MARGIT SANDEMO
Ś
WIATEŁKO NA WRZOSOWISKU
Ze szwedzkiego przełożyła
LUCYNA CHOMICZ - DĄBROWSKA
POL - NORDICA
Otwock 1998
ROZDZIAŁ I
Zabłądził, w końcu musiał spojrzeć w oczy okrutnej prawdzie.
Zapewne już kilka dni temu zboczył z właściwej drogi, bo od tego czasu nie natknął
się na ludzkie siedziby i na próżno szukał jakiegoś znaku, który mógłby go utwierdzić w
przekonaniu, że posuwa się w dobrym kierunku.
Teraz jednak, kiedy coraz wyraźniej słyszał huk morskich fal, sprawdzały się jego
najgorsze obawy: jechał dokładnie w przeciwną stronę.
Po kilku latach wojaczki wracał do swej ojczyzny, do rodzinnego domu. Z początku
wierzył, że walczy w słusznej sprawie, ale rychło zrozumiał, że coś takiego jak wojna w imię
szlachetnych ideałów nie istnieje. Tylko tyle, a może aż tyle.
Ów młody mężczyzna o imieniu Roland miał długie jasne włosy i łagodne oczy w
kolorze nieba, z których teraz wyzierało niezadowolenie. Przybiła go świadomość, że choć
tak długo już był w drodze, cel jego podróży ani trochę się nie przybliżał. Mimo że znużony i
głodny, wciąż trzymał się prosto w siodle i wyglądał niezwykle dostojnie.
Kiedy znalazł się na rozległym wrzosowisku, już zmierzchało, tylko na zachodzie
złoty blask podświetlał ciężkie ciemne chmury.
Jak okiem sięgnąć rozpościerała się naga równina, na której wiało niemiłosiernie.
Tamtejsi ludzie powiadają, że w tej okolicy wichry urządzają sobie harce. Roland, choć nic o
tym nie wiedział, sam uznał, ze to miejsce nie nadaje się na postój. Głuchy huk fal w oddali
kazał mu się domyślić, że wrzosowisko ciągnie się wysoko nad poziomem morza, a spienione
wody z wielką siłą podmywają ląd i kształtują wysokie, urwiste klify.
Zmarnowałem życie, myślał Roland, a w kącikach jego ust pojawił się wyraz goryczy.
Tyle straconych lat.
W młodzieńczym zacietrzewieniu i naiwności ruszył na wojnę przeciwko papistom.
Był za młody, by wstąpić do wojska we własnym kraju, ale ponieważ postanowił walczyć za
wszelką cenę, zaciągnął się jako najemnik, bo w armii zaciężnej nikt nie pytał o wiek.
Nienawidził wszystkich, którzy ośmielali się wyznawać inną niż on wiarę, póki nie zaczął
myśleć samodzielnie. Uświadomił sobie wówczas, że jest tylko jeden Bóg, bez względu na to,
jak go ludzie nazywają ani jakie formy kultu obierze religia. I że zabijając wrogów, nie
przysparza się swemu Panu nowych wyznawców. W ten sposób można raczej stracić własną
duszę.
Kiedy został poważnie ranny w biodro, nikt nie czynił mu przeszkód, by porzucił
służbę i wrócił do domu.
Wojna religijna to najgłupszy rodzaj wojny, uznał. Rok pański 1640 jest tego
najlepszym dowodem.
Może ludzie to w końcu zrozumieją i przestaną wojować tylko w tym celu, by
narzucić innym swoje przekonania? Rozmarzył się, wyobrażając sobie nowy świat, na którym
zapanuje pokój pomiędzy przedstawicielami wszystkich ludów i religii. Bo przecież kiedyś
musi skończyć się to piekło długoletniej wojny pomiędzy protestantami i katolikami!
Nagle Roland wstrzymał gwałtownie konia, bo na jego drodze stanęła sarna, równie
zaskoczona jak on sam. Zastrzygła lękliwie aksamitnymi uszami i popatrzyła nań
rozszerzonymi ze strachu oczami.
Powinienem ją ustrzelić, pomyślał żołnierz. Od trzech dni nie miałem nic w ustach.
Ale nie mógł się na to zdobyć. Sarenka była taka piękna i taka bezbronna!
Trudno, dalej będę żuł korzonki i popijał wodę ze strumyków, zadecydował Roland i
westchnąwszy ciężko, pospieszył konia. Dość mam już zabijania!
Jasne pasmo na horyzoncie kurczyło się coraz bardziej i wreszcie nad wrzosowiskiem
zapadły ciemności. Równina poddała się władaniu nocy.
Roland wytężył wzrok. W oddali, skąd dochodził najgłośniejszy szum fal, dostrzegł
ś
wiatełko. Migotało, to stawało się jaśniejsze, to znowu prawie zanikało. Czyżby jakaś
gwiazda? Nie, znajduje się zbyt nisko.
Popędził zdrożonego wierzchowca, aż zabrzęczały uprząż i strzemiona.
Tak, to na pewno jest światło! pomyślał z radością i zawołał:
- Gnaj, przyjacielu! Jeszcze chwila i pochylisz się nad żłobem.
Morze grzmiało teraz z ogromną siłą. Rolandowi zdawało się, że ziemia pod nim drży.
Zapewne dotarłem już dość blisko brzegu, pomyślał i wyobraził sobie strome klify
podmywane przez fale.
Ś
wiatełko było coraz bardziej widoczne. Migotało dość wysoko nad ziemią, ale
Roland miał już całkowitą pewność, ze to nie gwiazda.
Zatrzymał się i zdumiony patrzył na wyłaniające się z gęstego mroku kontury. Wieża?
Tak, rzeczywiście, nawet dwie. A może to latarnia morska, stoi wszak tuż przy brzegu?
Nie, oczy, przywykłe do ciemności, rozróżniły na tle granatowego nieba sylwetkę
potężnego zamczyska.
Zamek na takim odludziu? zdziwił się Roland, przyglądając się pogrążonej w mroku
twierdzy. Tylko wysoko na wieży migotało światełko.
Roland utwierdził się ostatecznie w przekonaniu, że znajduje się z dala od swej
ojczyzny. Tam nie wznoszono tak okazałych budowli.
W miarę jak zbliżał się do murów, zamczysko coraz bardziej przytłaczało go swoją
wielkością. Podjechał do wrót przypominających szczerzącą kły paszczę i zeskoczył z siodła.
Trzymając konia za uzdę, zastukał do bramy. Odpowiedziało mu głuche, budzące grozę echo.
Odniósł wrażenie, że nagle cały zamek wstrzymał oddech.
Cofnąwszy się kilka kroków, popatrzył w górę na wieżę. Światełko migotało i
przesuwało się, tak jakby ktoś schodził po schodach, trzymając przed sobą świecę, a potem
całkiem znikło. Po chwili Roland usłyszał odgłos kroków zbliżających się do bramy.
- Kto tam? - wyszeptał cieniutki zalękniony głos.
Roland znał ten język. Nauczył się go od towarzyszy broni.
- Jestem żołnierzem. Wracam z wojny do swej ojczyzny! - odparł. Nie mam złych
zamiarów. Chciałbym się posilić i przenocować. Czy użyczycie mi na noc dachu nad głową i
odrobinę jadła?
Za bramą zapadła cisza, a potem znów rozległ się szept:
- Niestety, to niemożliwe. Spróbujcie, panie, we wsi, tam jest gospoda.
- We wsi? - zdziwił się Roland, rozglądając się wokół. Dopiero teraz spostrzegł kilka
chat, które dotąd skrywało wzgórze. - Dziękuję - powiedział. - Proszę mi wybaczyć, że
niepokoiłem.
- Ciesz się, żołnierzu, że nikogo nie zbudziłeś - dobiegł go szept zza bramy, po czym
lekkie kroki oddaliły się w głąb dziedzińca.
Roland westchnął ciężko i zawrócił konia.
Pół godziny później gniadosz posilał się owsem w ciepłej stajni, a jego właściciel,
któremu wiadomość o wolnym pokoju zdecydowanie poprawiła humor, zasiadł nad gorącym
posiłkiem. Roland uważał wprawdzie, że określenie „zajazd” jest w przypadku tych
skromnych pomieszczeń trochę przesadzone - po prostu w zwykłej chacie jakaś rodzina
przyjmowała ludzi na noc - ale musiał przyznać, że było schludnie. W przestronnej izbie o
nierównych ścianach stały dwa długie stoły. Ogień buzował w palenisku, rozgrzewając nie
tylko wnętrze chaty, ale i duszę zdrożonego żołnierza. Posiłek smakował wyśmienicie.
Roland zjadł miskę zupy rybnej, pogryzając chlebem odłamywanym z wielkiego bochna.
Usługująca mu dziewczyna przyniosła też puchar czerwonego wina najlepszego gatunku. Po
wypiciu kilku łyków trunku Roland ujrzał świat w jaśniejszych barwach.
Dziewczyna, wyraźnie zafascynowana przystojnym gościem, a szczególnie niezwykła
w tych stronach barwą jego włosów, uśmiechała się zalotnie, dając mu do zrozumienia, że
gdyby zechciał, gotowa jest na wszystko.
Ale Roland, który nosił w sercu mocno wyidealizowany obraz kobiety, za nic w
ś
wiecie nie zniżyłby się do tego rodzaju umizgów. Dla niego każda panna była uosobieniem
cnoty. Zresztą obawiał się, że nim zdąży ująć jej dłoń, przybiegną rodzice i zażądają, by się z
nią ożenił. A tak naprawdę był zbyt wyczerpany, by myśleć o dziewczętach. Wykorzystując
jednak okazję, że krzątała się wokół niego, postanowił zadać jej kilka pytań.
- Powiedz, panienko, jak nazywa się ta osada? - odezwał się.
- Osada? - zdumiała się. - Po prostu wieś. - Roland domyślił się, że wioska położona
jest na odludziu, a dziewczyna dodała pośpiesznie: - Chyba Castel de la Mer.
Zamek nad Morzem.
- Czy daleko stąd do sąsiedniej wsi?
- Nie, w zatoce jest przystań i tam też stoi kilka chat. Życzysz, panie, więcej wina?
- Nie, dziękuję. Skoro macie zajazd, to znaczy, że zatrzymują się tu jacyś podróżni?
Przez twarz dziewczęcia przemknął cień.
- Przypływają tu łodzie - mruknęła zmieszana.
- A zamek? - wypytywał dalej Roland. - Czy także zwie się Castel de la Mer?
- Nie, to Castel de la Silence.
Zamek Ciszy. Nazwa nasunęła Rolandowi jakieś mgliste, acz niemiłe wspomnienia.
Nie mógł sobie jednak przypomnieć nic bliższego.
- Kto w nim mieszka? - zapytał. - Właściciel tych ziem?
Dziewczyna zawzięcie szorowała stół.
- Nie znamy mieszkańców zamku - powiedziała tonem, który kazał mu uznać pytanie
za zbyt obcesowe.
Reakcja dziewczyny jednak tylko zaostrzyła jego ciekawość.
- Czyżby się tu dopiero wprowadzili?
Dziewczyna wyprostowała się i spojrzawszy z lękiem, pośpiesznie zaprzeczyła:
- Ależ skąd, mieszkali tu od... od... zawsze.
Dwaj rybacy przy sąsiednim stole podsłuchiwali zrazu ciekawie, zwłaszcza że Roland
nie posługiwał się zbyt biegle ich językiem, kiedy jednak rozmowa zeszła na temat zamku,
ostentacyjnie odwrócili się do obcego przybysza plecami.
Roland zamyślił się. Skądś znał nazwę Castel de la Silence. Tylko skąd?
Podziękował uprzejmie za strawę i wstał od stołu. Zmęczony, udał się prosto na
spoczynek.
W pokoju, który mu wskazano, unosiła się przyjemna woń roślin zebranych na
wrzosowisku. Wielka, miękka pierzyna wabiła znużonego przybysza do łóżka. Nie
pozostawało mu nic innego, jak zrzucić buty i zakurzone ubranie.
Kiedy się położył, poczuł że ogarnia go błogość, a myśli wędrują ku przeszłości.
Castel de la Silence? Może ta nazwa często używana jest we Francji?
Nagle otworzył szeroko oczy. Przecież nie po francusku prowadził rozmowy
wieczorem. Rozumiał jednak tych ludzi i oni także go rozumieli, choć trochę kaleczył ich
język.
Ależ tak! Że też wcześniej na to nie wpadłem! łajał się w duchu, przypomniawszy
sobie Gastona, wojennego kamrata, od którego właśnie usłyszał po raz pierwszy nazwę
zamku. Gaston pochodził z Bretanii. Dzielili żołnierskie trudy, póki przed pięciu laty nie
zabiła go kula wroga. Roland ciężko przeżył śmierć przyjaciela, z którym przegadał tyle nocy,
choć z początku nie całkiem się rozumieli, bo Gaston mówił tylko po bretońsku. Roland
jednak dość szybko się poduczył ojczystej mowy Gastona i z czasem stali się nierozłączni.
Z tego wynika, że jestem w Bretanii, daleko, bardzo daleko od rodzinnego domu. Jak
to, u licha, się stało, że przygnało mnie aż tutaj? zachodził w głowę Roland.
Opuścił szeregi armii na terenie Francji i wciąż nie mógł pojąć, w jaki sposób zboczył
tak daleko na zachód. Całkiem nieświadomie omijał wioski, wybierając niegościnne trakty,
ciągnące się wśród nagich skał i pustkowi.
Roland wstał z łóżka i stanął przy oknie, skąd zapewne w dzień rozpościerał się widok
na wrzosowisko i morze. Teraz jednak w gęstym mroku nie widział nic prócz maleńkiego
ś
wiatełka w oddali, zniekształconego przez szybę i częściowo skrytego w oparach mgły.
Ś
wiatełko na wieży i słaby głosik, szepczący słowa: „Ciesz się, żołnierzu, że nikogo
nie zbudziłeś”.
Kiedy tak stał zamyślony, światełko zgasło.
Zamek Ciszy? zastanawiał się, wracając do łóżka.
Znów przypomniał sobie Gastona i jak żywe stanęły mu przed oczami wydarzenia
sprzed kilku lat. Wśród łoskotu toczonych armat i ciężkich westchnień znużonych potyczkami
ż
ołnierzy posuwali się na koniach wzdłuż rzeki Ren.
- Zamek Ciszy - mruknął nagle Gaston, ujrzawszy rysujące się na tle nieba ruiny
starego zamczyska.
Roland, kierując wzorem przyjaciela spojrzenie w stronę ponurej budowli, stwierdził:
- Rzeczywiście, nikt tam pewnie nie mieszka. Wygląda tak, jakby miał lada chwila
runąć.
- Nie to miałem na myśli - przerwał mu Gaston. - Przypomniałem sobie legendę o
nazwanym tak zamku w Bretanii. Nigdy go nie widziałem na oczy, ale tak właśnie go sobie
zawsze wyobrażałem.
- Z tonu twego głosu wnioskuję, że to jakaś niezwykła legenda - uśmiechnął się
Roland.
Był wtedy taki młody, miał zaledwie dwadzieścia lat i podobne historie mocno
pobudzały jego fantazję. Od tamtej rozmowy upłynęło sześć długich lat, podczas których
ż
ycie nie skąpiło mu pełnych napięcia przeżyć. Teraz marzył już tylko o tym, by wrócić do
domu, położyć się i spać, spać wieczność całą.
Gaston nie kazał się zbyt długo prosić i zaczął snuć swą opowieść:
- Jak wiesz, pochodzę ze środkowej Bretanii. Legenda mówi o starym celtyckim
zamczysku, który stoi nad samym brzegiem morza w miejscu, gdzie fale uderzają z
największą siłą. Pobudowano go zapewne w celach obronnych, miał chronić przed wrogiem
od strony wody. Wielka szkoda, że tak słabo znamy historię Bretanii. Jej dzieje, choć bez
wątpienia burzliwe i barwne, pogrążone są w mroku tajemnicy. Historia Zamku Ciszy ma
swój początek w tak odległych czasach, że znane są tylko nieliczne fakty z nim związane.
Powiadają, że zamek ów jest siedliskiem grzechu, nikt jednak nie potrafi określić
jakiego. Legenda ostrzega, że biada temu, kto się doń zbliży. W pobliżu zamkowych murów
na wrzosowisku wznosi się menhir
1
, których tak wiele spotkać można w moim kraju.
Powiadają... ale to musi być jakaś bzdura... że ten, którego szczątki tam spoczywają,
nadal krąży po zamku.
- Brzmi to dość nieprawdopodobnie - wszedł mu w słowo Roland. - Pewnie ktoś
wymyślił ten zamek.
- Nie! Wcale nie uważam, by Castel de la Silence był wytworem wyobraźni.
I oto Roland odnalazł zamczysko, o którym mówił Gaston.
Siedemnaście lat temu zamkowa brama zatrzasnęła się przed spojrzeniami
ciekawskich.
Tylko głuchoniemy sługa przychodzi do wsi na zakupy.
Pan na zamku zwie się Etienne Blanc. Okoliczni mieszkańcy powiadają, że jego córka
Dionne opuściła kiedyś rodzinne gniazdo. Więcej nic nie wiadomo poza tym, że grzech od
zawsze kojarzy się z tym miejscem. Krąży legenda o dawnych czasach, kiedy na zamku
panował celtycki władca Dongard. Podobno porywał on młode dziewice, po których ginął
potem wszelki ślad. Ludzie zaklinają się, że widzieli, jak w jasne księżycowe noce z murów
zamkowych kapie krew, słyszeli też jęki niewinnych dziewcząt. Nikt również nie wątpi, że
1
Menhir - w języku bretońskim oznacza pojedynczy, ustawiony na sztorc prastary blok kamienny
(przyp. tłum.).
duch Dongarda nadal krąży po zamku, choć jego doczesne szczątki spoczywają w ziemi.
Te i inne informacje przekazał Rolandowi następnego ranka miejscowy odmieniec.
Poza nim nikt nie chciał rozmawiać z obcym przybyszem o Zamku Ciszy.
Coś tu się nie zgadza, pomyślał Roland, odwracając głowę w stronę zamczyska. Chaty
zasłaniały mu widok, więc powoli ruszył na skraj wsi. Te plotki o mieszkańcach zamku nie
mogą być prawdą, rozważał, przypomniawszy sobie lekkie kroki na dziedzińcu. Osoba, z
którą rozmawiał przez zamknięte wrota, była bardzo młoda. Czyżby na zamku mieszkał ktoś
jeszcze poza Blankiem i służbą?
Gdzieś w dole grzmiało morze, z wielką siłą uderzając o skały. Ze spienionych fal
wyłaniały się głazy o groteskowych kształtach. Było pochmurno, wiał silny wiatr, ale w
powietrzu nie czuło się chłodu.
Pofałdowaną, usianą niewysokimi pagórkami przestrzeń, porośniętą przez wrzosy i
jaskry, urozmaicały wystające tu i ówdzie głazy o gładkich, jakby oszlifowanych przez wodę
krawędziach, i karłowate, powykręcane przez wichry drzewa.
Stąd widać było dobrze potężne zamczysko, które nie po raz pierwszy tego ranka
przyciągnęło wzrok Rolanda. Choć powinien już oswoić się nieco z przytłaczającą budowlą,
ilekroć na nią spojrzał, dreszcze przechodziły mu po plecach. Gaston się nie mylił. To
zamczysko do złudzenia przypominało ruiny rycerskiej posiadłości, którą razem oglądali nad
Renem. Tyle że Castel de la Silence pomimo wyrw w murze i widocznych rys i tak
znajdowało się w dużo lepszym stanie i nadawało się do zamieszkania.
Roland szedł, lekko kulejąc. Nadal pobolewało go biodro, choć rana się zagoiła.
Medycy uprzedzili go, że nigdy już nie będzie tak sprawny jak dawniej, a ból może pojawiać
się i nasilać co pewien czas.
I tak miał szczęście. Rana długo ropiała i dopiero kiedy jakiś felczer usunął z niej
kilka odprysków kości, zaczęła się goić. Ale nie odzyskał całkowitej sprawności w nodze.
Z tego powodu znacznie lepiej czuł się na końskim grzbiecie, bo wtedy nikt nie mógł
dostrzec jego ułomności.
Daleko na horyzoncie zauważył coś, co łamało łagodną linie wrzosowiska. Jakiś
kamień niczym statua wystawał ku niebu, a tuż obok wznosiła się jakby piramida z odciętym
czubkiem.
Co to jest? pomyślał zaintrygowany. Może to właśnie kopiec, miejsce wiecznego
spoczynku doczesnych szczątków legendarnego króla Dongarda?
Tak, to zapewne jest to miejsce. Kopiec znajduje się wszak w pobliżu zamku, choć w
pewnej odległości od wież ponurej budowli zamieszkanej z pewnością nie tylko przez pana
tych ziem. Nawet służąca w gospodzie, mówiąc o mieszkańcach zamku, używała liczby
mnogiej.
Roland miał rację, snując takie przypuszczenia.
Kiedy spacerował zamyślony po wrzosowisku, z izdebki na wieży zamkowej
obserwowała go żałosna niewysoka dziewczyna.
Bez trudu odgadła, że jest obcy w tych okolicach. Nie znała nikogo, kto
dorównywałby mu wzrostem, nikt też nie kulał w podobny sposób.
To na pewno on pukał poprzedniego wieczoru do bramy zamku.
Głos... Przyjemny i głęboki... gdyby tak mogła otworzyć wrota i wpuścić znużonego
ż
ołnierza do środka... Tak bardzo pragnęła porozmawiać z jakimś człowiekiem.
Ale klucz do bramy jest gdzieś starannie ukryty.
Nikomu nie wolno wejść na zamek! Nikt nie może się dowiedzieć o złu, które
zapanowało tu niepodzielnie. Straszliwy grzech ciąży na całym rodzie Blanca, nie są wolni od
niego także ludzie zamieszkujący okolicę.
Taka jest prawda.
Dziewczyna ukryła twarz w dłoniach.
W jej samotnej duszy na nowo zagościło przygnębienie i apatia.
ROZDZIAŁ II
I rzeczywiście nie tylko Blanc mieszkał w zamku.
Poza odmieńcem wiedziała o tym większość mieszkańców wioski. Tyle że to był
zakazany temat. Zło, grzech i zgnilizna! szeptano po kątach. Nawet innym panom nie
przyszłoby do głowy, by się zadawać z fanatycznym Blankiem. Zresztą brakowało po temu
okazji, bo właściciel Zamku Ciszy odciął się od świata. Wydawało mu się, że strzeże wielkiej
tajemnicy. Sądził, że nikt nie wie o tym, co kryją ponure mury.
Pewnej nocy przed siedemnastu laty Dionne, marnotrawna córka Blanca, wróciła do
rodzinnego domu z nieślubnym dzieckiem na ręku.
Przez całe dzieciństwo zmuszana do niemal zakonnego życia, w którym posty, ciężka
praca i pokuta za grzechy stanowiły chleb powszedni, uciekła w końcu od ojca i jego
przesadnej pobożności.
Ale okrutny świat nie przyjął jej z otwartymi rękoma. Nie była przygotowana na takie
spotkanie. Naiwna i dobra, stała się łatwą zdobyczą. Jak kwiat spragniony wody, oddała całą
miłość komuś, kto na nią nie zasługiwał.
Została sama, bez dachu nad głową, bez środków do życia, za to z maleńką córeczką,
którą powiła w lesie na skraju miasta.
Zdarzyło się to w samym środku zimy, gdy welon marznącej mgły spowijał Bretanię.
Ze względu na dziecko musiała wrócić do rodzinnego domu, ono potrzebowało ciepła,
odzienia i strawy.
Strach ją paraliżował, a serce waliło jak młotem, kiedy z maleństwem na ręku stanęła
w najdalszym kącie zamkowej sieni. Drżącym głosem rzuciła ojcu w twarz:
- Ojcze, jeśli mnie wyrzucisz, pójdę prosto do wsi i wszystkim opowiem o hańbie,
jaka ciąży nad naszym rodem. To prawda, że skalałam nasze nazwisko, ale jeśli mnie
odepchniesz, wstyd stanie się nie tylko moim udziałem.
Ojciec zacisnął usta, a na jego szczupłej twarzy uwydatniły się kości policzkowe.
Czarne jak węgiel oczy zalśniły bezlitośnie.
W tym momencie losy mieszkańców Castel de la Silence zostały przesądzone;
zamkowe wrota zatrzasnęły się na zawsze, odcinając ich od świata.
Tego wieczoru Dionne czytała z twarzy ojca jak z otwartej księgi. Wiedziała, że
najchętniej pozbyłby się jej i dziecka. Nienawistne, zamyślone spojrzenie, jakim obrzucił
maleństwo, napełniło ją lękiem. Z całych sił przytuliła mała i wykrzyknęła:
- Niech ogień piekielny pochłonie tego, kto zabije moje dziecko!
- Zhardziałaś, córko! - Lodowaty wzrok ojca spoczął na Dionne. - Idź do swej
komnaty i trzymaj bachora! Pewnie znajdziesz dla niego ubrania w kufrach twej matki, bo ta
głupia kobieta gromadziła je po tobie. a potem zejdź na dół.
W jego głosie nie zabrzmiała nawet nuta miłosierdzia. Widok wnuczki nie zmiękczył
ani odrobinę serca z kamienia.
Zanim Dionne wróciła do sieni, cała niemal służba została już wypędzona, by nikt się
nie dowiedział, że córka pana na zamku wróciła z bękartem. Pozostało tylko czterech
służących: głuchoniema kobieta, jej głuchy syn, a także dwóch stajennych, najgorsze kanalie.
Blanc trzymał w ręku dyscyplinę - krótki bat o kilku rzemieniach zakończonych
ostrymi kawałkami ołowiu, i czekał na córkę.
Nakazawszy stajennym opuścić sień i trwać w gotowości na wezwanie, Blanc
poprowadził Dionne do komnaty, z której nikt nie mógł usłyszeć jej krzyków.
Gdy stamtąd wyszła, słaniała się i broczyła krwią, a na całym ciele miała krwawe
pręgi. Włosy wisiały jej w nieładzie, z sukni zaś zostały tylko strzępy.
- Weźcie ją! - Ojciec wskazał córkę stajennym. - Teraz jest wasza, możecie z nią
zrobić, co zechcecie. Idźcie do stajni, potem po nią przyjdę!
Jeden z mężczyzn uśmiechnął się szeroko, ukazując bezzębne dziąsła, i zadowolony
pociągnął dziewczynę. Drugi szedł za nią i obmacywał ją lubieżnie.
Tej nocy Dionne straciła rozum.
Po tym zdarzeniu Blanc zabił obu stajennych, a ich zwłoki wrzucił do morza. Żaden
ś
wiadek hańby jego córki nie miał prawa ostać się przy życiu. Bynajmniej nie chodziło mu o
upokorzenia, jakich dziewczyna doznała owej nocy, ale o wstyd, jaki sprowadziła na jego
dom.
Niepokorna córka została ukarana!
Rzeczywiście, bezwzględny ojciec osiągnął swój cel. Do cna zniszczył jej serce i
rozum.
Wyrzuciła z pamięci tęsknotę za wolnością, marzenia, własne przemyślenia i
mimowolnie stała się wierną kopią swego ojca.
Normy zachowania, jakie narzuciła maleńkiej Nicolette, przekraczały wszelkie granice
zdrowego rozsądku.
Każdego dnia Nicolette musiała ćwiczyć się w pokorze.
- Jesteś grzeszna, wywodzisz się z grzechu - powtarzała nieustannie Dionne. - Twoja
matka, a moja siostra, była ladacznicą, a ty zostałaś poczęta w nierządzie.
Pod wpływem straszliwych przeżyć pomieszało jej się w głowie i odrzucała prawdę,
ż
e jest matką dziewczynki. Wszystkimi winami obarczała wymyśloną siostrę, znajdując w ten
sposób ujście dla swej nienawiści i sprawiając ulgę własnemu sumieniu.
Nicolette nie była bita, posłusznie bowiem wykonywała wszystko, co jej nakazano.
Każdego ranka i wieczora, a często wielokrotnie w ciągu dnia, na kolanach musiała modlić
się do Matki Najświętszej o miłosierdzie, a także wyznawać na głos grzechy, by uzyskać od
dziadka rozgrzeszenie. A nazajutrz wszystko powtarzało się od nowa.
Nicolette nie wolno było wychodzić poza mury zamku, bo Dionne mówiła ciągle, że
wioska to gniazdo rozpusty.
Ponieważ całą służbę zwolniono, a do pomocy pozostała jedynie głuchoniema kobieta
i jej syn, rozumiało się samo przez się, że znaczna część zamku była opuszczona i na co dzień
korzystano ze stosunkowo niewielu pomieszczeń.
Nicolette jednak dość szybko, jeszcze jako dziecko, odkryła, że z korytarza prowadzi
tajemne przejście na jedną z baszt. Natrafiła na nie przypadkowo, kiedy szukała kota, którego
miauczenie dochodziło, jak się jej zdawało, z jednej z pustych komnat. Zwierzęcia nie
znalazła, bo okazało się, że to tylko wiatr świszcze przez szczeliny w murach. Nicolette
jednak zaintrygowana ruszyła na górę.
Baszta stała się jej azylem, miejscem, gdzie szukała ucieczki od ponurej
rzeczywistości. Ciotka i dziadek nic nie wiedzieli o kryjówce Nicolette, bowiem jedyne okno
wieży wychodziło na wrzosowisko i z dziedzińca nie można było dostrzec zapalonej świecy.
Mijały lata. Dziewczyna dorastała i coraz więcej obowiązków spadało na jej barki.
Głuchoniema służąca traciła siły, a jej syn wykonywał głównie ciężkie prace w
gospodarstwie. Tak więc Nicolette, nadzorowana przez ciotkę, jak - nieświadoma prawdy -
nazywała swą własną matkę, musiała przejąć wyczerpujące zajęcia domowe.
Ten szczególny dzień zaczął się podobnie jak inne.
Dziadek przyszedł do komnaty dziewczyny, by wysłuchać jej porannej spowiedzi.
- Wyznaj grzechy, które popełniłaś w nocy - odezwał się surowo. - Wiem, że w czasie
snu nurzałaś się w grzechu.
Nicolette z doświadczenia wiedziała, że dziadkowi nie warto się sprzeciwiać. Kiedyś,
gdy była młodsza, ośmieliła się zapytać, jakie to są grzeszne sny i w jaki sposób ma je
rozpoznać, by ich na przyszłość unikać. Została jednak surowo ukarana za swe zuchwalstwo -
trzykrotnie szorowała kamienną posadzkę w zamkowej sieni - i nigdy więcej już nie zadawała
podobnych pytań.
- Contritio!
Contritio
, inaczej żal za grzechy. Nicolette wyrecytowała akt żalu i odmówiła
stosowne modlitwy.
- Confessio!
Wyznanie grzechów. To było najgorsze. Dziewczyna, choć usilnie się zastanawiała,
nie mogła nic wymyślić. Jedynym prawdziwym jej przewinieniem było zatajenie przed ciotką
i dziadkiem odkrycia przejścia na basztę, ale tego akurat za nic w świecie nie chciała
zdradzić.
- Miałam grzeszne myśli, dziadku - wymamrotała, spuściwszy głowę. - Wczoraj po
kolacji chciałam zjeść jeszcze jedną kromkę chleba.
- A twoje sny? - zagrzmiał ostry głos. - Wyznaj swe grzeszne sny, Nicolette!
Dziewczyna odważyła się podnieść wzrok na dziadka.
- Ale ja nic nie pamiętam!
Etienne Blanc zacisnął mocno szczęki, a na jego kościstym obliczu odmalowała się
złość. Fanatyzm i ascetyczny tryb życia odbiły się niekorzystnie na jego wyglądzie. Miał
dopiero pięćdziesiąt siedem lat, ale siwizna i surowość bardzo go postarzały.
Nicolette, śmiertelnie przestraszona, patrzyła na dziadka, pewna, że zaraz ją uderzy.
Blanc powstrzymał się jednak, uznawszy, że sprzeniewierzyłby się zasadom wiary, jakie
starał się jej wpoić. Dlatego od razu udzielił jej satisfactio, rozgrzeszenia. Jako
zadośćuczynienie Panu Bogu nakazał dziewczynie pościć przez cały dzień - tylko dlatego, że
ośmieliła się pragnąć dodatkowej kromki chleba na wieczerzę - a oprócz tego miała wyprać
brudną bieliznę z ostatniego tygodnia. Polecił jej też odmówić kilka litanii i zapowiedział, że
o zachodzie słońca zjawi się ponownie, by wysłuchać, jakie grzechy popełniła w ciągu dnia.
Przystąpienie do sakramentu pokuty wymagane jest przez Kościół raz w roku, ale
Blanc oczywiście nigdy nie powiedział tego wnuczce, która trwała w przekonaniu, że jest to
codzienny obowiązek.
Ten dzień upływał dziewczynie jak inne dni w ponurym zamczysku. Ciotka Dionne
pilnowała, by Nicolette nie zaniedbywała pracy i modlitwy. Ale choć dziewczyna nie znała
innego życia i sądziła, że wszyscy ludzie wiodą podobny żywot, to jednak nie potrafiła
opanować niepojętej tęsknoty, która coraz częściej przepełniała jej serce. Ukończyła
siedemnaście lat i sama dostrzegła, że w ostatnim czasie bardzo się zmieniła. Była taka
samotna, nikt nawet słowem nie wyjaśnił jej, że dorasta, wszystkiego musiała dochodzić
sama. Nic dziwnego, że obraz świata miała niepełny i wypaczony. Ale w tamtych czasach jej
przypadek nie był odosobniony. Większość dzieci wywodzących się z wyższych sfer wiodła
samotne życie w odgrodzonych od świata murami ponurych gmaszyskach. Wpajano im
surowe zasady wiary i suchą książkową wiedzę. Jeśli chodzi o tak zwaną mądrość życiową, w
znacznie lepszej sytuacji znajdowały się dzieci biedoty.
Nicolette czuła w sercu palącą tęsknotę, W samotne wieczory wsłuchiwała się ze
zdumieniem w smętne zawodzenie wiatru, które odbijało się echem w jej duszy.
O zmierzchu znów wymknęła się do baszty, bo pomimo zmęczenia potrzebowała tych
krótkich chwil spędzonych w swej samotni. Głód doskwierał jej niemiłosiernie, ale starała się
o tym nie myśleć, wdrapując się po krętych schodkach.
Baszta znajdowała się najbliżej wrót zamkowych, komnaty zaś mieściły się w głębi,
od strony wewnętrznej dziedzińca. Nikt jej więc tu nie przeszkadzał.
Usiadła przy oknie tak jak zwykle i w zapadającym zmroku powiodła spojrzeniem w
stronę wioski.
„Gniazdo rozpusty” - tak ciotka Dionne nazywała wioskę, utrzymując, że żyją w niej
kanalie obciążone najgorszymi wadami, brudasy, biedaki i zbóje.
„To siedlisko chorób, nędzy, złodziejstwa, fałszu i bezbożności!” - wykrzykiwała, w
sposób szczególny kładąc nacisk na słowo „bezbożność”.
Czasami Nicolette obserwowała hasające na wrzosowisku dzieci. Gdy była młodsza,
zaciskała dłonie na ramach okna, z trudem powstrzymując się, by nie przywołać swych
rówieśników. Ich śmiech i rozbawione głosy dochodziły na sam szczyt wysokiej baszty.
Niekiedy starała się sama roześmiać, ale nie potrafiła wykrzesać z siebie wesołości. Jej
ś
miech brzmiał sztucznie, tak samo jak i głos już dawno pozbawiony radosnych nut.
Z czasem nauczyła się rozpoznawać wszystkich wieśniaków. Nieopodal zamku wiodła
droga do wsi, często więc widziała ich przejeżdżających wozami zaprzężonymi w woły lub
dosiadających starych chabet. Kobiety zbierały chrust na opał, a mężczyźni czaili się w
zaroślach, by coś upolować. Na tym terenie prawo do odstrzału przysługiwało wyłącznie
Etienne Blancowi, panu na zamku, a każdemu schwytanemu na gorącym uczynku
kłusownikowi groziła szubienica. Tak było w latach, gdy Blanc trzymał liczną służbę, która
rygorystycznie pilnowała, by chłopi nie łamali prawa. Jednak od kiedy odciął się od świata,
pragnąc ukryć rodową hańbę, wszystko się zmieniło.
Nicolette widywała także kondukty żałobne, a potem, obserwując wieśniaków,
próbowała się domyślić, kogo zabrała śmierć.
Mieszkańcy zamku nie utrzymywali z nikim kontaktu, tylko głuchoniema służąca i jej
syn chodzili czasem do wsi.
Bywało jednak, że i Blanc, przeważnie podczas sztormu, opuszczał zamkowe mury.
Stawał wówczas na skraju urwiska i wpatrywał się w spienione morze. Unosił ręce, tak jakby
chciał okiełznać żywioł.
W okropnej samotności upływał Nicolette rok za rokiem.
Dziewczyna coraz bardziej zamykała się w sobie, nawet w snach przestała marzyć.
Ś
wiat poza zamkową bramą przerażał ją, nie tęskniła już do niego. Nieświadoma, powoli
wpadała w pułapkę zastawioną przez dziadka, pogrążając się w coraz większej pobożności.
Zresztą czy pozostawiono jej jakiś wybór?
Blanc zadbał o jej wykształcenie. Potrafiła więc czytać i pisać, ale to, czego się uczyła,
miało wyłącznie głęboko religijny charakter. Surowo broniono jej dostępu do wiedzy o
ś
wiecie. Zresztą dziewczyna, odizolowana od wszystkiego, nawet nie była jej specjalnie
ciekawa.
Tylko czasami, widząc z okna baszty obcych, zastanawiała się, skąd pochodzą i dokąd
się udają. Przypływające co jakiś czas żaglowce, tak wielkie w porównaniu z łodziami
rybaków, do których widoku przywykła, wzbudzały w niej lęk.
Zapytała nawet kiedyś o nie ciotkę, ale ona tylko machnęła ręką i próbowała ją zbyć,
mówiąc, że to nie jej sprawa. Dodała jednak, że wymyślili je ludzie, których coś bez sensu
gna po świecie.
A więc na pokładach żaglowców znajdowali się ludzie?
W jakimś miejscu na ziemi, za horyzontem, żyje ich więcej niż w sąsiedniej wiosce.
Ta myśl oszołomiła dziewczynę.
Tego wieczoru, który odmienił jej życie, Nicolette jak zwykle o zmroku zapaliła
ś
wiecę w izdebce na szczycie baszty. Chciała jeszcze trochę poczytać przed snem. Ciotka
Dionne na ogół nie wstawała wcześnie, lubiła wylegiwać się o poranku. Dziadek za to był na
nogach już o świcie i nie mógł ścierpieć, gdy Nicolette jeszcze spała. Dziewczyna bardzo się
lękała, że mogłaby zasnąć w baszcie. Wiedziała, że miałoby to dla niej katastrofalne skutki.
Właśnie z tego powodu bała się przesiadywać zbyt długo na górze, poza tym
potrzebowała snu po ciężkiej pracy.
Tamtego wieczoru odczuwała szczególne zmęczenie. Po generalnych porządkach i
wielkim praniu strasznie bolały ją ręce. Na podrapanych i spuchniętych dłoniach pojawiły się
odciski, a nawet otwarte rany.
Nagle Nicolette drgnęła. Ktoś stukał do bramy.
Kto to może być? O tej porze?
Dziadek... Ciocia Dionne... ogarnęła ją panika. Żeby tylko się nie obudzili!
Szybko na dół! Co będzie, jeśli mnie tu zastaną?
W pośpiechu zbiegała ze świecą w ręku po krętych stopniach. Nawet nie zdążyła
poczuć łęku przed obcym, w ogóle nie zdążyła pomyśleć.
Na szczęście chyba nikt się nie obudził, komnaty ciotki i dziadka znajdowały się dość
daleko od głównej bramy. Nicolette zawahała się.
Czy odważy się podejść do wrót?
Musi. Ktokolwiek to jest, trzeba go ostrzec. Nikomu nie wolno przekroczyć progu
tego zamku!
Serce waliło jej jak młotem na myśl o tym, że ma rozmawiać z kimś obcym.
Czy starczy jej odwagi?
- Kto tam? - wyszeptała.
Głęboki męski głos odpowiedział:
- Jestem żołnierzem. Wracam z wojny do swej ojczyzny. Nie mam złych zamiarów.
Czy znajdzie się tu dla mnie kąt do spania i ciepła strawa?
Ż
ołnierz? Żołnierz! W jej wyobraźni pojawiły się obrazy walczących. Wiele razy
słyszała o wojnie, nigdy jednak nie zdołała pojąć, dlaczego ludzie zabijają się nawzajem.
Ten człowiek na pewno jest niebezpieczny!
Ale przecież mówił, że nie ma złych zamiarów!
Przez szczelinę w drzwiach dostrzegła ciemną sylwetkę. Przybysz był wysoki, wyższy
od ludzi we wsi, ba, wyższy nawet od dziadka. A jego włosy sięgały do ramion. Więcej
szczegółów nie zdołała rozróżnić.
Obcy mówił inaczej niż ludzie w tych stronach, zresztą wspomniał, że wraca z wojny
do swego ojczystego kraju.
Brzmiało to jakoś dziwnie. I niebezpiecznie.
Ale ten głos! Poruszał każdy nerw w jej ciele. Nicolette wydawało się, że jego
właściciel jest bardzo młody.
Musi mu coś odpowiedzieć! Serce wali jej tak mocno, że omal nie rozsadzi piersi.
- Nie mogę ci pomóc - ledwie wydobyła z siebie szept. - Spróbujcie, panie, we wsi,
tam jest gospoda.
Słyszała o gospodzie od ciotki Dionne, która w kółko powtarzała, że to siedziba
samego diabła. Ale może sprzedają w niej jedzenie? Ludzie zatrzymują się przecież tam na
nocleg. Żołnierz, wysoki i silny, na pewno da radę diabłom. Na zamek w każdym razie nie
może wejść. Broń Boże! Dziadek wpadło w straszliwą złość!
- Dziękuję - odpowiedział głęboki, piękny głos. - Proszę mi wybaczyć, że
niepokoiłem.
- Ciesz się, żołnierzu, że nikogo nie zbudziłeś - szepnęła odruchowo, ale tak ją
przeraziła własna śmiałość, że czym prędzej uciekła da swej komnaty, słysząc jeszcze, jak
nieznajomy odchodzi od bramy. Jego kroki wprawiły w drżenie każdy skrawek ciała
Nicolette. Zdawało się jej, że mężczyzna utyka na jedną nogę.
Pośpiesznie przebrała się i położyła do łóżka. Długo leżała, rozdygotana, przerażona
własną reakcją. Co za uczucia nią targają? Nie pojmowała ich, ale była pewna, że dziadek i
ciotka Dionne by jej nie pochwalili.
Złożywszy dłonie, zaczęła wznosić gorące modlitwy do Maryi Panny. Czuła, że
grzech splamił jej duszę, choć nie potrafiła tego grzechu nazwać.
Jakie to szczęście, że nikt nic nie usłyszał! Dzięki, Najświętsza Panienko!
Wiedziała, że nigdy się nie odważy wyznać dziadkowi, iż spotkała się potajemnie w
nocy z obcym mężczyzną. Może dlatego czuła się taka występna?
Zauważyła żołnierza następnego dnia z okna baszty, gdy przechadzał się w pobliżu
wioski, i zrozumiała, że jej życie już nigdy nie będzie takie jak przedtem. Nieokreślona
tęsknota, która przepełniała jej serce, stała się trudna do zniesienia.
Przecież życie to coś więcej aniżeli modlitwa i umartwienia, uświadomiła sobie, poza
zamkiem i wioską istnieje inny świat.
Z tej odległości nie mogła przyjrzeć się twarzy obcego, ale sam fakt, że był istotą z
krwi i kości, pozostawił w niej zdumienie, ciekawość, rozpacz i gorycz. W pewnym sensie
czuła się tak, jakby ją oszukano. Po raz pierwszy w swym życiu pomyślała o matce,
nieznajomej kobiecie, która przed wielu laty stąd uciekła. Czy rzeczywiście jej czyn
zasługiwał na potępienie?
Nicolette nagle zrozumiała lepiej decyzję matki.
Do tej pory granice świata dziewczyny wyznaczały zamkowe mury. Ciotka Dionne
powtarzała ciągle, że spotkał ją przywilej, iż pozwolono jej zamieszkać w zamku. Zresztą
Nicolette podzielała to przekonanie.
Ale teraz?
Teraz świat za murami wabił ją i kusił. Zapewne tak samo jak niegdyś jej matkę.
Przeraziła się jednak tej zmiany, bo nagle poczuła, że grunt usuwa jej się spod stóp.
ROZDZIAŁ III
Zazwyczaj Nicolette nie wchodziła na basztę w ciągu dnia, obawiając się, że ktoś
mógłby ją zauważyć Ale tego popołudnia ciotka Dionne zamknęła się, w swej komnacie, a
dziadek uciął sobie, jak zwykł to czynić codziennie, poobiednią drzemkę. Nic dziwnego, że
zrywał się wczesnym świtem, skoro mógł to potem odespać.
Tego dnia jednak dziewczyna czuła przemożną potrzebę, by rozejrzeć się po okolicy.
Miała nadzieję, że zobaczy nieznajomego, z którym rozmawiała poprzedniego wieczoru.
Okazało się, że przeczucie jej nie myliło. Jasnowłosy mężczyzna, lekko kulejąc,
spacerował po wrzosowisku. Mogłaby przysiąc, że spojrzał w stronę baszty.
Czy powinnam do niego pomachać? zastanawiała się, schodząc pośpiesznie po
schodach. Nie, i tak by tego nie zauważył, a gdyby nawet, to co by sobie o mnie pomyślał?
Baszta, w której Nicolette miała swoją kryjówkę, przylegała do wrzosowiska. Druga,
zwana basztą Dongarda, wznosiła się na krawędzi urwistego klifu. Od wieków krążyły o niej
budzące grozę legendy. Ale teraz wisiało nad nią całkiem realne niebezpieczeństwo: skała
podmywana przez wzburzone fale mogła lada dzień runąć w morskie odmęty, zabierają ze
sobą fragment murów wraz z basztą, na której widać było wyraźne pęknięcie. Część murów
spotkał już taki los.
Plan zamku Castel de la Silence
1 - Komnata dziewic
2 - Pomieszczenia o niewiadomym przeznaczeniu
3 - Komnata Dionne
4 - Przedsionek
W zamku na dolnej kondygnacji mieściły się: kuchnia, gorzelnia, stajnia i
pomieszczenia gospodarskie, a także pokoje dla służby. Alkowy i komnaty dzienne łącznie z
salą rycerską znajdowały się na piętrze.
Nicolette nie lubiła poruszać się ciemnym, korytarzami zamkowymi. Udając się do
baszty, musiała przejść przez długą galerie zewnętrzną. Niewielkie otwory strzelnicze
wpuszczały do środka skąpe smugi światła. W miejscach gdzie mur był wzmocniony
machikułami, znajdowały się większe otwory w podłodze, przez które kiedyś obrońcy miotali
kamienne pociski, płonące pakuły i wylewali gorącą smołę. Gdzieniegdzie leżały jeszcze
przedmioty stanowiące świadectwo minionych okrutnych czasów Galeria zewnętrzna
przerażała dziewczynę, ale tysiąc razy bardziej lękała się przechodzić obok zamkniętych na
cztery spusty drzwi do komnaty dziewic, gdzie, jak głosiła legenda, okrutny Dongard więził
młode dziewczęta uprowadzone z pobliskiej wioski i okolic. Powiadano, że ściany tej
komnaty zbroczone są ich krwią, a nocą, gdy sztorm szaleje na morzu, wydobywają się
stamtąd przeraźliwe krzyki.
Nicolette wprawdzie nigdy nie słyszała żadnych niepokojących odgłosów, ale
opowieść ciotki Dionne na zawsze zapadła jej w pamięć.
Nic dziwnego, ciotka bowiem z nieskrywaną lubością snuła historie sprzed kilku
wieków o okrutnym Dongardzie i jego rycerzach, torturujących i pozbawiających życia młode
dziewczyny. Trudno dociec, ile było w nich prawdy, Nicolette jednak wierzyła w każde słowo
ciotki.
Ani Blanc, ani Dionne nie domyślali się nawet, że Nicolette odkryła przejście z sali
rycerskiej do zewnętrznej galerii, od bardzo dawna już nie używanej. Była posłusznym i
pokornym dzieckiem, nawet więc im do głowy nie przyszło, że odważyłaby się przechytrzyć
dorosłych i działać na własną rękę, a na domiar złego zataić ten grzech na codziennej
spowiedzi
Dziewczyna nie miała odwagi zbyt długo przebywać w baszcie wieczorami.
Wystarczało jej pół godziny, może godzina. Nim zegary wybiły północ, starała się wrócić do
swej komnaty, żeby przypadkiem nie natknąć się na pojawiające się podobno o tej porze w
zamkowych korytarzach duchy zamordowanych dziewic. Nicolette wolała nie wchodzić im w
drogę. Rozdygotana, z łomoczącym sercem kładła się do łóżka, by ochłonąć ze strachu.
Wędrówka po pogrążonym w ciemnościach zamku nie należała do przyjemności. W mroku
wszystko wyglądało inaczej, a w każdym zakamarku czaiły się groźne cienie.
Ale tego dnia zapomniała o lęku, bo dojrzewała w niej ważna decyzja. Dziewczyna
uznała, że powinna wieczorem czuwać przy bramie. Jeśli nieznajomy znów przyjdzie i
zastuka do wrót, musi być na miejscu, by powstrzymać go, nim pobudzi innych mieszkańców
zamku. Przecież to jej obowiązek!
Sama świadomość, że planuje zrobić coś na własną rękę, na dodatek coś
wymagającego dużej odwagi, wprawiła ją w gorączkowe podniecenie. Nawet więc nie
przejęła się gderaniem ciotki, że spóźnia się z wypełnieniem codziennych obowiązków.
- Gdzie byłaś? - wykrzykiwała ze złością Dionne. - Dlaczego jeszcze nie nakryte do
stołu? Czy zdaje ci się, że życie składa się tylko z przyjemności?
Nicolette nic nie odpowiedziała. Miała swoją tajemnicę. To sprawiało, że przykre
słowa ciotki nie były w stanie jej dotknąć.
Roland tymczasem nie przestawał się zastanawiać, z kim rozmawiał przez bramę
zamku poprzedniego wieczora. Czy to była służąca? A może jakiś chłopiec?
Nic tu się nie zgadzało. Ze zdawkowych odpowiedzi wieśniaków wynikało, że na
zamku mieszka tylko stary właściciel z córką i dwoma głuchoniemymi służącymi, a przecież
głuchoniemi nie mogliby z nim rozmawiać.
Ż
e nie był to duch jakiejś zamordowanej dziewicy, o których wspominał odmieniec,
był pewien. Roland wprawdzie nie do końca kwestionował istnienie duchów i elfów,
wabiących podróżnych w lasach i w górach czy przy wodopojach, w tym przypadku jednak
mógłby przysiąc, że rozmawiał z człowiekiem z krwi i kości.
Zdecydował się pozostać w zajeździe jeszcze przez jedną noc, bo zarówno on sam, jak
i jego koń, potrzebowali wytchnienia.
W ciągu dnia kilkakrotnie próbował podpytać usługującą dziewczynę o mieszkańców
zamku, ale bez powodzenia.
- Nie mam pojęcia o tym, co się dzieje na zamku - odpowiadała wymijająco, lękliwie
rozglądając się na boki. - Nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
Jej reakcja tylko utwierdziła Rolanda w przekonaniu, że jednak coś wie, i postanowił
ją podejść, kierując rozmowę pozornie na inne tory.
Ale przyniosło to rezultaty, jakich zupełnie nie oczekiwał. Dziewczyna, przekonana,
ż
e młodzieniec smali do niej cholewki, z uśmiechem dała mu do zrozumienia, że zamierza
odwiedzić go w jego pokoju.
Roland przeraził się nie na żarty, a ponieważ nie chciał urazić dziewczyny, skłamał, że
wieczorem wychodzi.
- Może jutro po zmierzchu? - zaproponował nieszczerze, gdyż sądził, że wtedy będzie
już daleko stąd.
Chcąc nie chcąc, musiał więc wyjść po południu na przechadzkę. Konia zostawił w
stajni, by odpoczął i nabrał sił, a sam ruszył w stronę wrzosowiska. Nie miał pojęcia, co
będzie robił przez cały wieczór, w gospodzie w każdym razie nie mógł pozostać. Pragnął
trzymać się z daleka od niewinnej prostej dziewczyny. Zasługiwała na lepsze traktowanie.
Roland zachowywał się zawsze rycersko wobec kobiet i nawet mu w głowie nie
postało, że owa panna z zajazdu prowadzi znacznie bardziej swobodne życie niż on,
powracający z wojaczki żołnierz. Choć doświadczył okrucieństw wojny, zachował duszę
idealisty i uważał, że uczucia między kobietą a mężczyzną powinny być piękne i czyste.
Inaczej życie nie miałoby sensu.
Roland rozejrzał się wokoło i westchnął z zachwytu. Jego zmysły dopiero teraz
otworzyły się na urok wrzosowiska. W ciągu kilku ostatnich dni, kiedy przemierzał Francję,
zmęczony, głodny i poirytowany, niezdolny był do odbierania wrażeń estetycznych.
Tymczasem wrzosowisko tylko z pozoru wydawało się monotonną równiną. Gdy mu się
bliżej przyjrzeć, zaskakiwało swą różnorodnością. Łagodne wzniesienia przełamywały
monotonię krajobrazu. Porośnięte szmaragdowozieloną trawą pagórki unosiły się pomiędzy
kobiercem liliowego i żółtego kwiecia, tu i ówdzie rosły poskręcane od wiatru karłowate
drzewa. Wszystko to trwało pod sklepieniem niebios, które o tej przedwieczornej porze
przybrało barwę zgaszonego fioletu. Wiatr od morza roznosił woń słonej wody i wodorostów.
Roland bezwiednie ruszył w stronę zamku, jakby przyciągany jakąś nieznaną siłą.
Popatrzył na odcinające się na tle nieba baszty. W jednej z nich, tej, która znajdowała się tuż
przy urwisku, utworzył się groźny wyłom, pęknięcie sięgało na wysokość górnej kondygnacji.
W drugiej baszcie w okienku na górze nie dostrzegł nikogo, zresztą nawet nie miał takiej
nadziei.
Zamek sprawiał wrażenie niegościnnej warowni. Droga prowadząca do jego wrót była
mocno zarośnięta, jedynie wydeptana wąska ścieżka i ślady kół świadczyły o tym, że od
czasu do czasu ktoś z zamku wyprawiał się do wsi.
Przez głowę przemknęła mu nagle myśl, że mógłby podejść do bramy, zastukać i
zapytać, kim jest ta młoda osoba, z którą rozmawiał poprzedniej nocy.
Ale oczywiście tego nie zrobił. Postanowił najpierw dowiedzieć się czegoś więcej o
mieszkańcach zamku. Zastanawiał się, dlaczego ludzie milkną i odwracają spojrzenia, kiedy
kieruje rozmowę na ten temat. Roland nie miał wątpliwości, że wiedzą niejedno, ale coś ich
powstrzymuje przed mówieniem.
Zdążył obejść dookoła warownię, gdy zaczęło zmierzchać. Wrzosowisko, którym
dopiero co tak się zachwycał, stało się nagle przerażająco ponure. Zaczął się odpływ. Morze
huczało i grzmiało, wiatr dmuchał pomiędzy krzewami szczodrzeńca. Wśród odgłosów
ż
ywiołu niknęły wszelkie inne dźwięki.
Roland szedł przed siebie, jakby kierowany wewnętrznym impulsem. Coś go ciągnęło
do wysokiego menhiru, wzniesionego niedaleko zamkowych murów. Wieśniacy twierdzili, że
tam pochowane są doczesne szczątki króla Dongarda.
Wspiąwszy się na niewielkie wzniesienie, zobaczył tuż przed sobą wysoki smukły
głaz, samotny i majestatyczny. Emanowała z niego niema groźba. Na tle ciemniejącego nieba
wyglądał jak strażnik, któremu nakazano strzec tego miejsca aż po kres dziejów.
Z niezwykłym szacunkiem Roland podszedł bliżej. Nieopodal menhiru znajdował się
kopiec przypominający kształtem piramidę o ściętym wierzchołku. Przyjrzawszy się mu
uważnie, żołnierz zorientował się, że to grobowiec zbudowany z potężnych głazów,
przykrytych płaskim blokiem kamiennym, i przysypany ziemią. Wydawał się tu obcy w
czasie i przestrzeni. To nie mógł być grób celtyckiego władcy Dongarda, który, jak powiadali
miejscowi ludzie, zmarł w połowie piątego wieku, bowiem w takich grobowcach chowano
zmarłych na długo przed narodzeniem Chrystusa.
Zamek z pewnością nie jest aż tak sury, aczkolwiek kilka stuleci to wiek bardzo
szacowny dla każdej budowli. A może fragmenty murów są starsze? Może w piątym wieku
została wzniesiona wewnętrzna część warowni, a potem wielokrotnie ją rozbudowywano?
Roland nie wykluczał, że król Dongard rzeczywiście panował kiedyś na zamku, ale to miejsce
nie mogło być miejscem wiecznego spoczynku tego okrutnego władcy. Grobowiec strzeżony
przez menhir był starszy o wiele stuleci. Chyba że pogrzebano zwłoki Dongarda w prastarej
mogile?
Wątpił jednak, by ośmielono się popełnić takie świętokradztwo.
Surowy głaz górował nad głową Rolanda i zdawał się ożywać pod wpływem
pomarańczowej poświaty ostatnich promieni zachodzącego słońca. Dreszcz przebiegł
ż
ołnierzowi po plecach. Nagle w sposób szczególny stał się podatny na nastrój tego wieczoru,
na niewyraźny lęk, który podpełzał i wnikał do samego środka jego duszy.
Roland odwrócił się plecami do menhiru i przeszedł kilka kroków w stronę kopca.
Potężne głazy, przysypywane przez wieki kolejnymi warstwami ziemi i porośnięte trawą
wciskającą się w każdą najmniejszą nawet szczelinę, zdawały się z wolna zapadać.
Roland odkrył jednak, że ów grobowiec powstał na skalnym podłożu w naturalnym
zagłębieniu pomiędzy położonymi równolegle niewysokimi pagórkami Pod płaskim
kamiennym blokiem wśród zarośli odkrył wejście.
Nie bez lęku Roland zajrzał do środka. Wszedł do ciemnego korytarza prowadzącego
w dół Z lekko pochyloną głową posuwał się naprzód. Ciasny zrazu tunel rozszerzał się
stopniowo i nagle Roland znalazł się w przestronnym pomieszczeniu, w którym było trochę
jaśniej. Słabe światło wieczoru przenikało przez szczeliny pomiędzy głazami.
To na pewno grobowiec jakiegoś prehistorycznego władcy, pomyślał.
Dokładnie nie wiedział, kiedy Celtowie przybyli do Bretanii, ale nie ulegało
wątpliwości, ze ten grobowiec pochodzi z okresu na długo przed wędrówką ludów. Cóż
wiadomo o społeczności, która postawiła tu menhir? Czy została wyparta czy wchłonięta
przez napierające ludy? Nikt nie potrafi odpowiedzieć na takie pytania.
Roland rozejrzał się uważnie i dostrzegł jakieś ciemne otwory. Może to nisze, a może
korytarz ciągnie się dalej? Ruszył w głąb wybranego korytarza, pogrążonego w kompletnych
ciemnościach, ale wnet drogę odcięła mu skała.
Może tutaj pochowano króla Dongarda - o ile w ludzkim gadaniu tkwi ziarno prawdy?
Roland dokładnie obmacywał ściany niszy, ale nie wyczuł palcami ani kamiennej
tablicy, ani niczego, co wskazywałoby na grób.
Nagle w ciszy rozległo się delikatne drapanie.
Roland zamarł w bezruchu, wsłuchując się intensywnie.
Pewnie to jakieś zwierzę, pomyślał w końcu.
Po chwili odgłosy szurania dały się słyszeć ponownie, tyle że chyba poza grobowcem.
Nie był jednak tego do końca pewien.
Z miejsca, gdzie stał, widział spory fragment pomieszczenia, z którego odchodziły
odnogi korytarzy, na tyle oczywiście, na ile można zobaczyć coś w mroku. Nasilające się
odgłosy docierały chyba gdzieś z zewnątrz. Roland zastanawiał się, czy nie wyjść i nie
sprawdzić, co się tam dzieje, gdy nagle uwiadomił sobie, że słyszy kroki zbliżające się w jego
kierunku. Potem mignął mu jakiś cień i zniknął w otworze prowadzącym na wrzosowisko.
Roland zmarszczył czoło.
To nie było zwierzę, lecz istota poruszająca się na dwóch nogach, człowiek. Nie
wiadomo tylko, żywy czy umarły.
Przypomniały mu się słowa odmieńca; „Tam straszy! Król Dongard błąka się po
dziedzińcach zamkowych i w okolicach grobowca”.
Bzdura!
Ale skąd dochodził odgłos kroków?
Z sąsiedniej niszy! Tak!
Czy się odważę tam wejść?
A co mam do stracenia? dodawał sobie otuchy.
Hmm... życie, może rozum, uśmiechnął się, czując, że drży. Bagatelka!
Wszedł jednak do sąsiedniej niszy, która ku jego zaskoczeniu okazała się długim
korytarzem. Pożałował, że nie ma pochodni lub świecy, by sobie oświetlić drogę. Korytarz
przez cały czas się obniżał.
Roland nabrał odwagi i przyspieszył kroku. Ta pewność siebie okazała się dlań
zgubna, bo potknął się i upadł, rozbijając mocno kolano. Rękami obmacał przestrzeń wokół
siebie, ale wyczuł jedynie skałę i porozrzucane kamienie.
W tym miejscu korytarz się kończył.
Kto to mógł być? zastanawiał się Roland. Kto ukrył się w grobowcu i uciekł
wystraszony odgłosem moich kroków?
Może bezdomny? Albo kłusownik bądź inny przestępca, pragnący uniknąć kary?
No cóż, tego się teraz nie dowie, ale przynajmniej zbadał dokładnie wnętrze
grobowca.
Kiedy Roland wydostał się na zewnątrz, otoczył go wieczorny mrok. Przemykał się
ostrożnie, trochę się obawiając, że ktoś czai się w zaroślach, gotów go zaatakować.
Ale wrzosowisko trwało pogrążone w ciszy. Roland skierował się w stronę morza. Po
kilku krokach zatrzymał się i ukrył w niewielkim zagłębieniu, słysząc ujadanie psa.
Nagle tuż przed nim przemknęła zmęczona sarna. Roland usłyszał krótki, urywany
oddech zwierzęcia.
Natychmiast przypomniał sobie sarenkę, którą widział w pobliżu zamku poprzedniego
wieczoru, i uczucie wspólnoty, jakie nim zawładnęło, gdy przez moment spotkały się ich
spojrzenia.
Niewiele się zastanawiając, rzucił się na nadbiegającego psa, który aż zawył z
rozczarowania i zaskoczenia. Jego agresja natychmiast zwróciła się przeciwko człowiekowi,
ale żołnierz złapał psa za łeb i przycisnął mocno do ziemi.
Zwierzę wiło się wściekle, próbując się uwolnić, rzucało się i drapało ostrymi
pazurami, warcząc złowrogo.
Ale Roland nie zwolnił żelaznego uścisku, choć nie zamierzał skrzywdzić
czworonożnego myśliwego, który przecież tylko uległ swym pierwotnym instynktom
drapieżnika.
Upewniwszy się, że sarna zniknęła po drugiej stronie wzgórza powoli zaczął zwalniać
uścisk, jednak przez kilka minut nie puszczał psa.
Był to zwykły wiejski kundel.
- Dobrze już, dobrze - przemówił do niego Roland - Tylko spokojnie.
Pies był wyczerpany. Kiedy Roland uznał, że zwierzę się poddało, podniósł się
ostrożnie najpierw na kolana, a potem całkiem wstał. Nie przestając przemawiać przyjaźnie,
powoli zwalniał chwyt. Na wszelki wypadek uskoczył w tył, gdy całkiem puścił psa, ale on
nie zamierzał atakować człowieka. Otrząsnął się tylko, jakby chcąc zrzucić z siebie wstyd, i
czmychnął w bok z nosem przy ziemi, szukając śladu sarny. Ale niedawny zapał prędko
zniknął, pies zrezygnował z łowów i zawrócił w stronę wioski.
Roland tymczasem ruszył ścieżką wzdłuż zamku. Dotarłszy do frontonu budynku,
zauważył, że w baszcie miga maleńki płomyk. Zatrzymał się, niepewny, co robić. Nie może
znów pukać do bramy. Istota, z którą rozmawiał, nie życzyła sobie tego. Bała się, że
mieszkańcy zamku mogliby się zbudzić
Ale kiedy tak stał ukryty w mroku, dostrzegł, że światełko zaczyna się przesuwać,
jakby ktoś oświetlał sobie drogę po schodach prowadzących spiralnie w dół. Dokładnie tak
samo jak poprzedniej nocy.
Roland bez zwłoki ruszył w stronę bramy. Po przygodzie z psem utykał mocniej, ale
starał się iść jak najszybciej, by dotrzeć na czas. Odczuwał osobliwą więź z tą nieznajomą
istotą z wieży - identycznie jak z sarną - wspólnotę, nić porozumienia coś co przemawiało
wprost do jego serca, W jego wrażliwej duszy bezbronna, pełna gracji sarna utożsamiała się z
człowiekiem, którego szept usłyszał poprzedniego wieczoru.
Intuicja podpowiadała żołnierzowi, że obie istoty, przerażone i samotne w
niebezpiecznym świecie, potrzebują jego pomocy. Wierny swoim zasadom, pragnął je
ochraniać.
Dotarł na czas. Kiedy płomyk świecy zamigotał w dole, zastukał lekko do bramy.
Płomyk zatrzymał się raptownie, a potem zniknął.
Roland czekał, intuicyjnie wyczuwając, że nieznajoma istota śmiertelnie się lęka, iż
ktoś z mieszkańców zamczyska go usłyszy.
Odgłos zbliżających się kroków. Mrok i przerażony, tłumiony oddech.
Właściwie nie wiedział, co powiedzieć. Nawet nie zdążył się nad tym zastanowić.
- Czy mogę.,. Czy mogę wejść do środka? - wydukał wreszcie.
- Nie... - usłyszał w odpowiedzi drżący głos. - Nie mam klucza.
- Chciałbym porozmawiać.
Zapadło dłuższe milczenie, po którym istota po drugiej stronie wrót odrzekła tęsknym
głosem:
- A czy moglibyśmy porozmawiać przez bramę?
- Oczywiście - odparł Roland poruszony. - Usiądźmy i porozmawiajmy!
Usłyszał delikatny odgłos ocierającej się o kamienie tkaniny.
- Ale najpierw proszę mi pozwolić się przedstawić. Zwą mnie Roland, a ciebie?
- Nicolette.
A wiec to była dziewczyna.
- Jesteś żołnierzem? - wyszeptała.
- Tak, byłem tu wczoraj. Ile masz lat?
- Siedemnaście.
Roland uśmiechnął się do siebie. Nieoczekiwanie odpowiedź dziewczyny wydała mu
się wielce obiecująca.
Postanowił pozostać przez kilka dni w wiosce Castel de la Mer.
Ktoś go potrzebował. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości
ROZDZIAŁ IV
Czuł się dość niepewnie, gdy tak siedział przy bramie i rozmawiał szeptem z
dziewczyną, której nigdy nie widział na oczy i o istnieniu której część wieśniaków w ogóle
nie miała pojęcia.
- Czy nikt nas nie usłyszy? - szepnął.
- Służba nie, są głuchoniemi. A ciotka i dziadek mają alkowy w głębi dziedzińca.
Chyba że się obudzą i przyjdzie im ochota na spacer.
- W takim razie musimy być ostrożni Kim jesteś, Nicolette?
Ja? - zapytała drżącym z przerażenia głosem. - Ja... jestem grzechem...
„W zamku rozpanoszył się grzech”, mówili mieszkańcy wioski.
Biedna dziewczyna!
A może to duch? Błąkająca się dusza nieszczęśliwej dziewicy uwiedzionej przez
Dongarda?
Nie, to niemożliwe!
- Kto powiedział, że jesteś grzechem?
- Ciotka Dionne. I dziadek.
Nareszcie jakieś konkrety, pomyślał i pytał dalej, pragnąc za wszelką cenę dowiedzieć
się możliwie najwięcej.
- A cóż takiego uczyniłaś, by mieli prawo cię tak nazywać?
- Jestem owocem nierządu - odrzekła zgnębiona. - Moja matka była ladacznicą.
Choćbym nie wiem jaką pokutę odprawiła, nie zdołam nigdy zmyć hańby, którą przywlokłam
na zamek. Błagam, nie mów o tym nikomu! Ludzie we wsi nie mogą się niczego dowiedzieć.
Ależ oni wiedzą, pomyślał Roland, ale nie wyrzekł tego na głos, by nie potęgować
przytłaczającego dziewczynę poczucia winy.
- Opisz mi, Nicolette, jak wyglądasz?
Nie od razu odpowiedziała.
- Nie wiem. Nie wolno mi się przeglądać w zwierciadle. Ciotka Dionne uważa, ze to
grzech. Mówiła, że nie powinnam sobie wyobrażać, że jestem ładna, bo to nieprawda.
Słowa dziewczyny tylko utwierdziły Rolanda w przekonaniu o jej wyjątkowej urodzie.
Miała zresztą taki słodki głos, nieśmiały, przepraszający, pełen tęsknoty za drugim
człowiekiem.
Trochę rozmarzony westchnął:
- Wydaje mi się, że cię widzę. Masz długie czarne włosy.
- Tak - odezwała się żałośnie.
- I jesteś niewysoka.
- Widzisz mnie naprawdę? - zdumiała się.
- Nie, tylko zgaduję. Więcej już nic nie potrafię dodać.
- Ja także nie. A ty? Widziałam cię z daleka. Masz włosy, które lśnią jak złoto.
- Pochodzę z obcych stron. Mam błękitne oczy.
- Błękitne? Ależ to niemożliwe! Nikt nie może mieć oczu w kolorze nieba.
- Ależ tak! W mojej ojczyźnie niemal wszyscy mają takie. Powinnaś częściej
opuszczać mury zamku. Przecież nie możesz tu spędzić całego życia.
- Brama jest zawsze zamknięta.
- W takim razie sam cię stąd wydostanę - zapewnił z żarem, podnosząc wzrok na
mury.
Chociaż jeszcze nie mam pojęcia w jaki sposób, dodał w myślach.
- Nie zdołasz. Oprócz bramy nie ma innego wejścia.
- Droga nieznajoma istoto - zaczął. - Wkrótce będziesz dorosła. Musisz ruszyć w
ś
wiat. Masz prawo spotykać swoich rówieśników. Masz prawo zakochać się, a potem, jeśli
zechcesz, wyjść za mąż.
- Moja matka tak właśnie zrobiła. Uciekła. Ale nic dobrego z tego nie wyszło. Na
własnej skórze doświadczyła, że świat jest pełen niebezpieczeństw.
- Ale to nie była jej wina. Ani tym bardziej twoja.
Milczała przez chwilę. A potem rzekła:
- Nikt mnie nie zechce. Jestem nic nie warta.
- Nieprawda! Po twoim głosie poznaję, że jesteś dobra, pełna ciepła.
Znów milczenie.
- Czy... czy to piękne uczucie zakochać się?
- Bardzo piękne.
- A moja matka została tak bardzo upokorzona.
Trudno mu było coś na to odpowiedzieć, bo przecież nie znał dokładnie całej historii,
ale rzekł:
- Miłość do drugiego człowieka nigdy nie jest upokarzająca ani brudna, Nicolette.
Wydaje mi się, że twoja mama była osobą głęboko nieszczęśliwą.
- Mnie też. Dopiero teraz to pojmuję.
Roland nie do końca był pewien, co przez to rozumieć.
- Rycerzu...
- Nazywam się Roland, a co do rycerzy, już nie istnieją.
- Tak? - zdumiała się i dodała z roztargnieniem w głosie: - Rolandzie... Powiedz mi...
Wiem, że nigdy nie zdołam się wydostać z zamku. To po prostu mi się nie uda. A ty pewnie
podążysz niedługo w dalszą drogę do ojczyzny?
- Tak.
Zamilkła na chwilę.
- Rolandzie, jesteś moim przyjacielem, prawda?
Jak wielka tęsknota pobrzmiewa w głosie tej istoty!
- Przecież wiesz.
Czy mogę cię dotknąć? Tak bardzo bym chciała... się upewnić, że to wszystko mi się
nie śni - szepnęła żałośnie.
- Dobrze.
Odgarnął kamyki i wsunął dłoń w ciasną szparę między bramą a podłożem. Wyczuł
drobne, chłodne palce dziewczyny, które zadrżały pod wpływem dotyku, i usłyszał głębokie
westchnienie, pełne zdumienia i radości.
Nie ruszał się, głęboko wzruszony losem tej istoty. Dopiero teraz pojął rozmiar
nieszczęścia, które ją dotknęło. Przez siedemnaście długich lat ukryta przed światem niczym
wyrzut sumienia. Jak można być takim okrutnym, żeby własny prestiż stawiać wyżej aniżeli
ż
ycie drugiego człowieka? Kim są ci ludzie, dziadek i ciotka dziewczyny, którzy obojętnie
przyglądają się, jak na ich oczach marnuje się życie tego dziecka? Może im się zdaje, że
czynią to, co dla niej najlepsze? W takim razie to chyba jacyś chorobliwi fanatycy?
- Nicolette, jesteś pobożna?
- Oczywiście. Codziennie błagam Pana o wybaczenie.
- Za co?
- Za to, że w ogóle przyszłam na świat.
- Ach, Nicolette, nie wolno ci myśleć w ten sposób - zaprotestował. - Nawet jeśli
byłby to grzech, to Bóg już dawno ci wybaczył, w chwili gdy się narodziłaś.
- Nie. To nieprawda - odparła drżącym głosem. - Dziadek powiada...
- Twój dziadek nie jest Bogiem - przerwał jej Roland tonem ostrzejszym niż
zamierzał.
Dziewczyna cofnęła dłoń.
- Muszę już iść - powiedziała.
- Nie! Poczekaj, Nicolette!
- Muszę wracać do swej komnaty. Już zbyt długo tu jestem.
Słyszał, jak wstaje, i uczynił to samo.
- Będziesz jutro wieczorem w baszcie? Jeśli tak, to rozejrzyj się za mną po
wrzosowisku. Potem możemy się spotkać tu o tej samej porze co dziś. Chcesz?
- O, tak - odrzekła z przeciągłym westchnieniem. - Oczywiście, ze chcę, ale...
- W takim razie do zobaczenia. Postaram się przez ten czas obmyślić sposób, jak cię
wydostać z tego więzienia. W ostateczności zapukam do bramy i zażądam rozmowy z twoim
dziadkiem.
- Nie, nie! Nie rób tego! - zawołała spłoszona. - Bo wtedy nigdy więcej cię nie
zobaczę.
A czy teraz, mnie widzisz? pomyślał z rozczuleniem, a głośno zapewnił ją:
- Dobrze, nie zrobię tego... Na razie! Dobranoc Nicolette, najlepsza przyjaciółko.
- Dobranoc - odpowiedziała z zachwytem, a potem niemal bezgłośnie oddaliła się od
bramy. Serce przepełnione całkiem nowymi uczuciami, omal nie rozsadziło jej piersi.
Rozmawiała z drugim człowiekiem, trzymała go za rękę, czuła ciepło bijące od niego.
Dzieliła się swymi myślami.
Czy może istnieć większe szczęście?
Ponieważ zdmuchnęła wcześniej świecę, szła teraz po omacku przez ciemne
korytarze. Była jednak tak podekscytowana, że nawet nie zauważyła, kiedy minęła drzwi do
komnaty nieszczęsnych dziewic.
Mam przyjaciela! Mam przyjaciela! myślała z radością w czasie tej nieprzyjemnej
wędrówki po pogrążonym w nocnym mroku zamku.
Zdawało się jej, że lekka jak piórko unosi się nad ziemią.
Kiedy jednak dotarła do drzwi swej komnaty, usłyszała dochodzący z jadalni odgłos
ciężkich kroków.
Boże, dziadek już wstał!
Zbyt długo siedziała przy bramie.
Serce zabiło jej mocniej.
Nie zdążyła otworzyć drzwi, gdy usłyszała jego głos:
- Kto to?
Nicolette przełknęła z wysiłkiem ślinę.
- Ja.
Zbliżające się kroki były zdecydowane. W świetle świecy ukazała się surowa twarz
dziadka.
- Czemu łazisz po nocy? - warknął ze złością. Nigdy jeszcze nie widziała go w tak
złym humorze.
- Ja... nie mogłam spać - wyjąkała przerażona niczym małe dziecko przyłapane na
psocie. - Chciałam napić się wody.
- To idź! - warknął. - I żebyś mi się tu więcej nie kręciła.
Nicolette przemknęła obok niego do jadalni i nalała do kubka wody.
Dziadek pozostał przy drzwiach jej komnaty, a kiedy dziewczyna wróciła, zatrzasnął
je za nią z hukiem. Nicolette usłyszała zgrzyt przekręcanego w zamku klucza.
Uwięziona we własnym pokoju!
Nie zdarzyło się to po raz pierwszy, przeciwnie, wiele, wiele razy dziadek ją zamykał.
Nigdy nie stosował kar cielesnych wobec wnuczki. Posługiwał się bardziej wyrafinowanymi
metodami, by ją złamać. Bo jemu chodziło o duszę Nicolette. Chciał ją upokorzyć i
sponiewierać, tak jak swą córkę Dionne. Uznał to za najważniejszy cel swego życia, był
bowiem przekonany, że ten uczynek przyniesie mu nagrodę u Pana. Przypominał pod tym
względem hiszpańskich inkwizytorów.
Tak więc Nicolette dobrze znała charakterystyczny odgłos przekręcanego w zamku
klucza. Mijał niekiedy długi czas, nim dziadek, uznawszy, że dostatecznie odpokutowała,
otwierał drzwi.
Nie dzisiaj! błagała w duchu. Przecież o zmroku znów mam się spotkać z Rolandem.
Co będzie, jeśli dziadek nie wypuści mnie do wieczora?
Niejednokrotnie trzymał ją w zamknięciu nawet przez kilka dni i nocy, nieczuły na
cierpienia, na jakie ją narażał. Głód w tym wszystkim najmniej jej dokuczał. Żołądek
Nicolette przywykł do ciągłych postów. Ale kiedy świeca się wypaliła, dziewczyna, z
rozmysłem umieszczona w komnacie pozbawionej okien, siedziała w kompletnych
ciemnościach. Poza tym w pomieszczeniu cuchnęło od nie uprzątanych nieczystości.
Zwykle to najbardziej ją męczyło, teraz jednak była zdolna myśleć tylko o Rolandzie.
Tak się obawiała, że kiedy nie zastanie jej wieczorem przy bramie, więcej nie powróci.
Opuści Castel de la Silence. Na zawsze odjedzie z Zamku Ciszy.
Boże, spraw, by dziadek nie trzymał mnie długo w zamknięciu! modliła się gorąco.
Ale wydawał się taki rozgniewany! Chyba bardziej niż pewnego zimowego
popołudnia, gdy zapomniała dołożyć do ognia w palenisku i kiedy dziadek się obudził, jego
grzane wino całkiem ostygło. Wtedy zamknął Nicolette na trzy doby.
Nie ma się więc co łudzić, że tym razem będzie inaczej.
Straciwszy wszelką nadzieję, Nicolette opadła na posłanie i wybuchnęła płaczem.
Krótka chwila szczęścia przemknęła przez jej życie niczym błyskawica.
W baszcie nie świeciło się!
Roland długo czekał na wrzosowisku. Zapadł zmrok, a on wiele razy podchodził do
bramy. Szeptał imię dziewczyny, ale nikt mu nie odpowiadał. Słyszał jedynie huk morskich
fal rozbijających się o skały gdzieś w dole.
Przez cały dzień penetrował teren na północ od wioski, a więc w kierunku
przeciwnym niż był położony zamek. Wąską ścieżką wijącą się w dół dotarł do zatoki, gdzie
niektórzy rybacy z wioski Castel de la Mer trzymali łodzie. Niezbyt imponujący port, ale
Roland pozostał w nim przez dłuższą chwilę, gdyż było to niezwykle malownicze miejsce, a
przy tym zaciszne i ciepłe.
Rybacy bardzo chętnie opowiadali o połowach, kiedy jednak zagadnął ich o zamek,
umilkli.
- Nie znamy dobrze Etienne Blanca - tłumaczyli się.
Ponieważ była właśnie pora odpływu, Roland powędrował wzdłuż plaży aż do
półwyspu wrzynającego się w morze. Stamtąd lepiej mógł się przyjrzeć zamczysku. Dopiero
teraz zobaczył dokładnie, jak niebezpieczne zniszczenia poczynił żywioł. Potężne bloki
kamienne osuwały się w odmęty fal podmywających klifową skałę, na której został
zbudowany Castel de la Silence. W murze tuż przy wieży Dongarda, pod którym skała została
niemal całkowicie rozmyta, ziała przepastna czeluść. Na samą myśl o tym, że w zamku
przebywa Nicolette, Roland poczuł dreszcze przebiegające mu po plecach.
Morze zaciekle napierało na zamkową skałę i zdołało utworzyć w niej potężną grotę.
Aż trudno było uwierzyć, że do tej pory fundamenty pozostały nienaruszone.
Obraz zniszczeń napełnił Rolanda głębokim bólem. Odwrócił więc wzrok i popatrzył
w stronę horyzontu. Zauważył łódź rybacką i zakotwiczony w pobliżu żaglowiec.
Przypomniało mu się, że poprzedniego dnia również widział fregatę płynącą ku brzegowi
Teraz bujała się na falach w pobliżu groteskowych słupów skalnych wynurzających się z
wody w pobliżu mielizn. Te formacje, powstałe w wyniku wietrzenia skał o różnej twardości,
kształtem przypominały niemych strażników, którzy niejako ostrzegali przed niewidocznymi
pod powierzchnią wody płyciznami.
Nagle Roland poczuł, że woda zalewa mu stopy. Nadchodził przypływ. W żadnym
zakątku świata przypływy nie są tak groźne jak na wybrzeżach Bretanii, nigdzie nie ma tak
gwałtownej różnicy pomiędzy przypływem i odpływem.
Jak szalony ruszył wzdłuż zwężającego się błyskawicznie pasma plaży w stronę
zatoki. Woda sięgała mu już do cholewek, a przed nim całkiem zakryła resztki lądu.
Już dawno nie biegł tak szybko. Z dala zauważył rybaków, spoglądających w jego
stronę. Zdawało mu się, że coś do niego wykrzykują. Może jednak tylko oceniali między
sobą, czy ma szanse na bezpieczny powrót.
W wielu miejscach woda sięgała mu już do kolan. Kawałek zmuszony był podpłynąć.
Widział, że rybacy wchodzą do łodzi, choć i łodzie wcale nie były bezpieczne w czasie
przypływu. Woda mogła je przecież pchnąć prosto na skalną ścianę.
Był już prawie u celu, gdy nagle stracił grunt pod nogami. Potężna fala, cofająca się w
głąb morza, zabrała go ze sobą. Wiedział doskonale, że jeśli nie zdoła się wyrwać, będzie
stracony.
Z całych sił wymachiwał rękoma, próbując oprzeć się kipieli, a gdy podeszła kolejna
fala prąca w stronę brzegu, ustawił się tak, by go uniosła, choć myślał z obawą, czy nie
rozbije się o kamienie. W tym momencie decydował się jego los, bo czuł już, jak traci siły.
Nagle ktoś chwycił go pod ramię, a gdy spojrzał w górę, ujrzał rybaka, wychylającego
się przez rufę łodzi. Roland uchwycił się burty. Kilka zręcznych życzliwych rąk wciągnęło go
do środka.
Przemoczony, z trudem dochodzi} do siebie.
- A niech to! Jaka to potworna siła! - jęknął i dodał: - Dziękuję! Dziękuję za
uratowanie mi życia.
Rybacy wysadzili go potem na ląd i poczęstowali francuskim likierem o mocnym
korzennym smaku, sporządzonym zapewne według starej receptury mnichów.
Po tej przygodzie mężczyźni nabrali do niego sympatii i chętniej rozmawiali.
Rzeczywiście w zamku mieszka więcej osób, przyznali, a potem Roland usłyszał całą
tę historię o Dionne, która zhańbiła się i wróciła do domu z nieślubnym dzieckiem. O dwóch
stajennych, którzy zniknęli bez śladu. Sądzono, że ich zwłoki zostały wrzucone do morza.
Właściwie rybacy nawet byli tego pewni, bo ciało jednego z nich fala wyniosła na brzeg.
Ludzie powiadają, że Dionne zwariowała tamtej nocy. Tak, córka Dionne też mieszka w
zamku. Co prawda jest to starannie ukrywane, ale ludzie i tak swoje wiedzą. Teraz liczy sobie
około siedemnastu lat. Ta biedaczka nie ma pewnie lekkiego życia z matką wariatką i
dziadkiem potworem. Szkoda też Dionne, zawsze tyranizowana przez ojca, na koniec popadła
w takie nieszczęście.
Etienne Blanc to okrutny człowiek. Wielu wieśniaków doznało od niego fizycznych
kar w czasie, kiedy jeszcze opuszczał mury zamku i miał do dyspozycji licznych służących,
gotowych wypełnić jego rozkazy. Przez ostatnich siedemnaście łat nie widywano go jednak
często - chyba że w sztormowe noce, kiedy stał na brzegu, jakby chciał uspokoić żywioł.
- Ale... - zaczął jeden z rybaków, szybko jednak urwał, uciszony przez innych. A więc
jeszcze jakaś tajemnica. Roland czuł instynktownie, że więcej już niczego się od tych łudzi
nie dowie. Nie chciał też ich zrażać nadmierną ciekawością.
Póki co cieszył się z tego, że go zaakceptowali, a przede wszystkim był im wdzięczny
za uratowanie życia.
Pożegnał więc swych rozmówców i zaczął się wspinać stromą ścieżką.
Tego ranka nie poszedł w stronę menhiru. Uznał, że wystarczająco już zbadał to
miejsce.
Przez cały dzień wędrował więc bez celu, trzymając się z dala od gospody, gdyż
dziewczyna, która tam usługiwała, rzucała mu powłóczyste spojrzenia, wzdychając przy tym.
Na domiar złego, mrugała do niego porozumiewawczo. I to go chyba najbardziej
denerwowało.
Miał tego dość. Zapłacił, pożegnał się z oberżystą i wyczekawszy moment, gdy
dziewczyna gdzieś się oddaliła, zabrał ze stajni konia i odjechał.
Pogoda zrobiła się piękna, było bardzo ciepło. Niedaleko zamku zauważył spory
szałas i postanowił się tu zatrzymać. Kiedyś, zapewne w czasie polowań, korzystał z niego
sam pan na zamku. Teraz szałas stał nie używany, chyląc się ku upadkowi Na szczęście był
na tyle wysoki, że można było wprowadzić tam konia.
Uwiązał więc zwierzę i szepnął mu do ucha, że wkrótce wróci. A Roland zawsze
dotrzymywał obietnic.
Tymczasem baszta stała pogrążona w ciemnościach.
Co z Nicolette? Gdzie ona jest?
Roland, bezradny, podchodził do bramy, a potem wracał na wrzosowisko, skąd mógł
obserwować wieżę. Odważył się nawet raz zapukać do wrót zamku, ale chociaż echo, jakie
się rozległo, jego samego przeraziło, dziewczyna się nie zjawiła.
Umówiona pora spotkania dawno minęła. Było już grubo po północy.
Roland poczekał jeszcze trochę, a potem odszedł zrezygnowany, kierując się do
szałasu.
Czuł się głęboko rozczarowany. Nie wierzył jednak, że Nicolette dobrowolnie
zrezygnowała ze spotkania. Przypomniał sobie ożywienie w jej dziecinnym głosie, prośbę, by
mogła znów z nim porozmawiać, pełen desperacji uścisk dłoni.
Bardzo chciała przyjść, dlaczego więc się nie zjawiła?
Nie przypuszczał, że może to go tak zaboleć. Uświadomił sobie, że przez ostatnią
dobę po prostu bez przerwy myśli o dziewczynie, której nawet nie widział na oczy. Przecież
to czyste szaleństwo, łajał się w duchu. Przecież znam jedynie brzmienie jej głosu!
Oczywiście widział tę dziewczynę oczami wyobraźni. Drobna i krucha, z długimi
czarnymi włosami i piwnymi oczami. Na pewno ma piękne szlachetne rysy - przecież
wywodzi się z arystokratycznego rodu - i nienaganne maniery! Musi ją ujrzeć!
Roland tak dalece dał się ponieść fantazji, że zdawało mu się, iż widzi przed sobą
twarz Nicolette, mały nosek i słodkie, pięknie wykrojone usta o różanej barwie.
Nagle drgnął, usłyszawszy tętent koni, i odruchowo skrył się w wysokich wrzosach.
Na tle mrocznego nieba dostrzegł ciemne sylwetki trzech jeźdźców. Uląkł się, bo
przez moment zdawało mu się, że zmierzają wprost na niego. Na szczęście konie skręciły w
stronę menhiru i zaraz skryły je pagórki. Roland, schowany we wrzosach, widział jedynie
czubek smukłego głazu.
Przeczekał chwilę i zamierzał właśnie wstać, gdy tętent rozległ się ponownie. Jeszcze
mocniej przywarł ciałem do ziemi. Jeźdźcy zawracali.
Roland zmarszczył czoło, zdezorientowany, bo zdążył zauważyć, że tylko jeden
spośród trzech koni niesie jeźdźca.
Co się stało z dwójką pozostałych? W tak krótkim czasie?
Zagadka rozpaliła jego ciekawość. Kiedy odgłos końskich kopyt ucichł, Roland
przemknął się przez zarośla i pagórki w stronę menhiru. Zatrzymał się w miejscu, skąd
roztaczał się widok na całe wrzosowisko. Położył się w trawie, żeby jego sylwetka nie była
widoczna na tle nieba.
Z krzaków czmychnęła sarna.
Ta noc nie była tak ciemna jak poprzednie. Roland wyraźnie odróżniał kontury zamku
na tle spienionych fal, widział menhir i kurhan, a także niższe pagórki i skały, za którymi nikt
nie zdołałby się skryć.
Gdzie zatem zniknęli dwaj mężczyźni, którzy tu przybyli konno?
Z całą pewnością nie zdążyliby w tak krótkim czasie dojść do zamku, a tym bardziej
do wioski.
Były więc tylko dwie możliwości Albo tak jak i on ukryli się gdzieś w zaroślach -
tylko po co mieliby to robić? - albo schowali się w grobowcu.
Po chwili namysłu Roland uznał to ostatnie za najbardziej prawdopodobne. Nie
potrafił jednak znaleźć odpowiedzi, czemu ludzie naruszali spokój tego miejsca.
Postanowił to sprawdzić. Jego koń był bezpieczny w szałasie, spokojnie więc ruszył w
stronę kurhanu. Musiał zachować teraz większą ostrożność. Przecież nie wpadnie do środka i
nie zawoła:
„Jest tu kto?”
Ci ludzie zachowywali się zbyt tajemniczo, by mógł sobie pozwolić na taką beztroskę.
Pod kradł się bliżej.
Cisza, żadnych głosów, żadnego poruszenia.
Stanął za menhirem i wyjrzał ostrożnie.
Oprócz uderzenia fał o skały i szeptu wiatru wśród traw nie było nic słychać.
ROZDZIAŁ V
Od morza wiał słaby wiatr, ale noc była ciepła. Blady księżyc świecił mistycznie nad
spowitą w odwiecznej mgle Bretanią.
Roland jeszcze raz rozejrzał się uważnie, a ponieważ nic nie wzbudziło jego
niepokoju, odważył się przemknąć przez odkryty teren w stronę menhiru. Wychyliwszy lekko
głowę zza kamiennego głazu, z duszą na ramieniu obserwował otoczenie. Obawiał się, że w
każdej chwili mogą go zaatakować zaczajeni gdzieś w pobliżu nieznajomi.
Nic takiego się jednak nie zdarzyło, co tylko utwierdziło Rolanda w przekonaniu, że
obcy musieli wejść do grobowca.
Ciekawość była silniejsza niż strach. Żołnierz podczołgał się do ukrytego w zaroślach
wejścia, oparł się na moment plecami o zimny głaz, a potem wszedł do mrocznego korytarza.
Po kilku krokach zatrzymał się i nastawił uszu.
Zdawało mu się, że cały świat poddał się wszechogarniającej ciszy.
Ale oto z głębi grobowca doszedł go jakiś dźwięk. Roland drgnął, rozpoznał odgłos,
który po raz pierwszy usłyszał poprzedniego wieczoru, stojąc w niemej niszy. Przypomniał
sobie, że cichy chrzęst ocieranych o siebie kamieni usłyszał krótko przed tym, nim tajemnicza
postać wyszła pospiesznie z jednego z korytarzy i rzuciła się ku wyjściu.
Wprawdzie teraz Rolandowi się wydawało, że dźwięk dochodzi z większej odległości,
ale nie był tego do końca pewien. By nie dać się zaskoczyć, przemknął do tej samej co
wczoraj niszy. Tu nie groziło mu niebezpieczeństwo.
Czekał dość długo, ale wokół panowała cisza. W końcu zebrał się na odwagę. Cofnął
się do głównego pomieszczenia i wszedł do obniżającego się korytarza, którego długość
ponownie wprawiła go w zdumienie.
Korytarz zamykała kamienna ściana. Roland macał rękoma nierówną, szorstką
powierzchnię, wyczuwając kamienne bloki i ziemię. Wydawało mu się, że doszedł do kresu
podziemnego przejścia, gdy nagle...
Kiedy się cofnął o kilka kroków, żeby się obrócić, lewą ręką natknął się na pustkę.
Czyżby w tym miejscu znajdowała się jakaś odnoga? Ostrożnie przeszedł kilka kroków, klnąc
w duchu, że nie wziął krzesiwa.
A jednak! Na lewo od głównego korytarza znajdowało się przejście. Niestety, było
bardzo krótkie i Roland znów natknął się na ścianę. Dłonią wyczuł, że niektóre kamienie są
ruchome. Obmacywał teraz pilnie i szukał. Jeden z kamieni odcinał się kanciasto od
powierzchni i kształtem przypominał drzwi.
Roland położył dłonie w miejscu, gdzie wyczuwał krawędzie. Obmacywał cierpliwie
centymetr po centymetrze, gdy nagle ciężka płyta zwaliła się na niego. Roland uskoczył
odruchowo w bok, ale nie zdążył cofnąć nogi i kamienne drzwi zawadziły o jego stopę.
Ledwie zdołał stłumić krzyk. Zacisnął zęby z bólu, ale nie odważył się nawet jęknąć w
obawie, że ktoś go usłyszy. Ciągle przecież nie wiedział, czy jeźdźcy, którzy zniknęli w
czeluści grobowca, nie kryją się gdzieś w pobliżu.
Choć ból mu dokuczał, Roland i tak był zadowolony: miał wolną drogę.
Ostrożnie, krok po kroku, wyruszył w nieznane. Może ci ludzie zamieszani są w jakieś
konflikty polityczne i dlatego się ukrywają?
Próbował sobie przypomnieć, co w minionych latach wydarzyło się we Francji.
Niestety, wiedział tylko tyle, że Francja opowiedziała się po stronie Szwedów w
wielkiej wojnie przeciwko Habsburgom. Władzę we Francji faktycznie sprawował kardynał
Richelieu, który miał bardzo silny wpływ na króla. Jako dostojnikowi kościelnemu nie w
smak mu była wojna u boku protestantów przeciwko katolikom. Ale Roland już dawno
zorientował się, że w tej wojnie tak naprawdę nie o religie toczył się spór, ale o inne, znacznie
mniej wzniosłe sprawy: władzę, terytoria i wpływy. Poza tym słyszał jeszcze, że ów kardynał
dość brutalnie zwalcza arystokrację. Na tym się kończyła wiedza Rolanda.
Ostatecznie doszedł do wniosku, że nie znani mu ludzie ukrywali się tu z powodów
czysto osobistych.
Czuł chłodny powiew i zapach wrzosów, przenikający do korytarza przez otwory na
górze. Z wrzosowiska nie sposób ich było zauważyć wśród traw i kamieni, gdyby jednak nie
one, człowiek by się udusił w tym podziemnym tunelu.
Po pokonaniu dość długiego odcinka Roland nieoczekiwanie stanął przed drzwiami.
Właściwie o ich istnieniu dowiedział się w sposób niezbyt przyjemny - po prostu rozbił o nie
czoło. Wszystko wskazywało na to, że dotarł do zamku.
Przez chwilę trwał całkiem nieruchomo, zapominając o bożym świecie.
Przejście między zamkiem a wrzosowiskiem?
Podziemne przejście, pobudowane zapewne przed wiekami, samo w sobie nie było
właściwie niczym niezwykłym, ale fakt, że korzystano z niego obecnie, i to pod osłoną
ciemności, dawał do myślenia.
Kim są ci ludzie, którzy chodzili tędy do zamku?
Rybacy nie wspominali, żeby prócz Blanca, jego córki i wnuczki oraz dwóch
głuchoniemych sług ktoś jeszcze mieszkał w Castel de la Silence.
Ale przecież poprzedniego wieczoru Roland widział jakiegoś człowieka
wychodzącego chyłkiem z grobowca. Teraz nie miał już żadnych wątpliwości, że obcy tą
drogą opuszczał mury zamku. Jeśli jednak wczoraj mógł sądzić, że to któryś z mieszkańców,
to dzisiaj na własne oczy widział, że przybyło tu konno trzech jeźdźców, a tylko jeden
zawrócił wraz z końmi
A przecież we wsi ludzie gadali, że pan zamku nie utrzymuje kontaktów ze światem.
Co prawda jeden z rybaków w zatoce sugerował, że w zamku dzieje się to i owo, ale
nic konkretnego na ten temat nie pisnął.
Roland ostrożnie dotknął drzwi i przesuwając dłońmi, wyczuł palcami dziurkę od
klucza. Klucza od środka nie było.
Popchnął mocniej, ale drzwi ani drgnęły. Spodziewał się tego.
Najważniejsze jednak, że znalazł wejście do tej twierdzy. Ze względu na Nicolette
musiał się za wszelką cenę dostać do środka i wyjaśnić, dlaczego nie przyszła na umówione
spotkanie. Niczego więcej nie pragnął.
Przeżycia minionego dnia utwierdziły go w postanowieniu, że wydostanie dziewczynę
z okrutnego więzienia, a potem się z nią ożeni.
Wszelkie plany i działania podporządkował temu szlachetnemu zamiarowi. Zawsze
wszak zachowywał się po rycersku wobec dam, więc i teraz nie mógł wykraść dziewczyny, a
potem pozostawić ją własnemu losowi. Sumienie nakazywało mu spełnić to, co nakazuje
przyzwoitość, to znaczy ożenić się z Nicolette. Pragnął bowiem jej dobra. Dość już
wycierpiała od swych bezwzględnych opiekunów. A poza tym... Nicolette poruszała
najczulsze struny w jego duszy, była uosobieniem nieszczęśliwej księżniczki z bajki
Nagle Roland usłyszał dobiegające z głębi tunelu odgłosy i odruchowo rzucił się w
bok.
Gorączkowo szukał jakiejś kryjówki, ale w tym miejscu nie było się gdzie schować.
Wpadł w pułapkę! Co gorsza, osoba, która nadchodziła, oświetlała sobie drogę pochodnią.
Roland przykucnął pod jedną ze ścian, z której wystawały kamienie. Skulił się, żeby
było go jak najmniej widać, ale zdawał sobie sprawę, że nie ma żadnych szans. Mimo
wszystko starał się upodobnić do głazu o łagodnych krawędziach, przypadkowo leżącego w
przejściu tuż przy drzwiach.
Dzięki Bogu, ten ktoś jest sam! Roland poznał to po odgłosach stawianych kroków.
Teraz jest już blisko! Zaraz mnie zauważy! myślał w panice.
Przybysz zatrzymał się tuż przy drzwiach. Roland kątem oka dostrzegł dłoń
odliczającą kamienie w ścianie obok framugi... Nagle dłoń zatrzymała się, a palce rozwarły.
Zauważył mnie, przemknęło przez głowę Rolandowi. Nie mam wyboru: albo on, albo
ja!
To na pewno jakiś spisek.
Zerwał się i uderzył. Obcy runął na ziemię, nie wydając z siebie żadnego jęku.
Pochodnia upadła gdzieś na bok. Roland podniósł ją i wtedy z przerażeniem zobaczył,
ż
e na ziemi leży młoda kobieta w połyskującej złotem sukni i szerokiej, narzuconej na
wierzch pelerynie.
Teraz dopiero pojął, dlaczego cios, którego się spodziewał, na niego nie spadł.
Nie mogę jej tu zostawić, jeszcze ktoś ją odkryje! myślał gorączkowo. Co robić?
Kobieta liczyła kamienie...
Do jakiego doszła miejsca?
Przesunął ręką po zimnej ścianie. Tak, tu mniej więcej się zatrzymała, ale gdyby go
nie zauważyła, zapewne odliczałaby dalej.
Jest! Luźny kamień, a pod nim ukryty klucz.
Niechętnie zgasił pochodnię, ale ostrożność nakazywała mu to uczynić.
Klucz bezgłośnie przekręcił się w zamku. Drzwi się otworzyły!
Roland znalazł się w jakimś pomieszczeniu, w którym panował półmrok Przez wąskie
szpary w murze wpadało słabe światło. Kiedy oczy Rolanda przywykły znów do ciemności,
zorientował się, że znajduje się w ciasnej piwnicy, która służyła jako łącznik z podziemnym
przejściem.
Takie pomieszczenia mają zwykle mnóstwo mrocznych zakamarków. Roland, niemo
prosząc o wybaczenie, wciągnął ogłuszoną kobietę do środka. Ułożył ją za stosem jakichś
rupieci i znalezionym w kącie grubym sznurem skrępował jej dłonie i nogi. Jako knebla użył
jej własnego cienkiego szala.
Przypuszczał, że nieprzytomna za chwilę się ocknie, a nie mógł pozwolić na to, by jej
krzyki sprowadziły mu na głowę pościg.
Przemknął się do wyjścia na korytarz i niepewnie przeczołgał się po schodach na górę
do drzwi. Sprawdziwszy, że wychodzą na dziedziniec, zawrócił.
Ciemno, wszędzie ciemno!
Jeszcze jedne drzwi, a obok nich znów schody prowadzące na górę. Drzwi? Pewnie
można przez nie dostać się na niższą kondygnację, domyślił się i przypomniał sobie, jak
wieśniacy opowiadali, że na dole mieszczą się tylko spiżarnia, kuchnia, pomieszczenia dla
służby i stajnia. Alkowy i komnaty dzienne znajdowały się na piętrze.
Więcej nie zdążył pomyśleć, bo oto zza drzwi dobiegły go jakieś głosy.
Nie pozostawało mu nic innego, jak wspiąć się bezgłośnie po schodach na piętro,
Dłonie zanurzył w grubej warstwie kurzu, palcami wymacał zmurszałą deskę.
Czy zdążę się ukryć? Czy nie pozostawiłem po sobie jakichś śladów?
Ledwie udało mu się wejść na górę, gdy drzwi na dole zostały otwarte. Roland poczuł
lekki przeciąg i odetchnął z ulgą, bo znaczyło to, że się nie znalazł w ślepym zaułku.
Płomień świecy oświetlił przejście i schody. Roland wtulił się w mur, by go nie
zauważono, ale mężczyźni, którzy weszli, nie patrzyli w jego stronę.
Poczuł woń skóry i końskiego nawozu. Najwyraźniej za tamtymi drzwiami
znajdowała się stajnia.
Roland wsłuchał się w urywki rozmowy.
- ...nie mam pojęcia, co zatrzymało moją żonę - powiedział czystą francuszczyzną
jeden z przybyłych. - Przecież jechała tuż za nami.
Roland ze swej kryjówki nie widział przechodzących mężczyzn, jedynie ich cienie
przesuwały się po ścianach.
- O, moja siostra zapewne zatrzymała się gdzieś po drodze, żeby przypudrować twarz
- ze śmiechem odrzekł mu drugi, choć w jego głosie wyczuwało się napięcie.
Trzeci głos, zimny i twardy, z wyraźnie bretońskim akcentem, warknął:
- Za długo nie możemy czekać. Przypływ określa porę odpłynięcia statku.
Ten głos należał do starszego człowieka, najprawdopodobniej do Blanca. Roland
ogromnie żałował, ze nie może niepostrzeżenie rzucić na niego okiem. Po chwili mężczyźni
zniknęli za drzwiami piwnicy. Głosy ucichły. Roland modlił się w duchu żarliwie, aby
kobieta jeszcze chociaż przez chwilę nie odzyskała przytomności. Potem po omacku dotarł do
ciężkich rzeźbionych drzwi, które, lekko pchnięte, ustąpiły bez trudu. Wszedł szybko do
ś
rodka i zamknął je za sobą.
Po krokach poznawał, że ze stajni wyszły cztery osoby, choć dosłyszał głosy tylko
trzech. Przypuszczał, że tym czwartym mógł być głuchoniemy służący. Uznał więc, że on
sam najbezpieczniejszy będzie teraz na piętrze.
Wszystko wskazywało na to, że dwaj Francuzi, którzy szli z Blankiem, to jeźdźcy
widziani przez Rolanda wcześniej na wrzosowisku.
Wygląda na to, że Blanc pomaga im potajemnie opuścić granice Francji. Pewnie
wybierają się do Anglii.
Ale w takim razie jego czyn jest ze wszech miar szlachetny! Kardynał Richelieu z
uporem tępi arystokrację, kazał nawet spalić kilka pałaców. Nie ma się co dziwić, że
niektórzy wysoko urodzeni pragną uciec z kraju!
Roland jednak nie zastanawiał się nad tym dłużej, najważniejszym bowiem dla niego
zadaniem było odnalezienie Nicolette.
Przypuszczał, że w zamku są teraz oprócz dziewczyny jeszcze dwie kobiety. Dionne,
matka Nicolette, którą ta nazywała ciotką, i głuchoniema służąca, kręcąca się zapewne gdzieś
na parterze.
Roland wyostrzył wszystkie zmysły, by zorientować się w swym położeniu.
Lękał się stąpać po podłodze, niepewny, czy nie zarwie się pod jego ciężarem.
Przemykał się więc tuż przy ścianie. Początkowo przypuszczał, że znajduje się w jednym z
nie używanych pomieszczeń mieszkalnych. Nagle dostrzegł wąski otwór, przez który
wpadało powietrze. Nim się jednak do niego zbliżył, zauważył, że ściana pochyla się ukośnie.
Czy to możliwe, żeby dotarł w pobliże baszty, na której szczycie Nicolette chętnie szukała
schronienia? Jeśli tak, to znaczy, że przez wąską szparę powinien zobaczyć dziedziniec.
Tak! Miałem rację, pomyślał zadowolony.
W świetle księżyca dostrzegł schody prowadzące z dziedzińca na piętro do części
mieszkalnej zamku, a także owianą złą legendą basztę Dongarda, wznoszącą się na skraju
urwistego klifu. Nawet w mroku widoczne były wyraźnie pęknięcia i wyłom w murze,
Przecież to niemal ruina, pomyślał z łękiem.
Ale gdzie jest dziewczyna?
Odwrócił się od otworu w ścianie i ruszył na drugą stronę pomieszczenia. Potykając
się bez przerwy o jakieś porozrzucane graty, doszedł do kolejnych drzwi. Pewny, że są
otwarte, popchnął je ramieniem. Ku jego zdziwieniu, nie ustąpiły.
Zastanowiło go, dlaczego zamyka się na cztery spusty takie składowisko
niepotrzebnych i bezwartościowych przedmiotów.
Może chodziło o to, by utrzymać w tajemnicy istnienie wejścia do podziemnego
tunelu prowadzącego na wrzosowisko?
Ale pozostaje jeszcze droga przez stajnię! Roland miał nadzieję, że mężczyźni nie
zamknęli za sobą drzwi na klucz i że zdoła się jakoś wydostać na zewnątrz. Nie przestając
wodzić palcami wokół futryny, natrafił na wiszący na gwoździu klucz.
A więc drzwi zostały zamknięte od tej strony!
Stanowiło to dla niego nie lada ułatwienie. Do pokrytej rdzą dziurki wsunął klucz,
który ze zgrzytem, jakby od stuleci nikt go nie używał, obrócił się w zamku.
Gdy wszedł do środka, powiało chłodem. Zauważył długi szereg szczelin
strzelniczych i domyślił się od razu, że jest na galerii, z której broniono niegdyś dostępu do
warowni.
Tędy też zapewne przemykała się potajemnie Nicolette do swej kryjówki w baszcie.
A może by wejść na wieżę, skoro jestem tak blisko? pomyślał Roland. Chociaż to bez
sensu, przecież nie ma tam Nicolette.
Zaraz jednak przyszło mu do głowy, że może w tym czasie, gdy on błądził w
podziemnym korytarzu, dziewczyna zjawiła się w baszcie.
Tak późno? Przecież już niedługo północ!
Ale jednak zdecydował się zobaczyć miejsce, w którym jego księżniczka szukała
samotności.
Nim upłynęła chwila, znalazł się na samym szczycie. Kręte schody zachowały się w
zadziwiająco doskonałym stanie w porównaniu ze zniszczeniami widocznymi w innych
rejonach zamku.
To właśnie płomień zapalonej tutaj świecy przywrócił mi nadzieję na spotkanie ludzi
na bezkresnym wrzosowisku, pomyślał ze wzruszeniem Roland. Czy to naprawdę wydarzyło
się zaledwie przed dwoma dniami?
W blasku księżyca rozejrzał się po baszcie i wyobraził sobie w tej scenerii Nicolette.
Siada pewnie na tym krześle. Ciekawe, czy sama wniosła je tu po schodach z dołu?
Kufer spełniał funkcję stolika. Na jego wieku stał pusty świecznik, ze świecy pozostały tylko
kawałki wosku. No i było tu kilka książek, których tytułów nie udało mu się odczytać. Nie
miał jednak najmniejszych wątpliwości, że są to książki o tematyce religijnej. W murach
Castel de la Silence z pewnością nie ma innych.
Znów ze współczuciem pomyślał o losie Nicolette.
Musi ją znaleźć, i to jak najprędzej! Pośpiesznie zbiegł więc na dół. Póki poruszał się
po tej części zamku, która od łat była wyłączona z użytkowania, był bezpieczny. Przez
moment zastanawiał się, dokąd powinien się teraz skierować.
Może gdyby udało mu się przemknąć galerią dla łuczników, odnalazłby drogę
prowadzącą do komnaty dziewczyny?
Roland dostrzegł w mroku kolejne drzwi...
Nie miał pojęcia, co znajduje się za nimi, ale kiedy chciał je otworzyć, intuicyjnie
wyczuł, że bije od nich jakaś dziwna aura. Nie wiadomo czemu, nabrał nagle pewności, że
stoi pod komnatą nieszczęśliwych dziewic. Zaskoczony swą reakcją skłonił z szacunkiem
głowę i szeptem odmówił krótką modlitwę za pozbawione czci, a potem życia niewinne
istoty. Jakże wstydził się w tej chwili, że jest mężczyzną!
Czy to możliwe? Zza drzwi słychać jakiś szum, jakby szept.
Nie, to na pewno tylko świszcze wiatr wpadający przez nieszczelne mury, uspokajał
się Roland. Pośpiesznie ruszył dalej korytarzem galerii. Minąwszy kolejne zamknięte drzwi,
skręcił i przypuszczalnie znalazł się w południowej części zamku.
Galeria, do której przez otwory strzelnicze wpadało skąpe księżycowe światło,
ciągnęła się jeszcze kawałek. Znowu dwoje drzwi... Wreszcie ściana zawalona stertą jakichś
gratów. Gdzie jest to tajemne przejście Nicolette?
Może dziewczyna przechodzi po prostu przez drzwi, za każdym razem zamykając je
na klucz? zastawiał się Roland. Nie, to by było zbyt proste! Skoro tak, pozostaje szukać
przejścia między rupieciami.
Uznawszy, że jest na właściwym tropie, żołnierz zaczął dokładnie przyglądać się
ś
cianie.
Jakieś belki i chrust, stara broń i...
Między belkami dostrzegł nagle wąski otwór. Szczupłe dziewczę mogło się tędy
przecisnąć bez trudu, ale jak jemu ma się to udać?
Powinien zachować ostrożność, bo jeden nieuważny ruch może spowodować, że cały
ten stos runie z wielkim hukiem. Powoli usunął kawał drewna, tak że znalazło się miejsce dla
jego szerokich ramion. Niczym wąż wśliznął się w poszerzony otwór i wyczuł dłońmi drzwi.
Ku jego zaskoczeniu były otwarte, zaraz zresztą przekonał się, dlaczego. Przeżarty
rdzą zamek rozsypał się i odpadł.
Roland rozejrzał się po niewielkim pomieszczeniu, w którym się znalazł: ciasne,
duszne i zaśmiecone, sprawiało wrażenie nie zamieszkanego.
Można by nabrać przekonania, że w tym starym zamczysku są same rupiecie,
pomyślał Roland, Po śladach poznał, że drzwi od środka musiały być wcześniej zabite
deskami. Domyślił się, że to Nicolette wyrwała deski, by zrobić sobie przejście do baszty.
Miał nadzieję, że i kolejne drzwi, które pozostały mu do sforsowania, ustąpią bez trudu.
Nie, jednak są zamknięte! Na szczęście niezbyt dokładnie.
Przytrzymywane zapewne tylko przez haczyk czy słabą zasuwkę, otworzyły się, gdy
pchnął je mocniej.
Rozejrzał się dokoła. Jeszcze nie zdecydował, co powinien teraz zrobić, gdy nagle w
pobliżu usłyszał tłumiony szloch.
Nicolette! To ona! Jest gdzieś blisko, za ścianą! Przyłożył ucho do muru i nabrał
pewności, że tuż obok mieści się komnata dziewczyny. Ale jak się tam dostać?
Bał się zawołać w obawie, że zostanie odkryta jego obecność.
Postanowił wyważyć drzwi znajdujące się z drugiej strony pomieszczenia. I one, jak
wyczuł, również były zamknięte jedynie na słabą zasuwkę. Powoli acz zdecydowanie naparł
na nie całym ciałem. Zrazu nie ustępowały, ale potem rozległ się cichy trzask. Zamek
poluzował się i nie czyniąc na szczęście dużego hałasu, spadł na kamienną posadzkę.
Roland prześliznął się do niewielkiego korytarza.
Można stąd było wejść do jadalni ze stołem, wokół którego stały krzesła.
Teraz już Roland bez trudu zorientował się w rozkładzie pomieszczeń. Był prawie
pewien, w której komnacie przebywa Nicolette. Zresztą gdy przyłożył ucho do drzwi, doszedł
go cichy płacz. Nie miał już najmniejszych wątpliwości! Do jego uszu dotarły jeszcze jakieś
inne dźwięki z drugiego końca korytarza. Głośne chrapanie... Czyżby to Dionne?
Roland zrozumiał, że Nicolette została uwięziona. Poznał już przyzwyczajenia
właściciela zamku i przypuszczał, że klucz znajduje się na ścianie gdzieś w zasięgu ręki.
Rzeczywiście, leżał wetknięty za framugę. Roland włożył go do dziurki, i wówczas
usłyszał, że płacz ustał. Otworzył drzwi.
W ciemnościach słychać było jedynie przerażony oddech.
- Cii - odezwał się żołnierz. - To ja, Roland. Chodź! Musimy się spieszyć.
Nicolette wydała głośny jęk, ale bez zwłoki poderwała się i zaczęła się ubierać.
Roland tymczasem czuwał na zewnątrz.
Potem dziewczyna wyszła, Roland podał jej rękę i poprowadził w kierunku, z którego
przyszedł.
Nagle oboje zamarli w bezruchu. Gdzieś w pobliżu usłyszeli męskie głosy, wśród
których wyróżniał się znajomy głos Blanca.
ROZDZIAŁ VI
Nicolette usłyszała zgrzyt przekręcanego w zamku klucza i przestraszona usiadła na
łóżku.
Dziadek? Ciekawe, w jakim jest nastroju? Czy nałoży na nią kolejne kary? Oby tylko
nie nazbyt surowe. Była już taka zmęczona! Taka zrezygnowana.
Jakie było jej zdumienie, gdy zamiast dziadka ujrzała w drzwiach Rolanda, który
szeptem poprosił, by poszła za nim.
W co ja się ubiorę? pomyślała dziewczyna, gdy opanowała pierwszą radość i
wzruszenie Jak ja wyglądam? Cała twarz spuchła mi od płaczu.
A rozejrzawszy się bezradnie wokół siebie, przeraziła się jeszcze bardziej. Żeby tylko
Roland nie zechciał wejść do środka. W pokoju tak okropnie cuchnie!
Zresztą czego oczekiwać, skoro przez całą dobę nie mogła stąd wyjść.
Ale Roland sunął w progu i pilnował, czy nikt nie zbliża się korytarzem. Dziewczyna
zarzuciła szybko na siebie wierzchnie ubrania i w krótkiej chwili była gotowa.
Chciałabym mieć na sobie jakąś piękną suknię, żeby mu się spodobać, starannie
wybraną na to spotkanie. Wyglądam okropnie! Moje włosy?
Ale przecież nie ma czasu! Roland co prawda nie wyjaśnił, dlaczego ma pójść razem z
nim, jednak Nicolette mu ufała. Przecież obiecał, że uwolni ją z tego więzienia i weźmie ze
sobą. Wiedziała, że poza murami zamku szerzy się zgnilizna moralna, a na młodą dziewczynę
czyhają liczne niebezpieczeństwa, a mimo to pragnęła jechać z tym dopiero co poznanym
mężczyzną.
Ciekawe, co na to powie ciotka Dionne? Nie może się o niczym dowiedzieć! Jakie to
wszystko przerażające!
Nagle Nicolette poczuła na swej ręce silną dłoń wybawiciela i zadrżała. Była tak
podekscytowana wydarzeniami ostatnich dni!
Roland pociągnął ją w stronę ukrytych drzwi prowadzących na galerię, z której
niegdyś broniono zamku, gdy nagle rozległ się głos Blanca.
O Boże! Dziadek! Dlaczego nie śpi, przecież jest późna noc! Poprzedniej nocy było to
samo! I z kim on rozmawia? Obce głosy, tu, w zamku?
Niczego nie pojmowała. Wiedziała tylko, że dziadek nie może zobaczyć jej razem z
Rolandem.
Roland stanął bezradny, nie wiedział, którędy iść. Gdyby teraz otworzył drzwi, tamci
na pewno usłyszeliby skrzypienie, a wówczas tajemne przejście zostałoby odkryte. Nie można
do tego dopuścić!
Nicolette instynktownie pociągnęła swego wybawcę w przeciwną stronę. Znała tu
przecież każdy zakamarek i orientowała się doskonale nawet po ciemku. Prowadziła go przez
korytarze i pomieszczenia o których istnieniu nie miał w ogóle pojęcia, i wreszcie ukryli się w
kącie.
Z daleka słyszeli zirytowany głos dziadka: „Poczekamy tutaj! Ale nie za długo!”
Nicolette nie rozumiała zupełnie, o co w tym wszystkim chodzi.
Roland stał nieruchomo, obejmując dziewczynę ramieniem, jakby chciał ją ochronić
przed niebezpieczeństwem. Nie odzywał się ani słowem. Nicolette, jak mało kto spragnionej
bliskości i czułości, których nigdy nie zaznała, do oczu napłynęły łzy szczęścia.
Ale oto ciszę przeszył inny głos:
- Co tu robicie?
Ciotka Dionne! Obudziła się!
Nicolette, przekonana, że ciotka zwraca się do nich, omal nie umarła ze stracha
Tymczasem Dionne znajdowała się w drugim końcu korytarza, a jej słowa były skierowane
do Blanca i jego gości.
Dziadek odpowiedział jej podniesionym głosem:
- Ucisz się! Bo obudzisz...
Odgłos kroków ciotki i głośny krzyk:
- Gdzie jest La Péché?
Roland z niedowierzaniem wyszeptał:
- „La Péché”? Grzech? Jak można tak nazywać własne dziecko?
Stali pogrążeni w mroku, z daleka dostrzegając jedynie migotanie zapalonych świec.
- Nie możemy tutaj zostać - szepnęła Nicolette - Będą mnie szukać!
- Masz rację. Ale gdzie się ukryjemy?
- Są takie drzwi, których nigdy nie wolno mi otwierać.
- W takim razie idźmy tam!
Dziewczyna ścisnęła mocniej dłoń Rolanda, dając mu znak, by podążał za nią, po
czym bezgłośnie ruszyli korytarzem do przedsionka. Nicolette, obmacując dłonią ścianę,
wyczuła niewielkie drzwi. Roland pomógł jej znaleźć klucz, z wdzięcznością myśląc w tej
właśnie chwili o Blancu, który miał nawyk wieszania kluczy zawsze w tym samym miejscu.
Drzwi otworzyły się z cichym zgrzytem.
Roland zamknął je od środka, żeby opóźnić pościg.
I oto znaleźli się w części zamku, która była już zniszczona do tego stopnia, że lada
chwila groziło jej zawalenie.
Poczuli chłodny powiew i w srebrnej poświacie księżyca zauważyli, że w ścianie
naprzeciwko brakuje sporego kawałka muru. Przez dość duży otwór widzieli lśniące,
rozkołysane morze.
- Ani kroku dalej - szeptem ostrzegł dziewczynę Roland. - W podłodze są wyrwy.
Pokiwała głową, ale zaraz uświadomiła sobie, że Roland nie może tego zobaczyć, i
zachrypniętym głosem wyszeptała:
- Widzę.
Dygotała z podniecenia. W jednej chwili, wraz z pojawieniem się Rolanda, jej
dotychczasowe życie uległo całkowitej przemianie. Nicolette targały sprzeczne uczucia.
Ogromnie się bała swych opiekunów, którzy ruszyli za nią w pogoń. I dziadek, i ciotka
Dionne byli naprawdę rozgniewani. Właściwie ich rozumiała - nie dość, że wydostała się ze
swej komnaty, w której ją więzili, to na dodatek Roland próbował teraz umożliwić jej
ucieczkę z zamku. Bardzo tego pragnęła, jednak wciąż dręczyła ją niepewność, jak jej
postępowanie osądza Bóg. Okazała nieposłuszeństwo, będzie musiała wyznać ten grzech na
jutrzejszej spowiedzi... Nie! Jutro odjedzie daleko stąd! Ale przecież nie wolno jej opuszczać
tego miejsca! To niebezpieczne, bardzo niebezpieczne!
- Chodź! - powiedział Roland, przerywając rozterki Nicolette.
Trzymał ją mocno za rękę, kiedy posuwali się po wąskiej krawędzi wzdłuż ściany.
Przez cały czas szeptem ją uspokajał, jakby wyczuwając jej strach, strach nie tylko przed
realnym niebezpieczeństwem - przepaścią, która czaiła się pod nimi - ale przede wszystkim
przed niepewnością jutra.
- Wydostanę cię stąd, Nicolette - szeptał. - Jeśli zechcesz, pojedziesz ze mną do mojej
ojczyzny. Przedstawię cię rodzicom. Gdybyś jednak wolała żyć we Francji, zostanę z tobą, bo
jesteś mi droższa nad wszystko.
- Och, Rolandzie! - westchnęła dziewczyna, niepewna, jak zareagować na jego słowa.
Cała sytuacja wydawała jej się taka nierzeczywista. Nie mogła wprost uwierzyć, że to
dzieje się naprawdę.
Dotarli do ściany, która przylegała, jak oboje doskonale wiedzieli, do baszty
Dongarda. W ciemności zamajaczyła mroczna czeluść w murze. Niegdyś zapewne
znajdowały się tu drzwi. Roland nie wahał się długo.
- Nie możemy zostać w tej sali. Musimy iść dalej! Chodź!
Nicolette z prawdziwą determinacją podążyła za nim. Był teraz dla niej wszystkim,
stanowił jedyny punkt oparcia w świecie. Zdała sobie sprawę, że spaliła za sobą mosty, bo ani
dziadek, ani ciotka Dionne nigdy jej nie wybaczą takiej samowoli.
Ś
wiadomość tego faktu przeraziła dziewczynę, mimo to jednak wiedziała, że musi się
wziąć w garść, by sprostać nowej sytuacji. Odwrotu nie było.
Klucząc wśród gruzu i kamieni, dotarli do baszty Dongarda. Nicolette odwróciła się i
popatrzyła raz jeszcze za siebie. Przez całe życie ostrzegano ją, by trzymała się z daleka od tej
części zamku. Teraz mogła się przekonać na własne oczy, że nie bez powodu. Nagle we
fragmencie muru, który wyglądał stosunkowo solidnie, Nicolette dostrzegła kontury drzwi.
Wydawało się jej, że za nimi znajduje się alkowa dziadka, ale nie miała co do tego pewności.
Była tu wszak po raz pierwszy, dziadek zawsze powtarzał, że nie wolno jej się kręcić w
pobliżu baszty Dongarda.
Nicolette wytężyła wzrok i w ciemnościach zobaczyła długie pęknięcie w murze,
ciągnące się zygzakiem jak błyskawica z góry w dół. Odruchowo cofnęła się o krok, bo
wydało jej się, że za chwilę cała konstrukcja runie.
Roland znów uścisnął jej dłoń i rzekł:
- Jesteś tu bezpieczna. Podłoga wygląda solidnie, a poza tym nikt nie będzie nas tu
szukał.
Ale przecież musimy wydostać się z zamku, cisnęło jej się na usta. Jednak nie
powiedziała tego na głos, powodowana starym nawykiem, by nie mówić niczego, co mogłoby
zirytować rozmówcę. Dziadek pozwalał jej jedynie odpowiadać na pytania, nie miała prawa
sprzeciwiać się ani jemu, ani ciotce.
Jakie to dziwne, że nie odczuwa nawet odrobiny tęsknoty za tymi, którzy byli jej
jedynymi towarzyszami przez całe życie. Przeciwnie, na myśl, że mogłaby zostać zmuszona
do powrotu, ogarnęła ją panika. Mimowolnie przysunęła się do Rolanda w obawie, że jej
wybawca może zniknąć.
Najwyraźniej to zauważył, bo otoczył dziewczynę ramieniem, jakby chciał ją
uspokoić. Nicolette z wrażenia przymknęła oczy. Omal nie zakręciło jej się w głowie od
przenikającego ją na wskroś uczucia szczęścia.
Nareszcie człowiek, który ją rozumie, człowiek bliski.
Roland, rozglądając się wokół, rzekł niepewnie:
- Nie mam najmniejszego zaufania do trwałości tej budowli, podejrzewam, że
wspinaczka na basztę grozi nam obojgu śmiercią. Sprawdźmy lepiej schody, które prowadzą
w dół! Odważymy się pójść tamtędy?
Ale Nicolette, powstrzymawszy go ruchem dłoni, wyszeptała:
- Cicho! Zobacz!
Stali nadal przy wejściu do wieży, mogli stąd obserwować drzwi, mieszczące się po
przeciwnej stronie zrujnowanej sali.
Ale nie tylko. Ponieważ podłoga w wielu miejscach była uszkodzona, przez zmurszałe
belki i zniszczony strop widzieli także fragmenty pomieszczenia znajdującego się pod nimi na
dolnej kondygnacji.
Na moment mignęły im sylwetki trzech mężczyzn, Blanca i dwóch Francuzów, którzy
schodzili po krętych schodach w dół. Po drodze natknęli się na wchodzącego na górę
czwartego mężczyznę.
Nicolette przycisnęła się mocno do Rolanda. Jej oczy były okrągłe z przerażenia i
zdumienia. Naprawdę nie pojmowała, co działo się tej nocy w zamku.
A może podobne rzeczy miały tu miejsce już wcześniej? Czy dlatego nigdy nie
pozwalano jej chodzić po tej części zamku, czy też opiekunowie kierowali się troską o
bezpieczeństwo dziewczyny?
Nie miała pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. Mężczyźni zatrzymali się na schodach.
- Zaraz podnosimy kotwicę - oznajmił przybyły potężnym basem, który odbił się
echem od murów. - Już jesteśmy spóźnieni!
- Wiem, wiem o tym - odpowiedział zirytowany Blanc. - Wszystko przez tę głupią
kobietę, która się spóźnia.
Jeden z Francuzów poruszył się gwałtownie.
- Panie! Mówisz o mojej żonie.
- A mojej siostrze - dodał równie ostro drugi.
Blanc, nie zważając na protesty Francuzów, po raz kolejny kazał im się pośpieszyć.
- Nie ma na co czekać, woda przybiera!
- Nigdzie nie popłynę bez żony!
- Zrozum, panie, tu chodzi o życie! - Blanc zmienił ton. - Proszę się nie martwić,
zajmiemy się pańską żoną, kiedy uzna za stosowne się tu pojawić, i zadbamy o to, by
bezpiecznie dotarła do Anglii. A teraz, jeśli chcecie skorzystać z przypływu, idźcie już!
Nicolette i Roland słyszeli każde słowo, choć w półmroku nie widzieli dokładnie
mężczyzn. Dostrzegli jedynie jakiś ruch i domyślili się, że Francuzi dali się przekonać.
- Zaczynam mieć wyrzuty sumienia - mruknął Roland.
- Dlaczego?
- E, nieważne. Chodźmy lepiej na dół.
- Po co?
- Chcę zobaczyć, co się tam będzie działo.
Nicolette kurczowo ścisnęła jego dłoń i z lękiem stąpała po schodach.
- Tylko jak my się stąd wydostaniemy? - zastanawiał się Roland.
- Sama chciałabym wiedzieć - odrzekła dziewczyna drżącym głosem.
Nie mogła się skupić. Przez cały czas dźwięczały jej w uszach słowa Rolanda o tym,
ż
e chce ją zabrać ze sobą, bo jest mu droższa nade wszystko. Poczuła wzbierającą w sercu
tęsknotę i czułość. Tyle razy słyszała z ust ciotki Dionne, że jest nikim, po prostu owocem
grzechu, la Péché! „Nie wyobrażaj sobie, że jesteś ładna! - powtarzała ciągle ciotka. - I tak się
nigdzie stąd nie ruszysz! Jak sobie poradzimy bez ciebie, kiedy się zestarzejemy? To twój psi
obowiązek zatroszczyć się o dziadka i o mnie na stare lata, bo to przez ciebie nie możemy
mieć nawet porządnej służby i wszystko musimy robić sami”.
Nie bardzo to rozumiała. Przecież już teraz ona, Nicolette, wykonywała wszelkie
prace w gospodarstwie. Robiła to, czego nie mieli siły bądź nie potrafili zrobić głuchoniemi.
Ale może ciotka ma jakieś inne zajęcia, o których Nicolette nie wie? Nie powinna osądzać
niesprawiedliwie swej opiekunki'
Schody były w kiepskim stanie, uciekinierzy stąpali więc bardzo ostrożnie. Roland
szedł przodem i uprzedzał dziewczynę o przeszkodach. Na samym dole brakowało kilku
stopni, zeskoczył więc i objąwszy Nicolette w pasie, pomógł jej zejść.
W sercu dziewczyny wywołało to prawdziwą burzę. Poczuła, jak przenika ją dotąd nie
znany, cudowny dreszcz. A przecież ciotka tyle razy ją ostrzegała, że wszelkie tego rodzaju
cielesne przyjemności wywołują gniew Boga i z takiego grzechu trudno oczyścić duszę!
Roland przytrzymał dziewczynę odrobinę dłużej, niż to było konieczne, jej tymczasem
zabrakło woli, by wyrwać się z jego objęć, tak jak powinna uczynić. Wszystko to trwało
zaledwie parę sekund, które Nicolette zdawały się wiecznością. Wiedziała, że nigdy nie
zapomni tej chwili
Czegoś tak pięknego dotychczas nie przeżyła.
Wybacz mi, Święta Matko! Wiem, że zgrzeszyłam, jestem najnędzniejszą istotą
zasługującą jedynie na pogardę. Ze wszystkiego się później wyspowiadam Mogę szorować
posadzki w całym zamku, ale teraz...
- Czy tędy przejdziemy? - szepnął Roland, wskazując na widniejącą przed nimi
zrujnowaną salę.
- Chyba nie możemy tam iść, to niebezpieczne! - powiedziała, patrząc mu w twarz.
Do tej pory nie miała okazji przyjrzeć się mu dokładniej. W półmroku ledwie
rozróżniała rysy jego twarzy. Wyobrażała sobie jednak, że test bardzo przystojny.
- Niebezpieczne - powtórzył Roland z namysłem. - Chociaż podłoga wydaje się dość
solidna, zresztą tuż pod nią jest twarda skała. Ale może nam coś spaść na głowę, tyle tu
jakichś rupieci, a belki stropowe też trzymają się na słowo honoru. Zresztą możemy zostać
dostrzeżeni, gdy będziemy przechodzić przez tak duże pomieszczenie.
- Albo natknąć się na tych ludzi na dole.
- Rzeczywiście. Jak myślisz, dokąd prowadzą schody, którymi schodzili?
- Chyba... do piwnicy?
- Piwnica w skale? W tak starym zamczysku? Raczej w to wątpię. Ale czy wiesz, że
od strony morza znajduje się prawdopodobnie wyjście z zamku? Dziś rano byłem na plaży
niedaleko zatoki. Zwróciłem uwagę, całkiem przypadkowo, że w skale pod zamkiem wykute
są niewielkie wgłębienia. Początkowo myślałem, że skała jest niejednorodna i widać warstwy
różnych minerałów. Nie zdążyłem się przyjrzeć dokładniej, bo właśnie zaczął się przypływ, a
plaża w tym miejscu znika dosłownie w okamgnieniu. Teraz jednak przyszło mi na myśl, że
może w skale wykuto schodki.
- Sądzisz, że tamtędy uciekinierzy schodzą do morza? - spytała Nicolette.
- Tak, pod osłoną nocy. Widziałem duży żaglowiec zacumowany niedaleko brzegu.
- Ja też często go tu widzę.
- Codziennie?
- Nie... pojawia się co jakiś czas, mniej więcej w jednakowych odstępach. Chyba
przypływa tu już od kilku lat, a może jeszcze dłużej.
- Wygląda na to, że twój dziadek pomaga arystokratom w ucieczce do Anglii -
stwierdził Roland. - Chwała mu za to. Okazuje się, że jest lepszy, niż przypuszczałem.
Nicolette nic na to nie odpowiedziała, było to dla niej zbyt trudne. Z jednej strony
czuła, że powinna zachować lojalność wobec swej rodziny, jednak...
- Lepiej tutaj poczekajmy - przerwał jej ponure rozmyślania Roland. - Próba
przemieszczenia się po tej ruszającej się podłodze zakończyłaby się pewnie niewesoło. Nie
powinniśmy tak ryzykować. Obejrzyjmy sobie lepiej basztę króla Dongarda.
- Chcesz wejść na górę? - przerwała mu dziewczyna przerażona.
- Nie, nie. Tu na dole mignęły mi jakieś drzwiczki... Jesteśmy teraz na wysokości
parteru. Jak myślisz, czy to jest wyjście na dziedziniec?
- Możliwe - odpowiedziała Nicolette po chwili namysłu. - Od strony dziedzińca jest
wejście do baszty, ale nie używane. Małe żelazne drzwi.
- A niech to! Żelazo tak strasznie zgrzyta. Nie odważę się ich otworzyć. Zresztą po co
mielibyśmy wchodzić na dziedziniec, przecież i tak nie masz klucza od głównej bramy.
- Nie.
- Wygląda na to, że utknęliśmy tu na dobre. Nie odważyłbym się schodzić w dół po
skale. Mam dość po porannych zmaganiach z silną falą przypływu. Cii... Twój dziadek
wchodzi na górę - szepnął dziewczynie do ucha i pociągnął ją w mroczny kąt.
Nicolette znów targnęły niepojęte doznania, kiedy tak stała w jego objęciach.
„Mogłoby to trwać wieczność całą!” To była jedyna myśl, jaka wyłoniła się z chaosu
panującego w jej głowie.
Dziadek pośpiesznie wszedł na górę po wąskich schodach i zniknął im z pola
widzenia.
- Jego kroki wydały mi się takie zdecydowane - szepnął Roland - Zdaje się, że teraz
zacznie cię szukać.
- Ja też odniosłam takie wrażenie - przyznała dziewczyna żałośnie i poczuła, jak
ogarnia ją fala strachu.
- Tutaj jesteśmy bezpieczni - uspokoił ją Roland, a ona pokiwała tylko głową, nie
spuszczając wzroku z drzwi, niewyraźnie odcinających się w mroku.
- Nie, one nie prowadzą na dziedziniec - zastanawiała się głośno. - Musi tam być
jeszcze jakieś pomieszczenie.
- Właśnie myślę a tym samym. Chodźmy to sprawdzić!
Po ciemku potykali się o porozrzucane na podłodze belki i kamienie, czyniąc hałas.
Nicolette usłyszała nagle jęk Rolanda i jakieś wypowiedziane w obcym języku słowa, których
na szczęście nie zrozumiała.
- Och, Rolandzie - szepnęła ze współczuciem - Uderzyłeś się.
- Tak... - wykrztusił i trudem i zamilkł, czekając, aż najgorszy ból ustąpi. - Odezwała
się stara rana wojenna. Po raz pierwszy, odkąd tu przybyłem.
- Pozwól, że ci pomogę. Gdzie cię boli?
Wyciągnęła ręce i nieporadnie starała się go podtrzymać. Roland, choć z trudem, wstał
jednak sam i zapewnił, że to bagatela. Że czuje się już lepiej.
Nicolette zorientowała się, że kłamie, ale skoro nie przyjął jej pomocy, nie chciała się
narzucać.
Roland domyślił się, że sprawił jej przykrość. Kładąc dłonie na ramionach
dziewczyny, powiedział z powagą:
- Nicolette, nie chcę, byś traktowała mnie jak kogoś obcego ani byś się mnie bała.
Jesteśmy przyjaciółmi, najlepszymi w świecie. Cokolwiek się stanie, nie zostawię cię samej.
Myślę o tobie poważnie i chciałbym ci wyznać, że pragnę cię poślubić. O ile mnie nie
odrzucisz.
Dziewczyna ze zdumienia na moment straciła mowę. Po długiej chwili milczenia
zdołała tylko wyjąkać:
- Najlepiej będzie, jeśli porozmawiamy o tym później, po wszystkim.
- Oczywiście - przytaknął jej ochoczo. - Teraz sprawdzimy, co się kryje za tymi
tajemniczymi drzwiami!
Ostrożnie pokonali ostatni odcinek.
- Zamknięte - zdziwił się Roland. - Nie pojmuję, po co zamykać drzwi w tej części
zamku, gdzie i tak nikt nie chodzi.
Odruchowo powiódł dłonią wokół framugi i wyczuł pod palcami chłodny metal
klucza. Zmarszczył czoło i stwierdził:
- Twój dziadek tu przychodzi, a to oznacza, że nie jesteśmy tak bezpieczni, jak z
początku sądziłem. Musimy się czym prędzej stąd wydostać.
Nicolette nerwowo dreptała w miejscu.
Drzwi otworzyły się lekko. Roland wsunął rękę i delikatnie tuż przy framudze
wymacał półkę, na której stała świeca.
Zapalił ją i rozejrzał się wokół.
- Matko Święta - westchnęła Nicolette, a Roland jej zawtórował.
W blasku świecy ujrzeli połyskujące kosztowności zajmujące całe pomieszczenie,
cenne przedmioty, uporządkowane i starannie poukładane, tak jakby ich właściciel lubował
się w ich dotykaniu i przeliczaniu. Szaty z jedwabiu i aksamitu, haftowane złotem, dwa kufry
wypełnione po brzegi biżuterią, dwie skrzynie ze złotymi i srebrnymi monetami w ilości,
jakiej jeszcze nigdy nie widzieli, inne cenne przedmioty najwyższej jakości, ozdobne
przedmioty codziennego użytku, zgromadzone osobno.
- Dobry Boże! - wyszeptał Roland. - Cofam słowa o szlachetności Blanca.
- Nie rozumiem, co to za rzeczy, niektóre są zupełnie nowe! Nigdy ich nie widziałam!
- To może znaczyć tylko jedno - pokiwał głową Roland. - Twój dziadek udaje, że
pomaga arystokratom w ucieczce do Anglii, a tymczasem gdzieś na pełnym morzu pozbawia
ich życia, a następnie kradnie ich dobytek.
Nicolette odebrało mowę, a serce wypełniło się bólem.
- Nie działa sam - ciągnął Roland, pragnąc choć trochę pocieszyć dziewczynę. -
Kapitan statku wyglądał mi na opryszka, pewnie jego załoga też jest w to zamieszana. Ale jak
widać, największe zyski czerpie z tego niecnego procederu sam gospodarz.
Nicolette słyszała jego słowa jak przez mgłę, nie zastanawiała się też nad ich sensem.
Wpatrywała się bowiem zafascynowana w Rolanda i pod wpływem nagłego impulsu
wyszeptała urzeczona:
- Och, jakiś ty piękny! O wiele piękniejszy, niż sobie wyobrażałam.
Zapewne nigdy nie odważyłaby się powiedzieć tych słów, gdyby się choć trochę
zastanowiła, teraz jednak dała się ponieść emocjom.
Roland także na nią patrzył i choć starał się ukryć zawód, jakiego doznał, Nicolette
bez trudu zauważyła, jak blask powoli gaśnie w jego oczach.
Odwróciła się zrezygnowana.
Zrozumiała.
ROZDZIAŁ VII
W tym właśnie ułamku sekundy Roland uświadomił sobie, jak wielki figiel spłatała
mu fantazja. Z natury marzyciel, w wyobraźni przypisywał dziewczynie grację i wdzięk
napotkanej kilka razy na wrzosowisku sarny. Tymczasem prawdziwa Nicolette wyglądała
całkiem inaczej.
Rzeczywiście była niewysokiego wzrostu i miała długie czarne włosy, ale jej rysy w
niczym nie zdradzały arystokratycznego pochodzenia. Okrągła, pulchna twarz, perkaty nos,
masywna szyja i szerokie barki... Duże dłonie o krótkich palcach... Naprawdę, trudno się było
doszukać w tej dziewczynie choćby odrobiny wdzięku. Nawet oczy, które odwróciła teraz od
niego, głęboko nieszczęśliwa, okazały się nad wyraz pospolite.
Nicolette po prostu była brzydka. A on obiecał, że się z nią ożeni!
Robię jej przykrość, pomyślał znękany. Odetchnąwszy głęboko, uśmiechnął się z
przymusem i rzekł:
- Ty także mi się podobasz, Nicolette, bardzo mi się podobasz!
Ale było już za późno i jego słowa nie mogły nic zmienić. Zranił dziewczynę boleśnie.
Rozczarowanie, jakie odmalowało się na jego twarzy, zgasiło krótką radość ze znalezienia
przyjaciela, człowieka, któremu mogła zaufać.
Pocałował ją delikatnie w czoło, zły na siebie, że nie zapanował nad własnymi
reakcjami, a potem rzucił na pozór lekko:
- Co teraz zrobimy? Powinniśmy tak szybko jak to możliwe uciec z zamku. Tyle tylko,
ż
e w piwnicy tuż przy wyjściu do podziemnego korytarza leży związana przeze mnie kobieta.
Nie mogę jej tak zostawić.
Zamilkł na dłużej. Zastanawiał się nad sytuacją, w jakiej się znaleźli, gdy nagle doznał
olśnienia.
- Nicolette! - niemal wykrzyknął. - Wydaje mi się, że ogłuszając tę kobietę ocaliłem
jej życie. Ale co się stanie z arystokratami, którzy weszli na pokład żaglowca?
Zalękniona dziewczyna ukryła twarz w dłoniach i wyszeptała:
- Święta Maryjo! Musimy ich ratować. Pośpieszmy się, nim zostaną zabici na morzu.
- Masz rację, musimy się pośpieszyć - zgodził się z nią Roland. Wciąż jednak nie
ruszał się z miejsca. Czuł się taki bezradny... Zdawał sobie sprawę, że zamknięci w murach
zamku nic właściwie nie mogą zdziałać...
- Chodź - rzekł wreszcie. - Wejdziemy na basztę. Przez szparę w murze popatrzymy,
co się dzieje przy brzegu.
Zdmuchnął płomień i zamknął drzwi. Szybko ruszyli na górę. Wspinanie się po
schodach w baszcie Dongarda wiązało się z dużym ryzykiem, ale oni, trzymając się mocno za
ręce, omijali leżące luzem kamienie i jakieś rupiecie. Muru bali się dotknąć, bo odnosili
wrażenie, że wystarczy się lekko oprzeć, a runie z hukiem.
- Jest żaglowiec - odezwał się Roland, wyglądając przez wyłom. - Podpłynął bliżej
brzegu. O, popatrz tam! W stronę żaglowca płynie jakaś łódź.
- Zdążymy?
- Jedyne co możemy uczynić, to poprosić rybaków, by wyruszyli na morze i ostrzegli
arystokratów. Pojęcia jednak nie mam, jak tego dokonamy. Boję się, że żaden z rybaków nie
odważy się płynąć po ciemku. Nie wolno nam zresztą narażać ich na takie ryzyko! Najpierw
jednak musimy wydostać się z zamku, Jak to zrobić?
Nicolette się zamyśliła.
- Chyba nie powinniśmy wracać tą samą drogą. Obawiam się, że jeśli otworzymy
drzwi prowadzące do sieni, natychmiast nas zauważą. Ciocia i dziadek przecież mnie szukają.
- Chyba masz rację.
- Ale...
- Rozjaśniłaś się - rzekł Roland przyjaźnie, patrząc na twarz dziewczyny. Ciągle
myślał jednak o jednym: Nie, ja nigdy nie przyzwyczaję się do jej wyglądu!
- Tak, mam pewien pomysł. Otóż obie baszty łączy wąskie przejście tuż nad bramą
wejściową. W dawnych czasach używano go bodajże do celów obronnych.
- Na wysokości piętra?
- Tak, nie wiem tylko, jak dostaniemy się na górę. Te schody są strasznie zniszczone.
- Poradzimy sobie! Jesteś pewna, że uda się nam tamtędy przemknąć?
- Chyba tak. Kiedyś nawet próbowałam dostać się na basztę Dongarda, ale bałam się,
ż
e mnie ktoś zobaczy przez okno.
Roland badał uważnie schody prowadzące na górę.
- Sądzisz, że teraz też będą mogli nas dojrzeć z któregoś okna?
- Jeżeli będziemy się czołgać, zasłoni nas wąski murek.
- W takim razie spróbujmy! Podsadzę cię, a potem ty mi podasz rękę. Tylko ostrożnie.
Dokładnie sprawdzaj, gdzie stawiasz stopy!
Roland znowu objął Nicolette w pasie i uniósł silnymi rękoma. Tym razem jednak
dziewczyna czuła się zupełnie inaczej. Cudowne podniecenie już nie wróciło, coś umarło na
zawsze w jej duszy, w gardle ściskał ją płacz. Roland nie uznał jej za godną swej miłości. Co
prawda zawsze jej powtarzano, że jest brzydka i nic nie warta, jednak przy Rolandzie całkiem
o tym zapomniała, a wszystko dlatego, że odnosił się do niej z taką sympatią i przyjaźnią.
Najchętniej ukryłaby się teraz w jakimś ciemnym kącie z dala od wszystkich, żeby
wypłakać swój ból.
I żeby umrzeć.
Nie, czy rzeczywiście tego pragnie?
Ach, nie, chciałaby jeszcze kilka chwil spędzić u boku tego wspaniałego mężczyzny,
choćby jako pomocna i rozsądna przyjaciółka.
Zresztą dobrze się stało, pomyślała surowo. Niespokojne drżenie ciała, dreszcz
rozkoszy... Przecież to zakazane! Jakie to szczęście, że nie będzie już narażona na pokusy!
Tak rozmyślając, stanęła na najniższym zachowanym stopniu i podała rękę
Rolandowi, drugą zaś z całych sił uchwyciła się trzeszczącej poręczy. Zwinnie podciągnął się
w górę i podziękował za pomoc. Z jego oczu zniknęło już owo porażające rozczarowanie,
znów był sobą, ale Nicolette doskonale rozumiała, że niedawna zażyłość między nimi nigdy
nie powróci.
Po zdewastowanych schodach dostali się na piętro. Nicolette ujęła dłoń Rolanda i
poprowadziła go do drzwi, za którymi, jak jej się zdawało, powinno znajdować się wąskie
przejście, o którym wspomniała.
Drzwi, pchnięte lekko, otworzyły się bez trudu. Blanc nie zamknął ich na klucz,
najwyraźniej nie przyszło mu nawet na myśl, że ktokolwiek spróbuje się tędy przedostać.
Po kilku ostatnich godzinach spędzonych w ciemnościach ponurego zamczyska
cudowny bretoński świt mile ich zaskoczył. Co prawda dopiero szarzało, a mgła nadal broniła
dostępu pierwszym promieniom wschodzącego słońca, ale nie było zimno.
Roland rzucił okiem na wąskie przejście łączące obie baszty, które wyglądało tak,
jakby od lat nikt go nie używał.
- Trzeba się położyć na brzuchu, przeczołgamy się na drugą stronę. Idziesz za mną?
- Jasne.
Powoli, z wysiłkiem przesuwali się naprzód pod osłoną niskiego murku. Nicolette ze
strachem pomyślała, jak po tej wyprawie będzie wyglądać jej suknia.
Drzwi w drugiej baszcie także otworzyły się bez trudu. Przez chwilę poczuli się
bezpieczni.
Nie zdążyli jednak wstać, gdy niespodziewanie posłyszeli ostry głos ciotki Dionne.
- Ona tu była! Ta mała, nędzna kreatura jakimś cudem odnalazła drogę i
przesiadywała tutaj. O, czytała coś! Na pewno jakieś niemoralne księgi!
Ciekawe, skąd by je wzięła, pomyślał z sarkazmem Roland.
- Na dodatek marnowała cenne świece!
Ciotka nie przestawała wykrzykiwać, dając upust nagromadzonej złości, ale
uciekinierzy bynajmniej nie mieli zamiaru jej dłużej słuchać Pędem ruszyli w stronę galerii z
otworami strzelniczymi. Niestety, Roland w pośpiechu pomylił drzwi.
Nicolette ścisnęła go za rękę.
- To nie tutaj! - wyszeptała z lękiem, ale nim zdążyła dokończyć, znaleźli się w jakiejś
komnacie.
Roland rozejrzał się wokół siebie, ale nie rozpoznawał pomieszczenia. Na pewno nie
był tu wcześniej.
Przez moment stali nieruchomo. W komnacie panowały ciemności, tylko słaba strużka
ś
wiatła przedostawała się przez wąski otwór wysoko u pułapu.
Ale to nie ciemność napełniła ich lękiem, lecz panujący w pomieszczeniu mroczny
nastrój. Oboje odnieśli wrażenie, że nie są tu całkiem sami. Przez moment Rolandowi
zakręciło się w głowie i poraził go niezrozumiały strach. Zdawało mu się, że jakaś zbłąkana
dusza, a raczej wiele dusz, opętało jego własną, a on nie jest w stanie znieść tego, co mu
przekazują.
- Precz! - zawołał. - Uciekajmy stąd! Natychmiast!
Nicolette wypadła na korytarz, Roland za nią. Co sił w nogach biegli do piwniczki,
gdzie leżała skrępowana arystokratka.
On, taki trzeźwy, zawsze stąpający po ziemi, zaprawiony w bojach żołnierz, ciągle nie
mógł dojść do siebie po doznanym wstrząsie. Wciąż nie był pewien, w jakim świecie
przebywa. Ze ścian komnaty dziewic wyraźnie wszak słyszał jęki cierpiących niewinnie
dziewcząt. Po raz pierwszy w życiu przeżył coś takiego, Poznawał po Nicolette, że i ona czuła
to samo.
Teraz jednak Roland musiał wziąć się w garść, bo nie miał czasu na analizowanie
własnych reakcji. Po omacku torował sobie przejście wśród porozrzucanych gratów, gdy
nagle dotknął stopą czegoś miękkiego.
O Boże, chyba jej nie zabiłem? przemknęło mu przez myśl, ale uspokoił się, gdy
poczuł kopnięcie leżącej kobiety. Nachylił się i zaczął luzować sznur krępujący jej ręce i
stopy. Wyjaśniał po cichu, że grozi jej niebezpieczeństwo, i prosił, by nie robiła hałasu. Na
pytanie, czy nie będzie krzyczeć, kobieta pokręciła głową i coś jęknęła. Nicolette wyczuwała
jej rezygnację pomieszaną z wściekłością.
- Wyjeżdżam razem z mężem i bratem - syknęła, gdy Roland wyjął jej z ust knebel. -
Muszę się śpieszyć!
- Nie - wyszeptał Roland. - Żaglowiec już odpłynął, a pani najbliżsi znaleźli się w
ś
miertelnym niebezpieczeństwie! Musimy jak najprędzej wydostać się tajnym korytarzem na
wrzosowisko. Szybko!
W kilku słowach opowiedział jej, co się wydarzyło, wspomniał także o planach
zamordowania arystokratów na pełnym morzu. Kobieta nie kryla przerażenia. Patrzyła na
niego błagalnie.
- Jeszcze nie wiem, co zrobię - przyznał Roland. - Ale przyrzekam, że ich uratuję!
Nawet jeśli będę musiał przytknąć Blancowi nóż do gardła.
Wszyscy troje jednak zdawali sobie sprawę, że jest już za późno.
Na szczęście okazało się, że uratowana kobieta wiedziała, jaką trasą popłynie
ż
aglowiec.
- Wiem, że ma zawinąć do Saint - Pol - de - Léon - wtrąciła z ożywieniem - żeby
stamtąd zabrać jeszcze kilku uciekinierów. Jak sądzicie, jest nadzieja...?
- Czy to daleko stąd?
Nie wiedziała; mała Nicolette także nie, wszak nigdy nie była poza murami zamku.
- Rybacy nam powiedzą - rzucił gorączkowo Roland. - Teraz musimy...
- Nic nie musicie? - rozległ się nagle groźny głos Blanca. - Nie ruszać się! Muszkiet
jest załadowany.
Ż
ołnierz zasłonił swym ciałem obie kobiety. Blanc najprawdopodobniej zdołał zejść
po schodach w tej krótkiej chwili, gdy Roland z Nicolette znajdowali się w komnacie dziewic.
Roland wyczuwał, że za Blankiem stoi ktoś jeszcze. Jakby na potwierdzenie odezwała się
Dionne:
- Kim on jest? Skąd się tu wziął?
- Nie wiem - odpowiedział zdenerwowany Blanc, nie kryjąc, że obecność Rolanda
bardzo mu nie w smak.
- Kochanek! - wykrzyknęła Dionne. - Ten nędzny pomiot zdołał sprowadzić sobie
kochanka! Jak on się tu dostał?
- Zamknij się, kobieto! - przerwał jej Blanc. - Kłopot raczej w rym, że on za dużo wie.
No, podejść mi tu bliżej! Zobaczymy, jakie ziółko sprowadziła nam na głowę ta nędzna,
brudna żmija! Madame, panią także zapraszam!
Cóż było robić? Trójka niedoszłych uciekinierów znalazła się po chwili w zewnętrznej
galerii dla strzelców, gdzie przez wąskie otwory wpadały pierwsze smugi budzącego się dnia.
Roland mógł wreszcie przyjrzeć się dokładnie gospodarzowi zamczyska.
Okropny człowiek! Ascetyczny fanatyk o kościstej twarzy, z której wyzierały ciemne
oczy, palące niczym dwa rozżarzone węgle. Zaciśnięte usta przypominały cienką kreskę,
podbródek zdradzał niezwykłą stanowczość. Ten człowiek z całą pewnością nie kierował się
w życiu litością.
- Co zamierzasz, panie, uczynić z całym tym bogactwem, jakie zgromadziłeś,
okradając niewinnych ludzi w tak niegodziwy sposób? - zapytał Roland. - Przecież nawet nie
opuszczasz murów zamku.
- Ani się waż nazywać mnie rabusiem! Jesteś żołnierzem, jak widzę, cóż więc tu
robisz, ty bezbożny łotrze?
- Zamierzam wyrwać Nicolette z pełnego upokorzeń życia, jakie tu wiedzie.
- Ty nędzna dziwko! - krzyknęła Dionne. - Zaraz....
Ale Roland przerwał jej gwałtownie:
- Nicolette to dobra i uczciwa dziewczyna, pragnę ją poślubić.
Gdy to mówił, serce ścisnęło mu się z bólu, jedynym bowiem uczuciem, jakie żywił
do dziewczyny, było współczucie.
Dionne i Nicolette były właściwie bardzo do siebie podobne, choć matka miała
bardziej zbolałą i zniszczoną twarz. Wyrył na niej ślady nie tylko upływ czasu, ale przede
wszystkim pozbawione wszelkiego sensu życie w Castel de la Silence.
- Co? Chcesz poślubić La Péché? W życiu nie słyszałam czegoś równie zabawnego!
Zabraniam! Nie dopuszczę do takiej rozpusty!
- Małżeństwo nazywasz, pani, rozpustą? - wszedł jej w słowo Roland, choć zdawał
sobie sprawę, że cała ta rozmowa zakrawa na groteskę. Właściwie chodziło mu o to, by
zyskać na czasie. Może uda mu się znaleźć jakieś wyjście z tej beznadziejnej sytuacji?
- Każde dotknięcie kobiety i mężczyzny to ohyda! - z fanatyzmem w oczach
wykrzykiwała Dionne.
- Nie ma czasu na pozbawione sensu dysputy - przerwał jej Roland. - Jeśli natychmiast
nie wyruszymy, dwóm mężczyznom grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.
- Doprawdy jesteś bezczelny, żołdaku! - odezwał się przez zaciśnięte zęby Blanc i
potrząsnął lekko muszkietem. - Stoisz tu i rozkazujesz mi? Ci nędzni grzesznicy zasłużyli na
ś
mierć. Jestem sługą kardynała, a zgromadzone przeze mnie kosztowności zostaną
przeznaczone na kościół. Pobudujemy za nie świątynię w tej bezbożnej części kraju. Czy to
nie jest więcej warte niż nędzny ludzki żywot?
- Jestem zupełnie innego zdania - odparł Roland. - Ale to w tej chwili bez znaczenia.
Jeśli chcesz, panie, uratować swą duszę od ognia piekielnego, pomóż nam czym prędzej
odnaleźć męża i brata tej madame.
Oczywiście zdawał sobie sprawę, że jego wysiłki pójdą na marne. Blanc miał nad nim
druzgoczącą przewagę, ale zastanowiło go jedno: dziadek Nicolette mógł przecież od razu ich
zastrzelić, z pewnością uczyniłby to bez skrupułów. Ale najwyraźniej wahał się co do
Rolanda. Nie wiedział przecież, kim jest, skąd pochodzi, czy przybył sam, czy może pojawią
się jego kamraci i zaczną stawiać niewygodne pytania.
Tak, Roland domyślał się, że tylko to powstrzymuje Blanca przed naciśnięciem na
spust.
Chudy ascetyczny mężczyzna cofnął się i otworzywszy drzwi do budzącej trwogę
komnaty dziewic, zakomenderował:
- Do środka, wszyscy troje!
I w tej chwili w głowie Rolanda zaświtał pewien pomysł.
- Madame Dionne... - zaczął, obejmując Nicolette.
Chętnie oszczędziłby dziewczynie tej sceny, ale teraz toczyła się gra o ich życie.
- Mademoiselle - poprawiła go Dionne.
- Jak sobie życzysz, pani. Powiedz jednak, czy ty także chcesz uwięzić i skazać na
ś
mierć w mękach swą własną córkę?
Usłyszał wściekły pomruk Blanca.
- No nie, na co sobie pozwalasz, żołnierzu?! To bezczelność! Nie zapominaj, z kim
rozmawiasz!
- Mówię do matki Nicolette - odrzekł Roland, osłaniając dziewczynę przed
rozwścieczonym Blankiem. - Doskonałe wiesz, pani, że to ty urodziłaś Nicolette w tajemnicy
przed światem.
Dziewczyna szlochała coraz rozpaczliwiej. Boże, czemu jestem zmuszony ranić tę
biedaczkę tak dotkliwie, w taki sposób!
Głos Dionne zabrzmiał lodowato, gdy cedziła przez zęby:
- Ja miałabym dopuścić się takiego grzechu? Miałabym urodzić bękarta? Postradałeś
rozum, nędzny żołdaku?!
- Ja nie. To, co mówię, jest prawdą. Dopuściłaś się, pani, grzechu, nie dlatego, że
urodziłaś dziecko, ale dlatego, że je odrzuciłaś. Winę za to jednak ponosisz nie ty, pani, lecz
twój ojciec. To on wtedy przed siedemnastu laty całkowicie zniszczył twoje życic. A to
niewybaczalne!
Dionne rzuciła się na Rolanda z pięściami i przeraźliwym krzykiem usiłowała
zagłuszyć jego słowa. Francuska arystokratka cofnęła się rozdygotana, osłaniając się rękami.
Wciśnięta w kąt, obserwowała przerażona rozgrywające się na jej oczach sceny.
Blanc uniósł muszkiet, ale Roland doskonale wiedział, że naładowanie broni zajmuje
trochę czasu, więc, przekrzykując Dionne, zawołał:
- Wiesz, pani, że kocham Nicolette. Kiedyś i ty kochałaś mężczyznę, pamiętasz, co się
wtedy czuje. Twoja córka przecież...
- Strzelam! - ryknął Blanc. - Odsuń się od dziewczyny, bo zastrzelę ją zamiast ciebie!
Roland jeszcze dokładniej zasłonił własnym ciałem Nicolette i dalej przemawiał do jej
matki:
- Mademoiselle Dionne, proszę, przypomnij sobie tamtą noc, kiedy ojciec targnął się
na twe ciało i duszę. Pamiętasz, pani, baty, jakie wówczas ci spuścił? A stajennych, którym
pozwolił cię sponiewierać?
Tego wszystkiego Roland dowiedział się od rybaków. Głuchoniemi służący pomimo
swego kalectwa zdołali zdradzić wieśniakom szczegóły tej ponurej historii.
- To kłamstwo! Kłamstwo! - nie przestawała krzyczeć Dionne, a jednak kiedy Blanc
wycelował w młodych, odtrąciła lufę muszkietu i pocisk ze strasznym hukiem trafił w
posadzkę. Oszalały ze złości Blanc rzucił się na Rolanda i uderzył go kolbą w głowę.
Oszołomiony żołnierz na moment stracił kontrole nad sytuacją, a wówczas Blanc
popchnął wnuczkę do komnaty dziewic.
Ale Dionne okazała się szybsza od ojca. W przypływie wściekłości popchnęła go za
dziewczyną, którą w tym samym czasie Roland zdołał wyszarpnąć ze środka. Dionne ruszyła
z pięściami na ojca, wprost oszalała ze złości. Ten, zaskoczony, dopiero po chwili odzyskał
równowagę i odwrócił się do córki.
Zapanowało nieopisane zamieszanie.
- Przestań, pani! - krzyknął Roland do Dionne. - On jest mi potrzebny! Trzeba
zatrzymać żaglowiec.
Dionne na moment uspokoiła się, jakby usiłując zrozumieć, co Roland do niej mówi,
ale wówczas ojciec pchnął ją z całych sił na ścianę.
W krótkiej chwili ciszy, jaka potem zapadła, wszyscy nagle wyczuli niesamowity
nastrój panujący w pomieszczeniu.
Nie wiadomo skąd dał się słyszeć cichy szum, który z wolna narastał i wdzierał im się
w mózgi. Atmosfera zdawała się zagęszczać. Roland, ciągle jeszcze oszołomiony ciosem w
skroń, usiłował pomóc Dionne, która nie mogła wstać. Zatrzymał się jednak w pół kroku i jak
pozostali zamarł, wsłuchując się w osobliwe odgłosy. Wydawało mu się, że słyszy
niesamowite szepty, jakby odległe w czasie i przestrzeni.
Nieoczekiwanie milczenie przerwał Blanc, który, wpatrzony w podłogę, wyjąkał
chrapliwie:
- Krew! Między kamieniami bulgoce krew!
Nicolette i Roland popatrzyli na siebie, nic nie rozumiejąc. Co prawda wąskie
ś
wietliki przepuszczały niewiele światła, ale przecież gdyby działo się coś dziwnego, na
pewno by to zauważyli.
Napotkali równie zdumione spojrzenia Dionne i arystokratki. Najwyraźniej i one nie
dostrzegły nic osobliwego.
Blanc tymczasem zachowywał się jak szaleniec. Cofał się i uciekał przed czymś, co
tylko on widział na kamiennej posadzce.
Pozostali poczuli dziwne zawroty głowy. W przypadku Rolanda i Dionne było to
usprawiedliwione, oboje wszak przeżyli silne uderzenie w głowę, jednak także Nicolette
wszystko zawirowało przed oczami.
- Uciekajmy! - zawołał Roland i chwycił dziewczynę za ramię. - Wszyscy uciekajmy!
Razem pomogli Dionne wstać i niemal siłą wypchnęli ją na korytarz. Arystokratka
jako pierwsza wycofała się z komnaty, gdy tylko zrozumiała, że dzieje się tu coś dziwnego.
Roland zawrócił, by wyciągnąć także Blanca, ale nim zdążył dobiec do drzwi, te
poruszone siłą przeciągu zatrzasnęły mu się tuż przed nosem. Potężny huk poniósł się echem
po całym zamczysku. W ostatniej chwili żołnierz zdołał dostrzec, jak dziadek Nicolette nagle
stracił równowagę i upadł z krzykiem.
Usłyszeli rozpaczliwe wołanie o ratunek. Kierowani odruchem, rzucili się ku
drzwiom, ale daremnie próbowali je otworzyć. Gdyby nie wiedzieli, co się stało, sądziliby, że
są zaryglowane od środka. Roland naparł z całej siły barkiem, ale drewno, choć zatrzeszczało,
nie ustąpiło.
Oniemiali z przerażenia i trwogi słuchali dobywających się ze środka wrzasków.
Blanc, potężny właściciel Castel de la Silence, krzyczał, jakby ujrzał samego diabła...
Nagle zapadła cisza.
- Dziadku? - zawołała Nicolette.
Roland nacisnął na klamkę i oto drzwi ustąpiły.
W komnacie na podłodze leżał Blanc z szeroko otwartymi oczami patrzącymi
nieruchomo wprost na nich. Jego serce już nie biło.
Pomieszczenie, w którym teraz panowała martwa cisza, zdawało się niczym nie różnić
od innych zamkowych komnat.
ROZDZIAŁ VIII
Wpatrzeni w martwego Blanca, zastygli w bezruchu niczym kamienne posągi.
- Święta Maryjo, Matko Boża - wyszeptała Dionne blada jak kreda. - Nigdy nie
zostanie mi to odpuszczone!
- Tobie, pani? Przecież to nie twoja wina.
Dionne uderzyła w rozpaczliwy szloch.
- Ja go wepchnęłam do środka! Ach, jestem zgubiona! A tak się modliłam przez
wszystkie te lata, błagałam Boga o miłosierdzie, pragnęłam odpokutować ten straszny grzech,
jaki popełniłam w młodości.
- Jaki grzech? - odezwał się Roland.
- Wielki, wielki grzech! Nie mogłam sobie przypomnieć, jaki! Wiedziałam jedynie, że
dopuściłam się czegoś niewybaczalnego. Teraz dopiero wróciła mi pamięć! Urodziłam
bękarta!
Roland chwycił za ramię rozhisteryzowaną kobietę i mocno nią potrząsnął. Jego twarz
pociemniała z gniewu.
- To prawda, pani, popełniłaś grzech, ale zupełnie inny, niż wyznajesz. Razem ze
swym ojcem dręczyłaś biedną, niewinną istotę. I to jest ów grzech! Nie żałuj, że urodziłaś
dziecko, bo to tylko dowodzi, że kiedyś potrafiłaś odczuwać jak normalny człowiek.
Dionne znów zaczęła coś wykrzykiwać, ale Roland nie przestawał mówić:
- Mała Nicolette okropnie cierpiała, trudno nawet wyobrazić sobie wszystkie krzywdy
zadane temu dziecku. Domyślam się jednak, że i ty, pani, doznałaś wielu upokorzeń. Całą
winę za wasze cierpienia ponosi Blanc. Spotkała go za to kara. Nie my ją mu wymierzyliśmy,
lecz niewinne dziewczęta, które ongiś poniosły tu męczeńską śmierć. Wiem, nazywasz je,
pani, grzesznicami, ale nie masz racji. One były ofiarami!
- Nie... one kusiły, wabiły mężczyzn - zaprotestowała Dionne. - Ojciec opowiadał mi o
tym.
- Bzdura! O tobie, pani, też mówił, że skusiłaś mężczyznę?
- T - tak.
- Dobry Boże, co można wytłumaczyć ludziom, którzy w ten sposób rozumują? Oni
nie odróżniają grzechu od tęsknoty za miłością!
Odwrócił się od Dionne i poszukał wzrokiem Nicolette. Kątem oka zauważył, że
francuska arystokratka stoi oparu o ścianę korytarza i poruszając drżącymi ustami, odmawia
półgłosem modlitwy.
Tymczasem Nicolette przystanęła z dala od wszystkich przy wąskim otworze w murze
i zapatrzyła się na wrzosowisko. Że nie zachwyca się porannym pejzażem, Roland był niemal
całkowicie pewien. Oczy miał wilgotne, a zakurzone policzki nosiły ślady łez.
Z ociąganiem podszedł do dziewczyny.
- Rozpaczasz z powodu dziadka? - zapytał zdumiony.
Potrząsnęła głową.
- W takim razie dlaczego?
Dziewczyna nie zdradzała ochoty na odpowiedź.
- Powiedz, Nicolette - poprosił najłagodniej jak potrafił.
Długo połykała łzy, nim wreszcie wykrztusiła:
- Tak... tak przykro człowiekowi usłyszeć, że nikt go nie chce.
Czy chodzi o to, że rodzona matka się jej wypiera, czy też dziewczyna kieruje te słowa
do niego?
Nie wiedział, co ma jej odpowiedzieć. Gdyby zaczął zapewniać, Że wszyscy ją
kochają, zabrzmiałoby to nieszczerze.
Zrozumiał, że dziewczyna, pozbawiona wszelkiej nadziei, na powrót zamknęła się w
sobie, pragnąc odgrodzić się od wszystkiego, co sprawiało jej cierpienie. Gdyby teraz Dionne
podeszła do córki, zapewne zadałaby jej jeszcze większy ból.
Ale Dionne bynajmniej nie zdradzała takiego zamiaru.
Roland stał bezradny, na próżno szukając odpowiednich słów, którymi mógłby
pocieszyć dziewczynę. Nagle arystokratka, hrabina, jak kazała na siebie mówię, nie
zdradzając swego nazwiska, przypomniała nieśmiało:
- Mój mąż i brat... Musimy...
- Oczywiście - przytaknął Roland nerwowo. - Musimy natychmiast ruszyć do zatoki,
do rybaków, i postarać się o łódź. Tylko czy zdołamy doścignąć fregatę?
- Masz konia, panie?
- Tak.
- W takim razie jedź do Saint - Pol - de - Léon! Wydaje mi się, że lądem będzie
szybciej. Madame Dionne, wiesz, pani, gdzie leży ten port?
- Mademoiselle! - poprawiła Dionne.
- Daruj sobie, pani, te fanaberie - odrzekła hrabina. - Masz przecież dziecko. Może byś
się w końcu przyznała do tego? Powiedz lepiej, czy wiesz, którędy jechać do Saint - Pol - de -
Léon?
Szara twarz Dionne stężała, kobieta zdołała jednak powstrzymać się od kolejnego
wybuchu i odpowiedziała:
- Wiem, na południe. O ile dobrze pamiętam, to kawałek drogi.
Beznamiętnym głosem wyjaśniła Rolandowi, jak powinien jechać. Hrabina dodała
jeszcze, że żaglowiec prawdopodobnie zawinie do portu Saint - Pol - de - Léon dopiero po
zmroku.
- Mam nadzieję, że zdążysz, żołnierzu - rzekła.
Popatrzyli po sobie bez słowa, jakby obawiając się wypowiedzieć na głos dręczące ich
oboje pytanie: Czy znajdą obu mężczyzn wśród żywych, czy zdążą uratować ich przed
łotrami Blanca?
- Zabiorę z sobą Nicolette - oznajmił Roland tonem nie znoszącym sprzeciwu. -
Jestem teraz za nią odpowiedzialny i nie zostawię jej tu samej.
Nicolette nie odwróciła głowy, ale pod wpływem tych słów jeszcze bardziej skuliła się
w sobie. Czuła strach, niedowierzanie. Dlaczego on to robi? Z obowiązku czy ze
współczucia? zdawała się pytać.
Biedactwo!
Ku ogólnemu zaskoczeniu Dionne oznajmiła, że ona także zamierza udać się z nimi.
- W stajni stoi dość koni! - oświadczyła.
Roland domyślał się, że Dionne boi się zostać w zamku sama po tym, co się
wydarzyło.
A kiedy hrabina usłyszała o koniach, ona także postanowiła jechać. Przecież cała
sprawa dotyczyła jej bliskich!
Roland pomyślał, że z trzema mało obeznanymi z siodłem kobietami czas jazdy do
portu znacznie się wydłuży, ale nie protestował. Rozumiał je doskonale, sam także nie miałby
ochoty zostać w ponurym, zrujnowanym zamku, w którym na dodatek straszy.
Przenieśli ciało Blanca do przedsionka. Dionne zbudziła oboje służących i za pomocą
władczych gestów wytłumaczyła im, że Blanc wyzionął ducha i że należy się nim zająć.
Kiedy Roland zobaczył gwałtowne, zdradzające skłonności do okrucieństwa zachowanie
Dionne w stosunku do obojga służących, położył dłoń na ramieniu nowej właścicielki zamku
i łagodnie potrząsnął głową.
- Madame Dionne, jesteś, pani, kobietą! Spróbuj o tym pamiętać!
Prychnęła gniewnie, ale Roland zauważył później, że jednak stara się kontrolować
swoje reakcje.
Zanim wyruszyli w drogę, wyjął jej z dłoni ciężki obraz przedstawiający Madonnę z
Dzieciątkiem. Dionne zamierzała taszczyć go ze sobą do Saint - Pol, bo, jak twierdziła, nie
może wyruszać w drogę bez błogosławieństwa niebios.
- Czy ten obraz pomógł wcześniej tobie, pani, albo Nicolette? - zapytał Roland
łagodnym głosem. - Obraz Jezusa Chrystusa i Najświętszej Maryi winno się nosić w sercu.
Nic nie znaczy zewnętrzny przepych, jeśli nie ma się pokory w duszy.
- Czy nie dość pokornie modliłam się przez wszystkie te lata?
- Może. Ale liczy się także pokora wobec bliźnich, madame Dionne. Czy można
nazwać sprawiedliwym kogoś, kto jedną ręką robi znak krzyża, a drugą bije człowieka?
Dionne pochyliła głowę, uciekając spojrzeniem.
Krótko po tym jechali już przez rozległe wrzosowisko: przodem posuwała znająca
dobrze drogę Dionne i hrabina, a za nimi Roland razem z Nicolette, która, zalękniona i spięta,
w ogóle się nie odzywała.
Nikt się nie odwrócił za siebie, by rzucić ostatnie spojrzenie na Zamek Ciszy. Nigdy
bardziej niż teraz ta nazwa nie pasowała do budowli!
Nie otrząsnęli się jeszcze z szoku, jaki przeżyli, choć starali się skoncentrować na
czekającym ich zadaniu.
Dzień zapowiadał się piękny i ciepły, mimo że na razie nad ziemią unosiła się mgła.
Roland wyobraził sobie zamek za ich plecami. Spowity w welon mgły, przytłaczał i przerażał
niczym wyłaniający się z dymów groźny potwór.
Nagle Nicolette zawołała zduszonym głosem:
- Popatrzcie! Sarna! Jaka piękna!
Roland wstrzymał konia, a dziewczyna poszła za jego przykładem.
Wysoko na wzgórzu, dość daleko od nich, na tle nieba odcinała się sylwetka smukłego
zwierzęcia, które wydawało się patrzeć w ich stronę spłoszone i zdumione zarazem.
- Znam tę sarenkę - powiedział Roland z serdecznym uśmiechem. - Co prawda nie
mam pewności, czy za każdym razem właśnie ona pojawia się na mojej drodze, ale pragnę w
to wierzyć. Raz nawet uratowałem jej życie. Nie, dwa razy!
Zamyślony przypomniał sobie pierwsze spotkanie na wrzosowisku, kiedy to pomimo
głodu nie ośmielił się jej zastrzelić.
- Jaka piękna - szepnęła Nicolette w nabożnym zdumieniu, zapominając na moment o
lęku. Roland wyczuwał, że dziewczyna dusi w sobie paraliżujący strach i zdaje się wołać:
„Go będzie teraz ze mną?” Ale z udawaną lekkością zapytała: - Nie mógłbyś jej ze sobą
zabrać?
„Ty”. Wyraźnie unika formy „my”, zauważył Roland.
- Nie wolno oswajać saren, ich miejsce jest na wolności - powiedział. - Wiesz, patrząc
na nią, myślałem o tobie. Wyobrażałem sobie, że ona i ty to ta sama istota.
Roześmiał się, nieco zakłopotany, ale Nicolette zachowała powagę.
- Zanim mnie zobaczyłeś - stwierdziła tylko.
- Droga Nicolette! - zawołał z przejęciem. - Wygląd nic nie znaczy! Każdy człowiek
ma osobowość, własny niepowtarzalny urok. Było mi dane poznać twą piękną czystą duszę.
Jesteś wspaniałą przyjaciółką. Oddałbym dla ciebie wszystko.
Dziewczyna nic nie odrzekła, ale czytał w jej twarzy jak w otwartej księdze. Nie
kochasz mnie jednak, zdawała się mówić. Żałujesz, że obiecałeś się ze mną ożenić. Nie
martw się, nie musisz dotrzymywać słowa, Rolandzie,
Jakże cierpiał, że prócz litości i współczucia nie potrafi wzbudzić w sobie innych
uczuć do tej dziewczyny, którą los tak dotkliwie doświadczył.
Popatrzył jeszcze na sarnę i uniósł dłoń w geście pożegnania. Żal ścisnął mu serce.
Niestety, grupka złożona z czworga jeźdźców posuwała się powoli, bo wśród kobiet
tylko hrabina potrafiła dobrze jeździć konno.
Roland odnosił wrażenie, że Dionne straciła nieco ze swej surowości. Być może
wiadomość o tym, że jest matką Nicolette, bardziej ją poruszyła, niż dawała to po sobie
poznać. Czyż można się zresztą temu dziwić? Przecież nie można w jednej chwili zmienić
całkowicie swego stosunku do kogoś, kogo się przez siedemnaście lat nienawidziło. Przed
drzwiami do komnaty dziewic Dionne wpadła w prawdziwy szał, chyba właśnie pod
wpływem silnych emocji wróciła jej pamięć. Czy jednak zdoła przełamać niechęć wobec
dziecka?
Zerknąwszy na nią ukradkiem, Roland nagle nabrał złych przeczuć. Kobieta nawet
najmniejszym spojrzeniem nie zdradzała zainteresowania Nicolette, a przecież łagodny gest
czy drobny wyraz czułości mogłyby przebić szczelny pancerz, jakim dziewczyna odgrodziła
się od świata.
Chociaż nie wiadomo, czy Nicolette pragnęła być zaakceptowana przez Dionne. Jej
tak zwana ciotka przez te siedemnaście lat nie uczyniła nic, by zasłużyć na miłość dziecka.
W nagłym odruchu Roland wyciągnął rękę i ujął dłoń dziewczyny. Była zaskoczona,
ale jej twarz rozjaśniła się w niepewnym uśmiechu.
Roland nie wiedział, CO powinien uczynić. Czy sympatia stanowiła wystarczającą
podstawę dla związku, który zawierało się przecież na cale życie? Oczywiście Roland nie był
aż tak lekkomyślny, by zwracać uwagę wyłącznie na walory zewnętrzne swej przyszłej żony,
cóż jednak miał poradzić na to, że nie czuł nic do Nicolette? Dziewczyna wcale nie musi być
szczególnie urodziwa, by się podobać. Nicolette jednak nie miała w sobie nawet odrobiny
wdzięku!
Ach, jakże sobą gardził z tego powodu!
Rycerz, który miał uwolnić piękną dziewicę ze szponów złego smoka. Oswobodzić ją
z więzienia w wieży. Co się stało z rycerzem i jego szlachetnymi pobudkami?
Roland przeżywał prawdziwą udrękę. Rozczarowanie i wyrzuty sumienia męczyły go
okrutnie, nie potrafił przestać o nich myśleć.
Po południu dotarli do niewielkiego miasteczka portowego, które co prawda było
znacznie większe od Castel de la Mer, ale panowała w nim taka sama atmosfera. Przy
nabrzeżu kołysały się łodzie rybaków, a na tle nieba widać było rozwieszone suszące się sieci.
Trochę dalej od brzegu stał na kotwicy żaglowiec, który Roland i Nicolette już
widzieli...
Hrabina drżała na całym ciele, a jej oczy pociemniały z rozpaczy i niepokoju.
- Sami nic tu nie poradzimy - westchnął Roland - Musimy sprowadzić jakiegoś stróża
prawa.
- Mam pomysł - rzekła hrabina. - Tak się składa, że znam tych ludzi, których ma
zabrać stąd żaglowiec. Pochodzą z południa, ale słyszałam, jak mój mąż kiedyś wspomniał, że
zabierzemy ich z Saint - Pol - de - Léon. Przypuszczam, że zatrzymali się w którejś z
tutejszych gospód.
- Pod własnymi nazwiskami?
- Wątpię. Musimy sprawdzić.
Szczęście im dopisało. Już w pierwszej gospodzie, do której zajrzeli, dostrzegli w
mrocznym kącie cztery osoby, które starały się udawać plebejuszy. Mistyfikacja jednak od
razu rzucała się w oczy.
Kiedy podróżni zauważyli hrabinę, w ich oczach pojawił się wyraz zdumienia
pomieszany z lękiem. Nerwowym szeptem zaczęli pytać, co się stało, że nie jest na żaglowcu.
W kilku zdaniach wprowadziła ich w sytuację.
Trzej mężczyźni i kobieta przerazili się, usłyszawszy, że wyprawa statkiem do Anglii
może zakończyć się dla nich tragicznie. Kobieta zaczęła płakać. Po krótkiej naradzie niedoszli
uciekinierzy postanowili działać. Jeden z nich udał się do władz w miasteczku, nakazując
pozostałym czekać.
Najgorzej znosiła to hrabina, zadręczając się z powodu męża i brata.
Na szczęście do tego niewielkiego miasteczka nie sięgały macki kardynała Richelieu,
zagorzałego przeciwnika arystokracji. Tutaj kierowano się własnymi zasadami, nakazującymi
pomóc w potrzebie każdemu człowiekowi Tak się stało i tym razem.
Po kilku godzinach przygotowań, tuż po zmierzchu, trzy łodzie rybackie odbiły od
brzegu. Na pozór nie wyróżniały się niczym szczególnym, ale siedzący w niej ogorzali
mężczyźni byli uzbrojeni po zęby. Nikt przecież nie wiedział, ilu członków liczy załoga
ż
aglowca. Łodzie, niby przypadkiem, podpłynęły w pobliże fregaty z różnych stron, a
rzekomi rybacy najspokojniej w świecie zaczęli połów.
Na nabrzeżu tymczasem czekała grupka ludzi.
W gęstym mroku zauważyli światełko przybliżające się do lądu, a potem usłyszeli
plusk wioseł. Po uciekinierów podpływała szalupa z dwoma marynarzami. Gdy mężczyźni
wyskoczyli na brzeg, jeden z czworga arystokratów wyszedł z cienia i ich pozdrowił, po czym
wskazał na wypełnione kosztownościami kufry. Marynarze zajęci załadunkiem, nie
zauważyli, że z mroku wyłonili się zaczajeni rybacy. Bez hałasu ogłuszyli łotrów, związali
ich i zakneblowali im usta, po czym ukryli ich w ciemnych portowych zakamarkach. Teraz
nie mogli się dłużej nimi zajmować.
Czworo arystokratów wsiadło do szalupy, której nową „załogę” stanowili dwaj silni
rybacy. Pozostali wsiedli do innej szalupy, która nie popłynęła śladem pierwszej. Właśnie w
niej płynęli Roland i hrabina. Ku rozpaczy Rolanda Dionne i Nicolette uparły się mu
towarzyszyć. Dionne twierdziła, że może się przydać, bo jest silna jak mężczyzna, a poza tym
pragnie naprawić grzechy ojca.
Co do tężyzny fizycznej tej damy Roland nie miał wątpliwości, martwił się bardziej jej
zmiennymi nastrojami Ale z dwojga złego wolał ją mieć na oku.
Natomiast niemej prośbie Nicolette, która patrzyła na niego wzrokiem skrzywdzonego
psa, nie potrafił się oprzeć.
Na szczęście w szalupie płynęło jeszcze dwóch silnych mężczyzn.
Łódź sunęła miękko, niemal bezgłośnie, prawie nie było słychać uderzeń wioseł.
Roland siedział obok Nicolette. Obserwował jej przerażoną twarz i strach czający się
w dużych ciemnych oczach. Pojął, że dziewczyna panicznie boi się wody. Otoczył ją więc
ramieniem i przytulił do siebie.
W pierwszym odruchu próbowała się odsunąć, zaraz jednak posłusznie ustąpiła.
Rozumiał jej uczucia. Wiedział, że zranił ją śmiertelnie w chwili, gdy nie zdołał
opanować rozczarowania, jakiego doznał na jej widok. Nie uczynił nic, by pozostawić jej
choć promyk nadziei, że jest inaczej. Miał świadomość, że bezpowrotnie zniszczył coś
nieskończenie pięknego - kruchą przyjaźń i poczucie wspólnoty, jakie zawiązały się między
nimi.
Tego nie da się naprawić!
Nie było na świecie istoty bardziej samotnej niż ta, która siedziała skulona obok niego.
Łódź płynęła w bezpiecznej odległości od szalupy oświetlonej na dziobie latarnią.
Chodziło o to, by nie dostrzeżono ich z żaglowca. Na szczęście księżyc tej nocy nie roztaczał
dość blasku, by dało się policzyć płynące łodzie.
Było cicho, bezwietrznie, tylko morze poddawało się odwiecznemu kołysaniu fal.
Wymarzona noc dla tych, którzy zdecydowali się położyć kres zbrodniczej
działalności kompanów Blanca.
Roland poczuł bolesny skurcz żołądka. Czuł się w tej łódce taki bezradny, gdyby mógł
wybierać, wolałby stoczyć walkę na lądzie. Chociaż...
Czy rzeczywiście pragnął walczyć? Czy nie wybrał z premedytacją szalupy, która w
mniejszym stopniu była narażona na atak? Nie należał do tchórzy, jednak po kilku łatach
spędzonych na wojnie, czuł wstręt do zabijania. Tymczasem chyba wisiało nad nim jakieś
fatum, bo znowu trafił w sam środek konfliktu.
Kolejny raz powrócił myślą do tej chwili, która miała zadecydować o przyszłości
Nicolette. Zachował się wobec niej fatalnie, zdawał sobie sprawę, że to plama na jego
rycerskim honorze.
Wysoki, ciemny cień żaglowca wyrósł tuż przed nimi. Roland usłyszał tylko drżące
westchnienie zdenerwowanej hrabiny. Czy jej najbliżsi są jeszcze na pokładzie? Zaraz się to
wyjaśni. A jeśli ich już nie będzie? Czy starczy jej sił, by przyjąć i taką prawdę? Nicolette
zaś, zapomniawszy o nieśmiałości, mocno, z całych sił, ścisnęła jego dłoń.
Wszyscy znaleźli się w niebezpieczeństwie. Nie wiedzieli, ilu członków liczy załoga
fregaty, ale zdawali sobie sprawę, że ich jedyną szansą jest zaskoczenie przeciwnika. Ze
zgrozą spoglądali na majaczące w ciemnościach sylwetki armat, z których salwy mogłyby bez
trudu roznieść w proch ich niewielką szalupę.
Dla kogoś, kto nie potrafił pływać, sama myśl o takiej ewentualności wywoływała
drżenie. Roland wyczuwał bezgraniczny lęk Nicolette przed morzem, które dotąd widywała
jedynie przez wąskie zamkowe okna.
ROZDZIAŁ IX
Pod osłoną ciemnej nocy łodzie rybackie podpłynęły z boku do fregaty. Mniejsze
łódki ustawiły się za jej rufą. Załoga żaglowca zgromadziła się przy burcie zwróconej ku
brzegowi. Od tej właśnie strony zbliżała się szalupa.
- Ahoj! Jesteśmy przyjaciółmi Gwiazdy Polarnej! Możemy wejść na pokład? -
krzyknął głośno arystokrata.
Najwyraźniej tak brzmiało hasło. Z żaglowca padła jakaś odpowiedź, a potem latarnia
stojąca na dziobie szalupy oświetliła ciemne deski burty.
Nicolette siedziała obok Rolanda. Łódź kołysała się bezgłośnie na wodzie. Zgodnie z
planem mieli czekać do chwili, gdy Roland otrzyma znak, że może wejść na pokład żaglowca.
O ile wszystko ułoży się po ich myśli.
Z daleka mignęła jakaś postać wchodząca po trapie, potem czworo uciekinierów.
Ustalono wcześniej, że mężczyźni z pozostałych łodzi wykorzystają moment, gdy
uwaga załogi skupi się na arystokratach, i postarają się nie zauważeni wejść na pokład od
strony przeciwległej burty.
Gdyby nie zdążyli tego uczynić, dwaj mężczyźni, którzy zajęli miejsca przy wiosłach
szalupy zamiast obezwładnionych członków załogi, znaleźliby się w śmiertelnym
niebezpieczeństwie.
Nicolette siedziała niespokojna, zaciskając nerwowo palce, i z obawą zadawała sobie
pytanie, co będzie, jeśli tamci zobaczą ich łódź.
Przecież to zwykła łódź rybacka, która ma prawo tu pływać! starała się uspokoić. Ale
czy tamci niczego się nie domyśla?
Drgnęła przestraszona, kiedy od strony żaglowca doszedł ich nagle zgiełk i
strzelanina. Zatkała uszy, żeby nie słyszeć głuchych uderzeń, okrzyków strachu i bólu
cierpiących i umierających ludzi. Roland uspokajająco położył dłoń na jej ramieniu.
Ach, Roland...
Czuła w sercu dotkliwy ból, tak jakby miała tam wielką jątrzącą się ranę. Pokochała
go całą duszą, nic na to nie mogła poradzić.
- Podnieść kotwicę!
Dramatyczne wołanie rozległo się nagle i zaraz ucichło.
Ciotka Dionne niewzruszona wpatrywała się w mrok, wyraźnie niezadowolona, że tak
niewiele może zobaczyć.
Ciotka? Nie, przecież to moja matka, pomyślała dziewczyna. Poczuła ucisk w gardle i
znów zebrało się jej na płacz.
Nawet własna matka nie chciała przyznać się do niej, jakże więc mogła oczekiwać, że
Roland...?
Nicolette dopiero teraz, kiedy poznała Rolanda, zrozumiała lepiej swą matkę. Pojęła,
ż
e można tak bardzo miłować mężczyznę, iż pragnie się uczynić dla niego wszystko. Wraz ze
zrozumieniem przyszło przebaczenie, ba, nawet poczuła coś na kształt czułości dla tej
nieszczęsnej kobiety.
Ale ciągle do niej nie docierało, że jej matką jest ciotka Dionne. Jak to możliwe, by
ż
yć obojętnie obok swego dziecka i przez siedemnaście lat nie zdobyć się na okazanie choćby
odrobiny ciepła? Co prawda Roland wspominał, że ciotce trochę pomieszało się w głowie po
strasznym przyjęciu, jakie zgotował jej ojciec tyran, i jakby w odpowiedzi na jego
oczekiwania ubzdurała sobie, że to nie jest jej dziecko.
Zły Blanc, znów o nim myśli... Ciągle pojawia się w jej myślach niczym złowrogi
cień.
Odsłoniwszy uszy, usłyszała jakiś plusk. Ktoś chyba tonie, przeraziła się. Trzeba go
ratować!
Ucichło.
A więc nie żyje, pewnie został wyrzucony za burtę. Kto to był? Po czyjej stał stronie?
- Roland! - rozległo się wołanie.
Już? Przecież walka jeszcze się nie skończyła! Roland nie może jeszcze wejść na
pokład. Muszę go powstrzymać!
Ale Roland już odpowiedział i kazał siedzącym w łodzi mężczyznom wiosłować
szybciej.
Nie, Rolandzie, kołatało jej w głowie. Co będzie, jeśli wpadniesz do tej lodowatej
wody? Nie rozumiesz, że nikt nie jest w stanie ci pomóc?
Ciotka Dionne siedziała wyprostowana, teraz na jej twarzy malowało się ożywienie.
Od chwili gdy prawda wyszła na jaw, ani razu nie spojrzała na córkę.
Ta kobieta pokochała kiedyś mężczyznę, ale została oszukana. Gdy znalazła się w
biedzie, wróciła do ojca, do domu, lecz zamiast pomocy spotkała tam jedynie fanatyczną
nienawiść. Jednak gdy Blanc, za wszelką cenę pragnąc uniknąć wstydu, podniósł rękę na
niemowlę, Dionne stanęła w obronie dziecka. Ten jeden jedyny raz przed siedemnastoma laty.
Na skutek tortur, jakim została poddana, straciła poczucie rzeczywistości. Aż do
minionego ranka, kiedy Roland rzucił jej w twarz gorzką prawdę.
Jego słowa obudziły Dionne z letargu, a tłumiona przez lata agresja obróciła się
przeciwko ojcu, największemu winowajcy.
Ale do Nicolette nie odezwała się ani jednym słowem, nie posłała jej ani jednego
spojrzenia.
Dziewczyna nie mogła tego pojąć, świadomość, ze tak niewiele jest warta, sprawiała
jej wielki ból.
Łódź, w której płynęli, uderzyła głucho o burtę żaglowca. To przywołało Nicolette do
rzeczywistości.
Na pokładzie panował teraz spokój. Ktoś podał rękę Rolandowi i pomógł mu wejść.
Za nim wspięli się dwaj mężczyźni, którzy siedzieli u wioseł.
Bądź ostrożny, Rolandzie! Niema prośba Nicolette nie dotarła do adresata.
- Pozostańcie na swych miejscach! - zawołali mężczyźni z góry.
- Och, nie! - zaprotestowała hrabina i chwyciła za reling.
Nie dała za wygraną, póki i ona nie znalazła się na pokładzie, a wówczas mężczyźni
uznali, że nie ma sensu pozostawiać Nicolette i Dionne samych.
Kiedy Nicolette wspięła się na pokład, zobaczyła rozbujaną latarnię, rzucającą blade
ś
wiatło na zakrwawione deski i leżących ludzi - zabitych, rannych i zmęczonych.
Walka się zakończyła, ale zwycięstwo nie przyszło łatwo.
Najtragiczniejszy los spotkał ludzi Blanca, którzy nie spodziewali się ataku i nie byli
przygotowani do obrony.
- Gdzie jest mój mąż? Znaleźliście go? - zawołała hrabina piskliwym głosem.
- Na razie nie, madame - odpowiedział jej ktoś. - Nie schodziliśmy jeszcze pod
pokład.
Arystokratka rzuciła się w stronę schodków prowadzących do kajut.
- Stać! - zawołał jakiś władczy głos. - Na dole mogli się ukryć jacyś bandyci!
Stanęli gromadą przy trapie. Roland i dwaj ludzie z jego lodzi trzymali w rękach
załadowane pistolety, więc ustalono, że pójdą przodem.
Kolejny raz Nicolette chciała krzyknąć, by był ostrożny, ale nie śmiała zwracać na
siebie uwagi.
Uklękła wiec obok rannych rybaków i w słabym świetle latarni usiłowała niezdarnie
im pomóc.
Dionne odepchnęła dziewczynę na bok.
- Zobacz, jak to się robi - odezwała się chrapliwym głosem.
To były pierwsze słowa wypowiedziana przez matkę do córki.
Nicolette wydawało się, że powinna poczuć wdzięczność i ulgę, a tymczasem nie
czuła nic.
- Lepiej idź za nimi, zamiast tu obmacywać obcych - warknęła Dionne. - Poza tym
niedobrze mi się robi, gdy patrzę na twoją nieporadność. Czy niczego się nie nauczyłaś przez
te wszystkie lata?
- Owszem - odrzekła dziewczyna cicho. - Być nieporadna w obawie, że coś zrobię źle.
Skąd, na Boga, zdobyła się na odwagę, by odpowiedzieć? Nie wiedziała... Nagle
jednak wszystko straciło dla niej znaczenie.
Dionne popatrzyła na Nicolette oczyma szeroko otwartymi ze zdumienia, ale nie
wyrzekła ani słowa. Jej dłonie znieruchomiały nad zranioną nogą rybaka. Zaraz jednak
wszystko wróciło do normy i Dionne, odwracając się demonstracyjnie plecami do swej córki,
zajęła się rannym.
Nicolette wstała i powoli ruszyła w kierunku trapu prowadzącego pod pokład.
Pozostali byli już na dole, słyszała ich nawoływania.
W pierwszym odruchu skierowała się w stronę, skąd dochodził głos Rolanda, Ale
zaraz pomyślała, że wątpliwe jest, by ucieszył się na jej widok.
Pozostało jej więc zająć się hrabiną.
Ciekawe, czy odnalazła swych bliskich?
Zanim jednak Nicolette zdążyła się o tym dowiedzieć, w wąskim przejściu padł strzał.
Przestraszona dziewczyna odruchowo się skuliła. Jacyś mężczyźni walczyli tuż obok niej,
hrabina krzyknęła, rozległy się ciężkie uderzenia, jakby kogoś okładano kijem.
W ciszy, jaka potem nastąpiła, Nicolette usłyszała szept hrabiny:
- Otwórz drzwi!
- Są zamknięte - odparł Roland.
- W takim razie je wyważ!
Drzwi ustąpiły, wyłamane wraz z framugą. Do korytarza wpadło słabe światło z
kajuty.
- Nie wchodzić, bo strzelam! - zawołał ktoś po francusku.
- To oni! Żyją! Uwolniliśmy was!
- Uwolniliście, o czym ty mówisz? - zdumiał się mąż hrabiny. - Przecież to w Anglii
czeka nas wolność!
Hrabina pośpiesznie wyjaśniła, że Blanc ich oszukał, a dzięki temu, iż Roland
nieumyślnie pozbawił ją przytomności, wszyscy uszli z życiem.
Nicolette dłużej nie słuchała. Myśli znów plątały jej się w głowie, przytłaczały ją,
powodując prawdziwą udrękę duszy. Wszyscy byli szczęśliwi, dla oszukanych arystokratów
koszmar się skończył, tylko jej nikt nie chciał. Nawet nie zauważyli, że weszła do dusznej
kajuty. Ludzie obejmowali się i płakali, układali plan, w jaki sposób dostać się z powrotem na
ląd.
Dziewczyna wymknęła się cicho...
Znów siedzieli w łodziach, które teraz płynęły ku brzegowi. Arystokraci przejęli
ż
aglowiec i namówili kilku rybaków, by za sowitą zapłatą przeprawili ich do Anglii.
Nicolette płynęła razem z Dionne i Rolandem. Kilku rannych z Saint - Pol - de - Léon
leżało na dnie łodzi. Był wśród nich sam prefekt miasteczka.
Płynęli w milczeniu. Wykonali zadanie, aresztowali winnych, część łotrów pozbawili
ż
ycia, Najważniejsze jednak, że położyli kres ohydnemu procederowi.
Właściwie nie wiadomo, na ile ciotka Dionne była w to wszystko zamieszana.
Nicolette nie chciała tego wiedzieć. Nie teraz. Pragnąc odpędzić męczące myśli, uklękła obok
rannych i zapytała z nienaturalnym ożywieniem, jak się czują.
Kiedy z nimi gawędziła, kątem oka dostrzegła jakiś ruch.
Ciotka Dionne.. Tak, nadal ją tak nazywała, bo słowo „matka” nie przechodziło jej
przez gardło. Gdzie ona się podziała? Przecież dopiero co siedziała na rufie, a teraz rufa jest
pusta!
- Ciociu Dionne! - zawołała, podrywając się z miejsca.
Pozostali pasażerowie nie zdążyli zareagować, bo Nicolette z okrzykiem: „Ona nie
może umrzeć!” rzuciła się do morza.
Zetknięcie z lodowatą wodą okazało się prawdziwym wstrząsem. Zachłysnęła się, w
płucach zabrakło jej powietrza, coś ciągnęło ją w dół. Nigdy nie uczyła się pływać, nigdy
wszak nie opuszczała murów zamku. Wskoczyła do wody w nagłym odruchu, bez
zastanowienia, zapominając o strachu przed morzem oglądanym jedynie z wysokiej baszty.
Teraz opadała na dno, nie wyczuwając stopami gruntu. Nagle opanował ją porażający lęk. W
panice zaczęła wymachiwać bezładnie rękoma, na szczęście szybko się zorientowała, że nie
powinna otwierać ust.
W górę! Musi wydostać się na powierzchnię! Nie było to jednak takie łatwe, bo
marszczona obficie suknia ciągnęła ją w dół. Nie wiedziała, jak sobie z tym poradzić.
Nagle stopą dotknęła czegoś miękkiego. W pierwszej chwili przestraszyła się, że to
jakiś okropny morski potwór, ale zaraz przyszło jej na myśl, że to na pewno ciotka Dionne.
Mimo rozsadzającego bólu w płucach zdołała chwycić tonącą ciotkę za nogę.
Nie dam rady, przemknęło jej przez myśl. Czuła, że znów opada w dół, ale nie
zwolniła uścisku, nie poddała się rosnącej panice. Walczyła ze wszystkich sił, by się
wynurzyć. Wirowało jej przed oczami, w głowie huczało... Wreszcie ktoś chwycił ją za ramię,
pomógł mu ktoś drugi i w chwili gdy bliska już była rezygnacji znalazła się na powierzchni.
Złapała głęboki oddech, ale płuca natychmiast zareagowały kaszlem.
Dionne była w jeszcze gorszym stanie, ale, choć półprzytomna, szarpała się z
rybakami.
- Uspokój się, madame! - krzyknął Roland - Twoja córka uratowała ci życie, chociaż
nie potrafi pływać!
Dionne przestała walczyć. Bezwładną niczym worek rybacy wciągnęli przez burtę,
położyli na dnie łodzi i zaczęli ją cucić.
Nicolette zaś kasłała i kasłała. Zdawało się jej, że za chwilę wypluje płuca, Osłabiona
uwiesiła się u burty, a Roland otoczył ją delikatnie ramieniem i przemawiał uspokajająco.
Strasznie się wstydziła swej słabości, chociaż jednocześnie rozpierała ją duma, że
uratowała człowieka. Dopiero po chwili zastanowienia zrozumiała, że to rybacy uratowali je
obie. W łodzi pełno było przemoczonych ludzi. Ktoś rzucił hasło, żeby chwycić za wiosła, i
niebawem dopłynęli do brzegu.
Przez ten czas Dionne doszła trochę do siebie, W płucach jej nadal świszczało, ale
zdołała usiąść o własnych siłach. Twarz ukryła w dłoniach, cała jej skulona postać wyrażała
bezgraniczną rozpacz. Nicolette kucnęła przed nią i powiedziała:
- Nie martw się, ciociu Dumne, już dobrze.
Na te słowa nieszczęśliwa kobieta wybuchnęła rozpaczliwym szlochem. Roland dał
rybakom znak, że najlepiej będzie zostawić ją na jakiś czas w spokoju. Mężczyźni wyszli
więc sami na ląd i wyciągnęli rannych, Roland zaś, Dionne i Nicolette nadal siedzieli w łodzi.
Dionne odwróciła się ku córce i przytuliła ją do siebie z desperacją. Dziewczyna
poczuła, jak do oczu napływają jej łzy. Czuła się zakłopotana i dziwnie poruszona. Dionne
nigdy nie okazała jej cienia czułości czy oddania. Nigdy nie dotknęła córki, chyba że
wymierzała jej policzek albo biła po plecach. Dziewczyna bardzo chciała zdobyć się na jakieś
uczucie wobec kobiety, która ją urodziła, ale nie potrafiła. Wiedziała jedynie, że nie chce, by
Dionne umarła. Pośpieszyła jej na ratunek, kierowana impulsem. Pragnęła wierzyć, że jest to
znak, iż gdzieś w głębi żywi jakieś cieplejsze uczucia w stosunku do matki. A może jedynie
nie chciała, by śmierć tej biednej kobiety była równie nędzna jak jej życie?
Jedno w każdym razie zrozumiała: Dionne przeżyła cierpienia znacznie większe niż
ona sama. Nicolette przypomniały się słowa Rolanda o młodej zhańbionej Dionne, która dla
dobra dziecka wróciła do zamku. Tymczasem ojciec potraktował ją tak, że straciła rozum.
Nicolette czuła, jak krwawi jej serce. Nienawiść do dziadka była tak straszliwa, że aż ją to
przeraziło. Powstrzymywała się od płaczu, jednak tłumiony szloch przedzierał się przez
zaciśnięte usta. Pochyliła się nad przemoczoną do suchej nitki matką i dotknęła wargami jej
siwiejących włosów. Wyobraziła sobie młodziutką Dionne z dzieckiem na ręku, daremnie
ż
ebrzącą o zrozumienie.
Roland szczerze współczuł obu kobietom, ale taktownie milczał, nie wtrącając się w
ich sprawy.
Kiedy po kilku minutach szloch Dionne trochę zelżał, wymienił znaczące spojrzenie z
Nicolette, po czym wspólnymi siłami wyprowadzili rozdygotaną kobietę na brzeg, gdzie
czekał już prefekt miasteczka. Zaprosił ich do swego domu, by mogli się osuszyć, ogrzać i
nieco odpocząć Z radością na to przystali, bo po nie przespanej nocy i ostatnich
dramatycznych wydarzeniach czuli się naprawdę zmęczeni
Po drodze wspierali Dionne, która ledwie trzymała się na nogach, Szli w milczeniu,
tylko raz Dionne rozpaczliwie ścisnęła dłoń córki i głosem, od którego serce pękało, poprosiła
o wybaczenie. Nicolette pokiwała głową, ale choć starała się przyjaźnie uśmiechnąć, jej twarz
wykrzywiła się tylko w ponurym grymasie.
Następnego ranka dla Rolanda i Nicolette nastał decydujący moment. Kiedy po
zjedzonym śniadaniu stanęli na dziedzińcu gotowi do drogi, Dionne zrozumiała, że Roland
zamierza zabrać ze sobą Nicolette.
Uczepiwszy się jego ramienia, wykrzyknęła z rozpaczą:
- Miej litość nade mną i nie zabieraj mi córki! Dopiero co ją odzyskałam, nie miałam
pojęcia przez wszystkie te lata, że to ona, przysięgam!
- Wierzymy, że mówisz prawdę, madame Dionne - zapewnił Roland z powagą. - Te
straszne zdarzenia, za które winę ponosi pani ojciec, zmąciły ci rozum. Ja jednak przyrzekłem
Nicolette, że zabiorę ją do mojego kraju, i obietnicy tej zamierzam dochować.
- Ach, nie, nie teraz! - błagała desperacko Dionne. - Nie kierują mną tylko egoistyczne
pobudki. Proszę o szansę, bym mogła wszystko naprawić. Chcę ofiarować córce uczucie,
którego tak długo jej odmawiano. Proszę, panie! Moje życie było takie ubogie w miłość i
troskę o innych.
Nicolette bez trudu dostrzegła zakłopotanie Rolanda. Nic nie mówiąc, ważył w
myślach prośbę Dionne.
- Ale zamek jest taki ponury. Nie możecie w nim mieszkać - zaprotestował niepewnie
po chwili.
- Ten zamek jest naszym domem - odparła Dionne. - Teraz, kiedy przestały krążyć nad
nim cienie i złe moce, wypędzimy stąd smutek.
- Czy jednak nie mogłabyś, madame... - zaczął powoli.
Ale Nicolette czytała w jego myślach. Choć prosił, by Dionne pojechała z nimi, była
to ostatnia rzecz, jakiej pragnął. Obserwowała go przez cały ranek i widziała wyraz jego
twarzy. Nie miała żadnych złudzeń - od chwili gdy zobaczył ją w świetle świecy, żałował
swego przyrzeczenia i z wyraźną niechęcią myślał o ślubie. Był jednak zbyt uczuciowy, by
cofnąć dane słowo.
Dlatego też przerwała mu pośpiesznie:
- Pozwól mi zostać z matką, Rolandzie! Potrzebuje mnie, zresztą musimy się poznać
bliżej. Chętnie otoczę ją opieką, tak samo jak ona pragnie zająć się mną. Rolandzie, słowa,
które szeptaliśmy pod osłoną nocy, nie były niczym innym jak młodzieńczymi, pełnymi
egzaltacji marzeniami. Czyż nie? To były cudowne chwile, pełne radości, ale przecież sam
doskonale wiesz, że nie mogły trwać długo. Jesteś szlachetnym rycerzem, a ja byłam bardzo
samotna. I to nas połączyło.
Kiedy mówiła te słowa, serce jej krwawiło.
Rolandzie, ach, Rolandzie! Czy wierzysz w to, że chcę wracać do zamku? Sądzisz, że
pragnę rozstania z tobą? Jak zdołam żyć, jak oddychać, gdy ciebie zabraknie w pobliżu?
Ale jeszcze większym brzemieniem byłaby dla mnie twoja litość, zakłopotanie,
obojętność.
Roland długo milczał. Nicolette bardzo pragnęła, by powiedział cokolwiek. Rozumiała
jednak, że toczy wewnętrzną walkę z samym sobą, że sam tak naprawdę nie wie, czego chce.
Już tylko to wystarczyło, by boleśnie ją zranić,.
Patrzył to na nią, to na Dionne, jakby je oceniał. Nicolette domyślała się, że niepokoi
go zwłaszcza stan Dionne. Czy możliwe, że w jej udręczonej duszy dokonała się zmiana? W
ciągu zaledwie jednej doby? Z drugiej strony, czy powinno się ją zostawić samą w tym
okropnym zamku? Nie wiadomo, co mogłoby jej przyjść do głowy. Matka i córka potrzebują
siebie nawzajem. Tylko czy słusznie postąpi, skazując Nicolette na taki los?
- Błagam cię, panie - powtórzyła Dionne.
- Ja także cię proszę, Rolandzie - poparła ją Nicolette.
Wreszcie się ocknął.
- Madame Dionne, czy nie byłoby najlepszym rozwiązaniem, gdybyście obie
pojechały razem ze mną do mojego kraju? Przyrzekam, że uczynię wszystko, by było wam
dobrze.
- To bardzo miło z pańskiej strony - odpowiedziała Dionne. - Ale Castel de la Silence
jest moim domem, nie znam innego. Kiedy raz w życiu stąd wyjechałam w świat, życie
obdarzyło mnie jedynie bólem i smutkiem. Nie chcę opuszczać zamku, nie mam odwagi. Za
jego murami jestem bezpieczna.
- Ale Nicolette - wtrącił Roland, zwracając się ku dziewczynie.
- Chcę zostać - oświadczyła zdecydowanie. - I tak nie mogłabym przestać myśleć, jak
miewa się moja cio... to znaczy moja matka.
Z jakim trudem przeszły jej te słowa przez gardło!
W milczeniu pożegnali się na rozstaju dróg niedaleko wsi. Nicolette dostrzegła smutek
malujący się na twarzy Rolanda i domyśliła się, że żołnierz toczy wewnętrzną walkę z samym
sobą. I rzeczywiście tak było. Roland czuł się okropnie, przygnębiła go własna małość.
Zaproponował jeszcze, że pozostanie przez parę dni z Nicolette i Dionne w zamku, póki obie
nie oswoją się z nową sytuacją, jakby w ten sposób chciał zagłuszyć wyrzuty sumienia.
Nicolette, jako osoba niezwykle wrażliwa, odgadywała jednak doskonale jego
nastroje. Wiedziała, że bardzo tęskni za swymi najbliższymi i że pragnie możliwie najszybciej
wrócić do domu rodzinnego. Za nic w świecie nie chciała zatrzymywać go na siłę.
Dlaczego to wszystko jest takie trudne, dlaczego? łkała w duchu.
Gdyby Roland wykonał jakikolwiek gest, choćby najdrobniejszy, który by świadczył,
ż
e naprawdę mu na niej zależy, poszłaby z nim bez wahania nawet na koniec świata. Ale jego
mdłej uprzejmości nie mogła znieść.
Tak więc same skręciły w stronę Zamku Ciszy.
Nicolette nie wiedziała, czy Roland odprowadza je spojrzeniem, bo ani razu nie
obejrzała się za siebie.
ROZDZIAŁ X
Nicolette się nie myliła. Roland czuł się jak ostatni nędznik, odjeżdżając samotnie. Nie
mógł się pozbyć uczucia, że zdradził, zawiódł tę biedną dziewczynę, która jak nikt inny na
ś
wiecie potrzebowała właśnie teraz jego wsparcia.
Ale przecież nie mógł nic zrobić, skoro ona sama zrezygnowała ze wspólnego
wyjazdu, utrzymując, że jedynym jej życzeniem jest opiekować się matką. Nie zgodziła się
też, by został przez jakiś czas w Castel de la Silence. Domyślała się, że tęskni za swymi
rodzinnymi stronami. Wyczytała też chyba w jego oczach, że poza zwykłą serdeczną troską
nic więcej do niej nie czuje. Nie chciała litości.
Dionne z wielką gorliwością doradzała mu wyjazd, przywołując wszelkie możliwe
argumenty, by go przekonać. Z trudem kryła, że traktuje go jak rywala w walce o względy
odzyskanej córki.
Był taki rozdarty! Rozumiał Nicolette, rozumiał też Dionne, nie chciał pozbawić ich
radości odnalezienia się po tylu latach. A jednak czuł, że popełnia błąd.
Galopował co koń wyskoczy ku wschodnim rubieżom Francji. Mijając nowe okolice,
odnosił wrażenie, że z wolna wraca mu spokój, a sumienie przestaje go dręczyć. Wytłumaczył
sobie, że uczynił wszystko, co było w jego mocy. Zresztą Bogiem a prawdą ulżyło mu,
cieszyła go świadomość, że uniknął związku z panną tak kompletnie pozbawioną wdzięku i
urody.
Znów był wolny! Wolny! Nareszcie wracał do swego kraju! Od tak dawna o niczym
innym nie marzył! Był ciekaw, co się wydarzyło w domu, czy rodzice i rodzeństwo są zdrowi,
czy żyją?
Po drodze jednak musiał jeszcze zajechać do Rennes, bo obiecał hrabinie, że odwiedzi
jej siostrzenicę mieszkającą nieopodal traktu, którym zdążał. Miał jej przekazać wiadomość,
ż
e ciotka wraz z mężem i bratem popłynęła do Anglii.
Było mu to nawet na rękę, bo dzięki temu miał się gdzie zatrzymać na noc. Garść
miedziaków w kieszeni nie wystarczyłaby mu na opłacenie pokoju w zajeździe, a po tylu
latach tułaczki dość miał już spania pod gołym niebem.
Nim jednak skręcił do pałacu, zajechał nad rzekę i doprowadził się trochę do ładu.
Dopiero teraz poczuł chłodny powiew zbliżającej się zimy. W Bretanii stracił trochę
poczucie czasu, bo w łagodnym klimacie tamtych stron o tej porze roku było jeszcze dość
ciepło.
Roland podziękował opatrzności, że cało i zdrowo dotarł pod dach, a jego koń znalazł
miejsce w ciepłej stajni. Potem skierował się do przestronnej sieni.
Jakiż to rażący kontrast z Zamkiem Ciszy! Pałac mimo swej lekkiej konstrukcji
wydawał się solidny w porównaniu z popadającym w ruinę Castel de la Silence. Wnętrza
jaśniały, bogato oświetlone.
Roland drgnął, usłyszawszy za plecami ciche kroki, a kiedy się obejrzał, zobaczył
pannę do złudzenia przypominającą Nicolette z jego marzeń. Miała długie czarne włosy, a
duże ciemne oczy błyszczały niczym dwie gwiazdy w twarzy o szlachetnych rysach!
Szczupła, ubrana w suknię w kolorze słodkiego różu, poruszała się z wrodzonym wdziękiem.
Na powitanie wyciągnęła do niego dłoń, którą z wielką ochotą ucałował. Po spojrzeniu
jej pięknych oczu poznał, że i on przypadł jej do gustu.
- Jak dobrze usłyszeć, że moim krewnym udało się bezpiecznie opuścić Francję.
Ludzie kardynała Richelieu deptali już im po piętach - powiedziała Didi - Marie, rozkładając
dłonie. - Na szczęście uważają mój skromny dom za zbyt ubogi, by się nim interesować... Ale
proszę, przejdźmy do salonu. Chyba uczynisz mi, panie, ten honor i zostaniesz na noc?
Roland podziękował gorąco za zaproszenie i ruszył za właścicielką pałacu, która po
drodze opowiadała mu o sobie.
- Jestem wdową - zaczęła. - Mój mąż poległ na wojnie, pozostawiając mi w spadku tę
posiadłość i przyległe ziemie.
Roland zastanawiał się, ile lat liczy sobie jego rozmówczyni. Doprawdy trudno było to
ocenić. Miała figurę młodej dziewczyny, ale malująca się w jej oczach powaga mówiła o
doświadczeniu życiowym. Domyślał się więc, że jest mniej więcej w tym samym wieku co
on.
Didi - Marie zrobiła na nim wielkie wrażenie. Była prawdziwą damą obeznaną ze
sztuką konwersacji. Po dramatycznych zdarzeniach, jakie Roland przeżył w Zamku Ciszy,
miejsce, do którego przybył, wydało się mu rajem, tym bardziej że swą atmosferą
przywodziło mu na myśl jego rodzinny dom na Północy.
W pałacu Didi - Marie pozostał znacznie dłużej, niż planował, urzeczony piękną
właścicielką, która tak bardzo przypominała ucieleśnienie jego marzeń z tamtej nocy, gdy po
raz pierwszy dotykał dłoni Nicolette.
Gdyby tylko zechciał, mógłby w każdej chwili znaleźć się w alkowie Didi - Marie, ale
idealista Roland odnosił się do kobiet z wielkim szacunkiem, Darzył Didi - Marie tęsknym
uwielbieniem, a pożądanie, jakie także w nim budziła, ostro trzymał, na wodzy, nie na tyle
jednak, by piękna Francuska nie zorientowała się w czasie z pozoru niewinnych konwersacji,
co się dzieje z jej gościem.
Ku obopólnej radości spędzali ze sobą mnóstwo czasu.
Didi - Marie nie była rannym ptaszkiem, więc przed południami Roland wędrował
samotnie po polach, dziwiąc się, że w tych stronach, znanych z łagodnego klimatu, nastał już
ostry mróz.
Któregoś dnia spadł nawet śnieg i wtedy Roland znów zatęsknił za domem na
Północy. Ożyły w nim wspomnienia z dzieciństwa, wróciła pamięć o beztroskich zabawach
na śniegu. Powoli smutek sączył się do jego samotnej duszy.
Ale w południe spotykał Didi - Marie i zasiadali wspólnie do stołu. Na swój sposób
stanowił oparcie dla tej młodej kobiety, ona zaś rozkwitała przy nim i jak nigdy dotąd
popisywała się błyskotliwymi replikami. Świadoma podziwu, jaki w nim wzbudza, pewna
wygranej, postanowiła cierpliwie czekać na chwilę, kiedy to Roland nie będzie już w stanie
dłużej walczyć ze swymi uczuciami.
Ta swoista gra działała na nią podniecająco. Dostrzegała jednak, ze jej gościa coś
wyraźnie niepokoi.
- Czy coś cię dręczy, drogi przyjacielu? - zapytała aksamitnym głosem, który zawsze
go tak cudownie nastrajał. - Tęsknisz za domem?
- Owszem - odpowiedział śpiesznie, speszony, że nie zdołał ukryć melancholii, która
zagnieździła się w jego sercu.
Ale to nie tęsknota za rodzinnymi stronami tak go męczyła. Nie do końca to sobie
uświadamiając, wcale nie z powodu słodkiej Didi - Marie odwlekał swój wyjazd z Francji
Powodowały nim inne, dosyć niejasne pobudki.
Czasami, gdy siedział przy stole i patrzył w piękne oblicze Didi - Marie, jej
nienaganne rysy nagle zacierały się i pojawiała się mu przed oczyma całkiem inna twarz, oczy
przepełnione lękiem i bezradnym zdumieniem. Czuł wówczas ukłucie w sercu.
Ponieważ powtarzało się to coraz częściej, jego niepokój się nasilał.
Widział twarz Nicolette, spacerując po zamarzniętym ogrodzie przy pałacu, a także
kiedy leżał samotny w wytwornej alkowie, wsłuchując się w ciszę... Zaczyna! nawet
przypuszczać, że pod wpływem napięcia nerwowego zapada na zdrowiu.
Didi - Marie zdążyła już przywyknąć do tego, że Roland czasem odpowiadał jej z
roztargnieniem bądź w ogóle nic nie mówił, tylko marszczył czoło, zniecierpliwiony, i
dopiero gdy ocknął się z zamyślenia, znów stawał się uprzejmy.
Wreszcie nadszedł dzień, w którym Roland zrozumiał, że to nie Didi - Marie
zawładnęła jego sercem. W tym właśnie dniu ujrzał w wyobraźni Nicolette, małą bezbronną
istotę, i poczuł bezbrzeżną radość, że ktoś taki naprawdę istnieje.
Tego dnia uznał, że Didi - Marie, choć taka ładna i pełna wdzięku, jest po prostu
nudna.
Dionne tymczasem robiła wszystko, by odzyskać zaufanie córki. Po siedemnastu
latach niełatwo było jednak wyrugować dawne przyzwyczajenia.
Sytuację pogarszał dodatkowo fakt, że Dionne po fatalnej kąpieli w zimnej morskiej
wodzie nabawiła się poważnej choroby płuc. Wiele czasu spędzała w łóżku starannie
opatulona, okropnie bowiem marzła.
Między dwoma kobietami dochodziło ciągle do jakichś zgrzytów. Kiedy tylko
Nicolette spóźniała się bądź zrobiła coś nie tak, Dionne z przyzwyczajenia fukała na nią i
obrzucała wyzwiskami. Natychmiast jednak żałowała swych słów i błagała córkę o
przebaczenie, wykazując nadmiar trudnej do zniesienia matczynej troski. Ale było wyraźnie
widać, że jest szczęśliwa, mając córkę przy sobie. Wprawdzie nieraz narzekała i użalała się
nad sobą, ale wprost wychodziła z siebie, by dogodzić Nicolette.
Dziewczyna natomiast miała wyrzuty sumienia i czuła do siebie bezgraniczną
pogardę. Mimo iż się starała, nie mogła wzbudzić w sobie szczerego uczucia do matki. Rana
w sercu była zbyt głęboka. Zajmowała się Dionne tylko z poczucia obowiązku.
Poza tym zamek...
Nicolette już wcześniej bała się ciemności, choć pewnie nie bardziej niż inne dzieci.
Teraz jednak zdawało jej się, że w każdym zakamarku czai się coś groźnego. To ją całkowicie
paraliżowało, zabijało w niej wszelki zdrowy rozsądek.
Dionne chciała mieć córkę nieustannie pod ręką, dlatego nie pozwoliła jej mieszkać w
dawnej komnacie. Dziewczyna przeniosła się do komnaty sąsiadującej z alkową matki. Nie
chciała spać z Dionne w jednym pomieszczeniu, ale z kolei nie czuła się dobrze w pokoju,
który do tej pory stał pusty. Często leżała, nie mogąc zmrużyć oka, i nasłuchiwała z lękiem.
Tak wiele nieprzyjemnych wspomnień wiązało się z tym zamkiem, nocami Nicolette się
zdawało, że tłoczą się one przy drzwiach do jej komnaty i napierają na nie z całej siły.
A poza tym tęskniła. Roland pokazał jej, że poza murami zamczyska istnieje świat,
który i przed nią może się otworzyć. Ale Dionne nie chciała nawet o tym słyszeć.
Zdecydowała, że Nicolette zostanie z nią, nie godziła się za nic na jej odejście.
Wraz z upływem dni matka coraz rzadziej wstawała z łóżka. Leżała i błagała córkę, by
jej nie opuszczała. Setki razy prosiła o przebaczenie za całe zło wyrządzone maleńkiej
córeczce. Zanosiła modlitwy, wpatrzona w krzyż wiszący tuż nad jej łóżkiem, modlitwy
przerywane coraz gwałtowniejszymi atakami kaszlu.
Nicolette opiekowała się matką pilnie i troskliwie, ale sumienie nie przestawało jej
wyrzucać, że nie jest w stanie wykrzesać z siebie nic poza współczuciem. Dionne była zawsze
i nadal pozostała dla niej obcą kobietą. Dziewczyna nie była zdolna pomyśleć o niej jak o
matce.
Codziennie, kiedy Dionne zapadała w drzemkę, Nicolette wymykała się za bramę na
krótki spacer. Już pierwszego dnia natknęła się na wrzosowisku na sarenkę. Zwierzę stało na
pagórku i spoglądało w stronę zamku.
Nicolette domyśliła się, że sarna może być głodna. Przyniosła wiązkę siana i wyłożyła
ją we wgłębieniu między wieżą a murami zamku od strony wrzosowiska, żeby nie zauważyli
tego głuchoniemi słudzy.
Słudzy pozostali w zamku po pogrzebie Blanca i wykonywali te same prace co
wcześniej, ale polecenia przyjmowali jedynie od Dionne. Nicolette traktowali jak kogoś
równego im stanem, a nie jak dziedziczkę. Dziewczyna bała się ich tak samo, jak wcześniej
dziadka i ciotki.
Następnego ranka Nicolette poszła sprawdzić, czy sarna znalazła siano. Siano
zniknęło, a na wzgórzu stały już dwie sarny.
Nicolette uśmiechnęła się wzruszona. Nigdy jeszcze nie czuła się taka szczęśliwa.
Od tej pory wykładała siano codziennie. Nieduże ilości, bo przecież konie, które
trzymali w stajni, także potrzebowały pożywienia. Codziennie też obserwowała przez okienko
wrzosowisko. Ku nieopisanej radości dziewczyny coraz więcej głodnych saren przychodziło
pod zamkowe mury. Nieśmiałe ciche cienie o zmierzchu lub o brzasku... Uznały ją za
przyjaciela, stały i czekały, aż położy siano, a potem podbiegały, ledwo zdążyła zniknąć za
rogiem.
Pewnego ranka Nicolette zobaczyła śnieg. Od wielu lat w Bretanii śnieg nie padał, ze
zdumieniem więc przypatrywała się uśpionemu pod białą puchową pierzyną krajobrazowi.
Dionne już nie wstawała z łóżka, więc Nicolette mogła wychodzić o dowolnej porze.
Kiedy szła z wiązką siana, w białym śniegu odcisnęły się jej ślady. Trochę ją to niepokoiło,
bo ktoś mógł się dowiedzieć o celu jej wypraw, ale gdy dotarła na miejsce, zapomniała o
swych obawach. Tego dnia sarenka Rolanda podeszła wyjątkowo blisko. Nicolette
przemawiała do niej najłagodniej jak potrafiła i wyciągnęła rękę z sianem.
Sarenka poruszyła się niespokojnie, ale nie odważyła się jeść dziewczynie z ręki.
Nicolette więc położyła siano i cofnęła się o kilka kroków. Szczęście przepełniało jej serce.
Tego dnia umarła Dionne. Nicolette nie spodziewała się tego. Nikt nie uświadomił tej
ż
yjącej w izolacji dziewczynie, że matka jest tak poważnie chora.
Musiała sama pójść po pomoc do wsi. Ona, która nigdy jeszcze tam nie była, musiała
teraz rozmawiać z obcymi ludźmi.
Nie wiedziała, do kogo się udać, weszła więc do pierwszej z brzegu chaty.
Nikt nie był zaskoczony, kiedy jąkając się, wyjaśniła z jaką przybywa sprawą.
Wieśniacy z ciekawością przyglądali się dziewczynie, którą widzieli po raz pierwszy.
- A to panienka mieszka w zamku! - odezwał się gospodarz. - Dobrze, pomożemy.
Przyjęli wiadomość ze spokojem, przywykli do tego, że ludzie umierają. Dionne
została pogrzebana, ksiądz pięknie przemówił nad jej grobem...
I tak Nicolette została w zamku sama.
Ś
miertelnie się bała ciszy panującej w tej ogromnej budowli Nocą kładła się do łóżka,
zatykając sobie uszy, żeby nic nie słyszeć, zaciskała oczy, by nie widzieć cieni. Długo
rozmyślała nad swoją nową sytuacją.
W końcu któregoś dnia wzięła do pomocy głuchoniemych służących i zaprowadziła
ich do skarbca, gdzie nadal leżały skradzione kosztowni, których nie mogła przecież oddać
prawowitym właścicielom. Obdarowała hojnie służących i odprawiła ich, a potem załadowała
cały wóz klejnotami i złotymi monetami i pojechała do wsi. Wędrując od chaty do chaty,
rozdzieliła sprawiedliwie między chłopów to, co zrabował jej okrutny dziadek.
Ludzie we wsi dziwili się tej cichej dziewczynie o przeraźliwie smutnym spojrzeniu i
zakłopotani przyjmowali kosztowne dary, świadomi, że oto nadchodzą nowe dobre czasy dla
ich wioski Castel de la Mer.
Dziewczyna miała do wieśniaków tylko jedną prośbę. Opowiedziała, że dokarmia
stadko saren pod murami zamku, i poprosiła, by do końca zimy robili to samo. Błagała, by nie
strzelać do tych pięknych zwierząt, które już się trochę oswoiły. Kiedy wieśniacy przyrzekli
spełnić jej prośbę, uśmiechnęła się z wdzięcznością.
Potem Nicolette zawróciła do zamku. Nie miała ochoty dłużej żyć.
Od dnia, w którym umarła Dionne, chodziła codziennie na skraj skały i spoglądała w
morską otchłań. W dole huczała woda, uderzając z wielką siłą o brzeg. Dziewczynie zdawało
się, że morska głębina ją wabi. Coś ciągnęło ją w dół.
To nie będzie trudne, przekonywała samą siebie.
Roland pożegnał się z Didi - Marie, która nie kryła zawodu.
- Wiedziałam, że kiedyś zechcesz pojechać dalej do swej ojczyzny. Nie spodziewałam
się jedynie, że to nastąpi tak szybko. Czy nie mógłbyś...?
- Czekałem już zbyt długo - przerwał jej z uśmiechem. Niepokój i bezradność nie
znikały z jego oczu. - Niech się więc to już raz stanie!
- Wiesz, że będziesz tu zawsze mile widzianym gościem, Rolandzie, A jeśli
zdecydujesz, że chcesz dzielić ze mną posiadłość i wszystko, co mam, to wracaj tu.
Właściwie były to klasyczne oświadczyny, Roland zdołał jednak wybrnąć z trudnej
sytuacji, starannie dobierając słowa. Nie chciał urazić tej pięknej kobiety.
A potem podążył na zachód, z powrotem w stronę wybrzeża.
Pędził co koń wyskoczy, jakby poganiany jakimś wewnętrznym nakazem. Czuł, że
musi jak najprędzej dotrzeć do Zamku Ciszy, by powiedzieć Nicolette, ile dla niego znaczy.
Jak mógł być taki zaślepiony i głupi, że nie uświadomił sobie tego od razu? Ale może
po prostu potrzebował trochę czasu? Chyba za wiele marzył na jawie. Jakże wdzięczny był
losowi, że postawił mu na drodze Didi - Marie! Dopiero przy niej doznał objawienia,
zrozumiał, że tak naprawdę miłość można dostrzec jedynie wtedy, kiedy się patrzy na tę
drugą osobę oczyma duszy.
Patrząc w ten sposób na Nicolette, dostrzegł najcudowniejsze stworzenie na świecie.
Cienka pokrywa śniegu powoli topniała pod wpływem ciepłego powiewu
bretońskiego wiatru. Roland już z daleka dostrzegł zamek: ciężki i złowrogi górował nad
wrzosowiskiem na samym skraju urwistego brzegu, dalej stał menhir i grobowiec.
Nigdy nie przypuszczał, że kiedyś jeszcze zobaczy te ponure pamiątki z przeszłości.
Ale „jego” sarenka nie wyszła mu na spotkanie. Chyba nie stało jej się nic złego?
Roland poczuł nagły strach, lecz w tej samej chwili ją zauważył, i to nie samą. Oczywiście nie
mógł wiedzieć, która sarna była tą, którą nazywał swoją. Pod murami zamku zgromadziło się
stado tych zwierząt, jadły wyłożone dla nich siano. Czyżby to Nicolette? pomyślał i zrobiło
mu się ciepło na sercu.
Nagle na krawędzi skały dostrzegł siedzącą drobną postać. Pochylała się w przód,
wpatrzona w otchłań, zupełnie jakby... Chyba... Chyba nie zamierza rzucić się w dół?
Nie, nie rób tego, Nicolette!
Popędził konia i zawołał dziewczynę po imieniu. Sarny uciekły spłoszone, ale Roland
nie zważał na to. Wśród huku fal dziewczyna nie słyszała jego głosu, ale on nie przestawał
krzyczeć.
Nicolette, najdroższa! Nie ruszaj się, poczekaj jeszcze chwilę! Och, co ja narobiłem?
myślał zrozpaczony. Jak mogłem cię zostawić w tym strasznym otoczeniu? Powinienem
wsłuchać się dokładnie w ton twego głosu, kiedy przekonywałaś mnie, że pragniesz
zaopiekować się matką... Usłyszałbym wówczas, że tak naprawdę wcale tego nie chcesz.
Wreszcie dotarł na miejsce, zeskoczył z konia i rzucił się w przód, z całych sił
chwytając ją za ramiona.
Nicolette krzyknęła ze strachu i bólu, ale Roland, nie zważając na nic, odciągnął ją w
bezpieczniejsze miejsce.
Wreszcie podniósł dziewczynę i ciężko dysząc, potrząsnął nią mocno. Nie był w stanie
wydobyć z siebie głosu. Nie tak wyobrażał sobie to spotkanie. Pragnął być przecież delikatny,
okazać Nicolette miłość i czułość. Ułożył sobie nawet mowę powitalną. Tymczasem
zachowywał się jak brutal
Wreszcie się opanował.
- Roland? - wydobyło się z ust Nicolette, a na jej bladych policzkach pojawił się
gwałtowny rumieniec. - Roland? Jeszcze jesteś we Francji? Myślałam, że już dawno wróciłeś
do domu.
Wreszcie odzyskał mowę, a do oczu napłynęły mu łzy, których wcale się nie wstydził.
- Musiałem wrócić, Nicolette - wykrzyknął. - Musiałem, ponieważ cię kocham.
Jechałem tak szybko, jak tylko mogłem, żeby znów ujrzeć twą twarz. Jesteś o wiele
piękniejsza, niż cię zapamiętałem. - Przyciągnął dziewczynę do siebie i mocno objął. Gładził
jej włosy i z pośpiechem mówił dalej: - Nawet jeśli nie pozwolisz mi tu zostać, to i tak
zostanę. Ale najbardziej pragnąłbym wziąć cię z sobą. Spróbujemy razem przekonać Dionne,
ż
eby pojechała z nami, bo nie opuszczę cię teraz już nigdy. Boże, boję się nawet pomyśleć, co
by się stało, gdybym przybył za późno!
- Dionne nie żyje - powiedziała cicho Nicolette i dopiero wtedy Roland zauważył, że
dziewczyna płacze. Ale kiedy popatrzyła na niego, jej oczy zalśniły radością i szczęściem.
Płakali i śmiali się na przemian, kiedy Nicolette opowiadała chaotycznie o wszystkim,
co się wydarzyło: o swym lęku, tęsknocie za nim, chorobie Dionne i o jej śmierci, o sarnach i
samotnym życiu, jakie wiodła w tym okropnym zamczysku. O tym, jak postanowiła z sobą
skończyć, uznawszy, że nie ma po co ani dla kogo dłużej żyć. Opowiedziała też, że rozdzieliła
pomiędzy wieśniaków dobra skradzione przez dziadka i że ci obiecali jej zadbać o sarny.
Zapłakała nad gorzkim losem Dionne, zapewniając, że matka była bardzo szczęśliwa pod
koniec, choć życie z nią nie było łatwe.
Roland pomyślał, że może dobrze, że stało się tak, jak się stało. Dionne przynajmniej
umarła w przeświadczeniu, że córka jej wszystko wybaczyła.
Nicolette nagle zmieniła temat na bardziej prozaiczny.
- Ależ, Rolandzie, ja wszystko oddałam. Nie mam posagu! Chyba że zechcesz przyjąć
w dowód wdzięczności zamek.
Roland poczuł gęsią skórkę.
- O, nie, dziękuję - roześmiał się. - Najlepiej będzie, jeśli przekażesz go wójtowi. Już
on coś postanowi. Jeśli chcesz, pojedź ze mną do mej ojczyzny!
- Zgoda, Rolandzie - odpowiedziała mu z powagą. - Teraz mnie już tu nic nie trzyma.
Koniec z wyrzutami sumienia. I... dziękuję ci za to, że żyję. Chociaż sama nie wiem, czy
zdobyłabym się na skok w otchłań. Już od wielu dni chciałam ze sobą skończyć.
Wraz z wiosną dotarli do ojczyzny Rolanda. Powitano ich z otwartymi ramionami.
Radość najbliższych była tym większa, że zaczynali powoli tracić nadzieję, iż Roland w ogóle
wróci z tej okropnej wojny. Nikt nie powiedział mu, że wybrał na żonę mało urodziwą pannę.
Nicolette, ta miła i dobra dziewczyna, której oczy promieniały niewysłowionym szczęściem,
urzekła wszystkich.
A Roland? Cóż... on sam był przekonany, że poślubiając Nicolette, zdobył największy
w kwiecie skarb. Często wracał myślami do tamtej nocy, kiedy zobaczył w ciemnościach
migoczący płomyk. Światełko na wrzosowisku wskazało mu właściwą drogę. Dzięki niemu
uratował życie wielu ludziom, ale przede wszystkim odnalazł nieszczęśliwą dziewczynę,
która stała się dla niego najwspanialszym darem losu.