guz zamach na papieza 1










ZAMACH NA PAPIEŻA - 1







EUGENIUSZ GUZ
ZAMACH NA PAPIEŻA - 1
2006
 
(...)
 

DŁUGA I ZAWIŁA DROGA AGCY DO RZYMU

Mehmet Ali Agca urodził się 9 stycznia 1958 r. w miejscowości Guzdyurt
niedaleko Malatii, w najbardziej zacofanej prowincji Turcji - Anatolii. Dzieciństwo
spędził wraz z bratem Andanem i siostrą Fatmą w wiosce Hekinham, w chacie
skleconej z desek i gliny, bez elektryczności, wody i ogrzewania. Rodzice byli
analfabetami. Życie rodziny związanej z szyicką mniejszością upływało na
waśniach religijnych z sąsiadami. W wieku 8 lat Agca stracił ojca,
alkoholika. Od tej pory, jako najstarszy syn, pomagał matce w utrzymaniu domu.
Na dworcu kolejowym sprzedawał z dzbana wodę źródlaną, z ulicy zbierał
wypadające z ciężarówek kawałki węgla. To niełatwe dzieciństwo jeszcze
bardziej utrudniały mu nękające go w tym okresie lekkie ataki epilepsji. Co
ciekawe, z całej rodziny Agcy znani są tylko jego brat i matka, nigdzie
natomiast nie wzmiankowano o siostrze Fatmie ani o żonie, Niemce. Czy ta
ostatnia żyje w Turcji i czy jest nadal jego żoną, nie wiadomo.
11 maja 1996 r. rzymski tygodnik "Visto" rozpoczął druk pamiętników
zamachowca, spisanych przez włoską dziennikarkę Annę Marie Turi, której
pozwolono odwiedzać go w więzieniu. Pamiętniki nie przynoszą większych
rewelacji. Agca opowiada w nich o swym dzieciństwie i młodości. Z jego wspomnień wynika, że
był chłopcem wrażliwym i inteligentnym. W szkole średniej wyróżniał się
zainteresowaniami literackimi, próbował swych sił nawet w pisaniu powieści.
Później podjął studia pedagogiczne w Malatii, lecz mimo wysokich ocen
zrezygnował z zawodu nauczyciela. Uzyskawszy stypendium państwowe, przeniósł
się na uniwersytet w Ankarze, gdzie studiował historię, geografię i
literaturę. Ale długo nie zagrzał tam miejsca i już po roku wyjechał do
Stambułu, by kontynuować naukę na tamtejszym uniwersytecie na wydziale
ekonomii. Na wykładach bywał jednak rzadkim gościem. W pamiętnikach ujawnił
również, że na uniwersytet w Stambule dostał się za pomocą bliżej nieokreślonego
oszustwa.
Nauczyciele gimnazjum i szkoły pedagogicznej w Malatii zapamiętali Agcę
jako młodzieńca inteligentnego, zaszytego w książkach, mało kontaktowego,
raczej samotnika. "Baginiz" (samotnik) nazywano go zresztą także w
"Szarych Wilkach" - zbrojnej, terrorystycznej organizacji działającej u
boku neonazistowskiej Partii Ruchu Narodowego, będącej zdecydowanie
prawicowym, antykomunistycznym ugrupowaniem.
Również raporty wstępnych przesłuchań policyjnych przyznają mu bystrość
i inteligencję, lecz odnotowują zarazem arogancki sposób bycia. Stąd zapewne
wziął się inny jego przydomek - "Imperator", czyli cesarz. Natomiast
matka Agcy, wspominając syna z okresu przedterrorystycznego, mówiła o nim
niezwykle ciepło. I nic dziwnego, bo przecież nie zmyślała, twierdząc, że
był bardzo pracowity, troszczący się o dom po śmierci ojca.
Powiązania z "Szarymi Wilkami", których nazwa nawiązuje do mitu o
powstaniu ludu tureckiego, wyssał Ali z mlekiem matki. Lata dojrzewania chadzającego
już wówczas własnymi drogami odludka przypadają właśnie na okres, kiedy
partia Ruchu Narodowego i "Szare Wilki" trzęsły Turcją. Zdominowane było
przez nich także gimnazjum, do którego uczęszczał przyszły zamachowiec.
Natomiast Paul Henze w swojej książce "Zamach na życie papieża"
twierdzi, że Agca nigdy nie był członkiem "Szarych Wilków", chociaż
przyznaje, iż większość dziennikarzy zachodnich była gotowa zaklasyfikować
go jako prawicowca z motywacjami religijnymi lub bez, albowiem - jak dodaje od
siebie - "wiele wyrywkowych faktów świadczyło o powiązaniach Agcy z ludźmi
tureckiej prawicy w Niemczech". Ale skoro Henze zdecydował się tropić
uparcie ślad bułgarski, musiał siłą rzeczy, w imię przekonującego wywodu,
trzymać Agcę z dala od "Szarych Wilków". Fakt, że nazwiska zamachowca
nie znaleziono na żadnej liście tego ugrupowania, niczego jeszcze nie dowodzi.
Mogło to wynikać po prostu albo z bałaganu, albo z ostrożności, bo w razie
wpadki skompromitowałby on także "Szare Wilki", a tego przecież
unikano. Turecki dziennikarz Ugur Mumcu twierdzi w swej książce, że gadatliwy
w wielu kwestiach Agca na pytania dotyczące jego związków z "Szarymi
Wilkami" czy źródeł utrzymania unikał odpowiedzi bądź kłamał.
Pierwsze kontakty ze skrajną prawicą nawiązał Agca - jak czytamy w jego
pamiętnikach - jeszcze w szkole pedagogicznej w Malatii w latach 1974-1975. Do
miejscowych "Szarych Wilków" wciągnął go ich szef Oral Celik. Partią
Ruchu Narodowego kierował wówczas płk Alpaslan Turkesh, aresztowany w 1980 r.
podczas puczu wojskowego i obarczony odpowiedzialnością za dokonanie 674 mordów
terrorystycznych.
Pod koniec lat siedemdziesiątych Agca związał się z rodzimą mafią, której
szefowie otworzyli mu 29 grudnia 1978 r. konto bankowe w Turkie Ish Banukassu, z
pierwszym wkładem 44 tys. lirów tureckich. Wkrótce nastąpiły dalsze wpłaty,
które ustały dopiero po zamachu na placu św. Piotra. Równolegle konto
otworzył mu w tym czasie także wywiad turecki. Znamienne, że przekazy
bankowe, jakimi zasilano konto Agcy, nosiły zawsze nieczytelny podpis.
Niedługo potem, 1 lutego 1979 r. terrorysta dokonał brawurowego zamachu na
naczelnego redaktora liberalnego, lewicującego dziennika "Milliyet" - Abdiego Ipekci. Umówiony kierowca, wjeżdżając
na jeden z centralnych bulwarów Stambułu, dał mu sygnał światłami, że
nadjeżdża wóz z Ipekcim. Agca wybiegł wówczas nieco na jezdnię, oddał
kilka śmiertelnych strzałów w przednią szybę samochodu i uciekł czekającym
nań autem do siedziby Partii Ruchu Narodowego. Tam odebrał gratulacje, po czym
wywieziono go innym samochodem na prowincję, gdzie pozostał przez jakiś czas.
Co ciekawe, w przeddzień tragicznej śmierci szef "Milliyet"
przygotowywał do druku materiały ujawniające związki mafii tureckiej z
"Szarymi Wilkami". Teksty te - jak się później okazało - zniknęły z
jego redakcyjnego biurka.
Już 5 lutego na konto Agcy wpłacono, z jego sfałszowanym podpisem (rzekomo
wpłacił sam), 100 tys. lirów tureckich. Kolejne 200 tys. trafiło tą samą
drogą na inne konto do banku w Gebzie. Odkryto aż pięć takich kont, które
otwarto na jego nazwisko, fałszując podpis. Chyba żaden terrorysta nie zgarnął
tyle pieniędzy od anonimowych protektorów, co on. Oblicza się, że same podróże
po Europie pochłonęły ok. 50 tys. dolarów. Christian Rulette twierdzi - nie
podając wszakże źródła swoich informacji - że pierwsza wpłata na konto
Agcy nastąpiła już 13 grudnia 1977 r. i wynosiła 12 tys. franków, a "do
chwili zabójstwa Ipekciego dokonano 13 wpłat na łączną sumę 130 tys.
franków". Paul Henze zaś podaje dalsze wpłaty dolarowe na jego konto w
Turcji. Również na adres matki Agcy wpłynęła suma 5 tys. dolarów, gdy
odsiadywał on karę we włoskim więzieniu. Ugur Mumcu ustalił, że nazwisko
terrorysty figuruje w księgach rachunkowych jednego z ojców chrzestnych
tureckiej mafii.
Złożone na procesie oświadczenie zamachowca, że pieniądze na tak długą
i kosztowną podróż po Europie pochodziły z kradzieży, brzmiało
przekomicznie. Ich prawdziwe źródło było zupełnie inne. Zanim bowiem Agca
zaczął zarabiać jako profesjonalny killer, zajmował się przemycaniem przez
Bułgarię broni, papierosów i narkotyków. Nie z idealizmu przecież szmuglował to wszystko, co tropią celnicy. Regulatorem jego postępowania był stan
konta bankowego. Ten tradycyjny już przemyt trwa zresztą po dziś dzień.
Tylko w pierwszym półroczu 2000 r. celnicy bułgarscy skonfiskowali blisko tonę
heroiny, którą usiłowano przeszmuglować z Turcji do Europy.
Wróćmy jednak do zamachu na redaktora "Milliyet". Kiedy sprawa nieco
przycichła, Agca pojawił się znowu w Stambule, gdzie przesiadywał często w
kawiarni "Marmara", ulubionym miejscu spotkań studentów skrajnej
prawicy. Okazywał wówczas dużą pewność siebie, dając także co poniektórym
do zrozumienia, z czyjej ręki poniósł śmierć Abdi Ipekci. 25 czerwca 1979
r. na skutek anonimowego donosu telefonicznego został tam aresztowany przez
stambulską policję. W śledztwie natychmiast przyznał się do zabójstwa,
biorąc oczywiście całą winę na siebie. Prawdopodobnie zrobił to dlatego,
że wiedział, iż jego mocodawcy wkrótce go uwolnią. O tym, jak bardzo bano
się ich w Turcji, najlepiej świadczy fakt, że nikt nie zgłosił się po odbiór
wysokiej nagrody (100 tys. dolarów), jaką Stowarzyszenie Dziennikarzy
Tureckich wyznaczyło za wskazanie zabójcy Ipekciego. Widać dla denuncjatora
życie było więcej warte niż 100 tys. dolarów.
Początkowo Agca przebywa w zakładzie karnym w Selimie, później zaś
zostaje przeniesiony na własną prośbę do wojskowego więzienia
Kartal-Maltepe w Stambule, gdzie aż roi się od skazanych "Szarych Wilków".
Tu 24 listopada 1979 r. z pomocą jednego z więziennych strażników,
przekupionego za 100 tys. lirów, przebiera się w mundur tureckiego oficera,
bez przeszkód mija siedem posterunków kontrolnych i wydostaje się z więzienia
główną bramą. W ucieczce pomógł mu ponoć generał Nurettin Ersin, jeden z
uczestników puczu wojskowego w 1980 r. - tak przynajmniej sugerował w liście
do Papieża Abdullah Oclan, przywódca walczących o niezależność Kurdów,
skazany w 1998 r. przez sąd turecki na śmierć (wyrok nie został dotychczas
wykonany). Miesiąc wcześniej w celi Agcy znaleziono pistolet. Już we Włoszech, siedząc z wyrokiem dożywocia, powiedział on w śledztwie sędziemu
Martelli, że dokonując zamachu na dziennikarza "Milliyet", oddał usługę
wywiadowi tureckiemu, za co ułatwiono mu ucieczkę z wiezienia. To samo powtórzył
wkrótce włoskiej telewizji.
Powiązania Agcy z wywiadem tureckim MIT (kontrwywiadem) potwierdził były
pracownik tych służb Hidżabi Koczigit podczas procesu wspólników
zamachowca, oskarżonych o ułatwienie mu ucieczki z Kartal-Maltepe. Zeznał on
też, iż mocodawcy Agcy uznali, że jego usługi jako terrorysty wymagają skreślenia
go z listy członków "Szarych Wilków". Mówił o tym również przywódca
Partii Ruchu Narodowego płk Alpaslan Turkesh: "Obecnie nie mam już wątpliwości,
że ucieczkę Agcy z więzienia zorganizowała służba bezpieczeństwa. Czyni
się to jednak na zasadzie coś za coś. Uwolniony Agca udał się do Rzymu ze
zobowiązaniem zgładzenia Papieża, który to zamiar ogłosił już podczas
pobytu Jana Pawła II w Turcji". Podobną opinię wyraził rzymski
korespondent "Wprost" Jacek Pałasiński, pisząc 25.6.2000 r., że Agca
uciekł ze stambulskiego więzienia "dzięki pomocy tureckich służb
specjalnych, związanych z prawicowymi generałami, którzy rok później
dokonali zamachu stanu". Tak w największym skrócie przedstawia się środowisko
mocodawców Agcy.
Dwa dni po opuszczeniu Kartal-Maltepe, 26 listopada, terrorysta informuje
telefonicznie redakcję "Milliyet" o liście pozostawionym w redakcyjnej
skrzynce na korespondencję i nakazuje jak najszybsze jego opublikowanie. List
ów zawiera bowiem groźbę zabicia Papieża, rozpoczynającego 29 listopada
wizytę w Turcji. Wykluczone, by cała ta akcja była dziełem samego Agcy. On
spełniał tu tylko rolę wypróbowanego narzędzia.
List wydrukowano 28 listopada, a brzmiał on następująco: "Zachodni
imperialiści, którzy boją się panicznie utworzenia na Środkowym Wschodzie,
wspólnie z bratnimi sąsiadami Turcji, nowej siły politycznej, ekonomicznej i
militarnej, skierowali do Turcji w trudnym dla niej okresie duchowego przywódcę,
maskującego się znakiem krzyża. Jeżeli ta niestosowna i niepotrzebna wizyta
nie zostanie odwołana, wówczas z całą pewnością zabiję Papieża. Jest to
jedyny powód mojej ucieczki z więzienia. Ponadto chcę w ten sposób pomścić
również atak na Mekkę, będący dziełem Stanów Zjednoczonych i
Izraela" (chodzi o dokonanie siłą okupacji największego meczetu islamu w
1979 r. - przyp. autora). Papież zdaniem Agcy to "zamaskowany przywódca
krucjaty w służbie zachodnich imperialistów".
19 sierpnia 1981 r. w tym samym dzienniku pojawiła się sugestia, że "siły,
które uwolniły Agcę z tureckiego więzienia, prawdopodobnie nawiązywały z
nim już wcześniej kontakt, uzyskując jego gotowość zabicia Papieża".
Tekst listu Agcy opublikowała później cała prasa turecka, a także liczne
dzienniki zagraniczne. Zdaniem Carla Bernsteina i Marco Politiego "stał się
on dla zwolenników bułgarskiego śladu jeszcze jednym dowodem na to, iż w
zamachu maczała palce strona sowiecka. Uznano, że Agca został zwerbowany
przez komunistów, gdyż udowodnił, że jest zręcznym i bezwzględnym mordercą,
a ponadto groził już Papieżowi śmiercią, i to z powodów nie mających z
sytuacją w Polsce nic wspólnego". No, właśnie! Skoro - jak twierdzą
Bernstein i Politi - zamach nie miał z sytuacją w Polsce nic wspólnego, to
dlaczego miałoby się w to mieszać KGB? Poza tym owi "zręczni i bezwzględni"
terroryści byli zawsze i są nadal atrakcyjnym narzędziem nie tylko dla
komunistów. Kierując się zdrowym rozsądkiem i logiką, trudno się w tej
argumentacji połapać.
Z całą pewnością Agca mówił prawdę, gdy nazywał siebie "zawodowym
terrorystą", dodając przy tym: "Mój terroryzm nie jest ani czerwony,
ani czarny. Nie dzielę terroryzmu na komunistyczny i faszystowski. Jestem
terrorystą światowym" - czyli morduję na zlecenie tych, którzy mi zapłacą.
W pamiętnikach Agca podkreślał swój wrogi stosunek do komunizmu, przyznając,
że "starał się ująć i zastrzelić niektórych przywódców stalinowskiego
terroryzmu w Turcji". Jego pierwszą śmiertelną ofiarą nie był bowiem dziennikarz "Milliyet", chociaż tylko ten zamach powszechnie
się pamięta. 7 maja 1977 r. Agca wraz z Celikiem zgładzili lewicowego przywódcę
Nauzata Illdurama, profesora filozofii z liceum w Gazi. Nieco później dokonali
kolejnego krwawego zamachu na nauczyciela Mustafę Nourota.
Toteż nic dziwnego, że Agca, powiązany z Celikiem niczym bracia syjamscy,
zwrócił na siebie uwagę tureckiej mafii. Okazał się bowiem nie tylko
sprawnym mordercą, ale także ujawnił zdolności przywódcze - prowadził wykłady
dla członków Partii Ruchu Narodowego, odbywał spotkania z prasą, na których
przedstawiał założenia strategiczne ruchu. Jego protektorzy nabrali więc
przekonania, iż znaleźli w nim wypróbowanego, skutecznego i bezwzględnego
terrorystę.
Chociaż Agca miał opinię człowieka raczej obojętnego religijnie, to
jednak utrzymywał on kontakt z organizacją islamskich fundamentalistów "Akin
Cilar", walczącą o prawa islamu w Turcji. Na wieść o upublicznionym
przez niego zamiarze zabicia Papieża jego brat wyznał: "Ali jest przeciwny
światu chrześcijańskiemu. Zajmie należne mu miejsce na czele ruchu muzułmańskiego
i będzie nadal prowadził sprawiedliwą wojnę. To właśnie powiedział mi,
kiedy widziałem go po raz ostatni w więzieniu w Stambule". Natomiast
turecki dziennikarz Ugur Mumcu, autor książki o wyczynach zamachowca w Turcji,
tak ocenił jego poglądy: "Z ideologicznego punktu widzenia Agca jest
prawicowym idealistą. Prawicowymi idealistami są także ci, którzy wyciągnęli
go z więzienia, jak również ci, którzy dawali mu schronienie. Agca jest
fanatycznym wyznawcą islamu".
Tak więc fakt, iż niektórzy dostrzegli u niego brak większego
zainteresowania praktykami religijnymi, nie musi zaraz oznaczać, że nie był
on skłonny do wykonywania poleceń islamskich fundamentalistów. Zwłaszcza że
siłą napędową zawodowego terrorysty jest w głównej mierze rosnące konto
bankowe.
W islamskich fanatyków jako inspiratorów zbrodni celuje również Gordon
Thomas, autor książki o wywiadzie izraelskim. Inspiratorów umiejscawia jednak w Iranie. Informację taką zdobyć mieli
agenci Mossadu, po czym przekazali ją arcybiskupowi Luigi Poggiemu, zwanemu również
"papieskim szpiegiem", ze względu na liczne jego zagraniczne podróże i
kontakty. Gordonowi musimy jednak wierzyć na słowo, bo w przeciwieństwie do
opartego na licznych udokumentowanych poszlakach śladu tureckiego, o irańskim
źródle inspiracji wiemy jedynie z opowieści osamotnionego w tej relacji
Gordona.
Po ucieczce Agcy z Kartal-Maltepe proces przeciwko niemu wznowiono zaocznie
na początku 1980 r. W jego wyniku został on skazany 28 kwietnia na karę śmierci,
którą później zamieniono na 10 lat więzienia - co było dlań sygnałem, że
jego mocodawcy o nim nie zapomnieli.
Niewyjaśnione pozostało wszakże pytanie, dlaczego Agca nie spełnił w
Turcji zapowiedzi zgładzenia Papieża. On sam jest tu bardzo oszczędny w słowach.
W czasie procesu rzymskiego powiedział: "Chciałem zabić Papieża podczas
jego wizyty w Turcji, aby tak głośnym zamachem uczulić opinię publiczną na
niesprawiedliwości popełniane przez imperializm radziecki i amerykański".
Zamach - tłumaczył - nie udał się, ponieważ "ochrona była zbyt
szczelna".
Niemniej zamiar zabicia Papieża nie mógł być tylko jego pomysłem. Zakiełkował
zapewne na wysokim szczeblu mafijnym czy fundamentalistycznym. Dowodzi tego
zorganizowanie udanej ucieczki terrorysty z więzienia akurat przed przyjazdem
Ojca Świętego do Turcji, jak również błyskawiczne wysłanie listu z pogróżkami
do "Milliyet", czego on sam nie byłby w stanie tak szybko dokonać. Agca
musiał czuć się w Turcji wyjątkowo bezpiecznie i bezkarnie, skoro jeszcze
przez siedem miesięcy od ucieczki z więzienia poruszał się swobodnie po
kraju, zamiast zaszyć się w jakiejś dziurze. "Szare Wilki" roztaczały
tu nad nim troskliwą opiekę aż do momentu, gdy wyruszył w podróż po
Europie z ogłoszonym publicznie zobowiązaniem zabicia Jana Pawła II. Wywiązanie
się z tego przyrzeczenia nakazywała nie tylko myśl o profitach finansowych, lecz także ambicja oraz
zdyscyplinowanie wobec oczekiwań mafijnej wierchuszki.
Prześledźmy drogę, jaką ten koronny i jedyny praktycznie świadek kulis
zamachu przebył po opuszczeniu Turcji, zanim 13 maja 1981 r. zjawił się na
placu św. Piotra.
Najpierw Agca przechodzi przez obozy szkoleniowe "Szarych Wilków". Mówi
się też o jego pobycie w obozie dla partyzantów palestyńskich w Bejrucie,
gdzie odbył ponoć kilkudziesięciodniowe przeszkolenie. Jest to jednak tylko
hipoteza, on sam bowiem raz potwierdza, innym razem zaprzecza, jakoby był w
obozie OWP. Ale sam fakt odbycia tam kursu profesjonalnego zabijania nie stanowi
jeszcze śladu prowadzącego do jego mocodawców, ponieważ tureccy terroryści
od lat szkolili się w obozach palestyńskich, mających lewicowy znak firmowy.
W lutym 1980 r. Agca udaje się do Iranu. Nie wiadomo dokładnie, w jakim
celu i jak długo tam przebywał. Wiadomo jednak, że przed podjęciem podróży
do Europy wrócił jeszcze do ojczyzny, chociaż czekał tam nań wyrok śmierci.
Zanim ostatecznie opuścił Turcję, uśmiercił jeszcze dwóch swoich ziomków,
podejrzanych o wsparcie łapanki w kawiarni "Marmara" pomocną dłonią
denuncjacji.
W Nevsehir, gdzie "Szare Wilki" miały głębsze niż gdzie indziej
powiązania z policją, wyrobiono terroryście fałszywy paszport na nazwisko
Geokeno. Ale dokument ten miał jednak krótki okres ważności, toteż
postarano się o inny, na nazwisko Faruk Ozgun. Zbrodnicze poczynania Agcy tkwią
więc głęboko korzeniami w Turcji, a jego tamtejsi mocodawcy są jednoznacznie
określeni narodowościowo. Dowody opieki nad Agcą tych samych sił znajdujemy
również w czasie jego podróży po Europie i Bliskim Wschodzie. Trop islamski
panuje tu niepodzielnie.
Podczas owych wojaży Agca nie traci kontaktu z "Szarymi Wilkami",
czuje ich pomocną dłoń, często nocuje u liderów zagranicznych placówek tej
terrorystycznej organizacji. Jego list skierowany z Monachium do Turkesha, pełen
wiernopoddańczego oddania, stanowi dodatkowe potwierdzenie, iż był on nadal "zdalnie"
sterowany przez mafię turecką. Po zamachu "Szare Wilki" odżegnywały
się oczywiście od jakichkolwiek związków z Agcą. Ich przywódcy
zorganizowali nawet konferencję prasową, na której starali się dowieść, że
nie mieli z nim nic wspólnego.
Wokół podróżującego Agcy dzieją się rzeczy naprawdę dziwne. Bo jak
wytłumaczyć fakt, że ten wielokrotny przecież morderca, ścigany listami
Interpolu, pozostaje przez tak długi czas na wolności, a ponadto zapowiada
publicznie zabicie Papieża? Jego zdjęcie, rysopis, charakterystyka obiegają
komisariaty całego świata, a także trafiają do mass mediów. Interpol
pracuje ponoć pełną parą, by wpaść na jego trop. Policja wie, że ma do
czynienia z niebezpiecznym fanatykiem. Ten jednak spokojnie podróżuje sobie
przez rok po Europie, nie będąc ani razu zatrzymanym przez służby bezpieczeństwa.
A przecież nocował nie tylko u przyjaciół, lecz meldował się dziesiątki
razy w hotelach, umawiał w kawiarniach. Rozsiani po całym świecie tureccy
emigranci znali jego twarz na pamięć i wielokrotnie sygnalizowali policji, że
widzieli go tu czy tam. Wszystko na nic. Agca pozostawał nieuchwytny. Jest to
tym bardziej zagadkowe, że przecież wielu innych Turków, znacznie rzadziej niż
on notowanych w policyjnych rejestrach, jakoś udało się schwytać.
1 września 1980 r. Agca przekroczył granicę RFN. Droga wiodła oczywiście
przez Bułgarię, z której to trasy do Europy Zachodniej korzystało wówczas
rocznie 2 mln Turków. Agca najczęściej podróżował po Niemczech, mimo że właśnie
tam najłatwiej było o dekonspirację. Żaden inny kraj europejski nie był
bowiem tak zaludniony Turkami, jak zachodnie Niemcy. W żadnym też innym kraju
służby bezpieczeństwa nie otrzymywały tylu sygnałów o obecności Agcy - w
tym także od ambasady tureckiej - co w RFN. Ambasada Turcji w Bonn bombardowała
Niemców notami aż trzykrotnie: 3 października, 6 listopada i 11 grudnia 1980
r., informując, gdzie ostatnio widziano terrorystę i apelując o schwytanie go
oraz ekstradycję. Niezależnie od tych oficjalnych doniesień mieszkający tu Turcy sami informowali policję bezpośrednio. Ta
jednak reagowała dziwnym bezwładem, na Agcę padło podejrzenie
zachodnioniemieckich służb bezpieczeństwa, gdy 25 listopada 1980 r. oddano śmiertelne
strzały w Kempten do obywatela tureckiego Nercata Yugura, a pół roku później
także do Turka w miejscowości Hildesheim. Na efekty operacyjnych działań na
próżno jednak czekano.
Poszukiwany terrorysta podróżował po Belgii, Danii, Austrii, Francji,
Hiszpanii, był też na Majorce, w Jugosławii i w Afryce Północnej. Szczególnie
długo i często bawił w RFN i we Włoszech. 12 grudnia 1980 r. przybył z
Tunisu do Palermo i wypoczywał kilka dni na Sycylii. Ustalono, że w Rzymie
przebywał od 28 do 30 stycznia 1981 r. W Mediolanie zjawił się 2 lutego, a 8
kwietnia zapisał się (ciągle pod fałszywym nazwiskiem) na uniwersytet dla
obcokrajowców w Perugii. Po kilku dniach jednak zniknął, by pojawić się na
Majorce, gdzie wykupił sobie dwutygodniowe wczasy. 29 kwietnia wrócił do
Mediolanu. Na kilka dni przed zamachem przybył ponownie do Rzymu i zamieszkał
w małym pensjonacie "Isa" przy Via Cicerone, kilka kroków od placu św.
Piotra. Właścicielka zeznała, że pokój zarezerwował dla niego ktoś mówiący
płynnie po włosku, ale z cudzoziemskim akcentem.
Tak liczne i długie podróże wymagające wielokrotnego przekraczania
kontrolowanych przecież granic, stanowią nie lada zagadkę. Jaki wywiad sterujący
zamachowcem pozwoliłby mu na takie ryzyko? Zważywszy konieczność zachowania
niezbędnej konspiracji, postępowanie to trzeba uznać za wysoce
nieprofesjonalne. Tym bardziej że w owym czasie służby graniczne były szczególnie
wyczulone na śniadoskórych podróżnych, zwłaszcza zaś Turków, z uwagi na
szalejący w Turcji terroryzm, prowadzenie przemytu na ogromną skalę oraz
masowe podejmowanie prób pracy na czarno w krajach zachodnich.
Z całej trasy wiodącej z Turcji do Europy i z kilkunastomiesięcznej podróży,
którą Andre Frossard nazywa "dziwnie skomplikowaną", najważniejszy dla sprawy i najbardziej zagadkowy jest
przejazd Agcy przez Bułgarię. Tu bowiem miał wziąć swój początek ślad bułgarski.
Jednak opinie co do tego, kiedy zamachowiec pojawił się w Sofii i jak długo
tam pozostał, są podzielone. "Agca zeznał wreszcie - pisze Bernstein - że
w lipcu 1980 r. odwiedził Sofię, gdzie spotkał się z jednym z przywódców
podziemnego świata przestępczego Turcji i ten zlecił mu dokonanie zamachu na
Papieża za czterysta tysięcy dolarów. Agca twierdził, że jego zleceniodawca
działał w imieniu wywiadu bułgarskiego".
To, że terrorysta przebywał w Bułgarii w 1980 r., jest rzeczą bezsporną.
Ale od kiedy do kiedy tam bawił, z kim i w jakim celu się spotykał, czy w ogóle
się spotykał - nie sposób wiarygodnie ustalić. Opieramy się tu tylko na
sprzecznych często relacjach samego Agcy. Jedynym dokumentem mającym wartość
dowodową jest paszport na nazwisko Faruk Ozgun, znaleziony przy nim podczas
zamachu. Wynika z niego jednak, iż Agca przejechał przez Bułgarię tranzytem,
a więc w Sofii w ogóle się nie zatrzymywał. Stemple w paszporcie wskazują,
że 30 sierpnia 1980 r. przekroczył granicę turecko-bułgarską, a już 31
sierpnia opuścił Bułgarię.
W publikacjach prasowych i książkowych dotyczących zamachu mówiło się
jeszcze o drugim fałszywym paszporcie na nazwisko hinduskiego obywatela
Yoghindera Singha. Agca miał z nim przyjechać do Sofii wcześniej, bo już w
lipcu i przebywać tam kilkadziesiąt dni (Sterling, Henze), załatwiając w
sofijskich hotelach zamachowe interesy. Po dogadaniu się z Bułgarami miał wrócić
z powrotem na granicę turecko-bułgarską, oddać hinduski paszport i wziąć
nowy - na nazwisko Faruk Ozgun - z którym później jeździł po Europie. Tyle
tylko, że istnienie tego ostatniego dokumentu jest faktem niepodważalnym,
natomiast paszportu hinduskiego nikt na oczy nie widział. Ani sędziowie śledczy,
ani sąd takim dowodem nie dysponowali. Nawet sam Henze powątpiewa w jego
istnienie, pisząc: "Coraz bardziej nieprawdopodobne zaczęły mi się wydawać
rozpowszechniane w 1981 r. wieści, że Agca wrócił z Iranu do Turcji z indyjskim
paszportem, wystawionym na nazwisko Yoghinder Singh. Przecież nie wyglądający
na Hindusa i nie znający języka Agca stałby się natychmiast osobą podejrzaną".
Aby jednak za wszelką cenę udokumentować niezbędną przecież dla śladu bułgarskiego
dłuższą obecność terrorysty w Sofii, Henze i Sterling twierdzą, że
paszport na nazwisko Faruk Ozgun został na obu granicach celowo ostemplowany
fałszywymi datami. Można i w ten sposób obstawać przy swoim, ale czy
przekonująco?
 

ZAGADKOWY LOS PORWANEJ EMANUELI ORLANDI

Corocznie mass media przypominają o zamachu na Jana Pawła II, rzadko kto
natomiast pamięta, iż jego pośrednią ofiarą była porwana przez nieznanych
sprawców Emanuela Orlandi -15-letnia wówczas córka obywatela i pracownika
Watykanu Ercole Orlandiego. Uprowadzenie dziecka dla okupu lub szantażu to w
warunkach włoskich chleb niemal powszedni, jednak tym razem poruszyło ono nie
tylko tamtejszą opinię publiczną, lecz wywołało również donośne echo międzynarodowe.
Po raz pierwszy bowiem ofiarą stała się mieszkanka Watykanu, i to w kontekście
zamachu na Papieża. Przez 2 tygodnie rodzina dziewczynki i władze watykańskie
utrzymywały fakt uprowadzenia w tajemnicy. Czyniono by to zapewne jeszcze dłużej,
gdyby zniecierpliwieni porywacze nie ujawnili sprawy 5 lipca 1983 r. za pośrednictwem
włoskiej agencji ANSA, oświadczając zarazem, że warunkiem powrotu dziecka do
domu jest uwolnienie Alego Agcy. Emanuela zaginęła 22 czerwca 1983 r. w
przeddzień zakończenia drugiej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski.
W dniu porwania zadzwoniła ona po lekcjach do rodziców, by ich uprzedzić,
że wróci później, bo niespodziewanie otrzymała od firmy kosmetycznej
korzystną ofertę - wymarzone kieszonkowe.
Koleżanki widziały ją jeszcze, jak wsiadała do starego BMW - później
okazało się, że ten model był produkowany tylko przez jeden rok, i to na
specjalne zamówienie. Dopiero po dwóch dniach nieobecności Emanueli rodzina
otrzymała od porywaczy pierwszy telefon. Skontaktowali się oni jednocześnie z
sekretarzem stanu państwa watykańskiego, kardynałem Agostino Casarolim,
zapewniając, że jeżeli tylko Papież zaapeluje do prezydenta Włoch o ułaskawienie
Agcy, córka państwa Orlandi wróci zaraz cała i zdrowa do domu.
W tej sytuacji Ojciec Święty stanął przed niezwykle trudnym problemem
moralnym. Nie powinien przecież ingerować w postępowanie ze skazanym, skoro
całą sprawę Stolica Apostolska przekazała oficjalnie włoskiemu sądowi. Z
drugiej jednak strony zaistniałe teraz nowe okoliczności przemawiały za zwróceniem
się do prezydenta z apelem o zastosowanie prawa łaski wobec zamachowca.
Problem rozstrzygnął mimo woli sam Agca, oświadczając w wywiadzie
telewizyjnym, iż wcale nie chce opuścić więzienia. Najwidoczniej nie ufał
swoim mocodawcom, którzy na wolności mogliby go zgładzić, by ich już nigdy
nie wydał.
Kilka dni później porywacze dostarczyli niezbity dowód, że Emanuela jest
w ich ręku. W kaplicy na międzynarodowym lotnisku Fiumicino podrzucono
legitymację szkolną dziewczynki, co mogło (miało?) sugerować uprowadzenie
jej poza granice Włoch. Co pewien czas kidnaperzy zgłaszali się telefonicznie
do państwa Orlandi bądź do Watykanu, absorbowali telefonami i faksami także
prasę. Jednocześnie przesuwali terminy ultimatum, zawierające groźbę zgładzenia
dziewczynki, podrzucali kolejne dowody jej przetrzymywania, jak rozmaite
legitymacje, pokwitowania szkolnych opłat itp. Dostarczyli również rodzicom
kartkę z dwoma linijkami lakonicznych pozdrowień od córki oraz taśmę z
nagraniem jej krzyku i płaczu, lecz ona sama przez telefon nie odezwała się
nigdy. Porywacze przez cały czas twierdzili, iż nie chcą okupu, a jedynie
uwolnienia Agcy i pozwolenia mu na wyjazd do kraju, który zapewniłby mu azyl.
Prezydent Kostaryki Alberto Monge stwierdził, że na prośbę Ojca Świętego przyjmie
tureckiego terrorystę.
Z żądań postawionych przez porywaczy spełniono tylko dwa, a mianowicie
umożliwiono im - za pomocą specjalnego kodu - bezpośrednią łączność z
kardynałem Casarolim oraz opublikowano w prasie ich oświadczenia. Nie można
było spełnić najważniejszego warunku, ponieważ traktaty laterańskie między
Watykanem a Włochami, jak również włoskie ustawodawstwo, nie przewidują możliwości
zwracania się Papieża do prezydenta Włoch o ułaskawienie. Terroryści
najwidoczniej mocno przeceniali uprawnienia papieskie, dając tym świadectwo
swej ignorancji.
Jan Paweł II wielokrotnie zwracał się z publicznym, wręcz błagalnym
apelem do porywaczy, zapewniając, że uczyni wszystko, by doprowadzić do rozwiązania
tej bolesnej sprawy. W ciągu lipca aż siedmiokrotnie apelował o uwolnienie
Emanueli, kilkakrotnie powtarzał ten apel także w sierpniu, ale nie przyniósł
on żadnego skutku. Świadomość, że dziecko może stać się śmiertelną
ofiarą pozamachowych powikłań, musiała mu bardzo ciążyć.
O losie porwanej Ojciec Święty wspomniał 25 kwietnia 1984 r. i wcześniej
na audiencji generalnej w sierpniu 1983 r., wzywając do modłów i nie tracąc
nadziei na szczęśliwe zakończenie dramatu. 26 grudnia 1983 r., w przeddzień
spotkania z Alim Agcą, Jan Paweł II odwiedził rodziców dziewczynki. Niektórzy
komentatorzy dostrzegli w tym nie tylko gest chrześcijański, lecz także próbę
rozproszenia mroku, w jakim utonęło uprowadzenie Emanueli. Władze watykańskie,
które miały z porywaczami bezpośrednią łączność, wiedzą zapewne
znacznie więcej na temat okoliczności porwania, niż to, co kanałami policji
włoskiej zdołało przeniknąć do prasy. Można przypuszczać, że również
podczas rozmowy Ojca Świętego z zamachowcem padło nazwisko Orlandi.
Jak twierdzi Tad Szulc, o sprawie Orlandi mówi się w Watykanie z największą
niechęcią. Jest to zrozumiałe, ponieważ w tę bolesną aferę terroryści
wplątali, świadomie czy nieświadomie, najwyższy autorytet Kościoła. Zamiast zapukać do władnego prawnie włoskiego
wymiaru sprawiedliwości, zapukali do drzwi Watykanu.
W dwa dni po upływie pierwszego ultimatum kidnaperzy odezwali się ponownie,
przedłużając je do 31 lipca. Jeśli do tego czasu Ali Agca nie znajdzie się
na wolności - grożono telefonicznie - zgładzona zostanie nie tylko Emanuela,
lecz także sam Papież, którego dosięgnie ręka kolejnego zamachowca. Był to
nowy szczegół w taktyce terrorystów, zdradzający być może ich bezsilność.
Znów mijały dni na sporadycznych telefonach porywaczy lub osób podszywających
się pod nich. Redakcje włoskich dzienników rejestrowały kolejne sygnały, a
policja, idąc ich tropem, bezskutecznie przeszukiwała tereny wokół letniej
rezydencji papieskiej w Castel Gandolfo czy jeziora w pobliżu Rzymu, gdzie miały
się rzekomo znajdować zwłoki dziewczynki.
Tę ogromnie zawikłaną sprawę jeszcze bardziej pogmatwał list, który 4
sierpnia 1983 r. dotarł pocztą poleconą do mediolańskiego oddziału włoskiej
agencji ANSA. W liście tym - napisanym niepoprawnie po włosku i zatytułowanym
"Komunikat nr 1" - do uprowadzenia Emanueli Orlandi przyznała się
turecka organizacja terrorystyczna pod nazwą Antychrześcijański Front
Wyzwolenia "Turkesh", grożąc zgładzeniem dziewczynki, jeśli Ali Agca
nie zostanie wypuszczony na wolność, przy czym ultimatum przesunięto aż do
30 października 1983 r. (religijne święto tureckie). Jego autorzy dostarczyli
szereg danych mających - ich zdaniem - udowodnić, że to oni są porywaczami
Emanueli. Między innymi pisali, że dziewczynka ma na plecach sześć pieprzyków
i że przeżyła w dzieciństwie załamanie nerwowe, co wskazywało, iż
rzeczywiście musieli więzić Emanuelę, bo tylko ktoś mający bliski kontakt
z nią mógł podać takie szczegóły. Nie wynikało z tego wszakże
automatycznie, że porwana nadal żyje. Kilka dni później ci sami porywacze
wysłali do mediolańskiego oddziału agencji ANSA drugi komunikat, zredagowany
po włosku, łacinie i angielsku. Zawierał on żądanie, by w niedzielę 7
sierpnia Papież wypowiedział w homilii następujące słowa: "Ali Agca jest takim samym człowiekiem
jak Emanuela Orlandi i powinien być tak samo traktowany". List nadszedł
jednak zbyt późno, bo dopiero w poniedziałek 8 sierpnia. Nadany 6 sierpnia
nie mógł dojść na czas, co również wskazuje, że porywacze byli amatorami.
Działający rzekomo w imieniu Antychrześcijańskiego Frontu Wyzwolenia
przyznali się jednocześnie do uprowadzenia drugiej dziewczynki, Mirelli
Gregori - od kilku tygodni bezskutecznie poszukiwanej przez policję. Pojawienie
się kolejnej ofiary uczyniło porwanie Emanueli Orlandi jeszcze bardziej
zagadkowym. W następnych tygodniach i miesiącach tajemnicza terrorystyczna
grupa przekazała jeszcze kilka "komunikatów", równie dziwnych, mętnych,
napisanych bełkotliwym językiem, nie dostarczających jednak żadnych dowodów
na to, że Emanuela żyje. 6 września 1983 r. kidnaperzy odezwali się
ponownie, określając całą sprawę jako "rozdział zamknięty pod każdym
względem już od 20 lipca". Do jednego z listów dołączona była
fotografia kartki z nutami, którą dziewczynka miała przy sobie w dniu
porwania.
20 stycznia 1984 r., a więc 4 miesiące po ostatnim sygnale, faktyczni czy
rzekomi porywacze Emanueli znowu dali o sobie znać - tym razem za pośrednictwem
akredytowanego w Rzymie amerykańskiego dziennikarza Richarda Rotha. Jak
informowała agencja AFP, otrzymał on dwa listy nadane w Bostonie, napisane
przez te same osoby, które kontaktowały się z nim już latem 1983 r. w
sprawie warunków uwolnienia Orlandi. Podobnie jak poprzednio, kidnaperzy żądali
w nich wypuszczenia Alego Agcy. Korespondencja ta nie stanowiła wszakże
niezbitego dowodu, że porwana żyje oraz że jest aktualnie więziona przez jej
autorów. Przez długie lata państwo Orlandi zostawiali na noc klucz w zamku na
zewnątrz. Dla Emanueli. Żeby - jak mówi matka - "mogła o każdej porze wrócić
do domu".
W prasie włoskiej aż huczało od najprzeróżniejszych spekulacji dotyczących
motywów uprowadzenia oraz sił stojących za porywaczami. Zdaniem jednych
porwania dokonali prawicowi terroryści tureccy w celu uwolnienia Alego Agcy, by go przy najbliższej okazji
zgładzić. Według innej wersji Agca był tylko pretekstem dla sił usiłujących
w ten sposób wywierać presję na Watykan z powodu jego polityki finansowej.
Nieprzypadkowo - mówili zwolennicy tej wersji - adwokatem rodziny Orlandi został
człowiek zamieszany w aferę związaną z Bankiem Watykańskim oraz tajemniczym
zamordowaniem w Londynie włoskiego bankiera Calviego. Jeszcze inni sądzili, że
u podłoża porwania leży szantaż finansowy.
Przez dłuższy czas nie było żadnych nowych sygnałów w sprawie Emanueli.
I oto nagle 20 sierpnia 1984 r. włoska agencja prasowa ANSA otrzymała od
rzekomych porywaczy spod znaku "Turkesh" kolejny list, którego najważniejsze
zdanie brzmiało: "Emanuela Orlandi jest w naszych rękach. Uwolnimy ją, jeżeli
Ali Agca zostanie wypuszczony i będzie mógł udać się na Kostarykę".
Po wielu miesiącach daremnych oczekiwań w domu państwa Orlandi przy ul. San
Edigio znowu pojawił się promyk nadziei. Ostatni komunikat terrorystów nosił
datę 24 listopada 1984 r. i zawierał informacje o dziewczynce, które jej
rodzice uznali za prawdziwe.
Autentyczni terroryści nie wiedzieli jednak, ile listów napłynęło na
adres policji czy Watykanu. Tymczasem okazuje się, że niektóre listy
redagowali pracownicy NRD-owskiego STASI. Wymieniany tu w innym miejscu pułkownik
Gunter Bohnsack wyznał 21 grudnia 2001 r. sędziemu Imposimato, że znaczna część
komunikatów od rzekomych terrorystów-porywaczy została spreparowana przez
wschodnioniemieckich agentów. Część komunikatów pisano koślawym językiem,
by umocnić wrażenie, że pochodzą one od Turków. "Świetnie się bawiliśmy,
wymyślając kolejne błędy" - powiedział Bohnsack.
Porywacze niezmiennie wysuwali żądanie zwolnienia Agcy, co wskazywało, że
jednak nie chodzi tu o okup, lecz o konsekwentne domaganie się spełnienia określonego
warunku. W listach często powtarzało się żądanie natychmiastowej
interwencji Papieża, jakby ich autorzy zakładali, że on wszystko może.
4 grudnia 1985 r. agencje zachodnie znów obiegł sygnał świadczący o tym,
że sprawa Emanueli Orlandi nie całkiem wygasła. Do agencji ANSA nadeszła
bowiem kolejna depesza od Antychrześcijańskiego Frontu Wyzwolenia, w której
pisano, iż zatrzymany przez policję w Anconie dwudziestodwuletni, psychicznie
chory Mario Ilario Ponzi, podejrzany o autorstwo listów dotyczących porwania
Emanueli, jest niewinny. Wszystkie dotychczasowe listy - zapewniali terroryści
- pochodziły od "Turkesh".
Ci, którzy podawali się za sprawców uprowadzenia Emanueli, w niektórych
komunikatach wspominali także Mirellę. Dwukrotnie informowali telefonicznie,
że celem jej porwania była również wymiana jej na Agcę. Na początku lutego
1985 r. policja włoska bezskutecznie przetrząsała okolice w południowej
Toskanii, gdzie - zgodnie ze wskazówkami porywaczy - miała być więziona córka
pracownika Watykanu. Później, tak samo bezskutecznie, przeszukiwano miejsca, w
których rzekomo miały znajdować się jej zwłoki, między innymi sztuczne
jezioro o powierzchni kilku hektarów w centrum nowoczesnej rzymskiej dzielnicy.
Papież miał ponoć obiecać rodzicom dziewczynki, że jeżeli zostanie
znaleziona martwa, będzie pochowana w murach Watykanu, a nabożeństwo żałobne
odbędzie się w jednej z kaplic Bazyliki św. Piotra. Państwo Orlandi oraz
rodzice Mirelli Gregori - uprowadzonej półtora miesiąca wcześniej, być może
przez tych samych porywaczy - ogłosili za pośrednictwem swego adwokata wspólny
apel, obiecując nagrodę pieniężną za informację mogącą dopomóc w
odnalezieniu córek bądź wyjaśnieniu, jaki spotkał je los. Wysokość
nagrody ustalono na 50 do 250 mln lirów, zależnie od wagi informacji.
Pierwszym odzewem na apel był właśnie anonimowy telefon, zawiadamiający o
wrzuceniu zwłok Emanueli do wspomnianego jeziora.
Ponieważ można się było obawiać zemsty porywaczy, wszystkim ewentualnym
informatorom zagwarantowano pełną dyskrecję. Rozumowano bowiem, że jeśli
ktokolwiek będzie miał coś do przekazania, to przy takim zapewnieniu uczyni to bez oporów. Ale
wszystkie te zabiegi na niewiele się zdały. Z końcem lutego 1985 r. upłynął
bez rezultatu ostateczny termin oferty.
Pojawiło się przypuszczenie, iż Emanuela znalazła się w ręku
pospolitych kryminalistów, najprawdopodobniej obcokrajowców (sądząc po
akcencie), którzy jedynie w celu zmylenia śladu wystąpili o uwolnienie Agcy,
wiedząc, że to nierealne. W końcu zadowolą się okupem z kasy watykańskiej,
bo sam Orlandi, ojciec pięciorga dzieci, jest zbyt biedny, by zgromadzić tak
wysoki okup. Orlandi zmarł w 2004 r., ponad 20 lat żyjąc nadzieją, że
jeszcze córkę zobaczy. Policja różnie odnosiła się do tej hipotezy - raz
przyjmowała ją, innym razem odrzucała. Nie bardzo było wiadomo, co o tym sądzić,
zwłaszcza gdy w jednej z rozmów telefonicznych z terrorystą zauważono, iż mówi
on z akcentem tureckim.
I oto nagle 1 czerwca 1985 r. do sprawy włączył się sam Ali Agca.
"Emanuela Orlandi - oświadczył - została porwana przez lożę masońską
P-2, ponieważ członkowie tej organizacji wiedzieli z całą pewnością, że
byłem... że jestem Jezusem Chrystusem". Uprowadzenie dziewczynki, która
- jak zapewniał - nadal żyje, miało spowodować jego uwolnienie. Odmówił
jednak podania bliższych szczegółów.
7 lutego 1985 r. na międzynarodowej konferencji prasowej w Sofii bułgarski
prawnik Jordan Ormankow wyraził przekonanie, że między sprawą Agcy a zniknięciem
Emanueli Orlandi istnieje niewątpliwie jakiś związek. Ktoś zainteresowany
jest tym, by go uwolnić lub by się z nim rozliczyć. Nie wolno bowiem zapominać,
iż zarówno podczas przesłuchań w Rzymie, jak i przed bułgarskim sędzią śledczym,
Agca ujawnił wiele szczegółów na temat swych powiązań z turecką mafią
czy organizacją "Szare Wilki". Powszechnie wiadomo - stwierdził
Ormankow - że tak jedni, jak i drudzy nie przebaczą nikomu, kto zbyt szeroko
otworzy usta i wygada to, o czym się nie mówi. W tej sytuacji sędzia śledczy Martella winien jest wyjaśnienie, dlaczego nie uwzględnił w swoim dochodzeniu
także sprawy Emanueli Orlandi.
W tymże 1985 r. pewnym echem odbił się list otwarty Agcy do sekretarza
generalnego ONZ z prośbą, by ten w imię "wkładu w Rok Młodzieży"
podjął energiczne działania na rzecz uwolnienia Emanueli Orlandi, która -
jak stwierdził - nadal żyje. Zrodziło to oczywiście spekulacje, iż musi on
coś wiedzieć na temat porwania i pozostaje w jakimś nieuchwytnym kontakcie z
jego sprawcami, co było zresztą zupełnie możliwe, bowiem więzienie, w którym
przebywał, dalekie było od ścisłej izolacji. Uprowadzając dziewczynkę,
dano mu sygnał, że o nim nie zapomniano.
Po wieloletniej ciszy w 1995 r. Agca znów wrócił do sprawy Emanueli, oświadczając
w wywiadzie prasowym, że jeżeli zostanie wypuszczony na wolność, to pomoże
włoskiemu wymiarowi sprawiedliwości w jej odszukaniu. Miałby to uczynić
m.in. z pomocą swego brata Andana, który notabene był już dwukrotnie z matką
w Rzymie, zabiegając u Papieża o jego ułaskawienie. Rok później w innym
wywiadzie Agca twierdził, iż Emanuela znajduje się w jednym z żeńskich
klasztorów. Natomiast w listopadzie 1989 r. powiedział dziennikarzowi "Corriere
delia Sera", że Orlandi została uprowadzona do Lichtensteinu i tam właśnie
przebywa.
Konkretnych punktów zaczepienia, które wskazywałyby na istnienie bezpośrednich
związków między Agcą a porwaniem córki państwa Orlandi, wszakże nie ma.
Policja błądzi po omacku w ich poszukiwaniu, do dziś bowiem, mimo upływu
lat, cała sprawa pozostaje bardzo tajemnicza. Sprzeczne często sygnały o
miejscu pobytu porwanej łączy jednak wspólny mianownik - zgodne zapewnianie,
że żyje.
W latach dziewięćdziesiątych porywacze umilkli, zaczęły się natomiast
mnożyć telefony i listy do policji oraz redakcji gazet od ludzi w różnym
wieku i różnych profesji, którzy twierdzili, jakoby widzieli zaginioną bądź
wiedzą coś o jej kryjówce. Zgłaszali się nawet jasnowidze, osoby z zaburzeniami
psychicznymi, samozwańczy terroryści. Ale żaden z tych sygnałów nie
naprowadził policji na ślad porwania. Tak więc po 14 latach bezskutecznych
dochodzeń, w 1997 r. śledztwo w tej sprawie zostało oficjalnie zamknięte.
Hasło "Emanuela Orlandi" powracało jednak nadal na lamy prasy,
szczególnie gdy kolejna wersja porwania była pikantna. I tak np. terrorysta
Oral Celik, wspólnik Agcy podczas zamachu na placu Św. Piotra, twierdził w
latach dziewięćdziesiątych, jakoby Emanuela jeszcze przed uprowadzeniem
utrzymywała stosunki seksualne z rzymskimi osobistościami. Z tego też powodu
ukryto ją w klasztorze, po czym w przebraniu zakonnicy przerzucono do Kolumbii,
gdzie żyje z mężczyzną zamieszanym w zamach na Papieża i ma z nim dwoje
dzieci. Według jeszcze innej wersji, notabene najczęściej się powtarzającej,
Orlandi została uprowadzona przez członków organizacji "Szare Wilki" i
przebywa w Turcji, żyjąc tam pod nadzorem tureckich terrorystów, co zaświadczyło
kilku Turków więzionych w Szwajcarii. Teczki włoskiej policji wręcz puchną
od takich sensacji, lecz w rozwikłaniu zagadki wcale to nie pomaga.
Przysłowiową kropkę nad "i", pogłębiającą jeszcze bardziej
tajemniczość całej historii, postawił w kwietniu 1998 r. sędzia śledczy
Rosario Priore w raporcie z wyników śledztwa. Przede wszystkim uskarżał się
on na niechęć watykańskich dostojników do składania zeznań i wyjaśnień w
tej sprawie. Tylko jeden z nich, mianowicie kardynał Silvio Oddi, powiedział
mu, że kilka godzin po zniknięciu dziewczynki widział ją na terenie
Watykanu, wysiadającą z samochodu jednego z... księży. Brzmi to bardziej niż
fantastycznie. Drugi ślad wymieniony przez sędziego śledczego jest równie
intrygujący, ale już znacznie bardziej prawdopodobny. Otóż na kilka dni
przed zamachem Papież odwiedził jedną z parafii rzymskich, co dla
zgromadzonych tam wiernych stanowiło świetną okazję do zrobienia pamiątkowych
zdjęć. Pewien parafianin przyniósł sędziemu taką fotografię, na której
wyraźnie widać Alego Agcę, siedzącego w pierwszych ławkach kościoła.
Najciekawsze w tym wszystkim jest zaś to, że na spotkanie z Ojcem Świętym można
było wejść wyłącznie za zaproszeniami, które wydawał nie kto inny, tylko
ojciec zaginionej - Ercole Orlandi, pełniący funkcję woźnego w Watykanie.
Uprowadzenie Emanueli nabrało rozgłosu głównie z powodu związku z
zamachem na Jana Pawła II. Porwania dla okupu czy inne formy szantażu zdarzają
się we Włoszech, niestety, dość często. Rokrocznie giną w ten sposób
dziesiątki młodych ludzi. Część przypadków ma związek z handlem "żywym
towarem". Tylko w latach 1960-1970 w rękach porywaczy znalazło się tam
łącznie ponad 600 osób. Los Emanueli, chociaż nadal nie wyjaśniony, wydaje
się przesądzony. O strzałach oddanych do Papieża 13 maja 1981 r. przypominać
będzie nie tylko nazwisko "Agca", lecz także tragedia dziewczynki. Dopóki
jednak nie znaleziono zwłok, nie można twierdzić z absolutną pewnością, że
nie żyje.
20 czerwca 1993 roku w wywiadzie dla "II Messaggero" sędzia Martella
stwierdza: "Gdyby porównać niezwykłe umiejętności kryminalne osób
odpowiedzialnych za zamach na Papieża i za porwanie Emanueli Orlandi, nie wiem,
czyje byłyby większe... Za zniknięciem Orlandi stoją sprawy tak duże, że
tylko trybunał historii będzie w stanie je osądzić". Mówi, że odkrył
rzeczy, które przyprawiły go o gęsią skórkę. "To niezwykle tajemniczy ślad,
prowadzący bardzo wysoko".
Żaden przypadek kidnaperstwa, jaki zdarzył się we Włoszech i na świecie,
nie pochłonął tak olbrzymich środków policji oraz służb specjalnych, nie
koncentrował tak silnie uwagi opinii publicznej, jak poszukiwanie Emanueli
Orlandi, dziś - jeśli żyje - dojrzałej kobiety. Wysiłki śledcze nie były
wszakże całkiem daremne, dostarczyły bowiem pośrednio kolejnego dowodu na
istnienie zakulisowych mocodawców Agcy. Gdyby takowi nie istnieli, porywacze
nie domagaliby się tak uparcie jego uwolnienia, wysunęliby inne, bardziej możliwe
do spełnienia żądania.

 
EKSPRESOWE TEMPO ŚLEDZTWA I PIERWSZEGO PROCESU

We Włoszech proces karny toczy się w dwu etapach. W pierwszym, poprzedzającym
rozprawę okresie śledczym równolegle działają sędzia śledczy i
prokurator, którzy pomagają sobie nawzajem. Ich rola kończy się z chwilą
zamknięcia dochodzenia. W drugim etapie całą sprawę przejmują inni sędziowie
i prokuratorzy. Specyficzną cechą włoskiego prawa jest także formuła
"uniewinniony z braku dowodów winy". Z określeniem tym możemy się
spotkać również w polskim orzecznictwie sądowym, gdzie stosowane jest nieraz
dla uzasadnienia wyroku, lecz nie występuje ono w samym kodeksie karnym, w którym
przewidziane są tylko dwie możliwości: winny lub niewinny. Natomiast w
kodeksie włoskim zapisany został jeszcze ten trzeci wariant. Sprowadza się to
mniej więcej do następującego rozumowania: wprawdzie nie mamy dowodu popełnienia
przez ciebie przestępstwa, lecz czujemy, mamy wrażenie, że nie jesteś czysty
jak łza. We Włoszech niejeden proces zakończył się w ten sposób, toteż
opinia publiczna jest już do tego przyzwyczajona i określenie "uniewinniony
z braku dowodów winy" przyjmuje często za "niewinny".
Aresztowanego na miejscu zbrodni Alego Agcę umieszczono w rzymskim więzieniu
Rebibbia, w oddziale szczególnego nadzoru, gdzie wkrótce rozpoczęło się śledztwo. Zbrodniarz zaskoczył sędziów
śledczych doskonałym przygotowaniem, bystrością, umiejętnością
wymigiwania się od odpowiedzi. Potrafił zasypiać w pozycji siedzącej i budzić
się wypoczęty, odświeżony. Umiał zarówno długo milczeć, jak i popisywać
się gadatliwością, zależnie od okoliczności. W czasie przesłuchań
zachowywał się krnąbrnie bądź siedział godzinami ze spuszczoną głową,
na nic nie reagując albo też stosując uniki. W toku śledztwa wielokrotnie
zmieniał zeznania bądź w ogóle odmawiał odpowiedzi.
Ustalono jedynie, że działał w porozumieniu z innymi osobami, które na krótko
przed 13 maja dostarczyły mu pistolet. Broń (browning 76-C-23953) została
nabyta przez tureckich terrorystów u austriackiego handlarza Horsta Grilmayera,
pochodzącego z nazistowskiej rodziny austriackiej. Ten międzynarodowy handlarz
bronią to postać zagadkowa. Wiele mówiono o jego powiązaniach z wywiadami różnych
państw, co przy tej profesji wydaje się wręcz naturalne. Wiadomo również,
że znał język turecki i specjalizował się w sprzedaży broni krajom
Bliskiego Wschodu. Ale kiedy pytano Agcę o pomocników i przyjaciół, uparcie
milczał. Zapewne - jak przypuszczali niektórzy obserwatorzy - bał się zemsty
swoich wspólników i mocodawców. Zdradził się z tych obaw mimo woli, gdy zażądał,
by dozorcy próbowali w jego obecności podawane mu posiłki. Przecież chyba
nie zakładał, że administracja więzienia chce go otruć przed rozprawą.
Kiedy władze wojskowe w Ankarze wystąpiły do rządu włoskiego o ekstradycję
zamachowca, mającego na sumieniu wcześniejsze zbrodnie w Turcji, nie wyrażono
na to zgody. Prawo włoskie zakazuje bowiem wydania przestępcy, jeśli
ustawodawstwo jego ojczystego kraju przewiduje karę śmierci za dokonaną
przezeń zbrodnię. Włosi traktują zamach na Papieża jak zamach na prezydenta
i czyn ten karany jest dożywotnim więzieniem (karę śmierci zniesiono tu w
1946 r.). Artykuł 22 traktatów laterańskich zawartych w 1929 r. między Włochami
a Watykanem stanowi, że na życzenie Stolicy Apostolskiej przestępstwa popełniane na terenie Watykanu mogą być sądzone i karane we Włoszech.
Proces Agcy rozpoczęty 20 lipca 1981 r. w rzymskim Pałacu Sprawiedliwości,
zakończył się już po trzech dniach. Terrorystę bronił z urzędu adwokat
Pietro d'Ovidio. 22 lipca sześcioosobowa ława przysięgłych pod
przewodnictwem sędziego Severino Santiapichi, znawcy prawa islamskiego, ogłosiła
najwyższy we Włoszech wymiar kary - dożywocie. Turek skazany został na mocy
par. 295 włoskiego kodeksu karnego, który za zamach na głowę obcego państwa
przewiduje taką samą karę, jak za zamach na prezydenta Włoch, czyli dożywocie.
Skazany nie skorzystał z prawa odwołania się od wyroku.
Podobnie jak w przypadku zamordowania dziennikarza "Milliyet", również
zamach na Papieża Agca wziął całkowicie na siebie, bez najmniejszego
"ale". Na temat wspólników nie powiedział ani słowa, a nawet
zdecydowanie zaprzeczał, by ktokolwiek poza nim był w to zamieszany. I chociaż
w kuluarach włoskich służb specjalnych było głośno o wschodnich
inspiratorach spisku, prokurator przedstawił Agcę na pierwszym procesie jako
samotnego strzelca, nie wspominając w ogóle o tym, że musiał on korzystać z
czyjegoś wsparcia. Najwidoczniej nie miano wówczas jeszcze najmniejszego
punktu zaczepienia dla takiej hipotezy.
Ciekawe więc, skąd wzięły się późniejsze informacje Claire Sterling i
Paula Henze o tajemniczym "świstku papieru, znalezionym przy Agcy", który
ich zdaniem miał być dowodem obciążającym Bułgarów. Zawierał on ponoć
pięć numerów telefonicznych należących do bułgarskich urzędów lub
mieszkań w Rzymie. Czy faktycznie znaleziono taki "świstek", skoro
nawet na procesie nikt o nim nie wspomniał? Przecież byłby to koronny dowód
winy Bułgarów! Podobne pytania stawia Christian Roulette w książce "Jan
Paweł II - Antonow - Agca". "Tajemnicze jest pochodzenie - pisze on -
znalezionego przy Agcy bileciku, na którym zanotowane były numery telefonów
biura Balkan Air i kilku Bułgarów. Czy bilecik ten rzeczywiście istnieje, czy
też zrodził się jedynie w wyobraźni pani Sterling? Jak wytłumaczyć fakt, że mógł być
odnaleziony już w maju 1981 r. i nikt nigdy się na niego nie powołał? Czyż
włoskie organa śledcze i sądowe mogłyby zignorować taki ślad?"
Jak zatem widać, ani w maju, ani w lipcu, ani też w listopadzie 1981 r. -
kiedy to rozpoczęto drugie śledztwo - nie było w ogóle mowy o takim
dowodzie. Także Claire Sterling nie pisze o nim w artykule zamieszczonym w "Reader's
Digest" we wrześniu 1982 r. Wydaje się więc, że chodzi tu raczej o
"spóźniony argument", mający uwiarygodnić tezę o związkach Agcy z
Bułgarami. Cała ta sprawa nasuwa jeszcze wiele innych pytań. Jeśli Agca
rzeczywiście działał z polecenia wywiadu bułgarskiego, to dlaczego w chwili
dokonywania zamachu miał przy sobie numery telefonów swych komandytariuszy?
Tak prymitywne postępowanie kłóci się zarówno z osobowością i inteligencją
terrorysty, jak i z tysiącem zalet przypisywanych bułgarskim agentom. Dodajmy
też, że Antonow i Ajwazow w ogóle nie mieli domowych telefonów, a te, które
znaleziono ponoć przy Agcy, należały do ambasady bułgarskiej i biura Balkan
Air. Jaki konspirator, organizując tak poważny zamach, będzie posługiwać się
telefonami ambasady, które - jak wiadomo - są na podsłuchu?
Wróćmy jednak do pierwszego procesu. Ponieważ władze włoskie obawiały
się próby odbicia Agcy, terrorystę umieszczono w kabinie z kuloodpornego szkła,
której strzegło kilku karabinierów. Przy wejściu na salę sądową wszyscy aż
czterokrotnie musieli przejść kontrolę przy użyciu "wykrywacza
metalu", jakiego używa się m.in. na lotniskach. Proces koncentrował na
sobie uwagę całej światowej opinii publicznej, jego przebieg śledziły setki
dziennikarzy. W pierwszym dniu rozprawy zamachowiec oświadczył, iż "nie
uznaje kompetencji sądu włoskiego", albowiem jest cudzoziemcem, a
ponadto, kiedy strzelał do Papieża, znajdował się na terytorium Watykanu.
Wniosek obrony o odroczenie procesu z racji niekompetencji sądu odrzucono.
Kiedy przewodniczący zespołu sędziowskiego zarządził chwilowe zawieszenie posiedzenia, aby wyjaśnić ten punkt proceduralny, Agca zerwał się
z miejsca i krzycząc, zaczął protestować przeciwko "nieludzkiemu
traktowaniu go w więzieniu". Strażnicy wyprowadzili go z sali, lecz po
powrocie znów zaczął protestować przeciwko "nieludzkiej sytuacji", w
jakiej się znajduje. Zagroził nawet strajkiem głodowym, jeśli nie zostanie
przekazany Watykanowi.
Agcę oskarżono nie tylko o próbę zamordowania Papieża, ale także o
zranienie dwóch turystek amerykańskich, o nielegalne posiadanie broni oraz
ukrywanie tożsamości przez posługiwanie się fałszywym nazwiskiem i fałszywymi
dokumentami.
Początkowo terrorysta zachowywał się butnie, twierdząc z uporem, iż nie
uznaje tego sądu i nie będzie odpowiadał na pytania. "Uważam proces za skończony.
Dziękuję" - powiedział. Wnet jednak zmienił zdanie, ale właściwie nie
bronił się, tylko ustawicznie zapewniał, że był jedynym sprawcą zamachu.
Taka postawa oskarżonego niewątpliwie ograniczała możliwości sądu, by
dowiedzieć się czegoś więcej, choć jednocześnie trzeba stwierdzić, iż
niezbyt starano się zajrzeć za kulisy sprawy lub choćby upewnić się, czy
takowe istniały.
Od chwili aresztowania Agcy do rozpoczęcia procesu minęły zaledwie dwa
miesiące. Samo zaś dochodzenie trwało jeszcze krócej, bo przecież przesłuchania
nie zaczęły się bezpośrednio po aresztowaniu, trzeba się było najpierw do
nich przygotować. Proces tak wyjątkowej rangi rozpoczęto więc zadziwiająco
szybko i równie szybko go zakończono. Trwał jedynie trzy dni, a dokładniej
ponad 20 godzin. Zdziwieni byli wszyscy, chociaż nie wszyscy dawali temu
publicznie wyraz. Z pierwszego procesu niewiele było też do zrelacjonowania w
prasie. Pośpiech, z jakim Włosi zamknęli zarówno śledztwo, jak i samo postępowanie
sądowe, przyjęto ze zdumieniem, a nawet podejrzliwością w rodzaju "coś się
za tym kryje". Znamienne, że sąd nie uczynił najmniejszego wysiłku, by
chociaż musnąć temat zakulisowych inspiratorów zamachu, podczas gdy mass
media odpowiednio nastawione przeciekami ze służb specjalnych, doszukiwały się
ich głośno już przed procesem. Chodziło przecież o bezprecedensowe usiłowanie zabójstwa
głowy Kościoła katolickiego.
Zaskoczenie ekspresowym tempem procesu wyraziła przede wszystkim prasa włoska,
której opinie były dość zgodne. Turyńska "La Stampa" pisała, że
"najbardziej niepokojące pytania pozostały bez odpowiedzi", a rzymski
dziennik "La Repubblica" wyraził pogląd, że sąd ograniczył się do
"rutynowych dochodzeń". Podobnie ocenił to mediolański "Corriere
delia Sera", którego zdaniem proces Agcy nie przyniósł Włochom
wielkiego zaszczytu. Jako "oszczędne" określono również przemówienie
oskarżyciela, nie podejmujące w ogóle kwestii kulis zamachu.
Zaraz po wyroku pojawiły się spekulacje, że rozprawę celowo zakończono
tak szybko, by nie roztrząsać sądownie domysłów na temat ukrytych wspólników
zamachowca. Cechą charakterystyczną, niejako wyróżnikiem procesów toczących
się we Włoszech jest bowiem ich bardzo powolne tempo. Proces Agcy wyjątkowo
odbiegał od tej reguły, co skłaniało do refleksji i podejrzliwych dociekań
nie tylko na łamach prasy. Również Andre Frossard podkreślał fakt, iż po
aresztowaniu zamachowca "komunikaty policyjne były lakoniczne, śledztwo
przyspieszone, a proces bardzo krótki". Roulette zaś sformułował zarzut
ostrzej: "Proces Agcy z lipca 1981 r. to proces rozmyślnie skrócony i rozmyślnie
sfałszowany".
Zagadką pozostało, dlaczego włoscy sędziowie dopuścili ekspertów
tureckich do udziału w pierwszych przesłuchaniach zamachowca, lecz zarazem odmówili
im prawa zadawania pytań, czyli aktywnego udziału w śledztwie. Świadomie
zrezygnowano z szansy wydobycia z Agcy więcej, niż się to sędziom włoskim
udało. Sytuacja taka dziwiła i denerwowała Turków, którzy poczuli się jak
intruzi. Nawet delikatne naciski rządu tureckiego na Włochów, by skorzystali
z wiedzy i doświadczenia tureckich służb bezpieczeństwa, nie odniosły żadnego
skutku. Najprawdopodobniej Włosi nie chcieli, żeby postronni zaglądali im
zbytnio do kuchni śledczej, szczególnie gdy zaczęto pracować nad
przygotowaniem drugiego procesu.
Pięćdziesięciostronicowe uzasadnienie wyroku opublikowano 25 września
1981 r. Głosi ono, że zamach był następstwem "spisku kierowanego mroczną
nienawiścią. Zebrane dotychczas dowody nie pozwalają jednak ustalić tożsamości
spiskowców ani powodujących nimi motywów". Sformułowanie o
"spisku" zostało jakby wmontowane do uzasadnienia wyroku już po
procesie, podczas przewodu sądowego bowiem w ogóle nie było o tym mowy. Sąd
nie miał więc formalnoprawnych podstaw do umieszczania takiego określenia.
Zresztą nie dysponowano jeszcze wówczas żadnymi, nawet poszlakowymi dowodami,
iż zamachowiec nie działał w pojedynkę.
Pośrednim potwierdzeniem tego, że skazanie Agcy nie zamknęło sprawy, było
także szybkie rozpoczęcie drugiego śledztwa, mającego na celu wykrycie
domniemanych wspólników terrorysty. Opinii publicznej dano w ten sposób do
zrozumienia, iż wyrok co prawda zapadł, lecz zagadka zamachu nie została do
końca wyjaśniona. O wznowieniu dochodzenia poinformowano oficjalnie dopiero 13
maja 1982 r., choć - jak twierdzi Claire Sterling - jego rozpoczęcie zlecono
sędziemu Ilario Martelli już w listopadzie 1981 r. Wybór tego właśnie sędziego
nie był zapewne przypadkowy. Wcześniej powierzono mu niesłychanie trudny
przypadek, a mianowicie międzynarodową aferę łapówkarską spółki Lockheed,
w którą zamieszany był dwór holenderski, premier Japonii, a także prezydent
Włoch (co Martella usiłował bezskutecznie zatuszować).
26 października 1984 r., czyli po upływie trzech lat, ogłoszono raport
bilansujący dochodzenie. W dokumencie tym sędzia Martella przedstawił szereg
różnych dowodów, hipotez, analiz, zeznań podejrzanych i świadków,
zanotowanych podczas przesłuchań. Na tej podstawie sformułowano wniosek o
postawienie trzech Bułgarów i pięciu Turków w stan oskarżenia.

 

KIEDY AGCA WPADŁ NA ŚLAD BUŁGARSKI?

Od procesu upłynął rok, zanim Agca powiadomił sędziego śledczego, że
zdecydował się na "współpracę" (jak to eufemistycznie określił) z
włoską Temidą. Od tej deklaracji dobrej woli minęło jeszcze kilka miesięcy,
nim bliżej wyjaśnił, co ma na myśli, a mianowicie, że śledztwo powinno objąć
trzech Bułgarów. Początkowo bowiem utrzymywał, iż pomagali mu tylko
obywatele tureccy - Celbi, Celik, Celenk i Bagci. Dopiero 8 listopada 1982 r. po
otrzymaniu albumu z ponumerowanymi zdjęciami Bułgarów wymienił nazwiska
trzech spośród nich.
Dlaczego tak późno, prawie półtora roku po zamachu, przyszło Agcy do głowy,
że na placu Św. Piotra znajdowali się również Bułgarzy? Sam nie udzielił
na to pytanie odpowiedzi. Usiłował go w tym wyręczyć sędzia Martella,
argumentując, iż oskarżony milczał, bo liczył, że z włoskiego więzienia
- podobnie jak z tureckiego - wyciągną go jego mocodawcy. Argumentacja, oględnie
mówiąc, nieprzekonująca, bo przecież to nie Bułgarzy wyciągnęli Agcę z
tureckiego więzienia, lecz jego ziomkowie. Kuriozalne zaś byłoby rozumowanie,
że mocodawcy tureccy przekazali terrorystę nowym mocodawcom - Bułgarom.
Zanim Agca 1 maja 1982 r. wyraził gotowość "współpracy", miały
miejsce pewne zdarzenia chyba nieobojętne dla pytania zawartego w tytule tego
rozdziału. Otóż 29 grudnia 1981 r. (niektórzy autorzy podają datę 23
grudnia) terrorystę odwiedziło w więzieniu dwóch przedstawicieli włoskich służb
specjalnych, mjr Luigi Petrucelli (prawdziwe nazwisko - Giovanni Titto) z
kontrwywiadu wojskowego SISMI, który wkrótce po tym spotkaniu zginął w
niewyjaśnionych okolicznościach, i dr Alessandro Bonaguara z SISDE -
departamentu bezpieczeństwa MSW. Obaj uczynili to za wiedzą sędziego śledczego.
Po roku, gdy sprawa wyszła na jaw, Martella przyznał 9 stycznia 1983 r., że
istotnie wyraził zgodę na odwiedziny funkcjonariuszy w więzieniu, przy czym mówił
o jednorazowym tylko tete-a-tete duetu SISDE-SISMI z Agcą. Tymczasem minister
obrony Włoch ujawnił pod koniec 1982 r. w parlamencie, iż spotkań tych było
więcej, co dowodzi braku koordynacji między nimi. Zresztą w tej sprawie często
mijali się pamięcią. Według ministra wizyty odbywały się poza plecami sędziego
śledczego, za zgodą dyrektora instytucji prewencyjnych i karnych przy
ministerstwie sprawiedliwości, dr. Giangreco. Martella natomiast przyznał pod
naporem przecieków, że wiedział o tych spotkaniach i na nie zezwolił. Nie
miały one jednak - jak twierdził - żadnego związku z toczącym się śledztwem
przeciwko Bułgarom. Tylko skąd ta pewność Martelli, skoro w rozmowach nie
uczestniczył?
Tę żenującą sytuację prokuratura rzymska usiłowała rozładować takim
oto wyjaśnieniem: pomijając kilka mętnych i nieokreślonych sformułowań,
Agca nie przekazał dwóm pracownikom aparatu bezpieczeństwa żadnych wskazówek,
które mogłyby stanowić podstawę do wszczęcia poważnych dochodzeń. Jeżeli
rzeczywiście spotkanie miało taki przebieg, jak to odnotowano w protokole
przesłuchań (teczka nr 3, str. 1791-1806), mamy tu do czynienia z mimowolnym,
acz sensacyjnym wyznaniem, iż terrorysta nie miał początkowo nic do
powiedzenia na temat śladu bułgarskiego. Dopiero funkcjonariusze służb
wywiadowczych wskazali mu, jakich miał wspólników.
Wizyt przedstawicieli włoskiego wywiadu nie sposób było ukryć, bo straż
więzienna mogła śledzić za pomocą kamery wszystko, co działo się w celi.
Formalnie Agcy wolno było kontaktować się tylko ze strażnikami lub za ich pośrednictwem,
gdyż oprócz dożywocia skazano go jeszcze na rok całkowitej izolacji. Nakaz
ten był od początku ignorowany za wiedzą i zgodą dyrektora więzienia. Wiedząc
jednak, że skazany jest przedmiotem wyjątkowego zainteresowania, dyrektor nie
brałby na swoją głowę takiej odpowiedzialności, gdyby nie miał
przyzwolenia wyższych instancji. O szczególnych przywilejach więźnia musiał
być więc poinformowany także sędzia śledczy. Agca przez cały czas miał pełny
dostęp do środków masowego przekazu. Mógł korzystać z zainstalowanej w
jego celi telewizji kablowej, magnetowidu oraz licznych gazet i czasopism. Był
więc zawsze poinformowany na bieżąco. Miał do dyspozycji także kuchenkę,
na której chętnie gotował. Gimnastykował się i biegał systematycznie,
wykorzystując do tego godzinę na świeżym powietrzu. Dwa tygodnie przed wizytą
funkcjonariuszy SISDE i SISMI, 12 listopada 1981 r. rozpoczęto odnawianie jego
celi, układanie wykładziny itp. Niewykluczone, że przy tej okazji realizowano
też ciche polecenia służb specjalnych.
Dyrekcja więzienia pozwala terroryście kontaktować się nie tylko z
agentami wywiadu, lecz także z dwoma innymi więźniami: Giovannim Senzanim -
szefem neapolitańskiego oddziału Czerwonych Brygad, oraz Raffaelem Cutolą -
przywódcą neapolitańskiej mafii, którego cela urządzona była niczym
salon. Prawo włoskie uważa takie wizyty za niedopuszczalne. Skoro jednak do
nich doszło, to widocznie musiał wyrazić na to zgodę ktoś bardzo wysoko
postawiony, bo Martella nie miał takiego upoważnienia.
Na początku lutego 1982 r. Agca oświadczył swemu obrońcy: "Agenci
obiecali mi, że jeśli zacznę mówić, posiedzę tutaj tylko 10 lat".
Adwokat przekazał tę wiadomość prasie. Również gazecie "Sabato"
zamachowiec zwierzył się, iż liczy na ułaskawienie przez prezydenta lub
zmniejszenie kary do 10 lat. Obietnica dana ponoć Agcy nie była deklaracją bez pokrycia, miała podstawy prawne. Na
mocy ustawy uchwalonej przez włoski parlament w maju 1982 r. terrorysta, który
"pomógł wymiarowi sprawiedliwości" w ujawnieniu prawdy, czyli mówiąc
dosadniej: zaczął sypać kolegów, może liczyć na znaczne złagodzenie kary.
Powodem wprowadzenia tej ustawy nie była oczywiście sprawa Agcy, lecz nękająca
Włochy plaga terroryzmu, choć być może jego przypadek przyspieszył procedurę
parlamentarną.
Po ukazaniu się tych wypowiedzi prasa włoska natychmiast zaczęła dociekać,
co sprowadziło służby wywiadowcze do celi zamachowca. Przypuszczano, iż
agenci namawiali go, by zaprzeczył zeznaniom złożonym w sądzie podczas
pierwszego procesu (brak wspólników) i ujawnił nowy, bułgarski trop. Społeczeństwo
włoskie najlepiej zorientowane wśród międzynarodowej opinii publicznej w
pozamachowych zawiłościach śledczych, od samego początku reagowało
sceptycznie na odkrycie rzekomych inspiratorów zamachu. "W samych Włoszech -
pisał austriacki dziennik »Die Presse« 7.1.1983 r. - pojawiają się poważne
wątpliwości co do śladu bułgarskiego". Natomiast francuska agencja AFP
przytaczała słowa wysokiego urzędnika włoskiego, który miał powiedzieć w
wywiadzie: "Być może posunęliśmy się w tym wypadku za daleko i powinniśmy
teraz włączyć bieg wsteczny". W tym samym czasie dziennik "La
Repubblica" pisał, że Włosi wątpią w prawdziwość zeznań terrorysty.
Z dnia na dzień rośnie podejrzenie, iż Agcę nakłoniono, by przedstawił Bułgarów
jako swych wspólników. Podobne podejrzenie wyrazili już wcześniej adwokaci
Antonowa, według których Agca został poinstruowany przez agentów włoskiego
wywiadu, co ma mówić. Przedstawiając terroryście album z ponumerowanymi zdjęciami
obywateli bułgarskich, ułatwili mu wskazanie wytypowanych przez nich osób, zwłaszcza
że fotografie podejrzanych oznaczono łatwymi do zapamiętania cyframi 1, 2,
20.
Dodajmy jeszcze jeden głos włoski. Oto ukazujący się w Mediolanie
biuletyn Krajowej Agencji Informacji Politycznej i Gospodarczej stwierdził wręcz (w lutym 1983 r.), iż oskarżanie ZSRR i Bułgarii
to dzieło włoskich służb specjalnych. Czytamy tam: "Niektórzy urzędnicy
z sektora śledczego, tak pewni dotychczas swoich racji, zaczynają sobie
obecnie zdawać sprawę, że ich tezy kłócą się z ustaleniami śledztwa, zaś
przytaczane przez nich »dowody« nie wytrzymują próby rzetelnej
analizy".
Wiele pisano także o "bodźcach", jakie zastosowano wobec Agcy, by
uczynić go bardziej rozmownym. W przypadku dalszego milczenia zagrożono mu
ponoć przeniesieniem do zbiorowej celi, czego Agca bardzo się bał. W takim
miejscu łatwiej bowiem o otrucie czy inny "nieszczęśliwy wypadek", gdyż
można trafić nie tylko na fanatycznych muzułmanów, lecz również na
fanatycznych katolików. Takie obawy wyraził "Times" z 2 lutego 1983 r.,
twierdząc, iż umieszczenie Agcy w słabiej strzeżonym więzieniu, względnie
w celi zbiorowej, "zwiększa niebezpieczeństwo zamordowania go".
Podobnie rozumował "Der Spiegel", pisząc 10 stycznia 1983 r.:
"Wtajemniczeni mówią, że zamachowiec Agca złożył nowe zeznanie tylko
dlatego, żeby uniknąć przeniesienia do celi zbiorowej". Tak bać się może
tylko ktoś, kto miał wspólników i mocodawców, a teraz drży na myśl, że
zechcą oni zatrzeć wszelkie ślady i profilaktycznie - by ich nie wydał -
pozbyć się go raz na zawsze.
Nie chcąc wzbudzać podejrzeń wśród postronnych, agenci przychodzili do
celi Agcy w strojach zakonników. Przyniosło to jednak skutek zupełnie
odwrotny, bo zjawiając się tam w przebraniu, potwierdzili tylko nieczysty
charakter owych wizyt. Brak oczywiście stenogramu ich rozmów z terrorystą,
lecz wiadomo, po co zjawiają się funkcjonariusze służb specjalnych, czego
oczekują i jak argumentują. Sam Cutolo przechwalał się ponoć - jak twierdził
jego adwokat, mecenas Guise - iż wiadomo mu, w jaki sposób skłoniono
zamachowca do zeznań obciążających Bułgarów.
Wywieranie presji na Agcę, by zaczął się spowiadać, można uznać za
usprawiedliwione, bo zakładano, że musiał mieć wspólników. Sęk jednak w tym, iż podpowiadano mu, jak się ma spowiadać.
Zbrodniarzowi powtórzono to, co wywiad włoski wymyślił, a następnie
rozpowszechnił w prasie tuż po zamachu na Papieża, czego dowodzą ujawnione w
połowie lat osiemdziesiątych tajne materiały służb specjalnych. Otóż w
dokumentacji procesu, który toczył się latem 1985 r. przeciwko SUPER-SISMI,
znalazły się dwie notatki służbowe opatrzone uwagą "poufne". Zdobycz
ta pochodzi z mieszkania Giovanniego Pelaiego, niegdyś teologa, agenta SISMI, później
zaś szefa tej placówki w Luksemburgu. Pierwszy - opatrzony datą 14 maja 1981
r. - dotyczy "kontaktów przedstawicieli Watykanu ze Związkiem
Radzieckim" i zawiera przegląd oraz analizę publikacji prasy rzymskiej na
ten temat, lecz w kontekście gorących już wydarzeń w Polsce. W komentarzach
włoskich dziennikarzy jest mowa o tym, że Watykan otrzymał od Moskwy
zapewnienie, iż nie dojdzie do radzieckiej interwencji zbrojnej w Polsce. Piszą
oni również o zgodzie obu stron co do wznowienia rokowań rozbrojeniowych.
Wypowiedzi te, utrzymane w tonacji raczej pojednawczej, uspokajającej, SISMI
uzupełniła własnym komentarzem, w którym strofuje gazety za naiwność. Uległy
one - jej zdaniem - dezinformacji Rosjan, zainteresowanych pozorowaniem dobrych
stosunków między Watykanem a ZSRR, które w rzeczywistości są złe.
Komentarz ów pisano najwyraźniej pod wrażeniem zamachu na Jana Pawła II. Był
to pierwszy, dyskretny sygnał sugerujący pośrednio, gdzie szukać
zakulisowych sprawców. Druga notatka - datowana 19 maja 1981 r. - oparta na
"pogłoskach i informacjach pochodzących z zagranicznych kręgów
dziennikarskich", wskazuje już wyraźnie na ślad bułgarski. Opisuje ona
rzekome tajne posiedzenie szefów państw Układu Warszawskiego jesienią 1980
r. w Bukareszcie, na którym miała zapaść decyzja o zamachu.
Oba te teksty podsunięto wybranym pismom zagranicznym. Wykorzystał je m.in.
"Paris Match" z 29 maja 1981 r. W informacjach włoskiego wywiadu
znajdowały się ewidentne błędy popełnione z pośpiechu albo z niewiedzy,
jak choćby to, że tajnej sesji Układu Warszawskiego przewodniczył "generał" Ustinow, będący
przecież od czterech lat marszałkiem. Były one również niespójne
logicznie, bo jak mógł Agca już na przełomie lipca i sierpnia 1980 r. omawiać
z Bułgarami w Sofii szczegóły zamachu na Papieża, skoro decyzja w tej
sprawie ponoć zapaść miała w Bukareszcie dopiero w listopadzie 1980 r.
Najbardziej poplątało się wszystko samemu Agcy, którego służby
specjalne najwidoczniej za mocno eksploatowały, bo nie nadążał z bezbłędnym
opanowaniem zadanego tematu. W liście z 5 sierpnia 1983 r. do attache
wojskowego ambasady Stanów Zjednoczonych w Rzymie (drukowała go w całości
"La Repubblica" 18 stycznia 1985 r.) pisze: "W 1979 r. Andropow
zdecydował na Kremlu o zamordowaniu Papieża i Wałęsy. Celem było
zlikwidowanie »Solidarności«, osłabienie wpływu Watykanu na Polskę i Europę
Wschodnią oraz destabilizacja demokracji we Włoszech i na Zachodzie". A
przecież ani o "Solidarności", ani o Wałęsie nikt jeszcze w 1979 r.
nie słyszał, Andropow zaś nie decydował wówczas na Kremlu, bo władzę w
Rosji objął dopiero w 1982 r.
Ów dziwny list zawiera jeszcze inne zagadkowe zdania: "Pan zaczął i ja
zaczynam mówić... Ja, osobiście, gotów jestem stawić się na procesie. Ze
swej strony przygotujcie służby informacyjne i prasę. Przesyłam serdeczne
pozdrowienia, życząc nam wszystkim pełnego sukcesu". Bełkot czy szyfr?
A już najbardziej intrygujący w tej korespondencji - odnalezionej w aktach
sądowych i ujawnionej w styczniu 1985 r. nie przez prokuratora czy sędziego,
lecz przez obrońcę Antonowa, mecenasa Consolo - był następujący fragment:
"Pragnąc uniknąć wszelkich problemów, tym razem (podkreślenie
autora) piszę do Pana po turecku. Złożyłem już wyrazy mojej wdzięczności...
Przez dwa lata robiłem wszystko, co w mojej mocy, by przysłużyć się naszej
wzajemnej przyjaźni i wspólnym interesom". Podkreślone słowa, jak i
zdanie następne wskazywałoby, że obie strony kontaktowały się ze sobą
listownie już wcześniej, i że łączyły je jakieś zobowiązania. O poprzedniej korespondencji nic wszakże nie wiemy. Z czyjej
inicjatywy nawiązany został kontakt? W jakim celu? I dlaczego akurat z
Amerykanami? Odpowiedzi na te pytania znają jedynie archiwa.
Wróćmy jednak do sprawy "poufnych" materiałów, spreparowanych
przez włoskie służby specjalne. Otóż władze śledcze przyznały później,
iż oba teksty - komentarz do przeglądu prasy i notatka z 19 maja - były
wytworem fantazji pracowników SUPER-SISMI, przede wszystkim zaś Pazienzy, który
przed włoskim wymiarem sprawiedliwości schronił się w USA. Niemniej ich
pomysłowość nie poszła na marne, bo podsunięte przez nich informacje zostały
potraktowane jak najbardziej poważnie nawet przez kilku autorów książek.
Trzeba tu wszakże zauważyć, iż agenci SISMI mieli istotne przesłanki, by
rozpowszechniać tezę, że inspiratorów zamachu należy szukać tylko na
Wschodzie. Pozostawali oni bowiem pod silnym wpływem międzynarodowej
konferencji w Kairze, która - przy licznym udziale przedstawicieli służb
wywiadowczych - debatowała nad pytaniem: gdzie jest źródło światowego
terroryzmu i jak je zatamować? Zwłaszcza lewackie ugrupowania terrorystyczne,
jak Czerwone Brygady we Włoszech i Frakcja Czerwonej Armii w Niemczech (RAF),
siały wówczas krwawe spustoszenie. Ułatwiało to szukanie źródeł
terroryzmu na Kremlu. W Kairze uznano Moskwę za centrum inspiracji
terrorystycznej i postanowiono je demaskować wszelkimi dostępnymi środkami.
Dlaczego jednak Włosi po zamachu 13 maja skojarzyli Moskwę z Bułgarami, a
nie z jakąś inną, wschodnią nacją? To bardzo proste. Zarówno agenturalne,
jak i mafijne powiązania turecko-bułgarskie były już wywiadowi, policji i służbom
celnym dobrze znane. Z krajów socjalistycznych Bułgaria miała największy
kontakt z Turcją. Jej przygraniczne tereny zamieszkuje ok. 600 tys. Turków,
szlakiem tranzytowym zaś przejeżdża ich rocznie 2-3 mln. Są to nie tylko
zwykli podróżni, turyści, lecz także obieżyświaty, przemytnicy mniejszego
i większego kalibru, handlarze bronią i narkotykami. Zapewne niejedno powiązanie turecko-bułgarskie na tym głównym
szlaku tranzytowym miało i ma także charakter wywiadowczy. Ciekawą refleksję
odnośnie do tej sprawy formułuje Andreas von Bullow: "W czasach zimnej wojny
jak najbardziej leżało w granicach prawdopodobieństwa współdziałanie mafii
tureckiej i włoskiej z bułgarskim wywiadem. Bułgaria - jako kraj tranzytowy,
prowadzący we wszystkie kierunki świata - była interesująca zarówno dla
Wschodu, jak i Zachodu. Nie brak sygnałów, że tamtejsze kanały różnych
nielegalnych przerzutów wykorzystywał także włoski wywiad wojskowy" (A.
von Bullow In Namen des Staates...).

Z zeznań złożonych podczas procesu Agcy w Turcji było ponadto wiadomo, iż
dokonywał on już z Bułgarami różnych podejrzanych transakcji. Wszystko to
podpowiedziało zapewne włoskim służbom specjalnym wybór, śladu bułgarskiego.
Zanim 1 maja 1982 r. Agca przekazał sędziemu Martelli kilkudziesięciostronicowy
tekst, zawierający ogólnie sformułowaną wolę współpracy i odwołujący
jego niektóre oświadczenia z pierwszego procesu, odwiedzali go w więzieniu
nie tylko wspomniani już dwaj przedstawiciele SISMI i SISDE. Jeszcze przed nimi
złożył mu wizytę aż dwukrotnie, w sierpniu i grudniu 1981 r., ówczesny
zastępca szefa SISMI gen. Pietro Musumeci. Po raz trzeci pojawił się w Ascoli
Piceno jeszcze w marcu 1982 r. On sam zaprzecza temu, jednak znaleźli się świadkowie,
którzy go tam widzieli. Tygodnik "L' Espresso" opublikował informację
(nie zdementowaną), że prokuratura w Ascoli dysponuje zeznaniem, z którego
wynika, iż Musumeci przybył do tej miejscowości dziewięć dni po
przeniesieniu tam Agcy z rzymskiego więzienia. Oświadczenie takie przekazał
prokuraturze 14 listopada 1984 r. szef karabinierów w Ascoli Flamino Barberini,
a "L' Espresso" ogłosił je 1 lipca 1985 r. Brzmiało ono następująco:
"W związku z aresztowaniem gen. Musumeci chciałbym poinformować, bo może
okaże się to przydatne, że wspomniany oficer przebywał w Ascoli Piceno 28
sierpnia 1981 r. W zatrzymanym przez nas samochodzie znajdowały się trzy osoby; jedna z nich podała się za
przybywającego tu w tajnej misji generała karabinierów, wymieniając nazwisko
Musumeci". Tylko przypadek zrządził, że wóz zatrzymała miejscowa
policja. Dokonano wówczas zamachu na miejscowy bank i dlatego kontrolowano
samochody.
Ale nie tylko Barberini widział w Ascoli Piceno zastępcę szefa SISMI. Jego
kontakty z Agcą potwierdził również - i to dwukrotnie - Giovanni Pandico,
czołowa postać sycylijskiej mafii, prawa ręka szefa Camorry Raffaela Cutola.
Po raz pierwszy uczynił to w wywiadzie dla "L' Espresso" i powtórzył
18 czerwca 1985 r. przed sądem neapolitańskim, przed którym stanęło wówczas
25 oficerów oraz bossów Camorry. To właśnie zeznania Pandica, głównego świadka
oskarżenia, pozwoliły w znacznym stopniu na przygotowanie tego procesu, który
stanowił pierwszy naprawdę dotkliwy cios zadany słynnej organizacji przestępczej.
Camorra zemściła się na nim, mordując w zamachu bombowym jego matkę. To
jednak rozwiązało jeszcze bardziej język totumfackiego Cutola.
Sensacyjne zeznania Pandica, jakie ukazały się w "L'Espresso", wywołały
duże zamieszanie na sali sądowej w Rzymie, gdzie toczył się drugi proces w
sprawie zamachu na Papieża. "Pewnego dnia - powiedział on - dowiedzieliśmy
się, że minister sprawiedliwości zarządził 2 marca 1982 r. przeniesienie Cutola do więzienia Asinara. Stało się to po tym, jak prezydent Sandro
Pertini dał upust oburzeniu po zwiedzeniu więzienia Ascoli, mówiąc: »Co ma
tutaj do szukania ten Cutolo, i to w celi wyłożonej dywanem, karmiony kawiorem
i szampanem? Jego miejsce jest w Asinara« [...]. Na kilka dni przed całą tą
operacją dyrektor więzienia ostrzegł nas, że w drodze do Asinara konkurencja
zamierza dokonać zamachu na konwój Cutola, pozorując wypadek samochodowy.
Poprzez naszego adwokata nawiązaliśmy kontakt z Pazienzą - wówczas czołową
postacią SISMI, a zarazem członkiem Loży P-2, oraz z zastępcą szefa SISMI
gen. Musumecim. Ten ostatni zjawił się natychmiast w więzieniu w Ascoli i
zaproponował, aby problem ten rozwiązać drogą obopólnych ustępstw. On
spowoduje przesunięcie o dwa tygodnie odjazdu Cutola, my zaś w zamian pomożemy
nakłonić Agcę, by zgodził się współpracować z wymiarem sprawiedliwości.
Następnie wręczył nam niby to protokół zeznań Agcy, w którym była mowa o
Związku Radzieckim i Bułgarii. Daliśmy to Turkowi do podpisania, uprzedzając,
że w przeciwnym wypadku grozi mu powrót do Turcji (nie było to prawdą - E.G.),
a tam - niechybnie kara śmierci. Może też trafić do zbiorowej celi, co się
dla niego źle skończy. Jednocześnie ukazaliśmy mu perspektywę ułaskawienia
lub złagodzenia wyroku, jeśli okaże się posłuszny". Pandico dodał
jeszcze, że aby zapewnić szefowi Camorry większe bezpieczeństwo, telewizja
podała wówczas fałszywą wiadomość o przewiezieniu go do innego więzienia,
co w rzeczywistości nastąpiło dwa tygodnie później.
O działaniach mafii wobec Agcy po jego przybyciu do Ascoli Piceno Pandico
powiedział wprost: "Agca był zastraszony, bojaźliwy, nie znał włoskiego,
nie miał się w co ubrać (drelichy więzienne nie są jedynym i obowiązującym
strojem). Z ogoloną głową siedział w brudnej celi. Ja i Cutolo postanowiliśmy
mu pomóc. Taki typ mógł być przecież dla nas bardzo użyteczny, np. jako więzienny
zabijaka. Postaraliśmy się dlań o odzież i telewizor. Poleciliśmy także wyłożyć
celę dywanikiem. Podarowaliśmy mu książki i słownik". Kiedy
dziennikarze zaczęli powątpiewać w prawdziwość tych opowieści, dziwiąc się,
jak mafia mogła się tam tak szarogęsić, Pandico wyjaśnił: "Ascoli Piceno
było czymś więcej niż więzieniem. Była to główna kwatera Camorry.
Kierownictwo owej placówki nie miało tu nic do gadania. Kto potrzebował
pomocy, musiał zwracać się do nas. Zresztą dyrektor więzienia Cossimo
Giordano był naszym serdecznym przyjacielem".
Również w "L'Espresso" z 10.1.1983 r. dziennikarz włoski Pierre
Luigi Ficoneri opublikował szereg sensacyjnych informacji o kontaktach więziennych
Agcy ze światem zewnętrznym w artykule pt. "Zgadnij, kto przyjdzie do
celi". Znajdujemy tam m.in. następujący fragment: "W końcu września
1981 r., przy okazji święta strażników więziennych, biskup Morgante poprosił o widzenie ze
sprawcą zamachu na życie Papieża. Rozmowa trwała blisko dwie godziny".
Po tej wizycie kontakt z terrorystą utrzymywał już tylko ojciec Saverino
(Mario?) Santini, kapelan więzienia. O tym duchownym dziennikarz Francois
Luizet pisał na łamach "France Soir" z 14.12.1982 r., że często
odwiedzał Agcę, zaopatrywał go w gazety i książki. W artykule padło również
oskarżenie, iż był on pośrednikiem między więźniami a mafią.
Stwierdzenia Pandica, że więzienie przypominało (nie dla wszystkich oczywiście)
hotel, nie było bez pokrycia. W Ascoli rzeczywiście rządziła przez pewien
czas mafia. Szofer małżonki Cutola, Rosety, powiedział: "Poszukiwani listem
gończym członkowie Camorry kursowali między więzieniem a światem zewnętrznym
w mundurach karabinierów. W takim przebraniu wchodziła tu także Roseta Cutolo."
Na pytanie, dlaczego wszystkie te sensacje ujrzały światło dzienne dopiero
latem 1985 r., Pandico odparł: "To nieprawda, że mówię o tym dopiero
teraz. Już w marcu 1984 r. poinformowałem o wszystkim sędziów". Miał
on na myśli proces Camorry, lecz o powiązaniach Agcy z mafią i ludźmi z
SISMI mówił jeszcze wcześniej w śledztwie. Dlaczego zeznań tych nie
przekazano wówczas Martelli? Dlaczego włączono je do przewodu sądowego
dopiero pod wpływem prasowego wywiadu? A może Martella przemilczał to "dla
dobra sprawy"? Na procesie rzymskim przeciwko Agcy nikt jednak nie zadawał
takich pytań.
30 czerwca 1985 r. "L'Espresso" opublikował także zeznania Cutola,
którego w więzieniu Asinara przesłuchiwało kilku sędziów śledczych. Nie
wymieniając nazwisk, potwierdził on aktywność włoskich tajnych służb
wobec Agcy. Zapewnił też, że wie znacznie więcej, i wcześniej czy później
powie całą prawdę.
W czerwcu 1985 r. deputowany Partii Socjalistycznej Dino Felisetti wystąpił
z wnioskiem o utworzenie specjalnej komisji parlamentarnej, mającej na celu
zbadanie niedopuszczalnych działań służb specjalnych na terenie więzienia w
Ascoli Piceno, które ujawniono aż podczas trzech procesów przeciwko członkom Camorry. Nawiązując
do tego wniosku, dziennik "Unita" pisał: "W Ascoli Piceno możliwe było
wszystko, jednak nikogo to nie zaskakuje". Więzienie to znajdowało się
pod cichym nadzorem SISMI i nieprzypadkowo właśnie tam skierowano Agcę.
Drugim, bynajmniej nietuzinkowym świadkiem aktywności włoskich służb
specjalnych okazał się Francesco Pazienza. Ten bardzo wysokiej rangi
funkcjonariusz SISMI, prawa ręka znanego nam już gen. Musumeciego, przyjaciel
ówczesnego sekretarza stanu USA A. Haiga, był również łącznikiem w trójkącie
SUPER-SISMI, Loża P-2, CIA, a ponadto jeszcze... międzynarodowym aferzystą.
Po ujawnieniu bankructwa Banco Ambrosiano i wydaniu nakazu aresztowania Pazienzy,
czmychnął on do Stanów Zjednoczonych, w dodatku służbowym samolotem. Poczuł
się tam bardziej bezpieczny, choć Amerykanie i tak w końcu go aresztowali za
poważne przestępstwa finansowe i celne. Ponieważ Stany Zjednoczone nie wyraziły
zgody na ekstradycję Pazienzy, sądzono go we Włoszech zaocznie, jako jednego
z pięciu oskarżonych w procesie wyższych oficerów SUPER-SISMI. Zarzucano im
liczne poważne przewinienia, tylko o ich pionierskiej roli w preparowaniu śladu
bułgarskiego nie było na rozprawie mowy.
Tymczasem właśnie Pazienza miał tu niemały udział. On to dostarczył
Martelli wspomniany już album ze zdjęciami obywateli bułgarskich, a także
kontaktował się z Agcą w więzieniu. Śledzący przebieg procesu rzymskiego
usłyszeli 19 czerwca 1985 r. nie lada sensację, gdy zamachowiec wzięty w krzyżowy
ogień pytań przewodniczącego sądu, przyznał: "Francesco Pazienzę poznałem
w marcu lub kwietniu 1982 r. Odwiedził mnie w więzieniu Ascoli Piceno.
Proponował współpracę, obiecując w zamian wolność i francuski paszport.
Chwalił się też, że pozostaje w osobistych stosunkach z Kadafim. Teraz
siedzi w więzieniu w Stanach Zjednoczonych i nawet samego siebie nie może
uwolnić".
Wypowiedź ta wywołała wśród publiczności tak duże poruszenie, że
musiano przerwać na chwilę rozprawę. Zareagował na nią sam Pazienza, przysyłając z Nowego Yorku zdecydowane dementi. Oświadczył
w nim, iż "cała ta historia z Agcą to machinacje. Jest on tylko marionetką,
pociąganą przez innych za sznurki". Zaprzeczył też twierdzeniu
terrorysty, jakoby przygotowywał go do spreparowania bułgarskiego śladu,
uczynił to inny pracownik wywiadu, Luciano Belluci. Istniała bowiem specjalna
grupa dezinformacji, z budżetem pół miliarda lirów rocznie, której celem było
"rozpowszechnienie wersji służących interesom tajnym służb". To samo
powtórzył w liście skierowanym do Christiana Roulette, autora książek o
zamachu na Papieża, a także w rozmowie z waszyngtońskim korespondentem "Literaturnoj
Gaziety". W liście do sędziego Santiapichi Pazienza wyraził gotowość
zeznawania w charakterze świadka, lecz pod warunkiem, że odbędzie się to w
Stanach Zjednoczonych, bo we Włoszech obawiałby się o swe bezpieczeństwo. Za
zgodą sądu Martella przesłuchał go w USA, ale nie ujawnił żadnych szczegółów
na ten temat. Gdyby zeznania Pazienzy ugruntowywały ślad bułgarski, Martella
zapewne nie omieszkałby powiadomić o tym opinię publiczną czy wykorzystać
jego oświadczenia na sali sądowej.
Sekretarz Pazienzy, Maurizio Visigalli powiedział sędziom, że jego przełożony
miał w biurze pękate dossier na temat Agcy i bułgarskiego śladu. Materiały
te jednak - jak się później okazało - zginęły. Dochodzenie w tej sprawie
prowadził sędzia Domenico Sica, lecz jego wyniki nie są znane. Inny współpracownik
Pazienzy, Alvaro Giardilli, twierdził, iż był świadkiem wielu jego rozmów
telefonicznych z arcybiskupem Marcinkusem, który kazał mu śledzić z bliska
"sprawę Agcy".
Amerykańscy dziennikarze Ellen Ray i William Shaap w redagowanym przez
siebie biuletynie "Covert Action Information Bulletin" (w nr 23 z 1985
r.), poświęconym sprawom wywiadowczym, zauważyli, że jedynymi ludźmi z zewnątrz,
którzy w warunkach ścisłej izolacji Agcy mieli doń dostęp, byli
przedstawiciele włoskiego wywiadu lub współpracujący z nimi agenci. Między
organami śledczymi a zabójcą istniało więc pośrednie ogniwo łączące w
postaci służb specjalnych, które manipulowały nie tylko Agcą, lecz całym
śledztwem.
Kilkakrotne wizyty funkcjonariuszy wywiadu w celi zamachowca pozwalają
wnioskować, iż nie od razu przystał on na ich propozycje. Trzeba go było do
tego intensywnie i długo namawiać. Dopiero po upływie roku od pierwszego
spotkania z gen. Masumecim, 8 listopada 1982 r. zdecydował się przedstawić
nową wersję zamachu. Cały scenariusz dotyczący współudziału Bułgarów
przygotował włoski wywiad, a Agca miał się go tylko nauczyć na pamięć.
Wywiązał się z tego, jak wiadomo, nie najlepiej, ale i sam scenariusz miał
liczne luki i niedoróbki, co z kolei winę Agcy pomniejszało.
Oświadczenia Pandica i Pazienzy to niewątpliwie rewelacje. Pytanie tylko,
czy można im wierzyć. Wprawdzie tak samo jak Agca pochodzą z gangsterskiego
środowiska, ale nie mają na swym koncie tylu kłamstw co on. Dlatego też
wydają się bardziej wiarygodni niż niedoszły zabójca Papieża. Nie mają również
żadnego osobistego interesu, by wyciągać na światło dzienne podejrzane
sensacje, ponieważ ciężar ich przewinień nie stanie się przez to lżejszy.
Zeznania dotyczące zamachu poczynili niejako "na marginesie" zupełnie
innej sprawy, podczas gdy dla Agcy miały one decydujące znaczenie. Jemu bowiem
ukazano perspektywę złagodzenia kary fałszywymi zeznaniami. I jeszcze jedno:
ujawnione przez obu panów P.P. informacje o udziale SISMI w odpowiednim
nastawianiu Agcy potwierdzone zostały przez innych świadków i przez inne
dowody.
Jak dalece ludzie z SISMI od początku manipulowali terrorystą, byle tylko
naprowadzić podejrzenia na Bułgarów, niechaj świadczy fakt, że w
charakterystyce zbrodniarza, którą sędzia Domenico Sica otrzymał 25 maja
1981 r. od SISMI, pomija się całkowicie jego neofaszystowski rodowód oraz
kontakty z "Szarymi Wilkami", konstruuje natomiast powiązania z
lewicowymi ekstremistami ("Paese Sera" z 27 czerwca 1985 r.).
Rząd włoski zbyt pochopnie zaakceptował ustalenia własnych służb
specjalnych dotyczące kulis zamachu. Smutne doświadczenia z tymi służbami
powinny raczej wzbudzić jego ostrożność. Tymczasem stało się zupełnie
inaczej. Minęło zaledwie kilkanaście dni od aresztowania Antonowa, śledztwo
nie przyniosło jeszcze nic konkretnego, a już zwołano w trybie pilnym
nadzwyczajne posiedzenie rządu w tej sprawie. Ponadto 20 grudnia 1982 r.
przeprowadzono w parlamencie włoskim debatę, wykorzystując trybunę najwyższego
przedstawicielstwa narodu do oskarżeń pod adresem Bułgarii i ZSRR.
Na pytania deputowanych o tło i kulisy zamachu odpowiadali na forum
parlamentu aż czterej ministrowie: sprawiedliwości - Clelio Daria, spraw
zagranicznych - Emilio Colombo, obrony - Leio Lagorio, spraw wewnętrznych -
Virginio Rognon. Ich zdaniem dochodzenia prokuratorskie wykazały ponad wszelką
wątpliwość powiązania Agcy z dyplomatami bułgarskimi. Minister obrony wołał
pompatycznie, że spisek ten jest "największą akcją wojenną w okresie
pokoju, jaka kiedykolwiek się wydarzyła". Kiedy jednak deputowani zaczęli
żądać zerwania stosunków dyplomatycznych z Bułgarią, szybko spuścił z
tonu. "Mamy dobre rezultaty śledztwa - powiedział - jednakże w łańcuchu
dowodowym brak nam jeszcze ważnych elementów".
Również poza parlamentem ministrowie wykazywali niezwykłą pewność
siebie. Emilio Colombo oświadczył: "Dowody zaangażowania agentów bułgarskich
w zamach na Papieża rosną w stopniu alarmującym". Premier Bettino Craxi
zaś mówił o "terroryzmie, który przychodzi ze Wschodu", a ówczesny
szef rządu Giovanni Spadolini lapidarnie zawyrokował, że znajdujemy się "w
obliczu największej próby destabilizacji, jaką przeżył świat w ciągu
ostatnich sześćdziesięciu lat". Jedynie późniejszy minister spraw
zagranicznych Giulio Andreotti zachował umiar. "Dla mnie - stwierdził - liczą
się tylko fakty. Zaczekam, aż się z nimi zapoznam".
Czytając po latach przesądzające sprawę wypowiedzi członków włoskiego
gabinetu, widzimy, jak bardzo trzeba unikać pochopnych sądów i zbytniej pewności siebie. Bezkrytyczne dawanie wiary służbom
specjalnym jest tu czymś zdumiewającym, bo przecież nie mają one w społeczeństwie
włoskim dobrej opinii. Wprawdzie każdy nowy minister resortowy zapewnia, iż
kolejna czystka kadrowa uzdrowi sytuację, lecz rezultaty tych działań są
raczej mizerne. Zastrzeżenia wobec tamtejszych Jamesów Bondów opinia
publiczna zgłaszała już od lat sześćdziesiątych. Zbyt często bowiem
okazywało się, że zamiast tępić autentycznych przestępców,
funkcjonariusze służb specjalnych sami kryli różne afery bądź
inscenizowali własne. Przede wszystkim zaś stanowili tarczę ochronną dla
prawicowych i lewicowych terrorystów. Generałowie i oficerowie włoskiego
wywiadu często trafiali za kraty. W 1981 r. rząd był zmuszony zamknąć w więzieniu
cały sztab dowódczy służb SISMI i SISDE, ponieważ nazwiska jego członków
figurowały na liście Loży P-2.
Im więcej we Włoszech zamachów, napadów terrorystycznych - a wiadomo, że
tego tam nie brak - tym częściej służby specjalne ingerują również w śledztwo,
przekraczając niejednokrotnie granice legalności, a nawet wchodząc w powiązania
ze światem przestępczym. Szczególnie drastycznie ukazała to w 1981 r. sprawa
polityka chadeckiego Cira Cirilla, porwanego przez Czerwone Brygady w Neapolu.
Chcąc spowodować jego uwolnienie, funkcjonariusze SISMI, w tym płk Belmonto,
odwiedzili w więzieniu Raffaela Cutola, by poprzez mafijne podziemie nawiązać
kontakt z terrorystami. Za 5 mln marek porywacze z Czerwonych Brygad uwolnili
Cirilla, a łupem podzielili się z ludźmi Cutola. Kiedy skandal ujawniono,
okazało się, że kluczową rolę w transakcji odegrał jako pośrednik znany
nam już... Francesco Pazienza.
12 czerwca 1985 r. rozpoczął się w Rzymie proces grupy wyższych oficerów
spod znaku SUPER-SISMI. Akt oskarżenia stwierdzał, iż tajna grupa utworzona
przez Musumeciego i Pazienzę oraz Santovita (zmarłego w areszcie w trakcie śledztwa
szefa SISMI) stała się prawdziwą organizacją przestępczą, wykorzystującą
nawet samoloty wojskowe, aby ułatwić ucieczkę bandytom, którzy wyświadczali jej określone usługi. Oficerom SISMI zarzucano również
fabrykowanie fałszywych dokumentów i poszlak w celu wprowadzenia w błąd
cywilnych władz śledczych.
Włoskie służby wywiadowcze nieustannie szokują opinię publiczną
kolejnymi aferami naruszającymi normy współżycia w państwie demokratycznym.
W październiku 1993 r. pod kluczem znalazł się sam szef wywiadu cywilnego
SISDE Ricardo Malpica, pod zarzutem nielegalnego obrotu tajnymi pieniędzmi tej
organizacji, którymi zasilał własną, prywatną kasę. Powiązania z mafią
neapolitańską, konszachty ze skrajnie prawicowymi (szczególnie z Ordine Nuovo
- Nowy Ład) i lewicowymi ugrupowaniami terrorystycznymi, były wystarczającym
powodem, by w powojennej historii Włoch już kilkakrotnie rozwiązywać i
organizować od nowa zarówno wywiad wojskowy, jak i cywilny. Mając to wszystko
na uwadze, nietrudno wyobrazić sobie manipulowanie Agcą przez służby
specjalne w celu wykorzystania go do propagowania bułgarskiego śladu.
Na to, że zamachowcem kierował ktoś spoza więzienia, że podsuwał mu
odpowiedzi i argumenty oraz korygował jego zeznania w śledztwie, wskazują
jeszcze inne okoliczności. Zbrodniarz wykazywał się często wiedzą, której
sam nie mógł zdobyć i wygłaszał kwestie, które w żadnym wypadku nie mogły
narodzić się w jego głowie, chociaż inteligencji odmówić mu nie sposób. I
tak na przykład bez informacji z zewnątrz nie mógł on wiedzieć, jak wygląda
mieszkanie Antonowa, skoro - jak sam w końcu przyznał - nigdy w nim nie był.
Nie mógłby też wymienić tak wielu szczegółów dotyczących usytuowania
miejsc, w których podczas pobytu w Rzymie zatrzymał się Wałęsa, skoro żadnego
zamachu na Wałęsę z Bułgarami nie przygotowywał i miejsc tych nie oglądał.
A już tym bardziej nie mógłby bez pomocy z zewnątrz - będąc skazanym na ścisłą
izolację i strzeżonym jak rzadko kto - prowadzić korespondencji z attache
ambasady amerykańskiej w Rzymie. Nie miałby też w celi telewizora,
magnetowidu i kaset.
Szczególna rola włoskich służb specjalnych w przygotowaniu śladu bułgarskiego
była tematem tabu zarówno w śledztwie, jak i podczas przewodu sądowego. Tylko mimochodem, jako bardzo odległe echo,
sprawa ta pojawiła się w drugim procesie w zeznaniach świadków. Przecieki
sprawiły wszakże, iż przeniknęła do mass mediów. Poza wspomnianym już
"L' Espresso" pisał o tym także tygodnik zachodnioniemiecki "Volksbote".
1 kwietnia 1983 r. zamieścił on wypowiedź amerykańskiego senatora Alphonsa
d'Amato po jego powrocie z Rzymu, gdzie usiłował uzyskać przekonujące dowody
winy Antonowa. Zamiast tego dowiedział się, że nawet agenci CIA
rozpowszechniali w Rzymie w swoim gronie twierdzenie, iż "władze włoskie
zaopatrzyły Agcę w odpowiednie materiały, za pomocą których mógł on następnie
rozpoznać bułgarskich agentów".
W dziesiątą rocznicę wydarzeń na placu Św. Piotra znany watykanista
Hansjakob Stehle zamieścił w tygodniku "Die Zeit" (10.5.1991 r.)
obszerne podsumowanie poszlakowych ustaleń dotyczących kulis zamachu.
Stwierdza tam, że "w 1982 r. Agcę odwiedził w więzieniu trzykrotnie zastępca
szefa włoskiego wywiadu SISMI, gen. Musumeci, Sycylijczyk, który dwa lata później
został skazany za udział w podejrzanych machinacjach. Wkrótce po tych
wizytach Agca przypomniał sobie o śladzie bułgarskim".
Kilka dni później, 12.10.1995 r., sofijski korespondent PAP przekazał następującą
informację: "Według byłego szefa wywiadu zagranicznego MSW, gen. rezerwy Włado
Todorowa, wywiad bułgarski dysponował w latach osiemdziesiątych dokumentami
potwierdzającymi, iż ślad bułgarski został wymyślony przez CIA oraz włoskie
służby specjalne. »Dysponowaliśmy - twierdził Todorow - częścią
dokumentów znalezionych podczas rewizji w willi szefa włoskich służb
specjalnych Pietro Musumeciego. Z materiałów tych wynikało wyraźnie, że
sekcja włoskiego wywiadu, SUPER-SISMI oraz CIA przygotowały ślad bułgarski.
Dokumenty te zdobyliśmy naszymi kanałami, lecz nie chcieliśmy ich
wykorzystywać podczas procesu Antonowa.« Można stąd wnioskować, iż nie
chciano dekonspirować bułgarskiej wtyczki, umiejscowionej jak widać bardzo
wysoko. Todorow zapowiedział jednak opublikowanie wszystkich zdobytych dokumentów." Dlaczego do tego nie doszło? A
skoro nie doszło, to kto wyperswadował mu ten pomysł? O kontaktach pracowników
włoskiego wywiadu z Agcą pisze również w książce "Vatican. Die Macht der
Papste" (Monachium 1997 r.) Guido Knop, opierając się na swojej rozmowie
z zamachowcem.
Do kolekcji jakże licznych już dzisiaj głosów wskazujących, kto
naprowadził Agcę na bułgarski ślad, dodajmy jeszcze jedną wypowiedź - tym
razem polską. 25.6.2000 r. w korespondencji dla "Wprost" Jacek Pałasiński
pisał z Rzymu: "To nie Agca pierwszy ujawnił ślad bułgarski. Uczyniła to
w 1982 r. na łamach »Reader's Digest« kontrowersyjna dziennikarka amerykańska
Claire Sterling. Agca siedział jeszcze w nadadriatyckim więzieniu [...], gdzie
odwiedzany był przez dziesiątki agentów służb specjalnych, niektórych -
jak Andrea Pazienza czy szef włoskiego wywiadu generał Pietro Musumeci - związanych
z CIA. I dopiero wówczas - jak twierdzi większość badaczy okoliczności
zamachu na Papieża - Agca, wyuczony jak papuga, wciągnął w całą sprawę
Sergieja Antonowa, Żelio Wasiliewa i Todora Ajwazowa".
Korzystając z obecności w Polsce jesienią 2000 r. Tada Szulca, z okazji
promocji jego sensacyjnej powieści o zamachu pt. "Zabić papieża",
zapytałem go o rolę CIA w poszukiwaniu zakulisowych sprawców. Powtórzył mi
to samo, o czym napomykał już wcześniej, a mianowicie, że ślad bułgarski
wymyślili Amerykanie wespół z Włochami, bo odpowiadało to ówczesnej
polityce.

 

ABSOLUTNIE NIEWIARYGODNY AGCA... KORONNYM ŚWIADKIEM

Stanąwszy w obliczu dowodowego ubóstwa, a nawet wręcz pustki, sędzia
Martella zwraca się w lutym 1982 r. do władz USA o zgodę na przyjazd i
przekonsultowanie sprawy z kompetentnymi służbami. Amerykanie jednak reagują
z rezerwą. Odpowiedzią Waszyngtonu jest milczenie. Najwidoczniej przeczuwają
tam trudności Włochów i nie chcą na razie włączać się bezpośrednio, bo
to oznaczałoby również przejęcie współodpowiedzialności w tej niezwykle
delikatnej sprawie. Dopiero w listopadzie 1982 r., po majowej deklaracji Agcy o
gotowości współpracy i pierwszym przesłuchaniu go 8 listopada, Martella
dostaje z Waszyngtonu zgodę na przyjazd. Jeszcze przedtem, we wrześniu 1982
r., ukazuje się głośny artykuł Claire Sterling, sugerujący już wyraźnie
udział Bułgarów w zamachu. Po powrocie sędziego z USA, 25 listopada następuje
aresztowanie Antonowa. Jednocześnie rozpoczynają się bardziej intensywne
przesłuchania zamachowca, ukierunkowane już tylko na ślad bułgarski.
Chyba żaden świadek w głośnych na świecie procesach poszlakowych nie
zapracował tak "rzetelnie" na całkowitą niewiarygodność, jak Agca.
Jego ewidentnie sprzeczne bądź kłamliwe zeznania przed kolejnymi sędziami śledczymi,
pomnożone o liczne wywiady, wypowiedzi prasowe i zaskakującą postawę już
podczas pierwszego procesu, w zupełności wystarczyły, by zdyskwalifikować go jako
świadka. Sam sędzia Martella wynotował szereg zeznań zamachowca, które
okazały się nieprawdziwe. A oto niektóre z nich:
- w Iranie poznał radzieckiego dyplomatę, który ułatwił mu nawiązanie
kontaktu z wywiadem bułgarskim;
- uczestniczył w uwalnianiu zakładników amerykańskich w Teheranie;
- w Sofii miał kontakt z radzieckim dyplomatą Malenkowem;
- zaopatrzył się w Sofii w pistolet;
- między 10 a 15 sierpnia 1980 r. spotkał się z Bekirem Celenkiem w
Sofii, a później także w Stambule;
- otrzymał od Omera Mersana w Sofii fałszywy paszport;
- zamieszkał w sofijskim hotelu "Witosza";
- Mersan zaaranżował jego spotkanie z Celenkiem w sprawie zamachu na Papieża;
- poznał osobiście Rosicę Antonową;
- kilkakrotnie odwiedził biuro Balcan Air w Rzymie;
- kilkakrotnie telefonował do Antonowa do biura i z nim rozmawiał;
- poznał w Rzymie bułgarskiego dyplomatę Iwana Donczewa i kilkakrotnie się
z nim spotkał;
- przed wyjazdem na Majorkę żegnał go na lotnisku rzymskim Antonow;
- pilotował z Zurychu na Sycylię przesyłkę zawierającą broń dla
terrorystów libańskich;
- od Mehmeta Senera otrzymał poufne materiały wojskowe dotyczące
Szwajcarii i Austrii, które przekazał Wasilewowi;
- kontaktował się telefonicznie z Ajwazowem;
- był na wyścigach konnych z Wasilewem itd.
Kłamstwa wyszczególnione przez Martellę można by ciągnąć w nieskończoność.
Przez cały czas Agca nie mógł się zdecydować, co wie o zakulisowych
sprawcach zamachu. Początkowo zapewniał, że we wszystkim maczało palce KGB,
później zaś wycofał się z tego, wskazując na "Szare Wilki" bądź CIA. Innym znów razem zaklinał się,
że działał sam, a zaraz potem włączał do sprawy Bułgarów, po czym
wszystkiemu zaprzeczał, oskarżając tylko siebie. I tak bezustannie. W liście
skierowanym na początku maja 1996 r. do byłego watykańskiego sekretarza
stanu, kardynała Angelo Sodano, po raz kolejny stwierdził, jakoby działał w
pojedynkę i zaprzeczał hipotezie o zorganizowanym spisku. "Wersja o wspólnikach
to kłamstwo nie zasługujące nawet na odpowiedź" - zapewniał. Czy zdawał
sobie sprawę, że słowa te odnoszą się przede wszystkim do niego samego, gdy
tak barwnie opisywał ślad bułgarski?
Niektóre działania Agcy nasuwały nawet wątpliwości co do jego równowagi
psychicznej. Sugerowała to również jego matka, starając się usprawiedliwić
w ten sposób czyn syna. On jednak wyraźnie sprzeciwiał się temu, skoro
zakazał swemu adwokatowi występowania z wnioskiem o przeprowadzenie badań
psychiatrycznych. Lekarze zaś, którzy dyskretnie zerkali w tym kierunku przy
okazji rutynowych badań więźnia, orzekli, iż jest on przy zdrowych zmysłach.
Ale już sam fakt rozważania takich wątpliwości kompromitował go dodatkowo
jako świadka koronnego.
Zarówno dla oskarżyciela publicznego, jak i dla obrony, kluczowy był okres
między 10 a 13 maja 1981 r., kiedy to - według Agcy - przygotowywano się w
Rzymie do zamachu. Terrorysta twierdził, że w tych dniach często widywał się
z Antonowem, Ajwazowem i Wasilewem, wspólnie oglądali teren przyszłego przestępstwa
i przygotowywali plan działania. Jednak na każdym przesłuchaniu podawał
coraz to inne miejsca spotkań. Najpierw był to dom "Bajramicza" (Antonowa),
w którym rzekomo zatrzymał się Celik jeszcze przed przyjazdem Agcy do Rzymu.
Później - mieszkanie "Kolewa", czyli Ajwazowa. Ale kiedy sąd ustalił,
że prócz żony i syna gospodarza przebywali tam w tym czasie również jego
rodzice, Agca znów zmienił zdanie, oświadczając, iż "Kolew" ulokował
terrorystów w pustym mieszkaniu bułgarskich dyplomatów. Nie umiał natomiast
wytłumaczyć, jak mógł trafić do domu Ajwazowa, gdzie ponoć odbywały się
spotkania, znając tylko jego rzekomy pseudonim - "Kolew". Takiego nazwiska nie znaleziono ani na
domofonie, ani na drzwiach lokalu zajmowanego przez Bułgara.
Dziwnym trafem mieszkanie Ajwazowa było w 1982 r. wielokrotnie penetrowane
przez włamywaczy. Od maja do listopada mimo skarg bułgarskiej ambasady
dokonano w nim aż 15 włamań. Jak widać, zachowywano się zupełnie
bezpardonowo, usiłując znaleźć choćby namiastkę dowodu. Tak samo zresztą
postępowano wobec Agcy, jeśli uznano, że służy to powodzeniu śledztwa. I
tak na przykład Włosi pozwalali mu pisać listy do rodziny i utrzymywali go w
przekonaniu, że listy wysyłają, gdy tymczasem całą jego korespondencję
zatrzymywano. Rzecz nie wyszłaby na jaw, gdyby nie skargi matki, która po
spotkaniu z synem żaliła się, iż nie otrzymuje od niego żadnych wieści.
W przypadku Antonowa nie musiano się już uciekać do włamań, bowiem jego
mieszkanie znajdowało się w budynku, w którym wszystkie lokale miały
jednakowy rozkład, co ułatwiało jego opis. Szczęśliwym dla włoskich służb
specjalnych zbiegiem okoliczności mieszkał tu również, piętro niżej,
ojciec Andre Felise Morlion, osiadły w Rzymie belgijski dominikanin, a zarazem
współpracownik amerykańskiego wywiadu, któremu dostarczał informacji o
politycznych i ekonomicznych sprawach Watykanu ("Paese Sera" z 15.2.1983
r.). Nawiasem mówiąc, ów Morlion zniknął bez śladu po rozszyfrowaniu przez
prasę jego incognito. Agca, opisując rozkład mieszkania Antonowa, powiedział
m.in., że sypialnię od saloniku oddzielają rozsuwane drzwi - tak jak w
mieszkaniu Morliona. Pomylił się jednak, bo akurat u Antonowa była w tym
miejscu kotara, a nie drzwi.
Decydujące spotkanie miało się odbyć u Antonowa 10 maja w licznym gronie,
także z udziałem jego żony i córki. Tymczasem obrońcy Bułgara przedstawili
dokumenty poświadczone przez ambasadę włoską w Sofii, z których wynikało,
iż żona Antonowa wyjechała z Włoch 8 maja, a córka w ogóle nie opuszczała
Bułgarii, bo uczęszczała do jednej z sofijskich szkół. Omawianie szczegółów
zamachu na Papieża w tak licznym towarzystwie (wg Agcy było tam ok. 10 osób), w obecności kobiety i dziecka wygląda dość
surrealistycznie, szczególnie jeśli toczy się "przy herbatce", jak
wspominał zamachowiec. "U nas pije się kawę, herbatę pozostawiamy
chorym" - ironizowali Bułgarzy. I oto 28 czerwca 1983 r. Agca oświadcza
nagle podczas przesłuchania, że nie zna żony Antonowa, że 10 maja nie odbyła
się w jego domu żadna narada i że w ogóle nigdy tam nie był. Spotkał się
z nim natomiast 11 maja, kiedy to wraz z trójką Bułgarów udał się na plac
św. Piotra w celach rozpoznawczych. Antonow miał jednak bardzo mocne alibi,
albowiem tego właśnie dnia zastępował nieobecnego dyrektora Balkan Air i od
rana do godz. 18 przebywał na lotnisku, co potwierdzili wszyscy pracujący tam
Włosi, którzy mieli z nim wtedy jakiś kontakt. Nieprawdziwe okazało się także
twierdzenie terrorysty, jakoby spotkał się z Antonowem 12 maja, ponieważ ten
znajdował się wówczas w ambasadzie bułgarskiej, gdzie widziało go wiele osób,
w tym także włoscy policjanci. Dowiedziawszy się o tym, Agca zażądał
spotkania z sędzią śledczym i oświadczył: "Wytężyłem pamięć i
przypomniałem sobie, że 12 maja nie spotkałem się z Antonowem". Nie mogło
się to również zdarzyć 13 maja, Antonow bowiem był wtedy w swoim miejscu
pracy, co potwierdziło kilku świadków, m.in. Włoch Pietro Parisi, mąż Bułgarki
pracującej w Balkan Air. "Po pracy - zeznał on - poszedłem do baru. Tam usłyszałem,
że strzelano do Papieża. Około godz. 17.30 zadzwoniłem z baru do żony.
Wiedziała już o tym wydarzeniu. Kiedy przybyłem tam ok. godziny 18, zastałem
Antonowa i innych pracowników". Tymczasem, jeśli wierzyć Agcy, Antonow
miał wówczas czekać na niego w samochodzie w pobliżu placu św. Piotra.
Wątpliwości budzi też inne zeznanie zamachowca. Otóż decydującego 13
maja umówił się on ponoć z Bułgarami na Placu Republiki, oddalonym o kilka
kilometrów od miejsca zamachu, a ponadto zawsze bardzo zatłoczonym. Dlaczego
nie wyznaczył im spotkania w pensjonacie "Isa", gdzie mieszkał, stojącym
kilkaset metrów od placu św. Piotra?
Podczas przesłuchań Agca przedstawił również kilka wersji zamachu.
Najpierw twierdził, że jego wspólnikami byli tylko Bułgarzy. Później włączył
jeszcze do sprawy dwóch, a wreszcie czterech terrorystów tureckich. Zmian
takich dokonywał prawie na każdym przesłuchaniu. Początkowo utrzymywał, że
na plac św. Piotra zawiózł go własnym samochodem Antonów. Potem zeznanie to
odwołał, twierdząc, iż dotarł tam samochodem kierowanym przez Celika, któremu
towarzyszył Omer Ay.
Tak samo było w przypadku wyjaśnień dotyczących pistoletu, z którego
strzelał do Papieża. Na pytanie, skąd miał browning kaliber 9, oświadczył
najpierw, że narzędzie zbrodni otrzymał w Sofii - jakby wywiad bułgarski nie
mógł mu tej broni wręczyć w Rzymie, jakby chciał go koniecznie narażać na
zatrzymanie podczas przekraczania licznych granic. Gdy wersji o bułgarskim
pochodzeniu pistoletu nie można było dłużej utrzymać, Agca wymyślił
historię z austriackim handlarzem bronią Ottonem Tintnerem, którego w tym
celu ponoć odwiedził osobiście w Wiedniu wraz z Celikiem. Później zaś
twierdził, że to Celik kupił broń od Tintnera i przekazał mu ją. Zapytany
przez sędziego, jak wygląda ów Austriak, odparł, że "jest łysawy", co
okazało się nieprawdą, bo przybyły na proces Tintner miał bujną czuprynę.
Całe to tłumaczenie nie miało najmniejszego sensu, bo kto myślący rozsądnie
trzymałby przy sobie "corpus delicti", podróżując blisko rok po
Europie. Wyprodukowany w fabryce broni w Herstal w Belgii pistolet, sprzedany
został najpierw pewnemu handlarzowi w Liege. Stamtąd trafił do Zurychu, gdzie
kupił go Otto Tintner dla wiedeńskiego handlarza bronią Horsta Grillmayera.
Przekazany jednak został Agcy dopiero 9 maja w Mediolanie, w etui aparatu
fotograficznego, przez przybyłego ze Szwajcarii terrorystę Omera Bagci, który
przyznał się do tego, gdy odtworzono mu nagranie rozmowy telefonicznej z
zamachowcem, zarejestrowanej przez policję szwajcarską.
Przedstawione przez Agcę opisy postępowania Bułgarów noszą znamiona
prymitywnej fantazji. Oto zawodowcy kryjący się pod pseudonimami bez poważniejszego powodu ujawniają poszukiwanemu przez
Interpol terroryście swe prawdziwe nazwiska, stanowiska pracy, adresy domowe i
służbowe, spotykają się z nim jawnie i jeżdżą samochodami po Rzymie,
odwiedzają kawiarnie i restauracje, kilkakrotnie oglądają przyszłe miejsce
zbrodni. W dniu zamachu parkują auto przed ambasadą kanadyjską przy Via delia
Conziliazione - miejscem szczególnie wówczas strzeżonym ze względu na szalejący
we Włoszech terroryzm. Z wysiadaniem z samochodu jeszcze pół biedy, ale
odjazd ratujących się ucieczką zamachowców musiałby zwrócić uwagę. I w
tym wypadku terrorystę przyłapano na kolejnym kłamstwie, ponieważ z przedłożonego
sądowi dokumentu wynikało, że do grudnia 1983 r. na całej długości Via
delia Conziliazione obowiązywał nie tylko zakaz parkowania, ale nawet
zatrzymywania się pojazdów.
Fantazjowaniem i sprzecznymi zeznaniami ubarwione było również zeznanie
Agcy dotyczące 3 mln marek, jakie miał otrzymać za wykonanie zbrodniczego zamówienia.
Na ślad wypłaty dotychczas nie natrafiono. Podróżując po Europie, Agca nie
krępował się, wydając pieniądze, ale nie znaleziono żadnego dowodu, by
podejmował jakieś kwoty ze swojego konta. Na pytanie sądu, skąd miał tyle
pieniędzy, odparł, że przywiózł je z Turcji, zaopatrzony tak hojnie przez
swych przyjaciół. Miały one ponoć pochodzić z kradzieży i różnych
nielegalnych interesów. Na jego tureckie konto wpłynęło w latach 1977-1979
15 tys. dolarów. Agca jednak odmawiał podania źródeł wpłat, zasłaniając
się wpływami z przemytu.
Jeśli chodzi o wspomniane 3 mln marek - według jednej wersji obiecane, według
innej już wypłacone (kto słyszał, by wynajętemu mordercy przekazywać tak
wielką sumę jeszcze przed wykonaniem zadania?!) - to ich historia została
mocno zagmatwana przez Agcę. Początkowo twierdził, iż otrzymał je za pośrednictwem
bułgarskiej centrali handlu zagranicznego "Kintex", później oświadczył,
że wywiad bułgarski przekazał tę kwotę Celebiemu, a ten zdeponował ją na
swoim koncie. Według jeszcze innej wersji pieniądze dostarczył mu sekretarz
ambasady radzieckiej w Sofii, niejaki Malenkow. Najbardziej humorystycznie brzmiała wersja,
według której Celebi przekazał w Sofii wspomnianą kwotę Celikowi, ten zaś
z pełną banknotów aktówką pod pachą pokonywał liczne granice.
W wywiadzie dla brytyjskiego "Sunday Times" z 10.1.2000 r. Agca
zapewniał, że 13 maja 1981 r. strzelił do Papieża na zlecenie KGB i bułgarskich
służb specjalnych, za co zainkasował 1,2 mln dol. Podając nową kwotę zapłaty,
zapewne zapomniał, że wcześniej wymienił inne sumy. Gadatliwy zamachowiec z
upływem lat tracił widocznie pamięć i już nie bardzo wiedział, co, gdzie i
komu mówił. 9.6.1991 r. na spotkaniu z dziennikarzami reprezentującymi cztery
włoskie stacje telewizyjne i turyński dziennik "La Stampa" w ogóle
zaprzeczył, by otrzymał jakiekolwiek pieniądze. Powiedział, że zabicia Jana
Pawła II podjął się dobrowolnie i bezinteresownie.
Największą zagadką jest, w jakim języku mieli uzgadniać wszystkie szczegóły
zamachu Turcy z Bułgarami, skoro Agca nie zna bułgarskiego, a Antonow, Ajwazow
i Wasilew - tureckiego. Dla rzekomego spotkania w Sofii latem 1980 r. terrorysta
znalazł wyjaśnienie, twierdząc, iż funkcję tłumacza pełnił wówczas
Celenk, chociaż ten kategorycznie zaprzeczał, by kiedykolwiek się z nim
spotkał. Ponieważ Agca nie znał w Rzymie osoby, której mógłby przypisać
rolę tłumacza, wymyślił, że rozmawiał z Bułgarami po angielsku. Sędzia
Martella nie zgłaszał żadnych wątpliwości. Wręcz przeciwnie - usiłował
podeprzeć jego zeznanie, argumentując, iż Antonow niewątpliwie zna
angielski, o czym zapewniał go bułgarski emigrant, który twierdził, że bez
znajomości angielskiego nie wysyła się pracowników lotnictwa za granicę. Z
dokumentów przedłożonych przez Bułgarów wynikało jednak, że uczyli się w
szkole jedynie francuskiego. Antonow zaś - co stwierdziło kilku rzymskich świadków
- posługiwał się tylko elementarnymi zwrotami zawodowymi w języku
angielskim.
Czynności śledcze prowadzone przez Włochów na terenie Bułgarii przebiegały
zupełnie inaczej niż w Rzymie. Sofia zadeklarowała otwarcie drzwi szeroko i
gościnnie, pod jednym wszakże warunkiem, a mianowicie, że jej obywatele nie będą traktowani jak
potencjalni oskarżeni. Już w połowie grudnia 1982 r. Swietła Daskałowa -
minister sprawiedliwości LRB - wystosowała list do ministra sprawiedliwości Włoch,
w którym przypomniała mu o skierowanym wcześniej zaproszeniu. W przeciwieństwie
do Amerykanów, którzy odwlekali wizytę Martelli w Waszyngtonie, Bułgarzy wręcz
dopingowali Włochów do przyjazdu. Propozycja bułgarska wywołała zaskoczenie
na Zachodzie. Na jej wyjątkowość zwrócił uwagę tygodnik "Der Spiegel",
pisząc 10 stycznia 1983 r.: "Bułgarzy zaprezentowali dużą pewność
siebie. Zaledwie 6 dni po aresztowaniu Antonowa zorganizowali międzynarodową
konferencję prasową, a nawet zaprosili włoskiego sędziego śledczego. W
kontaktach Wschód - Zachód jest to posunięcie bez precedensu. Nawet między
zaprzyjaźnionymi państwami, np. we Wspólnocie Europejskiej, coś takiego
trafia się niesłychanie rzadko".
Jednakże sędzia Martella nie mógł się zdecydować na podróż do Sofii.
Uczynił to dopiero siedem miesięcy później, po wizycie w USA. W Bułgarii
przebywał od 11 do 18 lipca 1983 r. Zapytany w wywiadzie dla bułgarskiej
agencji prasowej BTA, dlaczego tak długo zwlekał, powiedział tylko: "Jest
to dla mnie najbardziej nieprzyjemne pytanie". Dla dziennikarza był to
sygnał, że nie wypada dalej drążyć tej kwestii. W czasie pobytu w Sofii
Martella przesłuchał Celenka, Ajwazowa, Wasilewa i żonę Antonowa - Rosicę.
Towarzyszyli mu prokurator Albano i szef włoskiego oddziału Interpolu -
Pattuto, a także dwóch przedstawicieli bułgarskich władz śledczych.
Wszystko zostało nagrane na kasetę video. Wasilew określił to przesłuchanie
jako "dziwne". "Sędzia śledczy - powiedział - nie zadał mi żadnego
konkretnego pytania, które miałoby ustalić moje alibi od 10 do 13 maja 1981
r."
Podobnie potraktował Martella sprawę rzekomego pobytu Agcy w sofijskim
hotelu "Witosza", będącym własnością japońskiej spółki "New
Otani". Mając do dyspozycji szczegółowy spis gości, udokumentowany w
hotelowym komputerze, mógł się osobiście przekonać, że terrorysta tu nie
mieszkał. Bułgarzy udostępnili mu ponadto dane personalne osób, które wynajmowały pokój zajmowany
ponoć przez Agcę, ale Martella nie skontaktował się z nimi, uznając
widocznie ich przesłuchanie za zbędne.
Włosi wywieźli z Sofii bogaty materiał dokumentacyjny. Bułgarzy
przekazali im łącznie 25 tys. stron akt dotyczących procesu poszlakowego.
Poza tym utrzymywali stały kontakt z Martella również we Włoszech, służąc
mu pomocą. W trakcie procesu przeciwko zakulisowym sprawcom strona włoska mogła
odwoływać się do dokumentów zgromadzonych przez Bułgarów, choć obu państw
nie wiązała umowa o wzajemnej pomocy prawnej. Jej brak można było oczywiście
wykorzystać jako wygodny pretekst odmowy udzielenia wyjaśnień.
Sofia wykazywała dużą aktywność medialną, organizując kilka międzynarodowych
konferencji prasowych z nieograniczonym udziałem zachodnich dziennikarzy. Na
spotkaniach tych, trwających czasem nawet 5 godzin, Ajwazow, Wasilew i Celenk
wystawieni byli na najbardziej wścibskie, drażliwe pytania, a pełne
stenogramy ich wypowiedzi ogłaszano później w prasie.
Przed Bułgarią nie otwierano drzwi tak szeroko. Przedstawicielom jej władz
sądowych utrudniano, a nawet uniemożliwiano przyjazd do krajów, w których
przebywali Turcy podejrzani o znajomość z Agcą czy o współudział w zamachu
na Papieża. Kontakty z nimi nawiązywali wyłącznie emisariusze włoskiego
wymiaru sprawiedliwości. Włosi chcieli tu zachować monopol, obawiając się,
iż Bułgarzy pozyskają tureckich świadków do negowania śladu bułgarskiego
lub że będą dociekali, o co ich wypytywali włoscy sędziowie śledczy.
Sam wykaz kłamliwych zeznań Agcy zajął Martelli 20 stron dokumentu końcowego.
"Zakończone śledztwo - stwierdzał tam - wykazało, że aby nadać więcej
wiarygodności swym zeznaniom, Agca wielokrotnie kłamał, powołując się na
absolutnie nieistniejące fakty". A oto inna jego wypowiedź o zamachowcu:
"Ciemny typ, przejawiający szatańską umiejętność sklecania zgrabnie
spreparowanych zdań, jak również zmyślania fantastycznych i
nieprawdopodobnych opowieści. Jest to człowiek, który usiłuje całkowicie lub choćby częściowo
odwrócić uwagę wymiaru sprawiedliwości od istoty sprawy". Natomiast
"New York Times" zamieścił takie zdanie Martelli: "Ponieważ Agcy w
żaden sposób nie wolno wierzyć na słowo, wszystkie jego budzące wątpliwości
wypowiedzi sprawdzić można jedynie przez porównanie ich z niewątpliwymi
faktami". Opinię tę podzielano powszechnie. I tak na przykład prokurator
Enrico Cavaliero w trakcie procesu przeciwko szajce przemytników broni w Trento,
gdzie terrorysta był przesłuchiwany jako świadek, powiedział: "Kłamstwa
Agcy są niewyczerpane. Nie jest on świadkiem, któremu można zaufać".
Także turecki dziennikarz i prawnik Ugur Mumcu, autor książki "Papież -
mafia - Agca", stwierdza: "Agca kłamie zawsze. Kłamie, aby wywieść w
pole sędziego śledczego, wprowadzić go na fałszywy trop. Kłamie po to, by
ukryć właściwą organizację i swych przyjaciół, którzy za nim stoją, winę
zaś przerzucić na innych". W programie "Monitor" telewizji RFN
powiedziano krótko: "Agca jest notorycznym kłamcą".
Takie same opinie wyrażano w latach dziewięćdziesiątych.
"Agca przedstawił dotychczas 128 różnych wersji planu zamachu oraz jego
przebiegu, a także 18 różnych wersji współudziału w nim Turków" -
pisała niemiecka katolicka agencja informacyjna KNA 23.4.1991 r. Prawdomówność
terrorysty podważył też niewątpliwy w tych sprawach autorytet A. Andreotti -
w latach osiemdziesiątych szef włoskich jednostek antyterrorystycznych (DIGOS).
"Relacje Agcy na temat współdziałania z Antonowem i Ajwazowem na placu św.
Piotra - powiedział - są całkowicie nieprawdziwe i sfabrykowane". Tę
przyrodzoną skłonność zamachowca do konfabulacji podkreślał również jego
ziomek Abdullah Oclan, twierdząc w liście do Ojca Świętego, że Agca
"nigdy nie mówił prawdy".
A więc świadomie zaprogramowane kłamstwo? Kłamstwo dla zabawy? Odruch
bezradności, samoobrony? Kłamstwo jako taktyka? W każdym razie kłamstwo jako
chleb powszedni.
Wydawałoby się logiczne, że po tak żenujących występach koronnego świadka
władze już podczas przesłuchań zakończą "sprawę Antonowa" i uwolnią obywatela bułgarskiego. "Skoro Agca kłamie, to
dlaczego Antonow ciągle jeszcze siedzi w więzieniu?" - zapytywała "La
Stampa". Nie był to jedyny dziennik, który już w trakcie śledztwa
stawiał takie pytanie. Artykuł 378 włoskiego kodeksu karnego głosi, że jeżeli
przeciwko podejrzanemu brak dostatecznych dowodów winy, sędzia śledczy nie
powinien przekazywać sprawy sądowi. W przypadku Antonowa nie tylko nie było
dostatecznych, ale wręcz żadnych dowodów. A jednak odpowiedzialni za tę
sprawę zdecydowali się na proces ze świadkiem ośmieszającym włoską
palestrę i prokuratora. Nikt wszakże nie ośmiesza się dobrowolnie. A więc
podporządkowanie racjom wyższym - nie prawniczym, a politycznym? Wydaje się,
że w sedno trafił "Der Spiegel", pisząc 10 stycznia 1983 r. w
komentarzu pt. "Diabelska kuchnia": "Przypuszczenia co do tego, jakie
siły kryją się za zamachem na Papieża, stają się coraz bardziej niezwykłe.
Służą one jednak nie tyle wyjaśnieniu zbrodni, ile starciom w politycznej próbie
sił na świecie".
Jest wielce prawdopodobne, iż Martella zdawał sobie doskonale sprawę z żałosnych
efektów swych dochodzeń, jak i działań śledczych prokuratora Albano.
Materiały dowodowe mające wesprzeć ślad bułgarski były tak wątłe, że do
akt sprawy włączył on nawet plan Rzymu i przewodnik po Watykanie. Dlaczego więc
obaj z Albano nie spasowali? Można tu jedynie spekulować, idąc tropem
tygodnika "Der Spiegel", iż ci włoscy stróże prawa mieli
prawdopodobnie świadomość, że grają rolę polityków, a nie sędziów.
Stali się niewolnikami procesu politycznego, od którego nie było już
odwrotu. W przeciwnym bowiem razie musieliby zaryzykować swoją dalszą karierę
zawodową, a może nawet coś jeszcze ważniejszego - własne życie.
Gdy przejmowali sprawę Antonowa, zapewne nie znali jeszcze jej ubogiego
zaplecza dowodowego. A kiedy wpadli już w tę polityczną kabałę,
stwierdzili, że muszą brnąć do końca, i to nie tylko ze względu na swe
dalsze losy zawodowe. Gdyby się bowiem wycofali, ktoś wpływowy mógłby uznać,
iż nic już po nich na tym padole. Przesadzam, fantazjuję? Niekoniecznie. Zamówienia
na morderstwa czy "samobójstwa" mafia włoska, a także służby
specjalne przyjmują nie od dziś. We Włoszech wielu ludzi ginie w zagadkowych okolicznościach. Czy
trzeba przypominać o takich faktach, jak zamordowanie sędziego Vittorio
Occorasia, zastrzelenie w Palermo dwóch innych sędziów, zlikwidowanie
adwokata Fulvio Crocego czy porwanie sędziego Mario Sossiego. Dziennikarze
Mauro di Mauro i Mino Pecorelli stracili życie, ponieważ wiedzieli za dużo o
mafijnych machinacjach, a nie nauczyli się milczeć. Mino Pecorelli został
zamordowany zaledwie w dwa dni po śmiertelnym strzale Agcy do tureckiego
dziennikarza. Jego specjalnością było analizowanie dokumentacji dotyczącej
organizacji terrorystycznych we Włoszech, związanych z zakulisową działalnością
służb specjalnych. Sprawcą zabójstwa okazał się płk Antonio Viezer z włoskiego
wywiadu. Podobnie zginął wydawca Feltrinelli, senator-komunista Pio la Torre,
gen. Alberto Dalia Chiesa, nie mówiąc już o premierze Aldo Moro i dziesiątkach
innych, nie tak znanych, lecz także będących obiektem zainteresowań
terrorystów czy mafijnych morderców. Aldo Moro został porwany dosłownie na
kilka godzin przed tym, jak parlament miał po raz pierwszy od 30 lat
usankcjonować utworzenie większości parlamentarnej z udziałem Włoskiej
Partii Komunistycznej. Do dziś nie zdołano rozszyfrować wielu tajemnic
otaczających tę "zbrodnię stulecia".
Podejrzane zgony zdarzały się także w kręgach SUPER-SISMI, co również
nie mogło ujść uwadze Martelli czy Albana. Szef owych służb, a zarazem przełożony
wspomnianego już aferzysty Francesco Pazienzy, gen. Santovito zmarł nagle w
nie wyjaśnionych do końca okolicznościach. Cassilo, łącznik między SISMI a
Agcą, zginął na skutek wybuchu bomby w jego samochodzie zaparkowanym w pobliżu
rzymskiej rezydencji tej organizacji. Mjr Luigi Petrucelli (prawdziwe nazwisko
Giovanni Titta) - ten sam, który w grudniu 1981 r. odwiedził Agcę - zmarł
nagle, podobno na atak serca. Ofiar, które zniknęły w dziwnych okolicznościach,
było znacznie więcej. Ze śmiercią "samobójczą" lub "nieszczęśliwym
wypadkiem drogowym" łączono zgon płk. Renzo Rocca, Luciano Rossiego,
Carlo Coglierego, Enrico Mina, gen. Antonio Anzy. Komentując tę przerażającą listę, włoski tygodnik
"Panorama" pisał: "Rok w rok dziesiątki trupów wyciska piętno na włoskim
życiu politycznym. O sprawcach zaś nie wiadomo nic lub tylko niewiele".
Tajemniczym, mieszczącym się w tej serii był także zgon sycylijskiego
bankiera i finansisty Michele Sindony, który zmarł 22 marca 1986 r. po zażyciu
w więziennej celi dawki cyjanku rozpuszczonego w kawie. Sześćdziesięciopięcioletni
Sindona do końca nie odzyskał przytomności. Nie jest jasne, czy wypijając na
śniadanie tę filiżankę kawy, świadomie popełnił samobójstwo, czy też
stał się ofiarą zbrodniczego zamachu. Cztery dni wcześniej sąd przysięgłych
w Mediolanie skazał go na dożywocie za to, że z jego polecenia został
zamordowany Giorgio Amrosoli, prawnik, który miał rozwiązać upadłe imperium
bankowe Sindony. Ten prawdopodobny członek loży masońskiej P-2, ściśle powiązany
z wybitnymi politykami chadeckimi, służył też Watykanowi w charakterze
doradcy finansowego. Równie zagadkowo wygląda śmierć szefa wywiadu
francuskiego Aleksandra de Marenchesa. Tad Szulc pisze w swej książce "Zabić
papieża", że jeszcze dzisiaj trwa we Francji spór o to, czy zmarł on na
atak serca, czy też było to samobójstwo, a może morderstwo. Dwa lata przed
zamachem Agcy miał on ponoć poinformować Watykan o przygotowywaniu spisku na
życie Jana Pawła II.
Przedstawiłem tu tylko kilka ponurych przykładów z lat osiemdziesiątych,
sąsiadujących czasowo z okresem działań procesowych prowadzonych przez
Martellę i Albano. Przypuszczenie, że zdarzenia te nie pozostawały bez wpływu
na decyzje obu prawników, jest wprawdzie spekulacją, ale uprawnioną,
racjonalną.
Niezależnie jednak od spekulacji na temat motywów, które skłoniły sędziów
śledczych i prokuratora do otwarcia drugiego procesu, faktem pozostaje, że
decyzja taka zapadła. W jej wyniku Agca obciążony balastem kłamstw pojawia
się w Pałacu Sprawiedliwości po raz drugi - tym razem jako świadek, i to świadek
koronny, a zarazem jedyny potwierdzający udział Bułgarów w zamachu.

 


ABC DRUGIEGO PROCESU

Skazanie Agcy na dożywocie nie rozwiązywało definitywnie zagadki zamachu.
Wręcz przeciwnie - narastało bowiem przekonanie, że zamachowiec musiał
korzystać z czyjejś pomocy. Sprowadzenie całej sprawy do działania jednego
tylko człowieka, bez głębszego wnikania w skomplikowane tło strzałów na
placu św. Piotra, kompromitowało ponadto włoską policję i służby
specjalne. Zamach na Papieża w naszym kraju, w naszej stolicy, niemal pod nosem
naszej policji! To niesłychane! - brzmiał głos włoskiej ulicy. "Włosi -
pisze w swojej książce Andre Frossard - byli przerażeni, że zbrodnia ta została
popełniona u nich, i niczego tak się nie obawiali, jak odkrycia, iż była ona
dziełem któregoś z ich politycznych ugrupowań terrorystycznych."
Interpol przecież sygnalizował, szczególnie Włochom, obecność Agcy w
Europie. Znana też była jego publiczna zapowiedź zabicia Papieża. Na
biurkach komisariatów włoskiej policji znajdowały się fotografie terrorysty,
rysopis i inne szczegóły ułatwiające jej działanie. Tymczasem ów
niebezpieczny Turek włóczy się bezkarnie po Rzymie, i to nie na peryferiach,
lecz w samym centrum. Wpada do Wiecznego Miasta 13 grudnia 1980 r., następnie
19 i 28 stycznia oraz 5 kwietnia 1981 r., by po ostatnim przyjeździe 7 maja
Rzymu już nie opuszczać. Melduje się w pensjonatach i hotelach, wprawdzie pod fałszywym nazwiskiem, ale dla policji nie jest to nowość. Raport SISMI
wylicza zresztą wszystkie hotele i pensjonaty, w których Agca nocował w
ostatnich miesiącach przed zamachem. I tak np. pod datą 18 kwietnia 1981 r.
czytamy, że przybył wówczas do Mediolanu i zamieszkał wraz z czterema
Turkami w hotelu "Aosta". Wymienia się tu też nazwisko kobiety Giorgii
Roccaro, z którą spędził w tym mieście popołudnie 19 kwietnia. Z innej
natomiast notatki dowiadujemy się nawet, iż podczas pobytu w Rzymie miał
stosunek z pewną pokojówką w hotelu na modnej Via Veneta w Rzymie. Tak więc
już na długo przed zamachem wywiad włoski "pilotował" Agcę, wiedział,
gdzie przebywa, z kim się kontaktuje. Czy dzielił się tymi danymi z policją?
Przecież z listu gończego rozesłanego przez Interpol automatycznie wynikał
nakaz aresztowania.
Dlaczego zatem włoska policja jakoś nie mogła wpaść na trop groźnego
przestępcy. Co za wstyd! - pokpiwano sobie z jej sprawności. Wokół organów
ścigania i służb specjalnych zaczynał unosić się swąd spotęgowany
jeszcze po pierwszym procesie Agcy, z którego Włosi wyszli dość
pokiereszowani. Zewsząd spadały na nich zarzuty. Dlaczego rozprawa przyniosła
tak mizerne efekty? Skąd nagle taki pośpiech procesowy? Komentując zaskakująco
szybkie rozpoczęcie procesu, już w dwa miesiące po zamachu, rzymski
korespondent dziennika "Le Monde" zauważył 21.7.1981 r.: "Pośpiech włoskiej
policji tym bardziej zdumiewa, że takie postępowanie nie leży w jej
zwyczaju" - włoski wymiar sprawiedliwości i wspierające go służby
znane są bowiem z wyjątkowej opieszałości.
Włosi byli więc już wystarczająco "uszargani" w brudnej aferze z
Agcą i mieli najżywotniejszy interes w tym, by błoto przylgnęło nie tylko
do nich. W owych próbach samooczyszczenia się byli właściwie
usprawiedliwieni, bo przecież nie tylko ich policja, lecz także służby
bezpieczeństwa wielu innych krajów nie zdały tu egzaminu. Poza tym chciano
mieć to wszystko jak najszybciej z głowy, jak najszybciej zatrzeć w pamięci
światowej opinii publicznej. A tu okazało się, że to nie takie proste. Zaczęto więc gorączkowo
poszukiwać śladów inspiratorów zamachu, a nawet pomagać innym w ich
tworzeniu. W międzynarodowym towarzystwie tropiących łatwiej zdjąć z
siebie, choćby częściowo, ciążące odium nieudolności czy niefrasobliwości.
Umieszczenie zamachu na wyższym piętrze działań przestępczych, określanych
mianem spisku - tj. zorganizowanej tajnej akcji grupy osób - automatycznie
podnosiło stopień trudności trafienia na trop zbrodniarza, a ponadto nadawało
całej tej ohydnej aferze wymiar międzynarodowy. Toteż z upodobaniem zaczęto
forsować scenariusz, w którym własną odpowiedzialność zastąpiono
przemawiającą do wyobraźni ludzi tezą o komunistycznym spisku. Ponieważ
jednak pisano go w nerwowym pośpiechu, nieuniknione stały się rozmaite potknięcia,
nielogiczności i sprzeczności, prowadzące w końcowym efekcie do jego kompromitacji.
Aby lepiej zrozumieć motywy, jakimi kierowali się twórcy powyższego
scenariusza, musimy cofnąć się do roku 1979. Wówczas to w lipcu odbył się
w Jonathan Institute w Jerozolimie (nazwa pochodzi od dowódcy izraelskich
komandosów) kongres poświęcony międzynarodowemu terroryzmowi. Jego naczelną
konkluzją było wskazanie na Moskwę jako na główną siłę wspierającą międzynarodowych
terrorystów przy pomocy NRD i Kuby, jak również Bułgarii, usiłującą w ten
sposób destabilizować sytuację polityczną na Zachodzie. Konkluzja ta, choć
uproszczona, sprzyjała jednak później rozumowaniu, że zakulisowi sprawcy
zamachu na Jana Pawła II kryją się na komunistycznym Wschodzie. Konferencja
jerozolimska otrzymała pieczęć autorytetu, bo uczestniczyły w niej wybitne
osobistości polityczne z Georgem Bushem - ówczesnym przywódcą Partii
Republikańskiej, a także szefem CIA - na czele. Nic więc dziwnego, że
uczestniczący w niej Włosi kierowali się przyjętymi tam wnioskami, szczególnie
po zamachu na Papieża. Tak z grubsza rodziło się nad Tybrem tło przygotowań
do drugiego procesu wymierzonego przeciwko zakulisowym sprawcom. Dlaczego trafiło akurat na Bułgarów, staram się wyjaśnić
w rozdziale pt. "Kiedy Agca odkrył ślad bułgarski".
Po ogłoszeniu 22 lipca 1981 r. wyroku skazującego Agcę na dożywocie,
kompetentne organa włoskie prowadziły dalej dochodzenie w tej sprawie. 6
listopada 1981 r. prokurator generalny Rzymskiego Sądu Apelacyjnego, opierając
się na posiadanych materiałach, wystąpił o wszczęcie oficjalnego śledztwa
przeciwko wspólnikom Agcy i powierzył je sędziemu Ilario Martelli. Równoległe
dochodzenie zgodnie z włoską procedurą prowadził prokurator Antonio Albano.
Działaniom tym towarzyszyła prasowa cisza, dopóki odsiadujący dożywocie
Agca nie zadeklarował 1 maja 1982 r. chęci współpracy z wymiarem
sprawiedliwości. Zapowiadając przerwanie milczenia, stwierdził, iż miał wspólników,
lecz nie ujawniał jeszcze wówczas żadnych szczegółów.
Wyniki blisko trzyletniego śledztwa zostały spisane na 25 tys. stron
protokołów z przesłuchań, z których sporządzono liczący 1243 strony
raport zakończony wnioskiem o postawienie przed sądem trzech Bułgarów i pięciu
Turków. Postanowiono sądzić ich razem, by w ten sposób zasugerować
istnienie między nimi zmowy. Jednocześnie prokurator Albano opracował własne,
120-stronicowe orzeczenie o rezultatach śledztwa. Jego wniosek był podobny:
postawić Bułgarów i Turków w stan oskarżenia. W oparciu o powyższe raporty
sędzia Martella, mający w tym duecie głos decydujący, podpisał 24 października
1984 r. i przekazał I Rzymskiej Izbie Karnej decyzję o wszczęciu postępowania
sądowego przeciwko następującym obywatelom bułgarskim: trzydziestopięcioletniemu
Sergiejowi Iwanowowi Antonowowi - zastępcy dyrektora włoskiego biura Bułgarskich
Linii Lotniczych, czterdziestotrzyletniemu Zeliu Kolewowi Wasilewowi (zaocznie)
- attache wojskowemu, czterdziestodwuletniemu Todorowi Stojanowowi Ajwazowowi
(zaocznie) - kasjerowi bułgarskiej ambasady, a także obywatelom tureckim: Omerowi Bagciemu, Musie Cedarowi Celebiemu, Bekirowi Celenkowi (zaocznie),
Oralowi Celikowi (zaocznie) i Mehmetowi Alemu Agcy.
Antonow, Wasilew, Ajwazow, Celebik, Celenk, Celik i Bagci zostali oskarżeni
o to, że w celu terrorystycznym nawiązali kontakt z Agcą i innymi nieznanymi
osobami, aby zorganizować zamach na życie Jana Pawła II, oraz o to, że
wspierali Agcę w jego przestępczych działaniach, udzielając mu pomocy w
przygotowywaniu i wykonaniu tego zbrodniczego czynu. Ponadto, że zgodnie z umową
wypłacili Agcy 3 mln marek zachodnioniemieckich w imieniu nieznanych
inspiratorów zamachu.
Po zamknięciu śledztwa sprawę przejęła od sędziego Martelli I Izba
Karna Rzymskiego Sądu Przysięgłych, a od Albana - prokurator Antonio Marini.
Od tej chwili zajął się nią szesnastoosobowy zespół sędziowski, którego
przewodniczącym został Severino Santiapichi, jego zastępcą zaś Fernando
Attolico. Santiapichi prowadził również pierwszą rozprawę przeciwko Agcy, a
wcześniej przewodniczył procesowi przeciwko zabójcom przewodniczącego włoskiej
chadecji Aldo Moro.
Agcę bronił, podobnie jak w pierwszym procesie, adwokat Pietro d'Ovidio.
Antonow miał dwóch adwokatów - byli to Giuseppe Consolo i Adolfo Larussa,
obaj pochodzący z wpływowych rodzin katolickich, dalecy od lewicowych przekonań
i sympatii dla socjalistycznego Wschodu. Podejmując się obrony Bułgara, złożyli
publicznie następujące oświadczenie: "Jeśli w którymkolwiek momencie śledztwa
narodzą się w nas wątpliwości co do niewinności Antonowa; jeśli odkryjemy
najmniejszą chociażby poszlakę wskazującą na jego powiązania z Agcą w
sprawie zamachu na Papieża - zrzekniemy się obrony". Po przedstawieniu
przez sędziego Martellę zarzutów przeciwko Antonowowi ambasador USA we Włoszech
zapytał adwokata oskarżonego, prof. Consolo, dlaczego podjął się jego
obrony. Odpowiedź brzmiała: "Kiedy zdecydowałem się na to, sądziłem, że
Antonow może być niewinny. Teraz, po wystąpieniu sędziego, jestem o tym głęboko
przekonany".
Sądzonych zaocznie obywateli bułgarskich bronił Manfredo Rossi. Również
każdy z oskarżonych Turków miał swego adwokata. Na procesie strona bułgarska nie była oficjalnie reprezentowana. Nie
przyjęto by zresztą takiego zaproszenia. Rozprawę śledziło jednak dwóch
prawników z Bułgarii - A. Dospewski i Jordan Ormankow, występujących w
charakterze konsultantów włoskich adwokatów. Mieli oni także sporadyczny
dostęp do Agcy i okazję przesłuchania go w obecności Włochów.
Na to, że cały scenariusz rzekomych przygotowań do zamachu jest
nieprzekonujący i nie daje podstawy do rozpoczęcia procesu, zwrócił już
uwagę w 1984 r. zasłużony dla CIA zwiadowca William Hood. A oto jego opinia,
którą przytoczył "Die Zeit" 10.5.1991 r.: "Pozwolić bardzo znanemu
i poszukiwanemu zbrodniarzowi na tak swobodne krążenie po Europie, znaczy
podejmować ewidentne ryzyko, bo przecież Agca mógł w każdej chwili zostać
rozpoznany, chociażby przez dziesiątki tysięcy Turków buszujących wówczas
po Europie". Zdaniem Hooda żaden poważny wywiad nie zdecydowałby się na
takie postępowanie. "Partactwo" jest na to zbyt słabym określeniem.
Proces toczył się od 27.5.1985 r. do 30.3.1986 r. w Foro Italico przy Via
Gladiatori - dawnej hali gimnastycznej przebudowanej na salę rozpraw, z którą
sąsiadują liczne poolimpijskie obiekty sportowe. Przez cały czas jego trwania
obowiązywały najwyższe środki ostrożności. Budynek strzeżony przez dziesiątki
policjantów przypominał wręcz twierdzę. Stale unosił się nad nim
helikopter z automatyczną kamerą telewizyjną, na sali rozpraw zaś
zainstalowano kamery obserwacyjne. Oskarżonych umieszczono w pojedynczych,
okratowanych stalowymi prętami klatkach i stamtąd prowadzono każdorazowo
przed oblicze sądu. W tym samym gmachu odbył się również proces przeciwko
mordercom Aldo Moro.
Agca występował w podwójnej roli: świadka i oskarżonego. Taki status
dano mu celowo, ponieważ odpowiadając jako świadek, był zobowiązany pod groźbą
kary do mówienia prawdy i tylko prawdy, natomiast w roli oskarżonego mógł kłamać
bezkarnie, bo oskarżony ma prawo bronić się wszelkimi sposobami.
Dlatego sędzia często pytał Agcę, czy na dane pytanie chce odpowiadać
jako świadek, czy jako oskarżony. Wybierał oczywiście tę drugą możliwość.
Zasada prawna głosi, że podczas przewodu sądowego w pierwszej kolejności
przesłuchuje się oskarżonych, a dopiero później świadków. Mimo protestów
obrony w procesie rzymskim odstąpiono od tej zasady, przerywając przesłuchanie
oskarżonych na rzecz przesłuchania świadków. W ten sposób ułatwiono Agcy
sytuację, mógł on bowiem wysłuchać najpierw tego, co mówią inni, w jaki
sposób go obciążają, jakie argumenty wysuwają przeciwko niemu, a następnie
dopasowywał swe wypowiedzi do tych zeznań. Osobliwością procesową było również
przesłuchiwanie świadków przez prokuratora Mariniego na własną rękę, z
ominięciem kompletu sędziowskiego i obrony. W tym celu podróżował on po
Europie, przesłuchując w Turcji, Holandii, RFN i Francji różnych terrorystów,
mniej lub bardziej powiązanych z zamachem, w nadziei, że znajdzie świadków,
którzy potwierdzą kłamliwe zeznania Agcy. Występował więc faktycznie jako
prokurator i sędzia śledczy zarazem. Intensywność tych wojaży była tak
wielka, że wzbudziła protest obrońców wszystkich oskarżonych, prócz obrońcy
Agcy oczywiście.
Rzecz znamienna, że żaden Turek - chociaż przesłuchano ich kilkudziesięciu
- nie obarczał w śledztwie i na procesie ani Bułgarów, ani Rosjan
odpowiedzialnością za zamach. A przecież mogli oni, tak jak Agca, obciążyć
konto innych, by uprawdopodobnić antybułgarskie oskarżenia swego rodaka i
kompana. Wypierali się też zgodnie jakichkolwiek powiązań z Bułgarami. Jeśli
zaś idzie o Agcę, to większość przyznawała się tylko do luźnej znajomości
z nim.
Podczas procesu przesłuchano łącznie, czy to na sali rozpraw, czy poza nią,
ponad 120 świadków oskarżenia i obrony. Wśród świadków oskarżenia znaleźli
się także dwaj przedstawiciele włoskich służb wywiadowczych, choć ich działania
wobec Agcy przemawiały przecież na rzecz argumentów obrony. W rozmowie z Guido Knoppem zamachowiec stwierdził ponoć, iż "odwiedzili go
przedstawiciele włoskiego wywiadu i oferowali mu szybkie uwolnienie, jeśli
obciąży Bułgarów".
Na rozprawie Agca dał się poznać od nieznanej dotychczas strony, tj. jako
mitoman i rzadkiego kalibru fantasta. Jego wiarygodności jako świadka z pewnością
to nie podbudowało. Już w pierwszym dniu procesu wywołał zamieszanie,
rozpoczynając swoje zeznania słowami: "Jestem Jezusem Chrystusem! Jestem
wszechmocny! Zapowiadam koniec świata! Świat ulegnie zagładzie!"
Policjanci wyprowadzili go wówczas na kilka minut z sali. Ale chociaż sędzia
ostrzegł, że nie będzie tolerował takich wypowiedzi, Agca w ogóle się tym
nie przejął i następnego dnia oznajmił, że jest "reinkarnacją
Chrystusa", a "dni tego świata są policzone". Twierdził, jakoby
miał wizję i widział ukrzyżowanie, zmartwychwstanie i wniebowstąpienie
Chrystusa, o czym rzekomo rozmawiał również z Janem Pawłem II, gdy ten
odwiedził go w więzieniu. Wszystko to mówił muzułmanin, zaciekły wróg
katolicyzmu!
Na rozprawie 24 czerwca 1985 r. posunął się jeszcze dalej, głosząc, iż
jest w stanie wskrzeszać zmarłych. "Jeżeli Watykan przyzna - powiedział -
że jestem Chrystusem, wskrzeszę osobę uznaną z naukowego punktu widzenia za
zmarłą". Z ust Agcy padły również zdania: "Jestem wielkim
intelektualistą. Nie jestem pomylony. Powiadam, że Kościół musi się
zdecydować: albo stwierdzi, że jestem świadomym narzędziem diabła, albo
powinien znieść dogmat Matki Boskiej Niepokalanej". Kilkakrotnie też
wspomniał o "trzeciej tajemnicy fatimskiej", uzależniając gotowość
współpracy z wymiarem sprawiedliwości od wyjaśnienia przez Watykan tej
przepowiedni. Stolica Apostolska odmówiła zajęcia stanowiska wobec wypowiedzi
Agcy, które interpretowano niekiedy jako przekazywane na zewnątrz sygnały.
Kolejne zaskoczenie wywołały wyjaśnienia zamachowca dotyczące jego
terrorystycznej przeszłości. Na posiedzeniu 5 czerwca 1985 r. stwierdził on
mianowicie, iż nie jest terrorystą, lecz "ideologiem", dodając przy tym: "W swoim działaniu kierowałem się zasadą,
by nigdy nie skrzywdzić, a nawet nie urazić niewinnego". Natomiast w
wywiadzie dla "Corriere delia Sera" powiedział o sobie: "Zamach na
Papieża to poważna, nadzwyczajna sprawa. Do tak ważnego, historycznego czynu
potrzebny był człowiek nadzwyczajny po każdym względem. Takim właśnie człowiekiem jestem ja".
Prokurator Marini usiłował początkowo ratować sytuację, tłumacząc, że
zachowanie terrorysty to tylko "przedstawienie adresowane do
dziennikarzy", które nie może mieć żadnego wpływu na przebieg procesu.
Do spotkania Agcy z Antonowem na sali rozpraw doszło 13 lipca 1985 r., w
dwudziestym szóstym dniu procesu, kiedy to po raz pierwszy udzielono Bułgarowi
głosu. Powiedział wówczas: "Pragnę oświadczyć, że stoi przed wami
niewinny i oszkalowany człowiek. Na tej sali można było usłyszeć wiele
oszczerstw pod adresem mojej ojczyzny i mnie samego. Prawda jest jedna: jestem
niewinny". Nieprzygotowany do nagłej, zaimprowizowanej na życzenie
prokuratora konfrontacji ze swym oskarżycielem Antonow stwierdził z
przekonaniem: "Nie mam nic wspólnego z tymi nieprawdopodobnymi historiami, które
mi się zarzuca. Nigdy nie spotkałem człowieka, który mnie oskarża".
Zaprzeczył też zdecydowanie, jakoby pracował dla służb specjalnych i posługiwał
się pseudonimem. Po systematycznej obecności na 55 posiedzeniach Antonow,
korzystając z włoskich przepisów zezwalających oskarżonemu na
nieuczestniczenie w procesie przez dowolny okres (korzystał z tego również
Agca, lecz znacznie krócej), przekazał 10 października 1985 r. sądowi list,
w którym stwierdza: "Od trzech lat jestem trzymany bezpodstawnie w więzieniu
w wyniku oszczerstw osoby, której nigdy nie widziałem. Spowodowało to
pogorszenie stanu mojego zdrowia i obecnie nie mogę już dłużej przychodzić
do sądu i odpowiadać na pytania. Potwierdzam jednak wszystkie moje
dotychczasowe zeznania złożone w śledztwie". Po odczytaniu tego listu na
sali rozpraw Antonow nie uczestniczył już więcej w posiedzeniach sądu. I chociaż w zamierzeniach włoskiego
aparatu sprawiedliwości miał to być właśnie jego proces, niewiele mówiło
się tu o nim. Milczenie to wynikało przede wszystkim z faktu, że Bułgarzy
zostali bezpośrednio skojarzeni z terrorystami tureckimi. Nie mieli oni w całej
sprawie właściwie nic do zeznania, poza wykazaniem się alibi na okres od 10
do 13 maja.
Wasilew opuścił Włochy dopiero 27 sierpnia 1982 r. w ramach normalnej
rotacji. Po przybyciu jego zmiennika, który w Rzymie zjawił się 7 sierpnia,
pozostał z nim jeszcze trzy tygodnie. Gdyby czuł się zagrożony, mógłby
wyjechać natychmiast. Włoskie MSZ było powiadomione przez ambasadę o odwołaniu Wasilewa już trzy miesiące wcześniej.
Co się zaś tyczy Ajwazowa, to wyjechał do Sofii służbowo 5 listopada
1982 r., kiedy o śladzie bułgarskim było już głośno. Termin zaplanowanego
powrotu wypadł dzień po aresztowaniu Antonowa. Ajwazow miał już
zarezerwowany bilet lotniczy do Rzymu, co można było łatwo sprawdzić w
komputerze na rzymskim lotnisku. I oto staje się rzecz niezwykła. Na dzień
przed planowanym odlotem z Sofii wezwano do włoskiego MSZ ambasadora Bułgarii
i poproszono go, by Bułgarzy sami zrezygnowali z immunitetu dyplomatycznego
Ajwazowa. W ten sposób dano do zrozumienia, że gdy wysiądzie on z samolotu,
zostanie aresztowany. Dlaczego Włosi tak postąpili? Widocznie chcieli, by
Ajwazow nie wrócił do Rzymu, bo wtedy mogliby głosić, że uciekł, że bał
się odpowiedzialności, czyli że czuł się winny, bo był zamieszany w
zamach. Bułgarzy natomiast nie mogli pozbawić immunitetu swego dyplomaty,
ponieważ w ten sposób uznaliby de facto jego winę.
Również Antonow pozostał na miejscu, nawet po rewizji dokonanej w jego
biurze przez policję w kwietniu 1982 r. Tu nasuwa się pytanie: skąd policja
miała już wówczas nazwisko Antonowa na liście podejrzanych, skoro Agca zaczął
ujawniać nazwiska swych rzekomych bułgarskich wspólników dopiero na przesłuchaniu 8 listopada 1982 r.? Gdyby Bułgarzy czuli się zagrożeni, odwołaliby w porę
Antonowa. Znalezienie pretekstu nie stanowi tu najmniejszego problemu.
Sędzia Martella przedłożył Agcy 8 listopada 1982 r. album zawierający 56
ponumerowanych zdjęć obywateli bułgarskich, który - jak później ustalono -
przygotowany został przez pracowników włoskiego wywiadu. Zamieszczenie w nim
wyłącznie fotografii Bułgarów automatycznie kierowało podejrzenia tylko na
ten kraj, co jest w śledztwie niedopuszczalne. Agca wskazał ponadto łatwe do
zapamiętania numery, tj. 1, 2, 20, wymieniając kolejno: "Kolew", "Bajramicz"
i "Petrow". Sędzia śledczy poinformował go wówczas, że jest to
Ajwazow, Antonow i Wasilew, terrorysta bowiem nie znał ich nazwisk, ani nie
wiedział, gdzie pracują. Zagmatwał się już na samym początku zeznań, co
nie przeszkadzało mu później w śledztwie i na procesie utrzymywać, że
dzwonił do Antonowa do biura, co mógł uczynić tylko, gdyby oprócz pseudonimów
znał jednocześnie nazwiska Bułgarów. W wywiadowczej konspiracji rzecz nie do
pomyślenia. Gdy pokazano mu zdjęcie Antonowa, nie wiedział, iż jest on
pracownikiem Bałkan Air.
Skoro już jesteśmy przy nazwiskach, warto dodać, że zachodnie służby
specjalne wykazały w tej sprawie pewną nieporadność. Aby wymysły Agcy
uczynić bardziej prawdopodobnymi, trzem Bułgarom nadano pseudonimy. O ile
pierwsze dwa, tj. "Kolew" i "Petrow", są istotnie nazwiskami bułgarskimi,
to już z "Bajramiczem", rzekomym pseudonimem Antonowa, się nie powiodło.
Końcówka jest rosyjska, ale pierwszy człon - "Bajram" - oznacza święto
muzułmańskie, a więc jest raczej pochodzenia tureckiego.
Ślad bułgarski starano się także umocnić na procesie opowieścią o
tajemniczej ciężarówce, oczekującej na zamachowca w ambasadzie bułgarskiej
13 maja 1981 r. Agca konfabulował, iż po zamachu i wywołaniu popłochu
eksplozją ładunków wybuchowych w jego najbliższym otoczeniu, miał zbiec do
stojącego w pobliżu samochodu z Bułgarami. Ci zaś mieli go podwieźć pod
ambasadę, gdzie czekał nań - z przygotowaną kryjówką - gotowy do odjazdu bułgarski TIR. Taka ciężarówka rzeczywiście wyruszyła z
Rzymu do Sofii 13 maja o godz. 19.30.
Wersję z TIR-em prokurator uzupełnił informacją, iż Bułgarzy domagali
się przeprowadzenia odprawy celnej tego samochodu wyjątkowo przed ich ambasadą,
tak by nie musiał być jeszcze przetrzymywany na granicy. Obrona jednak wykazała,
że nie było w tym nic wyjątkowego, bowiem już wielokrotnie korzystano z
takiej odprawy, praktykowanej zresztą przez ambasady na całym świecie.
Uporano się również z kolejnym argumentem, jakoby miał to być w ogóle
pierwszy kurs TIR-a na trasie Sofia - Rzym - Sofia w tym roku, ponieważ
ustalono, że odbył ich już kilka. Nie było też nic sensacyjnego w fakcie,
że odjechał akurat 13 maja. Bułgarzy - co potwierdzili włoscy celnicy -
mieli ruszyć dzień wcześniej, lecz formalności celne i decyzja o dodatkowym
ładunku opóźniły wyjazd. Ajwazow, który był odpowiedzialny z ramienia
ambasady za odprawę, poparł to odpowiednią dokumentacją, a jego obecność
przy całej tej procedurze zapewniała mu ponadto niezbite alibi. Będąc w
ambasadzie, nie mógł być zarazem tego dnia - jak twierdził zamachowiec - na
placu św. Piotra. Data zamachu - 13 maja, ustalona została według Agcy
dopiero na spotkaniu 10 maja. Uprzednio brano pod uwagę także 17 lub 20 maja.
TIR był już jednak od 20 dni w drodze, nie miano z nim kontaktu i nie było
wiadomo, kiedy dokładnie dotrze do Rzymu, bo rozwoził napoje po bułgarskich
placówkach zagranicznych. Poza tym, mając do zrealizowania własny grafik podróży,
kierowca nie mógłby przecież czekać do 17 lub 20 maja, aż Agcy powiedzie się
plan zamachowy. Postój TIR-a w Rzymie 13 maja był więc czysto przypadkowy. A
zatem i ten ślad okazał się nietrafiony.
Wróćmy jednak do głównych postaci drugiego procesu. Antonow to
psychicznie całkiem inny człowiek niż Agca. Cichy, skromny, małomówny. Już
w czasie pobytu w areszcie śledczym był bliski załamania psychicznego.
Fatalne samopoczucie Antonowa pogłębiała zapewne obawa, że władze włoskie,
przyglądając się bliżej personaliom podejrzanych, wpadną na trop jego agenturalnej działalności w służbie bułgarskiego wywiadu. To, że poza pracą
w Balkan Air wykonywał on jeszcze inne obowiązki, ujawnili sami Bułgarzy po
upadku komuny. Nie miały one wszakże, jak zapewnili, nic wspólnego z zamachem
na Papieża. Ponieważ stan zdrowia Antonowa coraz bardziej niepokoił przywoływanych
często do aresztu lekarzy, po dwóch latach zdecydowano przenieść go z celi
więziennej do aresztu domowego. Prokurator gwałtownie protestował, lecz
lekarze byli nieustępliwi. Poparł ich Trybunał Wolności - sąd orzekający
tymczasowe lub warunkowe zwolnienie z więzienia na rzecz aresztu domowego.
Jednakże powrót do własnego mieszkania nie spowodował poprawy kondycji
psychicznej podejrzanego. Nie mógł bowiem opuszczać domu, by zaczerpnąć świeżego
powietrza, a jego spokój wciąż zakłócały niespodziewane wizyty policjantów.
Krewni z kraju odwiedzali go rzadko, podobnie zresztą żona, która nie mogła
widywać się z nim częściej ze względu na dużą odległość. Przeważnie
przychodzili doń przedstawiciele bułgarskiej ambasady. W październiku 1984 r.
Antonow - zapewne zainspirowany życzliwą reakcją Papieża na list patriarchy
bułgarskiego w jego sprawie - zwrócił się do prezydenta Włoch o interwencję,
argumentując, iż przetrzymuje się go już przeszło dwa lata wyłącznie w
oparciu o zeznania Agcy.
Włoskie ustawodawstwo antyterrorystyczne stanowi pod tym względem europejską
osobliwość. Dopuszcza ono bowiem przetrzymywanie w śledztwie podejrzanego
nawet do 10 lat. Odnosi się to szczególnie do podejrzenia o zabójstwo na tle
politycznym, połączone z aktem terroru. W praktyce włoskiej miały miejsce
liczne przypadki zwalniania ludzi dopiero po 8-9 latach śledztwa umorzonego z
braku dowodów winy. Dlatego też Antonowa można było trzymać tak długo w
areszcie. Praktyki te są we Włoszech przedmiotem ostrych sporów. Większość
prawników opowiada się za ograniczeniem okresu śledczego, jednakże projekty
w tej sprawie utknęły w komisjach parlamentarnych. Mediolański tygodnik
"Panorama" pisał, że we włoskich więzieniach "prawie 25 tys. osób oczekuje nieraz całe lata, by ktoś wreszcie zdecydował o ich losie. Czas
aresztu prewencyjnego dochodzi do rekordowej liczby 10 lat".
Przetrzymywanie Antonowa było więc prawnie nie do podważenia. Dzisiaj jest
on człowiekiem zupełnie zapomnianym i ciężko chorym, dotkniętym także
zaburzeniami psychicznymi. Po rozwodzie z żoną zamieszkał z matką i żyje w
całkowitej izolacji od otoczenia. Według relacji dziennikarzy bułgarskich -
to już ruina człowieka pokonującego z trudem niedostatki materialnego
bytowania. Ofiarowane mu wsparcie finansowe ze strony stowarzyszenia byłych
pracowników wywiadu Antonow ambitnie odrzucił.
Carl Bernstein i Marco Politi w swojej pracy "Jego Świątobliwość Jan
Paweł II i nieznana historia naszych czasów" piszą, że twierdzenie,
jakoby informacje o śladzie bułgarskim podsunęły Agcy służby specjalne Włoch,
wyszło od adwokatów broniących Bułgarów. Taka nieścisłość nie przystoi
tak poważnej publikacji. Książkę wydano przecież w latach dziewięćdziesiątych,
kiedy o roli włoskich służb specjalnych w tej sprawie pisano już powszechnie
jako o fakcie nie do zakwestionowania.
Początkowo w rzymskim procesie uczestniczyło około 500 akredytowanych
dziennikarzy przybyłych tu za całego świata. Później jednak ich liczba
bardzo szybko stopniała, i to tak dalece, że bywały dni, a nawet tygodnie,
kiedy sprawozdawców na sali rozpraw można było zliczyć na palcach jednej ręki.
Proces rozpoczęty 27 maja 1985 r., przerwany 18 lipca i wznowiony 18 września
1985 r., zakończył się po 99 posiedzeniach ogłoszeniem wyroku 29 kwietnia
1986 r. Szesnastoosobowy sąd przysięgłych (w tym 6 kobiet) naradzał się nad
wydaniem wyroku cały tydzień, w całkowitej izolacji od świata zewnętrznego,
jak na papieskim konklawe. Wszyscy trzej obywatele bułgarscy zostali
uniewinnieni "z braku dowodów winy", o co wystąpił na koniec sam
prokurator, obstający uprzednio tak uporczywie przy śladzie bułgarskim. Tym
samym Antonow aresztowany 25 listopada 1982 r. opuścił wreszcie więzienie po
blisko trzyipółrocznym w nim pobycie. Oskarżonym tureckim wymierzono następujące
wyroki:
Celebi i Celik zostali uniewinnieni (prokurator żądał najwyższego wymiaru
kary - dożywocia), Bagci został skazany na trzy lata i dwa miesiące
(prokurator żądał 24 lat), Agca - na rok więzienia za nielegalne posiadanie
broni. Zarówno obrońcy Bułgarów, jak i adwokat Turków zapowiedzieli rewizję
od wyroku. Strona bułgarska za pośrednictwem adwokata Antonowa złożyła odwołanie,
domagając się zastąpienia formuły "uwolnieni z braku dowodów winy"
stwierdzeniem o całkowitej niewinności. Jednakże Rzymski Sąd Apelacyjny na
mocy orzeczenia z dnia 27.12.1987 r. podtrzymał wyrok pierwszej instancji.
W przeddzień dziesiątej rocznicy strzałów na placu Św. Piotra 12.5.1991
r. niemiecka katolicka agencja prasowa KNA podsumowała drugi proces następująco:
"Nie znaleziono dowodów potwierdzających hipotezę o udziale w zamachu
wschodnich wywiadów z Bułgarami na czele, jak również nie znaleziono dowodów
istnienia śladu tureckiego w postaci zamachowego spisku ze strony »Szarych
Wilków«". Jonathan Vankin zaś stwierdził, że "długo oczekiwany
proces Bułgarów stał się czymś w rodzaju upokorzenia dla zwolenników
teorii czerwonego spisku."
Kiedy rozpoczynał się proces przeciwko zakulisowym sprawcom zamachu,
okrzyknięto go z miejsca procesem stulecia, kiedy się zaś skończył - uznano
go kompromitacją stulecia.

* * *

Niedługo potem w 1986 r. otwarto trzecie śledztwo, obejmując nim dwunastu
Turków podejrzanych mniej lub bardziej o współudział w zamachu. Do 1995 r.
śledztwem kierował sędzia Ferdinando Imposimato, później zaś jego zastępca
Rosario Priore - równie jak Imposimato przekonany o prawdziwości śladu bułgarskiego.
Do rozwiązania zagadki zamachu śledztwo to nie przyczyniło się jednak w żadnym
stopniu. Toteż parlament włoski najwidoczniej rozczarowany jego jałowością,
wypowiedział się przeciwko kontynuowaniu dochodzenia, w związku z czym śledztwo
ostatecznie zamknięto 30 czerwca 1996 r.




EUGENIUSZ GUZ - ZAMACH NA PAPIEŻA - 2








Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
guz zamach na papieza 2
Labo Zamach na Papieża
Zamach na Arcybiskupa
06 Naciski na papieża
Zamach na Hitlera KLCW 2009 03 07
Watts Zrównoważony rozwój – zamach na ekonomię
ARTYKUŁY ZAMACH NA ZIOŁA
ZAMACH NA WTC 11 WRZEŚNIA 2001 NIEOFICJALNIE
Nieudany zamach na ambasadora USA (13 07 2009)
Prawda o zamachu na Polskę , mordzie w Katyniu i bestialstwie w S

więcej podobnych podstron