Jerzy Janicki
Polskie Drogi
Opowie filmowa
Wydawnictwo Radia i Telewizji
Warszawa 1978
PWZN Print 6
Lublin 1997
Adaptacja na podstawie
ksi ki wydanej przez
Wydawnictwo Radia
i Telewizji
Warszawa 1978
`st
Od wydawcy
Przekazujemy do r k Czytelnika tekst opowie ci filmowej "Polskie drogi".
Tytuł ten kojarzy si oczywi cie ze znanym serialem telewizyjnym, dlatego
Czytelnikowi nale y si kilka słów wyja nienia.
"Polskie drogi", zwłaszcza jako serial, s jedn z prób ukazania mo liwie
szerokiej panoramy wojennego losu narodu; mówi o strasznych latach
okupacji, okrutnych, ale i pełnych chwały dniach, o których pami trwa i
pozostanie w wiadomo ci pokole . Obraz filmowy, z natury rzeczy ulotny,
wspieramy wi c zapisem drukowanym, po który zawsze mo na si gn na półk
nie tylko po to, by porówna z filmem (chocia konfrontowanie zapisu
filmowego z tym, co powstaje w wyobra ni czytelnika, jest zawsze
interesuj ce), lecz aby gł biej zastanowi si nad losami bohaterów,
symbolizuj cych dzieje wielu milionów Polaków.
Polskie drogi to nie tylko poj cie geograficzne okre laj ce wszystkie te
miejsca, w których Polacy uczyli si okrutnej lekcji, jak zadała nam
wówczas historia: lekcji patriotyzmu, uporu, polsko ci i siły przetrwania.
Chodzi tu równie o drogi, którymi pod ała my l wolna, poszukuj ca w ród
wielu ideowych cie ek tego najwła ciwszego go ci ca, który doprowadzi
miał do Polski prawdziwie wolnej.
Podobnie jak w filmie, tak i w tej ksi ce nie ma wielkich bitew,
brawurowych akcji, bohaterów nieustraszonych i wychodz cych cało z
najgro niejszych opresji. Jest to bowiem nie opis przygód, lecz zwykłego
ycia, w niezwykłym za to czasie; nie historia, lecz kronika losów zwykłych
ludzi, których utarło si nazywa szarymi, ludzi z ulicy, ogonka, tramwaju:
dozorców, kolejarzy, szmuglerów, uczniów; ludzi bez oficerskich stopni i
odznacze , ale wła nie tych, na których spoczywał ci ar przetrwania.
Podobnie jak sam serial - nie b d c w stanie pokaza wszystkich grup,
ugrupowa i rodowisk - jest tylko skrótowym odbiciem okupacyjnego ycia,
tak z kolei ksi ka stanowi, z konieczno ci, pewn kwintesencj tego, co
zawierał film. Nie spotkamy na nast pnych stronach niektórych w tków
opowiadaj cych o walce i akcjach tych ugrupowa politycznych, które wniosły
ogromny wkład w dzieło podziemnego ycia, lecz z którymi główny bohater
mijał si na swej drodze, zrazu wskutek zbiegu okoliczno ci, pó niei -
wiadomie. Droga Władysława Niwi skiego - jednego z wielu - to podstawowy
motyw tej opowie ci, i w ksi kowej, skróconej wersji podporz dkowano ci g
narracji głównie jego osobie.
Ksi ka nie jest bowiem ani wiernym tekstem scenariusza, ani te jego
adaptacj , lecz obszern opowie ci filmow , tote trudno stosowa do niej
kryteria, które zwykło si przykłada do w pełni rozwini tej fabularnej
powie ci. Opowie filmowa nie narusza w niczym losów głównego bohatera, z
konieczno ci jednak pomija niektóre w tki, a co za tym idzie - niektóre
postacie wyst puj ce w serialu. W filmie spełniały one rol uzupełniaj c
tło wydarze , w ksi ce - jak si nam wydaje - kierowałyby narracj w
stron zbyt drobiazgowych obserwacji. Wystarczy powiedzie , e opis
czterech lat wojny, które s tematem filmu, zaj ł Autorowi dokładnie tyle
samo lat pracy nad scenariuszem i dialogami, czego plonem było prawie dwa
tysi ce stron maszynopisu, a pó niej szesna cie i pół godziny telewizyjnej
emisji.
Wydanie "Polskich dróg" w cisłym zwi zku z serialem jest pewnym
eksperymentem ze strony wydawcy. Pragniemy, aby Czytelnicy, którzy ledz
losy bohaterów na ekranie, mogli zawrze z nimi bli sz , a mo e i gł bsz
znajomo na zadrukowanych kartach ksi ki. Mamy zamiar tego rodzaju
inicjatywy wydawnicze kontynuowa w przyszło ci, dlatego b dziemy wdzi czni
za wszelkie listowne uwagi Czytelników na temat tego rodzaju edytorskiego
przedsi wzi cia.
Misja specjalna
Mijał czternasty dzie wojny. W ci gu tych czternastu dni z plutonu,
którym dowodził podchor y Władysław Niwi ski, pozostało siedmiu strzelców;
z pułku, do którego ten pluton nale ał - nie pozostało nic.
Brakowało ł czno ci, brakowało paliwa do aut, które zepchni to do rowów,
by nie tamowały rzeki uchod ców, brakowało map, brakowało snu strzelcom,
obroku koniom, banda y rannym...
A jednak kiedy ołnierze z plutonu, nasyciwszy oczy widokiem płon cych
wiosek, nieba sypi cego bombami, go ci ca zasłanego trupami ludzi i wrakami
pojazdów, przenosili pytaj ce spojrzenie na swego młodego dowódc , Niwi ski
odpowiadał niezmiennie, e chwilowe niepowodzenia zdarzaj si na ka dej
wojnie, wi c i ta nie mo e by wyj tkiem. Wierzył w to wi cie. Nie on
jeden, bo nikt jeszcze wtedy nie wiedział, jaka naprawd b dzie ta dopiero
co rozpocz ta wojna.
Niwi ski znał wojn z podr czników historii, z mglistych i troch nudnych
wspomnie ojca, który t histori wykładał w gimnazjum jemu i jego kolegom.
Ale i inni, dla których ta wojna była ju drug z kolei, przykładali do
niej miarki i stereotypy jej poprzedniczki. Ludzie l kali si wi c gazów
truj cych, ufali w bezpiecze stwo okopów, wierzyli, e wysadzony most
powstrzyma nacieraj cych. Niemcy byli naturalnymi wrogami i, oczywi cie,
nale ało si l ka ich bezwzgl dno ci, ale były to wci jeszcze poj cia
uformowane przez wiedz o wozie Drzymały. Wci jeszcze pokutowało
przekonanie, e lojalno , przyrzeczenia i podpisane dokumenty co znacz .
Ufano wi c w konwencje chroni ce je ców, w Czerwony Krzy osłaniaj cy
rannych, w nietykalno ludno ci cywilnej...
Jeden tylko człowiek w plutonie, kapral Leon Kura , my lał o tym
wszystkim sceptycznie. A kiedy trzeciego czy czwartego dnia wojny,
przeje d aj c obok opuszczonego bunkra, spostrzegli niewypał bomby, Kura
poradził, aby umie ci go w bunkrze, a przed wej ciem rozło y troch
ywno ci, niby to porzuconej w panicznej ucieczce. Pierwszy patrol
niemiecki, zwabiony tym widokiem, poszybowałby, zdaniem kaprala, do nieba,
nawet nie wiedz c, e za przyczyn własnej bomby.
- Nie, kapralu - powiedział wówczas Niwi ski - nie po polsku takie
wojowanie.
- Mo e i po niemiecku - zgodził si Kura - ale na nic lepszego nie
zasłu yli. Ja ich znam.
Kura mieszkał na Pomorzu blisko granicy i to s siedztwo dało mu wi ksz
wiedz o nieprzyjacielu, z którym teraz walczyli, ni Niwi skiemu matura i
podchor ówka.
Niwi ski wyniósł z podchor ówki nie tylko rycerskie zasady wojowania,
ale tak e bezwzgl dn karno oraz wiar w nadrz dno i celowo rozkazów.
Z tego to wła nie powodu bez szemrania znosił ju od tygodnia obowi zek
konwojowania pewnego wa nego cywila, pana Gozdalskiego. Pułkownik ze
sztabu, który powierzył mu t misj , podkre lił jej specjalny, pa stwowy
wr cz charakter. Odt d, przez siedem dni i nocy, tłuk c si taborowym
wozem, Niwi ski i jego ludzie nie spuszczali oka ani z Gozdalskiego, ani z
jego ogromnego worka opiecz towanego ołowianymi stemplami.
Czternastego dnia wojny dotarł Niwi ski do stron, które znał z
harcerskich obozów. Poczuł si pewniej, spodziewał si bowiem łatwej
przeprawy przez rzek , za któr jego misja specjalna powinna si zako czy ,
co pozwoliłoby mu doł czy do formuj cych si na nowo (jak s dził)
oddziałów przeznaczonych do kontrnatarcia.
Spodziewał si ponadto zobaczy w tych stronach kogo , kogo nie widział
ju od dwóch lat.
Ale na razie musiał zalec z oddziałem w zagajniku, by przeczeka noc.
wit przekre lił wszystkie plany i przewidywania. Cały ten skrawek ziemi,
znany mu z harcerskich podchodów, zamkni ty w trójk cie, który wytyczały
szosa, rzeka i jezioro, otoczony był przez Niemców.
A wi c nadszedł ten wit...
Znad rzeki oddzielaj cej las od go ci ca unosiła si mgła. W lesie,
ukryci mi dzy drzewami strzelcy konni Niwi skiego: Kura , Waligórski,
Iwaniuk i paru innych, których zagarn ł po drodze, szykowali si do
wymarszu. Na ich nie ogolonych od kilku dni twarzach malowało si
zm czenie. W gł bokim wozie taborowym, jak w kołysce, drzemał jeszcze pan
Gozdalski, wspieraj c głow o opiecz towany worek. Konie leniwie skubały
traw . Niwi ski, przecieraj c od czasu do czasu przekrwione ze zm czenia
oczy, uwa nie wpatrywał si w go ciniec, po którym przejechały wła nie dwa
niemieckie patrole motocyklowe. Po chwili motory zatrzymały si , a siedz cy
w przyczepach oficerowie wyci gn li mapy i zacz li naradza si , wskazuj c
na las.
ołnierze pytaj co spojrzeli na swego dowódc , który w milczeniu si gn ł
po lornetk i w napi ciu obserwował scen na drugim brzegu rzeki: do
motocyklistów doł czyła wła nie ci arówka wyładowana niemieck piechot .
Potem druga, która ci gn ła za sob ponton. Niemcy zeskoczyli z wozów,
wyra nie szykuj c si do spuszczenia pontonu na rzek . Nadjechał otwarty
wóz terenowy, w którym zapewne znajdował si jaki wa ny oficer, bowiem
Niemcy z motocykli doskoczyli do niego. Rozpocz ła si ponowna narada nad
rozpostart map . Oficer w samochodzie wskazał przed siebie. Niemcy
nawoływali si czas jaki i wreszcie ci gn li ponton.
ołnierze Niwi skiego odetchn li z ulg . Ale Niemcy wcale nie zamierzali
jeszcze odje d a . Zza mgły słycha było zbli aj ce si dalsze motory.
Pojawiła si ci arówka ci gn ca kuchni polow , a za ni czołg.
Min ło kilka chwil i obraz uległ całkowitej zmianie. Wida teraz było,
jak kucharze rozpalali ogie pod kotłem, a czołgi ci wyskakuj c na szos
ci gali bluzy, schodzili nad wod . Zanosiło si na dłu szy postój. Jeden z
czołgistów, z nie zmyt jeszcze pian po goleniu, podszedł do kotła i
uniósł pokryw . Buchn ła para. Czołgista zanurzył garnuszek w dymi cej
cieczy.
Smakowity zapach dotarł a na drug stron rzeki, gdzie mi dzy drzewami
skrył si oddział Niwi skiego. ołnierze z trudem przełykali lin .
Niwi ski oderwał wreszcie lornetk od oczu i podszedł do wozu, w którym
drzemał Gozdalski.
- Z wozu! - rozkazał głosem nie znosz cym sprzeciwu.
- Jak to - z wozu?
- Z wozu, powiedziałem.
- Uprzedzałem ju raz, panie podchor y, eby ze mn nie tym tonem... -
zaprotestował Gozdalski.
- Mo e to pana przekona - przerwał Niwi ski, podaj c jednocze nie
lornetk i wskazuj c na drog .
W soczewce ujrzał Gozdalski grup Niemców smacznie zajadaj cych
niadanie. Zbladł i jak młodzieniaszek lekko zeskoczył z wozu.
- No to... no to... kochany panie Władeczku, na co my jeszcze czekamy?
Ruszyli. Po kwadransie osi gn li parów, którego dnem płyn ła rzeczka.
Przez rzeczk przeprawiał si wła nie wiejski chłopak ci gn cy krow na
postronku.
- Do młyna t dy dojedzie? - zaczepił go Niwi ski.
- Dojedzie.
- A ty sk d?
- Z Porytego.
- Có to, ze wsi uciekasz? Niemcy u was, czy jak?
- Niemców nie ma, ale we wsi strach siedzie . Bombarduj i bombarduj .
Mo e i na krow popa , to tatko kazał wyp dzi .
- A jak tam we młynie? Pan Heimann yje? Zdrowy?
- A co by miał by chory. Zdrowy.
- Z cał rodzin ?
- Ja tam nie wiem.
- A córk pana Heimanna znasz? Pann Ani ?
Chłopak niespokojnie spojrzał na niebo.
- Znasz? - powtórzył Niwi ski.
- Co bym miał nie zna ...
- Jest w domu?... Ania, pytam, jest w młynie?
Ale tego pytania chłopak ju nie dosłyszał, Przeskakuj c po kamieniach,
dopadł drugiego brzegu rzeczki, spu cił krow z postronka, sam za
wyci gn ł si pod drzewem chowaj c twarz w trawie. W tym momencie nadleciał
samolot i zacz ł wali z broni pokładowej wzdłu rzeczki. ołnierze,
zeskoczywszy z koni, przypadli do ziemi.
Po chwili znów było cicho. Otrzepuj c mundury, wolno podnosili si z
trawy.
- Hej, Jasiu! - zawołał Niwi ski. - Ju po wszystkim! Chłopak nie
poruszał si jednak. Podchor y przeskoczył rzeczk i stan ł nad nim.
- No? Widziałe pann Heimannówn , czy wyjechała mo e? Ogłuchłe ?! -
potrz sn ł le cym.
I nie doczekał si odpowiedzi; pocisk trafił chłopaka w sam rodek
czoła...
Potem znów skr cili w las. ołnierze szli przy koniach prowadz c je za
uzdy. Szli ostro nie. Do konia Kurasia przytroczono worek pana
Gozdalskiego.
- Za tymi brzozami powinien by karmnik dla jeleni - Niwi ski wskazał
r k kierunek.
- Panu podchor emu mo na by w tym lesie oczy zawi za ... - w głosie
Kurasia mo na było wyczu pochwał .
- Byłem tu na obozie harcerskim. Kiedy ...
- Wydostaniemy si ? - Gozdalski był wyra nie zaniepokojony.
- Po to tu skr ciłem.
- Mo e nie powinienem tego mówi - Gozdalski ciszył głos - ale poniewa
jeste my w matni, czuj si upowa niony. ołnierzom... po prostu dla
zach ty, eby wiedzieli... mo e pan o wiadczy , e za bezpieczne
doprowadzenie mnie na miejsce czeka ich powa na gratyfikacja pieni na.
- To s ołnierze, panie Gozdalski, a nie wynaj ci przewodnicy.
- Wiem, ale moja misja jest szczególnej natury. Panu, personalnie,
jeszcze powiem, e...
- e pa ski szwagier jest dyrektorem w MSZ-cie. Słyszałem ju .
- To mo e nie by bez znaczenia dla pa skiego awansu, mimo e pan z tego
kpi. Je eli bezpiecznie dobrniemy...
- Niech pan w ten sposób ze mn nie rozmawia - ostro uci ł Niwi ski.
Nagle przystan ł i rozejrzał si . To ju był koniec brzozowego lasku.
Przed nimi niewielka przecinka, dalej las bukowy.
- Jest! Jest karmnik! - zawołał uradowany.
Szybko przebiegli le n przecink i przystan li przed karmnikiem. W
korytkach siano, oł dzie...
- Ma si t pami , co? - Niwi ski nie ukrywał zadowolenia.
- Zaczynam w pana wierzy - powiedział Gozdalski.
- Tam jest wie Poryte. Ale j ominiemy i pójdziemy prosto na młyn...
W tej samej chwili dobiegł ich t tent kilku koni. Z dna parowu nie mogli
dojrze je d ców. Tylko Kura , stoj cy najwy ej, dostrzegł nadje d aj cych.
- Panie podchor y, to nasi! - zawołał.
Wkrótce oddział dowodzony przez porucznika Zawistowskiego zbli ył si do
nich.
- Co za ludzie? - spytał Zawistowski, nie zsiadaj c z konia.
Podchor y, staj c na baczno , zameldował:
- Panie poruczniku. Dowódca plutonu dziewi tego pułku strzelców konnych,
podchor y Niwi ski.
- Co pan tu robi, panie podchor y?
- Straciłem kontakt z pułkiem.
- Jad c t dy, nigdy go pan nie odzyska.
- Przypadkowo znam te strony...
- Zna pan, panie podchor y, a od wsi pan stroni? Je eli gdziekolwiek ma
kwaterowa pa ski pułk, to chyba wła nie we wsi. Wygl da na to, e nie
bardzo panu pieszno do tego kontaktu.
- Panie poruczniku!
- Na razie pojedziecie ze mn . A ten pan w cywilu, kto wła ciwie?
- Prosz na stron , panie poruczniku.
Zawistowski niech tnie zeskoczył z konia i po krótkim wahaniu odszedł
wraz z Niwi skim.
- Mam rozkaz konwojowa tego człowieka do Krzemie ca - zacz ł swe
wyja nienie podchor y.
- Dok d? Pan uczył si kiedykolwiek geografii, panie podchor y?
Krzemieniec to ju koniec Polski.
- Owszem. Wiezie ze sob przesyłk z upowa nienia pana prezydenta.
- Z czyjego upowa nienia?!
- Panie Gozdalski! Mo na pana tu prosi ? - Niwi ski zwrócił si w stron
cywila, który wiedz c, e o nim mowa, podbiegł natychmiast.
- Có pan takiego transportuje? - Porucznik nie ukrywał zainteresowania.
- Pozwoli pan, moje nazwisko Gozdalski. Jestem dyrektorem...
- W porz dku. Ale co pan wiezie, do diabła?
- Wybaczy pan, poruczniku, ale na to odpowiedzie nie mog .
Si gn ł do kieszeni i wyj ł kopert opatrzon dwiema lakowymi
piecz ciami. Zawistowski dłu sz chwil obracał zaklejony list w dłoniach.
- Ciesz si - ci gn ł dalej Gozdalski - e spotkałem kogo wy szego
rang . Pocz tkowo konwojował mnie pewien kapitan, pó niej porucznik, ale
wskutek ci głych niespodzianek dostałem si pod opiek pana podchor ego
i...
- W porz dku - przerwał Zawistowski - zawracajcie, panowie. Wyspowiada
si pan przed majorem. Kwaterujemy we dworze.
- Ja, panie poruczniku, musz na młyn - wtr cił Niwi ski.
- Nigdzie pan nie musi. Cały trójk t tej ziemi jest dokładnie otoczony
przez Niemców. Wracam z ostatniego patrolu, mysz nie prze li nie si przez
ten pier cie ...
Zawistowski, niestety, mówił prawd . W dworku, dok d przybyli, Niwi ski
poznał majora Korwina, który dowodził resztkami rozbitego pułku. Korwin,
sam ranny w nog , przyj ł Niwi skiego, wysłuchał i polecił mu przebija si
wraz z wa n przesyłk na własn r k . Jad c w kierunku młyna miał tylko
Niwi ski wst pi do szkoły, gdzie, według zezna chłopów, kwaterował lekarz
- uciekinier. Ranna noga majora puchła z godziny na godzin , zachodziła
obawa gangreny i pomoc lekarska była niezb dna.
Zanim jednak Niwi ski zdołał wyruszy z dworku, przed ganek zajechał
dziwny zaprz g, który skupił na sobie uwag wszystkich oficerów. Dwa
zm czone konie przyci gn ły uwi zanego do orczyków polskiego fiata, z
którego wyskoczył oficer sztabowy w randze kapitana. Natychmiast za dał
widzenia si z dowódc .
- Moje nazwisko Miszczyk - meldował majorowi Korwinowi. - Jestem
pracownikiem GISZ-u. Wioz dokumenty, które pod adnym warunkiem nie mog
znale si w r ku wroga. Doł cz do was. Mój samochód, jak pan widzi, ju
na nic.
- Prosz , niech pan siada - Korwin wskazał na stoj c w pokoju kanapk . -
Słucham, kapitanie.
- Ma pan tabory?
- Dwa furgony.
- Doskonale. Tu wła ciwie chodzi o jedn kaset pancern .
- Chwileczk - przerwał Korwin. - Pan dawno z Warszawy?
- Pi ty dzie w drodze.
- Je li zamierza pan swoj kaset zawie z powrotem do Warszawy,
serdecznie zapraszam.
- Nie rozumiem... - kapitan lekko si speszył.
- Wyruszam tam jeszcze dzisiaj - wyja nił Korwin.
- Ale to nonsens!
- Pocieszmy si , e nie pierwszy w tej wojnie.
- S dziłem, e zmierza pan do jakiego pułku koncentracji.
- Pan słyszał o czym takim? Baby na wsi, wybieraj c rano jajka, nic nie
mówiły na ten temat, wi c nie wiem. Cał dob jestem bez ł czno ci ze
wiatem.
Miszczyk nie podzielał wisielczego humoru Korwina. Zdj ł rogatywk i
przetarł spocone czoło.
- Gdyby to, co wioz , dostało si Niemcom, lepiej by było podda cały
pułk. Cały garnizon.
- Nie dowodz tak wysoko. Ale i tak pana nie zabior .
Miszczyk zerwał si z kanapki.
- Czy pan naprawd s dził - ci gn ł Korwin spokojnie - e b d obci ał
moich do kra ca wyczerpanych ludzi, których w dodatku czeka bój w nocy,
d wiganiem papierów, którymi za godzin , dwie b dzie mo na sobie tyłek
podetrze ?
Miszczyk rozpi ł guziki bluzy i podał Korwinowi legitymacj , dowód oraz
jakie za wiadczenie.
- Mógłbym traktowa moj pro b jako rozkaz. Obecnie zmusza mnie pan do
tego. Wioz akta personalne z fotografiami i adresami członków defensywy.
Chyba pan sobie zdaje spraw , e w r ku nieprzyjaciela staj si one
wyrokami mierci na tych ludzi rozsianych po całych Niemczech?
- Niech pan je spali, zakopie, utopi. One s bardzo wa ne ale równie
ci kie.
Miszczyk zdawał si nie słysze tych uwag i si gn ł po dalsze argumenty:
- Ponadto mam podr czne zeszyty inspektorów armii, zawieraj ce poufne
charakterystyki naszych oficerów. By mo e, cz
z nich przebywa ju w
niewoli. Czy Niemcy maj si dowiedzie , kogo trzymaj w swoich obozach?
Korwin w milczeniu rozwa ał to pytanie. Korzystaj c z tej chwili wahania,
Miszczyk wybiegł na ganek, by przynie swoje cenne kasety.
Ju nie powrócił... Przelatuj cy nad zabudowaniami dworskimi niemiecki
my liwiec przeszył pociskami, jak fastryg , całe podwórko.
Korwin dłu sz chwil stał w oknie, trzymaj c w dłoni dokumenty
Miszczyka.
- Czy który z panów pochodzi z Warszawy? - zapytał wreszcie.
- Ja, panie majorze! - krzykn ł Niwi ski.
- Niech pan we mie te papiery. Kiedy , po wojnie, odda je pan jego onie.
B dzie miała przynajmniej co postawi na nocnym stoliku.
Potem zlecił Zawistowskiemu, by zatopił kasety kapitana w dworskiej
studni z zachowaniem wszelkich rodków ostro no ci i w tajemnicy przed
mieszka cami dworku.
Niwi ski niezbyt ch tnie upychał w kieszeni munduru papiery po zabitym.
Czy mógł wówczas przypuszcza , e w tym momencie chował swoj własn
przepustk na dalsze ycie w okupowanym kraju?...
Zgodnie z rozkazem oddział Niwi skiego, poszukuj c lekarza, dotarł do wsi
Poryte i rozlokował si w wiejskiej szkole. Podchor y z Kurasiem zaj li
miejsca w ławkach i jak uczniowie, studiuj c swoje mapy, oczekiwali
przyj cia doktora.
W klasie, za stołem nauczycielskim, jakby prowadził lekcj , siedział
trzydziestoletni m czyzna, ostrzy ony niemal przy samej skórze. Na ramiona
zarzucony miał prochowiec.
Nad nim, na cianie za katedr , wisiał krzy i trzy portrety:
Piłsudskiego, Rydza- migłego i Mo cickiego. W klasie panowało milczenie;
przerwało je dopiero wej cie kierowniczki szkoły. Otyła, o dobrodusznym
wygl dzie kobieta niosła na tacy w fajansowych garnuszkach paruj c
herbat . Ju od progu informowała:
- Jest doktor, jest, prosz panów. Uciekinier z Radomia. Posłałam ju po
niego, ale akurat opatruje poparzon kobiet . Zaraz przyjdzie - mówiła,
stawiaj c przed go mi fili anki. - Herbatka lipowa, bardzo zdatna, bardzo.
Tylko cukru nie ma, niestety...
- Ja mam cukier i słu . Chwileczk ... - milcz cy dotychczas m czyzna
wyszedł z klasy.
- To pani nauczyciel? - zainteresował si Niwi ski.
- W tym roku szkolnym miał zacz lekcje. No, ale pierwszego nie było
otwarcia. Nie wiem...
- Długo pani tu uczy? - Niwi ski starał si podtrzyma rozmow .
- O, dosy , dosy .
- Ani Heimannówn uczyła pani?
- T z młyna? Nie, ona tu chodziła jeszcze za czasów wi tej pami ci pani
Borkowskiej. Ale znam j , znam...
I znów nie było dane Niwi skiemu dowiedzie si czego wi cej o młodej
Heimannównie, gdy w tej wła nie chwili wrócił nauczyciel z torebk cukru.
- Słu . Ale w zamian prosz o papierosa.
Kura podsun ł mu paczk .
- Ró ne rzeczy zaczynaj ludzie wymienia . - Nauczyciel znowu zaj ł
miejsce za katedr . - Benzyn na transport, cukier na tyto ... Wracamy do
epoki handlu wymiennego.
- Słuszne spostrze enie - przytakn ł podchor y.
- Niezbyt oryginalne, przyznaj . Handel wymienny jest zjawiskiem
rozkwitaj cym w dobie ka dej wojny. Pieni dz zatraca warto jako płatniczy
rodek umowny, wa ne staj si rzeczy, przedmioty. A raczej ich brak.
Zreszt , to, co nas czeka, cofnie nas jeszcze dalej.
Niwi ski zerkn ł uwa niej na mówi cego i spytał:
- Pan, przepraszam, czego tu na wsi uczy?
- Jeszcze nie zd yłem niczego. Ale pani kierowniczka przeznaczyła mi
rachunki.
- Pan Mrowi ski dawniej uczył w Kielcach... - kierowniczka uzupełniła t
informacj .
- Przepraszam, nie dosłyszałem nazwiska. Mój ojciec jest równie
nauczycielem, wi c mo e... - Niwi ski z uwag wpatrywał si w elokwentnego
nauczyciela.
- Nazywam si Mrowi ski.
Kierowniczka wyjrzała przez okno.
- Jako nie wida doktora - westchn ła. - Przepraszam, e tak pytam. Ale
m a zmobilizowano. Jestem taka niespokojna. Kiedy si to sko czy, panowie?
- Niedługo. Całkiem niedługo. - Słowa nauczyciela s uspokajaj ce, ale
szczególny ton jego głosu zaintrygował Niwi skiego.
Wstał wi c z przyciasnej dla niego ławki, chrz kn ł i, przehadzaj c si
po klasie, zacz ł wyja nia :
- Ma pan racj . Anglia, która jest morsk pot g , ju odci ła Berlinowi
ł czno ze wiatem, a kiedy rusz Francuzi z linii Maginota i odci
nasz
front...
- Mo e pan zajmie moje miejsce za stołem. To brzmi jak wykład - przerwał
mu nauczyciel.
Niwi ski spojrzał na niego niech tnie, ale opanował si i spokojnie
kontynuował:
- Trzeba to przetrwa , trzeba, niestety. Byli my nie przygotowani i teraz
ponosimy konsekwencje. Jedno wszak e jest pewne: nie sposób było tego
unikn .
- Owszem. Był sposób - spokojnie zauwa ył nauczyciel.
- Bzdury. Odda Gda sk?
- Nie. Nale ało dobra innych sojuszników.
- Innych? Nie ma pot niejszych od tych, których mamy, Marszałek ten
dobór pozostawił w swoim testamencie. Przypomniał to trzeciego dnia wojny
minister Beck. Pami taj, powiedział Komendant, e kiedy b dzie bardzo le,
najwa niejsze, eby my si znale li w dobrym towarzystwie.
- Towarzystwo mo e jest i dobre. Tyle e odległe.
- Pan zna bli sze? - zainteresował si milcz cy dotychczas Kura .
- Owszem. Ale ju za pó no. Czesi nienawidz nas za Zaolzie, Litwini
pami taj nasze pogró ki w sprawie Kowna. Czy musieli my przykłada do tego
r k ? A przecie wystarczyło zgodzi si na przemarsz Rosjan do Czech, eby
uratowa i Czechów, i nas.
- Mój drogi, przy takich pogl dach, przestaj si dziwi , e poruczono
panu nauczanie rachunków wła nie tutaj. - Niwi ski nie był w stanie
opanowa wzburzenia. - Trzy dni temu, na moich oczach zabito dwóch
harcerzy, którzy bronili mostu. Na szcz cie nie byli pa skimi uczniami.
Oddali ycie. Mo e i za pana. A pan, czego mógłby ich nauczy ? Zdrady?
- To du e słowo - zauwa ył Mrowi ski, wci jeszcze spokojny.
- W sam raz. Ile pan ma lat? I dlaczego nie jest pan w wojsku?
- Wodzowie nie chcieli. A teraz mo e by i chcieli, ale gdzie ich dogoni ?
W Rumunii?
- Mo e ja niej? - Niwi ski tracił coraz bardziej opanowanie.
- Jeszcze ja niej? Panie podchor y, przecie nawet tutejsi pastuszkowie
wiedz , e wodzowie uciekli.
- To oszczerstwo! - Niwi ski jednym skokiem znalazł si przy nauczycielu.
- To prawda. Pozostawili was na pastw losu, a pan mnie nazywa zdrajc ?
Nie ich?
Niwi ski zamachn ł si i niechybnie wymierzyłby nauczycielowi policzek,
ale ten cofn ł si i zawadzaj c o kant stołu, ci gn ł z ramion
deszczowiec, który spadł na posadzk . Prawy r kaw nauczyciela był pusty,
wetkni ty w kiesze .
- Masz szcz cie - wycedził przez z by Niwi ski.
Nauczyciel schylił si po płaszcz, zagarn ł go pod zdrowe rami i
wyszedł. W klasie zapadło milczenie.
- Tak mi nieswojo - kierowniczka niezdarnie próbowała rozładowa
napi cie. - W panach cała nasza nadzieja i nagle taki afront... Chyba sama
pójd po doktora... Nie wiem... Przysłali mi tego nauczyciela przed samym
pocz tkiem roku. Nawet si zdziwiłam: z samych Kielc i taki, przepraszam,
awans? Podobno był i w kryminale... Przepraszam...
Niwi ski bole nie odczuł t pierwsz lekcj historii najnowszej. Jak na
ironi otrzymał j w szkolnej klasie i chocia sam czuł si mentorem,
odpowiedzi egzaminowanego stawiały go w pozycji ucznia, który wykuł si
przedmiotu nie z tego podr cznika, co trzeba. Po raz pierwszy kto obalał
twierdzenia, w które podchor y wierzył i które traktował jak aksjomaty
ustalone raz na zawsze i nie do podwa enia. Wiara w wodza, w zwarto , sił
i gotowo równała si wierze w niepodwa alno przypadków przystawania
trójk tów. Człowiek za katedr wydał mu si wi c zdrajc i heretykiem lub
co najmniej nieukiem. A przecie to, co usłyszał, było zaledwie programem
przedszkolnym wobec najbli szych lekcji historii, które go dopiero czekały.
Na razie czekała go inna, nie przewidziana przeprawa. Gdy wyszedł przed
ganek, by ochłon po niefortunnej dyskusji, oczom jego ukazał si
zdumiewaj cy widok. W wietle dwóch dopalaj cych si we wsi chałup, na tle
ko cioła wida było kł bowisko rozwrzeszczanych ludzi zgromadzonych na
obszernym majdanie. Niwi ski i Kura wsiedli na konie i zbli yli si do
placu. Jednak poprzez cisn cy si tłum długo nie mogli dojrze , co si tam
wła ciwie dzieje.
Jaka kobiecina, stoj ca przed nimi, te ciekawie wspinała si na
palcach.
- Co tam, babciu, sprzedaj ? - przyja nie zagadn ł Kura .
- A pionów wieszaj .
- Co takiego?! - zaniepokoił si Niwi ski.
- Lusterkiem dawał znaki. Posterunkowy nareszcie ich przyłapał -
wyja niała.
Niwi ski koniem roztr cał gro ny, nie ust puj cy i wci wyj cy tłum.
Wreszcie dojrzał: przed gmin , na zwie czeniu bramy, wi zano dwa bli niacze
stryczki. Tłum krzyczał o spalonych chałupach, o zabitych dzieciach. Jacy
ludzie, ju zupełnie niepotrzebnie, wylewali wiadra wody na roz arzone
głownie dogasaj cej chałupy. Reszta rozwrzeszczanej ci by otaczała dwoje
ludzi: m czyzn po pi dziesi tce i dwudziestoparoletni , ładn
dziewczyn . M czyzna bezmy lnie poprawiał co chwila na nosie zdezelowane
okulary, patrz c na przygotowania do egzekucji, kobieta za wyrywała si z
elaznych u cisków chłopów, nie przestaj c powtarza ochrypłym głosem:
- Ludzie, mylicie si ! Ludzie...
Z gminy wyniesiono ławy i ustawiono na nich dwa taborety. Przodownik
policji i sołtys, obaj dobrze podpici, z powag dyrygowali przygotowaniami.
Na widok ołnierzy tłum uspokoił si nieco. Tylko co bardziej
rozhisteryzowane kobiety krzyczały nadal: " piony", spluwaj c starały si
dosi gn strz pów ubrania lub włosów skaza ców.
- Na miło bosk , ludzieeee! - krzyczała osaczona dziewczyna.
- Co si tu dzieje?! - Niwi ski zwrócił si do policjanta.
Przodownik spr ył si , brz kn ł szabl i, chwiej c si lekko, stan ł
przed koniem Niwi skiego.
- Złapali my dwóch szpiegów. Dawali znaki samolotom...
- Ale tatu si golił! Golił si na ł ce, ludzie! - z rozpacz
tłumaczyła dziewczyna.
- Cicho! - krzykn ł przodownik. - I plany mieli... - wyja niał
Niwi skiemu. - To przez nich, widzi pan, co si stało.
- Dokumenty tych ludzi! - za dał podchor y.
Kura wyci gn ł r k do policjanta, ten za wzi ł od sołtysa skórzan
teczk i wyj ł z niej plik papierów.
- Tu jest wyrok spisany w gminie. A z kim mam okoliczno ? - zapytał.
W tym momencie do akcji wł czył si Kura .
- Sta porz dnie na baczno i nie bujaj si na flekach! - wrzasn ł. -
Oddział specjalny andarmerii polowej. Nie widzisz? Nie widzisz, bo si
zaprawił!
Niwi ski lekko zbaraniał i bezmy lnie przegl dał podane mu papiery. Kura
za perorował dalej:
- Szpiedzy powinni by przesłuchani przez władze wojskowe i rozstrzelani.
Nie znasz, chamie, prawa mi dzynarodowego i za postronek si bierzesz?! Mam
spisa personalia tego przodownika, panie podchor y?
Niwi ski lekcewa co machn ł r k ; spostrzegłszy, e wrzaski Kurasia
robi na policjancie du e wra enie, wł czył si do gry, zaproponowanej
przez podwładnego.
- Pokwituj wam odbiór skazanych. Kura , bagnet na bro i wyprowadzi
podejrzanych!
Kapral natychmiast spełnił rozkaz. Niwi ski, nawet nie schodz c z konia,
napisał co na wistku papieru, a plik dokumentów zabrał ze sob .
- Wiesza ! - wykrzykiwał nadal Kura . - Oni musz wpierw wszystko
wy piewa . Rozumiecie czy nie? Was powinienem te przed s d polowy, bo cie
na słu bie pijani jak winia.
- Pozwol sobie powiedzie , e nie ma pan insygniów andarmerii i
dlatego... - usiłował tłumaczy si przodownik.
- Mo e go jednak zabierzemy, panie podchor y? Nie wiecie, e my na czas
wojny jeste my tajni? Wła nie po to, eby taki baran, jak ty, nie mógł nas
rozpozna !
Z najwy szym trudem doprowadzili nieszcz sn par do szkoły. Profesor
Zygadlewicz z Uniwersytetu Jagiello skiego okazał si egiptologiem, jego
córka Justyna pełniła funkcj asystenta przy tej samej katedrze. Wojna
zaskoczyła ich na sympozjum w Warszawie.
- Kiedy sko czy si ta koszmarna komedia? Przecie pan widzi, e to
hieroglify... No, przyznaj , e hieroglify wygl daj do tajemniczo. Ale
oni je wzi li za szyfr. Inskrypcje uzna za szyfr! - Stary profesor
powiewał przed Niwi skim wyci gni tymi z teczki papirusami.
- Tym ludziom nie mo na si dziwi . Taka panuje psychoza. Najwa niejsze,
e wszystko sko czyło si dobrze - uspokajał go Niwi ski.
- Dzi kuj to nie jest wła ciwe słowo za to, co pan zrobił, młody
człowieku. Gdyby nie stanowczo pa skiego andarma...
Niwi ski u miechn ł si . Coraz bardziej przywi zywał si do tego swojego
kaprala. Kiedy ju byli w dalszej drodze, przypomniała mu si ta scena z
profesorem i wtedy dopiero pochwalił kaprala:
- Wy, Kura , faktycznie mogliby cie by andarmem. Dobrze wam szło. Macie
głow na karku.
Kura przyj ł ten komplement do oboj tnie. Mało go jeszcze wida ten
młody podchor y znał, je li prosty wybieg wzbudził w nim a taki
entuzjazm. Zdolno ci mistyfikacyjne Kurasia i jego umiej tno mimikry,
pozwalaj ce swobodnie przystosowywa si do wszystkich okoliczno ci, nie
raz jeszcze miały im obu ocala ycie. Ale o tym wszystkim, rzecz jasna,
nie mógł wówczas jeszcze wiedzie Władysław Niwi ski.
- Jego oddział zbli ał si wła nie do młyna.
Stary Heimann stał przy bramie. Zrazu zl kł si , widz c je d ców i
wojskowy wóz taborowy. Nie od razu te rozpoznał w Niwi skim młodego
gimnazjalist , który zje d ał tu na wakacje. Potem, gdy przyjrzał mu si
dobrze, szczerze ucieszył si z tej wizyty.
- Zachoczcie ale do domu, zachoczcie. Ja widz : szolnierze i my l :
nietopsze. A to nasz Władek! No, to topsze... Eweline, Eweline!
Pobiegł z radosn wie ci w stron domu. Kura , słysz c t dziwn
rozmow , zaniepokoił si .
- Jak to? To Niemcy, panie podchor y?
- To kolonia osadników niemieckich. Od stu lat ta rodzina jest w Polsce.
Bardzo, bardzo porz dni ludzie.
- Wie pan, który Niemiec jest porz dny? Nie ywy... - Kura niech tnie
zeskakiwał z konia.
Ludzi i taborowy wóz umie cił Niwi ski w stodole. Postanowił tu
przeczeka do wieczora, by witem przeprawi si jeziorem na drug stron ,
do swoich.
Heimannowa przyj ła go ze łzami prawdziwej rado ci.
Po pierwszych powitaniach Niwi ski spytał o ich syna Janka. Jako
niezr cznie było mu zagadn o Ani .
- Janek? Zaraz powinien przyj na obiad. Oni pilnuj krów i koni w
lesie.
- Oni? To znaczy Janek i kto...?
Niwi ski miał nadziej usłysze , e i Ania, ale okazało si , e młody
Heimann pilnuje zwierz t z jakimi kolegami.
- Boicie si pa stwo rekwizycji?
- Boimy si wszystkiego, Władek... - westchn ła Heimannowa.
- Tych, co przyjd , tak e? My l o waszym wojsku.
- Nie znam ich, wi c te si boj - wtr cił Heimann. - O, idzie Johann.
Ale si zdziwi.
- A Ania? - spytał niby od niechcenia Niwi ski.
- Anna Liza? - Heimannowa powtórzyła to pytanie i wyczekuj co spojrzała
na m a.
- Pami tasz j jeszcze? Ona... - Heimann nie doko czył odpowiedzi.
Do izby wszedł Johann. Widok podchor ego zaskoczył go. Staraj c si
jednak nie okaza zdziwienia, w milczeniu podał Niwi skiemu dło , jakby
widzieli si zaledwie wczoraj.
- Zmienili my si , co? - zagadn ł podchor y.
- Wszystko si zmieniło - odburkn ł Johann i zacz ł zagl da do garnków
oraz koszyków stoj cych pod piecem.
- Wi c co wła ciwie z Ani ? - powtórzył pytanie Niwi ski.
- Jej nie ma - zdecydowanie odpowiedział Johann.
Heimannowie milczeli.
- Wyjechała? Czy... Ale to chyba niemo liwe... Wyszła za m ?
- Nie. Nie ma jej - uci ł Johann, nie przestaj c sprawdza zawarto ci
koszyków.
- Przygotowałam, przygotowałam - uspokoiła go Heimannowa. - Zjesz z nami,
Johann?
- Nie. Czekaj ... Pójd po koc. Noce ju zimne.
Stary Heimann postawił na stole karafk z wi niówk , gospodyni za zaj ła
si krajaniem słoniny. Kurasiowi i Waligórskiemu za wieciły si oczy na ten
widok.
- Przepraszam na chwil ... - Niwi ski uj ł Johanna pod rami .
Wyszli na podwórko i usiedli na zwalonym konarze drzewa.
- Co masz zamiar dalej robi ? - zapytał Johann.
- Có mog robi ? Jest wojna.
- To ju niedługo potrwa. Nie widzisz, co si dzieje...?
- Widz .
- No, wi c... - Johann przysun ł si bli ej. - Ja ci co powiem. Zosta
tu z nami, ludzi pu , niech wracaj , du o jest zaj w domu...
- Nie rozumiesz...
- Wszystko rozumiem. Kiedy si to sko czy, wrócisz do domu i tyle.
Ubranie si znajdzie. A w razie czego powiem, e ieste naszym krewnym.
Taka jest moja rada.
Niwi ski u miechn ł si z przymusem.
- Ty jednak nie był w wojsku. Bo to, do czego mnie namawiasz, to
dezercja. Rozumiesz to słowo?
- Ja ci namawiam do ratowania własnej głowy. Niczego innego ju nie
uratujesz.
- Wojna jeszcze trwa, Jasiu. A na wojnie jak na wojnie. Ró nie bywa...
- Ró nie.
- W co trzeba wierzy , Janek.
- Tylko w co?
- Ja wiem.
- I ja te wiem.
- Widzisz... Je eli ju koniecznie chcesz mi pomóc...
- Przecie powiedziałem.
- Daj łód i albo sam popły noc , albo...
- Dok d?
Niwi ski wskazał w stron połyskuj cego zza szuwarów jeziora.
- Do naszych, Jasiu. Jest przesyłka, która musi dotrze do... no, w
ka dym razie musi. Wa na przesyłka. Pomo esz?
Johann namy lał si przez chwil .
- B dziesz tu wieczorem, jak wróc ? - spytał.
- Tak...
- To pogadamy - Johann podniósł si z pnia.
- Nie popadaj w panik . - Niwi ski poklepał młodego Heimanna. - Wiem, e
nie jest najlepiej, ale komu wiadomo, od czego to jeszcze zale y. Anglicy i
Francuzi dotrzymaj gwarancji naszym władzom.
- Słyszałem, e te władze s ju bardzo daleko.
- To du o słyszałe .
- Sporo ludzie gadaj .
- Gadaj du o i niepotrzebnie.
- Ano wła nie. Czas na mnie, nie gniewaj si . Chłopcy czekaj .
- Jacy chłopcy?
- Koledzy.
Johann odszedł, d wigaj c swoje koszyki.
I rzeczywi cie wrócił. Nie wieczorem. W nocy. Niestety, nie sam i
niestety, nie po to, aby przyjacielsko pogaw dzi .
Oddział spał wtedy w stodole. Niwi ski z Kurasiem drzemali na poddaszu, w
tym samym pokoiku, który w dawnych latach wynajmowano harcerzom w czasie
ferii. Strzelec Iwaniuk pełnił wart na podwórku. O północy miał rozkaz
postawi oddział na nogi, ale zrobił to znacznie wcze niej...
Około jedenastej dostrzegł zbli aj c si do młyna posta . Poderwał
karabin, ale zaraz si uspokoił, rozpoznaj c w nadchodz cym syna
wła cicieli.
- Swój, swój. Nie poznaje mnie pan? - u miechn ł si Johann.
- W porz dku - Iwaniuk opu cił karabin.
- Zapali pan?
Iwaniuk si gn ł po papierosa i wtedy wła nie otrzymał cios w plecy.
Zwin ł si i osun ł na ziemi . Johann jednym skokiem dopadł drzwi szopy. Po
chwili był ju przy wozie. Waligórski z panem Gozdalskim spali tu obok,
zakopani w sianie. Koło nich stała wielka towarowa waga, na której wa ono
m k .
- Pora, Iwaniuk? - przez sen wymamrotał Waligórski.
- A pora - odburkn ł Johann, porywaj c odwa nik i wymierzaj c dwa ciosy w
głow Waligórskiego.
Równie Gozdalski, zanim zrozumiał, o co chodzi, otrzymał pot ne
uderzenie odwa nikiem.
Johann błyskawicznie zaprz gł konia do dyszla i uło ył si płasko w
furgonie; nawet głowa nie wystawała poza burty. Smagn ł konia batem i
zaprz g wyskoczył na podwórko.
Iwaniuk ył jeszcze. Jego nied wiedzia siła pozwoliła mu zagarn r k
odrzucony przy upadku karabin. Kiedy furgon mijał go w p dzie, nacisn ł
spust. Jeden ko padł i furgon, zataczaj c łuk, uderzył o naro nik domu.
Johann wyskoczył z wozu i rozpłyn ł si w ciemno ciach.
Huk wystrzału obudził Niwi skiego. W jednej chwili dopadł do okna
mansardy. W tym momencie posypały si pociski. Młyn był otoczony.
Rozgorzała za arta strzelanina mi dzy resztkami oddziału a niewidocznym
nieprzyjacielem.
Tymczasem rozbudzony strzelanin stary Heimann wybiegł zaintrygowany na
ganek. I kiedy tak stał w swej przydługiej, nocnej koszuli, wyt aj c wzrok
i staraj c si dociec przyczyn niespodziewanego alarmu, dosi gły go
pociski. Stary padł na stopnie wiod ce na ganek i legł tu przy drzwiach,
jakby pragn ł ciałem zagrodzi wej cie do domu.
Niwi ski, ostrzeliwuj c si z okna pokoiku na pi trze, widział, jak nad
trupem starego młynarza ukl kła ona. I jeszcze kto , w kim rozpoznał Ann .
Jej obecno w tym domu, jej blisko i wreszcie jej bezsilny płacz nad
ciałem ojca sprawiły, e podchor y zapomniał na moment o grozie sytuacji,
w jakiej znalazł si on sam i jego ludzie. Przerwał ogie i patrzył w dół
na stopnie, gdzie wci kl czały obie kobiety. One za , jakby czuj c jego
wzrok, uniosły w gór głowy i patrzyły oczami pełnymi przera enia, rozpaczy
i niemego wyrzutu. Przez mgnienie zapragn ł zawoła , wytłumaczy , wyja ni
obu, kto naprawd odebrał im ojca i m a, ale one ju nie patrzyły na
niego. Z wysiłkiem d wign ły bezwładne ciało młynarza, usiłuj c przenie
je z ganku do sionki.
- To wasi, wasi! - zawołał Niwi ski, ale nie mogły go słysze , bowiem
strzelanina znów przybrała na sile.
Od strony wioski nadbiegali chłopi uzbrojeni w widły i łomy; okazało si ,
e strzały zaalarmowały ludno Porytego. Widz c zbli aj cych si chłopów,
napastnicy wycofywali si do lasu, zostawiaj c dwóch zabitych. Ludzie ze
wsi rozpoznali w nich chłopców z podobnych co Heimannowie kolonii
niemieckich.
Kr
c po pobojowisku, Niwi ski usłyszał tu obok głos Kurasia:
- Nie mógł pan wiedzie , to byli przecie bardzo porz dni Niemcy. Byli...
Iwaniuk ju nie ył. Gozdalski półprzytomnym wzrokiem patrzył, jak
ołnierze nie li jego bezcenny worek. Przy upadku z furgonu płótno rozdarło
si o le c na podwórku bron . Z rozprutego worka wysun ła si płachta
zadrukowanego papieru. Kilka ryz poskr canych w owo le ało teraz na ziemi.
Kura zd biał.
- Chryste Panie! To forsa! - zawołał.
Ludzie otoczyli dziwny ładunek. Kto schylił si i podniósł jeden arkusz.
Były to wie utkie, pi setzłotowe, jeszcze nie poci te banknoty.
Niwi ski pochylił si nad Gozdalskim.
- Co to wła ciwie jest?
- Walory. Widzi pan chyba. Złoto miało opu ci granice pa stwa, a
sze set milionów mieli my zniszczy przez spalenie.
- Przez spalenie?
- Tak. Komisyjnie odnotowana warto . Ta emisja nie zd yła wej do
obrotu. Praktycznie jest niewa na, ale...
- Przez spalenie? - powtórzył Niwi ski.
Nagle podniósł si , mn c w dłoni szeleszcz cy arkusz.
- Kura ! Ba ka z naft i zapałki!
- Panie podchor y, dałoby si poci . Dałoby si ...
- Tak. Na wkładki do butów. Wi c to była ta misja specjalna... I za ni
zgin ł Iwaniuk. Na co czekacie, do cholery?! Nafta!
Chlusn ło z ba ki mierdz cym płynem. Niwi ski rzucił zapałk . Papier w
jednej chwili stan ł w płomieniach i prawie natychmiast zacz ł popiele .
Podchor y teraz dopiero przeniósł wzrok na ganek, spodziewaj c si raz
jeszcze ujrze Ann . I ponownie odczuł potrzeb powiedzenia jej tego,
czego, by mo e, ani Anna, ani jej matka nawet si nie domy lały. To
przecie kule ich rodaków, kolegów Johanna, dosi gły tam na ganku starego
młynarza. Niwi ski ju nawet post pił krok w stron domu, lecz w tej
wła nie chwili w dali, od strony wioski zagrały działa czołgów. Spojrzał na
jezioro.
- Tym razem chyba to ju koniec... - usłyszał głos Kurasia. - Wiejemy
dalej?
- Ju nigdzie nie b d uciekał.
Kura ze zdziwieniem spojrzał na dowódc .
- Przecie tym razem to ju ... koniec, panie podchor y.
Niwi ski machinalnie przegarniał patykiem tl cy si papier.
- Za to trzeba wzi si od razu.
- Za co, panie podchor y?
- Ju ja wiem, za co...
Odwrócił si od ogniska. Patrzyli na niego ołnierze, chłopi z wioski.
Niwi ski powtórzył sam do siebie:
- Ju ja wiem, za co...
Obywatele GG
Pa dziernik wci był jeszcze pogodny i ciepły. Tylko sło ce nie miało w
czym si odbija , bo w całej Polsce brakowało szyb w oknach i ludzie
zabijali je dykt albo deszczułkami po skrzynkach na owoce. Szklarze
zapami tale miesili kit, obiecuj c sobie wkrótce doj do wielkiej fortuny,
poniewa jednak o szkło trudniej było ni o cukier, wi c i szklarze snuli
si bezczynnie, jak zreszt wszyscy, którzy nie wiedzieli, co pocz z
nagłym nadmiarem czasu. Nie kursowały poci gi, nie działała poczta, stoły w
pustych urz dach pokrywały si kurzem, bo i petentów, i urz dników
zabrakło.
Było wi c pogodnie i ciepło. Tylko na Podkarpaciu, jak zwykle ju o tej
porze, ranki zdarzały si chłodne i mgliste. We wsi Owczary mgła tego
pa dziernikowego dnia opadała tak wolno, e z okna na pi trze plebanii
ksi dz Pyclik nie tylko nie mógł dojrze gór, ale z trudem rozró niał
krzy e na cmentarzu poło onym w najbli szym s siedztwie ko cioła.
W dni bezchmurne w giersk granic wida st d było jak na dłoni. Od kilku
dni ksi dz Pyclik go cił dwóch przybyszów z Warszawy, którzy zamierzali
przedosta si wła nie na W gry. Na razie odpoczywali w przytulnej plebanii
i, podobnie jak wszyscy ludzie w Polsce, dokonywali przymiarki do nowego
ycia. Nikt jeszcze nie wiedział, jakie ono b dzie, nikt jeszcze nie
wiedział, jak długo potrwa. Tu, w poczciwych Owczarach, nikt nawet jeszcze
ywego Niemca nie widział na oczy, tote i poczciwe toczyły si na plebanii
rozmowy.
Dwaj uciekinierzy, panowie Wi licz i Boczkowski, obaj oficerowie,
oczekuj c na przewodnika, zabawiali ksi dza wiadomo ciami przywiezionymi z
Warszawy. Rozmawiali przy oknie, sk d wida było, jak ko cielny Kulpi ski
szykuje wuz do drogi. Ksi dz Pyclik wysyłał go do miasteczka po baterie do
radia.
- Ksi dz w ogóle słucha tu radia? - zdumiał si Wi licz.
- wiatła nie mamy, ale jako sobie radzimy. Bardzo dobra kryształówka.
Bardzo. Nie mówiłem panom wczoraj, co Londyn o dziewi tej podawał?
- Zabior ksi dzu ten aparat. Przy pierwszej lepszej rewizji - ostrzegł
Boczkowski.
- Jak to, zabior ? - zdziwił si ksi dz.
- Po prostu, szukaj broni, a zabieraj radia.
Wi licz uzupełnił:
- W Warszawie lada dzie ma wyj ogłoszenie o oddawaniu aparatów. Na
razie za słuchanie Londynu aresztuj ... Jest wyra ny Bekanntmachung. Nie
wie ksi dz?
- Wspominał mi o tym ko cielny, ale to kolorysta.
Boczkowski roze miał si .
- A za rozpowszechnianie wiadomo ci radiowych - kara mierci - ci gn ł
Wi licz.
- To a tak... - zamy lił si ksi dz.
Teraz z kolei przybysz nie bardzo rozumiał.
- Otó wyobra cie sobie, panowie - zmienił temat rozmowy proboszcz -
Rumunia ogłosiła, e w wypadku ataku na ni zapali specjaln zapor naftow
i pod jej osłon przeprowadzi mobilizacj .
- Hm... - mrukn ł z niedowierzaniem Wi licz.
- Tak, niestety, byli my zupełnie bezbronni. Zapora naftowa? Kto przez to
przejdzie? Francuzom te nic nie zrobi , całkiem sobie z by połami na
linii Maginota.
Takie to były rozmowy w owe dni, o których nikt jeszcze nie wiedział, e
osi gn sum lat sze ciu i zwa si b d okupacj . Nikt te jeszcze nie
słyszał o sposobach przerabiania ludzi na mydło ani o gazie zwanym cyklonem
B; wówczas jeszcze lasek w Palmirach był po prostu laskiem, Wawer po prostu
stacj kolejki otwockiej, oceniano wi c okupanta podług wiedzy dziadków,
którzy zapami tali jako najjaskrawszy przykład gwałtu zamkni cie szkoły we
Wrze ni. Równie i scen teatru wojny, mimo własnego do wiadczenia,
obserwowali ludziska z lo y poczciwego Remarque'a, ufaj c w elbetony
Maginota i wszechwładn na morzach i oceanach Angli .
- Nie wiem, czy dokładnie powtórz - perorował ksi dz - ale w Anglii
sporz dzono maszyn , która wykonuje trzysta pocisków armatnich na minut .
Czy to mo liwe? Panowie s oficerami, mo e co przekr ciłem? - dopytywał
si ksi dz.
- Najwy ej troch ksi dz dodał, ale mo liwe, owszem - odparł Boczkowski.
- Poza tym wynale li specjalny przyrz d, który automatycznie nastawia
działo przeciwlotnicze. Automatycznie! - ksi dz był wyra nie zafascynowany
tym wynalazkiem. - Tak, prosz panów, Hitler jednak jest głupcem, porywaj c
si na Angli ... Co on wyrabia, na Boga?!
Ta ostatnia uwaga nie dotyczyła ju Hitlera, a po prostu ko cielnego
Kulpi skiego, który pod stajni wykonywał jakie dziwne manewry.
Kulpi ski, który przed chwil spokojnie wszedł do stajni, teraz
gwałtownie j opuszczał, wycofuj c si tyłem z r kami podniesionymi wysoko
do góry, jakby za chwil miał by rozstrzelany.
Na ten widok dwaj go cie porwali wisz ce na por czach krzeseł marynarki,
ksi dz za po piesznie wypychał ich w kierunku drzwi, powtarzaj c:
- Do ko cioła, do ko cioła! Tam nie o miel si wej .
Po chwili drewniane schody plebanii zadudniły pod butami. Za uciekaj cymi
biegł z wysoko podci gni t sutann ksi dz Pyclik, piesz c na pomoc
Kulpi skiemu.
Aby nale ycie poj przera enie ko cielnego, wypada spojrze na to
wszystko z punktu widzenia wn trza stajni, w której do tej chwili,
umieszczeni w mi kkim sianie, spali utrudzeni ponad wszelki wyraz, na pół
ju cywilni: podchor y plutonowy Władysław Niwi ski oraz kapral Leon
Kura .
Teraz, rzecz jasna, ju nie spali, obudziło ich bowiem skrzypienie wrót i
szuranie buciorów jakiego dziwnego człowieka, który z r kami uniesionymi w
gór wycofywał si ze stajni, nie spuszczaj c oka z Niwi skiego.
Podchor y, wyrwany ze snu, nie od razu połapał si w sytuacji. Dopiero
zduszony szept Kurasia: "Panie podchor y, spluwa! Spluwa!" - uzmysłowił mu
poło enie.
Niwi ski, wal c si w nocy na siano, zasn ł dla bezpiecze stwa z
pistoletem w gar ci. Teraz wci jeszcze trzymał go w wyci gni tej przed
siebie dłoni i wygl dało to tak, jakby chciał nim terroryzowa
nieszcz snego ko cielnego. Oprzytomniawszy, Niwi ski schował wreszcie bro
do kieszeni spodni i zsun ł si z siana na klepisko.
- Zaspali my, kuchnia Felek - mruczał niezadowolony Kura .
W tym samym momencie w otwartych drzwiach stajni pojawił si ksi dz
Pyclik.
- Niech b dzie pochwalony. Sk d Bóg prowadzi?
- Z wojny - odrzekł Niwi ski, usiłuj c po piesznie wepchn koszul w
nieco za szerokie na niego spodnie.
- To wida , to wida - stwierdził ksi dz.
Stali przed nim w swych dziwnych, na wpół cywilnych, na wpół wojskowych
strojach. Stara klacz chrupi ca owies w k cie spogl dała na cał trójk
sennym, oboj tnym spojrzeniem. Ksi dz medytował nad czym przez chwil -
wreszcie powiedział:
- I có ? Jak widz , dalej na wojaczk ?
- Je li si uda. Tłuczemy si ju drugi tydzie . Zawsze we dwóch ra niej
- odparł Niwi ski.
- Bez w tpienia, bez w tpienia - przyznał ksi dz.
- Na szcz cie ju bli ej jak dalej.
- O, nawet całkiem ju blisko! Widzi pan ten szczyt? Tam ju W gry, czy
te Słowacja, jak pan woli...
Niwi ski bez specjalnego zainteresowania skierował wzrok w stron
rysuj cych si na horyzoncie gór.
- Pan z Warszawy? - indagował ksi dz.
- Tak jest.
- Dalej pójdzie pan ze swoimi ziomkami. Mam tu na plebanii jeszcze dwóch
takich.
- Te wracaj ? - spytał zaintrygowany Niwi ski.
- Jak to, wracaj ? - ksi dz nie zrozumiał.
- Do domu.
- A pan do domu? - ksi dz pokr cił głow . - No, tak... to rzeczywi cie
nie po drodze wam. Nie po drodze. Hm... Prawdziwa w drówka ludów. Bóg raczy
wiedzie , kto tu ma racj .
Po południu, wraz z dwoma warszawiakami, le eli w sadzie za ko ciołem.
Kura przymkn wszy oczy sprawiał wra enie pi cego. Nie opodal ksi dz
Pyclik majstrował przy ulach. Sło ce odbijało si na ko cielnej wie yczce.
Wydawało si , e wojny nie ma. Wojna była tu na razie tylko w słowach.
Warszawiacy opowiadali o gruzach na Marszałkowskiej i w Alejach, o tym, e
w całej Warszawie kursuje tylko jeden tramwaj - od placu Teatralnego do
Zbawiciela, e wci nie ma wiatła, a ludzie z wiadrami ustawiaj si w
kolejkach do przedmiejskich studni.
- Po co pan tam wraca, kolego? - dziwił si Boczkowski. - Walczy ?
Pr dzej czy pó niej sko czy si na tym, e b dzie pan handlowa bibułkami
"Solali" i w dzonym boczkiem.
- Dopóki pana nie zamkn - uzupełnił Wi licz.
- Tak jest. Aresztuj wszystkich, jak leci. In ynierów, ksi y,
weterynarzy. - Boczkowski usiłował odwie Niwi skiego od jego zamiaru.
- Przepraszam, a dlaczego weterynarzy? - odezwał si spod ula ksi dz.
Boczkowski za miał si cichutko:
- Oj, ludzie, ludzie, zupełnie jeszcze nie wiecie, jaka to wojna... Wi c
jak? Ucieka pan z nami?
- Uciekałem siedemna cie dni. Znudziło mi si .
Boczkowski wzruszył ramionami, a po chwili milczenia powolnym głosem
powiedział:
- We Francji rekonstruuje si armia. Czekaj na nas. Tylko tam jest nasze
miejsce.
- Nie wiem jeszcze, gdzie jest moje miejsce, ale zawsze uczono mnie, e w
ojczy nie.
- Wielu rzeczy nas uczono - wtr cił Wi licz - ale przy egzaminie nie my,
a pedagodzy okazali si zupełnie do dupy, przepraszam ksi dza.
- Nie szkodzi, pszczółki brz cz , prawie nie słyszałem - pocieszył go
proboszcz.
Boczkowski uniósł si z ziemi i stoj c nad Niwi skim wyrzucał z siebie
całe nagromadzone rozgoryczenie:
- Wie pan, co prze yli my w Warszawie trzydziestego wrze nia, kiedy
Rómmel podpisał kapitulacj ? Kilkunastu oficerów prawie jednocze nie
paln ło sobie w łeb. Tłum uwa ał ich za bohaterów, a nast pnego dnia ten
sam tłum ustawił si w kolejce na placu Na Rozdro u i arł grochówk z
niemieckiej polowej kuchni. Jak pan widzi, honor staniał z dnia na dzie .
Kraj to wszystko musi prze y , a my musimy si bi tam zatoczył r k w
stron zachodu - aby prze ywał jak najkrócej.
- Ma który z panów on i dzieci? - odezwał si niespodziewanie Kura ,
nie otwieraj c powiek.
Po kamieniach zaturkotała furka, wi c wszyscy spojrzeli w stron wioski.
Nadje d ał nast pny kandydat do ucieczki na W gry. Był nim major Linowski.
Nazajutrz przyszła pora rozstania. Istotnie rozstali si i rozjechali
wszyscy, cho niezupełnie według tego scenariusza, jaki sobie uło yli. Otó
rankiem nieoczekiwanie zjechał na plebani patrol niemieckiej andarmerii.
Boczkowski i Wi licz zdołali umkn do lasu, za nasii bohaterowie oraz
major Linowski wyci gni ci zostali z konfesjonałów, które uznali za
kryjówke nie do wykrycia. Niemcy, wbrew zapewnieniom proboszcza, "o mielili
si " wej do ko cioła...
Ju po godzinie bryczuszka, wesoło podskakuj c po wyboistej podkarpackiej
drodze, wiozła trzech wi niów w stron miasteczka. Konwojował ich
podoficer wraz z andarmem, który tyłem siedz c na ko le obserwował
aresztantów.
Na ławeczce pod kozłem podskakiwał odbiornik radiowy ksi dza oraz
anodówka "Daimon" i akumulator. Po to wła nie andarmi zjawili si we wsi,
a e przy okazji udało im si złowi trzech nie posiadaj cych dokumentów
m czyzn, w tym lepszych wracali nastrojach. Podoficer pogwizdywał nawet
ari z "Wesołej wdówki".
Linowski, wytrz słszy si nieco, szarmancko zapytał oficera:
- Pozwoli pan zapali ?
Pytanie zadane było po polsku, wi c andarm zbył je milczeniem. Kura w
imieniu Linowskiego powtórzył je po niemiecku. Oficer przyzwalaj co skin ł
głow . Linowski wyci gn ł papiero nic , pocz stował Niwi skiego i Kurasia,
ostentacyjnie omijaj c Niemca, po czym zacz ł wywodzi :
- Niepotrzebnie pan przetłumaczył. Dobrze znam niemiecki, ale konwencja
haska zwalnia je ca od odpowiadania w j zyku wroga. Oficer-jeniec ma prawo
do tłumacza.
- Ale pana nikt nie pytał, panie Linowski, sam pan poprosił o tego dyma -
spokojnie zauwa ył Kura .
Linowski surowo spojrzał na kaprala i zaci gn wszy si gł boko podj ł
dalszy wywód o mi dzynarodowej umowie w sprawie traktowania oficerów w
niewoli:
- Nie wiem, dok d nas wioz , panowie, w ka dym razie po przybyciu na
miejsce povwinni my stanowczo da widzenia si z oficerem równym co
najmniej naszym stopniom.
- U mnie ju po kłopocie. Ten na ko le jest w sam raz kapralem.
- Pan nie jest oficerem? - zdumiał si Linowski. - Nie czuj si
aresztowany, czuj si je cem przyłapanym na próbie ucieczki. Panu -
zwrócił si do Niwi skiego - radz równie trzyma si tej linii
post powania. Chroni nas konwencja haska, która gwarantuje oficerowi
wzi temu do niewoli prawo do ucieczki.
andarm, który nic z tego wszystkiego nie rozumiał, a miał w dodatku do
Linowskiego ans za ostentacyjne omini cie go przy cz stowaniu papierosem,
wrzasn ł nieoczekiwanie:
- Maul halten! Kein Wort mehr!
Linowski zamilkł i Zamy lił si , by mo e, nad interpretacj odezwania
si Niemca w wietle mi dzynarodowej ustawy. Kura za , odczekawszy chwil ,
powiedział:
- Poniewa ma pan prawo do tłumacza, tłumacz panu, e rozchodzi si jemu
o to, aby pan zamkn ł pysk.
andarm tr cił Kurasia karc co kolb automatu w plecy i dalej jechali w
milczeniu.
Tymczasem na plebanii ksi dz Pyclik wraz z gosposi i ko cielnym
uprz tali pokój po rewizji. Spo ród wielu przedmiotów walaj cych si na
podłodze wyci gn li prochowiec Niwi skiego. W kieszeni, do której
przezornie si gn ł Kulpi ski, znale li portfel. Wysypali jego skromniutk
zawarto na stół: dwa zdj cia młodej dziewczyny, dwadzie cia złotych w
czterech pi tkach i wizytówk .
Ksi dz gło no odczytał jej tre :
- Tadeusz Miszczyk, kapitan dyplomowany WP. Jest tu jeszcze adres, panie
Kulpi ski. Okropnie małe literki. Niech pan przeczyta. Taki młody i ju
kapitan?
- Nie wie ksi dz? Pewnie z dwójki. A to ona?
Odebrano gosposi zdj cie młodej dziewczyny, wszystko zapakowali do
portfela i postanowili, e przy najbli szej nadarzaj cej si okazji
wyekspediuj to do Warszawy, do pani Miszczykowej.
Bryczka z aresztantami pod ała do miasteczka. Podoficer spojrzał do
przodu. Stwierdziwszy, e las niebawem si sko czy i przeminie dobra
okazja, wstrzymał konie i oddał lejce andarmowi. Zeskoczył z bryczki,
przelazł przez rów i rozpinaj c po drodze rozporek skierował si za
najbli sz sosn .
Kura zawołał w jego kierunku:
- Panie feldfebel! Mo na skorzysta z okazji? Te bym kartofelki
odcedził.
Niemiec, którego ju tylko plecy wida było zza sosny, pomy lał chwil i
przyzwalaj co skin ł głow .
Kura zeskoczył i ju stali obok siebie. Pasa erowie bryczki bezmy lnie
patrzyli na nich i mo e nawet dziwili si , dlaczego to tak długo trwa. Z
tej odległo ci nie słycha było głosów. A tam, za sosn , toczył si
nast puj cy dialog:
- Powiem szczerze, panie feldfebel, jak jest. La mi si nie chce, ale
mam co wa nego do powiedzenia.
- Na?
- Jestem handlarzem bydła i przyjechałem tu kupi par sztuk.
- Mensch! Mnie to nie obchodzi, tłumaczy si b dziesz komu innemu.
- Szkoda, bo w handlu, kto pierwszy, ten lepszy. Mówi handlowo, jak
jest. Po co ma zarobi kto inny, jak mógłby pan. Mam du o forsy przy sobie.
Chwil siusiali w milczeniu.
- Jestem zwyczajny handlarz i ka dy mnie zwolni. A pieni dz jest
pieni dz.
- Sko czyłe ? Wracamy - podoficer wydawał si by nieprzejednany.
- Tysi c - powiedział od niechcenia Kura .
- Idziemy.
- Trzy tysi ce... Cztery, jak dla pana - dorzucił po piesznie.
- W markach? - zainteresował si Niemiec.
- W złotych, ale ka dy handlarz panu wymieni. Nowiutkie, wprost z banku.
- W złotych dasz dziesi tysi cy - stwierdził podoficer rzeczowo.
- Ile?! Za dziesi tysi cy przed wojn chevrolet szóstk starosta sobie
kupił... - Po chwili złagodniał i dodał: - W porz dku, dostanie pan
dziesi .
Niemiec spojrzał w stron bryczki i skin ł na Kurasia, by odeszli nieco
gł biej w las.
Niwi ski, Linowski i andarm na ko le z zainteresowaniem patrzyli, jak
dwaj kaprale - polski i niemiecki - z niewiadomych powodów oddalili si w
krzaki i rozsiedli wygodnie z trawie, jakby postanowili w serdecznej
zgodzie zje niadanko w tajemnicy przed reszt towarzystwa.
andarm z kozła zawołał niespokojnie:
- Was ist denn los, Udo?
- Moment, Moment! - odkrzykn ł podoficer, zafascynowany w tej chwili
nogawk spodni, spod której kapral wytoczył na podstawion dło nie
tasowan jeszcze, lisk tali nowiute kich banknotów.
Dlatego wła nie musieli si
na murawie, by Kura mógł zdj saperk .
Kapral, popluwaj c w palce, odliczał systematycznie. Niemcowi ze
zdenerwowania latała grdyka i liczył po swojemu. Nigdy w yciu tyle naraz
banknotów nie widział. I chocia brał maj tek, kiedy zobaczył, ile
Kurasiowi jeszcze zostało, stawał si , zgodnie z ludzk natur , coraz
bardziej zachłanny.
- Dziesi - sko czył liczenie Kura - i jeste my wolni.
- Ty jeste wolny. Oni jad dalej.
Tym razem Kura spytał rzeczowo:
- Ile?
- Taryf ju znasz.
Rozpocz ł wi c Kura liczenie od nowa, beznami tnie, fachowo. A jeszcze
przed miesi cem ka demu kasjerowi przy operacji na takim poziomie trz słyby
si w zdenerwowaniu r ce.
Pasa erowie na bryczce czekali coraz niecierpliwiej, a andarm na ko le
tak był niespokojny, e kiedy Linowski si gn ł po papiero nic , Niemiec
zagroził mu automatem i polecił podnie r ce do góry. W tej pozycji
doczekał Linowski nadej cia Kurasia z podoficerem, który spokojnie
zakomenderował:
- Aussteigenl Dalej pójdziecie piechot .
Linowski, nie opuszczaj c ramion, podniósł si jednak z siedzenia i
zawołał:
- Protestuj ! Mam prawo, zgodnie z konwencj , da odstawienia mnie
do...
Nie doko czył, bo Kura ci gn ł go brutalnie z bryczki.
- Zamknij dziób, mendo! Pan feldfebel zgodził si darowa nam tym razem -
tu porozumiewawczo mrugn ł do ogłupiałego Niwi skiego.
Podchor y wci siedział gł boko wetkni ty w siedzenie bryczki, nie
bardzo dowierzaj c słowom Kurasia. Ale poparł je wrzaskiem podoficer:
- Raus! Raus!
Był ju znowu sob . Wskoczył na kozioł, przej ł lejce z r k andarma i
zaci ł batem. Bryczka potoczyła si ra no kulaw dró k .
- Dyla, panie podchor y! - zakomenderował Kura .
Przeskoczyli przez rów i biegiem pu cili si w las. Kiedy zatrzymali si
w przyzwoitej odległo ci od dró ki, Niwi ski spytał:
- Co to wszystko ma znaczy ?
Kura wykonał charakterystyczny gest potarcia palców.
- Tylko ryba czasem nie bierze, panie podchor y. Szwab - zawsze.
Linowski sapał po biegu, opieraj c si o sosn .
- A pieni dze? Sk d, u licha, mieli cie pieni dze, Kura ? - dopytywał
Niwi ski.
- A było tego troch . Pan podchor y pami ta to ognisko? No, to ja...
wtedy... Słowem, nie wszystko si sfajczyło... Mnie jeszcze ojciec
nieboszczyk uczył, e w gospodarstwie wszystko si przyda. U nas nawet
złamany trzonek od łopaty a i to był schowany.
Wyci gn ł z kieszeni pozostały, poka ny jeszcze, plik banknotów.
- Wy, Kura , nie umrzecie w łó ku. - Niwi ski z uznaniem kr cił głow . -
Przecie to nic niewarte pieni dze.
- A andarm co wart? Jaka władza, takie pieni dze.
Linowski wysapał si wreszcie i uznał za stosowne powiedzie :
- Łapówka, panie podchor y, jest form podst pu, zgodnie za z liter
prawa, dozwala si podejmuj cemu ucieczk stosowanie podst pów.
Niwi ski, który dopiero teraz w pełni uzmysłowił sobie sytuacj , po raz
pierwszy od wielu tygodni zaniósł si serdecznym miechem i u ciskał
Kurasia.
Linowski odczekał, a te keresy sko cz si , i o wiadczył:
- Gotów jestem zapomnie wam niestosowne zachowanie wobec mnie, jako
wy szego rang , a za pomoc w ucieczce dzi kuj . - Z dygnitarsk
dobroduszno ci wyci gn ł prawic w stron Kurasia.
- Jak to, dzi kuj ? - Kura udał zdziwienie. - Jest mi pan normalnie
winien dziesi tysi cy złotych.
Linowski ponownie oparł si o sosn .
- Odda mi pan po wojnie - uspokoił go Kura .
- Teraz byle do Krakowa - powiedział Niwi ski. - Mam tam ciotk .
Na drodze co turkotało, po piesznie wi c ruszyli w gł b lasu.
W Warszawie równie dokonywano przymiarek do nowego ycia. Ju w
pierwszych dniach pa dziernika było wiadomo, e szkoły rednie nie podejm
nauki. Ojciec podchor ego Niwi skiego, pan Leopold, snuł si wi c
bezczynnie po mie cie i naradzał z kolegami z gimnazjum, co dalej robi .
Którego ranka postanowił odwiedzi dawn sw kamienic , a raczej miejsce,
które po niej zostało.
W dniach obrony stolicy dom run ł pod bombami, i pa stwo Niwi scy
wynajmowali teraz sublokatorski pokój w ródmie ciu, na Wilczej. Od czasu
kapitulacji miasta była to pierwsza wizyta pana Leopolda na Kole. Dzielnica
nie ucierpiała zbyt wiele, ale i tu le ały gruzy. W drodze na sw ulic
natkn ł si Niwi ski na przewrócony tramwaj obło ony płytami chodnika i
workami - pozostało dawnej barykady. Gdzieniegdzie kłaniały si jezdniom
powyginane w precle latarnie gazowe, a spl tane przewody tramwajowe le ały
na chodnikach utrudniaj c przej cie.
Dawny dozorca zburzonego domu, pan Tosiu, usuwał wła nie resztki gruzu,
wywo c go elaznymi taczkami na usypisko przy s siedniej posesji.
Dostrzegłszy Niwi skiego, ucieszył si szczerze i natychmiast rozpocz ł
pogaw dk . Dla wygody przysiedli na wywróconej i pogi tej wannie.
- To jest wanna z mieszkania Sommerów - wyja nił rzeczowo. - Oni j
sprowadzili a z miasta Łodzi. Firma "Herkules", to zaraz wida - popukał w
eliwne dno. - Pan profesor takiej nie miał w mieszkaniu. Gdzie si teraz
yje?
- Najwa niejsze, e w ogóle si yje, panie Tosiu - filozoficznie
odpowiedział Niwi ski i spojrzał w gór na rozłupan dwupi trow cian . -
Na Wilczej.
- Pan Władeczek wrócił?
- Nie. Nie mamy adnych wiadomo ci. To znaczy była jedna, ale niepewna.
Podobno przedarł si do Rumunii.
- W Rumunii podobnie kradn - sm tnie zauwa ył dozorca. - Ale co
robi ... Mał onka na poczcie, po staremu?
- Trzy dni temu kazali zgłosi si do pracy, ale poczta, wie pan... stoi,
jak wszystko.
Dozorca spojrzał w gł b ulicy. U jej wylotu wida było zbli aj c si
sylwetk człowieka z mozołem pokonuj cego przej cie przez spl tane kable.
- Idzie Sommer. On tu przychodzi codziennie. Staje i patrzy. Taka
chałupa, powiedz pan, panie profesorze, a dzisiaj czapki liwek i popali
nikt za ni nie da.
- Jestem mu winien komorne za wrzesie - skonstatował Niwi ski.
- Sommerowi? - upewnił si pan Tosiu.
- Brał zawsze z góry...
- Co pan, chory? - dozorca si gn ł po wystaj cy spod cegieł mosi ny
stojak do lampy.
- Mam pro b , panie Tosiu. Wygrzebuje pan tu czasami to i owo. Podstawowe
rzeczy mieli my, na szcz cie, popakowane w walizach i schowane w piwnicy.
To ocalało. Ale w aden sposób nie mog znale notesu za ostatni rok
szkolny.
- Notesu? - dozorca z osłupieniem spojrzał na Niwi skiego.
- No, wła nie. Wczoraj byli u mnie dwaj chłopcy z mojej klasy. Wiem z
cał pewno ci , e mieli poprawk . Oni twierdz , e nie. Chciałbym si
upewni , wie pan, eby by w porz dku i wobec nich, i wobec szkoły.
Dozorca podniósł si z wanny, chwil postał w milczeniu i wreszcie
zapytał:
- A tak poza tym dobrze si pan czuje? - Widz c zbli aj cego si Sommera,
zawołał przyja nie: - Szanowanie, panie gospodarzu!
Stary Sommer stał ju przy nich i u miechał si niewyra nie.
- Pan profesor z wizytk ? - spytał.
Niwi ski wyci gn ł r k na przywitanie.
- Pan si nie boi? ydowi podawa r k ? - Sommer przyjrzał si
dyndaj cemu ła cuszkowi od rezerwuaru i ci gn ł dalej: - Ja powiedziałem do
mojej ony, ty nie chod patrze si na ten dom. Ty si patrz na mnie.
Zobaczysz ausgerechnet to samo. Nic. Mnie te ju nie ma, panie profesorze.
- Powiem co panu... - przerwał mu profesor.
- Co mnie pan powie? e jestem? A jutro te to pan powtórzy? Co ja mówi ?
Jutro? Za godzin , za pół godziny mnie ju mo e nie by . Pan słyszał, e na
Biela skiej gestapo robiło rewizj i znale li u jednego ku nierza dwa
tysi ce złotych i jeszcze pi dziesi t. To jego zabrali, jego on zabrali,
jego dwie córki zabrali. Pan wie, e nam wolno mie w gotówce tylko dwa
tysi ce, a reszt mamy oddawa do banku? Ja ju widz ten bank...
- Skoro o tym mowa - przerwał Niwi ski i si gn ł po portfel - jestem panu
winien za wrzesie .
- Za wrzesie to mi jest winien Rydz- migły co najwy ej, ale nie pan. -
Sommer odpychał od siebie pieni dze, które usiłował mu wetkn profesor. -
Komu pan to daje? Trupu?
Niwi ski uj ł Sommera pod rami .
- Niech pan posłucha. Słyszałem z bardzo pewnego ródła, e Warszaw w
zamian za Borysław lada dzie maj zaj Rosjanie. Głowa do góry.
- Ja pana bardzo przepraszam, ale jak pan mnie chciał płaci komorne, to
ja pana nie mog traktowa powa nie.
- Mnie tak. Ale wiadomo ?
- Wiadomo ? Wiadomo to nie jest ten towar, w który mo na dzisiaj
lokowa . Ja ju słyszałem na pocz tku takie wiadomo ci o Ameryce i o
Anglii, e Hitler z samego strachu, jakby to słyszał, powinien przyj do
mnie i powiedzie : panie Sommer, ja pana bardzo przepraszam. A pan widzi,
co on zrobił z moj kamienic . Przepraszam...
Urwał w pół zdania i oddalił si po piesznie, znikaj c w bramie
s siedniego, ocalałego domu. Niwi ski usłyszał za sob warkot motocykla i
poj ł t nagł rejterad .
W ich stron nadje d ał motocykl prowadzony przez gestapowca. W koszu
siedział podoficer. Jechali wolno, sprawdzaj c numery przy bramach
kamienic. Tak dojechali a do rumowiska. Podoficer gestapo stan ł w koszu,
sprawdził co na karteczce i przywołał dozorc , który znów porwał si do
taczek.
Tym młodym podoficerem był Johann Heimann, który, jak wiadomo, dobrze
mówił po polsku i teraz po polsku wła nie indagował dozorc :
- Numer czterna cie to tutaj?
- Kiedy był - filozoficznie odparł pan Tosiu.
- Jeste tu dozorc ?
- Znaczy... byłem kiedy dozorc .
Johann wygramolił si z kosza, zadarł w gór głow i przygl dał si
ruinie.
- A lokatorzy... gdzie s teraz?
Pan Tosiu zatoczył ramieniem szerokie koło.
- Po mie cie. Rozeszli si .
- Niwi scy gdzie mieszkaj ? Nie wiesz czasem?
- Niwi scy? - powtórzył pytanie dozorca.
Pan Leopold podniósł si z wanny, ale dozorca uprzedził go i powiedział
po piesznie:
- Młody, jak poszedł na wojn , to tyle go widzielim, a stary... cholera
go wie.
Johann podszedł do Niwi skiego.
- Ty tak e mieszkałe tutaj?
Pan Tosiu przej ł inicjatyw . Zanim Niwi ski zdołał wykrztusi słowo,
odpowiedział:
- To kolega, tak e samo stró , spod szesnastki. Te bez roboty - wskazał
na wyburzon s siedni posesj . - Uprz tamy, eby był ordnung, nie?
Johann przeszedł kilka kroków, kopn ł jaki walaj cy si i pognieciony
nocnik.
- To Władysław Niwi ski nie wrócił z wojny?
- Nie - odpowiedział Niwi ski.
- A jego ojciec? Leopold ma na imi , tak?
- Zaraz... - zamy lił si pan Tosiu. - Tak jest, Leon albo Leopold. Co w
tym gu cie.
- Nauczyciel? - dopytywał si Heimann.
- A niech go krew zaleje! Stary pierdoła, mojego syna dwa lata w czwartej
klasie trzymał. Pami ta pan, panie Strózik - zwrócił si pan Tosiu do
Niwi skiego - tego Niwi skiego? Na drugim pi trze w oficynie u mnie
mieszkał.
Niwi ski niepewnie skin ł głow . Johann wsadził jedn nog do kosza.
Gestapowiec na siodełku powiedział po niemiecku:
- Tego młodego nie znajdziesz.
- Wystarczy mi stary - warkn ł Heimann. - Im te mój ojciec wystarczył...
Gestapowiec kopn ł w starter, motor zawarczał. Johann, siedz c ju w
koszu, krzykn ł do kierowcy motocykla:
- Jed do biura adresowego!
Gestapowiec zawrócił z miejsca i motor, przechylaj c si na
nierówno ciach, pomkn ł w stron wylotu uliczki.
- Dzi kuj panu, bardzo dzi kuj . - Pan Leopold trz sł si jeszcze z
wra enia. - Nie ma pan mo e papierosa? Nie pal , ale... Jest pan
nadzwyczajnym człowiekiem, panie Tosiu. Nie wiem dlaczego, ale szukaj
mnie. Na szcz cie, nie przemeldowali my si , wi c jest jeszcze troch
czasu...
Zakaszlał, zgniótł papierosa w palcach i ruszył w przeciwn stron , ni
pojechali Niemcy.
Pan Tosiu d wign ł swoj taczk i krzykn ł za oddalaj cym si ju panem
Leopoldem:
- A za tego pierdoł bardzo przepraszam.
Niwi ski odwrócił si i spróbował u miechn .
- A w razie bym znalazł ten notes, to...
Niwi ski machn ł r k i przy pieszył kroku.
Nie mógł, rzecz jasna, poczciwy pan profesor wiedzie , dlaczego gestapo
szuka wła nie jego i jego syna. Nic nie zrobiłem - my lał, biegn c do ony
- dlaczego wi c mnie szukaj ?
Pani Zofia Niwi ska miała własne zmartwienie. Tego dnia wezwał j
naczelnik poczty, na której pracowała od lat, starannie zamkn ł za ni
drzwi i przyst pił do poufnej rozmowy.
- Pani Zofio. To, co za chwil powiem, nie jest poleceniem, lecz pro b .
Chciałbym, eby to zostało ci le mi dzy nami. Wył cznie mi dzy nami.
Pani Niwi ska spojrzała pytaj co.
- Wpływaj ju pierwsze listy. Zaczynamy pracowa . Otó chciałbym, aby
niektóre z tych listów zatrzymała pani u siebie. eby nie kierowała ich
pani do ekspedycji. eby najpierw... no... krótko mówi c, eby wpierw
zajrzała pani do rodka.
Pani Zofia szeroko otworzyła oczy.
- Mam otwiera listy?!
- Tak. Tak.
Niwi ska chrz kn ła. Nie zaprotestowała wprawdzie, ale polecenie zupełnie
nie mie ciło si w jej urz dniczych poj ciach.
- Widzi pani - ci gn ł naczelnik - proszono mnie o to... Nieistotne kto,
ale to bardzo wa ne. Komu innemu nie proponowałbym tego, ale znamy si tyle
lat, znam dobrze pana profesora i wiem, e...
- Wszystko jest teraz do góry nogami, ale to, czego pan da...
- Nie dam, proponuj .
- Tajemnica korespondencji...
- S dzi pani, e Niemcy jej nie naruszaj ? - Naczelnik podszedł bli ej i
nachylił si nad pani Zofi . - S dziłem, e zrozumiała pani, o co mi
chodzi. Dobrze, wi c powiem wprost. Chodzi o listy skierowane do gestapo,
policji, władz niemieckich...
Pani Niwi ska przeraziła si :
- Ale , je eli oni to wykryj , to...
Naczelnik podszedł do biurka, si gn ł do szuflady, wyj ł z niej kilka
listów i potrz sn ł nimi. Z rozci tej ju koperty wyj ł zapisan kartk ze
szkolnego zeszytu. Nało ył okulary i odczytał:
- "Do komendy policji. Zawiadamiam, e Kazimierz Strupi ski zamieszkały
Potocka 2-A mieszkania osiem jest wrogo nastawiony do obecnej
rzeczywisto ci, co jest nic dziwnego, bo jego ona, Halina, usługiwała
przed wojn u pułkownika polskiego wojska, przez co ukrywa do dnia
dzisiejszego pistolet i amunicj tego pułkownika wojska polskiego, który
jak poszedł na wojn , to wi cej nie wrócił. Strupi ska Halina, zamieszkała
Potocka 2-A mieszkania osiem, przechowuje ten pistolet i amunicj na
pawlaczu, zaraz jak si wejdzie z korytarza, a w razie jakby mówiła, e
nieprawda, to jeszcze mo e by w lod ii."
- Ohyda!
- Przeczyta pani inne?
- Nie. To straszne...
- S to, niestety, z pewno ci s siedzkie porachunki. I tacy ludzie
istniej . Ale, pani Zofio, zdarzy si mog i donosy prawdziwe. Tysi ce
ludzi ukrywa si , setki podj ły walk z wrogiem.
- Ale, panie naczelniku, nasz urz d to kropla w morzu. Czy s dzi pan, e
donosiciel nie napisze powtórnie?
- Z pewno ci , ale do tego czasu mo emy ostrzec zagro onych.
- Czy to te ... chciałby pan, ebym ja?...
Naczelnik rozło ył r ce.
- To ju zale y od pani.
- Co do listów, dobrze - westchn ła pani Zofia. - Chocia , je eli to si
wykryje... Ale konspiracja... Tak bardzo chciałabym jako prze y ten
koszmar. Jako zwyczajnej urz dniczce nic mi nie grozi, i nagle...
- Nie nalegam. Sporz dzi pani tylko codziennie vykaz osób, które trzeba
ostrzec. Dzi kuj i za to.
Pani Zofia podniosła si z krzesła i ci kim krokiem skierowała do drzwi.
W korytarzu czekał ju na ni roztrz siony pan Leopold.
- Zosiu... Po raz pierwszy dzi kowałem Bogu, e zbombardowano nasz dom.
Byli dzi po mnie.
- Kto?
- Niemcy. Pytali o mnie i o Władka. Co robi ?
Pani Zofia potarła dłoni czoło.
- Poczekaj. Do domu na razie nie wracaj.
- Nowego adresu nie znaj , na szcz cie, sprawy meldunkowe... - Ka dy im
mo e poda ten adres - powiedziała bardziej do siebie ni do m a.
- Kto? - nie zrozumiał pan Leopold.
- Nic nie wiesz, Poldziu, nic nie rozumiesz... Poczekaj...
Zostawiła go zdumionego przy pulpicie, a sama zapukała do drzwi
naczelnika. Był sam.
- W porz dku, panie Stefanie, mog chodzi do tych ludzi.
- Co si pani stało?
- Nic. Po prostu. Namy liłam si .
Pani Zofia nawet własnego m a nie wtajemniczyła w prac , której si
podj ła. To były dopiero pocz tki; mozolna, cicha mobilizacja, formowanie
pierwszych szeregów, z których niebawem powsta ju miała ogromna podziemna
armia, nieustannie, dzie w dzie walcz ca z Niemcami. Ta armia bez
mundurów i bez dystynkcji, ze sztabowcami udaj cymi aptekarzy albo
buchalterów, z szeregowcami rekrutuj cymi si spo ród gimnazjalistów,
harcerzy, podlotków, ta armia rozpoczynała wła nie wytyczanie linii frontu,
którego Niemcy nigdy nie mieli sforsowa . Miał to by front bezustannie
trapi cy nieprzyjaciela, anga uj cy jego siły; front bez okopów, zasieków i
min. Zwi zek Walki Zbrojnej, przekształcony potem w Armi Krajow ,
mobilizował swe przyszłe szeregi. Jedn z powołanych do słu by była pani
Zofia Niwi ska. M owi nie wspomniała o tym nawet słowem. Jej zdaniem,
nerwy pana Leopolda nie predestynowały go do roli konspiratora. Niestety,
ułomno ta była prawdopodobnie rodzinna.
W kilka dni pó niej, w Krakowie, rodzona siostra pana Niwi skiego,
ujrzawszy w progu bratanka, omal nie zemdlała ze strachu. Była ju
uprzedzona listem bratowej, e gestapo poszukiwało Władka. Ciotka Aldona
zdołała mu tylko szepn , aby nie wa ył si wraca do Warszawy ani
pokazywa u nikogo z rodziny, bo gestapo to podobno straszna policja i
gotowa go szuka nawet u niej.
Niwi ski ju zat sknił za swoim kapralem, chocia rozstał si z nim
zaledwie kilka godzin temu, kiedy szcz liwie dobrn li do Krakowa. Kura
pieszył si na swoje Pomorze. Na wszelki wypadek zostawił Niwi skiemu
adres i odjechał.
Odjechał, niestety, wprost do stalagu; przyłapano go bowiem na granicy
województwa pozna skiego, która to granica - o czym ani Niwi ski, ani Kura
wiedzie nie mogli - urosła w czasie ich w drówki do rz du granicy
pa stwowej.
O tej nowej granicy dowiedział si Niwi ski jeszcze tego samego dnia,
kiedy opu ciwszy dom ciotki bł kał si bez celu po krakowskim rynku.
Wła nie pod naro n kamienic przy Szewskiej kipiała gromada ludzi
zaczytana w wie o rozlepionym plakacie kolosalnych rozmiarów. Niwi ski
podszedł; ale od muru odgradzał go taki tłum, e z daleka dojrze mógł
tylko rozpostartego niemieckiego orła wspartego na swastyce i tytuł:
Proklamation des Generalgouverneuer. Oraz po polsku: Proklamacja
Gubernatora Generalnego.
Jaki m czyzna, zapoznawszy si wida dostatecznie z tre ci
obwieszczenia, z najwy szym trudem przebił si przez tłum. Niwi ski
zatrzymał go.
- O co chodzi? - zapytał.
- Proklamowali Generalne Gubernatorstwo.
- To znaczy, e co?
- Pan si mnie pyta? Cywilna administracja, koniec wojny, stolica w
Krakowie.
- A Warszawa?
- Prowincja. No, Bogiem a prawd , historycznie rzecz bior c...
- Co pan plecie? A Pozna ? Bydgoszcz? Katowice?
- To wszystko ju Reich.
- Kto to podpisał?
- Jaki Franek czy Franaszek, wie pan, nie zwróciłem uwagi... Nie,
Franaszek to od klisz fotograficznych. Ale jako tak podobnie.
M czyzna odszedł informowa nast pnych, e zostali obywatelami
Generalnego Gubernatorstwa i e rozpoczynała si okupacja prawdziwa.
Niwi ski skierował si w stron ulicy Sławkowskiej rozmy laj c, co z sob
pocz . Mijaj c dług kolejk ustawion przed sklepem, niemal zderzył si z
granatowym policjantem, który z r kami zało onymi do tyłu przygl dał si
stoj cym w ogonku ludziom. Kiedy wymin li si , Władek usłyszał za plecami
skierowane najwidoczniej do niego wołanie:
- Kawalerze! Na moment!
Niwi ski nie ogl daj c si przy pieszył kroku, ale powtórne wołanie
zatrzymało go.
- Sekund , kawalerze! Dok d tak pieszno?
Odwrócił si niech tnie, ale za sob zobaczył tylko plecy oddalaj cego
si policjanta. Zatrzymywał go starszy pan w okularach, wci ni ty pomi dzy
oczekuj cych w kolejce. Nie poznał go, wi c niepewnie przystan ł. Tamten
natomiast, opu ciwszy kolejk , podbiegł do Niwi skiego i wylewnie cisn ł
go za przeguby obu dłoni.
- Nie poznaje pan? Zygadlewicz jestem. - Widz c niezbyt m dr min
Niwi skiego, wyja nił: - Pa ski dłu nik. Wie Poryte. No? W dalszym ci gu
nic to panu nie mówi?
- Poryte?
- B d j pami ta do ko ca ycia, który to koniec tam miał wła nie
nast pi , gdyby mnie pan nie odwi zał ze stryczka.
Teraz dopiero Władek rozpromienił si i zawołał:
- Pan profesor!
Zygadlewicz uzupełnił pogodnie:
- Zwyczajny. I były nadzwyczajny szpieg niemiecki.
- A co pan profesor tu robi?
- W tym mie cie czy w tej kolejce? W tym mie cie przed wielu laty jego
magnificencja pan rektor postawił mnie za katedr archeologii. W kolejce
za postawiła mnie moja ona, która sama przed sklepem bławatnym oczekuje
na kasz gryczan , ja za tu na słonin . Nie wiedziałem, e pan równie z
Krakowa.
- Tylko przypadkiem.
- Dok d pan pieszy? - dopytywał profesor.
- Szczerze mówi c, nie wiem.
- Hm... - zamy lił si profesor. - Nil admirandum. Nie nale y dziwi si
niczemu. Zatem i człowiekowi, który pieszy, cho nie wie, dok d. Mamy
jakie kłopoty?
- Kto ich dzi nie ma, profesorze?
- To nie jest retoryczne pytanie, poniewa pan ich mie nie b dzie.
Spłac mój dług uczciwie.
Profesor dotrzymał słowa. Zamieszkał wi c Niwi ski we wspaniałym,
obszernym, tchn cym spokojem i galicyjsk secesj mieszkaniu. Pani
profesorowa i gosposia Andzia chodziły przy nim niemal na palcach, staraj c
si we wszystkim dogodzi , wci podkre laj c, e nie ma takiego yczenia i
zachcianki, której by nie spełniły dla bohaterskiego wybawiciela profesora
i panienki. W tych pierwszych miesi cach dach nad głow i odpowiednie
papiery, umo liwiaj ce swobodne poruszanie si po mie cie, były dla młodego
człowieka spraw najwy szej uwagi. Jedynym dokumentem, jaki Niwi ski
posiadał, była legitymacja wojskowa, która przy pierwszym lepszym ulicznym
sprawdzaniu zaprowadziłaby go pro ciutko do jenieckiego obozu. Posiadanie
wi c jakiegokolwiek cywilnego dokumentu było drug po mieszkaniu kwesti ,
któr profesor podj ł si załatwi . Nie tyle zreszt on, co Justyna.
Wymagało to jednak dotarcia do ludzi zwi zanych z konspiracj , która ledwie
raczkowała i, szczerze mówi c, była poj ciem do odległym dla profesora.
Nale ało wi c cierpliwie czeka .
Zygadlewicz posiadał własn recept na przetrwanie, jak równie własn
interpretacj wrze niowej kl ski. Godzinami, chodz c po swym gabinecie,
pocieszał Niwi skiego:
- Niech pan nie mówi głupstw o ko cu tego kraju. Mamy do czynienia
wył cznie z kl sk militarn . Lecz nie ha bi c . Historia wie co o tym...
Bonaparte, kiedy w kampani włoskiej spadł z Alp na tyły Wurmsera, czy
Gustaw Adolf, ekspresem zajmuj cy całe Niemcy, zaskakiwali swych
współczesnych znacznie bardziej ni dzisiaj Hitler. Nie mówi ju o
Hannibalu czy Aleksandrze Wielkim. Niech wi c si pan nie przejmuje.
Pozostaje natomiast pytanie: co dalej?
- Powiedziałem ju panu profesorowi swoje zdanie. Walczy . W kraju panuje
terror i naszym obowi zkiem...
Profesor przerwał.
- e niby gwałt; niech si gwałtem odciska? Widzi pan, mamy tu pomnik
Mickiewicza, ale gdyby on, zamiast sta , mieszkał po prostu w Krakowie,
mo e by tego nie napisał. Mamy za sob , panie Władysławie, przykłady, kiedy
bez gwałtu przetrwali my, nic nie trac c z polsko ci. Pan mówi terror,
terror. To prawo wojny. Oczywi cie, rozstrzeliwano zakładników, słyszałem
nie dalej jak tydzie temu. Lecz niech pan zwa y, e od niedawna okupant
wprowadził władz cywiln . Cywiln . Wojsko, zamiast prawa, ma karabiny,
wi c strzela. Władza cywilna ma administracj , administracja to urz dnicy,
a z urz dnikami, niech pan wierzy staremu krakusowi, zawsze si mo na
dogada .
- Nawet z niemieckimi?
- Chodzi o to, by przetrwa . Rzecz jasna, godnie. Obawiam si jednak, e
godno w poj ciu Polaka oznacza zaraz musi podniesion głow . Panie
Władku, niech ta głowa b dzie nawet opuszczona, byleby ta głowa my lała.
Czy s dzi pan, e gdyby Wyspia ski chodził po Bronowicach i prał Austriaków
po pysku, mieliby my dzisiaj "Wesele"? A jednak pozwalali wystawia ,
pozwalali drukowa , pisa .
Niwi ski pokr cił głow .
- Austriacy. Niemcy natomiast, wie pan, co drukuj ? Nie czytał pan "Go ca
Krakowskiego"?
- Nie. Na ogół czytuj moje papirusy. Mo e nie s to wiadomo ci
naj wie sze, ale wci pouczaj ce. Umysł zawsze zwyci ał pi
. Zawsze.
Je li m dry, powiadał Seneka, b d pszczoł . A Seneka, mo e panu wiadomo,
w młodo ci był szewcem, miał wi c sporo czasu do my lenia. B d my
pszczołami, pracujmy, to znaczy uczmy si . T uwag kieruj i do pana.
Profesor był zdania, e lada dzie uczelnia otworzy swe podwoje. Widział
ju Niwi skiego jako swego studenta, co przy okazji, dzi ki indeksowi,
rozwi zywałoby i kwesti dokumentów.
W pierwszych dniach listopada profesor, po powrocie z miasta i codziennej
nie słodzonej kawie u Noworolskiego, wbiegł do domu z radosn nowin .
- A nie mówiłem? - zawołał od progu. - Rektor zawiadomił mnie, e jutro o
dwunastej pułkownik Miller ma mie w auli na Goł biej odczyt o pogl dach
rz du Rzeszy na szkolnictwo wy sze.
- Ale to jeszcze nie oznacza otworzenia uniwersytetu.
- Nie o mieliliby si nie otworzy . Wiedz , z kim maj do czynienia. To
Jagiellonka! Cały cywilizowany wiat uj łby si za nami. Wol nie
ryzykowa . Mróweczko, czy mój czarny garnitur jest aby odprasowany? -
zwrócił si do ony.
- Zaraz to Andzia zrobi. Pójdziesz w lakierkach?
- Oczywi cie. Tak wła nie - w czarnym wizytowym ubraniu, w l ni cych
lakierkach, ufny w swe pogl dy - przeniesiony został nazajutrz wprost z
murów Almae Matris Jagiellonicae w mury Montelupich, a pó niej za druty
Sachsenhausen, sk d ju nigdy nie wrócił.
Niwi ski dzielił rozpacz całego domu, z całym te domem wierzył, e
aresztowanie było nieporozumieniem, jakim nie przemy lanym posuni ciem
lokalnych władz i e lada dzie profesor powróci.
W tym czasie Justynie udało si nawi za kontakt z kim , kto obiecał
wreszcie załatwi Niwi skiemu potrzebne dokumenty.
Nale ało tylko dostarczy fotografi i w tym celu udał si Niwi ski do
pobliskiego zakładu firmy Foto-Białas. Miła i młodziutka córeczka
wła ciciela, Basia, zrobiła zdj cie. Po odbiór zgłosi si miał za trzy
dni.
Zdj cie młodej fotografce udało si do tego stopnia, e przyjrzawszy si
pierwszej odbitce postanowiła wykona portret dla reklamowych potrzeb
firmy. Od dawna ju z wystawy trzeba było zdj portrety paru krakowskich
dostojników, którzy kiedy pozowali do nich, ogołocone wi c po portretach
miejsce nale ało co rychlej uzupełni . Władysław Niwi ski, i to w dwóch
uj ciach - z profilu i en face - u wietnił wi c wystaw firmy, trzeba
przyzna , e w doborowym towarzystwie, bo obok Eugeniusza Bodo i Leona
Wyrwicza.
Jakie było zdumienie mistrza Białasa, kiedy którego dnia pod wieczór
wpadł do jego zakładu młody gestapowiec. Ju od wej cia wrzeszczał:
- Kim jest ten m czyzna na wystawie? Kiedy robił ten portret?
Odpowiada ! Odpowiada natychmiast!
Wystraszony fotograf wetkn ł głow za połówk wystawowej szyby.
- To jest, prosz pana, Eugeniusz Bodo. Kiedy bawił w Krakowie, wła nie w
naszej firmie...
- Milcz, durniu: Nie o niego pytam. Ten portret w dwóch uj ciach? Czyj
to?
- Ach, ten - odetchn ł z ulg fotograf. - Klient zamówił zdj cie do
dowodu, ale z uwagi na du , i e si tak wyra , fotogeniczno ,
zrobili my powi kszenie.
- To bardzo dobrze, e ci to przyszło do głowy. Bardzo dobrze. Jego
adres?
- Nie wiem.
- Kiedy robił to zdj cie?
- Kilka dni temu. Mog sprawdzi . - Si gn ł do ksi ki.
- Sprawd . I przy okazji nazwisko.
- Nie podał.
- Jak to, nie podał? Wi c go znasz? Adres! Szybko!
- Nie, uczciwie mówi ...
- Wobec tego le prowadzisz ksi ki.
- Doskonale prowadz ksi ki. Prosz - podsun ł zapisany skoroszyt. -
Zdj cie robione było przedwczoraj. Dzi odbiór. S ju gotowe - si gn ł na
półeczk , gdzie w małych kopertach tkwiły fotografie.
- Dzi odbiór - ucieszył si Niemiec, bior c do r ki kopert ze zdj ciami
Niwi skiego.
Potem zwrócił je fotografowi, rozsun ł kotar odgradzaj c atelier od
reszty zakładu, siadł w gł bi na taborecie. Zapalił.
- Poczekamy. Jeszcze adne zdj cie nie udało ci si tak dobrze, jak
wła nie to - powiedział. - Poczekamy...
Johann Heimann spojrzał na zegarek. Do godziny policyjnej brakowało
zaledwie trzech kwadransów. Trzech kwadransów, a czekał przecie na to
spotkanie ju trzy miesi ce. I pomy le , jaki przypadek. ci gni to ich tu
wszystkich do Krakowa, wszystkich znaj cych j zyk polski. Mieli by
tłumaczami przy przesłuchaniu aresztowanych profesorów. Jeszcze kilka dni
temu z przykro ci przyj ł to polecenie; oczekiwał misji bardziej ambitnych
ni rola tłumacza.
Teraz to polecenie błogosławił. I czekał...
Najspokojniejsze miejsce
na wiecie
Johann Heimann wci siedział na krzesełku w atelier fotograficznym,
ukryty za kotar oddzielaj c studio od ciemni. Stary fotograf zaj ty był
wpisywaniem pozycji do ksi gi rachunkowej.
Johann coraz cz ciej spogl dał na zegarek.
- B dzie miał pan du o kłopotów, panie Białas - odezwał si wreszcie. -
Bardzo du o kłopotów... Zataja pan wiadomo ci o człowieku, który jest
przest pc .
- Ale dla mnie on jest takim samym klientem, jak stu innych. Nawet nie
ja go obsługiwałem.
- A kto?
- Córka.
- To jest jej znajomy?
- Pierwszy raz go widz .
- Rodzice cz sto dowiaduj si ostatni. Imi córki?
- Barbara, ale...
- Gdzie ona jest?
- S dz , e w domu, ale...
- W domu, to znaczy gdzie? - ostro przerwał Heimann.
- Stradomska dwadzie cia. Ale prosz pana... có , ona mo e wiedzie ?
- To si zobaczy. Który to numer?
- Dwadzie cia, mówiłem...
- Numer kwitu, pytam!
Białas; coraz bardziej zdenerwowany pytaniami gestapowca, si gn ł do
szufladki z kopertami, w których trzymał fotografie, i sprawdził numer.
- Sto jeden - powiedział dr cym głosem.
- Na pewno dzi odbiór?
- Tak. Nawet napisane: "pilne".
- To dobrze. Wszystkim nam si spieszy. O której pan zamyka, panie
Białas?
- O siódmej.
- Wi c ma pan jeszcze pół godziny - powiedział Heimann. - Na pa skim
miejscu modliłbym si , eby ten klient przyszedł jeszcze dzisiaj. W
przeciwnym razie nie czeka pana nocleg w domu. - Po chwili dorzucił: - Ani
córki...
Tego dnia w domu pa stwa Zygadlewiczów pojawiła si iskierka nadziei na
uwolnienie profesora, do Krakowa przybył bowiem profesor Gleibnitz, kolega
Zygadlewicza z wielu wspólnych wypraw ródziemnomorskich i mi dzynarodowych
sympozjów. Ten wybitny archeolog niemiecki, człowiek wysokiej kultury i
niesłychanej towarzyskiej ogłady, zaanonsował sw wizyt w mieszkaniu
Zygadlewiczów. ona profesora znała go osobi cie. Uprosiła Niwi skiego, by
był obecny przy tym spotkaniu. Po odbiór zdj wysłano wi c Andzi .
Profesor Gleibnitz zjawił si z bukietem ró . Był w mundurze majora
Wehrmachtu, ale od razu zastrzegł si na wst pie:
- Jestem szczerze uj ty, e mimo tego munduru nie traktujecie mnie
pa stwo jak wroga. Jeszcze dwa miesi ce temu ten młody człowiek strzelałby
do mnie, dzi wspólnie popijamy herbat . Mijaj emocje, pora na rozum.
Niwi ski siedział w milczeniu, b bni c tylko niespokojnie palcami po
blacie stołu.
- To, oczywi cie, przykre - kontynuował Gleibnitz - e spotykamy si w
takich okoliczno ciach. Osobi cie jestem wrogiem przemocy, ale my wiemy
najlepiej, e historyczne racje nie licz si z pogl dami takich szarych
ludzi, jak my.
- Racje historyczne? Czyje? - nie wytrzymał Niwi ski.
Justyna, obecna przy tej rozmowie, kopn ła go pod stołem. Nie uszło to
uwagi Niemca.
- Niech pani nie kopie młodego człowieka. Ten mundur nie jest uniformem
policyjnym - powiedział z u miechem.
- Panie profesorze - wtr ciła Zygadlewiczowa - mówi pan inaczej ni
inni... a po tym, co si tu widzi i słyszy...
- Wiem, wiem, niestety - przytakn ł Gleibnitz.
- Kiedy pana si słucha, mo na nabra jakiej nadziei. Tak bym chciała,
eby była to tak e moja osobista nadzieja.
- Zrobi , co w mojej mocy. Po telefonie do pa stwa, kiedy dowiedziałem
si o tym fatalnym... internowaniu profesora, podj łem ju pewne kroki...
- Wierzyłam. Wierzyłam - wyrwało si gospodyni.
- Otó profesora i jego kolegów odosobniono jako zakładników - wyja nił
Gleibnitz. - Mówiono mi, e nast piło to przed jakim wi tem pa stwowym.
- Tak. Jedenastego listopada - uzupełnił Niwi ski.
- Có to za data?
- Tego dnia niejaki Józef Piłsudski po zwolnieniu z wi zienia
niemieckiego w Magdeburgu, pod eskort hrabiego Kesslera, przybył do
Warszawy, by zosta naczelnikiem nowego pa stwa.
- Ciekawe, doprawdy - Gleibnitz nie wyczuł ironii w głosie podchor ego.
- Wi c jednak i pan jest historykiem.
- Nie... Polakiem.
- Aa! Rozumiem... A wi c sami widzicie pa stwo - zakładnicy. To brutalny
zwyczaj, przyznaj , ale w wojnach nie wynaleziono dot d innych gwarancji.
- My li wi c pan, e po pewnym czasie...? - odezwała si Zygadlewiczowa z
nadziej w głosie.
- Oczywi cie. Tak. Nad czym profesor ostatnio pracował? - go zwrócił
si do Justyny.
- Tatu nie zd ył opublikowa , ale to rewelacja -
- Oczywi cie ci gle dynastia Abbasydów?
- Nie. Tym razem Fatymidowie.
- No, prosz , wkroczył na moje podwórko, a tu si mówi o naszej okupacji
- roze miał si . - Có to takiego?
- W kwietniu przywie li my z tatusiem szcz tki pylonu flankuj cego
wej cie do...
- To niemo liwe! Tego nie ma! - wykrzykn ł Gleibnitz.
- To jest, panie profesorze. W tamtym pokoju...
Gleibnitz a uniósł si z krzesła.
- Oczywi cie, Justyna pó niej poka e panu, tylko tam taki straszny
bałagan - sumitowała si Zygadlewiczowa. - Andziu! A, prawda, Andzia wyszła
do fotografa.
Zapadło milczenie, które po chwili przerwał Gleibnitz:
- Przychodzi mi na my l jeszcze jedno rozwi zanie. I ono byłoby
najprostsze... Tak...
- O czym pan my li, profesorze? - zainteresowała si Zygadlewiczowa.
- Tak. Teraz sobie przypomniałem. Kiedy , to chyba było na zje dzie w San
Sebastian... czy i pani tam wtedy była?
- Zawsze wyje d ałam z m em.
- Profesor wspomniał mi wtedy, e jego pradziad nazywał si Siegdlitz.
Nie myl si chyba, prawda?
- Rzeczywi cie. Ale nie pradziad. Pierwszy Siegdlitz osiedlił si tutaj,
na Kleparzu, jeszcze w szesnastym wieku, nabywaj c prawa kupieckie.
- Ale jednak Siegdlitz?
- Tak, ale tylko on. Ju jego syn był Zygadlewiczem. Ale pan profesor ma
pami ! - z podziwem powiedziała Zygadlewiczowa.
- Nie chodzi o pami . Chodzi o szans .
- Nie bardzo rozumiem...
- Profesor mógłby zadeklarowa narodowo niemieck . Oczywi cie!
Speszona t propozycj Zygadlewiczowa b kn ła nie miało:
- Ale... po co? Je eli mówi pan, e to kwestia kilku dni jeszcze?
- Nie s dz , eby tatu mógł si zdecydowa - dodała Justyna stanowczo.
- Ale dlaczego? - Gleibnitza najwyra niej zaskoczyło takie stanowisko. -
Przecie nie proponuj mu, eby został ydem!
Niwi ski chrz kn ł, uniósł si z krzesła, ale Justyna przytrzymała go za
r k .
- Prosz mnie le nie zrozumie - Gleibnitz zwrócił si do Niwi skiego. -
Nie jestem rasist i Rosenberga osobi cie uwa am za durnia. Ale poj cia
Niemiec, Francuz, Polak, Norweg s w perspektywie historycznej
anachronizmem. Im w dalszej siedz przeszło ci, tym bardziej szanuj
dystans czasu. A przecie w przyszło ci b dzie si liczy tylko Europa. Nie
nale do partii, bo i ona nie rozumie, kim jest naprawd Adolf Hitler.
Tłum my li poj ciami dnia dzisiejszego i dlatego takimi sloganami trzeba go
karmi . Ale Hitler my li kategoriami ponadczasowymi. Jest człowiekiem,
który wyprzedził ju t epok . wiat mo e go uwa a za zbrodniarza, bo
według dzisiejszych poj te bicie ydów, obozy, wojny traktuje si jak
zbrodnie. Kto to jednak odnotuje? Czy mo e pan dzi rzuci kamieniem cho w
jednego nadzorc niewolników, skoro piramidy przetrwały do dzi i wyrosła
na nich cała cywilizacja?
Słuchali tego wywodu w milczeniu, Gleibnitz za , rozgrzany wida własnym
krasomówstwem, zabierał si do rozwini cia tematu.
Tymczasem do zakładu fotograficznego weszła Andzia. Na widok podoficera
gestapo, który uniósł si na d wi k dzwonka przy drzwiach, zrobiła ruch,
jakby chciała si cofn . Opanowała si jednak i podeszła do lady, kład c
na niej rewers.
Fotograf wzi ł kwit do r ki. Spostrzegłszy numer, zbladł z przera eniem
spojrzał na Andzi , a potem ukradkiem na Johanna. Nagle zdecydował si .
- Dwie cie osiemna cie... Numer dwie cie osiemna cie... - Przesadnie
gło no powtarzaj c ten numer, zacz ł grzeba w szufladzie. - Chyba powinien
ju by gotowy. - Dr cymi palcami przebierał koperty. - A mo e mam to
jeszcze w ciemni... Z kwitem w r ku, przepraszaj c, min ł Johanna i wszedł
do pomieszczenia za kotar .
Na suszarce le ało mnóstwo odbitek. Białas porwał pierwsze z brzegu
zdj cie, pochylił sie nad nim i szybko napisał co na jego odwrocie. Potem
wzi ł kilka innych zdj , wło ył je do koperty i wychodz c z ciemni
obwie cił triumfalnie:
- Wiedziałem, e musiały by gotowe. Prosz . - Wcisn ł Andzi kopert do
r k i si gn ł do ksi ki. - Odnotuj , e dwie cie osiemna cie ju zrobione.
Podkre lił co w swojej ksi ce, a nast pnie kwit Andzi podarł na drobne
kawałki, które wrzucił do stoj cej na stole popielniczki.
Johann w milczeniu obserwował t scen .
Dopiero po wyj ciu z zakładu Andzia spostrzegła portret Niwi skiego na
wystawie. Stan ła na moment zdziwiona, obejrzała si i, wzruszywszy
ramionami, poszła dalej.
W mieszkaniu pa stwa Zygadlewiczów Gleibnitz perorował dalej:
- Jeste my wiadkami porodu nowej epoki. Akuszer ma, niestety, zawsze
trudn i niewdzi czn robot . Niemcy podj ły si tego zaj cia. Przypadek
zdarzył, e akurat jestem Niemcem. Ale nawet gdybym nim nie był,
popierałbym t misj . - Profesor uniósł si z krzesła. - Wszystko, co
najpi kniejsze, najbujniej wyrasta, niestety, na gnoju i ta prawidłowo
botaniczna dotyczy równie historii... A teraz umieram z ciekawo ci. Poka e
mi pani wreszcie to odkrycie?
Justyna gestem ramienia wskazała gabinet i wraz z go ciem znikn ła za
drzwiami. Pani Zygadlewiczowa po piesznie udała si do przedpokoju, po
którym jak po klatce kr ył Niwi ski.
- Narwa cze jeden. Niech sobie gada - upominała go profesorowa.
- Nie, nie - zaoponował Niwi ski. - On jest gro niejszy od andarma.
Musz wyzna , e dopiero on odebrał mi resztki nadziei. Pan profesor
zapewniał, e wystarczy bierny opór, by przetrwa . Nie! Je eli
naj wiatlejsze warstwy tego narodu s zara one tak samo jak sklepikarze,
nie ma dla nas ratunku.
- Nie wiem, nie wiem... - profesorowa rozło yła r ce. - Niechby tylko
pomógł jako m owi, a potem niech si dzieje, co chce.
W tym momencie zgrzytn ł klucz w zamku; wróciła Andzia.
- Alem struchlała - mówiła wr czaj c kopert Niwi skiemu. - Wchodz , a
tam gestapo.
- Gdzie? - dopytywała si Zygadlewiczowa.
- No, u tego fotografa.
Niwi ski niezbyt uwa nie słuchał dialogu gosposi z profesorow , zaj ty
był bowiem wyjmowaniem zdj z koperty. Nagle krzykn ł zdziwiony:
- Có on mi tu dał? Zwariował?
Profesorowa wzi ła z jego r k fotografie. Były to podobizny dwóch ró nych
m czyzn, jakiej staruszki w welonie, ponadto widoczek Barbakanu i
Sukiennic.
- Rzeczywi cie...
- Pójd sam - zdecydował Niwi ski i wło ył zdj cia do koperty.
Wkładaj c na siebie płaszcz zawadził r kawem o odło on na stolik kopert
i fotografie wysypały si na dywan. Niwi ski schylił si , by je podnie , i
wtedy dopiero spostrzegł, e na odwrocie jednej z nich co jest napisane.
- Szukaj pana - czytał gło no. - Absolutnie nie przychodzi do mnie.
Błagam ostrzec moj córk natychmiast, niech opu ci mieszkanie...
Zygadlewiczowa pytaj co spojrzała na Niwi skiego, ale po jego niezbyt
m drej minie zorientowała si , e i on nic nie rozumie. Po chwili otrz sn ł
si i si gn ł po ksi k telefoniczn , by wyszuka w niej telefon Białasa.
Tu przed godzin siódm do zakładu fotograficznego przyszedł starszy pan
z małym pinczerkiem. Staruszek był roztrzepany, gadatliwy, długo szukał
swego numerka.
- Gdzie go wetkn łem... - mamrotał sam do siebie. - Ale pami tam dobrze,
e dwie cie osiemna cie...
Johann poderwał si i uwa nie przygl dał starszemu panu. Temu wreszcie
udało si znale pokwitowanie, które poło ył przed Białasem.
- Moment! - odezwał si nagle Johann.
Jednym skokiem zbli ył si do lady i dłoni nakrył karteczk le c przed
fotografem. Pinczerek, zdenerwowany widocznie gwałtownymi ruchami
gestapowca, zawarczał na Johanna, a nic nie rozumiej cy staruszek z
przestrachem podniósł psin do góry.
Johann uwa nie sprawdzał pokwitowanie.
- Dwie cie osiemna cie wydał pan niedawno - powiedział.
- Sk d e. Dopiero ten pan... - usiłował zaprotestowa fotograf.
Johann skierował spojrzenie na wielk popielniczk , w której le ały
podarte skrawki pokwitowania. Białas równie spojrzał w to samo miejsce.
- Pozwoli pan, e wydam klientowi... - Białas odwrócił si w stron
szufladek z kopertami.
- Nie! - warkn ł Johann.
Pinczerek znów wyszczerzył na niego z by.
- Co to był za numer? - dopytywał Heimann, wskazuj c na popielniczk .
- Nie pami tam.
Johann otworzył ksi g i na ko cu zapisanej stronicy wskazał liczb 218.
- Nie pami tasz?
Heimann ju nie panował nad sob . Wypchn ł staruszka za drzwi, a
nast pnie wysypał zawarto popielniczki na lad .
- Zabawimy si teraz w układank . Miałe kiedy takie klocki?
- Ale ...
- J zykiem posklejasz, jak b dzie trzeba.
Johann sam zacz ł układa fragmenty pokwitowania. Białas zesztywniały z
przera enia wspierał si dło mi o lad . Układanie trwało denerwuj co długo.
Wreszcie na poprzedzieranym prostok cie dawnego kwitu pojawiła si wyra na
drukowana liczba: 101.
Johann milcz co wskazuj cym palcem kazał sobie przysun szufladk z
kopertami. Wyj ł t oznaczon numerem 101. W jego dłoni pojawił si
wachlarzyk portrecików Niwi skiego.
Po kwadransie dwóch sklepikarzy s siaduj cych z zakładem fotograficznym z
nosami przylepionymi do wystawy obserwowało, jak fotografa Białasa
wyprowadzaj z zakładu i sadowi w samochodzie pełnym gestapowców.
Niwi ski bez wi kszego trudu odszukał na Stradomskiej córk fotografa. Z
nieco wi kszym trudem udało mu si przekona dziewczyn o konieczno ci
opuszczenia domu. Nie potrafił wyja ni przyczyn niebezpiecze stwa, nie
wiedział, co grozi fotografowi ani dlaczego pytaj o niego. Dopiero
s siedzi, wiadkowie aresztowania Białasa, przekonali dziewczyn , e dzieje
si co dziwnego.
Zebrawszy najpotrzebniejsze rzeczy, Basia zaprowadziła Niwi skiego do
swego stryja, maszynisty kolejowego, jedynego w Krakowie krewnego i
jedynego, jej zdaniem, człowieka, który mógł znale rad w tej dziwnej
sprawie. Pana Białasa nie zastali w domu. Odnale li go dopiero na bocznicy
kolejowej, gotowego ju do drogi.
- Có ja w tej chwili wymy l ? - zatroskał si maszynista. - Nic.
Dwudziesta zero cztery prowadz skład do Bielska...
- Kiedy stryj wraca?
- Jutro po południu... Mo e do tej pory Tadka wypuszcz ... Do domu w
ka dym razie nie wracaj. Masz... - z kieszeni bluzy wyj ł p k kluczy
zawieszonych na kółku i wr czył je Basi. - Górny zamek zacina si
dziebełko, trzeba klamk podnie .
- Pan jedzie do Bielska? - wtr cił Niwi ski. - Przecie to ju Reich...
- Na razie jeszcze nas puszczaj . Nie wiadomo, jak długo... Id , Ba ka,
id ju , godzina policyjna tylko co. Pan daleko mieszka? - zwrócił si do
Niwi skiego.
- Koło rynku.
Maszynista spojrzał na zegarek.
- Nie zd y pan.
- Ona ma dwa kroki. To tu, na kolonii kolejarskiej. - Ruchem głowy
wskazał za parowozowni .
- Nie martw si , stryju. Jako sobie poradzimy - wspi ła si , by
pocałowa starego w policzek.
Maszynista zacz ł wst powa na drabink parowozu, ale po chwili rozmy lił
si , zeskoczył i przywoławszy na stron Niwi skiego, powiedział:
- Panie, to porz dna dziewczyna. Rozumiemy si ?
Niwi ski spojrzał zdziwiony.
- No, bo do domu nie zd y pan. Rozumiemy si ?
Niwi ski był zbyt oszołomiony tocz cymi si i niezrozumiałymi wypadkami,
by poj obawy starego kolejarza. Dopiero potem, gdy siedzieli ju w
skromnym mieszkanku Białasa, przypomniał sobie niepokój maszynisty.
Pomy lał przy tym, e niepokój ten nie był pozbawiony podstaw; Basia była
wyj tkowo poci gaj c dziewczyn .
Dopiero tutaj, w ciszy zaciemnionego kawalerskiego pokoiku, kiedy przed
noc nie mo na ju było oczekiwa ani pomocy, ani wyja nie , dziewczyn
zawiodły nerwy. Patrzyła na Niwi skiego z rosn cym przera eniem, jakby go w
ogóle teraz dopiero po raz pierwszy zobaczyła. Spytała z nagłym
przestrachem:
- Kim pan jest? Zaraz znów mi pan powie, e niczego pan nie wie... A
przecie to przez pana cierpi teraz mój ojciec... Bo e, Bo e, po co pan
wtedy tam wszedł?
- Raczej po co chciała si pani mn zabawi ? Po co ten portret?
- To moja sprawa, po co... Po co portret, pyta pan? Wi c jednak bał si
pan by rozpoznany?
- Nie.
- Szukaj pana. Kim pan jest?
- Odpowiem pani, Basiu. Nazywam si Władysław Niwi ski i dotychczas nigdy
nie musiałem si ani wstydzi tego nazwiska, ani go ukrywa . Lecz przyszły
czasy, których dopiero musimy si uczy . Nie znam ich jeszcze i dlatego nie
wiem, naprawd nie wiem, dlaczego mam ukrywa własn twarz i własne
nazwisko. Teraz szukaj równie i ciebie, a przecie wiesz, e nie zrobiła
nic złego.
Odniósł wra enie, e zdołał, je li nie pocieszy , to w ka dym razie
uspokoi dziewczyn . W nocy, poprzez drzwi wiod ce do kuchenki, gdzie
spała, słyszał wprawdzie jej ciche pochlipywania, ale nie dziwił si temu.
Ile to córek, on i matek - my lał - wtóruje jej w tej samej chwili, nie
mog c jeszcze poj , dlaczego los czyni z nich sieroty i wdowy. Nie
wiedział jeszcze, e Basia, wci nie pogodzona z nieszcz ciem, prócz
wylewania łez znalazła jednak czas i na uparte rozwi zywanie zagadki. Kiedy
si nazajutrz obudził, stała ju nad nim i głosem pozbawionym przyjaznych
akcentów pytała:
- Dlaczego mnie okłamałe ?
Był rozespany, nie całkiem jeszcze wiadom miejsca, w którym si
znajdował, nie od razu te poj ł, e go oskar aj . Ponowiła wi c pytanie:
- Dlaczego mnie okłamałe , Tadziu?
- O kim ty mówisz? Sk d ci to imi przyszło do głowy?
- Sk d? St d, panie Miszczyk.
Białasówna wyci gn ła przed siebie skrywan do tej pory za plecami r k :
powiewała jakimi papierami oraz kartonikiem legitymacji. Niwi ski
zrozumiał, e przetrz saj c jego kieszenie, trafiła na za wiadczenie i
kart wio larsk - resztki dokumentów pozostałych po nieszcz snym
kapitanie.
- Czy to ładnie grzeba po cudzych kieszeniach? - u miechn ł si do niej.
- Szukałam grzebienia, bo w tej panice nie zabrałam swojego. Szukałam
grzebienia, a znalazłam to.
- Nie okłamałem ci . Te papiery nosz przy sobie zupełnie przypadkowo.
Ten człowiek dawno ju zgin ł.
Nie uwierzyła mu. Ale Niwi ski ju si tym nie przejmował. Przeciwnie,
rozsadzała go rado z nagłego odkrycia, z ol nienia, które nawiedziło go
na widok tych pomi tych i nikomu ju niepotrzebnych papierków.
Niepotrzebnych nawet i wdowie, któr Bóg raczy wiedzie , czy kiedykolwiek w
ogóle zdołałby odnale . A gdyby nawet i odnalazł, wło yłaby mo e te
papiery do starego familijnego albumu lub do koperty, w której
sentymentalna rodzina przechowuje pierwszy mleczny z bek dziecka, pierwsze
celuj ce wiadectwo, laurk sporz dzon na imieniny. Pami tkom dla
przyszłych pokole Miszczyków przybyłby jeszcze jeden rodzinny eksponat -
wspomnienie o poległym we wrze niu kapitanie, który w dobrych czasach i w
wolnych chwilach lubił oddawa si sportowi wio larskiemu.
Dla Niwi skiego za ten archiwalny papierek nabierał teraz cech
najbardziej aktualnej i mocnej przepustki uprawniaj cej - nie wahał si w
my lach u y tego słowa - do ycia. Niemcy - poszukuj go, cho wci nie
wiedział, dlaczego. Nie b dzie wi c musiał przed nimi umyka , ba -
niestraszne mu b d ani legitymowania, ani oficjalne meldowania si , bo
nikt jeszcze, nawet gestapo, nie tropił człowieka, który ju nie ył.
- Jeste wspaniała! - zawołał całuj c oszołomion Basi .
Gdyby nie jej podejrzliwo , kto wie, czy sam zdołałby wpa na ten
najprostszy pod sło cem pomysł. To ona pierwsza nazwała go Tadeuszem
Miszczykiem. Dzi jeszcze postanowił Niwi ski przekaza Justynie swe
odkrycie, wraz z pro b , by przygotowywane dla niego dokumenty oprze na
danych poległego kapitana.
Białasówna, która ten nagły pocałunek przyj ła jako dowód innych zupełnie
uczu , spytała niepewnie:
- To wszystko tak strasznie dziwne... Kim ty naprawd jeste ?
- Nie okłamałem ci . Ciebie - nie.
- Ale szuka ci gestapo. Dlaczego ukrywasz si pod innym nazwiskiem?
- Nie. Przysi gam.
- Wi c dlaczego aresztowali tatusia?
I znów, jak poprzedniego dnia, z tkliwo ci przeszła nagle w napastliwo .
Odsun ła Niwi skiego i zacz ła wyrzuca z siebie słowa pełne rozpaczy i
oskar e :
- Co on tam robi...? Tak strasznie bał si Niemców. I raptem... wła nie
on... - przeniosła wzrok pełen wyrzutu na Niwi skiego. - Uratował ci . Tak,
tak... Ojcu zawdzi czasz, e nie jeste tam, gdzie on... Oddaj mi ojca!
Przyzwoity człowiek sam powinien si zgłosi , eby nie cierpiał kto
niewinny.
Niwi ski stan ł w oknie, i zapatrzył si w oddalaj cy poci g. Po chwili
głuchym głosem spytał:
- Sk d wiesz, e tak wła nie nie zrobi ?
Poprawił krawat, dło mi przyczesał włosy i si gn ł po płaszcz wisz cy na
gwo dziu. Wtedy zawołała gwałtownie:
- Nie, nie! To stało si przeze mnie! To ja zrobiłam ten portret.
- Po co? To nie jest, Basiu, czas na kawały!
- To nie był kawał.
- A co?
- Nic nie rozumiesz - westchn ła. - Nic. Albo nie chcesz...
- Mo e i rozumiem.
- Nie id nigdzie - poprosiła. - Nie mam teraz nikogo. Przepraszam za te
pretensje o ojca.
Wyszedł, obiecuj c wróci pod wieczór, by naradzi si , co czyni dalej.
Na razie spieszno mu było do Zygadlewiczów i do sfinalizowania sprawy
fałszywych dokumentów. Poprosił tak e Justyn o kontakt z jej przyjaciółmi.
Wi zał z nimi wła ciwie wszystkie swoje plany. Spodziewał si wst pi
wreszcie w szeregi konspiracji lub przy pomocy tych przyjaciół
przedsi wzi ucieczk do tworz cej si we Francji armii.
Dom profesorostwa zastał w straszliwym nieładzie, jak po trz sieniu
ziemi. Okazało si , e tej nocy przeprowadzono rewizj , zabieraj c
wszystkie manuskrypty profesora i przywiezione znaleziska. Telefoniczne
poszukiwania profesora Gleibnitza nie zdały si na nic. Wi cej ju si nie
pokazał. Dopiero w jaki czas potem w prasie niemieckiej znale mo na było
wzmiank o roli, jak ten wnikliwy i pełen dobrych manier uczony odegrał w
organizowaniu wystawy pod nazw : "Wpływ kultury niemieckiej w kraju
nadwi la skim". Na wystawie eksponowano dzieła sztuki i odkrycia naukowe,
przywiezione z Krakowa przez ekip naukowców niemieckich, w skład której
wchodził tak e słynny archeolog.
Niwi ski przekazał Justynie papiery po Miszczyku, według których
sporz dzony miał by jego aktualny dokument. Po południu znów znalazł si w
domku Białasa. Stary maszynista zaprosił na narad swego koleg , równie
kolejarza. Ten, bez ogródek, za dał od Niwi skiego wyja nie , które
pozwoliłyby ustali motywy aresztowania, Bogu ducha winnego, fotografa.
Stary kolejarz rozmawiał z Niwi skim w cztery oczy; Basia i stryj
oczekiwali rezultatów tej narady zamkni ci w kuchence.
- Kim pan naprawd jest, kawalerze? - spytał kolejarz.
- Ju panu mówiłem.
Kolejarz machn ł lekcewa co r k .
- Jak pan uwa a. Mo e pan powiedzie , mo e nie. Przypadkowo znam si
troch na konspiracji i wiem, e bez racji nie przygryza pan sobie j zyka.
Ale tu chodzi o człowieka. Jak mamy mu pomóc, je li nie wiemy, o co go
pos dzaj . Kiedy Białas przybiegł z t wiadomo ci , poruszyli my ró ne
nasze guziczki. To powa na sprawa. Dzie trzymali go na Montelupich, a od
rana jest w Płaszowie. Szwaby obóz tam taki zrobiły. Mało z tym, w
mieszkaniu rewizja trwała do witu i wszystkich lokatorów pytali o Ba k .
Wi c pytam pana raz jeszcze, o co tu chodzi?
- Nie wiem.
- Panie, tu o ludzi chodzi. A mo e i o ycie. To mordercy, ja ich w
Hiszpanii poznałem i...
- W Hiszpanii? - z zainteresowaniem spytał Niwi ski.
- Niewa ne - tamten z przesadn gorliwo ci ubijał fajk , która wcale nie
zgasła. - Od pana tu wszystko zale y.
Niwi ski podniósł si zza stołu i nerwowo przechadzał po pokoju,
powtarzaj c uparcie:
- Nie wiem, nie wiem. Wyczuwam w tym wszystkim jak moj win , cho jej
nie popełniłem. Pan Białas nie ukrywa swego alu przede mn , a ja naprawd
nic nie wiem.
- Dziwi mu si pan? Człowiek jest tylko człowiekiem. A to przecie brat.
Naradzałem si dzi z towarzyszami nad t spraw . Powiem panu otwarcie...
Niwi ski zatrzymał si w swym marszu po pokoju i spojrzał pytaj co.
- Były głosy, e powinien si pan sam zgłosi - o wiadczył kolejarz. - Bo
przecie nic pana z Białasem nie ł czy?
- Nic. Przez przypadek u niego wła nie robiłem sobie to cholerne zdj cie.
- Ano wła nie, to ta fotografia. I kim pan, człowiecze, jest?
Niwi ski bezradnie rozło ył r ce.
- Ale fotografowi nic by pan przez to nie pomógł - ci gn ł kolejarz. -
Sam si wpl tał przez to pisanie do pana. I otwarcie panu powiem: zadziwiło
mnie to. Bo jak mu tam teraz jest, to jest, ale prawd mówi c - to tchórz.
Nam nigdy nie chciał pomóc.
- Komu?
- Niewa ne. I e si zdobył na takie co ... Chyba ze strachu o córk . To
jasne. Wi c ja powiedziałem: nie. Tym fotografowi nie pomo emy. B d mieli
ich obu. Ju ja ich znam... Raczej, mówi , pogadam z tym panem. No, ale jak
pan nic nie chce powiedzie ...
- Pan mi nie wierzy, ale doprawdy sam gubi si w domysłach.
- A szkoda, e nie chce pan mówi . Bo mo e i panu pomogliby my. Ba k
skryjemy, dzi jeszcze pojedzie.
- Dok d? - spytał Niwi ski.
- Pan nie mówi, ja nie mówi . W najspokojniejsze miejsce na wiecie.
Dziura. Nikt jej nie znajdzie. I pana mogliby my ukry .
- Kiedy, widzi pan, ja wcale nie chc si ukrywa . Mam do . Bezbronnych
wygniot nas jak robactwo. Po kolei. Tu trzeba walczy .
- Ile pan ma lat? - Tym razem fajka zgasła mu naprawd , wi c mozolnie
zacz ł j ubija . - Na mój gust, mógłbym by pa skim ojcem. Sam pan chce
walczy ?
- Chocia by. Wszystko mi ju jedno...
- To nie jest wszystko jedno. Walczy trzeba, otwarcie mówi c, ma pan
racj . Ale nie wszystko jedno, czy samemu, i nie wszystko jedno, z kim do
spółki. Wspomni pan moje słowa...
- Wyboru wielkiego nie ma. Mimo tego wszystkiego, co si tu dzieje, nie
jeste my sami. We Francji tworzy si armia, Sikorski tworzy nowy rz d...
- Ano, tworzy - przyznał kolejarz. - Ale czy on jest faktycznie nowy?
Nie, nie, prosz pana, jak lekcj z tego wrze nia trzeba wyci gn . Ale
to ju wielka polityka, a tymczasem mały fotograf za drutami, a pan mu
pomóc nie chce.
Tymi słowy zako czył rozmow i skierował si do drzwi. Na widok
wchodz cych Basia i maszynista Białas zerwali si z miejsc.
- Otwarcie mówi c - o wiadczył im kolejarz - stoimy w miejscu. Gotowa
jeste , Basia?
- Tak.
- Dzi na noc?
To pytanie skierował do Białasa, który potakuj co kiwn ł głow .
- Ty, Józek - zwrócił si do niego kolejarz - al z serca wyrzu , bo
czasy s takie i ten człowiek nic temu nie winien, otwarcie mówi c. Jemu
samemu warto by pomóc. Nie znajdzie si tam miejsca i dla niego?
- Mo e by si znalazło - odparł Białas po krótkim namy le.
Słysz c to Basia, ku zdumieniu stryja, gwałtownie przytuliła si do
Niwi skiego i poprosiła:
- Pojedziesz ze mn , prawda? Pojedziesz?
- Ale dok d? - spytał niepewnie, zdziwiony nieco reakcj dziewczyny.
- Do naszej rodziny. To jest...
Kolejarz jednak nie pozwolił jej doko czy , odci gn ł Basi od
Niwi skiego i powiedział ostro:
- Wszystko jedno, dok d. Mówiłem ju . To najspokojniejsze miejsce na
wiecie. Dziura zabita deskami. Tylko papiery by trzeba jeszcze dzisiaj...
Zrobimy z pana palacza, co, Józefie? - dodał ju łagodniej.
- Nie! - nieoczekiwanie sprzeciwił si temu Niwi ski.
- Władek! - rozpaczliwie krzykn ła Basia.
- Nie, Basiu, nie...
Białasówna odwróciła si i z płaczem wybiegła do pokoju, wołaj c:
- Niech on ju st d idzie! Niech on ju idzie!
Kolejarz i Niwi ski stali chwil w milczeniu. Wreszcie stary wyci gn ł
r k na po egnanie i skierował si ku drzwiom. Białas z wyrzutem spojrzał
na Niwi skiego:
- I co ty zrobił, człowieku?
- Niech mi pan wreszcie uwierzy... - w głosie Niwi skiego wyczuwało si
bezradno .
- Ja ju nie o bracie mówi . Ja o niej... A tak ci , człowieku, prosiłem.
- Te niech mi pan wierzy...
Maszynista nie sprawiał wra enia przekonanego. Niwi ski odszedł
rozmy laj c nad ironi losu, który uparcie kazał mu by odpowiedzialnym za
nie popełnione czyny. Pos dzali go o co Niemcy, pos dzał poczciwy
kolejarz. Nie przypuszczał wówczas Niwi ski, e nie wyczerpała si jeszcze
lista podejrzewaj cych go ludzi.
W kilka dni pó niej, a był to ju pocz tek grudnia, Justyna zawiadomiła
go, e dokumenty, na które z takim ut sknieniem czekał, s ju gotowe.
Podała mu miejsce spotkania, którym była druga - licz c od - Barbakanu -
ławka na krakowskich Plantach, oraz hasło.
Zjawił si wi c w umówionym miejscu i zatrzymał przed ławeczk , na której
siedział jaki młody m czyzna czytaj cy gazet . Drug r k miarowo posuwał
tam i na powrót dzieci cy wózek osłoni ty wielk bud . Niwi ski starł nieg
z ławeczki, przysiadł i wymienił hasło:
- To chłopczyk czy dziewczynka? - spytał wskazuj c na wózek.
M czyzna nie oderwał wzroku od gazety, wi c Niwi ski powtórzył pytanie.
Po chwili tamten o wiadczył nagle:
- To, o co pan prosił, jest gotowe.
- Dzi kuj .
- Kilka pyta dla pewno ci. Czy ten człowiek na pewno nie yje?
- Zgin ł na moich oczach.
- To dobrze. Najpewniejsze s dokumenty osób, którym na pewno nic ju
zagra a nie mo e ze strony Niemców. Ponadto legitymacja ta jest prawdziwa,
jedyny fałsz to zmiana fotografii na pa sk . Teraz na jej podstawie mo e
si pan ju ubiega o nowe papiery, nie wzbudzaj c adnych podejrze . Sk d
u pana znalazł si ten dokument?
- Wr czono mi go po zmarłym. Gdyby nie przypadek przed paroma dniami...
nawet by mi do głowy nie przyszło, e mog go wykorzysta .
- To wszystko - zako czył m czyzna, zło ył gazet i przysun ł wózek. -
Niech pan nachyli si nad małym, tak jakby go pan ogl dał. Ma to pod
główk .
Dzieciak spał smacznie i nawet nie drgn ł, gdy Niwi ski wkładał r k pod
poduszeczk i wyjmował legitymacj . Jeszcze chwila i miał j ju w kieszeni
płaszcza. Znów usiadł na ławce.
- To wszystko - powtórzył m czyzna.
- Ale ja prosiłem o co jeszcze... Ja...
- Wiem. Zrobili my dla pana bardzo wiele. Wył cznie na yczenie profesora
Zygadlewicza. S dz , e spłacił ju dług.
- Mo e panu le powtórzono moje yczenie?
- Powtórzono je dobrze. Ale jest ono nierealne.
- Nie rozumiem - zdziwił si Niwi ski.
- Pan chce kontaktu ze Zwi zkiem Walki Zbrojnej? Dlaczego?
- Oficerowi nie zadaje si takich pyta . Odpowied jest chyba
jednoznaczna.
- Nie w pa skim przypadku.
- Raz jeszcze nie rozumiem.
- Kim pan naprawd jest, panie Niwi ski?
- Ju nim nie jestem. Od paru minut.
- Dlaczego szuka pana gestapo?
- Nie wiem.
- Je eli jest pan po prostu zwykłym podchor ym, có panu mo e grozi
wi cej od oflagu? A to nie jest dziedzina policji politycznej.
- Nie wiem.
- Ale przyzna pan, e to zastanawiaj ce. Od dawna zna pan Grz dziel ?
- Kogo?
- Grz dziel .
- W ogóle nie znam nikogo o tym nazwisku - stanowczo odpowiedział
Niwi ski.
- W ten sposób nie mo emy rozmawia . Chciałem by z panem w miar
szczery, ale skoro pan zaprzecza oczywistym faktom... Widziano pana z nim w
okolicach dworca.
- Kto?
- To oboj tne.
- Zar czam panu, e musiano mnie pomyli z kim innym. Nie znam tu prawie
nikogo, a tych, których znam, zna równie i pan.
- Ostatnio rozszerzył pan kr g znajomych.
- Jak widz , nie tylko Niemcy mnie szukali.
- Chcieli my wiedzie , komu pomagamy. Przez pana aresztowano pewnego
fotografa. Ten człowiek akurat nie ma z tym nic wspólnego.
- Z czym, mo e wreszcie si dowiem? - zniecierpliwił si w ko cu
Niwi ski.
- Z panem. To wiemy na pewno. Ale gwałt, jaki gestapo robi wokół pa skiej
osoby, jest jednak wytłumaczalny. Oni te ich bardzo nie lubi .
- Kogo, mianowicie?
- Was, komunistów.
Niwi ski wybuchn ł miechem.
- Nas? Pan to mówi o mnie? O mnie?!
- Panie Miszczyk, czasu mam ju niewiele. Powiem krótko Grz dziela jest
tu osob do nie le znan Jeszcze od czasów strajku na Solvayu.
- Pan mówi o tym kolejarzu?
- Niech pan nie udaje.
- Ale panowie... Mnie zarzucacie co podobnego, to po prostu mieszne.
Mnie?!
- Niech pan tak nie gestykuluje, to zwraca uwag .
Niwi ski był coraz bardziej zdenerwowany.
- Nie rozumiem, nic nie rozumiem - powtarzał. - Przecie musimy walczy ,
odpowiada gwałtem na gwałt, je eli nie mamy sta si ich koloni - wskazał
na przechodz c grup niemieckich ołnierzy. - W kraju dziej si
bestialstwa, a pan... a pan... Jeszcze mnie pan obra a pos dzeniami. Musi
nas by jak najwi cej, bo na tych z Francji przyjdzie jeszcze troch
poczeka . Przecie tu liczy si ka dy karabin, ka dy...
M czyzna zło ył gazet i schował j do kieszeni.
- Owszem. W tym wzgl dzie my limy podobnie.
- Wi c dlaczego pan mnie odtr ca? Chc si bi i dlatego nie uciekłem jak
inni.
M czyzna podniósł si z ławki i ju na odchodnym dorzucił:
- Do tych, którzy chc si bi , trzeba mie zaufanie. Powodzenia, panie
Miszczyk.
Popychaj c przed sob wózek, ruszył Plantami w kierunku placu
Szczepa skiego.
Niwi ski jak wmurowany siedział na ławce i patrzył w lad za oddalaj cym
si wózkiem. Ura ony nowymi pos dzeniami, bez dalszej nadziei na nawi zanie
kontaktów z podziemiem, z gorycz my lał, e nawet tak krwawa i tak okrutna
lekcja, jak ta we wrze niu, nie na wiele si zdała. Odtr cony, był teraz
zdany wył cznie na własne siły i własn decyzj . Mógł na własn r k podj
przedarcie si do Francji albo - jak radził profesor Zygadlewicz -
przeczeka to wszystko w spokoju.
Godzin pó niej był ju w domku maszynisty. Miał nadziej , e Białas
skontaktuje go z kim , kto zna bezpieczne przej cie graniczne. Maszynista,
wysłuchawszy go, powiedział:
- Ucieka ? Mówił pan, e ma pan inne papiery? Temu komu ju nic przecie
nie grozi?
- Nie.
- No, to po co ucieka ?
- le si wyraziłem. Nie chciałem ucieka . Chciałem... No, zreszt
niewa ne, co chciałem, ale i na to liczy nie mo na. Nie podano mi r ki i
te nie wiem dlaczego. Mo e rzeczywi cie trzeba to wszystko przeczeka .
- Ano, trzeba - westchn ł Białas.
- Zapomnie . Zaj si czym innym... Nie wiem. To przecie długo nie
potrwa, wiosn Francuzi rusz . Jak Basia? - zmienił temat rozmowy.
Białas bezwiednie wyci gn ł zegarek kieszonkowy.
- Jutro znów przeje d am tamt dy. Pojedzie pan? Czego b dzie pan szukał
innego? To najspokojniejsze miejsce na wiecie. Mieszka tam moja siostra.
Maj z m em ogrodnictwo. Pracowników du o, ka dy si zgubi... Poka no pan
te papiery. Trzeba by z pana palacza zrobi . - Obejrzał now legitymacj
Niwi skiego. - To pan teraz Tadeusz?
- Wła nie - odpowiedział Niwi ski.
- Co pan jej zadał, powiedz pan, tak mi dzy nami chłopami? Przecie j
pazurami trzeba było st d zabiera ... No, to jutro osiemnasta zero cztery,
panie Miszczyk.
Od tej rozmowy min ła doba. Nazajutrz przed zmierzchem z parowozu
ci gn cego skład do Bielska, na małej stacyjce le cej na trasie, wyskoczył
palacz nazwiskiem Tadeusz Miszczyk.
Przyjrzał si stacyjce, na której wysiadł. To tu, w tej mie cinie zabitej
deskami, miał doczeka si bliskiego, jak s dził, ko ca wojny. Na cianie
dworca, pod biał farb , prze witywała jeszcze dawna nazwa stacji, ale
stare litery powleczone były wapnem i ju ich dokładnie nie mo na było
odczyta . Widniał tylko wie y wyra ny napis: "Auschwitz".
Tak wi c przybył do miasteczka, o którym wiat naprawd nic nie wiedział,
bo jeszcze wtedy, w grudniu, historia nie wyznaczyła mu roli, jak dla
całego wiata miało wkrótce odegra .
Na tropie
W siedzibie warszawskiego gestapo przy Szucha, od pierwszych niemal dni
po zaj ciu stolicy przez Niemców, trwały energiczne poszukiwania polskiego
oficera, który - według doniesie członków pi tej kolumny - w pocz tkach
wrze nia wywiózł z archiwum Sztabu Głównego kasety zawieraj ce akta
niezmiernej wagi. Zdaniem niejakiego majora Heinckesa, który z ramienia
kontrwywiadu ponaglał gestapo do poszukiwa , były to akta zawieraj ce dane
o siatce defensywy polskiej na terenie Rzeszy. W pocz tkowej fazie
poszukiwa natrafiono na ogromne trudno ci. Niemcy nie znali ani nazwiska
oficera konwojuj cego kasety, ani kierunku, w którym je wywiózł. Równie
dobrze dotrze mógł z nimi do Rumunii, jak dosta si do niewoli, uprzednio
pozbywaj c si kompromituj cego ładunku. Po pewnym czasie Abwehra znalazła
si w posiadaniu danych, na razie do hipotetycznych, pozwalaj cych jednak
ywi pewne nadzieje. Wszystko zdawało si wskazywa , e tajemniczy oficer
był w randze kapitana i wywiózł kasety z Warszawy w dniu 9 wrze nia polskim
fiatem 508 o numerze rejestracyjnym H 72 - 14. Dalsze intensywne ledztwo
ustaliło, e kierowc samochodu o podobnej rejestracji był zawodowy
plutonowy nazwiskiem Bugajczyk. Administracje wszystkich stalagów w Rzeszy
otrzymały polecenie natychmiastowego odszukania je ca o tym nazwisku, gdy
by znalazł si on w ich rejestrach.
W grudniu z obozu jenieckiego pod Wałczem nadeszła informacja, e
przebywa tu plutonowy Bugajczyk. Major Heinckes z Abwehry natychmiast
postanowił wysła tam swego człowieka, niejakiego Gor czk , który, podaj c
si za je ca przeniesionego z innego obozu, miał za zadanie dyskretne
wybadanie kierowcy.
Zanim jednak Gor czko zdołał podj t mistyfikacyjn misj , wydarzyła mu
si zastanawiaj ca przygoda, z któr pocz tkowo nie bardzo wiedział, co
zrobi .
Otó przypadek zdarzył, e w r ce pani Zofii Niwi skiej, wci wytrwale
zajmuj cej si na poczcie kontrol listów adresowanych do gestapo, wpadł
donos denuncjuj cy niejakiego Henryka Gor czk . Jak zwykle pani Zofia udała
si po instrukcje do swego zwierzchnika.
- Jest nowy donos, panie Stefanie - oznajmiła, kiedy byli ju sami. -
Dotyczy pracownika archiwum. Jest byłym wojskowym i donos do obszernie
mówi o jego przeszło ci. Chce pan rzuci okiem?
Si gn ła do torebki po list, ale naczelnik powstrzymał j gestem dłoni.
- Trzeba go przestrzec, pani Zofio. Niech to pani załatwi.
- Postaram si . Chciałam panu pokaza , bo ten donos to wcale nie anonim
jak zwykle. Go podaje swoje nazwisko, imi , adres, wszystko.
- W takim razie istotnie rzuc okiem - zdecydował si naczelnik.
Przebiegł szybko wzrokiem tre listu, po czym odnotował nazwisko nadawcy.
- Helmuth Piwonik - powtarzał gło no, notuj c. - Chyba volksdeutsch,
dlatego tak otwarcie. Poszukamy go sobie. A pani, oczywi cie, odszuka jak
najszybciej tego nieszcz snego Gor czk ...
W taki to wła nie sposób zaw drowała pani Zofia, jeszcze tego samego
dnia, pod drzwi Henryka Gor czki, który - o ironio - wybierał si wła nie
do gestapo, i jego to przestrzec zamierzała gorliwa konspiratorka.
Na pode cie klatki schodowej na pierwszym pi trze pani Zofia podeszła do
drzwi z wizytówk : H.i Z. Gor czkowie. Ju miała si gn do dzwonka, kiedy
drzwi otworzyły si nagle i na klatk schodow wyszedł m czyzna w
jesionce, kapeluszu, najwyra niej piesz cy z jak piln spraw . Obrzucił
okiem Niwi sk , która niezdecydowanie ruszyła schodami na drugie pi tro.
M czyzna zst pował w dół, kiedy nagle dobiegł go głos z góry:
- Czy pan Gor czko?
- Słucham?
Zawrócił zaintrygowany.
- Henryk? - upewniała si jeszcze nieznajoma.
- O co chodzi?
Pani Zofia zerkn ła na s siednie drzwi, po czym wolno zacz ła schodzi .
- Chod my - powiedziała - wyja ni panu po drodze.
W ten wła nie sposób list, który miał omin gestapo, trafił tam ju po
godzinie, i to wprost na biurko obersturmbannfuhrera Kliefhorna.
- I któ to taki, ten Helmuth Piwonik? - spytał gestapowiec Gor czk . -
Pan go zna?
- Owszem. To dawny znajomy. Obecnie narodowo ci niemieckiej.
- Ach, volksdeutsch! Wida , e nie ma pan w nim przyjaciela. Odbił mu pan
on czy co, u licha?
- To dawne dzieje - odparł niech tnie Gor czko.
- Ale zgadłem?
- Co w tym sensie.
- Biedny człowiek - powiedział Kliefhorn - ale porz dny Niemiec. Zna
swoje obowi zki. Lecz to równie wiadczy, e jest pan dobrze
zakamuflowany. A ta kobieta?
- Ju nie yje.
- Jak to, nie yje? Przed godzin przyniosła panu list i natychmiast
umarła?
- S dziłem, e pan o Piwonikowej - odparł Gor czko. - Ta... nie wiem...
Kliefhorn uderzył dłoni w otwarty list.
- Pan nie wie! - zawołał. - Sprz taj nam listy sprzed nosa, jak si
okazuje, by mo e połowa korespondencji do nas wisi teraz w wychodkach
pa skich rodaków, a pan nie wie! Przypadek zdarza, e naiwny i pełen dobrej
woli Niemiec denuncjuje naszego akurat człowieka, a ten człowiek nie
potrafi wykorzysta takiego zbiegu okoliczno ci. Nie mógł pan od niej nic
wyci gn ? Pój za ni ?
- Przyznam, e byłem zbyt wstrz ni ty...
- Pozna j pan? Jak wygl dała?
Gor czko zamy lił si , ale wida było, e nie wygl d kobiety zaprz tał mu
my li, lecz odpowied , jak w ko cu oci gaj c si udzielił Kliefhornowi:
- Daruje pan - powiedział z naciskiem - ale to nie jest dziedzina mojej
pracy. Nie jestem policjantem.
- Od siedmiu lat pracuje pan z nami.
- Ale nie z policj . Major Heinckes wyja ni panu ró nic mi dzy prac w
wywiadzie a donoszeniem na ludzi.
Kliefhorn przygryzł wargi: wiedział zbyt dobrze, e ten major Heinckes,
przybyły tu ze specjalnymi pełnomocnictwami, zarezerwował sobie osob
Gor czki wył cznie dla swoich zada . Gor czko, o mielony milczeniem Niemca,
dorzucił jeszcze:
- Miałem, jak pan si orientuje, nieco powa niejsze zadanie ni ledzenie
małych pionków.
- Pionków, pionków! Tych pionków zaczyna by coraz wi cej - Kliefhorn
ledwo tłumił narastaj cy w nim gniew. - Zaczynaj si organizowa . Jaki
zwi zek walki zbrojnej, czy co tam takiego. Jedenastego listopada
znale li my na setkach grobów ołnierskich napisy: "pom cimy was". Jak pan
my li, czy to jeden człowiek biegał tak od krzy a do krzy a z p dzlem i
pisał? Co ona powiedziała, ta kobieta?
- Przej li my list i radzimy nie nocowa w domu.
- Przej li my. Kto? Oczywi cie, chodzi o jak poczt , ale t poczt kto
kieruje. I pomy le , e od tygodnia zmienili my oficjaln nazw na
skrzynkach na Deutsche Post Osten. Czyste kpiny... Przy okazji b d pana
jednak prosił o odwiedzenie kilku urz dów pocztowych. Musi j pan znale .
- Na razie wyje d am - spokojnie odparł Gor czko - i kto wie, kiedy wróc
z tego stalagu.
S dził, e jego pozorowany pobyt w stalagu przeci gnie si i do tego
czasu Kliefhorn zapomni o całej sprawie. Prosił równie majora Heinckesa,
by wyperswadował gestapowcowi posługiwanie si nim jako zwyczajnym
szpiclem. Heinckes słowa dotrzymał, a jednak i Kliefhorn doczekał si
chwili, by do tego tematu powróci . Była to najmniej odpowiednia dla
Gor czki chwila, ale na razie dzieliło go od niej wiele jeszcze czasu:
wyjechał do stalagu, by wkra si w łaski je ca Bugajczyka.
Gor czko udał si do obozu w Wałczu prawie dokładnie w tych samych
dniach, kiedy Władysław Niwi ski rozpoczynał w O wi cimiu nowy okres
wojennego ycia, obliczonego na spokojne przetrwanie przy boku coraz
bardziej zakochanej w nim Barbary Białasówny.
Basia mieszkała u swego wujostwa. Jej wuj, Siemi ski, prowadził dobrze
prosperuj ce ogrodnictwo, zatrudniał wielu sezonowych robotników, w ród
których bez trudu ukrył i nowego pracownika, Tadeusza Miszczyka. Ogrodnik
Siemi ski zwykł był mawia :
- Wszyscy chleb potracili: nauczyciele, doktorzy. Ale tej cebuli i
marchwi ka dy potrzebuje do garnka. Niemiec nie Niemiec. Ogrodnik zawsze
jest na wierzchu. Przy mnie nie zginiecie.
Pierwsze tygodnie istotnie upłyn ły Niwi skiemu spokojnie. Rad był i z
powzi tej decyzji, i z nowych dokumentów, które pozwoliły wszelkie lady
ostatecznie zatrze po poszukiwanym Niwi skim. Nie mógł wówczas wiedzie ,
jak fatalnej dokonał zamiany. Uciekaj c przed zemst jednego esesmana,
przedzierzgn ł si w skór człowieka, którego poszukiwały wszystkie słu by
wywiadowcze Rzeszy. Nie maj c o tym najmniejszego poj cia, raz tylko poczuł
si zagro ony, kiedy otrzymał wezwanie do Arbeitsamtu. Ju w tym czasie
polskich robotników masowo wywo ono na roboty przymusowe w gł b Niemiec.
Potwierdziły si wtedy racje ogrodnika. Uproszony przez siostrzenic ,
Siemi ski bez specjalnego trudu oddalił niebezpiecze stwo. Kierownik
Arbeitsamtu, Prahl, przyj ł okazałego prosiaka oraz kwiaty, które zdobiły
pó niej sylwestrow sal balow Arbeitsamtu, i skre lił Miszczyka z
rejestru.
Ten, wydawa by si mogło, szcz liwie zako czony incydent okazał si
jednak fatalny w skutkach. Basia od dawna wyczuwała, e Siemi ski darzy j
wzgl dami znacznie wi kszymi, ni wymagałyby tego wi zy powinowactwa.
Teraz, po za egnaniu niebezpiecze stwa w urz dzie zatrudnienia, podochocony
ogrodnik niedwuznacznie za dał od niej dowodów wdzi czno ci. Dalszy pobyt
w tym domu stał si co najmniej uci liwy. Tej samej nocy Basia próbowała
namówi Niwi skiego do wyjazdu.
- Nie wiem, co b dzie dalej. Nie mo emy jednak tu zosta . Ani ty, ani ja.
- Mo emy. Na razie znów jest spokój - uspokajał Niwi ski, nie wiadom
prawdziwych przyczyn niepokoju dziewczyny.
- Nie, nie - protestowała.
- Co ci si stało?
Zamiast odpowiedzi Basia wybuchn ła płaczem i mocno przytuliła si do
niego.
- Nie bój si , na razie dali mi spokój.
- Nie boj si Niemców. Ale uciekajmy...
- Dok d?
- Uciekajmy.
Niwi ski westchn ł, si gn ł po papierosa, zapalił i przez chwil siedział
w milczeniu. Wreszcie zacz ł mówi :
- Nie chciałem ci tego powiedzie , ale zacz ła sama. Masz racj , musz
wyjecha .
- Tak, tak, na pewno!
- Jechałem tu do ciebie s dz c, e mi si uda. Nie, nie uciec. Zapomnie
o tym wszystkim, co si ze mn stało. Ale to stało si nie tylko ze mn . Z
nami wszystkimi. Nawet w miło ci nie ma teraz ratunku.
- Nie mów tak! - krzykn ła Basia.
- My lałem nad tym, ale nie robi nic. Nie wiem. Mo e nale ało uciec
wtedy, na pocz tku, ale chciałem walczy . Wi c mo e teraz... Nie wiem...
Co musz robi ! Wszyscy co robi , tylko nie ja, tylko nie ja! Znam pewn
wiosk ... pewnego ksi dza... to niedaleko słowackiej granicy. Mo e jeszcze
mo na... Ale wci nie wiem, czy tak wła nie trzeba.
- Chciałe mnie zostawi ? - zawołała Basia z przestrachem. - Tak?!
Niwi ski nie odpowiadał.
- Odpowiedz!
- Wróciłbym przecie , kiedy ... Byłoby ci tu dobrze.
- Nieee!
- Bezpiecznie... Tu naprawd nic ci nie grozi.
Basia zamierzała co odpowiedzie , ale zasłoniła tylko oczy r kami i
Niwi ski zobaczył, jak bezgło ny płacz wstrz sał ramionami dziewczyny.
Nazajutrz przybył maszynista Białas. Polscy kolejarze wci jeszcze
obsługiwali kursuj ce t dy poci gi. Jak zwykle wyszli do niego na stacj .
Parowóz pobierał wod , a Białas wsparty o tender popijał z butelki kaw z
mlekiem. Pro ba Basi, by ich st d zabrał, wydała mu si niedorzeczna.
- To nie s czasy na kaprysy. W Krakowie coraz niebezpieczniej. O wi cim
to O wi cim. O co tu chodzi wła ciwie? Co jej si stało? Nie mo e jej pan
tego przetłumaczy ?
Niwi ski milczał.
- Jego niech stryj nie pyta. On te si dusi.
- Dusi? - Białas nie bardzo poj ł, co to znaczy.
- Z bezczynno ci - wyja niła Basia.
Białas wolno podszedł do studni, odkr cił kurek i długo pod strumieniem
spłukiwał butelk po kawie. Wreszcie wrócił i jakby oci gaj c si ,
powiedział:
- Dla pana znalazłoby si nawet zaj cie, panie Władziu...
- Pan mnie le zrozumiał. Pracowa , byle prze y , mog i tutaj...
- Nie! - gwałtownie przerwała Basia. - Tutaj ju nie!
- Poczekaj - nie dał jej doko czy Niwi ski. - Nie t bezczynno miałem
na my li. Wojna jeszcze nie jest przegrana.
- Miejmy nadziej - zgodził si maszynista.
- Ale zwyci stwa nikt nam nie da w prezencie. No wi c... widzi pan... nie
chc ju tylko czeka . Nie wiem, czy mnie pan zrozumiał?
- Ja te nie zwykłe zaj cie miałem na my li.
- A jakie?
- Jakie? - Białas zamy lił si na chwil . - Doszły słuchy, e oni tu co
buduj .
- Tak - Niwi ski potwierdził oboj tnie. - We Dworach. IGFarben jak
fabryk chemiczn tu stawia.
- Nie, nie we Dworach. Ale tu, w koszarach. Podobno mur dokoła koszar
podnie li o par metrów.
- A owszem - przytakn ł Władek.
- No, wła nie. I na dziedzi cu co stawiaj . Par ton samego drutu
kolczastego zwie li. Co jest za tym murem, panie Władziu?
- Nie wiem.
- Dowiedz si pan.
- Ja?
- B dzie miał pan zaj cie.
- Rozumiem...
- Im pr dzej, tym lepiej. I im dokładniej, tym lepiej. A gdyby jaki ...
planik, szkic...
Niwi ski nie odpowiadał.
- Zrobi si ? Musu nie ma - dodał kolejarz widz c niezdecydowanie
Niwi skiego. - Bezpieczne zaj cie to nie jest...
- Tak ze mn rozmawia nie trzeba. Raczej niech mi pan odpowie. To jest
yczenie pana Grz dzieli?
- Zapomnij pan to nazwisko. W ogóle wszystkie nazwiska. Na nazwiska to
pan ma skleroz . Rozumiemy si ?
- No, to inaczej. Komu to ma słu y ? Rosji?
- Pan si upił, panie Władziu?
- Zobacz , co si da zrobi . Je eli to wa ne... - zdecydował si
Niwi ski.
- Ró ne słuchy kr
- westchn ł maszynista.
Usłyszeli gwizdek zawiadowcy. Robotnicy odczepili ju przewód od
wodoci gu. Białas skierował si ku lokomotywie.
- W przyszł rod znów b d ! - zawołał.
Wskoczył na podest parowozu, pomachał Basi r k i po chwili zasłoniła go
para.
Ta niespodziewana okazja do działania i poczucie, e znów mo e by
potrzebny dla celów wy szych ni własne, podnieciły Niwi skiego do tego
stopnia, e zadanie swoje zamierzał wykona znacznie gruntowniej, ni tego
od niego dano. Postanowił dostarczy Białasowi informacji najbardziej
wiarygodnej, bo w postaci kompletu fotografii placu budowy za tajemniczym
murem koszar.
Plan ten wraz z Basi obmy lili bardzo starannie i w najdrobniejszych
szczegółach. Miejscem, które najlepiej nadawało si do sfotografowania
placu budowy, było pierwsze pi tro budynku poło onego po przeciwnej stronie
ulicy, na wprost bramy wjazdowej do koszar. W budynku tym mie ciła si
przychodnia rentgenologiczna prowadzona przez Niemca, niejakiego Wimmera. U
Wimmera codziennie prze wietlały si tłumy miejscowych i okolicznych
robotników wyznaczonych przez Arbeitsamt do wysyłki w gł b Rzeszy. Dostanie
si do budynku nie nastr czało wi kszych trudno ci, problem polegał na tym,
by w tym budynku pozosta . Niwi ski zamierzał ukry si w ciemni
rentgenologa, przeczeka tam noc i o wicie, gdy tylko grudniowe sło ce na
to pozwoli, nie zauwa ony przez nikogo, z okna przychodni dokona zdj
całego obszaru rozci gaj cego si za murem koszar.
Długo rozwa ali warianty mo liwie najbardziej bezpiecznego przedostania
si do ciemni Wimmera. Ten, który wybrali, wydał im si prosty, naturalny i
wła ciwie nie wzbudzaj cy podejrze . Wymagał tylko cisłej, prawie
minutowej współpracy Basi.
Dwudziestego ósmego grudnia, dokładnie pi minut przed zamkni ciem
przychodni, Niwi ski udał si na pierwsze pi tro i przez okienko
rejestracji podał urz dniczce swoje autentyczne wezwanie do Arbeitsamtu,
szcz liwie zachowane z okresu, kiedy wywiezienie groziło mu naprawd .
Doktor Wimmer, który ju tego dnia nie oczekiwał pacjentów i wła ciwie
zabierał si do wyj cia, przyj ł go niech tnie, ale wymaganiom urz du
zatrudnienia nie mógł si sprzeciwi . A kiedy Niwi ski lamazarnie i długo
rozbierał si , doktora wywołano do telefonu.
Z poczty dzwoniła Basia. Udaj c jak dawn znajom Wimmera, której ten w
aden sposób nie mógł sobie przypomnie , celowo przeci gała rozmow .
Pozwoliło to Niwi skiemu ponownie stan w okienku rejestracji i o wiadczy
urz dniczce:
- To ja nie b d przeszkadzał. Przyjd jutro z rana.
Rejestratorka, gestem głowy wskazuj c na doktora, usiłowała uciszy
pacjenta; doktorowi nie mo na przeszkadza w rozmowie.
- A wi c jutro - powiedział szeptem Niwi ski i znikn ł z pola widzenia
rejestratorki.
Po chwili usłyszała oddalaj ce si kroki i trza ni cie wyj ciowych drzwi.
Cho drzwi trzasn ły, pacjent poczekalni nie opu cił. Ale tego nie mogła
ju wiedzie .
Niwi ski schylaj c si nisko, bezszelestnie przemkn ł si pod okienkiem
rejestratorki i wrócił do ciemni, gdzie skrył si w fałdach ci kiej kotary
przysłaniaj cej okno. Był prawie przyklejony do ciany. Czekał. Przez
dłu sz chwil panowała cisza Wreszcie usłyszał czyje kroki i dobiegł go
głos doktora Wimmera,
- Gdzie ten Polak? Freulein Truda! Gdzie on jest?
Do uszu Niwi skiego znów dotarł odgłos kroków. Prawdopodobnie do ciemni
weszła rejestratorka. Niwi ski wstrzymał oddech za kotar .
- Gdzie podział si ten Polak, panno Trudo? - powtórzył pytanie lekarz.
- Powiedział, e przyjdzie jutro.
- Oszalał?
- Nie chciał przeszkadza panu doktorowi...
- Zwariowane telefony - mrukn ł Wimmer. - Musi pani sprawdzi , mo e to
nasz aparat zepsuty. Prawie nic nie słyszałem...
- Tak jest, panie doktorze. Czy... zamykamy?
- Oczywi cie. Idzie pani do kina, Freulein Truda?
- Tak. Daj wspaniał komedi z Hansem Moserem.
Jeszcze chwil trwała krz tanina i wreszcie Niwi ski usłyszał trza ni cie
drzwi i przekr canie klucza w zamku. Odetchn ł. Nareszcie był sam.
Wczesnym rankiem, w oknie na pierwszym pi trze budyneczku, w którym
mie ciła si przychodnia rentgenologiczna, powoli rozsun ła si ciemna
zasłona kotary. Za szyb pojawiła si sylwetka Niwi skiego, który z uwag
obserwował teren rozci gaj cy si za wysokim murem z cegły.
Tu za murem wznosił si jednopi trowy czerwony budynek dawnych koszar, w
pobli u stały jakie dwa mniejsze domki. Za nimi rozci gała si obszerna
przestrze naje ona wkopanymi w ziemi betonowymi słupami. Słupy, oblepione
od góry do dołu porcelanowymi izolatorami, ci gn ły si równymi rz dami w
ró nych kierunkach. Wszystko to wygl dało jak wielka mielizna, z której
dopiero co ust piło morze, a całe rafy muszli poprzyklejały si do
kamiennych beli.
Niwi ski nastawił aparat fotograficzny i przyło ył go do oka. Zacz ł
robi zdj cia. Jedno, drugie, trzecie... W obiektywie wida było, e
pierwsze rz dy słupów s ju ze sob poł czone siatk drutów kolczastych.
Na dalszym planie - trzy jednopi trowe baraki, nie maj ce jeszcze okien ani
drzwi.
Nast pne uj cie to zwałowisko papy. Obok niej - zwoje kolczastego
drutu...
Zaabsorbowany robieniem zdj Niwi ski nie zauwa ył, e tu za murem,
czego obiektyw jego aparatu w tej chwili nie obejmował, dwóch esesmanów
przekazywało sobie wart . Obaj ubrani byli w obszerne szuby, spod fura erek
wystawały nauszniki, a stopy wartowników tkwiły w wojłokowych, ci kich,
nienaturalnie wielkich buciskach.
- Wszystko w porz dku, Gerd? - spytał esesman przejmuj cy słu b .
- Nie wszystko, bo mróz - za miał si pierwszy wartownik. - Nie mo na
było tego robi latem?
- Wiesz dobrze, e nie. Na czerwiec wszystko musi by gotowe.
- To ju w czerwcu pierwsi go cie?
Drugi wartownik nie odpowiedział, wszedł bowiem do budki wartowniczej,
gdzie zaj ł si wykładaniem baniastego hełmu ciepłym szalikiem. Dopiero
pó niej wcisn ł go sobie na głow . Po chwili w budce pojawił si wartownik
przekazuj cy słu b . Zdj ł z szyi lornetk i wr czył j koledze, który
r kawic zacz ł przeciera szkła.
- Zamarzły - stwierdził i chuchn ł w soczewki. - Jest ona jeszcze? -
spytał.
- Jest - odpowiedział pierwszy wartownik. - Wiesz, kto to jest? Słu ca
lekarza.
Drugi wartownik przyło ył lornetk do oczu i skierował j na wysoko
okien drugiego pi tra budyneczku naprzeciw ulicy.
- Za wcze nie. Nie masz co patrze . Wstaje dopiero o ósmej. Wtedy idzie
po mleko.
- Sama ma niezgorsz mleczarni - za artował drugi wartownik.
Roze mieli si z udanego dowcipu. Nagle patrz cy przez lornetk przestał
rechota .
- Co to jest? - spytał zaintrygowany. - Spójrz no tylko.
Zwrócił lornetk koledze, który natychmiast przyło ył j do oczu. W oknie
pierwszego pi tra, na tle ciemnej kotary, wida było jakiego m czyzn z
aparatem fotograficznym przy twarzy, zwróconego w ich kierunku.
Drugi wartownik wybiegł przed bram i zadarł głow do góry. M czyzna w
oknie ani na moment nie przestawał fotografowa . Wartownik, wymachuj c do
niego r kami, wrzasn ł:
- Mensch, Mensch, was machst du dort?
M czyzna z aparatem dopiero teraz spostrzegł, e jest obserwowany.
Drgn ł, a po chwili esesmani zauwa yli ju tylko faluj c kotar .
W tym samym momencie wartownik schodz cy ze słu by strzelił, celuj c w
okno na pi trze. Pierwszy strzał roztrzaskał szyb , drugi trafił w ram
okna. Szkło posypało si na chodnik.
Drugi esesman ju zd ył przebiec przez ulic i wal c kolb , zacz ł
dobija si do zamkni tej jeszcze bramy.
Niwi ski wybiegł z ciemni do poczekalni przychodni rentgenologicznej. Z
oddali dobiegł go odgłos walenia kolb o bram . Po piesznie przekr cił do
ko ca rolk aparatu fotograficznego, wyj ł zwini ty film i schował go do
kieszeni. W półmroku szukał wzrokiem miejsca, gdzie mógłby ukry płask
lejk , w tej chwili ju rozło on na dwie połówki.
W k cie poczekalni zauwa ył wysoki piec kaflowy. Bez chwili wahania
otworzył drzwiczki i dwie cz ci aparatu upchn ł w otwór paleniska. Na
blach posypał si popiół.
Łomot do bramy wzmagał si . Niwi ski jednym skokiem znalazł si w
przedpokoju, przekr cił gałk yalowskiego zamku i wypadł na klatk
schodow . Tutaj dobijanie si do bramy i wołanie "aufmachen!" słycha ju
było bardzo wyra nie.
Niwi ski wbiegł na podest mi dzy pi trem a parterem, wyjrzał przez
malutkie okienko. Na podwórku dostrzegł star szop , drewniane rusztowanie
do trzepania dywanów i wysoki mur odgradzaj cy podwórko od s siedniej
posesji. Próba wyrwania ram nie powiodła si ; zbyt mocno przybite były
gwo dziami do futryny. Bezradnie obejrzał si za siebie i w tej samej
chwili nad głow , na wysoko ci drugiego pi tra, usłyszał skrzypienie
otwieranych drzwi, a potem kroki po stopniach. Zanim zdołał wykona
jakikolwiek ruch, dojrzał schodz c po stopniach piersiast , zdrow
dziewuch , trzymaj c w r ce ba k na mleko.
Słu ca Wimmerów usłyszała wła nie dobijanie si do bramy i mamroc c: -
Zaraz, zaraz, nie pali si - min ła zakr t schodów.
W tym momencie dostrzegła nieznajomego m czyzn .
- Jezus Maria! - krzykn ła i zrobiła ruch, jakby zamierzała uciec z
powrotem na gór .
W dwóch skokach Niwi ski znalazł si przy niej. Na dole esesmani w ciekle
szarpali klamk bramy.
- Jest tu jakie tylne wyj cie? - Niwi ski mocno cisn ł rami
dziewczyny.
Odpowiedział mu przecz cy ruch głow . Słu ca była tak wystraszona, e
nie mogła wydoby z siebie głosu.
- Kto tam mieszka na górze?
- No... Wimmer... doktór... - wyj kała wreszcie.
Klamka na dole załomotała jeszcze dwa razy i nagle zapanowała cisza.
- Szukaj mnie - powiedział Niwi ski.
Dziewczyna wlepiła w niego okr głe z przera enia oczy.
- Nie jestem złodziejem - znów cisn ł jej pulchne rami . - Czy
rozumiesz, dlaczego mnie szukaj ...?
Niepewnie potakn ła głow . Ale po chwili jakby co do niej dotarło. Raz
jeszcze spojrzała na obcego jej m czyzn i w tym momencie dojrzało w niej
jakie postanowienie. Chwyciła Niwi skiego za r k i poci gn ła za sob na
gór . Bezwiednie wspinał si za ni .
Na drugim pi trze otworzyła drzwi opatrzone wizytówk K. Wimmer -
Privatwohnung i wci gn ła go do obszernego przedpokoju, z którego kilka par
oszklonych drzwi rozchodziło si w ró ne strony. Dziewczyna wepchn ła go do
kuchni. Tu za barchanow zasłon przysłaniaj c wej cie do wn ki znajdowała
si słu bówka, a w niej rozbabrane, nie zasłane jeszcze łó ko.
- Rozbieraj si ! - rozkazała dziewczyna.
Niwi ski kompletnie ogłupiały stał z bezradnie opuszczonymi r kami.
Dziewczyna natomiast w po piechu zrzucała z siebie palto, ci gała
pilotk z głowy, pozbywała si sweterka. Widz c wahanie Niwi skiego,
szepn ła:
- Spałe tu. Spałe cał noc...
Zrozumiał. W okamgnieniu ci gn ł z siebie ubranie. Po chwili le eli ju
obok siebie przykryci pierzyn . Dziewczyna obejmowała Niwi skiego za szyj
i udawała, e pi.
- Ja nazywam si Hela - szepn ła mu prosto w ucho. - A ty?
- Władek.
- Władek?
- Nie, Tadek, Tadeusz... - sprostował Niwi ski i spod przymru onych
powiek wpatrywał si w faluj c zasłonk oddzielaj c kuchni .
Dobijanie ponowiło si znowu, ale tu, w słu bówce Wimmerów, było ledwie
słyszalne.
- Miałam i po mleko i napali w piecach na dole - szepn ła Hela - ale
raz wolno mi zaspa , nie? Z chłopem. - Mimo całego zdenerwowania,
wyra aj cego si w po piesznym falowaniu obfitego biustu, za miała si
cichutko.
- Jak b dziesz pali w piecu na dole... - zacz ł Niwi ski.
- Co tam?... - przerwała mu.
- Uwa aj. Zostawiłem co ... w popielniku. Zgarnij wszystko do kubła.
- O Jezu! - wystraszyła si znowu. - Rewolwer?
- Nie.
- Na pewno?
- Słowo.
W tej chwili trzasn ły drzwi w kuchni i usłyszeli czyje kroki. Hela
mocno zacisn ła powieki, staraj c si opanowa nierówny, przy pieszony
oddech.
- Helena, Helena! - dobiegł głos Wimmera. - Trzeba bram otworzy . pisz
jeszcze?
Niwi ski spojrzał: zasłona oddzielaj ca słu bówk od kuchni rozsun ła si
i w otworze wn ki stan ł rozespany Wimmer.
- Helena, mleko przywie li. Dlaczego... - urwał, spostrzegłszy głow
m czyzny obok głowy słu cej. A kiedy pierwszy szok min ł, wrzasn ł: - Co
to ma znaczy ?!
Helena rozespana siadła na łó ku. Na widok Wimmera wydała okrzyk
przera enia i nieudolnie starała si naci gn róg pierzyny na głow
Niwi skiego. Odegrała t rol znakomicie.
- O Jezu, zaspałam! - przemówiła z udanym przera eniem.
Wysun ła r k spod betów i si gn ła po spódniczk .
Wimmer jeszcze nie ochłon ł całkowicie.
- No, Helena, porozmawiamy jeszcze - mrukn ł, wycofuj c si do kuchni,
sk d gło no zawołał: - Elzo, Elzo! Komm schnell!
Helena, ogarn wszy si troch , po pieszyła za Wimmerem. Z dołu wci
dobiegało dobijanie si do bramy.
- Kto to? - spytał Wimmer, wskazuj c w kierunku Niwi skiego.
- O matko! A kto ma by ? Chłop - wzruszyła ramionami i si gn ła po ba k
na mleko.
- Brama! - rozkazał Wimmer. - A potem porozmawiamy sobie...
Kiedy Helena znikn ła w przedpokoju, doktor Wimmer, ju całkowicie
opanowany, szarpn ł zasłonk . Niwi ski siedział na brzegu łó ka i
wdziewaj c buty, z t pym wyrazem twarzy spojrzał na Wimmera.
- Rozumie niemiecki? - spytał doktor.
Niwi ski, u miechaj c si głupawo, zaprzeczył ruchem głowy.
- Raus! Raus! - Wimmer rozkazuj co wskazał palcem na wyj cie.
W tej samej chwili wpadła do kuchni wzburzona Helenka.
- Panie doktorze! O Jezu! To nie mleko... O Matko cudowna... Do gabinetu
si wdzieraj ! Musiałam im otworzy ...
- Komu? Himmelgott!
Wimmer miał do tych niespodzianek i jak bomba wypadł na schody.
Rozbudzona ju Wimmerowa - za nim. Kiedy znikn li za otwartymi drzwiami
przychodni, na klatce schodowej pojawił si Niwi ski i błyskawicznie zbiegł
na dół. Po chwili słycha ju było tylko skrzypni cie bramy.
Helenka z kubłem na popiół i łopatk zeszła na pierwsze pi tro do
przychodni. Zastała tam istne piekło. Dwóch esesmanów miotało si po
gabinecie zagl daj c pod brezenty przykrywaj ce w ciemni aparatur
rentgenowsk , zdzieraj c zasłony z okien. Wimmer nie odst pował ich ani na
krok, dr c si wniebogłosy.
- Co to wszystko ma znaczy , do diabła?! Ja natychmiast id do komendanta
policji. Jakim prawem! Jestem Niemcem... Ja dam...
I tak w kółko. Helenka przykl kła przed piecem w poczekalni i szufladk
zacz ła wygarnia popiół do wiaderka. Połówki aparatu fotograficznego
uderzyły o dno kubła. Dziewczyna natychmiast przysypała je now porcj
popiołu.
Hałas oczyszczania pieca ci gn ł do poczekalni Wimmerów.
- Zaraz b dzie ciepło - uspokajaj co powiedziała Helenka. - Tylko popiół
wyrzuc i napal . - Wzi ła wiaderko do r ki i wyszła na klatk schodow .
W tym czasie Niwi ski był ju na dworcu kolejowym. W ostatniej chwili
zd ył wskoczy do poci gu wyruszaj cego wła nie w kierunku Katowic.
Jedynym adresem na ziemiach przył czonych do Reichu, który znał, i jedynym
miejscem, gdzie mógł si spodziewa schronienia oraz pomocy, był dom jego
dawnego kaprala, Kurasia.
W tym samym czasie, gdy Niwi ski szukał dogodnych poł cze kolejowych z
Katowic na Pomorze, z Wałcza wracał do Warszawy konfident Gor czko, wioz c
swym mocodawcom informacje o oficerze konwojuj cym we wrze niu tajne
kasety. Według szczerych wyzna kierowcy Bugajczyka, oficer ten w stopniu
kapitana nazywał si Tadeusz Miszczyk i pi tnastego dnia wojny poległ na
terenach zabu a skich, gdzie obecnie przebywali Rosjanie. Major Heinckes,
tak energicznie prowadz cy ledztwo w tej sprawie, stropił si t
wiadomo ci ; wraz ze mierci Miszczyka urywał si bowiem dalszy lad po
bezcennych kasetach. Na wszelki wypadek odnalazł jednak wdow po kapitanie,
pani Maryl Miszczykow , i zlecił starann jej inwigilacj .
Nie mógł wiedzie , e jego koledzy z O wi cimia w tych dniach tak bliscy
byli pochwycenia człowieka o nazwisku Tadeusz Miszczyk.
Oficer prowadz cy dochodzenie w sprawie tajemniczego osobnika
fotografuj cego plac przyszłego obozu, po dokładnym przesłuchaniu
wszystkich domowników Wimmera, rozmawiał wła nie z rejestratork , pann
Trud Lipowsky.
- Panno Lipowsky. Sprawa jest bardzo powa na. Tylko wy dwoje, pani i
doktor, dysponujecie kluczami. Tymczasem był tu kto trzeci, kto , kto
dostał si do przychodni bez włamania, bez hałasu. Zamki były nie
naruszone, słu ca otworzyła wartownikom drzwi kluczem pana Wimmera ju po
incydencie.
- Je eli pan pozwoli, mam własn teori dotycz c tego, w jaki sposób ten
człowiek dostał si tutaj. Klucza w ka dym razie nie potrzebował.
- Tylko? - zaintrygowany uwa niej spojrzał na Trud .
- Był gdzie ukryty, kiedy opuszczali my z doktorem gabinet.
- Brawo! A zatem? W jaki sposób mógł si ukry ?
- Mo e do ciemni weszło dwóch, a wyszedł tylko jeden. Doktor Wimmer mógł
tego nie spostrzec, w ciemni panuje zupełna noc.
- A zatem b dzie to kto z wczorajszych pacjentów?
- Przygotowałam ju wykaz dla pana.
Panna Truda si gn ła po arkusz wypełniony nazwiskami i podała go
oficerowi. Gestapowiec długo wertował list .
- Ostatni był Miszczyk, tak? Tadeusz?
- Ale jego doktor ju nie prze wietlał. Było bardzo pó no i pacjent
zrezygnował.
- Jego karta!
Oficer wyci gn ł r k w stron panny Trudy. Przez chwil grzebała w
skrzyneczce z kartami rejestracyjnymi, wreszcie wyci gn ła wła ciw . Oficer
rzucił na ni okiem i stwierdził:
- Miejscowy, jego zawsze zd ymy sprawdzi . Pozna go pani?
- Oczywi cie.
Gestapowiec cofn ł si do korytarza i przywołał Wimmera. Lekarz pojawił
si natychmiast.
- Czy pozna pan wczorajszego ostatniego pacjenta?
- Szczerze mówi c, nie - przyznał Wimmer. - Widziałem go tylko w ciemni.
Oficer krzykn ł co i z gł bi poczekalni zjawił si gestapowiec ubrany po
cywilnemu. Oficer wr czył mu kart Miszczyka.
- Sprowadzi pan tego człowieka - rozkazał.
- Tutaj?
- Nie. Do nas, do wydziału. Niedługo tam b d , porozmawiam tylko jeszcze
ze słu c . Poprzez szklany, spadzisty dach szklarni przebijało zimowe
sło ce. Wewn trz szklarni ci gn ły si długie rz dy skrzynek wypełnionych
ziemi , z której wyrastały ju zielone listki warzyw. Ogrodnik Siemi ski z
małymi grabkami i sekatorem spulchniał ziemi i wyrywał chwasty.
Nagle drzwi otworzyły si z trzaskiem, buchn ła przez nie para i do
rodka wbiegła zdyszana Basia Białasówna.
- Drzwi! Zamknij drzwi! - krzykn ł Siemi ski.
Basia zignorowała to polecenie i dopadła do ogrodnika.
- Wujku... - uczepiła si r kawa jego kurtki.
- Drzwi, mówi . Mróz. Tu pieni dze rosn . - Wyrwał r kaw z jej dłoni i
poszedł przymkn drzwi.
Basia pobiegła za nim i znów przytrzymała go za kurtk .
- Gestapo! - wykrztusiła wreszcie.
Siemi ski w jednej chwili złagodniał.
- O co chodzi?
- Byli ju w domu, pytaj ludzi. Szukaj Tadeusza. Wujku...
- Niemo liwe. Prahl wzi ł w łap . Co ty my lisz, e ja dlatego... e za
tamto...
- Jego nie dlatego szukaj . Cał noc truchlałam... Ale je eli go szukaj ,
to znaczy, e go nie złapali! Bo e...
Siemi ski spojrzał na dziewczyn niespokojnie.
- O czym ty mówisz?! Dlaczego mieli go złapa ?
- Niech wuj o nic nie pyta, ale... To kwestia ycia i mierci. Wuj
zwolnił go, jeszcze wczoraj... On wyjechał, wczoraj rano wyjechał... Wuj go
zwolnił...
- Ja? - ogłupiały ogrodnik coraz podejrzliwiej przygl dał si Basi.
- Co ty kombinujesz?
- Ja błagam!
- Gdzie on jest?
- Nie wiem... nie wiem... Mo e ju nie wróci...
- Nie ma go? No, dobrze. Mógłbym odpowiedzie pi knym za nadobne... Ale
ja jestem człowiekiem. Zapami taj to sobie. No, dobrze, gdzie oni s ?
Po godzinie, doprowadzony wraz z Basi na gestapo, zeznawał przed
oficerem ledczym.
- A dok d wyjechał? - spytał oficer.
- Gdzie do rodziny pewnie. Nie wiem - Siemi ski rozło ył r ce. - Nie
wiem.
- Sk d pochodził?
- A czy ja, panie kapitanie, pytam o takie rzeczy? Robotnik, i to
sezonowy. U mnie ludzi do pracy zawsze trzeba. Zgłosił si , to przyj łem.
- Wczoraj wyjechał? Tak nagle?
- Ja powiem, dlaczego - wtr ciła si Basia. - Domy lam si . Jego do
Arbeitsamtu wzywali. Bał si . Tak przypuszczam...
- Tak jest - skwapliwie potwierdził Siemi ski. - O, a to jego rzeczy. Ten
pan, co nas tu przyprowadził, kazał to wszystko wzi ze sob . I jeszcze
inne jego drobiazgi... - wyci gn ł z kieszeni marynarki jakie owini te w
gazet papiery.
Oficer przegl dał je uwa nie, wreszcie wzi ł do r k mał fotografi .
- To jego zdj cie? - spytał.
- Tak jest. Do ausweisu wyrabiał - potwierdził ogrodnik.
Oficer wstał zza biurka i nie wypuszczaj c z dłoni małego zdj cia
skierował si ku drzwiom. Uchylił je i krzykn ł w gł b drugiego pokoju:
- Jest tam jeszcze ta Kwapik? Przyprowadzi !
Wrócił za biurko, a Siemi ski, chc c gadulstwem pokry zdenerwowanie, nie
pytany zacz ł opowiada :
- Jeszcze ja mówi , człowiecze, w Niemczech lepiej miał b dziesz, jak u
mnie: Zgło si , mówi . Niejeden pojechał i dobrze ma. A u mnie, jak to u
ogrodnika, nie pi si noc , pod tym kotłem pali trzeba na okr gło. Kwiat
- jak to kwiat. Nie wiem, czy pan kapitan widział. Na sylwestra
dostarczałem... Wszystkie mojej hodowli.
Oficer ni to słuchał, ni to zaj ty był przegl daniem papierów, wreszcie
podniósł głow , bo do pokoju wprowadzono słu c Wimmera, Helenk Kwapik,
która ju od drzwi pytała:
- Jeszcze co ? Bo ja z obiadem nie zd
dla mojego pa stwa...
- Podejd cie tutaj - oficer kiwn ł na ni palcem. - To ten? - wskazał na
przyniesion przez ogrodnika fotografi .
Helenka popatrzyła na Siemi skiego i na Basi , potem podsun ła zdj cie
blisko do oczu.
- Ten, jak ywy! - krzykn ła.
Oficer waln ł otwart dłoni w biurko.
- Kłamiesz! Ten wczoraj jeszcze wyjechał. S wiadkowie. Helenka
autentycznie ju wystraszona, patrz c nic nie rozumiej cym wzrokiem na
ogrodnika i Basi , płaczliwym głosem ci gn ła:
- Ludzie, dlaczego tak wiadczycie, przecie ... przecie sam pan Wimmer
widział...
- Niemo liwe - przerwała Basia. - Wyjechał! Nie mogła go pani widzie ...
- Jakie widzie ?! - zawodziła zrozpaczona Helenka. - Spał ze mn ! Ludzie!
Sam pan Wimmer mnie na tym przyłapał.
- Na czym?! - To pytanie ledwo wydobyło si z ust Basi, która a uniosła
si z krzesła.
- Na czym, na czym... - Helenka nabrała nieco pewno ci siebie. - Chyba
osoba jest na tyle dorosła, eby wiedzie , co chłop robi pod kołdr z
dziewczyn ... O Jezu, e ja si dałam namówi ! - j czała znowu. - Ale b d
teraz uwa a . O matko! Potrzebne mi to było...
Basia osun ła si na krzesło i zdruzgotana szeptała do siebie:
- Niemo liwe, niemo liwe...
Oficer przerwał gwałtownie:
- Dosy ! Kiedy do ciebie przyszedł?
- Z wieczora - Helenka znowu zacz ła si maza .
- Był cał noc?
- Calutk . A nas pan Wimmer przyłapał, przecie sam mówił...
Siemi ski poło ył sw dło na r ce Basi, jakby chciał powiedzie : uspokój
si , takie jest ycie...
- Jak si nazywał? Wiesz? - dopytywał oficer.
- Po nazwisku?
Basia z nadziej spojrzała na Helenk .
- Nie wiem. A na imi raz mówił Tadek, raz Władek, jak to we flircie,
nie? ebym zgadywała...
Tego ju Basia nie wytrzymała i wybuchn ła gwałtownym płaczem.
Oficer zerkn ł na ni ukradkiem, u miechn ł si nieznacznie i spytał:
- To pani narzeczony? Gratuluj wierno ci. - Wstał zza biurka i ko cz c
przesłuchanie dodał: - No, egnam. Miasta nie wolno opuszcza . B dziecie
jeszcze obie potrzebne, jak ptaszek si odnajdzie.
Miał niepłonn nadziej , e zbiega uda si szybko pochwyci . Nie
wiedział, e nie znany mu i wci uparcie w sz cy w Warszawie major
Heinckes z Abwehry otrzymał wła nie z gestapo telefon, który nadziej na
zatrzymanie Miszczyka przemieniał w pewno . Obersturmbannfuhrer Kliefhorn
z warszawskiego gestapo obwie cił Heinckesowi krótko:
- Miszczyk yje!
- Niemo liwe!
- Nie tylko yje, ale zdaje si , e ju go mamy, Moi ludzie zdj li
wła nie jakiego człowieka, który przybył do ony Miszczyka. Opowiada
ciekawe rzeczy...
Lekcje geografii
W kwadrans po otrzymaniu alarmuj cego telefonu major Heinckes był ju na
Szucha w gabinecie obersturmbannfuhrera Kliefhorna. Ledwie przest pił próg,
ju gor czkowo pytał:
Kto to taki?
Kliefhorn zajrzał do akt i po chwili odpowiedział:
- Niejaki Kulpi ski. Organista czy te ko cielny ze wsi Owczary.
- Gdzie to jest?
- Na Podkarpaciu. Dzi rano odwiedził Miszczykow . Moi ludzie nie
przeszkadzali mu w tej wizycie, zdj li go dopiero po wyj ciu.
- Chciałbym mówi z tym człowiekiem - rzucił ostro Heinckes.
- Zarezerwowałem go wył cznie dla pana, tak jak pan sobie yczył. Nie le
pracujemy? - Obersturmbannf~uhrer wyra nie oczekiwał pochwały.
- W ka dym razie szybko - przyznał Heinckes. - Czy... z uwagi na to
zamiłowanie panów do szybkiego działania, ten człowiek jest jeszcze w
stanie w ogóle mówi ?
- Mówi bardzo du o i ch tnie.
Kliefhorn nie przesadził. Ko cielny z Owczar, pocz tkowo mocno
zal kniony, do szybko doszedł do równowagi. Dobrze usposobiło go
uspokajaj ce i grzeczne zapewnienie Heinckesa, który ju na wst pie
oznajmił:
- B dziemy rozmawiali po polsku, panie Kulpi ski. Niech pan si niczego
nie l ka, bo nast piło małe nieporozumienie i b dzie pan mógł wkrótce
wróci do domu. Niech pan siada. Zapali pan?
Wyci gn ł papiero nic .
- Bóg zapła , ale papierosy szkodz . Ksi dz proboszcz dymi jak komin,
organista z g by cygaretki nie wyci ga, a ja jako , chwali boga...
- A jak zdrowie ksi dza proboszcza? - zainteresował si Heinckes.
- Bóg zapła .
- Jak nazwisko?
- Kulpi ski.
- Ksi dza, ksi dza nazwisko?
- Pyclik.
- Ano wła nie. A wi c to ksi dz Pyclik wysłał pana a do Warszawy? Kawał
drogi. Tłok na kolejach. Po có to?
- A gdzie by mnie ksi dz wysyłał! Tak tylko, przy okazji, mówi, b dzie
Kulpi ski w Warszawie u brata... Bo ja do brata, panie pułkowniku... Nie
wiem, czy szar y nie pomyliłem, bo w obecnym czasie jakby dystynkcje inne.
Jak jeszcze byłem w Austrii oberfeuerwerker, w szóstej Karpatenregiment, to
nasz oberst nosił...
Heinckes przerwał mu łagodnie, bez zniecierpliwienia.
- Tak, wiem. Wi c pan ma brata w Warszawie?
- Alojzy. Rymarzem jest. Powiedzie adres?
- To pó niej. A wi c odwiedził pan brata, a przy okazji ksi dz kazał panu
wst pi do pani Miszczykowej, prawda?
- Prawda to jest, ale nie po kolei. Bo główna rzecz, mówi ksi dz
proboszcz, Bo e Narodzenie idzie, komunikantów nie mamy, opłatków nie ma z
czego robi , wi c mówi, do kurii Kulpi ski zajdzie, mo e odst pi .
- Jak to? wi ta ju za nami, Nowy Rok za trzy dni, a pan w Warszawie
został? - dziwił si Heinckes.
- No bo, panie pułkowniku, komunikantów w kurii te nie za bardzo,
bryndza i u nich. To po co miałem wraca ? T wili z bratem i z bratow
sp dziłem. Ale co to za wi ta w mie cie! Ryba jak z bek czosnku...
- A sk d zna pan pani Miszczykow ?
- Ja, sk d znam? Tak j pierwszy raz widz , jak pana widz .
- Rozumiem. To ksi dz j zna, tak?
- Mój ksi dz?
- Miał przecie jak przesyłk dla niej.
- Mie , miał, ale eby j znał, to nie wierzcie w to, panowie. adn
miar . Ludzie wida plot bez zastanowienia. A ju eby osobie duchownej
znajomo z bab przypisa , to bardzo ch tnie nawet plot . A jeszcze jak
baba ma na czym usi
, jak to si mówi, i czym oddycha , a pani
Miszczykowa to owszem... No, co zreszt b d mówił... to gołym okiem wida .
Ludzie mog powiedzie byle co... A prawda jest taka, ebym si z tego
miejsca nie ruszył, e oba my z ksi dzem znali, ale m a tej pani. To
owszem, kłama nie b d .
- Bywał u was, czy jak?
- Nie bywał, a raz bywn ł, i tyle my go widzieli. Ale drobiazgi po nim
zostały, papiery, a e w czasie wojennym był, no i... pojechał nie wiadomo
dok d, ksi dz po chrze cija sku postanowił jako t rodzin pana Miszczyka
powiadomi , e nieszcz cie si stało.
- A có to za nieszcz cie?
- E, pan pułkownik artuje, a sam dobrze wie. Przecie tego pana
Miszczyka, jeszcze z dwoma innymi, od nas z plebanii wasi zabrali.
- Jacy nasi?
- andarmi. Jeden d bowy taki, fest chłop, pod w sikami, drugi mniejszy,
blondyn. Co by tu jeszcze o nich powiedzie ... eby okre li ... Nie patrzył
człowiek, bo zamieszanie było, wszystko eins, zwei, schneller, schneller.
Najlepszy dowód, e ten pan Miszczyk nawet płaszcza nie zd ył zabra , a
tam w kieszeni te wła nie papiery były.
- Kiedy to si wszystko zdarzyło?
- Dzie ? Dokładnie?
- Tak. To bardzo wa ne.
- To bym pomy le musiał. Fakt faktem, e ju po padni ciu niepodległo ci
to było. Taaak... Koniec wrze nia, tak jako ...
- A nazwiska tych dwóch, którzy razem byli?
- Nie powiem panu tego. Nie, ebym nie chciał, bo dusz i sercem słu ,
ale nie wiem, bo nie wiem. Jedn noc u nas byli.
Wiadomo , e Miszczyk yje i e w dodatku przebywa w r kach niemieckich,
roz mieszyła wprost majora Heinckesa. Nale ało jedynie sprawdzi wszystkie
wi zienia, areszty ledcze oraz obozy dla oficerów, co przy wspaniale
funkcjonuj cej administracji niemieckiej było prawdziwym drobiazgiem.
Niestety, z adnych z tych miejsc nie nadeszła dla majora Heinckesa
pocieszaj ca wiadomo . Nikt nigdzie adnego Tadeusza Miszczyka nie wi ził,
nie internował, nie aresztował.
Raz jeszcze major zdecydował si posłu y Gor czk i wysła go na
Podkarpacie dla sprawdzenia wiarygodno ci zezna ko cielnego. Ale z
Gor czk działy si w ostatnich dniach rzeczy dziwne. Major nie wiedział,
e fala aresztowa , jaka nast piła po masakrze w Wawrze, zagarn ła równie
i brata Gor czki, Kazimierza, który mieszkał wprawdzie w Aninie, ale
represje obj ły cał okolic Wawra, nawet si gn ły rogatek Grochowskiej.
Sam Gor czko dowiedział si o uwi zieniu brata dopiero nazajutrz, kiedy
zrozpaczona bratowa, po całej nocy daremnych wyczekiwa na powrót m a,
przybyła do niego z błaganiem o pomoc. Gor czk zaskoczyła ta wiadomo ,
ale ku zdziwieniu bratowej, zachował spokój i obiecał spraw załatwi .
Natychmiast poł czył si telefonicznie z Kliefhornem i uzyskał
przyrzeczenie posłuchania. Gdy Gor czko dzwonił, Kliefhorn akurat rozmawiał
z Heinckesem.
- Pa ski Gor czko - powiedział - niedługo tu b dzie.
- Nie dotrzymał pan jednak słowa, Kliefhorn. Prosiłem.
- Sam dzwonił. Ma spraw . Powa n .
- Chyba e tak - zgodził si Heinckes. - Niech mu pan ułatwi, co trzeba.
I na tym koniec. Ju panu mówiłem, e to nasz człowiek, nie wasz.
- S sprawy, panie majorze - u miechn ł si Kliefhorn - które mimo
podziału naszych kompetencji nie powinny pozostawa nie wyja nione. Tak si
zło yło, e wła nie on mo e mi da klucz do wrogów Rzeszy.
- On mi jest jeszcze potrzebny - powiedział Heinckes. - Niech mi go pan
nie zniech ca.
- Nie rozumiem.
- Gor czko nie jest, oczywi cie, kryształowym człowiekiem, inaczej nie
byłby zdrajc . Tylko widzi pan, jemu si wci zdaje, e on tym zdrajc nie
jest. Nie wyprowadzam go z bł du.
- On nie wie? - zdziwił si Kliefhorn. - Jest bardzo gorliwy.
- Powiem panu. To ideowiec.
Kliefhorn roze miał si .
- Tak, tak - potwierdził Heinckes. - Na tym koniku jad ju z nim od
ładnych paru lat. Jego interesuje wył cznie walka z komunistami. Dokumenty,
których teraz szukamy i które miał przej , zawieraj spis polskiej
defensywy na terenie Rzeszy.
- Wiem o tym.
- Ale on o tym nie wie - u miechn ł si tym razem Heinckes. Powiedziałem
mu, e akta te zawieraj spis defensywy, ale rosyjskiej, któr rzekomo
wywiad polski znał. Tak nie było, ale mo liwe, e mogło tak by . Wie pan
przecie , e Polacy obł dnie obawiali si Rosji i wysiłki ich wywiadu szły
wył cznie w tamtym kierunku.
- Całe szcz cie - wtr cił Kliefhorn.
- Widzi pan, e Gor czko szuka czego innego i ja szukam czego innego,
cho obaj tropimy te same dokumenty.
- Pomysłowe, przyznaj - roze miał si Kliefhorn.
- Z ka dym człowiekiem trzeba post powa inaczej, niech mi pan wierzy.
Donosiciela i agenta nie zrobi pan z niego.
- Chyba go pan jednak przecenia - u miechn ł si Kliefhorn. - Sam tu
przyszedł i pokazał donos na siebie.
- Ale przez kogo pisany? Przez volksdeutscha. Nie, nie, panie
obersturmbannf~uhrer, Gor czko to oczywi cie kanalia, ale mimo wszystko
czuje si Polakiem.
Kiedy Gor czko zjawił si podniecony, w gabinecie nie było ju Heinckesa.
Pokrótce wyjawił cel swej wizyty i bez ogródek zwrócił si o interwencj .
Tak, to przykre - przyznał beznami tnie Kliefhorn. - Niestety, wyje d am
na par dni z Warszawy. To pa ski rodzony brat?
Gor czko odpowiedział skinieniem głowy.
- Przykro, bardzo przykro - powtórzył Kliefhorn oboj tnie, wygl daj c
przez okno. - I e te to akurat pa ski brat...
- Gdzie go trzymaj w tej chwili?
Kliefhorn odwrócił wzrok od okna.
- To da si łatwo ustali - powiedział. - To mog dla pana zrobi . To
mog - podkre lił jeszcze raz i skierował si do drzwi wiod cych do
sekretariatu.
Pozostawił te drzwi uchylone, tak by Gor czko mógł słysze , co mówił do
swego adiutanta.
- Sprawdzi mi pan natychmiast. Kazimierz Gor czko. Podejrzany o udział w
zamachu na ycie Niemców w Wawrze... Natychmiast meldowa .
Powrócił za biurko nie patrz c na Gor czk . Ten za wyrzucił po piesznie:
- Mój brat nie mo e by o to podejrzany. Nie było go wówczas w domu.
- W takim razie nie ma powodu do niepokoju.
- Zabrano go z domu dopiero nazajutrz. Zreszt , w ogóle nie mieszka nawet
w Wawrze, a w Aninie.
- Daruje pan, ale to niczego nie dowodzi - wtr cił do oboj tnie
Kliefhorn. - Pan Dymitrow mieszkał w Sofii, a podpalił Reichstag w
Berlinie.
- Mój brat nie miał z tym nic wspólnego! - zawołał Gor czko, coraz
bardziej zdetonowany oboj tno ci Niemca. - Był w tym czasie w Warszawie.
- Tym lepiej. ledztwo na pewno wyka e jego niewinno , je eli jest tak,
jak pan wła nie twierdzi. Niepotrzebnie si pan niepokoi.
- Tam... - Gor czko nerwowo szukał papierosów - tam wielu ludzi nie miało
z tym nic wspólnego. I ju nie yj .
- Sk d pan wie, e nie miało? Pan był przy tym?
Zapadło pełne napi cia milczenie. Nagle Kliefhorn roze miał si i
jowialnie poklepał Gor czk po ramieniu.
- Och, pan ma wspaniałe alibi. I niezłego wiadka. W mojej osobie.
Przecie pan był w tym czasie tutaj, nieprawda ? Mo e pan na mnie zawsze
liczy .
miał si jeszcze przez chwil bardzo ubawiony.
- Powa nie mówi c - powiedział - współczuj pa skiemu bratu. Ten akt
polskich terrorystów musi by pomszczony. Cho by dla przykładu. Chyba pan
to rozumie. Je eli zarzut udziału ci y na pa skim bracie...
- Panie obersturmbannf~uhrer, ja r cz !
- To mnie pociesza. Pan chyba nie w tpi w niemieck sprawiedliwo ?
Przyznaj , bywa surowa, ale to wojna. Je eli brat pa ski b dzie oczyszczony
z zarzutów... Ale to ju nie ode mnie zale y. Co mogłem, zrobiłem dla pana.
B dzie pan miał wiadomo .
Gor czko skin ł głow , ni to dzi kuj c, ni to przytakuj c słowom, które
usłyszał. Kliefhorn wi c dodał:
- Nie oczekiwałem, e mi pan podzi kuje, bo domy lam si , e liczył pan
na co wi cej z mojej strony. No, niestety - rozło ył r ce - na tym
etapie... Zreszt , zrobiłem co jeszcze dla pana.
Gor czko spojrzał pytaj co.
- Pan si nie domy la? - spytał Kliefhorn. - A przecie nie poruszam ju
sprawy tej kobiety, która dostarczyła panu anonim. Pan sobie chyba tego
yczył, o ile wiem. Uszanowałem to. Przyznaj , na specjaln pro b majora
Heinckesa. Zadowolony pan?
Gor czko przygryzł wargi; Kliefhorn brał odwet za brak gorliwo ci ze
strony agenta Abwehry.
- A szkoda - ci gn ł dalej Niemiec - poniewa przypadki przechwytywania
korespondencji mno si coraz bardziej. Ju w dziesi ciu wypadkach
przychodzili my za pó no, bo podejrzani zostali w por ostrze eni. Szkoda,
powtarzam, e nie chce nam pan pomóc - ponownie rozło ył r ce.
- Kto wie, co to była za kobieta. Nie ma pewno ci, e pracuje wła nie na
poczcie.
- Oczywi cie - przyznał Kliefhorn. - T pewno tylko pan mógłby
potwierdzi . Ale ja pana rozumiem... Czy co jeszcze ma pan do mnie? -
spojrzał na zegarek i podniósł si zza biurka.
Gor czko nie ruszył si ze swego krzesła. My lał.
- A gdybym obszedł te urz dy pocztowe? - wykrztusił wreszcie z siebie
pytanie.
- Z pozytywnym rezultatem? - uzupełnił to pytanie Kliefhorn.
- Za to przecie nie mog r czy .
- Oczywi cie. Podobnie, jak ja nie mog r czy za uwolnienie pa skiego
brata. Nie od nas dwóch, nieprawda , zale te sprawy. Ale na dobr wol
mog odpowiedzie tym samym.
- Dobrze - o wiadczył nagle Gor czko. - Znajd j .
- ałuj , e nie mam takiego brata, jak pan - powiedział Kliefhorn. -
Doprawdy, mo na na pana liczy , doprawdy. Pan wła ciwie ju podpisał
zwolnienie bratu.
Kliefhorn odprowadził go a do drzwi.
- I prosz nie ali si majorowi Heinckesowi - powiedział na po egnanie
- e pana do czegokolwiek zmuszałem. To była pa ska inicjatywa.
Po wyj ciu Gor czki, adiutant Kliefhorna, który od dłu szego ju czasu
trzymał w r ku słu bow notatk , podał j wreszcie zwierzchnikowi. Ten
przebiegł szybko wzrokiem jej tre i skrzywił si .
- Ju ? - spytał. - Tak pr dko?
- Tak jest - zameldował adiutant. - Razem z pi tnastoma innymi. Dzi w
południe.
Kliefhorn zerkn ł mimowolnie w stron drzwi, za którymi znikn ł przed
chwil Gor czko, i wzruszył ramionami.
- No, có - mrukn ł. - Nie moja wina. Opieszalstwo. Opieszalstwo ze
strony pana Gor czki. Mógł by dzi u mnie z samego rana.
- To był jego brat? - spytał adiutant.
Ale nie doczekał si odpowiedzi szefa. Kliefhorn podarł notatk i wrzucił
do kosza. -
Gor czko wynaj ł na cały dzie doro k i kazał si wozi od poczty do
poczty, a to zdziwiło starego sałaciarza. Wyczekuj c pod budynkami urz dów
pocztowych widział, jak jego pasa er podchodził do wszystkich okienek,
przygl dał si pracuj cym urz dniczkom, a nawet, udaj c filatelist
poszukuj cego wycofanych znaczków, wchodził na zaplecze, do sortowni
pocztowych.
Pó nym popołudniem Gor czko odnalazł wreszcie pani Zofi . Wrócił do
doro ki podniecony i po raz pierwszy tego dnia zlecił kurs inny. Na Szucha.
Wtedy doro karz wyzbył si ostatnich złudze , wiedział ju , kogo woził
przez cały dzie . Na Koszykowej, kiedy byli ju bliscy celu, dziwny pasa er
ponownie zaskoczył wo nic . Oto, kiedy ju wysiadł, by dalsz drog odby
piechot (poczynaj c od placu Na Rozdro u, Szucha zamkni ta była dla
ruchu), zatrzymał si wraz z tłumem gromadz cych si ludzi przy
ogłoszeniowym słupie. Tam na czerwonym plakacie Gor czko w ród
rozstrzelanych dojrzał nazwisko i imi brata. Nie wierzył własnym oczom.
Jak pijany wrócił do stoj cej wci jeszcze w tym samym miejscu doro ki.
- Stało si co? - troskliwie zapytał furman.
- Tak... - wycharczał Gor czko. - Stało si . Ale stanie si jeszcze
wi cej. Na t poczt , na której byli my ostatnio.
- Znowuj na poczt ?
- Albo nie - zmienił decyzj Gor czko - naprzód do knajpy. Ale nawet
kilka pod rz d wypitych "angielek" nie zdołało opanowa dr enia r ki, kiedy
na restauracyjnej bibułce pisał po piesznie list. Odwiózł go potem na
poczt , poprosił wo n o oddanie pani siedz cej za czwartym okienkiem.
- To pani Niwi ska - poinformowała go przy okazji wo na. - Mo e poprosi ?
- Nie, nie - powiedział po piesznie - wystarczy odda .
Pani Zofia, zapoznawszy si z tre ci dziwnej korespondencji, natychmiast
udała si do naczelnika. Poło yła przed nim bez słowa zło on bibułk .
Naczelnik czytał:
- "Prosz przesta bawi si w ostrze enia. Oni wiedz wi cej, ni si
pani wydaje. To szczera rada. Prawdziwy przyjaciel".
Naczelnik uniósł si zza biurka.
- Sk d pani to ma?
- Kto przyniósł przed chwil .
Naczelnik podarł kartk w drobniutkie kawałeczki i wrzucił do kosza na
mieci. Po namy le si gn ł po nie jeszcze raz i ponownie przedarł na
jeszcze mniejsze skrawki.
- Niedobrze - powiedział.
- Co zrobi ? Panie Stefanie, co zrobi ?
Naczelnik nerwowo zapalał papierosa. Podszedł do okna.
- Niedobrze, bardzo niedobrze - powtarzał. - Mógłbym na jaki czas da
pani zwolnienie... Przeczeka to, póki si nie wyja ni... Chocia nie, to
dopiero zwróciłoby uwag ... A jak tam dzisiaj? Ma pani co ?
- Dzi nic.
- To dobrze. Trzeba b dzie pomy le nad jakim innym sposobem
przekazywania tych listów... Któ to mógł by , nie domy la si pani?
Niwi ska wzruszyła ramionami.
- W ka dym razie, gdyby... - naczelnik zawiesił głos - gdyby doszło do
czegokolwiek... Pan profesor si orientuje?
- Nie. M nigdy nie pozwoliłby mi na to.
- Pani Zofio - naczelnik obszedł biurko i stan ł twarz w twarz z
Niwi sk . - Wiem, e ma pani teraz do mnie al.
- al?
- Namówiłem pani .
- Wiedziałam, na co si decyduj , panie Stefanie. Czy to było rozs dne...
sama dzi nie wiem... Teraz zwłaszcza nie wiem, w tej chwili. Mo e to była
lekkomy lno . Troch mnie poci gała ta tajemniczo , nawet - wyznam
szczerze - pocz tkowo intrygowało... odmłodziło, było w tym co z
harcerskich podchodów, czy ja wiem... W takich chwilach człowiek nie my li,
e to igraszki ze mierci . W tej chwili wiem. Mam syna i powinnam dla
niego y .
- Mo e wła nie kto inny nara a si w tej chwili dla niego, pani Zofio.
- Pan wierzy, widz , w to biblijne pouczenie, e dobry uczynek zawsze
b dzie odpłacony t sam monet . Ale ja nie wypełniałam dobrych uczynków,
panie Stefanie, wypełniałam tylko obowi zek, bo tak to potraktowałam.
- Ciesz si , e pani tak mówi.
- Tylko, widzi pan... do obowi zków mo na si było zniech ci .
Obowi zkiem naszym był COP. Płaciłam. Obowi zkiem było polec w obronie
Warszawy. Czy to były konieczne obowi zki, je eli nie mamy nic?
- Owszem, mamy wiadomo , e teraz dopiero ł czy nas co , co kiedy było
tylko sloganem w przemówieniach, słówkiem haftowanym na sztandarach.
- Honor? Ojczyzna? Honor nam jeszcze mo e i został. A ona?
- To od nas zale y, pani Zofio. I od pani. Od tego oporu, który stawiamy.
- Jak długo?
- Dwa, trzy miesi ce. To dłu ej nie potrwa. Tyle Francji potrzeba.
- Pan te mówi: Francji - u miechn ła si Niwi ska.
- Wszyscy mówi .
- Owszem. Nawet mój m . Tylko jak dotrwa do tego zwyci stwa? Czy tak,
jak pan? Czy tak, jak mój m : przeczeka nie wychodz c z domu? I widzi
pan, on niehonorowo doczeka si powrotu syna, a ja z honorem wprawdzie, ale
tego syna osieroc . Nie wiem, nie wiem, jak tego doczeka ...
Gor czko za działał jak w transie. Wprost z poczty kazał si wie do
Miszczykowej, której adres dobrze pami tał od czasu, kiedy Heinckes nakazał
jej inwigilacj . Teraz Gor czko pragn ł ju tylko jednego, i to za wszelk
cen : odszuka Miszczyka tym razem nie dla Heinckesa, dla siebie, dla
ratowania własnej głowy. Je eli w por go ostrze e, sprzeda wiadomo ci o
znanych mu w Abwehrze Niemcach, b dzie mógł liczy na pobła anie po wojnie.
Miszczykowej o wiadczył bez zbytnich wst pów:
- Pani zdziwi zapewne moja wizyta. Zdziwi te pani to, co za chwil
powiem, ale... musz to zrobi .
- O co wła ciwie chodzi? - spytała pi kna pani Maryla.
- Pani m yje.
- Wiem o tym. Pan znał mojego m a? - spytała z nadziej :
- Powiedzmy, ze słyszenia. A wi c yje, tego mo e by pani pewna.
- Dzi kuj panu, dowiedziałam si o tym niedawno.
- Tak. Wiem, e pani wie. Ale w gruncie rzeczy zna pani tylko
przypuszczenia, domysły. A ja pani przynosz pewno .
- Przepraszam... kim pan jest?
- Dzi ka dy ma nazwisk wi cej ni pieni dzy w portfelu. Có pani z tego,
e powiem?
- Rozumiem. Odpłac si panu za t wiadomo szczero ci , chocia nie
wiem, kim pan jest, a osob mego m a interesuj si równie , nie wiem
dlaczego, Niemcy. Ale nie mam niczego do ukrycia, mog mówi szczerze. Czy
pan... błagam pana, wie pan cokolwiek? Gdzie on jest?
Gor czko wstał od stołu, podszedł w stron komódki, uj ł w dło
fotografi za szybk kapitana Miszczyka, przygl dał si długo zdj ciu.
- To on? - spytał.
Miszczykowa potwierdziła skinieniem głowy.
- To, co teraz powiem, b dzie dla pani odpowiedzi na pani pytanie,
dlaczego szukaj go Niemcy. A oni go bardzo szukaj . Bardzo. Ale... -
Gor czko odwrócił si w stron okna, mówił teraz z w ciekło ci - stało si
co takiego, e póki yj , to go nie dostan .
Przez chwil jakby wsłuchiwał si w zdanie, które z siebie wyrzucił, a
nast pnie dodał:
- Tylko musi mi pani pomóc.
Miszczykowa, zdezorientowana, patrzyła niepewnie na nieznajomego.
- Wiem - Gor czko spróbował si u miechn . - Zachowuj si troch
dziwnie. Ale takie s czasy. - M miał przy sobie dokumenty ogromnej wagi.
Rozumie pani?
- Nie wiem... Nic o tym nie wiem - lodowato o wiadczyła Maryla.
- Te dokumenty musz si dosta do Anglików. M tego sam nie dokona. To
musz zrobi ja.
- Przepraszam pana - przerwała Maryla. - Nie znam si na tym wszystkim.
I... wolałabym o tym nie wiedzie .
- To jest jedyna szansa - powiedział z naciskiem Gor czko, po czym
poprawił si szybko: - Dla tych dokumentów, rzecz jasna.
Maryla wstała.
- Daruje pan. Nic mnie to nie obchodzi. Jestem wył cznie on Tadeusza
Miszczyka. Nie podkomendn .
- Pani si boi, rozumiem - Gor czko zamy lił si . - Kln si na Boga, e
mówi prawd . Na pami mojego brata, którego zamordowali ci dranie. I
musz ich urz dzi , musz ...
- To s pa skie zmartwienia. Daruje pan, ale niedługo musz wyj .
- To s zmartwienia nas wszystkich. Polaków. Dlatego musz zobaczy si z
pani m em.
- Ja te . Nie mniej tego pragn od pana.
- M niedługo da zna o sobie. Potwierdzi, e mówi prawd . Niech pani
powie mu wtedy tylko tyle: Bugajczyk. Szofer Bugajczyk... Nie, nie, to nie
ja. Ale m b dzie wiedział, e nale y skontaktowa si ze mn . B d tu
dzwonił do pani co jaki czas... Wkrótce mi pani powie. Dobrze?
- Tak, tak, oczywi cie...
- Pani to mówi, eby mnie zby . Ale niech pani to przemy li.
Tak przygotowawszy sobie grunt do zdradzenia Heinckesa, dla którego
uprzednio zdradzał własny kraj, Gor czko znów poszedł si upi . Ani
przypuszczał, e w tym samym czasie doro karz, członek podziemnej
organizacji, dawno ju zdołał przekaza gdzie nale y swe spostrze enia o
dziwnym pasa erze, jego rysopis i adres.
Od tego dnia Gor czko, wbrew dotychczasowym zwyczajom, pił dzie w dzie
na umór. Heinckes, który chciał mu zleci podró na Podkarpacie w celu
zbadania prawdomówno ci ko cielnego z Owczar, poj ł, e musi z tego na
razie zrezygnowa . Dowiedział si o mierci brata Gor czki, zrozumiał
motywy codziennych pija stw i uznał, e przez jaki czas nie mo e liczy na
tego współpracownika. Nie wiedział tylko, e liczy ju nie mo e wcale.
W tej sytuacji Heinckes osobi cie udał si na Podkarpacie, przesłuchał
proboszcza, który słowo w słowo potwierdził zeznania ko cielnego.
andarmeria w miasteczku w aden sposób nie była jednak w stanie
stwierdzi , e kiedykolwiek zatrzymano człowieka o podobnym nazwisku.
Ju do Owczar miała wyruszy ekspedycja, by za fałszywe zeznania
aresztowa ksi dza i ko cielnego, kiedy w tamtejszym banku wybuchła afera z
fałszywymi pieni dzmi. Zakwestionowano je mianowicie jakiemu ziemianinowi.
Polak doprowadzony na policj twierdził, e pieni dze te wygrał swego czasu
w pokera od podoficera andarmerii, który przybył do rekwirowa konie.
Poniewa w gr wchodziła ogromna suma, nie do pomy lenia w r kach
podoficera, Heinckes zainteresował si jej pochodzeniem. andarm, obawiaj c
si pos dzenia o rozprowadzanie fałszywych banknotów, wybrał mniejsze zło i
zeznał uczciwie, e otrzymał je od jakich trzech zatrzymanych, których i
tak puszczono by wolno.
Major Heinckes, acz nie w pełni usatysfakcjonowany, rad był jednak z
efektów swej podró y na Podkarpacie. Przyniosła mu ona stuprocentow
pewno , e Miszczyk yje i przebywa gdzie w Generalnej Guberni.
Tak wi c gorliwy major Abwehry ze zdwojon energi przyst pił do
tropienia człowieka, który od kilku miesi cy ju nie ył. Natomiast
uchodz cy za niego Władysław Niwi ski przebywał daleko poza granicami
gubernatorstwa, bo w małym miasteczku pomorskim, u Kurasia.
Były kapral dziewi tego pułku strzelców konnych dawno ju zdołał zbiec ze
stalagu i powróci do rodzinnych stron. Polska ludno Pomorza od
pierwszych dni podlegała szczególnie brutalnym i wyrafinowanym metodom
działania okupanta. Masowo wysiedlano całe rodziny, ulice i miasteczka,
zwalniaj c miejsca dla przybywaj cych tu Niemców kłajpedzkich. Tych, którym
jeszcze pozwolono pozosta , poddawano ka dego dnia, na ka dym kroku.
upokarzaj cym represjom i zarz dzeniom, bez ogródek wyznaczaj cym Polakom
rol niewolników zwyci skiej rasy niemieckiej.
Pierwsze obwieszczenie, jakie rzuciło si Niwi skiemu w oczy po
opuszczeniu dworca, oznajmiało:
... eby zapobiec bezczelnemu zachowaniu si ludno ci polskiej, zarz dzam
co nast puje: Obywatele polscy obojga płci maj obowi zek przed
reprezentantami narodu niemieckiego ust powa z drogi, to jest schodzi z
trotuaru na jezdni . Wobec przechodz cych umundurowanych Niemców nale y
ponadto zdj nakrycie głowy. Ulica nale y do zwyci zców, a nie do
zwyci onych.
Kura , wierny swej filozofii yciowej, natychmiast znalazł sposób, by
zarz dzenia tego nie przestrzega , jednocze nie wcale go nie naruszaj c.
Zało ył przedsi biorstwo transportowe, dzi ki czemu po prostu stale
poruszał si po jezdni, nie za po chodniku.
Przybyciem Niwi skiego serdecznie si ucieszył. Po uczczeniu tego
wydarzenia i po wypiciu bruderszaftu, tak byłemu dowódcy tłumaczył swoj
recept na przetrwanie:
- Trzeba, Władziu, tak si przy siusianiu ustawia , eby nie pod wiatr.
Jak wróciłem, to szklarzem byłem.
- Szklarzem? - zdziwił si Niwi ski.
- A czego wtedy najwi cej ludziom było potrzeba? Jednego okna całego nie
było. A szyba, to wiesz... wsz dzie potrzebna. I w sypialni, bo zimno, i na
wystawie, bo ukradn , nawet w sraczu musi by , bo podwieje... Potem arcia
zabrakło, to si wzi łem za handel. Ale to ryzyko. No, to kombinuj ,
kombinuj i widz , e w drówki nastały. Wysiedlaj do Polski, a jak nie
wysiedlaj , to wyrzucaj z mieszka . No, to jak my lisz, co jest potrzebne,
eby tego Singera na plecach nie tacha ? Ko .
- Ty rzeczywi cie nie zginiesz. Ju ci to chyba kiedy przepowiadałem.
- Trzeba do taktu chodzi . To grunt.
Kiedy mu Niwi ski opowiedział o swej o wi cimskiej przygodzie, Kura
uznał za stosowne pouczy dawnego przeło onego.
- Nie bierz udziału w takich zabawach. Na razie z wrze niowej przysi gi
ci zwolnili.
- Sam chciałem - przerwał mu Władek.
- Znałem jednego, co sam chciał zup widelcem nabiera . I z głodu umarł.
Dobrowolnie, bo nikt mu tego nie kazał. Jak ci nie ka , Władziu, nie pchaj
si na wystaw , bo ycie to nie sklep i drugiego takiego towaru na składzie
nie znajdziesz.
- Nie, nie - protestował Niwi ski. - Z zało onymi r kami nie mo na
przecie siedzie .
- To we w nie lejce. B dziemy razem powozi . I zarobimy. Tylko pieni dz
jeszcze co znaczy. Przypomnij sobie, jak nas wykupiłem.
- Ale nie po to, aby siedzie bezczynnie. Chyba jednak musz przedosta
si do Francji.
- Mój ko ci tam nie zawiezie - filozoficznie odparł Kura .
A jednak obu ich czekała podró , nie w tych co prawda kierunkach, które
by sobie yczyli, i nie tym rodkiem transportu, którym dysponował zaradny
kapral. Na pocz tku marca, kiedy przewozowa firma była w pełnym rozkwicie,
policjant dor czył Kurasiowi nakaz wysiedle czy. W ci gu godziny, z
pi dziesi ciokilogramowym tobołkiem, który pozwolono mu zabra , miał
opu ci i dom, i firm , i miasteczko.
Tak wi c po sze ciotygodniowej, wyczerpuj cej podró y w bydl cych
wagonach wioz cych nowych przesiedle ców, Niwi ski ponownie przekroczył
granic Generalnej Guberni, tym razem jako były furman byłego
przedsi biorstwa Pferdetransportstelle L. Kurasch.
Kura , który nigdy nie załamywał r k, pocz tkowo zatrzymał si w
Legionowie pod Warszaw , u szwagra, i od razu pierwszego dnia zacz ł
rozgl da si za interesem, który pozwoliłby mu przystosowa si do nowych
okoliczno ci.
Niwi ski ju przeszło pół roku nie widział Warszawy i dotychczas nie miał
adnych wiadomo ci o rodzicach, pilno mu wi c było jak najrychlej opu ci
Legionowo. Kura jednak nie przejmował si zbytnio ponagleniami przyjaciela
i, pławi c si w cynowej balii szwagra, perorował:
- Pali si ? Chcesz, ebym do Warszawy wjechał z wszami z Reichu? Sze
tygodni mydła nie widziałem. Nooo... wszystko ze mnie spłyn ło i z tej
balii wychodz jako nowy obywatel Generalnej Guberni. Teraz, Bolek - te
słowa skierował ju do szwagra - pewnie ałujesz, e nas kiedy zapraszał,
eby wpa do was na wi ta, na par dni? Chciałe , no to masz go ci, tyle
e na troch dłu ej... Nie masz jakiego krawata po yczy ? Pierwszy raz w
Warszawie...
Szwagier Olczak odszedł do komódki i zacz ł szpera w szufladzie. Kura ,
ju w spodniach i koszuli, podszedł do okna i przygl dał si ulicy małego
miasteczka. Na wprost mieszkania Olczaków znajdował si zakład pogrzebowy.
- Mówisz, e na dłu ej... - Olczak wci grzebał w szufladzie. - Znaczy,
na ile? - W tej chwili zreflektował si jednak. - Nie zrozum mnie le, dla
mnie rodzina wi ta rzecz. Ale jak długo to mo e potrwa jeszcze? Ta wojna?
- Dwa, trzy miechy. Góra - odparł Kura . - Teraz im abojady wlez na
kark.
Olczak nie był jednak przekonany.
- To po co twój kumpel do nich si wybiera?
- Władek? - spytał Kura .
- Cał noc powtarzał. W Warszawie tylko rodzin zobaczy, złapie kontakt,
i do Francji...
- Bo on, widzisz - tłumaczył były kapral - uwzi ł si zgin . Taka mania.
Ty, we my, zbierasz znaczki... Zbierasz jeszcze?
- Lokata. Sam kiedy mówiłe : lokuj w co , Bolek.
- Zgadza si . Ale masz mani . On te . We wrze niu starał si , jak mógł.
Nie wyszło. Potem w konspiratora si bawił. Dalej yje. No, to teraz we
Francji chce da grabarzom zarobi . Te ludzie. A ja znów, Bolek... ale
nikomu o tym ani pary z g by!
Olczak wykonał r k ruch, jakby zamierzał przysi g składa , i
konspiracyjnie nachylił si ku Kurasiowi.
- A ja odwrotnie. Nie wiem dlaczego, ale cholernie lubi y .
Zawiedziony Olczak machn ł r k i zabrał si do czerpania wody z balii.
Wlał j do wiadra i gotował si do wyj cia, ale zatrzymał go jeszcze głos
kuzyna:
- Nie ma takiej biedy, Bolu , której nie dałoby si przeczeka . Tylko e
jeden lubi schodzi po schodach piechot , drugi zje d a wind , a jeszcze
inny od razu z okna skacze i wydaje mu si , e najpr dzej na dole b dzie.
Sam widzisz, e ten od windy ma najlepsz głow . Nie za szybko, ale za to
luksusowo. I tak trzeba, Bolek, tak trzeba. O, prosz ... - spojrzał w okno
- ten sobie yje.
- Kto? - zdziwił si Olczak.
- Twój s siad.
Po drugiej stronie ulicy, z zakładu pogrzebowego wynoszono wła nie trumn
oraz dwa wie ce i ładowano to wszystko na czekaj c przy chodniku furmank .
- Klientów mu nie zabraknie. Ma sezon. Nie potrzebuje on wspólnika
czasami? - zainteresował si Kura .
- Oj, szwagrowski, szwagrowski, nic si nie zmieniłe . O interesach
tylko.
- A o czym mam my le ? O Poli Negri?
Na razie towarzyszył Niwi skiemu w jego w drówce po Warszawie w
poszukiwaniu rodziców. W tym czasie, o czym Niwi ski wiedzie nie mógł,
pani Zofia ju od dawna przebywała w Krakowie. Zmuszona była do opuszczenia
stolicy natychmiast, kiedy okazało si , e jest ledzona.
Przeło ony Niwi skiej - zarówno w pracy, jak i w komórce organizacyjnej -
naczelnik poczty, pan Stefan, wydał jej polecenie opuszczenia Warszawy.
Roznoszenie kompromituj cych listów, cała akcja ostrzegania zagro onych -
ulec musiała chwilowemu zawieszeniu. Pan Stefan do szybko ustalił, e
m czyzna obserwuj cy dawn jego pracownic jest niemieckim konfidentem.
Zameldował o tym swemu zwierzchnikowi, aptekarzowi Kudli skiemu. Na
zapleczu apteki poinformował Kudli skiego o wyje dzie Niwi skiej, co
jednak, jego zdaniem, nie rozwi zywało jeszcze problemu zagro enia.
- Magistrze, je eli ten konfident jest znany... - przyst pił do
formułowania wniosków, z którymi tu przyszedł, ale farmaceuta przerwał mu w
pół zdania.
- To co? - spytał.
- To albo z nim pogada , mo e chce szanta owa , mieli my ju podobne
wypadki, e okupem dało si załatwi , albo...
- Albo? - ponownie przerwał aptekarz.
- No, wie pan... Kolaborant...
- Pan chyba oszalał - aptekarz zerwał si ze skrzynki z lekarstwami. -
Jakie mamy dowody? e przychodził na poczt cz ciej ni inni? Albo e
rozmawiał z jakim Niemcem? Igo Sym oficjalnie kolaboruje i szkodzi, a
przecie trwa cała procedura i komórka prawna stanowczo sprzeciwia si
wykonaniu wyroku, dopóki nie zostanie dowiedziona wina. Nasze prawo działa
w podziemiu, ale działa zgodnie z liter i etyk wymiaru sprawiedliwo ci. A
pan mi tu proponuje samos dy.
- Nie rewan uj nam si tak sam elegancj .
- Wi c có z tego? - farmaceuta zapalał si coraz bardziej. - yjemy w
dwudziestym wieku i nie sposób, by my przyj li punkt widzenia małp tylko
dlatego, e te małpy obsiadły nas i nie mo emy da sobie z nimi rady. Czy
pa ska wy szo nad psem, który pana ugryzł, polega ma na tym, e te go
pan ugryzie w łap ?
- Nie - odpowiedział naczelnik - bo mam zało ony kaganiec.
- Bzdury! - aptekarz machn ł r k . - Gdyby przyj pa skie pogl dy,
powinni my nie tylko strzela do nich zza ka dego w gła i dachu...
- Powinni my - spokojnie przerwał tym razem pan Stefan.
- ...ale wrzuca im w restauracjach do zupy grzybowej muchomory albo do
ka dego lekarstwa powinienem im domiesza cyjanku.
- Owszem. Gwałt niech si gwałtem odciska.
- Gwałt? wiat nie wie, jak giniemy, jak tu zdychamy i rz zimy, ale przed
s dem historii nie udowodnimy, e my bronili cywilizacji, je eli
przedstawimy tylko odpowiedni liczb trupów, którym poder n li my z zemsty
gardła.
- Nie rozumiemy si - naczelnik podniósł si z krzesła.
- Nie.
- Trudno, eby zało y dla esesmanów szkółk niedzieln i u wiadamia ich
tam, e nie bawi si ładnie.
- Trudno, istotnie - przyznał aptekarz. - Ale mo emy si organizowa w
obronie. Robi to pan, robiła to pa ska pracownica: Mo emy si ostrzega ,
ucieka , u wiadamia . Wydajemy ju kilka tytułów gazetek... Ka dy zamach na
byle feldfeblu kosztuje nas w rewan u stu zakładników - docentów,
in ynierów, nauczycieli, dzieci. Ma pan prawo rozporz dza ich yciem? Nie
do panu czerwonych plakatów na mie cie? Tych hurtowych nekrologów?
Prosz , prosz - w zdenerwowaniu wyszarpn ł z kitla zło on we czworo,
g sto zapisan przebitk maszynowego papieru. - To lista tych, których
wywieziono znów wczoraj na rozwałk , prawdopodobnie do Palmir.
- Mo na? - naczelnik wyci gn ł r k po papier.
- A w dodatku - aptekarz zapalił papierosa i starał si teraz mówi
spokojnie - nasi informatorzy cz sto nie znaj cało ci sprawy. Kieruj si
pozorami. Kto rozmawiał z gestapowcem. Kogo widziano na przedniej
platformie tramwaju. A mo e to maska? Wie pan, na przykład, sk d to mamy? -
wskazał na list trzyman przez naczelnika. - Od stra nika z Pawiaka.
Maszynistka w kancelarii wi ziennej, przepisuj c listy zatrzymanych albo
wypisywanych na rozwałk , zamiast pi ciu egzemplarzy podkładała jeszcze
dwie przebitki. Dla nas. Tego stra nika ludzie opluwaj na ulicy. A my po
wojnie przypniemy order. Czy jest wi c pan naprawd pewien, e wie pan
wszystko o tym człowieku, który was wystraszył na poczcie?
Pan Stefan zdawał si by przekonany. Aptekarz dodał:
- Zainteresujemy si nim, owszem. Porucznik Zawistowski narzekał wła nie
na brak zaj cia. Zlecimy mu t spraw .
Tak wi c dawny przeło ony chor ego Niwi skiego, porucznik Zawistowski,
otrzymał polecenie ustalenia to samo ci zagadkowego m czyzny, który kr cił
si koło pani Niwi skiej; ta ostatnia, spłoszona; wyjechała po piesznie z
Warszawy, do której wła nie powracał po wojennej tułaczce jej syn.
Wraz z Kurasiem pierwsze swe kroki skierowali do dawnej kamienicy na
Kole. Zastali tu dozorc , pana Tosia Szkudlarka, zaj tego ju nie
uprz taniem gruzów, lecz wywo eniem cegieł, które w równych pryzmach
zalegały plac. Tylko te cegły pozostały po dawnej kamienicy Sommera. Pan
Tosiu odnotował wła nie odjazd kolejnej wyładowanej furmanki i powrócił do
oczekuj cych go niespodziewanych go ci. O aktualnym adresie rodziców
Niwi skiego niewiele mógł powiedzie .
- Z duszy, serca, panie Władeczku, ale nie wiem, nie wiem. Co mi wita,
e pan profesor wtedy o Ho ej wspominał... A mo e to była Wilcza... Czy
urawia? Nie pami tam.
- A ten gestapowiec, który wypytywał o mnie i o ojca, jak wygl dał?
- Jak wygl dał? No, jak gestapowiec. Co panu za ró nica? Pan profesor
strasznej cykorii wtedy dostał... No, ja si nie dziwi . Na pa skim
miejscu, panie Władeczku, to ja bym o inne nazwisko si postarał. Du o
dzisiaj tak robi i yje. Jak by tu pana naprowadzi na adres? No, nie
wiem... U kolegów dawnych pan nie był?
- Kiedy? Pierwszy dzie jestem w Warszawie.
- Te racja. I co pan powie, panie Władeczku? Nic nie zostało. Tylko to
elastwo, i to odpowiedzialny jestem, eby odstawi . Cały złom ci gaj .
Je eli im to pasuje, eby sracz Sommera na czołg przerobi , ja - prosz
bardzo. Wida nie taka znów pot ga.
- A cegły? - wtr cił pytanie milcz cy dot d Kura .
- Co cegły?
- Te pan odstawia?
- Przepisowo. Nie widzieli panowie, jaki mur na wi tokrzyskiej stawiaj ?
I to si ma ci gn elazn , Biela sk , Lesznem. To par sztuk cegieł
wymaga. Najprawdopodobniej dzielnic ydowsk tak grodz . Strach, strach,
panie Władeczku, co si wyprawia. I po co pan wracał? Ja przekonany byłem,
e pan sobie w Pary u pod t wie , zapomniałem nazwy, tam i nazad
spaceruje, e aby pan wtraja na t drog do Warszawy, a pan ju tu...
- Mo e jeszcze nic straconego - westchn ł Niwi ski.
Kura pocz stował dozorc papierosem.
- Te cegły z głowy mi wyj nie mog - powiedział. - Nie ma domu, eby w
nim dziury nie było, to i cegła musi by w cenie.
- I jest - przytwierdził pan Tosiu.
- To na co pan czeka? Koniom wszystko jedno, w któr stron pojad . A
furmanowi te par groszy si przyda.
- Za co? - zdziwił si dozorca.
- Za cegły - odpowiedział Kura .
- Za jakie cegły?
- Za te, które pan sprzeda.
- Ja? Komu? - dozorca wybałuszył oczy.
- Mo e mnie.
- Pan murarz?
- Jeszcze nie wiem. Ale niewykluczone.
Pan Tosiu przyjrzał si Kurasiowi z zainteresowaniem. Potem uj ł
Niwi skiego pod rami i odci gn ł na bok.
- Na dwa słowa, panie Władeczku. To zaufany człowiek?
- Jak najbardziej - odparł Niwi ski.
Pan Tosiu w milczeniu rozgryzał jaki bardzo powa ny problem.
- Panie Władeczku - powiedział po chwili - jakby pan dzi rodziców nie
znalazł, to na nocleg do mnie prosz bardzo. U syna teraz mieszkam, nie
wiem, czy pan pami ta. W tramwajach robił. Mundek. Pan powa nie o tej
Francji my li? Mo e i na to syn poradzi.
Niwi ski u miechn ł si .
- Tramwajem raczej trudno tam dojecha .
- Zna paru ludzi... Kto wie... - dodał dozorca.
Niezwykle pr dko go cinna propozycja pana Tosia stała si nie tylko
aktualna, ale wr cz konieczna. W drówka po Warszawie w poszukiwaniu
rodziców i dawnych kolegów nie przyniosła adnych rezultatów. Drugiego dnia
Niwi ski omal nie padł ofiar kotła, jaki gestapo zało yło w jednym z
mieszka na oliborzu. Uciekaj c spod drzwi, z których wyłonił si esesman,
raniony nawet został w dło , zdołał jednak zbiec klucz c podwórkami i
ogrodami oliborskich domków. Kiedy wreszcie wskoczył w biegu do pierwszego
nadje d aj cego ulic Słowackiego tramwaju, jego motorniczym okazał si
młody Szkudlarek. Ju si z nim nie rozstał - i pó niej, w domu
Szkudlarków, zapoznał Mundka ze swymi planami ucieczki do Francji.
- Tatko troch przesadził - powiedział młody tramwajarz, wysłuchawszy
opowiadania Niwi skiego. - Nie mam takich znajomo ci. Owszem, pomógłbym si
zadekowa , cho by u nas, w tramwajach.
- Kiedy ja, panie Mundku, nie chc si ju dekowa . Byłem w wojsku i...
wie pan, kto si dekuje?
- W wojsku... - tramwajarz machn ł lekcewa co r k .
- Tchórze - dorzucił Niwi ski.
- Ale teraz nie jest pan w wojsku, a dekuj si nawet bohaterowie. Taki
czas. Uparł si pan rzeczywi cie na t Francj ?
- Jego szukaj , Mundziu - wtr cił pan Tosiu - zrozum to. Nawet jak matki
szukał na poczcie, to nie powiedział, e jest synem, bo po co ma kto
wiedzie , je eli go szukaj .
- Ja nie uciekam do Francji. Ja do niej jad walczy .
- Takie zaj cie znalazłoby si i tutaj - odparł Mundek.
- Nie. Mam do .
- Ju ? - Mundek u miechn ł si kwa no i, wskazuj c na obanda owan r k
Niwi skiego, dodał: - Zadatek panu wystarczył?
- Pan mnie nie zrozumiał! - Niwi ski był w ciekły i podkre lił z
naciskiem: - Mam do waszego dekowania si wła nie.
- Nawet bohaterowie dzi to robi - spokojnie powtórzył tramwajarz. -
Zmieniło si ...
- Zmieniły si poj cia, wiem, ale ja nie mog zmieni mojej natury. To
nie jest walka. W przebraniu. W dzie mówi guten Morgen, a w nocy podnosi
r ce do góry. Wszystko si we mnie buntuje, wszystko. Od dziecka wbijano mi
do głowy, e Polak walczy z otwart przyłbic , po rycersku i na zniewag
odpowiada zniewag . A w drodze z Pomorza szwab ryczał do mnie: "ty winio".
Jaki jest naturalny odruch zel onego m czyzny? Da w mord . Nie dałem. I
do dzi pluj sobie w g b .
- Nie miałby pan ju liny - wtr cił pan Tosiu - gdyby si stało inaczej.
Oj, panie Władeczku, panie Władeczku...
- W Reichu ka zdejmowa przed sob czapki albo ust powa z chodnika. -
Niwi ski podniecał si coraz bardziej. - Czy normalny m czyzna mo e to
znie ? Ju próbowałem. Właziłem słu cym pod kołdry. Byłem ogrodnikiem i
furmanem. Dawałem łapówki, eby ratowa ycie. Wystarczy? I to wszystko
było oczywi cie form walki. Ale ja takiej formy nie trawi . Wszystko to
zamiast okopów, zamiast szar y, ataku, zamiast wyst powania w mundurze i
rogatywce, eby Niemiec mógł do mnie celowa , bo jestem jego wrogiem, który
nie kryje si z tym, e te chce go zabi . Dlatego chc tam jecha , bo tam
jest wojna prawdziwa. Ka dy ołnierz zrozumiałby mnie, co czuj .
- Sk d pan wie, e nie mog zrozumie ? - spytał syn dozorcy. - Mnie do
takiej walki zaprasza nie trzeba. Jak tu we wrze niu ruszyli wszyscy przez
Poniatoszczaka na Lublin, gdzie ja byłem? Jak pan my li? A o robotniczych
brygadach obrony Warszawy pan słyszał? Nie? No, to pan mało jeszcze
słyszał. I nikt nam nie kazał ani zaprosze nie wysyłał. Tak, panie
Władziu, co si Polsce nale y, to pan mi tłumaczy nie musi, ale prawdziwa
wojna jeszcze si tam, we Francji, nie zacz ła.
- Teraz uderz z cał sił - z przekonaniem powiedział Niwi ski.
Mundek lekcewa co machn ł r k .
- Mo e i uderz , daj im Bo e. Nie rozchodzi mi si o ich bomby, działa,
ataki. Tak mo e i powinna wygl da wojna i tak ma pan w ka dym podr czniku.
Ale od kiedy wzi li si za ni faszy ci, prawdziwa wojna wygl da inaczej.
Tu j pan ma. Strzelanie do dzieci, kopanie bab w ci y, dobijanie rannych,
wyrywanie paznokci w piwnicach, skazywanie na mier głodow . Pan mi
pokazuje na mapie Sedan, a prawdziwy front, wie pan, któr dy przebiega?
Przez Szucha i przez Pawi , przez Kercelak i przez olibórz, po którym pan
dzisiaj leciał i jucha z pana kapała.
- A prawda! Jak r ka? - Pan Tosiu nagle si zatroskał. - Gdzie my pana
poło ymy spa , Mundek? Razem z tamtym?
- Tak.
- Bo my ju , panie Władeczku, te jednego bez dachu nad głow mamy -
wyja nił dozorca.
- Zaraz, tatko... - Mundek jeszcze nie sko czył kwestii. - Pan mówi, e
prawdziwy m czyzna nie mo e znie , kiedy go wini ochrzcz ?! To ja co
panu powiem.
- Dałem tylko przykład...
- Wiem, wiem. Bo pan dopiero teraz poczuł, co znaczy komu na honor
nadepn . Na godno . A jak mnie mało dziesi razy wyrzucano z pracy i
zamykano drzwi przed nosem? Zamyka si drzwi przed nosem? Zaraz by pan
leciał i dawał w pysk. A nie mówiono do mnie: ty winio?! Ho, ho...
- Co tam stare dzieje wspomina ... - Pan Tosiu wkroczył pojednawczo.
- Dlaczego? Ja panu tylko tłumacz , kto potrafi to znie . A naszego
sublokatora nie bili po pysku? Bili i jako nie oddawał. Cierpliwo ci,
cierpliwo ci, panie Władziu, musi si pan nauczy .
- Rozmawiamy o dwóch ró nych sprawach. Ja chc walczy z Niemcami...
- Ja te . Bo to faszy ci.
- E, tam - Niwi ski wzruszył ramionami. - We Wrze ni nie było jeszcze
faszystów, a te ludzi gnoili Niemcy... - nie doko czył, bowiem w tym
momencie rozległo si pukanie do drzwi.
Mundek podniósł si i poszedł wpu ci go cia. W progu stan ł jednor ki
m czyzna. Pusty r kaw jego bluzy tkwił zmi ty w kieszeni. Obrzucił
spojrzeniem siedz cych, u miechn ł si i stan ł przed Niwi skim z
wyci gni t do przywitania lew r k .
- My si ju chyba znamy - powiedział.
Niwi ski zmarszczył brwi. Wida było, e nie mo e sobie przypomnie .
- Pomog panu - jednor ki wci si u miechał. - Wrzesie ...
- Tak? - Niwi ski wci jeszcze napinał pami .
- Chciał mnie pan spoliczkowa .
- O, kurcze niewinne! - wyrwało si panu Tosiowi.
- Taaak - przeci gle powiedział Niwi ski. - Teraz przypominam sobie.
Zapadło kłopotliwe milczenie...
W kilka dni pó niej stał si Niwi ski mimowolnym uczestnikiem akcji
przeprowadzanej przez grup Mundka i Mrowi skiego. Chodziło o przewiezienie
maszyny drukarskiej w bezpieczne miejsce. Prawie w ostatniej chwili
aresztowano kierowc ci arówki. Niwi ski zast pił go w tej akcji, która
zreszt powiodła si , je li nie liczy niegro nej rany, jak wyniósł z
utarczki jeden z drukarzy. To wła nie z nim udał si nazajutrz Niwi ski do
doktora Szymkowskiego, ojca swego kolegi jeszcze z gimnazjalnych czasów.
Tego koleg od dawna chciał odwiedzi , spodziewał si , e działa w
konspiracji i e dzi ki niemu uda mu si wł czy do walki znów w tych
szeregach, które opu cił we wrze niu. Nie mylił si . Doktor Szymkowski
opatrzył niegro n ran drukarza, odprowadził go, Niwi skiego za zatrzymał
dłu ej, przyj ł wylewnie i zach cił do ponownej wizyty nazajutrz, kiedy
zbierze si tu pozostała resztka jego dawnej klasy.
To było wzruszaj ce spotkanie. Wszyscy chłopcy, uczestnicz cy ju w
kursie podchor ówki, przywitali Niwi skiego niemal jak bohatera. Słyszeli
ju od doktora Szymkowskiego o jego udziale w jakiej akcji zbrojnej.
Nareszcie był mi dzy swoimi. Lutek Szymkowski zdj ł ze ciany ich wspólne
maturalne zdj cie. Rozejrzał si po obecnych i spytał:
- Kto z was pami ta list katalogu z ostatniej klasy? Pami tasz, Rafał?
Rafał wyrecytował:
- Tak. Benis, Czapko, Jabło ski...
- Wszyscy nieobecni - odpowiedział głucho za wyczytywanych Zbyszek
G bicki. - Jabło ski zgin ł pod Kutnem...
Lutek wyczytał teraz kolejne nazwisko.
- Mijewski.
I znów kto po pieszył z usprawiedliwieniem:
- Londyn podobno podawał, e jest we Francji.
- Niwi ski!
- Jestem! - zawołał z u miechem Niwi ski i poderwał si tak wła nie,
jakby był w szkolnej ławie.
- Nareszcie - powiedział Lutek. - A opuszczone dni chyba...
usprawiedliwione. Robimy du o. Wszystkie napisy na murach s naszej roboty.
Na razie tyle. Poprosiłem na dzisiaj dowódc naszej akcji. Zna ciebie.
- Kto taki?
- Zobaczysz.
- Kto z naszej budy?
- Zobaczysz.
Jakby na potwierdzenie tych słów, rozległ si w przedpokoju dzwonek.
Lutek wyszedł drzwiami prowadz cymi do gabinetu ojca. Po chwili zjawił si
ponownie i ruchem głowy zach cił Niwi skiego, by wszedł.
Ku swemu najwy szemu zdziwieniu Niwi ski rozpoznał w przybyłym porucznika
Zawistowskiego. Niemal wykrzykn ł:
- To pan?!
- Witam - Zawistowski podszedł z wyci gni t r k .
Niwi ski jeszcze nie mógł ochłon .
- Pan tutaj?! Wła nie tutaj?
- Jak pan widzi. Chciałbym co , kolego, wyja ni , ale wolałem nie w
obecno ci chłopców. Słyszałem, e był pan w jakiej akcji i e s ranni.
- Niegro nie, na szcz cie.
- Wolno wiedzie , co to za historia?
- Owszem. Porwali my Niemcom sprzed nosa drukarni .
- Wi c jednak... - Zawistowski zamy lił si . - Obiła mi si o uszy ta
akcja. To podobno robota czerwonych?
- Co to ma za znaczenie. Odbito drukarni . To jest wa ne.
- Tak, tak - po piesznie przytakn ł Zawistowski i ponownie si zadumał,
jakby z nagł trosk . - Bez w tpienia, to wa ne... Tylko e z czcionek
mo na układa ró ne zdania. Niekoniecznie po naszej my li. No có , chłopcy
s dzili, e zyskaj w panu szkoleniowca, ale skoro jest pan ju zwi zany z
kim innym...
- Z nikim nie jestem zwi zany, panie poruczniku! - zaprotestował gor co
Niwi ski. - Wła nie po to tu jestem, aby nareszcie zwi za si , z kim
nale y.
- A ten ranny? Kto go tu przyprowadził?
- Brak im było kierowcy. Wtr ciłem si w to i... Zreszt , całe
przedsi wzi cie godne jest tylko pochwały.
- Bez w tpienia, bez w tpienia, temu nie przecz - Zawistowski zerkn ł na
zegarek i niespodziewanie wyci gn ł do po egnania r k .
- Powodzenia - powiedział.
Niwi ski spojrzał zdziwiony, bo Zawistowski najwyra niej kierował si do
wyj cia.
- No, musz ucieka - wyja nił. - pieszy mi si . Chłopcom niech pan
powie, e obgadali my spraw .
- A... obgadali my? - Niwi ski spojrzał na porucznika pełen nadziei.
- Nooo, chyba tak - Zawistowski wzruszył ramionami i opu cił gabinet.
Kiedy nazajutrz ponownie odwiedził Lutka, dowiedział si , e zdaniem
Zawistowskiego, sekcja ich dysponuje ju pełnym składem osobowym i e
powinien szuka przydziału gdzie indziej. Lutek był szczerze zmartwiony i
nie rozumiał zbyt, jego zdaniem, biurokratycznej decyzji porucznika. Sam
Niwi ski, niestety, rozumiał a nadto dobrze. Nie zrezygnował, rzecz jasna,
starał si o ponowne spotkanie z Zawistowskim, aby wyja ni
nieporozumienie. Na razie nikt jednak nie miał zbyt wiele czasu dla niego:
z frontu zachodniego napływa zacz ły niepokoj ce i trwo ne wiadomo ci.
W domu u Mundka wygrzebano star map Francji. Od tego dnia z
nauczycielem Mrowi skim sp dzali razem długie wieczory, l cz c nad t
map . Nad takimi samymi mapami pochylały si w tych wiosennych dniach
miliony Polaków, ledz c z przera eniem, z jak błyskawiczn szybko ci
poddawały si miasta i całe prowincje pancernym zagonom Hitlera. W
Warszawie ludzie gromadzili si na podwórkach, godzinami kl czeli przed
figurkami wi tych w kapliczkach, zanosz c litanie i modły o ocalenie
Francji. Francja jednak - ta jedyna nadzieja, która jako ułatwiała Polakom
przetrwa trzaskaj ce mrozy pierwszej wojennej zimy i pierwsze łapanki, i
terror, i Wawer - dogorywała.
Niwi ski jeszcze si łudził i tak to tłumaczył Szkudlarkom i
Mrowi skiemu:
- To, oczywi cie, wcale nie wiadczy, e Francja ju wojn przegrała. Z
pewnych wzgl dów to, co si dzieje, jest nawet nam na r k .
Mundek i bezr ki spojrzeli pytaj co.
- Załamali si szybciej ni my - ci gn ł. - Pozwoli to ludziom zmieni
zdanie o naszym wrze niu i o naszej armii. Nie było, okazuje si , tak le.
Mundek gło no zastanawiał si nad sensem tych słów.
- Aha! Nie szkodzi, e sobie odmroziłem palce, bo za to panu Kowalskiemu
cała dupa spuchła. Pocieszaj ce, tyle e nie pomaga.
- Militarnie nie. Ale presti owo? - obstawał przy swoim Niwi ski.
- Pan sam wpadł na tak genialn my l? - ironicznie wtr cił Mrowi ski.
- To si nie mo e tak sko czy . - Niwi ski nie dał si wyprowadzi z
równowagi. - To nie byłby tylko koniec Francji, lecz i nasz. Anglia wie, e
na sam siebie liczy nie mo e, i podpisze pokój. Zrezygnuje z Polski, tak
jak w Monachium machn ła r k na Czechów. Łatwo im to przyjdzie. A to ju
ostatni nasz sprzymierzeniec. Wtedy rzeczywi cie b dzie koniec.
- Naprawd pan tak my li? - spytał Mrowi ski.
- Tak. Z nikim wi cej nie wi
nas adne układy.
- Układy! - prychn ł nauczyciel. - Układy zawierał rz d, a naród mo e
liczy na inny naród.
- Jaki?
- Pan wie i ja wiem...
Odruchowo zacz ł przerzuca kartki szkolnego atlasu, nad którym
siedzieli. Dobrn ł do stronic z map Rosji. Zamy lili si wszyscy trzej, a
Mundek powiedział gło no:
- Nie je dzicie po mie cie tyle, co ja, nie wiecie, co ludzie mówi . A
kolejarze ju nam donosz . Całymi nocami id transporty na wschodni
granic . W Małkini, w Przemy lu - całe niemieckie dywizje. Nie zamykaj tego
atlasu, kto wie, czy niedługo nie b dzie nam potrzebny. I to na tej wła nie
stronie...
Intratny interes Kurasia
Przed wielkim ekranem rozpi tym na szczytowej cianie kamienicy zebrał
si tłum ludzi. Tego rodzaju kina na wolnym powietrzu umieszczono koło
dworca, na Pradze, na Grochowie... Tłum na chodnikach g stniał z ka d
chwil , bowiem tego wieczora Wochenschau pokazywał walki na wschodzie. Do
zebranych docierał wyra ny, dobitny głos komentatora:
"...Po operacji kijowskiej, która zako czyła si wzi ciem do niewoli
ponad pół miliona bolszewików, dywizje niemieckie rozpocz ły zwyci sk
ofensyw pod Wia m . Niecałe dwie cie kilometrów dzieli nas od bram
moskiewskiego Kremla".
Ludzie patrzyli pos pnie na przesuwaj ce si obrazki. W ród gapiów
znajdował si Niwi ski z Kurasiem.
Przez chwil na ekranie pojawił si przerywnik tematyczny w postaci
wielkiej litery V, a za moment - oddziały ró nych narodowo ci maszeruj ce
na front, po egnania na dworcu, rozdawanie broni w punktach werbunkowych...
Komentator grzmiał:
"... Narody całej cywilizowanej i chrze cija skiej Europy wspieraj
krucjat niemieckiego ołnierza przeciw ydokomunie. Oto dywizje włoskie...
hiszpa skie... A gdzie wy, Polacy?"
- W O wi cimiu! - wrzasn ł kto z tłumu.
Ludzie zacz li ogl da si za siebie. Zrobił to równie Niwi ski. Wokół
u mieszki. Niwi ski dostrzegł jednak granatowego policjanta, który z
mozołem przedzierał si przez tłum. Tr cił wi c w rami Kurasia i szepn ł:
- Wystarczy. Mo e by gor co...
Kurasiowi nie trzeba było dwa razy powtarza ostrze enie. Pomagaj c sobie
łokciami, jako si przepchn li i wsiedli do ci arówki zaparkowanej przy
chodniku. Za kierownic usiadł Niwi ski. Na ci arówce napis: Pralnia
chemiczna L. Kura .
Ta pralnia była kolejnym etapem z realizacji Kurasiowych planów. Dawny
podkomendny Niwi skiego stał wytrwale na stanowisku, e z tej wojny przede
wszystkim wynie trzeba cał głow . Powtarzał uparcie: "Grunt to prze y i
nie by frajerem". Ju po roku pobytu w Warszawie mógł Kura dowodnie
przedstawi racje swoich pogl dów. Pocz tkowo wszedł do spółki z
wła cicielem zakładu pogrzebowego w Legionowie i z miejsca pchn ł t
placówk na drog rozkwitu. To z tego wła nie okresu pochodziła ci arówka,
obecnie słu ca pralni, lecz wówczas - polakierowana na czarno - spełniała
rol karawanu. Kura rzadko przewoził nieboszczyków, natomiast pokonywał
tras Legionowo-Warszawa wo c w trumnach, owszem, zwłoki, ale wieprzków i
cielaków, których całe tony dostarczał dozorcy, panu Tosiowi, a ten ju
zajmował si dalszym, detalicznym rozprowadzaniem r banki. Pieni dze z
dostaw natychmiast zamieniał Kura na dolary, złoto, bi uteri . Sprzedawał,
kupował, dwoił si i troił. Dzi ki konkurencyjnym cenom swoich towarów miał
szerokie znajomo ci na giełdzie, a tak e w ród Niemców dzi ki łapówkom,
które szczodrze rozdzielał w zamian za przepustki, za wiadczenia i inne
bezugsscheiny.
Jego ona, Urszula, ju wkrótce uchodzi mogła za pierwsz dam
Legionowa. Po roku Kura zwin ł pogrzebowy interes i przeniósł si do
Warszawy. Zało ył pralni chemiczn .
Zarówno w pierwszym, jak i w drugim przedsi biorstwie Niwi ski pełnił
funkcj kierowcy. Nie podzielał on wprawdzie pogl dów Kurasia na sposób
przetrwania wojny i wci szukał mo liwo ci wł czenia si do czynnej walki,
ale trzymanie si byłego kaprala gwarantowało mu pierwszorz dne, mocne -
jak si to wówczas mówiło - papiery.
Z tym wł czeniem si do czynnej walki wci wynikały komplikacje,
nietrudne zreszt do rozszyfrowania. Kiedy Mrowi ski poprosił go o
ułatwienie kontaktów z kompletami tajnego nauczania. Z warszawskich
pedagogów Mrowi ski nie znał nikogo. Niwi ski natomiast dawno ju nawi zał
kontakt z byłymi kolegami swego ojca, o jednym za z nich, profesorze
Sobczaku, wiedział nawet na pewno, e odgrywa niejak rol w tajnej
organizacji nauczycielskiej. Sobczak prowadził na wi tokrzyskiej niewielki
antykwariat i wła nie na zapleczu tego antykwariatu odbywały si lekcje.
Przez pewien czas wykładał tu histori ojciec Niwi skiego, poszukiwania
gestapo zmusiły go jednak do opuszczenia Warszawy. Przeniósł si wi c do
Krakowa, do siostry. Wła nie profesor Sobczak był pierwszym człowiekiem,
który swego czasu udzielił Niwi skiemu wiadomo ci o losie rodziców.
Pro b Mrowi skiego przekazał wi c Niwi ski Sobczakowi i po kilku dniach
zgłosił si po odpowied . Jednak stary nauczyciel przyj ł go tak, jakby
zupełnie nie znał celu wizyty Władka.
- Co u ojca? Jak mu tam w Krakowie? - spytał.
- Dzi kuj .
- Mógłby ju wróci . Nikt was tu chyba nie szuka.
- Nie wiem. yj na innych papierach.
- Brak nam ludzi, bardzo brak nam ludzi. Ubył profesor Jedli ski,
ojciec...
- Wła nie, panie profesorze. Ten mój znajomy wci nalega o odpowied .
Sobczak westchn ł, bezmy lnie przerzucił kilka starych ksi ek.
- Mówi pan, e nalega?
- Obiecałem mu po redniczy mi dzy panami, wi c...
- Pan go zna osobi cie?
- Owszem.
- Mrowi ski? Taki bez r ki? - dopytywał Sobczak.
- Tak. Pan profesor równie go zna?
- Hm. Powiedzmy... Słyszałem o nim. Co pana z nim wi e?
- Mnie? Nic. Po prostu mamy wspólnych znajomych.
- Na pewno? Tylko tyle?
- Nie rozumiem - Niwi ski nastroszył si .
- Niestety, ale zaniesie mu pan odpowied negatywn - Sobczak rozło ył
ramiona.
- Tak? - zdziwił si Niwi ski.
- Pan si nie domy la, dlaczego? Postawiłem jego kandydatur na radzie
pedagogicznej. No, ale... - ponownie rozło ył r ce - koledzy słyszeli o
nim. W trzydziestym ósmym usuni to go z gimnazjum w Kielcach za
komunizowanie. Podobno na lekcjach polskiego zalecał czyta ni mniej, ni
wi cej tylko powie ci pani Wasilewskiej i Kruczkowskiego. Pan by chciał,
aby on uczył nasz młodzie , której i tak odebrano ojczyzn ?
- Nie wiedziałem, e sprawy a tak wygl daj - odparł Niwi ski.
- Nie wiedział pan... W niezł kabał mnie pan wpakował wobec kolegów.
Czy... ojciec orientuje si , e pan si w to bawi?
- W co?
- No... e ma pan takich przyjaciół?
Niwi ski wyprostował si .
- To nie jest mój przyjaciel. A poza tym... ojciec ju od dawna nie
stawia mnie do k ta. Dzi kuj i przepraszam, panie profesorze - skłonił si
i opu cił antykwariat.
- A szkoda - mrukn ł Sobczak - szkoda, e nie stawia.
Znacznie szybciej, ni mo na si było tego spodziewa , Niwi ski zacz ł
"bawi si w to", o co go podejrzewał profesor. Wmieszał si w t spraw
wbrew swej woli i wbrew przekonaniom. Oczywi cie, od dawna si orientował,
e zarówno Mrowi ski, jak i tramwajarz Mundek zwi zani s z ruchem
lewicowym. Nigdy jednak nie wiedział, co wła ciwie robi i czym si
naprawd zajmuj . Wyczuwał nawet, e nie obdarzaj go pełnym zaufaniem.
Przypadek czy te konieczno sprawiły, e o rodzaju ich działalno ci miał
si dowiedzie całkiem oficjalnie.
Którego ranka przed pralni Kurasia gwałtownie zahamował tramwaj.
Niwi ski wyjrzał przez okno. To nie był zwykły tramwaj. Zamiast numeru
wstawiono na dach znak Czerwonego Krzy a, a we wn trzu wagonu zamiast ławek
znajdowały si nosze. W tym czasie całe kolumny takich tramwajów kr yły po
mie cie, rozwo c po szpitalach rannych przywiezionych z frontu
wschodniego. Warszawiacy lubili wystawa przed dworcem i przygl da si
temu transportowi wie ej - jak mawiali - wschodniej r banki.
Zaaferowany Mundek, bo to on był motorniczym, pozostawiwszy tramwaj na
ulicy, wpadł zdyszany do pralni.
- Panie Władku - sapał. - Natychmiast, ju ... Na ostatni przystanek
osiemnastki. Wagon 6102! Powtórz pan.
- 6102 - powtórzył.
- B dzie wsiadała na pomost motorniczego dziewczyna z teczk ... Zawró j
pan... Niech w ogóle z motorniczym nie wdaje si w gadk , bo to miałem by
ja, ale widzi pan - wskazał r k za okno wystawowe.
Rzeczywi cie, za jego tramwajem zatrzymały si ju inne. Motorniczowie
wyszli ze swoich pomostów, kr yli wzdłu wagonów, bezradnie rozkładaj c
r ce przed piel gniarkami.
- Co si wła ciwie stało?!
- Widzi pan, co si stało. Miałem je dzi normalnie osiemnastk . Na
ko cowym przystanku miałem co dosta i przewie ... Ale dyspozytor
skierował mnie na r bank . Osiemnastk pojechał inny motorniczy, Szymusik.
Nie nasz człowiek i nic nie wie...
- W porz dku, jad . Imi tej dziewczyny? Nazwisko?
- Nie wiem. Teczka. B dzie si pcha na pomost i zacznie, e jest z
prowincji. Pan wtedy zapyta: z dalekiej? Ona: nie za bardzo. - Trzymaj c
ju r k na klamce, dorzucił: - Władziu? Gardłowa sprawa...
Przeci gn ł korb pod szyj i wybiegł.
Zza wystawy wida było, jak co tłumaczy kolegom motorniczym. Po chwili
wagon odjechał.
Niwi ski dłu sz chwil spacerował na ko cowym przystanku osiemnastki,
spogl dał na zegarek i taksował wzrokiem czekaj cych. Były tam jakie dwie
dziewczyny, staruszek i baba z tobołkiem. Jedna z dziewczyn miała r ce
zało one do tyłu, jakby co w nich trzymała. Niwi ski obszedł j , ale jej
r ce były puste.
Wreszcie nadjechała osiemnastka. Boczny numer si zgadzał: 6102. Z
pomostu motorniczego zszedł Szymusik, stary, przygarbiony w sacz, i wolnym
krokiem skierował si do słu bowej budki.
Prawie wszyscy oczekuj cy zaj li ju miejsca w wagonie. Niwi ski wci
spacerował, bowiem dostrzegł, e na ławeczce siedzi bardzo ładna i młoda
dziewczyna.
Motorniczy Szymusik wreszcie opu cił budk i zacz ł zbli a si do
tramwaju. Z ławeczki podniosła si dziewczyna, w r ku trzymała teczk .
Niwi ski ruszył w lad za ni i teraz ju wszyscy troje zmierzali w stron
przedniego pomostu.
Motorniczy wolno zacz ł wspina si po stopniach. Niwi ski dop dził
dziewczyn i, zanim ta zd yła postawi nog na stopniu, powiedział:
- Przepraszam, pani z prowincji?
Dziewczyna obejrzała si odruchowo, popatrzyła na Niwi skiego, a potem
skierowała wzrok na Szymusika. Ten spokojnie wkładał korb w konsolet .
Dziewczyna wspi ła si na stopie .
- Chwileczk ! - krzykn ł za ni Niwi ski.
Wzruszyła ramionami i zwróciła si do Szymusika:
- Ja z prowincji, dojad tym na Koło?
Szymusik spojrzał na ni spode łba i warkn ł:
- Nie t dy, nie t dy, tylnym pomostem.
Dziewczyna stan ła niezdecydowana i wtedy usłyszała za sob głos
Niwi skiego:
- Zo ka!
W tym samym momencie do tramwaju podszedł granatowy policjant, wgramolił
si na pomost i przysłonił Niwi skiemu dziewczyn .
- No, ju ! Zmykaj - te słowa skierował Szymusik do dziewczyny, a w głosie
jego nie wyczuwało si przyja ni.
- O co tu chodzi? - zainteresował si policjant.
Kompletnie ogłupiała dziewczyna stała bez ruchu. Wtedy Niwi ski wepchn ł
r k pomi dzy ni a policjanta i poci gn ł dziewczyn ku sobie.
- Chod , głupia, mówi ci, e nie tym pomostem, a ta si pcha...
Poci gn ł j tak mocno, e dziewczyna zeskoczyła na ziemi . Policjant
spogl dał na nich. Niwi ski uj ł dziewczyn pod rami i odprowadził na bok.
Przez chwil szła z nim, ale kiedy skierował si w stron przystanku,
zacz ła si znów opiera .
- Z prowincji, ale nie za bardzo dalekiej, tak? - powiedział cicho
Niwi ski.
Dziewczyna ani nie przytakn ła, ani nie zaprzeczyła, wci jeszcze nie
wiedziała, czy jest to ratunek, czy podst p.
- Zmieniono motorniczych. Jeszcze nie rozumiesz? - dodał.
Dziewczyna odetchn ła.
- Dzi kuj wam... Gdyby was tu nie było...
Niwi ski u miechn ł si .
- I wcale nas nie ma. Pojedynczo jestem. Władek - wyci gn ł do niej dło .
Dopiero teraz roze miała si .
- Kasia.
- Nie Zosia?
- Co ci przyszło do głowy?
- Co mi musiało przyj .
Roze mieli si oboje. Nagle Kasia spowa niała. Tramwaj ju wolno ruszał w
półkole p tli.
- Ale... to przecie musi teraz odjecha . Je li ten tramwajarz... O Bo e!
- krzykn ła.
Tramwaj zatoczył p tl i kiedy znów zrównał si z nimi, dziewczyna
pobiegła za wagonem.
- Oszalała ?! - wrzasn ł Niwi ski i w ostatniej chwili chwycił jej rami .
Tramwaj odjechał.
- Wobec tego... prosz . No... we t teczk .
- Po co? - zapytał.
- Jak to, po co?
- Miałem ci tylko ostrzec.
- A dalej?
Niwi ski wzruszył ramionami.
- Nic nie rozumiem...
Tramwaj był ju bardzo daleko.
W godzin pó niej siedział z dziewczyn na ławeczce w ogrodzie
botanicznym. Tak niewiele było tego, co zrobił, a jednak czuł si
szcz liwy. Nareszcie brał w czym udział, nie był kibicem jak Kura . Z
rozmy la wyrwał go głos siedz cej obok dziewczyny.
- Ciekawe, e nigdy ci u nas nie widziałam.
- A szkoda...
- eby wiedział. Wy, starsi towarzysze, uwa acie, e od wielkich spraw
jeste cie tylko wy. Nas macie do powielania, do rozwo enia, krótko mówi c,
na posyłki. A ka de z nas... ja, na przykład, te mam powa ne w tpliwo ci.
- Jakie?
- Cho by co do Sikorskiego.
- Nie znam człowieka.
- Nie udawaj. Dlaczego mamy go popiera ? Rz d jest w dalszym ci gu
reakcyjny...
- Ach, ty o tym Sikorskim.
- Ani klasa robotnicza, ani masy chłopskie nie s w tym rz dzie
reprezentowane... Dlaczego si miejesz?
- Mów, mów - zach cał Niwi ski.
- Hanka twierdzi, e to sprawa taktyki. e podpisał układ ze Zwi zkiem
Radzieckim. Znasz Hank ?
- Nie.
- Nie?! - zdziwiła si Kasia.
- Wi c takie s twoje zmartwienia?
- Małe? Cał noc powielały my ten artykuł. Tak, tak, wy ju macie
drukarni , a u nas, w młodzie ówce... Nie spałam dzi ani minuty...
Powielałam, wiem, e to mój obowi zek, ale nie chc go spełnia
mechanicznie, mam chyba prawo rozumie . Albo front wschodni. Przecie nasi
wci si cofaj .
- Nasi?
- Czy Armia Czerwona wytrzyma? - zatroskała si . - Dlaczego znowu si
miejesz? Uwa asz mnie za głupi ?
- Nie. Siebie.
- I nie wytłumaczysz mi tego?
- Nie. Poniewa sam nic nie rozumiem. Nic. Siedz w ogrodzie botanicznym
ze liczn dziewczyn i zamiast jej mówi o ksi ycu, mam jej mówi o armii
sowieckiej?
- Ale to teraz najwa niejsze!
- Czy wy wszystkie takie jeste cie? - spytał.
- Przyjd kiedy do nas, przekonasz si .
- Na razie mi wystarczy. Z jedn jeszcze jako sobie poradz .
Dziewczyna przyjrzała mu si uwa nie.
- Gdybym nie wiedziała, kto ci przysłał, pomy lałabym...
- Co? - zainteresował si Niwi ski.
- Bo wci artujesz. Nie traktuj mnie jak dziecko.
- Ani my l . Wprost przeciwnie.
- Co, wprost przeciwnie?
Niwi ski dłu sz chwil nie odpowiadał. Przeci gn ł si , przechylił przez
por cz ławki i wreszcie gło no powiedział:
- Jakby wcale nie było wojny... Kasia!
- Tak?
- Jeszcze chwila i si w tobie zakocham.
- Dziwi ci si - a podniosła si z ławki. - S powa niejsze sprawy.
- Armia Czerwona? - spytał.
- eby wiedział.
- Przecie nie jestem w stanie kocha całej Armii Czerwonej. Czego ty ode
mnie wymagasz?
- eby zabrał t teczk . Zrób z tym co . Pami taj, e to calutki nakład.
I e nie spałam przez niego ani minuty.
Wstała i ruszyła alejk ogrodu.
- Poczekaj! - zawołał za ni Niwi ski. - Gdzie ci znajd ?
- Chyba wiesz... Serwus!
Ta teczka stała si przyczyn rozstania z Kurasiem. Jeszcze tego samego
dnia Urszula Kurasiowa odkryła jej zawarto . Przez lata karmiona filozofi
Kurasia; jak ognia bała si wszystkiego, co cho by na odległo pachniało
niebezpiecze stwem. Ordynarnie zwymy lała Niwi skiego. Nawet Kura nie był
jej w stanie uspokoi . On jeden znał zreszt dodatkow przyczyn wyj tkowo
złego stanu nerwowego ony: Urszula fatalnie znosiła pierwsze miesi ce
ci y. Bardzo chciała mie to dziecko. Przed dziewi ciu laty, jeszcze na
Pomorzu, Kurasiowie pochowali mał Bo enk , która zmarła na zapalenie opon
mózgowych. Teraz, po raz pierwszy od tej tragedii, znów mogła zosta matk .
Ale tym bardziej pragn ła spokoju, tym bardziej chciała oddali wszystkie
niebezpiecze stwa, jakie mogły grozi jej, jej nadziei i Kurasiowi.
Awantura przyniosła nieoczekiwanie fatalne skutki. Urszula, wyczerpana
atakiem zło ci, zasłabła. Niwi ski za - uniósłszy si honorem - uznał
wymówki za równoznaczne z wymówieniem pracy i jeszcze tego samego dnia
opu cił mieszkanie Kurasiów.
Nazajutrz Urszula poroniła. Zrozpaczony Kura odwiózł j do szpitala, po
czym udał si na poszukiwanie przyjaciela. Spodziewał si , e znajdzie go u
tramwajarza Mundka. Ojciec Mundka, dzielny dozorca pan Tosiu, nie ył ju
od pół roku; zamordowano go na Pawiaku. Mrowi ski tak e dawno si
wyprowadził, Mundka zastał wi c Kura tylko z on , pani Jadzi ; wła nie
podgrzewała kolacj . O Niwi skim nic nie wiedzieli.
- Nie ma go od dwóch dni. A mo e mu si co stało? - zaniepokoił si
Mundek.
- Nie dzi , to jutro musi si co sta , je eli tak dalej b dzie. Gra pan
w piłk ?
- Prosz ? - Mundek nie zrozumiał pytania.
- Ja te nie. I dlatego mam nogi całe. Tylko kibic na meczu dobrze
wychodzi, tylko kibic. Ale wy mnie nie chcecie słucha . Przez te zabawy ród
Kurasiów si na mnie ko czy. ona - mi poroniła ze strachu.
- Niemo liwe! - zawołała pani Jadzia.
- W szpitalu le y. Póki jej nie ma w domu, chciałem wła nie z Władkiem
pomówi , bo jak wróci... musz si z nim rozsta .
- Pan? Z Władkiem? Nigdy w to nie uwierz .
- Spokój chc mie . Baba mi w domu trzeszczy...
- To po co go pan szuka? - rzeczowo spytał tramwajarz.
- Ja wiem? - Bo go lubi , cholera... I martwi si o niego.
W tej chwili kto zapukał do drzwi. Mundek podszedł, otworzył je i a
cofn ł si z wra enia w gł b pokoju.
Na progu stał stary Sommer, dawny wła ciciel kamienicy, w której
dozorcował pan Tosiu Szkudlarek. Stał teraz stary Sommer w progu, trzymaj c
za r k dziewi cioletni , smutn dziewczynk z futerałem od skrzypiec w
dłoni. Obecni patrzyli na t par jak na zjaw , która nagle
zmaterializowała si . Od roku ju nikt na ulicy nie widział yda, wszyscy
zamkni ci byli za murami getta.
- Panie Sommer! Sk d pan... tutaj? - wykrztusił wreszcie z siebie pytanie
pan Mundek.
- Stamt d, stamt d, panie Szkudlarek. Pan si na mnie patrzy jak na ducha
i pan ma racj . Mnie ju nie ma. I tam ju nikogo nie ma, chocia tam jest
milion takich, jak ja. Ale pan widział kiedy milion? To jest straszna
suma, to jest tak w cieklista suma, e ja si za dawnych czasów modliłem:
Panie Bo e, daj mi zarobi pi złotych, daj mi zarobi pi dziesi t
złotych, ale jak ja bym powiedział milion, to Pan Bóg powiedziałby: wiesz
co, Sommer, na takie oferty to u mnie jest Rotszyld. Milion, panie
Szkudlarek, jest tak wielki, e jego w ogóle nie ma. On jest, a jego nie
ma. I my tam jeste my, ale nas nie ma... Ukło si , Noemi.
Dziewczynka dygn ła.
- Ojciec w domu? - zapytał Sommer.
- Ojciec... Ojciec nie yje, panie Sommer.
- Oj, niedobrze!
- Ojca zamordowali.
- I po co pan to dodaje? Czy dzisiaj kto umiera na kanapie? Ja ju nawet
nie mówi , e strzelaj , ale kanap te trzeba było sprzeda ...
Niedobrze...
- Panie Sommer... mo e by... co do zjedzenia? Jest gulasz z kluskami -
wtr ciła pani Jadzia.
- Co znaczy kluski? Co znaczy co do zjedzenia? Pani u ywa jakie obce
wyrazy. Powiedz, Noemi, ty rozumiesz to słowo?
- To... ja ju b d szedł - Kura zacz ł wycofywa si ku drzwiom. -
Gdyby Władek si zjawił...
- Musi pan ju i ? - spytał tramwajarz.
- Ja tego pana rozumiem - wtr cił Sommer. - Po co jemu ten interes, e on
mnie widzi? Taki interes dzisiaj kosztuje kulk . Ale nikt nas tu nie
widział. Jest ciemno.
Jadzia, która podgrzewała kluski na patelni, odezwała si :
- Niech pan tak nie mówi. Ale i niech si pan nie dziwi, panie Sommer.
Kura , który ju miał czapk w r ku, odło ył j po namy le, usiadł i
zapalił papierosa.
- Jakim cudem pan w ogóle...? - zacz ł pytanie Mundek, ale nie doko czył,
bo Sommer wpadł mu w słowo.
- ...przeszedł przez mur? A co to jest dla ducha? Przez mur, przez
cian ? Troszeczk gorzej przez policjanta, ja panu powiem. I nie tyle
gorzej, co dro ej. Wszystko jest kwesti ceny, bo wszystko jest towar.
Cukier jest towar, buty jest towar, a dzisiaj i ja jestem towar.
Jadzia ustawiła dwa talerze, zgarn ła z patelni kluski z kawałkami
gulaszu.
- Jedz, male ka, jedz. Jak si nazywasz?
- Na imi Noemi - wyja nił stary. - Nazwisko do uzgodnienia. Jedz, Noemi,
jedz. Dziadzio nie mo e, bo to jest dla dziadzia koszerne. To jest moja
wnuczka. Ostatnia. Pan pami ta mojego syna?
- Doktora? Oczywi cie - odpowiedział Mundek.
- Dzisiaj doktorzy umieraj na tyfus te . To tym bardziej ony doktorów.
A szwagier doktora i bratowa doktora to oni zawsze byli wielkie meszygieny
i zawsze musieli zadziera nosa. Im si znowu nie podobało umrze na tyfus,
tylko z głodu. Tak e ona ma tylko mnie. Ale czy ona mnie długo mo e mie ?
Dzie , dwa. Trzy, to ju mnie samego za drogo kosztuje powiedzie .
Jadzia smutnie pokiwała głow .
- Straszne, straszne... - westchn ła.
- Pani Szkudlarkowa. Ja tu nie przyszedłem was straszy , ani tym wi cej
narazi . Wy musicie y i mnie ju za chwil nie b dzie. A wy musicie y ,
eby skorzysta z ten złoty interes, z którym ja tu przyszedłem. Noemi,
zagraj nam co licznego.
Dziecko przykucn ło nad futerałem, wyj ło skrzypce i brzd kn ło palcem w
strun , próbuj c d wi ku.
- Albo naprzód co jeszcze lepszego - zdecydował Sommer. - Wiesz, co masz
powiedzie ?
- Tak, dziadziu.
Nie wypuszczaj c skrzypiec z dłoni, dygn ła i wyrecytowała:
- Wierz w Boga. Wierz w Boga, Ojca wszechmog cego, Stworzyciela nieba i
ziemi i w Jezusa Chrystusa, syna jego jedynego, Pana naszego, który...
Jadzia pogłaskała j po głowie i przerwała:
- Nie trzeba, dziecko, nie trzeba...
- Dlaczego? - zaprotestował Sommer. - Pani j spyta "Ojcze nasz", pani j
spyta "Zdrowa Mario". Ile ja płaciłem za t jej nauk , pani si nawet nie
pyta. Ale w interes trzeba inwestowa . I teraz z jej wygl dem, i z tym
nosem całkiem naczelnik Ko ciuszko, i z tym pacierzem, czy to nie jest
całkiem chrze cija skie dziecko?
Dziewczynka smutno patrzyła na obecnych, a oni zawstydzeni odwracali
głowy.
- Dziadziu, gra ?
- Co znaczy gra ? To ma by koncert, nie gra . Ale to jest zdolne
dziecko! Jakie to jest zdolne dziecko!
Dziewczynka ponownie dygn ła i zapowiedziała:
- Joseph Haydn. Divertimento ze "Stworzenia wiata".
Zacz ła gra . Sommer tymczasem grzebał w zanadrzu płaszcza i wyjmuj c
stamt d jakie papiery, mruczał:
- "Stworzenie wiata"... Mo e tego nie wolno gra ? Czy to z pewno ci był
Niemiec? To dlaczego nie "Koniec wiata"...? Jak ona gra! Jak ona gra! To
jest jedna przyjemno mie tak muzyk w domu. A do tego jeszcze dochodzi
ta kamienica, gdzie pana tatu był dozorc ... Powiedzmy sobie, e jej nie
ma, ale jest plac. Do tego dochodzi druga kamienica na Wroniej, do tego
dochodzi plac w Piotrkowie Trybunalskim... Prosz , prosz , na wszystko jest
hipoteka...
Wyci gni te papiery podsun ł Mundkowi.
- Po co pan to pokazuje?
- Jakie pokazuje? Ja płac .
Znów si gn ł do kieszeni i wyj ł jaki nowy dokument.
- To jest mój zapis. Tylko nazwisko wpisa . Ma pan pióro?
- O czym pan mówi? Panie Sommer? - Mundek nic nie rozumiał z całej tej
sceny.
- Ja mówi , e ja st d za chwil wyjd sam. A pana nic wi cej nie
kosztuje, tylko powiedzie do niej: Małgosiu, przynie tatusiowi w gla. Ona
przyniesie. A mo e panu si nie podoba Małgosia? Mo e Zosia? Mo e Helena?
Temu dziecku jest wszystko jedno, bo to jest m dre dziecko i tylko od pana
zale y jako ojca...
- Do ! Niech pan przestanie, panie Sommer! - krzykn ł Mundek.
- Nie?!
- I przede wszystkim niech pan to schowa.
- Dlaczego? To jest papier, to jest dokument. Kto panu po tej wojnie na
słowo uwierzy?
Mundek zło ył wszystkie papiery i wcisn ł je w dło Sommerowi.
- Niech pan to schowa!
- To do kogo ja mam z tym pój ? Do gubernatora Franka? Ja miałem tylko
pa skiego ojca, wi cej nikogo...
Mundek ju si nie odezwał. W ciszy, która nastała, smutno zawodziły
skrzypeczki, rzeczywi cie pi knie graj cej dziewczynki. Mundek porozumiewał
si wzrokiem z Jadzi , która palcem przecierała załzawione oczy. Kura
wstał zza stołu i zacz ł przechadza si wielkimi krokami po pokoju.
Dziewczynka wci grała. Wreszcie Jadzia nie wytrzymała napi cia, zatkała
uszy dło mi i krzykn ła histerycznie:
- Niech ona przestanie! Niech ona przestanie. Nie jestem w stanie tego
słucha !
Sommer ruchem r ki nakazał Noemi przerwanie.
- Sza! To jest smutne, nie słyszysz? Mało ta pani ma zmartwie ? Oj, ja
teraz widz , co ja zrobiłem za interes. Skrzypce to jest smutny instrument
i tylko ydzi umiej na nim gra , bo od Moj esza maj smutny los i
wszystkie wielkie wirtuozy siedziałyby dzisiaj na G siej. Dlaczego ja ci
nie kupiłem saksofon, na przykład? I co b dzie? Czy ja za mało daj ? Za
jedn tylko metryk chrztu? Niech b dzie fałszywa, bo ona nie mo e by
prawdziwa taka metryka, ale ile to mo e kosztowa ?
Mundek przyci gn ł Noemi do siebie.
- Chciałaby zosta z nami?
- Tak - odpowiedziało dziecko.
Sommer si gn ł do spodni i wyj ł złot monet .
- Dwadzie cia dolarów. Wystarczy dla ksi dza?
Nagle Kura zaprzestał swego spaceru po pokoju i odezwał si
nieoczekiwanie:
- Nie.
- Nie? Za fałszyw metryk ? - zdziwił si Sommer.
- Ona b dzie mie metryk prawdziw . Najprawdziwsz , z parafii wi tego
Pawła w Tczewie.
Szkudlarkowie ze zdumieniem patrzyli na Kurasia. Ten za przykucn ł teraz
przed Noemi, uj ł j za obydwie dłonie.
- Ile masz lat?
- A ile potrzeba mie ? - dopytywał si Sommer.
- Ile masz lat? - powtórzył pytanie Kura .
- Dziewi - szepn ła Noemi.
- W sam raz... Bo enko. Rozumiesz? W sam raz.
- Tak, prosz pana.
- Co znaczy prosz pana? Do mnie mo esz mówi panie Sommer, bo ja ju nie
jestem twój dziadzio, ale do tego pana... Przepraszam, to jak ona si
b dzie nazywa ?
- Kura .
- Te ładnie...
Jadzia rozbeczała si gło no i zasłaniaj c oczy wybiegła z pokoju. Mundek
potrz sn ł mocno dłoni Kurasia.
- Nie spodziewałem si po panu... Panie Sommer, nic lepszego nie mogło
si zdarzy . B dzie mie jak w puchu.
Sommer ponownie wyci gn ł z zanadrza wszystkie papiery. Kura roze miał
si .
- Schowaj pan to.
- Co znaczy? Za... za Bo enk .
- Niech mi pan dziecka nie obra a. Kurasie wi cej s warci ni dwie
zasrane kamienice.
- Zasrana to ona nie jest. Ona jest zburzona.
- A co... z panem? - spytał Kura .
- Wraca pan? - uzupełnił pytanie Mundek.
- eby pan był tam przez jeden kwadrans, pan by mnie nie zadawał takiego
pytania. A ja ju tam jestem rok. Tam nie mo na by , panie Szkudlarek. To
jest cmentarz, to jest kirkut, tylko e zamiast nagrobków tam stoj
kamienice. A w kamienicach ywe trupy. Pan sobie to zapisuje?
Sommer zadał to pytanie, poniewa od dłu szej chwili Mundek notował co
na skrawku papieru. Teraz podał t kartk Sommerowi.
- Niech pan spróbuje pój pod ten adres. Nasza młodzie zajmuje si
pomoc dla getta, dla je ców.
- W czym ona mi mo e pomóc? - pokiwał głow Sommer.
Zwracaj c si do Kurasia, Mundek dorzucił:
- Nawiasem mówi c; to ta dziewczyna od Władka...
- Pomóc to mo na ywemu - monologował Sommer. - A czy ja jestem ywy? Ten
jeden interes miałem do załatwienia. I ja go załatwiłem, bo ona musi y .
Ona musi. Gdzie pa ska ona?
Mundek wskazał głow w stron kuchni. Kura uj ł Noemi za r k .
- Chod . Zobaczymy, co z cioci .
Ledwo wyszli, Sommer wyci gn ł dło do Szkudlarka.
- Jak to? Idzie pan? Teraz?
- Póki jej nie ma. Ja nauczyłem j wszystkiego i ona wszystko powie, co
jej ka . Ale niech ona nie patrzy mi w oczy, kiedy ja b d wychodził...
Jedno jeszcze słowo, panie Szkudlarek. To... porz dny człowiek?
- Kura ? Nadzwyczaj... I zamo ny. Niech pan b dzie spokojny. I niech pan
idzie do tej dziewczyny.
Sommer potrz sn ł dłoni Szkudlarka, nastawił kołnierz palta i skierował
si ku drzwiom.
- Do widzenia, panie Sommer. Niech pan b dzie spokojny - zawołał za nim
Mundek.
- Do widzenia? Gdzie? - wymamrotał i wyszedł.
Po chwili wchodził ju do eleganckiej, jak na te czasy, restauracji
"Mira ". Szatniarz przy wej ciu zacz ł podejrzliwie mu si przygl da .
Sommer jednak spokojnie zdj ł płaszcz i poło ył go na por czy. Widz c
wahanie szatniarza u miechn ł si , wyj ł z kieszeni dziesi dolarów i,
nachylaj c si nad lad , szepn ł:
- Co si pan patrzy na mnie? Patrz si pan na pana prezydenta
Waszyngtona. On jest na tym obrazku. Wystarczy?
Szatniarz zmi ł banknot w dłoni i natychmiast wsun ł do kieszeni.
- Zna mnie pan osobi cie? - spytał jeszcze stary.
- Nie - przyznał szatniarz.
- To o co chodzi?
Wszedł do lokalu i zaj ł pierwszy z brzegu stolik. Usiadł plecami do
sali, twarz zasłonił kart potraw i zacz ł j gruntownie studiowa . Mimo to
kelner dojrzał go z daleka, zmarszczył podejrzliwie brwi i natychmiast
zjawił si przy stoliku.
- O, jest pan! - Sommer wydawał si ucieszony.
- Ale prosz pana... Zdaje si , e...
- Cicho. Wcale si nawet panu nie zdaje. Tak jest. Zna si pan na
walucie?
Na obrusie za wiecił kr ek złotej dwudziestodolarówki.
- Raz w yciu chc zje . Mo e ostatni. Zna mnie pan osobi cie? To o co
chodzi? - po raz drugi powtórzył to samo zdanie w tym lokalu.
Kelner wprawnie sprz tn ł monet . Zamiataj c serwetk obrus, nachylił si
i szepn ł:
- Niech pan si chocia stara siedzie tyłem do sali.
- Nie, ja jestem Eugeniusz Bodo i id si pokazywa en face. To długo nie
potrwa. Co z wieprzowiny. Ale takiej w cieklistej, eby kapało od
tłuszczu.
- Piecze wieprzowa mo e by . Kapustka do tego.
- O, kapusta. A co na zimno pod jedn gł bsz ? Stary pijanica jestem.
- ledzik w mietanie, w oliwie, po japo sku...
- Jaki ledzik? Nie macie kiełbasy?
- Jest. A wódki setka ma by ? Pi dziesi tka?
- Mo e by setka, mo e by dwie, co za ró nica... Du o, du o, wszystkiego
du o...
Kelner zapisał zamówienie w bloczku i oddalił si w stron bufetu.
Kura sko czył oprowadza mał Noemi po pustym mieszkaniu i otworzył
drzwi wiod ce do pokoju, w którym tak niedawno mieszkał Niwi ski.
- A to jest pokój wujka Władka, ale b dzie twój. No i co? Podoba ci si
tutaj?
- Tak.
Uj ł mał za r k i zaprowadził do głównego pokoju. Z szafy spod bielizny
wyj ł pudło po czekoladkach, chwil grzebał w schowanych tam papierach i
wreszcie odnalazł ten, którego szukał.
- Patrz, to twoja metryka. eby wiedziała, e twoim ojcem chrzestnym był
Antoni Warszylewicz. Zaraz go sobie przypomnisz...
Wyci gn ł z szafy gruby album z fotografiami i zacz ł przewraca kartki.
- Rze nik. Ju ja wiedziałem, kto ma ci do chrztu trzyma . Ojca sobie
człowiek nie wybiera, ale chrzestnego mo e. Nie bój si , mam kiepeł .
Wiesz, co to znaczy?
- Tak. Pan Sommer te tak o sobie mówił.
- Pan Sommer?
- Ju mi nie wolno mówi dziadzio.
Kura popatrzył na dziewczynk i dalej przewracał kartki albumu.
- Zaraz ci i dziadzia twojego znajd ... O, jest twój chrzestny... a to
jest wujek Bolek, brat mamy... Niedługo go zobaczysz, bo mieszka pod
Warszaw . Te tam mieszkałem, miałem złoty interes; ale wiesz...
- Wiem. Z interesami coraz gorzej - odpowiedziało dziecko.
- No, prosz , nawet to wiesz... To te jest twój wujek, ale ju nie yje.
- Zabili go Niemcy?
- Nie, przed wojn mo na było i inaczej umrze . Były czasy - westchn ł.
Przewrócił nast pn kart , na której pojawiło si zdj cie Kurasia w
mundurze.
- Poznajesz?
- Tatu ...
Kura nieoczekiwanie uj ł głow Noemi w dłonie, pocałował i przytulił
dziewczynk do siebie.
- Tak, tak, byłem ołnierzem... Kozak był ze mnie. Wiesz co, Bo enko? Na
meczu piłkarskim mo e i dobrze by widzem, ale s granice, których i widz
nie wytrzymuje. Rozumiesz?
- Nie.
- Nie szkodzi. Ja te do dzisiaj nie rozumiałem. Taki ju całkiem m dry
to te nie jestem.
W "Mira u" Sommer sko czył wła nie kolacj . Przed nim stało mnóstwo
opró nionych talerzyków. Dwóch m czyzn przechodz cych przez sal
przyjrzało mu si uwa nie. Nawet zatrzymali si na moment. Potem zaj li
miejsce przy stoliku w pobli u i ci gle spogl dali w stron Sommera.
Stary wyj ł z kieszeni kartk , któr mu dał Mundek. Przeczytał adres
Kasi, potem wolno, wolniutko podarł karteczk w drobne strz py i wrzucił do
popielniczki. Znów si gn ł do kieszeni i wyj ł malutki przedmiot owini ty w
bibułk . Poło ył go na obrusie i przywołał kelnera.
- Sprz tnij pan to...
Podczas gdy kelner wysypywał zawarto popielniczki do brudnego talerza i
zbierał naczynia, Sommer podniósł z obrusu zawini tko i odwin ł je. Była to
mała pastylka.
- Jeszcze tylko co do popicia - powiedział do kelnera.
- Piwko mo e by ?
- O! Tego jeszcze nie przerabiałem. Przynie pan piwko.
Po odej ciu kelnera Sommer wło ył pastylk do ust, ale jeszcze jej nie
połykał. Koniuszkiem j zyka przytrzymywał mi dzy wargami. Nagle odwrócił
si w kierunku sali, wolno rejestruj c wzrokiem wszystkie stoliki. Dwaj
m czy ni przywołali wła nie kierownika sali i co zacz li mu szepta .
Wszyscy trzej spojrzeli w stron Sommera. Potem jeden z nich wstał i
wyszedł gdzie z kierownikiem. Min li si z kelnerem nios cym piwo.
- Radziłbym rachuneczek, bo...
- Pisz pan. Wszystko, co panu przyjdzie do głowy.
Uniósł szklank z piwem i długo, łapczywie pił. Kelner pochylony spisywał
rachunek.
- U mieje si pan, ale mojej wnuczce jest na imi Bo enka...
Kelner zerkn ł, niewiele rozumiej c, i pisał dalej.
M czyzna - powrócił do stolika, usiadł przy swym towarzyszu i spojrzał
na zegarek. Nagle zerwał si z krzesła i podbiegł do Sommera.
Kelner odskoczył i strzepywał spodnie, bo mu je oblało nie dopite przez
Sommera piwo. Szklanka le ała przewrócona, tr cona łokciem Sommera, który
le ał na stoliku, jakby spał.
Na sali zawrzało. W tym momencie z trzaskiem otworzyły si drzwi i do
restauracji wszedł granatowy policjant. Rozejrzał si i stan ł przy
wła ciwym stoliku. Za kołnierz uniósł starego: Sommer ju nie ył.
- Kto go obsługiwał?
- Ja.
- I co?! I nic pan nie zauwa ył?
Kelner wzruszył ramionami.
- Jeszcze, bezczelny, nie zapłacił.
Policjant si gn ł do kieszeni Sommera i wyj ł zmi t biał opask z
niebiesk gwiazd .
W pralni Kurasia oczekiwano na powrót szefowej ze szpitala. Był tu ju i
Niwi ski, który bez specjalnych oporów dał si Kurasiowi przekona , e
nieporozumienia z Urszul nie nale y traktowa zbyt serio, e wynikło ono z
fatalnego stanu nerwów Kurasiowej.
Którego wi c dnia Kura uroczy cie, z kwiatami wybrał si do szpitala po
on . Z wielce tajemnicz min zapowiedział, e w domu czeka na ni
niespodzianka. Ju w doro ce, w drodze do domu, Kurasiowa dopytywała
niecierpliwie:
- Co to za niespodzianka? Powiesz mi wreszcie?
- Zobaczysz.
Przez chwil jechali w milczeniu. W pewnym momencie Kura wyjrzał spod
budy i d gn ł palcem plecy doro karza.
- Tutaj? - spytał tamten zdziwiony bowiem stan li przed pustym placem.
Na chwilk .
Wysiadł z doro ki i stan ł na ulicy przed zburzonym domem. Była to dawna
posesja Sommera. Na jako tako uporz dkowanym placu z pryzmami cegieł
sterczały dwie ciany nosz ce jeszcze lady dawnych pokoi. Wygl dało to jak
przekrojony tort. Kura stał przed doro k i spogl dał na placyk. Urszula
wychyliła si spod budy.
- O co ci chodzi?
- O to, e kiedy mieszkał tu Niwi ski - wyja nił Kura .
- Wsiadaj. I faktycznie szkoda, e zburzone. Miałby dalej gdzie mieszka .
Nie u nas.
- Nie dlatego szkoda - odparł Kura . - Wszystko to mogło by moje.
Przypatrz si . Mogłem to wszystko kupi .
- A nie kupiłe ?
- Kupiłem - Urszula wci gn ła go do doro ki - ale bez tego.
- Bo głupi - mrukn ła.
- Mo e. Ale uczciwy...
Wci jeszcze nie b d c pewny, jak zareaguje ona, nie wyjawiał
niespodzianki. Kiedy weszli do pralni, pierwsz osob , któr ujrzała
Urszula, był Niwi ski.
- Jeszcze tutaj? - nie była w stanie powstrzyma si od niegrzecznej
uwagi.
Kura za plecami ony uspokajaj co wymachiwał w stron Niwi skiego. Ale
ten ju wiedział, e tym razem b dzie musiał rozsta si z przyjacielem na
zawsze. Jeszcze chwil odczekał, a kiedy usłyszał kroki Kurasiów
wst puj cych na schody wiod ce do mieszkania, po piesznie wyszedł na ulic ,
nie bardzo wiedz c, dok d si teraz uda .
Po jego wyj ciu Kura otworzył drzwi swego mieszkania nad pralni i przed
Urszul stan ła mała Noemi. Dziewczynka dygn ła grzecznie.
- Dzie dobry, mamusiu - powiedziała. - Czy ju jeste zdrowa? - i
patrzyła na Urszul wyczekuj co.
Kurasiowa zdumionym wzrokiem spojrzała na niepewnie u miechaj cego si
m a.
- Jaka liczna, prawda? Bo enko, przywitaj si z mamusi , ucałuj j ! -
wykrztusił wreszcie.
Dziecko podbiegło do martwo stoj cej Urszuli, obj ło jej kibi r czkami,
ale nie mogło dosi gn policzka. Urszula stała nieruchomo, pozwalała si
obejmowa , t po patrz c przed siebie. Po jej policzkach zacz ły płyn łzy.
Nie zdaj c sobie z tego sprawy, machinalnie gładziła Noemi po główce. Nagle
odwróciła si , wyszła do drugiego pokoju i zamkn ła za sob drzwi.
Kura przez chwil stał z głupkowatym u miechem, a potem szybko pobiegł
do pokoju, w którym znikn ła Urszula. Zobaczył, e ona stoi nad otwart
walizeczk i byle jak wrzuca do niej swoj garderob .
- Co ty wyprawiasz?! - krzykn ł.
- Jad do Legionowa. Po reszt przyjedzie Bolek. Wydasz mu, co trzeba.
- Urszula! Zastanów si !
- Wła nie si zastanowiłam. Ja chc y . - Zamkn ła walizeczk i uniosła
j do góry.
- A ona? My lisz, e ona nie chciała?... - wyj kał Kura .
Urszula bez słowa wymin ła m a i znikn ła za drzwiami.
Niwi ski, wci jeszcze nie bardzo wiedz c, co z sob pocz i gdzie
szuka schronienia, przypomniał sobie dziewczyn z teczk i to, co mu o
niej opowiadał Mundek. Na Marymont dojechał tramwajem.
wietlica, której szukał, mie ciła si w długim baraku, gdzie na
zapleczu ogródków działkowych. Z otwartych drzwi kuchni buchała z kotłów
para, w jadalni dwoje maluchów popijało mleko. Dziewczyna w białym kitlu
kucharki spostrzegła wchodz cego Niwi skiego.
- Pan w sprawie dziecka?
- Nooo, mo e nie do tego stopnia - u miechn ł si . - Ale... Szukam Kasi.
- Kasi? Powinna ju wróci ze spaceru. Pan poczeka.
Niwi ski wyszedł przed barak i dopiero teraz dokładnie przeczytał
przybit do drzwi tablic : Rada Główna Opieku cza. wietlica dla dzieci
pracuj cych rodziców. Niwi ski wsparł si plecami o cian baraku i
wystawił twarz do przygrzewaj cego grudniowego sło ca. Przez zmru one
powieki dostrzegł sznur dzieciaków wracaj cych parami ze spaceru.
Prowadziła je Kasia.
- Władek! Jak mnie znalazłe ? - ucieszyła si na widok Niwi skiego.
- Nie uprzedziła mnie, e masz a tyle dzieci - za artował. - Nie
zawracałbym sobie tob głowy.
- To dzieciaki towarzyszy, którzy pracuj - odpowiedziała powa nie. -
Przewa nie na budowach.
- Uspokoiła mnie, e jednak jeste pann .
- Wolisz?
Nareszcie i ona si u miechn ła. Niwi ski nie zd ył jednak odpowiedzie ,
bo Kasia, zaganiaj c dzieci, znikn ła za drzwiami wietlicy. Dopiero po
dłu szej chwili wyszła do niego.
- Podobno dajesz schronienie potrzebuj cym pomocy - zagadn ł.
- Podobno...
- Wszystkim?
- Nie. Nie wszystkim - odpowiedziała.
- A mnie?
Przestraszyła si . Przytrzymała go za guzik płaszcza i nie kryj c
niepokoju, spytała:
- Władek! Co si stało? Jeste spalony?
- Co w tym rodzaju.
- Dlaczego od razu tak nie mówisz? Oczywi cie, e pójdziesz dzi do mnie.
- Powa nie?
- To jasne. Na t jedn noc, a potem zobaczymy.
- Dlaczego tylko na jedn ?
- No, wiesz...
Niwi ski spróbował j obj , pocałowa , ale odsun ła go spogl daj c w
stron baraku. Zza szyb obserwowały ich ciekawe oczy dzieciaków.
- Zwariowałe ?!
Pó nym wieczorem Niwi ski i Kasia wst powali po stopniach klatki
schodowej bogatej niegdy kamienicy. Niwi ski po ciemku ponowił prób
pocałunku i dziewczyna ju si nie broniła. Stan li przed jakimi drzwiami.
- Masz zapałki? - spytała.
W bladym o wietleniu płomyczka Niwi ski rozejrzał si : stopnie z
piaskowca, boazeria.
- I ty tutaj mieszkasz? - zdziwił si .
Kasia nie odpowiedziała. Pobrz kiwała p kiem kluczy szukaj c wła ciwego.
Druga zapałka o wietliła tabliczk na drzwiach: W. Kozakiewicz. Adwokat.
Rechtsanwalt.
Po chwili byli ju w ciemnym przedpokoju. Kasia po omacku szukała
kontaktu, wreszcie go znalazła, nacisn ła, ale rozja niła si tylko matowa
szybka w drzwiach łazienki.
- S dziłem, e jeste córk lusarza, szlifierza... - zacz ł Niwi ski.
- Cicho - upomniała go.
Otworzyła drzwi do łazienki i pchn ła tam zdezorientowanego Niwi skiego.
- Je eli chcesz, mo esz si umy . Po ciel tymczasem.
Niwi ski spojrzał na swoj twarz odbit w lustrze i u miechn ł si ;
ci gn ł marynark , koszul , pu cił wod do wanny. Raz jeszcze zerkn ł w
lustro i znowu si u miechn ł.
Zadowolony rozprostował ramiona. Gdy sko czył k piel, wróciła Kasia,
wzi ła go za r k i w milczeniu prowadziła długim, ciemnym przedpokojem.
Otworzyła jakie drzwi i weszli do jeszcze ciemniejszego pokoju. Zasłony
zaciemnienia przeciwlotniczego pogł biały mrok.
- To tutaj... - szepn ła.
Niwi ski namacał r k po ciel. Oczy przywykłe do ciemno ci zacz ły
rozró nia biel. Usiadł i wyci gn ł przed siebie r ce. Kasia nachyliła si ,
pocałowała go w policzek i szeptem wyja niła:
- Id do łazienki. Teraz ja...
Usłyszał tylko cichy odgłos oddalaj cych si kroków, a potem wyci gn ł
si wygodnie na sofie, ramiona podło ył pod głow . Z łazienki dobiegł go
szum wody. Po omacku znalazł ubranie, wyj ł papierosy i zapalił. Nagle tu
obok siebie usłyszał gwałtowny kaszel i jaki niski, m ski głos powiedział:
- Czuj , e znowu kto pali.
Za wieciła si nocna lampka i Niwi ski ujrzał, e dwa kroki od jego sofy
na tapczanie le y szpakowaty, starszy pan. Mru c oczy wpatrywał si w
osłupiałego Niwi skiego.
- Aaa, to kto nowy... - odezwał si i na nocnym stoliku zacz ł szuka
okularów.
- Czy córka nie uprzedzała, e nie znosz dymu?
- Niestety.
M czyzna znalazł okulary, zało ył, przyjrzał si Niwi skiemu i, nie
wstaj c z łó ka, wyci gn ł do niego r k .
- Kozakiewicz.
- Ju gasz , panie mecenasie.
Na otomanie stoj cej pod oknem zaszele ciła po ciel i podniosła si
k dzierzawa, czarna głowa z krogulczym nosem.
- Szto słucziło ?
- Nic, nic - uspokajaj co wyja nił pan Kozakiewicz. - Swój człowiek.
Tylko e papierosa zapalił.
Głowa sennie opadła na poduszk . Usłyszeli jeszcze mrukni cie:
- Nie dla wsiech swaboda. Ej zakurił by, zakurił by czeławiek... - A po
chwili rozlegało si ju miarowe pochrapywanie.
Niwi ski nachylił si w stron mecenasa.
- Rosjanin?
- Ormianin. Oficer zbiegły z niewoli. Kasia nie wspominała? My lałem, e
pan si orientuje.
- Coraz słabiej.
Opadł na poduszk , mecenas za zgasił lampk .
- pijmy - powiedział.
Kiedy si rano obudził, wła cicieli nie było ju w domu, tylko Ormianin
wyszczerzył do niego białe z by.
- Maładiec, Katia - mówił. - I krasawica. Kak budiet na polski, proszu
pana? Bardzo ładna?
- Pi kna.
- I papa Kati tak e bardzo, bardzo...
- Pi kny?
- Nu, nie pienkny, a... maładiec. Komunistów on w sudach zaszcziszczał.
Bronił, tak? On mnie opowiadał. Od bur ujów bronił.
- Od bur ujów, powiadasz?
- Nu, ty nie wałnujsia. Czierwona Armia wot-wot przyjdzie i bur ujów u
was nie budiet.
- Wiesz ty co, Aram? Gdzie ty mieszkasz?
- Sam gorod Jerewa . W akno wzglanu i Ararat wi u.
- Martw ty si o swój Ararat, a ja o swoich, jak mówisz bur ujów. Zgoda?
Ormianin posmutniał.
- Co b dziesz robi ? - zapytał Niwi ski.
- Ja? Na buma ku czekam. Katia obiecała. I w las. Tak atsiuda ju i
Andriejew poszedł, i Sołowiow Miszka. Bieda tylko, e do fotografii nos u
mnie nie gierma ski.
- Całkiem nie germa ski - przytakn ł ze miechem Niwi ski.
Ormianin znów wyszczerzył z by.
- Tawariszcz...
- I nie nazywaj mnie towarzyszem. Cze ! Chowaj si zdrowo.
Niwi ski jeszcze nigdy nie czuł si ani taki samotny, ani tak opuszczony,
jak tego ranka. Nawet wówczas w Krakowie, kiedy wyl kniona ciotka niemal
wypchn ła go za drzwi swego mieszkania, nie czuł si bardziej bezradny ni
teraz. Ludzie, z którymi on chciał by , dawni jego koledzy i znajomi ojca,
nie ufali mu, podejrzewaj c o kontakty z komunistami. Ci z kolei uwa ali go
za swojego człowieka, jak to okre lił mecenas Kozakiewicz, lecz przecie
tylko jaki dziwny zbieg okoliczno ci wi zał go z tymi lud mi. Nic wi cej.
Có jednak miał robi ? Na ulicy przecie zosta nie mógł. Powlókł si wi c
do Szkudlarków i jaki czas tam pomieszkał. Potem coraz powa niej zacz ł
rozmy la nad wyjazdem do Krakowa, do rodziców, by w nowym rodowisku,
nikomu nie znany, rozpocz wreszcie uczciw walk .
W wigili Bo ego Narodzenia nieoczekiwanie spotkał Kurasia, Nie widzieli
si ju kilka tygodni.
- Władek! - ucieszył si Kura .
- Co tutaj robisz? - spytał Niwi ski.
- Załatwiałem dla małej korepetycje. Troch , mimo wszystko, boj si
posyła j do szkoły... Dlaczego si nie pokazujesz?
- Przecie wymówiono mi mieszkanie.
- Zwariowałe ? Chod , Urszuli nie ma.
- Jak to, nie ma?!
- No... nie ma. Wyprowadziła si . Zwariowa mo na. Przecie małej nie
wygoni na miasto... Chod , bo mi si y nie chce.
- To tak jak mnie. Wypijmy.
- O! Rzadko mówisz, ale m drze.
Wst pili do knajpki na Ochocie, wypili po jednym, u alili si nad swoim
losem. Niwi ski obiecał wpa przed wieczorem, aby wspólnie spo y wigili .
Kura te bał si samotno ci w ten wieczór.
Pó niej, ju w domu, niecierpliwie kr ył od okna do okna, oczekuj c na
przyj cie przyjaciela. Bo enka wodziła za nim smutnym wzrokiem. Kura wypił
kilka wódek, ale wcale nie poczuł si ra niej.
W k cie pyszniła si przystrojona choinka. Na stole karafka z wódk i
trzy talerze. Ale potraw adnych jeszcze nie było, tylko po rodku stołu
stał spodeczek z opłatkiem.
Kura coraz bardziej podniecony alkoholem popadł w nastrój melancholijny:
- Bez wujka Władka nie zaczniemy, Bo enko, bo musimy przełama si
opłatkiem. To b dzie twoja premiera, wi c musi by uroczy cie. I niczemu
si nie dziw. Ani e zwierz ta b d mówi ludzkim głosem, ani e ja mo e
b d mówił od rzeczy. - Wypił spory kielich i nalał ponownie. - Musz
troch wypi , bo wi to jest cholernie wesołe, ale rodzinne i wszyscy
powinni by w kupie. Ale nie, nie, nie my l sobie, e mi smutno z tego
powodu. Wujek zaraz nadejdzie, ty jeste , Bóg si rodzi, moc truchleje...
ładnie truchleje jak dzisiaj podawali, e Wielkie Łuki zdobyli...
Wypił, zamy lił si , spojrzał na Bo enk i monologował dalej:
- Wyja nijmy sobie od razu, eby nie było mi dzy nami nieporozumie .
Musisz zna cał prawd . Bez ogródek. Tego Chrystusa, który dzi taki
malutki, w tym sianku ubogim - przetarł pi ci łz w oku - ukrzy owali
ydzi. Ja nie twierdz , e pan Sommer maczał w tym palce, ale fakt jest
faktem i musisz si z tym pogodzi .
Noemi patrzyła na niego rozszerzonymi ze zdumienia oczami. Kurasiowi
zrobiło si przykro.
- A mo e niepotrzebnie ci to mówi ? Wiesz co? Za piewamy kol d .
Wstał, zacz ł zapala wieczki na choince, Noemi za wyci gała z futerału
skrzypce.
- Jezus Maria, przecie ty nie znasz kol d!
- Umiem.
- Te umiesz?!
Noemi zacz ła gra "W ród nocnej ciszy", bardzo smutno i bardzo ało nie.
Kura usiadł przy stole, zapatrzył si na zapalon ju choink i dwie
wielkie łzy spłyn ły mu po policzkach.
Noemi wci grała.
W tym momencie zatrzeszczały schody. Kto szedł na gór . Kura odwrócił
si w tamtym kierunku.
- Władek! Ty słyszysz?
Noemi nie przerywała grania, ale w jej oczach odmalowało si takie
zdumienie, e Kura spojrzał w t stron , w któr patrzyła.
W drzwiach stała Urszula.
Kura zerwał si na równe nogi i podbiegł do ony. Urszula stała i
słuchała kol dy Noemi, potem schyliła si po walizk i przeszła do drugiego
pokoju. Kura pobiegł za ni .
- Urszula! Kochana! - mamrotał.
- Przecie wigilia... - wyja niła. - Macie co je ?
- Wszystko, kochana, wszystko!
Urszula wyj ła z torebki zawini tko.
- Masz, połó to pod choink .
- Co to jest?
Urszula rozwin ła papierek i Kura ujrzał malutki medalik na ła cuszku.
- Medalik ze chrztu Bo enki - wyja niła. - Je li ju tak ma by .
- Rany boskie, przecie ja dla ciebie nie mam prezentu!
Urszula zdj ła płaszcz, przeszła do kuchni, rozejrzała si po
przygotowanych potrawach.
- Ale kocha jej nie jestem w stanie, Leon. Nie jestem w stanie... -
powtarzała zamy lona.
I nagle z tego zamy lenia przeszła w zło .
- Dlaczego si uchlał? Przed wigili ? Nie wstyd ci dziecka?.
Tej samej wigilijnej nocy, nad lasem pod Wi zown , na niebie wysoko pod
chmurami pojawiły si białe, ledwo widoczne punkciki. Szybko opadały w dół.
Ludzie na le nej polanie podnie li si od ogniska i zapatrzyli w gór . Nie
mieli ju w tpliwo ci: nad lasem szybowały spadochrony.
Prócz tych paru ludzi przy ognisku nikt nie wiedział o przybyszach z
nieba.
Za par dni rozpocz si miał trzeci wojenny rok, 1942.
Kiedy , było to ju w połowie stycznia, Niwi ski id c Alejami spostrzegł,
e z przeje d aj cej doro ki kto wymachuje do niego r kami. Poznał
mecenasa Kozakiewicza, który, wychylony spod zaci gni tej budy; serdecznie
zapraszał go do doro ki.
- Co si z panem dzieje? - dopytywał. Dlaczego nie pokazuje si pan u
Kasi?
Był podniecony, nadmiernie gadatliwy, prawie sił wci gn ł Niwi skiego do
doro ki. Gdy pojazd ruszył, Kozakiewicz nagle spowa niał, zerkn ł na
przygarbione plecy wo nicy i blisko pochylił si ku Niwi skiemu.
Przytrzymał go za guzik palta i szepn ł:
- Wiecie, e znów mamy parti ?
- Nie.
- Jeste cie swój człowiek, czas wi c, eby cie o tym wiedzieli.
Niwi ski chrz kn ł, chciał co powiedzie , ale Kozakiewicz mocniej
przyci gn ł go ku sobie.
- Nareszcie. Komintern wyraził zgod , przywie li j towarzysze...
stamt d. Tylko nazwa ju inna. Tego, przyznam si , nie rozumiem. Ale...
Byłem na rozmowie. W pierwszych dniach lutego wszystko ju b dzie jasne.
No, i co wy na to?
Wyci gn ł dło do Niwi skiego i serdecznie ni potrz sn ł, jakby mu
gratulował.
- Nareszcie, nareszcie - powtarzał mecenas.
Doro karz odwrócił si na ko le i spytał:
- Jak pan szanowny woli? Przez Nowy wiat czy...
- Wszystko jedno - rzucił Kozakiewicz.
- Niech pan zatrzyma. Wysi d - odezwał si Niwi ski.
- Co? Nie pojedzie pan jeszcze ze mn kawałek?
- Nie po drodze mi, wie pan...
Po egnał si z Kozakiewiczem i wyskoczył. Stał chwil na chodniku i
patrzył w lad za oddalaj c si doro k . Zza budy wesoło wymachiwał do
niego Kozakiewicz.
Swój człowiek
Johann Heimann od dawna ju nie paradował w esesma skim mundurze, od
dawna te nie był Johannem Heimannem, lecz Janem Nowaczykiem, skromnym
inkasentem elektrowni warszawskiej. Ta posada pozwalała mu by codziennie
go ciem w dziesi tkach mieszka , rozmawia z lud mi, wyci ga ich na
zwierzenia, poznawa kr
ce po mie cie plotki. Wykonuj c to nowe zadanie
postawione przed nim przez obersturmbannfuhrera Kliefhorna, Heimann
zmuszony był nawet do rozstania z matk , która dot d prowadziła mu
gospodarstwo w Warszawie. Pocz tkowo zamierzał powierzy matk opiece Anny,
od dawna przebywaj cej w Rzeszy na kursach szkoleniowych BDM. Staruszka
uparła si jednak nie opuszcza Polski, wysłał j wi c do Krakowa, gdzie
podj ła prac siostry miłosierdzia w jednym z niemieckich szpitali. Stara
Heimannowa od dnia, w którym los, okoliczno ci i syn wyrwali j ze
spalonego młyna w Porytem, yła jakby w wiecznym letargu. W Warszawie
całymi godzinami wysiadywała w oknie, t po wpatruj c si w przechodniów.
Zawsze pobo na, teraz popadła w rodzaj jakiego mistycznego obł du.
Odwiedzała ko cioły, cerkwie i zbory ewangelickie, wsz dzie modl c si
tylko o jedno: o spełnienie zemsty, któr jej syn poprzysi gł.
Młody Heimann, po prawie trzyletnim bezskutecznym tropieniu Niwi skich,
zw tpił ju nawet w spełnienie swej rodzinnej misji. Z tym wi ksz
gorliwo ci wykonywał nowe zadanie. Zaskarbił sobie zaufanie dozorcy domu,
w którym mieszkał, wspólnie z nim czytywał nielegalne gazetki, poznawał
nastroje dziesi tków ludzi, których odwiedzał ze sw ksi g inkasenta.
Pod koniec maja 1942 roku obersturmbannf~uhrerowi Kliefhornowi przestało
ju to wystarcza .
- Nastroje, nastroje! - mówił podniesionym głosem. - Karmi mnie pan
nastrojami, zamiast konkretnymi nazwiskami. Bez pana wiem, co ci ludzie
my l . Chc wiedzie , co robi !
Podszedł do mapy gubernatorstwa i wskazał palcem punkt koło Piotrkowa.
- Wczoraj tutaj wysadzono poci g. W utarczce zgin ł jeden ich człowiek.
Wszystko wskazuje na to, e to grupa komunistyczna. Maj wi c ju i
oddziały zbrojne. Nie do Armii Krajowej, teraz jeszcze i ci.
- Pokazywałem panu niedawno ich gazetk - wtr cił Heimann.
- Gazetk ! Zamiast dziesi ciu ró nych jest ju jedno pismo. Oznacza to,
e nie s ju rozbici i e kto jeden tym kieruje. Jaki organ, jaki
komitet, któremu si wszyscy podporz dkowali. Panie Heimann, dot d pan był
tylko Polakiem, teraz musi pan by Polakiem komunist .
- Bardzo trudno do nich przenikn .
- Jednego, niech mi pan da jednego, a w ci gu godziny b d ich miał
dziesi ciu. Chyba nie al panu r k dla ojczyzny i dla f~uhrera?
- Nigdy, obersturmbannf~uhrer! - Heimann wypr ył si , jakby t postaw
chciał podkre li swe oddanie dla ojczyzny i f~uhrera.
- Chyba ma pan i własny rachunek do wyrównania z tym narodem?
Kliefhorn, trzeba przyzna , nale ycie oceniał sytuacj . To wła nie w maju
tego roku wyruszyły w lasy oddziały zbrojne Gwardii Ludowej, a pierwszy z
nich, pod wodz Małego Franka, nosił imi Stefana Czarnieckiego.
Córka Kozakiewicza, Kasia, oraz jej przyjaciółka, Marta, miały, jako
sanitariuszki, wyruszy z tymi oddziałami. Na razie jednak Kasia była
potrzebna w Warszawie, w tym wła nie czasie bowiem zapadł wyrok na
kierownika Arbeitsamtu. Co dzie tysi ce młodych dziewcz t i chłopców
wyłapywano na ulicach, co dzie długie transporty wywoziły ich w gł b
Rzeszy. Wyrok na gorliwym urz dniku urz du zatrudnienia miał by
odpowiedzi na te bezprzykładne polowania na ludzi. Kasi przypadło w
udziale ustalenie to samo ci Niemca, czasu oraz miejsca, w którym dokonany
miał by zamach. Podczas wykonywania tych czynno ci Kasia przypadkowo
spotkała Niwi skiego. A było to tak...
Przy jednej z nowomiejskich uliczek spadaj cych w dół ku Wi le znajdował
si niepozorny zakład szewski. Dwie półki zawalone starymi buciskami,
jakie walaj ce si puszki z klejem i wiekami stanowiły całe wyposa enie
warsztatu. Przy oknie wychodz cym na ulic , na niskim zydelku siedział
stary szewc i ko czył wła nie na poczekaniu przyszywanie sprz czki.
Wtedy weszła Kasia.
- Dzie dobry - powiedziała od progu. - Drewniak mi nawalił.
Szewc nawet na ni nie spojrzał. Klientka opu ciła wzrok i na nogach Kasi
zobaczyła wysokie drewniane koturny, na prawym oderwany pasek.
- Pasek mi si urwał, nie wiem, czy...
- Ju to słyszałem - mrukn ł, nie podnosz c wzroku.
Kostyczny i ponury, zapami tale walił młoteczkiem w pantofelek klientki.
Po dłu szej chwili burkn ł:
- I pewnie jeszcze na poczekaniu mam zrobi ?
- Wła nie... - nie miało odezwała si Kasia.
- Ludzie, jak wy tych szewców dzisiaj traktujecie? Jak? Na poczekaniu to
mo na na znaczek naplu i przyklei . Obuwie to jest obuwie. Kili skiego z
pomnika zdj li i do piwnicy schowali. I bardzo dobrze. Nie musi patrze ,
jak wy szewców traktujecie. Drzewo sobie na nogi poubierali. Bo e! Heblem
to mo na trumn zrobi , ale nie porz dny obcas... Trzy pi dziesi t si
nale y.
Nie wstaj c z zydla wyci gn ł nareperowany pantofelek w stron klientki.
Jednocze nie milcz cym gestem nakazał Kasi, by pokazała swój drewniak.
Klientka szukała drobnych, szewc za obracał w palcach but Kasi.
- I co ja mam z tym zrobi ? Czy ja si wtr cam do stolarzy? Czy ja im z
branzli ka robi krzesło?
Klientka schowała do torby pantofelek i wyszła. Szewc odczekał chwil ,
podniósł si z zydla i zupełnie innym głosem powiedział:
- Ju my lałem, e pani nie przyjdzie.
- Nie ma jeszcze pi tej.
Szewc wyjrzał na ulic . Wida st d było kiosk z gazetami, kilka
sklepików, w ród których zwracała uwag cukiernia. Przez otwarte okno
wystawowe sprzedawano lody w ro kach.
- Zaraz go pani zobaczy. Mo na zegarek regulowa . Dzie w dzie to samo.
Naprzód po gazetk , potem na ciacho... Przybij pani ten pasek.
Znów usiadł na zydlu, wygrzebał z pudełka dwa gwo dziki i zabrał si do
roboty. Kasia zerkn ła na zegarek, potem otworzyła futeralik małego kodaka,
sprawdziła przesłon , wiatło. W tym momencie kto zapukał w szyb
wystawow . Zdziwiona gwałtownie podniosła głow . Na ulicy stał Niwi ski.
Kasia poku tykała w jednym bucie i uchyliła drzwi.
- Władek! Dlaczego si nie pokazujesz?
- Co ty tutaj robisz? - zapytał.
Kasia pokazała bos stop .
- Mieszkasz po staremu? - upewnił si .
- Tak.
- Spiesz si teraz. Mo e jutro wpadn do ciebie, o pi tej, dobrze?
- Nie odpowiadała, zapatrzona gdzie ponad jego głow . Spojrzał w tamtym
kierunku, ale niczego specjalnego nie dostrzegł. Z dołu ulicy szedł Niemiec
prowadz c owczarka na smyczy. Podszedł do kiosku, kupił "Reich" i wsadził
go owczarkowi do pyska.
- Wi c o pi tej? - powtórzył.
- Poczekaj, zrobi ci zdj cie - krzykn ła dziewczyna.
- Oszalała ?
Kasia cofn ła si w gł b sklepu, wyrwała z r k szewca nie do ko ca
zreperowany but i wybiegła.
- Chod , pod cukierni jest lepsze wiatło.
- Co ci si stało?
Nie daj c mu doj do słowa, prawie na sił popchn ła go w tamt stron .
Niemiec zatrzymał si przed cukierni . Owczarek z gazet w pysku został
na chodniku, a jego pan przez otwart szyb odbierał ciastko. Wyci gn ł
r k po gazet i w otwarty pysk psa wsadził napoleonk .
Kasia pstrykn ła zdj cie i wreszcie odpowiedziała na pytanie Niwi skiego.
- Dobrze, niech b dzie o pi tej, je li nie mo esz teraz na mnie poczeka .
To jedna chwila - wskazała na jeszcze jeden oberwany pasek.
- Mam kiepskie wspomnienia z pozowania do zdj - u miechn ł si . -
Kiedy ci to opowiem... Która godzina?
- Punkt pi ta.
- Sk d wiesz?
- Bo powinna by pi ta. - Dopiero teraz spojrzała na zegarek. - I jest.
- Ju jestem spó niony. Do jutra! - pobiegł w stron stoj cej doro ki.
Kasia wolno zawróciła do warsztatu.
- Zgadzało si ? - spytał szewc.
- Tak.
Jeszcze tego samego dnia pokazywała gotowe zdj cie ojcu i Mrowi skiemu.
Ci dwaj odbywali w mieszkaniu adwokata wa n narad . Kasia raz tylko
przeszkodziła im w rozmowie, przynosz c herbat i to wła nie zdj cie.
Kozakiewicz, korzystaj c z chwili przerwy, wyszedł do drugiego pokoju.
Kasia postawiła przed Mrowi skim szklank z herbat ; na spodeczku le ała
pastylka sacharyny.
- Udało si ? - spytał nauczyciel.
- Tak. Pokazywałam ju ojcu.
Wr czyła mu du odbitk zdj cia przedstawiaj cego Niemca karmi cego psa
przed cukierni na Freta; z boku zdj cia wida było Niwi skiego. Mrowi ski
nie krył zdziwienia.
- A ten co tu robi?
- Przypadek - odpowiedziała dziewczyna.
Si gn ła po no yczki le ce na kredensie i odci ła Niwi skiego z odbitki.
- Co dzie o pi tej. Ta sama trasa. Dom, kiosk, cukiernia.
Mrowi ski długo ogl dał zdj cie Niemca z psem, wreszcie odło ył je i,
wskazuj c na wycinek trzymany przez Kasi , powiedział:
- Dawno go nie widziałem. Nie mieszkam ju u tramwajarza. Wynajmuj pokój
sublokatorski.
- Chciałam nawet pana zapyta ... Czy on... czy on jest w ruchu?
- Naszym? Nie.
- Sympatyk?
- Chyba i to za wiele powiedziane.
- Wobec tego... nic nie rozumiem.
Mrowi ski nie zd ył spyta , czego to mianowicie Kasia nie rozumie, bo do
pokoju powrócił Kozakiewicz z tekturow okładk akt s dowych w r ku. Z
daleka ni potrz sał.
- Jest. Przed spaleniem chciałem wam tylko pokaza . Porz dkuj wła nie
stare akta i pal .
Kasia sprz tn ła ze stołu tac i wyszła z pokoju.
Na stole przed Mrowi skim pojawiła si teczka z napisem na okładce: "Akta
sprawy karnej p-ko Stanisławowi Mrowi skiemu, synowi Karola".
Mrowi ski u miechn ł si , otworzył teczk i zacz ł przerzuca bibułkowe,
zadrukowane kopie.
- Mieli cie wspaniał mow , mecenasie. Długo pami tałem j , jeszcze potem
w Rawiczu.
Kozakiewicz rozło ył r ce i zamkn ł akta.
- Dajcie mi to - poprosił Mrowi ski. - Wnukom na pami tk .
- Mo ecie ich nie doczeka , nosz c to przy sobie. To nie najlepsza
rekomendacja, te papierki.
- Nie takie rzeczy si nosiło. Zmieniłem nazwisko.
Odsun ł na bok akta dawnej sprawy, Kozakiewicz za zacz ł miesza
ły eczk herbat .
- A wi c mamy dzisiaj dwie sprawy - z namysłem powiedział mecenas. -
Pierwsza to kierownik Arbeitsamtu.
Mrowi ski wzi ł w r k zdj cie Niemca.
- Wyrok ju zatwierdzony - powiedział. - Je eli nie zajdzie nic
nieprzewidzianego, dwudziestego maja przestanie urz dza polowania na
ludzi.
- Dobrze. Dat przeka towarzyszom - skin ł głow Kozakiewicz. - Dzi
ju wiemy, e b dzie to w tym wła nie miejscu, na Mostowej. I e o pi tej -
ci gn ł pukaj c palcem w zdj cie.
Przez chwil , jakby usiłuj c zapami ta t twarz, spogl dał na Niemca
karmi cego ciastkiem psa. Wreszcie wło ył fotografi do kieszeni.
- No i sprawa druga - jakby po namy le odezwał si mecenas. - Góra -
wskazał palcem na sufit - chce za wszelk cen nawi za kontakt z delegatem
rz du. Od kiedy PPR działa oficjalnie, zarzucaj nam zdrad , samowol , nie
wiadomo co jeszcze. A przecie chcemy zadeklarowa swoj pomoc, chcemy si
podporz dkowa , nie ro cimy sobie pretensji do kierowania walk , lecz
chcemy w niej uczestniczy . Poprzemy ka dego, kto walczy dzi z Niemcami.
- Wielu towarzyszy - wtr cił Mrowi ski - zwłaszcza tych, którzy cierpieli
przed wojn , uwa a, e ze wzgl dów klasowych nie nale y wi za si z tymi
lud mi...
- S w bł dzie - nie pozwolił mu doko czy Kozakiewicz. - Stary
powiedział to jeszcze w lutym, na pierwszym organizacyjnym zebraniu.
Nadrz dn spraw na obecnym etapie jest niepodległo .
- Wiem. Nawet ja, po tym, co sam przeszedłem - potrz sn ł odło onymi
aktami. - Nawet ja... im to zapomniałem.
- Ale oni o tym nie wiedz . Trzeba koniecznie przedstawi im nasz lini .
Z delegatur s kłopoty. Na razie nie mamy adnych mo liwo ci dotarcia do
nich, trzeba wi c, aby my na razie... na ni szym szczeblu. Znacie, zdaje
si , kogo z Tajnej Organizacji Nauczycielskiej?
- Tak. Raz ju ten kto odrzucił wprawdzie moj ch współpracy, ale... o
tym te mog zapomnie . Nie pora na d sy. Okropne wi stwo ta sacharyna,
mecenasie.
Odsun ł swoj szklank i uniósł si z krzesła.
Nazajutrz zmierzał ulic wi tokrzysk do antykwariatu Sobczaka. Ju był
prawie przy wystawie, kiedy spostrzegł tłum oblegaj cy słup ogłoszeniowy.
Zaintrygowany podszedł tam i Mrowi ski. Tym razem nie było to adne
zarz dzenie władz, a rzucaj ca si w oczy reklama berli skich linoskoczków,
zespołu "Camilia" Zespół ten miał wkrótce zjecha na go cinne wyst py do
Warszawy. Przez chwil Mrowi ski gapił si na plakat wyobra aj cy lin
rozci gni t pomi dzy dachami dwóch kamienic i zawieszonego nad przepa ci
człowieka.
W tym samym momencie obok słupa ogłoszeniowego przechodził Johann
Heimann. Był, oczywi cie, po cywilnemu; z teczk pod pach sprawiał
wra enie zal knionego urz dnika. Co go zaintrygowało w postaci
Mrowi skiego. Przystan ł i usiłował sobie przypomnie , sk d zna tego
człowieka.
Mrowi ski sko czył czyta i ruszył ulic przed siebie. Heimann zawrócił i
w odpowiedniej odległo ci poszedł za nim. Tak doprowadził nauczyciela a do
drzwi antykwariatu. Nie wszedł jednak za nim. Podszedł do budki z
papierosami i kupuj c gazet , wpatryvał si w wystaw antykwariatu. Przez
niezbyt czyst szyb widział dwie rozmawiaj ce osoby. Chwil jeszcze tak
postał, potem sprawdził czas na zegarku i oddalił si .
Mrowi ski udaj c, e przegl da wyło one na ladzie stare ksi ki, spod oka
obserwował antykwariusza. Sobczak stał za lad i pochylony nad rozło on
zszywk "Na szerokim wiecie" czytał wetkni t tam przez nauczyciela
"Trybun Wolno ci". Sko czył, odsun ł na czoło okulary, zamkn ł zszywk i
odezwał si :
- Wi c to jest ten wasz organ?
- Przeczytał pan? - spytał Mrowi ski.
- Rzuciłem okiem.
- Szkoda. Mo e łatwiej byłoby nam dyskutowa , gdyby pan si gruntowniej z
tym zapoznał.
- Mo e mi pan zostawi ten egzemplarz?
- Oczywi cie.
- Jako ciekawostk .
Mrowi ski u miechn ł si . Podszedł bli ej, otworzył zszywk i gło no
przeczytał:
- "Polska Partia Robotnicza nie ma zamiaru uprawia konkurencji w
stosunku do innych partii szczerze walcz cych o wyzwolenie narodu
polskiego. Przeciwnie, d y do jak najbli szej współpracy i wspólnej z nimi
walki przeciwko wspólnemu wrogowi". Pan to uwa a za ciekawostk ? Bo ja za
most, który mo e nas poł czy i pozwoli si porozumie .
- Most, mówi pan? Most mo e poł czy dwa brzegi. Mój jest nad Wisł , a
pa ski... bo ja wiem... nad Wołg , czy co tam pod Moskw płynie. Ci ka
sprawa z takim mostem.
- Nie uwa am. Wszystkim nam chodzi o to samo.
- Za co pana, kolego, pozbawiono prawa nauczania? O ile pami tam, za
samowolne wprowadzanie do programu szkolnego Kruczkowskiego, Wasilewskiej?
Ja polskim dzieciom ich nie polecałem. Wi c nie chodzi nam o to samo. Panu
o jak rewolucj , mnie o ojczyzn .
- Szkoda jednak, e nie przeczytał pan dokładnie.
- Mo e kiedy , w wolnej chwili - odparł Sobczak.
- Ka da chwila jest dzisiaj droga. Nie sprzeczajmy si o słowa, cho i na
to mógłbym panu odpowiedzie . Wiele si od wrze nia zmie iło.
- Owszem. To tylko wy si nie zmieniacie. Wci uprawiacie dywersj . W
lipcu zeszłego roku generał Sikorski uregulował stosunki polsko-sowieckie i
odt d nic w kraju nie mo e si dzia bez zgody rz du. Powstanie waszej
partii zakłóca to porozumienie. Nikt o was nie wie.
- Wła nie chcemy, aby o nas wiedziano. Nie rzucamy słów na wiatr. Chcemy
bi Niemców. Tylko to si teraz liczy. Niedawno wyruszył w pole pierwszy
bojowy oddział. B d ich setki. Usłyszy pan o nich.
- Wyruszył? Jakim wła ciwie prawem? - spytał Sobczak.
- Prawem obrony tych, których wywo , morduj i katuj .
- Wzi cie udziału w walce mo e nast pi tylko na rozkaz wła ciwych
czynników. Uzurpujecie sobie to prawo?
- Nie. Lecz chcemy, by te wła ciwe czynniki poznały nasz punkt widzenia.
- Mrowi ski nie dawał si wyprowadzi z równowagi. - Po to dzi jestem u
pana.
- Za wysoko mnie pan ocenia.
- Profesorze. Najprzód dojd my do porozumienia na ni szym szczeblu. Mo e
przeniknie to i do naszych gór.
- Porozumienie? - antykwariusz nie ukrywał zdziwienia.
- Nazwijmy wi c to wymian pogl dów. To przecie nikomu nie mo e
zaszkodzi .
- Moje pan ju zna.
- Ale pan nie zna naszych. Proponuj spotkanie kilku osób. Ja te jestem
tylko pionkiem. Niech pan wysłucha m drzejszych.
- Co pan proponuje?
- Pa ska czterna cie, mieszkania siedem. Jutro o dziewi tnastej.
- Zapami tałem.
- A teraz niech mi pan da co do czytania. Wszystko jedno, mo e by nawet
Marczy ski. Do poduszki.
Trzymał ju wybran ksi k w r ce, kiedy drzwi antykwariatu rozwarły si
gwałtownie i uzbrojeni gestapowcy rozbiegli si po sklepie. Dwóch cywilów w
tyrolskich kapelusikach zamykało drzwi na klucz. Jeden odwrócił wywieszk z
napisem: Przerwa obiadowa, drugi zmierzał do Mrowi skiego.
- R ce do góry! Ty te , ty te ! - wrzasn ł.
Mrowi ski i Sobczak posłusznie unie li r ce. Cywil si gn ł po wysoko
uniesion przez Mrowi skiego ksi k . Otworzył na karcie tytułowej.
- Jak to, panie Mrowi ski? Nie Marks, nie Engels, tylko Marczy ski?
Dokumenty!
Mrowi ski si gn ł r k w zanadrze, lecz cywil błyskawicznym ruchem podbił
mu rami i sam wprawnie obmacał marynark i kieszenie spodni. Wyj ł dowód,
otworzył, u miechn ł si . Tym razem zwrócił si do Sobczaka.
- Nazwisko?
- Sobczak.
- Nie twoje. Jego.
- To klient. Nie znam tego pana.
Cywil odszedł od Sobczaka, jakby go zadowoliła ta odpowied . Dał znak
głow uzbrojonym gestapowcom. W jednej chwili rzucili si do półek,
zwalaj c z nich ksi ki na podłog . Drugi cywil podszedł i z tej rosn cej
sterty wyci gał od czasu do czasu jaki egzemplarz. Nie tyle go przegl dał,
co wytrz sał.
Tymczasem pierwszy cywil znów znalazł si przy antykwariuszu.
- Nazwisko?
- Sobczak.
Cywil wymierzył antykwariuszowi policzek. Był ju w ciekły.
- Wiesz, durniu, e o nazwisko tamtego pytam.
- Nie wiem. Kupował ksi k .
- Pół godziny? Pół godziny zasran powie kupował? Papiery!
I znów, jak poprzednio, sam wyj ł z marynarki Sobczaka dokumenty. Teraz
ju dwa dowody trzymał w dłoni.
- Zawód?
- Ksi garz.
- Nieprawda. Zawód wyuczony - nauczyciel. Przecie jest tu napisane; wi c
czemu ł esz? I co? W dalszym ci gu twierdzisz, e nie znasz kolegi po
fachu?
- Pierwszy raz go widz .
Cywil podszedł teraz do Mrowi skiego.
- Nazwisko? Imi ?
- Łapaj Ignacy.
- Od jak dawna?
- Od urodzenia.
Cywil zerkn ł w stron Sobczaka, który chusteczk wycierał s cz c si z
nosa krew.
- Po ycz koledze chusteczk . B dzie jej zaraz potrzebował.
Sobczak zawahał si . Widz c jednak, e cywil kieruje si do niego,
po piesznie wsun ł sw chusteczk w dło Mrowi skiego.
- Nazwisko?
- Łapaj Ignacy.
Uderzenie w twarz. Mrowi ski, spodziewaj c si tego ciosu, zasłonił twarz
ramieniem. W ułamku sekundy cywil wymierzył mu cios w oł dek. Mrowi ski
zgi ł si wpół i zataczaj c wzdłu lady upadł na stert zrzuconych ksi ek.
Z góry leciały mu na głow nast pne.
- Adres jest te fałszywy?! - wrzeszczał cywil.
- Prawdziwy - odpowiedział Mrowi ski.
Cywil podszedł z dowodem do swego kolegi, wskazał mu adres w dowodzie
Mrowi skiego. Tamten w milczeniu przytakn ł głow , odwołał jednego z
esesmanów i obaj wyszli z antykwariatu.
Przez szyb wystawy wida było, jak wsiedli do stoj cego przed sklepem
samochodu i odjechali.
- Mrowi ski, uczyłe w Porytem? - cywil kontynuował przesłuchanie.
- Pan si myli i wci mnie bierze za kogo innego.
- W Porytem, pytam, czy uczyłe ?
- Nie.
- Wyrzucono ci tam za komunizm, moskiewska winio! Tak czy nie?
- Nie słyszałem w ogóle o takiej wiosce.
- Sk d wiesz, e to wioska?
- Bo nie ma takiego miasta.
- Dobrze. Przypomnisz sobie jeszcze. Tylko ci wpierw postawi do k ta.
Niegrzeczny jeste .
Podszedł teraz do antykwariusza.
- No, i co z panem zrobi , panie Sobczak?
Sobczak wzruszył ramionami.
- Opu ci r ce - rozkazał cywil.
Przeszedł si po zrujnowanym antykwariacie, szepn ł słówko gestapowcowi.
Ten natychmiast podbiegł do Mrowi skiego i tarmosz c go za rami popchn ł w
stron drzwi.
W tej samej chwili inny gestapowiec, stoj cy na drabinie i wytrz saj cy
zszywk czasopism, wyrzucił z jej wn trza "Trybun Wolno ci". Egzemplarz
długo wirował w powietrzu, zanim opadł na ziemi . Cywil schylił si ,
spojrzał, u miechn ł.
- A wi c jednak. Nie tylko kolega, ale i towarzysz. To było do
przewidzenia. Bra go!
Sobczak zacz ł wolno zdejmowa satynowy kitel, ale nie zd ył. Uderzenie
lufy popchn ło go ku wyj ciu.
W gabinecie Kliefhorna odbywało si przesłuchanie Mrowi skiego.
Obersturmbannfuhrer trzymał w dłoni kilka zadrukowanych kartek spi tych
spinaczem.
- Szkoda ju czasu na ustalanie pa skiej to samo ci, panie Mrowi ski. Co
to jest? - potrz sał przed nauczycielem plikiem papierów.
- Nie wiem.
- A przecie znaleziono to podczas rewizji w pa skim pokoju. Jest to,
przypomn panu, akt oskar enia przeciwko Stanisławowi Mrowi skiemu za
przynale no do partii komunistycznej. Sk d to u pana? No, widzi pan.
Nale ał pan do partii.
- Niczego mi nie udowodniono.
- Panu? Wi c jednak jest pan Mrowi skim?
- Tak.
- Nareszcie. Jak funkcj pełni u was Sobczak?
- Sobczak?
- Antykwariusz, eby ju nie musiał pan dłu ej udawa .
- A pan?
- Te adnej.
- Czemu po wi cone było wasze spotkanie?
- Po prostu. Kupowałem ksi k . Nie znam tego człowieka. Równie dobrze
mogłem wej do Gebethnera i Wolffa.
- Ale pan nie wszedł. Bo miał pan spraw do Sobczaka. Jak ?
Poniewa Mrowi ski milczał, Kliefhorn wyci gn ł z biurka "Trybun
Wolno ci" i potrz saj c ni przed nosem Mrowi skiego, kontynuował:
- Sobczak wszystko ju nam powiedział. Pa skie szczere zeznanie mo e
tylko polepszy pa sk sytuacj . O panu wiem wszystko, cho by z tych akt, i
niczemu ju pan nie zaprzeczy. Sobczak równie wszystko potwierdził. Z kim
jeszcze utrzymujecie kontakt?
- Z nikim. Nie znam Sobczaka.
- Wi c o czym rozmawiali cie przez pół godziny? O pogodzie? Dwaj
komuni ci?
- On nie jest adnym komunist .
- Sk d pan to wie? Przecie go pan nie zna?
- Nie znam.
- Ciekawe, e czytujecie to samo pismo. Przecie to znaleziono u niego w
ksi garni. - Znów potrz sn ł "Trybun Wolno ci". - Z kim kontaktujecie si
jeszcze?
Mrowi ski nie odpowiedział. Kliefhorn wolno podniósł si zza biurka.
- Czy mam ci przenie do innego pokoju, gdzie łatwiej odzyskuje si
pami , czy powiesz to tutaj? - podniósł głos.
- Niczego nie wiem.
Kliefhorn ponownie usiadł za biurkiem i machinalnie zacz ł przerzuca
kartki z przedwojennego aktu oskar enia Mrowi skiego.
- Wbrew temu, co tutaj mówisz, nie byłe znów takim małym pionkiem.
- Niczego mi nie udowodniono.
- Mo e miałe dobrego adwokata... O, wła nie!
U miechn ł si zadowolony z tego przypadkowego odkrycia i uwa niej zacz ł
wertowa tekst oskar enia.
- Obro ca Stefan Kozakiewicz... No, prosz . Czy to te wasz człowiek?
Kliefhorn nacisn ł guziczek na biurku. Niemal natychmiast zjawił si
sekretarz. Kliefhorn ołówkiem podkre lił nazwisko w akcie oskar enia i
pokazał je sekretarzowi.
- Sprawdzi natychmiast. Niech tam kto od razu pojedzie, jak tylko
ustalicie adres.
Mrowi ski z trudem przełkn ł lin i b kn ł:
- To był obro ca z urz du. Nawet, go nie pami tam.
- Nie szkodzi. Wkrótce sobie przypomnisz.
Sobczaka przesłuchiwał ten sam cywil, który go aresztował. W gł bi
pokoju, za plecami antykwariusza, nieruchomo stał esesman.
- Kiedy wst piłe do partii komunistycznej? - padło pierwsze pytanie
cywila.
- Nigdy do niej nie wst powałem.
- Mrowi ski twierdzi inaczej. Dostarczał ci pras . Przyznał si do tego.
- Nie mógł tego powiedzie . Ten egzemplarz widz pierwszy raz na oczy.
Skupuj w antykwariacie stare czasopisma, ale przecie nie studiuj kartka
po kartce. To było w rodku.
- Jeste cie wszyscy band czerwonych, któr wyt pimy jak robactwo. Kto
jeszcze nale y do waszej jaczejki? - z ka dym słowem podnosił głos.
- Nie nale do adnej jaczejki. Je eli mam by szczery, mój stosunek do
komunistów jest mo e nie tak skrajny, jak pana, ale równie niech tny. To
nonsens! Mnie, wła nie mnie o to podejrzewa .
Cywil spojrzał uwa nie w twarz Sobczaka, potem r k nakazał, by esesman
opu cił pokój. Po jego wyj ciu cywil odezwał si ju innym tonem:
- Widzi pan, panie Sobczak, pan jest człowiekiem inteligentnym i na pewno
zdołamy si porozumie . Ja panu wierz , e stosunek ma pan do nich
niech tny. Mo na wiedzie , dlaczego?
- Nie odpowiadaj mi ich pogl dy.
- Wolałbym konkretniej. Jakie? Na przykład Mrowi skiego?
- Nie znam jego pogl dów, bo nie znam tego człowieka.
- Je li zna pan ich pogl dy, zna pan i tych, którzy je głosz . Wystarczy
jedno pa skie słowo, kilka nazwisk, a tu, w pa skiej obecno ci, podpisz
pa skie zwolnienie. No?
- Nie trzeba zna ludzi, aby słysze o pogl dach. Ogłasza je cho by
gazetka, któr pan znalazł.
- Je li nie nazwiska, to pseudonimy? No? Adresy?
- Nie znam.
- Jeden. Wystarczy jeden adres, a wróci pan do swoich ksi ek. Widzi pan
ten blankiet?
Zamachał czystym blankietem pełnym rubryczek.
- To jest zwolnienie po przesłuchaniu. Domy la si pan, e do rzadko
korzystamy z tego druczka. Pan b dzie nielicznym wyj tkiem. Ju wypisuj ...
Sobczak Jan, syn...
Odkr cił wieczne pióro i istotnie zacz ł wypełnia poszczególne
rubryczki. Uj ł piecz tk , odcisn ł w poduszce, chuchn ł.
- Mam przystawi piecz tk ? Podpisa ? Jeden adres. Jedno nazwisko.
Sobczak zapatrzył si w piecz tk , która zawisła nad druczkiem
zwolnienia. Cywil wolno opuszczał j coraz ni ej.
- Nie znam. Nie znam nikogo - powiedział.
Cywil cisn ł piecz tk w twarz Sobczaka. W jednej chwili porwał na
strz py zapisany druczek. Znów op tała go w ciekło . Zerwał si zza biurka
i otworzył drzwi: do pokoju wbiegło dwóch esesmanów. Cywil skin ł głow ,
sam za wyszedł na korytarz. Poprawił krawat. W tym momencie zza drzwi
doleciał go okropny krzyk Sobczaka.
Cywil oddalał si korytarzem. Wycie Sobczaka goniło go a do schodów,
którymi wolno zacz ł zst powa w dół.
W mieszkaniu Kozakiewicza - kocioł. W pokoju siedziała Kasia pilnowana
przez gestapowca. Przez uchylone do przedpokoju drzwi wida było esesmana
strzeg cego wej cia do mieszkania. Cywil, ten sam, który brał udział w
rewizji w antykwariacie, kr ył po mieszkaniu, przegl daj c ksi ki w
bibliotece i akta na biurku.
Kasia niespokojnie rzuciła okiem na wisz cy na cianie zegar. Za
dwadzie cia pi ta.
- Kiedy ojciec wróci? - spytał cywil.
- Nie wiem.
- Na kogo czekasz?
- Na nikogo.
- Nieprawda. Po co patrzysz na zegar?
Nie odpowiedziała. Cywil rozsiadł si wygodnie w fotelu, zdj ł kapelusz,
r kawiczki i spokojnie zapalił papierosa.
- Poczekamy.
Na zegarze za kwadrans pi ta...
Punktualnie o tej godzinie do pralni Kurasia listonosz przyniósł piln
depesz . Kura odczytał jej tre , zatroskał si i poszedł szuka
Niwi skiego, który wła nie szykował si do wyj cia. Depesza nadeszła z
Krakowa. Pani Niwi ska donosiła o ci kim stanie zdrowia m a, wzywała syna
do natychmiastowego przyjazdu. Niwi ski przebiegł wzrokiem tekst telegramu.
- Czytałe ? - spytał Kurasia. - Boj si , e to ju ... po wszystkim.
Matka nie pisze prawdy...
- Jed . W ka dym razie jed . Poci g masz za godzin . Damy tu sobie rad
bez ciebie.
Kura mocno u cisn ł mu rami . Niwi ski spojrzał na zegarek i przeszedł
na zaplecze. Podszedł do telefonu, wykr cił numer. W słuchawce odezwał si
m ski głos.
- Czy to pan mecenas? Chciałem prosi Kasi .
- Nie, mecenasa chwilowo nie ma. A kto mówi?
- Znajomy. Czy jest Kasia?
- Niedługo b dzie. Co mam powtórzy . Kto mówi?
- A kto przy telefonie? - dopytywał si Niwi ski.
- Kuzyn.
- Prosz ... prosz powtórzy Kasi, e niestety nie przyjd .
- Ale dlaczego? Bardzo na pana czekała.
Niwi ski zawahał si przy słuchawce lekko zdziwiony.
- Niestety, za chwil musz wyjecha do Krakowa. Dostałem piln
wiadomo . Prosz j przeprosi i...
- Mo e pan zostawi chocia numer telefonu. Kasia zadzwoni jak wróci.
W tej chwili Niwi ski usłyszał w słuchawce przera liwy krzyk kobiety.
Oderwał słuchawk od ucha, chwil stał nieruchomo, wreszcie odło ył j na
widełki.
Kura przynaglał go do wyj cia. Kupno biletu nie gwarantowało podró y,
trzeba było jeszcze zdoby platzkart . Kura wetkn ł Niwi skiemu pieni dze.
Po kwadransie podchor y był ju na dworcu.
Tu powitało go nieopisane mrowie podró nych. Tasiemcowe kolejki wystawały
przed okienkami do kas. W tej ci bie Niwi ski dostrzegł Lutka
Szymkowskiego. Wła nie odszedł od kasy sprawdzaj c nabyty dopiero co bilet.
Ponad głowami podró nych dotarło do Szymkowskiego wołanie. Obejrzał si i
ucieszył widokiem kolegi.
- Władek, co z tob ?
- Jako yj .
Przeciskali si przez tłum. Kiedy ju stan li blisko siebie, Niwi ski
spytał:
- Wszystko w porz dku? Co z reszt chłopaków?
- Ró nie... Rafał, na przykład, jest tutaj ze mn .
- Tutaj?
- Jedziemy razem do Krakowa. Co u profesora?
- Niedobrze. Wła nie dostałem depesz ...
Niwi ski urwał w pół słowa, co mu przyszło na my l. Chwycił Lutka za
guzik marynarki.
- Odst p mi swoj platzkart .
Dostrzegł wahanie we wzroku kolegi; a mo e to było tylko zaskoczenie
nieoczekiwan propozycj , wi c wyja nił:
- Ojciec jest umieraj cy. Musz by jutro w Krakowie.
- Nie zrozum mnie le - Lutek nie patrzył mu w oczy - ale...
- W kasach ju nie ma, dopiero na jutrzejszy poranny...
Szymkowski nieoczekiwanie powiedział:
- Nie jed tym poci giem, Władek.
- Jakim poci giem?
- Tym jutrzejszym. Porannym.
Niwi ski nie zwrócił uwagi na t nieoczekiwan i do dziwnie brzmi c
rad . Chwycił Lutka za obie dłonie i silnie nimi potrz sn ł.
- Prosz ci o to. Słyszysz? Czy mam ci pokaza depesz ?
- Wierz ci, ale... nie mog .
- Wi c mo e Rafał? Gdzie on jest?
Rozejrzał si po zatłoczonej hali.
- Nie gniewaj si , ale i Rafał nie mo e.
Niwi ski zwolnił u cisk na dłoniach kolegi. Po ałował swej pro by i
powiedział ponuro:
- Nie odpowiadaj za niego. Dlaczego zakładasz, e i on jest takim samym
bydlakiem?
Odwrócił si , by odej . Lutek spróbował przytrzyma go za rami , ale
Niwi ski strzepn ł z siebie jego dło .
- Odejd , kolego. Po co jedziecie? Po schab? W dzonk ? Powodzenia. Co z
was zrobiła ta wojna?
Wyszarpn ł z kieszeni zmi t depesz . Prawie pod nos wetkn ł j Lutkowi.
Podró ni zacz li ju na nich zwraca uwag .
- Masz, masz. Mo e by co wa niejszego ni mier ojca?
Zamiast Lutka odpowiedział kto inny, kto stał za plecami Niwi skiego.
- Czasami mo e.
Niwi ski odwrócił si zaskoczony i zobaczył Zawistowskiego, który sykn ł
karc co:
- Zwracacie na siebie uwag . Id - powiedział do Lutka - ju wpuszczaj .
Lutek zerkn ł w kierunku wej cia na perony. Las r k z wyci gni tymi
biletami. Tłum szturmował wej cie.
- Niech mu pan chocia wytłumaczy - Lutek prosz co zwrócił si do
Zawistowskiego i ruszył w kierunku napieraj cego tłumu.
Zawistowski przytrzymał Niwi skiego za rami .
- Wytłumaczy panu nie wytłumacz - powiedział - ale niech im pan nie ma
tego za złe.
Niwi ski spojrzał uwa nie w oczy Zawistowskiego i wzruszył ramionami.
- Przepraszam, ale zajm kolejk . Mo e chocia na jutro dostan . Do
zobaczenia.
Przecisn ł si przez tłum, stan ł u ko ca długiego ogonka. Zawistowski
chwil si wahał, wreszcie podszedł.
- Koniecznie musi pan jutro? - spytał.
- Słyszał pan, Dzi ju miałem tam by .
- Widzi pan... - Zawistowski zawahał si przez moment. - Niech pan
chocia nie doje d a do samego Krakowa. Stacja przed, w Płaszowie,
Zabierzowie...
- Łapi ? - spytał zdziwiony Niwi ski.
- Nie, ale... Po prostu panu radz .
U miechn ł si , skin ł na po egnanie r k i odszedł.
Riksza zawiozła Zawistowskiego wprost z dworca na Jasn , do banku.
Deutsche Reichsbank był tego dnia pełen interesantów. Zawistowski z
głównego hallu skierował si po piesznie na zaplecze. Bez pukania wszedł w
drzwi prowadz ce do pokoju naczelnika Szczerbaniewicza.
Urz dnik na jego widok poderwał si zza biurka.
- Jak? - spytał po piesznie.
- Ju s w drodze.
- Wi c to... na pewno jutro?
- Tak. Je eli, oczywi cie... po to u pana jestem.
- W stu procentach - zapewnił Szczerbaniewicz. - Dzi został podpisany
rozkaz transportu.
- Du o tego?
Szczerbaniewicz zamiast odpowiedzi napisał na kartce 500.
- I oczywi cie sze zer niech pan do tego doda.
- To pewne? - spytał Zawistowski.
- Sam widziałem list przewozowy. Jutrzejszym rannym poci giem.
- Odetchn łem - przyznał Zawistowski.
Szczerbaniewicz usiadł za biurkiem, zapalił.
- Ja równie - powiedział. - Ale nie z powodu sumy. Podobna trafiłaby si
pr dzej czy pó niej. Odetchn łem, e to si stanie w Krakowie. Odpadn
podejrzenia, e tutejszy personel banku maczał w tym palce. A i koledzy w
Krakowie b d czy ci. Có , za wypadki na dworcu bank odpowiada nie mo e.
- Czy banknoty pochodz na pewno z ró nych serii?
- Z ró nych.
Zawistowski podniósł si z krzesła. Szczerbaniewicz zatrzymał go jeszcze.
- Sekund . W tej sytuacji chciałbym, aby plan skarbca i rozkład banku...
pan rozumie, skoro zrezygnowano z akcji na terenie banku...
- Akcja Kraków jeszcze si nie odbyła.
- Ale jutro... Zniszczcie te rysunki. Na wszelki wypadek...
- Przeka .
Na biurku zadzwonił telefon. Szczerbaniewicz uj ł słuchawk , chwil
słuchał, bardzo zmienił si na twarzy i nie przerywaj c rozmowy raz jeszcze
wstrzymał podnosz cego si Zawistowskiego.
- Rozumiem, panie magistrze, rozumiem... - mówił do słuchawki. - No có ,
skoro nie ma tego lekarstwa, nic nie poradzimy... Mo e w innej aptece...
Dzi kuj za fatyg ...
Odło ył słuchawk i wpatrzył si w Zawistowskiego.
- Akcja jest odwołana - powiedział po chwili milczenia.
- To wykluczone! - zawołał Zawistowski. - Ludzie s w drodze.
Niezrozumiały rozkaz odwołuj cy akcj napadu na transport pieni dzy w
Krakowie, akcj rozpracowan w najdrobniejszych szczegółach, zmusił
Zawistowskiego do natychmiastowej rozmowy z aptekarzem Kudli skim.
Farmaceuta krótko wyja nił Zawistowskiemu sytuacj :
- Dzi przed południem aresztowano Sobczaka. Teraz ju pan rozumie?
- To, oczywi cie, fatalne, ale...
- Fatalne? - u miechn ł si Kudli ski.
- Mo e aresztowano go przypadkowo.
- Mo e - przyznał aptekarz. - Ale on wie wszystko. Zna termin akcji,
miejsce...
- Powtarzam, je eli wpadł z innego powodu, nie ma podstaw do obaw, e
pi nie co o Krakowie - upierał si Zawistowski.
- Był pan tam u nich?
- Nie.
- Wi c niech pan za nikogo nie r czy. Mo e powiedzie w malignie, we
nie, w gor czce... Znam Sobczaka i ufam mu wi cej ni sobie, ale... -
rozło ył ramiona i doko czył: - ...od niego zale y ycie tych pi ciu
pa skich ludzi, którzy tam wyjd na dworzec. O moim ju nie wspominam, ani
o Szczerbaniewiczu.
- Wła nie, panie magistrze. Naczelnik prosił o zniszczenie planów
skarbca.
- Prosił? Niech pisze podanie do gestapo z uprzejm pro b o zwrot.
Równie i te plany były u Sobczaka.
- Sk d go zabrano?
- Z ksi garni. Człowiek, który mi o tym doniósł, twierdzi, e
wyprowadzono jego i jeszcze kogo , kogo nie zna. Uspokaja mnie to o tyle,
e nie ma adnych wiadomo ci, aby dzi wpadł kto inny z nas. By mo e,
rzeczywi cie wpl tano go przypadkiem w spraw tego obcego.
- Z pewno ci . Od razu to mówiłem.
- Podobno jakie straty ponie li dzi komuni ci. Był kocioł u adwokata
Kozakiewicza. Słyszałem, e przestrze ono go w ostatniej chwili przed
powrotem do domu. No, ale daruje pan, panie kolego, nie mogli Sobczaka
wpl ta w sprawy czerwonych. To tak, jakby pana podejrzewa o konszachty z
Eskimosami. Jego, wła nie jego!
- Czy... nie da si ustali , kim był ten drugi człowiek w ksi garni? -
spytał Zawistowski.
- By mo e. Ale nie dzi i nie jutro... Dlatego ludzi w Krakowie za
wszelk cen musi pan odwoła .
- S w drodze. To wykluczone.
- Dosy dywagacji, poruczniku. To rozkaz.
- Ale niewykonalny. Nast pny poci g, którym mógłbym pojecha , to wła nie
ten, na który oni ju czekaj .
- Istniej jeszcze telefony, depesze.
- Do kogo? Tylko Rafał, dowódca pi tki, zna krakowskie meliny. Chyba
eby...
- No?
- Samochód - powiedział Zawistowski. - Ale, wie pan... Jazda na noc...
Spojrzał na zegarek. Kudli ski zdecydował si w jednej chwili.
- Samochód panu załatwi . Samochód regularnego reichsdeutscha. Nie
potrzebuje nawet przepustki.
- Ja mam z nim jecha ? - zdumiał si Zawistowski.
- To nasz człowiek. Korzysta z niego wprawdzie mo na tylko w sytuacjach
ostatecznych, ale mamy przecie z tak wła nie sytuacj , do czynienia.
Kierowca tylko musi by nasz.
- Zdaje si , e mam takiego kierowc ... - powiedział z namysłem
Zawistowski.
Na Szucha wci przesłuchiwano obu zatrzymanych. Gestapo, które od
pocz tku zorientowało si , e tych dwóch nic ze sob nie ł czy, a mo e
przeciwnie - dzieli, starało si za wszelk cen wykorzysta t sytuacj .
Mrowi skiego nadal osobi cie przesłuchiwał Kliefhorn.
- Co robiłe u Sobczaka?
- Szukałem ksi ki do czytania.
- Co mu miałe donie , przekaza ?
- Nic.
- Słuchaj pan, panie Mrowi ski. Jest noc, ale spa dzisiaj nie b dziesz.
To ci obiecuj solennie. Je eli nie zm drzejesz do rana, zostaniesz
wci gni ty na list zakładników. Je eli w ci gu najbli szego tygodnia
ktokolwiek targnie si na osob i ycie Niemca, zostaniesz powieszony razem
ze wszystkimi. Wierzysz mi?
- Tak.
- W ci gu tygodnia. Twoje ycie ju nie zale y ode mnie, bo tak brzmi
zarz dzenie.
Zamachał kartk zadrukowanego papieru, a po namy le podał j
Mrowi skiemu.
- Twoje ycie zale y wył cznie od twoich towarzyszy. Je eli nam o nich
powiesz, nie zd
zrobi adnego głupstwa i ocalisz głow .
Mrowi ski przejrzał wykaz nazwisk na kartce i bez słowa zwrócił list
Kliefhornowi.
- Znalazłe swoich znajomych?
- Sobczak jest niewinny. Nie ma z tym nic wspólnego.
- Z czym?
Mrowi ski milczał.
- Z komunistami, chciałe powiedzie ? Dlaczego zale y ci, eby jego
wła nie ocali ?
- Bo jest niewinny.
Kliefhorn odkr cił obsadk wiecznego pióra.
- Jego i tak bym skre lił, bo ju nam o was powiedział. Tym si
wyratował.
Kilkakrotnie przekre lił nazwisko Sobczaka na li cie.
- Nie zmieniłe o nim zdania? A o innych? Pomy l o tym tygodniu. Tylko o
tym jednym tygodniu, który ci pozostał...
Wezwał esesmana, sam za pod ył do pokoju przesłucha , w którym trzymano
Sobczaka. Zaraz od wej cia obwie cił:
- Panie Sobczak, chc pana czym ucieszy . Mamy ju wiarygodne dane, e
prawie na pewno nie jest pan komunist . Wierz panu.
- Jestem ostatnim człowiekiem, który mógłby nim by .
- Wiem i dlatego proponuj panu rozs dn rozmow . Czerwoni s takimi
samymi wrogami moimi, jak i pana. Jest to ostatnia rozmowa, jak ze sob
prowadzimy. Wi cej ju ich nie b dzie. Niech pan skorzysta z tej szansy.
eby nie by gołosłownym, prosz ...
Wyci gn ł z kieszeni pióro i przekre lił kilka razy co na papierze, po
czym papier ten z daleka pokazał Sobczakowi.
- W tej chwili wykre liłem pana z listy zakładników. Czym jest lista
zakładników, tłumaczy panu nie potrzebuj . Z mojej strony pierwszy krok
ju zrobiony - uratowałem panu ycie. Teraz od pana zale y, by uratowa
wolno . Domy la si pan, w jaki sposób?
- Nie.
- Podpowiem panu, cho sam pan wie doskonale. Pa skie spotkanie z
Mrowi skim nie było przypadkowe. Czego od pana chciał. Pan nam to powie.
Chciał mo e pana z kim skontaktowa . Powie pan, z kim lub gdzie. To mi
wystarczy. Po czym, tak jak skre liłem pana z tej listy, wykre l pana z
listy wi niów tego gmachu. Na to daj panu moje oficerskie słowo honoru. A
teraz słucham.
Sobczak milczał. Kliefhorn nadal zachowywał łagodny ton.
- Wie pan doskonale, e komuni ci ju s zorganizowani. Maj swoje
kierownictwo. Mo e to wła nie przed panem stoi teraz historyczna szansa
rozbicia tego ruchu. Oni nie s panu przyja ni i b dziecie mieli z nimi
jeszcze sporo kłopotów. Zgadza si pan ze mn ?
- Tak.
- No wi c?
- Mo e oni my l i le, ale oni jednak my l po polsku. Bł dzenie jest
rzecz ludzk . Errare humanum est.
Kliefhorn zagryzł wargi, ale jeszcze pohamował si przed wybuchem
w ciekło ci.
- Czy to jest pa skie ostatnie słowo?
- Tak.
- Dobrze. Sam tego chciałe , Sobczak.
Podszedł do okna i uchylił zasłony.
- wita... - powiedział.
Zerwał kartk ze ciennego kalendarza. Ukazała si nowa data: 19 maja
1942 roku.
- Dziewi tnasty maja. Zaczyna si dziewi tnasty maja. Ile ty masz lat,
Sobczak?
- Czterdzie ci osiem.
- Domy lasz si , e wi cej mie nie b dziesz.
Sobczak milczał. Kliefhorn powrócił do biurka, zebrał papiery i opu cił
pokój.
Po tym przesłuchaniu aden z nich nie był w stanie powróci do celi o
własnych siłach. Do wi ziennej izby chorych pierwszy trafił Mrowi ski. Nad
ranem przyniesiono Sobczaka. Miał zmasakrowan twarz, złamane obie r ce.
Mrowi ski z trudem go rozpoznał. Przez cały prawie dzie profesor nie
odzyskał przytomno ci. Dopiero po południu powoli odemkn ł powieki. Kto
siedział na brze ku jego wi ziennej pryczy, udaj cej szpitalne łó ko.
Sobczak ze zdziwieniem rozpoznał Mrowi skiego.
- To pan?...
- Jak si pan czuje, profesorze? Spał pan prawie cał dob .
- To pan? - powtórzył Sobczak.
Rozejrzał si dokoła i dopiero teraz uzmysłowił sobie, gdzie si
znajduje.
- Nie spodziewałem si , e si jeszcze spotkamy...
- A przecie tak miało by .
Mrowi ski powiedział to z naciskiem. Sobczak patrzył mu w oczy.
- Mo e pan by spokojny. - Słowa z trudno ci przechodziły mu przez
gardło. - Niczego nie wiedz .
- Wiem. Szkoda, e tak si stało. Mo e... mo e dogadaliby my si jednak.
- Nie.
- Nie tam, to tutaj przynajmniej.
- Nie, powtórzył Sobczak.
Mrowi ski u miechn ł si .
- Dziwny z pana człowiek.
- Pan to jeszcze nazywa człowiekiem? To, co tu le y? Pi ...
Mrowi ski si gn ł po kubek i przytkn ł do warg Sobczaka. Woda pociekła po
brodzie.
- Jest zupa. Nie tkn ł pan obiadu - odezwał si Mrowi ski. - Nakarmi
pana.
Sobczak przecz co poruszył głow .
- Mo e czego panu potrzeba? Niech pan mówi.
- Nie. Czego tu mo e by potrzeba? Nic...
- Czy ja wiem... Mnie, na przykład, brakuje zegarka. Poj cia pan nie ma,
co oddałbym dzi za zegarek. Nigdy nie przypuszczałem, e dotknie mnie taka
zachcianka...
Sobczak przyjrzał mu si uwa nie.
- eby wiedzie , czy to ju pi ta... - doko czył Mrowi ski.
- Pi ta? - zdziwił si antykwariusz.
- Tak... Bo chyba dzi na pewno dwudziesty?
- Przestałem liczy .
- Tak. Dwudziesty. Co do tego na pewno si nie myl , Ale czy pi ta?
- Pi ...
Mrowi ski ponownie przytkn ł kubek do ust Sobczaka i nieoczekiwanie
powiedział:
- Gdyby kiedy pan st d wyszedł... niech si pan przejdzie na Mostow ...
- Mieszkał pan tam?
- Nie.
Sobczak odchylił w bok głow , daj c tym ruchem zna , e pi ju nie chce.
Milczeli przez chwil .
- Nie mieszkałem tam. Ja tam umarłem - powiedział Mrowi ski.
Sobczak spróbował unie si na łó ku, ale, wykrzywił si tylko z bólu.
Spode łba spojrzał na Mrowi skiego.
- Dzisiaj o pi tej... Chyba e jeszcze nie ma pi tej...
- Co panu jest? Pan jest chory... - Sobczak mówił z wyra nym wysiłkiem.
- Nie, nie. Słyszał pan, e umarłem... Nawet je eli to potrwa jeszcze
dzie lub dwa i b d odzywał si do pana...
- Nie chc pana pociesza , e si to jeszcze dobrze sko czy. W cuda nikt
z nas nie wierzy. Zwłaszcza pan...
- Mogłem powiedzie jedno słowo... eby si wstrzymali...
- Kto? - nie mógł zrozumie profesor.
- Ale nie dzi , to jutro, za tydzie musiało si to i tak sta ... Niczego
nie wolno wstrzymywa ... I nikt nie powstrzyma tego, co musi si sta ...
Wstał z łó ka, popatrzył z góry na Sobczaka i dodał:
- Nikt...
Wolno odszedł do swojej pryczy.
O tej wła nie godzinie na ulicy Mostowej padły strzały wymierzone w
kierunku ródmiejskiego Arbeitsamtu.
Kliefhorn, kiedy mu o tym doniesiono, zanim wydał polecenie wszcz cia
ledztwa, za dał listy z wykazem zakładników, podpisał j i polecił wysła
do drukarni.
Nazajutrz na słupach ogłoszeniowych rozlepiono czerwone afisze.
Warszawiacy dobrze ju wiedzieli, jak tre zapowiadała sama barwa tych
afiszy. I tym razem nie mylili si .
Powieszono trzydziestu zakładników, przewidzianych uprzednio - jak
donosiło zarz dzenie - do ułaskawienia. Ale stracono ich w zwi zku z
zamachem na ycie niemieckiego funkcjonariusza. Wszyscy powieszeni byli
komunistami.
I tylko dwóch ludzi, dawny naczelnik poczty, na której niegdy pracowała
pani Niwi ska, i jego obecny współpracownik, czytaj c to zarz dzenie, nie
mogło oprze si zdumieniu.
- Straszny kawał zrobił nam wszystkim Sobczak. Przystał do komunistów -
pokiwał głow naczelnik.
- To chyba omyłka! Wła nie on? - wyraził w tpliwo kolega.
- Je eli teraz widzi z nieba t list i siebie na tej li cie...
Niesłychane, niesłychane...
Odeszli, by zanie innym t niewiarygodn wiadomo , kim naprawd był
profesor Sobczak...
Jak łatwo si domy le , kierowc , który wyruszył z Zawistowskim w po cigu
za nocnym krakowskim poci giem, był Niwi ski. Kiedy mu porucznik
zaproponował t niecodzienn eskapad , zgodził si bez namysłu. Po
pierwsze, nadarzyła si okazja szybszego i wygodniejszego dotarcia do
Krakowa. Po drugie, chocia nie pytał o szczegóły, wiedział, e jego pomocy
oczekuj koledzy i organizacja, która go wprawdzie odepchn ła, ale któr
podziwiał za precyzyjnie opracowywane akcje dywersyjne.
Po całonocnej je dzie rankiem dobrn li do Krakowa. Wóz, zgodnie z
yczeniem Zawistowskiego, zaparkował pod dworcem.
- Zd yli my - Zawistowski serdecznie potrz sn ł jego dłoni . - Mam
nadziej , e i pan jest zadowolony, kolego.
- Tak - przyznał Niwi ski - nie wiem tylko, czy i ja zd yłem.
Pełen niepokoju po pieszył do mieszkania ciotki Aldony. Stał teraz na
klatce schodowej i naciskał dzwonek. Po chwili drzwi uchyliły si i w progu
stan ła pani Zofia Niwi ska.
- Władek! - krzykn ła i rzuciła si W ramiona syna.
Nie była jednak w stanie si opanowa i łzy napłyn ły jej do oczu.
- Mamo? Po... po wszystkim?
Pani Zofia zaprzeczyła ruchem głowy.
- Gdzie ojciec?! - odsun ł j , chc c wej do przedpokoju.
- Lekarz. Lekarz jest w tej chwili u niego - mówiła szlochaj c. Och,
Władek, Władek...
Znów obj ła syna. Wci stali w otwartych na klatk schodow drzwiach.
Wreszcie pani Zofia przymkn ła je.
- Nie mógł si ciebie doczeka ... Jeszcze wczoraj, kiedy zadzwonił
dzwonek i Aldona zerwała si otworzy , krzykn ł: Władek, Władek, to ju na
pewno Władek...
- Co ojcu jest?
- Najgorsze, co mo e by ...
- Nie mogła zawiadomi mnie wcze niej?
- Nie chciał. I ja te si łudziłam. Ale przed tygodniem odesłano go ze
szpitala do domu. Zaszyli go, ledwo zd yli zajrze .
- Ojciec... wie?...
- Nie. A dziwne, bo przecie ma takie bóle, tak strasznie si m czy...
Drzwi wej ciowe otworzyły si i do mieszkania wbiegła ciotka Aldona.
- Wiem, e ju jeste , ale...
- Dzie dobry, ciociu - przerwał jej.
- Czy, kiedy tu wchodziłe , widział ci kto z lokatorów? - dopytywała
si niespokojnie.
- Nie wiem.
- Wi c dlaczego dozorca mnie pytał, czy to bratanek z Warszawy
przyjechał?
- Czy to wa ne teraz, Aldono? Najwa niejsze, e zd ył.
- Wszystko jest wa ne, niestety, Zosiu... I sk d wiedział, e z Warszawy?
Akurat z Warszawy? Bardzo niedobrze si stało...
- A sk d e, na miło bosk - krzykn ła Niwi ska - miał przyjecha ?
- Wszystko jedno. Ka de miasto jest dobre, byle nie ta wasza Warszawa.
Wszystkie te niepotrzebne bunty, to dra nienie Niemców bierze si stamt d.
Ka dy stamt d jest podejrzany...
- Ciesz si , e zastaj cioci tak , jak j zostawiłem - zauwa ył
Niwi ski. - Nic si ciocia nie zmieniła.
- Ach, mój drogi, co my my tu przeszły!
- Nic si ciocia nie zmieniła. Ale to wcale nie jest komplement -
dorzucił, eby ju nie było adnych mi dzy nimi niejasno ci.
Z pokoju chorego wyszedł lekarz. Ostro nie i cicho zamkn ł za sob drzwi.
Pani Zofia pełna nadziei stan ła przed nim.
- I co, doktorze? - dopytywała.
Lekarz rozejrzał si po przedpokoju, po obrazach g sto zawieszonych na
cianach.
- Mog si myli co do dni... Prosz mnie dobrze zrozumie , bo pomóc ju
nie jestem w stanie... Mog tylko pa stwu doradzi , jak choremu złagodzi
cierpienia, które, boj si , mog mu przez te dni towarzyszy .
- Morfina?
- Wył cznie. Recept wypisz , ale... to, czek bez pokrycia. Szpitale
cywilne te cierpi na brak morfiny. Prawie wszystko idzie na front. Jest
oczywi cie czarny rynek i... chyba tylko to pa stwu pozostaje.
Wyj ł wieczne pióro i wypisał recept . Po chwili namysłu wypisał jeszcze
drug .
- To byłoby na dwa dni, powiedzmy... Dziesi miligramów wystarcza mniej
wi cej na dob .
- A co dalej? - Niwi ska nie mogła ukry niepokoju.
Lekarz spojrzał na ni , chrz kn ł.
- Nie wolno mi, niestety, wypisywa nieograniczonej ilo ci. Nawet je li
to tylko czysto teoretyczna recepta.
- Czy... nie potrzeba ju nic wi cej?
Lekarz wstał, uj ł walizeczk .
- Prosz do mnie zadzwoni ...
Kiedy matka z ciotk Aldon pobiegły do miasta w poszukiwaniu morfiny,
Niwi ski wszedł do pokoju ojca. Profesor wła nie si obudził i pogodnie
u miechn ł do syna. Niwi ski przysiadł na brze ku łó ka.
- Gdzie matka? - spytał chory.
- W aptece, tato.
- W aptece? Szkoda, e nie obudziła mnie przed wyj ciem. Z pewno ci nie
pami ta, e cholegranu starczy mi ju tylko na kilka dni. - Si gn ł r k na
nocny stolik, potrz sn ł pudełkiem z ziołami. - Nic mi tak dobrze nie robi,
jak te zioła... Krajali mnie, wiesz?
- Wiem.
- Rozmawiałe z lekarzem?
- Tak, był tutaj, kiedy przyjechałem.
- I co?
- Wrzód na dwunastnicy, tato. To, oczywi cie, dokuczliwe, dieta, trzeba
uwa a , ale przypomnij sobie profesora Gabrysia. Od lat ma to samo.
- Gabry ... Gabry , tak. Gabry ma wrzód, to prawda... Czy ciotki te nie
ma w domu?
- Nie, te wyszła.
- Jeste my sami?
- Tak. Chciałe czego ?
- Tak. Chciałem... Chciałem ci powiedzie , e to nie wrzód na dwunastnicy
i e dobrze wiem, co mi jest. Nie zaprzeczaj. Potrzebny mi jest jeszcze
miesi c... Tak, miesi c wystarczyłby w zupełno ci, ebym mógł by o was
spokojny. O matk i o ciebie. I prawdopodobnie zd yłbym, gdyby nie
szpital... B d łaskaw, si gnij do kredensu, znajdziesz tam r kopis.
Niwi ski uniósł si z krzesła, otworzył drzwi kredensu i zacz ł szuka .
- Zabierzesz matk do Warszawy. Wolałbym, eby nie była z Aldon .
- Tato, mog was oczywi cie zabra , zaraz, jak tylko wstaniesz z łó ka,
ale...
- Rozmawiaj ze mn powa nie. St d ju tylko matk b dziesz mógł zabra ...
Znalazłe ?
Niwi ski niósł w r kach ogromny plik r kopisów. Przyjrzał si ty tułowi.
- Historia Polski! O to ci chodzi? - spytał.
- Tak. Autora nie zauwa yłe ?
Niwi ski przekrzywił głow , odczytuj c gło no:
- Leopold Niwi ski? Co to jest?
- Co to jest? - powtórzył chory. - Dwa lata mego siedzenia w Krakowie.
Nie wiem, czym si zajmujesz, i nie pytam ci o to. Mog si tylko
domy la . Domy lam si te , co robi inni. Moi koledzy, znajomi... Gdybym
miał mocniejszy układ nerwowy, robiłbym pewnie to, co i oni. Ale
przyznaj ... nie nadaj si . A jednak nie sposób dzisiaj by bezczynnym,
je li si jest Polakiem. No wi c, jak widzisz, jest to historia Polski dla
szkół rednich. Dlaczego si u miechasz?
- Podoba mi si , e nie marnowałe tu czasu.
- Czy mo e u miechasz si , e przewróciło mi si w głowie? Nie, nie.
Balicki i Maykowski te ucz tylko w szkołach rednich, a nawet Kleiner
przyznaje, e ich podr cznik do polskiego nie ma sobie równego.
- Sam przecie wkuwałem z ich "Okna na wiat".
- Zabierzesz to z sob i oddasz Sobczakowi. Znasz przecie Sobczaka, co
on porabia?
- No... znam go w ka dym razie.
- Ma znajomo ci u Gebethnera, u Trzaski. Słyszałem, e wydawcy płac
teraz na pniu za gotowe dzieła, które b dzie mo na wyda po wojnie. Mo e to
i filantropia, eby pomóc pisz cym. Z czego w ko cu dzi maj y ? A mo e
to i wspaniała lokata. Ju oni maj głow , ci wydawcy...
- Sam mówisz, e nie sko czyłe tego, tato. Wstaniesz, dopiszesz, wtedy
pogadamy.
- Nie. We miesz to ju , teraz. Niech przynajmniej Sobczak wyd bi u
Trzaski zaliczk . To wam wystarczy na jaki czas.
- Doko czysz to spokojnie, tato.
- Gdyby mieli jakie w tpliwo ci, zastrze enia...
- Na pewno nie, tato. Jestem pewny, e ci to dobrze wyszło.
- Nie przerywaj, synku. Gdyby wi c były zastrze enia, niech Sobczak da to
komu z TON-u. To Tajna Organizacja Nauczycielska. Tam siedz lewicowcy,
ludowcy. Wycech, Próchnik... Na pewno przyznaj mi racj . Widzisz, powiem
ci prawd . Zaczynałem to pisa nie z my l o was...
- Dlaczego si krzywisz, tato? Boli ci ?
- Pieni dze s oczywi cie wa ne - ci gn ł stary Niwi ski. - Ale
wa niejsza od nich jest prawda, Władek. Napisałem tu prawd .
- Spodziewam si .
- Nie wiem, czy si spodziewasz, bo nie wiem, jak ty dzi my lisz. Ja le
ci uczyłem historii. Ciebie i innych. Klasa po klasie - le. Dlatego teraz
jeste cie zagubieni i nie wiecie, gdzie szuka ratunku. ycie wam stawia
dwój , zamiast mnie. Otwórz rozdział "Ilu Polska ma wrogów...".
Niwi ski kartkował r kopis.
- Znalazłe ? - dopytywał si ojciec.
- Tak. "Ilu Polska ma wrogów" - przeczytał Władek.
- No, ilu? Jak my lisz?
- Dwóch - odpowiedział syn.
- A gdzie ten drugi? Dzi wszyscy czekamy, aby zwyci ył i nas ocalił.
Jeszcze nikt nigdy z tak nadziej nie czekał na zwyci stwo wroga. Zastanów
si wi c, czy to nie sprzeczno sama w sobie? e dopiero czas zweryfikował
poj cia wymy lone przez testament dziadka... I czy kto spytał naród, czy
odpowiada mu taki spadek? Kogo on zabezpieczał? Paru Potockich? Paru
fabrykantów? Moj siostr Aldon ? Dzi sam widzisz, Władziu, e Polska to
nie oni. I je li wydob dziemy si z tej mielizny, wara im od steru łodzi,
któr wszyscy płyniemy.
- Nie s dziłem, tato, e stałe si czerwonym.
- Wcale nim nie jestem. Ale do mam zadawania uczniom pocztu królów
polskich i milczenia o tych, którzy naprawd s sol tego kraju. To, co
trzymasz w r ku, jest histori naszego narodu. Na bieg wydarze
historycznych miały wpływ nie tylko i nie przede wszystkim koronowane
głowy. Ci od sochy... O nich historia milczała, a przecie ich r ce... Daj
mi si czego napi ... Znów mnie bierze...
Władek si gn ł po kompot i podał ojcu.
- Skre l par słów do Sobczaka. Mog by , rzeczywi cie, trudno ci z
wydaniem. Ale chyba po tym, co si stało, zm drzeli i moi koledzy. Jak
my lisz?
- My l , e zm czyła ci ta rozmowa. Odpocznij troch .
- Nie. Daj mi pióro, napisz kilka słów...
Niwi ski z oci ganiem si gn ł po le cego na stoliku pelikana. List do
przyjaciela, którego nazwisko widniało na rozlepianych wła nie czerwonych
plakatach w Warszawie, był ostatni czynno ci , jak profesor wykonał w
swym yciu. Po godzinie stracił przytomno . Pod wieczór było ju po
wszystkim.
Niwi ski wyszedł załatwi formalno ci w ko ciele i w zakładzie
pogrzebowym. Pani Zofia siedziała w saloniku i bezgło nie płakała,
ciskaj c w palcach chusteczk . Ciotka Aldona zaj ta była upychaniem w
otwarte drzwi paleniska jakich kartek r kopisu.
- Nie powinnam, Zosiu, w takiej chwili tego mówi - odezwała si - ale to
straszne. Co on tu pisał? O bolszewikach, o Leninie... Zosiu! Gdyby to u
nas znale li... To przecie gorsze ni granat. Czy ja naprawd zasłu yłam
sobie, eby mnie tak nara a ?
Pani Zofia stan ła nad Aldon i spytała bezmy lnie:
- Co to jest?
- Nawet nie pytaj, nawet nie pytaj... e te Bóg mnie natchn ł si gn do
tej komódki...
Niwi ska schyliła si , podniosła jedn z kartek. Nie czytaj c odwróciła
j machinalnie na drug , pust stron i si gn ła po ołówek.
- Musimy napisa nekrolog, Aldonko. Pomó mi... sama nie jestem w stanie.
Aldona zerwała si z podłogi.
- Nie na tym! Nie na tym! - krzykn ła wyrywaj c Niwi skiej kartk . -
Przynios ci czysty papier.
W tej chwili rozległ si dzwonek i do mieszkania wszedł Władek. Dostrzegł
ciotk kl cz c przed otwartym paleniskiem pieca.
Zrozumiał od razu.
- Jak ciocia mogła to spali ? Jakim prawem?! Dwa lata... dwa lata ycia
mojego ojca...
- Mój drogi...
- Przynajmniej prosz si nie tłumaczy - Niwi ski nie dał jej sko czy .
- Upieracie si , a ja jednak zajrzałabym...
- Daj spokój, Aldono. Nie teraz - mitygowała Niwi ska.
- Mo e jednak zostawił testament - nie ust powała ciotka Aldona.
- Owszem - odezwał si Niwi ski. Podszedł do pieca i otworzył drzwiczki.
- To wła nie był testament ojca. Rozumie teraz ciocia?
Aldona rozło yła r ce.
- Ale ja go pami tam. I... wypełni - jakby do siebie powiedział
Niwi ski.
Pani Zofia uwa nie spojrzała na syna, potem wcisn ła mu do r ki ołówek.
- Najpierw, synku, ułó nekrolog. Aldono, znasz kogo w "Go cu
Krakowskim"? eby zd yli umie ci przed pogrzebem...
T przysług spełniła ciotka Aldona bardzo akuratnie. Za to, co stało si
pó niej, nie mo na ju było jej wini . Wykonała to, o co j proszono.
Nekrolog ukazał si nazajutrz.
Długim szpitalnym korytarzem szła szybko siostra miłosierdzia, Ewelina
Heimannowa. W r ku trzymała zło on gazet , "Go ca Krakowskiego".
Zatrzymała si przed drzwiami z napisem: "Hauptarzt, dr Arnold Klummer".
- Dzie dobry, siostro. Co tam nowego? - zagadn ł Klummer.
- Przyszłam poprosi , panie naczelny doktorze, ebym mogła
zatelefonowa ...
Lekarz patrzył zdziwiony na zupełnie pozbawion wyrazu, niemal martw
twarz Heimannowej.
- Zatelefonowa ? - zapytał.
- Tak. Do Warszawy. Do syna.
- No... Prosz ...
Heimannowa potrz sn ła trzyman gazet .
- To Bogu, Bogu trzeba dzi kowa - wybuchn ła nieoczekiwanie. - Za
wszystko. Nigdy, odk d syn mnie tu przysłał, nie kupowałam polskiej gazety.
I nagle dzi ... co pchn ło mnie w stron trafiki... Czy pan to rozumie?
Czyja to mogła by r ka? - wzrok miała nieprzytomny.
Poło yła otwart gazet przed lekarzem i palcem wskazała na nekrolog
Leopolda Niwi skiego. Lekarz, nadal nic nie rozumiej c, patrzył na ni
zdziwiony.
- Bóg nareszcie uj ł si za mn i pokarał tego człowieka. To za mojego
m a - niemal do krzyku podniosła głos.
- Niech pani spocznie, siostro - łagodnie powiedział lekarz - le sie
pani czuje.
- Nie, nie... A teraz ten sam Bóg poprowadzi moj r k , eby moje
dziecko... ich dziecko... Nie jestem zła, prosz pana, ale przecie jest
powiedziane, e z b za z b, oko za oko, prawda? Prawda, e przecie jest
tak powiedziane?
- Nie wiem, o co tu chodzi, ale...
- Jest przecie podpisane: ona, siostra i syn. I syn! Rozumie pan? I on
tu b dzie! - z ka d chwil była coraz bardziej podniecona.
- Nie rozumiem, ale widz , e to dla pani¨ jaka powa na sprawa.
- On tu b dzie - powtarzała. - Prosiłam o to Boga. On przecie musi mnie
wysłucha ...
Poło yła dło na aparacie telefonicznym.
W dwa dni pó niej na cmentarzu Rakowickim odbywał si pogrzeb profesora
Leopolda Niwi skiego. Nad otwartym grobem ksi dz sko czył odmawia modlitwy
i trumn opuszczono do dołu. Niwi ski podtrzymywał płacz c matk . Obok
stała Aldona oraz niewielka grupka znajomych.
Za drzewami, przy s siednich grobach, kr cili si jacy ludzie.
Pani Zofia schyliła si , si gn ła po gar ziemi, wrzuciła do grobu.
Ksi dz jeszcze zrobił znak krzy a, oddał kropidło ko cielnemu i oddalił
si . Do pani Zofii i Władka podchodzili znajomi z kondolencjami. Wtedy
cie k , wyłaniaj c si zza drzew, zacz ła i w ich kierunku Heimannowa.
Nikt na ni nie zwracał uwagi. Dopiero kiedy zatrzymała si nad otwart
mogił i stan wszy przed Niwi skim wlepiła w niego uparte, nienawistne
spojrzenie, pani Zofia zaniepokojona odsun ła czarn woalk zasłaniaj c
twarz.
- Władeczku... - szepn ła zaniepokojona.
Niwi ski podniósł wzrok. Natychmiast poznał Heimannow . Zdziwił si jej
obecno ci .
- Dzi kuj - mówił, u miechaj c si do niej. - To ładnie z pani strony.
Ale... sk d pani tutaj?
- To on, Władek, to on - powiedziała nieoczekiwanie i palcem wskazała na
niebo.
- Władeczku, kto to taki? - spytała Niwi ska.
- Ale on was ju opu cił - ci gn ła jak w transie Heimannowa.
Niwi ski coraz bardziej zdumiony nie spostrzegł, jak dwaj cywile stan li
po obu jego stronach. Heimannowa potakuj co skin ła im głow .
- Tak. Ju was opu cił - powtórzyła.
Cywile chwycili Niwi skiego pod ramiona. Był tak oszołomiony, e nawet
nie usiłował si wyrywa . Tylko pani Zofia krzykn ła:
- Władek! Kim s ci ludzie?!
Cywile odci gali ju Niwi skiego. Nawet nie próbował si opiera .
- Mamo! - zawołał tylko.
- Płaczesz? - Heimannowa mówiła teraz do Niwi skiej. - Ja te płakałam.
To on odebrał mi m a. Patrz, jaki Bóg jest sprawiedliwy. Zapłacił ci t
sam monet .
- Ludzie! To jaka szalona! Ludzie! - rozpaczliwie krzyczała pani Zofia.
- Zostawcie mojego syna!
- Ja te tak wołałam. Ja te ...
Cywile, uprowadzaj cy Niwi skiego, byli ju daleko.
Nazajutrz szos wiod c z Krakowa ku Kielcom pod ały dwa samochody. W
pierwszym na tylnym siedzeniu jechał Niwi ski, a obok niego wygodnie
rozparty Heimann. Przy kierowcy, odwrócony twarz do Niwi skiego, siedział
uzbrojony gestapowiec. W drugim samochodzie jechała obstawa. Wje d ali
wła nie w kieleckie lasy.
- To nic, e nie mówisz - monologował Heimann. - Ja si nie gniewam.
Ugoszcz ci w Warszawie bardzo serdecznie. Mo esz by pewien. I rozwi e
ci si j zyk. Pogadamy szczerze, po przyjacielsku, jak dawniej przy
ognisku. Prawda, nie jeste ju harcerzem, ale opowiesz nam ciekawe rzeczy.
Gdzie jest mój sztylet?
Niwi ski milczał.
- Gdzie sztylet, pytam?! Ukradłe mi go tamtej nocy! Jeste nie tylko
bandyt , ale i złodziejaszkiem. Jak wy wszyscy, Polacy...
Niwi ski splun ł wprost w twarz Heimanna. Tamten ju niósł r k do
uderzenia, kiedy samochód zahamował tak gwałtownie, e gestapowiec siedz cy
z przodu wyr n ł hełmem w szyb . W tej samej chwili usłyszeli jakie
strzały, pot ny wybuch i samochód z obstaw stan ł w płomieniach.
Tu za zakr tem, w poprzek szosy, le ało wie o zr bane drzewo. Samochód
Heimanna oparł si o nie zderzakami. Gestapowiec i kierowca wyskoczyli z
wozu. Le c na ziemi za samochodem ostrzeliwali si niewidocznym
napastnikom.
Heimann przykucn ł na tylnym siedzeniu. Niwi ski próbował wyczołga si z
samochodu, lecz seria oddana z lasu trafiła go w rami . Przez uchylone
drzwi auta osun ł si na nawierzchni drogi.
Gestapowiec i kierowca ostrzeliwali si jeszcze przez chwil , po czym z
uniesionymi ramionami wyprostowali si .
Strzały ucichły i uzbrojeni chłopcy zacz li wychodzi na szos .
Natychmiast rozbrojono obu gestapowców. Dwóch partyzantów, popychaj c
Niemców, pognało ich do lasu.
- No, to yjemy - odezwał si jeden z uzbrojonych młodych ludzi. -
Amunicji w wozie, e k pa si mo na.
- Taak - przytakn ł dowódca. - Nasze ostatnie naboje poszły na nich. No,
to faktycznie yjemy... Kto tam w wozie? - spytał.
Z samochodu wyskoczył Heimann.
- Panowie, jestem wi niem! - wołał. - Wieziono nas na przesłuchanie. Nas
obu zamieszano w jaki zamach krakowski. Prosz , oto moje papiery...
Nazywam si Jan Nowaczyk.
Dowódca spojrzał na bezwładnie zwisaj cego z auta Niwi skiego. Pochylił
si nad nim i w tym momencie Władek poruszył głow .
- Ten jeszcze yje! Popatrzcie, gdzie dostał.
Sam si gn ł po papiery Heimanna.
- Jak to? Wi zie i dokumenty przy sobie?
Z lasu dobiegła krótka salwa. Heimann wzdrygn ł si .
- Sam nie wiem... Nagle mi oddali - b kn ł.
Podejrzliwie zerkn ł w stron Niwi skiego. Dwóch partyzantów niosło go
wła nie w stron rowu. Inni znosili znalezion w samochodzie bro , skrzynk
z amunicj wyci gni t z baga nika.
- Mo ecie, panowie, sprawdzi - wyja niał gor czkowo. - Mieszkam w
Warszawie i jestem inkasentem elektrowni.
- Gdzie pana aresztowano? - spytał dowódca.
- W Krakowie.
Jeden z partyzantów, którzy wła nie powrócili z lasu, zawołał nagle po
rosyjsku:
- Tawariszcz kamandir! Ja tego czeławieka znaju...
Pochylił si nad rannym Niwi skim, potrz sn ł nim. Niwi ski otworzył
oczy.
- Nu jak? yjesz, brat? Ty mnie nie zabył? Katia, Katia, pami tasz? -
mówił rado nie podniecony.
Niwi ski u miechn ł si blado. Zwabiony okrzykami Ormianina, nadbiegł
dowódca.
- To nasz człowiek. My wmiestie skrywali u Kati.
- Mo ecie mówi , towarzyszu? - dowódca nachylił si nad rannym.
Niwi ski nagle uniósł głow .
- Gdzie tamten? - spytał.
- Nie bój si , zdrów i cały. Obu was, zdaje si , wyci gn li my z niezłej
kabały. A polowali my tylko na bro ... Hej, Nowaczyk! Odwrócił si , ale
Heimann przeskakiwał wła nie przez rów. Dowódca zdziwiony spojrzał na
Niwi skiego.
- Za nim! - krzykn ł Władek.
Dwóch ołnierzy ruszyło w pogo za Heimannem.
- Zbiera si - rozkazał dowódca. - Za długo ju tu sterczymy. B dziesz
mógł i ?
Niwi ski ponownie stracił siły. Głowa mu opadła, przymkn ł oczy.
- W las - ponaglał dowódca. - Trzeba chłopaka opatrzy , Sylwek. No,
popatrzcie, to my naszego człowieka przy okazji wyci gn li za uszy.
- Szukałem... was... - szepn ł Niwi ski i omdlał.
- Co on powiedział? - spytał Ormianin.
Dowódca wzruszył ramionami, bo te nie dosłyszał.
Himmlerland
W połowie listopada 1942 roku ci arówka pralni chemicznej Kurasia
pod ała bocznymi drogami powiatu zamojskiego, kieruj c si do małego
miasteczka Gr bów.
Nie była to pierwsza podró , jak Kura odbywał na tej trasie. Jeszcze
latem tego roku zmuszony był przenie w te wła nie strony swoj przybran
córeczk .
Kiedy przypadkiem spotkał na ulicy znajomego z Tczewa. Znajomy okazał
si volksdeutschem. Do Warszawy przywiodły go cele handlowe; kupował po
prostu mydło, prawdziwe mydło, którego w Rzeszy od dłu szego ju czasu
brakowało, zast powano je pumeksem i innymi ersatzami. Kura , który, jak
wiadomo, nie gardził adnym towarem i ka dy uwa ał za wła ciwy, je li tylko
mógł mu powi kszy fortun , wł czył si energicznie w ten mydlany interes,
nawet ciesz c si z przypadkowego spotkania znajomka. Volksdeutsch
przyszedł na pertraktacje do pralni, zdziwił si widokiem Bo enki;
natychmiast przypomniał sobie, e Kurasiowie jeszcze przed wojn pochowali
sw córeczk . Stał si podejrzliwy i kilkakrotnie powracał do tego tematu.
Kura , fanatycznie wr cz przywi zany do dziecka, natychmiast wyczuł
niebezpiecze stwo, jakie zawisło i nad mał , i nad nim samym. Zdecydował
si wi c na radykalne rozwi zanie problemu i umie cił dziecko w Gr bowie,
oddaj c je pod opiek szarytkom, prowadz cym w miasteczku sierociniec, w
owych czasach nazywany ochronk .
Mała mie cina poło ona daleko na wschodzie, w ród lasów, z dala od
wojennych traktów, policji, zgiełku, mno cych si w kraju sabota y i
zamachów, wydała si Kurasiowi wymarzonym azylem dla dziewczynki.
Przeło on ochronki, siostr Faustyn , przekonał łatwo za pomoc poka nej
dotacji dla sieroci ca, cz ciowo w formie pieni nej, głównie za w
postaci stałych dostaw aprowizacyjnych. Bo Kura , jak zwykle, piekł kilka
pieczeni naraz. Ju za drugim pobytem w Gr bowie nawi zał handlowy kontakt
z miejscowym landwirtem. Wnikliwy obserwator zauwa yłby bez trudu, e
ka dorazowy pobyt st sknionego Kurasia w ochronce jako dziwnie zbiegał si
z dniem sp du bydła w miasteczku. Landwirt Thomaneck, który bezlito nie
ci gał od chłopów kontyngenty maj ce zaspokoi głoduj c armi i ziomków w
Rzeszy, bez specjalnych skrupułów, za to z sowitym zyskiem, uszczuplał te
dostawy, odsprzedaj c Kurasiowi akurat tyle, ile pomie ci mogła jego
ci arówka. Nazywało si to, zgodnie z pismem landwirta, e Kura
zaopatruje w mi so niemieckie szpitale wojskowe.
Mógł wi c Kura bez obaw, niemal urz dowo, kr y po tej trasie, dzi ki
czemu zaspokajał trzy potrzeby naraz: handlow , bo za ka dym razem powracał
z ogromnym zyskiem, ojcowsk , bo widywał si z Bo enk , i kole e sk , bo -
czas najwy szy wyja ni - w okolicznych lasach przebywał od lata ze swym
oddziałem Władysław Niwi ski. Czasami, kiedy na rynku gromadziły si tłumy
chłopów p dz cych bydło i łatwo mo na było uchodzi za jednego z
okolicznych mieszka ców, dowódca oddziału, Sylwek, zezwalał Niwi skiemu na
wypady do miasteczka, gdzie w ochronce spotykał si z przyjacielem.
Kura dostarczał Niwi skiemu wiadomo ci z Warszawy, od matki, która po
pogrzebie m a musiała opu ci Kraków, od znajomych, których - niestety -
ubywało, bowiem i Mrowi skiego, i Sobczaka spotkał ten sam los.
Po owym szcz liwym odbiciu w lasach kieleckich, Niwi ski nie rozstawał
si ju z oddziałem. Polubił tych młodych, odwa nych chłopców - Sylwka,
Mariusza, Darka, z którymi przez długie miesi ce przemierzał lasy kieleckie
i janowskie, obecnie za lubelskie. Mieli tu by do pierwszych mrozów, po
czym zamierzali powróci do Warszawy. Tylko Ormianin, Aram, miał tu
pozosta , doł czaj c do jednego z partyzanckich oddziałów radzieckich.
W czasie tych krótkich spotka z Kurasiem Niwi ski wci wypytywał
przyjaciela o jedno.
- Heimanna odnalazłe ?
A kiedy Kura wzdychał i tłumaczył si brakiem czasu, Niwi ski
przypominał:
- Wtedy w lesie podawał nazwisko Nowaczyk.
- Mówiłe ... Ale, Władek, zostaw to - radził Kura . - Pr dzej czy pó niej
szlag go trafi.
- Ale przy mojej pomocy. Trzy lata prawie cigali mnie, a ja nie
wiedziałem, dlaczego i kto. Pomó mi, Leon. Je eli on podaje si za Polaka,
wielu ludziom mo e jeszcze zaszkodzi .
- Zawsze byłem, Władek, innego wyznania od ciebie. A teraz, kiedy musz
dla dziecka y , tym bardziej. Ja nie mam zaj czego serca, wiesz. Ale w tym
lesie i lis jest potrzebny... W t jedn spraw si wpl tałem, po co mi
wi cej? Ja ju mam dla kogo y , nie tylko dla ony i tych paru złotych.
Nikt, kto z dawnych lat znał Kurasia, poj wprost nie mógł, co stało si
z tym wyrachowanym i szczwanym kapralem pod wpływem małej dziewczynki,
któr kochał, ochraniał, dla której nara ał si i po wi cał.
I oto teraz, który ju raz z rz du, jechał Kura w odwiedziny do
Gr bowa. Im bli ej celu, tym wi kszy, niewytłumaczalny niepokój zacz ł
dr czy Kurasia. Dotychczas w tych stronach panował spokój. A dzi , mijaj c
jak opuszczon wie , słyszał strzały. Na którym skrzy owaniu, kiedy jego
nowy kierowca - Bugalski - zatrzymał si , nie b d c pewny dalszej drogi,
pomi dzy drzewami zagajnika dojrzeli posta m czyzny stoj cego pod
wierkiem. Zawołali do niego, pytaj c o drog . Ale tamten milczał uparcie.
Wtedy zbli yli si do niego, by stwierdzi , e m czyzna ten nie stał pod
wierkiem, ale na nim wisiał. Kura wpadł w popłoch. Owszem, w Warszawie
chodziły pogłoski o jakim masowym wysiedlaniu z Zamojszczyzny, ale mało to
plotek kr yło wówczas po mie cie.
Po jakim czasie ci arówka Kurasia zatrzymała si przed zamkni tym
szlabanem. Kura wyszedł z szoferki i niespokojnie dreptał wokoło. Z budki
wyjrzał dró nik z chor giewk .
- Co si tu u was dzieje? - zapytał Kura .
- Nie widzi pan?
Wła nie nadjechał poci g, ci gn cy długi sznur bydl cych wagonów. Dró nik
przekrzykuj c łoskot kół obja nił:
- Wszystko po ludzi.
- Co?! - nie dosłyszał Kura .
- Po ludzi...
Min ły ich ostatnie wagony i dró nik zacz ł kr ci korb przy szlabanie.
- Z miast te wysiedlaj ?
- Na razie nie... Panie, wracaj pan, sk d pan przyjechał. Po co si tu
pcha ? - wskazał głow przed siebie.
- Ju ja wiem, po co - odpowiedział Kura i szybko pobiegł w stron
szoferki.
Bugalski, ciekaw rozmowy z kolejarzem, spytał:
- Co ci powiedział?
- Powiedział: Kura , dok d ty dziecko wywiozłe ?
Bugalski dopiero po chwili spostrzegł niedorzeczno odpowiedzi Kurasia.
- Do Bo enki! - ponaglał Kura . - Ale ju ! Wida to wszystko prawda, co
mówili w Warszawie. Co ja zrobiłem, co ja zrobiłem, e wpakowałem dziecko
wła nie tutaj?!
Kiedy wreszcie dojechali do Gr bowa, była ju pó na noc. Ochronka ton ła
w ciemno ciach. Do furtki podbiegł pies i zacz ł ujada przy bramie.
- Spokój, spokój, dzieciaki pobudzisz.
Przez szpar w płocie podał psu kanapk wyci gni t z kieszeni kurtki.
- No co, stary? Pilnowałe Bo enki? Pilnowałe ? Dobry pies, dobry...
Zerkn ł jeszcze na ciemne okno na poddaszu, gdzie mie ciła si sypialnia.
Potem kazał Bugalskiemu podjecha pod urz d landwirta.
Thomaneck ucieszył si z przyjazdu, odebrał towar; tym razem był to
karbid przywieziony z Warszawy, potem przejrzał przywieziony przez Kurasia
list od swego brata.
- Dobrze si z panem pracuje. Brat te pana ceni. Dlaczego pan nie jest
Niemcem? Kurasch? Kurasch?
- Grunt, e Kopernik jest, nie? A co tam ja znacz ... Tyle tylko, e mnie
mo na o to zapyta .
Thomaneck spojrzał bystro na Kurasia, ale jako si nie połapał i zmienił
temat. O wiadczył nagle:
- Wi cej pan tu nie przyjedzie.
Kura stropił si i Thomaneck roze miał si ubawiony.
- Tu nie - wyja nił. - B dzie pan przyje d ał do Zamo cia. Przenosz
mnie.
Powoli wyj ł z kieszeni kluczyk, otworzył szuflad biurka, wyj ł
pudełeczko, a z niego wie piecz tk . Odcisn ł w poduszeczce z tuszem,
przystawił do kawałka papieru i nie bez dumy pokazał Kurasiowi. Kierownik
aprowizacji i handlu na cały Kreis.
- Ale tu pisze Himmlerstadt, nie Zamo - zauwa ył Kura .
- Nooo, niedługo przestanie to ju by tajemnic . Tak, ma pan racj .
Himmlerstadt. Tak wła nie b dzie nazywał si Zamo . F~uhrer to miasto dał
w prezencie Himmlerowi. A on ofiarował je swoim ludziom. Policji i SS.
- A Niderlandy kto dostał? - spytał z głupia frant Kura .
- Jakie Niderlandy? Gdzie to jest?
- A nie wiem, mo e mi si co pomyliło. W ksi kach to ja słaby jestem,
ale raz ju co było przy okazji Zamo cia...
W dobrym nastroju i pewien, e nazajutrz na pewno zabierze st d Bo enk ,
Kura udał si na spoczynek w go cinnych pokojach Landwirtschaftu.
Dochodziła ju północ, kiedy zasypiał zadowolony, e przybył w sam por .
W tym samym czasie do wsi Nalepy Szlacheckie zbli ało si czterech
partyzantów, nios c na rozło onym płaszczu rannego dowódc . Po potyczce, w
której poległ Ormianin Aram i dwóch innych ludzi, oddziałek Niwi skiego
ledwo dowlókł si do wioski. Zagroda, do której teraz podchodzili, le ała
ju wła ciwie za wsi , na samym skraju lasu. Doszli do tego skraju i
nieprzytomnego Sylwka ostro nie uło yli na ziemi.
- Tutaj? - cicho spytał Mariusz.
- Tak miało by . Ostatni dom pod lasem - odezwał si Darek.
W zagrodzie zaszczekał pies.
- Szkoda czasu. Pies cał wie pobudzi - stwierdził Niwi ski.
ci gn ł przez głow automat, podał go Darkowi. Przesadził płot przy
drewutni i znalazł si w niewielkim obej ciu. Okna chałupy były ciemne,
pies za uwi zany na ła cuchu ujadał coraz zajadlej. Drzwi drewutni
skrzypn ły, Niwi ski gwałtownie obejrzał si za siebie. Na tle ciemnej
komórki stał kilkunastoletni wyrostek i przera ony wpatrywał si w
przybysza.
- Kaleta Józef tu mieszka? - spytał Niwi ski.
Wyrostek stał jak skamieniały.
- Ojciec w domu? No co, j zyk zgubiłe ?
Kiedy podszedł bli ej, chłopak wybełkotał co niewyra nie i jednym susem
przesadził ten sam płot, przez który przed chwil przełaził Niwi ski. W tym
momencie w oknach chałupy rozbłysło wiatełko, skrzypn ły drzwi i stary,
ponuro wygl daj cy chłop, z naftówk w dłoni, stan ł w progu.
- Dobry wieczór - odezwał si Niwi ski.
Chłop nie zareagował i w dalszym ci gu spode łba spogl dał na przybysza.
- Mam konia na sprzeda . Pana, zdaje si , gniady interesował - Niwi ski
posługiwał si umówionym hasłem.
Ale chłop nadal milczał. Postawił tylko naftówk na progu, bo jej wiatło
przeszkadzało mu widzie stoj cego w ciemno ciach przybysza.
- O co chodzi? - zapytał wreszcie.
Niwi ski stropił si .
- Ale... to wie Nalepy Szlacheckie? - zapytał niespokojnie.
- Nalepy - odpowiedział stary i schylił si po lamp . - Panie! Id pan
st d. Noc do spania jest.
Obaj odwrócili głowy zasłyszawszy szmer. To przeła c przez płot wrócił
wyl kniony wyrostek. Uczepił si teraz r ki starego, bełkotał niewyra nie i
gwałtownie gestykuluj c wskazywał na las.
Niwi ski ju zabierał si do odej cia, kiedy dogonił go głos chłopa:
- Panowie. Dajcie wy y ludziom, za wami mier si wlecze. Ani doktora
u nas, ani nic. Chcecie wody dla rannego, we cie ze studni, ale nic wi cej.
Nie widziałem was, nie słyszałem, spałem.
Niwi ski skin ł r k na po egnanie, chłop za si gn ł po lamp i dorzucił
nieoczekiwanie:
- A Kaleta Józef na drugim ko cu wsi mieszka. Taki sam budynek pod lasem,
ale za tam - wskazał r k kierunek.
Zamkn ł za sob drzwi i znów ciemno zapanowała na podwórku.
Dowlekli si na drugi skraj lasu. Kiedy rannego dowódc umie cili na
stryszku w domu Kalety, a sami szykowali sobie posłanie w stodole, wrócił
gospodarz.
- Kiepsko z nim - skonkludował patrz c na rannego. - Nie wiem, czy do
rana poci gnie... St d słomy nie bierzcie, tam arna schowane. Nawet arna
rozwalaj , jak znajd ...
Darek, który podniósł wła nie snopek słomy, upu cił go na powrót.
- Te głupoty mówi - zreflektował si gospodarz. - Co tam arna, kiedy
was trzeba ukry . Niedobrze, chłopcy, niedobrze. Nie spodziewałem si ,
miało by tylko w ostateczno ci.
- Lekarz w mie cie to swój człowiek? - spytał Niwi ski. - Bo...
Mariusz powstrzymał Niwi skiego ruchem dłoni.
- Czekaj, Władek, mo e ja towarzyszowi wyja ni . Mówicie ostateczno .
No, wi c to jest wła nie ta ostateczno . Widzicie, e nas rozbili, trzech
ludzi stracili my. Do lasu nie mogli my ju wróci , bo nam siedzieli na
plecach. Gdzie mieli my i ?
- W porz dku - skin ł głow Kaleta. - Ja tylko mówi , e nie spodziewałem
si .
Podszedł do sieczkarni i wyci gn ł spod niej flaszk zatkan
kukurydzianym kaczanem.
- Wypijmy. Przyda wam si ogrza , a i poznamy si bli ej. Rozumiem, e wy
teraz b dziecie dowodzi ? Józek mnie wołaj . - To mówi c wr czył Mariuszowi
flaszk .
- Dowódca jeszcze yje. Za szybko go grzebiesz, Józek - wtr cił Niwi ski.
Mariusz zerkn ł na koleg , sko czył pi swoj miar , wytarł dłoni szyjk
flaszki i podał dło Kalecie.
- Mariusz. Pseudonim Pancerz.
Teraz podchodzili kolejno, pili po łyku i przedstawiali si gospodarzowi.
- Sk de cie, chłopcy?
- Z Warszawy - odpowiedział Darek.
- Nasze Nalepy jeszcze nie obj te wysiedlaniem. Ale kto ich tam wie... Na
razie mo ecie zosta .
- A my, Józek, nie przyszli my si chowa . Przyszli my si bi -
sprostował Mariusz.
Kaleta spojrzał niepewnie.
- Tutaj?
- Gdzie b dzie trzeba. Gdzie wysiedlaj ? - zainteresował si Mariusz.
- Kto wie, co tu robi ... - gło no zastanawiał si gospodarz. - Broni
si ? Ucieka ? Ludzie do domów nie wróc . Kolejarze, co na Lwów je d ,
opowiadaj , e w Rawie Ruskiej stoj pod par całe transporty Niemców z
Besarabii. To dla nich te puste wsie.
Westchn ł, wstał i zacz ł zabiera si do wyj cia.
- Jeszcze jedno - zatrzymał go na moment Niwi ski. - Ten gospodarz, do
którego zaszli my w nocy?...
- Podsiadły? Pogadam z nim rano.
- Swój człowiek?
- Lepiej, eby was był nie widział. Ale zaszkodzi nie zaszkodzi. Dla
siebie yje. Na kl czkach go matka urodziła i on na kl czkach yje. Kazali
arna oddawa , pierwszy oddał. Starsz córk na roboty zabrali, nawet
podania nie pisał. Mus to mus. Ale zły nie jest. No, pijcie, chłopcy.
Niwi ski raz jeszcze go zatrzymał:
- A z lekarzem co?
- Skocz z samego rana do miasta.
- Pojad z tob .
- Mo e pojedziesz, mo e nie - wtr cił nieoczekiwanie Mariusz. - To si
jeszcze zobaczy.
Niwi ski spojrzał zaskoczony.
- artujesz?
- Nie.
- Ju dzisiaj powinienem by w mie cie. Kura miał na mnie czeka .
- S wa niejsze sprawy...
Kaleta, stoj c przy drzwiach, przysłuchiwał si tej do ostrej wymianie
zda . Ju nie spał tej nocy. O wicie wyruszył do Podsiadłego.
Stary akurat wyszedł z chałupy, rozgl dał si chwil po podwórku, zajrzał
do obory, a wreszcie zaszedł do drewutni. Jego głuchoniemy syn nie usłyszał
skrzypienia drzwi. Podsiadły patrzył przez chwil na zgarbione plecy
wyrostka. Chłopak siedział na pniu odwrócony do niego tyłem i dłutem co
rze bił w kawałku drewna. Podszedł do chłopca i poło ył mu dło na
ramieniu. Wtedy dopiero wyrostek ockn ł si , odło ył dłuto i wstał. Stary
na migi pokazał, e trzeba przyd wiga wod . Chłopak wybiegł z drewutni.
ona doiła krow i błagalnie spojrzała na wchodz cego m a.
- Szymon... - zagadn ła.
Podsiadły podszedł do krowy, poklepał j po łbie. Prawe ucho zwierz cia
ozdobione było kolczykiem.
- Szymon, wymy l co . Co my od jutra pi b dziemy?
Łagodnie, prawie pieszczotliwie klepał krow po pysku. Jego twarz nic nie
straciła z ponurego wygl du, tylko r ka mu dr ała. ona nie przestawała
zawodzi .
- Szymon, ukryjmy j , schowajmy. Ludzie przechowuj .
- Ty o kim mówisz? O Hance? - spytał stary.
- O krowie, Szymon. Dla Hanki, wiem, e ratunku nie ma.
Podsiadły bez słowa wyszedł z obory, przeszedł przez podwórko i wszedł do
chałupy, gdzie córka ko czyła pakowanie starej, mocno sfatygowanej
walizeczki. Długie, nie uczesane włosy zasłaniały jej twarz.
- Uczesz si . Jak wygl dasz... - gderał stary.
Dopiero kiedy spojrzała na niego, zauwa ył, e płacze.
- Tatku! - chlipn ła Hanka.
- Po piesz si . Gdzie wezwanie? Daj mi je.
- Tatku! Nie pojad ... Sam wiesz, co Marysia pisze. Mnie tam zabij u
bauera. Tatku... - rozpaczliwie szukała u ojca ratunku.
- Po piesz si - odpowiedział i wyjrzał przez okno.
Na podwórko wkraczał wła nie Kaleta, pchaj c przed sob rower. Podsiadły
wyszedł mu naprzeciw. Sam, nie pytany, bez powitania powiedział:
- Darmo tak wczas wstawałe , Józef. Nic nie wiem. Nie widziałem. Nie
słyszałem.
- Ja to wiem, Szymek.
- Jeszcze co chcesz? - spytał.
Kaleta oparł rower o cembrowin studni i si gn ł po papierosy.
- Człowieka trzeba zawie do miasta. Chory. Po yczyłby konia ze dworu.
Tobie Ponikowski nie odmówi.
- Nie mieszaj mnie w to, Józek. Ja nawet nie wiem, o czym mówisz. S
takie choroby, e samemu zarazi si mo na. Podsiadłowa wyprowadziła na
ła cuchu krow z obory. Zobaczywszy Kalet , w nim postanowiła szuka
ratunku.
- Panie Kaleta, mo e pan Szymonowi przetłumaczy. Kogo on ma uprosi ,
ubłaga . Przecie bez krowy jak my y b dziemy?
- Ty co? - zdziwił si Kaleta. - Ostatni krow na kontyngent prowadzisz?
Podsiadłowa zawyła histerycznie:
- I ostatni córk !
Hanka wyszła akurat z domu i z walizeczk stan ła przy krowie. Podsiadły
przyjrzał im si .
- Gotowe cie? No, to w imi Bo e... - zdj ł czapk , prze egnał si i
si gn ł po ła cuch.
Sam poszedł przodem. Hanka rzuciła si matce w ramiona. Podsiadły nie
obejrzał si nawet. Szedł przed siebie ci gn c krow . Kaleta długo patrzył
za nim. Potem przeło ył nog przez ram roweru i nacisn ł pedał.
Tego samego dnia wczesnym rankiem Kura dowiedział si strasznej prawdy.
Długo nie mógł w ni uwierzy i stał jak skamieniały wpatrzony w mały
futerał dzieci cych skrzypiec, który przeło ona ochronki, siostra Faustyna,
trzymała w r kach. Bugalski i siostra Maria, nie wiedz c, co powiedzie ,
jak go pocieszy , przenosili wzrok z Kurasia na ten mały, podniszczony
futerał. Nagle Kura zawył strasznym głosem:
- To nieprawda! Gdzie ona jest?! - I wypadł z kancelarii.
Przez uchylone drzwi słycha było jego beznadziejne wołanie:
- Bo enka, Bo e...
Przeło ona ponagliła młod zakonnic :
- Niech siostra pobiegnie za nim. Wystraszy dzieci...
Kiedy zostali w kancelarii sami, Bugalski spytał, jak to wła ciwie si
stało. Przeło ona bezradnie rozło yła r ce.
- Przed tygodniem zjechała tu cała komisja. Gestapo, jacy lekarze. To
były straszne chwile, niech mi pan wierzy. Chyba na targach niewolników w
staro ytno ci odbywały si takie przegl dy. Mierzyli tym dzieciom nosy,
uszy. Pan rozumie, musiały odpowiada rasowo. Uprowadzili mi siedmioro
dzieci.
- Dok d? - spytał Bugalski.
Siostra Faustyna ponownie rozło yła ramiona.
- Gromadz je gdzie . Tak jest na całej Zamojszczy nie. Potem je maj
podobno wywie do Niemiec, odda niemieckim rodzinom. Zniemczy . Dlatego
przede wszystkim interesowali si blondynkami z niebieskimi oczkami. Mój
Bo e...
- Ale e wła nie Bo enka... Teraz to ju nie ma znaczenia i mo e
siostrzyczka wiedzie . To przecie nie jego dziecko.
- Jak to?! - siostra Faustyna nie mogła ukry zdziwienia. Przecie jego
miło ... jego rozpacz...
- Taki ju jest - odparł Bugalski.
- Przepraszam. Czy... czy to mo e znaczy , e nie było to chrze cija skie
dziecko?
- Co to ma ju za znaczenie, siostrzyczko?
- Jestem bardzo podła, bardzo. I Bóg mi tego nigdy nie wybaczy, e w
ogóle zadałam to pytanie. Mój Bo e; jakie straszne spustoszenie poczynili
ci Niemcy. Nie, e zburzyli miasta. Domy mo na odbudowa . Nie, e zabijaj .
Urodz si inni. Ale ci, którzy zostan ... Jak strasznie im przetr cono
sumienia, dusze. Jak mo na y z tym pó niej? A przecie jestem siostr
miłosierdzia. Tylko z nazwy? Przecie gdybym wiedziała to wcze niej...
- Niech siostra nawet nie ko czy tego zdania - przerwał Bugalski.
- Prosz pana, za to mogli nas wszystkich rozstrzela , cały personel,
wszystkich... I oby Bóg mnie ukarał za to, e teraz nawet jeszcze nie umiem
powiedzie , jak bym post piła wiedz c. A przecie to dziecko. Tylko
dziecko...
Powrócił Kura , który nie wierz c jeszcze w to, co si stało, biegał po
całej ochronce, przegl dał najbardziej zapadłe k ty. Wrócił załamany,
apatyczny. Stan ł nad futerałem do skrzypiec, który teraz le ał na stole, i
powtórzył bezsensowne pytanie:
- Gdzie ona jest?
- Panie Leonie... - mitygowała przeło ona.
Nie dał jej doko czy . Wrzasn ł:
- Wrony! Wrony! Powierzyłem wam dziecko... Płaciłem tyle, e dwie
ochronki mogłyby cie utrzyma ...
Nagle zdecydował si na co . Porwał czapk i skin ł na Bugalskiego. Ju
chciał wypa z pokoju, ale jeszcze zawrócił i porwał le ce na stole
skrzypce. Futerał był nie dopi ty i małe skrzypeczki upadły na podłog .
P kła przy tym podstawka i struny cicho j kn ły.
Kura schylił si , podniósł skrzypce, zobaczył sflaczałe struny i dopiero
wtedy rozpłakał si jak dziecko.
W chwil potem był ju u landwirta. Thomaneck był zaskoczony pytaniami
Kurasia.
- Pan mi zadaje bardzo dziwne pytania, panie Kurasch. My lałem, e
przyszedł pan po za wiadczenie, a pan pyta o jakie dzieci.
- Nie o jakie .
- To sprawa gestapo. Komisji do spraw rasowych. Niech si pan w to nie
wtr ca, panie Kurasch.
- Gdzie je wywie li? Zamo ? Lublin?
- Jedno mog panu powiedzie . Nie znajdzie ich pan. Te dzieci maj
wyrosn na Niemców. Reichsf~uhrer Himmler powiedział, e nasza wojenna
ofiara krwi pot guje konieczno przeszkodzenia stracie krwi niemieckiej
przez wykorzystanie narodowo ci obcych. Liczy si ka da warto ciowa krew:
gdziekolwiek j napotkacie, na wschodzie, bierzcie jak swoj . Tak mówił.
W czasie tej rozmowy Kura bawił si ci kim bibularzem, le cym na
biurku. Wydawało si , e rzuci nim w Thomancka. Ale opanował si , zacisn ł
tylko palce na ci kim przedmiocie. Za chwil weszła sekretarka z jakimi
papierami do podpisu. Jednym z nich było stałe za wiadczenie dla Kurasia o
oficjalnym kupnie mi sa. Ale Kura o wiadczył:
- Nie wybieram si do Warszawy.
- Jak to? A mi so? Za chwil zaczyna si sp d...
Nieoczekiwanie zza okna dobiegł warkot b benka. W saty wo ny magistracki
z powag kroczył przez zatłoczony ryneczek i miarowo uderzał pałeczk w
napi t skór werbla przewieszonego przez rami . Rynek był zatłoczony
lud mi przybyłymi na sp d i targ. Konie wyprz one z furmanek, zawodz ce
krowy, rajcuj cy w gromadkach chłopi, baby sprzedaj ce miotły brzozowe...
Na odgłos werbla cały ten gwar ucichł nagle i oczy wszystkich skierowały
si na wo nego. Pocz tkowo biegła za nim gromadka dzieci, ale w miar jak
wo ny zbli ał si ku zabytkowej studni, stanowi cej centralny punkt rynku,
tłum ciekawskich rósł i wkrótce wokół wo nego utworzyło si zwarte koło
głów. Wiadomo było, e za chwil odczytane zostanie jakie nowe zarz dzenie
lub komunikat, wi c ze szpaleru chłopów, którym posuwał si wo ny, padały
pytania:
- Panie Skowro ski, o co chodzi?
- Panie Skowro ski, le czy dobrze?
- Panie Skowro ski, mo e kontyngent zmniejszony?
Wo ny miał min sfinksa. Nie odpowiadał, tylko mocniej i cz ciej uderzał
w b ben. Czuł si wa ny, bo tylko on jeden ju wiedział.
Doszedł wreszcie do studni, stan ł i wzmógł b bnienie. Teraz ju i
sklepikarze po piesznie zamkn li sklepy i biegiem doł czyli do tłumu.
Równie zegarmistrz Filipek wyszedł ze swego warsztatu. Ludzie wspinali si
na palce, wygl dali ponad głowami bli ej stoj cych. Ju chyba przyszli
wszyscy mieszka cy miasteczka i wo ny mógłby zacz odczytywa zarz dzenie,
ale on przedłu ał t chwil . Wci b bnił. Napi cie rosło z ka d sekund .
Kto wreszcie nie wytrzymał i zawołał z tłumu:
- Niech ju b dzie, co ma by , zaczynaj pan, panie Skowro ski!
Wo ny wci b bnił.
Wtedy za plecami stoj cych rozległ si warkot ci arówki. Prowadził j
andarm w hełmie i kierował wprost na tłum. Ludzie rozst pili si ,
ci arówka za podjechała do studni i zatrzymała tu za plecami wo nego.
Dwóch andarmów, nie spiesz c si , opu ciło klap i spod plandeki wyrzucili
na placyk trzy sienniki. Ci ko spadły na bruk. Wydawały si jakie
nieforemne, wybrzuszone, jakby niedbale wypchane. andarmi, ci gn c za
rogi, uło yli je rz dem, jeden przy drugim.
Wo ny wreszcie przestał b bni , pałk upchn ł za pas jak buław , si gn ł
po okulary i wyci gn ł z bluzy jaki zadrukowany papier.
Jednocze nie andarmi pochylili si , ka dy nad swoim siennikiem, jakby
zamierzali je rozpru . W ród przera liwej ciszy rozległ si głos
czytaj cego:
- "Dowódca policji, SS i andarmerii zawiadamia, e pomimo wielokrotnych
ostrze e w dalszym ci gu na terenie gminy mno si bandyckie napady z
broni na ołnierzy i funkcjonariuszy niemieckich oraz obywateli b d cych w
słu bie niemieckiego dzieła odbudowy...".
Tłum słuchał. Przeczytane przed chwil zdanie znali wszyscy na pami ,
ale co znacz te worki? W ród ludzi dojrze mo na było twarze Kalety,
Niwi skiego, Podsiadłego, Kurasia. Te słuchali.
- "Mieszka cy gminy obowi zani s - grzmiał wo ny - ka dego napotkanego
bandyt natychmiast zatrzyma i odda w r ce najbli szego posterunku. W
dniu wczorajszym zlikwidowano gro n , uzbrojon band . Aby ostatecznie
poło y kres bandytyzmowi..."
andarmi prawie jednocze nie poci gn li za rogi sienników, jak za
powłoczki pierzyn. Puste, zmi te worki odrzucili na bok. Na placu pozostały
sztywne ju , pokrwawione zwłoki trzech m czyzn. Tłum zafalował na widok
trupów. Ci z tyłu napierali na bli ej stoj cych.
- "...obwieszczam i obiecuj ! - głos Skowro skiego stawał si coraz
bardziej dono ny. - Kto z mieszka ców gminy rozpozna któregokolwiek z
bandytów z nazwisk, poda adres jego rodziny albo krewnych, lub te miejsce
jego ukrywania si , zostanie przeze mnie natychmiast zwolniony z obowi zku
kontyngentu przemiałowego i głównego, z obowi zku dostawy bydła rze nego, a
nadto otrzyma gratyfikacj pieni n w wysoko ci dziesi ciu tysi cy złotych
oraz pi ciu litrów czystego spirytusu".
Wo ny sko czył, schował papiery, zdj ł okulary. Nie patrzył na zwłoki.
andarmi obserwowali tłum. Ludzie wci popychali si i pochylali nad
le cymi.
Niwi ski spojrzał ponad głowami innych. Dostrzegłszy zwłoki przymkn ł
oczy. Le eli tam trzej chłopcy z jego oddziału, w ród nich Aram. Potem
wolno si gn ł do czapki i odkrył głow . Kto najbli ej stoj cy poszedł za
jego przykładem. Coraz wi cej czapek i kapeluszy odsłaniało głowy.
Podsiadły, popychany przez innych, znalazł si nad samymi prawie
zwłokami. Obejrzał je dokładnie, pomału odwrócił si i wtedy jego wzrok
skrzy ował si ze wzrokiem Niwi skiego.
Podsiadły cofn ł si , wyj ł bibułk , wolno zacz ł skr ca papierosa. Z
trudem przełykał lin . My lał. Zwil ył j zykiem skr ta, wsadził go sobie
do ust. Ponad głowami tłumu, mi dzy furmankami, dojrzał Hank trzymaj c na
ła cuchu krow , która w tej chwili podniosła łeb i zaryczała. Podsiadły, z
wci nie zapalonym skr tem w ustach, podszedł do wo nego.
- Panie wo ny... - zacz ł.
W sacz zdejmował wła nie przez głow pas od b bna. Ci ko mu szło. Wtedy
Podsiadły dostrzegł, e za plecami Niwi skiego przystan ł Kura , człowiek,
którego widział przed chwil w poczekalni u landwirta, gdy przyszedł błaga
o darowanie mu krowy. Teraz ten człowiek, stoj c z tyłu za Niwi skim,
poło ył mu dło na ramieniu. Podsiadłemu ten gest wydał si gestem tajniaka
zatrzymuj cego podejrzanego.
- Co? - wysapał wreszcie wo ny.
- Ju nic... - machn ł r k .
Wo ny wzruszył ramionami. Ale dostrzegł, e nagle Podsiadłemu wydłu yła
si twarz ze zdziwienia. Bo oto Niwi ski odwrócił si twarz do przybysza,
chwil obaj stali naprzeciw siebie i nagle rzucili si sobie w ramiona.
ciskali si serdecznie. Podsiadłemu z otwartych ust wypadł skr t.
- Czego pan chciał? - dopytywał si wo ny.
Podsiadły schylił si po papierosa, podniósł. Jeszcze raz spojrzał na
tamtych. Kura z Niwi skim obj ci ramionami opuszczali rynek.
- Ognia. Mo e ognia pan ma?
Wo ny znowu wzruszył ramionami.
Niwi ski dowiedział si od Kurasia o jego nieszcz ciu i zamiarze
szukania dziecka ju teraz, natychmiast, cho by mu przyszło zjecha cał
Lubelszczyzn .
- Rozumiem ci , Leon, ale nie kr si w tych okolicach. Tu zacz ły si
dzia straszne rzeczy.
- A co gorszego mo e mnie spotka ? - przerwał Kura .
- Wywo , morduj tysi ce ludzi. Setki ich uciekaj do nas, do oddziałów.
Bataliony Chłopskie bior ju odwet, na ten teren ci gaj całe pułki AK. I
my zostali my, eby walczy . Wkrótce mo e to przybra form powstania.
Wracaj.
Kura przecz co pokr cił głow .
- Nie opowiadaj matce, co tu przed chwil widział na rynku. Mogłem
przecie by mi dzy tymi trzema.
- Znasz ich? - spytał Kura .
- Jeszcze wczoraj rano w lesie przy niadaniu sprzeczali my si , pod
którym na Brackiej byli Bracia Pakulscy.
- A pod którym?
- Pod dwudziestym trzecim.
- Mo liwe. Ale oni trzej ju tego nie sprawdz . Nie odstrasza ci to,
Władek?
- Przeciwnie.
- No, to czego i ja si mam ba ? Jak ju nie ma Bo enki...
Tego samego dnia wyruszył Kura w swój beznadziejny objazd po
miasteczkach, wsiach i osiedlach, Kaleta za z Niwi skim przywie li lekarza
z miasta. Lekarz obejrzał rannego Sylwka, opatrzył i zszedł ze strychu na
dół do izby Kaletów. Myj c r ce w miednicy, mówił:
- Do szpitala go wzi nie mog ... Wsz dzie w sz . Ka dy rozpozna, e to
rana z postrzału. Zrobiłem, co si dało, zostawiłem sulfamidy... B d
szczery, nie podoba mi si to - rozejrzał si po zebranych. - Co z wasz
wsi ? - spytał, zwracaj c si do Kalety.
- Na razie nie obj ta wysiedlaniem, ale kto mo e wiedzie , co b dzie
jutro...
- Co robi ? Co robi ? - gło no zastanawiał si doktor. Strzela jak ten
wasz na strychu, to prowokowa zemst . Ucieka ? Dok d? Teraz, zim do lasu?
- Broni si - do rozmowy przył czył si Niwi ski.
- Jak?
- Jak, to wiadomo - odpowiedział Darek. - Ale do czego to wysiedlanie, to
mordowanie ma doprowadzi ?
- Powiem panu, o co im chodzi. Mój kolega, tak e lekarz, rozmawiał z
oberarztem w Lublinie. To wiede czyk, po kilku gł bszych powiedział mniej
wi cej tak: musimy stworzy wzdłu całej granicy polsko-sowieckiej co w
rodzaju wału ochronnego zamieszkanego tylko przez element niemiecki. Ma to
dwojaki cel: polityczny, bo przez wyt pienie Polaków partyzanci strac
oparcie w wsiach; wojskowy, bo zabezpiecz si od wschodu. B d tu sami
swoi ludzie: esesmani, dorffuhrerzy. Spokojne tyły. Himmlerland.
- Co robi ? I na rze jak barany? - Kaleta wielkimi krokami przemierzał
izb . - Broni si ?
- Powtarzam, jak pan sobie to wyobra a? Przeciwko całym pułkom? Dywizjom?
Na to te s potrzebne całe pułki.
- Przecie pan wie, doktorze, e z tej ziemi wi cej ludzi wyjdzie jak
pułk, i jak dywizja.
- Wie pan, co oznaczaj pa skie słowa? Powstanie. Powszechne powstanie. A
na to jest jeszcze za wcze nie. Jeszcze s mocni. I zamiast Himmlerlandu
byłoby Himmlersee, bo utopiliby nas w morzu krwi, panie Kaleta.
- Wie pan, co to jest rozpacz, doktorze? Ona nie pyta - za wcze nie, za
pó no, kalkuluje si , nie kalkuluje. Chłop, jak ma mgł na oczach, to nie
patrzy: widły, kosa, tylko chwyta i leci. Bartosz Głowacki te miał
naprzeciwko armat , a czapk j przykrył.
- Historia, panie Kaleta, składa si wła nie z takich bajek, eby
dzieciom było ra niej. A w bajki pan chyba nie wierzy?
- Nie. Ale w ludzi. Bo ich znam...
Po odje dzie lekarza Sylwek zapragn ł widzie si z Niwi skim. Władek
wdrapał si po drabinie na strych. Ranny dowódca le ał na sienniku pod
stromym stropem dachu. Niwi ski przysiadł na belce.
- Nie zejd ju z tego strychu, Władek...
Niwi ski chciał zaprzeczy , pocieszy go, ale Sylwek przerwał mu gestem
dłoni.
- Nie... Ja si nie rozklejam, ale głupio troch , e ju nigdy nie
zobacz Karolkowej. Ani Bema. Jakie na Wroniej pod szóstym były lody...
rany boskie, jak... jak bym zjadł takie lody... Tak mnie tu pali w
bebechach.
- pij teraz, przyjdzie czas i na lody.
Sylwek poprawił si na sienniku, skrzywił twarz, bo zapewne go zabolało,
a po chwili milczenia o wiadczył stanowczym głosem:
- Obejmiesz dowództwo, Władek.
- Ja?
- Sformujesz oddział z chłopów w Nalepach, a teraz...
- To niemo liwe, Sylwek.
- To rozkaz.
Niwi ski uciekł w bok spojrzeniem, zamy lił si .
- Widzisz... - zacz ł Władek, ale Sylwek nie dał mu doj do słowa.
- Kto inny? Mariusz to równy chłopak, mo na na nim polega , ale nie, nie,
nie. Ty jeden jeste podchor y. Fachowiec, co tu du o gada .
- Chciałbym, aby mnie dobrze zrozumiał...
- Darek za młody...
- Musz ci to powiedzie , Sylwek - stanowczo przerwał Niwi ski. - Ta
sytuacja mnie zmusza. To jest formalnie niemo liwe. Formalnie. Ja nawet nie
składałem gwardyjskiej przysi gi.
- Jak to? - zdziwił si dowódca.
- Nie składałem.
- Nie rozumiem... Kiedy odbili my ci w maju, nawet nie dałem tego od
ciebie. Przecie to było jasne. Kasia. Aram ci znał. I Darek...
Zamy lił si , potem odwracaj c si na sienniku, spojrzał wprost w twarz
Niwi skiego.
- Unie dwa palce do góry. I powtarzaj: Ja, syn ludu polskiego,
antyfaszysta... Czekaj! Ale jak to si mogło sta ?!
- Chc , eby wiedział do ko ca. Nie jestem równie komunist .
- Tylko kim?
- Polakiem. A przysi g składałem jeszcze we wrze niu.
- Do jasnej cholery, przecie jeste z nami!
- Wła nie dlatego jestem, e składałem przysi g . Bo mowa w niej była, e
broni nie zło . I dotrzymuj , jak widzisz. Prócz tego, mój ojciec...
- Co ojciec?
- Zostawił mi to w testamencie. Jestem bardziej z wami, ni mo esz to
teraz s dzi , Sylwek...
- Niedobrze. Pokrzy owałe mi plany - zas pił si ranny. - Widzisz,
Mariusz... Jemu si wci zdaje, e jeste my tu po to, aby wygra wojn z
Niemcami. Z jednej strony marszałek von Paulus, a z drugiej plutonowy
Mariusz, pseudonim Pancerz... Strzela , byle strzela . A my jeste my tu i
po to, aby ludzie nie czuli si opuszczeni... I aby wiedzieli, dlaczego
warto wytrwa ... A warto, Władek, warto...
- Po co mi to tłumaczysz?
- Bo teraz nie wiem, na jak Polsk czekasz.
- Na woln .
- Na woln ... I mało powiedziałe , i du o. Woln ... Ja nie zdałem matury,
bo kiedy byłem w trzeciej klasie, matka nie miała ju siły pra bielizny i
zabrakło na czesne. Mój młodszy brat pójdzie na uniwerek za darmo. I nasz
Kaleta dostanie własn ziemi ... - Zm czyło go mówienie. Zamilkł. Oddychał
tylko z wielkim wysiłkiem. Po chwili dodał, jakby do siebie: - I pomy le
kurdelebele, e nie doczekam takiej Polski. Dwadzie cia dwa lata. Władek,
długo nie po yłem. I kiepsko... Ona b dzie, a ja nie zobacz ...
Przymkn ł oczy, głowa mu zwisła, Niwi ski pochylił si nad nim.
- Te lody były pierwsza klasa...
Tracił przytomno . Niwi ski chwycił go za ramiona.
- Sylwek! Sylwek! Jak było? Ja, syn ludu polskiego... I co dalej?
- Nie, nie, panie doktorze, nie boj si , ja chłopak z Woli jestem...
Niwi ski zawołał o pomoc. Ale zanim przybiegli, nie mieli ju swego
dowódcy.
Pochowali Sylwka, chłopca z Woli, na malutkim wiejskim cmentarzyku w
Nalepach, ukradkiem, pod wieczór. A kiedy pojedynczo przekradali si przez
opłotki, ka dy na swoj melin , na ko cu wsi, gdzie pod lasem, cisz
wieczoru przeszyła seria z automatu. Kaleta domy lił si , e strzały padły
przy zagrodzie Podsiadłych.
Nie mylił si .
Po rodku zagrody Podsiadłych stał andarm z dymi cym jeszcze automatem.
To on wystrzelił przed chwil , na razie na postrach. Trzej inni zagl dali
do okien, walili do drzwi chałupy.
Cał scen obserwował tak e sam Podsiadły. Ci gn ł wła nie z lasu ci ty
pie drzewa, ju był blisko zagrody, kiedy zaskoczyła go ta seria. Skrył
si za rozwidlone konary drzew i stamt d patrzył.
ona otworzyła drzwi wyl kniona i natychmiast otrzymała pchni cie luf
szmajsera w piersi.
- Dlaczego nie otwierasz, babo? Gdzie córka?
- Córki nie ma. Ani jednej. Na roboty wy je zabrali.
- Kłamiesz! Uciekła z transportu. Gdzie ona jest?
- Jej tutaj nie ma.
- Gdzie m ? Czekaj, zabierzemy ci m a, zaraz si i córka odnajdzie.
Gdzie on jest? Wołaj go!.
Podsiadłowa zerkn ła niespokojnie na ciemn cian lasu.
- M a te nie ma, panie...
Dwaj inni andarmi, którzy przez ten czas penetrowali drewutni , teraz
wybiegli stamt d zaaferowani i wymachuj c automatami, wołali:
- Szybko, Willy! Jest co ciekawego! Szybko!
andarm chwycił Podsiadłow za bark i tarmosz c popychał przed sob .
Wepchn ł j do drewutni, sam za podszedł do kolegów, którzy gmerali w
narz dziach Kostka. Mi dzy drewnianymi wiórami walały si dopiero co
wyci te orzełki. andarm wzi ł jednego orzełka w palce, u miechn ł si
zło liwie i podszedł do Podsiadłowej.
- Czyje to? Te pewnie nie wiesz?
- To syna. Wszystko syna.
Pokazała na rz dem stoj ce na belce ptaki, s dz c, e o to j pytaj .
- Ach, syna? Gdzie on jest?
- W domu, ale on nic panu nie powie, on...
- Stul pysk! - wrzasn ł jeden z andarmów i skin ł głow , by
przyprowadzi Kostka.
Dwóch andarmów natychmiast opu ciło drewutni . Ten, który został z
Podsiadłow , wci u miechni ty, przesiewał orzełki mi dzy palcami. Nagle
odwrócił si i wrzasn ł:
- Ukrywasz bandytów? Gdzie oni s ? Ilu ich jest?
Nie bardzo rozumiej c, powtarzała naiwnie:
- To syn... bawi si ... zawsze tak strugał... To syn...
andarm podetkn ł jej pod oczy orzełka; na odwrocie prymitywnie
przymocowana była agrafka.
- Bawi si ?!
W tej chwili przywleczono ogłupiałego Kostka. Wyrostek stał nie wiedz c,
czego od niego chc .
- Gdzie bandyci?! Do jakiej bandy nale ysz?
Kostek otworzył usta, prosz cym, wystraszonym wzrokiem patrzył na matk ,
aby mu pomogła.
- Jak si nazywasz? - wrzask andarmów stawał si coraz donio lejszy.
- On panu nic nie powie, on... - zacz ła Podsiadłowa.
- Nie powie?!
Zamachn ł si i kolb uderzył Kostka w głow . Chłopak przewrócił si .
Podsiadłowa rzuciła si , aby go podnie .
- Na rany boskie, panie, to niemowa! To on nie słyszy nawet.
- Nie słyszy?
Znienacka wywalił cał seri w stron drewnianych ptaków ustawionych na
belce, uwa nie patrz c w twarz chłopca, ale Kostkowi nawet muskuł nie
drgn ł. Dopiero kiedy odwrócił wzrok i dostrzegł, co si stało z jego
ptakami, p dem rzucił si w ich kierunku. Wbiegł na lini strzałów, które
skosiły go w pół drogi. Wygl dało to tak, jakby si potkn ł. Post pił
jeszcze krok i zarył głow w wióry, pomi dzy poodpryskiwane ptasie
skrzydła, głowy i pazury.
Podsiadłowa patrzyła na to w osłupieniu, jak gdyby jeszcze nie zdawała
sobie sprawy z tego, co zaszło. Nagle porwała si za głow i wybiegła z
drewutni.
- Mordercy! Morder... - nie doko czyła. andarm, wymierzywszy starannie,
trafił j , kiedy dobiegła do studni.
Podsiadły widz c to osun ł si wzdłu pnia i padł kolanami w wie y
nieg. Zgarniał go dłoni i przecierał twarz, jakby chciał si ockn z
koszmarnego snu albo zmy z oczu obraz, który widział przed chwil . Raz
jeszcze spojrzał w stron własnej zagrody, ale wszystko było tak jak przed
chwil . Tylko który z andarmów biegł wzdłu cian chałupy i polewał je
benzyn z kanistra.
Podsiadły wstał, nie otrzepał niegu ani z kolan, ani z twarzy, i jak
bł dny, obijaj c si o mijane drzewa i potykaj c o stercz ce korzenie,
szedł w las. Po kilku metrach zawrócił, skr cił, zacz ł okr a brzeg lasu.
Wtedy pierwszy słup ognia wystrzelił w powietrze. Nawet nie patrzył w
tamt stron , brn ł po niegu dalej. Zatoczywszy spory łuk wzdłu lasu,
dojrzał na dró ce bryczk , a w niej treuhandera Sikor .
Wła nie podjechał do niego andarm na motocyklu i rozkładaj c ramiona
poinformował:
- Nie wróciła, panie Sikora. W domu jej nie ma.
Sikora ci gn ł lejce, zawrócił w miejscu bryczk i pognał w stron
wioski. Przed remiz stra ack kilku chłopców po piesznie dopinało kaski,
inni wytaczali z remizy beczkowóz, kto wyprowadzał konia. Sikora ci gn ł
lejce.
- Wracajcie do domu - rozkazał.
- Ale si pali, panie inspektorze.
- Widocznie trzeba, eby si paliło.
Młodzi stra acy stali niezdecydowani. Ale wtedy nadjechał pierwszy
motocykl. andarm siedz cy w koszu ju z daleka machał ramionami.
- Los! Los! Do domu, do domu...
Tej nocy Niwi skiego i Mariusza, którzy spali na strychu Kalety, na tym
samym sienniku, na którym wczoraj jeszcze le ał Sylwek, obudziło ciche
pukanie do sionki. Niwi ski ostro nie podczołgał si do otworu, sk d mógł
widzie wej cie, Mariusz natomiast rozdzierał poszycie dachu, a przez
otwór w słomie zacz ło przeziera granatowe niebo: była to jeszcze jedna
droga ucieczki. Tymczasem do sionki wyszedł wreszcie zaspany Kaleta i
odryglował drzwi. W progu stał Podsiadły.
- Szymek! Co z tob ? - zaniepokoił si Kaleta.
- Wiesz chyba, co ze mn .
- Wchod , prze pisz si .
Ale Podsiadły nie ruszył si .
- Daj mi bro , Józefie - powiedział po chwili milczenia.
- Co takiego?
- Co tam masz. Rewolwer, karabin, mnie bez ró nicy. Nie chcesz?... A mo e
twoi go cie dadz ? Mnie nie musisz si ba .
- Nie boj si ciebie, Szymek. No, chod , uspokój si . Pogadamy, sam
przecie wojowa nie b dziesz.
- Daj mi, Józefie. Prosz ci o to - powtarzał Podsiadły jak w transie.
- Widzisz, Szymon, takie dni nastały, e ka dy nabój si liczy. I ka dy
człowiek. Dobrze, e przyszedł... Jutro pogadamy, ty nam si przydasz, my
tobie.
Podsiadły ponuro pokr cił głow .
- Nie rozumiesz mnie, Józek. Nigdym na nikogo nie liczył i teraz nie
chc . Zawszem miał własne rachunki. A od dzi zwłaszcza. No, i je spłac .
Ty wiesz, e ja nigdy nie zalegałem z niczym. No, i teraz dostan , co im
si nale y.
- Dostan , Szymek. Pom cisz swoich. Cał nasz ziemi zamojsk pom cimy.
Ale w kupie.
- Nie, nie. Wy cał wojn chcecie wygra , a wszystkich nie pozabijacie.
Kul nie starczy na takie zadanie. A moja sprawa male ka. Czterech
wszystkiego. Wszystkich ich znam, co tam byli: Schwarzgruber, Fichtel,
jeszcze dwóch... i Sikora... Widz , e nie uprosz niczego u ciebie.
Trudno...
Obrócił si ku drzwiom. Kaleta przyjrzał mu si uwa nie.
- Poczekaj. Nigdy ci nie mo na było przekona . We chocia kurtk ,
zamarzniesz w tym waciaku. Poczekaj...
Kaleta wszedł do izby, Podsiadły został w sionce sam. Przez kwadratowy
otwór Niwi ski widział z góry, jak chłop rozejrzawszy si po całym
pomieszczeniu, po beczce z wod , wojłokowych butach, jakich rydlach
stercz cych w k cie, dojrzał walaj cy si sierp. Szybko schylił si po
niego, rozpi ł waciak, schował tam zdobycz i starannie zapi ł sprz czki. Po
chwili wrócił Kaleta, trzymaj c w r ku kurtk i długi bawełniany szalik.
Był wczesny ranek. Na ryneczek Gr bowa wolno wje d ała bryczka. Konie
szły ospale, nikt ich bowiem nie pop dzał, wlokły wi c bryczk noga za
nog . Ludzi na rynku było ju sporo. Ze zdziwieniem zacz li spogl da na
dziwny pojazd, którym nikt nie jechał.
Dopiero kiedy bryczka dotoczyła si do studni, a konie stan ły, jaka
stoj ca najbli ej kobieta zajrzała do wn trza i histerycznie wrzasn ła.
Podbiegli ludzie, podbiegł i granatowy policjant. Na podłodze, pod tylnym
siedzeniem, le ał dziwnie nienaturalnie zwini ty człowiek. Policjant
odchylił poł płaszcza zakrywaj cego głow le cego.
Kaleta, który był w tłumie, zobaczył skr conego pod siedzeniem inspektora
Sikor . Miał poder ni te gardło.
Policjant przebił si przez tłum i pognał do andarmerii.
Ludzie cisn li si wokół bryczki. Ju rozpoznano Sikor , wszyscy
powtarzali jego nazwisko. Przybiegł policjant z andarmem: andarm
Schwarzgruber spojrzał, skrzywił si , chwycił przegub r ki Sikory i trzymał
przez chwil . Potem rozpi ł mu marynark . Spodnie miał Sikora przepasane
pasem z kabur , ale kabura była odpi ta i pusta. andarm wrzasn ł na
policjanta:
- Lekarza! Na co czekasz?!
Sam wskoczył na kozioł, smagn ł batem i podjechał pod posterunek,
policjant za gnał po lekarza.
Ludzie wolno rozchodzili si . Kaleta zmierzał do zegarmistrzowskiego
zakładu, w którym na ten dzie wyznaczono odpraw z udziałem kogo z
Warszawy. Ukryci na zapleczu małego zegarmistrzowskiego warsztatu,
słuchali, co mówił przybyły.
- Lepiej zgin , cho by w beznadziejnej walce, ni biernie czeka , a
przyjd po was. Akcja odwetowa trwa, ale trzeba j od dzi podwoi ,
potroi . Trzeba niszczy i przep dza niemieckich osadników, którzy zaj li
wasze obory i wasze domy. Ustawiczny strach przed mierci , o ka dej porze
dnia i nocy, musz odczuwa ci volksdeutsche, andarmi i gestapo. Ziemia,
któr uwa aj za swoj , musi im si pali dzie i noc pod stopami.
Mówca przerwał, a wła ciwie przerwał mu jeden z wisz cych zegarów, który
zacz ł wybija godzin . Wykorzystał to kto z zebranych:
- Z uzbrojeniem w oddziałach niewesoło - powiedział. - Bro nam
podrzu cie.
- Bro ? Pełne s jej stojaki posterunków andarmerii i gminnych. Trzeba
im składa wizyty. Ludzie musz wiedzie , e i Niemcy nie s z elaza, e i
ich imaj si chłopskie kule. Co jeszcze?
Wtedy wyst pił Kaleta. Kiedy tu jechał, Mariusz domagał si , aby to
wła nie pytanie postawił.
- Co z ł cznikiem z Warszawy? Mamy u nas rozbity oddział warszawski. Od
tygodni czekaj na ł cznika... Miał przywie nominacj nowemu dowódcy.
- Ł czniczka, nie ł cznik. Dawno ju wyjechała do was. Niestety, gdzie
wida wpadła po drodze. Co jeszcze?
Nagle dobiegł ich odgłos strzelaniny. Zebrani niespokojnie wstali z
miejsc. Zegarmistrz Filipek wyszedł do warsztatu. Przez uchylon szyb
wida było bieganin na rynku.
- Rozchodzimy si - zdecydował przybysz. - Co tam sie stało. Ausweisy
macie w porz dku?
Na zaplecze wrócił Filipek.
- Rozchod cie si . Mo e tu by za chwil gor co. Schwarzgrubera zabili.
- Kogo? - zainteresował si przybysz.
- To tutejszy andarm - wyja niał zegarmistrz. - Ludzie mówi , e na
oczach wszystkich, kiedy Schwarzgruber opuszczał poczt , jaki chłop
wypalił mu prosto w głow . Uciekł i goni go teraz, ale za godzin , dwie
gotowi tu sprowadzi gestapo.
Tylko Kaleta, opuszczaj c zebranie, wiedział, kogo teraz goni andarmi.
Tego samego dnia wieczorem nauczycielka w Nalepach Górnych zaalarmowała
Kalet wiadomo ci , która zelektryzowała cały oddział. Do szkoły w Nalepach
przywlókł si nauczyciel z Mnichowa z wie ci , e na posterunku tamtejszej
andarmerii trzymaj jakich wi niów. Krzyki bitych i torturowanych
słycha było a daleko za wsi . Wie li ich gdzie podobno do Zamo cia, ale
w tamtejszej osławionej rotundzie przepełnienie, nawet jak na warunki
niemieckich obozów, było tak straszne, e transport wi niów pozostawiono
tymczasem w Mnichowie. Według relacji nauczyciela, na posterunku było
sze ciu andarmów.
Niwi ski i Mariusz, sformowawszy oddział z nalepian, wyruszyli tam
jeszcze tej samej nocy. Dzie przeczekali w lesie, a noc zaatakowali
posterunek. Była to akcja tak niespodziewana, zaskoczenie tak gwałtowne, e
bez własnych strat po godzinie opanowali cały budynek. Oswobodzonych i
zmaltretowanych wi niów konwojował do Nalep Darek, a Mariusz i Niwi ski
jaki czas jeszcze zabawili w Mnichowie, osłaniaj c odwrót uciekinierów.
Niwi ski jak przez mgł przypomniał sobie, e gdy odryglowywali cele, jaka
dziewczyna zawołała go po imieniu. A mo e mu si tylko tak zdawało...
Tymczasem Darek prowadził lasem grup uprowadzonych wi niów. Zmierzał do
le nej przesieki, gdzie, zgodnie z planem, miał oczekiwa na Mariusza i
Niwi skiego. Było ciemno, le n dró k posuwali si bardzo wolno. Na
saniach umie cili zdobyczn bro i jakie dwie bardzo osłabione kobiety.
Czterech wi niów, przemieszanych z chłopcami z oddziału, wlokło si za
saniami piechot . Przy przesiece Darek dał znak r k i cała kawalkada
zatrzymała si . Wtedy do Darka podeszła dziewczyna, któr odbili w
Mnichowie. Dot d szła posłusznie w milczeniu, bo rozkaz wyra nie zabraniał
rozmawia . Teraz uznała, e s ju odpowiednio daleko od wsi i mo e mówi
bezpiecznie.
- Kim jeste cie? Co to za oddział? - spytała.
- Co ci za ró nica? - odpowiedział Darek. - Oddychasz wie ym powietrzem.
To chyba najwa niejsze, nie?
- Owszem. Ale... je eli to oddział warszawski...
- To co?
- I chyba tak jest. Nie mogłam si myli . Czy ten chłopak, który tam na
posterunku... jego tu teraz nie ma... Czy to Władek? - dopytywała.
- Po co ci to?
- Bo je eli jeste cie tym wła nie oddziałem z Warszawy, to nawet nie
wiecie, kogo cie odbili. Wi c jak?
- Co za bardzo jeste ciekawa, siostro. Nadejdzie dowódca, mo e ci
powie.
- Ale przecie nie macie dowódcy. Sylwek poległ.
Darek zgłupiał.
- Kim ty wła ciwie jeste ?
Marta u miechn ła si .
- Odbili cie, kolego, ł czniczk , która wiozła równie i rozkaz o
mianowaniu nowego dowódcy. Marta. - Wyci gn ła dło , aby si przywita . -
Wła ciwie moja funkcja to sanitariuszka. I mam zosta przy was. Na co my
wła ciwie czekamy?
- Na nich - wskazał brod na le n przecink .
Nadchodzili wła nie Mariusz, Niwi ski i pozostali chłopcy z obstawy.
Darek pobiegł im naprzeciw, wida było, jak co gor czkowo tłumaczył,
wskazuj c na Mart . Przybyli podeszli do sa i Mariusz dał gestem znak, by
ludzie ruszyli dalej. Sam podszedł do Marty i wyci gn ł dło do
przywitania.
- Wszystko ju wiem. Tym wi ksza rado , e to wła nie my. Gdzie wpadła ?
- Zgarn li mnie z poci gu.
Odwróciła si do Niwi skiego.
- A pan... a ty mnie jednak nie poznajesz.
Niwi ski przygl dał si jej uwa nie. Wi c nie mylił si , to ona wołała go
na posterunku po imieniu. Nie mógł sobie jednak przypomnie , wi c pomogła
mu.
- Byłam kole ank Kasi. Kiedy odprowadzałe j pod mój szpital. Ale
byłam w stroju piel gniarki, pewnie dlatego mnie nie poznajesz.
- Tak: Teraz sobie przypominam.
Marta spytała Mariusza:
- Czy Nowy to twój pseudonim?
- Nie. Jego - Mariusz wskazał na Niwi skiego.
- Wi c moje gratulacje. Z tym, mi dzy innymi, tu jechałam.
- Z czym? - Niwi ski nie zrozumiał tej informacji.
- Papiery, szczerze mówi c, połkn łam w poci gu. Ale nominacja była
bardzo oficjalna. Piecz , podpisy.
Niwi ski zerkn ł w stron Mariusza. Nie mylił si . Nie w smak mu poszła
ta wiadomo . Zapadło milczenie, które przerwał Mariusz:
- No, dosy gadki. Nie dogonimy ich w ko cu.
Sanie rzeczywi cie ujechały ju kawał drogi. Ruszyli za nimi przez las.
nieg skrzypiał pod stopami. Mariusz troch odstał, zrównał si z
Niwi skim. Nieco zwolnił i po chwili szli obaj z tyłu. Przed nimi brn ła w
niegu Marta.
- Wszystko w tym zamieszaniu troch nieformalne - zagadn ł wreszcie
Mariusz. - Gadu-gadu, jak u cioci na imieninach, a nie wiadomo, z kim.
Hasło chocia powiedziała?
- To j spytaj.
- Ja? Dowódca pyta o takie rzeczy.
Id ca przed nimi Marta odwróciła si i zagadn ła z u miechem:
- O czym mówicie?
- e masz ładne nogi - odparł Niwi ski.
- Ale jakie zmarzni te!
Mieli jeszcze przed sob co najmniej dwie godziny marszu. Kiedy wreszcie
dotarli do Nalep, wi niów rozlokowali w chałupach u chłopów. Marcie
przypadła melina w szkole. Niwi ski odprowadził j tam. Nauczycielka
zaprowadziła ich do małej izby, a wła ciwie komórki, gdzie, prócz
rozkładanego łó eczka, stały stare połamane ławki, p kni ta przez pół
tablica, jaki wypchany ptak. Nauczycielka sumitowała si , e umieszcza
go cia w takiej rupieciarni, ale uwa ała, e jest to miejsce najbardziej
bezpieczne.
- Luksusy! - pocieszała j Marta. - Gdyby pani wiedziała, jak spałam
przez tydzie ...
- Słyszałam. A mo e herbaty gor cej przynios ?
- Nie miałam prosi , ale dreszcze mnie bior .
- Mróz - wtr cił Niwi ski.
- My l , e to raczej reakcja po tym wszystkim. A mo e i przezi bienie.
Nauczycielka wyszła przygotowa herbat . Dopiero gdy zostali sami, Marta
wyznała:
- Nie chciałam rozkleja si przy chłopcach, ale, Władek... Tam było
strasznie. I pomy le , e Kasia... A ja przecie tylko tydzie , tylko
siedem dni.
- Nie my l ju o tym.
- Nie my l , ale ja to wci czuj . Gdyby zobaczył moje plecy.
Niwi ski odruchowo, ze współczuciem pogładził j po włosach.
- Pomy l, e adnego z nich ju nie ma. Ju dostali za swoje.
U miechn ła si i nieoczekiwanie, wspinaj c si na palce, pocałowała go w
usta.
- Nigdy ci nie zapomn .
Nie bardzo wiedział, jak si zachowa , wi c za artował:
- Tak si mówi przy rozstaniu na zawsze.
- Nie wiem, jak si mówi przy rozstaniu na zawsze.
- Ile masz lat? - zmienił temat Niwi ski.
- Tyle, co Kasia.
Usiadła na swoim posłaniu, wstrz sały ni dreszcze.
- Kochałe j czy tylko tak chodziłe ?
Zanim Niwi ski zd ył odpowiedzie , weszła nauczycielka z dwoma kubkami
paruj cej herbaty. Zdziwiło j , e Niwi ski wdziewa czapk i si ga do
klamki.
- Jak to? Przecie herbata...
- Nie, dzi kuj . Musz ju wraca . Dobranoc. - Otworzył drzwi, w progu
odwrócił si jednak i spytał: - A co by wolała?
Nauczycielka odwróciła si , nie rozumiej c. U miechn ł si do milcz cej
Marty i wyszedł.
Nazajutrz oddział miał wyruszy na pomoc wsi Trakowa, któr , według
posiadanych informacji, czekało wysiedlanie.
Partyzanci opu cili Nalepy Szlacheckie. Szli wzdłu wioski g siego, po
obu stronach go ci ca, przy płotach zagród. Szli uzbrojeni, z granatami
zatkni tymi za pasy kurtek, z karabinami na ramionach. Nikt ju nie krył
si przed ludzkim wzrokiem, przed s siadem. Mijali chałupy, zagrody, a z
ka dej prawie doł czał do nich nast pny ochotnik.
Kalet dogonił jego pi tnastoletni syn, Paweł.
- Tatku! - wołał prosz co.
- Powiedziałem, nie! Wracaj do domu! Za młody !
- A Kazek?
- On nie idzie z nami. Zostaje. Jest tylko na punkcie obserwacyjnym.
- To chocia go zmieni . Co?
Kaleta milczał przez chwil , wahaj c si .
- Zgoda. Powiem sołtysowi. A teraz wracaj!
Chłopak uszcz liwiony zawrócił i p dem pognał w przeciwn stron .
Oddział szedł dalej wsi . W mijanych zagrodach ruch, gor czkowa
krz tanina. Ludzie ładowali na wozy dobytek. M czy ni d wigali skrzynie,
baby toboły, pierzyny. Niektóre wozy i sanie były ju wypełnione workami,
maszynami do szycia, kołyskami. Tu i ówdzie ludzie z okien zdzierali
zasłonki, firanki.
Kaleta, brn c cie k przy płocie, dotarł do domu sołtysa.
- Dwa słowa, panie sołtysie! - krzykn ł do stoj cego przy bramie
człowieka.
Stan ł, dał znak r k , by nast pni, id cy za nim, nie zatrzymywali si .
Otworzył furtk i wszedł na podwórze. Przez otwarte wrota sołtysowej
stodoły wida było, jak ładuje si i tam dobytek.
- Nigdy my przyjaciółmi nie byli, panie Kaleta, ale... Wrócicie? -
dopytywał sołtys.
- Najdalej jutro.
- Nie zostawiajcie nas. Same dziadygi mi tylko zostały. I baby. Jakby tu
do nas przyszli, pierwszego mnie powiesz .
- Nie powiesz , bo pan gotów do drogi - uspokajał Kaleta.
- Wszyscy na tobołkach ju drug noc, to co miałem robi ? Wszyscy to
wszyscy.
- Dzi ani jutro chyba jeszcze nie przyjd . Ale... na wszelki wypadek...
po obu stronach wjazdu do wsi zostawiłem czujki. Zmieniaj je pan co par
godzin. Syn mój si zgłosi.
- Tak jest.
- Je eli tylko zauwa , e id , wy w konie i w las. I byle na południe.
Mówi na wszelki wypadek. Bo my dzi tylko do Trakowej. I wracamy.
- Do Trakowej? - zdziwił si sołtys. - Mówi , e tam ju nikogo nie ma.
Tylko Niemcy, których zasiedlili.
- Wła nie dlatego tam idziemy.
Kaleta u cisn ł rami sołtysa i po pieszył za oddalaj cym si coraz
bardziej oddziałem.
Przy jednym z domów zatrzymał go łomot siekiery. Zaintrygowany zajrzał
przez płot. Rozjuszony chłop r bał na kawałki wyniesiony na podwórko stół.
Wokół walały si por bane resztki łó ka i szafy. Kaleta patrzył zaskoczony.
Chłop dojrzał go, przerwał na chwil masakrowanie stołu.
- A co? Mam im zostawi ? Niedoczekanie!
I nagle, jakby dostał szału, jednym skokiem dopadł okna i uderzeniem
siekiery rozbił szyb . W zapami taniu gruchotał toporzyskiem ram okna, a
si rozprysła w kawałki.
Kaleta pobiegł dalej. Przed szkoł partyzanci zatrzymali si .
- Na co czekacie? - spytał.
- Na Władka - odpowiedział Darek, ruchem głowy wskazuj c na budynek
szkoły. - Du a gor czka? - to pytanie skierował do nauczycielki, która
wła nie wyszła na dziedziniec.
- Prawie czterdzie ci stopni.
Niwi ski raz jeszcze przyło ył na chwil dło do rozpalonego czoła Marty.
- Jeszcze chwil potrzymaj - poprosiła. - Masz tak chłodn r k .
- Aspiryna? - spytał, spogl daj c na jakie dwie pastylki le ce przy
chorej.
- I patrz, nie mog i z wami. A po to tu przecie jestem - aliła si
Marta.
Niwi ski wyjrzał przez okienko, zobaczył czekaj cych przy furtce kolegów
i poprawił automat.
- Za dwadzie cia cztery godziny chc ci widzie na nogach - u miechn ł
si i skierował do drzwi.
- Rozkaz, dowódco.
Był ju w drzwiach, jeszcze raz si odwrócił. Marta u miechn ła si blado
i poprosiła cichutko:
- Wró ...
Oddział, wci id c g siego, mijał ostatnie zabudowania wioski. Przeszli
obok kapliczki i znale li si w lesie. Z wierzchołka drzewa kto zawołał:
- Tato!
Partyzanci zadarli w gór głowy. Wysoko, przy samym prawie wierzchołku
wierka, siedział kilkunastoletni chłopiec. Machał do nich r k .
- No jak, Kazek? Spokój? - spytał Kaleta.
- Spokój!
- Daleko widzisz?
- Het, het! - wskazał r k przed siebie.
Partyzanci skr cili. Zapowiadał si pi kny dzie ...
Lusia, córka kowala, pierwsza dojrzała Niemców. Wbiegła zdyszana do
chałupy. W izbie nieład, pustki, wszystko popakowane. Kowal Gawro ski spał
w ubraniu na ławie.
- Niemcy! - krzykn ła dziewczyna.
Kowal zerwał si , bez czapki wypadł na podwórko i ze stodoły zacz ł
wypycha naładowany wóz. Nie dał rady, zawołał wi c do córki:
- Lu ka, konie!
W tej chwili na podwórko weszło dwóch andarmów. Kowal, wprz gni ty
jeszcze mi dzy dwa dyszle, dysz cy po daremnym wysiłku, wpatrywał si w
nich jak w widmo.
Otaczali chałupy ze wszystkich stron. Szli od strony lasu i od pola, od
jednego ko ca go ci ca i od drugiego. Ludzie, którzy wpierw wybiegli do
płotów, przera eni cofali si teraz z powrotem do chałup.
Po godzinie wszyscy mieszka cy wioski stali ju na majdanie przy remizie
stra ackiej. Otaczał ich kordon andarmów, z automatami gotowymi do
strzału. Ludzie zagarn li ze sob jakie tobołki, walizki; kto upchn ł
rzeczy do dzieci cej kołyski, kto inny do korytka.
Podoficer andarmerii chodził z miejsca na miejsce, co chwila przytykał
lejk do oka i robił "ciekawsze uj cia".
Rz d furmanek stał obok na majdanie, za nimi za dwie ci arowe budy.
Czekali na oficera dowodz cego akcj , który nie opu cił jeszcze domu
sołtysa. Wreszcie wyszedł, a za nim sołtys z jakimi papierami w r ku.
Oficer stan ł przed tłumem, uniesieniem r ki nakazał cisz , potem gestem
przywołał granatowego policjanta, który gło no, tak eby go wszyscy dobrze
słyszeli, zacz ł mówi :
- Uciszcie si , ludzie! Wie Nalepy Szlacheckie, z rozkazu pana
gubernatora, b dzie dzi wysiedlona. Nie bójcie si , bo b dziecie mieli
prac zapewnion , a wasze dzieci znajd si pod nale yt opiek . Wszyscy
chorzy, niezdolni do pracy i tacy, co ju uko czyli 65 lat, te b d mieli
opiek . Mo ecie zabra ze sob zmian po cieli, po pi dziesi t złotych
gotówk , rzeczy osobiste i jedzenie, ale wszystkiego razem nie wi cej jak
pi tna cie kilogramów. Teraz wasz sołtys odczyta list , eby nikogo nie
brakowało.
Policjant cofn ł si i oficer wypchn ł do przodu sołtysa.
- Bednarczyk Piotr Bednarczyk Anna i Bednarczyk Halina... zacz ł
wyczytywa .
Bednarczykowa, młoda kobieta, ci gn c za r k kilkuletni dziewczynk ,
wysun ła si z tłumu. andarm wzi ł jej tobołek w r ce, chwil wa ył.
- Gdzie m ? - padło pytanie.
- Wyjechał.
andarm poło ył tobołek na niegu.
- Mówione było pi tna cie kilogramów. Wyrzucaj.
Bednarczykowa ukl kła przy tobołku, zacz ła go rozsupływa . Wtedy drugi
andarm uj ł dziewczynk za r k i zacz ł prowadzi do ci arówki.
- Mamo! - zawołało dziecko.
Bednarczykowa pochylona nad tobołkiem dopiero po chwili spostrzegła, e
gdzie prowadz jej córk .
- Halinka! - krzykn ła rozpaczliwie.
Chciała biec, ale dwóch andarmów przytrzymało j za r ce. Inny wrzucił
na furmank jej nie zawi zany tobołek. Bednarczykowa wyrywała si ,
krzyczała...
Oficer pchn ł sołtysa w plecy, by odczytywał nast pnych.
- Cudzik Paweł, Cudzik Zofia i Cudzik Katarzyna...
Na furmankach rosły góry tobołków, walizek i worków.
Nagle cały tłum zamarł bez ruchu, bo na podwórku najbli szej chałupy
rozległ si strzał. A w chwil potem - huragan miechu Niemców. To jaki
andarm strzelił do kurnika, z którego wylatywały teraz spłoszone kury.
Niemiec zakrył głow r kami, bo ptactwo przelatywało tu nad nim.
Podoficer z aparatem fotograficznym pop dził tam natychmiast, ale uj cie
stracił. Kury rozbiegły si ju po podwórku, a andarm schylił si tylko po
dwie zabite sztuki, by przytroczy je sobie do pasa.
Sołtys wci wyczytywał nowe nazwiska. Oficer, którego znudziła ju ta
przeci gaj ca si procedura, przeskoczył rów, wszedł do najbli szej zagrody
i z zainteresowaniem j ogl dał. Nagle zgniewało go to, co zobaczył:
por bany stół, szafa, krzesła, potłuczone okna, wyrwane ramy. Przez wybit
szyb zajrzał do izby. Jakby huragan przez ni przeszedł. Wywalona na
posadzk płyta kuchenna, połamane obrazki, pogniecione garnki...
Oficer przywołał policjanta, co mu polecił. Policjant zawrócił i ju od
płotu wołał:
- Czyj to dom, pan hauptmann pyta!
Ludzie w tłumie spogl dali po sobie. Wreszcie wła ciciel wysun ł si do
przodu. Oficer skin ł palcem, aby przyszedł na podwórko. Chłop szedł,
oci gaj c si . Za nim, d wigaj c tobół, powlokła si ona.
Kiedy chłop stan ł przed oficerem, ten, wskazuj c szpicrut na
pobojowisko, spytał:
- Dlaczego to zrobiłe ?
- Moje własne, tom zrobił.
Oficer pokiwał głow jakby ze zrozumieniem. Potem wolno zacz ł odpina
kabur .
Podoficer z lejk nadbiegł po piesznie, spodziewaj c si ciekawego
uj cia.
- Za to, e w takim stanie zostawiasz dom nowym wła cicielom, zostaniesz
ukarany - mówił dobitnie Niemiec dowodz cy akcj . - Spojrzał na kobiet ,
która kurczowo ciskała tobół. - Połó to. Nie b dzie ci ju potrzebne.
Kobieta ukl kła.
- Niech nam pan daruje - błagała. - Z głupoty czystej on tylko. Ale
rzeczy niech pan nie zabiera...
Oficer kiwn ł palcem, aby podniosła si z ziemi. Kobieta zacz ła szarpa
si z tobołem.
- Chleb chocia ... chleb chocia niech pan pozwoli...
Wci jeszcze my lała, e chc j pozbawi tobołu. Wyci gn ła wreszcie
ogromny, własnego wypieku bochen chleba i przyciskaj c go do piersi wstała.
Oficer wyj ł pistolet i strzelił prosto w ten bochen. Przewróciła si na
wznak, ale chleba nie wypuszczała. I tak zastygła, z kurczowo zaci ni tymi
palcami na bochnie, w którym ziała wielka dziura po kuli.
Podoficer zrobił, rzecz jasna, zdj cie, ale kiedy chciał przekr ci
rolk , okazało si , e była to ju ostatnia klatka. Oficer wymierzył teraz
w chłopa, który stał spokojnie i oboj tnie patrzył w luf .
- Moment, herr hauptmann, sko czyła mi si rolka.
Pro ba podoficera zlała si z wystrzałem. Chłop potkn ł si i padł
pomi dzy połamane krzesła.
- Nie mógł mi pan wcze niej powiedzie , e chce pan zrobi zdj cie? -
zwrócił si do podoficera kapitan.
Na placu zako czyła si selekcja. Wszyscy ju siedzieli na furmankach,
tylko dzieci krzyczały i wołały spod bud ci arówek. andarm podbiegł do
oficera i co mu zameldował. Oficer dał znak r k do odjazdu. Konwój
otoczył furmanki i konie ruszyły.
Na majdanie zostało tylko dwóch andarmów, granatowy policjant i
nauczycielka. Oficer podszedł zaintrygowany.
- Co za jedna?
- To wła nie kierowniczka szkoły, melduj posłusznie, kazał pan zatrzyma
- wyja nił skwapliwie policjant.
- Ach, tak.
Oficer przyjrzał si nauczycielce.
- Zostaniesz do jutra i rano przeka esz szkoł nowemu kierownikowi. I
eby mi niczego nie brakowało. Nie tak jak tutaj, bo... - szpicrut wskazał
za siebie na zrujnowan zagrod , w której był przed chwil . Teraz zwrócił
si do andarmów: - Odprowad cie j . I przypilnujcie. Rano transport ju
tutaj b dzie.
andarmi nie byli zbyt radzi z tego polecenia.
- Kto musi czeka na transport. - Raz jeszcze obrzucił okiem
nauczycielk i dodał: - Nie b dzie wam nudno. Ona jest jeszcze całkiem do
rzeczy.
Odwrócił si , skin ł r k na ci arówki. Pierwsza podjechała. Oficer co
sobie jeszcze przypomniał.
- Jak si wła ciwie ta wie nazywa? - spytał policjanta.
- Nalepy Szlacheckie.
Oficer wyj ł mapnik, stamt d długi spis. Przy nazwie "Nalepy" postawił
fajk .
- W porz dku. Dalej...
I wskoczył do szoferki.
Pó n noc wracali partyzanci po udanej akcji. Wyszli z lasu na woln
przestrze . Id cy przodem partyzant zatrzymał si i patrz c przed siebie
powiedział:
- Tam kto stoi...
Przycupn li przy drzewach, spogl daj c w ciemn przestrze , gdzie powinno
by ju wida Nalepy Szlacheckie. Przy jednym z drzew rzeczywi cie
majaczyła sylwetka człowieka.
Niwi ski odbezpieczył bro , w milczeniu dał znak, by poczekali, 222 sam
za znikn ł mi dzy drzewami. Po chwili partyzanci dojrzeli, jak jego cie
wyłania si w miejscu, gdzie wida było nieruchom sylwetk człowieka.
Niwi ski zatrzymał si i stał tak do długo.
Kaleta zaniepokoił si .
- Przecie to ju chyba Nalepy... - szepn ł Mariusz.
W tej chwili zauwa yli, e Niwi ski daje im znaki. Ruszyli i po chwili
byli na miejscu. Wtedy zobaczyli, co si stało. Ten człowiek, którego
spostrzegli, to był Paweł, syn Kalety. Stopami nie dotykał niegu. Sznur
opl tuj cy mu szyj biegł w gór do gał zi.
Kaleta oparł si o drzewo. Zd ył tylko wyszepta :
- Paweł...
Mariusz si gn ł po nó , by przeci sznur, a wtedy kto zawołał:
- I tam! I tam!
Spojrzeli w kierunku, który pokazywał. Po drugiej stronie drogi, pod
podobnym drzewem, wisiał drugi chłopiec. Mariusz za wiecił latark , w jej
wietle wida było wyra nie tego drugiego. Mariusz, nie gasz c latarki,
skierował j w dół. W niegu na go ci cu wida było wyra nie odci ni te
lady podwójnych samochodowych opon.
- Byli tu dzisiaj...
- Zga . Mo e jeszcze s we wsi - rozkazał Niwi ski.
Partyzanci powychodzili na rodek szosy. Patrzyli w ciemno ,
nasłuchiwali, ale odpowiadała im cisza.
Kaleta siedział pod drzewem, pod którym uło ono Pawła, i bezmy lnie
wpatrywał si w syna.
Nagle usłyszeli t tent zbli aj cego si konia. Partyzanci skoczyli mi dzy
drzewa. Niwi ski sił podniósł Kalet , a Darek d wign ł zesztywniałego
Pawła.
Je dziec na koniu zwolnił. Przeje d ał koło nich st pa. Darek i Niwi ski
wyskoczyli z karabinami.
- Stój! - krzykn ł Darek.
Je dziec si gn ł za pazuch , ale spostrzegłszy, kto go zatrzymuje,
zawołał po piesznie:
- Swój, swój!
- Hasło? - zapytał Niwi ski.
- Ziemia.
- Odzew?
- Wolno .
Je dziec zeskoczył z konia.
- Wy cie z Nalep? Ja do Kalety - powiedział. Wtedy podszedł do niego
Mariusz.
- Kaleta jest tam. Ale zostawcie go w spokoju. O co chodzi?
- Ja z rozkazem... - nie zwa aj c na zast puj cego mu drog Mariusza,
wszedł mi dzy drzewa.
Teraz dopiero spostrzegł Kalet , który wci siedział martwo wpatrzony w
zwłoki syna. M czyzna odwrócił si szukaj c Mariusza.
- Co tu si stało? - spytał.
- Widzisz chyba, człowieku, co si stało. To jego syn. Byli tu dzisiaj...
Ju po wsi.
- Ach, tak... A wy?
Kaleta nie podnosz c si z ziemi, odezwał si :
- Bronili my innych.
- Czy oddział w komplecie? To dobrze, to bardzo dobrze, bo cie od razu
gotowi do drogi.
- Do jakiej drogi, kolego? - spytał jeden z partyzantów. - Do jakiej? Tam
jest nasza droga. Zobaczy , co jeszcze zostało po naszych rodzinach.
- Niech mówi - przerwał mu Kaleta.
- Jest rozkaz do wszystkich oddziałów. Natychmiast, po piesznym marszem
na punkt koncentracji pod Wojd . Wszyscy. I nie wdawa si w adne potyczki
po drodze. Kto przyj ł rozkaz?
- Podchor y Nowy - odpowiedział Niwi ski.
Je dziec podszedł do konia, wepchn ł ju nog w strzemi , ale jeszcze
odwrócił si i dodał:
- Ani minuty zwłoki... Na Bursztynowo t dy przelec ?
- Przelecisz - uspokoił go partyzant.
Przybysz zawrócił konia i wjechał w las. Partyzant za podszedł do
Mariusza.
- No i jak? Zobaczymy?
Kaleta ci ko podniósł si z ziemi, chciało mu si zapali , wyj ł nawet
papierosa, ale bezmy lnie pokr ciwszy nim w palcach, wsadził go z powrotem
do kurtki.
- Oni tam mo e jeszcze s - powiedział.
- Cisza. Wie pusta. Chyba i psy zabrali... - oponował jeden z
partyzantów.
- Słyszałe , adnych awantur po drodze - wtr cił Kaleta.
- Panie Kaleta - powiedział inny partyzant - ale to dwa kroki od domu.
Przecie ...
- Swojemu domowi ju nic nie poradzisz. Mo e obcemu... Słyszałe .
Rozejrzał si po obecnych, potem ukl kł przy synu i r kami obok niego
zacz ł odgarnia nieg. Przekopał si a do stwardniałej ziemi.
- Tylko na t jedn zwłok pozwólcie. Przecie go tak nie zostawi ...
Kto podszedł z krótk , sapersk łopatk i wbił j w zaskorupiał ziemi .
Kaleta odebrał partyzantowi łopatk .
- Ja...
I zacz ł kopa .
Niwi ski podszedł na skraj lasu. W dali migotało jedno jedyne wiatełko.
- Tam si jednak gdzie wieci - stwierdził.
- To w szkole, obywatelu dowódco - wyja nił jeden z partyzantów, który
wła nie podszedł do Władka.
- W szkole?
- Sto procent, przecie jestem miejscowy.
Niwi ski zamy lił si , zacz ł spacerowa wielkimi krokami. Wtedy podszedł
Mariusz, zatrzymał si , wskazał w milczeniu na kopi cego Kalet , a po
chwili powiedział:
- To potrwa. Id .
Niwi ski spojrzał w oczy Mariusza.
- Była chora. Mo e akurat ona jedna... Ukryta była dobrze.
- Wiesz, e nie mog - słabo oponował Niwi ski.
- Ale chcesz. I ja to widz .
Niwi ski odwrócił si . Twarze prawie wszystkich partyzantów wpatrywały
si w t jedn stron : w ukryt w ciemno ciach wie . A Mariusz dodał:
- I rozumiem.
Niwi ski zdecydował si i post pił krok do przodu. Mariusz zawołał za nim
zduszonym szeptem:
- Czekaj, we kogo na ubezpieczenie.
- Nie - po piesznie u cisn ł r k kolegi i znikn ł mi dzy drzewami.
Mariusz wrócił do towarzyszy.
- Gdzie Nowy poszedł? - spytał który .
- Odla si .
Niwi ski, skradaj c si opłotkami, mijał opustoszałe, milcz ce zagrody.
Szedł czujnie, pochylony, skryty za sztachetami płotów. Puste miejsca
pomi dzy chałupami pokonywał szybkimi skokami. Raz przystan ł przy jakiej
chacie, bo skrzypn ły w niej drzwi. Padł na ziemi , podczołgał si pod
stodoł i stamt d obserwował dom. Drzwi wolno uchyliły si , ale nikt z nich
nie wyszedł. Wida wiatr je odchylił. Znów ruszył przed siebie. Ulic
przeskoczył dwoma susami i ju znalazł si przy zabudowaniach szkoły.
Podwórko przylegało do niewielkiego zagajnika. Niwi ski zatrzymał si za
naro nikiem budynku i nasłuchiwał. Wokół panowała absolutna cisza.
Wysun ł si wi c za naro nik, a w tym samym momencie z drzwi szkoły
wyszedł andarm. Przewieszał wła nie automat, kiedy spostrzegł Niwi skiego.
Dla obydwu to spotkanie było tak zaskakuj ce, e nawet nie zd yli
strzeli . Niwi ski z rozmachem, uderzył kolb w pier andarma. Tamten
padaj c krzykn ł tylko, kiedy otrzymał jeszcze jedno uderzenie kolb .
Niwi ski odło ył karabin i zacz ł ci gn andarma za nogi. Nagle
usłyszał tupot wewn trz szkoły. Do karabinu miał dosłownie dwa kroki,
chciał wi c doskoczy do niego, lecz przez drzwi przeszła seria.
Niwi ski zmienił decyzj . Błyskawicznie skoczył za wielk drewnian
skrzyni , która tu na podwórku spełniała rol mietnika.
andarm, kryj cy si za drzwiami, walił z karabinu w ten mietnik. Po
chwili krzykn ł:
- Wyła ! I r ce do góry!
Otworzył drzwi i zacz ł i przez podwórko. Niwi ski wyszedł zza skrzyni:
był zupełnie bezbronny.
andarm podszedł bli ej, poprawił automat i zacz ł mierzy . W tej samej
chwili rozległ si pojedynczy strzał i andarm, otrzymawszy kul w plecy,
zwalił si na ziemi . 22R Niwi ski zaskoczony niespodziewanym ratunkiem
stał chwil bez ruchu. Potem szybko si gn ł po odrzucony karabin i skrył
si na powrót za skrzyni .
Z zagajnika wyszedł Podsiadły. Stan ł nad zabitym andarmem, le cym
twarz w niegu. Niwi ski wychylił si zza skrzyni.
- To pan?
Podsiadły, nie zwracaj c na niego uwagi, schylił si , chwycił andarma za
kołnierz i przewrócił na wznak.
- Nie ten. My lałem, e to Fichtel. Podobny... - si gn ł po zdobyczny
automat.
- Gdyby nie pan... - wtr cił Niwi ski.
- No, nic - jakby do siebie mówił Podsiadły.
Przewiesił automat przez rami , zbieraj c si do odej cia.
- Szybko! Stoimy tam pod lasem. Czy nauczycielka została?
Podsiadły pokr cił przecz co głow .
- Nie ma nikogo? - dopytywał Niwi ski.
- Jest. Ale ja z panem nie id .
- Wi c co pan tu robił?
- Moja sprawa.
I tak samo niespodziewanie, jak si zjawił, znikn ł w zagajniku. Niwi ski
zawołał jeszcze za nim, ale Podsiadły nawet si nie odwrócił. Wtedy w
drzwiach szkoły stan ła nauczycielka. Niwi ski rzucił si w jej kierunku.
- Co z Mart ?!
- Jest. Przele ała w piwnicy...
Odepchn ł nauczycielk i wpadł do budynku szkolnego.
Po zwyci skiej bitwie pod Wojd , w której brały udział wszystkie
ugrupowania partyzanckie, oddział Niwi skiego kwaterował w opuszczonej
le niczówce; tam zastała ich noc sylwestrowa. Le niczówk otaczał zagajnik
młodych jodeł, a jedna z nich zwracała szczególn uwag . Była przystrojona,
ale zamiast bombek i wiecidełek wisiały na jej gał zkach: hełm niemiecki,
pas z klamr z napisem Gott mit uns, jaki krzy i medal niemiecki, strz py
andarmskiej bluzy podziurawionej kulami.
W zagajniku kr cili si chłopcy z oddziału. W kociołku grzał si bigos,
którego dogl dała Marta.
Dowódca, ten sam, który kiedy u zegarmistrza przekazywał rozkaz o
podj ciu walki, teraz w otoczeniu Niwi skiego, Mariusza i Kalety ogl dał t
dziwn choink .
- Ładna choinka, trzeba wam przyzna - powiedział.
- Miesi c stara o te wiecidełka.
- No có ? Chyba naprzód wypijemy pod Nowy Rok?
Chłopcy skoczyli po flaszk , powyci gali manierki. Dowódca raz jeszcze
podszedł do choinki, dotkn ł postrz pionego munduru andarma. Nadbiegł
który z chłopców i wetkn ł mu w dło napełnion manierk . Wzniósł j w
gór i taki wygłosił toast:
- Za ten nowy, czterdziesty trzeci rok, który nadchodzi. Oby przyniósł
nam to, czego wszyscy tak gor co pragniemy. Dzi przybyłem do was, aby wam
oznajmi , e wasz trud, wasza krew i znój nie poszły na marne. Od tygodnia
okupant zaprzestał masowych wysiedla . Jest to pierwszy w dziejach tej
wojny fakt, kiedy wróg cofn ł si pod naporem nie armii, nie dywizji, lecz
tysi cy, tysi cy szarych obywateli, którzy wyszli mu naprzeciw, w obronie
swoich chałup i swoich obór. Mamy pewne wiadomo ci, e nawet sam Frank miał
si zwierzy , e przeholowali. Oficjalnie, rzecz jasna, nigdy si do tego
nie przyznaj , ale to chyba zrozumiałe, e powstrzymał ich wasz opór. To
nie ja wam dzi kuj , ołnierze. Kłaniaj si wam chłopi Zamojszczyzny i te
drzewa wam si kłaniaj zamojskie, e b d rosły na polskiej ziemi.
Wzniósł manierk i długo z niej pił.
Powiał wiatr i zakołysał choink , która rozdzwoniła si zdobycznym
elastwem.
W tym wła nie czasie cała Warszawa poruszona została wiadomo ci , która
lotem błyskawicy przebiegła wszystkie dzielnice: gdzie na Dworcu Wschodnim
podobno zatrzymały si wagony pełne dzieci z Zamojszczyzny. Do RGO
zgłaszało si tysi ce warszawiaków pragn cych wzi je na wychowanie.
Zamarzały w wagonach.
Kura , który jako jeden z pierwszych pognał na dworzec, powrócił z
niczym. Nie było Bo enki, nie było w ogóle adnych dzieci na dworcu.
Tłumaczył Urszuli:
- Kobieto, wracam ze Wschodniego. Nie ma tam adnych wagonów. Słyszysz?
Przecie do piekła bym si dostał, a co dopiero na głupi dworzec. Fakt,
tłumy tam s takie, e szwaby po raz pierwszy zgłupiały i nie rozp dzaj .
Po raz pierwszy chyba dostali cykorii...
Ale plotka o wagonach pełnych dzieci raz jeszcze podziałała na Kurasia
mobilizuj co. Przecie nie wyssano jej z palca. Kto musiał widzie te
wagony, je li nie tu, to mo e gdzie na trasie z Lublina. Kura , który ju
raz zjechał pół województwa, zdecydował si na ponown podró . Zawołał do
Urszuli:
- Przynie fors ! Wszystko; co jest w domu! Wszystko!
Po godzinie był ju w drodze do Lublina.
Ci arówka, i tym razem prowadzona przez Bugalskiego, z trudem przebijała
si przez sypi c tego dnia nie yc . W Garwolinie samochodem nagle
zatrz sło, co pot nie zgrzytn ło, Bugalski z trudem wyprowadził wóz z
po lizgu. Rozleciał si dyferencjał.
Po godzinie byli ju w zimnym warsztacie samochodowym. Ich ci arówka
ledwo mie ciła si w tym pomieszczeniu. Majster stał w kanale i wolno
rozkr cał ruby dyferencjału. Z kanału wida było tylko jego beret. Zgodził
si , mimo pó nej pory, na t reperacj . Argumentem nie do odparcia była
suma, któr mu Kura zaproponował za robot . Majster pracował bez
czeladnika, rzadko miewał okazje do wymiany pogl dów, korzystał teraz wi c
i monologował:
- Nerwowy pan. No, ale przy tych pieni dzach mo na sobie pozwoli : eby
to tylko tryb atakuj cy nie chciał by , bo z tym to u nas gorzej.
- Wszystko pan znajdzie, kochany. Sto złotych wi cej, sto mniej, nie robi
ró nicy. Pomó mu - zwrócił si do Bugalskiego.
- Nerwowy pan - powtórzył majster. - No, ale kto dzisiaj nie nerwowy.
Zobacz pan, co si u nas na dworcu dzieje... Jeden bahnschutz sprzedał
dzieciaka z transportu za siedemdziesi t złotych. No, to polecieli i inni,
ka demu al takiego dziecka, zamarza to przecie . Nawet mój brat poleciał.
A bahnschutz si tropn ł i ju stów chce.
- Kiedy to było?! - krzykn ł Kura .
- Jak to, kiedy? Dzi rano.
- I teraz mi to dopiero mówisz, barani łbie!
Wybiegł z warsztatu. Majster, który widział tylko migaj ce nogi Kurasia,
wychylił si z kanału i mrukn ł:
- Nerwowy. Strasznie nerwowy. - Powrócił do odkr cania rub. - I to
stów , prosz pana, za dziewczynk . Za chłopaka sto dwadzie cia ju ceni.
Na bocznicy stały dwa towarowe wagony. Wzdłu nich chodziło dwóch
uzbrojonych bahnschutzów. Tłum ludzi, przytupuj c z zimna, przygl dał si
wagonom z daleka, spoza rampy. Kura , który ju zd ył odby krótk rozmow
z trzecim stra nikiem, zbli ył si do wagonów. Uzbrojeni bahnschutze,
pocz tkowo gro nie spogl daj cy na Kurasia, po chwili z hałasem otworzyli
rozsuwane drzwi.
Kura wskoczył do wagonu. Stłoczone, na wpół zamarzni te, wyl knione
dzieci patrzyły na niego.
- Bo enka Kura ! Bo enka Kura ! - wołał.
Rozgl dał si po zatrwo onych twarzach dzieci. Nie było starszych ni
dziesi cioletnie. Zupełne maluchy płakały, starsze ju nawet płaka nie
mogły.
- Zna które z was Bo enk Kura ? Bo enka...
Głos uwi zł mu w gardle. Nie miał siły patrze na te dzieci, które
zacz ły wyci ga do niego r ce. Zeskoczył na peron i stał ot piały. Po
chwili podszedł do niego bahnschutz.
- Koniec. Nie ma i wracaj pan.
Zabrał si do zasuwania drzwi. Czyje małe pi stki wysuwały si jeszcze
na zewn trz.
- Je ... - słycha było krzyk dobiegaj cy z wagonu.
Kura stał jak skamieniały. Nie odchodził. Bahnschutz raz jeszcze
podszedł, popchn ł go. To otrze wiło Kurasia. Skin ł głow i odprowadził
stra nika na bok.
- Widzi pan, e ze mn jest rozmowa, bo ja mówi do r ki.
- O co chodzi?
- Cały wagon. Załatw pan to z kolegami.
- Człowieku!
- Cały wagon, jak leci! Masz ty siły, człowiecze, patrze na to
spokojnie? Nie zostawiłe w domu dziecka?
Si gn ł w zanadrze kurtki. Błysn ł grub paczk obwi zanych banderolk
banknotów.
- Starczy do podziału?
Bahnschutz przełkn ł lin , przytupał na mrozie, potarł dło mi zmarzni te
uszy i wyci gn ł r k .
- To si da zrobi - odpowiedział wreszcie.
Rozeszli si . Kura w stron tłumu ludzi, bahnschutz do wartowników.
Kura stan ł przed tłumem.
- Ludzie, bierzcie wszystkie. Wszystkie, póki jeszcze yj .
Nikt si nie ruszył, bo nikt jeszcze nie rozumiał Kurasia.
- Na co czekacie? eby całkiem zamarzły?! - krzyczał.
Ludzie patrzyli, jak jeden z wartowników rozsun ł drzwi wagonu, odwrócił
si i wszyscy trzej, nie ogl daj c si , ruszyli ku stacji. Jaki m czyzna
w tłumie zawołał:
- Mo e faktycznie?! - i zacz ł zbli a si do wagonu.
Za nim pojedynczo, ostro nie zacz li i inni. Ju dawno zapomniano o
Kurasiu, potr cano go teraz, kiedy przepychał si przez ludzi odchodz c.
Jaka kobieta chwyciła Kurasia za r kaw.
- Panie, co pan za jeden?
Wyrwał si jej i szedł dalej. Coraz wi cej ludzi biegło ju do wagonów.
Wyci gano dzieci. Kura odwrócił si ku kobiecie.
- Ojciec - powiedział.
I ruszył ku miastu.
W obronie własnej
Nadchodziła wiosna 1943 roku. Niwi ski od dawna ju był w Warszawie. Wraz
z matk wynajmował teraz sublokatorski pokoik na urawiej, a pani Niwi ska,
ladem panuj cej wówczas mody, podj ła prac kelnerki w kawiarence na
Marszałkowskiej. Wci jeszcze chodziła w ałobie, cho od mierci
profesora upłyn ło ju osiem miesi cy. Równie i od syna wymagała noszenia
krepy na r kawie marynarki. Władek pełnił obecnie funkcj oficera
szkoleniowego. Codzienne wykłady, instrukcje obchodzenia si z broni ,
czasem wypady w zagajniki Le nej Podkowy i wiczenia z chłopcami, szczerze
mówi c, obrzydły mu z czasem. Coraz cz ciej alił si Mundkowi:
- Wronia, Wilcza, Ho a... Co dzie dajesz mi te adresy i co dzie ta sama
freblówka. Ja tam pod Zamo ciem byłem wolnym człowiekiem. Rozumiesz ty to?
Była wojna nie na brzozowe patyki.
Szwaby bały si mnie, rozumiesz? A dzisiaj nadeszło trzech głupich
andarmów, a pode mn łydki si trz sły.
- Ilu takich mamy, jak ty? - odpowiadał mu Mundek. - Oficerów z pełnym
wyszkoleniem liniowym? Ilu? Wiesz dobrze, jak mało. Ty jeste na wag
złota. Strzela , napada , kopn andarma w dup ka dy głupi potrafi. Ale
dowódców dru yn kto nam wyszkoli?
Niwi ski godził si w ko cu z argumentami przyjaciela, ale szerz ce si
akcje Armii Krajowej, potyczki Gwardii Ludowej, wyroki wykonywane na
wysokich dostojnikach niemieckich, odbicia wi niów raz po raz wzbudzały w
nim uczucie zazdro ci.
Nawał zaj nie pozwalał mu nawet na cz ste widywanie si z Mart , a
przecie od czasu wspólnego przebywania w oddziale pod Zamo ciem ł czyło go
z ni co wi cej ni ołnierska przyja . Co znacznie wi cej...
Wła nie drugiego kwietnia - Niwi ski zapami tał t dat , bo zbiegła si
ona z innym wydarzeniem, które wstrz sn ło okupowanym krajem: Niemcy
oficjalnie przyznali si do kl ski pod Stalingradem i najbli sze trzy dni
ogłosili nawet dniami ałoby narodowej - otrzymał od Marty telefoniczn
wiadomo , by mo liwie najrychlej odwiedził j w szpitalu.
Marta była piel gniark w szpitalu na Płockiej. Kiedy tam przybył,
wzywano j na sal operacyjn , rozmawiali wi c z konieczno ci w po piechu.
Siostra przeło ona bez przerwy poganiała, mimo to Marta zd yła o wiadczy :
- Byłam wczoraj u lekarza, Władku.
Takie stwierdzenie wygłoszone na szpitalnym korytarzu, po ród co chwila
przebiegaj cych lekarzy, nie wydało si Niwi skiemu dziwne. Dodała jednak:
- Nie, nie tutaj. Tutaj to byłoby zbyt kr puj ce.
- Co ci dolega?
- Nie domy lasz si ?
- Ty jeste chora, Marto?
- Okazuje si ... to ju ... trzeci miesi c.
- Co... trzeci miesi c?
Bezwiednie powtórzył pytanie i nagle zrozumiał. Równie bezwiednie wyrwało
mu si :
- To niemo liwe!
- Dlaczego niemo liwe? - dziewczyna u miechn ła si z przymusem.
- No wi c, Martulka... Co wła ciwie ten lekarz powiedział? On si nie
myli? Co ... co trzeba z tym zrobi ...
- Nie zrozumiałe mnie. To ju trzeci miesi c.
Siostra przeło ona znów wzywała Mart . Niwi ski stał nieruchomo ze
spuszczon głow , zamy lony. Marta, odchodz c, uj ła go dłoni pod brod .
- Je eli nie mo esz si cieszy - powiedziała - przynajmniej si nie
martw.
Pobiegła wzdłu korytarza. Niwi ski ockn ł si i ruszył za ni , z trudem
omijaj c spaceruj cych chorych, ale ju jej nie dogonił, znikn ła za
drzwiami operacyjnego bloku.
Jak tyle ju razy, kiedy miał kłopoty, tak i teraz Niwi ski udał si do
Kurasia. Szofer Bugalski, który przyj ł go w pralni, nie miał zbyt pogodnej
miny.
- Nie ma pan nawet po co i do niego - o wiadczył Niwi skiemu. - Pewnie
pi. Ze starym całkiem koniec. Nie pozna go pan. To ju nie ten Kura , co
dawniej. Firma le y, całkiem na niej lach poło ył. I tylko w kółko to
samo. Powiedz pan, przecie to faktycznie nie jego dziecko było. A tak go
ci ło.
- Niczego si nie dowiedział?
- Z kim on ju nie pił? Na łapówki cał fors przetracił. Teraz po
kasynach chodzi i gra, daje kapusiom wygrywa , byle co wiedzie . Szwaby
bior , co nie maj bra , ale dalej nic nie wie. Mówi panu, e to si le
sko czy, bo w coraz gorsze błoto si pakuje.
Kierowca mówił prawd : Niwi ski zastał Kurasia w mieszkaniu, w pijackim
pół nie. Le ał nie ogolony na kanapie. Na widok Niwi skiego zerwał si
jednak natychmiast.
- Dobrze, e wpadłe , Władek. Znasz kogo w Łodzi?
- W Łodzi?! - zdziwił si Niwi ski.
- Zaufanego człowieka, z chodami. Dobrze mu zapłac . Wszystkiego ju si
dowiedziałem, Władek. Forsa tu nie gra roli - Kura mówił jak w gor czce.
- Łód to Rzesza, Leon, nawet gdybym kogo znał...
- Wszystko ju wiem. Tam w Łodzi, na Kopernika, w dawnym sieroci cu, jest
teraz urz d, który si nazywa... - wygrzebał ze spodni zmi t kartk i
odczytał: - Erb- und Rassenpflege. Kapujesz?
Niwi ski nic nie odpowiedział. Kura wstał, sprawdził, czy we flaszce
jest jeszcze troch piwa, i upił wprost z butelki.
- Tylko ten haberbusch mnie trzyma. Umarłbym z pragnienia... Tam
zgłaszaj si Niemcy z Rzeszy, adoptuj te dzieci, stare metryki si
niszczy i lad po tych dzieciach si urywa. Jeszcze tam, tylko tam mo na by
doj , kto mi j zabrał.
- Sk d wiesz, e w ogóle tam trafiła?
- Bo ona yje. Nie wmawiaj mi tu niczego!
- Ja?!
- Ty, ty. Wielki wojak. Po co tam byłe ? Dwa kroki od niej. Wiedziałe ,
e ona tam jest. Nie mogłe o niej pomy le ? Wykra , porwa , wykupi ?!
Zaraz jednak opanował si , przeszedł par razy po pokoju, wyci gn ł
wódk , odbił dłoni korek i postawił dwa kieliszki.
- Napijesz si ?
- Nie. I ty te nie pij - poradził Niwi ski.
Kura nalał do kieliszka, wypił.
- Przepraszam ci . Nie chciałem tego wszystkiego powiedzie , Władek.
- Nie gniewam si , Leon, bo wiem, e cierpisz. Ale nie doszukuj si
winnych.
- Wyrwało mi si , przepraszam. Co mogłe zrobi ? Sk d mogłe wiedzie ?
Sam, dobrowolnie, j tam wepchn łem.
- I siebie te nie wi . Nikt tu nie zawinił prócz wojny. Patrz, ilu
wspólnie znali my ludzi, których ona zabrała. Iwaniuk... Nawiasem mówi c,
nic nie słyszałe o Heimannie?
- Nic, ale ci si dowiem. Mo e dzi jeszcze zapytam.
- Mrowi ski, Zygadlewicz, ojciec Mundka, fotograf Białas... Czy mam ci
dalej wylicza ? Powiedz sobie: trudno, nie ma rodziny, któr los by
oszcz dził.
- Nie ma ich, faktycznie nie ma - przyznał Kura . - Ale przynajmniej
wiedzieli, dlaczego. Ka dy z nich co chciał. Jeden Polski czerwonej, drugi
białej, fioletowej, lewej, prawej. Ale czego chciało to dziecko? Czego?
Gra na skrzypcach? Bawi si piłk ? O, nie daruj tego tym sukinsynom! -
ponownie napełnił kieliszek i wypił. - Władek? Ty mnie znasz. B d walczył.
- Wiedziałem, e kiedy to powiesz. Ale nie pij.
- Nie zrozumiałe mnie. O ni . O Bo enk b d walczył. I nie ma takiej
ceny, której bym nie zapłacił.
- Zostało ci co w ogóle?
- Ty masz na my li pieni dze? S inne ceny...
Znów przeszedł si po pokoju i patrz c w okno odezwał si po chwili
milczenia:
- Jak my lisz, kto mo e swobodnie je dzi po Niemczech? Od miasta do
miasta? I cho by do tej Łodzi na pocz tek? Kto? No, odpowiedz mi! Polak
mo e?
- Po co zadajesz głupie pytania?
- A Niemiec?
Niwi ski wzruszył ramionami. Kura podszedł do stołu i znów sobie nalał.
- Niemiec mo e, Władziu - ci gn ł. - Tobie mówi to pierwszemu. I wiem,
e kiedy po wojnie, nie wiem, czy w s dzie, czy gdzie si to b dzie
odbywa , za wiadczysz uczciwie, dlaczego to zrobiłem.
- Co tobie przychodzi do głowy?
- B d je dził. Hamburg nie Hamburg, wie nie wie . I ja j znajd ,
Władek. Ty wiesz, e ja jestem fartowny.
- Przesta o tym my le w ogóle.
- Moja babka nazywała si Schmidt. A czy ja wiem, kim ona była naprawd ?
Schmidt to przecie nie mo e by Hiszpan...
- Zabraniam ci w ogóle tak my le ! - Niwi ski podniósł głos.
- To w uczciwej sprawie, Władek. W uczciwej.
- Dosy ! S granice, których przekracza nie wolno. Niedawno rozmawiałem
z człowiekiem, któremu córk zabrano do O wi cimia. Mówi o Kozakiewiczu i
o Kasi. Co mo e na to poradzi ? On wie. Mo e walczy o innych. I robi to.
Czy my lisz, e jego ojcowskie uczucia s inne od twoich? Zwłaszcza e to
córka prawdziwa...
- Wyno si st d! - wrzasn ł Kura . - A moja jaka? Nieprawdziwa? Ka de
dziecko jest tylko dzieckiem! To moje dziecko...
Niwi ski wyszedł z pokoju.
Tego dnia tłumy gromadziły si na ulicach pod gło nikami. Ka dy chciał na
własne uszy usłysze głos lektora donosz cego o stalingradzkiej kl sce, o
wzi ciu do niewoli feldmarszałka Paulusa.
- F~uhrer zarz dził - oznajmiał głos w szczekaczce - by dzie dzisiejszy
i trzy nast pne kolejne dni były dniami ałoby narodowej. Nieczynne b d
kina, teatry, kabarety i lokale rozrywkowe...
Zarz dzenia przestrzegano tak skrupulatnie, e nawet fotoplastykon był
tego dnia zamkni ty, i inkasent elektrowni Jan Nowaczyk, za którego wci
podawał si Heimann, długo musiał dobija si , aby go wpuszczono.
Wła ciciel fotoplastykonu, pan Konopko, był w wietnym humorze,
przygotowywał bowiem nowy program zło ony z prze roczy o Libii i Tunisie,
gdzie Niemcy równie ponosili kl sk za kl sk . Stracił jednak ten dobry
humor, gdy inkasent przedstawił mu rachunek za wiatło.
- To jest niemo liwe, kochany, niemo liwe! - protestował Konopko. - Ja
ju przy ostatnim rachunku podejrzewałem, e co tu nie gra! Straszna suma!
- Mała nie jest - przyznał Heimann.
- Ja reklamuj . Koniec. A wie pan, dlaczego? Cały poprzedni miesi c firma
była nieczynna, bo le ałem w szpitalu. Jedna aróweczka tu si nie
wieciła. Ten licznik jest do luftu.
Heimann podszedł do licznika, wspi ł si na palce. Biało-czerwone
kółeczko w liczniku obracało si z niebywał szybko ci .
- Niech pan wył czy aparat. I w ogóle wszystkie wiatła pogasi - polecił
inkasent.
Konopko wszedł do kantorka, wył czył urz dzenie, zgasił wiatło. W salce
na chwil zapanowała ciemno . Heimann skierował latark na licznik.
Kółeczko obracało si z tak sam szybko ci .
- Niech pan tu podejdzie. Widzi pan?
- Co si dzieje? Kochany, to nie jest licznik, to jest Kusoci ski! -
krzykn ł Konopko.
- Licznik jest dobry. Podł czył si kto do pana.
- Jak to, podł czył?
- Tego pr du nie pobiera arówka. Ani grzałka, ani aden piecyk. Widzi
pan, jaka pr dko ? Jaki du y agregat. Albo maszyna.
Heimann wzruszył ramionami, przyło ył dwa palce do ceratowego daszka
słu bowej czapki i wyszedł. Z bramy skierował si na podwórko i zszedł
schodkami w dół do warsztatu, w którym dorabiano klucze.
Z niskiego okienka naprzeciwko zauwa ył go szewc, ten sam, który miał
kiedy warsztat na Mostowej, a teraz przeniósł si do ródmie cia, do
kamienicy o przelotowej bramie.
Szewc wstał ze swego zydla, podszedł do półek, na których stały rz dy
starych butów, i pchn ł je. Półki okazały si przytwierdzone do ruchomej
cianki. W dalszej cz ci sutereny, a wła ciwie ju w piwnicy pozbawionej
okna, stał linotyp, przy którym pracował drukarz Widymski. ółte wiatło
arówki o wietlało składany wła nie r kopis. W ciemnym k cie widoczna była
płaska maszyna drukarska. Rozgrzany linotyp dr ał i huczał.
- Przerwij na par minut. Elektrownia łazi - krzykn ł szewc.
Drukarz wył czył linotyp, szewc za cofn ł si , zatarasował ukryte
wej cie, siadł na swoim zydlu i wetkn wszy sobie mi dzy z by kołeczki,
spokojnie walił młotkiem w obcas buta.
Heimann zapomniał o incydencie z galopuj cym licznikiem; có go to w
ko cu mogło obchodzi . Nie wiedział, e t przechodni bram , w której
mie cił si fotoplastykon i mnóstwo małych warsztacików, od dawna miał na
uwadze jego kolega, nie znany mu osobi cie, a wi c i nie zauwa ony przez
niego w tłumie przechodniów, którzy t dy skracali sobie drog . Ten drugi
szpicel, od dłu szego ju czasu obserwuj cy starego drukarza Widymskiego,
wci gubił go w tej wła nie przechodniej bramie. alił si kilkakrotnie
obersturmbannf~uhrerowi na swe niepowodzenie, ale Kliefhorn nie miał w tych
dniach głowy do małych donosów. Zbli ał si Wielki Tydzie i wszystkie siły
policji, SS i andarmerii postawione zostały w stan gotowo ci. Generał
Stropp szykował swoje oddziały do wielkiej akcji, nie maj cej precedensu w
tej wojnie.
W Wielki Pi tek, kiedy tysi ce warszawiaków modliło si w ko ciołach u
stóp ukrzy owanego Chrystusa, w sercu cywilizowanej Europy rozpocz ła si
rze potomków tych, co przed dwudziestoma wiekami Chrystusa tego przybili
do krzy a.
Płon ło getto.
Dawny oddział Niwi skiego - jak dziesi tki innych - podejmował akcj
przyj cia z pomoc ludziom walcz cym w getcie. Dzisiejsza odprawa odbywała
si w domu Szkudlarków. Po szczegółowym omówieniu przebiegu akcji jej
uczestnicy rozchodzili si do domów. Tylko Niwi ski odci gn ł Mundka na
stron .
- Wspomniałe co o punkcie opatrunkowym.
- Na wszelki wypadek. Potrzebna jest sanitariuszka.
- Czy to... Marta? - upewnił si Niwi ski.
Kiedy Mundek potwierdził, prawie kategorycznie za dał:
- Zmie j !
- Zwariowałe ? Masz jakie zastrze enia?
- Zmie j , Mundek.
- Nie zawracaj mi głowy. To do wiadczona dziewczyna.
- Ta dziewczyna jest w ci y.
- Sk d wiesz?
- Wiem.
Mundek zdenerwowany chodził po pokoju, wreszcie wybuchn ł. - Cholera
jasna, czy te baby nie nabior rozumu?! Co dzie im stryczek wisi nad szyj
i jeszcze własne dzieci chc mordowa ? Albo rodzi gotowe sieroty? Dobrze,
odwołaj j .
- Wolałbym, eby to ty jej powiedział.
Mundek zatrzymał si w swoim spacerze po pokoju. Dopiero teraz dotarła do
niego wła ciwa intencja dziwnej pro by podchor ego.
- Czy to znaczy, e i ciebie trzeba odwoła ? eby sierotce i mamusi , i
tatusia zachowa ? Co ty najm drzejszego zrobił, człowieku?
- Obiło ci si o uszy takie słowo jak miło ?
Mundek wytrzeszczył oczy i zawołał:
- Co podobnego!
Akcja pod murami getta, obliczona według zało e taktycznych na trzy
minuty, w istocie tyle trwała. Nie dla wszystkich jednak jej uczestników.
Dla Niwi skiego, na przykład, jej przebieg przedłu y si miał a o trzy
miesi ce. Oto jak si wszystko odbyło.
Darek biegł wzdłu muru i zakładał ładunek wybuchowy, potem zawrócił
ci gn c za sob przewód. Za rogiem ulicy, w półci arówce, obok kierowcy
siedział Niwi ski. Patrzył na zegarek, długo nie spuszczaj c oka ze
wskazówki. Kiedy ta dobiegła dwunastki, Niwi ski wyj ł spod siedzenia
automat i poło ył dło na klamce. W tej samej chwili pot ny wybuch
wstrz sn ł powietrzem.
Opadaj cy kurz powoli odsłaniał wyrw w murze, do której podbiegli
uzbrojeni Sykuła i Mariusz. Sykuła wdrapał si na wyszczerbiony wyłom,
wyjrzał i zacz ł dawa jakie znaki. Po chwili ukazali si pierwsi
wyn dzniali, zaro ni ci ludzie. Zacz li niezdarnie przełazi przez wyrw .
Mariusz pop dzał ich, bo przy murze zrobiło si ju tłoczno. Wychodzili
g siego. Na r kawie jednego z przechodz cych Mariusz zauwa ył opask z
gwiazd , zatrzymał go i spytał:
- Po co ci to, człowieku?
Tamten patrzył niczego nie rozumiej cym, t pym wzrokiem.
- Co znaczy, po co?
Popchn li go nast pni wychodz cy. Dopiero po dłu szej chwili stary yd,
jakby wreszcie zrozumiał pytanie, ci gn ł opask i rzucił na ziemi .
Podeptały j buty nadchodz cych zza muru ludzi.
Nagle usłyszeli klakson - to kierowca półci arówki ostrzegał przed
niebezpiecze stwem. Niwi ski, który osłaniał odwrót, obejrzał si : rodkiem
jezdni wolno jechał motocykl z przyczep . Oficer w koszu,
najprawdopodobniej zaintrygowany niedawnym wybuchem, stał w przyczepie i
uwa nie rozgl dał si dokoła. Gdy zbli yli si do naro nika, Niwi ski cał
seri władował w załog motocykla. Oficer i kierowca natychmiast zwalili
si na ziemi , siedz cy na tylnym siodełku drugi andarm jeszcze czas jaki
jechał pozbawionym kierowcy motorem, wreszcie zeskoczył i schronił si za
przewrócon przyczep . Stamt d rzucił granat, który wybuchł tu przed
Niwi skim. Kiedy rozwiał si pył, Mariusz ujrzał Władka le cego w kału y
krwi. Pierwsi uciekinierzy ju byli pod plandek ci arówki, nadbiegali
nast pni, których pop dzały nawoływania Sykuły. Mariusz i sanitariuszka
dopadli do Niwi skiego. Dziewczyna pochyliła si i - nie wstaj c z kolan -
podniosła wzrok na Mariusza.
- Chyba koniec...
Mariusz ukl kł i zacz ł macha r k do kolegów, by przyszli pomóc mu
d wign nieprzytomnego Niwi skiego.
Akcja była sko czona, Darek wskoczył wi c do szoferki. Obok kierowcy
zwisało bezwładne ciało Niwi skiego.
- Pod pierwszy adres? - spytał kierowca.
- Nie. Szpital.
- A tamci? Kierowca niepewnie wskazał r k za siebie.
- Ruszaj, do cholery! - krzykn ł Darek.
W szpitalu na Płockiej, w tym samym, w którym pracowała Marta, od kilku
dni przebywał Niwi ski. Operacja si udała i chorego ulokowano w separatce.
Niwi ski le ał teraz w swojej sali i spogl dał na krz taj c si przy nim
Mart .
Korytarzem szpitalnym szła Ania Heimannówna. Ubrana była w uniform słu by
pomocniczej, bluz z błyszcz cymi guzikami, na głowie miała fura erk , a
biały szpitalny kitel na ramionach. Szła wolno, sprawdzaj c numerki na
drzwiach poszczególnych sal. Wreszcie uchyliła jedne i prawie natychmiast
zorientowała si , e pomyliła sal . Ju zacz ła si wycofywa , gdy wzrok
jej prze lizgn ł si po twarzy le cego pod oknem pacjenta.
Był nim Niwi ski. Niełatwo go było rozpozna . Przy nosie miał dwa
olbrzymie plastry przytrzymuj ce ko cówki przewodu aparatu tlenowego, obok
aparatu - butla z kroplówk . Igła doprowadzaj ca glukoz tkwiła w obna onym
ramieniu.
Marta na odgłos uchylanych drzwi odwróciła głow . W progu stała nie znana
jej Niemka, jakby czym speszona, zaskoczona. Wreszcie b kn ła
"przepraszam" i drzwi zamkn ły si za ni . Niwi ski poruszył si
niespokojnie.
- Marta...
- Le spokojnie.
- Ta Niemka... - mówił z trudem.
- Pomyliła po prostu sal . Nie martw si .
- Ja j ... Marta! Znam j ... Chyba to ona...
- Uspokój si . Tu obok le y jej narzeczony. Odwiedzała go wczoraj i
wszystko ju o niej wiemy.
- Czy... czy nazywa si Heimann?
- Nie wiem. Ale dopiero przed dwoma dniami przyjechała tu z Niemiec, nie
mo esz wi c jej zna .
- Mo e...
- Przyjechała tylko dla tego Niemca. - Gestem głowy wskazała na cian . -
Kiepsko z nim było.
- Niemiec? Tutaj?! - zdziwił si Niwi ski.
- Miał krwiak w worku osierdziowym. W niemieckim szpitalu nie dawali
rady. To kwestia otwarcia opłucnej. Zmuszono naszego profesora. Wiesz, co
to za sława.
Wstała, by zmieni butl z kroplówk , potem łykn ła jak tabletk ,
przeci gn ła ramiona ze zm czenia. Niwi ski spostrzegł to. Kiedy znowu
przysiadła na niskim taboreciku, powiedział:
- Nie pisz ju drug noc.
- Nic mi nie b dzie.
- A jemu? Nie wolno ci teraz...
- Teraz ty jeste najwa niejszy.
- Czy rozumiesz ju , dlaczego ja wtedy... Nie gniewasz si , Martula?
Mówiłem ci ju , e ci kocham?
U miechn ła si i poło yła dło na jego obna onym ramieniu.
- Mama nic nie wie? - spytał.
- Nie. Mundek był u niej. Powiedział, e musiałe nagle wyjecha w teren.
W tym momencie skrzypn ły drzwi i w progu znów stan ła Heimannówna. Marta
zerwała si z taborecika.
- Czy pani sobie czego yczy?
Ania w milczeniu wpatrywała si w twarz le cego. Niwi ski przymkn ł
oczy, wygl dało na to, e pi.
- Nic, nic... Znów pomyliłam drzwi - odpowiedziała Niemka i wyszła.
- To ona! Na pewno ona! Marta, za kwadrans tu mo e by gestapo...
- Dlaczego?
- Natychmiast do domu. Ani chwili nie mog by tu dłu ej.
Marta wyjrzała na korytarz: u jego ko ca wolno znikała sylwetka Anny
Heimann. Chwil patrzyła za oddalaj c si Niemk , a gdy wróciła do pokoju,
spostrzegła, e Władek usiłuje wyrwa igł z kroplówk . Rzuciła si w
stron łó ka.
Zdenerwowany ordynator niezbyt uwa nie słuchał młodego lekarza, co chwila
nerwowo wygl daj c przez okno. Lekarz za argumentował:
- To wykluczone! Przez pi minut nie mo e by pozbawiony tlenu ani
kroplówki. On po prostu nie mo e opu ci szpitala.
- Kolego! - odezwał si ordynator, nie oddalaj c si od okna - W ka dej
chwili mog tu wkroczy Niemcy. Ten człowiek jest zapisany jako wypadek
zapalenia otrzewnej. Byle niemiecki dure udowodni nam kłamstwo. Zgodziłem
si na wasze pro by, by go przyj , ale daruje pan...
- Wi c ma po prostu umrze ? Byle w domu, tak?
- A ja, jako ordynator? Pan? Cały personel? Gdzie my wtedy wszyscy
umrzemy, kiedy nam udowodni współudział? W O wi cimiu?
- Ten człowiek... - usiłował co wtr ci lekarz.
- Ten człowiek jest jeden, nas co najmniej kilku, którzy uczestniczyli
przy jego operacji.
- On nie mo e opu ci szpitala - powiedział lekarz z naciskiem.
Rozmow przerwało pukanie do drzwi. Do pokoju zajrzała Marta.
- Nie teraz, siostro, nie teraz - ordynator niecierpliwie machn ł r k .
Marta mimo zakazu weszła do gabinetu i zwróciła si do lekarza:
- Ju go tam nie ma, panie doktorze.
- Jak to?
Marta podsun ła lekarzowi jakie papiery.
- Prosz tylko podpisa akt zgonu.
Ordynator zbli ył si i mocno potrz sn ł Mart .
- Jak to? Czy by... Gdzie on wła ciwie jest? - pytał patrz c to na Mart ,
to na lekarza.
Lekarz wzruszył ramionami.
- A gdzie mo e by , je li nie yje.
Wyj ł wieczne pióro, odkr cił i podsun ł je ordynatorowi. Ten chwil si
wahał. Lekarz dorzucił:
- To miejsce mo e niemiłe, ale dobre.
- Wsz dzie mog go znale . Tam równie - westchn ł ordynator.
- ebym nie zapomniała - nieoczekiwanie odezwała si Marta. - Winda
towarowa zepsuta.
Ordynator machn ł r k . Wreszcie wzi ł podsuni te mu wieczne pióro i
podpisał akt zgonu. Marta uzupełniła swoj ostatni uwag :
- I wcale nie trzeba jej naprawia .
Ordynator spojrzał na ni nic nie rozumiej c. Uniósł r ce w gór gestem
najwy szej rezygnacji i znów podszedł do okna.
- A róbcie sobie, co chcecie - rzucił przez rami i znów patrzył na
podwórze szpitalne, w stron wej ciowej bramy.
Po kilku dosłownie minutach Niwi ski uło ony na szpitalnym wózku znalazł
si w obszernej towarowej windzie. Obok niego umieszczono stojak z butl na
kroplówk i aparat tlenowy. Przy chorym krz tała si Marta.
Lekarz zaci gn ł harmonijk kratownicy, Marta nacisn ła guzik. Gdy winda
zacz ła opuszcza si w dół, lekarz zamkn ł ci kie drzwi i zawiesił na
nich tabliczk : Winda w konserwacji.
D wig mijał pi tra, wci sun ł w dół. Wreszcie zjechali do betonowego
podziemia i winda zatrzymała si .
Marta rozsun ła krat , otworzyła drzwi. Przed ni rozwarła si ciemna
czelu podziemnej kostnicy. Z dala, spod niskiego sklepienia, migotało
mdłe wiatło arówki osłoni tej drucian siatk .
- Gdzie jeste my? - zaniepokoił si Niwi ski.
- Nie bój si .
Niwi ski spróbował unie głow i zajrze w gł b ciemnego podziemia, ale
Marta delikatnie poło yła go na wózku. Przysun ła sobie taborecik, siadła.
Rozpocz ło si pełne napi cia czekanie.
Czekali wszyscy. Ordynator nie odchodził od okna swego gabinetu, wci
patrz c na bram wyj ciow . Ale brama była pusta.
- Profesora mi tylko al. Je eli... - przerwał wreszcie milczenie
ordynator.
- Nie było go wtedy w szpitalu. I teraz te jest w domu - uspokajał
lekarz.
- Mo e uprzedzi staruszka? - Ordynator odszedł od okna i si gn ł po
słuchawk .
- Bez paniki. Dopiero jak nadejd . Zawsze zd ymy zadzwoni .
Nic nie wiedz c o kłopotach swego personelu, stary profesor przyjmował w
swym prywatnym mieszkaniu Ani Heimann. Siedział za du ym, secesyjnym
biurkiem, na którym pełno było fajek, bibelotów, jakich czasopism
medycznych.
- Tak, teraz mog da pani t gwarancj - powiedział - Narzeczonemu ju
nic nie grozi.
- Dzi kuj .
- Mo e pani spokojnie wraca . A dok d pani pojedzie? Mo na wiedzie ?
- Do Norymbergi.
- Studiowałem tam dwa lata. Dobre były czasy... Prosz si tam pokłoni
wie y wi tego Sebalda.
- Ko ciół zburzony - odpowiedziała Ania.
- Ooo! Niedobrze, bardzo niedobrze...
Ania uniosła si z krzesła i otworzyła torebk .
- Panie profesorze... jak mogłabym si odwdzi czy ?
Profesor u miechn ł si i zaprzeczył ruchem głowy.
- Taki mam zawód, panienko. Niech pani to schowa. - Gestem dłoni nakazał,
by Ania cofn ła kopert z pieni dzmi.
- Jako musz si przecie zrewan owa .
- Sama pani mówi, e uratowałem mu ycie. Ile pani ma lat?
- Dwadzie cia.
- Wi c prosz przyj uwag , e ycie nie ma wymiernej ceny. Zrewan owa
si ? Nie potrafi pani.
Ania zamkn ła torebk , zamy liła si .
- A mo e wła nie potrafi - powiedziała jakby do siebie.
Profesor wstał zza biurka, u miechn ł si wyrozumiale.
- Czym? - spytał.
- Mo e tym samym.
Profesor spojrzał pytaj co. Nic nie rozumiał. Ania wyci gn ła r k na
po egnanie i wyszła. Opuszczała Warszaw nazajutrz.
Do poci gu odprowadzał j Johann wraz ze sw dziewczyn ; Karolina od
dawna współpracowała z nim i z Kliefhornem.
Przed wagonem z tabliczk Warschau-Breslau-Dresden-Nurnberg stał Heimann
i Karolina. Ania wychylała si z okna wagonu. Na peronie panował ruch,
roili si baga owi, mnóstwo było wojskowych.
- Uwa aj na niego, Karolino - prosiła Ania.
- Postaram si .
- Johann? - zagadn ła Heimannówna.
- Tak?
- Wci jeszcze my lisz o nim?
- Bez chwili przerwy. Dlaczego pytasz?
- Tak sobie... Johann, wyje d am taka szcz liwa, e Klausowi nic ju nie
grozi.
Wagonem szarpn ło. Ania wychyliła si i wyci gn ła do po egnania r k .
Heimann biegł jeszcze kilka kroków.
- Pisz...! - wołał.
- Mo e on ju nie yje!... Mo e zgin ł! - starała si przekrzycze stukot
kół.
Oddalała si coraz bardziej. Heimann stał na peronie i długo machał r k
odje d aj cej siostrze.
Niwi ski opu cił szpital dopiero po trzech miesi cach. Było ju lato,
lato szczególnie obfite w wydarzenia, które na przemian przeplatały
nadzieje z rozpacz . Na wszystkich prawie frontach Niemcy ponosili kl sk
za kl sk , cofali si na wschodzie, w Afryce. Ludzie odchodzili spod
ulicznych gło ników podnieceni i pełni nadziei. Lecz zdarzały si i takie
dni, kiedy spod tych samych gło ników wracali pełni zw tpienia i rozpaczy.
Tak wła nie si stało, gdy uliczne szczekaczki podały wiadomo o
tragicznej katastrofie pod Gibraltarem, w której zgin ł Władysław Sikorski.
Niemal w tych samych dniach osierocił walcz ce polskie podziemie jego
legendarny komendant, generał Grot, uj ty zdradziecko przez gestapo na
Spiskiej 11.
Jakby bior c odwet za niepowodzenia na frontach, gestapo wzmogło terror,
łapanki i wywózki.
Kura , głuchy na wszystkie te wydarzenia, obsesyjnie ogarni ty jedn
tylko my l , nie przebierał ju w rodkach dla odnalezienia dziecka,
którego nikt ju odnale nie był w stanie.
Ostatnio odnowił znajomo z tajnym agentem gestapo, niejakim Michankiem.
Kiedy Michanek dostarczał mu dolarów, teraz spodziewał si po nim
informacji o uprowadzonych dzieciach. Michanek był nami tnym hazardzist i
prawie co dzie odwiedzał kasyno gry na Szucha. Tam te Kura spotykał si
z nim najcz ciej. Michanek, któremu pieni dze Kurasia umo liwiały gr ,
przeci gał spraw w niesko czono . Ale którego jednak wieczoru
o wiadczył, e dysponuje kilkoma adresami kinderheimów poło onych w Rzeszy,
przez które przewin ła si znaczna grupa dzieci z Polski. Kura wyrzucił z
siebie jedno tylko słowo:
- Adresy!
Poniewa Niemiec nie odpowiadał, tylko wolno popijał koniak, Kura
ponowił pytanie:
- Adresy tych kinderheimów, panie Michanek. Ile to ma kosztowa ?
- To nie jest kwestia pieni dzy, panie Kura . Rozmawiałem, z kim nale y.
Owszem, jest mowa o cenie, ale nie pieni dze tu wchodz w gr .
- Tylko co?
- Sam niczego si pan nie dowie. Mógłby to zrobi kto za pana. Kto , kto
du o mo e.
- Kto , kto du o mo e, du o chce, ja to rozumiem - odpowiedział Kura .
- Nie pieni dze, powtarzam.
- To ju mi ci ko zrozumie .
- Panu zale y na wiadomo ci, na informacji. Temu komu te , Taka wymiana
po prostu.
- Informacji? - w dalszym ci gu nie rozumiał Kura .
- Tak.
- O czym?
- Pan zna wielu ludzi, obraca si w ró nych kołach...
- Co ja wiem? Nic. Ile farba kosztuje, najwy ej.
- Niech pan pomy li. Mo e co jeszcze pan wie...
Kura zrozumiał, czego od niego dano. Przypomniał mu si Niwi ski i
ostatnie z nim spotkanie. Zrezygnowany, zmienił temat rozmowy.
- Zna pan takie nazwisko - Heimann? Johann Heimann?
- Kto to taki? - spytał Michanek.
- Pa ski kolega.
- On co mo e w tej sprawie?
- Nie. Tak mi si przypomniało po prostu.
Niemiec wzruszył ramionami i odszedł od stołu z rulet . Tego wieczoru
wi cej ju nie wracali ani do tego tematu, ani do adresów sieroci ców
niemieckich. Ale do obu tych tematów miał wkrótce Kura powróci . Niestety,
ju nie w kasynie...
Aresztowanie generała Grota warszawskie gestapo uznało za najwi kszy swój
sukces. Kliefhorn, który w kilka dni pó niej wezwał do siebie Heimanna,
tak oto przeprowadził z nim rozmow :
- Trzydziesty czerwca, długo go b d pami ta . Długo nie pozbieraj si
po tym ciosie.
- Jeszcze nie do wszystkich to dotarło.
- Bo oni te utrzymuj to w tajemnicy. To kl ska. Teraz pora na
rozpracowanie innego o rodka. Przerzuci si pan na czerwonych. Zdaje si ,
e i tym razem zarzucimy sieci nie na płotk .
- Kto taki?
Kliefhorn nie odpowiedział. Odwrócił si i opu cił gabinet. Heimann
chwil stał niezdecydowany. Wkrótce powrócił Kliefhorn w towarzystwie
szpicla, który ledził drukarza Widymskiego.
- Wie pan ju co wi cej? - Kliefhorn skierował to pytanie do przybyłego
tajniaka.
- Tak jest. Mieszka na Kaliskiej pi tna cie. Dom z dwoma wej ciami - od
Kaliskiej i od Słupeckiej. Wła nie dlatego dwukrotnie go zgubiłem.
Kliefhorn skrzywił si zniecierpliwiony.
- Dalej.
- Znikał mi równie i w innej przechodniej bramie. Regularnie, codziennie
do niej wchodził... - Urwał, spostrzegłszy zniecierpliwienie Kliefhorna, i
szybko doko czył: - Nazwisko Piotr Widymski. Przed wojn był drukarzem na
Okopowej. Potem dwa lata w Hiszpanii. Pseudonim prawdopodobnie Lopez.
Obecnie zarejestrowany w fabryce marmolady Lubli ski i synowie, ale to
pozór.
Kliefhorn ruchem r ki przerwał mu.
- Dzi kuj . Mo e pan odej .
Szpicel skłonił si i opu cił gabinet.
- Zapami tał pan dane? - zwrócił si do Heimanna.
- Tak jest.
- Przejmie pan na siebie tego człowieka.
- Tego drukarza?
- Dawno przestał nim by . To kto z kierownictwa. Zaprzyja ni si pan z
tym człowiekiem.
- Postaram si . Ale oni s bardzo nieufni.
- Mam sposób, aby nabrał do pana zaufania. Musz mówi . Ale mog mówi
tylko Polakowi i dlatego musi pan by jednym z nich.
- Ju byłem - stwierdził Heimann.
- I widzi pan, udało si . Ale teraz musi pan dotrze przez niego do tych
ich przywódców, przeło onych, komisarzy. Niech to trwa miesi c, dwa, ale
musimy im si dobra do mózgu, do tych, co my l . Nie l kam si tych,
którzy strzelaj , mam ich tu całe wi zienie. Tak samo nie l kam si tych,
którzy drukuj artykuły. Ja musz mie tych, którzy je pisz .
- Postaram si .
- Czy jest pan gotów do po wi ce , których da f~uhrer?
- Ka dej chwili.
- Wi c musi pan cierpie tak jak oni. Wtedy uwierz .
Heimann spojrzał niespokojnie.
- Odt d kontakt ze mn jak poprzednio, przez Karolin . Ona wci mieszka
u pana?
- Tak jest. Uchodzi za moj siostr .
- Dobrze. - Przy le j pan do mnie. Natomiast pan... No có , aresztujemy
pana niebawem.
Ju nazajutrz inkasent Heimann stał na klatce schodowej przed drzwiami z
tabliczk : P. Widymski. Nacisn ł dzwonek. Poniewa nikt nie podchodził,
zastukał ko cem ołówka. Wreszcie drzwi si uchyliły. Heimann zrobił krok i
w tym samym momencie czyje r ce uchwyciły go mocno i wci gn ły do rodka.
Młody gestapowiec szybko przeszukał dło mi jego ubranie. Natrafiwszy na co
twardego w kieszeni, rykn ł:
- R ce do góry! Masz bro !
Heimann upu cił na podłog swoj ksi g i posłusznie podniósł r ce nad
głow . Gestapowiec wyj ł z kieszeni latark elektryczn , zamachn ł si ,
jakby chciał uderzy .
Heimann rozejrzał si po kuchni. Widymski, jego ona i córka siedzieli na
krzesłach ustawionych pod sam cian , trzymaj c r ce na kolanach. Dwóch
tajniaków i trzech umundurowanych gestapowców buszowało po całym
mieszkaniu.
- Czy ja mog sprawdzi licznik? I ju wychodz .
Tajniak podszedł blisko, roze miał si z politowaniem.
- Licznik? Idiota. Siadaj pod cian .
- Panowie, to jakie nieporozumienie. - Głos Heimanna był niemal
prosz cy. - Ja tylko z rachunkiem za wiatło...
- Pod cian , powiedziałem!
Heimann schylił si , si gn ł po swoj ksi g i posłusznie pow drował,
gdzie kazano. Przysiadł na krze le obok Widymskiego i szeptem spytał:
- Co tu si dzieje?
- Milcze ! Ani słowa! - wrzasn ł tajniak.
Spojrzał na swój zegarek, porównał czas z bij cym wła nie ciennym
zegarem, zajrzał do pokoju, gdzie gestapowcy przeprowadzali rewizj . Sterty
po cieli walały si po podłodze. Do tajniaka podszedł młody gestapowiec i
co mu powiedział do ucha, patrz c w stron Heimanna. Tajniak kiwn ł
potakuj co głow i podszedł do inkasenta.
- Znasz tego człowieka? - spytał, wskazuj c głow na Widymskiego.
- Zna znam, ale jakie jest jego nazwisko? Musiałbym zajrze do rejestru.
- Pracujesz z nim w jednej organizacji. Wszystko wiem! Co mu miałe
powiedzie ?! - Tajniak podniósł głos.
- Przede wszystkim ja pracuj w elektrowni, przyszedłem z rachunkiem...
- Niczego tu nie widziałe . Rozumiesz?!
- Tak jest.
- Sprawd sobie ten licznik. Ale ju !
Heimann zerwał si , lecz tajniak zatrzymał go w połowie drogi.
- A mo e wcale nie jeste z elektrowni?
- Jak to, nie jestem?
Si gn ł do bluzy, wyj ł legitymacj . Niemiec długo j ogl dał.
- Nowaczyk Jan - czytał gło no. - Tak? wi tokrzyska siedemna cie. No? Na
co czekasz? - krzykn ł.
Nie oddał jednak Heimannowi legitymacji. Patrzył, jak inkasent wspinał
si na palcach do licznika. Wreszcie Heimann odwrócił si bezradnie.
- Latarka...
Tajniak gestem głowy nakazał gestapowcowi, by podszedł i po wiecił.
Heimann otworzył ksi g i długo wpisywał stan licznika.
Potem wyj ł kwity rachunkowe i znów pisał. Z gotowym ju rachunkiem w
dłoni spytał:
- Nie wiem, czy ten pan zapłaci, czy...
- A dlaczego ma nie zapłaci ? Do grobu tych pieni dzy nie we mie.
Tajniak niemym gestem pozwolił Widymskiemu wsta .
- Pieni dze mam w kredensie. Mo na? - spytał Widymski.
Podszedł do kredensu. Heimann stan ł tu przy nim i pokazał rachunek.
Kiedy Widymski odsuwał cukiernic , by si gn po pieni dze, Heimann zwrócił
si do niego ostentacyjnie gło no:
- Tylko drobne poprosz , dobrze? - Nagle przeszedł na szept: - Adres pan
słyszał, gdyby tak mnie... niech córka albo ona...
- Bez rozmów - warkn ł tajniak.
- Ja tylko licz ... - usprawiedliwiał si inkasent.
W tej wła nie chwili rozległ si dzwonek. Tajniak jednym ruchem popchn ł
Heimanna i Widymskiego w stron krzeseł i gestem nakazał milczenie. Młody
gestapowiec uchylił drzwi i wci gn ł do rodka przera on s siadk , która w
r ce trzymała elazko do prasowania. S siadka, widz c, co si dzieje,
upu ciła elazko. Wysypało si z niego troch w gla drzewnego.
- Jezus Maria! - krzykn ła, trwo nie rozgl daj c si dokoła.
- Tam siada ! - rozkazał gestapowiec.
- Ale ja tu mieszkam, za t cian , ja tylko elazko przyszłam odda .
Pani Widymska, kochana, pani za wiadczy... - zawodziła.
- Milcz, babo - przerwał tajniak. - Ani słowa. Nazwisko?
- Przecie . Słyk. Anna Słyk.
- Gdzie pani mieszka?
- Pod szóstym. To i pa stwo Widymscy mog potwierdzi , i nawet ten pan.
Był u mnie dopiero co za wiatło. - Wskazała na Heimanna.
- Mieszka tutaj? - tajniak zwrócił si z tym pytaniem do Widymskiego.
- Tak.
- Masz j w swoim spisie?
Si gn ł po ksi g elektrowni. Heimann zerwał si usłu nie.
- Ja odszukam.
- Daj ksi k , powiedziałem.
Heimann mimo wszystko sam zacz ł wertowa kartki wielkiego skoroszytu,
czym ostatecznie wyprowadził z równowagi tajniaka.
Wyrwał mu ksi k , poło ył na stole i karta po karcie, nie spiesz c si ,
przegl dał. W pewnej chwili gwizdn ł przeci gle, z u miechem spojrzał na
Heimanna i ruchem r ki przywołał gestapowca, który z zainteresowaniem
nachylił si nad ksi k . Tajniak triumfalnie wyci gn ł spi te spinaczem
trzy egzemplarze "Gwardzisty".
- Sam chciałe odszuka ? A czy to znalazłby ? - Podszedł do siedz cych i
pomachał im gazetkami przed nosem. - Wszystko si zgadza. Jeste cie t sam
komunistyczn band . Wszyscy! No, poczekamy na nast pnych komisarzy...
Znów porównał czas swojego zegarka ze ciennym. Odszedł z gestapowcem w
k t i obaj zaj li si lektur wyci gni tych z ksi ki gazetek. cienny
zegar zacz ł wybija godzin . Widymski skorzystał z tego i cicho szepn ł:
- Co ty najlepszego zrobił, człowieku...
- Sk d mogłem wiedzie ... - równie cicho odpowiedział Heimann.
Niwi ski stał zdumiony, widz c w progu Urszul Kurasiow . Nawet Kura
nigdy nie odwiedzał go w tym sublokatorskim mieszkaniu. Urszula zawołała
błagalnie:
- Niech pan ratuje. Teraz pan niech go ratuje! Panie Władku!
- Co si stało?
- Leona aresztowali.
- Leona?!
- Dzi rano. Błagam pana, ja tu nie mam nikogo. Bugalski mówił...
- Nie mog w to absolutnie uwierzy . Niech si pani nie martwi. To
najwy ej musi by sprawa kryminalnej policji. Musiał co sprzeda albo co
kupi ... Kto to był?
- Gestapo.
- Gestapo?! Zabrali co z domu?
- Tylko jego - rozpłakała si . - Tylko... ja mówi tylko... Panie
Władziu! Co ja mam robi ?
W kawiarni, w której kelnerk była pani Zofia Niwi ska, przy stoliku w
k cie, siedział dawny naczelnik poczty, pan Stefan i przegl dał "Nowy
Kurier Warszawski". Pani Zofia postawiła przed nim kaw .
- Przyjdzie? - spytał pan Stefan.
- Obiecał.
- To przecie całkiem głupie, pani Zofio, matka tu, syn tam?
- Nie wiem, panie Stefanie. Nie wtr cam si w to. Jest dorosłym
człowiekiem.
- Doro li te robi głupstwa - sentencjonalnie westchn ł pan Stefan.
Pani Zofia wyjrzała przez szyb na ulic .
- Idzie ju - powiedziała.
Odwołano j do bufetu, znikła wi c na zapleczu. Do kawiarni wszedł
Niwi ski. Nie dojrzawszy matki, skierował si do stolika pana Stefana.
- Mamy nie ma?
- Była tu gdzie przed chwil . Co słycha ?
- Có mo e by słycha ...
- Zdenerwowany pan. Stało si co ?
- Tak.
- Od dawna ju chciałem z panem pomówi , panie Władysławie.
- Ja te mam spraw . Czy jakie doj cie na Szucha jest mo liwe? Gryps?
Wiadomo ?
Naczelnik chrz kn ł, uwa nie spojrzał na Niwi skiego.
- Kto z pa skich przyjaciół? - spytał.
- Tak. Dzisiaj.
- W zasadzie mo na by pomy le . Ale jestem zdziwiony. Nie macie własnych
doj ? Taka masowa rzekomo organizacja? Panie Władysławie, to ju zbli a
si ku ko cowi. Niech pan przejrzy gazet . Charków, Kursk, Połtawa...
Niedługo ju b dziemy ich tu mieli.
- O czym pan wła ciwie mówi, panie Stefanie?
- O potrzebie konsolidacji. O tym, e musimy ich tu powita w roli
gospodarzy. Nie da sobie niczego narzuci . Nie rozumiem, co pana skłoniło
do przej cia na tamt stron ?
- Nigdzie nie przechodziłem - prawie niegrzecznie odpowiedział Niwi ski.
- Zawsze walczyłem o to samo. Niemcy te nie robi ró nic. Studiuje pan
przecie afisze o egzekucjach. Gin po prostu Polacy. Człowiek, którego
dzi aresztowano, nie podzielał ani pa skich pogl dów, ani moich. I có z
tego?
- To rzeczywi cie kto całkiem z boku?
- Wyci gał mnie z ró nych opresji. To jedyny przyjaciel, jakiego miałem.
- Rozumiem pana. Dowiem si , co da si zrobi . Jak nazwisko?
Niwi ski nie odpowiedział, bo wła nie dostrzegł matk wychodz c z
zaplecza. Podszedł do niej człowiek, który dopiero co pojawił si w
kawiarni. Musiał przekaza jej niedobr wiadomo , bo pani Zofia z wra enia
postawiła tac na bufecie i gestem rozpaczy cisn ła skronie. Nieznajomy
wyszedł, a pani Zofia zbli yła si do stolika w k cie sali.
- Mamo, wyobra sobie, aresztowano dzi Kurasia.
- Daj spokój, Władku, to teraz niewa ne...
Nachyliła si i udaj c, e uprz ta stolik, szepn ła naczelnikowi:
- Wpadł Grot.
Naczelnik uniósł si przy stoliku.
- To niemo liwe! To niemo liwe! - powtarzał.
- Wtedy na Spiskiej. Okazuje si , e to był wła nie on... Zarz dzono stan
alarmowy.
Naczelnik wstał i bez słowa opu cił kawiarni .
- Nie dosłyszałem. Kto taki? Mamo?
- Komendant główny. Generał. To straszne, straszne... A ty o kim mówiłe ?
Niwi ski u miechn ł si kwa no.
- Ja tylko o kapralu, mamo...
Drzwi celi, w której siedzieli Heimann i Widymski, otworzyły si
gwałtownie. Gestapowiec stał chwil lustruj c obu wi niów.
- Nowaczyk! - Krzykn ł i nakazuj cym ruchem głowy polecił opu ci cel .
Heimann si gn ł po marynark le c na sienniku.
- Trzymaj si ... - szepn ł do niego Widymski.
Gestapowiec, który zapewne uznał, e wi zie zbyt długo si grzebie,
ponaglił go ostro, wreszcie zniecierpliwiony szarpn ł za rami i wypchn ł.
Starannie zamkn ł drzwi celi i ju na korytarzu, gdy odeszli kilka kroków,
odezwał si :
- Wybacz, ale tak yczy sobie obersturmbannf~uhrer. I jeszcze jedno. Mała
niespodzianka dla ciebie.
Zatrzymał si przy jednej z cel, uchylił judasza i gestem zach cił
Heimanna, by zajrzał. Ten przytkn ł oko do okr głego otworu i ujrzał
siedz cego na sienniku człowieka. To był Kura . Wi zie , czuj c zapewne, e
jest obserwowany, spojrzał w stron drzwi, potem podniósł si i zacz ł
chodzi po celi. Heimann odsun ł si od drzwi, opu cił klap judasza.
- O co chodzi? - spytał.
- Nie znasz go? - zdziwił si gestapowiec.
- Tego tam?
Raz jeszcze uchylił judasza i dłu ej ni uprzednio wpatrywał si w
Kurasia. Opu cił przykrywk i wzruszył ramionami.
- Nie wiem - zastanowił si chwil . - Gdzie go kiedy mo e i widziałem,
ale...
Ruszył przed siebie zamy lony.
Wkrótce wkroczyli do gabinetu Kliefhorna, a po chwili zarówno
obersturmbannfuhrer, jak i rozparta w fotelu Karolina z u miechem
obserwowali Heimanna arłocznie połykaj cego jedzenie. Szynka, kurczak,
biała bułka - wszystko to uło one na białej serwetce, na brze ku biurka.
Heimann relacjonował z pełnymi ustami:
- Nic, tylko wspomnienia. Mnóstwo nazwisk, ale nieistotnych... Jacy
przedwojenni redaktorzy, drukarze... Aha - przypomniał sobie - pracował
jaki czas w "Robotniku". Teraz nikogo z tych ludzi nie widział, mówi, e
chyba s w Londynie, reszta gdzie u sowietów. Wspaniałe to udko... Ani
jednego aktualnego adresu, ani jednego nazwiska.
- Co podejrzewa? - zaniepokoił si Kliefhorn.
- Nic. Absolutnie nic. Jest dla mnie bardzo czuły, ojcowski. Poucza, co
mam mówi na ledztwie, czego nie mówi ... Ale sam pary nie puszcza.
- Ju pu cił - u miechn ł si Kliefhorn.
Heimann spojrzał zdziwiony znad talerza.
- Chwyt z grypsem zaowocował. I to nadspodziewanie.
Heimann zerkn ł w stron Karoliny i spytał:
- Była tam?
- U jego córki. Popłakały my si obie.
- Co on tam napisał? - zainteresował si Heimann. - Nie chciał mi
pokaza .
Kliefhorn si gn ł do biurka, wyj ł arkusz papieru z zapisanym na maszynie
krótkim tekstem.
- To, oczywi cie, odpis. Niech pan słucha, panie Heimann. "Kochani, nie
martwcie si o mnie, czuj si zdrowy. To jakie nieporozumienie i mo e
mnie w ogóle wypuszcz . O was si tylko martwi , niech Basia koniecznie
odda buty do szewca, nie ma w czym chodzi . I wstawcie t szyb , bo si
poprzezi biacie. Bardzo za wami t skni ". I tak dalej, i tak dalej.
- Nie miała w tpliwo ci?
- Najmniejszych. Natychmiast poznała pismo ojca - po piesznie
odpowiedziała Karolina.
- I ju nie spu cili my córeczki z oka - uzupełnił Kliefhorn. -
Rzeczywi cie, była u szewca, tyle e bez butów. I u szklarza, tyle e bez
szyby.
Heimann sko czył je , odsun ł talerz, si gn ł po papierosa.
- Co si okazało? - dopytywał.
- Co si raczej oka e - sprostował obersturmbannf~uhrer. -
Ci ludzie kroku ju bez nas nie robi . A e stawiaj sporo tych kroków,
wi c liczba klientów ro nie, ro nie. Karolina pracuje wspaniale!
- Czy... długo to jeszcze potrwa?
- To słu ba dla Rzeszy, Heimann. Musi pan to znie m nie. Mog co
najwy ej bra pana cz ciej na przesłuchanie - roze miał si . - I zmienia
menu, je li nie lubi pan drobiu.
Heimann nie zareagował na ten dowcip, wyra nie nad czym si
zastanawiaj c. Nagle uderzył si dłoni w czoło. Zawołał podniecony:
- Mam!
Kliefhorn z Karolin spojrzeli na niego zdziwieni.
- Wiem, gdzie widziałem tego człowieka - stwierdził Heimann.
- Jakiego?
- Tego z celi. To jeden z jego ludzi.
- Czyich?
- Niwi skiego. Oczywi cie! Wtedy był w mundurze, w hełmie, nie mogłem
pozna ...
- On informował si o pana. Dlatego tu jest.
Si gn ł po telefon, wykr cił numer, długo nikt si nie zgłaszał, wi c
Kliefhorn, przysłoniwszy dłoni słuchawk , wyja nił:
- Jego spraw prowadzi Schroeder... Halo, dlaczego nikt si nie zgłasza?
Tu Kliefhorn. Nie ma sturmf~uhrera Schroedera? Dobrze, niech si
natychmiast do mnie zgłosi. - Odło ył słuchawk .
- On pytał o mnie?! - Heimann był mocno zaintrygowany.
- Nie znam szczegółów. Schroeder wszystko wyja ni. Wiem, e kontakt z nim
miał Michanek, ale Michanka wła nie zastrzelili bandyci.
- Michanka?
- Schroeder dowcipnie zauwa ył, e zgin ł o tyle na posterunku, e go
zabito przy wyj ciu z kasyna gry. A teraz do rzeczy, Heimann.
Kliefhorn wyci gn ł dło w stron Karoliny, która wyj ła z torebki mały
rulonik papieru zwini ty w tr bk .
- Ten gryps otrzyma pan dzisiaj od tego samego stra nika. To gryps od
Karoliny.
Heimann chciał rozsupła zwitek, ale Kliefhorn powstrzymał go.
- Po co? Jest pisany takim maczkiem, e naturalniej b dzie wygl dało,
je li naprawd sylabizowa b dzie pan w celi.
- Jest tam dopisek od jego córki - wtr ciła Karolina. - Jej własn r k .
Daj mu przeczyta , eby nie miał w tpliwo ci.
- Nawiasem mówi c, ten szewc ma swój warsztat dokładnie w tej samej
bramie, w której Widymski tak cz sto gin ł z oczu naszemu wywiadowcy -
zauwa ył Kliefhorn. - Wszystko brali my pod uwag - fotoplastykon,
introligatorni , lokatorów, a to tymczasem szewc...
- Fotoplastykon? Ja znam ten dom.
Po raz drugi podczas tej rozmowy Heimann doznał gwałtownego ol nienia.
- Oczywi cie! Drukarnia!
- Jaka drukarnia?
- Drukarnia pochłania tyle pr du.
- Jakiego pr du? O czym pan mówi?
Ubrany po cywilnemu oficer ledczy, Schroeder, przesłuchiwał Kurasia.
- Panie Kura , znam pana z opisu na tyle, aby nie w tpi w pa ski
rozs dek. Dogadamy si pr dko. Ci y na panu zarzut dokonania zabójstwa
funkcjonariusza tajnej policji, Emila Michanka.
- Usłyszawszy to, Kura a poderwał si z krzesła.
- To on nie yje?!
- Osobi cie nie wierz , aby pan mógł to zrobi .
- A kto by uwierzył! - Kura odetchn ł z ulg .
- Co innego jednak moje prywatne przekonanie - ci gn ł Schroeder - a co
innego oficjalnie postawiony zarzut. Je eli nie oka e pan do dobrej woli
w innych kwestiach, zarzut ten b dzie funkcjonował i na jego mocy zostanie
pan rozstrzelany.
- O co naprawd chodzi? - spokojnie spytał Kura .
- Panu przez omyłk wywieziono gdzie córk ?
- Tak - odpowiedział Kura .
- Wiem, e zrobił pan wiele dla jej odzyskania.
- Mało zrobiłem.
- Podzielam ten pogl d. Mógł pan zrobi znacznie wi cej. Mógł pan przyj
do nas otwarcie, bez łapówek, bez szukania małych protektorów. Pan nie ufał
spr ysto ci naszego aparatu. Rozwi zywali my ju nie takie zagadki. Mógł
wi c pan przyj , poprosi ...
- No, wi c przychodz - o wiadczył Kura , wci jeszcze spokojny. - Teraz
przychodz .
- Teraz pana przyprowadzono - sprostował Schroeder. - To jest ró nica.
- Znaczy, teraz to ju niemo liwe?
- Mo liwe u nas jest wszystko. Chciał si pan, na przykład, zobaczy z
Johannem Heimannem i prosz , jak na zawołanie. Zobaczy go pan.
- Kogo?
- Przecie pytał pan o niego.
- Ja?
- Nie? - sztuczne zdziwienie Niemca było a nadto wyra ne. - Wobec tego w
jakich okoliczno ciach zabił pan Emila Michanka?
Kura spojrzał spode łba. Cała nadzieja, jakiej nabrał na pocz tku
rozmowy, znikła.
- Panu chodzi o córk ?
Tym razem Kura nie odpowiedział.
- Był pan ju blisko przyj cia narodowo ci niemieckiej. Bez w tpienia
pomogłoby to w odzyskaniu dziecka. To du a dziewczynka?
- Dziesi lat.
- Dziesi lat. Wszystko z niej jeszcze mo e wyrosn . W tym wieku łatwo
przyswaja si j zyk, obyczaje. Los dokonał za pana wyboru z przyj ciem tej
narodowo ci. Co porabia pan Niwi ski?
- Kto taki?
- Niwi ski. Władysław. Te go pan nie zna? Nie. W ten sposób nigdy si
nie dogadamy.
- Niwi ski, Niwi ski?... - zacz ł co sobie przypomina Kura . - Zaraz...
Miałem takiego dowódc na wojnie. Podchor y chyba.
- Czy aby tylko na wojnie?
- Jak Boga najszczerzej kocham, e na wojnie.
Schroeder zrezygnował nagle z tej spokojnej, pełnej sarkazmów rozmowy i
w ciekle wyr n ł pi ci w stół.
- Durniu! Bydl jedno! Za kogo mnie masz?! Czy nie wiem, e to na jego
zlecenie dowiadujesz si o Heimanna?! Jego adres! Szybko!
- Nie wiem. Nie widziałem go od tamtego czasu. Ja jestem handlowego
wyznania, nie patriotycznego, to pan chyba wie.
- Jak funkcj pełni w organizacji?
- Nie widziałem człowieka, zaraz... ile to b dzie? Czterdziesty,
czterdziesty pierwszy - obliczał na palcach.
- Dosy ! Mieli my go ju w Krakowie w r kach. Pytam po raz ostatni, kim
on jest, je eli zaryzykowano a zbrojne jego odbicie?
- Ja wiem? Mo e to Władysław Sikorski, je eli a odbicie, mówi pan.
Otrzymał tak niespodziewane i gwałtowne uderzenie w twarz, e spadł z
krzesła. Podnosz c si z ziemi, wycierał krew z nosa. Kiedy znów usiadł,
Schroeder stał si ugrzeczniony, gładki, jakby przed chwil cz stowali si
cygarami.
- Z całego serca chciałbym pomóc panu w odnalezieniu córeczki. Wi zy krwi
zawsze s mocniejsze od kole e stwa czy nawet przyja ni. Podziela pan mój
pogl d?
Kura patrzył wyczekuj co w oczy Schroedera, na pytanie nie odpowiedział.
- Z tego wzgl du my l - ci gn ł Schroeder - e poda nam pan adres
Niwi skiego i wszystkich jego znajomych, a my znajdziemy panu córk . Niech
pan pomy li o wi zach krwi. Panu na niej zale y, nam na nim.
- A, to pan jest krewnym Niwi skiego? Nie wiedziałem. Trzeba było tak od
razu powiedzie ...
Schroeder zagryzł wargi, ale tym razem opanował si . Wstał zza stołu,
podszedł do drzwi obitych blach i wzmocnionych dwoma pot nymi sztabami.
Uchylił je.
W pokoju, do którego prowadziły te drzwi, stało dwóch drabów obna onych
do pasa, w ceratowych fartuchach. Z sufitu zwisały jakie dziwne przyrz dy.
Oprawcy zasłaniali sob fotel, przy którym le ały c gi i inne narz dzia
tortur.
Schroeder popchn ł wi nia w tamtym kierunku. Ju w drzwiach Kura
odwrócił głow .
- Wpierw zobacz dziecko w domu! - krzykn ł.
- Raus! - histerycznie wr cz wrzasn ł Schroeder.
Pchn ł go do izby i z trzaskiem zamkn ł opancerzone drzwi.
Przed uliczn szczekaczk zgromadziły si tłumy ludzi. Mecenas
Kozakiewicz stał wraz z innymi oczekuj c komunikatu. Wreszcie odezwał si
głos spikera:
- Dzi we wczesnych godzinach porannych nad Gibraltarem zgin ł w
katastrofie lotniczej szef polskiego rz du emigracyjnego w Londynie,
generał Władysław Sikorski. Katastrofy tej adn miar uzna nie sposób za
przypadkow . Władysław Sikorski padł ofiar intryg aliancko-sowieckich.
Jest to jeszcze jeden dowód...
Kozakiewicz nie słuchał ju dalej. Zacz li nadbiega inni, zaintrygowani
przechodnie, którzy nie słyszeli komunikatu. Kto złapał Kozakiewicza za
r kaw.
- Panie, to chyba niemo liwe, co? - pytał.
- Jezus Maria, Jezus Maria! Je eli to prawda, co mówi Niemcy... -
lamentowała jaka kobieta, łapi c si za głow .
- Czy to prawda, e to zamach? - dopytywał kto inny.
- Bzdury - odpowiedział Kozakiewicz i odszedł.
Warszawiacy długo jeszcze komentowali wydarzenie. Zaczepiali
nieznajomych, pytali o szczegóły tych, którzy stali bli ej gło nika.
Kozakiewicz powrócił do swego warsztatu. Od dłu szego ju czasu -
cz ciowo dla zachowania pozorów, po cz ci za i dla zarobku - prowadził
niewielki zakład szklarski. Do warsztatu wszedł klient, najwidoczniej
znajomy mecenasa, bo ten bez słowa wr czył mu wie o oprawiony wi ty
obrazek.
- Niestety, nie napisałem tego artykułu - odezwał si po chwili
Kozakiewicz.
- Jak to? Wi c go tu nie ma? - klient potrz sn ł obrazkiem.
- Jest. Ale inny. Dzi byłem wiadkiem, jak ludzie przyj li wiadomo o
Sikorskim. Niemcy wykorzystali to natychmiast, aby sia zam t, podrywa
zaufanie do naszych sojuszników.
- Nikt im chyba nie wierzy.
- Ludzie s przygn bieni - tłumaczył mecenas. - Spotyka ich cios za
ciosem. My musimy wyja ni , jaki był nasz stosunek do Sikorskiego. To m
stanu wielkiego formatu. Realista. Pierwszy doprowadził do unormowania
stosunków ze Zwi zkiem Radzieckim.
Na mie cie wisz ju nekrologi. Podpisane: Naród - wtr cił klient.
- Wła nie podpisujemy si pod tym nekrologiem - wskazał obrazek. -
Zawin ?
Wzi ł pierwsz z brzegu gazet i byle jak opakował obrazek. Klient
wyszedł. Na ulicy natychmiast ruszył za nim m czyzna, który od dłu szego
ju czasu zaj ty był studiowaniem afisza.
Wkrótce ten sam obrazek znalazł si u szewca, którego warsztat mie cił
si w ródmie ciu, w podwórku kamienicy o przelotowych bramach. Szewc
rozwin ł obrazek i kilkoma ruchami obc ek wyj ł gwo dziki podtrzymuj ce
ramki. Zza passe-partout wysun ły si dwie zapisane kartki.
- Co mówił?. Nie przenosimy si ? - spytał przybysza, wskazuj c głow w
stron półek z butami.
- Na razie nie. Była znów wiadomo od Lopeza. W ogóle nie pytaj go o
drukarni .
- Oni chyba nie orientuj si , kogo maj - stwierdził szewc.
- Tak wygl da. Magluj go o jakie bzdury.
Podczas tej rozmowy szewc przybijał na powrót wyj te z obrazka gwo dziki.
Z kolejnego przesłuchania Widymski wrócił posiniaczony. Padł na prycz , a
Heimann, który jeszcze nie odegrał do ko ca swej roli, z trosk pochylił
si nad nim i zacz ł przykłada kompres.
- Pytali o mnie?
- Nie martw si - uspokoił go Widymski.
- Masz do mnie al?
- Człowieku, robiłe swoje. A e akurat u mnie nakryli ci z tymi
gazetkami? Pech. Ale robiłe swoje i ja to rozumiem.
- Nawet sam ich przeczyta nie zd yłem.
- Który to numer? - spytał nieoczekiwanie Widymski.
- Bo co?
- Nic... tak pytam.
Heimann wstał, przeszedł si po celi i zacz ł mówi :
- Nie wypl cz si z tego... Wcale im o te gazetki nie chodzi.
Wiesz, o co mnie pytaj ?
- No?
- Czy znam kogo z kierownictwa partii. Lopez.
- Lopez? - powtórzył Widymski.
- Jasne, e to jaki pseudonim. Ale sk d mog wiedzie ? A nawet gdybym
wiedział... Widocznie to kto , kto walczył w Hiszpanii.
- Widocznie... - przytakn ł zamy lony Widymski.
- Sk d sukinsyny znaj pseudonim? Warto przestrzec tego towarzysza.
- Przecie nic o nim nie wiesz.
- No, nie...
Widymski zastanawiał si chwil , potem westchn ł i powiedział jakby do
siebie:
- Czy im si naprawd zdaje, e je li chwyc jakiego Lopeza czy
kogokolwiek z kierownictwa, to powstrzymaj morze, morze zło one z miliona
takich Lopezów. Ich synów, wnuków, braci...
- To co? - Heimann wyczekuj co wpatrzył si we współwi nia. - Uwa asz,
e nie powinni my przestrzec?
- Nie trzeba. Nie Lopez tu si liczy. Całego narodu nie zamkn . Ani nie
rozstrzelaj .
Zazgrzytała zasuwa, stra nik postawił dwie blaszane miski z zup .
Widymski wyci gn ł r k i przysun ł misk do siebie. Za stra nikiem ukazał
si gestapowiec.
- Nowaczyk!
- Dajcie chocia zje człowiekowi - interweniował Widymski.
- Na przesłuchanie! Ale ju ! - gestapowiec był nieprzejednany.
Widymski wetkn ł Heimannowi swoj kromk chleba.
- Zjedz chocia po drodze.
Koszula Kurasia przesi kni ta była krwi . Twarz miał obrz kł ,
posiniaczon , oddychał z najwy szym wysiłkiem. Gestapowiec chwycił gar ci
włosy Kurasia, zadarł mu głow i odwrócił w stron Schroedera. Ten stał
przez chwil w przej ciu do izby tortur, potem cofn ł si do swego
gabinetu. Gestapowiec zawlókł tam bezsilnego Kurasia i z trudem usadził na
krze le.
- Gdzie dziecko? - spytał Kura .
- Słuchaj, Kura , nasze rozmowy zbli aj si do ko ca...
- Gdzie dziecko? - jak w transie powtarzał Kura .
- Aby nie my lał, e ci zwodz i chc co wytargowa , powiem otwarcie.
lad po niej zagin ł. Wszystkie papiery zostały zniszczone. Gram ju z tob
w otwarte karty. Uratuj siebie. Nie masz ju o co walczy , została ci tylko
twoja własna głowa. Daj ci oficerskie słowo honoru, e wyjdziesz st d
jeszcze dzisiaj. Z kup forsy na dodatek. Adres Niwi skiego. Jego matki.
Jego znajomych. Wierzysz mi?
- Po tym... co mi pan powiedział o dziecku...
- Kln si na pami mojej matki, e to prawda. I na to samo ci obiecuj ,
e st d wyjdziesz. Wierzysz mi?
- Tak.
- Chcesz papierosa?
- Tak.
Schroeder skin ł głow , gestapowiec zapalił i wsadził papierosa w
opuchni te wargi Kurasia. Ten zaci gn ł si raz i drugi, zawirowało mu w
głowie tak silnie, e omal nie spadł z krzesła.
- B dziesz mówił?
- Tak - skin ł głow Kura .
Schroeder czekał, a Kura ponownie zaci gnie si dymem. Przez ten czas
spokojnie strugał ołówek.
- To dobrze - zacz ł Kura - e to dziecko b dzie wychowane w niemieckiej
rodzinie. Bardzo dobrze...
Schroeder uniósł głow , zmarszczył brwi, ale po namy le powiedział:
- No, wygadaj si .
- Jej obowi zkiem jest wyrosn na zdrow kobiet , urodzi fur dzieci.
Nawet gdyby cie wygrali t wojn , b dzie mo na p ka ze miechu...
Gestapowiec spojrzał uwa nie na Schroedera, czy ten nie ka e bi , ale
oficer ruchem dłoni nakazał milczenie. Słuchał zaciekawiony.
- Bo kto u was b dzie rz dził? - ci gn ł z wysiłkiem Kura . - Sruli.
Mosze? To b d wła nie jej dzieci. Ale wam zasram cał nordyck ras ...
Zacz ł si mia . Wewn trzny chichot podrzucał całym jego ciałem,
opuchni te wargi nawet nie były w stanie wykrzywi si w u miech. Kura
wygl dał przera aj co. Przera aj co i gro nie.
Schroeder porwał si zza stołu.
- I te kln si na moj babk z domu... tfu... Schmidt, e to jest
prawda - doko czył Kura .
Schroeder zło ył teczk z aktami i bez słowa wyszedł. Nagle w drzwiach
odwrócił si i rzucił gestapowcowi:
- Zrób z nim to, na co masz ochot . Ten sukinsyn zabił scharfuhrera
Michanka. - Potem znów si rozmy lił. - Albo nie... Zdejm mu koszul ,
gacie. Wystarcz mu papierowe.
Wyszedł. Gestapowiec wyci gn ł Kurasiowi koszul ze spodni, ci gn ł j
przez głow . Guziki zatrzymały r kawy na przegubach, wi c gestapowiec
szarpn ł. Kura spokojnie dawał si rozbiera . Znów zachichotał.
- To jest tak pi kne dziecko, e ka dy na ni poleci. Pomy l tylko: Srul
Goebbels, Chaim Himmler...
Gestapowiec mocniej poci gn ł za r kaw i Kura zwalił si na podłog .
Le c, nie przestawał si mia .
Dla miło ników fotoplastykonu pan Konopko przygotował nowy program. Przed
oczyma widzów przesuwały si kolorowe widokówki z Sycylii zaopatrzone w
napisy: Etna, Palermo, Mesyna, Katania, port w Palermo, do którego zawija
statek, ogród cytrusowy.
Cichutko grała puszczona przez wła ciciela fotoplastykonu płyta "Ta noc w
Palermo". Piosenk piewał Fogg.
Widzowie, nie odrywaj c oczu od obrazków, szeptem wygłaszali uwagi,
zadawali pytania.
- Kto to jest, ten cały Badoglio?
- Co za ró nica? Grunt, e kapitulacja.
- Teraz to ju Adolf mo e si w duce pocałowa .
Kto zachichotał. Do ciemnej sali wkroczył pan Konopko.
- Ja bardzo prosz , bez polityki - upomniał.
Jednym z ogl daj cych był Niwi ski; siedział ze wzrokiem utkwionym w
lornetk .
Nagle usłyszeli wystrzał, potem cał seri . Ogl daj cy prze rocza z
przera eniem zeskoczyli ze swych taborecików. Fogg nadal piewał o Palermo.
Jaki pan w berecie wyjrzał przez oszklone drzwi do bramy i natychmiast si
cofn ł.
- Rany boskie, to tutaj, na podwórku!
Strzelanina wzmogła si , słycha było tupot podkutych butów. Niwi ski
niespokojnie zakr cił si po salce, zajrzał do kantorka, w którym płyta
wolno obracała si na gramofonie.
Zaaferowany pan Konopko zapomniał wył czy aparat i w b bnie co chwila
rozlegał si stukot przesuwanych prze roczy.
Niwi ski uchylił drzwi. Przez ułamek sekundy dojrzał ukrytych za wyłomami
bramy strzelaj cych andarmów. W nast pnej chwili, pchni ty mocno w piersi,
wtoczył si do wn trza. Za nim wbiegł andarm z automatem. To on pchn ł
Niwi skiego. Rozejrzał si po salce i wrzasn ł:
- Nie rusza si ! Wszyscy na miejsca!
Widzowie posłusznie usiedli na taborecikach. Chc c nie chc c patrzyli na
przesuwaj ce si widokówki. Płyta dawno ju si sko czyła, ale poniewa
nikt nie wył czył adapteru, obracała si nadal, powtarzaj c ostatnie słowa
refrenu. andarm stał w drzwiach i obserwował ogl daj cych. Zaintrygowany
nagł cisz , wyjrzał na podwórko. W tym momencie rozległ si gwałtowny
pojedynczy wybuch, a potem znów zapadła cisza.
andarm wybiegł na podwórko. Widzowie natychmiast zsun li si z
taborecików, dopadli oszklonych drzwi. Brama obstawiona była g stym
szpalerem andarmów. Pomi dzy nich wkroczył id cy od strony podwórka oficer
i gestami nakazywał komu po piech.
Prowadzono grup schwytanych ludzi. Aresztanci wlekli si noga za nog , z
r kami zało onymi na karkach. Otaczał ich konwój andarmów. Popychali
wi niów, bili kolbami w plecy. W ród schwytanych Niwi ski rozpoznał
Kozakiewicza. Szedł obok człowieka, który tak niedawno szklił sobie
obrazek, Tu za nimi szewc i jeszcze jaki m czyzna. Przeszli.
andarm, który obserwował ten pochód, przypomniał sobie zapewne o
fotoplastykonie i skierował si w stron wej cia. Widzowie rzucili si do
swoich taboretów. Niwi ski, który pierwszy odskoczył od drzwi, okr ył
b ben i pod zwisaj c do samej ziemi pluszow kotar wczołgał si do
rodka. Stał, a wokół niego obracała si ta ma z powtykanymi w ni małymi
prze roczami w ramkach. Ostro nie, by nie potr ci mechanizmu, wyj ł
pistolet i ukrył go pod stela em, na którym mie ciło si całe urz dzenie.
Słycha było podniesione głosy, kto dał okazania dokumentów. Płyta z
ko cowym refrenem wci obracała si w kółko. Przed oczami Niwi skiego
przesuwały si małe, kolorowe, pod wietlone obrazki z Sycylii. Po chwili
usłyszał wyra nie fragment rozmowy:
- Kto jest wła cicielem?
- Ja, prosz pana.
- Gra dalej. Gra . Nic nie było. Gra ...
Głosy jakby oddalały si . Wreszcie trzasn ły drzwi i zapadła cisza.
Niwi ski przez chwil jeszcze nasłuchiwał. Potem schylił si , wyci gn ł
pistolet, schował go do kieszeni i wyczołgał si spod pluszowej kotarki.
Konopko, cały rozdygotany, ze zdumieniem spogl dał pod nogi, na
wychodz cego spod b bna człowieka.
- Pan... przepraszam? - wyj kał.
- Pomyliłem wyj cie - Niwi ski u miechn ł si głupawo.
- Niech pan st d wyjdzie... - ponaglał wła ciciel. - Ja pana bardzo
prosz . Ju mo na...
Do fotoplastykonu tłoczyli si nowi go cie zaintrygowani strzelanin .
- Co tam si działo? - dopytywał jeden z widzów.
- Wiecie, panowie - informował inny - e to szewca zabrali?
- Szewca?
- Obława na tak skal na szewca? Ja ju nic nie rozumiem.
- Kiepsko z nimi, jak ju szewca si boj .
Konopko zdenerwowany, przera ony t bezceremonialn wymian zda ,
wypraszał wszystkich z fotoplastykonu.
- Nie tutaj, nie tutaj, panowie! - powtarzał, wypychaj c wszystkich do
wyj cia.
Urszula Kurasiowa pokwitowała wła nie listonoszowi odbiór paczki. Paczka
była niewielka, obwi zana sznurkiem, zaopatrzona lakowymi piecz ciami.
Kiedy listonosz wyszedł, Urszula bez wi kszego zainteresowania patrzyła na
le c na stole przesyłk . Nagle dostrzegła piecz tk , przekrzywiła głow i
zacz ła czyta .
- Panie Bugalski! - zawołała. - No yczki! Szybko! To z wi zienia.
Podbiegł Bugalski i Urszula trz s cymi si r kami zacz ła rozcina
sznurek, drze papier, szamota si z pudełkiem. Zdziwiona wyci gn ła
koszul i kalesony. Patrzyła przez chwil w milczeniu, nagle zbladła i
oparła si o szafk .
- Jezus Maria, to jego koszula! - wykrztusiła.
Bugalski wzi ł do r k koszul , rozło ył j . Cała poznaczona była
czerwonymi pr gami, podarta. Kalesony we krwi.
- Szefowa! Co z pani ? - zaniepokoił si kierowca.
Wydawało si , e Urszula za chwil upadnie. Zadzwonił telefon, Bugalski
odebrał go.
- To do pani - powiedział.
Urszula z wysiłkiem podniosła słuchawk , usłyszała jaki m ski głos:
- Pani Kura ?
- Kto mówi?
- Dostała pani ju paczk ?
- Kto mówi? Halo! Kto mówi?
- A mo e pani zna adres Władysława Niwi skiego, bo m tu u nas
zapomniał.
- Czego pan chce? Kto to mówi?
- Tu bielizna cz sto si brudzi. Ale pani ma pralni , wi c to dla pani
głupstwo. B dziemy przysyłali bielizn , dopóki m nie przypomni sobie tego
adresu.
Słuchawka wypadła Urszuli z r k i zawisła wzdłu ciany, do której
przytwierdzony był aparat.
Bugalski machinalnie uprz tał z lady pudełko, sznurki, starannie zło ył
koszul . Urszula wyrwała mu j i zacz ła na powrót rozkłada . Palcami
wodziła po plamach.
- Po nerkach go bili... Tu chyba nerki s , co?
- Pani nie patrzy - wyj ł z jej r k koszul .
Urszula jakby nieobecna, zatopiona we własnych my lach, długo stała przy
oknie. Wreszcie odwróciła si i krokiem lunatyczki wróciła za lad , na
której le ała zakrwawiona bielizna. Bugalski zaniepokojony jej wygl dem
zapytał:
- Co si stało, szefowa?
Urszula nie odpowiadała, wci pogr ona w my lach. Kierowca podszedł do
telefonu i zawiesił słuchawk na widełkach.
- Jaki jest wła ciwie adres Władka Niwi skiego? - zapytała
nieoczekiwanie.
- Adres Niwi skiego - bezmy lnie powtórzył pytanie.
- Trafi trafi , ale numeru nie pami tam... - wyja niła.
Bugalski wzruszył ramionami i spod oka obserwował Urszul . Dopiero po
chwili spytał:
- Po co pani ten adres?
- Nie mnie. Nie mnie... Ju sama nie wiem, co mówi ...
Na słupach ogłoszeniowych znowu rozlepiono czerwone plakaty: "W zwi zku z
dokonanym zamachem na ycie funkcjonariusza niemieckich sił porz dkowych, w
dniu wczorajszym rozkazałem rozstrzela 37 zakładników a mianowicie..."
Urszula, stoj ca w tłumie, przebiegła wzrokiem list nazwisk. Jedno po
drugim. Koper, Kujawski, Krzemie ... Ju sko czyła si litera "K" i Urszula
odetchn ła z ulg . Ale przy ostatnim nazwisku nast powała uwaga: "A oto
lista zakładników przewidzianych do ułaskawienia, o ile nie zdarz si
napady na Niemców lub obywateli pa stw sprzymierzonych z Rzesz
Niemieck ..."
I na tej drugiej li cie był... "Kura Leon, przedsi biorca, lat 31.
Kozakiewicz Stanisław, prawnik". Tyle tylko dojrzała. Odwróciła głow ,
roztr ciła zgromadzonych przy słupie ludzi i jak manekin ruszyła przed
siebie.
Niwi skiego zaskoczyła nieoczekiwana wizyta Bugalskiego, lecz jeszcze
bardziej to, co przed chwil od niego usłyszał.
- Jak to, niech znika? - powtórzył dopiero co usłyszane słowa.
- Nie wiem. Tak powiedziała. Le , mówi, do Władka, niech znika, bo dłu ej
ju tego nie wytrzymam.
- Czego, na Boga? - pytał Niwi ski.
- Dr cz j tymi paczkami. A Leon... widziałe go na li cie?
- Widziałem... Widziałem i innych znajomych.
- Ja my l ... - Bugalski zawahał si .
- Co? Doko cz!
- My l , e brak im jest ciebie do tego towarzystwa.
- Ty co wiesz? Co? - Niwi ski potrz sn ł kierowc .
- Nic nie wiem. Wiem tylko, e baby nie s z elaza. eby ty widział t
koszul Leona... A taki był kozak, taki kozak.
- Dlaczego mówisz: był? Mo e jeszcze jest?
- Mo e...
Nazajutrz Niwi ski został wezwany do Mundka. Zastał tam starszego
m czyzn , którego Mundek tytułował doktorem.
- To jest wła nie podporucznik Nowy, doktorze.
- Nie przesadzajmy, podchor y - poprawił Niwi ski.
- Nie, nie, Władziu, ja si nie pomyliłem. Mog ci ju dzisiaj
powiedzie ... Mo na, doktorze?
- e co? - zainteresował si Władek.
- e w imi poło onych zasług... - zacz ł Mundek, ale natychmiast
porzucił ten oficjalny ton. - W dobrych czasach to taki awans oblewano
szampanem. Z tym kiepsko, ale flaszeczka bimbru si znajdzie. Mo na,
doktorze?
- Jakie czasy, takie trunki - westchn ł doktor.
Mundek wyci gn ł z kredensu butelk .
- Za wasz awans - doktor wzniósł kieliszek. - Orientujecie si zapewne,
jakie straty przyniosła nam wsypa drukarni?
- Otarłem si o t wsyp . Mo na powiedzie , otarłem si w bramie.
- Nasz wywiad ustalił ponad wszelk w tpliwo sprawców tej katastrofy.
Niestety, prowokacja. Nowaczyk i niejaka Karolina. Wyrok jest ju
zatwierdzony. Jutro - ona.
- Ju jutro? - zdziwił si Niwi ski.
- O siedemnastej - u ci lił Mundek. - Wtedy jest w domu. Tu jest kartka z
adresem. Kogo wyznaczysz? Czy Sekuła, twoim zdaniem, dorósł ju do takiej
akcji?
- Wolałbym nie.
- Nie Sekuła?
- Wolałbym, eby nikt.
Mundek z doktorem wymienili spojrzenia.
- O co ci chodzi? - spytał Mundek, z niepokojem patrz c na przyjaciela.
Niwi ski usiadł za stołem, przez chwil bawił si obracaniem pustego
kieliszka.
- Na li cie przewidzianych do ułaskawienia - powiedział wreszcie - jest
mój... ty wiesz zreszt , Mundek, kto...
- Mój brat - przerwał mu ostro doktor.
- Jak to?
- On te tam jest - powiedział doktor ju spokojniej. - Pan wierzy w ich
listy ułaskawie ? Wprowadzili zbiorow odpowiedzialno . Czy to znaczy, e
mamy si podda ? Da si zastraszy ? Na to przecie oni licz .
- Wiem, ale...
- Władek! - krzykn ł Mundek.
- Chwileczk - powstrzymał go doktor. - To wła nie nas ró ni od nich, e
my jeszcze kierujemy si sumieniem. Dziwne słowo w pierwszej połowie
dwudziestego wieku. Dziwne, ale wyró niaj ce nas od zwierz t. Zastrzelimy
zwierz . Łatwiej?
- Potem za nie znów odpowie dziesi ciu ludzi - mówił jakby do siebie
Niwi ski. - Potem znowu my dwóch, a oni dwudziestu. Bł dne koło.
- Mój brat odpowiedziałby panu: w obronie własnej. Pan go te zna.
- To Kozakiewicz - cicho wtr cił Mundek.
- Ach, wi c pan jest...?
- Jestem stryjem Kasi.
W milczeniu, które po tym zapanowało, Mundek znów rozlał do kieliszków.
- Kto wie, któremu z nas trudniej rozprawia o tym wyroku - przerwał
cisz doktor. - Ale, poruczniku, musimy do nich strzela . Musimy.
Pod murem, na ulicy stali cudacznie ubrani ludzie. Głowy przystrojono im
w papierowe błaze skie czapki. Zamiast ubra , długie si gaj ce do pół
łydki, równie papierowe worki. Wygl dali w nich jak w sztywnych,
szeleszcz cych i przydługich nocnych koszulach. Usta mieli zagipsowane.
Oczy skaza ców patrzyły w pi kne, bez jednej chmurki niebo. Ludzie w
oknach s siednich domów egnali si znakiem krzy a.
Wzdłu szeregu wolno przechadzał si Schroeder. Tym razem był w mundurze.
Lustrował twarze, które nie mogły wypowiedzie ju ani słowa. Stał tam, w
tym szeregu, Kura , stał Widymski, Kozakiewicz, stał szewc i jeszcze
kilkunastu innych.
W pewnej odległo ci od skaza ców pluton egzekucyjny dokonywał ostatnich
przygotowa . Dowodził nim jaki młody oficer. I on przechodził wzdłu
swoich ołnierzy, jak Schroeder wzdłu linii skaza ców. Po chwili podszedł
do niego Heimann i co mu zacz ł tłumaczy . Oficer potakuj co skin ł głow .
Heimann przemierzył odległo dziel c ołnierzy od skaza ców, zbli ył si
do Schroedera. Schroeder, wysłuchawszy Heimanna, równie wykonał gest
wyra aj cy aprobat . Potem wolno zacz ł i ku oficerowi, Heimann za
wzdłu szeregu skazanych. Widymski, który dotychczas nie patrzył na
oprawców, nagle podniósł głow . Na widok Heimanna zdumienie i przera enie
odmalowało si w jego oczach. Heimann uciekł w bok spojrzeniem,
przyspieszył kroku i zatrzymał si dopiero przed Kurasiem.
W oknach domów było coraz wi cej głów.
Schroeder sko czył rozmawia z oficerem i wolno podszedł do Kurasia.
- Powiesz? - spytał.
Kura przytakn ł kiwni ciem głowy.
Heimann jednym ruchem zerwał mu gips knebluj cy usta. Wtedy Kura
krzykn ł:
- Niech yje Polska!
Oficer dowodz cy plutonem co wrzasn ł, Schroeder i Heimann odeszli na
bok. Padła krótka komenda.
Kura post pił krok do przodu i znalazł si przed szeregiem skaza ców.
Wydawało si , e jeszcze raz zawoła, ale w tej samej chwili padła pierwsza
salwa.
Na podwórku zakładu kamieniarskiego, gdzie stały w nieładzie nie
wyko czone jeszcze nagrobki, le ały płyty z piaskowca i elazne krzy e.
Stary kamieniarz drewnianym młotem uderzał w dłuto, wykuwaj c litery w
kamieniu.
Skrzypn ła furtka i obok kamieniarza stan ł jego pomocnik.
- No i co? - spytał kamieniarz.
- Faktycznie, zgadza si - odpowiedział chłopak. - Grabarz sam widział w
nocy.
- I faktycznie ci z rozwałki?
- Mówi, e w workach byli. Przywie li, powrzucali, darni przykryli.
- Co im si stało? - dziwił si kamieniarz. - Zawsze do getta po rozwałce
wywo albo w las... I pal . Co im si stało, e tych na cmentarz? Grabarz
wie, w którym miejscu?
- Pod samym murem...
Znów skrzypn ła furtka, zjawił si klient. Kamieniarze przerwali rozmow .
Klientem był ten sam szpicel, który kiedy inwigilował Widymskiego.
- Dzie dobry - uprzejmie zagadn ł przybyły.
- Szacunek - odpowiedział kamieniarz.
Klient przygl dał si chwil nagrobkom. Kamieniarz spojrzał na pomocnika,
wygrzebał z kieszeni drobne.
- Skocz mi do budki po paczk egipskich - polecił.
- A le koło pana - rzeczowo odpowiedział pomocnik.
Przy nodze kamieniarza rzeczywi cie le ało pudełko papierosów.
- Skocz, mówi , do budki! - powtórzył ze zło ci kamieniarz. - Słyszałe ?
Pomocnik wzruszył ramionami, wzi ł pieni dze i poszedł w kierunku furtki.
Kiedy jego głowa znikn ła za parkanem, kamieniarz pytaj co spojrzał na
klienta.
- Słyszałem dzi , e podobno tych z rozwałki... - zacz ł szpicel i głow
wskazał na mur cmentarny.
- Podobno.
- eby to rodziny chocia wiedziały. Wrzucili ludzi jak do mietnika...
Kamieniarz patrzył pytaj co, jeszcze nie wiedział, do czego przybysz
zmierza.
- A pan nawet nie pyta, panie Walenciak, co z pa sk siostr ?
- Przecie od pół roku chodz z tym do pana.
- Teraz mo e dałoby si j wyci gn . Od pana tylko zale y, eby wróciła
z O wi cimia.
- Ile? - spytał rzeczowo kamieniarz.
Szpicel pogrzebał w kieszeni, wyj ł kartk i podał j kamieniarzowi.
- Tu s adresy rodzin tych, których tam... - znów wskazał głow za mur. -
Nawet telefony przy niektórych nazwiskach. O, widzi pan: Widymski. Tu ma
pan Kozakiewicza, doktora. I w ogóle trzeba, eby wiedzieli. Zajmij si pan
tym, panie Walenciak.
- A z siostr co?
- Pytał pan, ile, to panu powiedziałem cen . Troch si pan po mie cie
nalata, to wszystko. A trumny niech im pan poleci u pa skiego brata.
Szybko, tanio. I brat przy okazji zarobi.
Kiedy wrócił pomocnik, przybysz zaabsorbowany był ogl daniem nagrobków.
- Mewy tylko były - o wiadczył pomocnik, oddaj c papierosy.
Kamieniarz podniósł si , zdj ł fartuch, otrzepał r ce o portki i zwrócił
si do pomocnika:
- Wyko cz ten napis. Wdowa po południu przyjdzie. Niech trzysta złotych
zostawi. Pokwituj.
- A pan?
- A mnie nie b dzie. Mam piln spraw na mie cie.
Szpicel przestał ogl da nagrobki, uchylił kapelusza i odchodz c rzucił:
- Na razie nic mi tu nie odpowiada. Przepraszam.
Misternie obmy lana prowokacja i tym razem, niestety, zaowocowała. Do
szybko do rodzin rozstrzelanych dotarła wiadomo o miejscu pogrzebania
ofiar. Niwi ski, którego oddział miał wła nie znów wyruszy w lasy,
wyst pił z inicjatyw , by na po egnanie z Warszaw jego chłopcy oddali
ostatni przysług pomordowanym towarzyszom. Zamierzali wydoby ich ciała z
bezimiennej, wspólnej mogiły i pochowa raz jeszcze, z honorami, na które
zasłu yli.
Tyle mógł uczyni dla swego kaprala, z którym przed czterema laty
rozpoczynał wojn . Z rozrzewnieniem wspominał teraz te pierwsze, wrze niowe
dni trzydziestego dziewi tego roku. Pami tał, jak po jakim nalocie zbierał
rozproszony pluton. Długo nie mógł doszuka si kaprala, którego odnalazł
wreszcie zagrzebanego w stogu siana i pogr onego w twardym nie. "Rany
boskie, kapralu - potrz sał wtedy w ciekły Kurasiem - my lałem, e was
zabili". A Kura spojrzał na niego rozespany i spytał w ten sobie tylko
wła ciwy, na poły naiwny, na poły artobliwy sposób: "Mnie? A za co?"
...Za co wi c w ko cu zgin łe , kapralu, który nigdy nie chciałe
wojowa , a mo e tak ci si tylko zdawało? Za co dopadła ci mier , której
nie mogłe przekupi ? Za co gipsem zaklejono ci usta i za co ległe potem
na twardym chodniku, cho tak bardzo lubiłe wygody?
Tak my lał Niwi ski i tak pytał w imieniu przyjaciela, który na wszystkie
te pytania ju odpowiedział, kiedy mu tylko odgipsowano usta.
Ale o tym Niwi ski nie wiedział, bo go przy tym nie było, wi c maszeruj c
teraz w kierunku cmentarza, wci my lał o bezsensownej mierci kaprala.
Lecz bezsensownych mierci nie było w tej wojnie...
Oddział z Mariuszem i Niwi skim, nie zakłócaj c nocnej ciszy, posuwał si
g siego pomi dzy grobami. Mariusz przepu cił oddział i zrównał si z
grabarzem.
- Groby na pewno wykopane? - spytał szeptem.
- Wszystkie.
- Je eli zd ymy, zasypiemy, je eli nie...
- Do rana daleko - uspokoił go grabarz. - Da rad . Tu w lewo, panowie, w
lewo.
Zeszli z alejki. Mało tu ju było grobów, potem i one si sko czyły.
Ziemia była mi kka, jakby wie o spulchniona. Niedaleko czerniał cmentarny
mur. Oddział zatrzymał si . Chłopcy zdj li deszczowce i wyj li ukryte pod
nimi automaty. Pod drzewami dojrzeli stert le cych łopat. Dwóch ju nawet
po nie si gn ło, gdy cisz nocn rozdarł nieoczekiwany głos. Kto mówił
przez tub ze wzmacniaczem.
- Sta ! Jeste cie okr eni. Rzu cie bro i pojedynczo, z r kami nad głow
podchod cie do furtki.
Chłopcy skierowali wzrok na Niwi skiego. Zaskoczenie było ogromne.
Grabarz natychmiast padł na ziemi i podczołgał si ku najbli szym krzakom.
- Licz do trzech! - grzmiał głos w ciemno ciach. - Powtarzam:
pojedynczo, z r kami nad głow do furtki. Raz...
Niwi ski w milczeniu dał znak, aby oddział odskoczył i szukał schronienia
mi dzy grobami.
- Dwa...
Niektórzy nie zd yli nawet zabra swoich płaszczy.
- Trzy!
W tym momencie o lepiaj cy snop wiatła przedarł si od strony muru i
padł na polank ze zbiorowym grobem. Tam le ały ju tylko porzucone łopaty
i dwa czy trzy płaszcze.
- Powtarzam po raz ostatni...
Ale głos z megafonu nie doko czył. Przerwał mu inny - głos Niwi skiego:
- Johann Heimann! Poznaj ci . Długo mnie szukałe . Chod , czekam na
ciebie.
Niwi ski skin ł r k . Chłopcy oddali pierwsz dług seri w stron muru i
wycofali si w gł b cmentarza. Tylko Niwi ski został ukryty za drzewem.
Zobaczył to Mariusz i machn ł do niego r k . Niwi ski dał mu znak, aby
uciekał, sam za przeskoczył do nast pnego drzewa, bli ej muru.
Niemcy strzelali ju ze wszystkich stron. Tam, dok d poszli chłopcy,
rozpocz ła si walka. Niwi ski rozejrzał si : istotnie byli otoczeni.
Błyski pocisków ukazywały si we wszystkich stronach cmentarza.
Nagle zrobiło si jasno. Niemcy u yli miotaczy ognia. Pierwsze drewniane
krzy e i drzewa wystrzeliły ognistym płomieniem. W tym o wietleniu Niwi ski
dojrzał grupk gestapowców, a w ród nich Heimanna z tub w dłoni.
- Heimann! - krzykn ł raz jeszcze Niwi ski.
Jednocze nie rzucił daleko w bok przed siebie blaszan puszk , na któr
przed chwil nadepn ł. Niemcy zacz li strzela tam, gdzie puszka uderzyła o
kamienny nagrobek, i ruszyli w tamtym kierunku.
W gł bi cmentarza - straszliwa strzelanina. Płomie obj ł nowe krzy e i
drzewa. Heimann, opuszczony przez swoich, nerwowo kr cił si przy murze.
Niwi ski podczołgał si do wysokiego, murowanego grobowca. Teraz miał ju
Johanna jak na dłoni. Raz jeszcze zawołał:
- Heimann!
Ten odwrócił si i w tej samej chwili padł trafiony.
Niwi ski przeskoczył do nast pnego grobu; z drugiej strony cmentarza
dobiegały go krzyki, nawoływania, strzały. Biegn c potkn ł si o trupy
dwóch zabitych andarmów.
Reflektor bł dził pomi dzy drzewami, jakby nie do było o wietlenia
płomieni. W ich wietle Niwi ski zauwa ył, e kto strzelał z wn trza
wie o wykopanej mogiły. Po chwili automat strzelaj cego umilkł. Niwi ski
cofn ł si do zabitego Niemca, zabrał mu bro i podrzucił człowiekowi
ukrytemu w dole. To był Mariusz, który ju za moment oddał now seri i
zacz ł wyczołgiwa si z dołu. Chwil pełzli razem. Przed sob zobaczyli
pust alejk , trzeba j było przesadzi . Tylko przeskoczy ... Niwi ski
zrobił to pierwszy. Po chwili Mariusz, zgi ty wpół, przesadził dró k . Ju
był przy Niwi skim, który - wida zm czony - przykl kn ł przy grobowcu z
piaskowca.
Mariusz zacz ł go pop dza , popycha . I wtedy Niwi ski zwalił si twarz
na płask płyt grobowca. Mariusz chwycił go za przegub dłoni.
- Nowy... Towarzyszu... - szeptał.
R ka Niwi skiego martwo spoczywała w jego dłoni. Mariusz rozejrzał si .
Strzały rozlegały si ju bardzo daleko... Znów zacz ł si czołga . Raz
jeszcze odwrócił si . Ciało Niwi skiego le ało pod krzy em grobowca, jakby
utrudzone po strasznym wysiłku.
Do sali szpitalnej, w której le ała Marta, weszła pani Zofia Niwi ska.
Miała na sobie biały, lekarski fartuch. Marta, zm czona, blada, u miechn ła
si do niej z wysiłkiem.
- A Władek? - spytała.
Pani Zofia podeszła do niej i zacz ła czule głaska po włosach.
- Nie wpu cili go, tak? Trzeba poprosi doktora Przybylca...
Pani Zofia wci gładziła jej włosy.
- Jak go nazwiemy, Martusiu?
- A Władek? Jak Władek by chciał?
- Nie. To my obie musimy zdecydowa , dziecko. My obie...
Pierwsze podejrzenie zm ciło blady u miech Marty.
- Gdzie Władek?!
Niwi ska odeszła od łó ka. Marta chciała j przytrzyma , chwyciła
kurczowo fartuch. Odsłoniła si czarna suknia i czarne po czochy.
- Nie! Nie! Dlaczego pani znów jest w tej sukni? Nie! Nie! Mamo,
dlaczego...
Do pokoju weszła piel gniarka z maseczk na twarzy. Niosła dziecko
okutane w biały kocyk.
- Karmienie, Martusiu!
Pani Niwi ska wyci gn ła r ce po małego. Piel gniarka zaprzeczyła ruchem
głowy, wskazuj c na swoj maseczk . Uniosła w gór chłopca. Rozbeczał si
gło no.
- Zupełny Władek - powiedziała cicho Niwi ska - Taki sam, taki sam...