodę. Weź to pod uwagę, dziewczyno.
10 września 1950 r.
W moje życie wkroczył mężczyzna pod dziwnym tytułem: Hieronim. Jasne włosy,
łobuzerski wygląd, przeciążone kieszenie, lat dwanaście, filatelista z zawodu i uczeń z
konieczności. Fantazja jego matki skończyła się raczej z chwilą, kiedy uszczęśliwiła go
imieniem Białopiotrowicza, teraz już tylko potrafi chlipać na temat swojego pierworodnego.
- Nic a nic nie chce się uczyć, panno Lilko, co mu dam na składkę, to kupi znaczki.
- Chętnie mu pomogę w lekcjach, czy stoi słabo z polskiego? - łudziłam się.
- Ze wszystkiego, a najgorzej z matematyki.
- Hm. Proszę go do mnie przysłać, zobaczę, czy sobie poradzę.
- Bardzo pannie Lilce dziękuję, ojciec zajęty, a ja nie mam do tego głowy, jeszcze
dwóch w domu.
Tych dwóch na szczęście w wieku przedszkolnym. Widuję ich, bo mieszkamy w tej
samej klatce schodowej. Hieronim przyszedł ślicznie domyty i ulizany, niedbale machnął
książką i od jednego rzutu oka poznałam bratnią duszę: wszystko tylko nie matma mu w
głowie. Nie chciałam do reszty obrzydzić mu tej gałęzi wiedzy, więc nie zaczęłam od
egzaminu, jak każdy szanujący się profesor, tylko od geografii. Dał się nabrać. Około godziny
recytowaliśmy: Ekwador, Celebes, Jamajka, Taiti, Honolulu i ani się chłopczyna spostrzegł,
kiedy wyznał, że z matematyki wprawdzie przekroczył próg dziesiątkowy, ale poza tabliczkę
mnożenia daleko nie wyleciał. Od razu poczułam się profesorem Sierpińskim.
- Możesz mi mówić na ty - zaproponowałam w ramach swojego szatańskiego planu
pedagogicznego.
- Dobra - zaakceptował. - Czy nie dostajesz jakichś listów z zagranicy?
Wszedł z kaloszami w moje życie prywatne.
- Niestety, nie, ale znam takich, którzy dostają, zajmę się tym. Lekcje będziemy
odwalać na bieżąco i wstecz - zaznaczyłam.
Najbardziej się bałam „na bieżąco”, ale w ułamkach okazałam się orłem. - Skąd ja to
właściwie umiem? Nigdy się o to nie podejrzewałam. Przez dziewięć dni trwała niczym nie
zakłócona sielanka, chłopakowi i mnie te „lekcje” sprawiały przyjemność i on sam nawet nie
wiedział, kiedy machnął swoje zadanka, tak nam się. przyjemnie gadało. Wczoraj nie
przyszedł o umówionej godzinie. Poszła więc góra do Mahometa dowiedzieć się, co się stało.
Już pod drzwiami zrozumiałam, że Hieronimek zawiera bliższą znajomość z szelkami lub
pasem ojca. Wychowana w poczuciu nietykalności cielesnej,, odczułam to boleśnie. Nie
czekając na „proszę”, weszłam. Dwóch w wieku przedszkolnym' wyło dla towarzystwa,
matka płakała przy kuchni, kot chłeptał z garnka zupę, a Hieronim miał głowę niezupełnie
dobrowolnie wetkniętą między kolana ojca i ryczał jak syrena strażacka. Tatuś rytmicznie
walił sznurem od żelazka w konwulsyjnie drgające pośladki Hieronima, obiecując mu co
sekundę:
- A dostaniesz jeszcze, dołożę ci za wszystko.
- Dzień dobry państwu - przerwałam tę rodzinną idyllę. - Chciałam się dowiedzieć,
dlaczego Hieronim nie przyszedł na lekcje - wyjaśniłam cel wizyty.
- Buty ojca przehandlował. Znaczki kupił. Zaraz mu spalę to wszystko.
- Błagam, niech pani mi pozwoli z nim pomówić i proszę nie palić znaczków,
odzyskamy te buty - powiedziałam, sama nie wierząc w to, co mówię.
- Ojciec, pozwól pannie Lilce do niego przemówić, może jej się przyzna, komu
sprzedał.
Złapałam delikwenta za rękę i wprowadziłam do swojego pokoju.
- Pokpiłeś sprawę, szefie, zachowałeś się jak dwunastoletni smarkacz. Pokaż no te
znaczki.
- Zostawiłem w domu.
- To jazda po nie. Nie bój się, powiedz, że idziemy po buty.
Po upływie minuty wrócił. Oczy błyszczały mu żywą inteligencją, podobał mi się ten
nędzny przedsiębiorca.
- Jasne - wydęłam pogardliwie wargi na widok jakiejś francuskiej serii przyrodniczej -
połowa to kancery.
- Gdzie kancery ?• - zapytał z oburzeniem.
Musiało go dotknąć zaczepienie jego fachowości, Westchnęłam w duchu do
Makarenki i brnęłam dalej.
- Przecież widzisz, że tu. było złamanie i tylko jest rozprasowane. Tak się dać nabrać!
Wstydzę się za ciebie. Komu opędzlowałeś te buty? Musimy mu obić mordę.
- Takiemu z fabryki.
- No to idziemy.
Bez słowa poszedł za mną. Łudziłam' się, że może ten z fabryki pracuje na drugiej
zmianie, nie mógłby nam się wymigać. Co innego w domu. Niestety. .Portier zawołał
jakiegoś majstra, który nam tylko podał adres zamieszkania Rocha. Mały na szczęście znał
nazwisko amatora kokosowych interesów. Adres: pięć kilometrów za miastem.
- Skąd ty wykopałeś' tego Rocha?
- Brat takiego z mojej klasy.
Przez drogę do Rocha nie maltretowałam już, małego śledztwem. Ostatecznie mnie
powiedział wszystko, a ojciec bił go pół godziny i nic nie wybił. Poza tym bardzo lubię
szczeniaka i w głębi serca nie mogłam go potępić. Ostatecznie gdyby kiedyś Zuber... to
Tołstoj...
Roch nas się przeraził jak - Kowalski po odkryciu fortelu Zagłoby. Był sam w domu.
- Pan jest szubrawcem, wpakujemy pana do więzienia - zakomunikowałam mu. -
Byliśmy w fabryce, i jeszcze pójdziemy do MO. Buty, ale już. I ma pan te swoje kancery.
- Masz te kancery; oszuście - podtrzymał mnie mały.
Kazaliśmy sobie zapakować buciki, a jakże. Ponieważ powtórny pięciokilometrowy
spacer przestał mi się podobać, powiedziałam do Rocha:
- Nie pójdziemy do MO, jeśli nam pan pożyczy roweru. Męskiego, bo nie będę
Hieronima wiozła na bagażniku. Jutro mały panu odstawi rower pod fabrykę.
- Pani bierze - powiedział Roch.
- Pan na przyszłość nie handluje z nieletnimi - skinęłam mu dumnie głową i wyszłam,
popychając przed sobą małego.. Przed domkiem wsiedliśmy na rower Rocha i. tylko raz
wywaliliśmy się do rowu, aczkolwiek bez obrażeń na ciałach. Później rozmawiałam długo z
ojcem Hieronima. Przyrzekłam, że będę pomagać małemu w nauce, że na niego wpłynę itp.,
w zamian, za puszczenie w niepamięć całego incydentu. Obiecał.
Wniosek z tego wszystkiego' dość prosty: ze wszystkich mężczyzn na ziemi tylko
trzech będzie mi wiernych całe życie: Wiliam Szekspir, Hieronim Klonek i dobry wojak
Szwejk.
18 września 1950 r.
Przed klasówką wypalam jednego damskiego i usiłuję się skupić. Monotonnie
powtarzam w myśli wzory, formuły. Potem się kąpię czytając w wannie porady. kosmetyczne
dla kobiet dla odprężenia umysłu. Wczoraj byłam na zabawie, przed którą wykorzystałam
jedną z takich porad - długo płukałam twarz w naparze rumianku i kwiatu lipowego. Nie mam
żadnych kłopotów z cerą, piję napar bratków polnych i jem drożdże. Zaordynowała mi to
mama. Początkowo podchodziłam do ziół nieufnie i nie chciało mi się parzyć, bo codziennie
muszą być świeże. Mama mnie jednak pilnowała. Po dwóch tygodniach, kiedy zobaczyłam
efekty, sama już o to dbam, a i przyzwyczaiłam się do tych czynności.
Zaczęłam zwracać uwagę na swój strój. Kiedyś interesowała mnie jedynie higiena i.
wygoda. Teraz przeglądam' się w lustrze, jak w talii, a jak w biuście. Czy to co złego? Mama
mówi, że „nareszcie”. Niestety, moje ulubione kolory odpadają. Nie tylko przez szkołę. Są za
poważne. Nie szkodzi, poczekam. Wkrótce skończę siedemnaście lat. Równocześnie z
maturą. Mimo że tak jest lepiej, chętnie wspominam czasy niewyparzonego podlotka. Nie
miało się żadnych kwestii - erotycznych. I przychodzi moment zastanowienia. Co zrobię z
maturą w kieszeni ? Trzeba będzie znaleźć dla siebie jakieś miejsce. Już rozwiałam złudzenia
mamy co do medycyny i to definitywnie.
- Studiuj, co chcesz, bylebyś to robiła dobrze i później lubiła swoją pracę.
Sądzę, że mama skończyła medycynę wbrew swojej woli i teraz nie chce powtarzać
błędu moich dziadków. Za łatwo ustąpiła. A może to moje konsekwentne mowy na temat
pisania? Jednak, czy mam talent? Piszę, bo lubię, jak typowy grafoman. Lubię przesypywać
słowa przez moje mózgowe komórki, tak jak brylanty przez palce. Właśnie. Nawet nie'
widziałam, jak żyję, prawdziwego brylantu.
Raczej trudno byłoby powiedzieć: „jestem pisarzem”, nie wiedząc właściwie nic.
Trzeba najpierw gruntownie poznać jedną dziedzinę, żeby móc pisać o innych. To pozorny
paradoks. Po prostu, trzeba chociaż jedną rzecz znać na pewno. Każdy, kto ma czy miał
piątkę z polskiego, uważa się za polonistę. A mnie filologia polska zupełnie nie pociąga. Są
literatury daleko ciekawsze niż nasza, i na tę prawdę nie pomoże patriotyzm. Na przykład -
literatura rosyjska. Turgieniew, Tołstoj, Kuprin, Lermontow, Puszkin. Eugeniusza Oniegina
umiem na pamięć. Zawsze czytałam,, kiedy było mi smutno, płakałam nad pięknem i prostotą
wiersza, aż się w końcu nauczyłam. Fizyk mi nie wierzył, ale mu to udowodniłam.
Recytowałam przez trzy kwadranse, aż mi przerwał ze. słowami:
- Masz fenomenalną pamięć.
Nie o to chodzi, Pana Tadeusza się nigdy nie nauczę. Znam masę wyjątków, lubię i tak
dalej, ale bliższy memu sercu jest nastrój Oniegina.
A przecież mam dumę narodową. Niejeden raz wilgotniały mi oczy, jak czytałam o
legionach, Somosierze czy szewcu Kilińskim. Kocham powstanie styczniowe,. opłakałam
mniej więcej co drugą jego ofiarę. Wrócę do tego tematu, na razie nic nie wiem.
24 września 1950 r.
Jak pisarz, który nie może całkowicie aprobować współczesności i sięga po tematykę
historyczną, pozwolę sobie zanurzyć się w epokę kamienia łupanego w moim życiorysie.
Skąd to prowokacyjne zdanie na początku pamiętnika? Pozostałość czasów, kiedy to
koniecznie chciałam, aby wszystko w moim życiu było niezwykłe. Wertowałam po kryjomu
papiery, mozolnie licząc, czy się nie urodziłam przed ślubem rodziców. Niestety. Trzy lata,
pięć miesięcy i dziewięć dni po ślubie mojej matki z moim ojcem i na dodatek w domu.
Odpadła więc także możliwość, że zamienili mnie w klinice. Nie okażę się nagle księżniczką
perską, której matce poród pokrzyżował polowanie w Górach świętokrzyskich. Nie
napiszemy tu więc: „Ogary poszły w las, a Księżna Roszan Taliwi ciężko zaniemogła. Pięciu
niewolników na dziesięciu mułach odwiozło ją do miejscowego szpitala”. Jeszcze cztery lata
temu, kiedy utrzymywałyśmy kontakty ze znajomymi ojca, byłam tak głupia, że inna
kombinacja nie przychodziła mi na myśl. Tylko dlatego przyjaciele ojca zostali pozbawieni
romansowych podejrzeń o mnie. Przez te trzy lata, pięć miesięcy i dziewięć dni rodzice
wymyślili dla mnie imię: Paweł. Było to imię dziadka. - Niezwykłej dobroci człowieka.
Kiedy więc wycięłam pierwszy w życiu kawał i urodziłam się dziewczynką, wybuchła
panika. Stało się jasne, że imienia po dziadku odziedziczyć nie mogę. Podobnie nie wyszło z
niezwykłą dobrocią. Przy każdej literze alfabetu dochodziło do wielkich sporów, wreszcie
stanęło na Lidii - Magdalenie.
Imię Lidia niewiele mi mówi, natomiast Magdalena...
Kiedy skończyłam lat jedenaście, biskup podczas swych duszpasterskich wojaży
zatrzymał się w miasteczku, w którym wtedy przebywałam z mamą. Szansę tę postanowiła
wykorzystać podstępnie owieczka Lidia - Magdalena i zdobyć imię ubóstwianej gwiazdy
filmowej - Marleny Dietrich. Ale biskup zamiast „Marlena” powiedział „Maria” (widocznie
nie dosłyszał) i uderzył mnie w twarz. To się nazywa bierzmowanie. Za to nie pocałowałam
go w palec, który mi nadstawił, tylko się schyliłam i wytarłam własny nos własnym palcem.
Tak czy inaczej, jestem nieźle zaopatrzona w imiona, natomiast znacznie gorzej w
zdrowy rozsądek, co niedwuznacznie wynikać musi z moich zapisków.
Natychmiast po urodzeniu na ręce lekarza przelałam moje lekceważenie do świata, a w
sekundę później zrobiłam dalszy nietakt. Wiem to z mitów rodzinnych. Jak na kobietę
wykazywałam nadwagę, ważyłam cztery i pół kilo. Miałam olśniewającą karnację lekko
gnijącego pomidora. Kruczoczarne włosy rosły na krzywej (wtedy!!!) główce w
zorganizowanym szyku: trzy nad czołem, po jednym nad każdym uchem i długa broda na
karku. Z otwieranego co jakiś czas prawego oka „aż biła” inteligencja.
W tych warunkach ojciec się natychmiast zdecydował, że jestem najpiękniejszym i
najgenialniejszym dzieckiem na świecie. Wszystkie inne dzieci darły gębę w kąpieli, a ja
tylko wtedy ją zamykałam. W drugim dniu swojego życia uśmiechałam się radośnie (?!) w
chwili zapalenia światła. Naturalnie, nie mogło być mowy o konwulsyjnym grymasie. Pewnie
cieszyłam się, że przyszłam na świat po Edisonie, który wynalazł żarówkę i mnie już nie
czekał ten obowiązek.
Część swojego młodego żywota przesypiałam. Wierzę, że robiłam to z przekonaniem.
W mitologii tuż za Amorem drepce u mnie Morfeusz.
Kiedy tylko umiałam siedzieć o własnych siłach, położono przede mną następujące
przedmioty: książeczkę do nabożeństwa (którą Magdalena odrzuciła ze wstrętem), dzieło
naukowe, którego nie obdarzyłam przesadną uwagą, stetoskop ojca, którym wyrżnęłam z
furią w głowę babci, skrzypce - jako że postawienie fortepianu na stole napotkało na
trudności, jasełkową maskę diabła - co miało symbolizować sztukę aktorską, aluminiowy
garnek - bo życie różne płata figle i kto wie, czy nie „będzie zmuszona gotować”. Wreszcie -
kryształowy kałamarz, napełniony atramentem, bo bez atramentu wróżba byłaby niepełna.
Najbardziej zainteresował mnie kałamarz. Oczywiście nie dlatego, że zawsze trzymany był
ode mnie daleko. Z radością wylałam atrament, na kogo tylko się dało i rycząc zuchwale nie
pozwoliłam sobie wydrzeć pióra. Dostałam kartkę papieru, gdzie udowodniłam swój talem
literacki. To, co napisałam, zostało przez ojca zidentyfikowane jako „a”.. Babcia niepewnym
głosem stwierdziła, że można się tam, dopatrzeć „t”. Gorący aplauz. Przy czym, jak wiemy z
książki pana Falskiego, odpowiednie połączenie tych liter daje nam dwusylabowy wyraz tata.
Tak więc umiałam pisać, zanim nauczyłam się alfabetu. Moja ręka i umysł wyprzedzały
język, który ani rusz nie chciał się ułożyć tak, abym mogła przeczytać to, co już pięknie pisać
umiałam. Wykrzywiłam się szpetnie na widok diabelskiej maski, więc kto wie, czy nie będę
krytykiem teatralnym. W każdym razie, jak wiemy, rosnę w przekonaniu, że pióro stanowi
moją. Przyszłość.
W trzynastym roku życia napisałam pierwszą powieść,. Pracowałam nad nią cztery
dni. Już wtedy wiedziałam, że geniusze są za życia nie doceniani. Jasne, że nie powierzyłam
jej nikomu. Przeczytałam więc sama sto trzy razy, co należy rozumieć, że powieść zdobyła
pewien rozgłos. Przyjmując,, że za każdorazowym czytaniem byłam Jednym Czytelnikiem,
już mamy stu trzech czytających mnie ludzi. Czy każdy autor może się poszczycić, że miał
stu trzech czytelników, którzy z własnej i nieprzymuszonej woli czytali jego dzieło jęcząc z
zachwytu? Poza tym, byłam w posiadaniu - rękopisu, a wiadomo, jak się za tym rozbijają
biblioteki.. Dopiero okrutne życie sprawiło, że rękopis zaginął. Cześć. Jego Pamięci!
Pamiętam treść, którą pozwolę sobie przytoczyć z prawdziwą radością, że mogę wrócić życiu
choć tyle: .,«Batorym» do Polski wraca piękna dziewczyna razem z ojcem bisnesmenem.
który zlikwidował fabryczkę wiecznych piór, żeby ucałować łan ziemi ojczystej. Jedzie także,
mama - Amerykanka, która była kiedyś manicurzystką. i robiąc tatusiowi manicure, zacięła
go boleśnie w serce... Oprócz nich - braciszek, którego tylko wpływ polskiej młodzieży może
uratować przed stoczeniem się na dno.
Na statku nasza bohaterka poznaje mężczyznę - cud. pana Zańskiego. Pokochali się
miłością czystą i namiętną. Gdynia wita ich deszczem. Zagadka tytułu, bo powieść była pt.
Deszczowy dzień. Jest to dzień ich rozstania. Marten - bardzo cierpi, bardzo.
Po ożywionej korespondencji jedzie do Gdyni, aby złożyć ukochanemu wizytę. Kocha
go ponad konwenanse. Drzwi otwiera jej ruda wydra. Marlena mdleje, a potem choruje na
zapalenie opon mózgowych. Zański ocknął się, zrozumiał, co może stracić. Czuwa przy jej
łóżku. Następuje w nim wielki przełom, który utrwala się na całe życie. Martena wyzdrowiała
i padli sobie w ramiona...” Koniec.
Przez ten czas posunęłam się trochę w rozwoju i dziś już nie byłabym w stanie
wymyślić podobnie interesującej fabuły. Gdyby nawet, to kazałabym Martenie puścić jednak
w trąbę pana Zańskiego.
Od razu po urodzeniu wypędzono (?) ze mnie złego - ducha przy pomocy „chrztu z
wody”. Planowano huczne chrzciny. Termin był ustalony, goście zaproszeni, a w kościele
załatwione, co tani trzeba. Przyszłam już jednak na świat ze zmysłem humoru, toteż zakpiłam
ze wszystkiego. O trzeciej nad ranem lico przyoblekłam w łunę i popędziłam rtęć w
termometrze do 40°. Zaraz, ile to będzie w skali Fahrenheita, fizyk by się ucieszył, gdybym
wiedziała. Mniejsza z tym. Marzyłam więc o przejażdżce do Krainy Wiecznych Łowów.
Ojciec robił z moim ciałem, co mógł, a ciotki, babki i całe kobiece zgromadzenie
zastanawiało się nad ratunkiem dla mojej duszy.
Chrzest „z wody” mógł być na sądzie ostatecznym nieważny. Zrobiono ze mnie
zgrabny tobołek i osobliwa procesja udała się do kościoła. Kościół był, nieprzytomne dziecię
też, ale dawał się odczuć brak ojca chrzestnego. Zdecydowano się na „kościelnego”.
Chrzestną matką miała być mdlejąca z rozpaczy ciotka. Zdołano tylko ściągnąć zaspanego
księdza, który sutannę narzucił na piżamę. Ojciec złowił przechodnia, który jakoś podczas
ceremonii zdołał mnie podtrzymać, dla uczczenia chrześniaczki zaintonował w świątyni
bojową pieśń. Legiony to - żołnierska nuta.
Niestety, ja już nie widziałam go nigdy w życiu, a jest rzeczą wątpliwą, że on widział
mnie wtedy. Czasem, z logiką ludzi dorosłych, obwiniano mnie o niego: „Pijaczyna cię .do
chrztu trzymała”. Byłam taka dumną z całej tej szopki, że natychmiast wyzdrowiałam, co w
wersji babki Józefy arie tylko graniczy z cudem, ale nim było niewątpliwie. rzecz utrwalił
Mickiewicz w Panu Tadeuszu mówiąc:
Gdy od płaczącej matki pod Twoją opiekę ofiarowany, martwą podniosłem
powiekę.
Wieszcz miał dar przewidywania, bo trudno to inaczej tłumaczyć.
Od najwcześniejszych miesięcy życia' lubiłam przedmioty humanistyczne, dlatego też
te ciągłe kłopoty z matematyką. Z wielką wnikliwością psychologiczną parodiowałam
Ludwika XIV i za pomocą ciągłego ryku zmusiłam wszystkich do uznania hasła: „Dom - to
ja”. Brałam więc z góry zadośćuczynienie za stan obecny, teraz nikt się ze mną nie liczy. Za
to odjadam sobie, bo we wczesnej młodości codziennie powinnam była zemrzeć śmiercią
głodową. Nie jadłam nic, „Absolutnie, ale to zupełnie nic”. Tajemnicze jest pochodzenie tych
wałków tłuszczu na moich rękach i nogach, jakie oglądam na kolorowych portrecikach.
Na wakacje wyjeżdżaliśmy na wieś, jakieś dobre sto metrów od naszego domu w
mieście. Właściwie trzeba było tylko przejść przez łubin i powietrze było już dla dziecka
zdrowe. Rodzice dobrze zarabiali, zwłaszcza w dni targowe. Większość honorariów
otrzymywali jednak w jajkach i indykach. Ale i z gotówką nie było źle. Byłoby jeszcze lepiej,
gdyby ojciec nie poczuł się odcięty od świata, po studiach w Warszawie. Przeprowadził więc
na własny koszt, przez kilkanaście kilometrów, linię telefoniczną.
Mieliśmy więc telefon, z którego można było zadzwonić do pana Dery, aptekarza,
albo nawet do powiatowego miasta, jak było potrzeba. Później także na plebanię, bo -
proboszcz złakomił się na gotowe i też sobie założył aparat. To tyło już za mojego żywota.
Przedtem rodzice zaczęli budować jednopiętrowy dom. Ja się urodziłam na etapie parteru i
tak już zostało, to znaczy nic nie zostało, bo dom spalili Niemcy, a plac sprzedała mama w
czasie okupacji za dwa. metry cukru i pięć kilo masła. Wykiwali ją. Masło - po przetopieniu
jadłyśmy całą zimę i jeszcze się upiekło ciasto na Wielkanoc. Z cukrem była historia zupełnie
makabryczna. Jeszcze dziś, jak słodzę herbatę, uprzednio wącham cukierniczkę. Miałam trzy
koty, Pawła, Gawła i Kunegundę. Te bydlaki uznały, że to piasek, a miały świetne maniery..
Dwa tygodnie pomagałam mamie przetapiać ten cukier na karmel. Zrobiło się .z tego cukierki
„krówki” i sprzedawała za chleb albo słoninę. Częstowałam także dzieci, nigdy sama nie
jedząc.
Front naszego domu wychodził na rynek. Po rynku chodziły krowy przez okrągły rok,
w lecie i w zimie, z wyjątkiem Bożego Ciała, kiedy chodziła procesja. Wtedy tajemniczo
znikały, w każdym razie nigdy w procesji nie widziałam ani jednej, z wyjątkiem pani
Derowej.
Ona mi dziwnie krowę przypominała, ale nie powinna. czuć się obrażona, bo jej to
szczerze powiedziałam: „Pani to jest podobna do krowy”. Ojciec wtedy dał mi jedynego - w
życiu klapsa. Wspomnienie to pieszczę w sercu jak największy skarb. Pani Derowa
wyróżniała się jedynie brzuchem: i siedzeniem. Zrobiła tylko jedną rzecz szokującą. Kiedy
kupiła sobie konia i bryczkę, chciała sama powozić. Wjechała do cukierni pana Kidawki,
który omal nie umarł na serce, widząc ruinę swojego lokalu. Ten koń też się musiał wyróżniać
głupotą, bo na przykład „Jaśka” dziadka Pawia odwoziła. go z lumpki pod sam dom, wprost
w ramiona stęsknionej babki Zofii. Babka Zofia jest jędzą. Odkąd zginął ojciec, nie
widziałam jej.
Natomiast dziadek „przyjeżdżał do nas często. Umarł serce. To był cudowny
człowiek. W odróżnieniu od babki nigdy się nie bał, że mi musi zapisać kamieniczkę w
Grodzisku pod Warszawą. Kpię z kamieniczek. Przed wojną miałam założoną książeczkę
PKO. Po dojściu do pełnoletności miałam być panną z pieniędzmi. Oczywiście, wszystko
przepadło. Tego jednego nie żałuję, bo być „panną z posagiem” to bardzo staroświeckie. Nie
mogę pojąć, jak ta wiecznie narzekająca babka mogła jakoby rzucić w profesora kałamarzem,
za co wylali ją z gimnazjum. Albo po sprzeczce z dziadkiem, w podróży poślubnej, wrzuciła
do rzeki obrączkę i zaręczynowy pierścionek z brylantem. Posądzam ją, że nad rzeką zrobiła
tylko gest, a biżuterię tajemnie sprzedała. Jest bardzo skąpa i nie ma ani odrobiny fantazji,
którą w nadmiarze miał dziadek. Dziadek był arystokratycznie - zubożało obciążony, ale
może to nieprawda, tylko odgrywał się na babce, która była córką właściciela piekarni.
Kiedy byłam u dziadków, często chodziłam do restauracji. Zaczynało się zwykle od
obiadu. Siedziałam zawsze koło dziadka, który ściągał babce - poduszki z otomany, abym
była „na poziomie”. Jeśli wypadła poduszka z Pierrotem, babka ją brutalnie wyciągała spode
mnie. Zanim zaczęła rozlewać do talerzy, brała łyżkę, próbowała zupę, siorbiąc głośno.
- Proszę cię, Zosiu, nie próbuj.
- W kuchni sto razy próbuję i dobrze.
- Mogłabyś tego nie mówić.
- Delikatniś, patrzcie go.
Zabieraliśmy się do jedzenia. Obiady te w niczym nie przypominały moich
trawiastych, kulek z cielęciny i przecieranych zup. Jeśli były zimne nogi, dziadek obficie
skrapiał je octem, co mnie napawało zrozumiałym zachwytem. Jadło się kwaśne żury,
kapustę, pierogi, tłuste mięsa, groch, chrzan, ćwikłę. Czasami obiad przebiegał spokojnie. -
Niekiedy jednak, jeżeli babką zrzędziła, dziadek nie wytrzymał:
- No i czego tak na mnie patrzysz?
- Bo mi się zdaje, żeś sobie dzisiaj kropnął.
- Guciu - zwracał się do swojej córki - co wygaduje twoja matka?
- Mnie się też zdaje, że ojciec sobie kropnął.
- Nie kropnął sobie dziadek, nie kropnął - piszczałam.
- Jedynie dziecko mnie rozumie - mówił dziadek. - Chodź, dziecko., z tego domu, bo
tu nas chcą otruć.
Zrywałam się jak żołnierz na komendę. Dziadek w jedną rękę brał laskę, w drugą moją
łapę i ścigani okrzykami babki, wyruszaliśmy do knajpy.
- Demoralizuje dziecko, łobuz jeden - dobiegał nas. krzyk.
- Ona ma sztuczną szczękę i w nocy trzymają w szklance, wiesz? Hi! hi! hi! -
informował mnie dziadek.
- Wiesz, najpierw pójdziemy do Żyda; a potem na lody, charaszo? - ciągnął dziadek.
- Charaszo, niech mi dziadek opowie, jak to się rozpuścił w Petersburgu - prosiłam.
- Hulało się, hulało. Ale co ty, dziecko, wygadujesz?
Wchodziliśmy do knajpy. „Żyd” kłaniał się i pytał, czy dla pana radcy nakryć, jak
zwykle, w gabinecie. W „gabinecie” była czerwona otomana, muślinowa firanka upstrzona,
przez muchy i prostokątny stół, który się ciągle kiwał. Dziadek dochodził do lady, na której
stała gablotka z pozieleniałymi nieco zakąskami i „wystukiwał” laską:
- To, to, to.
Potem przyglądał mi się krytycznie. Jako kumpel do kieliszka nie musiałam się
najlepiej prezentować, bo z troską w głosie pytał „Żyda”: - Rogalskiego nie było?
- Nie.
- A doktora Petruszki?
- Jeszcze nie.
Ale oto wchodził w restauracyjne progi jakiś człowiek - Dziadek napadał na niego:
- Kolego, możeście dzisiaj nie pili?
- W samej rzeczy, panie radco, nie.
- To nie odmówicie nam kieliszeczka.
- Jakżebym mógł.
- W karafce to co zwykle - dysponował dziadek - a dla dziecka...
- Śledzia i lody - podsuwałam.
- Śledzia i lody dla dziecka - powtarzał dziadek.
Czasami „dobijał” doktor Petruszko. Udzielił mi raz pierwszej pomocy w postaci
wody sodowej, kiedy zwymiotowałam pod stół. Libacje ciągnęły się długo, ja nikomu nie
przeszkadzałam. Obserwowałam strzępki dywanu na podłodze i jadłam wszystkie „zakazane
owoce”.
- Dziecko powinno jeść, co chce i jak chce. Ręką czy nogą, byle jadło - dewiza
dziadka odnośnie pielęgnacji dzieci.
To wszystko było wielką tajemnicą. Nigdy słówkiem nie wspomniałam o „Żydzie”.
Tylko raz wyprowadził mnie z równowagi doktor Petruszko. Ojciec był jedynym
człowiekiem, który mógł wpakować mi łyżkę do gardła i kazać. powiedzieć „aaa”. Mama
miała do mojej jamy ustnej wstęp kategorycznie wzbroniony. Wychowałam się właściwie
między ceratową kanapką a stetoskopem, ale przed łopatką miałam paniczny lęk. Ojciec
wyjechał, a mama podejrzewała u mnie anginę. Przebywałyśmy wtedy u babki.
- No to pójdziemy do Petruszki - zdecydowała mama - zmęczona moim wierzganiem i
rykiem.
U Petruszki przejrzałam natychmiast niecne zamiary wobec mojego gardła. Kiedy
tylko zbliżył się do mnie z łyżką, powiedziałam szeptem:
- Jak pan tego nie schowa, to powiem mamie, jak się zakropiliśmy u „Żyda”.
- Nie ma powodu do obaw, pani Lusiu - dał diagnozę przerażony doktor, chowając
łopatkę.
W ten sposób, mając cztery i pół roku, dokonałam pierwszego w życiu szantażu i jak
na razie - ostatniego. I pierwsza życiowa lekcja: dobrze wiedzieć coś niecoś o dorosłych.
Wtedy istotnie miałam anginę i Petruszko dostał nalepkę: „Stary cymbał, prostej choroby nie
umie rozpoznać.”
Na „letnisku” najchętniej jadałam w chlewie u pana Piguły. Wśród pochrząkiwań
świń, porykiwania krów byłam w swoim żywiole. Było to jedno z najbardziej interesujących
towarzystw, w jakich zdarzało mi się jadać. Chodziłam tam z ojcem i Martą. Przy koniku
byłam zwykle po zupie i Marta szła po drugie danie. Mama miała pewne zastrzeżenia co do
warunków higienicznych, w których wzrastał mój apetyt, jednakże ojciec nie miał nic przeciw
moim zainteresowaniom. Chodził za mną z łyżką i powtarzał:
- Uważaj, bo ci krówka zje zupkę.
Te podłe zamiary krówki odbiłam sobie na świni, której podczas samotnej wyprawy
do obory zjadłam pół korytka kartofli z ospą. U Pana Piguły popiłam to Rurową wodą - („nie
można pić surowej wody, bo tam są miliony bakterii”) i jak widzimy - żyję i w szkole
uchodzę za dobrą uczennicę.
To jest pomylenie pojęć, nie jestem zdolna bardziej niż przeciętnie, mam tylko świetną
pamięć, a do niej głównie apelują w szkole. Na całe życie zapamiętam, że ciało zanurzone w
cieczy traci pozornie na wadze tyle, ile waży ciecz wyparta przez to ciało, ale nigdy nie
zrozumiem, po co ten szum. jeśli to ciało traci na wadze pozornie.
Dalsze życie zmusiło mnie do postawienia sobie pytania: „Czy wolałabym się nie
urodzić”. Tego się jednak nie da odwołać. Urodzenie się - to nie ogłoszenie w gazecie:
Niniejszym odwołuję obelgę rzuconą na panią Karolinę Maziarską, jakoby ta pani była płatną
agentką firmy «Ki - wi» - L. S.
Tak, moja pamięć idzie za mną jak chmura za Onieginem. W rozmowach z mamą
ojciec zawsze trafnie utrzymywał, że nie jestem infantką hiszpańską i towarzystwo
kominiarza mi nie zaszkodzi. Kominiarz był amantem Marty. Marta czasami szczypała mnie
w pośladek, ale pozwalała siadać na ziemi i kazała mi myć kafle w piecach, co wtedy, o
dziwo, napełniało mnie szczęściem. Lubiłam ją i do kominiarza się z czasem przyzwyczaiłam.
Potem odeszła, bo jej ojca zabili widłami. Komisarz został, bo przyszła Rózia.
Ojciec kochał naszą mieścinę i nigdy nie chciał słyszeć o zamieszkaniu w
prawdziwym mieście. Może gdyby nie przywiązanie do pracy, pacjentów, żyłby dziś? Jakże
inaczej wyglądałby świat. O trzeciej w nocy przyjechało „SS”, kazali ojcu wziąć ciepłą
bieliznę, żywność na drogę. Rozstrzelali go w pół godziny potem w pobliskim lesie. Razem z
nim czterystu mężczyzn z naszego miasta. Kiedy odnaleziono tę wielką mogiłę i odkopano
ojca, mama „nie zabrała mnie tam, czego do końca życia jej nie wybaczę. Powodem tej
egzekucji był fakt, że koło posterunku żandarmerii przeleciał na koniu jak huragan brodaty
major i nie zdążyli go postrzelić. Pamiętam tego majora, często u nas bywał i długo
konferował z ojcem. Obym go nie spotkała. Wtedy nie bardzo rozumiałam tragedię, miałam
pięć lat.
Pierwszy raz rozpłakałam się z powodu ojca śmierci, kiedy płonął nasz dom. Dali
kwadrans na wyniesienie rzeczy. Mama uratowała przytomnie patefon, album i moje lalki. O
trzy domy dalej znaleziono broń, więc podpalono trzy ulice, na wszelki wypadek. I wtedy,
patrząc na łunę, płaczące kobiety, hitlerowców w czarnych mundurach z bańkami benzyny w
ręku, rozryczałam się straszliwie. Zrozumiałam.
W trzy dni później na pogorzelisku domu znalazłam fragment solniczki. Solniczka ta,
posklejana, stoi odtąd zawsze na honorowym miejscu, gdziekolwiek się znajduję. Nigdy nie
noszę żadnych fotografii, ale ten przedmiot zabieram na każdą wycieczkę. Od wspomnień
człowiek się nie wykręci, dlatego trzeba robić wszystko, żeby mogły być najbardziej jasne, a
przynajmniej dobre.
1 października 1950 r.
Znów naraziłam się klasie. Połowa dziewcząt zaczęła „szyć” bez przyborów,
naśladować postać symulanta z czechosłowackiego filmu Ostatni Mohikanin. To' było nawet
dość dowcipne, łacinnik się uśmiechał, a ja już miałam się zabrać do „wykańczania rękawa”,
kiedy szeptem zaczęty krążyć idiotyczne uwagi na temat choroby pani Zieleńskiej. Jasnym
jest, że osoby tej nie darzyłam przesadną miłością, ale od dnia, kiedy się dowiedziałam, że
jest nieszczęśliwa, moja niechęć skapitulowała. Oburzyłam się więc strasznie, aż łacinnik się
zdziwił.
- Lidio, odkąd to ty przeciwko kawałom?
- Video melipra proboque, deteriora sequor - popisałam się.
Skłonił się dwornie. W ogóle, od pierwszej u niego odpowiedzi mam „bardzo dobrze”.
Łacina jest dla urnie najpiękniejszym językiem świata. Szkołę Calvusa ciągle ulepszam, stary
może być ze mnie dumny. Pewnie, nie na wiele w życiu przyda mi się znajomość łaciny, ale
własna satysfakcja to pies? Lubię, po prostu lubię i niechaj to oświadczenie zamknie kwestię.
Halina kiedyś powiedziała złośliwie:
- I tak masz pięć, więc po co te przysłowia?
- Są piękne, a poza tym któż zabrania używać ich i tobie?
Dobra znajomość przedmiotu daje gratyfikacje, choćby w postaci wersalskich
stosunków z profesorem. Łacinnik traktuje mnie jak osobę dorosłą, poważną i na poziomie.
Wszystko mogę, u niego przeforsować, nawet wmówiłam mu w ubiegłym roku szkolnym, że
Pelagia powinna mieć czwórkę.
- Naprawdę tak myślisz?
- Naprawdę. Ona jest solidna, tylko mało błyskotliwa.
Dał jej czwórkę bez żadnych zastrzeżeń, a Pelagię to zmobilizowało, nie tylko do
łaciny.
Na przerwie między łaciną a geologią powiedziałam kuropatwom kolejkowym
systemem:
- Możliwe, że jestem głupia,. ale wy to już kompletne idiotki...
Na to Halina:
- I to myślałby kto, pupilka Zieleńskiej, Ty jej najwięcej nerwów naszarpałaś.
- Chyba ty, Halina powinnaś rozumieć, że to. nie była zamierzona złośliwość.
- Masz zawsze wyższe racje.
O! To już była aluzja do Michała. Od tego do tego i doszło do karczemnej kłótni na
temat... filmu Burza nad Azją. Ja - że to dzieło genialne - one, że pozuję itd. Nie pozuję,
nawet przed sobą, tylko głośno mówię to, co myślę.
9 października 1950 r.
Miałam referat na akademii. Później - ten sam, w hotelu robotniczym, ale innym niż
poprzednio. No i co? Pięćdziesiąt młodych robotników w nienagannych koszulach, świetnie
tańczących. Czarujący kierownik bardzo pomysłowo zorganizował potańcówkę. Hulałam
cztery godziny bez chwili wytchnienia.
Jestem przygnębiona atmosferą w klasie. Wszystkie budują zamki na lodzie, trzy
czwarte klasy wybiera się na medycynę. Jak tak dalej pójdzie, co drugi człowiek w Polsce
będzie lekarzem. Samarytanki, myślałby kto. Ja powiedziałam:
- Idę na turkologię. Już mi się nie zdarzy, żebym kiedykolwiek siedziała „jak na
tureckim kazaniu”.
Fizyk orzekł, że po mnie się można wszystkiego spodziewać, więc także i turkologii.
Nie mam żadnych skrystalizowanych zasad życiowych. Co ja będę robić ? Na razie się uczę z
samozaparciem fizyki. Postanowiłam do końca roku zrobić sama siedemset żądań z
trygonometrii. Jak do tej pory, zrobiłam dwa. Jeżeli przerobię całego Jefremowa, nie wsiąknę
na maturze. Rozwiążę każde inne zadanie, choćby przez analogię albo na zasadzie odruchu.
Ostatecznie, słonia nauczą tańczyć, jak trzeba. Będziemy zdawać z polskiego, matematyki,
historii, fizyki, zagadnień - tak się słyszy. Lubię logikę. Wykłada dyrektorka w świetny
sposób. „Logika jest nauką częściowo praktyczną, częściowo spekulatywną, moralnie
potrzebna do innych nauk”. Ano dobrze.
Niezbadana jest myśl ministra oświaty. Po co wlepił nam astronomię? Sądziłam, że to
o gwiazdach, tajemnicach kosmosu. Owszem, ale w sposób czysto matematyczny. Wola i
dopust ministerski. Panie ministrze, co to jest kąt triangulacji? A kuku! A może to wcale nie
od ministra leży ten nasz program. Czy nie dość już, że mamy geologię? Może to i ciekawa
nauka, ale geografka robi, co może, żeby przedmiot obrzydzić. W tych warunkach zaskoczyła
mnie Pelagia, która „idzie” na geologię. Od razu innymi oczyma na nią spojrzałam. Nigdy nie
wiadomo, jakie ludzie w sobie mają pokłady. Ale co ja zrobię z tą swoją wiedzą”? Cooo?!
Czy w ogóle ta moja nauka ma sens? Najciekawszy świat jest między twarzą a poduszką.
10 października 1950 r.
Musiałam zasugerować pannę Kasię, tak intensywnie myślałam, żeby mi nie kazała
czytać wypracowania domowego. Miałam napisane tylko pół. Czytałam więc powoli i
wyraźnie, żeby się nie rzucało w oczy, iż obraz zakłamania moralnego w twórczości
Zapolskiej wykańczam na poczekaniu. Nie rzucało się. Lekcje dłużyły mi się okropnie,
ciągnęły się jak amerykańska guma do żucia. Wreszcie nie wytrzymałam nerwowo i
zwolniłam się u geografki, która jest teraz naszą wychowawczynią. Coś tam nagadałam i
poszłam do parku. Wpatrywałam się w żółtoczerwone liście. Szeleściły pod stopami.
Przekwitają ostatnie kwiaty, Przesiedziałam dwie godziny bez ruchu.
W tej chwili jest ciepły, październikowy wieczór. A jutro chemia, fizyka, astronomia,
łacina, angielski, godzina wychowawcza. Na godzinie wychowawczej zwykle czytam głośno.
Geografka także coś czyta, ale cicho, albo patrzy przez okno.
Ostatnio tylko Hieronim Kloflek dodaje mi wiary w ludzi.
11 października 1950 r.
Nie było żadnych lekcji, miałyśmy pracę społeczną. Zawieźli nas do PGR - u, gdzie
jedna partia obierała cebulę, a druga wrzucała kamienie z. pola w okoliczne krzaki. Robiłam
to i to, przypominając sobie, co powiedział Volter o cudzych ogródkach i jak się do tego
ustosunkował Boy - Żeleński. Jeśli mnie pamięć nie myli, powiedział coś w sensie:
„Oto wypowiedź Voltera, który Cale życie Wrzucał kamienie w cudze ogródki”
Chodzi mi o Kandyda. Patrzcie, państwo, zapomniałam. Czytałam to jeszcze w
czasach, kiedy usiłowałam imponować sobie samej, jakież to ja poważne rzeczy rozumiem.
Muszę wrócić do tego, inaczej denerwowałaby mnie własna ignorancja.
PGR sowicie wynagrodził mój wysiłek: zjadłam ze trzy kilo pomidorów. Gdyby tak
zrobili bilans wartości naszej pracy i odjęli od tego cenę pożartych przez nas produktów,
saldo byłoby wysoko minusowe. Widocznie to im się opłaci, inaczej nie przysyłaliby po nas
ciężarówki.
Jedno jest pocieszające. Przestałam być „rozflirtowana”. Nie chce mi się. Tylko
wczoraj zupełnie mechanicznie umówiłam się z Grzegorzem. Miał jakiś wolny dzień, wpadł
do rodziców. Spotkałam go wracając do domu po tej pracy. Zresztą, dobrze, że się umówiłam,
gdyż byłam brudna i potargana. Trzeba zmyć to wrażenie.
14 października 1950 r.
Coś okropnego. Czy oni się powściekali, czy jaki piorun. Mamy zdawać egzamin z
Wszechnicy Radiowej. Mówię do kuropatw:
- Nie bądźcie głupie, nie zawracajmy sobie tym głowy. Trzeba się uczyć do matury.
Niestety, niestety. Wszechnica Radiowa jest dobrze widziana. Może nie przyjęliby na
medycynę? Skoro wyrzekły się religii, będą zdawać Wszechnicę. Poszłam do dyrektorki
prosić ją, żeby przełożyła ten egzamin na czasy pomaturalne.
- Czy ty, Lilka, jesteś przytomna? Która by zdawała. maturze? O co ci zresztą chodzi?
Nie zdasz z zagadnień?
- Obleję z geografii gospodarczej - powiedziałam.
Dyrektorka ma „zobaczyć”. Jak przyjdzie okólnik, że to jest obowiązkowe, nikt nic
nie poradzi. Obleję. Mam zaabonowane skrypty Wszechnicy, ale używam ich głównie do
czyszczenia zabłoconych butów. Gdzieś tam w Warszawie ktoś nie ma nic do roboty i
wymyśla wszystko, żeby nas pognębić. A tu już na mnie czyha grabarz Sekans ze swoim
kumplem Cosekansem. O, „kąt depresji”, to nie jest złe wyrażenie. Abstrahując naturalnie do
faktu, że to termin matematyczny.
16 października 1950 r.
Można z Wszechnicy zdawać później. Brawa dla kuratorium! Ulżyło mi, bo
zaczynałam się gubić w nawale pracy i nauki. Połowa klasy jednak zdaje w pierwszym
terminie. Nadgorliwe. Czy dla nich fakt, że mogą się ośmieszyć, nic nie znaczy? Często
bluffuję na lekcjach, ale iść coś zdawać bez przygotowania, choćby niedokładnego, to mi się
w głowie nie mieści. Budzić litość swoją niewiedzą? Wywoływać współczucie przy pomocy
tak często stosowanego chwytu; „Ja się uczyłam, tylko mi się pokręciło”. Nie liczy się czasu
poświęconego na naukę, tylko aktualny stan. wiadomości. Ale moje wiadomości z geografii
gospodarczej są żadne. Nie zdaję i kropka. Jeśli rzecz da się odwlec do matury, pokażę klasę,
przyjdę na egzamin już bez żadnych, presji.
17 października 1950 r.
Te, które teraz nie' zdają Wszechnicy, będą w drugim terminie zdawać w Katowicach.
Niechta! Liście. Deszcz.
Wieczorem.
Dotarłam aż na cmentarz. Nie jestem przesadnie skłonna do refleksji, ale to miejsce
nastraja mnie filozoficznie, jak drzewo jakiegoś mędrca w starożytności. Nie wiem, czy to był
Budda czy Konfucjusz? Iluż rzeczy jeszcze nie wiem! Świadomość własnej ignorancji dodaje
mi wiary w życie, trzeba żyć, żeby wiedzieć. Nigdy nie bałam się śmierci, nawet wtedy, kiedy
nie wiedziałam, że „nic w przyrodzie nie ginie” i nie rozumiałam procesów gnicia. Poza
jedyną nocą w czasie okupacji. Mama wtedy pojechała na wieś po mąkę, uwożąc z sobą
jedyny nasz majątek, złotą carską pięciorublówkę. Tego dnia Niemcy likwidowali getto.
Widziałam to. Wiedziona czymś więcej niż dziecinną ciekawością poszłam za kolumnami na
stację kolejową. Nie pojmuję własnej odwagi. Mogli mnie przecież dołączyć do transportu.
Policjant mnie ofuknął, znał mnie z widzenia. To był polski policjant:'
- Uciekaj stąd, bo oberwiesz.
Uciekłam, ale nie tak całkiem. Usiłowałam przedtem zajrzeć do wagonów
towarowych i naiwnie współczułam Żydom, że pojadą długo do „pracy”, bez sienników na
podłodze wagonu.
Potem przyprowadzili dzieci. Wmieszana w tłum zwykłych podróżnych -
szmuglerskie życie toczyło się normalnie - jak urzeczona wpatrywałam się w żydowskich
policjantów, których hitlerowcy używali „do pomocy”. Byłam wtedy taką głupią portugalską
sardynką, a jednak - przysięgam - zastanawiałam. się, dlaczego, jak mogli się zgodzić na
podobną rolę.
Potem na pierwszy peron przyjechał pociąg, dzieci stały na drugim. Widziałam tylko
ich nóżki. Śliczne, chude, sole dziecięce nóżki. Nogi zafalowały, niezdarnie poruszały się w
marszu - zniknęły. Wróciłam do domu, wyjęłam spod wycieraczki klucz. Byłam bardzo
głodna. W garnku stała marmolada z buraków, brzęczały muchy. Było gorąco i przeraźliwie
jasno. - Gardło ściskał mi szloch, nie mogłam przełknąć marmolady. Do wieczora czytałam
Braci zmartwychwstańców Kraszewskiego. Kiedy zapadł zmrok, czytałam już W pustyni i w
puszczy, po raz dwudziesty chyba. Było mi duszno, otworzyłam okno. Przerzucałam kartki i
wreszcie dorwałam się do opisu, kiedy Staś chrzci chorych na śpiączkę Murzynów z obozu
Lindego. W tym momencie ugryzła mnie mucha. Po takim dniu, to musiała być mucha tse -
tse! Nareszcie się rozpłakałam. „A więc umrę, może już za chwilkę” - lamentowałam.
Spocona ze strachu, przykleiłam się do ściany. Śmierć w ten sposób mogła nadejść tylko z
trzech stron, bo między mną a ścianą nie prześliznęłaby się. Widziałam rzędy śniadych łydek,
twarze Żydów z kolumny, wyłam. Uspokoiłam się wreszcie i z dorosłą już ciekawością
postanowiłam śledzić proces umierania. Pobudzona wyobraźnia szalała. Dziecinne nogi,
Niemcy w hełmach, a ze środka co chwila zrywał się Murzyn i z piekielnym wrzaskiem
uciekał w dżunglę. „Uciekaj stąd, bo oberwiesz” - mówił policjant - z nagą czaszką zamiast
twarzy.
Modliłam się i z każdą sekundą widziałam u siebie więcej objawów śmierci. „Głowa
już płonie, teraz mi pewnie ciało zacznie odpadać kawałkami, bo to równie dobrze może być
trąd”. Niezwykle się ucieszyłam, że żyję, kiedy zbudziłam się nazajutrz i usłyszałam głos
matki. Mąki nie kupiła, ale za pięciorublówkę dostała 25 kg kaszy jaglanej. Do końca życia
nie wezmę tego świństwa do ust. Zjadłam już swój cały przydział. Tak więc przeżyłam już
własną śmierć, może dlatego tak lubię cmentarze?
Cieszę się, że mnie tam jeszcze nie ma? Nigdy jednak . nie zatrzymuję się przy
grobach dzieci. Tego nie chcę dopuścić do świadomości. Od razu przypomina mi się tamta
stacja i tamte dzieci. Jeszcze teraz, stara idiotka, potrafiłam się rozpłakać na widok
dziewczynki w białych skarpetkach.
W któryś poniedziałek.
Gardzę poniedziałkiem. Parę setek razy zaczynałam życie na nowo właśnie od
poniedziałku. Wczoraj rano też tak się mobilizowałam, a tu po południu 'przyjechał Michał.
Dzisiaj na lekcjach trzęsłam się ze strachu, żeby mnie nikt nie wyrwał. Byłam zupełnie nie
przygotowana jak plan lekcji długi. 'Pytała mnie z historii, na szczęście nie bieżącej lekcji,
tylko powtórki.
Z Michała student całą gębą. Jeszcze wyprzystojniał. Twarz mu zeszczuplała.
Pozbawiony mamusinego wiktu. Najgorsze jest, jeśli ludzie chcą odnaleźć to, czego, być
może, nie zgubili albo nie było wcale?
Michał kocha, a ja powiedziałam, że kocham. Starałam się, jak mogłam, żeby
przywołać tamte cudowne chwile. Pocałowaliśmy się, ale... gnębiły mnie myśli, czy on w
międzyczasie nie pocałował innej. Choćby tak, dla sportu. Zazdrość o niewiadome. Jeśli
głęboko pokocham, będę żądać absolutnej wyłączności. Zobaczymy się dopiero w święta. To
długo. Uschnę z tęsknoty. Rozstawaliśmy się, jakby on szedł na wojnę, a ja bym zostawała w
oblężonym mieście. Nie dałam mu poznać, że coś mnie dręczy. Muszę sama uporać się z
sobą, a to nie jest łatwe.
Tydzień później.
W akcji rozrywek dla siebie i ucieczki przed otępieniem lałam do Częstochowy na
wagary. Byłam na Jasnej zez trzy godziny włóczyłam się po wałach. Myślałam o Kmicicu i
księdzu Kordeckim. Smutne jest stwierdzenie, że coś robimy ostatni raz, A tu zbliża się
matura i nie mogę opuszczać lekcji. Chciałam zostać do wieczora i zobaczyć, jak wygląda
klasztor w nocy, ale bałam się, że wzbudzę w mamie podejrzenia. Jeszcze mogłaby
zadzwonić do szkoły i miałabym niezły bigos.
Nazajutrz.
Trochę lepiej się czuję „duchowo” po tych wagarach. Na dużej przerwie biłyśmy się
jajkami. Uśmiałam się, jak za dawnych dobrych czasów.
5 listopada 1950 r.
O muzo! Spłyń! I do mnie podejdź blisko!
Czym jest talent, a czym natchnienie?
Panna Kasia doradza mi dziennikarstwo. Twierdzi; że mam wszystkie cechy
niezbędne do tego zawodu. Łatwość pisania, umiejętność formułowania wniosków (?),
potrafię gorąco bronić swoich opinii. Widzi też we mnie jakąś pasję, której ja nie notuję.
Czyżby wydawała sądy na podstawie gazetki ściennej, którą redaguję? To dziecinada,
zabawka, którą lubię. Skrytykowałam na zebraniu gazetkę, uważałam, że jeden
wykaligrafowany frazes plus wycinki z gazet, to tylko odfajkowana pozycja w „pracy”.
- To zrób lepiej, mądralo - powiedziała któraś.
Uniosłam się ambicją i niedbale wyrzuciłam z siebie:
- Ażebyście wiedziały, że zrobię i to na jutro.
Trzeba mieć pokrycie do tego rodzaju wystąpienia. Nie zmrużyłam oka przez całą noc.
ale nazajutrz weszłam do szkoły z dumnie podniesioną głową i z gigantycznych rozmiarów
kartonem pod pachą. Jako myśl przewodnią wzięłam cytat z Szekspira:
Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś.
Jesz ze kilka wypowiedzi sławnych ludzi o pięknie pracy, pochwały ludzkiego trudu.
Ani jednego wyświechtanego banału. Zgrabny artykulik o historii tańca. Jak prawdziwy
naukowiec zerżnęłam z piętnastu książek, starając się nadać temu własną twarz. Parę
dowcipów, które musiała przepuścić cenzura dyrektorki, bo to tak zwane złote myśli
klasyków. Nie rysowałam wprawdzie nic pośredniego między Pegazem a krokodylem, ale
dałam dwie kapitalne prace Zaruby i zdjęcie plakatu Trepkowskiego. Przemyciłam także
zdjęcie Nataszy Tańskiej. Zawsze to młoda aktorka. Wszystko było logicznie powiązane i nie
odzwierciedlało galimatiasu, jaki panuje w mojej głowie.
Opłaciła mi się nie przespana noc. Pod gazetką zebrały się tłumy. Wypadła specjalnie
dobrze na tle październikowej, antypropagandowej, której nikt nie czytał. To wcale jednak nie
świadczy o tym, że byłabym dobrym dziennikarzem. Kusi mnie myśl o reportażu, wielkim
reportażu, psychologicznych opowiadaniach. Wprawdzie wiodę na razie nieciekawe życie, ale
zawsze patrzę i to, pochlebiam sobie, lepiej niż inni.
30 stycznia 1951 r.
Mam masę pamiętnikowych zaległości, przede wszystkim - Sylwester spędzony z
Michałem na prywatce (u mnie). Ale muszę opisać rozróbkę na dzisiejszej biologii. Jakoś
mnie nie wylali ze szkoły, aż dziwne. Od dawna denerwowało nie dzielenie nauki na dwa
obozy: Zachód - witaliści • Wschód - materialiści. Zapytałam przeto drżącym głosikiem,
jakiej narodowości był Lamarck i Karol Darwin. Profesor nie przewidując podstępu, wyraził
tylko zdziwienie, że nie znam takich podstawowych rzeczy. Ja na to:
- Chciałabym bardzo zobaczyć dzieło naukowe jakiegoś Francuza czy Niemca, w
którym naiwna teoria o stworzeniu świata jest podniesiona do rangi naukowej doktryny.
- Uczeni zachodu odcięli się od tych teorii, zrozum Sagowska - odrzekł profesor.
- To znaczy, nie uznają teorii ewolucji?
- Nauka powinna być polityczna - powiedział wymijająco.
- Nie zgadzam się. Ustroje się zmieniają, a każdy uważa się za najwłaściwszy. Jeżeli
zamieszamy w to. naukę, nie będzie już nic obiektywnego poza regułami matematycznymi.
- Ty nic nie rozumiesz.
- Akceptuję naświetlenie faktów historycznych do potrzeb danej dyktatury. To jest
straszne, ale nieuniknione. Każda propaganda stara się mieć naukową bazę. Natomiast
biologia...
- Sagowska, nie przeszkadzaj mi w prowadzeniu lekcji. Siadaj.
Był zły. Nie rozumiał mnie chyba i nic nie wyjaśnił. Kiedy tłumaczył teorię
Miczurina, westchnęłam:
- To jednak był empiryk.
Sądziłam, że na ten nonsens zareaguje i wreszcie powie coś do rzeczy. Obrzucił mnie
tylko miażdżącym spojrzeniem i ciągnął wykład dalej, jakby nie było w klasie mnie i moich
wniosków.
O co mi chodzi? Był Mieczników, był Łomonosow ale był też Pasteur, Morgan,
Weissman i Mendel. Niektóre teorie należy, odrzucić - gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą - na
przykład Maithusa. Ale to nie znaczy, że Malthus nie wniósł do nauki nic nowego. Wyzwolił
poglądy w swoich antagonistach. Chociażby to. Tylko ze ścierania się teorii może drogą
selekcji czy rozumowania wykwitnąć prawda. Wiem zbyt mało o genach, żeby
autorytatywnie zabierać głos, ale nie chcę uczyć się bezmyślnie. Rażą mnie pewne - rzeczy.
„To jest dobre, a to złe” i koniec. Jak w zasadach etyki chrześcijańskiej. Jeżeli mamy z nią
zerwać i stworzyć nową, należy pozwolić ludziom dyskutować.
Ten profesor to uroczy człowiek, rozumiem, że mój niewyparzony język postawił go
w głupiej sytuacji. Wiem, że teraz uczymy się razem. „Za jego czasów” nie wkowalało się
jednak Łysenki. Uczeni na Zachodzie to idealiści (patrzcie, jakie to piękne: imperialistyczni
idealiści, zupełnie jak Republika Imperialistycznych Rewolucjonistów), a na Wschodzie -
materialiści. Tylko materializm potrafi tłumaczyć świat i życie. Więc jak oni tam żyją w
Ameryce ? Nie ma tam prawdziwej nauki? Muszą odrzucać Marksa jako teorię społeczną, bo
to godzi, w ich ustrój. Ale po co rozciągać rzecz na biologię. To jeden mój numer. Był i drugi.
Ksiądz, który mnie tak niesławnie spowiadał, przyczepił się do mnie na ulicy.
- Chciałbym z tobą porozmawiać.
- Bardzo chętnie, proszę księdza, przejdźmy się.
Chodziliśmy po ulicach, bo nie miałam najmniejszej ochoty zaprosić go do domu.
Przed oknami Zarządu Miejskiego. ZMP poinformował mnie, że Tołstoj był brutalem.
- To mojej duszy nic nie pomoże - wypaliłam. - Jestem konsekwentna. Kościoły
interesują mnie już tylko jako zabytki, a z religii kocham wyłącznie mity greckie. Za późno
Siądź przybywa na ratunek.
Z trudem pożegnałam go, bo zmęczona jego filozoficznymi atakami miałam ochotę
klęknąć w błocie, bić się w piersi i zaprzeć się Tołstoja. Niestety, stracił już owcę.
Nazajutrz w zarządzie miejskim kierownik tak zwanego referatu szkolnego”
powiedział z przekąsem:
- Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek, co?
- Niech kolega ZMP nie porównuje do diabła. - Zniżyłam głos i szepnęłam: -
Namawiałam go, żeby wstąpił do Partii, ale z niego większy kobieciarz niż demokrata.
Nie znoszę wtrącania się w moje sprawy. Przez dwa • tygodnie nie poszłam na
zebranie, ale tylko mnie objechali, zamiast poznać się na rzeczy. Tak to się kręci, to moje
życie. Z dnia na dzień gorzej mi z sobą. Prawda, jakie to oryginalne? I pomyśleć, że w
dziesiątym roku życia rozszyfrowałam tajemnicę tabliczki mnożenia (trzy razy trzy równa się
trzy dodać trzy dodać trzy), a w czternastym odkryłam, że Sienkiewicz ściągał z Paska. Mając
siedemnaście, nie bardzo nadążam za sobą, uczennicą tuż przed maturą. Stanowczo
powinnam więcej wiedzieć. Czy rzeczywiście Tołstoj, malujący z taką subtelnością portret
Anny Kareniny i Kitty...? Lewi na nie lubię, to tak, na marginesie.
2 lutego 1951 r.
Jak ja będę mieszkać w Domu Akademickim? To niemożliwe. Mama twierdzi, że
szybko się przyzwyczaję. W moim wieku?! Czym skorupka za młodu nasiąknie.,. Mamy
jednak nie stać na wynajęcie mi pokoju w Warszawie, Ma wprawdzie dwa etaty, ale nie jest
najzaradniejszą gospodynią w Europie. Teraz dojdą koszty mojego samodzielnego utrzymania
w stolicy. Już zdecydowałyśmy, że nie będę się starać o stypendium, są biedniejsi ode mnie.
Mama oczywiście traktuje moją maturę jak sprawę niesłychanie naturalną.
- Po maturze, kiedy będziesz na studiach...
Na jakich w ogóle studiach? W tej chwili mam pełne szansę zostać, kim tylko mi się
zamarzy. Co zrobię? Za kilka miesięcy będę mogła już być tylko tym, co napiszę w ankiecie.
To straszne. Powiedziałam wczoraj do mamy:
- Ostatnio idę na filozofię.
- Nie widzę w tym nic śmiesznego. Studiuj sobie filozofię, bylebyś miała zawód.
Chociaż wolałabym, jak wiesz...
Wiem, wiem, ale nic z tego. Mam jedną tylko rzecz, własne życie, i nie mogę tęgo
przehandlować za miraże stabilizacji. Stabilizacja. Okropne słowo. Lidia Sagowska - filozof.
Ha! ha! „W drugiej połowie dwudziestego wieku wystąpiła z nowym programem Lidia
Sagowska. Teoria jej, wywodząca się z filozofii Szopenhauera, nie wniosła nic nowego, a całe
rozumowanie, pełne mętniactwa, nie przyczyniło jej wielu zwolenników”. Z jakim
programem? Wściec się można. Języki obce? Czy jest taki wydział? Same filologie pękające
od gramatyki. Całe szczęście, że twardo odpadają: politechnika i akademia medyczna. Tak
więc drogą eliminacji zostaje uniwersytet. I SGPiS. I SGGW. I SGSZ. I CHTW. (Cholera to
wie) I ASP.
Pewien stary doktor uświadomił mnie kiedyś, że mam zmarnowaną młodość przez
ustrój. Słusznie. Nawet ja nie mogę studiować na dwóch uczelniach jednocześnie. Chociaż,
gdy dobrze sprawę przemyśleć... Raz na lewo, raz na prawo? Prawo? To nie jest najgłupsza
myśl. Ale... czuję się zbyt opuszczona, żeby ludzi bronić, zbyt mało ich nie lubię, żeby
oskarżać, a o wiele za mało o nich wiem., żeby sądzić.
Hej, ty na szybkim koniu!
Gdzie pędzisz, kozacze?
9 lutego 1951 r.
Hieronim Klonek dostał pierwszą w swoim hochsztaplerskim życiu czwórkę z
matematyki. Kiedy mi złożył 0 tym donos, natychmiast wyrzuciłam go z pokoju. Nie mógł
wiedzieć, że pani profesor płacze ze szczęścia.
15 lutego 1951 r.
Po studniówce. Zaprosiłam Krzysia i Michała. Niby przypadkowo tam się znaleźli, bo
geografka zaproponowała, żeby zrobić „dziewczęcy wieczór”. Ponieważ mdliło mnie na sam
dźwięk tych słów, tego samego dnia wystosowałam do nich. petycję. Stawili się obaj, a na
studniówce trochę się wstawiliśmy winem pod schodami, bo dojrzałość dojrzałością, ale była
tylko herbata. Także przypadkowo znalazło się wielu chłopców. Dyrektorka nie mogła ich
wyrzucić, naszych drogich gości, bo to eks - uczniowie zaprzyjaźnionego z nami gimnazjum
Witkowskiego. Tańczyliśmy do godziny 24. Gdyby nie obecność Michała, cała ta studniówka
nie zostawiłaby mi żadnych wspomnień. Krzyś, poirytowany trochę przyjazdem Michała,
uwodził angielkę. Ona jest bardzo miła, trochę bezbarwna. Mam u niej pięć. Spacerowaliśmy
z Michałem do trzeciej rano, nie mogąc się rozstać. Zmienił pozycje atakowania mnie:
podobno jestem za mało romantyczna, A on dla mnie sfałszował zaświadczenie lekarskie,
żeby móc przyjechać! Głuptas. Nie chciałam mówić o tym, co czuję, bo dowiedziałby się zbyt
dużo; Byle do wiosny!
6 lutego 1951 r.
Zupełnie jak Napoleon. Sto dni. Tylko Bonaparte po swoich stu dniach
wykombinował Waterloo, u mnie musi być Jena. Żegnaj, dzienniczku. Następne słowa
napiszę już jako człowiek dojrzały. Trochę strachu, trochę żalu, a najwięcej niepewności. No
to cześć. Nad Lilką zapada noc. Z tą maturą to tak, jakby małpie dać sznurek i kazać jej
zaprowadzić świat do świetlanej przyszłości: uda się: albo się nie uda.
20 marca 1951 r.
Nie dotrzymuję postanowienia, ale też sprawa, którą chcę opisać, jest pierwszorzędnej
wagi. Trzy dni temu dyrektorka weszła do klasy i powiedziała:
- Dziewczęta, pani Zieleńska wraca ze szpitala, trzeba przygotować mieszkanie na jej
powrót. Która się zgłasza?
Poczułam, jak jakiś niezmierny ciężar trzyma mnie w ławce, i zrozumiałam: nie
zgłoszę się, choć marzeniem moim było móc to uczynić.
Jakimż mądrym człowiekiem jest dyrektorka! W ciągu minuty rozegrała się tragedia
godna najlepszych klasycznych wzorów. Wstała cała klasa z wyjątkiem mnie. Oczy
dyrektorki spoczęły na mojej twarzy, łagodne, dobre oczy. Wiedziałam, że mnie zrozumiała.
Miałam ochotę rzucić jej się na szyję, całować jej ręce, kiedy powiedziała spokojnie:
- Pójdzie Lilka z Pelagią, wstąpcie po lekcjach do mojego gabinetu po klucze.
Do mieszkania Zieleńskiej odprowadziła nas dyrektorka, powiedziała, co i jak mniej
więcej zrobić, i klucze kazała odnieść nazajutrz do szkoły. Nigdy nie byłam tytanem pracy
domowej, ale jeśli już sprzątam, to dokładnie i w tempie tornado, żeby jak najszybciej rzecz
zakończyć. Podzieliłam pracę: Pelagia dostała okna, wyszorowanie kuchni, a ja kurze,
książki, pastowanie podłóg i takie zupełnie malutkie pranko (dyrektorka dała nam pieniądze
na proszki, pastę itp. Mieszkanko Zieleńskiej jest niewielkie i znać wyraźnie, zawsze tu
panował obłędny porządek.
Umeblowanie tak proste, że przez to w jakiś sposób ekstrawaganckie. Szare ściany, a
na nich ani jednego obrazka, zupełnie nic, jasne biurko z czarną lampką, twardy tapczan, a na
nim jedyny kolorowy akcent - tak piękny, że mi oddech w piersi zaparło: puszysty włochacz
w kolorze ognia: żółto - czerwony. Na tle bezbarwnego pokoju kolory krzyczą. Oszklona
półka na książki. Książek niewiele, ale za to jakie! Angielskie wydania Szekspira i Plutarcha,
Cervantes de Saawedra (więc ona też musi kochać don Kichota, tak jak ja, wiecznie walcząca
z wiatrakami), wreszcie Galsworthy. Kilku Francuzów. Czułam, że przed północą nie wyjdę z
tego pokoju. Huraganowym zrywem wypastowałam podłogę, wzięłam Sagę rodu Forsyiów,
usiadłam na chodniku i przepadłam. Obudziła mnie Pelagia.
- Ty, bumelantko, nie sprzątnęłaś na biurku. Ja już idę.
- Idź, skończę resztę.
Po jej wyjściu zabrałam się do układania papierów. Jakieś kartki, zeszyty poukładane
równiutko - przysięgam, nie czytając słowa. Pod stosem papieru maszynowego leżał listowy
blok w kratkę, z załamaną okładką. Chciałam to położyć na miejscu, kiedy moje oczy
uchwyciły zdanie: „Nazywa się Lidia Sagowska, Lidia, Emilio, czy mnie rozumiesz?”.
Przerzucałam kartki drżącymi rękami. Było tego około szesnastu stron, pisane widocznie nie
jednego dnia, bo kolor atramentu często ulegał zmianie. Czułam, że robię źle, ale
przeczytałam ten list. To było ponad moje siły. Wynotowałam sobie fragmenty dotyczące
mnie. Zawartość nawiasów moja:
Moja droga Emilio, nie miałam odwagi napisać Ci o tym, pomyślałabyś, że jestem
szalona. Ale teraz, kiedy sama siebie o to zaczynam posądzać...
Ostatnio marnie się czuję, a wydawało mi się, że w tej mieścinie zapomnianej przez
Boga i ludzi odzyskam równowagę. Może i udałoby mi się to, gdyby Maria
(dyrektorka) nie przysłała mi do klasy nowej uczennicy. To było w ubiegłym roku i
zamiast się jakoś uciszyć - rozwija się. Co ze mną będzie, Emilio? Chcę żebyś Ty
wiedziała wszystko.
Przez moment byłam pewna, że to ona. Opanowałam się i usiłowałam ją zapytać.
Ma zły akcent, ale angielski zna lepiej niż moja czwórkowa Stokoniówna. To
ogarnęło mnie, kiedy się dowiedziałam, że nazywa się Lidia Sagowska, Lidia,
Emilio, czy mnie rozumiesz ? Jest córką lekarki. Tak jak tamta. „Spokój, spokój, to
niedorzeczne”, nakazywałam sobie. Spojrzałam na nią i znowu wróciło wszystko.
Patrzyły na mnie te same bezczelne oczy, w głosie brzmiały impertynenckie tony.
Zuchwała, z tej samej gliny pewnych siebie, młodych kobiet. Jakże ich wszystkich
nienawidzę. O wiele lepiej czuję się wśród chłopców. Oni przypominają mi Jacka i
jego kolegów.
Nie mogłam spokojnie wejść do tej klasy. Ona mnie obserwowała. Przywoływałam
się do porządku, pytałam ją. Wiedziała, że umie angielski. Mówiła zupełnie
swobodnie. Zniszczeją, tak jak ona zniszczyła to, co miałam najdroższego.
Ona krytykowała moje metody nauczania. Raczej wiedziała, że nie mam żadnych
metod. Nie jestem pedagogiem. Usiłuję się trzymać programu i to wszystko. Jestem
już stara i zmęczona. Ale ona wyzwala we mnie energię. Wpadałam w pasję, kiedy
Lidia cokolwiek mówiła. Wydawało mi się, że to mówi tamta: „Nie może pani
trzymać go pod kloszem. Jacek jest człowiekiem czynu”. Posłuchał jej. Nie matki.
Poszedł i zginął. Zbrodniarka.
Czułam fizyczną rozkosz na myśl, że uderzę ją w twarz.
Wydawało mi się, że ściąga na klasówce. Nie drgnęłam. Mam na nią swoje sankcje.
Gdyby się okazało, że jestem w błędzie, mogłabym się ośmieszyć.
Czy to możliwe, że kiedyś studiowałam w Oxfordzie i marzyłam o przetłumaczeniu
liryk Shakespeare'a? Wracam myślą do wieczoru, kiedy upiłam się na imieninach
Jacka, pamiętasz? A później, przebrałam się za korsarza, zorganizowałam bunt na
statku. „Jesteś niezrównana, mamo” - mówił Jacek. Czy to wszystko było, czy też to
wytwór wyobraźni? Jakże byłam szczęśliwa. Po śmierci Zenona już wiedziałam, że
nienawidzę. Jakiż Jacek był cudowny, pełen miłości. Tak odrzucałam ich koncepcję
walki. Konspiracja! Smarkateria raczej. Protestować dla zasady? Z maniackim
uporem stawiać na jedną szansę ? Nie mylił mnie mój paniczny strach ani
macierzyński instynkt. I gdyby nie ona> potrafiłabym Jacka zatrzymać. Miłością,
histerią, obojętnie. „To jest inteligentny entuzjazm, a nie naiwność” - powiedział
kiedyś Jacek. One zawsze są inteligentne, wyniosłe, choć wysilają się na
serdeczność. Ostrzegałam go, że to jest zła dziewczyna. Idą do celu konsekwentnie,
z tupetem, nie oglądając się za siebie ani patrząc na boki. Mam satysfakcję, że
potem nie powiedziałam do niej ani jednego słowa. Ona rozpaczała! To podłe.
Chciała zostać Ze mną! Brak mi słów.
Spotkałam ją na korytarzu. Słońce padało jej na twarz, którą przecinała czerwona
pręga. Zmartwiałam ze szczęścia. Więc jednak uderzyłam ją. To musiało być dla
niej upokorzenie, one są dumne. Ale potem przeraziłam się. To przecież nie ta. To
moja uczennica, Sagowska. To nie ona, nie ona. Zapytałam ją, co ma na twarzy.
Spojrzała na mnie ze zdziwieniem, byłam pewna, że także z ironią. Powiedziałam
coś bez sensu i odeszłam szybko.
Zaczęłam znajdywać sadystyczną przyjemność w maltretowaniu jej. Ma w sobie
dużo godności. Chwilami bałam się, że moja nienawiść jej nie dotyczy.
Miałam przed sobą zadanie klasowe - Lidii. Obniżyła w ogóle loty, przycichła. Aaa!
Jednak. Wypracowanie było poprawne, zasadniczo bezbłędne. Co miałam robić?
Kiedy mam być matką albo nauczycielką, nie mogę mieć wątpliwości.
Z pasją kreśliłam jej zadanie. Wydawało mi się, że to na jej twarzy wykwitają
krwawe pręgi, O Boże, Boże!
Zachowuję się zupełnie normalnie, ale są momenty, W których mam zaburzenia
świadomości. Przestaję pamiętać, gdzie jestem.
Do Jacka strzelili na schodach, z roztrzaskaną głową upadł na parter.
Mnie już nie ma. Został ochłap, trochę żywych komórek, które instynktem
wiedzione chcą żyć. Ale nie jestem zwierzęciem, przecież kiedyś na pewno byłam
człowiekiem. Postaram się wyciągnąć z tego wnioski.
Katarzyna i Bostal (fizyk) na radzie pedagogicznej atakowali mnie. W ogóle
wszyscy chcieli wymóc na mnie dostateczną notę dla Lidii. Katarzyna utrzymywała,
że Lidia łączy duże zdolności z systematyczną pracą (???). Nauczyciel łaciny
powiedział wprost, że to niemożliwe, żeby nie umiała na trójkę i jeśli będę chciała ją
zostawić na drugi rok, on osobiście wystąpi z wnioskiem o egzamin komisyjny.
Jedna Maria wydawała się coś rozumieć.
Kategorycznie trzymałam się swojego zdania. Jestem nauczycielką i zawsze mogę
uznać, że uczeń nic nie umie. Ściemnieją te bezczelne oczy, ściemnieją.
Kiedy Lidia wstawała do odpowiedzi, zwykle poprawiała włosy tak znanym mi
ruchem. Jeden taki gest znaczył dla Jacka więcej niż zaklęcia matki. Przestawałam
zupełnie je rozróżniać. Z każdym dniem Sagowska była dla mnie coraz bardziej
Lidią.
Te lekcje w żeńskim to jeden wielki koszmar. Nigdy nie lubiłam uczyć, Jackowi w
lekcjach pomagał Zenon. Gdybym się przemogła! Powinnam była sprzedać futro i
naszyjnik i wziąć nauczycieli do domu. Ale Jacek ciągnął do młodzieży. Ustąpiłam.
Poszedł na komplety i tam ją poznał.
Dopóki ona tu jest - nie rzucę szkoły. Dlaczego wtedy nie przyjęłam jej do domu?
Zamknęłam się w nieszczęściu, nie rozumiałam, że muszę się zemścić. Ambitna.
Nie przyszła więcej. Kiedy uświadomiłam sobie, że będzie mi potrzebna, nie było
już Warszawy.
Gdybym miała trochę rozsądku, odeszłabym stąd. To dziwne, przez Lidię. Skąd się
wzięła w tej szkole ? Po co tu przyszła ?
Ona w jakiś metafizyczny sposób łączy mnie ze światem, który nie istnieje. Jest
pomostem mojego nieszczęścia i transmisją mojej nienawiści.
Potem zrobiłam jakieś głupstwo. Nie wiem, nie pamiętam. Maria martwi się o mnie.
Tak, emerytury nie dostanę, uczę dopiero trzy lata. Z czego będę żyć? Może z
tłumaczeń? To nie ma najmniejszego znaczenia. Po co mam żyć. Lidia. Widzisz, a
ona żyje.
Inne fragmenty dotyczą uwag na temat ustroju. Brak w nich jakiegokolwiek
rozeznania we współczesności. Bez nienawiści, ale z kompletnym niezrozumieniem faktów.
Są też uwagi dotyczące naszego miasta, szkoły. Złośliwe, błyskotliwe wypowiedzi. Dużo
miłości do zwierząt, uwielbienie dla kota „Pickwicka” (co się z nim stało?). „On jeden został
mi na świecie, on mnie rozumie”.
Nie wiem, jak doszłam do domu, w jaki sposób oddałam dyrektorce klucze, czy byłam
przez te dni w szkole i czy mówiłam cokolwiek.
1 lipca 1951 r.
Postawiłam w życiu na chłopców. To chyba jasno wynika z mojego charakteru. Lecz
nie cieszcie się, moi wrogowie, jeśli was mam. Nie schodzę na tak zwaną „złą drogę”.
Postawiłam na takich do piętnastu lat. Nie będę nauczycielką, nie. Nigdy nie miałam
upodobania do szablonów.
W ogóle, przedstawmy się: Lidia Sagowska - magister psychologii po upływie
najbliższych pięciu lat.
Hieronim Klonek ma mi do zawdzięczenia świadectwo z jedną trójką, ale to ja zostanę
jego dłużniczką do końca życia. Teraz wydaje mi się, że rowerem niejakiego Rocha
dojechałam do swojego miejsca na ziemi. Jestem taka szczęśliwa i po raz pierwszy w życiu
spokojna. Zdecydowałam się. Co miałam na względzie pisząc w ankiecie „Uniwersytet
Warszawski, wydział - psychologia” ? Będę pracować w zakładzie dla dzieci trudnych. I jakie
książki będę mogła pisać, przede wszystkim o rodzicach. A któż zrozumie tych chłopców,
jeśli nie ja - autorka klepsydry dla profesorki, której nigdy nie życzyłam nic złego? A któż
zrozumie, że kłamie się nie z wewnętrznej potrzeby, tylko z przeświadczenia, że prawdę źle
przyjmą, jeśli nie ja, walcząca na każdym zebraniu z zaciekłością koguta? I poczucie
przydatności, które w tym zawodzie bezwzględnie osiągnę! Myślę tak sobie, że jedna
szczupła, śmiejąca się z byle czego wychowawczyni, wyrozumiała (bo sama palnęła wiele
błędów) więcej zdziała niż dziesięć nowych paragrafów dotyczących przestępczości wśród
nieletnich. No, mam słabość do tych łobuzów, nie zawiedziemy się wzajemnie. Pomyślnych
wiatrów, Lilka, trubadur Klonek głęboko zapadł w twoje rozśpiewane serce. Kupisz mu na
pożegnanie piękny klaser. Będę pracować z dziećmi. Z tymi najciekawszymi, trudnymi. Będę
im mówić, jak łatwo się pomylić, nie podając naturalnie, skąd to doświadczenie.
2 lipca 1951 r.
Siała baba mak, nie wiedziała jak.
Dziadek wiedział, nie powiedział,
Cztery lata w kozie siedział,
A to było tak:
Matura. Nie, najpierw przed maturą.
Uczyłam się z Janka. Tysiąc razy miałam chęć iść na wagary Było mi bardzo ciężko.
Usiłowałam patrzeć na siebie z profilu, en face i od tyłu, także w lustrze. Mówiłam sobie'
„Lilka, co z tobą będzie w pełnej atrakcji Warszawie? Jeśli teraz poleziesz w plener na
ćwierkanie wróbla - zginiesz. Mocowałam się z sobą jak atleta z podkową. W budzie
figurowałam niemal wyłącznie pod postacią uszu. Płynęły okropne dni. Buda, obiad, pół
godziny odpoczynku, Dzwonek - Janka. Dwie godziny bieżących lekcji. Przerwa, ale nie
Tetmajer, tylko biały ser z chlebem, herbata. Cztery godziny powtórki. Monotonne
zakowalanie, mozolne cerowanie pękającego w szwach mózgowia. Wreszcie Janka
wychodziła. Radio i książka, żeby nie zgłupieć tuż przed przekroczeniem progu dojrzałości.
Sen. I tak w kółko, w kółeczko przez sto dni, a może więcej. Ale byłam jedyną uczennicą w
klasie, która nie zarwała ani jednej nocy. Janka uczyła się jeszcze „na lewo”. Na pisemny
przyszłam nie obciążona zbędnym balastem ściąg, z promienną twarzą. Czułam się pewna.
Już na kilka tygodni przedtem chodziły słuchy, że w tym roku bardzo modne jest Oświecenie.
Nie cieszyło mnie to i byłam zdecydowana wziąć wolny temat. W Nowych Drogach był
dobry artykuł o Staszicu i Kołłątaju, na wszelki wypadek przeczytałam dwa razy. Oświecenie
rzeczywiście było. Ale jak tylko panna Kasia zaczęła pisać tematy na tablicy, moja
humanistyczna dusza zawyła z radości. O piękniejszym maturalnym temacie marzyć trudno:
„Doktor Judym a Paweł Własow jako wyraziciele poglądów społecznych Żeromskiego i
Gorkiego.” Pisałam od razu na czysto. Machnęłam dwadzieścia trzy strony kancelaryjnego
papieru, w tym na stronach ośmiu w przystępnej formie .wyraziłam przy okazji także swoje
zapatrywania. To jest właściwie takie, jakie zdecydowanie chciałabym mieć. Oddałam pracę
jako ostatnia. Na matematykę przyszłam także w białej bluzeczce, ale nie przesadzajmy,
daleko mi było do usposobienia beztroskiego ptaszęcia. O ściąganiu - nie było mowy. Pisało
się w sali gimnastycznej, stolik od stolika o półtora metra. Między tymi wysepkami dramatów
jednostek kursowali profesorzy niezrażeni rolą cerberów.
Kiedy Fredzio pochylił się nad moim nieszczęściem,. syknęłam:
- Są tacy profesorzy, którzy na maturze robili ściągi, czyta się o tym. Są także inni,. o
których czytać się nie będzie.
Spojrzał na mnie, na papier, znowu na mnie i z jego dolnej wargi spłynęło:
- Źle.
- Co źle, gdzie źle ? - chciałam się dowiedzieć.
Nie sprostował mojej zwykłej pomyłki. Zanim ja wpadłam, gdzie to „źle”, minęły
koszmarne wieki. Jak taternik, który tuż nad przepaścią nadludzkim wysiłkiem chwyta linę,
trafiłam wreszcie na błąd. Dalej już mi szło. Na końcu tej abrakadabry postawiłam kropkę -
wielkości guzika.
Tego dnia zrobiłam dwadzieścia kilometrów na rowerze z radością wjechałam na słup,
ratując życie napuszonemu kogutowi, który ze wszystkich dróg świata chciał przeciąć akurat
drogę mojego życia. Czas między pisemnym a ustnym spędzałam już mniej pracowicie. Z
książką na kolanach wprawdzie, ale z plecami na słońcu godzinami wysiadywałam na
parapecie okna, aż do czasu, kiedy jakaś dewota wpadła do mamy z awanturą, że wyleguję się
nago i to publicznie, że to bezwstyd i coś tam. Mama powiedziała:
- Zejdź z okna.
Nieporozumienie polegało na tym, że nie chcąc mieć pleców w paski, wiązanie od
górnej części opalacza wsadzałam w część dolną. Z przodu wszystko było w porządku, ale
tego nie mogła zauważyć dama z vis a vis.
Później spadł deszcz. Ubrałam - się w płaszcz i górną polową tułowia wisiałam za
oknem. Ubóstwiam deszcz padający mi na twarz. Pod plecy podłożyłam poduszkę było mi
nawet wygodnie. W sąsiedztwie mam jednak opinię osoby niespełna rozumu. Mama
wchodziła podczas tych seansów do pokoju, wzruszała ramionami. Powiedziałam (z
zewnętrznej strony domu):
- Będę tak wisieć, dopóki nie kupisz mi rudej, skórkowej kurtki. Jest na halach w
Katowicach.
- Zejdź z okna.
Wtedy zaczęłam powtarzać przez kwadrans:
- Oświęcim, Majdanek, Treblinka, ruda kurtka, Gusen, cała pieczona kura, Oświęcim,
ruda kurtka, Treblinka, kura pieczona w maśle, kurtka, Oświęcim.
- Ile kosztuje? - zapytała mama, najwyraźniej nie chcąc się dowiedzieć, bo zatkała
sobie uszy i wyszła z pokoju. Ziarno kurtki zasiano. Ustny. Wcale tego dnia nie miały zdawać
„S”, ale przyszłam kibicować pod drzwiami i dyrektorka pozwoliła dołączyć mnie do ,.N, O,
P”. Nie mogłam dłużej znieść atmosfery oczekiwania. Błagałam pannę Kasię, żeby zechciała
wytłumaczyć dyrektorce, iż daleka w alfabecie pierwsza litera mojego nazwiska odbije się
ujemnie na moich władzach umysłowych. Z grzeczności, w podziękowaniu za interwencję,
zdawałam polski w pierwszej kolejności, choć planowałam to na koniec, żeby zostawić
komisji przyjemne wrażenie. Dobrze się stało, bo polski poszedł - cudownie, nawet
przedstawiciel kuratorium nie patrzył w papiery, tylko najwyraźniej słuchał, a czynnik
młodzieżowy z Zarządu Miejskiego ZMP zrobił do mnie „oko”, co miało, jeśli dobrze
zrozumiałam, podkreślić, iż on w pełni akceptuje moje naświetlenie pobytu Mickiewicza w
Lozannie i w Pieśni o zamordowaniu Jędrzeja Tęczyńskiego dopatruje się identycznych z
moimi spostrzeżeniami rysów obyczajowych.
Panna Kasia była ze mnie dumna, potem mi powiedziała, że miała ochotę głośno się
roześmiać, że najlepsza uczennica wyciągnęła takie łatwe tematy.
Tremy pozbyłam się zupełnie. Od polskiego chciałam Walić do pudełka z historią, ale
fizyk skinął ręką, więc posłusznie usiadłam naprzeciw niego.
Długo, bardzo długo grzebałam ręką w tematach z fizyki. I równie długo fizyk ciągnął
mnie na piątkę. Jeżeli bardzo chciał, mógł mi tę piątkę spokojnie postawić, choćbym
powiedziała, że elektromagnes rozmnaża się płciowo, bo byliśmy jedynymi w tym
towarzystwie osobami, które z grubsza orientowały się w podstawowych prawach fizyki.
Delegat z kuratorium był polonistą, czynnik raczej wszech - talentem, a Fredzio przy tablicy
mordował ofiarę. Reszta . profesorów, naturalnie, musiała kiedyś mieć do czynienia z tym
przydatnym przedmiotem, ale mroki niepamięci przysłoniły już. wszystko z wyjątkiem
przekonania, że żelazko należy włączać do kontaktu, bo z garnka z bigosem „prąd nie
popłynie”.
- A teraz zadanie - powiedział twardo.
Przyjrzałam się zadaniu uważnie, przeczytałam, kiwnęłam głową, wzięłam do ręki
pióro i patrząc fizykowi prosto w oczy, powiedziałam:
- Tu brak jednego elementu.
Robiłam wszystko, żeby został w moich wspomnieniach najmilszym nauczycielem
pod słońcem.
- Proszę przeczytać uważnie.
Trudno. Ale musiałam czytać powtórnie, żeby je rozwiązać. Nie było skomplikowane,
właściwie z X klasy.
Sprawdził, uśmiechnął się, comedia finita. Przy ustnej odpowiedzi wtrącił zręcznie
słówko, które naprowadziło mnie na odpowiedni tor. Historia, na którą tak liczyłam,, nie
poszła mi łatwo.
Między innymi miałam temat: Stosunki polsko - czesko - węgierskie w epoce
feudalizmu”. Myślałam przez chwilę,, że przepadnę. Wszystkie daty zawirowały mi w
głowie,, ułożyły się gwiaździście, dośrodkowo i... pustka. Przemogłam się. W moich oczach
wyglądało to tak, jakby na język sączyła mi się wąska struga wprost z mózgu, wreszcie rzeka.
Dwa dalsze punkty poszły już koncertowo. Przy zagadnieniach martwiłam się o matematykę.
Dwa przykłady z algebry i zadanie trygonometryczne rozwiązałam kilkoma pociągnięciami
kredy, szczegółowo objaśniając Fredzia i innych, co robię i z czego mi to wynika. Na koniec
zostały mi liczby urojone. Wiedziałam tylko, że „i równa się minus jeden” i już chciałam
Fredzia o tym zawiadomić, aż tu Fredzio, Boski Fredzio, Kłapouch Przecudowny,
Przeżuwacz Niepospolity, mruknął:
- Dziękuję, wystarczy.
Było to wynikiem błędnego rozumowania: często na lekcji, kiedy dowodziłam ,,to
liczby urojone, ale w jakiejś chorej wyobraźni,” on twierdził, że nie ma rzeczy w matematyce
łatwiejszej. Jemu z tego wynikało, że skoro kręcąc trójkątem potrafiłam zrobić stożek, a
potem ściąć mu czubek i obliczyć stosunek czegoś do czegoś mając niejasne dane, przy
liczbach urojonych zniszczę go elokwencją. Niech żyje dalej w tym przeświadczeniu!
Ukłoniłam się tablicy I popędziłam do domu.
Mama nie urządziła okolicznościowego przyjęcia, byłam jej za to wdzięczna. Wolę
sama wytwarzać warunki, w których powinnam być na pierwszym planie.
- Odebrałam., gratulacje od komisji. Duże gratulacje.
- Łączę swoje - powiedziała. - Lilka, ty jesteś okropną idiotką.
- Uzasadnij mi to,, proszę - zdenerwowałam się.
- Życie mnie wyręczy i w związku ż tym coś ci powiem. Nigdy nie usiłowałam
wywierać na ciebie żadnych wpływów tak zwanych zbawiennych, prawda? Postawiłam na
poczucie swobody i rozum. Pozornie wszystko mi się z tobą udało, ale tylko pozornie. Masz
szaloną głowę i zbyt kategoryczne opinie, nie poparte niczym w zasadzie. Kiedy wypełniałaś
ankietę na studia, nie zaprotestowałam. Nawet pojęcia nie masz, jak psychologia jest zbliżona
do medycyny...
- Mam pojęcie - przerwałam, - Fizjologia, jako czynnik kształtowania osobowości
człowieka, nie przeszkadza mi, natomiast jako przedmiot...
- Najwięcej trudności będziesz miała z własną osobowością. Zrozum, każdemu się
wydaje, że jest bardzo mądry. Chwilami się cieszyłam, kiedy miałaś dwóję z angielskiego...
Lekceważysz swoje rówieśnice, sądzisz, że przeczytanie iluś tam więcej książek wynosi cię
na wyimaginowany piedestał. Kiedy dojdziesz do wniosku, że nie jesteś niczym
nadzwyczajnym, jesteś uratowana, będziesz mogła swobodnie żyć.
- Nic podobnego o. sobie nie myślę, nie mam tylko kompleksów.
- Bo nie masz powodów, żeby je mieć. Masz duże zdolności, szkoda, że nie bardziej
wyspecjalizowane. Natomiast nie masz żadnego talentu.
- O, tego nie mów. To jeszcze nie wiadomo. Martin Eden...
- Nie szukaj w literaturze życia, jeśli już, to przeciwnie. Wiele rzeczy może ci się nie
powieść, a takie osoby jak ty. są przeważnie zdruzgotane małym nawet niepowodzeniem.
Ulatnia się ta cała energia. Wierzę wprawdzie, że sobie będziesz doskonale radzić z nauką,
może nawet z sobą. Gdybyś jednak w tym wymarzonym samodzielnym życiu miała
jakiekolwiek kłopoty, licz na mnie. Bardzo cię lubię, chociaż ci tego nie mówię. Ludzie będą
cię lubić, bo jesteś miła, ale wrogów sobie potrafisz narobić. Na nową drogę życia kupiłam ci
tę kurtkę i materiał na spódnicę w identycznym kolorze.
Miękką, cudowną rudą wełnę zaniosłam tego dnia do krawcowej. Kurtka leży jak ulał,
szkoda, że do jesieni daleko.
3 lipca 1951 r.
Test jeszcze do opisania największa bomba mojego żywota. Odłożę to jednak na
później. Wybrałam psychologię idę się jej uczyć. Skończę studia. Teraz już w to wierzę, bo
Jefreniowa przerobiłam od deski do deski, a wątpię, że jest na świecie coś mniej frapującego.
Za kilka dni wyjeżdżam do Warszawy. Nie na egzamin wstępny, o nie! Teoretycznie
już jestem na uczelni. Mogłabym być na każdej i na każdym wydziale. Nasza sąsiadka z
przeciwka powiedziała:
- To zbrodnia, żeby móc się tak bez niczego dostać na medycynę i iść na jakąś tam
psychologię.
Tak się delektuję tym, co mam napisać, że przedtem jeszcze co innego. W dzień po
zakończeniu matury poszłam do szkoły zdawać Wszechnicę. Należy zdawać przy komisji.
Dyrektorka załamała ręce:
- Lilka, skąd ja ci teraz wezmę komisję? Gdyby zdawało więcej...
- Ale ja bardzo chcę to zdać. Muszę po prostu. Pani dyrektorko...
- Przyjdź za godzinę.
Tamten katowicki straszak nie wypalił. Chodziło tylko o to, żeby sprawozdanie
wypadło procentowo jak. najlepiej. Która się dała zastraszyć, poszła na rzeź. Dwóm nie
zaliczono. Reszta uzyskała świadectwa z wynikiem dostatecznym, były też trzy czwórki.
Przez tę godzinę wymyłam dokładnie twarz kawałkiem żrącego mydła, które dała mi woźna.
Matura maturą, ale jak mogłam zapomnieć, że utuszowałam sobie rzęsy! Obeszłam całą
szkolę, od góry do dołu, z niesmakiem kładąc pożegnalne spojrzenia na każdym mrocznym
progu. Wróciłam do gabinetu. Komisja się utworzyła. Dyrektorka, łacinnik, który nie poszedł
na lekcje, historyczka. Dyrektorka niepewnym głosem zadała mi pytanie:
- Co wiesz o cyrkulacji pieniądza?
Hm. Wiedziałam coś niecoś z ekonomii, komisja wyglądała na usatysfakcjonowaną.
Okazało się, że jak na geografię gospodarczą to wystarczy. Historyczka orzekła, że zagadnień
można mnie w ogóle nie pytać. Komisja wyraziła zgodę.
- Historię społeczeństw zna, tyle razy odpowiadała na historii - wyjaśniła historyczka.
Aprobata Komisji.
- W materializmie na pewno się orientuje - zaryzykował łacinnik.
- Wydamy jej więc dyplom I i II stopnia - rzekła dyrektorka.
- Dziękujemy ci, moja droga. To ładnie, że jednak przyszłaś zdawać.
Rzeczywiście ładnie odśpiewałam swoją arię w tej operetce. Dostałam dwa
bladoniebieskie dyplomy;
„Była słuchaczką kursów Wszechnicy Radiowej i otrzymała następujące noty:
materializm dialektyczny - bardzo dobry, materializm historyczny - bardzo dobry, bardzo
dobry, bardzo dobry itd.”
W domu starannie podarłam dyplomy na drobne strzępki i wrzuciłam do kosza na
śmieci. Dotrzymałam słowa, zdawałam wtedy, kiedy na pewno nie musiałam tego robić.
4 lipca 1951 r.
W dniu rozdania świadectw maturalnych ostatni raz kroczyłam do szkoły z
obowiązku. Byłam z tego powodu bardzo szczęśliwa, tak przy tym głupia i bezmyślną, że aż
cel mojej wyprawy wydawał mi się podejrzany. To było nie do uwierzenia, że idę po
świadectwo dojrzałości, obejrzę je sobie dokładnie, pokażę w domu, a potem muszę dołączyć
do papierów na uczelnię. Odbierałam jedynie wrażenia czysto zewnętrzne (słońce świeci,
ptaszki śpiewają, życie jest piękne). Żadnej głębszej myśli.
Przed budą spotkałam smarkate z dziesiątej. Taszczyły olbrzymie pęki czerwonych
goździków. To tradycyjny sposób żegnania maturzystek przez niższe klasy.
- Lilka, dostałaś dyplom. My już w sali od wczoraj wszystko robimy, to wiemy.
- Dyplom „Przodownika Nauki i Pracy Społecznej”? - zachłysnęłam się.
- Tak. Ty i Kierasówna z francuskiej klasy.
Przez chwilę myślałam, że pęknę z dumy. Tego nigdy nie brałam pod uwagę w moich
planach. Myślałam, że przeszkadza mi pochodzenie. Wiedziałam, że do dyplomu
przewidywana była Marysia Stokoń. Dobra uczennica i do ojca strzelał granatowy policjant.
Jak się okazało, moją kandydaturę wysunęła szkoła, a ZMP łaskawie akceptowało.
Marysia ma dwie czwórki na świadectwie. Z polskiego i z fizyki. Tak, ona nie
korespondowała z fizykiem w zeszycie do klasówek (mówiąc między nami). Ja mam bardzo
dobre od góry do dołu. Gdyby to ktoś obejrzał przez lupę, musiałby dostrzec: sympatię fizyka,
fantastyczny gest Fredzia, zaćmienie umysłu nauczycielki astronomii. To ostatnie przede
wszystkim. Biedna, dobra kobieta! Jak łatwo uległa opinii:
- Sagowska to świetna uczennica.
Panna Kasia opowiadała mi potem, że espiaczka koniecznie chciała mi dać czwórkę,
ale ją jakoś do mnie przekonali. I przy angielskim była dyskusja. W jednym roku dwója, w
drugim bardzo dobrze. Przeważył głos dyrektorki, która „wzięła na siebie za to
odpowiedzialność”. Kochany biolog rąbnął mi pięć ze słowami:
- To otwarty umysł.
Dyrektorka wygłosiła przemówienie, z którego zapamiętałam jedno żenujące zdanie:
- Nieście wysoko sztandar naszej szkoły.
Skóra mi cierpła od tego banału. Kiedyś była piękną, - na pewno wesołą dziewczyną.
Dziś jest cudowną dyrektorką, pełną życia i pogody, ma wielki autorytet, ale...
Zresztą, czy każdy musi dokonać rzeczy nadzwyczajnych? Dlaczego w poezji
zachwycam się prostotą, siłą słowa, a w życiu szukam patosu i to wypowiedzianego w sposób
skomplikowany? Odebrałam dyplom, wrażenia, goździki i gratulacje. Fizyk wręczył mi
nagrodę indywidualną: Alchemię słowa Parandowskiego.
- Ale na maturze mścił się pan za te brednie na lekcjach - powiedziałam po
podziękowaniu. - Nie można było przymknąć oka na to zadanie?
- Oj, Lilka, Lilka, ciekawe, jak to z tobą będzie. Przyjdź kiedyś do szkoły, jak
przyjedziesz na ferie.
No i już, czyli tak zwany koniec ze szkołą. Zaimponowała mi jedna z nie
dopuszczonych. Przyszła na całą uroczystość zakończenia roku. O trzech oblanych słuch
zaginął. Wiadomo tylko, że jedna będzie powtarzać. Halina zdaje na biologię w Warszawie.
Czy nigdy się od niej nie odczepię? Więc nawet tam, w wypieszczonej w myślach stolicy,
będziemy w trójkę? Bo przysięgłabym, że Halina ciągnie do Michała. Ja to po raz pierwszy
sobie skojarzyłam: że w Warszawie jest Michał i będę mogła go codziennie widywać. Z
naszej klasy do Warszawy idzie chmara osób. Janka na farmację. Pela na geologię, Marysia,
Jadźka, Marzena, Kazia na medycynę. Reszta to Rokitnica, Kraków, jedna na polibudę do
Gliwic. Ja jedyna z żeńskiego i męskiego na psychologię. Bez egzaminu. Jeśli ktokolwiek
myśli, że uszczęśliwił mnie tak głęboko dyplomem, jest w błędzie. Owszem, przyjemnie, ale
w ten sposób nigdy się nie dowiem, czy i jak zdałabym egzamin na uniwersytet. Tam dopiero
będę mogła sprawdzić, co się nauczyłam przez lata bumelowania. W bibliotece szkolnej
zostawiłam masę moich książek, literatury i wszystkie trudniejsze do zdobycia podręczniki.
Niech służą smarkatym za te goździki. Niech je gnębią. Kupiłam woźnej kilo cukierków. Ileż
razy dzwoniła pięć minut wcześniej, kiedy się zanosiło na pytologię! Zamknęłam za sobą
bramkę od parkanu. Na ulicy odłączyłam się od koleżanek. Przyszłam tu sama i odejść
chciałam sama.
6 lipca 1951 r.
Niektórzy mężczyźni są jak szlagiery: nudni, natrętni i nic nie mówią o stanie
cywilnym. To w związku z epizodem, jaki mi się przytrafił w Katowicach.
Byłam w teatrze, musiałam być, bo grał ON. To genialny aktor, filar teatru
Wyspiańskiego. On ma klasę. Zawodu aktora nie przeceniam, widzę w tym coś sztucznego,
komicznego i obserwując kiedyś w kawiarni jedną „gwiazdę” teatru, doszłam do wniosku, że
to światek malutki, zadufany w sobie, ciasny i z mądrością niewiele mający wspólnego.
Gwiazda krygowała się, zgrywała, oscylowała między słodką idiotką a wielkoświatową damą.
Pewnie, nie wszystkie aktorki są takie, ale cóż z tego? Ci ludzie przesiąknięci grą,
nieprawdziwi w geście, potrafią mnie przekonać tylko na scenie i to nie zawsze. Poza
szczenięcym uwielbieniem do Masona (brutal z duszą pełną psychologicznych podtekstów)
nigdy nie zawracałam sobie głowy aktorem. ON to co innego. Rozsadza ramy teatralnej
konwencji. Jako postać sceniczna jest autoironiczny, nie dopowiedziany, zostawia
dziesięciocentymetrowy margines dla widza. Emanuje z niego inteligencja, wielka kultura
uczuć. Nie mogę sobie go nigdy wyobrazić jako starego ramola żyjącego okruchami dawnej
sławy. On w każdym wieku będzie sobą. Jest interesujący jako mężczyzna. Trudno
rozstrzygnąć: brzydki czy ładny ? Kanon teatralnej urody w jego wypadku nie wchodzi w
rachubę. Często oglądając go na scenie myślę, że myli kreowaną postać z sobą, ale to tylko
cecha indywidualności. Ciekawe, czy żonaty? Na pewno w życiu nie powiedział zdania:
„Pani tak sama?”
Łaził za mną ordynarny, oślizły typ już w czasie antraktów. Człapał na dworzec, z
wysiłkiem dotrzymując mi kroku.
- Taka ładna i taka zagniewana - bredził.
- Żona czeka z kolacją, może usmażyła polędwicę, radzę się pośpieszyć - usiłowałam
się go pozbyć.
- Zjadłbym z panią kolację.
- Jednostronne pragnienie, good by, my uncle.
Angielskiego nie znał. Wlókł się tak na peron, pociąg ruszył, a on jeszcze roztaczał
miraże „Monopolu”. Żałosny okaz poławiacza pereł. Jak można zaczepiać kobietę! To
oburzające, psuje każdą przyjemność. Tak lubię być sama w teatrze i kinie. Nikt mnie nie
częstuje cukierkami podczas głównej tyrady bohatera. Mogę się skoncentrować, ludzie
nieznani nie przeszkadzają mi. Z rzeczy, które oglądam samotnie, wyciągam większą korzyść
niż wspierana „męskim ramieniem”. Jest jednak liczny zastęp idiotów, do których takie
rzeczy nie docierają. To ci, którzy sądzą, że cnota to chroniczny brak okazji. Uchowaj mnie,
Apollinie, od cnoty, ale wszystko we właściwym czasie i z najgłębszych pragnień.
W powrotnej drodze marzyłam o NIM. To jedyna poważniejsza strata, że wyjeżdżam
do Warszawy.
Kiedyś pewna pani, która przyglądała mi się jak jadowitej kobrze pod szklanym
kloszem, zapytała:
- A gdybyś się czesała - z grzywką, co ? To naprawdę nie chciałabyś być aktorką?
- Nie chciałoby mi się co wieczór wkładać cudzych, przepoconych kiecek i udawać, że
czuję to, czego nie miałabym ochoty czuć.
- Lilka ma naukowe zainteresowania - próbowała mnie ratować mama, blada ze
wstydu za głupią córkę.
- Tak, tak, jak nie czujesz tego tu, to nic by z tego nie było.
„Tego tu” mówiła z przejęciem, waląc się pięścią w obfity biust. Miała na pewno dużo
miejsca, żeby to czuć tu. Istotnie, nie czuję tego, a tu w szczególności. Dlaczego - miałabym
powtarzać cudze słowa innym, kiedy mogę mówić własne? Odtwórca to nie twórca,
przyznajmy. Teatr interesuje mnie wyłącznie jako widza. Aktorzy są konieczni. „Już
starożytni” wpadli na to. Gdybym była reżyserem,, żądałabym wyłącznie doskonałości,
choćby teatr i film stał się przez to sztuką ekstraelitarną. Nie ma nic bardziej żenującego niż
na scenie aktorzyna małego formatu. Ja się wtedy wstydzę. Usiłuję nie patrzeć, nie słyszeć.
Jest mi niewypowiedzianie głupio, że są ludzie, którzy dla taniego poklasku gotowi są się
ośmieszać. Jeśli jeszcze to robią dla forsy. Merkury z nimi. Zawsze wolno mi przelecieć
wzrokiem po afiszu i zabrać się do książki. Znajdą się tacy, którzy im zrobią z siebie
publiczność. Ale jeżeli wierzą w swoją misję dziejową i widząc puste krzesła, czują się
niezrozumiani „jak każda wielka sztuka”, to już jest dramat.. „Bo widza należy trochę
lekceważyć, to go bierze” - dowodzą niekiedy smutni recenzenci. ON jakoś nie lekceważy.
Przeto może nie jest bożyszczem podlotków, ale pozwala Wierzyc w sztukę. On, jeśli
lekceważy, to wszystko. Siebie, autora, reżysera, scenografa, ale w umowie z widownia.
To właśnie jest w nim najwspanialsze. Zobaczę teraz stołeczne teatry, muzea,
filharmonię.
Ach, jakież to będzie piękne życie!
7 lipca 1951 r.
Mama wyjechała na urlop do Łeby. Ciągnie ją jednak nad ten Bałtyk. Jeśli mnie nie
myli całe myślowe spekulowanie, w odwiedziny na ferie będę jeździć do Gdańska.
Chciałabym, żeby się mama wreszcie jakoś urządziła. Amant, którego poznałam w
Krościenku, wydał mi się spokojny i inteligentny. Chyba byłoby im dobrze z sobą, mama nie
znosi gwałtowników.
Chciałabym przeżyć coś wzniosłego i jedynego. Odkąd jestem dojrzała, mam zawsze
świetne warunki, żeby się stoczyć do rynsztoka, jak to się pisze w brukowych powieściach.
Powodzenie, swobodę, często jestem sama w domu przez dni i tygodnie. Sama, a czasem z
kimś. Do Michała czuję coś więcej niż pociąg fizyczny, coś więcej niż zainteresowanie
mężczyzną i coś więcej niż to wszystko razem. Ale go nie uwielbiam. Widzę, że ma piękne,
męskie ręce, kocham wprost przytulać się do niego. Michał czeka. Mój jeden gest więcej,
sekunda braku kontroli i byłabym już inną Lilką.
Nie mogę. To nie moralność. I nie wstyd. I nie brak uczuć czy odczuć. Nie potrafię o
sobie zapomnieć. Nie, nie, nie, nie. Uczynię to bez namysłu, jeśli ten ktoś zapanuje nade mną
tak, żeby wykluczyć wszelką myśl. Nigdy dla poznania. Jak w teatrze ON, tak w życiu
Michał, pozwalają mi myśleć. W pierwszym wypadku to jest twórcze, w drugim raczej
smutne.
- Michał, kochany mój - mówię absolutnie szczerze. Tak zwana dziewiczość jednak
mi nie ciąży. Nie chcę dożyć chwili, żeby po uniesieniach i nieznanych: mi doznaniach
zapytać siebie:
- Dlaczego to zrobiłam?
Muszę mieć gwarancję, że potem będę szczęśliwa. Patrząc na Michała, widzę, że on
mi tej gwarancji dać nie może. Byłby czuły, tkliwy, delikatny i dumny. Prawdopodobnie,
powiedział dziś coś genialnie niedorzecznego;
- Gdybym wiedział, że będziesz mi wierna, jutro bym się z tobą ożenił.
Po co te słowa, Michale! Wierność nie jest sprawą formalną jak ślub. Wynika
wyłącznie z pragnień, nie nakazów. Chcę mu być wierna całe życie - znaczy więcej niż - •
kocham go. Ja wcale tak nie myślę o Michale. Szczęśliwe te dziewczęta, które się nie
zastanawiają. Tak, ale nie zamieniłabym się z nimi na miejsca, jak w klasie przed łaciną, żeby
móc podpowiadać Jance słówka.
Zabiorę się do pakowania walizki. Jakże mnie przyjmie to wielkie miasto? Przed
mamy wyjazdem, odbyłam z nią następującą rozmowę:
- Idę nadać na pocztę kołdrę i poduszkę na adres .Agnieszki.
- Agnieszka jest w Warszawie?
- Od roku. W zeszłym roku nie dostała się na studia z braku miejsc. W tym rokują
przyjmą, po raz drugi świetnie zdała egzamin.
- Co robiła przez ten czas?
- Pracowała w jakimś instytucie chemicznym jako pomoc laborantki czy coś.
Wynajęła sobie pokój. Kupiła z rocznej pensji półlitrowy garnczek na mleko. Ona jest
cudowna.
- Chciałabyś z nią mieszkać?
- Bardzo. Ona też, ale czy ja wiem? Wmeldować się komuś na głowę... Ona pokój
zdobyła krwawo, mu.; go bardzo lubić. Rozumiem to.
- Przecież możesz się zatrzymać na czas załatwienia spraw formalnych w Domu
Akademickim. W wakacje są do dyspozycji takich jak ty studentów.
- Tak, chyba tak zrobię, ale mam inne plany.
- Ciekawe.
- Udaję się do jaskini lwa.
- ?!
- Do samotnego mężczyzny.
- A cóż to znowu za historia?
- Do Maurycego. Zaprasza mnie. Ma dwa pokoje z kuchnią i chce mi jeden odstąpić.
- Ani mi się waż. To wprawdzie człowiek o wielkiej etyce, ale pomyśl przez chwilę,
będą cię odwiedzać twoi pomyleni znajomi, a to naukowiec. Potrzebuje ciszy, skupienia. No i
to nie jest najwłaściwsze, abyś mieszkała z mężczyzną.
- Nie zamierzam mieszkać, tylko się zatrzymać. Jeśli mi przyznają D.A., wyniosę się. -
Zatrzymaj się u Agnieszki.
- Nie. Ja chcę bliżej poznać tego człowieka. Nie zje mnie. To wielki samotnik. Czuję,
że się zaprzyjaźnimy. On naprawdę chętnie odstąpi mi pokój. A Agnieszka będzie cierpiała,
że rozwalam swoje rzeczy po jej kątach. Ja bym cierpiała, a jesteśmy do siebie podobne. To
nie sprawa egoizmu...
- Pozwolisz, że wystąpię raz z pozycji matki: kategorycznie zabraniam ci mieszkać u
Maurycego.
- Nie mów tego, bo przecież wiesz, że jestem rozsądna. Chyba nie chodzi ci o to, że
nie wypada.
- Także i o to.
- W Warszawie będę pewnie miała okazję robić więcej rzeczy, które raziłyby w tej
dziurze. Będę chodzić na dansingi, jeśli mnie ktoś ciekawy zaprosi.
- Ładnie jedziesz się uczyć.
- Nie jadę na teologię. W każdym razie napisz z Wybrzeża na jego adres. Nie wiem,
gdzie będę, odwołaj ten zakaz.
- Odwołam, jeśli mi przyrzekniesz, że przed każdym czynem minutę pomyślisz.
- Dwie minuty. Przyrzekam.
- Odwołuję. Licz się z pieniędzmi, niech cię Warszawa nie oszołomi jak typową gęś z
prowincji.
- Odprowadzę cię na dworzec. Napisz szybko. Ja też jutro wyjadę.
Nie wyjeżdżam jakoś. Zawiadomiony o moim i Pelagii (tego mamie nie powiedziałam
celowo) przyjeździe Maurycy czeka w tej chwili na Dworcu Głównym. Mogło mi coś
wypaść. Powód jest jeden: bardzo, bardzo chcę zetknąć się już z tym nowym. Jest jednak
trochę niepewności. W szkole wyczyściłam wszystkie sprawy na wysoki połysk. Opuszczam
tę instytucję bez cienia żalu czy sentymentu.
Także to miasto. Czy wrócę tu kiedyś ? Sądzę, że wyjeżdżam na zawsze. Do 1
października wprawdzie daleko, ale to już będzie tylko krótki przystanek wędrowca przy
źródle, które wyschło. Jakkolwiek za lat kilka czy kilkanaście będę sądzić siebie z
dzisiejszych dni, jedno wydaje mi się pewne: ładny kawałek życia mam za sobą. Przede mną
dużo, nie ma co. Czy potrafię udrękę młodości - : poszukiwanie prawdy i słońca -
przeistoczyć w coś konstruktywnego ? Zwłaszcza że wszelkie siły muszę czerpać z siebie.
Czuję się lekka, jakby bracia Montgolfier napompowali mnie rozgrzanym powietrzem.
Wstawiłam kwiaty do wanny, według instrukcji. Gosposia już odeszła, dalszy znak, że
znajdzie się inną na Wybrzeżu.
Patrzę na fibrową walizkę, w której jutro powiozę moją przyszłość, ten dziennik,
solniczkę, trochę rudych i zielonych kolorków, pierwsze własne pantofle na wysokim obcasie
i Alchemię słowa. Walizka nie będzie ciężka. Ale nie tylko dlatego nie zechcę się w
Warszawie bawić w damę i nie zafunduję sobie numerowego (co już poprzednio w myślach
wyreżyserowałam). Wszak chcę być tragarzem. Tragarzem ludzkiej typowości. Lubię
symbole. Przeglądam się w lustrze. Czy przypadkiem nie wyglądam na dziewczę z prowincji.
Chyba nie. Moje „stroje” są proste i przez to nie będą nigdzie razić. Mogą nawet od biedy
uchodzić za indywidualny styl. Mało ich, ale za to zapędzę w kozi róg wszystkie nie domyte i
„nie doprasowane” rówieśnice. Jakoś sobie pewnie poradzę. I z czasem nabędę trochę
towarzyskiej ogłady, a wyrwana z dotychczasowej samotności nauczę się współżyć z ludźmi.
Trudna to będzie dla mnie sztuka, nigdy nie miałam żadnych rygorów poza bardzo
powierzchowną dyscypliną szkoły. Mój KP - Kodeks Podbojów, winien się zamienić w KP -
Kodeks Postępowania. Nie zamienić się tak całkiem, nie przesadzajmy. Niech sobie
współistnieją! Będę kontynuować pisanie. A miłość? Przyjdzie, wiem o tym. Potrafię na nią
czekać - nie wyczekując. Michał? Już za mnie odpowiedział Iwaszkiewicz, poeta mój
ukochany:
Bo jeśli - ja chcę kochać, to już jak należy -
Bo kto nie całkiem kocha, ten wcale nie kocha.
Lecz kochać - to się wiązać. A ja muszę w drogę,
I nie możesz się nawet o to na mnie gniewać,
Że cię całować nie chcę i pieścić nie mogę -
Bo chcę iść coraz dalej - coraz głośniej śpiewać.
Zwrot „że cię całować nie chcę” nie może być w moim wypadku brany dosłownie.
Potraktujmy go więc jako gwiazdę przewodnią, literacką przenośnię, ostrzeżenie przed
własnym, świadomym już sercem. Pójdę sobie na spacer trasą moich romantycznych randek.
Rozsiałam tam wiele myśli. Może coś zakiełkowało? Może z którejś z nich wyrośnie
słonecznik, uparcie, jak młodość, szukający jasności?
Godzina szósta rano.
Nie mogę już spać, jak nigdy słyszę daleki gwizd pociągów. Zaraz przyjdzie Pelagia,
zjemy przyzwoite śniadanie. o” dziewiątej odjeżdżamy.
Warszawo. Życie! Przyjmijcie mnie! Choćby w rewanżu za miłość, jaką was darzę. W
podzięce - może kiedyś stanę się dobra i mądra? Zaczynam w tej chwili - życzliwym
uśmiechem.