Michaela Dornberg
Kłopotliwy spadek
Lena ze słonecznego wzgórza
Saga tom 1
1
Podczas gdy notariusz monotonnym głosem odczy-
tywał formalności związane z testamentem, Lena
z fascynacją obserwowała osę, która głośno brzęcząc,
wleciała wprost w szybę okienną, spadła na parapet
i turlając się kilka razy, próbowała poderwać do lotu, by
odzyskać wolność.
Lena sama chętnie by stąd uciekła. Mogłaby być teraz
wszędzie, byle nie tu. Czuła się okropnie, słuchając ostat-
niej woli swojego ojca. Brzmiało to tak ostatecznie. No
i dobitnie uświadamiało, że bezpowrotnie odszedł.
Kiedy ojciec sporządził ten testament? Istniał już od
dawna? Czyżby był aż tak zapobiegliwy? A może zrobił
to zupełnie niedawno, bo czuł, że wkrótce umrze?
Wodziła wzrokiem po swoim rodzeństwie. Na ich
twarzach wyraźnie rysowało się napięcie i oczekiwanie.
Zresztą nie tylko na ich twarzach. Jeszcze bardziej widać
je było na twarzach ich małżonków. Głos notariusza wy-
rwał ją z zamyślenia.
– Przepraszam.
Mężczyzna wstał, otworzył okno i zaczekał, aż osa
wyleci na zewnątrz.
Lena uśmiechnęła się. Nie sądziła, że brzęczenie osy
będzie mu przeszkadzać. Notariusz usiadł i czytał dalej.
Na początku była mowa o subwencjach dla pracow-
ników,
przyjaciół,
instytucji
charytatywnych
i stowarzyszeń. Ojciec hojnie ich obdarował.
Zanim doktor Limmer przeszedł do spraw rodzin-
nych, zrobił wymowną przerwę, a jego wzrok wędrował
kolejno po twarzach wszystkich zgromadzonych.
Było cicho jak makiem zasiał. Mona, żona Friedera,
najstarszego brata Leny, westchnęła głęboko. Widać było
po niej wyraźnie, że już nie może się doczekać, by dowie-
dzieć się wreszcie, co dostali w spadku. Należała do ko-
biet wymagających i niecierpliwych, które na dodatek wy-
soko cenią sobie życie w luksusie.
Notariusz chrząknął. Jego wzrok powędrował na le-
żący przed nim dokument.
„Mój syn Frieder otrzymuje hurtownię win. Życzę
mu, by wykazał się roztropnością i prowadził ją przy-
najmniej na dotychczasowym poziomie, a podejmując ja-
kiekolwiek decyzje, miał na uwadze, że jest to świetny,
wspaniale prosperujący interes”.
Frieder był zadowolony. Mona też nie posiadała się
z radości.
– Udało się! Udało się! – radowała się. – Firma jest
nasza!
– Mogę czytać dalej?
W głosie notariusza słychać było poirytowanie. Mona
zamilkła.
„Jorgowi pozostawiam w spadku zamek Dorleac.
Zamek jest wyremontowany, winnice dają dobre plony,
a księgi zleceń są pełne. Może teraz spełnić swoje pra-
gnienie i zamieszkać we Francji”.
Jörg i jego żona Doris padli sobie w objęcia. Ojciec
uszczęśliwił więc i tych dwoje.
„Grit dostaje willę w mieście. Zawsze marzyła, by
wejść w posiadanie tej nieruchomości”.
Grit i jej mąż Holger spojrzeli na siebie wymownie.
Lena zastanawiała się, dlaczego tak bardzo chcieli dostać
tę willę. Przecież dopiero co się wybudowali.
„Moja ukochana córka Lena dostaje posiadłość Fah-
renbach. Uważam, że jest jedyną osobą, dla której nasze
nazwisko i tradycja coś znaczą i czuje się w obowiązku,
by ją pielęgnować”.
Notariusz odczytywał kolejne punkty testamentu, ale
tych Lena zdawała się nie słyszeć. Do jej uszu dobiegł za
to śmiech jej szwagierki Mony, przypominający raczej
bulgot psa. Mona zapytała:
– A co z pozostałym majątkiem? Co z pieniędzmi?
Zanim doktor Limmer odłożył testament, spojrzał na
nią z niesmakiem.
– Za dwa lata ponownie się tu zbierzemy. Ma pani
jeszcze jakieś pytania?
Mona znów zabrała głos.
– Dlaczego za dwa lata?
– Zmarły spadkodawca zażyczył sobie, by jego dzieci
spotkały się tutaj ponownie za dwa lata – powiedział, ak-
centując wyraźnie słowo „dzieci”. – W stosownym czasie
otrzymają państwo zaproszenie na rozmowę.
Doktor Limmer pożegnał się.
– No cóż, droga szwagierko – powiedziała Mona,
wychodząc – jak na ukochaną córeczkę tatusia jakoś cien-
ko wyszłaś na tym zapuszczonym gospodarstwie rolnym
na dalekiej prowincji.
– Tata miał w tym pewnie jakiś cel – Lena broniła oj-
ca.
Właściwie sama nić rozumiała, dlaczego odziedziczy-
ła posiadłość Fahrenbach. Zgadza się, posiadłość była po-
czątkiem wszystkiego, ale oprócz ojca nikt w niej
w ostatnim czasie nie bywał.
Ona sama była tam ponad dziesięć lat temu, a ów po-
byt do dzisiaj pozostaje dla niej bolesnym wspomnieniem.
Nikt nie przystał na jej propozycję, by po spotkaniu
pójść razem na kawę. Choć pewnie takie zachowanie było
całkiem zrozumiałe. Może gdyby i ona przyszła
z partnerem, to też jak najszybciej chciałaby zostać z nim
sam na sam, by porozmawiać o otrzymanym spadku. Lena
przyglądała się pozostałym członkom rodziny, jak zado-
woleni wsiadali do samochodów i odjeżdżali – Frieder,
nowy szef firmy, Jörg, pan zamku, i Gris, właścicielka
willi.
A ona dostała posiadłość Fahrenbach...
Ani przez moment nie pomyślała, że została w jakiś
sposób oszukana. Nie. Zastanawiała się jedynie, dlaczego
ojciec właśnie jej zapisał posiadłość. W żaden sposób nie
dała mu przecież do zrozumienia, że jakoś szczególnie
jest bliska jej sercu. Nigdy też o tym nie rozmawiali. Na-
wet wtedy, gdy ojciec wracał z posiadłości.
Może było to zrządzenie losu, które miało zmusić ją
do załatwienia pewnej sprawy z przeszłości, sprawy, którą
przez lata tak starannie wymazywała ze swojej pamięci.
Kiedyś tam pojedzie, ale teraz musiała zebrać myśli.
Sprzedaż nie wchodziła w rachubę, a myśl, że posia-
dłość mogłaby zupełnie podupaść, spędzała jej sen
z powiek.
Dlaczego ojciec zostawił to miejsce właśnie jej?
Wciąż dręczyło ją to pytanie.
2
Po niespokojnej nocy Lena jako pierwsza zjawiła się
w firmie. Nie było to nic nadzwyczajnego. Była rannym
ptaszkiem i lubiła wcześnie zaczynać pracę. Była w tym
podobna do ojca. Przychodził do biura znacznie przed nią.
Lubiła pić z nim kawę i w skupieniu rozmawiać
o kolejnych projektach.
Ale to się skończyło. Bezpowrotnie minęło. Bardzo
brakowało jej ojca.
Poszła do automatu i zrobiła sobie podwójne espres-
so. Miało ją postawić na nogi. Usiadła przy biurku. Pracy
było dużo. Zagłębiła się w dokumenty kampanii rekla-
mowej produktu, który hurtownia Fahrenbach miała dys-
trybuować na całą Europę. Był to wyjątkowy czerwony
szampan z Australii. Lena była pewna, że szampan odnie-
sie spektakularny sukces, tylko trzeba go sprytnie wypro-
mować. Firma Fahrenbach była w tym niezawodna.
Z tego powodu właśnie do niej trafiały oferty wszystkich
nowych interesujących produktów. Ojciec miał doskonałe
wyczucie i zawsze wybierał najlepsze.
Lena była tak bardzo pochłonięta pracą, że nie spo-
strzegła, jak szybko mija czas. Dopiero gdy otworzyły się
drzwi i wszedł jej brat Frieder, podniosła wzrok znad pa-
pierów.
– Dobrze, że już jesteś – powiedział po krótkim powi-
taniu. – Muszę z tobą porozmawiać.
Zabrzmiało to tak poważnie, że aż zabawnie. Czyżby
Frieder już pierwszego dnia chciał podkreślić swoją pozy-
cję szefa?
– Usiądź – powiedziała, uśmiechając się do niego. –
Czego się napijesz? Kawy? Herbaty?
Frieder machnął ręką, dając jej do zrozumienia, że nie
chce ani tego, ani tego. Wziął jeden z leżących na biurku
ołówków i zaczął się nim bawić.
– Nie będę robił długiego wstępu. To, co robisz
w firmie, jest zupełnie nieprzydatne.
Myślała, że źle go zrozumiała.
– Co dokładnie masz na myśli?
– Nigdy nie rozumiałem, dlaczego ojciec upiera się
przy reklamie. Po co ten cały szum? Być może robił to
tylko dla ciebie, bo chciał, żebyś miała zatrudnienie. Nie-
ważne, jaki był powód, teraz to ja jestem szefem
i uważam, że Fahrenbach jest tak znaną marką, że może-
my darować sobie reklamę. To tylko niepotrzebna inwe-
stycja. Zarówno w reklamę, jak i w ciebie. Twoja pensja
nie jest wcale mała.
– Frieder, chyba się trochę zagalopowałeś – oburzyła
się Lena. – Jak bez reklamy chcesz wprowadzać na rynek
nowe produkty?! Chociażby tego szampana – wskazała na
leżące przed nią papiery.
– Kochana siostruniu, szczerze mówiąc, ten produkt
wcale mnie nie interesuje. A ci ludzie nie mają do zapro-
ponowania nic poza tym szampanem.
– Tata wiązał z nim duże nadzieje – sprzeciwiła się.
– Kochana, tata nie żyje, a ja z pewnością inaczej bę-
dę zarządzał firmą. Mamy w ofercie dużo produktów, któ-
re są samograjami. Zyski z ich sprzedaży w zupełności mi
wystarczą.
– To bardzo krótkowzroczne. Nawet znane produkty
trzeba ciągle promować. Inaczej zanim się spostrzeżesz,
stracisz licencje!
Odłożył ołówek i wstał. Robił wrażenie, jakby
wszystko miał już przemyślane i zaplanowane.
– To już nie jest twój problem. Naszą współpracę
uważam za zakończoną. Za bardzo przesiąkłaś stylem ojca
i jego pomysłami. Nie dogadamy się, mała. Dostaniesz
oczywiście trzymiesięczną odprawę. Co do tego nie ma
żadnych wątpliwości. Z pewnością lepiej wykorzystasz
czas, jeśli zajmiesz się od razu posiadłością Fahrenbach.
Swoim spadkiem – powiedział z lekką drwiną w głosie.
– Frieder...
Nie dał jej nic powiedzieć.
– Lena, bez dyskusji. Wiem, co robię. Spakuj swoje
rzeczy. Twoje biuro jest mi potrzebne dla Mony.
– Możesz mi zdradzić, co ona będzie tu robić?
Przez wszystkie lata małżeństwa z Friederem jej
szwagierka była w firmie może pięć razy. Zawsze była je-
dynie kurą domową, której głównym zajęciem było wy-
dawanie pieniędzy męża.
– Mona będzie reprezentować firmę przed gośćmi
i organizować służbowe rauty.
– Przydatne stanowisko. Ona je wymyśliła?
Po jego minie widziała, że trafiła w dziesiątkę.
– Linus jest już duży i nie musi trzymać się maminej
spódniczki. Monie potrzebne jest jakieś zajęcie.
– Frieder, twoja żona nie ma pojęcia o sprawach fir-
my. Nie zna się na biznesie. Firmie nie jest potrzebne sta-
nowisko, które chcesz dla niej utworzyć.
Spojrzała na brata z niedowierzaniem.
– Naprawdę chcesz zlikwidować reklamę, ważny
element sukcesu firmy, by w jej miejsce utworzyć stano-
wisko potrzebne tu jak dziura w moście? – dokończyła.
– Masz coś jeszcze do powiedzenia? – zapytał.
– Frieder, to niemożliwe, żebyś w ciągu jednego dnia
aż tak się zmienił. Gdyby tata to słyszał...
– Powtarzam raz jeszcze: ojciec nie żyje. Proszę cię,
byś zabrała swoje rzeczy.
– A co z bieżącymi kampaniami?
– Pani Schmidt doprowadzi je do końca. Zawsze była
twoją prawą ręką i jest we wszystko wciągnięta.
Nie do wiary, jak łatwo jej się pozbył. Czuła jednak,
że w tej hecy maczała palce jego żona.
– W porządku, spakuję swoje rzeczy.
– Lena, moja decyzja nie jest wymierzona przeciwko
tobie. Zrozum, teraz, kiedy firma jest moja, chcę od razu
działać tak, jak sobie wymarzyłem, a nie, jak to robił nasz
ojciec. Miał już swoje lata i jego poglądy trąciły myszką.
– Tylko że mając takie poglądy, przez wiele lat, pro-
wadził bardzo dobrze prosperujący interes.
– Powiedziała córeczka tatusia. Byłaś tak zakochana
w ojczulku, że nie widziałaś, ile rzeczy robi źle i jak bar-
dzo staroświeckie jest jego myślenie. Ale co się dziwić,
zajmowałaś się jedynie reklamą i ślepo wierzyłaś w to, co
mówi. Nie chcę umniejszać jego zasług, ale to nie zmienia
faktu, że jego czas minął. Tak czy inaczej.
Lena wstała i zaczęła składać swoje dokumenty na
kupkę.
– To są dokumenty kampanii reklamowej Australij-
czyków.
– Możesz je wyrzucić do kosza. Nie mam zamiaru
zawracać sobie głowy takimi głupotami.
– Tata podpisał już umowy – naciskała.
– W porządku. Wywiążę się z nich, ale nie będę się
przy tym jakoś specjalnie wysilać ani tym bardziej robić
reklamy.
Frieder podszedł do drzwi.
– Wracam do pracy. Dzięki, że nie robisz trudności.
Wyszedł. Lena mimowolnie otarła czoło. Fakt, że do-
stała wymówienie z rąk własnego brata, nie martwił jej
tak bardzo, jak przyszłość firmy. Zamartwianie się było
w tej sytuacji zbyteczne. Właściwie co ją to teraz obcho-
dzi?
Hurtownia Fahrenbach należała do jej brata Friedera.
Ojciec tak chciał i pewnie przyświecał temu jakiś cel.
3
Lena była bez pracy – co za irytująca myśl. Po paru
dniach zaczęła się poważnie nudzić, tym bardziej że Jörg
i Doris wyjechali do Francji, a Grit ciągle przysiadywała
w willi i generalnie była bardzo tajemnicza.
Stosunki między Leną a jej rodzeństwem nigdy nie
były jakoś specjalnie bliskie, ale przynajmniej zawsze do-
brze się rozumieli. Od śmierci ojca, a właściwie od chwili
odczytania testamentu, wszystko się zmieniło.
Wyglądało to tak, jakby każdy z nich chciał teraz żyć
swoim własnym życiem.
Czy ojciec to przeczuwał? Przewidział to? Przynajm-
niej wiedział, co chcieli dostać Frieder, Jörg i Grit,
i spełnił ich marzenia.
Wciąż nie mogła jednak zrozumieć, dlaczego ojciec
podarował jej posiadłość Fahrenbach. Z drugiej jednak
strony nie chciałaby odziedziczyć ani hurtowni, ani zam-
ku, ani też willi. Posiadłość Fahrenbach nie była wcale ta-
ką złą opcją.
Po nieudanej próbie skontaktowania się z Friederem
i Grit, nie zastanawiając się długo, spakowała swoje rze-
czy, dała znać do posiadłości, że przyjeżdża, i wyruszyła
w podróż.
Najłatwiej rozprawić się z demonami przeszłości, sta-
jąc z nimi twarzą w twarz. Zatrzymała wzrok na lewej
dłoni. Na wewnętrznej stronie lewego nadgarstka maja-
czyła litera. Wycięte na skórze duże T.
Thomas.
Po raz pierwszy od wielu lat tak świadomie o nim
pomyślała. Thomas, jej pierwsza wielka miłość. Jedyna
prawdziwa miłość.
Nawet jeśli później kogoś poznała, żadnemu
z mężczyzn nie udało się pozostać na dłużej w jej życiu.
Chyba dlatego, że każdego z nich w głębi duszy porów-
nywała z Thomasem.
Pewnego dnia Thomas Sebelius wprowadził się ra-
zem z rodzicami, znanymi artystami, do Fahrenbach. Kie-
dy wyjeżdżała z rodzicami i rodzeństwem do posiadłości,
zawsze bardzo się cieszyła, że zobaczy tego sympatycz-
nego chłopaka. Od samego początku doskonale się rozu-
mieli. Często do siebie pisali, godzinami rozmawiali przez
telefon. Pewnego dnia odkryli, że do szaleństwa się
w sobie zakochali. Snuli plany na przyszłość. Chcieli ra-
zem studiować. Od tej chwili dla Leny stało się jasne, że
chce przeżyć swoje życie właśnie z Thomasem. Z żadnym
innym mężczyzną.
Serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi, gdy dowie-
działa się, że Thomas wyjeżdża z rodzicami do Ameryki.
Jego ojciec dostał ciekawą ofertę pracy w Kalifornii.
Gdy podczas ostatniego spotkania przysięgli sobie
dozgonną miłość i wierność, każde z nich wyryło sobie na
wewnętrznej stronie lewego nadgarstka pierwszą literę
imienia ukochanej osoby.
Inna sprawa, że w ranę Leny wdało się zakażenie
i doszło do bliznowacenia. I jeszcze ten gniew matki.
A Thomas... już nigdy więcej się do niej nie odezwał.
Miesiące po jego wyjeździe były najokropniejszym
okresem w jej życiu. Serce nie chciało przyjąć tego do
wiadomości, ale rozsądek musiał zaakceptować taki stan
rzeczy. Wyparła wszystkie wspomnienia i już nigdy nie
wróciła do posiadłości Fahrenbach. Gdy ojciec prosił ją,
by towarzyszyła mu w podróży, nie była w stanie się
przemóc.
A teraz jechała do Fahrenbach...
Nie mogła nie pomyśleć o Thomasie. Jej nieposłuszne
myśli i tak nieustannie krążyły wokół niego. Nawet teraz,
po dziesięciu latach, na wspomnienie o nim jej serce wali-
ło jak młotem.
Wszystko, co tak starannie wyrzucała z pamięci, od-
żywało. Nie umiała bronić się przed tymi myślami. Osa-
czyły ją jak dzikie zwierzęta.
Może
to
dobrze,
że
zaczęła
obrachunek
z przeszłością. Musiała wreszcie uwolnić się od tej wyi-
dealizowanej miłości. To przez nią nie była w stanie zain-
teresować się żadnym innym mężczyzną.
Jej myśli powędrowały do posiadłości, którą odzie-
dziczyła. Posiadłość – to chyba za dużo powiedziane. Był
to dość pokaźny majątek ziemski, któremu cała miejsco-
wość zawdzięczała swoją nazwę. Fahrenbach.
To, że unikała tego miejsca, można było jeszcze jakoś
wytłumaczyć, ale właściwie dlaczego jej rodzeństwo nie
interesowało się posiadłością? Przecież tyle razy spędzili
tu wspaniałe wakacje. Może to wina ich matki, która nie-
nawidziła Fahrenbach i ze swoich dzieci zrobiła miesz-
czuchów.
W głowie kłębiły jej się różne myśli. Lena czuła, że
jest podenerwowana.
Co zastanie w posiadłości?
Pewnie będą tam Aleks i Nicola Dunkel. O ile dobrze
pamiętała, to właśnie oni zajmowali się posiadłością.
Był tam też Daniel Greiner. Jako młody chłopak zu-
pełnie przypadkowo znalazł się w posiadłości. Zajmował
się ogrodem i nielicznymi zwierzętami, które tam jeszcze
zostały, i wykonywał drobne naprawy.
Całą trójkę ojciec hojnie obdarował w testamencie.
Ponadto przyznał im pewną kwotę pieniędzy i dożywotne
prawo do mieszkania w posiadłości.
Lena w zupełności popierała decyzję ojca. Lubiła całą
trójkę i cieszyła się, że niedługo się z nimi spotka.
Czy bardzo się zmienili?
Na pewno. Upływający czas robi swoje. Ona też nie
była już tą samą beztroską i pełną entuzjazmu dziewczyn-
ką. Stała się skłonną do zadumy dziewczyną, która tego
lata skończy dwadzieścia osiem lat.
Kiedyś była pewna, że w tym wieku będzie miała
gromadkę dzieci, a teraz na horyzoncie nie było nawet
kandydata na męża. A wszystko dlatego, że jej serce
wciąż należało do Thomasa, który dziś był już tylko upo-
rczywym majaczeniem, krnąbrną myślą w jej głowie. By-
ła pewna, że dawno o niej zapomniał.
Westchnęła i podjechała pod jakiś zajazd. Chciała na-
pić się kawy i trochę odświeżyć. Jeśli dobrze pójdzie, za
godzinę dotrze na miejsce.
Poszła do umywalni oświetlonej jaskrawą neonówką.
Spojrzała w lustro i przymknęła oczy.
Nienawidziła wyłożonych białymi płytkami pomiesz-
czeń, na dodatek oświetlonych jaskrawym neonowym
światłem. Człowiek wyglądał w nim na chorego
i strapionego.
Nałożyła trochę różu na policzki, usta pociągnęła
pomadką, podmalowała rzęsy. To poprawiło jej samopo-
czucie. Skropiła się perfumami i uczesała półdługie ciem-
ne blond włosy.
W przeciwieństwie do rodzeństwa, które miało ciem-
ne włosy i piwne oczy, Lena była podobna do ojca. To po
nim miała jasne włosy, niebieskie oczy i szczupłą twarz.
– Straszne, typowa przedstawicielka rodu Fahrenba-
chów – powtarzała jej matka i wcale nie brzmiało to za-
bawnie.
Jej rodzice nigdy się nie dogadywali. Ojciec był
człowiekiem nieskomplikowanym, ceniącym sobie dom,
matka natomiast chciała żyć pełnią życia i chętnie błysz-
czała w towarzystwie.
Właściwie było to do przewidzenia, że pewnego dnia
odejdzie od męża. Sposób, w jaki to zrobiła, był niezwy-
kle przykry dla jej ojca. Kiedyś zaproponowano mu win-
nicę w Argentynie. Odrzucił propozycję, ale matka pozna-
ła przy tej okazji nadzianego biznesmena i bez wahania
rzuciła dla niego rodzinę. Jako Carla Arachez de Moreira
wiodła teraz dostatnie życie w Buenos Aires. Ze stolicy
wyjeżdżała tylko wtedy, gdy z grupą innych bogaczy robi-
ła sobie wycieczkę prywatnym samolotem.
Zerwała też kontakt z dziećmi. Oni sami dowiadywali
się czegoś o matce jedynie z plotkarskich gazet
i czasopism drukowanych na błyszczącym papierze.
Na szczęście Lena od zawsze lepiej dogadywała się
z ojcem niż z matką. Może dlatego, że tak bardzo była do
niego podobna.
Pozostałe rodzeństwo gorzej znosiło rozstanie
z matką. Szczególnie Frieder, który był jej ulubieńcem.
Dziwne, że znalazł sobie żonę, która interesowała się
jedynie ciuchami i urodą.
Przed wyjściem z umywalni po raz ostatni spojrzała
w lustro, po czym ruszyła w dalszą drogę.
4
Fahrenbach leżało na pagórkowatym terenie. Wokół
roztaczały się soczyste łąki, które ciągnęły się hen, dale-
ko, aż do iglasto–liściastego lasu, z którym zlewały się na
horyzoncie. Fahrenbach tworzyły przypadkowo porozrzu-
cane
gospodarstwa
wiejskie
i niewielkie
centrum
z piekarnią,
sklepem
wielobranżowym,
gospodą
i gabinetem weterynaryjnym. Na prawym skraju osady
znajdował się duży tartak, a na jednym ze wzgórz, zwa-
nym Słonecznym Wzgórzem, leżała posiadłość Fahren-
bach.
Lenie o mało serce nie zamarło, gdy zobaczyła maje-
statycznie prezentującą się rezydencję z licznymi przybu-
dówkami. Jeszcze nigdy, ilekroć tu była, nie zwróciła
uwagi na piękno krajobrazu, spokój panujący w wiosce
i godność, z jaką prezentowała się rodzinna posiadłość.
Musiała dorosnąć, by zrozumieć i docenić jej war-
tość?
Jak to możliwe, że na tak długo zrezygnowała z tej
sielanki? Ileż rzeczy jej umknęło... Ogarnęła ją wdzięcz-
ność dla ojca, który sprezentował jej ten klejnot.
Dodała gazu. Chciała jak najszybciej dotrzeć na miej-
sce. Tak, dotrzeć, to było właściwe słowo. W głębi serca
poczuła nagle, że odnalazła swoje miejsce na ziemi, do-
kładnie tam, gdzie zaczęła się historia Fahrenbachów, któ-
rzy mieszkali tu już od pięciu pokoleń.
Pojechała na skróty wzdłuż rzeki i skręciła
w wyjeżdżoną polną drogę, prowadzącą prosto na wzgó-
rze, na którym leżała posiadłość. Główny budynek wyglą-
dał trochę łyso i smutno bez kwiatów na balkonach. Może
Dunkelowie i Daniel nie byli pewni, czy po śmierci pana
domu dalej należy wszędzie sadzić kwiaty. Poza tym tro-
chę to kosztowało. Ale to drobiazg, który szybko da się
zmienić.
Kiedy wysiadła z samochodu, ze schodów prowadzą-
cych do drzwi wejściowych podniósł się czarny labrador.
Jego sierść lśniła w słońcu. Wyczekując, przyglądał się
Lenie, jakby nie wiedział, jak ją przywitać – szczekaniem
jak wroga czy machaniem ogona jak przyjaciela.
Nie znała tego psa, ale od ojca wiedziała, że wabi się
Hektor.
– Witaj, Hektorze – krzyknęła przyjaźnie.
Na jej słowa pies wybrał przyjazny wariant powita-
nia. Pozwalał się głaskać. Spodobał się Lenie. Nic dziw-
nego, był pięknym psem.
Ktoś pośpiesznie szedł przez podwórze. To Daniel.
Wcale się nie zmienił.
– Lena! – zawołał, a w jego głosie wyraźnie było sły-
chać radość. – A może powinienem raczej powiedzieć pa-
ni Fahrenbach?
– Ani mi się waż! – zawołała, zanim go objęła.
– Jeśli mnie tak nazwiesz, nie odezwę się do ciebie
ani słowem... Ach, Daniel, tak się cieszę, że cię widzę.
Tak się cieszę, że znowu tu jestem.
Daniel skinął głową.
– Długo cię nie było, tyle lat.
– Za długo – przyznała.
Po chwili otworzyły się drzwi wejściowe. Wybiegła
z nich Nicola. Ona też prawie się nie zmieniła, może je-
dynie nabrała trochę kształtów. Ale pasowało to do niej.
Lena spontanicznie rzuciła jej się w ramiona. Nicola
była jej taka bliska. To ona pocieszała ją, kiedy stłukła so-
bie kolano albo gdy była smutna.
– Jestem – powiedziała.
Nicola pogłaskała ją po włosach, jak wtedy, kiedy by-
ła jeszcze nastolatką.
– Już chyba czas najwyższy – Nicola ukradkiem otar-
ła łzy. – Chodź do środka. Specjalnie dla ciebie upiekłam
szarlotkę, którą tak lubisz.
Lena się wzruszyła. Nicola pamiętała jeszcze, jak Le-
na dosłownie rzucała się na jej szarlotkę.
Kiedy dołączył do nich jeszcze Aleks, mąż Nicoli,
i przywitał ją – jak na swoją powściągliwą naturę niezwy-
kle miło – Lena miała wrażenie, jakby nigdy stąd nie wy-
jeżdżała.
W tych trojgu wszystko było szczere – radość ze spo-
tkania, serdeczność, entuzjazm, z jakim ją przyjęli. Lena
zrozumiała teraz, dlaczego jej ojciec przyjeżdżał tutaj tak
często. Tu życie było zupełnie inne.
– Hektor już cię polubił – roześmiał się Aleks. – Mo-
żesz być dumna.
I rzeczywiście, pies idąc blisko niej, wszedł za nią do
domu.
Lena nachyliła się nad nim i czule go pogłaskała.
– Myślę, Hektorze, że będziemy dobrymi przyjaciół-
mi – zaśmiała się.
– Jak z ojcem. Uwielbiał go – powiedział Daniel.
Kiedy chciał wyjść, Lena zatrzymała go.
– Nigdzie nie pójdziesz. Teraz wszyscy napijemy się
kawy.
Daniel aż poczerwieniał z radości. W końcu Lena by-
ła teraz jego szefową.
Kiedy weszli do domu, od razu spostrzegła, że
wszystko jest bardzo zadbane. Pokoje były jednak gęsto
zastawione meblami, przez co nie było widać ich piękna
i wyjątkowości. Temu też da się szybko zaradzić.
W przytulnej kuchni mieszkalnej Nicola zdążyła już
nakryć stół. Teraz szybko dostawiła nakrycie dla Daniela.
Na stole leżał lniany obrus w kolorze brudnego różu.
Ustawiła ręcznie malowany serwis z ceramiki, który Lena
szczególnie lubiła. Na środku stołu stała słynna szarlotka
Nicoli, na której widok Lenie ciekła już ślinka.
– To ja zerwałem dla ciebie te kwiaty – powiedział
z dumą Daniel, kiedy zauważył, że wzrok Leny powędro-
wał na bujny bukiet polnych kwiatów w glinianym dzban-
ku.
– Dziękuję. Są piękne.
Lena opadła zmęczona na poduszki leżące na ławce
z miękkiego drewna, na której siadywali już jej pradziad-
kowie. To było jej ulubione miejsce, którego zawsze bro-
niła przed rodzeństwem.
Usilnie próbowała powstrzymać łzy, które ze wzru-
szenia napłynęły jej się do oczu. Wszystko wywoływało
takie emocje. ...I jeszcze ta przytulna kuchnia, w której
czas jakby się zatrzymał, sprawiła, że odżyły wspomnie-
nia. Przypomniała sobie, że właśnie tutaj przeżyła naj-
szczęśliwszy okres w życiu. Ale cóż, straciła swoją naj-
większą miłość, a jej ojciec zmarł. Nie była przygotowana
na tę śmierć. Nie wiedziała, co robić.
Nie chciała jednak poddać się sentymentom. Nie te-
raz, gdy roztaczała się przed nią niemalże filmowa scene-
ria. Promienie słońca wesoło tańczyły po stole, a w kuchni
cudownie pachniało świeżo paloną kawą, którą właśnie
przyniosła Nicola.
Hektor nie spuszczał wzroku z Leny. Miał nadzieję,
że dostanie jakiś smakowity kąsek.
– No, opowiadajcie – powiedziała, gdy udekorowała
sobie spory kawałek ciasta słuszną porcją bitej śmietany.
– Co działo się w czasie mojej nieobecności?
5
W nocy Lena miała dziwne sny. Śnił jej się ojciec.
Stał po drugiej stronie rzeki, a ona nie wiedziała, jak do
niego przejść. Chciał jej coś powiedzieć, ale nie mogła go
zrozumieć. Kiedy wreszcie znalazła jakąś starą, rozkleko-
taną łódkę i usiłowała ściągnąć ją z mielizny, ojciec znik-
nął.
Obudziła się z krzykiem. Podniosła się na łóżku i nie
mogła się zorientować, gdzie jest. Z trudem przypomniała
sobie, że jest w Fahrenbach. Drżącą ręką włączyła nocną
lampkę. Potem głęboko wzdychając, opadła na poduszki.
Leżała w łóżku w swoim dawnym pokoju. Tutaj spała,
kiedy jako młoda dziewczyna przyjeżdżała do posiadłości.
Dzisiaj pokój wydawał jej się okropny, ale wtedy tak dłu-
go męczyła ojca, aż kupił meble, które sobie upatrzyła
i które wciąż tu stały.
Pierwsze, co zrobi, to urządzi pokój na nowo.
W domu nie brakowało ładnych mebli. Niezależnie do te-
go, czy będzie tu przyjeżdżać tylko od czasu do czasu, czy
zamieszka na stałe, chce się czuć dobrze w swoim pokoju.
Próbowała zasnąć. Nie mogła. Była zbyt roztrzęsiona.
Wstała i zeszła na dół do kuchni, by przygotować sobie
ciepłe mleko z miodem. Z kubkiem w ręce wracała na gó-
rę. Nie poszła do swojego pokoju. Nogi same poniosły ją
do pokoju ojca.
Przez okno wpadało delikatne światło księżyca. Na-
wet nie musiała zapałać światła. Bezwiednie usiadła
w fotelu z wysokim oparciem. Zawsze to robiła, ilekroć
chciała porozmawiać z ojcem. Jakże śmieszne wydały jej
się teraz skargi i żale, którymi go wtedy raczyła. Ale oj-
ciec zawsze uważnie słuchał i radził, jakby chodziło
o naprawdę poważne sprawy.
Napiła się mleka.
Tak bardzo chciałaby teraz z nim porozmawiać, spy-
tać o radę. Ledwo tu przyjechała, a już zauważyła, że stało
się z nią coś dziwnego, coś, co nie miało nic wspólnego
z sentymentalnością.
– Ach, tato – powiedziała szeptem. Łzy płynęły jej po
policzkach. – Dlaczego unikałam wszystkich rozmów
o Słonecznym Wzgórzu? Byłam taką egoistką. Myślałam
tylko o sobie i moim zranionym sercu. Teraz jestem tu
i nie wiem, co dalej.
Odstawiła kubek i wcisnęła się głębiej w fotel. Nagle
poczuła bliskość ojca. Miała wrażenie, że czuje zapach je-
go wody po goleniu. Pewnie unosił się jeszcze
w pomieszczeniu. Cierpki zapach drzewa sandałowego
i dzikich traw. Nawet nie próbowała odpędzić od siebie tej
myśli. Uspokajała ją. Czy ojciec też przesiadywał w tym
fotelu i rozmyślał? O czym? Na pewno nie o firmie.
Wtedy uświadomiła sobie, że właściwie nie znała
prawdziwych uczuć i myśli ojca. Zdawało się, że zamknął
się w sobie, gdy odeszła mama. A ona, jego córka, nigdy
nie próbowała dotrzeć do jego wnętrza, chociaż byli sobie
tacy bliscy.
Zaczęła płakać. Chyba dopiero tutaj, w tym miejscu,
mogła naprawdę dać upust żalowi po stracie ojca.
Płacz tak ją zmęczył, że zasnęła. Sama nie wiedziała,
kiedy. Dopiero nad ranem obudziła się z zimna. Wszystko
ją bolało. Stękając, podniosła się z fotela.
Marzyła o ciepłym prysznicu i kawie.
Najpierw rozejrzała się jednak po pokoju. Nicola
chyba niczego nie zmieniła. Na oparciu krzesła wisiała
wełniana kamizelka ojca. Dobrze pamiętała tę kamizelkę
o grubych oczkach. Wzięła ją do ręki i zanurzyła w niej
twarz. Potem ją włożyła.
Tak zobaczyła ją Nicola. Akurat weszła na górę. Nio-
sła tacę z pachnącą kawą, jajecznicą i tostem.
– Uratowałaś mi życie – zawołała Lena i rzuciła się
na kawę. – Tego mi było potrzeba.
– Źle spałaś?
Lena potrząsnęła głową.
– Nie. Poszłam do pokoju taty i tam zasnęłam. Nie-
stety, nie w łóżku, tylko w fotelu. Bez sensu.
– Płakałaś, prawda? To zrozumiałe. Był wspaniałym
człowiekiem. Wierz mi, bardzo nam go brakuje.
– Mnie też. A mam do niego tyle pytań...
– Nie wiesz, co dalej z posiadłością, prawda? – Nico-
la czytała w jej myślach. – Twój tata nie bez przyczyny
przekazał ci posiadłość. Lena, nic na siłę. Rozwiązanie
samo się znajdzie. Korzystaj z tego, że jesteś tutaj,
i potraktuj swój pobyt jak urlop. Jak kiedyś.
Lena ze zdumieniem przyglądała się Nicoli. Nie po-
dejrzewała jej o taką mądrość życiową i tyle zdrowego
rozsądku. Znowu zachowała się jak mieszczuch, któremu
się zdaje, że jest mądrzejszy od ludzi ze wsi. Co za fatalna
pomyłka. Decyzje serca są z całą pewnością szczersze niż
rozumu.
– Bardzo się cieszę, że tu jestem. Tak wiele dla mnie
znaczycie, wszyscy, ale...
– Jedz jajecznicę, bo wystygnie – powiedziała Nicola
rzeczowo. – Potem przewietrz się, idź na spacer. Wtedy
będziesz mogła trzeźwo myśleć.
Ten pomysł spodobał się Lenie.
– Jest jeszcze mój rower? – zapytała.
– No jasne.
– W takim razie po śniadaniu zrobię sobie wycieczkę
rowerową. Zupełnie jak dawniej. Poproszę Daniela, żeby
sprawdził, czy w kołach jest jeszcze powietrze.
– Zaraz mu powiem, ale jedz wreszcie, a potem spo-
kojnie zacznij dzień. Nie wszystko naraz.
Lena roześmiała się. Cała Nicola.
Lena poszła do swojego pokoju. Zjadła jajecznicę
i dopiła kawę. Śniadanie smakowało wyśmienicie.
Ale teraz bardzo się spieszyła. Nie mogła się już do-
czekać, by zobaczyć miejsca, które kiedyś tak chętnie od-
wiedzała. Chciała też pojechać do wsi i zobaczyć, co się
zmieniło.
Myśl, żeby udać się w miejsca, w których bywała
z Thomasem, porzuciła tak szybko, jak tylko się pojawiła.
Nie, Thomas to odrębny rozdział...
Chociaż nie chciała przywoływać z pamięci wspo-
mnień o Thomasie, robiła dokładnie odwrotnie. Ledwo
wsiadła na rower, a już jakaś siła jak magnes ciągnęła ją
nad jezioro.
Jezioro też należało do posiadłości Fahrenbachów, ale
to jej dziadek udostępnił je dla wszystkich. Każdy mógł
się tam kąpać i łowić ryby. Po jeziorze mogły też pływać
żaglówki Oczywiście w ograniczonej ilości. Łodzie moto-
rowe były zabronione.
Dzięki tym zakazom jezioro zachowało swój pier-
wotny urok w przeciwieństwie do innych okolicznych je-
zior. Wybudowano tam hotele i przystanie, a brzegi jezio-
ra wyłożono kostką.
Fahrenbachowie mieli też niewielką stanicę wodną
w najładniejszym miejscu nad wodą. To miejsce Lena lu-
biła najbardziej. Spędziła tu z Thomasem dużo czasu.
Czytali sobie wiersze, snuli cudowne plany na przyszłość,
tutaj po raz pierwszy się pocałowali i wyznali sobie mi-
łość. Ale nie tylko ze względu na Thomasa jezioro miało
dla niej taką wartość. Tu nauczyła się pływać, ojciec po-
kazał jej, jak obchodzić się z wędką, i uczynił z niej cał-
kiem niezłego żeglarza.
Kiedy między wysokimi drzewami dostrzegła dach
stanicy, zaczęła mocniej pedałować. Już nie mogła się do-
czekać, by wreszcie być na miejscu.
Gdy dojechała do stanicy, rower oparła o krzewy,
obiegła dom dookoła i nacisnęła klamkę. Drzwi były
oczywiście zamknięte. Pospiesznie podniosła drewnianą
tabliczkę z nazwiskiem i sięgnęła do schowka po klucz.
Weszła do środka. Uderzyło ją stęchłe powietrze.
Chyba całe lata nikt tu nie przychodził. Świadczyły o tym
choćby pajęczyny na ścianach. Wszędzie było ich pełno.
Otworzyła okno, by wpuścić świeże powietrze. Ro-
zejrzała się i serce zabiło jej mocniej. Na jednym z krzeseł
wisiał granatowy sweter, który Thomas miał na sobie
podczas ich ostatniego spotkania. Wybiegła na zewnątrz.
Prosto na pomost, do którego przycumowana była łódka.
Już chciała usiąść na ławkę, skąd miałaby wspaniały wi-
dok na jezioro, gdy nagle odkryła serce wyryte w drewnie.
T + L. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy to serce zosta-
ło wyryte. Słońce, wiatr i pogoda zniszczyły je trochę.
Ostrożnie przejechała palcem po je go konturach. Potem
usiadła i spojrzała na wodę.
Do pomostu podpłynęły kaczki. Pohałasowały trochę
i odpłynęły, gdy zorientowały, się że nie dostaną nic do
jedzenia. W dali zobaczyła falującą na wodzie łódkę.
Wśród drzew ćwierkały ptaki. Gdzieś zupełnie blisko
dzięcioł równomiernie stukał w pień drzewa.
Kiedy była dzieckiem, nie zastanawiała się nad tym,
co posiadała rodzina Fahrenbachów. Dopiero teraz stop-
niowo uświadamiała sobie, co pozostawił jej ojciec. To
nie tylko posiadłość z budynkami i ziemia, którą częścio-
wo oddali w dzierżawę. To także jezioro i przylegający do
niego las.
Jej rodzeństwo i ich małżonkowie chyba nie zdawali
sobie sprawy, co tak naprawdę dostała. Inaczej nie na-
śmiewaliby się, że przypadła jej w udziale jedynie posia-
dłość.
Czuła się jak dziecko, które właściwie wiedziało, co
dostanie pod choinkę, ale mimo wszystko po rozpakowa-
niu prezentu było ogromnie zaskoczone.
Wcale nie marzyła o odziedziczeniu posiadłości. Zna-
ła ją, bywała tu, ale nic więcej. Dopiero teraz wolno do-
cierało do niej, co tak naprawdę dostała. Wpatrzona
w jezioro straciła rachubę czasu. Wstała, gdy zerwał się
lekki wiatr i ciemna chmura przesłoniła słońce.
Zapach w stanicy był już dużo lepszy. Oparła się po-
kusie włożenia na siebie granatowego swetra. Nie potrze-
ba jej więcej emocji. I tak była wystarczająco poruszona.
Szybko pozamykała okna i przekręciła klucz
w drzwiach wejściowych. Ukryła go w schowku, rzuciła
ostatnie spojrzenie na jezioro i pobiegła do roweru.
Było już prawie południe, ale chciała jeszcze zajrzeć
do wsi. Od razu zauważyła małe, bardzo ładne domki jed-
norodzinne, których wcześniej nie znała. Zdziwiło ją to
bardzo, bo za jej czasów w Fahrenbach zupełnie nic się
nie działo. Wieś zawsze wyglądała tak samo.
Przynajmniej gospoda „Pod lipą” wydawała się taka
sama. Mieściła się w okazałym budynku bielonym wap-
nem. Zresztą była chyba świeżo pomalowana, podobnie
jak stolarka okienna i drzwiowa, które lśniły świeżością.
Budynek wyglądał na zadbany. Stał między dwiema
ogromnymi lipami, którym zresztą gospoda zawdzięczała
swą nazwę. Nowy był jedynie ogródek piwny urządzony
z boku budynku. Jak widać, mieszkańcy Fahrenbach szli
z duchem czasu.
Przypomniała sobie wspaniałe lody domowej roboty,
które latem zawsze można tu było kupić, przypomniała
sobie też Sylvię, córkę właściciela gospody, z którą kiedyś
się przyjaźniła. Dziewczyna była nieszczęśliwa, bo nie-
którzy bezmyślnie wołali na nią Lipa, a nie Sylvia, gdyż
kojarzyli ją z gospodą. Ciekawe, jak się potoczyły jej losy.
Lenę zżerała ciekawość. Postanowiła od razu się do-
wiedzieć. Odstawiła rower i weszła do gospody.
W środku prawie nic się nie zmieniło. To dobrze.
Byłby to niewybaczalny błąd, gdyby jakieś nowości ze-
psuły przytulne wnętrze gospody. Na stołach stały kwiaty.
Wzrok Leny powędrował w stronę pieca kaflowego –
stojącego w kącie. Teraz pełnił już tylko funkcję dekora-
cyjną. Dzięki niemu pomieszczenie wydawało się jeszcze
bardziej przytulne. Ilekroć przychodziła tu z rodziną, zaw-
sze siedzieli przy stoliku obok pieca. Ze smutkiem pomy-
ślała o czasach, kiedy byli jeszcze szczęśliwi. Przynajm-
niej tak jej się wtedy wydawało.
– Już do pani podchodzę, chwileczkę – dobiegło do
jej uszu.
Od razu rozpoznała głos Sylvii. Z ciekawością spoj-
rzała w stronę, z której dobiegł.
– Przepraszam, muszę tylko...
Młoda kobieta odstawiła butelki, które trzymała
w rękach. Z niedowierzaniem patrzyła na Lenę.
– Nie wierzę... Nie wierzę... Lena Fahrenbach.
Wybiegła zza baru i objęła ją.
– A to ci niespodzianka! Tak długo się nie widziały-
śmy.
– Ponad dziesięć lat.
– Nie do wiary. Chodź, siadaj! Czego się napijesz?
Kawy? A może kieliszeczek wódki? Na przykład Fahren-
bachówki?
– Za wódkę dziękuję, ale kawy chętnie się napiję.
Chcesz mnie z miejsca otruć? Przecież już od dwudziestu
lat nie produkujemy Fahrenbachówki. Chyba nie macie aż
takich zapasów. Po tylu latach nikt nawet o to nie pyta.
– Wręcz przeciwnie. Mylisz się. To absolutny hit. Za-
czekaj, przyniosę kawę. Z mlekiem i z cukrem?
– Nie, poproszę czarną.
Lena odprowadziła ją wzrokiem. Sylvia wcale się nie
zmieniła. Tylko lat jej przybyło, no i przybrała trochę na
wadze. Ale pasowało to do niej. Wróciła z kawą i usiadła
przy stoliku.
– Co miałaś na myśli z Fahrenbachówką? – zaintere-
sowała się Lena.
– Już mówiłam. To absolutny hit. Nie tylko u nas.
Podają ją w najlepszych restauracjach.
– Ależ ona nie jest już produkowana.
– Wręcz przeciwnie. Mój ojciec nigdy nie przestał jej
produkować. I to właśnie u was. Dziwię się, że nic o tym
nie wiesz.
Lena pokręciła głową.
– Nic mi o tym nie wiadomo. Nikt z nas nie wiedział.
– I nikt z was tutaj nie przyjeżdżał. Myślę, że twój oj-
ciec był z tego powodu nieszczęśliwy. Kochał posiadłość
i chętnie podzieliłby się z wami tą miłością. Bardzo nam
przykro, że odszedł tak nagle. Był cudownym człowie-
kiem.
Lenie chciało się płakać. To straszne, że obcy ludzie
więcej wiedzieli o jej ojcu niż ona. I nie zaprzestał pro-
dukcji, mimo że jej bracia uważali, że ten relikt przeszło-
ści nie pasuje do oferty.
– Bardzo kochałam ojca. Teraz żałuję, że przez tyle
lat nie przyjeżdżałam do Fahrenbach.
– Szkoda, że nas nie odwiedzałaś. Lubiłam nasze spo-
tkania. Dlaczego nie przyjeżdżałaś? Zawsze wydawało mi
się, że lubisz tu być.
Lena westchnęła.
– To długa historia. Kiedyś ci ją opowiem. – A co
z posiadłością? Twój ojciec podjął jakąś decyzję?
– Wszystko przepisał na mnie. Jestem tu od wczoraj.
Chcę zobaczyć, jak to wszystko wygląda i zastanowić się,
co dalej.
Sylvia spojrzała na przyjaciółkę z dzieciństwa. Jej
wzrok był poważny.
– To wspaniale, że to właśnie ty odziedziczyłaś po-
siadłość. Twój ojciec wiedział, że tylko ty – nie żebym
miała coś przeciwko twojemu rodzeństwu – będziesz
umiała docenić jej wartość i zrozumiesz, ile naprawdę
znaczy.
– Co masz na myśli?
– Dziedzicząc posiadłość, która od pokoleń jest wła-
snością rodziny, zobowiązujesz się do jej utrzymania. To
wielka odpowiedzialność, która może oznaczać zmianę
dotychczasowych planów życiowych. Ja też chciałabym
inaczej żyć. No cóż, przez całe życie przygotowywano
mnie do tego, że kiedyś przejmę gospodę. Gdy mój ojciec
zachorował, a mama nie chciała już dłużej sama prowa-
dzić gospody, wróciłam i wszystkim się zajęłam.
– Żałowałaś kiedyś tej decyzji?
– Nie. Może ta zmiana nastąpiła zbyt szybko. Ale
trudno. Jest jak jest.
– Wyszłaś za mąż? – zapytała Lena.
– Jeszcze nie. Ale stanie się to chyba za rok. Pamię-
tasz Martina Grubera?
Lena skinęła głową.
– To twój przyszły mąż?
– Tak. Tak jakoś wyszło. Na całe lata straciliśmy się
z oczu. Dwa lata temu Martin wrócił do Fahrenbach i od
starego Hesslanda przejął gabinet weterynaryjny. No
i jakoś zbliżyliśmy się do siebie.
– Kochasz go?
– Tak – odpowiedziała Sylvia bez wahania. – Może
nie jest to płomienna miłość, ale rozumiemy się i mamy
podobne wyobrażenie o życiu. Lubimy być ze sobą
i wiemy, że możemy na sobie polegać. Lubimy życie na
wsi... Kiedy Martin mnie całuje i przytula, moje serce nie
wali jak szalone, ale czuję się przy nim bezpiecznie. Jest
delikatny i bardzo czuły. Kocham go i jestem wdzięczna
losowi, że się odnaleźliśmy – zaśmiała się. – To jak wy-
grana na loterii. Niespecjalnie jest tu w czym wybierać.
Trudno powiedzieć, czy zadomowi się tu jakiś obcy. Ra-
czej wątpię. Ale co u ciebie? A ty znalazłaś swojego księ-
cia?
Lena potrząsnęła głową.
– Dziwne. Wszyscy myśleliśmy, że ty i Thomas Se-
belius zostaniecie parą. Byliście jak dwie połówki jabłka.
Lena głośno przełknęła ślinę.
– Jakoś nie wyszło.
– Szkoda, pasowaliście do siebie.
Lena szybko zmieniła temat.
– Widziałam we wsi dużo nowych domów. .
– Tak. Na tym pewnie nie koniec. Notowania Fahren-
bach poszły w górę. Prawie wszystko to działki budowla-
ne. Nie chcemy odstawać od innych gmin. Pewnie ojciec
mówił ci, że jacyś cwaniacy chcieli odkupić od niego
grunty nad jeziorem. Chyba po to, żeby je potem prze-
kształcić w działki budowlane. Ale trafiła kosa na kamień.
Twój ojciec i sprzedaż gruntów. Jedno wyklucza drugie.
To znowu była kolejna rzecz, o której jej ojciec roz-
mawiał z obcymi, ale nie z własną rodziną. Lena nie
chciała przyznać, że o tym też nie miała pojęcia.
Spojrzała na zegarek.
– O Boże, muszę wracać. Inaczej Nicola się obrazi.
Na pewno czeka na mnie z obiadem.
– Pozdrów ją ode mnie. Cała trójka to prawdziwy
skarb. Wpadnij jeszcze. Cieszę się, że od razu przyszłaś
do mnie. Mam nadzieję, że zdecydujesz się zostać
i będziesz zarządzać posiadłością. Właściwie jestem pew-
na.
Lena pożegnała się. Zatrzymała się na moment przy
drzwiach.
– Sylvio, zaglądał tu Thomas?
– Nie. Od tamtego czasu nigdy go tu nie było. Myślę,
że Markus ma z nim jakiś kontakt. Wiesz, ten z tartaku.
Lena pomachała przyjaciółce na pożegnanie
i pobiegła do roweru.
Cieszyła się ze spotkania z Sylvią. Była jednak
wstrząśnięta, że dowiedziała się od niej kilku rzeczy
o ojcu, o których nie miała pojęcia.
Poczuła gorycz. Była taka pewna, że z ojcem może
o wszystkim porozmawiać.
Teraz okazało się, że nie wiedziała o nim nic,
a przynajmniej nic o tym, co go naprawdę nurtowało, co
zamierzał i co tu właściwie zrobił. To była jej wina, po-
nieważ zawsze broniła się przed rozmową o Słonecznym
Wzgórzu, o wszystkim, co było związane z Fahrenbach.
6
Zdyszana wróciła do domu. Jechała dość szybko. Po-
za tym jazda pod górkę była dość męcząca, a ona zupełnie
wyszła z formy. Ostatni raz jeździła na rowerze ponad
dziesięć lat temu. Mimo wszystko przejażdżka sprawiła
jej wielką frajdę. Była zadowolona ze spotkania z Sylvią,
nawet jeśli przy tej okazji dowiedziała się kilku rzeczy,
które ją zszokowały.
Nicola czekała już na nią, ale na stole stało tylko jed-
no nakrycie.
– Nie zjecie ze mną?
– Nie, już jedliśmy. U siebie. Tak będzie lepiej, Leno,
i niech tak zostanie.
– Ale...
– Leno, twój tata przestrzegał tej zasady. Uważam, że
tak jest dobrze – powiedziała Nicola i odwróciła się do
kuchenki. – Musimy ustalić, co będziesz jadła. Dzisiaj jest
sztuka mięsa z warzywami w sosie chrzanowym. Uwiel-
białaś to kiedyś. Co chcesz do picia? Wodę, sok czy ga-
zowany napój jabłkowy? Na wszelki wypadek postawiłam
wszystko na stole.
– Nicola, jesteś prawdziwym skarbem. A twoja sztu-
ka mięsa z warzywami w sosie chrzanowym do dzisiaj
jest moją ulubioną potrawą.
Lena przełknęła pierwsze kęsy i odłożyła sztućce.
– Nicola, gdzie produkowano Fahrenbachówkę?
– No u nas, w wytwórni likierów – powiedziała Nico-
la z dumą. – Jest tu wszystko, co jest potrzebne do pro-
dukcji.
– Chcesz powiedzieć, że tata, Aleks i Daniel...
– Tak, cała trójka tym się zajmowała. Sprawiało im to
ogromną radość.
– A ile... to znaczy... jak... według jakich norm pro-
dukowali? Fahrenbachówka w zasadzie nigdy nie trafiła
na rynek. Nie było jej w ofercie firmy.
– Bo tak zdecydowali twoi bracia, a twój ojciec im
uległ. Fahrenbachówka była jego oczkiem w głowie, więc
produkował na zamówienie. I wierz mi, wcale nie było te-
go mało. Panowie mieli pełne ręce roboty.
– Ale nie robili tego przecież na lewo, no wiesz, cho-
dzi mi o rachunki. Chyba nie ukrywali dochodu ze sprze-
daży przed urzędem skarbowym.
Nicola wyprostowała się.
– Wszystko było w najlepszym porządku. Rachun-
kami zajmowało się biuro podatkowe Fischera
w Steinfeld. Fischer prowadził całą księgowość i rozliczał
twojego ojca z podatków. Wiesz, jaki był twój ojciec. Ni-
gdy nie zrobiłby niczego, co jest niezgodne z prawem. Był
zbyt porządnym człowiekiem. Miał więc tutaj swoją małą,
ale za to nie byle jaką firmę, i strasznie się cieszył, gdy
spływały nowe zamówienia.
Lena nic nie powiedziała. Miała wrażenie, że jej oj-
ciec prowadził tutaj drugie życie, o którym nie miała po-
jęcia.
Jadła dalej. Musiała przełknąć i tę gorzką pigułkę.
Skoro Fahrenbachówka była dla ojca taka ważna, to dla-
czego ugiął się przed jej braćmi?
– Wiesz, Leno, w głębi serca twój ojciec pozostał
skromnym człowiekiem kochającym proste życie
w naturze. Sukces chyba trochę go przerósł. Nie służyło
mu życie w dostatku. Na co mu się zdały te wszystkie
pieniądze, cały ten sukces? Nie ogrzał nimi serca i duszy.
Ale nie mógł już zatrzymać tej machiny. Czuł się odpo-
wiedzialny za wytwórnię alkoholi Fahrenbach. Sam ją
przecież stworzył. Miał nadzieję, że twoi bracia dalej będą
ją odpowiedzialnie prowadzić. Jakkolwiek by było, to ro-
dzinny interes. Z drugiej jednak strony tak sobie myślę, że
nie wierzył im do końca. Uważał, że są zbyt rozrzutni.
Martwił się o przyszłość firmy – westchnęła. – Miejmy
nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze.
Znowu ktoś spoza rodziny wiedział więcej o jej ojcu,
jego marzeniach, jego wątpliwościach, jego życiu niż ona,
jego własna córka.
Co ojciec myślał o niej albo o Grit, jej siostrze? Skar-
żył się Nicoli na swoje córki? Mówił coś o swoich wąt-
pliwościach?
Lena odsunęła talerz.
– Zjesz deser?
Lena potrząsnęła głową. Straciła apetyt. Ogarnął ją
bezgraniczny smutek, bo ojciec najwidoczniej nikomu
z nich nie ufał na tyle, by otwarcie porozmawiać
o nurtujących go sprawach. W porządku, Frieder i Jörg
nie zrozumieliby go, Grit też nie, była typowym dziec-
kiem miasta, ale ona, Lena, kochała Fahrenbach, kochała
posiadłość... ale unikała rozmów o niej głównie ze wzglę-
du na Thomasa. Ojciec przypuszczalnie nie chciał jej ra-
nić i dlatego milczał. Zapewne robił to z miłości do niej.
– Nicola, dostanę jeszcze trochę kawy? Wypiję na
dworze... Dzięki za wyśmienity obiad.
– Prawie nic nie zjadłaś – mruknęła Nicola. – Idź już
na dwór. Zaraz przyniosę kawę.
Lenie nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Bar-
dzo lubiła Nicolę, ale chciała być teraz sama. Musiała
przemyśleć wszystko, czego się dowiedziała tego przed-
południa. Nagle zobaczyła ojca w zupełnie innym świetle.
7
Kolejne dni Lena spędziła głównie na przejażdżkach
rowerowych albo na długich spacerach. Towarzyszył jej
wtedy Hektor. Czasem wsiadała do samochodu
i odwiedzała okoliczne miejscowości. Niektóre z nich
przekształciły się w kurorty na światowym poziomie,
z eleganckimi restauracjami i ekskluzywnymi sklepami.
Po takich wyprawach zawsze z radością wracała do
spokojnego Fahrenbach.
Ten świat bardziej jej odpowiadał. Czuła się tu do-
skonale, można właściwie powiedzieć, że była szczęśliwa.
Mimo to wciąż nie wiedziała, co będzie dalej.
Podziwiała Sylvię za zdecydowanie. Kiedy nadszedł
czas, bez wahania przejęła odpowiedzialność za rodzinną
firmę, nawet jeśli pokrzyżowało to jej plany. Było jej
chyba łatwiej, bo spędziła tu całe swoje życie i czuła się
bardziej związana z Fahrenbach niż Lena, która przyjeż-
dżała tu jedynie na wakacje, a od ponad dziesięciu lat uni-
kała tego miejsca jak zarazy.
Sprzedaż posiadłości nie wchodziła w rachubę. Mo-
głaby ją traktować jako letnią rezydencję, ale na to nie by-
ło jej stać. A może by tak rzucić dotychczasowe życie
i przeprowadzić się tu na stałe?
Ale... Boże, za dużo tych ale...
Po pierwsze musiała się z czegoś utrzymać. Musi
więc mieć jakieś zatrudnienie.
W Steinfeld, w biurze podatkowym Fischera, dowie-
działa się, że ojciec nieźle zarobił na swojej tajnej produk-
cji. Z ekonomicznego punktu widzenia to świetny interes
~ niewielki nakład, a korzyść ogromna. Niestety ani
Aleks, ani Daniel nie znali receptury Fahrenbachówki.
Wiedzieli jedynie, że jest tam ponad sto różnych ziół,
owoców i przypraw. Tyle wiedziała i ona, ale w jakich
proporcjach były mieszane, o tym żadne z nich nie miało
pojęcia.
Może ojciec zdradził recepturę jej braciom? Musiała
z nimi o tym porozmawiać. A może zdeponował coś
u doktora Limmera?
W każdym razie produkcja Fahrenbachówki byłaby
czymś, na czym mogłaby oprzeć swoją egzystencję
w posiadłości. Były też wpływy z dzierżawy łąk i pól oraz
przystani. Nie było tego tak mało, ale wciąż za mało, żeby
starczyło na utrzymanie posiadłości i życie.
Co zrobić?
W pomieszczeniach gospodarczych i przybudówkach
można by urządzić apartamenty dla turystów. Dodatkowe
wystarczyłoby postawić na dawnym placu do młócenia.
Okoliczne miejscowości nastawiły się na zamożnych go-
ści. Ona mogłaby się nastawić na rodziny z dziećmi, mło-
dych ludzi, którzy nie zarabiają jeszcze tak dobrze, albo
na średniozamożnych gości. Dzięki temu zapewniliby so-
bie pełne obłożenie. Posiadłość była pięknie położona, na
pewno nie gorzej niż okoliczne miejscowości. Mieli też
jezioro, i to własne.
Tylko czy tego właśnie chciała?
Co myślał ojciec, kiedy zdecydował, że to ona ma
odziedziczyć posiadłość? Wiedział, jak stoi z finansami.
Znał ją też na tyle dobrze, by wiedzieć, że nigdy nie
sprzedałaby posiadłości. Tylko jak miała to wszystko
utrzymać? Co za szczęście, że ojciec zabezpieczył Nicolę,
Aleksa i Daniela. Pracowali teraz dla niej i nie kosztowali
ani grosza. Tylko co ona ma robić? Jak zarabiać pienią-
dze?
Nie chciała już teraz decydować. Może najpierw po-
rozmawia z Sylvią. Ostatnio zaczęły spędzać ze sobą dużo
czasu, znów rozumiały się tak dobrze jak przed laty. Od
Sylvii dowiedziała się chyba wszystkiego o Fahrenbach
i jego mieszkańcach. Na ulicy spotykała ludzi, którzy pa-
miętali ją jeszcze z dawnych czasów, a których ona nie
mogła sobie przypomnieć. Wszyscy jednak byli dla niej
bardzo mili. Może dlatego, że jej ojciec cieszył się tutaj
takim poważaniem.
Wystawiła rower z szopy, pomachała Danielowi, któ-
ry przechodził akurat przez podwórze, i odjechała.
Niestety, nie zastała Sylvii. Była tym trochę rozcza-
rowana.
Może powinna skorzystać z okazji i zajechać do tar-
taku? Mogłaby zapytać Markusa Herzoga o Thomasa.
Odkąd Sylvia jej powiedziała, że Markus utrzymuje
kontakt
z Thomasem,
chciała się z nim spotkać
i porozmawiać. Dlaczego więc się waha? Chyba dlatego,
że jest tchórzem. Bała się, że dowie się czegoś, co ją
unieszczęśliwi. Ale czy można być jeszcze bardziej nie-
szczęśliwą? Wskoczyła na rower i popedałowała w stronę
tartaku.
Tartak znajdował się na przeciwległym wyjeździe ze
wsi. Był to spory zakład. Tu też nastąpiła zmiana pokole-
niowa. Markus przejął tartak od ojca i spłacił siostrę, która
wyprowadziła się do miasta.
Im bliżej była tartaku, tym wolniej jechała. Tuż przed
budynkiem zahamowała i zeskoczyła z roweru. Słyszała
głuchy odgłos bicia własnego serca. Czuła, że pocą się jej
ręce. Co jej to da, że dowie się czegoś o Thomasie?
A może Markus nic nie wie. W końcu to było jedynie
przypuszczenie Sylvii.
Z drugiej jednak strony bardzo chciała się czegoś do-
wiedzieć. Może wtedy będzie mogła raz na zawsze za-
mknąć ten rozdział życia. Widziała, jak ktoś wyszedł
z biura i schodził właśnie po schodach. To chyba Mar-
kus...
Spojrzał w jej stronę i poszedł dalej. Była pewna, że
jej nie poznał. Spanikowała i ani się obejrzała, jak wsko-
czyła na rower i odjechała.
Musi zapomnieć o Thomasie. Musi i już!
Na zawsze.
Po co więc ma się o nim czegokolwiek dowiadywać.
Przetarła oczy. Była na siebie wściekła. Zaczęła łkać.
– Idiotka ze mnie...
8
Kolejne dwa tygodnie spędziła na przemeblowaniu
domu. Zajęła się głównie swoim pokojem. Wszystkie
zbędne meble Aleks i Daniel wynieśli do pomieszczeń go-
spodarczych. Lena kupiła czerwone pelargonie i razem
z Nicolą posadziły je na balkonach. Dziwne, ale kiedy
wkopywała ostatnią roślinkę, była pewna, że przeprowa-
dzi się do Fahrenbach.
– Jutro wracam do miasta – powiedziała zdecydowa-
nym głosem.
– I po to wszystko tak ładnie urządziłaś? Żeby wyje-
chać? Po co to zrobiłaś?
Lena roześmiała się i objęła Nicolę.
– To całkiem proste. Chcę, żeby było ładnie, kiedy tu
zamieszkam.
Twarz Nicoli pojaśniała.
– To znaczy, że postanowiłaś wprowadzić się na zaw-
sze?
Lena skinęła głową.
– Ale najpierw muszę załatwić kilka spraw. Przede
wszystkim pieniądze.
– Twój tata zostawił nam niemałą kwotę. Jeśli po-
trzebujesz...
Lena patrzyła na Nicolę i nie mogła się nadziwić. Dla
Nicoli zaproponowanie jej pieniędzy było tak naturalne
i szczere.
– Dziękuję ci, kochana, z całego serca, ale nie trzeba.
Cieszę się, że jesteście tutaj i że zawsze mogę liczyć na
wasze wsparcie. To ma dla mnie dużo większą wartość
niż wszystkie pieniądze tego świata.
– Zawsze możesz na nas polegać, ale jakbyś potrze-
bowała pieniędzy, to...
Lena westchnęła głęboko. Słowa Nicoli utwierdziły ją
w przekonaniu, że słusznie robi, zmieniając swoje życie
i przeprowadzając się tutaj. Wprawdzie nie wiedziała
jeszcze, czym się zajmie, ale znajdzie się przecież jakieś
rozwiązanie.
Były różne opcje. Jeśli dostanie kredyt z banku, a nie
wątpiła w to, wybuduje domki letniskowe i apartamenty.
Może Frieder ma recepturę Fahrenbachówki? To też
jest jakaś opcja. Koniecznie musiała obejrzeć starą desty-
larnię. Tyle razy już zamierzała to zrobić i ciągle zapomi-
nała. Ale na to będzie jeszcze czas.
– Masz ochotę na kawę? – do jej uszu dobiegł głos
Nicoli. – Myślę, że zasłużyłyśmy sobie na filiżankę kawy.
Może zrobię też szybko kilka gofrów? Z gorącą konfiturą
z wiśni i śmietaną. Co ty na to?
Lena roześmiała się.
– To cudowny pomysł. Ale kiedy wrócę, ma się to
skończyć, bo niedługo będę gruba jak beczka.
– Ty? Nic z tego. Masz budowę ojca. On też był
szczupły i nigdy nie pogardził moimi goframi.
– To dobry argument. Wypijmy kawę na dworze. Bę-
dziemy mogły podziwiać nasze dzieło. Dom jest teraz
dwa razy ładniejszy.
– Ten dom jest zawsze ładny, z kwiatami czy bez –
powiedziała Nicola, zanim zniknęła w kuchni.
9
Chociaż Lena wyjechała z miasta jedynie na kilka ty-
godni, po powrocie miała wrażenie, że wróciła do jakiejś
zamierzchłej przeszłości albo wdepnęła w cudze życie.
W mieście było dla niej za głośno, zbyt tłoczno, a jej
przestronne mieszkanie własnościowe wydało się za cia-
sne i przestało jej się podobać. A przecież swego czasu
zrobiła wszystko, by je kupić. Nawet nieco przepłaciła.
Otworzyła wszystkie okna i drzwi balkonowe, żeby
przewietrzyć. W lodówce nie znalazła niczego poza jedną
butelką wody mineralnej. Najpierw musi więc pójść na
zakupy. Złapała za telefon, by powiadomić rodzeństwo
o swoim powrocie.
Frieder miał ważną naradę. Grit jechała akurat do
miasta, ale zgodziła się wyskoczyć na małe co nieco. Była
sama, bo mąż i dzieci wypłynęli właśnie w jakiś rejs.
Lena cieszyła się na spotkanie z siostrą. Odświeżyła
się i ruszyła do miasta. Wolała spotkać się w innym miej-
scu, ale Grit uparła się na modną włoską restaurację, do
której się teraz chadzało.
Lena nie lubiła tego lokalu. Jej zdaniem ceny były
zbyt wygórowane. Również goście nie budzili jej sympa-
tii. Miejsce przyciągało snobów i lanserów. Ani Lena, ani
tym bardziej Grit nie pasowały do tego towarzystwa. Ale
skoro siostra tak wybrała, niech jej będzie.
Grit zarezerwowała niewielki stolik. Po sposobie,
w jaki odniósł się do Leny kelner, gdy podała nazwisko
siostry, widać było, że Grit była bywalczynią knajpy
„Grandę Italia”. Dziwiło ją to, ale wytłumaczyła sobie, że
to kompletnie nie jej sprawa. Kelner prowadził ją przez
pełną salę do zarezerwowanego stolika, który stał
w niewielkiej niszy. Można stąd było obserwować całą sa-
lę.
Ledwo usiadła, spostrzegła siostrę. Kelner podszedł
do niej szybkim krokiem i ucałował w lewy i prawy poli-
czek. „O co tu chodzi?” pomyślała lekko stropiona tą za-
żyłością Lena.
A Gris? Jak ona wyglądała?
Gris była szatynką, ale zrobiła sobie rude pasemka.
Miała na sobie wąski czarny kostium z krótką spódniczką,
buty na wysokim obcasie, a w ręce trzymała torbę firmy
Louis Vuitton. Aby wejść w jej posiadanie, trzeba było
czekać na realizację zamówienia kilka miesięcy.
Co
ona
z siebie
zrobiła? Owszem, czasem
z brzydkiego kaczątka wyrasta piękny łabędź. Ale to nie
miało nic wspólnego z Grit. Może ocenia ją tak krytycz-
nie, bo jest jej siostrą? Miała wrażenie, jakby Grit wybie-
rała się na bal przebierańców i włożyła niewłaściwy ko-
stium.
Grit żartowała przez chwilę z kelnerem, tak chyba na-
leżało, potem znowu były całuski, aż wreszcie pomachała
do siostry i ruszyła w jej kierunku, głośno stukając obca-
sami.
– Świetnie, że już jesteś – rzuciła i ucałowała Lenę na
powitanie. Obowiązkowo trzy razy.
Usiadła na krześle i rozpięła żakiet. Zeszczuplała, ale
Lena zauważyła też, że jej siostra zrobiła sobie botoks.
Grit i botoks?
– Jak to dobrze, że Luigi zarezerwował dla nas ten
stolik. Jest prawdziwym skarbem.
– Luigi?
– Tak, właściciel... Napijesz się prosecco?
Lena nie dowierzała własnym uszom. Grit i prosecco?
Wino musujące w południe?
– Nigdy nie piłaś alkoholu w ciągu dnia.
Grit roześmiała się.
– Nigdy nie mów nigdy. Spodobało mi się to... zaraz,
a gdzie karta dań? Zjem krewetki z grilla i surówkę. Są
wspaniałe. Gorąco ci je polecam.
Co się z nią stało? Przecież w tak krótkim czasie nie
można się aż tak bardzo zmienić.
Grit gadała jak najęta. Ciągle komuś machała ręką
i wysyłała buziaczki. Ilekroć podnosiła rękę, brylantowe
oczka jej pierścionków błyszczały w słońcu. Były nowe,
podobnie jak złoty zegarek marki Rolex i wysadzana bry-
lantami bransoletka. Grit najwyraźniej nosiła biżuterię,
którą kiedyś uważała za pretensjonalną.
W tym przebraniu niewiele różniła od innych gości.
Ciekawe, czy powiększy sobie usta jak większość siedzą-
cych tu ślicznotek?
Kelner przyniósł Grit prosecco, dla Leny wodę mine-
ralną. Grit spojrzała na siostrę.
– Kochanie, nie cieszysz się, że wróciłaś?
W posiadłości czułaś się pewnie jak w pojedynczej celi
więziennej?
Co miała jej odpowiedzieć? Że życie na Słonecznym
Wzgórzu jest prawdziwe? Że czuje się tutaj jak w scenie
z taniego serialu? Że ludzie siedzący przy stolikach to na-
puszeni mieszczanie, którym taplanie się w blichtrze po-
prawia samopoczucie? Najgorsze w tym wszystkim było
to, że jej siostra stała się jedną z nich.
– W Fahrenbach było cudownie. Przeprowadzam się
tam i zajmę się posiadłością.
Grit przewracała oczami.
– Na miłość boską, to straszne! Dobrze się nad tym
zastanów. Skiśniesz na tej wiosze. Nikogo tam nie po-
znasz. Przecież musisz kiedyś wyjść za mąż. Radzę ci,
sprzedaj tę kupę śmieci. Może jeszcze coś za to weźmiesz.
Mnóstwo teraz ekoszaleńców, którzy za wszelką cenę
chcą mieszkać na wsi i tam się realizować. To nie jest
miejsce dla ciebie.
– Grit, majątek Fahrenbach od pokoleń jest posiadło-
ścią rodzinną. Sprzedałabyś go, gdybyś dostała go
w spadku?
Grit zaśmiała się.
– Na szczęście nie mam takiego problemu. Ale gdyby
tak było, sprzedałabym go bez mrugnięcia okiem.
– Ale pięć pokoleń...
Grit przerwała jej.
– Daj spokój. Nie żyjemy w przeszłości. Żyjemy tu
i teraz.
– To dlaczego koniecznie chciałaś dostać willę? –
Lena spojrzała na siostrę. – To też kawałek przeszłości.
Jesteś nawet skłonna wyprowadzić się z nowo wybudo-
wanego domu, by wrócić do starej willi, w której spędzi-
łaś dzieciństwo i młodość.
Podano krewetki.
Grit zaczęła jeść. Wzięła łyk białego wina i wytarła
serwetką usta.
– Skąd przyszło ci do głowy, że wyprowadzę się
z mojego pięknego domu i wprowadzę się do tego kolosa.
Weź pod uwagę rachunki za ogrzewanie i prąd. Nie są
wcale małe.
– Tak, ale... – Lena była rozdrażniona – dlaczego ko-
niecznie chciałaś dostać tę willę?
Grit znowu napiła się wina. Potem uśmiechając się,
z zadowoleniem odstawiła kieliszek.
– To proste. Żeby ją sprzedać.
– Słucham? Żeby co?
– Daruj sobie. Dobrze słyszałaś. Już od dawna wie-
działam, że fundacja Holberga szuka w mieście siedziby.
Willa idealnie do nich pasuje i dają za nią pięć milionów.
Rozumiesz? Pięć milionów. Tu kupa pieniędzy. Już pod-
pisałam umowę przedwstępną. W przyszłym tygodniu zo-
stanie sporządzony akt notarialny Za wyposażenie dostanę
dodatkowo pół miliona. Obrazy, srebra, porcelanę i i inne
dzieła sztuki sprzedam na aukcji. Mogę z tego wyciągnąć
kolejne dwa miliony. Co najmniej. A jak będę miała
szczęście, a wszystko na to wskazuje, może nawet
i więcej. Jak widzisz, daje mi to mniej więcej siedem i pół
miliona. Nieźle to sobie wykombinowałam, co?
Jeszcze była z tego dumna!
Lena straciła apetyt. Odsunęła talerz na bok.
– Grit, nie pojmuję. Omamiłaś ojca, choć od samego
początku wiedziałaś, że sprzedasz willę.
Wzruszyła ramionami.
– No i co takiego się stało? Co w tym złego. Zadba-
łam jedynie o swój spadek. Frieder dostał firmę, Jörg za-
mek. Cieszę się, że udało mi się zawczasu zadbać o mój
kawałek tortu. Sama widzisz, co dla ciebie zostało...
– Jestem szczęśliwa, że dostałam posiadłość.
Nie musiałaś okłamywać taty. Pewnie i tak dostałabyś
swoją willę.
– No właśnie. W takim razie to bez znaczenia, jak ją
zdobyłam.
Do stolika podszedł właściciel restauracji. Grit spoj-
rzała na niego promiennym wzrokiem.
– Luigi, skarbie, było pyszne jak zwykle.
Jego wzrok powędrował na talerz Leny. Prawie nic
nie ruszyła.
– Signora, nie smakowało pani? – zmartwił się.
– Moja siostra jest w złej formie. Nie przejmuj się.
– Może grappę na pożegnanie?
– Świetnie – szczebiotała Grit, jakby obiecał jej kró-
lestwo.
– Dla mnie espresso – powiedziała Lena.
Miała wrażenie, że jest w jakimś filmie, a jej siostrę
obsadzono w roli czarnego charakteru.
– Grit, nie rozumiem cię. To niemożliwe, żebyś się
zmieniła w tak krótkim czasie. Nie poznaję cię. Musiałaś
wstrzyknąć sobie botoks?
Grit zaczerwieniła się lekko.
– To był pomysł Mony... Właściwie poradziła mi ma-
ły lifting, ale nie skorzystałam z jej rady.
– Mona? Nigdy się nie rozumiałyście, a teraz dajesz
się jej namówić na takie niedorzeczne pomysły?
Podano grappę i espresso.
Grit wzięła mały łyk grappy.
– Widzisz – zaczęła – ostatnio doskonałe dogaduję się
z Moną. Spędzamy razem dużo czasu.
– Pewnie doradza ci przy kupnie ubrań i biżuterii.
Lena spojrzała na siostrę smutnym wzrokiem.
– Zmieniłaś się, ale to nie jest zmiana na korzyść. Ży-
czę ci, żebyś oprzytomniała. Pieniądze zupełnie cię ośle-
piły. Nie jesteś sobą.
– Może właśnie teraz jestem sobą, a wcześniej musia-
łam się dostosowywać. Dlaczego Frieder przekształca
firmę, dlaczego Jörg urządza na zamku spotkania
i festiwale? Powiem ci, dlaczego. Wreszcie wyszliśmy
z cienia naszego wszechwładnego ojca.
Lena zaczęła się śmiać.
– Tata i wszechwładza? Był najbardziej pobłażliwym
człowiekiem na świecie.
– To ty tak twierdzisz, bo jesteś taka sama jak on. My
w każdym razie jesteśmy szczęśliwi, że wreszcie możemy
żyć tak, jak chcemy. Podoba mi się bycie bogatą. Bogac-
two to coś innego niż zamożność. Wcześniej byłam za-
można, a teraz jestem bogata.
– Pieniądze to nie wszystko...
Grit zaśmiała się.
– Ale dzięki nim jestem spokojna. I piękna.
Lena nie drążyła już tego tematu. Coś innego zaprząt-
nęło jej głowę.
– Co powiedziałaś o Friederze i Jörgu?
Grit rozpromieniła się.
– Wyobraź sobie, Frieder modernizuje cały budynek
biurowy. Z tego starego nie pozostał kamień na kamieniu.
Wystrojem wnętrza zajmuje się Ferroni. To jest teraz
najmodniejszy architekt wnętrz. Frieder i Mona wybrali
odjazdowe włoskie meble jakiegoś słynnego projektanta.
„Brak słów”, pomyślała Lena. Słuchając siostry, czu-
ła, jak z każdym jej słowem robi jej się coraz bardziej nie-
dobrze. Frieder robił bezsensowną rzecz. Firma Fahren-
bach uchodziła za poważną i solidną. Zmiany, które
wprowadzał jej brat, odstraszą jedynie klientów.
– W przyszłym miesiącu wszyscy jedziemy do Jörga.
Nie zaprosił cię? Odbędzie się pierwszy festiwal. Cała
śmietanka operowa zapowiedziała swój udział. Ale od-
jazd, co?
– Rzeczywiście, odjazd – Lena nie mogła się po-
wstrzymać. – Zamek Dorleac to przede wszystkim winni-
ca, a nie sala koncertowa. Wszystkim wam odbiło?
– Mówisz jak ojciec... Nie, nie odbiło nam, tylko
uwolniliśmy się spod wpływów ojca. Frieder, Jörg i ja
jeszcze nigdy tak dobrze się nie dogadywaliśmy.
Lena nic nie powiedziała. Wzięła ostatni łyk espresso.
– Grit, nie gniewaj się, ale pójdę już.
– Jesteś zła?
Lena pokręciła głową.
– Nie, jestem przerażona i bezgranicznie rozczarowa-
na. Tata przewraca się pewnie w grobie. Gdyby wiedział,
co wyprawiacie...
– Na szczęście się nie dowie – broniła się Grit.
– Nie rób z siebie takiej obrończyni moralności.
A może w głębi duszy jesteś wściekła, że przy spadku
wyciągnęliśmy lepsze karty?
– Bez obaw. Jestem bardzo, bardzo szczęśliwa, że do-
stałam Słoneczne Wzgórze. Wiem, że trudno ci to sobie
wyobrazić.
Lena wstała, sięgnęła po swoją torebkę i włożyła ża-
kiet.
– Powodzenia – nachyliła się nad siostrą i ucałowała
ją delikatnie w wygładzone czoło.
– Zobaczymy się jeszcze?
Lena pokręciła głową.
– Nie sądzę. Wyjeżdżam. Odezwę się, jak kiedyś tu
przyjadę. Zawsze możesz do mnie zadzwonić. Albo przy-
jechać. Do Fahrenbach droga prosta.
Nawet nie czekała na odpowiedź siostry, tylko wy-
biegła z restauracji. Luigi patrzył za nią lekko poirytowa-
ny, ale nie miało to dla niej najmniejszego znaczenia.
Po tym, co usłyszała o zamiarach brata, zrezygnowała
ze spotkania z nim.
Pojechała na cmentarz.
Na grobie ojca było dużo zieleni. Zadbał o to ogrod-
nik. Lena odgarnęła pędy bluszczu i postawiła wazon
z białymi różami. Potem zapaliła znicz.
– Och, tato, jak to dobrze, że nie wiesz, co wyprawia
trójka twoich najstarszych dzieci. A może to przewidzia-
łeś?
Łzy spłynęły jej po policzkach. Płakała z powodu oj-
ca i z powodu rodzeństwa. Płakała też z powodu samej
siebie, bo nagle poczuła się straszliwie samotna
i wyobcowana.
10
W nocy Lena nie mogła w ogóle zasnąć. Jej myśli wi-
rowały jak spłoszony rój pszczół.
Zmiana, jaka zaszła w Grit, sprawiała jej niemalże fi-
zyczny ból. Przerażała ją prawda o braciach.
To niemożliwe – Grit i ta jej żądza pieniędzy, Frieder,
który świadomie niszczy wszystko, z czym kojarzyła się
firma Fahrenbach, i Jörg zaniedbujący winnicę, bo nagle
poczuł, że jest stworzony do wyższych celów.
Czy oni naprawdę nie zdają sobie sprawy z tego, co
robią?
Co za szczęście, że ojciec tego nie dożył.
Lena zastanawiała się nad swoją przyszłością. Kim
ma zostać? Co ma robić?
Może wieczorem za dużo kalkulowała i rozmyślała.
W nocy te myśli nie dawały jej spokoju. To dlatego nie
mogła spać. Ucieszyła się, że już świta i że może wstać.
Gorący prysznic, dwie filiżanki mocnej kawy i już czuła
się świetnie. Nadal była jednak trochę zdenerwowana. Nic
dziwnego, czekała ją jeszcze rozmowa z dyrektorem ban-
ku, którego chciała poprosić o kredyt. Od dawna znała
doktora Fleischera i właściwie była pewna, że dostanie
pieniądze. Poza kredytem hipotecznym zaciągniętym na
mieszkanie nie miała innych zobowiązań finansowych.
Drugi kredyt to dla niej też zupełnie nowe doświadczenie.
Kiedy godzinę później została wprowadzona do gabi-
netu dyrektora banku, była już opanowana.
– Miło panią znowu widzieć, pani Fahrenbach – witał
ją dyrektor, wychodząc zza masywnego biurka.
Jak zwykle był przesadnie uprzejmy. Lena znała ten
sposób powitania. Często towarzyszyła ojcu przy okazji
różnych narad.
– Proszę wejść. Usiądziemy w fotelach. Napije się
pani kawy?
Lena grzecznie odmówiła. Dyrektor spojrzał na nią
pytającym wzrokiem.
– Czym mogę pani służyć, moja droga?
Pośpiesznie opowiedziała mu o spadku i swoich pla-
nach.
– Nie ma żadnego problemu. O jakiej kwocie pani
myśli?
– Mniej więcej dwieście tysięcy euro.
– Nie ma problemu. Potrzebuję od pani kilku doku-
mentów. Po pierwsze zaświadczenie o zarobkach i...
– Nie pracuję już w firmie – przerwała mu –
i w związku z tym nie mam już pensji.
Doktor Fleischer zastanowił się chwilę.
– To też nie problem. Zabezpieczeniem kredytu mogą
być przecież pani papiery wartościowe.
– Niestety, to niemożliwe. Muszę zlikwidować depo-
zyt.
Spojrzał na nią poirytowany.
– Tak... W takim razie nie wiem...
– Zabezpieczeniem może być posiadłość Fahrenbach.
Może pan wpisać hipotekę do księgi wieczystej lub obcią-
żyć posiadłość długiem hipotecznym. Posiadłość nie jest
teraz w żaden sposób obciążona i jest warta więcej niż
kwota kredytu.
– Wszystko ładnie i pięknie, ale stawia mnie pani
w niezręcznej sytuacji. Skoro nie ma pani comiesięcznych
dochodów, to z czego chce pani spłacać kredyt?
– Kiedy skończę przebudowę, będę miała dochody.
Jestem o tym głęboko przekonana.
– Droga pani Fahrenbach, wierzę pani, ale muszę się
trzymać przepisów. Inaczej wniosek o kredyt nie przej-
dzie. Proszę porozmawiać z bratem, może on pani pomoże
albo poręczy za panią, wtedy sprawa będzie wyglądać zu-
pełnie inaczej. Pani brat ostro wziął się za zmiany i ma
nasze pełne wsparcie.
Lena sięgnęła po torebkę. Nie mogła dłużej słuchać
tego człowieka.
– Panie doktorze Fleischer, proszę zlecić rozwiązanie
mojego depozytu. Likwiduję też konto w pańskim banku.
Jeśli potrzebny jest mój podpis, to zróbmy to teraz.
– Pani Fahrenbach, na miłość boską...
Lena nie pozwoliła mu dalej mówić.
–
Wyprowadzam
się
stąd.
Zamieszkam
w Fahrenbach. To zrozumiałe, że muszę mieć bank na
miejscu. Podam panu nazwę mojego nowego banku
i numer konta, żeby mógł pan zlecić przelewy.
– Niech pani sprzeda tę posiadłość – zaproponował.
Spojrzała na niego.
– Znał pan mojego ojca wiele lat – mówiła spokojnie.
– Jak pan myśli, czy ojciec by ją sprzedał?
– Pani ojciec chyba nie – przyznał.
– Widzi pan, a ja jestem bardzo do niego podobna.
Nie chcę dłużej zajmować panu czasu. Proszę mi dać for-
mularz pełnomocnictwa, żeby mógł pan zlikwidować de-
pozyt i konto.
Choć dyrektor bardzo się starał, Lena nie chciała
wdawać się w dalszą rozmowę. Chciała jak najszybciej
stamtąd wyjść.
Była rozczarowana. Czuła też, że doktor Fleischer nie
potraktował jej poważnie. Nawet nie zajrzał do dokumen-
tów, które przyniosła. Jedyne, co go interesowało, to za-
świadczenie o zarobkach.
Ciekawe, czy miał też wątpliwości w przypadku Frie-
dera. Na pewno nie. Podobały mu się jego działania.
A przecież na razie Frieder wydawał jedynie pieniądze.
Czy przełoży się to na zysk? Stało to jeszcze pod znakiem
zapytania.
Podpisała formularze, które jej przedłożył.
– Proszę, by potraktował pan naszą rozmowę jako
poufną. Nie życzę sobie, by ktokolwiek się o niej dowie-
dział. Moje rodzeństwo też nie.
Podała mu rękę na pożegnanie. Potem wyszła z jego
biura z wysoko podniesioną głową. Zgadza się, to była
porażka, ale jeśli chce się coś osiągnąć, nie można tracić
impetu.
11
Choć wszystko zdawało się potwierdzać fakt, że to
nie jest udany dzień, skierowała samochód w stronę sie-
dziby firmy Friedera. Gdy okazało się, że doktor Limmer
nie ma dla niej żadnych informacji, które pomogłyby jej
w kwestii produkcji Fahrenbachówki, pojawiła się nadzie-
ja, że może dowie się czegoś od brata.
Z niechęcią zatrzymała się na parkingu. Ciemnozielo-
ne porsche należało pewnie do Friedera. Zawsze o nim
marzył. Za życia ojca nigdy takiego nie kupił, bo ojciec
nie miał dobrego zdania o luksusowych samochodach. Jak
widać, Frieder nie tracił czasu.
Lena wysiadała właśnie z samochodu, gdy zauważyła
idącą w jej kierunku panią Schmidt, z którą współpraco-
wała.
– Dzień dobry, pani Schmidt. Miło panią znowu wi-
dzieć. Już po pracy?
Przywitały się, ale Lena zauważyła, że pani Schmidt
jest przygnębiona.
– Źle się pani czuje? – dopytywała się Lena.
Pani Schmidt nie mogła powstrzymać łez.
– Dzisiaj był ostatni dzień mojej pracy.
Lena wpatrywała się w stojącą naprzeciwko kobietę.
– Złożyła pani wymówienie?
– Nie, pani brat mnie zwolnił.
– To niemożliwe, zaraz z nim porozmawiam.
– Niech pani tego nie robi. To nie ma sensu. Jestem
ostatnia z dawnej załogi. Wszystkich wymienił. Zatrudnił
same młode osoby. Nie chce, by ktokolwiek lub cokol-
wiek przypominało mu ojca. Stąd też ta przebudowa.
– Nie wolno mu tego robić.
– Wolno. Ma do tego prawo. Nawet nie można mu
niczego zarzucić. Wszystkim dał odprawę i po zwolnieniu
płaci pensję do końca terminu wypowiedzenia. Niech pani
z nim na ten temat nie rozmawia. To naprawdę bez sensu.
Cieszę się, że panią widzę. Wszystko u pani w porządku?
Lena zamieniła z panią Schmidt kilka słów, potem
weszła do budynku, który w środku wyglądał jak olbrzy-
mi plac budowy.
Frieder schodził akurat po schodach. Pod pachą trzy-
mał plany.
– Co za niespodzianka, siostrzyczko – zawołał
i zdawało się, że naprawdę się ucieszył, że ją widzi. –
Chodź, pokażę ci, co planuję. Będziesz pod wrażeniem.
Cieszył się jak dziecko, które pod choinką znalazło
furę prezentów. Lena znosiła to bez słowa protestu. Nie
miała dostępu do świata, w którym teraz żył. I wcale nie
chciała go mieć. Frieder mówił tylko o sobie. O nią nie
zapytał nawet słowem.
– Frieder, masz recepturę naszej Fahrenbachówki?
Dźwięcznie się roześmiał.
– Nie, skądże znowu. Nawet gdybym ją miał, to po-
zbyłbym się jej. Fahrenbachówka to przeżytek. Po co ci ta
receptura?
Powiedzieć mu czy nie? I tak pewnie wcale go to nie
interesuje.
– Tak tylko pytam. Jörg przypuszczalnie też jej nie
ma, co?
– Z całą pewnością. Zapomnij, żaden człowiek nie
chce już pić tej wstrętnej wódki. W weekend Mona i ja
wydajemy przyjęcie. Jesteś zaproszona.
– Jutro wracam do Fahrenbach.
– Jednak sprzedajesz posiadłość.
– Nie, chcę tam zamieszkać.
Głośno stukając wysokimi obcasami, zbliżała się do
nich wysoka blondynka. Lena jej nie znała. Pewnie ktoś
z nowego personelu.
– Szefie, przypominam o spotkaniu z architektem.
Prosił pan o to. Architekt i jego żona już czekają.
– Ach tak, dziękuję, Sandy. Zaraz do nich jadę.
Zwrócił się do Leny.
– Przepraszam, siostrzyczko...
– Nie przeszkadzaj sobie. Powodzenia przy przebu-
dowie. Pozdrów ode mnie Monę i dzieci.
– Ja też już lecę – otworzył jej drzwi. – Szkoda, że nie
przyjdziesz na przyjęcie. Odzywaj się od czasu do czasu
i przemyśl jeszcze raz sprawę posiadłości. Jesteś za mło-
da, by się zaszyć na prowincji. Sprzedaj to. Coś tam jesz-
cze dostaniesz za ten kram.
Pomachał jej ręką i pobiegł do porsche. Nie myliła się
więc. Wsiadł i odjechał z piskiem opon.
Lena odprowadziła go wzrokiem jak złego ducha.
Najpierw Grit, teraz Frieder...
Bała się o tych dwoje. Nawet nie musiała już dzwonić
do swojego brata Jörga. Wystarczyło jej, czego się o nim
dowiedziała. Jörg też bardzo się zmienił, odkąd zamiesz-
kał na zamku Dorleac. Wiedziała już, że jest trzecim opę-
tanym manią wielkości.
Drżącą ręką uruchomiła samochód i wolno ruszyła
z parkingu.
Czuła, że wszystko, co do tej pory kojarzyło się
z firmą Fahrenbach, bezpowrotnie przeminęło.
Miała nadzieję, że Frieder się opamięta. Tego samego
pragnęła dla Grit. Ale tak naprawdę nie wierzyła w ich
cudowną przemianę.
12
Wracała do domu. Gdy zatrzymała się na światłach,
jej spojrzenie padło na młodego mężczyznę, który – jak
jej się wydawało – znudzony siedział przed komputerem.
Wydał jej się sympatyczny.
Na szyldzie widniał napis „Nieruchomości Stein”.
Szyld wyglądał na nowy.
Zapaliło się zielone. Lena ruszyła i poszukała miejsca
parkingowego. Poszła w stronę biura. Kiedy weszła do
środka, mężczyzna spojrzał na nią zaskoczony.
– Pan Stein? – zapytała.
Mężczyzna skinął głową.
– To wspaniale. Mam dla pana zlecenie. Chciałabym,
by się pan zajął sprzedażą mojego mieszkania.
Patrzył na nią tak, jakby mówiła do niego w języku
suahili.
– Panie Stein, czy pan mnie rozumie?
Dziwiło ją jego zachowanie.
– Tak, tak, proszę, niech pani usiądzie. Jestem trochę
rozkojarzony, bo dopiero dzisiaj otworzyłem biuro i pani
jest moją pierwszą klientką. Co za szczęśliwy przypadek.
Nie liczyłem na to.
Lena zaczęła żałować swojej spontanicznej decyzji.
Nowicjusz?
Zdawało się, że odgadł jej myśli.
– Proszę się nie martwić. Wprawdzie dopiero dzisiaj
otworzyłem swoje biuro, ale nie jestem żółtodziobem
w branży.
Przez
kilka
lat
pracowałem
w nieruchomościach u Sängera. Niestety, mój szef zmarł,
a z juniorem nie mogłem się dogadać. Wszystko od razu
chciał zmieniać, chociaż firma ojca odnosiła sukcesy.
Lena znała to z własnego doświadczenia. Młody
mężczyzna wydał się jej jeszcze bardziej sympatyczny.
Szybko mu wyjaśniła, o co chodzi, i sporządziła pisemne
zlecenie sprzedaży.
– Proszę jeszcze dzisiaj przyjechać po klucze. Jutro
wyjeżdżam.
– Nie ma problemu i dziękuję pani. Zrobię wszystko,
by nie zawieść pani zaufania.
Pożegnali się i umówili jednocześnie na wieczór. Le-
na wyraźnie zadowolona opuściła biuro.
Pogratulowała sobie swojej spontanicznej decyzji.
Była przekonana, że młody pan Stein zrobi wszystko, by
szybko sprzedać jej mieszkanie.
Jak się nad wszystkim głębiej zastanowiła, było to je-
dyne pozytywne zdarzenie od jej powrotu do miasta.
Zanim wróciła do mieszkania, kupiła jeszcze dla Sy-
lvii i domowników trufle o smaku szampana. Te
z cukierni „Dworskiej” smakowały najlepiej. Nigdzie nie
było lepszych.
W domu spakowała rzeczy, które będą jej potrzebne
w kolejnych tygodniach. Zanim sprzeda mieszkanie, przy-
jedzie tu jeszcze raz, by wszystko uprzątnąć.
Część wystroju mieszkania zmieści się w domu, po-
zostałe rzeczy pójdą na wyposażenie mieszkań dla urlo-
powiczów. Czego nie będzie już potrzebować, po prostu
wyrzuci.
Lena dziwiła się, że z taką łatwością przychodzi jej
rozstanie z dawnym życiem. Może to przez to, co zaob-
serwowała u swojego rodzeństwa. To był dla niej praw-
dziwy horror.
Słoneczne Wzgórze wydało jej się rajem. Nie była
jednak taka naiwna, żeby myśleć, że będzie tam próżno-
wać czy wieść beztroskie życie, a wszystko spadnie jej
z nieba. W końcu w raju też były węże.
13
Dość szybko dojechała do Fahrenbach, miała więc
spory zapas czasu. Tym razem nie pojechała do posiadło-
ści na skróty przez łąki, lecz wybrała drogę przez wieś.
Przy okazji chciała dać Sylvii trufle, które dla niej kupiła.
Gospoda pękała w szwach. Jakaś większa grupa zro-
biła rezerwację na obiad. Sylvia uwijała się jak w ukropie
i jeszcze wydawała polecenia personelowi.
Gdy spostrzegła Lenę, wyraźnie się ucieszyła.
– Fajnie, że wróciłaś. Dosiądź się, proszę, do Marku-
sa. Przyszedł na obiad. Pogadacie sobie, a jak będę miała
czas, to przyłączę się do was.
Lena spodziewała się wszystkiego, ale nie tego, że
lokal będzie taki pełny, a już zupełnie nie spodziewała się,
że spotka tu Markusa Herzoga. Nie było już odwrotu.
Czuła się trochę niepewnie. Serce waliło jej jak mło-
tem, kiedy szła do stolika chłopaka. W końcu jako jedyny
miał kontakt z Thomasem, a wszystko, nawet najmniejszy
drobiazg związany z Thomasem, potrafił nieźle wytrącić
ją z równowagi. Markus odsunął talerz. Właśnie skończył
jeść. Wstał, kiedy zobaczył Lenę.
– Co za niespodzianka! Lena Fahrenbach. Witaj, miło
cię znowu widzieć – przywitał ją ciepło i uścisnął mocno
rękę. Przyglądał jej się przez chwilę. – Dobrze wyglądasz.
Chodź, siadaj.
Podeszła Sylvia.
– Chcecie kawę?
Obydwoje skinęli głowami.
– Już się robi, zaraz wam przyniosę – powiedziała
wesoło.
– Sylvia mi mówiła, że być może przeprowadzisz się
tutaj i zamieszkasz w posiadłości – zaczął rozmowę, gdy
Lena usiadła.
– Nie być może – sprostowała. – Z całą pewnością.
– To wspaniale. Świetnie, że Fahrenbach wzbogaci
się o taką mieszkankę. Sprowadzasz się sama czy
z mężem?
Uśmiechnęła się lekko.
– Nie wyszłam za mąż. W moim życiu nie ma żadne-
go mężczyzny.
– Może jesteś zbyt wybredna.
Spojrzała na niego lekko poirytowana.
– Dlaczego tak sądzisz?
Zawahał się.
– Wszyscy myśleliśmy, że zostaniesz z Thomasem.
Tworzyliście idealną parę. Byliście w sobie tacy zakocha-
ni...
– Zapomniałeś już, że Thomas wyjechał z rodzicami
do Stanów. Zupełnie przepadł. To dlatego nam nie wy-
szło. Jak to się pięknie mówi: co z oczu, to i z serca.
– Zaraz, zaraz, Leno – zdenerwował się Markus. –
Nie możesz winić Thomasa. W końcu to ty zerwałaś kon-
takty. Thomas strasznie cierpiał. Nie rozumiał twojego
postępowania.
– Co ty za bzdury wygadujesz?! Thomas wyjechał
i przez cały ten czas ani razu się ze mną nie skontaktował!
– Leno, przestań się wygłupiać. A co ze wszystkimi
listami, które do ciebie napisał i na które nie raczyłaś od-
powiedzieć? A pamiętasz, że kiedy w końcu do ciebie za-
dzwonił, do telefonu wysłałaś matkę, aby mu powiedziała,
że nie chcesz mieć z nim nic wspólnego? I to było twoim
zdaniem w porządku?
Lena zrobiła się blada jak ściana. Po prostu odebrało
jej na chwilę mowę. Miała wrażenie, jakby razem
z ogromną lawiną runęła w głąb przepaści.
A zatem Thomas, przez którego ponad dziesięć lat
cierpiała, przez którego nigdy więcej nie przyjechała do
Fahrenbach, nie uciekł tak po prostu z jej życia.
Pojawiła się Sylvia.
– Wasza kawa. Jeszcze trochę i będę mogła z wami
usiąść. Pogadamy o starych czasach.
Na odchodnym energicznie wydała kilka poleceń per-
sonelowi. Widać było, że jest w swoim żywiole.
Markus posłodził kawę, dolał mleka i ponownie
zwrócił się do Leny.
– Dziewczyno, zraniłaś Thomasa. I to bardzo. Po-
twornie cię kochał. Nigdy nie zrozumiał, że tak po prostu,
bez żadnego wyjaśnienia, skreśliłaś go ze swojego życia.
To było dla niego nie do pojęcia. Po tym, co było między
wami...
Lena przełknęła ślinę. Do oczu napłynęły jej łzy
i zaczęły spływać po policzkach. Nawet nie zauważyła, że
płacze.
– Nie dostałam od Thomasa ani jednego listu – po-
wiedziała zdławionym głosem. – Nigdy nie prosiłam mat-
ki, by powiedziała mu, że między nami koniec... Thomas
był miłością mojego życia. Zawsze kochałam tylko jego
i żadnego innego. Nie mogłam znieść, że mnie zostawił
i dlatego tu nie przyjeżdżałam. Gdyby nie zmarł mój oj-
ciec i nie zapisał mi posiadłości, to dzisiaj też by mnie tu-
taj nie było, bo wszystko w Fahrenbach przypomina mi
Thomasa i najszczęśliwszy czas w moim życiu.
– Leno, chwileczkę...
– Markus, przysięgam na moje życie, mówię prawdę.
– Ale listy. I twoja matka...
– Nie znosiła Thomasa. Prawdopodobnie zataiła
przede mną jego korespondencję.
– Porozmawiaj z nią. Przecież to świństwo!
Spojrzała na niego smutnym wzrokiem.
– Moja matka zostawiła nas już dawno temu i wyszła
za mąż za bogatego Argentyńczyka. Nie mamy ze sobą
kontaktu.
Na chwilę zapadło milczenie.
– Leno, tak mi przykro.
Lena skinęła głową.
– Mnie też, Markusie. To miło, że porozmawialiśmy.
Nawet jeśli rozdzieliła nas jakaś intryga, cieszę się, że
Thomas nie zdradził naszej miłości.
W zamyśleniu mieszała kawę. Właściwie nie wiedzia-
ła, co robi.
– Thomas wciąż mieszka w Stanach?
Skinął głową.
– Jest... – następne pytanie nie chciało jej przejść
przez gardło – ...żonaty?
Markus zwlekał z odpowiedzią.
– Więc jest.
– Leno, nie wiem. Nasze kontakty nie są aż tak bli-
skie. Minęło tyle lat. On mieszka w tętniącym życiem
wielkim mieście, a ja tutaj, na wsi. Słyszymy się raz, dwa
razy do roku.
„Najpierw się wahał, teraz się wykręca”, pomyślała
Lena. Była pewna, że Markus nie chce jej powiedzieć
prawdy, by jej nie zranić.
Nie mogła tu dłużej wytrzymać. Chciała być sama.
Wstała.
– Nie obraź się, ale pójdę już.
– Naprawdę bardzo mi przykro... , Machnęła ręką.
– Dziękuję ci za wszystko. Chcę być teraz sama.
Pomachała mu na pożegnanie.
– Na razie.
Przyszła Sylvia.
– Co tu się dzieje? O co chodzi?
– Innym razem ci opowiem.
– Pokłóciłaś się z Markusem?
Potrząsnęła głową.
– Nie, wszystko jest w porządku. Ach, zapomniała-
bym – sięgnęła do torby i wyjęła ładnie zapakowane tru-
fle. – Przywiozłam ci coś. Mam nadzieję, że będzie ci
smakować.
Wcisnęła Sylvii paczuszkę do ręki i wyszła pośpiesz-
nie.
Sylvia spojrzała na Markusa.
– Pozwól jej odejść. Musi być teraz sama. Zdaje się,
że ona i Thomas naprawdę mieli pecha. Jeśli masz czas, to
ci wszystko opowiem.
Sylvia się zmartwiła. Spojrzała w kierunku wyjścia.
Od początku przypuszczała, że Lena nie zapomniała swo-
jej wielkiej miłości z czasów młodości. Gdyby było ina-
czej, to po co pytałaby o Thomasa zaraz przy pierwszym
spotkaniu.
Ktoś ją zawołał.
– Zostań tu i nie ruszaj się – rzuciła do Markusa
i pomknęła przez salę.
14
Lena była jak w transie. Z trudem uruchomiła samo-
chód. Myśli galopowały jak oszalałe. A więc Thomas nie
zostawił jej. To jej matka samowolnie wtargnęła w jej ży-
cie i zdecydowała, że nie ma w nim miejsca dla Thomasa.
A potem sama odeszła. Nie pozostawiła po sobie nic poza
zgliszczami.
Powinna ją za to znienawidzić? Nie, mimo wszystko
nie potrafiła. Poza tym nic by to jej teraz nie dało. Jej
matka była nieosiągalna, a Thomas – jak wywnioskowała
z zachowania Markusa – żonaty. Nie mogła mu mieć tego
za złe. Uwierzył, że zdradziła ich miłość, a skoro pojawiła
się jakaś kobieta...
Nie chciała dokończyć tej myśli. Doprowadziłoby to
ją do obłędu. Była tak skołowana, że nawet nie zauważy-
ła, że skierowała samochód w stronę jeziora.
Wyprzedziła grupkę roześmianych dziewczyn na ro-
werach. Wesoło pomachały w jej stronę. Zmusiła się, by
im odmachać.
Kiedyś też była taka wesoła i beztroska. Wtedy szczę-
ście się do niej uśmiechało i była absolutnie pewna uczu-
cia Thomasa.
Zatrzymała samochód przy stanicy. Pobiegła wzdłuż
jeziora i usiadła na ławce. Twarz wcisnęła w twarde
drewniane oparcie i zaniosła się płaczem. Nie wiedziała,
jak długo wypłakiwała swój ból. Wstała, bo zmusiła ją do
tego niewygodna pozycja, w jakiej siedziała. Otarła łzy
i utkwiła wzrok w czystej wodzie, która monotonnie chlu-
potała, uderzając o brzeg i pomost.
Dlaczego nie zrobiła nic, by go odnaleźć? Dlaczego
czekała, aż się odezwie? Zraniona duma tak jej podpo-
wiadała? Dlaczego nie pojechała do Fahrenbach, by cze-
goś się o nim dowiedzieć? Dopiero teraz to zrobiła. Wie-
działa przecież, że Thomas i Markus się przyjaźnili. Dla-
czego wolała cierpieć? Dlaczego nie zrobiła nic, by ulżyć
temu cierpieniu?
Dlaczego... dlaczego... dlaczego...
Nie znała odpowiedzi. Może taki właśnie miał być jej
los. Poznać wielką miłość, a potem utracić ją na zawsze.
– Thomasie, Thomasie, powinnam była wiedzieć, że
nie złamiesz danego słowa – kwiliła. – Wybacz mi, pro-
szę.
Niedaleko przeleciały kaczki, głośno kwacząc,
i usiadły nieopodal na wodzie.
Lena nie zauważyła ich. Nic poza własnym smutkiem
i straconym czasem jej nie interesowało. Płakała i żaliła
się nad sobą i utraconą miłością.
Było już późne popołudnie, gdy wstała i poszła do
samochodu. Musiała już wracać. Inaczej Nicola będzie się
o nią martwić.
Wsiadła już do samochodu, gdy nagle zmieniła decy-
zję. Pobiegła do stanicy i zabrała stamtąd granatowy swe-
ter, który Thomas zostawił. Przycisnęła go do twarzy.
Trącił stęchlizną. Nic dziwnego, przeleżał w stanicy tyle
lat. Zanim odłożyła sweter na siedzenie pasażera, przyci-
snęła go raz jeszcze do siebie i zmusiła się, by nie uronić
już ani jednej łzy.
15
Kolejne dni były dla Leny trudne. Ciągle myślała
o Thomasie. Może powinna poprosić Markusa o jego ad-
res i numer telefonu? Ten pomysł zarzuciła jeszcze szyb-
ciej, niż przyszedł jej do głowy. Jeśli Thomas jest żonaty,
a nie wątpiła w to, postawi go w niezręcznej sytuacji. Na-
wet jeśli nie jest żonaty, to skąd może wiedzieć, czy po ty-
lu latach będzie chciał jeszcze o niej cokolwiek usłyszeć.
Nie czuła już goryczy w sercu. Pozostał jedynie ból.
Musiała się z tym pogodzić.
Życie toczyło się dalej, a ona musiała wreszcie upo-
rządkować swoje.
Obejrzała właśnie budynki należące do posiadłości.
Została jej jeszcze fabryka likieru. Skoro nikt nie zna re-
ceptury Fahrenbachówki, to można ten budynek inaczej
wykorzystać. Leżał trochę na uboczu i było tu sporo po-
mieszczeń. Może najpierw tutaj urządzić pokoje
i apartamenty dla urlopowiczów. To chyba dobry pomysł.
– Aleks, pójdziesz ze mną do gorzelni? – zapytała. –
Jesteś tam najlepiej zorientowany.
Aleksowi zaświeciły się oczy.
– Zdobyłaś recepturę?
Lena potrząsnęła głową.
– Niestety, nie. Fahrenbachówka chyba przestanie
istnieć. Dlatego musimy jakoś inaczej wykorzystać budy-
nek.
– Nie da rady.
– Wszystko da radę – sprzeciwiła się.
Budynek oddalony był o mniej więcej dwieście me-
trów od domu. Z zewnątrz wyglądał na zadbany. Widać
było, że został niedawno odmalowany. Również stolarka
okienna i drzwiowa była świeżo pomalowana.
Trochę ją to zdziwiło, bo – jak sięgnąć pamięcią –
budynku nigdy nie odnawiano. Zwykle stał tak sobie, jak-
by zapadł w sen zimowy. Nie wyglądał teraz jak niegdy-
siejszy relikt przeszłości, którego ojciec bardzo strzegł.
Jako dziecko chętnie bawiła się tutaj ze swoim rodzeń-
stwem. Ojciec udawał, że o niczym nie wie. O ten budy-
nek niejednokrotnie jej matka kłóciła się z ojcem. Nie
mogła zrozumieć, że jest przywiązany do takiej rudery.
Lena nie będzie chyba miała innego wyboru, jak pod-
stawić kontener i wszystko wyrzucić. Bo co z tym zrobić?
– Jesteśmy na miejscu – powiedział Aleks i otworzył
główne wejście.
Lena weszła do środka i zamarła.
Korytarz też był wyremontowany, ściany aż raziły
bielą, a podłoga wyłożona była poukładanymi na zmianę
czarnymi i białymi płytkami.
– Co tu się stało?
– Zdziwiona, co? – promieniał Aleks. – Twój ojciec
kazał wszystko wyremontować. Coś ci pokażę.
Poszedł przodem i otworzył drzwi do właściwej de-
stylarni.
Lena nie wierzyła własnym oczom. Ani śladu starych
urządzeń. To było pomieszczenie z najnowocześniejszą
technologią. Same nowoczesne urządzenia i kotły.
– Nie wierzę – szepnęła. – Dlaczego tata zrobił to
wszystko?
– Kiedy się zdecydował, że znowu będziemy produ-
kować naszą Fahrenbachówkę, trzeba było parę rzeczy
zmienić. Stara destylarnia była już przestarzała. Przy pro-
dukcji wódki obowiązują surowe przepisy żywnościowe,
no i równie surowe dotyczące higieny. Dlatego twój oj-
ciec zbudował nowoczesną destylarnię, a przy okazji ka-
zał wyremontować i wyszykować inne pomieszczenia.
– A my nawet nie wiemy, według jakiej receptury
produkowano naszą wódkę.
– W tej kwestii twój ojciec był dość tajemniczy.
– Ale powinien ją komuś przekazać. Friederowi, Jör-
gowi albo mnie! Co mam teraz z tym zrobić? Przecież nie
wyrzucę sprzętu, by urządzić tu apartamenty.
– Są jeszcze inne możliwości. Zostaw to, jak jest.
– Żeby zardzewiało?
– Tak szybko nie zardzewieje, spokojna głowa. Mam
przeczucie, że to wszystko będzie ci jeszcze kiedyś po-
trzebne.
– Nie sądzę.
Lena była wściekła, ale nie dlatego, że ojciec zainwe-
stował tak dużo pieniędzy w przebudowę, lecz dlatego, że
nie był na tyle rozważny, aby spisać recepturę. To prze-
cież zupełnie nie leżało w jego naturze. Jeśli nie chciał
przekazać receptury jej braciom, to mógł ją przynajmniej
zostawić jej! W końcu na nią zapisał posiadłość Fahren-
bach ze wszystkim, co do niej należało.
– Daj spokój! Nie denerwuj się. Wszystko jakoś się
ułoży. Przecież twój ojciec nie mógł tak po prostu wyrzu-
cić receptury Fahrenbachówki.
– Ale nikomu jej nie dał. Notariusz też nic nie wie.
Przecież ojciec nie przyśle mi jej z zaświatów.
– Lena!
– Już dobrze, przepraszam. Chodźmy stąd. W każdym
razie mogę skreślić ten budynek z mojej listy.
– Zacznij najlepiej od czworaków. Sami możemy
urządzić tam pokoje dla urlopowiczów. To tylko osiem
pomieszczeń.
– Ale tylko jedna stara łazienka. Ogrzewanie też trze-
ba wymienić.
– Leno, nie rozmawiajmy już o tym. Jesteś w złym
humorze i wszędzie widzisz jakiś problem. Idź na spacer.
Dodam tylko, że korytarz w czworakach ani na dole, ani
na górze nie musi być taki szeroki. Można tam zrobić ła-
zienki. Obejrzyj sobie plany. Razem możemy je obejrzeć,
ale nie dzisiaj.
Lena roześmiała się.
– Masz rację. Jutro też jest dzień. Pojadę do wsi od-
wiedzić Sylvię.
– Zdaje się, że będziemy mieć gości – powiedział
Aleks i wskazał ręką na duży samochód terenowy, który
dość szybko wjeżdżał na wzgórze.
– Na pewno ktoś z miasta. Nikt miejscowy by tak nie
pędził.
– Miejscowy – zaczął Aleks – nie jechałby samocho-
dem dla snobów.
Miał rację.
– Przejrzę papiery, które zostawił mi twój ojciec. Jest
tego całe pudło.
Odszedł, a Lena patrzyła na nadjeżdżający samochód.
Kierowca gwałtownie zahamował, aż podniósł się
tuman kurzu. Z samochodu wysiadł młody mężczyzna.
Był mniej więcej w jej wieku. „Jeden z tych miejskich lu-
zaków”, pomyślała Lena. Nie mogła się powstrzymać od
uśmiechu.
Mężczyzna podszedł do niej.
– Przepraszam, gdzie znajdę panią Fahrenbach?
Nie przyszło mu chyba do głowy, że to ona może być
panią Fahrenbach. No cóż, miała na sobie dżinsy, baweł-
nianą koszulkę, nie umalowała się, a włosy luźno związała
w koński ogon.
– O co chodzi?
Strzepnął wyimaginowany pyłek kurzu ze swojej
z pewnością piekielnie drogiej designerskiej marynarki.
– To już sam jej powiem. No więc, gdzie ją mogę
znaleźć?
„Co on sobie wyobraża”, pomyślała Lena.
– To ja jestem Lena Fahrenbach.
Najwidoczniej trudno mu było w to uwierzyć.
– Właścicielka tego wszystkiego – wskazał ręką na
rozległy teren – jeziora też?
Skinęła głową.
– To prawda.
Sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął wizytówkę
i podał jej. Papier czerpany najwyższej jakości i staloryt.
– Ingo Gerstendorf z firmy Gerstendorf Nieruchomo-
ści i Grunty.
– W czym mogę panu pomóc, panie... Gerstendorf?
– Chciałbym kupić od pani działki, w szczególności
te nad jeziorem, a ściślej mówiąc, całą zachodnią stronę.
– Ja nic nie sprzedaję.
– Moja droga pani, właśnie uzyskaliśmy zgodę od
wypłacalnego inwestora. Planujemy tu budowę luksuso-
wego hotelu z przylegającym do niego polem golfowym
i obiektami SPA. Dzięki temu mogę pani złożyć jeszcze
lepszą ofertę.
– Co to znaczy? Jaką jeszcze lepszą ofertę? Na razie
nie dostałam od pana jeszcze żadnej oferty.
Odchrząknął.
– Pani nie, ale świętej pamięci pan Fahrenbach tak.
To przypuszczalnie pani ojciec.
– W rzeczy samej. Mój ojciec odrzucił pana ofertę,
nieprawdaż?
– Tak, ale...
Lena przerwała mu.
– Przykro mi, panie Gerstendorf. Ja nic nie sprzedaję.
Fahrenbach jest od pięciu pokoleń posiadłością rodzinną
i jeszcze nigdy nie sprzedano ani kawałka tego gruntu.
Podobnie jak moi przodkowie i mój ojciec, ja też niczego
nie sprzedam. Utrzymanie tego stanu rzeczy jest moim
obowiązkiem.
– Moja droga pani, tylko że sytuacja jest teraz zupeł-
nie inna. To, co kiedyś było łąką i polem lub nieużytecz-
nym brzegiem jeziora, dzisiaj jest gruntem budowlanym,
a jeśli jeszcze nie jest, to wkrótce na pewno będzie. Głu-
potą byłoby pozwolić, by taka fura pieniędzy przeszła pa-
ni koło nosa. Poza tym dzięki luksusowym obiektom, któ-
re wybudujemy, ziemia, która pani pozostanie, zyska na
wartości.
– Niech pan sobie daruje dalsze wywody. Nie sprze-
daję.
– Skoro może sobie pani na to pozwolić.
„Gdybyś wiedział, jaka jest moja sytuacja”, pomyśla-
ła Lena w duchu, ale głośno powiedziała:
– Mogę sobie na to pozwolić.
Chciała mu oddać wizytówkę.
– Nie, nie. Niech ją pan zatrzyma. Może się pani jesz-
cze zastanowi.
– Nie ma nad czym. Szkoda pana wizytówki. Na
pewno była droga. Najwyższej jakości staloryt, najwyż-
szej jakości papier czerpany.
– Robię, co mogę – uśmiechnął się, bo jej słowa wy-
raźnie mu schlebiały. – Ach, mam do pani jeszcze jedno
pytanie. Jest pani może spokrewniona z panem Fahrenba-
chem z hurtowni Fahrenbach?
– To mój brat.
– Uroczy człowiek. Poznaliśmy się przypadkowo
w Nowym Jorku. Obydwaj mieszkaliśmy w hotelu „Wal-
dorf”. Razem z żoną polecieliśmy na weekend do Nowego
Jorku i, jak się okazało, on też. Pani szwagierka jest sza-
lenie miłą osobą. Pani brat i ja planujemy wspólne przed-
sięwzięcie. Może on namówi panią do sprzedaży gruntów.
Myślę, że udziały w naszym projekcie mogłyby być dla
pani interesujące.
– Panie Gerstendorf, mój brat nie ma z tą posiadłością
nic wspólnego, podobnie jak ja z hurtownią. Rozmowa
z nim na ten temat nie ma w ogóle sensu. Raczej uważała-
bym ją za brak dyskrecji.
– O nie, nie chciałbym się pani narazić. Proszę mi te-
go nie brać za złe. Ucieszyłbym się, gdyby zmieniła pani
zdanie w kwestii sprzedaży.
– Na pewno nie. Proszę mi wybaczyć, muszę wracać
do swoich obowiązków.
Podał jej prawą rękę. Uścisk jego dłoni był bardzo
słaby.
Pomachał jej na pożegnanie.
– Proszę nie zapomnieć, wystarczy telefon – powie-
dział, wsiadając do samochodu, i odjechał z piskiem opon.
Lena odwróciła się, kręcąc głową.
– Czego chciał ten oszołom? – zapytała Nicola, która
właśnie szła przez podwórze.
– Chciał kupić ode mnie działki, żeby przy naszym
jeziorze wybudować luksusowy hotel i pole golfowe.
– Ach, teraz sobie przypominam. Był tu kiedyś, kiedy
jeszcze żył twój ojciec. Nie rozumiem, po co przyjechał
jeszcze raz. Twój ojciec powiedział mu, że nie ma zamia-
ru niczego sprzedać.
Lena wzruszyła ramionami.
– Może myślał, że ze mną pójdzie mu łatwiej.
– No to się pomylił. Ty też niczego nie sprzedasz. Je-
steś prawdziwą Fahrenbachówną.
Lena nic nie odpowiedziała.
– Mylę się? – wyjąkała Nicola.
– Co masz na myśli?
– Może jednak sprzedajesz?
– Nie, oczywiście, że nie. Przez chwilę pomyślałam
jedynie, że pieniądze by się przydały. Nie mam pojęcia,
jak ja sobie poradzę, skąd wezmę fundusze na utrzymanie
posiadłości.
Nicola czule ją przytuliła.
– Znajdziesz jakieś rozwiązanie. Pamiętaj, po burzy
zawsze świeci słońce.
Lena westchnęła głęboko.
– Oby tak było. Nie mam już ochoty jechać do wsi.
Lepiej jeszcze raz obejrzę sobie czworaki. Jak Aleks znaj-
dzie plany, to niech mi je przyniesie.
– Idź już. Przyślę go – poklepała Lenę po ramieniu. –
Nie martw się. Wszystko będzie dobrze.
– Miejmy nadzieję.
Z całego serca pragnęła znaleźć jakieś rozwiązanie.
Tak bardzo chciała utrzymać rodzinną posiadłość.
Kiedy
patrzyła
na
czworaki
skąpane
w popołudniowym słońcu, od razu poczuła się lepiej. Sam
ten dom był prawdziwym klejnotem. Wystarczy go tylko
pomalować i trochę zmodernizować, a już wiele zyska.
Lena była pewna, że przyjadą tu goście. Cała posiadłość
była pięknie położona. Droga do wsi i do jeziora nie była
wcale daleka. Chyba będzie musiała oswoić się z myślą,
że nie od razu wszystko urządzi tak, jakby chciała. Nieste-
ty, miała ograniczone finanse.
Weszła do czworaków.
Aleks miał rację. Korytarze wcale nie muszą być ta-
kie szerokie. Można tu zrobić łazienki. Jak się jeszcze tro-
chę poprzesuwa ściany, można powiększyć pokoje naroż-
ne. Małe dodatkowe pomieszczenia też nie są potrzebne.
Dawna jadalnia i kuchnia też nie muszą być olbrzymie.
Dzięki temu zyska się dodatkową powierzchnię. To
wszystko oznaczało jednak, że nie obędzie się bez pomo-
cy architekta. Czyli dodatkowe koszty.
Lena ciężko wzdychając, usiadła na parapecie
w kuchni. Z tego starego budynku naprawdę można coś
zrobić. Miał swój niepowtarzalny urok, coś, co było dzi-
siaj bardzo w cenie. Lena miała dużo pomysłów.
– Tutaj jesteś – powiedział Aleks, wchodząc do
kuchni z planami pod pachą. – Mam całą dokumentację.
Chodź, przyjrzymy się planom.
Usiedli przy dużym wyszorowanym na połysk stole
i zagłębili się w planach. Ku zdziwieniu Leny Aleks miał
bardzo dobre pomysły. Już tryskał z niego zapał i cieszył
się, że razem z Danielem będzie miał takie ciekawe zaję-
cie.
– Bez architekta nic nie zrobimy. A to kosztuje.
Aleks wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Pamiętasz Klausa, syna mojej siostry?
– No jasne. Często was odwiedzali.
– Tak się składa, że Klaus studiował architekturę.
Pomoże nam i wcale nie będzie nas to drogo kosztować.
– Nie może pracować za darmo.
– Za darmo nie, ale może nam dać ceny promocyjne.
W końcu spędzał tu wakacje i nic go to nie kosztowało.
Jestem przekonany, że nam pomoże. Zaraz do niego za-
dzwonię.
– Świetnie. Dziękuję.
Machnął ręką.
– Zostawić tu plany czy zabrać je z powrotem?
– Zabierz je. Może będziesz je musiał pokazać Klau-
sowi.
Aleks poszedł, a Lena znowu usiadła na parapecie.
Myśląc perspektywicznie, posiadłość Fahrenbach
dawała wiele możliwości. Trudno było jednak znaleźć
rozwiązanie na już.
Wprawdzie wszystkie podatki i ubezpieczenia za ten
rok zostały już zapłacone. Lena widziała opłacone ra-
chunki. Były jednak jeszcze koszty bieżące. Od Friedera
dostanie niewiele ponad piętnaście tysięcy euro, na koncie
ma jeszcze pięć tysięcy. W banku miała lokatę długoter-
minową i, jeśli ją teraz zlikwiduje, to musi się liczyć ze
stratą. Nie było jednak innego rozwiązania.
Dalsza produkcja Fahrenbachówki była chyba zbyt
pięknym marzeniem. Frieder nie był tym zainteresowany,
więc ona mogłaby zapewnić sobie byt, produkując ro-
dzinną wódkę. W Fahrenbach i okolicy był na nią rynek
zbytu. Była przekonana, że dobrą reklamą zyskałaby do-
datkowe rynki zbytu. Jednak dłuższe rozmyślanie nad tym
było zbyteczne.
Myślała też o hodowli krów rasy Galloway. Krowy
tej rasy nie są wymagające. Poza tym są tu soczyste łąki
i świeże powietrze. To było całkiem realne.
Także musztardą można było podbić rynek, o ile była
wyjątkowa.
To wszystko wymagało jednak wielu eksperymentów.
Kiedy ojciec zapisywał jej posiadłość, musiał się
przecież zastanawiać nad tym, jak jego córka ma ją pro-
wadzić i utrzymać, niczego nie sprzedając.
Może jednak myślał, że sprzeda posiadłość? Nie, to
niemożliwe. Zresztą w testamencie wyraźnie zaznaczył,
że to właśnie ona jest oddana tradycji.
Zeskoczyła z parapetu i wybiegła z czworaków.
– Hektor, Hektor, chodź! Idziemy na spacer!
Czarny labrador zjawił się jak błyskawica i wesoło
podskakiwał wokół Leny.
Obydwoje uwielbiali wspólne spacery.
Biegli łąkami do rzeki. Lena zdyszana opadła na ław-
kę, a Hektor odważnie wskoczył do wody, płynął w dół
rzeki i, dziko ujadając, próbował spłoszyć kaczki. Im bli-
żej nich był, tym głośniej one kwakały, aż wreszcie od-
frunęły. Po drugiej stronie rzeki siedział wędkarz. Spoj-
rzał na nią z niechęcią, więc Lena zawołała psa.
– Przestań – krzyczała, śmiejąc się, kiedy akurat przy
niej zaczął otrząsać się z wody.
Lena wstała z ławki. Schyliła się i podniosła z ziemi
kij. Rzuciła go, a Hektor pobiegł za nim, złapał go w zęby
i przyniósł jej z powrotem. Patrzył przy tym wyczekują-
cym wzrokiem.
– Dobrze, Hektor. Dobry piesek.
Właściwie nie miała już ochoty na zabawę z psem.
Ale Hektor obwieścił jej, szczekając, że dla niego zabawa
jeszcze się nie skończyła.
16
Kolejne dni przyniosły huśtawkę nastrojów. Z jednej
strony Lena coraz bardziej przyzwyczajała się do życia na
wsi i była szczęśliwa, że mieszka w rodzinnej posiadłości,
z drugiej strony bała się coraz bardziej, czy wszystkiemu
podoła i czy utrzyma posiadłość.
Sprzedaż depozytu nie przyniosła takich zysków, jak
zakładała. Na jej nowe konto wpłynęło prawie trzydzieści
tysięcy euro. Miała teraz do dyspozycji pięćdziesiąt tysię-
cy euro, ale z tego musiała się utrzymać i sfinansować
przebudowę. Nie liczyła jeszcze na pieniądze ze sprzedaży
mieszkania. Nie tak łatwo sprzedać teraz w mieście
mieszkanie własnościowe. Wiedziała, że jej makler bar-
dzo się stara, ale sytuacja na rynku była taka, a nie inna.
Makler ciągle do niej dzwonił i informował, ilekroć ktoś
przyszedł oglądać mieszkanie. Lena uważała, że to bardzo
miłe z jego strony. Dla jednych jej mieszkanie było za du-
że, dla drugich za małe, a dla trzecich za drogie. Poza tym
wiele osób traktowało oglądanie mieszkań i domów wy-
stawionych na sprzedaż jako hobby. Nie mieli zamiaru nic
kupić, ale dla rozrywki je oglądali.
Tego ranka Lena wyraźnie nie miała humoru. W nocy
bardzo źle spała. Miała głupie sny. Śniło jej się, że obej-
mują ją potężne ramiona ośmiornicy i wciągają w jakąś
zamuloną otchłań. Broniła się, ale nie mogła się uwolnić.
Nie mogła oddychać, o mało co się nie udusiła...
Obudziła się zlana potem. Nawet nie trzeba być psy-
chologiem, by wiedzieć, co ten sen oznaczał. Bała się, że
straci grunt pod nogami. Jej spojrzenie w przyszłość nie
było klarowne, raczej mętne. A strach odbierał powietrze,
nie dawał oddychać.
Może to po wizycie architekta była taka zniechęcona.
Wprawdzie był zachwycony ich pomysłem, ale był na tyle
przytomny, by uświadomić jej, że przebudowa będzie du-
żo droższa, niż zakładała. Nawet jeśli Daniel i Aleks
większość prac wykonają sami.
Może na okres przejściowy przygotować w domu kil-
ka pokoi dla gości? Nie potrzebowała aż tak wielu po-
mieszczeń. No cóż, jak trzeba, to można się przyzwyczaić
do obcych w domu.
Coś musiała zrobić. Najpilniejszą rzeczą było wynie-
sienie wszystkiego z czworaków i wyrzucenie niepotrzeb-
nych gratów.
Właśnie chciała zacząć porządki, kiedy zobaczyła, że
przyjechała Sylvia. Od razu miała wyrzuty sumienia, bo
już od dawna nie pokazała się u niej. Zawsze coś jej wy-
padało.
– Co masz do mnie, że się nie pokazujesz? – zaśmiała
się Sylvia. – Co ja mam dżumę albo inną chorobę zakaź-
ną?
– Wybacz mi, proszę, ale ciągle coś wypadało. Tak
się cieszę, że cię widzę. Poza tym nie jestem teraz
w najlepszej formie.
– Z powodu Thomasa? – zapytała Sylvia delikatnie. –
Markus mi powiedział, co się wydarzyło.
Lena westchnęła.
– Muszę zapomnieć o Thomasie. Teraz wiem, dlacze-
go tak wyszło. Nie jestem już taka rozgoryczona.
– Ciągle go jeszcze kochasz.
– To była miłość mojego życia. Nie rozmawiajmy,
proszę, o Thomasie. Jeśli masz czas, to możemy pogadać
o innych moich problemach. O pomysłach też.
Usiadły wygodnie na ławce stojącej przy wejściu do
domu. Lena opowiedziała Sylvii o swoim pomyśle
z pokojami gościnnymi i hodowli.
– Najlepiej byłoby oczywiście wznowić produkcję
Fahrenbachówki. Wiedziałaś, że mój ojciec urządził no-
woczesną linię produkcyjną?
Sylvia skinęła głową.
– No jasne. Oglądałam ją razem z rodzicami. Twój
ojciec był z niej taki dumny. Chciał, żeby Fahrenbachów-
ka znowu znalazła się w ofercie waszej firmy.
– Ale nikomu z nas nie zostawił receptury. Rozu-
miesz coś z tego?
– Nie wierzę. Musisz poszukać.
Lena opowiedziała jej, co do tej pory zrobiła.
– Ten punkt można już wykreślić. A co sądzisz
o moich pomysłach? Koniecznie muszę coś zrobić.
Wprawdzie odziedziczyłam pokaźną posiadłość, ale nie-
stety nie dostałam w spadku pieniędzy. Na pewno nie
sprzedam gruntów.
– Tego oczywiście nie powinnaś robić. Wiesz co?
Podoba mi się ten pomysł z apartamentami i pokojami go-
ścinnymi. Masz tu tyle możliwości, by je urządzić. Świet-
ne położenie, urocza posiadłość, a i nasza miejscowość
pnie się do góry. Myślę, że ktoś jednak sprzeda działki
i jeszcze niejeden obiekt tu powstanie. Czy wyjdzie nam
to na korzyść? Zobaczymy. Ale co do hodowli, to sama
nie wiem. Chyba lepiej się nie rozdrabniać. Zresztą zanim
to wszystko zorganizujesz, upłynie dużo czasu. No
i krowy rasy Galloway? Co by powiedzieli nasi chłopi,
gdyby między naszymi krowami w brązowe łaty biegały
takie egzotyczne stworzenia.
– Nie przesadzaj. Krowy Galloway nie są egzotycz-
nymi stworzeniami.
– Dla nas tak.
Sylvia roześmiała się.
– Ale żarty na bok. Dlaczego nie zbudujesz ujeżdżal-
ni? Masz tu dużo miejsca. Są też boksy dla koni.
– Sylvio, nie mam na pokoje dla urlopowiczów, a ty
mówisz o ujeżdżalni. Jak mam to wszystko sfinansować?
– Sprzedając Markusowi kilka z tych drzew. Masz ich
tu dużo.
Lena spojrzała na Sylvię z boku. Była trochę poiry-
towana.
– Co masz na myśli?
– To całkiem proste. Każdy właściciel lasu w okolicy
tak robi. Ja tak robię, twój ojciec też tak robił. Lasy trzeba
zalesiać nowymi drzewami. Markus jest bardzo sumienny
w kwestii wyboru drzew do wycinki. Znaczy je, pokazuje
ci, ścina i... płaci. I to nawet nieźle.
Zadzwoniła komórka Sylvii. Odebrała. Przez chwilę
słuchała.
– Szkoda, muszę wracać. Przyjechał akurat autobus
z wycieczką i chcą zjeść w gospodzie obiad.
– Ciesz się. To dobrze, że interes kwitnie. Dziękuję,
bardzo mi pomogłaś.
Sylvia objęła przyjaciółkę.
– Nie martw się. Poradzisz sobie. Gdyby twój ojciec
nie był o tym przekonany, nigdy nie zostawiłby ci posia-
dłości. Oprócz ciebie tylko to liczyło się w jego życiu.
Jeszcze raz jej pomachała.
– Pokazuj się od czasu do czasu we wsi.
Lena obiecała, że będzie ją odwiedzać. Tak długo pa-
trzyła za przyjaciółką, aż jej samochód zniknął z pola wi-
dzenia.
Ujeżdżalnia? W promieniu kilkudziesięciu kilome-
trów nie było żadnej ujeżdżalni.
Były też boksy dla ośmiu koni.
Lena kochała konie ponad wszystko. Uwielbiała jeź-
dzić konno, ale w ostatnich latach w ogóle nie uprawiała
tego sportu. Było tu tyle cudownych miejsc na przejażdżki
konne. Na razie musiała jednak odłożyć ten pomysł na
później. Ale jednego konia mogłaby chyba sobie kupić.
Miała przecież dla niego miejsce.
– Przestań marzyć! Stara a głupia! – upomniała samą
siebie. – Nie masz na to ani czasu, ani pieniędzy.
Z domu wyszła Nicola.
– Z kim rozmawiasz? Ktoś przyszedł?
– Sama ze sobą. Musiałam przemówić sobie do ro-
zumu, bo miałam kolejny zwariowany pomysł. Wiesz,
gdzie jest Aleks?
– Pojechał gdzieś z Danielem. Po jakieś urządzenia,
które będą im potrzebne przy czworakach, czy coś takie-
go.
– To ja już tam pójdę. Zacznę ładować rzeczy do kon-
tenera.
– Sama nie możesz tego robić. Zaczekaj, aż wrócą.
– Jeszcze nie wiesz, na co mnie stać. I jak to się pięk-
nie mówi: umiesz liczyć, licz na siebie.
– Gdyby twój ojciec to słyszał, nie posiadałby się ze
szczęścia.
17
Aleks i Daniel pracowali niestrudzenie. Zapominali
nawet o fajrancie. Lena była im wdzięczna za poświęce-
nie. Nicola też pomagała i nie dała sobie tego wyperswa-
dować. Aż trudno było uwierzyć, ile razem zdziałali.
Zdjęli wszystkie drzwi. Szkoda było je wyrzucić. Ta-
kie piękne drzwi z masywnego drewna. Niestety, ktoś
pomalował je kiedyś białą farbą. Zdrapanie jej było
żmudną robotą, ale opłacało się. Drzwi tego rodzaju były
już nie do kupienia. Lena też dzielnie pomagała. Właśnie
położyła kolejne drzwi na drewniane kobyłki i z zapałem
zaczęła czyścić je papierem ściernym. Jej ręce nie przy-
wykły do takiej pracy. Pozdzierała sobie skórę, połamała
paznokcie, ale nic sobie z tego nie robiła. Gdy Aleks
i Daniel pokazali jej, jak najlepiej czyścić drzwi, robota
szła jej całkiem nieźle. Niesforny kosmyk włosów opadł
jej na twarz. Niezbyt czystymi rękami próbowała go
schować pod opaskę. Nagle zamarła. Przetarła sobie oczy,
jakby zobaczyła zjawę. Ale obraz nie zniknął. Trochę nie-
zgrabnym krokiem do ich posesji zbliżał się jakiś mężczy-
zna. Tak chodzić mógł tylko on!
To niemożliwe. Ależ oczywiście, że to on! Co do te-
go nie ma żadnych wątpliwości. Lena wstrzymała oddech.
Słyszała głuche bicie swojego serca. Robiło jej się na
zmianę to zimno, to gorąco. Zaczęła drżeć na całym ciele,
ale zaraz potem wzięła głęboki oddech i pobiegła prosto
przed siebie.
Thomas...
To był Thomas.
Nie myślała o tym, że ma brudną twarz i brudne ręce,
że ręce są podrapane, a jej ubranie niekoniecznie eleganc-
kie, ale za to praktyczne.
Takie rzeczy nie miały najmniejszego znaczenia. Li-
czyło się tylko jedno. Thomas Sebelius był w drodze do
niej.
On też ją poznał i przyspieszył kroku.
Na moment stali bez słowa naprzeciwko siebie, po-
tem padli sobie w ramiona.
– Leni – wyszeptał, zanim wziął ją w ramiona.
Tylko on tak do niej mówił.
Lena przytuliła się do niego. Słyszała bicie jego serca.
Zamknęła oczy i nie chciała obudzić się z tego snu. Tak,
dla niej to był sen!
Thomas był jej taki bliski, jakby w ogóle się nie roz-
stawali.
Tak, to miłość, tylko miłość tak czuje.
Podniosła głowę i spojrzała na niego. Chciała coś
powiedzieć, ale Thomas zamknął jej usta długim, namięt-
nym i pełnym czułości pocałunkiem.
Tak, to miłość, tylko miłość tak smakuje!
Po jakimś czasie ich usta oderwały się od siebie.
– Tom, nie mogę uwierzyć, że stoisz tutaj przede
mną. Skąd się tu wziąłeś?
Roześmiał się.
– Prosto z Ameryki.
– Ale skąd, to znaczy, jak to...
– Leni, zwolnij. Jest proste wytłumaczenie. Markus
do mnie zadzwonił, a ja wsiadłem do pierwszego samolo-
tu.
– Powiedział ci, że moja mama...
Nagle obydwoje spoważnieli.
– To też mi powiedział. Posłuchaj, nie cofniemy cza-
su. Płacze i żale na nic się tu zdadzą. I tak niczego nie
zmienią. Nie uważasz, że to dar od Boga, że znowu się
spotykamy i że jeszcze... się kochamy?
Lena była przeszczęśliwa, że jego uczucie do niej nie
wygasło.
– Nigdy nie przestałam cię kochać – powiedziała. –
To prawdziwy cud, że jesteś tu ze mną. Mam wrażenie,
jakbyśmy wczoraj widzieli się po raz ostatni, a przecież
tak dużo wydarzyło się w naszym życiu przez te wszyst-
kie lata. Jesteśmy też starsi.
– Tak, wiele się wydarzyło. Mamy sobie dużo do
opowiedzenia. Leni, ty jesteś taka piękna, dużo ładniejsza,
niż wyobrażałem to sobie w marzeniach.
Lena przyglądała mu się. On też się zmienił. Jego
twarz zrobiła się bardziej męska i bardziej wyrazista, ale
jego niebieskie oczy nic a nic się nie zmieniły. I zupełnie
jak dawniej robiło jej się słabo, gdy w nie patrzyła.
– Tom, kiedy przyjechałeś?
– Dzisiaj rano pierwszym samolotem.
– Boże, musisz być okropnie zmęczony.
Pokręcił głową.
– Jak można być zmęczonym w twoim towarzystwie.
– A gdzie są twoje rzeczy? Twój bagaż?
– Zostawiłem u Markusa. Odebrał mnie z lotniska.
Musiałem przecież najpierw wysondować sytuację. Mu-
siałem sprawdzić, czy mnie jeszcze chcesz.
Poważnie na niego spojrzała.
– Nie wierzyłeś w to?
– Może na początku. Teraz już wierzę.
Znowu przyciągnął ją do siebie i pocałował.
Zanim zrewanżowała mu się pocałunkiem, pomyśla-
ła, jak okropnie wygląda. Zdawało się, że Thomasowi
wcale to nie przeszkadza. Jej w takim razie też nie.
Radośnie odwzajemniła pocałunek i czuła się niewy-
powiedzianie szczęśliwa w jego ramionach. Była
w siódmym niebie. Nie, nie ma takich słów, które wyrazi-
łyby jej szczęście.
18
Nicola, Aleks i Daniel znali Thomasa jeszcze
z dawnych lat. Już wtedy bardzo go lubili. Nic dziwnego,
że i teraz serdecznie go przywitali. Widać było po ich
twarzach, jak bardzo się cieszą, że tych dwoje znowu się
odnalazło. Każde z nich wiedziało o wielkiej miłości Le-
ny, ale nie rozmawiali o tym, by nie unieszczęśliwiać jej
jeszcze bardziej.
– Zostaniesz na obiedzie? – dopytywała się Nicola.
– Myślę, że nawet trochę dłużej.
– W takim razie ugotuję coś. specjalnego. Trzeba
uczcić ten dzień. Masz jakieś specjalne życzenie?
– O tak! Sztuka mięsa w sosie chrzanowym.
Nicola promieniała z radości.
– Jak nasza Lena. Zobaczę, co się da zrobić.
Kiedy zobaczyła, że Aleks i Daniel stoją bezczynnie,
zapytała:
– A wy co, nie macie nic do roboty?
– Mamy, mamy – wreszcie zrozumieli, że już czas
i pora zostawić Lenę samą z Thomasem.
– Napijecie się kawy?
– O tak!
– Gdzie chcecie ją wypić?
– Pójdziemy do domu, do salonu – powiedziała Lena.
– Tam jest przytulniej.
Nicola poszła do kuchni, a Lena zaprowadziła Tho-
masa do domu.
– Widzę, że zaszły tu zmiany.
– Tak, zaczęłam przemeblowanie, ale jeszcze nie
skończyłam.
– Markus powiedział mi, że odziedziczyłaś po ojcu
posiadłość. Szkoda, że zmarł tak wcześnie. Był niezwykle
miłym człowiekiem.
Lena skinęła głową.
– Był łubiany przez wiele osób. Może dlatego, że czu-
li, że jest taki autentyczny. Bardzo mi go brakuje. Brakuje
mi też jego rady, w szczególności tutaj. Czasem mam
wrażenie, że to wszystko jest ponad moje siły. To zupeł-
nie inne życie niż to, które do tej pory wiodłam.
– Markus mówił, że przez te wszystkie lata nie przy-
jechałaś tu ani razu.
– To prawda. Czułam się przez ciebie porzucona. Nie
zniosłabym widoku tych wszystkich miejsc, gdzie byli-
śmy tacy szczęśliwi. Tom, tyle rzeczy mi się w życiu nie
udało, tyle błędów popełniłam.
– Leni, ja to samo mogę powiedzieć o swoim życiu.
Powiedział to z taką powagą, że spojrzała na niego ze
zdziwieniem.
– Chcesz o tym porozmawiać?
Machnął ręką.
– Innym razem. To długa historia. Mów, co się wyda-
rzyło w twoim życiu?
Opowiedziała mu o rozstaniu rodziców, o pracy,
o śmierci ojca, o jego testamencie, o tym, jak bardzo
zmieniło się jej rodzeństwo, i o swojej decyzji pozostania
w Fahrenbach.
– Wiem, że to ogromne wyzwanie, ale chcę się z nim
zmierzyć.
Weszła Nicola. Ostrożnie niosła przed sobą tacę.
– Zrobiłam też szybko parę gofrów, bo przypomnia-
łam sobie, że też je lubiłeś. Na obiad trzeba jeszcze trochę
zaczekać.
Thomas był wzruszony. Podziękował jej serdecznie.
Gdy Nicola cała w skowronkach wyszła z salonu, powie-
dział:
– Jakie to szczęście, że masz tych troje.
– Tak, inaczej byłoby ciężko. Teraz twoja kolej. Je-
steś szczęśliwy w Ameryce?
– Żyje się tam całkiem nieźle, ale nigdy nie będę
Amerykaninem. Zwłaszcza teraz, gdy cię odzyskałem.
Przysunął się do niej bliżej, wziął za ręce, zobaczył
wycięte w skórze T, przejechał delikatnie palcem po kon-
turach litery, potem pokazał swój nadgarstek, tak by mo-
gła zobaczyć wycięte L.
– Twoja robota jest delikatniejsza – powiedział.
– Przepraszam, że tak cię oszpeciłem.
– Skąd mogłeś wiedzieć, że wda się zakażenie. Nie
uwierzysz, ile razy wpatrywałam się w to T, najpierw
z wyczekiwaniem i pełna nadziei, potem pełna rozgory-
czenia, później wściekła, a w końcu zrezygnowana.
Wziął jej lewą rękę, przycisnął do ust i ucałował jej
nadgarstek.
Nie broniła się.
Po jakimś czasie wypuścił jej rękę i wziął łyk kawy.
– Byłem tak samo nieszczęśliwy jak ty. Byłem pewny
twojej miłości. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego nie od-
powiadasz na moje listy. A kiedy twoja matka mi powie-
działa, że nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego, przesta-
łem rozumieć świat. Straciłem z tobą kontakt. Od Marku-
sa też nie mogłem się niczego dowiedzieć.
Spojrzał na nią.
– Dlaczego to zrobiła?
– Nie wiem. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że
niedługo potem odeszła od nas. Chciała czerpać z życia
pełnymi garściami. Jedynie z czasopism, wiesz, tych dru-
kowanych na błyszczącym papierze, mamy jakiekolwiek
wiadomości o niej.
– To okropne.
– To smutne, ale nigdy nie była dobrą matką. Była
zbyt zajęta sobą. Ja się z tym jakoś uporałam, moje ro-
dzeństwo już niekoniecznie. Najgorzej zniósł to Frieder.
Ojcu natomiast złamała serce.
– A nam skradła dziesięć lat wspólnego życia.
Lena oparła się o niego.
– Było, minęło. Jestem szczęśliwa, że teraz jesteś
przy mnie, że czuję twoją bliskość i że nie jesteśmy sobie
obcy. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo za tobą tę-
skniłam...
Właściwie chciała mu jeszcze powiedzieć, jak bardzo
go kocha, ale nie dała już rady. Znowu jego usta nie po-
zwoliły, by dodała coś więcej.
19
Mieli sobie tak dużo do powiedzenia. Obiad zjedli ra-
zem z Nicolą, Aleksem i Danielem. Zarówno Lena, jak
i Thomas tak postanowili. Po obiedzie Thomas chciał po-
jechać do Markusa po swoje rzeczy. Zamierzał przecież
zostać w posiadłości Fahrenbach. Chciał wziąć samochód
Leny. Lena odprowadziła go do samochodu.
– Wracaj szybko – poprosiła. – Już za tobą tęsknię.
Jak długo zostaniesz w Niemczech?
– Dwa, trzy tygodnie...
– A potem?
– Potem musimy się zdecydować. Nie sądzę, żebyś
chciała się przenieść do Ameryki. Ja z kolei nie miałbym
żadnych oporów przed powrotem do Niemiec. Leni, nie
musimy się spieszyć. Nie musimy też od razu wywracać
naszego życia do góry nogami. Czas pokaże, jakie roz-
wiązanie jest najlepsze. Jednego jestem pewien: nie
chciałbym cię już nigdy więcej stracić, bo bardzo cię ko-
cham.
Wreszcie i ona mogła mu wyznać miłość.
– Ja też cię kocham i zawsze będę cię kochać.
Czułe pocałował ją w czoło.
– Na zawsze, tak sobie obiecaliśmy. Nie uważasz, że
czas najwyższy spełnić tę obietnicę?
Lena skinęła głową. Thomas wsiadł do samochodu.
– Teraz już muszę jechać po rzeczy. Inaczej nigdy się
stąd nie ruszę.
Lena patrzyła za samochodem tak długo, aż zniknął
za łukiem drogi. Dopiero potem się odwróciła i poszła
w stronę domu.
Wciąż nie mogła pojąć, że Tom tu był, że między ni-
mi nic się nie zmieniło, jakby w ogóle się nie rozstawali.
Wróciła do domu. Chciała wykorzystać czas do jego po-
wrotu na doprowadzenie się do porządku. Chciała wziąć
prysznic, umyć włosy i włożyć coś ładnego. Ale kiedy
usłyszała brzęk naczyń w kuchni, poszła do Nicoli.
– Znowu tu jest – powiedziała szczęśliwa i rzuciła się
Nicoli na szyję.
Ta pogłaskała ją po głowie.
– To dobrze. Dość długo to trwało, ale wrócił. A nie
mówiłam, że wszystko się jakoś ułoży. Już nie jesteś sa-
ma. Przyda się mężczyzna w majątku. Poza tym pora na
dzieci.
Lena roześmiała się.
– Nicola, Thomas mieszka w Ameryce, dopiero co
przyjechał, a ty widzisz go już w majątku i planujesz
dzieci. Nie za szybko?
Nicola pokręciła głową.
– Widziałam, jak na ciebie patrzył. Już nigdy cię nie
wypuści. Posiadłość Fahrenbach jest teraz twoim domem.
Nie pozostanie mu więc nic innego, jak przeprowadzić się
do ciebie. Zresztą, pasuje tutaj.
Wprawdzie Lena też tak uważała, ale nie chciała aż
tak bardzo wybiegać w przyszłość.
– Idę wziąć prysznic i zrobić się dla niego na bóstwo.
– Zawsze jesteś jak bóstwo. Ale może włożysz tę
granatową sukienkę w białe kropki. W niej wyglądasz
szczególnie ładnie.
Lena odwróciła się do drzwi.
– Nicola, jestem bardzo, bardzo szczęśliwa.
– Zasłużyłaś na szczęście. Ale idź już.
Nie chciała, żeby Lena zobaczyła, że płacze ze wzru-
szenia. Po południu pójdzie do kościoła, zapali świeczkę
i pomodli się za jej szczęście.
Tak dla pewności, bo nie miała najmniejszych wąt-
pliwości, że tym razem wszystko dla tych dwojga zakoń-
czy się szczęśliwie.
Lena wbiegała na górę, pokonując od razu po dwa
stopnie.
Czuła się wolna, młoda, beztroska i najchętniej uści-
skałaby cały świat. Swoje czułości zostawi lepiej dla
Thomasa, który zaraz powinien wrócić. Spojrzała w lustro
i przeraziła się. Jej twarz była wciąż brudna od strug
i pyłu przy czyszczeniu drzwi. Nie pomyślała wcześniej,
by ją umyć. Thomasowi chyba to nie przeszkadzało.
Ale już czas, by pokazać mu się w pełnej krasie. Cho-
ciaż właściwie nie to było najważniejsze.
Lena wyskoczyła z brudnych ciuchów i weszła pod
prysznic. Kiedy namydlała swoje ciało, zaczęła śpiewać
na całe gardło.
Zapomniała o wszystkich problemach. Nie myślała
już, z czego sfinansuje przebudowę, z czego będzie żyła.
Nagłe to wszystko przestało być ważne. Przynajmniej
w tej chwili. Jedyne, co się teraz liczyło, to Thomas,
Thomas Sebelius, mężczyzna, którego kochała i który
odwzajemniał jej uczucia.
20
Lena po raz ostatni spojrzała w lustro, poprawiła nie-
sforny kosmyk włosów i odwróciła się. Była zadowolona
ze swojego wyglądu.
Wprawdzie
nie
zaszła
typowa
przemiana
z brzydkiego kaczątka w pięknego, dumnego łabędzia, ale
jej starania przyniosły efekt. Poza tym wcale nie była
brzydkim kaczątkiem. Wyglądała jedynie na zmęczoną
pracą i była umorusana, gdy nieoczekiwanie pojawił się
Thomas. W końcu zastał ją przy pracy.
Thomas...
Na jej ustach zagościł łagodny uśmiech. Była szczę-
śliwa.
Wciąż nie mogło do niej dotrzeć, że oto Thomas
znowu jest w jej życiu. Dziesięć lat udręki, dziesięć lat
smutku i nagle ślad po nich zaginął. Jakby tych lat nigdy
nie było.
Pośpiesznie zeszła na dół. Thomas pewnie zaraz wró-
ci ze swoim bagażem. Spędzą razem dwa, może trzy cu-
downe tygodnie w posiadłości. A potem...
Było za wcześnie, by się zastanawiać, co będzie po-
tem. Czas pokaże. Pewne było jedynie to, że będzie jakieś
potem.
Wyśmiałaby każdego, kto jeszcze tydzień temu po-
wiedziałby jej, że po dziesięciu latach spotka Thomasa
Sebeliusa, wielką miłość jej życia, i że ich uczucie będzie
tak gorące jak niegdyś.
A dzisiaj rano zjawił się tak po prostu. Obydwoje
mieli wrażenie, jakby po raz ostatni widzieli się zaledwie
wczoraj. Nie byli sobie obcy. Łączyła ich bezgraniczna
miłość. Niewiele brakowało, a intryga jej matki zniszczy-
łaby ich uczucie na zawsze.
Lena nie chciała o tym myśleć. Nie teraz.
Nucąc, zeskakiwała ze stopni schodów. Już w sieni
unosił się smakowity zapach. Zapewne szarlotka Nicoli.
Lena poszła do kuchni. Nicola skrzętnie uwijała się
przy gotowaniu. Odwróciła się. Jej okrągła twarz rozpro-
mieniła się.
– Pięknie wyglądasz. Dobrze, że włożyłaś tę grana-
tową sukienkę w kropki.
Lena roześmiała się.
– Zrobiłam to tylko dla ciebie. Sama tego chciałaś.
– To prawda – potwierdziła Nicola – ale zrobiłaś to
dla Thomasa.
Lena tanecznym krokiem podeszła do Nicoli i mocno
ucałowała ją w czoło. Nicola od zawsze była w jej życiu.
Teraz od pracy przy gorącej kuchni dostała wypieków na
twarzy, a jej czoło błyszczało od potu.
– Nicola, jestem taka szczęśliwa! Wciąż mam wraże-
nie, że śnię. Thomas świetnie wygląda, nie sądzisz? Dużo
lepiej niż kiedyś.
Tym razem to Nicola się roześmiała.
– Zmężniał. Zawsze dobrze wyglądał. A co najważ-
niejsze, ma dobry charakter. Nie najesz się zupy
z płaskiego talerza, choćby był najpiękniejszy.
– Ty i te twoje sentencje... Ale to prawda, Thomas
jest cudownym człowiekiem. I bardzo go kocham.
– Zawsze to wiedziałam, moje dziecko. Dlaczego ni-
gdy o tym nie mówiłaś?
– Bo to bardzo bolało. Serce pękało mi z żalu. Nie
przyjeżdżałam do was, bo wszystko przypominało mi je-
go. Gdyby ojciec nie zapisał mi posiadłości, dzisiaj nie
byłoby mnie tutaj. No i nie spotkałabym Thomasa.
Westchnęła głęboko.
– A mogłam się z nim spotkać już dużo wcześniej. Aż
trudno to sobie wyobrazić. Nie wiem, czy kiedykolwiek
wybaczę swojej matce, że mnie tak skrzywdziła, że uknu-
ła taką intrygę.
– Zrobiła to i nie da się już tego zmienić. Na szczę-
ście nie udało się jej zniszczyć waszej miłości. Kto wie,
może właśnie ją uratowała. Może nie ułożyłoby się wam,
gdybyście byli razem przez te wszystkie lata.
– O nie, na pewno by nam się ułożyło. Mam jedynie
nadzieję, że jakoś uporamy się z tym czasem, kiedy nie
było nam dane być razem. Wiem o Thomasie tylko tyle,
że mieszkał i nadal mieszka w Ameryce. Co tam robił?
Czy jest ktoś w jego życiu? Może... – urwała nagłe. – Ni-
cola, nie chcę go stracić.
– Nie stracisz. Gdyby była jakaś kobieta, nie przyje-
chałby od razu. Twój rozsądek chyba ci to podpowiada,
co?
Lena objęła trochę okrąglutką Nicolę. Zawsze umiała
ją pocieszyć. Za to jej własna matka nigdy nie znalazła dla
niej słów pocieszenia.
– Dziękuję, Nicola, za wszystko. Za szarlotkę też.
Thomas ją uwielbia.
– Przecież wiem. Chcesz spróbować?
Lena zaśmiała się.
– Lepiej nie – powiedziała i spojrzała na zegarek. –
Thomas powinien już wrócić.
– Niekoniecznie. Może zagadał się z Markusem,
a może coś innego go zatrzymało.
– Oby mu się nic nie stało.
– Leno – upomniała ją surowo Nicola – przestań! Na-
kryj do stołu. Nie będziesz myśleć o głupotach. Weź mi-
śnieńską porcelanę. W takim dniu możemy zaszaleć.
Lena przypomniała sobie, że Nicola zawsze miała ty-
siąc argumentów, by nie używać drogiej porcelany. Skoro
teraz tak wspaniałomyślnie kazała postawić ją na stole,
świadczyło to o jej wielkiej sympatii dla Thomasa.
Lena starannie nakryła do stołu. Na środku Nicola
postawiła ciasto.
– Śmietanę i kawę dostawimy później – powiedziała.
Lena znowu spojrzała na zegarek.
Thomas już dawno powinien wrócić.
– Coś się stało – powiedziała. – Zadzwonię do Mar-
kusa.
Nicola chciała jeszcze zaczekać, ale Lena nie dała się
powstrzymać. Wybrała numer telefonu Markusa.
– Tartak Herzog. Reni Häbler. W czym mogę pani
pomóc?
Lena powstrzymała się od śmiechu. Wprawdzie ten
sposób zgłaszania się był już powszechny w wielu fir-
mach, ale w tartaku w Fahrenbach wydał się jej nie na
miejscu. Pewnie Markus gdzieś to usłyszał i spodobało
mu się to.
– Dzień dobry. Mówi Lena Fahrenbach. Czy mogę
rozmawiać z panem Herzogiem?
– Przykro mi – odpowiedziała uprzejmie młoda ko-
bieta. – W tej chwili to niemożliwe.
– Na komórkę też nie można go złapać? – zapytała
Lena.
– Niestety, nie.
– A jest pan Sebelius? Jego przyjaciel. Przyleciał dzi-
siaj rano z Ameryki.
– Nie, nie ma.
– Czy pan Sebelius odebrał już swój bagaż? – niepo-
koiła się Lena.
– Nie jestem pewna, ale chyba tak.
„Świetnie, też mi odpowiedź”, pomyślała Lena.
– Mogłaby to pani sprawdzić?
– Chwileczkę. Proszę zaczekać przy aparacie. Zapy-
tam w drugim budynku.
Po chwili wróciła.
– Nie ma bagażu – rzuciła zdyszanym głosem do słu-
chawki.
– Dziękuję za fatygę – Lena skończyła rozmowę.
Ogarnął ją strach. Była przekonana, że Thomas miał
wypadek samochodowy.
Cała się trzęsła, gdy wróciła do Nicoli.
– Nie ma go u Markusa. Odebrał już bagaż. Coś się
musiało stać.
– Bzdura. Thomas jedzie z jednego końca wsi na dru-
gi. Jak mogło mu się coś stać przy tych paru samochodach
na ulicy?
– Był przemęczony. Może zasnął za kierownicą. To
na pewno przez zmianę strefy czasowej. Wsiądę na rower
i poszukam go.
Chciała wybiec, ale Nicola złapała ją za ramię.
– Nigdzie nie pójdziesz. Siadaj i cierpliwie czekaj.
– Nie ma go od paru godzin, a ja...
Urwała w połowie zdania, bo z dworu dochodził prze-
raźliwy hałas.
Wybiegła z domu, a za nią Nicola.
Krążył nad nimi helikopter. Lena histerycznie poka-
zywała na niego ręką.
– Helikopter... na pewno ratunkowy... Mój Boże,
Thomasowi coś się stało... Od razu tak mówiłam.
– Uspokój się. To nie jest helikopter ratunkowy. Wi-
dzisz gdzieś na nim krzyż?
Nicola mocno trzymała Lenę. Bała się, że dziewczyna
zrobi coś głupiego. Sparaliżowana wpatrywała się
w niebo.
Zdawało się, że helikopter chce zająć pozycję do-
kładnie nad środkiem wyłożonego kostką placu. Kiedy
zszedł trochę niżej, podmuchy wiatru wywołane łopatka-
mi wirnika rozwiały Nicoli włosy, przesłaniając jej twarz.
Wiatr podwiewał sukienkę. Nie mogła sobie z nią pora-
dzić.
To, co się po chwili wydarzyło, wyglądało jak scena
z filmu.
Dla niektórych kiczowate, dla Leny nieprawdopo-
dobne, a dla Nicoli graniczące z boskim cudem. Drzwi he-
likoptera od strony dziedzińca otworzyły się, a z nieba po-
sypały się na ziemię – w całym tego słowa znaczeniu –
karminowe róże...
Wprost nie do opisania. Wszędzie leżały karminowe
róże, a nowe wciąż spadały. Ten deszcz róż zdawał się nie
mieć końca.
Zanim na ziemię spadła ostatnia, a helikopter odle-
ciał, głośno hałasując, pojawił się nagle Thomas.
Nikt nie wiedział, skąd się wziął.
Twarz promieniała mu radością. Naprędce zainsceni-
zowana niespodzianka udała się. Czule objął Lenę ramie-
niem, nachylił się i zaczął śpiewać piosenkę, nieznacznie
zmieniając jej słowa: „To dla ciebie ten deszcz róż...”
śpiewał głośno, ale niekoniecznie ładnie. „To dla ciebie
cuda tego świata...”.
Nie znał dalszych słów tekstu. Wcale nie były po-
trzebne. Już nic nie mogło uczynić tej chwili bardziej
podniosłą. Lena zaniemówiła. Patrzyła na morze róż. Do
jej uszu dobiegł nagle pełen entuzjazmu głos Nicoli.
– Aleks, Daniel, spójrzcie! Widzieliście kiedyś coś
takiego? Setki czerwonych róż.
Obaj zwabieni tajemniczym hałasem przyłączyli się
do Leny i Nicoli. Ze zdziwieniem obserwowali całą scenę.
Po chwili w Nicoli obudził się pragmatyzm.
– Mój Boże, skąd ja wezmę tyle wazonów?! Aleks,
Daniel, już mi szukać wiader i innych pojemników na
kwiaty. Szkoda, żeby zwiędły.
Właśnie szykowała się do zbierania kwiatów, gdy zo-
baczyła, z jakim szczęściem w oczach Lena na nie patrzy-
ła. Powstrzymała się. Niech się nacieszy tym widokiem.
Coś takiego zdarza się tylko raz w życiu. O ile w ogóle się
zdarza.
Nicola wpadła na inny pomysł. Ostrożnie wycofała
się do domu po aparat fotograficzny. Rzadko robiła zdję-
cia, a jeśli już, to tylko przy szczególnych okazjach. To
z pewnością była wyjątkowa okazja, którą koniecznie na-
leżało uwiecznić na zdjęciu.
Trochę to trwało, zanim Lena oprzytomniała.
Z płomiennym uśmiechem na twarzy zwróciła się do
Thomasa. Ten wciąż się cieszył, że udała mu się niespo-
dzianka.
– Tom – z emocji ledwo mogła mówić. – Tom... je-
steś szalony...
Thomas mocno ją objął i przytulił do siebie. Czuła je-
go bliskość, jego ciepło...
– Tak, jestem szalony – potwierdził. – Oszalałem
z miłości do ciebie.
Ich usta złączyły się w długim, namiętnym pocałun-
ku. Zapomnieli o bożym świecie.
Nie słyszeli, jak w domu dzwonił telefon. Nie słyszeli
swoich komórek. Dzwonili ludzie ze wsi. Helikopter tro-
chę ich wystraszył. Jego pojawienie się zwykle oznaczało
problemy.
Nicola była w swoim żywiole. Uspokajała wszystkich
ciekawskich, którzy dzwonili. Nie musiała im dużo mó-
wić.
– Nie, nie, proszę się nie martwić. Wszystko u nas
w porządku. Tylko karmazynowe róże spadły z nieba...
Mówiła to z taką oczywistością, jakby nie było w tym
nic szczególnego, jakby spadające z nieba róże były na
porządku dziennym.
Na wszelki wypadek zrobiła jeszcze jedno zdjęcie.
Tak dla pewności. Potem zaczęła zbierać róże. Nie
wszystkie przeżyły upadek. Tym, które się połamały, ode-
rwała łebki i włożyła je do misy. Też ładnie wyglądały.
Co z innymi? Spojrzała w bok. Nie, nie ma sensu py-
tać Leny. Thomas i Lena byli tak zajęci sobą, że o niczym
nie pamiętali.
Nicola zbierała róże i była dumna, jakby ten dowód
miłości, który właśnie spadł z przestworzy, był przezna-
czony dla niej.
Westchnęła. Tyle karmazynowych róż. Czyż nie jest
to dowód prawdziwej miłości?
Kiedy Lena obudziła się następnego ranka, pokój roz-
świetlały promienie słońca. Przez szeroko otwarte drzwi
balkonowe wiał lekki poranny wietrzyk i delikatnie poru-
szał zasłonami.
Z dołu dobiegł do jej uszu głos Thomasa, który bawił
się z Hektorem.
Tak, Hektor. Lena uśmiechnęła się. Pies od razu po-
lubił Thomasa. Zdawało się, że znalazł w nim następcę jej
zmarłego ojca.
Wyskoczyła z łóżka i wyszła na balkon.
Thomas rzucił kij, a Hektor – wyraźnie zadowolony –
popędził za nim. Na widok ukochanego mężczyzny, wiel-
kiej miłości, zrobiło jej się ciepło na sercu. Thomas wy-
glądał świetnie. Pomyślała, że jest bardzo przystojny.
Miał na sobie dżinsy i jasną koszulkę.
Chłopak poczuł na sobie jej spojrzenie i, śmiejąc się,
stronę odwrócił się do niej. Wesoło pomachał do niej rę-
ką.
– Dzień dobry, śpiochu! Pospiesz się i zejdź na dół.
Dzień jest zbyt piękny, żeby go przespać i zmarnować.
– Skąd ty masz tyle energii? – dziwiła się Lena.
– Jestem już po śniadaniu. Zjadłem razem z Nicolą,
Aleksem i Danielem. Było boskie!
– Nie masz problemu ze zmianą czasu?
– Mam. To dlatego mój zegar wewnętrzny jest taki
rozregulowany. Nie śpię już od paru godzin. Niewyklu-
czone, że wkrótce padnę ze zmęczenia. Pospiesz się więc,
jeśli chcesz spędzić ze mną trochę czasu, zanim opadnę
z sił i zasnę tak, jak stoję.
– Zaraz będę gotowa – obiecała. – Zastanawiałeś się
już, co dzisiaj robimy?
– Może pójdziemy nad jezioro? Mała wyprawa łód-
ką? – zaproponował. – Możemy też trochę poleniucho-
wać. Albo zrobimy sobie wycieczkę rowerową. Daniel
pożyczył mi swój rower na czas pobytu w Fahrenbach.
– Świetny pomysł.
Wrócił Hektor. Przyniósł kij i położył go Thomasowi
u stóp. Szczekając i wesoło machając ogonem, skakał wo-
kół Thomasa.
– Idę się szykować – rzuciła Lena.
Dopóki Hektor był w pobliżu Thomasa i chciał się
z nim bawić, rozmowa nie miała sensu. Poza tym Thomas
był na dole, a ona na górze. Lepiej rozmawiać, gdy jest się
blisko siebie.
Lena pobiegła do łazienki. Uśmiech szczęścia nie
schodził z jej ust. W biegu zrzuciła z siebie przewiewną
batystową koszulę nocną.
Czuła się teraz jak śpiąca królewna, która obudziła się
z długiego, głębokiego snu. Tyle miłości, zainteresowania
i czułości naraz! Coś takiego po prostu się nie zdarza.
A jednak! Thomas ją kochał, poświęcał jej uwagę i był dla
niej czuły.
Chociaż tyle lat się nie widzieli i nie rozmawiali ze
sobą, ich miłość była jeszcze większa, była po prostu
bezwarunkowa. Lena wiedziała od zawsze, że Thomas
jest miłością jej życia, pokrewną duszą. To wszystko, co
się teraz działo, było jedynie potwierdzeniem jej przeko-
nania. Miłość można wcześniej czy później znaleźć, ale
pokrewieństwo dusz było czymś wyjątkowym i niezwykle
cennym.
Lena tak się rozmarzyła, że nie zauważyła, że już od
dłuższego czasu stoi pod prysznicem. Dopiero przeraźli-
wy dźwięk jej komórki, którą musiała zostawić gdzieś
w łazience, wyrwał ją z rozmyślań.
Zakręciła wodę, otworzyła kabinę i ręką złowiła ręcz-
nik kąpielowy. Zobaczyła swoją komórkę. Leżała na pół-
ce z ręcznikami. Nie miała pojęcia, skąd się tam wzięła.
Odebrała telefon. Dzwoniła Sylvia.
– No wreszcie ktoś odebrał – skarżyła się Sylvia. –
Nikt nie odbiera stacjonarnego, a zanim wreszcie odebra-
łaś komórkę, minęły chyba całe wieki. Co się u was dzie-
je?
– A co ma się dziać? Thomas jest u mnie, a ja jestem
przeszczęśliwa.
– To wiem. Chodzi mi o ten helikopter. Niestworzone
opowieści krążą po wsi. Niemalże horror.
Lena zachichotała.
– Markus zorganizował helikopter, a Thomas splą-
drował chyba wszystkie ogrody. Kupił setki czerwonych
róż i zrzucił jej z helikoptera na podwórze.
– Więc to prawda. Nie wierzę – westchnęła Sylvia. –
To takie romantyczne. Tylko pozazdrościć...
– Pamiętasz, jak kiedyś ciągle śpiewałyśmy” „To dla
mnie ma padać ten deszcz róż”? Thomas troszkę zmienił
tekst i zaśpiewał: „.. .dla ciebie ten deszcz róż”. Na po-
czątku nie mogłam tego pojąć. To było jak scena z filmu.
Sylvia znowu westchnęła.
– Martinowi nigdy by coś takiego nie przyszło do
głowy.
– Myślę, że tak naprawdę wcale by ci się coś takiego
nie spodobało. Czułabyś się niezręcznie, chociażby ze
względu na ludzi we wsi. Poza tym dostałabyś zawału,
gdybyś zobaczyła, ile zmarnował pieniędzy. Przyznaj, że
mam rację.
– No dobrze, masz rację. Ale mimo wszystko to było
piękne. Zupełnie zapomniałabym, po co dzwonię. Gospo-
da jest dzisiaj zamknięta, a taka piękna pogoda. Mam
ochotę urządzić grilla jak za dawnych czasów. Przyjdzie-
cie? Markus też będzie. Ma nową dziewczynę. Przyjdą ra-
zem. Byłoby wspaniale, gdybyście do nas dołączyli.
– No jasne! Dzięki za zaproszenie. Na którą mamy
przyjść?
– Tak mniej więcej na osiemnastą. Spotykamy się
u mnie w ogródku piwnym. Będziesz miała okazję podzi-
wiać moje dzieło, a w szczególności żywopłot z krzewów
róż. Moje róże nie są wprawdzie czerwone, tylko różowe,
ale równie piękne.
Pogadały jeszcze przez chwilę, potem Lena zaczęła
się w pośpiechu ubierać. Wskoczyła w luźne beżowe spo-
dnie z lnu, włożyła jasnobrązową lnianą koszulę
i jasnobrązowe sandały. Włosy związała w koński ogon.
Nie uległa pokusie pomalowania sobie ust. Miała nadzie-
ję, że Thomas z miejsca obsypie ją pocałunkami,
a szminka tylko by przeszkadzała. Pomachała własnemu
odbiciu w lustrze. Taką siebie lubiła. Od przebywania na
dworze jej twarz była lekko opalona, a niebieskie oczy
błyszczały.
Szczęśliwa i zakochana kobieta nie musi ratować
swojej urody makijażem.
Radośnie nucąc, zbiegła po schodach, przemierzyła
dużą sień i wybiegła na dwór przez otwarte drzwi wej-
ściowe.
Thomas upuścił patyk, który Hektor przyniósł mu
w nadziei, że jego pan dalej będzie się z nim bawił. Spoj-
rzał na Lenę.
– Dzień dobry, moja piękna – powiedział i po kilku
krokach był już przy niej. Porwał ją w ramiona i czule po-
całował.
21
Niespełna pół godziny później jechali jak dawniej
obok siebie na rowerach. Zupełnie jakby czas się zatrzy-
mał. Wcale nie wyglądali jak dwoje poważnych dorosłych
ludzi, ale tylko jak para beztroskich młodziaków, porwa-
nych euforią uczuć.
Lena oderwała ręce od kierownicy, rozłożyła je
i próbowała jechać bez trzymanki. Kiedyś zawsze tak ro-
biła. Thomas z kolei w czasie jazdy niemal z akrobatyczną
zwinnością kopał kamienie.
W doskonałych humorach dotarli nad jezioro.
– Nic tu się nie zmieniło – zdziwił się.
Lena oparła rower o drzewo.
– Trochę się zmieniło. Krzewy są większe, drzewa
wyższe... i to byłoby na tyle. Ojciec chyba nie przychodził
tu zbyt często. Zdaje się, że sprzęt jest w porządku.
Wprawdzie nie wypływałam jeszcze, ale żaglówka ma
zupełnie nowe żagle. Zakładam, że ktoś ją konserwował.
– Jest jeszcze ta stara łódź wiosłowa?
Lena skinęła głową.
Thomas odstawił kosz piknikowy.
– Popłyńmy więc nią, jak kiedyś. Ale najpierw muszę
się napatrzeć na jezioro. Mój Boże, jak tu pięknie, jak
spokojnie. To naprawdę kawałek raju.
Wziął Lenę za rękę i pociągnął ją za sobą na pomost
do ławki, na której setki razy siadywali razem.
Podobnie jak ona pierwszego dnia, przejechał palcami
po konturach zniszczonego serca wyrytego w ławce.
W środku serca były dwie litery. T + L.
– Zobacz, przetrwało wszystkie burze i zawieruchy.
Thomas usiadł na ławce. Przyciągnął Lenę do siebie
i objął ramieniem. Lena oparła się o niego i zamknęła
oczy.
Thomas też milczał.
Wokół było zupełnie cicho. Tylko woda cicho pluska-
ła, uderzając delikatnie o paliki pomostu.
Chwila wieczności...
Dopiero skrzek dwóch mew wyrwał ich z zadumy.
Mocno uderzając skrzydłami, przeleciały nad ich głowa-
mi, a potem jak strzały pomknęły w kierunku wody
i rzuciły się na upatrzony łup.
– Zabieramy kosz na łódkę czy zostawiamy
w stanicy?
– Zanieś go do stanicy. Zjemy po powrocie. Jedzenie
w wąskiej łódce to średnia przyjemność – zaśmiał się
Thomas. – W końcu nie jesteśmy już najmłodsi. Zajmę się
łódką.
Lena czuła na plecach jego wzrok. Kiedy się odwróci-
ła, przesłał jej ręką buziaczka. Odpowiedziała mu tym
samym.
Pośpiesznie zaniosła koszyk do stanicy, a potem –
z butelką wody w ręce – wbiegła na pomost. Thomas po-
mógł jej wsiąść na łódkę. Lena usadowiła się z przodu, ale
tak sobie usiadła, by mieć oko na Thomasa. Chłopak
chwycił za wiosła. Równomiernymi ruchami skierował
łódkę na środek jeziora. Lena widziała, jak pod cienką ko-
szulką napinają się jego mięśnie.
Było
prawie
bezwietrznie.
Słońce
świeciło
z bezchmurnego czystego nieba. Tu i ówdzie jak zapo-
mniany na niebie relikt nieoczekiwanie pojawiała się biała
chmurka.
Thomas zanurzał wiosła w wodzie, a potem mocno je
przeciągał. Gdy wynurzały się z wody, tworzyły malutkie
fontanny, który błyszczały w słońcu jak diamenty. Lena
z fascynacją obserwowała grę światła i wody. Jedną rękę
podłożyła sobie pod głowę, drugą zanurzyła w wodzie. Jej
dłoń jak mała łódeczka stawiała opór falom.
Obok nich przepłynęła sportowa żaglówka. Lena zna-
ła jej właściciela. Musiał się nieźle natrudzić, by przy
bezwietrznej pogodzie utrzymać żaglówkę na kursie.
Właścicielem żaglówki był emerytowany profesor,
który już od wielu lat przyjeżdżał do Fahrenbach. Jeszcze
od jej ojca wynajął miejsce do cumowania w małym por-
cie jachtowym na wschodnim brzegu jeziora.
Lena pomachała mu. Profesor odmachał.
– Nie podrywaj nieznajomych mężczyzn – upomniał
ją Thomas, śmiejąc się.
– Jest za stary – powiedziała jak rozkapryszona
dziewczynka. – Kto mógłby istnieć w moim życiu oprócz
ciebie? Tylko ty się dla mnie liczysz – dodała już poważ-
nym głosem.
Thomas przestał wiosłować i spojrzał na nią.
– Tak naprawdę kochałem tylko ciebie.
To zdanie sprawiło, że w głowie Leny włączył się
alarm. Co chciał przez to powiedzieć? Tak naprawdę –
czyżby miało to sugerować, że inną kobietę kochał ina-
czej? A może inne kobiety? Poza tym kochać to kochać.
Nie można kochać bardziej, mniej lub inaczej.
Lena poczuła, jak ogarnia ją uczucie zazdrości. Nagle
w jej raju pojawił się wąż.
Wstała dość energicznie, aż łódź zaczęła się niebez-
piecznie kołysać.
Thomas był na tyle opanowany, że uspokoił łódź.
– Tom... czy w twoim życiu była lub jest jakaś kobie-
ta?
To bezpośrednie pytanie było dla niego kłopotliwe.
Czuła to.
Thomas zwlekał przez moment z odpowiedzią.
– Leni, myślisz, że to właściwy moment na spowiedź
z życia? Tutaj, na środku jeziora, wśród tej pięknej przy-
rody?
Nie chciał o tym rozmawiać. Trafiła więc
w dziesiątkę. To jeszcze bardziej podsyciło jej zazdrość.
Westchnął.
– Leni, jestem tutaj, bo chciałem przyjechać. Po tym
wszystkim, co powiedział mi Markus, nikt i nic nie mogło
mnie zatrzymać. Nie marzyłem o niczym innym, jak tylko
być przy tobie, bo cię kocham.
Zabrzmiało to tak szczerze, że zaczęła się wstydzić.
– Ale ja nic o tobie nie wiem. To znaczy, nie wiem,
co robiłeś przez te wszystkie lata.
– Wszystkiego się dowiesz. Ale najważniejsze było
dla mnie to, by cię zobaczyć, poczuć, być blisko ciebie
i cieszyć się twoją bliskością.
– Właściwie to nie takie ważne...
Thomas przerwał jej.
– O nie, ważne. Dla ciebie ważne... Wiesz co? Nie
rozmawiajmy dzisiaj o tym. Korzystajmy z dnia. Wieczo-
rem spotkamy się z przyjaciółmi. Na jutro nic nie będzie-
my planować. Urządzimy sobie spowiedź ze swojego ży-
cia. Każde z nas powie całą prawdę o swoim życiu,
wszystko, jeśli właśnie tego będziemy chcieli.
Lena wstydziła się swojego napadu zazdrości.
– Tom, przepraszam. Może jestem przewrażliwiona
i stąd moja reakcja. Boję się, że znowu cię stracę. Brak mi
pewności, że na zawsze cię odzyskałam.
Thomas wciągnął wiosła. Łódź delikatnie kołysała się
na wodzie. Wychylił się.
– Leni, strach nie jest dobrym towarzyszem,
a pewność może być zwodnicza. W życiu żadnej rzeczy
nie możesz być pewna a tym bardziej człowieka.
Lena podniosła głowę.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Dom może się spalić, droga filiżanka z porcelany
potłuc, a człowiek może umrzeć, zginąć w wypadku sa-
mochodowym. Pewność – jeśli już chcemy zostać przy
tym słowie – można znaleźć tylko w sobie i tylko dla sie-
bie. Nie znajdziesz jej poza sobą, nie znajdziesz jej
w innym człowieku, nie można jej też definiować przez
pryzmat drugiego człowieka. Jak mówią mistrzowie zen,
dwoje ludzi łączy tylko wtedy prawdziwa miłość i więź,
kiedy między nimi pozostaje na tyle wolnego miejsca, że
przeciśnie się przez tę szczelinę delikatny wiatr.
Lena czuła się zawstydzona.
– A ja próbuję cię opleść.
Thomas nie chciał psuć nastroju.
– Kochanie, to cudownie być oplecionym przez cie-
bie.
Lena nic nie odpowiedziała. Dopiero po dłuższej
chwili zapytała:
– Wracamy?
– Jesteś zła?
Pokręciła głową.
– Nie, nie jestem zła. Masz rację we wszystkim, co
powiedziałeś. Jestem po prostu głodna. Dzisiaj rano wypi-
łam jedynie kawę.
Thomas odetchnął z ulgą.
– No więc z powrotem na brzeg. Tam czeka na ciebie
ratunek – zaśmiał się.
Włożył wiosła w uchwyty, a pióra z rozmachem prze-
ciągnął przez wodę.
Kaczka, która niepostrzeżenie podpłynęła pod łódkę,
uniosła się nagle, głośno kwacząc. Odleciała i po chwili
w bezpiecznej odległości ponownie usiadła na wodzie.
Thomas skupił się na wiosłowaniu. Lena milczała.
Miała wrażenie, że wszystko zepsuła przez swoją za-
zdrość i chęć posiadania. On zrobił wszystko, by udowod-
nić jej swoją miłość. Od razu przyleciał, dosłownie zarzu-
cił ją czerwonymi różami, był kochany i czuły, a ona...
ona oczekiwała, że punkt po punkcie wyspowiada jej się
z życia. Okropność!
Czy to takie ważne dla ich związku, by znać każdy
szczegół z ich życia? Nie! Liczyła się tylko teraźniejszość,
a jej teraźniejszość była pełna szczęścia i niemalże ideal-
na.
Lena sięgnęła po butelkę wody. Wzięła duży łyk, po-
tem podała butelkę Thomasowi.
Sama z siebie już nie zacznie rozmowy na ten temat.
Jeśli Thomas zacznie mówić o swojej przeszłości, na co
miała nadzieję, nie przeszkodzi mu. To prawda, była cie-
kawa, nawet jeśli przeszłość nie miała znaczenia.
Nagle przyszło jej coś do głowy.
– Tom, Sylvia urządza dzisiaj wieczór jak za daw-
nych czasów. Grill, piwo z butelki i gorąca muzyka.
Trochę się skrzywił.
– Chyba nie musimy tańczyć, co?
– Ależ tak, przecież powiedziałam, jak za dawnych
czasów. Mam ci odświeżyć pamięć? Kiedyś tańczyliśmy
aż do rana.
– Teraz mi to mówisz? Gdybym wcześniej wiedział,
nie przemęczałbym się tak przy wiosłowaniu.
Zabrzmiało to tak wesoło, że Lena porzuciła złe my-
śli.
Odetchnęła z ulgą i cieszyła się na wieczór.
– Naszym pierwszym wspólnym tańcem będzie tan-
go.
– To jakaś groźba? – zaśmiał się.
Dopłynęli do pomostu. Thomas zręcznie przycumo-
wał łódź i podał jej rękę. Jego uścisk był silny, mocny
i budził zaufanie. Lena kochała go. Kochała go tak bar-
dzo, że nie dało się tego wyrazić słowami. To się nigdy
nie zmieni.
22
Na wieczór włożyła rozszerzaną ku dołowi spódnicę
zszytą z szerokich pasów. Każdy pas był nie tylko innego
koloru, miał też inny wzór, raz małe kwiatki, raz kropki,
raz ciapki, kolejny pas był w paski przeplatane jedynym
kolorem. Do tego włożyła dopasowaną bluzkę z dość du-
żym dekoltem.
W zasadzie nie był to jej styl. Obydwa piekielnie dro-
gie ciuszki kupiła we włoskim Positano i jeszcze ani razu
nie miała na sobie. Wtedy od razu wpadły jej w oko. Te-
raz cieszyła się z zakupu. Czuła się w nich lekko, młodo
i skocznie. Właśnie tak chciała wyglądać tego wieczoru,
kiedy będą wspominać stare dobre czasy. Miała nadzieję,
że wspomnienia przywrócą wszystko, co było dobre. Tak,
wielką nadzieję.
Rozpuściła włosy. Na nogi włożyła balerinki.
– Ho, ho! – krzyknął Thomas, gdy ją zobaczył. – Je-
steś pewna, że chcesz ze mną wyjść?
Lena poczerwieniała z radości. Thomas też niczego
sobie wyglądał w beżowych spodniach z lnu i białej lnia-
nej koszuli. Na ramiona luźno zarzucił sweter.
Kiedy już Nicola, Aleks i Daniel wystarczająco się na
nich napatrzyli i udało się odgonić Hektora, mogli ruszyć
do przyjaciół. Zdecydowali, że pójdą do wsi pieszo. Wy-
brali drogę na skróty przez pola, potem kawałek wzdłuż
rzeki, a później już przez wieś.
Szli, trzymając się za ręce. Byli sobie bardzo bliscy.
Krajobraz skąpany był w złocistych promieniach zacho-
dzącego słońca, które odbijało się w rzece. Na brzegu rze-
ki z iście stoickim spokojem stało kilku wędkarzy. Byli
zapatrzeni w wodę i zupełnie oderwani od rzeczywistości.
Początkowo Lenie buzia się nie zamykała. Ale
z każdym krokiem mówiła coraz mniej, aż wreszcie za-
milkła. Słowa nie powinny zakłócić magii, jaka panowała
między nią a Thomasem. Żaden hollywoodzki film nie
oddałby lepiej tej sceny. Tylko że to nie był film, ale rze-
czywistość, tak piękna, że Lena była bardzo podekscyto-
wana.
Dopiero gdy we wsi pojawiły się pierwsze domy, czar
prysł. Od tej strony nie wchodzili jeszcze do wsi. Thomas
z zainteresowaniem oglądał, co się zmieniło.
Nie rozmawiali zbyt długo o nowościach we wsi, bo
już po chwili doszli do gospody „Pod lipą” Zdaje się, że
ktoś obserwował, jak nadchodzą. Jeszcze zanim dotarli do
ogródka piwnego, z budynku wybiegła Sylvia. Ona też
miała na sobie rozszerzaną ku dołowi spódnicę
i uwodzicielską bluzkę w stylu Carmen. Wyglądała zupeł-
nie inaczej niż Sylvia uwijająca się wśród gości gospody.
Lena była pewna, że Sylvia ubrała się tak jak ponad dzie-
sięć łat temu podczas ich ostatniego wspólnego grillowa-
nia przed wyjazdem Toma do Ameryki. W zasadzie to
niemożliwe. Wprawdzie Sylvia wciąż była szczupłą ko-
bietą, ale jakkolwiek by było, przybyło jej parę kilogra-
mów.
Sylvia serdecznie przywitała się z Thomasem, potem
wzięła go pod rękę i zaprowadziła do ogródka piwnego.
Było to rzeczywiście bardzo przyjemne miejsce z dużą
ilością roślin i ogromnym żywopłotem z róż. Na miejscu
był już Markus, ale bez swojej nowej dziewczyny.
– Gdzie zgubiłeś swoją drugą połowę? – zapytała Le-
na. – A tacy byliśmy ciekawi, jak wygląda kobieta, która
podbiła twoje serce.
Markus machnął ręką.
– Podbiła serce, to za dużo powiedziane. Sam nie
wiem...
Sylvia roześmiała się.
– Odmówiła, gdy się dowiedziała, że będziemy pili
piwo z butelek. Wydało jej się to trochę podejrzane.
Butelki z piwem stały w pojemniku wypełnionym po
brzegi kostkami lodu. Lena nie wierzyła własnym oczom,
gdy zobaczyła butelki ze starymi zamknięciami, których
już nigdzie nie można było dostać.
– Skąd je masz? Nie powiesz chyba, że to dziesięcio-
letnie piwo.
Sylvia zachichotała.
– W końcu jestem właścicielką gospody i mam swoje
kontakty. W małych domowych browarach można dostać
takie piwo. Stawiają na tradycję, co osobiście pochwalam.
Nie ma chyba nic lepszego jak porządne „pyk” i butelka
otwarta. I właśnie teraz tym się zajmiemy.
Wzięła ze stołu ściereczkę, wyciągała kolejno butelki,
wycierała je i podawała gościom.
– No więc, witajcie. Wypijmy za wspaniały wieczór
jak za dawnych lat.
Każdy z porządnym pyknięciem otworzył swoją bu-
telkę, stuknęli się i wypili za spotkanie.
– Gdzie jest Martin? – zainteresowała się Lena, gdy
odstawiła butelkę.
Sylvia wzruszyła ramionami.
– Wezwano go do hotelu „Parkowy”, bo jakaś rozhi-
steryzowana turystka ma problem ze swoim neurotycz-
nym pieskiem.
– Niezbyt przychylnie się wyrażasz o pacjentce na-
rzeczonego – powiedział Thomas i spojrzał wesoło na sta-
rą przyjaciółkę z czasów młodości.
– Taka jest prawda. Na wsi każdy ma zwierzęta, a te
nigdy nie chorują. Tyle tylko, że nikt ich nie rozpieszcza
i nie przekarmia. W zasadzie nie ma to dla mnie znacze-
nia. Ale musiał jechać akurat dzisiaj?
– Wróci – pocieszał ją Markus. – Ja zajmę się grillem,
wy, dziewczyny, zajmiecie się mięsem, a Martin między-
czasie tym czasie wróci. Ani się obejrzycie, a już będzie
z powrotem. A co z muzyką? Ja już rozruszałem swoje
bioderka i zaraz rzucam się w wir tańca.
Jego dowcipne słowa uspokoiły Sylvię. Podeszła do
wieży i podkręciła muzykę. Z głośników popłynęły
dźwięki zamaszystego tanga. Sylvia zrobiła kilka ener-
gicznych ruchów, potem złapała Lenę za rękę.
– Chodź, przyniesiemy mięso.
Tanecznym krokiem poszły do domu. Kiedy były
w środku, Lena powiedziała:
– Sylvio, ubrałaś się w to, co wtedy, prawda?
Sylvia skinęła głowa.
– Oczywiście. Niczego nie wyrzucam. Trzymam
wszystkie rzeczy.
– Tak, ale...
Lena pokazała rękami kobiece kształty.
– Pamiętasz, jaka byłam wtedy zgrabna. To żadne
czary. Spódnica ma w pasie gumkę. Mogę więc jeszcze
trochę przytyć, a i tak będzie dobra. A co do bluzki, to...
Jedna z moich kelnerek ma smykałkę do szycia. Popuściła
trochę, gdzie się dało, i bluzka pasuje. Czuję się w niej
trochę jak w gorsecie i obawiam się, że bluzka eksploduje
po pierwszej kiełbasce z grilla.
Lena roześmiała się.
– Nie przesadzaj. Wyglądasz super. Naprawdę. Bar-
dzo seksownie. Martin widział cię kiedyś tak ubraną?
Sylvia pokręciła głową.
– Nie, nie był wtedy w naszej paczce.
– To się zdziwi.
– Oby pozytywnie. Martin jest dość konserwatywny.
Ja w zasadzie też.
– A ja uważam, że w zasadzie jesteś jak wulkan.
A Martin? Nie sądzę, by był konserwatywny. Raczej do-
stosował się do ciebie i obydwoje coś sobie wmawiacie.
– Tak sądzisz?
– Ja to wiem. Myślę też, że wszyscy mamy pewne
oczekiwania w stosunku do naszych partnerów, do nasze-
go otoczenia.
Lena nie chciała teraz drążyć tego tematu. Kiedy in-
dziej będzie na to czas. Dzisiaj chcieli być beztroscy
i weseli, jak niegdyś. W zasadzie to też pewne oczekiwa-
nie co do teraźniejszości i przyszłości. A przecież wszyst-
ko mogło i wciąż może pójść nie tak.
– Co myślisz o Thomasie? – zmieniła temat.
– Cholernie przystojny, jak zwykle. Prawdziwy ma-
cho, tyle że blondyn – powiedziała i nagle spoważniała. –
Wiesz, mam wrażenie, jakbyśmy się wszyscy wczoraj wi-
dzieli. Zachowujemy się jak dawnej, rozmawiamy jak
dawniej, śmiejemy się jak dawniej. Lenka, tak się cieszę,
że się odnaleźliście, Thomas i ty. Naprawdę jesteście dla
siebie stworzeni.
Lena nic nie odpowiedziała. Wzięła salaterkę
z sałatką. Sylvia niosła przed sobą tacę wyładowaną mię-
sem, jakby mieli wykarmić całą kompanię wojska.
– Sylvio, chyba przeceniłaś nasz głód. A może zapro-
siłaś jeszcze innych gości?
– Noc jest długa – zaśpiewała Sylvia. – Poza tym
wcześniej jedliśmy jeszcze więcej.
Ktoś włożył płytę CD.
– Co jest? Gdzie moje tango? – upominała się Sylvia.
– Wyłącz tę muzykę.
– Dlaczego? To Johnny Cash. Wcześniej zawsze
puszczaliśmy go przed tangiem.
– Wiem, ale nie chcę słuchać tej piosenki o historii
złamanego serca. Nie sądzicie chyba, że to właściwy mo-
ment, by słuchać o złamanym sercu?
Markus roześmiał się i zmienił ścieżkę. Następną pio-
senką było „Sugartime” i jak na komendę Sylvia, Thomas
i Markus zaczęli śpiewać na całe gardło „Sugar in the
morning, sugar in the evening”.
Lena też znała te piosenki. Wcześniej często ich słu-
chali i śpiewali je razem. Potem Lena już nigdy nie słu-
chała Johnny ego Casha. Teraz nie śpiewała razem z nimi.
Jej myśli wirowały jeszcze wokół poprzedniej piosenki.
– Nie psuj zabawy! Śpiewaj z nami! – krzyczała Sy-
lvia.
Lena zignorowała zarzut przyjaciółki.
Gdyby Thomas ją opuścił, nieważne z jakiego powo-
du, pękłoby jej serce.
Co za myśli przychodzą jej do głowy?
Zwariowała?
Te myśli ją przerażały. Zupełnie nie pasowały do tej
radosnej chwili. Poza tym Thomas podszedł do niej ta-
necznym krokiem. Był wesoły i rozbawiony. Objął ją,
ucałował w czoło i pociągnął za sobą do innych.
Lena nie miała wyboru. Zaczęła śpiewać razem
z przyjaciółmi „Sugar in the morning”.
23
Martin Gruber wrócił, kiedy towarzystwo zajadało się
już potrawami z grilla, a dobrze schłodzone piwo smako-
wało im wprost wyśmienicie.
Byli w doskonałych humorach, a każda kolejna od-
twarzana płyta wywoływała lawinę pytań typu:
a pamiętasz, jak...?
Akurat śpiewał Willie Nelson: „Im waiting forever
for you...”
Sylvia zobaczyła narzeczonego i wstała.
– Słyszysz, mój drogi? Stary Willie z ust mi to wyjął.
Zawsze na ciebie czekam.
Ze śpiewem na ustach i śmiejąc się, tanecznym ru-
chem zbliżała się do niego.
Martin patrzył na nią z osłupieniem.
– Sylvio...
Jej widok powalił go.
Sylvia przestała śpiewać i tańczyć.
– Chyba... to znacz... na pewno myślisz... ale wiesz...
– mówiła zupełnie nieskładnie.
Wstydziła się. Co sobie Martin pomyśli?
Jej wątpliwości były zbyteczne. Narzeczony był za-
chwycony.
– Sylvio, nie pojmuję. Wyglądasz oszałamiająco.
Dlaczego nigdy nie widziałem cię tak odlotowo ubranej?
A może ten widok jest zastrzeżony tylko dla twoich przy-
jaciół?
Spojrzała na niego, ale wciąż miała wątpliwości.
– Podoba ci się?
– No jasne! Świetnie wyglądasz. Szczerze.
Sylvia wciąż nie wierzyła.
– Nigdy bym nie pomyślała, że spodobam ci się
w takim stroju.
Martin roześmiał się i objął ją.
– Jak do tej pory nie dałaś mi nawet szansy, bym cię
tak zobaczył. Nie przypuszczałem, że możesz wyglądać
tak sexy.
Dołączyli do innych. Martin przywitał się z gośćmi
i opadł na krzesło.
– Królestwo za kawałek mięsa i piwo – powiedział. –
Chyba macie nade mną przewagę. Ale bez obaw, zaraz
nadrobię zaległości.
Lena wykorzystała ogólne zamieszanie i przysiadła
się do Markusa.
– Co za zaszczyt – uśmiechnął się Markus.
Nie podłapała jego żartobliwego tonu. Była poważna.
– Markus, chcę ci podziękować. Z całego serca.
– Za co?
– Za to, że od razu powiadomiłeś Thomasa.
Machnął ręką.
– Nie ma o czym gadać. Czego się nie robi dla przy-
jaciół.
– To wcale nie jest takie oczywiste.
Spojrzał na nią z zastanowieniem.
– Nawet całkiem głupie. Gdyby nie było Thomasa, to
za wszelką cenę próbowałbym cię poderwać. Jesteś cho-
lernie atrakcyjna.
Alkohol rozwiązał mu trochę język. Lena nie podjęła
tego tematu. Nie chciała, by Markus powiedział coś kom-
promitującego, czego by potem żałował.
– Zatańczymy? – zmieniła temat. – Przecież wiesz, że
w tangu jesteśmy nie do pobicia. Chyba już czas i pora na
tango. Willie Nelson zamilkł. Teraz czas na część towa-
rzyską.
Markus podniósł się jak na komendę i zaczęli tań-
czyć. Lena zauważyła, że Thomas im się przygląda, ale
nie z zazdrością, lecz z zadowoleniem.
Był taki pewny jej uczuć?
Od razu odgoniła tę myśl. Przypomniała sobie, co
Thomas powiedział dzisiaj rano, gdy płynęli łódką po je-
ziorze. Niczego i nikogo nie można być pewnym. Jakoś
smutno jej się zrobiło. Chciała się czuć pewnie, chciała
być pewna jego miłości, ich wspólnej przyszłości. Nawet
jeśli miałoby to być złudne.
– Lena, co jest? – skarżył się Markus. – Trochę wię-
cej namiętności w tym tangu!
Lena drgnęła. Miała wyrzuty sumienia.
– Przepraszam – powiedziała cicho, a potem odgoniła
wszystkie myśli, które zaprzątały jej głowę.
Chyba jednak Thomas nie był tak do końca zadowo-
lony z iście mistrzowskiego tańca Leny i Markusa. Kiedy
rozbrzmiała kolejna melodia, podniósł się i podszedł do
niej.
– Ten taniec należy do mnie – zdecydował
i dosłownie wyrwał ją z uścisku Markusa.
Z Markusem tańczyła profesjonalnie, z Thomasem
z oddaniem. Jego bliskość była dla niej jak żywioł. Serce
waliło jej jak młot. Myślała, że wyrwie się z piersi.
W powietrzu unosił się słodki, oszałamiający zapach
róż. Trudno było je teraz rozpoznać. W zapadającym
zmroku wyglądały raczej jak różowe punkciki świecące
się na tle ciemnego żywopłotu.
Sylvia zaśmiała się z czegoś, co Martin szepnął jej do
ucha. Markus stał przy grillu i obracał mięso. Kto to
wszystko zje?
Lena
i Thomas
byli
w innym
świecie.
W zaczarowanym świecie.
Przy argentyńskim tangu ich ciała zlały się niemalże
w jedność. Tango wyrażało całą skalę uczuć: miłość, na-
miętność, pożądanie, walkę, ból...
Kiedy tango umilkło i Thomas wypuścił ją z uścisku,
Lena była tak oszołomiona, że z trudem odnalazła się
w rzeczywistości.
Chciała się przyłączyć do pozostałych, ale Thomas
przytrzymał ją.
– Leno, kocham cię i zrobię wszystko, byś była
szczęśliwa. Ale miłości nie da się dokładnie skalkulować.
Nie wiemy, co zgotuje nam los. Jeśli coś się wydarzy,
trzeba to zaakceptować i spróbować sobie z tym poradzić.
Życie nie przygotowuje nas na zrządzenia losu. Nie ma
też żadnej instrukcji, jak się z nimi obchodzić.
– Dlaczego mówisz mi to teraz?
– Bo przez chwilę jestem z tobą sam i obserwowałem
cię, gdy Willie Nelson śpiewał o złamanym sercu. Nie ma
ku temu powodu. Nie wszystko da się przewidzieć czy
przeczuć. Nie można bać się tego, co się może stać. Takie
myślenie sprowadza dokładnie to, czego nie chcemy. Psy-
chologia nazywa to samosprawdzającą się przepowiednią.
Lena oparła się o niego. Jego słowa powaliły ją z nóg.
Wszystko, co mówił, było prawdą.
– Tom – szepnęła – czasem nie rozumiem samej sie-
bie. Odkąd tu jesteś, czuję się jak... – szukała odpowied-
nich słów – jak trzcina na wietrze.
Thomas próbował rozładować atmosferę.
– To wcale nie tak źle. Trzciny pochylają się, ale po-
tem zawsze się podnoszą... Lenuś, naucz się ufać. Zaufaj
sobie, zaufaj naszej miłości.
Nachylił się do niej i całował ją długo i namiętnie.
Kiedy oderwali się od siebie, zauważyli, że inni stoją
przy nich. Zaczęli wesoło wołać:
– Jeszcze jeden! Jeszcze jeden!
Thomasowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Przy
oklaskach przyjaciół pocałował Lenę jeszcze raz, ale tym
razem krótko, w końcu to nie było przedstawienie, tylko
miłe spotkanie w gronie przyjaciół.
24
Kolejne dwa dni były bardzo udane.
Lena i Thomas, zupełnie oderwani od codzienności,
żyli tylko dla siebie. Na nowo się odkrywali. Większość
czasu spędzali nad jeziorem lub na wodzie. Obserwowali
kaczki, które kwacząc, walczyły między sobą o chleb,
próbując odpędzić jedna drugą.
Obserwowali też łabędzie, które z majestatyczną ele-
gancją unosiły się na wodzie. Wsłuchiwali się w szum si-
towia i rechot żab.
Żyli teraz w zupełnie innym świecie. W tym świecie
byli tylko oni.
Lena zapomniała o troskach dnia codziennego,
o swoich problemach. Nie rozmawiali o przeszłości. Chy-
ba nie chcieli zakłócić harmonii panującej w ich świecie.
W ogóle dużo ze sobą nie rozmawiali. Może bali się, że
słowa zniszczą magię i urok ich świata.
Co za złudna idylla!
Może czuli podświadomie, że los pokazuje im teraz
różne oblicza szczęścia, by potem bezlitośnie przywrócić
ich do rzeczywistości.
Gdy po kolejnym dniu w błogiej atmosferze szczę-
śliwości właśnie zbierali się do domu, Thomas zupełnie
niespodziewanie powiedział:
– Dzisiaj wieczorem zapraszam cię do restauracji.
Przy kolacji odpowiem na wszystkie twoje pytania doty-
czące mojej przeszłości.
– Przecież nic nie mówiłam i o nic cię nie pytałam.
Wziął ją w ramiona, odgarnął włosy z twarzy i czule
ucałował w czoło.
– Leni, jesteś dla mnie jak otwarta książka. Czytam
w twoich myślach. Oczywiście, że nic nie powiedziałaś,
ale przez cały czas czułem, że chcesz się wreszcie dowie-
dzieć, co się wydarzyło w moim życiu w ciągu minionych
dziesięciu lat. Masz do tego prawo. To zupełnie zrozumia-
łe.
Zamknęła oczy, wzięła głęboki oddech. Nagle poczu-
ła niepokój.
Rozmowa, na którą już porzuciła nadzieję, miała na-
gle nastąpić. Miała się dowiedzieć wszystkiego
o ukochanym mężczyźnie, co robił w czasie, kiedy nie
mieli ze sobą kontaktu.
Jeśli miała być szczera, to najbardziej interesowało ją,
jakie kobiety lub jaka kobieta była lub wciąż jest w jego
życiu.
Nic nie mogła na to poradzić, że nadal była zazdro-
sna. Dopóki nie będzie miała pewności, to pewnie już tak
pozostanie. Ale na pewno nic mu nie powie o swoim we-
wnętrznym rozdarciu.
– Dokąd pójdziemy? – zapytała z rezerwą.
– Pojedziemy do Isning. Tamtejsza restauracja to po-
dobna najlepsza knajpka w tej okolicy.
– Ale piekielnie droga – poddała mu pod rozwagę.
Nie miała pojęcia o jego sytuacji finansowej. Róże
z samolotu musiały sporo kosztować.
– Wiem, ale mają doskonałego kucharza i podobno
jest tam bardzo nastrojowo.
Zdawało się, że jest świetnie poinformowany.
– Tam nigdy nie ma wolnych stolików.
Thomas roześmiał się.
– To też wiem. O wszystko zadbałem. A teraz ciesz-
my się. Spędzimy niezapomniany wieczór. Mam ci dużo
do opowiedzenia i chciałbym cię zapytać o coś bardzo
ważnego.
Lena na zmianę robiła się to czerwona, to blada.
Chce ją poprosić o rękę? Tak oficjalnie?
– Ach, Tom – westchnęła i przytuliła się do niego.
Wykorzystał okazję i pocałował Lenę, ale już po
chwili ją poganiał.
Musieli jeszcze wziąć prysznic, przebrać się, no i do
Isning jechało się jakieś trzy kwadranse.
Lena niesamowicie się cieszyła. Wszystko ją cieszy-
ło. Ich miłość, obecność Thomasa, ich cudowne noce
i dnie, wieczór, który miał być wyjątkowy. Thomas ciągle
ją zaskakiwał. Ten nieoczekiwany wypad do luksusowej
restauracji był jedną z wielu jego niespodzianek. Lena by-
ła tam kiedyś ze swoim ojcem. To było dość szczególne
przeżycie. Porządni, kulturalni goście, z pewnością nie-
samowicie bogaci, ale bez potrzeby afiszowania się
z bogactwem. Raczej skromni w swych zachowaniach. To
dlatego atmosfera była tam taka wyjątkowa. Nikt nie gapił
się na innych gości. Każdy zajmował się sobą. Można
więc było skupić się na wyśmienitym jedzeniu i być abso-
lutnie pewnym, że nikt nie podsłuchuje rozmów innych.
Lena złapała swój rower.
– Ścigamy się? – krzyknęła radośnie. – Kto pierwszy
przy figurce Marii, ten wygrywa.
– Zgoda. No więc, do biegu, gotowi... start! krzyknął
Thomas.
Obydwoje ruszyli ze śmiechem.
25
Na szczęście w domu były dwie łazienki. Thomas
zgodził się pójść do tej na dole. Mężczyźni nie są z reguły
tacy wymagający, a Thomas był jednym z tych nieskom-
plikowanych przedstawicieli płci męskiej. Energicznym
ruchem wyciągnął z szafy jasny lekki garnitur, odpowied-
nią koszulę, skarpetki, buty, z krawata zrezygnował. Spoj-
rzał na Lenę i uśmiechnął się.
– Czekam na dole – powiedział i opanowany zszedł
na dół.
Lena podziwiała go za to opanowanie. Sama nie mo-
gła zapanować nad własnymi emocjami. Wzięła prysznic,
wysuszyła włosy i pobiegła do szafy z ubraniami. Ner-
wowo wyciągała z niej wszystko, co się dało. Dopiero gdy
na łóżku piętrzyła się już kupka ubrań, opamiętała się.
Przecież nie jest tu sama. Nie może zostawić takiego po-
bojowiska. Thomas dostałby zawału, gdyby zobaczył ten
bałagan. Uprzątnęła więc wszystko z należytą staranno-
ścią i przy okazji odkryła kremową wąską sukienkę
z jedwabiu, która sięgała mniej więcej do kolan. Tej su-
kienki też nigdy nie miała na sobie. W ogóle uznała ją za
zły zakup, bo jej kolor niekoniecznie był odpowiedni dla
zwykle bladej blondynki. Sukienka zrobiła na niej kiedyś
wrażenie, bo była uszyta z pięknego jedwabiu z ręcznie
haftowanymi ciekawymi motywami. W zasadzie to głupo-
ta kupować drogą sukienkę tylko ze względu na materiał.
„Co za szczęście, że ją wtedy kupiłam”, pomyślała. Lena
była teraz opalona, więc kolor sukienki pasował idealnie.
Krój podkreślał jej figurę, z którą na szczęście nie miała
problemów. Na nogi włożyła odkryte buty na wysokim
obcasie i sięgnęła po torebkę. Zanim zeszła na dół, pokro-
piła się jeszcze ulubionymi perfumami, sprawdziła fryzu-
rę, powstrzymała się jednak przed dokonaniem w niej ja-
kichś zmian. Doskonale wiedziała, że jeśli zacznie teraz
coś zmieniać, zakończy się to katastrofą. Fryzurę zostawi-
ła, umalowała usta, posłała sobie buziaka i wreszcie zeszła
na dół.
Thomas już na nią czekał. Na jej widok twarz mu po-
jaśniała.
– Wyglądasz imponująco. Czym sobie zasłużyłem na
taką kobietę. Sam nie wiem...
Nie dokończył, bo właśnie rozległ się dźwięk komór-
ki. To był jego telefon. Dźwięk dzwonka brzmiał przeraź-
liwie i natarczywie. Thomas ładował wcześniej telefon.
Inaczej w ogóle nie leżałby na tym miejscu.
– A dzwoń sobie – powiedział, ale spojrzał w stronę
telefonu.
– Odbierz – zachęcała go Lena. – Inaczej cały wie-
czór będziesz się zastanawiał, kto dzwonił.
Roześmiał się.
– Na pewno nie. Przy tobie będę myślał o wszystkim
innym, ale nie o komórce.
Ktoś jednak uparcie dzwonił. Thomas westchnął.
– No więc dobrze. Miejmy to już za sobą.
Zrobił kilka kroków w stronę stołu, złapał komórkę
i odebrał.
Przywitał go potok słów. Jego twarz zmieniła się.
Thomas spoważniał. Zaczął mówić po angielsku. Prawdo-
podobnie dzwonił ktoś z Ameryki.
Lena wyszła z pomieszczenia. Wychodząc, dała mu
do zrozumienia, że zaczeka na niego na zewnątrz. Nie by-
ła jednak pewna, czy zauważył jej znak.
Usiadła na ławce. Drżały jej kolana. Serce waliło jak
oszalałe. Po raz pierwszy miała przeczucie, że ten telefon
nie wróży nic dobrego.
Kiedy Thomas po jakimś czasie przyszedł do niej, po-
twierdziło się jej przeczucie.
– Moi rodzice mieli na Florydzie wypadek samocho-
dowy. Są ranni i przebywają w szpitalu. Muszę natych-
miast wracać – spojrzał na zegarek.
– Mam dzisiaj jeszcze samolot do Londynu. Stamtąd
jest więcej połączeń ze Stanami.
Lena siedziała jak sparaliżowana i wpatrywała się
w niego. W głowie miała gonitwę myśli. Szkoda jej było
rodziców Thomasa. Lubiła ich. Byli miłymi ludźmi. Ale
ten telefon oznaczał koniec ich wspólnego wieczoru, za-
nim tak naprawdę się zaczął. Oznaczał też koniec jego
pobytu.
– Leni, tak mi przykro.
Wstała.
– Mam nadzieję, że twoi rodzice nie odnieśli poważ-
nych obrażeń. Wiesz coś więcej?
– Niestety, nie, ale ojciec jest chyba w cięższym sta-
nie.
Lena chciałaby wiedzieć, kto do niego zadzwonił, kto
wiedział, że jest teraz w Fahrenbach. Po chwili znowu
wstydziła się własnych myśli.
– Pomogę ci się spakować i odwiozę cię na lotnisko.
– Dziękuję, jesteś kochana. Ale spakuję się sam,
a ty... zamów mi taksówkę.
– Thomas, odwiozę cię – powtórzyła.
– Nienawidzę pożegnań na lotniskach.
Zabrzmiało to tak stanowczo, że zamilkła
i przyglądała mu się szeroko otwartymi oczami. Zrobił
kilka kroków w jej kierunku.
– Leni, przepraszam. Nie chciałem być opryskliwy.
Zrozum, denerwuję się. W drodze na lotnisko nie umiał-
bym z tobą rozmawiać. W taksówce będę mógł się zasta-
nowić, co mam robić.
Brzmiało to wprawdzie przekonująco, ale czy nie jest
tak, że chce się być jak najdłużej z ukochaną osobą? Prze-
cież wcale nie trzeba ze sobą rozmawiać. Wystarczy być
blisko siebie.
– Skoro tak uważasz... – powiedziała.
– Lena, nie zachowuj się jak mała, nadąsana dziew-
czynka. To do ciebie nie pasuje. Idę się spakować, a ty
odwołaj naszą rezerwację. Naprawdę bardzo mi przykro.
Inaczej wyobrażałem sobie ten wieczór. Niestety, nie
wszystko da się przewidzieć.
Pogłaskał ją po włosach, ale zauważyła, że myślami
był już zupełnie gdzie indziej. Najchętniej by się rozpła-
kała. Nie tylko dlatego, że była rozczarowana, lecz dlate-
go, że czuła, że w jej raju powiało nagle grozą i zrobiło się
ponuro. Po dniach wypełnionych miłością to rozczarowa-
nie sprawiało jej szczególny ból.
Kiedy wybierała numer restauracji, by anulować re-
zerwację, drżały jej palce. Nie miała już nic do roboty.
Chętnie pobiegłaby do Thomasa i pomogła mu się pako-
wać. Chciała po prostu być blisko niego. Ale Thomas tak
zdecydowanie odrzucił jej pomoc, że nie miała odwagi
zlekceważyć jego zakazu.
Czuła się strasznie głupio, siedząc tak elegancko
ubrana i wyszykowana. Najchętniej zdarłaby z siebie ten
fatałaszek i włożyła dżinsy, koszulkę lub zwykłą bluzkę.
Czuła się jak półtora nieszczęścia.
Nagle przypomniało jej się, że ma zamówić taksów-
kę. Nie było sensu po raz kolejny proponować mu odwie-
zienia na lotnisko. Zbyt zdecydowanie odrzucił jej propo-
zycję.
Właśnie odłożyła słuchawkę, gdy Thomas schodził
obładowany bagażem.
Przebrał się. Na nogach miał półtrampki. Włożył
dżinsy, koszulkę polo, a na ramiona zarzucił bluzę.
Lena jakoś nie zwróciła uwagi, że teraz też dobrze
wygląda. Najważniejsze było tylko to, że spędzą razem
jeszcze najwyżej piętnaście minut.
Odstawił bagaż. Podszedł do Leny i objął ją.
– Leni, strasznie mi przykro... Nikt z nas nie mógł te-
go przewidzieć.
Nic nie powiedziała.
– Wrócę. Będziemy do siebie dzwonić i pisać maile.
Znowu nie była w stanie nic powiedzieć.
Odsunął ją trochę do siebie.
– Jesteś zła?
Pokręciła głową. Za wszelką cenę nie chciała się roz-
kleić.
Jak mogła mu powiedzieć, że jest smutna
i nieszczęśliwa, że się boi, że znowu go straci, bo przecież
niczego sobie nie wyjaśnili.
– Jakżebym mogła być zła. Jestem tylko troszkę –
i już kłamała – smutna. Jakoś się pozbieram.
Thomas z miejsca się uspokoił. Przyciągnął ją mocno
do siebie i pocałował.
Zwykle Lena namiętnie odpowiadała na jego poca-
łunki, ale nie tym razem. Może dlatego, że był to pocału-
nek na pożegnanie. Pocałunki na powitanie są takie obie-
cujące. Wolała całować i być całowaną na powitanie, bo
to oznaczało początek, a nie koniec.
Thomas próbował coś jeszcze powiedzieć, ale po jego
słowach widać było, że nie może się skoncentrować. Chy-
ba obydwoje odetchnęli z ulgą, gdy przyjechała taksówka.
Ostatni pocałunek, ostatnie machnięcie ręką...
Lena odprowadziła wzrokiem odjeżdżający samo-
chód. Z domu wybiegła Nicola, ale schowała się, gdy zo-
baczyła zagubioną postać w pięknej sukience. Lena nie
potrzebowała teraz słów pocieszenia. Musiała sama upo-
rać się z rozłąką...