Joanna Solska - To nie jest kraj dla bogatych
Polityka - 24 sierpnia 2009
Joanna Solska
To nie jest kraj dla bogatych
Właściciele wielkich pieniędzy zapadli się pod ziemię. Miliony stracone na giełdzie to jeszcze nie powód, aby ograniczać prywatne kaprysy. Tyle że wydawać trzeba po cichu, bez ostentacji. Z dala od cudzych oczu. Taki w Polsce ich los.
Branżowy miesięcznik "Forbes" ocenia, że setka najbogatszych Polaków straciła połowę dorobku. Sami zainteresowani lubią podkreślać, że to straty czysto wirtualne. Ich majątki szacuje się przecież według rynkowej wartości posiadanych firm, najczęściej udziałów w przedsiębiorstwach giełdowych. Ceny akcji gwałtownie poleciały w dół, ale to nie znaczy, że w takim samym stopniu zmalała wartość firm. Leszek Czarnecki, kontrolujący Getin Holding, twierdzi więc, że naprawdę straci wtedy, gdy sprzeda swój pakiet. Przy ocenie majątku nie bierze się przy tym pod uwagę wartości rezydencji, apartamentów ani cennych kolekcji obrazów, nie mówiąc już o samochodach. To nieistotne drobiazgi.
Zbigniew Jakubas (kontroluje m.in. Mennicę oraz holding
Multico) uważa, że gdyby najbogatsi mieli być z powodu kryzysu zmuszeni
do zaciskania pasa, oznaczałoby to, że w rankingu krezusów znaleźli się
przez pomyłkę. On sam w każdym razie nie musi.
Okazuje się, że w ciężkich czasach wydatki
najbogatszych nie tylko nie zmalały, ale nawet wzrosły. Ograniczyli biznesową
aktywność i w związku z tym mają więcej czasu na wydawanie
pieniędzy. Dla tych, którzy im to ułatwiają, oznacza to dodatkowy spory
zarobek. Okazję zwietrzyły banki, tworząc coś w rodzaju globalnej
infrastruktury, pomagającej ich najbogatszym klientom dyskretnie wydawać pieniądze
na najzupełniej prywatne przyjemności. Ta gałąź bankowego biznesu nazywa się
family office.
Najwięcej klientów family office znajduje w USA,
Japonii oraz Niemczech, w tych krajach zamieszkuje bowiem aż 54 proc. HNWI
(High Net Worth Individuals). Coraz częściej z ich usług korzystają
jednak także rodacy. W Polsce bowiem wydawanie wielkich pieniędzy - tak
przynajmniej twierdzą ci, którzy je mają - jest szczególnie trudne. Z raportu
World Wealth 2009 wynika na przykład, że najbogatsi, odwrotnie niż pozostała
część społeczeństwa, bardziej niż przed kryzysem zainteresowani są
obecnie zakupem nieruchomości. Oczywiście luksusowych. Niestety, ich podaż w kraju
jest żenująco niska.
Weźmy na przykład podwarszawski Konstancin. Każdy, kto
aspiruje do finansowej elity, po prostu musi mieć tu rezydencję. Nieważne, że
- jak Ryszard Krauze - mieszka w pięknym domu na Kamiennej Górze w Gdyni
czy - jak Jan Kulczyk - przeniósł się na stałe do Londynu i też
nie będzie tu mieszkał. Rezydencję w Konstancinie trzeba mieć, jest jak
przepustka do rankingu. Tylko Zygmunt Solorz, z majątkiem przekraczającym
miliard dolarów, który nie musi udowadniać, że jest w Polsce
najbogatszy, może sobie pozwolić, żeby ciągle mieszkać pod Starą Miłosną.
Tymczasem kupić działkę w dobrym miejscu, czyli
blisko starego domu zdrojowego, jest dziś prawie niemożliwe. Mimo że wokół
pełno starych, mocno zaniedbanych przedwojennych willi. Właściciele nie chcą
jednak się ich pozbyć. Proces przekształcania starego, biednego Konstancina w enklawę
świeżego bogactwa dałoby się przyspieszyć, podnosząc bardzo niskie stawki
podatku gruntowego i od nieruchomości, ale władze lokalne robić tego nie
zamierzają. - Właścicieli starych zrujnowanych willi nie byłoby na
niego stać - obawia się burmistrz Marek Skowroński. Tymczasem ci nowi,
najbogatsi, często nie są nawet w Konstancinie zameldowani. Nierzadko też
ich posiadłości nie są ich prywatną własnością, ale należą do ich firm
i to one ponoszą koszty ich utrzymania. Łatwo więc sobie wyobrazić, że
władza, która zdecydowałaby się na podniesienie podatku gruntowego, szybko władzą
w Konstancinie być przestanie.
Poza Konstancinem do kupienia pozostaje niewiele.
Najlepszy adres w Warszawie to Villa Monaco przy ul. Zbyszka Cybulskiego na
Mokotowie - twierdzi Waldemar Kania z agencji nieruchomości Mansion
House. - Ukryta przed wścibskimi oczami w morzu zieleni, dojazd do
niej nieproszonym gościom uniemożliwia liczna ochrona oraz dwa szlabany.
Wszystkie apartamenty sprzedały się na pniu, choć kosztowały dwa razy więcej
niż inne poszukiwane mieszkania w Warszawie. Nieco gorszy, ale też
bardzo dobry adres, to Niecała 7, apartamentowiec Opera. Basen na nikim już
nie robi wrażenia, podobnie jak klimatyzacja jest obowiązkowym elementem
wyposażenia. Mankamentem Opery jest to, że chociaż balkony wychodzą na Ogród
Saski, to jednak okna niektórych sypialni na wewnętrzny, użytkowany przez
Teatr Wielki, parking. Gdyby nadal obowiązywały listy lokatorów, w obu
apartamentowcach znaleźlibyśmy częściowo te same nazwiska: Cezary Stypułkowski
(były prezes PZU, obecnie szef banku JP Morgan na Europę Wschodnią), Elżbieta
Chojna-Duch, wiceminister finansów, najbogatsza urzędniczka w kraju. Tylko pod
jednym adresem wykupił apartament Mariusz Walter, posiadacz rezydencji w Konstancinie,
oraz Maciej Formanowicz, prezes fabryki mebli Forte, mieszkający w ładnym
dworku pod Ostrowią Mazowiecką. W Villi Monaco właścicielem luksusowego
mieszkania miał też być światowej sławy tenor Carreras, ale pozostawił go
niedoszłej polskiej żonie.
Mimo świetnej lokalizacji - u zbiegu ulic Parkowej
i Lądowej - mniej ceniony przez najbogatszych jest najnowszy
apartamentowiec, w którym penthouse na ostatnim piętrze kupił dla syna
tylko Jan Kulczyk. Na tym lista warszawskich dobrych adresów się kończy. Miała
się wzbogacić o Złotą 44, wieżowiec zaprojektowany przez samego
Daniela Libeskinda, ale z powodu kryzysu budowa została wstrzymana. Jednak
nie dlatego, że zabrakło chętnych na penthousy z ceną 45 tys. zł
za metr, ale że bank wstrzymał inwestorowi finansowanie.
W innych miastach można mówić tylko o dzielnicach
lepszych i gorszych. Do tych pierwszych na pewno należy Wola Justowska w Krakowie,
ale nazwanie jej enklawą luksusu byłoby zdecydowanie na wyrost. Nie można też
nazwać tak apartamentowców, jakie wyrosły w ostatnich latach w Juracie.
Waldemar Kania z Mansion House uważa, że pieniądze lokują tu raczej
znani aktorzy, jak Grażyna Szapołowska czy Cezary Pazura, niż wielki biznes.
Jedni od drugich różnią się tym, że ci pierwsi chętnie sprawiają wrażenie
bogatych, a drudzy po prostu nimi są.
Luksusowe rezydencje są jak rodzynki w cieście,
tkwią samotnie w siermiężnym otoczeniu. Jak pałac Mariusza Świtalskiego
w Słowińcu pod Poznaniem (dorobił się na Elektromisie, potem na Żabce
i Biedronce), rezydencja Aleksandra Gudzowatego w Mariewie czy pałac
w Łącku, który Dariusz Miłek (tanie buty CCC, obecnie NG2) odkupił
niedawno od Jana Kulczyka. Czasem siedziby bogatych, wybudowane za ciężkie
miliony, aż fascynują brakiem gustu i z tego powodu stają się
turystyczną atrakcją. Jak architektoniczny potworek, który pod Nowym Sączem
wybudowała rodzina Koralów (zawsze jest pora na lody Koral).
Wędrują stadami
Jerzy Starak (Polpharma) próbował lansować modę, która
jednak nigdy się wśród bogatych nie przyjęła. Prócz rezydencji w Konstancinie
kupił zimowy dom w Zakopanem (ostatni huczny sylwester odbył się tu, gdy
gościem honorowym był ówczesny premier Leszek Miller), a także zbudował
letni dom na Mazurach. Tyle że w żadnym właściwie nie przebywa, bo -
jak twierdzi jego bliski znajomy - Polska to nie jest kraj dla bogatych.
Poruszać się samochodem, ze względu na drogi, nie sposób. Trzeba lecieć
helikopterem, tylko co dalej? Dom jest wprawdzie luksusowy, ale wokół żadnej
godziwej restauracji, do której bez wstydu można by zaprosić gości. I w ogóle
nuda i pustynia. Więc Starak, który sporo lat mieszkał we Włoszech,
zapoczątkował wśród wielkiego biznesu modę na kupowanie nieruchomości nad
Morzem Śródziemnym. Za Starakiem dom na Sardynii nabył Jan Kulczyk i Ryszard
Krauze, a niedorównujący im finansowo Piotr Bchner przynajmniej wynajął
podobny w pobliżu. Szybko się jednak zorientowali, że na wyspie nie można
przebywać dłużej niż przez kilka letnich tygodni, bo potwornie wieje. I znów
kłopot.
Na południu Francji mniej wieje. W bliskim sąsiedztwie
odnajdziemy rezydencje Staraka, Kulczyka, Krauzego, Wejcherta, Gudzowatego,
Waltera i wielu innych mieszkańców Konstancina. Zygmunt Solorz za
bliskich sąsiadów ma właścicieli firmy J&S. Za najpiękniejszą uchodzi
jednak posiadłość nieco mniej znanego Jacka Szymońskiego (były właściciel
Sferii), którą bezskutecznie próbują od niego odkupić oligarchowie
rosyjscy.
W swoich zagranicznych rezydencjach polscy biznesmeni
najchętniej spędzają czas we własnym gronie, wiedząc, że każdy nowy model
Porsche czy kolia zostaną zauważone i docenione. - W kraju nie
ma gdzie tego wszystkiego pokazać - skarży się osoba z tego
towarzystwa. - W Warszawie Ferrari wprawdzie już nie budzi sensacji,
ale jak jechałem przez Gdańsk, to wszyscy się za mną oglądali. Na Zachodzie
ludzie reagują na przejawy bogactwa z dyskretnym podziwem, u nas -
niechęcią i zawiścią, rodacy ciągle nas nie lubią. Złe
wspomnienia z przejażdżki Rolls-Royce'em ma także Jacek Szymoński. Więc
wolą się z bogactwem nie obnosić, ale gdzieś przecież trzeba się
pokazać.
Stadne przebywanie ze sobą ma też jednak swoje wady. Na
przykład tę, że wszelkie plotki błyskawicznie przedostają się do kraju.
Jak ta o Annie Starakowej, która na kolację w sardyńskiej
restauracji miała włożyć długą wieczorową suknię i cały komplet
cennej biżuterii. Mocno raziła na tle równie bogatych Włoszek, które były
w dżinsach, a o ich pozycji finansowej świadczył tylko jeden,
bardzo kosztowny drobiazg.
Krążą też anegdoty o Wojciechu Fibaku, który
lubi podkreślać, że w świecie bogatych znalazł się najwcześniej,
kiedy dzisiejsi oligarchowie byli jeszcze właścicielami raczkujących firm
polonijnych, różnych Comindeksów i innych. Kiedy Jan Kulczyk zamienił
swój apartament na Fisher Island koło Miami na większy, kupił go od
znajomego Fibaka. - Wojtek się wściekł, że transakcja odbyła się bez
jego pośrednictwa - opowiada znajomy Kulczyka. Kiedy spotkał się z Jankiem,
tłumaczył mu: "Dla ciebie, z Polski, ten apartament to świetna
inwestycja. Ja, oczywiście, wolałbym Palm Beach, gdzie mieszkają stare pieniądze,
Donald Trump i inni, ale dla ciebie Fisher Island jest w sam raz".
Fibak mógł sobie pozwolić na takie drobne
impertynencje, bo jego kontakty dla dorabiających się krajowców były wtedy
bezcenne, na świecie nikogo przecież nie znali. To Fibak poznał Krauzego z księciem
Monako, który potem gościł w Sopocie na Prokom Open. Cenne były też
kontakty byłego tenisisty przy załatwianiu w księstwie rezydentur
podatkowych. Korzystał z nich biznes, gdy zaczynał być wielki, bo dużymi
pieniędzmi dzielić się z fiskusem nie lubi. Najświeższe nazwisko na liście
Polaków, którzy z tego powodu stali się rezydentami Monako, to Robert
Kubica.
- Najbogatsi ludzie świata interesują się sportem,
sztuką i nieruchomościami, sądzę, że mam w tym dobrą orientację, to
również są moje pasje i zainteresowania - uważa Wojciech Fibak. -
Z Polaków równie dobre kontakty jak ja mógł mieć tylko Jerzy Kosiński.
Kiedy więc rodzimi oligarchowie udawali się do Nowego Jorku, marzyli o lunchu
z Wojtkiem. Oczywiście w restauracji, w której o tej porze
zbierają się rekiny światowej finansjery, np. Cipriani przy 5 Alei. - Jeśli
ktoś był ze mną, a podchodził Donald Trump, Soros czy Lauder, zawsze chętnie
przedstawiałem - wspomina Fibak. Jeśli któryś z wielkich chciał
zaistnieć w naszej części Europy, przelotny kontakt miał szansę
przerodzić się w bliższą biznesową znajomość. Fibak uważa się
poniekąd za ojca chrzestnego ITI, bo to on poznał Wejcherta z Lauderem,
który zainwestował 10 mln dol. w początkującą firmę. Bez Fibaka
może by też nie powstała Fundacja Batorego, której kapitał założycielski
pochodził od George'a Sorosa.
Ten pierwszy kontakt należało potem umiejętnie
podtrzymać. Jerzy Starak, którego przedstawiono młodej Rothschildowej, miał
na drugi dzień wysłać jej okazały bukiet, żeby utrwalić się w pamięci.
Jan Kulczyk nie pozwalał o sobie zapomnieć szefom spółki paliwowej
Rotch. Nawet obecnie Kulczyk daje do zrozumienia, że jego powrót do wielkiego,
najchętniej naftowego biznesu ciągle jest możliwy. Mimochodem opowiada
znajomym, którego z szejków arabskich gościł właśnie na swoim
jachcie, nigdy niecumującym w kraju. No bo gdzie, na Mazurach?
Teraz nasi oligarchowie już się usamodzielnili, Fibak i jemu
podobni nie są im już tak potrzebni. Solorz i inni już nie dzwonią do
Nowego Jorku, że stoją przed drzwiami najmodniejszej restauracji w Antibes
i nie mogą wejść do środka. Wtedy Fibak wykonywał telefon do właściciela
i prosił: mon cher, to twój sąsiad, wpuść go. Ciągle jednak, zwłaszcza
będąc za granicą, cenią sobie towarzystwo uznanych na świecie artystów,
takich jak Igor Mitoraj czy Rafał Olbiński. Nasz wielki biznes nie jest tam
rozpoznawalny, oni - owszem, można się więc nieco ogrzać w promieniach
cudzej sławy. Nikt natomiast nie musi już tłumaczyć bogatym rodakom, przy której
ulicy warto mieć apartament na Manhattanie. Dobry adres to taki, w którego
sąsiedztwie jest dużo dobrych nazwisk. Nasi oligarchowie już sobie te
apartamenty w dobrych miejscach pokupowali.
W głębokiej dyskrecji
To, co niegdyś załatwiali ludzie tacy jak Fibak, dziś
stało się ważną częścią bankowego biznesu. W miarę jak wielkie
pieniądze wypływały z kraju na konta w bankach szwajcarskich,
zaczynała rodzić się potrzeba posiadania kogoś, kto będzie sprawnie zarządzał
rozsianymi po świecie nieruchomościami. - Wynajmowanie lokalnego
personelu do prowadzenia domu na Sardynii i zupełnie innych ludzi do tej
samej pracy na Florydzie czy południu Francji jest kosztowne i kłopotliwe
- uważa pracownik banku, który specjalizuje się w usługach family
office. Teraz ten kłopot wzięły na siebie banki, właściciel wszystkie
koszty ma wyszczególnione na wyciągu z jednej karty kredytowej. W Polsce
tego typu usługi próbuje oferować Noble Bank Leszka Czarneckiego, ale nie
chce o nich mówić. Żeby nie kojarzyć się z usługami, które
prominentnym postaciom lewicy miał świadczyć Peter Vogel alias Piotr Filipczyński?
Bank woli milczeć nie tylko o nazwiskach klientów, ale nawet o ofercie,
jaką im przedstawia.
Specjaliści bankowi starają się bogatego klienta wyręczać
we wszystkim. To za ich pośrednictwem kupuje się prywatne samoloty, ponieważ
to oni najlepiej się dziś orientują, kto w tym rejonie świata właśnie
sprzedaje mały odrzutowiec i można go kupić szybko i tanio. Żeby
dobrze obsłużyć klienta, nie sposób działać na terenie jednego kraju.
Dlatego wielkie pieniądze także topowych aut nie kupują w Polsce, za długo
trzeba na nie czekać, za drogo płacić. Wiadomości, że w Warszawie
otwiera swój salon Ferrari, nikt zorientowany nie wziął więc na poważnie.
We Włoszech najtańszy model kosztuje 180 tys. euro, w Polsce jego
cena, m.in. z powodu akcyzy, musiałaby wynieść co najmniej 220 tys.
euro - kto go kupi?
Bogaci nie lubią przepłacać. Tacy jak Michał Sołowow
markowe garnitury kupują w Londynie czy nawet Nowym Jorku nie tylko
dlatego, że wybór jest większy, ale także ceny sporo niższe niż w warszawskim
butiku Ermenegildo Zegna.
Obsługa bogatych jest kompleksowa. Od znalezienia
inwestora do kupna brylantowej kolii i to w taki sposób, by można ją
było zaksięgować w koszty firmy. O ile jednak w ciągu
ostatniego roku banki na pośrednictwie inwestycyjnym zarobiły dużo mniej, to
na zarobek z ułatwiania konsumpcji nie narzekają. Apetyt bogatych rośnie
w miarę kryzysu, który przecież także trzeba odstresować. Michał Sołowow
robi to, biorąc udział w wyścigach samochodowych. W kraju zrobiło
się o tym głośno dopiero niedawno, gdy okazało się, że biznesmen
wygrał rajd Peugeota. Krezusi wymagają absolutnej dyskrecji. Najwyraźniej
nawet oni zdają sobie sprawę z pewnej niestosowności sytuacji.
Dariusz Miłek, który zrobił fortunę na tanich butach,
jeszcze przed kilkoma miesiącami chwalił się, że w jego pałacu jest 27
łazienek i 220 żyrandoli. Dziś nie chce mówić o swojej nowej
rezydencji nad jeziorem Garda we Włoszech, w której lubi spędzać
weekendy. Dolatuje tam prywatnym samolotem, który startuje z prywatnego
lotniska w Lubinie, gdzie mieszka biznesmen.
Polscy oligarchowie - Zbigniew Jakubas jest tu wyjątkiem
- zamilkli nie z powodu kryzysu, ale już kilka lat wcześniej. Po słynnych
słowach Jarosława Kaczyńskiego, że "jeśli ktoś ma pieniądze, to skądś
je ma", i po kłopotach Ryszarda Krauzego najbogatsi jakby zapadli się
pod ziemię. Zanikły także kontakty z władzą. - Po co? -
pyta znany biznesmen. - To, co było atrakcyjne, już dawno zostało
sprzedane, teraz spotkanie z politykiem może przynieść tylko kłopoty.
W społecznym odbiorze wielki biznes dzieli się na
oligarchów, czyli tych, których przed kilku laty oglądaliśmy na salonach
Polskiej Rady Biznesu (Kulczyk, Krauze, Gudzowaty, Jakubas, Niemczycki), i pozostałych,
których mało znamy, bo unikali mediów. Przywykło się uważać, nie bez
racji, że ci pierwsi swoje fortuny zrobili dzięki intratnym interesom z państwem.
Dziś tamci oligarchowie powoli, ale nieuchronnie, odchodzą w cień, coraz
mniej znaczą w naszej gospodarce.
Ich miejsce zajęli inni, mający dziś o wiele większe
pieniądze. Wzbogacili się bez udziału państwa, konsekwentnie trzymając się
od niego z daleka. W przenośni i dosłownie - są to
ludzie spoza Warszawy. Tacy jak Dariusz Miłek (Polkowice), Ryszard Florek (Fakro
Nowy Sącz), Krzysztof Pawiński (Maspex Wadowice), Tadeusz Chmiel (Black Red
White) i wielu innych. Konsekwentnie budowali nie tylko swoje gospodarcze
imperia, ale także - siermiężny wizerunek, o wiele lepiej przyjmowany
przez egalitarne społeczeństwo. Nie pokazywali się na pałacowych salonach.
Dzięki takim jak oni w badaniach Gfk Polonia "aż" 47 proc.
ankietowanych uważa, że do bogactwa można dojść uczciwą pracą.
Jest jeszcze trzecia grupa - to ci, którzy nie
pokazywali się nigdzie, z tego, jak rosną ich biznesowe fortuny, nie
zdawali sobie sprawy nawet sąsiedzi. Do tej pory mało kto ich zna. Jarosławowi
Pawlukowi, który za 1,4 mld zł przed kryzysem sprzedał CTL Logistics,
zachowanie prywatności ułatwiał niemiecki paszport, w Polsce tylko
pracował i starannie unikał popularności. Podobnie jak Przemysław
Sztuczkowski (pierwotnie to on chciał kupować stocznie gdyńską i szczecińską),
który mieszka w Poraju koło Częstochowy i nie ma mowy, żeby wpuścił
do środka jakiegoś dziennikarza. Na unikaniu rozgłosu biznes wychodzi
najlepiej. - Nie mogę tego robić w kraju, nie chcę mieć kłopotów
- szczerze mówi jeden z nich. On także weekendy spędza w rezydencji
na południu Francji, na narty jeździ do Courchevel, ale trzyma to w głębokiej
tajemnicy. W polskim domu na prowincji nie zatrudnia nawet ochrony, a sąsiedzi
nie mają pojęcia o jego fortunie. Poznański biznesmen, który dorobił
się na puchu, uznał, że dwa pałace w kraju to jeszcze nie to. Kupił
trzeci, przebijając wszystkich - w Wenecji. Bo Polska to nie jest kraj
dla bogatych.
Wielki biznes w kraju tylko zarabia swoje pieniądze,
wydaje je natomiast za granicą. Znikają stąd w każdy wolny weekend, żeby
nie drażnić rodaków swoim stylem życia. Józef Wojciechowski (J.W.
Construction) samolotem Global Express za 50 mln dol. (według "Forbesa")
na swój luksusowy jacht "Westport" za 15 mln dol., który cumuje u wybrzeży
Turcji. Inni przeważnie na południe Francji.
Kupić to, czego nie da się mieć za pieniądze
Niechęć bogatych do spędzania wolnego czasu w kraju
spowodowała, że uruchomiona już w czasach kryzysu H2H, firma Nastazji
Mokrzyckiej, okazała się strzałem w dziesiątkę. W kraju jest
jedyna, ale na świecie podobnych firm jest dużo, nazywają się... consierge.
Spełniają kaprysy bogatych.
Ludzie z bardzo dużymi pieniędzmi zaczynają pragnąć
tego, czego nie można kupić za pieniądze. W każdym razie tak im się
wydaje. Do Mokrzyckiej dzwonią więc wtedy, gdy na przykład przyjdzie
im do głowy, żeby zjeść kolację w Barcelonie, ale koniecznie w Cervecia
Catalana. Słynie z tego, że nie można zarezerwować tu miejsca. Bez względu
więc na to, czy pod drzwiami pojawi się Krauze czy Sarkozy, nie wejdzie, jeśli
nie będzie miejsc. To posunięcie naśladują inni wielcy restauratorzy, okazało
się lepsze niż najdroższa reklama, bo bogaci chcą pokazać, że oni jednak
wejdą. Firmy takie jak H2H dzwonią więc do podobnej consierge w Barcelonie,
a ta wysyła ekipę, która od rana okupuje stolik w Cervecia Catalana.
Za wszystko, co zjedzą i wypiją, zapłaci klient. Wieczorem, kiedy
przyleci ze swojego kraju, usiądzie przy tym właśnie stoliku. Zapłaci
Mokrzyckiej wielokrotnie więcej, niż wyniesie rachunek za kolację. Podobnie
jak inny biznesmen za bilety na finał rozgrywek Ligi Mistrzów. W tym
przypadku nie chodziło jednak o mecz, ale o miejsce w sektorze
VIP, nie dalej jednak jak dziesięć miejsc od Berlusconiego.
Niedawno jeden z oligarchów zapragnął zjeść
kolację w towarzystwie gwiazdy Bollywood Salmana Khan, najlepiej na
luksusowym jachcie płynącym po Gangesie. - Kłopot w tym, że po tej
rzece pływają tylko wstrętne parowce turystyczne - narzeka Mokrzycka.
Zaprzyjaźniona consierge z Mediolanu miała więc wynająć jacht
od maharadży, który zażyczył sobie 50 tys. euro za godzinę. Bogaci
jednak nie lubią przepłacać i w rezultacie wieczór z gwiazdą
odbył się w restauracji. Kahn za jedną godzinę bierze 20 tys. euro,
to drogi produkt. Ale często prowizja Mokrzyckiej przekracza cenę produktu.
Mokrzycka przypuszcza, że teraz, w kryzysie, stała
się dla klientów szczególnie cenna. Do tej pory niektóre z usług,
jakie świadczy jej firma, wykonywały asystentki najbogatszych zatrudnione w ich
firmach. Potrafią niemal wszystko, od zorganizowania zakupów w Mediolanie
czy Nowym Jorku po urządzenie wczasów na barce ze sztuczną plażą i palmami.
Niektóre wydatki bogaci usiłują teraz jednak przed nimi ukryć, choć
asystentki dawno już przywykły do ich finansowych ekscesów. Jak na przykład
kupno krzeseł najmodniejszych światowych projektantów na aukcji. Ich ceny
nawet jej wydają się absurdalnie wysokie. Asystentce głupio się też przyznać,
że tak bardzo zabiega się o zaproszenie na bal u princessy Collona
Destigliano tylko dlatego, że mówi się, iż zaprasza ona głównie arystokratów.
Giełdowy rekin Roman Karkosik chwali się tym, że do
pielęgnacji 12-hektarowego ogrodu zatrudnił ogrodnika, który pracował u królowej
brytyjskiej. Chociaż lista stałych klientów H2H szybko rośnie, firma nie może
się rozwijać tak szybko, jak by chciała właścicielka. Najbogatsi życzą
sobie bowiem kontaktować się tylko z nią. Z obawy, aby ich nazwiska
i ceny zamawianych przez nich fanaberii nie wyciekły do publicznej wiadomości.
Co mamy z bogatych?
Gmina Konstancin - niedużo. Mimo że do kasy samorządów
lokalnych wpływa prawie 40 proc. podatku PIT, enklawa najbogatszych ma z tego
tytułu zaledwie 2-1 tys. zł rocznie na jednego mieszkańca. Według
Ministerstwa Finansów, osoby płacące najwyższe podatki od dochodów
osobistych zapłaciły za ubiegły rok średnio 32 tys. zł. Najwyraźniej
jednak ci, którzy państwu oddają najwięcej, mieszkają gdzie indziej.
Rezydencje krezusów otaczają wysokie płoty, a to,
co się za nimi dzieje, dla oczu ich sąsiadów jest niedostępne. Bogaci wjeżdżają
do nich luksusowymi samochodami, a jeśli któryś - co zdarza się
rzadko - pokaże się w miasteczku piechotą, budzi lokalną sensację.
Coś takiego jak więzi międzysąsiedzkie w Konstancinie nie istnieje.
Lokatorzy Villi Monaco czy apartamentowca Opera także niewiele chcą wiedzieć
o swoich sąsiadach.
Biedni nie wiedzą, jak żyją bogaci, a bogaci o biednych
także niewiele. Co o kraju, w którym ich ojcowie zarabiają tak
ogromne pieniądze, wiedzą dzieci Mariusza Świtalskiego, dowożone z pałacu
Maybachem do szkoły, czy dzieci Józefa Wojciechowskiego transportowane
Bentleyem?
To, że nie lubimy bogatych, a często nawet jesteśmy
zawistni, nie jest chyba tylko naszą winą. Pamiętamy, jak najbogatsi,
uzasadniając swoją obecność przy intratnych prywatyzacjach, mówili o konieczności
wspierania polskiego kapitału. Co z tego mamy, skoro zarobione tutaj pieniądze
wydają gdzie indziej? Oczywiście ich największą zasługą jest stworzenie
wielu miejsc pracy, to jedno wystarczy, abyśmy mieli do nich pozytywny
stosunek. Tylko że bez tych miejsc pracy nie byłoby ich dzisiejszych fortun.
Polscy bogacze nie tylko wielkością fortun różnią się
od swych zachodnich kolegów. Nie pojawił się jeszcze wśród nich ktoś taki
jak Andrew Carnegie, który zostawił po sobie nie tylko słynną halę
koncertową Carnegie Hall w Nowym Jorku, ale także 2,8 tys.
publicznych bibliotek. Nie mówiąc o Warrenie Buffetcie, drugim po Gatesie
najbogatszym człowieku świata, który 85 proc. fortuny zapisał na cele społeczne,
m.in. na prace naukowe mające na celu znalezienie szczepionek na najgroźniejsze
choroby, w tym AIDS.
Nasi, jak tylko zarobili wielkie pieniądze, szybko
wytransferowali je do fundacji w rajach podatkowych, żeby rodziny nie
musiały płacić podatku spadkowego. Pomysły podzielenia się nikłą częścią
fortuny pojawiały się razem z szansą uniknięcia dzięki temu kłopotów.
Jak wtedy, gdy po wybuchu afery Rywina Jan Kulczyk ogłosił, że zamierza założyć
polski Harvard, po czym wyjechał do Londynu i o uniwersytecie
zapomniał. Inna sprawa, że gdyby go nawet założył, to i tak wielu by
skomentowało, że to za "sprywatyzowane" pieniądze.
Na razie więc nasi najbogatsi najwięcej pieniędzy wydają
w kraju na ochronę. Bo Polska to nie jest kraj dla bogatych.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
To nie jest skorumpowany kraj MakowskiWOLNO TO NIE JEST LICENCJA84 27 Grudzień 2000 To nie jest zdradaChromosom Y się regeneruje Wyglada na to iż nie jest on strukturą szczątkowąmDialog to nie przykrywka dla hipokryzjiTekto Pytania na egzamin ze starszych lat Nie wiem czy to juz jest na forum ale wrzucamChoresterol nie jest groźny margaryna art Politykiwięcej podobnych podstron