Michaela Dornberg
Mój osobisty Romeo
Lena ze słonecznego wzgórza
Tom 4
1
Na początku Lena miała wrażenie, że po wyznaniu
prawdy Nicola jest jakaś inna, jakby się jej wstydziła. Ale
już po kilku dniach wszystko wróciło do normy.
Daniel miał teraz więcej pracy w destylarni. Dlatego
Lena poprosiła Aleksa, żeby poszukał kogoś na zastęp-
stwo do pomocy w czworakach, przy czym Aleks nadal
miał nadzorować prace. Podobało mu się, że jest odpo-
wiedzialny za remont w czworakach. Był rozważny
i umiał właściwie ocenić sytuację. Sam miewał świetne
pomysły.
Tego ranka Lena siedziała przy swoim biurku. Jej
pierwsza duża kampania reklamowa zaczęła przynosić
efekty. Włączył się faks. Wstała zaciekawiona. Czyżby
znowu jakieś zlecenie?
Nie mogła się doczekać, kiedy faks wszystko wydru-
kuje. Wyjęła papier i zaniemówiła.
Jeszcze za czasów, gdy hurtownia należała do jej oj-
ca, starali się o kontrakt z firmą Contimex, jednak bezsku-
tecznie.
Lena spróbowała jeszcze raz, bo słyszała, że zmieniło
się kierownictwo firmy. Na targach poznała jednego
z nowych dyrektorów zarządzających. Kiedyś pomogła
mu wyjść z kłopotów, gdy pracował gdzie indziej. Bez jej
pomocy pewnie nie dałby rady.
Jakiś czas temu rozmawiali ze sobą przez telefon.
Podczas miłej rozmowy obiecał, że będzie pamiętał o jej
propozycji. Lena nie przywiązywała jednak większej wagi
do jego słów. „To nic nieznaczący frazes”, myślała wtedy.
Jednak mężczyzna dotrzymał słowa. Lena miała
w ręku faks z pokaźnym zamówieniem na produkty Bro-
dersena i Horlitza. Poszczególne pozycje zamówienia nie
zawierały jakichś zawrotnych liczb, ale biorąc pod uwagę
fakt, że Contimex jest koncernem ze stu dwudziestoma fi-
liami, to po zsumowaniu wychodziło całkiem spore za-
mówienie. Ojciec zawsze powtarzał, że najważniejsze to
zaistnieć w jakiejś firmie. Jeśli współpraca będzie przyno-
siła obopólne korzyści, to i zamówień będzie coraz wię-
cej.
Lena miała wrażenie, że w tym konkretnym przypad-
ku nie tylko jakoś tam zaistniała, lecz zajęła całkiem do-
brą pozycję.
Sięgnęła po telefon, żeby zadzwonić do pana Lipper-
ta. Miała szczęście. Od razu się połączyła.
– Panie Lippert, właśnie przyszedł faks od pana – wy-
rzuciła jednym tchem. – Dziękuję z całego serca. Nawet
pan sobie nie wyobraża, ile to dla mnie znaczy.
Mężczyzna słuchał jej z zadowoleniem.
– To dopiero początek, pani Fahrenbach. Aktualnie
nie dysponuję większym budżetem na alkohole, które pani
proponuje. Myślę, że jesienią może się pani spodziewać
większych zamówień, w szczególności na produkty Bro-
dersena. Jesienią ludzie chętnie sięgają po kieliszeczek
czegoś rozgrzewającego. Pani Fahrenbach, proszę
o informację, jeśli będzie coś nowego w ofercie. Jeżeli
mam pani jakoś pomóc, to muszę wiedzieć, co ma pani na
półce.
– Dziękuję, panie Lippert.
Zamienili jeszcze kilka słów, a potem Lena odłożyła
słuchawkę. Z kartką w ręku pobiegła prosto do Daniela.
– Danielu, nie uwierzysz, co trzymam – zawołała, po-
trząsając kartką.
Daniel wolnym ruchem odwrócił się od komputera
i ze stoickim spokojem powiedział:
– Trudno nie zauważyć.
Cały Daniel.
Lena z triumfalnym uśmiechem położyła kartkę na
stole.
Daniel zaczął czytać. Z każdym słowem rosło jego
zdziwienie. Wprost nie mógł uwierzyć.
– Leno, to cudowna wiadomość. Natychmiast trzeba
uzupełnić zapasy. Nie mamy w magazynie takiej ilości
produktów Brodersena i Horlitza, a jeśli...
Nie dokończył, bo przerwała mu Nicola.
– Tu jesteście – powiedziała jednym tchem. – Próbo-
wałam się do was dodzwonić, ale cały czas było zajęte.
– Tak, tak. Omawiałam duże zamówienie. Nie uwie-
rzysz.
Nicola zwykle interesowała się zamówieniami
i wszystkim, co dotyczyło fabryki likierów, ale tym razem
nie okazała nawet najmniejszego zainteresowania, tylko
od razu zaczęła mówić.
– Leno, przyszli jacyś dwaj panowie. Chcą z tobą
rozmawiać.
– Dwaj panowie?
Rzadko ktoś obcy przyjeżdżał do posiadłości.
– Jak na mój gust, są albo z urzędu skarbowego, albo
z jakiegoś innego urzędu, albo z policji.
Lena roześmiała się.
– W takim razie nie mam się czego bać. Podatki płacę
regularnie. Z urzędami nie mam żadnych kłopotów. Może
za szybko jechałam, choć tego sobie nie przypominam.
Ale jeśli nawet tak było, to policja na pewno nikogo by do
mnie nie przysłała. Gdzie oni są?
– Czekają przed twoim domem. Nie bój się, psy nie
spuszczają ich z oka. Poza tym Aleks jest z nimi.
Lena ponownie się roześmiała. To właśnie była cała
Nicola!
– Danielu, sprawdź nasze zapasy. Potem pomyślimy,
o ile powiększyć magazyn.
Razem z Nicolą wyszła z destylarni. Już z daleka wi-
działa mężczyzn siedzących na ławce przed jej domem
pilnowanych przez Hektora i Lady.
Kiedy zbliżyły się do mężczyzn, Nicola zawołała psy,
a Lena zajęła się gośćmi. Nicola miała rację – w ich wy-
glądzie było coś z urzędników.
Ale czy to naprawdę urzędnicy?
W kryminałach zawsze przychodzą dwie osoby, żeby
przekazać jakąś straszną wiadomość.
Lenę ogarnął strach.
Czy coś złego przytrafiło się Grit? A może jej bra-
ciom?
Zdrowy rozsądek i chwila zastanowienia wystarczy-
łyby, żeby doszła do przekonania, że gdyby wydarzył się
jakiś wypadek, policjanci na pewno nie pofatygowaliby
się do niej osobiście.
W tej chwili Lena nie myślała trzeźwo.
– Czy coś się stało? – zapytała przerażona. – Coś
z moim rodzeństwem?
Mężczyźni nie odpowiedzieli na jej pytanie.
– Lena Fahrenbach? – zapytał starszy.
Lena pokiwała głową.
– Tak, to ja. Czy mogę wiedzieć...
Nie dał jej dokończyć. Wyciągnął legitymację służ-
bową, machnął nią Lenie przed nosem, ale tak szybko, że
nie zdążyła niczego przeczytać. Zresztą i tak mało ją to in-
teresowało.
– Nadkomisarz Oberländer – przedstawił się.
– A to komisarz Patzelt.
Miała wrażenie, że to jakiś zły sen.
– Czy panowie przyszli mnie aresztować? – zażarto-
wała Lena.
Zachowanie policjantów przypominało jej sceny
z filmów kryminalnych. Nawet ich ubiór był podobny.
Pogniecione spodnie i niedopasowane marynarki.
– Pani Fahrenbach, nie jesteśmy w nastroju do żar-
tów, więc niech pani przestanie.
– Przepraszam – bąknęła Lena.
– Zna pani Arianę Zumbrink?
– Tak, znam.
Czyżby policjanci chcieli ją wypytywać o Arianę?
Znowu szpiegowała dla swojego narzeczonego i ktoś zło-
żył wreszcie doniesienie?
– Proszę powiedzieć, kiedy ostatni raz widziała pani
Arianę Zumbrink.
Lena wzruszyła ramionami.
– Kilka tygodni temu.
– Może pani dokładniej określić datę? – poprosił nad-
komisarz.
W jego głosie słychać było zniecierpliwienie.
– Dlaczego pan pyta?
– My tu jesteśmy od zadawania pytań – powiedział
drugi policjant, który do tej pory nie zabierał głosu.
– Musiałabym najpierw sprawdzić w dokumentach,
a te są u mojego doradcy podatkowego.
– W takim razie proszę zdobyć te dokumenty.
Lena miała dość tego wypytywania.
– Zanim odpowiem na kolejne pytania, chciałabym
się dowiedzieć, dlaczego wypytują mnie panowie
o Arianę. Co ona zrobiła? Szpiegowała też innych? Jeśli
przyszli mnie panowie namówić, żebym złożyła na nią
doniesienie, to niepotrzebnie się panowie fatygowali. Dla
mnie ta sprawa jest zakończona.
– O jaką sprawę chodzi? – zainteresował się nadko-
misarz.
– Odpowiem, jeśli się dowiem, czemu zawdzięczam
wizytę policji.
– Szanowna pani, na pani miejscu bym się pohamo-
wał – odezwał się komisarz Patzelt. – Prowadzimy do-
chodzenie w sprawie o morderstwo.
Lena szeroko otworzyła oczy i wpatrywała się
w mężczyzn.
– Chce pan powiedzieć, że Ariana... została zamor-
dowana?
– Tak.
– Ale dlaczego przychodzą panowie do mnie? Co ja
mam z tym wspólnego?
– Kiedy znaleziono panią Arianę Zumbrink, w dłoni
miała zaciśnięty skrawek papieru z pani nazwiskiem.
Czyżby chcieli ją oskarżyć o morderstwo?
– To nie musi nic znaczyć – oznajmiła Lena.
– Nie musi, ale może. Proszę powiedzieć, gdzie pani
była we wtorek między dziewiątą a jedenastą przedpołu-
dniem?
Wtorek? Lena próbowała zebrać myśli.
– Tu, w posiadłości.
– Ktoś może to potwierdzić?
– Tak... nie – powiedziała.
Lena przypomniała sobie, że Daniel pojechał po ode-
brać przesyłkę na poczcie, a Nicola i Aleks byli na zaku-
pach.
– No więc tak czy nie?
– Byłam tu sama, z psami, ale ich nie wezwą panowie
na świadków.
Musiała zażartować. Za wszelką cenę chciała rozła-
dować atmosferę i pozbyć się napięcia. To straszne, że
Ariana została zamordowana. Nie zasłużyła na taki los.
Ale dlaczego policja ją łączy z tym morderstwem?! To ja-
kaś farsa.
– Pani Fahrenbach, chyba nie rozumie pani powagi
sytuacji. Nie przyjechaliśmy tu dla zabawy, ale po to, że-
by prowadzić dochodzenie.
– Przeciwko mnie?
– Pani Fahrenbach, prowadzimy dochodzenie. Po-
trzebne nam są dokładne zeznania.
– Przecież policja nie może mi postawić zarzutu mor-
derstwa tylko dlatego, że ta biedaczka ściskała w ręce
kartkę z moim nazwiskiem!
– Nie chodzi tylko o kartkę. Narzeczony zamordowa-
nej, pan Ingo Gerstendorf, zeznał, że pani Zumbrink wy-
najmowała tu pokój i została wyrzucona bez wypowie-
dzenia. Ponadto groziła jej pani. Pani Zumbrink żyła
w strachu. Czuła się zagrożona z pani strony.
Lena roześmiała się, ale tym razem był to histeryczny
śmiech.
– I panowie uwierzyli w tę bajeczkę? To dlatego je-
stem podejrzana o morderstwo? Powiem panom, jak było
naprawdę.
– Chętnie wysłuchamy, ale proszę mówić tylko praw-
dę.
„Co za bezczelność”, pomyślała Lena, ale powstrzy-
mała się od komentarza.
– Ten dość podejrzany pan Gerstendorf bez przerwy
mi się naprzykrza. Nie da mi spokoju, dopóki nie sprze-
dam mu gruntów. Jeszcze za życia mojego ojca próbował
go namówić na sprzedaż. Teraz ponowił propozycję kup-
na. Kiedy kategorycznie odmówiłam, nasłał na mnie swo-
ją narzeczoną, panią Zumbrink. Przyłapałam ją na grzeba-
niu w moich prywatnych rzeczach. Owszem, wyrzuciłam
ją po tym incydencie. Teraz Gerstendorf mści się i próbuje
mnie szkalować. Sprawdzili już panowie Gerstendorfa?
Może on jest sprawcą. Może wściekł się na narzeczoną,
bo nawaliła.
– Pani Fahrenbach, nie potrzebujemy pani rad, jak
mamy prowadzić dochodzenie. Może ponownie spotkała
się pani z ofiarą. Spotkanie rozgniewało panią i zabiła ją
pani w afekcie.
– Niby gdzie i czym miałabym ją zabić? Może ją
otrułam, co? Kobiety zwykle trują swoich wrogów, męż-
czyźni używają raczej siły.
Gdy policjanci to usłyszeli, spojrzeli na siebie poro-
zumiewawczo.
– Pani Fahrenbach, nie powiedzieliśmy, w jaki spo-
sób zginęła pani Zumbrink. Nawet nie wymieniliśmy sło-
wa trucizna. Skąd pani wie, że ofiara została otruta?
Pod Leną ugięły się kolana.
W co ona. się wplątała?
– Ja nic nie wiem. Tak tylko powiedziałam. To jedy-
nie przypuszczenie.
– Słuszne przypuszczenie.
– Może pani Zumbrink – zaczął komisarz Patzelt –
znalazła u pani coś, co nie miało ujrzeć światła dzienne-
go...
– Chwileczkę, czy pan wie, kim jestem? – przerwała
mu Lena.
Była wściekła.
– O tak! Bogatą spadkobierczynią. Ale to żadne alibi.
Przykro mi.
– Nie zamordowałam Ariany. Nigdy więcej nie spo-
tkałam tej kobiety. Nie byłam z nią skłócona i nie byłam
na nią zła. To ona miała wyrzuty sumienia i dlatego mnie
przeprosiła.
– Myślałem, że więcej jej pani nie spotkała.
– To prawda. Ariana napisała do mnie.
– Ach tak, a gdzie jest list?
– Przypuszczalnie w koszu na śmieci. Z jakiego po-
wodu miałabym go zatrzymać?
– No cóż, teraz by się przydał.
Mężczyźni zadali jej jeszcze kilka pytań, potem po-
żegnali się zdaniem, które znała z filmów.
– Proszę nie wyjeżdżać z Fahrenbach i być do naszej
dyspozycji.
Tyle że to nie był film! Wszystko działo się napraw-
dę. Lena była podejrzana o morderstwo. , Patrzyła, jak po-
licjanci wsiadają do samochodu i odjeżdżają. Gdyby nie
Nicola, stałaby tak dalej.
– Kim byli ci mężczyźni i czego chcieli? – dopytywa-
ła Nicola.
Chciała się upewnić, czy potwierdziły się jej podej-
rzenia, że są urzędnikami.
– To policjanci. Zamordowano Arianę, a ja jestem
podejrzana.
– Co ty za bzdury wygadujesz? Postradałaś zmysły?
– Nie. Oni chyba wierzą, że zamordowałam Arianę.
Lena zdała relację Nicoli i powiedziała, że Ariana
miała przy sobie karteczkę z nazwiskiem Leny i że to Ingo
Gerstendorf naprowadził policjantów na jej trop.
– To straszne – powiedziała Nicola. – Nie martw się,
przecież nie zamordowałaś tej kobiety. Policjanci jeszcze
tego nie wiedzą, ale przekonają się w trakcie dochodzenia
i trafią na prawdziwego sprawcę. Taka młoda kobieta
i została zamordowana! Kiedy była u nas w posiadłości,
nikt z nas nie podejrzewał, że ma przed sobą tak mało ży-
cia.
– Przerażające.
– Leno, chciałam cię właśnie wołać na jedzenie.
– Nie, dziękuję. Nie bądź na mnie zła. Nic bym teraz
nie przełknęła. Może później. Chciałabym zostać sama.
Muszę przetrawić te oskarżenia i śmierć Ariany.
– Nie bierz sobie tego do serca i nie denerwuj się.
Wszystko się wyjaśni. Ty morderczynią? Co za bzdura!
Nicola poszła do siebie. Przez łąkę, a potem przez
dziedziniec biegła Lady. Suczka podbiegła do Leny. Stała
przed nią i patrzyła wyczekującym wzrokiem.
– Nie teraz – powiedziała Lena i poszła do domu.
W bibliotece usiadła w fotelu. Zadzwonić do Friede-
ra? Jej brat prowadzi lub zamierza prowadzić interesy
z Gerstendorfem. Może nakłoni go do wycofania fałszy-
wych oskarżeń.
Szybko porzuciła ten pomysł. Frieder też nie był wo-
bec niej w porządku. Sam nalegał, żeby oddała mu do
dyspozycji lub sprzedała działki nad jeziorem. Wyraźnie
dał jej do zrozumienia, że odezwie się dopiero wtedy, gdy
spełni tę prośbę. Trzymał się tego. Nie zadzwonił, a kiedy
ona próbowała się z nim skontaktować, sekretarka ją
spławiła.
W co ona się wpakowała?
Ze strachu cała się trzęsła. Gdyby myślała rozsądnie,
wiedziałaby, że jeśli policja miałaby dowody świadczące
przeciwko niej, to policjanci zabraliby ją ze sobą
i wsadzili do aresztu.
Wprawdzie jej nie aresztowali, ale ciążyło na niej po-
dejrzenie zamordowania człowieka. Tak, jest podejrzana.
Przecież ma zakaz opuszczania Fahrenbach.
To znaczy, że nie może teraz pojechać do Francji, do
Jörga.
Musi go powiadomić, że chwilowo jej przyjazd jest
niemożliwy.
Pomyślała o Arianie. Dla tej kobiety liczył się tylko
wygląd. Nic nie jadła, żeby nie przytyć, używała tylko
najlepszych kremów, żeby nie mieć zmarszczek. Wszyst-
ko na darmo.
Kto to zrobił?
Kobiety takie jak Ariana nie mają przecież wrogów,
a jedynie wielbicieli.
Rozbolała ją głowa. Czuła się potwornie samotna.
W takich momentach boleśnie odczuwała brak Thomasa.
Gdyby był przy niej, na pewno by ją pocieszył. Nie po-
zwoliłby, żeby policjanci traktowali ją jak morderczynię.
Spojrzała na zegarek. U Thomasa była teraz piąta ra-
no. Pewnie jeszcze śpi. Nie ma sensu pisać do niego e–
maila. To jej nie pocieszy. Chciała usłyszeć jego głos.
Niestety to nie było niemożliwe.
Znowu musi sobie radzić sama.
Wszystko ją bolało. Serce i dusza. Z tej niemocy za-
częła głośno płakać.
Ogarniał ją coraz większy strach.
Co będzie, jeśli policja nie znajdzie innego podejrza-
nego i dochodzenie skupi się na niej?
Jest niewinna, ale nie umie tego dowieść.
2
Lena dziwnie się czuła po spotkaniu z policjantami.
Wszystko widziała jak przez mgłę. A przecież miała po-
wód do radości! Pan Lippert z koncernu Contimex po-
większył swoje zamówienie. Zdecydował, że wciągnie
produkty Brodersena i Horlitza do kampanii reklamowej.
Gdyby nie fakt, że posądzano ją o morderstwo, z radości
skakałaby do góry.
Zadzwoniono z policji. Nawet nie wiedziała, który
mężczyzna z nią rozmawia. Wezwano ją na posterunek
w celu podpisania protokołu.
Znowu wpadła w panikę. Bała się, że policjanci zasy-
pią ja kolejnymi pytaniami, na które nie będzie umiała
odpowiedzieć.
Kiedy zadzwonił Thomas, nie wspomniała mu 0 tym
wydarzeniu. Zapewniał ją o swojej miłości 1 tęsknocie.
Mówił, jak bardzo się cieszy, że już niedługo będzie ją
mógł wziąć w ramiona. O swoich kłopotach nie wspo-
mniała mu ani słowem. Nie przeszłoby jej to przez gardło.
No bo co mu miała powiedzieć? Że zamordowano kobie-
tę, a ona jest podejrzana? Tak, była podejrzaną w sprawie.
Ostatnio Lena źle sypiała. Tej nocy też. Przekręcała
się z boku na bok, a gdy w końcu zasnęła, obudziła się
zlana potem. Wstała, żeby sobie zaparzyć ziołową herbat-
kę na uspokojenie.
To nie pomogło. Była potwornie zmęczona, ale nie
mogła zasnąć. Czuła się tak, jakby zupełnie opadła z sił.
Wydawało jej się, że ciało nie jest zdolne do najmniejsze-
go ruchu.
Dręczyły ją ponure myśli. Bała się.
Wstała. Nie ma sensu jeszcze bardziej się nakręcać.
Może zrobi coś sensownego.
Poszła do swojego biura. Urządziła je w dawnym po-
koju ojca.
Najpierw
chciała
uporządkować
wyciągi
z prywatnego konta. Na biurku leżała ich cała sterta. Nie
lubiła tego robić. Zawsze się cieszyła, gdy ktoś lub coś
odciągało ją od tej nudnego zajęcia.
Westchnęła i usiadła przy biurku. Zaczęła pracować.
Z kupki brała kopertę po kopercie. Właśnie wzięła kolejną
i zamarła.
Trzymała w dłoni bladoróżową kopertę.
List do Ariany?
Teraz sobie przypomniała.
Nie wyrzuciła listu do śmieci, bo kosz zostawiła na
dole. Odłożyła go na biurko i zupełnie o nim zapomniała.
Był schowany między innymi kopertami i dlatego go nie
zauważyła.
Co za szczęście, że wtedy go nie wyrzuciła!
Lena odłożyła inne koperty na bok i zajęła się listem.
Słabo pamiętała jego treść. Może słowa Ariany wystarczą,
żeby przekonać policję, że nie było między nimi konfliktu
i nie mogła w gniewie zabić tej kobiety.
Kiedy wyjmowała list z koperty, nie mogła zapano-
wać nad drżeniem ręki.
Próbowała się uspokoić. Nareszcie się udało.
Wzięła głęboki oddech. Miała nadzieję, że Ariana tak
napisała swój list, że oczyści ją z zarzutów.
Uważnie czytała linijkę po linijce...
Droga Leno,
przepraszam za moje zachowanie i za to, że tak podłe
Panią podeszłam. Bez pytania wpuściła mnie Pani pod
swój dach, zaufała mi, udostępniła każde pomieszczenie,
a ja nadużyłam Pani zaufania. Nawet sobie Pani nie wy-
obraża, jak bardzo się tego wstydzę.
Nic nie usprawiedliwia mojego postępowania. Szpie-
gowałam. Wstyd mi. Postąpiłam podle. Zrobiłam to
z miłości do Ingo. Zażądał tego ode mnie w dowód miło-
ści. Zagroził, że ode mnie odejdzie. Ingo za wszelką cenę
chce od Pani odkupić działki nad jeziorem. Jeśli mu się
uda, to pewna grupa inwestycyjna zapłaci mu miliony eu-
ro prowizji. To żaden powód i wcale nie musi Pani tego
zrozumieć. Jest Pani dobrym i szczerym człowiekiem. Nie
chciałabym, żeby miała Pani o mnie złe zdanie.
W posiadłości Fahrenbach było tak cudownie! Zrozumia-
łam to, gdy wróciłam do dawnego życia, pełnego stresu
i pośpiechu.
Ariana
Sama nie wiedziała, ile razy przeczytała ten list. Pięć?
Dziesięć? Jak tak dalej pójdzie, to nauczy się go na pa-
mięć. Będzie go deklamować jak wiersz, linijka po linijce,
słowo po słowie.
Zaczęła płakać. Łzy płynęły jej po policzkach
i kapały na bladoróżowy list, dowód na jej niewinność.
Z listu jasno wynika, że nie miała najmniejszego powodu
zabić Ariany.
Zaczęła się modlić i dziękować Bogu za list, za to, że
go nie wyrzuciła, a jedynie odłożyła na bok i po prostu
o tym zapomniała. To cud.
Najchętniej wsiadłaby w samochód i pojechała na po-
licję, żeby tym dwóm podejrzliwym policjantom pokazać
list.
Ale jest trzecia w nocy.
Musi uzbroić się
w cierpliwość. Wróciła do łóżka. Nie była już taka spięta.
Po chwili zasnęła. Spała głęboko i spokojnie.
3
Kiedy Lena, wymachując różową kopertą, wpadła do
domu Nicoli, cała trójka odetchnęła z ulgą.
Nicola, Aleks i Daniel wiedzieli o morderstwie Aria-
ny i kłopotach Leny.
– Mam go! – wołała Lena już od progu. – Znalazłam
list od Ariany. Teraz mogę udowodnić, że jestem niewin-
na.
Każde z nich chciało przeczytać list i dla każdego
z nich było jasne, że Lena nie mogła mieć lepszego alibi.
Lena była taka podekscytowana, że wypiła jedynie
kawę i ugryzła tost.
– Pojechać z tobą? – zaproponowała Nicola.
– Nie, dziękuję. Nie trzeba. Nie czuję się już podej-
rzana. Ten list oczyszcza mnie z zarzutów. Wierzcie mi,
teraz każda chwila na policji będzie dla mnie prawdziwą
przyjemnością. W drodze powrotnej odwiedzę Sylvię
i zarezerwuję stolik na dzisiejszy wieczór. Zapraszam was
na kolację. Trzeba to uczcić. Dzisiaj na obiad zjemy coś
lekkiego. Za to wieczorem się objemy.
– I opijemy – zaśmiał się Daniel. – Trzeba to opić.
Na posterunku zaprowadzono Lenę do biura, gdzie
pracowali poznani niedawno policjanci.
Biuro było urządzone surowo. Stały jedynie stare
biurka i wysłużone krzesła. Na biurkach piętrzyły się sto-
sy dokumentów. Na ścianach wisiały plakaty z surferami.
Albo poprzednik zostawił te plakaty, albo jeden
z mężczyzn był zapalonym surferem. Lena żadnego z nich
nie podejrzewała o takie zamiłowania.
Policjanci siedzieli naprzeciwko siebie. Jeden z nich
wnikliwie studiował akta, drugi – nadkomisarz Oberlän-
der – podniósł wzrok i spojrzał na Lenę.
– Przyjechała pani podpisać protokół?
– Obawiam się, że będzie pan musiał sporządzić no-
wy protokół – powiedziała Lena.
Radość w jej głosie zafrapowała inspektora Patzelta.
Przestał przeglądać dokumenty i spojrzał na nią
z zaciekawieniem.
– Co ma pani na myśli?
Z torby wyjęła list.
– Znalazłam go.
– CO?
– List od Ariany. Jednak go nie wyrzuciłam, tylko
wcisnęłam pomiędzy inne papiery. Proszę, oto on.
Podała nadkomisarzowi list. Przeczytał go i podał ko-
ledze.
– Bardzo dobrze, pani Fahrenbach. Możemy zatrzy-
mać ten list?
Lena wahała się.
– Tak, proszę sobie zrobić kopię. Jeśli potrzebny jest
panom oryginał, to ja wezmę kopię z potwierdzeniem, że
oryginał przekazałam policji.
Spojrzał na nią lekko poirytowany.
– Chyba pani przesadza. List znajdzie się w aktach
sprawy.
– Z akt też może coś zginąć. A wtedy zniknie doku-
ment, który świadczy o mojej niewinności.
– Pani Fahrenbach, wystarczy. Nie jest pani podej-
rzaną w sprawie.
– Ale właśnie tak mnie panowie potraktowali.
– Prowadziliśmy śledztwo, a to coś zupełnie innego.
Musieliśmy panią przesłuchać, bo po pierwsze pan Ger-
stendorf wskazał panią jako podejrzaną, po drugie w ręce
ofiary znaleźliśmy kartkę z pani nazwiskiem. Sprawa zo-
stała już wyjaśniona.
Lena wpatrywała się w nadkomisarza.
– Wyjaśniona? Mój list nie jest już potrzebny? Za
mną nieprzespana noc...
– Proszę, niech pani usiądzie zaproponował nadkomi-
sarz.
– Zupełnie niepotrzebne pani się martwiła. Reaguje
pani zbyt emocjonalnie.
Powiedzieć mu, przez kogo? Przypomnieć mu, jak po
chamsku ją potraktował?
– Bez obaw może mi pani zostawić list. Są w nim in-
formacje, które mogą nam się jeszcze przydać. Niemniej
zostało już udowodnione, że to pan Gerstendorf otruł swo-
ją narzeczoną.
Lena nie mogła uwierzyć. Ten elegancik Gerstendorf
jest mordercą?
– Ale dlaczego? Bo nie nakłoniła mnie do sprzedaży
gruntów? Bo nie znalazła kompromitujących mnie doku-
mentów?
Nadkomisarz pokręcił głową.
– Nie, to nie ma nic wspólnego z panią. Gerstendorf
chciał się na pani zemścić i próbował wrobić
w morderstwo. Zamordował narzeczoną, bo była w ciąży.
Było mu to bardzo nie na rękę.
– Nie rozumiem.
– Gerstendorf poznał w Bad Helmbach bardzo bogatą
kobietę, która w nim się zakochała. Wiele sobie obiecywał
po tej znajomości. Ariana Zumbrink zaczęła mu przeszka-
dzać. W innych okolicznościach pewnie by ją spławił,
może nawet z jakimś zadośćuczynieniem. Ale jak już
mówiłem, była w ciąży. Nie chciała urodzić nieślubnego
dziecka i naciskała na ślub. Gerstendorf nie chciał ani ślu-
bu, ani dziecka. Nie chciał zerwać znajomości z bogatą
kobietą. Ariana dużo o nim wiedziała. Bał się, że będzie
go szantażować. Postanowił pozbyć się problemu raz na
zawsze. Udawał, że się chce pogodzić. Namówił ją na
piknik na górze Hegisberg. Tam wsypał jej do szklanki
truciznę. Wypiła i padła martwa. Wtedy wcisnął jej do rę-
ki kartkę z pani nazwiskiem. Kiedy się upewnił, że nie ży-
je, zrzucił ją z tarasu widokowego. Jej śmierć miała wy-
glądać na wypadek. Dopiero sekcja zwłok wykazała, że
została otruta.
Lena wciąż nie mogła uwierzyć.
Dlaczego niektórzy mężczyźni zachowują się jak
tchórze, gdy kobieta zajdzie w ciążę? Nicolę też zostawił
jej rzekomy narzeczony. Mało tego, zmuszał ją do usunię-
cia ciąży. Na szczęście mu nie uległa. Ariana przypłaciła
ciążę własnym życiem.
– Skoro ten list nie jest już dowodem w sprawie, to
może go pan zatrzymać bez pokwitowania – powiedziała.
– Jeśli pan pozwoli, pójdę już. Muszę zebrać myśli. Kiedy
indziej przyjadę podpisać protokół.
– To nie będzie konieczne, pani Fahrenbach. Sami do
pani przyjedziemy. Okolica jest taka cudowna, że aż się
człowiekowi chce stąd wyrwać.
Karta się odwróciła i nagle obydwaj policjanci zrobili
się wyjątkowo mili.
Może to jednak zasługa listu, który im pokazała.
A może wcześniej też zachowywali się całkiem normal-
nie, tylko ze strachu i z niepewności nie była w stanie
właściwie ich ocenić.
Nic dziwnego. Niecodziennie jest się przesłuchiwa-
nym w sprawie o morderstwo. Oby nigdy więcej nie po-
wtórzyło się coś podobnego. Ten jeden raz wystarczył jej
za wszystkie inne.
Pożegnała się z policjantami. Dopiero na dworze ode-
tchnęła z ulgą. Arianę zamordował własny narzeczony,
mężczyzna, którego nikt by nie podejrzewał, że jest zdol-
ny do morderstwa. To kolejny przykład, do czego może
doprowadzić żądza pieniędzy i władzy.
Lena cieszyła się, że żyje w innym świecie, w którym
liczą się zupełnie inne wartości.
Wsiadła do samochodu i ruszyła. Pojechała prosto do
przyjaciółki, która o całej sprawie nie miała bladego poję-
cia.
4
Sylvia siedziała przy stoliku z tabliczką „rezerwacja”
i adresowała zaproszenia na ślub.
– Już nie mogę. Boli mnie ręka – jęknęła na powita-
nie.
Na twarzy miała wypieki. Widać było, że adresowa-
nie zaproszeń sprawia jej radość.
Sylvia odsunęła zaproszenia na bok.
– Już myślałam, że pojechałaś do Francji bez poże-
gnania.
– Nigdzie nie byłam. Jak to się mówi, miałam zakaz
opuszczania kraju.
– Jak to?
Lena opowiedziała przyjaciółce o sprawie Ariany,
dochodzeniu i ciążącym na niej podejrzeniu.
– Czytałam coś w gazetach. Nigdy by mi nie przyszło
do głowy, że możesz mieć z tym coś wspólnego. Znaleźli
już mordercę?
– Tak. Zamordował ją jej osobisty narzeczony...
Lena opowiedziała, czego się dowiedziała na policji.
– Poznałam kiedyś tego Gerstendorfa. Już dość daw-
no temu. Chyba jeszcze żył twój ojciec. Krążył tu jak sęp
nad łupem. Chciał wycyganić jakieś działki. Myślał, że
czegoś się dowie ode mnie. Bo jak wiadomo, gospoda jest
najlepszą giełdą nowinek. Nic mu nie powiedziałam. Nie
zrobił na mnie dobrego wrażenia. Był jakiś taki nieprzy-
stępny, a jednocześnie przebiegły. Nie lubię takich męż-
czyzn. Gdy widzę kogoś takiego, dziękuję Bogu, że mój
Martin jest inny. On muchy by nie skrzywdził.
– Aż trudno uwierzyć, że mężczyzna zabija kobietę
z powodu niechcianej ciąży. Jeśli nawet nie chce tego
dziecka, to jeszcze nie powód, żeby kogoś zabijać.
W końcu kiedyś ją kochał.
Sylvia miała co do tego wątpliwości.
– Nie sądzę, żeby takie typy w ogóle wiedziały, czym
jest miłość. Ktoś taki nie jest zdolny do wyższych uczuć.
Dla tych ludzi liczy się jedynie wygląd zewnętrzny. Ska-
czą z kwiatka na kwiatek. Rzucają, jak tylko poznają ład-
niejszą lub bogatszą kobietę. To okropne, że w takich ka-
tegoriach ocenia się ludzi lub jest się przez innych ocenia-
nym. Bardziej przemawia do mnie tradycyjne podejście
do związku. Najważniejsze jest serce człowieka, jego cha-
rakter i wyobrażenie o życiu. Dopiero wtedy, gdy będę
pewna, że chcę być z kimś przez całe życie, mogę powie-
dzieć, że kocham. Martin kocha mnie, a ja jego. Kocham
go całym sercem i już nie mogę się doczekać, kiedy zo-
stanę jego żoną.
– Kochanie, powtórz to, proszę. Mów tak przez cały
czas. Mogę tego słuchać aż do śmierci.
Kobiety nie spostrzegły, kiedy zjawił się obok nich
Martin.
– Co tu robisz? Dlaczego nie jesteś w gabinecie? Nie
ma już we wsi psów i kotów, które potrzebują twojej po-
mocy?
Martin nachylił się nad Sylvią i dał jej całusa.
– Spokojnie, psy i koty nie zając, nie uciekną. Czeka-
ją na mnie. Przyniosłem ci listę gości, których musimy
jeszcze zaprosić. Domyśliłem się, czym się teraz zajmu-
jesz, więc chciałem ci ją szybko przekazać.
Dopiero teraz przywitał się z Leną.
– Cześć! Dawno cię nie widziałem. Już wróciłaś
z Francji?
Sylvia zaczęła chichotać.
– Miała zakaz wyjeżdżania z Fahrenbach – powie-
działa Sylvia.
Dziewczyna opowiedziała narzeczonemu, co ostatnio
przeżyła Lena.
– Nie do wiary. I to wszystko działo się w naszej spo-
kojnej okolicy.
– Przyjezdni wprowadzają tu niepokój – powiedziała
Sylvia. – Teraz już rozumiecie, dlaczego trzeba zrobić
wszystko, żeby nasze Fahrenbach pozostało takie, jakie
jest.
5
Lena otrząsnęła się już po przeżyciach ostatnich dni.
Czuła się dużo lepiej i postanowiła skontaktować
z bratem.
Nie spławił jej! To prawdziwy cud.
Przy powitaniu był dość oszczędny w słowach.
– Co, poszłaś po rozum do głowy i zdecydowałaś się
sprzedać grunty?
Jego arogancja rozwścieczyła Lenę.
– Nie dlatego dzwonię.
– Moja droga, w takim razie nie mamy o czym mó-
wić. Powiedziałem ci przecież, że dopiero wtedy, gdy
zmienisz swoje zdanie, możesz się ze mną skontaktować.
Lena nie mogła tego wytrzymać.
– Posłuchaj mnie, nie przerywaj i nie odkładaj słu-
chawki. Co ty sobie wyobrażasz? Za kogo się uważasz?
Dostałeś swoją część spadku. Fakt, rujnujesz wszystko,
ale to twoja własność. Możesz sobie z nią robić, co
chcesz. Jakim prawem żądasz ode mnie gruntów nad je-
ziorem?! Nie dostaniesz ich. Fahrenbachowie jeszcze ni-
gdy niczego nie sprzedali, od pięciu pokoleń, a ja nie za-
mierzam być pierwsza. Zapomnij o działkach.
– Czyżbym słyszał głos ojca? – zadrwił Frieder.
– Tak, jestem córką mojego ojca, powiem więcej, je-
stem z tego dumna. Ty też powinieneś być dumny, że je-
steś jego synem. Ojciec starał się nam wpoić wartości,
które ty tak bezmyślnie depczesz. Nie dzwonię, żeby się
z tobą kłócić. Chcę ci jedynie powiedzieć, że twój przyja-
ciel Ingo Gerstendorf jest mordercą.
Frieder roześmiał się.
– Ach, co ty? Najpierw był dla ciebie poszukiwaczem
złota, a teraz awansowałaś go na mordercę. Moja droga,
powinnaś staranniej dobierać słowa. Najwidoczniej
uwsteczniłaś się na prowincji.
– Twój przyjaciel Gerstendorf otruł swoją narzeczoną
Arianę Zumbrink. Nagle stała się dla niego przeszkodą.
Poznał inna kobietę i odkrył, że jest kopalnią złota. Ariana
była w ciąży i nalegała na ślub, więc ją usunął.
Lena wyczuła, że Frieder jednak przejął się tą wia-
domością.
– Pomyślałam jedynie, że lepiej będzie, jeśli dowiesz
się tego ode mnie, zanim inni ci doniosą lub zaczniesz
snuć plany na dalszą współpracę z tym panem. Skończyło
się, na zawsze – zrobiła krótką przerwę. – Życzę ci
z całego serca, żebyś wreszcie oprzytomniał. Sam wi-
dzisz, do czego prowadzi chciwość.
– Sprawa z Ingo nie ma nic wspólnego z moją ofertą,
jaką ci złożyłem, i nadal ją podtrzymuję. Sprzedaj mi
działki nad jeziorem. Przecież zostaną w rodzinie. Ja też
nazywam się Fahrenbach.
Lena była wstrząśnięta. Po tym wszystkim, czego się
dowiedział o swoim nowym przyjacielu, jej brat nie był
w stanie myśleć o niczym innym niż działki.
Chciała go zapytać o jego nową przyjaciółkę i czy
Mona już o tym wie, a jeśli tak, to jaka była jej reakcja.
Jej brat nie miał zamiaru rozmawiać o prywatnych
sprawach.
– Skończmy już rozmowę. Pomyśl lepiej przez mo-
ment o swoim przyjacielu, zamiast o gruntach, których ni-
gdy nie dostaniesz. Nie zamierzam ci niczego sprzedać
ani podarować. Rozejrzałbyś się lepiej za adwokatem dla
Gerstendorfa lub odwiedził go w areszcie. A może
w twoich kręgach inaczej rozumie się przyjaźń?
Nic nie odpowiedział, tylko rzucił słuchawką.
„Cały Frieder”, pomyślała Lena.
Zawsze tak reaguje, gdy nie dostaje tego, czego chce.
Zasmuciła ją rozmowa z Friederem. Ale skoro jest
przy telefonie, zadzwoni jeszcze do Grit.
Wybrała numer siostry. Grit od razu podniosła. W jej
głosie słychać było zdenerwowanie.
– Leno, to nie jest najlepszy moment na rozmowę.
Nawet sobie nie wyobrażasz, co ja tu muszę przechodzić.
– Przepraszam, nie chcę przeszkadzać. Dzwonię, żeby
zapytać, co u was. Myślałam, że zadzwonisz do mnie po
powrocie dzieci. Mam nadzieję, że pobyt w posiadłości im
służył.
– Tak, tak. Dzieci są zachwycone i znowu chcą do
ciebie jechać. Kiedy tylko będą miały wolne w szkole,
pomyślę o tym. Sama możesz po nie przyjechać. Pobyt
w mieście dobrze ci zrobi. Każdy człowiek potrzebuje ja-
kiejś odmiany. Ty też.
– Grit, w Fahrenbach czuję się najlepiej. Dzieci są
u mnie zawsze mile widziane. Pomyśl o tym, kiedy bę-
dziesz chciała się ich pozbyć.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Właściwie nic. Lena nie miała niczego złego na my-
śli. Ale odkąd Grit została bogatą dziedziczką, nie radziła
sobie z dziećmi. Ciągle tylko jęczała i narzekała.
Lena nie mogła już tego słuchać. A przecież Grit nie
miała w domu żadnych obowiązków. Domem zajmowały
się panie do pomocy, a dziećmi opiekunka. Jedyne, co
Grit musiała robić zupełnie sama, to zajmować się sobą.
– Kiedy Holger nie będzie mógł się zająć dziećmi,
a ty będziesz chciała mieć czas dla swojego młodego
amanta.
Grit z trudem łapała powietrze.
– To bezczelność ze strony Holgera, że ci o tym po-
wiedział.
– To bezczelność z twojej strony, co robisz swojemu
mężowi – odgryzła się Lena.
– To moja sprawa. Nie życzę sobie, żebyś wtrącała
się w moje sprawy.
– Nie wtrącam się. Apeluję jedynie do twojego su-
mienia. Jak się jest żoną i matką, to trzeba czuć się odpo-
wiedzialnym za rodzinę, a ty chcesz żyć jak singielka.
Grit wybuchła histerycznym śmiechem.
– I kto to mówi? Przecież ty nigdy nie miałaś żadnego
amanta! Nie masz pojęcia o życiu. Gdybym nie poznała
Roberto, to zgniłabym u boku Holgera. Jest potwornym
nudziarzem. Ten człowiek w ogóle się nie rozwija.
– Za to ty się rozwinęłaś i to aż za bardzo! Obudź się,
zanim będzie za późno. Kobieto, masz w domu cudowne-
go męża.
– Weź go sobie. Dobralibyście się jak w korcu maku.
Nudziarz i nudziara.
– Grit...
– Grit... Grit... – przedrzeźniała ją siostra. – Nie mam
zamiaru słuchać twoich kazań. Za bardzo przypominają
mi ojca. Jeśli nie masz już nic więcej do powiedzenia, to
możemy skończyć rozmowę. Roberto na mnie czeka.
Grit zachowywała się jak Frieder. Lena nie wytrzy-
mała i wybuchła.
– Wiesz... Mogłabyś zamieszkać z Friederem. Stwo-
rzylibyście dom bezwzględnych egoistów.
– Masz coś jeszcze do powiedzenia?
– Owszem, miałabym. Chętnie normalnie bym z tobą
porozmawiała. Jesteś moją siostrą, a rodzina jest wszyst-
kim, co mamy. Niektórzy ludzie byliby szczęśliwi, gdyby
mieli rodzinę. Nasza niestety się rozpada. Jeśli dalej tak
pójdzie, to pewnego dnia miniemy się na ulicy jak obcy
ludzie.
Słychać było, że Grit ziewnęła.
– Przykro mi, twoja gadka przypomina mi kazanie
w kościele. Nie mam ochoty tego słuchać. Teraz napraw-
dę nie mam już czasu. Pogadamy, jak obydwie się uspo-
koimy albo kiedy przyjedziesz po dzieci. Uwielbiają do
ciebie jeździć i świetnie się tam czują. Dziwne, ale dajesz
sobie z nimi radę – roześmiała się. – Chyba mają jakieś
geny po dziadku. Po mnie nie odziedziczyły żadnych. Te-
raz już muszę iść. Na razie.
Nawet nie zaczekała na odpowiedź Leny. Po prostu
odłożyła słuchawkę.
Jak to było u Wilhelma Buscha? Taka była druga pso-
ta...
Zadzwonić jeszcze do brata do Francji i przeżyć trze-
cią psotę?
Obydwie rozmowy telefoniczne bardzo ją przygnębi-
ły. Była sfrustrowana i smutna.
Jeśli zadzwoni jeszcze do Francji i Jörg zrobi kilka
głupich uwag albo jej szwagierka Doris zacznie coś bełko-
tać do słuchawki, nie wytrzyma.
Mimo to sięgnęła po telefon. Musiała skontaktować
się z Jörgiem i ustalić z nim termin wizyty we Francji.
Teraz już mogła podróżować. Nie była już podejrzana
o morderstwo.
Jörga nie zastała, ale połączono ją z Doris.
Doris ucieszyła się, a Lena była zadowolona, że jej
szwagierka jest trzeźwa.
– Chciałam ustalić z Jörgiem, kiedy mam przyjechać.
Teraz mam czas. Potem będę miała gościa i ślub przyja-
ciółki.
– Jörg właśnie wyszedł. Bardzo się cieszy, że przyje-
dziesz. Ja zresztą też. Nareszcie odwiedzi nas ktoś, z kim
będę mogła rozmawiać po niemiecku i nie będę musiała
dyskutować o winnicach. Mam nadzieję, że zostaniesz na
dłużej i że nie będzie to jednorazowa wizyta. Wiesz, kiedy
ty przyjeżdżasz, to wiem, że robisz to zupełnie bezintere-
sownie. Frieder i Grit odwiedzają nas tylko wtedy, gdy
dostaną coś w zamian. Nasi przyjaciele podobnie. Kiedy
zorganizowaliśmy festiwal, to wszyscy chcieli przyjechać,
każdy się zapowiadał. Przygotowaliśmy dodatkowo ponad
sto łóżek. Ale teraz, kiedy nic się nie dzieje, nikt nie chce
odwiedzać. Wszyscy się wykręcają, że bez dodatkowego
programu jest u nas nudno. Zresztą i tak prawie nie widu-
jemy naszych gości. Albo jadą do Bordeaux, albo gdzie
indziej, a nas traktują jedynie jako noclegownię. Inaczej to
sobie wyobrażałam.
Lena była zdziwiona rozmownością szwagierki. Od-
kąd Doris zamieszkała we Francji, jeszcze nigdy nie wy-
powiedziała tylu zdań w jednej rozmowie. Naprawdę musi
się czuć samotna i zawiedziona. Może właśnie dlatego pi-
ła. Teraz jest na szczęście trzeźwa. To znaczy, że umie
funkcjonować bez alkoholu.
– Doris, pogadamy, jak przyjadę. Obiecuję. Jak wróci
Jörg, to niech do mnie zadzwoni, ale dopiero po dwudzie-
stej drugiej, bo przed nie będzie mnie w domu. Idziemy
dzisiaj na kolację do gospody „Pod Lipą”. Chyba jej na-
wet nie znasz.
– Nie znam. Byłam w posiadłości tylko kilka godzin.
Przejazdem. Nic nie pamiętam, może jedynie to, że było
tam tak... tak jak na wsi. A jak tobie się mieszka?
– Doskonale. Jestem tu szczęśliwa. Bardziej szczę-
śliwym już nie można być. Zadomowiłam się. Z całego
serca życzę ci tego samego.
– To się nigdy nie stanie – powiedziała Doris smutno.
– Tu zawsze będę obca. Zazdroszczę ci. Zresztą zawsze
podejmowałaś właściwe decyzje, a jak już coś postanowi-
łaś, realizowałaś swój zamiar. Jesteś inna niż twoje ro-
dzeństwo. Chciałabym, żeby Jörg miał coś z twojego cha-
rakteru. Jörg ciągłe zmienia zdanie i stale zaczyna coś
nowego. Ja też nie mam silnego charakteru i nie jestem
dla niego podporą. Zresztą on dla mnie też nie... Czasem
myślę, że byłoby lepiej, gdybyśmy w ogóle nie dostali
zamku i winnic. W Niemczech byliśmy szczęśliwsi.
– Zawsze chcieliście mieć zamek i winnice.
– Wiem, ale co innego marzyć o czymś, a co innego,
gdy marzenie się spełni. Niestety, rzeczywistość rzadko
bywa tak piękna jak marzenia.
Lena jeszcze nigdy tak szczerze nie rozmawiała
z Doris. Była zaskoczona.
– Chyba już dosyć żalenia się – powiedziała Doris. –
Jeśli przyjedziesz i będziesz chciała mnie słuchać, może-
my kontynuować naszą rozmowę. Ogromnie się cieszę, że
przyjeżdżasz. Przekażę Jörgowi, że dzwoniłaś. Bardzo
dziękuję za telefon i na razie.
Lena oszołomiona odłożyła słuchawkę.
Po dwóch frustrujących rozmowach z siostrą i bratem
rozmowa z Doris była po prostu czystą przyjemnością.
Oby Doris została w formie i nie zaczęła znowu pić!
Życzyła jej tego z całego serca. Porozmawia też
z Jörgiem, żeby inaczej traktował swoją żonę.
Chyba jeszcze nie wszystko stracone w jej rodzinie,
choć normalni pozostali jedynie ci, którzy do niej weszli.
Z trzeźwą Doris dużo łatwiej się dogadać niż
z egocentrycznym Friederem i postrzeloną Grit.
Holger też jest miłym człowiekiem. No cóż, to też
nabytek w rodzinie, poza tym nosi się z zamiarem odej-
ścia od Grit.
A Mona?
Chyba na dobre zaszyła się na jakiejś farmie urody.
Ciągle
jej
było
mało
kuracji
odmładzających
i upiększających operacji.
Lena spacerowała po domu z blokiem i ołówkiem.
Przed przyjazdem Thomasa chciała jeszcze zrobić prze-
meblowanie.
Nicola szyła już nowe zasłony do biblioteki. Co za
szczęście, że ta kobieta potrafi wszystko! Gdyby jeszcze
musiała płacić Nicoli za uszycie zasłon, pewnie zrezy-
gnowałaby z zasłon z drogiego haftowanego jedwabiu.
Sama Nicola doradziła jej ten materiał. Decyzja zapadła.
Zasłony będą się pięknie prezentować. Ciężki dziki
jedwab w kolorze kremowym z wyhaftowanymi zielony-
mi, jasnobrązowymi i kremowymi kwiatuszkami. Do-
kładnie te kolory królowały w bibliotece.
Nicola obiecała, że z resztek materiału uszyje jeszcze
kilka poduszeczek.
Lena chciała wstawić do biblioteki jasnobrązową so-
fę, która do tej pory stała w jednym z nieużywanych po-
mieszczeń, a starą skrzynię wymienić na komodę.
W innych pokojach też zamierzała zrobić przeme-
blowanie, ale nie zdąży ze wszystkim do przyjazdu Tho-
masa. Nie chciała jednak siedzieć bezczynnie, tylko do-
brze wykorzystać czas do przyjazdu ukochanego.
Do tej pory ważne były inne sprawy. Przebudowa
czworaków, wykorzystanie destylarni, dystrybucja pro-
duktów Brodersena i Horlitza. Walka z bankami
o pieniądze. Sprzedaż mieszkania. Przeniesienie grobu oj-
ca. Zakup ubrań na ślub... Historia Daniela i Nicoli. Bar-
dzo się przejęła ich losem. Ciągle coś się działo.
Teraz wszystko było na dobrej drodze.
Do pełni szczęścia brakowało tylko Thomasa. Nie-
długo przyjedzie. Razem pójdą na ślub Sylvii i Martina.
Kiedy usiądzie przy nim w kaplicy, będzie marzyć, że
następnym ślubem w tym miejscu będzie jej własny.
Jeśli się czegoś bardzo pragnie, to musi się ziścić.
Ona będzie tego tak bardzo chcieć, że nie będzie wyjścia.
Jej marzenie musi się spełnić.
Siedziała i marzyła o Thomasie, swojej wielkiej miło-
ści, jedynej miłości życia. Na jej ustach zagościł uśmiech.
Nie pora teraz na marzenia! Trzeba spisać, co zmienić
do jego przyjazdu.
6
Lena pakowała właśnie walizki na wyjazd do Francji,
kiedy zadzwonił telefon.
Spodziewała się telefonu od każdego, ale nie od
Thomasa.
Już po pierwszych słowach powitania wiedziała, że
ten telefon nie wróży niczego dobrego. Jego głos był pe-
łen rozgoryczenia, więc jej też zrobiło się smutno.
– Coś się stało? – zapytała.
Zwlekał z odpowiedzią.
– Stało nie jest odpowiednim słowem – oznajmił
w końcu.
– Więc co się dzieje?
– Leni, strasznie mi przykro, ale...
Nie dała mu dokończyć.
– Nie przyjedziesz! – wypaliła.
– Przyjadę...
– No więc o co chodzi?
– Mój wyjazd się opóźnia. Zatrzymują mnie nieprze-
widziane wypadki.
Lena czuła, jak narasta w niej rozczarowanie. Tak
bardzo się cieszyła na jego przyjazd. Jak dziecko odliczała
dni. I co teraz?
– Leni... – W jego głosie był strach, jakby bał się, że
odłoży słuchawkę.
– Jestem.
– Leno, strasznie mi przykro. Nie mogłem tego prze-
widzieć.
– No cóż, każdy robi, co może.
– Proszę, nie mów tak. Nie robię tego celowo. Uwierz
mi, próbowałem wszystkiego. Niestety, nie udało się.
– Kiedy przyjedziesz?
Zrobił krótką przerwę, jakby miał problem
z odpowiedzią.
– Tom, kiedy przyjedziesz?
– Nie dam rady dotrzeć na ślub. Przy dobrych wia-
trach przyjadę dwa dni później. Bardziej realny jest jed-
nak mój przyjazd dwa tygodnie później.
– To dlaczego mówisz dwa dni?
– Bo jest mała szansa, że może się uda, ale naprawdę
malutka.
– Zapomnijmy o tym. Lepiej powiedz, że przyje-
dziesz dwa tygodnie później. Nie chcę kolejny raz prze-
żywać rozczarowania... Sylvii i Martinowi będzie przykro.
Cieszyli się, że przyjedziesz na ich ślub. O sobie już nie
wspomnę.
– Lenko, nie utrudniaj mi. Tak bardzo chciałbym być
razem z wami.
Do oczu napłynęły jej łzy. Jej piękne marzenie prysło
jak bańka mydlana. Jej marzenie, że następnym ślubem
w kaplicy będzie jej własny. Już na samą myśl o tym, że
w tak uroczystym dniu będzie sama, ból ściskał jej gardło.
Nie słuchała kolejnych słów Thomasa. Nie rozumiała
ich sensu. Dlaczego jej sprawy sercowe muszą być takie
skomplikowane? Dlaczego jej ukochany musi mieszkać
na innym kontynencie? Nawet nie wie, czy Thomas za-
mierza na stałe wrócić do Niemiec. Jeśli zostanie
w Ameryce, to przy tylu obowiązkach będzie mógł do niej
przyjeżdżać na jeden, dwa tygodnie, góra trzy. Jest prze-
cież taki zapracowany!
Tak bardzo zazdrości Sylvii! Martina ma przy sobie.
Nawet podczas pracy są prawie razem. Jego gabinet wete-
rynaryjny jest naprzeciwko gospody. Już bliżej nie da się
ze sobą być. Westchnęła.
– Leni, co jest? – zaniepokoił się Thomas.
– Nic, tylko jestem smutna.
– Rozumiem, kochanie. Ja też jestem smutny. Wkrót-
ce to się skończy, a potem już nic nas nie rozdzieli.
Słowa, tylko słowa. Chce ją pocieszyć. Będzie tak
przyjeżdżał i wyjeżdżał. To nie jest rozstanie? Wyjedzie
i znowu zanurzy się w swoim amerykańskim życiu,
o którym Lena nic nie wie. Nie wie, czym się zajmuje,
gdzie i jak mieszka, jak wygląda jego życie. Czy ma przy-
jaciół? Nie wie nic, zupełnie nic. W tle usłyszała jakieś
odgłosy. Czyżby drugi telefon?
Tom przeprosił ją i odebrał drugi telefon. Nie myliła
się. Mówił coś po angielsku. W jego głosie słychać był
zdenerwowanie.
– Przepraszam, kochanie, muszę już kończyć. Za-
dzwonię, jak tylko będę mógł. Myślami zawsze jestem
przy tobie. Pamiętaj, że cię kocham, na zawsze i na
wieczność.
– Ja też cię kocham – wyszeptała.
– Nie smuć się. Wszystko będzie dobrze. Musisz mi
tylko zaufać... Kocham cię, kocham cię.
Po tych słowach odłożył słuchawkę.
Kolejne pożegnanie, które ją zasmuca. Na dodatek
rozczarowanie. Nie będzie go na ślubie Sylvii.
Musi powiedzieć Nicoli, żeby nie spieszyła się
z zasłonami. Nie ma już powodu do pośpiechu.
Lena odrzuciła blok z notatkami i zajęła się pakowa-
niem.
Z przemeblowaniem też nie musi się spieszyć. Zajmie
się tym po powrocie z Francji. Skoro Thomas nie przyjeż-
dża, może zostać dłużej u Jörga.
Jeśli ma zostać dłużej, to musi spakować więcej
ubrań. Nie miała ochoty decydować, co spakować, a co
nie. Odsunęła torbę i wrzuciła do komody ubrania leżące
na łóżku.
Nie miała ochoty na pakowanie. Tak naprawdę na nic
nie miała ochoty.
Może pójść na spacer?
Nie była do końca zdecydowana. Stanęła w drzwiach
domu. Zobaczyła spadającą gwiazdę. Zwykle szybko
wymyślała jakieś życzenie. Tym razem nie. Po co? Jej ży-
czenia i tak się nie spełniają.
7
Po krótkim spacerze wzdłuż rzeki Lena poszła do
domu Nicoli. Nicola, Aleks i Daniel siedzieli przy dużym,
lśniącym stole i grali w kości.
– Lena, myślałam, że się pakujesz – zawołała Nicola.
– Zaczęłam, ale zadzwonił Thomas. Po rozmowie
z nim nie miałam ochoty na pakowanie.
– Zwykle jesteś szczęśliwa po jego telefonach. Teraz
na taką nie wyglądasz – powiedziała Nicola.
– Coś się stało?
Lena wzruszyła ramionami.
– Nie chcesz o tym mówić?
Lena przysunęła sobie krzesło, złapała szklankę Nico-
li i wzięła łyk piwa.
Daniel podniósł się.
– Zaczekaj, przyniosę piwo.
– Właściwie nic się nie stało. Powiedział tylko, że
przyjedzie później, niż planował. Dopiero po ślubie Sy-
lvii. Tak bardzo się cieszyłam, że razem pójdziemy na
ślub. A w końcu będę całkiem sama.
– Chwila, chwila, dziewczyno – wtrącił się Aleks. –
Chyba się przesłyszałem. Sama? Nie będziesz sama. A my
to co? Nie liczymy się czy jak?
Lena miała wyrzuty sumienia.
– Przepraszam, nie to chciałam powiedzieć. Ale jest
chyba jakaś różnica, czy ten wyjątkowy dzień spędzasz
z przyjaciółmi, czy z ukochanym. Kupiłam sobie takie
ładne ubrania. Chciałam się podobać Thomasowi, a ona
nawet mnie w nich nie zobaczy.
– Teraz nie, ale na pewno będą jeszcze inne okazje.
Ubrania nie mają przecież terminu przydatności do spoży-
cia.
Lena się roześmiała. Może rzeczywiście zachowuje
się jak dziecko. Jest przecież dorosłą kobietą, która sama
kieruje swoim życiem. Nie wypada jej biadolić, bo Tho-
mas nie przyjedzie w umówionym terminie.
Przecież wie, jak to jest w biznesie. Czasem trudno
coś przewidzieć. Terminy mogą się przesunąć, a wtedy
życie prywatne schodzi na drugi plan.
Nie wątpi w jego miłość. Wierzy mu.
Jest po prostu zakochaną kobietą, która w chwilach
wzburzenia nie potrafi racjonalnie myśleć.
Daniel postawił przed nią dobrze schłodzone piwo.
Napiła się, a potem odstawiła kufel.
– Mogę z wami zagrać? – zapytała.
– Pod warunkiem, że nie wygrasz – zażartował Da-
niel.
– Spróbuję – obiecała Lena.
Gra odciągnie ją od smutnych myśli.
Lena świetnie się dogadywała z Nicolą, Aleksem
i Danielem. We czwórkę spędzili miły wieczór. Lena lubi-
ła grać w kości. Nauczyła się tej gry w posiadłości i tylko
tu w nią grała.
8
Było już grubo po północy, gdy wróciła do domu.
Weszła i od razu usłyszała, że dzwoni telefon. „To pewnie
Nicola”, pomyślała. Może zostawiła coś u niej w domu.
Odebrała.
– Co u was zostawiłam? – zapytała, nie upewniając
się, kto dzwoni. – Głowy chyba nie, bo jeszcze mam ją na
karku.
– Halo, halo – usłyszała. – Lena?
Dzwonił Thomas. Spodziewała się wszystkiego, ale
nie tego, że zadzwoni jeszcze raz.
– Tak, to ja. Myślałam, że dzwoni Nicola, żeby mi
powiedzieć, że coś u niej zostawiłam.
– A ja dzwonię i dzwonię. Już mnie palec boli od wy-
bierania numeru. Martwiłem się. Chciałem koniecznie
jeszcze raz z tobą porozmawiać. Uwierz mi, najdroższa,
że zrobiłem wszystko, żeby...
Przerwała mu.
– Wierzę ci. Byłam jedynie smutna i zawiedziona, bo
tak się cieszyłam na twój przyjazd, a teraz okazało się, że
muszę czekać jeszcze dłużej. Kupiłam na ślub takie ładne
ubrania. Tak bardzo chciałam ci się podobać. No i nie zo-
baczysz mnie w nich.
– Leni, podobasz mi się i bez tych ubrań. Podobasz
mi się, bo jesteś taka, jaka jesteś, bo cię kocham. Będzie
jeszcze niejedna okazja, żebyś zaprezentowała mi się no-
wych ubraniach. Coś mi przyszło do głowy.
– Co? – zaciekawiła się.
– To będzie niespodzianka. Myślę, że ci się spodoba.
– Jesteś okropny. Zaczynasz coś mówić i nie koń-
czysz.
– Gdybym ci powiedział, to nie byłoby żadnej nie-
spodzianki.
Lena była szczęśliwa, że Thomas zadzwonił jeszcze
raz. Pierwszy smutek miała już za sobą. Teraz lepiej sobie
radziła z nowymi wiadomościami. Nie jak mała dziew-
czynka, lecz jak dorosła kobieta. Thomas też to zauważył.
Ulżyło mu.
– Tak się cieszę, że już się nie złościsz. Obiecuję ci,
że wszystko będzie dobrze. Wynagrodzę ci wszystkie roz-
czarowania i długie dni oczekiwania. Straciliśmy dziesięć
lat, ale co to jest w porównaniu z całym życiem. Kilka ty-
godni w jedną czy drugą stronę, jakie to ma znaczenie.
Kto wie, może nastanie taki dzień, w którym zechcesz
wysłać mnie na Księżyc.
– Ciebie? Nigdy – zarzekała się. – Ciebie ciągle mi
mało. W tej kwestii nic się nie zmieni. A jeśli już się wy-
bierasz na Księżyc, to lecę z tobą. Uczepię się mocno, że-
by cię nie zgubić po drodze...
9
Samolot do Paryża świecił pustkami. Pasażerowie za-
pełnili jego pokład jedynie w połowie. To ucieszyło Lenę,
ponieważ mogła wygodnie rozłożyć się ze swoimi pod-
ręcznymi pakunkami w trzyosobowym rzędzie, swobod-
nie pogrążając się w myślach.
Ostatni raz leciała do Francji, kiedy jeszcze żył oj-
ciec. Wówczas wybrali się razem w podróż do Chateau
Dorleac, gdzie znajdował się ich rodzinny zamek o tej
samej nazwie. Przy tym zamku wybudowano niegdyś
słynne winnice. One były głównym źródłem ich docho-
dów. Wiele się zmieniło od tamtego czasu. Jej tata nie żył,
a Chateau należało do jej brata Jörga.
Lena zamknęła oczy.
Cieszyła się, że znów zobaczy Jörga i jego żonę Do-
ris. A czy cieszyła się, że ujrzy Chateau?
Dziwne, że w ogóle zaprzątała sobie tym głowę.
Większość ludzi skakałaby z radości, gdyby jechali do ta-
kiej posiadłości.
W jej przypadku wyjazdy do Francji nie wywoływały
euforii. Ekscytację i szczęście odczuwała, kiedy pakowali
walizki do Fahrenbach.
Zamek Chateau Dorleac?
Tata kupił go za namową matki. Przemawiała przez
nią próżność. Zgrywała się na arystokratyczną panią zam-
ku.
Szybko się jednak znudziła. Zorientowała się bo-
wiem, że w winnicach, określanych także mianem Chate-
au lub Domaine, trzeba ciężko pracować, a funkcja repre-
zentacyjna nie zwalniała jej z tego obowiązku.
Spełnienie jej wygórowanych zachcianek i kaprysów
w niczym nie pomogło. Odeszła od nich i jej ojca do bo-
gatszego mężczyzny. A tacie zostały winnice we Francji,
których sam pewnie nigdy by nie kupił.
Ojciec odrestaurował ich wnętrza, wyremontował je
i kultywował uprawę winorośli oraz produkcję dobrej ja-
kości win. Przekształcił Chateau Dorleac w prężne przed-
siębiorstwo. Podobnie uczynił z hurtownią win Fahren-
bach. Ale czy pokochał swoje dzieła? Nie, Lena była
pewna, że nie. Nie był też dumny z tego, że stworzył je od
podstaw, wyczarowując z ruin architektoniczny majstersz-
tyk.
Chateau
był
elementarną
częścią
firmy
i najzwyczajniej w świecie wypadało zadbać o jego wize-
runek.
Pamiętała pierwszą podróż do Francji...
Głos stewardesy przerwał jej rozmyślania.
– Przepraszam, madame, życzy pani kawę czy herba-
tę?
Lena otworzyła oczy i przetarła czoło.
– Poproszę kawę – powiedziała, sięgając po gorący
napój i małą paczuszkę z ciastkiem.
Zamieszała kawę i otworzyła opakowanie z małym,
kleistym, bardzo słodkim ciasteczkiem. Po pierwszym
gryzie odłożyła je na bok.
Nie, nie będzie jeść byle czego.
Napiła się tylko zawiesistej kawy. I ona nie była re-
welacyjna. Cóż, w samolotach nie można liczyć na kuli-
narne uniesienia.
Upiła jeszcze jeden łyk kawy, po czym ją odstawiła.
Poprosiła stewardesę o wodę mineralną.
Oparła się o zagłówek i zamknęła oczy.
Uciekła myślami do pierwszej podróży do Chateau.
Miała wówczas około sześciu, siedmiu lat i przeżyła roz-
czarowanie, kiedy tam dojechali. Wyobrażała sobie zamek
z bajki z licznymi wieżami, a zastała sztampowy dom,
wprawdzie imponujących rozmiarów, ale to nie był zamek
dla małej księżniczki.
Lena westchnęła.
W Chateau spędzali ferie, dopóki jej matce nie odwi-
działo się przebywanie w ich twierdzy. Jej tata najczęściej
sam załatwiał interesy. Ona czasem dotrzymywała mu to-
warzystwa. Frieder i Grit rzadko tam jeździli.
Jörg, o tak, jej brat Jörg interesował się tym przedsię-
biorstwem. Przez wiele lat pracował w nim dla ojca
i ostatecznie odziedziczył te dobra.
– Przynieść pani jeszcze jedną wodę? – rozbrzmiał
w jej uszach głos stewardesy.
– Tak, poproszę.
Lena nalała sobie wody do szklaneczki. Wolałaby
niegazowaną, ale zapomniała powiedzieć o tym stewarde-
sie.
Co dalej z Chateau?
Doris, jej szwagierka, podupadła na zdrowiu. Zaczęła
popijać. Niewykluczone, że już wcześniej zaglądała do
kieliszka i nikomu nie rzuciło się to w oczy.
A Jörg?
Po objęciu prezesury zamiast wdrażać się stopniowo
w strukturę firmy i zapoznać z jej technologią oraz pra-
cownikami, z rozmachem zorganizował festiwal muzycz-
ny, przy czym jej nie zaprosił. Zdegustował ją swoim bra-
kiem kurtuazji, tym bardziej że reszta rodziny była obecna
na zorganizowanej przez niego imprezie.
Dlaczego po śmierci taty zgrzytało między nią a jej
rodzeństwem?
Najstarszy brat Frieder o mały włos nie obrócił
w niwecz wysiłku ojca włożonego w stworzenie przyno-
szącej pokaźne dochody hurtowni win. Był na skraju ban-
kructwa. Nie odzywał się do niej, ponieważ nie odstąpiła
mu działki nad jeziorem.
Siostra Grit przeistoczyła się w powierzchowną da-
mulkę, napompowaną botoksem, zaniedbującą swoje
dzieci. Po zaściankowej kurze domowej nie było śladu.
Zadzierała nosa i w dodatku zdradzała męża.
Dobrze, że chociaż Jörg chciał z nią rozmawiać. Lena
była bardzo ciekawa, co takiego miał jej do powiedzenia.
Zatraciła się we wspomnieniach.
Jakże wielkie było jej zdumienie, kiedy stewardesa
poprosiła pasażerów o zapięcie pasów przed lądowaniem
w Paryżu.
I tak pierwsza część jej wyprawy właśnie dobiegła
końca.
Szkoda, że nie było bezpośredniego połączenia
z Bordeaux.
Międzylądowanie w Paryżu trudno zaliczyć do naj-
wygodniejszych. Wysiadało się na lotnisku Charles de
Gaulle, a więc we wschodnim rewirze miasta, i trzeba by-
ło przejechać z Roissy do Orły, a więc na południowy
wschód, żeby móc dalej polecieć do Bordeaux.
Gdyby chociaż po drodze dało się zobaczyć coś cie-
kawego. Ale nie. Przejeżdżało się przez duże, zatłoczone
ulice.
Lena nienawidziła takich warunków. Dlatego obrzy-
dły jej wycieczki do Dorleac. Nawet krótki wypad
w tamte
rejony był dla niej zbyt uciążliwy.
A ośmiogodzinna podróż samochodem w weekend nie
wchodziła w rachubę.
Wyciągnęła swoje rzeczy, łyknęła resztkę wody, po-
dała przechodzącej obok stewardesie pustą butelkę
i szklankę, a następnie podniosła tackę przymocowaną do
siedzenia.
Kto ją odbierze? Jörg czy Doris?
Modliła się w duchu, żeby nie siedzieć obok nikogo
w drugim samolocie.
Wylądowali. Pasażerowie odpięli pasy bezpieczeń-
stwa i przepychali się do przodu. Lena siedziała jeszcze
przez chwilę.
Kiedy pozostała garstka osób, którym się donikąd nie
śpieszyło, podniosła się i też ruszyła do wyjścia. Stewar-
desy stały przy drzwiach i z wymuszonym uśmieszkiem
żegnały podróżnych wyuczonym tekstem.
– Do widzenia! Dziękujemy, że wybrali państwo na-
sze linie. Udanego pobytu w Paryżu.
10
Na trasach krajowych we Francji łatały mniejsze sa-
moloty.
Ten do Bordeaux był wypełniony turystami. Ku swo-
jemu niezadowoleniu Lena nie mogła zająć całego rządku.
W ostatnim momencie dosiadł się do niej jakiś pan
w średnim wieku.
A ponieważ ona wolała miejsce przy przejściu, wstała
i zwolniła mu fotel.
– Pardon, madame.
– Dziękuję, madame.
Francuz.
Ledwie usiadł w wygodnej pozycji, a już wdał się
z nią w ożywioną dyskusję.
Trajkotał o korkach na obwodnicy, przez które omal
nie spóźnił się na samolot. Wszyscy w okolicy podobno
się uskarżali. Uśmiechnął się do niej.
– Pardon, naprzykrzam się pani z takimi banałami.
Zapewne jest pani w drodze na wspaniały urlop.
– Nie. Na spotkanie rodzinne. Nie mogę się doczekać.
– W Bordeaux?
Był na tyle miły, że Lena nie miała oporów, żeby
udzielać mu odpowiedzi.
– Nie w samym Bordeaux. Zabawię kilka dni w jego
okolicach. Tam, gdzie są słynne winnice.
– Och, czy pani rodzina wypoczywa tam na urlopie?
Był trochę wścibski. Lena nie lubiła, gdy ludzie, któ-
rych prawie nie znała, od razu chcieli znać jej życiorys.
Zwlekała z odpowiedzią.
– Proszę mi wybaczyć, madame. Nie chciałem być
niedyskretny. Zadawałem tyle pytań, żeby... coś sobie wy-
tłumaczyć...
– Słucham?
Zaśmiał się, zamaszyście gestykulując.
– Droga madame, pani mówi po francusku bez akcen-
tu. Hm, Francuzką pani nie jest... Pomyślałem, że jeśli się
dowiem, czy pani rodzina mieszka przy winnicach, czy
tylko wyjechała tam na wczasy, odgadnę pani narodo-
wość.
Lena zachichotała.
– Ależ pan się nagłówkowa!. Wystarczyło zadać jed-
no, konkretne pytanie. Jestem Niemką. Wybieram się do
Chateau Dorleac.
– Nie wierzę własnym uszom. Znam tę nieruchomość
i jej właściciela, wielmożnego pana Hermanna Fahrenba-
cha. Zdolny biznesmen. – Zerknął na zdziwioną Lenę
i kontynuował. – Jestem agentem rozprowadzającym
i reklamującym wszelkie spirytualia oraz wina. Często
bywam w okolicach Bordeaux, skąd wywodzą się najszla-
chetniejsze szczepy. Orientuję się również, gdzie znajdują
się inne równie duże regiony winiarskie: Drodogne, Lot–
et–Garonne, Landes et Pyrénées–Atlantiques... – odbiegł
od tematu. – Ach, tak, tak, pan Fahrenbach. Przebywa te-
raz w Chateau? Chętnie bym go odwiedził. Bardzo dawno
się nie widzieliśmy.
– Mój tata nie żyje.
– Przykro mi, madame. Nie pojmuję... Pan... to zna-
czy, pani tata był zawsze taki żywiołowy.
Lena przełknęła ślinę.
Zauważyła, że z coraz większym trudem wypowiada-
ła się o swoim zmarłym ojcu.
– Dla nas też jego odejście było czymś niezrozumia-
łym.
Lena zadumała się. Czy on lubił tego energicznego,
ciekawskiego, acz sympatycznego Francuza? Mężczyzna
pozytywnie wyrażał się o jej tacie.
Po chwili znów wywiązała się między nimi rozmowa.
– Mówiła coś pani o spotkaniu rodzinnym... Kto za-
rządza teraz Chateau?
– Mój brat Jörg. Właśnie jego chcę odwiedzić.
Skinął głową.
– A pani, hm, pani kieruje hurtownią win Fahren-
bach?
– Nie, ona należy do mojego najstarszego brata. Ja
mieszkam w Fahrenbach na Słonecznym Wzgórzu, prze-
pięknej posiadłości o bogatej tradycji przekazywanej od
lat z pokolenia na pokolenie.
– Prowadzi pani gospodarstwo rolne?
– Nie. Większość pól i łąk wydzierżawiłam najem-
com. Inaczej zarabiam na chleb. Buduję apartamenty dla
wczasowiczów i dystrybuuję trunki, których mój brat nie
chce już rozprowadzać i sprzedawać w swojej hurtowni.
Lena dziwiła się sama sobie, że wobec obcego męż-
czyzny była taka wylewna.
– A jakie produkty są waszą domeną?
Lena wszystko my objaśniła.
– Hm, interesujące. Mogłaby pani dystrybuować te
produkty także we Francji?
– Na całym świecie... – odparła osłupiona.
– Świetnie. Proszę mi przesłać ich próbkę.
Wyjął z kieszeni wizytówkę.
– Przepraszam. Nie przedstawiłem się. Nazywam się
André Humbelt.
– Lena Fahrenbach. O co chodzi z tym wysłaniem
próbki, panie Humbelt?
Uśmiechnął się do niej.
– Muszę przetestować pani produkt, żeby się upew-
nić, czy pasuje do mojego asortymentu – wyjaśnił. – Jeśli
tak, włączę ją do mojego, że się tak wyrażę, repertuaru,
a pani zagwarantuje mi wyłączne prawo do sprzedaży na
terenie Francji.
Lena znieruchomiała. Nie dowierzała, że podczas
trywialnej rozmowy być może uda jej się nawiązać intrat-
ną współpracę. Fenomen. Przecież tylko przez przypadek
ten starszy mężczyzna usiadł koło niej.
Niektórzy mówią, że nic nie dzieje się przez przypa-
dek. Bóg tak chciał.
– Dlaczego... dlaczego pan chciałby ze mną współ-
pracować, panie Humbelt?
– Ponieważ jest pani bardzo sympatyczną młodą da-
mą, a poza tym darzyłem ogromnym szacunkiem pani oj-
ca. Przypomina mi go pani, no a każde z nas chce jakoś
funkcjonować na rynku. Pani pewnie jest dobrym partne-
rem handlowym.
Lena nie miała żadnej wizytówki.
Wyjęła z torby kalendarz, wyrwała kartkę i zapisała
mu adres oraz numer telefonu.
– Przepraszam, nie byłam przygotowana na spotkanie
biznesowe.
Złożył równiutko kartkę i włożył ją do kieszeni.
– Moje biuro jest zazwyczaj zawalone pracą, dlatego
prosiłbym, żeby zleciła pani wysłanie tych próbek oraz
cennika bezpośrednio do mnie.
O ewentualną prowizję będziemy się targować póź-
niej. Mam nadzieję, że zostaniemy partnerami, pani Fah-
renbach.
Lena była oszołomiona. Nie spodziewała się, że nagle
otworzą się przed nią takie możliwości.
Po chwili zastanowienia stwierdziła, że wszelkie kon-
trakty zawarła dzięki nieposzlakowanej opinii ojca.
Składała ręce do Boga w podziękowaniu za pomyśl-
ność. Była święcie przekonana, że tata nad nią czuwał.
Skoro miał taką możliwość, dlaczego nie powstrzy-
mał Friedera przed zrujnowaniem jego spadku albo nie
wtrącił się do Grit, która przez romans zaniedbywała swo-
ją rodzinę? A jak było u Jörga, dowie się za parę godzin.
Jednak miała złe przeczucia.
Podziękowała André Humbeltowi za zaufanie, które
w niej pokładał, a potem plotkowali o życiu. Nie poroz-
mawiali zbyt długo, ponieważ lot z Paryża do Bordeaux
trwał około godziny.
Stewardesy poprosiły pasażerów o zapięcie pasów, bo
za chwilę samolot miał wylądować.
Lena pożegnała się z panem Humbeltem. Śpieszyło
mu się. Był umówiony ze wspólnikiem.
A czy ktoś czekał na nią?
11
Lekko podenerwowana Lena energicznie weszła do
poczekalni.
Nie było widać ani Jörga, ani Doris.
Coś ich zatrzymało?
Nie wiedziała, co robić. Zadzwonić do brata na ko-
mórkę, bo chciała się dowiedzieć, czy jeszcze ma czekać.
W sumie dopiero przyleciała. Niektórzy pasażerowie
odbierali swój bagaż.
Usiadła na ławce naprzeciwko drzwi wejściowych.
Ludzie krążyli we wszystkie strony, ale nadal nie
mogła dostrzec ani brata, ani szwagierki.
Aż podskoczyła, kiedy za plecami usłyszała czyjś
głos.
– Och, tu panią złapałem, Leno. A już się martwiłem,
że panią przeoczę.
Lena odwróciła się. Ujrzała Marcela Clermonda –
prawą rękę ojca. Jaką funkcję pełnił Marcel u Jörga? Był
wysokim, szczupłym i małomównym mężczyzną. Lena go
lubiła, więc przywitała się z nim po przyjacielsku.
– Fajnie, że to pan mnie odbiera z lotniska – zawoła-
ła. – Jörga coś zatrzymało?
– Tak, nieoczekiwanie musiał wyjechać.
– A Doris?
Zmarkotniał. Nie powinna była zadawać mu tego py-
tania. Jak miał jej na nie odpowiedzieć?
– Ona... ona..., hm, źle się czuła.
Z jego zakłopotania Lena wywnioskowała, że wie-
dział coś więcej.
– Jest pijana, prawda? – zapytała bez ogródek.
Przytaknął. :?
Lena westchnęła.
Zdaje się, że Doris częściej była wstawiona niż
trzeźwa.
– Biedna Doris.
Marcel chwycił jej torby.
– Nie umie się zaaklimatyzować we Francji.
– Przecież bardzo chciała tu mieszkać, razem
z Jörgiem.
– Może wyśniła sobie sielankę, a prawdziwe życie
wygląda zupełnie inaczej. Leno, mnie to nie obchodzi, ale
pani szwagierka jest bardzo... Hm, nie mówię tego w złym
znaczeniu... Ona jest tak niemiecka, że ma nawet problem
z przełykaniem francuskich potraw.
– Z francuskimi winami jakoś nie ma problemów –
odparła ironicznie Lena. – Pogadam z Jörgiem. Trzeba jej
pomóc.
Marcel nic nie odpowiedział. Doszli do parkingu.
Upchnął jej torby w bagażniku i odjechali.
Lena spojrzała na niego z niepewnością. Wewnętrzny
głos jej podpowiadał, że coś przed nią ukrywał.
– Marcel, jest jakiś problem z Jörgiem?
Patrzył przed siebie. Nie zareagował. Jakby nie zro-
zumiał lub nie dosłyszał pytania.
Tym swoim milczeniem jeszcze bardziej ją zaniepo-
koił.
– Marcel, jeśli coś jest nie tak z Jörgiem, proszę mi
powiedzieć. Może pan liczyć na moją lojalność. Będę
trzymała język za zębami, jeśli trzeba.
Widać było po nim, że walczył ze sobą.
– Przeholował z festiwalem? – dociekała. – Przesadził
z pieniędzmi, a impreza nie przyniosła żadnych zysków?
– Pani brat tak powiedział?
– Nie. Nie musiał. Człowiek o zdrowych zmysłach
sam potrafi wyliczyć bilans zysków i strat. Jörg nie ma
bladego pojęcia o organizowaniu podobnych imprez.
– Właściwie dlaczego pani nie było? Brakowało mi
pani.
– Ach, Marcel – mruknęła ponurym tonem. – Chyba
panu jedynemu. Nie zaproszono mnie. Od śmierci taty
moje rodzeństwo rzuca mi kłody pod nogi. Jakby całkiem
stracili dla mnie serce. Chyba za bardzo przypominam im
tatę. On też nie zgadzał się z wieloma ich posunięciami.
Marcel wyprzedził wolno jadący samochód.
– Pani coraz bardziej upodabnia się do swojego ojca.
Charakteryzuje was rzadko spotykany zmysł do intere-
sów. Szkoda, że nie zapisał Chateau pani... – przerwał,
jakby powiedział za dużo.
– Aż tak źle? Proszę, Marcel, powiedz mi, co się sta-
ło? Może zdołam jeszcze coś uratować.
Potrząsnął głową.
– Nie da rady. Za późno. Pani brat zaangażował się
całym sobą w planowanie festiwalu, a kwestie czysto za-
wodowe odsunął na drugi plan. Przez jego lekkomyślność
straciliśmy najważniejszy kontrakt w historii tej firmy.
Boucherté France wystosowało wnioski do wszystkich fi-
lii. Złożyli korzystną propozycję. Zrobili konkretną re-
klamę, a my za późno dostarczyliśmy towar. Nie przyjęli
go. Boucherté skreślił nas z listy dostawców.
Lena złapała się za głowę. Nie sądziła, że dojdzie do
takiej katastrofy. Jej tata latami zabiegał o współpracę
z Boucherté. A Jörg schrzanił wszystko w jednej chwili.
– Straszne! To straszne! – wymamrotała.
Marcel przytaknął.
– Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, Niczego
nie zmienimy. Stało się. Pani tata nie.., – Mój tata na
pewno nie pozwoliłby sobie na taką kompromitację.
– Zgadza się.
Lenie zamilkła.
– Niech ta rozmowa zostanie między nami – poprosił
Marcel.
Przejechali główną ulicę.
Lena zachwycała się swoim ulubionym odcinkiem
drogi, po której obu stronach rosły drzewa orzechowe sto-
jące w równym rzędzie.
Zamek Chateau leżał pośrodku winnic i winorośli,
które wtapiały się przejrzyście w tło, formując pagórko-
waty, falisty krajobraz, przydając mu rajskiego uroku.
Wiodło od niego rozwidlenie dróg zaczynające się od
winnych pól, a kończące na wjeździe wytyczonym wia-
nuszkiem rosłych cyprysów. Całość posiadłości otaczał
bogato ozdobiony mur z zabytkową bramą. Porastały go
mchy, bluszcze oraz dzikie róże, których odurzający aro
mat rozchodził się w powietrzu.
Widok tego baśniowego, namalowanego przez naturę
pejzażu niejednego przeniósł w odległą krainę marzeń.
Przez park z tyłu muru do leżącego tuż przed Chateau
wielkiego, kwadratowego placu, na środku którego usta-
wiono fontannę, prowadziła pokryta żwirem droga.
Dokładnie tam znajdował się zamek Chåteau. Był
piękny, rozłożysty z ogromną częścią główną i dwoma
bocznymi skrzydłami.
Wybudowano
go
z kamieni
porozrzucanych
w okolicy. W miarę upływu czasu w wyniku zwietrzenia
zmieniły one swoją barwę na szarobeżową.
Duża ilość wysokich wąskich okien tchnęła w tę oka-
załą budowlę trochę świetlistości i lekkości. Ich łukowaty
kształt oraz obwiedzione granitem, sięgające aż do podło-
gi framugi optycznie powiększały pomieszczenia zapro-
jektowane z przepychem. Nawet na stylowych parapetach
wyryto ornamenty.
Dwuskrzydłowe
drzwi
wejściowe
wykonano
z ciemnobrązowego dębu. Aby się do nich dostać, trzeba
było pokonać czterostopniowe kamienne schody, na któ-
rych wiek pozostawił swoje ślady, co dodało im niezrów-
nanego czaru. Z prawej i lewej strony schodów w starych
ślicznych glinianych donicach stały dwa finezyjnie przy-
cięte bukszpany.
Lena na nowo odkrywała powab tego miejsca.
Z lewego skrzydła, gdzie usytuowano pomieszczenia
gospodarcze, dochodziły jakieś odgłosy, prawdopodobnie
z kuchni. Lena przypomniała sobie, że od rana nic nie ja-
dła.
W prawym skrzydle mieszkał gospodarz.
Jej tata korzystał z tych pokoi. Lena domyślała się, że
obecnie pomieszkiwali tam Jörg i Doris.
W środkowej nawie znajdowały się biblioteka, jadal-
nia, pokój śniadaniowy, a także pomieszczenia mieszkalne
z szerokim tarasem.
Dwa łukowate schodki z ciemnobrązowego dębu
wznosiły się do piętra, gdzie zaaranżowano pokoje go-
ścinne.
Chateau Dorleac był jednym z typ o wy cli domów
o charakterystycznym zamkowym wyglądzie. Takie naj-
częściej stawiali właściciele winnic. Wzorowali się na
kasztelach szlachty ziemiańskiej. Ich nieodłącznym ele-
mentem był oczywiście oryginalny francuski ogród.
W Chateau można go było podziwiać bezpośrednio
z tarasu. Wystarczył jeden krok, żeby obcować z jego
pięknem.
O kształt ogrodu zadbali architekci krajobrazu.
Z pieczołowitością zagospodarowali każdy skrawek zie-
mi.
Było widać niekonwencjonalne nasadzenia kwiatów
posegregowanych na poszczególne rabaty. Oddzielały je
od siebie starannie przycięte żywopłoty. Gdzieniegdzie
poustawiano kamienne figury.
Właściwy ogród był położony trochę wyżej.
Był szeroki, porośnięty bujną, kolorową roślinnością.
Miał wszystkie charakterystyczne cechy ogrodu francu-
skiego. Ozdabiał go prastary drzewostan, geometryczna
kombinacja kunsztownie wypielęgnowanych bukszpanów,
cyprysów, cisów i buków.
Nie można się było na niego napatrzeć.
Dla Leny taki rodzaj ogrodów był zbyt nienaturalny,
sztuczny i przesadnie wychuchany.
Bardziej przypadł jej do gustu położony w innej czę-
ści parku ogród różany z niezliczoną ilością gatunków
róż. Niektóre z nich nie były hodowane w żadnym innym
zakątku globu.
Między ogrodami usytuowano staw, który zdobiły li-
lie wodne, a zamieszkiwały łabędzie, dzikie kaczki i żaby.
Wokół niego poustawiano ławeczki. Aż kusiło, żeby
na nich usiąść, odpocząć i zatracić się w czarodziejskim
świecie fantazji.
Chateau Dorleac miał w sobie magię.
Ojciec Leny wydał majątek na odrestaurowanie
i wyremontowanie tej kolosalnej posesji. Bardzo zależało
mu na tym, aby przywrócić jej pierwotny wygląd. I udało
mu się.
Zdjęcia Chateau drukowano w ekskluzywnych maga-
zynach lifestyleowych.
Czy Jörg i Doris potrafili docenić, jaki skarb odzie-
dziczyli? Jörg pewnie tak, a Doris niekoniecznie. Marcel
napomknął o tym, że była tu nieszczęśliwa. Dlaczego tak
trudno zadowolić ludzi?
Lena westchnęła.
Postawiła swój bagaż obok schodów i wyszła z domu.
Może Jörg był w firmie. Zakład mieścił się
w odległości około dwustu metrów od Chateau. Lena
skierowała się w jego stronę, kiedy nagle z alei cyprysów
wyłonił się pędzący samochód. Pod ciężkimi kołami jeepa
trzaskał żwir.
Lena zatrzymała się.
W jeepie rozpoznała swojego brata Jörga. Zahamował
z piskiem opon tuż przy niej. Wyskoczył pospiesznie
z samochodu.
– Lena, ale miło cię widzieć! Serdecznie witam sio-
strzyczkę. Dziękuję, że przyjechałaś.
Wpadł jej w ramiona i przycisnął do siebie. Lenie
schlebiał fakt, że ucieszył się na jej widok.
– Przykro mi, że nie mogłem cię odebrać z lotniska.
No, ale Doris z pewnością godnie mnie zastąpiła. Wy, ko-
biety, zawsze macie sobie coś do powiedzenia. – Rozej-
rzał się. – Gdzie ona jest? Dopiero przyjechałyście?
– Nie widziałam się jeszcze z Doris. Marcel mnie
przywiózł.
– Marcel? Jak to?
– Doris źle się czuła.
Jej brat sposępniał.
Naturalnie od razu się domyślił, dlaczego Doris nie
odebrała jego siostry.
Lena nie chciała ciągnąć tego tematu.
– Wszystko OK. Marcel umilił mi czas.
Jörg wziął głęboki oddech. Objął Lenę.
– Fajnie, że tu jesteś. Świetnie wyglądasz.
– Wiejskie powietrze z Fahrenbach pozytywnie na
mnie wpływa.
– Pogadamy o tym potem. Teraz chodźmy do domu.
Przygotowałem ci pokój, w którym kiedyś mieszkałaś.
Ten z widokiem na winorośle.
– Super. Dziękuję.
– No co ty. Nie dziękuj. Przecież to także twój dom.
Jesteś tu zawsze mile widziana. Nieładnie postąpiłem, nie
zapraszając cię na festiwal. Byłem głupi. Frieder i Grit
mnie przekabacili, bo według nich ty, uwaga, cytuję
„Zrzędzisz gorzej niż stara kwoka” Ale...
Było, minęło, nie ma o czym mówić – przerwała mu.
Jörg nawet wtedy, gdy popełniał rażące błędy, za-
chowywał w sobie odrobinę człowieczeństwa. Wzruszył
ją propozycją, żeby traktowała Chateau jak swój dom.
– Zaprowadzę cię do twojego pokoju – powiedział
Jörg, wnosząc jej walizki. – Powiem Marie, żeby ci coś
upichciła. Napijesz się kawy?
– Chętnie.
– Marie stęskniła się za tobą. Na twoją cześć ugoto-
wała specjalne danie, siostrzyczko. Zaserwuje je wieczo-
rem.
Weszli na górę.
Jörg otworzył drzwi do jej pokoju. Naprzeciwko wi-
dać było podłużną kamienną balustradę. Można było do
niej podejść i obserwować cały dom, a szczególnie
ogromny korytarz na dole.
Ku przerażeniu ojca Lena jako dziecko lubiła się
przez nią wychylać. On zawsze się bał, że ona spadnie,
a mała Lena w ten sposób czuła się odważniejsza. Tata na
szczęście szybko zakazał jej tego wariactwa. Zagroził, że
będzie musiała spać na niższym piętrze.
Jörg odstawił bagaże.
– Czekam na ciebie na dole. Razem napijemy się ka-
wy. Spotkamy się na tarasie?
– Jasne. Piękna pogoda, prawda? Nałykamy się świe-
żego powietrza.
Jörg wyszedł.
Lena rozpakowała torby. Na szafce nocnej postawiła
fotografię Thomasa. Ach, jakże cudownie by było, gdyby
tu z nią przyleciał. Chateau znał jedynie z jej opowiadań.
Spodobałoby mu się w tej Arkadii.
Wzięła zdjęcie do ręki i je ucałowała.
Brakowało jej Thomasa.
Nie było go tutaj i prawdopodobnie nie będzie z nią
tańczył na weselu Sylvii.
Otworzyła szeroko okna. Przyglądała się gęsto poro-
śniętej, pobudzającej do aktywności zieleni winorośli roz-
ciągających się aż po górskie szczyty.
Prześliczna panorama, chociaż nie taka śliczna jak jej
ukochane Słoneczne Wzgórze, posiadłość Fahrenbachów.
Odwróciła się i poczłapała do łazienki. Nic się w niej
nie zmieniło. Ściany nadal błyszczały urodziwymi starymi
kafelkami – kremowymi prostokącikami z wyblakłym
kwiecistym wzorkiem.
Właśnie z powodu tych kafelków Lena koniecznie
chciała spać w tym pokoju. Ponadto miała słabość do sta-
rej zdobionej wanny stojącej na pozłacanych lwich łapach.
Z radosnym uśmiechem zbiegała po schodach do
Jörga. Miała nadzieję, że za chwilę dołączy do nich Doris.
12
przeciwieństwie do Friedera Jörg nie pozwalniał per-
sonelu zatrudnionego przez ich ojca. Lena przywitała się
z nimi serdecznie. Bez problemu z nimi się porozumiewa-
ła, bo biegle posługiwała się językiem francuskim.
Marie gotowała wyśmienicie. Przyrządzała smaczne,
ale bardzo treściwe potrawy okraszone dużą ilością wina.
Co się dziwić, skoro mieszkała tak blisko winnic?
Na przystawkę podano moules bordelaises, czyli śli-
maki å la Bordeaux. Lena w dzieciństwie z rozkoszą się
nimi zajadała. Najlepsze w nich były zagęszczone sosy,
którymi polewało się odpowiednio 'doprawione muszle.
Istna bomba kaloryczna. Ale kto by się tym przejmował.
Na danie główne zaserwowano coq au vin, czyli kurę
w winie z pieczonymi ziemniakami i ratatouille. Deser był
absolutnym mistrzostwem świata, mimo że Lena nie lubi-
ła słodkości. No, ale tarcie brzoskwiniowej Marie nie
można było się oprzeć.
Cienkie ciasto przełożone połówkami brzoskwiń po-
smarowanych gęstą warstwą puddingu waniliowego oraz
bitej śmietany. A na samym czubku marmolada malinowa
i pistacje... Hm, niebo w gębie. W Chateau obowiązywała
jedna zasada – jeść i nie myśleć o tym, ile się przytyje.
A do tego wysokogatunkowe wino chateau.
Szkoda, że Doris nie było z nimi podczas tego bo-
skiego posiłku.
Przy jedzeniu Lena rozmawiała z Jörgiem o filmach,
książkach i ogólnej sytuacji politycznej we Francji.
Wyczuwała jednak, że Jörg poruszyłby z chęcią inny
temat, ale nie odważył się go rozpoczynać pierwszego
wieczoru.
Pożywne dania oraz ciężkie wino sprawiły, że Lena
poczuła się senna. Pożegnała się z bratem.
Pół godziny później leżała już w łóżku. Przez otwarte
okno dobiegało cykanie cykad. Patrzyła na rozgwieżdżone
niebo. Rozmyślała o Thomasie. Tęskniła za nim. Marzyła,
żeby przy niej teraz się położył.
Wspominała ojca. Czy był szczęśliwy w Chateau?
Czy skupiał się tylko na obowiązkach? Nigdy ze sobą
o tym nie rozmawiali.
Jörg przyjął ją bardzo serdecznie. Ucięli sobie miłą
pogawędkę.
Wprawdzie nie zaprosił jej na swój festiwal, ale przy-
najmniej zachowywał się w stosunku do niej normalnie.
Bo Grit i Frieder...
Ach, nie będzie się przez nich zadręczać.
Walczyła z sennością. Ostatkiem sił próbowała wpa-
trywać się w gwiazdy, marzyć... Nadaremnie. Zapadła
w głęboki sen.
13
Rano Lenę zbudził dźwięczny śpiew ptaków. Zerknę-
ła na zegarek. Było przed piątą. Zwykle nie wstawała o tej
porze, tyle że zazwyczaj nie kładła się tak wcześnie do
łóżka.
Przeciągnęła się. Była zadowolona, bo wreszcie się
wyspała. Leżała jeszcze parę minut pod kołdrą, wsłuchu-
jąc się w odgłosy natury. Niesamowite. Na Słonecznym
Wzgórzu każdego dnia budziła się wraz z ćwierkaniem
ptaków. Ale w Chateau ich świergot brzmiał inaczej.
Czyżby śpiewały po francusku? Fascynowało ją to.
Zaśmiała się. Cudownie jest przecierać oczy w takich
okolicznościach
przyrody.
Ludzie
żyjący
w wielkomiejskich dżunglach są poszkodowani. Nie mają
pojęcia, co tracą. Zachciało się jej kawy.
Poranna toaleta zajęła jej kilka minut. Wzięła szybki
prysznic i uczesała się w koński ogon. Tutaj mogła zrezy-
gnować z makijażu.
Wskoczyła w dżinsy, włożyła podkoszulek i wygodne
sandały. Zeszła na dół.
Zaparzyła sobie aromatyczną kawę z mlekiem. Bez
problemów odnalazła niezbędne produkty, bo Jörg nie
przemeblował kuchni.
Napiła się i wyszła na taras.
Usiadła na drewnianym krzesełku. Podziwiała ogród
w całej jego krasie. Krzewy wonnych róż wydzielały
słodki, oszałamiający zapach.
Jak w raju. Chociaż te nieziemskie widoki były ni-
czym w porównaniu z pejzażem roztaczającym się na
Słonecznym Wzgórzu.
Pobyt w Chateau był dla niej urlopem. Wczasami
w znanym miejscu. A mianem prawdziwego domu okre-
ślała posiadłość w Fahrenbach. Tam odnalazła swoje
miejsce.
Chateau i okolice zarówno na turystach, jak i na
mieszkańcach robiły nieziemskie wrażenie. Zgadza się.
Ale za nic w świecie nie zamieniłaby ich na swoje włości,
z którymi związała się emocjonalnie. Z pewnością
ogromną rolę odgrywał fakt, że ojciec kupił Chateau, pod-
czas gdy Fahrenbach już od pięciu pokoleń znajdowało się
w posiadaniu ich rodu. Słonecznego Wzgórza będzie bro-
nić własną piersią, jeśli będzie taka potrzeba.
Odstawiła pustą filiżankę. Poszła na spacer po parku,
ale nie po tej wypielęgnowanej części. Podążyła za wonią
róż kwitnących w specjalnie wydzielonym ogrodzie. Za-
trzymała się przy nich. Przyglądała się ich płatkom. Wą-
chała je, mrużąc przy tym oczy.
Pewnie Pierre, stary ogrodnik, mający swoich współ-
pracowników pod ścisłą kontrolą, dopieszczał je swoimi
wprawionymi dłońmi. Nikomu nie pozwalał ich dotykać.
Z uśmiechem na ustach doszła do stawu. Lilie wodne
puszczały pąki. Żaby przywitały dzień melodyjnym re-
chotem.
Przysiadła na ulubionej ławeczce. Kiedyś siedziała tu
godzinami, czekając, aż jakaś żabka do niej podskoczy.
Chciała ją pocałować, żeby się przemieniła w księcia
z bajki. Jednak żadna żabka nie opuściła stawu. Później
Lena kłóciła się z rodzicami, bo przez te fanaberie spóź-
niała się na jedzenie. Zresztą nie musiała całować żab.
Książę, pod postacią Thomasa Sibeliusa, sam się zjawił.
Gdyby jej matka nie mąciła i nie knuła parszywych
intryg, od dawna byliby małżeństwem i uniknęliby dzie-
sięcioletniego rozstania. Prawdopodobnie mieliby już
dzieci, a ich córeczka siedziałaby na tej ławeczce, marząc
o księciu.
Lena westchnęła. Posmutniała. Ona odpoczywała
w tym przepięknym miejscu, a Thomas był gdzieś
w Ameryce. U niej świtał dzień, a u niego zapadła noc.
Pewnie spał. Czy on czasem o niej śni?
Wróciła do domu. Zmarnowała sporo czasu.
Marie krzątała się po kuchni. Swoim temperamentem
przypominała Nicolę.
Dobrze, że Jörg nie zwolnił stałego personelu. Mądre
posunięcie. Lepszego by nie znalazł.
Marie nakryła do stołu. Podała Lenie świeżo upieczo-
ne croissanty z domowej roboty marmoladą malinową
i kolejną filiżankę kawy.
Lena dosiadła się do Marie. Opowiedziała jej
o Słonecznym Wzgórzu.
Kiedy zaśmiewały się do rozpuku, do kuchni właśnie
weszła Doris.
Lena odłożyła croissanta.
Doris wyglądała strasznie. Przytyła i miała nabrzmia-
łą twarz.
O rany! Co się z nią stało?!
Lena miała nadzieję, że nikt nie zauważył jej miny.
Wstała i przywitała się z Doris.
– Przepraszam, że nie odebrałam cię z lotniska –
usprawiedliwiała się Doris. – Nie czułam się za dobrze.
Fajnie, że u nas jesteś. Naprawdę się cieszę.
– Madame, kawę i croissanta? – zapytała Marie.
Mówiła wolno i wyraźnie, żeby Doris ją zrozumiała.
Doris machnęła ręką.
– Nie, dziękuję. Zaparzę sobie rumianek – stwierdzi-
ła, odsuwając Marie na bok.
Marie rzuciła Lenie wymowne spojrzenie. Wiedziała,
że nałogu jej gospodyni nie da się ukryć.
Lena ugryzła swojego croissanta, mimo że straciła
apetyt. Marie wymamrotała coś pod nosem i opuściła
kuchnię.
– Nie chciałam wam przerywać – powiedziała Doris,
podchodząc do stołu. – No, ale może i lepiej, że tak się
stało. Nie pogadałabym sobie z wami. Marie nie mówi po
niemiecku, a ja po francusku. Ot, mogłybyśmy co najwy-
żej pomrugać rzęsami. – Wzruszyła ramionami. Wyma-
chiwała torebką herbaty.
– Doris, mieszkasz teraz we Francji i nie oczekuj, że
będziesz się komunikować z ludźmi po niemiecku albo że
oni nauczą się twojego języka. Powinno być odwrotnie.
Język francuski nie jest taki trudny. Szybko go sobie przy-
swoisz, tym bardziej że żyjesz wśród Francuzów.
Doris zatkała uszy.
– Nic nie słyszę. Pleciesz jak Jörg. Nie uczyłam się
w szkole francuskiego i nie miałam rodziców, którzy fi-
nansowaliby mi wyjazdy zagraniczne albo kursy języko-
we.
Wyciągnęła torebkę herbaty z filiżanki i wyrzuciła ją
do kosza.
Zapach rumianku rozszedł się po całym pomieszcze-
niu. Mieszał się z wyczuwalnym od Doris odorem alkoho-
lowym. Po kryjomu dolała do herbaty sporo alkoholu.
Co Lena powinna zrobić? Zareagować? Zapytać, dla-
czego to robi?
Skompromitowałaby Doris. Dopiero przyjechała. Nie
mogła od razu wyskakiwać z moralizatorskimi poucze-
niami.
Doris usiadła. Siorbała swoją lurę, kiedy do kuchni
wszedł Jörg.
– Nowe miejsce narad? – zapytał żartobliwie. –
Cześć, siostrzyczko. Wyspałaś się? Przyśniło ci się coś?
Pamiętaj, że pierwszy sen w nowym miejscu jest bardzo
ważny.
– Cześć, Jörg. Spałam jak suseł. O niczym nie śniłam
albo wyleciało mi z głowy. Tak czy owak, dobrze mi.
Jörg obszedł stół. Pochylił się nad żoną i pocałował ją
w policzek.
– Dzień dobry, Doris.
Zastygł w bezruchu. Zachmurzył się. Zacisnął wargi.
Zdecydowanym ruchem wziął jej kubek i wylał zawartość
do zlewu.
Rzucił jej smutne spojrzenie i wyszedł z kuchni bez
słowa.
Lena modliła się w duchu, żeby ziemia się rozstąpiła
i wessała ją do środka. Nie wiedziała, jak ma się zacho-
wać.
Doris siedziała na swoim miejscu ze spuszczoną gło-
wą.
Lena wstrzymała oddech. To była niezręczna sytua-
cja.
Rozumiała frustrację swojego brata, który się oburzył,
że jego żona już od rana potrzebowała bardziej alkoholu
niż śniadania.
On wylał jej alkohol. Inny mąż dostałby szału. Obie
reakcje były złe. Doris była chora i trzeba było jej pomóc.
Milczeniem albo krzykiem niczego nie załatwią. Nie tędy
droga.
Jej nie wypadało mieszać się w ich sprawy. Doris zo-
stała przyłapana na gorącym uczynku. Pewnie czuła się
upokorzona.
– Ja... – wyjąkała. – Ja...
Wstała, spojrzała na Lenę i wyszła.
Lena jej nie zatrzymała.
Dzień rozpoczął się olśniewająco, ale teraz stracił
swój urok.
Tutaj rozgrywała się tragedia. Nikt wcześniej się nie
zorientował, co było grane? Czy nikt nie chciał zawracać
sobie tym głowy?
Lena nie zjadła do końca. Ściskało ją w gardle. Wypi-
ła kawę i wstawiła naczynia do zmywarki.
Na szczęście do kuchni znów wszedł Jörg.
– Miałabyś ochotę na spacer? – zapytał.
14
Ruszyli ścieżką do stawu. Lena nie wspomniała, że
była tam rano. Skoro chciał z nią porozmawiać, nie mógł
wybrać bardzie) odpowiedniego miejsca.
Zaczął mówić, zanim doszli do stawu.
– Doris nie może się tu odnaleźć. Nie jestem pewien,
czy ona w ogóle chciała się tutaj przeprowadzać. Może
chciała jedynie pomóc mi zrealizować moje marzenie?
– Przecież często bywaliście we Francji. Pracowałeś
u ojca w winiarni. Mieszkaliście w Chateau.
– Zgadza się, ale nie na stałe. Co jakiś czas wracali-
śmy do domu. Doris przyjeżdżała tu rzadziej niż ja. No
i zazwyczaj ktoś ją odwiedzał. Teraz żyjemy tu sami.
Doszli do stawu.
– Och, twoja ulubiona ławeczka – powiedział. Lena
ucieszyła się, że o tym pamiętał. – Zawsze tu przesiady-
wałaś i czekałaś, aż jakaś żaba przemieni się w księcia.
– Pamiętasz?
– No pewnie. Denerwowałeś tym całą rodzinę. Spę-
dzałaś przy stawie większą część wakacji. Jeśli ktoś cię
szukał, wiedział, gdzie cię znajdzie.
– Jesteś szczęśliwy w Chateau? – spytała. – Wie-
dziesz takie życie, o jakim marzyłeś?
Zwlekał z odpowiedzią.
– Chateau Dorleac jest jak z bajki. To przywilej móc
tu mieszkać, ale.
Przerwał.
Zniecierpliwiona Lena odezwała się znowu.
– Jörg, chciałeś coś powiedzieć. Dokończ zdanie. Co
jest?
– Nienawidzę pracy w winnicach.
Popatrzyła na brata z poirytowaniem.
– Ależ Jörg. Przecież zdawałeś sobie sprawę, na co
się piszesz. Wydawało mi się, że zasmakowałeś pracy
u taty.
– Otóż to, zasmakowałem. A teraz sam jestem odpo-
wiedzialny za ten interes. Nie chcę go. Przerasta mnie
ilość obowiązków.
– Dlatego ten festiwal?
– Ach, nie. Wygłupiłem się. Zdumiałem do reszty.
Porwałem się na coś, o czym nie mam bladego pojęcia.
Na szczęście się udał. Festiwal zorganizowałem na po-
ziomie, tyle że kosztował majątek, ponieważ artyści zażą-
dali dość wysokich gaż, a publiczność składała się głów-
nie z przyjaciół i znajomych. Mało było gości, którzy pła-
cili za bilety wstępu.
Lena doceniła to, że przyznał się do błędu. Frieder te-
go by nie zrobił.
– Lena, potrzebuję twojej pomocy – kontynuował. –
Jesteś ekspertką od reklamy. Może byś mnie wspomogła
przy organizacji eventów i wydarzeń kulturalnych? Byłaś
świetna w swoim fachu. A ponieważ Frieder wyrzucił cię
z firmy, w jakimś sensie jesteś bezrobotna.
– Hm, nie pracuję w zawodzie, ale posiadłość pochła-
nia mnie całkowicie.
– Lena, nie możesz się zaszyć w posiadłości
i odrestaurowywać starych szop, żeby je wynajmować
wczasowiczom. Stać cię na więcej. Frieder i Grit napo-
mknęli, że ci odbiło, zaharowujesz się, a nic z tego nie
masz. Tutaj miałabyś szansę powrócić do zawodu. Dobrze
ci zapłacę.
– Jörg, dziękuję za miłe słowa i zaufanie. Doskonale
wiesz, że praca z artystami to odrębna gałąź reklamy.
Mnie ona nie interesuje. Niezależnie od opinii naszego
zacnego rodzeństwa mnie satysfakcjonuje „harówka”
w posiadłości. Realizuję się tam i jestem szczęśliwa.
Rozwijam się. Początkowo" sama się dziwiłam, dlaczego
tata mnie przepisał posiadłość. Teraz zrozumiałam jego
intencje.
Otrzymanie czegoś, co znajduje się w posiadaniu da-
nego rodu od pięciu pokoleń, jest misją życiową. Ojciec
kupił i odnowił Chateau Dorleac. Teraz twoja kolej, żebyś
nim zarządzał. Od zawsze cię tu ciągnęło. Pamiętasz?
Skakałeś z radości, kiedy go odziedziczyłeś.
– Racja, Chateau, a nie winnice. Ta robota najzwy-
czajniej w świecie mnie wkurza, Lenko. Popełniłem fatal-
ny błąd. Przez moją fuszerkę spartaczyłem gigantyczny
kontrakt. Straciłem mojego największego klienta. Postąpi-
łem karygodnie. Produkujemy wysokiej jakości wina, ale
konkurencja nie śpi. Trzeba ciągle czymś zaskakiwać
i być gotowym. A je nie chcę się tak męczyć.
– Wiesz, Jörg, nie ma ludzi nieomylnych. Zastana-
wiam się właśnie, co mógłbyś zrobić. Zupełnie sponta-
nicznie przyszło mi do głowy, że mógłbyś przekazać kie-
rownictwo winnicami Marcelowi. On jest poczciwym
człowiekiem i ma ambicje. Chåteau otwiera przed tobą ty-
siące możliwości. Na przykład mógłbyś wynajmować po-
koje i prowadzić małą, przytulną, ekskluzywną restaura-
cyjkę. Masz wszystko, czego potrzeba. A jeśli lubisz sztu-
kę, zacznij od małych rzeczy, takich jak wieczory
z piosenką... O, z balladami Francoisa Villona. Niby nic
spektakularnego, ale Francuzi przepadają za takimi im-
prezami. Wystarczy stworzyć im odpowiedni klimat. Jeśli
chcesz, pojadę za ciebie do Bordeaux i rozeznam się
w sytuacji w biurach informacji turystycznej, urzędach
i instytucjach.
Winnice
często
oferują
wieczory
z piosenką, koncerty jazzowe. Musisz być od nich lepszy,
wymyślić coś szczególnego, żeby ludzie chcieli przyjść
właśnie do ciebie. Chateau jest niebywale piękną posesją.
Piękniejszą niż te okoliczne, które rzekomo produkują
lepsze wina. Wykorzystaj tę przewagę. Oczywiście będzie
ci potrzebne solidne wsparcie i pieniądze na rozkręcenie
biznesu.
Zapadła cisza.
– Przemyślę twoje pomysły, Leno. Z chęcią skorzy-
stam z twojej oferty zastąpienia mnie w Bordeaux. Roz-
mówię się też z Marcelem.
– Super, Jörg. Twoim jedynym problemem jest teraz
żona...
Znów nic nie odpowiedział.
– Nie lubisz o tym mówić?
– Nie, skądże znowu, tylko, że w alkoholizm wpadła
nie we Francji. Znacznie wcześniej zaczęła popijać. Tak
naprawdę Doris jest bardzo nieśmiałą i niepewną siebie
kobietą, co próbuje nadrobić piciem alkoholu. Czuje się
małowartościowa, bo nie studiowała i nie ma dzieci. Ma
instynkt macierzyński, ale wyklucza adopcję dziecka.
Szuka pracy, ale gdy dostaje jakąś ofertę, wynajduje ty-
siące wymówek, żeby ją odrzucić. Pragnęła wyjazdu do
Francji, a teraz nie chce tu żyć, ponieważ tęskni za Niem-
cami. Nie wiem, co robić...
– Ty nic nie poradzisz. Doris niezbędna jest profesjo-
nalna pomoc.
– Nie przyjmie jej.
– Pogadać z nią?
– Nie, inicjatywa nie powinna wyjść od ciebie.
W przeciwnym razie Doris zamknie się w sobie. Jeśli ona
zechce wyrzucić z siebie... – przerwał.
Stado dzikich kaczek przeleciało nad ich głowami.
Wszystkie wylądowały na wodzie.
– Kochasz ją jeszcze?
Jörg zastanowił się chwilę.
– Sam nie wiem. Chyba tak.
Lena wpatrywała się w kaczki, po czym zwróciła się
do brata.
– Jörg, z całego serca ci życzę, żebyście oboje się
z tego wykaraskali. Jeśli mogę ci w jakikolwiek sposób
pomóc, to jestem do twojej dyspozycji. Miło odczuć, że
przynajmniej jedna osoba z mojego rodzeństwa ma do
mnie normalny stosunek. Grit nie widzi nic poza czub-
kiem własnego nosa. Jeżeli się nie opamięta, Holger od
niej odejdzie. Frieder postawił mi warunek, że odezwie się
do mnie dopiero wtedy, gdy sceduję na niego jedną
z działek przy jeziorze. Ty strzeliłeś dwie poważne gafy,
ale na szczęście pozostałeś normalny. Często będę to pod-
kreślać.
– Też nie byłem zbyt miły dla ciebie. Jeszcze raz
przepraszam. Chociaż jesteś najmłodsza, masz najwięcej
siły z nasz wszystkich. Jesteś jak tata: niezawodna, kon-
kretna, wiesz, czego chcesz, i pielęgnujesz tradycję. Nikt
z nas nie potrafiłby uczynić ze Słonecznego Wzgórza raju
na ziemi. Szczerze mówiąc, ja również bym je sprzedał,
nie zważając na tradycję.
Potrząsnęła głową.
– Nie wierzę, Jörg. Przyjedź do mnie w odwiedziny.
Wtedy mnie zrozumiesz. Nabierzesz szacunku do czegoś,
co zostało stworzone przed wieloma laty.
– A miłość, Leno? Znalazłaś swojego księcia?
Jörg jako jedyny interesował się jej życiem prywat-
nym.
– O tak. Odzyskałam mojego dawnego księcia –
oznajmiła i opowiedziała mu o Thomasie.
15
Zgodnie z obietnicą Lena pojechała do Bordeaux, do
Saint–Emilion, żeby zasięgnąć informacji o tamtejszych
wioskach i winiarniach.
Chciała zabrać ze sobą swoją szwagierkę, ale Doris
nie miała na to ochoty.
Przynajmniej Doris nie piła w ciągu tych kilku na-
stępnych dni albo z tym się kryła.
Popołudniami i wieczorami przesiadywali wspólnie
w zamku Chateau. Lena dzieliła się z nimi wrażeniami
z wycieczek
po
okolicy.
Jörg
słuchał
jej
z zainteresowaniem, Doris zaś ze znudzeniem.
Lena martwiła się, co z nimi będzie.
Cały dzień przed powrotem do Niemiec Lena znowu
spędziła w Bordeaux. Po załatwieniu zaplanowanych for-
malności chciała się jeszcze napić kawy.
W małej przydrożnej kafejce wszystkie miejsca były
zajęte. Już zamierzała skręcić w inną uliczkę, ale
w ostatniej chwili kątem oka dojrzała wolny stolik. Szyb-
ko przebiegła między rzędem krzesełek i prawie równo-
cześnie stanęła przy nim z jakąś obcą kobietą.
Ona złapała oparcie jednego krzesła, a kobieta chwy-
ciła drugie i niemal równocześnie wybuchły śmiechem.
Młoda Francuzka prezentowała się niezwykle ele-
gancko. Była średniego wzrostu, szczupła, miała ciemno-
brązowe krótko obcięte włosy i duże brązowe oczy.
Przedstawiła się jako Catherine Regnier. Obie panie
odnosiły się do siebie bardzo sympatycznie. Rozmawiały
ze sobą jak serdeczne przyjaciółki Kiedy Catherine napo-
mknęła o swoim zawodzie, Lena nie mogła ukryć zasko-
czenia. Otóż była odnoszącą sukcesy organizatorką im-
prez okolicznościowych, której przejadło się życie
w Paryżu. Szukała tu pracy.
– Dotychczas nie miałam szczęścia – powiedziała. –
Ale będę szukała dalej. Na pewno dopnę swego. Chciała-
bym się osiedlić w Bordeaux albo jego okolicach. To naj-
piękniejszy zakątek Francji. W moim zawodzie jest tu
jeszcze wiele do zrobienia. Przede mną mnóstwo perspek-
tyw. Nie porzucę mojego marzenia. Wiem, że coś znajdę.
– Może właśnie pani znalazła, Catherine – zachicho-
tała Lena. – Może pani jest tą, która pomoże mojemu bra-
tu spełnić jego marzenia.
Zwięźle opowiedziała Catherine o Jörgu i jego nie-
powodzeniu.
– On potrzebuje dokładnie takiej osoby jak pani.
Catherine była podekscytowana.
– Kiedy poznam pani brata? Kiedy będę mogła z nim
porozmawiać?
– Choćby zaraz. W takich momentach mówi się u nas
„Kuj żelazo, póki gorące”. Przyjechała pani samochodem?
Catherine potrząsnęła głową.
– Nie. Przyleciałam z Paryża samolotem.
– Nie szkodzi. Zabiorę panią i albo odwiozę panią
z powrotem ja, albo ktoś z Chateau.
– Więc nie zwlekajmy ani chwili dłużej – stwierdziła
Catherine zdecydowanym tonem i dopiła kawę.
Lenie nie pozostało nic innego, jak zrobić to samo.
Niesamowity zbieg okoliczności.
16
Podczas jazdy Catherine zreferowała swój życiorys.
– Wie pani, sukces sam z siebie nic nie daje, jeśli nie
mamy satysfakcji z jakości naszego życia. Co mi z tych
zarobionych pieniędzy, skoro nie mam czasu ich wydać,
bo albo jestem zapracowana, albo zmęczona i nie chce mi
się chodzić po sklepach. Dwa tygodnie temu mój dobry
kolega zmarł na zawał serca. Jego śmierć dała mi wiele do
myślenia. Pierwszy raz przeanalizowałam swoje życie
i zadałam sobie pytanie, czego ja rzeczywiście chcę.
Chciałabym utrzymywać się z mojego zawodu, wyjść za
mąż i urodzić dzieci. Nie chcę więcej brać udziału
w wyścigu szczurów, gnać nie wiadomo dokąd. Chcę ko-
rzystać z życia, cieszyć się z drobnostek. Czy wymagam
za dużo?
– Nie, Catherine. To zdrowe podejście do życia, bo...
Dojechały do wjazdu z cyprysami. Z naprzeciwka
nadjechał Jörg.
Lena nacisnęła klakson.
Jej brat zahamował, wyskoczył z samochodu
i podszedł do nich.
– Jörg, mam wspaniałe wieści.
Obie panie wysiadły z samochodu. Catherine przy-
glądała się uważnie wysokiemu mężczyźnie.
– Catherine, poznaj mojego brata. Jörg, to jest Ca-
therine Regnier, organizatorka imprez z Paryża.
Jörg Fahrenbach spojrzał na swoją siostrę, potem na
Catherine.
– Nie rozumiem... – odezwał się zdumiony.
Lena zaśmiała się i wyjaśniła, gdzie i jak poznała Ca-
therine.
– Catherine poszukuje pracy. Powinniście ze sobą po-
rozmawiać.
– Przepraszam, że wparowałam tu tak bez zapowie-
dzi...
Jörg nie pozwolił jej dokończyć zdania.
– Proszę nie przepraszać. Dobrze, że pani przyjecha-
ła. Proszę wsiąść do mojego samochodu. Od razu wyja-
śnię pani kilka spraw.
Nie trzeba było jej tego powtarzać. Uśmiechnęła się
do Leny i wskoczyła do auta.
Catherine nadawała się do tej pracy. Była kompetent-
na, przedsiębiorcza, sympatyczna i miała aparycję.
Lena wykazała się świetną intuicją.
Pozostał im jeszcze jeden problem. Doris. Lena nie
wiedziała, jak go rozwiązać. Doris bowiem nie chciała
rozmawiać o swoim uzależnieniu alkoholowym. Na razie
w miarę skutecznie próbowała się kontrolować.
Lena zaparkowała samochód. Z oddali przyglądała
się, jak Jörg i Catherine prowadzili ze sobą ożywioną dys-
kusję. Zdaje się, że świetnie się rozumieli. Pomachała do
nich i weszła do domu.
– Z kim Jörg tak dyskutuje? – zapytała Doris.
– Z Catherine Regnier, organizatorką imprez. Być
może Jörg zatrudni ją w firmie.
Doris westchnęła.
– Widzę, że nie dotarło do niego, że popełniliśmy
największy błąd, wprowadzając się tutaj. Powinien sprze-
dać ten zamek w diabły i wracać ze mną do Niemiec.
– Nie sądzę, żeby się zdecydował na przeprowadzkę –
odparła Lena. – Spróbuj się zaaklimatyzować we Francji!
Zmień nastawienie. Po co walczysz ze sobą? Chateau jest
piękne. Wielu ludzi zazdrości wam tego skarbu.
– Więc dlaczego ty nie zamieszkasz w tym raju?
– Bo ja już znalazłam swój raj. Jest nim moja posia-
dłość w Fahrenbach, Słoneczne Wzgórze. Uwierz mi, Do-
ris, i mnie na początku było ciężko, a teraz nie wyobrażam
sobie innego życia. Uwierz w to, że będzie dobrze. Wykaż
minimum woli. Będzie ci łatwiej.
Doris wzruszyła ramionami.
– Mnie nie chodzi tylko o wstręt do Francji. Jörg i ja
nie dogadujemy się od dłuższego czasu. Rozmijamy się.
Nie żyjemy ze sobą, lecz obok siebie.
Lena przełknęła ślinę.
– Musicie przeprowadzić ze sobą poważną rozmowę,
dojść do porozumienia.
– Jakiego porozumienia? Nie wiem nawet, czy ja chcę
odbudowywać z nim czułe relacje. Ja ogólnie nie wiem,
czego chcę.
Biedna Doris!
– Mogę ci jakoś pomóc? , Doris potrząsnęła głową.
– Chcesz przerwy, odpoczynku? Pojedź do mnie, do
Fahrenbach. Tam wypoczniesz, zbierzesz myśli.
– Nienawidzę wsi.
Doris odrzucała wszelkie propozycje Leny. Zaparła
się.
– Chcesz poznać Catherine? Ona jest bardzo miła. Je-
śli dostanie lub przyjmie tę pracę, w domu pojawi się
młoda kobieta. Wreszcie będziesz miała towarzystwo. ; ••
– Mówi po niemiecku?
– Hm, nie mam pojęcia. Nie pytałam jej o to. Raczej
nie.
– To niby w jakim języku miałabym się z nią poro-
zumiewać? Lena, nie miej mi za złe, ale pójdę do siebie.
Głowa mnie boli. Zobaczymy się później. Dzięki za twój
trud i wsparcie. Łatwiej się mówi, jeśli samemu się nie ma
problemów.
Wyszła. Lena ze smutkiem odprowadziła ją wzro-
kiem. Jeżeli Doris nie zmieni swojego nastawienia... Nie!
Wolała nie rozwijać tej myśli. Przecież lubiła swoją
szwagierkę. Chętnie by ją jakoś wsparła, ale Doris odrzu-
cała wszelką pomoc:, Nie będzie się jej narzucać.
Na zewnątrz rozbrzmiał dźwięczny śmiech Catherine.
Chyba znalazła z Jörgiem wspólny język, co Lenę z jednej
strony cieszyło, a z drugiej zaniepokoiło.
Catherine była inteligentną i ładną kobietą. Może sta-
nowić zagrożenie dla Doris.
Nieuniknione, że Jörg będzie porównywał obie panie.
W tym momencie Catherine wyrastała na murowaną fa-
worytkę tego wyimaginowanego współzawodnictwa.
Jörg był młodym, przystojnym mężczyzną. Przed ni-
mi było całe życie. Nie zamierzał marnować się przy ko-
biecie, która nie pozwala sobie pomóc.
Lena w trakcie swojego pobytu w Chateau wielokrot-
nie była świadkiem, jak Jörg troszczył się o swoją żonę,
lecz ta go ciągle odrzucała. Sama też starała się wyciągnąć
ją z psychicznego dołka. Nadaremnie. Nic więcej nie mo-
gła zrobić.
Po cichu cieszyła się, że następnego dnia wraca do
Niemiec. Podobało się jej w Chateau, ale tęskniła za Sło-
necznym
Wzgórzem,
swoją
posiadłością,
ciszą
i spokojem.
Nie miała wpływu na to, co dalej wydarzy się
w Chateau. W każdym razie była zadowolona, że wyjaśni-
li z Jörgiem wszystkie nieporozumienia. Przynajmniej
z nim utrzymywała normalny kontakt, a nie taki jak z Grit
czy Friederem.
17
Niebo pokryło się chmurami. Panował nieznośny
upał. Było duszno, kiedy Jörg i Doris odwozili Lenę na
lotnisko.
Podczas jazdy wyłącznie mówił Jörg. Był oczarowa-
ny pomysłami Catherine. Cieszył się na współpracę z nią.
Nie mógł się doczekać, kiedy przeprowadzi się do Chate-
au.
Doris ze złości przewracała oczami. Kiedy Jörg' szu-
kał miejsca parkingowego, zwróciła się do Leny.
– Fajnie, że u nas byłaś. Naprawdę. Przepraszam, że
się nie popisałam jako gospodyni. Uwierz mi, nie mam
nic do ciebie. Po prostu mam problemy. Nie radzę sobie
z nimi i zachowuję się karygodnie wobec innych ludzi.
Mam nadzieję, że naprawię swój błąd przy okazji twoich
kolejnych odwiedzin, – Ach, Doris, i tak większość czasu
byłam w rozjazdach. Załatwiałam sprawy dla Jörga. I ja
przepraszam, że nie zajęłam się tobą.
– Nie przejmuj się. Przecież mogłam ci towarzyszyć.
Wszystko mnie tu denerwuje. Dobrze, że Jörg trafił na tę
Catherine. Oboje nadają na tych samych fałach. Dzięki
temu nie muszę wysłuchiwać bzdur na tematy, które mnie
nie interesują.
– Radziłabym ci chociaż troszeczkę się zaintereso-
wać... – Zobaczyła posępną minę szwagierki i dodała po-
spiesznie. – Przepraszam. Nie powinnam się wtrącać.
Odetchnęła z ulgą, kiedy Jörg do nich dołączył. Wziął
jej bagaż i zaprowadził do stanowiska odprawy.
Doris usiadła na ławce.
– Lena, wielkie dzięki, że przyleciałaś. Pokazałaś mi
inną drogę życia. Naprowadziłaś na właściwą ścieżkę. Po-
za tym cieszę się, że skontaktowałaś mnie z Catherine.
Ona nadąża za moim tokiem myślenia. Jest realistką
i potrafi wybić mi z głowy to, co jest niemożliwe do zrea-
lizowania.
– Cieszę się, Jörg. Ja tobie również dziękuję za twoją
serdeczność podczas mojego pobytu. Fajnie, że umiemy
rozmawiać ze sobą jak prawdziwe rodzeństwo, a nie jak
obcy z obcym. Wiadomo, że rodzina jest najważniejsza
i jest wszystkim, co mamy. Ty jesteś moim bratem, moją
rodziną. Grit i Frieder chyba wykreślili mnie ze swojego
życia.
Jörg ją przytulił.
– Uwierz mi, Leno, oni zmądrzeją, wcześniej czy
później, ale jednak. Zobacz, ja też przez długi czas byłem
egoistą.
Nadeszła kolej Leny. Odprawa nie trwała długo, po-
nieważ nie miała większego bagażu, a jedynie mały, pod-
ręczny.
Razem z Jörgiem podeszli do Doris, która wyglądała
jak siedem nieszczęść i właśnie ocierała spocone czoło.
To były typowe symptomy odwyku. Cierpiała niemiło-
siernie.
Lena poradziła bratu, żeby zapisał Doris do klubu
anonimowych alkoholików albo na specjalną terapię.
– Jeśli chcecie, możecie już jechać – oznajmiła Lena.
– Zaraz wywołają mój lot.
Lena uściskała brata i szwagierkę. Zamienili ze sobą
jeszcze parę zdań. Ulżyło jej, kiedy machając ręką na po-
żegnanie, przechodziła przez bramkę kontrolną.
Nic dziwnego, że Thomas nie chciał, aby go odwożo-
no na lotnisko. Nienawidził pożegnań. Lena właśnie zro-
zumiała dlaczego.
Zadręczała się myślami o Doris. Co się z nią stało?
Czy uda jej się wyjść z nałogu? Czy Jörg będzie przy
niej? Czy ich związek ma jeszcze jakiekolwiek szanse?
Jörg chce zostać we Francji, a Doris wracać do Niemiec.
Czy poradzą sobie z kryzysem ich związku? Oby! Niech
chociaż jedno małżeństwo w jej rodzinie przetrwa.
Frieder miał kochankę. Dla niej porzucił żonę i syna.
Grit zdradzała swojego męża. Rozwód był kwestią
czasu. Holger na pewno złoży wniosek rozwodowy
w sądzie. Kiedyś niewiele brakowało i mieszkaliby na
dwóch krańcach świata, bo Holger ze względów zawodo-
wych chciał się przenieść na dwa lata do Kanady.
Po co Grit młodszy kochanek? To tylko dodatkowe
koszty. Obdarowywała go prezencikami. Utrzymywała.
Czyżby nie docierało do niej, że chłopak szaleje za nią nie
z miłości?
Lena pragnęła, aby i jej związek z Thomasem się
ustabilizował czy raczej znormalizował. Marzyła o tym,
żeby mogli wieść wspólne życie.
Ona kochała Thomasa, a Thomas ją.
Ocknęła się, kiedy przez megafon poproszono pasaże-
rów o wsiadanie do samolotu.
Na szczęście nikt się do niej nie dosiadł. Znów cały
rządek był do jej dyspozycji. Chciała pobyć sama ze swo-
imi myślami.
Odtwarzała sobie w głowie pobyt w Chateau. Mocno
trzymała kciuki za Jörga, żeby znalazł optymalne rozwią-
zanie dla siebie, żony i swojej pracy.
Szkoda by było zaprzepaścić taką idylliczną posesję,
zniweczyć trud przodków. Catherine, kompetentna, rezo-
lutna Francuzka, weźmie go w ryzy. Wyprowadzi jego
firmę na prostą. Wzniesie ich na wyżyny. Oby tak było!
18
W Niemczech z lotniska odebrali ją rozradowani Ni-
cola i Aleks. Rzucili się jej na szyję i wyściskali.
W posiadłości równie gorące powitanie zgotowali jej Da-
niel oraz psy, Hektor i Lady.
„Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”, pomyślała
Lena. Zrobiło się jej cieplej na sercu, kiedy zobaczyła
Słoneczne Wzgórze oraz przyjaciół. Szczęściara z niej.
Los jej sprzyjał. Zamieszkała we właściwym miejscu,
w otoczeniu odpowiednich ludzi. Nic więcej do szczęścia
nie potrzeba.
Opowiedziała przyjaciołom o przeżyciach z Francji.
Daniel wysłał próbki do pana Humbleta. Prace
w czworakach było zaawansowane. Za dwa tygodnie będą
mogli przyjąć pierwszych gości. Zapowiadało się obiecu-
jąco. Lena cieszyła się, że jej życie stopniowo wkraczało
na właściwe tory i może skończą się jej kłopoty finanso-
we.
W promiennym nastroju pozostała także następnego
ranka, ponieważ zadzwonił do niej Thomas. . , Usiadła
przy swoim biurku. Przetarła oczy. Nie sądziła, że w ciągu
kilku dni nazbiera się tyle poczty.
Niektóre z listów od razu odrzuciła, przede wszyst-
kim ulotki reklamowe. Potem otworzyła rachunki za ogło-
szenia i materiały budowlane. Nieco posmutniała przy ich
czytaniu. List z gminy Steinfeld odsunęła na bok. Chyba
nic ważnego! Przecież zapłaciła wszelkie podatki gminne.
Prawdopodobnie znowu kogoś dymisjonowali albo awan-
sowali bądź też powołali na stanowisko urzędnicze. Moż-
liwe, że wystosowali do niej prośbę o datki dla biednych.
Gmina informowała swoich mieszkańców o każdej po-
dejmowanej akcji.
Lena sięgnęła po następny list. Chodziło o pytanie
ofertowe lub małe zamówienie na produkty Brodersena
i Horlitza. Uśmiechnęła się pod nosem. Nareszcie pozy-
tywne wieści.
Ponadto w dalszym ciągu było zapotrzebowanie na
Fahrenbachówkę. Ach, gdyby ojciec zostawił komuś re-
cepturę! Zbiłaby na tym fortunę. Ale masz babo placek.
Ludzie chcą od niej czegoś, czego ona nie może im dać.
Złościła się na siebie, że jej nie znalazła.
Oferty i zamówienia zaniosła do biura Daniela. Na jej
biurku leżał już tylko list z gminy. Nie spieszyła się z jego
otwarciem. Postanowiła najpierw zadzwonić do Jörga, że-
by mu jeszcze raz podziękować za gościnę.
– Oj, Lena, nie wygłupiaj się. Ja powinienem paść ci
do stóp za to, co dla mnie zrobiłaś. Catherine jest dla mnie
darem niebios. Właśnie rozwiązuje umowę o pracę
w Paryżu i załatwia resztę formalności, żeby mogła przy-
jechać do Chateau. Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę,
że będę z nią współpracował.
– Domyślam się. Stworzycie niezawodny duet. A co
u Doris?
– Pakuje swoje manatki.
– Co?
– Pakuje się. Nie przesłyszałaś się. Doris wyprowa-
dza się do Niemiec.
– Tak po prostu? Tak nagle?
– Nosiła się z tym zamiarem od dawna, ale chciała
zaczekać do twoich odwiedzin.
– Dokąd ona...?
– Najpierw do swojej przyjaciółki – przerwał jej. –
Potem obie chcą wyjechać nad morze.
– Znasz tę przyjaciółkę?
– Tak. Chodziły razem do szkoły. Całkiem miła
osóbka.
– Może ona pozytywnie wpłynie na Doris.
– Fajnie by było. Życzę Doris, żeby odzyskała rów-
nowagę psychiczną.
Rozmawiali jeszcze przez parę minut, aż w końcu
Lena się rozłączyła.
Zmiany zachodzą w szybkim tempie!
Zerknęła na list z gminy. Nie miała ochoty go otwie-
rać, ale była zbyt obowiązkowa. Poza tym jakoś tak głu-
pio odkładać jeden list.
W kopercie znajdowała się informacja o kosztach
uzbrojenia działek.
Lena przestudiowała pobieżnie tekst.
Chodziło o działki położone we wsi. Wypunktowali
każdą odrębnie, przypisując różne kwoty do różnych nu-
merów parcel. Lenę zmroziła suma końcowa.
76 392,77 euro.
Uszczypnęła się, przetarła oczy i spojrzała na kartkę
jeszcze raz. Myślała, że coś źle odczytała, ale nie. *
Czarno na białym było napisane, że gmina za uzbro-
jenie działek żąda od niej uiszczenia opłaty w wysokości
siedemdziesięciu sześciu tysięcy trzystu dziewięćdziesię-
ciu dwóch euro i siedemdziesięciu siedmiu centów.
Serce waliło jej jak młotem. Nie mogła utrzymać
kartki w drżących rękach.
Liczyła się ze wszystkim, ale nie z tym.
Co ona teraz zrobi?
Przecież nie ma tylu pieniędzy.
Jeszcze tego brakowało. Akurat wtedy, gdy zaczęła
wierzyć, że pokona problemy finansowe.
Złożyła kartkę na pół i schowała ją w kieszeni. Mu-
siała pojechać do Sylvii. Ona też miała działki we wsi.
Ciekawe, czy dostała takie pismo.
Próbowała uspokoić oddech. Chciała pozbierać myśli,
ale była zbyt rozdrażniona.
Zażądali od niej gigantycznej sumy.
Nie miała szans na zdobycie takiej kwoty. Poprzedni
bank, z którym współpracował jej ojciec, udzielił pożycz-
ki Friederowi od ręki, a jej dano jasno do zrozumienia, że
nie zaopiniują pozytywnie jej wniosku o kredyt. Nowy
bank już wcześniej przyznał jej niewielką sumę. Tego ty-
pu instytucje muszą mieć gwarancję, że klienci mają
zdolność kredytową i będą mieli z czego spłacać zacią-
gnięte długi. A u niej było z tym kiepsko. Posiadała war-
tościowe działki, ale nie chciała ich sprzedać, ponieważ
nikt z Fahrenbachów w historii ich rodu nigdy nie odstąpił
nikomu ani kawałka rodowej ziemi. Wszystkie pieniądze
włożyła w przebudowę byłych czworaków. Kiedyś się ta
inwestycja zwróci, ale nie teraz.
Dojechała do gospody. Oparła rower o drzewo.
Sylvia podbiegła do przyjaciółki. Objęła ją na przywi-
tanie.
– Miło, że wpadłaś. Kiedy wróciłaś z Francji? f Lena
zdała jej pełną relację z pobytu w Chateau, a potem zaczę-
ła mówić o jej ślubie, który miał się odbyć za trzy dni.
Na piątek zaplanowali ślub cywilny w urzędzie stanu
cywilnego, a na sobotę ślub kościelny w małej romańskiej
kapliczce w Fahrenbach.
– Hm, stresuję się troszeczkę – pisnęła ze szczęścia
Sylvia. – Jejku, wreszcie oficjalnie będę żoną Martina.
Czy to nie paradoks? Od dawna żyjemy ze sobą jak mał-
żeństwo, a przez ten durny papierek zupełnie siebie nie
poznaję. Jestem tak zabiegana i zestresowana, że nawet
nie mam czasu na jedzenie!
Rozgadała się o zaproszonych gościach i podróży po-
ślubnej do ukochanej Portugalii.
Lena pierwszy raz widziała Sylvię w tak euforycznym
nastroju, dlatego nie chciała teraz wyciągać listu. Nie mo-
gła psuć tak radosnej atmosfery. Po co zasmucać rozra-
dowaną przyjaciółkę.
Plotkowały dalej o błahostkach, aż ktoś zawołał Sy-
lvię do kuchni, co było Lenie na rękę.
W obecności Sylvii jakoś się opanowała, ale kiedy
sama jechała przez rynek, dopadło ją wielkie przygnębie-
nie.
Co robić?
Podświadomie skręciła w stronę cmentarza. Poszła na
grób ojca.
Mechanicznie skubała zwiędłe liście, podlała kwiaty
i usiadła na kamiennej ławce.
– Tatusiu, ratuj! Co ja mam robić? – biadoliła
z załzawionymi oczami. – Proszę, pomóż mi! Nie mam
tylu pieniędzy.
Z kasztanowca rozległo się głośne gruchanie gołębia.
Lena nie zwróciła uwagi na te odgłosy. Patrzyła na nagro-
bek ojca i modliła się do niego.
Usłyszała czyjeś kroki. Wstrzymała oddech. Jakaś
kobiecina ze wsi stanęła tuż przy niej.
– Grób pani ojca wygląda pięknie, Leno – zagadnęła.
– Taki zadbany i tyle kwiatów na nim...
Lena wstała.
– Dziękuję. Ja muszę... Miłego dnia...
Uciekła stamtąd, bo nie chciała mówić o kwiatkach
na grobie, kiedy miała inne zmartwienia.
Biegła szybko przed siebie, aż żwir chrzęścił pod jej
stopami.
Wzięła rower, który postawiła pod murem cmentar-
nym, i wskoczyła na niego w pośpiechu. Zaciekle kręciła
pedałami, jakby ktoś ją gonił.
Co powinna zrobić?
Nie miała pojęcia, jak wybrnąć z tej podbramkowej
sytuacji. Uznała, że powinna porozmawiać o tym zajściu
z Nicolą, Aleksem i Danielem. Ale może dopiero po ślu-
bie Sylvii? Do tego czasu zignoruje list.
Z wypiekami na twarzy podjechała pod dom. Hektor
i Lady obszczekały ją radośnie, ale Lena nie zawracała
uwagi na psy.
Kiedy zatrzasnęła za sobą drzwi, nagle zadzwonił te-
lefon.
Thomas?
Zerknęła na zegarek. U niego nastał poranek, czyli to
nie była ta pora, o której zwykle do niej dzwonił.
Podniosła słuchawkę.
A jednak Thomas.
Zaledwie po kilku słowach zapytał:
– Co się dzieje, Leni?
Zaśmiała się sztucznie.
– A co miałoby się dziać? Nic.
Nie dał się tak łatwo zbyć.
– Lena, kochanie, intuicja mi podpowiada, że coś cię
gnębi.
Przełknęła ślinę.
Gorączkowo zastanawiała się, co mu powiedzieć
i czy wyjawić prawdę. Zawsze rozmawiali wyłącznie
o ich miłości. Pomijali codzienną prozę.
– Lena, proszę cię, bądź ze mną szczera. Mów, co się
dzieje!
On nie odpuści. Dlaczego miałaby mu nie powie-
dzieć? W końcu życie to nie tylko sielanka.
– Ach, nie jestem dziś w humorze, ponieważ rano do-
stałam z gminy list z informacją o kosztach za uzbrojenie
działek.
– No i? Przecież to standardowa procedura, kiedy ja-
kiś obszar zostaje przekształcony w teren pod zabudowę.
Nikt nie uzbroi ci działek za darmo.
– Wiem! – krzyknęła ostrzej, niż chciała. – Ale jeśli
nie jest się przygotowanym na takie opłaty i nie ma się
pieniędzy, można stracić głowę.
– Ile zażyczyła sobie gmina?
– Jesteś pewien, że chcesz wiedzieć? Przytrzymaj się
czegoś, bo padniesz. Prawie siedemdziesiąt siedem tysię-
cy euro. Czyli dokładnie tyle, ile trzymam zwykle
w szufladzie – oznajmiła ironicznie.
– Przepraszam, Tom, przecież to nie twoja wina. Wy-
kończą mnie. Nie gadajmy o tym. Jak się miewasz? Szko-
da, że nie możesz przylecieć na ślub Sylvii. Przeżyliby-
śmy szczęśliwe chwile... – westchnęła. – W piątek
i sobotę zabaluję bez ciebie, ale będą o tobie intensywnie
myślała. Ach, Tom, bardzo za tobą tęsknię.
– Mnie też ciebie brakuje, Lenko. Śnię o dniu,
w którym będę mógł cię przytulić, moja kochana.
Głos Thomasa trochę uspokoił Lenę.
Wprawdzie ten telefon nie rozwiązał jej próbie^ mu,
ale czułe słowa Thomasa pokrzepiły.
19
Lena przyrzekła sobie, że do wesela Sylvii nie będzie
się torturowała myślami o problemach finansowych. Ale
to było silniejsze od niej.
Kiedy siedziała sama, przeliczała rachunki jak opęta-
na. Mogła wypisywać, co chciała, ale i tak nie wykombi-
nuje niezbędnej kwoty. Cudów nie ma. Pieniądze nie spa-
dają z nieba.
Nie godziła się na sprzedaż działek, choć być może to
było jedyne wyjście. Wściekała się. Od pięciu pokoleń
Fahrenbachowie nie uszczknęli z tych ziem ani grudki
gliny. I ona miała zerwać z tradycją? Wyskoczyć przed
szereg? Włos jeżył się jej na głowie.
Friedera nie poprosi o wsparcie. Wykluczone! Na-
tychmiast domagałby się w ramach rewanżu działki przy
jeziorze, żeby wybudować na jej terenie świątynię SPA.
Uroił sobie jakieś masaże, sauny. Ach, Jörg z kolei miał
gigantyczne straty...
Grit. Może mogłaby zapytać swoją siostrę
o pożyczkę.
Ach, nie! Musi być jakieś inne rozwiązanie! Tylko
jakie?
Pozbierała energicznie dokumenty i wepchnęła je do
szuflady.
Nicoli, Aleksowi i Danielowi nie pisnęła ani słów-
kiem o swoich problemach. Ale oni nie byli ślepi. Zauwa-
żyli, że coś ją dręczy.
Lena nie zamierzała ich niepokoić. Poza tym nie
chciała, żeby znowu spontanicznie zaoferowali jej swoje
oszczędności.
Wytłumaczyła, że smutno jej, ponieważ Thomas nie
przyleci na ślub Sylvii. Nie będzie go z nią na ważnej uro-
czystości. Wszyscy będą tańczyć ze swoimi partnerami,
a ona będzie siedziała sama jak kołek.
Sprytnie sobie to wykombinowała. W rzeczywistości
pogodziła się z tym, że idzie na wesele bez Thomasa. Tyle
że łatwiej by jej było stawić czoło zmartwieniom, gdyby
Thomas był przy niej. I wcale nie dlatego, że mogłaby
z nim o nich pogadać, lecz dlatego, że jego obecność ode-
rwałaby ją od smutków.
Thomas... Thomas... Thomas...
Jaka przyszłość ich czeka?
On w Ameryce, ona na Słonecznym Wzgórzu. Tak
się nie da długo żyć. Powinni się nad tym poważnie zasta-
nowić.
Wiedzieli jedynie, że się kochają i należą do siebie.
Tak, ale jak i gdzie?
Lena szykując się na ślub cywilny Sylvii, rozmyślała
o Thomasie. Dla niego chciała się zrobić na bóstwo. Dla
niego kupiła tę garsonkę, a on jej w niej nie zobaczy.
Czy by mu się spodobała?
Przejrzała się w lusterku. Nigdy przedtem nie miała
garsonki ze spódniczką do kolan, no i nie w takim odcie-
niu. Cóż, kobieta zmienną jest. Jako świadkowa musiała
ładnie wyglądać. Rozprostowała włosy i założyła leciutkie
sandały. Z biżuterii standardowo wybrała zegarek
i srebrną bransoletkę od Tiffany’ego.
Pomalowała usta pomadką, poperfumowała się i była
gotowa.
Wyrobiła się przed czasem. Zamierzała pojechać
wcześniej do Steinfeld, żeby oddać dokumenty doradcy
podatkowemu.
Ponadto Nicola i Aleks chcieli się rozejrzeć za dodat-
kami do ich mieszkania.
Kiedy wyszła z domu, Daniel siedział na ławce,
a Nicola z Aleksem szli przez podwórko. Nicola miała na
sobie szykowną ciemnoniebieską jedwabną sukienkę.
Wszyscy troje byli dumni, że Sylvia ich zaprosiła.
W zasadzie ten dzień był zarezerwowany dla rodziny
i świadków weselnych. Sylvia widocznie zaliczała tę trój-
kę do rodziny.
– Rany, wyglądasz odlotowo! – krzyknął Daniel na
widok Leny. – Wypisz, wymaluj elegancka dama
z miasta.
– Dzięki, Daniel – zachichotała Lena. – Widzisz, mój
drogi, dziewczyna ze wsi też umie się odszykować. Bez
żartów. Kiedy miałabym paradować w takim ubraniu?
W biurze? Na spacerze z psami? W czasie oliwienia drzwi
i bejcowania szafki?
– Masz rację. Zresztą gdybyś ubierała się tak na co
dzień, na pewno by nam się opatrzyło...
Przerwał.
– Oho, patrzcie, taksówka – powiedział, pokazując
palcem na nadjeżdżający samochód. – Ktoś chyba zabłą-
dził. Spodziewasz się kogoś?
Lena potrząsnęła głową.
Nicola
i Aleks
dołączyli
do
nich.
Razem
z zaciekawieniem obserwowali taksówkę. Kto to przyje-
chał do ich posiadłości? Przecież to była prywatna droga
do posesji. Obcy raczej w nią nie skręcali.
Taksówka zatrzymała się na podwórku. Po kilku mi-
nutach wysiadł z niej kierowca. Otworzył bagażnik
i wyjął torbę podróżną oraz futerał z ubraniami. Wreszcie
wysiadł z niej pasażer. Lena omal nie zemdlała.
Cała zesztywniała, jakby zobaczyła ducha.
Mężczyzną, który nonszalancko przejął bagaż, był
Thomas.
Nie wierzyła własnym oczom.
Także Nicola, Aleks i Daniel stali jak sparaliżowani.
Żadne z nich nie ruszyło się z miejsca. Niespodziewany
gość całkowicie ich zaskoczył.
Thomas wlókł torby po ziemi i zaśmiewał się zu-
chwale. Rozłożył swoje szerokie ramiona.
Lena raptownie się ocknęła. Podbiegła do niego.
Rzuciła mu się na szyję. Mocno w niego się wtuliła.
Wsłuchiwała się w bicie jego serca. Ogarnęło ją błogie
poczucie bezpieczeństwa.
Pochylił się nad nią i pocałował ją czule.
Świata poza sobą nie widzieli. Byli tylko oni i ich mi-
łość.
Jejku, Thomas przyleciał z Ameryki! Był przy niej!
Nie mogła w to uwierzyć.
– Tom... Nie rozumiem... Ty... Ja...
Jąkała się. Nie była w stanie sklecić ani jednego zda-
nia. Niesamowite. Thomas trzymał ją w swoich ramio-
nach.
– Kotku, jestem tu, bo wiedziałem, że to dla ciebie
ważne, żebyśmy poszli na ślub Sylvii razem.
Domyślił się, chociaż mu nigdy o tym nie napomknę-
ła?
Otarła łzy.
– A co tam. Niech zabrzmi dziecinnie. Thomas, nie
tyle ważne, co wspaniałe.
Uśmiechnęła się do niego. Zanim zdążył ją pocało-
wać, przydreptała do nich Nicola.
– Nie chcę wam przeszkadzać w amorach, ale powin-
niśmy się zbierać do Steinfeld, bo w przeciwnym razie
ślub odbędzie się bez nas. Lena, mam ci przypomnieć,
w jakiej roli występujesz?
Thomas przywitał się z Nicolą, a później z Aleksem
i Danielem.
– Dajcie mi kwadransik. Odświeżę się i przebiorę.
Czy nie mamy tyle czasu?
Lena spojrzała na zegarek.
– Leć. Mamy jeszcze chwilkę. Nicola, oddalibyście
za mnie te dokumenty do doradcy podatkowego? Pojadę
z Tomem moim samochodem. Spotkamy się w urzędzie
stanu cywilnego.
– Nie ma sprawy – odparła Nicola. – Nie nawalcie!
Dzisiaj jest dzień Sylvii.
Lena promieniała ze szczęścia.
– Wezmę prysznic na dole – rzekł Thomas.
Lena pokiwała głową.
Nadal nie mogła nic powiedzieć. Ziścił się jej naj-
większy sen.
Thomas tu był! Thomas tu był!
Thomas wyszedł spod prysznica z ręcznikiem luźno
przepasanym przez biodra.
– Starczy nam czasu na jeszcze jednego całuska? –
zapytał.
– Zawsze – mruknęła uwodzicielsko, rzucając się na
niego.
20
Dopiero wtedy, gdy wsiedli do samochodu, Lena
uwierzyła, że Thomas rzeczywiście przyleciał z Ameryki,
że będzie przy niej na ślubie cywilnym i kościelnym. Ma-
ło tego, będą razem tańczyć i śpiewać. To cudowne!
– Oj, Tom, mojego szczęścia nie da się zmierzyć żad-
ną miarką. Super, że tu jesteś. Nie spodziewałam się. –
Popatrzyła na niego. – Załatwiłeś wcześniej swoje intere-
sy?
– Nie. W tej kwestii nic się nie zmieniło. W niedzielę
lecę z powrotem. W poniedziałek mam ważne spotkanie.
– Naprawdę przyleciałeś specjalnie na ślub?
– Nie – zaprzeczył. – Przyleciałem dla ciebie, Leni.
Wyczułem w twoim głosie, że potrzebujesz mojej blisko-
ści, no i jestem.
Popatrzył na nią poważnie.
– Dla ciebie zrobiłbym wszystko, Leni. Cieszę się, że
jestem teraz z tobą. Nawet nie wiesz, jak mi ciebie braku-
je, moja perełeczko, moja ty kochana istotko... Mówiłem
ci, jak bardzo cię kocham? I jak zjawiskowo wyglądasz?
– Tak, mój najukochańszy. Ale powtarzaj mi to na
okrągło.
Dojechali do Steinfeld. Thomas zaparkował przed ra-
tuszem.
Pomógł jej wysiąść z samochodu. Trzymając się za
ręce, szli do wejścia. Wtedy czar nagle prysł. W bocznej
nawie ratusza mieściło się bowiem biuro urzędu gminy
i przypomniała sobie o decyzji ustalającej podstawę opo-
datkowania. Znowu rozmyślała o pieniądzach, które mu-
siała wpłacić, a których nie miała.
– Lenko, co się dzieje? Cała drżysz.
Próbowała się opanować. Na próżno.
– Ach, pomyślałam o czymś smutnym.
Zanim Thomas zadał kolejne pytanie, dobiegła do
nich Sylvia.
– Uf, Thomas, jak tylko dowiedziałam się od Nicoli,
że przyleciałeś, obleciał mnie strach, że z tej radości prze-
gapicie mój ślub – dyszała. – Fajnie, że się spiąłeś
i zaszczyciłeś nas swoją obecnością. – Puściła Lenie ocz-
ko. – No, kochana, gdybym nie wychodziła dzisiaj za
mąż, nie byłoby go tutaj.
Lena objęła serdecznie przyjaciółkę.
– Hm, trudno rozpoznać, która z nas jest szczęśliwsza
– szepnęła jej na ucho. – Ty czy ja?
– Ja – odparła stanowczo Sylvia. – W końcu to ja je-
stem panną młodą.
– Zgoda. A gdzie jest pan młody?
Sylvia zachichotała.
– Znowu w toalecie. Nerwy go zżerają i podrażniły
jego pęcherz moczowy. Mój Martin jest typowym nerwu-
skiem.
Martin dołączył do nich. W garniturze najwyraźniej
czuł się nieswojo. Do pracy nie musiał ubierać się formal-
nie, a w czasie wolnym tym bardziej tego nie robił. Ale
pasował do niego ten strój. Według Leny tworzyli
z Sylvią piękną parę.
Śluby oraz wesela wywoływały u ludzi specyficzny
rodzaj pozytywnego napięcia. Czyniły ludzi sentymental-
nymi. Wyłuskiwały z nich czułość.
Lena i Thomas trzymali się nieustannie za ręce. Nico-
la i Aleks wzruszyli się ich widokiem. Cieszyli się, że
Thomas przyleciał bez zapowiedzi. Zrobił im, ale przede
wszystkim Lenie, ogromną i cudowną niespodziankę.
Goście tłumnie gromadzili się w sali. Dojechali Da-
niel i rodzice państwa młodych. A na końcu dotarł na
reszcie świadek Martina, jego kolega ze studiów.
Sala, w której udzielano ślubów, była wyremontowa-
na. Wycyklinowany stary parkiet, ściany pomalowane na
zielono, parę obrazów.
Sylvia ze stresu nabrała rumieńców, co zdziwiło Le-
nę, ponieważ zazwyczaj niczym się zbytnio nie przejmo-
wała. Nie sądziła, że jej przyjaciółka jest zdolna do takich
emocji. No, ale to był szczególny dzień.
Lena zastanawiała się, jak ona by się zachowywała,
gdyby siedziała teraz z Thomasem naprzeciwko urzędnika
stanu cywilnego.
Zagalopowała się w swoich rozmyślaniach...
Cały czas uważnie przyglądała się Thomasowi. Led-
wo się powstrzymywała, żeby się w niego nie wpatrywać.
Hm, Thomas był tutaj! Nadal nie dowierzała. Ten przy-
stojny mężczyzna kochał ją tak bardzo, że przyleciał dla
niej z Ameryki na dwie noce.
Thomas uśmiechał się do niej. Najchętniej wstałaby
z krzesła i padłaby mu w ramiona. Nie powinna się teraz
rozpraszać. Dlatego unikała kontaktu wzrokowego z nim
i koncentrowała się na słowach wypowiadanych przez
urzędnika stanu cywilnego. Był nim starszy, trochę zma-
nierowany pan, który znał się na swoim fachu i prowadził
uroczystość z zaangażowaniem, ekscytacją i należytym
szacunkiem dla państwa młodych.
Gdy Sylvia i Martin wymieniali się obrączkami, pro-
mienie słoneczne odbiły się w ich złocie i oświeciły ich
blaskiem.
Lena odczytała to jako dobry znak i życzyła Sylvii
oraz Martinowi długiego, szczęśliwego wspólnego życia.
Przy składaniu życzeń Thomas ustawił się przy Lenie.
Objął ją, a ona marzyła, aby nigdy jej już nie puścił.
Wszyscy przeszli do piwnicy ratusza, gdzie przygo-
towano dla nich poczęstunek.
– Zajmij mi miejsce koło ciebie – szepnął Thomas. –
Zaraz przyjdę.
– Gdzie...
Wyszedł w pośpiechu. Nie zdążyła zadać mu tego py-
tania.
– Gdzie poszedł Thomas? – spytała Nicola.
Lena wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Zaraz przyjdzie. Może zapomniał czegoś
z samochodu?
Nieważne. Przyjdzie i tyle. Najchętniej wtulałaby się
w niego przez całą sobotę i niedzielę do popołudnia.
Chwyciła Nicolę pod rękę.
– Ach, Nicola, jestem taka szczęśliwa. Nie mieści mi
się w głowie, że Thomas naprawdę tu jest.
Sylvia zajęła stolik w małej niszy. Przenikające do
środka słońce tworzyło ciepły zakątek.
Zanim goście usiedli przy suto zastawionych stoli-
kach, zaserwowano im szampana, którego wszyscy pili na
stojąco, wznosząc toast za młodą parę.
– Gdzie jest Thomas? – dopytywała Sylvia. – Znów
się ulotnił?
Lena zaśmiała się.
– Mam nadzieję, że nie. Zaraz przyjdzie. Może... po
długim locie boli go głowa i poszedł po jakieś tabletki.
– Możliwe. Pewnie za chwilę będzie z powrotem.
Ach, Leno, jestem bardzo szczęśliwa. Cieszę się, że Tho-
masowi udało się dolecieć na mój ślub. Szanuję go za to.
Sylvia wciąż była zestresowana. W kapliczce pewnie
będzie jeszcze gorzej.
– Chodź, napijemy się za twoje szczęście. Wzniesie-
my toast. Oby trwało wiecznie!
– Nic nie trwa wiecznie – odpowiedziała Sylvia.
– Chociaż nie mam żadnych wątpliwości, że przede
mną i Martinem świetlana przyszłość, pełna miłości. Ach,
Leno, ale to wariactwo. Zawsze kochałam Martina, ale te-
raz, kiedy już oficjalnie jestem jego żoną, moje uczucie do
niego stało się jeszcze silniejsze.
Stuknęły się kieliszkami. Ni z tego, ni z owego obok
nich zjawił się Thomas.
– Stop! Mogę się przyłączyć? – Wziął od przecho-
dzącego obok nich kelnera szampana, objął Lenę
i uśmiechnął się do Sylvii. – Z całego serca wszystkiego
najlepszego dla ciebie i Martina.
Wznieśli toast.
Podszedł do nich Martin. Przytulił Sylvię i pocałował
ją w czoło.
– Brakuje mi pani, pani Gruber. Wstyd tak zaniedby-
wać świeżo poślubionego małżonka.
– Serduszko moje najdroższe, nigdy bym cię nie za-
niedbywała. Chodź, napij się z naszymi przyjaciółmi.
Thomas zasłużył na pochwałę. Specjalnie na naszą uro-
czystość przyleciał aż z Ameryki.
Lena zachichotała. Ona lepiej wiedziała, z czyjego
powodu Thomas przyleciał.
Poproszono ich do stołu. Pora zjeść obiad. Potrawy
podawane w piwnicy ratuszowej słynęły ze swojej wy-
tworności. Były pierwsza klasa.
Najpierw była zupa ziemniaczana, potem steki ja-
gnięce w przyprawie ziołowej i z sosem prowansalskim,
delikatna fasolka i zapiekanka ziemniaczana. Na deser za-
serwowano sorbet z czarnych porzeczek z sezonowymi
owocami. Dodatkowo można było zamówić kawę oraz
domowej roboty pieczywo i praliny.
– Pani fachowiec, jaka jest pani opinia na temat dzi-
siejszej karty dań? – spytała Lena, głaszcząc się po brzu-
chu.
Bała się, że z przejedzenia pęknie jej garsonka.
Nicola zdawała się być zadowolona.
– Wyśmienite dania – przyznała. – Wprost idealne.
Lepszych bym nie przyrządziła.
Wreszcie mogła skosztować potraw upichconych
przez kogoś innego.
Na Słonecznym Wzgórzu ona rządziła w kuchni, przy
czym słowo „rządziła” nie do końca jest adekwatne. Otóż
nikt nie odmówił jej mistrzostwa w dziedzinie kulinariów,
ale nie mogła całkowicie rozwinąć swoich skrzydeł. Upo-
dobania Aleksa i Daniela ograniczały ją w kuchni. Na
przykład panowie nie tknęliby steków jagnięcych ani
w przyprawie ziołowej, ani z sosem prowansalskim. Za-
piekanką ziemniaczaną także nie dałoby się ich uszczę-
śliwić.
Thomas pochylił się nad Leną i pocałował ją w usta.
– Kotuś, wprawdzie bawię się super, ale ile musimy
tu jeszcze wytrzymać? – szepnął jej na ucho.
Rzuciła mu pytające spojrzenie.
– Siedzę obok najgorętszej kobiety świata, którą po-
żądam całym sobą. Spłonę żarem miłości, jeśli stąd nie
uciekniemy. Mamy sporo do narobienia, kochanie, a czasu
coraz mniej.
– Musisz być cierpliwy – powiedziała mu na ucho. –
Pewnie niedługo się skończy. Też już chciałabym pobyć
z tobą sam na sam.
Faktycznie, dalsza część uroczystości nie trwała dłu-
go. Goście rozchodzili się do domów.
Świadek Martina musiał wrócić do gabinetu wetery-
naryjnego. Daniel także chciał dokończyć rozpoczętą pra-
cę. Nicola i Aleks pojechali z rodzicami i teściami Sylvii
do gospody „Pod Lipą”. Byli zgraną paczką, a niestety
rzadko mieli okazję spotkać się w szerszym gronie, dlate-
go skorzystali z okazji w tym uroczystym dniu. Sylvia
i Martin spędzili resztę dnia sami. Zatem Lena i Thomas
bez skrupułów mogli wrócić do domu, żeby delektować
się bliskością i rozmową...
21
Lena
przebudziła się w nocy i z rozkosznym
uśmieszkiem wpatrywała w pogrążonego we śnie Thoma-
sa. Leżała wtulona w ramiona swojego ukochanego. Spał
głęboko. Co się dziwić, skoro miał za sobą długą, wyczer-
pującą podróż i położył się dopiero w nocy.
Podziwiała jego kondycję. Ona nie wytrzymałaby ta-
kiego wysiłku.
Wsłuchiwała się w bicie jego serca. Czuła się przy
nim bezpiecznie. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak
bardzo za nim tęskniła i jak bardzo go kochała...
Delikatnie przekręciła się na bok, zapaliła lampkę
nocną i znów zwróciła się ku niemu. Nie mogła się na
niego napatrzeć.
Marzyła, żeby został z nią na zawsze i nie wyjeżdżał.
Pobożne życzenie. Zdawała sobie bowiem sprawę, że
mieli dla siebie jeszcze jedną noc i prawie dwa dni. Potem
on poleci do Ameryki. Kiedy znowu ją odwiedzi? To
wielka niewiadoma.
Miała do niego tysiące pytań, jednak nie chciała ze-
psuć czaru ich namiętnej bliskości. Po co burzyć magię
miłości rzeczami przyziemnymi?
Jednocześnie nurtowały ją niewyjaśnione zdarzenia
z przeszłości. Kiedy wyjedzie, będzie się na siebie złościć,
że go jednak nie zapytała.
Dlaczego
z trudem
przychodzi
jej
dzielić
z Thomasem codzienność? Czy wynikało to z tego, że od-
kąd na nowo się ze sobą związali, mieli zbyt mało czasu
dla siebie? Cóż znaczy te parę dni? One miną
w okamgnieniu.
Czy da się w tak krótkim czasie omówić trapiące nas
problemy, porozmawiać o pracy, rachunkach, zatargach
z rzemieślnikami, kłopotach rodzinnych...?
Nie!
Tyle że pomijanie tych tematów też niczemu nie słu-
ży. A może podświadomie po prostu bała się, że dowie się
czegoś, czego lepiej nie usłyszeć?
Jej myśli powoli zmierzały w niebezpiecznym kie-
runku. Uderzyła pięścią w poduszkę. Zezłościła się na
siebie, bo niepotrzebnie mąciła sobie w głowie. Nie takiej
atmosfery chciała. Próbowała się opanować. Złapała trzy
głębsze oddechy. Jej ukochany leżał obok niej i na tym
powinna się skoncentrować.
Thomas otworzył nagle oczy.
– Już musimy wstawać? – wymamrotał zaspany.
– Nie, kochanie. Jest środek nocy.
Westchnął z ulgą.
– Och, to dobrze... Przytul się do mnie. Chodź, przy-
suń się.
Wyciągnął do niej ręce.
Lena zgasiła światło i wczołgała się do niego pod
kołdrę.
– Hm, cudownie – mruknął i zasnął.
Przycisnął ją swoim ramieniem. Lenie nie było za
wygodnie w tej zakleszczonej pozycji. Ale nie ruszyła się
z miejsca. Poluzowała jego uścisk i przekręciła się na bok.
I ona zasnęła z uśmiechem.
22
Pogoda w dniu ślubu Sylvii dopisała. Na niebie nie
było ani jednej chmurki. Było słonecznie, ciepło i wiał le-
ciutki, orzeźwiający wiaterek.
Lena i Thomas wybrali się na poranny spacer. Masze-
rowali dumnie ścieżkami, trzymając się za ręce. Niczym
młodzi zakochani przystawali na krótkie, pełne zmysło-
wości uściski i pocałunki. Obok nich biegli Hektor i Lady,
wymachując ogonami we wszystkie strony. Oba psy ob-
skakiwały Thomasa.
– Mali zdrajcy – zaśmiała się Lena. – Na próżno
przekupuję ich tysiącami psich przysmaków. Zjawiłeś się
ty, i od razu poszłam w odstawkę. To niesprawiedliwe!
– Cóż, kotku, oni po prostu rozpoznali pana domu.
Lena wybuchła śmiechem.
– Kochany, nie zapędziłeś się czasem? Pan domu,
który w nim prawie wcale nie bywa?
Zacisnął mocniej dłoń.
– Są sprawy, które niebawem się zmienią. Twoje psy
potrafią przewidywać przyszłość.
– Tom, nie rozumiem, co...
Nie dokończyła zdania. Nicola wybiegła do nich na
drogę.
– Ach, tu jesteście. Jazda na śniadanie! Specjalnie dla
was upiekłam świeże bułeczki.
„Co on chciał powiedzieć?”, zastanawiała się Lena.
Pan domu... Psy przewidują...
Nicola przerwała im w nieodpowiednim momencie.
Hm, tylko czy Thomas udzieliłby jej satysfakcjonującej
odpowiedzi?
Zamarła w bezruchu, kiedy stanęła przy stole
w kuchni. Nicola przyrządziła naprawdę wystawne śnia-
danie. Czym chata bogata!
– Nicola, zwariowałaś? Kto tyle zje? Zapomniałaś, że
jesteśmy dziś zaproszeni na wesele?
– Nie. A ty zapomniałaś, że wesele rozpocznie się
dopiero w południe? Potem napijemy się kawy i uraczę
was pysznym ciastem. Coś pożywniejszego będzie wie-
czorem.
– Jejku, Nicola, wielkie dzięki. Jesteś złotą kobietą.
Nie ma nic pożywniejszego od porządnego niemieckiego
śniadania z dodatkiem słodkości. Już sam twój chleb
i twoje bułki są istnym objawieniem, że nie wspomnę
o kiełbasie, o której w Ameryce można tylko pomarzyć.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłem pasztetową. Tam,
gdzie mieszkam, nie ma takiej – mówił Thomas. – Super,
Nicola. Dziękuję ci bardzo.
Nicola pękała z dumy.
– Czego ci nalać, Thomas, kawy czy herbaty?
– Poproszę kawę – powiedział, po czym sięgnął bułkę
i przekroił ją na pół.
– Ja też poproszę kawę, Nicola – odezwała się Lena.
– Przecież wiem – wymamrotała żartobliwie Nicola.
– Napiłaś się kiedykolwiek przy śniadaniu czegoś poza
kawą?
– Nie – zachichotała Lena. – Po prostu chciałam dać
znać, że i ja tu jestem.
– Goście mają pierwszeństwo. Chyba nie powinnaś
uskarżać się na brak poświęcanej ci uwagi? Czy się mylę?
23
Lena obiecała Sylvii, że przyjedzie do niej przed
wszystkimi gośćmi, żeby pomóc jej przy ubieraniu, no
i żeby ją odstresować, ukoić jej nerwy. Poza tym zamówi-
ła fryzjerkę, która miała uczesać również Lenę i Nicolę.
Daniel zawiózł Thomasa i panie do gospody. Podczas
gdy Thomas zajmował się spiętym Martinem, Lena uspo-
kajała Sylvię. Zastanawiała się, czy też będzie taka pode-
nerwowana w dniu swojego ślubu. Prawdopodobnie tak!
Na szczęście jeszcze nie musiała zawracać sobie tym
głowy. Thomas wielokrotnie podkreślał, że ją kocha, jed-
nak nie poszedł krok dalej. Na razie jej się nie oświadczył.
Drżący głos Sylvii wytrącił ją z zamyślenia.
– Co ja zrobię, jeśli nie wcisnę się w moją suknię
ślubną?
– Dlaczego miałabyś się nie wcisnąć?
– Bo z tych nerwów objadałam się jak szalona.
A wiesz przecież, że jak mam stresującą sytuację, opy-
cham się, a jak jestem szczęśliwa, prawie nic nie jem.
– Bez obaw. Nie przytyłaś – powiedziała Lena. –
Przecież jesteś szczęśliwa. Wyluzuj! Dostałaś plam na
twarzy.
– O matko, jak ja będę wyglądała? – panikowała Sy-
lvia.
– Jak zwykle wspaniale. Nie przesadzaj. Makijażem
zakamuflujemy twoje rumieńce. Proponuję, żeby najpierw
do czesania poszła Nicola, potem ja, a na końcu ty, żeby-
śmy miały pewność, że ze zdenerwowania nie zepsujesz
fryzury.
– Spodobam się Martinowi? :t – Zawsze mu się po-
dobasz.
– Ale w tej sukni. Może powinnyśmy były wybrać
inną?
– Ta suknia jest śliczna. Uszyta idealnie dla ciebie.
Martin padnie z wrażenia.
Nicola się przebrała.
Ładnie się prezentowała w swoim dwuczęściowym
kostiumie w kolorze bakłażana. Dobrała do niego odpo-
wiednie buty i torebkę. Ponadto założyła naszyjnik z pereł
i złotą bransoletkę, którą dostała kiedyś w prezencie uro-
dzinowym od taty Leny.
Po uczesaniu była nie do poznania. Widać, że sama
też była zachwycona. v Lena włożyła swoją szyfonową
sukienkę. Fryzjerka zaproponowała, że zrobi jej kok. Kie-
dy zobaczyła rezultat, była wniebowzięta. Nie mogła się
doczekać reakcji Thomasa.
Sylvia odetchnęła z ulgą. Nie sprawdziły się jej oba-
wy, że nie zmieści się w suknię ślubną.
Suknia z dzikiego jedwabiu z marszczoną spódniczką,
obcisłą górą, przyciętymi rękawami oraz wiązaniem gor-
setowym z tyłu odmładzały ją o parę lat. Sylvia wyglądała
zjawiskowo.
Thomas zaniósł na górę bukiet ślubny. Martin zgod-
nie z tutejszym obyczajem mógł zobaczyć pannę młodą
dopiero w kapliczce.
Thomas z otwartymi ustami patrzył na wszystkie trzy
panie.
– Wyglądacie oszałamiająco, moje drogie.
Jego wzrok powędrował ku Lenie, a ona się zaczer-
wieniła.
– Goście ruszyli już do kapliczki. Wyjeżdżamy za
dziesięć minut.
Ustalili, że Martin pójdzie z gośćmi, a Thomas doje-
dzie z panną młodą samochodem. Pod kapliczką odbierze
ją ojciec i zaprowadzi do ołtarza.
Do gospody, w której odbędzie się wesele, pójdą pie-
szo.
– Ja idę z pozostałymi na piechotkę – powiedziała
Nicola. – Przyda mi się trochę ruchu. Poza tym chcę zo-
baczyć minę Aleksa i Daniela. Nie znają mnie od tej ele-
ganckiej strony. Aha, nie zapomnijcie o kwiatach.
Sylvia przechadzała się po pokoju. Wszystkie trzy za-
chichotały, kiedy zaczęły bić dzwony w kapliczce. Znak,
że pora ruszać.
Poza zaproszonymi gośćmi w kapliczce zebrali się
także inni mieszkańcy Fahrenbach i okolic. Nie mogli so-
bie odmówić uczestnictwa w ślubie dwójki młodych ludzi,
którzy od dziecka wychowywali się na tych terenach.
Zresztą śluby i pogrzeby stanowiły swego rodzaju sensa-
cję dla mieszkańców wioski. Niektórzy z nich przyszli tu
z nudów, inni z ciekawości.
Kapliczkę
przyozdobiono
białymi
różami
i bluszczem. Dwa wielkie kosze kwiatów stały po prawej
i lewej stronie ołtarza. Do wszystkich ławeczek przycze-
piono małe bukieciki różyczek. To był piękny wystrój.
W powietrzu unosił się zapach róż. Lena lubiła tę ka-
pliczkę. Wybudowali ją jej przodkowie.
Lena i Thomas usiedli w pierwszym rzędzie, a zaraz
za nimi Nicola, Aleks i Daniel.
Martin stał rozdygotany przy ołtarzu. Był blady jak
ściana. Krople potu spływały mu po twarzy.
Gdy ojciec Sylvii prowadził ją po czerwonym dywa-
nie, Martin zaczął się chwiać. Lena chciała poprosić
Thomasa, żeby podbiegł i go przytrzymał, ale ocknął się
i przyglądał się z radością kroczącej ku niemu Sylvii.
Lena nie mogła się powstrzymać od łez. Thomas ob-
jął ją i dopiero wtedy się rozluźniła. Znów poczuła się
bezpiecznie.
Pogłaskała po głowie zalaną łzami Nicolę. Domyśliła
się, że jej płacz nie był wynikiem tej emocjonalnej chwili.
Przypomniała sobie o córce. Nieubłagany los zmusił ją do
oddania swojego dziecka do adopcji. I to od razu po poro-
dzie. Przez wiele lat utrzymywała ten fakt w tajemnicy, aż
któregoś razu natknęły się na młodą kobietę, która do złu-
dzenia ją przypominała. Od tego momentu Nicola częściej
popadała w melancholię i była zamknięta w sobie.
Lena chwyciła jej lewą dłoń. Przyrzekła sobie, że
uczyni wszystko, żeby odnaleźć córkę Nicoli. Nieważne,
że jej tacie się nie powiodło. Obecnie łatwiej jest natrafić
na czyjś ślad. Internet daje pod tym względem nieograni-
czone możliwości.
Proboszcz parafii Steinfeld również był wzruszony tą
ceremonią. To właśnie on chrzcił Sylvię i Martina.
Lena nie posiadała się z radości, że mogła mieć przy
sobie Thomasa. Zapewne sama by tu nie wysiedziała tak
długo.
Kiedy zabrzmiały pierwsze takty „Ave Maria”,
w kapliczce rozeszło się echo delikatnego westchnienia.
Wtedy Lena postanowiła, że jeśli wyjdzie za mąż, to ni-
gdzie indziej, tylko właśnie w tej kapliczce.
Powędrowała wzrokiem w bok. Thomas uśmiechnął
się do niej. W jego oczach widać było miłość. Zaparło jej
dech w piersiach.
Czuła przyspieszone bicie serca, bliskość i ciepło
Thomasa, i chciałaby, żeby ta chwila trwała wiecznie.
Wyobraziła sobie, że otaczał ich kokon namiętności.
W środku była ona i Thomas. Nikt więcej. Żadnych zmar-
twień, problemów i obaw, że będą musieli się pożegnać
na jakiś czas...
Ceremonia odbywała się jakby poza nią. Ona odpły-
nęła do krainy marzeń. Ocknęła się dopiero wtedy, gdy
para młodych opuszczała kapliczkę.
Nicola otarła łzy. Wzięła pod rękę Aleksa i dołączyła
do świeżo poślubionych oraz ich rodziców. Daniel podą-
żył za nimi. Na zewnątrz Sylvię i Martina obstąpił tłum
gości. Każdy chciał złożyć im życzenia. Ktoś postawił
przed nimi ogromny kosz wiklinowy, a Sylvia i Martin
musieli go otworzyć. Dwanaście białych gołębi poszybo-
wało do nieba. Scena jak z hollywoodzkiego filmu. Jakby
tego było mało, w górę poleciały jeszcze balonikowe ser-
duszka.
Sylvia była podekscytowana. A więc miała w sobie
trochę spontaniczności. Nie była tylko formalistką, za jaką
uchodziła.
Lena i Thomas stanęli z boku. Przytulili się do siebie
i wpatrywali w niebo. Spoglądali w zadumie na odlatujące
gołębie, a potem na unoszące się wysoko balony.
– Ach, kochanie, czy to nie cudowne, że bawimy się
na tym ślubie razem? Z tobą moje szczęście jest podwój-
ne, co ja plotę, potrójne... – powiedziała Lena.
Thomas pochylił się nad nią i zasypał ją gradem po-
całunków.
Powoli sznur gości, z Sylvią i Martinem na czele,
przemieszczał się w stronę wsi.
Lena i Thomas szli z tyłu.
– Leni, ciebie kocham najmocniej na świecie – szep-
nął jej na ucho.
Lena zerknęła ukradkiem na swój nadgarstek, na któ-
rym widniała litera T. On na swoim miał L. Nosili ten
znak miłości od dzieciństwa.
Mimo dziesięcioletniego rozstania, bolesnej przerwy
w ich związku, ich miłość przetrwała.
– Sylvia i Martin są piękną parą. Wcześniej jakoś te-
go nie zauważyłam. Może w dniu ślubu człowiek nabiera
szczególnego blasku, emanuje pozytywną energią
i szczęściem.
– Aby być szczęśliwym, nie potrzeba żadnych rytua-
łów. Miłość, szczęście i podobne uczucia są w sercu albo
ich nie ma. Pierścionkiem lub papierkiem szczęścia nie
kupisz.
Lena zdziwiła się jego dość ostrą reakcją. Przecież nic
złego nie zrobiła. Powiedziała jedynie, że Sylvia i Martin
są piękną parą.
Nie chciała roztrząsać tego tematu.
– W podróż poślubną wyjeżdżają do Portugalii. Oboje
lubią ten kraj.
– W Portugalii jest super.
Lena spojrzała na niego ze zdumieniem.
– Byłeś tam? Nie wiedziałam.
Przyśpieszył kroku.
– Wielu rzeczy nie wiesz – odpowiedział. – I niech
tak pozostanie. Nikt nie musi wiedzieć o drugim człowie-
ku wszystkiego. Świat byłby wtedy nudny!
– Ja tak nie uważam.
– Bo ty oczekujesz spowiedzi z całego życia.
Zatrzymała się. Wyrwała mu swoją dłoń. Czar prysł.
– Dlaczego jesteś dla mnie opryskliwy? Czy ja cię
napastuję? Narzucam ci się zbytnio? Żądam od ciebie wy-
znań? Nie! To chyba normalne, że chciałabym się dowie-
dzieć czegoś o człowieku, którego kocham.
– No i co ci przyjdzie z tego, że opowiem historię
mojego życia z ostatnich dziesięciu lat? Zmieni to coś
między nami? Staniesz się innym człowiekiem po mojej
spowiedzi? Nie!
– Thomas, co jest grane? Przecież nic takiego nie po-
wiedziałam.
– Ale czuję, że czegoś ode mnie oczekujesz.
– Skąd ci to przyszło do głowy?
– Przepraszam, Leni, wyskoczyłem z tą tyradą jak Fi-
lip z konopi... Zmieńmy temat... Marzę o dniu, kiedy bę-
dziemy razem już na zawsze. Lenko, kocham cię.
Pocałował ją w usta. Zmiękła. Tę niewytłumaczalną
sprzeczkę puściła w niepamięć.
24
Weszli do gospody jako ostatni. Nicola zajęła im
miejsca. Pomachała do nich. Przy stole siedzieli Markus
i dwoje ludzi z wioski. W sali było gwarno.
Thomas i Markus wdali się w ożywioną dyskusję. Ni-
cola rozmawiała przez stół z ludźmi z wioski oraz Danie-
lem i Aleksem.
Lena cieszyła się, że na chwilę może się wyciszyć.
Musiała przemyśleć zaistniałą sytuację.
Dlaczego Thomas agresywnie zareagował na jej sło-
wa? A teraz zaśmiewał się w najlepsze, jak gdyby nigdy
nic.
Chodziło mu o słowo ślub?
Bał się, że ona czekała, aż się jej oświadczy? Sponta-
nicznie, bez zbędnej wylewności?
Wstała i ostentacyjnie odsunęła swoje krzesło.
– Jeśli idziesz po ciasto, przynieś mi kawałek – zawo-
łał Thomas. – Wiesz, jakie lubię najbardziej.
– Nie idę po żadne ciasto – odparła z zaciśniętymi zę-
bami i poszła.
A dokąd właściwie? Na dwór?
Być może wówczas Thomas wybiegnie za nią
i zapyta, dlaczego opuściła salę. Nie, nie miała ochoty na
czcze gadki.
Niespodziewanie podeszła do niej Sylvia i odciągnęła
ją na stronę.
– Lena, jeszcze raz wielkie dzięki!
– Za co?
– Przede wszystkim za sukienki, które mi wyszuka-
łaś. Martin jest nimi zachwycony, szczególnie tą kościel-
ną. Widziałaś, jaki był wzruszony, kiedy mój tata prowa-
dził mnie do ołtarza?
– Tak, zauważyłam. Ale że tobie rzuciły się w oczy
takie szczegóły... Nie byłaś podenerwowana?
– Jasne, że byłam, ale chciałam zobaczyć minę Mar-
tina. Ach, Lena, bardzo go kocham. Nie pojmuję, jak mo-
głam sądzić, że mnie i Martina nigdy nie połączy spokoj-
na, sielankowa miłość. Pewnie dlatego, że zawsze przed
oczami miałam was, ciebie i Thomasa, idealną parę.
– Miłość nie potrzebuje i nie wymaga spektakular-
nych akcji.
– Jednak obrzucenie twojego domu różami
z helikoptera było czymś ekscytującym. Ludzie do dzisiaj
o tym mówią. Hm, trochę ci zazdrościłam. Ach, a dzisiaj
ja zostałam cudownie zaskoczona.
I nieważne, że gołębie oraz balony nie były pomy-
słem Martina. Kocham mojego męża. Leno, spójrz na tych
rozradowanych ludzi. Właśnie tak wyobrażałam sobie
swoje wesele. Niedługo z moim Martinem zatańczę wal-
ca. Bardzo ciężko ćwiczyliśmy przed tym występem. Hm,
ale najbardziej lubimy tańczyć tango.
– Później je zatańczycie, nadprogramowo.
– Nie martw się. Wcześniej odpowiednio pouczyłam
naszych grajków.
– Jakiego walca zatańczycie?
– Najpierw wybrałam „Róże Południa” Straussa, ale
tempo i kombinacja kroków nie bardzo nam pasowały,
więc zdecydowaliśmy się na fragment z „Wiener Blut”
z jego operetki. Mam tremę.
– Musisz się wyluzować. Twój perfekcjonizm cię
wykończy. Ludzie nie będą zwracali uwagi na kroki. Będą
patrzeć na śliczną parę młodą pląsającą w rytm walca.
– Obyś miała rację.
– Jakieś problemy? – zapytał ktoś znienacka. :
Niespostrzeżenie dołączył do nich Martin.
– Twoja żona się martwi, że podczas walca wypadnie
z rytmu – zaśmiała się Lena.
– Dopóki nasze serca biją w tym samym rytmie, znio-
sę każde potknięcie w tańcu. Leno, widziałaś kiedykol-
wiek piękniejszą pannę młodą?
Lena nie znała męża swojej przyjaciółki od tej strony.
Martin był raczej powściągliwy i rzadko mówił o swoich
uczuciach.
– Twoja żona jest przepiękna – przyznała. – Zresztą
oboje prezentujecie się bosko. Szczerze. Bardzo atrakcyj-
na z was para. Macie szczęście wypisane na twarzach.
Z całego serca życzę wam wszystkiego najlepszego.
– Mam wrażenie, że jesteśmy dopiero na początku
naszego szczęśliwego życia.
Lena pokiwała głową.
– Zgadzam się z tobą w zupełności. A teraz wybacz-
cie, muszę... – Wskazała łazienkę.
Sylvia zachichotała.
– OK, nie zatrzymujemy cię dłużej. Spotkamy się na
parkiecie. Mamy przed sobą całą noc. Nasz samolot odla-
tuje dopiero jutro rano.
Lena naprawdę cieszyła się z Sylvią i Martinem, ale
nagłe ogarnął ją smutek albo była lekko zazdrosna...
Przejrzała się w lusterku. Pobladła. Nałożyłaby trochę
pudru i umalowałaby usta, ale zostawiła torebkę na krze-
śle.
Czy była niewdzięczna?
Thomas przebył dla niej tysiące kilometrów, zadał
sobie wiele trudu, żeby tu dotrzeć i pobyć z nią chociaż
parę dni. Ciągle dawał jej dowody miłości.
Czego więcej chciała? Rzeczywiście spowiedzi
z całego życia?
Nie! Nie tego! Pragnęła pewności i zdawało się jej, że
ją zyska, jeśli się wszystkiego o nim dowie. Już raz go
straciła. Ponad dziesięć lat miała złamane serce. Bolało ją
tak bardzo, że nie chciała wracać do Fahrenbach. Tu
wszystko przypominało jej 0 nim. Drugi raz nie wytrzyma
takiej gehenny.
Pogrążona w myślach wyszła z toalety. Omal nie zde-
rzyła się z Thomasem.
– Gdzie byłaś? Wszędzie cię szukałem.
– Ucięłam sobie krótką pogawędkę z Sylvią 1 Marti-
nem. Stresują się, bo niedługo mają zatańczyć walca.
– My też musimy go zatańczyć? – zapytał lekko spa-
nikowany.
Lena roześmiała się.
– Niekoniecznie. No, chyba że masz ochotę.
– Nie, darujmy sobie tę część programu. Nie przepa-
dam za tłumem, nawet na weselu. Zobacz, jak się niektó-
rzy pchają do ciasta. Jakby przymierali głodem. A ty
chcesz ciasto?
– Nie.
– Chodźmy na chwilę na dwór. Chciałbym pobyć
z tobą sam na sam.
Zaciągnął ją do ogródka piwnego. Usiedli na ławce
niedaleko bujnych krzewów róż. Siedzieli na niej kiedyś.
Ona grillowała wówczas z przyjaciółmi, a on przyjechał
do Fahrenbach pierwszy raz po ich rozstaniu.
Delikatnie muskał ją palcami po twarzy.
– Kochana, nie myśl za dużo. Nie teraz. Posłuchajmy
głosu uczuć. Zatraćmy się w sobie. Niech uniesie nas żar
uczuć.
Przyciągnął ją do siebie i pocałował. Lena odpłynęła.
Płonęła z rozkoszy. Pobudził jej zmysły. Jak on to robił,
że przy nim o wszystkim zapominała o bożym świecie?
Byli tak zajęci sobą, że nawet nie zauważyli, iż
w ogródku poza nimi znajdował się ktoś jeszcze.
Nagle z euforycznego uniesienia wyrwało ich wołanie
Sylvii.
– Och, szybko, szybko. Sfotografujemy nasze dwa
gruchające gołąbki – śmiała się.
Przed nimi stali Sylvia, Martin i fotograf.
– Zrobiliśmy mnóstwo zdjęć, a wy nawet nie spo-
strzegliście, że tu jesteśmy. Bomba by przy was wybu-
chła, a wy siedzielibyście niewzruszeni. Zanim reszta go-
ści wypełznie na zdjęcie grupowe, chcielibyśmy mieć jed-
ną fotkę tylko z wami. No i wam oddzielnie też parę
pstrykniemy.
Świetny pomysł. Niestety nie mieli aktualnych
wspólnych zdjęć. Taka pamiątka może okazać się przy-
datna, tym bardziej że Thomas znów wylatuje do Amery-
ki.
– Panie Boli, najpierw ja z Leną! – krzyknęła Sylvia,
ustawiając siebie i przyjaciółkę przed obiektywem.
Potem Lena pozowała z Thomasem. Mieli niezły
ubaw podczas tej minisesji fotograficznej.
– I jeszcze wspólne zdjęcie naszej czwórki – prosiła
Sylvia. – Najlepiej przy studni. Chodźmy tam. My usią-
dziemy na studni, a mężczyźni staną obok nas.
– Popatrzycie na nas z oddaniem i wyjdzie perfekcyj-
ne zdjęcie – powiedział Thomas.
Sylvia roześmiała się.
– Chciałbyś, co? Macho za dychę. Nie sądzisz chyba,
że...
Przerwała zdanie, ponieważ głośno kracząca wrona
przeleciała jej nad głową. O mały włos w nią nie uderzyła.
Zahaczyła pazurami o jej wsuwkę do włosów. Sylvia za-
częła wrzeszczeć wniebogłosy. Martin przepędził ptaka.
Sylvia trzęsła się z przerażenia. Nie mogła się uspo-
koić.
– Co to było?
Martin ją objął.
– Dlaczego ten ptak mnie zaatakował?
– Nie wiem.
– Kto ma wiedzieć, jak nie ty? Przecież jesteś wete-
rynarzem.
– Chodź do mnie, skarbie. Nic się nie stało. Zapo-
mnijmy o tym. Coś zdenerwowało tego ptaka. Może uznał
twoją wsuwkę za potencjalną zdobycz?
Lenę zamurowało. Zdębiała. Przeszył ją zimny
dreszcz. Nie wypowiedziała tego głośno, ale dla niej to
był znak, że nadchodzi niebezpieczeństwo. Nie wierzyła
w dziwne zbiegi okoliczności i przypadki. Zdarzenie
zwiastowało nieszczęście.
Wzdrygnęła się, kiedy Thomas chwycił jej dłoń.
– Kotku, nie dopisuj do tej sytuacji wyimaginowanej
filozofii. Nie sil się, proszę, na żadne wydumane interpre-
tacje.
– Mogę zrobić państwu wreszcie zdjęcie, zanim za-
wołamy pozostałych gości? – spytał fotograf.
Przybrali wcześniej ustaloną pozę i starali się wykrze-
sać z siebie w miarę naturalny uśmiech.
– Z moją fryzurą wszystko w porządku? – dopytywa-
ła z dziecięcą naiwnością Sylvia.
Lena zaczesała jej jeden kosmyk do tyłu.
– Teraz jest perfekcyjnie – powiedziała.
Panowie stanęli obok nich.
– Uśmiech, moi drodzy państwo! Uśmiechamy się
szybciutko! Proszę pomyśleć o czymś bardzo przyjem-
nym...
Lena ucieszyła się, kiedy młoda para i fotograf odda-
lili się, żeby poprosić resztę gości do zdjęcia grupowego.
Thomas usiadł obok niej na studni. Przytulił ją do
swojej piersi. Odetchnęła z ulgą. Uwielbiała jego dotyk.
Zrobiło się jej cieplej na sercu. Jednak nie wyzbyła się
zupełnie przeraźliwego, proroczego przeczucia. Modliła
się w duchu, żeby się nie spełniło.
25
Są w życiu sytuacje, które człowiek przeżywa tak in-
tensywnie, że już po fakcie zastanawia się, czy to, co
przeżył, w ogóle się zdarzyło.
Właśnie tak czuła się teraz Lena Fahrenbach. Chociaż
była dopiero szósta rano i miała za sobą nieprzespaną noc,
siedziała już przy biurku i sortowała korespondencję. Re-
klamy od razu wędrowały do kosza, wyciągi z konta
i inne rachunki układała na stercie.
Znowu jej wzrok padł na decyzję gminy, która za
uzbrojenie terenu żądała od niej prawie dwudziestu sied-
miu tysięcy euro.
To była fura pieniędzy. Lena nie miała pojęcia, skąd
je wziąć.
W ostatnich dniach prawie udało jej się o tym nie my-
śleć.
Niespodziewanie z Ameryki przyjechał Thomas.
Wprawdzie nie spędzili ze sobą dużo czasu. Byli razem
dokładnie od piątku rano do niedzielnego popołudnia. Te-
raz wydaje jej się, że to była chwilka. Ale za to jaka! Peł-
na miłości, czułości i ciepła. Zupełnie jak sen.
A jakie było wesele Sylvii i Martina!
Wspaniała uroczystość. Pełna emocji, ale jednocze-
śnie młodzieńczo beztroska i radosna.
Poza jednym zdarzeniem. Czarny ptak zwiastuje nie-
szczęście. Sylvia bała się, że to zapowiedź czegoś złego.
Lena westchnęła głęboko i odłożyła na bok decyzję
gminy.
Może ta zła wróżba wcale nie dotyczyła Sylvii, tylko
jej? Jeśli nie zgromadzi pieniędzy na opłaty dla gminy,
to...
Lena nie chciała o tym myśleć.
Zadzwoni do Markusa. Może kupi od niej drzewo do
tartaku.
Może też spróbować zachęcić swoich klientów pro-
mocją na alkohole Brodersena i Horlitza. Jest w tym jed-
nak pewien problem. Duże firmy korzystają z reguły
z długiego terminu płatności. Płacą rachunki dopiero po
sześćdziesięciu lub dziewięćdziesięciu dniach. Mimo du-
żej sprzedaży miałaby sporo niespłaconych należności.
Apartamenty w czworakach były prawie gotowe. Ale
trzeba jeszcze znaleźć gości.
Nie ma rady. Musi spróbować wziąć kredyt. Może jej
nowy bank nie będzie robił problemów.
Dokładnie o dziewiątej zadzwoni do pana Axendörfe-
ra i umówi się z nim na spotkanie.
Naszykowała dokumenty, które chce mu pokazać
i z których
wynikało, jakie inwestycje poczyniła
z własnych środków. Banki przychylnym okiem patrzą na
takie dokumenty. Lena była tak zajęta pracą, że nie spo-
strzegła, jak szybko mija czas.
– Tu się schowałaś. – Głos Daniela wyrwał ją
z zamyślenia. – Myśleliśmy, że poszłaś na spacer. Tylko
dziwiliśmy się, że nie zabrałaś psów.
– Nie mogłam spać. Zajęłam się papierami. Znala-
złam jeszcze kilka mniejszych zamówień. Położyłam ci na
biurku.
– Zaraz się tym zajmę. Muszę zrobić kolejne zamó-
wienie u Horlitza. Chyba zamówię dwa razy tyle Mango.
Teraz najlepiej się sprzedaje.
Daniel doskonale znał się na swoim fachu. Dzięki
temu Lena miała mniej pracy. Jakie to szczęście, że swo-
jego zawodu uczył się w wytwórni alkoholu.
Kiedy rozkręcą dystrybucję, skończą się jej problemy
finansowe. Jest posiadaczką posiadłości, a prawie nie ma
pieniędzy. To jakiś absurd!
– Idę na śniadanie – postanowiła.
Na dole zastała tylko Daniela.
– Nicola i Aleks pojechali do miasta na zakupy. Sama
wiesz, poniedziałek... Szkoda, że nie zjadłaś z nami. Cały
czas rozmawialiśmy o weselu. Było wspaniale. Sylvia
i Martin wyglądali na szczęśliwych. To było pierwsze we-
sele, na którym byłem od czasu mojego niedoszłego.
– Pewnie myślałeś o Laurze... Bolesne wspomnienie,
prawda?
Daniel pokiwał głową.
– Myślałem o Laurze, to oczywiste. Czy chcesz, czy
nie chcesz i tak o tym myślisz. Ale wspomnienia nie bola-
ły jak wcześniej. Minęło tyle lat. Jak to mówią, czas leczy
rany. Coś w tym jest – zamyślił się przez moment. – Moja
Laura byłaby piękną panną młodą – westchnął. – To nie
powinno się wydarzyć... Cóż, nasz los jest zapisany
w gwiazdach. Trzeba brać życie, jakim jest.
Uśmiechnął się do Leny i zmienił temat.
– Mam nadzieję, że wkrótce będziemy tam żyć na
drugim weselu – powiedział.
Spojrzała na niego zaskoczona.
– Na czyim?
– Jak to? Na twoim – odpowiedział, jakby to była
najbardziej oczywista rzecz na świecie.
– Skąd taki pomysł?
– Leno, proszę. Przecież jesteście dla siebie stworze-
ni. Każdy to widzi.
– Thomas jeszcze mi się nie oświadczył.
Daniel roześmiał się.
– Naprawdę musisz usłyszeć te trzy słowa: wyjdziesz
za mnie? W waszym przypadku nie jest to chyba koniecz-
ne. Thomas przyjeżdża na weekend aż z Ameryki, daje ci
tysiące dowodów miłości, wyczarowuje dla ciebie deszcz
czerwonych róż. Dziewczyno, czego ty jeszcze chcesz?
No właśnie, czego?
Po prostu chce pewności. Będzie ją miała, gdy Tho-
mas oficjalnie poprosi ją o rękę. Nie, nie wątpi w jego mi-
łość, ale chce mieć pewność.
– Chciałabym, żeby mi się oświadczył.
– Myślisz, że po oświadczynach bardziej będzie cię
kochał?
Daniel mówił zupełnie jak Thomas. Tylko tego jej
brakowało! Wstała.
– Idę napić się kawy. Potem chyba pojadę do Helm-
bach.
Zgarnęła dokumenty z biurka i dołożyła jeszcze decy-
zję gminy.
– Na razie! Zobaczymy się później.
– Jesteś na mnie zła? Przepraszam, nie chcę się wtrą-
cać w twoje sprawy. Nie powinno mnie to obchodzić.
– Nie jestem zła – uspokoiła go. – Zresztą masz rację.
Tylko widzisz, kobiety są sentymentalne i chcą oficjal-
nych oświadczyn. Mam pytanie dotyczące zupełnie innej
kwestii. Jak sądzisz, czy w punkcie informacji turystycz-
nej w Helmbach mogę złożyć ofertę wynajmu apartamen-
tów na Słonecznym Wzgórzu?
– No jasne! Weź wszystkie dokumenty. Zanim oni
wprowadzą wszystkie dane, zdążymy się uporać
z ostatnimi pracami.
Lena pokiwała głową.
Potem wyjęła z szafy segregator z informacjami
o apartamentach, opisami i zdjęciami.
– A ja wrócę, może zajmiemy się naszą stroną inter-
netową?
– Dobry pomysł – powiedział. – Już coś przygotowa-
łem. Gdy uporam się z pracą, przygotuję więcej informa-
cji na stronę.
– Jesteś prawdziwym skarbem – stwierdziła, poma-
chała mu ręką i wyszła z biura.
Najpierw śniadanie, potem Markus, bank, punkt in-
formacji turystycznej... W takiej kolejności będzie zała-
twiać sprawy.
Jeśli dostanie w banku zgodę na kredyt, to pojedzie
jeszcze do Steinfeld i wyjaśni sprawę w gminie. Może
wstąpi też do tamtejszej punktu informacji turystycznej.
Miała przed sobą pracowite przedpołudnie. Było jesz-
cze wcześnie, więc powinna zdążyć wszystko załatwić.
26
W banku umówiła się na jedenastą. Jeśli u Markusa
nie zejdzie jej długo, to przed wizytą w banku pójdzie do
punktu informacji turystycznej.
Markus siedział w biurze. Widok Leny go zaskoczył.
– Spodziewałem się wszystkiego, ale nie tak szybkie-
go spotkania z tobą.
Wstał i pocałował ją na powitanie w lewy i prawy po-
liczek.
– Napijesz się kawy albo herbaty?
– Nie, dziękuję. Przed chwilą piłam. Jestem właśnie
po śniadaniu.
– Przyjechałaś pogadać o weselu? To była dopiero
zabawa! Widać było, że Sylvia i Martin są bardzo szczę-
śliwi. Muszę przyznać, że wcześniej jakoś nie rzuciło mi
się w oczy, że są w sobie aż tak zakochani.
– Ja też nie zauważyłam. Nie przyjechałam rozma-
wiać o weselu. Masz rację, było wspaniałe.
Niestety, już po wszystkim, a Thomas już wrócił do
Ameryki.
Markus roześmiał się.
– A ty czujesz się samotna i chcesz, żeby ktoś cię po-
cieszył. Dlatego pomyślałaś, że wpadniesz do starego
kumpla.
Lena pokręciła głową.
– Nie. Jadę właśnie do Bad Helmbach. Muszę tam
coś załatwić. Pomyślałam, że po drodze mogłabym ciebie
zapytać, czy nie potrzebujesz paru drzew z mojego lasu.
– Jasne, że potrzebuję, ale nie w tej chwili. Spółka
budowlana, która kupiła posiadłość Hubera, przyznała mi
wyłączne prawo użytkowania drzewostanu Hubera, więc
mamy co robić. Myślę, że przez najbliższe trzy, cztery
miesiące nie będę musiał kupować drzew. Chyba nie spie-
szy ci się ze sprzedażą, prawda?
Lena o mało nie wybuchła histerycznym śmiechem.
Powiedzieć mu, jak bardzo jej się spieszy, jak bardzo po-
trzebuje pieniędzy?
– Nie, ale miej to na uwadze – odpowiedziała. – Mam
ci się przypomnieć?
– Nie, sam się do ciebie odezwę. Przypominam ci, że
mamy zalegle wyjście na kolację. Może się w końcu wy-
bierzemy?
Tego jej jeszcze brakowało.
– Chętnie – skłamała z uprzejmości. – Ale nie w tym
tygodniu. Najpierw muszę spalić kalorie po weselu Sylvii.
– Nie przesadzaj. Jesteś jak zwykle szczupła i smukła.
Nie pamiętam, żebyś kiedykolwiek wyglądała inaczej.
Umówmy się od razu na przyszły tydzień.
– Umówimy się, ale telefonicznie. Kończymy akurat
prace w czworakach. Jak skończymy, będę miała więcej
czasu. Wtedy gdzieś razem wyjdziemy. Obiecuję.
Spojrzał na nią promiennym wzrokiem.
– Już się cieszę.
– Ja też. Lecę.
Pożegnała się z nim. Kiedy szła przez dziedziniec do
samochodu, czuła na sobie jego wzrok.
Markus doskonale wiedział, że Lena kocha Thomasa.
Nigdy nie posunie się za daleko. Ale gdyby była wolna,
na pewno starałby się o jej względy.
Nie zabawiła u Markusa zbyt długo, więc zdąży pójść
do punktu informacji turystycznej.
Jakaś miła urzędniczka zrobiła kopię dokumentów,
które przyniosła Lena. Kobieta była niesamowicie za-
chwycona jej ofertą. Zapewniła Lenę, że szybko znajdą
się goście, którzy wynajmą u niej apartamenty.
– U nas wszystkie kwatery pękają w szwach. Musimy
odsyłać gości z kwitkiem. Fahrenbach nie jest daleko, po-
za tym jest pięknie położone. Pani apartamenty robią nie-
samowite wrażenie. Sama chętnie przyjadę i obejrzę
wszystko z bliska. Wprawdzie znam Fahrenbach i jezioro,
ale nie znam pani posiadłości.
– Posiadłość leży na wzgórzu i góruje nad Fahren-
bach. Do posiadłości prowadzi prywatna droga. Poza do-
mownikami i znajomymi prawie nikt do nas nie przyjeż-
dża.
– Wspaniale. Spokój gwarantowany. Skoro posia-
dłość leży na wzgórzu, to musi być tam piękny widok.
– To prawda. Z posiadłości widać rzekę i jezioro oraz
okoliczne gospodarstwa wiejskie. Na szczęście nie widać
posiadłości Hubera.
– To ta sprzedana – powiedziała kobieta. – Mają tam
powstać nowe budynki.
– Tak – stwierdziła Lena. – Trzydzieści domów
mieszkalnych, supermarket i włoska restauracja.
Przypomniało jej się zdenerwowanie Sylvii, kiedy jej
o tym opowiadała.
– Ucierpi na tym spokój miasteczka.
– Szkoda, że pan Huber nie powiedział we wsi, że
chce sprzedać posiadłość. Nie doszłoby do tego. Na pew-
no we wsi znaleźliby się chętni. Ale co się stało, to się nie
odstanie. Teraz trzeba mieć się na baczności i nie dopu-
ścić do podobnych sytuacji.
– To raczej nieuniknione. W następnej kolejności
szykuje się zagospodarowanie terenów nad jeziorem. Te-
raz to już działki budowlane. Inwestorzy będą się bić
o taki kąsek.
– Na szczęście mogę temu zapobiec – powiedziała
Lena.
– Pani? – zdziwiła się kobieta.
Spojrzała na Lenę z politowaniem, jakby chciała jej
powiedzieć: „Drogie dziecko, jak chcesz temu zapobiec?”
– Tak, ja. Jezioro należy do mnie i nigdy nie dopusz-
czę, żeby zostało tak zabudowane jak jezioro
w Helmbach.
Kobieta zaniemówiła. Spojrzała na Lenę badawczym
wzrokiem. Kogo widziała? Młodą, ładną kobietę, ubraną
w czarne lniane spodnie i białą lnianą koszulę. Nic nad-
zwyczajnego. Poza srebrną bransoletką z przyczepionymi
do niej serduszkami, kwadracikami i owalnymi elemen-
tami, zresztą bardzo ładną i pewnie drogą, nie widziała
żadnej biżuterii.
– W takim razie ma pani... kopalnię złota.
Lena roześmiała się.
– Jeśli nic nie sprzedam, a nie zamierzam tego robić,
to skarb pozostanie w ukryciu. Proszę mi powiedzieć, ale
szczerze, nie lepiej biegać wokół nienaruszonego jeziora,
niż wychodzić na taras, że zobaczyć kawałek wody?
W Bad Helmbach tak właśnie jest, prawda?
Kobieta pokiwała głową. Ale wyraz jej twarzy zdra-
dzał, że zupełnie nie rozumie Leny. Kobieta ma złoto i nie
chce go zamienić na pieniądze. Nie do wiary!
Lena spojrzała na zegarek. Już czas iść na spotkanie
z panem Axendörferem.
– Chyba już wszystko omówiłyśmy. Proszę do mnie
zadzwonić, gdy się pani zdecyduje do mnie przyjechać.
– Od razu możemy się umówić – zaproponowała ko-
bieta. – Jeśli nie ma pani nic przeciwko, przyjadę już ju-
tro. O dziesiątej?
– Świetnie. Cieszę się.
Zanim się pożegnała, opisała kobiecie, jak dojechać
na Słoneczne Wzgórze.
Lena była zadowolona, że udało jej się załatwić ko-
lejną sprawę.
Przed nią jeszcze wizyta w banku. Jeśli pan Axendör-
fer zgodzi się na kredyt, będzie mogła uregulować opłaty
w gminie. Poczułaby się dużo lepiej. Siedemdziesiąt sie-
dem tysięcy euro. Tyle pieniędzy. Lena czuła, jak na samą
myśl cierpnie jej skóra.
27
Punktualnie o jedenastej przyszła do banku. Od razu
zaprowadzono ją do pana Axendörfera. Siedział zapraco-
wany przy biurku. Z pozornie przyjaznym uśmiechem na
twarzy wyciągnął do niej rękę.
– Dzień dobry, pani Fahrenbach. Miło panią widzieć.
Lena powstrzymała się od uśmiechu. Jakże podobni
są bankierzy! Panowie w szarych garniturach rozpływają-
cy się w uprzejmości, dopóki nie wyjawi się powodu wi-
zyty.
– Proszę, niech pani usiądzie. Czym mogę służyć?
Jakiś wewnętrzny głos nakazywał jej nie od razu
mówić o wszystkim.
Zwlekała z odpowiedzią. Pan Axendörfer źle odczytał
jej wahanie.
– Jeśli chodzi o to, że przekroczyła pani limit na kon-
cie o niecały tysiąc euro, to proszę się tym nie martwić.
Oczywiście lepiej tego nie robić, ale tym razem przymknę
oko. Mam nadzieję, że szybko wpłynie spłata zadłużenia
na koncie – powiedział, uważnie się jej przyglądając. –
Pani Fahrenbach, chyba ma pani środki na szybką spłatę?
Lena zmuszała się do zachowania spokoju. Najchęt-
niej rozpłakałaby się teraz. Przyszła tutaj prosić o zupełnie
inną kwotę pieniędzy, a pan Axendörfer denerwuje się ty-
siącem euro. „Nie ma co liczyć na pomoc banku”, pomy-
ślała.
Odchrząknęła.
– Tak, tak. Spłata wkrótce wpłynie. Czekam na wpła-
ty od moich partnerów handlowych.
Zastanawiała się, czy pokazać mu dokumentację
przebudowy i rozbudowy czworaków. Zrezygnowała.
I tak niczego nie wskóra. Chciała stąd jak najszybciej
wyjść.
– Świetnie. Doceniam, że przyszła pani osobiście
w sprawie przekroczenia konta. Prawie nikt nie zadaje so-
bie trudu, aby wyjaśnić zaistniałą sytuację.
– Dla mnie to jest oczywiste. Dziękuję za pańską wy-
rozumiałość.
Wstała. Musiała przytrzymać się brzegu biurka, tak
drżały jej kolana. Wzięła głęboki oddech. Na jej czole po-
jawiły się kropelki potu.
– Pani Fahrenbach, źle się pani czuje? – zmartwił się
pan Axendörfer. – Może trochę wody?
Pokręciła głową.
– Nie, dziękuję. Świeże powietrze dobrze mi zrobi...
Drobne kłopoty z krążeniem.
Pożegnała się i prawie wybiegła z banku.
Jej wizyta nie trwała nawet piętnastu minut.
Chwiejnym krokiem podeszła do pobliskiej ławki
i usiadła.
Nie miała cienia wątpliwości, że nie dostałaby kredy-
tu, skoro dla pana Axendörfera zwykłe przekroczenie li-
mitu na koncie jest już problemem, a przecież niedługo
spłaci zadłużenie.
Markus kupi od niej drzewa dopiero za kilka miesię-
cy. Z banku nic nie dostanie.
Co robić?
Czuła się opuszczona, samotna, zagubiona...
Ma jeszcze niecałe trzy tygodnie na uiszczenie opłaty
w gminie. Decyzja gminy spędzała jej sen z powiek.
Wprawdzie ma jeszcze czas, ale jest realistką i wie, że nie
uda jej się do tego czasu zgromadzić takich pieniędzy.
Może jednak sprzedać jakąś działkę? Nie nad jezio-
rem, we wsi.
Nie! Wszystko w niej krzyczało: Nie! Nie wolno jej
tego robić.
Obok Leny usiadła kobieta i od razu zaczęła się skar-
żyć na warunki w hotelu.
Lena nie mogła tego słuchać.
– Niech pani złoży skargę w punkcie informacji tury-
stycznej. Może znajdą jakieś rozwiązanie. Ja niestety mu-
szę już iść. Proszę mi wybaczyć.
Nagle rozbolała ją głowa. Poszła do pierwszej ka-
wiarni, od których aż roiło się w miasteczku, i zamówiła
espresso. Po chwili ruszyła w stronę samochodu. Chciała
jak najszybciej wrócić do domu.
Kiedy dojechała do wsi, nie pojechała jednak od razu
do domu, lecz nad jezioro. Chciała być sama. Musiała się
wyciszyć. Mimo że bardzo lubiła Nicolę, Aleksa
i Daniela, nie chciała ich teraz spotkać i – nie daj Boże –
jeszcze odpowiadać na ich pytania.
Lena była pewna, że znowu zaproponują jej pienią-
dze. Nie chciała do tego dopuścić.
Nie chciała im mówić o postanowieniu gminy.
Zaparkowała przy ogrodzeniu. Otworzyła bramę
i pobiegła prosto na ławkę na końcu pomostu. Kiedy tu
siadała, przejeżdżała palcami po konturach wyrytego
w ławce serca, a potem przytrzymywała palce na wyry-
tych w środku serca dwóch literach: L i T. Lena
i Thomas...
Kiedy wyrzynali serce i litery na oparciu ławki, byli
tacy beztroscy, pełni ufności i bezgranicznie zakochani.
Wciąż byli sobą zauroczeni, chociaż na dziesięć lat stracili
się z oczu. Ale czy nadal są beztroscy i ufni? Nie, nie, nie.
Lena czuła się nieszczęśliwa i bezsilna...
Teraz widziała wszystko w ciemnych barwach. Wy-
dawało jej się, że co dobre, omija ją szerokim łukiem.
Tęskniła z Thomasem. Chciała, żeby był przy niej.
Ne pewno znalazłby jakieś rozwiązanie. Jego bliskość do-
dałby jej sił. Ale on podróżuje służbowo po Ameryce
i w najbliższych dniach nawet do niej nie zadzwoni.
Tak zazdrości Sylvii! Spędza teraz w Portugalii swój
miesiąc miodowy. Jest ze swoim świeżo poślubionym
mężem w kraju, który kocha.
Lena jest sama i nie wie, co robić. Miała wrażenie, że
wszystko się wali. Nie widziała sukcesów, które odniosła,
a jedynie problemy, których nie potrafi rozwiązać.
Do pomostu podpłynęły kaczki. Miały nadzieję, że
dostaną coś do jedzenia.
– Sio! – krzyknęła.
Była w złym humorze. Zwykłe bzyczenie muchy mo-
głoby ją teraz doprowadzić do szewskiej pasji.
Kaczki odwróciły się i odpłynęły.
Lena podciągnęła nogi, objęła je rękami, a na kola-
nach oparła brodę.
Co robić? Co ojciec zrobiłby w takiej sytuacji?
Głupie pytanie. Ojciec miałby pieniądze na uiszczenie
opłaty.
– Tato, tato – szlochała. – Pomóż mi,–proszę.
Jeszcze nigdy nie czuła się taka samotna i opuszczona
jak teraz.
Odziedziczyła piękną, bogatą w tradycje posiadłość.
Odziedziczyła rozległe tereny, które zostały teraz prze-
kształcone w działki budowlane. Jest właścicielką cudow-
nego jeziora. Ma supernowoczesną fabrykę likieru. Ale
ojciec nie zostawił jej receptury Fahrenbachówki. Nie zo-
stawił jej też żadnych wskazówek, jak ma sobie dać radę.
Jej posiadłość jest od pięciu pokoleń własnością Fahren-
bachów. Żaden Fahrenbach nigdy nie sprzedał kawałka
gruntu. Faktem jest, że rodzina zawsze miała pieniądze
i nie było takiej potrzeby. Spuścizna po ojcu została po-
dzielona. Jej najstarszy brat odziedziczył hurtownię alko-
holi i niewiele brakuje, żeby doprowadził do ruiny ro-
dzinną firmę. Jörg może jakoś sobie poradzi. Jej siostra
Grit związała się młodym kochankiem i wydaje razem
z nim miliony, a z każdą kolejną porcją botoksu coraz
bardziej upodabnia się do plastikowej lalki.
Ojciec musiał mieć jakiś plan, dzieląc swój majątek
w ten sposób. Jej rodzeństwo było naprawdę zadowolone
po odczytaniu testamentu.
Lena też była szczęśliwa, że odziedziczyła Słoneczne
Wzgórze. Od samego początku robiła też wszystko, żeby
utrzymać posiadłość. Odrzuciła kuszące propozycje
sprzedaży gruntów. Ciężko pracowała na utrzymanie po-
siadłości.
A teraz taki cios! Nie ma skąd wziąć pieniędzy na
opłacenie kosztów w gminie.
Ojciec na pewno wiedział, że znaczna część terenów
zostanie przekształcona w działki budowlane i że wiąże
się to z niemałymi kosztami. Dlaczego rzucił ją na głębo-
ką wodę? Może myślał, że Lena sprzeda posiadłość lub
jakąś jej cześć?
Spadła na nią lawina pytań. Jedno trudniejsze od dru-
giego i na żadne nie ma odpowiedzi.
– No i co teraz, tato? – skarżyła się. – Co twoim zda-
niem powinnam teraz zrobić?
Myślała o ojcu. Próbowała wyobrazić sobie jego re-
akcję.
Lena pogrążyła się w myślach. Zupełnie oderwała się
od rzeczywistości. Podskoczyła, kiedy zaszeleściła trzcina
obok pomostu, jakby wiatr się w niej zaplątał.
Był spokojny, bezwietrzny dzień. Tafla jeziora stała
niemalże nieruchomo.
Nie mógł to być wiatr.
To jakiś znak?
Wystraszyła się.
Zerwała się na równe nogi i biegła co sił w nogach.
Jak najdalej stąd! W tym miejscu zwykle odpoczywała.
Nie tym razem.
Spojrzała na zegarek. Było południe. Była tu dłużej,
niż przypuszczała.
Nicola na pewno czeka na nią z obiadem. Sama przed
sobą przyznała się, że mimo trosk i zmartwień jest na-
prawdę głodna. To na pewno przez stres.
Biegła po pomoście. Jeszcze raz spojrzała na jezioro.
Było piękne i spokojne. I ma takie zostać. To istny raj!
Wsiadła do samochodu.
Oparła się chwilowej pokusie, żeby odwiedzić grób
ojca. Przecież nad jeziorem o nim myślała. Ba! Nawet
z nim rozmawiała.
28
Kiedy dotarła do posiadłości, była już spokojniejsza.
Nawet gdyby wciąż targały nią emocje, nikt by tego nie
zauważył. Wesele Sylvii i Markusa wciąż było tematem
numer jeden.
Lena chętnie włączyła się do rozmowy. Odwróci to
jej uwagę od ponurych myśli.
Wesele było naprawdę udane. Ponadto mogła jeszcze
raz mówić o Thomasie i jego krótkim pobycie
w posiadłości.
Po obiedzie poszła do domu. Od razu złapała za tele-
fon.
Chciała zadzwonić do Grit i zapytać, czy pożyczy jej
pieniądze. Tylko siostrę mogła prosić o pożyczkę. Frieder
żądałby w zamian działki nad jeziorem, a Jörg musiał nad-
robić straty po festiwalu.
Wzięła głęboki oddech i wybrała numer swojej sio-
stry.
Od razu się połączyła. Odebrał jej szwagier. Lena by-
ła trochę zdziwiona, ale już po chwili sytuacja się wyja-
śniła.
– Telepatia – powiedział. – Siedziałem już przy tele-
fonie. Właśnie chciałem do ciebie dzwonić. Chciałem się
pożegnać, jutro wylatuję.
Holger już wcześniej ją uprzedził, że zamierza na dwa
lata wyjechać do Kanady. Chce nabrać dystansu
i zastanowić się nad swoim małżeństwem. O wszystkim
wiedziała, ale teraz, gdy nadszedł czas pożegnania, czuła
się dziwnie.
– Jak się z tym czujesz? – zapytała Holgera. –
W końcu opuszczasz dzieci i... żonę.
– Będzie mi brakowało dzieci – przyznał. – Jakoś im
to wytłumaczyłem i podoba im się, że odwiedzą mnie
w wakacje. Będę do nich codziennie dzwonił. Są jakieś
tanie połączenia i wyobraź sobie, że minuta połączenia
jest tańsza niż u nas minuta rozmowy miejscowej.
Nie wspomniał o żonie.
– A Grit?
– Leno, ona się cieszy, że daję jej wolną rękę. Może
sobie używać życia z tym całym Roberto czy raczej Ro-
bertino, jak go nazywa.
W jego głosie słychać było smutek.
Lena była zła na siebie, że w ogóle zapytała o Grit.
Chciała go jakoś pocieszyć.
– Może rozstanie dobrze wam zrobi. Po twoim wy-
jeździe przekona się, co straciła.
– Chciałabym, żeby tak było, ale prawdę mówiąc, nie
wierzę w to. Za dużo rzeczy się wydarzyło. Za bardzo
zniszczyła nasz związek. Gdyby nie dzieci, już dawno
skończyłbym tę farsę. Grit nie jest już kobietą, z którą się
ożeniłem.
– Gdzie teraz jest?
– Całe dnie i noce spędza teraz ze swoim kochan-
kiem. Kiedy wyjadę, nie będzie mogła spędzać z nim zbyt
dużo czasu. Dzieci nie mogą być ciągle z opiekunką.
Lenie zrobiło się niedobrze. Jej siostra już całkiem
postradała zmysły? Jest podła. Nie wolno jej tak trakto-
wać Holgera.
Lena nie wiedziała, co powiedzieć.
– Nie mówmy już o Grit. Powiedz lepiej, co u ciebie?
Miałem nadzieję, że jeszcze przed wyjazdem odwiedzę
cię z dziećmi. Nie dałem rady. W Fahrenbach jest tak cu-
downie. Zupełnie inny świat. Tam naprawdę można za-
znać spokoju. Czasem żałuję, że to nie Grit odziedziczyła
posiadłość. Może nasze losy potoczyłyby się zupełnie ina-
czej.
– Niczego by to nie zmieniło. Grit sprzedałaby posia-
dłość, tak jak sprzedała willę. Ta ziemia nie ma dla niej
żadnego znaczenia. Zresztą powiedz sam. Czułbyś się do-
brze, mieszkając na wsi? Urlop na wsi to nie to samo, co
życie tutaj. To wyzwanie, a poza tym diametralna zmiana
w sposobie życia.
Na początku było mi trudno. Teraz nie chciałabym
inaczej żyć. Jestem naprawdę szczęśliwa i bardzo zado-
wolona...
Lena nie chciała się przed nim przyznać, że teraz
wcale nie jest tak kolorowo, że ma poważne problemy fi-
nansowe.
Holger ma przecież swoje zmartwienia. Jutro leci do
Kanady. W Vancouver zacznie nowy rozdział w swoim
życiu.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę. Kiedy skończyli,
Lena oparła się w fotelu.
Nie mogła zrozumieć siostry. Przecież Holger jest ta-
kim miłym człowiekiem. Kiedyś tak bardzo się kochali.
Już zapomniała? Ten młody Włoch, któremu kupiła nie
tylko mieszkanie, lecz również samochód, nigdy nie da jej
tego, co ofiarował jej Holger.
Lena nie miała pewności, czy ten Robertino kocha
Grit, czy raczej życie w luksusie, które ona może mu za-
pewnić.
Nie warto się tym zajmować. Ma teraz własne pro-
blemy, a Grit i tak jej nie posłucha.
Nie będzie rozmawiać z Grit od razu po wyjeździe
Holgera. Odczeka kilka dni.
Kiedy zadzwonił telefon, pomyślała, że Holger za-
pomniał jej czegoś powiedzieć. Ale tym razem dzwonił jej
brat Jörg.
– Chciałem ci jeszcze raz podziękować, że poleciłaś
mi Catherine – powiedział na powitanie.
– Jörg, już mi dziękowałeś – przypomniała mu Lena.
– Pewnie jeszcze niejeden raz będę ci dziękował. Ona
jest genialna.
Jörg łatwo wpadał w zachwyt, co czasem było dla
niego zgubne. Działał bez zastanowienia, nie przewidując
skutków własnych decyzji. Ta skłonność do zachwytu
i pochopnego działania drogo go kosztowała, jak chociaż-
by ostatnio festiwal.
Lenę niepokoił jego zachwyt Catherine Regnier, mi-
mo że była miła. Catherine nie zrujnuje go wprawdzie fi-
nansowo, ale czy jej brat nie zagalopował się w swoich
emocjach?
Lena postanowiła nie skomentować jego ostatniego
zdania. Zamiast tego zapytała o szwagierkę.
– Masz wieści od Doris? Podoba jej się
u przyjaciółki?
Jörg wolałby mówić o Catherine. Zdawkowo odpo-
wiedział na pytanie siostry.
– Są nad morzem. Wydaje mi się, że u niej wszystko
dobrze.
– Nie dzwonicie do siebie?
– Nie.
– Jörg, to twoja żona i jak wiesz, ma problem
z alkoholem... Powinieneś jej pomóc.
– Jest dorosła. Nie słuchała mnie, gdy mieszkała
w domu, to nie będzie mnie też słuchać na odległość.
– Niedobrze, że sama pojechała do przyjaciółki. Po-
winniście pojechać razem.
– Przecież pracuję. Zresztą okolice zamku i sam za-
mek w zupełności mi wystarczą. Czuję się tu jak na urlo-
pie. Nie, Leno, ja się na to nie piszę. Chciała wyjechać, to
wyjechała. Zaplanowała ten wyjazd, nie ustalając niczego
ze mną. Chyba wie, co robi.
Lena miała wrażenie, że wyjazd Doris jest Jörgowi na
rękę. Nie ma jej przy nim, więc nie musi brać za nią od-
powiedzialności.
Powiedzieć mu czy nie?
Nie. I tak nic to nie da. Jörg jest zafascynowany swo-
imi nowymi pomysłami i samą Catherine. Mieli ze sobą
jedynie współpracować. Nie posuną się za daleko?
Lena była zła na siebie. Przecież sama miała dużo
problemów.
Nie panuje nad swoim życiem uczuciowym. Po co
jeszcze ciągle martwi się o swoje rodzeństwo, szwagra
i szwagierkę? Każdy jest odpowiedzialny za siebie, a ona
nie jest matką Teresą. Kiedy wreszcie to zrozumie? Ona
martwi się o wszystkich, ale nikt nie interesuje się nią.
Dla
Jörga
temat
Doris
był
zakończony.
W kolorowych barwach malował plany, jakie snuli razem
z Catherine.
Na szczęście brzmiały sensownie. Zdaje się, że ta ko-
bieta rzeczywiście zna się na rzeczy. Lena był spokojniej-
sza. Kiedy Jörg jej powiedział, że zatrudnił Marcela na
stanowisku dyrektora zarządzającego, odetchnęła z ulgą.
Marcel jest rozsądnym, zaradnym człowiekiem, który pra-
cował jeszcze dla jej ojca. Lena była przekonana, że jest
właściwym człowiekiem na odpowiednim miejscu i że
zanim podejmie jakiekolwiek decyzje związane
z winnicami, będzie chciał nadrobić straty spowodowane
nieuwagą i lekkomyślnością Jörga.
Zamienili ze sobą jeszcze kilka słów. Kiedy Lena od-
łożyła słuchawkę, uświadomiła sobie, że jej brat mówił
tylko o sobie. O nią nawet nie zapytał. Nie zainteresował
się jej samopoczuciem.
Pomyślała o Friederze. Zastanawiała się, co u niego.
Chętnie by do niego zadzwoniła, ale jej brat nie życzył
sobie telefonów od niej.
Dopóki nie odstąpi mu działki nad jeziorem, nie bę-
dzie z nią rozmawiać. Lena nic mu nie odda. Frieder do-
stał sporą część spadku, a ona też nie rości sobie praw do
udziałów w hurtowni alkoholi. Zresztą, jak z nią postąpił?
Jak tylko wszedł w posiadanie hurtowni, zwolnił ją
z pracy.
Tak bardzo chciałaby, żeby Frieder wreszcie się opa-
miętał.
Naprawdę odszedł od żony i związał się z kobietą,
której imienia już nie pamięta? Oby nie. Wprawdzie Mo-
na jest trudna w kontaktach i płytka, jednak jest matką je-
go syna, Linusa.
Niełatwo jest dogadać się z rodziną.
Lena nie chciała już dłużej rozmyślać o rodzinie.
Wstała, zmieniła buty, wyszła i zawołała do siebie psy.