Stephen King Truskawkowa Wiosna


STEPHEN KING
TRUSKAWKOWA WIOSNA
Springheel Jack...
Te dwa słowa ujrzałem tego ranka w gazecie i, mój Boże, jakże one cofnęły
mnie w przeszłość. Wszystko działo się osiem lat temu; prawie dokładnie, co
do dnia. Wtedy właśnie ujrzałem siebie w ogólnokrajowej sieci telewizyjnej - w
Raporcie Waltera Cronkite'a. Wprawdzie moja twarz mignęła tam tylko przez
chwilę w tle, za plecami reportera, ale wszyscy znajomi natychmiast mnie
zauważyli. Otrzymywałem telefony z innych miast i z innych stanów. Mój tata
domagał się ode mnie analizy i oceny sytuacji, był bardzo rubaszny, serdeczny
- taki do rany przyłóż. Matka chciała tylko, żebym wrócił do domu. Ale ja nie
chciałem wracać do domu. Byłem oczarowany.
Oczarowany tą mroczną, spowitą mgłą truskawkową wiosną i wiszącym
nad wszystkim cieniem gwałtownej śmierci, która jej towarzyszyła w czasie
tamtych nocy sprzed ośmiu lat. Cień Springheel Jacka...
W Nowej Anglii nazywano to truskawkową wiosną. Nikt nie wie dlaczego;
ot, po prostu określenie używane przez starców. Twierdzą oni, że coś takiego
zdarza się co osiem lub co dziesięć lat. Wypadki, jakie miały miejsce w New
Sharon Teachers' College tamtej konkretnie truskawkowej wiosny... też
mogłyby tworzyć cykl, ale ponieważ nikt nie przeprowadzał nad tym głębszych
studiów, nigdy tego tak nie nazwali.
W New Sharon truskawkowa wiosna zaczęła się szesnastego marca tysiąc
dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku. Tego właśnie dnia nastąpił
przełom w najostrzejszej od dwudziestu lat zimie. Padał deszcz, a powietrze
przesycał zapach odległego o trzydzieści kilometrów morza. Śnieg, którego
napadało na wysokość prawie dziewięćdziesięciu centymetrów, zaczął
gwałtownie topnieć i cały kampus tonął w grząskim błocku. Rzezby ze śniegu -
pozostałość zimowego karnawału - które przez dwa miesiące trwały nietknięte
w minusowych temperaturach, przekrzywiały się i przygarbiały. Ulepiona przed
budynkiem bractwa Tep karykatura Lyndona Johnsona płakała rzewnymi łzami
odwilży. Gołąb widniejący przed Prashner Hall stracił wszystkie pióra i
miejscami widać już było jego żałosny, wykonany ze sklejki szkielet.
W nocy nadeszła mgła i spowiła nieprzeniknioną białą opończą i ciszą
wąskie alejki college'u oraz wszystkie drogi dojazdowe. Okalające promenadę
sosny sterczały niczym wyciągnięte do liczenia palce, a mleczny opar, jak dym
z papierosów, snuł się leniwie pod niewielkim mostkiem, otulając armaty
pochodzące jeszcze z czasów wojny domowej. Mgła odbierała pejzażowi
spoistość, wszystko wydawało się obce i magiczne. Ktoś, kto niebacznie
opuścił dudniące muzyką z szafy grającej, jaskrawo oświetlone, zgiełkliwe
wnętrze klubu Grinder, spodziewając się widoku wypełnionego gwiazdami
zimowego nieba, trafiał nagle w pogrążony w ogłuszającej ciszy świat
dryfującej, białej mgły; w ciszę, którą mącił jedynie dzwięk jego własnych
kroków i plusk wody kapiącej ze staroświeckich rynien. Człowiek niemal
spodziewał się napotkać idącego śpiesznie Golluma, Frodo, Sama albo
odwróciwszy się skonstatować, że Grinder zniknął, a jego miejsce zajęła
mglista panorama wrzosowisk, cisów, druidzkich kręgów lub pryskających
iskrami zaczarowanych pierścieni.
Tego roku szafa grająca odtwarzała Love is Blue. Bez przerwy dochodziły
tony Hey, Jude. Dzwięki Scarborough Fair.
Tamtego wieczoru, dziesięć po jedenastej, student pierwszego roku, John
Dancey, wracając do akademika, zaczął w tej mgle wrzeszczeć. Cisnął na
ziemię książki i darł się, wpatrzony w rozrzucone szeroko nogi leżącej na
śniegu w mrocznym narożniku na parkingu przylegającym do Animal Sciences
martwej dziewczyny, która miała gardło rozerżnięte od ucha do ucha. Jej
rozwarte oczy zdawały się ciskać skry radości, jakby zrobiła najlepszy dowcip
w życiu - Dancey, student pedagogiki, lepszy w nauce niż w gębie,
wrzeszczał, wrzeszczał i wrzeszczał.
Ranek wstał posępny i pochmurny, a my szliśmy na sale wykładowe z
cisnącymi się na usta pytaniami: Kto? Dlaczego? Jak myślisz, czy go złapią? I
ostatnie, budzące największy dreszcz emocji: Znałeś ją? Znałaś ją?
Tak, chodziłem z nią na plastykę.
Tak, w zeszłym semestrze mój kumpel umawiał się z nią na randki. Tak,
kiedyś w Grinder poprosiła mnie o ogień. Siedziała przy sąsiednim stoliku.
Tak
Tak, ja...
Tak... tak... och, tak, ja...
Znaliśmy ją wszyscy. Nazywała się Gale Cerman (wymawiało się Kerr-
man) i studiowała na wydziale plastycznym. Nosiła okrągłe, druciane okulary i
miała świetną figurę. Była powszechnie lubiana, ale koleżanki z pokoju jej nie
znosiły. Niewiele udzielała się towarzysko, chociaż należała do najbardziej
adorowanych dziewcząt w kampusie. Była okropna, ale miła. Była niebywale
żywa, ale rzadko zabierała głos i prawie nigdy się nie uśmiechała. Była w ciąży
i chorowała na białaczkę. Była lesbijką, którą zamordował jej chłopak.
Siedemnastego marca była truskawkowa wiosna i wszyscy znaliśmy Gale
Cerman.
W kampusie pojawiło się pół tuzina samochodów policji stanowej;
większość zaparkowała przed Judith Franklin Hall, gdzie mieszkała Cerman.
Kiedy o dziesiątej rano przechodziłem tamtędy w drodze na zajęcia, kazano mi
się wylegitymować. Głupi nie byłem. Pokazałem im dokument i nie robiłem
żadnych uwag.
- Czy nosisz przy sobie nóż? - zapytał chytrze policjant.
- Czy chodzi o Gale Cerman? - próbowałem się dowiedzieć, gdy już
oświadczyłem, że najniebezpieczniejszą rzeczą, jaką ze sobą noszę, są
klucze przypięte do zasuszonej króliczej łapki.
- Dlaczego pytasz? - nasrożył się.
Na zajęcia spózniłem się pięć minut.
Panowała truskawkowa wiosna i tej nocy nikt już nie chodził samotnie po
terenie na poły akademickiego, na poły magicznego kampusu. Ponownie
pojawiła się mgła pachnąca morzem, cicha i otchłanna.
Mniej więcej o dziewiątej wieczorem wpadł do pokoju kolega, z którym
mieszkałem. Od siódmej wytężałem mózgownicę, mozoląc się nad esejem o
Miltonie.
- Złapali go - oświadczył. - Słyszałem to w Grinder.
- Od kogo?
- Nie wiem. Od jakiegoś chłopaka. Zrobił to jej narzeczony. Nazywa się Carl
Amalara.
Rozparłem się na krześle. Poczułem ulgę, a jednocześnie byłem trochę
rozczarowany. Takie nazwisko nie budzi wątpliwości. Musiała to być prawda.
Najzwyklejsze, odrażające, nędzne morderstwo z namiętności.
- W porządku - powiedziałem. - I bardzo dobrze.
Wybiegł z pokoju, żeby dalej rozgłaszać wieść. Jeszcze raz przeczytałem
swój esej o Miltonie i nie mogąc dojść do tego, co chciałem powiedzieć,
podarłem go, po czym zacząłem pisać od początku.
O wszystkim doniosła poranna prasa. Zamieściła aż nieprzyzwoicie
wyrazne zdjęcie Amalary - zapewne ze świadectwa ukończenia szkoły
średniej - pokazujące raczej smętnie wyglądającego chłopaka o oliwkowej
cerze, ciemnych oczach i z dziobami na nosie. Amalara nie przyznał się
jeszcze do winy, ale wszystkie okoliczności wskazywały na niego. On i Gale
Cerman przez ostatni miesiąc bardzo się kłócili, a tydzień przed morderstwem
zerwali ze sobą. Jego kolega z pokoju powiedział, że ostatnio Amalara był
 przybity . W kuferku pod jego łóżkiem policja znalazła kupiony u L.L. Beansa
nóż myśliwski o osiemnastocentymetrowej klindze i ewidentnie pociętą
nożyczkami fotografię jego narzeczonej.
Obok zdjęcia Amalary widniała też podobizna Gale Cerman. Obok
blondynki o raczej mysim wyglądzie i w okularach dostrzec można było trochę
rozmazanego psa oraz flaminga z rozpostartymi skrzydłami. Na twarzy Gale
Cerman gościł pełen zakłopotania uśmiech. Mrużyła oczy i rękę trzymała na
łbie psa. A więc to prawda. To musiała być prawda.
Następnej nocy znów wystąpiła mgła, która słała się jak bluszcz, spowijając
świat w nieprzytomnej ciszy. Wyszedłem tego wieczoru na spacer. Bolała
mnie głowa i miałem ochotę zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. Pachniało
wiosną; która z wolna usuwała ze swej drogi niechętnie ustępujący śnieg,
zostawiając za sobą pozbawione życia łaty zeszłorocznej trawy, nagie i niczym
nie zakryte jak głowa wiekowej babci.
Dla mnie był to jeden z najczarowniejszych wieczorów, jakie pamiętam.
Ludzie, których mijałem pod otoczonymi halo latarniami, byli mruczącymi
cieniami i sprawiali wrażenie spleconych ramionami, patrzących sobie w oczy
kochanków. Śnieg topił się i odpływał, topił się i odpływał, każdy podmuch
wiatru osuszał świat, a mroczne morze zimy odpływało w niepamięć.
Spacerowałem prawie do północy, do chwili, kiedy byłem już przemoczony
do suchej nitki, a w alejkach zaroiło się od cieni, w krętych przejściach
usłyszałem wiele tłumionych mgłą kroków. Kto powie, że jednym z tych cieni
nie był człowiek, czy stwór, nazwany Springheel Jack? Na pewno nie ja,
ponieważ minąłem wiele cieni, ale we mgle nie rozróżniałem twarzy.
Następnego dnia obudził mnie dochodzący z korytarza zgiełk. Wylazłem
zobaczyć, co się dzieje. Dłońmi doprowadziłem do jakiego takiego stanu
fryzurę i przeciągnąłem włochatą gąsienicą, w którą podstępnie zamienił się
mój język, po suchym jak pieprz podniebieniu.
- Wykończył następną - powiedział ktoś z pobladłą z wrażenia twarzą. - Muszą
go wypuścić.
- Kogo?
- Amalarę! - wykrzyknął inny rozradowany głos. - Kiedy to się stało, on siedział
w więzieniu.
- Stało się co? - dopytywałem się cierpliwie.
Wiedziałem, że wcześniej czy pózniej dowiem się wszystkiego. Tego byłem
pewien.
- Dziś w nocy zabił następną. Teraz ciągle jej szukają.
- Kogo szukają?
Przede mną znów zamajaczyła ta blada twarz.
- Nie kogo. Czego. Jej głowy. Ktokolwiek zabił tę dziewczynę, zabrał ze sobą
jej głowę.
New Sharon nie jest dużą uczelnią, a w tamtych latach była jeszcze
mniejszą - instytucja określana przez dziennikarzy mianem  uczelni
środowiskowej . I rzeczywiście stanowiliśmy niewielką społeczność: w każdym
razie wtedy. Wszyscy się znali; gorzej lub lepiej, ale się znali. Gale Cerman
była dziewczyną, której każdy kiwał głową na powitanie, myśląc sobie, że
przecież gdzieś już ją wcześniej spotkał.
Ann Bray znali wszyscy. Rok wcześniej, w paradzie podczas konkursu na
Miss Nowej Anglii, szła zaraz za zdobywczynią tytułu i wymachiwała laską w
takt melodii Hey, Look Over Me. Rozum również posiadała nie od parady; do
chwili śmierci była redaktorem uczelnianej gazety (tygodnika), należała do
studenckiego koła dramatycznego i pełniła funkcję przewodniczącej filii
Narodowego Żeńskiego Koła Studenckiego w New Sharon. Na fali
entuzjazmu, jaki ogarnia każdego studenta pierwszego roku, wymyśliłem nową
kolumnę do prowadzonej przez nią gazety i próbowałem się z Ann Bray
umówić na randkę - w obu przypadkach poniosłem sromotną porażkę.
A teraz była martwa... gorzej niż martwa.
Na popołudniowe wykłady chadzałem jak każdy inny. Witając się mówiłem
 cześć z nieco mniejszym zapałem niż zwykle; zupełnie jakbym bał się
przyglądać twarzom znajomych. Oni zresztą zachowywali się podobnie w
stosunku do mnie. Między nami trafiła się czarna owca, czarna jak żwir alejek
krzyżujących się z deptakiem, jak wyrwa między stuletnimi dębami rosnącymi
na tylnym dziedzińcu gimnazjum. Czarna jak masywne cielska armat z czasów
wojny domowej oglądane w oparach półprzezroczystej mgły. Patrzyliśmy sobie
w oczy, próbując odnalezć wzajemnie w nich tę ciemność.
Tym razem policja nikogo nie aresztowała. W mgliste noce osiemnastego,
dziewiętnastego i dwudziestego marca niebieskie radiowozy nieustannie
patrolowały teren kampusu. Ich czołowe reflektory co chwila kłuły mroczne
zakątki i zaułki. Administracja uczelni wprowadziła od dwudziestej pierwszej
godzinę policyjną. Parki obłapiających się ryzykantów, których chwytano w
krzakach na północ od Tate Alumni Building, zabierano na posterunek policji w
New Sharon i bezlitośnie maglowano przez trzy godziny.
Dwudziestego miał miejsce histeryczny, fałszywy alarm, kiedy na parkingu,
w miejscu gdzie znaleziono zwłoki Gale Cerman, natknięto się na
nieprzytomnego chłopaka. Przygłupi gliniarz z kampusu, nie badając nawet
pulsu, załadował ciało na tylne siedzenie radiowozu, rozłożył sobie przed
nosem mapę i ruszył do najbliższego szpitala. Na terenie opustoszałego
terenu uniwersytetu syrena samochodu zawodziła jak walne zgromadzenie
banshee.
W połowie drogi zwłoki usiadły i spytały głucho:  Gdzie, do diabła, jestem?
Gliniarz wrzasnął i zjechał z szosy. Zwłoki okazały się być studentem, który
nazywał się Donald Morris i przez ostatnie dwa dni przechodził ciężką grypę...
Czy panowała wtedy grypa azjatycka? Nie pamiętam. Tak czy owak, zemdlał
po drodze do Grinder, dokąd wybrał się na zupę i tosty.
Dni ciągle były ciepłe, choć pochmurne. Ludzie gromadzili się w niewielkich
grupach, które przejawiały zdumiewającą tendencję do błyskawicznego
rozpadania się i formowania ponownie w innych już konfiguracjach. Jeśli
człowiek zbyt długo oglądał te same twarze, przychodziły mu do głowy głupie
myśli o ich właścicielach. A plotki po kampusie rozchodzić się zaczęły wręcz z
szybkością światła. Powszechnie lubiany profesor historii widziany był na
niewielkim mostku, gdy śmiał się i płakał; Gale Cerman zostawiła tajemniczą,
składającą się z dwóch słów wiadomość wypisaną jej własną krwią na asfalcie
parkingu przy Animal Sciences; oba morderstwa tak naprawdę miały podłoże
polityczne i dokonało ich odgałęzienie SDS; żeby zaprotestować przeciw
wojnie. Wszystko to było bardzo zabawne. SDS w New Sharon liczyło siedmiu
członków; jedno większe odgałęzienie mogłoby doprowadzić do bankructwa
całą organizację. Ten fakt, spowodował jeszcze bardziej złowieszczą teorię
wysnuwaną przez prawicowe ugrupowania kampusu - to robota agitatorów z
zewnątrz. Tak zatem w tamtych dziwacznych, ciepłych dniach odwracaliśmy
głowy, nie patrząc sobie w oczy.
Zawsze wietrząca sensację prasa zignorowała duże podobieństwo
naszego mordercy do Kuby Rozpruwacza i dokopała się o wiele głębiej - aż do
roku tysiąc osiemset dziewiętnastego. Ann Bray znaleziono na rozmiękłym
skrawku ziemi, zaledwie cztery metry od najbliższego chodnika, ale nie
odkryto żadnych odcisków stóp; nawet należących do ofiary. Obdarzony
fantazją dziennikarz z New Hampshire, który uwielbiał takie mroczne,
tajemnicze historie, ochrzcił zabójcę mianem Springheel Jacka, czym nawiązał
do odrażającego lekarza, Johna Hawkinsa z Bristolu, który za pomocą różnych
dziwnych mikstur farmaceutycznych zamordował swoich pięć żon. I
przezwisko to z powodu owego błotnistego miejsca, na którym nie było
żadnych śladów, natychmiast się przyjęło.
Dwudziestego pierwszego znów padało, więc i deptak oraz tylny
dziedziniec zamieniły się w trzęsawisko. Policja oświadczyła, że zostawi w
kampusie agentów w cywilnych ubraniach, zarówno kobiety jak i mężczyzn, po
czym połowa radiowozów odjechała.
Gazeta kampusu w nieco chaotycznym artykule wstępnym wyraziła z tego
powodu duże oburzenie. Generalnie sens publikacji był taki, że jeśli pojawi się
tyle glin przebranych za studentów, to już na pewno nikt nie zdoła rozpoznać
agitatorów z zewnątrz.
Nadszedł wieczór, a wraz z nim mgła. Wirowała po obramowanych
drzewami alejkach, prawie zamyślona, zasnuwała swymi oparami budynek za
budynkiem. Była delikatna, niematerialna, ale w jakiś sposób nieubłagana i
przerażająca. Springheel Jack to mężczyzna - co do tego nikt chyba nie żywił
najmniejszych wątpliwości - ale mgła stanowiła jego wspólniczkę, kobietę... tak
w każdym razie ja to odbierałem. Odnosiłem wrażenie, że nasza niewielka
uczelnia wpadła między ich ciała i ściśnięta w ich miłosnym uścisku, stała się
częścią składową małżeństwa, które skonsumowane zostało w potokach krwi.
Siedziałem, paliłem i obserwowałem, jak w zapadającym mroku rozbłyskuje
coraz więcej świateł. Zastanawiałem się właśnie, czy to się już skończyło,
kiedy do pokoju wtargnął kolega, z którym mieszkałem, i cicho zamknął za
sobą drzwi.
- Będzie padał śnieg - powiedział.
Odwróciłem się w jego stronę.
- Wiesz to z radia?
- Nie - odparł. - Komu potrzebny meteorolog? Czy słyszałeś o truskawkowej
wiośnie?
- Chyba tak - powiedziałem.  Dawno temu. To coś, o czym opowiadały
babcie, prawda?
Stał obok mnie i patrzył w okno na skradający się chyłkiem mrok.
- Truskawkowa wiosna jest jak babie lato - powiedział. - Tyle, że zdarza się
znacznie rzadziej. W tej części kraju dobre babie lato masz co dwa, trzy lata.
Pogoda, jaką mamy teraz, przytrafia się raz na osiem albo dziesięć lat. To
fałszywa wiosna, kłamliwa wiosna, podobnie jak babie lato jest fałszywym
latem. Moja babcia mawiała, że truskawkowa wiosna poprzedza nadejście
straszliwej burzy śnieżnej - im dłużej trwa truskawkowa wiosna, tym burza ta
będzie silniejsza.
- Klity-bajdy - odparłem. - Nie wierzę w ani jedno słowo. - Popatrzyłem na
niego. - Ale wiesz, jestem trochę podenerwowany. A ty?
Uśmiechnął się łaskawie i podgrandził mi papierosa z otwartej paczki
leżącej na parapecie okna.
- Myślę, że wszyscy tylko nie ty i nie ja - odparł i z twarzy zniknął mu uśmiech.
- Wiesz, czasami zastanawiam się nad tobą. Może pójdziemy do związku i
pogramy sobie w bilard? Załatwię cię dziesięć do ośmiu.
- W przyszłym tygodniu mam egzamin wstępny z trygonometrii. Zamierzam
zająć się magicznym cyrklem i stosem notatek.
Długo jeszcze po jego wyjściu mogłem tylko siedzieć i bezmyślnie gapić się
w okno. A nawet pózniej, kiedy już rozłożyłem książki i zabrałem się do pracy,
jakaś cząstka mnie przebywała poza pokojem, spacerowała w ciemnościach,
gdzie wartę pełniło coś niewyobrażalnie mrocznego.
Tej nocy zabita została Adelle Parkins. W tym samym czasie kampus
patrolowało sześć wozów policyjnych i siedemnastu przebranych za studentów
wywiadowców (ośmiu stanowiły ściągnięte z Bostonu kobiety). Ale Springheel
Jack, dążąc do zabicia czterech z nas, był nieulękły. Fałszywa wiosna,
kłamliwa wiosna pomogła mu i pobudziła go - zabił Adelle Parkins i zostawił ją
za kierownicą jej dodge'a rocznik tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty czwarty,
gdzie rano znaleziono zwłoki. Część ciała znajdowała się w samochodzie, a
druga część w bagażniku. Na przedniej szybie widniały wymalowane krwią - to
już nie była plotka - dwie sylaby: HA! HA!
Po tej tragedii kampus trochę zwariował. Wszyscy i nikt znaliśmy Adelle
Parkins. Należała do tych bezimiennych, zaharowanych kobiet, jakie
pracowały w Grinder od szóstej do dwudziestej trzeciej, zaspokajając w każdej
chwili hamburgerami wilczy apetyt studentów, którzy wpadali do klubu w
przerwach między wykładami a pracą w bibliotece. Te ostatnie trzy mgliste
wieczory stanowiły zapewne najmniej uciążliwe dni w jej życiu; godzina
policyjna była ściśle przestrzegana i po dwudziestej pierwszej Adelle
obsługiwała jedynie policjantów i uradowanych dozorców - opustoszałe
budynki w dużym stopniu poprawiły im zły zazwyczaj humor.
Niewiele zostało do opowiadania. Policja, równie bliska histerii jak my,
ponownie waliła głową w mur i aresztowała nieszkodliwego homoseksualistę,
absolwenta socjologii. Hanson Gray utrzymywał, że  nie pamięta , gdzie
spędził ostatnie, krytyczne noce. Przymknięto go, postawiono w stan
oskarżenia, a następnie, po ostatniej, niemożliwej do opisania nocy
truskawkowej wiosny, kiedy to na deptaku zarżnięta została Marsha Curran,
polecono mu opuścić New Sharon i galopem wracać do rodzinnego
miasteczka w New Hampshire.
Nikt nigdy się nie dowie, dlaczego wyszła samotnie - była tłustym
stworzeniem o żałosnej urodzie, które mieszkało w mieście z trzema innymi
dziewczętami. Przesmyrgnęła się na kampus równie cicho jak sam Springheel
Jack. Co ją do tego skłoniło? Zapewne jakaś potrzeba, równie głęboka i
niemożliwa do opanowania jak żądza kierująca jej zabójcą. I podobnie
niezrozumiała. Może wiódł ją przymus jakiegoś rozpaczliwego, pełnego
namiętności romansu z ciepłą nocą, z ciepłą mgłą, z zapachem morza i
zimnym nożem?
Stało się to dwudziestego trzeciego marca. Dwudziestego czwartego
dyrektor college'u oznajmił, że ferie wiosenne zostaną przyśpieszone o
tydzień, więc zanim nadeszła burza śnieżna, bynajmniej nie radośnie, lecz jak
stado przerażonych owiec, rozjechaliśmy się do domów. Za nami został pusty
kampus nawiedzany jedynie przez policję i mrocznego upiora.
Miałem własny samochód, więc zabrałem ze sobą sześć osób; ich bagaż
upchaliśmy byle jak. Nie była to przyjemna podróż. Każdy z nas zdawał sobie
sprawę, że w samochodzie mógł jechać Springheel Jack.
Tej nocy temperatura spadła do piętnastu stopni poniżej zera. Nad całą
północną Nową Anglią rozszalała się burza śnieżna, która zaczęła się opadem
deszczu ze śniegiem, a zakończyła trzydziestocentymetrowymi zaspami. Jak
zwykle odpowiednia liczba starych pierników dostała zawałów serca
odgarniając ten śnieg... I nagle, jak za sprawą jakiejś magii, był już kwiecień.
Ciepłe, przelotne deszcze, gwiazdziste noce.
Nazwali to truskawkową wiosną - Bóg jeden wie dlaczego - i jest to zły,
kłamliwy czas, który nastaje tylko co osiem lub dziesięć lat. Springheel Jack
odszedł wraz z mgłą, toteż na początku czerwca na kampusie mówiło się
głównie o protestach przeciwko służbie wojskowej i pikiecie domu, w którym
znany producent napalmu przeprowadzał nabór nowych pracowników. W lipcu
powszechnie już unikano tematu Springheel Jacka - w każdym razie w
rozmowach. Podejrzewam, że wiele osób roztrząsało ten problem na okrągło,
szukając jakiejś luki w tym całym szaleństwie, wytłumaczenia, które by
cokolwiek wyjaśniło.
W tym samym roku ukończyłem uczelnię, a w następnym ożeniłem się.
Doskonała praca w lokalnym wydawnictwie. W tysiąc dziewięćset
siedemdziesiątym pierwszym urodziło nam się dziecko; teraz jest już prawie w
wieku szkolnym. Śliczny, ciekawy świata chłopak o moich oczach i jej ustach.
I oto dzisiejsza gazeta.
Oczywiście wiedziałem, że to przyszło. Wiedziałem o tym wczorajszego
ranka, kiedy obudziłem się i usłyszałem tajemniczy dzwięk tającego,
spływającego rynnami śniegu. Wiedziałem, gdy poczułem delikatną woń
oceanu otulającą naszą frontową werandę, która znajduje się w odległości
piętnastu kilometrów od wybrzeża. Wiedziałem, że ponownie nadeszła
truskawkowa wiosna, kiedy zeszłego wieczoru ruszałem z pracy do domu, bo
musiałem włączyć w samochodzie czołowe reflektory, żeby przebić się przez
mgłę, która właśnie zaczęła się podnosić z pól i zagłębień terenu, rozmywać
sylwetki budynków i tańczyć w czarodziejskich halo wokół ulicznych latarni.
Poranna gazeta przyniosła wiadomość, że na kampusie w New Sharon, w
pobliżu dział z czasów wojny domowej, znaleziono w topniejącej zaspie
śnieżnej zamordowaną dziewczynę. Nie znaleziono... nie znaleziono jej całej.
Moja żona jest załamana. Chce wiedzieć, gdzie spędziłem ostatnią noc.
Nie mogę jej tego wyjaśnić, ponieważ sam nie pamiętam. Pamiętam, jak
wyruszyłem z pracy do domu, pamiętam, jak włączałem reflektory, żeby
przebić się przez cudownie nadpełzającą mgłę; ale to wszystko co pamiętam.
Rozmyślałem o tym owej mglistej nocy, kiedy przechadzałem się z bólem
głowy po terenach kampusu i mijałem te wszystkie urocze, niematerialne
cienie pozbawione kształtu. I rozmyślałem o bagażniku swego samochodu 
jakież to okropne słowo: bagażnik  i zastanawiam się, dlaczego tak bardzo
boję się go otworzyć.
Kiedy piszę te słowa, słyszę, jak w sąsiednim pokoju płacze moja żona.
Myśli, że ostatnią noc spędziłem z inną kobietą.
Boże drogi, wszystko bym oddał, żeby tak właśnie było...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Stephen King Truskawkowa wiosna
Stephen King Truskawkowa wiosna (doc)
Stephen King Truskawkowa wiosna (5)
King Stephen Truskawkowa wiosna 2
Stephen King Nocny przypływ
Stephen King Ktos na drodze (2)
Stephen King A Bedroom In The Wee Hours Of The Morning
Stephen King Diament
Stephen King People, Places, and Things

więcej podobnych podstron